Iain M. Banks Najemnik
Dla Mic
PODZIĘKOWANIE
Za wszystko winię Kena MacLeoda.
To on skłonił starego wojownika do powrotu z emerytury oraz zasugerował ćwiczenia cielesne.
Drobna mechaniczna destrukcja
Zakalwe upełnomocniony; Nad miastem leniwe kłęby dymu, Czarne wormhole w jasnym Centrum Wybuchu; Czy powiedzieli ci już to, co chciałeś usłyszeć? Czy zmoczonego ulewą powódź złapała cię Na betonowym brzegu Ufortyfikowanej wyspy? Wszedłeś między rozbite maszyny Z oczyma niezamglonymi od narkotyków Szukałeś sprzętu z innej wojny, Wypatrywałeś ducha i polotu, co zanikły. Pojazdy, statki, samoloty, Karabin, drona, pola sił to twe zabawki. Krwią i łzami ludzi Spisałeś alegorię swego regresu; Nieśmiały poemat o twym wyniesieniu Z czystego i obszarpanego wdzięku. Ci, co cię znaleźli, Zabrali i przebudowali („Chłopcze, teraz tylko ty i my, Nasze pociski nożowe, cios, szybkość, krwawy sekret: Droga do serca człowieka wiedzie przez tors!”) Uważali cię za zabawkę, Mały dzikus; atawizm z dalekich kresów Użyteczny, gdyż Utopia nie obfituje w wojowników. Ty jednak w sprytne scenariusze Chciałeś wpisać własne sceny. I gdy grałeś serio, Za naszą grą, Przez grymaśne gruczoły, Widziałeś własny sens, W kościach. To wyrafinowane życie Nie mieszkało w ciałach. A co myśmy jedynie wiedzieli, Ty czułeś plazmą swych zmutowanych komórek. Rasd-Coduresa Diziet Embless Sma da’Marenhide na adres Sekcji Specjalnej Służby Kontaktu, Rok 115 (Ziemia, kalendarz khmerski), Oryginał maraiński, tłumaczenie własne. Nie opublikowany.Prolog
— Powiedz mi, co to jest szczęście.
— Szczęście? Szczęście… to obudzić się w jasny wiosenny poranek po wyczerpującej pierwszej nocy spędzonej z piękną… namiętną… wielokrotną morderczynią.
— O cholera. Tylko tyle?
Trzymał w palcach kieliszek jak schwytaną istotę, pocącą się światłem. Płyn w kieliszku, tej samej barwy co obserwujące go, na wpół przykryte powiekami oczy, poruszał się sennie w słońcu, rzucając na twarz mężczyzny złotawe żyłkowane refleksy.
Opróżnił kieliszek i gdy piekący alkohol spływał mu przez gardło, miał wrażenie, że to światło szczypie go w oczy. Obracał kieliszek w dłoni, gładko i ostrożnie, zafascynowany chropowatym dnem i jedwabną śliskością nierżniętych fragmentów powierzchni. Podniósł go ku słońcu, zmrużył oczy. Szkło skrzyło się setką drobnych tęczy. Na tle nieba maleńkie pęcherzyki w smukłej nóżce żarzyły się złociście, poskręcane w podwójną żłobkowaną spiralę.
Powoli opuścił kieliszek i powędrował wzrokiem nad ciche miasto.
Patrzył z ukosa ponad dachy, iglice i wieże w stronę drzew w nielicznych przykurzonych parkach, i dalej za odległą linię miejskich murów, na blade równiny i niebieskawe jak dym wzgórza, drżące w mgiełce żaru pod bezchmurnym niebem.
Nie odrywając oczu od pejzażu, nagle cisnął kieliszek przez ramię do chłodnej sali. Szkło znikło w cieniach i rozbiło się z brzękiem.
— Ty draniu — odezwał się po pewnej chwili ktoś głosem stłumionym i niewyraźnym. — Myślałem, że to ciężka artyleria. Omal się nie zesrałem. Chcesz, żeby wszystko to pokryło się gównem?… Do diabła, też pogryzłem szkło… mmm… krwawię. — Milczenie. — Słyszysz mnie? — Przytłumiony, niewyraźny głos przybrał nieco na sile. — Krwawię… Chcesz zobaczyć na podłodze gówno i rasową krew? — Dało się słyszeć drapanie, dzwonienie, po czym zapadła cisza. A potem: — Ty draniu.
Młody mężczyzna na balkonie odwrócił się od panoramy miasta i wszedł do sali krokiem tylko nieco niepewnym. W chłodnym wnętrzu rozbrzmiewały pogłosy. Tysiącletnią mozaikę na podłodze pokryto w nowszych czasach przezroczystą warstwą, chroniącą drobne ceramiczne detale przed uszkodzeniem. Pośrodku stał masywny, bogato rzeźbiony stół bankietowy otoczony krzesłami. Pod ścianami poustawiano mniejsze stoły, krzesła, niskie komody i wysokie kredensy; wszystkie meble z tego samego ciemnego, ciężkiego drewna.
Niektóre ściany pokrywały wyblakłe, lecz nadal imponujące freski, przeważnie sceny bitewne; inne ściany, pomalowane na biało, obwieszono olbrzymimi mandalami starej broni; setki włóczni i noży, mieczy i tarcz, dzid i buzdyganów, boi i strzał ułożonych w wielkie spirale skrzyżowanych ostrzy niczym nieprawdopodobnie symetryczny wybuch szrapnela. Rdzewiejące strzelby celowały zarozumiale w siebie nawzajem ponad przysłoniętymi kominkami.
Na ścianach wisiało parę wyblakłych obrazów i postrzępionych gobelinów, ale zmieściłoby się ich tam znacznie więcej. Przez wysokie trójkątne okna o kolorowych szybach padały kliny światła na mozaikę podłogi i na meble. Białe kamienne ściany zwieńczone były w górze czerwonymi filarami, podtrzymującymi potężne czarne drewniane bale, które schodziły się nad salą jak gigantyczny namiot z kanciastych palców.
Młody mężczyzna kopnął antyczne krzesło, przywracając mu właściwą pozycję.
— Co za rasowa krew? — rzekł.
Padł na krzesło, jedną dłoń oparł na olbrzymim stole, drugą przejechał po głowie, jakby przeczesywał długie gęste włosy, choć w rzeczywistości czaszkę miał wygoloną.
— Co? — Głos dochodził skądś spod wielkiego stołu.
— Czyżbyś miał jakieś arystokratyczne koneksje, ty stary pijaczyno?
Mężczyzna przetarł oczy zaciśniętymi pięściami, potem otwartą dłonią masował sobie twarz.
Nastąpiła dłuższa przerwa.
— Kiedyś ugryzła mnie księżniczka.
Młody mężczyzna spojrzał na belkowany sufit.
— To nie jest dostateczny dowód — parsknął.
Wstał i ponownie wyszedł na balkon. Wziął z balustrady lornetkę.
Cmoknął, zakołysał się, wrócił do okna, oparł się rękoma o framugę, by mieć stabilniejszy widok. Regulował przez chwilę ostrość. Pokręcił głową, odłożył lornetkę na kamienną poręcz, skrzyżował ramiona na piersi i oparłszy się o mur, patrzył na miasto.
Było spieczone; brązowe dachy i chropowate wykończenia ścian szczytowych jak skórka chleba; kurz jak mąka.
Nagle w jednej chwili rozedrgana panorama pod naporem wspomnień zszarzała, pociemniała. Mężczyzna przypomniał sobie inne twierdze (skazane na zagładę miasto namiotów na majdanie, w oknach trzęsą się szyby; młoda dziewczyna — teraz już martwa — skulona w fotelu w wieży Pałacu Zimowego). Zadrżał mimo upału i przepędził wspomnienia.
— A ty?
Młody znowu spojrzał w głąb sali.
— Co takiego?
— Czy kiedykolwiek miałeś powiązania z… eee… lepszymi od ciebie i mnie?
Młody mężczyzna nagle spoważniał.
— Kiedyś… — zaczął, ale się zawahał. — Kiedyś znałem osobę, która była… niemal księżniczką. I przez pewien czas kawałek jej nosiłem w sobie.
— Mógłbyś powtórzyć? Nosiłeś…
— Kawałek jej nosiłem w sobie przez pewien czas.
Cisza. Potem uprzejmie:
— Czy to nie odwrotnie niż zazwyczaj?
Młody wzruszył ramionami.
— To był dość dziwny związek.
Znów spojrzał na miasto. Wypatrywał dymu, ludzi, zwierząt, ptaków, jakiegokolwiek ruchomego obiektu, ale ten widok mógłby być namalowaną na kotarze dekoracją. Poruszało się tylko powietrze, w którym wszystko drżało. Przez chwilę się zastanawiał, jak można by wprawić w drżenie kotarę, by wywołać ten sam efekt.
— Widzisz coś? — dudnił głos spod stołu.
Młody nic nie odpowiedział, podrapał się tylko po torsie przez koszulę w rozpięciu marynarki; generalskiej marynarki, choć nie był generałem.
Znów odszedł od okna i z niskiej konsoli przy ścianie wziął duży dzban. Wzniósł go ponad głowę i ostrożnie przekręcił szyjką do dołu, zamykając oczy i odwracając ku górze twarz. W dzbanie nie było wody, nic się więc nie stało. Westchnął, kątem oka obejrzał namalowany na dzbanie żaglowiec i delikatnie odstawił dzban dokładnie tam, skąd go wziął.
Pokręcił głową i ruszył ku jednemu z dwóch olbrzymich kominków.
Podciągnął się na szeroki gzyms, skąd uważnie oglądał starożytną broń zawieszoną na ścianie: strzelbę o wielkim wylocie, zdobionej kolbie i otwartym mechanizmie spustowym. Usiłował zdjąć rusznicę z kamiennego muru, lecz była solidnie przymocowana. Zrezygnował po chwili i zeskoczył na podłogę, zatoczywszy się nieco przy lądowaniu.
— Widziałeś coś? — powtórzył z nadzieją ktoś niewidoczny.
Młody przeszedł ostrożnie od kominka do rogu pokoju, ku długiemu rzeźbionemu kredensowi. Na blacie i wokół mebla na podłodze stała obfitość butelek, przeważnie pustych lub potłuczonych. Przejrzał je i znalazł jedną nienaruszoną. Usiadł ostrożnie na podłodze, stłukł szyjkę o nogę krzesła i wypił połowę zawartości — reszta rozbryzgała się na jego ubraniu i na mozaice podłogi. Zakasłał, odpluł, postawił butelkę na ziemi i wstając, kopnął ją pod kredens.
Przeszedł w kąt komnaty, gdzie na kupie leżały ubrania i broń. Podniósł jeden pistolet, wyłuskał go z pasków, kabur i taśm z amunicją, obejrzał i rzucił z powrotem na stos. Odsunął na bok kilkaset małych pustych magazynków, by dogrzebać się do innego pistoletu, ale tego również nie wziął. Podniósł jeszcze dwa inne, sprawdził je, jeden przewiesił przez ramię, drugi ułożył na pokrytej kapą skrzyni. Nadal myszkował w stosie; aż w końcu miał na sobie trzy pistolety, a skrzynię przykrył częściami broni. Wrzucił graty ze skrzyni do mocnej, poplamionej smarami torby i cisnął je na podłogę.
— Nie — powiedział.
Gdy to mówił, rozległo się głośne dudnienie z nie ustalonego źródła, pochodzące raczej z powietrza niż z ziemi. Ktoś spod stołu zamamrotał niewyraźnie.
Młody mężczyzna podszedł do okna i rozłożył broń na podłodze.
Przez chwilę wyglądał na zewnątrz.
— Słuchaj! — odezwał się ktoś spod stołu. — Pomóż mi wstać, dobrze? Jestem pod stołem.
— Co robisz pod stołem, Cullis? — spytał mężczyzna. Przyklęknął, by przejrzeć broń. Naciskał wskaźniki, kręcił tarczami, zmieniał parametry i patrzył w celowniki.
— No wiesz, to i owo…
Młody uśmiechnął się, podszedł do stołu i sięgnął pod blat. Wyciągnął zwalistego, czerwonego na twarzy mężczyznę w zbyt obszernej marynarce marszałka. Pomógł mu się podnieść. Człowiek ten miał krótko ostrzyżone siwe włosy i tylko jedno prawdziwe oko. Stanął ostrożnie, strząsnął z siebie kilka odłamków szkła. Podziękował młodemu, ospale kiwając głową.
— Która to godzina? — zapytał.
— Co? Co tam mamroczesz, Cullis?
— Pytam o godzinę.
— Jest dzień.
— Aha — przytaknął Cullis ze zrozumieniem. — Tak właśnie myślałem.
Patrzył, jak młodzieniec wraca do okna, do stosu broni. Sam odepchnął się od stołu i w końcu dotarł do konsoli, na której stał wielki dzban na wodę z wymalowanym starym żaglowcem.
Lekko się kiwając, uniósł dzban, obrócił go nad głową, zamrugał, przetarł twarz dłonią i poprawił kołnierz marynarki.
— No, już lepiej — stwierdził.
— Jesteś pijany — rzekł młody, nie odwracając się od sterty broni.
Starszy zastanawiał się nad tym przez chwilę.
— Zabrzmiało to niemal jak przygana — odparł z godnością. Poklepał swe sztuczne oko i przez parę minut mrugał powieką. Odwrócił się z najwyższą ostrożnością w kierunku ściany. Patrzył na fresk przedstawiający bitwę morską. Z ogromną uwagą przyglądał się wielkiemu okrętowi i chyba nieco mocniej zacisnął szczęki.
Głowa mu odskoczyła — dało się słyszeć leciutkie kaszlnięcie i wycie, zakończone maleńką eksplozją. Trzy metry od namalowanego na ścianie okrętu rozprysła się w pył stojąca na podłodze waza.
Postawny siwy mężczyzna potrząsnął smutno głową i znów poklepał się po sztucznym oku.
— Rzeczywiście — stwierdził. — Jestem pijany.
Młody wstał, trzymając wybrane uprzednio pistolety, i odwrócił się ku starszemu.
— Gdybyś miał dwoje oczu, widziałbyś podwójnie. Masz, łap.
Powiedziawszy to, rzucił mu pistolet. Cullis wyciągnął rękę, by pochwycić broń, dokładnie w chwili gdy uderzyła w ścianę z tyłu za nim i z łoskotem upadła na podłogę.
— Wolę wrócić pod stół — stwierdził, mrugając.
Młody podszedł do ściany, podniósł pistolet, sprawdził go i wręczył Cullisowi, układając mu odpowiednio ramiona. Potem poprowadził go ku stosowi ubrań i broni.
Cullis był wyższy od młodszego mężczyzny. Zdrowym okiem i sztucznym — które w rzeczywistości było lekkim mikropistoletem — patrzył na towarzysza, gdy ten wyciągał ze stosu pasy z amunicją i owijał je wokół jego ramion. Młody skrzywił się, widząc spojrzenie Cullisa.
Odwrócił mu dłonią twarz, z kieszeni na piersiach marynarki wyciągnął coś, co przypominało — i w istocie było — opancerzoną opaską na oko.
Starannie dopasował ją na krótko strzyżonej siwej głowie.
— Boże! — krzyknął Cullis. — Oślepłem.
Młody wyciągnął rękę i poprawił opaskę.
— Przepraszam. Założyłem nie na to oko.
— Tak lepiej. — Starszy mężczyzna wyprostował się i głęboko zaczerpnął powietrza. — Gdzie są te sukinsyny? — Nadal bełkotał. Słysząc go, miało się ochotę odchrząknąć.
— Nie widzę ich. Prawdopodobnie nadal są na zewnątrz. Dzięki wczorajszej ulewie kurz się nie podnosi. — Młody zawiesił Cullisowi na ramieniu jeszcze jeden pistolet.
— Sukinsyny.
— Zgoda — potwierdził młody. Kilka pudełek amunicji umieścił w ramionach Cullisa, obok broni.
— Plugawe sukinsyny.
— Racja, Cullis.
— Te… no wiesz, przydałby mi się drink. — Cullis zatoczył się. Spojrzał na broń w swych objęciach, najwyraźniej usiłując zgadnąć, skąd się tu wzięła.
Młodzieniec obrócił się, chcąc zabrać ze stosu dodatkowe uzbrojenie, ale zmienił zdanie, gdy usłyszał za sobą silny łomot i szczęk.
— Cholera — wymamrotał Cullis z podłogi.
Młody podszedł do kredensu, wziął kilka pełnych butelek i wrócił do chrapiącego Cullisa. Zdjął z niego pistolety, pudełka i pasy z amunicją oraz połamane szczątki wytwornego ciemnego krzesła, odpiął parę guzików zbyt obszernej marszałkowskiej marynarki i wetknął pod nią butelki.
Cullis otworzył oko. Patrzył przez chwilę na młodego.
— Jak mówiłeś, co to za porę teraz mamy?
— Według mnie, pora iść. — Młody zapiął Cullisowi marynarkę.
— Nooo. Nieźle. Ty wiesz najlepiej, Zakalwe. — Cullis znów zamknął oko.
Młody mężczyzna, którego Cullis nazwał Zakalwe, szybko przeszedł na drugi koniec olbrzymiego stołu, gdzie leżał dość czysty koc.
Na nim spoczywał imponujący karabin. Młodzieniec podniósł broń i powrócił do zwalistej, mało imponującej postaci chrapiącej na podłodze. Podniósł śpiącego za kołnierz i ciągnął do drzwi w końcu sali. Zatrzymał się, wziął poplamioną torbę z wybraną wcześniej bronią i przewiesił sobie przez ramię.
W połowie drogi do drzwi Cullis przebudził się i spojrzał na młodego zdrowym okiem. Patrzył mętnie, oko miał wywrócone.
— Hej!
— Co takiego? — mruknął tamten, wlokąc go jeszcze parę metrów.
Cullis rozejrzał się po spokojnej, przesuwającej się przed nim sali.
— Nadal uważasz, że to zbombardują?
— Nooo.
Siwowłosy potrząsnął głową.
— Nie — powiedział. Głęboko zaczerpnął powietrza. — Nie — powtórzył, kręcąc głową. — Nigdy.
— Są już zwiastuny — rzekł cicho młody, rozglądając się wokół.
Cały czas panowała jednak cisza. Młody dotarł do drzwi i otworzył je kopniakiem. Schody prowadzące z sali na dziedziniec były z jasnozielonego marmuru, o brzegach wykończonych agatem. Butelki pobrzękiwały, pistolety stukały, obcasy ciągniętego ze stopnia na stopień zwalistego mężczyzny głucho uderzały i szurały.
Za każdym krokiem Cullis chrząkał i raz nawet wymamrotał:
— Nie tak cholernie mocno, kobieto.
Młody mężczyzna przystanął wtedy i spojrzał na starszego, który chrapał i ślinił się w kącikach ust. Pokręcił głową i szedł dalej.
Na trzecim półpiętrze zatrzymał się, by pociągnąć łyk. Dał Cullisowi pospać. Czuł się wzmocniony, mógł dalej schodzić. Oblizując wargi, chwytał właśnie Cullisa za kołnierz, gdy usłyszał nadciągający, coraz głośniejszy gwizd. Rzucił się na podłogę, powlókł towarzysza ku sobie.
Eksplozja nastąpiła tak blisko, że wyleciały szyby z wysokich okien.
Odłupany tynk spadał w klinach słonecznego światła i z wdziękiem osiadał na schodach.
— Cullis? — Młody mężczyzna schwycił drugiego za kołnierz i powlókł po schodach. — Cullis! — wrzeszczał. Poślizgiem przemknął na półpiętrze, omal nie upadł. — Cullis, ty zaspany kutasie. Obudź się!
Powietrze rozdarło kolejne wycie; cały pałac zadrżał od detonacji, okno wyleciało; tynk i szkło spadały w dół klatki schodowej. Na ugiętych nogach, cały czas ciągnąc Cullisa, młodzian zataczał się na stopniach.
— Cullis!!! — Pędził obok pustych nisz i wyszukanych sielankowych fresków. — Ty pieprzona stetryczała dupo, obudź się!!!
Poślizgiem przebył następny podest, butelki brzęknęły wściekle, duży pistolet odłupał kawałek ozdobnego panelu. Znowu rozległ się narastający gwizd. Młody mężczyzna dał nura, schody skoczyły mu w twarz, w górze pękło szkło. Wszystko zakrył wirujący biały pył. Młodzian wstał, zatoczył się i zobaczył, że Cullis siedzi wyprostowany, otrzepując z torsu kawałki tynku i przecierając zdrowe oko. Gdzieś dalej zadudnił wybuch.
Cullis wyglądał nieszczęśliwie. Jedną ręką odganiał pył.
— To nie mgła, a tamto to nie był piorun, prawda?
— Prawda! — krzyknął młody, już zbiegając ze schodów.
Jego kompan odkaszlnął i zataczając się, podążył za nim.
Na podwórcu wybuchł pocisk. Młody człowiek wskoczył do półgąsienicówki i usiłował ją uruchomić. Pocisk zmiótł dach z królewskich apartamentów. Na dziedziniec poleciał grad dachówek i kafelków.
Roztrzaskiwały się o bruk w pyle pojedynczych eksplozji. Osłonił głowę ręką i zaczął szukać hełmu pod fotelem dla pasażera. Od maski silnika odbił się spory kawałek muru; wgniótł blachę i pozostawił po sobie chmurę pyłu.
— Chooolllera! — Młody mężczyzna znalazł wreszcie hełm i wciskał go na głowę.
— Zakichane sukin…! — wrzasnął Cullis. Potknął się tuż przed półgąsienicówką i upadł w pył. Zaklął, podciągnął się na maskę pojazdu.
Dwa kolejne pociski orały pomieszczenia z lewej strony.
Chmury pyłu po bombardowaniu płynęły wokół ścian pałacu.
Światło słoneczne olbrzymim klinem przedzierało się przez chaos na dziedzińcu; cienie kontrastowały z jasnością.
— Naprawdę myślałem, że zaatakują budynek parlamentu — powiedział Cullis łagodnie, spoglądając na płonący dalej pod murem wrak ciężarówki.
— Ale nie zaatakowali! — Młody mężczyzna wrzeszczał i walił w rozrusznik.
— Miałeś rację. — Cullis westchnął. Patrzył zaintrygowany. — O cośmy się zakładali?
— Wszystko jedno! — odwrzasnął młody. Kopnął coś pod tablicą rozdzielczą i silnik zaskoczył.
Cullis strząsał z włosów kawałki dachówki. Jego towarzysz zapinał na głowie hełm i podawał mu drugi. Wziął go z ulgą, zaczął wachlować nim twarz. Jakby dla dodania sobie odwagi poklepywał się po piersiach w okolicy serca.
Wyciągnął potem rękę i z niedowierzaniem spojrzał na swą dłoń pokrytą ciepłymi plamami czerwonej cieczy.
Silnik zamilkł. Cullis słyszał, jak jego towarzysz wywrzaskuje obelgi i wali w starter. Maszyna zakasłała i prychnęła w towarzystwie świstu pocisków, które wybuchały daleko, w tumanach kurzu.
Półgąsienicówka drgnęła. Cullis spojrzał na siedzenie fotela — było czerwone.
— Sanitariusz! — wrzasnął.
— Co?
— Sanitariusz! — wrzeszczał Cullis, przekrzykując kolejną eksplozję. Wyciągnął przed siebie dłoń w czerwonych plamach. — Zakalwe! Trafili mnie! — Zdrowe oko miał rozszerzone z przerażenia, ręka mu drżała.
Młody mężczyzna spojrzał na niego z irytacją i odtrącił wyciągniętą dłoń.
— To wino, idioto! — Pochylił się szybko, zza pazuchy munduru Cullisa wyjął butelkę i rzucił mu na kolana.
Cullis spojrzał zdziwiony.
— O, nieźle — powiedział. Zerknął pod marynarkę i ostrożnie wydostał stamtąd kilka kawałków potłuczonego szkła. — Dziwiłem się, że nagle zaczęła tak dobrze pasować.
Silnik nagle zaskoczył, zawył, jakby wściekły na drżący grunt i wirujący pył. Ponad murem dziedzińca przelatywały kawałki rozbitych rzeźb i brunatne fontanny ziemi, obryzgując wszystko dokoła.
Młodzian mocował się z dźwignią zmiany biegów. Obaj pasażerowie omal nie wypadli, gdy półgąsienicówka gwałtownie ruszyła do przodu przez podwórzec, na pylistą drogę. Sekundę później duża część wielkiej sali zapadła się, trafiona kilkunastoma ciężkimi pociskami artyleryjskimi. Runęła na dziedziniec, wypełniając go połupanym drewnem, odłamkami muru i nowymi kłębami pyłu.
Cullis drapał się po głowie i mamrotał coś do hełmu, w który właśnie zwymiotował.
— Sukinsyny — powiedział.
— Masz rację, Cullis.
— Śmierdzące sukinsyny.
— Zgadza się.
Pojazd zakręcił za róg i z wyciem pomknął w pustynię.
CZĘŚĆ PIERWSZA Dobry żołnierz
Jeden
Szła przez halę turbin, otoczona zmiennym kręgiem znajomych, wielbicieli i zwierząt. Ona — ognisko tej mgławicy — zagadywała do gości, wydawała instrukcje obsłudze, podsuwała pomysły, obdarzała komplementami rozmaitych zabawiaczy. Muzyka wypełniała echem przestrzeń ponad starymi błyszczącymi maszynami, stojącymi w milczeniu w gwarzącym tłumie barwnie ubranych bywalców. Kobieta skłoniła się z wdziękiem i uśmiechnęła do przechodzącego admirała.
Obracała w dłoni delikatną roślinę, do nosa zbliżała czarny kwiat, wdychała jego intensywny zapach.
Dwa hralzse u jej stóp skoczyły, zaskomlały, przednimi łapami usiłowały się oprzeć o jej gładką wizytową suknię. Świecące ryje uniosły do kwiatu. Pochyliła się, łagodnie uderzyła je rośliną po nosach. Przywarły do ziemi, kichnęły, potrząsały łbami. Ludzie wokół wybuchnęli śmiechem. Stała pochylona, w wydętej sukni. Pogłaskała jedno ze zwierząt, potargała za duże uszy, potem uniosła głowę ku majordomusowi, który zbliżał się, z szacunkiem klucząc przez otaczający ją tłum.
— O co chodzi, Maikril?
— Fotograf z „System Times” — odparł cicho majordomus.
Podnosiła się z wolna, a on się prostował, aż patrzył na nią w górę, z podbródkiem na wysokości jej nagich ramion.
— Przyznaje się do porażki? — spytała z uśmiechem.
— Tak sądzę. Prosi o audiencję.
Zaśmiała się.
— Piękne sformułowanie. Ile dostaliśmy tym razem?
Majordomus przysunął się nieco bliżej i zerkał nerwowo na warczącego hralzsa.
— Trzydzieści dwie kamery filmowe, proszę pani. Pozostała jeszcze ponad setka.
Konspiracyjnie zbliżyła usta do jego ucha.
— Nie licząc tych, które znaleźliśmy przy gościach — powiedziała.
— Właśnie, proszę pani.
— Spotkam się z… nim? Z nią?
— Z nim, pani.
— Więc z nim. Później. Powiedz mu, że za dziesięć minut; przypomnij mi o tym za dwadzieścia. W zachodnim atrium. — Spojrzała na swą platynową bransoletkę. Rozpoznawszy jej tęczówkę, malutki, udający szmaragd projektor szybko podsunął jej holograficzny plan starej elektrowni, wyświetlając go w dwóch stożkach światła wycelowanych bezpośrednio do jej oczu.
— Oczywiście, pani — odparł Maikril.
Dotknęła jego ramienia.
— Udamy się do arboretum, dobrze? — szepnęła.
Majordomus ledwie dostrzegalnie poruszył głową na znak, że usłyszał. Kobieta z wyrazem żalu na twarzy odwróciła się do otaczających ją osób, złożyła dłonie jakby błagalnie.
— Przepraszam, muszę na chwilę wyjść.
Z uśmiechem przechyliła głowę na bok.
— Cześć. Cześć wszystkim. Jak się macie? — Szli szybko wśród gości, mijając szare tęcze narkotyków i pluskające winne fontanny. Prowadziła, długonoga, szeleszcząc spódnicami, a majordomus usiłował dotrzymać jej kroku. Machała osobom, które ją pozdrawiały: ministrom w rządzie i ich odpowiednikom z gabinetu cieni, cudzoziemskim dygnitarzom i attache, dziennikarzom z mediów rozmaitej maści, rewolucjonistom i oficerom floty, kapitanom przemysłu i handlu oraz ich ekstrawagancko bogatym akcjonariuszom. Hralzse od niechcenia kłapały zębami przy nogach majordomusa, pazury ślizgały im się niezgrabnie na wypolerowanej podłodze z miki; podskakiwały, gdy napotykały kosztowny dywan, których rozrzucono tu wiele.
Przystanęła na schodach arboretum, zasłoniętego prądnicą od strony głównej sali. Podziękowała majordomusowi, odegnała hralzse, poprawiła swą doskonałą fryzurę, wygładziła nienagannie gładką suknię i sprawdziła, czy biały kamień tkwi pośrodku czarnej kolii. Był pośrodku. Zaczęta schodzić po stopniach ku wysokim drzwiom arboretum.
Na szczycie schodów jeden z hralzsów zawył, podskakując na przednich łapach. Oczy miał wilgotne.
Obejrzała się poirytowana.
— Skoczek, spokój, poszedł! Cofnij się!
Zwierzę spuściło głowę i odeszło sapiąc.
Cicho zamknęła za sobą podwójne drzwi i napawała się kojącą przestrzenią pysznej zieleni.
Na zewnątrz, ponad kryształową krzywizną wyniosłej półkopuły, panowała czarna noc. W arboretum z wysokich masztów ostro świeciły małe lampy, w gęstwie strzępiły się cienie. Ciepłe powietrze pachniało ziemią i sokami roślin. Kobieta głęboko westchnęła i ruszyła ku przeciwległemu krańcowi pomieszczenia.
— Cześć.
Mężczyzna odwrócił się szybko i zobaczył, że stoi za nim, oparta o maszt. Skrzyżowała ręce, uśmiechała się lekko oczyma i ustami.
Włosy miała granatowe, takie jak oczy; skórę smagłą. Wyglądała szczupłej niż w wiadomościach, gdzie mimo swego wzrostu wydawała się nieco mocniej zbudowana. On był wysoki, bardzo smukły i niemodnie blady. Większość ludzi uznałaby, że jego oczy rozstawione są zbyt wąsko.
W subtelnych palcach trzymał liść w delikatne wzorki, ale zaraz go wypuścił, uśmiechając się niewyraźnie. Przed chwilą przyglądał się jednemu z krzewów obsypanemu ekstrawaganckimi kwiatami. Teraz odszedł od krzaka z zawstydzoną miną. Tarł dłonie.
— Przepraszam… — zrobił nerwowy gest.
— W porządku — odrzekła. Uścisnęli sobie dłonie. — Jesteś Relstoch Sussepin, prawda?
— Aha… tak — odparł zdziwiony. Uświadomił sobie, że ciągle przytrzymuje rękę kobiety, i zrobił jeszcze bardziej zażenowaną minę. Puścił jej rękę.
— Diziet Sma. — Pochyliła nieco głowę, bardzo powoli. Zakołysały się sięgające do ramion włosy. Cały czas patrzyła na niego.
— Tak, oczywiście wiem. Eee… miło mi cię poznać.
— Nawzajem. — Skinęła głową. — Słyszałam twoje dzieła.
— Ooo! — Chłopięco zadowolony, złożył ręce bezwiednym gestem. — Och, to bardzo…
— Nie powiedziałam, że mi się podobały — rzekła. Uśmiech błąkał się teraz tylko w jednym kąciku jej ust.
— A! — Był przybity.
Jestem okrutna, pomyślała.
— Ale rzeczywiście bardzo mi się podobają. — Przez jej twarz przemknął wyraz rozbawionej, konspiracyjnej skruchy.
Zaśmiał się, a ona poczuła, że coś się w niej odpręża.
Zapowiadało się, że wszystko będzie w porządku.
— Ciekaw jestem, dlaczego mnie zaproszono — wyznał. Jego głęboko osadzone oczy pojaśniały. — Wszyscy tu sprawiają wrażenie… — wzruszył ramionami — ważnych osobistości. Dlatego ja… — niezręcznie machnął w kierunku krzaka, któremu się przedtem badawczo przyglądał.
— Według ciebie kompozytorzy nie powinni być uważani za osoby ważne? — spytała z łagodną przyganą.
— W porównaniu z politykami, admirałami i biznesmenami… jeśli mówić o wpływach… A ja nie jestem nawet słynnym muzykiem. Gdyby to chodziło o Savntreiga lub Khu, albo…
— To prawda, oni świetnie komponują swe kariery — przyznała.
Zamilkł na chwilę, potem zaśmiał się cicho i spuścił wzrok. Jego piękne włosy błyszczały w świetle wysoko umieszczonych lamp. Teraz ona powinna zawtórować mu śmiechem. Może należałoby wspomnieć o zamówieniu, nie przesuwać tego do następnego spotkania, gdy tłum gości stopnieje do nieco bardziej przyjaznej grupy… a może nawet poczekać do prywatnego rendez-vous, gdy nabierze pewności, że został urzeczony.
Jak długo powinna przeciągać tę grę? Chciała właśnie jego, miało to być więcej niż głęboka przyjaźń. Niespieszna, rozkoszna wymiana intymnych zwierzeń, powolne gromadzenie wspólnych doświadczeń, tęskny piruet wzajemnego przyciągania, bliżej, dalej, bliżej, dalej, bliżej, coraz ciaśniej, wreszcie powolność sublimująca się w porywający żar wzajemnej nagrody.
Spojrzał jej prosto w oczy.
— Pochlebia mi pani, pani Smo.
Odwzajemniła mu spojrzenie, uniosła nieco podbródek, całkowicie świadoma swej precyzyjnej mowy ciała. Jego twarz przybrała wyraz zupełnie niedziecinny, a oczy przypominały teraz kamień na jej bransoletce. Poczuła lekki zawrót głowy, zrobiła głęboki wdech.
— Hm…
Zamarła.
Dźwięk nadbiegł gdzieś z boku, z tyłu. Zobaczyła, że Sussepin tam zezuje.
Odwróciła się, utrzymując na twarzy pogodny wyraz, spojrzała ze złością na szaro-białą obudowę drony, jakby próbowała wypalić w niej dziury.
— Co takiego? — Jej głos mógłby wytrawić stal.
Drona rozmiarów i kształtu małej walizeczki płynął ku jej twarzy.
— Kłopoty, kłapouszku — rzekł, po czym przechylił się na jedną stronę; sprawiał wrażenie, że kontempluje widok atramentowego nieba za kryształową kopułą.
Sma, ściągając usta, spojrzała na ceglaną podłogę arboretum. Pozwoliła sobie ledwo widocznie potrząsnąć głową.
— Panie Sussepin — uśmiechnęła się, rozłożyła ramiona. — Sprawia mi to ból, ale… pozwoli pan…?
— Oczywiście. — Już ruszał, przeszedł szybko obok niej, skłaniając głowę.
— Może uda nam się porozmawiać później — powiedziała.
Odwrócił się, cofał.
— Tak, ja… to znaczy. — Tracił wątek. Skinął nerwowo głową, pomaszerował szybko do drzwi w odległym krańcu arboretum i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Drona brzęczał niewinnie i najwyraźniej zaglądał w głąb jaskrawego kwiatu, zanurzając w nim prawie cały pękaty ryj. Spojrzał na Smę. Stała na rozstawionych nogach, jedną rękę oparłszy na biodrze.
— Kłapouszku? — spytała.
Pole wokół drony mignęło — fiolet ubolewania i metalowa szarość zaintrygowania wyglądały zupełnie nieprzekonująco.
— Nie wiem, Smo… wyrwało mi się. Aliteracja.
Sma kopnęła zeschłą gałązkę, spojrzała wściekle na dronę.
— O co chodzi? — spytała.
— To ci się nie spodoba — odparł drona cicho. Nieco się cofnął i pociemniał ze smutku.
Sma zawahała się. Spojrzała roztargnionym wzrokiem, przygarbiła ramiona, usiadła na korzeniu drzewa, mnąc suknię, która opadła wokół jej nóg.
— Chodzi o Zakalwego?
Drona mignął tęczą zdumienia. Tak szybko, więc może szczerze, pomyślała Sma.
— A to dopiero! — powiedział. — W jaki sposób…?
Zbyła jego pytanie.
— Nie wiem. Ton głosu. Ludzka intuicja… po prostu jak zwykle. Zaczynałam się już za dobrze bawić. — Przymknęła oczy i oparła głowę o chropowaty ciemny pień. — A więc?
Drona Skaffen-Amtiskaw obniżył się na wysokość jej ramion i podpłynął bliżej.
— Znów go potrzebujemy — powiedział.
— Chyba właśnie o czymś takim myślałam — westchnęła Sma, odganiając z ramienia jakiegoś owada.
— Zgoda. Sądzę, że nic go nie zastąpi; to musi być on we własnej osobie.
— Ale czy to muszę być ja we własnej osobie?
— Taka jest… ugoda.
— Cudownie — odparła Sma kwaśno.
— Przedstawić ci pozostałe sprawy?
— A mają się lepiej?
— Nieszczególnie.
— Do diabła! — Sma klepnęła się dłońmi po udach i zaczęła je masować. — Równie dobrze możesz mi wszystko od razu powiedzieć.
— Musisz jutro wyjechać.
— Och, drono, przestań! — Ukryła twarz w dłoniach. Spojrzała w górę. Bawił się gałązką. — Żartujesz.
— Niestety, nie.
— A tamto? — machnęła ręką w kierunku drzwi prowadzących do hali turbin. — A konferencja pokojowa? A te wszystkie szumowiny o spoconych dłoniach i malutkich oczkach? A trzy lata wysiłku? A ta cała cholerna planeta…?
— Konferencja będzie kontynuowana.
— Jasne, ale co z „decydującą rolą”, którą podobno miałam odgrywać?
— Ach! — Drona przysunął gałązkę do wrażliwego na bodźce paska na swej obudowie. — Właśnie…
— No nie.
— Posłuchaj, wiem, że ci nie odpowiada…
— Drono, nie chodzi o… — Sma nagle wstała, podeszła do kryształowej ściany i wyjrzała w ciemność.
— Dizzy… — Drona poddryfował bliżej.
— Nie nazywaj mnie „Dizzy”.
— Smo… to nie jest realne. To dubler; elektroniczna, mechaniczna, elektrochemiczna, chemiczna maszyna, kontrolowana przez Umysł, nie żyjąca samodzielnie. Nie klon ani…
— Wiem, co to jest, drono — odparła, splatając z tyłu ręce.
Drona podpłynął do niej bliżej; otaczając polem jej ramiona, delikatnie ją ścisnął. Odtrąciła te czułości, spuściła oczy.
— Potrzebujemy twego pozwolenia, Diziet.
— Tak, o tym również wiem. — Wypatrywała gwiazd zasłoniętych chmurami, przyćmionych przez światło w arboretum.
— Jeśli chcesz, możesz tu zostać — rzekł drona poważnym, skruszonym głosem. — Konferencja pokojowa jest z pewnością ważna, potrzeba kogoś, kto gładko ją poprowadzi. Co do tego nie ma wątpliwości.
— A do czego aż tak ważnego mam się na jutro przygotować?
— Pamiętasz Voerenhutz?
— Pamiętam Voerenhutz — odparła bezbarwnym głosem.
— Pokój trwał tam czterdzieści lat, ale teraz się załamuje. Zakalwe pracował z człowiekiem o nazwisku…
— Maitchigh? — Zmarszczyła czoło, odwracając się ku dronie.
— Beychae. Tsoldrin Beychae. Został prezydentem skupiska w rezultacie naszej interwencji. Gdy był przy władzy, trzymał w kupie cały system polityczny, ale odszedł na emeryturę osiem lat temu, znacznie wcześniej niż musiał, i poświęcił się studiom i medytacji. — Drona westchnął. — Sprawy się pogarszają i obecnie Beychae przebywa na planecie, której przywódcy w wyrafinowany sposób okazują wrogość siłom reprezentowanym kiedyś przez Zakalwego i Beychaego, a popieranym przez nas. Przywódcy tworzą frakcję w całej grupie. Kilka małych konfliktów jest w toku, sporo nowych się wykluwa. Mówią, że nieunikniona jest wojna na wielką skalę, z zaangażowaniem całego skupiska.
— A Zakalwe?
— To w zasadzie eskapada. Lądowanie na planecie, przekonanie Beychaego, że jest potrzebny, a w ostateczności zmuszenie go, by opowiedział się po naszej stronie. Ale to może oznaczać konieczność wyciągnięcia go z pudła. Dodatkową komplikację stanowi fakt, że Beychaego trzeba będzie przekonywać bardzo usilnie.
Sma przemyślała to, cały czas patrząc w noc.
— Może zastosować jakiś podstęp?
— Ci dwaj znają się zbyt dobrze i tylko prawdziwy Zakalwe może tu coś zdziałać. Również Tsoldrin Beychae i machina polityczna systemu znają się na wylot. W grę wchodzi zbyt wiele wspólnych wspomnień.
— Tak — rzekła Sma cicho. — Wiele wspomnień. — Rozcierała nagie ramiona, jakby poczuła chłód. — A duże armaty?
— W mgławicy gromadzi się flota. Jej rdzeń to jeden Specjalizowany Pojazd Systemowy i trzy Wszechstronne Jednostki Kontaktowe stacjonujące wokół skupiska. Do tego około osiemdziesięciu WJK w odległości miesiąca przyśpieszonego lotu. Cztery, pięć SPS-ów powinno przez następny rok przebywać w zasięgu dwóch do trzech miesięcy przyśpieszonego lotu. Wykorzystamy je, gdy już naprawdę wszystko zawiedzie.
— Gdyby były miliony ofiar, cała akcja wyglądałaby dwuznacznie? — spytała Sma z goryczą.
— Tak by to można określić — odparł Skaffen-Amtiskaw.
— Cholera — powiedziała cicho Sma, zamykając oczy. — Więc jak daleko jest Voerenhutz? Zapomniałam.
— Zaledwie około czterdziestu dni, ale najpierw musimy polecieć po Zakalwego. Powiedzmy, razem zajmie to dziewięćdziesiąt dni.
Odwróciła się.
— Kto będzie sterował moim dublerem, gdy polecę statkiem? — Spojrzała w niebo.
— Na wszelki wypadek zostanie tu „Tylko sprawdzam” — powiedział drona. — Do twojej dyspozycji oddano bardzo szybki statek pikietowy „Ksenofob”. Może wylecieć jutro, tuż po południu, nawet wcześniej… gdybyś sobie życzyła.
Sma stała spokojnie, ręce skrzyżowała, usta miała zaciśnięte, twarz ściągniętą. Skaffen-Amtiskaw poddał się przez chwilę introspekcji i doszedł do wniosku, że jej współczuje.
Stała nieruchomo i milczała; potem nagle ruszyła ku drzwiom wiodącym do hali turbin. Obcasy stukały po wyłożonej cegłami ścieżce.
Drona pikował za nią. Zajął pozycję na wysokości jej ramion.
— Życzyłabym sobie — powiedziała — żebyś miał lepsze wyczucie chwili.
— Przepraszam. W czymś ci przeszkodziłem?
— Nie. Ale, do diabła, co to znaczy „bardzo szybki statek pikietowy”?
— Nowa nazwa dla (Zdemilitaryzowanej) Szybkiej Jednostki Zaczepnej — wyjaśnił drona.
Spojrzała na niego. Zachybotał się — odpowiednik wzruszenia ramionami.
— To ma lepiej brzmieć.
— I nazywa się „Ksenofob”. Znakomicie. Czy dubler może podjąć zadanie natychmiast?
— Jutro w południe. Możesz poddać się skanowaniu?
— Jutro rano — odparła Sma.
Drona śmignął przed nią, wytworzył podciśnienie, by otworzyć skrzydła wysokich drzwi. Przekroczyła je i zebrawszy z przodu spódnice, wskakiwała po schodach wiodących do hali turbin. Z rogu pomieszczenia ślizgając się, przybiegły hralzse; skomlały, stukały ją w nogi.
Przystanęła, a one krążyły wokół niej, obwąchiwały rąbki spódnic i lizały jej ręce.
— Nie — zwróciła się do drony. — Jeszcze raz to przemyślałam. Zeskanujcie mnie dziś wieczór, gdy dam znać. Jeśli mi się uda, pozbędę się wcześniej tego tłumu. Teraz znajdę ambasadora Onitnerta. Niech Maikril powie Chuzleis, żeby za dziesięć minut zaprowadziła ministra do baru przy turbinie pierwszej. Przeproś pismaków z „System Times”, zawieź ich z powrotem do miasta i zwolnij. Każdemu daj po butelce nocnokwiatu. Odwołaj fotografa, daj mu jeden stacjonarny aparat, niech zrobi… sześćdziesiąt cztery zdjęcia. Dokładnie tyle, na ile mu pozwolono. Niech ktoś z męskiej obsługi znajdzie Relstocha Sussepina i zaprosi go do moich apartamentów za dwie godziny. A, i jeszcze…
Przerwała nagle, przykucnęła i ujęła długi ryj jednego ze skowyczących hralzsów.
— Gracjo, Gracjo, wiem, wiem — powiedziała do lamentującego zwierzęcia o dużym brzuchu, które zaczęło lizać ją po twarzy. — Chciałam być obecna przy narodzinach twych dzieci, ale nie mogę… — Westchnęła, objęła zwierzę i jedną ręką przytrzymała mu podbródek. — Co mam zrobić, Gracjo? Mogę cię uśpić do mego powrotu i nawet nie poczujesz… ale wszyscy przyjaciele będą za tobą tęsknili.
— Uśpij wszystkie — zasugerował drona.
Sma pokręciła głową.
— Zaopiekujesz się nimi do mego powrotu — powiedziała do jednego z hralzsów. — Dobrze?
Pocałowała zwierzę w nos i wstała. Gracja kichnęła.
— Jeszcze dwie sprawy, drono — rzekła Sma, idąc wśród podnieconego stadka.
— Co takiego?
— Nigdy więcej nie nazywaj mnie „kłapouszkiem”, dobrze?
— Dobrze. Co jeszcze?
Okrążyli błyszczące cielsko dawno uśpionej turbiny numer sześć.
Sma stanęła, przyjrzała się zaaferowanemu tłumowi, wzięła głęboki oddech i wyprostowała ramiona. Z uśmiechem ruszyła do przodu.
— Nie chcę — powiedziała szybko do drony — żeby mój dubler pieprzył kogokolwiek.
— W porządku — odparł, gdy szli wśród rozstępujących się ludzi. — W pewnym sensie jest to twoje ciało.
— Drono, chodzi właśnie o to — rzekła, skinąwszy na kelnera, który podbiegł z tacą, proponując drinki — że to wcale nie jest moje ciało.
Samolot odleciał, pojazdy naziemne opuściły starą elektrownię, ważni ludzie wyjechali. Zostało kilku maruderów, ale nie była im potrzebna. Czuła znużenie i na polepszenie nastroju zsyntetyzowała w gruczołach jedną porcyjkę. Z południowego balkonu apartamentów w przeprojektowanym biurowcu elektrowni patrzyła na głęboką dolinę i na sznur tylnych świateł wzdłuż Bulwaru Nadrzecznego. W górze świsnął samolot, przechylił się, zakręcając przy łuku starej tamy, i zniknął.
Obserwowała odlot maszyny, potem odwróciła się do drzwi penthousu, zdjęła żakiecik, przewiesiła go sobie przez ramię.
Głęboko we wnętrzu rozkosznego mieszkania poniżej umieszczonego na dachu ogrodu grała muzyka. Sma udała się jednak do gabinetu, gdzie czekał Skaffen-Amtiskaw.
Skanowanie, mające uaktualnić dublera, zajęło ledwie parę minut.
Sma miała zwykłe wrażenie dezorientacji, ale minęło dość szybko.
Zrzuciła buty i przez miękkie, ciemne korytarze poszła w kierunku muzyki.
Relstoch Sussepin wstał z fotela. Trzymał w ręce łagodnie żarzący się kieliszek nocnokwiatu. Sma przystanęła w drzwiach.
— Dziękuję, że zostałeś — rzekła, rzucając żakiecik na kanapę.
— Nie ma za co. — Uniósł do ust kieliszek świetlistego płynu, ale zmienił zdanie i objął go obiema dłońmi.
— Co, aaa… czy coś szczególnego chciałabyś…?
Sma uśmiechnęła się jakoś smutno, położyła ręce na oparciach stojącego przed nią obrotowego fotela i patrzyła na skórzaną poduszkę.
— Może teraz pochlebiam sama sobie, ale żeby zanadto nie owijać w bawełnę… — podniosła wzrok. — Czy miałbyś ochotę się pieprzyć?
Relstoch Sussepin znieruchomiał. Po chwili podniósł kieliszek do ust i pił. Wreszcie odstawił go powoli.
— Tak — odparł. — Tak, chciałbym… od pierwszej chwili.
— Mamy tylko ten jeden wieczór — powiedziała, unosząc rękę. — Tylko dziś wieczór. Trudno mi to wyjaśnić, ale od jutra… przez następne pół roku, może dłużej, będę niesłychanie zajęta. Będę musiała praktycznie się rozdwoić, rozumiesz?
Wzruszył ramionami.
— Jasne, cokolwiek sobie życzysz.
Sma odprężyła się, na jej twarz powoli wypłynął uśmiech. Obróciła fotel, zdjęła bransoletkę z dłoni i upuściła ją na siedzenie. Powoli odpięła górę sukni. Czekała.
Sussepin wysączył drinka, odstawił kieliszek i podszedł do niej.
— Światła — szepnęła.
Światła powoli pociemniały, gasły, aż najjaśniejszym obiektem w pokoju stał się kieliszek z łagodnie świecącymi resztkami drinka.
XIII
— Zbudź się.
Zbudził się.
Ciemność. Ciągle przykryty, wyprostowany, zastanawiał się, kto do niego mówi w ten sposób. Od dawna nie przemawiano do niego takim tonem. Na wpół senny, niespodzianie obudzony — chyba w środku nocy — rozpoznał w tym głosie nutę, której nie słyszał od dwóch, trzech dziesięcioleci. Impertynencję. Brak poważania.
Wysunął głowę spod nakrycia w ciepłe powietrze pokoju i w mroku rozpraszanym jedną jedyną lampką usiłował dostrzec tego śmiałka.
Znikło ukłucie strachu — czyżby ktoś ominął straże i ekrany bezpieczeństwa? — chciał teraz jedynie zobaczyć, któż to ma czelność mówić do niego tym tonem.
Intruz siedział na krześle przy nogach łóżka. Wyglądał dziwacznie, dziwacznie w dziwaczny sposób; jakaś nowa, zupełnie obca ekscentryczność. Sprawiał wrażenie ukośnie rzutowanego obrazu. Również jego ubranie wyglądało dziwnie: workowate, jaskrawo barwne nawet w przyćmionym świetle lampki nocnej. Mężczyzna strojem przypominał klauna czy błazna, lecz zbyt symetryczna twarz miała wyraz… srogi? Pogardliwy? Ta cała… nietutejszość obcego utrudniała właściwą ocenę.
Po omacku sięgnął po okulary, lecz to tylko resztki snu utrudniały mu normalne widzenie. Pięć lat temu chirurdzy obdarzyli go nowymi oczyma, jednak po sześćdziesięciu latach krótkowzroczności pozostał mu odruch sięgania natychmiast po przebudzeniu po okulary. Zawsze uważał, że to niewielka cena, a teraz, po kuracji odmładzającej… Zaspane oczy pojaśniały, oczyściły się. Usiadł, spoglądał na mężczyznę na krześle. Chyba śnił albo widział ducha.
Przybysz wyglądał młodo. Miał szeroką, opaloną twarz i czarne, związane z tyłu włosy, lecz nie z tego powodu kojarzył się z duchem czy umarlakiem. To przez te ciemne, podobne do głębokich jam oczy i obce rysy.
— Dobry wieczór, etnarcho.
Mówił powoli i rytmicznie. Jego głos brzmiał jednak jak głos osoby o wiele starszej — na tyle starszej, by etnarcha poczuł się młodzieniaszkiem. Ton głosu mroził. Etnarcha rozejrzał się po pokoju. Kto to jest?
Jak się tu dostał? Pałac miał być niedostępny. Wszędzie byli strażnicy.
Co się dzieje? Strach wracał.
Dziewczyna z poprzedniego wieczoru leżała nieruchomo po drugiej stronie szerokiego łoża; bryła pod kołdrą. Wyłączone ekrany na ścianie odbijały słabe światło lampki nocnej.
Bał się, lecz już zupełnie rozbudzony myślał szybko. W wezgłowiu łóżka ukryty był pistolet, a mężczyzna nie wydawał się uzbrojony (ale w takim razie po co tu przyszedł?). Jednak pistolet to ostatni rozpaczliwy ratunek. Lepiej wykorzystać kod słowny. Mikrofony i kamery w pomieszczeniu, zawsze w stanie gotowości, aktywizowało określone zdanie. Czasami pragnął całkowitej izolacji, niekiedy nagrywał coś tylko dla siebie; oczywiście zawsze istniała możliwość, że bez względu na środki bezpieczeństwa wtargnie tu ktoś niepowołany.
Odchrząknął.
— A to niespodzianka — rzekł równym, spokojnym głosem.
Uśmiechnął się nieznacznie, zadowolony z siebie. Jego serce — przed jedenastu laty należało do młodej wysportowanej anarchistki — biło szybko, lecz nie nadmiernie szybko. Skinął głową.
— Prawdziwa niespodzianka — powtórzył.
Zrobione. W centrum zabezpieczeń w podziemiach już dzwoni alarm. Za kilka sekund w drzwiach pojawią się strażnicy. Może zresztą nie zaryzykują i zamiast tego otworzą pojemniki z gazem w suficie, a gęsta mgła wtrąci ich obu w stan nieświadomości. Istniało niebezpieczeństwo, że zniszczy mu to bębenki uszne (na tę myśl przełknął ślinę), ale zawsze może wziąć nową parę od zdrowego dysydenta. Nawet to może się okazać niepotrzebne: mówiono, że w procesie odmładzania ponownie odrastały pewne części ciała. Zwielokrotniona siła — dublowane zabezpieczenia nie są złe. Dawały przyjemne poczucie bezpieczeństwa.
— No, no — usłyszał własne słowa. Wypowiedział je na wypadek, gdyby poprzednio obwody nie przechwyciły hasła. — Prawdziwa niespodzianka.
Strażnicy powinni wpaść lada sekunda…
Jaskrawo ubrany młodzieniec uśmiechnął się, przegiął dziwnie, pochylił, łokcie złożył na rzeźbionym oparciu w nogach łóżka. Sięgnął do kieszeni workowatych spodni, wyciągnął mały czarny pistolet i wycelował prosto w etnarchę.
— Pańskie hasło nie zadziała, etnarcho Kerian. Nie będzie niespodzianek, których pan oczekuje, a ja nie. Centrum systemu bezpieczeństwa w podziemiach jest martwe, tak samo zresztą jak wszystko inne.
Etnarcha Kerian wpatrywał się w mały pistolet. Widywał pistolety na wodę, które robiły większe wrażenie.
Co się dzieje? Czy ten człowiek naprawdę przyszedł mnie zabić? Nie jest ubrany jak morderca, a ponadto każdy poważny morderca z pewnością zabiłby mnie we śnie. Ten facet tym bardziej się naraża, im dłużej tu siedzi, nawet jeśli przerwał połączenia do centrali bezpieczeństwa. Może jest szaleńcem, ale prawdopodobnie nie zabójcą. Niepodobna, żeby prawdziwy, zawodowy morderca zachowywał się w ten sposób. A tylko wyjątkowo zdolny i kompetentny zabójca potrafiłby przeniknąć przez system zabezpieczeń pałacu…
Etnarcha Kerian próbował uspokoić swe gwałtownie bijące, zbuntowane serce. Gdzie ci cholerni strażnicy? Znowu pomyślał o broni ukrytej w ozdobnym wezgłowiu łoża.
Młody człowiek skrzyżował ramiona; jego pistolet nie celował już w etnarchę.
— Czy ma pan coś przeciwko temu, bym opowiedział niedługą historyjkę?
To szaleniec.
— Ależ nie, niech pan opowiada — zachęcił go etnarcha przyjacielskim tonem dobrego wujaszka. — Nawiasem mówiąc, jak się pan nazywa? Zdaje się, że jeśli chodzi o informacje, ma pan nade mną przewagę.
— Rzeczywiście. — Z młodych ust ozwał się głos starca. — W istocie to dwie historie, ale jedną z nich już pan prawie zna. Opowiem obie jednocześnie — zobaczymy, czy zdoła pan odróżnić jedną od drugiej.
— Ja…
— Ciii… — Młodzieniec przyłożył pistolecik do warg.
Etnarcha przelotnie spojrzał na dziewczynę po drugiej stronie łóżka. Zdał sobie sprawę, że obaj rozmawiają dość cicho. Gdyby udało mu się zbudzić dziewczynę, ściągnęłaby na siebie ogień intruza albo przynajmniej odwróciła jego uwagę, a on sięgnąłby po pistolet w wezgłowiu; dzięki nowej kuracji był teraz szybszy niż przez ostatnie dwadzieścia lat… Do diabła, gdzie są ci strażnicy?
— Posłuchaj, młody człowieku! — zaryczał. — Chcę tylko wiedzieć, co tu porabiasz! Hę?
Jego głos, który bez wzmocnienia potrafił wypełnić sale i place, rozległ się echem w pomieszczeniu. Do cholery, strażnicy w podziemiach powinni to słyszeć, nawet jeśli nie działają mikrofony. Dziewczyna po drugiej stronie łóżka ani drgnęła.
Młody człowiek uśmiechał się bezczelnie.
— Wszyscy śpią, etnarcho. Nie ma nikogo, tylko my dwaj. A teraz opowiadanie…
— Co… — wykrztusił etnarcha, podciągając nogi pod kołdrą. — Po co pan tu przyszedł?
Intruz wydawał się nieco zdziwiony.
— Och, mam pana stąd zabrać, etnarcho. Zostanie pan usunięty.
Położył pistolet na szerokim szczycie deski w nogach łóżka. Etnarcha wpatrywał się w broń. Była zbyt daleko, by po nią sięgnąć, ale…
— Oto historia. — Intruz znowu usadowił się na krześle. — Dawno, dawno temu, za grawitacyjną studnią i bardzo daleko, była sobie czarodziejska kraina, gdzie nie było królów, prawa, pieniędzy ni własności, lecz gdzie każdy żył jak książę, zachowywał się wzorowo i niczego mu nie brakowało. I ludzie ci żyli sobie w spokoju, lecz nudzili się, gdyż raj po pewnym czasie może nudzić. Zajęli się więc czynieniem dobra — można to określić jako misje dobroczynne wśród biedniejszych. I zawsze próbowali ofiarować coś, co uważali za najcenniejszy z darów: wiedzę, informację. I jak najszerzej rozpowszechniali tę informację, gdyż byli to ludzie dziwaczni, bo pogardzali rangami i nienawidzili królów… i wszelkich hierarchów… nawet etnarchów…
Młody człowiek uśmiechnął się niewyraźnie — etnarcha również.
Wytarł czoło i przesunął się na łóżku nieco do tyłu, jakby sadowiąc się wygodniej. Serce nadal mu waliło.
— Przez pewien czas ogromne siły zagrażały dobroczynnym misjom, lecz ludzie z czarodziejskiej krainy stawili opór, zwyciężyli i wyszli z konfliktu silniejsi niż przedtem. Gdyby bardziej zależało im na władzy, budziliby powszechny strach. Teraz też budzą strach — rzecz oczywista, zważywszy ich potęgę — lecz niewielki. A jednym ze sposobów okazywania tej potęgi, sposobem, który uznali za zabawny, była interwencja w takich społeczeństwach, które, jak im się zdawało, mogą z tego wynieść korzyści; w wielu społeczeństwach najskuteczniejszym sposobem interwencji jest kontakt z ludźmi na szczytach władzy.
Niektórzy z nich zostali lekarzami przywódców i stosując kuracje, które ludziom z tamtych dość prymitywnych społeczeństw wydawały się magią, zwiększali szansę przeżycia wspaniałych i dobrych zarządców. Możesz ich nazwać ludźmi łagodnymi, ponieważ zabijali bardzo niechętnie, i może przyznaliby ci rację, lecz to łagodność oceanu, a zapytaj żeglarzy, czy ocean jest łagodny i niewinny.
— Tak, rozumiem — odparł etnarcha. Sadowił się, przesuwał poduszkę na właściwe miejsce za plecami, sprawdzał swoje położenie w stosunku do tej części wezgłowia, w której ukryty był pistolet. Serce wyrywało mu się z piersi.
— I jeszcze jedno robią ci ludzie, niosąc raczej życie niż śmierć.
W pewnych społeczeństwach, poniżej pewnego poziomu technicznego, proponują przywódcom coś, czego nie może im dostarczyć bogactwo i władza: powrót młodości.
Etnarcha wpatrywał się w młodego człowieka, bardziej teraz zaintrygowany niż przerażony. Czyżby tamten miał na myśli kurację odmładzającą?
— Ach, wszystko zaczyna się układać na swoim miejscu, prawda? — uśmiechnął się młodzieniec. — Nie myli się pan, chodzi właśnie o ten proces, któremu pana poddano, etnarcho Kerian. Za który pan płacił przez ostatni rok. Za który obiecał pan — jeśli pan sobie przypomina — zapłacić nie tylko platyną. Przypomina pan sobie, co?
— Ja… Nie jestem pewien. — Etnarcha Kerian się zająknął. Kątem oka widział panel w wezgłowiu, za którym leżał pistolet.
Dwa
— Obiecał pan powstrzymać zabijanie w Youricam, pamięta pan?
— Może mówiłem, że zrewiduję naszą politykę segregacji i przesiedleń w…
— Nie. — Młody człowiek machnął ręką. — Mam na myśli zabijanie, etnarcho. Chodzi o pociągi śmierci, pamięta pan? Pociągi, gdzie spaliny nie wychodzą z lokomotywy, lecz po pewnym czasie z ostatniego wagonu. — Młody człowiek uśmiechnął się szyderczo samymi ustami. Potrząsnął głową. — Czy budzi to w panu jakieś wspomnienia? Zupełnie nic?
— Nie mam pojęcia, o czym pan mówi — oznajmił etnarcha. Dłonie miał spocone, zimne i śliskie. Wytarł je o kołdrę. Kiedy już pochwyci pistolet, nie może go wypuścić. Broń intruza leżała nadal na wierzchu deski w nogach łóżka.
— Och, myślę, że pan wie. Jestem tego pewien.
— Jeśli ktoś z sił bezpieczeństwa wywołał jakieś ekscesy, zostanie to dokładnie…
— To nie konferencja prasowa, etnarcho.
Młody mężczyzna odchylił się nieco na krześle, oddalił od swego pistoletu. Etnarcha czekał, drżąc z napięcia.
— Sęk w tym, że zawarł pan układ, ale go nie dotrzymał. Przybyłem więc zainkasować kary umowne. Został pan ostrzeżony, etnarcho. Wszystko, co dane, może być również odebrane. — Intruz jeszcze bardziej przechylił się na krześle, rozejrzał po ciemnych apartamentach i kiwnął do etnarchy głową, zakładając na kark splecione dłonie. — Pożegnaj się z tym wszystkim, etnarcho Kerian. Jesteś…
Etnarcha obrócił się i walnął łokciem w ukrytą część wezgłowia, która opadła. Wyrwał pistolet z zacisków, z zamachem wycelował w mężczyznę, pociągnął za spust.
Bez efektu. Młodzieniec, z dłońmi nadal na karku, obserwował go, kołysząc się rytmicznie na krześle.
Etnarcha jeszcze kilka razy szczęknął spustem.
— Lepiej działa razem z tym — rzekł mężczyzna. Wydobył z kieszeni kilkanaście kul i rzucił na łóżko w nogi etnarchy.
Błyszczące pociski z brzękiem potoczyły się i zebrały w załamaniu kołdry. Etnarcha Kerian patrzył na nie.
— …dam ci, co zechcesz — powiedział grubym, wyschniętym językiem. Czuł, jak puszczają mu zwieracze. Ścisnął je rozpaczliwie. Nagle był jak dziecko, jak gdyby odmłodzenie przeniosło go wstecz dalej, niż należało. — Wszystko. Wszystko. Dam ci więcej, niż widziałeś w najśmielszych snach. Mogę…
— Nie jestem zainteresowany. — Młody mężczyzna potrząsnął głową. — Nie skończyłem jeszcze opowieści. Widzi pan, ci ludzie, ci mili, uprzejmi ludzie, tak łagodni, że wolą zajmować się życiem… kiedy ktoś łamie umowy, nawet jeśli ten ktoś zabija, choć obiecał, że przestanie zabijać… mimo to ci ludzie nie lubią mordować w odwecie. Raczej wykorzystają swą magię i współczucie, by wybrać metodę łagodniejszą, a tylko odrobinę mniej skuteczną. Tak więc ludzie znikają.
Młody człowiek, teraz pochylony w przód, oparł się o nogi łóżka.
Etnarcha patrzył na niego i dygotał.
— Mili ludzie usuwają złych ludzi — wyjaśnił młodzieniec. — Wysyłają innych, by zabrali precz tamtych brzydali. I ci wysłannicy lubią napędzać draniom strachu o własne życie i lubią się ubierać… — wskazał swój kolorowy strój błazna — nieformalnie. I dzięki czarom nigdy nie mają oczywiście problemu z dostaniem się do najlepiej nawet strzeżonego pałacu.
Etnarcha przełknął i trzęsącą się dłonią odłożył bezużyteczny pistolet.
— Poczekaj — powiedział, próbując zapanować nad głosem. Jego pot moczył prześcieradła. — Czy chcesz powiedzieć…
— Zbliżamy się do końca historyjki — przerwał mu młody mężczyzna. — Ci mili ludzie, których nazwałby pan łagodnymi, usuwają brzydali i odwożą ich daleko, tam gdzie nie mogą już szkodzić. Nie jest to raj, ale nie jest to również więzienie. I ci brzydale muszą niekiedy słuchać miłych ludzi, którzy im przypominają brzydkie postępki, i nigdy już nie dostają szansy na zmienianie historii, choć prowadzą wygodne, bezpieczne życie i umierają w spokoju… dzięki tym miłym ludziom. Wprawdzie niektórzy uznaliby, że mili ludzie są zbyt łagodni, ale ci łagodni, mili ludzie odrzekliby, że okropna jest zbrodnia brzydali i ich cierpienia byłyby i tak milion razy mniejsze, więc odwet nie ma sensu. Zabicie tyrana stałoby się kolejną nieprzyzwoitością. — Młody człowiek zasępił się na chwilę, a potem wzruszył ramionami. — Jak już mówiłem, ktoś mógłby to określić jako nadmierną łagodność.
Zdjął pistolecik z deski i schował go do kieszeni pantalonów.
Wstał powoli. Serce etnarchy nadal waliło, lecz oczy miał pełne łez.
Młody człowiek schylił się, podniósł jakieś ubrania i rzucił etnarsze, który złapał je i przycisnął do piersi.
— Moja propozycja jest nadal aktualna — rzekł etnarcha Kerian. — Mogę ci dać…
— Satysfakcję z wykonanej pracy — westchnął młody człowiek, oglądając swe paznokcie. — Tylko to może mi pan dać, etnarcho. Nic innego mnie nie interesuje. Proszę się ubierać. Wyjeżdża pan.
Etnarcha zaczął naciągać koszulę.
— Czy jesteś pewien? Wymyśliłem kilka nowych występków, których chyba nie znało nawet stare Imperium. Z chęcią się nimi podzielę.
— Nie, dziękuję.
— No a kim są ci ludzie, o których mówisz? — Etnarcha zapinał guziki. — I czy mogę poznać twą godność?
— Niech się pan ubiera.
— Myślę, że moglibyśmy dojść do porozumienia. — Etnarcha majstrował przy kołnierzyku. — To wszystko jest dość dziwne, ale chyba powinienem być wdzięczny za to, że nie jest pan zabójcą.
Młody człowiek uśmiechnął się, skubał coś pod paznokciem. Włożył ręce do kieszeni, etnarcha tymczasem kopnięciem odrzucił kołdrę i podniósł swe bryczesy.
— Tak — przyznał młodzieniec. — Okropna musi być świadomość, że za chwilę czeka cię śmierć.
— Rzeczywiście, niezbyt przyjemne doświadczenie — odrzekł etnarcha, wkładając w spodnie najpierw jedną nogę, potem drugą.
— Ale, jak sobie wyobrażam, wielka ulga, gdy dostaje się odroczenie.
— Hmmm. — Etnarcha zaśmiał się półgębkiem.
— To trochę tak, jakby spędzono kogoś w wiosce wraz z innymi mieszkańcami i ta osoba myślałaby, że zaraz ją zastrzelą… — zadumał się młody człowiek, obserwując etnarchę z końca łoża — …a potem by usłyszała, że czekają najwyżej przesiedlenie.
Uśmiechnął się. Etnarcha przerwał ubieranie.
— Przesiedlenie. Pociągiem. — Młodzieniec wyjął czarny pistolecik z kieszeni. — Pociągiem, który wiezie rodzinę, sąsiadów, całą wioskę…
Młody człowiek nastawił coś na małym czarnym pistolecie.
— …A w końcu nie wiezie już nic, jedynie czarny dym i mnóstwo trupów. — Uśmiechnął się słabo. — Jak się panu zdaje, etnarcho Kerian? Czy to podobne uczucie?
Etnarcha zastygł i patrzył rozszerzonymi oczyma na pistolet.
— Ci mili ludzie nazywają się Kultura — wyjaśnił młody człowiek. — I naprawdę zawsze uważałem, że są zbyt łagodni. — Wyciągnął rękę z pistoletem. — Przestałem pracować dla nich jakiś czas temu. Teraz jestem wolnym strzelcem.
Etnarcha patrzył bez słowa w ciemne stare oczy ponad lufą czarnego pistoletu.
— A ja — ciągnął mężczyzna — nazywam się Cheradenine Zakalwe. — Opuścił pistolet na poziom nosa etnarchy. — Pan nazywa się trup.
Wypalił z pistoletu.
…Etnarcha odrzucił głowę w tył i zaczął wrzeszczeć. Tak więc pojedyncza kula, zanim wybuchła mu w czaszce, przebiła podniebienie.
Mózg rozbryzgał się na rzeźbionym wezgłowiu. Ciało opadło na delikatne kapy i drgnęło; krew rozlała się szeroko.
Młody obserwował wypływającą krew. Mrugnął. Zamrugał kilka razy.
Powoli zdjął z siebie jaskrawe ubrania. Zapakował je do małego czarnego plecaka. Pod spodem miał jednoczęściowy kombinezon ciemny jak cień.
Wyjął z plecaka matową czarną maskę i założył ją na szyję, choć jeszcze nie na twarz. Podszedł do wezgłowia łóżka, oderwał przezroczystą łatkę z szyi śpiącej dziewczyny, a potem wrócił w ciemne głębie pomieszczenia, nasuwając po drodze maskę na twarz.
Wykorzystując swą zdolność nocnego widzenia, odkręcił osłonę jednostki sterującej systemów zabezpieczających i starannie usunął stamtąd kilka małych kasetek. Potem — idąc teraz bardzo cicho i wolno — podszedł do pornograficznego całościennego malowidła, które zakrywało tajne przejście etnarchy do kanałów ściekowych i na dach pałacu.
Zanim powoli zamknął drzwi, odwrócił się i spojrzał na krwawy bałagan na podłodze i rzeźbionym wezgłowiu. Uśmiechnął się cienko, trochę niepewnie.
Potem wślizgnął się w kamienną czerń pałacowych trzewi, jakby był fragmentem samej nocy.
Zapora, wklinowana między porośnięte rzadkim lasem wzgórza, przypominała fragment olbrzymiej zbitej filiżanki. Poranne słońce wtargnęło w dolinę i zaatakowało wklęsłą szarą ścianę tamy, a odbite promienie zalały okolicę białym światłem. Za zaporą leżało podłużne, zredukowane jezioro, ciemne i zimne. Woda nie sięgała nawet do połowy potężnego betonowego muru. Już dawno temu lasy ponownie wpełzły na wzgórza, zatapiane niegdyś przez spiętrzone wody. Po jednej stronie jeziora przy pomostach stały przycumowane żaglówki. Lekka fala uderzała w ich połyskujące kadłuby.
W słonecznym cieple, wysoko ponad zacienioną doliną szybowały ptaki. Jeden z nich zapikował w dół i lotem ślizgowym sunął wzdłuż opuszczonej szosy na koronie zapory. Złożył skrzydła, jakby nie chciał zawadzić o białe barierki po obu stronach drogi, potem śmignął między oroszonymi słupkami, wykonał półobrót, rozwinął nieco skrzydła i zanurkował ku przestarzałej elektrowni zamienionej w niezwykle ekscentryczny — jak również symboliczny — dom kobiety o nazwisku Diziet Sma.
Ptak ustawił się brzuchem do dołu i zanurkował. Gdy opadł na wysokość ogrodu, zagarniając powietrze wyrzucił skrzydła i trzepotał nimi, by gwałtownie wyhamować. Wreszcie uczepił się szponami gzymsu okna na najwyższym piętrze starego biurowca przerobionego na budynek mieszkalny.
Złożył skrzydła, przechylił smolisty łebek z okiem jak paciorek, w którym lśniło światło odbite od ściany zapory. Skoczył w uchylone okno, gdzie na wietrze falowały czerwone zasłony. Wsunął łebek pod łopoczącą lamówkę i zajrzał do ciemnego pokoju.
— Spóźniłeś się — oznajmiła Sma z lekkim szyderstwem. Właśnie wzięła prysznic i przechodziła koło okna, popijając wodę. Jej smagłe ciało nadal pokrywały drobne kropelki.
Łebek ptaka wykrzywił się w ślad za Smą, która podeszła do szafy, by się ubrać. Jeszcze silniej obracając głowę, ptak zaczął obserwować blade męskie ciało leżące w powietrzu, prawie metr nad zamontowanym w podłodze stelażem. To Relstoch Sussepin wiercił się w mglistym polu AG. Ramiona poleciały mu na boki i dopiero słabe centrujące pole powoli zgarnęło je z powrotem. W garderobie Sma przepłukała krtań wodą; przełknęła.
Pięćdziesiąt metrów na wschód, w hali turbin, unosił się wysoko Skaffen-Amtiskaw, nadzorując pobojowisko po przyjęciu. Ta część mózgu drony, która sterowała droną-stróżem przebranym za ptaka, zarejestrowała po raz ostatni widok pośladków Sussepina, pokrytych siateczką zadrapań, i widok ramion Smy z blednącymi śladami ugryzień pod szyfonową bluzką. Potem Skaffen-Amtiskaw odłączył sterowanie droną-stróżem.
Ptak pisnął, wyplątał się z zasłony i odpadł od gzymsu, nerwowo trzepocząc skrzydłami. Wreszcie otworzył skrzydła i szybował w górę przy jasnej powierzchni zapory. Jego zaniepokojone piski odbijały się echem od betonowego muru.
Sma zapinała żakiet i uśmiechała się, słysząc zniekształcone dalekie odgłosy wzburzenia.
— Noc była dobra? Wyspałaś się? — zapytał Skaffen-Amtiskaw, spotkawszy Smę na ganku starego biurowca.
— Noc dobra, ale się nie wyspałam. — Sma ziewnęła, przeganiając kwilące hralzse do marmurowego hallu, gdzie naburmuszony majordomus Maikril stał z pękiem smyczy.
Wyszła na słońce, naciągając rękawiczki. Drona otworzył przed nią drzwi samochodu. Napełniła płuca rześkim powietrzem i zbiegła po schodach, postukując obcasami. Wskoczyła do samochodu, skrzywiła się nieco, siadając na fotelu kierowcy, przerzuciła przełącznik, by zwinąć dach.
Drona ładował torby do bagażnika. Poklepała wskaźnik stanu akumulatora na desce rozdzielczej i kilkakrotnie krótko nacisnęła gaz, by poczuć, jak silniki napędzające koła pokonują opór hamulców. Drona zamknął bagażnik i wpłynął na tylne siedzenie. Sma pomachała Maikrilowi, który gonił hralzsa po schodach przed halą turbin i nie zauważył tego gestu.
Sma zaśmiała się, przydepnęła pedał przyśpieszenia i puściła hamulec.
Samochód ruszył w rozpryskach żwiru, dość ostro skręcił pod drzewa w prawe odgałęzienie podjazdu, przemknął przez granitową bramę elektrowni z pożegnalnym poślizgiem tylnych kół i mocno przyspieszył po Bulwarze Nadrzecznym.
— Mogliśmy polecieć — zauważył drona w pędzie powietrza.
Podejrzewał jednak, że Sma nie słuchała.
Fortyfikacja to pojęcie pankulturowe, myślała Sma, schodząc po kamiennych stopniach z muru obronnego zamku i przyglądając się cylindrycznej wieży, widocznej jak przez mgłę na odległych wzgórzach za kolejnymi warstwami murów. Wychodziła z fortu tylną bramą, ze Skaffen-Amtiskawem przy ramieniu.
Rozciągał się stąd widok na nowy port i cieśninę, przez którą o tej późnej porze przepływały gładko statki po wyznaczonych trasach, na ocean lub na śródlądowe morze. Z drugiej strony kompleksu zamkowego miasto dawało znać o sobie odległym zgiełkiem i — ponieważ z tamtego kierunku wiał właśnie wiatr — zapachem czegoś… Sma, po trzyletnim pobycie w tym miejscu, uważała to za zapach miasta. Skłonna była jednak uważać, że każde miasto ma swój własny zapach.
Usiadła na trawie, podciągnęła nogi pod brodę i patrzyła ponad wiszącymi mostami na subkontynent po drugiej stronie cieśniny.
— Czy coś jeszcze? — spytał drona.
— Owszem. Wykreśl moje nazwisko z jury na pokazie Akademii… i wyślij list odwlekający sprawę do tego Petraina. — Zmarszczyła czoło, zacieniając oczy od słońca. — Nic więcej nie przychodzi mi do głowy.
Drona znalazł się przed nią, bawiąc się zerwanym z łąki kwiatkiem.
— Do układu wleciał „Ksenofob” — oznajmił.
— Co za szczęśliwy dzień — powiedziała kwaśno. Pośliniła palec i starła plamkę błota z końca buta.
— Ten młody mężczyzna z twojego łóżka właśnie się pokazał. Pyta Maikrila, gdzie jesteś.
Nie odpowiedziała, choć raz zadrżały jej ramiona. Uśmiechnęła się tylko. Opadła w trawę, podkładając rękę pod plecy.
Niebo o barwie akwamaryny pstrzyły pojedyncze chmury. Sma czuła zapach trawy i małych zdeptanych kwiatów. Przechyliła głowę, spojrzała do tyłu na piętrzące się tam ciemnoszare mury. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek zaatakowano zamek podczas dnia takiego jak ten.
Czy niebo wydaje się tak bezkresne, wody w cieśninie tak czyste i świeże, kwiaty tak jasne i pachnące, gdy ludzie walczą i krzyczą, zadają ciosy i padają, widząc, jak ich krew plami trawę?
Zmrok i mgła, deszcz i nawisłe chmury to odpowiedniejsze tło, szata zakrywająca bitewny wstyd.
Sma przeciągnęła się. Nagle poczuła zmęczenie. Na wspomnienie nocnych wyczynów przeszedł ją dreszcz. Przypominała osobę, która upuściła cenny przedmiot, lecz dzięki swej szybkości i zręczności zdołała go pochwycić. Sięgnęła gdzieś do swego wnętrza i odzyskała niknące wspomnienie, które osuwało się już w zamęt i szum w jej umyśle. Zsyntetyzowała „przypominacz” i zatrzymała wrażenia, delektowała się nimi i przeżywała ponownie, aż zadrżała w pełnym słońcu i omal nie jęknęła.
Pozwoliła wspomnieniu uciec. Odchrząknęła, usiadła, rozejrzała się, by sprawdzić, czy drona coś zauważył. Przebywał w pobliżu i zrywał kwiatki.
Ścieżką od stacji metra nadchodziła grupa dzieci, prawdopodobnie uczniów. Kierowały się ku bocznej bramie zamku, głośno rozmawiały i piszczały. Hałaśliwą kolumnę otwierali i zamykali dorośli o twarzach zmęczonych i czujnych, jakie Sma widywała u nauczycieli i wielodzietnych matek. Kilkoro dzieci wskazało na unoszącego się dronę. Zdziwione, chichotały, zadawały pytania, aż wreszcie znikły w wąskiej bramie, a ich głosy ucichły.
Dzieci zawsze robiły koło tego szum. Dorośli po prostu przyjmowali, że korpus maszyny unosi się w powietrzu dzięki jakiemuś trikowi, dzieci natomiast chciały wiedzieć, jak to działa. Zaskoczonych było również paru uczonych i inżynierów, ale Sma przypuszczała, że działa tu stereotyp: jeśli urządzenie pochodzi z innego świata, nikt nie wierzy, iż zachodzą w nim dziwaczne zjawiska. A chodziło tu przecież o antygrawitację i w tym społeczeństwie drona był niczym elektryczna latarka w epoce kamiennej. Jednak ku rozczarowaniu Smy wszyscy łatwo akceptowali banalne i płytkie wyjaśnienia.
— Statki właśnie się spotkały — poinformował drona. — Przenoszą dublera w przestrzeni fizycznej, a nie teleportują.
Sma zaśmiała się, zerwała źdźbło trawy i possała je.
— Czyżby stary TS nie dowierzał swemu transporterowi?
— Uważam, że ma po prostu sklerozę — prychnął drona. Zrywał kwiaty, starannie wycinał dziurki w cienkich jak włos łodyżkach i przewlekał je przez siebie, tworząc łańcuch.
Sma obserwowała, jak maszyna za pomocą niewidzialnych pól manipuluje kwiatkami niczym dziergająca wzór koronczarka.
Drona nie zawsze wykazywał podobną finezję.
Jakieś dwadzieścia lat temu, daleko stąd, na innej planecie, w zupełnie innej części galaktyki, na szorowanym wiatrami dnie wyschłego morza, pod płaskowyżem, który dawniej był wyspą, na naniesionym pyle, w przygranicznym miasteczku mieszkała Sma. Tu dochodziła najbardziej wysunięta wypustka linii kolejowej. Sma chciała wynająć wierzchowce na wyprawę do serca pustyni w poszukiwaniu mesjasza-dzieciątka.
O zmierzchu na rynek przybyli jeźdźcy, by porwać ją z gospody.
Ktoś im powiedział, że dostaną za nią niezłą cenę choćby z powodu jej dziwnej karnacji.
Karczmarz popełnił błąd, usiłując przemówić porywaczom do rozsądku. Przyszpilili go mieczem do drzwi. Córki płakały nad nim, ale napastnicy odciągnęli je siłą.
Sma, czując obrzydzenie, odwróciła się od okna. Usłyszała odgłos butów na chybotliwych schodach. Skaffen-Amtiskaw był przy drzwiach. Patrzył na nią spokojnie. Z rynku i z pomieszczeń gospody dobiegały krzyki. Ktoś walił do drzwi w pokoju Smy — od ścian odpadał pył i trzęsła się podłoga. Sma czekała z rozszerzonymi oczyma, nie miała żadnego planu.
— Zrób coś. — Patrzyła na dronę, przełykając ślinę.
— Z przyjemnością — rzekł cicho Skaffen-Amtiskaw.
Drzwi otwarły się gwałtownie, uderzyły o glinianą ścianę. Sma uchyliła się. W przejściu stali dwaj mężczyźni w czarnych płaszczach.
Czuła ich zapach. Jeden z nich ruszył ku niej z wyciągniętym mieczem i sznurem w drugiej ręce. Nie zwracał uwagi na dronę.
— Przepraszam — powiedział Skaffen-Amtiskaw.
Mężczyzna spojrzał na maszynę, ale cały czas szedł naprzód.
I wtem już go nie było. Sma czuła dzwonienie w uszach. Kurz wypełnił pokój, z sufitu spadały, wirując w powietrzu, kawałki gliny i papieru, w ścianie powstała wielka dziura, przez którą widać było sąsiedni pokój, a przed nią wisiał w tym samym co poprzednio miejscu Skaffen-Amtiskaw — zapewne przeciwstawiając się prawu akcja-reakcja.
W odsłoniętym pomieszczeniu histerycznie wrzeszczała jakaś kobieta; do ściany nad jej łóżkiem przywarły szczątki mężczyzny, a jego krew spryskała obficie sufit, podłogę, ściany, pościel i samą kobietę.
Drugi mężczyzna wpadł do pokoju, wypalił z długiej strzelby, celując prosto w dronę; centymetr przed ryjem maszyny kula przybrała kształt płaskiej monety i z brzdękiem upadła na podłogę. Mężczyzna błyskawicznie wyciągnął z pochwy miecz i jak kosą, przez kurz i dym, ciął dronę. Ostrze złamało się po gwałtownym zderzeniu z czerwono zabarwionym polem tuż nad korpusem maszyny. I wtedy mężczyznę jakaś siła uniosła w powietrze.
Sma przykucnęła w rogu. Usta miała pełne pyłu; rękoma zakryła uszy. Słyszała własny wrzask.
Mężczyzna przez sekundę rzucał się jak szalony w geometrycznym środku pokoju, potem śmignął w powietrzu ponad Smą. Rozległ się huk i obok okna wychodzącego na rynek rozwarła się wielka postrzępiona dziura. Odskoczyły deski podłogi. Sma krztusiła się pyłem.
— Przestań! — wrzasnęła.
Ściana nad dziurą zatrzeszczała, sufit wygiął się i pękł. Na podłogę poleciały grudy gliny i słomy. Pył zatykał usta i nos. Sma wstała z wysiłkiem; omal nie wypadła przez okno, gdy rozpaczliwie usiłowała zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
— Przestań! — wycharczała, odkasłując pył.
Drona podfrunął do niej płynnie. Odganiał pył z jej twarzy płaskim polem, opadający sufit podtrzymał cienką kolumną. Obie składowe pola miały odcień głębokiej czerwieni — kolor droniego zadowolenia.
— Trzymaj się! — powiedział Skaffen-Amtiskaw, poklepując ją po plecach.
Sma zakrztusiła się i wycharczała kurz przez okno. Patrzyła z przerażeniem na rynek.
Między jeźdźcami, pod warstwą pyłu, leżało ciało drugiego mężczyzny — mokry czerwony wór. Zanim zdążyli wyciągnąć miecze i zanim córki karczmarza przywiązane powrozami do dwóch jeźdźców zorientowały się, co to jest i zaczęły zawodzić, zza pleców Smy wyleciało coś z dudniącym świstem i wystrzeliło w stronę mężczyzn.
Jeden z wojowników zawył i wymachując mieczem rzucił się ku drzwiom gospody.
Zrobił dwa kroki. Ciągle ryczał, gdy śmignął koło niego pocisk nożowy z rozwiniętym polem — oddzielił kark mężczyzny od korpusu.
Ryk przeszedł w odgłos uchodzącego odsłoniętą tchawicą powietrza, ciało bandyty runęło na ziemię.
Szybszy, bardziej zwrotny od ptaka czy owada pocisk nożowy zatoczył niemal niewidzialne koło po mężczyznach, wydając dziwny zacinający się odgłos.
Siedmiu jeźdźców — pięciu spieszonych — padło na ziemię w czternastu oddzielnych kawałkach. Sma usiłowała wrzasnąć na dronę, by zatrzymał pocisk, ale krztusiła się pyłem i już zaczynała wymiotować.
Drona poklepał ją po plecach.
— No, no — uspokajał ją zatroskany.
Na rynku dwie córki karczmarza osunęły się na ziemię z grzbietów wierzchowców — powrozy zostały przecięte tym samym ruchem, który zabił mężczyzn. Drona zadrżał lekko z zadowolenia.
Jeden bandyta rzucił miecz i zaczął uciekać. Pocisk nożowy przeszedł przez jego ciało, zatoczył łuk jak czerwona latarnia wisząca na haku i ciachnął po karkach dwóch ostatnich już spieszonych jeźdźców.
Obaj padli. Jeden wierzchowiec stanął dęba, odsłonił kły, wierzgał przednimi nogami, wystawił szpony. Nóż przeszedł przez szyję zwierzęcia i uderzył jeźdźca prosto w twarz.
Ustał huk, maszyna zastygła raptownie w powietrzu. Bezgłowe ciało spadło na ziemię z miotającego się wierzchowca. Pocisk powoli zatoczył koło, jakby oglądając swą parosekundową robotę, po czym ruszył z powrotem w kierunku okna.
Córki karczmarza zemdlały.
Sma wymiotowała.
Przerażone wierzchowce ryczały i skakały po podwórzu, niektóre wlokły za sobą jeźdźców.
Pocisk nożowy zanurkował i trafił w łeb jedno ze spłoszonych zwierząt, w chwili gdy miało stratować leżące na ziemi dziewczyny. Potem niewielka maszyna wyciągnęła je z tej rzezi do drzwi, gdzie leżało ciało ich ojca.
Wreszcie to wysmukłe, nieskazitelne urządzenie uniosło się na wysokość okna, zwinnie unikając żółci wyciekającej z ust Smy, i wślizgnęło się z powrotem do obudowy drony.
— Drań! — Sma usiłowała walnąć dronę, potem go kopnąć, wreszcie podniosła małe krzesło i cisnęła nim w korpus maszyny. — Drań i morderca!
— Prosiłaś, żebym coś zrobił — odparł drona rzeczowo. Nawet nie drgnął w powoli osiadających kłębach pyłu. Cały czas podtrzymywał sufit.
— Ty pieprzony rzeźniku! — Sma cisnęła w niego stołem.
— Pani Smo, co za język!
— Ty gówniany kutasie, mówiłam ci, żebyś przestał!
— Naprawdę? Widocznie nie dosłyszałem. Przepraszam.
Zamilkła, słysząc całkowitą obojętność w jego głosie. Mogła teraz wybierać: albo rozszlocha się i przez długi czas — a może nawet nigdy — nie będzie mogła przyjść do siebie i na zawsze zapamięta ten kontrast między chłodem drony a własnym załamaniem, albo…
Głęboko zaczerpnęła powietrza. Uspokoiła się.
Podeszła do drony i powiedziała spokojnie:
— Dobrze, tym razem ci się upiekło. Baw się dobrze, gdy będziesz to sobie odgrywał. — Położyła płasko dłoń na boku maszyny. — Tak, baw się dobrze. Ale jeśli jeszcze raz zrobisz coś podobnego… — łagodnie poklepała go po boku — jesteś złomem, rozumiesz? — wyszeptała.
— Tak — odparł drona.
— Odpadem, gratem, stopem.
— Proszę, nie — westchnął Skaffen-Amtiskaw.
— Mówię poważnie. Od tej pory używasz tylko tyle siły, ile potrzeba. Zrozumiano? Uzgodnione?
— Tak jest.
Odwróciła się, wzięła swą torbę i ruszyła do drzwi. Zerknęła do sąsiedniego pokoju przez dziurę, którą swym ciałem wybił pierwszy mężczyzna. Nocująca tam kobieta uciekła. Męski korpus nadal tkwił zagłębiony w ścianie, a krew spływała strugami jak lawa.
Sma spojrzała na maszynę i splunęła.
— „Ksenofob” już tu zmierza — informował Skaffen-Amtiskaw, pojawiając się nagle przed Smą. Jego korpus świecił w słońcu. — Masz. — Rozciągnął pole, podał jej spleciony wianuszek barwnych kwiatów.
Sma pochyliła głowę, a drona włożył jej wianek na szyję. Wstała i oboje poszli do zamku.
Ze szczytu wieży, niedostępnego dla zwiedzających, wystawały anteny, maszty i parę wolno obracających się radarów. Dwa piętra niżej, gdy wycieczka znikła za rogiem galerii, Sma i drona przystanęli przed grubymi metalowymi drzwiami. Drona za pomocą swego elektromagnetycznego efektora wyłączył alarm i otworzył elektroniczne zamki; potem włożył pole w zamek mechaniczny, poruszył zapadkami i otworzył drzwi. Sma wślizgnęła się do środka, za nią maszyna, starannie zamykając drzwi za sobą. Weszli na obszerny, zagracony dach pod kopułą turkusowego nieba. Mały pocisk zwiadowczy, wysłany przedtem przez dronę, podpłynął, jakby niepewnie, i wsunął się z powrotem w maszynę.
— Kiedy tu dotrze? — zapytała Sma, nasłuchując szumu ciepłego wiatru przemykającego wśród anten.
— Jest tam. — Skaffen-Amtiskaw wahnął się do przodu.
Spojrzała we wskazanym kierunku; dostrzegła słaby zakrzywiony kontur czteroosobowego modułu, który wylądował w pobliżu. Nieźle symulował przezroczystość.
Sma rozejrzała się po lesie masztów i podpór. Wiatr rozwiewał jej włosy. Potrząsnęła głową. Podeszła do modułu oszołomiona dziwnym wrażeniem, że w jednej chwili nic tam nie ma, a zaraz potem coś jest.
Z boku modułu otwarły się drzwi i ukazało się jakby przejście do innego świata. Rzeczywiście w pewnym sensie jest to takie przejście, pomyślała.
Razem z droną weszła do środka.
— Witamy na pokładzie, pani Smo — powiedział moduł.
— Cześć.
Drzwi się zamknęły. Moduł przechylił się do tyłu, niczym drapieżnik gotowy do skoku. Czekał przez chwilę, by odleciało stado ptaków szybujące sto metrów wyżej, a potem ruszył pędem w przestrzeń. Gdyby jakiś uważny obserwator oglądał to z ziemi — i akurat nie mrugnąłby w tym momencie — zauważyłby słup drżącego powietrza prowadzący ze szczytu wieży do nieba, nic by jednak nie słyszał. Nawet gdy moduł rozwijał szybkość znacznie wyższą od dźwięku, robił mniej hałasu niż jakikolwiek ptak; błyskawicznie przemieszczał przed sobą cieniutkie warstwy powietrza i przesuwał się w wytworzoną w ten sposób próżnię.
Gazy umieszczał w cieniutkiej jak naskórek przestrzeni za sobą; spadające piórko powodowało większą turbulencję.
Sma obserwowała główny monitor — widok pod modułem kurczył się gwałtownie, koncentryczne warstwy murów obronnych zamku cofały się od brzegów do środka ekranu jak oglądana we wstecznej sekwencji fala na wodzie; zamek stał się punktem między miastem a cieśniną, potem znikło samo miasto. Panorama przechyliła się, gdy moduł zmienił położenie, dążąc do spotkania z bardzo szybkim statkiem pikietowym „Ksenofob”.
Sma nadal obserwowała widok, próżno poszukując wzrokiem doliny na obrzeżach miasta, gdzie znajdowała się zapora i stara elektrownia.
Drona też obserwował, równocześnie przekazywał sygnały do czekającego statku; otrzymał potwierdzenie, że statek przeteleportował rzeczy Smy z bagażnika samochodu do jej apartamentów na pokładzie.
Skaffen-Amtiskaw uważnie patrzył na Smę, która śledziła — nieco ponuro, jak ocenił — zamglony obraz na ekranie modułu. Zastanawiał się, kiedy nadejdzie najstosowniejsza pora, by przekazać jej pozostałe przykre wiadomości.
Gdyż mimo tej całej wspaniałej techniki, w jakiś sposób (niewiarygodne; według informacji drony, to jedyny przypadek… jak, na litość chaosu, kupa mięsa mogła przechytrzyć i zniszczyć prawdziwy pocisk nożowy?) mężczyzna o nazwisku Cheradenine Zakalwe pozbył się szpiega, którego za nim posłano, gdy się wycofał po ostatniej akcji.
Przede wszystkim Sma i ja musimy znaleźć tego cholernego człowieka, myślał drona.
Jakaś postać wysunęła się zza budki radarowej i przeszła przez dach wieży pod jęczącymi na wietrze antenami. Zeszła po spiralnych schodach, sprawdziła, czy za metalowymi drzwiami nikogo nie ma, i otworzyła je.
Po minucie coś wyglądającego identycznie jak Diziet Sma dołączyło do wycieczki. Przewodnik opowiadał właśnie, jak rozwój artylerii, cięższych od powietrza pojazdów latających i rakiet sprawił, że fortece stały się przestarzałe.
XII
Dzielili swe górskie gniazdo z państwowym powozem mitoklasty, bezładną armią posągów i stosem rozmaitych skrzyń, pudeł i komód wypełnionych skarbami kilkunastu wielkich rodów.
Astil Tremerst Keiver wybrał bekieszę z wysokiej bieliźniarki, zamknął drzwi szafki i podziwiał się w lustrze. Tak, w płaszczu wyglądał bardzo dobrze, naprawdę bardzo dobrze. Maszerował dumnie, zrobił kilka piruetów, z futerału wyjął paradny karabin i okrążył pomieszczenie wokół imponującego powozu. Wykrzykiwał „kaj-szo, kaj-szo!” i celował ku zasłoniętym czernią oknom. Jego cień wspaniale tańczył na ścianach i na szarych zarysach posągów. Keiver powrócił przed kominek, schował karabin do futerału i siadł gwałtownie i władczo na bogato ornamentowanym krzesełku z najlepszego kampeszynu.
Krzesło się załamało. Padł na kamienną posadzkę; broń w futerale przy boku wypaliła, wysyłając pocisk do kąta za jego plecami, tuż nad podłogę.
— Cholera, cholera, cholera! — zawołał.
Obejrzał swe spodnie — rozerwane i płaszcz — przedziurawiony.
Drzwi powozu otworzyły się nagle i ktoś wypadł stamtąd na stojącą obok sekreterę. Zdemolował ją; natychmiast znieruchomiał i w irytująco skuteczny, wojskowy sposób przyjął taką pozycję, by stanowić jak najmniejszy cel, oraz skierował przerażająco wielki i wstrętny karabin plazmowy prosto w twarz zastępcy nadwornego wiceregenta Astila Tremersta Keivera Ósmego.
— Lik! Zakalwe! — wykrzyknął Keiver i zarzucił sobie bekieszę na głowę. (Cholera!)
Po dłuższej chwili opuścił płaszcz. Uważał, że udało mu się to zrobić ze sporą dozą godności. Najemnik właśnie podnosił się wśród resztek sekretery, rozglądał się dokoła i wyłączał broń plazmową.
Keiver oczywiście natychmiast uświadomił sobie nieprzyjemne podobieństwo pozycji ich obu, więc szybko powstał.
— Ach. Zakalwe. Przepraszam. Obudziłem cię?
Mężczyzna skrzywił się, spojrzał w dół na resztki mebla, z hałasem zamknął drzwi powozu.
— Nie — powiedział. — Miałem po prostu zły sen.
— Ach. Dobrze.
Keiver pomajstrował przy ozdobnej gałce swej broni. Miał żal do Zakalwego, że ten wzniecił w nim takie — nieuzasadnione, do cholery! — poczucie niższości. Przeszedł przed kominkiem i usiadł (tym razem ostrożniej) na niedorzecznym porcelanowym tronie ustawionym obok ognia.
Patrzył, jak najemnik siada na kamieniach wysuniętego paleniska, odkłada na podłogę karabin plazmowy i przeciąga się.
— Pół wachty snu musi wystarczyć.
— Hm. — Keiver czuł się niezręcznie. Rzucił okiem na powóz ceremonialny. Uśmiechnął się i zebrał wokół siebie bekieszę. — Przypuszczam, że nie zna pan opowieści o tym starym powozie, prawda?
Najemnik — tak zwany (ha!) minister wojny — wzruszył ramionami.
— No cóż — odparł — wersja, którą słyszałem, opowiada, że w czasie bezkrólewia arcyprezbiter oznajmił mitoklascie, że może dostać daninę, dochód i dusze wszystkich klasztorów, powyżej których zdoła wznieść swój państwowy powóz, używając jednego konia. Mitoklasta zgodził się, zbudował ten zamek i za cudzoziemskie pożyczki wzniósł wieżę. Stosując wysoko wydajny system wielokrążków napędzany najlepszym rumakiem, w ciągu Trzydziestu Złotych Dni wywindował powóz na szczyt wieży i zgłosił pretensje do wszystkich klasztorów w kraju. Wygrał zakład i wojnę, która potem wybuchła, spłacił długi i sczezł tylko dlatego, że stajennemu opiekującemu się rumakiem nie spodobał się fakt, iż zwierzę zdechło z wyczerpania, więc udusił mitoklastę uzdą poplamioną krwią i pianą… Tę uzdę, jak głosi legenda, wmurowano potem w podstawę tronu z porcelany. Właśnie na nim siedzisz. Tak opowiadają.
Znowu wzruszył ramionami i spojrzał na Keivera, który zdał sobie sprawę, że ma otwarte usta. Zamknął je.
— Ach. Więc znasz tę historię.
— Nie. Po prostu przypadkowo ją odgadłem.
Keiver zawahał się, a potem głośno zaśmiał.
— Do diaska! Dziwny z ciebie gość, Zakalwe!
Najemnik poruszył ciężkim butem resztki kampeszynowego krzesła.
Milczał.
Keiver wiedział, że powinien teraz coś zrobić, więc wstał, powędrował do najbliższego okna, odciągnął zasłonę, otworzył wewnętrzne żaluzje, odchylił na bok żaluzje zewnętrzne i oparty ramieniem o mur, kontemplował widok w dole.
Pałac Zimowy w oblężeniu.
Na zewnątrz, na pokrytej śniegiem równinie, wśród ognisk i okopów stały ogromne konstrukcje oblężnicze i wyrzutnie pocisków, ciężka artyleria i ciskające kamienie katapulty; zmajstrowane naprędce projektory pól i gazowe reflektory; obrzydliwa zbieranina wyraźnych anachronizmów, paradoksów konstrukcyjnych i technicznych przestawień. I oni nazywali to postępem.
— Nie wiem — wydyszał Keiver. — Ludzie odpalają pociski sterowane z siodeł swych wierzchowców. Odrzutowce zestrzeliwują sterowanymi strzałami. Ciskają noże, które wybuchają jak pociski artyleryjskie, o ile nie zostają odepchnięte przez zbroje wspierane tymi cholernymi projektorami pól… Zakalwe, gdzie się to wszystko skończy?
— Tutaj, za trzy uderzenia serca, jeśli nie zamkniesz okiennic i nie zaciągniesz zasłon.
Szturchnął pogrzebaczem kłody za kratą paleniska.
— Ha! — Keiver cofnął się gwałtownie od okna. Zgięty ciągnął za dźwignię, zamykając zewnętrzne okiennice. — Racja! — Zasłonił okno i otrzepał ręce. Obserwował, jak najemnik trąca płonące bierwiona. — Istotnie! — Znów usiadł na swym porcelanowym tronie.
Oczywiście, tak zwany pan minister wojny Zakalwe lubił udawać, że wie, do czego to wszystko doprowadzi. Utrzymywał, że potrafi wyjaśnić te siły zewnętrzne, równowagę techniczną i błądzącą eskalację militarnych cudów. Robił aluzje do większych problemów i konfliktów, rozgrywających się poza marnym tu i teraz, mających ustanowić na zawsze — śmiechu warte! — innoświatową dominację. Ale czy zmieniało to fakt, że był jedynie najemnikiem — bardzo fartownym najemnikiem — który akurat uzyskał posłuchanie Świętych Dziedziców i zrobił na nich wrażenie absurdalnie ryzykownymi wyczynami oraz tchórzliwymi planami, a tymczasem to ten, którego mu dano na partnera — to znaczy on, Astil Tremerst Keiver Ósmy, ni mniej, ni więcej tylko zastępca nadwornego wiceregenta — ma za sobą tysiącletni rodowód, naturalne starszeństwo i — tak właśnie, do cholery, przedstawiają się sprawy! — wyższość. A poza tym co to za minister wojny, który nawet w czasie tych rozpaczliwych wydarzeń nie potrafi wydelegować kogoś innego i sam musi tu siedzieć na straży, czekając na atak, który prawdopodobnie nigdy nie nadejdzie?
Keiver spojrzał na wpatrującego się w płomienie mężczyznę i zastanawiał się, co tamten myśli.
To wina Smy. To ona wpakowała mnie w ten nocnik pełen gówna.
Najemnik rozejrzał się po zagraconym pokoju. Co go właściwie łączyło z idiotami w rodzaju Keivera, z tym całym historycznym złomowiskiem? Nie mógł się z tym identyfikować, ale nie winił ich za to, że go nie słuchali. Czerpał pewną satysfakcję ze świadomości, że ostrzegł głupców, ale było to za mało, by się ogrzać podczas zimnych i przytłaczających nocy, takich jak ta.
Walczył; ryzykował dla nich życie, wygrał kilka beznadziejnych kampanii na tyłach, udzielał porad, co powinni zrobić; oni jednak za późno go usłuchali i dopiero wówczas obdarzyli pewną ograniczoną władzą, kiedy wojna była w zasadzie przegrana. Ale tacy już byli; byli szefami i jeśli ich świat zniknął wskutek doktryny głoszącej, że tacy jak oni znają się na wojnie lepiej niż ktoś najbardziej nawet doświadczony, ale pospolitego stanu — to nie było to niesprawiedliwe. W końcu wszystko się bilansuje. I jeśli oznacza to ich śmierć, niech sobie umierają.
Tymczasem, dopóki nie wyczerpano zapasów, cóż mogło być przyjemniejszego? Skończyły się długie marsze, żałosne biwaki na bagnach, latryny na wolnym powietrzu; już nie musi zdobywać jedzenia na spalonej ziemi. Bezczynność. W końcu zaczną go swędzić stopy, ale to wszystko z nawiązką wynagradzała możliwość złagodzenia Wędzeń wyżej położonych części ciała szlachetnych dam uwięzionych w tym samym zamku.
Niekiedy czuł ulgę, że nie słuchano jego zaleceń. Władza oznacza odpowiedzialność. Rada, do której się nie zastosowano, prawie zawsze mogła być słuszna, natomiast jej realizacja zawsze oznaczała przelew krwi. Lepiej, by ta krew pozostawała na ich rękach. Dobry żołnierz robi; co mu każą, i jeśli tylko ma trochę rozsądku, nigdy nie zgłasza się na ochotnika, zwłaszcza do awansu.
— Znaleźliśmy dzisiaj dalsze nasiona trawy — rzekł Keiver, kołysząc się na porcelanowym krześle.
