Nawet ta dziwna trójka schodzi z wozu, pada na kolana, chociaż ukryty z tyłu smaglejszy mężczyzna zdaje się kierować swoje modlitwy na wschód. Niech Bóg ma nas w swojej opiece, skoro po traktach Henryka II bezkarnie wędrują Saraceni i inni bezbożnicy.
Usta mruczą modlitwy do świętej, ręce kreślą niewidzialne krzyże. Bóg, choć zapewne z bólem, pozwala, aby dłonie, które oprawiały ciała niewiniątek, pozostały czyste.
Cała kawalkada, już z powrotem na wozach i koniach, rusza ku Cambridge. Rozmowy cichną wśród skrzypienia furmanek ze zbożem i poćwierkiwania ptaków.
Jednak my mamy teraz w rękach kłębek nici, która poprowadzi nas prosto do owego zabójcy dzieci. Aby ją jednak odwinąć, musimy cofnąć się w czasie o dwanaście miesięcy…
Rozdział IAnglia, rok 1170
Do roku krzyku. Król krzyczał, aby uwolnić go od jego arcybiskupa. Mnisi z Canterbury krzyczeli, kiedy rycerze monarchy rozbryzgali mózg arcybiskupa na posadzce jego katedry. Papież krzyczał, aby król odprawił pokutę. Angielski Kościół krzyczał triumfalnie – teraz miał już króla w garści.
A gdzieś daleko, w Cambridgeshire, krzyczało dziecko. Krzyczało przenikliwym, cieniutkim głosikiem, który jednak zajął ważne miejsce między innymi krzykami.
Najpierw w owym krzyku brzmiała nadzieja. Był sygnałem, który oznaczał: „chodź i zabierz mnie, boję się". Albowiem aż do teraz dorośli trzymali dziecko z dala od niebezpieczeństw, odciągali od pszczelich uli, bulgoczących kociołków i paleniska kowala. Dorośli po prostu musieli być gdzieś blisko. Zawsze byli.
Słysząc ten dźwięk, sarny pasące się na łące zalanej księżycowym światłem uniosły głowy i popatrzyły uważnie – ale to nie żadne z ich młodych krzyczało ze strachu. Lis zastygł w pół ruchu, z uniesioną łapą, aby nasłuchiwać i upewnić się, czy nie grozi mu niebezpieczeństwo.
Gardło, z którego wydobył się krzyk, było za małe, a jego właściciel znalazł się w miejscu zbyt odludnym, aby ktokolwiek zdołał przyjść z pomocą. Krzyk się zmienił: pojawiło się w nim niedowierzanie, z owego zdumienia stał się cienki, piszczący niczym myśliwski gwizdek wzywający psy.
Sarny uciekły, rozpierzchły się między drzewami, białe kuse ogony niczym kamienie domina poleciały w mrok.
Teraz krzyk stał się błaganiem, może skierowanym do oprawcy, może do Boga. „Proszę, nie, proszę, nie". Potem złamał się, przechodząc w monotonny jęk agonii i utraty nadziei.
Комментарии к книге «Mistrzyni sztuki śmierci», Ариана Франклин
Всего 0 комментариев