«W krainie kota»

2189

Описание

Nowoczesna baśń o poszukiwaniu własnej tożsamości i rozumieniu samego siebie. Pomysł fabularny zaczerpnięty z symboliki Tarota, którego znaczenia można śledzić na kartach książki. Opowiedziana historia Ewy, jej trzymiesięcznego synka i uratowanego przez główną bohaterkę kota, który odwdzięcza jej się wyprawami w Krainę Tarota sugeruje, że życie ma swoją drugą stronę – tajemniczą, magiczną.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Dorota Terakowska W krainie kota

Co godzinę wiadomości

Radio podaje co godzinę wiadomości.

Spikerzy wiedzą wszystko; niemożliwe,

Zdawałoby się, żeby każda godzina

Zabijała, kradła i oszukiwała. A jednak

Tak jest, godziny jak lwy pożerają

Zapasy życia. Rzeczywistość przypomina

Sweter przetarty na łokciach. Kto

Słucha wiadomości, nie wie, że

W pobliżu, po ogrodzie mokrym od deszczu

Spaceruje mały szary kot i bawi się,

Mocuje z twardymi łodygami traw.

Adam Zagajewski

(z tomiku List. Oda do wielości, 1982)

Rozdział pierwszy

…około trzeciej zbudziła mnie nagląca myśl: Muszę iść do ogrodu, wykopać ten korzeń i zjeść.

Spojrzałam na męża: spał, poświstując lekko przez nos. Miał typowy jesienny katar. Za oknem noc rozpościerała bury, wilgotny płaszcz. Siąpiło. Mimo to wstałam cichutko z łóżka i boso, tylko w kusym podkoszulku, wymknęłam się z domu na dwór.

Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że TO rośnie w lewym górnym rogu, tuż przy płocie. Nie miałam latarki, ale wystarczyło, że wymacałam nać dłonią. Była mokra, szorstka, a zgnieciona w ręce, wydzielała ostry, świeży zapach. Wiedziałam, że nie wolno jej wyrywać, gdyż uszkodziłabym korzeń. Czułam, że muszę wygrzebać go z ziemi rękami, a nie na przykład motyką. Delikatnie. Niemal z czułością. Gdy podnosiłam go do ust, był jeszcze ciągle oblepiony gliną. Gryząc, czułam na języku drobinki ziemi. Korzeń miał cierpki smak niedojrzałej marchewki. Nać wyrzuciłam przez płot, do ogrodu sąsiadów. Potem wróciłam do łóżka i natychmiast zasnęłam.

Rano myślałam, że to mi się śniło. Ale mój mąż, który właśnie wstał, żeby iść do pracy, patrząc, jak przeciągam się leniwie w łóżku, nagle powiedział:

– No wiesz, Ewa…! Ja rozumiem, że kobiety w ciąży mają kaprysy i ogarnia je lenistwo, ale jak mogłaś wejść do łóżka z tak brudnymi nogami?!

Odrzuciłam kołdrę i spojrzałam: stopy miałam oblepione zaschłym błotem. Na podkoszulku też były ślady błota. Czyżby nocna wyprawa do ogrodu wcale mi się nie śniła? Była faktem?

…zacznę jednak od początku. Cztery miesiące temu nabrałam podejrzeń, że jestem w ciąży. Była właśnie niedziela, więc wyjątkowo wstałam z łóżka wcześniej niż mąż, zrobiłam śniadanie, a gdy je zjadłam, natychmiast pobiegłam do łazienki i zaczęłam rzygać jak kot. Gdy powtarzało się to przez kilka poranków, powiedziałam do Adama:

– Chyba jestem w ciąży! – i oboje spojrzeliśmy na siebie z radosnym uśmiechem.

Mój mąż jest lekarzem, więc wiedziałam, że będę pod najlepszą opieką. Posłusznie odstawiłam papierosy, ograniczyłam kawę do jednej filiżanki, jadłam lekkie potrawy, dużo owoców i warzyw. Brałam regularnie wszystkie przepisane przez Adama witaminy. Biegałam też co dzień wokół ogrodu łagodnym kłusem, a wieczorami wpadałam na osiedlowy basen, żeby popływać. Więc nie brakowało nam (mnie i Dziecku) niczego – ani odpowiedniej diety, ani ruchu, ani spokoju. Ani minerałów, witamin i diabli wiedzą czego jeszcze…

Skąd zatem tamtej nocy, w czwartym miesiącu ciąży, obudziło mnie naglące pragnienie wyjścia do ogrodu, wygrzebania z mokrej ziemi jakiegoś korzenia i schrupania go, razem z trzeszczącymi pod zębami drobinami ziemi? I dlaczego, u licha, nie powiedziałam o tym mężowi?! Przecież zawsze mówię mu WSZYSTKO! Jesteśmy fantastycznym wprost małżeństwem, już od 5 lat, i do tej nocy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. A jednak pożarcie tego korzenia – inaczej tego nazwać nie można, bo gryzłam go jak oszalała z głodu! – musiało pozostać moim sekretem. Tak czułam.

Przez następne miesiące mój brzuch wolniutko dojrzewał, jak owoc latem; w piersiach, które już wyczekiwały Dziecka, czułam ucisk gromadzącego się mleka, i wpadłam w stan łagodnej szczęśliwości. Zapomniałam o tamtej nocy, o ubłoconych nogach, o grzebaniu rękami w ciężkiej od wilgoci ziemi, i tym, że to na pewno nie było NORMALNE. Jeśli owo wspomnienie błądziło niekiedy gdzieś w mojej pamięci, to wkładałam je między sny.

Rodziłam pod koniec zimy, zwyczajnie, bez komplikacji i specjalnego bólu, choć gdyby go w ogóle nie było, czułabym się rozczarowana. Uważałam, że prawdziwe Dziecko musi przyjść na świat w prawdziwych bólach. Ten ból był tak bliski i dawał radość, a nie cierpienie. Trwał równo trzynaście godzin i trzynaście minut. Liczyłam.

– Dlaczego ty zawsze i we wszystkim musisz być inna niż pozostałe kobiety? – spytał mnie z rozczuleniem Adam, patrząc na Dziecko. Obmyte ze śluzu i krwi, spowite w białą, bawełnianą pieluszkę, niemowlę po raz pierwszy patrzyło na mnie z objęć męża, a ja patrzyłam na nie. Nad czołem miało kłąb mocno skręconych włosów w kolorze jaskrawej marchewki, skórę nienaturalnie jasną, jak przystało na rudzielca, a na nosie pojedynczy i mocno odcinający się od tła – brązowy pieg. W dodatku spoglądało na mnie jednym okiem przejrzyście błękitnym, jak niebo na tanim oleodruku, a drugim zielonym, jak trawa wiosną w naszym ogrodzie.

– Boże… – wyjąkałam, tracąc oddech. – Czy POZA TYM jest normalne?!

– Ależ tak… – uspokoił mnie mąż. – To jest chłopiec i on w ogóle jest normalny. I bardzo ładny. Nie martw się. Dorastając, zgubi te rude włoski i wyrosną mu nowe, ciemniejsze. A takie emaliowoniebieskie oczy mają wszystkie niemowlęta, i one także z wiekiem ściemnieją. Może nawet będą brązowe?

– Ale ono ma jedno oko błękitne, a drugie zielone – powiedziałam drżącym głosem.

– Bzdura – orzekł Adam, przyglądając się w skupieniu oczom Dziecka, które tymczasem łypnęło na mnie okiem zielonym, to błękitne zaś skierowało na niego.

– W dodatku ma zeza! – dodałam histerycznie.

– Większość niemowląt ma zeza, bo nie panują nad akomodacją wzroku. To też mija z wiekiem – oświadczył spokojnie mój mądry, nie tylko medycznie, mąż.

Miał rację. Dziecko było normalne. Normalnie płakało, a raczej darło się z całej siły w płucach, w dodatku głównie nocami. Normalnie jadło, na ogół z dużym apetytem. Normalnie machało rączkami i nóżkami, i gdy kładłam je na brzuszku, obracało na wszystkie strony ciekawską główkę. Normalnie robiło w pieluchy siusiu i kupkę. Wszystko miało normalne, poza kolorem włosów i dwoma kolorami oczu – jednak mój kochany mąż albo w ogóle tego nie widział, albo też uważał to za normalne. I w ten sposób, bardzo normalnie, minęło dwanaście dni.

Trzynastego dnia, około godziny trzynastej, mąż jak zwykle był w pracy, czyli w szpitalu, a ja, też jak zwykle, śpiewając głośno i fałszywie rockowy przebój, mieszałam na kuchence zupkę dla Dziecka. Za oknem świeciło słońce i wydawałoby się, że to już wiosna, gdyby nie śnieg, który wciąż leżał na parapetach okien, w ogrodzie i nadal ciągle sypał dużymi, mokrymi płatkami.

W rytm nuconej melodii mieszałam energicznie tę zupkę (wszystkie zupki mają to do siebie, że lubią się przypalać, tak jak mleko zawsze wylatuje z garnka), gdy nagle usłyszałam za sobą GŁOS DZIECKA:

– Kot – powiedziało Dziecko głosem cienkim, srebrzystym i stanowczym. Odwróciłam się jak oparzona i spojrzałam na nie. Leżało sobie w nosidełku, ustawionym na dwóch krzesłach koło stołu w kuchni. Miało leniwy i spokojny wyraz twarzyczki. I na pewno nic nie mówiło. Albowiem trzynastodniowe niemowlęta nie mówią.

Już, już miałam odwrócić się z powrotem w stronę kuchenki, gdy Dziecko spojrzało na mnie uważnie, jednym zielonym, a drugim błękitnym okiem, i powtórzyło:

– Kot.

Mówiąc, nie otwierało ust, ale przecież doskonale słyszałam jego głos! Tym razem, wbiłam w nie oczy i tkwiłam tak nieruchomo, mimo nasilonego swądu przypalającej się zupy.

– Kot topi się w beczce z deszczówką – powiedziało Dziecko tym razem całym, zbudowanym poprawnie zdaniem. Nadal nie otwarło przy tym ust, wręcz przeciwnie, miało je po niemowlęcemu zaciśnięte, w swojskim grymasie złości, jaki przybiera, gdy zbyt długo leży w mokrym pampersie lub gdy chce jeść, a ja mu nie daję. Zatem miało zaciśnięte usta, ALE MÓWIŁO!

– Kot! – powiedziało dźwięcznie po raz trzeci, ale tym razem z gniewem. – Kot topi się w beczce z deszczówką!

Nagle zrozumiałam. Zrozumiałam nie to, że MÓWI, choć nie powinno, ale CO mówi. I tak jak wtedy, tamtej nocy, gdy coś zmusiło mnie, abym pomknęła do ogrodu i zjadła jakiś korzeń, tak teraz też wiedziałam, że muszę natychmiast pędzić do beczki z deszczówką. Ale nie mogłam zostawić w kuchni samego Dziecka…!

– Przecież skoro MÓWI, równie dobrze może samo WYJŚĆ z nosidełka – pomyślałam irracjonalnie. Tyle że to wszystko było irracjonalne!

Porwałam Dziecko w ramiona i pobiegłam jak wariatka do mokrego, tym razem od śniegu, ogrodu. Beczka z deszczówką znajdowała się dokładnie z drugiej strony domu i bliżej by mi było do niej przez taras niż tylnym wyjściem z kuchni, ale ja już utraciłam zdolność logicznego myślenia. Wiedziałam tylko, że W BECZCE Z DESZCZÓWKĄ TOPI SIĘ KOT. Musi się topić, skoro tak powiedziało mi trzynastodniowe niemowlę, które nawet nosa w tym dniu nie wychyliło do ogrodu!

…biegłam, potykając się, przez zaśnieżony ogród, bo na gołych nogach miałam jedynie zsuwające się ciągle klapki. Kto, na Boga, myślałby w tej sytuacji o wkładaniu butów! Nie miałam też czasu zastanawiać się, gdzie pod śniegiem tkwią wystające resztki wiosennych klombów, a gdzie ścieżki, więc trzy razy rąbnęłam z całej siły na mokrą i zimną ziemię, pamiętając jednak, żeby za każdym razem unieść Dziecko w górę. Tym boleśniej uderzałam o przykryte śniegiem zamarznięte grudy.

Dopadłam w końcu beczki, która stała sobie spokojnie obok tarasu. Stała tak od dwóch lat, od czasu gdy Adam wymyślił, aby zamówić ją u bednarza, postawić koło rynny i gromadzić w niej deszczówkę na suche lato. Była sporo wyższa niż ja, więc głęboka najmniej na dwa i pół metra. I nie powinno w niej być nic prócz roztopionego śniegu. Tymczasem słyszałam dziwny, nieregularny plusk…

– O Boże… – powiedziałam, rozglądając się rozpaczliwie. Musiałam wspiąć się na beczkę, ale nie wiedziałam, co zrobić z Dzieckiem. Zwłaszcza, że Dziecko miało na sobie tylko kusą koszulinę i cienkiego pampersa. Tymczasem niepokojący, a zarazem coraz bardziej rozpaczliwy plusk w wielkiej drewnianej beczce nasilał się. COŚ, tonąc, resztkami sił walczyło o życie…

Nie miałam czasu. Położyłam Dziecko na miękkim śniegu – było jakieś plus dwa stopnie Celsjusza – i zaczęłam wspinać się po śliskich wypukłościach beczki. Miałam nadzieję, że jest pełna, bo wtedy ten jakiś Kot – jeśli już nie utonął! – pływałby na samym wierzchu. Niestety, gdy wreszcie się wspięłam, ujrzałam, iż beczka jest napełniona raptem w jednej trzeciej. A na powierzchni resztek jesiennej deszczówki i stopionego zimowego śniegu, chlapiąc łapami, lecz w absolutnym milczeniu, bez jednego miauknięcia – rzeczywiście pływał Kot! Wyglądał już na bardzo wyczerpanego. Spojrzałam na niego, a on na mnie – i z wrażenia spadłam na ziemię…

Koty umieją pływać, tylko bardzo tego nie lubią. Kot przepłynie rzekę i wydrapie się na brzeg. Ale nie przepłynie wielkiej beczki i nie wylezie z niej, gdyż ma ona śliskie, oblodzone, wygięte ku środkowi wnętrze i w dodatku od powierzchni wody do krawędzi liczy sobie najmniej półtora metra.

Spojrzałam na Dziecko: leżało spokojnie na zimnym śniegu, w kusej, już przemakającej koszulinie, machając gołymi nóżkami. Lecące z nieba płatki śniegu topiły się na jego ciepłym brzuszku, a na rudych włoskach utworzyły puchową czapeczkę. Pampers też był mokry, choć z innego powodu. Nie miałam czasu. Błyskawicznie zaczęłam znów wspinać się na beczkę, a potem, balansując chwilę na jej górnym skraju, wskoczyłam z chlupotem do środka. Kot – z ogromnym refleksem – natychmiast wpił się pazurami w moje gołe nogi i wspiął się po mnie jak po drzewie. Zawyłam z bólu, z największym wysiłkiem oderwałam go od siebie i podźwignęłam w górę. Stojąc w lodowatej wodzie na czubkach palców i wyciągając wysoko ręce z mokrym, ciężkim zwierzakiem, mierzyłam mniej więcej tyle, ile beczka. „Jezu, on waży chyba z dziesięć kilo…” – pomyślałam. Na szczęście zwierzę, gdy tylko dosięgło łapami szczytu beczki, natychmiast zeskoczyło na ziemię. Teraz to ja tkwiłam w rozpaczliwie zimnej, sięgającej mi do pół uda wodzie, zastanawiając się, jak z powrotem wspiąć się na górę. Ręce miałam osłabione od szarpania się z Kotem, ale byłam wysportowana, więc czyniłam próby: trzymając się skraju beczki, równocześnie z całej siły podciągałam do góry nogi. Wyczyn dziecinnie łatwy dla małpy, ale nie dla człowieka.

…i wtedy, gdy prawie zrealizowałam ów akrobatyczny wyczyn, usłyszałam dziki wrzask. Nie, to nie wrzeszczało Dziecko. Wrzeszczała – od razu rozpoznałam ten głos! – nasza wścibska sąsiadka zza płotu. Od trzech lat, czyli od czasu, gdy zamieszkaliśmy w tym domku i w jej sąsiedztwie, uważaliśmy ją za osobę głęboko niezrównoważoną, nachalnie ciekawską i próbującą wtrącać się do naszego prywatnego życia. Uważała nas pewnie za ludzi patologicznie uchylających się od tak zwanych dobrosąsiedzkich stosunków.

Otóż ta właśnie sąsiadka stała teraz za płotem i patrząc na leżące w śniegu Dziecko, darła się jak opętana. Z wrażenia spadłam znowu na dno beczki, do lodowatej wody.

– Niemowlę…! O Boże! Biedne niemowlę! Gołe! Na śniegu! Prawie zasypane! O Jezu! A to kocisko go dusi! Ludzie! Ratunku! – darła się sąsiadka.

– Proszę natychmiast się uspokoić! – wrzasnęłam z głębi beczki, ale sąsiadka wystraszyła się jeszcze bardziej. Sądzę, że beczka zmieniała mój głos na głuchy i dudniący. Słysząc mnie, lecz nie widząc, sąsiadka zareagowała jeszcze bardziej nerwowo. Teraz wydawała z siebie nieartykułowane, histeryczne jęki:

– Aaaaaaaaa! Ooooooooo! Iiiiiiiiiiiii!

Zdwoiłam wysiłki i udało mi się ponownie podciągnąć na rękach, a nawet zaczepić jedną nogą o skraj beczki. I znowu najpierw zobaczyłam za płotem głowę sąsiadki, jak zwykle przyozdobioną kolorowymi wałkami papilotów. „Czy ona nigdy ich nie zdejmuje?” – pomyślałam idiotycznie, walcząc z własnymi nogami i beczką. Sąsiadka, ubrana w gruby, pikowany szlafrok, wzrokiem wariatki wpatrywała się w moje leżące spokojnie na śniegu półgołe Dziecko. Tuż koło Dziecka siedział ogromny, ociekający wodą Kot i mył się różowym języczkiem.

„To, co on robi, to kretyństwo, bo jest nie tylko umyty, ale wręcz wykąpany” – pomyślałam logicznie, a tymczasem sąsiadka na widok mojej głowy, dwóch rąk i jednej nogi, wynurzających się z beczki, wydała z siebie kolejny wrzask. Na szczęście o tej porze większość mieszkańców naszego osiedla była w pracy.

Wydobyłam się z mokrej pułapki i biorąc gołe Dziecko w mokre objęcia, powiedziałam do sąsiadki:

– Zamiast wrzeszczeć, mogła pani przeleźć przez płot i otulić Dziecko tym swoim obrzydliwym szlafrokiem…

Sąsiadka dopiero teraz doszła do siebie na tyle, aby przypomnieć sobie, że nas nie znosi. Więc po prostu odwróciła się i poruszając z godnością wielkim tyłkiem, w różowym, pikowanym jak kołdra szlafroku, podreptała do swego domu.

Ja do mojego biegłam jak na skrzydłach, myśląc tylko o tym, co zrobić, żeby Dziecko uniknęło zapalenia płuc. Już zapomniałam, że powinnam martwić się o coś całkiem, ale to całkiem innego: o to, że moje trzynastodniowe niemowlę MÓWI, w dodatku pełnymi zdaniami i bez otwierania ust.

Biegłam, a tuż obok, ocierając się mokrą sierścią o moje nogi, biegło to ogromne, cudem uratowane kocisko. Wpadliśmy zdyszani do ciepłej kuchni, gdzie kocisko od razu przylgnęło do kaloryfera, a ja natychmiast zaczęłam zdejmować z Dziecka mokrą koszulkę i pampersa. Potem, sama ciągle mokra i szczękająca zębami, wytarłam je ręcznikiem i przebrałam w suche ubranko. Dopiero teraz zobaczyłam – i poczułam! – spaloną na węgiel zupkę, stojącą w garnuszku na ciągle palącym się gazowym palniku. Zgasiłam gaz i zajęłam się sobą. Już sucha i ubrana w dres, w grubych skarpetach na przemarzniętych stopach, przygrzałam mleko dla całej trójki: Dziecka, Kota i siebie. Po namyśle włożyłam do mleka aspirynę: dwie dla mnie, ćwiartkę dla Dziecka i połówkę dla Kota.

Nakarmiłam Dziecko gotowym, awaryjnie trzymanym w lodówce żarciem z puszki, Kotu dałam resztkę naszej wczorajszej pieczeni, sama z dzikim apetytem pożarłam wielką kanapkę i, o dziwo, poczułam się całkiem normalnie, a nawet rześko. Dziecko wpakowałam do łóżeczka i przykryłam po uszy puchową kołderką. Gdy zaciągałam zasłony w oknie, zobaczyłam, że Kot – na szczęście już suchy – starannie układa się na poduszce w pobliżu twarzyczki Dziecka.

– Oooch! – zawołałam półgłosem, przywołując w pamięci wszystkie straszliwe opowieści o kotach i niemowlakach, jakimi raczyły mnie różne wiekowe osoby, i jakie wciąż opowiadają o wiele młodsi nasi znajomi. Było tam i o kotach, które pazurami wydrapują dzieciom oczy, gdyż podnieca je widok mrugających powiek. Było o poruszającej się grdyce, którą kot bierze za mysz i rzuca się niemowlęciu do gardła, rozrywając je na strzępy. Było wreszcie o kotach, które specjalnie kładą się dzieciom na piersiach i duszą je własnym ciężarem. A w dodatku TEN Kot, Ucząc na oko, ważył co najmniej dziesięć kilo, a zatem dwa i pół raza więcej niż moje Dziecko.

Ledwo to wszystko sobie przypomniałam, gdy Dziecko powiedziało, nie otwierając ust, za to patrząc na mnie intensywnie błękitnym okiem, gdyż zielonym oglądało Kota:

– Nigdy nie powtarzaj takich okropnych kłamstw o kotach. Przyrzekasz?

– Przyrzekam – odparłam bezwiednie. Kot tymczasem wymościł sobie miejsce w ciepłym zakątku koło buzi Dziecka, po czym znów na mnie spojrzał. I dopiero wtedy dostrzegłam, że on także ma jedno oko jadowicie niebieskie, a drugie połyskujące szmaragdową zielenią.

Po raz pierwszy bliżej mu się przyjrzałam. Był to naprawdę ogromny kocur, o wyjątkowo pięknym, trójkolorowym futrze: biało-czarno-rudym. Gdy tak przyglądałam mu się z mieszanymi odczuciami – i Dziecko, i Kot prawie jednocześnie zasnęli. Kot przy tym pomrukiwał jak spory elektroluks.

– Mamy kota – powiedziałam Adamowi, gdy wrócił z pracy.

– To dobrze. Dzieci lepiej chowają się ze zwierzętami – powiedział ku memu zdumieniu. Myślałam, że zaprotestuje i zacznie mówić o bakteriach, wirusach i odzwierzęcych chorobach. Widocznie jednak nie znałam ciągle własnego męża…

Kot, już wyspany, wylazł akurat z dziecinnego pokoju 1 mrucząc, zaczął ocierać się o nogi Adama.

– Całkiem ładny ten Kot – orzekł, głaszcząc go po trójkolorowym futrze. – Trochę za duży jak na zwykłego dachowca – dodał po namyśle. W tym namyśle brzmiała pochwała.

Podczas kolacji ze śmiechem opowiedział mi, do jakiego stopnia odszajbowało naszej wścibskiej sąsiadce.

– Wyobraź sobie, gdy wracałem do domu, stała przy płocie i usiłowała mi wmówić, że ty kąpałaś się dziś w beczce z deszczówką, a nasze Dziecko tarzałaś w śniegu, w ogrodzie! Żeby zmyślać takie brednie…!

Zaśmiałam się równie wesoło jak on i… nie sprostowałam. Co gorsze, w ogóle nie powiedziałam, że nasze niespełna dwutygodniowe Dziecko mówi pełnymi zdaniami, nie otwierając przy tym ust. I wiem, dlaczego tego nie zrobiłam: bo on by mi nie uwierzył. Natomiast mógłby dojść do wniosku, że cierpię na poporodową depresję, i chciałby mnie leczyć. Tymczasem ja byłam całkiem, ale to całkiem zdrowa, tak fizycznie, jak psychicznie, i tylko wokół mnie działo się coś nienormalnego. Jednak nikt przy zdrowych zmysłach, a już zwłaszcza mój bardzo logicznie myślący mąż, nie uwierzyłby, że mam mówiące i widzące – to, czego nie widać! – Dziecko. Wszyscy orzekliby, że jest na odwrót: normalne, dobrze rozwijające się niemowlę ma szaloną matkę.

…więc kolacja upłynęła nam jak zawsze sympatycznie, niczym nie zmącona, pełna rodzinnego ciepła – i tylko ja z zadumą spoglądałam na ogromnego Kota, siedzącego teraz koło kominka. Kot grzał się w bliskości ognia i jednym okiem, tym błękitnym, popatrywał w naszą stronę, a drugie, jarzące się zielenią, wbił nieruchomo w palące się i trzaskające wesoło polana.

Rozdział drugi

Nasze Dziecko Uczyło już prawie dwa miesiące – i ciągle nie miało imienia. Mówiliśmy na nie po prostu „Dziecko”. Na ogół zgodni we wszystkim, tym razem nie mogliśmy z Adamem dojść do porozumienia. Każde imię albo mnie, albo jemu wydawało się nie dość ładne, za mało wyraziste lub zbyt udziwnione. Oboje byliśmy zwolennikami imion prostych, nie wydumanych. A właśnie wszechwładnie panowała moda na imiona rodem z aktualnych seriali telewizyjnych lub filmów.

– Gdy pomyślę o tych nieszczęsnych dzieciach, które miały pecha urodzić się, gdy w telewizji szła Dynastia! Te biedne dziewczynki, do końca życia noszące imię Alexis lub Cristle… – wzdragał się mąż, odrzucając każdy kolejny mój pomysł na imię dla Dziecka, choć żaden nie miał nic wspólnego z jakimkolwiek serialem. Za to, przedkładając książki nad telewizję czy kino, bezwiednie podawałam imiona bohaterów głośnych powieści.

– Dość! – oświadczył Adam pewnego dnia i bezdyskusyjnie zarządził: – Nasz syn będzie mieć najprostsze, a zatem najładniejsze imię, jakie w ogóle istnieje na świecie. JAN…

– Jan… – skrzywiłam się.

– Janek – zmiękczył i zabrzmiało to nieco lepiej. Kandydat do imienia zachowywał się cały czas jak najnormalniejsze w świecie niemowlę. Nocami albo się darł, albo cichutko spał przytulony do wielkiej głowy tajemniczego kocura. W dzień, gdy było chłodno, oboje – i Dziecko i Kot – leżeli sobie na kocyku przed kominkiem. Kot zaczepiał Dziecko grubą łapką, chowając starannie pazury, a Dziecko usiłowało go dosięgnąć, zaśmiewając się gardłowo.

Od czasu gdy wspólnie uratowaliśmy Kota od tragicznej śmierci, Dziecko nigdy nie powiedziało ani słowa, co, nie kryję, przyjęłam z ulgą.

…bo to wszystko tylko mi się zdawało – orzekłam w duchu. – To Kot, tonąc, wysłał do mnie jakiś silny, telepatyczny impuls. Telepatia jest w końcu zjawiskiem naukowo udowodnionym! Przecież to się zdarza. Podobno nawet rośliny kulą się z lęku, gdy wyciąga ku nim rękę człowiek, do którego czują niechęć. Biologowie twierdzą, że wręcz widać to pod mikroskopem. Dlaczegóż by Kot, tonąc, nie mógł wysłać do mnie telepatycznego sygnału? A mnie, idiotce, zaczęło się wydawać, że to mówi Dziecko… choć przecież doskonale wiem, że niemowlaki, kilkunastodniowe czy nawet dwumiesięczne, w ogóle nie mówią! Nigdy! I ONO też nie mówi. Jest całkowicie normalne! Spokojna głowa, nie ma się czym niepokoić, zwłaszcza że nie powiedziało ani słowa od paru tygodni…

A zatem zapadła decyzja: Dziecko będzie nosić imię Jan. Janek. Skoro tak, to należało tę decyzję uprawomocnić. Mąż miał wolne przedpołudnie, wsiedliśmy więc w samochód, stawiając na tylnym siedzeniu nosidełko z Dzieckiem, i wyruszyliśmy do miasta, odległego o trzydzieści minut jazdy, gdzie mieściły się wszystkie ważne urzędy.

Mieliśmy szczęście. W urzędzie, w którym wypisywano akty urodzenia, w ogóle nie było kolejki. Przyjął nas sympatyczny starszy pan, który na widok naszej trójki (Dziecko nieśliśmy w nosidełku) radośnie się zaśmiał:

– Śliczna, fantastyczna rodzinka… Jak z obrazka! – zawołał z zapałem, wywołując w nas odruch zdziwienia. Nie przywykliśmy do aż tak wylewnej serdeczności nieznanych urzędników. I wtedy mąż leciutko mnie trącił, równocześnie wskazując na coś dyskretnym ruchem. Na biurku, obok stosu opasłych akt i wielkiego, odrobinę starożytnego komputera, stała wysoka szklanka z jasnym, pieniącym się perliście napojem. Nadal nie wiedziałam, o co chodzi, ale gdy urzędnik zaśmiał się równie perliście jak ów płyn, bez żadnego powodu – zrozumiałam, w czym rzecz. Urzędnicy państwowi na ogół wypijają w pracy mnóstwo szklanek podłej herbaty. Ten jednak pił szampana!

– Och, patrzą państwo na moją szklankę… – zaśmiał się znowu i upił solidnego łyka. – To szampan – wyjaśnił takim tonem, jakby nam zdradzał wielką tajemnicę. – Obchodzę dzisiaj trzydziestolecie pracy i niewdzięczni koledzy oraz szefowie zapomnieli! Po prostu zapomnieli! Nie dostałem ani dyplomu, ani zwiędłego kwiatka, nie mówiąc już o pamiątkowym zegarku ze stosownym, wygrawerowanym napisem: „Drogiemu i niezapomnianemu koledze za trzydzieści lat wspólnej pracy”. Nic! Nawet życzeń nie dostałem! – i urzędnik znowu zaśmiał się radośnie. – Wszyscy zapomnieli. A ja tymczasem specjalnie dziś ubrałem nowy garnitur, nowiutką białą koszulę i nowy, drogi krawat… A oni nic! Więc poszedłem do najbliższego sklepu i kupiłem butelkę najdroższego szampana. Jak jubileusz, to jubileusz. Oni zapomnieli, ale ja nie. Powinien być szampan, więc jest szampan. Tyle że go sam wypiję, im zaś… (tu wskazał ruchem głowy na sąsiednie drzwi) im zaś nie dam ani kropelki! A może państwo napiją się ze mną? Będzie mi niezwykle miło i uroczystość nabierze, że tak powiem, właściwego charakteru.

Napiliśmy się. Niedużo. Adam prowadził, a ja karmiłam. Za to urzędnik wypił całą szklankę i ponownie ją napełnił.

– A teraz wypiszemy akt urodzenia. Proszę podać imiona uroczych rodziców oraz imię uroczego potomka… To córeczka? Synek? W każdym razie śliczne! – powiedział z emfazą i na wyrost, równocześnie wstając i zaglądając do nosidełka. Wtedy się wzdrygnął. Spod czapeczki „uroczego potomka” wyzierał kłąb jaskrawo marchewkowych włosów, on sam zaś spojrzał mu prosto w twarz jednym okiem. Tym zielonym. Drugim patrzył na mnie.

Urzędnik bez słowa ponownie usiadł przy biurku, wyjął urzędowy druk i zaczął go wypełniać. Szampan apetycznie musował w szklance, więc jubilat co chwila wychylał spory łyk.

– Imiona rodziców?

– Adam i Ewa.

– Płeć, imię dziecka, data i miejsce urodzenia…

Mąż wyrecytował wszystkie dane i zakończył wynikiem zawartego przez nas kompromisu, czyli imieniem naszego synka.

– Jan.

– Jak? – zachichotał urzędnik.

– Jan. Janek.

– Był ostatnio taki serial? – zdziwił się urzędnik.

– Nie – odparł mój mąż. – To znaczy, mam nadzieję, że nie – poprawił się zaraz.

– Państwa zdrowie! Ale ostatnio modni są Andżelika i Patryk – zachichotał i dorzucił: – W sąsiednim pokoju od ręki mogą wpisać dziecko do paszportu któregoś z rodziców…

Pomysł uznaliśmy za pożyteczny. W końcu zawsze może się zdarzyć, że nagle będziemy musieli gdzieś wyjechać. Zatem pożegnaliśmy miłego urzędnika i w sąsiednim pokoju, gdzie również nie było kolejki, jakaś starsza, ubrana na szaro dama skrupulatnie przepisała dane z aktu urodzenia do mojego paszportu.

Już po chwili akt wrócił do męża, który złożył go na pół i schował do portfela. Złapaliśmy za uchwyty nosidełka i zadowoleni pobiegliśmy do samochodu.

– Istniejesz teraz także oficjalnie, masz na imię Janek i w dodatku wpisano cię do paszportu! Możesz podróżować, gdzie chcesz – oznajmiłam Dziecku z triumfem, gdy nasze auto ruszało spod urzędu. Dziecko łypnęło na mnie zielonym okiem, bo błękitnym spoglądało na trzymany przeze mnie paszport. Otwarłam go na odpowiedniej stronie, aby porozkoszować się oficjalnym dowodem istnienia naszego Dziecka, i… I znieruchomiałam z wrażenia.

– Pokaż mi ten akt urodzenia – zażądałam od męża.

– Przecież prowadzę… A na ulicy jest wściekły ruch – powiedział z wyrzutem. – Dam ci go w domu.

– Daj teraz – powtórzyłam z naciskiem.

W moim głosie było coś, co nakazało mężowi przytrzymać kierownicę jedną ręką, podczas gdy drugą wyjął portfel. Akt urodzenia tkwił w przegródce na dokumenty. Wyjęłam go tak gwałtownie, że o mały włos rozdarłabym na pół.

…no tak. W akcie, rzecz jasna, było wpisane to samo imię co w moim paszporcie. W dodatku i tu, i tam wypisano go czarnym, eleganckim tuszem i pięknym, kaligraficznym pismem: Jonyk. JONYK.

– J-o-n-y-k – przeliterowałam powoli.

– Że co? – spytał mąż. – Co ty mówisz?

– Czytam imię naszego Dziecka. Jonyk – powtórzyłam cierpliwie i nagle zaczęłam chichotać tak, jakbym to ja wypiła sama butelkę szampana.

– Jaki Jonyk? Co ty wygadujesz? – zdziwił się Adam, ale zaniepokojony zahamował, biorąc ode mnie akt urodzenia i mój paszport. W obu dokumentach stało jak byk: płeć – męska, imię – Jonyk.

– Ten pijany drab…! ten ochlapus…! ten upity analfabeta…! – mój mąż wydobywał z siebie kolejne inwektywy, nie mogąc ze złości dokończyć zdania. Obojętne zresztą, co chciał powiedzieć, to fakt pozostawał faktem. Akt urodzenia można było, od biedy, natychmiast poprawić, mimo że jego treść została już wpisana w opasłe księgi urzędu. Ale mój paszport? Paszport muszę wymieniać! Długa i nudna procedura…

– Dajmy temu spokój – powiedziałam. – Niech na razie będzie Jonyk. Gdy znajdziemy chwilę wolnego czasu, to pójdziemy, wyjaśnimy nieporozumienie i wymienimy dokumenty. A teraz jedźmy do domu, bo jestem głodna.

Mąż nagle też zachichotał. Z jego tak długo i z trudem wymyślanego „najprostszego imienia w całym świecie” zrobiono dziwacznego Jonyka. W życiu nie słyszałam o takim imieniu!

– To widocznie z serialu, który dopiero będzie – znowu zachichotałam i już po chwili zaśmiewaliśmy się oboje. Dziwne, ale gdy obejrzałam się na tylne siedzenie, leżący w nosidełku Jonyk robił wrażenie, jakby też się śmiał.

Ledwo otwarliśmy drzwi domu, od razu, na samym Progu, powitał nas Kot.

– Kotyk – powiedziałam. – Skoro jest Jonyk, co potwierdzają nawet urzędowe dokumenty, to może być i Kotyk. W końcu do tej pory nie wymyśliliśmy żadnego imienia dla kota. Co to za kot, który nie ma imienia?!

– Kotyk – zgodził się mąż, a Kotyk łypnął na niego zielonym okiem. To błękitne utkwił we mnie. Ciekawe, ale to błękitne zawsze wydawało mi się mniej przyjemne niż zielone. Choć równocześnie to zielone – i u Dziecka, i u Kotyka – wydawało mi się mniej normalne.

Kotyk z Jonykiem najedli się i zaraz zajęli ulubione miejsce przed kominkiem. To znaczy, ja położyłam tam Dziecko, a Kotyk od razu do niego przylazł. Oboje z lubością wpatrywali się w ogień.

– Jutro rano mam w szpitalu ważną i trudną operację – powiedział nagle mąż. – Cała nadzieja w tym, że Janek… tfu… Jonyk… nie, nie! nigdy się nie przyzwyczaję…! cała nadzieja w tym, że Dziecko nie będzie się drzeć i da mi się wyspać.

– Do wieczora daleko – oświadczyłam i zajęłam się przygotowaniem obiadu.

A jednak było bliżej, niż sądziłam, gdyż zaraz po obiedzie zajęliśmy się wiosennymi porządkami w ogrodzie – był już koniec kwietnia! – i czas zleciał nam niezwykle szybko. Jonyk spał sobie w wózeczku, ustawionym w słonecznej plamie na ścieżce, a wokół wózka, też łapiąc pierwsze słoneczne ciepło, łaził Kotyk, z wyprężonym grzbietem i dumnie podniesionym ogonem. Wykarmiony resztkami naszych obiadów i specjalnie dokupywaną wątróbką, Kotyk ważył już chyba z dwanaście kilogramów i był największym kocurem, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałam.

– Jak to właściwie było z tym Kotykiem? – spytał mąż, mocno zasapany od przekopywania ziemi. – Przybłąkał się do ogrodu czy jak? Bo już nie pamiętam…

– A wiesz, że ja też nie pamiętam? Chyba wietrzyłam pokój na parterze i on wskoczył przez okno. Był cały mokry, jakby go ktoś topił… Nie, nie… To było inaczej… Psiakrew, nie pamiętam! A może ten Kot zwyczajnie wszedł przez drzwi? I wcale nie był mokry? – stwierdziłam po namyśle, głęboko wierząc w to, co mówię. W tajemniczy sposób bowiem – tak jak wówczas, w tamtą jesienną noc, gdy łapczywie pożerałam wygrzebany z ziemi korzeń – uleciało mi z pamięci wszystko: słowa, które Dziecko wypowiedziało, nie mówiąc, Kot topiący się w beczce z deszczówką, a także fakt, że był świadek tego dziwnego wydarzenia – nasza sąsiadka. Co dowodziło, że jednak miało ono miejsce! Zatem KTOŚ musiał mi powiedzieć, że w beczce topi się kot. Sama z siebie przecież bym nie poleciała do ogrodu! Ale dziwną opowieść sąsiadki Adam wziął za kolejny dowód, że ta kobieta jest wariatką. Tymczasem – przynajmniej tym razem – to ona była normalna. Ona, a nie… A nie kto?

Późnym wieczorem, gdy kładłam do łóżeczka świeżo wykąpanego i wysmarowanego oliwką Jonyka – nagle zaczął się drzeć. Darł się tak długo i tak głośno, że Adam, jedzący coraz bardziej nerwowo kolację, powiedział:

– No nie, on w ogóle nie da mi zasnąć! A ta operacja nie tylko zaczyna się skoro świt, bo o siódmej rano, ale jest w dodatku bardzo poważna! Zlokalizowany tętniak u siedemnastolatka… Od mojej sprawnej ręki zależy życie tego chłopca… Muszę się wyspać, do diabła! Dlaczego wszystkie niemowlaki płaczą zawsze wtedy, gdy nie powinny?

– Śpij spokojnie – uspokoiłam go. – Zamknij drzwi sypialni i dla wygłuszenia wrzasków Jonyka powieś na nich koc. Ja pójdę spać na kanapę w pokoju dziecinnym. Gdy będę przy nim w nocy, to może się uspokoi.

Uspokoił się. Przysunęłam łóżeczko do kanapy i spuściłam z jednej strony odgradzającą nas siatkę. Noc była jasna, księżycowa i przez duże okno dziecinnego pokoju, mimo zasłon, wpadał lunatyczny blask. Gdyby ktoś nam się teraz przypatrzył, musielibyśmy zabawnie wyglądać: tuż koło buzi Jonyka, z prawej strony, leżał ogromny Kot i ponad główką Dziecka łypał w moją stronę zielonym okiem. W środku leżał Jonyk, patrząc w sufit szeroko otwartymi oczami, a z lewej strony leżałam ja.

Bezwiednie wyciągnęłam rękę w stronę Dziecka, zapominając, że dwumiesięczny niemowlak jeszcze nie umie podać swojej. Ale on umiał. Umiał, gdyż nagle na moim serdecznym palcu poczułam zaciskające się malutkie paluszki.

„To jest tylko nieuświadomiony odruch” – przypomniałam sobie wykłady mego męża na temat rozwoju niemowlaków. Niemowlęta, gdy im się podaje jakiś przedmiot, bezwiednie zaciskają na nim rączkę. Teraz tym przedmiotem był mój palec. Uniosłam głowę i zobaczyłam, że druga piąstka Jonyka zaciska się na grubej łapie Kotyka. Już chciałam się roześmiać, gdy nagle usłyszałam, jak Jonyk mówi:

– NO TO LECIMY…

Rozdział trzeci

Lecieliśmy. Ja, Jonyk i Kotyk, trzymając się mocno za ręce… za ręce? Dziecko malutką piąstką obejmowało z całej siły mój serdeczny palec, a drugą ściskało grubą łapę Kotyka. I naprawdę lecieliśmy, bo czułam to po ruchu powietrza. Nie, to był potężny, mocny wir! Huragan! Cyklon! I na jego skrzydłach, w mrocznej, groźnej ciemności, lecieliśmy w nieokreśloną przestrzeń. Tak, gdyż skądś wiedziałam, że wokół nas rozciąga się potężna, nieskończona przestrzeń.

„Wszechświat?” – pomyślałam.

Gęsty mrok wokół, gdy już oswoiłam się z tym, że naprawdę lecimy, okazał się nie aż tak strasznie mroczny. Teraz dostrzegłam, lecąc, że mijamy ciemniejsze i jaśniejsze punkty. Te jaśniejsze przypominały gwiazdy, za to niektóre z ciemnych miały czerń tak niewyobrażalnie głęboką, że musiały to być przeczuwane przez astronomów, choć nigdy nie dostrzeżone, sławne czarne dziury.

„Wessą nas i zatrzymają na zawsze” – pomyślałam z lękiem, lecz Dziecko uspokajająco ścisnęło mój palec.

Nie wiem, jak wyglądałam, lecąc, ale Jonyk sprawiał wrażenie, że płynie, tyle że nie w wodzie, lecz w próżni. Za to Kotyk prezentował się wprost fantastycznie: jego gęste futro falowało, ogonem zaś poruszał jak żaglem na wietrze. I chyba urósł. Gdyby stanął na tylnych łapach, byłby równy mi wzrostem. Podejrzewałam też, że tylko on zna drogę…

… drogę? Przecież tu nie było żadnej drogi! A jednak… Bardzo wyraźnie czułam, że lecimy KU CZEMUŚ i że to coś jest coraz bliżej. Gnający nas huragan zaczął słabnąć i wydało mi się, że wraz z nim łagodnie skręcamy w jakimś określonym kierunku. I rzeczywiście: po chwili wpłynęliśmy do wąskiego, czarnego jak bezgwiezdna noc tunelu, który po kilkunastu minutach – a może godzinach?! – wprowadził nas do niewielkiej sali.

Sala miała nie więcej niż pięćdziesiąt metrów kwadratowych, prawie tyle, ile nasz living room, lecz jej sufit znajdował się tak wysoko, że w ogóle go nie widziałam. A może go nie było? W komnacie nie było też żadnych mebli, jej cztery ściany zaś były czterema gigantycznymi, kryształowo czystymi lustrami.

Teraz Kotyk uwolnił swoją łapę z piąstki Dziecka i zaczął obchodzić lustra, uważnie im się przyglądając. Dziecko zaś pływało – tańczyło? – po komnacie, interesując się wszystkim naraz i całkowicie zdając się na Kotyka. Ja stałam na środku tego tajemniczego pomieszczenia i z niepokojem obserwowałam poczynania zwierzaka. Już wiedziałam, że to on jest naszym przewodnikiem i – opiekunem. Od niego zależy, co się z nami stanie w tym nieznanym miejscu.

Kotyk wolno, lecz czujnie obchodził wszystkie ściany komnaty. Cztery lustra wydawały się być zwyczajnymi, choć ogromnymi zwierciadłami. Odbijały po prostu nas: tańczące Dziecko, mnie śledzącą Kotyka i samego Kotyka, łażącego pozornie bez celu wzdłuż zwierciadlanych ścian.

Nagle jedno z luster rozjarzyło się i obraz uległ zmianie. Już nie był odbiciem komnaty, lecz ukazywał jakąś bezkresną przestrzeń. W tej przestrzeni migotały jasne plamy różnej wielkości i ciemniały mroczne, gęste punkty. Zrozumiałam, że lustro pokazuje kosmos. A w każdym razie tę samą przestrzeń, z której wpłynęliśmy do tunelu. Kotyk, zniechęcony, spojrzał leniwie na obraz i minął go, kierując się ku kolejnej lustrzanej ścianie.

Po chwili rozjarzyła się i ona. Zobaczyłam, że Dziecko utkwiło w niej zaciekawione niebieskie oko, bo tym zielonym spoglądało już na ścianę trzecią. Trzecia była jednak ciągle martwa. Za to w tej drugiej rysował się jakiś kształt. Powoli, niesłychanie wolno, jakby walcząc z niepojętymi przeszkodami, ów kształt przybierał znajomy mi zarys. Wpatrzyłam się – i pomyślałam, że chyba widzę gigantycznego, świetlistego Ptaka. My w trójkę byliśmy najwyżej wielkości jego jednego pazura…

I nagle skojarzyło mi się zdanie, które wypowiedział zaprzyjaźniony z nami ksiądz filozof, gdy ja i Adam dyskutowaliśmy z nim o różnej mocy wiary, jaka jest udziałem zarówno zwykłych ludzi, jak i pełnomocników Boga na ziemi. Ksiądz powiedział wówczas, uśmiechając się ze smutną zadumą:

– … bo niektórzy mają ptaka, którego biorą za Ducha Świętego.

Ten z lustra, przez swą niezwykłą świetlistość, przypominał coś więcej niż zwykłego ptaka… Jego pojawieniu się towarzyszyła zagadkowa jasność; zdawało mi się też, że słyszę odległą i niezwykłą muzykę. Ale być może było to tylko złudzenie. Każdy kto by Go ujrzał, pomyślałby… Nie, nie wiem, co by pomyślał. Wiem, co myślałam ja. Że to nie jest tylko Ptak…

Kotyk stał w ogromnym napięciu, wpatrując się w lustro i najwyraźniej mając nadzieję, że Ptak ukaże się w całej okazałości. „Przecież koty polują na ptaki” – pomyślałam z niepokojem, lecz zaraz uznałam tę myśl za głupią. W ślepiach Kotyka, wlepionych w niewyraźny kształt, nie jarzył się instynkt walki, ale… miłość? Uwielbienie? Obraz, choć drgał i zmieniał natężenie światła, nie przybrał jednak wyrazistszej postaci. Ciągle był zaledwie szkicem, obrysem, świetlistą kreską…

Bez zdumienia ujrzałam, że Jonyk wyciągnął ku Ptakowi rączki i płynął w stronę lustra. Pełen napięcia Kotyk był już przy nim i grubą łapą dotknął powierzchni zwierciadła, jakby chciał sprawdzić, czy da się przez nią przeniknąć. I wówczas stało się coś, co przyprawiło mnie o niezrozumiały ból: obraz zmętniał i zniknął. Poczułam głęboki i dotkliwy żal.

Kotyk opuścił duży łeb. W jego ślepiach dostrzegłam tęsknotę za świetlistym Ptakiem. Moje Dziecko, też wyraźnie rozczarowane, odpłynęło ku środkowi komnaty. Kotyk westchnął jak człowiek, a nie kot, i przeszedł do trzeciego lustra. To trzecie właśnie zaczęło się rozjarzać, a mnie udzieliło się napięcie, z jakim zwierzę i Dziecko czekali, co się w nim ukaże. Ale w Dziecku wyczuwałam głównie zaciekawienie, za to w Kotyku niepokój; jakby z góry znał obrazy, które mogą ukazać się w lustrach, i obawiał się, co nas czeka – zła czy też dobra niespodzianka. Przypomniało mi się, jak w muzeum w Luwrze szłam ku ścianie pełnej obrazów, myśląc, iż zaraz ujrzę słodkie niebo Rafaela, a zobaczyłam straszliwą wizję piekła Hieronimusa Boscha.

…w trzecim lustrze światło i kształty nabierały coraz większej mocy. W pewnej chwili wydało mi się, że obraz, który rodził się z kolorowych punkcików, przypomina… talię kart! Pomyślałam, że są to karty do tarota – i nie wiem, skąd to wiedziałam, gdyż nigdy nie interesowałam się wiedzą magiczną. A teraz nagle miałam świadomość, że tarot to nie jest taka ot, zwykła gra, jak kierki, brydż czy makao. Tarot to MÓWIĄCE KARTY; decydujące o naszym Losie. Karty do tarota to magia…

Te, które wyłaniały się z lustra, były w dodatku kartami… żywymi. Nie, to przecież nie były karty! Teraz były to różne postacie i figury. Osoby i rzeczy. A Kotyk odsunął się od lustra, jakby szklana ściana go oparzyła. Im bardziej obraz nabierał wyrazistości, tym bardziej Kotyk starał się znaleźć jak najdalej i wędrował ku czwartej ścianie. Tymczasem obraz w trzecim lustrze nasycił się barwami i stał się równie prawdziwy jak ja, Dziecko i Kot.

W centrum trzeciego lustra stała teraz Cesarzowa. Skąd wiedziałam, że to jest Cesarzowa? Z diamentowej korony na miedzianych włosach? Z bogatej sukni i purpurowego płaszcza, który spływał jej z ramion? Z majestatu, jaki od niej bił? Przecież równie dobrze mogła być Księżniczką czy Królową, lub nawet zwykłą kobietą, przebraną na kostiumowy bal. Ja jednak miałam pewność, że to Cesarzowa.

Tuż koło Cesarzowej stał Cesarz, lecz mimo ozdobnego stroju i wysokiej postury wywierał mniejsze wrażenie niż jego małżonka. Wyczułam, że w cesarskiej parze to ona rozdaje karty. Najbliżej cesarskiej pary znajdował się Mag. Poznałam go od razu po czarnym ubiorze i obszernej pelerynie, którą szczelnie się owinął. Mimo kaptura na głowie, można było dostrzec chorobliwą wręcz bladość jego nieprzyzwoicie chudej twarzy. Czarny Mag, pomyślałam, symbolizuje zatem złą, czarna, magię. I natychmiast zdziwiłam się, skąd o tym wiem. Przecież nigdy nie interesowałam się magią!

Wokół tej trójki tłoczyli się dworzanie, przynajmniej dwudziestu. A wszyscy razem wpatrywali się w nas z mieszaniną ciekawości i – niechęci. Tymczasem lustrzana ściana powoli przestawała być obrazem, czymś na kształt gigantycznego telewizora, a stawała się rzeczywistością. Dzieląca nas szklana przegroda najwyraźniej znikała…

Kotyk, cały drżąc, oddalił się i pełen niecierpliwości stał już przed czwartą ścianą, w rozpaczliwym napięciu na coś czekając. Na powrót Ptaka? Ale czwarte lustro było matowe i martwe. Ba, ono nie odbijało nawet nas!

– Dość tego – powiedziała nagle Cesarzowa. – Jak długo mamy na was czekać? My, władcy tej krainy, mamy czekać na swych poddanych? Doprawdy, nie przywykliśmy do czekania… Z Lustrzanej Komnaty wiedzie tylko jedna droga i prowadzi do nas. Szukanie innych jest niebezpieczne. Chyba wiesz o tym, Kocie?

Cesarzowa wykonała dłonią niewielki gest. Paru dworzan postąpiło naprzód i… bez żadnych przeszkód znaleźli się w komnacie! Zanim zdołałam zareagować, dworzanie już schwycili Kotyka, Dziecko i mnie, i oto staliśmy w trójkę raptem dwa metry od Cesarzowej. To znaczy, ja nie tyle stałam, ile szamotałam się z dworzaninem, który trzymał moje Dziecko.

– Oddaj je! – wołałam z oburzeniem. – Jestem jego matką! Jakim prawem w ogóle go dotykasz?!

– Czyżbyś była królową w swojej krainie, że mówisz do moich dworzan takim tonem? – spytała drwiąco Cesarzowa.

– Tak, jestem królową, a moje królestwo jest równie duże jak twoje – odparłam po namyśle. „Czemu nie? Może wtedy, wśród tych koronowanych głów, będę miała większe szansę?” – pomyślałam, zdziwiona swoją bezczelnością. – Jestem królową, a to jest mój syn, Jonyk. I mój Kot – dorzuciłam po chwili.

– Wasza Dostojność, bezczelność tej niby-królowej przekracza wszelkie granice – powiedział nagle Mag, lecz Cesarzowa uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Może w twoim świecie jesteś królową i być może niemowlę, które tańczyło w lustrzanej komnacie, jest twoim synem, lecz ten Kot był i jest NASZYM KOTEM – powiedziała i półgłosem zagadnęła Maga: – Ciekawe, że ten Kot ciągle żyje…?

– Koty, Wasza Dostojność, mają twardy żywot, lecz Nauczyciel mógł lepiej się spisać – powiedział Mag.

– Nie o to cię pytałam – odparła ozięble Cesarzowa. – Oddajcie tej królowej jej Dziecko – wydała rozkaz dworzanom.

Natychmiast przytuliłam Jonyka do siebie, w chęci bronienia go, choć nie sprawiał wrażenia, że się boi. Nawet się do mnie nie przytulił po niemowlęcemu, ale obracał główką na wszystkie strony, wodząc dookoła zaciekawionymi oczami – zielonym i błękitnym. Tymczasem Cesarzowa spytała niecierpliwie:

– Czy jest tu gdzieś Jod?

Dworzanie rozsunęli się i spośród ich barwnego tłumu wyodrębniłam chudego, wysokiego starca o mocnej, żylastej budowie, który mimo wieku wydał mi się niezniszczalny.

– Jestem, o Pani – powiedział i wysunął się przed dworzan, kilka kroków od Cesarzowej. Cesarz uśmiechnął się do niego w serdecznym błysku oczu, jakby go znał i lubił.

– Jod, to ty byłeś odpowiedzialny za zajęcie się tym bezczelnym, kłamliwym Kotem? Wszak wiesz, że powzięliśmy podejrzenie, iż brał udział w porwaniu księcia? – spytała Cesarzowa, marszcząc gniewnie brwi i patrząc z niezadowoleniem to na Joda, to na swego cesarskiego małżonka. Chyba nie spodobała się jej sympatia, okazywana tak jawnie starcowi.

– Tak, Pani. Gdy wydałaś rozkaz, aby zniknął na zawsze sprzed twoich oczu, postanowiłem go utopić. Jak zapewne wiesz, koty nie cierpią wody. Zatem wrzuciłem go do wielkiej kadzi z deszczówką. Jeśli mimo to nadal żyje, uratował go chyba cud… – odparł Jod z niezmąconym spokojem.

– Cud lub Gimel, gdyż ten Kot na pewno jest jej sługą – wtrącił się nie pytany Mag, i Cesarzowa po raz wtóry spojrzała na niego gniewnie. Ale jej spojrzenie zaraz powędrowało ku Kotu, i w tych pięknych, czarnych oczach dostrzegłam zimną nienawiść.

– Jesteś fałszywym i bezczelnym oszustem. Przyczyniłeś się do tragedii naszego syna. A teraz dla sobie tylko wiadomych interesów zwodzisz nas od wielu miesięcy. Wmawiasz nam, że go uratujesz i przyprowadzasz coraz to innych ochotników. Wszyscy okazali się niewiele warci, jak ty i twoje obietnice… – zaczęła Cesarzowa twardym głosem, ale Kotyk, ku memu zdumieniu, ośmielił się jej przerwać:

– Byłem i jestem Kotem syna Waszej Cesarskiej Mości. Wasza Wysokość dobrze wie, że urodziliśmy się w tym samym dniu, o tej samej godzinie i że Los związał nas ze sobą na zawsze. Wasz syn kocha mnie, a ja jego. Staram się ze wszystkich sił, aby mu pomóc. I będę tak długo próbował, aż uda mi się go znaleźć. Zaprzestane ratować go dopiero w chwili mej śmierci, choć i to nie jest pewne, gdyż nigdy nie wiadomo, co naprawdę jest śmiercią, zwłaszcza w przypadku kotów takich jak ja…

Wcale nie zdziwiłam się, że Kotyk umie mówić. Już w ogóle nic mnie nie dziwiło. Nagle poczułam, że jestem przygotowana na każdą, nawet najbardziej nieprawdopodobną niespodziankę. Dwumiesięczne Dziecko, które mówi, Kot, który i mówi, i myśli, i maszeruje na tylnych łapach; niezwykła podróż w kosmosie, cesarski dwór… Wszystko to wydawało mi się naturalne i chciałam tylko wiedzieć, czy ufać powinnam Cesarzowej – czy jemu. Cesarzowa mówiła, że to niesamowite zwierzę jest oszustem, lecz ono zaklinało się, że kocha jej syna, którego spotkało jakieś nieszczęście. Ale jeśli ten Kot jest fałszywy, jak wszystkie koty – co głosi zdroworozsądkowa część mieszkańców ziemi? No bo w jakim celu ściągnął nas tutaj, narażając na nieznane niebezpieczeństwa? Byłaby to prawdziwie wredna kocia robota. I czego ten Kot od nas chce…?

Cesarzowa tymczasem znów zabrała głos:

– Czy to są ochotnicy numer siedem? – spytała ostro Kotyka.

– Tak – odparł, patrząc na Cesarzową błękitnym okiem, a zielonym zerknął na mnie i Jonyka. Już chciałam zaprzeczyć, że nie jestem żadnym ochotnikiem, a tym bardziej nie może nim być dwumiesięczny niemowlak, gdy Cesarzowa zawołała:

– Sześcioro nas zawiodło! Sześcioro przyprawiło nas o cierpienie, stwarzając nadzieję, której nie ma! Tych sześcioro przyprowadziłeś ty, Kocie, bo liczyłeś, że zgarniesz nagrodę lub ocalisz swoje marne życie. Gdyż podejrzewamy, że to właśnie ty maczałeś swoje pazury w zniknięciu naszego syna. Wszyscy wokół nie wątpią, że jesteś sługą Gimel, a nie naszym czy naszego syna. Tamtych sześcioro przegrało, mimo że byli książętami lub szlachetnymi rycerzami, a do pomocy mieli uzbrojone sługi. Pięcioro z nich wycofało się w porę, szósty zginął w niewiadomych okolicznościach. A teraz, głupi Kocie, przyprowadzasz mi niemowlę i słabą kobietę, która twierdzi, iż jest królową, choć ubrana jest jak żebraczka… Szydzisz sobie ze mnie?! Skoro tak, robisz to ostatni raz! Natychmiast zakuć ich w dyby! Potem pomyślimy, co z nimi zrobić!

Najpierw zamarłam, a potem chciałam, wraz z Dzieckiem, rzucić się do ucieczki. Ale dokąd?! Gdzie miałam uciekać? Nigdzie nie widziałam drugiej strony zwierciadlanej ściany. Zapomniałam nawet, w którym kierunku jej szukać. Wszędzie wokół roztaczała się nieznana mi przestrzeń, będąca częścią równie nieznanego miasta. A tymczasem już otoczyli nas cesarscy dworzanie, pilnując, abyśmy nie uciekli. Spoza nich wysunęli się uzbrojeni giermkowie, których wcześniej nie dostrzegłam. I dosłownie w przeciągu kilkunastu sekund od wydania przez Cesarzową rozkazu – ja, Dziecko i Kotyk zostaliśmy schwytani w mocny i bolesny uścisk obcych dłoni!

Cesarzowa wraz z dworem szybko oddalała się, giermkowie zaś powlekli nas w przeciwną stronę. Tylko starzec o imieniu Jod przystanął na moment, spoglądając ku nam wzrokiem, w którym wydawało mi się, że dostrzegam współczucie i sympatię. Ale mogło to być tylko złudzenie.