— Och, wspaniale.
— Rzeczywiście.
Dziedzińce, ogrody i patia zamieniono w pastwiska; zerwano dachy kilku skromniejszych sal i również tam sadzono rośliny. Żywności starczy dla jednej czwartej zamkowego garnizonu na bardzo, bardzo długo, jeśli wcześniej nie zostaną wszyscy rozwaleni.
Keiver zadrżał i ciaśniej owinął nogi płaszczem.
— Ależ tu zimno, Zakalwe, prawda?
Najemnik już miał odpowiedzieć, kiedy drzwi w odległym końcu pokoju uchyliły się nieco. Chwycił za karabin plazmowy.
— Czy… wszystko w porządku? — spytał cichy żeński głos.
Najemnik odłożył karabin i uśmiechnął się do bladej twarzyczki zerkającej od progu. Długie czarne włosy spływały wzdłuż krawędzi obitych ćwiekami drewnianych drzwi.
— Ach, Neinte! — wykrzyknął Keiver, wstając jedynie na chwilę, by ukłonić się młodej dziewczynie (księżniczka, rzeczywiście!), która była — przynajmniej formalnie — jego podopieczną. Z pewnością nie wykluczało to innego, bardziej płodnego, nawet lukratywnego związku w przyszłości.
— Wejdź — usłyszał głos najemnika zwracającego się do dziewczyny.
(Niech go diabli, zawsze przejmuje inicjatywę; za kogo on się uważa?)
Dziewczyna wcisnęła się do pokoju, zbierając z przodu swe spódnice.
— Chyba słyszałam strzał…
Najemnik wybuchnął śmiechem.
— Strzelaliśmy już dość dawno temu. — Wstał, by wskazać dziewczynie miejsce przy ogniu.
— Musiałam się ubrać — wyjaśniła.
— Pani, za nic byśmy nie chcieli przerywać twej dziewiczej drzemki… — rzekł do niej Keiver, wstając trochę za późno, z dość niezgrabnym ukłonem.
Najemnik stłumił rechot, wkopując polano w głąb paleniska. Księżniczka Neinte zachichotała. Keiver poczuł gorąco na twarzy i postanowił też się zaśmiać.
Neinte — jeszcze bardzo młoda, lecz już delikatnie i krucho piękna — otoczyła ramionami podciągnięte kolana i zapatrzyła się w ogień.
Trzaskały polana, tańczyły szkarłatne płomienie. W milczeniu, które teraz zapadło (jeśli nie liczyć słów „Tak, właśnie” zastępcy nadwornego wiceregenta) najemnik wodził wzrokiem od niej do Keivera i myślał, jak bardzo tych dwoje młodych ludzi upodobniło się nagle do posągów.
Tylko ten raz, pomyślał, chciałbym wiedzieć, po czyjej naprawdę jestem stronie. Oto siedzę w tej absurdalnej fortecy wypchanej bogactwami, wypełnionej skoncentrowanym szlachectwem, spoglądam na oblegające hordy (waleczna brutalna siła połączona z brutalną inteligencją), próbuję ochraniać te delikatne, uśmiechające się wdzięcznie potomstwo rodów od tysięcy lat uprzywilejowanych i nie mam pojęcia, czy przyjąłem właściwą strategię albo taktykę.
Umysły nie czyniły takich rozróżnień; dla nich te dwa pojęcia tworzyły jedność. Taktyki splatały się w strategię, strategia rozpadała na taktyki na przesuwającej się skali ich dialektycznej moralnej algebry.
W ogóle nie oczekiwały, że mózg ssaka poradzi sobie z takimi zagadnieniami.
Wspomniał, co rzekła mu Sma dawno temu, w czasie tamtych nowych początków (które były efektem wielkiego poczucia winy i bólu). Że mają do czynienia z materiałem z gruntu opornym, gdzie zasady wykuwa się podczas działania, za każdym razem inne; gdzie po prostu z natury rzeczy nic nie wiadomo, nie można wydawać sądów z absolutną pewnością. Praca w Służbie Kontaktu — pozornie bardzo wyrafinowana, abstrakcyjna i śmiała — w istocie dotyczyła ludzi i ich problemów.
Tym razem chodziło właśnie o tę dziewczynę, złapaną w kamiennym zamku z resztą społecznej śmietanki (lub mętów — zależnie od punktu widzenia); czeka ich życie lub śmierć, zależnie od tego, jak dobrych udzielę rad i czy te pajace zdołają z nich skorzystać.
Patrzył na oświetloną płomieniami twarz dziewczyny. Czuł nie tylko niejasne pożądanie (gdyż była atrakcyjna) czy ojcowską opiekuńczość (gdyż była taka młoda, a on mimo swego wyglądu — tak stary).
Nie wiedział, jak to określić. Uświadomieniem sobie tragedii, którą stanowił ten cały epizod; klęską podstawowych zasad, roztopieniem się władzy i przywilejów, załamaniem się tego złożonego, zbyt obciążonego swym wierzchołkiem systemu, który reprezentowało to dziecko.
Szlam i błoto, zapchleni królowie. Za kradzież — okaleczenie; za niewłaściwe myśli — śmierć. Wielka śmiertelność niemowląt; mała oczekiwana długość życia. Ohydny system w otoczce bogactwa i przywilejów zapewniających ponurą dominację oświeconych nad ciemnymi. Najgorszy jednak był ten powtarzalny schemat, wariacje tego samego zdeprawowanego tematu w aż tylu rozmaitych miejscach.
Czy ta księżniczka zginie? Wojna przebiegała niekorzystnie i ta sama logika symboli, dzięki której dziewczynę czekała wysoka pozycja — jeśli sprawy potoczyłyby się dobrze — oznaczała również, że jeśli wokół wszystko się zawali, dziewczyna pójdzie na straty. Z rangą społeczną związany był hołd — uniżony ukłon lub podłe dźgnięcie, zależnie od wyniku toczącej się walki.
Zobaczył ją nagle jako osobę już starą, zamkniętą w jakimś wilgotnym lochu; okutana w worek, sparszywiała od wszy, z ogoloną głową, o oczach ciemnych i pustych, zniszczonej twarzy czekała z nadzieją; wreszcie wymarsz w śnieżycę, egzekucja pod ścianą lub spotkanie z zimnym ostrzem topora.
A może to wizja zbyt romantyczna? Może nastąpi jakaś rozpaczliwa ucieczka, gorzkie wygnanie. Kobieta stara i zniszczona, jałowa i zdziecinniała, rozpamiętująca dawne złote czasy, pisząca bezskuteczne petycje, oczekująca powrotu. Sytuacja zmieniająca się powoli, nieubłaganie, w stan sytej bezużyteczności, w stan, do którego dziewczynę przygotowywało wychowanie, lecz bez kompensacji, jakie daje wysoka pozycja społeczna.
Zobaczył, że dziewczyna jest jeszcze jedną nieistotną częścią jeszcze jednej historii, zmierzającej — samodzielnie albo popychanej starannie obliczonymi szturchnięciami Kultury, w kierunku uważanym przez Kulturę za właściwy — prawdopodobnie ku lepszym czasom i łatwiejszemu życiu. Jednak akurat teraz nie dotyczy to tej dziewczyny.
Gdyby urodziła się dwadzieścia lat wcześniej, mogłaby się spodziewać dobrego zamążpójścia, dochodowych dóbr, dostępu do dworu, krzepkich synów, utalentowanych córek… dwadzieścia lat później przebiegłego kupca za męża, a nawet — w nieprawdopodobnym wypadku, gdyby w takim kierunku poszło to seksistowskie społeczeństwo — życia samodzielnego: kariery w nauce, w interesach, w działalności charytatywnej.
Teraz najprawdopodobniej czeka ją śmierć.
Wysoko w wieży oblężonego i wspaniałego wielkiego zamku wznoszącego się na czarnej skale ponad ośnieżonymi równinami, napchanego skarbami imperium, siedziała przy ogniu smutna i śliczna księżniczka… Kiedyś marzyłem o takich rzeczach, aż do bólu za nimi tęskniłem. Zdawały się samą kwintesencją życia. Skąd więc ten posmak popiołów?
Smo, powinienem był zostać tam na plaży. Może jednak robię się na to za stary.
Oderwał oczy od dziewczyny. Sma twierdziła, że zbytnio się angażuje, i częściowo miała rację. Zrobił, o co go proszono; zapłacą mu, a gdy to wszystko się skończy, spróbuje uzyskać odpuszczenie dawnej zbrodni.
Livueto, powiedz, że mi wybaczasz.
— Och! — Księżniczka Neinte zauważyła właśnie szczątki kampeszynowego krzesła.
— To… — Keiver poruszył się zażenowany. — Niestety ja. Należało do ciebie? Do twojej rodziny?
— Och, nie! Ale znałam je: stało w pałacyku myśliwskim mego wuja arcyksięcia. Nad krzesłem wisiał ogromny zwierzęcy łeb. Zawsze bałam się na nim usiąść, gdyż wydawało mi się, że głowa odpadnie od ściany, kieł bestii przebije mi czaszkę i umrę. — Spojrzała na obu mężczyzn i nerwowo zachichotała. — Niemądre, prawda?
— Cha, cha! — zaśmiał się Keiver.
(Najemnik patrzył na nich i drżał. I próbował się uśmiechać).
— Musisz mi obiecać — rzekł Keiver — że nie powiesz wujowi, iż złamałem jego krzesełko, bo nigdy już nie zaprosi mnie na polowanie! — Roześmiał się głośniej. — A nawet mógłby moją głowę przytwierdzić do ściany!
Dziewczyna pisnęła i przyłożyła dłoń do ust.
(Odwrócił wzrok; drżał. Potem podsycił ogień. Nie zauważył ani wtedy, ani potem, że w płomienie włożył nie polano, lecz kawałek kampeszynowego krzesła).
Trzy
Sma podejrzewała, że załogi wielu statków są zwariowane. Co więcej, podejrzewała, że same statki też niekiedy mają tęgiego fioła. Na bardzo szybkim statku pikietowym „Ksenofob” przebywało zaledwie dwadzieścia osób, a Sma już wcześniej zauważyła, że im mniejsza załoga, tym dziwaczniej się zachowuje. Przed dokowaniem modułu przygotowała się więc na spotkanie ze świrusami.
— A psik! — kichnął młody mężczyzna. Jedną ręką zakrył nos, drugą wyciągnął do Smy opuszczającej właśnie moduł. Sma cofnęła dłoń. Patrzyła na czerwony nos i łzawiące oczy mężczyzny. — Ais Disgarb. Pani Sma? — odezwał się facet z urażoną miną, pociągając nosem. — Wytamy na pokładze.
Sma ostrożnie wysunęła rękę. Dłoń mężczyzny była bardzo gorąca.
— Dziękuję — powiedziała.
— Skaffen-Amtiskaw — przedstawił się drona zza jej pleców.
— Jak się masz. — Młody załogant pomachał maszynie. Z rękawa wyjął kawałek materiału i osuszył cieknące oczy i nos.
— Dobrze się czujesz? — spytała Sma.
— Niesupełnie — odparł. — Pszesiebiłem sze. Proszę za mnom. — Pokazał drogę.
— Przeziębienie. — Sma pokręciła głową, idąc obok mężczyzny.
Ubrany był w dżelabę, jakby właśnie wyszedł z łóżka.
— Tak — potwierdził. Prowadził przez hangar, gdzie stały małe statki, satelity i rozmaity sprzęt. Sma szła tuż za nim. Znów kichnął, pociągnął nosem. — To osztatni szał na sztatku i wyszyszka. (Krocząca za mężczyzną Sma odwróciła się szybko, spojrzała na Skaffen-Amtiskawa i bezgłośnie poruszyła ustami: Co takiego? Maszyna kiwnęła się — jakby wzruszenie ramionami — i w polu swej emanacji, na różowym tle szarymi literami wydrukowała JA TEŻ NIE WIEM). Wszyszcy myszleliszmy, sze oszłabienie odpornoszci bendzie zapawne i przesiepiliszmy sze — wyjaśniał młody mężczyzna, prowadząc do windy przy końcu hangaru.
— Wszyscy? — spytała Sma, gdy drzwi zamknęły się i winda ruszyła. — Cała załoga?
— Tak, ale nie wszyszcy naraz. Lucie, któszy wyzdrowieli, mófią, sze to barco miłe, kiedy jusz pszejcie.
— Tak. — Sma popatrzyła na dronę, który nadał aurze standardową barwę formalnego błękitu i tylko z boku pulsowała szybko duża czerwona kropka. Prawdopodobnie jedynie Sma ją widziała i sama również miała ochotę się roześmiać. Odchrząknęła. — Tak, przypuszczam, że takie można mieć wrażenie.
Młody mężczyzna kichnął głośno.
— Idziemy coś przegryźć? — spytał go Skaffen-Amtiskaw. Sma szturchnęła dronę łokciem.
Załogant spojrzał zdziwiony na maszynę.
— Własznie skonszliszmy kołacze.
Patrzył na drzwi windy, które się otwierały; Skaffen-Amtiskaw i Sma wymienili spojrzenia; Sma zrobiła zeza.
Wkroczyli do obszernego klubowego pomieszczenia, o ścianach i podłogach wyłożonych ciemnoczerwonym wypolerowanym drewnem.
Stały tam miękkie kanapy i fotele oraz kilka niskich stołów. Niezbyt wysoki, bardzo dekoracyjny sufit pokryto zebraną w pęki materią tworzącą pyszne fałdy; z góry zwisało mnóstwo lampionów. Na podstawie jasności światła można było wnioskować, że panuje wczesny ranek czasu statkowego. Kilkoro ludzi, siedzących przy okrągłym stoliku, wstało i podeszło do Smy.
— Pany Sma — zaprezentował ją młody załogant. Mówił coraz mniej wyraźnie. Pozostałe osoby — mniej więcej tyle samo mężczyzn co kobiet — przedstawiały się z uśmiechem. Sma skinęła każdemu głową, zamieniała kilka słów. Drona przywitał się ogólnie ze wszystkimi.
Jeden z ludzi trzymał w ramionach niewielki futrzasty, brązowożółty kształt. Tak trzyma się dziecko.
— Proszę — powiedział mężczyzna, przekazując Smie drobną figurkę.
Przyjęła ją z ociąganiem. Stworzenie było ciepłe, miało duże uszy i dużą głowę oraz cztery nogi dość typowo rozmieszczone, pachniało przyjemnie i nie przypominało żadnych zwierząt, z którymi Sma dotychczas się stykała. Otworzyło olbrzymie oczy, patrzyło na Smę.
— To statek — powiedział mężczyzna, który wręczył jej zwierzaka.
— Cześć — zapiszczało stworzenie.
Sma oglądała je dokładnie.
— To ty jesteś „Ksenofobem”?
— Jestem jego przedstawicielem. Tą częścią, z którą możesz rozmawiać. Mów do mnie Kseny. — Uśmiechnęło się, odsłaniając małe okrągłe zęby. — Wiem, że większość statków używa po prostu dron, ale czasami są trochę nudne, nie sądzisz? — Stworzenie spojrzało na Skaffen-Amtiskawa.
Sma uśmiechnęła się; kątem oka dostrzegła mignięcie droniej aury.
— Owszem, czasami — przyznała.
— Tak, ja jestem znacznie milszy — odparło stworzenie. Zadowolone wierciło się w jej dłoniach. — Jeśli chcesz, zaprowadzę cię do twojej kabiny.
— Świetnie — odparła Sma i położyła sobie stworzenie na ramieniu.
Członkowie załogi mówili jej „do zobaczenia”, gdy wraz z dziwnym zdalnym droną statku i Skaffen-Amtiskawem opuszczała klub. Szli do części mieszkalnej korytarzem wyłożonym miękkim dywanem.
— Jesteś taka ciepła — mamrotało sennie brązowo-żółte stworzenie, wtulając się w szyję Smy. Poruszyło się, a Sma odruchowo poklepała je po grzbiecie. — Tu na lewo — powiedziało, gdy doszli do rozwidlenia. — Nawiasem mówiąc, opuszczamy teraz orbitę.
— Świetnie — odrzekła Sma.
— Czy mogę się do ciebie przytulić, gdy będziesz spała?
Sma przystanęła, jedną ręką zdjęła sobie łapkę stworka z pleców i spojrzała mu prosto w oczy.
— Co takiego?
— Taki koleżeński gest. — Istota ziewnęła szeroko i zamrugała. — Nie jestem nachalny. To miła metoda, by się zaprzyjaźnić.
Sma dostrzegała za sobą świecącego na czerwono Skaffen-Amtiskawa. Przysunęła sobie bliżej brązowo-żółte urządzenie.
— Słuchaj, „Ksenofobie”…
— Kseny.
— Słuchaj, Kseny, jesteś statkiem o masie miliona ton. Szybką Jednostką Zaczepną klasy Oprawca. I nawet…
— Ale jestem zdemilitaryzowany!
— Nawet pozbawiony podstawowego uzbrojenia mógłbyś zniszczyć planetę, gdybyś tylko…
— E tam, tego może dokonać nawet głupia WJK!
— To po co te wszystkie bzdury? — Potrząsnęła mocno futrzastym stworem, aż zadzwoniły mu zęby.
— Dla zabawy! Co ty, Sma, nie lubisz pożartować?
— Daj spokój. Podobałoby ci się, gdyby wzięto cię za kark i wykopsano do sekcji mieszkalnej?
— No, o co chodzi, szanowna pani? Masz coś przeciw puszystym zwierzątkom? Posłuchaj, pani Smo, wiem, że jestem statkiem; wykonuję to, o co mnie poproszą, między innymi wiozę cię do tego raczej mgliście określonego miejsca. Wszystko to robię bardzo sprawnie. Gdyby zaszła najmniejsza potrzeba prawdziwej akcji i musiałbym zadziałać jak okręt wojenny, ta istota w twoich rękach natychmiast zwisłaby martwa, a ja walczyłbym wściekle i zdecydowanie, tak jak mnie szkolono. Ale teraz, podobnie jak ludzie, z którymi pracuję, niewinnie się zabawiam. Jeśli nie podoba ci się moja obecna postać, zmienię ją. Stanę się zwykłym droną albo tylko głosem bez ciała. Albo będę z tobą rozmawiał przez Skaffen-Amtiskawa lub przez twój osobisty terminal. Bardzo bym nie chciał obrazić żadnego ze swych gości.
Sma wydęła usta. Poklepała stworzenie po łebku i westchnęła.
— No dobrze.
— Mogę zachować tę postać?
— Oczywiście.
— Wspaniale! — zapiszczało z zadowolenia, otworzyło wielkie oczy i z nadzieją spojrzało na Smę. — A przytulić się?
— Przytul się. — Sma przygarnęła je i poklepała po grzbiecie.
Odwróciła się. Skaffen-Amtiskaw, przewrócony teatralnie w powietrzu na grzbiet, dryfował otoczony jaskrawopomarańczową aurą sygnalizującą chorego dronę w bardzo poważnym stanie.
Brązowo-żółty zwierzak poczłapał korytarzem do pomieszczeń klubowych. Sma pomachała mu na pożegnanie (stworzenie też jej pokiwało puszystą łapką), po czym zamknęła drzwi kabiny i sprawdziła, czy wyłączony jest system monitorowania wewnętrznego.
— Ile czasu spędzimy na tym statku? — spytała Skaffen-Amtiskawa.
— Ze trzydzieści dni? — zasugerował drona.
Sma zgrzytnęła zębami. Rozejrzała się po kabinie przytulnej, ale jednak niewielkiej w porównaniu z przestronnymi pomieszczeniami starej, przerobionej na rezydencję elektrowni.
— Trzydzieści dni z załogą męskich masochistów i statkiem, który uważa się za futrzaka. — Potrząsnęła głową, usiadła na polu siłowym łóżka. — Subiektywnie może to być długa podróż. — Rzuciła się na wznak.
Skaffen-Amtiskaw doszedł do wniosku, że nie jest to odpowiedni moment, by poinformować ją o zniknięciu Zakalwego.
— Jeśli pozwolisz, pójdę się rozejrzeć. — Przedryfował do drzwi, nad starannie ustawionym bagażem Smy.
— Dobra, idź. — Machnęła leniwie ręką, zerwała z siebie żakiet i rzuciła go na podłogę.
Drona był już prawie przy drzwiach, gdy Sma usiadła wyprostowana na łóżku, zmarszczyła czoło.
— Zaczekaj. Co statek miał na myśli, mówiąc o mgliście określonym miejscu? Do diabła, czy on nie wie, dokąd zmierzamy?
Ojejej, pomyślał drona.
Obrócił się w powietrzu.
— Ach — powiedział.
Sma zmrużyła oczy.
— Jedziemy przecież po Zakalwego, prawda?
— Tak, oczywiście.
— I nie robimy przy okazji czegoś innego?
— Jasne, że nie. Znajdziemy Zakalwego, odbierzemy od niego raport, zawieziemy do Voerenhutz. Tylko tyle. Może poproszą nas, byśmy chwilę tam pozostali i nadzorowali akcję, ale nic jeszcze nie wiadomo.
— Tak, tak, oczekiwałam tego, ale… gdzie ten Zakalwe dokładnie jest?
— Gdzie dokładnie? — powtórzył drona. — To znaczy, chodzi o to, że chciałem powiedzieć…
— W porządku — przerwała mu niecierpliwie. — W takim razie powiedz w przybliżeniu.
— Nic prostszego — odparł Skaffen-Amtiskaw, cofając się do drzwi.
— Nic prostszego? — spytała zaintrygowana.
— Tak, nic prostszego. Wiemy to. Wiemy, gdzie jest.
— Dobrze. W takim razie gdzie?
— Co gdzie?
— No gdzie on jest? — podniosła głos.
— Crastalier.
— Cra…co?
— Crastalier. Tam jedziemy.
Pokręciła głową, ziewnęła.
— Nigdy o takim miejscu nie słyszałam. — Padła na łóżko, wyciągając się na polu. — Crastalier. — Ziewała coraz szerzej, zakryła dłonią usta. — Cholera, wystarczyło, żebyś to powiedział od razu.
— Przepraszam.
— Hm, nic nie szkodzi. — By ściemnić lampy, machnęła ręką przez promień przy łóżku sterujący światłami w kabinie. Znowu ziewnęła. — Chciałabym się zdrzemnąć. Mógłbyś mi zdjąć buty?
Łagodnie, lecz sprawnie drona ściągnął jej buty, podniósł żakiet, powiesił go w wielkiej szafie, wsunął tam również walizki. Gdy Sma obróciła się w polu siłowym łóżka, zamykając powieki, drona wymknął się z kajuty.
Unosił się w korytarzu, oglądając swe odbicie w polerowanym drzewie.
— Omal nie oberwałem — rzekł do siebie i ruszył na wędrówkę.
Sma przybyła na „Ksenofoba” tuż po śniadaniu, czasu statkowego; obudziła się wczesnym popołudniem. Zajmowała się swą toaletą, a drona porządkował według kolorów jej ubrania i wieszał je lub układał w szafie.
Zadzwoniono do drzwi. Sma wyszła z łazienki w krótkich spodenkach, z ustami pełnymi pasty do zębów. Próbowała wydać polecenie „otworzyć”, lecz kajutowy monitor prawdopodobnie nie zrozumiał zniekształconego słowa. Musiała podejść do drzwi i nacisnąć mechanizm.
Oczy jej rozszerzyły się. Zakrztusiła się, zapluła, krzyk zamarł jej w krtani.
W momencie gdy jej oczy rozszerzały się — ale nim do mięśni nóg dotarł sygnał nerwowy nakazujący odskoczenie do tyłu — w kabinie poruszyło się coś ledwo widzialnego. Łomot i skwierczenie zabrzmiały z pewnym opóźnieniem.
Między Smą a drzwiami zawisły wszystkie trzy pociski nożowe drony, jeden na wysokości jej oczu, drugi — mostka, trzeci — łona. Sma patrzyła na nie przez mgiełkę pola, które maszyna przed nią wytworzyła.
Potem pole wyłączyło się z pstryknięciem.
Pociski nożowe powróciły powoli i wpasowały się w korpus Skaffen-Amtiskawa.
— Nie próbuj ze mną takich rzeczy — wymamrotał drona i powrócił do układania skarpetek.
Sma wytarła usta. Patrzyła na trzymetrowe, brązowo-żółte futrzaste monstrum kulące się za drzwiami na korytarzu.
— Statku… Kseny, co ty wyprawiasz?
— Przepraszam — odparła olbrzymia postać głosem nieco tylko głębszym niż poprzednio, gdy miała szczenięce rozmiary. — Pomyślałem, że jeśli nie odpowiadają ci małe puszyste zwierzaki, to może większa wersja…
— Cholera! — Sma kręciła głową. — Wejdź. — Przeszła do łazienki, wypluła pastę, popłukała usta. — Może chciałeś mi tylko pokazać, jak urosłeś?
Kseny przecisnął się przez drzwi i przycupnął w rogu.
— Przepraszam, Skaffen-Amtiskaw.
— Drobiazg — odparła druga maszyna.
— Pani Smo, chciałem tylko porozmawiać o…
Kseny zamilkł zaledwie na sekundę. Tak naprawdę nastąpiła dość długa, szczegółowa i ożywiona wymiana myśli między droną a Umysłem statku, lecz Sma zauważyła jedynie, że Kseny przerwał swą wypowiedź.
— …przygotowywanym dziś wieczór na twą cześć balu kostiumowym — improwizował statek.
— Dziękuję, Kseny. Cudowna idea, statku — odparła Sma z uśmiechem.
— To dobrze. Postanowiłem przekonać się najpierw, czy ci się spodoba. Masz jakiś pomysł na kostium?
— Tak, pójdę przebrana za ciebie. Zrób mi takie okrycie, jakie ty nosisz.
— Ach, tak, dobry pomysł. W zasadzie to dość typowy strój, ale ustalimy, że nie może być dwóch jednakowych kostiumów. Dobrze. Porozmawiamy później.
Kseny niezgrabnie wytoczył się z kajuty i zasunął drzwi. Sma wyszła z łazienki, nieco zaskoczona nagłym odejściem gościa, ale tylko wzruszyła ramionami.
— Wizyta krótka, lecz dostarczająca wielu wrażeń — zauważyła, przebierając w skarpetkach, które Skaffen-Amtiskaw ułożył kolorystycznie.
— Ta maszyna sfiksowała.
— A co myślałaś? Przecież to statek — odparł drona.
…Mogłeś mnie poinformować (Mózg statku komunikował Skaffen-Amtiskawowi), że trzymasz przed nią w tajemnicy to, iż cel naszej podróży jest aż tak nieokreślony.
…Mam nadzieję (odparł drona), że nasi ludzie już znaleźli faceta, którego szukamy, i przekażą nam dokładną pozycję, a wtedy Sma w ogóle nie musi się dowiedzieć, że mieliśmy jakieś problemy.
…Istotnie. Ale dlaczego nie powiedzieć jej szczerze wszystkiego?
…Ha, nie znasz Smy!
…Czy to oznacza, że jest wybuchowa?
…A jak myślisz? Przecież to człowiek.
Statek przygotował ucztę; do potraw i napitków dodał substancje zmieniające chemię mózgu człowieka, użył jednak takich ilości, że nie musiał dołączać ostrzegawczych tabliczek do mis, talerzy i dzbanków.
Zawiadomił załogę o imprezie, przemeblował pomieszczenia klubowe, wstawił tam lustra i pola odwracające. Ponieważ miało być tylko dwudziestu jeden gości — nie licząc samego statku — jednym z głównych problemów była aranżacja przestrzeni tak, by stworzyć wrażenie tłoku ułatwiającego dobrą zabawę.
Po śniadaniu oprowadzono Smę po statku. Niewiele było do oglądania: prawie wyłącznie silnik. Przez resztę dnia Sma przypominała sobie wiadomości z historii i polityki skupiska Voerenhutz.
Statek wysłał zaproszenia do wszystkich członków załogi, zaznaczając, że podczas przyjęcia zabronione są rozmowy na tematy zawodowe.
Miał nadzieję, że dzięki temu zakazowi oraz obfitości narkotyków w jedzeniu ludzie nie zaczną dyskutować o tym, dokąd właściwie ten statek zmierza. Myślał nawet, żeby otwarcie powiedzieć załodze, na czym polega problem, i poprosić o zachowanie tajemnicy, ale wiedział, że przynajmniej dwie osoby potraktowałyby zalecenie jako wyzwanie dla swej uczciwości i przy pierwszej okazji zaczęłyby o tym dyskutować. „Ksenofob” w podobnych okazjach zwykł się zastanawiać, czyby nie zmienić swego statusu na statek bezzałogowy. Tęskniłby jednak za nimi — dostarczali mu przecież tyle przyjemności.
Statek puścił głośną muzykę, pokazywał ekscytujące hologramy ekranowe i stworzył bajeczny holograficzny krajobraz, gdzie na tle intensywnego błękitu wyrastały soczyście zielone zarośla, a w koronach wysokich drzew skakały ośmioskrzydłe ptaki; dalej połyskiwała biała warstwa mgieł, wśród których przepływały leciutkie obłoki, przechodząca w wysokie urwisko pastelowych skał, przybrane małymi chmurami i biało-złocistymi wodospadami; na szczycie stały bajkowe miasta z wieżami i smukłymi mostami. Generowane przez statek soligramy znanych postaci historycznych przechadzały się między gośćmi, powiększając wrażenie tłumu, i chętnie wdawały się w rozmowę z przebranymi załogantami. W dalszej części przyjęcia zapowiedziano poczęstunek i niespodzianki.
Sma wystąpiła jako Kseny, Skaffen-Amtiskaw — jako model „Ksenofoba”, a sam statek wytworzył nowego zdalnego dronę, brązowożółte stworzenie przypominające wielkooką rybę, pływającą w wodnej kuli utrzymywanej przez pole, dryfującej w powietrzu jak dziwny balon. Mówiąc, bulgotał.
— To jest Ais Disgarve. Spotkałaś go już przedtem — statkowy drona przedstawił Smie mężczyznę, z którym poprzedniego dnia witała się w hangarze. — A to jest Jetart Hrine.
Sma z uśmiechem skinęła obojgu. Starała się nie zmieniać w myślach nazwiska Disgarve na Disgarb.
— Witaj ponownie. Jak się masz?
— Cześć — odparł Disgarve, zakutany w futra niczym starożytny badacz zimnych krain.
— Cześć — rzekła Jetart Hrine. Niewysoka, pulchna, wyglądała bardzo młodo. Skórę miała czarną, aż granatową. Ubrana była w starożytny, niezwykle barwny mundur wojskowy, przez ramię zadziornie przewiesiła karabin o gładkiej lufie. Pociągała teraz drinka. — Wiem, pani Smo, że nie prowadzi się tu rozmów zawodowych, ale ja i Ais zastanawialiśmy się, dlaczego kier…
— Ach! — zakrzyknął statkowy drona. Jego akwarium nagle pękło i woda rozlała się u stóp Smy, Hrine i Disgarvego. Wszyscy odskoczyli do tyłu. Rybie stworzenie miotało się po podłodze. — Wody! — krakało.
Sma podniosła je za ogon.
— Co się stało? — spytała.
— Pole się popsuło. Wody, szybko!
Sma spojrzała na Disgarvego i Hrine — mieli zaskoczone miny. Przebrany za statek Skaffen-Amtiskaw prześlizgnął się ku nim między gośćmi.
— Wody! — wołał statkowy drona, rzucając się gwałtownie.
Sma, w brązowo-żółtym kostiumie, spojrzała na przebraną za żołnierza kobietę.
— Co chciała pani powiedzieć, pani Hrine? — spytała, marszcząc czoło.
— Właśnie… ojej!
Model statku „Ksenofob”, w skali jeden do pięciuset dwunastu, wpadł na kobietę, która gwałtownie się cofnęła i wypuściła z dłoni szklankę.
— Uważaj! — krzyknął Disgarve, odpychając nacierającego Skaffen-Amtiskawa. Nieco zdenerwowana Hrine rozcierała sobie ramię.
— Przepraszam. Niezdara ze mnie — rzekł głośno Skaffen-Amtiskaw.
— Wody! Wody! — wołał statkowy drona, szamocząc się w futrzastej łapie Smy.
— Cisza! — rozkazała Sma. Podeszła do Hrine, zasłoniła ją od Skaffen-Amtiskawa. — Pani Hrine, proszę dokończyć pytanie.
— Chciałam po prostu wiedzieć, dlaczego…
Podłoga zatrzęsła się, krajobraz zadrżał, światła zamigotały; w blednącym powoli świetlnym kwieciu znikały bajkowe miasta na szczycie urwiska, zostawiając za sobą ruiny, rozbite wieże i zerwane mosty. Potężny klif rozstąpił się, ze szczeliny wypłynęła kilometrowa fala skwierczącej lawy oraz ciemnoszare kłęby dymu i popiołu. Wszystko to zalewało drżącą scenerię w dolinie, obłoki koziołkowały w dół, ośmioskrzydłe ptaki kręciły się tak szybko, że aż odpadały im skrzydła, a same ptaki pikowały w niebieskozielone gałęzie, lądując tam w fontannie piór i liści.
Jetart Hrine patrzyła na to z niedowierzaniem. Sma chwyciła ją jedną łapą za kołnierz i potrząsnęła.
— Odciąga twą uwagę! — krzyknęła. — Natychmiast przestań! — zwróciła się do ryby, którą trzymała w drugiej łapie. Nadal potrząsała kobietą. Disgarve usiłował uwolnić Hrine, ale Sma go odtrąciła. — Co chciałaś powiedzieć?
— Dlaczego nie wiemy, dokąd lecimy? — zawołała Hrine prosto w jej twarz, przekrzykując hałas trzeszczącej, zalewanej ogniem ziemi.
Z przepaści wychynęła czarna postać o czerwonych oczach.
— Lecimy do Crastaliera! — wrzasnęła Sma.
Na niebie pojawił się olbrzymi srebrny ludzki osesek otoczony promieniami i tańczącymi postaciami.
— Też mi odpowiedź! — zawołała Hrine. Z kolosalnego niemowlaka wystrzeliła błyskawica w kierunku ziemnej bestii; zagrzmiało. — Crastalier to Otwarte Skupisko; jest w nim z pół miliona gwiazd!
Sma skamieniała.
Hologramy przybrały formę sprzed kataklizmu. Muzyka znów zagrała, teraz jednak ciszej, kojąco. Członkowie załogi stali zaintrygowani. Niektórzy wzruszali ramionami.
Ryba i Skaffen-Amtiskaw wymienili spojrzenia. Statkowy drona, nadal uwięziony w dłoni Smy, przemienił się w hologram rybiego szkieletu. Skaffen-Amtiskaw wytworzył obraz „Ksenofoba” padającego na pokład w pióropuszu dymu. Obaj w mgnieniu oka powrócili do swych poprzednich postaci. Sma odwróciła się powoli i spojrzała na nich.
— Otwarte… Skupisko? — Zdjęła brązowo-żółtą głowę swego kostiumu.
Usta Smy ułożyły się do uśmiechu. Tę minę Skaffen-Amtiskaw już rozpoznawał. Zawsze wzbudzała u niego niesamowitą trwogę.
…Cholera.
…Skaffen, mamy tu chyba do czynienia ze zirytowaną kobietą.
…I ty mi to mówisz! Masz jakiś pomysł?
…Żadnego. Ty to załatw. Zabieram stąd swój rybi tyłek.
…Statku! Nie możesz mi tego zrobić!
…Mogę i zrobię. Jesteś skonstruowany na jej modłę. Porozmawiamy później. Cześć.
Ryba zwiotczała. Sma wypuściła ją z dłoni na mokrą podłogę.
Drona pozbył się statkowego przebrania. Podleciał do Smy, wytworzył pole całkowicie przezroczyste. Pochylił się przed nią nieco.
— Smo, przepraszam — powiedział cicho. — Nie skłamałem, ale wprowadziłem cię w błąd.
— Do kajuty — powiedziała Sma spokojnie po chwili. — Wybaczcie, proszę — zwróciła się do Disgarvego i Hrine.
Odeszła, a za nią drona.
Unosiła się nad łóżkiem w pozycji lotosu. Miała na sobie jedynie szorty. Kostium Kseny’ego rzuciła na podłogę. Syntetyzowała w gruczołach „spokój” i nie była teraz wściekła, lecz smutna. Skaffen-Amtiskaw spodziewał się walki i w obliczu takiego tłumionego rozczarowania czuł się okropnie.
— Sądziłem, że jeśli ci o tym powiem, nie polecisz.
— Drono, to przecież moja praca.
— Wiem, ale tak niechętnie zbierałaś się do drogi…
— Czego oczekiwałeś? Po trzech latach, bez uprzedzenia. Jak długo się ociągałam? Nawet wiedząc o sobowtórze? Daj spokój, drono. Poinformowałeś mnie o sytuacji i przyjęłam to do wiadomości. Niepotrzebnie ukryłeś przede mną, że Zakalwe nam się wymknął.
— Przepraszam — powiedział drona bardzo cicho. — To nie wystarczy jako zadośćuczynienie, ale jest mi naprawdę przykro. Powiedz, proszę, że kiedyś mi wybaczysz.
— Och, nie przesadzaj z tą skruchą. Po prostu w przyszłości mów mi o wszystkim.
— Dobrze.
Sma na moment spuściła głowę, ale zaraz ją podniosła.
— Zacznij od tego, w jaki sposób Zakalwe uciekł. Czym go śledziliśmy?
— Pociskiem nożowym.
— Pociskiem nożowym? — Sma miała zdziwioną minę. Potarła policzek.
— Najnowszy model — dodał drona. — Nanostrzelba, monoliniowe warpy, efektory. Umysł o sprawności zero siedem.
— I Zakalwemu udało się umknąć tej bestii? — Sma prawie się śmiała.
— Nie tylko umknął, ale ją zlikwidował.
— Cholera! — Sma westchnęła. — Nie sądziłam, że Zakalwe jest taki sprytny. Sprytny czy po prostu miał niesamowite szczęście? Co się stało? Jak tego dokonał?
— To bardzo tajne — odparł drona. — Nikomu tego nie opowiadaj.
— Przysięgam — odparła ironicznie i położyła dłoń na sercu.
— No więc — zaczął drona z westchnieniem — zabrało mu to rok. Na planecie, gdzie go zrzuciliśmy, po tym jak wykonał dla nas ostatnią robotę, miejscowe humanoidy mieszkały z wielkimi morskimi ssakami o zbliżonej do nich inteligencji. Dość udana symbioza, rozbudowane kontakty międzykulturowe. Zakalwe wykorzystał gotówkę, którą zapłaciliśmy mu za robotę, kupił firmę produkującą lasery medyczne i sygnalizacyjne. Jego pułapka zawierała kompleks szpitalny, który humanoidy postawiły na wybrzeżu, by leczyć tamte ssaki wodne. Jednym z urządzeń szpitalnych był bardzo wielki jądrowy skaner rezonansu magnetycznego.
— Co takiego?
— Bardzo prymitywny sposób zaglądania do wnętrza przeciętnej istoty wodnej. Istnieją tylko trzy sposoby prymitywniejsze.
— Mów dalej.
— Ten proces wykorzystuje bardzo silne pola magnetyczne. Podczas dnia wolnego, gdy nikogo w pobliżu nie było, Zakalwe testował prawdopodobnie laser przyłączony do urządzenia i jakoś udało mu się przekonać pocisk, by wleciał do wnętrza skanera. A potem włączył zasilanie.
— Wydawało mi się, że pociski nożowe nie są magnetyczne.
— Nie są, ale zawierają dość metalu, by wzbudzić niszczące prądy wirowe, jeśli pocisk usiłuje poruszyć się zbyt szybko.
— Ale przecież nadal się mógł poruszać?
— Jednak zbyt wolno, by uciec z drogi lasera, który przy wlocie skanera umieścił Zakalwe. Miał on tylko oświetlać, pomagać w wytworzeniu hologramu ssaków, lecz Zakalwe w gruncie rzeczy skonstruował wydajny sprzęt wojskowy. I upiekł pocisk nożowy.
— Nieźle. — Sma patrzyła w podłogę. — Ten człowiek zawsze potrafi zadziwić. — Spojrzała na dronę. — Widocznie Zakalwe bardzo chciał się od nas uwolnić.
— Na to wygląda — potwierdził drona.
— Może więc nigdy już nie zechce dla nas pracować. Może nawet nie chce, byśmy mu posyłali jakieś wiadomości.
— Tego się obawiam.
— Nawet jeśli go odszukamy.
— Właśnie.
— A wiemy jedynie, że to gdzieś w Otwartym Skupisku o nazwie Crastalier? — pytała z niedowierzaniem.
— Miejsce jest określone trochę dokładniej — odparł Skaffen-Amtiskaw. — Jeśli Zakalwe opuścił tamtą planetę natychmiast po utrupieniu pocisku nożowego i wsiadł na najszybszy dostępny statek, to jest gdzieś w jednym z dziesięciu czy dwunastu układów. Na szczęście poziom techniki w tamtej metacywilizacji nie jest zbyt wysoki… — Po chwili wahania drona ciągnął dalej: — Prawdę mówiąc, mogliśmy go dogonić, gdybyśmy natychmiast szybko i zdecydowanie ruszyli. Myślę jednak, że trik Zakalwego zrobił duże wrażenie na Umysłach sterujących i doszły do wniosku, że zasługuje on na osiągnięcie powodzenia w ucieczce. Bardzo ogólnie obserwowaliśmy tamten obszar przestrzeni. Dopiero przez ostatnich dziesięć dni prowadzimy naprawdę poważne poszukiwania. Zewsząd zwołujemy statki i ludzi. Znajdziemy go na pewno.
— Dziesięć albo dwanaście układów? — Sma kręciła głową.
— Dwadzieścia kilka planet, może trzysta większych habitatów kosmicznych… statków oczywiście nie liczę.
Sma przymknęła powieki.
— Nie do wiary.
Skaffen-Amtiskaw wolał tego nie komentować.
Kobieta otworzyła oczy.
— Czy chciałbyś przekazać kilka moich sugestii?
— Naturalnie.
— Szkoda tracić czasu na habitaty. Oraz na planety, które nie są zbyt standardowe. Sprawdźcie pustynie, strefy wysokich temperatur, lasy, ale nie dżungle… i zostawcie w spokoju miasta. — Wzruszyła ramionami, potarła usta dłonią. — Jeśli bardzo zależy mu na ukryciu się, nigdy go nie znajdziemy. Jeśli natomiast chciał się tylko wycofać, by prowadzić własne życie, bez obserwatorów, mamy szansę. A, i należy oczywiście rozejrzeć się za wojnami, zwłaszcza niewielkimi… i ciekawymi. Wiesz, co mam na myśli?
— Słusznie. Przekazałem.
Zwykle drona opatrzyłby szyderstwem takie amatorskie psychologiczne węszenie, teraz jednak postanowił przygryźć swój metaforyczny język i przekazał uwagi Smy do powstrzymującego się od komentarzy statku, by dalej przetransmitowano je do floty poszukującej.
Sma odetchnęła głęboko, jej ramiona wzniosły się i opadły.
— Czy przyjęcie nadal trwa?
— Tak — odparł zdziwiony Skaffen-Amtiskaw.
Skoczyła z łóżka, weszła w strój Kseny’ego.
— Nie psujmy innym zabawy.
Zapięła ubranie, wzięła brązowo-żółtą głowę i ruszyła do drzwi.
Drona leciał za nią.
— Myślałem, że będziesz wściekła.
— Może się wścieknę, gdy zużyję „spokój” — odparła. Otworzyła drzwi i nałożyła głowę od kostiumu. — Teraz jednak nic nie może mnie tak naprawdę poruszyć.
Poszli korytarzem. Sma obejrzała się na maszynę i jej przezroczyste pole.
— No, drono, to ma być strój z fantazją. Zastosuj coś bardziej pomysłowego niż statek wojenny.
— Masz jakąś propozycję?
— Nie wiem, co by do ciebie pasowało. Jakie przebranie byłoby stosowne dla tchórzliwego kłamcy, protekcjonalnego, hipokrytycznego drania, który nikomu nie ufa?
Z tyłu zapanowała cisza. Zbliżali się do hałaśliwego, rozświetlonego przyjęcia. Sma obejrzała się i zamiast drony zobaczyła przystojnego, klasycznie zbudowanego, choć nieco pozbawionego indywidualności młodego mężczyznę. Szedł za nią i właśnie spojrzał jej w oczy.
Sma roześmiała się.
— Znakomicie. — Uszła parę kroków. — Ale właściwie wolę okręt wojenny.
XI
Nigdy nie pisał nic na piasku. Nawet ślady stóp zostawiał z niechęcią. Zbierał przedmioty wyrzucane na brzeg, a morze wciąż dostarczało materiałów — uważał to za rodzaj jednostronnego handlu. Plaża była jakby pośrednikiem — rozkładała towary na długiej, ociekającej wilgocią sklepowej ladzie. Podobała mu się prostota tego układu.
Obserwował niekiedy statki przechodzące daleko na morzu. Czasami żałował, że nie znajduje się na jednym z tych drobnych ciemnych kształtów, w drodze do jakiegoś miejsca jasnego i obcego lub — jeśli bardziej wysilił wyobraźnię — w drodze do spokojnego rodzinnego portu, do mrugających świateł, do ciepłego śmiechu, do przyjaciół i życzliwości. Na ogół jednak nie zwracał uwagi na przesuwające się powoli plamki i kontynuował swój spacer. Zbierał przedmioty, nie odrywając wzroku od szarobrązowego piaszczystego stoku. Horyzont przeważnie był czysty, daleki i pusty, w wydmach nisko mruczał wiatr, a morskie ptaki krążyły w górze i krzyczały — pocieszająco przypadkowe i kłótliwe w zimnym niebie.
Z głębi kraju przybywały czasami dziarskie, hałaśliwe samochody-domy błyszczące metalem, migające światłami, o wielokolorowych oknach i bardzo ozdobnych maskach. Łopotały flagami i ociekały malunkami zaplanowanymi z rozmachem, lecz wykonanymi podle. Stękały, wyginały się przeładowane, kaszlały, pluły, bekały spalinami na piaskową drogę z miasta-parkingu. Dorośli wychylali się z okien lub stali na jednej nodze na stopniach kabiny szofera. Dzieci biegły obok albo czepiały się drabinek i pasów przyczepionych do boków wehikułów.
Niektóre siedziały na dachach, piszcząc i krzycząc.
Wszyscy przyjeżdżali zobaczyć dziwnego człowieka ze śmiesznego drewnianego szałasu na wydmach. Fascynował ich, a także budził lekki wstręt dziwnym sposobem życia w czymś nieruchomym, wkopanym w ziemię, co zupełnie nie mogło się poruszać. Przyglądali się linii styku drewna i papy z piaskiem i kręcili głowami; obchodzili małą przekrzywioną chatkę, jakby szukając kół. Dyskutowali o tym, jak to jest, gdy ma się cały czas ten sam widok wokół, taki sam klimat. Otwierali rozklekotane drzwi, wąchali ciemne, zadymione, przesycone zapachem mężczyzny powietrze w szałasie i czym prędzej zamykali drzwi, twierdząc, że na pewno niezdrowo jest mieszkać tuż przy ziemi, stale w jednym miejscu. Owady. Zgnilizna. Zatęchłe powietrze.
Ignorował ich. Rozumiał ich język, lecz udawał, że nie rozumie.
Wiedział, że wciąż zmieniająca się ludność miasta-parkingu nazywa go „człowiek-drzewo” — wyobrażali sobie, że zapuścił korzenie tak jak jego pozbawiony kół szałas. Gdy przychodzili do chatki, i tak zwykle nie było go w domu. Przekonał się, że szybko przestawali się nim interesować. Podchodzili do wody, piszczeli, gdy fale zmoczyły im stopy, ciskali do morza kamienie, budowali samochodziki z piasku. Potem zostawiali go w spokoju i wsiadali do samochodów-domów, które plując i trzeszcząc, z migotaniem świateł oraz trąbieniem klaksonów odjeżdżały w głąb lądu.
Cały czas znajdował martwe morskie ptaki, co parę dni — wymyte przez fale ciała morskich ssaków. Zielska i ukwiały leżały rozciągnięte na piasku jak serpentyny po przyjęciu, a kiedy wyschły, rwały się na wietrze i powoli rozplątywane rozpadały się zupełnie. Wiatr niósł ich resztki do morza lub w głąb lądu w obłokach jaskrawych barw i zgnilizny.
Kiedyś znalazł martwego marynarza. Napęczniałe ciało z obgryzionymi kończynami leżało omywane oceanem. Jedna noga poruszała się w wolnym rytmie pienistych fal. Przez chwilę patrzył na nieboszczyka, potem opróżnił swój płócienny worek z zebranych na plaży łupów, rozerwał go na płachtę i delikatnie nakrył głowę i ramiona martwego mężczyzny. Zaczynał się odpływ, więc nie wciągał trupa wyżej na plażę.
Poszedł do miasta-parkingu — po raz pierwszy nie pchając przed sobą wózeczka z morskimi skarbami — i powiadomił tamtejszego szeryfa.
Pewnego razu znalazł krzesełko. Zignorował je, lecz gdy wracając, znów mijał tamten kawałek plaży, nadal tam było. Nie zatrzymał się, a następnego dnia poszedł brzegiem w drugim kierunku. Myślał, że wczorajszy wicher je usunął. Jednak następnego dnia znów się na nie natknął, więc zabrał mebel do swego szałasu, zreperował dratwą, z wypłukanego przez morze konara zrobił nową nogę. Krzesełko postawił przy drzwiach chatki, lecz nigdy na nim nie siadał.
Co kilka dni do chatki przychodziła kobieta. Spotkał ją w mieście-parkingu, wkrótce po przybyciu w te okolice, po paru dobach samotnej popijawy. Płacił jej porankami, zawsze więcej niż — jak sądził — oczekiwała, gdyż wiedział, że lękiem napawał ją dziwaczny, nieruchomy szałas.
Mówiła mu o swych dawnych ukochanych, starych i nowych nadziejach, a on słuchał jednym uchem; myślała, że on tak naprawdę nie rozumie jej słów. W jego własne historie — opowiadane w innym języku — trudniej było uwierzyć. Kobieta leżała przy nim, z głową na jego gładkim, pozbawionym blizn torsie, a on mówił w ciemność nad łóżkiem, głosem tłumionym w ograniczonej przestrzeni kruchego drewnianego domku i niezrozumiałymi dla niej słowami opowiadał o magicznej krainie, gdzie każdy był czarownikiem, nikt nigdy nie musiał dokonywać okropnych wyborów, gdzie prawie nie znano poczucia winy, a o ubóstwie i poniżeniu uczono dzieci, by mogły zrozumieć, jakie mają szczęście. Kraina, gdzie nie ma złamanych serc.
Opowiadał jej o wojowniku pracującym dla czarowników. Wojownik robił rzeczy, których oni nie potrafili czy też nie chcieli robić, i w końcu nie mógł już dla nich pracować, ponieważ podczas jakiejś szaleńczej, osobistej kampanii, gdy chciał zrzucić brzemię, do którego się nie przyznawał — i którego nawet czarodzieje nie odkryli — przekonał się, że tylko powiększa swe brzemię, a jego zdolność dźwigania ciężarów ma jednak granice.
Opowiadał jej też niekiedy, jak w innym czasie i innym miejscu, odległym w przestrzeni i odległym w czasie, a w historii nawet jeszcze dalszym, czworo dzieci bawiło się w ogromnym, cudownym ogrodzie i zobaczyło, jak ich idyllę niszczy ogień artyleryjski; mówił także o chłopcu, który stał się młodzieńcem, a potem mężczyzną, i później nosił w sercu coś więcej niż miłość do jednej z dziewczynek. Po wielu latach w tym odległym miejscu stoczono małą, lecz okropną wojnę i ogród został spustoszony. (A on w końcu usunął dziewczynkę z serca). Prawie uśpiony swymi słowami, gdy noc wchodziła w najciemniejszą fazę, a kobieta już dawno przebywała w krainie snów, szeptał do niej o ogromnym metalowym okręcie wojennym, zastygłym w kamieniu, lecz nadal strasznym, okropnym i potężnym, i o dwóch siostrach, które miały wpływ na los okrętu, a także o ich własnych losach, o Krześle i o Krzesłorobie.
Potem zapadał w sen, a kiedy się budził, za każdym razem dziewczyny i pieniędzy już nie było.
Odwracał się wtedy do ciemnych ścian ze smołowanego papieru i próbował zasnąć, lecz bezskutecznie. Wstawał więc, wychodził i znowu zbierał przedmioty wyrzucone na ciągnącą się aż po horyzont plażę.
Szedł pod niebem niebieskim lub czarnym, gdzie krążące morskie ptaki wrzeszczały morzu i nasyconej solanką bryzie swe pozbawione znaczenia pieśni.
Nigdy nie wiedział, jaka jest pora roku, gdyż nigdy nie zadał sobie trudu, by się tego dowiedzieć. Pogoda jednak zmieniała się cyklicznie od słonecznej i ciepłej do zimnej i pochmurnej. Czasami przychodził deszcz ze śniegiem, a wokół ciemnego szałasu dmuchały wiatry, jęcząc przez szpary między deskami i dziury w papie i tworząc na piasku na podłodze szałasu leniwe spirale, niby zatarte wspomnienia.
Wewnątrz chatki zbierał się piasek, przywiany ze wszystkich kierunków, a człowiek wybierał go starannie, stawał w drzwiach, wyrzucał na wiatr niczym ofiarę i czekał na następny sztorm.
Zawsze podejrzewał, że powolne falowanie piasku odbywa się według jakiegoś rytmu, nigdy jednak nie zbadał, co to za rytm. Co kilka dni pchał drewniany wózeczek do miasta-parkingu, sprzedawał swe zrodzone przez morze towary, brał pieniądze, jedzenie oraz dziewczynę, która przychodziła do chatki co pięć, sześć dni.
Za każdym razem miasto-parking wyglądało inaczej. Ulice powstawały lub znikały wraz z przyjazdem lub odjazdem samochodów-domów: wszystko zależało od tego, gdzie ludzie parkowali. Dość stabilne punkty orientacyjne — siedziba szeryfa, zagroda z paliwem, samochód kowala, urządzony na przyczepach warsztat elektryków — też powoli się zmieniały, a wszystko wokół nich było w ciągłym ruchu. Ta chwiejna stałość dostarczała mu cichej satysfakcji i wizyty w mieście nie były dla niego aż tak nieprzyjemne, jak sobie wmawiał.
Droga, miękka i pełna kolein, nigdy się nie skracała. Miał nadzieję, że ożywione miasto-parking powoli podciągnie bliżej pod jego siedlisko, lecz nigdy to nie nastąpiło. Miało to swoje zalety — przecież wówczas przybliżyliby się również ciekawscy ludzie.
Bliżej zainteresowała się nim córka jednego z kupców, z którymi handlował w mieście-parkingu: robiła mu napoje, przynosiła słodycze z przyczepy ojca. Rzadko się odzywała, lecz ukradkiem podsuwała mu jedzenie, uśmiechała się nieśmiało i szybko odchodziła, a jej udomowiony morski ptak — nie latał, miał podcięte skrzydła — szedł za nią rozkołysanym krokiem i skrzeczał.
Mężczyzna odpowiadał jej tylko wtedy, gdy musiał, zawsze odwracał oczy, nie patrzył na jej szczupłe, brązowe ciało. Nie znał zasad tutejszego flirtu i choć przyjmowanie pożywienia wydawało się najłatwiejszą drogą, nie chciał zbytnio ingerować w życie tych ludzi.
Dziewczyna wkrótce odjedzie wraz z rodziną, tłumaczył sobie i przyjmował poczęstunki skinieniem głowy, lecz nie uśmiechał się i nie zawsze zjadał wszystko do końca. Zauważył, że gdy dziewczyna go obsługiwała, w pobliżu stale się kręcił jakiś młody człowiek. Kilka razy napotkał przelotnie wzrok chłopaka i zrozumiał, że on pragnie tej dziewczyny.
Pewnego dnia, gdy wracał do swej chatki na wydmach, młodzieniec ruszył za nim, zaszedł go z przodu i próbował sprowokować do mówienia: uderzył go w ramię, krzyczał mu w twarz. Udał, że nie rozumie.
Młody człowiek narysował przed nim linie na piasku, a on zaraz wjechał na nie wózkiem i z dłońmi na wózku stał, patrząc na chłopaka.
Ten krzyczał i rysował między nimi następne linie.
To przedstawienie uznał za nużące. Następnym razem, gdy młody mężczyzna go pchnął, wykręcił mu rękę. Nie chciał jej złamać, lecz dobrał wystarczającą siłę, by unieruchomić chłopaka na parę minut.
Znów wziął swój wózek i powoli odjechał przez wydmy.
Chyba poskutkowało.
Dwa wieczory później — poprzedniej nocy była u niego tamta zwykła kobieta; opowiedział jej o straszliwym okręcie wojennym, dwóch siostrach i mężczyźnie, który dotychczas nie uzyskał przebaczenia — dziewczyna zapukała do jego drzwi. Morski ptak z uciętymi skrzydłami skakał i skrzeczał na zewnątrz, gdy dziewczyna szlochała, mówiła, że go kocha i że pokłóciła się z ojcem. Próbował ją odepchnąć, lecz przemknęła mu pod ramieniem i płacząc, rzuciła się na łóżko.
Wyjrzał w bezgwiezdną noc, patrzył w oczy kalekiego, milczącego ptaka. Potem wyciągnął dziewczynę z łóżka, wyprowadził ją na zewnątrz, zatrzasnął i zaryglował drzwi.
Krzyki dziewczyny i ptaka dochodziły przez szczeliny w deskach, jak wsypujący się piasek. Zakrył uszy, naciągnął na głowę brudne derki.
Jej rodzina, szeryf i dwudziestka innych ludzi z miasta-parkingu przyszli po niego następnego wieczoru.
Tamtej nocy dziewczynę, pobitą, zgwałconą i martwą, znaleziono na ścieżce do jego chatki. Stał w progu szałasu, patrzył na oświetlone łuczywami zbiegowisko i wtedy napotkał wzrok młodego człowieka.
Zrozumiał.
Był bezsilny: poczucie winy tego jednego chłopaka nie miało znaczenia wobec żądzy zemsty całego tłumu, więc zatrzasnął drzwi i prosto przez rozchybotane deski w tyle szałasu pobiegł w ciemność, na wydmy.
Tej nocy walczył z pięcioma ludźmi i omal nie zabił dwóch, wreszcie znalazł młodego człowieka z jego kumplem. Bez entuzjazmu poszukiwali go przy ścieżce do miasta.
Ogłuszył kolegę, złapał chłopaka za gardło. Wziął ich noże i przystawiwszy ostrze do gardła młodzieńca, poprowadził go do szałasu.
Podpalił chatkę.
Kiedy światło przyciągnęło kilkunastu mężczyzn, stanął na najwyższej wydmie. Jedną dłonią trzymał młodzieńca.
Ludzie z miasta-parkingu gapili się na oświetlonego płomieniami obcego. Wypuścił chłopca na piasek, rzucił mu oba noże.
Chłopak podniósł noże, zaatakował go, ale on się usunął, pozwolił chłopcu przelecieć obok, rozbroił go. Schwycił oba noże, rzucił je — wbiły się przed chłopcem w piasek. Chłopak zaatakował znowu, z nożem w każdej dłoni. Wydawało się, że mężczyzna nawet nie drgnął; znowu pozwolił młodzieńcowi przebiec obok i wyłuskał mu noże z garści. Podstawił chłopcu nogę, a kiedy ten leżał rozpostarty na szczycie wydmy, rzucił oba noże — wbiły się z głuchym dźwiękiem tuż obok głowy młodziana, z obu stron. Chłopak wrzasnął, wyrwał noże z ziemi i cisnął nimi.
Mężczyzna ledwie poruszył głową, gdy zaświstały mu przy uszach.
Ludzie, obserwujący to z oświetlonego płomieniami zagłębienia, obrócili się, śledząc tor, po którym musiały lecieć noże. Spojrzeli znowu na wydmę, zastanawiając się, co się stało: oba ostrza, przechwycone w locie, spoczywały w rękach obcego. Znowu rzucił je chłopcu.
Ten je złapał, wrzasnął. Niezgrabnie poruszał zakrwawionymi rękami, obracając ostrza do właściwej pozycji, i znowu zaatakował. Obcy go przewrócił, wyrwał mu noże i przez chwilę trzymał łokieć młodzieńca nad swoim kolanem, unosząc rękę, gotów złamać kończynę przeciwnikowi… ale tylko odepchnął chłopaka, podniósł noże i wsunął je w otwarte dłonie napastnika.
Chłopak łkał w ciemny piasek; ludzie patrzyli.
Obcy przygotował się do ucieczki, zerkając za siebie.
Kaleki morski ptak przybył w podskokach, podciętymi skrzydłami trzepał piasek i powietrze, wlazł na wierzchołek wydmy. Nachylił ku obcemu jedno oko, jasne od płomieni.
Ludzie w dole stali jak zmrożeni tańczącym ogniem.
Ptak pokuśtykał do rozłożonego na piasku, łkającego chłopca i wrzasnął. Zatrzepotał skrzydłami, zaskrzeczał i dźgnął go w oko.
Chłopak próbował ptaka odpędzić, lecz zwierzę wyskakiwało w powietrze, krzyczało i atakowało. Pióra leciały, a kiedy chłopak złamał mu jedno skrzydło, ptak upadł na piasek i wystrzelił ku niemu ciekłymi odchodami.
Twarz chłopaka opadła znowu na ziemię; wstrząsał nim szloch.
Obcy patrzył w oczy ludziom w dole; chatka się zapadła, pomarańczowe iskry wirowały, ulatując w nocne niebo.
Nadszedł szeryf z ojcem dziewczyny. Zabrali chłopaka. Miesiąc później rodzina dziewczyny odjechała, a dwa miesiące później ciasno związane ciało młodego człowieka zostało spuszczone do świeżo wykutej dziury w pobliskim ostańcu i przykryte kamieniami.
Ludzie w mieście-parkingu nie odzywali się do mieszkańca plaży, choć jeden z kupców nadal przyjmował od niego rzeczy zebrane na brzegu. Dziarskie i hałaśliwe samochody-domy nie przyjeżdżały już piaszczystą drogą. Nie przypuszczał wcześniej, że będzie mu ich brakowało. Obok sczerniałych resztek szałasu rozbił mały namiot.
Kobieta już nie przychodziła, nigdy więcej jej nie zobaczył. Dostawał tak mało za rupiecie zebrane na brzegu, że nie mógłby jej płacić.
Najgorsze było to, że nie miał się do kogo odezwać.
Jakieś pięć miesięcy po pożarze chatki zobaczył w dali na plaży siedzącą postać. Wahał się chwilę, potem poszedł w tamtym kierunku.
Przystanął dwadzieścia metrów od kobiety i sprawdził odcinek swojej sieci rybackiej; pływaki błyszczały w bladym porannym świetle jak przywiązane do ziemi słońca.
Zerknął na kobietę: siedziała ze skrzyżowanymi nogami, zgięte w łokciach ramiona położyła na podołku i patrzyła w morze; jej prosta sukienka miała kolor nieba.
Podszedł i położył przy niej swój nowy płócienny worek. Nie poruszyła się.
Usiadł, nogi i ręce ułożył podobnie jak ona i tak jak ona wpatrzył się w morze.
Ze sto fal podpłynęło, załamało się i znów odpłynęło. Odchrząknął.
— Kilka razy czułem, że ktoś mnie obserwuje — oznajmił.
Sma milczała przez chwilę. Morskie ptaki latały w powietrzu, nawołując się w języku, którego nadal nie rozumiał.
— Och, ludzie często mają takie wrażenie — rzekła w końcu.
Wygładził ślad robaka na piasku.
— Nie jestem waszą własnością, Diziet.
— Nie — powiedziała, obracając się do niego. — Masz słuszność. Nie jesteś naszą własnością. Możemy cię jedynie prosić.
— O co?
— Żebyś wrócił. Mamy dla ciebie pracę.
— Co to takiego?
— Och… — Sma wygładziła sukienkę na kolanach. — Pomoc w przeciąganiu kupy aristosów w następne tysiąclecie. Od środka.
— Po co?
— To ważne.
— Wszystko jest chyba ważne?
— Tym razem możemy ci należycie zapłacić.
— Zapłaciliście mi bardzo przyzwoicie ostatnim razem. Dostałem mnóstwo pieniędzy i nowe ciało. O cóż więcej może chodzić facetowi? — Wskazał płócienny worek i poplamione solą łachmany. — Niech cię to nie zmyli. Nie straciłem łupu. Jestem bogaczem; wielkim bogaczem, tutaj. — Popatrzył, jak fale toczą się ku nim, załamują, pienią i odpływają.
— Po prostu zachciało mi się prostego życia. — Wydał z siebie coś w rodzaju śmiechu, a potem zdał sobie sprawę, że pierwszy raz od przybycia w to miejsce w ogóle się roześmiał.
— Wiem — oznajmiła Sma. — Ale teraz to co innego. Tak jak powiedziałam: tym razem możemy zapłacić ci należycie.
Patrzył na nią bacznie.
— Wystarczy. Dość tych tajemnic. Co masz na myśli?
Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Zmuszał się, by nie odwracać wzroku.
— Znaleźliśmy Livuetę — oświadczyła.
Przez pewien czas obserwował jej twarz, potem zamrugał i odwrócił wzrok. Odchrząknął, znowu spojrzał na połyskujące morze. Musiał pociągnąć nosem i przetrzeć oczy. Bezwiednie podniósł dłoń do swej piersi i potarł skórę dokładnie nad sercem.
— Hm… Jesteście pewni?
— Tak, jesteśmy pewni.
Spojrzał na fale i nagle zrozumiał, że już nie są posłańcami dalekich sztormów, nie przynoszą łupu, lecz stały się drogą wiodącą ku następnej odległej, kuszącej okazji.
To takie proste? — myślał. Słowo, jedno imię, i jestem gotów iść, startować, znowu wziąć ich broń? Właśnie z jej powodu?
Poczekał, aż przypłynęło i odpłynęło jeszcze kilka fal. Morskie ptaki zawodziły. Westchnął.
— W porządku — rzekł. Przeczesał dłonią zmierzwione włosy. — Opowiedz mi o tym.
— Jedno jest pewne — mówił Skaffen-Amtiskaw — gdy ostatni raz przechodziliśmy przez tę mordęgę, Zakalwe wszystko spieprzył. Wtedy w Pałacu Zimowym nieźle zmrozili mu dupę.
— Dobrze już! — odparła Sma. — Ale to nie było w jego stylu. Zdarza się, raz mu się nie udało. Nie wiemy dlaczego. Może teraz już to przetrawił i będzie chciał dowieść, że nadal jest dobry w swoim fachu. I nie może się doczekać naszego przybycia.
— O rety! — westchnął drona. — Pobożne życzenie Smy Cynicznej. Chyba tracisz wyczucie.
— Przestań!
Obserwowała na monitorze modułu zbliżającą się szybko planetę.
Na „Ksenofobie” upłynęło dwadzieścia dziewięć dni.
Bal kostiumowy wypadł znakomicie — ludzie doskonale się poznali.
Sma obudziła się w wyłożonej poduszkami alkowie w klubowej części statku. Leżała nagusieńka, zaplątana wśród równie nagich kończyn i torsów. Delikatnie wyciągnęła jedno ramię spod zmysłowego ciała uśpionej Jetart Hrine, wstała drżąca i spojrzała po spokojnie oddychających postaciach, uważniej przyglądając się mężczyznom; potem bardzo ostrożnie, stąpając po miękkich poduszkach, dotarła zakosami wśród śpiącej załogi na twardą podłogę z czerwonego drzewa. Pozostałą część pomieszczenia już uprzątnięto. Statek musiał widocznie posortować odzież gości, gdyż ubrania leżały starannie złożone na dużych stołach tuż przy wnęce.
Krzywiąc się, Sma rozmasowała swe lekko mrowiące genitalia.
Schyliła się i zobaczyła, że są zaczerwienione, otarte i oślizłe; postanowiła wziąć kąpiel.
Drona czekał na nią w korytarzu. Czerwono świecące pole wyglądało trochę jak wyraz krytyki.
— Dobrze przespana noc? — zapytał.
— Znowu zaczynasz?
Ruszyła do windy, drona unosił się przy jej ramieniu.
— Zaprzyjaźniłaś się z załogą.
Sma kiwnęła głową.
— Chyba ze wszystkimi jestem bardzo zaprzyjaźniona. Gdzie tu jest basen?
— Piętro wyżej nad hangarem — poinformowała maszyna.
— Czy ubiegłej nocy zarejestrowałeś coś ekscytującego? — Sma oparła się o drzwi zjeżdżającej windy.
— Smo, nie byłbym tak nietaktowny! — wykrzyknął drona.
— Doprawdy? — Uniosła brwi.
Winda stanęła, drzwi się otworzyły.
— Choć z drugiej strony, co za wspomnienia — westchnął drona. — To nienasycenie i energia przynoszą zaszczyt twemu gatunkowi. Tak myślę.
Sma zanurzyła się w mniejszym basenie; wypływając, chlapnęła wodą na maszynę, która zrobiła unik i wycofała się do windy.
— Idę sobie. Sądząc po ostatniej nocy, nawet niewinny drona, model zaczepny, musi się mieć przed tobą na baczności, gdy się do czegoś przyssiesz, że tak powiem.
Sma znów na niego chlapnęła.
— Wynoś się, ty obleśny nocniku.
— A czułe słówka też nie po… — zaczął drona, ale winda się zamknęła.
Sma nie zdziwiłaby się, gdyby po przyjęciu panowało na statku zakłopotanie, ale członkowie załogi traktowali całą sytuację zupełnie naturalnie. Doszła do wniosku, że to nieźli kumple. Na szczęście moda na przeziębienie szybko minęła. Sma zajęła się Voerenhutz. Usiłowała dociec, w której z tych powiązanych cywilizacji mógł przebywać Zakalwe.
Oddawała się również rozrywce… choć bez tej żarliwości i nie na taką skalę, jak pierwszej nocy na pokładzie.
Po dziesięciu dniach „Tylko sprawdzam” przesłał wiadomość, że Gracja powiła bliźniaki; matka i maleństwa czują się dobrze. Sma przygotowała sygnał, żeby jej sobowtór serdecznie ucałował hralzsa, ale potem uświadomiła sobie, że urządzenie, które ją ucieleśniało, niewątpliwie już to zrobiło. Poczuła smutek i wysłała jedynie formalne potwierdzenie przyjęcia wiadomości.
Zasięgała informacji na temat ostatnich wydarzeń na Voerenhutz.
Najnowsze prognozy Służby Kontaktu były coraz bardziej ponure.
Tlące się na kilkunastu planetach lokalne konflikty mogły przerodzić się w pełną wojnę. Sma nie miała danych bezpośrednich, opierała się więc na intuicji. Uważała, że nawet jeśli natychmiast po wylądowaniu znajdą Zakalwego, przekonają go i zabiorą na pokład „Ksenofoba”, statek rozwinie swą największą szybkość, to i tak szansę, że Zakalwe zdąży do Voerenhutz na czas, by jego interwencja odniosła skutek, wynosiły najwyżej pięćdziesiąt procent.
— A niech mnie! — powiedział drona pewnego dnia, gdy Sma w swej kabinie przeglądała umiarkowanie optymistyczne raporty na temat konferencji pokojowej u siebie w domu (tak w duchu określała tamto miejsce).
— Co takiego? — Odwróciła się do maszyny.
Drona spojrzał na nią.
— Zmienili właśnie rozkład jazdy statku „Jakie są zastosowania cywilne?”
Sma czekała.
— To jest Wszechstronny Pojazd Systemowy klasy Kontynent, podklasa Śmigły, specjalizowany — wyjaśnił drona.
— Powiedziałeś, że wszechstronny, a teraz mówisz, że specjalizowany. Zdecyduj się.
— Chodziło mi o to, że wyprodukowano specjalną serię. Model przystosowany do zwiększonych szybkości. Jak zacznie pruć, jest szybszy od tego potwora. — Drona podleciał do Smy, pola zabarwił na oliwkowo i fioletowo, co, jak pamiętała Sma, oznaczało pełen czci zachwyt.
Nigdy przedtem nie widziała takich uczuć u Skaffen-Amtiskawa.
— Zmierza do Crastaliera — oznajmiła maszyna.
— Po nas? Po Zakalwego? — zaniepokoiła się Sma.
— Nikt tego nie mówi wyraźnie, ale na to mi wygląda. Cały WPS tylko dla nas. Ho, ho!
— Ho, ho — przedrzeźniała go Sma z kwaśną miną. Nacisnęła ekran monitora, by uzyskać widok przestrzeni przed „Ksenofobem”, prującym przez układy gwiezdne do Crastaliera. W nierealistycznej wizualizacji ekranu gwiazdy jaśniały niebieskobiałym światłem i przy odpowiednim powiększeniu wyraźnie widoczna była cała struktura Otwartego Skupiska.
Sma potrząsnęła głową i wróciła do studiowania raportów z konferencji pokojowej.
— Zakalwe, ty dupku — mamrotała do siebie — ujawnij się jak najszybciej, do cholery.
Pięć dni później, ciągle oddalona od nich o pięć dni, Wszechstronna Jednostka Kontaktowa „Naprawdę minimum powagi” zasygnalizowała z głębin Otwartego Skupiska Crastalier, że natknęła się na ślad Zakalwego.
Cztery
Niebiesko-biały glob wypełnił ekran; moduł nachylił dziób i zanurkował w atmosferę.
— Mam wrażenie, że to będzie całkowita klapa — powiedział drona.
— Tak, ale ty tu nie dowodzisz — odparła Sma.
— Mówię poważnie — rzekła maszyna. — Zakalwe się wyprztykał. Nie chce, by go znaleziono, namawiano, a nawet jeśli jakimś cudem się uda, nie powtórzy już tego samego numeru z Beychaem. Facet jest skończony.
W pamięci Smy zamigotał nagle obraz: brzeg morza od horyzontu do horyzontu; obok niej przysiadł na chwilę mężczyzna; obserwuje fale oceanu bijące o połyskliwą piaszczystą plażę.
Sma przepędziła wizję.
— Nadal jednak jest w na tyle dobrej formie, by utrupić pocisk nożowy — rzekła do drony. Cały czas obserwowała zamglone, przykryte chmurami morze, sunące pod opadającym modułem. Docierali do wierzchołków chmur.
— Zrobił to dla siebie. Dla nas to będzie kolejna robota w stylu Pałacu Zimowego. Czuję to.
Pokręciła głową, zahipnotyzowana widokiem chmur i wypukłego oceanu.
— Nie wiem, co tu się stało. Dostał się w oblężenie i po prostu nie wyszedł z niego. Ostrzegaliśmy go przecież, ale on jakby… nie potrafił tego zrobić. Nie wiem, co się z nim stało. Nie był sobą.
— Stracił głowę na Fohls. A może nie tylko głowę. Może całkiem się pogubił na Fohls. Może niezupełnie zdążyliśmy z pomocą.
— Zdążyliśmy dotrzeć do niego na czas — odparła Sma, przypominając sobie teraz Fohls. Zanurzali się właśnie w skłębione chmury i na monitorze zapanowała szarość. Sma nie wyregulowała długości fal, wystarczał jej widok połyskującego, bezkształtnego wnętrza cumulusów.
— To było jednak traumatyczne przeżycie — stwierdził drona.
— Jestem tego pewna, ale… — wzruszyła ramionami.
Na ekran znów wdarł się widok oceanu i chmur. Moduł przechylił się jeszcze bardziej i pędził ku falom. Mignęło zbliżające się szybko morze; Sma wyłączyła ekran. Spojrzała zawstydzona na Skaffen-Amtiskawa.
— Nie lubię na to patrzeć — wyznała.
Drona milczał. W module panowała cisza. Po chwili Sma zapytała:
— Nadal w tym jesteśmy?
— Udajemy łódź podwodną — odparł drona dziarsko. — Lądowanie za kwadrans.
Sma ponownie włączyła ekran, nastawiła na przekaz dźwięków.
Obserwowała przesuwające się szybko morskie dno. Moduł wykonywał rozmaite manewry: zakręcał, nurkował, gwałtownie przyśpieszał, omijał podwodne zwierzęta; cały czas wznosił się po szelfie w kierunku brzegu. Obraz na ekranie niepokoił Smę, więc go wyłączyła.
— Będzie w doskonałej formie i pójdzie z nami — powiedziała do drony. — Wiemy, gdzie jest ta kobieta.
— Pogardliwa Livueta? — prychnął drona. — Ostatnio dała mu odprawę. Gdyby mnie tam nie było, odstrzeliłaby mu głowę. Dlaczego Zakalwe chce się z nią znowu spotkać?
— Nie wiem. — Sma się nachmurzyła. — Nie powiedział, a Służba Kontaktu nie zakończyła pełnej procedury w miejscu, skąd, jak sądzimy, Zakalwe pochodzi. Chyba idzie o jakieś sprawki z jego przeszłości, nim jeszcze o nim usłyszeliśmy. Nie wiem. Może on ją kocha albo kochał i nadal mu się tak wydaje. Albo chce…
— Czego chce? No, mów.
— Przebaczenia.
— Uwzględniając wszystkie czyny Zakalwego, od kiedy go znamy, trzeba by stworzyć specjalnego boga, tylko dla niego, by zaczął mu przebaczać.
Sma odwróciła się i spojrzała na pusty ekran.
— Te mechanizmy działają zupełnie inaczej — powiedziała do Skaffen-Amtiskawa.
Albo zupełnie dowolnie, pomyślał drona, lecz nie rzekł nic.
Moduł wynurzył się w opuszczonym doku w centrum miasta, pośród pływających morskich śmieci. Pofałdował zewnętrzne pola, by przylgnęła do nich mazista piana z powierzchni wody.
Sma obserwowała, jak zamyka się górny luk modułu. Zeszła z grzbietu drony na wyszczerbiony beton doku. Tylko jedna dziesiąta modułu była wynurzona; przypominał przewróconą płaskodenną łódź.
Sma wygładziła niegustowne spodnie, jakie niestety były tu teraz szczytem mody, i rozejrzała się po rozwalonych pustych magazynach stłoczonych wokół cichego doku. Z dziwną przyjemnością stwierdziła, że z oddali dobiega pomruk miasta.
— Mówiłaś, zdaje się, żeby w miastach nie szukać — przypomniał jej Skaffen-Amtiskaw.
— Nie bądź gburem. — Klasnęła i zatarła dłonie. Spojrzała na dronę.
— Nadszedł czas, koleżko, byś zaczął myśleć jak teczka. Z rączką.
— Mam nadzieję, że uświadamiasz sobie, iż uważam to za tak uwłaczające, jak to sobie zaplanowałaś — odparł Skaffen-Amtiskaw z godnością. Z jednej strony wytworzył soligram rączki i położył się na boku. Sma ujęła rączkę i z wysiłkiem podniosła teczkę.
— Pusta teczka, głupku — zrzędziła.
— O, przepraszam, tak jest — wymamrotał Skaffen-Amtiskaw i pozbył się ciężaru.
Sma otworzyła portfel pełen pieniędzy (które poczciwy statek „Ksenofob” przemieścił przed paroma godzinami ze śródmiejskiego banku) i zapłaciła taksówkarzowi. Po bulwarze jechały z łomotem wojskowe transporty. Usiadła na ławce, tworzącej część kamiennego muru otaczającego wąski trawnik i kilka drzew. Dronę postawiła obok siebie.
Obserwowała imponujący kamienny budynek po drugiej stronie bulwaru. Po jezdni pędziły z rykiem pojazdy; chodnikiem w obu kierunkach śpieszyli ludzie.
Przynajmniej należą do Typu Standardowego, pomyślała. Nigdy nie lubiła dokonywać zmian, by wcielić się w tubylców. W każdym razie był tu węzeł komunikacji międzyukładowej i ludzie przyzwyczaili się do widoku osób wyglądających odmiennie, czasami nawet kosmitów.
Jak zwykle Sma była wyższa od przeciętnego tutejszego mieszkańca, ale potrafiła znieść zaciekawione spojrzenia.
— Nadal tam jest? — spytała cicho, widząc uzbrojonych strażników przed gmachem Ministerstwa Spraw Zagranicznych.
— Z najwyższymi dowódcami omawia plan jakiegoś zwariowanego trustu — szepnął drona. — Chcesz podsłuchać?
— Nie.
Mieli pluskwę w pokoju konferencyjnym. Dosłownie — owada na ścianie.
— To ci dopiero! — krzyknął drona. — Nie dowierzam temu człowiekowi.
Sina odruchowo spojrzała na Skaffen-Amtiskawa.
— Co takiego powiedział? — spytała zaniepokojona.
— Nie o to chodzi — wysapał drona. — „Naprawdę minimum powagi” rozpracował właśnie, co ten wariat tutaj wyrabia.
WJK nadal była na orbicie i udzielała wsparcia „Ksenofobowi”; dzięki procedurom Służby Kontaktu i wyposażeniu miała informacje o tym miejscu; jej pluskwy szpiegowały w pomieszczeniu konferencyjnym. Równocześnie przeglądała komputery i banki informacji całej planety.
— I co? — Sma patrzyła na kolejny wojskowy transporter przetaczający się po bulwarze.
— Facet jest nienormalny. Szalony — mamrotał do siebie drona. — Nieważny teraz Voerenhutz. Musimy go stąd wydostać dla dobra tutejszych ludzi.
Sma szturchnęła walizkę łokciem.
— Mów, o co chodzi.
— Dobrze. Zakalwe na tej planecie to cholerne panisko, nie? Wpływowy, ma wszędzie interesy. Jego wstępny kapitał stanowiło to, co zabrał z tamtego miejsca, gdzie rozwalił pocisk nożowy; forsa, którą mu zapłaciliśmy, do tego zyski. I zgadnij, na czym oparł tutaj swój biznes? Na technice genetycznej.
Sma zastanawiała się przez chwilę.
— Ohoho! — Odchyliła się na ławce i skrzyżowała ramiona.
— Smo, jest gorzej, niż sobie wyobrażasz. Na tej planecie rządzi pięciu starych autokratów w rywalizujących hegemoniach. Są coraz zdrowsi. I coraz młodsi. Takie możliwości powinni mieć najwyżej za dwadzieścia, trzydzieści lat.
Sma nic nie odrzekła. W brzuchu czuła dziwne wiercenie.
— Firma Zakalwego dostaje od tych pięciu ludzi niesamowity szmal. Brała też łapówy od szóstego zgreda, ale ten umarł jakieś sto dwadzieścia dni temu. Zamordowany. Etnarcha Kerian. Sprawował władzę nad połową tego kontynentu. To z powodu jego śmierci ta cała wojskowa aktywność. Ponadto, wyłączywszy etnarchę Keriana, ci wszyscy nagle odmłodzeni autokraci wykazywali oznaki nietypowej łaskawości, odkąd stali się tak podejrzanie dziarscy.
Sma przymknęła na chwilę oczy.
— Czy to działa? — spytała suchymi wargami.
— Jak diabli. Wszystkim grozi przewrót, głównie ze strony ich własnych wojskowych. Co gorsza, śmierć Keriana zapaliła powolny lont. Robi się tu gorąco. Ci tępi idioci mają głowice termonuklearne. On jest szalony! — zaskrzeczał nagle drona. Sma uciszyła go niecierpliwie, choć wiedziała, że dzięki jego polom tylko ona słyszy te słowa. Drona trajkotał: — Musiał złamać kod genetyczny swych własnych komórek. Stałe ustabilizowane odmładzanie, które mu daliśmy. Sprzedał to. Za pieniądze i przywileje, usiłując zrobić z tych dyktatorów porządnych ludzi. Smo, on próbuje ustanowić własny oddział Służby Kontaktu! I popieprzył to całkowicie.
Walnęła maszynę pięścią.
— Uspokój się, do cholery.
— Smo, jestem spokojny — powiedział drona omdlewającym głosem. — Usiłuję tylko oddać ogrom planetarnego pierdolstwa, które zmajstrował Zakalwe. „Naprawdę minimum powagi” wścieka się, nawet teraz, gdy my tu rozmawiamy. Umysły Służby Kontaktu w rozszerzającej się sferze o środku właśnie w tym miejscu czyszczą swe zasoby intelektualne i zastanawiają się, jak uporządkować ten niesamowity bałagan. Gdyby ten WPS nie zmierzał w tym kierunku, to i tak by go tu zawrócili. Asteroida z gówna poleci i wszystkich na tej planecie ochłapie przez te śmieszne spiski Zakalwego i zabawy w ugrzecznianie. Służba Kontaktu ma zamiar wszystko wyprostować. — Zamilkł na chwilę. — Tak, właśnie dostałem wiadomość — powiedział z ulgą. — Masz dzień na wywleczenie stąd tego dupka, bo jeśli nie, to go porwiemy. Teleportacja awaryjna; wszystkie chwyty dozwolone.
Sma zaczerpnęła powietrza.
— A poza tym… wszystko w porządku?
— Pani Smo, nie czas na lekkomyślność — odparł poważnie drona. — Cholera!
— Co takiego?
— Spotkanie się skończyło, ale Zakalwe Szalony nie wsiada do samochodu, idzie do windy i zjeżdża do kolejki podziemnej. Kierunek jazdy… baza morska. Czeka tam na niego łódź podwodna.
Sma wstała.
— Łódź podwodna? — Wygładziła spodnie. — Wracamy do doków, zgadzasz się?
— Jasne.
Podniosła dronę i ruszyła. Rozglądała się za taksówką.
— Poprosiłem „Naprawdę minimum powagi”, by zasymulował sygnał radiowy — oznajmił Skaffen-Amtiskaw. — Taksówka powinna natychmiast podjechać.
— A powiadają, że gdy się śpieszysz, nigdy ich nie ma w pobliżu.
— Martwisz mnie, Smo. Przyjmujesz to wszystko zbyt spokojnie.
— Och, w przerażenie wpadnę później. — Nabrała powietrza i powoli je wypuściła. — Czy to jest właśnie taksówka?
— Chyba tak.
— Jak jest „do doków”?
Drona podpowiedział i Sma głośno to powtórzyła. Taksówka ruszyła między pojazdami, przeważnie wojskowymi.
Minęło sześć godzin, a oni nadal podążali za łodzią podwodną, która wyła, warkotała i bulgotała, sunąc przez warstwy oceanu ku morzu równikowemu.
— Sześćdziesiąt kilosów na godzinę — wściekał się Skaffen-Amtiskaw. — Sześćdziesiąt kilosów na godzinę!
— Dla nich to szybko. Bądź wyrozumiały dla twych krewnych maszyn. — Sma obserwowała ekran, na którym kilometr przed nimi mknęła łódź. Kilometry pod nimi ziało dno.
— Ona nie jest jedną z nas — odparł drona znużony. — To tylko łódź podwodna. Najinteligentniejszy w niej jest kapitan, człowiek. Natomiast naszego przypadku nie będę omawiać.
— Wiesz już, dokąd płyną?
— Nie. Kapitan ma rozkaz zabrać Zakalwego tam, gdzie on zechce, a po podaniu ogólnego kierunku Zakalwe nie odzywał się więcej. Może płynąć na jedną z licznych wysp lub któryś z atoli, albo na jakieś miejsce spośród wielu tysięcy kilometrów wybrzeża innego kontynentu, co przy tej pełznącej szybkości zajmie kilka dni.
— Sprawdź wyspy i wybrzeże. Ma jakiś powód, by tam zmierzać.
— Właśnie są sprawdzane! — warknął drona.
Sma spojrzała na niego — drona wytworzył delikatny odcień fioletu, sugerujący skruchę.
— Smo, ten… ten facet spartolił robotę poprzednim razem i jesteśmy pięć lub sześć milionów do tyłu, tylko dlatego że nie wyrwał się z Pałacu Zimowego i nie doprowadził spraw do stanu równowagi. Mógłbym ci pokazać przerażające sceny stamtąd, po których byś osiwiała. A teraz jest o krok od spowodowania na tej planecie globalnej katastrofy. Ten facet to czarna rozpacz, od czasu tego, co mu się zdarzyło na Fohls, i próbuje zostać pozytywnym bohaterem na swoją modłę. Jeśli go wydostaniemy i sprowadzimy na Voerenhutz, obawiam się, że wywoła tam poważne zamieszanie. To zły duch. Wydostanie Beychaego nie jest ważne. Odsunięcie Zakalwego byłoby dla wszystkich przysługą.
Sma spojrzała prosto w środek taśmy sensorycznej drony.
— Po pierwsze, nie wyrażaj się o życiu człowieka tak, jakby to było coś drugorzędnego. — Odetchnęła głęboko. — Po drugie, przypomnij sobie masakrę w gospodzie — rzekła cicho. — Pamiętasz mężczyzn za ścianą i twój pocisk nożowy spuszczony ze smyczy?
— Po pierwsze, przykro mi, że uraziłem twoją ssaczą wrażliwość. Po drugie, czy kiedykolwiek pozwolisz mi o tamtym zapomnieć?
— Pamiętasz, co ci zapowiedziałam, jeśli jeszcze raz powtórzysz coś podobnego?
— Smo — rzekł drona zmęczonym tonem — jeśli poważnie sugerujesz, że mógłbym zabić Zakalwego, mogę ci jedynie powiedzieć: to śmieszne.
— Tylko pamiętaj, wydano nam polecenia. — Sma obserwowała wolno zmieniający się obraz na ekranie.
— Uzgodnienia w sprawie ogólnych działań. Smo, weź pod uwagę, że nikt nie wydaje nam rozkazów.
Sma kiwnęła głową.
— Tak, uzgodnienia w sprawie ogólnych działań. Zabieramy pana Zakalwego na Voerenhutz. Jeśli na jakimś etapie będziesz miał odmienne zdanie, zawsze możesz się wycofać. Przydzielą mi innego dronę ofensywnego.
Skaffen-Amtiskaw milczał przez chwilę.
— Nigdy nie słyszałem od ciebie czegoś tak przykrego — odezwał się wreszcie — choć mówiłaś mi wiele przykrych słów. Ale zapomnę o tym, gdyż oboje jesteśmy teraz silnie zestresowani. Niech czyny mówią za mnie. Jak powiedziałaś, weźmiemy tego planetopsuja i spuścimy go na Voerenhutz. Ale jeśli ta podróż potrwa zbyt długo, zabiorą tę sprawę z naszych rąk czy też pól, jak w tym wypadku, a Zakalwe obudzi się na „Ksenofobie” albo na WJK i nie będzie wiedział, co się stało. Możemy tylko czekać.
Potem drona zamilkł.
— Chyba zmierzamy do wysp równikowych — rzekł wreszcie. — Zakalwe jest właścicielem połowy z nich.
Sma w milczeniu kiwała głową, obserwując, jak odległa łódź podwodna pełznie przez ocean. Podrapała się po łonie.
— Na pewno nic nie nagrałeś z tej, hm… orgii na „Ksenofobie”? — zwróciła się do drony.
— Zgadza się.
Nachmurzyła się i znowu patrzyła w monitor.
— Szkoda.
Po dziewięciu godzinach łódź podwodna wynurzyła się w pobliżu atolu. Na brzeg wypłynął ponton. Sma i drona obserwowali samotną postać idącą po złocistej słonecznej plaży w stronę niskich budynków — luksusowych hoteli przeznaczonych dla klasy rządzącej państwa, z którego ten człowiek właśnie przybył.
— Co on robi? — spytała Sma.
Był już na lądzie od dziesięciu minut. Łódź podwodna pobrała swój ponton, po czym znowu się zanurzyła i zawróciła ku portowi macierzystemu.
— Żegna się z dziewczyną — westchnął drona.
— I to wszystko?
— Chyba tylko po to tu przybył.
— Cholera, nie mógł polecieć samolotem?
— Nie ma tu lądowiska, a poza tym jest to dość ważna strefa zdemilitaryzowana. Nie pozwala się na żadne nie przewidziane loty, a następny wodolot miał przybyć dopiero za kilka dni. Łódź była w tej sytuacji najszybsza…
Drona zamilkł.
— Co jest, Skaffen-Amtiskaw?
— Dziewucha potłukła przed chwilą wiele ozdób i rozbiła kilka wartościowych mebli, potem uciekła do swego pokoju i z płaczem rzuciła się na łóżko. Ponadto Zakalwe siedzi pośrodku salonu z dużym drinkiem i mówi, cytuję: „Dobra, jeśli to ty, Smo, chodź tu, porozmawiamy”.
Sma spojrzała na monitor: ukazywał mały atol i centralną zieloną wyspę, wciśniętą między rozedrganą zieleń oceanu a błękit nieba.
— Wiesz co, miałabym ochotę zabić Zakalwego — oświadczyła.
— Musiałabyś czekać w długiej kolejce. Wynurzamy się?
— Wynurzamy. Spotkajmy się z tym dupkiem.
X
Światło. Nieco światła. Niewiele. Zatęchłe powietrze i wszędzie ból.
Chciał wrzeszczeć i wić się, lecz nie mógł ani się poruszyć, ani złapać oddechu. Narastała w nim ciemna niszcząca mroczność, unicestwiając myśl. Stracił przytomność.
Światło. Nieco światła. Niewiele. Wiedział, że jest też ból, ale nie wydawało się to zbyt ważne. Teraz patrzył na to inaczej. Jedno tylko należało czynić: myśleć o tym inaczej. Zastanawiał się, skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł, i chyba przypomniał sobie, że nauczono go, jak to robić.
Wszystko jest metaforą; żaden obiekt nie jest sobą. Ból, na przykład, ocean, a on się na nim unosi. Jego ciało to miasto, umysł — cytadela. Łączność między obydwoma została przerwana, lecz w donżonie, którym był umysł, nadal miał władzę. Ta część świadomości, co mu mówiła, że ból nie sprawia cierpienia i że każda rzecz jest jak każda inna, przypominała mu… przypominała… trudno mu było znaleźć właściwe porównanie. Może magiczne zwierciadło.
Gdy wciąż o tym myślał, światło zniknęło, a on znowu odpłynął daleko w ciemność.
Światło. Nieco światła (był tu już wcześniej, prawda?). Niewiele.
Chyba opuścił donżon — swój umysł — i teraz znajdował się w miotanej burzą przeciekającej łódce, a przed nim tańczyły obrazy.
Siła światła powoli rosła, prawie do bólu. Poczuł nagłe przerażenie, gdyż wydało mu się, że naprawdę znajduje się na małej skrzypiącej i przeciekającej łódce miotanej wichrem po kipiącym czarnym oceanie, w szponach wyjącego huraganu, ale teraz było tam światło, pochodziło jakby z góry, lecz kiedy spróbował spojrzeć na swoją dłoń albo na małą łódkę, nadal nic nie widział. Światło świeciło mu w oczy, ale nie oświetlało nic innego. Ta myśl go przestraszyła; łódeczkę przewróciła fala, a on znowu zanurzył się w oceanie bólu, płonącego we wszystkich porach jego ciała. Na szczęście ktoś przerzucił przełącznik, a on odpłynął w ciemność, ciszę i… w brak bólu.
Światło. Nieco światła. Pamiętał to. Światło pokazywało łódkę atakowaną przez fale na szerokim, ciemnym oceanie. Za nim, na razie nieosiągalna, znajdowała się wielka cytadela na wysepce. I był tam dźwięk. Dźwięk… To nowość. Byłem tu wcześniej, ale bez dźwięku.
Usilnie nasłuchiwał, nie mógł jednak rozróżnić słów. Mimo to uformował wrażenie, że — być może — ktoś zadaje mu pytania.
Ktoś zadawał pytania… Kto…? Czekał na odpowiedź, z zewnątrz lub z wnętrza siebie, ale znikąd nic nie nadchodziło; czuł się zagubiony i porzucony, a najgorsze, że czuł się porzucony przez samego siebie.
Postanowił sam zadać sobie kilka pytań. Czym była cytadela? To jego umysł. Do cytadeli powinno należeć miasto, które było jego ciałem, lecz chyba coś innego zagarnęło miasto i został tylko zamek, jedynie donżon. Czym były łódka i ocean? Ocean to ból. Teraz znajdował się w łódce, lecz przedtem był w oceanie, zanurzony po szyję, a nad nim załamywały się fale. Łódka to… jakaś wyuczona technika, która chroniła go przed bólem, nie pozwalała zapomnieć, że ból jest, lecz odsuwała jego obezwładniające skutki, pozwalając myśleć.
Jak dotąd dobrze, pomyślał. Czym jest światło?
Może należy powrócić do tego pytania. I do pytania, czym jest dźwięk.
Spróbował zadać następne pytanie: gdzie to się dzieje?
Przeszukał swe zmoczone ubranie, lecz nie znalazł nic w żadnej kieszeni. Szukał naszywki z nazwiskiem, która powinna być na kołnierzu, lecz ktoś ją chyba oderwał. Przeszukał łódkę — nadal nie dostał odpowiedzi. Próbował sobie wyobrazić, że jest w odległym donżonie nad spiętrzonymi falami, że wchodzi do przepastnego magazynu gratów, bzdur i wspomnień złożonych głęboko w zamku… lecz nie widział żadnych szczegółów. Zamknął oczy i łkał sfrustrowany, a łódeczka kiwała się i przechylała.
Kiedy otworzył oczy, trzymał w ręce kawałeczek papieru z wydrukowanym na nim słowem FOHLS. Tak go to zdumiało, że wypuścił papier; wiatr uniósł skrawek w ciemne niebo nad czarnymi falami.
Przypomniał sobie jednak — Fohls to odpowiedź. Planeta Fohls.
Czuł ulgę i lekką dumę. Coś odkrył.
Co tu robił?
Pogrzeb. Zdawało mu się, że przypomina sobie jakiś pogrzeb.
Z pewnością nie był to jego własny pogrzeb.
Czyżby nie żył? Rozmyślał nad tym chwilę. Niewykluczone. Może, mimo wszystko, istnieje życie pozagrobowe. No cóż, jeśli jest jakieś życie po śmierci, da mu ono w kość. Czy ten ocean bólu to kara boska?
Czy światło to jakiś bóg? Opuścił dłoń za burtę łódki, zanurzył w ból — ból go wypełnił, cofnął więc dłoń. Byłby to okrutny bóg. Czy to wszystko, co zrobiłem dla Kultury, skompensowało część zła? A może te zarozumiałe, zadowolone z siebie kreatury cały czas się myliły? Boże, jak chciałbym wrócić i powiedzieć im o tym. Tylko sobie wyobrazić wyraz twarzy Smy!
Sądził jednak, że nie jest martwy. To nie był jego pogrzeb. Przypominał sobie, jak na wieżę o płaskim szczycie przy nadmorskich klifach pomagał wnosić ciało jakiegoś starego wojownika. Tak, ktoś umarł i pozbywano się go z całym ceremoniałem.
Coś go stale drażniło.
Nagle schwycił przegniłe deski łódki i zaczął się wpatrywać w dal ponad falujący ocean.
Statek. Co parę chwil ukazywał się w oddali statek. Punkcik zaledwie, zasłaniany przez fale, ale jednak statek. Gdzieś w środku mężczyzny jakby otwarła się dziura; wypadły przez nią wnętrzności.
Wydawało mu się, że rozpoznał ten statek.
Potem łódka się rozleciała, a on wypadł przez nią, przez wodę pod spodem, z pluskiem wychynął przez dno wody znowu w powietrze i zobaczył ocean pod sobą i drobną cętkę na jego powierzchni. Spadał ku tej cętce. To inna łódeczka; przebił ją, przeleciał przez inną wodę, inne powietrze, następne szczątki łódki, przez następną warstwę wody i następny poziom powietrza…
Tak właśnie Sma opisuje Rzeczywistość, pomyślała część jego mózgu, gdy spadał.
…z pluskiem przez kolejne fale, przez wodę, w powietrze, ku dalszym falom.
To wszystko nie zamierzało się skończyć. Przypomniał sobie, że zgodnie z opisem Smy, Rzeczywistość ciągle się rozszerza. Można spadać przez nią całą wieczność. Naprawdę wieczność, a nie tylko aż do końca wszechświata. Dosłownie wieczność.
To na nic, rzekł sobie w duchu. Muszę stawić czoło okrętowi.
Wylądował w trzeszczącej, przeciekającej łódeczce.
Teraz statek znajdował się znacznie bliżej. Ogromny, ciemny, najeżony armatami, kierował się wprost na niego. Fala dziobowa tworzyła wielkie pieniste V wgniecione kadłubem. Cholera, nie ujdzie temu.
Okrutne krzywizny fali sunęły prosto na niego. Zamknął oczy.
Pewnego razu był sobie… statek. Wielki statek. Statek do niszczenia innych statków, ludzi, miast… Był bardzo duży i przeznaczony do zabijania, a istoty znajdujące się w jego wnętrzu miał chronić.
Starał się nie wywoływać z pamięci nazwy wielkiego statku. Natomiast zobaczył ten okręt umieszczony pośrodku miasta; zdezorientowany, nie mógł zrozumieć, jak statek się tam dostał. Okręt zaczął wyglądać jak zamek — to miało sens, a jednocześnie było bez sensu. Zaczynał się bać. Nazwa statku przypominała bestię morską walącą w kadłub jego łodzi, taran walący w ściany zamkowego donżonu. Próbował usunąć ten taran, wiedząc, że to jedynie nazwa; nie chciał jej usłyszeć, gdyż zawsze na dźwięk tego słowa czuł się źle.
Zatkał uszy dłońmi. Poskutkowało przez chwilę. Potem jednak okręt, osadzony w kamieniu pośrodku zniszczonego miasta, wypalił z wielkich dział, tryskał czernią, błyskał bladą żółcią, a on wiedział, co nadchodzi, i próbował wrzeszczeć, by zagłuszyć hałas, lecz kiedy dźwięki dotarły, okazało się, że była to wypowiedziana przez armaty nazwa statku, i ta nazwa rozbiła łódkę na kawałki, zniszczyła zamek; rezonowała w kościach, w czaszce, jak śmiech szalonego boga, przez wieczność.
Wtedy światło zgasło, a on z wdzięcznością zapadł się w głąb, daleko od tego strasznego, oskarżającego dźwięku.
Światło.
— „Staberinde” — usłyszał spokojny głos gdzieś z wewnątrz. — „Staberinde”. To tylko słowo.
„Staberinde”. Statek. Odwrócił się od światła, z powrotem w ciemność.
Światło. Również dźwięk — głos. O czym to ja myślałem wcześniej?
(Przypomniał sobie, że chodziło o jakąś nazwę, lecz zignorował to.) Pogrzeb. Ból. I statek. Był statek lub może był i przeminął. Może jeszcze jest, mimo wszystkich… ale było też coś o pogrzebie. Pogrzeb — to dlatego tu jesteś. To cię właśnie poprzednio myliło. Myślałeś, że jesteś martwy, a w rzeczywistości po prostu żyłeś. Pamiętał jakieś łodzie, oceany, zamki, miasta, lecz już ich nie widział.
A teraz dotyk, dociera skądś tam z zewnątrz. Nie ból, lecz dotyk.
To dwie różne rzeczy…
Ten dotyk. Znowu. Jakby dotyk dłoni. Dłoń dotyka jego twarzy, powoduje dalszy ból, a jednak to dotyk i najwyraźniej dłoń. Twarz okropnie boli. Musi okropnie wyglądać.
Gdzież znowu jestem? Katastrofa. Pogrzeb. Fohls.
Katastrofa. Oczywiście. Nazywam się…
To za trudne.
Więc cóż robię?
To prostsze. Jesteś płatnym agentem najbardziej rozwiniętej… — a na pewno najbardziej energicznej — humanoidalnej cywilizacji w…
Rzeczywistości? (Nie.) Wszechświecie? (Nie.) Galaktyce? Tak, w Galaktyce… i reprezentowałeś ich na… na… pogrzebie, wracałeś jakimś głupim „samolotem” do miejsca, skąd miano cię zabrać od tego wszystkiego, kiedy coś się stało na pokładzie… i widziałeś płomienie, i… i była prastara dżungla lecąca tuż… potem nic i ból, i nic, i ból. Potem dryfowanie, wpływanie do bólu i wypływanie z niego.
Ręka znowu dotyka jego twarzy. Tym razem coś zobaczył — chmurę lub księżyc przez chmurę sam niewidoczny, lecz przeświecający.
Może obie rzeczy są połączone, pomyślał. Tak. Oto znowu nadchodzi i tak, oto są. Wrażenie, odczucie: znowu dłoń na twarzy. Gardło, przełykanie wody czy innego płynu. Dano ci coś do picia. Ze sposobu, w jaki schodzi, wydaje się, że… pionowo, tak, jesteśmy pionowi, nie na plecach. Dłonie, własne dłonie, są… otwarte uczucie, czują się bardzo otwarte, wrażliwe, gołe.
Myśli o ciele wywołały znowu ból. Daj temu spokój. Spróbuj czegoś innego.
Cofnij się do katastrofy. Powrót z pogrzebu i pustynia podchodzi aż do… nie, to góry. A może dżungla? Nie mógł sobie przypomnieć.
Gdzie jesteśmy? Dżungla, nie… pustynia, nie… co w takim razie? Nie wiem.
Spałeś, pomyślał nagle. Spałeś w nocy w samolocie i zdążyłeś jedynie przebudzić się w ciemności, zobaczyć płomienie i zacząć myśleć przytomnie, kiedy światło wybuchło wewnątrz twej głowy. Lecz nie widziałeś żadnego terenu, który płynie czy pędzi naprzeciw, gdyż było bardzo ciemno.
Następnym razem, gdy odzyskał świadomość, wszystko się zmieniło. Czuł się odkryty i narażony na niebezpieczeństwo. Gdy z wysiłkiem otworzył oczy i spróbował przypomnieć sobie, na czym polega czynność patrzenia, powoli rozróżnił zakurzone promienie światła w brązowym półmroku, ceramiczne naczynia pod ścianą z nie wypalonej gliny lub ziemi, małe palenisko pośrodku pomieszczenia, a o ścianę oparte dzidy i rozmaite ostrza. Naprężając szyję, by podnieść głowę, widział coś jeszcze: prymitywną drewnianą ramę, do której go przywiązano.
Drewniana rama miała kształt kwadratu; wewnątrz niej dwie przekątne tworzyły literę X. Był nagi, ręce i nogi miał przytwierdzone do rogów kwadratu; ramę oparto o ścianę pod kątem około czterdziestu pięciu stopni. Gruby skórzany rzemień przytwierdzał go w talii do środka iksa, całe ciało pokrywały wzory z krwi i farby.
