Przycisnąłem klawisz i dostałem miseczkę ostro przyprawionej papki. Nie spojrzałem już w stronę wciąż jeszcze otwartego, śmiesznego otworu i uwięzionej w nim twarzy. Przeszedłem przez halę i zatrzymałem się pod sporym, owalnym iluminatorem.
Ziemia zawsze wygląda pięknie. Z daleka. Jest kolorowa, pogodna, przyprószona obłokami jak choinka. Nad moim kontynentem chmury układały się w nitkowate pasma, rozciągnięte wzdłuż południków. Musieli zamówić u meteorologów cień, a może i deszcz. Ciekaw byłem, czy i tym razem pada wszędzie, poza obszarem skąd przyszło zamówienie.
— Przepraszamy pasażerów udających się na Lunę — zaśpiewały nagle głośniki. — Start opóźni się o kilkanaście minut. Centrum radiolokacyjne na Cererze przechodzi dziś okresową konserwację. Przepraszamy.
Trzeba mieć szczęście. Gdyby to się zdarzyło w okresie turystyki — przemknęło mi przez myśl — poradziliby sobie bez tego centrum. Każda stacja miała własne latarnie radionawigacyjne, wzdłuż zastrzeżonych dla niej torów. Ale teraz, kiedy wszystkie biura podróży przejęła jedna agencja komunikacyjna, nikomu nie zależało tak bardzo na pasażerach. Niech czekają.
Wybrałem fotel wciśnięty w najodleglejszy kąt sali. Jakaś para, siedząca najbliżej, podniosła się natychmiast i oddaliła w źle maskowanym popłochu. Odprowadziłem ich spojrzeniem. Nie lubili nas. Nikt nas nie lubił. Nie pasowaliśmy do naszej ślicznej, zaokrąglonej cywilizacji. Lubili oglądać stare zbroje w muzeach. Ale współczesne im istoty, od dziecka, ba, od pierwszej komórki w łonie matki przeznaczone do walki? Tego nie mogli strawić w swoim ulizanym humanitaryzmie.
Zresztą nie moja sprawa. To ładnie brzmi. Moja sprawa… Czy w ogóle były jakieś sprawy, które mógłbym nazwać moimi? Poza czekającym mnie zadaniem, o którym nic jeszcze nie wiedziałem?
Комментарии к книге «Strefy zerowe», Bogdan Petecki
Всего 0 комментариев