Po chwili męczącego przemarszu nieznanymi, opustoszałymi uliczkami znaleźliśmy się na wielkim placu, otoczonym bogatymi budowlami, nad którymi górował ogromny, uderzająco piękny zamek. Ale dla mnie miał on w sobie coś złowieszczego. Jednak nie miałam czasu bliżej mu się przyjrzeć, gdyż moją uwagę przykuły charakterystyczne, znajdujące się na placu dębowe dyby. Nie pomogła szarpanina ani moje wrzaski (Kotyk cały czas milczał i nawet nie miauknął). Jonyka wydarto mi z objęć i już po chwili każde z nas trojga tkwiło w oddzielnych dybach. Głowy mieliśmy unieruchomione ciasną drewnianą obrożą, a ręce (w przypadku Kotyka – przednie łapy) wsadzone w wąskie otwory. Cóż z tego, że nogi pozostawiono nam wolne, skoro nie mogliśmy się ruszyć nawet na krok!

– Coś ty narobił, Kotyku… – wyjąkałam, patrząc z przerażeniem na Dziecko. Mój ukochany synek, malutkie i bezbronne niemowlę, tkwił unieruchomiony w dybach, na wielkim placu nieznanego miasta, u stóp groźnie wyglądającego zamku, w obcym świecie! Być może póki Cesarzowa nie wymyśli czegoś innego – oby nie gorszego niż to! – ja jakoś przetrzymam, bo jestem silną, wysportowaną kobietą. Zapewne wytrzyma i Kotyk, bo koty – jak słusznie powiedział ten jakiś Mag – mają twardy żywot. Ale dwumiesięczne niemowlę po prostu umrze…

I wtedy obudziłam się.

Rozdział czwarty

Kot, jak zwykle, spał w zagłębieniu poduszki koło buzi Jonyka. Jonyk kurczowo trzymał w piąstce mój serdeczny palec. Ja spałam w połowie na kanapie, jedną nogę miałam przełożoną na skos przez dziecinne łóżeczko. Nic dziwnego – ta kanapa była naprawdę wąska. Właśnie dlatego przeznaczyliśmy ją dla gości, a nie dla domowników: aby drugi raz już nam się nie wpychali. „Our home is our castle” – czyli nasz dom jest naszym zamkiem…

… zamkiem! Boże, jakże upiorny sen miałam tej nocy! Śnił mi się jakiś ponury zamek i… i co jeszcze? Jednak nic więcej sobie nie przypomniałam, poza ogólnym wrażeniem, że sen był i ciekawy, i koszmarny. Usiłowałam delikatnie oswobodzić palec z uchwytu Jonyka, ale trzymał go tak mocno, jakby nie był dwumiesięcznym niemowlakiem, lecz dziesięcioletnim chłopcem. Gdy w końcu to mi się udało, Jonyk błysnął ku mnie półotwartym zielonym okiem i ponownie zasnął. Kotyk za to nawet nie drgnął. I chrapał. Nie wiedziałam, że koty chrapią…

Opuściłam stopy na podłogę i chciałam wstać, gdy schwycił mnie bolesny skurcz mięśni. Upadłam ponownie na tapczan. W tym momencie cichutko, na palcach, wszedł do dziecinnego pokoju mój mąż, już ubrany do wyjścia.

– Mam jakiś skurcz. Chyba od spania na tej piekielnej kanapie – szepnęłam.

– Weź aspirynę. Zaraz ci przejdzie – odszepnął i ucałował mnie na pożegnanie.

Wzięłam aspirynę, ale nie przeszło. Jonyk spał nad podziw długo, a gdy się obudził i poruszyłam go, żeby zmienić pampersa – rozpłakał się żałośnie. Nie wymachiwał, jak zwykle, rączkami i nóżkami, lecz był ospały i nieruchawy.

„Całkiem jakby go ktoś w dyby zakuł” – przebiegło mi głupio przez myśl.

Uciążliwy ból w mięśniach i kościach zaatakował mnie z jeszcze większą siłą. Przyjrzałam się podejrzliwie apatycznemu Jonykowi i nagle ujrzałam na jego szyjce dziwne zadrapania. Czyżby Kotyk…?

– NIE – powiedział Kotyk, nawet nie racząc otworzyć ślepi.

„Idiotyzm. Mam słuchowe omamy. Koty nie mówią” – pomyślałam odruchowo, ale jeszcze raz przyjrzałam się zadrapaniom. To rzeczywiście nie były zadrapania pazurami. Szyja Jonyka wyglądała raczej na otartą.

– Tak jakby trzymał głowę w dybach – powiedziałam głośno i zachichotałam głupawo. Pomyślałam sobie, że jeszcze trochę i naprawdę będę się kwalifikować do psychiatry. Jedno było pewne: za nic w świecie nie powiem Adamowi, że w ogóle coś mi się śniło. Od razu doszedłby do wniosku, że koszmarne sny są wynikiem mojej nadmiernej troski o Dziecko. A w ogóle, zdaniem mego męża, ludziom powinny śnić się jakieś normalne rzeczy…

– Na przykład co? – zastanowiłam się. – Na przykład tramwaj, którego nie mogę dogonić, bo mam nogi jak z waty?

– Wisząca u sufitu kiełbasa, której nie mogę dosięgnąć – powiedział Kotyk.

– Butelka z sokiem za siatką łóżeczka, gdy umieram z pragnienia – dorzuciło Dziecko.

– Właśnie. Bardzo dobre przykłady bardzo normalnych, koszmarnych snów – podsumowałam.

…i stanęłam jak wryta z pampersem w ręce. ONI ZNOWU MÓWILI! Nie, oni nie mówili, bo nie mówią ani koty, ani dwumiesięczne niemowlaki. To tylko ja mam zbyt bujną wyobraźnię, zawsze taką miałam – i nie należy się tym przejmować. Muszę po prostu udawać, że nie słyszę, ponieważ faktycznie nie słyszę. „W tym pokoju nie mówi nikt poza mną” – pomyślałam i natychmiast się uspokoiłam. „Wariatką to ja nie jestem i nie dam się w to wrobić! O, nie!”

Nakarmiłam Jonyka, siebie, a na końcu Kotyka. Ich wywiozłam w wózku do ogrodu, gdyż była piękna pogoda, a Kotyk też miał dziwnie sztywne łapy, więc słońce powinno dobrze mu zrobić.

„Może on ma o wiele więcej lat, niż sądzimy i po prostu cierpi na starczy reumatyzm?” – pomyślałam, ale znowu, jakoś tak mimochodem, stanęły mi przed oczami dyby. Zachichotałam i powiedziałam półgłosem:

– Pójdę do psychoanalityka zapytać, co oznaczają dyby. Freud pewnie od razu by znalazł jakieś nieprzyzwoite wytłumaczenie. Mój mąż jest internistą i chirurgiem, więc nie będzie się znać na dybach we śnie…

Zaraz potem zatelefonowała jedna z sąsiadek, prosząc o przepis na placek z jabłkami, więc dyby i inne głupstwa wyleciały mi z głowy. Swoją drogą, nie mam pojęcia, jak ktoś może mnie prosić o przepisy na wypieki domowej roboty! Każde ciasto wychodzi mi jako zakalec! Podyktowałam jakiś zaimprowizowany przepis, uśmierzając wątpliwości sąsiadki, czy na pewno należy dodać równocześnie i drożdży, i proszku do pieczenia. Kategorycznie podtrzymałam tę wersję, więc ustąpiła. „Ciasto wyrośnie jej pod sufit” – pomyślałam z zadowoleniem.

– Możesz mi powiedzieć, jak działają dyby? – spytałam męża w czasie obiadu, na który wpadł w przerwie między jedną a drugą operacją. Biedny Adam, nie tylko zastępuje w szpitalu chorego od dwóch miesięcy kolegę, ale równocześnie wypełnia kadrowe luki, wynikłe z sezonu urlopowego.

– Dyby… Hm… – zamyślił się Adam, tylko nieco zdziwiony moim pytaniem. – Dyby to było drewniane średniowieczne narzędzie tortur i kar. Stosowane na publicznych placach, dla pouczenia potencjalnych grzeszników, że nie warto wchodzić na drogę łamania prawa. Studiujesz historię?

– Eee, nie… A czy zakuwali w dyby niemowlęta? – spytałam znowu.

– Zadajesz dziwaczne pytania… – westchnął. – Zakuwanie niemowląt w dyby byłoby bez sensu. One mają bardzo elastyczny układ kostny i natychmiast by się wyswobodziły.

– To dobrze – zaśmiałam się i podałam mężowi deser z kawą. Jonyk leżał sobie na kocyku przed kominkiem, a obok niego tkwił nieruchomo Kotyk. Miał zamknięte ślepia, ale chyba nas słuchał lub coś mu się śniło, gdyż strzygł uszami.

– Teraz utnę sobie półgodzinną drzemkę i wracam do szpitala. Niestety, wrócę dopiero jutro w południe. Kolejny chirurg wyjechał na urlop i muszę przejąć jego obowiązki. Dasz sobie radę sama? – spytał mąż.

– Jasne – odparłam. – Trochę poczytam, a jeśli Jonyk łaskawie pozwoli, to wieczorem obejrzę w telewizji jakiś głupi film i pójdę wcześniej spać. Nie wiem dlaczego, lecz czuję się cała zesztywniała i zmęczona.

– Wszyscy troje jesteście dziś nieruchawi – powiedział Adam, marszcząc brwi i wodząc wzrokiem ode mnie ku Dziecku i Kotykowi. – Ty możesz mieć pociążowe odwapnienie kości, więc zapiszę ci minerały w tabletkach. Jonykowi i Kotykowi daj po ćwiartce aspiryny. Mam nadzieję, że to nie jest początek jakiejś paskudnej wiosennej grypy. Kotyk śpi z naszym synkiem, więc też może ją złapać. Istnieją choroby odzwierzęce i na odwrót: zwierzęta mogą zarażać się od ludzi. Nawet głupią grypą.

Pomyślałam sobie, że nasz najlepszy domowy lekarz pewnie ma rację. Ten sztywny, obolały kark i ciążące nieznośnie nogi i ręce – to wszystko jest spowodowane odwapnieniem. Muszę pić więcej mleka, jeść biały ser i w ogóle bardziej o siebie dbać. A dziwne otarcia na szyi Jonyka? Powinnam sprawdzić, czy przypadkiem z jego poduszki nie wychodzą twarde gęsie pióra. W sklepie czasem kłamią, że Poduszka jest z puchu, a sprzedają ordynarne pierze.

– Wysmaruj Jonyka oliwką – powiedział Kotyk, leżąc spokojnie przed kominkiem i nie otwierając pyszczka, choćby do ziewnięcia.

– Dobry pomysł. Oliwka złagodzi pieczenie wywołane otarciem szyi – stwierdziłam, biorąc słowa Kota za własne myśli. Rozebrałam zatem synka i starannie, grubą warstwą, roztarłam na jego skórze tłustą oliwkę. Jego ciałko świeciło teraz i było bardzo śliskie.

– Chyba przesadziłam – uśmiechnęłam się do siebie i do niego. Jonyk oddał mi uśmiech.

Korzystając z tego, że Dziecko z Kotykiem leżeli sobie w idealnym spokoju, zmyłam naczynia, wzięłam z półki jakąś książkę i z przyjemnością wyciągnęłam się na sofie. Lakierowana okładka książki błysnęła w promieniach zachodzącego słońca krwistą czerwienią i gęstym fioletem.

„Ciekawe, że mój intelektualnie wysoko rozwinięty mąż tak bardzo lubi czytać kryminały” – pomyślałam leniwie i zerknęłam na tytuł. Tarot – dzieło demonów. Tarot? – zdziwiłam się. Adam, taki rozsądny, logicznie myślący racjonalista – i tarot? Przecież ta gra jest dla ludzi o upodobaniach do magii i parapsychologii, czyli do tego, co Adam zdecydowanie odrzuca, a czym i ja się nie pasjonuję.

Zamiast otworzyć książkę, ziewnęłam szeroko – i zasnęłam…

…nie wiem, jak długo można wytrzymać, będąc zakutym w dyby. Nie wiem, ile tej męki wytrzyma taka młoda, silna kobieta jak ja, a ile dwumiesięczne niemowlę czy wielkie kocisko w nieokreślonym wieku. Wiem tylko, że bolało mnie już dosłownie wszystko: kark, nogi, ręce, głowa. W dodatku bez przerwy myślałam o Jonyku: czy malutkie Dziecko, unieruchomione w jednej pozycji, bez jedzenia i picia, w ogóle to przeżyje.

Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło od chwili, gdy Cesarzowa wydała swój nieludzki rozkaz, ani jak długo tkwimy na tym całkiem pustym placu, u stóp obcego, groźnie wyglądającego zamku. Wiedziałam tylko, że powoli zapada noc. Więc kilka godzin, a może nawet kilkanaście godzin minęło, to pewne…

– Nie denerwuj się – powiedział Kotyk. – Pamiętaj, co powiedział twój mąż, a on się na tym zna: niemowlęta mają miękkie, elastyczne kości. Nie da się ich utrzymać w dybach. Zwłaszcza, gdy mają śliskie, wysmarowane oliwą ciało…

Jonyk jakby tylko czekał na te słowa. Pokręcił się, powiercił, raz czy dwa razy wydał z siebie słaby pisk gniewu i bólu – i już był wolny. Tyle że miał otartą szyję. Już po chwili małymi rączkami manewrował przy naszych dybach. To śmieszne, ale nie były zamknięte na żelazny klucz czy kłódkę, jak sobie wyobrażałam, lecz na zwykły skobel, unieruchomiony grubym kołkiem. Wystarczyło wysunąć go – i byliśmy wolni. Wolni – i obolali. Kot stał chwilę na przygiętych łapach, nim udało mu się je wyprostować, a ja miałam kłopoty z powrotem do pozycji pionowej. Tylko Jonyk wirował wokół nas, ni to ruchami pływaka, ni baletmistrza. Tańczył.

– Nie mamy czasu, bo znowu nas złapią – syknął Kotyk. – Idziemy.

– Dokąd? – jęknęłam.

– Mamy do wyboru cztery królestwa: Denarów, Kielichów, Buław i Mieczy. Wszystkie, niestety, podlegają Cesarstwu. I nie wiem, jak nas tam przyjmą. Choć od pewnego czasu królestwa nie kochają Cesarzowej. Chyba dostrzegłaś, że nie jest ona zbyt sympatyczna? Wcześniej taka nie była… A Cesarz, niestety, ma coraz mniej do gadania. Kolejność królestw, do których się udamy, jest obojętna, bo wszędzie i tak będziemy szukać Księcia lub Ptaka. Niestety, tylko Złocisty Ptak może nam naprawdę pomóc – oświadczył Kotyk, ruszając w miarę żwawo w przeciwną stronę niż długi, czarny cień, który rzucał cesarski zamek.

– Skoro tak, to czy nie możemy iść od razu tam, gdzie przebywa Ptak? – spytałam.

– Nie wiesz, że nigdy nie wiadomo, gdzie lecą ptaki, a co dopiero ten? Ptak Złocisty? W każdej chwili znajduje się w innym miejscu, a czasem nawet w kilku naraz, i gdy się na Niego natkniemy, to tylko wówczas, gdy On sam tego zechce. Niewielu miało zaszczyt Go ujrzeć. Niektórzy mieli szczęście dostrzec Jego cień lub zarys, są tacy, którzy twierdzą, że słyszeli muzykę jego skrzydeł, ale większość tylko wzywa Jego imię w nieszczęściu – odparł Kot i zamilkł.

Szliśmy pośpiesznie i wkrótce minęliśmy rogatki miasta. Nikt nas nie ścigał i miałam uczucie, że nikt nas nie będzie ścigać. Cesarzowa pragnęła śmierci Kota, to było widać, ale ja i Dziecko wydaliśmy się jej mało znaczącymi figurami. Zaraz za miastem zeszliśmy z głównego traktu, pogrążając się w mroku leśnych ścieżek.

– Jak mówiłeś? Królestwo Buław, Denarów, Kielichów i Mieczy? Dziwne nazwy. Buławy… hm… Buławy kojarzą mi się z władzą. Władzy mam dość po spotkaniu z Cesarzową – zaczęłam głośno myśleć.

– Denary to bogactwo. Czy szukamy bogactwa? – spytało Dziecko.

– Miecze to walka – dorzucił Kotyk. – Do walki wręcz się nie nadajemy. Rzadko używam zębów i pazurów, częściej sposobów. Zresztą dla istoty, która porwała Księcia Theta, żadne miecze nie są groźne. Chodźmy zatem najpierw do Królestwa Kielichów. Jest przyjazne, pełne radości i przygotuje nas na dalsze trudy, byleśmy tylko dotarli do niego bez przeszkód. Idziemy więc na południe…

Kotyk skręcił w lewo, porzucając główną ścieżkę. Szłam za nim z trudem, potykając się o wystające korzenie, za to Jonyk z wdziękiem motyla pokonywał każdą przeszkodę, to frunąc, to tańcząc wokół nas. Naszą ucieczkę na szczęście kryła ciemna noc. Wedle słów Kotyka, czekało nas wiele dni solidnego marszu, zanim wejdziemy na wygodny trakt, który doprowadzi nas do Królestwa Kielichów. Tymczasem ja już po kilkudziesięciu metrach marszu zrobiłam się zmęczona i senna.

– Prześpij się – powiedział Kot, nie zwalniając tempa marszu.

– Mam spać, idąc? – zdziwiłam się.

– Tak – odparło Kocisko, więc zamknęłam oczy.

…pierwszy obudził się Jonyk i głośnym wrzaskiem obwieścił, że jest głodny. Kotyk też oblizywał nerwowo wąsy, dając do zrozumienia, że pora na jego wątróbkę.

– Co mi się stało? Nigdy nie spałam w biały dzień! Jednak ciąża i poród odmieniają człowieka – westchnęłam.

Zmieniłam pampersa Jonykowi, zaniosłam go do kuchni, za nami od razu polazł Kot – i zajęłam się przygotowaniem kolacji.

Zachodzące słońce rzucało przez szyby długi, ciepły promień, sięgający przeciwnej ściany, więc uchyliłam drzwi prowadzące do ogrodu – i zaczęłam podgrzewać mieszankę mleczną dla Jonyka. Kotyk pożerał kawałek wątroby, który rzuciłam mu do miseczki.

…i nagle tymi szeroko otwartymi drzwiami wleciały do kuchni ptaki! Cztery lub pięć; w zamieszaniu, jakie czyniły, nawet nie mogłam ich policzyć. Obijały się o ściany i meble, donośnie świergocąc.

„Kotyk! Zaraz się na nie rzuci!” – przemknęło mi przez głowę i skoczyłam, aby złapać Kota. Ale ku memu zdumieniu Kotyk nie zdradzał typowo kociej chęci atakowania ich. Siedział spokojnie i tylko przekrzywiał duży łeb. Ptaki, widząc swego odwiecznego wroga, też nie zdradzały paniki. Przeciwnie: wydało mi się, że kołują coraz niżej nad jego głową. Już nie obijały się chaotycznie o ściany i meble, lecz skoncentrowały się na Kocie. A Kot powiedział:

– Nie znam ptasiej mowy. Od tego jest on. Niemowlęta rozumieją wszystko, każdą mowę, każdy znak – i ruchem łba wskazał leżącego w nosidełku Jonyka.

Mleczna zupka przypalała się na kuchence, a ja patrzyłam, jak ptaki kołują teraz nad Jonykiem, świergocąc coraz głośniej.

– TAK – powiedział po chwili Jonyk.

…i ptaki wyleciały szeroko rozwartymi drzwiami do ogrodu, a stamtąd jeszcze dalej, i przez chwilę widziałam, jak lecą wysoko po niebie zwartym kluczem.

– Znowu spaliła mi się zupka – powiedziałam z wyrzutem nie wiadomo do kogo. Głupie ptaki… Wiosna zawróciła im w głowach i nie wiedzą, co czynią. Co za pomysł, żeby wlatywać komuś do kuchni! Mogły mi rozbić naczynia, zniszczyć meble, stłuc lampę, a wreszcie mógł je pożreć Kotyk! Ale Kotyk spokojnie kończył wątróbkę. A ja zabrałam się za gotowanie nowej zupki dla Jonyka. Gdy już nakarmiłam Dziecko, Kota i siebie, zatelefonowałam do Adama na dyżur.

– Wyobraź sobie, że otwarłam drzwi i ptaki z ogrodu wpadły do kuchni. Czy to normalne? – spytałam.

– W każdym razie zdarza się. I co? Zniszczyły coś? Nie zrobiły sobie krzywdy? Mogły złamać skrzydła, rozbić głowy… – zaniepokoił się Adam, który podobnie jak ja lubi wszystkie żywe stworzenia.

– Nie. Wleciały i wyleciały. Zrobiły to tak szybko, że Kotyk, zajęty wątróbką, ledwo je dostrzegł.

– Miały więc szczęście. Na pewno zdążyłby capnąć któregoś. A Jonyk? Nie wystraszył się?

– Och, sądzę, że nawet nie zdążył ich zauważyć – stwierdziłam z przekonaniem.

– No tak – potwierdził mąż. – Wzrok dwumiesięcznego niemowlęcia rejestruje tylko niektóre przedmioty i kolory. Ptak jest za mały.

„Zabawna i miła przygoda” – podsumowałam w myśli. „Ptaki wiosną w kuchni…”

Kąpałam Jonyka w jego różowej wanience, patrząc z zadowoleniem, jak urósł. Za dwa, trzy miesiące będzie kąpany w dużej wannie. Bo wtedy będzie już umiał siedzieć. A na razie tylko tańczy…

„…tańczy?” – zdziwiłam się. „Co za głupoty przychodzą mi do głowy! Dwuipółmiesięczne niemowlę, które nie umie ani siedzieć, ani tym bardziej stać, nie może przecież tańczyć!” Zaśmiałam się i otuliłam Jonyka włochatym ręcznikiem. Kotyk siedział obok i też starannie mył się grubą łapką.

– Ptaki mówią, że mamy zaufać Alefowi, gdy się pojawi – powiedział Jonyk do Kota.

– Aha – stwierdził Kotyk, myjąc sobie pyszczek. – Wszystkie ptaki, z wyjątkiem sępów, są posłańcami Złocistego Ptaka. Chyba wiem, kim jest Alef. To Włóczęga, sławny w całym Cesarstwie. Jeszcze nigdy go nie spotkałem. Niewielu go spotyka. Tylko ci, których on chce spotkać. Niektórzy mówią o nim „Głupiec”, a mnie się wydaje, że on wcale nie jest taki głupi, jakiego udaje…

– Tralalala! – zanuciłam lekceważąco i zaczęłam ubierać Jonyka w czystą koszulkę. Lepiej niech ten Kot porządnie się umyje, skoro ma wleźć do łóżeczka mego synka i niech nie udaje, że umie mówić! A Jonyk też niech się nie wygłupia. Akurat uwierzy ktoś, że on też mówi! Wszystkie niemowlaki gaworzą; niektóre czynią to wcześniej niż inne. Mnie jednak nie nabiorą. Adam, który się na tym zna, powiedział, że pierwsze wydawane przez niemowlęta dźwięki są czysto przypadkowe. O mowie kotów zaś w ogóle się nie wypowiadał, gdyż coś takiego po prostu nie istnieje. I tyle. – Więc gaworz sobie, Jonyku, składaj te pierwsze, przypadkowe sylaby, a może pewnego dnia rzeczywiście powiesz coś do rzeczy – oświadczyłam głośno synkowi i wpakowałam go do czystego łóżeczka. Rzecz jasna, Kotyk natychmiast wlazł za nim i natychmiast obaj zasnęli zdrowym snem.

Rozdział piąty

Czas płynął mi teraz szybciej, gdyż powolutku powracałam do swojej pracy, czyli pisania. Ekran mojego komputera znowu tajemniczo migotał, a jego pamięć zapełniała się równie tajemniczym tekstem. Po raz pierwszy miałam uczucie, że nie panuję nad tym, co piszę. Opisywałam jakieś dziwne, senne zjawy, które chyba nigdy mi się nie śniły, i świat, którego na pewno nie znałam. Skąd mi się to brało? Czyżby znowu nie znany medycynie wpływ macierzyństwa?

– To będzie nowa powieść – powiedziałam mężowi – ale jeszcze nie wiem jaka. Pisze się sama i czasem mi się wydaje, że nie mam w tym żadnego udziału…

Moje trzy poprzednie książki miały powodzenie u czytelników, choć pewien krytyk napisał surowo, że nie umiem się zdecydować, czy piszę dla dorosłych, czy dla dzieci. Ja tymczasem sądzę, że dzieci są tak samo wymagające jak dorośli i między pisaniem dla dzieci a pisaniem dla dorosłych jest tylko jedna różnica: dla dzieci pisze się trudniej. Tym bardziej niepokoiło mnie, że nie panuję nad tekstem.

W każdym razie czas płynął mi szybko i ani się obejrzałam, gdy Adam pewnego ranka wręczył mi przy śniadaniu zerwane z ogrodu kwiaty i zanucił, fałszując:

– Sto lat, sto lat, niech żyją, żyją nam! Wiesz, że Jonyk skończył dziś trzy miesiące? To jemu powinienem dać kwiaty, ale on by je tylko potargał. A zresztą masz ogromny współudział w fakcie jego istnienia!

– Tak. Obawiam się, że można też Uczyć na mój udział w tym, że Jonyk ciągle ma jaskrawo marchewkowe włoski, jedno oko błękitne, a drugie zielone i brązowy pieg na czubku nosa – westchnęłam. – Nie jest ten nasz pierworodny wzorem dziecięcej urody!

Mąż tylko się zaśmiał:

– Te oczy to sobie wymyśliłaś, bo oba są jednakowe, wkrótce ściemnieją, przecież ci mówiłem. W dodatku, tak jak każdy niemowlak, Jonyk niedługo wyłysieje i wyrosną mu nowe włosy, na pewno w mniej jaskrawym kolorze. A teraz powiem ci coś jako lekarz, a nie mąż: za dużo pracujesz, za mało sypiasz. Źle wyglądasz, jesteś przemęczona, zbyt przejmujesz się Dzieckiem, absorbuje cię też twoja nowa książka… Trochę tego za dużo jak na jedną kobietę! Przeniesiemy twój tapczan do dziecinnego pokoju i przez jakiś czas musisz spać tyle samo co Dziecko. Będziesz chodzić do łóżka razem z kurami…

– … z ptakami. Kury są mało romantyczne! – zaprotestowałam.

– Dobrze. Z ptakami. Musisz zasypiać co najmniej dwie godziny przed dwunastą w nocy, a nie o pierwszej czy drugiej lub prawie nad ranem! Zobaczysz, że odżyjesz…

Zgodziłam się, tym bardziej że w pisaniu powieści utknęłam, jakby wyschnęło tajemnicze źródło, z którego czerpałam. Nie miałam też pojęcia, ku czemu zmierzam. Na przykład skąd, jako jeden z wątków, nagle pojawił się tarot, skoro nie mam bladego pojęcia o tej grze? Miałam też dziwne uczucie, że – bez mojego udziału – w nowej powieści pojawiają się jakieś niepojęte istoty, które doprowadzają do niezrozumiałych wydarzeń. I że to nie ja, autorka, je stwarzam, ale COŚ robi to za mnie.

– Gdzieś w domu widziałam książkę o tarocie – powiedziałam do Adama.

– Niemożliwe! – obruszył się. – Ja w każdym razie czegoś takiego bym nie kupił!

No cóż, pewnie się pomyliłam. A zresztą po co mi jakaś książka o tarocie?! Zwłaszcza że przez najbliższe dni nie zamierzam w ogóle pisać, będę chodzić spać razem z Jonykiem i Kotykiem i zadbam o swoje zdrowie i nerwy, skoro Adam ocenia, że coś nie jest ze mną w porządku, Pewnie ma rację, gdyż się na tym zna. Te jakieś sny, które mnie prześladują i których, gdy wstanę, nawet nie umiem sobie przypomnieć. Niekiedy mi się zdaje, że śnię także na jawie…

Najpierw byłam przekonana, że nie zasnę o tak wczesnej porze. Potem okazało się, że wystarczy zgasić światło i przyłożyć głowę do poduszki…

… spadałam. A gdy już spadłam, o dziwo, bezboleśnie, okazało się, że idę piaszczystą, rozsłonecznioną drogą, w towarzystwie Kotyka i nie znanego mi mężczyzny w nieokreślonym wieku, w stroju włóczęgi. Jonyk tańczył wokół, niekiedy nas wyprzedzając, to znowu zostając w tyle, gdy coś go zainteresowało.

– Wreszcie wróciłaś – powiedział Kotyk. – Poznajcie się, to jest Alef-Włóczęga.

Włóczęga wykonał jakąś komiczną pantomimę, parodiującą dworskie powitanie.

– Jaki Alef? – zdziwiłam się.

– Och, idzie już z nami od dwóch tygodni, ale nie poznajesz go, bo szłaś z nami tylko w części. Głównie przebywałaś w tamtym swoim życiu, a nasze cię nie obchodziło – wytknął mi Kot.

– To jak mogłam z wami iść? – zdziwiłam się.

– TU i TAM czas płynie inaczej, ale bezustannie. Nie sądź, że to, co jest TU, istnieje tylko wówczas, gdy TU jesteś – wtrącił Alef. – Czy zegar przestaje wskazywać godziny, jeśli na niego nie patrzysz?

Przypatrywałam im się z głupią miną. Jak można być równocześnie i TU, i TAM? Dzielę się na pół jak cyrkówki, przerzynane piłą przez swych cyrkowych partnerów?

– Wędrowałaś z nami cały czas, ale nie w pełni świadomie. Owszem, pilnie opiekowałaś się Jonykiem, a to jest najważniejsze. Bo on też jest teraz i TU, i TAM. I w obu światach potrzebuje opieki. Tu, u nas, już od dwóch tygodni przekradamy się przez ten ogromny kraj, lasem, moczarami, stepem, przeżywamy różne przygody, uciekamy przed cesarskim pościgiem i dopiero wczoraj weszliśmy na ten wygodny gościniec. Gdybyś nie czuwała nad Jonykiem, mogłoby stać mu się coś złego, a to przekreśliłoby szansę naszej wyprawy – dorzucił Kotyk.

– Więc Jonyk jest dla was ważniejszy niż ja? – spytałam niezbyt urażona, a nawet z pewną dumą, że urodziłam niezwykłe Dziecko.

– Jonyk może być kluczem do odpowiedzi na pytanie, co stało się z jedynym synem Cesarskiej Pary, a moim ukochanym panem – stwierdził Kot.

– Dlaczego właśnie Jonyk? Jakiej pomocy może udzielić trzymiesięczne niemowlę? – dociekałam.

– Niektóre niemowlęta nie są jeszcze skażone przez swój świat. Dlatego wiedzą, widzą i słyszą to, czego nie wiedzą, nie widzą i nie słyszą starsze dzieci lub dorośli. Posiadają naturalny dar odróżniania dobra od zła i białej magii od czarnej. Gdy mówią, nie kłamią, za to znakomicie wyczuwają kłamstwa innych. Rozumieją też mowę ptaków, zwierząt, kamieni, roślin. Potem, niestety, z tego wyrastają – wyjaśnił Alef. Zerknęłam na niego, stwierdzając, że w tym swoim obszarpanym brązowym kaftanie, z kijem w ręce, naprawdę wygląda na Włóczęgę, i jego przydomek jest właściwie dobrany. Co jednak kryje się pod tym przebraniem…?

– A kimże ty jesteś, że tyle gadasz? – spytałam ze złością, gdyż trochę było mi głupio, że od dwóch tygodni wędrowałam z nimi, nic o tym nie wiedząc. Diabli wiedzą, co wyprawiałam i jakich przyczyniałam im kłopotów!

– Gadam tak dużo, że niektórzy zwą mnie też Głupcem – uśmiechnął się Alef. – Ot, wędruję z miejsca na miejsce, z królestwa do królestwa, z góry na górę, z doliny w dolinę, a niekiedy odwiedzam Wieżę…

– Wieżę? – spytałam zaciekawiona.

– Wieża to jedyne miejsce w Cesarstwie, gdzie spotykają się bezpiecznie ludzie z wszystkich czterech królestw: Buław, Denarów, Mieczy i Kielichów. Przychodzą tam także dworzanie i rycerze z cesarskiego zamku, włóczęgi takie jak ja, magowie, czarodzieje, czarownice, przybiegają zwierzęta zwykłe i zaczarowane, ptaki, demony i strzygi, a mimo to nikt nikomu nie robi nic złego. Bo Wieżę zbudowano właśnie po to, aby można się w niej było bezpiecznie spotkać, nawet gdyby wokół trwała wojna. A zbudowano ją tak dawno temu, że już nikt nie pamięta, kto to zrobił. Stać będzie też po wieczność – poinformował mnie Kotyk.

– Tylko do czasu – uśmiechnął się Włóczęga.

– Do jakiego czasu?

– Do czasu, gdy przychodzący do Wieży ludzie przestaną rozumieć różne języki, jakimi mówią, gdy stanie się to powodem do podejrzeń i niechęci i wreszcie gdy ktoś uzna, że Wieża jest bardziej jego niż innych. Wtedy wybuchnie najpierw wielki spór, potem wielka wojna, a potem wszyscy, zniszczą Wieżę, nie chcąc, by inni ją posiedli.

– Ależ to głupie! – zawołałam.

– Ależ to normalne. I TU, i TAM – powiedział Alef. – Lecz spójrzcie, oto przed nami wyłania się Królestwo Kielichów…

Gościniec wspiął się właśnie na wzgórze, z którego rozpościerał się widok na ogromne, otoczone murami miasto, nad którym górował, wyrastający ponad inne budowle, zamek. W przeciwieństwie do zamku cesarskiego, który – może przez złe wspomnienia – wydał mi się piękny, lecz groźny, zamek Królestwa Kielichów był jasny i już z oddali tętnił radością. „Jego mieszkańcy muszą lubić życie” – pomyślałam.

– Tak – powiedział Alef. – Tutejsi mieszkańcy, a i władcy lubią żyć szczęśliwie i czynią wszystko, co można, by unikać smutku lub kłopotów.

– Czytasz w myślach, Alefie? – zdziwiłam się.}

– Czasami. Od tylu już lat wędruję po Cesarstwie, z tyloma ludźmi się spotykam, że umiem wyczuć, co mogą myśleć. To żadna sztuka, sama byś ją posiadła, gdybyś tylko chciała – uśmiechnął się kpiąco.

Bramy Królestwa Kielichów stały szeroko otwarte, a strażnicy pilnowali ich chyba tylko dla pokazania przybyszom bogatych strojów i wytwornej, choć mało użytecznej broni. Koronkowe kołnierze i mankiety, miękkie, wysokie buty, szerokoskrzydłe kapelusze, krótkie mieczyki zdobione cennymi kamieniami, gładkie, uśmiechnięte twarze ich właścicieli – to wszystko czyniło wrażenie, że strażują jedynie z nudów, a nie z potrzeby. Czyżby nic nie zagrażało Królestwu?

– Powóz dla gości królewskiej pary! – wykrzyknął jeden ze strażników i natychmiast po wewnętrznej stronie muru zajechał niewielki, elegancki wehikuł, zaprzężony dwa koniki. Kotyk wskoczył na miejsce koło woźnicy, ja Alefem usiedliśmy z tyłu, a Jonyk tanecznie wspiął mi się na kolana. Konie niespiesznie ruszyły.

– Skąd wiedzą, że jesteśmy gośćmi królewskiej pary? – spytałam.

– A cóż królowie mogą robić innego, niż podejmować gości? – zdziwił się woźnica. – Każdy, kto staje u bram miasta, jest gościem Królowej i Króla Kielichów!

– Nawet gdyby to była Gimel? – spytałam bezwiednie, wydobywając z pamięci półzapomniane imię, które wymówił Mag na cesarskim dworze. Ku memu zdumieniu imię to wywarło na woźnicy tak piorunujące wrażenie, że gwałtownie strzelił batem i konie przez chwilę poniosły.

– Wypluj te słowa – powiedział ponuro, gdy już opanował zaprzęg i odwrócił głowę, patrząc na mnie mało przyjaźnie. – My, mieszkańcy Królestwa Kielichów, nie lubimy kłopotów. Jeżeli wnosicie je ze sobą, to lepiej od razu zawróćcie tam, skąd idziecie.

– Ta kobieta jest królową państwa nie podlegającego Cesarstwu, więc niewiele wie o naszych obyczajach. Na przykład nie wie, że tamtego imienia się nie wymawia, aby nie ściągać złego Losu. Wybacz jej – powiedział układnie Kotyk. Gdy chciał, był rzeczywiście dworskim Kotem!

– Jesteś królową? Doprawdy? – spytał z szacunkiem woźnica, a ja kątem oka dostrzegłam tajemniczy uśmiech na twarzy Alefa.

– Doprawdy. Jestem – odburknęłam i bezwiednie wyprostowałam plecy. Królowe powinny nosić się godnie. Psiakrew, na śmierć zapomniałam o tym, że wmówiłam Cesarzowej, iż jestem królową! Czy to aby nie niesie ze sobą jakichś dodatkowych komplikacji?

– Królowa czy zwykła kobieta – rodzą się tylko jeden raz i jeden raz umierają. A to, co pośrodku, między narodzinami a śmiercią… – tu Alef wykonał jakiś nieokreślony gest ręką, jakby to, co pośrodku, w ogóle się nie liczyło we wszechświecie.

– Nie żartuj. To, co pośrodku, jest najprzyjemniejsze – wtrącił woźnica.

Akurat zajechaliśmy pod ów piękny, radosny zamek i jeszcze nie zdążyliśmy wysiąść z powoziku, gdy już podbiegli czterej paziowie z kryształowymi kielichami, napełnionymi złocistym płynem.

– Witajcie w zamku Króla i Królowej Kielichów. Pijcie za zdrowie nasze i wasze, za spokój i radość – rzekli chórem.

Nikt z naszej grupy się nie wzdragał i wszyscy wychyliliśmy swoje kielichy. Napój smakował wybornie i ledwo skończyłam go pić, poczułam, że opada ze mnie całe zmęczenie długiej pieszej wędrówki, a nawet pamięć złych zdarzeń. Kotyk wsadził do kielicha prawie całą mordkę, a Jonyk, ku memu zdziwieniu, radził sobie podobnie jak Kotyk, choć TAM, w domu, muszę go karmić łyżeczką lub butelką ze smoczkiem.

Ledwo skończyliśmy pić, paziowie zawiedli nas do wytwornie urządzonych dwu komnat: jednej dla Alefa z Kotykiem, a drugiej dla mnie z Jonykiem. Tam już czekała nas kąpiel i nowe, śliczne szaty. Jonyk wyglądał wprost uroczo w tęczowej tunice, która przy jego tanecznych ruchach falowała jak skrzydła motyla. Moja tunika, rozłożona na iście królewskim łóżku z baldachimem, była równie tęczowa, lecz bardziej zdobna. Zaczęłam ją wkładać, a gdy już wychyliłam głowę ze zwojów materiału, spostrzegłam, że na przykrywającym łoże brokacie leżała… prawdziwa korona! Lśniła tak oślepiającym, złocistym blaskiem, że zaskoczyło mnie, iż nie dostrzegłam jej wcześniej. Chwilę się wahałam, gdyż było to jednak fałszerstwo. Nie byłam królową, jedynie ją udawałam. „Skoro jednak mam ją udawać, to pójdę na całość!” – pomyślałam z zadowoleniem i wiedziona jakimś impulsem, włożyłam koronę na głowę. Podbiegłam do lustra. Wyglądałam rzeczywiście po królewsku. Widać, gdy dotarła tu wieść, że jestem królową, władcy tego kraju postanowili odpowiednio mnie uhonorować…

Na zamkowym korytarzu zderzyłam się z Kotykiem, który miał na szyi koronkową kryzę, i z Alefem. Ten jednak, ku memu zdumieniu, w ogóle nie zdjął swego stroju Włóczęgi.

– Strój zmienia naturę człowieka, a moja natura mi odpowiada – mruknął na widok mego zdziwienia i sam z kolei zdziwił się, patrząc na moją złociście połyskującą głowę.

Kotyk tymczasem zerknął na Alefa jakby z poczuciem winy i ku memu zdumieniu jednym ruchem łapy zerwał kryzę. Nie miałam ochoty iść w jego ślady i rozstawać się z tym ślicznym strojem, a już zwłaszcza z koroną.

– Ja, skoro już przez przypadek jestem królową… – zaczęłam usprawiedliwiająco, poprawiając złotą ozdobę na głowie, i urwałam, gdyż po wąskich wargach Włóczęgi przebiegł ironiczny uśmiech. A może mi się zdawało? Zresztą czy jako królowa muszę się przed kimkolwiek tłumaczyć? Zwłaszcza przed byle włóczęgą?

Jonyk, w tunice czy bez niej, był ciągle sobą: tańczącym niemowlakiem, a swój tęczowy strój traktował nie lepiej niż bawełnianą koszulkę i pampersa. Poczułam, że ta trójka – Dziecko, Kot i Włóczęga – nie zachowuje się zbyt godnie jak na orszak cudzoziemskiej królowej, i trochę mnie to zirytowało. Jednak nie miałam czasu, aby ich zbesztać.

Król i Królowa Kielichów przywitali nas w sali tronowej, mnie traktując z ogromnym szacunkiem, jako równą im samym. Z satysfakcją zerknęłam na Alefa, myśląc, że pewnie mi zazdrości, ale czy taki Włóczęga jak on może spodziewać się królewskiego traktowania…?!

Z sali tronowej przeszliśmy do ogromnej komnaty, gdzie zalegliśmy na miękkich sofach, obsługiwani przez dworzan, którzy podsuwali nam najlepsze mięsa, jarzyny, owoce, wyszukane słodycze i napoje.

– Skąd Wasza Królewska Mość wzięła się w grupie ochotników ratujących Księcia Theta? – zdziwiła się Królowa Kielichów, która była nie tylko piękna, ale i oryginalnie ubrana. Zazdrościłam jej zwłaszcza korony, wysadzanej lśniącymi brylantami. Moja była o wiele skromniejsza i połyskiwał w niej tylko jeden, czarny kamień. – Nigdy bym nie pomyślała, że jakakolwiek królowa zechce być ochotnikiem w tak niebezpiecznej wyprawie! W dodatku narażając się Cesarzowej… – dorzuciła tymczasem Królowa Kielichów, ściszając głos.

– Moja Królewska Mość też by tego nie pomyślała – odparłam ze złością. – Zwłaszcza iż Księcia Theta nie znam i doprawdy nie wiem, po co mam gonić piechotą po wielkim, nieznanym Cesarstwie. Wszystkiemu winien jest ten Kot. To on naraża, i mnie, i moje jedyne Dziecko.

Zdawało mi się, że słyszę, jak Kotyk szepce do ucha Alefa jedno krótkie słowo: „Gimel…” Ale chyba było to złudzenie. Przecież wiedział, że jest to imię zakazane!

– Właściwie to jak i kiedy zaginał Książę Thet? Różne słyszymy o tym opowieści… – zagadnął Król Kielichów, człowiek wesoły i tęgi od jedzenia i picia. W tym Królestwie zdaje się lubili wszystko, co było przyjemne dla ciała, i pomyślałam, że warto tu zostać dłużej, zamiast tułać się po jakichś wertepach i narażać na niebezpieczeństwa.

– Książę, który wkrótce skończyłby trzynaście lat, pół roku temu po prostu zniknął ze swej komnaty w cesarskim zaniku. Wieczorem wszedł do niej, aby ułożyć się do snu, a gdy rankiem zastukali pokojowcy, komnata była pusta. Całą noc pod drzwiami stali strażnicy i wszyscy klną się, że Książę nigdzie nie wychodził. Mimo to zniknął z zamkniętego szczelnie pokoju! – odparł Kotyk.

– Ale ty, Kocie, który ani we dnie, ani nocą nie odstępowałeś Księcia od dnia jego narodzin, byłeś niemal jego cieniem, nawet podobno sypiałeś w jego łożu, dlaczego nawet ty nie wiesz, co się stało? – spytała Królowa.

– Właśnie tej nocy, po raz pierwszy od bardzo dawna, wspiąłem się na dach zamku, aby pośpiewać do księżyca – szepnął Kotyk i przelotnie zrobiło mi się go żal. Lecz zaraz przypomniałam sobie, że koty są fałszywe. Ten zapewne też kłamał. Oczywiście! Miał pilnować swego ukochanego Księcia, a łaził po dachach!

– Właśnie dlatego, że cię nie było, jesteś pierwszym podejrzanym, chyba o tym wiesz – powiedział obojętnie Król, pochłaniając trzecie indycze udko zapieczone w miodzie. Widać było, że nieszczególnie interesuje go, kto będzie rządzić Cesarstwem, byle on miał spokój.

– Wiem o tym i czuję się winny. Wynajduję coraz to nowych ochotników, którzy próbują odnaleźć Księcia. Niestety, żadnemu z nich to się nie udało, a jeden zaginął bez wieści. Pewnie do dziś szuka Księcia – powiedział ponuro Kotyk.

– I masz nadzieję, że teraz także zaginie Nasza Królewska Mość z naszym królewskim synem – powiedziałam jadowicie. – Ale przeliczyłeś się. Przerwiemy tę beznadziejną wyprawę. Nasze Dziecko, jak widzę, dobrze się czuje w Królestwie Kielichów i nie mam zamiaru go dłużej narażać…

– Pani, całe nasze królestwo jest do twojej dyspozycji… – rzekł wdzięcznie tłusty Król.

– … i całe jedzenie – wtrącił Alef. – Masz szansę stać się równie królewska jak Jego Wysokość.

– Jak śmiesz mówić do mnie tym tonem! – zawołałam w gniewie i zwróciłam się do królewskiej pary: – Wygońcie go z zamku! Nie pojmuję, co tu robi taki zwykły Włóczęga! W moim zamku byłoby to niemożliwe.

Królowa spuściła oczy, a Król powiedział zmieszany:

– Prawa gościnności nakazują nam podejmować każdego, kto się pojawi, bez względu na pochodzenie czy strój…

– Ależ to głupie! W moim królestwie mogę wygnać wszystkich, którzy mi się nie podobają! Nie macie w takim razie żadnej władzy! – zawołałam oburzona.

Para królewska milczała, zapewne zastanawiając się nad moimi słusznymi uwagami, a ja kątem oka dostrzegłam, że Alef z Kotykiem coś szepczą. I znów zdawało mi się, że słyszę słowo „Gimel” i drugie słowo: „korona”. Ale zanim ponowiłam żądanie, aby wyrzucono Włóczęgę i Kota, Jonyk podpłynął do mnie z gracją tańczącego motyla i… malutką rączką zrzucił moją śliczną złotą koronę! Cenny klejnot, dźwięcząc po kamiennej posadzce, potoczył się głęboko pod stół! Najpierw w złości trzepnęłam w łapę Dziecko, które jednak nie rozpłakało się, lecz spojrzało na mnie uważnie. Z równą uwagą przyglądali mi się Kotyk z Alefem. Złość mi przeszła, za to poczułam pulsujące uderzenie krwi w skroniach.

– Tak strasznie boli mnie głowa – szepnęłam, przyciskając dłonie tam, gdzie wcześniej uciskała mnie królewska ozdoba.

Król i Królowa Kielichów przyglądali nam się ze zmieszaniem. Król, posapując, rozglądał się wokół za koroną. Królowa udawała, iż nie dostrzega, że dzielą nas jakiekolwiek konflikty.

– Skąd Wasze Dostojności mają tę koronę? – spytał Alef po chwili ciszy.

– To nie jest nasza korona – speszyła się Królowa Kielichów. – Takiego klejnotu nie ma w naszym skarbcu. Myślałam, że obecna tu królowa z Dalekiego Kraju przywiozła tę koronę ze sobą, w podróżnym bagażu.

– Korona leżała na moim łożu, w komnacie, obok tej sukni. Tylko dlatego ją włożyłam – powiedziałam, nadal czując pulsujący w skroniach ból. Miałam uczucie, że korona pozostawiła mi krwawy ślad.

– Nikt z nas nie nakazał jej tam kłaść. W skarbcu są tylko te nasze dwie korony, które wkładamy, gdy zjawiają się dostojni goście… – powiedział zdziwiony Król.

– Nie mamy nawet koron zapasowych, gdyby coś stało się z tymi – pożaliła się Królowa Kielichów.

Alef i Kotyk spojrzeli po sobie znacząco, Jonyk zaś wpłynął pod stół i wynurzył się po chwili z koroną w rączce. Mimo woli wyciągnęłam dłoń, czekając, aby mi ją podał, ale on skierował się tanecznymi ruchami ciała ku wąskim, wysokim oknom. Myślałam, że bawi się tym złotym cackiem i nie przeszkadzałam mu, czując do siebie żal, że go uderzyłam. Korona już przestała mi się wydawać aż tak godna pożądania. Lecz nagle ujrzałam, że mój synek małymi rączkami zatacza szeroki łuk i… wyrzuca piękny klejnot przez jedno z okien! Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc i podbiegliśmy ku oknom: korona przez krótkie sekundy szybowała półkoliście, a potem jak kamień zaczęła spadać w dół, wzdłuż wysokich murów zamku. Gdy do opadnięcia na ziemię brakowało jej najwyżej parunastu metrów, nagle z wiszących nad zamkiem chmur wyłonił się wielki czarny ptak i schwycił cenną ozdobę w zakrzywiony dziób! Po chwili znów wzbił się wysoko w górę i razem z koroną zniknął z zasięgu naszego wzroku.

– Ptak… – powiedziałam pełna nadziei.

– … ale czarny ptak – szepnął złowieszczo Alef. – Duży sęp z Krainy Mroku.

– To nie ten Ptak, którego masz na myśli. Wręcz przeciwnie – wymruczał do mnie Kotyk. – Te ptaki nie są naszymi sprzymierzeńcami.

– Ale on porwał waszą własność! Taka cenna korona… – wtrąciła zmartwiona Królowa Kielichów.

– To nie nasze – powiedziało Dziecko.

– Ten klejnot też pochodzi z Krainy Mroku – szepnął Włóczęga. – Istota, która go podrzuciła, chciała wstrzymać naszą wyprawę…

– Skoro tak, to musimy szybko ruszać w dalszą wędrówkę – orzekłam bez cienia wahania…

– …w jaką wędrówkę? – spytał, śmiejąc się, mój mąż. Stał nade mną z apetycznie zastawioną tacą: kawa ze śmietanką, rogaliki, dżem. – Czy wiesz, że spałaś całe dwanaście godzin? W dodatku nigdy nie mówiłaś przez sen, a nagle zaczęłaś. To pewnie te kłopoty, które masz ze swoją nową powieścią… Wiesz, że Jonyk z Kotykiem też przez te dwanaście godzin nawet nie drgnęli w swoim łóżeczku? I wszyscy w trójkę obudziliście się prawie jednocześnie. Jakby was łączyła jakaś niewidzialna nić! Patrz, Ewo, przyniosłem ci śniadanie do łóżka. Rozpieszczam cię… Jest tu też butelka dla Jonyka.

Przeciągnęłam się z lubością, myśląc, że już dawno nie spałam tak długo i mocno, w dodatku bez żadnych snów. No i mam bardzo, bardzo kochanego męża. Ilu mężów robi żonom śniadanie do łóżka?

Jadłam z apetytem, gdy Adam nagle przyjrzał mi się uważnie i powiedział:

– Gdzie ty się uderzyłaś?

– Ja? – spytałam zdziwiona.

– No ty – rzucił niecierpliwie mój mąż i dotknął obiema dłońmi mojego czoła. – Przejrzyj się w lustrze, jak nie wierzysz…

Pomknęłam do łazienki i ze zdziwieniem wpatrzyłam się w swoją twarz. Na czole miałam dziwną krwawą pręgę.

– Musiałam wieczorem drasnąć się gałęzią w ogrodzie i przez noc podbiegło to krwią – powiedziałam, wzruszając ramionami. Ślad był dziwny, ale płytki. Zniknie za kilka dni lub nawet wcześniej. Wróciłam do śniadania.

– Kotyk, żebyś tylko nigdy nie łaził po żadnych dachach, bo możesz zrobić sobie krzywdę – powiedziałam do kocura, wypijając pierwszy łyk aromatycznej kawy. Zwierzak łypnął na mnie zielonym okiem.

Rozdział, szósty

Przestałam sypiać w dziecinnym pokoju, gdyż Jonyk zachowywał się wprost wspaniale i przez wiele nocy nie zdarzyło mu się nawet pisnąć przez sen. Wystarczało mu chyba towarzystwo Kotyka. Wieczorami znów cichutko stukałam w klawiaturę komputera, głowiąc się tylko czasem, skąd przychodzą do mnie te dziwaczne pomysły. Akcja mojej najnowszej powieści toczyła się w tak bardzo nie znanym mi kraju, że miałam ogromne kłopoty z poruszaniem się po nim. Bohaterowie też wydawali mi się dziwaczni i nie z tej ziemi. „W co ja się wplątałam?!” – myślałam czasem ze złością. Tym razem bowiem to nie ja prowadziłam moich bohaterów, lecz oni mnie… Parokrotnie postanawiałam rzucić tę powieść i zacząć pisać nową, ale coś mnie przy niej trzymało. Chyba upór…

Dwa miesiące minęły mi bardzo spokojnie, może nawet aż nazbyt, gdyż trochę zaczęłam się nudzić powtarzalnością codziennych zajęć związanych z pielęgnacją niemowlęcia. Życie pomiędzy mieszaniem zupek, zmienianiem pampersów, plewieniem ogrodu i pogodnymi rozmowami z Adamem było szczęśliwe, lecz odrobinę monotonne. Pragnęłam jakiejś odmiany, choć nie wiedziałam jakiej. I pewnego dnia nadeszła…

W południe listonosz przyniósł list, którego treść mnie podnieciła – i równocześnie zdenerwowała. Mój związek literatów powiadamiał mnie, że za cztery dni w stolicy odbędzie się międzynarodowy zjazd pisarzy dziecięcych i jestem, rzecz jasna, zaproszona. To wspaniale – tyle że ja, matka czteromiesięcznego niemowlęcia, nie mogę jechać! No bo to zajmie się Jonykiem? Kto zadba o to, aby go zawsze Porę nakarmić? Kto mu da pić, gdy będzie spragniony, kto zmieni pampersa, nie przetrzymując z lenistwa w mokrym, kto go codziennie wywiezie na spacer, bez względu na pogodę? A tak chciałabym pojechać…

– I pojedziesz – powiedział zdecydowanie Adam. Chyba on też wyczuł moją tajoną frustrację. – Ten twój zjazd to przecież tylko głupie cztery dni. Każda młoda mamusia jest święcie przekonana, iż nikt nie jest w stanie jej zastąpić. A od czegóż są agencje, które wynajmują fachowe baby sitters? Jonyk jest bardzo ważny, ale twoje życie nie zaczyna się i nie kończy na Jonyku. Masz jeszcze zawód, który lubisz, masz sukcesy, które w nim osiągasz i kontakty zawodowe, które musisz podtrzymywać. Zresztą wyjazd na kilka dni świetnie ci zrobi. Odpoczniesz od mokrych pieluch, nocnych wrzasków, przypalającej się zupki.

Miałam rozliczne opory, ale zgodziłam się. Powiedzmy sobie szczerze: chciałam się zgodzić, i niewiele było trzeba, żeby nakłonić mnie do wyjazdu. To przecież rzeczywiście tylko cztery dni…

W agencji zarezerwowano dla mnie najlepszą ponoć baby sitter, jaką tylko można było sobie wymarzyć. Miała referencje od większości pań z naszej dzielnicy, i nie tylko. Zostawiłam więc zlecenie, że ma się zgłosić u nas w domu rano, w dniu mego wyjazdu, ale na wszelki wypadek pobiegłam ją osobiście zobaczyć. Nie oddam Jonyka byle komu, nawet na kilka godzin, a co dopiero na pół tygodnia! Musiałam mieć pewność, że ta dziewczyna wzbudzi moje zaufanie.

I wzbudziła. Joanna była miłą, spokojną około dwudziestopięcioletnią blondynką. Opieka nad niemowlakiem nie stanowiła dla niej nowości, a na dodatek z zawodu byłą pielęgniarką. No i lubiła koty. Sama miała w domu dwa. To przeważyło. O naszego kocura też przecież należało zadbać.

Dni mijały jak z bicza strzelił i ani się obejrzałam, gdy nadszedł dzień wyjazdu. Rano zajechała po mnie taksówka. Ucałowałam Jonyka, Adama, a nawet Kotyka i ruszyłam na lotnisko. Joanna miała się pojawić w ciągu godziny, mąż zaczynał pracę w szpitalu dopiero po południu, więc wszystko grało. Wręcz idealnie.

– Co dzień będę dzwonić! – krzyknęłam z jadącej już taksówki, a mąż uśmiechnął się wyrozumiale. Było jasne, że będę telefonować, i to może nawet nie raz, ale kilka razy na dobę, aby mieć pewność, że z opieką nad Jonykiem wszystko jest w porządku. I było w porządku. Tak przynajmniej twierdził Adam, gdy dzwoniłam, lub Joanna, gdy to ona odbierała telefon, bo maż był właśnie w szpitalu.

– Ależ tak – mówiła łagodnym, spokojnym, choć trochę zakatarzonym głosem. – Jonyk ma wspaniały apetyt, codziennie chodzimy na spacery… Oczywiście, że podaję mu witaminy! Nie, nie, prawie nie płacze po nocach… Tak, tak, Kotykowi daję dwa razy dziennie jeść i zawsze ma mleko w jednej miseczce, a wodę w drugiej. Doprawdy, proszę się nie denerwować, opieka nad dzieckiem to przecież mój zawód! A koty lubię…

Odżyłam. Pobyt w stolicy rzeczywiście świetnie mi robił. Spotkałam dawno nie widzianych przyjaciół – pisarzy i wydawców, nawiązałam nowe, pożyteczne znajomości, uzupełniłam w stołecznych sklepach moją garderobę i kosmetyki. Byłam na dwóch garden party, trzech lunchach z interesującymi ludźmi, a nazajutrz czekał mnie pożegnalny, wystawny bankiet. Wieczorem znów złapałam za telefon. Odebrał Adam.

– Ależ oczywiście, że wszystko jest w porządku – powiedział, lecz wydawało mi się, że w jego głosie słyszę jakieś napięcie.

– Adam, jeśli dzieje się cokolwiek niepokojącego, jeszcze dziś wsiadam w samolot i przylatuję… – powiedziałam nerwowo.

– Nie dzieje się nic złego, idź jutro spokojnie na ten swój bankiet i wracaj tak, jak miałaś wrócić, czyli pojutrze w południe – odparł mąż z naciskiem.

– Nic złego? – ponowiłam pytanie, gdyż ton jego głosu jakoś mi się nie podobał.

– Złego na pewno nic – podkreślił jeszcze raz. Odetchnęłam. Na bankiet miałam przygotowaną superkreację i sprawiło mi przyjemność, że dostrzegli to również inni. Potem spokojnie odespałam bankietowe szaleństwa i o godzinie dziesiątej byłam w samolocie, a o jedenastej trzydzieści wylądowałam na naszym podmiejskim lotnisku. Dochodziła dwunasta w południe, gdy z torbą podróżną wbiegłam do domu. Już z daleka dostrzegłam w ogrodzie wózek Jonyka, więc odetchnęłam z ulgą. Mąż ucałował mnie czule, choć z pewną sztywnością, i gdy energicznie ruszyłam do ogrodu, położył mi rękę na ramieniu i rzekł:

– Nie wystrasz się, bo Jonyk jest cały podrapany…

– Podrapany?! Jak to podrapany?! Chcesz powiedzieć; że Kotyk…

– Nic nie chcę powiedzieć. Sama ocenisz… Ruszyłam biegiem do ogrodu – i jak wryta zastygłam przy wózku. Leżał w nim Jonyk z głębokimi, krwawymi śladami pazurów na buzi, rączkach, nóżkach… Rozchyliłam mu koszulkę: głębokie, krwawe rysy widniały na jego całym biednym ciałku. W trzech miejscach mój mały synek miał nawet założone szwy!

– Kotyk…? – powtórzyłam ze zgrozą i niedowierzaniem.

– Podobno – odparł z takim samym niedowierzaniem mąż. – Tak przynajmniej twierdzi ta Joanna. No, ta dziewczyna, którą wynajęłaś…

– Co ona mówi?!

Adam streścił mi przebieg wydarzeń: dwa dni temu, wieczorem, gdy był na dyżurze w szpitalu, zatelefonowała nagle zdenerwowana i zapłakana Joanna. Zostawiła wózek z Jonykiem w ogrodzie, a sama poszła przygrzać mu kolację. Nagle wydało jej się, że słyszy dziwne, dzikie warczenie. Odwróciła się i ujrzała z oddali naszego Kota, który, warcząc jak dzikie zwierzę, atakował Dziecko! Jonyk rozpaczliwie płakał i nieporadnie wymachiwał rączkami, ale było jasne, że nie ma szans w starciu z rozjuszonym zwierzakiem. Spanikowana Joanna natychmiast pobiegła do ogrodu: wielki kocur po prostu rozszarpywał naszego synka!