Przestał napinać szyję.
— O cholera! — usłyszał swój skrzek. Nie podobało mu się to, co zobaczył.
Gdzie, do diabła, była Kultura? Powinni go ratować, to ich zadanie.
On odwalał brudną robotę — oni o niego dbali. Taka była umowa.
Więc gdzie są, do diabła?
Ból powrócił, jak stary znajomy, napierał zewsząd. Naciągnięta szyja bolała. W głowie łupało (może wstrząs mózgu); nos złamany, żebra popękane lub połamane, jedna ręka złamana, obie złamane nogi. Może obrażenia wewnętrzne: wnętrze też go bardzo bolało, najbardziej ze wszystkiego. Czuł, że jest napęczniały i pełen zgnilizny.
Cholera, pomyślał, może rzeczywiście umieram.
Przesunął głowę, krzywiąc się: ból wlał się do niego, jakby przy tym ruchu pękła jakaś skorupa ochronna; spojrzał na liny mocujące go do drewnianej ramy. Rozciąganie to nie był sposób na leczenie złamań, rzekł sobie i zaśmiał się, bardzo krótko, — gdyż przy pierwszym ruchu mięśni brzucha żebra gwałtownie zapulsowały, jakby dotknięto je rozżarzonym do czerwoności prętem.
Słyszał różne rzeczy: odległe hałasy pokrzykujących ludzi, wrzask dzieci, ujadanie jakiegoś zwierzęcia.
Zamknął oczy, lecz dźwięki nie stały się wyraźniejsze. Otworzył oczy. Zobaczył ziemną ścianę; prawdopodobnie znajdował się w dole, gdyż wokół niego ze ściany wystawały grube, poobcinane korzenie.
Oświetlenie składało się z dwóch prawie pionowych słupów, nieco nachylonych promieni bezpośredniego słonecznego światła; jest zatem… około południa, w pobliżu równika. Podziemie, pomyślał z niepokojem. Dość trudne do znalezienia. Zastanawiał się, czy samolot rozbił się na swojej trasie i jak daleko powleczono go od miejsca katastrofy. Nie było sensu się tym martwić.
Co jeszcze widział? Prymitywne ławy. Zgrzebną poduszkę, wgniecioną, jakby ktoś tam przedtem siedział i spoglądał na niego. Przypuszczalnie właściciel ręki, której dotyk czuł, jeśli w ogóle była jakaś ręka.
W kręgu kamieni pod jedną z dziur w dachu nie palił się ogień. Dzidy stały oparte o ścianę, inne wojenne utensylia walały się w całym pomieszczeniu. Nie była to broń do walki, lecz ceremonialna, a może do tortur. Wtedy doleciał go zapaszek czegoś okropnego, wiedział, że to gangrena, i wiedział, że to on tak pachnie.
Zaczynał znów ześlizgiwać się ze zbocza, niepewny, czy zasypia, czy naprawdę traci przytomność, ale z nadzieją oczekując albo jednego, albo drugiego, gdyż w tej chwili i tak nie mógł znieść tego wszystkiego. Wtedy weszła dziewczyna. Miała w ręce dzban. Postawiła naczynie, spojrzała mu w twarz. Próbował coś powiedzieć, ale nie mógł. Może również wcześniej, gdy mu się wydawało, że powiedział „cholera”, też niczego nie wyrzekł… Spojrzał na dziewczynę i spróbował się uśmiechnąć.
Wyszła.
Widok dziewczyny jakoś go pokrzepił. Mężczyzna byłby złą nowiną, myślał. Dziewczyna oznacza, że mimo wszystko sprawy nie przedstawiają się chyba aż tak źle. Niewykluczone.
Dziewczyna wróciła z misą wody. Wymyła go, ścierając krew i farbę. Trochę bolało. Jak przewidywał, gdy myła jego genitalia, nic się nie wydarzyło; chciałby dać oznaki życia, choćby dla zachowania formy.
Próbował mówić, ale mu się nie udało. Dziewczyna dała mu nieco wody z płaskiej miski, a on coś do niej niezrozumiale zaskrzeczał. Znowu wyszła.
Następnym razem powróciła z kilkoma mężczyznami. Mieli na sobie dziwne ubrania: pióra, skóry, kości i zbroje z drewnianych płytek powiązanych jelitami. Byli również pomalowani. Przynieśli małe garnuszki i patyczki, którymi odświeżyli na nim malunki.
Skończyli i wycofali się. Chciał im powiedzieć, że w czerwonym mu nie do twarzy, ale żadne dźwięki nie wychodziły mu z gardła. Poczuł, jak odpływa w ciemność.
Gdy znowu odzyskał przytomność, znajdował się w ruchu.
Całą ramę, do której go przymocowano, musiano podnieść i teraz wieziono na wózku w mroku. Twarz miał zwróconą ku niebu. Oślepiające światło wypełniło mu oczy, kurz wypełnił nos i usta, a krzyki i wrzaski wypełniły mu umysł. Czuł, że drży jak w febrze, z każdej połamanej kończyny dochodził szarpiący ból. Próbował krzyczeć i podnieść głowę, by coś zobaczyć, lecz były tam jedynie kurz i hałas.
Wnętrzności strasznie bolały. Skóra na brzuchu napięła się.
Potem znowu stał pionowo, a wioska leżała w dole. Była mała, trochę namiotów, chat z gliny i wikliny oraz kilka dziur w ziemi.
Sucha. Nieokreślone krzaki — wydeptane w granicach wioski — szybko nikły w oddali w świetlistej, żółtej mgiełce. Słońce było ledwo widoczne, bardzo nisko. Nie mógł się zorientować, czy to świt, czy zmierzch.
Dokładnie widział tylko ludzi zgromadzonych przed nim. Stał na kopcu, ramę przywiązano do dwóch dużych słupów, a ludzie byli poniżej, wszyscy na klęczkach, z pochylonymi głowami; małym dzieciom głowy przyginali dorośli; starców podtrzymywali przed upadkiem stojący dookoła.
Wystąpiły ku niemu trzy osoby, dziewczyna i dwaj mężczyźni po obu jej stronach. Pochylili głowy, szybko przyklękli, znowu wstali i uczynili jakiś znak. Jeden z mężczyzn trzymał wielki gliniany garnek.
Drugi miał długą krzywą szablę z szerokim ostrzem. Dziewczyna nieruchomo wpatrywała się w punkt między jego oczami. Teraz miała na sobie jasnoczerwoną suknię. Nie mógł sobie przypomnieć, co nosiła przedtem.
— Hej — zaskrzeczał. Tylko tyle zdołał powiedzieć. Ból stawał się teraz okropny. Pozycja pionowa zupełnie nie służyła jego połamanym kończynom.
Od śpiewu tłumu kręciło mu się w głowie. Słońce dało nura i ostro skręciło, a trójka ludzi przed nim stała się wielością — mnożyła się, rozmywała i falowała chwiejnie w mgiełce i kurzu.
Gdzie, do diabła, podziała się Kultura?
W głowie mu rozbrzmiał okropny ryk, a rozproszone świecenie w środku — słońce — zaczęło pulsować. Miecz błyszczał z jednej strony, gliniany garnek z drugiej. Dziewczyna stanęła tuż przed nim, włożyła mu rękę we włosy.
Ryk napełnił mu uszy, nie wiedział, czy sam też krzyczy. Mężczyzna po prawej uniósł szablę.
Dziewczyna schwyciła go za włosy, szarpnęła głowę w górę; wrzasnął, przekrzykując ryczący hałas, a jego połamane kości zazgrzytały.
Patrzył na ziemię i na brzeg szaty dziewczyny.
Wy sukinsyny! — pomyślał, niepewny, nawet teraz, kogo ma na myśli.
Zdołał wrzasnąć jedną sylabę.
— EL…!
I wtedy ostrze uderzyło go w szyję.
Imię zamarło. Wszystko się skończyło, lecz trwało nadal.
Ryk stał się cichszy, nie było już bólu. Patrzył w dół na wioskę i przykucniętych ludzi. Obraz kołysał się. Nadal czuł korzonki włosów naprężonych na skórze czaszki. Kołysano nim.
Bezwładne, bezgłowe ciało broczyło krwią po klatce piersiowej.
To byłem ja! — pomyślał. — Ja!
Znowu nim zakołysano. Człowiek z szablą wycierał szmatą krew z ostrza. Mężczyzna z glinianym garnkiem odwracał wzrok od jego patrzących oczu i wyciągał garnek ku niemu. W drugiej dłoni miał pokrywkę. Więc to jest po to, pomyślał, wpadając w jakieś spokojne, niesamowite odrętwienie. Potem ryk się wzmógł i natychmiast zaczął zamierać. Cała scena zabarwiała się na czerwono. Zastanawiał się, jak długo to jeszcze może potrwać. Jak długo żyje mózg po odcięciu tlenu?
Teraz jestem podwójny, myślał, wspominając i zamykając oczy.
I pomyślał o swym sercu, obecnie zatrzymanym, i dopiero wówczas uświadomił coś sobie i chciał, lecz nie mógł zapłakać, gdyż wreszcie ją stracił. W umyśle uformowało mu się jeszcze jedno imię. Dar…
Ryk rozerwał niebiosa. Czuł, jak dziewczyna zwalnia swój chwyt.
Wyraz twarzy młodziana trzymającego garnek był niemal komicznie trwożny. Ludzie z tłumu spoglądali w górę. Ryk przeszedł we wrzask, podmuch powietrza wzbił w górę kurz, trzymająca głowę dziewczyna zatoczyła się. Ciemny kształt przemknął szybko nad wioską.
Trochę późno… — usłyszał swe myśli, uchodząc w nicość.
Podniosły się dalsze hałasy — może wrzaski — i coś walnęło go w głowę, a on odtaczał się, miał pył w ustach i oczach… ale przestało go interesować to wszystko i cieszył się, że zamyka się nad nim ciemność. Później może znowu go ktoś podniósł.
Lecz to jakby przytrafiało się już komu innemu.
Gdy rozległ się straszny hałas i wielki, rzeźbiony czarny kamień wylądował pośrodku wsi — dokładnie po tym, jak ofiara niebios została oddzielona od swego ciała i w ten sposób połączona z powietrzem — wszyscy wbiegli w rzednącą mgłę, by uciec od wyjącego światła. Zebrali się nad wodną dziurą, jęczeli w głos.
Szybko, po pięćdziesięciu uderzeniach serca ciemny kształt znowu pojawił się nad wioską, wznosząc się niewyraźnie w rzadsze opary w pobliżu niebios. Nie ryczał tym razem, lecz szybko odpływał z szumem niczym wiatr. Skurczył się i zniknął.
Szaman wysłał swego ucznia, by zobaczył, jak sprawy stoją. Dygoczący młodzian zniknął we mgle. Powrócił bezpiecznie i szaman poprowadził ciągle przerażonych ludzi z powrotem do wioski.
Ciało ofiary niebios nadal wisiało bezwładnie na drewnianej ramie na szczycie kopca. Głowa zniknęła.
Zaśpiewy, zmielenie wnętrzności, wypatrywanie kształtów we mgle, trzy transe — po tym wszystkim kapłan i jego uczeń uznali, że to dobry omen, ale jednocześnie ostrzeżenie. Poświęcili w ofierze mięsne zwierzę — własność rodziny dziewczęcia, które upuściło głowę ofiary niebios — i zamiast niej włożyli do glinianego gara łeb zwierzęcia.
Pięć
— Dizzy! Do diabła, jak się masz? — Wziął ją za rękę i pomógł wejść na drewniane molo z dachu modułu, który się dopiero wynurzył. Objął ją ramionami. — Ale się cieszę, że cię znowu widzę! — powiedział roześmiany. Sma poklepała go w pasie. Nie miała ochoty go ściskać, ale on jakby tego nie dostrzegał.
Przepuścił ją przodem i spojrzał na dronę wychodzącego z modułu.
— I Skaffen-Amtiskaw! Nadal wypuszczają cię bez dozoru?
— Cześć, Zakalwe — powitał go drona.
Zakalwe objął Smę w talii.
— Chodźmy do chaty na lunch.
— Dobrze — odparła.
Maszerowali po niewielkim drewnianym molo do kamiennej ścieżki ułożonej na piasku, aż do cienia pod drzewami, których olbrzymie korony, granatowe i fioletowe, ciemne na tle jasnobłękitnego nieba, pochylały się w porywach ciepłego wiatru. Srebrzyste pnie wydzielały delikatny zapach. Kilkakrotnie napotykali ludzi — drona wzlatywał wtedy do samych wierzchołków drzew.
Alejkami doszli do wielkiego basenu, w którym odbijało się ze dwadzieścia białych chat. Mały opływowy wodolot unosił się na wodzie przy drewnianym falochronie. Po schodkach weszli na taras nad basenem i wąskim kanałem prowadzącym do laguny po drugiej stronie wyspy.
Słońce świeciło przez korony drzew, po tarasie tańczyły cienie, przykrywały plamami mały stolik i dwa hamaki.
Mężczyzna gestem zaprosił Smę, by usiadła w bliższym hamaku.
Zamówił lunch dla dwojga, gdy pojawiła się służąca, a kiedy odeszła, Skaffen-Amtiskaw zleciał z góry na murek tarasu. Sma ostrożnie usiadła w hamaku.
— To prawda, że jesteś właścicielem tej wyspy?
— Hm… — rozejrzał się niepewnie, ale kiwnął głową. — Tak, owszem. — Zrzucił sandały, wskoczył do drugiego hamaka i rozhuśtał go. Wziął z podłogi butelkę i za każdym wahnięciem hamaka nalewał trochę alkoholu do dwóch kieliszków stojących na niskim stoliku. Gdy je napełnił, mocniej rozkołysał hamak i podał drinka Smie.
— Dziękuję.
Z zamkniętymi powiekami sączył alkohol. Kobieta obserwowała szklankę, którą przytrzymywał na piersi, i brązowawy płyn leniwie omywający szkło. Spojrzała na twarz mężczyzny: nie zmienił się, włosy mu nieco pociemniały. Odgarnął je z szerokiego, opalonego czoła i związał z tyłu w koński ogon. Wydawało się, że jest w doskonałej kondycji, jak zwykle. Oczywiście nie postarzał się, gdyż ustabilizowali mu wiek; w ten sposób między innymi zapłacili za jego ostatnie zadanie.
Rozwarł ciężkie powieki, spojrzał na kobietę, powoli się uśmiechnął. Po oczach można jednak poznać, że się postarzał, pomyślała. Ale mogła się mylić.
— Prowadzisz tu swoje gierki, Zakalwe?
— Co chcesz powiedzieć, Dizzy?
— Mam cię stąd zabrać. Chcą, byś podjął się kolejnego zadania. Domyślasz się tego, więc powiedz mi od razu, czy tracę czas. Nie mam ochoty z tobą dyskutować…
— Dizzy! — zawołał jak zraniony. Opuścił nogi z hamaka na podłogę. — Nie bądź taka. — Uśmiechnął się pojednawczo. — Oczywiście nie tracisz czasu. Już jestem spakowany.
Promieniał jak uszczęśliwione dziecko; jego szczera, opalona twarz jaśniała. Sma patrzyła na niego z ulgą i niedowierzaniem.
— Po co więc bawiłeś się w ciuciubabkę?
— W jaką ciuciubabkę? — spytał niewinnie. Znowu usiadł w hamaku.
— Musiałem tu przyjechać, by się pożegnać z kimś bliskim. To wszystko. Ale gotów jestem do drogi. Co znowu knujecie?
Sma patrzyła na niego zdumiona.
— Ruszamy natychmiast? — zwróciła się do drony.
— Nie ma po co — oznajmił Skaffen-Amtiskaw. — WPS jest na takim kursie, że możemy tu jeszcze zostać ze dwie godziny, potem powrócić na „Ksenofoba”, który spotka się z „Jakie są” za trzydzieści godzin. — Odwrócił się i spojrzał na mężczyznę. — Musimy mieć jednak ostateczną odpowiedź. To jest teratonowy WPS z dwudziestoma ośmioma milionami ludzi na pokładzie. Jeśli miałby tu zaczekać, musiałby najpierw zwolnić, więc chce wiedzieć na sto procent. Naprawdę jesteś gotów? Dziś po południu?
— Drono, powiedziałem przecież. Jestem gotów. — Nachylił się do Smy. — Co to znowu za zadanie?
— Voerenhutz. Tsoldrin Beychae — wyjaśniła.
Rozpromienił się, błysnął zębami.
— Stary Tsoldrin jeszcze dyszy? Cóż, miło będzie go znowu spotkać.
— Musisz go nakłonić, by ponownie zakasał rękawy.
— Nic prostszego. — Machnął lekko ręką.
Obserwowała, jak popija alkohol. Pokręciła głową.
— Cheradenine, nie chcesz wiedzieć dlaczego?
Rozpoczął fuch dłonią — odpowiednik wzruszenia ramion — ale zrezygnował z tego gestu.
— Hm, tak, oczywiście. Dlaczego, Diziet? — spytał z westchnieniem.
— Voerenhutz składa się z dwóch grup. Ludzie, którzy zdobyli obecnie przewagę, prą do agresywnego terraformowania…
— Czyli… — czknął — przemeblowania planety?
Sma przymknęła na chwilę oczy.
— Coś w tym stylu. Łagodnie mówiąc, znaczna ingerencja ekologiczna. Ci ludzie, nazywający samych siebie Humanistami, domagają się płynnych kryteriów zaliczania poszczególnych gatunków do istot rozumnych, co miałoby taki skutek, że mogliby przejmować wszystkie zamieszkane światy, jeśli tylko byliby do tego zdolni militarnie. Obecnie na Yoerenhutz toczy się kilka lokalnych konfliktów. Mogą się przekształcić w zawieruchę na dużą skalę. Humaniści to podsycają, gdyż wojny mają jakoby dowieść, że Skupisko jest przeludnione i należy szukać nowych siedzib planetarnych.
— A do tego — wtrącił Skaffen-Amtiskaw — nie uznają w pełni rozumności maszyn. Używają protoświadomych komputerów i twierdzą, że jedynie ludzkie subiektywne doświadczenie ma jakieś wartości wewnętrzne. Węglowi faszyści.
— Rozumiem. — Mężczyzna zrobił bardzo poważną minę. — Chcielibyście namówić starego Beychaego, by wspomógł moralnie Humanistów, zgadza się?
— Cheradenine! — zbeształa go Sma, a pola Skaffen-Amtiskawa stały się lodowate.
Mężczyzna miał minę urażoną.
— Ale przecież nazywa się ich Humanistami?
— To tylko nazwa.
— Nazwy są istotne — oznajmił z poważnym wyrazem twarzy.
— Tylko tak na siebie mówią, ale przez to nie stają się dobrymi facetami.
— Rozumiem. Przepraszam. — Uśmiechnął się do Smy. — Chcecie, by Beychae pociągnął w drugą stronę, tak jak zeszłym razem? — Starał się okazać rzeczowe zainteresowanie.
— Właśnie.
— Świetnie. To chyba łatwe. Żadnej wojaczki?
— Żadnej wojaczki.
— Podejmuję się.
— Coś mi tu zgrzyta — wymamrotał Skaffen-Amtiskaw.
— Prześlij sygnał — poleciła mu Sma.
— Dobrze — powiedział drona. — Sygnał przesłany. — Wytworzył pola dobrze oddające wrażenie gniewnego spojrzenia. — Ale lepiej, żebyś się nie rozmyślił.
— Jedynie perspektywa spędzenia choćby chwili w twoim towarzystwie, Skaffen-Amtiskaw, mogłaby mnie odwieść od podróży do Voerenhutz z rozkoszną panią Smą. — Spojrzał na nią zaniepokojony. — Mam nadzieję, że ty też tam jedziesz.
Skinęła głową. Służąca postawiła talerzyki na stole.
— Tak po prostu, Zakalwe? — Sma zaczęła sączyć drinka, gdy dziewczyna odeszła.
— Tak po prostu… co, Diziet? — Uśmiechnął się znad szklanki.
— Wyjeżdżasz sobie po… iluż to? Pięciu latach? Budowałeś imperium zgodnie ze swym pomysłem na bezpieczny świat. Wykorzystałeś naszą technikę, próbowałeś stosować nasze metody… i jesteś gotów to wszystko zwyczajnie opuścić, nie wiadomo na jak długo? Wyraziłeś zgodę, nim się dowiedziałeś, że chodzi o Voerenhutz. To mogło być na drugim krańcu Galaktyki, mogło być w Obłokach. Mogłeś się przecież a priori zgodzić na czteroletnią podróż.
Wzruszył ramionami.
— Lubię długie podróże.
Sma patrzyła mu w twarz. Wyglądał, jakby się niczym nie przejmował. Werwa i krzepa, tak by go określiła. Czuła dziwny niesmak.
Wziął owoce z talerzyka.
— Ponadto zorganizowałem tu trust, który zaopiekuje się wszystkim aż do mego powrotu.
— O ile będzie do czego wracać — zauważył Skaffen-Amtiskaw.
— Oczywiście, że będzie do czego wracać. — Wypluł pestkę za murek tarasu. — Ci ludzie lubią rozprawiać o wojnie, ale nie są samobójcami.
— Aaa, w takim razie wszystko w porządku. — Drona odwrócił się.
Mężczyzna tylko się do niego uśmiechnął. Wskazał nietkniętą przekąskę na talerzyku Smy.
— Nie jesteś głodna, Diziet?
— Straciłam apetyt.
Wyszedł z hamaka, zatarł dłonie.
— Chodźmy popływać.
Obserwowała, jak próbuje złapać rybę w małym skalnym zagłębieniu. Sma pływała w majteczkach.
Człapał w długich bokserkach. Pochylił się, z poważną, skupioną miną wpatrzony w wodę, gdzie odbijało się jego oblicze. Wydawało się, że właśnie do niego przemawia.
— Nadal wyglądasz świetnie. Mam nadzieję, że odpowiada ci ten komplement?
Wyszła z wody.
— Jestem za stara na komplementy.
— Bzdury. — Zaśmiał się, pod jego wargami na wodzie powstały drobne zmarszczki. Powoli zanurzył dłonie.
Sma siadła przy skale; obserwowała jego napiętą twarz, gdy coraz głębiej sięgał pod wodę. Oczy zmrużył, ręce zatrzymał, oblizywał wargi.
Rzucił się naprzód, krzyknął podekscytowany, wyjął z wody złożone dłonie. Uśmiechnięty szeroko, podszedł do Smy. Wyciągnął ku niej ręce. Zobaczyła w dłoniach rybkę, połyskujący błękit, zieleń, czerwień i złoto. Wielobarwne trzepotanie w złożonych dłoniach. Oparł się o skałę.
— Cheradenine, teraz zanieś ją z powrotem tam, gdzie ją złowiłeś — rzekła nachmurzona.
Zasmucił się i Sma już zamierzała powiedzieć coś łagodniejszego, kiedy znowu się uśmiechnął i wrzucił rybę do basenu.
— I tak zamierzałem to zrobić.
Wrócił i usiadł obok niej na skale.
Patrzyła w morze. Drona był na plaży dziesięć metrów za nimi. Wygładziła ciemne włoski na swym ramieniu.
— Po co się do tego wziąłeś, Zakalwe?
— Dlaczego dałem eliksir młodości naszym wspaniałym przywódcom? — Wzruszył ramionami. — Uważałem to wówczas za dobry pomysł — stwierdził beztrosko. — Nie wiem. Sądziłem, że ingerencja to coś znacznie łatwiejszego niż wy tam wszyscy twierdzicie. Że jeden człowiek mający dobry plan, któremu nie zależy na powiększeniu własnych wpływów… To jeszcze może zadziałać, nigdy nie wiadomo.
— Zakalwe, to nie zadziała. Zostawiasz nam tu straszny bałagan.
— No tak. Chyba chcecie się wmieszać. Tak przypuszczałem.
— W pewnym sensie musimy.
— Powodzenia.
— Powodzenie… — zaczęła Sma, ale nie dokończyła, pomyślała, że nie warto gadać po próżnicy. Przejechała dłonią po mokrych włosach.
— Będę miał poważne kłopoty?
— Z powodu tego, co tu zrobiłeś?
— Tak. I z powodu pocisku nożowego. Słyszałaś o tym?
— Słyszałam. — Potrząsnęła głową. — Nie sądzę, Cheradenine, żebyś miał większe kłopoty od tych, w jakich stale siedzisz z powodu swego charakteru.
— Nienawidzę w Kulturze tej… tej tolerancji.
— Więc jakie są twoje warunki? — Sma wciągała bluzkę przez głowę.
— Zapłata jak zwykle, co? — uśmiechnął się. — Minus odmłodze… to samo co ostatnim razem. Plus dziesięć procent więcej walut.
— Dokładnie to samo? — Spojrzała na niego smutno. Strąki mokrych włosów opadały jej na twarz.
— Dokładnie — potwierdził.
— Jesteś głupcem, Zakalwe.
— Staram się.
— Tym razem będzie tak samo.
— Skąd wiesz?
— Mam mocne podstawy tak przypuszczać.
— A ja mam nadzieję. Dizzy, to moja sprawa i jeśli chcesz, bym pojechał z tobą, musisz zgodzić się na wszystkie moje warunki.
— Dobrze.
Spojrzał czujnie.
— Wiesz, gdzie ona teraz jest?
— Tak, wiem.
— Zatem umowa stoi?
Patrzyła w morze.
— Och, tak to uzgodniono. Sądzę tylko, że źle robisz, nie powinieneś do niej znowu iść. — Spojrzała mu prosto w oczy. — Taka jest moja rada.
Wstał, otrzepał nogi z piasku.
— Zapamiętam.
Wrócili do domku nad spokojnym basenem pośrodku wyspy. Sma usiadła na murku, a Zakalwe poszedł się pożegnać. Nasłuchiwała — może dotrze do niej płacz lub odgłos łamanych mebli. Na próżno.
Wiatr targał łagodnie jej włosami. Czuła zadziwiające ciepło i błogość. Owiewał ją zapach drzew, ich ruchome cienie sprawiały, że w rytm wiatru pulsowała również ziemia. Powietrze, drzewa, światło, ziemia kołysały się i falowały jak wody basenu. Sma zamknęła oczy; podeszły do niej dźwięki niczym wierne psy, łaskotały ją w uszy. Szelest gałęzi, jak szuranie zmęczonych tańczących kochanków; szum morza, które omywało skały, głaskało łagodnie złotą plażę; nieznajome odgłosy.
Może wkrótce znowu znajdzie się w budynku pod szarą tamą.
Zakalwe, jaki z ciebie dupek, pomyślała. Mogłam zostać w domu, mogli posłać mojego sobowtóra, co tam, mogli nawet posłać dronę, a ty i tak byś się zgodził…
Pojawił się energiczny i świeży, z marynarką na ramieniu. Służący niósł za nim bagaż.
— Dobrze, ruszamy — rzekł Cheradenine.
Szli w kierunku mola; drona unosił się nad nimi.
— A dlaczego tym razem chcesz dostać dziesięć procent więcej pieniędzy? — spytała Sma.
Wchodzili na drewniane molo.
— Inflacja — wyjaśnił, wzruszając ramionami.
Zmarszczyła brwi.
— A co to takiego?
CZEŚĆ DRUGA Eskapada
IX
Gdy się śpi obok głowy wypełnionej obrazami, następuje osmoza, nocne przekazywanie wizji. Tak przynajmniej myślał. Wiele wtedy myślał, chyba więcej niż kiedykolwiek przedtem. Albo może po prostu bardziej zdawał sobie sprawę z tego procesu oraz z identyczności myśli i upływającego czasu. Niekiedy wydawało mu się, że każda chwila spędzona z tą dziewczyną to cenna kapsuła doznań, którą należy starannie zapakować i nienaruszoną ostrożnie umieścić w bezpiecznym miejscu.
W pełni zrozumiał to dopiero później; w tamtym czasie nie uświadamiał sobie tego w pełni. W tamtym czasie wydawało mu się, że jedyne, czego jest w pełni świadomy, to ona.
Często leżał, spoglądając na jej uśpioną twarz oświetloną światłem wpadającym przez otwarte ściany dziwnego domu, z otwartymi ustami patrzył na jej skórę i włosy, skamieniały wobec jej żywego spokoju, oniemiały wobec jej fizycznego istnienia, jakby była beztroską gwiezdną rzeczą, która śpi tu nieświadoma swej gorejącej potęgi; niedbałość i łatwość, z jaką zasypiała, zadziwiały go; nie mógł uwierzyć, że ktoś tak piękny może przeżyć bez świadomego nadludzkiego wysiłku.
W takie poranki leżał, patrzył na nią i słuchał dźwięków domu na wietrze. Lubił ten dom. Wydawało się, że… pasował do sytuacji. Normalnie by go nie znosił.
Tu i teraz doceniał go jednak i z przyjemnością traktował jak symbol. Otwarty — zamknięty, słaby — silny, wnętrze — zewnętrze. Gdy pierwszy raz go zobaczył, sądził, że zdmuchnie go najbliższy huragan, lecz te domy nieczęsto się waliły. Podczas bardzo rzadkich burz ludzie znajdowali schronienie w środku budowli: tłoczyli się wokół centralnego ogniska, a rozmaite warstwy pokrycia trzęsły się i kołysały na słupach, stopniowo odbierały wiatrowi siłę.
A jednak — zwrócił jej zresztą na to uwagę, gdy po raz pierwszy zobaczył dom z bezludnej drogi nad oceanem — byłoby go łatwo podpalić i obrabować, ponieważ stał tu pośród nicości. (Popatrzyła na niego jak na wariata, ale potem go pocałowała).
Ta kruchość intrygowała go i martwiła. Widział w tym podobieństwo do niej samej — poetki i kobiety. Sądził, że to przypominało jeden z jej obrazów, symbole i metafory z jej wierszy. Uwielbiał słuchać, jak czyta swe utwory, lecz nigdy nie rozumiał ich całkowicie (zbyt wiele aluzji kulturowych; niezupełnie jeszcze opanował ten zawikłany język i nadal czasami przyprawiał ją o śmiech). Ich związek fizyczny wydawał mu się zdrowszy, pełniejszy i jednocześnie bardziej prowokująco skomplikowany niż podobne znane mu wcześniej doświadczenie. Czuł się zdezorientowany paradoksem, że miłość fizyczna jest tym samym co najbardziej osobisty atak. Czasami wydawało mu się czymś strasznym, kiedy w środku rozkoszy usiłował zrozumieć oświadczenia i obietnice, które sam właśnie pośrednio składa.
Seks był atakiem, inwazją. Tylko tak to postrzegał. Każdy akt, mimo że magiczny i intensywnie przeżywany, zawierał element drapieżnego gwałtu. Brał ją, i mimo że dawał jej przyjemność i coraz większą miłość, to przecież cierpiała podczas tego aktu, dziejącego się na powierzchni i we wnętrzu jej ciała. Zdawał sobie sprawę, że to absurd porównywać seks i wojnę. Został parę razy wyśmiany, gdy niezręcznie próbował to robić („Zakalwe, masz poważne problemy”, powiadała, kiedy usiłował to wyjaśnić, kładła mu na karku swe chłodne, szczupłe palce, patrzyła spod czarnych, splątanych włosów i uśmiechała się), lecz uczucia, działania, sama natura seksu i wojny były tak mu bliskie, tak pokrewne, że reakcja dziewczyny tylko pogłębiała jego rozterki.
Odganiał je jednak. W każdej chwili mógł po prostu na nią spojrzeć i jak płaszczem w chłodny dzień owinąć się swoim dla niej uwielbieniem, oglądać jej życie i ciało, nastroje i wyrazy twarzy, mowę i ruchy — w tych zniewalających badaniach mógł się zanurzyć jak naukowiec, który poświęca się dziełu swego życia.
(I o to właśnie chodzi, przypominał mu cichy wewnętrzny głos. Tak właśnie ma być. Mając coś takiego, możesz zostawić za sobą wszystko inne — winę, tajemnice i kłamstwa; statek, krzesło i tamtego drugiego mężczyznę… Lecz starał się nie słuchać tego głosu).
Poznali się w barze portowym. Dopiero co przybył i postanowił sprawdzić, czy tutejszy alkohol jest tak dobry, jak mówią. Był. Ona siedziała w sąsiednim boksie i usiłowała się pozbyć mężczyzny.
Usłyszał lament faceta: „Powiadasz, że nic nie trwa wiecznie”. (No, to dość banalne, pomyślał).
„Nie”, dobiegł go jej głos. „Powiadam, że z niewielu wyjątkami, nic nie trwa wiecznie. A do tych wyjątków nie zaliczają się prace i myśli ludzkie”.
Jeszcze coś mówiła, lecz on skoncentrował się na ostatnim stwierdzeniu. To już lepsze, myślał. Podoba mi się. Mówi interesująco. Ciekawe, jak wygląda.
Wysunął głowę ze swego boksu i zajrzał do nich. Mężczyzna we łzach; kobieta… mnóstwo włosów, twarz robiła naprawdę bardzo duże wrażenie, ostra, prawie agresywna; ciało zadbane.
— Przepraszam — powiedział im. — Chciałem tylko zauważyć, że „nic nie trwa wiecznie” może być zdaniem twierdzącym… przynajmniej w niektórych językach…
Gdy już to powiedział, przeszło mu przez myśl, że w tym konkretnym języku nie może; tu podwójne przeczenie się nie znosiło; trzeba by powiedzieć „nic trwa wiecznie”. Uśmiechnął się, wycofał do swego boksu, nagle zakłopotany. Patrzył oskarżycielsko na swojego drinka. Wzruszył ramionami i nacisnął guzik dzwonka, by przywołać kelnera.
Krzyki w sąsiednim boksie. Brzęk i cichy wrzask. Wyjrzał — mężczyzna szybko zmierzał ku drzwiom.
Dziewczyna stanęła przy nim; ociekała.
Spojrzał na jej twarz. Mokra. Wycierała ją chusteczką.
— Dziękuję za wsparcie — oznajmiła lodowato. — Gładko doprowadzałam właśnie sprawy do końca, kiedy pan pojawił się na scenie.
— Bardzo mi przykro — powiedział, choć wcale mu nie było przykro.
Wyżęła chusteczkę nad jego kieliszkiem. Z chusteczki kapało.
— Hm — powiedział — bardzo miło z pani strony. — Głową wskazał ciemne plamy na jej szarym płaszczu. — Pani drink czy jego?
— Oba. — Złożyła chusteczkę i zaczęła się odwracać.
— Czy pozwoli pani, bym zamówił drugiego drinka?
Zawahała się. W tej samej chwili pojawił się kelner. Dobry znak, pomyślał.
— Chciałbym jeszcze jednego… — rzekł do kelnera — to co piłem, a dla tej pani…
Spojrzała na jego kieliszek.
— To samo — stwierdziła. Usiadła z drugiej strony stołu.
— Niech pani to potraktuje jako… reparacje — wygrzebał słowo z implantowanego leksykonu, który dano mu na czas wizyty.
Wyglądała na zaintrygowaną.
— „Reparacje”… nie pamiętałam tego określenia; to ma coś wspólnego z wojnami, prawda?
— Taup — odrzekł, tłumiąc beknięcie dłonią. — To coś w rodzaju… odszkodowania?
Potrząsnęła głową.
— Wspaniale niejasne słownictwo, lecz bardzo dziwaczna gramatyka.
— Jestem spoza miasta — odpowiedział niedbale. I była to prawda.
Nigdy nie zbliżył się do tego miejsca bardziej niż na sto lat świetlnych.
— Shias Engin — skinęła głową. — Piszę wiersze.
— Jest pani poetką — rzekł uszczęśliwiony. — Zawsze fascynowali mnie poeci. Próbowałem pisać wiersze. Kiedyś.
— Tak — westchnęła i przybrała czujny wyraz twarzy. — Podejrzewam, że wszyscy to robią. A pan jest…
— Cheradenine Zakalwe. Walczę wojny.
Uśmiechnęła się.
— Myślałam, że wojen nie było przez ostatnie trzysta lat. Nie wychodzi pan trochę z wprawy?
— Tak. To nudne, prawda?
Usiadła na krześle, zdjęła płaszcz.
— A dokładnie, z jak daleka pan przybył, panie Zakalwe?
— Ojej, zgadła pani. — Wyglądał na przygnębionego. — Jestem kosmitą. O, dziękuję. — Nadeszły drinki. Podsunął jej jednego.
— Dziwnie pan wygląda. — Przyglądała mu się.
— Dziwnie? — zapytał z oburzeniem.
Wzruszyła ramionami.
— Inaczej. — Napiła się. — Ale nie aż tak inaczej. — Nachyliła się nad stołem. — Dlaczego wyglądacie tak podobnie do nas? Wiem, że nie wszyscy pozaświatowcy są humanoidalni, lecz wielu jest. Jak to możliwe?
— No cóż — odpowiedział, znowu z ręką przy ustach — to tak. Obłoki… — beknął — pyłowe i materia w Galaktyce są jej jedzeniem i jedzenie wciąż jej się odbija. Dlatego właśnie jest tak wiele gatunków humanoidalnych: galaktykom odbija się ostatni posiłek.
Uśmiechnęła się szeroko.
— To takie proste?
Potrząsnął głową.
— Nie, wcale nie. Bardzo skomplikowane. Ale — podniósł palec — myślę, że znam prawdziwą przyczynę.
— Mianowicie?
— Alkohol w obłokach pyłowych. To draństwo jest wszędzie. Nawet najnędzniejszy gatunek, gdy wymyśli teleskop i spektroskop i zaczyna patrzyć między gwiazdy, co tam znajduje? — Postukał w kieliszek na stole. — Pełno materii. I mnóstwo alkoholu. — Pociągnął łyk z kieliszka.
— Humanoidy to sposób galaktyki na pozbycie się tego alkoholu.
— To wszystko brzmi sensownie. — Skinęła głową i przybrała poważny wyraz twarzy. Spojrzała na niego pytająco. — Więc dlaczego pan tu jest? Mam nadzieję, że nie po to, żeby zacząć jakąś wojnę?
— Nie, jestem na przepustce. Przyjechałem, żeby od nich uciec. Właśnie dlatego wybrałem to miejsce.
— Jak długo pan tu będzie?
— Aż się znudzę.
Uśmiechnęła się do niego.
— I jak pan sądzi, ile to potrwa?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział jej uśmiechem.
Odstawił kieliszek. Ona opróżniła swój. Sięgnął do guzika, by zawołać kelnera, lecz jej palec już się tam znajdował.
— Moja kolejka — oznajmiła. — Jeszcze raz to samo?
— Nie — odparł. — Tym razem coś zupełnie innego.
Gdy próbował zinwentaryzować swoją miłość, wymienić wszystko, co przyciągnęło go do dziewczyny, okazało się, że patrzy na sprawy ogólne — jej piękno, jej stosunek do życia, kreatywność. Lecz kiedy się zastanawiał nad dniem właśnie minionym lub po prostu ją obserwował, przekonał się, że pojedyncze gesty, słowa, niektóre kroki, ruch jej oczu czy ręki zaczynają domagać się takiej samej uwagi. Wtedy dawał spokój i pocieszał się tym, co kiedyś powiedziała — że nie można kochać czegoś, co się w pełni rozumie, że miłość to proces, nie stan. Trzymana w spokoju — wysycha. Nie przekonywało go to; dzięki niej znajdował pogodę ducha, której u siebie nawet nie podejrzewał.
Jej talent — może geniusz — też był istotny. Stawała się przez to czymś więcej niż tylko obiektem jego miłości, a światu pokazywała całkiem inne oblicze. Znał ją tu i teraz — osobowość integralną, bogatą i nie do zmierzenia, a jednak, gdy oboje umrą (a przekonał się, że teraz znów może myśleć bez trwogi o własnej śmierci), przynajmniej w pamięci jednego świata — albo wielu kultur — dziewczyna pozostanie jako ktoś zupełnie inny, jako poetka, zestawiająca znaczenia — dla niego jeno słowa lub tytuły, które czasami wymieniała.
Pewnego dnia, mówiła, napiszę o tobie wiersz, ale jeszcze nie teraz.
Myślał, że chciała, by opowiedział jej historię swego życia, lecz ją poinformował, że nigdy tego nie zrobi. Nie musiał się jej zwierzać; nie było takiej potrzeby. Ona już zdjęła z niego brzemię, choć nie do końca wiedział w jaki sposób. Upierała się, że wspomnienia to interpretacje — nie prawdy, a racjonalna myśl to po prostu jeszcze jedna instynktowna siła.
Czuł, jak w jego umyśle następuje powolny, leczący proces polaryzacji, jak ich umysły wzajemnie się dopasowują, jak wszystkie przesądy i idee ustawiają się według pewnego kompasu — obrazu dziewczyny, jaki sobie stworzył.
Bezwiednie mu pomogła, naprawiła go, sięgając w przeszłość do czegoś zagrzebanego — myślał, że pozostanie to na zawsze niedostępne — wyrwała temu żądło. Więc chyba także zdumiał go efekt, jaki właśnie ta jedna osoba wywarła na wspomnienia tak dla niego okropne, że już pogodził się z faktem, iż z czasem wspomnienia te tylko nabierają mocy. Lecz ona po prostu otoczyła je, wycięła, podzieliła na pakiety i wyrzuciła; nawet nie zdawała sobie sprawy, że to robi, nie miała pojęcia, jak wielki ma na niego wpływ.
Trzymał ją w ramionach.
— W jakim jesteś wieku? — zapytała pierwszej nocy tuż przed świtem.
— Jestem starszy i młodszy od ciebie.
— Zakichane zagadki. Odpowiedz na pytanie.
Wykrzywił się w ciemność.
— A… jak długo tutaj żyjecie?
— Nie wiem. Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat?
Musiał sobie przypomnieć, jak długi tu mają rok. Dość zbliżony.
— Więc mam… jakieś dwieście dwadzieścia lat; sto dziesięć; i trzydzieści.
Zagwizdała, przesunęła głowę na jego ramieniu.
— Do wyboru.
— Coś w tym rodzaju. Urodziłem się dwieście dwadzieścia lat temu, przeżyłem sto dziesięć z nich, a fizycznie mam około trzydziestki.
Śmiech brzmiał głęboko w jej gardle. Poczuł, jak jej piersi przesuwają mu się po torsie.
— A więc pieprzę studziesięciolatka? — w głosie jej brzmiało rozbawienie.
Położył jej ręce na krzyżu, gładkim i chłodnym.
— Taa; świetne, prawda? Wszystkie korzyści z doświadczenia bez kon…
Sunęła niżej i całowała go.
Objął dziewczynę mocniej, położył głowę na jej ramieniu. Poruszyła się we śnie, otoczyła go rękami, przyciągnęła do siebie. Czuł zapach jej skóry, oddychał powietrzem, które dopiero co stykało się z jej ciałem, wonne jej wonią, uperfumowane, lecz nie przez perfumy, niosło tylko jej zapach. Zamknął oczy, by skupić się na tym wrażeniu. Otworzył oczy, wchłonął jeszcze raz widok śpiącej, przysunął głowę do jej twarzy, jego język zamigotał pod jej nosem — chciał poczuć przepływ jej oddechu, prąd życia. Koniuszek jego języka i maleńkie wgłębienie między jej wargami i nosem drgnęły i połączyły się ściśle, jakby specjalnie wymodelowane.
Wargi kobiety rozchyliły się, zamknęły, potarły o siebie. Pokręciła nosem. Obserwował to wszystko z tajemną radością, zafascynowany jak dziecko bawiące się z dorosłym, który mówi „a kuku” i znika za ścianką kojca.
Spała dalej. Położył głowę.
Pierwszego ranka, o szarym świcie, leżał tam, a ona drobiazgowo oglądała jego ciało.
— Ile blizn, Zakalwe! — Potrząsała głową, śledząc szramy na jego torsie.
— Ciągle wdaję się w jakieś bójki — przyznał. — Mogłem kazać je wyleczyć do końca, ale… przydają się… żeby pamiętać.
Położyła mu brodę na piersi.
— No, przyznaj, że po prostu lubisz chwalić się przed dziewczynami.
— To również.
— Ta wygląda obrzydliwie, jeśli twoje serce jest w tym samym miejscu co nasze… a wszystko wskazuje na to, że jest. — Przebiegła palcem wokół małej, pomarszczonej szramy obok jednej z brodawek. Poczuła, że mężczyzna się napina, i uniosła głowę. W jego oczach było coś, co sprawiło, że zadrżała. Nagle wyglądał na tyle lat, do ilu się przyznawał, a nawet na więcej. Uniosła się, przeczesała dłonią włosy. — Nadal jest świeża, co?
— To jest… — Z wysiłkiem próbował się uśmiechnąć i przebiegł palcem po małej wypukłej zmarszczce na swym ciele — …to dziwne, ale jest to właśnie jedna z najstarszych. — Nieprzyjemny wyraz zniknął z jego twarzy.
— A ta? — spytała żywo, dotykając jego skroni.
— Kula.
— W wielkiej bitwie?
— Coś w tym rodzaju. W samochodzie, mówiąc ściśle. Kobieta.
— Och, nie! — zakryła dłonią usta, udając przerażenie.
— To było bardzo krępujące.
— Dobrze, nie będziemy tego drążyć… a co z tą?
— Laser… bardzo silne światło — wyjaśnił, gdy zrobiła zaintrygowaną minę. — Znacznie dawniej.
— A ta?
— Hm… różne rzeczy; w końcu owady.
— Owady? — Zadygotała.
(A on ponownie się tam znalazł — w zatopionym wulkanie. Bardzo dawno temu, ale nadal tam jest… i mimo to bezpieczniej o tym myśleć niż o tamtym kraterze nad sercem, gdzie mieszkało inne, dawniejsze wspomnienie. Wspomniał kalderę i znowu zobaczył zastałą kałużę, kamień w centrum i otaczające ściany zatrutego jeziora. Znów czuł długą powolną walkę swego ciała i fizyczną bliskość owadów… Lecz tamta nieubłagana koncentryczność już się nie liczyła; tutaj to tutaj i teraz to teraz).
— Wolałabyś o tym nie słyszeć — uśmiechnął się szeroko.
— Chyba uwierzę ci na słowo. — Powoli kiwnęła głową, a jej długie czarne włosy kołysały się ciężko. — Już wiem: wszystkie je pocałuję.
— To może potrwać — odparł, gdy obróciła się i przesunęła do jego stóp.
— Śpieszy ci się? — spytała, całując go w palec u nogi.
— Wcale nie — odparł z uśmiechem, kładąc się znowu. — Rób to tak długo, jak chcesz. Rób to przez całą wieczność.
Poczuł, że się poruszyła, i spojrzał w dół. Tarła oczy wierzchem dłoni, włosy miała rozpuszczone, klepała swój nos i policzki i uśmiechała się do niego. Patrzył na jej uśmiech. Widział wcześniej kilka uśmiechów, za które mógłby zabić, ale nigdy takiego, za który mógłby umrzeć. Cóż mógł zrobić innego, jak nie odpowiedzieć uśmiechem?
— Dlaczego zawsze budzisz się przede mną?
— Nie wiem — westchnął. Dom zrobił to samo, gdy wiatr poruszył jego podejrzanymi ścianami. — Lubię się przyglądać, jak śpisz.
— Czemu? — Przetoczyła się na plecy i zwróciła głowę ku niemu. Bujne włosy zafalowały. Położył głowę na tym ciemnym, wonnym polu, wspominając zapach jej ramienia. Zastanawiał się głupio, czy obudzona pachnie inaczej niż we śnie.
Trącił nosem jej ramię, a ona zaśmiała się cicho, wzruszyła tym ramieniem i przycisnęła głowę do jego głowy. Pocałował ją w szyję i odpowiedział, zanim zupełnie zapomniał zadane pytanie.
— Kiedy jesteś rozbudzona, poruszasz się, a ja przepuszczam różne rzeczy.
— Jakie rzeczy?
Czuł, że całuje go w głowę.
— Wszystko, co robisz. Gdy śpisz, prawie się nie ruszasz i mogę wszystko wchłonąć… Jest wtedy dosyć czasu.
— To dziwne — powiedziała powoli.
— Rozbudzona pachniesz tak samo jak we śnie, wiedziałaś o tym?
Podniósł głowę i szczerząc w uśmiechu zęby, spojrzał jej w twarz.
— Ty… — zaczęła i opuściła wzrok. Gdy znów go podniosła, jej uśmiech był bardzo smutny. — Uwielbiam słuchać takich nonsensów — rzekła.
Usłyszał nie dopowiedzianą część.
— Masz na myśli: „lubię słuchać takich nonsensów teraz, ale w jakimś nieokreślonym momencie w przyszłości już nie będę lubiła”. (Z obrzydzeniem wypowiedział ten banał, ale ona miała swe własne blizny.)
— Chyba tak — odrzekła, trzymając jego dłoń.
— Za dużo myślisz o przyszłości.
— Może w takim razie nasze obsesje się równoważą.
Zaśmiał się.
— Przypuszczam, że na tę natrafiłem przypadkowo.
Dotknęła jego twarzy, oglądała uważnie jego oczy.
— Na prawdę nie powinnam zakochać się w tobie, Zakalwe.
— Dlaczego?
— Z mnóstwa powodów. Całej przeszłości i przyszłości; ponieważ jesteś, kim jesteś, a ja to ja.
— To szczegóły — oznajmił, machając lekceważąco ręką.
Roześmiała się, potrząsnęła głową i zanurzyła ją we własnych włosach. Wychynęła na powierzchnię i znowu spojrzała na niego.
— Po prostu się niepokoję, że to nie potrwa.
— Nic nie trwa wiecznie, pamiętasz?
— Pamiętam — wolno skinęła głową.
— Myślisz, że to nie przetrwa?
— Akurat teraz… czuję jakby… Nie wiem. Lecz jeśli kiedyś zechcemy zranić się wzajemnie…
— Więc nie róbmy tego — zaproponował.
Opuściła powieki, schyliła ku niemu głowę, a on ujął ją w dłonie.
— Może to właśnie takie proste — rzekła. — Chyba lubię rozpamiętywać to, co może się zdarzyć, bym nigdy nie była zaskoczona. — Podniosła twarz ku jego twarzy. — Czy to cię niepokoi? — Potrząsnęła głową, a wyraz jej oczu sugerował ból.
— Co takiego? — uśmiechnięty pochylił się, by ją pocałować, ale ona usunęła się, dając znać, że nie chce.
— To, że ja… — mówiła — nie dość silnie wierzę i trapią mnie wątpliwości.
— Nie, to mnie zupełnie nie trapi. — Pocałował ją mocno.
— To dziwne, że kubeczki smakowe nie mają smaku — wymamrotała w jego szyję. Roześmiali się razem.
Czasami po nocach, gdy tak leżał w ciemności, a ona cicho spała, wydawało mu się, że widzi prawdziwego ducha Cheradenine Zakalwego, który nadchodzi przez ściany-zasłony. Wkraczał ciemny i twardy, celował jakimś olbrzymim naładowanym pistoletem. Postać nie spoglądała na niego, a powietrze wokół zdawało się kapać jakąś… nie, czymś gorszym od nienawiści — szyderstwem. W takich chwilach zdawał sobie sprawę, że leży z nią, zakochany i ogłupiały jak młodziak, mając w objęciach piękną, utalentowaną dziewczynę, dla której zrobiłby wszystko, i wiedział doskonale z absolutną pewnością, że dla tego, kim był — dla tego, kim się stał lub był cały czas — to jednoznaczne, altruistyczne, ustępliwe oddanie jest wstydem, czymś, co trzeba natychmiast zmazać.
A prawdziwy Zakalwe wyciągnąłby pistolet, spojrzał mu w oczy przez celownik i wypalił spokojnie, bez wahania. W takich chwilach śmiał się i obracał ku niej, całował ją lub był całowany i nie istniały ni groźby, ni niebezpieczeństwa ani pod tym słońcem, ani pod innymi, które mogłyby go od niej oddzielić.
— Nie zapominaj, że dzisiaj musimy iść do kriha. Już dziś rano.
— Och, tak — rzekł.
Przewrócił się na plecy; ona usiadła i wyciągnęła ramiona. Z wysiłkiem otworzyła szeroko oczy i patrzyła gniewnie na dach z materii. Potem jej oczy odprężyły się, usta zamknęły, spojrzała na niego, oparła łokieć na wezgłowiu łóżka i przeczesała dłonią jego włosy.
— Chociaż prawdopodobnie nie utknął.
— Mmm, może nie — zgodził się.
— Może go nie być, jeśli dziś zajrzymy.
— Rzeczywiście.
— Ale jeśli tam jest, pójdziemy na górę.
Skinął głową, ujął jej dłoń, przytulił.
Uśmiechnęła się, pocałowała go szybko, a potem wyskoczyła z łóżka i pomaszerowała na daleki poziom. Otworzyła falujące przezroczyste draperie, z haka na słupie ramy zdjęła lornetkę. Leżał i patrzył na nią, gdy podniosła lornetkę do oczu i oglądała zbocze pagórka.
— Wciąż jest — powiedziała.
Zamknął oczy. Jej głos był daleko.
— Pójdziemy dzisiaj na górę. Może po południu.
— Powinniśmy. — Bardzo daleko.
— W porządku.
Może głupie zwierzę wcale nie utknęło; najprawdopodobniej zdrzemnęło się i zapadło w roztargnioną hibernację. Słyszał, że to robiły: po prostu przestawały jeść, spoglądały naprzód i gapiły się wielkimi tępymi ślepiami, a potem je zamykały i wpadały w śpiączkę, zupełnie przypadkowo. Gdy spadnie na kriha deszcz lub wyląduje na nim ptak, zwierz prawdopodobnie się zbudzi. Choć może gdzieś utknął; krihy miały gęste futra i czasami zaplątywały się w krzaki i gałęzie drzew, tak że nie mogły się poruszyć.
Dziś pójdą oboje na górę. Widok stamtąd był ładny, poza tym dobrze mu zrobi trochę ćwiczeń w pozycji innej niż pozioma. Położą się w trawie, będą rozmawiali, patrzyli na morze błyszczące w mgiełce; możliwe, że uwolnią zwierzę albo je zbudzą i ona zaopiekuje się nim, robiąc minę „nie przeszkadzaj”, a wieczorem napisze jeszcze jeden wiersz.
Jako bezimienny kochanek pojawiał się w wielu jej ostatnich utworach, choć zwykle większość ich wyrzucała. Powiedziała, że napisze poemat głównie o nim, pewnego dnia, może wtedy, gdy opowie jej więcej o swym życiu.
Dom szeptał, falował i płynął, rozpraszając i przyćmiewając światło. Zmieniające się fałdy i umocnienia z zasłon i draperii, które tworzyły mury i ścianki działowe, tarły o siebie z tajemniczym szelestem jak ledwo słyszane rozmowy.
Gdzieś daleko położyła dłoń na włosach, pociągnęła za nie w roztargnieniu, drugą dłonią przesuwała papiery na biurku. Obserwował.
Jej palec trącał napisany wczoraj utwór, bawił się pergaminami; powoli krążył wokół nich; z wolna zginał się i obracał, obserwowany przez nią, obserwowany przez niego.
Zapomniana lornetka zwisała z drugiej dłoni, rzemykami w dół; gdy tak stała na tle jasności, a on wędrował po niej powolnym spojrzeniem: stopy, nogi, plecy, brzuch, klatka piersiowa, biust, ramiona, szyja; twarz, głowa i włosy.
Palec poruszał się po blacie biurka, na którym wieczorem dziewczyna napisze krótki poemat o mężczyźnie: on go skopiuje potajemnie, na wypadek gdyby wiersz się jej nie spodobał i gdyby miała go wyrzucić.
I kiedy jego pożądanie rosło, a jej spokojna twarz nie dostrzegała już poruszającego się palca, jedno z nich stało się po prostu przelotnym wrażeniem, po prostu liściem zgniecionym między kartami pamiętnika tej drugiej osoby i tym, co sobie wmówili, tym, z czego mogli czerpać swoje milczenie.
— Muszę dzisiaj trochę popracować — powiedziała do siebie.
Zapadła chwila ciszy.
— Hej? — zapytał.
— Hmm? — Jej głos nadbiegał z bardzo daleka.
— Zmarnujmy trochę czasu. Co?
— Miły eufemizm — zauważyła w oddalonej zadumie.
Uśmiechnął się.
— Chodź i pomóż mi wymyślić lepszy.
Odpowiedziała uśmiechem i obydwoje spojrzeli na siebie.
Długa przerwa.
Sześć
W hangarze portowym statku postawił karabin na podłodze kolbą do dołu. Lekko się chwiał i drapał w głowę; trzymał broń za lufę i coś mamrocząc, jednym okiem zaglądał do wylotu.
— Zakalwe — rzekła Diziet Sma — teratonowy statek z dwudziestoma ośmioma milionami ludzi na pokładzie zmienił kurs i spóźnia się dwa miesiące, by dowieźć cię na czas do Voerenhutz. Byłabym więc niezwykle zobowiązana, gdybyś poczekał z odstrzeleniem sobie mózgu do chwili, gdy wykonasz zadanie.
Odwrócił się i zobaczył wchodzących do hangaru Smę i dronę. Za nimi mignęła kapsuła rury transportowej.
— Cześć. — Machnął im ręką na powitanie.
Był w czarnych spodniach i białej koszuli z zawiniętymi rękawami.
Stopy miał gołe. Podniósł karabin plazmowy, potrząsnął nim, uderzył swobodną dłonią i wycelował wzdłuż hangaru. Ustawił się, nacisnął spust.
Rozbłysło światło, broń odrzuciła, rozległo się szczęknięcie. Spojrzał na koniec hangaru oddalony o dwieście metrów, gdzie oświetlony górnymi lampami tkwił czarny sześcian o boku około piętnastu metrów. Ponownie tam wycelował. Na jednym z ekranów karabinu obejrzał powiększony obraz celu.
— Dziwne — powiedział cicho i podrapał się w głowę.
Podpłynęła do niego mała tacka z ozdobnym dzbanem i kryształowym kieliszkiem. Cały czas wpatrzony w broń, napił się z kieliszka.
— Zakalwe, co ty właściwie robisz? — spytała Sma.
— Ćwiczę strzelanie. — Znów się napił. — Chcesz drinka, Smo? Zamówię drugi kieliszek.
— Nie, dziękuję. — Spojrzała w koniec nawy na dziwny, połyskliwy czarny sześcian. — Co to takiego?
— Lód — powiedział Skaffen-Amtiskaw.
— Właśnie. Lód — potwierdził mężczyzna. Odstawił kieliszek i wyregulował karabin.
— Lód pomalowany na czarno — dorzucił drona.
— Ale dlaczego lód, Zakalwe? — dziwiła się Sma.
— A dlatego — wyjaśniał jej rozdrażnionym tonem — że ten superhiperstatek o niesamowicie głupiej nazwie, z dwudziestoma ośmioma milionami ludzi i bilionami ton nie ma porządnych śmieci. I tyle. — Wcisnął kilka guzików z boku karabinu i ponownie wycelował. — Biliony ton i ani grama cholernego śmiecia, może nie licząc jego mózgu. — Nacisnął spust. U wylotu lufy rozbłysło światło, rozległo się jąkanie.
Bark i ramię strzelca odskoczyły. Spojrzał na ekran celowniczy. — Nie do wiary!
— Ale dlaczego strzelasz do lodu? — pytała ponownie Sma.
— Głucha jesteś, Smo?! — krzyknął. — Bo ten skąpiec, ta kupa złomu nie ma na pokładzie śmieci, do których mógłbym strzelać. — Potrząsnął głową, otworzył panel kontrolny z boku karabinu.
— Dlaczego nie strzelasz do hologramów, jak wszyscy?
— Diziet, hologramy są dobre, owszem, ale… — podał jej karabin. — Proszę, potrzymaj to przez chwilkę. Dziękuję. — Pomajstrował w panelu kontrolnym. Sma ujęła broń obiema rękami. Karabin plazmowy miał metr i ćwierć długości i był bardzo ciężki. — Hologramy są dobre do kalibracji i takich bzdur, ale żeby poczuć broń, musisz naprawdę… coś zlikwidować, rozumiesz? — Spojrzał na Smę. — Musisz poczuć odrzut i widzieć szczątki. Nie holograficzny chłam, ale prawdziwe szczątki.
Sma wymieniła spojrzenia z droną.
— Ty potrzymaj tę… armatę — powiedziała Sma do maszyny.
Pola Skaffen-Amtiskawa pojaśniały różem rozbawienia. Przejął karabin od Smy. Mężczyzna ciągle majstrował wewnątrz broni.
— Wydaje mi się, że Wszechstronny Pojazd Systemowy nie posługuje się pojęciem „odpadów” — stwierdziła Sma, wąchając z podejrzliwością zawartość ornamentowanego metalowego dzbanka. Zmarszczyła nos.
— To dla niego po prostu materia, którą się w danej chwili stosuje, którą można odzyskać i zamienić w coś użytecznego. Śmieci nie istnieją, Zakalwe.
— Właśnie takimi samymi bzdurami mnie uraczył — odparł.
— I dał ci lód? — spytał drona.
— Musiałem się tym zadowolić. — Zamknął panel kontrolny i wyjął karabin z uchwytu drony. — Powinien dobrze łupać, ale nie mogę zmusić tej strzelby do działania.
Oddychał spokojnie. Potem cmoknął, odłożył broń i napił się z kieliszka.
— Zakalwe — westchnął drona. — Zupełnie mnie nie dziwi, że ta broń nie działa. To zabytek muzealny. Ma tysiąc sto lat. Obecnie wytwarzamy znacznie skuteczniejsze pistolety.
— Ale to cacko — powiedział do drony. Uniósł karabin, jakby go demonstrował. Poklepał ciemną kolbę. — Tylko spójrz, emanuje siłą. — Warknął z zachwytem, wycelował, strzelił.
Wcale nie wypadło to lepiej niż poprzednio. Patrzył z niedowierzaniem na broń.
— Nie działa — narzekał. — Po prostu nie działa. Czuję odrzut, ale to nie działa.
— Mogę zobaczyć? — spytał Skaffen-Amtiskaw.
Mężczyzna spojrzał na dronę podejrzliwie, ale wręczył mu broń.
Karabin plazmowy błysnął wszystkimi ekranami, odezwały się piski i kliknięcia, panel kontrolny otworzył się i zamknął, po czym drona oddał broń.
— Działa doskonale — powiedziała maszyna.
— Ha! — zakrzyknął człowiek.
Uchwycił karabin jedną ręką, poklepał go po kolbie i trzymając z dala od ciała, wprawił w ruch obrotowy. Cały czas patrzył na dronę.
Jednym płynnym ruchem wygiął dłoń, zatrzymał karabin wycelowany teraz dokładnie w sześcian czarnego lodu i wystrzelił. Znowu wydawało się, że broń strzeliła, lecz bryła lodu pozostała nietknięta.
— Ni cholery nie działa — stwierdził.
— Jak przebiegała twoja rozmowa ze statkiem, gdy prosiłeś go o „śmiecie”? — spytał drona.
— Nie przypominam sobie. Powiedziałem mu, że jest skończonym idiotą, bo nie ma ani odrobiny złomu, żebym sobie mógł postrzelać, a on powiedział, że gdy ludzie chcą strzelać do prawdziwego świństwa, używają lodu. No to powiedziałem mu, daj mi lód, ty rzęchu… czy coś w tym sensie. — Wyciągnął wymownie dłoń. — I to wszystko. — Rzucił karabin.
Skaffen-Amtiskaw pochwycił go w locie.
— Spróbuj poprosić, by oczyścił hangar do ćwiczeń strzeleckich — zasugerował drona. — Zwłaszcza by usunął pokrycie zapadniowe. Tak z nim rozmawiaj, Zakalwe.
Ten z niesmakiem wziął broń od drony.
— Dobrze — rzekł powoli.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, mamrotał w przestrzeń z niepewnym wyrazem twarzy. Podrapał się po głowie, spojrzał na dronę, wcelował w niego palcem.
— Ty o to poproś. Lepiej zabrzmi. Pogadacie jak maszyna z maszyną.
— Dobrze. Już zrobione — odparł Skaffen-Amtiskaw. — Trzeba było tylko poprosić.
— Hmmm. — Człowiek spojrzał teraz podejrzliwie na lodowy sześcian. Wycelował, strzelił.
Karabin odrzucił, uderzył go w bark; w oślepiającym świetle cień mężczyzny padł na ścianę z tyłu. Nastąpił huk jak przy wybuchu granatu. Cienka niczym ołówek biała linia połączyła broń z lodowym sześcianem i rozbiła go na milion części, które padły z łomotem na podłogę w świetlnych bryzgach, kłębach pary i wściekle kipiącym czarnym obłoku.
Sma z rękoma splecionymi z tyłu obserwowała fontannę odłamków, które wystrzeliły pięćdziesiąt metrów w górę aż do sufitu hangaru i odbijały się we wszystkich kierunkach. Część czarnych pocisków uderzyła w ściany, a inne roziskrzone odłamki sunęły po podłodze; większość wyhamowała na żłobkowanym podłożu, ale kilka odprysków, które, nim upadły na pokład, przebyły długą drogę w powietrzu, przemknęło obok ludzi i drony i przywarło do tylnej ściany hangaru.
Skaffen-Amtiskaw podniósł spod stóp Smy odłamek wielkości pięści.
Przez kilka minut odgłos eksplozji odbijał się echem od ścian, aż stopniowo ucichł.
Sma odczuła ulgę w uszach.
— Zadowolony jesteś, Zakalwe?
Zabezpieczył karabin i spojrzał na nią.
— Teraz chyba działa! — zawołał. — Chodźmy po drinka.
Wziął kieliszek i popijał, idąc do wejścia rury transportowej.
— Drinka? — Sma usiłowała mu dotrzymać kroku. Wskazała ruchem głowy kieliszek. — A to co takiego?
— Zostało niewiele — odparł głośno. Nalał resztkę płynu z metalowego dzbana.
— Lodu? — zaproponował Skaffen-Amtiskaw, podnosząc ociekającą czarną bryłę.
— Nie, dziękuję.
W rurze komunikacyjnej coś zamigotało. Pojawiła się nagle kapsuła z szeroko rozsuniętymi drzwiami.
— A co to jest pokrycie zapadniowe? — spytał dronę.
— Wewnętrzne zabezpieczenie przed eksplozją we Wszechstronnym Pojeździe Systemowym — wyjaśnił Skaffen-Amtiskaw, przepuszczając ludzi do kapsuły. — Wykopuje w hiperprzestrzeń wszystko, co jest silniejsze od pierdnięcia. Wybuchy, promieniowanie i inne rzeczy.
— O cholera. Czyli mógłbyś zdetonować ładunki jądrowe, a ten skurczybyk nawet by tego nie zauważył.
Drona zakołysał się.
— On by zauważył, ale prawdopodobnie nikt poza nim.
Mężczyzna stał w kapsule, wpatrzony w zasuwające się drzwi. Kręcił melancholijnie głową.
— Wy, moi drodzy, nie macie zielonego pojęcia o fair play, prawda?
Ostatni raz był na WPS przed dziesięciu laty, po tym, jak omal nie umarł na Fohls.
— Cheradenine?… Cheradenine?
Słyszał głos, ale nie miał pewności, czy kobieta rzeczywiście do niego przemawia. Podobał mu się ten głos. Chciał odpowiedzieć, ale nie wiedział, jak to zrobić. Znajdował się w głębokiej ciemności.
— Cheradenine?
Słyszał głos cierpliwy, zatroskany, lecz pełen nadziei, pogodny, przyjazny. Próbował przypomnieć sobie matkę.
— Cheradenine? — Głos usiłował go zbudzić. Ale przecież on był obudzony. Próbował poruszyć wargami.
— Cheradenine, słyszysz mnie?
Poruszył wargami, zrobił wdech i pomyślał, że może wydał w ten sposób dźwięk. Spróbował otworzyć oczy. Ciemność zadrżała.
— Cheradenine?
Ktoś delikatnie głaskał go po twarzy. Shias! — pomyślał przez chwilę, potem odsunął to wspomnienie tam, gdzie przechowywał wszystkie inne.
— H… — wymówił początek jakiegoś dźwięku.
— Cheradenine. — Głos rozbrzmiewał tuż przy jego uchu. — To ja, Diziet, Diziet Sma. Pamiętasz mnie?
— Diz… — wymówił wreszcie po kilku bezskutecznych próbach.
— Cheradenine?
— Tak. — Słyszał swój własny oddech.
— Postaraj się otworzyć oczy.
— Prób… — Zalała go fala światła, ale nie miało to nic wspólnego z tym, że próbował otworzyć oczy. Po chwili jednak zobaczył wyraźnie kojący zielony sufit, oświetlony z boku przez wachlarzowato ustawione, ukryte lampy, oraz pochyloną nad sobą Diziet.
— Świetnie, Cheradenine. — Uśmiechała się do niego. — Jak się czujesz?
— Dziwacznie — odparł po chwili. Myślał usilnie, jak się tu znalazł.
Czy to szpital? Jak do niego trafił? — Gdzie to jest? — postanowił się dowiedzieć bezpośrednio. Bezskutecznie usiłował przesunąć ręce. Sma spoglądała w tym czasie gdzieś ponad jego głową.
— WPS „Urodzony Optymista”. Z tobą wszystko w porządku… to znaczy, wszystko będzie dobrze.
— To dlaczego nie mogę poruszyć rękoma ani no… o cholera.
Znowu był przywiązany do drewnianej ramy. Dziewczyna znajdowała się przed nim. Otworzył oczy i zobaczył ją. Sma. Mgliste światło niewyraźnie jaśniało wokół. Wyplątywał się z więzów, ale ani trochę nie puszczały. Żadnej nadziei. Coś ciągnęło go za włosy, potem poczuł uderzające cięcie ostrza i zobaczył dziewczynę w czerwonej szacie spoglądającą na niego gdzieś znad jego pozbawionej ciała głowy.
Wszystko się obróciło. Zamknął oczy.
Chwila minęła. Przełknął ślinę. Zaczerpnął powietrza i znowu otworzył oczy. Przynajmniej one chyba działały. Sma patrzyła z góry, z wyrazem ulgi na twarzy.
— Właśnie sobie przypomniałeś.
— Tak, właśnie sobie przypomniałem.
— Poradzisz sobie z tym? — pytała poważnie, ale z nadzieją.
— Poradzę. To tylko zadraśnięcie.
Zaśmiała się, wzrokiem powędrowała gdzieś dalej. Potem spojrzała na niego, przygryzając wargi.
— Niewiele tym razem brakowało, co? — powiedział z uśmiechem.
Sma skinęła głową.
— Właśnie. Jeszcze kilka sekund, a miałbyś uszkodzony mózg. Kilka minut, a byłbyś martwy. Gdybyś tylko miał implant naprowadzający, moglibyśmy cię zabrać stamtąd wiele dni…
— Daj spokój, Smo — rzekł łagodnie. — Wiesz, że nie przejmuję się takimi rzeczami.
— Tak, wiem. W każdym razie przez pewien czas musisz zostać w takim stanie. — Sma odgarnęła włosy z czoła. — Wytworzenie nowego ciała zajmie około dwustu dni. Proszono mnie, bym cię zapytała, czy chcesz spać podczas całej procedury, wolisz być normalnie obudzony czy też wybrałbyś coś pośredniego. Dla procesu nie ma to znaczenia.
Myślał przez chwilę.
— Chyba mógłbym robić wiele pożytecznych rzeczy, słuchać muzyki, oglądać filmy czy co tam macie. Albo czytać.
— Jak chcesz. — Sma wzruszyła ramionami. — Możesz pójść na całego i uruchomić taśmy mózgowe fantasy.
— A pić?
— Co pić?
— Czy mogę się upić?
— Nie wiem — odparła, spoglądając w górę w bok. Dobiegł stamtąd jakiś głos.
— Kto to? — zapytał.
— Stod Perice. — Młody mężczyzna skinął głową, pojawiając się w polu widzenia. — Lekarz. Witam, panie Zakalwe. Będę się panem opiekował.
— Czy jeśli się jest pod, to ma się sny? — spytał lekarza.
— To zależy, jak głęboko chce pan zejść. Możemy posłać pana tak głęboko, że dwieście dni wydadzą się panu jedną chwilą. Albo może pan szczęśliwie prześnić każdą sekundę. Jak pan sobie życzy.
— A co ludzie przeważnie wybierają?
— Natychmiastowe wyłączenie i po pewnym czasie przebudzenie w nowym ciele, bez świadomości, że minął czas.
— Tak myślałem. Mogę być pijany, gdy będę podłączony do tego draństwa?
— Da się to załatwić — odparł Stod Perice z uśmiechem. — Jeśli pan chce, możemy dać panu gruczoły narkotykowe. To idealna okazja, po prostu…
— Nie, dziękuję. — Zamknął na chwilę oczy, próbował potrząsnąć głową. — Stan nietrzeźwości od czasu do czasu wystarczy.
— Myślę, że możemy pana do tego dostosować — potwierdził Stod Perice.
— Znakomicie. Smo? — Spojrzał na nią. Uniosła brwi. — Chcę być przytomny cały czas.
— Miałam przeczucie, że właśnie to wybierzesz.
— Będziesz kręciła się w pobliżu?
— Mogę być. Zależy ci na tym?
— Byłbym ci wdzięczny.
— A mnie sprawi to przyjemność — powiedziała w zamyśleniu. — Będę patrzyła, jak przybierasz na wadze.
— Dzięki. I dziękuję, że nie przyprowadziłaś ze sobą tego cholernego drony. Już wyobrażam sobie jego dowcipy.
— Właśnie… — zaczęła niepewnie, aż zapytał:
— O co chodzi?
— O to… — mówiła zmieszana.
— No, powiedz.
— Skaffen-Amtiskaw przesyła ci prezent. — Wyjęła z kieszeni małą paczuszkę. — Nie… nie wiem, co to jest, ale…
— Przecież ja tego nie potrafię otworzyć. Otwórz ją, Diziet.
Otworzyła. Zobaczyła zawartość. Stod Perice też spojrzał, ale zaraz się odwrócił i zakrył dłonią usta. Krztusił się.
Sma wydęła wargi.
— Chyba poproszę o przydział nowego drony towarzyszącego.
Zakalwe zamknął oczy.
— Co to jest?
— Kapelusz.
Ubawił się tym. Sma także w końcu się ubawiła, choć później ciskała w dronę różnymi przedmiotami. Stod Perice zatrzymał kapelusz jako prezent na przyszłość.
Dopiero później, w czerwonym przyćmionym świetle oddziału szpitalnego, w czasie gdy Sma tańczyła powoli ze swą nową zdobyczą, Stod Perice jadł kolację z przyjaciółmi i opowiadał im o kapeluszu, a reszta wspaniałego statku żyła jak zawsze, wspomniał, jak parę lat temu, daleko stąd, Shias Engin tropiła na jego ciele ślady ran (jej chłodne, szczupłe palce sunęły po świeżo wyglądającej bliźnie, skóra dziewczyny pachniała, omiatające go włosy łaskotały).
Za dwieście dni będzie miał nowe ciało. A… (A to?… Przepraszam. Nadal świeże, co?) …rana nad jego sercem miała zostać ostatecznie zaleczona i serce pod raną nie będzie już tym samym sercem.
Uświadomił sobie, że ją stracił.
Nie Shias Engin, którą kochał — przynajmniej tak mu się wydawało — lecz ją… tę inną, rzeczywistą, która żyła wewnątrz niego przez stulecie lodowego snu.
Myślał, że jej nie straci, aż do dnia swej śmierci.
Teraz wiedział, że jest inaczej, i świadomość tego oraz sama strata załamały go.
Szeptał jej imię w cichą czerwoną noc.
Na górze niezmiennie czujna medyczna jednostka monitorująca dostrzegła płyn sączący się z kanalików łzowych pozbawionej ciała głowy.
I zadumała się.
— Ile lat ma teraz stary Tsoldrin?
— Osiemdziesiąt, względnych — odparł drona.
— Sądzisz, że przerwie emeryturę? Tak po prostu, na moją prośbę? — spytał z powątpiewaniem.
— Tylko taki sposób potrafiliśmy wymyślić — rzekła Sma.
— Nie możecie pozostawić faceta, by starzał się w spokoju?
— Zakalwe, stawka jest większa niż spokojna emerytura leciwego polityka.
— A co takiego? Wszechświat? Struktura życia, jaką znamy?
— Tak, stawka jest większa od jego życia, dziesiątki, może nawet setki milionów razy.
— To bardzo filozoficzne.
— Przecież nie pozwoliłeś spokojnie się zestarzeć etnarsze Kerianowi?
— Słusznie — odparł. Poszedł nieco dalej w głąb zbrojowni. — Ten stary dupek milion razy zasłużył na śmierć.
Minihangar warsztatowy zamieniono w zachwycający skład broni pochodzącej z Kultury i nie tylko. Zakalwe, myślała Sma, zachowuje się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Wybierał broń i kładł na paletę, którą niósł za nim Skaffen-Amtiskaw. Przesuwali się wzdłuż półek, stelaży i szuflad, gdzie spoczywała broń palna, karabiny liniowe, lasery, projektory plazmy, rozmaite granaty, efektory, bomby lotnicze, zbroja pasywna i reaktywna, urządzenia naprowadzające, skafandry bojowe, pakiety pocisków i jeszcze dziesiątki innych typów sprzętu, którego Sma nie rozpoznawała.
— Zakalwe, nie udźwigniesz aż tyle.
— To tylko wstęp — odparł. Z półki wziął pudełkowaty karabin bez wyraźnej lufy i podał go dronie. — Co to takiego?
— CREWS. Strzelba szturmowa — wyjaśnił drona. — Siedem baterii czternastotonowych; siedmioelementowy pojedynczy strzał wyrzucany z prędkością do czterdzieści cztery koma osiem kilopocisków na sekundę (minimalny czas strzelania osiem koma siedemdziesiąt pięć sekund), maksymalny pojedynczy wybuch siedem razy dwadzieścia pięć kilogramów; częstotliwość od średnich zakresów promieniowania widzialnego do wysokiego rentgenowskiego.
Zważył ją w dłoni.
— Niezbyt dobrze wyważona.
— To konfiguracja w stanie spoczynku. Odsuń całą górę, Zakalwe.
— No… — Udawał, że mierzy z broni. — A jakie jest zabezpieczenie przed ustawieniem dłoni tutaj, skąd wychodzi promień?
— Zdrowy rozsądek? — wysunął przypuszczenie drona.
— Zostanę przy swym przestarzałym karabinie plazmowym. — Odłożył broń na miejsce. — Smo, powinnaś być zadowolona, że starzy mężczyźni chcą dla ciebie przerwać emeryturę. Do diabła, sam wolałbym się poświęcić uprawianiu ogródka, a nie pędzić do galaktycznych ostępów, by wykonać dla was brudną robotę.
— Tere-fere, bardzo się namęczyłam, by cię namówić, żebyś porzucił ogródek i poszedł z nami. Bzdury, siedziałeś na walizkach, Zakalwe.
— Musiałem telepatycznie zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. — Wziął ze stojaka masywny czarny karabin w obie ręce i aż stęknął z wysiłku. — O jasna cholera! Z tego się strzela czy używa jako tarana?
— To idirańska armata ręczna — westchnął Skaffen-Amtiskaw. — Nie wywijaj nią w ten sposób. Broń jest stara i rzadka.
— Tak sądziłem. — Z wysiłkiem podniósł karabin i wstawił z powrotem na stojak, po czym ruszył wzdłuż stelaży. — Smo, w zasadzie jestem tak stary, że całe moje życie to już potrójne nadgodziny. Prawdopodobnie stanowczo za mało zażądałem od was za tę eskapadę.
— Rozumując w ten sposób, powinniśmy obciążyć cię za… za złamanie patentu. Za przywrócenie tym staruchom młodości, z wykorzystaniem naszej techniki.
— Nie krytykuj. Nie wiesz, jak strasznie jest zestarzeć się w tak młodym wieku.
— Ale to dotyczy wszystkich, a ty przekazałeś patent tylko podłym, żądnym władzy draniom.
— To zhierarchizowane społeczeństwo. Czego oczekiwałaś? Gdybym przekazał go wszystkim… pomyśl tylko o eksplozji demograficznej!
— Zakalwe, rozważałam takie sprawy, gdy miałam piętnaście lat. W Kulturze uczą tego w szkołach. Dawno przemyślano te problemy, stanowią część naszej historii, naszego wychowania. Dlatego każdy uczeń stwierdzi, że to, co zrobiłeś, jest wariactwem. Dla nas ty jesteś jak uczniak. Nie chcesz się nawet zestarzeć. Nie ma nic bardziej niedojrzałego.
— Ho, ho, ho! — zakrzyknął, biorąc coś z otwartej półki. — A to co takiego?
— Nie zdołasz tego pojąć, Zakalwe — stwierdził Skaffen-Amtiskaw.
— Cacko — stwierdził tamten. Chwycił niezwykle skomplikowaną broń i zakręcił nią. — Co to jest?
— Strzelba systemu mikro uzbrojenia — wyjaśnił drona. — Popatrz, ma dziesięć oddzielnych systemów broni, nie mówiąc już o semiświadomym urządzeniu zabezpieczającym, elementach reaktywnej tarczy, szybkim zestawie identyfikacji swój-wróg czy jednostce antygrawitacyjnej. I zanim spytasz, wyjaśnię, że sterowanie jest po złej stronie, bo to wersja dla leworęcznych, a wyważenie i ciężar są w pełni regulowalne. Trzeba też wiedzieć, że nauka bezpiecznego używania trwa pół roku, nie mówiąc już o sprawnym posługiwaniu się tą bronią, więc nie możesz jej mieć, Zakalwe.
— Nie chcę jej. — Pogładził karabin. — To dopiero sprzęt! — Odłożył go na stelaż. Spojrzał na Smę. — Dizzy, znam wasz sposób myślenia i szanuję… ale moje życie nie jest waszym życiem. Żyję ryzykownie w niebezpiecznych miejscach, zawsze tak było i będzie. Niedługo umrę, więc dlaczego mam ponosić dodatkowy ciężar starości, choćby powolnej?
— Nie usprawiedliwiaj się okolicznościami, Zakalwe. Mogłeś zmienić swoje życie, mogłeś przyłączyć się do Kultury, zostać jednym z nas, przynajmniej żyć tak jak my, ale…
— Smo! — Odwrócił się ku niej. — To dla was, nie dla mnie. Uważasz, że nie powinienem stabilizować swego wieku; dla was sama szansa nieśmiertelności jest… zła. W porządku, rozumiem. W twoim społeczeństwie jest zła. Masz te swoje trzysta pięćdziesiąt, czterysta lat i wiesz, że przeżyjesz do końca. Umrzesz w łóżku. Ale w moim przypadku jest inaczej. Nie mam tej pewności. Lubię być na krawędzi, czuć powiew na twarzy. Wcześniej czy później umrę, prawdopodobnie gwałtowną śmiercią. Może nawet głupią, bo tak się zwykle dzieje. Unikasz bomby atomowej i fanatycznych zabójców, a potem dławisz się ością… ale kogo to obchodzi? No cóż, dla was stasis to wasze społeczeństwo, a dla mnie… mój wiek. W obu przypadkach śmierć jednak jest pewna.
Sma patrzyła w podłogę, dłonie złożyła z tyłu.
— Nie zapominaj jednak, kto dał ci tę perspektywę znad krawędzi.
Smutno się uśmiechnął.
— Tak, uratowaliście mnie. Ale również okłamywaliście. Posyłaliście mnie… nie, nie przerywaj… posyłaliście do cholernie głupich zadań, gdzie stałem po przeciwnej stronie, niż mi się zdawało; kazaliście mi walczyć dla niekompetentnych arystokratów, których najchętniej bym udusił, brać udział w wojnach, w których popieraliście obie strony, napełniliście mi jaja nasieniem, które miałem wstrzyknąć jakiejś nieszczęsnej samicy; omal nie posłaliście mnie na śmierć… niewiele brakowało, z kilkanaście razy…
— Nigdy mi nie wybaczysz tego kapelusza? — spytał Skaffen-Amtiskaw z fałszywą goryczą.
— Och, Cheradenine, nie udawaj, że czasami nie sprawiało ci to przyjemności — powiedziała Sma.
— Uwierz mi, Smo, że nie wszystko należało do „przyjemności”. — Oparł się o szafkę pełną antycznej broni palnej. — A najgorzej jest wtedy — ciągnął — gdy odwracacie te cholerne mapy do góry nogami.
— Co takiego? — spytała zdziwiona.
— Odwróciłaś mapy do góry nogami — powtórzył. — Czy wyobrażasz sobie, jakie to uciążliwe, gdy trafiasz na miejsce i przekonujesz się, że tamci odwzorowują okolicę inaczej niż mapy, które masz przy sobie? Z powodu jakiegoś głupstwa, na przykład pewni ludzie myślą, że igła magnetyczna pokazuje w górę, do nieba, a inni uważają, że jest cięższa i pokazuje na dół. Albo dlatego że mapy sporządzono w odniesieniu do płaszczyzny galaktyki czy czegoś takiego. Brzmi to banalnie, ale strasznie irytuje.
— Zakalwe, nie miałam o tym pojęcia. Przyjmij moje przeprosiny i przeprosiny całej Sekcji Specjalnej. Nie, całej Służby Kontaktu. Nie, całej Kultury. Wszystkich gatunków inteligentnych.
— Smo, ty bezlitosna babo. Mówiłem poważnie.
— Nie sądzę. Mapy…
— Ale to prawda. Obrócili je w złym kierunku.
— Widocznie mieli jakiś powód — stwierdziła Diziet Sma.
— Jaki? — spytał.
— Psychologiczny — odparli Sma i Skaffen-Amtiskaw jednocześnie.
— Zakalwe, dwa skafandry? — spytała Sma później, gdy wybierał ostatnie elementy swego ekwipunku. Nadal siedzieli w hangarze zbrojowni, ale Skaffen-Amtiskaw odszedł do zajęć ciekawszych niż przebieranie w zabawkach.
Dosłyszał w głosie Smy oskarżycielski ton, więc podniósł wzrok.
— Tak, dwa. I co z tego?
— W tych skafandrach można kogoś uwięzić. Nie służą wyłącznie do ochrony.
— Smo, wyciągam tego faceta z wrogiego środowiska, bez waszej pomocy, bo chcecie trzymać się z dala i zachować czyste ręce, choćby pozornie. Muszę mieć środki do wykonania zadania. Prawdziwe skafandry TSO to część tych środków.
— Jeden — powiedziała dobitnie.
— Smo, nie ufasz mi?
— Jeden — powtórzyła.
— Do diabła, zgoda. — Wyciągnął jeden ze skafandrów ze stosu przygotowanego sprzętu.
— Cheradenine — zaczęła pojednawczo — pamiętaj, że Beychae ma przejść na naszą stronę, a nie tylko być obecny. Dlatego nie mogliśmy skorzystać z dublera. Dlatego nie mogliśmy majstrować przy jego mózgu.
— Smo, posyłacie mnie po to, bym pomajstrował przy jego mózgu.
— W porządku. — Sma okazywała teraz zdenerwowanie. Klasnęła lekko w dłonie, nieco zażenowana. — No właśnie, jakie dokładnie masz plany? Wiem, że nie powinnam pytać o szczegółowy projekt wyprawy, ale jak masz zamiar dostać się do Beychaego?
Westchnął.
— Skłonię go, by sam do mnie przyszedł.
— W jaki sposób?
— Jednym słowem.
— Słowem?
— Imieniem.
— Twoim?
— Nie, moje miało pozostać w tajemnicy, gdy byłem doradcą Beychaego, ale od tamtego czasu na pewno je odkryli. To zbyt niebezpieczne. Użyję innego imienia.
— Ach, tak. — Patrzyła na niego wyczekująco, ale on grzebał tylko w wybranym uprzednio ekwipunku.
— Beychae jest na tym uniwersytecie? — spytał, nie odwracając się do Smy.
— Tak, w archiwach, prawie cały czas. Jest tam jednak wiele archiwów, a on po nich krąży i zawsze ma strażników.
— Rozumiem. Jeśli chciałabyś zrobić coś pożytecznego, dowiedz się, czego ten uniwersytet mógłby potrzebować.
— To społeczeństwo kapitalistyczne. — Wzruszyła ramionami. — Może pieniędzy?
— Sam to zrobię. — Spojrzał podejrzliwie. — Będę miał wolną rękę w tej dziedzinie, prawda?
— Nieograniczone wydatki — potwierdziła Sma.
— Wspaniale. Z jakiego źródła? Tona platyny? Worek diamentów? Własny bank?
— Coś w rodzaju własnego banku. Od ostatniej wojny budujemy instytucję o nazwie Fundacja Vanguard — imperium gospodarcze dość etyczne, powoli wzrastające. Stąd będą pochodzić twoje nieograniczone środki.
— Prawdopodobnie zaproponuję uniwersytetowi dużo pieniędzy. Lepiej jednak mieć na przynętę jakiś prawdziwy przedmiot.
— Zgoda. — Sma zmarszczyła czoło, wskazała na skafander bojowy. — Jak to nazwałeś?
Spojrzał zdziwiony.
— Ach, to. Skafander TSO.
— Właśnie. Prawdziwy skafander TSO. Myślałam, że znam wszystkie terminy techniczne, ale tego akronimu nie słyszałam. Co on oznacza?
— Oznacza prawdziwy skafander „ty się odpierdol” — odparł szczerząc zęby.
Sma kląsknęła językiem.
— Przeczuwałam, że nie powinnam o to pytać.
Dwa dni później stali w hangarze „Ksenofoba”. Dzień wcześniej bardzo szybka pikieta opuściła WJK i ruszyła w kierunku skupiska Yoerenhutz. Przedtem bardzo przyśpieszyła — teraz bardzo hamowała.
Pakował sprzęt; miał go wziąć do kapsuły, którą zamierzał dotrzeć na powierzchnię planety, gdzie przebywał Tsoldrin Beychae. Zaplanowano, że pierwszy etap wewnątrzsystemowej podróży odbędzie się w szybkim trzyosobowym module, który miał przebywać w atmosferze pobliskiej gazowej planety giganta. „Ksenofob” czekałby w przestrzeni międzygwiezdnej, gotów udzielić pomocy.
— Naprawdę nie chcesz, by Skaffen-Amtiskaw poszedł z tobą?
— Naprawdę. Zachowaj sobie tego powietrznego dupka.
— Może chcesz jakiegoś innego dronę?
— Nie.
— Pocisk nożowy?
— Diziet, nie! Nie chcę ani tego Skaffen-Amtiskawa, ani niczego, co uważa, że potrafi samo myśleć.
— Słuchaj, zwracaj się do mnie tak, jakby mnie tu nie było — powiedział drona.
— To myślenie życzeniowe, drono.
— Lepsze niż żadne, więc i tak powyżej twojego poziomu — odparła maszyna.
Spojrzał na dronę.
— Czy na pewno fabryka nie ogłosiła, że wymienia bezpłatnie twoją serię?
— Ja osobiście nigdy nie mogłem zrozumieć, jakie zalety może mieć coś, co w osiemdziesięciu procentach składa się z wody — rzucił drona pogardliwie.
— Pamiętasz najważniejsze informacje, Zakalwe? — spytała Sma.
— Tak — odparł tonem pełnym znużenia.
Miał na sobie tylko majtki. Gdy schylił się, by zamocować karabin plazmowy w kapsule, mięśnie przesuwały się pod jego opaloną gładką skórą. Sma, z włosami w nieładzie, gdyż dopiero wstała z łóżka — na statku panował wczesny ranek — ubrana była w dżelabę.
— Wiesz, z kim masz się skontaktować? — pytała z niepokojem. — Kto ma władzę i po której ze stron…
— I co robić, gdy moje kredytowe udogodnienia zostaną nagle wstrzymane. Tak, wiem wszystko.
— Jeśli… kiedy go już wydobędziesz… udasz się do…
— Czarownego słonecznego układu Impren — wyrecytował znużony.
— Gdzie w rozmaitych ekologicznie zdrowych habitatach przestrzennych mieszkają zaprzyjaźnieni tubylcy. Którzy zachowują neutralność.
— Zakalwe. — Sma nagle ujęła w dłonie jego twarz i pocałowała go. — Mam nadzieję, że się uda.
— To dziwne, ale ja też.
Pocałował ją. Odsunęła się po chwili. Kręcił głową, mierząc wzrokiem jej ciało.
— Ach, pewnego dnia, Diziet…
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieszczerze.
— Tylko wtedy, Cheradenine, gdy będę nieprzytomna lub martwa.
— A więc mogę mieć jakąś nadzieję?
Klepnęła go.
— W drogę, Zakalwe.
Wszedł do zbrojnego skafandra, który się za nim zamknął. Odrzucił hełm na plecy. Nagle spoważniał.
— Upewnijcie się, gdzie…
— Wiemy, gdzie ona jest — przerwała mu Sma.
Przez chwilę patrzył na podłogę hangaru; potem roześmiał się.
— Dobrze. — Klasnął rękawicami. — Wspaniale. Ruszam. Przy odrobinie szczęścia zobaczymy się później.
Wkroczył do kapsuły.
— Uważaj na siebie, Cheradenine — powiedziała Sma.
Skaffen-Amtiskaw dorzucił:
— Właśnie, uważaj na swój obrzydliwy podzielony tyłek, Zakalwe.
— Nie martw się o mnie — odparł i obojgu posłał pocałunek.
Z WPS do szybkiej pikiety, potem do małego modułu, potem do nisko lecącej kapsuły, potem do skafandra, który stał w zimnym pyle pustyni z człowiekiem zamkniętym wewnątrz.
Spojrzał przez otwarty wizjer, wytarł pot z czoła. Na płaskowyżu panował mrok. Kilka metrów dalej widział w świetle dwóch księżyców i zachodzącego słońca skalną krawędź pobielałą od szronu. Dalej ziała rozpadlina, gdzie leżało starożytne, na pół opuszczone miasto, w którym żył teraz Tsoldrin Beychae.
Chmury sunęły, powiewy wiatru niosły pustynny pył.
— I znowu się zaczyna — powiedział człowiek wewnątrz skafandra i spojrzał w jeszcze jedno obce niebo.
VIII
Stał na maleńkiej glinianej ostrodze i patrzył na korzenie ogromnego drzewa wymywane do czysta przez kipiącą burą ciecz. Deszcz kłębił się w powietrzu; szeroka, brązowa fala pędzącej wody rozbryzgiwała się, targała korzeniami drzewa. Widoczność zmalała do paruset metrów, deszcz dawno już przemoczył go do kości. Jego mundur, wcześniej szary, stał się ciemnobrązowy. Był to kiedyś piękny, doskonale dopasowany mundur, lecz deszcz i glina zmieniły go w nieforemny łachman.
Drzewo pochylało się, aż padło w brązowy strumień, opryskując mężczyznę mazią. Cofnął się i podniósł twarz ku matowoszaremu niebu, by deszcz obmył ją z błota. Wielkie drzewo przegrodziło grzmiący strumień brązowego szlamu i skierowało jego odgałęzienie przez glinianą ostrogę. Mężczyzna musiał się wycofać wzdłuż prymitywnej kamiennej ściany do wysokiego, popękanego i nierównego nadproża ze starego betonu, które ciągnęło się do małego, brzydkiego domu przykucniętego obok korony betonowego wzgórka. Żołnierz zatrzymał się, obserwując, jak długi brązowy siniak nabrzmiałej rzeki przepływa ponad glinianą ostrogą i wżera się w grunt. Potem ostroga się zawaliła, drzewo straciło miejsce zakotwiczenia, obróciło się i zostało poniesione na grzbiecie skotłowanych wód ku podmokłej dolinie i dalej ku niskim wzgórzom. Spojrzał na kruszejący brzeg po drugiej stronie rzeki, gdzie korzenie wielkiego drzewa wystawały z ziemi jak porwane kable, a potem odwrócił się i poszedł ciężko do małego domku.
Obszedł go bokiem. Rozległy, kwadratowy, betonowy postument o niemal półkilometrowym boku był nadal okrążony wodą; ze wszystkich stron lizały go brązowe fale. Za deszczową mgiełką rysowały się spiętrzone kadłuby starych metalowych konstrukcji, dawno już nie nadających się do naprawy; tkwiły na ospowatej, popękanej powierzchni niczym zapomniane bierki jakiejś gigantycznej gry. Domek — śmieszny na takiej połaci betonu — zestawiony z tym całym złomem wyglądał jeszcze bardziej groteskowo niż porzucone machiny.
Idąc, mężczyzna rozglądał się, ale nie dostrzegł tego, czego oczekiwał. Wszedł więc do domku.
Zabójczyni drgnęła, gdy pchnięciem otworzył drzwi. Krzesło, do której ją przywiązano — mały drewniany przedmiot — stało oparte niepewnie o wysoki stos szuflad i kiedy drgnęła, przewróciło się, zgrzytając nogami na kamiennej podłodze. Kobieta uderzyła głową o ziemię i krzyknęła.
Westchnął. Podszedł — buty skrzypiały przy każdym kroku — i podciągnął krzesło do pionu, kopnięciem odrzucając kawałek stłuczonego lustra. Zabójczyni zwisała bezwładnie, lecz wiedział, że udaje. Przesunął krzesło na środek pokoiku, uważnie obserwując kobietę; wcześniej, gdy ją wiązał, uderzyła go głową w twarz, omal nie łamiąc mu nosa.
Spojrzał na więzy krępujące jej ręce za oparciem krzesła — były postrzępione. Próbowała przeciąć sznury stłuczonym lusterkiem, które wzięła ze stosu szuflad.
Podszedł do małego łóżka wciętego w grubą ścianę domku i ciężko się na nie zwalił. Posłanie było brudne, lecz on — zbyt mokry i wyczerpany — nie zważał na to.
Słuchał deszczu bębniącego po dachu, słuchał wiatru gwiżdżącego przez drzwi i słuchał stałego plusku kropel przeciekających przez dziurawy dach na kamienną posadzkę. Nadsłuchiwał helikopterów — nie nadlatywały. Nie miał radia, nie miał pojęcia, czy tamci wiedzą, gdzie szukać. Będą szukali tak długo, jak pozwoli im pogoda, wypatrując jego samochodu sztabowego, a ten przepadł, zniesiony przez rzekę. Poszukiwania potrwają prawdopodobnie wiele dni.
Zamknął oczy i prawie natychmiast przysnął, ale świadomość porażki nie pozwalała mu uciec i dopadała go nawet tutaj, napełniała jego niemal śpiący mózg obrazami potopu i klęski, dręczyła, wybijała z drzemki na jawę w ból i depresję. Przecierał oczy, lecz pokrytymi szlamem dłońmi wtarł w nie drobiny ziemi i piasku. Usiłował oczyścić palec o brudne szmaty na łóżku i wprowadził do oczu trochę śliny, gdyż przypuszczał, że jeśli zacznie płakać, chyba nie potrafi przestać.
Popatrzył na kobietę. Udawała, że dochodzi do siebie. Żałował, że brakuje mu siły i chęci, by podejść i ją uderzyć; nie pozwalały mu na to zbytnie zmęczenie oraz świadomość, że w ten sposób odgrywałby się na niej za klęskę całej armii. Złojenie skóry jednej osobie — nie mówiąc już o bezbronnej zezowatej kobiecie — byłoby żałosną, nikczemną próbą rewanżu za tę gigantyczną porażkę i nawet gdyby przeżył to wszystko, zawsze by się wstydził swego postępku.
Jęknęła teatralnie. Cienka nić smarków oddzieliła się od jej nosa i spadła na ciężki płaszcz.
Z niesmakiem odwrócił wzrok.
Usłyszał, jak kobieta głośno pociąga nosem. Gdy znowu spojrzał, patrzyła na niego wrogo. Miała tylko lekkiego zeza, lecz ta niedoskonałość bardzo go irytowała. Gdyby tę kobietę wykąpać i przyzwoicie ubrać, wyglądałaby niemal ładnie. Teraz była okutana w wyplamioną zieloną jesionkę, pomazaną błotem. Twarz pozostawała prawie niewidoczna, częściowo zasłonięta kołnierzem, a częściowo długimi, brudnymi włosami, przylepionymi do płaszcza połyskującymi grudami błota.
Poruszała się dziwnie na krześle, jakby chciała podrapać plecy o oparcie. Może sprawdzała w ten sposób liny, a może po prostu gryzły ją pchły.
Nie przypuszczał, żeby wysłano ją, by go zabiła; najprawdopodobniej była żołnierzem służby pomocniczej, na co wskazywało jej ubranie.
Prawdopodobnie pozostawili ją podczas odwrotu i włóczyła się w okolicy, zbyt przestraszona, dumna lub głupia, by się poddać. Aż zobaczyła samochód sztabowy, uwięzły w dziurze wypłukanej przez ulewę. Usiłowała zabić pasażera — próba dzielna, lecz śmiechu warta. Czysty przypadek sprawił, że zabiła szofera jednym strzałem; drugi strzał musnął pasażerowi czoło, ogłuszając nieco, a kobieta odrzuciła pusty pistolet i skoczyła na samochód z nożem. Wóz pozbawiony szofera obsunął się po śliskim trawiastym zboczu do brązowego nurtu rzeki.
Taki akt głupoty. Czasami bohaterstwo wydawało mu się odrażające — było obelgą dla żołnierza, który w konkretnej sytuacji oceniał ryzyko i podejmował chłodne, przebiegłe decyzje, korzystając z doświadczenia i wyobraźni; uprawiał wojaczkę bez ostentacji — nie chciał zdobywać medali, lecz wygrywać wojny.
Wciąż oszołomiony muśnięciem kuli, wpadł we wnękę z tyłu samochodu, który zarzucał i kręcił się w wartkiej wezbranej rzece. W głowie ciągle dzwoniło mu od strzału. Kobieta prawie całkowicie przykryła go obszerną, grubą jesionką. Zablokowany w ten sposób, nie mógł się nawet zamachnąć i odrzucić atakującej. W czasie tych absurdalnych frustrujących minut szamotanina z napastniczką przypominała miniaturę zagmatwanej, bałaganiarskiej sytuacji, w jakiej znajdowała się armia na całej równinie; miał siłę, by ją ogłuszyć, lecz ograniczone pole walki i krępujący ciężar jesionki dławiły go i więziły, aż stało się za późno.
Samochód uderzył w betonową wysepkę i przechylił się, wyrzucając ich oboje na połupaną, szarą powierzchnię. Kobieta wrzasnęła. Uniosła nóż, który do tej pory tkwił w fałdach jesionki, lecz w końcu zaatakowany mężczyzna mógł zadać czysty cios wycelowany w jej brodę.
Opadła z głuchym odgłosem na beton. Obrócił się — samochód zgrzytając zjeżdżał z pochylni, złapany przez wzbierający brązowy przypływ; przechylony na bok, prawie natychmiast zatonął.
Mężczyzna miał ochotę kopnąć nieprzytomną kobietę. Zamiast tego kopnął nóż, posyłając go w wirującym ruchu do rzeki, w ślad za zatopionym samochodem sztabowym.
— Nie wygracie. — Splunęła. — Nie możecie z nami wygrać.
Gniewnie potrząsnęła krzesełkiem.
— Co takiego? — spytał wyrwany z półsnu.
— Zwyciężymy. — Zatrzęsła się wściekle. Nogi krzesła zastukały na kamiennej podłodze.
Dlaczego przywiązałem tę idiotkę akurat do krzesła? — pomyślał.
— Może masz rację — odpowiedział znużony. — Sprawa jest w tej chwili… umoczona. Czy to cię podnosi na duchu?
— Umrzesz. — Wpiła w niego wzrok.
— Nie ma nic pewniejszego pod słońcem — przyznał, gapiąc się na przeciekający sufit nad łóżkiem z łachmanów.
— Jesteśmy niezwyciężeni. Nigdy się nie poddamy.
— Przedtem okazało się, że dość łatwo was zwyciężyć. — Westchnął, wspomniawszy historię tego miejsca.
— Zostaliśmy zdradzeni! — krzyknęła. — Naszych armii nigdy nikt nie pokonał. Dostaliśmy…
— Cios nożem w plecy. Wiem.
— Tak! Ale nasz duch nie umrze nigdy. My…
— Ach, zamknij się! — Spuścił nogi z łóżka i spojrzał na kobietę. — Słyszałem wcześniej tę śpiewkę. „Ograbiono nas”. „Bracia zostawili nas na łasce losu”. „Media były przeciwko nam”. Gówno… — Przeczesał dłonią mokre włosy. — Tylko bardzo młodzi lub bardzo głupi sądzą, że wojny są prowadzone przez samych wojskowych. Gdy wiadomości mkną szybciej od konnego kuriera czy ptaka, cały… naród… czy co tam takiego jest… walczy. To jest właśnie twój duch; twa wola. Nie kwękanie. Jeśli przegrywasz, to przegrywasz. Tym razem też byście przegrali, gdyby nie ten cholerny deszcz. — Podniósł rękę, gdy kobieta nabierała oddechu. — I nie wierzę, że Bóg jest po waszej stronie.
— Heretyk!
— Dziękuję.
— Życzę ci, żeby twoje dzieci umarły! Powoli!
— Hm… Nie jestem pewien, czy to odpowiednie dla mnie przekleństwo, ale jeśli tak, raczej nic z tego nie wyjdzie. — Opadł z powrotem na łóżko, nagle poczuł strach i wstręt. Znowu się podniósł. — Cholera, naprawdę muszą się brać za was w młodym wieku. To straszne słowa w ustach każdego, nie mówiąc już o kobiecie.
— Nasze kobiety są bardziej męskie niż wasi mężczyźni — drwiła.
— A jednak się rozmnażacie. Przypuszczam, że wybór jest ograniczony.
— Niech twoje dzieci cierpią i umrą straszną śmiercią! — zapiszczała.
— Cóż, jeśli naprawdę tak czujesz — westchnął, kładąc się znowu — najgorsze, czego mogę ci życzyć, to tego, byś pozostała takim tępakiem, jakim jesteś.
— Barbarzyńca! Niewierny!
— Wkrótce zabraknie ci obelg. Radziłbym zachować kilka na później. Choć trzymanie sił w rezerwie nie było, ściśle mówiąc, waszą mocną stroną.
— Zmiażdżymy was!
— Tak, jestem zmiażdżony, jestem zmiażdżony. — Leniwie pomachał dłonią. — Teraz daj spokój.
Zawyła i zatrzęsła krzesełkiem.
