Bardziej niż śmierci bał się zawsze tego właśnie. Umrzeć znaczy utracić siebie i połączyć się na powrót z resztą bytu. On zachował siebie, a resztę utracił.
Zdołał wreszcie podnieść wzrok na stojącego obok człowieka.
Był on oczywiście mu obcy. Odtąd wszyscy będą już mu obcy.
Człowiek ten coś mówił w obcym języku, po ajońsku. Słowa układały się w jakiś sens. Szczegóły miały sens; jedynie całość go nie miała. Mówił coś o pasach, którymi przypięto go do fotela. Pomajstrował przy nich. Fotel wyprostował się tak nagle, że pasażer — skołowany i oszołomiony — omal zeń nie wypadł. Tamten pytał, czy ktoś nie został ranny. O kim on mówi? „Czy jest pewien, że nie został ranny?” Uprzejmą formą zwracania się do drugiej osoby jest w języku ajońskim trzecia osoba liczby pojedynczej. Ten człowiek ma na myśli jego, nikogo innego. Nie rozumiał, dlaczego miałby zostać ranny; obcy mówił coś o rzucaniu kamieniami. Ale przecież kamień nigdy nie osiągnie celu — pomyślał. Spojrzał na ekran, szukając na nim skały, białego, zapadającego w ciemność głazu, ale ekran był pusty.
— Czuję się dobrze — odpowiedział w końcu.
Tamtego to nie uspokoiło.
— Proszę ze mną. Jestem lekarzem.
— Czuję się dobrze.
— Zechce pan udać się ze mną, doktorze Szevek!
— Ty jesteś doktorem — odpowiedział po chwili. — Ja nie. Nazywam się Szevek.
Lekarz — niski blondyn — zmarszczył nieowłosioną twarz w grymasie zaniepokojenia.
— Pan powinien przebywać w swojej kabinie, sir — niebezpieczeństwo infekcji — nie powinien się pan stykać z nikim oprócz mnie, przez dwa tygodnie poddawałem się dezynfekcji, wszystko na darmo, niech diabli wezmą tego całego kapitana! Proszę za mną, sir. Inaczej mnie uczynią odpowiedzialnym…
Szevek spostrzegł, że niski mężczyzna jest zatroskany. Nie było mu go żal, nie czuł współczucia; lecz nawet tu, gdzie się znalazł, w całkowitej samotności, obowiązywało to jedno, jedyne prawo, jakie w ogóle uznawał.
— Dobrze — powiedział i wstał.
Kręciło mu się w głowie i bolało go prawe ramię. Zdawał sobie sprawę, że statek musi być w ruchu, choć nic o tym nie świadczyło; tuż za burtami statku zalegała cisza, straszna, martwa cisza. Doktor poprowadził go przez ciche metalowe korytarze do jakiegoś pomieszczenia.
Było bardzo ciasne, o ślepych, spojonych z blach ścianach.
Zrobiło na Szeveku odpychające wrażenie, przypomniało mu miejsce, o którym wolałby zapomnieć. Zatrzymał się w drzwiach.
Комментарии к книге «Wydziedziczeni», Урсула К. Ле Гуин
Всего 0 комментариев