– … no więc ta dziewczyna wzięła pierwszy z brzegu przedmiot, jaki miała pod ręką, czyli twoją motykę, bo akurat leżała, koło klombu, no i walnęła nią Kota. Podobno stawiał opór jak prawdziwy tygrys i musiała go kilkakrotnie uderzyć, zanim ostatecznie poddał się i uciekł. Jej zdaniem, nasz Kotyk prawdopodobnie się wściekł i chciał zagryźć Jonyka… Ja jednak jeszcze ciągle wstrzymuję się z zastrzykami przeciw wściekliźnie, bo mam nadzieję…

Adam umilkł, zamilkłam i ja. Jonyk spojrzał na mnie błękitnym okiem, a zielone skierował gdzieś w dół. Bezwiednie spojrzałam w ślad za nim: na ziemi, koło moich stóp leżała motyka. Jej metalowa część oblepiona była ciemnopurpurową, gęstą, zastygłą już mazią, przemieszaną z kocią sierścią… Zdrętwiałam. „A jeśli Kotyk nie był winny…” – Domyślałam w panice. Adam nie zauważył motyki, ale dostrzegł, że wpadłam w panikę.

– Nie denerwuj się – powiedział. – Zbadałem rany Jonyka. Są stosunkowo czyste, nie powinno być zakażenia… Jeśli Jonyk nie rozdrapie strupków, które się zrobią, to nawet nie będzie blizn. W każdym razie na buzi. A z tą wścieklizną to jeszcze mamy odrobinkę czasu… Gdyby Kotyk się odnalazł, gdybyśmy mogli stwierdzić, czy jest faktycznie chory…

Aha, zatem Adam też miał wątpliwości… Milczałam, mając przed oczami Kotyka z Jonykiem, sypiających co noc razem, przytulonych do siebie jak para najdroższych przyjaciół. Widziałam niezwykłe, tak podobne do oczu Dziecka, zielono-błękitne ślepia Kotyka, jego trójkolorowe miękkie futerko i słyszałam łagodne mruczenie, jakie wydawał, gdy się go głaskało. Owszem, miałam też w pamięci potężną masę jego gibkiego cielska i wielkie pazury, które jednak zawsze chował, gdy się z nami bawił… Wprawdzie mogło się zdarzyć tak nieszczęśliwie, że Kotyk złapał wściekłą mysz i zachorował… Ale w okolicy od dawna nie było wścieklizny! No i Kotyk, jak przystało na kota lekarza, był zaszczepiony!

– Kotyk… – zaczęłam z wahaniem. – Gdzie on może być?

– Uciekł. Nie ma go już od dwóch dni. Dokładnie od momentu, gdy zranił Jonyka, i gdy ta dziewczyna…

Znowu chwilę milczeliśmy, każde pogrążone w swoich myślach.

– Ty… ty w to wierzysz?! Wierzysz, że ten kot mógł zrobić coś takiego naszemu Dziecku? – zawołałam nagle, Adam zaś głęboko westchnął i niepewnie powiedział:

– Szczepienie powinno go chronić, więc ta wścieklizna… hm… trochę jest wątpliwa. Z drugiej strony to był ogromny, drapieżny kocur… Nigdy w życiu nie widziałem tak wielkiego kota. Gdyby taki kocur chciał kogoś zaatakować, nie chciałbym znaleźć się w jego skórze. Może Jonyk niechcący zrobił mu jakąś krzywdę, na przykład złapał za ogon? Może kocur wpadł wówczas w złość…? Ale czy aż taką, że chciałby zagryźć Dziecko?! Co najdziwniejsze, Jonyk teraz co noc płacze i nie chce bez tego zwierzaka spać. Najwyraźniej go szuka… Gdyby Kotyk… no wiesz… gdyby to on go tak poranił, to ja myślę, że Jonyk powinien raczej się go bać, niż tęsknić za nim.

– Może płacze ze strachu, a nie z tęsknoty? Może właśnie boi się, że Kot wróci i znów zrobi mu krzywdę? – spytałam z wahaniem.

– Może – odparł równie niepewnie Adam. – W każdym razie szukałem Kotyka przez wiele godzin w najbliższej okolicy, żeby się upewnić, czy jest wściekły, czy zdrowy. I nie znalazłem go…

– A ta Joanna?

– Ona odeszła od razu po tym wydarzeniu. Bardzo się zdenerwowała. Nie protestowałem, bo… to głupie, przecież Jonyk jest czteromiesięcznym niemowlakiem, który jeszcze tak niewiele umie okazać, ale… miałem uczucie, że Jonyk tej dziewczyny nie lubi.

„Skoro czteromiesięczne niemowlę umie pokazać, że na przykład nie cierpi szpinaku, a lubi marchewkę, to czemu nie mogłoby zademonstrować sympatii lub niechęci wobec ludzi?” – pomyślałam.

– Wiesz co, skoczę teraz do tej Joanny. Wezmę jej adres z agencji i wypytam ją jeszcze raz o tę całą historię.

– Po co? – spytał mąż. – Opowiedziałem ci wszystko najdokładniej, jak umiałem. Co jeszcze chcesz wiedzieć? Ona powie ci to samo co mnie. I nie wie, gdzie uciekł Kot. Pytałem ją o to. Bała się go, więc za nim nie biegła…

– Nie wiem, czego mogę się jeszcze dowiedzieć, ale chcę ją zobaczyć. I porozmawiać. Muszę tak zrobić – powiedziałam z uporem.

Nawet nie przebierając się po podróży, natychmiast wybiegłam z domu. W agencji, z której pomocą wynajęłam Joannę, dano mi adres domu, gdzie ta dziewczyna właśnie pracowała jako baby sitter. Odszukałam go bez trudu. Bez trudu też od razu rozpoznałam naszą niefortunną niańkę. Bawiła się z dwuletnim dzieckiem w ogrodzie, wystarczyło nacisnąć furtkę i wejść. Ona też mnie poznała i mój widok wyraźnie ją speszył. Pewnie wystraszyła się, że będę ją winić za postępek Kota, a przecież nie mogłabym jej niczego zarzucić. Ona też swoje przeżyła. Musiała się nieźle przerazić… Mam nadzieję, że Adam dopłacił jej coś do umówionej sumy.

– Joanno, chcę znać całą prawdę – powiedziałam od razu na przywitanie, gdyż nie lubię niczego owijać w bawełnę. – Ale naprawdę całą. Ze szczegółami.

– To pani już wie… Skąd? – spytała, wyraźnie zdenerwowana.

– Od męża. Właśnie wróciłam z lotniska i po rozmowie z Adamem przybiegłam prosto do ciebie. Muszę dokładnie znać przebieg tego wypadku…

– Wypadku? – powtórzyła ostrożnie i leciutko zarumieniła się.

– No, chcę wiedzieć, jak doszło do tego, że Jonyk jest aż tak poharatany. Ale zacznij od początku. Mów wszystko, po kolei, z najdrobniejszymi szczegółami – zarządziłam. „Gdy chcę, to wydaję nieomal królewskie rozkazy” – pomyślałam przelotnie.

– Więc pani dziecko jest poharatane…?! To znaczy, że coś mu się stało, gdy pani wyjechała? – zawołała Joanna wyraźnie zszokowana i zaraz pacnęła się ręką w usta, jakby chciała je sobie sama zamknąć.

– To ty niby tego nie wiesz? Jak to? Przecież byłaś przy tym! – teraz z kolei ja się zdziwiłam.

– Coś się stało? Coś złego? Niby gdy ja tam byłam, tak? No to ja już powiem pani całą prawdę, ale przysięgam, że nie jestem winna. Bo ja jej uwierzyłam – powiedziała zdenerwowana Joanna.

– Komu uwierzyłaś? – zdziwiłam się.

– No, tej pani kuzynce. Wzięła mój adres z agencji, przyszła do mnie do domu na dzień przed rozpoczęciem pracy u pani i powiedziała, że chce wam zrobić niespodziankę. Właśnie przyjechała z zagranicy. Więc już nie jestem potrzebna do opieki nad pani dzieckiem, bo ona się nim sama zajmie. No i jeszcze dodała, że pani mąż o wszystkim wie.

– Ja nie mam żadnej kuzynki. – szepnęłam zdezorientowana. – Widzisz, ja jestem z domu dziecka i nawet nie wiadomo, kim byli moi rodzice… Nigdy nie znaleziono mojej dalszej rodziny, ani wujków, ani ciotek, więc nie mam też nawet najmarniejszej kuzynki. Dlaczego nie zatelefonowałaś do mnie od razu, żeby sprawdzić, czy ta dziewczyna mówi prawdę?

Joanna nagle wybuchnęła płaczem.

– Bo ona dała mi ten piękny złoty pierścionek! Skusiłam się…

… i wyciągnęła przed siebie dłoń. Na serdecznym palcu dziewczyny tkwił wyjątkowo oryginalny pierścień, z dużym czarnym kamieniem. Był rzeczywiście piękny i coś mi przypominał, choć nie pamiętałam co. Zresztą to akurat nie było ważne.

– Jak wyglądała ta dziewczyna? – spytałam, już z góry wiedząc, że to też nie ma żadnego znaczenia. Pewnie i tak jej nigdy nie spotkam. „W każdym razie nie TU” – pomyślałam idiotycznie, tak jakby było jakieś TAM…

– Ona była taka ot, właściwie ładna, wysoka, ciemnowłosa. Miała bardzo białe zęby, jak jakaś aktorka… No i robiła miłe wrażenie, więc jej uwierzyłam. A nie powinnam. Czy dziecku stało się coś poważnego? – wyjąkała Joanna przez łzy. Nie dziwię się, że płakała. W końcu gdybym się uparła, mogłam powiadomić o jej lekkomyślności agencję i zapewne by ją z niej wyrzucono.

– Moje Dziecko podrapał Kot – powiedziałam sucho, a potem obróciłam się na pięcie, nie reagując na zdziwiony i zarazem pełen ulgi wyraz twarzy Joanny. Przypomniałam sobie, że ta dziewczyna mówiła mi, że lubi zwierzaki i ma w domu dwa koty. Nic dziwnego, że kocie zadrapania nie wydały jej się czymś poważnym! Ale ona nigdy nie widziała naszego kocura, jego łap i pazurów, no i nie widziała ran Jonyka…

– Więc „twoja” Joanna jest blondynką, tymczasem „moja” była brunetką. Psiakrew, że też nie wpadło nam do głowy, żeby ją sobie opisać, skoro pofatygowałaś się przed wyjazdem, żeby ją pooglądać. Ta druga dziewczyna mogła być przecież groźną psychopatką! – orzekł Adam, po wysłuchaniu mojej relacji. – Pierścionek zapewne jest z tombaku, a nie ze złota. Mimo to chciałbym wiedzieć, dlaczego jej tak zależało, żeby przyjść do naszego domu…

– A w takim razie Kotyk… – zaczęłam, pełna niepokoju i urwałam. Adam dokończył za mnie:

– W takim razie może to Kotyk poranił Jonyka, a może nie on. Jeśli nie on, to jednak trzeba byłoby powiadomić policję – zamyślił się Adam. – A jeżeli ta dziewucha naprawdę biła Kotyka motyką…

Drgnęłam, myśląc o makabrycznych śladach, doskonale widocznych na motyce do tej pory. Adam tymczasem głośno myślał:

– Może Kotyk, śmiertelnie przez nią zraniony, zawlókł się gdzieś i… i już nie żyje.

– Nie! – przerwałam mu. – Nie!

Przez wiele godzin szukałam naszego kocura. Obiegłam dookoła wszystkie domy, ogrody i różne dziwne miejsca, nawołując go głośno. Wszędzie porozklejałam karteczki, obwieszczające, że zginął trójkolorowy, wielki kot, wabi się Kotyk, na znalazcę zaś czeka bardzo wysoka nagroda. Zatelefonowałam nawet na policję i do schroniska dla zwierząt.

– Jeżeli żyje… – zaczął ostrożnie Adam, gdy wieczorem, znękana, kładłam się spać w pokoju dziecinnym. Jonyk znowu płakał i obracając główką na wszystkie strony, najwyraźniej szukał Kotyka. – Jeżeli żyje, to sam wróci – zakończył mąż. – A jeżeli nie, no to…

Zgasiłam światło i wzięłam Jonyka za rękę, żeby go uspokoić. Jego mała piąstka natychmiast zacisnęła się na moim serdecznym palcu…

…spadaliśmy. Tym razem tylko we dwoje: ja i Jonyk. Dziwne, że udało się to nam bez Kota – pomyślałam, lecąc.

– Nareszcie! – zawołał Alef zamiast powitania. Zresztą już wiedziałam, że gdy znikamy, to nie całkiem. – Co ja tu z wami miałem…! Musiałem cały czas opiekować się i tobą, i Jonykiem, bo zniknięcie Kota szalenie was zdenerwowało. A gdy jeszcze potem ty zniknęłaś bardziej niż zwykle… Przez jakieś cztery dni był z nami tylko twój cień. Owszem, jeśli trzeba, to umiem opiekować się niemowlętami, ale to nie jest moja specjalność.

Szliśmy mrocznym, gęstym lasem. Jonyk tańczył przed nami lub z tyłu i ciągle nawoływał Kota.

– Daj wreszcie spokój – mruknął do niego Alef. – Daj spokój, bo głowa mnie boli od twoich wrzasków.

Widziałam jednak, że był zdenerwowany. Z opowieści Włóczęgi wynikało, że Kot zniknął dwa dni temu. Przez chwilę jeszcze widniał między nami zarys jego sylwetki, zacierający się jednak coraz bardziej i bardziej, a potem Kotyk rozpłynął się w powietrzu! I to na naszych oczach! Było to w tydzień po opuszczeniu przez nas Królestwa Kielichów. Wcześniej ustaliliśmy, że teraz z kolei udamy się do Królestwa Denarów. Mieliśmy nadal zbierać wieści o Księciu Thet, których nie uzyskaliśmy w Królestwie Kielichów, i szukać śladów Złocistego Ptaka, Który Wszystko Wie i Wszystko Widzi. Gdy zniknął Kotyk, Alef jednak zmienił decyzję i zaczęliśmy się kierować ku Wieży Czterech Królestw. Nas o zdanie nie pytał, gdyż „cienie trudno pytać o cokolwiek” – wyjaśnił ze złością.

– A dlaczego idziemy do tej jakiejś Wieży? – spytałam.

– Bo tylko Wisielec może nam powiedzieć, czy Kotyk jeszcze żyje. Przy okazji powie nam, czy żyje też Książę Thet, czy raczej niepotrzebnie się trudzimy. Widzisz, Wisielec fantastycznie wprost tropi ślady życia i śmierci, właśnie dlatego, że jest Wisielcem.

Wzdrygnęłam się:

– Nie chcę oglądać żadnego Wisielca!

– Ależ chcesz, skoro tylko on zna prawdę – odparł Alef z niezmąconym spokojem. – Zaraz za tym lasem ujrzysz Wieżę. Wisielec wisi na jej szczycie. Pogadamy sobie z nim…

– Wisi i żyje?! Myślałam, że Wisielec to jego przezwisko, ale że z tym wiszeniem to jakiś żart! – zdenerwowałam się. – Jeśli to jest prawdziwy wiszący i martwy Wisielec, to naprawdę nie chcę go oglądać!

– Ten wisi sobie tutaj, powieszony nietypowo, bo za nogę, a wisi tak już od wieków. A jeśli idzie o jego martwość… hm… on żyje i zarazem nie żyje. Jest cały czas na granicy życia i śmierci, i dlatego tylko on wie, czy ktoś jest jeszcze wśród żywych, czy już wśród martwych. Kotyk, gdy jeszcze był z nami, też planował wyprawę do Wieży, choć nie od razu. Najpierw chciał zasięgać języka w kolejnych Królestwach. No, ale jego zniknięcie zmienia sytuację. Zanim zaczniemy go szukać, musimy wiedzieć, czy w ogóle warto – wyjaśniał mi cierpliwie Alef.

Jonyk ruchem tancerza na lodowisku poszybował nagle naprzód, więc i ja przyśpieszyłam kroku. Las właśnie się skończył i między drzewami, na rozległej polanie, ujrzałam sterczącą ponuro niezwykle wysoką Wieżę. Jej czubek krył się już w chmurach i wcale nie było go widać.

… nie. Wieża Czterech Królestw nie robiła miłego wrażenia. Była zbudowana z ciemnego kamienia, który tu i ówdzie się kruszył. Jej wysokość zdumiała mnie. Włóczęga opowiedział nam, że według zamierzeń nieznanych budowniczych Wieża miała dosięgnąć nieba i Boga. Nie dosięgła, a jej budowniczowie pokłócili się. Paru z nich zostało zabitych w bójce. Przez kilkanaście wieków Wieża stała pusta, martwa, więc nikt nie wiedział, że na jej szczycie tkwi Wisielec, czyli jeden z ostatnich żyjących-nieżyjących budowniczych. Powiesili go skłóceni koledzy, gdyż usiłował przerwać ich bójkę. Niestety, nie miał go kto uwolnić, gdyż ci, co pozostali, pozabijali się wzajemnie. W stanie pół życia i pół śmierci Wisielec jednak przeżył-nie przeżył. Odkryli go rycerze z Czterech Królestw, gdy razem z przedstawicielami Cesarstwa wyznaczyli sobie tu spotkanie, w celu przerwania wyniszczającej kraj wojny. Wojna trwała już kilkanaście lat i nikt nie pamiętał, kto z kim walczy i o co. Właśnie wówczas Cesarstwo zdecydowało, że od tej pory Wieża będzie miejscem rozejmu i nikt nie ma prawa zabić tu nikogo, nawet największego wroga. Rozkazowi ówczesnego Cesarza Podporządkowali się nie tylko ludzie, ale i zwierzęta, czarodzieje i demony, słowem, wszyscy i wszystko, co tylko zamieszkiwało w Cesarstwie.

– A Gimel? – spytałam, przypominając sobie to tajemnicze imię.

Włóczęga zmarszczył brwi i rozejrzał się niespokojnie.

– Nie wymawiaj jej imienia, gdy nie musisz. Z Gimel nigdy nic nie wiadomo. Ona sama sobie wyznacza prawa.

– A Złocisty Ptak? – spytałam znowu.

– Jedyną istotą, której Gimel się obawia, jest Złocisty Ptak. Gdyż On jest ponad wszystkim, jest Początkiem i Końcem. Ale nikt nie wie, gdzie Złocisty Ptak ma swoje gniazdo, choć od prapraprawieków wszyscy go szukają. Bo w tym gnieździe jest Rubinowe Jajo…

– Rubinowe Jajo? – zdziwiłam się.

– W twoim świecie Rubinowe Jajo, zniesione przed wiekami przez Złocistego Ptaka, nazywano kamieniem filozoficznym. I też poszukiwano go przez długie wieki. Bo Rubinowe Jajo spełnia wszystkie życzenia i odpowiada na wszelkie pytania. Nikt nigdy go nie znalazł…

Umilkliśmy, gdyż właśnie stanęliśmy u stóp Wieży. Nie miała ona okien ani bramy w normalnym znaczeniu tego słowa. Miała jednak nieregularne otwory, niektóre przy samej ziemi, inne zaś wyżej. Jonyk wpłynął jednym z nich i poszybował ku górze, jak mały ptaszek. Nas czekało pokonanie kilkunastu tysięcy zniszczonych kamiennych schodów i już z góry wyobraziłam sobie tę męczarnię…

Jednak w Wieży działała jakaś magia, gdyż wydawało mi się, że pokonuję naraz po sto schodów, jakby ciągnęła mnie dziwna siła. A może sprawiał to niezwykły wicher, który, choć na dworze było spokojnie, wiał tu cały czas, i to niemal z huraganową mocą? Wypychając nas cały czas ku górze?

– Czy zawsze jest tu tak okropnie?! – wrzasnęłam do Włóczęgi, aby przekrzyczeć świst wichru. Jonyk mknął przed nami jak kolorowa piłka.

– Nie, zawsze jest gorzej! – odkrzyknął Alef. – Ten wicher nas wznosi, jest nam pomocny. Inni na ogół wspinają się całymi tygodniami, a wiatr ich spycha! Widocznie Duchy Wieży ci sprzyjają!

– Mnie? – zdziwiłam się.

– Tobie lub Jonykowi. Albo wam obojgu! Lub naszej sprawie! – krzyknął Włóczęga. – Bywałem tu z takimi, których w ogóle nie wpuściły! Spadali z paru tysięcy schodów, niekiedy nawet łamiąc karki!

Z pomocą wichru osiągnęliśmy szczyt Wieży w cztery godziny zamiast w zwyczajowe, jak twierdził Alef, dziesięć dni. Gdy stanęliśmy na górnej platformie, stwierdziłam, że Wieża naprawdę sięgała chmur – choć nie sięgnęła nieba. Co dziwniejsze, miałam uczucie, że jest z niej do nieba dalej niż z ziemi.

– … ponieważ Bóg nie lubi tych, którzy myślą, że wchodząc po drabinie, są bliżej Niego – uśmiechnął się Alef w odpowiedzi do moich myśli. – Bóg jest wszak wszędzie, a nie tylko w górze.

Dopiero teraz zobaczyłam Wisielca. Na nasz widok wyraźnie się ożywił, a wcześniej zwisał nieruchomo, prawie jak martwy. Rzeczywiście wisiał powieszony za nogę, na grubym powrozie i na prawdziwej szubienicy. I nie był straszny. Był niesamowity. Mimo to Jonyk tańczył wokół niego jak zauroczony, w ogóle się nie bojąc. Gdy podeszłam, usłyszałam, że, frunąc wokół twarzy Wisielca, mój synek zadaje mu szeptem pytanie:

– Czy Kotyk żyje? Czy nic mu się nie stało? Czy mój Kotyk nie umarł?

Jonyk pytał szeptem, gdyż bał się usłyszeć głośną, złą odpowiedź. Wisielec zaś, także szeptem, odparł:

– Nie widzę go wśród martwych… – zamyślił się, jakby zapadł się w sobie i po dłuższej chwili dodał: – Ale nie widzę go też wśród żywych.

– Co to znaczy? – spytałam zaniepokojona.

– To znaczy, że nie ma go w Cesarstwie – odparł włóczęga.

– Więc gdzie jest?! – wrzasnęłam zirytowana. Wisielec wzruszył ramionami.

– Skoro nie ma go TU…

– A Książę Thet? – spytałam.

– Nie widzę go wśród martwych – powiedział Wisielec, lecz zaraz zasępił się, dodając: – Ale nie widzę go wśród żywych.

– Czyli że nie ma ich NIGDZIE – zezłościłam się.

– Uspokój się. Nie każdy potrafi zrozumieć Wisielca. To nie takie proste. On mówi zagadkami – szepnął Alet – Ale dzięki niemu wiemy przynajmniej tyle, że obaj, i Kotyk, i Książę, nie są martwi. To jest chyba najważniejsze.

– Ale co to znaczy, że nie są żywi?! – zdenerwowałam się znowu.

– Wisielec nie powiedział, że oni nie są żywi, tylko że nie widzi ich w tutejszej krainie żywych – powiedział z naciskiem Alef. – To może oznaczać, że Kotyk jest teraz TAM, w twojej krainie. Ona zaś…

– Gimel? – szepnęłam trwożnie. Alef tylko skinął głową.

– … Ona rozsnuła magię, która kryje Księcia Thet tak, że jest niewidoczny dla oczu śmiertelnika. Przebywa w Krainie Mroku, królestwie Gimel, pomiędzy śmiercią a życiem. Tam wzrok Wisielca nie sięga. Od początku tak myślałem. Kot też to podejrzewał. Dlatego tym razem jako ochotnika przyprowadził niemowlę, które widzi wszystko takie, jakie jest, bez względu na wysiłki magów czy czarownic. Bo w Krainie Mroku widzą tylko nieliczni, rozumiesz?

– Nie. I na razie nie chcę rozumieć – burknęłam. – Za to muszę się śpieszyć. Bo skoro Kotyk od dwóch dni, poraniony motyką, przebywa gdzieś w moim świecie, to być może zostało mu już niewiele czasu, aby rzeczywiście przejść do krainy martwych. Im szybciej go znajdę… jeśli w ogóle znajdę… tym większe ma szansę.

– No to spadamy! Pomagaj, Złocisty Ptaku! – krzyknął Włóczęga, i rzeczywiście zaczęliśmy w trójkę spadać w czeluść Wieży. Huraganowy wicher, który pomógł nam wspiąć się w górę, tym razem działał jak poduszka powietrzna. Spadanie wydawało się wręcz przyjemne…

– … nie chciałem cię budzić, ale dziś już naprawdę muszę iść do szpitala – szepnął mąż tuż nad moim uchem i postawił mi na kołdrze tackę ze śniadaniem. Odruchowo spojrzałam na Jonyka: spał z rączką tak ułożoną, jakby: obejmował nią wielkiego Kota.

– Idź spokojnie, damy sobie radę – odszepnęłam Adamowi. – Będziemy szukać Kotyka. A z tą wścieklizną to jak? Kiedy trzeba by szczepić Jonyka?

– Jeśli nie wyjaśni się, czy Kotyk jest chory, czy zdrowy, żywy czy martwy, to najpóźniej pojutrze Jonyk musi dostać serię zastrzyków. Na wszelki wypadek, sama rozumiesz… Nie wolno nam ryzykować. Może ta twoja Joanna skłamała, a właśnie ta moja, fałszywa, mówiła prawdę? I Kotyk naprawdę zaatakował Dziecko?

Pokiwałam głową, bo rzeczywiście wszystko mogło się zdarzyć i każda wersja mogła okazać się prawdziwą. Ale po co w ogóle zjawiła się w naszym domu ta druga, fałszywa Joanna…?

Rozdział siódmy

Po śniadaniu wzięłam Jonyka do ogrodu, a że zaczęło się już lato i ziemia była nagrzana, położyłam go na kocyku, wśród kwiatów i traw. Sama usiadłam obok, na leżaku, z mocną kawą – i zaczęłam myśleć. Moim zdaniem, szukanie zawsze powinno się zaczynać albo od modlitwy do świętego Antoniego, albo od myślenia: gdzie mogę znaleźć to, co mi zginęło… Tak mnie uczył mistrz logiki, Adam, i chyba miał rację.

Postanowiłam połączyć obie te metody, więc uruchomiłam mózg i odmówiłam modlitwę do świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych:

Święty Antoni Padewski,

obywatelu niebieski,

niech się stanie wola Twoja:

niech się znajdzie zguba moja…

Święty Antoni już wiedział, że na niego Uczę. Zatem przeszłam do myślenia. Musiałam zanalizować dwa warianty: pierwszy, że fałszywa Joanna mówiła prawdę, i drugi, że kłaniała. Najpierw załóżmy zatem, że Kotyk rzeczywiście zachorował na wściekliznę, pogryzł Jonyka, a ta obca dziewczyna uratowała Dziecko i zraniła zwierzę motyką. Co mogło dziać się dalej? Kotyk, jak każde wściekłe stworzenie, nie uciekałby przed ludźmi, lecz wręcz przeciwnie: lgnąłby do nich. Zatem ktoś z naszego osiedla powinien natknąć się na niego! Tym bardziej że trudno byłoby go przeoczyć, skoro jest nietypowo wielkim kociskiem…

Wzięłam do ogrodu telefon i po kolei wykręciłam numery najbliższych i dalszych sąsiadów, pogotowie weterynaryjne, policję i schronisko dla zwierząt… Nie, nigdzie w okolicy nikt nie dostrzegł wściekłego kota. Przeciwnie, od paru lat na tym terenie nie było i nie ma wścieklizny… Nie, nie ma nawet wściekłych myszy. Wykluczone. Tak, jeśli kot był szczepiony przeciw wściekliźnie, to szczepionka powinna chronić zarówno jego, jak i jakieś podrapane czy pogryzione przez niego osoby. „A czyj to kot?” – zaciekawił się ktoś na policji. Odłożyłam słuchawkę.

Rozpatrzmy teraz wariant drugi: Kotyk wcale się nie wściekł, a w dodatku w ogóle nie pogryzł i nie podrapał Jonyka. Nie pogryzł, bo go kocha i ja to wiem. Ba, wyczuwa tę miłość nawet mój racjonalnie myślący mąż i najwyraźniej nie wierzy, że Kotyk mógł zaatakować naszego synka. W takim razie Dziecko skrzywdziła, raniąc jakimś ostrym narzędziem, tajemnicza dziewczyna, której aż tak zależało na tym, by dostać się do naszego domu, że prawdziwej Joannie ofiarowała pierścionek z czarnym kamieniem. Ten czarny kamień coś mi przypominał, lecz nie wiedziałam co…

W każdym razie zakładam teraz, że fałszywa Joanna zraniła Kotyka. Może nawet go zabiła. Na motyce zostały przecież zaschnięte ślady krwi i kociej sierści… Nie było ich mało… Ale Kotyk jest ogromnym, silnym stworzeniem, więc może udało mu się uciec przed ostatecznym ciosem? Jeśli tak, to gdzie poczołgałby się ranny, cierpiący Kot…? Jakiego miejsca by szukał, aby być bezpiecznym przed swoim wrogiem, a zarazem żebyśmy mieli szansę go znaleźć? Gdyż to był naprawdę wyjątkowo mądry Kot i nie robił niczego bez sensu…

Skończyłam pić kawę, zerknęłam na Jonyka, bawiącego się z zapałem własnymi nóżkami, i zaczęłam obchodzić uważnie cały ogród. Tym razem szukałam śladów krwi Kotyka. Skoro były na motyce, powinny też być gdzieś tu, w ogrodzie! Przez ostatnie trzy dni nie padał deszcz, ziemia była sucha, więc jeśli Kotyk zostawił ślady, muszę je znaleźć! Opadłam na czworaki i zaczęłam intensywnie wpatrywać się w grządki, ścieżki, rośliny.

Oczywiście, jak zawsze, gdy cokolwiek się działo, nasza sąsiadka zza płotu natychmiast się pojawiała! Teraz też objawiła się, jak zwykle w papilotach na głowie i – mimo ciepła – w pikowanym różowym szlafroku. Widząc mnie w nietypowej dla człowieka postawie, od razu zaczęła warować przy płocie, czekając, co też jeszcze się wydarzy! Ale miałam ją w nosie.

…i znalazłam. Najpierw dostrzegłam ciemne, purpurowe plamy wśród gęstej trawy, potem na paru kwiatach, a wreszcie na gałęziach róży. Ślady prowadziły w stronę tarasu. Teraz odnajdywałam następne… i znowu… znowu… A potem ujrzałam kolejną, większą plamę zaschniętej krwi i… ślady pazurów na beczce z deszczówką! Do diabła, od razu powinnam na to wpaść! Kotyk wiedział, że powinnam pamiętać o beczce!

„… chyba, że to ONA zawlokła go do beczki i utopiła. Kotyk się bronił, stąd te pazury na drewnie” – pomyślałam spanikowana. Zanim zdecydowałam się wleźć do beczki, zawróciłam z powrotem w jeszcze większej panice: zostawiłam przecież Jonyka samego, na kocyku, z drugiej, niewidocznej teraz strony domu! A jeśli TA DZIEWCZYNA wróci i znów zrobi mu jakąś krzywdę?

Teraz działałam błyskawicznie: wróciłam, złapałam Dziecko i pognałam do beczki. Kątem oka dostrzegłam, że podekscytowana sąsiadka tak się przechyliła, aby lepiej nas widzieć, że prawie wpadła przez płot do naszego ogrodu. Nie zważałam na nią. Jonyka położyłam w trawie u podnóża beczki, a sama już nie wspinałam się na nią nieporadnie jak wtedy, gdy znalazłam Kotyka, lecz podstawiłam drabinkę, która na szczęście stała obok, oparta o ścianę.

– Dziecko leży gołe na ziemi i dostanie wilka! – wrzasnęła sąsiadka zza płotu.

– A potem ten wilk panią pożre! – odwrzasnęłam, wspinając się na suchą, ciepłą od słońca beczkę. To była pestka w porównaniu do tamtej zimowej wspinaczki. „Jakiej zimowej wspinaczki?” – zdziwiłam się przelotnie. Tym razem w gardle dławił mnie strach. Panicznie bałam się ujrzeć pływające na powierzchni deszczówki zwłoki Kotyka…

… na powierzchni jednak nie pływały żadne zwłoki, bo w beczce w ogóle nie było wody! Tylko na dnie stała płytka, może kilkunastocentymetrowa kałuża. W beczce nie było też tak ciemno, jak powinno być, gdyż klepki się rozeschły i przez szpary wpadały promienie słońca. To dlatego wyciekła z niej woda. Mieliśmy szczęście… W półmroku zobaczyłam bezwładne, wielkie cielsko kocura, leżące w płytkiej kałuży. – Rozeschnięcie się beczki uratowało Kotyka od utonięcia. Ale czy uratowało od śmierci…? Gdybym wcześniej wpadła na myśl szukania go tutaj! Może jeszcze wczoraj była jakaś szansa!

– Nie żyje, nasz Kotyk nie żyje – wymamrotałam i łapiąc za skraj beczki, opuściłam się na jej dno. Przyłożyłam głowę do ciała Kota, aby posłuchać, czy przypadkiem nie oddycha. Rany boskie! ODDYCHAŁ! Oddech był wprawdzie tak słaby, że ledwo poruszał pojedyncze włoski wilgotnego futra kocura, ale był!

O wiele trudniejsze niż wejście do beczki okazało się wyjście. Wzięłam się na sposób: chwytając skraj beczki jedną ręką, drugą złapałam drabinkę. Udało mi się spuścić ją do środka. Przytulając z całej siły Kotyka, wylazłam na górę. Usiadłam na skraju beczki i znów jedną ręką odwróciłam drabinkę, wystawiając ją na zewnątrz, i zlazłam.

Gdy położyłam Kotyka koło Jonyka, w trawie, ku mej radości i Jonyk, i Kotyk dosłownie na ćwierć sekundy zerknęli ku sobie jednym, tym zielonym okiem. Jonyk coś zagaworzył niezrozumiale.

– Co tam pani ma? – zawołała sąsiadka, nie mogąc wytrzymać z ciekawości.

– To moje drugie dziecko. Nieślubne! Dlatego trzymam je w beczce! – krzyknęłam. Teraz pognałam do telefonu i wezwałam pogotowie weterynaryjne.

– Żądam najlepszego lekarza! Cena nie ma znaczenia! – darłam się do słuchawki. Drugi telefon wykonałam do męża. Obiecał natychmiast przyjechać.

– Zrobicie z tym weterynarzem konsylium – powiedziałam surowo i odłożyłam słuchawkę.

Adam przyjechał jeszcze przed specjalistą z pogotowia dla zwierząt, w dodatku przytomnie wiózł już przygotowaną kroplówkę. Okazała się niezbędna, gdyż Kotyk, ułożony teraz na kanapce w pokoju dziecinnym, miał prawie białe dziąsła.

– … a to oznacza szok albo wylew. No, jest jeszcze trzecia możliwość, że po prostu stracił sporo krwi. Jeśli to wylew, to nie ma szans – mruknął Adam.

Weterynarz, gdy przyjechał, skoncentrował się już tylko na zewnętrznych ranach kocura. Było ich sporo. Trzy na tyle głębokie, że trzeba było założyć szwy. Na szczęście wielki łeb Kotyka był cały, choć mocno poharatany. Prawa przednia łapa była złamana, więc została włożona w specjalny, elastyczny półgips.

– Teraz możemy już tylko czekać. Przetrzyma tę noc albo nie – oświadczył weterynarz, inkasując sowite honorarium. – Będę tu jutro w południe. Jeśli będzie do czego przyjeżdżać…

– Nie do czego, lecz do kogo. I będzie – odparłam z naciskiem.

Było oczywiste, że tej nocy muszę spać w pokoju dziecinnym, z Kotykiem i z Jonykiem.

– Ale na czym, skoro Kot zajął kanapę? – spytał mąż.

– Na materacu dmuchanym – mruknęłam.

– Nie sądzę, żebyś musiała się aż tak męczyć. Twoja obecność nie ma znaczenia. Kotyk albo wyżyje, albo nie.

– Moja obecność ma znaczenie – powiedziałam z przyganą.

Na noc odłączyliśmy kroplówkę, a ja wsunęłam swój materac między kanapę a dziecinne łóżeczko. Jonyk, leżący na brzuszku, ciągle podnosił główkę i obracał ją w stronę Kotyka.

– On w tym wieku jeszcze niewiele widzi. To złudzenie. W rzeczywistości Jonyk bardziej czuł Kotyka, gdy razem spali, niż go widział – zwrócił mi uwagę Adam. – Wątpię, by umiał odróżnić go od innych kotów.

– On go widział – zniecierpliwiłam się. Nauka nauką, a ja swoje wiem.

Adam wyszedł i zgasiłam światło, zostawiając świecącą się nocną lampkę w odległym kącie pokoju. Postanowiłam, póki nie usnę, nie spuszczać oka z Kotyka. Muszę widzieć, czy jeszcze oddycha… Na razie kocie futerko ciągle delikatnie drżało, w rytm słabego oddechu.

… drżało na szczęście nadal i Alef powiedział: – Zrobimy mu nosze z mojej peleryny i z dwóch kijów. Nie mamy czasu. Musimy jak najszybciej dotrzeć do Źródła Kaph. Na szczęście znajduje się ono blisko Wieży Czterech Królestw.

– Co to jest Źródło Kaph? – spytałam, gdy już wiązaliśmy pelerynę Włóczęgi wokół dwóch grubych gałęzi. Jonyk tańczył wokół, dotykając co jakiś czas futerka Kotyka, jakby chciał się upewnić, że kocur naprawdę znowu jest z nami.

– Jedni nazywają to źródło Kołem Fortuny, gdyż jest ono okrągłe jak koło. Ja wolę jego starą, tradycyjną nazwę: Źródło Kaph. Gdy się w nim obmyjesz, wracają ci siły jego woda leczy rany i skaleczenia, a wypita, przywraca przytomność umysłu. Stąd nazwa Koło Fortuny, gdyż są na przykład rycerze, którzy piją tę wodę i obmywają się nią przed wyprawami po wojenne łupy. Z kolei różni awanturnicy i rabusie przybywają tu, zanim ruszą na poszukiwanie skarbów lub łupieżcze napady. Ale zwykli ludzie i zwierzęta pielgrzymują do Źródła, gdy są słabi, gdy zagraża im śmierć z ran lub choroby, z którą medycy nie mogą sobie poradzić. Źródło Kaph jest też zawsze oblężone, gdy w Cesarstwie panuje zaraza.

– A co będzie, gdy natkniemy się przy nim na jakiegoś awanturnika? – zaniepokoiłam się.

– Istnieje niepisane prawo, iż przy Źródle wszyscy są nietykalni.

Prawie biegliśmy przez las, niosąc Kotyka na prowizorycznych noszach. Oczy miał ciągle zamknięte, a podniebienie, gdy je sprawdziłam, zgodnie z tym, czego uczył mnie mąż, ciągle białe zamiast różowego. Biegnąc, dziękowałam Bogu, że jestem wysportowana i silna, gdyż Włóczęga narzucił takie tempo, że niewielu by je wytrzymało. Nie było ono problemem dla Jonyka, który to tańczył, to płynął w powietrzu, to znów po ptasiemu frunął, ale ja ciągle potykałam się o wystające korzenie czy leżące w poprzek przegniłe gałęzie. Alef bowiem nie trzymał się ścieżki, lecz gnał na Przełaj przez las.

Nie wiem, jak długo tak pędziliśmy, gdyż straciłam rachubę, ale nagle moim oczom ukazała się miękka, zielona, nakryta gładkim mchem polana, pośrodku której, jak ogromna złota moneta, lśnił krąg Źródła Kaph. Jego woda robiła wrażenie złotej, lecz chyba sprawiały to promienie słońca. Przy źródle, w pewnej odległości od siebie, stali dwaj rycerze w różnych zbrojach. Na jednej z nich widniały znaki skrzyżowanych mieczy, a na drugiej grube buławy. Domyśliłam się, że z mocy źródlanej wody korzystają teraz rycerze z Królestwa Mieczy i Królestwa Buław. Czyżby wybierali się na wojnę…? Kawałek dalej wodę piły dwa jelenie, a tuż obok nich potężny, ranny w łapę niedźwiedź. Kilka metrów dalej, przykucnięty, obmywał się wodą jakiś chudy, ranny w ramię, włóczykij, w którego twarzy jednak nie dopatrzyłam się inteligencji Alefa, tylko chytrość i żądzę posiadania.

„Pewnie wraca z jakiejś złodziejskiej wyprawy” – pomyślałam, widząc przy nim brudny worek, wypełniony przedmiotami o nieregularnych kształtach.

Rzeczywiście, nikt z obecnych nie zwrócił na nas uwagi, gdy zbliżyliśmy się z Kotykiem na noszach i położyliśmy go jak najbliżej magicznej, życiodajnej wody. – Ty go napoisz, a ja obmyję – nakazał Alef. Brałam w dłoń złotą wodę i, rozchylając drugą ręką pyszczek kocura, wlewałam do niego strużkę płynu. Większość, niestety, wsiąkała w mech. Alef tymczasem brał wodę dużymi garściami i zmywał nią ciało Kota, tak że jego futerko wkrótce stało się całkiem mokre. Jonyk krążył nad nami, to patrząc z ciekawością na źródło, to znów przyglądając się Kotu. Dostrzegłam kątem oka, że mój, już prawie pięciomiesięczny, tańczący synek budzi ciekawość rycerzy i podejrzanego włóczykija, lecz gdy na nich spojrzałam, odwrócili obojętnie głowy, zgodnie z niepisanymi prawami Cesarstwa. Wkrótce Rycerz Mieczowy oddalił się w głąb lasu, gdzie usłyszałam parskanie jego konia, a zaraz po nim, udając się w przeciwną stronę, uczynił to Rycerz Buław. Tętent ich koni oddalił się.

Złodziej z workiem zakończył obmywanie niewielkiej rany, usiadł na mchu i zza pazuchy wyjął kawał chleba z serem. Zaczął się pożywiać, zerkając ku nam z ciekawością.

– Jeśli chcesz napaść na nas, gdy już oddalimy się od Źródła, to wiedz, że nie mamy niczego cennego – powiedział kpiąco Alef. Już nie zlewał Kotyka wodą, tylko głaskał jego mokre futerko. Schło wolno, gdyż znajdowaliśmy się w cieniu padającym od pobliskich dębów. Alef dał mi znak ręką i ja też przestałam wlewać Kotykowi wodę do pyszczka. Choć większość płynu wyciekła, zdawało mi się, że co najmniej kilkadziesiąt kropel trafiło do gardła zwierzaka.

– Wiem, że nie macie nic godnego kradzieży – uśmiechnął się chudy złodziejaszek. – Ochotnicy nigdy nic nie mają, poza odwagą, która i tak do niczego im się nie przydaje. Księcia jak nie ma, tak nie ma. Już od siedmiu miesięcy i mimo sześciu par ochotników. Wy jesteście siódmymi i najdziwaczniejszymi. Słaba kobieta, małe niemowlę, kot i włóczęga. A jednak nie chciałbym wam wejść w drogę. Nabrałby się ten, kto by uwierzył, że jesteście tymi, na kogo wyglądacie…

– Skąd wiesz, że jesteśmy ochotnikami? – zdziwiłam się.

– Niektórzy w Cesarstwie wiedzą, że Kot księcia Theta przyprowadził nowych ochotników, i że tym razem jest to królowa z Dalekiego Kraju i jej tańczące niemowlę. Wiedzą, że przyłączył się do nich sławny Włóczęga Alef, zwany przez głupców Głupcem. Ja głupcem nie jestem, bo niewielu spośród nas, asów ze złodziejskiego fachu, bywa głupcami. Choć twój rozum, Alefie, jest jak powietrze. Niby go nie widać, lecz nie da się bez niego żyć, prawda?

– Skoro tyle wiesz, to powiedz mi, czy ścigają nas ludzie Cesarzowej? – spytałam, Alef zaś zmarszczył brwi, dając mi znak, żebym nie wdawała się w pogawędki ze złodziejaszkiem.

– Myślałem, że królowe z obcych, dalekich krajów są mądrzejsze – zaśmiał się złodziej. – Czy Cesarzowa jest głupia? Ma ścigać tych, co chcą odnaleźć jej syna? Przecież naraziłaby się czterem królestwom! Owszem, wszyscy wiedzą, że Cesarzowa tym bardziej nienawidzi Kota, im bardziej Książę Thet go kochał, gdyż jest zazdrosną matką i uważa, iż Kot miał zły wpływ na jej syna. Ale przecież każda okazja jest dobra, by zwiększyć szansę odnalezienia jedynego następcy cesarskiego tronu, nieprawdaż? I to pomimo że ktoś puszcza po Cesarstwie wieści, jakoby ten Kot był bardziej sługą Mroku niż Księcia. Ja jednak w to nie wierzę. Gdyby tak było, to ten Najważniejszy Kot Cesarstwa nie zdychałby teraz, lecz cieszył się dobrym zdrowiem. Skoro na niego dybią…

– Dobra, dobra… – mruknął Włóczęga. – Idź już sobie. Masz wystarczająco wzmocnione siły do następnych kradzieży…

Złodziejaszek w milczeniu wziął worek, przerzucił gol przez ramię i skierował się ku gęstwinie lasu.

– W każdym razie życzę wam wszystkiego dobrego. Jaśnie Panu Kotu też. Ptak Złocisty niech będzie z wami… – rzucił na pożegnanie. – W końcu czy Książę Thet się odnajdzie, czy nie, to złodzieje zawsze byli, są i będą. A ktoś przecież musi władać Cesarstwem…! Lepiej, żeby to był Książę Thet niż Cesarzowa, która ostatnio jest bardziej cesarska niż Jego Dostojność Cesarz. Choć miało to książątko niecałe trzynaście lat, słynęło z rozumu, wielkiego serca i umiejętności współczucia innym, nawet tak marnym złodziejom jak ja! – Włóczykij roześmiał się, wzniośli w górę kciuk, a potem zniknął w gęstwinie.

– Kotyk – powiedziało nagle Dziecko, frunąc nad leżącym kocurem. – Kotyk – powtórzyło z naciskiem.

Kocisko, leżące do tej pory bezwładnie, nagle poru szyło się i półuchyliło jedno, zielone oko. Potem poruszyło wąsami i wzięło głęboki oddech.

– Czy ja żyję? – spytało.

– Żyjesz i będziesz żyć – powiedziałam wzruszona.! Z radości aż pocałowałam go w wielki, mądry łeb. Jonyk podfrunął i objął go małymi rączkami. Kot, nie podnosząc głowy, delikatnie polizał go po buzi różowym językiem. Różowym, a nie niepokojąco białym! – przypomniałam sobie medyczne prognozy Adama. – A zatem to był szok, a nie wewnętrzny wylew! Kotyk zdrowieje! Złota woda ze źródła, Kaph rzeczywiście czyni cuda…!

– …rzeczywiście czyni cuda – usłyszałam głos Adama kończący jakąś myśl, której jednak nie zrozumiałam, gdyż z najwyższym trudem budziłam się z niezwykle głębokiego i mocnego snu.

– Co czyni cuda? Woda? – wymamrotałam z zamkniętymi oczami.

– Jaka woda? Kroplówka i spokojny, bezpieczny sen wśród rodziny – zaśmiał się mąż. – Kotyk znów zaczyna wyglądać jak przerośnięty, zdrowy kocur. Owszem, rany jeszcze muszą się zabliźnić, noga porządnie zrosnąć, ale dziąsła ma już różowe. Na wszelki wypadek podam mu wieczorem jeszcze jedną kroplówkę i trochę wapna, żeby kość zrastała się szybciej. Dzisiejsza wizyta weterynarza jest już zbędna. Całuję was i jadę do szpitala. Pa!

Kocisko leżało sobie, bezczelnie rozwalone na kanapie, z łbem wspartym na grubych łapkach i wodziło za mną wzrokiem. Ja, obolała od spania na dmuchanym materacu, najpierw musiałam rozruszać zesztywniałe mięśnie. Kotyk, obserwując moje gimnastyczne popisy, ziewnął szeroko, pokazując białe, iście tygrysie zęby i różowiutkie dziąsła. Potem oblizał się znacząco.

– Głodny jesteś – stwierdziłam z zadowoleniem, głaszcząc jego futerko. Dziwne, ale wydało mi się solidnie wilgotne. Może Kotyk w nocy się spocił? Nie wiedziałam, że zwierzęta też się pocą. Jonyk coś zagaworzył niezrozumiale, więc zaraz dodałam: – Wiem, wiem, ty też jesteś głodny. Zaraz dostaniecie śniadanie.

Mój synek wyciągnął obie rączki w stronę Kota, który przeciągnął się, powoli, niepewnie wstał i pokuśtykał w jego kierunku.

– Tylko nie skacz, na Boga! – krzyknęłam i osobiście przeniosłam go do dziecinnego łóżeczka. Swoje to on sobie ważył… Już po chwili Jonyk ze zwierzakiem bawili się jak para starych przyjaciół. Kotyk bił Jonyka zdrową grubą łapką, ze starannie schowanymi pazurami, Jonyk zaś usiłował schwytać tę łapkę w swoją rączkę i zaśmiewał się gardłowo.

W południe jednak zjawił się weterynarz. Inny niż wczoraj. Wczorajszy miał najwyżej pięćdziesiąt lat, a dzisiejszy wyglądał na starca. Ale zdrowego starca. Wysoki, żylasty, o szczupłej śniadej twarzy, z zadowoleniem przyjął moją informację, że Kot zdrowieje i żadnej pomocy medycznej już nie potrzebujemy.

– Przyjrzę mu się i dam coś na wzmocnienie – powiedział, a ja cały czas zastanawiałam się, skąd znam jego twarz.

– Gdzieś już pana chyba widziałam… – rzekłam, przyglądając się, jak obmacuje starannie Kotyka.

– U Cesarzowej – powiedział i wepchnął Kotykowi do pyszczka dużą złocistą pigułkę. – Będzie po niej silny, a noga o wiele szybciej się zrośnie. On, jak pani wie, potrzebuje sprawnej nogi i to szybko.

– U jakiej Cesarzowej? – zdziwiłam się. – Na naszym osiedlu mieszkają jacyś Cesarzowie? Śmieszne nazwisko… Nie pamiętam, bym ich znała.

– To dobrze – powiedział weterynarz. – Nie wszystko należy pamiętać. Niech pani dba najlepiej, jak umie, o tego Kota. To jest szczególny i cenny Kot.

– Oczywiście, że szczególny i cenny – zgodziłam się z nim, zadowolona, że docenił niezwykłość Kotyka. – Jest ogromny, niezwykle mądry, ma każde oko w innym kolorze, niekiedy wydaje się wręcz, że umie mówić.

– Bo umie – potwierdził weterynarz.

– Pewnie, że tak – przytaknęłam. – Koty mówią wąsami, uszami, ogonem, a nawet całym ciałem. Kto zechce, może zrozumieć tę mowę.

Weterynarz pokiwał głową i wręczył mi cztery złociste pigułki. Miałam Kotykowi dawać co dzień jedną, powtarzając przy tym słowo: „Kaph”.

– Że jak? – zdziwiłam się. – Jakie „kaf”, dlaczego,,kaf’?

– Kot nadstawia uszu, słysząc to słowo, i bezwiednie połyka pigułkę, choć normalnie usiłowałby ją wypluć, a nawet mógłby niechcący ugryźć panią w palec… – poinstruował mnie weterynarz.

– Coś podobnego… – zamyśliłam się. – Czego też ci naukowcy nie wymyślą. Żyjemy w przeciekawych czasach.

– To bardzo stara wiedza, a nie nowa – pokręcił głową lekarz, pożegnał się i poszedł.

O dwunastej piętnaście zatelefonował Adam.

– Odwołałem tego weterynarza. Dałem znać na pogotowie dla zwierząt, że jest już niepotrzebny, bo Kot zdrowieje.

– Zadzwoniłeś za późno, bo i tak był. Ale nie wziął honorarium – odparłam.

– Jakiś uczciwy człowiek – powiedział Adam. – Pewnie nie zdążyli go powiadomić, że wizyta odwołana.

– Być może. Adam, czy ty pamiętasz jakichś ludzi o nazwisku Cesarz?

Adam parsknął śmiechem.

– Nie i nie chciałbym się tak nazywać. Brzmi zbyt dostojnie. Czemu pytasz?

– Bo ja skądś znam tego weterynarza i on powiedział, że poznaliśmy się u Cesarzowej.

– Aha. A pamiętasz, że gdy sprowadziliśmy się tu, na osiedle, to musieliśmy po kolei składać wizyty u prawie wszystkich mieszkańców, bo taki tu obyczaj? W ciągu paru miesięcy złożyliśmy tych wizyt chyba z setkę. Być może byli tam jacyś Cesarzowie. Pewnie więc nadal są, ale my nie bierzemy udziału w życiu towarzyskim osiedla. Może to źle? Choć gdy patrzę na naszą najbliższą sąsiadkę, to mam odmienne zdanie…

Zachichotałam i odłożyłam słuchawkę. Potem z ciekawości zerknęłam do książki telefonicznej. Nie, żadni Cesarzowie nie mieszkali na naszym osiedlu, choć mieszkało tu aż czterech Królów. „Pewnie panu doktorowi, z powodu zaawansowanego wieku, pomyliły się tytuły…” – zaśmiałam się.

Resztę dnia spędziłam między Jonykiem, Kotykiem, ogrodem i komputerem. Tę okropną, zagadkową przygodę 1 jej groźne konsekwencje chyba mieliśmy już za sobą, a Kotyk z każdą chwilą dochodził do zdrowia. Jonyk zaś – cóż za mądre Dziecko! – w ogóle nie rozdrapywał gojących się zadrapań, zresztą na noc założyłam mu na rączki dwie miękkie, frotowe skarpetki. Był tylko zły, bo nie mógł łapać kocura za ogon…

Rozdział ósmy

Adam miał wolną niedzielę, pierwszą od paru tygodni, gdyż przeważnie w święta wypada mu dyżur – i cały ten dzień mógł poświęcić Jonykowi. Pomyślałam więc, że pora odwiedzić sierociniec.

Od dwunastu lat przynajmniej raz w miesiącu jadę do sierocińca i spędzam w nim dzień, dwa lub więcej. Właśnie dwanaście lat temu opuściłam jego mury. Ja, jego wychowanka.

Po raz pierwszy nie byłam w sierocińcu aż tak długo, ponad pół roku, z powodu narodzin Jonyka. Z niemowlęciem trudno jest podróżować, choć do sierocińca jedzie się autem najwyżej półtorej godziny. Nasze osiedle leży koło miasta, a sierociniec też, lecz w przeciwnym kierunku i trzy razy dalej. Miasto trzeba objechać ruchliwą obwodnicą lub pchać się przez centrum, utykając w korkach. Wybrałam obwodnicę, gdyż monotonny, choć szybki ruch umożliwiał mi rozmyślania o miejscu, do którego się zbliżałam.

Od dnia, gdy mając osiemnaście lat, opuściłam mury sierocińca i usamodzielniłam się, myśli o nim towarzyszą mi niemal dzień w dzień, a czasem i w nocy. Moje życie w sierocińcu rzadko było miłe, wspomnienia o nim mam różne i niektóre są jak senny koszmar. A jednak zawsze, gdy widzę z daleka ogromny park, a potem prześwitujący wśród drzew szary i dziwnie smutny budynek, coś ściska mnie w gardle. I zawsze mam uczucie, że powracam do rodzinnego domu. Może jest tak dlatego, bo ciągle żyje siostra Amata, która znalazła mnie na ulicy miasta, przyprowadziła do sierocińca i potem, gdy awansowała na przełożoną, pilnowała, aby nie działa mi się krzywda? Siostra Amata jest dziś wiekową staruszką, ma prawie osiemdziesiąt lat, i nadal mieszka w tym ponurym, niegdyś świetnym pałacu, przemienionym testamentem ostatnich właścicieli na dom dziecka. Natomiast przełożoną jest obecnie Cecylia. Moja ukochana i jedyna przyjaciółka z tamtego okresu.

Cecylia i ja jesteśmy niemal rówieśnicami. Ja dopiero co skończyłam trzydziestkę, a Cecylia trzydzieści pięć lat. Dziś jest to różnica niewielka, lecz wówczas, dwadzieścia siedem lat temu, gdy pierwszy raz zjawiłam się w sierocińcu, była to różnica ogromna: Cecylia miała już lat osiem, a ja dopiero trzy. I z wyżyn tego starszeństwa umiała w mojej obronie stawić czoło nawet dwunastolatkom.

Niestety, w sierocińcu prawie natychmiast zetknęłam się z bezmyślnym lub świadomym okrucieństwem innych dzieci. Do dziś brzmią mi w uszach skandowane wrzaskliwie wyzwiska: „Nie-mowa! Pół-głu-pek! Kre-tyn-ka!” To prawda, byłam niemową i to prawie przez cztery lata, choć nikt nie wiedział dlaczego, gdyż lekarze nie stwierdzili żadnych zmian organicznych. Ja też nie wiedziałam, dlaczego milczę. Dziś, gdy przywołuję wspomnienia z tego najwcześniejszego okresu mojego życia, wydaje mi się, że byłam niemową, gdyż odczuwałam niewytłumaczalny przymus milczenia. Tak jakby ktoś nakazał mi milczeć. Kto? Tego nie wiedziałam. Ale nie mówiłam. Ani słowa. Nie byłam jednak debilką czy półgłupkiem, choć zdaniem części wychowanków, skoro nie umiałam mówić, musiałam być niedorozwinięta – i dawali mi to odczuć na różne sposoby. Niewielu tylko wyrażało współczucie. Sierociniec nie jest sielskim miejscem, a już najgorszym bywa dla wszelkiej inności. I w tym podobny jest do całego świata. Sierociniec jest chyba światem w pigułce. Gorzkiej pigułce…

Póki nie dorosłam, siostra Amata nie mówiła mi prawdy o moim pochodzeniu. Kłamała, mimo że zakonnicom nie wolno kłamać, i wierzyła, że robi to dla mojego dobra. Zmyśliła mi zatem matkę i ojca, którzy rzekomo rozbili się, jadąc samochodem, a ja trafiłam do sierocińca, gdyż moi tragicznie zmarli i piękni rodzice nie mieli żadnych krewnych. Chętnie w to uwierzyłam. Lepiej mieć martwych rodziców niż żadnych. A jeszcze lepiej mieć rodziców wprawdzie martwych, ale za życia pięknych, młodych, bogatych. Siostra Amata dała mi wspaniały punkt wyjścia do snucia kolejnych fałszywych marzeń. O moich pięknych rodzicach mogłam nie tylko marzyć, mogłam też, gdy wreszcie otwarłam usta, mówić innym dzieciom. Tym bardziej mnie nie cierpiały. Zwłaszcza te, które nie miały nikogo lub jedynie matkę alkoholiczkę i ojca złodzieja lub rodziców okrutników, znęcających się nad nimi od dnia urodzenia Więc siostra Amata swoją piękną bajką z jednej strony sprawiła mi hojny prezent, lecz z drugiej zrobiła mi krzywdę naraziła mnie na zawiść. Mimo to w najgorszych chwilach mego ówczesnego życia mogłam uciec w tę piękną bajkę jak w dobroczynny sen.

Siostra Amata dość późno odkryła, że być może popełniła błąd. Oto zbliżałam się do lat osiemnastu, lada miesiąc miałam opuścić sierociniec – i zaczęłam zamęczać przełożoną o bliższe szczegóły na temat mojej rodziny. Oznajmiłam jej też zdecydowaną wolę szukania. Owszem, mama i tato zginęli w tym samochodowym wypadku, ale musieli mieć jakichś krewnych! Nie urodzili się przecież w baśniowej, nierealnej krainie ani nie spadli z Księżyca, nie mogli więc być całkiem pozbawieni kuzynów czy powinowatych! A w najgorszym razie bliskich przyjaciół! I nawet, gdybym miała spędzić na tym zadaniu resztę życia, to ich znajdę. – Muszę ich znaleźć! – oznajmiłam siostrze Amacie. – Wszystko inne nie będzie się liczyć: ani moja nauka, czy przyszła praca, ani żadne ambicje. Liczyć się będzie tylko to: znalezienie rodziny. Choćby najdalszej. – Przełożona, wyraźnie zdenerwowana, wysłuchała moich żarliwych, deklaracji i najpierw długo milczała, potem powiedziała, że idzie pomodlić się do kaplicy i że za godzinę spotkamy się w parku.

Zawsze będę mieć przed oczami tamten wieczór. Mam go nawet teraz, jadąc do sierocińca, po dwunastu latach od tamtego dnia. To był dzień równie ponury i mroczny od ołowianych chmur, jak słowa, które z trudem wydobywał z siebie moja przełożona, opiekunka i zastępcza matka:

– Ewo, ty nie masz żadnych krewnych. To znaczy, że pewne gdzieś ich masz, ale nie jest możliwe, żebyś ich znalazła. Gdyby to było możliwe, to my już dawno byśmy ci ich znaleźli. Ja skłamałam… Wiem, siostrze zakonnej, która ślubowała mówić prawdę, nie wolno było tego czynić, ale robiłam to dla ciebie. Czułabyś się okropnie, gdybym ci powiedziała, że nikt nic nie wie o twoich rodzicach. Gdyż tak naprawdę to nie było żadnego wypadku samochodowego ani żadnej pięknej i szczęśliwej pary, która zginęła w nim, pozostawiając na świecie małą sierotkę. Było całkiem inaczej. Niestety, wówczas nie miałam odwagi powiedzieć ci, że jesteś zwykłą, małą znajdą.