Może powinienem być wdzięczny, myślał, że nie muszę teraz wypełniać obowiązków dowódcy w zmieniających się z minuty na minutę warunkach, z którymi ci głupcy nie mogli sobie poradzić i które wsysają jak bagno; zalew meldunków od jednostek unieruchomionych, zmytych z pozycji; dezerterujących, odciętych, wycofujących się ze strategicznych stanowisk, wrzeszczących o pomoc, o posiłki, o ciężarówki, czołgi, tratwy, żywność, radia… Po pewnym czasie nic już nie robił, tylko potwierdzał, odpowiadał, odrzucał, rozkazywał, by dano opór; nic, nic. Meldunki ciągle nadchodziły, tworząc jednobarwną papierową mozaikę z miliona fragmentów — obraz armii rozpadającej się, zmiękczonej deszczem zupełnie jak kartka papieru, nasiąkniętej wodą, łatwej do rozdarcia i powoli się rozpadającej.
Tego wszystkiego unikał, gdyż tu go wyrzuciło… a jednak w głębi duszy nie był wdzięczny, nie był zadowolony; był wściekły, że jest daleko, że zostawił wszystko w rękach innych, że nie jest w centrum, że nie wie, co się dzieje. Denerwował się jak matka, której młodego syna właśnie zmobilizowano na wojnę — płacze, krzyczy, bezsilna w obliczu pędzących donikąd wydarzeń. (Zauważył ze zdziwieniem, że cały ten proces wcale nie wymaga sił przeciwnika. Bitwa toczyła się między nim i dowodzoną przez niego armią z jednej strony a żywiołami z drugiej. Trzecia strona była zupełnie zbyteczna.)
Najpierw niezwykle ulewne deszcze, potem obsunięcie się ziemi, które odcięło go od reszty konwoju sztabowego, a potem ta ubłocona idiotka, jego niedoszła zabójczyni…
Znowu usiadł prosto, podparł głowę dłońmi.
Czy próbował robić zbyt wiele? W zeszłym tygodniu spał dziesięć godzin; czy to zamgliło mu umysł, upośledziło jego osąd? A może spał za wiele, może istotny był ten krótki dodatkowy okres czuwania?
— Życzę ci, żebyś umarł — kwaknęła kobieta.
Spojrzał na nią, zmarszczył brwi. Zastanawiał się, czemu przerwała mu myśli; chciał, by umilkła. Może powinien ją zakneblować.
— Spuściłaś z tonu — zauważył. — Minutę temu mówiłaś mi, że po prostu umrę.
Znowu opadł na łóżko.
— Sukinsyn! — wrzasnęła.
Pomyślał nagle, że sam jest takim samym więźniem jak ta dziewczyna. Pod jej nosem znowu zebrały się smarki. Odwrócił wzrok.
Splunęła. Uśmiechnąłby się, gdyby miał na to siłę. Okazywała pogardę śliną; cóż znaczyła ta kropelka w porównaniu z powodzią zatapiającą armię, którą zbierał i szkolił dwa lata?
I dlaczego przywiązał tę kobietę akurat do krzesła? Czyżby spiskował przeciw sobie, próbując zmniejszyć swe szansę? Krzesło; dziewczyna przywiązana do krzesła… mniej więcej w tym samym wieku, może trochę starsza… ale tak samo szczupła, w oszukańczej jesionce, która miała sprawiać wrażenie, że leży na osobie większej — daremnie jednak… Zbliżony wiek, podobna sylwetka…
Potrząsnął głową, odganiając myśli od tamtej bitwy, od tamtej klęski.
Zobaczyła, że patrzy na nią i potrząsa głową.
— Nie śmiej się ze mnie! — wrzasnęła wściekle, kiwając się w krześle w przód i wstecz.
— Zamknij się, zamknij — powiedział znużony. Wiedział, że nie brzmi to przekonująco, lecz nie potrafił nadać głosowi większego zdecydowania.
To dziwne, ale się zamknęła.
Deszcze i ona; niekiedy żałował, że nie wierzy w Los. Może czasami pomagała wiara w bogów. Czasami — na przykład teraz, gdy sprawy układały się niepomyślnie, na każdym zakręcie nóż otwierał dawne rany w jego ciele i coś bębniło go po już nabitych siniakach — pocieszająca byłaby myśl, że to wszystko z góry zaplanowano, wyznaczono, ustalono, a on tylko obracał stronice wielkiej i zapisanej księgi… Może nigdy nie miał szans napisać swej własnej historii (i tak jego własne imię, nawet ta próba samookreślenia, szydziło z niego).
Nie wiedział, co myśleć. Czy istniało przeznaczenie tak małoduszne i przytłaczające, jak sądzą niektórzy?
Nie chciał przebywać tutaj — chciał być z powrotem tam, gdzie meldunki i rozkazy zagłuszały z mózgu inną krzątaninę.
— Przegrywacie. Przegraliście tę bitwę, prawda?
Gdyby milczał, dziewczyna uznałaby to za oznakę słabości, więc mówił:
— Jaka przenikliwa analiza! Przypominasz mi pewne osoby, które planowały tę wojnę. Zezowaci, głupi i nieruchawi.
— Nie jestem zezowata! — wrzasnęła i nagle się rozpłakała. Głowę spuściła, przytłoczona szlochem. Poły jesionki falowały. Krzesło skrzypiało.
Brudne, długie włosy przykryły jej twarz, zsuwając się na ogromne klapy płaszcza. Łkając, opadła do przodu, jej ramiona niemal sięgały ziemi. Chciałby mieć siłę podejść i przytulić ją czule albo rozwalić jej łeb, byle tylko przerwać ten hałas.
— Dobrze, dobrze, nie masz zeza. Przepraszam.
Leżał na plecach, rękę zarzucił na oczy i miał nadzieję, że jego słowa brzmią przekonująco, ale z pewnością brzmiały fałszywie, bo i były fałszywe.
— Nie chcę twojego współczucia!
— Jeszcze raz przepraszam. Cofam cofnięcie.
— W każdym razie… nie mam… To po prostu niewielka… niewielki defekt, który nie powstrzymał komisji poborowej od wcielenia mnie do wojska.
(Przypomniał sobie, że brali również dzieci i emerytów, lecz nie powiedział tego głośno.) Próbowała wytrzeć twarz połami jesionki.
Mocno pociągnęła nosem, a kiedy odchyliła głowę, zobaczył, że na końcu nosa ma ogromną kroplę. Wstał bez zastanowienia — zmęczenie odezwało się z oburzeniem — i oberwał część cienkiej zasłony nad alkową łóżka. Podszedł do dziewczyny.
Zobaczyła, jak nadchodzi z postrzępioną szmatą, i zawyła z całej siły, usiłując ogłosić deszczowemu światu na zewnątrz, że za chwilę ją zamordują. Kołysała krzesłem i byłaby je przewróciła, gdyby nie doskoczył i nie wpakował buta na listwę między nogami krzesła.
Położył jej szmatę na twarzy.
Przestała się szamotać. Nie walczyła już ani się nie kręciła. Zwisała bezwładnie, zrezygnowana.
— Dobrze — powiedział z ulgą. — Teraz wydmuchaj nos.
Wydmuchała.
Zabrał gałganek, zwinął go, znów położył na jej twarzy i kazał dmuchać. Wydmuchała. Potem jeszcze raz wytarł jej nos. Mocno. Zapiszczała — nos miała podrażniony. Jeszcze raz westchnął i odrzucił szmatę.
Nie położył się, gdyż wtedy ogarniała go senność i zaduma; nie chciał zasypiać, bo miał wrażenie, że nigdy się nie obudzi; i nie chciał też myśleć, ponieważ nie doprowadzało go to do żadnych wniosków.
Odwrócił się i stał w drzwiach, wciąż na wpół otwartych — bardziej zamknąć się nie dały. Deszcz pryskał do wnętrza domku.
Myślał o innych dowódcach. Cholera, ufał tylko Rogtam-Barowi, ale ten miał zbyt niski stopień, by objąć dowództwo. Nie cierpiał wchodzić w ustabilizowaną hierarchię — zwykle zdemoralizowaną i nepotyczną — i musiał wtedy tyle na siebie przyjmować, że najmniejsze nawet wahanie czy krótka nieobecność dawały pustym łbom okazję do popsucia sytuacji. Ale z drugiej strony, mówił sobie, jakiż generał był całkowicie zadowolony z przejmowanego dowództwa?
Nie zostawił sztabowi wyczerpujących wskazówek: zaledwie kilka szalonych planów bez szans powodzenia; mgliste próby zastosowania pewnych broni. Zbyt wiele szczegółów pozostawało nadal w jego głowie, w tym jedynym prywatnym miejscu, gdzie nie zaglądała nawet Kultura — ale tylko z powodu swej zboczonej delikatności, a nie dlatego że nie mogła…
Zapomniał o kobiecie. Kiedy na nią nie patrzył, miał wrażenie, że przestawała istnieć, a jej głos i próby uwolnienia się z więzów były przejawem jakiejś absurdalnej nadnaturalnej siły.
Otworzył na oścież drzwi domku. W deszczu można dojrzeć rozmaite rzeczy. Bezwładność wzroku sprawiała, że pojedyncze krople przemieniały się w smugi, łączyły i wyłaniały w postaci kształtów, które w sobie nosił. Pozostawały w polu widzenia krócej niż trwa uderzenie serca i znikały na zawsze.
Zobaczył krzesło i statek, który nie był statkiem. Zobaczył mężczyznę o dwóch cieniach; zobaczył to, czego zobaczyć nie można — abstrakcyjne pojęcie; adaptacyjną, egoistyczną żądzę przetrwania; żądzę nagięcia do tego celu wszystkiego co osiągalne; żądzę usunięcia, dodania, niszczenia i tworzenia po to, by pewien szczególny zbiór komórek mógł trwać nadal, iść naprzód i decydować, wciąż iść naprzód i wciąż decydować, choćby z taką świadomością, że przynajmniej żyje. A te dwa cienie to konieczność i metoda. Konieczność była oczywista: pokonanie tego, co przeszkadza żyć dalej. Metoda polegała na wybieraniu, podejmowaniu i naginaniu materii i ludzi, kierując się przekonaniem, że wszystko można wykorzystać w walce; wszystko bez wyjątku można zastosować jako broń; również zdolności posługiwania się tymi środkami, umiejętności przewidywania, z czego warto wycelować i wypalić. Metoda — talent najemnika.
Krzesło i statek, który nie był statkiem, mężczyzna, jego dwa cienie i…
— Co zamierzasz ze mną zrobić? — Głos kobiety drżał. Obejrzał się na nią.
— Nie wiem. A jak sądzisz?
Spojrzała na niego oczyma rozszerzonymi z przerażenia. Chyba zbierała oddech do następnego wrzasku. Nie rozumiał: zadał jej zupełnie normalne pytanie, a ona zareagowała tak, jakby stwierdził, że zaraz ją zabije.
— Proszę, nie. Proszę, nie rób tego, och, proszę, proszę, nie. — Znowu załkała sucho. Potem wydawało się, że jej kręgosłup pęka, gdy znów obwisła. Błagalną twarz opuściła prawie na kolana.
— Nie robić czego? — Był zaintrygowany.
Chyba go nie słyszała. Jej bezwładnym ciałem wstrząsały łkania.
W takich właśnie chwilach przestawał rozumieć ludzi. Po prostu zupełnie nie miał pojęcia, co dzieje się w ich umysłach niedostępnych i niezgłębionych. Potrząsnął głową i zaczął chodzić po pokoju. Pomieszczenie było śmierdzące, wilgotne, zatęchła atmosfera panowała tu chyba od wieków. Prawdopodobnie mieszkał tu jakiś człowiek ciemny, strażnik maszyn z dalekiej, bardziej bajecznej przeszłości, dawno porozbijanych wskutek umiłowania wojny, jakie żywił ten lud. Podłe życie w ohydnym miejscu.
Kiedy przyjdą? Czy znajdą go? A może sądzą, że nie żyje? Czy po osunięciu się ziemi, gdy zostali oddzieleni od reszty konwoju dowództwa, usłyszano jego wiadomość radiową?
Czy właściwie to wszystko opracował?
Może nie. Może go pozostawią, sądząc, że poszukiwania nic nie dadzą. Nie dbał o to. Jeśli go złapią, nie przysporzy mu to dodatkowego bólu; już wcześniej o tym rozmyślał. Musiałby tylko uodpornić się na dręczenie.
— Jeśli zamierzasz mnie zabić, zrób to szybko, dobrze?
Te bezustanne przerywniki zaczynały go irytować.
— Nie zamierzałem cię zabić, ale jęcz tak dalej, a zmienię zdanie.
— Nienawidzę cię. — Tylko to potrafiła wymyślić.
— Ja też cię nienawidzę.
Ponownie zaczęła płakać. Głośno.
Spojrzał znów w deszcz i zobaczył Staberinde.
Klęska, klęska, szeptał wiatr; czołgi toną w błocie, ludzie poddają się w ulewnych deszczach; postępująca dezorganizacja.
I głupia kobieta z katarem… Mógł się z tego śmiać, z tego współdzielenia czasu i miejsca przez wielkość i nikczemność, przez wspaniałość i nędzny absurd, jakby przestraszona szlachta zmuszona do jazdy w jednym powozie z pijanymi, brudnymi wieśniakami, którzy rzygają nad nimi i kopulują pod nimi; finezja i pchły.
Śmiech, jedyna odpowiedź, jedyna replika, której nie można przebić ani wydrwić; najmniejszy z najmniejszych elementów relacji porządku.
— Czy wiesz, kim jestem? — zapytał, obróciwszy się nagle.
Właśnie przyszło mu na myśl, że może kobieta nie zdaje sobie sprawy, kim on jest, i wcale nie byłby zdziwiony, gdyby się okazało, że próbowała go zabić po prostu dlatego, że jechał wielkim samochodem, a nie dlatego że był głównodowodzącym całej armii. Zupełnie by go to nie zdziwiło; prawie tego oczekiwał.
Podniosła wzrok.
— Co takiego?
— Czy wiesz, kim jestem? Czy znasz moje nazwisko lub stopień?
— Nie. — Splunęła. — A powinnam?
— Nie, nie — zaśmiał się i odwrócił.
Wyjrzał przelotnie na szarą ścianę deszczu, jakby była to jego stara przyjaciółka, a potem znowu się zwalił na łóżko.
Rządowi się to nie spodoba. Och, tyle im obiecywał: bogactwa, ziemie, zyski w dobrach, prestiż i władzę. Zostanie rozstrzelany, jeśli Kultura go nie wyciągnie. Za tę klęskę chętnie by go utłukli. Zwycięstwo byłoby ich, lecz klęska będzie jego. Zwykłe narzekania.
Próbował sobie mówić, że w zasadzie zwyciężył. Wiedział, że tak jest, lecz tylko chwile klęski zmuszały go do prawdziwego myślenia, do wysiłku, by tkaninę swego życia złączyć w całość. Wtedy właśnie jego myśli powracały do okrętu „Staberinde” i do tego, co reprezentował; wtedy myślał o Krzesłorobie i o nawiedzającym go poczuciu winy, skrytej pod tym banalnym określeniem…
Tym razem była to lepsza klęska, bardziej bezosobowa. Jako dowódca armii odpowiadał przed rządem i rząd mógł go usunąć; w ostatecznym rachunku to oni — nie on — ponosili odpowiedzialność za przegraną. Walka też nie miała w sobie elementów osobistych. Nigdy nie spotkał przywódców wroga: byli dla niego obcy; znał tylko ich nawyki militarne, ulubione wzorce ruchów wojsk i sposoby przygotowywania kampanii. To wyraźne odgraniczenie elementów osobistych łagodziło deszcz ciosów. Troszeczkę.
Zazdrościł ludziom, którzy rodzili się, wychowywali i dojrzewali wśród innych, mieli przyjaciół, a potem osiedlali się w jednym miejscu, w gronie znajomych, wiedli swoje codzienne, zwykłe, bezpieczne życie, starzeli się i zostawali zastąpieni, mieli dzieci, które ich odwiedzały… po czym umierali jako zdziecinniali staruszkowie, zadowoleni ze wszystkiego, co spotkało ich przedtem.
Nigdy wcześniej by nie uwierzył, że może odczuwać coś podobnego, że aż do bólu chciałby kimś takim zostać, doznawać rozpaczy niezbyt głębokiej, radości niezbyt wielkiej; nigdy nie naciągać materii życia i losu, lecz być malutkim, bez znaczenia, bez wpływów.
Wydawało się to czymś nadzwyczaj miłym, nieskończenie godnym pożądania, ponieważ kiedyś w takiej sytuacji, kiedy już się w niej znalazł… czy poczuje potrzebę postępowania tak jak tamta druga osoba, osiągnięcia takich wyżyn? Wątpliwe. Obrócił się i spojrzał na kobietę na krześle.
Było to bezcelowe, głupie; myślał o sprawach bezmyślnych. Gdybym był morskim ptakiem… ale jak możesz być morskim ptakiem?
Gdybyś był morskim ptakiem, twój mózg byłby malutki i głupi, uwielbiałbyś na wpół zgniłe bebechy ryb i wydziobywał oczy małym bydlątkom; nie znałbyś poezji i nie potrafiłbyś docenić latania w taki pełny sposób, jak może to zrobić człowiek na ziemi, marzący, by zostać tobą.
Gdybyś chciał zostać ptakiem, zasługiwałbyś na to, by nim zostać.
— Ach! Dowódca obozowiska i markietanka. Jednak niezupełnie dokładnie, panie generale. Powinien pan związać ją w łóżku…
Podskoczył. Ręka automatycznie powędrowała do kabury przy pasie.
Kirive Socroft Rogtam-Bar zamknął kopniakiem drzwi i strząsał deszcz z wielkiej, błyszczącej peleryny. Uśmiechnięty ironicznie, wyglądał irytująco świeżo, zważywszy, że nie spał od wielu dni.
— Bar!
Prawie biegiem podszedł niego. Klepali się po ramionach, uradowani.
— We własnej osobie. Generale Zakalwe, witaj. Czy pojechałbyś ze mną w skradzionym pojeździe? Mam na zewnątrz amfa…
— Co takiego?!
Pchnął drzwi i wyjrzał na wody. Obok piętrzących się maszyn znajdowała się wielka i poobijana ciężarówka amfibia.
— To ich ciężarówka — rzekł ze śmiechem.
Rogtam-Bar skinął głową z nieszczęśliwą miną.
— Niestety. Zdaje się, że chcą ją odzyskać.
— Naprawdę? — Generał znowu się zaśmiał.
— Tak. Nawiasem mówiąc, rząd upadł. Wyrzucili go siłą.
— Co? Z powodu tej ciężarówki?
— Przyznaję, że właśnie takie miałem wrażenie. Wiele wysiłku włożyli w to, by cię obwiniać o tę idiotyczną wojnę, i nie zauważyli, że w opinii łudzi też są z nią związani. Śnią na jawie, jak zwykle. — Rogtam-Bar uśmiechnął się. — A ten twój zwariowany pomysł, żeby komandosi umieścili zanurzone bomby w zbiorniku Maclin? Zadziałało: woda ruszyła na tamę i powstał potop. Zapora, według meldunków wywiadu, właściwie nie pękła, ale… przelała się, czy tak się właśnie mówi? W każdym razie mnóstwo wody popłynęło doliną i zmyło większość Naczelnego Dowództwa Piątej Armii oraz sporą część samej Piątej Armii, sądząc na podstawie ciał i namiotów przepływających przez ostatnie godziny obok naszych pozycji… A myśmy myśleli, że zwariowałeś, kiedy w ubiegłym tygodniu ciągałeś przy sztabie tego hydrologa. — Rogtam-Bar klasnął w dłonie. — W każdym razie sprawy przedstawiają się chyba poważnie. Mówi się o pokoju. — Obrzucił generała spojrzeniem od dołu do góry. — Lecz jeśli chcesz negocjować z facetami z drugiej strony, podejrzewam, że musisz się trochę doprowadzić do porządku. Walczył pan w błocie, generale?
— Jedynie z własnym sumieniem.
— Naprawdę? Kto wygrał?
— Cóż, to była jedna z tych rzadkich okazji, gdy agresja tak naprawdę nic nie rozwiązuje.
— Znam dobrze ten scenariusz: na ogół to wyskakuje, gdy się zastanawiamy, czy otworzyć następną butelkę, czy nie. — Bar wskazał drzwi.
— Pan pierwszy. — Spod płaszcza wyjął wielki parasol i rozpostarł go w górze. — Generale, pozwól! — Potem spojrzał na środek pokoju. — A twoja przyjaciółka?
Kobieta obróciła się i patrzyła na nich z przerażeniem.
— To moja zniewolona publiczność. — Wzruszył ramionami. — Widziałem dziwniejsze maskotki. Weźmy ją także.
— Nigdy nie kwestionuj rozkazów wyższego dowództwa — rzekł Bar. Wręczył mu parasol. — Weź to, a ja wezmę ją. — Wzrokiem dodał kobiecie otuchy, uchylił czapkę. — Tylko w sensie przenośnym, madame.
Kobieta wydała z siebie przenikliwy wrzask.
Rogtam-Bar skrzywił się.
— Czy ona często to robi? — spytał.
— Tak. I uważaj na jej głowę, omal nie rozwaliła mi nosa.
— A przecież już ma taki atrakcyjny kształt. Zobaczymy się w amfie, generale.
— Doskonale — odpowiedział, manewrując w drzwiach parasolem.
Gwiżdżąc, poszedł w dół betonowej pochylni.
— Niewierny psie! — wrzasnęła kobieta, gdy Rogtam-Bar ostrożnie zbliżył się z tyłu do jej krzesła.
— Ma pani szczęście — odpowiedział. — Normalnie nie biorę autostopowiczów.
Podniósł krzesło razem z kobietą i zaniósł do pojazdu, gdzie cisnął je na tył.
Wrzeszczała przez całą drogę.
— Czy przedtem też zachowywała się tak hałaśliwie? — spytał Rogtam-Bar, wycofując machinę z powrotem w powódź.
— Przeważnie.
— Jestem zdumiony, że słyszałeś swoje myśli.
Generał uśmiechnął się smętnie i spojrzał w ulewny deszcz.
Zawarto pokój; zdegradowano go i odebrano kilka medali. Wyjechał później tego roku, a Kultura wcale nie okazała niezadowolenia z tego, co zrobił.
Siedem
Miasto zbudowano w kanionie głębokim na dwa kilometry, szerokim na dziesięć. Kanion — poszarpana rozpadlina w skorupie planety — wił się osiemset kilometrów przez pustynię, ale położone w nim miasto zajmowało tylko trzydzieści.
Stał na brzegu urwiska i patrzył w przepaść na oszałamiającą plątaninę ulic, budynków publicznych, domów mieszkalnych, schodów, rowów odwadniających, linii kolejowych — wszystko szare, zamglone, niewyraźne w czerwonej poświacie zachodzącego słońca.
Jak wody cieknące powoli przez pękniętą tamę, kłęby chmur wpływały do kanionu, wciekały w występy i szczeliny zabudowy, odpływały jak znużone myśli.
W paru miejscach najwyżej położone budowle przekraczały krawędź rozpadliny, rozlewały się na pustyni, lecz pozostała część miasta, pozbawiona jakby energii, nie wyrosła aż tak wysoko. Kryła się przed wiatrami, schowana w głębi rozpadliska, gdzie naturalny mikroklimat kanionu wspierał jej umiarkowanie.
Miasto, popstrzone niewyraźnymi plamami światła, było dziwnie ciche, zamarłe. Mężczyzna nasłuchiwał, wreszcie z głębi mglistych przedmieść pochwycił dźwięk przypominający wycie zwierząt. Rozejrzał się po niebie i dostrzegł w dali punkciki ptaków krążących w cichym, zimnym, ciężkim powietrzu. To one wrzeszczały, sunąc nad tarasami, schodami ulic, serpentynami dróg.
Niżej widział ciche pociągi — cienkie linie światła powoli przemykające między tunelami. Akwedukty i kanały wypełnione wodą widoczne były jako czarne linie. Po drogach pełzły pojazdy; ich światła żarzyły się niczym iskierki, gdy samochody pierzchały, jakby obawiały się krążących w górze drapieżnych ptaków.
Jesienny wieczór; powietrze zimne i ostre. Zdjął uprzednio skafander i zostawił go w kapsule, która zagrzebała się w piaskowej jamie.
Miał teraz na sobie workowate ubranie, znów powszechnie tu noszone.
Poprzednim razem, gdy wykonywał w tym miejscu swe zadanie, obowiązywał ten sam fason. Czuł dziwną satysfakcję — na tak długo opuścił te rejony, że moda zdążyła zatoczyć krąg. Nie był przesądny, po prostu rozbawił go ten zbieg okoliczności.
Przykucnął i dotknął skalnej krawędzi. Podniósł garść kamyków i roślin; przesiewał je przez palce. Westchnął, wstał, włożył rękawiczki i kapelusz.
Miasto nazywało się Solotol. Mieszkał w nim Tsoldrin Beychae.
Przybysz otrzepał pył z płaszcza — płaszcza starego, mającego pamiątkową wartość, pochodzącego z dalekiej krainy — nasadził na nos bardzo ciemne okulary, wziął niewielką walizeczkę i ruszył w dół, do miasta.
— Dobry wieczór. Czym mogę panu służyć?
— Poproszę o dwa górne piętra.
Recepcjonista patrzył skonfundowany. Pochylił się do przodu.
— Słucham, proszę pana?
— Dwa górne piętra hotelu. Chciałbym je zająć. — Uśmiechnął się. — Niestety, nie dokonałem wcześniejszej rezerwacji.
— Aaa… — Zaniepokojony recepcjonista przeglądał się w ciemnych okularach przybysza. — Dwa…?
— Nie chodzi o pokój ani o apartament, ani o piętro, ale o dwa piętra. I to dwa górne piętra. Jeśli w którymś z pokojów są tam już jacyś goście, proszę ich uprzejmie zachęcić do przeprowadzki na inne piętro. Zapłacę ich rachunki, aż do chwili obecnej.
— Rozumiem — odparł recepcjonista. Nie wiedział, czy ma to wszystko potraktować poważnie. — A… jak długo zamierza pan zostać?
— Bez określania terminu. Zapłacę za miesiąc naprzód. Moi prawnicy przetelegrafują pieniądze jutro przed południem. — Otworzył teczkę, wyjął plik banknotów i położył na kontuarze. — Jeśli pan sobie życzy, za jedną noc zapłacę gotówką.
— Rozumiem. — Urzędnik wpatrywał się w pieniądze. — Proszę wypełnić formularz.
— Dziękuję. Ponadto chciałbym mieć windę do własnej dyspozycji i dostęp na dach. Myślę, że najlepszym rozwiązaniem będzie klucz uniwersalny.
— Tak, oczywiście. Rozumiem. Proszę mi na chwileczkę wybaczyć. — Recepcjonista poszedł po szefa.
Gość uzyskał znaczną zniżkę za te dwa piętra, potem uzgodnił stawkę za korzystanie z windy i dachu. Łącznie dawało to pierwotną sumę, ale po prostu lubił się targować.
— Nazwisko szanownego pana?
— Staberinde — odparł.
Na ostatnim piętrze wybrał sobie narożny apartament, z widokiem na przepastny kanion. Otworzył wszystkie kredensy, szafy, drzwi, poruszał żaluzjami i markizami nad balkonem. Sprawdził łazienkę. Z kranów leciała gorąca woda. Z łazienki wyniósł kilka małych krzeseł, z salonu jeszcze cztery i zaniósł je do sąsiedniego apartamentu. Zapalił wszystkie światła, wszędzie zajrzał.
Oglądał wzory na tapicerce, zasłonach, kotarach, dywanach, freskach. Starannie przyjrzał się meblom. Zadzwonił po jedzenie. Dostarczono je na małym stoliku na kółkach. Pchając stolik przed sobą, pojadał i zwiedzał spokojne pokoje hotelu. Od czasu do czasu zerkał na mały czujnik, który miał wytropić w pomieszczeniach wszelkie urządzenia nadzorujące. Nic takiego nie odkrył.
Przystanął, spojrzał przez okno. Bezwiednie rozcierał sobie nie istniejące już wypukłe znamię nad sercem.
— Zakalwe? — usłyszał słaby głos z piersi. Spojrzał w dół, z kieszeni koszuli wyjął maleńki paciorek. Umieścił go w uchu, zdjął ciemne okulary i włożył je do kieszeni.
— Cześć.
— To ja, Diziet Sma. U ciebie wszystko w porządku?
— Tak. Znalazłem mieszkanie.
— Świetnie. Słuchaj, wyszperaliśmy coś. Nadaje się idealnie!
— Co mianowicie? — Uśmiechnął się, słysząc podniecenie w głosie Smy. Nacisnąwszy guzik, zasunął zasłony.
— Trzy tysiące lat temu żył tu sławny poeta. Wiersze pisywał na woskowych tabliczkach oprawionych w drewniane ramki. Napisał zestaw stu krótkich poematów i zawsze twierdził, że są najlepsze w jego twórczości. Nie udało mu się jednak opublikować tych utworów, postanowił więc zostać rzeźbiarzem. Stopił dziewięćdziesiąt osiem tabliczek, zostawiając pierwszą i setną. Wyrzeźbił z wosku model, zrobił z piasku formę, potem odlew z brązu. Ta rzeźba istnieje do dziś.
— Smo, do czego zmierzasz? — Nacisnął inny guzik, rozchyliły się zasłony. Podobał mu się wydawany przez nie szum.
— Słuchaj! Gdy odkryliśmy Voerenhutz, przeprowadziliśmy wstępne całkowite skanowanie wszystkich planet. Pobraliśmy oczywiście hologram brązowej statuy. Wykryliśmy ślady piasku z pierwotnego odlewu oraz wosk w szczelinach figury.
— I nie był to właściwy wosk.
— Nie pasował do dwóch istniejących tabliczek. WJK całkowicie zakończyła skanowanie, po czym przeprowadziła śledztwo. Poeta, który wykonał rzeźbę, wstąpił do zakonu, a potem został opatem klasztoru. W tym czasie dodano do budynku jedno skrzydło, w którym, zgodnie z legendą, poeta rozpamiętywał dziewięćdziesiąt osiem zniszczonych wierszy. W komnatach znajduje się podwójna ściana — oznajmiła triumfalnie Sma. — Zgadnij, co tam jest.
— Zamurowani nieposłuszni mnisi?
— Wiersze! Tabliczki! — krzyknęła Sma. — W każdym razie większość z nich — dodała spokojniej. — Klasztor opuszczono kilkaset lat temu. Najprawdopodobniej kiedyś jakiś pasterz podpalił mury i kilka tabliczek się stopiło, ale reszta pozostała.
— Czy to wartościowe rzeczy?
— Należą do największych zaginionych skarbów literatury na tej planecie. Uniwersytet w Jarnsaromol, gdzie przebywa ten twój Beychae, przechowuje większość pergaminowych rękopisów poety, dwie tabliczki oraz słynną brązową rzeźbę. Daliby wszystko za pozostałe poematy. Rozumiesz, to doskonale się nadaje.
— Wydaje się niezłe.
— Zakalwe, do diabła, tylko to masz do powiedzenia?
— Dizzy, aż tyle szczęścia nigdy nie trwa długo. To się uśredni.
— Nie bądź takim pesymistą.
— Zgoda. — Westchnął i ponownie zasunął zasłony.
Diziet Sma mruknęła coś rozdrażniona.
— Po prostu chciałam ci to wszystko przekazać. Wkrótce odlatujemy. Dobrej nocy.
Brzęczyk, i połączenie się przerwało. Zaśmiał się smętnie. Nie zdjął malutkiego odbiornika, pozostawił go w uchu jak kolczyk.
Polecił, żeby mu nie przeszkadzano. Gdy zapadł zmrok, nastawił ogrzewanie na maksimum i otworzył wszystkie okna. Obejrzał sąsiednie balkony i rynny; zszedł po murze prawie aż do dołu i wspiął się z powrotem, okrążając fasadę. Sprawdzał wytrzymałość gzymsów, rur, parapetów i występów w murze. Światło paliło się tylko w kilkunastu pokojach. Gdy doszedł do wniosku, że zapoznał się z zewnętrznymi ścianami hotelu, wrócił na swoje piętro.
Usiadł na balkonie z dymiącą misą w dłoniach. Sporadycznie podnosił misę do twarzy i głęboko wciągał powietrze, poza tym spoglądał na roziskrzone miasto i pogwizdywał.
Myślał o tym, że większość miast wygląda jak postaw sukna płasko rozciągnięty. Solotol przypominało natomiast popstrzoną świetlnymi plamkami półotwartą księgę — lekko falującą literę V, opadającą głęboko w geologiczną historię planety. Wysoko, nad kanionem i pustynią, chmury jarzyły się pomarańczowoczerwono, odbijały długi pas miejskiego światła.
Wyobrażał sobie, że z drugiego krańca miasta hotel musi sprawiać dziwne wrażenie: górne piętra rzęsiście oświetlone, dolne prawie zupełnie ciemne.
Sądził, że już zapomniał, jak Solotol, dzięki swemu położeniu w kanionie, jest odmienne od pozostałych metropolii. A jednak i ono przypomina inne miasta, pomyślał. Wszystko jest do siebie podobne.
Gościł w tylu rozmaitych miejscach, napatrzył się na podobieństwa i na różnice. Oba te zjawiska go zadziwiały… a jednak to prawda: Solotol nie różniło się specjalnie od wielu znanych mu metropolii.
Wszędzie gdzie dotarli, galaktyka kipiała życiem i podstawowa karma wciąż jej się odbijała, zupełnie jak to kiedyś opisywała Shias Engin (gdy pomyślał o niej, znowu poczuł dotyk jej skóry i słyszał jej głos).
A jednak podejrzewał, że gdyby Kultura naprawdę chciała, wyszukano by mu spektakularnie odmienne, egzotyczne miejsca. Wyjaśniano mu, że był stworzeniem ograniczonym, przystosowanym do życia na niektórych tylko planetach, w pewnych tylko społeczeństwach i do prowadzenia szczególnych wojen. Nisza wojenna, jak określiła to kiedyś Sma.
Uśmiechnął się ponurawo i głęboko zaczerpnął dymu z narkotycznej misy.
Szedł pustymi arkadami, pustymi schodami, ubrany w znoszony płaszcz przeciwdeszczowy o nieokreślonym fasonie, ale jakby staromodny; oczy przykrywały mu bardzo ciemne okulary. Jego ruchy charakteryzowała oszczędna prostota.
Wszedł na podwórko wielkiego hotelu, które wyglądało zamożnie, a równocześnie było nieco zaniedbane. Ogrodnicy w bezbarwnych kombinezonach grabili liście z powierzchni starego basenu. Patrzyli uparcie na gościa, jakby dając mu do zrozumienia, że nie ma tu prawa przebywać.
Musiał obejść malarzy odnawiających portyk przed westybulem.
Używali specjalnej pośledniej farby, zrobionej według bardzo starych receptur; po dwóch latach farba miała w naturalny sposób wyblaknąć, łuszczyć się i popękać.
W bogato zdobionym westybulu pociągnął za fioletowy sznur przy recepcji. Pojawił się recepcjonista.
— Dzień dobry, panie Staberinde — powitał go z uśmiechem. — Przyjemny spacer?
— Owszem, dziękuję. Proszę o śniadanie na górę.
— Natychmiast, proszę pana.
„Solotol to miasto łuków i mostów. Schody i trotuary wiją się wśród wysokich budynków, ponad rzekami i potokami przechodzą po smukłych wiszących mostach i delikatnych kamiennych łukach. Po nadbrzeżach rzek biegną szosy, zakręcają, prowadzą pod dnem ciągów wodnych lub górą ponad nimi. Linie kolejowe tworzą wielopoziomową plątaninę, znikają w tunelach i grotach, gdzie spotykają się podziemne zbiorniki i drogi. Z pędzących wagonów pasażerowie oglądają gwiazdozbiory świateł odbijających się w ciemnych akwenach, ponad które wychodzą podziemne kolejki linowe i pomosty podziemnych dróg”.
Siedział w łóżku, na poduszce obok położył okulary i jedząc śniadanie, oglądał hotelową reklamówkę. Ściszył dźwięk, gdy odezwał się dzwonek zabytkowego telefonu.
— Halo?
— Zakalwe? — zabrzmiał głos Smy.
— O rety! Nadal tu jesteś?
— Właśnie opuszczamy orbitę.
— Nie czekajcie na moje sprawozdanie. — Pomacał kieszeń koszuli i wyłowił paciorek odbiornika. — Dlaczego używasz telefonu? Nawalił nadajnik?
— Nie, po prostu sprawdzamy, czy można bez problemów dostać się do systemu telefonicznego.
— Rozumiem. To wszystko?
— Nie. Dokładniej namierzyliśmy Beychaego. Na Uniwersytecie w Jarnsaromol przebywa w aneksie czwartym przy bibliotece. To jakieś sto metrów pod miastem, najstaranniej zabezpieczony magazyn uniwersytetu. Dobrze chroniony, pilnowany dodatkowo przez strażników, choć nie są to prawdziwi żołnierze.
— Ale gdzie mieszka, gdzie sypia?
— W mieszkaniu kustosza sąsiadującym z biblioteką.
— Wychodzi czasami na powierzchnię?
— Nie stwierdziliśmy tego.
Gwizdnął.
— To może być utrudnienie, a może nie.
— A u ciebie jak sprawy stoją?
— Nieźle — odparł, pojadając łakocie. — Czekam na otwarcie biur. Zostawiłem wiadomość u prawników, żeby do mnie zadzwonili. Wtedy zacznę hałasować.
— Dobrze. Nie przewiduję trudności. Wydano stosowne instrukcje, powinieneś otrzymać wszystko, co zechcesz. Jeśli będą jakieś problemy, daj znać, a my wyślemy depeszę z wyrazami oburzenia.
— Właśnie, Smo, zastanawiałem się, jak wielkie jest to finansowe imperium Kultury. Ta Korporacja Vanguard.
— Fundacja Vanguard. Dość duże.
— Ale jak duże? Jak daleko mogę się posunąć?
— Nie kupuj rzeczy większych niż państwo. Słuchaj, Cheradenine, możesz sobie pozwolić na wszelkie ekstrawagancje, ale dostarcz nam Beychaego. Jak najszybciej.
— Dobrze, dobrze.
— Teraz odlatujemy, ale będziemy w kontakcie. Pamiętaj, jeśli będzie ci potrzebna pomoc, jesteśmy w pobliżu.
— Dobrze. Do widzenia. — Odłożył słuchawkę i znów włączył dźwięk filmu.
„W ścianach kanionu jest wiele naturalnych i sztucznych jaskiń, tyle niemal co budynków na powierzchni. Znajdują się w nich dawne elektrownie wodne, nadal funkcjonujące. Przetrwało również kilka fabryk i zakładów rzemieślniczych ukrytych w skałach i w iłach, i tylko krótkie kominy na powierzchni pustyni zdradzają ich lokalizację. Wznosząca się rzeka ciepłych dymów komponując się z siecią kanałów ściekowych i rur drenujących, które również niekiedy ukazują się na powierzchni, tworzą złożony deseń w strukturze miasta”.
Zadzwonił telefon.
— Halo?
— Pan Staberinde?
— Tak.
— Dzień dobry. Jestem Kiaplor z…
— Ach, tak, z kancelarii prawniczej.
— Owszem. Dziękuję za wiadomość. Dostałem telegram zapewniający panu pełny dostęp do dochodów i rezerw Fundacji Vanguard.
— Wiem o tym. Czy to pana zadowala, panie Kiaplor?
— Mmm… tak. Telegram stawia sprawę jasno. Ale to bezprecedensowe pełnomocnictwa, zważywszy na rozmiar rachunku. Z drugiej strony, jeśli się zastanowić, Fundacja Vanguard nigdy nie postępowała konwencjonalnie.
— Znakomicie. Najpierw prosiłbym o natychmiastowe przelanie na rachunek hotelu Excelsior kwoty wystarczającej na pokrycie miesięcznego wynajmu dwóch pięter. Potem chciałbym kupić kilka rzeczy.
— Ach, tak. Mianowicie?
Wytarł usta serwetką.
— Na początku ulicę.
— Ulicę?
— Tak. Nic ostentacyjnego, nie musi być długa, ale chcę mieć całą ulicę gdzieś blisko centrum. Mógłby pan szybko poszukać czegoś odpowiedniego?
— Tak… tak, z pewnością możemy zacząć…
— Dobrze. Zadzwonię do pańskiego biura za dwie godziny. Chciałbym mieć wówczas wszelkie dane do podjęcia decyzji.
— Dwie…? Hm… no…
— Tempo jest tu istotne, panie Kiaplor. Proszę zlecić zadanie swym najlepszym ludziom.
— Tak. Bardzo dobrze.
— Znakomicie. Do zobaczenia za dwie godziny.
— Do widzenia.
Znów włączył dźwięk.
„Od setek lat niewiele tu budowano. Solotol to pomnik, instytucja, muzeum. Fabryki zniknęły, mieszkańców nie ma. Przez kilka miesięcy w roku niektóre dzielnice nieco się ożywiają dzięki trzem uniwersytetom, lecz ludzie uważają, że panuje tu atmosfera zastoju. Niektórzy jednak lubią życie w epoce tradycyjnej. W Solotol nie ma niebnego oświetlenia, pociągi poruszają się po żelaznych szynach, a pojazdy naziemne — po ziemi, gdyż zakazane jest latanie w obrębie zabudowań i ponad nimi. To smutne, wiekowe miasto. Znaczne jego połacie są albo w ogóle nie zamieszkane, albo zamieszkane tylko przez część roku.
Formalnie Solotol jest nadal stolicą, lecz nie reprezentuje kultury, do której należy. To teren wystawowy i wielu przyjeżdża tu na zwiedzanie, lecz tylko nieliczni zostają”.
Pokręcił głową, nałożył ciemne okulary i wyłączył ekran.
Poczekał na korzystny wiatr i wystrzelił wielkie kule z banknotów ze starego, ustawionego wysoko na dachu moździerza do fajerwerków.
Papierowe zwitki opadały na ziemię jak płatki mokrego śniegu. Ulicę udekorował flagami, proporcami i balonami, ustawił stoły, krzesła i bufety, oferujące darmowe drinki. Grała muzyka, nad chodnikami porozstawiano markizy, nad bufetami i podium dla orkiestry rozwinięto namioty, choć nie były potrzebne w ten jasny, ciepły jak na tę porę roku dzień. Uśmiechnięty obserwował ludzi przez okno z samego szczytu najwyższego przy tej ulicy budynku.
Poza sezonem tak niewiele działo się w mieście, że uliczna impreza natychmiast przyciągnęła tłumy. Wynajął ludzi do podawania narkotyków, jedzenia i drinków. Wstępu nie miały samochody i smutasy. Ludziom o ponurych minach dawano zabawne maski. Musieli je nosić, aż ich twarze ożywiały się nieco. Wychylił się przez okno i głęboko odetchnął; płuca napełniły mu się odurzającymi dymami z obleganego bufetu na ulicy. Obłok narkotycznych oparów dotarł wysoko, aż tutaj.
Mężczyzna uśmiechnął się pokrzepiony. Wszystko szło doskonale.
Ludzie spacerowali i rozmawiali, roześmiani przekazywali sobie dymiące misy. Słuchali orkiestry, obserwowali tańczących. Krzyczeli „Hura!” za każdym razem, gdy strzelał moździerz; bawiły ich dowcipy polityczne wypisane na ulotkach wręczanych wraz z misami narkotyków, jedzeniem i maskami. Bawiły ich wielkie barwne transparenty wiszące na fasadach obskurnych budynków i w poprzek ulic. Napisy były zabawne lub absurdalne: EKSPERCI? CÓŻ ONI WIEDZĄ? PACYFIŚCI POD ŚCIANĘ! KANONY PRAWA DO KANIONU!
Organizowano gry, konkursy zręcznościowe, rozdawano kwiaty i komiczne kapelusze. Powodzeniem cieszył się stragan uprzejmości, gdzie po uiszczeniu drobnej opłaty każdy mógł usłyszeć, jak jest miły, życzliwy, dobry, skromny, łagodny, umiarkowany, szczery, poważany, przystojny i wesoły.
Zsunął ciemne okulary do tyłu, aż na koński ogon. Spoglądał na dół. Tam, na ulicy, czułby do tego wszystkiego dystans, natomiast z wysokiego piętra widział tych ludzi jako tłum o różnych twarzach — oddaleni, tworzyli jedność, lecz byli na tyle blisko, że ich indywidualne cechy wprowadzały harmonijne urozmaicenie. Bawili się, chichotali, narkotyzowali, wygłupiali, poddawali muzyce, lekko otumanieni nastrojem festynu.
Jego uwagę zwróciły dwie osoby.
Mężczyzna i kobieta spacerowali powoli, rozglądali się wokół. On był wysoki, o krótkich, ciemnych kręconych włosach utrzymanych w artystycznym nieładzie, ubrany elegancko, w jednej ręce trzymał ciemny beret, w drugiej maskę.
Kobieta, szczuplejsza od niego, dorównywała mu wzrostem. Ubrana podobnie do swego towarzysza w niewymuszony ciemnoszary strój z mandalą białej kryzy pod szyją. Czarne, dość proste włosy sięgały jej do ramion. Przechadzała się tak, jakby obserwowało ją wiele par zachwyconych oczu.
Szli obok siebie, ale się nie dotykali; od czasu do czasu któreś się odzywało, lekko skłaniając głowę ku partnerowi i patrząc na stronę, może po to, by spojrzeć na coś, o czym właśnie mówili.
Miał wrażenie, że widział ich zdjęcia na jakimś briefingu na WPS.
Pochylił nieco głowę, by terminal w kolczyku miał dobre ujęcie tamtej pary, i maleńkiemu urządzeniu kazał zrobić nagranie.
Po kilku chwilach kobieta i jej towarzysz zniknęli pod transparentami na końcu ulicy — przespacerowali się wśród rozweselonego tłumu, ale w żadnej zabawie nie wzięli udziału.
Festyn toczył się nadal. Przeszedł krótki deszcz i ludzie skryli się pod markizami, namiotami i w małych domkach; cały czas przybywały nowe osoby, dzieci biegały z barwnymi papierowymi wstęgami, owijały je wokół słupów, ludzi, straganów i stołów; tu i tam pojawiały się kłęby kolorowego pachnącego dymu, a ludzie dusząc się i śmiejąc, rozbiegali się, popychali nawzajem i żartobliwie wygrażali łobuziakom, którzy ciskali dymne bomby.
Stracił zainteresowanie i odszedł od okna. Przysiadł na chwilę na starej zakurzonej skrzyni, w zamyśleniu pocierał dłonią policzek; ledwo podniósł oczy na chmarę balonów ocierających się o okno. Włożył ciemne okulary — obserwowane z wnętrza pokoju balony wyglądały jednakowo.
Zszedł wąskimi schodami, jego buty stukały na starych drewnianych stopniach. Zdjął z poręczy stary płaszcz od deszczu i tylnymi drzwiami wyszedł na boczną ulicę.
Podjechało auto; usiadł z tyłu. Sunęli wśród starych budynków, do końca ulicy, potem skręcili na stromą drogę przecinającą pod kątem prostym ulicę, na której trwał festyn. Minęli ciemny długi samochód — w środku siedziała para z festynu.
Obejrzał się. Ciemne auto ruszyło za nimi.
Powiedział kierowcy, by przyśpieszył; goniące ich auto również jechało szybciej. Schwycił się mocno i obserwował miasto. Śmigali przez starą dzielnicę rządową. Potężne szare budowle ozdobiono rzeźbionymi w murze fontannami i kanałami; woda ściekała po fasadach skomplikowanymi pionowymi strugami jak teatralna kurtyna. Gdzieniegdzie wyrastało trochę zielska. Nie mógł sobie przypomnieć, czy pozwalają tym wodnym ścianom zamarzać czy też wyłączają je lub dodają jakiegoś przeciwzamarzacza. Przy wielu budynkach stały rusztowania, robotnicy czyścili zniszczone kamienie; odwracali głowy, by popatrzyć na dwa duże samochody gnające po ulicach.
Mocniej uchwycił się rączki z tyłu samochodu; zaczął przebierać w ogromnym zbiorze kluczy.
Zatrzymali się w starej wąskiej uliczce, w pobliżu wielkiej rzeki. Wyszedł błyskawicznie z samochodu i pośpieszył ku małemu wejściu do wysokiego budynku. Wszedł, zamknął drzwi, lecz nie na klucz. Śledzące ich auto właśnie wjechało w uliczkę. Zszedł po schodkach, pootwierał kilka zardzewiałych bram. Gdy dotarł na sam dół budynku, zobaczył na peronie czekający wagonik kolejki linowej. Otworzył drzwi, wsiadł, popchnął dźwignię.
Nastąpiło szarpnięcie, po czym kolejka dość gładko ruszyła w górę.
Widział przez tylne okno, że młody mężczyzna, a potem kobieta weszli na peron. Uśmiechnął się; patrzyli na znikający w tunelu wagonik.
Gładką pochylnią wyjechał na powierzchnię.
W miejscu gdzie wagonik jadący do góry mija się ze zjeżdżającym, wyszedł na zewnętrzną platformę i przesiadł się do drugiego wagonika kolejki, która pomknęła napędzana dodatkowym ciężarem wody zgromadzonej w swych zbiornikach, pobranej ze strumienia przy górnej stacji. Trochę odczekał, przejechał ćwierć drogi z powrotem na dół, potem wyskoczył na schody przy torach. Wspiął się po długiej metalowej drabinie do sąsiedniego budynku.
Na górze, nieco spocony, zdjął stary płaszcz, przewiesił go przez ramię i poszedł do hotelu.
Pokój biały, nowocześnie urządzony, miał duże okna. Meble zespolone były z wyłożonymi plastikiem ścianami, światło padało z wypukłości na jednospadowym dachu. Młody mężczyzna obserwował pierwszy tej zimy śnieg, lecący miękko na szare miasto. Szybko zapadał zmierzch.
Na białej kanapie, twarzą do dołu, leżała kobieta; łokcie miała szeroko rozsunięte, dłonie złożone pod obróconym na bok policzkiem, oczy zamknięte. Jej blade naoliwione ciało z pozorną brutalnością ugniatał silny masażysta o pooranej szramami twarzy i siwych włosach.
Mężczyzna przy oknie obserwował śnieżycę na dwa sposoby. Po pierwsze, patrzył na całość, oczyma utkwionymi w jeden nieruchomy punkt — wir, kurzawa poruszana lekkim wiatrem. Śledził również indywidualne płatki; wysoko, w mglistej galaktyce, szarej na szarym tle, wybierał wzrokiem pojedynczą śnieżynkę i wędrował za nią przez spokojnie spadające kłębowisko.
Osiadały na czarnym parapecie na zewnątrz, gromadziły się, niezauważalnie tworzyły miękki biały zwał; inne uderzały w szybę, przywierały na chwilę, potem zdmuchnięte wiatrem spadały w dół.
Kobieta, lekko uśmiechnięta, leżała jakby uśpiona; rysy jej twarzy zmieniały się pod wpływem sił, jakie na jej plecy, ramiona i boki wywierały ręce siwego masażysty. Pokryta oliwą skóra przemieszczała się tam i z powrotem, silne palce sunęły po niej bez tarcia, nie tworzyły fałdek ani zmarszczek, działały jak łagodne morze na podwodną trawę.
Pośladki kobiety przykrywał czarny ręcznik, rozsypane luźno włosy zasłaniały częściowo twarz; owale jasnych piersi rozpłaszczyły się pod zadbanym ciałem.
— Co więc trzeba zrobić?
— Musimy więcej wiedzieć.
— To stara prawda. Wróćmy do naszej konkretnej sprawy.
— Możemy kazać go deportować.
— Za co?
— Nie musimy podawać powodu, choć łatwo coś wymyślimy.
— To może wywołać wojnę, nim będziemy do niej gotowi.
— Cisza, nie powinniśmy teraz mówić o tej „wojnie”. Oficjalnie mamy świetne stosunki ze wszystkimi członkami naszej Federacji. Nie ma powodu do obaw. Całkowicie panujemy nad sytuacją.
— Stwierdził rzecznik prasowy. Uważasz, że powinniśmy się go pozbyć?
— Byłoby to chyba najmądrzejsze rozwiązanie. Lepiej niech nam nie przeszkadza. Mam wrażenie, że wyznaczono mu tu jakieś zadanie. Ma pełny dostęp do forsy Fundacji Vanguard. Ta tajemnicza i uparta organizacja przez trzydzieści lat utrudniała nam każdy krok. Tożsamość i miejsce pobytu jej właścicieli i zarządu to jeden z największych sekretów skupiska. Mają nieograniczone zasoby. I teraz nagle pojawia się ten facet, wydaje pieniądze z plebejską ekstrawagancją i zachowuje się ostentacyjnie, choć kokietująco skrycie… akurat wtedy, gdy może to się okazać wyjątkowo niewygodne.
— Może Fundacja Vanguard to on?
— Nonsens. Jeśli to w ogóle ktoś ważny, to raczej wścibski obcy lub poczciwy mechanizm napędzany sumieniem jakiegoś zmarłego potentata albo kopią ludzkiej osobowości. Albo to znarowiona maszyna, przypadkowo obdarzona świadomością, pozbawiona teraz nadzoru. Wszelkie inne możliwości zostały przez te lata wykluczone. Ten Staberinde to kukiełka. Wydaje pieniądze jak rozkapryszone dziecko, które boi się, że podobna hojność długo nie potrwa. Zachowuje się jak wieśniak, który wygrał na loterii. Zbuntowany. Ale, powtarzam, jest tu nie bez przyczyny.
— Jeśli go zabijemy i okaże się, że to ktoś ważny, możemy w ten sposób wywołać wojnę, a na to jeszcze za wcześnie.
— Możliwe, ale uważam, że musimy zrobić coś nieoczekiwanego, przynajmniej po to, by dowieść, że jesteśmy ludźmi, by wykorzystać naszą naturalną przewagę nad maszynami.
— Zgoda, ale czy on nie mógłby być dla nas użyteczny?
— Owszem.
Mężczyzna przy oknie uśmiechnął się do swego odbicia w szybie, na parapecie wystukiwał delikatny rytm.
Kobieta cały czas miała zamknięte oczy, jej ciało poruszało się pod wpływem regularnych uderzeń rąk masażysty.
— Zaraz, zaraz, były jakieś powiązania między Beychaem a Fundacją Vanguard. Jeśli to tak właśnie się sprawy mają…
— Jeśli to tak… wówczas może uda nam się pozyskać Beychaego, wykorzystując tego Staberinde.
Mężczyzna przyłożył palec do okna i przejechał dróżką, którą na zewnątrz szyby wędrowała opadająca śnieżynka. Zezował przy tym.
— Możemy…
— Co?
— Zastosować system Dehewwoffa.
— Kogo? Wyjaśnij.
— System Dehewwoffa karania chorobą. Stopniowana kara główna. Im cięższe przestępstwo, tym poważniejsza choroba, jaką zaraża się sprawcę. Za drobne przewinienia — gorączka, utrata energii życiowej i wydatki na leczenie. Za większy występek — atak dolegliwości trwający miesiące, ból i długa rekonwalescencja, wysokie rachunki i ani krzty współczucia, czasami pozostają znamiona. Za naprawdę okropne zbrodnie — zainfekowanie chorobą nieuleczalną, śmierć prawie pewna, choć możliwa jest boska interwencja i cudowne wyzdrowienie. Oczywiście, im z niższej klasy ktoś pochodzi, tym dotkliwsza kara, zważywszy na silniejszą budowę pracowników fizycznych. Kombinacje dolegliwości i odradzające się szczepy bakteryjne pozwalają na stosowanie wymyślnych wariantów.
— Wróćmy do naszego problemu.
— I nie podobają mi się te jego ciemne okulary.
— Powtarzam, wracajmy do problemu.
— …musimy więcej wiedzieć.
— Wszyscy tak mówią.
— Sądzę, że powinniśmy z nim porozmawiać.
— Tak. Potem go zabijemy.
— Powoli. Pomówimy z nim. Znajdziemy go i zapytamy, czego tu chce i kim jest. Zachowamy się spokojnie i rozważnie, nie zabijemy go, jeśli nie będzie to konieczne.
— O mało z nim nie porozmawialiśmy.
— Bez obrazy. To było niedorzeczne. Nie jesteśmy tu po to, by gonić samochody i biegać za głupimi pustelnikami. Zaplanujemy, pomyślimy. Wyślemy liścik do tego dżentelmena do hotelu…
— Do Excelsiora. Można by oczekiwać, że takie szacowne miejsce nie da się zbyt łatwo zwieść pieniędzmi.
— To prawda. A potem pójdziemy do niego lub skłonimy go, by przyszedł do nas.
— Z pewnością nie powinniśmy do niego iść. A z kolei on może odmówić przyjścia do nas. Szkoda, że… Z powodu nieprzewidzianych… Wcześniejsze zobowiązania uniemożliwiają mi… Chyba nie byłoby to zbyt mądre akurat teraz, może później… Wyobrażasz sobie, jak byłoby to poniżające?
— Ach, dobrze już. Zabijemy go.
— Dobrze, w każdym razie spróbujemy go zabić. Jeśli przeżyje, pogadamy z nim. Jeśli przeżyje, sam zechce z nami pogadać. Rozsądny plan. Musi się zgodzić. Nie mamy wyboru, to czysta formalność.
Kobieta zamilkła. Siwowłosy mężczyzna podnosił i opuszczał jej pośladki swymi wielkimi dłońmi; na jego twarzy, między szramami, pojawiły się strugi potu o dziwnych kształtach; dłonie krążyły i przesuwały się po pośladkach kobiety, a ona przygryzła dolną wargę lekko, tak jak lekko poruszała ciałem w słodkim udawaniu, w płaskich uderzeniach o białą powierzchnię.
Śnieg padał.
VII
— Wiesz — mówił do kamienia — mam okropnie przykre wrażenie, że umieram… ale z drugiej strony, jeśli się nad tym zastanowić, wszystkie moje uczucia w tej chwili są dość przykre. Co o tym sądzisz?
Nie doczekał się odpowiedzi.
Uznał wcześniej, że kamień jest ośrodkiem wszechświata, że może to udowodnić, ale kamień nie chciał zaakceptować swego tak ważnego miejsca w ogólnym porządku rzeczy, więc on tymczasem mówił do siebie. Mógł też zwracać się do ptaków lub owadów.
Znowu wszystko zapulsowało. Fale, chmary ptaków — padlinożerców — namierzały go, otaczały coraz ciaśniej, coraz bliżej, więziły mu umysł i usuwały po kawałku, jakby karabin maszynowy odstrzeliwał kawałki zgniłego owocu.
Spróbował odpełznąć niepostrzeżenie; wiedział, co zdarzy się za chwilę: jego życie zamigocze mu przed oczyma. Co za przerażająca myśl.
Na szczęście powróciły do niego tylko strzępy, jakby obrazy odzwierciedlały jego zrujnowane ciało, i wspomniał na przykład, jak siedzi w barze na jakiejś małej planecie; ma ciemne okulary, które współgrają dziwnie z zaciemnionymi oknami; wspomniał miejsce, gdzie wiatry były tak przykre, że ich siłę mierzono liczbą wywracanych co noc ciężarówek; wspomniał bitwę czołgów na wielkich polach porośniętych jednym gatunkiem roślin, polach jak morza trawy, wspomniał szaleństwo, desperację, dowódców stojących na czołgach i pełzające powoli połacie płonących łanów, gorejące całą noc, rozszerzającą się ciemność, otoczoną ogniem… wojna wybuchła z powodu tych uprawnych obszarów i one były główną zdobyczą, ale w walkach zostały zniszczone; pamiętał wijące się, bezgłośne zwoje węża do hydrantu, igrające pod wodą zalaną światłem reflektorów; wspomniał bezkresną biel i ruchy tektoniczne zderzających się, trących o siebie wielkich lodowych płyt — gorzki koniec stuletniego uśpienia.
Oraz ogród. Wspomniał ogród. I krzesło.
— Wrzeszcz! — wrzasnął i zaczął uderzać rękoma, starając się nabrać pędu, by wylecieć w górę, w powietrze i oddalić się od… od… nie wiedział od czego. Nie przesuwał się jednak; jego ramiona, bijąc, odskrobały trochę kulek guana, lecz cierpliwe ptaki zacieśniały pierścień — czekały na jego śmierć, nie zwiedzione obserwowały ten pokaz niestosownie ptasiego zachowania.
— Och, dobrze — wymamrotał i opadł na plecy. Trzymał się za pierś i patrzył w kojące niebieskie niebo. A cóż przerażającego może być w jakimś tam krześle? Znowu zaczął pełznąć.
Przeciągnął się wokół kałuży, wydrapując ścieżkę przez ciemne kulki ptasich odchodów, a potem w pewnym miejscu skręcił ostro ku wodom jeziora. Oddalił się tylko trochę, zatrzymał, zawrócił i znów poszedł wzdłuż kałuży, drapaniem odgarniając kulki guana, przepraszając małe owady, które niepokoił. Gdy dotarł do miejsca, gdzie był już wcześniej, zatrzymał się i ocenił sytuację.
Ciepły wietrzyk przyniósł znad jeziora woń siarki.
…I znowu znalazł się w ogrodzie, wspominał zapach kwiatów.
Był sobie kiedyś wielki dom. Stał w połowie drogi między morzem a górami, w posiadłości otoczonej z trzech stron szeroką rzeką. Były tu stare lasy i dobrze zagospodarowane pastwiska; wśród wzgórz pełnych płochliwych, dzikich zwierząt wiły się ścieżki i strumienie poprzecinane mostkami; stały tam altanki, pergole, ukryte w rowach płoty, sielskie domki, gdzieniegdzie srebrzyły się ozdobne jeziorka.
Przez lata, przez pokolenia, w wielkim domu urodziło się i wychowało wiele dzieci; bawiły się we wspaniałych ogrodach. Nas interesuje czworo z nich; ich historia stała się ważna dla ludzi, którzy nigdy nie widzieli tego domu ani nie słyszeli nazwiska mieszkającej tam rodziny.
Dwoje z tych dzieci to siostry o imionach Darckense i Livueta; jeden z chłopców to ich starszy brat zwany Cheradenine; wszyscy nosili rodzinne nazwisko Zakalwe. Czwarte dziecko nie było z nimi spokrewnione, lecz pochodziło z rodziny od dawna sprzymierzonej z ich rodziną; zwali go Elethiomel.
Starszy chłopiec, Cheradenine, pamiętał tamtą krzątaninę, kiedy zapłakana matka Elethiomela przybyła do wielkiego domu, gruba od dzieciaka, otoczona zabieganą służbą, postawnymi strażnikami i łkającymi pokojówkami. Przez kilka dni cały dom zajęty był kobietą z dzieckiem w łonie. Jego siostry bawiły się beztrosko, korzystając ze zmniejszonej czujności niań i strażników, a Cheradenine już nie lubił nie narodzonego niemowlaka.
Oddział królewskiej konnicy przybył do domu tydzień później i chłopiec zapamiętał, jak ojciec stoi na szerokich, prowadzących na dziedziniec stopniach i mówi coś spokojnym tonem. Pamiętał, jak ludzie ojca biegną i zajmują pozycje przy oknach. Pobiegł szukać matki. Biegł korytarzami z wysuniętą przed siebie ręką, jakby trzymał cugle. Drugą dłonią klepał się po biodrze, wydając klaskający odgłos, „raz, dwa, trzy!”, „raz, dwa, trzy!” Udawał kawalerzystę. Znalazł matkę z kobietą, która miała dziecko w środku; kobieta płakała, a jego wygoniono.
Chłopiec urodził się tamtej nocy, przy wtórze wrzasków.
Cheradenine zauważył, że po tym wydarzeniu atmosfera w domu bardzo się zmieniła: naraz wszyscy się trochę uspokoili, choć stali się jeszcze bardziej zajęci niż przedtem.
Przez kilka lat mógł dręczyć młodszego chłopca, ale potem Elethiomel, który rósł szybciej od niego, zaczął mu oddawać i między obu chłopcami ukształtowało się niełatwe przymierze. Uczyli ich prywatni nauczyciele; Cheradenine stopniowo zdał sobie sprawę, że ich ulubieńcem był Elethiomel, chwytający wszystko szybciej od niego, zawsze chwalony za swe zdolności, tak wcześnie rozwinięte, zawsze zwany uczniem bystrym, inteligentnym i zaawansowanym. Cheradenine usiłował mu dorównać i zyskał trochę uznania za to, że się nie poddaje, lecz wydawało się, iż nikt naprawdę tego nie docenia. Instruktorzy sztuk wojennych mieli na temat swych podopiecznych zdania bardziej podzielone: Cheradenine był lepszy w zapasach i w walce na ciosy; Elethiomel lepiej władał pistoletem i białą bronią (pod właściwym nadzorem; chłopcy czasami się zapominali), choć niewykluczone, że Cheradenine dorównywał mu w operowaniu nożem.
Siostry kochały obu chłopców, nie wyróżniając żadnego z nich.
Wszyscy wspólnie bawili się podczas długich letnich sezonów i krótkich chłodnych zim. Wyłączywszy pierwszy rok po urodzinach Elethiomela, wiosnę i jesień spędzali w wielkim mieście, gdzie rodzice Darckense, Livuety i Cheradenine’a utrzymywali wysoki, miejski dom. Dzieci nie lubiły tamtego miejsca: ogród był mały, a parki zatłoczone. Gdy przebywali w mieście, matka Elethiomela zawsze cichła, płakała częściej, a co kilka dni oddalała się, podekscytowana. Powracała we łzach.
Byli kiedyś w mieście, jesienią. Dzieci trzymały się z dala od zdenerwowanych dorosłych, gdy do domu zawitał posłaniec.
Słysząc wrzaski, porzuciły swą wojnę na niby i wybiegły z dziecinnego pokoju na podest schodów. Zerkały przez balustradę na dół, na wielki hali, gdzie stał posłaniec. Głowę miał spuszczoną, a matka Elethiomela wrzeszczała i zawodziła. Rodzice Cheradenine’a, Livuety i Darckense podtrzymywali ją i przemawiali uspokajająco. W końcu ich ojciec gestem odprawił posłańca, a rozhisteryzowana kobieta opadła cicho na podłogę, ze zmiętą kartką w ręce.
Wtedy ojciec spojrzał na górę i zobaczył dzieci, lecz patrzył na Elethiomela, nie na Cheradenine’a. Wkrótce posłano ich wszystkich do łóżek.
Po kilku dniach wrócili do domu na wsi; matka Elethiomela płakała cały czas i nigdy nie schodziła na posiłki.
— Twój ojciec był mordercą. Uśmiercili go, ponieważ zabił mnóstwo ludzi.
Cheradenine siedział z nogami zwisającymi z kamiennego parapetu.
Panowała piękna pogoda i drzewa w ogrodach wzdychały na wietrze.
Siostry śmiały się i chichotały, zbierając kwiaty z klombów pośrodku kamiennej łodzi. Kamienny statek stał w zachodnim jeziorze, połączony z ogrodem krótką kamienną groblą. Przez pewien czas bawili się w piratów, a potem rozpoczęli badanie klombów na wyższym z dwu pokładów łodzi. Cheradenine miał przy sobie kamyki i rzucał je kolejno na dół w spokojną toń, wywołując fale, które tworzyły jakby tarczę łuczniczą. Próbował trafiać zawsze w to samo miejsce.
— Nic podobnego — oznajmił Elethiomel, kopiąc kamienny parapet i spoglądając w dół. — Był dobrym człowiekiem.
— Jeśli był dobry, dlaczego król kazał go zabić?
— Nie wiem. Ludzie musieli o nim opowiadać różne historie. Kłamstwa.
— Ale król jest chytry — oznajmił triumfalnie Cheradenine, wrzucając następny kamyk w rozchodzące się kręgi fal. — Najchytrzejszy ze wszystkich. Dlatego właśnie jest królem. On by naprawdę wiedział, gdyby mu kłamali.
— Nieważne — upierał się Elethiomel. — Mój ojciec nie był złym człowiekiem.
— Był, a twoja matka musiała być też strasznie niegrzeczna, bo nie zabroniliby jej opuszczać pokoju.
— Nie była niegrzeczna! — Elethiomel podniósł wzrok na drugiego chłopca i poczuł, jak coś wzbiera w jego czaszce, za oczyma i nosem. — Jest chora. Nie może wychodzić z pokoju.
— To ona tak mówi — odparł Cheradenine.
— Patrzcie, ile kwiatów! Zrobimy perfumy! Chcecie pomóc? — Dwie siostry podbiegły do nich z tyłu, z naręczami kwiecia. — Elly… — Darckense próbowała wziąć Elethiomela za rękę.
Odepchnął ją.
— Och, Elly… Sheri, no, proszę cię — powiedziała Livueta.
— Ona nie była niegrzeczna! — krzyknął do odwróconego drugiego chłopca.
— By-ła, by-ła — odparł śpiewnie Cheradenine i rzucił do jeziora następny kamyk.
— Nie była! — wrzasnął Elethiomel, podbiegł i z rozpędu pchnął mocno drugiego chłopca w plecy.
Cheradenine zawył i spadł z rzeźbionego parapetu. Uderzył głową w kamienie. Dziewczynki wrzasnęły.
Elethiomel wychylił się i zobaczył, jak Cheradenine z pluskiem wpada w środek koncentrycznych fal, znika, znowu wypływa, a potem unosi się na wodzie twarzą do dołu.
Darckense wrzasnęła.
— Och, Elly, nie! — Livueta upuściła kwiaty i pobiegła ku schodom.
Darckense wrzeszczała nadal. Przykucnęła, kwiaty przyciskała do piersi.
— Darkle! Biegnij do domu! — krzyczała Livueta ze schodów.
Elethiomel patrzył, jak chłopiec w wodzie porusza się nieco, wypuszczając bańki. Kroki Livuety stukały na pokładzie. Darckense wciąż wrzeszczała.
Na chwilę zanim dziewczyna skoczyła w płytką wodę, by wyciągnąć brata, Elethiomel zmiótł ręką pozostałe kamyki z parapetu. Zagrzechotały i wpadały z pluskiem wokół chłopca.
Nie, nie o to chodziło. To musiało być coś znacznie gorszego. Był pewien, że pamiętał coś o krześle (pamiętał również coś o łodzi, ale to również nie bardzo się zgadzało). Próbował myśleć o najgorszych rzeczach, które mogą wydarzyć się na krześle, i odrzucał je kolejno, gdyż — o ile mógł sobie przypomnieć — nie przytrafiły się one ani jemu, ani nikomu z jego znajomych. W końcu doszedł do wniosku, że jego fiksacja na temat pojęcia krzesła to sprawa przypadku; tak się akurat złożyło, że wypadło na krzesło, i tyle.
Były również imiona; imiona, których niegdyś używał; wymyślone imiona, które nie należały do niego naprawdę. Tylko pomyśleć, że nazywają go jak jakiś statek! Co za głupia osoba, co za niegrzeczny chłopiec; to właśnie próbował zapomnieć. Nie wiedział, nie rozumiał, jak mógł być taki głupi. Teraz wszystko wydawało się jasne, oczywiste.
Chciał zapomnieć o statku; chciał pogrzebać tę sprawę, by nie mógł się już nazywać tak jak ten statek.
Teraz zdał sobie sprawę, dopiero teraz zrozumiał, kiedy stało się za późno, by coś z tym zrobić.
Ach, sam sprawił, że robiło mu się niedobrze.
Krzesło, statek, coś… coś innego. Zapomniał.
Chłopcy uczyli się pracy z metalem, dziewczęta — garncarstwa.
— Ale my nie jesteśmy wieśniakami ani… ani…
— Rzemieślnikami — podpowiedział Elethiomel.
— Nie spierajcie się, tylko uczcie obróbki materiałów — oznajmił obu chłopcom ojciec Cheradenine’a.
— Ale to pospolite!
— Tak jak umiejętność pisania czy operowania liczbami. Przez biegłość w tych sprawach nie staniecie się urzędnikami, tak jak praca z żelazem nie uczyni z was kowali.
— Ale…
— Róbcie, jak wam kazano. Jeśli macie ambicje wojskowe, jak obydwaj twierdzicie, spróbujcie na lekcjach sporządzać ostrza i pancerze.
Chłopcy spojrzeli po sobie.
— Może byście również zechcieli przekazać swemu nauczycielowi języka pytanie, czy jest do przyjęcia, by młodzi, dobrze wychowani ludzie zaczynali prawie każde zdanie nieszczęsnym słowem „ale”. To wszystko.
— Dziękuję, panie.
— Dziękuję, panie.
Na zewnątrz przyznali, że mimo wszystko praca z metalem nie jest taka zła.
— Ale musimy powiedzieć Nochalowi o tym „ale”. Każe nam za karę pisać zdania!
— Nie, nie powiemy. Twój stary powiedział, że „może byśmy zechcieli przekazać” Nochalowi. To nie znaczy, że polecił nam przekazać.
— Racja.
Livueta też chciała się zająć pracą w metalu, ale ojciec zabronił, gdyż to nie wypadało. Upierała się. Nie ustępował. Dąsała się. Poszli na kompromis — stolarstwo.
Chłopcy robili noże i miecze, Darckense — garnki, Livueta meble do letniego domku w głębi posiadłości. Właśnie w tym domku Cheradenine odkrył…
Nie, nie, nie, nie chciał o tym myśleć, dosyć. Wiedział, co będzie dalej.
Do cholery, wolałby raczej pomyśleć o innym przykrym okresie, o dniu, w którym wzięli ze zbrojowni pistolet…
Nie. W ogóle nie chciał myśleć. Próbował przestać o tym myśleć, waląc głową o podłoże, gapiąc się na szaleńczo niebieskie niebo i bijąc głową w górę i w dół, w górę i w dół o jasne łupki, na których już nie było kulek guana, ale to zbyt bolało, kamienie ustępowały, a on nie miał nawet dość siły, by odpędzić upartą pstrą muchę, więc przestał.
Gdzie się znajdował?
Ach, tak, krater, zatopiony wulkan… jesteśmy w kraterze; stary krater starego wulkanu, od dawna nieczynny, napełniony wodą; w środku krateru wysepka; a on z wysepki patrzył na ściany krateru i był mężczyzną, a nie dzieckiem, i był naprawdę miłym człowiekiem, i umierał na wysepce, i…
— Wrzasnąć? — zapytał.
Niebo z powątpiewaniem spojrzało na dół.
Było niebieskie.
Pomysł, by zabrać pistolet, poddał Elethiomel. Zbrojownia była wówczas otwarta, lecz strzeżona. Dorośli, cały czas czymś zajęci i zaniepokojeni, mawiali o odesłaniu dzieci. Lato minęło, a oni nadal nie pojechali do miasta. Nudzili się.
— Moglibyśmy uciec.
Szurali nogami po opadłych liściach na ścieżce przecinającej posiadłość. Elethiomel mówił cicho. Obecnie nie mogli nawet spacerować bez ochrony — strażnicy kroczyli trzydzieści kroków przed i dwadzieścia za nimi. Czy z taką obstawą można się dobrze bawić? Blisko domu pozwolono im poruszać się bez nadzoru, ale to było jeszcze nudniejsze.
— Nie bądź niemądra — powiedziała Livueta.
— Nie jestem niemądra — odparła Darckense. — Poszlibyśmy do miasta, znaleźli przynajmniej jakieś zajęcie.
— Masz rację — przyznał Cheradenine. — Mielibyśmy co robić.
— Po co chcecie iść do miasta? — spytała Livueta. — Tam może być niebezpiecznie.
— A tu nudy na pudy — stwierdziła Darckense.
— Tak, racja — przytaknął Cheradenine.
— Moglibyśmy wziąć łódź i odpłynąć — zasugerował Cheradenine.
— Nie trzeba nawet żeglować ani wiosłować — zauważył Elethiomel.
— Musielibyśmy tylko odepchnąć łódź, a i tak w końcu dotarlibyśmy do miasta.
— Ja nie pójdę — powiedziała Livueta, kopiąc kupę liści.
— Och, Liwy, przynudzasz — odparła Darckense. — Chodźże. Musimy trzymać się razem.
— Nie pójdę — powtórzyła Livueta.
Elethiomel zacisnął wargi. Kopnął ogromną kupę liści. Wystrzeliły w powietrze jak eksplozja. Strażnicy odwrócili się nagle, potem uspokojeni spojrzeli gdzie indziej.
— Musimy coś zrobić — powiedział, patrząc na ochroniarzy i podziwiając wielkie automatyczne karabiny, które tamtym wolno było nosić.
Jemu nigdy nie pozwolono dotknąć naprawdę dużej broni ręcznej. Bawił się tylko małokalibrowymi pistoletami i lekkimi karabinkami.
Złapał jeden z liści spadających tuż przy jego twarzy.
— Liście. — Odwracał liść przed oczyma. — Drzewa są głupie — oświadczył pozostałym.
— Oczywiście — zgodziła się Livueta. — Nie mają nerwów ani mózgu, prawda?
— Nie to miałem na myśli — odrzekł, miażdżąc liść w dłoniach. — Chciałem powiedzieć, że liście to tak głupi pomysł. Tyle marnotrawstwa każdej jesieni. Drzewo, które zachowywałoby liście, nie musiałoby wypuszczać nowych. Wyrosłoby większe niż cała reszta; zostałoby królem drzew.
— Ale liście są piękne! — zauważyła Darckense.
Elethiomel pokręcił głową, wymienił spojrzenia z Cheradeninem.
— Dziewczyny! — zaśmiał się szyderczo.
Zapomniał, jak brzmi inne określenie krateru; istniało słowo na krater, na wielki krater wulkaniczny, z pewnością było jeszcze jedno słowo, na pewno istniała inna nazwa, odłożyłem to słowo na minutę i jakiś sukinsyn mi je gwizdnął, sukinsyn… gdybym tylko mógł je znaleźć ja… ja po prostu odłożyłem je przed minutą…
Gdzie był wulkan?
Wulkan znajdował się na wielkiej wyspie śródlądowego morza, gdzieś tam.
Rozejrzał się po odległych, wysokich ścianach krateru, próbując sobie przypomnieć, gdzie było to gdzieś tam. Poruszył się, zabolało go ramię — w to miejsce dźgnęli go rabusie. Spróbował chronić ranę, odpędzając sykaniem obłoki much, lecz był pewien, że zdążyły już złożyć jajka.
(Niezbyt blisko serca; przynajmniej nadal ją tam nosił i trochę potrwa, nim zakażenie dotrze aż tak daleko. Wtedy już będzie martwy, gdy znajdą drogę do jego serca i do niej.)
Ale dlaczego nie? No, dalej, rozgośćcie się, robaczki, jedzcie, nasyćcie swój głód; najprawdopodobniej i tak będę martwy, zanim się wyklujecie, i oszczędzę wam udręki i bólu, nie próbując was wydrapywać… Kochane robaczki, słodziutkie robaczki. (Sam jestem słodziutki; to ja będę zjadany.)
Przerwał i myślał o stawku, o małej kałuży, wokół której krążył jak schwytany kamień wokół planetki. Kałuża znajdowała się na dnie obniżenia i wydawało mu się, że wciąż próbuje uciec od śmierdzącej wody, szlamu i much, które się tam kłębiły, i od ptasich odchodów, przez które ciągle pełzł… Nie udawało mu się: miał wrażenie, że wciąż tu wraca, ale myślał o tym bardzo dużo.
Kałuża była płytka, błotnista, kamienista i śmierdząca; ohydna i rozdęta poza swe zwykłe granice rzygowinami i krwią, które w nią wlał. Chciał odejść, oddalić się stamtąd na dobre. Potem wysłałby eskadrę ciężkich bombowców.
Znowu zaczął pełznąć wokół stawku, poruszając kulki guana i niepokojąc owady. W pewnym miejscu kierował się precz, ku jezioru, a potem sunął z powrotem, z powrotem do tego samego miejsca co przedtem i zatrzymywał się, patrząc na kałużę i kamień.
Co przedtem robił?
Pomagał miejscowym, jak zwykle. Uczciwy ekspert, doradca; świrusów trzymał na dystans, pozostałych zmieniał w grzecznych ludzi. Potem dowodził małą armią. Ale oni uznali, że ich zdradził, a oddziały szkoli po to, by stanowiły oparcie dla jego władzy. Więc w przededniu zwycięstwa, w tym samym momencie, gdy w końcu zaatakował Sanktuarium, oni także uderzyli na niego.
Zabrali go do kotłowni, odarli z ubrania; uciekł, lecz po schodach tupotali już żołnierze, więc musiał biec. Musiał wejść do rzeki, gdzie tamci znowu go osaczyli. Nurkował, omal się nie utopił. Prądy go pochwyciły, a on obracał się leniwie… obudził się rano, pod osłoną mechanizmu kotwicznego wielkiej barki rzecznej; nie miał pojęcia, jak się tam dostał. Z rufy barki zwisała lina — mógł się tylko domyślać, że się na nią wspiął. Nadal bolała go głowa.
Zabrał trochę odzieży suszącej się na sznurku za osłoną kotwicy, lecz go zauważono. Skoczył razem z ubraniem za burtę, popłynął do brzegu. Nadal na niego polowano i cały czas spychano coraz dalej od miasta i Sanktuarium, gdzie Kultura mogłaby go szukać. Całymi godzinami próbował wymyślić, jak się z nimi skontaktować.
Jechał właśnie na skradzionym wierzchowcu, nad brzegiem napełnionego wodą krateru wulkanu, gdy napadli go rabusie. Zbili, zgwałcili, przecięli ścięgna nóg i wrzucili w śmierdzące, zabarwione na żółto wody jeziora kraterowego. Potem, gdy płynął samymi rękami, wlokąc za sobą bezużyteczne nogi, ciskali w niego kamieniami.
Wiedział, że jakiś kamień trafi go prędzej czy później, spróbował więc zastosować coś z fantastycznego szkolenia Kultury: szybko zrobił hiperwentylację i zanurkował. Czekał tylko parę sekund. Wielki kamień plusnął w wodę, w linię baniek pozostawioną przez niego podczas nurkowania. Gdy kamień zbliżył się do niego, objął go jak kochanek i pozwolił się wciągnąć głęboko w ciemność jeziora. Wyłączył się, stosując wyuczoną metodę, lecz nie martwił się zbytnio, że metoda może nie zadziałać i nigdy już się nie obudzi.
Nurkując, pomyślał: dziesięć minut. Zbudził się w miażdżącej ciemności. Wspomniał swoją sytuację, wyciągnął ręce spod kamienia. Odepchnął się nogami, ku światłu, lecz nic się nie zdarzyło. Użył ramion.
W końcu powierzchnia obniżyła się ku niemu. Powietrze nigdy nie smakowało słodziej.
Ściany jeziora kraterowego wznosiły się pionowo. Mała skalista wysepka stanowiła jedyne miejsce, dokąd można by płynąć. Gdy młócąc rękoma wypełzał na brzeg, z wysepki pofrunęły w górę skrzeczące ptaki.
Dobrze, że to nie mnisi mnie znaleźli, myślał, wciągając się na brzeg przez guano. Wtedy dopiero byłbym w kłopotach.
Choroba kesonowa zaczęła się kilka minut później — kwas wsączał się powoli w każdy staw. Żałował, że mnisi go jednak nie dopadli.
A jednak — mówił do siebie, by nie myśleć o bólu — przyjdą po mnie; Kultura zejdzie w dół w pięknym wielkim statku, zabiorą mnie na górę i wszystko naprawią.
Był tego pewien. Zadbają o niego, wyleczą, otoczą dobrą opieką i bezpieczny znajdzie się z powrotem w ich raju, i będzie to jak… jak powrót do dzieciństwa, powrót do ogrodu. Ale jakaś niesforna część umysłu przypomniała mu, że w ogrodach zdarzają się niekiedy również rzeczy złe.
Darckense poprosiła strażnika zbrojowni, by pomógł jej poradzić sobie z zablokowanymi drzwiami w korytarzu, tuż za rogiem. Cheradenine wślizgnął się do pomieszczenia i zabrał autokarabin opisany przez Elethiomela. Ukrył broń pod peleryną i wychodząc usłyszał, jak Darckense wylewnie dziękuje strażnikowi. Spotkali się w garderobie przy tylnym hallu; owiani uspokajającym zapachem mokrej tkaniny i pasty do podłogi, szeptali podekscytowani i kolejno brali karabin do rąk. Był bardzo ciężki.
— Jest tylko jeden magazynek.
— Nie zauważyłem innych.
— Boże, musisz być chyba ślepy, Zak.
— Ale ocieka oliwą! — powiedziała Darckense.
— To zapobiega rdzewieniu — wyjaśnił Cheradenine.
— Gdzie go uruchomimy? — spytała Livueta.
— Schowamy go tutaj i wyniesiemy po obiedzie. — Elethiomel wziął broń od Darckense. — Teraz ma być lekcja Nochala, ale on i tak ją przesypia. Mama z ojcem będą zabawiać tamtego pułkownika. Możemy wydostać się z domu w lasy i tam postrzelamy z karabinu. Nie mówi się „uruchomić”, ale „strzelić”.
— Mogą nas zabić — rzekła Livueta. — Strażnicy pomyślą, że jesteśmy terrorystami.
Elethiomel cierpliwie kręcił głową.
— Liwy, jesteś głupia. — Skierował na nią karabin. — Ma tłumik. Jak sądzisz, co to jest?
— Hm. — Livueta odepchnęła lufę w drugim kierunku. — A ma bezpiecznik?
Elethiomel zrobił niepewną minę.
— Oczywiście — stwierdził głośno, a potem drgnął lekko i zerknął na zamknięte drzwi do hallu. — Oczywiście — szepnął. — Chodźmy. Schowamy go i wrócimy tu, gdy odczepimy się od Nochala.
— Nie możesz go tutaj ukryć — powiedziała Livueta.
— A właśnie że mogę.
— Strasznie śmierdzi — zauważyła dziewczynka. — Oliwa silnie pachnie. Od razu ją czuć, jak się tu wejdzie. A jeśli ojciec zechce pójść na spacer?
Elethiomel zrobił strapioną minę. Livueta przeszła obok niego, otworzyła małe wysokie okno.
— A może byśmy go schowali w kamiennej łodzi? — zaproponował Cheradenine. — Nikt tam nie zagląda o tej porze roku.
Elethiomel rozważał ten pomysł. Złapał płaszcz, w który Cheradenine początkowo zawinął karabin, i znowu przykrył broń.
— W porządku. Weźcie go.
Ciągle nie dość daleko do tyłu lub nie dość daleko naprzód… Nie był pewien. Odpowiednie miejsce: właśnie tego szukał. Właściwe miejsce. Tylko miejsce się liczyło, miejsce było wszystkim. Weź ten kamień…
— Biorę cię, kamieniu — rzekł. Łypnął na niego.
Oto mamy tu niegrzeczny, wielki płaski kamień, leży i nic nie robi, amoralny i tępy, i w dodatku leży jak wyspa w zanieczyszczonym stawku. Stawek to malutkie jeziorko na wysepce, a wysepka znajduje się w zatopionym kraterze. Krater to krater wulkaniczny, a wulkan tworzy część wyspy na wielkim śródlądowym morzu. Śródlądowe morze jest jak gigantyczne jezioro na kontynencie, a kontynent to jakby wyspa leżąca na morzach planety. Planeta jest niczym wyspa w morzu przestrzeni kosmicznej układu, a układ unosi się w gromadzie, która jest jak wyspa w morzu galaktyki, która jest niczym wyspa w archipelagu lokalnej grupy, która jest wyspą we wszechświecie; wszechświat jest jak wyspa unosząca się w morzu przestrzeni w Kontinuach, a one unoszą się jak wyspy w Rzeczywistości, i…
Ale jeśli zejdziemy przez Kontinua, Wszechświat, Grupę Lokalną, Galaktykę, Gromadę, Układ, Planetę, Kontynent, Wyspę, Jezioro, Wyspę… kamień pozostanie. I TO OZNACZA, ŻE TEN GÓWNIANY, OBRZYDLIWY KAMIEŃ JEST ŚRODKIEM WSZECHŚWIATA, KONTINUÓW, CAŁEJ RZECZYWISTOŚCI!
To słowo brzmi „kaldera”. Jezioro znajduje się w zatopionej kalderze. Podniósł głowę, spojrzał ponad nieruchomymi żółtawymi wodami ku skałom krateru i wydało mu się, że widzi łódź zrobioną z kamienia.
— Wrzaśnij — rzekł.
— Odpieprz się — odpowiedziało niebo bez przekonania.
Niebo pokryły obłoki i wcześnie się ściemniło. Nauczyciel później niż zazwyczaj zapadł w sen za swym wysokim pulpitem i dzieci gotowe były już odłożyć cały plan do jutra, nie mogły się jednak powstrzymać.
Wymknęły się z klasy i wystudiowanym, zwykłym krokiem poszły na dół do tylnego hallu, gdzie wzięły swoje buty i kurtki.
— Czujesz? — szepnęła Livueta. — Pachnie tu trochę smarem do broni.
— Nic nie czuję — skłamał Elethiomel.
Sale recepcyjne, gdzie tamtego wieczoru podejmowano winem i kolacją pułkownika wraz ze sztabem, wychodziły na park przed domem; jezioro z kamienną łodzią było z tyłu.
— Idziemy sobie tylko na spacer wokół jeziora, sierżancie — powiedział Cheradenine do strażnika, który zatrzymał ich na żwirowej ścieżce do kamiennej łodzi. Sierżant skinął głową i kazał im iść szybko, gdyż wkrótce zapadnie ciemność.
Wkradli się na łódź, znaleźli karabin tam, gdzie schował go Cheradenine — pod kamienną ławką na górnym pokładzie.
Gdy podnosili broń z kamiennego pokładu, Elethiomel uderzył karabinem w bok ławki.
Rozległ się trzask i magazynek się otworzył; potem rozległ się jakby szczęk sprężyny, kule brzdęknęły i zastukotały po posadzce.
— Idiota! — krzyknął Cheradenine.
— Zamknij się!
— Och, nie — powiedziała Livueta, nachylając się i podnosząc kilka nabojów.
— Wracajmy — szepnęła Darckense. — Boję się.
— Nie martw się. — Cheradenine klepnął ją po dłoni. — Chodź, poszukamy kul.
Zbieranie, czyszczenie i pakowanie nabojów z powrotem do magazynka zdawało się trwać wieki. Kilku kul prawdopodobnie nie znaleźli.
Kiedy skończyli i wepchnęli magazynek na miejsce, była już prawie noc.
— Jest zbyt ciemno — powiedziała Livueta.
Przykucnęli przy balustradzie i ponad jeziorem patrzyli na dom.
Elethiomel trzymał broń.
— Nie! — odparł. — Wszystko widać.
— Nie, nie widzimy dobrze — odrzekł Cheradenine.
— Zostawmy to do jutra — zaproponowała Livueta.
— Zaraz zauważą, że nas nie ma — szepnął Cheradenine. — Nie mamy czasu!
— Nie! — odparł Elethiomel, patrząc tam, gdzie strażnik powoli mijał koniec grobli. Livueta też tam spojrzała: to był sierżant, który z nimi rozmawiał.
— Zachowałeś się jak idiota! — oświadczył Cheradenine i chciał wziąć karabin. Elethiomel ciągnął broń w swoją stronę.
— To moje. Zostaw!
— Nie twoje! — syknął Cheradenine. — Nasze. Należy do naszej rodziny, nie do twojej!
Położył obie dłonie na karabinie. Elethiomel pociągnął znowu.
— Przestańcie! — krzyknęła Darckense słabym głosem.
— Nie bądźcie tacy… — zaczęła Livueta.
Spojrzała za brzeg parapetu, skąd, jak się jej wydało, doszedł dźwięk.
— Dawaj to tu!
— Puszczaj!
— Przestańcie. Przestańcie. Wracajmy, proszę…
Livueta ich nie słyszała. Patrzyła z suchymi ustami i szeroko otwartymi oczyma za kamienny parapet. Ubrany na czarno mężczyzna podjął karabin upuszczony przez pełniącego wartę sierżanta. Sam sierżant leżał na żwirze. Coś zamigotało w ręku mężczyzny w czerni, odbijając światła domu. Mężczyzna zepchnął bezwładne ciało sierżanta ze żwiru do jeziora.
Livueta schyliła się.
— Sza… — powiedziała prawie bez tchu.
Nadal się szamotali.
— Ciii!
— To moje!
— Puszczaj!
— Przestańcie! — syknęła i walnęła ich obu po głowach. Spojrzeli na nią. — Przed chwilą ktoś zabił tamtego sierżanta. Tuż, tuż, na zewnątrz.
— Co takiego? — Chłopcy wyjrzeli przez parapet. Elethiomel wciąż trzymał broń.
Darckense przykucnęła i zaczęła płakać.
— Gdzie?
— Tam. To jego ciało! Tam, w wodzie!
— Jasne — szepnął Elethiomel przeciągając zgłoski. — A kto…
Wszyscy troje zobaczyli widmową sylwetkę zmierzającą w kierunku domu, trzymającą się cienia krzaków rosnących po obu stronach ścieżki. Kilkunastu ludzi — ciemne plamy na żwirze — poruszało się brzegiem jeziora po pasie murawy.
— Terroryści! — rzucił podniecony Elethiomel i wszyscy troje dali nura za balustradę, gdzie cicho łkała Darckense.
— Trzeba zawiadomić dom — oznajmiła Livueta. — Wypal z karabinu.
— Najpierw zdejmij tłumik — dodał Cheradenine.
Elethiomel szamotał się z czymś przy końcu lufy.
— Zacięło się!
— Daj mi!
Spróbowali wszyscy troje.
— Wypal z niego tak jak jest — zasugerował Cheradenine.
— Tak! — Elethiomel potrząsnął bronią, uniósł ją. — Tak! — powtórzył. Uklęknął, położył karabin na kamiennej poręczy, wycelował.
— Ostrożnie — powiedziała Livueta.
Elethiomel wymierzył do ciemnych sylwetek idących po ścieżce do domu. Pociągnął spust.
Karabin jakby eksplodował. Pokład kamiennej łodzi rozświetlił się.
Hałas był ogromny; Elethiomela rzuciło w tył, karabin nadal strzelał, ryjąc ślad w nocnym niebie. Chłopiec uderzył w ławkę. Darckense zaczęła krzyczeć co sił w płucach. Podskoczyła; od domu dobiegły strzały.
— Darkle, schowaj się! — wrzasnęła Livueta. Świetlne linie trzaskały i migotały nad kamienną łodzią.
Darckense wrzeszczała, a potem zaczęła biec w kierunku schodów.
Elethiomel potrząsnął głową, gdy dziewczyna go mijała, spojrzał w górę. Livueta chciała ją złapać, ale za późno. Cheradenine usiłował zagrodzić jej drogę.
Świetlne linie obniżyły się i odtłukiwały kawałki leżących wokół nich kamieni, wzbijając obłoczki pyłu. Równocześnie Darckense, wrzeszcząc i potykając się, brnęła ku schodom.
Pocisk ugodził ją w biodro; poprzez strzały z karabinów i wrzaski dziewczynki jej rodzeństwo dość wyraźnie usłyszało odgłos, który przy tym powstał.
On też został trafiony, choć w tamtym czasie nie wiedział przez co.
Atak na dom odparto. Darckense żyła. Omal nie umarła z szoku i utraty krwi, ale żyła. Najlepsi chirurdzy w kraju usiłowali zrekonstruować jej miednicę, rozbitą przez kulę na kilkanaście większych kawałków i setkę drzazg.
Fragmenty kości powędrowały w jej ciele; znaleźli je w nogach, jeden w ręce, kilka w organach wewnętrznych, kawałek nawet w brodzie.
Lekarze wojskowi, wprawieni w leczeniu tego typu kontuzji, mieli czas (ponieważ wojna się wtedy jeszcze nie zaczęła) i motywację (ponieważ jej ojciec był człowiekiem bardzo ważnym), by jak najlepiej ją poskładać. Mimo to miała utykać, przynajmniej dopóki rosła.
Jeden z kostnych odłamków wyszedł z jej ciała — wbił się w jego ciało. Tuż ponad sercem.
Chirurdzy wojskowi orzekli, że operacja byłaby zbyt ryzykowna.
Z czasem, oznajmili, jego ciało odrzuci ten fragment kości.
Ale nigdy nie odrzuciło.
Znowu zaczął pełznąć wokół kałuży.
Kaldera! To było to słowo, ta nazwa.
(Takie sygnały były ważne, a on znalazł ten, którego szukał).
Zwycięstwo, powiedział do siebie; wlókł swe ciało, rozgarniał ostatnie ptasie odchody i przepraszał owady. Doszedł do wniosku, że wszystko ułoży się znakomicie. Wiedział to teraz i wiedział, że w końcu zawsze zwycięża, a nawet jeśli przychodzi przegrana, nigdy się o tym nie dowiadujesz, i jest tylko jedna walka, a on w każdym razie był w centrum tej całej śmiesznej rzeczy, i kaldera, to było to słowo, i Zakalwe było tym słowem, i Staberinde było tym słowem, i…
Przybyli po niego; zeszli w wielkim, pięknym statku, zabrali go na górę i znowu sprawili, że był zupełnie zdrowy…
— Nigdy się nie nauczą — westchnęło niebo, zupełnie wyraźnie.
— Pierdol się — odparł.
Po latach, gdy Cheradenine powrócił z akademii wojskowej i kierując się wskazówkami milkliwego ogrodnika, szukał Darckense, podszedł po miękkim dywanie z liści do drzwi letniego domku.
Usłyszał ze środka krzyk. Darckense.
Wbiegł po stopniach, wyciągnął pistolet i kopnięciem otworzył drzwi.
Zaskoczona Darckense spojrzała na niego ponad swym ramieniem.
Twarz miała skrzywioną. Ramiona trzymała nadal na szyi Elethiomela. Elethiomel siedział ze spodniami wokół kostek, z dłońmi na nagich biodrach dziewczyny pod zadartą sukienką, i patrzył na niego spokojnie.
Siedział na krzesełku zrobionym przez Livuetę podczas lekcji stolarstwa, dawno temu.
— Cześć, stary — powiedział do młodego człowieka z pistoletem.
Cheradenine chwilę patrzył Elethiomelowi w oczy, a potem odwrócił się, schował pistolet do kabury i wyszedł, zamykając drzwi za sobą.
Z tyłu słyszał płacz Darckense i śmiech Elethiomela.
Wysepka w centrum kaldery znowu była cicha i spokojna. Znów przyfrunęło kilka ptaków.
Dzięki niemu wyspa się zmieniła. Powstał wydrapany w kole dokoła centralnego zapadliska wysepki w czarnych ptasich odchodach odgarniętych z jasnej skały — z ogonkiem odpowiedniej długości odchodzącym na bok (drugi koniec ogonka wskazywał kamień, który stanowił środkową kropkę) — prosty piktogram, biały na czarnym tle.
Był to miejscowy sygnał „Pomocy!” i można go było zobaczyć jedynie z samolotu lub z kosmosu.
Kilka lat po scenie w letnim domku, nocą, gdy lasy płonęły, a odległa artyleria grzmiała, pewien młody major wskoczył do jednego z dowodzonych przez siebie czołgów i kazał kierowcy pojechać przez zagajniki, po ścieżce wijącej się wśród starych drzew.
Zostawili z tyłu ruiny odzyskanej rezydencji i czerwone ognie, które oświetlały jej wspaniałe niegdyś wnętrze (płomienie odbijały się w wodach malowniczego sztucznego jeziora, tuż obok ruiny kamiennej łodzi).
Czołg przedzierał się przez zagajniki, miażdżąc małe drzewka i mostki na strumieniach.
Major zobaczył przez drzewa polanę i letni domek; budynek był oświetlony migoczącym białym światłem z góry, jakby przez Boga.
Wjechali na polanę. Bomba świetlna utknęła w górze na drzewach, jej spadochron zaplątał się w gałęziach. Syczała i roztaczała czyste, ostre, bardzo silne światło.
Wewnątrz domku wyraźnie rysowało się drewniane krzesełko.
Działo czołgu celowało dokładnie w mały budynek.
— Panie majorze? — zapytał dowódca czołgu, wyglądając z niepokojem z luku.
Major Zakalwe spojrzał na niego.
— Ognia! — rozkazał.
Osiem
Białe płatki pierwszego śniegu osiadały na wyższych partiach stoków rozłupanego miasta; spływały z burego nieba, mościły się na ulicach i budynkach jak płótno rzucone na zwłoki.
Jadł kolację sam przy dużym stole. Przesunął uprzednio ekran na środek jasno oświetlonego pokoju. Ekran rozbłyskiwał teraz obrazami uwolnionych więźniów na innej planecie. Przez otwarte drzwi balkonu przemykały strzępki śniegu, padały na kosztowny dywan, który z brzegu pokrył się białym szronem, a ciemnymi plamami głębiej, gdzie wodne kryształy stopniały w cieple. Miasto na zewnątrz tworzyło zbiór niewyraźnych szarych plam. Dalekie rzędy świateł, tworzących linie proste i zawijasy, rysowały się nieostro za zasłoną zamieci.
Ciemność powiała nad kanionem czarną flagą, wypychając szarość z granic metropolii i jakby na pocieszenie uwypukliła pojedyncze plamki miejskich świateł.
Milczący ekran i milczący śnieg coś knuły. W niemym chaosie za oknem światło drążyło drogę. Mężczyzna wstał, zamknął drzwi i żaluzje, zasunął zasłony.
Nastał dzień jasny i czysty. Miasto widać było wyraźnie i daleko, na ile pozwalała krzywizna kanionu. Budynki, drogi, akwedukty zaznaczały się wyraźnymi liniami, jakby niedawno nakreślone i pociągnięte świeżą farbą, a zimne ostre słońce wcierało jasność w matowe szare skały. Śnieg leżał w wyższych partiach miasta; niżej, gdzie panowały umiarkowane temperatury, padał deszcz. Tu również rozpościerał się wyrazisty nowy dzień. Mężczyzna siedział z tyłu samochodu, rozkoszował się zimnym, owiewającym twarz powietrzem i podziwiał widok w dole. Zachwycały go wszystkie szczegóły. Liczył łuki, samochody, śledził wodne cieki, kominy i tory, które plątały się i chowały; zbadał, co do jednej, plamy odbitego słońca, zezował na każdą plamkę krążącego ptaka, przez swe bardzo ciemne okulary dostrzegł każdą stłuczoną szybę.
Samochód — najdłuższa i najsmuklejsza z jego maszyn — miał osiem siedzeń, wielki niewydajny silnik obrotowy, napędzający obie tylne osie, oraz składany szczebelkowy dach, teraz opuszczony.
Terminal w kolczyku zadzwonił.
— Zakalwe?
— Tak. Diziet? — Mówił cicho. Nie sądził, żeby poprzez wycie wiatru kierowca go usłyszał, ale mimo to podniósł ekran oddzielający.
— Halo? Słychać cię z lekkim opóźnieniem. Jak ci idzie?
— Na razie nic nowego. Nazywam się Staberinde i robię koło siebie dużo szumu. Posiadam Linie Lotnicze Staberinde, ulicę Staberinde, Dom Handlowy Staberinde, Koleje Staberinde, Rozgłośnię Staberinde. Nawet liniowiec „Staberinde”. Pieniądze idą jak wodór. W ciągu tygodnia rozwinąłem imperium handlowe, jakie większość ludzi tworzyłaby przez całe życie. Stałem się najbardziej znanym człowiekiem na planecie, może nawet w całym Skupisku.
— Dobrze, Cher…
— Dziś rano musiałem opuścić hotel tunelem technicznym, bo na dziedzińcu tłoczyli się dziennikarze. — Spojrzał za siebie na szosę. — Chyba zgubiliśmy te psy gończe.
— Dobrze, Cher…
— Do diabła, prawdopodobnie swoją ekstrawagancją przyczyniam się do odroczenia wojny. Ludzie, zamiast walczyć, wolą się zastanawiać, na co znów roztrwonię pieniądze.
— Zakalwe, Zakalwe! — przerwała mu Sma. — Znakomicie, ale do czego to prowadzi?
Westchnął, spojrzał na puste, zniszczałe domy stojące tuż pod krawędzią kanionu.
— Chodzi o to, by nazwisko Staberinde dostało się do mediów i by usłyszał je nawet pustelnik studiujący stare dokumenty.
— …no i…?
— Nawiązuję do tego, co ja i Beychae robiliśmy podczas wojny. Taki szczególny fortel. My dwaj między sobą nazwaliśmy go strategią Staberinde. To określenie ma sens wyłącznie dla Beychaego, gdyż wyjaśniłem mu jego… jego pochodzenie. Gdy usłyszy to słowo, pomyśli, że coś się dzieje.
— W teorii wygląda to wspaniale, Cheradenine, ale w rzeczywistości nie działa, prawda?
— Nie. — Westchnął. — Ale chyba dochodzą do niego jakieś wiadomości? Macie pewność, że nie jest więziony?
— Jest tam dostęp do sieci, ale nie bezpośredni. Dobrze to odizolowali. Nawet my nie widzimy dokładnie, co się tam dzieje. Mamy jednak pewność, że nie jest więziony.
Milczał przez chwilę.
— Jak wygląda sytuacja prewojenna?
— Wojna na szeroką skalę wydaje się nieunikniona, ale po stosownej interwencji prawdopodobne opóźnienie zwiększy się o osiem do dziesięciu dni. Więc… więc na razie patrzymy na sprawy optymistycznie.
— Hm… — Potarł policzek, obserwując zamarznięty akwedukt biegnący pięćdziesiąt metrów pod autostradą. — Jadę teraz na uniwersytet na śniadanie z rektorem. Ustanawiam Stypendium Staberinde dla studentów i pracowników oraz Katedrę Staberinde. A może nawet College Staberinde. Chyba wspomnę mu również o tych niezwykle ważnych tabliczkach woskowych.
— Dobry pomysł — stwierdziła Sma po krótkiej przerwie.
— Nie sądzę, żeby miały jakiś związek ze studiami Beychaego.
— Nie mają. Ale tabliczki na pewno zostaną umieszczone tam, gdzie on pracuje. Mógłbyś poprosić, by pozwolili ci sprawdzić zabezpieczenia albo choćby zwiedzić tamto miejsce.
— Dobrze. Wspomnę o tabliczkach.
— Sprawdź najpierw, czy facet ma mocne serce.
— Dobrze, Diziet.
— Jeszcze jedno. Chodzi o tę parę, która przyszła na twój festyn.
— Tak?
— Są z Zarządu. Tak nazywają większych lokalnych akcjonariuszy, którzy każą szefom korporacji…
— Diziet, pamiętam, co to znaczy.
