Dlatego z ulgą powitałem moment, kiedy na ekranie pojawiła się pierwsza radiolatarnia stacji satelitarnej. Dwie minuty później prom zastopował. Konstrukcja stacji przestała się powiększać. Klapa włazu transportowego opadła na pomost. Spod niego, jak wyrosłe z przestrzeni, wyłoniły się wysmukłe stalowe palce, zakończone spiralami magnesów. Ostatnie piętnaście metrów drogi. Jej pierwszego etapu. Właz zamknął się za nami.
Odczekałem chwilę i kiedy ostatni z nielicznych pasażerów opuścił kabinę promu, wyszedłem na peron. Stąd przez otwartą na oścież komorę śluzy widać było czarną walcowatą halę poczekalni. Jej strop, pomalowany w czarno — błękitne pasy, kłuł oczy tysiącami kolorowych światełek. Miało to zapewne naśladować nieboskłon. Ale nie było takiego miejsca we wszechświecie, skąd nieboskłon przedstawiałby się równie przeraźliwie. Ktoś, kto to wymyślił, oczywiście z nadzieją dogodzenia turystom, z pewnością dał dyla natychmiast po zakończeniu dzieła, w obawie przed zemstą załogi stacji, która musiała tutaj pracować.
Wzruszyłem ramionami, przekroczyłem wysoki próg śluzy i wszedłem do środka.
Zatrzymałem się pod plastykową palmą, blisko wyjścia na przeciwległy peron. Jedno, co tu było miłe, jak zresztą we wszystkich obiektach orbitalnych i w ogóle pozaziemskich, to atmosfera. Czterdzieści procent tlenu i sześćdziesiąt helu. Trudno pojąć, jak udało się naszej staruszce urodzić organizmy wyższego rzędu, z tą jej odrobiną tlenu oraz azotem źle przewodzącym ciepło i nadającym się do wszystkiego, tylko nie do oddychania.
W rogu hali stał wysoki bufet, wybrzuszający się ku pasażerom wdzięczną sinusoidą.
— Szesnastka — miauknęło mi za uchem.
Butler. Całą drogę milczał. Teraz odkrył, że w moim organizmie dopalają się jakieś składniki.
Podszedłem do automatu za kontuarem i wybrałem klawisz oznaczony liczbą szesnaście. Nic. Przycisnąłem ponownie. Z tym samym skutkiem. Po dobrych kilku sekundach w ścianie opadła miniaturowa klapka, za którą ukazała się część twarzy faceta z obsługi. Ujrzawszy mnie przestraszył się. Ale musiał powiedzieć swoje.
— Bardzo przepraszamy — wymamrotał. Zabrzmiało to, jakby mówił z wnętrza wielkiego bębna. — Wymieniam właśnie cewkę pod szesnastka. Jeszcze dwie minuty. Niech pan będzie uprzejmy poczekać albo wybrać inny zestaw…
— Szóstka — szczeknął głośniczek.
Комментарии к книге «Strefy zerowe», Bogdan Petecki
Всего 0 комментариев