– Znajdą? – powtórzyłam, drżąc, gdyż oto nagle musiałam rozstać się z tymi, których, choć byli martwi, kochałam nad życie i spędziłam z nimi kilkanaście radosno-smutnych lat. Ba, z różnych kolorowych magazynów wycinałam zdjęcia młodych, ślicznych kobiet i przystojnych mężczyzn, przywieszałam je nad łóżkiem, tam gdzie inne dziewczyny wieszały fotki filmowych aktorów, wmawiając sobie, że moi zmarli rodzice byli do nich podobni: tak samo piękni, równie eleganccy, wiodący fascynujące, takie jak opisywane w kolorowych magazynach życie. Ta wizja chroniła mnie niekiedy przed okrucieństwem rówieśników i starszych dzieci w sierocińcu. Bo skoro byli jacyś rodzice, to powinni być jacyś krewni. A ci krewni pewnego dnia zjawią się i ukarzą małych okrutników. Dlatego nie wolno im bezkarnie mnie bić, szarpać, popychać, przypalać papierosem, żebym nie sypnęła siostrom, kto z wychowanków pali, kto kradnie, kto znęca się nad innymi czy robi coś jeszcze gorszego.

Najczęściej i tak nie udawało mi się ujść przed ich okrucieństwem. Na przykład, co doskonale pamiętam do dziś, pewnego dnia Czarna Aneta topiła mnie, trzymając przemocą moją głowę w cuchnącej klozetowej muszli, Ruda Iwona gasiła papierosy na moich plecach, a obie przy tym wołały:

– Jak puścisz parę z gęby, posrana księżniczko, to każemy ci zjeść to gówno! I zlejemy cię kablem, rozumiesz?!

– …lub w nocy powiesimy cię w łazience, a Iwona, która naśladuje każde pismo, napisze twój pożegnalny, samobójczy list – syczała z tyłu Gruba Danka.

Aneta, Iwona i Danka obrabowały wówczas szkolny sklep, a ja, jak zwykle pechowa ośmiolatka, w tym samym się do niego weszłam. I rozpoznałam je. Prześladowały mnie już do końca swojego pobytu w sierocińcu. Odetchnęłam dopiero, gdy go opuściły, ale wówczas byłam już piętnastoletnią dziewczyną. Osiem lat spędzonych pod terrorem tych trzech dziewcząt to było coś nie do pozazdroszczenia. I właśnie to śni mi się czasem do dziś, i właśnie wtedy budzę się z krzykiem… Ale Czarna Aneta, Ruda Iwona, Gruba Danka i im podobne to była tylko jedna połowa obrazu tworzącego sierociniec. Ta mroczna. Ta, która z pięknego niegdyś pałacu czyniła ten budynek ponurym i szarym. Być bowiem jeszcze inny obraz, który mocniej przetrwał w mojej pamięci: miłość matki przełożonej i przyjaźń wrażliwych istot, podobnych do Cecylii.

Siostra Amata kochała mnie, i chroniła. Ale nie wiedziała o wszystkim i nie mogła wiedzieć. Przy całej swej dobroci, a może przez nią, siostra Amata nie chciała wierzyć, że wśród wychowanków krzewi się zło. Ja, mimo doznawanych okrucieństw, nie chciałam być donosicielką. Cecylia, starsza o cztery lata, która o sierocińcu wiedziała nieco więcej, choć nie aż tyle co ja, chroniła mnie od pierwszej chwili, ale przecież nie była stale przy mnie obecna. Dla Cecylii inne dzieci były dobre – lub kryły się przed nią ze swoim prawdziwym charakterem. Cecylia bowiem nie była bezbronną niemową jak ja. Miała twardy charakterek. Nie była też pełną sierotą, ale daleką krewną siostry Amaty, co ją po części czyniło nietykalną. I wreszcie przebywała w starszej grupie, a znęcano się głównie nad najmłodszymi. Na przykład do szkoły w mieście jeździłam z dzieciakami, którymi „opiekowały się”, czyli bezkarnie znęcały się nad nimi,; Ruda Iwona, Czarna Aneta i Gruba Danka. Nasi naiwni wychowawcy powierzyli im rolę „opiekunek” młodszych dzieci. Śledziłam zresztą później losy tych trzech sprawczyń moich najczarniejszych nocy i dni w sierocińcu: Ruda Iwona siedzi w więzieniu za notoryczne kradzieże, a co z niego wyjdzie, to wkrótce znów wraca; Czarna Aneta jest nieuleczalnie chorą alkoholiczką i ćpunką, ma „hifa” i obdarowała nim swoje dziecko. Za to Gruba Danka schudła o dwadzieścia kilo, wypiękniała, skończyła prawo, wyszła za mąż, mieszka w innym mieście i nie pamięta lub nie chce pamiętać, jaka była, mając czternaście czy szesnaście lat.

Cecylia zajęła się mną od pierwszego dnia, gdy siostra Amata przyprowadziła mnie do sierocińca, a ja w ogóle nie mówiłam. I nie mówiłam przez całe pierwsze trzy i pół roku. Nic. Ani słowa. Dzieciaki wyzywały mnie, szarpały, szczypały, starsze wbijały mi drzazgi pod paznokcie, a ja wydawałam z siebie najwyżej „taki ptasi pisk”, jak wspomina czasem Cecylia. Zaczęłam mówić dopiero, gdy skończyłam siedem lat, ku niesłychanemu zdumieniu naszego lekarza, który już postawił swoją diagnozę.

… ale oto mam siedemnaście lat, za rok opuszczę sierociniec, wywalczyłam stypendium w prestiżowym college’u, chcę odszukać rodzinę, choćby najdalszą, a siostra Amata, w mrocznym od ołowianych chmur parku, mówi:

– Skłamałam, Ewo. Nigdy nie było żadnych rodziców. Żadnego auta. Żadnego wypadku. Ale nasze dzieci, za naszymi plecami, zawsze były najokrutniejsze wobec tych wychowanków, którzy byli pełnymi sierotami. Więc lepiej było mieć choćby wymyślonych rodziców niż żadnych. I ja ci ich wymyśliłam, Ewo.

– Żadnych rodziców? Żadnego wypadku? Nic? Nikogo? – powtórzyłam, czując, jak robi mi się coraz bardziej zimno w tym jesiennym parku.

– Nic i nikogo – powtórzyła ze smutkiem siostra Amata. – Miałaś, licząc tak na oko, jakieś trzy lata i brudna, rozczochrana, w resztkach podartej sukienki, włóczyłaś się po mieście. Nie mówiłaś. Nasz lekarz orzekł, że jesteś dzieckiem autystycznym, że skryłaś się we własnym, urojonym świecie i nigdy nie odnajdziesz kontaktu z naszym. Ten lekarz był młody i bezkompromisowy, i nawet wypisał dla ciebie skierowanie do domu dla dzieci upośledzonych. Nie zgodziłam się, żeby cię oddać. Domyślam się, że wiele u nas przecierpiałaś, bo to nie my, lecz nasi wychowankowie znają prawdę o sierocińcu, ale w domu dla upośledzonych byłoby ci jeszcze gorzej. No i stamtąd nigdy nie wyrwałabyś się do college’u. Być może do końca życia pozostałabyś niemową, wyplatającą koszyki z wikliny…

– Czy siostra nigdy nie próbowała dojść prawdy o moim pochodzeniu? Przecież nie mogłam spaść z Księżyca! – zawołałam z bólem. W tej chwili nienawidziłam jej za to, że kilkoma zdaniami zabrała mi jedyne, co miałam urojonych rodziców i urojony świat dobrego dzieciństwa.

– Szukałam twoich krewnych nie tylko w naszym mieście, ale w całym kraju. Ba, szukaliśmy ich chyba w całym świecie, przez Interpol i Czerwony Krzyż, bo nie wykluczaliśmy, że mogłaś być na przykład dzieckiem nielegalnych imigrantów. Twoje zdjęcie ukazało się chyba we wszystkich gazetach i w telewizji. Ty sama niczego nie mogłaś nam wyjaśnić, niczego ułatwić, choćby przez podanie swojego imienia, gdyż nie mówiłaś. A gdy wreszcie zaczęłaś mówić, były to słowa niezrozumiałe i trudno byłoby na ich; podstawie domyślić się czegoś o twojej przeszłości…

– Więc co mogę teraz zrobić? – spytałam przez łzy.

– Nic. Nie szukaj, Ewo, ani swoich rodziców, ani dalszej rodziny, bo stracisz na to życie i najpewniej nigdy ich nie znajdziesz. Żyj. Po prostu pięknie żyj. Może kiedyś zdarzy się jakiś przypadek, który ułatwi ci rozwiązanie tej; zagadki. A może wręcz przeciwnie: nigdy nie dowiesz się, kim jesteś i będziesz musiała nauczyć się być z tym szczęśliwa. I tyle. To nie jest niemożliwe. Znam dzieci, które są o wiele bardziej nieszczęśliwe niż ty, właśnie dlatego, że mają rodziców…

Więc nauczyłam się z tym żyć. I nauczyłam się być szczęśliwa ze świadomością, że najpewniej nigdy nie po znam prawdy o swym pochodzeniu. Owszem, często o tym rozmyślam, gdzieś bardzo głęboko tkwi we mnie mały, lecz ostry cierń pamięci, że jestem znajdą, ale już się tego nie wstydzę. Tak jak wierząc w bajkę siostry Amaty, wycinałam fotki młodych, ślicznych par z kolorowych magazynów i snułam marzenia o ich życiu – tak z chwilą poznania prawdy powoli zaczęłam sobie wmawiać, że w byciu znajdą jest coś romantycznego. Tak, nauczyłam się być z tym szczęśliwa…

Prawie każda wychowanka i wychowanek, gdy opuszczają sierociniec, przyrzekają, że będą go odwiedzać. Prawie nikt nie dotrzymuje słowa. Ja słowa dotrzymałam. Skończyłam bardzo dobrą szkołę, potem zdobyłam doskonałe stypendium i uzyskałam dyplom elitarnego zagranicznego uniwersytetu. I przez wszystkie te lata, zawsze gdy miałam czas i okazję, odwiedzałam sierociniec. Niekiedy nawet pędzałam tu całe wakacje lub choćby ich część, zamiast jechać nad morze czy w góry z beztroską studencką grupą. Co mnie tu ciągnęło? Ciągnęły mnie nie zawsze dobre, choć czasem piękne wspomnienia: pamięć okrucieństw Rudej Iwony, Czarnej Anety i Grubej Danki – i pamięć miłości siostry Amaty i ciepłej przyjaźni Cecylii. Siostra Amata do dziś jest mi jak matka, a moja jedyna przyjaciółka Cecylia od ośmiu lat jest przełożoną sierocińca i potrzebuje mego wsparcia. I mojej wiedzy o sierocińcu. Zapewne ciągnie mnie tu też myśl, że dwadzieścia siedem lat temu, gdzieś w tej okolicy, w pobliskim mieście, urwało się moje pierwsze, prawdziwe życie, że gdzieś tu utraciłam kontakt z moim pierwotnym światem, tym światem, który mi się należał. Może właśnie dlatego nadal mieszkam tak blisko tego miasta, na jego przedmieściach? Choć jest tyle większych i ciekawszych miast niż to? Bo ciągle wierzę, że przez przypadek odnajdę koniec tej raptownie zerwanej nici…?

Wierzę też w przeznaczenie. Będąc stale w bliskim kontakcie z sierocińcem, właśnie tu, a raczej dzięki temu – poznałam Adama. Mojego najukochańszego, wspaniałego męża. Siedem lat temu, jako początkujący medyk, Adam przez parę miesięcy zastępował etatowego lekarza sierocińca. Zaś ja przyjechałam, jak zwykle, żeby pomóc Cecylii w jej pracy. Zawsze jej na tym zależało, gdyż uważała, i słusznie, że skoro z powodu swej odmienności doznałam w sierocińcu wielu cierpień, dziś będę umiała rozpoznać wszelką patologię, gdyby tu była obecna. I rozpoznaję ją. Jest. Zawsze jest w takich domach. Widzę ją tam, gdzie nie dostrzegają jej wychowawcy. Przecież Czarna Aneta, Ruda Iwona i Gruba Danka były wzorowymi wychowankami! Nasi opiekunowie właśnie je wyznaczali na liderów młodszych grup! To im ufali, a nie nam, lżonym przez nie, bitym, przypalanym papierosami lub przeżywającym znacznie gorsze rzeczy, których nawet nie chcę wspominać; pragnę o nich raz na zawsze zapomnieć. Tak, nasi wychowawcy, nawet ci pełni najlepszej woli, bywali bardzo naiwni. Dziś to właśnie ja umiem pomóc Cecylii w walce o to, aby sierociniec stał się rodzinnym domem dla sierot, a nie domem pełnym skrytych cierpień, okrucieństwa i nienawiści. Choć pewnie i ja wszystkiego dziś o nim nie wiem…

Ale razem z młodym lekarzem, Adamem, udało się nam w czasie tamtych pierwszych wspólnych wakacji odblokować lęki sześcioletniej dziewczynki, szantażowanej i bitej przez dziewięcioletnią współmieszkankę. Owszem, zrobiłam wtedy coś, czego nie wolno było robić: wiedziona własnymi wspomnieniami i chęcią rewanżu, sprałam tę bezczelni dziewięciolatkę, a zrobiłam to tym chętniej, że wydawało mi się, iż mam przed oczami Rudą Iwonę. Doskonale pamiętałam, że do Rudej Iwony nigdy nie docierały żadne racjonalne czy moralne argumenty. Lanie – metoda oficjalniej niepedagogiczna, o dziwo, dała rezultaty. Dziewięciolatka, łkając, powiedziała, że sprałam ją jak… matka, której nigdy nie miała. Iwonka (tak, ona też miała na imię Iwonka) pojawiła się w sierocińcu jako niemowlę, porzucone przez matkę w miejskim śmietniku, w plastikowym worku. Jej agresywność wynikała z gwałtownej potrzeby zwrócenia na siebie uwagi. Uwaga była bowiem, wedle niej, przejawem; uczucia. Jakiegokolwiek. Iwonka najbardziej cierpiała z powodu obojętności. Dziś to właśnie ona, widząc z daleka mój samochód lub moją sylwetkę, gdy zmierzam od autobusowego przystanku, biegnie, żeby powitać mnie pierwsza.

…więc i teraz jako pierwsza znalazła się przy moim aucie i jeszcze nim wysiadłam, poinformowała mnie z ożywieniem:

– Mamy nowego sierotę. W ogóle nie mówi, ale heca, nie? Prawie niemowa! A może kretyn? Tak mówią dzieci i szczypią go, żeby wydał jakiś dźwięk. On wtedy piszczy; jak ptak. Dżimi Fajczarz przypalał go papierosem, i nic! Opiekuję się nim, wiesz? Bo Dziki Paweł grozi, że jak nadal nic nie powie, to mu wykłuje oko! I on to zrobi, wiesz, bo już raz wykłuł oko kotu…!

Jej słowa zelektryzowały mnie, gdyż przypomniały mi siebie sprzed dwudziestu siedmiu lat. Ale nie chciałam od razu po przyjeździe ruszać na poszukiwanie jakiegoś dzieciaka. Ważniejsze przecież były siostra Amata i Cecylia, których nie widziałam przeszło pół roku. Tęskniłam za nimi, one za mną, a wielominutowe rozmowy telefoniczne nie mogły zastąpić bezpośredniego kontaktu. Zresztą, ograniczałyśmy się wtedy głównie do ich pytań o mojego synka i moich o nim opowieści.

Z Cecylią prawie wpadłyśmy sobie w objęcia, jak długo niewidziane siostry, i, oczywiście, przede wszystkim obejrzałyśmy wszystkie zdjęcia Jonyka. Cecylia oglądała mego synka po raz pierwszy i niestety, nie w oryginale. Fotografie, robione przez mnie, były kolorowe, więc moja przyjaciółka zaśmiała się na widok jasnomarchewkowych, skłębionych włosów Dziecka i zaraz skomentowała:

– … ale gdy fotografowałaś, chyba źle ustawiłaś obiektyw i odblask światła powoduje, że twój synek ma na zdjęciu każde oko w innym kolorze – powiedziała, oglądając największą i najlepszą fotografię.

– Nareszcie ktoś to spostrzegł – westchnęłam z ulgą. – Jonyk rzeczywiście ma jedno oko zielone, a drugie niebieskie, tymczasem Adam upiera się, że to bzdura! Podobno to się wyrówna z wiekiem, a ta marchewka na głowie mu ściemnieje.

– Byle nie stała się buraczkiem. Ale Jonyk? Cóż to za imię?! – spytała zdziwiona Cecylia. – Coś tam mówiłaś przez telefon, ale niewiele zrozumiałam…

– Miał być Janek, lecz urzędnik wypisujący akt urodzenia był w sztok spity szampanem – zachichotałam, a Cecylia razem ze mną. – Imię oczywiście zmienimy w urzędowych dokumentach, to żaden kłopot, ale jakoś ciągle nie mamy czasu. Więc na razie Janek jest Jonykiem, co zresztą mnie się bardziej podoba…

– A skąd się wzięło to gigantyczne kocisko, które na wszystkich zdjęciach siedzi koło twego niemowlaka? Gdy na niego patrzę, odczuwam niemal lęk! O kocie nie wspominałaś przez telefon – powiedziała z wyrzutem Cecylia. – Czy nie widzisz, że on jest większy, niż twój synek?! Przecież może mu zrobić krzywdę!

– Nigdy w życiu! – zawołałam. – Przeciwnie, on jest gotów bronić Jonyka!

– Skąd ta pewność? – zdziwiła się Cecylia. – Nie wiem, jakoś tak czuję – odparłam bezradnie, bo rzeczywiście tak czułam. – Lepiej zmieńmy temat, bo wszystkie młode matki zadręczają otoczenie opowieściami o swych cudownych dzieciach, a tymczasem ty masz tu pięćdziesięcioro dzieciaków naraz i nie musisz wysłuchiwać historyjek o jeszcze jednym… Iwonka wspomniała, że j pojawił się jakiś nowy sierota, który, tak jak ja kiedyś, w ogóle nie mówi…

– Pokażę ci go. To dziwne dziecko. Chyba rzeczywiście ma coś z ciebie z tamtych lat… Choć coraz częściej skłaniam się ku myśli, że tym razem lekarz ma rację i on, jest naprawdę autystyczny. Ale zanim pójdziemy do siostry Amaty i do dzieci, chcę ci dać niewielki prezent… – i tu Cecylia urwała.

– Prezenty zawsze są miłe – zachęciłam ją.

– Nie zawsze – powiedziała Cecylia. – Niekiedy są smutne.

– Żartujesz…

Moja przyjaciółka westchnęła. Wstała i podeszła do swego sekretarzyka. Z jednej z szuflad wyjęła małe zawiniątko i podała mi je. Już, już chciałam je rozpakować, patrząc ze zdziwieniem na stary, prawie zetlały papier, gdy Cecylia schwyciła mnie za rękę:

– Poczekaj… Jeszcze słowo… To właściwie jest prezent nie ode mnie, ale od siostry Amaty. Ona przechowuje go dla ciebie od wielu lat i ciągle nie może się zdecydować, żeby ci go dać. Wpłynęłam na nią, aby to stało się właśnie dziś. Teraz. Gdy już masz własne dziecko…

I Cecylia puściła moją dłoń, leżącą na tajemniczej paczce. Niecierpliwie, choć delikatnie rozpakowałam stary, rozlatujący się, pożółkły papier i ujrzałam… parę śmiesznych, małych bucików oraz sparciałą ze starości, zniszczoną sukienkę o dziwacznym kroju i z dziwnego materiału. Buciki miały szpiczaste, zadarte ku górze noski i obłaziła z nich pozłotka. Sukienka zaś była z aksamitu, lecz więcej było w niej dziur niż materiału, a do reszty dobrały się mole. Mimo to wciąż było widać, że wiśniowy materiał przetykany był niegdyś złocistą nitką, której szczątki jeszcze lśniły jasnym blaskiem. Trzecim przedmiotem w zawiniątku była niewielka, wąska, matowa obręcz, ozdobiona pośrodku purpurowym kamieniem i niewyraźną, zatartą przez warstwę brudu inkrustacją. Wyglądało to jak ogromna bransoleta, lecz w przypadku malutkiej dziewczynki musiało stanowić ozdobę głowy. Nie wyobrażałam sobie innego zastosowania dla tego dziwnego przedmiotu…

– A cóż to? Muzealny, średniowieczny strój dla dziecka? – spytałam spokojnie, choć gdzieś w środku poczułam dziwny chłód. – Co to jest, Cecylio?

– To jest ubranko, w jakim dwadzieścia siedem lat temu siostra Amata znalazła, cię na ulicy w naszym mieście.

– Musiałam wyglądać jak wariatka – bąknęłam, kryjąc wzburzenie. – Przecież w tamtych czasach matki, podobnie zresztą jak dziś, ubierały dzieci w dżinsy i podkoszulki, nawet nie licząc się z ich płcią…

– Tak. I nadal tak robią. Ale ty nie miałaś na sobie dżinsów czy jakiegoś zwykłego dziewczyńskiego stroju. Nie. Ty miałaś na sobie te dziwaczne buciki, tę jeszcze dziwniejszą sukienkę, nie wspominając już o tym czymś na głowie… Siostra Amata mówi, że miałaś też bardzo długie włosy, aż do pasa. Obcięto ci je w sierocińcu na jeża, na wypadek gdybyś miała wszy… Zresztą ich nie miałaś i siostrze było żal. Niestety, w sierocińcu nie wolno było robić wyjątków dla znajd przyprowadzanych z ulicy. Każda najpierw wędrowała do odwszalni i obcinano jej włosy… Skoro siostra Amata znalazła cię zagubioną na ulicy, to rzeczywiście musiałaś wyglądać dziwnie w tym ubiorze, obojętne, czy byłby cały, czy poszarpany – zamyśliła się Cecylia.

– Może byłam dzieckiem Cyganów? – spróbowałam zażartować, ale żart uwiązł mi w gardle.

– Może. Mam nadzieję, że nie jesteś rasistką i taka myśl cię nie oburza? – spytała ostrożnie Cecylia. – Choć Cyganie nie używali aksamitu przetykanego prawdziwym złotem, tylko kolorowych szmatek.

– To jest prawdziwe złoto?

– Tak – odparła Cecylia. – Siostra Amata dała te przedmioty do zbadania. Bo ona też miała to głupie skojarzenie z czymś muzealnym… Ale nie, analiza materiału wykazała, że ten ubiór przynależał do naszych czasów, a pozłotka na bucikach, nitka w sukience i ten przedmiot na głowę są z prawdziwego złota. Jednak żaden jubiler nie umiał określić rodzaju kamienia w tym czymś, co jest niby bransoletą, a niby diademem. Podobno jest to jednak kamień szlachetny.

– Więc może moja matka była bogatą wariatką! – wybuchnęłam. – Znasz takie kobiety, prawda? Bo ja znam. Pełno ich. Nawet na naszym osiedlu mieszka jedna taka, samotna, lecz w willi z basenem, z potężnym spadkiem po rodzicach, choć porzucona przez trzech kolejnych mężów. Lekceważy upływ czasu, erę kosmicznych podbojów, lasery i teleskopy Hubble’a, a swoją nieszczęśliwą i niezbyt normalną córkę ubiera w jakieś straszliwe sukienki, wzorowane na romansowej literaturze z końca dziewiętnastego wieku! Sama też wygląda jak idiotka! I jest idiotką!

Cecylia speszyła się i szepnęła:

– Teraz rozumiem, dlaczego siostra Amata nigdy nie chciała ci dać tych szczątków odzieży…

Z kolei to ja się speszyłam. Skoro siostra Amata chroniła mnie przed wiedzą, w co byłam ubrana, gdy mnie znalazła, Cecylia zaś wzięła na siebie odpowiedzialność, żeby mi TO jednak pokazać, robię mojej przyjaciółce wielką przykrość, reagując na „prezent” właśnie w ten sposób…

– Zadzwonię do Adama, on jest taki rozsądny i logiczny – powiedziałam odruchowo. Wiedziałam, że kto jak kto, ale mój mąż na pewno wymyśli coś mądrego i przekonującego. Potrzebowałam tego. Nie chciałam, odjeżdżając, zostawić Cecylii w przekonaniu, iż jednak zrobiła błąd i że rację miała siostra Amata, kryjąc to zawiniątko przede mną przez dwadzieścia siedem długich lat. I zarazem sobie samej też chciałam poprawić nastrój, który radykalnie mi się, zepsuł, gdy dotarła do mnie dziwnie tragiczna, choć niepojęta wymowa tego stroju.

Dawno temu pogodziłam się z tajemnicą mego pochodzenia. Tymczasem nagle okazało się, iż tajemnica ta cały czas posiadała jeszcze jeden znany element. Tyle tylko że nie ułatwiał on rozwiązania zagadki, lecz komplikował ją i gmatwał! Co więcej, nasuwało mi się jedyne możliwe i gorzkie rozwiązanie: musiałam być dzieckiem wariatki… Smutnej wariatki, która przebierała mnie w śmieszne strojni gdyż żyła w urojonym świecie. Oczywiście, że taka kobieta wcześniej lub później mogła dziecko zgubić lub porzucić. Musiała być bogata, lecz chora i bardzo nieodpowiedzialna. Ą co będzie – pomyślałam spanikowana – jeśli nic o tym nie wiedząc, dziedziczę po niej szaleństwo?”

Nie odrywałam wzroku od tych nieszczęsnych przedmiotów, po głowie goniły mi coraz gorsze myśli, które usiłowałam skryć przed Cecylią, a równocześnie, w panice, wykręcałam numer Adama. Tylko on, znający moje najskrytsze lęki i bóle, mógł być mi teraz ostoją. Tylko on mógł wymyślić coś rozsądnego…

Adama złapałam w dobrym czasie, gdyż Jonyk w towarzystwie Kotyka drzemał po obfitym drugim śniadaniu. Nieco drżącym głosem opisałam mu prezent Cecylii i siostry Amaty, pomijając swoje własne wrażenia i myśli. Prezent… Ładny mi prezent! Raz na zawsze przekreślił dziecinne marzenia o ślicznej parze nowoczesnych rodziców, jadących za szybko równie nowoczesnym autem… Tak, bo mimo sprostowań siostry Amaty, wierzyłam głęboko, że moi rodzice jednak musieli być młodymi, ślicznymi, bogatymi ludźmi. I normalnymi. Nor-mal-ny-mi!

– Przecież to proste – powiedział natychmiast Adam, niemal bez zastanowienia. – Miałaś wtedy, licząc na oko, jakieś trzy latka? Więc na pewno szłaś na dziecięcy bal lub wracałaś z niego, na taki bal matki zawsze przebierają swoje małe córeczki za księżniczki lub królewny z bajki. Dlaczego od razu o tym nie pomyślałaś! Pewnie, że ty nie przebrałabyś Jonyka za królewicza, ale śmiem twierdzić, że nieco odbiegasz od przeciętnej. Spójrz na te matki z naszego osiedla… Jak myślisz, za kogo przebierają swoje dzieci na bale w przedszkolu czy klubie? Za Batmana i królewnę Śnieżkę!

Kamień spadł mi z serca.

– Mała królewna na dziecięcym kostiumowym balu – powiedziałam z ulgą do Cecylii, która roześmiała się, zadowolona.

– Ależ oczywiście! Sama pamiętam taki dziecięcy bal, na który moja biedna mama też chciała przebrać mnie za królewnę, ale nie mając pieniędzy, uszyła mi własnoręcznie jakąś okropną, długą sukienkę ze starego prześcieradła, na którą nakleiła złote koła z kolorowego papieru. Wstydziłam się w niej wyjść, lecz jednak wyszłam, żeby nie robić mamie przykrości. Ba, nawet udawałam, że jestem zachwycona tym przebraniem…! Wyobrażasz sobie chyba, jak strasznie wyśmiewały mnie moje rówieśnice, ubrane w oryginalny jedwabie, tiule i żorżety…

Mama Cecylii, bliska kuzynka siostry Amaty, umarła na raka, gdy ona sama miała sześć lat. Ojciec, alkoholik, zginął tragicznie o wiele wcześniej, wpadając po pijanemu pod autobus. Cecylia uwielbiała mamę, a mama ją. Pewnie dlatego, chowana w atmosferze miłości, tak mało znanej wychowankom domów dziecka, miała do nas opiekuńczy, serdeczny stosunek. Jej łagodność, rzadki w sierocińcach dar okazywania uczucia, szczery i otwarty charakter przyciągały do niej nie tylko takich odmieńców jak ja, lecz nawet najbardziej bezmyślnych małych okrutników. I pewnie dlatego Cecylia wybrała swój przyszły zawód – pedagogikę. Ostatecznie po paru latach nauki wróciła do naszego sierocińca: najpierw jako wychowawczyni, a potem, z woli siostry Amaty i rady nadzorczej, jako przełożona. I nie można było wybrać lepiej. Była wspaniałym wychowawcą, rozumiejącym swoich podopiecznych. Choć teraz nie umiała zrozumieć mojego tłumionego smutku…

Podarta, zetlała, zżarta przez mole aksamitna sukienka, z postrzępioną złotą nitką, para małych bucików z obłażącą pozłotką i z dziwnie zadartymi do góry szpicami, i ta okrągła, niewiarygodna wręcz ozdoba na włosy leżały teraz między nami na biurku Cecylii. Spojrzałyśmy na siebie i nagle, niemal równocześnie, obie wyciągnęłyśmy dłonie. Po chwili jednak dłoń Cecylii cofnęła się, a moja zawinęła te smutne pamiątki w pożółkły, stary papier. On też był pamiątkowy: symbolizował miłość siostry Amaty do malutkiej znajdy i wolę oszczędzania jej jakichkolwiek przykrości. Tak, bo siostra Amata czuła to, czego nie potrafiła wyczuć Cecylia: że te przedmioty są w jakiś sposób tragiczne i wskazują, że rozwiązanie zagadki mego pochodzenia może być bardziej ponure, niż na to wygląda. Niezwykłość ubioru trzyletniej, zabłąkanej na ulicach miasta dziewczynki kryła w sobie jakiś dramat, którego wolałabym, nie znać. Może Cecylia pojęła to, choć zbyt późno, i dlatego chciała mi TO znowu zabrać? Lecz byłam od niej szybsza – miałam prawo. Zawiniątko było moją własnością, więc choć przeze mnie niechciane, powędrowało do obszernej torby. Gdy je chowałam, Cecylia milczała.

Teraz poszłyśmy do pokoiku siostry Amaty. Staruszka już rzadko go opuszczała. Umysł miała niezwykle jasny i gorące, pełne miłości do wychowanków serce, ale jej ciało już przygotowywało się do dalekiej podróży, w którą, o czym obie z Cecylią wiedziałyśmy, siostra Amata wkrótce się uda, opuszczając nas na zawsze. I zrobi to bez lęku i żalu.

– Przywiozłam jej pudło czekoladek z marcepanem – powiedziałam do przyjaciółki i spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo. Siostra Amata, tak dzielna i stawiająca czoło wszelkim przeciwnościom, miała tylko jedną słabość, której folgowała na stare lata: uwielbiała słodycze.

Ucałowała mnie serdecznie i długo trzymała przytuloną. Siedziała, otulona w koce, w bujanym fotelu, który niezwykle lubiła. Mimo ciepłego lata było jej chłodno. I ten chłód z dnia na dzień, wbrew rosnącej za oknem temperaturze, stawał się bardziej dokuczliwy.

– Czy to źle, że tak późno zdecydowałam się pokazać ci twoje ubranka? – spytała drżącym głosem.

– Nie. Wręcz przeciwnie – odparłam, trzymając ją za pożółkłą, pełną starczych plam rękę.

– Miałam taką nadzieję – powiedziała z ulgą. – Przyrzekłam sobie, że pokażę ci je dopiero wtedy, gdy już będziesz dorosła i szczęśliwa. Nie chciałam, żeby to zawiniątko cię zasmuciło. Teraz, gdy masz dobrego męża 1 wspaniałe dziecko, zniesiesz to lepiej, prawda? Bo mnie to ubranko wydało się jakieś… jakieś smutne. I dziwne. Dające wiele do myślenia. Zbyt wiele.

– To po prostu był kostium na dziecięcy bal – powiedziałam z udanym ożywieniem w głosie. „Wyjaśnienie Adama jest tak proste, że aż zbyt proste” – pomyślałam nagle. Ku memu zdumieniu – coś z tych samych odczuć odmalowało się teraz na twarzy siostry Amaty: najpierw jakby ulga, a potem zamyślenie połączone z niedowierzaniem. Ale zaraz przywołała na twarz pogodny uśmiech:

– No tak, ależ oczywiście, że to musiało być ubrania na dziecięcy bal – powiedziała jasnym, pewnym głosem. Jednak mnie nie zmyliła… Siedziała teraz zamyślona i milcząca, a po chwili odezwała się, patrząc gdzieś daleko, za okno, poza park i poza horyzont:

– Mam wrażenie, że to ubranko jeszcze odegra jaką rolę w twoim życiu. Może nie doprowadzi cię do rodziny, ale bliżej zagadki twego pochodzenia…

Opowiedziałam dawnej matce przełożonej o Jonyku o naszym ogromnym kocurze, pokazałam jej fotografie oszczędziłam opowieści o dziwnych ranach i złych przygodach Dziecka i Kotyka; rozśmieszyłam ją historią oficjalnego imienia naszego synka. Już po godzinie siostrą Amata, choć uszczęśliwiona odwiedzinami, była wyraźnie zmęczona – i usnęła w swoim fotelu w czasie mojej opowieści o zjeździe pisarzy. Otuliłyśmy ją kocem i cichutko wyszłyśmy.

– Muszę jechać – westchnęłam. – Od rana nie ma mnie w domu, a każdej młodej matce wydaje się, że nikt nie zaopiekuje się dzieckiem lepiej niż ona, nawet jeśli jej, mąż jest lekarzem…

Cecylia uśmiechnęła się, trochę smutno, bo choć miała pięćdziesięcioro dzieci pod swoją opieką, to wiem, że marzyła o własnym. I obawiam się, że nigdy go mieć nie będzie gdyż zawsze zajęta jest cudzymi, a nie własnymi sprawami. Na miłość inną niż do tych osamotnionych dzieciaków, z tragicznymi na ogół życiorysami, Cecylia ciągle nie ma czasu.

– Ale, ale…! – przypomniała sobie nagle, gdy już stałyśmy przy moim samochodzie. – Przecież chciałaś zobaczyć tego autystycznego chłopca!

– Już nie zdążę. Następnym razem – powiedziałam. – Opowiedz mi tylko o nim.

Zmarszczyła brwi:

– To trudno opowiedzieć, jeśli się go nie zobaczy. Przyprowadzili go nam ci z opieki społecznej. Błąkał się, jak ty kiedyś, po ulicach miasta, tyle że ty miałaś mniej więcej cztery latka, a on wygląda na dużo więcej. Też, jak ty, nie mówił ani słowa, a gdy już zaczął mówić, to bardziej do siebie niż do nas. I w sposób nie zawsze zrozumiały. Chwilami myślę, że on nas nie akceptuje lub wręcz nie dostrzega jest takim samym odmieńcem jak niegdyś ty…

– Jeszcze dodaj, że był w aksamitnym ubranku ze złotą nitką i w złotych butkach – zażartowałam gorzko, ale Cecylia, ku memu zdziwieniu, spoważniała:

– Nie. On był całkiem nagi.

Aż drgnęłam z wrażenia. Po głowie od razu zaczęły mi chodzić możliwie najgorsze rozwiązania: chłopiec był zapewne molestowany seksualnie, i oby tylko nie przez własnych rodziców…

– Jest wyjątkowej urody – dopowiedziała Cecylia, w rytm moich niedobrych myśli. Otrząsnęłam się, wyrzuciłam z głowy złe skojarzenia, ucałowałam przyjaciółkę, obiecałam rychły powrót – i ruszyłam do domu. Nawet nie zobaczyłam się z dzieciakami. To paskudne, ale własne dziecko odsunęło mnie emocjonalnie od przebywających tutaj sierot.

Wielka, zabytkowa bryła budynku sierocińca, pełna wieżyczek i kamiennych balkoników, powoli mknęła wśród drzew parku. Tyle razy śniła mi się po nocach przez te wszystkie lata, to jawiąc się jako przybytek cierpień, to znowu jako miejsce spotkania ludzi, którzy nie tylko zainteresowali się moim losem, ale mnie pokochali. W każdym razie, czy tego chciałam, czy nie, przez piętnaście lat ten ponury, zniszczony pałac był moim jedynym domem, i właśnie dlatego nie chcę go całkiem porzucać. I nie porzuciłabym, nawet gdyby przełożoną sierocińca była całkiem obca mi osoba.

Postanowiłam, że zaraz po przyjeździe schowam „prezent” w najgłębszym miejscu szafy i że już tam nigdy nie zajrzę.

– Pokaż to ubranko! – zawołał z ożywieniem Adam, ledwo zaparkowałam samochód i weszłam do domu.

– Nie chcę – powiedziałam odruchowo. Jonyk z Kotykiem, jak zwykle wieczorem, baraszkowali a kocu przed kominkiem. Tyle że w kominku nie było ognia, gdyż lato wchodziło w swój najgorętszy czas.

Adam się uparł, więc z odruchową niechęcią wyjęłam z torby ten nieporządny pakunek i położyłam na stole. Mój mąż rozwinął go z namaszczeniem i zaczął rozkładać te trzy różne, lecz dziwnie pasujące do siebie części garderoby: małe buciki z ostrymi, zagiętymi w górę szpicami,; zetlałą, lecz wciąż połyskującą złotą nitką sukienkę i połyskliwy, choć ciężki krążek z metalu, z czerwonym kamieniem pośrodku.

Kotyk przeciągnął się po kociemu, opuścił Jonyka i wskoczył na stół, postukując gipsowym opatrunkiem.

– A sio! – zawołałam. – Nawet chorym kocurom nie wolno łazić po stole, a ty już jesteś prawie zdrowy!

– Zostaw… – szepnął Adam, patrząc z zaciekawieniem, jak ogromny Kot podchodzi do nieznanych sobie przedmiotów i zaczyna je oglądać, przekręcając łeb to na jedną, to na drugą stronę. Ba, on je nie tylko oglądał, ale wąchał, wciągając ich zapachy z głębokim świstem w swój czarny nos. Potem wyciągnął grubą, zdrową łapkę i dotknął nią bucików, sukienki, a wreszcie rozczapierzył pazury i z całej siły trącił metalową obręcz. Poturlała się po długim stole. Kotyk skoczył i zatrzymał ją, znowu przekrzywiając łeb i oglądając z zaciekawieniem.

– To jest ponoć ze złota, lecz trochę matowe, chyba z brudu. Kamień jest szlachetny i zachował krwisty kolor. Nie jest jednak rubinem ani żadnym znanym jubilerom klejnotem. Obok kamienia jest jakaś inkrustacja… Widzisz… to zgrubienie z obu stron… Kotyk trzyma na nim łapę… – wskazałam Adamowi, mimo niezrozumiałej niechęci, którą czułam do tego przedmiotu.

– Gdybyśmy spróbowali to oczyścić… – zaczął Adam, ale Kotyk znów trącił złote cacko, które tym razem spadło na ziemię i poturlało się w niewiadomym kierunku.

– Psiakość, co za nieznośne kocisko! – zawołałam i trzepnęłam go lekko. Zaraz jednak zreflektowałam się, że kocisko dopiero co wyszło z agonalnego stanu, i pogłaskałam je po futerku. Kotyk fuknął na mnie ze złością i wrócił do Jonyka, a ja wraz z Adamem zaczęliśmy szukać i zguby.

– Gdzie potoczyła się ta cholerna obręcz… – zaczęłam narzekać już po paru minutach łażenia na czworakach pod stołem, zaglądania pod szafy, biblioteczkę, sekretarzyki.

– Nie obręcz, tylko diadem. Tak to się fachowo nazywa – poprawił mnie z uśmiechem mąż, leżąc na brzuchu i oświetlając latarką ciasną przestrzeń między dnem kanapy a podłogą.

– Trzyletnie bachory nie noszą diademów – odburknęłam zła, gdyż nasz salon ma około pięćdziesięciu metrów kwadratowych, mnóstwo zakątków i wiele starych mebli.

– Dajmy sobie spokój – powiedziałam bez żalu, po półgodzinie daremnych poszukiwań. – Widocznie los chciał, aby to coś zginęło.

Ubranka, ciągle owinięte w ten sam stary papier, wepchnęłam do najgłębszej szuflady w garderobie i przyłożyłam stertą rzadko używanej bielizny, stosem dziurawych rajstop i niepraktycznych płóciennych chusteczek, wniesionych „w posagu” przez Adama.

– Dia-da… – oznajmił Jonyk, gdy wróciłam do salonu.

– Jonyk zaczął mówić! Słyszałeś? – ucieszyłam się. – To pierwsze słowo oznaczające coś konkretnego i w dodatku prawie poprawnie wypowiedziane!

– Pięciomiesięczne niemowlęta nie mówią, tylko gaworzą. A już zwłaszcza chłopcy, których mowa wykształca się o wiele później niż u dziewczynek. Choć owszem, to zabrzmiało jak „dziadzio” – oznajmił mąż.

– Jaki znów „dziadzio”! Jonyk najwyraźniej powiedział „dia-dem” – uparłam się, lecz Adam tylko się roześmiał.

– On w ogóle nie wie, co powiedział. Nawet jeśli wkrótce powie „mama”, to i tak nie będzie kojarzył, że mama to ty. Po prostu wypowie nieświadomie jakąś sylabę. I tyle – pouczył mnie, z wyżyn swej zawodowej wiedzy.

– Mama – powiedział Jonyk.

– Widzisz? – zatriumfował mój mąż. – Plecie to, co mu akurat uda się wymówić przez przypadkowe ułożenie warg 1 języka. Jeśli dodać do tego ruch powietrza w jamie ustnej i w drogach oddechowych, no to…

– Mama! – przerwał mu Jonyk, wlepiając we mnie zielone oko. Drugim patrzył przed siebie, na podłogę. Powiodłam wzrokiem w ślad za tym spojrzeniem. W szparze koło kominka leżała złocista, choć przybrudzona obręcz. Jej kamień lśnił krwistym, czerwonym blaskiem.

– Mam cię, diable! – zawołałam. Złapałam dziwnym przedmiot i szybciutko pobiegłam ukryć go do garderoby i gdzie już leżało zawiniątko siostry Amaty.

A potem zjedliśmy kolację i zaczęliśmy przygotowywać się do snu. Adam znów wstawał skoro świt, więc dla pewności, że Jonyk nie obudzi go nocnym wrzaskiem, zgodziłam się pomęczyć na kanapce w dziecinnym pokoju.

– Jutro, na takie niedobre okazje, zamówię wygodne, szerokie łóżko do dziecinnego pokoju – przyrzekł Adam. – Wiem, że męczysz się na tej wąskiej kanapce i jeszcze nieraz cię to czeka.

– To zamów od razu tak szerokie łóżko, że zmieścimy się na nim we czwórkę, z Jonykiem i Kotykiem – powiedziałam sennie.

– Spanie w jednym łóżku z małym dzieckiem jest niewskazane. I dla dziecka, i dla rodziców – powiedział surowo nasz domowy lekarz.

– Ale wiesz jakie przyjemne? – odparłam, myśląc bezwiednie o swoim dzieciństwie. W sierocińcu zawsze marzyłam nocami o tym, że śpiąc, przytulam się do mamy. Adam spojrzał uważnie, jakby czytał w moich myślach, i kiwnął głową na znak zgody.

– Okay. Kupię wam takie łóżko, że zmieścisz się w nim ty, trójka naszych dzieci i trzy koty.

– Dlaczego trzy koty? – zdziwiłam się, gdyż to, że Jonyk nie będzie jedynakiem, było oczywiste.

– Przecież każde z dzieci musi mieć własne ukochane zwierzątko – wytłumaczył mi Adam na dobranoc.

Rozdział dziewiąty

… najpierw przyśniła mi się mała, śniada dziewczynka w podartej aksamitnej sukience ze snującą się złotą nitką, w przedziwnych butkach o zadartych do góry noskach, z których obłaziła pozłotka. Dziewczynka miała długie do pasa, proste włosy, na których, jak mała korona, osadzony był zmatowiały diadem z czerwonym kamieniem.

– Byłaś małą, głupiutką Cyganką… Cyganką… Cyganką… – szeptały jakieś szydercze, złe głosy i mała dziewczynka próbowała przed nimi uciec. Było to niemożliwe, gdyż głosy goniły ją i osaczały. Ruda Iwona z Czarną Anetą miały wreszcie satysfakcję: byłam nie tylko niemową; przynależałam do starannie tępionej przez świat „gorszej” rasy. Okradzenie szkolnego sklepiku można było zwalić na mnie; wszyscy „normalni” ludzie wiedzą, że Cyganie kradną… One nadal będą ulubienicami wychowawców, a ja pójdę do poprawczaka. Aha, więc jestem Cyganką… Jeśli tak, to muszę się bronić przed światem „lepszych”, bo ten świat mnie zaszczuje…

– Uspokój się – powiedział Kot, poruszając wąsami i kojąco dotknął mnie miękką, grubą łapką. – To był tylko zły sen.

– Jak można śnić we śnie? – zdziwiłam się.

– Ze snami wszystko jest możliwe. Ale my nie jesteśmy snem – powiedział Włóczęga, podając mi kawałek ciemnego chleba z kozim serem. – Dobrze, że powróciła ci świadomość, bo za jakieś dwie godziny znajdziemy się w stolicy Królestwa Buław.

Szliśmy teraz rozległymi polami, spotykając co jakiś czas pracujących wieśniaków, którzy pozdrawiali nas z sympatią. Nasz marsz był spowolniony przez Kotyka, który kuśtykał w swoim półgipsie. Na szczęście umiał też chodzić na tylnych łapach, a gips miał na przedniej łapce. Jonyk frunął tanecznie przed nami, urągając prawom grawitacji. Wieśniacy na jego widok – a wyglądał jak wielki, kolorowy motyl – machali z oddali rękami, a niektórzy podchodzili, żeby podzielić się z nami swoim jedzeniem i piciem.

– Lubią nas! – zdziwiłam się.

– Sprzyjają naszej wyprawie, bo lubili Księcia Theta – wyjaśnił Alef.

– Nie mów o nim w czasie przeszłym! Książę żyje! Sam mówiłeś, że Wisielec potwierdził, iż Theta nie ma w krainie zmarłych – poprawił go surowo Kot.

– Ani w krainie żywych – przypomniał mu Alef.

– Z czego wynika, że jest w krainie należącej do… sam wiesz, do kogo…

– Do głupiej Gimel! – wtrąciłam ostentacyjnie głośno, zła, że z takim lękiem omijają imię jakiejś kobiety.

– W każdym razie jest uwięziony w krainie niewidocznej dla nas, za sprawą złej magii – zakończył Kot, patrząc na mnie karcąco, i rozejrzał się wokół z niepokojem.

– Chcę wreszcie wiedzieć, kim jest ta Gimel. Inaczej dalej z wami nie pójdę – powiedziałam z uporem. – Jak mam stawić czoło komuś, o kim nic nie wiem? A może to coś to ułuda, głupie, urojone niebezpieczeństwo? Może ta Gimel to jakaś zwykła baba, która…

… nie skończyłam mówić, gdy poczułam lodowaty, silny wicher, który nagle zaczął gnać przez pola, burząc stogi siana, pracowicie ustawione przez wieśniaków, rozsypując świeżo skoszone przez nich zboże i pędząc je daleko przed siebie, na zatratę. A dopiero co świeciło ciepłe słońce i owiewał nas łagodny zefirek! Ten wiatr, a raczej huragan, był tak silny, tak złowrogi, że aby nas nie porwał, musieliśmy schwycić się za ręce i położyć w pyle piaszczystej drogi. Wicher, jak bąk, kręcił się teraz wokół nas, tworząc gigantyczne powietrzne trąby. Było ich coraz więcej i więcej, i wirowały wokół nas coraz bliżej i bliżej. Miałam uczucie, że właśnie nasza czwórka była ich celem. To nas chciały zniszczyć. Przy ich ogromie i sile byliśmy jak leżące w pyle drogi ziarenka piasku. Każda z tych trąb mogła nas porwać i rzucić daleko, gdzieś na bezludzie, połamanych lub martwych. Całym ciałem przykryłam Jonyka, bojąc się, że pofrunie jak nieszczęsna Dorotka, tym razem jednak bez własnej chęci i nie do Krainy Oz.

– I po co tyle gadałaś…! – wrzasnął spanikowany Kot prosto w moje ucho, gdyż inaczej nic nie usłyszałabym przez groźny pomruk, jaki wydawał z siebie wściekły huragan. Wydawało się, że nigdy nie ucichnie, a gnał ze sobą mroczne, niemal czarne chmury. Jasny, słoneczny dzień zaczął przemieniać się w nocny mrok.

Zobaczyłam, że Włóczęga szarpie się ze swym podróżnym workiem, próbując z niego coś wyjąć i zarazem, chroniąc wór przed atakami wiatru. Wiatr tymczasem wysilał się, aby mu to uniemożliwić, szarpiąc szorstką materią. Po dłuższej szamotaninie jednak to Alef okazał się silniejszy od wichru, ujrzałam bowiem, że w ręce trzyma teraz owalny, rubinowy kamień. Przez jego środek przewleczony był rzemienny sznurek. Kot spojrzał na dziwny klejnot ze zdumieniem i zarazem nadzieją, Jonyk zaś z dziecięcą ciekawością. Pomyślałam, że w moim świecie rubin tej wielkości byłby bezcenny i spoczywałby zapewne w jakimś sejfie, a nie w worze obdartego włóczęgi. Tymczasem Alef z trudem wstał – trzymany przez nas za nogawki, aby nie porwał go wicher – ujął klejnot w obie dłonie i skierował w stronę, skąd gnało na nas złowrogie wichrzysko. Usłyszałam, jak szepcze magiczne zaklęcie:

O, Jajo Ptaka Złocistego,

chroń nas skutecznie ode złego,

daj skrzydeł Ojca nam ochronę,

weź w walce z Gimel naszą stronę…

Ku memu zdumieniu siła wiatru zaczęła słabnąć. Wielkie, groźne powietrzne trąby, otaczające nas ze wszystkich stron, zaczęły zwijać się w sobie, maleć i odpływać, wirując. Wraz z przemijaniem huraganu znikały też mroczne, ołowiane chmury, gnając z powrotem w kierunku, z którego się pojawiły. Po chwili znów wyjrzało słońce.

Przerażeni wieśniacy wolno wstawali z ziemi, na której przed chwilą leżeli, trzymając się nawzajem tak jak my lub przywierając do korzeni, krzewów i drzew. Na ich twarzach wciąż jeszcze malował się strach, a teraz doszła jeszcze rozpacz, gdy ujrzeli szkody, jakie wyrządziła wichura. Większości siana i świeżo zżętego zboża już nie było. Pomknęły gdzieś daleko z wichrem. Niektórzy wieśniacy, wcześniej tak nam przyjaźni, teraz spoglądali na nas niechętnie, domyślając się, iż jesteśmy sprawcami ich kłopotów. Odruchowo przyśpieszyliśmy kroku, aby jak najszybciej zejść im z oczu. Ale Kotyka interesowało coś innego niż skutki groźnego huraganu…

– Nie wiedziałem, że masz wizerunek Rubinowego Jaja – powiedział z szacunkiem do Włóczęgi.

– Tyle wędruję, to tu, to tam, że nie ma w tym nic dziwnego – odparł niedbale Alef, chowając tajemniczy przedmiot do worka. W ostatniej chwili złapałam go za rękę, chcąc obejrzeć magiczny klejnot, lecz Alef powstrzymał moją dłoń i zacisnął sznur przytrzymujący worek.

– Małego Rubinowego Jajka nie wolno dotykać bez potrzeby, bo straci moc – ostrzegł. – Jak się domyślasz, to nie jest prawdziwe Rubinowe Jajo, gdyż ONO jest ogromne i niewyobrażalnie piękne, a moje jest tylko jego nieudanym, zminiaturyzowanym wizerunkiem. W całym Cesarstwie jest tych miniaturek sześć, a może siedem, i niekiedy przejawiają cząstkę mocy pierwowzoru. Lecz tylko cząstkę…

– Skąd je masz? – powtórzył Kot niecierpliwie. – Wiem, że po jednym Małym Rubinowym Jajku mają wszystkie cztery królestwa. Jedno Jajo ma, rzecz jasna, Para Cesarska, to razem już jest ich pięć. Mówi się, że jedno trzyma w ukryciu stary Jod, choć to nie jest pewne, tak jak zresztą nie ma pewności, kim jest Jod. Różnie się o tym mówi. Co prawda, nie powinienem mówić o nim źle, gdyż uratował mi życie. Mogłem w końcu topić się w byle jakiej beczce z deszczówką i nikt by mnie nie uratował, ale jednak topiłem się w tej właściwej, w dodatku w TAMTYM świecie. Jeśli ktoś, kto nie jest NIĄ, umie przeniknąć do TAMTEGO świata, to raczej nie jest starym, bezradnym nauczycielem na służbie Cesarskiej Pary, ale kimś znacznie potężniejszym…

– Owszem, wiem, że Jod ma miniaturowe Rubinowe Jajko – przyznał Włóczęga. – Zdobył je, gdy był jeszcze silny i młody. Niektórzy w Cesarstwie twierdzą, że to właśnie jego Stepowi Ludzie zwali wówczas Mnichem, a mieszkańcy czterech królestw Prorokiem…

– Cooo? – zdziwił się Kot. – Byłby zatem również Białym Magiem?!

Kotyk był tak zaskoczony, że Włóczęga uśmiechnął się kpiąco.

– Myślałem, że koty takie jak ty, czyli koty magiczne, potrafią wyczuć, z kim mają do czynienia. Owszem, stary Jod to Biały Mag. I nieprzypadkowo udał się na służbę do Cesarskiej Pary. Lecz zmieńmy temat. Jod nie lubi, gdy się o nim zbyt wiele rozprawia. I nie każdemu wychodzi to na zdrowie. KTOŚ mógłby nas bowiem niepotrzebnie usłyszeć. Pamiętaj, że JEJ trąby powietrzne mają uszy, Kotyku – dorzucił Włóczęga ostrzegawczo.

– Zgoda. Nie mówmy więc o Jodzie, mówmy o Rubinowych Jajach. Doliczyłem się już sześciu – powiedział Kot. – Więc skąd to siódme, twoje? I dlaczego robi wrażenie większego niż to, które widziałem w skarbcu cesarskiego pałacu? Przecież wszystkie były jednakowe!

– I wszystkie są jednakowe. Gdy widzisz jakąś rzecz pojedynczo, robi zawsze większe wrażenie niż w masie. Nie zauważyłeś? Na przykład jedno jabłko i kosz jabłek. To jedno wydaje się nieco większe, prawda? – spytał Włóczęga.

– Zmieniasz temat. Pytałem, skąd ty, zwykły Włóczęga, masz Małe Rubinowe Jajo, a ty rozprawiasz o filozofii – powtórzył z naciskiem Kotyk.

Wyczułam, że Włóczęga nie ma ochoty zwierzać się nam ze swoich spraw i że powinnam przyjść mu z pomocą.

– Zaraz się pokłócicie – wtrąciłam. – Skoro idziemy razem i we wspólnej sprawie, chyba nie powinniśmy się spierać o byle co. Powiedz mi lepiej, Alefie, jaką moc ma ta mała, dziwna rzecz?

– Ta mała, dziwna rzecz jest wizerunkiem Wielkiej Dziwnej Rzeczy, Wielka Dziwna Rzecz zaś czyni cuda. I dlatego jej miniaturka, jeśli użyta jest w dobrym celu, też niekiedy sprawia malutki cud. Co prawda, nie zawsze. Tylko Wówczas, gdy chce tego Złocisty Ptak – oświadczył pokrętle Włóczęga.

Kotyk jednak nie ustępował:

– Nie sądzę, aby zawrócenie JEJ magicznego huraganu z trąbami powietrznymi było malutkim cudem…!

– Patrz, Ewo… Przed nami już widać mury Królestwo Buław. To jedyne w swoim rodzaju państwo w całym Cesarstwie. Jego królowie zawsze uważali, że do siły dochodzi się przez wiedzę, więc Królestwo to słynie z ogromnej liczby uczonych. Do tego miejsca młodzi ludzie z całego Cesarstwa przybywają na naukę. Stąd wywodzą się wszyscy nauczyciele…

– Poza jednym, zwanym Jodem… – burknął Kot, ale Włóczęga znów szybko zmienił temat:

– Być może uczeni uraczą nas naukowym wywodem na temat tego, co stało się z Księciem Thetem. Nie wiem tylko, czy to się nam do czegoś przyda… – zakończył Włóczęga w typowy dla siebie kpiarski sposób.

Nie było już czasu na spory. Pusta wcześniej droga była teraz wypełniona przybyszami, zmierzającymi zewsząd do bram stolicy Królestwa Buław. Żadne z nas już nie wracało w rozmowie ani do Małego Rubinowego Jajka, ani do tożsamości Starca zwanego Jodem, nie chcąc, aby ktoś niepożądany podsłuchał nas w tłumie.

– Oto ci młodzi, żądni wiedzy adepci, którzy przybywają do Królestwa po naukę. W Królestwie Kielichów uczą się, jak ładnie żyć, w Królestwie Denarów, jak gromadzić pieniądze, a w Królestwie Mieczy doskonalą kunszt walki. Tu jednak króluje wiedza, nie zawsze przydatna – powiedział Alef, widząc, że zaciekawiła mnie liczba podróżnych: wchodzących przez bramy miasta.

– Tylko proszę cię, Ewo, gdy już będziemy w królewskim pałacu, nie wkładaj na głowę żadnej korony. Bo może się okazać, że znowu otrzymasz od NIEJ jakiś szczególny prezent – powiedział Kot.

– A czy Gimel może przenikać do mojego świata? – spytałam, wiedziona nagłym impulsem, lecz Kotyk ze złością położył mi łapkę na ustach.

– Może. Ona wszystko może – powiedział szeptem Alef. – I lepiej mów „ONA”, zamiast wymieniać jej imię. Sam ten dźwięk potrafi przywołać Zło. Ona i Zło to JEDNOŚĆ. Rozumiesz?

Rozumiałam, ale myśl o tym, iż Gimel swobodnie przemieszcza się z TEGO świata do TAMTEGO, nadzwyczaj mnie zaniepokoiła. To nieładnie, że Kot mnie przed tym nie ostrzegł. Być może nie zgodziłabym się wówczas na udział w tej wyprawie, gdyż nie mam prawa aż tak narażać naszego synka… Otrząsnęłam się. Skąd u mnie takie myśli? Czyżby tamten złowrogi wicher wywarł jakiś wpływ na mój umysł? Może po to został ku nam wysłany, tyle że ONA nie przewidziała, iż prosty Włóczęga posiada Małe Rubinowe Jajko…? Małe jak małe. Moim zdaniem, ten kamień był całkiem sporych rozmiarów… Warto byłoby wiedzieć, kim jest właściwie ów tajemniczy Włóczęga, który przyłączył się do nas tak niespodziewanie… Może to właśnie on jest JEJ skrytym sługą?

Moje niespokojne myśli urwały się tuż za murami miasta. Potwierdziło to mój nieokreślony domysł, że na otwartej przestrzeni gdzieś ciągle krążył wiatr Gimel, sącząc mi w umysł podejrzenia wobec towarzyszy podróży. Zatem ONA chwyta się najróżniejszych sposobów, aby odwieść mnie od udziału w tej wyprawie. Czyżbym wydawała się jej groźniejsza, niż naprawdę byłam…?

Tak jak w Królestwie Kielichów, i tutaj powitano nas nadzwyczaj przyjaźnie, choć nie aż tak wystawnie. Jeśli w Królestwie Kielichów widać było, iż każdy z mieszkańców, z królewską parą włącznie, nade wszystko kocha wygodne, dostatnie życie, to w Królestwie Buław mniej zwracali uwagę na wygody, a bardziej na pracę. I to szczególnego rodzaju. Zmierzając brukowanymi, gwarnymi ulicami w stronę zamku, dostrzegłam ludzi, którzy zajmowali się zapisywaniem grubych ksiąg, badaniem pod lupą natury owadów czy chemicznymi doświadczeniami.

– W Królestwie Buław wierzą, że władzę realizuje się Przez wiedzę. Dzięki temu królestwo to nigdy nie wywołuje wojen w Cesarstwie – wytłumaczył mi Alef. – Wojny traktuje się tu jako przedmiot badań.