— Tych dwoje to akcjonariusze z Solotolu i to, co oni ustalą, jest realizowane. Dyrektorzy na pewno zastosują się do ich sugestii w sprawie Beychaego, więc również zrobi to rząd. Oczywiście stoją praktycznie ponad prawem. Nie zadrzyj z nimi, Cheradenine.
— Ja? — spytał niewinnie i uśmiechnął się do suchego, zimnego wiatru.
— Właśnie. To tyle ode mnie. Przyjemnego śniadania.
— Cześć — pożegnał się. Miasto przemykało obok. Opony syczały i piszczały na ciemnej szosie. Zwiększył nawiew ciepła w nogach.
Spokojna droga biegła poniżej krawędzi kanionu. Kierowca przyhamował, zobaczywszy z przodu znak i migające światła. Omal nie wpadł w poślizg, gdy nagle pojawił się znak nakazujący objazd i strzałki kierujące ich z drogi głównej na pochylnię i potem w długi wąski kanał o pionowych betonowych ścianach po obu stronach.
Wjechali na stromiznę, za którą widać było tylko niebo. Czerwone linie wskazywały, że objazd prowadzi przez wierzchołek. Kierowca zwolnił, potem wzruszył ramionami i przyśpieszył. Przód samochodu uniósł się na betonowym progu, zasłaniając widok przed maską.
Gdy kierowca dostrzegł, co czyha za betonowym wierzchołkiem, krzyknął z przerażenia. Usiłował skręcić i wyhamować. Wielka maszyna skoczyła do przodu, na lód, i zaczęła się ześlizgiwać.
Pasażerem cisnęło najpierw na zakręcie; potem zirytował się, że nic nie może zobaczyć, wyjrzał więc zza kierowcy, ale nie rozumiał, co się dzieje.
Skierowano ich z autostrady w oblodzony burzowy kanał odwadniający. Na podgrzewanej szosie nie tworzył się lód, natomiast kanał był lodową zjeżdżalnią. Wjechali weń na samej górze przez jedną z małych śluz, rozmieszczonych półkoliście w okolicy. Szeroki, kilometrowej długości kanał, ponad którym przechodziły mosty, prowadził w dół, do miasta.
Samochód, przekraczając na szczycie próg śluzy, nieco skręcił i teraz zarzucał na boki; silnik wył, koła przyśpieszały. Pędził po stromiźnie, nabierając prędkości.
Kierowca znowu usiłował hamować, potem obrócić auto, wreszcie sterować ku wysokim bandom kanału, lecz maszyna sunęła po lodzie coraz szybciej. Koła drżały, karoseria się trzęsła; powietrze gwizdało, opony wyły.
Pasażer patrzył na przemykające z dużą szybkością ściany kanału.
Samochód ześlizgiwał się i nieco obracał. Kierowca krzyczał, gdy zobaczył, że mkną na masywne filary mostu. Samochód zarzucił tyłem, skoczył, uderzając w beton. W powietrze wystrzeliły kawałki metalu i runęły na lód, potem sunęły za autem, które teraz obracało się szybciej, w przeciwnym kierunku.
Mosty, rowy dopływowe, wiadukty, przybrzeżne budynki, akwedukty i wielkie rozparte w kanale rury migały za oknami z olbrzymią prędkością. Z okien domów wyglądały blade przerażone twarze.
Spojrzał w przód i zobaczył, że kierowca otwiera swoje drzwi.
— Hej! — Wyciągnął rękę, by go schwycić.
Auto załomotało na nierównym lodzie. Kierowca skoczył.
Pasażer rzucił się naprzód i niemal udało mu się chwycić kierowcę za kostki. Złapał za pedały, za dźwignie i podciągnął się na fotel szofera. Auto obracało się coraz szybciej; podskakiwało i piszczało, zawadzając o bandy i metalowe barierki na stoku. Dostrzegł koło i fragmenty karoserii pędzące z góry. Samochód zahaczył o filar mostu, tylna oś wyleciała w powietrze, uderzyła w żelazną podporę budynku; posypały się cegły, szkło i odłamki metalu jak po wybuchu szrapnela.
Chwycił kierownicę — odpadła. Zamierzał sterować samochodem, aż przejechałby oblodzony odcinek stoku, ale teraz równie dobrze mógł wyskoczyć, skoro układ kierowniczy nie działał.
Kierownica odbijała i parzyła mu dłonie, opony wyły. Rzuciło go do przodu; uderzył nosem w kierownicę. To chyba łata suchego gruntu, pomyślał. Spojrzał w dół stoku, gdzie lód nie tworzył ciągłej płaszczyzny, leżał tylko w cieniach budynków.
Auto jechało niemal prosto. Znowu chwycił kierownicę i nacisnął hamulec. Bez wyraźnego rezultatu. Włączył tylny bieg. Skrzynia biegów zgrzytnęła; skrzywił się, słysząc ten nieprzyjemny dźwięk, stopa mu gwałtownie zadrżała na szarpiącym pedale. Kierownica ożyła na chwilę, znów miotnęło nim do przodu — tym razem jednak mocno trzymał kierownicę i nie zwracał uwagi na lecącą z nosa krew.
Wszystko wyło: wiatr, opony, auto. W uszach czuł gwałtowny nacisk gęstniejącego powietrza. Dostrzegł, że beton koryta zieleni się od chwastów.
— Cholera! — wrzasnął do siebie.
Nie dotarł jeszcze do końca kanału, przed sobą miał drugi próg i kolejny odcinek zjazdu.
Przypomniał sobie, jak kierowca mówił, że narzędzia są schowane pod przednim siedzeniem pasażera. Podniósł fotel, porwał duży kawał metalu — chyba korbę — walnął w drzwi, otworzył je i wyskoczył.
Łupnął w beton. Metalowe narzędzie omal nie wypadło mu z dłoni.
Auto zjechało z ostatniej plamy lodu i uderzyło w porośnięty chwastami stok. Rozpadało się na kawałki. Spod pozostałych jeszcze kół tryskały fontanny wody. Przewrócił się na plecy i zjeżdżał po obrośniętym, mokrym dnie kanału. W obu rękach trzymał korbę, przyciskając ją z całej siły do betonowego podłoża.
Przed nim rozwierało się ujście kanału. Przycisnął mocniej, narzędzie dudniło, wgryzło się w szorstkie podłoże. Drżał, zęby mu szczękały, obrazy skakały przed oczyma. Spod ramienia wystawał pęk wyrwanych chwastów niczym owłosienie mutanta.
Auto dotarło do ujścia jako pierwsze. Przekoziołkowało w powietrzu, podskakiwało, znikło. Człowiek ciśnięty na próg ujścia omal nie wypuścił narzędzia. Podniósł się nieco, zwolnił, ale za mało — nagle wylądował za progiem. Z twarzy spadły mu ciemne okulary; chciał je odruchowo złapać, ale się powstrzymał.
Ściek ciągnął się jeszcze pół kilometra. Z przewróconego na dach auta odpadały fragmenty i zjeżdżały w dół do kanionu rzeki. Skrzynia biegów i osie odłączyły się od karoserii i uderzyły w przebiegające przez kanał rury; przebiły w nich dziury, z których zaczęła wypływać woda.
Używał metalowej korby jak czekana; stopniowo zmniejszył prędkość.
Przemknął poniżej dziurawych rur tryskających ciepłą wodą.
A więc to nie ścieki? — pomyślał pogodnie. Dzień zapowiadał się coraz lepiej.
Spojrzał na drżące mu w rękach narzędzie; zastanawiał się, co to właściwie jest: prawdopodobnie służy do zakładania opon albo do rozruchu silnika.
Pokonał ostatni próg kanału i ześlizgnął się łagodnie w płyciznę szerokiej rzeki Lotol. Odłamki samochodu już tam dotarły.
Wstał, poczłapał na brzeg. Spojrzał, czy drenem nie leci w dół coś, co mogłoby go uderzyć, i usiadł. Trząsł się, otarł krwawiący nos.
Wszystko go bolało. Z pobliskiej promenady przypatrywali mu się przechodnie. Pomachał im.
Wstał. Zastanawiał się, jak wyjść z betonowego kanionu. Rzucił okiem na dren, ale widział zaledwie krótki odcinek, gdyż ostatni próg zasłaniał mu widok.
Co stało się z kierowcą? — myślał.
Na samym brzegu ujścia zarysowała się na tle nieba ciemna wypukłość, która trzymała się tam przez chwilę, a potem wraz z cienkim strumyczkiem wody spłynęła po zboczu, barwiąc je na czerwono.
Szczątki kierowcy przemknęły obok i wpadły do rzeki przy karoserii; popłynęły z prądem, obracając się różowawo.
Potrząsnął głową. Podniósł dłoń do twarzy, na próbę poruszył koniuszkiem nosa, syknął z bólu. Po raz piętnasty miał złamany nos.
Krzywił się do lustra, wydmuchiwał krew zmieszaną z ciepłą wodą.
W czarnej umywalce wirowała powoli różowa piana. Delikatnie dotknął nosa i zrobił do lustra ponurą minę.
— Spóźniłem się na śniadanie, straciłem wytrawnego kierowcę i najlepszy samochód. Znów złamałem nos, a mój stary płaszcz, niezwykle cenna dla mnie pamiątka, jest brudny jak szmata. I ty mówisz, że to zabawne?
— Przepraszam, Cheradenine. Miałam na myśli dziwaczne. Nie rozumiem, dlaczego ci coś takiego zrobili. Jesteś pewien, że to umyślnie? Ach…
— Co to było?
— Nic. Jesteś pewien, że to nie był przypadek?
— Absolutnie. Zadzwoniłem po drugi samochód i na policję, a potem wróciłem na miejsce wypadku. Żadnego objazdu, wszystko zniknęło. Znalazłem jednak ślady rozpuszczalnika, którym usunęli fałszywe czerwone znaki ze szczytu kanału.
— Ach, ach, tak. — Głos Smy był jakiś dziwny.
Zakalwe wyjął paciorek radia z ucha i spojrzał na niego surowo.
— Smo…
— Huuu. Tak więc, jak ci mówiłam, jeśli to tamtych dwoje z Zarządu, policja nie kiwnie palcem. Nie mogę jednak zrozumieć ich postępowania.
Woda z umywalki ściekła. Wytarł delikatnie nos miękkim hotelowym ręcznikiem. Z powrotem włożył do ucha kolczyk terminalu.
— Może im się nie podoba, że korzystam z pieniędzy Fundacji Vanguard. A może myślą, że to ja jestem Vanguard we własnej osobie. — Czekał na odpowiedź. — Smo? Mówiłem…
— Aj! Tak, przepraszam, słyszałam. Niewykluczone, że masz rację.
— Jest jeszcze coś.
— Ojej, co takiego?
Wziął zdobną plastikową kartę-ekran, na której na tle jakiegoś szalonego przyjęcia powoli zapalał się i gasł napis.
— Zaproszenie. Czytam. „Panie Staberinde, gratulacje z powodu wyjścia z opresji. Proszę przybyć dziś wieczorem na bal przebierańców. Samochód podjedzie po pana, gdy słońce zajdzie za krawędź. Kostiumy dostarczymy”. Adresu brak. — Odłożył kartę za krany umywalki. — Pytałem portiera: karta nadeszła mniej więcej w tym samym czasie, kiedy dzwoniłem na policję po tym incydencie, gdy mój samochód zamienił się w tobogan.
— Kostiumy, co? — zachichotała Sma. — Pilnuj lepiej swego tyłka, Zakalwe. — Dobiegło go chichotanie, nie tylko Smy.
— Smo — zaczął chłodno — jeśli zadzwoniłem w nieodpowiedniej chwili…
Sma odchrząknęła.
— Ależ nie. — Jej ton nagle stał się rzeczowy. — Chodzi zapewne o tę samą paczkę. Masz zamiar iść?
— Chyba tak. Ale nie w ich kostiumie. Nieważne, co mi dostarczą.
— Dobrze. Będziemy na ciebie uważać. Na pewno nie chcesz pocisku nożowego ani…
— Diziet, nie zamierzam znów o tym dyskutować. — Wytarł sobie twarz do sucha, wydmuchał nos, oglądał się w lustrze. — Myślałem tylko, że jeśli ci ludzie robią to wszystko z powodu Fundacji Vanguard, może warto ich przekonać, że rysuje się dla nich pewna okazja.
— Jaka okazja?
Przeszedł do pokoju i rzucił się na łóżko. Patrzył na malowany sufit.
— Początkowo Beychae był związany z Fundacją Vanguard, prawda?
— Był honorowym prezesem-dyrektorem. Uwiarygodnił ją, gdy zaczynaliśmy. Zajmował się tym tylko rok czy dwa.
— Ale jest związek. — Siadł na łóżku. Patrzył w okno na jasne od śniegu miasto. — Według nas ci ludzie uważają, że Vanguard zarządzana jest przez jakąś słabeuszowatą maszynę obdarzoną świadomością i sumieniem…
— Albo przez starego pustelnika, filantropa.
— Powiedzmy więc, że ta mityczna maszyna lub osoba istniały, ale potem ktoś inny przejął stery. Zniszczył maszynę, zabił filantropa, zaczął wykorzystywać swe zbrodniczo zdobyte zyski.
— Hmm, hmm. — Sma zakasłała. — Tak… ach. Działałby podobnie jak ty w takiej samej sytuacji. Tak przypuszczam.
— Ja też. — Podszedł do okna, ze stolika wziął ciemne okulary, włożył je.
W pobliżu łóżka coś zapiszczało.
— Poczekaj — powiedział do Smy.
Odwrócił się, podszedł do łóżka, podniósł małe urządzenie, którym tuż po przybyciu do hotelu skanował oba górne piętra. Spojrzał na ekran, wziął skaner i z uśmiechem wyszedł z pokoju. Idąc korytarzem, mówił do Smy:
— Przepraszam. Ktoś odbija laser od okna tamtego pokoju i próbuje mnie podsłuchać.
Wszedł do apartamentu z oknem wychodzącym na stok kanionu.
Usiadł na łóżku.
— W każdym razie czy nie moglibyście zrobić czegoś, co by sugerowało, że w Fundacji Yanguard nastąpiło jakieś… wydarzenie tuż przed moim przybyciem. Jakaś dramatyczna zmiana, której skutki ujawniają się dopiero teraz? Nie wiem dokładnie, co zrobić, zwłaszcza że to wszystko musi być antydatowane, ale chodzi na przykład o coś, na co rynek reaguje dopiero obecnie. Coś ukrytego w księgowości. Czy to wykonalne?
— Nie… nie wiem — odparła Sma z wahaniem. — Statek?
— Witaj — zgłosił się „Ksenofob”.
— Będziemy mogli zrobić to, o co prosi Zakalwe?
— Przesłucham, o co chodziło — odparł statek. Po chwili stwierdził: — Tak, najlepiej kazać się tym zająć jakiejś WJK, ale da się zrobić.
— Znakomicie. — Położył się na łóżku. — Obecnie Vanguard ma się stać korporacją nieetyczną, znowu wymaga to wstecznej zmiany danych w zapisach komputerowych. Sprzeda oddział badań, pracujący między innymi nad nadzwyczaj odpornymi materiałami dla habitatów kosmicznych. Zakupi akcje kompanii inwestujących w terraformowanie. Zamknie kilka fabryk, rozpocznie parę lokautów, wstrzyma akcje charytatywne, obetnie fundusze emerytalne.
— Zakalwe, mamy być dobrymi facetami!
— Wiem, ale jeśli przekonam te łebki z Zarządu, że przejąłem Vanguard i że myślę w taki sam sposób jak oni… — przerwał. — Smo, czy mam to przeliterować?
— Ach… ojejej. Co? Nie. Sądzisz, że spróbują cię nakłonić, byś przekonał Beychaego, że Fundacja nadal robi to, co my chcemy, i on się opowie po jej stronie?
— Właśnie. — Złożył dłonie na karku i poprawił sobie koński ogon.
Wysoko nad łóżkiem znajdowały się lustra, a nie malowidła, jak w tamtym pokoju. Obejrzał w lustrze swój nos.
— To ryzykowny plan, Zakalwe — stwierdziła Sma.
— Należy spróbować.
— Oznacza on zniszczenie reputacji budowanej przez dziesięciolecia.
— Diziet, czy to ważniejsze od powstrzymania wojny?
— Oczywiście, nie, ale… ach… oczywiście, nie, ale nie mamy pewności, że to zadziała.
— Zaczynamy teraz. Ma to większe szansę niż przekazywanie uniwersytetowi tych cholernych tabliczek.
— Nigdy nie podobał ci się tamten plan, prawda? — spytała z rozdrażnieniem.
— Uważam, że ten jest lepszy. Wprowadzajcie to już teraz, żeby usłyszeli o wszystkim, zanim dotrę na dzisiejsze przyjęcie.
— Dobrze, ale tabliczki…
— Smo, umówiłem się ponownie z rektorem na pojutrze. Dobrze, wspomnę o tabliczkach, ale dopilnuj, żeby sprawy z Vanguard ruszyły.
— Och… ach… tak, dobrze. Tak sądzę… tak… och, ojej. Słuchaj, Zakalwe, właśnie coś się zdarzyło. Czy masz jeszcze jakąś sprawę?
— Nie — odparł głośno.
— Aaa… wspaniale. Ummm… doskonale. Cześć, Zakalwe.
Przekaźnik pisnął. Mężczyzna wyjął aparat z ucha i cisnął go przez pokój.
— Rozpustna dziwka — syknął.
Spojrzał w sufit. Podniósł telefon.
— Tak, czy mogę mówić z… Treyvo? Tak, proszę. — Czekał, dłubał paznokciem w zębach. — Tak, nocny recepcjonista Treyvo? Przyjacielu, posłuchaj. Potrzebne mi towarzystwo, rozumiesz? Oczywiście… dobrze, będzie suty napiwek, jeśli… tak jest… i jeśli będzie miała przy sobie ukrytą legitymację prasową, to jesteś trupem, Treyvo.
Skafander mogły uszkodzić tylko nieliczne typy ciężkiej broni. I nic poza tym. Skafander zamykał się wokół jego ciała; kapsuła wwierciła się z powrotem pod powierzchnię pustyni. Wrócił samochodem do hotelu. Limuzyna, mająca zabrać go na przyjęcie, już czekała.
Na jego polecenie z hotelowego dziedzińca usunięto przedstawicieli mediów Skupiska, uniknął więc żenującego nurkowania wśród fleszów, mikrofonów i pytań. Stał w ciemnych okularach na schodach hotelu; tuż przy nim gładko zatrzymał się ciemny wspaniały samochód, znacznie bardziej imponujący od tego, w którym o mało nie zginął dziś rano.
Z miejsca kierowcy wysiadł siwowłosy olbrzym o bladej, pokrytej szramami twarzy. Skłonił się powoli i otworzył tylne drzwi.
— Dziękuję — rzekł olbrzymowi i wsiadł do środka.
Olbrzym ponownie się skłonił i zamknął drzwi za pasażerem, który usiadł na miękkiej tapicerce, ni to fotelu, ni to łóżku. Auto ruszyło, szyby pociemniały, gdy dziennikarze oświetlali je swymi lampami. Pasażer machnął ręką królewskim — jak sądził — gestem.
Samochód cicho dudnił, mijając miejskie światła. Pasażer obejrzał leżącą przy nim na siedzeniu paczkę owiniętą w papier, przewiązaną kolorowymi wstążeczkami; PAN STABERINDE napisano ręcznie na karteczce. Nasunął hełm. Ostrożnie pociągnął za wstążkę. W środku znalazł ubranie; podniósł je i zaczął oglądać.
Na podłokietniku zauważył przycisk umożliwiający rozmowę z kierowcą.
— To chyba mój kostium. Ale co to właściwie takiego?
Siwy kierowca spojrzał w dół, wyjął coś z kieszeni marynarki i zaczął tym manipulować.
— Witam pana — odezwał się sztuczny głos. — Nazywam się Mollen. Nie mogę mówić, dlatego posługuję się tym urządzeniem. — Zerkał to na drogę, to na swoją maszynę. — O co chce mnie pan spytać?
— Nic ważnego — odparł krótko pasażer. Nie podobało mu się to, że kierowca za każdym razem, gdy chce coś powiedzieć, nie patrzy na drogę.
Zdjął hełm, siadł wygodniej i obserwował przemykające miejskie światła.
Podjechali na podwórko wielkiego ciemnego domu, stojącego nad rzeką w odnodze głównego kanionu.
— Proszę za mną, panie Staberinde — powiedział Mollen za pośrednictwem swej aparatury.
— Naturalnie.
Podniósł hełm i ruszył za olbrzymem po schodach do obszernego, wysokiego westybulu. Niósł paczkę z kostiumem. Z wysokich ścian nad wejściem gniewnie patrzyły na niego głowy zwierząt. Mollen zamknął drzwi i poprowadził go do windy. Z brzękiem i grzechotem zjechali kilka pięter w dół. Zanim jeszcze otworzyły się drzwi, usłyszał gwar i poczuł dym narkotyków.
Kostium wręczył Mollenowi, zatrzymał tylko cienką pelerynę.
— Dziękuję, reszta nie będzie mi potrzebna.
Wszedł do hałaśliwej sali pełnej zadbanych i dobrze odżywionych ludzi, dziwacznie przebranych. Oddychał narkotycznymi oparami spowijającymi barwny tłum. Mollen prowadził go wśród zebranych, którzy widząc ich, milkli. Gdy przechodził dalej, rozmowy ożywały. Kilka razy słyszał słowo „Staberinde”.
Minęli drzwi — pilnował ich mężczyzna postawniejszy od Mollena — zeszli po wyłożonych dywanem schodach i wkroczyli do dużego pomieszczenia, którego jedna ściana była ze szkła. W podziemnej przystani na ciemnej wodzie kołysały się łódki, a w szybie odbijało się inne, jeszcze osobliwsze przyjęcie. Zerknął spod ciemnych okularów, ale scena nie pojaśniała.
Podobnie jak na wyższym piętrze, i tu goście spacerowali z misami narkotyku, a szczególnie odważni — ze szklankami alkoholu. Każdy był poważnie okaleczony.
Szedł za Mollenem, a oni odwracali się, by na niego spojrzeć. Niektórzy mieli połamane i wykręcone ramiona; przez skórę przebijały się gołe kości i bielały na zewnątrz. Ciała kilku osób znaczyły długie głębokie rany; innym zdarto lub przypalono połacie naskórka. Kobiety z amputowaną piersią, osobnicy bez oka. Niektórzy usunięte narządy mieli przyczepione do innych partii ciała. Podeszła kobieta z ulicznego festynu. Nad błyszczącą spódnicą zwisał jej kawałek brzucha wielkości dłoni, mięśnie falowały wewnątrz i wyglądały jak czerwone błyszczące powrósła.
— Witam, panie Staberinde. Przybył pan jako kosmonauta.
Przesadna modulacja głosu tej kobiety natychmiast go zirytowała.
— To pewien kompromis z mojej strony — odparł i zamaszyście zawiązał sobie pelerynę na ramionach.
Kobieta wyciągnęła rękę.
— No cóż, witamy.
— Dziękuję. — Pocałował jej dłoń.
Niemal oczekiwał, że pola sensoryczne skafandra wyczują śladowe ilości trucizny na delikatnej ręce kobiety i zasygnalizują niebezpieczeństwo; nie odezwały się jednak. Uśmiechnął się, gdy kobieta cofnęła dłoń.
— Co pana tak bawi, panie Staberinde?
— To. — Zaśmiał się, wskazując zebranych gości.
— Świetnie. — Kobieta też lekko się zaśmiała (jej brzuch zadrżał). — Mieliśmy nadzieję, że zabawi się pan na naszym przyjęciu. Pozwoli pan, że mu przedstawię przyjaciela, który to wszystko zrealizował.
Poprowadziła go za rękę przez upiorny tłum. Jej przyjaciel był niewysoki, pogodny i cały czas wycierał nos dużą chusteczką, którą utykał w nienagannym garniturze. Siedział na stołku przy wysokim, szarym urządzeniu.
— Doktorze, to jest człowiek, o którym panu wspominaliśmy. Pan Staberinde.
— Szczere pozdrowienia i w ogóle. — Twarz doktora opadła w wilgotnym zębiastym uśmiechu. — Witamy na naszym Przyjęciu Okaleczonych. — Wskazał na poranionych ludzi, energicznie machając dłońmi. — Chciałby pan mieć jakąś ranę? Procedura jest bezbolesna i nie odczuje pan żadnych niedogodności. Naprawa przebiega szybko, nie pozostawia blizn. Czym mógłbym pana skusić? Rana szarpana? Skomplikowane złamanie? Kastracja? A może wielokrotna trepanacja? Byłby pan jedyny.
Gość złożył ręce, zaśmiał się.
— Jest pan niezwykle uprzejmy, ale bardzo dziękuję.
— Ależ proszę! — Doktor wyglądał na urażonego. — Niech pan nie psuje przyjęcia. Naprawdę chciałby pan pozostać na uboczu? Nie grozi panu ani ból ani trwałe uszkodzenie ciała. Podobne operacje przeprowadzałem w całym cywilizowanym wszechświecie i nikt nigdy nie narzekał, jeśli nie liczyć ludzi, którzy tak przyzwyczaili się do swych ran, że protestowali przeciw wyleczeniu. Dzięki swej maszynie wprowadziłem nowatorskie okaleczenia we wszystkich centrach cywilizacyjnych Skupiska. To wyjątkowa okazja. Jutro wyjeżdżamy. Przez następne dwa lata standardowe nie mam wolnych terminów. Naprawdę nie chce pan wziąć w tym udziału?
— Z całą pewnością.
— Doktorze, daj spokój panu Staberinde — powiedziała kobieta. — Jeśli nie zamierza bawić się tak jak my, musimy szanować jego życzenia. Musimy przecież, prawda, panie Staberinde? — Ujęła go pod ramię.
Spojrzał na jej deformacje. Jaka to przezroczysta osłona nie pozwala wypaść jej organom wewnętrznym, zastanawiał się. Biust kobiety, uniesiony wysoko przez małe projektory pola umieszczone pod piersiami, oblepiony był małymi klejnotami w kształcie łez.
— Tak, oczywiście.
— Świetnie. Czy zechciałby pan chwileczkę zaczekać? Proszę się poczęstować. — Włożyła mu w dłoń swój kieliszek i nachyliła się, by zamienić kilka słów z doktorem.
Gość obserwował uczestników przyjęcia. Z pięknych twarzy zwisały paski mięsa, na opalonych plecach bujały się wszczepione piersi, smukłe ramiona zdobiły szyje niczym nadmuchane kolie. Odłamki kości wystawały z rozerwanej skóry; tętnice, mięśnie i gruczoły pulsowały i błyszczały w świetle.
Podniósł kieliszek i skierował trochę oparów znad naczynia na pola w kołnierzu swego hełmu: rozległ się alarm, a na ekraniku na przegubie skafandra mignęły dokładne informacje o zawartej w napitku truciźnie.
Uśmiechnął się, przepchnął kieliszek przez pola w kołnierzu i wychylił zawartość. Zakasłał, gdy alkoholowa mikstura przechodziła mu przez gardło. Oblizał wargi.
— O, skończył pan drinka. — Kobieta podeszła, klepiąc się po gładkim teraz brzuchu. Poprowadziła gościa do innej części pomieszczenia.
Gdy przesuwali się wśród okaleczonych osób, włożyła mały połyskujący żakiet.
— Owszem. — Oddał jej kieliszek.
Przeszli do starego warsztatu. Przykryte warstwą kurzu, złuszczonej farby i opiłków, walały się tam tokarki, wiertarki, zgniatarki i wycinaki. Pod zwisającą lampą stały trzy fotele, za nimi mała szafka. Kobieta zamknęła drzwi i gestem wskazała mu niski fotel. Usiadł, hełm złożył na podłodze.
— Dlaczego nie przyszedł pan w stroju, który przesłaliśmy? — Przekręciła zamek w drzwiach, poprawiła na sobie błyszczący żakiet i z uśmiechem odwróciła się do gościa.
— Nie było mi w nim do twarzy.
— A w tym jest? — wskazała czarny skafander. Usiadła, krzyżując nogi. Stuknęła w szafkę, która otworzyła się, odsłaniając dzwoniące kieliszki i już dymiące misy z narkotykiem.
— Dodaje mi pewności siebie.
Kobieta podała mu kieliszek połyskliwego płynu. Przyjął drinka i rozsiadł się w fotelu.
Też usiadła, z misą w dłoniach, pochyliła się, zamknęła oczy, głęboko wdychała opary, trochę dymu zagarnęła pod poły żakietu; gdy mówiła, ciężkie wyziewy wydobywały się spod ubrania i powoli unosiły ku jej twarzy.
— Cieszymy się, że pan przyszedł, obojętne w jakim stroju. Jak panu odpowiada Excelsior? Spełnia pańskie oczekiwania?
Cienko się uśmiechnął.
— Ujdzie.
Otwarły się drzwi. Stał za nimi młodzian, którego widział na festynie; to on wraz z tą kobietą gonili go samochodem. Młodzieniec ustąpił miejsca Mollenowi, potem wszedł sam i zajął wolny fotel. Mollen stał przy drzwiach.
— Co pan mówił? — spytał młodzieniec. Gestem odmówił przyjęcia kieliszka od kobiety.
— Właśnie zamierzał powiedzieć, kim jest — odparła. Oboje spojrzeli na gościa. — Prawda, panie… Staberinde?
— Nie, nie zamierzałem. Proszę powiedzieć, kim państwo są.
— Chyba pan wie, kim jesteśmy, panie Staberinde — rzekł mężczyzna.
— Sądziliśmy, że wiemy również, kim pan jest, ale od paru godzin nie mamy już pewności.
— Jestem zwykłym turystą. — Sączył drinka i patrzył na nich znad kieliszka. Przyjrzał się napojowi: przy dnie migotały drobiny złota.
— Jak na turystę, nakupił pan za dużo pamiątek, których nigdy nie będzie pan mógł zabrać do domu — zauważyła kobieta. — Ulice, koleje, mosty, kanały, budynki mieszkalne, magazyny, tunele. — Machnęła ręką, dając do zrozumienia, że lista jest jeszcze długa. — A to przecież tylko Solotol.
— Trochę mnie poniosło.
— Usiłował pan zwrócić na siebie uwagę?
— Owszem, chyba tak. — Uśmiechnął się.
— Słyszeliśmy, że dziś rano spotkały pana pewne nieprzyjemności, panie Staberinde. — Usiadła głębiej w fotelu, podciągnęła nogi. — Chyba w którymś z kanałów burzowych.
— To prawda. Na samej górze skierowano mój samochód w kanał spływowy.
— Nie odniósł pan ran? — spytała sennym głosem.
— Nic poważnego. Pozostałem w samochodzie, aż…
— Nie, proszę, nie mam głowy do szczegółów. — Machnęła dłonią znużonym gestem.
Zamilkł, wydął usta.
— Rozumiem, że pański kierowca nie miał tyle szczęścia? — spytał młodzieniec.
— Nie żyje. — Gość pochylił się do przodu. — Prawdę mówiąc, sądziłem, że to państwo zorganizowali ten wypadek.
— Tak — stwierdziła kobieta z narkotycznej otchłani. Jej głos płynął jak dym. — Prawdę mówiąc, to my.
— Nie sądzi pan, że szczerość to coś bardzo miłego? — Młodzian patrzył z uznaniem na kolana, piersi i głowę kobiety — tylko te części ciała widoczne były między futrzastymi oparciami fotela. — Oczywiście, moja towarzyszka żartuje, panie Staberinde. Nigdy nie zrobilibyśmy czegoś tak strasznego. Ale moglibyśmy panu pomóc w odnalezieniu rzeczywistych sprawców.
— Naprawdę?
Młodzieniec skinął głową.
— Teraz z chęcią byśmy panu pomogli, rozumie pan?
— Och, jasne.
Młodzieniec roześmiał się.
— Kim pan właściwie jest, panie Staberinde?
— Już mówiłem: turystą. — Wciągnął powietrze nad misą. — Ostatnio wpadło mi w ręce trochę pieniędzy, a zawsze chciałem odwiedzić Solotol… z pewną pompą… I to wszystko.
— Jak przejął pan władzę nad Fundacją Vanguard, panie Staberinde?
— Myślę, że takie bezpośrednie pytania są nieuprzejme.
— Są nieuprzejme — odparł młodzieniec pogodnie. — Wybaczy mi pan, że spróbuję odgadnąć pański zawód, panie Staberinde? Oczywiście zanim całkowicie oddał się pan rozrywce.
— Jeśli pan sobie życzy. — Gość wzruszył ramionami.
— Komputery, panie Staberinde.
Ten podnosił kieliszek do ust, by okazać wahanie.
— Bez komentarza — odparł, nie patrząc młodzieńcowi w oczy.
— Zatem Fundacja Vanguard ma nowy zarząd?
— Racja. Znacznie lepszy zarząd.
Młodzieniec kiwnął głową.
— To właśnie słyszałem dziś po południu. — Zatarł dłonie. — Panie Staberinde, nie chciałbym wtrącać się w pańskie przedsięwzięcia i plany finansowe, ale może byłby pan nam uprzejmy udzielić ogólnych informacji, w jakim kierunku pójdzie Fundacja w ciągu najbliższych paru lat. Pytam z czystej ciekawości.
— To proste — odparł pogodnie. — Większe zyski. Vanguard mogłaby stać się najpotężniejszą tego typu firmą, gdyby stosowała agresywniejszy marketing. Tymczasem zarządzano nią jak organizacją charytatywną. Gdy podupadała, czekano na jakąś techniczną nowinkę, która miałaby przywrócić firmie pozycję. Od teraz będzie walczyła jak inne tuzy i wspierała zwycięzców.
(Młodzieniec kiwał głową ze zrozumieniem).
— Fundacja Vanguard była dotychczas zbyt… miękka. Może tak jest zawsze, gdy zarząd pozostawi się maszynom. Ale koniec z tym. Od tej pory maszyny będą robiły to, co im każę. Firma zacznie konkurować, stanie się drapieżna. — Zaśmiał się niezbyt ostro, by nie przesadzić.
Młodzieniec roześmiał się powoli, szeroko.
— Pan wierzy w… trzymanie maszyn na właściwym miejscu?
— Tak, wierzę — potwierdził energicznie.
— Hm… Panie Staberinde, czy słyszał pan o Tsoldrinie Beychaem?
— Oczywiście. Wszyscy chyba o nim słyszeli.
Młodzieniec uniósł brwi.
— I myśli pan…?
— Że mógłby być znakomitym politykiem?
— Większość ludzi uważa, że był znakomitym politykiem — rzekła kobieta z przepaścistego fotela.
Potrząsnął głową, wpatrzony w misę narkotyków.
— Stał po niewłaściwej stronie. Szkoda, ale… żeby być znakomitym, trzeba być po stronie zwycięskiej. Znakomitość polega częściowo właśnie na tym, by to wiedzieć. A on nie wiedział. Tak jak mój stary.
— Oo… — powiedziała kobieta.
— Pański ojciec, panie Staberinde? — spytał młodzieniec.
— Tak. On i Beychae… to długa historia. Znali się dawno temu.
— Mamy czas na wysłuchanie tej historii — stwierdził lekko młodzieniec.
— Nie. — Gość wstał, odstawił misę i kieliszek, podniósł hełm. — Dziękuję za zaproszenie, ale muszę już iść. Jestem nieco zmęczony i w tamtym samochodzie trochę się poturbowałem. Państwo rozumieją.
— Tak, bardzo nam przykro. — Młody również wstał. — Może moglibyśmy zaproponować coś panu jako rekompensatę?
— Tak? A co na przykład? — Obracał hełm w dłoni. — Mam mnóstwo pieniędzy.
— Może rozmowę z Beychaem?
Gość zmarszczył czoło.
— Nie wiem. A czy powinienem z nim porozmawiać? On tu jest? — Wskazał drzwi, za którymi odbywało się przyjęcie.
Kobieta zachichotała.
— Nie. Ale jest w mieście. Chciałby się pan z nim spotkać? To fascynujący facet i już nie jest po niewłaściwej stronie. Obecnie wiedzie życie uczonego, lecz nadal to osoba interesująca.
Wzruszył ramionami.
— Może. Pomyślę o tym. Po tych porannych szaleństwach miałem nawet ochotę wyjechać.
— Och, błagam, proszę jeszcze rozważyć i nieco odłożyć decyzję. Niech pan pomyśli o tym do rana. Mógłby pan wiele dobrego zrobić dla nas wszystkich, jeśli porozmawiałby pan z tym człowiekiem. Kto wie, może by mu pan naprawdę pomógł zostać wielkim politykiem? — Młodzieniec wyciągnął rękę ku drzwiom. — Ale pan chce już iść. Odprowadzę pana do samochodu. — Podeszli do drzwi. Mollen odsunął się. — To jest Mollen. Przywitaj się, Mollen.
Siwowłosy mężczyzna dotknął pudełka przy boku.
— Witam — powiedziało pudełko.
— Mollen nie może mówić. Od kiedy go znamy, nie powiedział ani słowa.
— Zgadza się — potwierdziła kobieta, całkowicie pogrążona w fotelu.
— Doszliśmy do wniosku, że powinien mieć czyste gardło, więc usunęliśmy mu język. — Zachichotała, a może beknęła.
— Już się znamy. — Kiwnął dryblasowi, którego bliznowata twarz dziwnie się wykrzywiła.
W nadwodnym pomieszczeniu nadal trwało przyjęcie. Prawie wpadł na kobietę o oczach z tyłu głowy. Goście wymieniali sobie kończyny. Niektórzy paradowali z czterema ramionami, inni, w ogóle pozbawieni rąk, prosili, by przystawić im drinka do ust. Ktoś miał dodatkową nogę, ktoś znów ręce i nogi osoby przeciwnej płci. Jakaś kobieta przechadzała się z podniesioną spódnicą, odsłaniając komplet męskich narządów płciowych. Za nią z głupawym uśmiechem szedł mężczyzna.
Gość miał nadzieję, że do końca przyjęcia wszyscy pozapominają, kto z nich co miał.
Fajerwerki spryskiwały zgromadzonych zimnymi iskrami. Wszyscy się śmiali i — nie przychodziło mu do głowy lepsze określenie — dokazywali.
Przy samochodzie życzono mu szczęśliwej drogi. Auto było to samo co przedtem, kierowca — inny. Pasażer obserwował miejskie światła, cichy, bezkresny dywan śniegu, i rozmyślał o ludziach na zabawie i ludziach na wojnie. Właśnie opuścił zabawę i widział mężczyzn czekających niecierpliwie w szarozielonych płaszczach utytłanych zaschniętym błotem. Widział ludzi w błyszczących czarnych ubraniach, którzy okładali się biczami, i innych skrępowanych… i krzyczące osoby przykute do łóżek lub krzeseł, podczas gdy ludzie w mundurach wykorzystywali swe specyficzne umiejętności.
Uświadomił sobie, że czasami potrzebuje przypomnienia, iż nadal jest zdolny do pogardy.
Zdjął ciemne okulary. Samochód pruł po cichych ulicach. Obok przepływało puste miasto.
VI
Kiedyś — między czasem, gdy prowadził Wybranego przez skalistą pustynię, a czasem, kiedy pełzł jak owad w zalanej kalderze, wydrapując znaki na ziemi — wziął trochę urlopu i zastanawiał się, czyby nie rzucić swej pracy dla Kultury i nie zająć się dla odmiany czymś innym.
Zawsze miał wrażenie, że ideałem mężczyzny jest żołnierz lub poeta, więc ponieważ większość swego życia spędził na jednym z tych — jak mu się wydawało — biegunów, postanowił całkowicie zmienić zajęcie i spróbować tej drugiej możliwości.
Mieszkał w małej wiosce, w małym, rolniczym kraju na małej, nierozwiniętej, sielskiej planecie. Zatrzymał się u starszego małżeństwa w domku wśród drzew, w dolinie między wysokimi skalistymi wierzchołkami. Wstawał wcześnie rano i odbywał długie spacery.
Przyroda tchnęła świeżością i zielenią. Było lato; na polach, w lasach, przy ścieżkach i na brzegach rzek rosło mnóstwo nieznanych barwnych kwiatów. Wysokie drzewa uginały się w ciepłym letnim wietrze, liście jaśniały i trzepotały jak flagi; a z wrzosowisk i wzgórz spływała migoczącymi strumieniami po kamieniach woda, niczym oczyszczony koncentrat samego powietrza. Mozolnie wchodził na sękate granie, wspinał się na sterczące skały, pohukując i śmiejąc się biegł po szerszych wierzchołkach, pod płynącymi cieniami wysokich obłoków.
Na wrzosowiskach i wzgórzach widywał zwierzęta. Malutkie czmychały spod stóp i nikły w poszyciu, większe skakały, przystawały, oglądały się, a potem znowu skakały i ginęły w norach lub między skałami; jeszcze większe pędziły stadami, jakby płynąc, obserwowały go, a potem zaczynały skubać trawę i stawały się prawie niewidoczne. Ptaki go odstraszały, gdy podchodził zbyt blisko gniazd; inne próbowały go odciągnąć — nawoływały gdzieś w pobliżu, trzepocząc jednym skrzydłem.
Starał się nie nadepnąć na żadne gniazdo.
Na spacery zawsze brał ze sobą notatnik i pilnie zapisywał wszystko, co wydało mu się interesujące. Próbował utrwalić dotyk trawy pod palcami, dźwięki wydawane przez drzewa, bogactwo kwiatów, zachowanie ptaków i ssaków, barwy nieba i skał. Właściwy dziennik prowadził w większej księdze, w wynajętym pokoju w domku swych gospodarzy. Każdego wieczoru notował w niej uwagi, jakby pisał raporty dla zwierzchników.
Do innego wielkiego dziennika przepisywał znowu własne zapiski łącznie z komentarzami, a potem wykreślał niektóre wyrazy z pełnych, opatrzonych przypisami relacji, starannie usuwając słowo po słowie, aż otrzymywał coś na kształt wiersza. Wyobrażał sobie, że tak właśnie tworzy się poezję.
Zabrał ze sobą kilka książek z wierszami. Podczas deszczu — co zdarzało się rzadko — zostawał w domu i próbował je czytać, zwykle jednak przy tym zasypiał. Przywiózł też książki na temat poezji, ale te jeszcze bardziej go dezorientowały i musiał stale wracać do poszczególnych fragmentów, by zapamiętać każde słowo, lecz nawet wtedy nie czuł się mądrzejszy.
Co kilka dni szedł wieczorem do tawerny i grał z miejscowymi w rodzaj kręgli albo w układanie kamyków. Następnego dnia rankiem spacerował bez notatnika.
Uprawiał wiele ćwiczeń fizycznych, starał się utrzymać formę; wchodził wysoko na drzewa, do miejsca gdzie gałęzie stawały się zbyt wiotkie, wspinał się po skałach i ścianach starych kamieniołomów, przechodził po zwalonych pniach nad stromymi wąwozami, przeskakiwał po kamieniach przez rzeki, czasami nawet podchodził i gonił zwierzęta po wrzosowisku, wiedząc, że nigdy ich nie złapie, lecz rozradowany biegł za nimi z całych sił.
Na wzgórzach spotykał tylko farmerów i pasterzy. Czasami widywał niewolników pracujących na polach, natomiast bardzo rzadko natykał się na innych spacerowiczów. Nie miał ochoty na pogawędki.
Regularnie spotykał mężczyznę puszczającego latawiec na wysokich wzgórzach. Widywali się tylko z daleka. Ich drogi nie przecinały się — początkowo był to jedynie przypadek, później specjalnie się starał, by nie doszło do spotkania; zmieniał kierunek marszu, gdy dostrzegał chudą, zmierzającą ku niemu sylwetkę; wspinał się na inne wzgórze, gdy widział mały czerwony latawiec szybujący nad wierzchołkiem, ku któremu podążał. Stało się to tradycją, jego osobistym nawykiem.
Dni płynęły. Siedząc kiedyś na wzgórzu, zobaczył w dole niewolnicę biegnącą przez pola, przez dziwne wzory, które wiatr rysował na czerwonozłotym futrze ziemi. Za niewolnicą zostawał ślad niczym kilwater za statkiem. Kobieta dobiegła aż do rzeki, gdzie dopadł ją konny ekonom. Obserwował, jak mężczyzna bije kobietę — widział długi kij wznoszący się i opadający — lecz nic nie słyszał, gdyż wiatr niósł odgłosy w przeciwnym kierunku. Gdy niewolnica legła nieruchomo na brzegu rzeki, nadzorca zszedł z wierzchowca i ukląkł przy jej głowie. Coś błysnęło, lecz nie widać było dokładnie, co się dzieje. Nadzorca odjechał.
Później przykuśtykali niewolnicy i zabrali kobietę.
Zanotował przebieg zdarzenia.
Tego wieczoru po kolacji, kiedy staruszka poszła spać, opowiedział jej mężowi, co zobaczył. Starzec powoli kiwnął głową; żuł lekko narkotyzujący korzeń i pluł sokiem do kominka. Nadzorca jest znany z surowości, wyjaśnił staruszek. Wycina język każdemu niewolnikowi próbującemu ucieczki. Suszy potem języki na sznurku rozciągniętym nad wejściem do zagrody niewolników, na farmie pana.
Razem wypili trochę mocnej zbożowej wódki z małych kubeczków, a potem staruszek opowiedział ludową baśń.
Pewien młodzieniec idący przez dziki las zboczył ze ścieżki, zwabiony widokiem pięknych kwiatów, a potem zobaczył ładną dziewczynę śpiącą na polanie. Gdy podszedł, zbudziła się. Usiadł i rozmawiali.
Uświadomił sobie, że ona pachnie kwiatami. Tak cudownych i mocnych perfum nie wąchał nigdy w życiu. Zakręciło mu się w głowie. Po chwili, otoczony jej kwietnym zapachem, oczarowany jej łagodnym śpiewnym głosem i nieśmiałym zachowaniem, poprosił o całusa, w końcu go dostał; pocałunki stawały się namiętne i zaczęli spółkować.
Już od pierwszej chwili połączenia, ilekroć młodzieniec patrzył jednym okiem, widział, jak kobieta się zmienia. Starzała się, już nie była młodą dziewczyną, choć obserwowana drugim okiem wyglądała jak przedtem. Z każdym porywem miłości posuwała się w latach (dostrzegał to tylko jednym okiem), przez dojrzałość ku dorodnej matronie, wreszcie do dziarskiej, a potem do bezradnej starości.
Przez cały czas mógł ją widzieć w kwiecie młodości, po prostu przymykając oko — i nie ustawał w rozpoczętym akcie — lecz zawsze kusiło go, by zerknąć drugim okiem. Szokowała go ta zadziwiająca, straszna transformacja.
Podczas kilku ostatnich ruchów, nad którymi jeszcze panował, zamknął oczy i otworzył je dopiero w chwili spełnienia i zobaczył — teraz obojgiem oczu — że tuli do siebie gnijącego trupa, napoczętego już przez robaki. Woń kwiatów zmieniła się w jednej chwili w dominujący fetor zgnilizny, ale mężczyzna uświadomił sobie, że taki właśnie zapach panował przez cały czas i gdy jego lędźwie oddawały się trupowi, żołądek wyrzucał jednocześnie ostatni posiłek.
Tak więc duch lasu schwycił jego duszę za dwa pasma i obu rękami pociągnął mocno, odpruł go od tkaniny życia i zawlókł do świata cieni.
— Tam jego duszę rozbito na milion kawałków i rozrzucono po świecie, by stały się duszami much pyłkowych, które kwiatom przynoszą jednocześnie nowe życie i starczą śmierć — zakończył sędziwy gospodarz i spojrzał na gościa.
Ten mu podziękował i opowiedział parę legend, które znał z dzieciństwa.
Kilka dni później biegł za jednym ze zwierzątek na wrzosowisku.
Przewróciło się na zroszonej trawie i przekoziołkowało. W końcu padło z rozłożonymi kończynami na kamieniach, odzyskując oddech.
Wydał zwycięski, wojowniczy okrzyk i rzucił się w dół stoku, ku zwierzęciu, które już gramoliło się na nogi. Na ostatnich metrach wykonał skok, lądując obiema nogami tuż obok miejsca, gdzie zwierzę się przewróciło, ono jednak, nie doznawszy żadnej szkody, zebrało siły i znowu pomknęło, po czym skryło się w norze. Zaśmiał się, spocony dyszał ciężko. Stał, wsparł dłonie na kolanach, pochylił się, usiłując odzyskać dech.
Pod jego stopami coś się poruszyło. Zobaczył to, poczuł.
Było tam gniazdo. Wylądował w samym jego środku. Rozbite jaja o pstrych skorupkach rozlały się na obcasach butów, na gałązkach i mchu.
Przesunął stopę, serce już go bolało. Coś czarnego wiło się pod spodem, wyszło na słońce. Czarna głowa i szyja. Spoglądało na niego czarne oko, jasne i twarde jak smolisty kamyczek na dnie strumyka.
Ptak się szamotał — człowiek musiał się cofnąć, zupełnie jakby skoczył boso na coś kłującego. Ptak odbiegł w trawę wrzosowiska, łopotał, podskakując na jednej nodze, wlokąc za sobą bezwładne skrzydło. Zatrzymał się trochę dalej i przechylił łebek, jakby obserwując człowieka.
Ten wytarł buty na mchu. Wszystkie jaja zostały rozbite. Ptak wydawał ciche, przenikliwe dźwięki. Człowiek odwrócił się i zaczął odchodzić, lecz potem zaklął, cofnął się i pobiegł ciężko za ptakiem; złapał go bez trudności w burzy pisków i piór. Skręcił mu szyję i rzucił zewłok w trawę.
Tego wieczoru przestał pisać dziennik i nigdy do niego nie wrócił.
Zrobiło się parno, deszcze nie padały. Pewnego razu człowiek z latawcem z wierzchołka wzgórza zamachał i zawołał coś do niego, ale on pośpiesznie odszedł.
Około dziesięciu dni po incydencie z ptakiem przyznał w duchu, że nigdy nie zostanie poetą.
Wkrótce potem wyjechał i nigdy o nim nie słyszano, choć szeryf dziedzica wysłał wiadomość do wszystkich miast w kraju, gdyż podejrzewano, że obcy miał coś wspólnego z tym, co się stało w dniu jego odjazdu, kiedy to nadzorcę pańskiej farmy znaleziono związanego we własnym łóżku; twarz miał zastygłą w wyrazie strasznego przerażenia, usta i gardło wypchane ususzonymi ludzkimi językami i kawałkami nie zapisanego papieru, którymi udławił się na śmierć.
Dziewięć
Obudził się po świcie, potem poszedł na spacer porozmyślać. Tunelem technicznym przeszedł z głównego budynku hotelowego do aneksu. Ciemne okulary zostawił w kieszeni. Miał na sobie stary płaszcz, oczyszczony w hotelowej pralni, grube rękawiczki i szalik zawiązany wokół szyi.
Szedł ostrożnie po podgrzewanych ulicach, po ociekających chodnikach. Głowę trzymał wysoko, spoglądał w niebo. Przed nim sunęła mgiełka jego oddechu. Wątłe słońce, lekki wietrzyk podniosły temperaturę; z dachów i z drutów spadały małe lawiny. Rynsztokami płynęła przejrzysta woda oraz mokre zwały zbitego śniegu. Z rynien ciekło, samochody posykiwały na wilgotnej nawierzchni. Przeszedł na drugą stronę ulicy, na słońce.
Wspinał się po schodach, przechodził mostami. Uważnie kroczył po lodzie, tam gdzie ogrzewanie nie działało, a może w ogóle go nie zainstalowano. Żałował, że nie wziął lepszych butów. Te, które miał na sobie, wyglądały nieźle, lecz niedobrze trzymały się podłoża. Żeby nie upaść, ręce rozstawił, jakby próbował chwycić laskę, musiał posuwać się pochylony jak starzec. To go irytowało.
A jednak poślizgnął się tuż przed czwórką młodych ludzi. Schodził po oblodzonych schodach, prowadzących na szeroki most nad linią kolejową. Cztery osoby szły w jego kierunku, śmiały się i żartowały. Spoglądał to na nie, to na zdradliwe stopnie. Ci ludzie byli tak młodzi, ich ruchy i dźwięczne głosy kipiały taką energią, że poczuł swoje lata. Było wśród nich dwóch młokosów, którzy głośno mówili i starali się zrobić wrażenie na dziewczynach. Jedna z nich, wysoka, ciemnowłosa, odznaczała się naturalnym wdziękiem osoby niedawno dojrzałej. Nie mógł oderwać od niej oczu, wyprostował się, poczuł, że znowu kroczy pewnie, a po chwili rozciągnął się jak długi.
Upadł na najniższym stopniu i siedział chwilę, potem uśmiechnął się niewyraźnie, wstał, nim młodzi do niego doszli.
Zebrał z poły płaszcza trochę śniegu i rzucił w młodzieńca, który przedtem parsknął śmiechem, teatralnie zasłaniając usta rękawiczką.
Cała czwórka, rozbawiona, minęła go i weszła na schody. Pomaszerował mostem, krzywiąc się z bólu. Gdy był w połowie, usłyszał wołanie.
Odwrócił się i dostał śnieżką prosto w twarz.
Młodzi śmieli się, biegnąc na górze, ale nie widział ich, zbyt zajęty usuwaniem śniegu z nozdrzy. Nos bolał go wściekle, ale nie był znowu złamany, oczy piekły. Pomaszerował dalej, minął parę starszych ludzi trzymających się pod rękę; kręcili głowami i narzekali na tych strasznych uczniów. Skinął im tylko, wycierając twarz chusteczką.
Uśmiechał się, gdy opuszczał most i podchodził kilka stopni na deptak wycięty pod starym biurowcem. Gdyby się kiedyś znalazł w podobnej sytuacji, czułby zażenowanie; że się poślizgnął i że widziano jego niezręczność, że dostał śniegową kulą, że naiwnie odwrócił się, gdy go zawołano, i że dwoje staruszków obserwowało to wszystko. Kiedyś pogoniłby młodziaków, by przynajmniej napędzić im strachu. Ale nie teraz.
Stanął przy kiosku z gorącymi napojami i kupił kubek zupy. Oparł się o budkę, zdjął zębami rękawiczkę. Trzymał w dłoniach ciepły, parujący kubek. Podszedł do barierki, usiadł na ławce i powoli popijał zupę.
Za jego plecami sprzedawca wycierał ladę, słuchał radia, paląc ceramicznego papierosa zawieszonego na łańcuszku wokół szyi.
Ciągle czuł ból w plecach. Przez parę unoszącą się z kubka patrzył pogodnie na miasto. Mam za swoje, myślał.
Beychae chciał się z nim widzieć — taką wiadomość zastał po powrocie do hotelu. Po obiedzie miano przysłać po niego samochód.
— To wspaniała wiadomość, Cheradenine.
— Raczej tak.
— Chyba nie wątpisz, prawda?
— Twierdzę tylko, że nie należy spodziewać się zbyt wiele. — Leżał na plecach na łóżku i rozmawiał ze Smą przez przekaźnik w uchu. — Nawet jeśli się z nim spotkam, wątpię, czy uda mi się go wyrwać. Prawdopodobnie postarzał się. Powie: „Cześć, Zakalwe, nadal pracujesz dla Kultury przeciwko tym gazogłowym?” A wtedy chcę, byście ratowali mój tyłek.
— Wyciągniemy cię, możesz się nie martwić.
— Przypuśćmy, że wydostanę faceta. Czy nadal chcecie, bym ruszył do habitatów Impren?
— Tak. Musisz polecieć modułem. Nie możemy ryzykować, wprowadzając „Ksenofoba”. Po ucieczce Beychaego będą bardzo czujni i nie zdołamy się przemknąć ukradkiem. Gdybyśmy tego próbowali, całe Skupisko stanie przeciw nam za wtrącanie się.
— Ile jest do Impren modułem?
— Dwa dni.
Westchnął.
— Myślę, że damy radę.
— Jesteś gotów, gdyby już dzisiaj nadarzyła się okazja?
— Tak. Kapsuła jest zakopana w pustyni i przygotowana. Moduł ukryty w najbliższym gigancie gazowym czeka na sygnał. Jeśli odbiorą mi nadajnik, jak mam się skontaktować?
— Chciałabym powiedzieć „a nie mówiłam” i przeteleportować ci zwiadowcę albo pocisk nożowy, ale nie możemy tego zrobić. Ich system ostrzegawczy by to wykrył. Możemy ustawić mikrosatelitę na orbicie i zapuścić bierne skanowanie, czyli po prostu obserwację. Jeśli zasygnalizuje, że jesteś w biedzie, zawiadomimy kapsułę i moduł. Nie uwierzysz, ale druga możliwość to telefon. Te nie rejestrowane numery Fundacji Vanguard, które ci podano. Zakalwe?
— Noo?
— Masz te numery?
— Och, tak.
— Podłączyliśmy się też biernie do pogotowia ratunkowego w Solotol. Wykręć po prostu trzy jedynki i wrzaśnij do dyspozytora „Zakalwe!” Usłyszymy to.
— Jestem pełen ufności. — Westchnął, kręcąc głową.
— Nie martw się, Cheradenine.
— Ja bym się martwił?
Auto podjechało — zobaczył je przez okno. Zszedł na dół, przywitał się z Mollenem. I tym razem wolałby włożyć skafander, ale wątpił, czy w takim stroju wpuściliby go na silnie strzeżony teren. Wziął więc tylko płaszcz od deszczu i ciemne okulary.
— Witam.
— Witaj, Mollen.
— Miły dzień.
— Owszem.
— Dokąd jedziemy?
— Nie wiem.
— Ale pan prowadzi?
— Tak.
— Więc musi pan wiedzieć, dokąd jedziemy.
— Proszę powtórzyć.
— Musi pan przecież wiedzieć, dokąd jedziemy.
— Przepraszam.
Stał obok samochodu, Mollen przytrzymywał otwarte drzwi.
— Niech mi pan przynajmniej powie, czy to daleko. Chciałbym zostawić informację, jak długo mnie nie będzie.
Olbrzym nachmurzył się, na jego bliznowatej twarzy potworzyły się dziwne, nietypowe zmarszczki. Zastanawiał się, który guzik pudełka nacisnąć. Zamyślony, oblizał wargi. Więc jednak nie usunęli mu języka w sensie dosłownym.
Mollen musi mieć uszkodzone struny głosowe. Ale dlaczego zwierzchnicy nie zaopatrzyli go w sztuczne albo regenerowane? — zastanawiał się pasażer. Może woleli, żeby ich podwładni dysponowali ograniczonym zestawem odpowiedzi — krytykowanie przełożonych wymagało w tej sytuacji znacznego wysiłku.
— Tak.
— Czy to daleko?
— Nie.
— Proszę się zdecydować. — Trzymał ręce na otwartych drzwiach auta. Nie przejmował się tym, że jest nieuprzejmy dla siwowłosego szofera. Chciał natomiast sprawdzić jego wbudowany zasób słów.
— Przepraszam — odparł Mollen.
— Zatem to niedaleko, w obrębie miasta.
Pokryta bliznami twarz znowu się nachmurzyła. Mollen cmoknął, zrobił skruszoną minę i nacisnął inny zestaw guzików.
— Tak.
— W obrębie miasta? — spytał Mollena.
— Może — brzmiała odpowiedź.
— Dziękuję — odparł i wsiadł.
Był to inny samochód niż poprzedniego wieczoru. Mollen, w oddzielonej kabinie, starannie zapiął pasy, nacisnął pedały i odjechał łagodnie. Natychmiast ruszyło za nimi kilka innych samochodów, ale zatrzymały się w pierwszej przecznicy i zablokowały auta dziennikarzy.
Obserwował punkciki szybujących w górze ptaków, gdy nagle widok zaczęło mu coś przesłaniać. Początkowo sądził, że czarne zasłony podnoszą się na zewnątrz okien z tyłu i po bokach. Potem dostrzegł bąbelki — jakiś ciemny płyn wypełniał przestrzeń między podwójnymi szybami. Nacisnął guzik, by porozmawiać z kierowcą.
— Hej! — krzyknął.
Czarny płyn wznosił się również w szybie dzielącej go od Mollena.
Przesłonił już połowę wszystkich okien.
— Tak? — odezwał się olbrzym.
Pasażer chwycił klamkę drzwi. Otworzyły się, do wnętrza powiało zimnem. Czarny płyn nadal się wznosił.
— Co to takiego?
Nim płyn przesłonił mu całkowicie kierowcę, zobaczył, że starannie wybiera on przyciski na syntezatorze mowy.
— Proszę się nie obawiać, panie Staberinde. To tylko środki ostrożności, by zagwarantować dyskrecję panu Beychaemu — brzmiała odpowiedź, wyraźnie wcześniej przygotowana.
— Aha, dobrze.
Zamknął drzwi. W aucie zapanowała ciemność i dopiero po chwili zapaliło się małe światełko. Siedział bezczynnie. Niespodziewane zaciemnienie okien miało go przestraszyć albo może sprawdzić jego reakcję.
Przyćmione żółte światło żarówki nadawało nieciekawy, ciepły nastrój w tym wnętrzu dość przestronnym, choć brak widoków zewnętrznych sprawiał, że wydawało się niewielkie. Podkręcił wentylację, usiadł głębiej i nałożył ciemne okulary.
Auto zakręcało, przyśpieszało, zjeżdżało w dół, łomotało w tunelach, turkotało na mostach. Pasażer wyraźnie zauważał ruch pojazdu.
Przez dłuższy czas z dudnieniem jechali w dół tunelem prosto, a może po dużej spirali. Wreszcie samochód przystanął. Zapadła cisza, po czym z zewnątrz dobiegł nieokreślony hałas i chyba czyjeś głosy. Po chwili auto znów ruszyło. Radio delikatnie ukłuło w małżowinę, wepchnął je głębiej w ucho.
— Promieniowanie rentgenowskie — poinformowano go szeptem.
Pozwolił sobie na uśmieszek. Spodziewał się, że otworzą drzwi i zażądają oddania nadajnika, lecz auto znowu ruszyło nieco naprzód.
Zjeżdżali, ale silnik milczał, więc przypuszczał, że jadą wielką windą. Zatrzymali się, potem znów trochę podjechali i znów zjeżdżali.
Tym razem na pewno po ślimaku. Silnik nadal milczał — więc albo byli holowani, albo zjeżdżali po równi.
Auto stanęło. Czarny płyn w oknach opadał powoli. Znajdowali się w szerokim tunelu oświetlonym długimi białymi jarzeniówkami. Z tyłu tunel zakręcał, z przodu zagradzała go duża metalowa brama.
Mollena nigdzie nie było.
Pasażer nacisnął klamkę, otworzył drzwi i wysiadł.
W tunelu czuł ciepłe, lecz świeże powietrze. Zdjął prochowiec, spojrzał na metalową bramę. Znajdowały się w niej mniejsze drzwi bez klamki. Pchnął je, ale nie ustąpiły. Poszedł więc do samochodu i nacisnął klakson.
Ostry dźwięk rozległ się echem w tunelu, dzwonił w uszach.
Po chwili w drzwiach ukazała się kobieta. Podeszła do samochodu.
— Witam.
— Dzień dobry. Oto jestem.
— I nadal w okularach. — Uśmiechnęła się. — Proszę, niech pan pójdzie ze mną.
Zabrał płaszcz i ruszył za nią.
Za bramą znajdowała się dalsza część tunelu. Potem podeszli do drzwi w bocznej ścianie, zjechali małą windą. Kobieta miała na sobie prostą, długą sukienkę czarną w białe prążki, bez dekoltu.
Winda stanęła. Znaleźli się w małym korytarzu, urządzonym jak przedpokój prywatnego mieszkania. Wisiały tam obrazy, stały kwiaty w doniczkach. Podłoga wyłożona była żyłkowanym szarawym kamieniem. Gruby dywan tłumił kroki, gdy schodzili po kilku schodkach na duży balkon, znajdujący się w połowie ściany obszernej sali, w której wszędzie stały stoły i leżały książki. Zeszli drewnianymi schodkami, mając książki i pod stopami, i nad głową.
Kobieta prowadziła go wokół regałów, do stołu otoczonego krzesłami. Na blacie stała maszyna z małym ekranem, wokół walały się taśmy.
— Proszę tu poczekać.
Beychae odpoczywał w swym pokoju. Stary, łysy, o głęboko pooranej twarzy, miał na sobie luźną tunikę maskującą niewielki brzuszek, którego się dorobił, odkąd oddał się nauce. Zamrugał, gdy kobieta zapukała i otworzyła drzwi. Oczy miał wciąż jasne.
— Tsoldrinie, przepraszam, że ci przeszkadzam. Chodź, zobacz, kogo przyprowadziłam.
Poszedł z nią korytarzem i stanął w drzwiach. Kobieta wskazała mężczyznę przy stole z czytnikiem taśm.
— Znasz go?
Tsoldrin Beychae — na tyle staroświecki, by demonstrować swój wiek, nie zaś go ukrywać — nałożył okulary i spojrzał na gościa. Zobaczył mężczyznę dość młodego, długonogiego, o ciemnych włosach związanych z tyłu w kucyk i wyrazistej, nawet przystojnej twarzy, pociemniałej od zarostu, którego nie daje się usunąć przy powierzchniowym goleniu. Jego usta wydawały się okrutne i zarozumiałe. I dopiero po ogarnięciu wzrokiem całej twarzy to wrażenie łagodniało i obserwator — być może niechętnie — musiał przyznać, że ciemne okulary nie potrafiły całkowicie ukryć bujnych brwi i dużych oczu, szeroko otwartych i wyrazistych, które sprawiały, że ogólny efekt nie był nieprzyjemny.
— Nie jestem pewien, ale chyba już gdzieś go spotkałem — rzekł powoli Beychae. W twarzy gościa, nawet przesłoniętej okularami, dostrzegł coś niepokojąco znajomego.
— Chce się z tobą spotkać — oznajmiła kobieta. — Pozwoliłam sobie powiedzieć, że ty również tego chcesz. Twierdzi, że znasz jego ojca.
— Ojca? — spytał Beychae. Może stąd to podobieństwo do osoby, którą znał, i to dziwne niepokojące uczucie. — Zobaczmy, co ma do powiedzenia na swój temat.
— Przekonajmy się — rzekła kobieta. Przeszli do środka biblioteki.
Beychae się ociągał. Przybyły zauważył, że Beychae jest przygarbiony, ale stara się teraz prostować plecy.
— Tsoldrin Beychae, pan Staberinde — przedstawiła ich sobie kobieta.
— To wielki dla mnie zaszczyt, proszę pana — powiedział, przyglądając się Beychaemu z napięciem i niepokojem. Ujął jego rękę.
Kobieta miała zaintrygowaną minę. Z pomarszczonej twarzy Beychaego nic nie dało się wyczytać. Patrzył na gościa, trzymając bezwładnie dłoń w jego ręce.
— Pan… Staberinde — powiedział obojętnym głosem. Odwrócił się do kobiety w czarnej sukni. — Dziękuję ci.
— Nie ma za co — odparła i wycofała się.
Przybysz zrozumiał, że Beychae wie. Ruszył między regały. Stanął między półkami i jakby od niechcenia klepał się w ucho.
— Nie sądzę, żeby pan znał mego… przodka — mówił do Beychaego.
— Występował pod innym nazwiskiem. — Zdjął ciemne okulary.
Beychae patrzył na niego z tym samym wyrazem twarzy.
— Chyba znałem — odparł, zerkając w przestrzeń za przybyszem. Wskazał krzesła. — Usiądźmy.
Gość nałożył okulary.
— Tak więc, co pana tu sprowadza, panie Staberinde?
Przybysz usiadł przy stole naprzeciw Tsoldrina.
— Ciekawość, jeśli chodzi o pana. Natomiast do Solotol przybyłem, gdyż… po prostu coś mnie zmuszało, bym je zwiedził. Jestem… związany z Fundacją Vanguard, w jej zarządzie dokonano pewnych zmian. Może pan słyszał?
Beychae pokręcił głową.
— Nie. Tu, na dole, nie śledzę wiadomości.
Gość rozejrzał się teatralnie.
— Chyba… — spojrzał Beychaemu prosto w oczy — …to nie jest najlepsze miejsce do rozmowy, hmm?
Beychae otworzył usta. Miał rozdrażnioną minę.
— Chyba tak — przyznał. — Proszę mi wybaczyć.
Gość obserwował Tsoldrina. Z trudem wytrzymywał na miejscu.
Rozejrzał się po bibliotece. Tyle książek. Tak cuchną. Tyle zapisanych słów, tyle żywotów spędzonych na bazgraniu, tyle par oczu popsutych od czytania. Dlaczego ludziom na tym wszystkim zależy?
— Teraz? — usłyszał głos kobiety.
— A dlaczego nie? — odpowiedział Beychae.
— To wiąże się z niedogodnościami…
— Jakimi? Czyżby windy nie działały?
— Nie, ale…
— Więc chodźmy. Tak dawno nie byłem na powierzchni.
— No dobrze… poczynię przygotowania — odparła niepewnie i odeszła.
— Słuchaj, Z… Staberinde. — Beychae uśmiechnął się przepraszająco. — Zrobimy małą wycieczkę na powierzchnię, dobrze?
— Owszem, czemu nie? — Usiłował nie okazywać entuzjazmu. — Dobrze się pan czuje, panie Beychae? Słyszałem, że jest pan na emeryturze.
Przez parę minut wymieniali ogólniki. Spomiędzy regałów wyszła młoda blondynka ze stosem książek na rękach. Zrobiła zdziwioną minę, gdy zobaczyła gościa, potem stanęła z tyłu Beychaego. Ten spojrzał na nią pogodnie.
— Kochanie, to jest pan… Staberinde. — Uśmiechnął się nieśmiało. — Moja asystentka, pani Ubrel Shiol.
— Bardzo mi miło. — Gość skinął głową.
Cholera, pomyślał.
Pani Shiol położyła książki na stole i oparła rękę na ramieniu Beychaego. Starzec rozpostarł swe chude palce na jej dłoni.
— Mamy pojechać do miasta? — spytała kobieta. Spojrzała w dół na staruszka, swobodną ręką wygładziła fartuch. — To bardzo nagła decyzja.
— Owszem — przyznał Beychae. — Przekonasz się, że stary człowiek czasami potrafi jeszcze zaskoczyć.
— Będzie zimno — zauważyła kobieta odchodząc. — Przyniosę ci ciepłe ubrania.
Beychae patrzył jej w ślad.
— Wspaniała dziewczyna. Nie wiem, co bym bez niej zrobił.
— Rzeczywiście.
Może będziesz się musiał tego dowiedzieć, pomyślał gość.
Przygotowania do wyprawy na powierzchnię zajęły godzinę. Beychae był podekscytowany. Ubrel Shiol kazała mu włożyć ciepłe ubranie. Zdjęła fartuch, przywdziała kombinezon i podwiązała włosy. Jechali tym samym samochodem, który przywiózł gościa. Prowadził Mollen. Gość, Beychae oraz pani Shiol usiedli z tyłu, naprzeciw nich — kobieta w czarnej sukni.
Wychynęli z tunelu na światło dzienne. Na obszernym podwórku leżał śnieg. Otworzyła się druciana brama. Ochroniarze obserwowali przejeżdżające auto. Mollen wybrał boczną drogę, by dostać się na autostradę. Przystanął przed skrzyżowaniem.
— Czy jest tu gdzieś rynek? — spytał Beychae. — Zawsze lubiłem gwar i krzątaninę targowisk.
Gość przypomniał sobie, że na łące nad rzeką Lotol rozbił się wędrowny cyrk. Zaproponował, by tam pojechać. Mollen wyprowadził samochód na szeroki, pusty niemal bulwar.
— Kwiaty — powiedział nieoczekiwanie.
Spojrzeli na niego.
Położył rękę na oparciu siedzenia, z tyłu za plecami Beychaego i Ubrel Shiol. Musnął ręką włosy Ubrel, strącając z nich spinkę. Zaśmiał się i podniósł spinkę z półki pod tylną szybą. Dzięki tym zabiegom mógł spojrzeć na drogę z tyłu.
Za nimi jechała duża półciężarówka.
— Kwiaty? — spytała kobieta w czarnej sukni.
— Chciałbym kupić kwiaty — odparł, uśmiechając się najpierw do niej, potem do Shiol. Klasnął w dłonie. — No właśnie. Mollen, na rynek kwiatowy! — Siadł głębiej, nadal uśmiechając się błogo. Potem się pochylił. — Jeśli można — rzekł do kobiety przepraszającym tonem.
Uśmiechnęła się.
— Oczywiście. Mollen, słyszałeś?
Samochód skręcił na inną drogę.
Na rynku kwiatowym, wśród straganów, kupił bukiety i ofiarował je obu kobietom.
— Tam jest targ! — Pokazał na drugi brzeg rzeki, gdzie iskrzyły się namioty i wirowały hologramy.
Przepłynęli na drugą stronę małym promem targu kwiatowego, który mógł zabrać tylko jeden pojazd. Półciężarówka musiała poczekać na brzegu.
Przeprawiwszy się przez rzekę, ruszyli w kierunku targu. Beychae opowiadał Ubrel Shiol o jarmarkach swej młodości.
— Dziękuję za bukiet, panie Staberinde. — Kobieta w czarnej sukni wdychała zapach kwiatów.
— Była to dla mnie przyjemność. — Wyciągnął rękę i przesuwając ją za plecami Shiol, poklepał Beychaego po ramieniu. Chciał mu zwrócić uwagę na szybujący w niebo ponad dachami wycinek jarmarcznego koła. Auto przystanęło na skrzyżowaniu przed światłami.
Znowu wyciągnął rękę w kierunku Shiol i nim się zorientowała, rozpiął jej suwak kombinezonu i wydobył pistolet, który wcześniej tam wyczuł. Spojrzał na broń i zaśmiał się, jakby to wszystko było zabawną pomyłką, a potem odwrócił broń i wypalił w szybę za głową Mollena.
Szyba pękła. Już pakował w nią but, odepchnąwszy się z fotela z wysuniętą nogą. Stopa z trzaskiem przebiła rozpadające się szkło i uderzyła w głowę kierowcy.
Mollen osunął się; auto skoczyło w przód i stanęło.
W pełnej zaskoczenia ciszy, która na krótko zapadła, zdążył krzyknąć:
— Kapsuła, tu!
Kobieta naprzeciw poruszyła się, rzuciła kwiaty, sięgnęła ku fałdzie sukni. Walnął ją w szczękę; głową uderzyła w nie naruszoną część szyby oddzielającej szoferkę. Okręcił się, przywarł do drzwi; kobieta padła nieprzytomna na podłogę, a kwiaty rozsypały się wokół. Spojrzał na Beychaego i Shiol — oboje mieli usta otwarte.
— Zmiana planu — oznajmił. Zdjął ciemne okulary i rzucił je na podłogę.
Wyciągnął oboje na zewnątrz. Shiol wrzeszczała. Cisnął ją na tył samochodu.
Beychae odzyskał głos.
— Zakalwe, do diabła…
— Tsoldrin, ona miała to przy sobie! — Wymachiwał pistoletem.
Ubrel Shiol wykorzystała sekundę, gdy broń nie była w nią wymierzona, i kopnęła go w głowę. Zrobił unik, pozwolił, by się obróciła, i otwartą dłonią wymierzył jej cios w kark. Osunęła się na ziemię; jej bukiet potoczył się pod auto.
— Ubrel! — Beychae przywarł do kobiety. — Zakalwe, co jej zrobiłeś!
— Tsoldrin… — zaczął, ale w tym momencie otworzyły się drzwi kierowcy i Mollen runął na niego.
Poturlali się przez szosę do rowu, wypuszczony z ręki pistolet szurał po szosie.
Mollen klęczał, przyparł przeciwnika do ziemi, jedną ręką trzymał za poły płaszcza, drugą wymachiwał w górze. Syntezator głosu dyndał mu na pasku, masywna pięść sunęła w dół.
Leżący udał, że czeka na cios, a potem rzucił się w drugą stronę. Już skoczył na nogi, gdy pięść Mollena trafiała w krawężnik.
— Witam — odezwał się syntezator, uderzywszy w nawierzchnię szosy.
Mężczyzna usiłował stanąć pewniej na nogach; wymierzył kopniaka w głowę kierowcy, ale stracił równowagę. Mollen chwycił go za stopę zdrową ręką, ale przeciwnik wywinął mu się obrotem.
— Miło mi pana poznać — powiedziała maszyna, gdy Mollen wstawał, potrząsając głową.
Natychmiast dostał drugiego kopniaka w głowę.
— Jakie są pańskie życzenia? — pytało pudełko, gdy szofer zrobił unik i rzucił się do przodu. Jego przeciwnik poślizgnął się na betonie, upadł, wstał.
Mollen, z krwawiącym karkiem, zatoczył się i nagle coś mu się przypomniało — sięgnął pod tunikę.
— Służę panu pomocą — rzekło pudełko.
Rzucił się na Mollena i walnął go pięścią właśnie wtedy, gdy olbrzym skręcił ciałem i spod tuniki wydobył mały rewolwer. Przeciwnik nie mógł go dosięgnąć, wykonał więc zamach i trafił nogą w zaciśniętą dłoń. Mollen zatoczył się, zaczął rozcierać bolący nadgarstek.
— Nazywam się Mollen. Nie mogę mówić.
Miał nadzieję, że kopniakiem wytrącił rewolwer Mollenowi, mylił się jednak. Uświadomił sobie, że tuż za nim jest Beychae i nieprzytomna Shiol. Stał przez sekundę przed celującym do niego Mollenem, balansując ciałem na lewo i na prawo; olbrzym musiał machać pistoletem.
— Miło mi pana poznać.
Zanurkował ku nogom Mollena. Zderzenie wypadło satysfakcjonująco.
— Nie, dziękuję. — Zwalili się na pobocze. — Proszę wybaczyć…
Podniósł rękę, chcąc znowu zdzielić szofera przez łeb.
— Proszę mi powiedzieć, gdzie to jest.
Mollen jednak przetoczył się i pięść przeszyła powietrze. Olbrzym ruszył bykiem. Zaatakowany musiał odchylić głowę. Czaszka napełniła mu się światłem, gdy uderzył w krawężnik.
— Bardzo proszę.
Rozczapierzył palce, wyrzucił je tam, gdzie — jak sądził — znajdowały się oczy Mollena, i trafił w coś wodnistego. Olbrzym zawył.
— Nie mogę na to odpowiedzieć.
Podrywając się siłą rąk i nóg, kopnął Mollena.
— Dziękuję. — Stopą trafił go w głowę. — Czy mógłby pan powtórzyć?
Siwy olbrzym potoczył się do rowu; leżał bez ruchu.
— Która godzina? Która godzina? Która godzina?
Zwycięzca stał drżący na chodniku.
— Nazywam się Mollen. Czym mogę służyć? Nie może pan tu wejść. To teren prywatny. Gdzie pan idzie? Stać, bo strzelam! Pieniądze nie wchodzą w grę. Mamy wpływowych przyjaciół. Mógłby mnie pan zaprowadzić do najbliższego telefonu? Dopieprzę ci porządniej, spróbuj tylko, ty suko.
Zmiażdżył stopą maszynę Mollena.
— Hrrr! Nie ma części dla użytkownika w…
Drugi kopniak uciszył ją ostatecznie.
Beychae przykucnął przy samochodzie, trzymając w dłoniach głowę Ubrel Shiol. Wrzasnął:
— Jesteś wariat, Zakalwe!
Ten otrzepał się, patrzył w dal, w kierunku hotelu.
— Tsoldrin, to sytuacja przymusowa — rzekł spokojnie.
— Coś ty zrobił? — Beychae z przerażoną miną wodził oczyma od bezwładnej Shiol do Mollena, do zwisającej z auta stopy nieprzytomnej kobiety obsypanej kwiatami, potem znowu do Shiol, której kark już siniał.
Mężczyzna spojrzał w niebo, dostrzegł plamkę. Ulga.
— Mieli cię zabić — powiedział do Beychaego. — Posłano mnie, bym ich powstrzymał. Mamy właśnie…
Zza budynków oddzielających rzekę od targu kwiatowego rozległ się hałas, trzask i szum. Obaj spojrzeli w niebo — to była kapsuła, rosnąca plamka, która rozkwitła na świetlnej łodyżce wyrastającej gdzieś przy targu, zza budynków. Zadrżała, płynęła w rozjarzonej sferze, a potem, jakby reagując na dotknięcie, wysłała wstecz, wzdłuż linii łodyżki, świetlną lancę.
Niebo nad targiem kwiatowym pojaśniało, ziemia drgnęła, po szosie przetoczył się ogłuszający trzask — odbity od zboczy kanionu biegł w miasto.
— Mieliśmy minutę na opuszczenie tego miejsca — wyrzucił z siebie bez tchu młodszy mężczyzna. Kapsuła opadła z niebios, czterometrowy walec ciemności nad szosą. Rozwarł się właz. Człowiek podszedł i wydobył stamtąd karabin. Dotknął kilku przełączników. — Teraz nie mamy ani chwili.
— Zakalwe! Zwariowałeś? — Głos Beychaego był teraz opanowany.
Nad miastem rozległo się rozdzierające wycie, dochodzące z krawędzi kanionu. Opuszczał się ku nim smukły kształt.
Mężczyzna splunął do rowu, podniósł karabin plazmowy, wycelował w zbliżający się punkt i wypalił.
Promień wystrzelił w niebo; samolot wybuchł dymem; szczątki zleciały po spirali i roztrzaskały się w dole kanionu. Huk przemienił się w grzmot i echem przeleciał po mieście.
— Czy mógłbyś powtórzyć pytanie? — spytał, spoglądając na starca.
V
Nad sobą miał czarną tkaninę namiotu, a jednak widział przez nią niebo — cienisty dzienny błękit — ale również czerń, ponieważ przeszywał wzrokiem ten kojący błękit, a za nim panowała ciemność głębsza niż ta wewnątrz namiotu, ciemność, gdzie płonęły rozproszone słońca, małe światełka robaczków świętojańskich w zimnych, czarnych pustyniach nocy.
Ciemna grupa gwiazd sięgnęła ku niemu, rozległymi palcami podniosła go łagodnie jak delikatny, dojrzały owoc. W tym obszernym opakowaniu czuł się szaleńczo zdrowy psychicznie i wtedy pojął, że w jednej chwili — w dowolnej chwili i praktycznie bez żadnego wysiłku — mógłby zrozumieć wszystko. Nie pragnął tego jednak. Czuł, jakby jakaś straszliwa, wstrząsająca galaktyką maszyneria, zawsze ukryta pod powierzchnią wszechświata, podłączyła się do niego i owiała go swą potęgą.
Siedział w namiocie. Miał zamknięte oczy, nogi skrzyżowane. Siedział tak już od paru dni. Okrywała go luźna szata, jaką noszą nomadzi. Starannie złożone wojskowe spodnie i bluza leżały za nim. Miał krótkie włosy, twarz zarośniętą, skórę lśniącą od potu. Zdało mu się czasami, że wyszedł z siebie, że spogląda na swoje ciało siedzące na poduszkach pod ciemnym dachem z tkaniny. Twarz mu ściemniała od zarostu, a jednak wyglądała jaśniej dzięki warstewce potu pobłyskującej w świetle padającym z lamp i z dymnika w dachu. To współgranie odmiennych elementów, rywalizacja tworząca bezruch bawiły go. Mógł wrócić do swego ciała lub udać się dalej, z przekonaniem, że w samej istocie wszechrzeczy tkwi słuszność.
Ciemny namiot wypełniało ciężkie i duszne powietrze, zatęchłe i słodkie jednocześnie, nasycone perfumami i kadzidlanym dymem.
Wszystko wokół było miłe dla zmysłów, cenne i bogato zdobione; w grubych, wielokolorowych kilimach wiły się nici z cennego metalu; dywan przypominał płaszczyznę złotych ziaren, a pulchne wonne poduszki i grube rozleniwiające kapy tworzyły pod rurowatym sklepieniem namiotu bajkowo wzorzysty krajobraz. Z kadzidełek sączyły się leniwie dymki; małe nocne grzejniki wygaszono; pojemniki na liście snu, kryształowe puchary, ozdobione drogimi kamieniami szkatułki i zamknięte na klamry książki leżały rozrzucone w pejzażu pofałdowanej tkaniny niczym połyskujące świątynie na równinach.
Wszystko kłamstwo. Namiot był goły, a on siedział na worku wypchanym słomą.
Dziewczyna obserwowała jego fascynujące hipnotyczne ruchy, z początku ledwo zauważalne, potem coraz wyraźniejsze. Falował od pasa w górę, ni to wolno, ni to spiesznie głową opisywał elipsę. Dziewczynie przypominało to spiralny ruch dymu, dążącego do dymnika namiotu.
Podczas tej subtelnej, nieustannej oscylacji oczy mężczyzny skierowane były w jeden punkt, przesuwały się więc nieznacznie pod brązoworóżowymi powiekami.
Namiot, nieco tylko wyższy od dziewczyny, rozbito na pustyni, w miejscu gdzie dwa szlaki przecinają morze piasków. Dawno powinno tu powstać miasteczko czy nawet wielkie miasto, lecz najbliższa woda znajdowała się stąd o trzy dni jazdy. Namiot stał tu od czterech dni; miał stać jeszcze dobę lub dwie, zależnie od tego, jak długo mężczyzna pozostanie w wywołanym liśćmi śnie. Dziewczyna wzięła dzbanek z małej tacki i nalała wody do kubka. Podeszła do mężczyzny. Ujęła go za brodę i przytknęła kubek do jego warg.
Mężczyzna pił, nie przerywając swego ruchu. Gdy opróżnił kubek do połowy, odwrócił głowę. Dziewczyna szmatką osuszyła mu twarz, usuwając stamtąd odrobinę potu.
Wybraniec, powtarzał sobie. Wybraniec, Wybraniec, Wybraniec. Długa droga do dziwnego miejsca. Przeprowadzenie Wybrańca przez parzący pył, wśród szalonych plemion skalistej pustyni, do bujnych łąk i połyskujących wieżyc Wonnego Pałacu na skale. Teraz dostawał małą nagrodę.
Namiot rozbito między szlakami handlowymi, o tej porze roku ustawiono go stroną zewnętrzną do wewnątrz, a w namiocie siedzi mężczyzna, który powrócił z niezliczonych wojen, żołnierz pokryty bliznami, popalony, połamany i wyleczony, połamany i wyleczony, zreperowany, znowu doprowadzony do stanu używalności… i nareszcie nie był ostrożny, niczego się nie wystrzegał, powierzył swój umysł szalonemu, silnie działającemu narkotykowi, a swoje ciało opiece i ochronie młodej dziewczyny.
Dziewczyna, której imienia nie znał, przystawiła mu wodę do ust, chłodną szmatkę przyłożyła do czoła. Wspomniał gorączkę, ponad sto lat temu, ponad tysiąc lat stąd, i dłonie innej dziewczyny, chłodne, delikatne i kojące. Usłyszał, jak ptaki lamentują na murawach przy wielkim domu położonym w zakolu szerokiej rzeki; wygięta linia błogości w płynnej panoramie wspomnień.
Odurzenie przepływało przez niego ociężałym snem, losowo skręcało się i rozkręcało. (Wspomniał kamienistą plażę na brzegu rzeki, gdzie płynąca woda zagarniała drobny i gruby piasek, żwir, kamyki, kamienie i głazy, w postępie arytmetycznym zwiększała objętość i masę zgromadzonego materiału — bezustannym ciekłym naciskiem układała pojedyncze kamienie na krzywej, jakby rozmieszczała je na wykresie.)
Dziewczyna patrzyła i czekała, spokojna, gdyż obcy reagował na narkotyk jak ktoś z jej ludu. Sama też była pod uspokajającym działaniem narkotyku. Miała nadzieję, że ten człowiek jest kimś nadzwyczajnym, a nie pierwszym lepszym. Gdyby okazało się przeciwnie, oznaczałoby to, że ich koczownicze plemię nie jest tak wyjątkowo silne, jak im się wydawało.
Obawiała się, że mężczyzna nie zniesie mocy narkotyku, że rozleci się na kawałki jak rozpalony do czerwoności garnek wrzucony do wody.
Przydarzało się to innym obcym, uważającym dufnie, że liść snu to tylko jeszcze jedna zabawka w ich próżniaczym życiu. Lecz on nie walczył z narkotykiem. Jak na zaprawionego w bojach żołnierza wykazał rzadką intuicję — po prostu poddał się bez szamotaniny, akceptując otrzymane dawki. Podziwiała zachowanie obcego. Wątpiła, czy zwycięzcy będą tak silni i jednocześnie elastyczni. Nawet niektórzy młodzieńcy z jej ludu — często imponujący pod każdym innym względem — nie potrafili spokojnie przyjąć gwałtownych darów sennego liścia. Wyli, bełkotali w skróconym koszmarze, skomleli o pierś matki, siusiali, srali, płakali i wrzeszczeli w pustynny wiatr swe wstydliwe lęki. Narkotyk rzadko zabijał — zażywano go tylko w odmierzanych, rytualnych dozach — ale jego skutki działania czasami doprowadzały do śmierci: niejeden młody zuch wolał nóż w brzuchu od haniebnej świadomości, że liść okazał się silniejszy od niego.
Żałowała, że ten człowiek nie jest jednym z nich; mógłby okazać się dobrym mężem, spłodzić wielu silnych synów i wiele sprytnych córek.
W namiotach liścia zawiązało się wiele małżeństw i początkowo dziewczyna potraktowała jako obelgę prośbę, by przeprowadziła obcego przez jego liściowe dni. Przekonano ją jednak, że to zaszczyt, że obcy oddał jej ludowi wielką przysługę i że zostanie jej przydzielony kwiat młodych ludzi, gdy przyjdzie ich czas próby nowicjatu.
Kiedy zażył liść snu, uparł się, by rozpocząć od stadium normalnie zarezerwowanego dla starszych żołnierzy i matron z ich ludu — żadnych dziecięcych dawek. Obserwowała, jak kreśli koła, wyginając cały tors, jakby pragnął poruszyć coś w swoim mózgu.
A obok, na zewnątrz, krzyżowały się drogi; każda z nich to pojedyncza linia; linie wydeptali wędrowni handlarze, rzemieślnicy i mędrcy — zostawili białawe smugi na brązowym tle płaszczyzny pustyni. Namiot, gdy miał białą stronę na wierzchu, a czarną w środku, był w stanie „lato”. Gdy wywracano go na drugą stronę, był w „zimie”.
Obcy wyobraził sobie, że czuje, jak w czaszce obraca mu się mózg.
W namiocie białym, ale czarnym i w obu kolorach równocześnie, przy skrzyżowaniu pustynnych dróg, czarno-biała nietrwałość, jak jesienny liść tuż przed porywem wiatru, drżący w wichrze pod spiętrzoną ku niebu falą — kamiennym kręgiem gór zwieńczonych czapkami śniegu i lodu, niczym piana zamrożona w rozrzedzonym, wysokogórskim powietrzu.
Odpłynął stamtąd. Namiot w dole malał, stał się cętką przy wąziutkich szlakach. Góry przemknęły obok — białe czapy nasadzone na ochrę.
Szlaki i namiot znikły, góry skurczyły się, a lodowce i umierające z głodu letnie śniegi obejmowały skałę białymi szponami. Wcisnęła się zakrzywiona krawędź, skracając widok, i glob w dole stał się pokolorowanym głazem, kamieniem, kamykiem, ziarnkiem żwiru, piasku, pyłkiem, a potem zginął w piaskowym wirze wielkich obracających się soczewek, które stanowiły dom dla nich wszystkich, a potem stały się cętką na cienkiej bańce otaczającej pustkę, powiązaną ze swym samotnym rodzeństwem materią, będącą nieznacznie odmienną artykulacją nicości.
Pyłki, pyłki. Wszystko znikło. Zapanowała ciemność.
Nadal tam był.
Poinformowano go, że pod tym wszystkim jest coś więcej. Sma mawiała: wystarczy myśleć w siedmiu wymiarach i przedstawić sobie cały wszechświat jako krzywą na torusie — krzywa zaczyna się jako punkt, staje się okręgiem, potem rozszerza się, wspina po wnętrzu torusa, przelewa przez jego wierzch, na zewnątrz, a potem znowu się kurczy, cofa, zapada. Inne wszechświaty przeszły przed nim, inne po nim (większe albo mniejsze sfery na zewnątrz lub wewnątrz ich własnego wszechświata widzianego w czterech wymiarach). Odmienne skale czasowe obowiązywały wewnątrz i na zewnątrz torusa. Pewne wszechświaty rozszerzały się wiecznie, inne trwały krócej niż mgnienie oka.
Za wiele tego; musiał się skoncentrować na tym, co wiedział, czym był i czym się stał.
W innym bycie odszukał słońce, planetę i opadł ku niej, wiedząc, że właśnie to miejsce jest pierwotnym źródłem wszystkich jego snów i wspomnień.
Poszukiwał znaczeń — znalazł popioły. Gdzie jest przyczyna bólu?
Właśnie tutaj, w tej okolicy. Zrujnowany letni domek, rozbity i spalony. Ani śladu krzesła.
Czasami, tak jak w tej chwili, banalność tego wszystkiego zapierała mu dech. Zatrzymał się i sprawdził, gdyż istniały narkotyki, które właśnie tak działały: zapierały dech. Nadal oddychał. Prawdopodobnie jego ciało już ustawiło się, żeby dać sobie z tym radę, ale Kultura — Chaosowi niech będą podwójne dzięki — dla absolutnej pewności umieściła w nim dalszy program. To oszustwo, przynajmniej wobec tych ludzi (widział obok siebie dziewczynę, obserwował ją przez przymknięte oczy, a potem znów całkiem je zamknął), ale to było tylko trochę nie w porządku; zrobił coś dla tych ludzi, choć tak naprawdę nie wiedzieli co, i teraz oni coś dla niego robili.
Sma mówiła: w wielu kulturach najwyższym symbolem jest tron.
Siedzieć w przepychu to wyraz potęgi. Inni do ciebie podchodzą; są niżsi, zwykle schyleni w ukłonie, cofają się pokornie, czasami padają na twarz (choć jest to zawsze zły znak, informują błogosławione statystyki Kultury); siedzieć, by stać się mniej zwierzęcym dzięki tej postawie, niepotrzebnej w ewolucji, symbolem wyrażając zdolność wykorzystywania innych.
Istniały małe cywilizacje — jak mówiła Sma, zaledwie nieco większe od plemion — w których spano na siedząco w specjalnych fotelach, ponieważ wierzono, że sen w pozycji leżącej przynosił śmierć (czyż nie znajdowano zmarłych w takiej pozycji?).
Zakalwe (czy to rzeczywiście jego nazwisko? Nagle w jego wspomnieniach wydało się dziwne i obce), Zakalwe, powiedziała Sma, odwiedziłam pewne miejsce (jak oni do tego doszli? Co sprawiło, że o tym napomknął? Czy był pijany? Czy znowu pozwolił sobie na brak czujności? Prawdopodobnie usiłował uwieść Smę, lecz jak zwykle skończył pod stołem). Zakalwe, kiedyś odwiedziłam miejsce, gdzie zabijali ludzi na krześle. Nie chodzi o torturę — to nie byłoby nic nadzwyczajnego.
Zarówno na krześle, jak i w łóżku można ludzi uwięzić i bezradnym zadawać ból — ale o prawdziwe zabijanie w pozycji siedzącej. Oni — wyobraź sobie tylko — albo człowieka gazowali, albo przepuszczali przez niego prąd elektryczny. Do pojemnika pod krzesłem wrzucano pigułę — mamy tu nieprzyzwoity obraz przenośnego sedesu — by wyprodukować zabójczy gaz; lub wkładali na głowę czapkę, a dłonie kazali zanurzyć w jakąś przewodzącą ciecz, by usmażyć mózg.
Chcesz znać pointę? Dobrze, Sma, podaj pointę. W tym samym państwie istniało prawo zabraniające — zacytuję to — „okrutnych i niezwykłych kar”! Możesz to sobie wyobrazić?
Okrążał planetę, z dala.
A potem spadł ku niej, przez atmosferę, na powierzchnię.
Znalazł wypaloną skorupę rezydencji — jak zapomnianą czaszkę; znalazł zburzony letni domek — jak pogruchotaną czaszkę; znalazł kamienną łódź — jak porzucony wizerunek czaszki. Fałsz. Łódź nigdy nie pływała.
Zobaczył inną łódź; statek; sto tysięcy ton destrukcji, osadzony w swym własnym wizerunku, pozbawiony pierwotnych funkcji; jego najeżone pokłady. Pierwszy, drugi, trzeci, przeciwlotniczy, mały…
Zrobił okrążenie, a potem próbował się zbliżyć, wycelował…
Ale pokładów było zbyt wiele i go pokonały.
Znowu został wyrzucony na zewnątrz i musiał jeszcze raz okrążyć planetę, a wtedy zobaczył Krzesło i zobaczył Krzesłoroba — nie tego, o którym wcześniej myślał; innego Krzesłoroba, prawdziwego, i właśnie tego, do którego powracał we wszystkich wspomnieniach — w całej jego upiornej chwale.
Pewnych rzeczy było już zbyt wiele, nie dało się tego znieść.
Cholerni ludzie. Cholerni inni. Niech cholera weźmie to bycie kim innym.
Z powrotem do dziewczyny. (Dlaczego musieli tam być inni ludzie?)
Tak, nie miała zbyt wiele doświadczenia jako przeprowadzacz, ale ponieważ był tu obcy, został przekazany właśnie jej, gdyż uważano ją za najlepszą z nie wypróbowanych. Ale ona im pokaże. Może właśnie dzięki temu już ją rozpatrywali jako kandydatkę na jedną z Matriarchiń.
Pewnego dnia ich poprowadzi. Czuła to w kościach. W tych samych kościach, które bolą, gdy widzi, jak przewraca się dziecko; ten sam ból, który nawiedza jej złożoną dziecięcą dłoń, gdy widzi kogoś uderzającego się mocno przy upadku, będzie jej przewodnikiem w polityce i przez kłopoty plemienia. Ona zwycięży. Tak jak ten mężczyzna, lecz inaczej.
Ona też ma tę wewnętrzną siłę. Poprowadzi swój lud; ta pewność rosła w niej jak dziecko. Wzburzy lud przeciw najeźdźcom; pokaże, co jest warta ich krótkotrwała hegemonia — to jedynie ślepe odgałęzienie na pustynnym szlaku ich przeznaczenia. Ludzie zza równin, z dekadenckiego, wonnego pałacu na skale poddadzą się plemieniu. Siła i intelekt kobiet i siła i dzielność mężczyzn plemienia — cierni pustyni — zmiażdżą zepsutych ludzi podobnych płatkom ze skał. Piaski znów będą należeć do nich. Dzięki niej powstaną wyryte w kamieniu świątynie.
Kłamstwa. Ta młoda dziewczyna nic nie wiedziała na temat przyszłych losów plemienia. Rzucili ją jak ochłap, by ułatwić obcemu przejście w coś, co — według nich — mogło w jego przypadku zmienić się w śmiertelny sen. Los jej pokonanego ludu zupełnie ich nie obchodził; zrezygnowali z dziedzictwa tradycji, pragnęli prestiżu i gadżetów.
Niech śni. Odprężył się w spokojnej gorączkowości narkotyku.
Istniało miejsce, gdzie punkt na horyzoncie pamięci spotykał czasoświatło skądinąd, a on nie był jeszcze pewien, czy minął już to miejsce.
Spróbował jeszcze raz zobaczyć wielkie domostwo, lecz było przyćmione dymem i światłem pocisku zapalającego. Spojrzał na ogromny okręt wojenny uwięziony w suchym doku, lecz statek się nie powiększał. To doprawdy wspaniała łajba, ale on nie mógł zgłębić jej istotnych znaczeń.
Przeprowadził jedynie Wybrańca przez pustkowie do Pałacu. Dlaczego chcieli, żeby Wybraniec dostał się na dwór? Wydawało się to absurdalne. Kultura zupełnie nie wierzyła w nadnaturalne zjawiska i nonsensowne przesądy. Lecz Kultura zażądała, by zajął się dostarczeniem Wybrańca na dwór, bez względu na rozmaite okropieństwa po drodze.
By przedłużyć zdemoralizowaną linię. By kontynuować panowanie głupoty.
Cóż, mieli swoje powody. Wziąłeś pieniądze i zwiałeś. Nie chodziło tu jednak o same pieniądze. Co to pacholę miało zrobić?
Wierzyć. Choć oni pogardzali wiarą. Czynić. Działać, choć oni wystrzegali się akcji. Uświadomił sobie, że jest ich chłopcem do bicia — zbije wszystkich. Bohater do wynajęcia. Niewiele sobie jednak robili z bohaterów, ich opinia nie mogła podbudować wiary w siebie.
Dołącz do nas, rób to, co i tak chętnie byś robił, a my damy ci coś, czego nigdy i nigdzie byś nie dostał: przekonujący dowód, że robisz rzeczy słuszne; że nie tylko świetnie się bawisz, ale również działasz dla wspólnego dobra. Więc się z tego ciesz.
I rzeczywiście działał i lubił to, choć nie zawsze miał pewność, że cieszy się z właściwych powodów. A im było to obojętne.
Wybraniec do Pałacu.
Odsunął się od swego życia i nie wstydził się tego. Wszystko, co zrobił, zrobił dlatego, że ktoś musiał to zrobić. Byłeś najemnikiem, wszystko potrafiłeś wykorzystać jako broń. Kiedy wskazano ci cel albo sam go sobie postawiłeś, musiałeś do niego dążyć, bez względu na przeszkody. Nawet Kultura to uznawała. Formułowali to w terminach: „co można zrobić w danym momencie przy danym poziomie techniki”, choć wiedzieli, że wszystko jest względne, płynne…
Ni z tego, ni z owego, licząc na zaskoczenie, próbował ruszyć i znowu spaść z łomotem w tamto miejsce, gdzie stała skorupa rezydencji, wypalony domek letni i zrujnowana kamienna łódź… lecz pamięć tego nie wytrzymała i został znowu wyrzucony daleko na zewnątrz, ciśnięty w nicość, wtłoczony w zapomnienie i umyślnie bezmyślne myśli.
Namiot stał przy rozstajach pustynnych szlaków. Biały z zewnątrz, czarny w środku, wydawał się obrazować jego rozstajne wyobrażenia.
Hej, hej, hej! To tylko sen.
Ale to wcale nie sen, a on całkowicie nad sobą panował i gdy otworzył oczy, widział dziewczynę; siedziała przed nim, patrzyła na niego zamyślona i nigdy nie miał wątpliwości, kto jest gdzie i co jest kiedy, i w pewnym sensie to było w tym narkotyku najgorsze: że pozwalał iść gdziekolwiek, kiedykolwiek — jak działa wiele narkotyków — ale nadal, w każdej chwili, pozwalał ci się przełączyć z powrotem do rzeczywistości, gdy tylko tego naprawdę zechciałeś.
To okrutne, pomyślał.
Może mimo wszystko w Kulturze dobrze to urządzono. Posiadanie gruczołów, syntetyzujących niemal wszystkie narkotyki i ich kombinacje, wydało mu się nagle znacznie mniejszym złem moralnym i dekadencją, niż sobie wcześniej wyobrażał.
Ta dziewczyna — dostrzegł to nagle z przerażającą wyrazistością — dokona rzeczy wielkich. Będzie słynna i ważna, i plemię wokół niej dokona wielkich — i strasznych — czynów. I to wszystko pójdzie na marne, gdyż przyprowadzając Wybrańca do Pałacu zapoczątkował okropny ciąg wydarzeń i plemię nie przeżyje; już są martwi. Ich ślady na pustyni życia już są zamazywane, zasypuje je piasek, ziarnko po ziarnku, ziarnko po ziarnku… On już pomógł zamazywać te ślady, choć oni tego jeszcze nie dostrzegli. Zorientują się po jego odejściu. Kultura go stąd zabierze i umieści gdzie indziej, i ta cała przygoda wpadnie w bezznaczenie, niewiele po niej zostanie, gdyż on nadal będzie robił mniej więcej to samo w innym miejscu.
W zasadzie z przyjemnością zabiłby Wybrańca, gdyż pacholę było durniem, a on rzadko przebywał w towarzystwie kogoś aż tak głupiego; było kretynem i nawet nie zdawało sobie z tego sprawy.
Nie wyobrażał sobie bardziej katastrofalnej kombinacji.
Ruszył z powrotem ku planecie, którą kiedyś porzucił.
Za każdym razem, gdy próbował się tam dostać, udaremniano mu to siłą. Spróbował ponownie, nie wierząc jednak w siebie.
Odrzucono go. Cóż, tego właśnie oczekiwał.
Krzesłorób nie był osobą, która wykonała krzesło, pomyślał z nagłą jasnością. To on i nie on jednocześnie. Mówią, że nie ma bogów, więc będę musiał przygotować swe własne zbawienie.
Oczy miał już zamknięte, lecz zamknął je ponownie.
Kołysał się po okręgu, nie wiedząc o tym.
Kłamstwa. Łkał i wrzeszczał, padał do pełnych pogardy stóp dziewczyny.
Kłamstwa. Krążył dalej.
Kłamstwa. Upadł na dziewczynę; wyciągnięte dłonie chwytają matkę, której tam nie ma.
Kłamstwa.
Kłamstwa.
Kłamstwa. Krążył nadal, wykreślając własny, osobisty symbol w powietrzu między czubkiem swej głowy i jasną jak dzień dziurą dymnika.
Zapadł znowu w kierunku planety, lecz dziewczyna w czarno-białym namiocie wyciągnęła rękę, wytarła mu czoło; tym drobnym ruchem zdawała się zmazywać całą jego istotę.
(Kłamstwa).
…Dopiero znacznie później się tego dowiedział — wiódł Wybrańca do Pałacu jedynie dlatego, że łobuziak miał być ostatnim z rodu. Wybraniec — nie dość że głupi, to jeszcze impotent, nie stał się ojcem silnych synów i sprytnych córek (o czym Kultura cały czas wiedziała) i po kilkunastu latach napłynęły rozłamowe pustynne plemiona prowadzone przez Matriarchinię, która przeprowadzała wojowników swego plemienia przez czas liści snu i widziała kiedyś, jak pewien mężczyzna, dziwny i silniejszy od pozostałych, poddany działaniu liścia, wyszedł z tego bez szwanku, lecz nie spełniony. To doświadczenie przekonało Matriarchinię, że pustynna egzystencja jej koczowniczego plemienia ma wartości, jakich nie odkryła starszyzna i nie ujawniały mity.
CZEŚĆ TRZECIA Pamięć
Dziesięć
Uwielbiał ten karabin plazmowy, używał go jak artysta: tą bronią mógł malować obrazy destrukcji, komponować symfonie zniszczeń, pisać elegie anihilacji.
Stał zamyślony, a wiatr zamiatał zeschłe liście pod jego stopami i wokół odsłoniętego starożytnego muru.
Nie udało im się wydostać z planety. Kapsułę zaatakowano… czymś.
Nie potrafił na podstawie uszkodzeń określić, czy była to broń promieniowa, czy też może w pobliżu wybuchła głowica bojowa. W każdym razie zostali unieruchomieni. Miał szczęście — choć znajdował się na zewnątrz, przywarł do kapsuły po przeciwnej jej stronie; gdyby był bezpośrednio narażony na promienie lub działanie głowicy, już by nie żył.
Musieli ich również trafić jakąś prymitywną bronią efektorową, gdyż karabin plazmowy wyglądał jak stopiony. Spoczywał między jego skafandrem a powłoką kapsuły i nie oddziaływało na niego to, co zniszczyło samą kapsułę. Broń jednak zaczęła dymić i nagrzała się, a gdy w końcu wylądowali — Beychae roztrzęsiony, lecz nietknięty — i otworzyli panele inspekcyjne karabinu, zobaczyli wewnątrz stopiony, nadal ciepły galimatias.
Może gdyby poświęcił ciut mniej czasu na przekonywanie Beychaego… Może gdyby po prostu ogłuszył staruszka, a rozmowę odłożył na później… Stracił zbyt wiele czasu, dał im zbyt wiele czasu. Liczyły się sekundy. Do diabła, liczyły się milisekundy, nanosekundy. Zbyt wiele czasu.
— Oni chcą cię zabić! — krzyczał. — Chcą, żebyś stanął po ich stronie lub zginął. Tsoldrin, wkrótce ma się rozpocząć wojna. Poprzesz ich albo przydarzy ci się wypadek. Nie pozwolą ci na zachowanie neutralności.
— To szaleństwo — powtórzył Beychae, tuląc w dłoniach głowę Ubrel Shiol. Z ust kobiety sączyła się ślina. — Jesteś szalony, Zakalwe, po prostu szalony. — Zapłakał.
Podszedł do Beychaego, przyklęknął na jedno kolano, trzymając pistolet zabrany Shiol.
— Tsoldrinie, jak sądzisz, po co to miała? — Położył dłoń na ramieniu starca. — Czy nie zauważyłeś, jak się poruszała, gdy próbowała mnie kopnąć? Bibliotekarze… asystenci naukowi… tak się nie poruszają. — Poprawił i wygładził kołnierz nieprzytomnej kobiety. — To jeden z twoich strażników, prawdopodobnie zostałaby twoim katem. — Sięgnął pod samochód, wyciągnął bukiet kwiatów i umieścił je pod głową dziewczyny, wyjąwszy stamtąd przedtem ręce Beychaego. — Tsoldrinie, musimy iść. Nic jej nie będzie.
Ułożył ręce Shiol w wygodniejszej pozycji. Już leżała na boku, więc nie groziło jej zachłyśnięcie. Chwycił Beychaego ostrożnie pod ramiona i powoli postawił na nogi. Ubrel Shiol mrugnęła i otworzyła oczy. Zobaczyła przed sobą obu mężczyzn. Powiedziała coś cicho, a jej palce powędrowały na kark. Zaczęła się przetaczać, ciągle jeszcze zamroczona. Ręka podniesiona do szyi wróciła z małym cylindrem, podobnym do pióra. Beychae zesztywniał, gdy dziewczyna podniosła oczy i padając w przód, skierowała mały laser na jego głowę.
Starzec spojrzał w jej ciemne, niezupełnie przytomne oczy ponad małym laserem. Usiłowała stanąć pewniej i celowała w niego. Nie w Zakalwego, ale we mnie. We mnie! — pomyślał z odrazą.
— Ubrel… — zaczął.
Dziewczyna upadła, tracąc na dobre przytomność.
Beychae patrzył na jej ciało leżące bezwładnie na drodze. Potem usłyszał, jak ktoś wymawia jego imię i ciągnie go za ramię.
— Tsoldrinie… Tsoldrinie… Chodźże.
— Ona celowała we mnie, Zakalwe, nie w ciebie!
— Wiem, Tsoldrinie.
— We mnie celowała!
— Wiem. Chodź. Jest kapsuła.
— We mnie…
— Wiem, wiem. Wsiadaj.
Patrzył na płynące w górze szare chmury. Stał na kamiennym wierzchołku wysokiego wzgórza, otoczonym przez inne wierzchołki prawie równie wysokie, wszystkie zalesione. Spojrzał po zielonych zboczach i dziwnych, poobcinanych kamiennych słupach i plintach, pokrywających wierzch platformy. Dość długo mieszkał w mieście-kanionie, teraz wobec tak rozległego horyzontu odczuwał zawrót głowy. Odrzucił nogami zeschłe liście i podszedł do Beychaego, obok którego spoczywał karabin oparty o wielki okrągły kamień. Kapsuła została sto metrów dalej, na dole wśród drzew.
Po raz piąty czy szósty obejrzał urządzenie.
Chciało mu się płakać: to była taka piękna broń. Za każdym razem gdy ją podnosił, miał cichą nadzieję, że będzie w porządku, że nie powiadamiając go o tym, Kultura wyposażyła karabin w jakiś mechanizm autoremontujący, że uszkodzenie zniknie…
Podmuchy wiatru rozrzucały liście. Z rozdrażnieniem potrząsnął głową. Beychae, siedzący w grubo watowanych spodniach i długiej marynarce, obrócił się i spojrzał na niego.
— Uszkodzony?
— Uszkodzony — odpowiedział poirytowany.
Chwycił broń oburącz, zakręcił nad głową i wypuścił. Wirując poleciała w drzewa w dole stoku, zniknęła w zamieci liści.
Usiadł obok Beychaego.
Karabinu plazmowego nie ma, został tylko pistolet; jeden skafander; prawdopodobnie nie można użyć skafandra AG, nie zdradzając swego położenia; nigdzie nie ma modułu; żadnej wiadomości z terminalu w kolczyku ani z samego skafandra… żałosna sytuacja. Sprawdził, czy skafander odbiera jakieś sygnały. Ekran na nadgarstku pokazywał program informacyjny — nie wspominano nic o Solotol. Mówiono tylko o kilku lokalnych wojnach w Skupisku. Beychae także spojrzał na mały ekran.
— Czy możesz się z tego zorientować, czy nas szukają? — zapytał.
— Tylko jeśli podadzą to w wiadomościach. Informacje wojskowe są przekazywane skupioną wiązką. Mała szansa, że złapiemy przekaz. — Spojrzał na chmury. — Prawdopodobnie przekonamy się o tym wkrótce bezpośrednio.
Beychae skrzywił się i rzekł:
— Chyba wiem, gdzie jesteśmy, Zakalwe.
— Tak? — odpowiedział bez entuzjazmu. Wsparł łokcie na kolanach, patrzył na horyzont, na niskie wzgórza za lesistymi równinami.
Beychae skinął głową.
— Myślałem o tym. Zdaje się, że to jest Obserwatorium Srometreńskie w lesie Deshal.
— Jak daleko od Solotol?
— To inny kontynent. Dwa tysiące kilometrów z hakiem — wyjaśnił starzec.
— Ta sama szerokość geograficzna — odparł ponuro, patrząc na chłodne, szare niebo.
— Mniej więcej, jeżeli rzeczywiście jesteśmy tam, gdzie przypuszczam.
— Kto tu rządzi, Tsoldrinie? Ta sama zgraja co w Solotol? Humaniści?
— Ci sami — odparł Beychae. Wstał, otrzepał spodnie i rozejrzał się po spłaszczonym szczycie wzgórza, po dziwacznych kamiennych instrumentach, które pokrywały bruk. — Obserwatorium Srometreńskie! — powtórzył. — Co za ironia losu, Zakalwe, że na naszej drodze do gwiazd wylądowaliśmy właśnie tu!
— Nie jest to prawdopodobnie zupełny zbieg okoliczności — stwierdził. Podniósł gałązkę i odsłonił kilka kształtów w pyle pod stopami. — Czy to słynne miejsce?
— Oczywiście — odparł Beychae. — Przez pięćset lat było ośrodkiem badań astronomicznych starego Imperium Vrehidskiego.
— Są tu szlaki turystyczne?
— Z pewnością.
— Więc prawdopodobnie jest w pobliżu boja sprowadzająca pojazdy latające. Kapsuła mogła się skierować tutaj, gdy zorientowała się, że jest uszkodzona. By łatwiej nas mogli znaleźć. — Spojrzał w niebo. — Niestety, wszyscy.
Potrząsnął głową, a potem znowu skrobał gałązką po ziemi.
— Co teraz będzie, Zakalwe?
Wzruszył ramionami.
— Poczekamy i zobaczymy, kto się pokaże. Nie umiem uruchomić żadnego urządzenia łączności, więc nie wiemy, czy Kultura wie, co się wydarzyło… jak się orientuję, moduł ciągle tu zmierza, a może nawet cały statek Kultury lub — co chyba jest bardziej prawdopodobne — twoi kumple z Solotol… — Wzruszył ramionami, rzucił gałązkę i usiadł, opierając się o kamienie. Patrzył w niebo. — Mogą nas obserwować właśnie w tej chwili.
Beychae również spojrzał w górę.
— Przez chmury?
— Przez chmury.
— Czy w takim razie nie powinieneś się skryć? Pobiec w las?
— Niewykluczone.
Beychae stał, spoglądając w dół na niego.
— Gdzie zamierzałeś mnie zabrać, gdyby udało nam się uciec?
— Do Układu Impren. Znajdują się tam habitaty przestrzenne — wyjaśnił. — Są neutralni, a przynajmniej nie tacy prowojenni jak ci tutaj.
— Zakalwe, czy twoi… zwierzchnicy naprawdę myślą, że wojna jest bliska?
— Tak — westchnął. Już przedtem podniósł przyłbicę skafandra, teraz zdjął hełm. Przeciągnął dłonią po czole i po zebranych z tyłu włosach, a potem wyjął koński ogon z pierścionka, strząsając swoje długie czarne włosy. — Może się odwlec dziesięć dni, a może sto, ale nadejdzie. — Uśmiechnął się wąskimi ustami do Beychaego. — Z tego samego powodu, co poprzednim razem.
— Myślałem, że wygraliśmy ekologiczny spór o terraformowanie.
— Owszem, lecz czasy się zmieniają. Ludzie się zmieniają, pokolenia też. Wygraliśmy bitwę o uznanie rozumności maszyn, ale najwidoczniej później coś sknocono. Teraz ludzie mówią: owszem, maszyny są rozumne, ale tylko ludzki rozum naprawdę się liczy. Ponadto człowiekowi nigdy nie potrzeba wielu pretekstów, by uważał inne gatunki za niższe.
Beychae milczał.
— Zakalwe, czy kiedykolwiek myślałeś, że w tych wszystkich sprawach Kultura może nie być aż tak altruistyczna, jak utrzymuje? — rzekł po chwili.
— Nie, nigdy o tym nie myślałem — stwierdził, lecz Beychae odniósł wrażenie, że nie zastanawiał się serio nad odpowiedzią.
— Chcą, żeby inni byli tacy jak oni, Cheradenine. Sami nie terraformują, więc nie chcą, żeby robili to inni. Wiesz, jest również wiele argumentów za. Zwiększenie różnorodności gatunku często wydaje się ludziom ważniejsze niż zachowanie stanu naturalnego, nawet jeśli pominąć to, że uzyskuje się dodatkową przestrzeń życiową. Kultura głęboko wierzy w rozumność maszyn, więc uważa, że wszyscy też powinni to uznać, ale chyba wierzy również, że każdą cywilizacją powinny rządzić jej maszyny. A tego pragnie już znacznie mniej ludzi. Sprawa tolerancji międzygatunkowej ma, przyznaję to, inny charakter, lecz nawet tutaj może się wydawać, że Kultura nalega, iż celowe przemieszanie jest nie tylko dozwolone, lecz pożądane. Prawie obowiązkowe. I kto może stwierdzić, że to jest słuszne?
— Tsoldrinie, więc powinniście prowadzić wojnę, żeby… co? Oczyścić powietrze?
— Nie, Cheradenine. Próbuję ci zasugerować, że Kultura może nie być taka obiektywna, jak ci się wydaje, a więc jej ocena szans wybuchu wojny może być równie niewiarygodna.
— Obecnie na kilku planetach trwają małe wojny. Ludzie publicznie mówią o wojnie. Albo jak jej uniknąć, albo jak ją ograniczyć, albo w jaki sposób można do niej doprowadzić… ale ona nadciąga; czuje się ją w powietrzu. Powinieneś słuchać wiadomości, Tsoldrin. Wtedy byś wiedział.
— W takim razie wojna jest chyba nieunikniona — rzekł Beychae. Odwrócił wzrok na zalesione równiny i wzgórza za obserwatorium. — Może po prostu… nadszedł czas.
— Bzdury! — odparł. Beychae spojrzał na niego zdziwiony. — Jest takie powiedzenie: „wojna jest jak długa skała”. Możesz ją całkowicie ominąć lub chodzić po szczycie, póki masz ochotę, możesz nawet zeskoczyć, a jeśli trafisz na pobliską półkę, możesz znowu wspiąć się na szczyt. Zawsze masz wybór, jeśli po prostu cię nie napadnięto, a nawet wówczas istnieje wybór, którego nie zauważyłeś i nie dokonałeś: przede wszystkim mogłeś uniknąć inwazji. Wy tutaj nadal macie wybór.
— Zakalwe — powiedział Beychae — zaskakujesz mnie. Sądziłem, że ty…
— Sądziłeś, że będę stronnikiem wojny? — spytał z uśmiechem na ustach. Położył dłoń na ramieniu Beychaego. — Zbyt długo trzymałeś nos w książkach, Tsoldrinie.
Spacerował obok kamiennych instrumentów. Beychae spojrzał na hełm skafandra leżący na kamieniach.
— Masz rację, Zakalwe — powiedział idąc za nim. — Długo nie byłem w głównym nurcie polityki. Obecnie nie znam połowy ludzi u władzy, nie wiem, o co właściwie chodzi ani jaki jest dokładny bilans rozmaitych przymierzy… Kultura nie może być tak… zdesperowana, by uważać, że mogę zmienić bieg wydarzeń. Prawda?
Młodszy mężczyzna obrócił się i spojrzał w twarz Beychaego.
— Tsoldrinie, mówiąc szczerze, nie wiem, choć o tym myślałem. Może po prostu liczysz się jako symbol, a może każdy rozpaczliwie chce znaleźć pretekst, by nie walczyć. Ty, nie zamieszany w ostatnie wydarzenia, jakby zmartwychwstały, zaproponowałbyś kompromis pozwalający zachować twarz. A może Kultura myśli sobie po cichu, że mała, krótka wojenka to dobry pomysł, a nawet wie, że nic nie może przeszkodzić wojnie na pełną skalę, ale chce, by widziano, że coś robi, bez względu na skuteczność tych planów, tak by ludzie nie dopytywali się później: „Spróbowaliście tego albo tamtego?” — Wzruszył ramionami. — Nigdy nie usiłowałem rozszyfrować Kultury, Tsoldrinie, nie mówiąc już o Służbie Kontaktu, a już na pewno nie próbowałem rozszyfrować Sekcji Specjalnej.
— Po prostu robisz, o co cię proszą.
— I dostaję za to dobrą zapłatę.
— Ale wyobrażasz sobie, że jesteś po stronie dobra, prawda, Cheradenine?
Uśmiechnął się i usiadł na kamiennej plincie, kołysząc nogami.
— Tsoldrinie, nie mam pojęcia, czy oni są szlachetni, czy nie. Z pewnością takie sprawiają wrażenie, lecz z drugiej strony kto wie, czy wrażenia i rzeczywistość to jedno? — Nachmurzył się, odwrócił wzrok. — Nigdy nie widziałem, by byli okrutni, nawet wtedy, gdy mieli ku temu podstawy. Czasami wydają się przez to zimni. — Znowu wzruszył ramionami. — Lecz są ludzie, którzy utrzymują, że to właśnie źli bogowie zawsze mają najpiękniejsze twarze i najłagodniejsze głosy. Bzdury — dodał i zeskoczył z kamiennego stołu. Stanął przy balustradzie na skraju starego obserwatorium i patrzył w niebo czerwieniejące nad horyzontem. Za godzinę nastanie ciemność. — Dotrzymują obietnic i płacą najwyższe stawki. Dobrzy z nich pracodawcy, Tsoldrinie.
— To nie znaczy, że powinniśmy pozwolić im decydować o naszym losie.
— Pozwoliłbyś na to raczej tym dekadenckim głupkom z Zarządu?
— Przynajmniej cała sprawa dotyczy również ich, Zakalwe. Dla nich nie jest to wyłącznie gra.
— Och, myślę, że właśnie tak to widzą. Różnica polega na tym, że odmiennie od Umysłów Kultury, wiedzą zbyt mało, by traktować gry poważnie. — Wciągnął powietrze i obserwował, jak wiatr porusza gałęziami w dole; liście spadały. — Nie mów, że jesteś po ich stronie, Tsoldrinie.
— Strony w tym sporze zawsze były dziwne — odrzekł Beychae. — Wszyscy mówiliśmy, że chcemy tylko dobra Skupiska, i sądzę, że właśnie tego chcieliśmy. Nadal tego chcemy. Ale właściwie nie wiem, co należy robić. Czasami wydaje mi się, że wiem za dużo, studiowałem za dużo, pamiętam za dużo. Wszystko wydaje się jakoś uśredniać; pokrywać jakby kurzem osiadającym na… na tej maszynerii, którą w sobie nosimy, która pobudza nas do działania. Ten kurz wszystko wygładza, tak że zawsze widać i dobro, i zło po każdej stronie i zawsze są jakieś argumenty i precedensy przemawiające za wszelkimi możliwymi działaniami… w efekcie człowiek nie podejmuje żadnych działań. Może właśnie tak ma być; może właśnie tego wymaga ewolucja, by ustąpić pola młodszym, nie obciążonym umysłom i tym, którzy nie obawiają się działań.
— W porządku, więc to jest równowaga. Wszystkie społeczeństwa są takie. Powściągająca ręka starców i zapalczywi młodzi. Ten system działa za sprawą pokoleń, dzięki organizacji waszych instytucji, ich ewolucji, wymianie. Jednak Zarząd, Humaniści, łączą w sobie najgorsze cechy obu grup. Stare, szkodliwe, zdyskredytowane idee upichcone z młodzieńczym pobrzękiwaniem szabelką. To kupa bzdur, Tsoldrinie, i dobrze o tym wiesz. Zasłużyłeś sobie na urlop od obowiązków, nikt nie przeczy. Lecz nie uchroni cię to przed poczuciem winy, gdy nastaną czasy okropne. Masz władzę, Tsoldrinie, czy ci się to podoba, czy nie; niezaangażowanie jest deklaracją, rozumiesz? Cóż warte całe twoje studiowanie, wiedza i badania, jeśli nie doprowadzają do mądrości? A czymże jest mądrość, jeśli nie wiedzą, co jest słuszne i co należy zrobić? Dla niektórych ludzi z tej cywilizacji jesteś prawie bogiem, Tsoldrinie, również niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy nie. Jeśli nie zrobisz nic… poczują się porzuceni. Będą rozpaczać. I któż może ich za to winić?
Zrezygnowanym ruchem położył dłonie na kamiennej barierce i patrzył w ciemniejące niebo. Beychae milczał.
Dał starcowi jeszcze chwilę do namysłu, potem rozejrzał się po płaskim, kamiennym szczycie wzgórza i dziwnych kamiennych instrumentach.
— Obserwatorium, co?
— Tak — odpowiedział Beychae po chwili. Dotknął jednej z kamiennych plint. — Uważa się, że cztery czy pięć tysięcy lat temu było to miejsce pochówku; potem miało jakieś znaczenie astrologiczne. Później na podstawie uzyskanych tutaj danych przewidywano zaćmienia Słońca. W końcu Vrehidzi zbudowali obserwatorium, by studiować ruchy księżyców, planet i gwiazd. Są tu zegary wodne, słoneczne, sekstansy, zegary planetarne… częściowe planetaria… oraz prymitywne sejsmografy lub przynajmniej wskaźniki kierunków trzęsień ziemi.
— Mieli teleskopy?
— Bardzo niedoskonałe i dopiero w ostatnim dziesięcioleciu istnienia Imperium. Dane otrzymane dzięki nim spowodowały mnóstwo problemów. Przeczyły dotychczasowej wiedzy.
— Rozumiem. Co to takiego?
Na jednej plincie znajdowała się ogromna, zardzewiała misa metalowa z ostrym wrzecionem pośrodku.
— Kompas — objaśnił Beychae. — Uruchamiają go pola.
— A to? Wygląda jak pień drzewa. — Poklepał ogromny, zgrubnie wykonany, pokryty ledwo widocznymi rowkami cylinder metrowej wysokości i dwumetrowej średnicy. — O, kamień.
Tsoldrin również podszedł do kamiennego cylindra.
— Coś mi się wydaje, że… początkowo był zwykły pień… — Przebiegł dłonią po kamiennej powierzchni, zerknął wokół krawędzi, jakby czegoś szukał. — Ale skamieniał, dawno temu. Zobacz, Zakalwe, nadal widać słoje.
Ten się pochylił, spojrzał na szarą kamienną powierzchnię oświetloną niknącym wieczornym światłem. Słoje przyrostów martwego obecnie drzewa były rzeczywiście widoczne. Zdjął rękawiczkę skafandra i palcami pogłaskał powierzchnię głazu. Skamieniałe drewno musiało wietrzeć niejednolicie, gdyż słoje zdawały się wypukłe. Palcami wyczuwał drobne rowki, jak odcisk palca potężnego kamiennego boga.
— Tyle lat — wydyszał. Położył dłoń w rdzeniu pnia i znów przebiegł dłonią ku krawędzi. Beychae milczał.
Każdy rok to całkowity słój, jego grubość informuje, czy rok był dobry, czy zły, a każdy słój jest kompletny, zamknięty. Każdy rok jak część wyroku, a każdy słój jak ogniwo kajdan, przytwierdzające do przeszłości; każdy słój to ściana, więzienie. Wyrok zamknięty w drewnie, teraz zamknięty w kamieniu. Zamrożony dwukrotnie, skazany dwukrotnie. Raz — na czas wyobrażalny, drugi raz — na niewyobrażalny. Palcem przebiegł ścianki słoja — suchy papier nad żłobkowanym kamieniem.
— To tylko pokrywa — odezwał się Beychae z drugiej strony skamieniałego drzewa. — Powinien tu być… ach, mamy. Nie spodziewaj się, że naprawdę zdołamy to podnieść, oczywiście…
— Pokrywa? — Włożył z powrotem rękawice i obszedł kamień do miejsca, gdzie stał Beychae. — Pokrywa czego?
— Łamigłówka, którą zabawiali się cesarscy astronomowie, gdy niebo było przesłonięte chmurami — wyjaśnił Beychae. — Tutaj. Widzisz ten chwyt, Zakalwe?
— Momencik. Zechcesz się trochę cofnąć?
Beychae się odsunął.
— Tu przewidywano czterech silnych mężczyzn, Zakalwe.
— Skafander jest silniejszy, choć manewrowanie może być trochę…
Znalazł na kamieniu dwa chwyty.
— Skafander, polecenie: siła normalna, maksymalna.
— Musisz mówić do skafandra? — spytał Beychae.
— Tak. — Zgiął się, podniósł krawędź kamiennej pokrywy. Pył wzbił się pod podeszwą jednego z buciorów, co oznaczało, że jakiś zaklinowany kamyk ustąpił. — Do niego owszem. Mają też takie modele, że wystarczy o czymś pomyśleć, ale… — pociągnął za krawędź pokrywy i wystawił nogę, by przenieść swój środek ciężkości — …ale po prostu nigdy nie podobało mi się to rozwiązanie. — Trzymał nad głową kamienną pokrywę skamieniałego pnia, a potem przy akompaniamencie miażdżonego, wypryskującego spod stóp żwiru poszedł niezgrabnie do drugiego kamiennego stołu. Schylił się, przesunął na bok kamienną pokrywę i wrócił. Zrobił błąd — klasnął w dłonie, co zadźwięczało jak wystrzał z armaty. Uśmiechnął się. — Skafander, polecenie: wyłączyć siłę.
Kamień odsłonił wnętrze płytkiego stożka, wyrzeźbionego jakby z tego samego skamieniałego pnia, żłobkowanego kolejnymi słojami drzewa.
— Dość sprytnie.
— Nie patrzysz na to we właściwy sposób, Cheradenine — oznajmił Beychae. — Przyjrzyj się temu bliżej. Zapewne nie masz przy sobie czegoś małego i sferycznego? Jak… kulka z łożyska kulkowego.
— Łożyska kulkowego?
— Nie macie takich rzeczy, Zakalwe?
— W większości społeczeństw żywot łożysk kulkowych nie trwa długo po pojawieniu się nadprzewodnictwa w temperaturze pokojowej, nie mówiąc już o technice pól. Chyba że zajmujesz się archeologią przemysłową i usiłujesz utrzymać na chodzie jakąś zabytkową maszynę. Nie, nie mam żadnej kulki… — zerknął z bliska na środek płytkiego kamiennego stożka. — Żłobkowanie.
— Właśnie — uśmiechnął się Beychae.
— To labirynt! — wykrzyknął, gdy cofnął się i całościowo spojrzał na żłobkowany stożek.
Labirynt. Mieli labirynt w ogrodzie, ale gdy zbyt dobrze go poznali, wykorzystywali tylko wtedy, gdy przyjeżdżały w gości inne dzieci, których nie lubili. Mogli je zgubić w labiryncie na kilka godzin.
— Tak — kiwnął głową Beychae. — Małymi kulistymi paciorkami lub kamyczkami zaczynali wewnątrz i próbowali znaleźć drogę ku krawędzi. — Spojrzał uważniej. — Mówi się, że w jakiś sposób zmienili to w grę, że malowano linie, które dzieliły każdy słój na segmenty. Za pomocą małych drewnianych mostków i blokad zagradzających drogę można było ułatwić własny postęp i utrudnić posuwanie się przeciwnikom. — Beychae zmrużył oczy w gasnącym świetle. — Farba musiała zblaknąć.
Patrzył w dół na setki małych rowków w powierzchni płytkiego stożka. Jak model olbrzymiego wulkanu, pomyślał i uśmiechnął się.
Westchnął, spojrzał na ekran wbudowany w nadgarstek skafandra, nacisnął znowu sygnał alarmowy. Żadnej odpowiedzi.
— Zakalwe, próbujesz skontaktować się z Kulturą?
— Uhm — mruknął, znowu wpatrzony w skamieniały labirynt.
— Cheradenine, co się stanie, jeśli Zarząd nas znajdzie?
Wzruszył ramionami i podszedł do balustrady.
— Chyba niewiele. Prawdopodobnie nie rozwalą mi zaraz łba, ale będą chcieli mnie wypytać. To da Kulturze mnóstwo czasu, by mnie wydostać albo negocjując, albo po prostu wykradając. Nie martw się o mnie. — Uśmiechnął się do Beychaego. — Powiedz im, że porwałem cię siłą. Ja przyznam, że cię ogłuszyłem i wpakowałem w kapsułę. Nie przejmuj się. Prawdopodobnie pozwolą ci wrócić od razu do twoich badań.
Beychae również wsparł się na balustradzie.
— Moje studia stanowiły konstrukcję delikatną: utrzymywały mój starannie pielęgnowany indyferentyzm. Podjęcie ich po tym, jak… energicznie i gwałtownie je przerwałeś, może okazać się trudne.
— Rozumiem. — Próbował się nie uśmiechać. Popatrzył na dół na drzewa, potem na rękawice skafandra, jakby sprawdzając, czy są tam wszystkie palce. — Posłuchaj, Tsoldrinie… Przykro mi… z powodu twojej przyjaciółki, pani Shiol.
— Mnie też — rzekł cicho Beychae. Uśmiechnął się niepewnie. — Byłem szczęśliwy, Cheradenine. Wcześniej nie czułem się tak przez… dosyć długo. — Patrzyli na słońce za obłokami. — Czy jesteś pewien, że należała do nich? To znaczy… czy jesteś absolutnie pewny?
— Ponad wszelką rozsądną wątpliwość, Tsoldrinie. — Wydało mu się, że w oczach starca zobaczył łzy. Odwrócił wzrok. — Przykro mi.
— Mam nadzieję — rzekł Tsoldrin — że nie jest to jedyny sposób, by uszczęśliwić starca… sprawić, by był szczęśliwy. Przez oszustwo.
— Może niecałkowite oszustwo — pocieszał. — A ponadto teraz starość to nie to co kiedyś. Ja jestem stary — przypomniał Beychaemu, który skinął głową, wyciągnął chusteczkę i kichnął.
— Oczywiście. Zapomniałem. Dziwne, prawda? Kiedy spotykamy kogoś po długim czasie, zawsze nas zaskakuje, jak wyrósł albo jak się postarzał. Lecz ty, cóż, nie zmieniłeś się ani trochę, ja natomiast, Cheradenine, czuję się przy tobie bardzo stary, niesprawiedliwie, krzywdząco stary.
— Tak naprawdę zmieniłem się, Tsoldrinie. — Uśmiechnął się szeroko. — Ale nie, nie zestarzałem się. — Spojrzał Beychaemu w oczy. — Oni daliby to również tobie, gdybyś ich poprosił. Kultura pozwoliłaby ci odmłodnieć, a potem ustabilizować swój wiek albo pozwolić ci znowu się starzeć, lecz bardzo powoli.
— To łapówka, Zakalwe? — spytał z uśmiechem Beychae.
— Tylko taki sobie pomysł. Zapłata, nie łapówka. Nie wmuszą ci tego. Ale i tak jest to zagadnienie akademickie. — Przerwał, wskazał ręką niebo. — Teraz zupełnie akademickie. Nadlatuje samolot.
Tsoldrin spojrzał na czerwone chmury zachodu. Nie dostrzegał żadnego samolotu.
— Kultury? — zapytał ostrożnie.
— W tych okolicznościach, Tsoldrinie, jeśli możesz go dostrzec, nie może należeć do Kultury. — Obrócił się, ruszył szybko i włożył hełm skafandra. Za opancerzoną, pełną czujników płytą przednią hełmu smagła twarz nabrała nagle cech nieludzkich. Wyjął z kabury wielki pistolet. — Tsoldrinie — ozwał się jego głos z głośników w klatce piersiowej skafandra, podczas gdy on sam sprawdzał ustawienia pistoletu. — Na twoim miejscu wróciłbym do kapsuły albo po prostu szybko się gdzieś schował. — Twarz w hełmie jak głowa jakiegoś olbrzymiego, strasznego owada odwróciła się do Beychaego. — Przygotowuję się do bitwy z tymi dupkami, dla czystej przyjemności, i lepiej, żeby nie było cię w pobliżu.
IV
Łajba miała osiemdziesiąt kilometrów długości i nazywała się „Rozmiary to nie wszystko”. Prawdę mówiąc, ostatnio przebywał przez dłuższy czas na czymś większym, ale to była płytowa góra lodowa, tak duża, że mogły się na niej ukryć dwie armie, jednak jeśli chodzi o wielkość, Wszechstronny Pojazd Systemowy niewiele jej ustępował.
— Jak się to wszystko trzyma do kupy?
Stał na balkonie i spoglądał na miniaturową dolinę zbudowaną z jednostek mieszkalnych. Schodkowe tarasy wypełniała bujna zieleń, przestrzeń przecinały kładki dla pieszych i wysmukłe mosty, a na dnie płynął strumyk. Ludzie siedzieli przy stołach na małych podwórkach, wypoczywali przy strumyku na trawie lub w kawiarniach i barach, leżeli na poduszkach i kanapach. Nad strumykiem pod niebiesko świecącym sklepieniem biegła w dal, powtarzając zakosy doliny, podwieszona rura transportowa. Pod rurą jaśniała krzywa sztucznego słonecznego światła, jak ogromny pas oświetleniowy.
— Co? — spytała Diziet Sma. Zjawiła się przy nim z dwoma drinkami. Wręczyła mu jeden.
— Są zbyt wielkie — wyjaśnił.
Obrócił się do kobiety. Widział urządzenia, które nazywali „nawami”, gdzie budowano mniejsze statki („mniejszy” znaczy w tym wypadku o długości ponad trzech kilometrów), rozległe, niczym nie podparte hangary o cienkich ściankach. Przebywał w pobliżu ogromnych maszyn, które, o ile mógł się zorientować, były solidne i niedostępne (jak to?) i najwyraźniej niezwykle masywne. Czuł dziwne zagrożenie, gdy wykrył, że nigdzie w rozległym statku nie ma sterowni, mostka, pokładów załogi, lecz tylko trzy sterujące wszystkim Umysły — najprawdopodobniej skomplikowane komputery (co takiego?!).
A teraz oglądał przestrzeń, gdzie żyją ludzie, ale to wszystko było zbyt wielkie, niezgrabne, zważywszy, że statek miał tak bardzo przyśpieszać, jak utrzymywała Sma. Potrząsnął głową.
— Nie rozumiem. Jak to trzyma się w kupie?
Sma uśmiechnęła się.
— Pomyśl tylko. Pola, Cheradenine. To wszystko zrobiono za pomocą pól siłowych. — Poklepała go po policzku. — Nie rób takiej zakłopotanej miny. I nie próbuj zbyt szybko tego zrozumieć. Niech wszystko się powoli uleży. Po prostu powłócz się po okolicy. Zgub się w tym na kilka dni. Wracaj, kiedy ci przyjdzie ochota.
Zapuszczał się daleko w swych wędrówkach. Ogromny statek był zaczarowanym oceanem, w którym nie można utonąć; zanurzył się w niego, próbując zrozumieć jeśli nie sam statek, to ludzi, którzy go zbudowali.
Całymi dniami spacerował. Gdy czuł głód, pragnienie lub znużenie, zaglądał do automatycznych barów i restauracji. Obsługiwały go małe, latające tace. Jednak w kilku miejscach pracowali prawdziwi ludzie.
Wyglądali nie na kelnerów, lecz klientów, którzy doszli do wniosku, że potrzebna jest ich chwilowa pomoc.
— Oczywiście nie muszę tego robić — oznajmił pewien mężczyzna w średnim wieku, starannie czyszcząc stół wilgotną szmatą. Włożył szmatę do małej sakwy, usiadł obok niego. — Ale spójrz: ten stół jest czysty.
Gość przyznał, że stół jest czysty.
— Zwykle — mówił tamten mężczyzna — zajmuję się religiami obcych. Istotność kierunku w praktykach religijnych to moja specjalność… na przykład kiedy świątynie, groby czy modlący się muszą być ustawieni w pewnym kierunku. Kataloguję, opiniuję, porównuję. Tworzę teorie, niekiedy dyskutuję z kolegami. Ale… praca nigdy się nie kończy. Zawsze pojawiają się nowe przykłady i nawet stare wyniki interpretuje się na nowo. Nowi ludzie przedstawiają nowe pomysły na temat tego, co wydawało się już ustalone… Ale… — tu klepnął blat — kiedy czyścisz stół, to go czyścisz. Czujesz, że coś konkretnie zrobiłeś.
— Hm, w końcu to tylko wytarcie stołu.
— I dlatego nie ma istotnego znaczenia w kosmicznej skali wydarzeń? — zasugerował kelner-wolontariusz.
— No… tak — odpowiedział uśmiechem na szeroki uśmiech rozmówcy.
— W takim razie co ma znaczenie? Moja druga praca? Czyż naprawdę jest ważna? Mógłbym komponować wspaniałe utwory muzyczne lub długie jak dzień rozrywkowe dzieła epickie, ale co by to dało? Dostarczyłoby ludziom przyjemności? Kiedy wycieram stół, dostarczam przyjemności sobie, a ludzie jedzą przy czystym stole, co daje przyjemność im. A poza tym ludzie umierają; gwiazdy umierają; wszechświaty umierają. Jakież znaczenie będą mieć wszystkie osiągnięcia, choćby największe, skoro martwy będzie sam czas? Oczywiście, gdybym jedynie wycierał stoły, wówczas istotnie, wydawałoby się to podłym i godnym pogardy marnowaniem mego ogromnego potencjału intelektualnego. Lecz ponieważ sam takie życie wybrałem, daje mi to przyjemność. Oraz — dorzucił z uśmiechem — pozwala spotykać się z ludźmi. A ty skąd pochodzisz, przybyszu?
Cały czas rozmawiał z ludźmi, przeważnie w barach i kawiarniach.
Obszary mieszkalne w WPS-ie dzieliły się na różne typy w zależności od konfiguracji. Doliny (lub zigguraty, jeśli ktoś widział to w ten sposób) zdarzały się najczęściej, choć występowały też inne układy.
Jadł, gdy był głodny, i pił, gdy czuł pragnienie, za każdym razem próbując innej pozycji z zadziwiająco skomplikowanych menu, a gdy chciał spać — gdy cały statek zanurzał się stopniowo w czerwonawy półmrok, a świetlne pasy na sklepieniu przygasały — po prostu pytał jakiegoś dronę, a on kierował go do najbliższego wolnego pomieszczenia.
Pokoje miały mniej więcej tę samą wielkość, a jednak nieco się między sobą różniły: niektóre były bardzo skromne, inne bogato ozdobione; lecz zawsze z podstawowym wyposażeniem: łóżko — czasami prawdziwe, fizyczne łóżko, czasami jedno z tych dziwacznych łóżek-pól siłowych — miejsce do mycia i defekacji, szafa, miejsce na rzeczy osobiste, fałszywe okno, ekran holowizyjny i łącze do sieci komunikacyjnej, zarówno wewnątrzstatkowej, jak i zewnętrznej. Podczas pierwszej nocy skorzystał z bezpośrednio podłączanych do zmysłów rozrywek. Leżał w łóżku, a pod poduszką działało jakieś urządzenie.
Tamtej nocy w zasadzie nie spał; został pirackim księciem, który odrzucił swoje szlachectwo, by wśród egzotycznych wysepek pełnych skarbów powieść dzielną załogę przeciwko statkom handlarzy niewolników ze straszliwego imperium. Jego sprawne małe okręty mknęły pośród niezgrabnych galeonów, niszcząc ich olinowanie seriami strzałów.
Przybywali na brzeg w bezksiężycowe noce, atakowali wielkie więzienne zamki, wyzwalali rozradowanych więźniów. Pojedynkował się na miecze z podłym oprawcą, sługusem gubernatora — przeciwnik w końcu spadł z wysokiej wieży. Przymierze z piękną piracką damą przerodziło się w związek bardziej osobisty, a śmiały atak na górski klasztor, gdzie ją więziono…
Oderwał się od tego po tygodniach skompresowanego czasu. Wiedział (gdzieś w tle swego umysłu), że to wszystko nie jest prawdziwe, co jednak wydawało się najmniej ważną cechą przygody. Kiedy z tego wyszedł — przekonując się ze zdziwieniem, że nie miał wytrysku podczas niektórych głęboko przekonujących erotycznych epizodów — odkrył, że minęła zaledwie jedna noc, nadszedł ranek, a on w jakiś sposób dzielił tę dziwną historię z innymi. Najwidoczniej była to gra. Ludzie zostawili mu wiadomości z prośbą o kontakt, mówili, że wspólna gra dała im wiele zadowolenia. Czuł się dziwnie zawstydzony i nie odpowiedział.
Pokoje, w których spał, zawsze zawierały urządzenia do siedzenia: rozszerzenia pól, kształtowalne jednostki ścienne, prawdziwe kanapy i — czasami — zwykłe krzesła. Gdy w pokoju były krzesła, wynosił je na zewnątrz, na korytarz lub na taras.
Tylko to mógł zrobić, by nie dopuszczać do siebie wspomnień.
— Wcale nie — powiedziała kobieta w głównej nawie. — To działa inaczej.
Stali na częściowo zbudowanym statku kosmicznym, na czymś, co miało się stać środkiem silników, i obserwowali, jak ogromna jednostka polowa sunie przez powietrze, z przestrzeni technicznej poza nawą właściwą, potem w górę ku szkieletowi Wszechstronnej Jednostki Kontaktowej. Małe holowniki dźwigowe manewrowały jednostką polową w dół, ku miejscu gdzie stali.
— Nie ma to znaczenia?
— Niewielkie — odpowiedziała kobieta. Nacisnęła nabijany ćwiekami talrep, który trzymała w dłoni, i powiedziała jakby do swego ramienia:
— Ja to wezmę.
Jednostka polowa zawisła nad nimi, rzuciła na nich cień. Była to jeszcze jedna solidna płyta. Czerwona. Kolor odmienny od gładkiej czarnej prawej burty czegoś o nazwie: „Główny blok silnika — dół” pod ich stopami. Manipulowała talrepem, sprowadzając na dół ogromny czerwony klocek. Dwoje innych ludzi stojących dwadzieścia metrów dalej obserwowało drugi koniec jednostki.
— Kłopot polega na tym — powiedziała kobieta, obserwując ogromną, opuszczającą się cegłę budowlaną — że nawet jeśli ludzie chorują i umierają młodo, choroba zawsze ich dziwi. Jak sądzisz, ilu młodych ludzi rzeczywiście mówi do siebie: „Hura, dzisiaj jestem zdrów!”, jeśli nie przebyli właśnie poważnej choroby? — Wzruszyła ramionami, nacisnęła talrep ponownie, gdy jednostka polowa zniżyła się do kilkunastu centymetrów nad powierzchnią silnika. — Bezwładność zmniejszyć o pięć. Sprawdzenie. — Świetlna linia zamigotała na powierzchni bloku. Kobieta położyła na nim dłoń i nacisnęła znowu. Blok drgnął. — W dół, bardzo powoli — poleciła. Wcisnęła blok na miejsce. — Wszystko w porządku, Sohrz? — zapytała.
Nie usłyszał odpowiedzi, ale kobieta ją widocznie usłyszała.
— W porządku, ustawione. Kontynuuj. — Podniosła wzrok, gdy holowniki dźwigowe pożeglowały z powrotem do przestrzeni technicznej, a potem znów ku niemu. — Rzeczywistość potrafi obecnie naśladować odwieczny sposób zachowania ludzi. Nie czujesz więc żadnego cudownego uwolnienia od nękającej choroby. — Podrapała się w ucho. — Może tylko wówczas, gdy o tym myślisz. — Uśmiechnęła się. — Chyba w szkole, kiedy się dowiadujesz, że ludzie żyli… tak jak nadal żyją obcy… wtedy to do ciebie dociera, jesteś tego świadom, ale w sumie myślisz o tych sprawach niewiele.
Szli przez czarne obszary jednorodnego materiału (Powinieneś to zobaczyć pod mikroskopem, powiedziała, gdy o tym wspomniał. Jest piękne! Czego zresztą oczekiwałeś? Dźwigni? Przekładni? Cystern z chemikaliami?).
— Maszyny zbudowałyby to chyba szybciej? — spytał, rozglądając się po skorupie statku.
— Ależ oczywiście! — zaśmiała się.
— Więc dlaczego to robisz?
— Dla przyjemności. Kiedy jedna z tych wielkich mateczek wypływa przez tę bramę po raz pierwszy i kieruje się ku głębokiej przestrzeni, trzysta ludzi na pokładzie, wszystko funkcjonuje, Umysł zupełnie szczęśliwy, wtedy myślę sobie: pomogłam to zbudować. Maszyna mogła to zrobić szybciej, ale to nie zmienia faktu, że właśnie ja naprawdę to zrobiłam.
— Hmm — odpowiedział.
(Nauczcie się obróbki drewna. Metalu. Nie staniecie się przez to stolarzami czy kowalami, tak jak pisanie nie zrobi z was urzędników.)
— Możesz sobie hymkać — odparła, zbliżając się do przezroczystego hologramu niemal już ukończonego statku, gdzie stało kilku innych pracowników; pokazywali sobie wnętrze modelu i rozmawiali. — Latałeś kiedyś szybowcem lub pływałeś pod wodą?
— Owszem — przytaknął.
Wzruszyła ramionami.
— A przecież ptaki fruwają lepiej od nas, a ryby lepiej pływają. Czyż przestajemy szybować i pływać z tego powodu?
Uśmiechnął się.
— Przypuszczam, że nie.
— I słusznie — przyznała kobieta. — A czemu? — Uśmiechnęła się do niego szerzej. — Ponieważ to przyjemność. — Spojrzała na holograficzny model statku. Jeden z pracowników zawołał ją, wskazując coś w modelu. — Przepraszam na chwilę.
— Udanej budowy. — Kiwnął głową.
— Dziękuję. Wierzę, że będzie udana.
— Och — zapytał. — Jak ma się nazywać ten statek?
— Jego Umysł życzy sobie, żeby go zwać „Słodki i Pełen Wdzięku” — zaśmiała się kobieta. Potem pogrążyła się w dyskusji ze współpracownikami.
Oglądał tutejsze gry sportowe; w niektórych sam wziął udział.
Większości po prostu nie rozumiał. Dużo pływał. Powodzeniem cieszyły się tu baseny i kompleksy sportów wodnych. Przeważnie ludzie pływali nago, co trochę go krępowało. Później odkrył, że istniały całe sekcje — wioski? obszary? rejony? Nie był pewien, jak ma o nich myśleć — gdzie nikt nigdy nie nosił ubrań, jedynie ozdoby na ciele. Sam się zdziwił, jak szybko przyzwyczaił się do tego zachowania, ale nigdy do takich ludzi nie dołączył.
Dopiero po pewnym czasie sobie uświadomił, że drony, które widział — bardziej zróżnicowane w swym wyglądzie niż ludzie w swej fizjologii — nie wszystkie należą do statku. Przeciwnie, niewiele z nich należało; miały własne sztuczne mózgi — ciągle uważał je za komputery.
Posiadały również osobowość, choć on nadal traktował to sceptycznie.
— Pozwól, że przedstawię ci pewien eksperyment myślowy — powiedział mu stary drona podczas karcianej gry, która, jak twierdził drona, polegała głównie na szczęściu. Siedzieli — no, drona unosił się — pod łukiem delikatnie różowego kamienia, przy małej sadzawce. Przez krzaki i drzewka dochodziły do nich krzyki ludzi, zajętych po drugiej stronie sadzawki skomplikowaną grą w piłkę. — Zapomnij o tym — mówił drona — jak mózgi maszyn są rzeczywiście budowane; pomyśl o tworzeniu mózgu maszyny, komputera elektronicznego, na obraz mózgu człowieka. Można rozpocząć od paru komórek, jak u ludzkiego embrionu; komórki mnożą się, stopniowo ustalając połączenia. Zatem będziemy wciąż dodawać nowe składniki i wykonywać odpowiednie, a nawet — jeśli chcemy powtarzać dokładny rozwój konkretnego człowieka w różnych stadiach — identyczne połączenia. Oczywiście trzeba by było ograniczyć szybkość wiadomości przekazywanych tymi połączeniami do małego ułamka ich zwykłej elektronicznej szybkości, lecz to nie jest trudne. Nietrudne jest również zmuszenie tych neuronopodobnych składników do wewnętrznego działania przypominającego funkcjonowanie ich biologicznych odpowiedników, do generowania wiadomości zależnie od typu sygnału, który odbiorą.
To wszystko można przeprowadzić dość prosto. Budując tak stopniowo, można dokładnie odtworzyć rozwój ludzkiego mózgu i można naśladować jego wyjście. Embrion potrafi czuć dźwięk, dotyk i nawet światło wewnątrz macicy — ty możesz wysyłać podobne sygnały do twego elektronicznego odpowiednika. Możesz odtworzyć doświadczenie narodzin i sensoryczną stymulację dowolnego stopnia, by wmówić temu urządzeniu, że czuje dotyk, smak, zapach, że słyszy wszystko, co oryginalny człowiek (oczywiście możesz się zdecydować na niewmawianie mu niczego, lecz na przekazywanie na wejściu zawsze prawdziwych zmysłowych odczuć tej samej jakości co bieżące doznania ludzkiej osobowości).
A teraz moje pytanie brzmi: gdzie mamy różnicę? Mózg jednego stworzenia pracuje zupełnie w taki sam sposób jak mózg drugiego; będą reagowały na bodźce z większą zgodnością, niż ma to miejsce u bliźniaków jednojajowych. Czy można więc nadal nazywać jedno „świadomą jednostką”, a drugie zaledwie „maszyną”?
Pański mózg jest zrobiony z materii, panie Zakalwe, zorganizowany w jednostki przetwarzające, wymieniające i magazynujące informację.
To wynik pańskiego dziedzictwa genetycznego i procesów biochemicznych zachodzących najpierw w ciele pańskiej matki, potem w pańskim ciele, że nie wspomnę o pańskich doświadczeniach od momentu tuż przed pańskim narodzeniem aż do chwili obecnej.
Elektroniczny komputer też jest zrobiony z materii, lecz inaczej zorganizowany. Cóż jest takiego magicznego w pracy ogromnych, wolnych komórek zwierzęcego mózgu, że twierdzą, iż są świadome, lecz odmawiają tej cechy szybszemu, precyzyjniejszemu urządzeniu o tej samej wydajności — lub nawet maszynie okulawionej tak, że pracuje z podobną ociężałością?
No więc? — spytała maszyna, a jej aura błyskała różowo (nauczył się to rozpoznawać jako dronie rozbawienie). — Oczywiście zakładamy, że nie zechce się pan powoływać na przesądy. Czy wierzy pan w bogów?
Uśmiechnął się.
— Nigdy nie miałem takich skłonności — oznajmił.
— W takim razie dobrze — rzekł drona. — Czy maszyna zbudowana na obraz człowieka jest świadoma, czy nie? Co by pan powiedział?
Studiował swe karty.
— Właśnie myślę — odparł i roześmiał się.
Czasami spotykał innych obcych; tych łatwo rozpoznawalnych obcych — był przekonany, że kilka z codziennie widzianych przez niego osób nie było ludźmi z Kultury, choć jeśli się ich nie zapytało, nie dawało się tego stwierdzić; ktoś w stroju dzikusa lub obcego mógł być po prostu przebrany dla zabawy… jednak wokół krążyło również wielu przedstawicieli wyraźnie innych gatunków.
— Tak, młody człowieku? — powiedział obcy. Miał osiem kończyn, dość wyraźną głowę z dwojgiem małych oczu, usta przypominające kwiat i wielkie, prawie kuliste, lekko owłosione ciało zabarwione na czerwono i fioletowo. Jego mowa składała się z cmoków dobiegających z ust i z prawie poddźwiękowych drgań ciała. Mały wisiorek dokonywał tłumaczenia.
Spytał, czy może się przysiąść; obca istota wskazała mu krzesło po drugiej stronie kawiarnianego stołu. Wcześniej usłyszał, jak obcy rozmawia przez chwilę z przechodzącym człowiekiem o Sekcji Specjalnej.
— …To jest uwarstwione — odpowiedział na pytanie obcy. — Mały rdzeń Sekcji Specjalnej, skorupa Służby Kontaktu i rozległa, chaotyczna ekosfera całej reszty. Trochę jak… pochodzisz z planety?
Skinął głową. Osobnik spojrzał na amulet, by zobaczyć tłumaczenie gestu użytego przez człowieka — nie był to gest potakiwania używany w Kulturze — a potem powiedział:
— No cóż, to jest jak planeta, tylko rdzeń jest drobny, drobniusieńki. A ekosferę ma bardziej różnorodną i mniej wyraźną niż płaszcz atmosferyczny wokół globu; czerwony gigant byłby lepszym porównaniem. Ale ostatecznie nigdy ich nie poznasz, ponieważ tak jak ja będziesz w Sekcji Specjalnej i będziesz ich tylko czuł jako wielką, niepokonaną siłę gdzieś za sobą; tacy ludzie jak ty i ja jesteśmy ostrzem; z czasem się poczujesz jak ząb największej piły w Galaktyce, mój panie. — Obcy zamknął oczy, bardzo energicznie zamachał kończynami i zapstrykał częściami ust. — Cha, cha, cha! — powiedział amulet sztucznie i pedantycznie.
— Skąd wiedziałeś, że rzeczywiście mam coś wspólnego z Sekcją Specjalną? — zapytał obcego, odchylając się w fotelu.
— Ach! Chciałbym w swojej próżności twierdzić, że po prostu zgadłem, taki ze mnie zdolniacha… ale słyszałem, że na pokład przybył nowy zwerbowany — wyjaśnił obcy. — I że jest to samiec podstawowego typu ludzkiego. Ty… pachniesz właściwie, jeśli mogę się posłużyć tą formą idiomu. I… zadawałeś przed chwilą właściwe pytania.
— A ty też jesteś w Sekcji Specjalnej?
— Od dziesięciu standardowych lat.
— Sądzisz, że powinienem dla nich pracować?
— O, tak. Wyobrażam sobie, że to lepsze niż to, co zostawiłeś, nie? — spytała domyślnie obca istota.
Wzruszył ramionami, wspominając zawieję i lód.
— Chyba tak.
— Lubisz… walkę, prawda?
— Czasami — przyznał. — Powiadają, że jestem w tym dobry. Co nie znaczy, że akurat się z nimi zgadzam.
— Nikt nie wygrywa za każdym razem, mój panie — odparło stworzenie. — W każdym razie nie dzięki swym umiejętnościom, a Kultura nie wierzy w szczęście — przynajmniej nie wierzy, że da się ono przekazywać. Musiała im się spodobać twoja postawa, to wszystko. Hi, hi. — Obcy zaśmiał się cicho. — Myślę czasami, że być dobrym w żołnierskim rzemiośle to wielkie przekleństwo. Praca dla tych ludzi zwalnia przynajmniej z części odpowiedzialności. Nigdy nie miałem powodu do narzekań. — Obcy podrapał się, spojrzał w dół, podniósł coś z włosów w okolicy, w której najprawdopodobniej miał brzuch, i zjadł to. — Oczywiście nie możesz oczekiwać, że cały czas będą ci mówili prawdę. Możesz się tego domagać i oni się zastosują, ale wtedy nie będą zbyt często korzystać z twoich usług. Czasami nie chcą, żebyś wiedział, iż walczysz po niewłaściwej stronie. Ja osobiście doradzam robienie dokładnie tego, o co proszą. To znacznie bardziej podniecające.
— A ty robisz to dla podniety?
— Po części tak, a po części ze względu na honor rodziny. Sekcja Specjalna zrobiła kiedyś coś dla moich ludzi i nie mogliśmy im pozwolić, by skradli nasz honor, nie przyjmując nic w zamian. Będę pracował, aż dług zostanie spłacony.
— Ile lat to potrwa?
— Och, całe moje życie — odpowiedziała istota, sadowiąc się w geście… zdziwienia? Jej rozmówca uznał takie tłumaczenie gestu za dość rozsądne. — Aż umrę. Ale kto by się tym przejmował? Tak jak powiadam: to dobra zabawa. Hej, tutaj! — Uderzył w swoją stojącą na stole miseczkę do picia, by przyciągnąć uwagę przepływającej tacy. — Weźmy następnego drinka. Zobaczymy, kto pierwszy się upije.
— Masz więcej nóg — uśmiechnął się. — Ja łatwiej się przewrócę.
— Ach, ale im więcej nóg, tym bardziej się plączę.
— Co racja, to racja. — Czekał na nowy kieliszek.
Z jednej strony mieli mały taras i bar, z drugiej zatokę napowietrzonego kosmosu. Statek, WPS, rozciągał się poza swe widoczne granice. Jego skorupę przebijały rozliczne tarasy, balkony, kładki, otwarte okna i bramy hangarów. Właściwy statek okrążała ogromna elipsoidalna bańka powietrza, utrzymywana przez kilkadziesiąt rozmaitych pól, które razem tworzyły prawdziwy, choć niematerialny korpus Pojazdu.
Gdy przyniesiono mu drinka, ujął napełniony kieliszek i obserwował, jak obok tarasu przemyka lotnia. Miała tłokowy silnik i papierowe skrzydła. Pomachał pilotowi i pokręcił głową.
— Za Kulturę — powiedział, przepijając do obcego. Stworzenie naśladowało jego gest. — Za jej całkowity brak respektu dla wszystkiego, co majestatyczne.
— Zgadzam się z tym — rzekł obcy i wypili razem.
Dowiedział się później, że obcy nazywał się Chori. Tylko przypadkowo rzuconej uwadze zawdzięczał odkrycie, że Chori to samica, co wtedy wydało mu się niesamowicie zabawne.
Następnego ranka obudził się przemoczony i schlany pod małym wodospadem w jednej z dolin sekcji mieszkalnej. Chori wisiała na pobliskiej balustradzie na wszystkich ośmiu hakonogach i wydawała sporadyczne pstrykające dźwięki. Doszedł do wniosku, że to chrapanie.
Podczas swej pierwszej nocy z kobietą myślał, że ona umiera; myślał, że ją zabił. Zdawało się, że szczytuje w tym samym czasie co on, ale potem — wedle wszelkich oznak — dostała ataku: wrzeszczała, czepiała się go kurczowo. Przyszła mu do głowy straszna myśl, że mimo pozornego podobieństwa ich fizjologii, jego gatunek i gatunek mieszańców, którzy tworzyli Kulturę, różnią się zasadniczo, i przerażony wyobrażał już sobie, jak jego nasienie wewnątrz niej działa niczym żrący kwas. Kobieta chyba próbowała skręcić mu kark swymi ramionami i nogami. Usiłował się od niej oderwać, wołał ją po imieniu, starał się zorientować, co z nią jest, co takiego zrobił, co może zrobić.
— Co się stało? — wydyszała.
— Co? Ze mną nic! A z tobą?
Wykonała ruch jakby wzruszenia ramion, wyglądała na zaintrygowaną.
— Miałam orgazm, to wszystko. O co… och! — Podniosła rękę do ust, patrzyła szeroko rozwartymi oczyma. — Zapomniałam. Przepraszam. Nie jesteś… Ojej! — Zachichotała. — Jaka krępująca sytuacja!
— Co takiego?
— Cóż, my po prostu… wiesz; to działa… trwa… dłużej, wiesz?
Do tej chwili nie bardzo wierzył w to, co słyszał o zmienionej fizjologii ludzi Kultury. Nie akceptował tego typu zmian. Nie wierzył tak naprawdę, że rozciągali chwile przyjemności, nie wierzył również, że wyhodowali sobie różnorodne gruczoły narkotyczne, dzięki czemu mocniej przeżywali rozmaite doznania, seks w szczególności.
Cóż, jest to w pewnym sensie logiczne, pomyślał. Maszyny potrafią wykonać wszystko znacznie lepiej od nich. Nie ma sensu hodować nadludzi posiadających nadzwyczajną siłę i inteligencję, skoro drony i Umysły uzyskiwały te cechy w sposób znacznie mniej materiało i energochłonny. Ale przyjemności… to inna sprawa.
Do czego jeszcze nadawałaby się ludzka forma?
Uznał, że ta stanowczość jest jednak godna podziwu.
Ponownie wziął kobietę w ramiona.
— Nieważne — rzekł. — Jakość, nie ilość. Spróbujmy jeszcze raz, dobrze?
Zaśmiała się i ujęła dłońmi jego twarz.
— Oddanie sprawie to dobra cecha u mężczyzny.
(Krzyk w letnim domku. „Cześć, stary!” Opalone ręce na bladych biodrach…)
Nie było go pięć nocy, po prostu wędrował. Nigdy nie przeciął swego własnego szlaku i nigdy nie odwiedził dwukrotnie tej samej sekcji.
Trzy z tych nocy zakończył z różnymi kobietami i uprzejmie odmówił jednemu młodemu mężczyźnie.
— Czujesz się trochę swobodniej, Cheradenine? — zapytała Sma, płynąc przed nim w basenie. Odwróciła się na plecy, by na niego spojrzeć.
Popłynął za nią.
— W każdym razie przestałem proponować zapłatę w barach.
— Dobre na początek.
— Nie było trudno pozbyć się tego zwyczaju.
— Spodziewałam się. To wszystko?
— Również… wasze kobiety są bardzo przyjacielskie.
— Mężczyźni też. — Sma podniosła w górę jedną brew.
— Życie tutaj wydaje się… idyllą.
— Jeśli lubisz tłumy, niewykluczone.
Rozejrzał się po prawie pustym kompleksie basenów.
— To odczucie jest względne.
(I pomyślał: ogród. Ogród. Uczynili życie na podobieństwo ogrodu!).
— Dlaczego? — Sma uśmiechnęła się. — Czy kusi cię, by tu pozostać?
— Ani odrobinę. — Zaśmiał się. — Zwariowałbym tutaj albo pogrążył się na zawsze w jednej w waszych wspólnych snogier. Potrzebuję… czegoś więcej.
— Ale czy weźmiesz to od nas? — spytała Sma. Zatrzymała się i przebierała nogami w wodzie. — Czy chcesz dla nas pracować?
— Wszyscy chyba uważają, że powinienem. Wierzą, że walczycie o dobrą sprawę. Tylko że… kiedy wszyscy mówią to samo na jakiś temat, staję się podejrzliwy.
Sma się roześmiała.
— Czy miałoby to znaczenie, gdybyśmy nie walczyli o dobrą sprawę, Cheradenine? Gdybyśmy proponowali tylko zapłatę i podniecające atrakcje?
— Nie wiem — przyznał. — To byłaby dodatkowa trudność. Chciałbym tylko… chciałbym wierzyć, ostatecznie wiedzieć i w ostatecznym rachunku móc dowieść, że… — wzruszył ramionami, uśmiechnął się szeroko — że czyniłem dobrze.
Sma westchnęła. W wodzie oznaczało to, że wyskoczyła do góry i potem nieco się zanurzyła.
— Kto to wie, Zakalwe? My tego nie wiemy. Sądzimy, że czynimy słusznie; sądzimy nawet, że potrafimy to udowodnić, ale nie mamy całkowitej pewności; zawsze są jakieś argumenty przeciw nam. Pewność nie istnieje, a już najmniej w Sekcji Specjalnej, gdzie panują inne reguły.
— Sądziłem, że reguły są jednakowe dla wszystkich.
— Owszem. Lecz w Sekcji Specjalnej mamy do czynienia z moralnym ekwiwalentem czarnych dziur, gdzie załamują się normalne prawa — prawa dobra i zła, o których ludzie sądzą, że są stosowane wszędzie we wszechświecie. Za tymi metafizycznymi horyzontami zdarzeń istnieją… specjalne okoliczności. — Uśmiechnęła się. — To my. To nasze terytorium, nasza domena.
— Pewni ludzie — zauważył — potraktują to jako dobre usprawiedliwienie złego zachowania.
Sma wzruszyła ramionami.
— I może będą mieli rację. — Potrząsnęła głową, przeciągnęła dłonią po długich, mokrych włosach. — Ale trzeba przyznać, że przynajmniej potrzebujemy usprawiedliwienia. Pomyśl, jak wielu ludziom nie jest ono w ogóle potrzebne.
Oddaliła się kraulem.
Patrzył przez chwilę, jak odpływa silnymi ruchami ramion. Jego dłoń powędrowała bezwiednie do małej wypukłej blizny na piersiach, tuż nad sercem, i tarła ją. Stał nachmurzony, patrzył na połyskującą, zaburzoną powierzchnię wody.
A potem popłynął za kobietą.
Spędził parę lat na „Rozmiary to nie wszystko” oraz na kilku planetach, skałach, habitatach i orbitalach, gdzie statek się zatrzymywał.
Trenowano go i uczono korzystania z kilku nowych zdolności — tych, na których przyjęcie się zgodził. W końcu opuścił pojazd, by udać się w swoją pierwszą podróż służbową dla Kultury — serię misji, których kulminacją było doprowadzenie Wybrańca do Wonnego Pałacu na skałach. Poleciał wówczas statkiem — Wszechstronną Jednostką Kontaktową „Słodki i Pełen Wdzięku” — zaczynającym właśnie swą drugą podróż służbową.
Nigdy już nie spotkał Chori; słyszał, że zginęła w służbie czynnej jakieś piętnaście lat później. Przekazano mu tę wiadomość, gdy hodowano jego nowe ciało, na WPS-ie „Urodzony Optymista”, po odratowaniu jego uciętej głowy z planety o nazwie Fohls.
Jedenaście
Przykucnął za barierką w oddalonym krańcu starego obserwatorium, kryjąc się przed samolotem. Poniżej, na stromym zboczu, krzaki i drzewa zarastały pozbawione dachów budynki. Obserwował zbliżający się samolot. Rozejrzał się, czy nie nadlatują maszyny z innych kierunków, ale niczego nie dostrzegł. Nachmurzony, obserwował obraz przekazywany na ekran skafandra. Samolot zbliżał się, zwalniał cały czas; na tle zachodzącego słońca rysował się niczym otyły grot strzały.
Maszyna opadła powoli na platformę obserwatorium. Z brzucha pojazdu opuściła się rampa na zawiasach. Trzy nogi wygięły się na zewnątrz. Spojrzał na odczyty efektorów maszyny, a potem pokręcił głową, schylił się i pobiegł z powrotem w dół zbocza.
Tsoldrin siedział w jednym ze zrujnowanych budynków. Zdziwił się na widok postaci w skafandrze wchodzącej przez zarośnięte pnączami drzwi.
— Tak, Cheradenine?
— To samolot cywilny — rzekł, podnosząc przyłbicę. — Nie sądzę, żeby nas szukał. Ale chyba może nam ułatwić ucieczkę. — Wskazał górę zbocza. — Idziesz?
Tsoldrin Beychae spojrzał przez półmrok na matowoczarną postać w drzwiach. Zastanawiał się, co robić, i jeszcze nie doszedł do żadnych wniosków. Częściowo pragnął powrotu do ciszy i spokoju biblioteki uniwersyteckiej, gdzie żył sobie szczęśliwie, w spokoju, zgłębiał starożytne idee i historie, z nadzieją że kiedyś ustawi je w logicznym porządku. Wyjaśni również swoje własne poglądy, wskaże wnioski płynące z dawnych dziejów i skłoni ludzi do zastanowienia się nad współcześnie panującymi ideologiami. Przez długi czas gdy tam przebywał, wydawało mu się, że podejmuje zadanie pożyteczne i godne wysiłku — lecz obecnie stracił tę pewność.
Niewykluczone, myślał, że czekają sprawy ważniejsze, do których mógłbym się przyłożyć. Może powinienem dołączyć do Zakalwego, zgodnie z jego życzeniem i sugestią samej Kultury?
Czy po tym wszystkim mogę wrócić do swych badań?
Przybył z przeszłości Zakalwe, zuchowaty i bezczelny jak zawsze.
Ubrel po prostu grała rolę, on zaś czuł się w tej chwili bardzo stary, oszukany, wściekły. A całe Skupisko znowu dryfowało na rafy.
Czy miał prawo powstrzymać się od wszelkich działań, nawet jeśli Kultura przecenia jego status w tej cywilizacji? Zakalwe usiłował odwołać się do jego próżności, ale jeśli nawet to, co mówił, jest tylko częściową prawdą, co wtedy? Czy słuszne jest siedzieć na tyłku i pozwalać, by sprawy szły swoim torem — taktyka łatwiejsza i mniej szarpiąca nerwy? Jeśli wybuchnie wojna, a on nie ruszy palcem, by jej zapobiec, jak będzie się czuł?
Niech cię diabli, Zakalwe, pomyślał.
— Ciekaw jestem, jak daleko uda ci się dotrzeć — rzekł Beychae, wstając.
— Dzielny chłopak. — Głos postaci w skafandrze nie wyrażał żadnego wyraźnego uczucia.
— …Ogromnie, ogromnie państwa przepraszam za opóźnienie; naprawdę nie mieliśmy na to wpływu; w sterowaniu ruchem wybuchła jakaś panika, lecz jeszcze raz przyjmijcie państwo przeprosiny w imieniu Wycieczek Historycznych. Oto więc jesteśmy na miejscu, nieco później niż planowaliśmy. Czyż jednak ten zachód słońca nie jest piękny? Oto niezwykle słynne Obserwatorium Srometreńskie. Proszę państwa, przynajmniej cztery i pół tysiąca lat historii rozegrało się właśnie tu, pod naszymi stopami. Bardzo szybko opowiem państwu o tym wszystkim w krótkim czasie, jaki mamy do dyspozycji, więc proszę słuchać uważnie…
Pojazd unosił się na brzęczącym polu AG tuż nad zachodnią krawędzią platformy obserwatorium. Jego łapy dyndały w powietrzu — prawdopodobnie wysunięto je na wszelki wypadek. Po rampie opuszczanej z brzucha pojazdu wysiadło około czterdziestu ludzi. Stanęli wokół plinty jednego z kamiennych instrumentów, słuchając entuzjastycznej przemowy młodego przewodnika.
Zakalwe obserwował grupę przez kamienną balustradę, skanował ją wbudowanym w skafander efektorem i oglądał wyniki na ekranie przyłbicy. Większość turystów miała przy sobie przedmioty będące w istocie terminalami — łączami sieci komunikacyjnej planety. Komputer skafandra dyskretnie odpytywał terminale efektorem. Dwa terminale były włączone: jeden odbierał sprawozdanie sportowe, drugi muzykę. Reszta pozostawała w stanie oczekiwania na sygnał.
— Skafander! — szepnął tak cicho, że nie słyszał go nawet stojący obok Tsoldrin, nie mówiąc już o uczestnikach wycieczki. — Chcę uszkodzić te terminale ukradkiem. Uniemożliwić im nadawanie.
— Dwa terminale nastawione na odbiór nadają kod swojego położenia — odparł skafander.
— Czy mogę uszkodzić ich funkcję nadawania bez zmiany funkcji bieżącego odbioru i podawania położenia?
— Tak.
— Doskonale. Ponieważ trzeba uniemożliwić im wysyłanie dalszych sygnałów, uszkodź terminale.
— Uszkodzić wszystkie trzydzieści cztery dostępne w zasięgu niekulturowe osobiste terminale sieci komunikacyjnej. Potwierdź.
— Potwierdzam, do cholery. Wykonaj.
— Rozkaz wypełniony.
Obserwował, jak ekranik w górze zmienia się: wewnętrzne stany energetyczne terminali opadły w pobliże zera. Grupa oddalała się od wiszącego pojazdu. Przewodnik prowadził ją przez kamienny płaskowyż starego obserwatorium w kierunku Beychaego i człowieka w skafandrze.
Ten pchnął w górę przyłbicę, obejrzał się na towarzysza.
— W porządku, idziemy. Spokojnie.
Poszedł pierwszy, przez poszycie między gęstymi drzewami. Pod częściowo pozbawionymi liści koronami było dość ciemno i Beychae kilka razy się potykał, lecz obchodząc platformę obserwatorium, stąpali po dywanie zeschłych liści i nie robili wiele hałasu.
Gdy znaleźli się pod samolotem, przeskanował go efektorem skafandra.
— Ty piękna maszynko — wydyszał, patrząc na pojawiające się wyniki. Samolot był zautomatyzowany i bardzo głupi. Nawet ptak posiadał prawdopodobnie bardziej złożony mózg. — Skafander, podłącz się do samolotu. Przejmij sterowanie. Nikogo o tym nie powiadamiaj.
— Skryte przejęcie sterowania i władzy nad pojedynczym samolotem w zasięgu. Potwierdź.
— Potwierdzam. I przestań mnie prosić, żebym wszystko potwierdzał.
— Sterowanie-władza przejęte. Odwołanie potwierdzeniowego protokołu poleceń. Potwierdź.
— O rety! Potwierdzam.
— Protokół potwierdzeniowy odwołany.
Zastanawiał się, czy po prostu nie chwycić Beychaego i nie wzlecieć do samolotu — pole AG pojazdu prawdopodobnie zamaskowałoby sygnał wydany przez skafander, lecz nie było to pewne. Zerknął na strome zbocze, potem odwrócił się do Beychaego.
— Daj rękę. Wchodzimy — szepnął.
Starzec usłuchał.
Poszli dziarsko w górę zbocza. Skafander kopaniem robił stopnie w ziemi. Zatrzymali się przy balustradzie. Wiszący pojazd zasłaniał ciemniejące niebo. Żółte światło z wejścia nad rampą słabo rozjaśniało najbliższy kamienny instrument.
Beychae odpoczywał. Jego towarzysz sprawdził, co porabia wycieczka. Znajdowała się w oddalonej części obserwatorium. Przewodnik świecił latarką po jakimś starożytnym kamieniu.
— Chodźmy, Tsoldrinie.
Przekroczyli balustradę, weszli na rampę i do samolotu. Szedł za Beychaem. Obserwował grupę na ekranie hełmu, ale nie wiedział, czy ktoś z turystów ich zauważył.
— Skafander, zamknij rampę — rozkazał, gdy obaj weszli do jedynego większego pomieszczenia we wnętrzu samolotu. Urządzono je z przepychem, ściany zawieszono kilimami, na podłodze leżał gruby dywan, stały wielkie fotele i kanapy; na jednej ścianie autobar, na drugiej ogromny ekran, teraz przedstawiający ostatnie chwile zachodu.
Rampa zagrała melodyjkę i podniosła się z sykiem.
— Skafander, wciągnij nogi — polecił, odsuwając osłonę twarzy. Na szczęście skafander miał dość inteligencji, by wiedzieć, że chodzi o nogi pojazdu, a nie jego własne. Człowiekowi przyszło na myśl, że ktoś z balustrady obserwatorium może skoczyć na jedną z nóg samolotu. — Skafander, ustaw pojazd na wysokości plus dziesięć metrów.
Lekkie brzęczenie zmieniło ton, ale tylko na chwilę. Obserwował, jak Beychae zdejmuje swą ciężką bluzę, a potem rozejrzał się po wnętrzu statku. Efektor stwierdzał, że na pokładzie nie ma nikogo, jednak należało się upewnić.
— Zobaczmy, dokąd miała polecieć ta maszyna — oznajmił, a Beychae usadowił się na długiej kanapie, wzdychając i przeciągając się. — Skafander, następny cel samolotu?
— Terminal Kosmiczny Gipline — odpowiedziano mu zwięźle.
— Idealnie. Skafander, zabierz nas tam, postaraj się, by wyglądało to normalnie i legalnie.
— Jestem w drodze — odparł skafander. — Oczekiwany czas podróży: czterdzieści minut.
Hałas zmienił się, zwiększył częstotliwość. Podłoga poruszyła się nieco. Ekran z drugiej strony kabiny pokazywał, że lecą nad zalesionymi wzgórzami, nabierając wysokości.
Przespacerował się po pojeździe, jeszcze raz się upewnił, że nikogo w nim nie ma, a potem siadł przy Beychaem. Wygląda na bardzo zmęczonego, pomyślał. Miał dzień pełen wrażeń.
— Dobrze się czujesz?
— Powiedziałbym: cieszę się, że siedzę. — Beychae kopnięciem zrzucił buty.
— Pozwól, że zrobię ci drinka, Tsoldrinie. — Zdjął hełm i udał się do baru. — Skafander — rzekł, gdyż nagle wpadł mu do głowy pewien pomysł — znasz jakiś numer kontaktowy Kultury w Solotol?
— Tak.
— Połącz mnie przez samolot.
Nachylił się nad autobarem.
— A jak to działa?
— Autobar jest sterowany gło…
— Zakalwe! — Głos Smy przerwał wypowiedź skafandra. Mężczyzna aż drgnął. Wyprostował się. — Gdzie jest…? — Kobieta zamilkła nagle. — O, zorganizowaliście sobie samolot, prawda?
— Tak. — Spojrzał na drugi koniec pomieszczenia, skąd obserwował go Beychae. — Udajemy się właśnie do portu Gipline. Więc co się stało? Gdzie jest tamten moduł? Słuchaj, Smo, jestem urażony: nie wpadłaś, nie pisałaś, nie przysyłałaś kwiatów…
— Z Beychaem wszystko w porządku? — spytała Sma niecierpliwie.
— Tsoldrin ma się znakomicie — odparł, uśmiechając się do towarzysza. — Skafander, każ temu autobarowi sporządzić dla nas odświeżające, lecz mocne drinki.
— Ma się dobrze, to świetnie. — Sma westchnęła. Z autobaru dochodziły szczęknięcia i gulgotania. — Nie nawiązywaliśmy kontaktu — wyjaśniła — bo nie chcieliśmy ich zawiadamiać, gdzie jesteście; straciliśmy chronioną łączność, kiedy zestrzelono kapsułę. Zakalwe, to było śmieszne; powstał prawdziwy chaos, kiedy kapsuła zniszczyła ciężarówkę na targu kwiatowym, a ty zestrzeliłeś myśliwiec. Miałeś szczęście, że dotarłeś tak daleko. Gdzie ta kapsuła?
— Przy obserwatorium w Srometren — wyjaśnił, spoglądając w dół na otwierający się w autobarze luk. Wziął tacę z dwoma drinkami i usiadł obok Beychaego. — Przywitaj się z Tsoldrinem Beychaem, Smo — powiedział, wręczając towarzyszowi drinka.
— Pan Beychae? — rozległ się ze skafandra głos Smy.
— Witam — powiedział Beychae.
— Cieszę się, że z panem rozmawiam. Mam nadzieję, że pan Zakalwe traktuje pana właściwie. Dobrze się pan czuje?
— Jestem zmęczony, lecz krzepki.
— Ufam, że pan Zakalwe znalazł czas, by poinformować pana o powadze sytuacji w Skupisku.
— Wyjaśnił. Rozważam waszą propozycję i na razie nie mam ochoty wracać do Solotol.
— Rozumiem i doceniam — rzekła Sma. — Jestem przekonana, że pan Zakalwe postara się zachować pana w zdrowiu i bezpieczeństwie, prawda, Cheradenine?
— Oczywiście, Diziet. No więc, gdzie jest moduł?
— Tkwi pod chmurami na Soreraurth, tak jak przedtem. Dzięki twoim eskapadom, dyskretnym jak wybuch nowej, wszystko postawiono w stan najwyższej gotowości. Tylko coś ruszymy, a od razu nas zauważą i wtedy, jeśli dojdą do wniosku, że się wtrącamy, sami staniemy się przyczyną wojny. Zakalwe, opisz jeszcze raz, gdzie jest ta kapsuła. Będziemy musieli przykryć ją bierną plamą z mikrosatelity, a potem zlikwidować, by usunąć dowody. Cholera, to brudna robota, Zakalwe.
— Cóż, wybaczcie — rzekł. Znowu się napił. — Kapsuła znajduje się pod wielkim żółtolistnym drzewem zrzucającym okresowo okrycie, osiemdziesiąt do… stu trzydziestu metrów na północny wschód od obserwatorium. Och, i karabin plazmowy jest… dwadzieścia do czterdziestu metrów ku zachodowi.
— Zgubiłeś go? — W głosie Smy brzmiało niedowierzanie.
— Wyrzuciłem w przystępie irytacji — przyznał ziewając. — Został zefektoryzowany.
— Mówiłem ci, że to własność muzeum — wtrącił się inny głos.
— Zamknij się, Skaffen-Amtiskaw — rzekł. — Więc co teraz, Smo?
— Chyba Terminal Kosmiczny Gipline — odpowiedziała kobieta. — Zobaczymy, czy zdołamy załatwić ci rezerwację na jakiś lot. Na Impren lub w okolice. W najgorszym przypadku czeka cię podróż cywilna, trwająca przynajmniej parę tygodni; jeśli będziesz miał szczęście, odwołają alarm, a moduł zdoła się przemknąć i was spotkać. Ale i tak dzięki dzisiejszym wydarzeniom w Solotol wojna pewnie się trochę przybliżyła. Pomyśl o tym, Zakalwe.
Kanał został zamknięty.
— Jest chyba z ciebie niezadowolona — zauważył Beychae.
— To nie nowina, Tsoldrinie. — Westchnął i wzruszył ramionami.
— Szanowni państwo, ogromnie mi przykro. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Nigdy. Szczerze przepraszam… Po prostu nie mogę tego zrozumieć… ja, eee… spróbuję… — Młody człowiek uderzał w guziki swego kieszonkowego terminala. — Halo? Halo! Halo!!! — Potrząsał urządzeniem, bił w nie dłonią. — To po prostu… po prostu… nigdy, ale to nigdy się jeszcze nie zdarzyło. Naprawdę nie. — Spoglądał przepraszająco na turystów, skupionych wokół jedynego światła. Większość patrzyła na niego; kilku bezskutecznie próbowało uruchomić własne terminale, a jakaś para spoglądała na zachodnie niebo, jak gdyby ostatnia czerwona plama miała zwrócić pojazd, który tak tajemniczo poleciał na własny rachunek. — Halo? Halo? Jest tam ktoś? Proszę odpowiedzieć! — wołał młody człowiek płaczliwie. Ostatnia iskierka światła znikła z wieczornego nieba; księżyc oświetlił cieńsze łaty chmur. Latarka zamigała. — Jeśli ktoś mnie słyszy, proszę odpowiedzieć! Och, proszę!
Skaffen-Amtiskaw ponownie nawiązał łączność, by zakomunikować, że obydwaj mają zarezerwowane miejsca na kliprze o nazwie „Osom Emananish” udającym się do Układu Breskialskiego, zaledwie trzy lata świetlne od Impren. Mieli nadzieję, że moduł dotrze do nich wcześniej. Prawdopodobnie będzie musiał to zrobić — ich ślad z pewnością zostanie wykryty.
— Dobrze by było, gdyby pan Beychae zmienił wygląd — usłyszał gładki głos drony.
Spojrzał po kilimach na ścianach.
— Moglibyśmy zrobić jakieś ubrania z tych tkanin — zaproponował z powątpiewaniem.
— Luk bagażowy pojazdu jest na pewno obfitym źródłem odzienia — zamruczał drona i poinstruował ich, jak otworzyć klapę w podłodze.
Wynurzył się z dwiema walizkami; podważył ich wieka.
— Ubrania! — stwierdził. Wyjął kilka sztuk; wyglądały bezpłciowo.
— Będziecie musieli pozbyć się skafandra i broni — oznajmił drona.
— Co takiego?
— Zakalwe, nie dostaniesz się na pokład z tymi gratami, nawet z naszą pomocą. Będziesz to gdzieś musiał zapakować, na przykład do jednej z tych walizek, i pozostawić w porcie. Spróbujemy ją zabrać, gdy ustanie całe zamieszanie.
Kiedy dyskutowali, jak się przebrać, sam Beychae zasugerował, że ogoli głowę. Ostatnią funkcją skomplikowanego, fantastycznego skafandra bojowego była funkcja brzytwy. Obydwaj przebrali się w dość krzykliwe, lecz na szczęście luźne ubrania.
Pojazd wylądował. Terminal Kosmiczny był betonowym wielopiętrowym ogromem, gdzie, niczym w planszy jakiejś wielopoziomowej gry, między kondygnacjami krążyły windy; zawiozły samolot do urządzeń obsługujących i dalej w głąb budowli.
Chroniony kanał łączności ponownie został uruchomiony. Terminal w kolczyku znowu szeptał, prowadząc obu mężczyzn.
Młody bez skafandra czuł się goły.
Wyszli z samolotu do hangaru. Rozbrzmiewała przyjemna, dyskretna muzyka. Nikt ich nie oczekiwał. Słyszeli odległe sygnały alarmowe.
Terminal w kolczyku skierował ich do bramki. Szli korytarzem tylko dla personelu, przez dostępne jedynie dla upoważnionych osób drzwi, które otworzyły się na oścież, jeszcze zanim do nich dotarli, a potem — po chwili — znaleźli się na ogromnej, otwartej promenadzie pełnej ludzi, ekranów, kiosków i ławek. Nikt nie zwrócił na nich uwagi, gdyż ruchomy chodnik zatrzymał się nagle ni z tego, ni z owego i kilkanaście osób wpadło na siebie.
Kamera bezpieczeństwa w rejonie przechowalni bagażu odchyliła się, patrząc w sufit przez minutę, w której składali do depozytu walizkę ze skafandrem. W chwili gdy wyszli, kamera wznowiła powolny przegląd pomieszczenia.
Podobnie było przy stanowisku, gdzie odbierali bilety. Potem, gdy szli innym korytarzem, z przeciwległych drzwi wychynęła grupa uzbrojonych strażników.
Beychae zawahał się, ale on szedł dalej. Obrócił się, uśmiechnął swobodnie do towarzysza, a gdy znowu spojrzał naprzód, strażnicy stali w miejscu. Ich dowódca trzymał rękę przy uchu i patrzył na podłogę.
Kiwnął głową, obrócił się i wskazał korytarz boczny, gdzie strażnicy natychmiast ruszyli.
— Zakładam, że to wszystko nie jest kwestią naszego niewiarygodnego szczęścia? — spytał cicho Beychae.
— Nie — potrząsnął głową. — Chyba że za niewiarygodne szczęście uznamy posiadanie efektora elektromagnetycznego, o standardzie prawie militarnym, sterowanego przez superszybki Umysł statku, który z odległości około roku świetlnego bawi się tym całym portem jak komputerową zręcznościówką.
Przejściem dla VIP-ów dostali się na mały prom, który miał ich zawieźć do stacji orbitalnej. Statek nie mógł manipulować tylko końcową kontrolą bezpieczeństwa — mężczyzną o wytrenowanym oku i rękach, któremu jednak wystarczyło to, że nie mają przy sobie groźnych narzędzi. Gdy szli innym korytarzem, kolczyk w uchu informował: dalsze promienie X i silne pole magnetyczne — dodatkowe sprawdzanie, sterowane ręcznie.
Lot promem przebiegał dość spokojnie. Na stacji przez kolejny hali tranzytowy (tu jakiś człowiek z bezpośrednim implantem neuronowym dostał ataku) przeszli prosto do ostatniego punktu kontroli bezpieczeństwa.
— To już wszystko, Zakalwe — usłyszał w uchu cichutki głos Smy, gdy szli korytarzem między śluzą hallu a statkiem. — Nie możemy używać chronionego kanału na statku, bo zostaniemy wykryci. Nawiążemy kontakt jedynie w wypadku prawdziwego kryzysu. Jeśli zechcesz rozmawiać, stosuj łącze telefoniczne Solotolu, ale pamiętaj, jest na podsłuchu. Do widzenia i wszystkiego dobrego.
A potem przeszedł z Beychaem przez następną śluzę do klipra „Osom Emananish”, który miał ich zabrać w przestrzeń międzygwiezdną.
Przez godzinę, brakującą do odlotu, spacerował po kliprze; sprawdzał go po prostu, by wiedzieć, gdzie się co znajduje.
Głośniki i ekrany ogłosiły odlot. Kliper podryfował, potem czekał, wreszcie pomknął, mijając słońce i gazowego giganta Soreraurth.
Właśnie na Soreraurth ukryto moduł, sto kilometrów w głębi rozległej, nieustającej burzy panującej w atmosferze planety. Atmosferze, która zostałaby złupiona, wyeksploatowana i zmieniona przez Humanistów, gdyby wszystko poszło po ich myśli. Patrzył, jak gazowy gigant oddala się za rufą, zastanawiał się, kto ma rację, a kto jej nie ma, i czuł dziwną bezradność.
Wracając do Beychaego, przechodził właśnie przez gwarny mały bar, gdy usłyszał za sobą głos:
— Ach, wyrazy najszczerszej radości ze spotkania itede! Pan Staberinde, prawda?
Powoli się obrócił.
To był doktorek z chirurgicznego party — stał przy zatłoczonym barze i przyzywał go gestem.
— Dzień dobry, doktorze! — zawołał, przeciskając się między gwarzącymi pasażerami.
Ten skinął głową.
— Stapangarderslinaiterray. Ale proszę, mów do mnie Stąp.
— Z przyjemnością, a nawet z pewną ulgą. — Uśmiechnął się. — I proszę, mów do mnie Sherad.
— Cóż! Jakie to Skupisko małe, prawda? Czy mogę postawić ci drinka?
Doktor mignął swoim zębatym uśmiechem, który w świetle lampy punktowej błysnął dość przerażająco.
— Doskonały pomysł.
Znaleźli mały stolik przy ściance działowej. Doktor wytarł nos, poprawił swój nieskazitelny garnitur.
— Tak więc, Sherad, co cię skłoniło do tej małej wycieczki?
— Cóż, prawdę mówiąc… Stąp — rzekł cicho — podróżuję jakby incognito, więc byłbym wdzięczny, gdybyś nie… rozgłaszał mojego nazwiska, wiesz?
— Ma się rozumieć! — Doktor Stąp energicznie pokiwał głową. Rzucił wokół konspiracyjne spojrzenie, nachylił się bliżej. — Jestem wyjątkowo dyskretny. Sam musiałem… — mrugnął porozumiewawczo — …”podróżować po cichu” przy różnych okazjach. Daj mi tylko znać, jeśli będziesz potrzebował jakiejś pomocy, Sherad.
— Jesteś bardzo miły. — Uniósł kieliszek.
Wypili za bezpieczną podróż.
— Sherad, czy udajesz się na „koniec linii”, do Breskial? — zapytał Stąp.
— Tak. Razem ze wspólnikiem w interesach.
Doktor Stąp skinął głową i szeroko się uśmiechnął.
— Ach, ze „wspólnikiem w interesach”. Ach.
— Nie, doktorze. Nie ze „wspólnikiem w interesach”, ale ze wspólnikiem w interesach. To dżentelmen, w dość podeszłym wieku i w innej kabinie… gdyby te trzy określenia były zupełnie inne, to oczywiście miałbyś rację.
— Ha! Jasne! — rzekł doktor.
— Jeszcze drinka?
— Zakalwe, nie sądzisz, że on coś wie? — spytał Beychae.
— Co ma wiedzieć? — Wzruszył ramionami. Zerknął na ekran na drzwiach ciasnej kabiny Beychaego. — Było coś w wiadomościach?
— Nic — odparł Beychae. — Wspominali o ćwiczeniach bezpieczeństwa we wszystkich portach, lecz nic bezpośrednio ani o tobie, ani o mnie.
— Chyba obecność doktora na pokładzie nie zwiększa naszego zagrożenia.
— Co nam grozi?
— Dość dużo. W końcu pojmą, co się stało, zanim dotrzemy do Breskial.
— Co zatem? — spytał Beychae.
— Jeśli czegoś nie wymyślę, Kultura albo dopuści, by nas złapali, albo przejmie ten statek, co wymagałoby wykrętnych tłumaczeń i częściowo mogłoby cię pozbawić wiarygodności.
— Jeśli zdecyduję się na to, o co prosisz, Cheradenine.
— Tak. Jeśli.
Grasował po statku. Łajba sprawiała wrażenie zagraconej i zatłoczonej. Chyba zbyt się przyzwyczaił do pojazdów Kultury. Studiował plany statku dostępne na ekranie, lecz służyły one jedynie ludziom szukającym drogi i dostarczały niewiele informacji, jak można by statek przejąć lub uszkodzić. Obserwował załogę wychodzącą z pomieszczeń służbowych i wywnioskował, że wejście do stref „tylko dla załogi” odbywa się po uprzednim sprawdzeniu głosu lub odcisków dłoni.
Na pokładzie znajdowało się niewiele materiałów palnych, żadnych środków wybuchowych, a kable były optyczne, nie elektryczne. Bez wątpienia statek „Ksenofob”, nawet z innego układu gwiezdnego, z efektorowym ekwiwalentem dłoni uwiązanej za plecami, potrafiłby zmusić kliper „Osom Emananish” do śpiewania i tańczenia, lecz on sam, człowiek bez broni i skafandra, niewiele mógł zdziałać — jeśli w ogóle przyszłoby mu działać.
Tymczasem kliper pełzł przez przestrzeń. Beychae pozostawał w kabinie, spał albo śledził wiadomości na ekranie.
— Cheradenine, zdaje się, że zmieniłem jedno więzienie na inne — zauważył drugiego dnia podróży.
— Tsoldrinie, nie wpadnij w kabinowe szaleństwo. — Podał Beychaemu tacę z kolacją. — Jeśli chcesz stąd wyjść, wychodź. Jeśli siedzisz tu cały czas, jest trochę bezpieczniej, ale… tylko trochę.
— Jak dotychczas, traktuję wiadomości i przeglądy bieżących wydarzeń jako swój materiał badawczy, więc nie czuję się całkowicie zamknięty. — Tsoldrin wziął tacę i podniósł pokrywkę, by obejrzeć zawartość. — Ale parę tygodni… to może się okazać dla mnie zbyt wiele.
— Nie martw się. Wątpię, czy potrwa to aż tyle.
— O, Sherad! — Wychuchany doktorek Stąp dołączył do niego następnego dnia, gdy ludzie oglądali powiększony obraz imponującego gazowego giganta z pobliskiego układu sunący przez główny ekran centralnego hallu. — Wydaję małe prywatne przyjęcie, dziś wieczór w Gwiezdnej Sali. To jedno z moich specjalnych przyjęć, rozumiesz? Może ty i twój pustelniczy wspólnik w interesach wzięlibyście udział?
— Wpuścili cię na pokład z tamtym wihajstrem? — zaśmiał się.
— Sza, drogi panie. — Doktor odciągnął go od tłoczących się ludzi. — Od dłuższego czasu mam ugodę z armatorem. Moją maszynę uznają za podstawowy sprzęt medyczny.
— Wygląda mi to na kosztowną grzeczność. Za swe przyjęcia musisz sobie słono liczyć, doktorze.
— Oczywiście wiąże się to z pewnymi małymi względami, ale w granicach środków większości kulturalnych osób. Gwarantuję naprawdę bardzo ekskluzywne towarzystwo i największą dyskrecję.
— Dziękuję za propozycję, doktorze, ale raczej nie skorzystam.
— To naprawdę życiowa okazja. Masz szczęście, że nadarza ci się powtórnie.
— Z pewnością. Może skuszę się za trzecim razem. Przepraszam. — Poklepał Stąpa po ramieniu. — Czy spotkamy się w barze dziś wieczorem?
Doktor potrząsnął głową.
— Będę wszystko ustawiał i przygotowywał. Obawiam się, że nie, Sherad. — Minę miał zbolałą. — To naprawdę niezwykła okazja — powtórzył, szczerząc zęby.
— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, doktorze Stąp.
— Jesteś człowiekiem zepsutym.
— Dziękuję. Wymagało to lat pracowitego treningu.
— Z pewnością.
— Och, nie. Chcesz mi powiedzieć, że zupełnie nie jesteś zepsuta, widzę to w twoich oczach. Tak, tak, znajduję tam czystość! Rozpoznaję symptomy. Ale — położył dłoń na jej ramieniu — nie martw się. Można to uleczyć.
Odepchnęła go, lecz bardzo delikatnie.
— Jesteś okropny. — Dłoń, która go odsuwała, zwlekała chwilę na jego piersiach. — Jesteś zły.
— Przyznaję. Wejrzałaś w mą duszę… — Odgłosy w tle zmieniły się nieco. Szybko się rozejrzał. — Jakie to jednak pocieszenie, że mogę to wyznawać komuś o równie boskiej urodzie.
Zaśmiała się gardłowo, odrzuciła głowę do tyłu, odsłaniając smukłą szyję.
— Czy zwykle dochodzisz do czegoś, zachowując się w ten sposób? — zapytała.
Potrząsnął smutno głową.
— Och, czemuż w tych czasach piękne kobiety są takie cyniczne?
Wtedy zobaczył, że jej wzrok przesuwa się na jakiś obiekt za jego plecami.
Odwrócił się.
— Tak, panie oficerze? — spytał jednego z dwóch umundurowanych mężczyzn. Obydwaj mieli pistolety w otwartych kaburach.
— Pan… pan Sherad? — zapytał oficer.
Spojrzał w oczy oficera i zrobiło mu się słabo: wytropiono ich. Ktoś gdzieś zestawił liczby i otrzymał właściwe rozwiązanie.
— Tak? — zapytał, uśmiechając się raczej głupawo. — Chcecie drinka, chłopcy? — Zaśmiał się, obejrzał na kobietę.
— Nie, dziękujemy, proszę pana. Czy nie zechciałby pan pójść z nami?
— Co się stało? — spytał, wąchając, a potem opróżniając swój kieliszek. Wytarł dłonie o poły marynarki. — Kapitanowi potrzebna pomoc przy sterowaniu statkiem, co? — zaśmiał się, odsunął swój stołek barowy, obrócił się do kobiety, ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. — Moja droga damo, żegnam cię, aż do następnego spotkania. — Przyłożył obie ręce do piersi. — Lecz nigdy nie zapominaj: na zawsze masz w mym sercu swój własny kącik.
Uśmiechnęła się niepewnie. Głośno się zaśmiał, obrócił, wpadł na stołek barowy.
— Ups! — zawołał.
— Tędy, panie Sherad — powiedział podoficer.
— Tak. Tak. Wszędzie, gdzie sobie życzycie.
Miał nadzieję, że zabiorą go do sekcji „tylko dla załogi”, lecz zaprowadzili do maleńkiej windy i nacisnęli guzik najniższego pokładu: magazyny, bagaż nie nadający się do przechowywania w próżni i areszt.
— Chyba puszczę pawia — powiedział, gdy zamknęły się drzwi. Zgiął się, beknął i wyrzucił z siebie kilka ostatnich drinków.
Jeden oficer uskoczył na bok, chcąc zachować w czystości błyszczące buty. Drugi pochylił się, kładąc mu dłoń na karku.
Przerwał rzyganie, wyrzucił łokieć w górę, rozbijając nos oficerowi, który uderzył plecami w tylne drzwi windy. Jego kolega nie w pełni jeszcze odzyskał równowagę; walnięty prosto w twarz, zgiął się i opadł na podłogę najpierw na kolana, potem na plecy. Winda odegrała melodyjkę i zatrzymała się między piętrami — jej czujniki nadwagi zareagowały na ruchy w środku. Uderzył w najwyższy guzik i winda pojechała w górę.
Nieprzytomnym oficerom zabrał pistolety — paralizatory neuronowe. Pokręcił głową. Winda znowu odegrała melodyjkę. To samo piętro, skąd wystartowali. Wepchnął do marynarki dwa paralizatory, rozstawił nogi w dwóch kątach małego pomieszczenia, okraczając obu mężczyzn, i przycisnął dłonie do drzwi. Chrząkał z wysiłku, próbując nie dopuścić do otwarcia drzwi; w końcu winda zaniechała oporu. Ciągle przytrzymując drzwi dłońmi, skręcił ciałem, aż dotknął głową najwyższego guzika i wcisnął go czołem. Winda brzęcząc znów ruszyła w górę.
Gdy drzwi się otworzyły — na poziomie prywatnych apartamentów — na zewnątrz stało troje ludzi. Spojrzeli na dwóch nieprzytomnych mężczyzn i na wodnistą kałużę rzygowin. Ogłuszył ich pistoletami; padli na ziemię. Jednego konwojenta wyciągnął z windy do połowy, by zablokować drzwi, po czym wystrzelił z paralizatora do obu nieprzytomnych oficerów.
Gwiezdna Sala była zamknięta. Nacisnął guzik, oglądając się w głąb korytarza, gdzie przy ciele leżącego oficera drzwi windy pulsowały łagodnie, jak mało subtelna kochanka. Rozległa się daleka melodyjka i głos:
— Proszę zwolnić drzwi. Proszę zwolnić drzwi.
— Tak? — odezwały się drzwi Gwiezdnej Sali.
— Stąp, tu Sherad. Zmieniłem decyzję.
— Wspaniale!
Drzwi się otworzyły.
Wszedł szybko do wnętrza, uderzył guzik zamykający. Skromne pomieszczenie było pełne narkotycznego dymu, przyćmionych świateł i okaleczonych ludzi. Muzyka grała i oczy gości — nie wszystkie w swoich oczodołach — obróciły się ku niemu. Wysoka, szara maszyna chirurgiczna stała przy barze, gdzie para ludzi wydawała napoje.
Ustawił doktora między sobą i resztą gości, po czym wpakował mu paralizator pod brodę.
— Złe wieści, Stąp. Te cacka z bliskiej odległości są zabójcze, a ten nastawiłem na maksimum. Potrzebuję twojej maszyny. Wolałbym również zapewnić sobie twoją współpracę, ale mogę się bez niej obyć. Mówię serio i bardzo mi się śpieszy, więc jak będzie?
Stąp zagulgotał.
— Trzy. — Wcisnął paralizator nieco mocniej w szyję doktorka. — Dwa…
— Dobrze! Tędy!
Puścił Stąpa i poszedł za nim do wysokiej maszyny, używanej w dziwacznych celach. Dłonie trzymał złożone, w każdym rękawie miał paralizator. Gdy przechodził, ukłonił się kilku gościom. Zauważył otwartą na chwilę linię strzału do kogoś na drugim końcu pomieszczenia.
Strzelił — trafiona osoba spektakularnie upadła na zastawiony stół, a wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. Szturchnął Stąpa, by szedł dalej. Dotarli do maszyny.
— Przepraszam — powiedział do jednej z dziewcząt w barze. — Czy pomogłaby pani doktorowi? — Wskazał głową pomieszczenie za barem.
— Doktor chciałby przesunąć tam maszynę. Prawda, doktorze?
Weszli do małego magazynku. Podziękował dziewczynie, zamknął drzwi i podparł je stosem pojemników. Uśmiechnął się do zaniepokojonego doktora.
— Widzisz tę ścianę za sobą, Stąp?
Doktor strzygł oczyma w tamtym kierunku.
— Przechodzimy przez nią, doktorze, tą twoją maszyną.
— Nie możesz! Ty…
Przyłożył Stąpowi paralizator do czoła. Doktorek zamknął oczy.
Koniec chusteczki, wystający mu z kieszeni na piersi, drżał.
— Stąp, chyba wiem, jak działa ta maszyna. Potrzebne mi jest pole tnące; przecinak, który rozdziela powiązania molekuł. Jeśli tego nie zrobisz, i to natychmiast, wyłączę cię i spróbuję zrobić to sam, a jeśli się pomylę i wywołam spięcie w tym cholerstwie, zostanie ci kilku bardzo, ale to bardzo niezadowolonych klientów tam, za drzwiami. Mogą ci nawet zrobić to, co ty im zrobiłeś, ale bez pomocy maszyny, hę?
Stąp przełknął ślinę.
— Mo-mo… — zaczął. Z wolna sięgnął ręką ku marynarce. — Mo-momo… moje narzędzia. — Wyjął portfel z narzędziami, drżąc odwrócił się do maszyny i otworzył panel.
Drzwi zagrały melodyjkę. Stąp obejrzał się, lecz zobaczył, że pistolet jest nadal w niego wycelowany, więc znów się odwrócił.
— Pośpiesz się, Stąp! — Mężczyzna trzymający pistolet wziął z półki chromowaną sztabę, odsunął na bok pojemniki przed drzwiami i wklinował kawałek metalu między rozsuwane drzwi a framugę. Drzwi zaświergotały z obrazą, a na guziku „otwórz-zamknij” pojawiło się przynaglające czerwone światło. Zasunął pojemniki z powrotem.
— Robię wszystko, co w mej mocy! — krzyknął doktor. Maszyna pobrzękiwała, niebieskie rozbłyski igrały wokół walcowatej sekcji, około metra nad podłogą.
Spojrzał na tę sekcję zwężonymi oczyma.
— Co zamierzasz osiągnąć? — spytał Stąp drżącym głosem.
— Po prostu pracuj dalej, doktorze; masz minutę, a potem sam się za to zabiorę.
Zobaczył, że doktor majstruje przy okrągłej gałce ze skalą w stopniach. Miał tylko nadzieję, że maszyna zadziała, a potem on zaatakuje niektóre części statku. Wszystkie statki posiadały skomplikowane konstrukcje i, paradoksalnie, im statek prymitywniejszy, tym bardziej był skomplikowany. Istniała szansa, że da się uszkodzić istotny zespół bez wysadzenia całego tego kramu.
— Prawie gotowe — oznajmił doktor. Obejrzał się nerwowo. Zbliżył drżący palec do małego czerwonego guzika.
— Dobrze, doktorze — powiedział, patrząc podejrzliwie na niebieskie światło igrające wokół walcowatej części maszyny. Przykucnął, równając do doktora. — Dalej — skinął głową.
— Hm. — Stąp przełknął ślinę. — Może byłoby lepiej, gdybyś stał z tyłu, tam.
— Nie. Po prostu spróbujmy.
Uderzył w czerwony guziczek. Półkole niebieskiego światła wystrzeliło nad ich głowami z walcowatej części maszyny i przecięło pojemniki, które zgromadził pod drzwiami; trysnęła z nich jakaś ciecz. Półki po jednej stronę przewróciły się — ich stelaże zostały przecięte przez brzęczący niebieski dysk. Uśmiechnął się na ten obraz zniszczenia. Gdyby nadal stał, niebieskie pole przecięłoby go na pół.
— Dobrze wypadło, doktorze.
Paralizator zabrzęczał i mały doktor osunął się na ziemię jak worek mokrego piachu. Ze zdemolowanych półek posypały się na podłogę pakiety przekąsek i kartony napitków. To, co przeleciało przez niebieski promień, dotarło do podłogi porozrywane; płyny wylewały się z przebitych pojemników przed drzwiami, zza których dochodził odgłos walenia.
Dość podobał mu się bijący do głowy zapach alkoholu, wypełniający magazynek, miał jednak nadzieję, że nie wybuchnie tu pożar. Odwrócił maszynę, człapiąc w płynie gromadzącym się z wolna na podłodze. Migoczące niebieskie światło przecięło jeszcze kilka półek, a potem zanurzyło się w ściankę działową naprzeciw drzwi.
Maszyna zadrżała. Powietrze wypełniło się wyciem. Przy zniszczonych półkach wił się czarny dym, wywołany przez tnące niebieskie światło. Potem gęste kłęby szybko opadły ku powierzchni pluskających alkoholi na dnie magazynku i zebrały się jak mała, ciemna ławica mgły.
Zaczął manipulować gałkami maszyny — mały ekran holograficzny ukazywał kształt pola. Znalazł parę małych dżojstików, które zmodyfikowały to pole, nadając mu kształt elipsy. Maszyna uderzyła mocniej, wydając wyższy dźwięk, i wokół popłynął czarny dym.
Odgłosy za drzwiami się wzmogły. Czarne dymy gęstniały. Kręciło mu się w głowie. Pchnął maszynę mocniej ramieniem. Kołysząc się, poszła naprzód, wyła. Coś ustąpiło.