– Wszyscy nauczyciele Księcia Theta pochodzili z tego królestwa – dorzucił Kotyk. – Thet ich lubi, choć docenia tez wagę miecza…

Władcy Królestwa Buław nie powitali nas w sposób tak wyszukany jak Król i Królowa Kielichów. Tam podejmowanie gości wyraźnie łączyło się ze szczerą radością gospodarzy i z rozbudowanym ceremoniałem hucznych przyjęć. Tu gospodarze uważali, iż jest to strata czasu, który można by przeznaczyć na pożyteczniejsze cele. Owszem Król i Królowa Buław powitali nas przyjaźnie, lecz mniej zwracali uwagę na sposób podjęcia nas, a bardziej na cel naszego przybycia. Odniosłam wrażenie, że rozwikłanie zagadki zniknięcia Theta interesuje ich głównie z przyczyn poznawczych. Było im chyba obojętne, kto będzie rządził Cesarstwem, byle nie przeszkadzał w rozwoju nauki i wiedzy,

– Ciekawe, że jest wśród was królowa z Dalekiego Kraju i jej niemowlę – zainteresowała się od razu Królowa. – To przypadkowy czy zamierzony wybór? Czy oni mają wypełnić jakieś szczególne zadanie?

– Tego sam jeszcze nie wiem – wyznał Kotyk, budząc znowu mój niepokój. Czy naprawdę tylko przypadek spowodował, iż Kotyk topił się akurat w mojej beczce z deszczówką, a nie na przykład w beczce naszej sąsiadki? Czy wręcz w czyjejkolwiek beczce, na całkiem innym kontynencie? Na przykład w Australii?!

– …jednak nie zaliczałbym tego do zwykłych przypadków – dorzucił Kot po namyśle, a ja nadstawiłam uszu. – Jak zapewne wiadomo Waszym Dostojnościom, większość niemowląt koncentruje swoje siły wyłącznie na jedzeniu i rośnięciu. Tymczasem to Dziecko oprócz tego także myśli, mówi, odróżnia prawdę od kłamstwa, rozumie mowę ptaków i zwierząt, odbiera i przekazuje sygnały. Są też matki, które słyszą wyłącznie nieistotne gaworzenie swoich niemowląt, i takie, które umieją te sygnały odebrać. Trafiłem do beczki z deszczówką królowej z Dalekiego Kraju, jej niezwykłe Dziecko wyczuło moją obecność i wysłało do niej sygnał, ona go usłyszała i w efekcie zdążyła mnie uratować przed niechybną śmiercią.

Wyszukana, niemal naukowa forma wypowiedzi Kotyka musiała być obliczona na zainteresowania królewskiej pary. Oboje też nadzwyczaj zaciekawili się słowami kocura, na mnie zaś i na moje Dziecko zaczęli spoglądać z większym szacunkiem. W Królestwie Kielichów liczył się mój równorzędny królewski tytuł, za to tu liczyła się nasza osobliwość. Miałam uczucie, że znaleźliśmy się pod lupą naukowców.

– Gdybyście zechcieli zabawić dłużej w naszym kraju, nasi uczeni niewątpliwie umieliby rozwikłać tę zagadkę. Wystarczyłoby poddać badaniom mózgi królowej i niemowlęcia z Dalekiego Kraju – oświadczył z entuzjazmem Król Buław, a jego słowa natychmiast mnie zmroziły. Wyczułam, że był gotów pokrajać mój mózg w drobne plasterki, byle dowiedzieć się, jakim cudem odbieram niewypowiedziane słowa Jonyka. Na szczęście Kotyk od razu odparł:

– Byłoby to dla nas ogromnym zaszczytem, lecz, niestety, musimy szybko podążać dalej. Książę Thet znajduje się w niebezpieczeństwie. Ale gdy osiągniemy cel wyprawy, być może Królowa z Dalekiego Kraju znów do was zawita… – dorzucił, patrząc na mnie z ukosa jednym zielonym ślepiem.

„Doprawdy, żądza zaspokojenia naukowej ciekawości powinna mieć jakieś granice” – pomyślałam ze złością. Ale już z odsieczą pośpieszył mi Włóczęga, zmieniając zręcznie temat:

– A czym ostatnio zajmują się uczeni Waszych Królewskich Mości? – spytał.

– Próbowali rozeznać istotę Małego Rubinowego Jajka, żeby uzyskać odpowiedź na pytanie, jaki mechanizm sprawia, iż owo Jajko niekiedy czyni cuda – powiedziała z ożywieniem Królowa.

– I co? Jaki to mechanizm? – spytał ponownie Alef, a ja zdziwiłam się, że królewska para nie dosłyszała kpiny w jego grzecznym tonie.

– Nasi uczeni chcieli rozbić Jajo, aby zbadać chemiczne jego materię i stwierdzić, co właściwie znajduje się w środku… – zaczął król, a Kotyk z Włóczęgą zesztywnieli, słysząc te słowa.

– … nie, nie martw się, Kocie! – zachichotała Królowa, mówiąc dalej. – Jeśli dobrze wiem, jesteś bardziej znawcą nienaukowej magii niż prawdziwej nauki, zatem ucieszy cię informacja, iż Małego Rubinowego Jaja nie udało się rozbić. I to pomimo że nasi uczeni użyli potężnych i po stokroć większych machin niż owo Jajo. Okazało się ono niezwykle twarde i oporne na działania młotów, dźwigni kwasów i roztworów. Więc nienaruszone nadal spoczywa w naszym skarbcu…

Włóczęga i Kot odetchnęli z ulgą, a Król dorzucił z ubolewaniem:

– A jednak nie do zniesienia jest; fakt, iż mechanizm działania Małego Rubinowego Jaja pozostaje niezrozumiały!

Przypomniałam sobie, jak klejnot Włóczęgi odegnał złowrogie trąby powietrzne Gimel i pomyślałam, że było to dla mnie ważniejsze od informacji, co jest w nim w środku.

– W moim kraju uczeni też ciągle się trudzą, jak w waszym, ale nie życzę sobie, żeby rozwikłali wszystkie zagadki i udzielili odpowiedzi na wszelkie pytania – wtrąciłam. – Chyba lepiej, iż Małe Rubinowe Jajo jest całe, niżby miało go nie być, choć w zamian rozwiązana byłaby jego zagadka…

– Wyznam Panie, że ja, podobnie jak ten Kot i nasza towarzyszka, również wolę, gdy nie wszystko jest zbadane i opisane w naukowy sposób. Nie wierni, czy światy, pozbawione zagadek i tajemnic, byłyby tak ciekawe, jak są – powiedział grzecznie, acz stanowczo Włóczęga.

– Ależ tak! – zawołała Królowa. – Naszym największym marzeniem jest na przykład zdobycie pióra Złocistego Ptaka! Gdyby uczeni poddali je badaniom, dowiedzielibyśmy się, na czym polega JEGO moc, a wówczas wszystkie tajemnice stanęłyby przed nami otworem!

Włóczęga nagle uśmiechnął się, rozwiązał gruby sznur swego worka i… wyjął z niego długie, złociście skrzące się ptasie pióro! Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc, aby je lepiej zobaczyć. Dotknęłam go z namaszczeniem, czując, jak przechodzi przeze mnie prąd, choć pióro było mięciutkie i aksamitne. Kotyk nawet go nie dotknął, tylko wpatrzył się w nie z taką samą czcią i tęsknotą, z jaką wcześniej spoglądał na zamglony wizerunek samego Złocistego Ptaka w Zwierciadlanej Komnacie. Moje Tańczące Dziecko przytuliło do pióra jasną twarzyczkę i roześmiało się: radośnie, jakby bliskość choćby tak drobnej cząstki jego właściciela dawała nieopisane szczęście. Tylko Królowa z Królem najpierw podskoczyli z wrażenia, a potem rzucili się, aby schwycić trzymane wciąż przez Włóczęgę delikatne, lśniące pierzaste cudo.

– Chwileczkę… – powiedział Alef, cofając dłoń. – To, oczywiście, jest pióro tylko z JEGO puchu, gdyż lotki ma ON tak ogromne jak najwyższa wieża waszego pałacu. Dla mnie bliskość tego pióra to wszystkie najpiękniejsze tajemnice wszechświata razem wzięte. Nawet wobec tak malutkiej cząstki Złocistego Ptaka odczuwam cześć i miłość. Czym, Wasze Dostojności, będzie ono dla was, jeśli je wam sprezentuję?

– Przedmiotem badań! – zawołali niemal jednocześnie Król i Królowa.

– Jakich? – ciągnął dalej Włóczęga.

– Będziemy je ważyć, mierzyć, poddawać wysokim i niskim temperaturom… – zaczął z energią Król, lecz przerwał mu Kotyk, mówiąc cichutko i z niepojętą dla niego nieśmiałością:

– Czy nie możesz dać go mnie, Włóczęgo? – Kotyk nie odrywał od pióra rozmiłowanego wzroku. – Ja będę je czcił, a nie mierzył, ważył czy niszczył…

– Ty już je masz, gdyż nosisz je w sercu – odparł Włóczęga. – To pióro jest zresztą moim prezentem dla Króla i Królowej Buław. I proponuję, abyśmy od razu, wspólnie, poddali je pierwszemu badaniu, czyli wpływowi wysokich temperatur…

… i zanim ktokolwiek zareagował, Alef podpalił złociste pióro, które w mgnieniu oka najpierw zwęgliło się, potem spopieliło i wreszcie całkowicie zniknęło!

– Mamy odpowiedź na pierwsze pytanie: co stanie się z piórem Złocistego Ptaka, gdy poddamy je działaniu wysokiej temperatury? Zniknie.

Król i Królowa spojrzeli na niego najpierw zirytowani, a potem trochę speszeni.

– W porządku – powiedział Król, przełykając nerwowo ślinę. – Chciałeś dać nam nauczkę. Przyjmujemy ją. Powiedz tylko, skąd wziąłeś JEGO pióro?

– ON fruwa ponad naszymi głowami i niekiedy gubi Pióra, a wówczas opadają one na ziemię. Każdy może je znaleźć. Ja swoje znalazłem – uśmiechnął się Włóczęga. Jeśli dobrze wiem, Książę Thet jest miły sercu Złocistego Ptaka. Być może, gdy nam pomożecie w tej wyprawie, to pewnego dnia JEGO pióro, to prawdziwe, długie na wysokość najwyższego dębu w Cesarstwie, znów opadnie z niebóg i znajdziecie je na jednej z ulic waszej stolicy…

Król i Królowa spojrzeli uważnie na Alefa, jak na po żądany, choć niemożliwy obiekt badań, Kotyk zaś poruszył wąsami z wrażenia, lecz nic nie powiedział. „Nie takie obietnice można składać, gdy się jest obieżyświatem takim jak nasz Alef – pomyślałam, ale gdzieś w środku zaiskrzyło i zaraz zgasło we mnie dziwne podejrzenie.

Król Buław zmienił temat rozmowy:

– Przypuszczam, że chcecie spotkać się z Mistrzem Parth, który jako ostatni widział zaginionego Księcia?

Mistrz Parth był fizykiem. Ledwo wszedł, przywołany przez Króla, od razu wyjaśnił, iż ostatnia lekcja, jaką odbył z Księciem Thetem, dotyczyła zagadnienia, dlaczego upuszczone przedmioty spadają na ziemię, a nie lecą w niebiosa.

– Książę był uczniem dobrym i żądnym wiedzy, choć niesfornym – poskarżył się przy okazji uczony. – Na przykład z uporem mówił, że o wiele ciekawiej byłoby, gdyby upuszczone przedmioty frunęły w niebo. Powiedziałem mu, że to nie jest możliwe, a wtedy Książę oświadczył, że owszem, on zna przedmioty, które w takich sytuacjach fruną w niebo, zamiast opaść na ziemię, zgodnie z prawem grawitacji. I wymienił balony oraz ptaki!

Kotyk skrył uśmiech za długimi wąsami, a Włóczęga mrugnął porozumiewawczo do Dziecka, które do tej pory spokojnie siedziało na moich kolanach. Dziecko łypnęło ku uczonemu zielonym okiem, niebieskie utkwiwszy w królewskiej parze, i wzbiło się płynnie z moich kolan, rozpoczynając swój taniec wokół nas. Tańczyło z gracją blisko podłogi, to znowu ponad naszymi głowami, raz nawet wzbijając się prawie do wysokiego sufitu tronowej sali, w której nas podejmowano. Para królewska i stary nauczyciel dosłownie nie mogli oderwać od Dziecka oczu.

– Ono… ono ignoruje zasady grawitacji! – wyjąkał Mistrz Parth.

– Mistrzu, w każdej krainie jest wiele zjawisk, które ignorują, zasady nauki i wiele wydarzeń, które z logicznego punktu widzenia w ogóle nie powinny się wydarzyć – rzekł Kotyk. – Przypomnij sobie zatem wszelkie niezwykłe wydarzenia, jakie poprzedziły zniknięcie Księcia Theta, gdyż to one mogą się okazać najważniejsze.

– Staram się ich nigdy nie dostrzegać – odparł z godnością Mistrz, odwracając z niechęcią głowę od tańczącego jonyka. Król i Królowa Buław również udawali, iż go nie widzą. – Życie w wątpliwościach jest dla mnie męczarnią – dorzucił w miarę szczerze Mistrz, a królewska para żywo mu przytaknęła.

– Więc spróbuj choć powiedzieć, co najbardziej zirytowało cię w przeddzień zniknięcia Theta? Co wydało ci się głupie i niegodne twej uwagi? – spytał niedbale Włóczęga, a Mistrz nagle wyrzucił z siebie nerwowo:

– To, że Cesarzowa drugi dzień z rzędu miała na sobie szmaragdową suknię!

– Czyżby to nie zgadzało się z prawami fizyki? Lub może z wyższą matematyką? – zaciekawiła się Królowa Buław.

– Nie, Wasze Dostojności – odparł Mistrz Parth. – Lecz Cesarzowa co dzień nosiła inną suknię, przy czym na każdy dzień tygodnia przeznaczony był inny kolor. Szmaragd był kolorem rezerwowanym dla czwartku. Tymczasem gdy Książę zniknął, był już piątek, a Cesarzowa nadal paradowała w szmaragdowej sukni. Przebywałem na cesarskim dworze prawie trzy lata, ucząc Księcia Theta, i ogromnie irytowało mnie, iż od pewnego czasu Cesarzowa łamała swoje zasady. W piątki zawsze nosiła purpurę. Łamiąc zasady, sprzeniewierzała się matematyce i logice, a tego nie mogę znieść.

Włóczęga zmarszczył brwi i spojrzał na Kota. Kot spojrzał na Włóczęgę. Ja zaś złapałam tańczące Dziecko i posadziłam je sobie na kolanach, by nie denerwować dłużej królewskiej pary i Mistrza Parth. Najwyraźniej od razu pokuli się lepiej.

– W czym jeszcze możemy wam pomóc? – spytał Król Buław. – Zależy nam, aby Cesarstwo miało następcę tronu.

Książę Thet jest jedynakiem i byłoby fatalnie, gdyby cesarska para bezpotomnie odeszła z krainy żywych. Wszystkie królestwa rozpętałyby wówczas wojnę o to, który z ich władców winien zostać Cesarzem i zapoczątkować nową dynastię… Wojny są fatalne dla nauki. Wymagają od uczonych jedynie wymyślania nowych rodzajów broni, przez co ubożeją ich umysły. Nie jestem też pewien, czy chciałbym, aby z powodu zaginięcia syna władzę sprawowała Cesarzowa…

– …oby żyła wiecznie – dorzuciła szybko Królowa Buław, dodając zaraz, aby być w zgodzie z nauką: – Choć nie jest to możliwe. Nasi uczeni analizowali charakter Księcia Theta i doszli do wniosku, że byłby rozumnym, sprzyjającym rozwojowi nauki władcą. Więc chętnie udzielimy wam pomocy i obyście jak najszybciej go odnaleźli!

Nie wiem, czy rzeczywiście królewska para sprzyjała naszej wyprawie, czy też wyobraźnię Króla i Królowej rozpaliła wizja gigantycznego pióra Złocistego Ptaka, które pewnego dnia majestatycznie opadnie na jedną z ulic stolicy Królestwa – i do woli będą mogli je badać, mierzyć, poddawać bardzo wysokim i bardzo niskim temperaturom. Zastanawiałam się też, czy Włóczęga kpi z nich i składa im czcze obietnice, czy też rzeczywiście mógłby skłonić Złocistego Ptaka, aby zrzucił nad stolicą Królestwa Buław jedno swoje pióro. Po minie Kotyka widziałam, że i on nad tym się zastanawia, zerkając podejrzliwie na Alefa. Nasz obdarty współtowarzysz podróży był doprawdy dziwną figurą…

– Gdyby Wasze Wysokości mogły nam użyczyć swego rydwanu na podróż do Królestwa Denarów, byłaby to ogromna pomoc. Nie powinniśmy w swych poszukiwaniach ominąć żadnego z królestw. W każdym możemy dowiedzieć się czegoś równie ważnego jak to, co usłyszeliśmy od Mistrza Parth. Czeka nas zatem długa podróż, a nie mamy zbyt wiele czasu – powiedział Kotyk.

– Mniemasz zatem, Kocie, iż informacja o sukni Cesarzowej jest ważna? – spytała z powagą Królowa Buław.

– Na pewno, choć jeszcze nie znam jej wartości ani sensu – wyznał Kot. – Niewiele wiem o strojach, lecz przypuszczam, że odgrywają one ważną rolę w życiu kobiet. Pomyłka Cesarzowej w doborze koloru sukni może mieć wagę równą pomyłce Cesarza, gdyby podpisał rozkaz ataku wojska w czasie pokoju…

– A dlaczego obawiasz się upływu czasu? – zainteresował się Król Buław.

– Gdyby okazało się, że Książę znajduje się w czymś na kształt beczki z deszczówką, tak jak niegdyś ja… Mam na myśli sytuację, w której Książę nie jest w stanie uratować się bez czyjejś pomocy. A do pomocy ma tylko nas czworo – wyjaśnił kocur.

– Nie wiem, co ma do tego beczka z deszczówką, lecz Rydwan jest do waszej dyspozycji – odparł grzecznie Król Buław.

– Zatem wyśpimy się i skoro świt ruszymy w dalszą drogę – zdecydował Kotyk.

Zwiedziliśmy stolicę i liczne pracownie uczonych, a późnym wieczorem usnęliśmy, zmęczeni, w wielkiej sali zamku, w której razem z nami, na twardych materacach wypchanych słomą, spała część gości Królestwa Buław, chyba ze dwustu. Jakość gościnności nie była najsilniejszą stroną tego państwa.

Długo obracałam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć na kłującym sienniku. Moje Dziecko jednak już spało, oddychając spokojnie. Słyszałam, jak obok wiercą się Włóczęga z Kotykiem.

– Magia i nauka najczęściej się wykluczają – wymamrotał Włóczęga.

– A ja myślę o zielonej sukni Cesarzowej – zamruczał Kotyk.

– I co? – spytałam, ziewając.

– Na razie nic – ziewnął Kot, pokazując swoje bardzo białe i bardzo duże zęby. Przytuliłam Jonyka do siebie.

… otwarłam oczy i odruchowo objęłam Jonyka, widząc, jak przytulony do niego Kotyk ziewa szeroko, pokazując bardzo białe i bardzo duże zęby.

– A dlaczego masz takie duże zęby, wilku? – wyrecytowałam bezwiednie kwestię Czerwonego Kapturka ze strasznej baśni Braci Grimm. – Po to, aby cię zjeść! – zakończyłam, łaskocząc Dziecko po brzuszku, a ono roześmiało się radośnie, jak wszystkie zdrowe niemowlęta. Jeszcze nie bało się ani dużego, złego wilka, ani Baby Jagi. I mam nadzieję, że nigdy nie będzie się ich bać.

Kotyk przestał ziewać i teraz starannie mył futerko, co przypomniało mi o porannych obowiązkach: mycie, śniadanie, sprzątanie. Adam pewnie już dawno operuje w szpitalu. Biedak… Po weekendzie lodówka jest zawsze przetrzebiona i nie mógł zrobić sobie na śniadanie swoich ulubionych, choć niezdrowych jajek na boczku. Zaraz zapakuję Jonyka do wózeczka i w osiedlowym supermarkecie uzupełnię nasze zapasy. A potem, gdy Jonyk uśnie, zasiądę do komputera, żeby pomęczyć się nad nową powieścią.

Rozdział dziesiąty

Złożyłam ogromne zamówienie w supermarkecie, tak aby co najmniej przez tydzień nie zajmować się zakupami. Znalazły się tam również nowe grzechotki dla Jonyka i sztuczna mysz dla Kotyka. Kierownik obiecał, że wszystkie wiktuały dowiezione będą w ciągu dwóch godzin, więc z Jonykiem, tkwiącym w małym plecaczku, ruszyłam do księgarni, żeby przejrzeć nowości. Wybrałam kilka dla siebie i Adama, i szłam wzdłuż półek, szukając następnych. Nagle Jonyk wyciągnął na oślep niewprawną rączkę – i zrzucił na podłogę jedną z książek. Schyliłam się i spojrzałam na kolorową, lakierowaną okładkę: Tarot – mówiące karty…

– Co jest z tym tarotem? – zdziwiłam się. Już drugi raz trafiam na tę książkę! Gdzie to ją widziałam pierwszy raz? Chyba nie u nas w domu, gdyż ani Adam, ani ja nie interesujemy się takimi bzdurami. Pewnie u kogoś z sąsiadów…

Schyliłam się, by podnieść książkę, i odruchowo przyjrzałam się rysunkowi na okładce. Widniał na nim przedziwny wisielec. Przedziwny, gdyż nie był powieszony za szyję, lecz za nogę! I jakim cudem autor osiągnął zdumiewający efekt, że wisielec był zarazem i martwy, i… żywy? Ale najdziwniejsze było to, iż wydawał mi się znajomy! Skądś znałam to szczególne połączenie martwoty z życiem, to powieszenie za nogę, a nie za szyję, i w ogóle całą charakterystyczną sylwetkę nietypowego wisielca. Może to mi się kiedyś śniło? A może twarz kogoś z przyjaciół była podobna do twarzy osobnika na okładce?

– Psiakrew… – zamruczałam, obracając książkę do góry nogami, tak żeby twarz powieszonego znalazła się na wprost mojej. Jonyk za moimi plecami gaworzył coś z entuzjazmem, choć niezrozumiale, i wyciągał rączkę do książki.

Gdy bliżej przyjrzałam się rysunkowi, doszłam do wniosku, że jest to oryginalna, bardzo stara, ręcznie malowana karta do tarota. Jak stara mogła być ta karta? Owszem, obiło mi się o uszy, że tarot liczy sobie już całe stulecia. Niektórzy głoszą, iż pierwsze karty powstały w Europie dopiero w XIV wieku, a malowali je sławni dworscy artyści. Inni badacze jednak twierdzą, że tarota wymyśliły już ludy starożytne, prawdopodobnie Egipcjanie, ale z tamtego okresu nie zachowała się żadna oryginalna talia kart czy choćby pojedyncze sztuki. Część badaczy jest z kolei zdania, iż tarot opanował Europę za sprawą Zakonu Różo krzyżowców, inni zaś, że przywieźli go z Palestyny rycerze z wypraw krzyżowych, zwłaszcza templariusze. Jeszcze inni są zdania, że karty te, przynależące do tajemnej wiedzy Dalekiego Wschodu, zostały przeniesione na nasz kontynent przez Arabów, a później Turków, gdy próbowali oni podbić Europę. I że nasza wiedza o ich prawdziwym sensie jest nikła wobec starożytnego pierwowzoru. Spośród piętnastowiecznych europejskich talii kart ocalało najwyżej kilka – i zapewne tkwią dziś w jakimś muzeum okropności. I prawdopodobnie fotografia jednej z kart widnieje na okładce tej książki.

„No cóż, historia tarota zapewne jest fascynująca, ale to, do czego wykorzystują go niektórzy ludzie, zakrawa na głupotę” – pomyślałam. – „Żadna, nawet najstarsza i najbardziej tajemnicza talia kart nie może wytyczać nikomu dróg życia”.

Właśnie zamierzałam odłożyć tę bzdurną książeczkę na półkę, z której spadła, gdy podeszła ekspedientka i grzecznie, lecz stanowczo powiedziała:

– Przykro mi, proszę pani. Ta książka trochę się ubrudziła i pogięła, spadając. Obawiam się, że musi pani za nią zapłacić. Ale nie jest droga – dodała szybko. – I całkiem ciekawa. Bardzo wciąga, prawie jak kryminał – uśmiechnęła się. – Gdyby tak dokupić do niej oryginalne karty, miałaby pani mnóstwo zabawy w deszczowe dni…

– A gdzie mogę kupić karty do tarota? – zainteresowałam się mimo woli. – W jakimś magicznym sklepie? Takim, w którym sprzedają cudowne talizmany, różdżki do szukania wody i wahadełka?

– Ależ niekoniecznie. My też je mamy…

– Tu? W przyzwoitej księgarni? – zdziwiłam się.

– Ależ tak. Większość klientów, gdy już kupi książkę o tarocie, chce także karty, więc właścicielka sprowadziła na próbę kilka talii. Idą jak woda! Teraz mamy je w ciągłej sprzedaży. Zapakować?

– Nie zamierzam wydawać pieniędzy na coś, w co nie wierzę i czego nie potrzebuję. Bo z tych kart głównie się wróży, prawda? – stwierdziłam z odruchową pogardą.

– Owszem, talią kart głównie się wróży. Przyznam się pani, że ja co wieczór sobie wróżę i czasem mi się zgadza! – oznajmiła z entuzjazmem ekspedientka.

Dziewczyna była młoda, pełna energii, a zarazem nieco spięta. Zerkała co jakiś czas w lewą stronę i gdy zerknęłam tam również, ujrzałam stojącą wśród półek elegancką damę, która taksującym wzrokiem wodziła po całej księgarni. Aha, właścicielka…

– Czy pani przypadkiem nie jest tu zatrudniona na próbę? – spytałam dziewczynę.

– Owszem – szepnęła.

– I szefowa właśnie bada, czy uda się pani coś mi wcisnąć? – spytałam bez złości. Dziewczyna speszyła się, ale skinęła głową. Uśmiechnęłam się do niej ze zrozumieniem – i ku własnemu zdziwieniu wyszłam z księgarni z całkowicie zbędną książką i z jeszcze bardziej zbędnymi kartami. Nad logiką przeważyła chęć przekonania szefowej księgarni, że jej młoda stażystka jest dobrą pracownicą. Za niewielką sumę mogłam spełnić dobry uczynek…!

„Adam mnie uzna za głupią” – pomyślałam trochę Poirytowana, upychając książkę i karty w torbie. On był logicznym racjonalistą, a ja niepoprawną i przesądną marzycielką. On wierzył tylko w wiedzę, ja także w przeznaczenie. On uważał, że wszystko zależy od człowieka, a ja – że człowiek bywa igraszką w rękach losu. On uważał, że Rodziny Dziecka to wynik połączenia plemnika z jajeczkiem, a ja, że jest to swoisty rodzaj Cudu. Mieliśmy na ten temat rozliczne spory i nie cierpiałam wyrazu pobłażliwej wyrozumiałej czułości w oczach męża. Pewnie dlatego nigdy, choć czasem miałam ochotę, nie chodziłam do wróżek i nie stawiałam sobie pasjansów. Nie spluwałam też przez lewe ramię dla odczynienia złych uroków, nie odpukiwałam w nie malowane drzewo i nie rzucałam monetą, aby podjąć ważną decyzję. Przynajmniej nie w obecności Adama…

„No cóż, schowam tę książkę i karty tak, aby mój mądry mąż ich nie zobaczył” – pomyślałam rozsądnie.

Po namyśle zdecydowałam się ukryć je tam, gdzie schowałam „prezent” Cecylii. Ale zanim wepchnęłam trefny zakup głęboko do szuflady, pod stertę rzadko używanej bielizny, z bezwiedną ciekawością otwarłam książkę na chybił trafił. Na tej przypadkowej stronicy znajdowała się fotografia starej karty, przedstawiającej postać odzianą w brązowy, zniszczony strój, z workiem na ramieniu. „Wędrowiec, Głupiec, Bezimienny, Włóczęga lub Duch Eteru” – informował podpis pod ryciną. Pod spodem, mniejszymi literami, autor dodawał, iż badacze tarota wiązali tę kartę także ze znakiem astrologicznym „Powietrza” oraz z hebrajską pierwszą literą alfabetu, zwaną „Alef”. Ta figura też wydała mi się znajoma, i trochę mnie to już rozśmieszyło. Po prostu ulegałam jakimś dziwnym autosugestiom.

„Ale jest w tej karcie pewien romantyzm” – pomyślałam, patrząc na rycinę. „Hm… Chciałabym kogoś takiego poznać” – uśmiechnęłam się sama do siebie i zatrzasnęłam szufladę. Zatrzasnęłam – i zawahałam się: czy to ładnie chować głupiutką talię kart z jeszcze głupszą książką tuż koło najcenniejszych i jedynych śladów z mego nieznanego, a prawdziwego dzieciństwa? Obok najważniejszych dowodów mego pochodzenia?

– Dowodów! – zawołałam głośno i ze złością. – Doprawdy, moja nieszczęsna i nieznana matka nie mogła mi chyba zrobić gorszego i bardziej okrutnego żartu! Przebrała mnie w coś takiego jak te muzealne ciuchy i niby-diadem, a potem mnie zgubiła! Nawet osoba tak uczciwa jak siostra Amata wolała milczeć przez dwadzieścia siedem lat, niż mi to pokazać! Tak, tarot to dobre towarzystwo dla tego ubioru!

Jeszcze raz, tym razem ostatecznie, zatrzasnęłam szufladę i wyszłam z garderoby. Ale przez ten głupi tarot zaczęłam znowu rozmyślać o dziewczęcym, dziwacznym ubranku, tak długo ukrywanym przede mną przez siostrę Amatę. Ciekawa jestem, co ona, ta dobra, poczciwa i zarazem mądra zakonnica sądziła o ubiorze, w jakim znaleziono mnie w mieście? Najprostsze i najbardziej logiczne wyjaśnienie Adama – że byłam przebrana na dziecięcy bal, zdawało się nie trafiać do mojej dawnej opiekunki. Rozpoznałam to po wyrazie jej twarzy. Nie, siostrze Amacie wydawało się to bardziej skomplikowane. I mnie też.

Myślałam teraz o mojej matce – może była szalona? Niezwykle plastycznie wyobraziłam sobie młodą i niezrównoważoną samotną kobietę. Na pewno byłam nieślubnym dzieckiem. Mój tato chyba umarł i matka zachorowała psychicznie… Lub jeszcze inaczej: piękna, inteligentna, lecz biedna dziewczyna została uwiedziona przez młodego człowieka o arystokratycznym pochodzeniu, któremu rodzina zabroniła ożenić się z nią. Mój nieznany ojciec, pod naciskiem swej prawie książęcej rodziny, porzucił więc moją śliczną, znajdującą się w ciąży matkę. Ona mnie rodzi, ale z rozpaczy i samotności popada w szaleństwo. Sama, opuszczona, marząc o księciu, który ją rzucił, moja matka ubiera mnie w okropne stroje, będące w jej mniemaniu odpowiednimi dla małej księżniczki, hrabianki czy lordówny…

Psiakrew, co ja bredzę! Przecież naszkicowałam prawie że gotowy schemat jednego z najtańszych romansideł! Prawdziwe życie tak nie wygląda, ono nie jest niemądrą „mydlaną operą”!

Już wiem: powróżę sobie z tego cholernego tarota. Nie wiem wprawdzie, jak to się robi, ale sobie powróżę. Zrobię to najprostszą metodą: z talii kart wyciągnę jedną i zobaczę, co ona znaczy. Jeśli dobrze wiem, na każdej z nich widnieje inny rysunek, a każdy z tych rysunków coś symbolizuje, wprawdzie nie wiem co, lecz chyba się domyśle…

Znowu pobiegłam do garderoby, a za mną szedł zaciekawiony kocur. Widocznie jego też dziwiło moje nerwowe zachowanie. Przecież już dwukrotnie biegłam z ogrodu do domu i pędziłam z powrotem do garderoby. Nawet Kot mógł być tym zdumiony. Zwłaszcza gdy z furią trzaskałam szufladami… Tego też zazwyczaj nie robię. Umiem wyładować złość w pożyteczniejszy sposób, właściwy posiadaczom ogrodów: można sobie pokopać, poplewić, przyciąć żywopłot – i złość mija jak ręką odjął. Ale tym razem jakoś nie mijała…

Otwarłam znów tę nieszczęsną szufladę i sięgnęłam pod bieliznę. Wymacałam talię kart i wyjęłam. Rozdarłam byle jak firmowe opakowanie i zaraz spaliłam je w kominku, w salonie. Po co Adam ma znaleźć je w koszu na śmieci? Sprawdziłam, czy Jonyk śpi grzecznie w ogrodzie. Spał. Ciekawski Kotyk sprawdził to razem ze mną i razem ze mną zawrócił do salonu. Położyłam talię tarota na stole, „koszulkami” do góry, a obrazkami do spodu. Nie chciałam ich oglądać. Po co? Interesowała mnie tylko jedna jedyna karta, którą sobie wyciągnę… Aha! przecież trzeba je potasować! – przypomniałam sobie. Zaczęłam tasować karty, co szło mi nad wyraz nieporadnie, gdyż nigdy w nic nie grałam. Nawet w głupie oczko czy remika. Tylko w westernach widziałam graczy, którzy tasowali talię w sposób nieomal magiczny. Kot wylazł na stół i przysiadł na nim, żeby lepiej widzieć, co robię. Pewnie bawiły go te szeleszczące, nieduże kartoniki. Dziwiłam się, że nie wyciąga po nie swojej grubej łapki.

… Ha! Przecież mogłam zachęcić Kotyka, aby wyciągnął za mnie tę jedną kartę! To by dopiero była wróżba! Koty uchodzą za zwierzęta ważne dla magii. W każdym razie o wiele ważniejsze niż na przykład psy. Psy są wprawdzie wierne ludziom, lecz całkiem niemagiczne.

– Kotyk… – powiedziałam, patrząc prosto w ślepia, z których każde było w innym kolorze. Jak u mojego synka. – Kotyk, ja rozrzucę te karty na stole, a ty dotknij łapką jednej z nich – oznajmiłam mu z powagą, tak jakby kocur mógł rozumieć moje słowa. Ale jak zabawa, to zabawa… Kotyk też patrzył na mnie z powagą.

Rozrzuciłam karty na śliskim, drewnianym stole. Kotyk spojrzał na nie zaciekawiony, lecz nie wyciągnął łapki. Już, już chciałam go ofuknąć, że jest głuptas i choć wygląda na rozumnego, to nie pojmuje ani słowa z ludzkiej mowy, gdy lewa przednia łapka Kotyka drgnęła. Ta łapka, która wciąż była w półgipsie. Kotyk opuścił łeb i najwyraźniej przyglądał się jednakowym z tyłu kartom. Potem, jakby rzeczywiście podjął decyzję, wysunął grubą łapkę i przyciągnął do siebie jedną z kart. Gdy już znalazła się tuż koło niego, znów usiadł wyprostowany, patrząc na mnie zielono-niebieskimi ślepiami.

Złożyłam ponownie w talię wszystkie rozsypane karty, z wyjątkiem tej jednej, która leżała koło Kota. Siedziałam teraz przy stole, wpatrując się w jej kolorową koszulkę, i ani drgnęłam. Kotyk sprawiał wrażenie, że czeka, aż ją wezmę. Ale ciągle jej nie brałam. Bo nagle, wiedziona instynktem, poczułam, że ta karta naprawdę jest ważna. I bałam się ją ujrzeć.

Słyszałam trochę o tarocie. Niewiele. Wiedziałam jednak, że wśród obrazków znajdują się Śmierć czy Demon, które bardzo źle wróżą na przyszłość. No i jest też ten Wisielec z okładki. I jakiś Bezimienny Włóczęga, Duch Eteru, Alef czy jak mu tam. Okropnie się bałam, że Kotyk wyciągnął mi jakąś straszną kartę. Taką, która, na przykład, wywróży śmierć w naszej rodzinie.

Kotyk tymczasem spojrzał na mnie uważnie i popchnął kartę w moim kierunku. Bawił się nią, jak wszystkie koty. Teraz ja powinnam popchnąć ją w jego stronę. Bo jemu się pewnie wydaje, że to jest mała mysz…

Ojejku! Przecież kupiłam w supermarkecie sztuczną mysz dla Kotyka! A zakupy już przywieziono! Popędziłam do kuchni i z dużych toreb, ciągle nie rozpakowanych, wyjęłam małą brązową myszkę. Wyglądała jak żywa. Ciekawa jestem, co zrobi Kotyk…

Wróciłam do salonu i trzymając zabawkę za sobą, zobaczyłam, że Kotyk wciąż siedzi na stole, koło karty tarota. Rzuciłam mysz na stół. Poturlała się i zastygła w pozycji Przypominającej do złudzenia żywą polną myszkę. Ale to głupie kocisko nie zwróciło na nią najmniejszej uwagi!

– Gdybyś spotkał prawdziwą mysz, to pewnie zamiast ją złapać, nawet byś na nią nie spojrzał! – zawołałam gniewnie. – Myszy mogłyby nas zjeść, a ty niczego byś nie zrobił w tak ważnej sprawie!

Kotyk nadal nieruchomo tkwił koło karty i przypominał święte figurki egipskich kotów z czasów faraonów. Widziałam je na rysunkach.

– Dobrze, skoro tak bardzo chcesz, wezmę tę kartę i ją odwrócę – powiedziałam, udając sama przed sobą, że o to chodzi nierozgarniętemu zwierzęciu. A ono sobie po prostu siedziało na stole, i tyle. I najpewniej w ogóle zapomniało o leżącej koło niego karcie z talii tarota.

Powoli wyciągnęłam rękę, ujęłam kartę i równie powoli odwróciłam ją. Ciągle nie patrząc, położyłam ją na stole obrazkiem do góry. Dopiero teraz zdecydowałam się na nią zerknąć. Spojrzałam z ukosa – i wybuchnęłam śmiechem. Tyle ceregieli, tyle udawania, iż chodzi o Wielką Magię i że udział w tej magicznej ceremonii bierze nie mniej Magiczny Kot, a wszystko po to, żeby odkryć kartę Królowej! W zwykłych kartach także są aż cztery królowe, czterech króli i cztery asy. Też mi „mówiąca karta”…! Owszem, była nawet ładna. Przedstawiała pięknie ubraną kobietę, w ozdobnym stroju i w koronie. Obok niej widniały dwa skrzyżowane miecze. I tyle. Tylko tyle. A ja już wyobrażałam sobie Bóg wie co…

Koniec z głupawym tarotem! Dołączyłam kartę Królowej do talii i – tym razem już chyba na długo – upchnęłam ją w szufladzie.

– No i co mamy na obiad? – usłyszałam głos Adama, dobiegający z ogrodu, z miejsca, gdzie stał wózek z Jonykiem. Nasz synek już się budził, mąż wrócił z pracy, wszyscy, ja też, są głodni, a tymczasem obiad ciągle nie gotowy! Ładna ze mnie żona i matka!

– Co pomyślisz o mnie, gdy obiad będzie z puszek? – spytałam, przytulając się do Adama na powitanie.

– Nic – roześmiał się. – Coś mnie tknęło, bo jadąc do domu ze szpitala, pożarłem big maca, czego na ogół nie robię. Jak wiesz, nie jestem zwolennikiem plastikowej kuchni Mc Donalda. Ale co dasz Jonykowi?

Na szczęście miałam dla Jonyka wczorajszą zupkę jarzynową z mieloną cielęciną.

– Zaczytałaś się w jakimś kryminale? Lub zapatrzyłaś w melodramat w telewizorze?

– Nawet nie – roześmiałam się. – Coś chyba jest w pogodzie i gdy Jonyk usnął w ogrodzie, to ja też się zdrzemnęłam…

…i niespodziewanie dla siebie samej znów okłamałam Adama. Od pewnego czasu coraz częściej go okłamuję, czego przedtem nigdy nie robiłam. Co prawda okłamuję go w drobnych, niepoważnych sprawach, ale jednak… Psuje mi się charakter czy co?

Reszta dnia przeszła miło i spokojnie. Po marnym obiedzie Adam się zdrzemnął, a ja popracowałam nad moją powieścią, choć szło mi jak z kamienia. Potem posiedzieliśmy w ogrodzie, leniwie spierając się o letnie plany. Adam chciał, żebyśmy wyskoczyli, choćby na tydzień, do Grecji, i uważał, że Jonyk jest dostatecznie duży na taką wycieczkę, a Kotyk przeczeka naszą nieobecność w szpitalu, pod opieką pielęgniarek. Ja zaś oceniałam, że pięcioipółmiesięczne niemowlę jest za małe, by podróżować, nie chciałam też oddawać Kota żadnym, nawet najmilszym pielęgniarkom i proponowałam odłożenie urlopu do zimy. Wtedy Jonyk będzie mieć prawie rok i pojedziemy sobie w Alpy szwajcarskie na narty. Kotyka oddamy na tydzień do sierocińca, gdzie i Cecylia, i dzieciaki na pewno zajmą się nim znakomicie.

Nasz spór nie był na szczęście poważny, gdyż żadne z nas nie upierało się przy swoim. Już, już chciałam zażartować, że możemy wywróżyć sobie z tarota, co będzie lepsze, i dosłownie w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Znając jednak łagodność mojego męża, chyba stanie na moim: tego lata zostaniemy w domu.

Brak domowego obiadu zrekompensowałam domową kolacją. Co prawda niezbyt się natrudziłam: ugotowałam makaron po włosku, z dobrym, pikantnym sosem. I jednak znów poszłam spać do dziecinnego pokoju, bo tuż przed snem Jonyk zaczął marudzić.

– Żeby to tylko nie był początek letniej grypy – westchnął Adam. – W mieście jest prawie epidemia. A w szpitalu mamy już osiem przypadków powikłań, głównie u małych dzieci. Ale za to pamiętałem o obietnicy: łóżko jest zamówione, ogromne, jak dla całej armii i wkrótce je nam przywiozą. Więc przynajmniej nie będziesz się męczyć na tej wąskiej kanapce.

– A obicie w jakim kolorze? – spytałam, ziewając i modląc się w duchu, żeby to jednak nie była grypa i żeby Jonyk przestał marudzić. Ogarniała mnie coraz większa senność.

– W wiśniowym. W bardzo ładnym wiśniowym kolorze. Gdy powiedziałem, że chcę kupić przynajmniej trzyosobowe łóżko, sprzedawca spojrzał na mnie porozumiewawczo i mrugnął okiem… – zaśmiał się Adam i zgasił nam światło.

Rozdział jedenasty

Rydwan gnał niezwykle szybko, więc mocno trzymałam Jonyka na kolanach. Obok siedział Kotyk, skulony w swej zwykłej kociej pozycji. Za to nie było Włóczęgi.

– Gdzie Alef? – zawołałam, przekrzykując donośny świst przeciwnego wiatru.

– Wydawało mu się, że wpadł na pewien ważny trop, więc został w Królestwie Buław, aby go zbadać! – odkrzyknął Kotyk.

– Jaki trop?!

– Nie wiem. Nie zwierzył mi się! To dziwaczny człowiek. Ja mu nie ufam! Nie wiesz, iż nazywają go Głupcem? Głupiec zawsze wymyśli coś głupiego! – i Kotyk łypnął ku mnie błękitnym okiem.

Siedział po mojej prawej stronie, więc łypnął okiem lewym… Ciekawe, zawsze mi się wydawało, iż właśnie to lewe jest zielone. „Z kotami nigdy nic nie wiadomo” – pomyślałam. „Zwłaszcza gdy są to koty niezwykłe”.

Dlaczego jednak Kotyk, skoro nie ufa Alefowi, zgodził się mimo to wziąć go na towarzysza naszej wędrówki? Czyżby się go bał? I nie umiał mu odmówić? A zresztą mieliśmy z Kotykiem różne zdania, gdyż ja instynktownie czułam do Włóczęgi sympatię. I nie miałam go za głupca, jakkolwiek by go tu przezywano.

Obejmując z całych sił Jonyka, przyjrzałam się wypożyczonemu w Królestwie Buław rydwanowi. Była to niewielka, zgrabna dwukółka, którą ciągnęły aż cztery czarne konie. Nic dziwnego, że tempo jazdy mogło budzić podziw, a nawet lęk. Co gorsze, stale się wzmagało.

– Gnamy zbyt szybko – zwróciłam uwagę Kotykowi. – Wóz może się wywrócić, Dziecko wypadnie… I gdzie my w ogóle jesteśmy? To ma być droga do Królestwa Denarów?!

Kotyk skinął łebkiem, a ja się zdziwiłam. Oba królestwa powinien chyba łączyć porządny bity trakt? Tymczasem gnaliśmy wertepami, a naszą półdziką drogę-niedrogę otaczały mroczne, gęste lasy, prawie tak gęste jak dżungla. Mimo poranka robiło się coraz ciemniej.

– Skąd ten mrok? – spytałam nerwowo Kota. Jonyk też był niespokojny. Obracał ku mnie co chwila główkę i wydawało się, że zaraz coś powie, ale milkł, patrząc na Kotyka.

– Kotyk, gdzie my właściwie jedziemy? – spytałam, lecz Kot milczał, więc zirytowana przycisnęłam Jonyka do siebie jedną ręką, a drugą szarpnęłam Kota za łapę. To była łapa lewa i… uprzytomniłam sobie, że na lewej łapce powinien mieć półgips, który założył mu Adam! Do pełnego zrośnięcia się złamanej kości brakowało co najmniej tygodnia. Tymczasem gipsu nie było, a łapa… łapa robiła wrażenie całej i zdrowej! Nawet nie miała charakterystycznego zgrubienia, które tworzy się w miejscu zrostu kości, jak uczył mnie Adam…!

Kotyk obrócił łeb i spojrzał na nas. Jonyk przytulił się do mnie, odsuwając od swego ulubionego Kota… od swego ulubionego…? Zaraz, zaraz… Kotyk spojrzał na nas parą błękitnych ślepi! Gdzie podział się zielony kolor jednego z jego oczu?!

– Ty nie jesteś NASZYM Kotem – powiedziałam surowo, odsuwając się od zwierzaka na tyle, na ile mogłam, a mogłam, niestety, niewiele, gdyż rydwan był wąski.

Kot uśmiechnął się, pokazując duże, białe zęby. Rydwan gnał w coraz bardziej szaleńczym pędzie, a mimo wczesnego dnia mrok wciąż gęstniał. Zęby kocura bielały w nim, niemal lśniły, a uśmiech rozszerzał się. Łeb Kotyka zaczął ulegać jakiejś deformacji, lecz ten uśmiech był stale taki sam: szeroki, zagadkowy. Odwróciłam głowę, nie mogąc go znieść, gdyż było w tym uśmiechu coś przerażającego – a gdy po chwili spojrzałam znowu, ten sam uśmiech nie był już uśmiechem kocura, lecz… kobiety!

Kot zniknął, a koło mnie siedziała piękna, ciemnowłosa kobieta. Przypominała trochę tę kartę, którą Kotyk wyciągnął z talii: królową.

– Jesteś Królową Mieczy? – spytałam zaintrygowana.

– Chciałabyś, wiem, ale nie. Nie jestem Królową Mieczy – zaśmiała się kobieta. – Jestem kimś o wiele znaczniejszym niż głupiutka królowa głupiutkiego państewka – dorzuciła, a jej szeroki uśmiech nie znikał, lecz wydawał się coraz bardziej złowieszczy. Wtedy nagle zrozumiałam, kto koło mnie siedzi…

– Jesteś Gimel – powiedziałam, odruchowo zniżając głos do szeptu, jak uczyli mnie Kot i Włóczęga.

– Jestem Gimel – powiedziała z wyraźną dumą kobieta. – I naprawdę to ja rządzę tą krainą, a nie różni utytułowani durnie. Gdyż ja rządzę ich umysłami, gdyż wiele im obiecuję. Chyba wiesz, że większość ludzi traci głowę dla władzy lub pieniędzy?

– Nie wiedziałam, że jesteś aż tak piękna – zauważyłam z bezwiednym zachwytem, zapominając na chwilę o niepokoju. Ale podczas gdy ja wpatrywałam się w nią z przyjemnością, Jonyk, odwracając główkę od naszej towarzyszki podróży, z całych sił przytulał się do mnie.

– Mogę być, jaka chcę – odparła Gimel pobłażliwie, i w tej samej chwili przemieniła się w obrzydliwą, brudną, cuchnącą staruchę o twarzy tak zmarszczonej, że wydawało się, iż zaraz się w sobie zapadnie.

Rydwan nie dawał żadnej szansy, aby odsunąć się od tej koszmarnej wiedźmy, która mogła przyśnić się w jakimś chorym śnie. Na szczęście Gimel prawie natychmiast przeobraziła się znowu. Niestety, teraz stała się gigantyczną ropuchą wielkości człowieka i choć nie cuchnęła, była za to śliska i obrzydliwa. Zanim zdołałam wydać z siebie okrzyk obrzydzenia, już siedziała koło mnie drapieżna czarna pantera, z tym samym szerokim, białozębym uśmiechem na pysku.

– Przestań! – zawołałam i ku memu zdumieniu Gimel mnie posłuchała. Była znowu kobietą, choć inną niż ta pierwsza. Już nie była piękna, lecz groźna. Nie była młoda, lecz bezwiekowa. Mocna, szczupła, żylasta. Na studiach z powodzeniem ćwiczyłam karate, lecz nie miałabym żadnych szans w walce z nią. A zresztą ta istota w każdej chwili mogła się przeobrazić w lwicę czy żmiję. Walka wręcz z nią była bezsensowna. Teraz pojęłam, dlaczego Kotyk z Włóczęgą mówili, że nie broń jest nam potrzebna, lecz sposób. Zrozumiałam też, czemu w wyprawie ratunkowej poniosło klęskę tylu ochotników, zbrojnych rycerzy, którzy daremnie szukali Księcia Theta. W walce z koszmarem, jakim była Gimel, pomóc mógł tylko przypadek, a nie miecz…

– Dokąd nas wieziesz? – spytałam. Rydwan nadal gnał w tempie równym szybkości mocnego sportowego auta w TAMTYM świecie.

– Do mnie – odparła.

– Gdzie to jest: „do ciebie”? – zaciekawiłam się, mimo niepokoju.

– Wszędzie i nigdzie. Mogę przybrać każdą postać, mogę też wszędzie mieszkać. A tam, gdzie przebywam, zmieniam okolicę stosownie do moich potrzeb, aby stała się Krainą Mroku. Moje służebne zwierzęta nie czują się bowiem dobrze w świetle dnia.

Mówiła to niedbale, z pewną próżnością. Rydwan na chwilę zwolnił, tak jakby chciała, abym przyjrzała się bliżej krainie, o której mówiła: w gęstniejącym mroku wiły się wokół nas oślizłe kształty ni to wężów, ni innych, równie ohydnych, groźnych stworzeń. W ich pyskach też dostrzegłam duże, białe, ostre zęby. Nad naszymi głowami, z posępnym krakaniem, fruwały sępopodobne ptaki. Roślinność była tu gęsta, lepka, galaretowata, grunt zaś bagnisty i mlaskał obrzydliwie pod kołami rydwanu. Ze zgrozą dostrzegłam, że gdy nasz pojazd zwolnił, jego koła od razu zaczęły zapadać się w tym mazistym, ruchomym podłożu. Na szczęście Gimel znów pognała konie i rydwan mknął teraz nieomal w powietrzu.

– Co zrobiłaś z Kotem i Włóczęgą? – spytałam, udając, że Kraina Mroku nie robi na mnie wrażenia. Z całej siły przytulałam głowę Jonyka do siebie, zasłaniając mu oczy. Nie chciałam, żeby przeraził się bardziej niż ja. Był w końcu tylko malutkim Dzieckiem…

– Nic nie zrobiłam z tą śmieszną parą – odparła Gimel z nieznośną pobłażliwością. – Po co miałabym robić coś z kulawym Kotem, któremu nikt nie ufa, i z obdartusem, którego wszyscy zwą Głupcem? Mam ciebie i Dziecko.

Wystarczy.

– A co chcesz zrobić z nami? – spytałam z niepokojem. Spojrzała na mnie uważnie i nic nie powiedziała. W jej oczach dostrzegłam głębię studni i zarazem pustkę oczu ślepca. Nie było w nich żadnego uczucia. Rydwan nagle wjechał w wąski skalny tunel, mknął nim przez chwilę, a potem, ku memu oszołomieniu, cztery konie w szaleńczym pędzie przeniknęły skalne ściany i zniknęły. Rydwan zatrzymał się i znieruchomiał.

– Wysiadaj – rozkazała Gimel.

Wysiadłam, trzymając Jonyka w objęciach. Ledwo znalazłam się na ziemi, rydwan, tak jak wcześniej konie, rozpłynął się w powietrzu. Rozejrzałam się: stałam pośrodku skalnej pieczary, której rozmiarów nie mogłam ocenić, gdyż wypełniał ją mrok. Bałam się panicznie, że w pieczarze znajdują się takie same potwory jak te, które widziałam na trakcie, za to przynajmniej podłoże było twarde, a ściany nie wydawały się galaretowate, lecz z kamienia.

– Czego od nas chcesz? – spytałam, usiłując skryć drżenie głosu. Gimel stała spokojnie, otulona w długi, ciemny płaszcz z kapturem. Znowu pokazała białe zęby w tym niedobrym, szerokim uśmiechu i powiedziała:

– Nie chcę wiele. Masz powrócić do swego świata i nigdy więcej nie odwiedzać naszego. Nigdy, rozumiesz? Nawet gdybyś miała ochotę lub gdybyś trafiła na coś, co wywoła w tobie potrzebę powrotu. Masz zostać TAM, u siebie. Wówczas ani tobie, ani Dziecku nie stanie się krzywda. Decyzja o opuszczeniu naszego świata nie będzie cię nic kosztować. Zanim tu trafiłaś, żyłaś przecież wygodnie i szczęśliwie, prawda? Nasz świat nie jest ci do niczego potrzebny, przeciwnie, sprawia ci kłopoty, burzy twój spokój i normalne życie.

W duchu musiałam przyznać jej rację. Owszem, moje przygody w Krainie Kota tak długo były ciekawe, póki nie zaczęły być niebezpieczne…

– Ale to nie zależy ode mnie – powiedziałam z wahaniem. – Ja sama nie wiem, jakim cudem tu przybywam. Zasypiam TAM, u siebie, a budzę się już TUTAJ, w waszym świecie. A czasem zasypiam i nic się nie dzieje, pozostaję TAM. I wiem, że to nie ma nic wspólnego z moją decyzją. To nie ja wybieram moment przybycia lub powrotu. Przecież gdyby to ode mnie zależało, to zamiast rozmawiać z tobą TUTAJ, już dawno byłabym TAM, u siebie, w bezpiecznym domu…

– Ktoś podsunął ci Magiczny Korzeń, ułatwiający przemieszczanie się TU i TAM, gdy tylko znajdzie się Przewodnik. Ale to można przerwać – powiedziała Gimel, ciągle tym samym, chłodnym głosem. – Wystarczy, że zabijesz Kota. Niestety, nie mogę cię w tym wyręczyć, a szkoda. Lecz gdy ja to zrobię, wtedy nawiedzi cię jego duch i nadal będzie przeprowadzać was z TAMTEGO świata TUTAJ. Albowiem to jest Kot Magiczny, a jego miłość do Księcia Theta jest tak silna, że przezwycięży nawet śmierć. Dlatego to ty musisz go zabić i zakopać jego zwłoki w swoim świecie. Wtedy już nigdy TU nie wróci.

Wzdrygnęłam się. Byłam wychowana w szacunku dla wszystkiego, co żywe. Zabicie nawet niewielkiego pająka wymagało ode mnie dużego wysiłku. Wolałam go przegonić, niż zabić, nawet gdy siedział w mojej wannie – co pająki, nie wiem czemu, uwielbiają robić. A w dodatku ja tego Kota naprawdę lubiłam. Nie, to za słabe określenie. Kochałam? To znów za duże słowo. W każdym razie to nie był jakiś zwykły kot, a zwykłego też przecież bym nie zabiła! Ale nawet gdyby to było całkiem mi obce kocisko, a nie zwierzę, któremu uratowałam życie, też nie umiałabym go zabić.

Gimel czytała w moich myślach jak w otwartej książce.

– Nie wiem, nad czym się zastanawiasz. To chyba proste? Przecież nawet nie znasz Księcia Theta i jest ci całkiem obcy. Po co masz narażać siebie i Dziecko, aby go ratować? Ta kraina też jest ci obca. A Kot…? No cóż, mając do wyboru życie Jonyka lub życie Kota, chyba nie będziesz się zastanawiać? Masz jeszcze inny wybór: twoje życie lub życie Kota.

– Zabijesz któreś z nas? – spytałam, słysząc ku swemu niezadowoleniu, jak drży mi głos.

– Nie, nie zabiję żadnego z was, zabijam w ostateczności. Ktoś TUTAJ, w tej krainie, tego nie lubi i zakazuje, a ja nie chcę MU się narażać. Ale to, co zrobię, będzie gorsze niż śmierć – uśmiechnęła się Gimel, błyskając zębami.

Słysząc jej słowa, doznałam uczucia, że w pieczarze jest jeszcze mroczniej, niż było.

– Co to będzie? – spytałam.

– Chcesz zobaczyć? Pokażę ci… W twoim świecie jest już ranek, bo czas TU i TAM płynie inaczej, choć bezustannie. Więc patrz, co tam się właśnie dzieje, a to dopiero początek i będzie jeszcze gorzej… – powiedziała Gimel i rozsunęła szeroko swój długi płaszcz. Nagle wydał mi się on ekranem, na którym ujrzałam zamazany obraz dziecinnego pokoju w naszym domu…

Później opisał mi to Adam. Gdy o tym mówił, wciąż był zdenerwowany, choć minęło już wiele dni i jego strach powinien zniknąć. Lekarz umie opowiadać spokojnie o chorobach swoich pacjentów – choć taki lekarz jak Adam zawsze przeżywa ich cierpienia. Istnieje dlatego słuszna, choć niepisana zasada: lekarz nie leczy własnej rodziny, chyba że zmusza go do tego sytuacja. Jest bowiem w dwójnasób zaangażowany emocjonalnie i boi się podejmować decyzje.

– Wszedłem rano do waszego pokoju i ujrzałem, że leżysz nieprzytomna, z bardzo wysoką temperaturą, widoczną już na pierwszy rzut oka, a Jonyk ma podobne objawy – opowiadał Adam, a głos ciągle mu drżał. – Zrozumiałem, że złapał was ten wirus letniej grypy. Znalazłem się oko w oko z bardzo groźną, grożącą komplikacjami chorobą, która dotknęła naraz dwie drogie mi osoby… Od razu zacząłem panikować, co jako lekarzowi nie miało prawa mi się zdarzyć!

– A Kot? – spytałam.

– Kota nie było. Pewnie zwietrzył niebezpieczeństwo i uciekł. Choroby ludzkie są groźne dla kotów. Ale jak możesz wypytywać, co robił Kotyk, gdy tobie z Dzieckiem groziła śmierć lub coś jeszcze gorszego? – zdziwił się mój mąż.

Na rozpostartym ciemnym płaszczu Gimel widziałam, jak na ekranie, obraz dziecinnego pokoju, w którym dwie osoby leżały nieprzytomne, a trzecia najwyraźniej cierpiała ze strachu o ich życie. Kota nigdzie nie było. Gdy Adam wszedł, w ogóle go nie rozpoznałam, ba, nie wiedziałam, że wszedł. Jonyk szklistym, nieobecnym wzrokiem patrzył w sufit, a z ust ciekła mu mała strużka śliny. To było okropne: i widok nas obojga w takim stanie, i przerażenie Adama.

– To nie jest letni wirus grypy, jak mówi uczenie twój mąż. W takim stanie ty i twoje Dziecko pozostaniecie już do końca życia. Wyobrażasz to sobie? – spytała z uśmiechem Gimel. – Twój mąż dość późno zorientuje się, że to nie jest grypa. Pewnego dnia wreszcie pojmie, że niby ciągle ma żonę i dziecko, ale tak jakby ich nie miał. Do końca trwać będzie w nadziei, że można coś zrobić, będzie sprowadzać najlepszych fachowców od chorób mózgu, od nieznanych wirusów i diabli wiedzą od czego. Obecność tej nadziei będzie o wiele gorsza, niż gdyby jej nie było. Będą mijały dnie, miesiące, wreszcie lata. Twój syn będzie rósł, ale nie będzie się rozwijać. Ty będziesz przypominać osobę upośledzoną umysłową, zwykłe warzywo. A wiesz dlaczego? Bo TAM będą tylko wasze ciała. Świadomość twego synka, podobnie jak twoja, będzie cały czas TU, u mnie, a nigdy TAM, w twoim świecie. Zamknę te wasze dwie, głupie świadomości w czarnej magicznej kuli, z której nawet ja sama nigdy nie będę w stanie ich uwolnić, rozumiesz? A teraz daję ci trzy dni do namysłu. Pamiętaj, że przez te całe trzy dni i całe trzy noce twój nieszczęsny mąż będzie umierał z rozpaczy…! Ale te trzy dni w samotności ułatwią ci podjęcie właściwej decyzji.

Gimel znów spojrzała na nas z wilczym uśmiechem, jej zęby zalśniły w mroku, a potem zniknęła. Usłyszałam, jak mój mały synek głęboko wciąga powietrze, tak jakby wcześniej wstrzymywał oddech ze strachu.

– Jonyk… Moje maleństwo – powiedziałam, tuląc go do siebie. – Nie bój się. Ona sobie poszła, a ja coś wymyślę. Na pewno wymyślę. A w najgorszym razie… w najgorszym razie obiecamy Gimel, że zabijemy Kotyka, i przysięgam ci, że zrobimy to w sposób całkowicie bezbolesny. Uśpimy go. Kotyk będzie sobie spokojnie, łagodnie zasypiał i po prostu nigdy więcej się nie obudzi… – i tu głos mnie zawiódł. Bezwiednie wypuściłam synka z rąk i rozpłakałam się.

…mój Jonyk zaś, lekceważąc prawa grawitacji, łagodnie wirując, pofrunął w górę.

– Frunę – powiedział.

– Jonyk! – zawołałam pełna lęku. – Wracaj natychmiast! Wracaj!

– Frunę – usłyszałam drugi raz, dobiegający z wysoka, głos mego synka, lecz już go nie widziałam w ciemnościach.

W rosnącej panice zaczęłam rozglądać się dokoła. Światło do pieczary sączyło się skądś z góry. Zatem gdzieś tam jest otwór, a może i wyjście. Niestety, nie dla mnie, przywiązanej prawami grawitacji do ziemi, ale dla mego tańcząco-fruwającego synka… Tak, dla niego może to być ucieczka z pułapki Gimel. Ale co zrobi, gdy już opuści pieczarę i znajdzie się w Krainie Mroku? Dokąd wtedy pofrunie? Obojętne dokąd, byle się stąd wyrwał! Przynajmniej on. Bo mnie to się nie uda. Choć mogłabym spróbować…

Przez kilka godzin obchodziłam ściany pieczary tylko po to, aby się przekonać, że jednak nie wychodzi z niej nigdzie żaden korytarz, tunel czy choćby najwęższa szpara. I niestety, ściany pieczary zamiast się rozszerzać, zwężały się ku górze, jak w mojej beczce na deszczówkę. Nie sposób było się na nie wspiąć. Z tej pieczary po prostu nie było wyjścia.

Tkwiłam więc w niej, nie wiedząc, jaki jest los Jonyka, choć byłam pewna swego losu. Modliłam się też, żeby nasz synek, po wyrwaniu się z tego miejsca, usnął gdzieś zmęczony i w ten sposób wrócił do naszego świata. Ale powrót TAM lub zjawienie się TU były prawdopodobnie uzależnione od obecności Kota lub Włóczęgi. A Kota nie było… W dodatku teraz już miałam pewność, że Gimel swobodnie przemieszcza się do obu światów. Gdy zechce tam schwytać Jonyka – zrobi to.

To był pierwszy dzień i pierwsza noc, gdy leżałam bez przytomności, z temperaturą czterdzieści jeden i pół stopnia Celsjusza, a obok, w swoim łóżeczku, w takim samym stanie leżał Jonyk. Adam nie wątpił, że to jest wirus tej fatalnej letniej grypy, której powikłania leczył już w swoim szpitalu. Ich ofiarą padały głównie dzieci. Jedno zmarło, o czym jednak Adam nie wspomniał wcześniej, żeby mnie nie straszyć, lecz teraz tym większy strach ogarniał jego – lekarza, męża i ojca. Zwłaszcza że ja co jakiś czas bredziłam i to moje bredzenie doprowadzało go do rozpaczy.

– Ale co mówiłam? – pytałam go później, niecierpliwie, z ciekawością i z nieuświadomionym niepokojem.

– Nie pamiętam – mówił Adam i mimo woli oddychałam z ulgą. Dlaczego? Wstydziłam się, że wygadywałam przy nim jakieś głupstwa? Czy też bałam się tego, co mówiłam? Lecz cóż takiego mogłam mówić? Przecież nie ma takich spraw, poważnych spraw, które ukrywałabym przed Adamem, bojąc się ich ujawnienia! Tak mi się przynajmniej wydaje…

– Przypomnij sobie, co mówiłam – prosiłam go znowu, wtedy gdy już oboje z Jonykiem wyzdrowieliśmy, lecz Adam kręcił głową, a potem z najwyższym wysiłkiem przypominał sobie jakieś strzępy mego bredzenia:

– Chyba śniły ci się koszmary, bo mówiłaś coś o ciemności, o ścianach, przez które nie możesz przejść, choć jakieś konie przez nie przeszły, i jeszcze mówiłaś o… nie, nie wiem. Nie wiem, bo czasem używałaś też niezrozumiałych słów lub nazw, które były chyba przypadkowymi zbitkami sylab, ot, tak jak w gorączce… Aha, mówiłaś też o fruwaniu… Zabawne, nie? Niby że ty fruwałaś, a może Jonyk, nie wiem… Dlatego określa się taki stan „bredzeniem w gorączce”, gdyż to, co wtedy się wygaduje, nie ma sensu – wyjaśniał Adam. – Więc po co ci, na miłość boską, dokładna relacja o tym, co wygadywałaś?!

W drugim dniu naszej choroby mój mąż zorientował się, że nie da sobie sam rady, i wynajął pielęgniarkę ze szpitala. Obojgu nam trzeba było podawać stale coś do picia i wprowadzać dożylnie glukozę. Jonyk musiał być równocześnie przewijany i kąpany. Leki przeciwgorączkowe nie pomagały, więc razem z pielęgniarką Adam zawijał nas w zimne, mokre prześcieradła lub wkładał do chłodnej wody w wannie. Mądrzy lekarze stosują czasem sprawdzone średniowieczne metody. Trochę to pomagało, lecz niestety nie na długo. W ciągu czterdziestu godzin ani raz nie odzyskaliśmy przytomności i kontaktu, choćby wzrokowego, z otoczeniem. Po lekach przeciwgorączkowych okropnie pociliśmy się i ciągle trzeba było zmieniać nam ubrania i pościel. Ale te nowe natychmiast robiły się gorące i wilgotne od potu.

– Na takie wirusowe grypy nie ma w zasadzie leków.

Antybiotyki podaje się tylko osłonowe, żeby nie przyplątała się inna choroba czy powikłania – wyjaśniał mi mąż.

– A Kot? – spytałam. – Ani razu nie zainteresowałeś się, gdzie zniknął Kotyk?

– Pytanie szlachetne, tylko że ja naprawdę nie miałem głowy do tego, żeby zastanawiać się, gdzie zniknęło to kocisko, skoro w grę wchodziło życie mojej żony i syna! – zirytował się mąż.

– Ale przecież Kotu też mogło dziać się coś złego – powiedziałam, równie zirytowana.

– Na przykład co?

– Na przykład… na przykład mógł się utopić w beczce z deszczówką!

– Aleś wymyśliła! – zdenerwował się Adam.

Mrok w jaskini zgęstniał i tylko po tym poznałam, że chyba nadeszła noc. Zdawało mi się, że gdzieś wysoko w górze, u niewidocznego stropu pieczary, zaświeciła odległa gwiazda. Może właśnie tam był ten otwór, którym wyfrunął Jonyk? A może tylko mi się zdawało? Nie sądzę, żeby w Krainie Mroku widać było gwiazdy…

W pewnej chwili, mimo ogromnego niepokoju, zasnęłam. Śniła mi się aksamitna sukienka ze strzępiącą się złocistą nitką, małe buciki z resztką pozłotki i zagadkowa obręcz z rubinowym kamieniem. Między tymi smutnymi ubrankami leżała karta do tarota. Nie, to były dwie karty. Na jednej widniała ta królowa na tronie, a na drugiej Bezimienny Włóczęga, Duch Eteru lub Alef. Gdy się obudziłam, niewiele pamiętałam z tego snu.

Drugi dzień był gorszy od pierwszego, gdyż wydawał się dłuższy. Zaczęłam też odczuwać pragnienie. Doskwierało mi o wiele mocniej niż głód. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zaczęłam liczyć kroki, wymierzając w ten sposób wielkość pieczary, w której byłam uwięziona. Głupie i bezsensowne zajęcie. Do niczego nieprzydatne. Pieczara okazała się rzeczywiście ogromna i szybko przestałam liczyć.

Jak to powiedziała Gimel? Że daje nam trzy dni czasu? Zatem po odpowiedź zjawi się jutro czy pojutrze? W trzecim dniu czy po trzech dniach? Im szybciej zbliżał się termin, tym bardziej pragnęłam, aby się zjawiła, już, natychmiast, i zrobiła ze mną to, co ma zrobić. Choć teraz zrobi chyba coś gorszego, niż zamierzała, skoro Jonyk uciekł. Wieść o ucieczce Dziecka na pewno ją rozwścieczy… Tylko co może być jeszcze gorszego od zamknięcia TUTAJ naszych umysłów w magicznej kuli – i pozostawienia TAM naszych otępiałych, nie kontaktujących z otoczeniem ciał? Bylibyśmy z Jonykiem jak puste skorupy, z których ktoś wyjął całą istotną zawartość. Skazalibyśmy Adama nie tylko na rozpacz, ale, co trudniejsze, na dożywotnią opiekę nad nami.

Najbardziej dręczyły mnie nie kończące się rozważania, czy Jonyk uciekł, czy też, na przykład, rozbił sobie główkę o strop pieczary i teraz leży gdzieś tu, może nawet blisko mnie, tylko ja w tym mroku go nie widzę? A może wyfrunął, lecz znalazł się w groźnej, nie znanej sobie okolicy – bo to była Kraina Gimel, a nie Kraina Kota – i padł ofiarą jej oślizgłych stworów lub ogromnych, drapieżnych ptaków…?

Ptaków? Dlaczego przyszły mi do głowy ptaki? Może nieprzypadkowo? Aby nie zwariować, zaczęłam zatem rozmyślać o Złocistym Ptaku, jego Rubinowym Jaju i czyniących cuda Małych Rubinowych Jajkach. Przypomniałam sobie, jak w Zwierciadlanej Komnacie ujrzałam po raz pierwszy iskrzący się, odległy zarys JEGO sylwetki. Wydało mi się, że pod ręką znów czuję mięciutki i ciepły dotyk JEGO pióra, które Włóczęga wyjął ze swego worka w Królestwie Buław. Co chciał udowodnić, paląc je? Że Cudowne Rzeczy nie są do badania, lecz do wierzenia w nie?

Nagle zapomniałam o pragnieniu, głodzie i lęku. Pogrążyłam się we wspominaniu Złocistego Ptaka i wszystkiego, czego się o nim TU dowiedziałam. Samo myślenie o Nim nie tylko przyniosło mi ulgę, ale poczułam się przez chwilę tak lekka, jakbym i ja umiała fruwać…

Kolejny dzień naszej letniej grypy był o wiele gorszy. Adam stwierdził, że temperatura, zamiast opadać, ciągle trzyma się na tym samym poziomie, w pobliżu granicznych czterdziestu dwóch stopni Celsjusza. Lekarz-przyjaciel, którego Adam wezwał na pomoc, radził, aby przewieźć nas do szpitala.

– W szpitalu czy tu, to nie ma znaczenia. I tak nic więcej nie jesteś w stanie zrobić, prawda? – spytał Adam i przyjaciel musiał przyznać, że nic. Tyle tylko że w szpitalu mogliby monitorować pracę naszych serc. Przy tak wysokiej temperaturze w pracy serca pojawiają się anomalie. Ale ani Adam, ani ten drugi lekarz nie stwierdzili ich za pomocą przenośnych elektrokardiografów.

– Dobrze – zgodził się jednak Adam, zupełnie wykończony. Nie spał już od czterdziestu ośmiu godzin. – Jeżeli na trzeci dzień nic się nie zmieni, to wieczorem wezwiemy karetkę i przewieziemy oboje do szpitala. Zgadzam się tylko dlatego, ponieważ boję się, że gdy minie trzecia doba, po prostu usnę na stojąco, oni oboje umrą, a ja nie będę o tym nawet wiedział…

Lekarz-przyjaciel w odpowiedzi dał Adamowi zastrzyk wzmacniająco-uspokajający. Oszukał go, że to preparat na wzmocnienie, więc mój mąż dzięki temu przespał kilka godzin. Jego przyjaciel i pielęgniarka czuwali przy nas bez przerwy, śledząc wszelkie możliwe zmiany w przebiegu tej wyjątkowo złośliwej grypy. Lecz mijały kolejne godziny i w naszym stanie nic się nie zmieniało. Ani na lepsze, ani na gorsze…

To był już trzeci dzień spędzany w pieczarze Gimel, co poznałam po słabej zmianie natężenia światła w pieczarze. Mimo strachu o Jonyka i o siebie, byłam potwornie głodna, a mój język z braku picia przypominał papier ścierny. Bardziej myślałam o wodzie niż o jedzeniu. Myślałam też o Adamie: czy rzeczywiście TAM jest teraz tak, jak mi to pokazała Gimel na ekranie swego czarnego płaszcza? Czy Adam jest teraz w naszym domu, z naszymi nieprzytomnymi, chorymi ciałami, pozbawionymi świadomości – bezsilny, przerażony i nieszczęśliwy? Czy mój mąż przypadkiem nie myśli, że to jest ta letnia grypa z powikłaniami? I próbuje nas leczyć, choć to nie ma żadnego sensu? I cierpi, obawiając się o nasze życie? Czy miałam prawo narażać go na to? Czy miałam prawo narażać życie naszego synka?

… o czym ja myślę! Dlaczego winię siebie! A cóż ja jestem winna! Zasypiałam na kanapce w pokoju dziecinnym i budziłam się w tej dziwnej krainie, którą w myślach nazywałam Krainą Kota. A potem nagle budziłam się znowu – i byłam z powrotem w domu. Przecież – dokładnie tak, jak powiedziałam to Gimel – nie mam żadnego wpływu na swoje „wizyty” w Cesarstwie! Czy ktokolwiek pytał mnie o to, czy chcę tu przybywać? Nikt! Zostałam tu ściągnięta bez udziału mojej woli! Ściągnęła mnie tu wola Kota! I tego kogoś, kto mi podsunął ów Magiczny Korzeń, który tak łapczywie pożerałam nocą w mokrym ogrodzie…

Gdy Cesarzowa mówiła o paskudnym charakterze Kota, miała rację. Jak ten kocur, fałszywe zwierzę, które uratowałam od śmierci w beczce z deszczówką, śmiał nas tak narażać! Gimel też ma rację. Słusznie zrobiłam, gdy powiedziałam Jonykowi, że skoro taka jest jej cena, to Kotyka trzeba uśpić. Zresztą, weterynarz zrobi to całkowicie bezboleśnie. Kotyk uśnie i nigdy się nie obudzi. I tyle. Za to póki ten okropny Kot żyje, to Jonyk, mój jedyny synek, narażony jest na ogromne niebezpieczeństwo. Adam zaś, jedyna miłość mojego życia, cierpi teraz z lęku o nas. A ja…? Ja też cierpię.

…i wtedy usłyszałam szelest. „Nietoperze?” – pomyślałam w pierwszej chwili, gdyż ów dźwięk skojarzył mi się z bezgłośnym uderzaniem skrzydeł w powietrzu. A może to jeden z potworów Gimel, które widziałam, jadąc rydwanem? Dźwięk zaczął narastać. Tak, to były skrzydła. Ogromne, gigantyczne skrzydła. Co najmniej ze sto razy większe niż skrzydła łabędzi…!

… dzikie łabędzie nad jeziorami, tuż przed nadejściem jesieni, nim ostatecznie pożegnają się z nami na zimę, zaczynają próbne loty. Jeździłam na wakacje nad jeziora i zawsze wyczekiwałam tej chwili. Było to na ogół pod koniec sierpnia. Łabędzie frunęły parami, nisko nad wodą – i wówczas słyszałam muzykę. Muzykę ich skrzydeł. Gdy usłyszałam ją pierwszy raz, przystanęłam, znieruchomiałam i stałam tak w zachwycie, nie wierząc, że to w ogóle słyszę: wielkie białe łabędzie poruszały majestatycznie skrzydłami, a zderzenie tych skrzydeł z powietrzem wywoływało dziwny, zmienny dźwięk, który nie był zwykłym odgłosem latania. To była MUZYKA. Prawdziwa muzyka. Omalże muzyka sfer niebieskich. Omalże.

Albowiem teraz… TERAZ SŁYSZAŁAM PRAWDZIWĄ MUZYKĘ SFER NIEBIESKICH. I wiedziałam, że to poruszają się skrzydła jakiegoś ogromnego, niewyobrażalnie wielkiego ptaka. Oczywiście, że to musiał być ON! Złocisty Ptak! Nie wątpiłam w to, choć GO nie widziałam. Lecz nikt nigdy Go nie widział. Niekiedy tylko, gdy ma się trochę szczęścia lub gdy się na to zasłuży, można dostrzec świetlistozłoty zarys Jego sylwetki. Ale zdarza się to bardzo, bardzo rzadko. Bo – teraz już to wiedziałam, choć nie wiem skąd – Złocisty Ptak nie jest po to, aby Go oglądać, ale by w Niego wierzyć. Nie jest po to, aby Go dogonić, ale aby Go zawsze, przez całe życie szukać. I właśnie to nadaje sens życiu: wiara i szukanie. A Rubinowe Jajo Złocistego Ptaka, które ponoć spełnia wszystkie życzenia i odpowiada na wszystkie pytania, nie jest po to, aby Je znaleźć, lecz by o Nim marzyć. Gdyż marzenie o Nim przydaje nadziei życiu. Bez nadziei życie nie ma sensu.

Jeśli rozwiązałam tajemnicę sensu istnienia Złocistego Ptaka właśnie w tej pieczarze, to chwała Gimel za to, że mnie tu uwięziła. A jeśli słyszę teraz MUZYKĘ SFER NIEBIESKICH, to Gimel ofiarowała mi najpiękniejszy prezent świata, nic o tym nie wiedząc…

Więc słyszałam teraz Muzykę Sfer Niebieskich – łopot skrzydeł Złocistego Ptaka, i choć nie dostrzegłam świetlistego zarysu Jego sylwetki, czułam, że jest blisko. A potem ze stropu pieczary, stamtąd, skąd płynęło wątłe światło, rozjaśniające gęsty mrok tego ponurego miejsca, tanecznie spłynął ku mnie Jonyk i powiedział: – Fruniemy…

– Nie umiem fruwać, synku – powiedziałam, wciąż zasłuchana w TAMTE dźwięki.

– Ależ umiesz – odparło moje Dziecko, więc posłusznie, razem z nim, wzbiłam się w powietrze i przeleciałam przez wąski otwór w stropie pieczary, wydostając się ku niebu.

„Frunę!” – pomyślałam z zachwytem. „Cóż to za cudowne uczucie!”

Byłam tak wstrząśnięta tym, że umiem fruwać, iż dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że mogę się też rozglądać. Widok z lotu ptaka był niesamowity. Zupełnie inny niż ten z samolotu, gdy tkwi się w metalowym pudle przy małym okienku. Frunęłam więc, rozglądając się wokół, pełna euforii. Bardziej spoglądałam jednak w dół niż w niebo. Gdy wreszcie na nie spojrzałam, przez ułamek chwili wydawało mi się, że widzę złocisty blask, płynący z przeciwnej strony niż słońce, i że jeszcze ciągle słyszę odległe echo Muzyki Sfer Niebieskich. Ale za moment nawet to ucichło – złote lśnienie zaś rozproszyło się i zatonęło w błękicie.

Frunęłam. Razem z Jonykiem frunęłam tak wysoko ponad Krainą Mroku, że jawiła mi się ona jedynie jako oślizła, galaretowata, czarna plama. Z jednej strony nieba złociście połyskiwało słońce. Gdy odwróciłam głowę, szukając na niebie ostatnich śladów Jego obecności, Jonyk dał mi znak, że nie wolno. Skoro On chce zniknąć, nie wolno Go śledzić…

Opadałam ku ziemi łagodnie, ponad mrocznym, galaretowatym i wrogim lasem Krainy Gimel, który jednak zaraz ustąpił miejsca zwykłym, zielonym kępom drzew. Gdy znaleźliśmy się z Jonykiem na ziemi, była to już normalna, przyjazna, ciepła ziemia Krainy Kota. A sam Kot razem z Włóczęgą czekali na nas w rydwanie. Do rydwanu nie były wprzęgnięte cztery czarne konie, lecz tylko dwa, i to białe.

– Jedziemy do Królestwa Denarów – powiedział Kotyk, łypiąc na mnie lewym, zielonym okiem. Jego łapka ciągle spoczywała w niewygodnym gipsie. – Prześpijcie się z Dzieckiem w czasie jazdy, gdyż mieliście zbyt wiele złych przeżyć…

– Ooo, nie – zaprotestował Włóczęga. – Sen potem. Najpierw Jonyk musi oddać Rubinowe Jajko…

– Dałeś mu je? Dałeś mu swoje Rubinowe Jajko? – spytałam zdziwiona, wiedząc, że ten, kto je ma, nigdy go nikomu nie pożycza. Alef w odpowiedzi jedynie się uśmiechnął.

– Nie możesz mu go zostawić? – spytałam znów, słysząc ze zdziwieniem błagalny ton w swoim głosie. No cóż, Włóczęga miał rację. Każdy pożąda Rubinowego Jajka. Każdy.

– Lepiej, by Jonyk nie zabierał go do waszego świata. Nikt tam się na nim nie pozna. W waszym świecie nadto kochają bogactwo i władzę – odparł Alef spokojnie.

Mój synek bez słowa wyciągnął rączkę, na której leżało Małe Rubinowe Jajko. Wcale nie było takie małe… I wydawało mi się, że to nie Dziecko trzyma Jajko w swej malutkiej rączce, lecz Ono trzyma się jego, Dziecka. Włóczęga wziął je ostrożnie, a potem… potem, ku memu zdumieniu, podrzucił je z okrzykiem: „Cirr! Cirr!!” I Jajko poszybowało wysoko w górę, w stronę nieboskłonu – i zniknęło.

Wtedy nagle zrozumiałam. Chyba zrozumiałam, gdyż TO nie było zjawiskiem, które można pojąć w kategoriach logiki. TEGO nie należy rozumieć, w TO trzeba uwierzyć, Kotyk też TO pojął, bo nie zadał żadnego pytania, choć z natury jest bardzo ciekawskim Kotem. Za to wszyscy razem jeszcze długą chwilę patrzyliśmy w niebo, tam gdzie poszybowało Rubinowe Jajo, jakby nam się zdawało, że śledząc tor Jego drogi, dotrzemy wzrokiem do miejsca, gdzie przebywa ON. Oczywiście, nie było to możliwe…

– A twoje Jajko? – spytałam Alefa. Ten tylko poklepał się po worku. Zatem ciągle je miał. To siódme. A mój malutki synek przez krótki czas miał przy sobie obiekt marzeń, pożądania i miłości wszystkich mieszkańców Krainy Kota. I nie tylko tej krainy. Także i naszej, tyle że w naszym świecie nosi on inne imiona…

– Widziałeś Go, prawda? – spytałam Dziecka, a ono tylko skinęło główką, patrząc na mnie bez słowa zielono-błękitnymi oczami. I był w tych jego oczach tak dziwny, świetlistozłoty, odbity skądś blask, że wszyscy troje – Włóczęga, Kot i ja – uwierzyliśmy, że Jonyk nie kłamał. On Go widział. Naprawdę. Może nawet z Nim rozmawiał, kto wie. Jednak nigdy nam tego nie opowie, gdyż na streszczenie takich rozmów nie ma w ogóle właściwych słów. W żadnym języku.

Zanim zasnęłam, pomyślałam, że wkrótce mój synek dorośnie, para jego dziwacznych oczu ujednolici swój kolor i ściemnieje, dorosły Jonyk zapomni, iż kiedykolwiek spotkał Złocistego Ptaka, ale coś z tego spotkania na zawsze już w nim pozostanie. Coś. Coś bardzo ważnego. I być może niekiedy ujrzę w jego normalnych, niebieskich oczach daleki, świetlistozłoty blask.

Rozdział dwunasty

Najpierw usłyszałam głos Adama, prawie oszalały z radości:

– Odzyskują przytomność! Spójrz tylko, oni odzyskują przytomność!

„O kim on mówi, u licha!” – pomyślałam z niepokojem. „A może to jakaś końcówka mego snu?” Otwarłam oczy i zaraz zamknęłam je z powrotem, w pokoju byli bowiem obcy ludzie…

– Tak, chyba zaczynają nas widzieć. Wraca im kontakt z otoczeniem. Widzisz, tak bałeś się o komplikacje mózgowe, a ja powtarzałem, że to minie – usłyszałam drugi, pełen zadowolenia głos, który dopiero po pewnym czasie rozpoznałam jako głos doktora Halberna, przyjaciela mego męża ze szpitala.

– A to kocisko, panie doktorze…? – spytał nie znany mi żeński sopran. – Czy to potwornie wielkie kocisko może wleźć do łóżeczka tak chorego niemowlęcia? Bo ono tam się pcha, widzi pan… Nagle skądś wylazło i się pcha.

– Może, może, wszystko może… – usłyszałam nieprzytomny z radości głos męża i zaczęłam myśleć, o jakim chorym dziecku mówi ta obca kobieta? Przecież chyba nie o Jonyku! Wczoraj, gdy kładliśmy się spać, Jonyk był całkiem zdrowy! No, może trochę marudził…

– Ale zarazki, panie doktorze… – zawiesiła głos kobieta.

– Jakie tam zarazki…! – zaśmiał się Adam. – Skoro pokonali tego wściekłego wirusa, to cóż im mogą zrobić niewinne bakterie domowego kota, który chowa się z Jonykiem niemal od pierwszych dni jego życia! Lepiej niech pani nakarmi to biedne zwierzę, bo pewnie jest głodne. W lodówce leży wątróbka…

– Nakarmię, czemu nie – odparła kobieta, zapewne pielęgniarka. – Ale jak długo żyję, jeszcze nigdy nie widziałam tak ogromnego kocura. Aż strach na niego patrzeć… A nie zrobić jeść pani i dziecku? Oczywiście, coś dietetycznego.

– Zrobić – powiedziałam przytomnym głosem.

– No i proszę! – zaśmiał się doktor Halbern. – Koniec grypy i nie ma mowy o jakichkolwiek powikłaniach! Owszem, to był wyjątkowo ciężki przebieg choroby, ale pacjentom już po trzech dniach udało się stanąć na nogi…

– Po jakich trzech dniach? – wymamrotałam. Otwarłam już na dobre oczy i mimo obecności tej pary mało mi znanych ludzi spróbowałam wyjść z łóżka. Adam gwałtownie mnie powstrzymał.

– Co robisz? – zdziwiłam się. – I skąd tu się wzięli ci wszyscy ludzie? Doktor Halbern, ta pani…

– Przecież sam nie dałbym sobie rady! Całe trzy doby oboje z Jonykiem byliście nieprzytomni!

– Nieprzytomni?! Przez trzy doby? – zdziwiłam się.

Miałam uczucie, że obudziłam się po przespaniu jednej, normalnej nocy. Owszem, chyba coś mi się śniło… jakiś koszmar? Byłam razem z Jonykiem zamknięta w jakiejś pułapce, bez wyjścia… Nie, jeszcze śniło mi się coś szalenie niezwykłego… ulotnego, mieniącego się jak złoto, ale cenniejszego niż ono… Lecz jeśli nawet, był to przecież sen na jedną noc! Choć nie… to COŚ złocistego było snem na całe życie…

Ze słów Adama wynikało, że razem z Jonykiem przeszliśmy wyjątkowo ciężką grypę, jej kryzys dopiero co minął – i nie ma mowy o żadnym wstawaniu. Może jutro, na kwadrans lub pół godzinki, ale nie dziś! Wykluczone! Ja tymczasem czułam się normalnie, ba, wręcz świetnie, nie byłam w ogóle osłabiona i tylko okropnie głodna. I absolutnie nie zamierzałam leżeć w łóżku, w dodatku w ciepły letni dzień!

Rozpętała się istna awantura. Ja nadal próbowałam wyjść z łóżka, Jonyk wierzgał nóżkami i też przejawiał chęć zmiany miejsca, Kotyk siedział koło jego głowy i spokojnie się mył, Adam zaś z doktorem Halbernem usiłowali przemocą zatrzymać nas nie tylko w pokoju, lecz także w tych okropnych, przepoconych wyrkach.

Wreszcie, po konsultacjach Adama z jego przyjacielem, łaskawie wyrażono zgodę, że mogę zasiąść, w ciepłym dresie, na leżaku w naszym ogrodzie (tylko nie w słońcu! – wołał Adam), a Jonyk mógł pobaraszkować sobie na grubym, rozłożonym na trawie kocu. I tam przyniesiono nam śniadanie.

Przy śniadaniu rozpętała się kolejna awantura. I Jonyk, i ja umieraliśmy z głodu. Jonyk połknął swoją porcję grysiku i zaczął drzeć się o jeszcze. Ja zjadłam dwa jajka na miękko i sucharek z masłem, po czym zażądałam kanapek z wędliną dla siebie i szynki dla Jonyka.

– Nie ma mowy – oświadczył Adam kategorycznie. – Co najmniej trzy doby musicie być na lekkostrawnej diecie.

– Trzy doby? – wrzasnęłam z furią. – A ty w tym czasie będziesz się opychać jajkami na bekonie? Naleśnikami z dżemem? Kanapkami z szynką, pomidorem i ogórkiem?

– Jeśli ma cię to denerwować, to będę razem z wami na diecie – zdecydował się Adam. Łaskawie odmówiłam, gdyż uprzytomniłam sobie, że przecież on wkrótce będzie musiał wyjść z domu, do szpitala, skoro trzy doby spędził z nami, a ja wtedy najem się do woli. Jonykowi też zrobię jajecznicę z dwóch jajek.

I tak właśnie zrobiłam. Adam pojechał autem, żeby odwieźć doktora Halberna i pielęgniarkę oraz wpaść do szpitala (dosłownie na kwadrans – podkreślił z naciskiem), zobaczyć, co dzieje się z pacjentami, a my w tym czasie w pośpiechu opychaliśmy się w kuchni, jak zabrani z bezludnej wyspy rozbitkowie, którzy przez miesiąc żywili się tylko korzonkami. Także Kotyk pożarł podwójną porcję wątroby, a na deser wylizał z miseczki trochę lodów, co uwielbia.

Gdy wróciliśmy w trójkę do ogrodu, zadowoleni, że zdążyliśmy przed powrotem Adama, Jonyk znów zaległ na kocu wraz z Kotykiem, a ja na leżaku, udając posłuszną rekonwalescentkę.

– W ogóle nie wierzę w żadną chorobę – wymruczałam, patrząc, jak Jonykowi i Kotu zamykają się oczy, po czym… zdrzemnęłam się. „Pełny żołądek i letnie ciepło robią swoje” – pomyślałam, nim ostatecznie zapadłam w sen.

– Byłaś gotowa mnie uśpić – rzekł Kot. – Nie mam ci tego za złe.

– Przepraszam – powiedziałam i zaczerwieniłam się ze wstydu. – Te okropne, podłe myśli o tobie to musiała być robota Gimel… Ja naprawdę tak nie myślę! To Gimel…

– Przestań wciąż wykrzykiwać jej imię – pouczył mnie Włóczęga.

– A wiesz, że ja się jej teraz nie boję? Teraz, gdy usłyszałam muzykę skrzydeł Złocistego Ptaka i gdy pojęłam, czym On naprawdę jest i że był tak blisko… – westchnęłam i wszyscy razem zamilkliśmy.

Rydwan gnał szybko, ale nie tak dzikim pędem, jak rydwan Gimel, z jej magicznymi końmi.

– Więc nie czujesz do mnie żalu, że cię w to wciągnąłem? I to razem z twoim małym synkiem? – spytał znowu Kot. – Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił, gdybym przypuszczał, że Ona posunie się tak daleko…

– Och, Kotyku! – zawołałam i przytuliłam do siebie jego wielki łeb. – Dobrze, że stanęłam z nią oko w oko! Dobrze, że przez to przeszłam! Ten strach, zwątpienie, spotkanie ze Złocistym Ptakiem… Nareszcie zrozumiałam, po co tu jestem! Dopiero teraz wiem, dlaczego muszę pomóc Księciu Thetowi! Bo mnie niegdyś pomogły siostry Amata i Cecylia, stwarzając miejsce, które mogłam nazwać domem. A teraz ja muszę pomóc odnaleźć dom innemu zagubionemu dziecku. Bo Książę, nawet jeśli ma już trzynaście lat i jest wyjątkowo rozumnym chłopcem, dla mnie wciąż jest dzieckiem. Zagubionym, wystawionym na niebezpieczeństwa dzieckiem, które musi wrócić do domu. Inaczej zginie albo też znajdzie inny dom, tak jak ja, ale nigdy nie będzie to ten prawdziwy! Lepiej niż inni rozumiem, jak bardzo ten chłopiec potrzebuje pomocy. Może właśnie dlatego wybrałeś mnie, Kocie? Nie tylko z powodu niezwykłych umiejętności Jonyka?

Kot milczał. Alef również. Może oni sami też nie wiedzieli, dlaczego akurat ja zostałam w to wplątana? Może to jednak był zwykły przypadek?

Zbliżaliśmy się do Królestwa Denarów, gdyż mury jego stolicy już były widoczne z oddali. Uderzały uporządkowaną schludnością, trochę pozbawioną fantazji. Chyba budowniczowie pragnęli jedynie, aby to miasto stało przez wieki, jego uroda zaś zbyt ich nie interesowała.

– Królestwo Kielichów to piękno, umiłowanie życia i wygody. W Królestwie Buław bezustannie poszukują wiedzy, niekiedy kosztem uczuć. A jakie jest to królestwo, ku któremu zmierzamy? – spytałam.

– Jego mieszkańcy są pracowici, gdyż wiedzą, że tylko w ten sposób osiąga się pieniądze i rozkwit państwa. Na ogół więc są bogaci. Nie zawsze lubią się tym bogactwem dzielić, choć bywają szczodrzy. Są sprawiedliwi, uparci, nieufni wobec obcych. Ale zbyt mocno wierzą, że za złoto można kupić wszystko – wyjaśnił Alef. – Wyznam szczerze, że z czterech królestw Cesarstwa najbardziej lubię bywać w Królestwie Mieczy.

– Dlaczego? – spytałam.

– Aaa, o tym to już się musisz sama przekonać. Ja moją wiedzę zdobywałem, rezygnując z wygód i wędrując przez całe życie. Ty chcesz swoją zdobyć zbyt łatwo – zaśmiał się Włóczęga. – Powiem ci tylko tyle, że w Królestwie Mieczy umieją połączyć rozum z porywami serca, pracowitość z umiejętnością wypoczynku, radość życia ze znajomością jego surowych praw, odwagę z rozwagą. W Królestwie Mieczy potrafią zatem połączyć wodę z ogniem, a w pozostałych trzech królestwach wybierają tylko jeden z żywiołów i trwają przy nim.

Mury Królestwa Denarów były solidne i mocne. Zamek zbudowano z tak potężnych głazów, że mógłby stać przez wieki. Strażnicy przy głównej bramie powitali nas uprzejmie, choć bez uniżoności; przyglądali nam się z zainteresowaniem i było widać, że doskonale wiedzą, kim jesteśmy, ale ich ciekawość miała swoje granice. Oto zażądali od nas uiszczenia opłaty za wejście do miasta! Kotyk zmarszczył gniewnie nos, lecz Alef obojętnie sięgnął do przepastnego worka i wyjął z niego zloty pieniążek z podobizną Cesarzowej. Złapałam go, nim strażnik zacisnął na nim dłoń:

– Pokaż! Nigdy go nie widziałam i zaraz ci oddam – wyjaśniłam zdziwionemu strażnikowi. Z jednej strony pieniążek miał symbole czterech królestw, a w środku dość nieudolny wizerunek Złocistego Ptaka – symbolu Cesarstwa. Na awersie widniała podobizna Cesarzowej.

– Bardzo ją upiększyli – mruknęłam. – Ma tu łagodną i dobrą twarz, a naprawdę to przecież wiedźma…

Nie mogłam zapomnieć, że Cesarzowa zakuła nas w dyby. Już chciałam oddać pieniążek strażnikowi, gdy tym razem to Kotyk wyciągnął grubą łapkę i uważnie obejrzał monetę. Wreszcie oddał ją zniecierpliwionemu wojakowi.

Pod murami stolicy nie czekał na nas królewski powóz. Nasz rydwan musieliśmy zostawić przed główną bramą, w królewskich stajniach. Żaden obcy pojazd nie miał prawa wjazdu do królestwa.

– Nasi woźnice też muszą zarobić – wyjaśnił nam strażnik. – A za opiekę nad waszymi końmi musicie zapłacić.

– Idziemy pieszo lub wynajmiemy wóz, ale może nas to drogo kosztować – powiedział Alef, bywalec wszystkich królestw. – Tutejsi mieszkańcy lubią denary.

– Nie wiedzą, że jesteśmy ochotnikami, szukamy ich następcy tronu, ryzykujemy życiem i powinni nam pomagać? – zirytowałam się.

– Wiedzą i bardzo chętnie nam pomogą, byle za odpowiednią zapłatą – zaśmiał się Włóczęga, dając kolejny pieniążek stajennym chłopcom, którzy już zabrali się za wyprzęganie naszych koni z rydwanu. Trzeci pieniążek powędrował do kiesy pary służących, którzy odciągnęli rydwan z ulicy wiodącej do miasta.

– Dużo masz tych pieniążków? – zaciekawił się Kotyk.

– Ile zechcesz – rzekł obojętnie Włóczęga.

– Okradłeś kogoś, czy też masz Magiczny Denar? – spytał Kotyk. Alef znów się roześmiał i nie odpowiedział.

– Magiczny Denar to pieniążek, który zawsze się odradza. Tyle że po trzynastu miesiącach, trzynastu dniach i trzynastu godzinach przemienia się w bezwartościowy metal – wyjaśnił Kotyk, widząc moją zdziwioną minę. O nic już nie pytał Włóczęgi, wiedząc, że ten, gdyby chciał, sam odpowiedziałby na jego pytanie.

– Kto stworzył Magicznego Denara? – nie ustąpiłam tak łatwo.

– Cesarski Mag, jako zabawkę dla dworu, ale ktoś mu go ukradł. Pamiętam, że był o to ogromny rwetes w cesarskim pałacu – odparł niechętnie Kotyk.

Przypominając sobie niezdrowo bladą, chorą z ambicji twarz cesarskiego Maga, pomyślałam, że sprzyjam tym, którzy ukradli jego magiczny pieniążek. Zwłaszcza że teraz służył nam. Ale jakim cudem miał go akurat Włóczęga, skoro nigdy nie bywał na cesarskim dworze? Czyżby miał tam ukrytego przyjaciela…?

Szliśmy pieszo ulicami stolicy Królestwa Denarów, a przechodnie popatrywali ku nam ze słabym zainteresowaniem i zaraz wracali do swoich zajęć. Na zadbanych i czystych ulicach wrzała praca: budowano, sprzątano, kuto metale, gotowano, handlowano różnymi towarami. Całe miasto przypominało ni to fabrykę, ni wielkie targowisko.

– Nigdy nie odpoczywają? – zdziwiłam się.

– W nocy śpią, ale krótko. Żal im czasu. Ich zdaniem, czas to pieniądz – burknął Alef.

– U nas też tak niektórzy twierdzą – zamyśliłam się, lecz Alef od razu dorzucił:

– Nawet gdy twoi tak mówią, to sentencję tę wymyślono w Królestwie Denarów.

Król i Królowa Denarów już wiedzieli o naszym przybyciu, gdyż osobiście wyszli powitać nas przed masywną bramę swego zamku. Ubrani byli skromnie i praktycznie. Królowa, w fartuchu narzuconym na suknię, miała umączone dłonie i ledwo zdążyła je otrzepać.

– Heroldowie widzieli was z murów przez lunety, więc piekę ciasto na wasze powitanie – wyjaśniła. Nawet się nie zdziwiłam. Ceniąc pieniądze, pewnie żałowała ich dla kucharki.

Zaraz też zasiedliśmy do niewyszukanego, choć smacznego posiłku, a Królowa sama usługiwała nam przy stole. Po chwili zreflektowałam się i zaczęłam jej pomagać.

– Widzę, że królowej z Dalekiego Kraju nieobca jest robota – zauważyła z sympatią. Jej sympatia zwiększyła się, gdy pomogłam jej też zmyć naczynia.

Początkowo rozmowa przy stole była niezobowiązująca i toczyła się wokół problemów ze żniwami, z cenami zboża, kartofli i innych towarów. Król narzekał, że rosną ceny mebli i dywanów i coraz trudniej urządzić tanio królewski zamek.

– Dlatego sam zacząłem robić nowy stół – wyjaśnił, wskazując na pęknięcia w tym, przy którym siedzieliśmy. Dopiero teraz zauważyłam, że sala tronowa zarzucona jest wiórami, widocznie czasem służyła królowi za stolarnię. Świeżo oheblowane deski złożone w kącie dowodziły, że aby nas powitać, Król oderwał się od pożytecznego zajęcia.

Kotyk coraz bardziej się niecierpliwił, lecz czekał, aż obyty ze światem Alef da znak do rozpoczęcia właściwej rozmowy o Księciu Thecie. Królowa Denarów też wierciła się na krześle, lecz z innych przyczyn, gdyż nagle wstała, złapała stojącą w kącie sali miotłę i sprzątnęła okruchy, które spadły nam ze stołu. Najwyraźniej nie umiała usiedzieć bez zajęcia. Postanowiłam przyjść jej z pomocą. Zerknęłam na salę i dostrzegłam wiaderka stojące koło okien. Obok leżały szmaty. Aha, gdyby nie nasza wizyta, pewnie zajęta byłaby sprzątaniem.

– Jeśli Wasza Dostojność chce, to pomogę umyć okna – zaofiarowałam się. – Mnie też irytuje bezczynność.

Królowa aż klasnęła w dłonie z zadowolenia i już po chwili obie pucowałyśmy szyby.

– Zrób dzisiaj to, co masz zrobić jutro, a dostaniesz futro – zanuciła.

– Robotna kobieta z Waszej Wysokości – rzekł z uznaniem Król Denarów, chwaląc mnie za udzielenie pomocy jego małżonce.

– Właśnie dlatego wzięliśmy ją ze sobą dla ratowania Księcia Theta – oświadczył Alef, a Kotyk odetchnął z ulgą, że rozmowa, dość gładko, zeszła wreszcie na ten jedynie istotny dla niego temat.

– Książę zapowiadał się na zbyt dobrego władcę, żeby to nie mogło zirytować niektórych osób – stwierdziła niejasno Królowa Denarów. – Nigdy bym jednak nie wpadła na myśl, że może to zezłościć jego własną matkę. Każda matka powinna być dumna z takiego syna. A ona była dumna, lecz do czasu. Tylko do czasu. Jak wiesz zapewne, Kocie, ludzie z naszego Królestwa jeżdżą do cesarskiego pałacu, żeby robić meble, tkać dywany, budować altanki dla Cesarzowej i porządkować ogrody. I to właśnie od nich usłyszeliśmy, że w pałacu cesarskim coś zaczęło się zmieniać. Im bliżej było trzynastych urodzin Księcia i chwili gdy miał otrzymać tytuł Młodego Cesarza, tym szybciej Cesarzowa traciła dobry humor. Ale przecież ty, Kocie, powinieneś o tym wiedzieć najlepiej, bo stale przebywałeś w Cesarskim Pałacu… Kotyk podniósł na nią dwubarwne ślepia:

– Tak, lecz niestety zwracałem uwagę głównie na Księcia, a nie na Cesarzową.

Potem zamyślił się i wyszeptał:

– Owszem, teraz gdy o tym myślę, widzę, że chyba masz rację. Cesarzowa wcześniej mnie lubiła, widząc moją miłość do swego jedynaka. A od pewnego czasu nagle zaczęła być dla mnie niemiła. Raz nawet specjalnie przydeptała mi ogon… A potem… Potem oskarżyła mnie, że brałem udział w porwaniu Księcia!

– Mam uczucie, że to Cesarz zaczął się starzeć i przestał należycie pełnić swoją rolę – oświadczył Król Denarów. – Ja szanuję moją żonę, lecz w sprawach wagi państwowej sam podejmuję decyzje. Owszem, radzę się jej, lecz to inna sprawa. Za to Cesarz, o czym szumi całe Cesarstwo, od pewnego czasu we wszystkim ustępuje żonie. Dla mnie takim znakiem granicznym był moment, gdy mennica cesarska wypuściła nowe pieniądze… Pamiętasz, Kocie?

– Nigdy nie interesowałem się pieniędzmi – powiedział zdziwiony Kot. – Szczerze mówiąc, dopiero dziś po raz pierwszy zobaczyłem cesarskiego denara. Proszę pamiętać, że żyjąc w pałacu, nigdy za nic nie musiałem płacić.

– A cóż tak dziwnego było w wypuszczeniu nowej monety? – spytał zaciekawiony Alef.

– To, że nie było na niej podobizny Cesarza czy też następcy tronu, Księcia Theta. Wcześniej były trzy rodzaje monet, honorujące trzy najważniejsze osoby w Cesarstwie, a dziś jest tylko jedna. Ta z Cesarzową. Innych monet już nie ma – odparł Król Denarów. – Dziwię się, że tak mało uwagi zwracacie na pieniądze, bo one najwięcej mówią o stanie państwa i jego władcach.

– Powiedz mi, Kocie, co ty właściwie robiłeś na tym dachu, w nocy, gdy zniknął Książę Thet? – spytał Włóczęga, a Kotyk, gdyby umiał, pewnie by się zaczerwienił. – Nie musisz odpowiadać – dorzucił po chwili Alef. – To jasne. Uwiodła cię kotka Cesarskiego Maga, ta piękna srebrnowłosa kocica, która w dzień śpi, a nocami włóczy się po dachach pałacu, tak?

Kotyk milczał ze spuszczonym wielkim łbem i zrobiło mi się go żal. Okna były już prawie czyste, więc odłożyłam ściereczkę i usiadłam koło moich przyjaciół. Jonyk przestał tańczyć wokół stołu i też przysiadł na moich kolanach.

– Gdybyś robiła pokazy tańca twego synka na publicznych placach, mogłabyś zebrać niezłe pieniądze – zauważyła sympatycznie Królowa, więc nie wzięłam jej tych słów za złe.

– Czy przydały się wam na coś nasze uwagi? – spytał rzeczowo Król Denarów. – Pytam, bo muszę wrócić do roboty przy nowym stole.

– Tak, przydały się. Chyba nawet bardzo – odparł Kotyk, a Włóczęga w tym samym momencie szturchnął go nogą pod stołem. Za późno. Król już mówił dalej:

– Skoro tak, to za nasz trud i zmarnowany czas, który moglibyśmy wykorzystać dla pożyteczniejszej roboty, musicie nam zapłacić cztery cesarskie denary.

Włóczęga westchnął i wyjął z worka cztery małe pieniążki. Odliczał je wolno, po jednym, tak aby Magiczny Denar nie utracił mocy. Drugi pieniążek rodził się bowiem dopiero, gdy z worka zniknął ten pierwszy.

– Czy za nocleg też nam policzysz? – spytał Kotyk.

– Jeśli idzie o ścisłość, nocleg w zamku nie jest wygodniejszy, lecz znacznie droższy niż w zwykłym zajeździe. Więc ponieważ was polubiłem i dobrze wam życzę, radzę tam się udać – rzekł dobrodusznie Król.

– Chwileczkę! – zawołałam zirytowana. – Pomagałam Królowej usługiwać przy stole, myłam naczynia, wyczyściłam cztery okna! Albo zapłacicie mi za to, albo nocleg mamy za darmo!

Król spojrzał na żonę, ona na niego, a potem spojrzała na mnie z wyraźnym żalem, lecz i uznaniem:

– Pierwszy raz w życiu ktoś z naszych gości tak się targuje – westchnęła. – Ale królowa z Dalekiego Kraju ma rację. Nie wolno nam oszukiwać gości. Od nieuczciwych pieniądz ucieka. Moim zdaniem oni mają prawo do jednego darmowego noclegu w zamku.

– Lecz tylko do jednego. Drugi musi być płatny – dodał szybko Król.

– Wystarczy nam jeden – odparł Włóczęga.

– Śpijcie zatem spokojnie. Nasi słudzy wyznaczą wam pokoje – oświadczył Król. – A co ze śniadaniem?

– Śniadanie też należy się nam za darmo. Te okna, które myłam, byty bardzo szerokie – wtrąciłam, nim Alef zdążył kiwnąć obojętnie głową. Jemu nie było żal Magicznych Denarów, ale mnie brała złość na naszych gospodarzy. Oszczędność i gospodarność powinny mieć jakieś przyzwoite granice!

Trochę źli, a trochę rozśmieszeni udaliśmy się na spoczynek. Na szczęście, w przeciwieństwie do Królestwa Buław, tu otrzymaliśmy wprawdzie tylko jeden, ale za to oddzielny pokój. Tylko łóżka były twarde, a słoma w siennikach dawno nie wymieniana.

– Czy dowiedzieliśmy się czegoś nowego? – spytałam, ziewając.

– Bardzo wiele – rzekł Kotyk. – Najgłupsze jest to, że po odwiedzeniu trzech królestw wiem znacznie więcej o cesarskim pałacu niż wówczas, gdy przebywałem w nim dzień w dzień, przez prawie trzynaście lat.

– Chyba było to warte tułania się po drogach i bezdrożach i wydania kilku niewiele wartych złotych pieniążków – dorzucił Włóczęga.

„Warto było przede wszystkim być tak blisko Złocistego Ptaka. Choćby przez parę sekund” – pomyślałam, zamykając oczy. Jonyk przytulił się do mnie bez słowa, myśląc zapewne o tym samym. Zapadliśmy w sen…

Rozdział trzynasty

– Tak dawno nie byłam w sierocińcu, że mi wstyd – powiedziałam do Adama w piątek wieczór. – Jonyk już kończy pół roku i świetnie zniesie krótką podróż. Cecylia z siostrą Amatą marzą, żeby go wreszcie zobaczyć w oryginale, a nie na fotografii. Wsadzę go rano do auta i pojadę do nich na dwa dni. Wrócimy w niedzielę wieczór. Co ty na to?

Adam nie protestował. W sobotę miał dyżur w szpitalu, w niedzielę chciał odpocząć. Nasza nieobecność była mu nawet na rękę, bo mógł się spokojnie wyspać, a nawet podrzemać po południu, o co przy Jonyku jest trudno.

Nazajutrz pogoda była piękna i rześka, idealna do podróży. Jonyk, usadowiony w foteliku w aucie, zadowolony rozglądał się wokół. Wprawdzie, gdy ruszaliśmy sprzed domu, niespokojnie spojrzał na Kotyka i wyciągnął do niego rączki, lecz Kotyk machnął na pożegnanie ogonem i leżąc na trawie w ogrodzie, spokojnie zmrużył dwukolorowe ślepia.

– Nie umiesz rozstać się ze swoim kocurem nawet na półtora dnia? – roześmiałam się, a Jonyk spojrzał na mnie z powagą. – Zobaczysz za to dom, w którym twoja mamusia spędziła całe dzieciństwo…

Jadąc, niepokoiłam się, czy atmosfera sierocińca i szara, ponura bryła jego budynku nie wpłyną źle na moje Dziecko. Ale gdy ujrzałam Iwonkę, z entuzjazmem pędzącą nam naprzeciw, a za nią Cecylię z wyciągniętymi ramionami, wszelki niepokój prysnął. Jonyk wylądował w objęciach mojej przyjaciółki, która – nie bacząc na braki w jego urodzie – wykrzykiwała „jaki śliczny! a jaki duży!”, zaś ja pochwaliłam Iwonkę za nowe, modne uczesanie. Jednak sponsorzy sierocińca dbali o niego, gdyż dzieciaki były zadbane, ubrane wręcz modnie i dobrze wykarmione. Korzystając z pogody, grały w piłkę lub szalały w ogrodzie koło płytkiego basenu. Cecylia natychmiast pobiegła zamoczyć w nim Jonyka, który – tak jak myślałam – od razu przylgnął do niej z ufnością, kąpiel zaś przyjął z okrzykami entuzjazmu. Spacerowałam po ogrodzie, rozmawiając z podopiecznymi mojej przyjaciółki. Niektórzy byli skryci i nieufni, ale większość już znała mnie tak dobrze, że swobodnie opowiadała o swoich dziecięcych problemach. Paweł Nerwus marzył o aparacie fotograficznym i obiecałam mu przywieźć z domu nasz stary, gdyż Adam kupił nowy. Magda-Marylin błagała, żebym wstawiła się do Cecylii, aby pozwoliła jej ściąć włosy. Artek skarżył się, że musi nosić dżinsy po starszych wychowankach, a chciałby dostać wreszcie swoje własne. Dżonny Pirat palił pewnie jak smok, bo chowając na mój widok żarzącego się peta do kieszeni swetra, natychmiast wypalił w nim cuchnącą dziurę i sparzył sobie nogę. Mały Dżolo pochwalił się, że Cecylia pozwoliła mu chować małego kotka, który sypia z nim w łóżku. Jacek Brzydak z powagą szepnął mi do ucha, że Duży Bob „robi pod kołdrą brzydkie rzeczy”, i spytał, czy powinien o tym komuś powiedzieć, czy lepiej nie.

Szłam wolno alejkami parku, wysłuchując zwierzeń i opowieści coraz to innego dzieciaka i udzielając im rad. I nagle zobaczyłam stojący w półcieniu między drzewami fotel siostry Amaty. Od razu skierowałam się w tę stronę. Wcześniej lub później zjawi się tu Cecylia z moim Dzieckiem, wiedząc, że będę szukać przybranej matki.

Dopiero gdy wyminęłam potężne, grube drzewa, dostrzegłam koło fotela staruszki jakąś czarną, niesamowitą sylwetkę. Niesamowitą, gdyż mimo dziecięcej postury niewiele miała wspólnego z normalnym dzieckiem. Przyśpieszyłam kroku i podchodząc bliżej, ujrzałam, że koło siostry Amaty stoi nieruchomo, na jednej nodze, z wyciągniętą do tyłu drugą, wysoki, szczupły, ciemno ubrany, ciemnowłosy chłopiec – i porusza ramionami, jak wzbijający się w górę ptak. Nie… jak ranny ptak, który chciałby wzbić się, ale nie może. Zatrzymałam się w pół kroku, gdyż w widoku tym było coś wstrząsająco niepokojącego. Siostra Amata jednak spokojnie drzemała, chłopiec zaś mówił coś, lecz bardziej do siebie niż do niej.

– Skrzydła… Skrzydła…?

– Ludzie nie mają skrzydeł – szepnęłam do niego, żeby nie budzić staruszki. Nawet na mnie nie spojrzał. Przykucnął, potem gwałtownie wyprostował się z rękoma uniesionymi w górę i znów próbował wzbić się w powietrze. Podeszłam jeszcze bliżej. Przez moment spojrzał na mnie bardzo przytomnie – i nagle gwałtownie przyciągnął do siebie moją rękę, wąchając ją jak psiak.

– Pachniesz TYM. Dlaczego? – spytał. – To jest MÓJ zapach. Oddaj mi go.

Zanim cokolwiek odparłam, a doprawdy nie wiedziałam, co mogę powiedzieć, chłopiec znów machał rękami jak niecierpliwy, zraniony ptak.

„Autyzm” – pomyślałam ze smutkiem. „Klasyczny, prawdziwy autyzm. Nawet to szybkie machanie rękami jest typowym objawem tej choroby. Tym razem lekarz się nie myli. Ten chłopiec przebywa we własnym świecie, a nasz go nie obchodzi. I nigdy nie znajdzie z nim kontaktu. Bo przecież wąchanie mojej ręki to nie jest kontakt…”

Siostra Amata otworzyła oczy.

– Jesteś, Ewo – uśmiechnęła się i zaraz spytała z troską: – Czy mój prezent sprawił ci ból…?

– Ależ nie – odparłam szybko. – Już nawet o nim zapomniałam.

Jednak staruszka, zamiast odetchnąć z ulgą, zmarszczyła brwi:

– To niedobrze – powiedziała. – Bo to był ważny prezent. Nie wolno ci o nim zapominać. Myśl o nim, nawet we śnie. Może to cię gdzieś doprowadzi…

Chłopiec tymczasem bił rękami w powietrzu coraz szybciej i szybciej. Ku memu zdziwieniu staruszka patrzyła na niego przyjaźnie i bez zdumienia czy lęku.

– Podobno on był nagi, gdy go znaleziono? Dlaczego? – spytałam z niepokojeni. Mój niepokój był uzasadniony: ten chłopiec był dziwny, nienormalny, ptasio obcy, ale piękny. Nigdy w życiu nie widziałam tak pięknego chłopca. Z zazdrością pomyślałam, że mój Jonyk nigdy nie będzie tak ślicznym dzieckiem.

– Nie, nie bój się. Badał go nasz lekarz – powiedziała łagodnie siostra Amata. – Nikt nie zrobił mu takiej krzywdy, o jakiej myślisz. Ale też nikt nie wie, czemu był nagi. Może ktoś nie chciał, abyśmy rozpoznali go po ubraniu? Matki niekiedy znaczą dziecięce ubranka w sobie wiadomy sposób…

Pomyślałam o malutkim „diademie”, który miałam na głowie jako trzyletnie, zagubione w mieście dziecko. Ładne mi „oznaczenie”, które więcej gmatwa, niż wyjaśnia… Ale oto już szła do nas Cecylia z ożywionym, radosnym Jonykiem w ramionach.

– Wykąpał się i jest bardzo wesoły. Nasze dzieci wspaniale się nim opiekowały.

Na widok ptako-chłopca jej twarz spochmurniała. Cecylia zawsze zamartwiała się nieszczęściem każdego ze swych wychowanków.

– Nic? – spytała ponuro. – Ani słowa z sensem? Pewnie w ogóle cię nie dostrzegł?

– Dostrzegł – sprostowałam. – Powąchał moją rękę i nawet coś powiedział, choć rzeczywiście od rzeczy.

– Niemożliwe! – ucieszyła się Cecylia. – On nigdy na nikogo nie zwraca uwagi, więc skoro cię dostrzegł…

Jonyk w jej objęciach zaczął niecierpliwie się wyrywać.

– Puść go na trawę. On to lubi – powiedziałam. – Inaczej oberwie ci wszystkie guziki u bluzki.

Mój synek opadł na kolana i poraczkował w stronę nieruchomego teraz chłopca. Zielono-błękitne oczy Jonyka utkwione były w tej znieruchomiałej nagle sylwetce, sam chłopiec zaś też przyglądał się Jonykowi z żywym zaciekawieniem.

– Ty też TAK pachniesz. Nie, ty bardziej TYM pachniesz niż ona – powiedział nagle i wyciągnąwszy rękę, gwałtownie szarpnął Jonyka ku sobie.

– Cecylia! Nie! On zrobi mu jakąś krzywdę! – zawołałam, ale Cecylia, trzymając mocno chłopca za ramię, odciągała go już od mojego synka. Chłopiec wyrywał się jej rozpaczliwie i mówił coś szybko i niezrozumiale:

– Gdzie on jest? Daj go! Daj! On mnie zaprowadzi! Gdzie on jest? Co z nim zrobiłeś? Daj go! On jest mój!

Cecylia wołała pielęgniarkę, która, słysząc krzyki, i tak już biegła w naszym kierunku. Obie schwyciły chłopca i przemocą zaczęły prowadzić go w stronę domu.

– Zostaw! Nie chcę! Daj go! – krzyczał, odwracając ku nam podnieconą twarz. Duże, czarne oczy miał dosłownie wbite w raczkującego po trawie Jonyka. Znowu uderzyła mnie jego niepokojąca uroda. Boję się zbyt pięknych dzieci. Zawsze myślę, co też z nich wyrośnie i czy ten niespodziewany dar obróci się na ich szczęście, czy też przyczyni do jakiejś tragedii.

Ku memu zdumieniu Jonyk, raczkując w niezwykle szybkim tempie, usiłował dogonić znikającą wśród drzew Cecylię, pielęgniarkę i chłopca.

– Dziwne, ale twój synek w ogóle się nie wystraszył – powiedziała siostra Amata. – Zawróć go, a potem pomóż mi wstać. Kości już odmawiają mi posłuszeństwa.

Posadziłam Jonyka koło nas na trawie i podniosłam staruszkę z fotela. Zaraz zresztą, wróciła Cecylia i mogłyśmy odbyć krótki spacer z siostrą Amatą, która ciągle lubiła przyglądać się zabawie wychowanków, gdyż przypominało jej to czasy młodości. Jednak Jonyk nadal wyrywał się w stronę, gdzie zniknął dziwny chłopiec.

– Tak, to autyzm – powiedziała ze smutkiem Cecylia. – Skonsultowaliśmy diagnozę naszego lekarza z najlepszymi tutejszymi psychiatrami. Ten biedny chłopiec nigdy nie kontaktuje z otoczeniem, nie reaguje nawet na drobne okrucieństwa, jakich, co sama wiesz najlepiej, niektóre dzieci nie umieją szczędzić mniej sprawnym rówieśnikom. To cud, że on w ogóle zwrócił na was uwagę, lecz i tak zrobił to w sposób niedorzeczny.