Oparł się plecami o maszynę i pchał stopami. Z przodu rozległ się brzdęk, a sama maszyna odsunęła się od niego. Odwrócił się, pchnął ją znowu ramieniem i obok dymiących półek wpadł przez dziurę o żarzących się brzegach do zdezelowanego pomieszczenia pełnego wysokich metalowych szafek. Spirytualia wypływały przez wyrwę. Przez chwilę trzymał maszynę nieruchomo; otworzył szafkę pełną połyskujących cienkich jak włos nici, opakowujących przewody i pręty. Na długiej konsoli mrugały światła jakby jakiegoś linearnego miasta widzianego w nocy.
Złożył usta i przesłał niciom całusa.
— Gratulacje — powiedział do siebie. — Wygrałeś jedną z głównych nagród.
Pochylił się nad brzęczącą maszyną, nastawił gałki, podobnie jak zrobił to Stąp, ale tworząc okrągłe pole, a potem włączył pełną moc.
Niebieskie dyski walnęły w szare szafki w oślepiającym wirze iskier.
Huki i trzaski ogłuszały. Zostawił maszynę na miejscu i poczłapał pod niebieskim dyskiem z powrotem do sterowni. Przeszedł nad wciąż nieprzytomnym doktorem, kopnięciem odrzucił pojemniki i z drzwi usunął metalowe narzędzie. Niebieskie promienie nie sięgały daleko ze sterowni w wyrwę. Wstał więc, łokciem rozchylił drzwi i wpadł w ramiona zaskoczonego oficera statku akurat wtedy, gdy generująca pola maszyna wybuchła i podmuch przerzucił ich przez bar do hallu.
Wszystkie światła w hallu zgasły.
III
Szpitalny sufit był biały, ściany i prześcieradła również. Na zewnątrz, na powierzchni lodowca, wszystko bielało. Dzisiaj szalała zadymka: jasne pręgi suchych kryształów wirowały przy szpitalnych oknach. Tak było przez ostatnie cztery dni. Wiatr miał siłę huraganu, a meteorolodzy twierdzili, że przez parę dni nie oczekują zmian. Pacjent myślał o żołnierzach kulących się w okopach i lodowych pieczarach; bali się nawet przeklinać burzę, gdyż dzięki niej prawdopodobnie nie będzie walk. Piloci też byli zadowoleni, lecz udawali wściekłość i głośno złorzeczyli pogodzie, która nie pozwala im latać. Widzieli prognozę, więc na pewno większość z nich jest już bardzo pijana.
Patrzył w białe okna. Oglądanie niebieskiego nieba miało oddziaływać korzystnie. Dlatego właśnie stawiano szpitale na powierzchni. Pozostałe budowle znajdowały się w głębi lodu. Zewnętrzne ściany szpitala pomalowano na jaskrawoczerwono, by nie atakowały go samoloty nieprzyjaciela. Widywał z powietrza szpitale wroga. Na tle błyszczącej bieli śniegowych wzgórz ciągnęły się jak jasne krople krwi zabitego żołnierza, zamarznięte na mrozie.
W jednym z okien pojawiła się i znikła śnieżna spirala. Śnieżyca wirowała w wichrze. Patrzył na chaos za warstwami szyb i mrużył oczy, jak gdyby dzięki skupieniu mógł znaleźć jakiś wzorzec w narastającej zamieci. Podniósł dłoń i dotknął bandaża wokół głowy.
Zamknął oczy i próbował — po raz kolejny — wspominać. Dłoń opadła mu na pierś, na prześcieradło.
— Jak się czujemy? — spytała młoda pielęgniarka.
Podeszła, niosąc małe krzesło. Postawiła je między jego łóżkiem a pustym łóżkiem z prawej strony — zresztą wszystkie były puste, leżał sam w tej sali. Od miesiąca wróg poważniej nie atakował.
Usiadła. Uśmiechnął się, zadowolony, że przyszła i że ma czas, by z nim pogadać.
— Dobrze — skinął głową. — Wciąż próbuję sobie przypomnieć, co się stało.
Wygładziła na podołku biały fartuch.
— A jak palce?
Podniósł obie dłonie, poruszył palcami prawej, popatrzył na lewą.
Palce drgnęły nieco. Nachmurzył się.
— Prawie bez zmian — odparł, jakby się usprawiedliwiając.
— Po południu odwiedzi cię lekarz. Prawdopodobnie zaleci fizjoterapię.
— Moja pamięć potrzebuje fizjoterapii. — Zamknął na chwilę oczy. — Wiem, musiałem pamiętać coś ważnego… — Zamilkł. Uświadomił sobie, że zapomniał imienia pielęgniarki.
— Nie sądzę, żebyśmy posiadali odpowiednie metody. — Uśmiechnęła się. — Czy mają je tam, skąd pochodzisz?
To zdarzało się już wcześniej. Wczoraj, prawda? Czy również wczoraj zapomniał jej imienia? Uśmiechnął się.
— Powinienem powiedzieć, że nie pamiętam. — Uśmiechnął się szerzej. — Ale nie, nie sądzę, żeby mieli.
Wczoraj i przedwczoraj nie mógł sobie przypomnieć jej imienia, ale coś zaplanował. Coś z tym zrobił…
— Może ich tam nie potrzebowali, bo macie przecież takie twarde łby.
Nadal się uśmiechała. Próbował wspomnieć, jaki to wymyślił plan.
Jakieś dmuchanie, oddech, papier…
— Może nie potrzebowali — zgodził się. Miał twardy łeb, grubą czaszkę. Właśnie dlatego znalazł się tutaj. Czaszka grubsza lub przynajmniej twardsza niż te, do których byli przyzwyczajeni. Nie rozprysła się na kawałki, gdy ktoś strzelił mu w głowę z pistoletu (Ale dlaczego?
Przecież w tamtej chwili nie walczył, znajdował się wśród swoich, wśród kolegów pilotów?).
Natomiast popękała. Popękała, potrzaskała, ale nie została nieodwracalnie zmiażdżona…
Spojrzał w bok na małą szafkę. Na blacie leżał zwinięty papier.
— Nie męcz się, próbując przywoływać wspomnienia — powiedziała pielęgniarka. — Może nie uda ci się niektórych rzeczy przypomnieć. Nie ma to wielkiego znaczenia. Twój umysł też się przecież musi zagoić.
Słyszał ją, wchłaniał treść jej słów… ale usiłował sobie przypomnieć swój plan z poprzedniego dnia. Tamten mały kawałek papieru musiał mieć z tym coś wspólnego. Dmuchnął na niego — wierzch złożonej karteczki odgiął się do góry. Zobaczył, co napisano pod spodem: TALIBE. Papier znowu opadł. Zagiął go — teraz wspomniał — tak żeby dziewczyna nie zobaczyła napisu.
Nazywała się Talibe. Oczywiście. To brzmiało znajomo.
— Zdrowieję — oznajmił. — Ale jest coś, o czym nie wolno mi było zapominać, Talibe. To ważne. Wiem, że było ważne.
Wstała, poklepała go po ramieniu.
— Zapomnij o tym. Nie możesz się martwić. Zdrzemnij się. Zaciągnąć zasłony?
— Nie — odrzekł. — Czy możesz zostać chwilę dłużej, Talibe?
— Potrzebujesz wypoczynku, Cheradenine — odpowiedziała, kładąc mu rękę na czole. — Wkrótce wrócę, zmierzę ci temperaturę i zmienię opatrunki. Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebował. — Poklepała go po dłoni i odeszła, zabierając białe krzesełko. Przystanęła w drzwiach, obejrzała się.
— Och, jeszcze jedno. Czy kiedy ostatni raz zmieniałam ci opatrunki, nie zostawiłam tu nożyczek?
Rozejrzał się dokoła, pokręcił głową.
— Nie, nie sądzę.
Talibe wzruszyła ramionami.
— No, trudno.
Wyszła z sali. Słyszał, jak zamknęła drzwi i postawiła krzesło na korytarzu.
Znów spojrzał w okno.
Talibe za każdym razem zabierała krzesło, ponieważ kiedy zobaczył je, przebudziwszy się po raz pierwszy, wpadł w szał. Nawet gdy jego stan umysłowy zdawał się stabilizować, każdego ranka po przebudzeniu drżał, z oczyma rozwartymi ze strachu, gdyż obok jego łóżka stało białe krzesełko. Dlatego kilka krzeseł, które znajdowały się w sali, umieścili w jednym kącie, poza zasięgiem jego wzroku, a gdy odwiedzali go Talibe albo lekarz, przynosili ze sobą krzesła z korytarza.
Żałował, że to pamięta. Pamięta krzesło, Krzesłoroba, pamięta „Staberinde”. Dlaczego po tak długiej podróży te wspomnienia są takie wyraźne i świeże? Natomiast to, co się zdarzyło zaledwie kilka dni temu, gdy ktoś go postrzelił i pozostawił w hangarze na pastwę losu, to wszystko było przytłumione, mgliste, jakby widziane przez śnieżną zawieję.
Patrzył na zamarznięte chmury za oknem, na bezkształtną krzątaninę śniegu. Te rzeczy bez znaczenia kpiły sobie z niego.
Opadł bezwładnie na łóżko. Zatonął pod warstwami pościeli. Zasnął. Pod poduszką zacisnął dłoń wokół nożyczek zabranych poprzedniego dnia z tacki Talibe.
— Jak łeb, stary?
Saaz Insile cisnął mu owoc, ale pacjent nie zdołał go złapać. Podniósł go z kolan, gdzie owoc wylądował odbity od piersi.
— Poprawiam się — poinformował.
Insile siadł na sąsiednim łóżku, rzucił czapkę na poduszkę, odpiął górny guzik munduru. W zestawieniu z krótkimi sterczącymi czarnymi włosami blada twarz wydawała się równie biała jak wypełniający świat bezkształt za oknami.
— Dobrze cię traktują? — spytał Saaz.
— Doskonale.
— Masz tu cholernie przystojną pielęgniarkę.
— Talibe. — Uśmiechnął się. — Jest w porządku.
Insile zaśmiał się i usadowił na łóżku, podpierając z tyłu dłońmi.
— Tylko w porządku? Zakalwe, ona jest wspaniała. Myje cię w łóżku?
— Nie. Mogę sam wstawać do łazienki.
— Chcesz, żebym połamał ci nogi? — żartował Insile.
— Może później. — Zaśmiał się.
Insile dowcipkował jeszcze chwilę, a potem spojrzał na burzę za oknami.
— Czy pamięć ci się poprawia? — spytał Insile, skubiąc złożone na pół prześcieradło w miejscu przy swojej czapce.
— Nie — odpowiedział. Wydawało mu się, że się jednak poprawia, ale nie chciał o tym informować ludzi. Może sądził, że to przyniesie pecha. — Pamiętam pobyt w mesie i grę w karty… a potem… — Potem pamiętał, jak zobaczył białe krzesło przy swym łóżku, pamiętał, jak napełnia płuca niesamowitą ilością powietrza i wrzeszczy niczym huragan do kresu czasu, a przynajmniej do chwili, gdy Talibe przyszła go uspokoić (Livueta? — zaszeptał. Dar… Livueta?) Wzruszył ramionami. — Potem byłem tutaj.
— Przynoszę dobre wiadomości. — Saaz wygładzał zmarszczki na spodniach munduru. — Udało się zmyć krew z podłogi hangaru.
— Mam nadzieję, że znów się tam pojawi.
— Umowa stoi, ale nie będziemy już jej zmywali.
— Jak się mają pozostali?
— Jak zawsze ta sama miła paczka chłopaków. — Saaz wzruszył ramionami, wygładził włosy na karku. — Reszta szwadronu… powiedzieli, żebym przekazał od nich najlepsze życzenia szybkiego powrotu do zdrowia. Ale tamtej nocy ich zirytowałeś. — Popatrzył smutno na chorego. — Cheri, staruszku, nikt nie lubi wojny, ale są sposoby, by to powiedzieć… A ty to źle zrobiłeś, to znaczy, wszyscy doceniamy, co zrobiłeś; wiemy, że tak naprawdę to nie jest twoja bitwa, ale myślę… Myślę, że niektórzy faceci… nawet to mają ci za złe. Słyszę ich czasami; ty na pewno też słyszałeś: w nocy, kiedy mają koszmary. Na pewno widzisz czasami wyraz ich oczu, jakby wiedzieli, że szansę są kiepskie i że nie wyjdą z tego żywi. Są przerażeni. Chętnie wpakowaliby mi kulę w łeb, gdybym powiedział im to w twarz, ale faktem jest, że są przerażeni. Ochoczo wycofaliby się z tej wojny. To dzielni ludzie, chcą walczyć za swój kraj, lecz chcieliby się z tego wyplątać i nikt, kto zna szansę, nie może im czynić z tego zarzutu. Zadowoli ich każdy honorowy pretekst. Teraz nie przestrzelą sobie stóp i nie wyjdą na zewnątrz w zwykłych butach, by wrócić z odmrożeniami, ponieważ wcześniej wielu tak postąpiło; ale chcieliby wydostać się z tego wszystkiego. Ty nie musisz być tutaj, ale jesteś; wybrałeś walkę i wielu z nich ma ci to za złe. Przez ciebie czują się jak tchórze, gdyż każdy z nich wie, że na twoim miejscu byłby na lądzie i opowiadał dziewczynom, jak im się udało, że tańczą z tak dzielnym pilotem.
— Przykro mi, że ich denerwuję. — Dotknął bandaża na głowie. — Choć nie miałem pojęcia, że odczuwają to aż tak silnie.
— Nie odczuwają. — Insile nachmurzył się. — I właśnie to jest dziwne.
Wstał, podszedł do najbliższego okna i wyjrzał w zawieję.
— Cholera, Cheri, niektórzy z tych facetów chętnie zaprosiliby cię do hangaru i pozbawili kilku zębów. Ale pistolet? — Potrząsnął głową. — Nie chciałbym mieć za sobą żadnego z tych chłopaków, stojącego z długą bułą czy garścią kostek lodu, ale jeśli to był pistolet… — Znowu potrząsnął głową. — W ogóle bym się nad tym nie zastanawiał. Oni po prostu nie są tacy.
— Może ja sobie to wszystko tylko wymyśliłem, Saaz — odpowiedział.
Saaz rozejrzał się z troską. Rozchmurzył się trochę, gdy zobaczył uśmiech przyjaciela.
— Cheri, owszem, trudno mi przyznać, że mylę się co do któregoś z nich, ale jest druga możliwość… że to po prostu był ktoś inny. Nie wiem kto. I żandarmi też nie wiedzą.
— Chyba zbytnio im nie pomogłem — wyznał chory.
Saaz wrócił, znowu usiadł na sąsiednim łóżku.
— Naprawdę nie masz pojęcia, z kim potem rozmawiałeś? Dokąd poszedłeś?
— Żadnego.
— Powiedziałeś mi, że idziesz do pokoju odpraw sprawdzić ostatnie cele.
— Tak, też tak słyszałem.
— Jine poszedł za tobą, by cię zaprosić do hangaru za to, że mówiłeś takie okropne rzeczy na temat naszego wyższego dowództwa i naszej nędznej taktyki. Nie było cię tam.
— Nie wiem, co się stało, Saaz; przykro mi, ale ja właśnie… — Nagle poczuł kłucie łez w oczach. Zaskoczyło go to. Odłożył owoc na kolana. Bardzo głośno pociągnął nosem, kaszlnął, poklepał się po piersi. — Przykro mi — powtórzył.
Sięgnął do stolika przy łóżku po chusteczkę. Saaz obserwował go przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko.
— Nieważne. Przypomnisz sobie. Może to jakiś wariat z obsługi naziemnej, wściekły, bo o jeden raz za dużo nastąpiłeś mu na odciski. Jeśli chcesz sobie wszystko przypomnieć, zbytnio się nie wysilaj.
— „Odpocznij trochę”. Słyszałem to już, Saaz.
Chory wziął owoc z kolan, umieścił go na nocnym stoliku.
— Przynieść ci coś następnym razem? — spytał Insile. — Poza Talibe, co do której mogę mieć własne plany, jeśli ty nie zechcesz skorzystać z okazji.
— Nie, dziękuję.
— Gorzały?
— Nie, oszczędzam się dla baru w mesie.
— Książki?
— Naprawdę, Saaz, nic mi nie trzeba.
— Zakalwe — mówił Saaz ze śmiechem — nawet nie masz tu z kim pogadać. Co robisz po całych dniach?
— Sporo rozmyślam. — Spojrzał na okno, potem znów na Saaza. — Próbuję przywołać wspomnienia.
Saaz podszedł do łóżka. Wyglądał bardzo młodo. Zawahał się chwilę, a potem delikatnie pchnął chorego w pierś. Zerknął na bandaże.
— Nie zgub się w nich, stary.
Pacjent patrzył na niego chwilę bez wyrazu.
— Dobra. Nie martw się. W każdym razie jestem niezłym nawigatorem.
Zamierzał coś powiedzieć Saazowi Insile, lecz również nie mógł sobie tego przypomnieć. Ostrzec go, gdyż istniało coś, czego wcześniej nie wiedział, a co wymagało… ostrzeżenia.
Z frustracji chciał czasami krzyczeć, rozerwać białe pulchne poduszki, białym krzesłem rozbić okno i do środka wpuścić oszalałą białą wściekłość.
Zastanawiał się, jak szybko by zamarzł przy otwartych oknach.
Przynajmniej by się to komponowało — przybył tu zmarznięty, czemu więc nie wyjść w ten sam sposób? Zastanawiał się luźno, czy to nie jakaś pamięć komórkowa, jakaś zakodowana w kościach skłonność przyciągnęła go właśnie tu. Tu, gdzie rozgrywano wielkie bitwy na ogromnych zderzających się białych górach, odłączonych od rozległych lodowców i wirujących jak kostki lodu w koktajlowym kieliszku wielkości planety. Tutaj, gdzie mnóstwo zamarzniętych wysp, niektóre o długości wieluset kilometrów, okrąża świat od biegunów do tropików; wyspy te — stale w ruchu — pokrywają białe pustkowia zbryzgane krwią, zarzucone ciałami, rozbitymi czołgami i samolotami.
Walka o miejsce, które nieuchronnie stopnieje, nigdy nie dostarczy ani żywności, ani bogactw naturalnych, ani terenów do zasiedlania, wyglądała na umyślną karykaturę konwencjonalnych wojennych szaleństw. Lubił walczyć, lecz wytrącał go z równowagi sam sposób prowadzenia tej wojny. Głośno komunikował swoje opinie i porobił sobie wrogów wśród kolegów pilotów i zwierzchników.
Lecz czuł, że Saaz ma rację: to nie słowa wypowiedziane w mesie doprowadziły do tego, że ktoś próbował go zabić. A przynajmniej (coś szeptało mu w duchu) nie one bezpośrednio.
Odwiedził go Thone, dowódca szwadronu. Nie towarzyszyli mu fagasi.
— Dziękuję, siostro — powiedział Thone, wchodząc. Zamknął drzwi, uśmiechnął się i podszedł do łóżka. Miał ze sobą białe krzesło. Usiadł i wyprostował się; chciał się wydać mniejszy w obwodzie. — Jak się czujemy, kapitanie Zakalwe? — Wniósł swój tak ulubiony zapach kwiatów.
— Mam nadzieję, że za jakieś dwa tygodnie będę latał, proszę pana — odpowiedział. Nie lubił tego oficera, lecz postarał się wywołać na twarz dziarski uśmiech.
— Rzeczywiście? — spytał Thone. — Ma pan teraz taką nadzieję. Lekarze twierdzą co innego, kapitanie Zakalwe. Chyba że do mnie mówią co innego niż do pana.
Chory nachmurzył się.
— Cóż, może się to przeciągnąć… do kilku tygodni, proszę pana…
— Nie wiem, czy nie będziemy musieli odesłać pana do domu, kapitanie Zakalwe — rzekł Thone z nieszczerym uśmiechem — albo przynajmniej na ląd, gdyż powiedziano mi, że pański dom znajduje się dość daleko od frontu.
— Jestem przekonany, że powrócę do obowiązków, proszę pana. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że muszę przejść badania lekarskie, ale…
— Tak, tak, tak — przerwał mu Thone. — Musimy to sprawdzić. Hmm. Bardzo dobrze. — Wstał. — Czy jest coś…?
— Nie może pan nic… — Zaczął, a potem zobaczył wyraz twarzy Thone’a. — Przepraszam, proszę pana.
— Tak jak mówiłem, kapitanie Zakalwe. Czy coś panu przynieść?
Dowódca spojrzał w dół na białe prześcieradła.
— Nie, proszę pana. Dziękuję, proszę pana.
— Szybkiego powrotu do zdrowia, kapitanie Zakalwe — rzekł Thone lodowato.
Chory zasalutował Thone’owi, który odwrócił się i wyszedł.
Białe krzesło zostało.
Pielęgniarka Talibe weszła po kilku chwilach. Ramiona miała skrzyżowane, bladą twarz spokojną i miłą.
— Spróbuj zasnąć — powiedziała i zabrała krzesło.
Zbudził się w nocy i zobaczył na zewnątrz światła przenikające przez śnieg. Oświetlone reflektorami padające płatki stawały się przezroczystymi cieniami; miękko przygniatały ostre, skierowane w dół świetlne smugi. Biel w tle, w czarnej nocy, przybierała kompromisowy kolor szary.
Zbudził się z zapachem kwiatów w nozdrzach.
Zacisnął dłoń pod poduszką, poczuł pojedyncze ramię ostrych, długich nożyczek.
Wspomniał twarz Thone’a.
Wspomniał pokój odpraw, czterech dowódców. Zaprosili go na drinka, powiedzieli, że chcą zamienić z nim słówko.
W pokoju jednego z nich — nie pamiętał ich nazwisk, ale wkrótce sobie przypomni, a już teraz by go rozpoznał — pytali o szczegóły rozmowy w mesie.
I, nieco pijany, przekonany, że jest bardzo sprytny, powiedział im to, co podejrzewał, że chcą usłyszeć, a nie to, co mówił innym pilotom.
I odkrył spisek. Chciał, żeby nowy rząd dotrzymał swych populistycznych obietnic zakończenia wojny. Oni chcieli zorganizować zamach stanu i potrzebowali dobrych pilotów.
Podniecony drinkami i zdenerwowany, zostawił ich w przekonaniu, że jest po ich stronie, i poszedł prosto do Thone’a. Thone — nieprzyjemny, ale uczciwy; nielubiany i czepliwy, próżny, uperfumowany, lecz znany jako zwolennik rządu. Choć Saaz Insile kiedyś stwierdził, że Thone jest prorządowy przy pilotach i antyrządowy przy swych zwierzchnikach.
I spojrzał na twarz Thone’a.
Nie w tamtym momencie, lecz później. Po tym, jak Thone kazał mu zachować dyskrecję, ponieważ myślał, że wśród pilotów również mogą być zdrajcy; kazał mu iść do łóżka, jakby nic się nie wydarzyło, więc jako podwładny usłuchał i poszedł, a ponieważ chyba nadal był pijany, obudził się o tę sekundę za późno, kiedy po niego przyszli, przytknęli mu do nosa nasyconą czymś szmatę i trzymali mocno, gdy się szamotał, ale w końcu musiał odetchnąć i uległ duszącym oparom.
Wleczenie korytarzem, nogi w skarpetkach ślizgają się po kafelkach; ludzie z obu stron. Są w hangarze, ktoś podchodzi do wyłączników windy, a on widzi tylko niewyraźnie podłogę przed sobą i nie może podnieść głowy. Lecz od mężczyzny po prawej czuje zapach kwiatów.
Dwuszczękowe wrota otworzyły się z trzaskiem nad głową. Z ciemności dobiegło wycie burzy. Powlekli go do windy.
Naprężył się, okręcił, chwycił Thone’a za kołnierz. Zobaczył skonsternowaną, przerażoną twarz dowódcy. Żołnierz z drugiej strony złapał go za wolne ramię, ale on się wywinął, puścił Thone’a, w jego kaburze zobaczył pistolet.
Złapał za broń. Pamiętał krzyki. Uciekł, ale się przewrócił. Próbował strzelać, lecz pistolet nie zadziałał. Światła zamigotały z odległego końca hangaru.
— Nie jest nabity! Nie jest nabity! — krzyczał Thone do innych.
Wszyscy spojrzeli na koniec hangaru. Samoloty zasłaniały widok, ale była tam jakaś osoba i krzyczała coś o włączonych światłach i o otwieraniu drzwi hangaru.
Nie widział, kto go postrzelił. Młot walnął go w bok głowy. Następną rzeczą, jaką zobaczył, było białe krzesło.
Za oknami zalanymi światłem z reflektorów dziko kotłował się śnieg.
Obserwował to aż do świtu, przypominając sobie coraz więcej.
— Talibe, czy zaniosłabyś wiadomość kapitanowi Saazowi Insile? Powiedz mu, że chcę się z nim zobaczyć, bardzo pilnie. Proszę cię, wyślij wiadomość do mojego szwadronu, dobrze?
— Tak, oczywiście, ale najpierw lekarstwo.
— Nie, Talibe. — Ujął jej dłoń. — Najpierw zadzwoń do szwadronu. — Mrugnął do niej znacząco. — Proszę, zrób to dla mnie.
Potrząsnęła głową.
— Nudziarz.
Wyszła.
— I co, idzie tutaj?
— Jest na przepustce — oznajmiła i ujęła notatnik, by odznaczyć lekarstwo, które brał.
— Cholera!
Saaz nic nie mówił o jakiejś przepustce.
— Sza, sza, kapitanie — powiedziała, potrząsając butelką.
— Policja. Talibe, zawołaj żandarmów, zrób to natychmiast. To naprawdę pilne.
— Najpierw lekarstwo, kapitanie.
— Dobrze, natychmiast, jak je wezmę. Obiecujesz?
— Obiecuję. Otwórz szeroko buzię.
— Aaa…
Niech diabli wezmą tego Saaza, że wziął urlop, i niech go cholera, że o tym nie wspomniał. I ten Thone; ma człowiek tupet! Przyjść z wizytą, sprawdzać, czy pamiętam. A co by się stało, gdybym pamiętał?
Sięgnął pod poduszkę po nożyczki. Były tam, zimne i ostre.
— Powiedziałam im, że to pilne. Już jadą. — Talibe weszła tym razem bez krzesła. Spojrzała w okna, gdzie nadal hulała burza. — Muszę dać ci coś, byś nie zasnął. Chcą, żebyś był żwawy.
— Jestem żwawy. Nie zasnę!
— Cicho. Zażyj to.
Zażył.
Zasnął, ściskając nożyczki pod poduszką, a biel za oknami trwała i trwała, i w końcu warstwami przedostała się przez szyby w procesie dyskretnej osmozy, popłynęła naturalnym biegiem rzeczy ku jego głowie, zawirowała powoli wokół niego, połączyła się z białym torusem bandaży, rozpuściła je i złożyła ich pozostałości w jednym kącie pokoju, gdzie rozmawiały cicho i spiskowały zgromadzone białe krzesła; potem powoli ściskała jego głowę, wirując w niemądrym tańcu śniegowych płatków, szybciej, coraz szybciej, bliżej, coraz bliżej, aż wreszcie śniegowe płatki stały się bandażami, zimnymi i ciasnymi wokół jego rozgorączkowanej głowy, i znalazłszy leczoną ranę, wkradły się do wnętrza, przez skórę i czaszkę, a następnie, w sposób zimny, chrupki i krystaliczny, do jego mózgu.
Talibe odemknęła z klucza drzwi sali i wpuściła oficerów.
— Na pewno jest nieprzytomny?
— Dałam mu podwójną dawkę. Jeśli nie jest nieprzytomny, jest martwy.
— Nadal wyczuwa się puls. Weź go za ręce.
— Dobrze… Oj, spójrz na to!
— Ooo!
— To moja wina. Zastanawiałam się, gdzie się podziały. Przepraszam.
— Zrobiłaś wszystko doskonale, dziecko. Lepiej stąd idź. Dzięki. Nie zostanie to zapomniane.
— W porządku…
— Co takiego?
— To… to będzie szybkie, prawda? Zanim się obudzi?
— Jasne. Ma się rozumieć. Nawet się nie zorientuje. Nic nie będzie czuł.
Zbudził się w śniegu, otrzeźwiony zimnym podmuchem, który szedł z wnętrza ku powierzchni, przekłuwał skórę każdym porem, wył.
Zbudził się i wiedział, że umiera w zamieci. Odrętwiała mu jedna strona twarzy, jedna dłoń utknęła w twardo ubitym śniegu. Nadal miał na sobie standardową szpitalną piżamę. Zimno nie było zimnem; to był otępiający ból, który wżerał się ze wszystkich stron.
Podniósł głowę, rozejrzał się. Niewielka płaszczyzna śniegu, rozjaśniona jakby światłem poranka. Zamieć uspokoiła się nieco, lecz wciąż szalała. Kiedy ostatnio mówiono o temperaturze, było dwadzieścia pięć stopni poniżej zera, ale w połączeniu z chłodzącym wichrem zimno było o wiele dotkliwsze. Ręce, dłonie, stopy, organy płciowe — wszystko go bolało.
Mróz go obudził. Niesamowite zimno z pewnością obudziło go bardzo szybko, gdyż w przeciwnym razie już by nie żył. Zostawili go tutaj.
Gdyby tylko mógł znaleźć drogę, którą poszli, pójść za nimi…
Próbował się poruszyć, ale nie mógł. Wrzasnął w duchu, by spowodować niezwykły napływ woli… zdołał tylko z wielkim wysiłkiem przetoczyć się na plecy i usiąść.
Musiał podeprzeć się z tyłu rękoma, by siedzieć stabilnie. Obie dłonie mu zamarzały. Wiedział, że nie zdoła się podnieść.
Talibe… — pomyślał, lecz w jednej chwili zamieć zwiała tę myśl.
Zapomnij o Talibe. Umierasz. Są sprawy ważniejsze.
Patrzył w mleczne głębie śnieżycy; sunęła ku niemu, pędziła gdzieś dalej. Przypominała drobne miękkie gwiazdy, ściśnięte razem i dokądś śpieszące. Czuł, jakby twarz przeszywały mu miliony małych rozżarzonych igiełek, później jednak policzki zdrętwiały.
Tyle przebyć, myślał, tylko po to, by zginąć nie w swojej wojnie. Jak to głupio teraz wygląda. Zakalwe, Elethiomel, Staberinde; Livueta, Darckense. Imiona napływały i odfruwały porywane nacierającym zimnem wyjącego wiatru. Czuł, że twarz mu się kurczy, czuł zimno drążące w skórze i gałkach ocznych, docierające do języka, zębów i kości.
Oderwał rękę od śniegu; zimno znieczuliło ból, gdy skóra odchodziła od dłoni. Szarpnął bluzę piżamy, odrywając guziki, i wystawił na zimny podmuch nieregularny znaczek nad sercem. Położył dłoń z tyłu, na lód i uniósł nieco głowę. Kości karku zdawały się skrzypieć, potrzaskiwać, gdy ruszał głową, jakby mróz chwytał jego stawy.
— Darckense… — szepnął wrzącemu chłodowi zamieci.
Zobaczył, jak przez burzę spokojnie zmierza ku niemu kobieta.
Szła po powierzchni ubitego śniegu, w wysokich czarnych butach, długim płaszczu z futrzanym kołnierzem i mankietami. Na głowie miała mały kapelusz.
Szyja i twarz odsłonięte, dłonie bez rękawiczek. Głębokie, ciemne oczy w długiej, owalnej twarzy. Podeszła do niego lekko, a burza zdawała się rozstępować za jej plecami i poczuł, że osłania go nie tylko jej wysmukłe ciało. Za każdym razem, gdy na nią patrzył, w jego skórę zdawało się wsączać jakieś ciepło.
Zamknął oczy. Potrząsnął głową, co trochę bolało, lecz mimo to potrząsnął. Otworzył oczy ponownie.
Nadal tam była.
Przyklękła przy nim, złożyła dłonie na okrytym spódnicą kolanie, twarz trzymała na wysokości jego twarzy. Zerknął, uwolnił znowu dłoń ze śniegu; dłoń była bez czucia, ale gdy obrócił rękę, zobaczył, że oderwał od śniegu żywe mięso. Próbował dotknąć jej twarzy, ale ona ujęła jego dłoń. Była ciepła. Nigdy w życiu nie czuł tak wspaniałego ciepła.
Zaśmiał się, a chłód rozstępował się wokół niej i jej oddech uchodził obłokiem.
— Do diabła — rzekł. Wiedział, że głos mu drży od zimna i narkotyku. — Przez całe pieprzone życie byłem ateistą, a tu okazuje się, że te łatwowierne dupki cały czas miały rację! — Zaczerpnął ze świstem, tchu, zakaszlał. — A może zaskakujesz ich właśnie tym, że się nie pokazujesz?
— Pochlebia mi pan, panie Zakalwe — powiedziała wspaniałym głębokim i seksownym głosem. — Nie jestem Śmiercią czy jakąś wydumaną Boginią. Jestem równie rzeczywista jak pan… — Pogłaskała jego poszarpaną, krwawiącą dłoń długim, mocnym kciukiem. — Jedynie trochę cieplejsza.
— Och, z pewnością pani jest rzeczywista — powiedział. — Czuję, że pani jest rzeczy…
Głos mu zamarł. W wirującym śniegu pojawił się ogromny kształt, szarobiały jak śnieg, lecz o odcień ciemniejszy, unosił się w powietrzu, cichy, ogromny i stabilny. Wokół nich dwojga burza zdawała się zamierać.
— To nazywa się moduł dwunastoosobowy, Cheradenine — oznajmiła kobieta. — Przyleciał zabrać cię stąd, jeśli chcesz, by cię stąd zabrać. Na ląd, jeśli zechcesz. Lub dalej, do nas, jeśli wolisz.
Mruganie i potrząsanie głową zmęczyło go. Nie szkodzi, że to igraszki jakiejś zwariowanej części jego mózgu. Będzie grał jak najdłużej. Co to miało wspólnego ze Staberinde i z Krzesłem, nie wiedział jeszcze, ale gdyby chodziło o te rzeczy — a o cóż innego może chodzić? — to bezsensowna byłaby walka z nimi, gdy jest słaby i umierający. Niech się dzieje, co ma się dziać. Nie miał rzeczywistego wyboru.
— Z panią? — spytał.
— Z nami. Chcielibyśmy zaproponować panu pracę. — Uśmiechnęła się. — Porozmawiajmy jednak w cieple, dobrze?
— W cieple?
Głową wskazała kierunek.
— W module.
— Ach, tak — zgodził się. — Tam.
Próbował oderwać drugą dłoń od ubitego śniegu — nie udało mu się.
Znowu na nią spojrzał: wyjęła z kieszeni buteleczkę i powoli wylała jej zawartość na jego dłoń. Płyn ogrzewał i spływał, łagodnie parując.
— W porządku? — spytała. Ujęła jego dłoń, delikatnie pomogła mu wstać. Wyciągnęła z kieszeni pantofle. — Proszę.
— Och! — Zaśmiał się. — Dzięki.
Objęła go ramieniem przez plecy. Była silna.
— Zdaje się, że wie pani, jak się nazywam. A pani jak się nazywa, jeśli nie jest to pytanie zbyt impertynenckie?
Uśmiechnęła się i poszli wśród kilku płatków łagodnie padającego śniegu do obłożonego płytami kolosa, który kobieta nazwała modułem. Stało się tak cicho — mimo szalejącej w pobliżu burzy — że słyszał śnieg skrzypiący pod ich butami.
— Nazywam się Rasd-Coduresa Diziet Embless Sma da’Marenhide — powiedziała.
— Żartuje pani!
— Ale możesz mówić do mnie Diziet.
— W porządku, Diziet — odparł pogodnie.
Ona weszła, on pokuśtykał w pomarańczowe ciepło modułu. Ściany wyglądały jak gładko wypolerowane drzewo, siedzenia — jak polerowana skóra, podłoga — jak futrzany dywan. Całość pachniała górskim ogrodem.
Spróbował wypełnić płuca ciepłym, wonnym powietrzem. Zakołysał się i obrócił osłupiały ku kobiecie.
— To jest rzeczywiste! — powiedział na wydechu, choć chętnie by wrzasnął, gdyby miał dosyć powietrza w płucach.
Kobieta przytaknęła.
— Witamy na pokładzie, Cheradenine Zakalwe.
Zemdlał.
Dwanaście
Pogrążony w myślach stał w długiej galerii zwrócony twarzą do światła. Powiewne białe zasłony falowały wokół niego łagodnie w ciepłej bryzie. Delikatny wiatr nieznacznie poruszał jego czarnymi włosami. Splótł z tyłu ręce. Ze spokojnego, lekko zachmurzonego nieba nad górami, za fortecą, za miastem, padało na jego twarz bezbarwne, rozproszone światło i kiedy tak stał w prostym ciemnym ubraniu, wydawał się niematerialny, jak rzeźba lub trup oparty o blanki dla zmylenia wroga.
Ktoś wymówił jego nazwisko.
— Zakalwe. Cheradenine?
— Co…? — Oprzytomniał. Spojrzał w twarz starca, która coś mu przypominała. — Beychae? — usłyszał własne słowa. Oczywiście. To Tsoldrin Beychae. Wyglądał starzej niż w jego wspomnieniach.
Rozejrzał się, nadsłuchiwał. Usłyszał brzęczenie i zobaczył małe, nagie pomieszczenie. Kabinę. Statek morski? Statek kosmiczny?
„Osom Emananish”, podpowiedział głos z jego pamięci. Statek kosmiczny, kliper udający się do… gdzieś w pobliże Impren (choć nie wiadomo, co to takiego i gdzie to jest). Habitaty Impren. Musiał zawieźć Tsoldrina Beychaego do Habitatów Impren. Potem wspomniał doktora, jego cudowną maszynę polową i tnący niebieski dysk. Sięgnął głębiej, w sposób, który nie byłby możliwy bez szkolenia Kultury i wprowadzonych przez nią subtelnych zmian — znalazł niewielką bieżącą pętlę pamięci, która przejęła to, co jego mózg już magazynował. Pokój ze światłowodami; celowe zmarnowanie szansy na pocałunek; wybuch, lot nad barem do hallu. Upadek, uderzenie w głowę. Pozostałe wydarzenia rysowały się mgliście: odległe krzyki, ktoś go podniósł i gdzieś zabrał. W czasie gdy nie był przytomny, żadnych sensownych głosów nie zarejestrował.
Leżał przez chwilę, słuchając, co mówi mu własne ciało. Brak wstrząsu. Niewielkie uszkodzenie prawej nerki, siniaki, otarcia kolan, skaleczenie prawej dłoni… nadal gojący się nos.
Podniósł się na nogi, spojrzał znów na kabinę — gołe metalowe ściany, dwie koje, mały stołek, na którym siedział Beychae.
— To ciupa?
— Tak, więzienie. — Beychae skinął głową.
Znowu się położył. Zauważył, że ma na sobie jednorazowy kombinezon załogi. Paciorek terminalu zniknął z ucha, a płatek był otarty i obolały — zamocowanie nadajnika nie poddało się bez walki.
— Ty też, czy tylko ja? — zapytał.
— Tylko ty — odparł Beychae.
— Co ze statkiem?
— Zdaje się, że na pomocniczym napędzie zmierzamy do najbliższego systemu gwiezdnego.
— Co to jest ten najbliższy system?
— Jedyna zamieszkana tam planeta nazywa się Murssay. Na jej części trwa wojna, jeden z tych tlących się lokalnych konfliktów, o których wspominałeś. Statek może nie dostać pozwolenia na lądowanie — informował Beychae.
— Lądowanie? — Chrząknął, dotykając tyłu głowy. Ogromny guz. — Statek nie może lądować. Nie przystosowano go do atmosfery.
— Może chodziło im o to, że nie pozwolą pasażerom ani załodze przebywać na powierzchni planety — powiedział Tsoldrin.
— Hmm. Muszą w takim razie mieć coś na orbicie. Stację kosmiczną?
— Tak przypuszczam. — Beychae wzruszył ramionami.
Więzień obejrzał kabinę, ostentacyjnie czegoś szukając.
— Co o tobie wiedzą? — wzrokiem powiódł po kabinie.
— Wiedzą, kim jestem. — Beychae uśmiechnął się. — Rozmawiałem z kapitanem, Cheradenine. Od armatora otrzymali rozkaz, by zawracać, chociaż nie wiedzieli dlaczego. Teraz wiedzą. Kapitan miał wybór: czekać na jednostki floty Humanistów, by nas zabrały, albo skierować się na Murssay, i wybrał to drugie — wydaje się, na przekór pewnym naciskom wywieranym przez Zarząd, za pośrednictwem armatora. Widocznie nalegał, żeby używano kanału alarmowego, gdy informował armatora, co stało się ze statkiem i kim jestem.
— Więc teraz wszyscy to wiedzą?
— Tak. Sądzę, że obecnie całe Skupisko wie dokładnie, kim jesteśmy obydwaj. Myślę jednak, że kapitan nie odnosi się do naszej sprawy z zupełną wrogością.
— Ale co się stanie, kiedy dotrzemy do Murssay?
— Najprawdopodobniej pozbędziemy się pana, panie Zakalwe — powiedziano z głośnika.
Obaj wymienili spojrzenia.
— Tsoldrinie, mam nadzieję, że też to słyszałeś.
— To chyba kapitan — stwierdził Beychae.
— Tak jest — oznajmił głos. — I właśnie poinformowano nas, że mamy się rozstać, zanim dotrzemy do stacji Murssay. — W głosie brzmiała irytacja.
— Naprawdę, kapitanie?
— Naprawdę, panie Zakalwe. Właśnie otrzymałem ultimatum od Balzeitskiej Hegemonarchii Murssay. Chcą przejąć obu panów, zanim połączymy się ze stacją. Ponieważ grożą, że nas zaatakują, zastosuję się do ich polecenia. Mam zrobić to, o co proszą — ze względów formalnych zaprotestuję, ale szczerze mówiąc, bardzo mi ulży, gdy się was pozbędę. Dodam, że statek, którym zamierzają was zabrać, ma kilkaset lat i sądzono, że nie nadaje się już do podróży. Jeśli tylko wytrzyma parę godzin, odbędziecie pełną wrażeń podróż przez atmosferę Murssay. Panie Beychae, wierzę, że jeśli przemówi pan do rozsądku ludziom z Balzeit, pozwolą panu lecieć z nami do Stacji Murssay. Bez względu na pańską decyzję, pozwoli pan, że złożę panu życzenia bezpiecznej podróży.
— Balzeit — powiedział Beychae, siadając na małym stołku i kiwając w zamyśleniu głową. — Ciekawe, dlaczego nas chcą?
— Chcą ciebie, Tsoldrinie — rzekł, zdjął nogi z łóżka. Minę miał niepewną. — Czy są po dobrej stronie? Cholernie dużo jest tych wojenek…
— W teorii tak — stwierdził Beychae. — Chyba wierzą, że ludzie i maszyny mają dusze.
— Tak mi się wydawało — rzekł, wolno wstając. Zginał ręce, poruszał ramionami. — Jeśli ta Stacja Murssay jest terenem neutralnym, powinieneś tam się udać, choć ta banda z Balzeit chce raczej ciebie, a nie mnie.
Znowu potarł potylicę, usiłując sobie przypomnieć sytuację na Murssay. To było akurat takie miejsce, w którym mogła się rozpocząć wojna na pełną skalę. Wojnę między Konsolidacjonistami a Humanistami na Murssay toczono przy użyciu dość archaicznych sił militarnych. Balzeit stał po stronie Konsolidacjonistów, choć jego wyższe dowództwo składało się z jakichś kapłanów. Nie był pewny, czemu chcą Beychaego; mętnie sobie przypominał, że kapłani dość serio traktują kult bohaterów. Choć może, jeśli usłyszeli, że Beychae jest w pobliżu, zechcieli go złapać po prostu dla okupu.
Sześć godzin później nastąpiło spotkanie ze starym balzeitskim pojazdem kosmicznym.
— Chcą właśnie mnie? — zapytał.
Stali przy śluzie: Beychae, kapitan „Osoma Emananisha” i czterej uzbrojeni ludzie w skafandrach. Skafandry miały hełmy z przyłbicami, wewnątrz widać było bladobrązowe twarze z niebieskimi krążkami wymalowanymi na czołach. Krążki rzeczywiście się żarzą, pomyślał. Zastanawiał się, czy umieszczono je tam z powodu jakiejś wspaniałomyślnej zasady religijnej, by pomóc snajperom.
— Tak, panie Zakalwe — rzekł kapitan, grubasek z ogoloną głową. Uśmiechnął się. — Chcą pana, nie pana Beychaego.
— O co im chodzi, Tsoldrinie? — spytał, spoglądając na czterech ludzi.
— Nie mam pojęcia — przyznał Beychae.
— Dlaczego chcecie właśnie mnie? — Zamachał ręką, przywołując tamtych czterech.
— Proszę z nami pójść — odezwał się przez głośnik skafandra jeden z mężczyzn. Z pewnością nie mówił w swoim macierzystym języku.
— „Proszę”? — zapytał Zakalwe. — Chce pan powiedzieć, że mam jakiś wybór?
Człowiek w skafandrze zrobił zakłopotaną minę. Chwilę coś mówił — choć z jego głośnika nie wydobywał się żaden dźwięk — a potem oznajmił:
— Panie Zakalwe, to bardzo ważne, by poszedł pan z nami. Musi pan. To bardzo ważne.
Pokręcił głową.
— Muszę — powtórzył jakby do siebie. Zwrócił się do kapitana. — Panie kapitanie, czy może mi pan zwrócić kolczyk?
— Nie. — Kapitan błogo się uśmiechnął. — A teraz niech się pan wyniesie z mojego statku.
Pojazd był zatłoczony i bardzo prymitywny. W ciepłym wnętrzu pachniało elektrycznością. Dali mu stary skafander, wskazali kanapę, do której przypięli go pasami. To zły znak, kiedy zmuszają cię do wkładania skafandra w środku statku. Czterej żołnierze, którzy zabrali go z klipra, usiedli za nim. Trzyosobowa załoga — także w skafandrach — była podejrzanie zajęta i miał niepokojące wrażenie, że ręczne stery wykorzystywane są nie tylko w sytuacjach awaryjnych.
Maszyna widowiskowo weszła w atmosferę: trzęsła się, skrzypiała, wyła otoczona rozżarzonym gazem. Uświadomił sobie ze ściśniętym żołądkiem, że widzi to przez okna, przez kryształowe szyby, a nie na ekranach. Zrobiło się jeszcze cieplej. Migoczące światła, pośpieszne rozmowy między załogą, gwałtowne ruchy nie polepszyły mu samopoczucia. Żarzenie znikło, a niebo zmieniło barwę z fioletowej na niebieską. Drgania powróciły.
Pomknęli w noc i dali nura w chmurę. Migające światełka na pulpicie sterowniczym w ciemności wyglądały jeszcze bardziej niepokojąco.
Podczas burzy z piorunami, kołysząc się, wylądowali na czymś w rodzaju pasa startowego. Czterej żołnierze bez entuzjazmu wiwatowali, gdy urządzenie do lądowania — przypuszczał, że są to koła — dotknęło gruntu. Pojazd toczył się niepokojąco długo, dwa razy wpadając w poślizg.
Gdy w końcu stanęli, wszyscy trzej członkowie załogi siedzieli bezsilnie w fotelach, z rękami dyndającymi bezwładnie po bokach; milczeli i wpatrywali się w dżdżystą noc.
Odpiął pasy, zdjął hełm. Żołnierze otworzyli śluzę wewnętrzną.
Potem otworzono drzwi — na zewnątrz zobaczył światła, ulewę, ciężarówki, czołgi, jakieś niskie budynki w tle i kilkuset ludzi, jedni w mundurach wojskowych, inni w długich szatach błyszczących od deszczu. Niektórzy próbowali utrzymać w górze nad innymi parasole.
Prawie wszyscy mieli koliste znaki na czołach. Grupa kilkunastu starych, siwowłosych osób, w długich szatach, o twarzach spryskanych deszczem, poszła ku schodom prowadzącym z pojazdu na ziemię.
— Proszę, panie. — Wskazano mu, że powinien zejść. Siwowłosi mężczyźni w szatach ustawili się w trójkątny szyk u stóp schodów.
Wyszedł, stał na małej platformie przed schodami. Deszcz bębnił mu w skronie.
Rozległ się głośny krzyk i starcy u stóp schodów skłonili głowy i przyklękli w kałuży na ciemnym, smaganym wiatrem pasie startowym. Niebieska światłość rozerwała mrok za niskimi budynkami, oświetliła na chwilę wzgórza i góry w oddali. Zgromadzeni ludzie zaintonowali pieśń. Dopiero po kilku chwilach uświadomił sobie, że krzyczą: „Za-kal-we! Za-kal-we!”
— Oho — rzekł do siebie.
Na wzgórzach ryknął grzmot.
— Czy moglibyście mi to wszystko jeszcze raz wyłożyć?
— Mesjaszu…
— Naprawdę, chciałbym, żebyście nie używali tego słowa.
— Och! Dobrze, panie Zakalwe; jaki tytuł pan woli?
— Ach… a może by — rozłożył ręce — „proszę pana”?
— Jaśnie panie Zakalwe; pan jest wybrany. Pan był zapowiedziany. — Wysoki kapłan, siedzący w przedziale naprzeciw niego, mocno złożył obie dłonie.
— Zapowiedziany?
— Jako żywo! Pan jest naszym wybawieniem, naszym niebiańskim pocieszycielem. Jest pan wysłannikiem.
— Wysłannikiem — powtórzył, usiłując uporządkować sobie ostatnie wypadki.
Wyłączono oświetlenie, gdy tylko postawił stopę na ziemi. Wśród obejmujących go kapłanów przeszedł po betonowej płycie lotniska do opancerzonego pojazdu. Mrok rozpraszały jedynie reflektory ciężarówek i czołgów: stożki jasności zmienione w wachlarze nałożonymi na lampy perforowanymi przysłonami. Odwieziono go szosą do linii kolejowej, gdzie wsadzono do pozbawionego okien wagonu, który z łomotem odjechał w noc.
— Ależ tak! Do tradycji naszej wiary należy szukanie wpływów zewnętrznych, ponieważ są one zawsze większe. — Wysoki kapłan, który przedstawił się jako Napoerea, skłonił się nisko. — A cóż może być większego od człowieka, który był Wodzwojem?
Musiał pogrzebać w pamięci. Według mediów w Skupisku był właśnie Wodzwojem, dowodzącym operacjami wojskowymi, kiedy w poprzedniej wyprawie wraz z Tsoldrinem Beychaem brał udział w tym szalonym tańcu. Beychae był Wodzpolem i zajmował się polityką (co za dokładne rozróżnienia!).
— Wodzwoj… — Skinął głową bez przekonania. — I myślicie, że zdołam wam pomóc?
— Jaśnie panie Zakalwe! — rzekł kapłan, zsuwając się z siedzenia, by uklęknąć na podłodze. — W ciebie wierzymy.
— Czy mogę spytać, czemu?
— Jaśnie panie, twe czyny są legendą! — Kapłan znowu usiadł na miękkiej ławce. — Pozostaną na zawsze od ostatnich przykrych dla nas wydarzeń! Nasz Przewodnik przed śmiercią przepowiedział, że zbawienie nadejdzie „spoza niebios”, a twoje imię, panie, było wśród wspomnianych; skoro więc przybywasz do nas, gdy jesteśmy w potrzebie, musisz być naszym zbawicielem!
— Rozumiem — rzekł, nic nie rozumiejąc. — Zobaczymy, co się da zrobić.
— Mesjaszu!
Pociąg zatrzymał się gdzieś na stacji. Odprowadzono ich stamtąd do windy i dalej do apartamentów, z których, jak mu powiedziano, był widok na miasto w dole, lecz teraz trwało zaciemnienie. Obejrzał dość bogato wyposażone pokoje.
— Bardzo miłe. Dziękuję.
— A tutaj są pańscy chłopcy. — Wysoki kapłan odsunął zasłonę w sypialni, przedstawiając kilku młodych mężczyzn na ogromnym łożu.
— Ja, hm… Dziękuję. — Kiwnął głową kapłanowi. Uśmiechnął się do chłopców, którzy odpowiedzieli mu uśmiechem.
Leżał w pałacu, w paradnym łożu, ręce założył pod głowę. Po chwili w ciemności rozległ się wyraźny odgłos „pop” i w znikającej niebieskiej sferze światła pojawiła się drobna maszyna, mniej więcej wielkości ludzkiego kciuka.
— Zakalwe?
— Cześć, Smo.
— Posłuchaj…
— Nie. To ty posłuchaj. Naprawdę chciałbym wiedzieć, o co, do cholery, w tym wszystkim chodzi.
— Zakalwe — rzekła Sma przez pocisk zwiadowczy. — To skomplikowane, ale…
— Ale jestem tutaj z bandą kapłanów pederastów, którzy myślą, że rozwiążę ich problemy militarne.
— Cheradenine — ciągnęła Sma swym uwodzicielskim głosem — ci ludzie udatnie umieścili w swej religii wiarę w twoje wojenne talenta. Jak mógłbyś im odmówić?
— Uwierz mi, byłoby to bardzo łatwe.
— Czy ci się podoba, czy nie, stałeś się dla tych ludzi legendą, Cheradenine. Uważają, że możesz zdziałać wiele.
— Więc cóż mam zrobić?
— Poprowadź ich. Zostań ich generałem.
— Chyba tego właśnie oczekują. Lecz co mam naprawdę zrobić?
— Właśnie to — oznajmiła Sma. — Poprowadź ich. Tymczasem Beychae robi odpowiedni hałas na Stacji Murssay, na razie uważanej za terytorium neutralne. Nie widzisz, Zakalwe? — Głos Smy wzbierał radością. — Mamy ich! Beychae robi dokładnie to, czego chcieliśmy, i musisz tylko…
— Co takiego?
— …Bądź sobą; działaj dla tych facetów!
Potrząsnął głową.
— Smo, powiedz mi wprost. Co mam robić?
Sma westchnęła.
— Wygraj ich wojnę, Zakalwe. Wspieramy siły, z którymi pracujesz.
Jeśli zdołasz to wygrać, a Beychae tutaj wstawi się za stroną wygrywającą, może zdołamy przestawić Skupisko. — Ponownie głęboko westchnęła. — Zakalwe, potrzebujemy twojej pomocy. Do pewnego stopnia mamy związane ręce, ale potrzebujemy cię. Wygraj dla nich wojnę, a może wtedy to wszystko poukładamy. Mówię serio.
— Łatwo mówić, „serio” — powiedział do pocisku zwiadowczego. — Przejrzałem pobieżnie ich mapy. Ci faceci siedzą w głębokim gównie. By wygrać wojnę, potrzebują prawdziwego cudu.
— Chociaż spróbuj, Cheradenine. Proszę.
— Czy otrzymam jakąś pomoc?
— Hm… Co masz na myśli?
— Wywiad, Smo. Gdybyś mogła nadzorować, co takiego wróg…
— Ach, nie, Cheradenine. Przykro mi, ale nie możemy.
— Co takiego?! — zapytał głośno, siadając na łóżku.
— Przykro mi, Zakalwe, naprawdę, ale musieliśmy się na to zgodzić. Sytuacja jest tu naprawdę delikatna, nie możemy wtrącać się bezpośrednio. Nawet tego pocisku nie powinno tu być. Wkrótce będzie musiał się wynieść.
— Jestem więc zdany tylko na siebie?
— Przykro mi — rzekła Sma.
— I to tobie jest przykro! — odparł, opadając teatralnie na łóżko.
„Żadnej wojaczki”. Tak właśnie powiedziała Sma jakiś czas temu.
— Żadnej cholernej wojaczki — mówił cicho do siebie, gdy zbierał włosy na karku i pakował w ciasną skórzaną opaskę. Świtało. Poklepał koński ogon i wyjrzał przez grubą, zniekształcającą widok szybę na zasnute mgiełką miasto, które właśnie zaczynało się budzić pod zaróżowionymi świtem górami i jasnobłękitnym niebem. Popatrzył z niesmakiem na przesadnie ozdobne długie szaty, w których chcieli go widzieć kapłani, a potem odział się z niechęcią.
Hegemonarchia i jej przeciwnik, Imperium Glaseen, walczyli o panowanie nad ich niezbyt wielkim subkontynentem, z przerwami, już od sześciuset lat, nim reszta Skupiska przybyła w odwiedziny w swych dziwnych latających niebiańskich statkach, co zdarzyło się sto lat temu.
Nawet wtedy oba państwa były zacofane w porównaniu z innymi społeczeństwami na Murssay, które w technice wyprzedzały ich o dziesięciolecia, a jeśli chodzi o zasady moralne i polityczne — być może o setki lat. Przed kontaktem tubylcy dysponowali kuszami i armatami ładowanymi przez lufy. Teraz, sto lat później, posiadali czołgi. Mnóstwo czołgów. Czołgi, artylerię, ciężarówki i trochę niezbyt skutecznych samolotów. Każda strona miała także jeden prestiżowy system obronny, częściowo zakupiony od bardziej zaawansowanych społeczeństw Skupiska, ale w większości po prostu otrzymany w prezencie. Hegemonarchia dysponowała jednym statkiem kosmicznym z szóstej czy siódmej ręki; Imperium — kilkoma pociskami sterowanymi, które ogólnie uważano za niedziałające i prawdopodobnie — ze względów politycznych — nie do użytku, gdyż przypuszczano, że wyposażone są w głowice jądrowe. Opinia publiczna Skupiska tolerowała zaawansowaną technicznie bezsensowną wojnę, dopóki mężczyźni, kobiety i dzieci nie ginęli w zbyt dużej liczbie. Jednak niedopuszczalna była myśl, że w zbombardowanym atomowo mieście zginie w jednej chwili milion osób.
Imperium wygrywało konwencjonalną wojnę, prowadzoną na terytorium dwóch zubożałych krajów, które zostawione same sobie, prawdopodobnie zaprzęgałyby właśnie do pracy energię pary. Teraz natomiast uchodzący ze wsi tłoczyli się na drogach, między żywopłotami kołysały się wozy z dobytkiem całych rodzin, gdy tymczasem czołgi przemierzały pola uprawne, a brzęczące samoloty zrzucały bomby, czyszcząc miasta ze slumsów.
Armie Hegemonarchii wycofywały się przez równiny w góry, a jej osaczone siły ustępowały przed zmotoryzowaną kawalerią Imperium.
Ubrał się i natychmiast poszedł do pokoju map. Kilku sennych oficerów sztabowych stanęło na baczność; przecierali oczy. Rano mapy wyglądały równie źle jak ubiegłego wieczoru, ale przyjrzał się im, ocenił położenie wojsk przeciwników, zadał pytania oficerom i próbował się zorientować, na ile dobry mieli wywiad i jak przedstawiało się morale armii.
Oficerowie lepiej znali położenie wojsk wroga niż nastroje własnych ludzi.
Kiwnął głową, obejrzał wszystkie mapy, a potem poszedł na śniadanie z Napoereą i innymi kapłanami. Potem zaciągnął wszystkich do pokoju map — zwykle wracali do własnych apartamentów na kontemplacje — i zadawał im dalsze pytania.
— Chcę mieć taki mundur jak ci ludzie. — Wskazał na jednego z młodszych oficerów liniowych.
— Ależ jaśnie panie Zakalwe — powiedział Napoerea, zmartwiony. — To ci ujmie godności!
— A to mi krępuje ruchy — rzekł, wskazując swoje długie, ciężkie szaty. — Chcę osobiście spojrzeć na front.
— Ale jaśnie panie, to nasza święta cytadela. Przychodzą tu wszystkie raporty wywiadu, wszystkie modły naszego ludu kierują się właśnie tutaj.
— Napoerea, wiem o tym — położył dłoń na ramieniu kapłana. — Ale muszę sam zobaczyć, jak sprawy stoją. Weź pod uwagę, że dopiero tu przybyłem. — Spojrzał na nieszczęśliwe twarze pozostałych wysokich kapłanów. — Jestem przekonany, że wasze metody są skuteczne w okolicznościach takich, jakie istniały w przeszłości — oznajmił z kamienną twarzą. — Ale jestem tu nowy, więc w inny sposób odkrywam to, o czym wy zapewne już wiecie. — Znów zwrócił się do Napoerey. — Chcę mieć własny samolot. Wystarczy zmodyfikowany samolot zwiadowczy. Dwa myśliwce do eskorty.
Nawet poprzedni wyjazd pociągiem i ciężarówką do portu kosmicznego, oddalonego o trzydzieści kilometrów, kapłani uważali za szczyt niekonwencjonalnej odwagi. A już ktoś chcący latać nad całym subkontynentem z pewnością jest szaleńcem.
I tak właśnie postępował przez kilka następnych dni. Zadanie miał nieco ułatwione, gdyż we wszystkich rodzajach wojsk panował w tym czasie bezruch — siły Hegemonii właśnie uciekły, a siły Imperium się konsolidowały. Nosił prosty mundur i nie umieścił na nim żadnych baretek, które nawet najmłodszym oficerom służyły za usprawiedliwienie samego istnienia. Rozmawiał z generałami i pułkownikami liniowymi — na ogół sztywnymi, zdemoralizowanymi tępakami — z szefami sztabów, z żołnierzami piechoty i czołgistami, z kucharzami, intendentami, ordynansami i lekarzami. W większości przypadków potrzebował tłumacza — tylko najwyżsi oficerowie władali ogólnym językiem Skupiska — ale podejrzewał, że dla żołnierzy bliższy jest ktoś, kto wprawdzie mówi innym językiem, lecz zadaje im pytania, niż mówiący językiem tym samym co oni, lecz jedynie wydający rozkazy.
Przez pierwszy tydzień objechał wszystkie większe lotniska, sondując nastroje i opinie sił powietrznych. Jedyną osobą, którą przy takich okazjach ignorował, był czujny kapłan — tytularny dowódca każdego szwadronu, pułku i fortu. Kapłani nie potrafili powiedzieć nic użytecznego z wyjątkiem zrytualizowanych pozdrowień powitalnych. W ciągu paru dni doszedł do wniosku, że główny problem kapłanów to oni sami.
— Prowincja Shenastri! — wykrzyknął Napoerea. — Przecież tam jest kilkanaście ważnych ośrodków kultu! Nawet więcej! I proponujesz, panie, byśmy poddali ją bez walki?
— Kiedy wygramy wojnę, dostaniecie z powrotem świątynie i mnóstwo skarbów. Te ośrodki i tak upadną, nawet gdybyśmy próbowali je utrzymać. Zresztą podczas walk prawdopodobnie uszkodzono by je albo nawet zniszczono całkowicie. W ten sposób pozostaną nienaruszone. Oddanie ich przeciwnikowi niesamowicie wyciągnie jego linie zaopatrzenia. Kiedy zaczną się deszcze? Za miesiąc? Będziemy wówczas gotowi do kontrataku, a ich problemy z zaopatrzeniem jeszcze się zaostrzą. Przez podmokłe tereny na tyłach nie przewiozą towarów, a kiedy zaatakujemy, nie zdołają się wycofać. Nappy, staruszku, wierz mi, to piękny plan. Gdybym był dowódcą strony przeciwnej i ktoś ofiarowałby mi tamten teren, nie zbliżałbym się do niego na milion kilometrów. Chłopcy z Armii Cesarskiej będą jednak musieli tam wejść, bo dwór nie pozwoli im na inny manewr. Ale będą wiedzieli, że to pułapka. Dla morale to okropne.
— Nie wiem, nie wiem… — Napoerea kręcił głową, podniósł do ust obie dłonie, tarł dolną szczękę i z troską patrzył na mapę.
(Oczywiście, nie wiesz, myślał, obserwując nerwową mowę ciała kapłana. Chłopie, od pokoleń nie wiecie, jak działać).
— Tak trzeba zrobić — oznajmił. — Wycofywanie ma się rozpocząć dzisiaj. — Przeszedł do drugiej mapy. — Lotnictwo. Zaprzestać bombardowania i ostrzeliwania dróg. Dajcie pilotom dwa dni odpoczynku, a potem zaatakujcie rafinerię ropy — pokazał miejsce na mapie. — Atak ma być zmasowany. Wykorzystajcie wszystko, co potrafi latać.
— Ale jeśli przestaniemy atakować drogi…
— Jeszcze bardziej wypełnią się uchodźcami — wyjaśnił kapłanowi. — To spowolni ruchy Armii Cesarskiej bardziej niż nasze samoloty. Trzeba zniszczyć niektóre mosty. — Postukał parę przepraw przez rzekę. Spojrzał zaintrygowany na Napoereę. — A może podpisaliście jakąś ugodę, że nie będziecie bombardować mostów?
— Zawsze uważaliśmy, że niszczenie mostów utrudnia kontratak i jest… marnotrawstwem — stwierdził nieszczęsny kapłan.
— Te trzy należy jednak zlikwidować — postukał w mapę. — Zbombardowanie mostów oraz atak na rafinerię utrudni im zaopatrzenie. — Zatarł dłonie.
— Sądzimy, że Armia Cesarska ma ogromne rezerwy paliwa — odparł Napoerea z bardzo nieszczęśliwą miną.
— Nawet jeśli tak jest, dowódcy będą się poruszali ostrożniej, wiedząc, że przerwano linię zaopatrzenia. To ostrożni faceci. Ale założę się, że mają mniejsze zapasy, niż przypuszczasz. Prawdopodobnie przeceniają twoje rezerwy, a ponieważ ostatnio musieli prowadzić ofensywę… wierzaj mi, przestraszą się, jeśli atak na rafinerię pójdzie po mojej myśli.
Napoerea przygnębiony i zagubiony patrzał na mapy.
— To brzmi bardzo… bardzo… awanturniczo.
Kapłan nadał temu słowu tyle wstrętu i pogardy, że w innych okolicznościach brzmiałoby to zabawnie.
Pokonując poważne protesty, przekonał wysokich kapłanów, że muszą oddać wrogowi swą cenną prowincję razem z wieloma ważnymi miejscami kultu. Zgodzili się na zmasowany atak na rafinerię.
Odwiedził wycofujące się oddziały i bazy lotnicze, które miały uczestniczyć w ataku. Następnie przez kilka dni objeżdżał ciężarówką góry i linie obrony. Była tam dolina zamknięta w górnej części tamą, którą również można by wykorzystać do zastawienia skutecznej pułapki, gdyby Armia Cesarska dotarła aż tutaj (wspomniał betonową wyspę, szlochającą dziewczynę i krzesło). Kiedy wożono go po wyboistych drogach między fortami na wzgórzach, ponad sto samolotów, z bombami przy skrzydłach, huczało w górze, kierując się na wciąż jeszcze spokojne równiny.
Atak na rafinerię okazał się kosztowny. Nie wróciła prawie jedna czwarta samolotów. Lecz dzień później Armia Cesarska powstrzymała swój marsz. Miał nadzieję, że jeszcze trochę się posuną — ich dostawy nie pochodziły bezpośrednio z tej rafinerii, mogli więc przeć naprzód jeszcze tydzień — ale postąpili rozsądnie i zatrzymali się na chwilę.
Poleciał do portu kosmicznego, gdzie ciężkawy statek (w dzień wydawał się bardziej zdezelowany) łatano i reperowano, na wypadek gdyby kiedyś znowu był potrzebny. Porozmawiał z technikami, dokładnie obejrzał to przestarzałe urządzenie. Odkrył, że statek nosi nazwę „Zwycięska Hegemonarchia”.
— To nazywa się dekapitacja — oznajmił kapłanom. — Dwór cesarski udaje się do jeziora Willitice na początku każdej drugiej pory roku. Wysokie dowództwo jedzie tam, by poinformować dwór o postępach. W dniu, gdy przybędzie tam również sztab generalny, spuścimy na nich „Zwycięską”.
Kapłani byli zaintrygowani.
— Z czym spuścimy, jaśnie panie Zakalwe? Z komandosami? „Zwycięska” pomieści tylko…
— Nie, nie — odparł. — Mówiąc „spuścimy” miałem na myśli to, że ich zbombardujemy. Umieścimy ją w przestrzeni i ściągniemy na ich Jeziorny Pałac. Waży dobre czterysta ton. Nawet jeśli będzie się poruszała z szybkością tylko dziesięciokrotnie większą od dźwięku, uderzy jak mała jądrówka. Jednym pociągnięciem zlikwidujemy cały dwór i sztab generalny. Natychmiast zaproponujemy pokój parlamentowi ludowemu. Przy odrobinie szczęścia wywołamy ogromne zaburzenia społeczne. Prawdopodobnie parlament ludowy dostrzeże szansę zagarnięcia prawdziwej władzy. Armia będzie chciała sama przejąć rządy, a może nawet wycofa się i rozpocznie wojnę domową. Niższa arystokracja zacznie współzawodniczyć o zwolnione pozycje, co nieźle skomplikuje sytuację.
— Ale to oznacza zniszczenie „Zwycięskiej”, prawda? — zauważył Napoerea.
Inni kapłani potrząsali głowami.
— Cóż, podejrzewam, że zderzenie z prędkością pięciu kilometrów na sekundę zostawi na niej jakieś wgniecenia.
— Ależ Zakalwe! — zaryczał Napoerea, sam jak wybuchająca mała jądrówka. — To absurd! Nie możesz tego zrobić! „Zwycięska” to symbol naszego… to nasza nadzieja! Wszyscy ludzie patrzą na naszą…
Dał się mu wykrzyczeć. Był pewien, że kapłani traktowali „Zwycięską Hegemonarchię” jako środek ucieczki, gdyby wydarzenia przybrały zły obrót.
Poczekał, aż Napoerea skończy.
— Rozumiem — rzekł. — Ale, panowie, statek ledwo dyszy. Rozmawiałem z technikami i pilotami: to śmiertelna pułapka. Tylko dzięki nadzwyczajnemu szczęściu udało mu się przywieźć mnie tu w całości. — Przerwał i obserwował, jak mężczyźni z niebieskimi kołami na czołach spoglądają po sobie szerokimi oczyma i mamroczą. Miał ochotę się uśmiechnąć. Jego stwierdzenie musiało rzeczywiście wzbudzić w nich bojaźń bożą. — Niestety, to jedyna rzecz, do której nadaje się „Zwycięska”. I rzeczywiście może przynieść zwycięstwo.
Zostawił ich, by przetrawili te kwestie: naddźwiękowy atak nurkujący (nie, obejdzie się bez pilota-samobójcy — komputery pokładowe potrafią wyprowadzić statek w górę i skierować prosto w dół); pomiatanie symboli (nie, wieśniakom i robotnikom będzie zupełnie obojętne, że zniszczy się ich zaawansowaną technicznie ozdóbkę); dekapitacja (prawdopodobnie najbardziej niepokojąca myśl wysokich kapłanów: a co będzie, jeśli Imperium zastosuje to samo w stosunku do nich?). Zapewnił, że Imperium nie zdoła się odegrać. A kiedy zaproponują pokój, kapłani stwierdzą, że wykorzystali nie statek, lecz jeden ze swoich pocisków sterowanych, i będą udawać, że w zapasie mają ich znacznie więcej. Choć pojawią się kontrargumenty, zwłaszcza jeśli któreś z bardziej rozwiniętych społeczeństw na planecie poinformuje Imperium, co w zasadzie zaszło, nadal fakt ten będzie niepokoił strategów przeciwnika.
(Ponadto zawsze mogą po prostu opuścić miasto). Tymczasem pojechał wizytować dalsze jednostki wojskowe.
Armia Cesarska znowu rozpoczęła ofensywę, posuwała się jednak wolniej niż przedtem. Wycofał swoje wojska prawie do pogórza, pozostawiając za sobą kilka spalonych nie zżętych pól i zrównane z ziemią miasta. Za każdym razem gdy porzucali jakieś lotnisko, zostawiali miny pod pasami startowymi z zapalnikami nastawionymi na wybuch po kilku dniach oraz kopali dołki w taki sposób, by sugerowały, że są w nich bomby.
Na pogórzu osobiście nadzorował rozmieszczenie linii obronnych; nadal odwiedzał bazy, lokalne sztaby i jednostki operacyjne. Wciąż wywierał nacisk na wyższych kapłanów, by zgodzili się na użycie „Zwycięskiej” do uderzenia dekapitacyjnego.
Mam co robić, uświadomił sobie pewnego dnia, gdy położył się spać w starym zamku, który stał się kwaterą główną tego odcinka frontu (niebo rozkwitło światłem na zarośniętym drzewami horyzoncie, powietrzem wstrząsał odgłos bombardowania, tuż po zmroku). Miał co robić i — musiał to przyznać, gdy wkładał ostatni meldunek pod łóżko polowe, wyłączał światło i prawie natychmiast zasypiał — był szczęśliwy.
Dwa tygodnie… trzy tygodnie, odkąd przybył. Otrzymywał z zewnątrz niewiele informacji, świadczących o tym, że nic istotnego się tam nie dzieje. Z wyjątkiem intensywnego politykowania. Wspominano Beychaego — przebywał nadal na Stacji Murssay, kontaktując się z rozmaitymi partiami politycznymi. Ani słowa o Kulturze, ani słowa od Kultury. Zastanawiał się, czy nie zdarza im się niekiedy zapominać o niektórych sprawach. Może go po prostu porzucili tutaj, by już zawsze zmagał się w szaleńczej wojnie kapłanów i Imperium.
Umacniały się linie obrony. Żołnierze Hegemonarchii kopali i budowali, lecz na ogół do nich nie strzelano, a Armia Cesarska stopniowo zajęła pogórze i zatrzymała się. Kazał siłom powietrznym nękać linie zaopatrzenia, jednostki frontowe oraz grzmocić najbliższe lotniska.
— Tu, wokół miasta, stacjonuje za wiele wojska. Najlepsze oddziały powinny być na froncie. Wkrótce nastąpi atak i jeśli mamy z powodzeniem kontratakować, jednostki elitarne potrzebne są tam, gdzie będzie z nich pożytek. Jeśli przeciwnicy zdecydują się na ostateczne rozstrzygnięcie, jesteśmy w stanie skutecznie kontratakować, gdyż mają niewielkie rezerwy.
— Problemem są niepokoje wśród ludności cywilnej — oznajmił Napoerea. Wyglądał na starego i zmęczonego.
— Zostawcie kilka jednostek w mieście, by ludzie o nich nie zapomnieli, ale do cholery, Napoerea, większość tych facetów siedzi cały czas w koszarach. Są potrzebni na froncie. Mam dla nich miejsce, spójrz…
W istocie chciał skusić Armię Cesarską do podjęcia decydującego ataku; miasto miało być przynętą. Wysłał doborowe oddziały na górskie przełęcze. Kapłani zobaczyli, jak wiele stracili terytorium, i wstępnie wyrazili zgodę na przygotowania do dekapitacji. „Zwycięska Hegemonarchia” miała zostać oporządzona do swego ostatniego lotu, choć zamierzał ją wykorzystać dopiero w sytuacji naprawdę rozpaczliwej. Obiecał, że najpierw spróbuje wygrać wojnę metodami konwencjonalnymi.
Atak nastąpił czterdziestego dnia od jego przybycia na Murssay; Armia Cesarska wbiła się w lasy pogórza. Kapłani wpadli w panikę.
Kazał siłom powietrznym atakować przede wszystkim linie zaopatrzenia. Linie obrony stopniowo się kurczyły. Oddziały odstępowały, mosty wysadzano. Z biegiem czasu, gdy akcja militarna przeniosła się w góry, skoncentrowana Armia Cesarska wlała się w doliny. Sztuczka z tamą zawiodła: ładunki umieszczone pod zaporą po prostu nie wypaliły. Musiał szybko przenieść dwie elitarne jednostki na przełęcz nad doliną.
— A jeśli opuścimy miasto? — pytali kapłani.
Sprawiali wrażenie oszołomionych, patrzyli oczyma równie pozbawionymi wyrazu jak niebieskie kręgi na ich czołach. Cesarskie oddziały powoli wspinały się dolinami, wypierając armię Hegemonarchii. Wciąż im powtarzał, że sprawy ułożą się dobrze, lecz sprawy miały się coraz gorzej. Nic więcej nie mogli robić. Sytuacja wyglądała beznadziejnie i było już za późno, by zapanować nad wydarzeniami. Ostatniej nocy, kiedy wiatr wiał od gór, docierały tu dźwięki dalekiej artylerii.
— Spróbują wziąć Balzeit, jeśli ocenią, że potrafią tego dokonać — rzekł. — To symbol, ale w rzeczywistości miasto nie ma wielkiego znaczenia militarnego. Sięgną po nie. Przepuścimy część ich armii, a potem zamkniemy przełęcze. Tutaj — postukał w mapę.
Kapłani potrząsali głowami.
— Panowie, nie jesteśmy w rozsypce. Po prostu się cofamy. A oni są w znacznie gorszym stanie niż my i ponoszą znacznie większe straty. Za każdy metr płacą krwią. Ich linie zaopatrzenia są coraz dłuższe. Musimy doprowadzić do takiej sytuacji, by zaczęli myśleć o odwrocie, a potem podsuniemy im możliwość — pozorną możliwość — zadania miażdżącego ciosu. Ale będzie to cios miażdżący nie dla nas, lecz dla nich. — Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. — Wierzcie mi: to się uda. Może na pewien czas będziecie musieli opuścić cytadelę, gwarantuję jednak, że wrócicie w triumfie.
Nie przekonał ich, ale chyba byli zbyt odrętwiali, by podjąć walkę, więc pozwolili mu działać po swojemu.
Trwało to kilka dni. Armia Cesarska pięła się w górę dolin, a siły Hegemonarchii to stawiały opór, to się wycofywały. W końcu cesarscy żołnierze zmęczyli się, a ciężarówki i czołgi z braku paliwa nie zawsze posuwały się zgodnie z planem. Uznał wówczas, że gdyby dowodził drugą stroną, zatrzymałby ofensywę. Tej nocy, na przełęczy prowadzącej do miasta w dole, większość oddziałów Hegemonarchii opuściła swoje pozycje. Rankiem walka rozgorzała na nowo i ludzie Hegemonarchii nagle odstąpili, tuż przed chwilą, w której zostaliby pokonani.
Zaintrygowany, podniecony, lecz zmęczony i zatroskany generał cesarskiego sztabu generalnego obserwował przez lornetkę polową konwój ciężarówek sunący w dół przełęczy ku miastu, ostrzeliwany od czasu do czasu przez jakiś cesarski samolot. Wywiad zasugerował, że niewierni kapłani przygotowują się do opuszczenia cytadeli. Szpiedzy donosili, że ich statek kosmiczny gotuje się do jakiejś misji specjalnej.
Generał porozumiał się przez radio z Wysokim Dowództwem przy dworze. Rozkaz zajęcia miasta wydano nazajutrz.
Patrzył, jak śmiertelnie przerażeni kapłani odjeżdżają ze stacji kolejowej pod cytadelą. W końcu musiał ich odwieść od wydania rozkazu ataku dekapitującego. Pozwólcie, bym spróbował najpierw tego, prosił.
Nie rozumieli się nawzajem.
Kapłani patrzyli na terytorium, które stracili, i na spłacheć, który właśnie opuszczali; sądzili, że dla nich wszystko się skończyło. On natomiast widział swe niemal nietknięte dywizje, świeże oddziały oraz doborowe jednostki ustawione na właściwych miejscach — noże wchodzące w ciało zbytnio rozciągniętej, wyczerpanej armii wroga, gotowe do ciosu… i sądził, że wszystko się skończyło dla Cesarstwa.
Pociąg odjechał, a on nie mógł się powstrzymać i radośnie pomachał. Lepiej niech kapłani przebywają w swych wielkich klasztorach w odległym łańcuchu górskim i nie plączą się pod nogami. Pobiegł na górę do pokoju map, by zobaczyć, jak stoją sprawy.
Poczekał, aż parę dywizji przejdzie przełęcz, a później jednostki, które ją przedtem utrzymywały, w większości wycofane do lasów wokół przełęczy, na powrót ją przejęły. Miasto i cytadela były nieudolnie bombardowane: myśliwce Hegemonarchii zestrzeliły większość bombowców. Wreszcie nastąpiło kontruderzenie. Najpierw wprowadził oddziały elitarne, potem resztę. Przez pierwsze dni siły powietrzne nadal atakowały głównie linie zaopatrzenia, a potem zajęły się frontem Armii Cesarskiej, który zawahał się na linii gór jak spiętrzona fala, mogąca się przedrzeć tylko w jednym miejscu (a ten strumyczek wysychał, nadal zmierzał ku miastu, opuszczał przełęcz, przedzierał się przez lasy i pola, by osiągnąć cel, dzięki któremu, jak wciąż mniemali, mogliby wygrać wojnę), a potem cofnęła się — żołnierze byli zmęczeni, dostawy amunicji i paliwa nieregularne.
Hegemonarchia utrzymała przełęcze; jej armia powoli parła w dół i cesarskim żołnierzom zdawało się, że ciągle strzelają w górę zboczy.
O ile następowanie było ciężką, niebezpieczną harówką, to odwrót okazał się aż nazbyt łatwy.
Opuszczanie kolejnych dolin zmieniało się w paniczną ucieczkę. Nalegał, by dalej prowadzić kontratak. Kapłani zatelegrafowali, że należy rzucić więcej sił, by zatrzymać postęp ku stolicy dwóch nieprzyjacielskich dywizji. Zignorował ich. Żołnierze w dwóch poszarpanych dywizjach z trudnością sformowaliby jedną pełną dywizję; wraże szeregi stale topniały. Mogą dotrzeć do miasta, ale dalej nie będą miały dokąd iść. Z satysfakcją przyjąłby osobiście ostateczną kapitulację.
Drugą stronę gór zalewały deszcze. Rozbite siły Imperium przedzierały się przez grząskie lasy. Ich samoloty z powodu złej pogody prawie w ogóle nie opuszczały lądowisk, natomiast siły powietrzne Hegemonarchii bezkarnie je ostrzeliwały.
Ludzie uciekli do miasta. Grzmiała artyleria. Resztki dwóch dywizji, które przedarły się przez góry, rozpaczliwie parły do przodu. Na odległych równinach po drugiej stronie gór niedobitki Armii Cesarskiej wycofywały się pośpiesznie. Dywizje uwięzione w prowincji Shenastri, nie mogąc uciec przez bagna, poddawały się masowo.
Dwór cesarski zasygnalizował chęć zawarcia pokoju w dniu, gdy do Balzeit weszły resztki dwóch dywizji — kilkanaście czołgów i tysiąc żołnierzy; pozbawioną amunicji artylerię pozostawiono na polach. Kilkanaście tysięcy mieszkańców miasta szukało schronienia na szerokim majdanie cytadeli. Obserwował z dali, jak strumień ludzi wpływa przez bramy w wysokich murach.
Tego dnia zamierzał opuścić cytadelę — od tygodnia kapłani krzyczeli, by stąd wyjeżdżał; sztabu generalnego prawie już tu nie było. Teraz jednak miał kopię wiadomości, którą właśnie otrzymali z dworu cesarskiego.
Zresztą i tak dwie dywizje Hegemonarchii schodziły właśnie z gór na odsiecz miastu.
Połączył się przez radio z kapłanami — postanowili przyjąć zawieszenie broni; walki natychmiast ustaną, jeśli Armia Cesarska wycofa się na swoje przedwojenne pozycje. Jeszcze trochę porozmawiali przez radio — porządkowanie sytuacji pozostawił kapłanom i dworowi. Zdjął mundur i po raz pierwszy od przybycia tutaj ubrał się jak cywil. Poszedł do stołpu i przez lornetkę polową obserwował drobne cętki — wraże czołgi jadące po ulicy. Daleko. Bramy cytadeli nadal stały otworem.
Zawieszenie broni ogłoszono w południe. Pod cytadelą znużeni cesarscy żołnierze rozlokowali się w pobliskich hotelach i barach.
Pogrążony w myślach stał w długiej galerii zwrócony twarzą do światła. Powiewne białe zasłony falowały wokół niego łagodnie w ciepłej bryzie. Splótł z tyłu ręce. Ze spokojnego, lekko zachmurzonego nieba nad górami, za fortecą, za miastem, padało na jego twarz bezbarwne, rozproszone światło i kiedy tak stał w prostym ciemnym ubraniu, wydawał się niematerialny, jak rzeźba lub trup oparty o blanki dla zmylenia wroga.
— Zakalwe?
Odwrócił się. Oczy rozszerzyły mu się zdziwieniem.
— Skaffen-Amtiskaw! Co za niespodziewany zaszczyt. Sma puszcza cię obecnie samego, czy też jest tu gdzieś w pobliżu? — Spojrzał w głąb długiej galerii cytadeli.
— Dzień dobry, Cheradenine. — Drona podryfował ku niemu. — Pani Sma już tu leci. Modułem.
— I jak się ma Dizzy? — Usiadł na ławeczce ustawionej przy ścianie naprzeciw zasłoniętych firankami okien. — Co słychać?
— Prawie same dobre nowiny. — Skaffen-Amtiskaw unosił się na poziomie jego twarzy. — Pan Beychae znajduje się obecnie w drodze do Habitatów Impren, gdzie odbędzie się konferencja na szczycie dwóch głównych opcji w Skupisku. Zdaje się, że groźba wojny zanika.
— O, to naprawdę cudowne! — Splótł ręce na karku. — Pokój tutaj. Pokój tam. — Odwrócił na bok głowę i zerknął na dronę. — A jednak, drono, nie wydajesz się pławić w radości i szczęściu. Wydajesz się — czy mogę tak to sformułować — zdecydowanie ponury. Co się stało? Wyładowane akumulatory?
Maszyna milczała przez parę sekund. Potem powiedziała:
— Moduł pani Smy za chwilę wyląduje. Pójdziemy na dach?
Zaintrygowany skinął głową, dziarsko wstał, klasnął raz w dłonie i wskazał drogę naprzód.
— Jasne. Chodźmy.
Poszli do jego apartamentów. Pomyślał, że Sma również wygląda na przygnębioną, a spodziewał się, że będzie tryskać radością, gdyż wszystko zapowiadało, że w Skupisku wojna jednak nie wybuchnie.
— Dizzy, z czym są problemy? — spytał, nalewając jej drinka. Chodziła tam i z powrotem przed zasłoniętymi oknami. Bez zainteresowania przyjęła szklankę. Odwróciła się i spojrzała mu w twarz z… nie był pewien. Ale gdzieś w trzewiach poczuł zimno.
— Musisz wyjechać, Cheradenine — oznajmiła mu.
— Wyjechać? Kiedy?
— Teraz. Dzisiaj. Najpóźniej jutro rano.
Zrobił zaskoczoną minę, a potem się zaśmiał.
— W porządku. Przyznaję, młodzi chłopcy są coraz bardziej atrakcyjni, ale…
— Nie — ucięła Sma. — Mówię poważnie, Cheradenine. Musisz odejść.
Potrząsnął głową.
— Nie mogę. Nie ma żadnej gwarancji, że zawieszenie broni zostanie utrzymane. Mogą mnie potrzebować.
— Zawieszenie broni nie zostanie utrzymane. — Sma uciekała wzrokiem. — Przynajmniej jedna strona go nie dotrzyma. — Odstawiła szklankę na półkę.
— Co? — Zerknął na dronę, który unosił się obojętnie. — Diziet, o czym ty mówisz?
— Zakalwe — rzekła, mrugając gwałtownie; uniosła na niego oczy. — Zawarto umowę: musisz wyjechać.
Spojrzał na nią przenikliwie.
— Jaka to umowa, Dizzy? — spytał cicho.
— Wcześniej… opcja Humanistów udzieliła Imperium nieoficjalnej pomocy. — Sma spacerowała nerwowo; mówiła nie do niego, lecz do dywanu na podłodze. — Oni… zainwestowali swój honor w tutejsze wydarzenia. To delikatna sprawa. Porozumienie może zależeć od triumfu Imperium. — Przerwała, spojrzała na dronę, znowu odwróciła wzrok. — A wszyscy przedtem uważali zgodnie, że ten triumf jest nieunikniony.
Odstawił drinka i siadł na wielkim krześle, które wyglądało jak tron.
— A więc spaskudziłem sprawę, odbierając Imperium szansę, czy tak? — spytał cicho.
— Tak. — Sma przełknęła ślinę. — Tak, spaskudziłeś. Przykro mi. I wiem, że to brzmi głupio, ale właśnie tak tutaj sprawy stoją. Humaniści w tej chwili są podzieleni. Istnieją wewnątrz nich frakcje, które uczepiłyby się każdego, nawet najbłahszego pretekstu, by się wycofać z ugody. Po prostu mogliby przewrócić całą sprawę. Nie możemy tego ryzykować. Imperium musi wygrać.
Usiadł i wpatrywał się w mały stolik. Westchnął.
— Rozumiem. I muszę tylko stąd wyjechać?
— Tak. Wyjedziesz z nami — powiedziała.
— A co będzie potem?
— Cesarscy komandosi przywiezieni samolotem Humanistów porwą wysokich kapłanów. Miasto zostanie zajęte przez wojska spod cytadeli. Nastąpią zaplanowane ataki na sztaby lokalne. Prawie bez rozlewu krwi. Jeśli armia zignoruje wezwanie wyższych kapłanów do złożenia broni i okaże się to niezbędne, samoloty, czołgi i ciężarówki sił zbrojnych Hegemonarchii zostaną zniszczone. Kiedy sztabowcy zobaczą swój sprzęt bojowy palony laserem z przestrzeni kosmicznej, ich wola walki przypuszczalnie zmaleje.
Sma przestała chodzić tam i z powrotem i stanęła naprzeciw niego po drugiej stronie stolika.
— To wszystko nastąpi jutro o świcie. Naprawdę przebiegnie prawie bezkrwawo. Równie dobrze możesz wyjechać teraz; tak byłoby najlepiej. — Westchnęła. — Spisałeś się… fantastycznie, Cheradenine. Udało się. Dzięki tobie. Wydostałeś Beychaego, sprawiłeś, że… dostarczyłeś mu bodźca i w ogóle… Jesteśmy wdzięczni. Jesteśmy bardzo wdzięczni i niełatwo…
Gestem poprosił, by przestała mówić. Usłyszał, jak znowu wzdycha. Podniósł na nią wzrok.
— Nie mogę wyjechać natychmiast. Muszę jeszcze zrobić parę rzeczy. Zabierzcie mnie jutro o świcie. — Pokręcił głową. — Teraz ich nie opuszczę.
Sma otworzyła i zamknęła usta, zerknęła na dronę.
— W porządku. Jutro wrócimy. Zakalwe, ja…
— Wszystko w porządku, Diziet — przerwał spokojnie i powoli wstał. Spojrzał jej w oczy; musiała odwrócić wzrok. — Będzie tak, jak powiedziałaś. Do widzenia. — Nie podał ręki na pożegnanie.
Sma ruszyła ku drzwiom. Drona za nią.
Obejrzała się. Skinął głową. Zawahała się, jakby chciała coś powiedzieć, ale się rozmyśliła i wyszła.
Skaffen-Amtiskaw też się zatrzymał.
— Zakalwe… — rzekł. — Chciałem tylko dodać…
— Precz! — wrzasnął. Jednym ruchem obrócił się, schylił, chwycił stolik i z całej siły rzucił go na unoszącego się w powietrzu dronę. Mebel odbił się od niewidzialnego pola i łupnął o podłogę; maszyna wypłynęła na zewnątrz i drzwi się zamknęły.
Stał i patrzył na nie przez chwilę.
II
Był wtedy młodszy. Wspomnienia nadal miał świeże. Czasami rozmawiał o nich z zamrożonymi, pozornie śpiącymi ludźmi, podczas wędrówek przez zimny, ciemny, cichy statek; zastanawiał się wtedy, czy nie stracił zmysłów.
Zamrażanie, a potem budzenie w żadnym stopniu nie stępiły jego wspomnień — pozostawały wyraziste i jasne. Raczej miał nadzieję, że to, co mówią o zamrażaniu, jest zbyt optymistyczne i że mózg rzeczywiście traci przynajmniej trochę zgromadzonych informacji. W duchu życzył sobie tych ubytków, lecz się rozczarował. Proces ogrzewania i ożywiania był mniej traumatyczny i powodował mniejsze oszołomienie niż powrót świadomości po silnym ciosie, co zdarzało mu się już kilka razy w życiu. Ożywianie przebiegało gładziej, trwało dłużej i było dość przyjemne. Tak naprawdę przypominało to przebudzenie po dobrze przespanej nocy.
Kiedy już wykonali mu badania medyczne i oznajmili, że jest zdrowy i sprawny, przez parę godzin zostawili go w spokoju. Siedział na łóżku zawinięty w wielki gruby ręcznik i jak ktoś, kto sprawdza chory ząb językiem lub palcem — i stale się upewnia, że ząb naprawdę od czasu do czasu pobolewa — przywoływał swoje wspomnienia, kolejno starych i nowych wrogów, których miał nadzieję stracić gdzieś w ciemnościach zimnego kosmosu.
Cała jego przeszłość była obecna i wszystkie rzeczy złe też były obecne i przedstawione dokładnie.
Statek nazywał się „Nieobecni Przyjaciele”. Podróż miała trwać przeszło stulecie. W pewnym sensie była to podróż z litości: przewóz zapewniali właściciele statku — kosmici. Pomagali w ten sposób w złagodzeniu skutków okropnej wojny. W zasadzie nie należało mu się miejsce na pokładzie i użył fałszywych papierów i fałszywego nazwiska, by skorzystać z możliwości ucieczki. Zgłosił się na ochotnika — chciał być rozbudzony w połowie podróży i włączony do ludzkiej załogi, gdyż, jak sądził, szkoda byłoby podróżować w kosmosie i nigdy naprawdę go nie poznać, nigdy nie docenić, nigdy nie popatrzeć w tę pustkę. Ci, którzy nie chcieli być załogą, mieli zostać uśpieni na planecie, nieprzytomni zabrani w przestrzeń, zamrożeni, wreszcie rozbudzeni na drugiej planecie.
Uważał, że to poniżej jego godności, by potraktowano go jak ładunek.
Gdy go rozbudzono, obowiązki pełniło dwóch ludzi, Ky i Erens.
Erens po kilku miesiącach pracy na statku, już przed pięciu laty, miał powrócić w szeregi ludzi zamrożonych, lecz postanowił pozostać przytomny aż do końca podróży. Ky został ożywiony trzy lata później, powinien również zostać uśpiony i zastąpiony po kilku miesiącach przez następną osobę w rozkładzie służby, lecz w tym czasie Erens i Ky zaczęli się kłócić i żaden nie chciał pierwszy powrócić do zmrożonego zastoju. Pat trwał dwa i pół roku, a wielki wolny statek mknął, cichy i zimny na tle świetlnych gwiezdnych pryszczy. W końcu zbudzili właśnie jego, gdyż był następny w kolejności, a chcieli mieć dodatkowego partnera do rozmowy. Zazwyczaj siedział w sekcji załogi i słuchał kłótni tamtych dwóch.
— Przed nami jeszcze pięćdziesiąt lat lotu — przypomniał Ky Erensowi.
Erens zamachał butelką.
— Poczekam. To nie wieczność.
Ky wskazał butelkę ruchem głowy.
— Zabije cię ta ciecz i całe to barachło, które zażywasz. Nigdy nie dolecisz. Nigdy już nie zobaczysz prawdziwego słonecznego światła, nie spróbujesz, jak smakuje deszcz. Nie przetrwasz roku, a co dopiero pięćdziesięciu lat. Powinieneś wracać do snu.
— To nie sen.
— Nieważne, jak to nazwiesz, ale powinieneś do tego wrócić. Powinieneś znowu dać się zamrozić.
— I nie jest to w zasadzie… zamrażanie — dziwił się Erens z irytacją.
Słuchał tamtych dwóch i zastanawiał się, ile razy przerabiali tę właśnie kłótnię.
— Powinieneś wracać do swej zimnej kabinki pięć lat temu, jak należało, i kazać im, by wyleczyli cię z nałogów po ożywieniu — stwierdził Ky.
— Statek już mnie leczy — oświadczył Erens z powolną, pijacką godnością. — Jestem w stanie łaski z moim entuzjazmem. W stanie bezwiednie napiętej łaski. — Przechylił butelkę i wysuszył ją.
— Zabijesz się.
— To moje życie.
— Możesz zabić nas wszystkich. Wszystkich na statku, łącznie ze śpiącymi.
— Statek o siebie zadba — westchnął Erens, rozglądając się po kokpicie, jedynym zapuszczonym pomieszczeniu na statku. Wszędzie indziej sprzątały roboty, ale Erensowi udało się usunąć kokpit z pamięci statku, dzięki temu było tu brudno i przyjemnie. Erens wyciągnął się, skopując ze stołu parę małych recyklowalnych kubków.
— A jeśli uszkodzisz statek tym swoim bałaganieniem? — powiedział Ky.
— Nie „bałaganię” — odparł Erens z szyderczym uśmieszkiem. — Zmieniłem tylko kilka programów gospodarskich: statek już do nas nie gada i pozwala, żeby kokpit wyglądał na zamieszkany, to wszystko. Nie zawędruje do wnętrza gwiazdy, nie pomyśli, że jest człowiekiem i co te owsiki robią tam wewnątrz. Ale ty tego nie zrozumiesz. Nie masz przygotowania. O, tamten może to zrozumieć. Co, Livu? — Erens ślizgał się po brudnym siedzeniu, tarł buciorami po ubabranym blacie stołu. — Rozumiesz to, prawda, Darac?
— Nie wiem — przyznał (do tej pory przyzwyczaił się do reagowania na „Daraca”, „pana Livu” lub po prostu „Livu”). — Przypuszczam, że jeśli rozumiesz, co robisz, to nie ma problemu — stwierdził. Erens wyglądał na zadowolonego. — Z drugiej strony, mnóstwo katastrof spowodowali ludzie, którym wydawało się, że wiedzą, co robią.
— Amen — rzekł Ky triumfująco i nachylił się z agresywną miną ku Erensowi. — Widzisz?
— Nasz przyjaciel przyznał — zauważył Erens, sięgając po następną butelkę — że nie wie.
— Powinieneś dołączyć do śpiących — powtórzył Ky.
— Oni nie śpią.
— Nie powinieneś być teraz na nogach. W każdym momencie podróży ma być jedynie dwóch czuwających.
— Więc wracaj spać.
— To nie moja kolejka. Ciebie pierwszego rozbudzili.
Zostawił ich, niech się kłócą.
Czasami wkładał skafander i szedł przez śluzę do sekcji składowania, gdzie była próżnia. Sekcje składowania zajmowały prawie cały statek, przeszło dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Na jednym końcu statku znajdowała się malutka jednostka napędowa, na drugim jeszcze mniejsza jednostka mieszkalna, a pomiędzy nimi — wybrzuszony kadłub zapakowany nieumarłymi.
Spacerował zimnymi, ciemnymi korytarzami, spoglądając na umieszczone po bokach moduły ze śpiącymi. Wyglądały jak szuflady w segregatorze, każdy stanowił wezgłowie czegoś w rodzaju trumny.
Na każdym żarzyła się słaba czerwona lampka, więc gdy stał w jednym z łagodnie skręcających w spiralę korytarzy z wyłączonymi światłami swego skafandra, widział, jak te małe stabilne iskierki tworzą zakrzywioną kratę, owiniętą na ciemność. Wyglądało to jak nieskończony korytarz gwiazd — czerwonych olbrzymów, skonstruowany przez bóstwo ogarnięte obsesją porządku.
Poruszał się stopniowo w górę po spirali, oddalał od jednostki mieszkalnej, którą zawsze uważał za głowę statku, szedł przez cichy, ciemny kadłub. Zazwyczaj wybierał najbardziej zewnętrzny korytarz, by docenić rozmiary okrętu. W miarę wchodzenia siła fałszywej grawitacji statku malała, aż spacer zmieniał się w ślizgające susy, podczas których łatwiej było uderzyć w sufit, niż posunąć się w przód. Gdy marsz stawał się mało skuteczny, sięgał do uchwytów znajdujących się na trumiennych szufladach. Podciągał się stopniowo do środkowej części okrętu, gdzie jedna ściana takich szuflad zmieniała się gdzieniegdzie w podłogę, a druga w sufit. Stojąc pod odchodzącym po promieniu korytarzem, dawał susa w górę, leciał ku czemuś, co było teraz sufitem — korytarz tworzył w nim komin. Łapał rączkę szuflady i używając kolejnych uchwytów jako szczebli, piął się ku środkowi statku.
Tam znajdował się szyb windy, prowadzącej od jednostki mieszkalnej do jednostki silnikowej. W samym centrum całego statku wzywał windę, jeśli już tam jej nie zostawił podczas ostatnich odwiedzin.
Unosił się potem we wnętrzu krępego, żółto oświetlonego cylindra.
Wyjmował pióro lub małą latarkę i umieszczał je w centrum kabiny windy, następnie dryfował, obserwując pióro lub latarkę, by się przekonać, czy ustawił te przedmioty dokładnie w środku masy powoli obracającego się statku i czy pozostaną tam, gdzie je umieścił. Doszedł w tym do wielkiej wprawy i godzinami mógł siedzieć przy światłach windy i skafandra czasami włączonych (jeśli to było pióro) lub wyłączonych (jeśli to była latarka), obserwując tę lewitację, sprawdzając, czy jego zręczność okaże się większa od cierpliwości, innymi słowy, czekając — jak sam się w duchu do tego przyznawał — aż jedna jego obsesja zwycięży drugą.
Jeśli pióro lub latarka poruszyły się i w końcu dotknęły podłogi, ścian lub sufitu windy, lub też wypłynęły otwartymi drzwiami, wtedy musiał podlecieć, zejść, a następnie wciągnąć się i iść z powrotem drogą, którą poprzednio przebył. Jeśli przedmioty te pozostawały bez ruchu, wolno mu było wrócić windą do jednostki mieszkalnej.
— Posłuchaj, Darac — rzekł Erens, zapalając fajkę. — Co cię skłoniło do podjęcia tej przejażdżki w jedną stronę?
— Nie chcę o tym rozmawiać.
Włączył wentylację, by usunąć narkotyczne dymy Erensa. Znajdowali się w karuzeli widokowej, jedynym miejscu na statku, skąd można było bezpośrednio zobaczyć gwiazdy. Przychodził tu od czasu do czasu, otwierał okiennice i obserwował, jak nad głową wolno obracają się gwiazdy. Czasami próbował czytać poezję.
Również Erens często samotnie odwiedzał karuzelę, ale Ky już tego nie robił. Erens uważał, że Ky ogarnia nostalgia na widok milczącej nicości na zewnątrz i samotnych cętek, które były innymi słońcami.
— Czemuż to? — spytał Erens.
Potrząsnął głową i znowu usiadł na kanapie, patrząc w ciemność.
— To nie twój interes.
— Ja ci powiem, dlaczego wyruszyłem, jeśli ty mi opowiesz, dlaczego to zrobiłeś. — Erens uśmiechnął się szeroko, sprawiając, że jego słowa brzmiały dziecinnie, konspiracyjnie.
— Spadaj, Erens.
— Moja historia jest interesująca. Byłbyś zafascynowany.
— Na pewno — westchnął.
— Ale nie opowiem ci jej, jeśli ty nie opowiesz mi pierwszy. Ogromnie dużo tracisz.
— Trudno, będę się musiał bez tego obejść — odpowiedział.
Ściemniał oświetlenie w karuzeli, aż najjaśniejszym obiektem stała się twarz Erensa, żarząca się czerwono odbitym światłem przy każdym pociągnięciu z fajki. Pokręcił głową, gdy Erens ofiarował mu narkotyk.
— Musisz się odprężyć, przyjacielu. — Erens klapnął na drugie siedzenie. — Strzel sobie, podziel się problemami.
— Jakimi problemami?
Zobaczył, że Erens potrząsa głową.
— Na statku wszyscy mają problemy, przyjacielu. Wszyscy od czegoś uciekają.
— Ach, więc mam przyjemność ze statkowym psychiatrą?
— Posłuchaj. Nikt nie wróci, prawda? Nikt stąd nigdy nie wróci do domu. Połowa naszych znajomych prawdopodobnie już zmarła, a ci, którzy jeszcze nie zmarli, umrą, zanim dotrzemy do celu. Więc jeśli mamy nigdy nie widzieć ludzi, których znaliśmy, i prawdopodobnie nigdy nie zobaczymy rodzinnych domów, musi istnieć coś cholernie ważnego i cholernie niedobrego, coś cholernie złego, co nas skłoniło do ruszenia tyłków i wyjazdu. Wszyscy musimy od czegoś uciekać. Od czegoś, co zrobiliśmy, lub od czegoś, co nam zrobiono.
— Może niektórzy po prostu lubią podróżować.
— Bzdura. Nikt aż tak bardzo nie lubi podróży.
— Jeśli tak twierdzisz. — Wzruszył ramionami.
— Dalej, Darac, dyskutuj, do cholery.
— Nie wierzę w sens dyskusji — oznajmił. Wyjrzał w ciemność, widział piętrzący się statek, wspaniały statek, otulony wielowarstwowymi poziomami pancerza i uzbrojenia, ciemny na tle przyćmionego światła, lecz nie martwy.
— Nie wierzysz? — powtórzył Erens ze szczerym zdziwieniem. — A niech to! Myślałem, że to ja jestem cynikiem.
— To nie cynizm — rzekł bezbarwnym głosem. — Myślę po prostu, że ludzie przeceniają dyskusje, ponieważ lubią słuchać swego głosu.
— Och, tak, dziękuję.
— Sądzę, że to pocieszające. — Obserwował gwiazdy poruszające się po łukach niczym absurdalnie powolne pociski widziane w nocy: wznoszenie, punkt szczytowy, opadanie… (I przypomniał sobie, że gwiazdy mogą także pewnego dnia wybuchnąć.) — Większość ludzi nie zamierza zmieniać swych opinii. Wiedzą w głębi duszy, że inni są dokładnie tacy sami. Dlatego ludzie są wściekli podczas ostrych dyskusji, gdyż sobie to uświadamiają, mieląc w kółko swoje usprawiedliwienia.
— „Usprawiedliwienia”? I twierdzisz, że to nie cynizm — parsknął Erens.
— Tak, usprawiedliwienia — powtórzył tonem, w którym Erens mógłby wyczuć ślady goryczy. — Poważnie podejrzewam, że ludzie po prostu wierzą w to, co uważają za słuszne instynktownie; usprawiedliwienia, uzasadnienia, argumenty, które są sporne, przychodzą później. Właśnie dlatego możesz ich zniszczyć, górować w kłótni, udowodnić, że druga osoba myliła się, a ona nadal wierzy w to, w co wierzyła przedtem. — Spojrzał na Erensa. — Zaatakowałeś niewłaściwy obiekt.
— Więc co pan proponuje robić, profesorze, jeśli mamy nie dogadzać sobie jałowymi… dyskusjami?
— Zgodzić się na niezgodę — wyjaśnił. — Lub walczyć.
— Walczyć?
Wzruszył ramionami.
— Cóż innego pozostaje?
— Negocjować?
— Negocjacje to sposób dochodzenia do rozwiązań, a ja właśnie mówię o pewnego typu rozwiązaniach.
— Które sprowadzają się, w gruncie rzeczy, do niezgadzania się lub walki?
— Jeśli już do tego dojdzie.
Erens milczał chwilę. Pociągnął z fajki, aż przygasł jej czerwony żar.
— Czy masz w ogóle jakieś przygotowanie wojskowe? — zapytał Erens.
— Myślę, że wojna wszystkich nas przygotowała wojskowo, prawda? — odpowiedział Erensowi po chwili milczenia.
Erens się zadumał. Obydwaj obserwowali wolno płynące morze gwiazd.
Dwukrotnie w głębiach śpiącego statku omal nie zabił jakiegoś człowieka. Raz był nim nie on sam, lecz ktoś inny.
Zatrzymał się w długim, spiralnym zewnętrznym korytarzu, mniej więcej w połowie drogi do środkowej części statku. Nogi niosły go lekko. Twarz poczerwieniała mu nieco od nabiegłej krwi przepływającej pod normalnym ciśnieniem w warunkach zmniejszonego ciążenia. Nie zamierzał spoglądać na zmagazynowanych ludzi — zawsze traktował ich w sposób wysoce abstrakcyjny — lecz nagle zapragnął zobaczyć śpiącego pełniej niż tylko jako czerwone światełko. Zatrzymał się przy jednej z trumiennych szuflad.
Poinstruowano go, jak się z nimi obchodzić, gdy zgłosił się na ochotnika do załogi, a także tuż po ożywieniu dość pobieżnie przegoniono go przez te procedury. Włączył światła skafandra, wyciągnął blok sterowania szuflady i krępym urękawicznionym palcem starannie wystukał kod, który według Erensa wyłączał system nadzorczy statku.
Zapaliło się niebieskie światełko. Czerwone nadal płonęło nieprzerwanie — gdyby migało, statek wiedziałby, że dzieje się coś niedobrego.
Odemknął szafkę, wysunął na zewnątrz całe urządzenie.
Spojrzał na nazwisko kobiety wydrukowane na kawałku plastiku.
Nic mu to nazwisko nie mówiło. Otworzył wewnętrzną pokrywę.
Zobaczył spokojną, śmiertelnie bladą twarz. Światła skafandra dawały refleksy na pomarszczonym plastikowym zawoju, który okrywał kobietę, jakby była sklepowym pakunkiem. Z nosa i ust wychodziły rurki i prowadziły gdzieś pod nią. Nad jej zawiązanymi wysoko włosami migotał mały ekran. Jak na kogoś prawie zupełnie martwego, wydawała się w dobrej formie. Ręce skrzyżowała na piersiach papierowej tuniki. Jak doradził mu Erens, obejrzał jej paznokcie. Dość długie, lecz widywał ludzi, którzy wyhodowali dłuższe.
Znowu spojrzał na blok sterowania, wprowadził inny kod. Światła zamrugały na całej płycie sterowniczej; prawie wszystko zaczęło migać, poza czerwonym światełkiem. Otworzył maleńkie czerwono-zielone drzwiczki wmontowane w jednostkę przy głowie. Wyjął stamtąd małą kulę — wyglądała jak siateczka zielonych drucików spowijających lodowoniebieski sześcian. We wgłębieniu obok odsłoniła się pokrywka wyłącznika. Odepchnął pokrywkę do tyłu, położył palec na wyłączniku.
Trzymał w ręce nagrane wzory mózgowe kobiety, zarchiwizowane w niebieskim sześcianiku. Łatwo można go było zgnieść. Drugą ręką, leżącą na małym wyłączniku, mógł odłączyć jej życie.
Zastanawiał się, czy to zrobi, i zwlekał chwilę, jakby oczekując, że jakaś część jego umysłu przejmie nad nim sterowanie. Kilka razy już sądził, że rodzi się w nim impuls, by przerzucić wyłącznik, i w chwilę później mógłby to zrobić, ale za każdym razem tłumił ten popęd. Nie przesuwał palca, patrzył na sześcianik wewnątrz ochronnej klatki. Zastanawiał się: jakie to zadziwiające i jak smutne jednocześnie, że całość ludzkiego umysłu można pomieścić w czymś tak małym. Potem uświadomił sobie, że przecież ludzki mózg jest niewiele większy od niebieskiej sześciennej bryły, a jego budowa korzysta z materiałów i technik o wiele starszych, więc było to równie zadziwiające, choć jednak smutne.
Zamknął ponownie kobietę w jej zimnym śnie i wznowił powolny spacer do środka statku.
— Nie znam żadnych historii.
— Wszyscy znają jakieś historie — stwierdził Ky.
— Ja nie. Przynajmniej nie są to należyte historie.
— Co to znaczy „należyta” historia? — spytał szyderczo Ky.
Siedzieli w kokpicie wśród śmieci.
— Ciekawa. Taka, której ludzie chcą słuchać. — Wzruszył ramionami.
— Ludzie chcą słuchać różnych rzeczy. To, co jedna osoba nazwie należytą historią, może nie zadowolić kogoś innego — argumentował Ky.
— Kieruję się więc własnymi pojęciami o tym, co to jest należyta historia, i nie znam żadnej. Przynajmniej żadnej historii, którą chciałbym opowiedzieć. — Uśmiechnął się zimno do Ky.
— A, to co innego — skinął głową Ky.
— W rzeczy samej.
— W takim razie powiedz mi, w co wierzysz — zaproponował Ky, pochylając się ku niemu.
— Czemuż miałbym to mówić?
— Czemu nie? Powiedz, ponieważ cię proszę.
— Nie.
— Nie bądź taki sztywny. W promieniu miliardów kilometrów jest tylko nas trzech, a statek to nudziarz. I co tu gadać.
— Nic.
— Właśnie. Nic i z nikim. — Ky miał zadowoloną minę.
— Nie, odpowiadałem ci na pytanie, w co wierzę. W nic.
— W ogóle?
Potaknął. Ky siadł na krześle głębiej, kiwając głową.
— Musiał cię mocno zranić.
— Kto taki?
— Ten, kto pozbawił cię tego, w co wierzyłeś.
— Nikt mnie nigdy niczego nie pozbawiał. — Pokręcił wolno głową. Ky milczał przez chwilę, więc westchnął i dodał: — A ty w co wierzysz?
Ky spojrzał na ciemny ekran, zajmujący prawie całą ścianę kajuty.
— W coś innego niż nic.
— Wszystko, co ma nazwę, jest czym innym niż „nic” — zauważył.
— Wierzę w to, co nas otacza — rzekł Ky. Ramiona skrzyżował, głębiej usiadł w fotelu. — Wierzę w to, co można zobaczyć z karuzeli, w to, co widzielibyśmy, gdybyśmy włączyli ten ekran, choć to, co byśmy zobaczyli, nie byłoby jedynym rodzajem rzeczy, w które wierzę, że wierzę.
— Powiedz to zwięźle, Ky.
— Pustka — odparł Ky z nerwowym śmiechem. — Wierzę w pustkę.
— To coś bardzo bliskiego pojęciu „nic” — zaśmiał się.
— Nie tak bardzo — odparł Ky.
— Większość jednak uznałaby te pojęcia za równoważne.
— Pozwól, że opowiem ci pewną historię.
— Musisz?
— Tak jak ty musisz słuchać.
— No, dobrze. Dla zabicia czasu.
— Oto historia — zaczął Ky. — Nawiasem mówiąc, historia prawdziwa, ale nie ma to znaczenia. Jest takie miejsce, gdzie istnienie lub nieistnienie dusz traktują bardzo poważnie. Wielu ludzi, całe seminaria duchowne, kolegia, uniwersytety, wielkie miasta, a nawet państwa poświęcają prawie cały swój czas rozmyślaniom i dyskusji nad tym problemem oraz nad pokrewnymi zagadnieniami.
Około tysiąca lat temu mądry król filozof, którego uważano za najmądrzejszego człowieka na świecie, ogłosił, że ludzie spędzają zbyt wiele czasu na dyskusjach i gdyby wreszcie uzgodniono stanowiska, mogliby wykorzystać swoją energię do spraw bardziej praktycznych, co wszystkim przyniosłoby korzyść. Sam więc postanowił natychmiast rozstrzygnąć spory na zawsze.
Zawezwał największych mędrców, by zagadnienie to przedyskutowali.
Zebranie wszystkich pragnących wziąć udział w imprezie trwało wiele lat, a powstałe w wyniku debaty, artykuły, traktaty, intrygi, a nawet walki i morderstwa trwały jeszcze dłużej.
Król filozof udał się w góry; spędził ten czas w samotności i czyścił swój umysł, by po powrocie, gdy cała dyskusja się zakończy, móc ogłosić ostateczną decyzję.
Po wielu latach posłano po króla, a kiedy ten doszedł do wniosku, że jest gotów, wysłuchał wszystkich, którzy sądzili, że mają coś do powiedzenia na temat istnienia dusz. Kiedy wygłosili swoje kwestie, król oddalił się na medytacje.
Po roku ogłosił, że podjął decyzję. Oświadczył, że odpowiedź nie jest tak prosta, jak wszyscy myśleli, i że opublikuje kilkutomową książkę, by uzasadnić swe stanowisko.
Założył dwa wydawnictwa, każde z nich wydało opasły tom. W jednym powtarzały się na przemian zdania: „Dusze istnieją. Dusze nie istnieją”, wiersz po wierszu, strona po stronie, rozdział po rozdziale, księga po księdze. Drugi zawierał zdania: „Dusze nie istnieją. Dusze istnieją”, w ten sam sposób. Muszę dodać, że w języku tego królestwa oba zdania miały tę samą liczbę słów, nawet tę samą liczbę liter. Poza tytułem tylko te stwierdzenia znajdowały się na kartach każdego tysiącstronicowego tomu.
Król postarał się, by książki zaczęto i skończono drukować jednocześnie, i by w tym samym czasie opublikowano dokładnie taką samą liczbę egzemplarzy. Żadne z wydawnictw nie było ani lepsze, ani ważniejsze od drugiego.
Ludzie przeczesywali tomy, szukając aluzji; szukali pojedynczej repetycji, zagrzebanej głęboko w tomach, sprawdzali, czy zdanie lub choćby litera nie zostały opuszczone czy zmienione, lecz nie znaleźli nic. Zwrócili się do samego króla, on jednak złożył śluby milczenia.
Nadal kiwał lub kręcił głową, odpowiadając na pytania dotyczące zarządzania królestwem, ale na temat obu tomów i problemu dusz nie dawał żadnego znaku, nic też nie napisał.
Rozpoczęły się zaciekłe dyskusje, wydano wiele książek. Powstały nowe kulty.
A potem, dwa lata po edycji obu tomów, pojawiły się dwa dalsze, i tym razem wydawnictwo, które opublikowało tom zaczynający się od słów „Dusze nie istnieją”, wydało księgę zaczynającą się od „Dusze istnieją”. Drugie wydawnictwo poszło za jego przykładem — ich tom zaczynał się teraz od „Dusze nie istnieją”. I w przyszłości postępowano według tego schematu.
Król dożył bardzo późnego wieku i zobaczył wydane kilkadziesiąt tomów. Gdy leżał na łożu śmierci, nadworny filozof umieścił egzemplarze książki po obu jego stronach, mając nadzieję, że wraz z ostatnim oddechem głowa króla opadnie na tę czy inną stronę, wskazując w ten sposób pierwsze zdanie właściwego tomu, konkluzję, do której monarcha naprawdę doszedł… ale król umarł, trzymając głowę sztywno na poduszce, a oczy pod powiekami patrzyły na wprost.
Zdarzyło się to tysiąc lat temu — ciągnął Ky. — Książki są nadal wydawane; stały się podstawą całego przemysłu, całą filozofią, źródłem nie kończących się kłótni i…
— Czy ta opowieść w ogóle się kończy? — zapytał, unosząc do góry dłoń.
— Nie. — Ky uśmiechnął się zadowolony z siebie. — Nie kończy się. I o to właśnie chodzi.
Potrząsnął głową, wstał i wyszedł z kokpitu.
— Ale nawet z historii bez zakończenia — krzyknął Ky za nim — można wysnuć jakiś…
Jednak on już zamknął drzwi windy na zewnątrz w korytarzu; Ky wychylił się w fotelu i patrzył, jak wskaźnik położenia windy przesuwa się ku środkowi statku.
— …wniosek — rzekł cicho Ky.
Już prawie pół roku przebywał na statku ożywiony, kiedy omal nie zabił się sam.
Był w kabinie windy i obserwował wolno wirującą w środku latarkę. Lampkę zostawił włączoną, natomiast wyłączył wszystkie pozostałe światła. Obserwował, jak mała świetlna plama sunie powoli po okrągłej ścianie windy ślamazarniej od godzinowej wskazówki zegara.
Wspomniał reflektory szperające „Staberinde” i zastanawiał się, jak bardzo się od niego oddalili. Tak daleko, że nawet samo słońce musi być słabsze niż reflektor oglądany z kosmosu.
Nie wiedział, jaki wewnętrzny głos nakazał mu zdjęcie hełmu ot tak sobie, niemniej jednak zaczął to robić.
Zatrzymał się. Otwieranie skafandra w próżni było procedurą dość złożoną. Znał wszystkie etapy, zajmowały trochę czasu. Spojrzał na białą plamę światła, którą latarka rzucała na ścianę windy w pobliżu jego głowy. Plama stopniowo przybliżała się w miarę obrotu latarki. Zaczął przygotowywać skafander do odpięcia hełmu; jeśli świetlna plamka trafi go w oko — nie, w twarz, w dowolną część głowy — hełm nie zostanie przez niego rozhermetyzowany, jak gdyby nic się nie stało. Jeśli natomiast nie trafiłaby go w twarz na czas, hełm zostanie zdjęty, a to oznacza śmierć.
Zatopił się w luksusie wspomnień, jego dłonie powoli rozpoczęły sekwencję, która — jeśli będzie kontynuowana — zakończy się zerwaniem hełmu z ramion przez ciśnienie powietrza.
„Staberinde”, wielki metalowy statek uwięzły w kamieniu (i kamienny statek, budowla, uwięzła w wodzie), dwie siostry — Darckense, Livueta (uświadomił sobie w tym momencie, że posłużył się ich imionami lub słowami zbliżonymi do ich imion, tworząc to, pod którym skrywał się obecnie). Także Zakalwe i Elethiomel. Elethiomel Groźny, Elethiomel Krzesłorób…
Skafander zabuczał na niego, ostrzegał, że dzieje się coś bardzo niebezpiecznego. Świetlna plamka znajdowała się kilka centymetrów od hełmu.
Zakalwe. Pytał siebie, co znaczyło dla niego to imię. Co znaczyło dla innych? Spytaj wszystkich w domu: co to imię znaczy dla ciebie?
Wojnę, czasy zaraz po niej; wielką rodzinę, jeśli miałeś dostatecznie długą pamięć; pewną tragedię. Jeśli znałeś tę historię.
Znowu zobaczył krzesło. Małe i białe. Zamknął oczy. W ustach miał gorzki posmak.
Otworzył oczy. Zostały trzy ostatnie klamry, jeden szybki obrót… spojrzał na świetlną plamkę. Była teraz niewidzialna, tak bliska hełmu, tak bliska głowy. Z centrum kabiny windy latarka patrzyła prawie prosto na niego, jej soczewki świeciły jaskrawo. Odpiął jeden z trzech ostatnich zacisków hełmu. Rozległ się cichy syk, ledwie zauważalny.
Trup, pomyślał, wspominając bladą twarz dziewczyny. Odpiął następny zacisk. Syk się wzmocnił.
Z boku hełmu pojawiła się jasność, tam gdzie błyszczałoby światło.
Metalowy statek, kamienny statek i niekonwencjonalne krzesło.
Czuł, jak do oczu podchodzą mu łzy, i jedną ręką — tą, którą nie odpinał zacisku przy hełmie — sięgnął do piersi, gdzie pod wielu syntetycznymi warstwami skafandra, pod wyściełającą go tkaniną znajdowała się mała wypukła blizna, dokładnie nad sercem; blizna dwudziestoletnia lub siedemdziesięcioletnia, zależnie od tego, jak mierzyło się czas.
Dokładnie w chwili gdy została odpięta ostatnia klamra, a świetlna plamka zaczęła opuszczać wewnętrzną krawędź skafandra, latarka zamigotała i zgasła.
Wytężał wzrok. Panowała niemal całkowita ciemność. Spoza kabiny windy dochodziła wątła poświata, słabiutkie czerwone żarzenie modułów z prawie nieżywymi ludźmi i spokojne wyposażenie nadzorujące.
Zgasła. Latarka zgasła; popsuła się lub wyczerpały się baterie, nie miało to znaczenia. Zgasła. Nie zaświeciła mu w twarz. Usłyszał ponownie niskie buczenie skafandra, zagłuszające syk powietrza.
Spojrzał w dół na dłoń spoczywającą na piersi.
Podniósł znowu wzrok ku miejscu, gdzie musiała znajdować się latarka, niewidoczna teraz w środku kabiny, w środku statku, w środku jego podróży.
Jak mógłbym teraz umrzeć? — pomyślał.
Po roku powrócił do chłodnego snu. Erens i Ky, których na zawsze dzieliły seksualne preferencje, choć z drugiej strony wyglądali na dobrze dobraną parę, nadal kłócili się, gdy ich opuszczał.
Trafił na następną niskotechnologiczną wojnę, nauczył się latać (ponieważ teraz wiedział, że samolot zawsze wygra z okrętem wojennym) i szybował w mroźnych powietrznych wirach nad rozległymi białymi wyspami, które w rzeczywistości były zderzającymi się płytowymi górami lodowymi.
Trzynaście
Szaty wyglądały jak zrzucona przed chwilą skóra jakiejś egzotycznej jaszczurki. Miał zamiar je włożyć, ale zmienił zdanie. Włoży ubranie, w którym tutaj przybył.
Stał w łazience wśród oparów i woni. Znowu zatrzymał brzytwę, a potem przesunął ją do głowy, powoli i staranie, jakby w zwolnionym tempie przeczesywał włosy grzebieniem. Ostrze zgarniało pianę na skórze, łapiąc kilka ostatnich włosków. Przeciągnął brzytwę przy uszach, po czym wziął ręcznik, wytarł błyszczącą skórę czaszki i oglądał w lustrze niemowlęco gładki krajobraz. Długie ciemne włosy leżały rozrzucone na podłodze, jak pióra wydarte podczas ptasiej walki.
Wyjrzał na majdan, gdzie żarzyło się kilka słabych ognisk. Nad górami niebo właśnie zaczynało jaśnieć.
Przez okno widział urwiste kondygnacje muru cytadeli i strzeliste wieże. W zaostrzającym kontury przedmiotów świetle cytadela wydawała mu się — choć starał się powściągnąć tanie sentymenty — dostojna, nawet wzruszająca, kiedy już wiedział, że jest skazana na zagładę.
Odwrócił się od okna. W dziwny sposób czuł powietrze owiewające wygoloną czaszkę. Brakowało mu łaskotania włosów na karku. Usiadł na łóżku, wciągnął i zapiął buty, a potem sięgnął do nocnego stolika po telefon.
Przypomniał sobie, jak zeszłej nocy, po wyjeździe Smy i Skaffen-Amtiskawa, skontaktował się z portem kosmicznym. Czuł się wtedy źle, jakby był daleki i wyłączony, i teraz wcale nie miał pewności, czy naprawdę rozmawiał z tamtejszymi technikami. Chyba jednak rozmawiał. Polecił, by przygotowali stary statek kosmiczny do uderzenia dekapitującego na dziś rano. Może jednak tam nie dzwonił. Tak albo owak. Może to wszystko mu się śniło.
Z centralki telefonicznej zapytano go, z kim połączyć. Poprosił o port kosmiczny.
Porozmawiał z technikami. Pojazd przygotowano, mówił naczelny inżynier lotów z podnieceniem, zaopatrzono w paliwo, współrzędne lotu wprowadzono. Na hasło wystrzelą statek w ciągu kilku minut.
Kiwał głową, słuchając raportu. Naczelny inżynier lotów przerwał — pytanie nie padło, zawisło jednak w powietrzu.
Popatrzył na niebo, które stąd, z wnętrza pokoju, nadal wydawało się ciemne.
— Proszę pana? — odezwał się inżynier. — Panie Zakalwe? Jakie są rozkazy, proszę pana?
Zobaczył mały niebieski sześcian, klawisz. Usłyszał szum uchodzącego powietrza. I akurat w tym momencie przeszło go drżenie. Pomyślał, że to jego własne ciało reaguje mimowolnie, ale się mylił. Zadygotała cytadela, ściany pokoju, łóżko, na którym siedział. Zabrzęczało szkło. Odgłos wybuchu huknął w powietrzu za grubymi oknami, niski i niepokojący.
— Proszę pana, czy pan mnie słyszy? — dopytywał się inżynier.
Prawdopodobnie przejmą statek kosmiczny; sama Kultura — prawdopodobnie „Ksenofob” — wykorzysta przy tym swoje efektory… uderzenie dekapitujące jest skazane na niepowodzenie…
— Co mamy robić, proszę pana?
Ale w każdym wypadku istniała możliwość…
— Halo? Halo, proszę pana?
Następna eksplozja wstrząsnęła cytadelą. Spojrzał na trzymaną w ręku słuchawkę.
— Proszę pana, czy mamy kontynuować? — usłyszał albo też wspomniał słowa wypowiadane bardzo dawno i bardzo daleko… I odpowiedział wtedy „tak”, i wziął straszne brzemię wspomnień i wszystkie imiona, które mogły go pogrzebać…
— Bądźcie w pogotowiu — poprosił cicho. — Nie musimy w tej chwili uderzać.
Odłożył słuchawkę i szybko opuścił pokój, tylnymi schodami, z dala od głównego wejścia do swoich apartamentów, gdzie już słyszał narastające zamieszanie.
Eksplozje wstrząsały cytadelą, wzbijając pył. W wielu miejscach waliła się skarpa. Zastanawiał się, jak wygląda położenie w sztabach regionalnych, jak przebiegnie kapitulacja i czy aresztowanie najwyższych kapłanów będzie tak bezkrwawe, jak przewidywała Sma. Uświadomił sobie jednak, że nawet teraz, gdy o tym myśli, tak naprawdę jest mu to już obojętne.
Opuścił cytadelę boczną bramą i wszedł na wielki majdan. Przed namiotami uchodźców nadal płonęły niewielkie ogniska. W dali, nad murem osłonowym, ku szaremu niebu wczesnego poranka unosiły się wielkie obłoki pyłu i dymu. Ze swego miejsca widział kilka wyrw w przyporze. Przebudzeni ludzie zaczęli wychodzić z namiotów. Z góry, od murów cytadeli dochodził grzechot ognia karabinowego.
Z wyszczerbionego nadszańca odezwało się cięższe działo. Podłożem wstrząsnął wielki wybuch, wyrywając ogromną dziurę w skale, która tworzyła cytadelę. Lawina kamieni zeszła z hukiem na majdan, grzebiąc kilkanaście namiotów. Zastanawiał się, jakiej amunicji używają czołgiści; podejrzewał, że nie posiadali takiej aż do dzisiejszego ranka.
Szedł dalej wśród namiotów, z których wychodzili zaspani ludzie.
Z bastionów nadal dobiegał rozproszony ogień. Po majdanie przetoczył się kłąb kurzu z olbrzymiej wyrwy w wypiętrzonych murach.
Strzały ze ścian osłonowych; wstrząsające gruntem detonacje, które zburzyły całą flankę. Kamienie wypryskiwały z muru jakby z ulgą, spadały i toczyły się w kłębach pyłu. Uwolnione, wracały wreszcie do ziemi.
Ogień z ławek strzeleckich osłabł. Kurz odpływał, niebo przejaśniało; przy namiotach przerażeni ludzie przywierali do siebie. Z wyszczerbionych machikułów, z majdanu, z namiotowego miasteczka dochodziły dalsze strzały.
Szedł, nikt go nie zatrzymywał. Zdawało się, że zauważa go niewielu ludzi. Dostrzegł spadające z muru ciało w mundurze. W dali zobaczył czołg i żołnierzy Armii Cesarskiej.
Między namiotami unikał zderzenia z biegnącymi we wszystkich kierunkach ludźmi; przekraczał tlące się ogniska. Z ogromnych wyrw w murze kurtynowym i w samej cytadeli leciał dym. Szarówka z wolna nabierała barw, gdy niebo rozpalało się błękitem i różem.
Ludzie mrowili się i przemykali wokół niego, biegli z niemowlętami w ramionach, wlekli dzieci. Wydawało mu się, że dostrzega znajome twarze, i kilka razy już miał się obrócić, by zagadać, wyciągnąć dłoń, zatrzymać mknący tłum. Chciał krzyczeć…
Usłyszał nagle w górze terkot samolotu. Maszyna przedarła się nad skarpą, zrzuciła na namioty długie pojemniki wybuchające płomieniem i czarnym dymem. Zobaczył płonących ludzi, słyszał wrzaski, czuł zapach palonych ciał.
Przerażeni ludzie wpadali na niego, potrącali, raz go przewrócili; podniósł się, otrzepywał wśród przepychanek, wrzasków i przekleństw.
Z nieba znów ostrzeliwano cytadelę i tylko on jeden szedł wyprostowany, inni padali na ziemię; obserwował fontanny pyłu i widział niekiedy, jak czyjeś ubranie nagle drga nerwowo i łopocze — to kula trafiła w cel.
Jaśniało, gdy napotkał pierwsze oddziały. Jeden z żołnierzy wystrzelił do niego, ale on dał nura za namiot i przetoczył się po ziemi. Podniósł się na nogi, obiegł namiot i omal nie wpadł na innego żołnierza, który za późno wykonał zamach karabinem. Broń jednak została mu wytrącona kopniakiem. Żołnierz wyjął nóż, przygotował się do pchnięcia, lecz przeciwnik przejął nóż i rzucił napastnika na ziemię. Potrząsnął głową — odrzucił nóż i spoglądając na powalonego przerażonego żołnierza, wzruszył ramionami i odszedł.
Nadal mijali go pędzący ludzie. Żołnierze krzyczeli. Zobaczył skierowany na siebie karabin, nie dostrzegł jednak miejsca, gdzie mógłby uskoczyć. Podniósł dłoń, by wyjaśnić, że to bez sensu, lecz i tak do niego wypalono.
Niezbyt dobry strzał z tej odległości, myślał, gdy odrzuciła go siła uderzenia.
Klatka piersiowa blisko ramienia, ale płuco nie naruszone, a prawdopodobnie nie uszkodzone nawet żebro, pomyślał. Zawładnęły nim szok i ból. Upadł.
Leżał nieruchomo w kurzu, obok martwego strażnika miejskiego.
Gdy obrócił się, zobaczył moduł Kultury — wyraźną sylwetkę wiszącą bezużytecznie nad jego zburzonym apartamentem w zrujnowanej cytadeli.
Obrócono go kopniakiem, łamiąc żebro. Próbował nie reagować na dźgnięcie bólu, lecz zerknął uszkodzonymi oczyma. Czekał na coup de grace, ale cios nie nadchodził.
Górująca nad nim ciemna na tle światła sylwetka oddaliła się.
Leżał jeszcze chwilę, potem wstał. Z początku szedł bez przeszkód, ale potem samoloty wróciły. Nie trafiła go kula, lecz coś się rozłupało, gdy przechodził obok namiotów, które — trafione pociskami — zatrzęsły się i rozerwały na strzępy. Zastanawiał się, czy przeszywający ból w udzie spowodowało dźgnięcie drewnianej drzazgi, odłamek kamienia czy też może kości jakiejś osoby z namiotu.
— Nie — mamrotał do siebie, kuśtykając ku największej wyrwie w ścianie. — Nie, to nie jest zabawne. Tylko nie kość. Nic w tym zabawnego.
Siła wybuchu zbiła go z nóg, wtłoczyła do namiotu, a potem znowu na zewnątrz. Wstał, w głowie mu szumiało. Spojrzał w górę po cytadeli — pinakle błyszczały w pierwszych promieniach słońca. Nie dostrzegł modułu. Wziął połamany maszt namiotu i zastosował jak laskę; noga mu dokuczała.
Osaczyły go pył, ryki silników, samolotów i ludzkie głosy; dokuczały swąd spalenizny, zapachy kamiennego pyłu i duszące spaliny. Rany przemawiały do niego językiem bólu, a on musiał ich słuchać, lecz w zasadzie nie zwracał na nie uwagi. Był wstrząśnięty, poobijany i całkowicie pozbawiony sił. Potknął się, upadł na kolana, myślał, że trafiły go dalsze kule.
Przy wyłomie wreszcie się przewrócił i uznał, że może tam po prostu przez chwilę poleżeć. Światło złagodniało; był zmęczony. Pyły płynęły bladymi całunami. Spojrzał w bladoniebieskie niebo i uznał, że jest piękne nawet widziane poprzez ten kurz; słuchał czołgów nacierających zboczem i trzaskania miażdżonych kamieni. Pomyślał, że, jak wszędzie, czołgi bardziej piszczą, niż ryczą.
— Panowie — szeptał do intensywnie niebieskiego nieba — pamiętam teraz coś, co czcigodna Sma powiedziała raz na temat bohaterstwa. Brzmiało to mniej więcej tak: „Zakalwe, we wszystkich ludzkich społeczeństwach, które kiedykolwiek odwiedzaliśmy, w każdej epoce i w każdym państwie, nigdy nie brak młodych samców gotowych zabijać i umierać w obronie bezpieczeństwa, wygody i przesądów starszych współziomków, a to, co nazywacie bohaterstwem, jest jedynie przejawem następującego prostego faktu: idiotów nigdy nie brakuje”. — Westchnął. — Cóż, bez wątpienia nie powiedziała „w każdej epoce i w każdym państwie”, ponieważ Kultura wręcz uwielbia doszukiwać się we wszystkim wyjątków, ale… na tym polegało sedno… myślę…
Poturlał się, by nie widzieć niebieskiego aż do bólu nieba, i patrzył teraz na rozmazany pył.
W końcu, niechętnie, przewrócił się na drugi bok, potem dźwignął do półsiadu, potem na kolana, wreszcie ścisnął prowizoryczną kulę z namiotowego masztu i z całej siły oparł się na niej, wstał na nogi, ignorując dotkliwy ból i cierpienia, po czym zatoczył się ku zrujnowanym murom, podciągnął się i wdrapał na ich szczyt, gdzie na pewnym odcinku ganki biegły gładko jak szeroka szosa do nieba i gdzie leżały ociekające krwią ciała żołnierzy, a blanki były pokaleczone kulami i szare od pyłu.
Zatoczył się, jakby chciał czym prędzej dołączyć do pobojowiska.
Przebiegł wzrokiem niebo w poszukiwaniu modułu.
Nie od razu znaleźli znak Z, który ułożył z ciał na szczycie murów, lecz w tamtym alfabecie była to skomplikowana litera, a on wciąż się mylił przy jej konstrukcji.
I
Na „Staberinde” nie paliły się żadne światła. Obramowany szarym, fałszywym świtem okręt przycupnął nieruchomo, a jego niewyraźna sylwetka w kształcie stożka sugerowała jedynie, że są tam jeszcze spiralne linie pokładów oraz baterie dział. Bagienne mgły zasłaniające ziggurat okrętu wywoływały u patrzącego złudzenie, że jego ciemny kształt unosi się w powietrzu niczym groźna ciemna chmura, nie mająca żadnego połączenia z ziemią.
Oglądał to zmęczonymi oczyma, stał na zmęczonych nogach. Z tak niewielkiej odległości od miasta i statku, mając mury bunkra tuż pod nosem, czuł zapachy morza zmieszane z gorzko-kwaśną wonią wapna.
Spróbował przypomnieć sobie ogród i zapach kwiatów; robił to czasami, gdy walka stawała się jałowa, okrutna i traciła jakikolwiek sens.
Tym razem jednak nie mógł wyczarować tych ledwo pamiętanych, uwodzicielskich aromatów ani przywołać miłych obrazów związanych z ogrodem. (Natomiast widział znowu opalone ręce na bladych biodrach siostry, śmiesznie małe krzesełko, które wybrali do swej rozpusty… i wspomniał, jak ostatni raz widział ogród i ostatni raz z oddziałem czołgów był w posiadłości. Oglądał wtedy chaos i ruinę, którą Elethiomel sprowadził na to miejsce, gdzie przecież razem się wychowali: wielki dom wypatroszony, kamienna łódź rozbita, lasy spalone… Przypomniał sobie, jak po raz ostatni spojrzał na nienawistny letni domek, tam gdzie ich znalazł, gdy prowadził własną akcję odwetową przeciwko tyranii pamięci; przypomniał sobie rozkołysany czołg, polanę pobielałą w jaskrawym świetle flary, rozdzierający dźwięk, który nie był dźwiękiem, i mały domek… nadal tam był; kula przebiła drewnianą chatkę na wylot, eksplodowała w lasach, a on miał ochotę łkać, wrzeszczeć, zburzyć ten domek własnymi rękoma… ale wtedy uświadomił sobie, że obok niego stoi podwładny, więc tylko usiłował się roześmiać i kazał kanonierowi celować w ganek. Zobaczył, jak chata wznosi się i pęka w powietrzu. Gruz opadł wokół czołgu, posypały się grudy ziemi, kawałki drewna i wyrwane kępy strzechy).
Na zewnątrz bunkra panowała noc ciepła i ciężka. Nawisłe chmury uwięziły i przygniotły do gruntu dzienną spiekotę, która przylgnęła do ziemi jak mokra od potu koszula. Wiatr właśnie się zmieniał, gdyż w powietrzu wyczuwało się zapachy siana i trawy; musiały wraz z podmuchem przebyć setki kilometrów z wielkich prerii w głębi lądu, woń roślin była bowiem już nieco zatęchła. Zamknął oczy i oparł czoło o szorstki betonowy mur bunkra, poniżej okienka, przez które przed chwilą wyglądał. Rozłożył lekko palce na ziarnistej ścianie, czuł na dłoni nacisk ciepłej, twardej powierzchni.
Czasami pragnął, by to wszystko się skończyło, nieważne w jaki sposób. Aby się tylko urwało — prosta i kusząca perspektywa, warta prawie każdej ceny. Te natrętne myśli wracały, kiedy przypominała mu się Darckense, złapana na statku, więziona przez Elethiomela. Wiedział, że przestała kochać kuzyna; tamten przelotny i dziecinny kaprys miał być zemstą na rodzinie za jakieś wyimaginowane poniżenie, za to, że jakoby Livuetę obdarzono kiedyś większymi względami. Uczucie mogło się wówczas zdawać miłością, lecz podejrzewał, że nawet ona sama w to nie wierzyła. Jak sądził, Darckense była w gruncie rzeczy mimowolnym zakładnikiem: wielu ludzi złapano, gdy Elethiomel niespodziewanie zaatakował miasto i zablokował połowę ludności, Darckense zaś miała pecha, że Elethiomel wysłał agentów i mimo chaosu odkryto ją na lotnisku, gdy próbowała się wydostać.
Dla niej więc musiał kontynuować walkę, nawet jeśli zbladła jego nienawiść do Elethiomela, nienawiść, która przez te wszystkie lata pobudzała go do walki. Teraz jednak uczucie to przygasło, rozładowało podczas długotrwałej wojny.
Jak Elethiomel mógł coś takiego zrobić? Nawet jeśli już jej nie kochał (a ten potwór utrzymywał, że jego prawdziwym obiektem pożądań jest Livueta), jak mógł ją wykorzystywać niczym pocisk zmagazynowany w przepastnych ładowniach okrętu?
A jak on sam miał na to zareagować? Wykorzystać Livuetę przeciw Elethiomelowi? Dać dowód takiego samego przebiegłego okrucieństwa?
Livueta i tak za wszystko winiła jego, a nie Elethiomela. Co miał zrobić? Poddać się? Przehandlować siostrę za siostrę? Przedsięwziąć jakąś szaleńczą, z góry skazaną na niepowodzenie próbę odzyskania dziewczyny? Po prostu zaatakować?
Usiłował przekonywać, że tylko długie oblężenie gwarantuje sukces, ale tak wiele o tym dyskutował, że już sam się zastanawiał, czy naprawdę ma rację.
— Panie generale?
Obrócił się i zobaczył niewyraźne sylwetki dowódców.
— Co się stało? — warknął.
— Panie generale — to mówił Swaels — panie generale, może powinniśmy się już wycofać do sztabu. Od wschodu chmury się przecierają, wkrótce nastąpi świt… nie można ugrzęznąć na linii ognia.
— Wiem o tym — odpowiedział.
Wyjrzał na ciemną sylwetę „Staberinde” i drgnął nieznacznie, jak gdyby oczekiwał, że właśnie teraz wielkie działa statku bluzną płomieniem, prosto na niego. Opuścił metalowe żaluzje na betonową szparę.
Przez sekundę w bunkrze panowała ciemność, potem jednak ktoś włączył ostre żółte światła i wszyscy zaczęli mrugać.
Opuścili bunkier. W mroku oczekiwał ich długi opancerzony samochód sztabowy. Rozmaici adiutanci i młodsi oficerowie poderwali się do postawy zasadniczej, zasalutowali i otworzyli drzwiczki. Wsiadł na tylne, pokryte futrem siedzenie i patrzył, jak trzej inni dowódcy sadowią się naprzeciw niego. Opancerzone drzwi zatrzasnęły się ze szczęknięciem. Samochód zawarczał i ruszył. Podskakiwał na nierównym podłożu, jechał do lasu, oddalając się od ciemniejącego w nocy okrętu.
— Panie generale — rzekł Swaels, wymieniając spojrzenia z pozostałymi dwoma oficerami. — Omawialiśmy z innymi dowódcami…
— Chcecie mi powiedzieć, że powinniśmy atakować. Bombardować i ostrzeliwać „Staberinde”, zamienić go w płonący kadłub, a potem podjąć szturm poduszkowcami piechoty — oznajmił, przerywając Swaelsowi gestem dłoni. — Wiem, o czym dyskutowaliście; wydaje się wam… żeście podjęli jakieś decyzje… One mnie nie interesują.
— Panie generale, wszyscy zdajemy sobie sprawę, że uwięzienie pańskiej siostry na okręcie jest dla pana przyczyną wielkiego stresu, ale…
— To nie ma nic do rzeczy, Swaels. Obraża mnie pan samą sugestią, jakobym brał to pod uwagę, powstrzymując się od działań. Za moimi decyzjami przemawiają racjonalne militarne argumenty. Po pierwsze, wrogowi udało się stworzyć fortecę, która w tej chwili jest niemal nie do zdobycia. Musimy poczekać na zimowe powodzie, kiedy flota będzie mogła zająć kanał i ujście rzeki, wtedy wyrównają się szansę walki ze „Staberinde”. Wysyłanie samolotów lub podjęcie pojedynku artyleryjskiego teraz byłoby szczytem szaleństwa.
— Panie generale, choć bardzo nas boli fakt, że się z panem nie zgadzamy, niemniej jednak…
— Niech pan milczy, komandorze Swaels — rzekł lodowato. Tamten przełknął ślinę. — Mam wystarczająco dużo spraw na głowie bez zajmowania się bzdurami, które moi starsi oficerowie uważają za wojskową strategię. Nie mam też czasu zajmować się wymianą swoich starszych oficerów.
Przez chwilę rozlegał się tylko stłumiony warkot silnika samochodu. Dwaj dowódcy patrzyli w podłogę. Swaels był zaszokowany. Twarz mu błyszczała od potu. Znów przełknął. Odgłosy ciężko pracującej maszyny tylko podkreślały ciszę w tylnej kabinie. Samochód trząsł i podrzucał czterema mężczyznami, wreszcie dotarł do wyłożonej metalowymi płytami drogi i ruszył z rykiem; na chwilę generał został wgnieciony w oparcie, inni oficerowie zmuszeni byli nachylić się ku niemu.
— Panie generale, jestem gotów opu…
— Czy trzeba to jeszcze wałkować? — narzekał, mając nadzieję, że powstrzyma Swaelsa. — Nie możecie uwolnić mnie od najmniejszego choćby brzemienia? Proszę tylko, byście robili, co do was należy. Nie kłóćmy się, walczmy z wrogiem, nie między sobą.
— …opuścić pański sztab, jeśli pan sobie życzy — dokończył Swaels.
Teraz zdawało się, że hałas silnika zupełnie nie dociera do wnętrza kabiny pasażerskiej; zapanowała mroźna cisza, lecz nie w powietrzu, ogarnęła jakby całą czwórkę niczym przedwczesny oddech zimy, mającej nadejść dopiero za pół roku. Pragnął przymknąć oczy, lecz nie mógł okazać takiej słabości. Zawiesił wzrok na oficerze siedzącym naprzeciw.
— Panie generale, muszę panu powiedzieć, że nie zgadzam się z pańskim planem działania. Nie ja jeden. Proszę mi wierzyć, że zarówno ja, jak i inni dowódcy kochamy pana, tak jak kochamy nasz kraj: całym sercem. Ale nie możemy pozostać bierni, kiedy pan, próbując bronić błędnej decyzji, odrzuca wszystko, co pan symbolizuje i w co wszyscy wierzymy.
Swaels splótł dłonie w błagalnym geście. Nie ma wychowania dżentelmena, pomyślał generał sennie. Musiał zacząć zdanie od tego nieszczęsnego „ale”.
— Panie generale, niech pan mi wierzy, chciałbym się mylić. Zarówno ja, jak i inni dowódcy zrobiliśmy wszystko, by zaakceptować pańskie poglądy, ale nie zdołaliśmy. Jeśli choć trochę kocha pan swoich dowódców, błagamy o przemyślenie tej sprawy jeszcze raz. Niech mnie pan usunie, jeśli uważa to pan za konieczne. Niech mnie pan postawi przed sądem wojennym, zdegraduje, każe rozstrzelać, zabroni wspominać me imię, ale niech pan ponownie rozważy sprawę, póki jeszcze jest czas.
Samochód jechał drogą, pobrzękiwał, przechylał się, gdy omijał leje po bombach. Wszyscy siedzieli w milczeniu i… ale musimy wyglądać, pomyślał, gdy tak tu tkwimy, zamrożeni w słabym, żółtym świetle, jak sztywniejący nieboszczycy.
— Zatrzymać samochód — polecił, wciskając klawisz interkomu.
Usłyszał, jak silnik z łoskotem przechodzi przez niższe biegi i staje.
Otworzył drzwi.
— Wynoś się — rozkazał Swaelsowi, który siedział z zamkniętymi oczyma.
Swaels wyglądał teraz jak starzec uderzony pierwszym z wielu ciosów — skurczony, zapadnięty. Ciepły poryw wiatru mógł zamknąć drzwi, więc generał przytrzymywał je dłonią.
Swaels pochylił się do przodu i powoli wysiadł. Stał chwilę na poboczu ciemnej drogi. Stożek światła z wnętrza samochodu sztabowego przepłynął przez jego twarz, a potem zniknął.
Generał starannie zamknął drzwi.
— Jedź dalej — rozkazał kierowcy.
Pędzili, oddalając się od świtu i od „Staberinde”, zanim armaty statku mogłyby ich zniszczyć.
Wydawało im się, że zwyciężyli. Na wiosnę dostali więcej ludzi, więcej sprzętu, mieli cięższe armaty. Na morzu czyhał „Staberinde”, lecz nie był już potęgą — brakowało mu paliwa i nie mógł skutecznie atakować ich jednostek i konwojów, więc tracił przewagę. Potem jednak Elethiomel kazał przeholować wielki statek, przeciągnąć go przez okresowo czynne kanały, przez wciąż zmieniające się brzegi do pustego suchego doku, gdzie materiałami wybuchowymi wykuli dodatkową przestrzeń i wpakowali okręt do środka, zamknęli śluzy, wypompowali wodę i wpompowali beton; między metalem a betonem umieścili prawdopodobnie jakąś pochłaniającą drgania wykładzinę — bez niej statek rozleciałby się od wstrząsów własnych dział półmetrowego kalibru.
Tak przynajmniej sądzili doradcy generała. Podejrzewali również, że Elethiomel obłożył boki swej zaimprowizowanej fortecy śmieciami i odpadami.
Generał uważał, że to niemal zabawne.
„Staberinde” nie był niezwyciężony (choć obecnie był dosłownie niezatapialny); można by go zdobyć, lecz kosztem ogromnych ofiar.
I oczywiście, jednostki wokół statku i z miasta, mając czas na przezbrojenie, wyrwą się z okrążenia. Tę możliwość również brano pod uwagę, Elethiomel był w pełni do tego zdolny.
Lecz mimo medytacji, dyskusji i wielostronnych rozważań, generał nie znalazł odpowiedzi na podstawowe pytanie. Ludzie zrobią to, o co ich poprosi; dowódcy również, a jeśli nie, wymieni ich; politycy i kler dali mu wolną rękę i poprą go, cokolwiek zrobi. Tego był pewien; żaden dowódca nigdy nie miał pod tym względem pewniejszej sytuacji.
Ale co właściwie miał robić?
Kiedyś spodziewał się odziedziczyć doskonale wyćwiczoną pokojową armię, wspaniałą i budzącą respekt. Po pewnym czasie przekazałby ją jakiemuś innemu młodemu arystokracie na dworze w tym samym doskonałym stanie, co pozwoliłoby kontynuować tradycje honoru, posłuszeństwa i obowiązku. On tymczasem stał na czele armii we wściekłej wojnie przeciw wrogom, własnym rodakom, dowodzonym przez człowieka, którego kiedyś traktował jak przyjaciela, niemal brata.
Musiał więc wydawać rozkazy, a ludzie umierali. Czasami poświęcał setki, nawet tysiące osób, z całą świadomością wysyłając je na niemal pewną śmierć, tylko po to, by zabezpieczyć jakiś ważny cel lub chronić ważną pozycję. I zawsze cierpieli również cywile. Ci sami ludzie, za których jakoby obie strony walczyły, stanowili większość ofiar.
Od samego początku próbował to powstrzymać, negocjować, lecz obie strony chciały pokoju wyłącznie na własnych warunkach, a on nie miał prawdziwej władzy politycznej, musiał więc walczyć. Odnosił sukcesy, które go zdumiewały — innych również, łącznie prawdopodobnie z Elethiomelem — lecz obecnie, bliski zwycięstwa, nie wiedział po prostu, co robić.
Teraz zależało mu przede wszystkim na uratowaniu Darckense. Widział zbyt wiele martwych oczodołów, zbyt wiele zakrzepłej krwi, zbyt wiele ciał napęczniałych od larw much i nie wiązał tych przerażających obrazów z mglistymi ideami honoru i tradycji, o które — według oficjalnej propagandy — walczono; tylko dobro jednej kochanej osoby wydawało mu się teraz naprawdę istotnym, godnym celem walki. W tym, co się tutaj działo, splatały się interesy milionów ludzi. Nie akceptował tego, gdyż byłoby to zbyt wielkie brzemię, oznaczałoby w konsekwencji przyznanie się do częściowej odpowiedzialności za śmierć setek tysięcy osób, nawet jeśli nikt inny nie potrafiłby prowadzić walki w sposób bardziej humanitarny.
Czekał więc. Powstrzymywał sztab oraz dowódców szwadronów i czekał, aż Elethiomel odpowie na sygnały.
Dwaj inni oficerowie nic nie mówili. Wyłączył światło w samochodzie, rozsunął żaluzje w drzwiach i wyjrzał na zewnątrz: pod ciężkim stalowoszarym niebem poranka przemykała ciemna ścianą lasu.
Widział przyciemnione bunkry, czarne okopy, nieruchome postaci, zatrzymane ciężarówki, zatopione czołgi, zaklejone taśmą okna, przykryte karabiny, podniesione słupy, zburzone budynki przysłonięte lampy: typowy sztafaż wokół obozu kwatery głównej. Obserwował to wszystko, gdy zbliżali się do centrum, do starego zamku, który w ciągu ostatnich kilku miesięcy praktycznie stał się jego domem. Ach, żeby tak się nie zatrzymywać, jechać przez cały świt, dzień i noc, już zawsze, rozgarniać sprężynujące gałęzie drzew; jechać donikąd, nawet jeśli byłaby to jazda w lodowatej ciszy; mieć poczucie bezpieczeństwa w apogeum własnych cierpień, perwersyjnego zadowolenia, że przynajmniej teraz nie może być gorzej; tylko jechać przed siebie coraz dalej i nigdy się nie zatrzymywać, nie podejmować decyzji — pilnych i niezbędnych, lecz grożących błędami, których nigdy nie zapomni i nigdy sobie nie wybaczy…
Samochód dotarł do dziedzińca zamku; generał wysiadł. Otoczony przez adiutantów, wkroczył do wielkiego starego domu, kiedyś mieszczącego kwaterę główną Elethiomela.
Zasypali go setką szczegółowych meldunków z logistyki, wywiadu, z małych potyczek, w wyniku których stracono lub zyskano niewielkie obszary terenu. Prasa zagraniczna i cywile prosili go o rozmaite rzeczy.
Wszystko odsunął, kazał załatwić młodszym dowódcom. Przeskakując po dwa stopnie, pobiegł do swego biura, wręczył kurtkę i czapkę adiutantowi, po czym zamknął się w zaciemnionym gabinecie. Oczy przymknął, plecami oparł się o podwójne drzwi — ich mosiężne gałki nadal ściskał w dłoniach, złożonych z tyłu, na krzyżu. Cisza ciemnego pokoju działała jak balsam.
— Wychodziłeś popatrzeć na bestię, prawda?
Wzdrygnął się, a potem rozpoznał głos Livuety. Jej ciemną sylwetkę zobaczył przy oknie. Odprężył się.
— Tak — odrzekł. — Zaciągnij zasłony.
Włączył światło.
— Co zrobisz? — spytała. Podeszła powoli bliżej. Ramiona miała skrzyżowane, włosy upięte wysoko, minę zmartwioną.
— Nie wiem — przyznał. Usiadł przy biurku. Potarł twarz dłońmi. — A co według ciebie mam zrobić?
— Porozmawiać z nim.
Usiadła na rogu biurka ze skrzyżowanymi nadal ramionami. Miała na sobie długą ciemną spódnicę i ciemny żakiet. Ostatnio nosiła się na ciemno.
— Nie będzie ze mną rozmawiał — powiedział. Odchylił się w rzeźbionym fotelu. Młodsi oficerowie nazywali ten mebel tronem. — Nie mogę go zmusić do odpowiedzi.
— Pewnie nieodpowiednio z nim rozmawiasz — odparła.
— W takim razie nie wiem, co mam powiedzieć. — Zamknął ponownie oczy. — Może byś ułożyła następną wiadomość?
— Nie pozwoliłbyś mi powiedzieć tego, co bym chciała. A gdybyś nawet pozwolił, nie poparłbyś tego.
— Nie możemy po prostu wszyscy odłożyć broni, Liwy, i sądzę, że nic innego go nie interesuje.
— Możecie się spotkać twarzą w twarz. To załatwiłoby sprawę.
— Liwy, pierwszy nasz posłaniec powrócił obdarty ze skóry!!!
Ostatnie słowo wywrzeszczał, tracąc nagle panowanie nad sobą. Livueta drgnęła i cofnęła się od biurka. Usiadła na bogato zdobionej kanapie. Długimi palcami tarła złotą nić w podłokietniku.
— Przepraszam — powiedział. — Nie chciałem krzyczeć.
— To nasza siostra, Cheradenine. Z pewnością da się zrobić coś więcej.
Rozejrzał się po pokoju, jakby szukając świeżego pomysłu.
— Liwy, wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Czy nie rozu… nie jest to jasne? — Uderzył dłońmi w blat biurka. — Robię, co mogę. Zależy mi na jej wydostaniu równie mocno jak tobie, ale dopóki on ją przetrzymuje, mógłbym jedynie atakować, a to prawdopodobnie oznaczałoby jej śmierć.
Potrząsnęła głową.
— Co się dzieje między wami dwoma? — zapytała. — Dlaczego nie porozmawiacie? Zapomnieliście o wspólnym dzieciństwie?
Potrząsnął głową, dźwignął się zza biurka, obrócił do ściany, obstawionej półkami na książki. Przebiegał wzrokiem setki tytułów, nie widząc ich naprawdę.
— Nie zapomniałem tego, Livueto — powiedział znużonym tonem.
Poczuł ogromny smutek, jak gdyby ta wielka strata stała się realna dopiero wówczas, gdy potwierdzała ją inna osoba. — Niczego nie zapomniałem.
— Na pewno możesz coś zrobić — nalegała.
— Livueto, uwierz mi, proszę. Sytuacja jest bez wyjścia.
— Uwierzyłam, gdy mi powiedziałeś, że jest bezpieczna i ma się dobrze. — Spojrzała na podłokietnik, z którego długimi paznokciami wydłubywała cenną nić. Usta zacisnęła w wąską linię.
— Byłaś chora — westchnął.
— A jakie to ma znaczenie?
— Mogłaś umrzeć! — Podszedł do okna i zaczął wygładzać zasłony. — Livueto, nie mogłem ci powiedzieć, że trzymają Darckle. Szok…
— Szok dla biednej, słabej kobiety. — Livueta potrząsnęła głową. Szarpała nici z oparcia kanapy. — Byłoby lepiej, gdybyś wtedy oszczędził mi tych obelżywych nonsensów i powiedział prawdę o mej rodzonej siostrze.
— Próbowałem postępować jak najlepiej — oświadczył. Ruszył ku niej, potem zatrzymał się przy rogu biurka, gdzie przedtem siedziała Livueta.
— Jestem tego pewna. Branie na siebie odpowiedzialności związane jest zapewne z twoją prominentną pozycją. Bez wątpienia oczekujesz, że będę wdzięczna.
— Liwy, proszę, czy musisz…?
— Czy co muszę? — Jej oczy ciskały iskry. — Czy muszę utrudniać ci życie, tak?
— Chcę tylko — powiedział wolno, starając się panować nad sobą — żebyś spróbowała… i zrozumiała. Właśnie teraz musimy… trzymać się razem, popierać.
— Chcesz powiedzieć, że muszę popierać ciebie, nawet jeśli nie będziesz popierał Darckle — powiedziała Livueta.
— Do cholery, Liwy! — krzyknął. — Robię, co mogę! Nie chodzi tylko o nią; jest masa innych ludzi, o których muszę dbać. Moi żołnierze, cywile w mieście, ten cały cholerny kraj! — Podszedł do niej, ukląkł, położył dłoń na oparciu, które skubała długimi paznokciami. — Livueto, proszę. Robię wszystko, co można zrobić. Pomóż mi w tym. Wspieraj mnie. Inni dowódcy chcą atakować. Tylko ja stoję między Darckense i…
— Może powinieneś zaatakować — powiedziała nagle. — Może on właśnie tego jednego się nie spodziewa.
Potrząsnął głową.
— Darckle przetrzymywana jest w statku. Musielibyśmy go zniszczyć przed zajęciem miasta. Czy wierzysz, że on jej nie zabije?
— Tak — oznajmiła Livueta. — Wierzę.
Przez chwilę patrzył jej w oczy, pewien, że to odwoła lub przynajmniej odwróci wzrok, lecz spoglądała prosto na niego.
— Nie mogę tak ryzykować — powiedział w końcu. Westchnął, zamknął oczy, złożył głowę na oparciu kanapy. — Wywierają na mnie… tak wielki nacisk. — Próbował ująć jej dłoń, lecz ją cofnęła. — Livueto, czy sądzisz, że nic nie czuję? Czy sądzisz, że nie dbam o to, co się stanie z Darckle? Czy sądzisz, że gdy zrobili ze mnie żołnierza, przestałem być bratem, którego znałaś? Czy sądzisz, że mając armię na rozkazy, adiutantów i młodszych oficerów spełniających każdy mój kaprys, nie czuję się samotny?
Wstała nagle.
— Tak — powiedziała, spoglądając na niego z góry. — Jesteś samotny, ja jestem samotna, Darckense jest samotna, on jest samotny i wszyscy są samotni!
Odwróciła się szybko — jej spódnica lekko się przy tym wydęła — i wyszła. Usłyszał trzaśniecie drzwi; nadal klęczał przed opuszczoną kanapą jak odrzucony zalotnik. Włożył mały palec w złotą pętlę, którą Livueta wyciągnęła z obicia, i pociągnął nić, aż pękła.
Podniósł się z wolna, podszedł do okna, wślizgnął za zasłony i stał tam, oglądając szary świt. Ludzie i maszyny poruszali się wśród niewyraźnej przędzy mgiełki, wśród szarych motków, jakby okryci naturalną muślinową siatką kamuflażową.
Zazdrościł tym żołnierzom. Był pewien, że oni też mu zazdroszczą: miał władzę, miękkie łóżko i nie musiał człapać w błotnistych okopach ani też celowo rozbijać palców u nóg o kamienie, by nie zasnąć podczas pełnienia warty… Jednak mimo wszystko zazdrościł im, gdyż robili tylko to, co im kazano. I — przyznał w duchu — zazdrościł Elethiomelowi.
Żebym był taki jak on, myślał sobie aż nazbyt często. Gdybym posiadał jego bezlitosną przebiegłość, jego spontaniczną chytrość. Pragnął tego.
Wyszedł zza zasłony. Miał wyrzuty sumienia z powodu takich myśli.
Przy biurku wyłączył światła w pokoju i siadł w fotelu. Mój tron, pomyślał i zaśmiał się cicho, ponieważ był to symbol potęgi i siły, a on czul się tak całkowicie bezsilny.
Usłyszał, że tuż za oknem zatrzymuje się ciężarówka, której nie powinno tam być. Siedział cicho, myśląc: może to potężna bomba, obok, za oknem… i nagle poczuł strach. Usłyszał warknięcia sierżanta, jakieś rozmowy, a potem ciężarówka odjechała, lecz niedaleko, bo nadal słyszał jej silnik.
Po chwili na klatce schodowej w hallu rozległy się podniesione głosy. Coś go w ich tonie zmroziło. Powiedział sobie, że jest głupi, i znowu włączył światła. Nagle dobiegł go urwany krzyk. Zadrżał. Wyjął pistolet z kabury, żałując, że nie ma innej broni, jedynie ten paradny pistolecik. Podszedł do drzwi. Słyszał dziwne głosy: wołanie i stłumione rozmowy. Wyszedł. Jego adiutant patrzył w dół.
Włożył pistolet z powrotem do kabury, podszedł do adiutanta. Zobaczył w dole Livuetę — patrzyła na niego szeroko rozwartymi oczyma.
Jeden z wyższych dowódców oraz żołnierze stali wokół małego białego krzesełka. Zmarszczył brwi. Livueta była przerażona. Zszedł szybko po schodach, a ona już biegła ku niemu, spódnicę unosił podmuch. Obiema dłońmi pchnęła go w pierś. Cofnął się zdumiony.
— Nie — powiedziała. Jej błyszczące oczy patrzyły przenikliwie, twarz miała trupio bladą. — Wracaj — powiedziała ochrypłym, zmienionym głosem.
— Livueta… — Zirytowany odepchnął się od ściany, próbując zobaczyć, co się dzieje wokół białego krzesełka.
Znowu go pchnęła.
— Wracaj — powiedział ochrypły, obcy głos.
Ujął ją za przeguby.
— Livueta — rzekł cicho, lecz z naciskiem. Oczyma wskazał na ludzi stojących w hallu poniżej.
— Wracaj — powtórzył obcy, przerażający głos.
Odepchnął ją; zirytowany, próbował ją obejść. Starała się uchwycić go z tyłu.
— Wracaj! — wydyszała.
— Dosyć tego! — strząsnął ją, teraz już zażenowany. Zbiegł hałaśliwie po schodach, zanim znowu zdołała go schwycić.
Mimo to rzuciła się za nim, uchwyciła go w pasie.
— Wracaj! — jęknęła.
Obrócił się.
— Odczep się ode mnie! Chcę zobaczyć, co się dzieje!
Był od niej silniejszy. Uwolnił ręce, zrzucił ją ze schodów. Zszedł, ruszył do milczącej grupy mężczyzn stojących wokół krzesełka.
Było bardzo małe, delikatne, załamałoby się pod człowiekiem dorosłym. Małe, białe; posunął się kilka kroków naprzód, a reszta ludzi, hali, zamek, świat i wszechświat znikły w ciemności i ciszy, on zaś podchodził do krzesła bliżej, bliżej i zobaczył, że wykonano je z kości Darckense Zakalwe.
Kości udowe wykorzystano na tylne nogi, piszczele i kilka innych kości — na przód. Kości ramion tworzyły ramę siedzenia, żebra — oparcie. Poniżej znajdowała się miednica; miednica potrzaskana przed laty, na kamiennej łodzi, fragmenty kości połączone ponownie. Ciemniejszy materiał, zastosowany podczas operacji chirurgicznej, był dobrze widoczny. Ponad żebrami znajdował się obojczyk, też złamany i zaleczony, pamiątka po wypadku podczas konnej jazdy.
Wygarbowaną skórą wyłożono siedzenie; drobny, zwykły guzik umieszczono w pępku; a w jednym rogu tylko aluzja — smużka jakichś ciemnych, lekko rudawych włosów.
Pomiędzy tutaj a tam znajdowały się schody, Livueta, adiutant, gabinet adiutanta; teraz stał znowu przy swym biurku pogrążony w myślach.
Poczuł krew w ustach, spojrzał na prawą dłoń. Pamiętał, chyba uderzył Livuetę, gdy wbiegał na schody. To okropne zrobić coś takiego własnej siostrze.
Rozejrzał się przez chwilę zdezorientowany. Wszystko wydawało się zamazane.
Chcąc przetrzeć oczy, podniósł dłoń i zobaczył, że ma w niej pistolet.
Uniósł go do prawej skroni.
Uświadomił sobie, że robi dokładnie to, czego chciał Elethiomel.
Czy są jednak jakieś szansę przeciw takiemu potworowi? Przecież człowiek nie może znieść więcej niż może.
Uśmiechnął się do drzwi (ktoś w nie walił, wykrzykując słowo, które mogło być jego nazwiskiem; teraz tego nie pamiętał). Takie głupie.
„Postąpić jak należy”. „Wybrać jedyną drogę wyjścia”. „Wycofać się z honorem”. Co za kupa bzdur! To po prostu rozpacz, po prostu chęć zaśmiania się jako ostatni, otwarcie w kościach czaszki dodatkowych ust, by stawić czoło światu bezpośrednio. Tu i natychmiast.
A Elethiomel! Co za wspaniałe kwalifikacje, co za zdolności! Jakież obezwładniające przeciwników okrucieństwo, takie wykorzystanie broni, gdy już wszystko może stać się bronią…
Ręka mu drżała. Widział, że drzwi zaczynają ustępować: ktoś walił w nie bardzo mocno. Przypuszczał, że on sam zamknął je na klucz, w pokoju nie było nikogo więcej. Uświadomił sobie, że powinien wybrać większy pistolet — ten może nie spełnić zadania.
Usta miał bardzo suche.
Przycisnął lufę do skroni i pociągnął za spust.
Oblężone siły wokół „Staberinde” wyrwały się w ciągu następnej godziny, podczas gdy chirurdzy ciągle walczyli o jego życie.
To była niezła bitwa i prawie ją wygrali.
Czternaście
— Zakalwe…
— Nie.
Ciągle ta sama odmowa. Stali w parku na skraju dużej, starannie przystrzyżonej murawy, pod grupą kilku wysokich, ogłowionych drzew. Ciepła bryza szumiąca w zaroślach przynosiła zapach oceanu z posmakiem kwiatów. Rozwiewająca się poranna mgiełka nadal zasłaniała oba słońca. Sma rozdrażniona pokręciła głową i oddaliła się nieco.
Stał oparty o drzewo. Trzymał się za serce i ciężko dyszał. W pobliżu wisiał Skaffen-Amtiskaw, który go obserwował, choć równocześnie bawił się owadem na pniu pobliskiego drzewa.
Drona uważał, że ten człowiek zwariował, postępował dziwacznie.
Nigdy do końca nie wyjaśnił, dlaczego dał się poranić w szturmie na cytadelę. Gdy Sma z droną znaleźli go podziurawionego kulami, półżywego i majaczącego i zabrali z zewnętrznego muru, uparł się, by ustabilizowali jego stan — tylko tyle. Nie chciał, by go wyleczyli. Nie słuchał głosu rozsądku, a jednak statek „Ksenofob” — gdy już wszyscy wsiedli na pokład — odmówił uznania tego człowieka za szaleńca niezdolnego do podejmowania decyzji. Posłusznie ułożyli go więc do spowalniającego metabolizm snu podczas piętnastodniowej podróży na planetę, gdzie żyła kobieta o nazwisku Livueta Zakalwe.
Opuszczał zimny sen równie chory jak wtedy, gdy do niego wchodził. Ten człowiek był istną packą, wewnątrz miał nadal dwie kule, jednak odmawiał przyjęcia pomocy, dopóki nie zobaczy tej kobiety. To dziwaczne, myślał Skaffen-Amtiskaw i wyciągniętym polem zagrodził drogę małemu owadowi, który spadł i wdrapywał się po pniu. Owad zmienił kierunek, machając czułkami. Wyżej na pniu siedział insekt innego gatunku i Skaffen-Amtiskaw próbował zmusić ich do spotkania, by zobaczyć, co z tego wyniknie.
To dziwactwo, a nawet perwersja.
— Dobrze. — Zwrócił się do drony. Kaszlnął (jedno płuco, Skaffen-Amtiskaw wiedział o tym, wypełniała krew). — Chodźmy. — Odepchnął się od drzewa.
Skaffen-Amtiskaw z żalem porzucił zabawę z dwoma insektami.
Drona czuł się dziwnie na tej planecie, znanej, lecz jeszcze nie zbadanej przez Służbę Kontaktu, odkrytej raczej dzięki analizie teoretycznej niż fizycznej eksploracji; na samej planecie nie rzucała się w oczy szczególna egzotyka, przeprowadzono dość pobieżne rozpoznanie, ale ściśle biorąc była to nadal terra incognita i Skaffen-Amtiskaw znajdował się w stanie podwyższonej czujności, na wypadek gdyby to miejsce kryło jakieś brzydkie niespodzianki.
Sma podeszła do łysego człowieka i podtrzymała go, obejmując w pasie. Razem poszli po niewielkim trawiastym zboczu ku grzbietowi niskiego wzgórza. Skaffen-Amtiskaw, osłonięty szczytami drzew, obserwował idących, a gdy dotarli na łagodny wierzchołek, zanurkował ku nim.
Mężczyzna zatoczył się, zobaczywszy, co znajduje się w dali, z drugiej strony wzniesienia. Bez podtrzymującej go Smy upadłby na trawę.
— Cholera! — wydyszał i próbował się wyprostować, mrugając w ukośnej wiązce słonecznego światła, która nagle przebiła się przez znikające mgiełki.
Pokuśtykał jeszcze parę kroków, odsunął Smę, po czym obrócił się i przez chwilę chłonął oczyma park: poprzycinane drzewa, wypielęgnowane trawniki, ozdobne mury, delikatne pergole, obudowane kamieniem stawki i cieniste ścieżki przez spokojne zagajniki, a w dali, osadzoną wśród starych drzew, poszarpaną czarną sylwetkę „Staberinde”.
— Zrobili z tego pieprzony park… — Kołysał się lekko, zgięty w talii, wpatrzony w potrzaskany stary okręt.
Sma stanęła obok rannego, który zdawał się nieco obsuwać, więc znowu podtrzymała go ramieniem. Skrzywił się z bólu. Schodzili ku ścieżce wiodącej do statku. Drona unosił się w górze, nieco z tyłu.
— Czemu chciałeś to zobaczyć, Cheradenine? — spytała cicho Sma, gdy szli po chrzęszczącym żwirze.
— Hmmm? — spytał, na sekundę odrywając oczy od statku.
— Czemu chciałeś tu przyjść, Cheradenine? Nie ma jej tu.
— Wiem — wydyszał. — Wiem o tym.
— Więc dlaczego chcesz obejrzeć ten wrak?
Milczał, jakby nie usłyszał pytania, a potem wziął głęboki oddech — wzdrygał się przy tym z bólu — i potrząsnął błyszczącą od potu głową.
— Och, to tylko… ze względu na dawne czasy… — Przeszli następny zagajnik. Gdy wyszli z zarośli i zobaczyli statek dokładniej, znowu potrząsnął głową. — Po prostu nie sądziłem… że mu to zrobią — rzekł.
— Co zrobią? — spytała Sma.
— To. — Wzrokiem wskazał poczerniały kadłub.
— Co takiego zrobili, Cheradenine? — pytała cierpliwie Sma.
— Zrobili z niego… — kaszlnął, ciało napięło mu się od bólu — zrobili… ozdóbkę. Zachowali go.
— Co takiego, statek?
Spojrzał na nią, jakby była szalona.
— Tak. Tak, statek.
Skaffen-Amtiskaw doszedł do wniosku, że to prawdopodobnie kadłub okrętu wojennego zacementowany w doku. Skontaktował się z „Ksenofobem”, który właśnie wykonywał szczegółową mapę planety.
— Halo, statek. Wrak okrętu w parku; Zakalwe wydaje się tym bardzo zainteresowany. Ciekaw jestem dlaczego. Mógłbyś zrobić jakiś wywiad?
— Momencik. Mam jeszcze do opracowania jeden kontynent, głębokie dna oceanów i warstwę tuż pod powierzchnią.
— Oceany mogą poczekać. W tej chwili ta druga sprawa jest interesująca.
— Cierpliwości, Skaffen-Amtiskaw.
Co za pedant, pomyślał drona, wyłączając się. Patrzył, jak dwoje ludzi idzie krętymi ścieżkami obok koszy na śmiecie, ławek, stołów piknikowych i punktów informacyjnych. Uruchomił informator. Wolna i skrzypiąca taśma zaczęła: „Statek, który widzicie przed sobą…” To zajmie wieki, pomyślał Skaffen-Amtiskaw. Zastosował swój efektor, by przyśpieszyć maszynę, podkręcając głos do wysokiego trelu. Taśma się zerwała. Skaffen-Amtiskaw wymierzył maszynie efektorowy ekwiwalent zirytowanego klapsa i zostawił ją — dymiła i kapała stopionym plastikiem. W tym czasie dwoje ludzi weszło w cień pancernika.
Statku nie wyremontowano. Był zbombardowany, ostrzelany z ziemi i z powietrza, porozrywany pociskami, lecz nie całkiem unicestwiony. Miejsca, gdzie nie sięgały ręce, gdzie nie docierały deszcze, nadal pokrywała autentyczna sadza sprzed dwustu lat. Wieżyczki dział leżały rozkrojone jak blaszane puszki. Lufy i celowniki jeżyły się ukośnie na wszystkich poziomach pokładu; stelaże i wywrócone anteny leżały bezładnie na porozbijanych reflektorach i pogiętych czaszach radaru; jedyny wielki komin, przechylony i osiadły, był podziurawiony i poobijany.
Przykryte daszkiem schodki wiodły na główny pokład statku. Poszli za dwójką małych dzieci. Skaffen-Amtiskaw szybował prawie niewidoczny, dziesięć metrów z tyłu i wznosił się z nimi powoli. Dziewczynka krzyknęła, gdy ujrzała za sobą kulejącego łysego mężczyznę z rozwartymi szeroko oczyma. Matka wzięła ją na ręce i odeszła.
Na pokładzie musiał zatrzymać się i odpocząć. Sma doprowadziła go do ławki. Siedział przez chwilę zgięty wpół, rozglądał się po poczerniałym, zardzewiałym wraku. Potrząsnął ogoloną głową, powiedział coś cicho do siebie, roześmiał się bezgłośnie i trzymając się za pierś, zakasłał.
— Muzeum — rzekł. — Jakieś muzeum.
Sma położyła dłoń na jego wilgotnym czole. Pomyślała, że wygląda strasznie i bez włosów nie jest mu do twarzy. Proste ciemne ubranie, w którym go znaleźli na murze cytadeli, było porwane i sztywne od zaschniętej krwi. Uprano je i zreperowano na „Ksenofobie”, lecz wydawało się nie na miejscu tutaj, gdzie wszyscy nosili jaskrawą odzież. Nawet spódnica-spodnie i żakiet Smy wyglądały posępnie w porównaniu z wesołymi barwnymi sukienkami i bluzami tutejszych mieszkańców.
— Czy właśnie to cię prześladowało, Cheradenine? — spytała.
Skinął głową.
— Tak — wydyszał, spoglądając w górę na ostatnie macki mgiełki, które falowały jak gazowe proporce na przechylonym głównym maszcie. — Tak — powtórzył.
Sma rozejrzała się po parku i skierowała wzrok ku miastu, nieco z boku.
— Czy właśnie stąd pochodzisz?
Zdawał się nie słyszeć. Po chwili wstał powoli i spojrzał w oczy Smy. Zadrżała i próbowała przypomnieć sobie jego wiek.
— Chodźmy Da… Diziet. — Uśmiechnął się bezbarwnie. — Proszę, zaprowadź mnie do niej.
— Drono? — powiedziała do sprzączki na klapie.
— No?
— Czy nasza dama jest nadal tam, gdzie była?
— W rzeczy samej — odpowiedział głos drony. — Chcesz polecieć modułem?
— Nie — rzekł. Potknął się na schodach i Sma go pochwyciła. — Pojedźmy… pociągiem, taksówką albo…
— Jesteś pewien? — spytała Sma.
— Tak. Pewien.
— Zakalwe — westchnęła Sma. — Proszę cię, poddaj się drobnej kuracji.
— Nie — odpowiedział, gdy zeszli na dół.
— Na prawo i jeszcze raz na prawo mamy stację kolei podziemnej — informował drona Smę. — Dworzec Centralny Alight; z peronu ósmego odjeżdżają pociągi do Couraz.
— Dobrze — zgodziła się niechętnie Sma, zerkając na rannego. Patrzył w dół na żwirowaną ścieżkę, jakby skoncentrowany na problemie, którą stopę postawić najpierw. Gdy przechodzili pod wysokim wygiętym dziobem okrętu, rzucił głową, i spojrzał w górę z podziwem? niewiarą? trwogą? — tego Sma nie potrafiła określić, patrząc na jego spoconą twarz.
Podziemna kolej przerzuciła ich betonowymi tunelami do centrum miasta. Na dworcu, wysokim i czystym, rozbrzmiewało echo gwaru czynionego przez tłum pasażerów. Słońce iskrzyło się na szklanej kopule dachu. Skaffen-Amtiskaw przybrał postać walizki i lekko leżał w lewej dłoni Smy. Ranny stanowił dla prawej ręki brzemię o wiele większe.
Na peron wjechał pociąg na poduszce magnetycznej. Wsiedli do niego z kilkoma innymi podróżnymi.
— Dotrwasz, Cheradenine? — zapytała Sma.
Osunął się na siedzenie i położył ramiona na stoliku w taki sposób, że robiły wrażenie połamanych lub sparaliżowanych. Patrzył tępo na ławki, nie zwracał uwagi na przemykający za oknem miejski krajobraz; pociąg przyśpieszał po wiadukcie ku przedmieściom.
— Jakoś przeżyję. — Skinął głową.
— Owszem, ale jak długo? — powiedział drona leżący na stole przed Smą. — Jesteś w strasznej formie, Zakalwe.
— To lepsze niż forma walizki — odparł, zerkając na maszynę.
— Och, zrywam boki ze śmiechu — ripostowała maszyna. …”Czy skończyłeś już swe szkice?” — spytała „Ksenofoba”.
…”Nie”.
…”Nie możesz poświęcić choćby odrobinki swego rzekomo zawrotnie szybkiego Umysłu, by dowiedzieć się, dlaczego on był tak zainteresowany tamtym statkiem?”
…”Och, przypuszczam, że tak, ale…”
…”Chwileczkę; o czym rozmawiają? Posłuchaj…”
— …dowiesz się, jak przypuszczam. To przeszłość, tak jak mówiłem. — Wyglądał oknem, lecz zwracał się do Smy. Wielkie miasto sunęło obok, jaskrawe w promieniach słońca. Oczy miał otwarte, źrenice rozszerzone i Sma odniosła wrażenie, że on patrzy na jedno miasto, ale widzi inne — to samo, ale dawno temu, w jakimś spolaryzowanym przez czas świetle, dostrzegalnym jedynie dla jego rozgorączkowanych, pełnych niepokoju oczu.
— Czy stąd właśnie pochodzisz?
— Bardzo dawno temu… — Zakaszlał, zgiął się wpół, trzymając rękę przy boku. Zrobił głęboki, powolny wdech. — Urodziłem się tutaj.
Drona słuchał. Statek słuchał. Sma słuchała.
A on opowiadał im historię o wielkim domu, który leżał w połowie drogi między górami a morzem, w górę rzeki od wielkiego miasta. Powiedział im o posiadłości otaczającej dom, o pięknych ogrodach i o trójce, a później czwórce dzieci, które wychowały się w domu i bawiły w ogrodzie. Opowiedział im o letnich domkach, kamiennej łodzi, labiryncie, fontannach, murawach, ruinach i leśnych zwierzętach.
O dwu chłopcach i dwu dziewczętach, o dwóch matkach, o surowym ojcu i o nieobecnym ojcu, uwięzionym w stolicy. Opowiedział im o wyprawach do miasta, które według dzieci zawsze trwały za długo, i o tym, jak nie pozwalano im już chodzić do ogrodu bez zbrojnej eskorty, i o tym, jak pewnego dnia ukradli karabin i chcieli sobie z niego postrzelać na terenie posiadłości, ale dotarli tylko do kamiennej łodzi i zaskoczyli szwadron zabójców, zamierzających wymordować całą rodzinę, i jak dzieci zmieniły występek w cnotę, alarmując dom. Opowiedział im o kuli, która trafiła Darckense, i odłamku kości, który przebił mu pierś nad sercem.
W gardle mu zaschło, skrzeczał. Sma zobaczyła stewarda pchającego wózek na koniec wagonu. Kupiła parę bezalkoholowych napojów; jej towarzysz łyknął duży haust, ale rozkaszlał się z bólu, a potem już tylko powoli sączył swój napój.
— I rozpoczęła się wojna. — Patrzył na przesuwające się za oknami ostatnie przedmieścia, lecz ich nie widział. Przyśpieszyli i tereny wiejskie stały się zieloną plamą. — I dwóch chłopców, którzy stali się mężczyznami… znalazło się po różnych stronach.
…”Fascynujące — przesłał statek Skaffen-Amtiskawowi. — Zrobię szybki wywiad”.
…”Czas najwyższy” — odparł drona, słuchając jednocześnie opowieści człowieka.
A ten mówił o wojnie, o oblężeniu, w którym dużą rolę odegrał „Staberinde”, ale oblężone oddziały wyrwały się… opowiedział im o mężczyźnie — chłopcu, wcześniej bawiącym się w ogrodzie — który pewnej przerażającej nocy kazał zrobić pewien przedmiot, przez co nadano mu przydomek Krzesłorób, i o tym, jak rodzeństwo Darckense odkryło, co zrobił Elethiomel, i jak brat targnął się na swoje życie, z egoistycznej rozpaczy porzucając swój generalski stan, opuszczając armię i własną siostrę.
Opowiedział im także o Livuecie, która nigdy mu nie wybaczyła i — choć wówczas o tym nie wiedział — innym zimnym statkiem wyruszyła za nim w stuletnią podróż przez trudną do pokonania powolność rzeczywistej przestrzeni, do miejsca gdzie góry lodowe krążąc wokół kontynentalnego bieguna, wiecznie się rozpadały, zderzały i kurczyły…
Ale wtedy go zgubiła, ślad ostygł, a ona tam została, szukając przez lata, bo nie mogła wiedzieć, że stamtąd wyjechał i rozpoczął zupełnie nowe życie, zabrany przez wysoką damę, która jakby w pełni lata szła przez zadymkę, a mały statek kosmiczny niczym wierne zwierzątko podążał za jej plecami.
I tak Livueta Zakalwe zrezygnowała, udała się w następną długą podróż, by uciec od brzemienia wspomnień, i dotarła tam — (statek zapytał dronę o to miejsce; Skaffen-Amtiskaw podał nazwę planety i systemu oddalonego o kilka dziesięcioleci) — gdzie w końcu ją znaleźli po tym, jak wykonał dla nich ostatnią pracę.
Skaffen-Amtiskaw przypomniał sobie. Siwowłosa kobieta, we wczesnych latach podeszłego wieku; pracowała w klinice w slumsach, w mizernych fawelach, ciągnących się jak śmiecie w błotach i między lesistymi wzgórzami ponad tropikalnym miastem, zerkającym na fale rozległego oceanu przez pobłyskujące laguny i złociste ławice piasku. Chuda, z podkrążonymi oczyma, z wygłodzonym krągłobrzuchym malcem na każdym biodrze. Tak ją zobaczyli po raz pierwszy. Stała w zatłoczonym pokoju, lamentujące dzieci ciągnęły ją za ubranie.
Drona potrafił ocenić całą gamę ogólnoludzkich wyrazów twarzy; pomyślał, że wyraz twarzy Livuety Zakalwe, gdy zobaczyła wtedy Zakalwego, był czymś niespotykanym. Takie zaskoczenie i taka nienawiść!
— Cheradenine… — rzekła czule Sma. Gładziła go po karku, gdy zwiesił głowę niżej nad stołem. Obrócił się i patrzył na przemykającą niczym morze złota prerię.
Podniósł dłoń i przesunął ją zwolna nad czołem i po ogolonej czaszce, jakby znajdowały się tam długie włosy.
Couraz był kiedyś wszystkim: lodem i ogniem, lądem i morzem.
Szeroki niegdyś półwysep był krainą skał i lodowców, później, gdy świat i kontynenty się przesunęły, a klimat uległ zmianie, stał się krainą lasów. Potem przerodził się w pustynię, lecz wtedy spotkało go doświadczenie, którego sama planeta nie mogła mu dostarczyć. W półwysep trafiła asteroida wielkości góry, jak kula uderzająca ciało.
Wbiła się w granitowe serce krainy, dzwoniąc planetą jak dzwonem.
Po raz pierwszy dwa oceany się połączyły; pył gigantycznego wybuchu zasłonił słońce, spowodował małą epokę lodową, zlikwidował tysiące gatunków. Przodkowie gatunku, który później zawładnął planetą, wykorzystali ten kataklizm jako swą pierwszą okazję.
Po tysiącach lat aktywności planety krater stał się kopułą. W wielkiej skali czasu i przestrzeni nawet te na pozór sztywne warstwy płyną i wyginają się i skały wychynęły z powrotem, rozdzielając znowu oceany, jak spóźniony o eony guz powstały na skórze świata.
Sma znalazła w kieszeni fotela broszurę informacyjną. Podniosła na chwilę wzrok na siedzącego obok mężczyznę. Zasnął. Twarz miał wycieńczoną, szarą i starą. Nie pamiętała, żeby go kiedyś widziała w takim stanie. Do cholery, wyglądał zdrowiej, gdy obcięto mu łeb.
— Zakalwe — wyszeptała — co się z tobą dzieje?
— Pragnienie śmierci — rzekł cicho drona. — Z powikłaniami ekstrawertycznymi.
Sma pokręciła głową i powróciła do lektury. Ranny spał niespokojnie, a drona monitorował jego stan.
Czytając o Couraz, Sma przypomniała sobie nagle wielką fortecę, skąd tamtego słonecznego dnia zabrał ją moduł „Ksenofoba”; to wydarzenie wydawało się teraz równie odległe w czasie, jak było w przestrzeni. Westchnęła, podniosła wzrok znad fotografii satelitarnej półwyspu, pomyślała o budynku pod tamą i zatęskniła za domem.
Couraz był już ufortyfikowanym miasteczkiem, więzieniem, fortecą, wielkim miastem, celem. Teraz — może słusznie, pomyślała Sma, patrząc na rannego, drżącego mężczyznę — wielka skalna kopuła podtrzymywała spore miasto, tworzone głównie przez największy na tym świecie szpital.
Pociąg wpadł w tunel wydrążony w litej skale.
Przeszli przez stację, wsiedli do windy i wjechali na jeden z poziomów recepcyjnych szpitala. Usiedli na kanapie wśród roślin doniczkowych, otoczeni łagodną muzyką, a drona, leżąc u ich stóp na podłodze, łupił z informacji najbliższą stację roboczą.
— Mam ją — ogłosił ze spokojem. — Idź do recepcjonistki i podaj jej nazwisko; zamówiłem dla ciebie przepustkę. Nie wymaga się potwierdzenia tożsamości.
— Chodź, Zakalwe. — Sma wzięła swoją przepustkę i pomogła mu wstać. Zatoczył się. — Cheradenine, pozwól mi przy…
— Po prostu mnie do niej zaprowadźcie.
— Niech ja najpierw z nią pomówię — zaproponowała Sma.
— Nie. Zaprowadźcie mnie do niej. Natychmiast — zażądał.
Sala szpitalna, znajdująca się jeszcze kilka poziomów wyżej, była skąpana w słońcu. Światło wpadało przez czyste, wysokie okna. Na zewnątrz, po białym niebie pędziły gnane wiatrem obłoki, a daleko za pstrymi polami i lasami, niczym niebieska mgiełka, rozciągał się ocean.
W szerokiej, podzielonej na sekcje sali leżeli spokojnie staruszkowie.
Sma pomogła rannemu dojść do odległego końca pomieszczenia, gdzie, jak powiedział drona, powinna znajdować się Livueta. Weszli do krótkiego, szerokiego korytarza. Livueta wyszła z bocznego pokoju. Zatrzymała się na ich widok.
Livueta Zakalwe wyglądała starzej: siwowłosa, o skórze miękkiej i pomarszczonej wiekiem. Oczy błyszczały jej nadal. Wyprostowała się nieco. Niosła tacę pełną pudełeczek i fiolek.
Spojrzała na mężczyznę, na kobietę, na małą bladą walizeczkę, która była droną.
Sma patrzyła w bok.
— Zakalwe! — syknęła. Podciągnęła go do postawy bardziej wyprostowanej.
Miał zamknięte oczy. Zamrugał i zerknął niepewnie na stojącą przed nimi kobietę. Początkowo zdawał się jej nie rozpoznawać, ale później powoli zaczynał rozumieć.
— Liwy? — Mrugał szybko, patrzył na nią zmrużonymi oczyma. — Liwy?
— Dzień dobry, pani Zakalwe — powiedziała Sma, kiedy kobieta nie odpowiadała.
Livueta Zakalwe odwróciła pogardliwe spojrzenie od rannego, opartego na ramieniu Smy. Potrząsnęła głową i przez chwilkę Sma myślała, że staruszka ma zamiar powiedzieć, że nie, nie jest Livuetą.
— Dlaczego ciągle to robicie? — spytała cicho Livueta Zakalwe.
Głos nadal ma młody, pomyślał drona akurat w momencie, gdy „Ksenofob” przekazał mu pewną fascynującą informację, którą wydobył z archiwów historycznych.
(— Naprawdę? — przesłał drona. — Nie żyje?)
— Dlaczego to robicie? — zapytała. — Dlaczego to robicie… jemu; mnie… dlaczego? Czy nie możecie zostawić nas wszystkich w spokoju?
Sma wzruszyła ramionami, trochę niezręcznie.
— Liwy… — powiedział ranny.
— Przepraszam, pani Zakalwe — rzekła Sma. — Prosił o to; obiecaliśmy mu.
— Liwy, proszę, porozmawiaj ze mną, pozwól mi wyjaś…
— Nie powinniście tego robić — powiedziała Livueta do Smy. Potem odwróciła się ku rannemu, który z głupim uśmiechem pocierał dłonią swą ogoloną czaszkę. — Wygląda na chorego — rzekła bezbarwnie.
— Jest chory — stwierdziła Sma.
— Dajcie go tutaj.
Livueta Zakalwe otworzyła następne drzwi: pokój z łóżkiem. Skaffen-Amtiskaw rozmyślał nad właśnie otrzymaną od statku informacją i zastanawiał się, co tu się dzieje. Teraz miał czas, by nieco się zdziwić, że kobieta tym razem przyjmuje to tak spokojnie. Ostatnim razem próbowała zabić faceta i musiał szybko interweniować.
— Nie chcę leżeć — zaprotestował, kiedy zobaczył łóżko.
— Więc usiądź, Cheradenine — zaproponowała Sma.
Livueta Zakalwe potrząsnęła głową, wymamrotała coś, czego nawet drona nie mógł zrozumieć. Postawiła tacę z lekarstwami na stole i gdy ranny siadał na łóżku, stała w kącie pokoju ze skrzyżowanymi rękoma.
— Zostawię was samych — powiedziała Sma. — Będziemy tu, za drzwiami.
Wystarczająco blisko, żebym słyszał, pomyślał drona, i bym mógł ją powstrzymać, jeśli spróbuje znów cię zamordować, gdyby się na to zdecydowała.
— Nie. — Kobieta pokręciła głową, patrząc dziwnie bez emocji na rannego. — Nie. Niech pani nie odchodzi. Nie ma nic…
— Ale ja chcę, żeby wyszli — rzekł i kaszlnął, zgiął się wpół i omal nie upadł na podłogę. Sma podeszła, by mu pomóc, i wciągnęła go trochę dalej na łóżko.
— Czego nie możesz mówić przy nich? — spytała Livueta Zakalwe. — Czego nie wiedzą?
— Po prostu chcę… porozmawiać na osobności. Proszę cię, Liwy. — Podniósł na nią wzrok. — Proszę…
— Nie mam ci nic do powiedzenia. I ty również nie możesz mi nic powiedzieć.
Drona usłyszał kogoś w korytarzu na zewnątrz. Rozległo się pukanie, Livueta otwarła drzwi. Młoda pielęgniarka, która nazywała Livuetę siostrą, powiadomiła ją, że nadszedł czas, by przygotować jednego z pacjentów.
Livueta Zakalwe spojrzała na zegarek.
— Muszę iść — oznajmiła.
— Liwy! Liwy, proszę! — Pochylił się na łóżku, łokcie trzymał ciasno przy bokach, obie dłonie miał wyciągnięte, z zagiętymi palcami, dłońmi do góry. — Proszę! — W oczach miał łzy.
— To bezcelowe. — Stara kobieta potrząsnęła głową. — A ty jesteś głupcem. — Spojrzała na Smę. — Nie przyprowadzajcie mi go więcej.
— Liwy!
Skulony opadł na łóżko; drżał. Drona wyczuł gorąco w ogolonej głowie, widział naczynia krwionośne pulsujące na szyi i dłoniach.
— Cheradenine, wszystko w porządku — rzekła Sma. Podeszła do łóżka, przyklęknęła i położyła mu ręce na ramionach.
Rozległ się trzask, gdy Livueta Zakalwe uderzyła dłonią w blat stołu obok łóżka. Ranny łkał i trząsł się. Drona wyczuwał dziwne wzory fal mózgowych. Sma podniosła wzrok na kobietę.
— Niech go pani tak nie nazywa — powiedziała Livueta Zakalwe.
— Jak mam go nie nazywać? — zdziwiła się Sma.
Sma jest czasami dość tępa, pomyślał drona.
— Niech go pani nie nazywa Cheradenine.
— Czemu?
— To nie jest jego imię.
— Nie jego? — Sma wyglądała na zaintrygowaną. Drona kontrolował czynności mózgowe rannego oraz przepływ krwi i pomyślał, że nadciągają kłopoty.
— Nie, nie jego.
— Ale… — zaczęła Sma. Nagle potrząsnęła głową. — To pani brat. To Cheradenine Zakalwe.
— Nie, pani Smo — odrzekła Livueta Zakalwe, biorąc tacę z lekarstwami i otwierając jedną ręką drzwi. — To nie on.
— Tętniak! — oznajmił szybko drona i przemknął przez powietrze obok Smy do łóżka, gdzie ranny trząsł się spazmatycznie. Przeskanował go staranniej. Znalazł spory przeciek z naczynia krwionośnego do mózgu.
Obrócił chorego, zastosował efektor, by odebrać mu świadomość.
Wewnątrz mózgu krew nadal bryzgała przez rozdarcie, zalewała korę.
— Przepraszam za tę niedogodność, moje panie — rzekł Skaffen-Amtiskaw. Wypuścił pole tnące i przeciął ogoloną czaszkę. Zastosował inny aspekt swych pól siłowych, by pobudzić zanikającą respirację — klatka piersiowa poruszyła się, a efektor drony łagodnie skłaniał do pracy mięśnie otwierające płuca. Teraz drona zdjął wierzch czaszki; krótki, małej mocy impuls CREW, wypuszczony innym komponentem pola, przyżegł uszkodzone naczynia krwionośne. Trzymał czaszkę przechyloną na bok. Widać już było krew napływającą przez pofałdowany, szary teren mózgu. Serce stanęło. Drona efektorem zmuszał je do pracy.
Obie kobiety stały zafascynowane i przerażone działaniami maszyny.
A ona odkrywała warstwy mózgu swymi własnymi zmysłami. Kora, układ limbiczny, wzgórze wzrokowe — móżdżek. Drona sunął przez linie obrony i pancerze człowieka, przez jego przejazdy i drogi, przez magazyny i krainy jego wspomnień, szukał, odwzorowywał, rejestrował i przyżegał.
— Co pani chce powiedzieć? — spytała Sma starą kobietę, która już zamierzała wyjść z pokoju. — Co to znaczy „nie”? Co ma pani na myśli, mówiąc, że to nie pani brat?
— Chcę powiedzieć, że to nie jest Cheradenine Zakalwe — westchnęła Livueta, obserwując, jak drona dziwacznie operuje człowieka.
…Ona była… Ona była… Ona była…
Sma mimowolnie się skrzywiła.
— Co takiego? W takim razie…
…Cofnij się; natychmiast się cofnij. Co miałem zrobić? Cofnij się. Chodzi o to, żeby zwyciężyć. Cofnij się! Wszystko trzeba nagiąć do tej prawdy.
— Cheradenine Zakalwe, mój brat, zmarł prawie dwieście lat temu — oznajmiła Livueta Zakalwe. — Umarł niedługo potem, jak przekazano mu kości naszej siostry, z których zrobiono krzesło.
Drona wyssał krew z mózgu człowieka, przesuwając puste w środku pole włóknowe przez rozdartą tkankę, zbierając czerwony płyn w małą przezroczystą bańkę. Drugim polem włóknowym zaszył rozdarcie. Wyssał więcej krwi, by zmniejszyć jej ciśnienie, użył efektora, by zmienić nastawy właściwych gruczołów, tak by jeszcze przez pewien czas utrzymać niskie ciśnienie. Wysunął wąską polową rurkę do małej umywalki pod oknem i wyrzucił zbędną krew do rury kanalizacyjnej. Potem na chwilę odkręcił kran. Krew spłynęła, gulgocząc.
— Mężczyzna, którego znacie jako Cheradenine Zakalwe…
…Stawić temu czoło przez stawienie czoła, zawsze tylko to robiłem; Staberinde, Zakalwe; nazwiska ranią, ale w jakiż inny sposób mogłem…
— Jest człowiekiem, który zabrał imię memu bratu, tak jak zabrał życie mego brata, a także życie mojej siostry…
— Ale ona…
— Był dowódcą „Staberinde”. To Krzesłorób. To Elethiomel.
Livueta Zakalwe wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Sma z papierową twarzą spojrzała na mężczyznę leżącego na łóżku… a Skaffen-Amtiskaw z całym oddaniem walczył o sukces.
Epilog
Za nimi jak zwykle leciał pyl, choć miody człowiek kilkakrotnie powtórzył, że według niego spadnie deszcz. Staruszek nie zgadzał się i twierdził, że chmury nad górami są zwodnicze. Jechali przez spustoszony kraj, przez sczerniałe pola, mijali szkielety domków, zrujnowane farmy i wypalone wsie, aż dotarli do porzuconego miasta. Tam mknęli hałaśliwie przez szerokie puste ulice, a raz skierowali rozpędzony pojazd w wąski zaułek, zapchany pustymi straganami, nad którymi stały postrzępione markizy na chwiejnych słupach. Roznieśli to wszystko, zostawiając za sobą stos połupanego drewna i łopoczących szmat.
Doszli do wniosku, że najlepiej umieścić bombę w Parku Królewskim, gdyż przestronne ogrody nadają się na obozowisko dla żołnierzy, a dowództwo z pewnością wybierze wspaniałe pawilony. Starzec sądził, że zajmą Pałac, lecz jego młody towarzysz był przekonany, że w głębi duszy są oni ludźmi pustyni i wybiorą raczej przestrzenie Parku niż zagraconą Cytadelę.
Umieścili więc bombę w Wielkim Pawilonie, uzbroili ją, a potem dyskutowali, czy postąpili właściwie. Spierali się o to, gdzie przeczekać rozwój sytuacji i co robić, jeśli armia przejdzie obok miasta; czy po przewidywanym Wydarzeniu armie wycofają się w przestrachu, czy też może rozdzielą na mniejsze jednostki, by kontynuować inwazję; czy wiedzą, że użyta broń jest unikalna, i dlatego będą dalej bez wahania przeć naprzód, z jeszcze większą żądzą bezlitosnej zemsty. Spierali się, czy najeźdźcy najpierw wyślą zwiadowców czy też zbombardują miasto i jakie wówczas obiorą cele. Założyli się o to.
Zgodzili się tylko co do tego, że marnują jedyną atomówkę, jaką ich strona, a w zasadzie obie strony posiadały, ponieważ jeśli odgadli właściwie i najeźdźcy zachowają się zgodnie z przewidywaniami, można było liczyć najwyżej na unicestwienie jednej armii, ale pozostałyby jeszcze trzy inne. Każda z nich potrafiłaby pomyślnie zakończyć inwazję.
Zatem głowicę, jak również życie wielu ludzi poświęcono by na marne.
Przez radio połączyli się ze swymi zwierzchnikami i jednosłowowym szyfrem powiadomili ich o tym, co zrobili. Po chwili od wysokiego dowództwa dostali błogosławieństwo w formie innego pojedynczego słowa. Ich szefowie w gruncie rzeczy nie wierzyli, że broń zadziała.
Starszego mężczyznę zwali Cullis; wygrał spór o to, gdzie on wraz z młodszym towarzyszem powinni czekać; usadowili się więc w swojej wysokiej, wspaniałej twierdzy; znaleźli tam mnóstwo broni, wina, upili się, rozmawiali, opowiadali sobie dowcipy i wymieniali się strasznymi historiami o swych bohaterskich wyczynach i podbojach; w pewnym momencie jeden zapytał drugiego, co to jest szczęście, i otrzymał dość nonszalancką odpowiedź. Później jednak żaden z nich nie mógł sobie przypomnieć, który z nich pytał, a który udzielił odpowiedzi.
Spali, zbudzili się i znowu upili, opowiadali sobie kawały i kłamstwa; w pewnej chwili nad miastem przemknęła lekka ulewa, a od czasu do czasu młodszy mężczyzna przesuwał ręką po swej wygolonej głowie gestem, jakim dawniej poprawiał długie gęste włosy.
Nadal czekali, a kiedy zaczęły spadać pierwsze pociski, przekonali się, że wybrali złe miejsce na czekanie, więc opuścili twierdzę, pobiegli w dół po schodach, na dziedziniec, do pojazdu gąsienicowego, a potem na pustynię i dalej na spustoszone ziemie, gdzie o zmierzchu rozbili obóz, upili się znowu i tej nocy umyślnie nie kładli się spać, by widzieć błysk.
Pieśń Zakalwego
Patrzysz z pokoju Wojska maszerują. Sądzę, że rozpoznasz, Czy idą naprzód, czy też wracają, Jeśli policzysz ubytki w ich szeregach. Powiedziałam: głupiec z ciebie I odwróciłam się, by wyjść, A może tylko przygotować drinka, Niech go przełknie sprawne gardło Jak przełyka me najlepsze kłamstwa. Twarz swą zwróciłam ku cieniom różnych spraw, Oparłeś się o okno, Spoglądając w nicość. Kiedy stąd odejdziemy? Ugrzęźniemy tu, Utkwimy, Jeśli zostaniemy zbyt długo. Dlaczego nie wyjeżdżamy? Nic nie rzekłam, Pogładziłam pęknięte szkło, Wyłączna wiedza w ciszy; Bomba żyje, tylko gdy spada. Shias Engin Dzieła wszystkie (Wydanie pośmiertne), Miesiąc 18, 355, Wielki Rok (Shtaller, kalendarz profetyczny), tom IX: „Juwenilia i odrzucone szkice”STANY WOJNY
Prolog
Ścieżka na najwyższy taras upraw wiła się zakosami, by umożliwić wózkom inwalidzkim pokonanie wzniesienia. Dotarcie aż tutaj zajęło mu sześć i pół minuty. Spływał potem, lecz pobił swój poprzedni rekord, był więc zadowolony. Gdy rozpiął grubą ocieploną kurtkę i podjeżdżał do jednej ze sztucznie podniesionych grządek, jego oddech parował w zimnym powietrzu.
Wziął z kolan koszyk i umieścił go na murku grządki, z kieszeni kurtki wyjął sekator i uważnie oglądał roślinki, oceniał, która sadzonka najlepiej się przyjęła. Wtem jego uwagę przyciągnęło jakieś poruszenie na zboczu.
Spojrzał poprzez wysoki płot na ciemny, zielony las. Odległe białe szczyty kontrastowały z błękitnym niebem. Z początku sądził, że śmignęło jakieś zwierzę, lecz później zza drzew wyłonił się człowiek i po białej od szronu trawie skierował ku furtce w płocie.
Kobieta ubrana w lekki płaszcz i spodnie otworzyła furtkę, a potem zamknęła ją za sobą. Zdziwił się nieco, że nie widzi plecaka. Może już wcześniej poszła na spacer po terenach instytutu w górę, a teraz wracała.
Może to jakaś wizytująca lekarka. Spodziewał się, że wejdzie teraz na schody do budynku instytutu, i już przygotował się, by pokiwać ręką, kiedy go zauważy, ale odeszła od bramy i skierowała się wprost ku niemu.
— Panie Escoerea — powiedziała, wyciągając rękę. Odłożył sekator, uścisnął jej dłoń.
— Dzień dobry, pani…?
Nie odpowiedziała, lecz usiadła na murku, złożyła ręce i rozglądała się po dolinie, górach, lesie, rzece i po zabudowaniach instytutu niżej na zboczu.
Spojrzał na kikuty nóg, amputowanych powyżej kolan.
— To, co ze mnie zostało, ma się dobrze, proszę pani.
Tak zwykle odpowiadał. Wiedział, że jego reakcja może się pewnym ludziom wydać zgorzkniała, lecz po prostu w taki sposób okazywał, że nie chce udawać, iż wszystko jest w porządku.
Spojrzała na obciągnięte spodniami kikuty z otwartością, jaką wcześniej widywał tylko u dzieci.
— To był czołg, prawda?
— Tak — rzekł, ujmując ponownie sekator. — Chciałem potańczyć po drodze do Balzeit. Nie wyszło. — Nachylił się, jedną z sadzonek umieścił w koszyku. Zanotował na skrawku papieru, od której rośliny ją uciął, i przymocował karteczkę do gałązki. — Przepraszam… — przesunął trochę wózek, a kobieta zeszła mu z drogi. Zajął się następną sadzonką.
Obeszła go i znowu zastąpiła mu drogę.
— Słyszałam historię, że wyciągał pan jednego z towarzyszy spod…
— Tak — przerwał jej. — Tak brzmi ta historia. Oczywiście nie miałem pojęcia, że ceną za miłosierdzie będzie wyrobienie sobie nadzwyczaj silnych mięśni rąk.
— Dostał pan już medal? — Kucnęła i położyła dłoń na kole wózka.
Spojrzał na dłoń, potem na twarz kobiety, ale ona tylko się uśmiechała.
Rozchylił kurtkę, pokazał pod spodem mundur ze wszystkimi wstążkami.
— Tak, dostałem swój medal.
Nie bacząc na opartą na kole dłoń, pchnął wózek naprzód.
Kobieta wyprostowała się, znowu przy nim kucnęła.
— Imponująca kolekcja jak na takiego młodego człowieka. To dziwne, że nie awansował pan szybciej. Czy to prawda, że nie wykazywał pan właściwej postawy w kontaktach z przełożonymi? I dlatego…
Wrzucił sekator do koszyka, obrócił wózek, by spojrzeć jej w twarz.
— Tak, moja pani — powiedział szyderczo. — Mówiłem niewłaściwe rzeczy, członkowie mojej rodziny nigdy nie byli dobrze ustosunkowani, nawet wtedy gdy żyli, bo teraz ich tu nie ma dzięki Cesarskim Siłom Powietrznym z Glaseen, a te… — Złapał przód swego munduru, ciągnąc za wstążki orderów, trzęsąc nimi. — Te z panią wymienię. Komplet za parę butów, które mógłbym nosić. A teraz — pochylił się do przodu, ujął sekator — mam coś do zrobienia. W instytucie jest facet, który nastąpił na minę; nie ma w ogóle nóg i stracił ramię. Może on dostarczy pani większej rozrywki. Niech pani idzie do niego i potraktuje go protekcjonalnie. Przepraszam.
Poczuł ją za sobą i położył dłonie na kołach, by się oddalić.
Dogoniła go. Jej dłoń ze sporą siłą przytrzymywała oparcie fotela.
Naprężył ręce na kołach. Guma tarła z szumem o wyłożoną kamieniami ścieżkę, koła obracały się, ale nigdzie go nie wiozły. Odprężył się, popatrzył w niebo. Przeszła przed niego i znowu przykucnęła.
Westchnął.
— Czego właściwie pani sobie życzy?
— Pana, panie Escoerea. — Uśmiechnęła się pięknym uśmiechem. Głową wskazała kikuty. — Nawiasem mówiąc, odpowiada nam ta wymiana medali na buty. — Wzruszyła ramionami. — Z tym że medale może pan zachować. — Sięgnęła do koszyka, wyjęła sekator i wepchnęła go w ziemię pod rośliny. A potem położyła dłonie z przodu siedzenia. — Niech pan posłucha, panie Escoerea — powiedziała Sma, drżąc — co by pan powiedział na pracę z prawdziwego zdarzenia?
Комментарии к книге «Najemnik», Иэн Бэнкс
Всего 0 комментариев