Niosłam wyrywającego się Jonyka i cały czas zastanawiałam się, czego mógł od nas chcieć ten nieszczęśliwy, chory chłopiec? Co mieliśmy mu dać? Gdzie zaprowadzić? O jaki zapach mu szło? I czy w ogóle mogło mu o coś chodzić, skoro jest autystyczny?

Dzień spędziłam bardzo aktywnie, poświęcając cały czas podopiecznym Cecylii. Zajmowali się Jonykiem wprost fantastycznie. Późnym wieczorem, gdy mój synek usnął, nareszcie mogłyśmy bez pośpiechu pogadać z Cecylią. Siostra Amata też nacieszyła się rozmową z nami, niestety, krótką, gdyż biedaczka co chwilę zapadała w drzemkę. Ale w pewnej chwili ocknęła się, spojrzała na mnie wyblakłym błękitem swych oczu i powiedziała przytomnie:

– On czegoś od ciebie chce. Ten chłopiec. Pomyśl o tym. Kiedyś byłaś do niego podobna, więc zrozumiesz go lepiej niż inni – i po tych słowach znów zamknęła oczy.

Poszłam spać później niż zwykle, gdyż po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłyśmy z Cecylią nagadać się do woli. Przyłożyłam głowę do poduszki, myśląc, że natychmiast zasnę, i wtedy ujrzałam, że Jonyk patrzy na mnie z napięciem, szeroko otwartymi oczami.

– Co się dzieje, synku? – spytałam, gdy nagle dobiegł mnie cichy szelest. Drzwi do naszego pokoju otwarły się i w progu pojawiła się szczupła, niewidoczna w mroku sylwetka. „Cecylia?” – pomyślałam zdziwiona, a potem rozpoznałam niespodziewanego gościa, gdyż szybko się do nas zbliżał. W ciemnym pokoju, koło łóżka, w którym spałam razem z Jonykiem, stał ten autystyczny chłopiec i szeptał coś rozdygotanym głosem.

– Dajcie mi go… Gdzie on jest? Czuję jego zapach… Zaprowadźcie mnie do niego, proszę, tak bardzo was proszę…

Bałam się, że Jonyk ze strachu wybuchnie płaczem, na co autystyczne dzieci reagują czasem agresją, lecz Jonyk patrzył tylko z napięciem na chłopca. Ba, wyciągał ku niemu rączkę!

– Dasz mi go? – spytał ponownie chłopiec, nachylając twarz ku mojemu synkowi. – Zaprowadzisz mnie, prawda? On znajdzie drogę…

Nim zdołałam zareagować, chłopiec równie cicho, jak się pojawił, wyszedł z naszego pokoju. Zdenerwowana, nie mogłam długo zasnąć. I pomyślałam, że jednak skrócę pobyt w sierocińcu. To nie na moje nerwy: te biedne, osierocone dzieciaki, które mimo starań Cecylii nigdy nie będą wiedzieć, co to jest prawdziwy rodzinny dom; ten autystyczny, szalony chłopiec i wreszcie coraz bardziej niedołężna siostra Amata… To wszystko przygnębiało mnie i wpędzało w depresję. Nie mogę wpaść w przygnębiający nastrój, gdyż ucierpi na tym Jonyk! Obok ponurych i znerwicowanych matek rosną ponure i znerwicowane dzieci. Więc rano wstanę, zjemy śniadanie i wracamy do domu. Przyjadę tu, gdy będę w lepszej formie…

Cecylia nie zdziwiła się, że wyjeżdżam.

– Bo ciebie ciągle wszystko tu boli. Ten dom, tamte wspomnienia, a jeszcze ten chłopiec, który przypomniał ci własne dzieciństwo. Masz rację, jedź…

Adam spał, gdy wróciliśmy, i stwierdziłam, że nie należy go budzić. Musi odespać te nadprogramowe dyżury w szpitalu, te stresy przy trudnych operacjach i tamten strach o nas, gdy zapadliśmy na letnią grypę.

Kotyk wstał leniwie ze słonecznej plamy na trawie i podszedł, by się o nas otrzeć. Nagle zesztywniał i poruszył wąsami. A potem długo i starannie obwąchiwał na przemian to mnie, to Jonyka.

– Czujesz obce zapachy, Kocie – pokiwałam głową. Zrobiłam nam szybki obiad i postanowiłam poczytać w ogrodzie. Niestety, wszystkie nowości, które nabyłam w księgarni, Adam gdzieś starannie schował. Psiakrew, co za porządniś z tego mojego męża! Zirytowana, zdecydowałam się sięgnąć po tę niemądrą książkę o tarocie. Wyjęłam ją zatem ze schowka, odsuwając głębiej szorstki stary papier, kryjący dziwne dziecięce ubranka – i zapadłam w leżak z mieniącą się czerwienią i fioletem okładką w ręku.

– Nie ma nic lepszego na stresy niż głupia, lekka lektura… – mruknęłam.

Lektura okazała się jednak trudniejsza, niż sądziłam. Autor książki pokusił się o długi historyczny wstęp. Najgorsze, iż wynikało z niego, że w gruncie rzeczy nikt nie wie nic pewnego o pochodzeniu tarota: czy wywodzi się dopiero ze średniowiecza, czy jeszcze ze starożytności? Z Europy czy wręcz przeciwnie: z dalekiej Azji lub Egiptu… Westchnęłam i przeszłam do zdjęć, rysunków i tabel. Zdjęcia były najciekawsze, gdyż przedstawiały bardzo stare, kilkusetletnie karty do tarota, malowane przez sławnego włoskiego artystę, Bonifacia Bembo, który był nadwornym malarzem Sforzów.

Jak się dowiedziałam z lektury, karty tarota dzielą się na dwie ważne grupy: Major Arkana – czyli Wielkie Wtajemniczenia, i Minor Arkana – Mniejsze Wtajemniczenia. No, nieźle to brzmiało… Major Arkana to dwadzieścia dwie karty, z których najważniejszą jest – i tu się zdziwiłam – karta z wizerunkiem Włóczęgi, Głupca lub Ducha Eteru. Jego postać odpowiada hebrajskiej pierwszej literze alfabetu: Alef – i na ogół dobrze się kojarzy. Ale dlaczego ktoś tak marny jak jakiś Włóczęga ma być najważniejszą kartą w tarocie? Tuż po nim pojawiają się w kolejności dwie karty symbolizujące Zło: karta Wielkiego Maga, oznaczająca sekretną moc, nie zawsze używaną w dobrej sprawie, i Papieżycy, zwanej też Czarownicą, a po hebrajsku Gimel. Nazwy hebrajskie zawsze stanowią nazwę konkretnej litery alfabetu. Skoro tak, to może tarot wywodzi swe pochodzenie jeszcze z pradawnych czasów wędrówek semickich plemion? Dopiero po Włóczędze, Magu i Papieżycy pojawiają się Cesarzowa i Cesarz. Cesarska para jest zatem w tarocie obdarzona nieco mniejszą mocą niż te trzy pierwsze postacie. Tarot zarazem honoruje wysoko kobiety, skoro Cesarzowa jest zdecydowanie przed Cesarzem. Jeśli tak, to ja osobiście opowiadałabym się za starożytnym rodowodem kart. Średniowiecze traktowało kobiety jako coś gorszego. Zaciekawiła mnie też karta numer dziewięć, przedstawiająca Eremitę, czyli Starca lub Proroka Wiecznego Czasu. Bembo namalował go jako wysoką, chudą, żylastą postać, sprawiającą wrażenie wiekowej, a zarazem ponadczasowej. Na dwunastej pozycji jest karta Wisielca, który nie wiedzieć czemu wygląda jak żywy i wisi powieszony za nogę. Jego wizerunek wydawca wybrał na okładkę i wcale mu się nie dziwię. Interesująca też wydała mi się karta numer szesnaście, przedstawiająca Wieżę Boga. Skojarzyła mi się ona z naszą biblijną Wieżą Babel – i, jak twierdził autor, miała rzeczywiście zbliżone znaczenie w tarocie. Dlatego niekiedy wróżyła dobrze, a czasem źle.

Kart Minor Arkana, czyli Małych Wtajemniczeń, też było dwadzieścia dwie i dzieliły się na cztery królestwa lub dwory: Buław, Denarów, Kielichów i Mieczy. Każdy dwór miał swego Króla, Królową, giermków, rycerzy. Najsympatyczniejsza wydawała się Królowa Mieczy, symbolizująca czystość, rozum i odwagę. Późniejsi badacze tarota porównywali ją z Joanną d’Arc. Była całkowitym przeciwieństwem Papieżycy z Major Arkanów, czyli Czarownicy, zwanej Gimel, i symbolizującej rozum wielki, lecz niebezpieczny, i takież ambicje.

Nie wiedzieć kiedy zatonęłam w przedziwnych i niezliczonych zagadkach magicznych – lub jak chcą inni: demonicznych – kart. Kotyk ocierał mi się o ramię, tkwiąc niewygodnie na oparciu leżaka („prawie jakby czytał” – pomyślałam), gdy usłyszałam, że Adam wstał i podśpiewując, zmierza do łazienki. Ku memu zdumieniu zachowałam się jak ktoś przyłapany na paskudnym uczynku: zerwałam się z leżaka tak, że Kot spadł na ziemię – oczywiście, na cztery łapy – i upchnęłam szybko nieszczęsną książkę w gąszcz kwiatów na klombie. Fioletowo-czerwona okładka zlała się w jedno z tęczowymi kolorami moich georginii, bławatków i pelargonii.

– Myślałem, że wrócicie dopiero wieczorem! – ucieszył się Adam na nasz widok. – Skoro jesteście wcześniej, to zapraszam całą rodzinę, wraz z Kotykiem, na obiad z grilla. Osobiście upiekę befsztyki i przyrządzę sałatę.

– Jonyk jeszcze nie ma wszystkich ząbków, a Kotyk nie jada sałaty – roześmiałam się, lecz pomysł był niezły na zakończenie niedzielnego dnia. Postanowiłam więc również poświęcić się dla dobra rodziny i, trzymając się pilnie wskazówek z książki kucharskiej, upiec placek z jagodami.

Mieszając mikserem ciasto, mruczałam do rytmu bezsensowne zdanie:

– Więc to są tylko karty. Głupie karty, nie żywe istoty. Cesarstwo kart, trallalala!

– Co mówisz? – zdziwił się Adam, przychodząc po talerze do kuchni.

– Sama nie wiem, co mówię, ani po co to mówię – zdziwiłam się. – Może jak coś mruczę do rytmu, to lepiej mi się pracuje?

Syci i spokojni, toczyliśmy leniwe rozmowy w ogrodzie, póki sierp księżyca nad naszymi malwami nie przypomniał, że najwyższy czas położyć Jonyka do jego łóżeczka. Nawet Kotyk ziewał szeroko, demonstrując, że tęskni do miękkiej poduszki.

– Zapomniałem! Przecież wczoraj przyjechała kanapa! – zawołał Adam z triumfem.

I rzeczywiście. W dziecinnym pokoju zamiast wąskiej kozetki stała rozłożysta, wiśniowa, aż zapraszająca do snu kanapa, zdolna pomieścić nas wszystkich, włącznie z Kotykiem.

– No to ją wypróbujemy. Cała rodzina, włącznie z Kotykiem – oświadczyłam.

– Ja, niestety, nie – westchnął mój mąż. – Drugi chirurg jest ciągle na urlopie i o siódmej rano znów mam wyznaczoną operację. A na tak wygodnej kanapie nie powinno się spać krótko…

Wylądowaliśmy więc na nowym nabytku tylko we trójkę. Jonyk i Kotyk przyjęli zmianę łóżka z zadowoleniem. Synka położyłam od ściany, żeby nie spadł w nocy, Kot powędrował za nim, a sama wyciągnęłam się z brzegu. I jeszcze zostało miejsca co najmniej dla dwóch osób! Adam dokonał dobrego wyboru. Gdyby nagle zjechali goście – czego nie lubię, lecz znoszę z godnością – we czwórkę wygodnie prześpimy tu noc.

Już zasypiając, zastanawiałam się, czy nocna rosa zniszczy moją książkę o tarocie, tkwiącą ciągle w środku klombu, pod kwiatami – czy też jej nie zaszkodzi. Bo jednak nabrałam na nią ochoty.

– Ta-rot… – zamruczałam półgłosem już w półśnie. I wydało mi się, że Kotyk przysuwa z ciekawością swój duży łeb do mojej twarzy, jakby chciał zrozumieć to obce słowo, które wypowiadam…

Rozdział czternasty

… czułam, że nasz rydwan jedzie już od wielu godzin, mimo że przez pewien czas byłam w nim obecna tylko po części. Pędziliśmy tym razem w stronę Królestwa Mieczy. Już zaczęłam oswajać się z tym, że w Krainie Kota można być – nie być, tak jak Wisielec na Wieży jest tu żywy – nieżywy. Czas trwania jazdy poznałam po prostu po tym, że konie były już mocno zmęczone.

– Czy gdy mnie TU nie ma, to coś mówię? – zaciekawiłam się.

– Czasem. Ostatnio mówiłaś coś o wiśniowej kanapie – odparł Alef.

Zatem będąc TU ciałem, wówczas gdy moja świadomość jest TAM, niekiedy wypowiadam jakieś urwane zdania przynależące do TAMTEGO świata. I obawiam się, że będąc z kolei u siebie, czyli TAM, mówię czasem coś, co odnosi się do Krainy Kota. Czy w ogóle zdaję sobie z tego sprawę i czy nie budzi to niepokoju Adama?

– Ależ nie. Nie martw się – odpowiedział Włóczęga moim myślom. – Nie tylko ty spośród ludzi twojej krainy, nie zdając sobie z tego sprawy, bywasz w innych światach. W Cesarstwie nazywamy to „muśnięciem skrzydeł ptaka”. Określamy tak wrażenie, iż gdzieś się było-nie było, coś się zna-nie zna lub nagle mówi się jakieś zdanie w języku obcym-bliskim. Nikt się specjalnie temu nie dziwi. Być może i TAM, u was, macie na ten stan jakieś określenie.

– Déjà vu – powiedziałam powoli.

– Ale będąc TAM, w ogóle nie wiesz, że bywasz w Cesarstwie, i tylko niekiedy w TAMTEJ świadomości coś ci się z nami kojarzy, coś przypomina, coś cię zaniepokoi. To normalne. Za to będąc TUTAJ, zachowujesz pełną świadomość tamtego życia.

– Dlaczego? – zdziwiłam się.

– Bo i TU, i TAM jest z tobą Kot i cię pilnuje. Cesarstwo musi pozostać Wielkim Wtajemniczeniem dla wybranych. Nie wolno o nim paplać w TAMTYM świecie. Ci, co tu byli, świetnie o tym wiedzą i mają zamknięte nie tylko usta, ale i pamięć. Za następnym wzgórzem zobaczysz zamek Królowej i Króla Mieczy – zakończył Włóczęga.

Chwilę jechaliśmy w milczeniu, ja rozmyślałam nad słowami Włóczęgi, a on chyba o celu naszej podróży, gdyż nagle powiedział:

– To jest inne królestwo niż pozostałe trzy. Ze wszystkich czterech właśnie w nim najbardziej lubię przebywać. Królewska para to najwspanialsi partnerzy do rozmów. I to pomimo że wciąż noszą w pamięci tragiczne wspomnienie sprzed mnóstwa lat…

– Cóż im się stało? – zaciekawiłam się.

– Coś bardzo podobnego do obecnej sytuacji. Ich jedyne dziecko nagle zniknęło z zamku i wszelkie poszukiwania nic nie dały.

Kotyk natychmiast się zainteresował:

– Słyszałem o tym, choć zdarzyło się to, gdy jeszcze nie było mnie na świecie. Lecz przecież Król i Królowa Mieczy mają syna…

– Tak. Urodził się w jakieś dziesięć lat po tamtym dramatycznym wypadku. Tak długo bowiem królewska para była w żałobie i tak długo szukała swego dziecka po całym Cesarstwie, przyrzekając, iż póki go nie odnajdą, nie będą mieć innych potomków. Bali się, że miłość do następnych dzieci osłabi ich wolę szukania tego pierworodnego – wyjaśnił Alef.

Włóczęga urwał opowieść, gdyż oto wyłoniły się przed nami wieże zamku Królestwa Mieczy. Alef miał rację, gdyż na ich widok odczułam jakąś przyjazną, ciepłą bliskość, tak jakby te trzy wysokie wieże były moimi trzema, dawno nie widzianymi przyjaciółkami. Dziecko zatańczyło radośnie na moich kolanach, a po chwili nasz rydwan bez przeszkód przebył obronne mury stolicy.

Już sam wygląd miasta budził zaufanie. Można było czuć się w nim swobodnie i bezpiecznie. Prawie jak w domu. Niemal wszyscy przechodnie znajdowali czas na serdeczne pozdrowienie nas. Było widać, że sprzyjają naszej wyprawie Król i Królowa Mieczy wyjechali nam naprzeciw i nasze rydwany spotkały się w pół drogi do zamku. Zaraz też przesiedliśmy się do królewskiego pojazdu, a nasze konie królewscy słudzy zabrali do stajni.

Królowa Mieczy nie mogła oderwać oczu od Tańczącego Dziecka, a ja od niej. Była ze dwa razy starsza ode mnie, lecz wyglądała znakomicie: wysoka, zgrabna, ciągle piękna, u pasa miała zawieszony niewielki mieczyk. Dopiero po napatrzeniu się na Jonyka, czemu towarzyszyło skupienie i uśmiech, Królowa przeniosła spojrzenie na mnie i… słowa uwięzły jej w gardle, a twarz zbladła.

– Czy coś się stało Waszej Dostojności? – spytałam z niepokojem. Lecz ona pokręciła tylko przecząco głową, opanowała się i zaczęła toczyć z nami swobodną rozmowę, zerkając jednak nadal z ukosa w moją stronę. Zaczęło to być dla mnie krępujące. Kotyk i Włóczęga też dostrzegli niecodzienne zainteresowanie Królowej moją osobą, lecz nic nie mówili. Dopiero teraz spostrzegłam, iż Mieczowy Król również przyglądał mi się uważnie, choć mniej natarczywie, dbając o zachowanie pozorów grzeczności.

Powóz jechał wolno, abyśmy mogli nacieszyć się widokami uliczek stolicy królestwa. Każdy z domów robił wrażenie małej warownej fortecy, choć nie służyły one celom wojennym. W efekcie domy te miały mnóstwo smukłych wieżyczek, z wąskimi, długimi okienkami, podcienione krużganki i fosy z wodą wokół. Wyglądało to bardzo malowniczo. Mieszkańcy królestwa lubili nosić wojenny rynsztunek, a ludzie na ulicach ćwiczyli się w walkach na miecze, wydając wesołe, przyjazne okrzyki. Pozdrawiali nas przy tym serdecznie, potrząsając mieczami, aby pokazać, że w razie czego chętnie przyjdą nam z pomocą. Jednak nawet ja już wiedziałam, że mieczem nie odzyskamy zaginionego Księcia Theta. Co jednak możemy przeciwstawić magii Gimel…?

W ciągu kilkunastu minut znaleźliśmy się w zamku, który zaskoczył mnie swoim wyglądem. Był wygodny, a zarazem piękny, choć bez zbędnych luksusów; jego urodą była prostota – i znowu poczułam się jak w domu. W trzech poprzednich królestwach miałam uczucie, że – na szczęście! – bawię tam tylko w przelotnej gościnie. Tym razem pomyślałam, że chętnie spędziłabym tu resztę życia. Chyba Jonyk też to czuł, gdyż myszkował swobodnie po wielkiej komnacie, w której zasiedliśmy do posiłku. W pewnej chwili zatrzymał się koło jednej ze ścian i powiedział: – Mama… Mama… Ładna.

Toczyliśmy nadal niezobowiązującą rozmowę, a moje Dziecko ciągle tkwiło przed tamtą ścianą. Wreszcie za Jonykiem poczłapał Kotyk, a za nim ja. Jonyk, tańcząc w miejscu, wpatrywał się w wielki, uderzająco dobry portret, wiszący na ścianie, który przedstawiał wysoką kobietę, trzymającą na ręku może dwuletnie dziecko.

– Mama – powtórzył Jonyk, wskazując paluszkiem sportretowaną postać.

– On myśli, że każda kobieta z dzieckiem to ja – zaśmiałam się, choć równocześnie poczułam się nieswojo: kobieta z portretu naprawdę była do mnie podobna… Ale już wstawał od stołu Włóczęga i szedł ku nam leniwym krokiem. Za Włóczęgą zbliżał się Król i tylko Królowa Mieczy została sama przy stole, odwrócona do nas plecami.

– Na Złocistego Ptaka! Pewnie, że jesteś nadzwyczaj podobna do tej damy! – zawołał Alef.

– Uderzająco podobna. A jest to moja żona choć sprzed prawie trzydziestu lat – wyszeptał Król Mieczy i spojrzał uważnie na moją twarz. – Już w powozie mnie to zaskoczyło, a moją żonę jeszcze bardziej, gdyż nawet zasłabła. Cóż, w Cesarstwie zdarzają się sobowtóry, pewnie w twoim świecie również.

Wolno podeszłam do Królowej Mieczy. Nadal siedziała przy stole, plecami do nas, lecz skryła twarz w dłoniach. A gdy je odjęła, znów ujrzałam niepokojącą bladość jej twarzy. Podniosła na mnie wielkie, ciemne oczy i spytała bezdźwięcznie:

– Kim są twoi rodzice?

– Nie mam rodziców – wyszeptałam. – To znaczy zapewne ich miałam, a może nawet mam, lecz nie wiem, kim są. Wychowałam się w sierocińcu.

– Jak to? – spytał tym razem Król. Po moich słowach jego twarz także zbladła. – Skąd wzięłaś się w sierocińcu?

– Znaleziono mnie. Jestem znajdą – odparłam drżącym głosem. Zawsze trudno było mi o tym mówić, a tym razem jeszcze trudniej, gdyż twarze królewskiej pary zaczęły mnie niepokoić. Odbijały się na nich strach – i nadzieja. Te same dwa uczucia były teraz we mnie, lecz szybko oprzytomniałam.

– To był sierociniec w TAMTYM świecie, nie TUTAJ. To jest stąd… hm… dość daleko. A nawet, jak mi się wydaje, to jest w ogóle w innym wymiarze. I znaleziono mnie w jednym z miast TAM – powiedziałam z naciskiem.

Nagle wtrącił się Kotyk:

– Znaleźli ją w wiśniowej aksamitnej sukience ze złotą nitką, na nogach miała złote pantofelki, a na głowie złoty diadem z rubinowym kamieniem. Koło kamienia jest jakaś inkrustacja, ale tak zabrudzona z upływem czasu, że trudno dociec, co przedstawia…

…i w tym momencie Królowa Mieczy zemdlała. Zamarłam. Na szczęście natychmiast zajął się nią Włóczęga, skrapiając jej twarz wodą ze stołu, gdy tymczasem Król już zadawał mi kolejne pytanie:

– Ile miałaś wówczas lat?

– Około trzech. Miałam długie do pasa ciemne włosy. W sierocińcu zaraz mi je obcięli, bo bali się, że mam wszy. Tam wszystkim dzieciom obcinano włosy, no bo…

Urwałam. Chciałam zagadać rosnący niepokój, a zarazem słowa przychodziły mi z najwyższą trudnością. Ogarniały mnie na przemian strach – i dziwny, pełen niepojętej i nielogicznej nadziei niepokój. Królowa powracała już do przytomności, za to po twarzy Króla Mieczy płynęły łzy. Nie odrywał ode mnie wymownego wzroku.

– Nie stój tak bezmyślnie… – Kotyk trącił mnie łapką. – Nie pojmujesz, że wszystko wskazuje, iż jesteś ich zaginioną córką?

– Pod warunkiem, że było to dwadzieścia siedem lat temu lub niewiele więcej – powiedział Król, ciągle nie odrywając ode mnie nieruchomych oczu. Wyraz jego twarzy był mieszaniną czujności – i także nadziei.

– Tak, to było dwadzieścia siedem lat temu – odparłam martwym głosem. – Ale musicie zrozumieć, że to było TAM. Dlaczego nie chcecie tego pojąć? To przecież wyklucza przypuszczenia, że mogłabym być… – i urwałam.

– Nie wyklucza – powiedział beztrosko Alef. – Jakoś Kot przemieszcza się swobodnie TAM i z powrotem, a ty i Dziecko robicie to razem z nim. Jeśli paromiesięczne niemowlę pokonuje te granice, to czemu nie mogła pokonać ich, z czyjąś pomocą, trzyletnia dziewczynka?

Królowa Mieczy nagle zerwała się i objęła mnie. Odepchnęłam ją.

– Dość! – zawołałam. – Nie stwarzajcie mi nadziei, której nie ma! To jest fantastyczna wprost zabawa, owszem, lubię przeżywać razem z wami te niecodzienne przygody! Pyszna, fantastyczna zabawa! Ale przecież wy jesteście tylko kartami! Postaciami z kart do tarota! Fikcją! Ułudą! Zabawą w sny!

Ku memu zdumieniu oni – zamiast zniknąć mi sprzed oczu jak sen lub obrazić się – zaczęli się śmiać. Królowa Mieczy, śmiejąc się do łez, równocześnie znów przytulała mnie do siebie, a ja w jej objęciach czułam się dziwnie dobrze i bezpiecznie. Król również jedną ręką ocierał łzy – już sama nie wiem, czy śmiechu, czy wzruszenia, drugą zaś czule gładził mnie po włosach i zaśmiewał się do utraty tchu. Włóczęga i Kotyk wprost tarzali się z radości. Nawet Dziecko tańczyło wokół, klaszcząc w dłonie.

– Z czego się śmiejecie?! – krzyknęłam.

– Z ciebie! – zachichotał znowu Włóczęga. – Od paru miesięcy rozjeżdżasz się po tym świecie, który nazywasz Krainą Kota, i do tej pory nie wiesz, jak on się nazywa naprawdę?

– Jak to jak? Cesarstwo… Po prostu Cesarstwo – wyjąkałam.

– Tak, ale jakie! Tarot! Cesarstwo Tarota! – zaczęli wołać tym razem wszyscy na przemian.

– No właśnie… – powiedziałam drżącym głosem. – Oczywiście, że Tarot… Przecież wiem dobrze, że jesteście tylko kartami do tarota i naprawdę was nie ma. Po prostu co noc mi się śnicie.

– Tarot pierwszy, karty drugie – powiedziało nagle moje Dziecko i zatańczyło mi nad głową.

– Otóż to – powiedział Kotyk. – Wiem, że masz TAM w domu książkę o tarocie, lecz nigdy bym nie sądził, że wyciągniesz z niej tak fałszywe wnioski. Doczytałaś się już chociaż, skąd pochodzi tarot?

– Tego podobno nie wie nikt – odparłam drżącym głosem.

– My wiemy! – zaśmiał się Alef. – Ludzie z twojego świata, którzy kiedykolwiek, tak jak ty, z pomocą Kota lub innej magicznej istoty, zjawili się w naszym świecie i poznali Cesarstwo, stworzyli potem karty. Niekiedy zawędrowali tu rzeczywiście we śnie, przez przypadek, przez cud lub za sprawą siły własnej magii. Czasem przez pomyłkę zjedli Magiczny Korzeń, a niekiedy ktoś od nas im go podsunął. Nie jesteś pierwszym wędrowcem STAMTĄD po Cesarstwie Tarota!

– Nie rozumiem – wyszeptałam.

– Wędrowców było wielu i przybywają do nas od wieków. Ale każdy, kto tu przybywa, nawet na krótko, musi o nas zapomnieć. Nie chcemy, by wiedział o naszym istnieniu i swobodnie przemieszczał się stąd TAM i z powrotem. Mógłby niechcący zrobić wiele złego – wyjaśnił z powagą Król Mieczy. – Takie zabawy uprawia niekiedy Gimel i nigdy nie wynika z nich nic dobrego dla żadnego ze światów. Dlatego ten spośród ludzi, kto stąd wraca TAM, ma automatycznie zablokowaną pamięć o nas…

– … ale pamięć ludzka jest dziwna. Choć goszcząc wędrowców STAMTĄD, zawsze wprowadzamy blokadę pamięci, nigdy nie działa, ona bezbłędnie. Sama zresztą, o tym wiesz najlepiej… – dorzucił Włóczęga. – Wszystkim przybyszom, gdy już wrócą do siebie, pozostają jakieś mgliste wspomnienia i ulotne obrazy, choć nie zdają sobie oni sprawy z tego, co to jest, i najczęściej myślą, że to sny. Niektórzy z nich, zwłaszcza ci, którzy byli artystami lub magikami, przelali tę ulotną pamięć o nas w obrazki, malowane na kartach. Samą grę nazwali Tarot, gdyż słowo to błądziło w ich pamięci, choć zapomnieli, iż jest to nazwa świata, w którym gościli. Było to wprawdzie przed tysiącami lat, ale Tarot jako magiczna gra jednak u was przetrwał…

– Więc zagadkowość tej gry, jej niejasne pochodzenie, te wszystkie Wielkie i Mniejsze Wtajemniczenia… – zaczęłam, a Włóczęga dokończył:

– … są wynikiem Największej Tajemnicy, jaką jest nasze prawdziwe istnienie. Ty, gdy już nas porzucisz, też zapomnisz.

– Nie! – zawołała Królowa Mieczy. – Ona nie zapomni! Ona jest stąd i już TAM nie wróci! Jest naszą córką, jest Księżniczką Mieczy! Wiem to na pewno! Ta sukienka, buciki i diadem, które opisujecie, ta inkrustacja, którą są dwa skrzyżowane miecze, jej wiek, wygląd, czas, w którym zaginęła TU, a znaleziono ją TAM… Ty jesteś Codik, nasza córka Codik, co oznacza. Gwiazdę, i należysz do nas! Jesteśmy twoją rodziną i tu jest twój dom!

Dopiero teraz dosłownie wpadłam w jej objęcia, płacząc i śmiejąc się na przemian. Byłam w moim prawdziwym domu. Byłam nareszcie u boku mojej najprawdziwszej mamy i najprawdziwszego ojca, a za chwilę miał przybiec mój najprawdziwszy siedemnastoletni braciszek, Resz. Czegóż mogło mi brakować do szczęścia…?

Adam był przekonany, że jest to bardzo groźny nawrót tamtej infekcji. Ale tym razem, według jego medycznej opinii, przyplątało mi się zapalenie opon mózgowych, jako pogrypowa komplikacja. Gdy rano wszedł do naszego pokoju, chcąc spytać przed pożegnaniem, jak nam się spało na nowej kanapie, siedziałam w kucki w kącie pokoju, tuląc do siebie jakiś przedmiot. Nic nie mówiłam, tylko kiwałam się, jak sieroty w domu dziecka. I bezgłośnie płakałam. Tym przedmiotem, którego nie chciałam oddać Adamowi, były moje dziecięce ubranka od siostry Amaty, zapakowane w stary, pożółkły papier. Płacząc, tuliłam je do siebie, wyjmując z papieru i ciągle kiwając się. Potem gwałtownie zaczęłam trzeć skrajem podkoszulka niewyraźną inkrustację na metalowej obręczy. Tarłam i tarłam tak długo, aż spod warstwy brudu zaczęły wyłaniać się dwa malutkie skrzyżowane mieczyki.

Adam stał jak porażony. Wiedział, czym grozi zapalenie opon mózgowych. Mogłam utracić część umysłowej sprawności. Mogłam też stracić ją całkowicie i być do końca żyda jak roślina.

– A Dziecko i Kotyk? Co oni robili w tym czasie? – wypytywałam później męża.

– Kotyk gdzieś sobie poszedł i zniknął na kilka dni, A Dziecko było w miarę normalne, choć trochę ospałe – wyjaśnił Adam. – Najważniejsza jednak byłaś ty. Bo takie wirusowe zapalenie opon jest tym groźniejsze, im człowiek jest starszy. Dlatego zdecydowałem się oddać cię do szpitala, gdyż umierałem ze strachu. Nie mogłem wziąć na siebie takiej odpowiedzialności…

Całą sobą przeżywałam nagłe odzyskanie domu, matki, ojca, dzieciństwa – i wspomnień. Całą sobą byłam TU, w Krainie Kota, na zaniku w Królestwie Mieczy. Nagle, dosłownie z sekundy na sekundę, przypomniałam sobie wszystko… Wtedy gdy miałam te trzy latka i zniknęłam z zamku, moje wspomnienia zostały zablokowane. Zrobiła to Gimel. Moja matka, Królowa Mieczy, naraziła się jej i Gimel postanowiła się zemścić. Wykradła mnie i z całkowicie zablokowaną pamięcią – i mową! – przeniosła do drugiego, obcego świata.

Teraz nagle odzyskałam utracone dzieciństwo i wszystkie wspomnienia o nim. Było ich o wiele więcej, niż sądziłam. Pojęłam, dlaczego Królestwo Mieczy od pierwszej chwili wydawało mi się bliskie jak dom… Przypomniałam sobie nawet mój dawny dziecinny pokoik w zamkowej wieżyczce. Ku radości mojej matki, od razu pokazałam miejsce, w którym stało moje łóżeczko i nawet opisałam je. Przyniesiono je szybko z zamkowych piwnic i wszystko się zgadzało: skrzyżowane miecze u wezgłowia, wiśniowy, niewielki baldachim, cztery nóżki w kształcie łap smoka z rozczapierzonymi pazurami.

Biegałam po całym zamku i rozpoznawałam szczegół po szczególe. Godzinami wpatrywałam się w portret mojej matki ze mną, dwuletnią wówczas, na ręku. Co jakiś czas przypominałam sobie, że przecież mam własne Dziecko i obowiązki wobec niego, lecz na szczęście przejęła je, z ogromną miłością, moja matka, a ja mogłam dalej chłonąć krainę mego dzieciństwa. Mój braciszek, Resz, choć młodszy o dziesięć lat, stał się moim ulubionym towarzyszem odkrywania po raz wtóry różnych zakamarków zamku, jazd konno po okolicy i uganiania się po mieście. Wszyscy już tu wiedzieli, że jestem cudem odzyskaną Codik – Księżniczką Mieczy, odnalezioną po dwudziestu siedmiu latach – i wszędzie witano mnie jak córkę lub siostrę. Odkryłam też wspaniały smak przynależności rodzinnej i dopiero teraz pojęłam, co to znaczyło być przez tyle lat znajdą, podrzutkiem, sierotą bez prawdziwego domu. To naprawdę było straszne…

Odpychałam Kotyka i Włóczęgę, gdy chcieli mi towarzyszyć. Chciałam być sama, jedynie z Reszem bądź z matką czy ojcem, w tej podróży do krainy dzieciństwa – a nie z nimi. Lekceważyłam ponurą minę Włóczęgi i opadające smutnie wąsy Kotyka. Tu był mój prawdziwy dom, do diabła, i nikt poza moją matką, ojcem i braciszkiem nie miał prawa zakłócać mi w nim spokoju. A moja cudem odnaleziona rodzina pragnęła tylko jednego: żebym została z nimi na zawsze. Mijały szczęśliwe dla mnie dni – i nasze pragnienia były zgodne.

… do chwili, gdy Jonyk nagle powiedział:

– Tata…

Nic więcej. Tylko tyle. Pojęłam, że choć wróciła mi zabrana przez Gimel pamięć o krainie dzieciństwa, to teraz ja sama zablokowałam sobie pamięć o Adamie i moim obecnym świecie. Tymczasem to nie Kraina Kota była dziś moim właściwym miejscem, lecz ten drugi świat… I nic na to nie mogłam poradzić. Już nie byłam Księżniczką z Królestwa Mieczy, Codik, czyli Gwiazdą, ale Ewą, która musiała mieć swego Adama. I właśnie wówczas, gdy ostatecznie to zrozumiałam, zaczęłam płakać… Przypuszczam, że płakałam i TU, i TAM. Płakałam z powodu okrucieństwa decyzji, jaką musiałam podjąć – i dlatego, że właściwie już ją podjęłam.

– …najgorsze było to, że głównie płakałaś – powiedział Adam. – Nigdy nie przypuszczałem, że jest w tobie aż tyle łez i że możesz taić przede mną tyle powodów do płaczu, Ewo, czyżbyś nie była z nami szczęśliwa?

– Jestem bardzo szczęśliwa – zaczęłam niepewnie i zaraz poprawiłam stanowczo: – Naprawdę, przysięgam, jestem bardzo szczęśliwą osobą. Czy tego nie widzisz!?

– Tak mi się zdawało – odparł niepewnie mój mąż.

Mnie też się tak zdawało i dlatego nie pojmowałam, dlaczego gdzieś bardzo, bardzo głęboko tkwi we mnie jakaś wielka radość, połączona jednak z równie wielkim smutkiem. Skąd one nagle tam się wzięły? Gdyż wiem na pewno, że wcześniej ich nie było…

– Gdy raz od nas odejdziesz, już nigdy nie wrócisz do Królestwa Mieczy, ani nawet do Cesarstwa Tarota – przekonywała mnie moja matka. – Nie ma prostego przejścia z TAMTEGO świata do NASZEGO. Owszem, takie przejścia istnieją, ale ani ja, ani ty nie mamy mocy Gimel, by je otworzyć. Nie jestem też Kotem, który może o wiele więcej, niż sądziłam. Jestem tylko Królową…

– Mamo, przecież jeszcze nie opuszczam Cesarstwa, przecież ciągle szukamy tu śladów Księcia Theta – odpowiadałam pokrętnie, nie chcąc jej zranić, choć zaczęłam pojmować, że gdy uda mi się wypełnić tę misję, muszę wrócić TAM. Ani ja już nie jestem małą Mieczową Księżniczką, ani Moje Dziecko nie jest Mieczowym Książątkiem, tylko: małym ziemskim chłopcem. Coraz częściej, błądząc po nagle odnalezionej krainie dzieciństwa, myślałam równocześnie o Adamie, o naszym domu, o tamtym życiu, a nawet; o sierocińcu…

– Potem nagle zaczęłaś odzyskiwać przytomność. Po czterech, pięciu dniach – wspominał Adam. – W każdym razie wreszcie rozpoznałaś mnie, gdyż wcześniej patrzyłaś na mnie jak na obcego człowieka i mówiłaś jakieś słowa bez sensu i związku. I ciągle nie pozwalałaś odebrać sobie tego zawiniątka z dziecięcymi ubrankami. Wtedy profesor Neuman, wybitny psychiatra, z którym konsultowaliśmy się cały czas, doradził nam, żebyśmy zabrali ci TO siłą. Być może jej oderwanie od świata ma jakiś magiczny związek z tymi przedmiotami” – powiedział profesor. – „Może jej się wydaje, że z ich pomocą weszła do świata dawnego dzieciństwa, i zamknęła się w nim. Jeśli jej TEGO nie odbierzemy, nigdy nie nawiążemy z nią kontaktu”. Więc zabrałem ci TO. I schowałem. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę miał odwagę, żeby ci TO oddać. Boję się tych przedmiotów i ich wpływu na ciebie… Czy bardzo TEGO chcesz, Ewo? Bo jeśli tak, to nie będę się upierać. To jest w końcu twoje. Ale schowałem to z dala od domu, w bankowym sejfie… Czy teraz, gdy już jesteś zdrowa, mam ci TO znowu przynieść?

– Nie – odparłam odruchowo. – Niech sobie tam leży. A zresztą… TO i tak jest we mnie.

– W tobie? Przecież nie wiesz, dlaczego te ubranka są akurat takie i co to oznacza – powiedział Adam.

– Nie, nie wiem… – przytaknęłam, a potem zawahałam się. – To znaczy czasem, we śnie, wydaje mi się, że znam je i ich pochodzenie. Ale to tylko sen.

– Nie możemy znowu cię utracić – powiedziała moja matka. Ojciec stał obok i nic nie mówił. Wiem, że kochał mnie równie mocno jak ona, lecz chyba bardziej rozumiał konieczność tego, co muszę zrobić. Był wszak nie tylko ojcem, ale i królem. Królowie nie zawsze podejmują decyzje zgodne z ich własnymi życzeniami.

– Nie utracicie mnie – odparłam z bólem, ale i z wiarą. – Mam uczucie, że kiedyś tu wrócę, że jeszcze was ujrzę, a wy mnie…

I rzeczywiście tak myślałam: że wrócę TU. Nie wiem jak i, oczywiście, nie na zawsze, ale wrócę… Powoli utwierdzałam się w przekonaniu, że Gimel z niezwykłą swobodą przemieszcza się z Krainy Kota do TAMTEGO świata. To przecież ONA przeniosła mnie TAM, przed dwudziestu siedmiu laty, gdy Królowa Mieczy postawiła się hardo i nie zgodziła się spełnić jej żądania. Gimel chciała, żeby moja matka oddała mnie jej na naukę. Ta Czarownica, zwana też Szaloną Papieżycą lub Kapłanką Srebrnej Gwiazdy, zawsze szukała kogoś, kto będzie jej następczynią. Jej władza w Cesarstwie Tarot nie była równa władzy Cesarzowej: była władzą Sekretnej Magii. Gimel wiedziała, że kiedyś umrze, mimo że żyła już bodaj trzysta lat i nic nie zapowiadało, by niedołężniała. A jednak chciała wyszkolić kogoś, kto pozna jej magiczne sztuki i komu po pewnym czasie odda swoją moc. Musiała to być osoba płci żeńskiej, kolejna Szalona Papieżyca. Moja matka popełniła błąd, nadając mi – z matczynej pychy – imię Codik, czyli Gwiazda. Kapłanka Srebrnej Gwiazdy o4 razu zwróciła na mnie uwagę. I odkryła, że posiadam pewna magiczne talenty, które ONA mogłaby rozwinąć.

Gimel wierzyła, że składając mojej matce swoją propozycję, oddaje ogromny honor Królestwu Mieczy. Lecz moja matka nie życzyła sobie dla mnie ani takiej władzy, ani takiej mocy. Jeśli bowiem Cesarzowa wraz z Cesarzem rządzili Cesarstwem Tarota, to Gimel umiała rządzić umysłami ich poddanych.

– Twoja moc i twoja magia, Gimel, służą Złu, a nasza córka nie będzie mu służyć – powiedziała.

Wówczas, jak mówi moja matka, Gimel zdecydowała, że skoro ona nie może mnie mieć, straci mnie równie Królestwo Mieczy.

– Ale dlaczego Gimel z całego ogromu TAMTEGO świata wybrała akurat to niewielkie miasto, aby mnie w nim podrzucić? – spytałam.

– Może właśnie tam otwarte było wówczas przejście między oboma światami? – zamyślił się Włóczęga. – Nie bywam w waszym świecie, lecz ktoś z moich przyjaciół, kto umie się tam przemieszczać, twierdzi, że Bramy znajdują się w bardzo określonych i nielicznych miejscach, z których nie wszystkie są dostępne. Znajdują się na przykład w głębinach oceanów lub na szczytach nagich skał. Bramy otwierają się same i same się zamykają. Ale przy pomocy magii można przedłużyć czas ich otwarcia. Większość mieszkańców Cesarstwa i TAMTEGO świata nie wie w ogóle o ich istnieniu. Nieliczni, obdarzeni mocą większą niż zwykli ludzie, umieją wpaść na ich trop i póki Brama jest otwarta, przemieszczają się TAM i z powrotem. Później te dziwne podróże biorą za sny, które czynią ich życie piękniejszym.

– A nasz przyjaciel Kot? Jakim cudem ty, Kotyku, odkryłeś Bramę? – spytałam. Kot nic nie odparł, za to Włóczęga uśmiechnął się zagadkowo:

– Ktoś musiał mu pokazać drogę. Sam by jej nie odkrył.

– Pokazał mi ją – przyznał Kotyk. – A właściwie nie tyle pokazał, co wrzucił mnie TAM do beczki z deszczówką. Najpierw myślałem, że zrobił to, żeby mnie zabić na polecenie Cesarzowej, a potem odkryłem, że uratował mi w ten sposób życie. Dziś myślę, że szło mu o coś więcej niż tylko o ratowanie mojego kociego życia…

Wyglądałam przez okno zamku i chłonęłam urodę Królestwa Mieczy, które wkrótce musiałam opuścić. – Na zawsze – twierdziła z rozpaczą moja matka. – To niemożliwe, by na zawsze – odpowiadałam z nadzieją. – Musi być jakiś sposób… – Lecz obie z matką nie znałyśmy tego sposobu.

I wreszcie nadeszła noc, gdy przed snem ucałowałam ją goręcej niż zwykle, gdy mocno i w milczeniu objęłam ojca. Postanowiłam im nie mówić, że to się stanie właśnie dziś, i tylko Kotu, idąc spać, szepnęłam, że chyba już nadszedł czas. Kiwnął dużym łebkiem i milcząc, ułożył się do snu na poduszce między mną a Jonykiem…

– Tak dobrze cię mieć, Adamie – wyszeptałam, przytulając się do męża, który przyniósł mi śniadanie.

– Tak dobrze cię odzyskać – ucałował mnie Adam, gdy już wróciłam ze szpitala do domu, zdrowa i w pełni świadomości. Profesor Neuman był skłonny zgodzić się, że faktycznie przeszłam wirusowe zapalenie opon mózgowych, lecz dodawał, że jego zdaniem praprzyczyna tkwi gdzieś w mojej psychice. Gotów był odbywać ze mną raz w tygodniu godzinne seanse psychoanalityczne, ażeby – jak to określał – „odblokować moją pamięć”. Podziękowałam mu za zainteresowanie i grzecznie, lecz stanowczo odmówiłam.

Ku naszej uldze, wraz z moim powrotem do domu pojawił się też Kotyk.

– Gdzie to zwierzę włóczyło się w czasie twego pobytu w szpitalu? – dziwił się Adam. – Czy wiesz, że mi go brakowało?

– Przypuszczam – powiedziałam, gładząc błyszczące futerko ogromnego kocura, którego Jonyk z uczuciem szarpał teraz za uszy.

Jonyk siedział już samodzielnie, a w uśmiechu pokazywał nowiutkie cztery ząbki. Ale włosy mu jeszcze nie ściemniały, a oczy były nadal dwojakiej barwy. Pielęgniarka, którą Adam wynajął do opieki nad nim, była zachwycona, „jaki to grzeczniutki chłopczyk”. Jonyk w czasie mojej choroby podobno w ogóle nie płakał, dużo spał i prawie nie absorbował jej swoją osobą.

– Jakby go tu nie było – powiedziała, żegnając się.

„Ciekawe określenie”, pomyślałam…

Rozdział piętnasty

Mimo że błyskawicznie wracałam do sił, Adam uznał, że trapi mnie jakiś smutek. I namówił, abym robiła to, na co mam ochotę. A miałam ochotę odwiedzić znów sierociniec.

– Proszę cię, nigdy nie zdradź przed Cecylią, że jej decyzja oddania mi tych dziecinnych ubranek mogła mieć jakiś związek z moją chorobą. Zrobiłbyś jej ogromną przykrość – powiedziałam Adamowi przed odjazdem. W szufladzie starej szafy zamiast dziwacznej sukienki, bucików i diademu leżał teraz klucz do bankowego sejfu. Wiedziałam, że nigdy z niego nie skorzystam. Nie musiałam. Miałam przecież w pamięci wygląd, dotyk, zapach tych dziecinnych rzeczy…

Jechałam teraz do sierocińca, gdyż doszłam do wniosku, że od narodzin Jonyka okropnie zaniedbuję ten mój pierwszy dom. Dręczył mnie też lęk, iż przed siostrą Amatą nie ma już wiele życia. Staruszka była tak wiekowa i słaba, że w każdej chwili mogła usnąć, aby się więcej nie obudzić. Kochałam ją jak matkę, gdyż to przecież ona mi ją zastępowała. Skądinąd ostatnio przestała mnie nękać myśl o szukaniu rodziców. Sama tym byłam zdziwiona. Miałam jednak dziwne uczucie, że te zamknięte w bankowym sejfie ubranka – to mocna, choć niewidzialna nić, która łączy mnie z zaginionymi rodzicami. Że wraz z tym ubrankiem odzyskałam także ich, choć fizycznie są nieobecni. A jednak wydawało mi się, że są gdzieś bardzo blisko, że czuwają nade mną jak ptaki nad swym pisklęciem…

Jonyk, zanim wsadziłam go do auta, sprawiał wrażenie, że chce w tę podróż wziąć ze sobą Kotyka. Darł się i wymachiwał rączkami w stronę zwierzaka. Kotyk nieruchomo siedział na trawniku przed domem i patrzył na nas intensywnie zielono – niebieskimi oczami. Wyglądał tak mą drze, że gdyby umiał mówić, zapewne powiedziałby mi coś ważnego. No cóż, koty nie mówią, więc to ja rzekłam mu na pożegnanie:

– Wrócę jeszcze dziś wieczorem.

Odjeżdżając, odwróciłam głowę. Kotyk siedział w złotej smudze słonecznych promieni, które układały się wokół jego potężnego cielska jak świetlista brama…

– Szkoda, że przyjeżdżasz na tak krótko – powiedziała Cecylia. – Przywykłam, że pomagasz mi w czasie wakacji. Biedna siostra Amata już niewiele rozumie z tego, co dzieje się wokół, a mnie ciągle przybywa problemów. Co wychowanek, to nowy kłopot. Właściwie to mam same kłopoty. Pięćdziesiąt różnorakich kłopotów i zmartwień. Ale największy mam z tym chłopcem… wiesz, z którym… tym z autyzmem. Jest u nas już ponad pół roku i nawet nie znamy jego imienia!

– Mojego też nie znaliście – odparłam.

– Jak to? – zdziwiła się Cecylia. – Zdawało mi się, że mając siedem lat, gdy już zaczęłaś wreszcie mówić, wypowiedziałaś sylabę podobnie brzmiącą jak „Ewa”…

– To nie jest moje prawdziwe imię – powiedziałam.

– Skąd wiesz? – zdziwiła się Cecylia.

– Wiem. Mniejsza o to. Wiem i już. Nie wiem skąd. I nie wiem, jakie ono jest, to moje imię, ale inne. Mniejsza o to. Co nowego dzieje się z tym chłopcem?

– Nowego?! – prychnęła Cecylia. – Po twojej ostatniej wizycie nabrałam wiary, że można nawiązać z nim kontakt. Przecież on coś do ciebie mówił, prawda? A przynajmniej w ogóle cię dostrzegł! Teraz jest z nim coraz gorzej. Utracił wszelki kontakt z otoczeniem, nie widzi nikogo z nas i zachowuje się jak ktoś, kto wierzy, że może wzbić się w powietrze…

– …jak ptak – dopowiedziałam bezwiednie, przypominając sobie ciemną sylwetkę chłopca machającego ramionami na trawniku, koło fotela drzemiącej siostry Amaty. Cecylia wzruszyła ramionami.

– Ptak, nie ptak, ale doktor Trenk coraz bardziej upiera się przy oddaniu go do zakładu specjalnego. Będzie tam przebywać z ciężko upośledzonymi, niedorozwiniętymi dzieciakami i wtedy już zamknie się w sobie raz na zawsze – powiedziała z troską moja przyjaciółka. Cecylia zawsze cierpiała, gdy cierpieli jej podopieczni.

– Przyjechałam głównie dla siostry Amaty. Boję się, że wkrótce już nigdy jej nie zobaczę. I chyba nie będę dziś mieć czasu ani cierpliwości dla twoich wychowanków. Przecież wiesz, że znowu chorowałam – powiedziałam zniecierpliwiona. „Skoro ten chłopiec faktycznie jest niedorozwinięty, to trudno trzymać go z normalnymi dziećmi! Cecylia musi to wreszcie zrozumieć!”

– Ciebie też chcieli dać do takiego zakładu… – powiedziała tymczasem moja przyjaciółka, przypominając mi najboleśniejszy epizod z mego dzieciństwa w sierocińcu. – Gdyby nie siostra Amata i jej upór…

Najpierw się speszyłam, a potem znów zirytowałam. Ja to ja! Lecz przecież zdarzają się rzeczywiście upośledzone umysłowo dzieci, czy to się Cecylii podoba, czy nie! Nic jednak nie mówiłam, żeby jej nie denerwować. Szłyśmy obie parkową alejką do zacienionego miejsca, gdzie drzemała w fotelu siostra Amata. Cecylia niosła Jonyka.

Już z daleka zobaczyłam, że koło fotela staruszki znów stoi ten chłopiec. Wyglądał jak nietoperz, w czarnym podkoszulku i w ciemnych spodniach, z ciemnymi włosami i śniadą skórą, bijąc dłońmi w powietrzu jak ptak skrzydłami.

– Nie boisz się, że on w końcu zrobi coś złego tej staruszce? Jonyka przecież szarpał, nie pamiętasz? – zdenerwowałam się. Ale Cecylia też się zdenerwowała i powiedziała ze złością:

– Właśnie w pobliżu siostry Amaty ten biedny chłopiec jest spokojny i łagodny! Tylko ją toleruje! Chcesz mu nawet to zabrać? A jeśli tak bardzo boisz się o siebie lub Dziecko, to idź sobie do normalnych dzieci, a z naszą staruszką porozmawiasz, gdy już będzie w swoim pokoju!

Zrobiło mi się wstyd. Milcząc, podeszłyśmy do fotela siostry. O dziwo, nawet Jonyk zamilkł, choć wcześniej coś tam sobie gaworzył w niezrozumiałym niemowlęcym języku. Nie mogłam oderwać oczu od nietoperzowatego chłopca. Znów uderzyła mnie jego niezwykła uroda, która w połączeniu z kalectwem jego umysłu sprawiała tym smutniejsze wrażenie.

… chłopiec na nasz widok ponownie wyszedł ze swego zamknięcia, przestał machać ramionami, wbił w nas ciemne, niemal czarne oczy i podszedł tak blisko, że prawie poczułam na twarzy jego oddech. Skamieniałam z irracjonalnego lęku. Cecylia zesztywniała.

– Czuję go – szepnął chłopiec. – Gdy mi go oddacie, on mnie zaprowadzi. Oddajcie mi go, proszę, tak bardzo was proszę…

Biedna siostra Amata na szczęście drzemała… Nie, wcale nie drzemała. Nagle otwarła oczy i jasnym, stanowczym głosem, przypominającym jej głos sprzed prawie trzydziestu lat, powiedziała:

– Ewo, daj temu chłopcu to, o co cię prosi.

– Nie wiem, co to jest, matko – odparłam szybko.

– To bądź z nim tak długo, póki się tego nie dowiesz – zdecydowała za mnie siostra Amata.

– Ale… przecież ja… to znaczy ja, proszę matki, wracam dziś do domu…

– Zatem weźmiesz tego chłopca ze sobą do domu i będziesz z nim tak długo, aż odkryjesz, czego on potrzebuje.

Nie tylko mnie, ale nawet Cecylię zatkało. Nawet ona nie stawiałaby przede mną aż takich żądań. Gdy jednak stawiała je siostra Amata… To przecież ona, poza Cecylią, była jedyną osobą w całym świecie, której naprawdę coś zawdzięczałam. Nie „coś” – ale wszystko. Zatem chcę czy też nie – a naprawdę nie chciałam! – muszę wziąć tego chłopca ze sobą do domu, choćby na dzień czy dwa. Ale co ja z nim tam będę robić? Jak dam sobie z nim radę? Milczałam. Cecylia też. Nawet chłopiec zamilkł, jakby wiedząc, o czym mówimy. I tylko Jonyk, ku memu zdumieniu, ciągle wyciągał do niego rączki. Nie bał się go, choć moim zdaniem były ku temu powody. Autystyczne dzieci potrafią bez powodu wpaść w gniew i stają się wtedy bardzo agresywne. Wyzwalają w sobie niekiedy ogromną, niszczącą siłę…

– Dobrze – powiedziałam po krótkiej walce z sobą. – Skoro matka tak bardzo chce, w takim razie wezmę go, lecz nie na długo. Muszę przecież opiekować się własnym synkiem. No i niedawno byłam chora… Nie mam dużo sił. Więc wezmę go na… na jeden dzień.

– To powinno wystarczyć, moje dziecko – powiedziała staruszka, uśmiechając się do mnie jak dawniej. – I wtedy mu to dasz, prawda?

– Ale co?

– Nie wiem. Lecz sądzę, że gdy go weźmiesz, będziesz wiedzieć.

Początkowo jechałam samochodem zesztywniała z lęku. Zgodnie z obowiązującymi przepisami, Jonyk tkwił w specjalnym krzesełku na tylnym siedzeniu, obok niego zaś siedział ten chłopiec. Nie mogłam przecież posadzić go koło siebie, na przednim siedzeniu, bo mógłby nagle rzucić się na mnie i spowodować wypadek! A trudno, żebym go wepchnęła do bagażnika! Ale prowadząc, cały czas zerkałam w lusterko, w głąb auta, czy aby „nietoperz” nie robi krzywdy memu synkowi. O dziwo, był spokojny. Jonyk ufnie wyciągał do niego swoje rączki, a „nietoperz” uśmiechał się i brał je w swoje wąskie dłonie. „Dlaczego właściwie nazywani go nietoperzem?” – pomyślałam z niechęcią do siebie samej, – „Bo go nie lubię? I jakim prawem go nie lubię, skoro jest wprawdzie obcym, lecz nieszczęśliwym i chorym chłopcem?!” Jonyk zagaworzył nagle radośnie:

– Tet…?

– Nie „tet”, tylko tata – poprawiłam go.

– Tet – powtórzył mój synek, a chłopiec zawtórował mu dźwięcznie:

– Tet.

„Ten chłopak jest na poziomie półrocznego niemowlaka” – pomyślałam ze smutkiem. „Obaj gaworzą, zamiast mówić”.

– Prowadzisz mnie do niego, tak? – spytał nagle „nietoperz” pogodnym głosem. Już chciałam mu coś odpowiedzieć, gdy Jonyk oświadczył donośnie:

– Tak.

Westchnęłam i skoncentrowałam się na prowadzeniu auta. Przejeżdżaliśmy właśnie przez miasto i musiałam bardziej uważać.

– Kot – zagaworzył znowu Jonyk.

– Widzę, że znasz nowe słówko, synku! – roześmiałam się i równocześnie pomyślałam, że Kotyk może dobrze wpłynąć na tego chłopca. Przypomniałam sobie głośną teorię jakiegoś amerykańskiego psychiatry, że towarzystwo zwierząt doskonale oddziałuje na upośledzone dzieci.

No cóż, na razie było lepiej, niż sobie wyobrażałam. W domu dam temu chłopcu jeść, położę go spać koło siebie na nowej kanapie, Jonyka umieszczę w jego dawnym łóżeczku – i jakoś przejdzie nam ta jedna, męcząca noc z niepokojącym, przymusowym gościem. Jutro po południu odwiozę go siostrze Amacie i powiem, że dotrzymałam danego słowa, ale, co było do przewidzenia, nic mądrego z tego nie wynikło.

Nasz dom leży na wzgórzu i już z daleka ujrzałam go na tle zachodzącego słońca. Słoneczny krąg schował się za bryłę budynku, lecz jego promienie otulały cały dom.

„Wygląda jak wielka, świetlista brama” – pomyślałam.

Adam nie zdziwił się widokiem chłopca. Już nieraz przywoziłam do nas na weekend dzieciaki z sierocińca, żeby przez dzień czy dwa poczuły się jak w prawdziwym domu.

– Podrzutek z autyzmem – powiedziałam krótko, ze źle skrywaną niechęcią, nie wdając się w szczegóły. Chłopiec tymczasem już wysiadł z auta i biegł w stronę siedzącego na trawniku Kotyka. Kocur zmrużył ślepia, potem szeroko je otwarł, zjeżyła mu się cała sierść, ogon zaś postawił na baczność – jak w chwilach największego napięcia.

– Podrapie go! – wrzasnęłam, ale nim do nich dobiegłam, dostrzegłam z ulgą, że jest wręcz przeciwnie: Kotyk ocierał się swym potężnym cielskiem o chłopca, a ten najpierw go głaskał z niespotykaną czułością, a potem wziął na ręce i przytulił do siebie. Ha, widocznie ten amerykański psychiatra ma rację! Jutro powiem Cecylii, żeby sprawiła temu chłopcu kota.

– Jonyk nauczył się dwóch nowych słów – poinformowałam z dumą Adama, zerkając na chłopca z Kotem. – Powiedział „tata”! Co prawda zabrzmiało to raczej jak „tet”, ale zawsze… Drugie słowo to „kot”.

– Czy tego chłopca badali naprawdę dobrzy lekarze? – spytał mój mąż, przyglądając się „nietoperzowi”, który nadal gwałtownie tulił Kotyka. Ku memu zdumieniu Kot nie protestował, lecz lizał chłopca różowym języczkiem po śniadej twarzy. Jego ślepia rozjarzyły się, jakby naprawdę były dwoma prawdziwymi szmaragdami. Po twarzy chłopca płynęły łzy – Chryste Panie, co mu się dzieje?

– On na mnie nie robi wrażenia chorego. Choć zapewne jest nadwrażliwy… Płacze. Może nasz dom mu coś przypomina? – ciągnął tymczasem Adam. – Hm… przed laty, jako bardzo młody i bardzo niedoświadczony lekarz, odbywałem praktykę w sierocińcu i chyba też pomyliłem się kilka razy w diagnozach…

– … a ja nawet coś o tym wiem – zachichotałam.

Przez ten mój żarcik wieczór upłynął nam na wspominaniu wszystkich najważniejszych momentów sprzed ośmiu lat, gdy poznaliśmy się z Adamem w sierocińcu.

Chłopiec, na szczęście, okazał się niekłopotliwym gościem. Towarzyszył Jonykowi i Kotykowi w zabawie na kocyku przed kominkiem. Bez żadnych ceregieli samodzielnie zjadł kolację i również bez kłopotów pozwolił ułożyć się do snu w pokoju dziecinnym. Jedyne, przy czym się upierał, to żeby być cały czas blisko Kota. Kotyk nie tylko nie protestował, lecz ku memu zdumieniu cały czas lgnął do chłopca. Sprawiali wrażenie, jakby nawzajem pilnowali siebie, nie odstępując się ani na krok.

Choć „nietoperz” wyglądał na normalnego, nie chciałam ryzykować i nie zostawiłam go samego z Jonykiem w pokoju. Ułożyłam się obok chłopca na kanapie, z książką w ręce i jeszcze chwilę ją czytałam przy małej lampce. Kotyk, zamiast jak zwykle wleźć na poduszkę koło naszego synka, tym razem powędrował do naszego gościa. I leżeli teraz koło siebie, ogromny kot i obcy, niepokojący chłopiec, który objął zwierzaka ramionami i drzemał z głową przytuloną do kociego pyszczka. Miał tak spokojny i pogodny wyraz twarzy, że moje wszystkie lęki stopniowo zaczęły mijać. Dziwiło mnie tylko, że moje Dziecko nie ryczy z powodu braku Kota na swojej poduszce.

Książka okazała się nudna, więc odłożyłam ją szybciej, niż myślałam, i zgasiłam lampkę. Przeciągnęłam się, uważając, aby nie dotknąć drzemiącego chłopca i zamknęłam oczy.

– FRUNIEMY? – spytało moje Dziecko. – FRUNIEMY – potwierdził Kot. – ZŁAPMY SIĘ ZA RĘCE…

Kotyk podał grubą łapkę chłopcu, ten bardzo mocno schwycił moją dłoń, a ja drugą ręką objęłam małą piąstkę synka…

…Wszechświat wokół nas gnał w potężnym pędzie, my razem z nim i wiedziałam, że wkrótce znajdziemy się w tunelu, a przez niego dostaniemy się do Zwierciadlanej Komnaty. Gdy już ucichł szalony śpiew wiatru, spytałam Kotyka:

– Dlaczego znowu tędy, a nie jak zwykle, od razu TAM?

– Thet został uprowadzony przez Bramę i aby wrócić całym sobą, a nie tylko częściowo, musi ponownie przejść tędy. Inaczej jakiś fragment jego świadomości zostanie na zawsze w TAMTYM świecie, tak jak jest w twoim przypadku. Ty jednak masz TAM męża, dom, przyjaciół, a on nikogo. I chyba przyznasz, że jego przypadek jest inny. Przecież on jest już prawie Cesarzem, a ty zaledwie Księżniczką Mieczy. Więc jego obowiązuje pełny rytuał – wyjaśnił Kotyk.

„No tak, Cesarz nie może żyć między dwoma światami Musi skoncentrować się na jednym” – pomyślałam i nagle wykrzyknęłam z niepokojem:

– A gdzie jest Włóczęga?!

Właśnie wpływaliśmy tunelem do Zwierciadlanej Komnaty.

– Liczę na to, że Włóczęga czeka gdzieś blisko i pomoże nam otworzyć właściwe zwierciadło… – westchnął z niepokojem Kotyk.

Wszystkie cztery ogromne zwierciadła na razie odbijały tylko nasze sylwetki. Kot cały czas trzymał dłoń Theta, jakby bojąc się utracić go po raz wtóry, i zarazem z lękiem czekał na przeobrażenia luster.

– Nie mamy na to żadnego wpływu? – spytałam.

– Żadnego – odparł ponuro Kotyk. – Nie wiem, czyja wola rządzi Magicznymi Zwierciadłami. Domyślasz się, że jeśli tunel jest Bramą, to one są furtkami, prowadzącymi do konkretnych miejsc…

– Chyba najlepiej byłoby, gdybyśmy znaleźli się od razu w cesarskim pałacu, u rodziców Theta? – spytałam.

– Nie jestem pewien – odparł Kotyk, obchodząc w napięciu zwierciadlane ściany. – Thet, jaką suknię powinna dziś mieć na sobie twoja matka, a Najjaśniejsza Cesarzowa?

– Moja matka, zanim mnie porwano i przeniesiono w ten obcy świat, nagle zaczęła mylić dni tygodnia – odparł Thet w zadumie. – Niegdyś w poniedziałki zawsze nosiła błękit, a ostatnio potrafiła włożyć w ten dzień suknię rubinową, rezerwowaną wyłącznie na niedziele i święta. Na czwartki przeznaczony był szmaragd, ale zdarzało się, iż ubrała suknię białą, tymczasem biel w naszej rodzinie nosiło się jedynie z okazji wizyt gości Cesarstwa. Dziś mamy wtorek, więc matka powinna mieć na sobie fiolet… Ale ja boję się matki. Czy musimy do niej od razu wracać?

Nagle na wszystkich czterech ścianach Komnaty równocześnie zaczęły rysować się niewyraźne kształty! Kotyk zaniepokoił się. Odbywało się to zbyt szybko. Książę Thet, który znajdował się tu pierwszy raz w pełni świadomie, patrzył na to z napięciem, a na widok jednej ze ścian jego twarz spochmurniała, a potem zbladła. Znowu przypominał autystycznego chłopca z sierocińca, który chciałby gdzieś uciec. Przyjrzałam się zwierciadłu, na które patrzył i ujrzałam zarys obłych, śliskich stworzeń, wyłaniających się z mroku. Były czarniejsze niż ten mrok. A Kraina Mroku była Krainą Gimel. Całe zwierciadło pulsowało głęboką, złą czernią, a poruszające się w niej stworzenia przypominały monstrualnych rozmiarów węże z wydłużonymi paszczami pełnymi jadowitych zębów, inne zaś – ruchliwe, drapieżnie niespokojne – kojarzyły mi się z sępami o gigantycznych skrzydłach.

Kotyk natychmiast odciągnął nas ku przeciwnemu lustru. Ale tu właśnie, z mnogości jaskrawych, kolorowych plam, wyłaniał się znany mi już obraz dworu Cesarzowej. Dworzanie byli dopiero zarysem właściwych kształtów, wyblakłym rysunkiem, lecz ona sama była już prawie uformowana. Mimo wszystko odetchnęłam z ulgą. „Nawet jeśli nie lubiła Kotyka czy mnie, to przecież jest matką Księcia i widok ocalonego syna zmieni jej stosunek do nas” – pomyślałam. I wtedy rozległ się głos Cesarzowej, ostry i szyderczy:

– Ciągle wierzycie, że mnie oszukacie?! Chcecie podstawić mi chorego, głupiego chłopca zamiast prawdziwego syna i sądzicie, że ujdzie wam to na sucho?!

Najgorsze było to, że Cesarzowa zawołała głosem pełnym i wyrazistym, zanim w zwierciadle uformowały się ostatecznie jej czerwone, skrzywione w złym uśmiechu usta. Cesarz wydawał się mniejszy niż przedtem i prawie tonął w cieniu wielkiego, odzianego na czarno Maga. Wszyscy dworzanie, gdy już zarysowali się wyraziście, dzierżyli w dłoniach skierowaną ku nam broń…

Rzuciliśmy się ku ścianie trzeciej i tam, z rosnącą ulgą, za lustrzaną przegrodą ujrzałam Włóczęgę, obok którego stał wysoki, żylasty Starzec. Jod! Co to mówił o nim Kotyk? Że Jod, udający nauczyciela Theta, w rzeczywistości jest Białym Magiem, wrogiem numer jeden Czarownicy? Za plecami Włóczęgi i Joda rysował się niewyraźny kształt Wieży Wisielca… No tak, według praw obowiązujących w Cesarstwie Tarota, tam, na Wieży, bylibyśmy bezpieczni i nietykalni…

– Jod! Alef! – zawołał Kotyk. – Pomóżcie! Szybko!

Z drugiego lustra usłyszałam zły śmiech Cesarzowej i gdy obejrzałam się, ujrzałam jej wielkie, białe zęby. Ta drapieżna biel coś mi przypominała, ale nie pamiętałam co… Za to dostrzegłam, że zwierciadlana przegroda dzieląca nas od cesarskiego dworu stopniowo zanika, a cały obraz staje się soczyście realny. Moje Dziecko małymi piąstkami uderzało w lustro, kryjące Alefa z Jodem, lecz szklany dźwięk, jaki się przy tym rozlegał, dowodził, że nasz przyjaciel i Starzec tkwią ciągle za twardą, kryształową ścianą. Widzieliśmy ich, lecz nie byliśmy zdolni do nich dołączyć.

…za sobą usłyszałam bardzo wyraźny, przenikliwy syk, dobywający się z gardzieli monstrualnych wężów, i gdy spojrzałam w tę stronę, ogarnął mnie lęk: jedna z paszczy, pełna jadowitych zębów, wychylała się ku nam, na środek Zwierciadlanej Komnaty, co dowodziło, że tu przegroda też zniknęła. Cesarzowa ze swym dworem już postępowała ku nam, przekraczając swobodnie miejsce, gdzie wcześniej była granica lustrzanej ściany… Znaleźliśmy się w pułapce.

Biliśmy teraz wszyscy pięściami w zbawcze lustro oddzielające nas od Włóczęgi i Joda – lecz na próżno. Twardy kryształ nie poddawał się. Widocznie nie siła, lecz magia decydowała o tym, która z lustrzanych ścian zechce nas wpuścić do swojego świata.

– Przegraliśmy… – powiedział Kotyk, ruszając ze smutkiem wąsami, i spojrzał na mnie jednym zielonym okiem. – Przepraszam i ciebie, i twoje Dziecko. Boję się, że wciągając was w to wszystko, skazałem was na straszny los…

…i wtedy usłyszałam muzykę. To była tamta, słyszana wcześniej w jaskini Gimel, muzyka niebieskich sfer, muzyka skrzydeł Złocistego Ptaka. On sam rysował się niewyraźnym, świetlistym kształtem w czwartym zwierciadle. Drobne złote punkciki, tworzące Jego sylwetkę, migotały, jarzyły się, lśniły, towarzysząca temu muzyka zaś potężniała i słyszałam ją tak dobrze, jak organy w ogromnej katedrze…

Było mi teraz obojętne, co dzieje się wokół mnie, w innych lustrach, co robią Cesarzowa czy gigantyczne jadowite węże. Całą sobą chłonęłam widok, który miałam przed oczami i unosiłam się na skrzydłach muzyki. Złocisty Ptak rysował się coraz wyraźniej i po chwili lśnił już potęgą wszystkich barw, wśród których przeważała jednak barwa złota. Widziałam Jego wypukłe, mądre oczy, patrzące na nas z wysoka, i czułam bijący od Niego żar. Lecz nie był to żar spopielający wszystko wokół; przeciwnie – był to życiodajny ogień. Moje Dziecko poszybowało ku miejscu, gdzie był On – i jak piłka odbiło się od niewidocznej przegrody. Zaraz po Dziecku do lustrzanej ściany podbiegł Kotyk – i uderzył czarnym nosem w to coś, co dzieliło nas od Złocistego Ptaka. Ja też, jak zahipnotyzowana, szłam, aby być jak najbliżej Niego, gdy usłyszałam przytomny głos Włóczęgi:

– Tym razem On pojawił się tu nie dla nas, lecz dla Theta…

Książę Thet stał nieruchomo, nie odrywając pełnych miłości oczu od Złocistego Ptaka. To na niego i jego tak drobną przy Ptaku sylwetkę spoglądały teraz mądre, wypukłe oczy. To dla niego grała muzyka niebieskich sfer.

Thet postąpił naprzód i bez żadnych przeszkód dotarł do wielkich, zakrzywionych, złotych szponów Złocistego Ptaka. Przyklęknął i objął smukłymi ramionami Jego mocne nogi. Złocisty Ptak poruszył jednym skrzydłem i otulił nim Księcia tak, że zniknął nam z oczu w złocistopierzastej chmurze.

Dopiero teraz przypomniałam sobie o pozostałych lustrach i grożącym nam z ich strony niebezpieczeństwie. Ale gdy spojrzałam w ich kierunku, czarne węże właśnie stapiały się z mrocznym tłem, blakły, ustępując miejsca matowej, coraz wyrazistszej ścianie lustra, Cesarzowa zaś, choć ciągle tkwiła wraz z dworem na swoim miejscu, powoli traciła wszystkie kolory i przypominała teraz szybko więdnącą różę. Lecz cały jej dwór pozostał realny. Dworzanie, wraz z Cesarzem, nie odrywali pełnych miłości oczu od Złocistego Ptaka i nawet nie dostrzegli, że najważniejsza w ich gronie postać stopniowo staje się najmniej ważna. Przez moment wydało mi się, że Cesarzowa, wyblakła, pozbawiona barw i przypominająca welon z mrocznych mgieł, wysunęła się falującym, wężowym ruchem ze swego miejsca, przemknęła jak chmura przez Zwierciadlaną Komnatę i wtopiła się w matowiejące coraz szybciej zwierciadło Krainy Mroku. Ku memu zdumieniu na jej miejscu, przy dworzanach, pozostał jakiś niewyraźny, leżący na ziemi biały kształt…

Nie wiem, jak długo to trwało, gdy Muzyka Sfer zaczęła cichnąć, skrzydło Złocistego Ptaka uchyliło się i Książę Thet powolnym krokiem dołączył do nas. Był blady, skupiony, nieobecny, choć jego oczy lśniły złotym blaskiem. Patrzyliśmy na niego z zazdrością – i szacunkiem. Spłynęła na niego miłość Złocistego Ptaka, Jego mądrość i siła. Zazdrościliśmy mu tego, a zarazem wiedzieliśmy, że Thet jest tym, któremu to się należy.

– Książę, Kotyk, Jonyku! Księżniczko! Chodźcież wreszcie do nas! – usłyszałam z daleka wołanie, które z nagła przywróciło mnie do rzeczywistości.

Muzyka Sfer ostatecznie ucichła. Złocisty Ptak odleciał. Nas zaś otaczały trzy zwykłe lustra, odbijające nasze sylwetki – i to czwarte, z którego wołali Włóczęga ze Starcem.

– No, chodźcie! Musimy zakończyć nasze zadanie! Słyszycie?

Westchnęłam i otrząsnęłam się. Złocisty Ptak już szybuje gdzieś, gdzie Go nikt nie dogoni, gdyż, co przecież wszyscy wiedzą, nie jest po to, aby Go złapać, lecz aby zawsze Go ścigać. Nie każdy też może posłuchać Muzyki Niebieskich Sfer, więc i tak miałam wiele szczęścia… Pora przywołać moich towarzyszy, którym wydaje się, że widzą to, czego już nie ma, i słyszą to, co dawno ucichło. Włóczęga z Jodem na nas czekają. Jod – Starzec, Pustelnik, Prorok Wiecznego Czasu i zarazem przyjaciel Włóczęgi, Bezimiennego Ducha Eteru… Wiele o nich słyszałam jako dziecko w Królestwie Mieczy. Biały Mag, który jako jedyny umiał stawić czoło złym czarom i chorym ambicjom Gimel, i Alef, udający Włóczęgę i Głupca… Więc to oni obaj… No tak, to przecież oni obaj…

Rozdział szesnasty

– Ewa! Ewa! Obudź się wreszcie! Ewa!

– To oni obaj… – wymamrotałam w półśnie i już chciałam obrócić się na drugi bok, gdy dotarło do mnie, że Adam stoi koło kanapy i budzi mnie energicznie, szarpiąc za ramię.

– Ewa, do diabła! Zbudź się, to poważna sprawa! Wyszłam z jakiegoś snu, którego nie pamiętałam, jak z głębokiej studni. Z najwyższym trudem otwarłam oczy. Adam z bladą, spiętą twarzą stał nade mną, budząc mnie energicznie, czego na ogół nigdy nie czyni, chyba że dzieje się coś złego. Jonyk…? Ale Jonyk w swoim łóżeczku spał mocnym, zdrowym snem. Rozejrzałam się: Kotyka nigdzie nie było, za to ten chłopiec…

– O Boże… – wyszeptałam ze zgrozą. – Czy on nie żyje?

Chłopiec, jak bezwładna kukła, leżał na kanapie z mojej lewej strony, z szeroko otwartymi, pustymi oczami.

– Nie bój się, żyje – odszepnął mi Adam. – Mierzyłem mu puls, ciśnienie i w ogóle. Żyje. Ale… nie wiem… Może to nie autyzm, lecz coś gorszego…? Jakaś psychiczna choroba? I wpadł teraz w rodzaj katatonii? Wczoraj wydawał się prawie normalny, a teraz niby oddycha i ma otwarte oczy, ale nic nie widzi i jest jak roślina, a nie człowiek. Boję się, że już taki zostanie…

– Na zawsze? – wyszeptałam ze zgrozą.

– Na zawsze. Widziałem takie przypadki.

– Ale dlaczego miałby taki zostać? I co mu się stało? Skąd aż taka zmiana w ciągu jednej nocy! – zawołałam z rozpacza,. Boże, co powie na to siostra Amata? Wierzyła, że mogę coś temu chłopcu dać, a tymczasem…

– Nie wiem. Jestem chirurgiem, nie psychiatrą – szepnął Adam ze smutkiem. – Sama mówiłaś, że ten lekarz z sierocińca chciał go oddać do zakładu dla głęboko upośledzonych. Prawdopodobnie miał rację.

– Nie! Nie! – zawołałam. – Cecylia i siostra Amata nigdy się na to nie zgodzą!

Właśnie… Cecylia i siostra Amata… One pierwsze muszą zobaczyć, co stało się z ich wychowankiem. Oboje z Adamem trzęsącymi się rękami ubieraliśmy chłopca. Pozwalał nam na to, zachowując się jak bezwładna szmaciana lalka. Jego oczy ciągle były puste i dalekie. Chociaż nie… chwilami wydawało mi się, że widzę w nich jakieś złociste iskierki. Pomyślałam, że to najpewniej odbicie słonecznego światła. Dzień był jednak pochmurny i słońca nie było widać…

Adam usiadł przy kierownicy, a ja z tyłu, z Jonykiem na kolanach i z chłopcem opartym bezwładnie o moje ramię. Kotyka nadal nigdzie nie było i gdy samochód ruszał sprzed domu, na próżno rozglądałam się za nim wokół.

Jonyk zachował się niezwykle dojrzale jak na tę alarmową sytuację. Choć gwałtownie obudzony, w ogóle nie zapłakał. Ubierany w pośpiechu i nakarmiony byle czym, siedział teraz grzecznie na moich kolanach i nawet nie wydawał dzikich wrzasków z powodu braku ulubionego kocura. Jechał uśmiechnięty i ciągle przechylał się, jakby chcąc zajrzeć w twarz bezwładnie siedzącemu chłopcu. Ale chłopiec, mimo szeroko otwartych oczu, i tak go nie widział…

Jeszcze nigdy półtoragodzinna podróż do sierocińca nie wydawała mi się tak długa i okropna. Drżałam na myśl, co powiem Cecylii i siostrze Amacie. Tak bardzo obie wierzyły, że gdy wezmę chłopca do domu, to mu się polepszy… Tymczasem z dzikiego, nie dającego się oswoić zwierzątka przeobraził się w bezmyślne warzywo.

– Nie wiem… Naprawdę nie wiem, co to może być – tłumaczył Adam przejętej Cecylii, gdy wreszcie dobrnęliśmy na miejsce. – Jest to rodzaj śpiączki z otwartymi oczami. Ten chłopiec niby tu jest, a jakby go nie było. To przypomina jakąś odmianę katatonii.

Dwoje starszych wychowanków przywiozło do nas siostrę Amatę w jej fotelu na kółkach. Zadrżałam na jej widok. No cóż, zawiodłam tę kochaną staruszkę…

Siostra Amata przenikliwie spojrzała w nieruchomą twarz chłopca i… i uśmiechnęła się!

– No i czy nie miałam racji? Widzicie, że on jest wreszcie szczęśliwy i spokojny? – powiedziała ku naszemu zdumieniu. – Znalazł to, czego tak szukał. A mówiłam ci, Ewo, że gdy go weźmiesz, to na pewno zrozumiesz, czego on od ciebie chce.

– Niczego nie zrozumiałam – odparłam spanikowana. – A jedyne, co widzę, to, że mu się pogorszyło. Teraz już całkiem od nas odszedł. To, co z niego zostało, to tylko bezmyślna skorupa!

– Ja też myślę, że on jest teraz w jakimś innym miejscu, a nie tu – powiedziała siostra Amata. – Ale tam, gdzie przebywa, jest bardzo szczęśliwy. A zawsze był tak zrozpaczony, tak się szamotał… Jak ptak złapany w sidła.

Wszyscy razem, znów spojrzeliśmy na chłopca. Stał sztywno, tak jak go postawiliśmy, w nienaturalnej pozycji, po bladej twarzy błądził mu łagodny uśmiech, a w niewidzących oczach lśniły odległe, złociste iskierki. Słońca na niebie nadal nie było…

– Znalazł TO. Ja widzę, a wy nie? Niemożliwe… Dałaś mu, Ewo, to, czego tak rozpaczliwie szukał. To dobrze – staruszka pokiwała głową. Potem, uśmiechnięta, przymknęła oczy, zapadając w drzemkę. Dwaj wychowankowie spojrzeli porozumiewawczo i od razu skierowali fotel w stronę trawnika w parku, otulając siostrę Amatę grubym, miękkim kocem.

– I co teraz? – spytałam z niepokojem Cecylii. Ona jednak uśmiechnęła się z ulgą, jakby zwariowana diagnoza naszej kochanej staruszki zdjęła jej z serca jakiś ciężar.

– Tak, rzeczywiście jest teraz spokojny i szczęśliwy. Widzę to – powtórzyła za siostrą Amata, patrząc przenikliwie na chłopca. – W takim razie już nikomu nie zagraża i może pozostać w naszym sierocińcu. Nie musi iść do zakładu dla upośledzonych. Nasz doktor to zrozumie.

– Cecylio, w takim stanie on nie będzie długo żył, chyba o tym wiesz – powiedział ostrożnie Adam.

– Wiem – przytaknęła Cecylia. – Ale nie będzie się bał. Ani śmierci, ani niczego. A przedtem, zanim Ewa go zabrała, był zawsze przerażony. Jak małe zwierzątko. Siostra Amata dobrze to ujęła. Dziękuję ci, Ewo. Jedźcie już. Ja się nim zajmę. Adam przecież na pewno musi wracać do pracy…

Wracaliśmy do domu w milczeniu. Nawet Jonyk przycichł i przywarł buzią do szyby auta, odprowadzając wzrokiem malejącą sylwetkę chłopca. Chłopiec stał nieruchomo, objęty przez Cecylię. Nawet nie zauważył naszego odjazdu.

Gdy zajechaliśmy na miejsce, Kotyka nie było ani na trawniku przed domem, ani w ogrodzie. Ani w całym domu. I nie reagował na wołanie. Jonyk chyba nie dostrzegł jego nieobecności, bo ziewał szeroko, a mnie, mimo wypitych już dwóch kaw, też opadały powieki.

– Zerwałem was tak wcześnie… Najlepiej, żebyście się jeszcze trochę przespali. A Kotyk wróci. Przecież robił już dłuższe wycieczki i zawsze wracał – powiedział Adam. – Teraz pojadę do szpitala, bo wkrótce wyrzucą mnie za te ciągłe zwolnienia z powodu losowych, rodzinnych przypadków.

Nie trzeba było nas namawiać do drzemki. Jonyk zjadł trochę serka z owocami i prawie zasnął na moich rękach, gdy niosłam go do dziecinnego pokoju. Dziwiłam się tylko, że nie płacze za Kotykiem, bez którego zazwyczaj nie chciał spać. Kładąc synka na kanapie, odczułam tak nieprzepartą senność, że ledwo zdążyłam przebrać się w dres i okryć kocem – natychmiast zapadłam w głęboki sen.

– … to jest jednak bardzo dziwaczna Wieża – wysapałam z ulgą do Włóczęgi, gdy magiczny wicher już wyniósł nas na szczyt Wieży Czterech Królestw. – Chciałabym w moim świecie mieć choć jeden taki budynek, który chroniłby przybyszów przed wszelkimi niebezpieczeństwami i gdzie nawet najwięksi wrogowie musieliby być dla siebie przyjacielscy. Bardzo by się nam takie coś przydało. Bo tu nam już nic nie grozi ze strony Gimel.

– W ogóle już nic wam nie grozi – uśmiechnął się do mnie Jod. – Gimel zrozumiała, że jesteście pod skrzydłami Złocistego Ptaka, a w całym Cesarstwie nie ma potężniejszego patrona i opiekuna niż On.

– Czy to ty Go przywołałeś? – spytałam, patrząc na niego ciekawie. Był jeszcze wyższy i starszy, niż mi się wydawał z oddali, choć jego twarz – rozumna, wszechwiedząca – wydawała się jakby bez wieku.

– Nie, nie ja – odparł z zagadkowym uśmiechem.

– Nikt nie ma mocy przywołania Złocistego Ptaka, choć wszyscy ciągle Go wzywają. On jest tam, gdzie chce, i przybywa też, kiedy chce – pouczył mnie Włóczęga ze zbędnym naciskiem.

– A jednak pojawił się, i to w najwłaściwszej chwili! To nie był przypadek. Ktoś musiał Go wezwać – uparłam się.

– Nikt nie może Go wezwać. Sam przybył. Bo jest naszym Złocistym Ptakiem, bo u nas zniósł Rubinowe Jajo, bo tu gdzieś jest Jego gniazdo. Więc nie chciał oddać tej krainy we władanie Gimel. Dlatego na jej oczach udzielił błogosławieństwa Księciu. I Czarownica wówczas zrozumiała, że musi się wycofać. Przynajmniej na razie. Gdyż ona nigdy nie rezygnuje – wyjaśnił Jod.

Ale ja potrzebowałam znacznie więcej wyjaśnień. Zwłaszcza gdy patrząc na Joda, przypominałam sobie różne półsłówka Włóczęgi na jego temat. Jaka była jego rola w tych wydarzeniach i w moim życiu? Jod, jakby czytając w moich myślach, uśmiechnął się wyrozumiale.

– Chcesz poznać odpowiedzi na wszystkie pytania? Lepiej, żeby ci pozostało trochę tajemnic, Codik, bo życie z tajemnicami jest ciekawsze. Ale owszem… O kilku sprawach mogę ci powiedzieć…

…i dopowiedział mi rozwiązanie wielu zagadek. Nie wszystkich, gdyż Major Arkana, czyli Wielkie Wtajemniczenia Cesarstwa, muszą pozostać tajemnicami.

Jedynie Jod znał dokładnie sekretną historię mego zniknięcia; nie znała jej nawet moja matka, Królowa Mieczy. Było to dwadzieścia siedem lat temu. Starzec, zawsze nieufny wobec poczynań Czarownicy, odkrył, iż Gimel nagle znalazła nową Bramę między Cesarstwem a TAMTYM światem i zaczęła ją podtrzymywać. Pojął, że nie robiła tego bez powodu. Nie był wówczas na służbie u cesarskiej pary. Był Eremitą, Pustelnikiem, Wędrowcem Przez Czas – lub Białym Magiem, czyli dobrym czarnoksiężnikiem, jak określiliby go ziemscy wyznawcy sekretnej wiedzy. Jod był zaprzeczeniem i przeciwwagą Gimel. Ale nie miał, niestety, tak wielkiej mocy jak ona.

O Gimel i o Jodzie słyszałam, będąc jeszcze dzieckiem w Królestwie Mieczy. Każda matka czy stara niania opowiadały dzieciom w Cesarstwie różne historie o Złej Czarownicy i Dobrym Czarnoksiężniku. Lecz nie wiedziałam, że Jod pilnie śledził poczynania Gimel, ona zaś usiłowała zawsze udaremnić jego przedsięwzięcia.

Gdy Gimel zaczęła podtrzymywać żywot nowej Bramy, Jod zaczaił się przy niej, chcąc zbadać, po co to robi. Nie czekał długo. Odkrył, że Brama posłużyła do wykradzenia mnie mojej matce i przeniesienia TAM.

– Skoro o tym wiedziałeś, to nie mogłeś od razu przenieść mnie z powrotem? – zdziwiłam się.

– Nie mam aż takiej mocy. Byłaś naznaczona magią Gimel, która jest o wiele silniejsza od mojej. Gimel zabrała ci pamięć i zabrała mowę. Nie mógłbym ich przywrócić – odparł z prostotą Jod. – Mogłem jedynie obserwować poczynania Czarownicy, lecz byłem bezsilny. Jednak zapamiętałem, gdzie jesteś i śledziłem twoje losy. Nie mówiłem nic Królowej i Królowi Mieczy, nie chcąc im stwarzać złudnych nadziei, gdyż dość się nacierpieli. I czekałem na okazję. Nie przypuszczałem, że będzie to trwać aż tak długo…

Okazja nadeszła dopiero po dwudziestu siedmiu latach – i w całkiem niespodziewany sposób. Oto z cesarskiego pałacu zniknął Książę Thet. Starcowi trudno było nie dostrzec podobieństwa między tymi dwoma przypadkami zaginięć. Zwłaszcza że w tym czasie już przebywał na służbie u Cesarskiej Pary.

– Dlaczego zrezygnowałeś z wolności? Służba, nawet w luksusach, to jednak ogromne ograniczenie. Ty, Prorok Wiecznego Czasu, legendarny Biały Mag, stałeś się sługą Cesarzowej? – zdziwiłam się.

– Już dawno dochodziły mnie wieści, że na dworze cesarskim dzieje się coś złego, choć nikt nie umiał określić, co to jest. Udając zatem bezbronnego, schorowanego starca, profesora historii Cesarstwa, udałem się do pałacu i poprosiłem o posadę. W efekcie zostałem jednym z nauczycieli Księcia Theta. Cesarzowej wyraźnie pasował taki zniedołężniały opiekun dla syna. To też mnie uderzyło…

Zerknęłam ciekawie na Theta, myśląc, że coś powie, lecz ten stał przy kamiennej barierze, oddzielającej najwyższą platformę Wieży od bezdennej przepaści – i wpatrywał się w goniące po niebie chmury. „Nie może zapomnieć spotkania ze Złocistym Ptakiem. Nadal go szuka” – pomyślałam ze współczuciem. Już wiedziałam, czym jest tęsknota za Muzyką Sfer Niebieskich i szumem złocistych skrzydeł. Wyobrażałam sobie, jak bezpieczny i szczęśliwy musiał być Thet, gdy objęło go i skryło jedno z nich… I naznaczyło. Będzie dobrym władcą.

Kotyk cicho zamruczał, tuląc się do nóg Księcia, więc od razu zażądałam wyjaśnienia zagadki pojawienia się Kota w moim życiu. Tak, to właśnie Jod dopilnował, aby trzynaście lat temu – dokładnie wtedy, gdy rodził się mały Thet, pewna kocia mama urodziła zdrowego kocurka. Biały Mag wspomógł kociaka swą mocą, aby wyrósł na Kota Magicznego. Dworzanie byli nim oczarowani i szybko zaakceptowali jego niezwykłość. W Cesarstwie, gdzie nad wszystkim unosił się duch Złocistego Ptaka, wierzono, że każde mówiące stworzenie znajduje się pod Jego ochroną. Tymczasem kociak stał się nieodłącznym kompanem i przyjacielem małego Księcia. O to właśnie szło Jodowi: aby mieć koło Theta kogoś, kto będzie nad nim czuwał i w dzień, i w nocy, i kto będzie mógł mu inteligentnie opowiedzieć o wszystkim, co tam się dzieje.

– … gdyż coraz wyraźniej wyczuwałem w pałacu cesarskim obecność złych mocy. Koty są na nie bardzo wyczulone. Nasz Kotyk też je czuł, choć nie wiedział, skąd pochodzą. Niestety, koty lubią chodzić własnymi drogami i w tę fatalną noc, gdy porwano Theta, Kotyk powędrował na dach pałacu, przyciągnięty śpiewnym zewem srebrzystej kotki Cesarskiego Maga – zażartował Jod, i gdyby Kotyk nie miał na pyszczku futra, to przysięgłabym, że się zaczerwienił. Jod jednak zaraz dodał: – Nie martw się, Kocie… To właśnie było częścią spisku: Wielki Mag osobiście pomagał Gimel w realizacji jej planów, ona zaś obiecała mu w zamian, iż podzieli się z nim władzą w Cesarstwie. Żaden, nawet najmądrzejszy Kot nie mógłby oprzeć się miłosnemu zewowi srebrzystej kotki, gdyż był to zew magiczny…

– Czułem to! – zawołał Kotyk z ulgą. – Wcale nie chciałem opuszczać Księcia i wędrować na dach pałacu! Zwłaszcza że noc była zimna, jesienna i nie nadawała się na amory! Kotka Wielkiego Maga nigdy mi się nie podobała, była próżna i głupia, a jednak nie byłem w stanie oprzeć się jej nawoływaniom…

I oto Gimel, tą samą Bramą, którą podtrzymywała przez dwadzieścia siedem lat, przeniosła do naszego świata Księcia Theta. Pełna pychy i wiary w swą moc, wierzyła, iż nikt tej Bramy nie zna, i nie zadała sobie nawet trudu, aby znaleźć inne miasto. Wierzyła zresztą, że skoro zablokowała nam pamięć, to nawet gdybyśmy się przez przypadek spotkali, niewiele nam to da. Jej zdaniem, byliśmy straceni dla Cesarstwa Tarota. Jedyne, co uczyniła, aby zapewnić sobie bezpieczeństwo – to zdjęła z obezwładnionego magią Theta jego ubranie.

– Tak, on był całkiem nagi, gdy go znaleziono. Ale dlaczego? – zdziwiłam się.

– Gdyby miał na sobie swoje ubranie, trudno, żeby ktoś nie skojarzył go z tym, w którym przed laty znaleziono ciebie – wyjaśnił Jod. – Wprawdzie ty byłaś malutką dziewczynką, a on trzynastoletnim chłopcem, ale styl waszych, dziwacznych jak na TAMTEN świat, ubiorów musiałby nasunąć podejrzenie, że coś was łączy. Tobie też byłoby wówczas łatwiej odkryć, że Książę znajduje się w TAMTYM świecie. Dlatego, poza tym że miał magiczną blokadę pamięci, Książę Thet był także nagi.

– Z tą magiczną blokadą pamięci coś jest nie tak… – szepnęłam niepewnie. – Ona nie jest całkowita. Chwilami, w postaci strzępków, odprysków, przebłysków wspomnień, powracają mi TAM na ułamki sekund obrazy z Cesarstwa. Thet, choć Gimel także zabrała mu pamięć, zapamiętał zapach swojego Kota, mówił też ciągle o skrzydłach i nawet usiłował stać się ptakiem…

– Bo nikt, kto choć przez chwilę przebywał w Cesarstwie Tarota, nie może go w pełni zapomnieć. Nikt, kto pokochał Złocistego Ptaka, nie zapomni o jego skrzydłach. Nie pomoże tu nawet magia Gimel – stwierdził Kotyk z pewnym wzruszeniem. Zrozumiałam, że mimo kłopotów, jakie tu miał, kocha nie tylko Księcia, ale i tę krainę. Skoro tak, to już nie wróci TAM z nami. Coś ścisnęło mnie za gardło…

Zatem. Książę Thet nagle zniknął ze swej zamkniętej na klucz komnaty, w nocy gdy Kotyk nieopatrznie słuchał na dachu miłosnego zewu srebrzystej kotki. I choć nikt nie wiedział, co mogło się stać z następcą tronu, wszyscy – ze strachem – domyślali się w tym ręki Gimel…

– Nie widziałem go w krainie martwych, nie widziałem w krainie żywych. Albowiem mój wzrok nie sięga do innych światów – usprawiedliwił się Wisielec, który cały czas z uwagą słuchał naszej rozmowy. Wisielec lubił mieć towarzystwo na Wieży.

… Czarownica nie podejrzewała, iż jeden z nauczycieli Księcia Theta, niedołężny starzec, to Biały Mag. Nie domyślała się też, iż nie tylko wie on o jej Bramie, lecz nawet nauczył się przez nią przechodzić. Gdy zatem Kot zaczął jej przeszkadzać, będąc zbyt gorliwy w szukaniu Księcia, wydała rozkaz, aby to właśnie ulubiony nauczyciel Theta zabił jego ulubionego Kota…

– … nie rozumiem! – przerwałam bezradnie. – Przecież to nie Gimel, lecz sama Cesarzowa wydała ten rozkaz!

– Suknie! Suknie Cesarzowej! Czyżbyś nadal nic nie pojmowała? – zirytował się Kotyk. – Ja, jako Kot, nigdy nie zwracałem uwagi na kobiece stroje. Ale, jak zapewne pamiętasz, Mistrz Parth z Królestwa Buław, jako naukowiec, zwracał uwagę na wszystko, nawet na to, co było mu do niczego nieprzydatne! I powiedział, że Cesarzowa przez dwa dni z rzędu nosiła szmaragdową suknię!

– Co z tego? – zdziwiłam się.

– Bo to już nie była Cesarzowa! To było jej ciało, opanowane przez ducha Gimel! To ciało, jak kukła, wykonywało wszystkie polecenia Czarownicy. Ale o tym ostatecznie dowiedzieliśmy się dopiero teraz. Owszem, wiedzieliśmy, że Gimel umie zmieniać postacie, ale nawet znając potęgę jej magii, nie przypuszczaliśmy, że odważy się zastąpić umysł Cesarzowej swoim własnym – wtrącił Włóczęga.

Kotyk, mieszkaniec pałacu, zwrócił uwagę tylko na to, że Cesarzowa, po latach miłości do syna, nagle straciła do niego serce. Stała się oschła i niesprawiedliwa, buntowała przeciw niemu rodzonego ojca. Cesarz, który ponad życie kochał swą piękną żonę, ulegał jej we wszystkim.

– … zatem Gimel wstąpiła w ciało Cesarzowej, prawdziwego zaś ducha nieszczęsnej matki Księcia uwięziła w swojej magicznej kuli – ciągnął Jod.

– I jest tam uwięziony do dziś? – zaniepokoiłam się, pamiętając groźby Gimel z mrocznej pieczary. Mój duch też miał być zamknięty w magicznej kuli Czarownicy.

Jod zasępił się, a Książę Thet odwrócił ku nam głowę:

– Musimy odnaleźć prawdziwego ducha mej matki. Bardzo go kochałem. Teraz jest tak, jakbym nie miał matki. Jej ciało przebywa w cesarskim pałacu, ale naprawdę jej tam nie ma. Ty, Codik, dobrze wiesz, jak wielkie to jest cierpienie: nie mieć matki…

– Więc czeka nas kolejna awanturnicza wyprawa… – westchnął Kotyk, ni to zmartwiony, ni zadowolony.

– A ty już pewnie marzyłeś o pałacowych pierzynach! – zachichotał Włóczęga.

– Pójdę z wami! – zawołałam z entuzjazmem, lecz oni tylko spojrzeli po sobie i Jod podjął dalszą opowieść.

– … więc Gimel w ciele Cesarzowej rządziła Cesarstwem, i na drodze do pełni władzy stał jej tylko następca tronu. Musiał zatem umrzeć lub zniknąć. Zabicie go mogło wywołać niepokoje i zamieszki oraz podejrzenia. I wreszcie trzeba pamiętać, że Złocisty Ptak już całe wieki temu nakazał: „Nie zabijajcie!” Gimel bała się Złocistego Ptaka i nie chciała łamać wprost Jego zakazów. Próbowała je omijać. Zaginięcie… ooo, to było coś! Zaginięcie nie daje pewności, czy zaginiony zmarł, czy też nie. Nie ma ofiary, nie ma winnego. Za to jest czas. Cesarzowa – Gimel na zaginięciu Theta zyskała nieograniczony czas, gdyż wierzyła, że nikt nigdy nie odnajdzie następcy tronu w innym świecie. Nie domyślała się, że znam jej Bramę i że ją kiedykolwiek przekraczałem…

– Czy to nie ty przypadkiem byłeś TAM, u mnie w domu, w postaci starego weterynarza? – spytałam, olśniona błyskiem wspomnienia. Jod tylko się uśmiechnął i mówił dalej:

– Kot, który organizował coraz to nowe wyprawy ochotników dla szukania Księcia, najpierw Gimel śmieszył, potem irytował, a wreszcie zaniepokoił. Nakazała go usunąć pod pretekstem, że brał udział w porwaniu Księcia, gdyż dał się przekupić porywaczom. Jod obiecał, że Kot zniknie jej z oczu. Białemu Magowi nie wolno kłamać, więc Kot zniknął, gdyż razem z Jodem przekroczył Bramę. Starzec przez całe dwadzieścia siedem lat śledził moje losy – znał sierociniec, w którym spędziłam dzieciństwo, odkrył miejsce mego zamieszkania z Adamem i to on podsunął mi Magiczny Korzeń, który częściowo wyzwala pamięć o Cesarstwie i przywraca miłość do niego. Jod z radością stwierdził, że TAM narodziło się Małe Mieczowe Książątko, czyli mój synek.

– …bo twój synek, jako wnuk Królewskiej Pary Mieczowej, wiedział więcej o twoim pochodzeniu niż ty sama. Niemowlęta królewskiej krwi z Cesarstwa Tarota wiedzą i czują więcej niż ziemskie – tłumaczył mi Jod. – Od razu pomyślałem, że znajdę w nim pomocnika w dotarciu do ciebie. A tylko ty mogłaś zbadać, czy Książę Thet nie błąka się gdzieś w twoim nowym świecie.

Jod, dotrzymując słowa danego Cesarzowej, „usunął” Kota, wrzucając go do mojej beczki z deszczówką. I telepatycznie przekazał tę informację memu synkowi. Uratowany kocur miał nas oboje przeprowadzić przez Bramę. W ten sposób mogłam powrócić do krainy mego dzieciństwa, a zarazem – wraz z moim synkiem – być łącznikiem między oboma światami, szukając śladów Księcia.

– Niczego nie zdziałałabyś bez Jonyka – szepnął mi do ucha Włóczęga. – Nasz niezwykły Kot utonąłby w twojej beczce, a ty byś o tym nawet nie wiedziała…

– Chciałabym wiedzieć, ile zdziałalibyśmy bez ciebie, Alefie – szepnęłam mu w odpowiedzi. – I kim ty właściwie jesteś. Najpierw sądziłam, że jesteś zwykłym włóczęgą. Potem myślałam, że jesteś w służbie Białego Maga. Teraz myślę, że stoisz znacznie wyżej, niż to wygląda. I częściej niż inni słyszysz potężny łopot pewnych skrzydeł. Rubinowe Jajo zaś, które nosisz w worku, jest o wiele, wiele większe niż jego Cudowna Miniaturka…

– Nie noszę go na co dzień w worku… – roześmiał się Włóczęga. – Przecież nie należy do mnie! I słuchaj lepiej, co opowiada Jod, gdyż moje opowieści to całkiem inna historia. Nie do opowiadania…

Zrozumiałam go. Gdyby wszyscy w Cesarstwie wiedzieli, że Alef jest JEGO wysłannikiem, zarzucano by go prośbami o wsparcie, o kontakt, o szansę na zbliżenie do NIEGO. Dlatego Alef przybrał postać Włóczęgi, zwanego Głupcem – i ma spokój, a zarazem obecny jest w całym Cesarstwie, wszędzie tam, gdzie być powinien. I tylko czasem przez jego szare oczy spoglądają na Cesarstwo oczy inne, bardziej wnikliwe i wypukłe…

Spojrzałam na moje Tańczące Dziecko. Fruwało teraz wokół Księcia Theta, jakby chcąc przywrócić go rzeczywistości. Książę bowiem ciągle czuł dotyk skrzydeł Ptaka, słyszał ich Muzykę, i trudno mu było wrócić do nas. Tymczasem czekały go tutaj nowe, trudne zadania: odzyskanie ducha matki, zaklętego w magicznej kuli, przywrócenie ojcu sił, które zabrała mu Gimel – i wreszcie stopniowe przejęcie władzy. Zgodnie bowiem z obyczajami Cesarstwa, następca zaczynał przejmowanie władzy w dniu swych trzynastych urodzin, a jej pełnię uzyskiwał w dwudziestym pierwszym roku życia.

– Nie będzie łatwo znaleźć duszę mojej matki – westchnął Thet. – Któż może wiedzieć, gdzie Gimel skryła swoją kulę…

– Pomogę wam! Przecież już byłam w Krainie Mroku! – powiedziałam z entuzjazmem. – Nie wątpię też, że moi rodzice, Król i Królowa z Królestwa Mieczy, dadzą nam tylu zbrojnych pomocników, ilu tylko będziemy potrzebować…! Mam nawet pomysł na specjalną broń, którą mogliby wykonać dla nas uczeni z Królestwa Denarów, a która byłaby pomocna w Krainie Mroku!

Po raz drugi dostrzegłam, że moi nowi przyjaciele spoglądają na siebie zmieszani. Wyczułam, że chcą mi coś powiedzieć, i to chyba coś niezbyt miłego, gdyż żaden nie kwapił się, aby być pierwszym. Włóczęga chrząknął znacząco i spojrzał na Kotyka, ten wlepił wzrok w Joda, Jod zaś umknął spojrzeniem w bok. Wtedy odezwał się Wisielec, wypowiadając prostą sentencję:

– Bram nie buduje się po to, by stały otworem…

– To chyba jasne – przytaknęłam, zirytowana, że wtrąca się w najmniej wskazanym momencie, gdy nagle pojęłam, co mówi, i spojrzałam strwożona na Joda.

– Tak, Ewo – rzekł Jod, nazywając mnie po raz pierwszy moim ziemskim imieniem. – Brama, strzeżona wcześniej przez Gimel, teraz zamyka się coraz szybciej. Czarownica już jej nie potrzebuje. Przeciwnie: istnienie tej Bramy jest dowodem jej przestępstw i Gimel robi, co może, aby to przejście między naszym a TAMTYM światem zniknęło. Kotyk i Włóczęga twierdzą, że już raz, w Królestwie Mieczy, dokonałaś wyboru, choć był on bolesny dla ciebie. Czy chcesz teraz zmienić decyzję i zostać z nami? Bardzo byśmy tego chcieli, ale musisz być pewna tego, co zrobisz. Pamiętaj bowiem, że będzie to decyzja ostateczna i nieodwracalna…

Słuchałam go w odrętwieniu. Tak, w Królestwie Mieczy wiedziałam, że muszę odejść. Ale wydawało mi się wówczas, że jest jeszcze przede mną wiele czasu i wiele przygód w Krainie Kota. I że jest możliwe ponowne odwiedzenie matki i ojca. Zamykanie się Bramy sygnalizowało, że to już naprawdę koniec. Nigdy więcej nie ujrzę Cesarstwa Tarota, Księcia Theta, Joda, Włóczęgi. Po raz wtóry, tym razem bezpowrotnie, utracę cudownie odzyskanych rodziców i braciszka. Nigdy więcej nie odwiedzę Krainy Kota i nie przeżyję w niej niezwykłych przygód. Właśnie, a Kotyk? Co z Kotykiem?…

– Nigdy nie mów „nigdy” – powiedział Kotyk, jakby słyszał moje myśli, i spojrzał na mnie mądrymi, zielono-błękitnymi ślepiami.

– Nigdy się nie dowiem, czy znaleźliście duszę Cesarzowej, zaklętą w magicznej kuli Gimel. I nigdy nie będę wiedzieć, czy Książę Thet okaże się dobrym Cesarzem – powiedziałam zmartwiona.

– Nigdy nie mów „nigdy” – rzekł z naciskiem chłopiec, o którym jeszcze niedawno myślałam, że jest upośledzonym, autystycznym stworzeniem, sprowadzonym, jak powiedział Adam, do poziomu rozwoju warzywa.

– Tata? – spytał niecierpliwie Jonyk, tańcząc wokół mnie jak mały, kolorowy ptaszek.

– Nigdy więcej nie zobaczymy Złocistego Ptaka i nie usłyszymy Muzyki Sfer Niebieskich… – szepnęłam do niego.

– Złocisty Ptak jest wszędzie i nigdzie. Niekiedy jakieś pióro z jego skrzydeł zawadzi o TAMTEN świat, choć większość ludzi jest TAM ślepa i tego nie widzi – wtrącił nie pytany Wisielec.

– … dlatego nigdy nie mów „nigdy” – dopowiedział Włóczęga.

Spojrzałam na Kota. Siedział wielki, gibki, z potężnym, pręgowanym cielskiem i wpatrywał się we mnie z czułością swoimi zielono-błękitnymi ślepiami. Popatrzyłam w nie również – i miałam uczucie, że tonę w zielonobłękitnym jeziorze, którego woda jest rześka, słodka i przeczysta. Było to dobre uczucie. I zrozumiałam, że właśnie w tym jeziorze zostanie moja pamięć o Cesarstwie Tarota, które ja zawsze nazywałam Krainą Kota.

Rozdział siedemnasty

– Wyspałaś się i od razu lepiej wyglądasz. Czy przestałaś się już zamartwiać tym nieszczęsnym chorym chłopcem? – spytał Adam, gdy wrócił z pracy do domu i zastał mnie jeszcze na kanapie, ale już z otwartymi oczami.

– Tak – odparłam po namyśle. – Chyba przekonały mnie słowa siostry Amaty. On jest teraz spokojny i szczęśliwy. Jest tam, gdzie chciał być.

– Za to nigdzie nie ma Kotyka – westchnął mój mąż. – Wybrał się na jakąś dalszą wycieczkę.

– Wiem – powiedziałam odruchowo. – Myślę, że już nie wróci.

– Co ty wygadujesz, Ewo? – zdziwił się Adam. – W dodatku mówisz o tym tak spokojnie, a przecież uwielbiałaś to kocisko!

– Nadal go uwielbiam, ale to jest Kot Który Chodzi Własnymi Drogami. Tak jak nagle przyszedł, tak równie nagle odszedł. Od początku wiedziałam, że kiedyś odejdzie. Może znalazł drogę do swego prawdziwego domu? Przecież zjawił się u nas już jako bardzo duży kocur, a nie małe kociątko. Musiał wcześniej u kogoś być i może ten ktoś go bardzo kochał, a on bardzo kochał tego kogoś… – mówiłam sennie, nadal nie wstając z kanapy.

Jonyk właśnie zaczynał się budzić. Otwarł oczy i zaczął je trzeć małymi piąstkami.

– Zaraz będzie szukał Kotyka, a potem się rozedrze… – powiedział ponuro Adam. Jednak ku naszemu zdumieniu Jonyk nie szukał Kotyka. Usiadł samodzielnie, jak przystało na siedmiomiesięczne niemowlę, i uśmiechnął się do nas sześcioma ząbkami.

– Ojej… – szepnęłam zdziwiona. – On ma zwyczajne oczy.

– Zawsze miał normalne oczy, co ty wygadujesz? – zdziwił się Adam.

– Nieprawda, miał jedno oko zielone jak jezioro, a drugie błękitne jak niebo – zaprotestowałam. – Nigdy tego nie widziałeś, ale tak było. A teraz ma… hm… właściwie jakie on ma teraz oczy?

Adam nachylił się i przyjrzał szeroko otwartym oczkom naszego synka.

– Niebieskie, ale nakrapiane czymś złotym. Ładne – odparł mój mąż. – I włosy też mu ściemniały, jak przepowiadałem. Pewnie działo się to stopniowo, co dzień po trochu, ale dopiero dziś zauważyłem, że nie jest już rudy, tylko jasnobrązowy. Zadowolona jesteś?

– Oczywiście. To miłe mieć zwyczajne i normalnie rozwinięte dziecko – przytaknęłam z powagą, choć gdzieś w głębi serca poczułam ukłucie żalu.

To dziwne, ale bardzo łatwo pogodziliśmy się wszyscy troje z utratą Kotyka. I tylko czasem, gdzieś na granicy między snem a jawą, widuję jego wielki, mądry łeb i dwoje różnobarwnych oczu. Lubię zasypiać, wpatrując się w nie, gdyż wydaje mi się wówczas, że tonę w czystym, rześkim, słodkim jeziorze snu.

Jonyk rzeczywiście ma coraz ciemniejsze, brązowe włoski, a w niebieskich oczach złote, świetliste plamki. Chyba jest to odblask słońca lub ognia w naszym kominku, gdyż niekiedy te plamki znikają i oczy naszego synka są całkiem zwyczajne. Rozwija się też w pełni normalnie, w zgodzie z wszystkimi podręcznikami. Oboje z Adamem bardzo jesteśmy z niego dumni.

…aha, muszę dodać, że wreszcie przestał nazywać się Jonyk, gdyż dobrnęliśmy do miejskiego urzędu i tam trzeźwy urzędnik wypisał mu nowy, trzeźwy akt urodzenia, z imieniem Jan. Adam od razu przestawił się i z zadowoleniem zaczął naszego synka nazywać „Janek”, a czasem „Jasiek”. Mnie idzie to nieco trudniej, gdyż przywykłam do Jonyka, więc czasem się mylę, lecz Adam wówczas surowo mnie napomina i poprawia.

Nietoperzowaty chłopiec z sierocińca, który tak nagle zapadł w naszym domu w dziwny chorobowy stan, jednak umarł.

– To dobrze – powiedział Adam, powściągając smutek. – Przecież i tak jakby go nie było. Żył jak warzywo, bez żadnej świadomości…

– To dobrze – powiedziała siostra Amata, która coraz częściej zapada w drzemkę i Cecylia za każdym razem jest pewna, że nasza staruszka już nie obudzi się z tego snu. – To dobrze, bo jego biedne ciało poszło tam, gdzie przebywa jego dusza. A zresztą widziałaś, Cecylio, jak on umierał…

Cecylia opowiedziała mi, że chłopiec cały czas pozostawał w absolutnej nieświadomości tego, co działo się wokół, że był rzeczywiście jak warzywo – choć ciągle odznaczał się tą uderzającą urodą. Głównie leżał lub siedział, patrząc gdzieś przed siebie wielkimi pustymi oczami.

– … ale tuż przed śmiercią nagle się uśmiechnął i powiedział wyraźnie: „ptak, widzę go”, a potem zatrzepotał tymi swoimi chudymi rękami jak ptak skrzydłami w locie ku niebu. I umarł – mówiła mi Cecylia, połykając łzy.

Odwiedzam teraz sierociniec częściej, gdyż Janek jest już sporym, trzyletnim chłopcem i świetnie bawi się z tamtejszymi wychowankami. Zaraz po zaginięciu Kotyka, Adam kupił mu ślicznego, rasowego kociaka – dziś już wyrósł na duże, zdrowe stworzenie – z którym zawsze razem śpią. Lubię go, ale gdy głaskam jego futerko, staje mi przed oczami nasz potężny, dziwny kocur, który przybył, pobył i zniknął. Janek miał siedem miesięcy, gdy Kotyk zniknął, więc chyba wydaje mu się to obojętne, czy sypia z nim w łóżeczku tamten wielki Kot, czy jego obecny Kocik – gdyż tak nazwaliśmy to miłe, biało-czarne stworzonko. W końcu ktoś powiedział, że w nocy wszystkie koty są jednakowe…

Od czasu gdy przez głupi przypadek kupiłam tę śmieszną książkę o tarocie i talię kart, lubię sobie czasem z niej powróżyć lub postawić pasjansa. Nie zwracani uwagi na złośliwe docinki Adama. Lubię te karty, ich tajemnicze postacie i symbole, ich nazwy i ukryte znaczenia. Najbardziej podobają mi się karty Królowej Mieczy, Włóczęgi zwanego Głupcem, Starca i Wieży Boga. Trochę mnie dziwi, że w tarocie nie ma karty Kota, gdyż przecież Kot w większości religii i wierzeń, a także w okultyzmie i magii odgrywa ogromną rolę. A jednak w tarocie go nie ma! Jest za to inna karta, którą polubiłam, bardzo dziwna, zwana kartą Mocy, nosząca z hebrajskiego miano „Thet” (jest to po prostu kolejna litera hebrajskiego alfabetu!), choć inni badacze nazwali ją kartą Córki Ognistego Miecza.

Janek rośnie, Adam z powodzeniem pracuje i zadebiutował jako autor w znanym medycznym kwartalniku. Moja nowa książka nadal rozrasta się w komputerze. Zaczęła mi się wreszcie układać, i to tylko dlatego, że postanowiłam wzorować niektórych jej bohaterów na postaciach z tarota.

Więc chyba nie jest źle. Wprawdzie niekiedy mam uczucie, że czegoś mi brakuje, lecz nie wiem, co to jest. Ale sądzę, że takie wrażenie miewa co jakiś czas większość ludzi…

Rozdział osiemnasty

W nocy obudziła mnie nagląca myśl:

– Muszę wstać, iść do ogrodu, wykopać ten korzeń i go zjeść…

Więc wstałam i boso, w podkoszulku, wybiegłam w mokrą, deszczową noc. TEN korzeń, wiedziałam o tym, znajdował się w lewym górnym rogu ogrodu. Należało wykopać go delikatnie, rękami, a nie motyką. Nać wyrzuciłam przez płot do ogrodu sąsiadki, bo niepotrzebna była mi wiedza, CZYM ten korzeń jest, ani skąd się tu wziął.,W każdym razie nie była to marchewka czy pietruszka. Istotne było tylko to, że, skoro znów jestem w ciąży, ten korzeń jest mi niezbędny. Mnie i Jonce.

Tak, bo tym razem to będzie dziewczynka i obojętne, co jakiś urzędnik – trzeźwy lub upojony szampanem – wpisze jej w akcie urodzenia, ja ją będę nazywać Jonką.

Jonka będzie mieć jedno oko zielone, a drugie błękitne. Wiem to na pewno. Owszem, z czasem kolor obu oczu się wyrówna. Ale na szczęście, zanim to się stanie, wróci Kotyk. No cóż, przez kilka miesięcy będziemy mieć dwa koty, lecz tylko jeden z nich będzie tym z Krainy Kota.

Ktoś znowu otworzy Bramę. Już ją otwiera. Czuję to. Czuję to zresztą nie tylko ja, ale i ta moja malutka, nie narodzona dziewczynka. Zatem znów jesteśmy tam potrzebne. Obie. Cesarzowa nie może dłużej męczyć się bez swojej prawdziwej duszy! Gdyż teraz już wiem, że wyprawa się nie udała i ONI nie odnaleźli magicznej kuli Gimel. Biedny Thet, jest już wprawdzie pół – Cesarzem, ale nie ma matki. Nie można przecież nazwać matką nieświadomego ciała, pozbawionego swojej prawdziwej duszy!…

Moja matka zaś, Królowa Mieczy, oczywiście cały czas na mnie czeka. I zobaczę ją znowu. Ją, mojego tatę, braciszka Resza… A Kotyk…

– Ewa, ja rozumiem, że kobiety w ciąży mają różne kaprysy, ale nie pojmuję, jak mogłaś wejść do naszego łóżka z tak okropnie brudnymi, ubłoconymi nogami! Do diabła, chyba nie chodziłaś w nocy boso po ogrodzie! – wołał Adam, stojąc w piżamie koło naszej pięknej, wielkiej, wiśniowej kanapy. Była niedziela i, chwała Bogu, nawet on mógł dłużej pospać. Niestety, właśnie budził mnie, co prawda z tacą, na której stały kawa ze śmietanką, świeże rogaliki z miodem i jedna róża we flakoniku.

– Nie pamiętam, Adamie, co robiłam w nocy. Na pewno spałam – wymamrotałam i uśmiechnęłam się do niego. Czułam się po tej nocy jak świeżo narodzona, a ta mała istotka w moim brzuchu też była dziś dziwnie radosna.

– Lubię ostatnio sobie pospać. Mam wtedy uczucie, że tonę w zielonym, czystym, rześkim jeziorze – powiedziałam do męża, ziewając i pijąc aromatyczną kawę. – Przypuszczam, że przez najbliższy czas będę spać dużo, dużo, dużo… Aha, nie widziałeś gdzieś w ogrodzie Kotyka, Adamie? Bo czuję, że on wkrótce znów do nas wróci. Nie chciałabym, żeby zbyt długo moknął w ogrodzie…

Mazury, lato 1995; Kraków 1998

Оглавление

  • Rozdział pierwszy
  • Rozdział drugi
  • Rozdział trzeci
  • Rozdział czwarty
  • Rozdział piąty
  • Rozdział, szósty
  • Rozdział siódmy
  • Rozdział ósmy
  • Rozdział dziewiąty
  • Rozdział dziesiąty
  • Rozdział jedenasty
  • Rozdział dwunasty
  • Rozdział trzynasty
  • Rozdział czternasty
  • Rozdział piętnasty
  • Rozdział szesnasty
  • Rozdział siedemnasty
  • Rozdział osiemnasty
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «W krainie kota», Dorota Terakowska

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства