«Sekret Alchemika Sędziwoja»

1350

Описание

Pan Tomasz otrzymuje z Muzeum Narodowego w Krakowie list informujący o propozycji wymiany traktatu „O rtęci siedemnastowiecznego alchemika Michała Sędziwoja na przechowywany w muzeum atanator, specjalny piec alchemiczny. Pan Samochodzik i Paweł Daniec jadą do Krakowa, gdzie okazuje się, że autorkami tej propozycji wymiany są dwie młode dziewczyny, Sanisława i Katarzyna Kruszewskie. Po początkowej rywalizacji panowie i panie łączą wysilki, aby rozwiązać szyfr z „Niemej księgi”, rzedstawiającej etapy produkcji złota. Doświadczenie przeprowadzone przez kuzynki w obecności pana Tomasza i Pawła zdumiewa bu muzealników.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Andrzej Pilipiuk Sekret Alchemika Sędziwoja

PROLOG

Wicedyrektor Lucjusz powoli wędrował amfiladą sal. Ze ścian patrzyły na niego portrety ludzi, którzy umarli dawno temu. Lubił czasem przystanąć, by popatrzeć im w oczy. Nie musiał czytać podpisów pod obrazami. Znał je wszystkie na pamięć. Gmach, zawierający przygarniętą przez krakowski oddział Muzeum Narodowego kolekcję Czartoryskich, był o tej porze niemal pusty. Do godziny zamknięcia ekspozycji brakowało jeszcze dwu kwadransów. Wszedł do galerii sztuki starożytnej. Wątpliwe, aby ktokolwiek miał się tu jeszcze dziś pojawić. Przeszedł wzdłuż gablot ciesząc oczy nagromadzonymi wewnątrz skarbami pokoleń, które odeszły w zapomnienie. Sprawdził okna. Pilotem uruchomił system alarmowy i zatrzasnął ciężkie drzwi. Przeciągnął sznurek przez kółko ze stalowego drutu i wgniótłszy go w plastelinę odcisnął swoją pieczęć.

Za oknami zapadł już wilgotny jesienny wieczór. Uszy muzealnika wychwyciły szum drzew szarpanych wiatrem. Zbliżał się do ostatniej sali, gdy nieoczekiwanie usłyszał fragmenty rozmowy. Ktoś mimo późnej pory nadal zwiedzał muzeum. Kustosz uniósł ze zdumieniem krzaczaste brwi. Popatrzył na zegarek. Do zamknięcia został kwadrans. Nie sądził, że jeszcze się na kogoś natknie.

Przeszedł przez drzwi i zatrzymał się na progu sali. Dwie młode dziewczyny stojące koło wiszącego na ścianie obrazu usłyszały jego kroki i odwróciły się zaskoczone. Widząc pracownika muzeum uspokojone powróciły do przerwanej rozmowy.

– …proces postępuje – powiedziała ta niższa, ciemnowłosa. – Sądzę, droga kuzynko, że musimy przeprowadzić sprawę w ciągu kilku najbliższych tygodni. Albo zrezygnować…

Druga z dziewcząt przesunęła w zadumie dłońmi po grubym warkoczu.

– Takaż i moja wiedza – powiedziała. – Tylko jakie mamy szanse powodzenia? Minęło pięćdziesiąt lat. Nawet jeśli nasze podejrzenia są słuszne, Storm mógł przed śmiercią zniszczyć manuskrypt. Albo komuś go przekazać.

Stary muzealnik przechadzał się wolno oglądając portrety i wreszcie podszedł do dziewcząt. Nieoczekiwanie zachwiał się na nogach i nerwowym ruchem poprawił okulary. Młodsza, blondynka z grubym warkoczem uniosła głowę z lekko kpiącym uśmiechem. W pierwszej chwili pomyślał, że to sportretowana przed czterema wiekami dziewczyna zstąpiła z obrazu na drewniany parkiet muzeum. Jej twarz była identyczna, jeśli pominąć cieniutkie metalowe oprawki okularów. Ubrana była wprawdzie inaczej, ale na wysmukłej szyi miała identyczny srebrny krzyżyk, wysadzany rubinami. Nawet jej uśmiech niczym się nie różnił.

– Jak pani stamtąd zeszła? – wykrztusił wreszcie sensowne, jak mu się wydawało, pytanie.

Uśmiechnęła się sympatycznie.

– A jakoś tak zeskoczyłam – powiedziała przechylając figlarnie głowę. – Patrzę, a tu dwudziesty wiek. Bardzo się zdziwiłam.

Przeciągała nieco końcówki wyrazów, jej wymowa była też odrobinę zbyt miękka. Czyżby pochodziła z Kresów? Jej towarzyszka także się uśmiechnęła. Mózg staruszka wykonał woltę. Przecież nikt nie może zejść z portretu. To pewnie przypadek…

– Podobieństwo jest zaiste uderzające – powiedział przychodząc wreszcie do siebie.

Uśmiechnęła się jeszcze raz.

– To rodzinne – powiedziała. – Czasami lubię sobie popatrzeć na moją daleką prababkę.

– Więc pani…

– Nawet nazywam się identycznie – jej głos miał bardzo miły tembr. – Dzieli nas wprawdzie różnica piętnastu pokoleń, ale sądzę, że poza cechami fenotypu odziedziczyłam też coś z jej charakteru.

– Uchowaj Boże – mruknął. – Ta młoda dama zaszlachtowała sztyletem własnego męża.

Jej błękitne oczy stały się na moment chłodne jak kawałki lodu.

– Czy przypadkiem nie dlatego, że przegrał ją w karty z wyjątkowo odrażającym typem, dostarczającym młode dziewczęta na dwór sułtański? Zresztą – wzruszyła ramionami. – Tamtego też dopadła i wykończyła w Kamieńcu Podolskim. Nie pomógł mu nawet list żelazny wystawiony przez polskiego króla. Z tego co wiem, wycięła mu przyrodzenie… Należało im się.

Kustosz uniósł brwi ze zdumieniem.

– Widzę, że dobrze zna pani historię swojej rodziny – zauważył.

Uśmiechnęła się.

– Młodzież powinna szukać sobie dobrych wzorców do naśladowania.

Jej kuzynka parsknęła śmiechem.

– Czy pani krzyżyk…?

– Tak, to ten sam co na portrecie – wyjaśniła. – Przechodzi w naszym rodzie z pokolenia na pokolenie.

Rozpięła stalowy łańcuszek obiegający jej szyję i podała mu klejnot. Obracał go przez chwilę w palcach. Nieczęsto zdarzało mu się widzieć tak piękny przykład sztuki jubilerskiej. Krzyż był bardzo prosty, prawie pozbawiony ozdób, ale z bliska widać było wijące się wygrawerowane w srebrze linie. Po drugiej stronie pionowo biegły głęboko wycięte litery hebrajskiego alfabetu. Od częstego stykania się z materiałami metal wytarł się, ale ciągle jeszcze były czytelne.

– "I tak wszystkie rzeczy stały się z jednego" – odczytał.

Uśmiechnęła się.

– Dokładnie tak – powiedziała.

– Dziwne, że wyryto ten napis hebrajskimi czcionkami, właśnie na krzyżu – powiedział. – To przecież cytat z tablicy…

– Szmaragdowej – dokończyła. – Wedle rodzinnej tradycji krzyż ten pierwotnie należał do alchemika Sędziwoja.

– Od dawna jest pan pracownikiem tego muzeum? – zagadnęła druga z dziewcząt.

– Od czasów wojny. Więcej. Jestem wicedyrektorem do spraw gromadzenia zbiorów – powiedział z dumą.

Uśmiechnęły się obie.

– Z tego co słyszałam – powiedziała brunetka – macie w swojej kolekcji autentyczny atanator mistrza Sędziwoja?

Zamyślił się na chwilę.

– Faktycznie jest u nas coś takiego. Ale nigdy nie wystawiamy go na widok publiczny. Skąd panie o tym wiedzą?

– Na wystawie poświęconej kulturze czasów Stefana Batorego prezentowaliście państwo zrekonstruowane wyposażenie pracowni alchemicznej – uśmiechnęła się.

Popatrzył na nią zaskoczony.

– Owszem, była taka wystawa, ale z tego co pamiętam chyba w 1879 roku!

– W 1878 – sprostowała odruchowo brunetka.

– Możliwe, ale skąd pani o tym wie? – zdumiał się.

Zawahała się na chwilę. Może szukała odpowiedzi w pamięci, a może zmyślała cos na poczekaniu.

– Czytałam niedawno w Bibliotece Jagiellońskiej gazety z mniej więcej tego okresu – powiedziała wreszcie. – No cóż, na nas niestety czas – kiwnęła dłonią na kuzynkę.

Gest był dziwny. Ostry, rozkazujący. Druga z dziewcząt podporządkowała się natychmiast. W drzwiach sali odwróciły się jeszcze na chwilę.

– Do widzenia panu – powiedziała blondyneczka.

– Miło było pana poznać – uśmiechnęła się druga.

Zniknęły. Staruszek usiadł na foteliku postawionym pośrodku sali. Popatrzył w zadumie na portret. Po wyjściu dziewcząt czuł dziwną pustkę.

– Sympatyczne cielątka – powiedział cicho – I mają ciekawe

zainteresowania.

Wreszcie wstał i ruszył w stronę wyjścia po drodze gasząc światła.

– Może jeszcze kiedyś je spotkam – mruknął sam do siebie.

Wiatr za oknem zachichotał, a w szyby uderzyły ciężkie krople deszczu. Przeszedł do swojego gabinetu. Z półki zdjął herbarz i kartkował go dłuższą chwilę.

– Katarzyna Kruszewska herbu Habdank, po mężu Skorlińska – znalazł wreszcie. – Po zabójstwie małżonka poszukiwana. Zaginęła bez wieści. Na jej osobie wygasł ród Kruszewkich…

– Hochsztaplerki – uśmiechnął się wreszcie. – Ale, trzeba przyznać, nieźle to wykombinowały…

Rozdział I

Deszczowy poranek * List z Krakowa * Mistrz Sędziwój z Sanoka i jego pisma * Zaskakująca propozycja * Niema księga

Popatrzyłem w okna chłostane rzęsistym, jesiennym deszczem. Przed grobem Nieznanego Żołnierza mokli okryci pelerynami wartownicy. Szef zagwizdał pod nosem kilka taktów. Oderwałem wzrok od szklanej tafli i obejrzałem się na niego. Studiował w zadumie wydruk z najnowszymi listami które przyszły pocztą komputerową. Wyglądał na zadowolonego.

– Nie miałbyś ochoty wybrać się do Krakowa? – zagadnął.

– Do Krakowa? – zdziwiłem się. – W sumie dlaczego nie. Sympatyczne miasto. A mamy tam coś do załatwienia?

Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.

– Coś się kroi – powiedział. – Może powinniśmy być na miejscu…

– Czyżby widziano Baturę wędrującego krużgankami Wawelu i patrzącego łakomym wzrokiem na arrasy?

– Odpukaj w niemalowane drewno – huknął. – Tylko tego brakowało. Nie, po prostu dostałem ciekawy list.

– Zamieniam się w słuch.

– Miejscowe muzeum dostało propozycję, jak się to mówi, nie do odrzucenia. Ktoś chciał się zamienić.

– O. Czyżby zaproponowano wymienienie jednego zabytku na jakiś inny?

– Dokładnie tak. List zawierał kserokopię pierwszej strony traktatu "O Rtęci", pióra alchemika Sędziwoja oraz rzeczową propozycję wymieniania go na znajdujący się w zbiorach muzeum atanator.

– Co to za traktat i co zacz atanator? – zaciekawiłem się.

Szef westchnął bardzo ciężko i popatrzył na sufit jednocześnie bębniąc palcami po blacie biurka.

– Traktat "O Rtęci" zaginął jeszcze podczas pierwszej wojny światowej – powiedział. – To opis doświadczeń przeprowadzanych z rtęcią.

– Mistrz Sędziwój z Sanoka? – zagadnąłem. – Ten o którym był taki film w telewizji, skończyło się tym, że wsiadał na Pustyni Błędowskiej do UFO.

Szef westchnął bardzo ciężko.

– Nasza kinematografia umiera – zawyrokował. – Dokładnie ten sam. A atanator to specjalny piec alchemiczny. Jedyny zachowany w Polsce egzemplarz znajduje się właśnie w zbiorach muzeum.

– Trudny wybór – powiedziałem. – Zaginiony traktat… Czy to także jedyny egzemplarz?

– Tak się wydaje. W każdym razie pracownicy Biblioteki Narodowej nie zdołali znaleźć ani jednego, a poszukują od pięćdziesięciu lat.

– A więc unikatowa książka za unikatowe urządzenie. Poważny dylemat…

– Nie ma tu żadnego dylematu – powiedział Szef. – Po prostu tego typu zamiany zostały raz na zawsze zakazane przez odpowiednie przepisy.

– Czyżby pracownicy muzeum zrezygnowali z szansy choćby skopiowania unikatowego dzieła?

– Nie. Zaproponowali tysiąc złotych w zamian za możliwość wykonania mikrofilmu. Nie otrzymali odpowiedzi, ale list został podjęty ze skrytki kontaktowej.

Pokiwałem w zadumie głową.

– Tylko co z tego wynika? – zapytałem. – Jak do tej pory nie widzę tu żadnych przesłanek do tego, abyśmy mieli jechać do Krakowa. Ktoś zaproponował wymienienie książki na zabytkowy piecyk. Jeśli jest jej właścicielem, to nie popełnia żadnego przestępstwa. Może dysponować swoją własnością wedle uznania. Choć dziwię się, że zrezygnował z pieniędzy za wypożyczenie do skopiowania. Ale ostatecznie kolekcjonerzy to w większości przypadków świry.

Szef uśmiechnął się.

– Widzisz, wczoraj złożono kolejną propozycję. Tajemniczy nadawca napisał, że jest na tropie słynnej "Niemej Księgi". Zaproponował, że dorzuci ją do poprzedniej oferty.

– Czym jest "Niema Księga"? – zapytałem.

– Cóż. Istnieją dwa dzieła noszące ten tytuł. Templariusze, jeszcze przed likwidacją zakonu, posiłkując się wiedzą alchemiczną uzyskaną w Ziemi Świętej, a wzbogaconą własnymi badaniami, sporządzili słynną "Niemą Księgę". Zbiór kilkudziesięciu akwafort przedstawiających poszczególne etapy produkcji złota. Co ciekawe, w tym okresie w księgach królowały miniatury malowane ręcznie lub obrazki odbijane z drzeworytów. Pierwsze znane akwaforty powstały w latach dwudziestych szesnastego wieku. Te są od nich ponad dwieście lat starsze.

– Producenci złota – mruknąłem.

– Właśnie. Oprócz wielu ciekawych zajęć, zajmowali się alchemią. "Niema Księga" to tylko obrazki. Nie ma pod nimi żadnych podpisów.

– Dedukuję, że to dzieło nie jest unikatowe?

– Jest. W pewnym sensie. W bibliotece Sorbony mają początek. Około jednej trzeciej kart. Obecny król Szwecji poświęcił niemało czasu i pieniędzy aby przez swoich agentów skompletować to dzieło.

– Skompletować? – zdziwiłem się.

– Jeden egzemplarz trafił w początkach dwudziestego wieku do Kopenhagi. Jakiś miejscowy antykwariusz za dychę doszedł do wniosku, że najlepiej będzie sprzedać dzieło po detalu. Wyciął wszystkie karty, oprawił w ramki i posprzedawał.

– Barbarzyństwo! – wyraziłem swoje oburzenie.

– Owszem. Od tamtej pory niektóre zawędrowały nawet do Australii. A pewna część mogła oczywiście ulec zniszczeniu. Król zebrał jak do tej pory około jednej czwartej.

– A skąd wiadomo, ile ich powinno być?

– Strony są numerowane. I znany jest numer końcowej.

– Czy to możliwe, żeby jeden egzemplarz znajdował się w Polsce?

– Autor listu powiedział, że jest na tropie. Nie napisał, gdzie

szuka dzieła.

– – A może chodzi mu o tą drugą? Skoro powiedział pan że są dwie?

– Tak… Druga powstała w siedemnastym wieku, w kręgach powiązanych z różokrzyżowcami. Jak się wydaje stanowi coś w rodzaju bardzo nieudolnego wykonanego z pamięci odpisu z wcześniejszej. Zachowała się w kilkudziesięciu egzemplarzach…

– I jakie byłoby nasze zadanie? – zapytałem.

– Ustalenie osoby oferenta, a potem przekonanie go, aby pozwolił wykonać kopię dzieła Sędziwoja.

Zamyśliłem się.

– Kiedy mielibyśmy wyruszyć?

– Jutro.

Rozdział II

"Złoto alchemików" * Historia hermetyzmu * Teorie Lukrecjusza * Tygrys we mgle * Czym były egipskie baterie * Zaginiony dorobek starożytności.

Wyruszyliśmy wczesnym rankiem. Szef prowadził. Rozległe mazowieckie równiny były przerażająco monotonne.

– Niech pan opowie o alchemikach – poprosiłem Szefa. – Bo tak na dobrą sprawę to niewiele wiem…

– A co wiesz? – zaciekawił się.

– To była banda takich wesołych świrów, którzy usiłowali wyprodukować złoto z ołowiu – powiedziałem.

– To faktycznie niewiele wiesz – uśmiechnął się. – No to teraz posłuchaj. Zasadniczo w tym, co powiedziałeś, jest trochę racji. Faktycznie tego typu próby trwały. Gdy byłem młody i studiowałem, zaproszono nas kiedyś do skarbca Narodowego Banku Polskiego i pokazano państwowe rezerwy złota. Czas był paskudny, przeprowadzano rewizje u ludzi podejrzewanych o handel kruszcem i walutami. Kilkanaście osób nawet za to rozstrzelano. Nam, młodym historykom sztuki, postanowiono pokazać skarby zdobyte podczas rewizji. A były tam prawdziwe skarby, w tym wiele bardzo cennych monet. Pokazano nam też międzynarodowe oznaczenia sztabek złota i to wprost na sztabkach – uśmiechnął się. – NBP miał niewielką pracownię, gdzie wyłożono mam zasady określania próby kruszców. No nie ważne. Oprócz tych wszystkich złotych fidrygałków pokazali nam także pięciokilogramową sztabkę z radzieckimi oznaczeniami. Wykonano na niej puncą napis: "Złoto Alchemików".

– Komuniści produkowali złoto za pomocą Kamienia Filozoficznego? – zdumiałem się.

Parsknął śmiechem i omal nie wylądowaliśmy w rowie.

– Pawle, to ci się udało! Nie, oczywiście że nie. "Złoto alchemików" to nazwa, powiedzmy umowna, bo nie figuruje w międzynarodowych słownikach złotniczych, ale i tak każdy będzie wiedział o co chodzi. Złoto alchemików to stop zawierający 967 części miedzi, 3 części magnezu i 30 części antymonu. Genialna rzecz. Kolorem nie różni się od złota. Twardością praktycznie też nie. Posiada niemal identyczny opór elektryczny i bardzo zbliżoną temperaturę topnienia.

– Nieźle – mruknąłem. – Zapewne jest nieco lżejsze?

– Tak, gęstość jest o kilkanaście procent mniejsza, ale jeśli będziesz miał kilogramową sztabkę, to niełatwo będzie ci ją odróżnić od prawdziwej. Zakładam, że wiesz, jak się rozróżnia próby złota?

– Można zadrapać przedmiot kamieniem probierczym, a potem zanurzyć go w kwasie. Kwas częściowo wytrawi rysę, a potem można porównać to z wzorcowymi. Drugą metodą jest nakrapianie powierzchni przedmiotu kwasami, zdaje się mieszaniną siarkowego z azotowym. Istnieją stężenia dla różnych prób, jeśli użyje się silniejszego, to pojawiają się ciemne plamy. Trzecią metodą jest przyklejanie kuleczek rtęci. Do złota przyklejają się, do innych metali nie… Jest też jakaś próba z oparami amoniaku…

– No cóż, wymieniłeś najważniejsze. A wiec złoto alchemików dzięki obecności antymonu wychodzi z większości tych prób bez szwanku. Naprawdę łatwo się naciąć. Nazwa wskazuje, że pierwsze receptury tego stopu powstały już w średniowieczu…

– A czym w takim razie jest tombak? – zaciekawiłem się.

– To stop miedzi i około 10 – 20 % cynku. Też nieźle udaje złoto, ale jest dużo łatwiejszy do rozpoznania.

Zamyśliłem się.

– Ale miałem mówić o alchemii – przypomniał sobie Pan Samochodzik. – No to posłuchaj małego wykładu. Alchemicy wywodzili swoją naukę od Hermesa Trismegistosa, utożsamianego z egipskim bogiem Totem – patronem rzeczy tajemnych, sekretnych i niebezpiecznych, opiekunem nauki i pisarzy… Ten wielki poprzednik późniejszych alchemików żyć miał około 2700 roku p.n.e. Jego dorobek naukowy oceniano na 36 tysięcy ksiąg; nie rób takiej zdziwionej miny, wówczas księga była zwojem papirusu, który mógł mieć kilkanaście metrów długości lub tylko kilka… Z tego dorobku nic nie zachowało się do naszych czasów, zakładając, że Tot był postacią faktycznie istniejącą i jakikolwiek dorobek po sobie pozostawił… Oczywiście uczeni wyśmiewali się z tego podkreślanego przez średniowiecznych alchemików starożytnego rodowodu swojej profesji. Gdy ja chodziłem na studia, informowano nas, że najstarszym zabytkiem w którym pojawiają się pierwsze nieskonkretyzowane jeszcze idee alchemiczne, jest tak zwany "Papirus z Lejdy" zawierający sporo ciekawostek z dziedziny chemii i pewne idee alchemiczne. Papirus ten spisano w trzecim wieku przed naszą erą, a odnaleziony został w dziewiętnastym wieku. Niedługo później historię alchemii trzeba było nieco cofnąć w czasie. W latach dwudziestych Niemcy badający pałac króla Assurbanipala w Niniwie odnaleźli w jego ruinach niezwykle bogatą bibliotekę, spisaną na płytkach glinianych pismem klinowym. Pożar pałacu i zawalenie się tego skrzydła pozwoliły im zachować się w stanie wręcz doskonałym. Ogień wypalił je, zwiększając ich twardość. Przygniecione gruzami przetrwały ponad dwa i pól tysiąca lat. Wśród nich znaleziono traktat o nazwie "Wrota Pieca", opisujący sposoby przygotowywania kolorowej glazury, a także przemiany metali. Ponieważ biblioteka pochodzi z siódmego wieku przed naszą erą, oznacza to, że już w tym okresie szukano sposobów takich przemian. Oczywiście tekst mógł być skopiowany ze znacznie starszych ksiąg…

Zamyślił się na chwilę.

– Znasz oczywiście legendę o królu Midasie, który swoim dotknięciem zamieniał wszystko w złoto. W tym także własną córkę, co należy jednak potraktować jako wypadek przy pracy… Grecy parali się chemią, przeprowadzali także eksperymenty alchemiczne…

– Niech zgadnę. Czyżby wyszli od teorii Empedoklesa o czterech żywiołach: wodzie, ogniu, ziemi i powietrzu? – uśmiechnąłem się.

– Chyba tak. Empedokles żył w piątym wieku przed naszą erą, w tym też okresie zaczynają się wzmianki o jakichś tego typu próbach. Ale dopiero Arystoteles założył, że istnieje piąta esencja, eter, kształtująca niebo i ziemię, przenikająca wszystkie przedmioty. Alchemicy zawsze poszukiwali ducha materii, najczystszych pierwiastków, żywego złota, wody, która nie moczy rąk… No i nie należy też zapominać o Lukrecjuszu, żyjącym w pierwszym wieku przed naszą erą. Był uważany za jednego z wybitniejszych filozofów, a głosił pogląd, że lwy mogą rodzić się z zagęszczonej porannej mgły…

Popatrzyłem na białe opary snujące się nad zaoranymi polami.

– Lepiej niech pan odpuka w niemalowane drzewo – powiedziałem.

W tym momencie Pan Samochodzik wdepnął hamulec. Przed nami na drodze siedział tygrys.

– O rany – powiedziałem.

– To nie lew – uspokoił mnie Szef. – To tygrysek.

Tygrysek był wielkości mniej więcej wilczura.

– "Z krwi, mgły i piasku" – zacytował Szef. – Ponieważ nie wierzę w teorie Lukrecjusza, ciekaw jestem skąd się to tu wzięło.

Zwierzak ruszył w naszą stronę.

– Złapać go, Szefie?

Zamyślił się.

– Dawno już nie miałem pieska – westchnął. – Ale nie mam ochoty hodować w domu tygrysa. Tak czy siak, lepiej, żeby nie siedział na szosie, ktoś mógłby go przejechać. Potrafisz go złapać? Tylko nie mów, że w Czerwonych Beretach polowaliście na wilki gołymi rękami…

Wyjąłem ze skrytki kanapkę i odpakowawszy z folii wysiadłem z wozu. Tygrys na mój widok ucieszył się wyraźnie i ruszył w moja stronę. Przykucnąłem i wyciągnąłem rękę przed siebie. Podszedł nieufnie i obwąchał moje drugie śniadanie.

– Jedz, to z kiełbasą – zachęciłem go.

Z bliska wydawał się jeszcze mniejszy. Był mniej więcej wielkości spaniela. Wziął kanapkę w zęby i dał się pogłaskać. Nie było sensu dłużej czekać. Złapałem go w pół i wsadziłem na tylne siedzenie samochodu. Usiadłem obok niego i Szef ruszył.

– Ma obrożę? – zaciekawił się.

– Nie. Pewnie oznakowany jest mikroprocesorem. Ciekawe skąd się urwał. Może drapnął z jakiegoś cyrku.

– Zobacz czy nie będzie miał wytatuowanego numeru za uchem, albo po wewnętrznej stronie uda – powiedział Szef.

– Niestety, nie ma – powiedziałem po pięciu minutach, coniebądź podrapany.

– Może przyjdzie nam uwierzyć Lukrecjuszowi – westchnął Szef. – No nie ważne. – O, kontrola radarowa.

Faktycznie na poboczu drogi stał radiowóz. Zjechaliśmy na pobocze. Jeden z policjantów podszedł do samochodu i zasalutował.

– Macie panowie jakiś kłopot? – zapytał uprzejmie.

– Można to tak określić – wskazałem tygrysa. – Złapaliśmy jakieś dwadzieścia kilometrów stąd takiego osobnika.

Podszedł drugi policjant.

– No, w świetle przepisów chwytanie dzikich zwierząt to kłusownictwo – powiedział z szerokim uśmiechem. – Tygrysica Magda… Zawiadomimy cyrk, że się znalazła.

– Uciekła z cyrku? – zaciekawił się Szef.

– Tak, zgubili ją podczas transportu. Wyskoczyła sobie na szosę, a zauważyli brak dopiero gdy dotarli na miejsce. Pewnie jest wygłodzona, trzeci dzień się już błąka.

– Ja mam chyba w radiowozie puszkę golonki sokołowskiej – powiedział drugi. – Spiszemy protokół i możecie panowie ją nam zostawić, i tak za pół godziny zjeżdżamy do bazy, to ją odstawimy na miejsce.

Formalności zajęły mam tylko chwilę. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Kątem oka uchwyciłem obraz. Tygrysica na smyczy jadła golonkę z puszki. Na tle błękitno-granatowego radiowozu żółte zwierzę i czerwona puszka wyglądały niezwykle dekoracyjnie.

– A jak się tu zaplącze jakiś kryminalista, to go policja poszczuje tygryskiem – uśmiechnął się Szef. – Widzisz, miałem rację nie wierząc w teorie naszego drogiego greckiego filozofa.

– Czy greccy chemicy mieli jakieś poważniejsze osiągnięcia? – zapytałem.

– Właściwie z tego co wiemy, to raczej nie. Umieli farbować i bielić tkaniny, wytwarzali trochę kosmetyków. Garbowali skóry, produkowali kolorowe szkło i polewy ceramiczne. Znali niektóre leki, ale w porównaniu z Egipcjanami ich wiedza była w powijakach.

– A jak to wyglądało w Egipcie?

– Dużo lepiej. Można nawet powiedzieć, że starożytni Egipcjanie zapoczątkowali fizykę jądrową. I to w pokojowych celach…

– Jak to? – zdumiałem się.

– Używali tlenku uranu w życiu codziennym – uśmiechnął się. – Sproszkowany i wymieszany z tłuszczem, służył im jako czernidło do brwi. Byli poza tym mistrzami w wytwarzaniu kosmetyków, zwłaszcza pachnących olejków. Jeśli popatrzysz na malowidła z grobowców przedstawiające egipskie elegantki zauważysz na ich głowach dziwne stożki, umieszczane na peruce.

– Widziałem.

– A zastanawiałeś się kiedyś, co to takiego?

– Szczerze powiedziawszy nie. Uznałem to za jakiś ozdobny kok, albo element biżuterii…

– A to właśnie pachnidła. Wonny olejek rozprowadzony z woskiem i tłuszczem, uformowany w stożki stawiano na peruce. Zapewne jakoś przytwierdzano, żeby nie spadał. Pod wpływem ciepła topił się powoli nasączając perukę lub włosy wonnym tłuszczem…

– Koszmarne – westchnąłem.

– Ale najważniejsze odkrycia chemiczne Egipcjan wiązały się z mumifikacją. Zwłoki dostojników poddawano procesom trwającym siedemdziesiąt dni. Stosowano między innymi miód, kwas mrówkowy, sodę oraz szereg różnych mieszanin i związków chemicznych. Oczywiście, im ktoś był biedniejszy, tym mniej skomplikowane i krótsze procesy stosowano. Zupełni biedacy spoczywali w piasku zawinięci tylko w całun. Suche pustynne powietrze wysysało z ich ciał wilgoć i zwłoki wysychały. Z punktu widzenia religii to wystarczało. Ciało nie ulegało rozkładowi, więc dusza mogła spokojnie żyć w krainie zmarłych. Biedacy nie lękali się rabusiów grobów, jedynym wrogim ich wiecznego spoczynku były hieny…

– A egipskie baterie? – zapytałem.

– Baterie? – zdziwił się Szef.

– Znajdowano garnki z elektrodami…

– Ach tak. Gratuluję, właśnie dałeś się nabrać. Faktycznie, od czasu do czasu znajduje się w Egipcie niewielkie naczynka gliniane z tkwiącymi wewnątrz metalowymi sztyftami zanurzonymi u dołu w izolującej masie bitumicznej.

– Właśnie. Gdyby nalać do środka nawet dość słabego kwasu i wetknąć drugą elektrodę, to można uzyskać prąd elektryczny.

– Teoretycznie – uśmiechnął się Szef. – Tę zagadkę rozwikłał już dawno profesor Andrzej Niwiński z Uniwersytetu Warszawskiego. W pierwszej chwili można oczywiście sądzić, że to ogniwa elektryczne. Zbiornik, izolacja z bitumitu, sztyft wyglądający jak elektroda. Wystarczy jednak pobrać próbkę tej "masy izolującej" i lekko ją podgrzać, a w powietrzu uniesie się niebiański zapach.

– To znaczy? – zaniepokoiłem się.

– Te jak to nazywają "baterie", nie mają nic wspólnego z elektrycznością. To po prostu naczynia na wonności z tkwiącymi jeszcze wewnątrz szpatułkami służącymi do ich nabierania. Ukryte lub wyrzucone… Przez tysiące lat wonności skamieniały, zamieniły się w smołę… A skoro już poruszmy problemy egipskie, to nie zapominaj, że w okresie hellenistycznym, po włączeniu tego kraju do imperium Aleksandra Macedońskiego, w Aleksandrii założono słynną Akademię. Jej częścią były nie mniej słynna biblioteka i muzeum. Aleksandria była też miejscem, gdzie po raz pierwszy sformułowano teorię o istnieniu eliksiru życia i podjęto próby uzyskania go. A przyczyna rozwoju medycyny była bardzo prozaiczna. Ptolemeusz II Filadelfos, żyjący w trzecim wieku p.n.e., był bardzo słabego zdrowia, a przy tym miał dużo pieniędzy. Stąd też hojnie sponsorował badania medyczne i paramedyczne. Wreszcie w Aleksandrii żyła pierwsza kobieta alchemiczka: Maria Prophetissa.

– A potem przyszły pożary i zniszczenia – westchnąłem.

– Tak. Cały dorobek starożytnego świata, siedemset tysięcy zwojów papirusu, padł ofiarą płomieni. Nieliczne ocalałe przewieziono do Konstantynopola. Arabowie, podbiwszy Egipt, także nie wszystko zniszczyli. Wiele dzieł starożytnych uczonych i filozofów znamy dzięki temu, że po podboju przełożono je na arabski. Reszta zachowała się w średniowiecznych klasztorach, gdzie starożytne traktaty przepisywano. Oczywiście przy tej okazji też wiele uległo zniszczeniu, bowiem kopiści przepisywali wolniej niż papirusowe księgi rozpadały się w proch, a przy tym ponieważ przepisywano na dość drogim pergaminie, więc siłą rzeczy musiano ograniczać liczbę kopiowanych dzieł. Nie zapominaj, że kopista w tym czasie jedną literkę rysował i cieniował przez piętnaście minut. Wreszcie od czasu do czasu dochodziło do pożarów lub celowego palenia ksiąg uznanych za bezbożne, grzeszne czy zakazane… Na przykład papież Grzegorz VII w 1073 roku nakazał spalić biblioteki klasyczne w Rzymie i Konstantynopolu. Przy okazji przepadł prawie cały dorobek greckiej poetki Safony.

– Jedni ratowali, inni niszczyli – westchnąłem.

– No, nie przejmuj się. Ciągle jeszcze mamy szansę poznać nieco z dorobku starożytności.

– W jaki sposób? – zdziwiłem się.

– W Egipcie ciągle znajdowane są kolejne papirusy. Niedawno natrafiono na fragment księgi jednego z rzymskich historyków, która dotąd znana była jedynie z odpisów. Natrafia się na fragmenty pism chrześcijańskich, w tym na liczne apokryfy. Obecnie znanych jest coś zdaje się dwadzieścia siedem fragmentów różnych ewangelii, które nie weszły do kanonu… Jednak największe nadzieje wiąże się z Herculanum.

– To miejscowość niedaleko Pompei, także zniszczona przez wybuch Wezuwiusza – zauważyłem. – Dlaczego właśnie tam…

– Widzisz Pawle, Pompeje zasypał gorący popiół i deszcz rozżarzonych kamyczków. Natomiast Herculanum i Stabie zalane zostały wulkanicznym błotem o temperaturze kilkudziesięciu stopni. Błoto pokryło miasto warstwą grubości kilkunastu metrów i stopniowo stwardniało na kamień. W Pompejach archeolodzy znajdują spalone książki, zwęglone na skutek przysypania gorącym popiołem, lub po prostu od leżenia przez blisko dwa tysiące lat w popiele. Odwijanie ich i odczytywanie jest niezwykle żmudnym zajęciem, ale przynosi już pewne wymierne korzyści. Szczególnie ciekawe mogą być badania willi na zboczach góry. Tam mieszkali najbardziej wykształceni pompejańczycy. Mieli z pewnością wiele ksiąg, i może coś z tego uda się odnaleźć. Do tej pory na przykład z wykopalisk mamy fragment nieznanej dotąd sztuki Ajschylosa.

– Dlaczego archeolodzy wiążą nadzieje z Herculanum?

– W gorącym błocie mogło zachować się więcej, poza tym gdzieś tam był gimnazjon z bogatą biblioteką, liczącą kilka tysięcy zwojów. Niestety, najpierw trzeba dokończyć badanie Pompejów, a to robota jeszcze na dziesięciolecia. Do tej pory, a kopie się tam od przeszło dwustu lat, odsłonięto 3/5 powierzchni miasta. Kto wie, jakie jeszcze tajemnice kryją gruzy zniszczonych miast i piaski pustyni. No i jest jeszcze jedno źródło, do niedawna lekceważone.

– Jakie? – zaciekawiłem się.

– Etiopia i Armenia. Kraje leżące na obrzeżach ówczesnego świata. Znane są greckie traktaty filozoficzne, które przetrwały tylko w postaci przekładów na ormiański. Znamy prace historyczne z I wieku naszej ery, które zachowały się tylko w językach ormiańskim, amharskim i gyez. Ocalało sporo. Trzeba to tylko odnaleźć…

Rozdział III

Sekrety grafologii * Kto może potrzebować atanatora? * Kim są nasze przeciwniczki? * Zasadzka na Plantach * Straszliwy łomot * Tajemnicza Stasia * Srebrny krzyżyk.

Gabinet wicedyrektora Lucjusza był dość ciemny. Całą jedną ścianę zajmował regał sklecony z różnych przypadkowo zebranych desek, zastawiony ciasno dziesiątkami książek. Kilka przedwojennych foteli otaczało niewysoki stolik. Na biurku stał komputer.

– Wygodnie się siedzi? – uśmiechnął się stary muzealnik.

– Bardzo – powiedział Szef. – Gdzie je pan zdobył?

– Cóż, pewna pomylona staruszka zapisała je naszemu muzeum. Sądziła, że to bezcenne antyki. Nie wypadało odmówić, ale nie mamy ekspozycji mebli z lat międzywojennych, więc na razie wykorzystujemy je w tak prozaiczny sposób – uśmiechnął się.

– Porozmawiajmy o sprawie, która nas tu sprowadza – zaproponował Pan Samochodzik.

Nasz gospodarz wyjął z szuflady list napisany na ręcznie czerpanym papierze.

– Oto nasza zagadka – powiedział. – Zwróćcie panowie uwagę jaka piękna kaligrafia. Każda literka dopracowana.

– Odciski palców? – zapytałem.

– No cóż. Cała masa. Trzech różnych osób. Tyle tylko, że nie figurują w rejestrach policyjnych. A nie sprawdzimy przecież, jakie linie na paluszkach mają wszyscy mieszkańcy Krakowa.

Poskrobałem się w zadumie w głowę.

– Może dać ten list grafologowi – zaproponowałem

– Myśleliśmy o tym, ale policyjni są strasznie zawaleni robotą. Musielibyśmy czekać przeszło dwa miesiące na odpowiedź.

– Mam przyjaciela, który się tym amatorsko zajmuje – powiedziałem. – Z tego co wiem, głównym źródłem jego utrzymania jest badanie listów motywacyjnych wysyłanych do kilku dużych firm.

– Próbuje z kroju pisma wyczytać czy dany człowiek nadaje się na pracownika? – uśmiechnął się pan Lucjusz. – Jeśli nie kosztowałoby to zbyt dużo…

– Dla mnie zrobi to gratis. Jest mi winien przysługę.

– Tam jest skaner. W komputerze jest modem, gdybyś chciał mu to przesłać przez sieć – wskazał gestem.

– Ja jakoś nie mogę się przyzwyczaić do tych nowoczesnych środków komunikacji – westchnął Szef.

– Ja musiałem. Ostatecznie jestem tu wicedyrektorem, muszę być kompetentny – uśmiechnął się.

Zabrałem się do dzieła. Położyłem list na płycie skanera, uruchomiłem podgląd.

– Nie ma pan teorii kto mógł zapragnąć wejść w posiadanie atanatora? – zapytał Szef.

– Mam – westchnął. – Ale jest ona tak skrajnie nieprawdopodobna, że darowałem sobie sprawdzanie jej wiarygodności.

– Nasz kolega po fachu Sherlock Holmes – zacząłem.

Dokończenie zdania przerwał mi wybuch homeryckiego śmiechu. Rechotali obaj. Wreszcie Szef opanował się z wysiłkiem.

– Mów, mów, przepraszam…

– Nic nie szkodzi, Szefie. Detektyw uważał, że jeśli wykluczy się wszystkie rzeczy niemożliwe, to pozostałe, nawet jeśli będą mało prawdopodobne, muszą być prawdziwe.

Pan Lucjusz kiwnął głową w zadumie.

– No dobrze. Jakiś miesiąc temu spotkałem w muzeum dwa sympatyczne cielątka w wieku około osiemnastu-dziewiętnastu lat. Szczerze mówiąc, jedna z nich mało mnie nie przyprawiła o zawał, bo wyglądała dokładnie jak dama sportretowana na jednym z wiszących w tej sali obrazów…

Słuchałem go przygotowując pocztę do wysłania.

– Sprawdziłem wszędzie, nawet do książki telefonicznej zajrzałem – dokończył. – W Krakowie nie ma żadnych Kruszewskich.

– A dlaczego pan sądzi, że była z Krakowa? – zaciekawiłem się. – Skoro sam pan wspomniał, że miała dziwny, jakby kresowy akcent…

– Dlatego tak sądzę, wielki detektywie, – uśmiechnął się z politowaniem – że powiedziała, iż czasem lubi wpaść i popatrzeć sobie na ten obraz. Z tego wydedukowałem, że musi mieszkać gdzieś niedaleko. Bo przecież nie będzie jechała przez pół Polski tylko po to, żeby wpaść do muzeum. Zwłaszcza, że nie potrzebuje nawet kopii tego obrazu. Wystarczy, że popatrzy w lustro.

Kiwnąłem głową.

– Może mieszkać gdzieś daleko, ale chodzić do liceum w Krakowie – zasugerował Szef. – Albo studiować…

– Chyba ciut za młoda. No chyba, że jest na pierwszym roku – powiedział pan Lucjusz. – Tak więc te dwie dziewczyny były jedynymi, od których kiedykolwiek słyszałem pytanie o to urządzenie.

– Jak wygląda ten atanator? – zainteresowałem się.

– Chodźcie, pokażę wam – uśmiechnął się.

Wstaliśmy. Magazyn muzealny urządzony był na strychu. Gospodarz otworzył ciężkie stalowe drzwi i wkroczyliśmy pomiędzy regały zastawione gęsto drewnianymi skrzyniami i tekturowymi pudłami.

– Nie mamy tu właściwie nic cennego – powiedział. – Kilka starych zastaw stołowych, setki świeczników z różnych epok, trochę secesyjnych sreber i całą kupę przedmiotów codziennego użytku z ubiegłego wieku i początków naszego. Nie wystawiamy ich, no za wyjątkiem niewielkich wystaw tematycznych od czasu do czasu. A oto i nasz eksponat.

W kącie magazynu stało coś w rodzaju blaszanego piecyka typu koza. Czarne blachy poznaczone były wżerami w miejscach, gdzie troskliwa ręka uzbrojona w nasączoną naftą szmatkę usunęła rdzę. Od spodu znajdował się zbiornik na oliwę, wykonany z pociemniałego mosiądzu. Dyrektor otworzył pokrywę, osadzoną na zawiasach i naszym oczom ukazało się wnętrze piecyka.

Ścianki, jak się okazało, wykonane były z dwu warstw blachy, pomiędzy które ubito glinę. Od długiego użytkowania wypaliła się na czerwono-czarny kolor. W głębi pieca na warstwie piasku leżało szklane jajo zaopatrzone w wentyl. Szkło było lekko zielonkawe, pełne pęcherzyków. Z jednej strony trochę się zaklęsło, jakby zbyt wysoka temperatura spowodowała częściowe stopienie się jaja.

– Więc za tą kupkę pordzewiałych blach oferowano bezcenny starodruk? – zdumiałem się. – Na miejscu muzeum nie wahałbym się ani minuty!

Stary kustosz westchnął.

– Panie Tomaszu – powiedział – Skąd pan wytrzasnął tego swojego pomocnika?

– Wyszedł pewnego dnia z krzaków ubrany w dres Adidasa.

– Czy miał telefon komórkowy i kij do bejsbola? – zaciekawił się pan Lucjusz. – Wyobraź sobie, młody człowieku, że ta kupka pogiętych blach to jeden z dwu istniejących na świecie autentycznych pieców tego typu pamiętających siedemnasty wiek. A nasz jest jedynym kompletnym.

– Przepraszam – powiedziałem ze skruchą.

– Ale starodruk, albo przynajmniej jego kopię warto by zdobyć – powiedział Szef. – Jak możemy skontaktować się z nadawcą listu?

– Na Plantach, niedaleko od Barbakanu znajduje się stary dąb. Częściowo wypróchniał, dziura zabezpieczona jest siatką. Nadawca polecił umieścić odpowiedź za nią.

– Mam plan – powiedziałem. – Zostawimy wiadomość, że się zgadzamy.

Szef popatrzył na mnie zaciekawiony.

– I co dalej?

– Ustalimy miejsce przekazania. Wymienimy manuskrypt na odpowiednio zmodyfikowany piecyk typu "koza", ze szklanym słojem umieszczonym wewnątrz. Jeśli wymieniający potem się zorientuje, to oddamy mu jego starodruk, oczywiście uprzednio wykonawszy kopię.

– Trochę to nieetyczne – mruknął gospodarz.

– Skrajnie nieetyczne – westchnął Pan Samochodzik. – Czy masz jeszcze jakieś równie dobre pomysły?

– Ten jest niezły – pan Lucjusz podniósł głowę. – Ale zrobimy to trochę godniej. Żadnego piecyka typu koza. Zaproponujemy wymianę. Prawo do skopiowania starodruku, w zamian za prawo do skopiowania piecyka.

– Choroba, to mi nie przyszło do głowy – powiedziałem ze skruchą.

– Trzeba mieć tu – Szef puknął się palcem wskazującym w czoło. – A nie tylko tu – zgiął ramię parodiując gest powszechnie znany z pokazów kulturystycznych.

– A jeśli właściciel traktatu nie zgodzi się na naszą propozycję? – zapytałem.

– Wówczas wymyślimy coś innego – powiedział Szef. – Proponuję przygotować list.

Uśmiechnąłem się w skrytości ducha. Wiedziałem już, co będę robił dzisiejszego popołudnia.

Padał deszcz, gdy za kratkę we wskazanym miejscu wsunąłem kopertę. Rozejrzałem się, czy nikt mnie nie śledzi, ale nikogo nie było widać. Wycofałem się i usiadłem na ławeczce stojącej opodal. Założyłem specjalne okulary. Ich szkła były od środka napylone do połowy srebrem, dzięki czemu mając je na oczach można było patrzeć do tyłu. Za to dużo gorzej patrzyło się od przodu. No cóż, coś za coś. Rozłożyłem sobie gazetę i udawałem, że czytam. Nie był to chyba najrozsądniejszy pomysł, bo szybko przemiękła od deszczu a potem rozpadła się. Minęły cztery godziny. W tym czasie alejką przeszło kilka osób, ale żadna nie zakręciła w stronę drzewa. Wreszcie gdy prawie traciłem nadzieję, na ścieżce pojawiła się niewysoka postać ubrana w jasną kurtkę przeciwdeszczową. Szła nienaturalnie powoli. Wyczułem w tym fałsz. Podczas deszczu nikt nie spaceruje sobie bez celu. Każdy spieszy się do domu, albo w inne miejsce gdzie może liczyć na suchy kąt i odrobinę herbaty. Postać zakręciła w stronę drzewa. Po chwili dłoń wyłowiła kopertę z listem zza siatki. Wstałem i ruszyłem szybkim krokiem w tamtą stronę. Odbiorca przesyłki nie spieszył się, nie zauważył mnie. Rozpruł palcem kopertę i czytał list. Podkradłem się bardzo cicho. Dopiero gdy byłem nie dalej niż metr od dziupli, czytający usłyszał mnie. Rzucił list na ziemię i z miejsca przyjął postawę obronną. Szeroki kaptur zasłaniał twarz.

– Możemy porozmawiać? – zagadnąłem.

– W żadnym wypadku!

Stała przede mną dziewczyna. Akcent nie pozwalał mieć wątpliwości, pochodziła z Kresów.

– Nalegam – powiedziałem.

– Z drogi – zażądała kierując się prosto na mnie.

Wyciągnąłem rękę. Zaatakowała z szybkością kobry i zwinnością kota. Rąbnąłem plecami w mokre listowie dobre dwa metry dalej. Usiłowałem wstać, gdy nieoczekiwanie niewielka stopa obuta w biały adidas przygniotła moją pierś z powrotem do ziemi.

– Nie uczyła cię mamusia, że to bardzo niegrzecznie przeszkadzać damie w lekturze listów? – zapytała.

Zamiast odpowiedzieć złapałem ją za stopę specjalnym chwytem i pociągnąłem skręcając jednocześnie. Padając wyprowadziła drugą nogą cios, który rozkwasił mi nos i sprawił, że przed oczyma zatańczyły kolorowe kółka. Poderwaliśmy się jednocześnie. Tym razem zdecydowałem przejąć inicjatywę i wyprowadziłem nogą uderzenie w kierunku jej kolana. Uskoczyła z zadziwiającą łatwością, po czym nieoczekiwanie stwierdziłem, że jej łokieć trafił mnie w splot słoneczny. Przed oczyma rozbłysło mi oślepiająco jasne słońce, a potem zgasło, a ja byłem rozbitkiem z łodzi podwodnej, któremu skończyło się powietrze. Długo nie mogłem złapać oddechu, wreszcie gdy przed oczyma robiło mi się już ciemno zdołałem napełnić płuca ożywczym tlenem. Stwierdziłem przy okazji, że znowu leżę na mokrej ziemi, wśród gnijących liści.

– Nie słyszałeś, że kobiety nie należy bić nawet kwiatkiem? – usłyszałem znowu ten sam miły głos.

– Słyszałem – wymamrotałem. – Chciałbym tylko porozmawiać.

– Nie ładnie tak się narzucać z towarzystwem – powiedziała. – Ale w dzisiejszych czasach mało kto pamięta jeszcze, co wypada, a co nie.

Z trudem dźwignąłem się na nogi. Westchnęła ciężko.

– Sądzę, że powinieneś już iść – powiedziała z udawaną troską. – Zbyt długie siedzenie na ławce w deszczu może się skończyć zapaleniem płuc.

Zrzuciłem idiotyczne szpiegowskie okulary, aby odzyskać pełne pole widzenia.

– Do trzech razy sztuka – powiedziałem przyjmując postawę obronną.

– Trzy razy to już leżałeś na ziemi – powiedziała. – Ale skoro sobie życzysz…

W tej chwili usłyszałem charakterystyczny dźwięk bezpiecznika od jakiejś wyjątkowo dużej spluwy. Lufę ktoś oparł mi za uchem.

– Ładnie to tak napastować bezbronne dziewczęta w parku? – usłyszałem głos.

Ten także należał do młodej dziewczyny. Jej wschodni akcent był słabszy.

– Stasia, daj mi go do końca złomotać – poprosiła moja oprawczyni. – Tylko mu dam małego kopa w zadek, żeby mu wróciła świadomość klasowa i już możemy iść.

Ucisk lufy za uchem zniknął.

– Dobrze, załatw go szybko i idziemy, bo zupełnie przemoknę na tym deszczu – powiedziała ukryta za moimi plecami.

Pierwsza ruszyła w moją stronę. Z trudem opanowałem narastającą panikę. Tym razem byłem wystarczająco skoncentrowany. Zablokowałem pierwszy z jej ciosów. Za drugim razem zdołałem posłać ją na ziemię, zarobiłem jednak jednocześni silny kop w kolano. Leząca poderwała się natychmiast. Kaptur spadł jej z głowy, odsłaniając miłą twarz i gruby, jasny warkocz. Była bardzo ładna i faktycznie nie mogła mieć więcej niż osiemnaście lat. Chwila zagapienia wystarczyła, by słodkie dziewczę posłało mnie znowu na ziemię. Tym razem wyrżnąłem głową w jakiś korzeń i na dłuższą chwilę straciłem ochotę do kontynuowania znajomości. Tajemnicza Stasia, ciągle trzymając mnie na muszce, podeszła do drzewa i poniosła porzucony list. Czytała go zupełnie spokojnie.

– Ty tego pilnowałeś? – zapytała.

– Chciałem sprawdzić, kto po to przyjdzie – wychrypiałem.

Ciągle miałem problemy z ustabilizowaniem oddechu.

– Kopia nas nie interesuje – powiedziała. – Gdybyśmy zmieniły zdanie, napiszemy kolejny list.

– Mogę go jeszcze raz kopnąć? – zapytała pierwsza zakładając kaptur.

– Przecież leżącego się nie kopie – zaprotestowałem.

Ciągle nie mogłem się podnieść.

– Zostaw. Po co bić, sam zdechnie – oświadczyła Stasia i obie oddaliły się z godnością.

Zastanawiałem się dłuższą chwilę, czy nie spróbować dyskretnie podążyć za nimi, ale zdecydowałem, że na razie mi wystarczy tych atrakcji. Powoli dźwignąłem się na czworaka. Cały przód kurtki zachlapany miałem krwią z rozbitego nosa. Przed oczyma ciągle latały mi kolorowe plamy.

– Stasia – mruknąłem.

Rozkaszlałem się i powoli wstałem. Nieoczekiwanie wśród zmierzwionych liści, które przed chwilą były widownią mojej klęski, spostrzegłem coś błyszczącego. Pochyliłem się, co spowodowało kolejny krwotok z nosa i podniosłem masywny srebrny krzyżyk wysadzany rubinami. Po chwili znalazłem rozerwany łańcuszek i ząb. Zbadałem palcem szczękę, ale jak się okazało miałem wszystkie. Po bliższych oględzinach do mojego zamroczonego mózgu dotarło, że

to świński kieł. Powoli, starając się nie nadwerężać potłuczonego kolana, pokuśtykałem w stronę hotelu.

Rozdział IV

Antykwariat pana Aarona * Znowu niema księga * Cadyk Salomon Storm * Kto szuka książek Sędziwoja? * Wieczorna wizyta *

Gdy wszedłem do pokoju hotelowego, Szef gwizdnął z zaskoczenia.

– Rany boskie, kto cię tak załatwił? – zapytał.

Z torby wydobył zaraz buteleczkę wody utlenionej i jakieś inne medykamenty.

– Nie uwierzy pan, Szefie, jakie te krakowianki bestie – powiedziałem może niezbyt gramatycznie, ale sądzę, że stan w jakim się znajdowałem, usprawiedliwiał mnie.

– Krakowianki cię załatwiły? – zdumiał się. – Ile ich było, dziesięć?

– Dwie – wymamrotałem. – Ale biła jedna…

Ścierając krew z twarzy i piorąc kurtkę relacjonowałem Szefowi swoje dokonania.

– No ładnie – westchnął. – Spartoliłeś nam całą operację. Trzeba było pójść dyskretnie za nimi, a nie startować od razu z propozycjami rozmów.

– Przepraszam, Szefie… Za to przynajmniej wiemy, że przeciw nam są tylko dwie dziewczyny. Łatwo sobie poradzimy…

Z trzaskiem zatrzasnął książkę.

– Te wszystkie ciosy chyba zaszkodziły ci na mózg – powiedział ze złością. – Poradziłbym ci, żebyś się puknął jeszcze raz, ale boję się, że ci do reszty uszami wycieknie! Obudź się wreszcie. Po pierwsze człowiek, który ma starodruk mógł wysłać po kopertę sąsiadkę, znajomą licealistkę, jeśli jest nauczycielem to uczennicę, albo nawet córkę lub wnuczkę. Po drugie, nawet jeśli faktycznie mamy przeciw sobie tylko dwie młode dziewczyny, to zdaje się jedna z nich spuściła ci baty, jakich nie zebrałeś od czasów, gdy poszukiwałeś Bursztynowej Komnaty! Jeśli umysł ma równie rozwinięty jak muskulaturę, to źle z nami.

Zamilknąłem. W tym, co mówił, było dużo racji. Podszedł do mnie i popatrzył uważnie na moją fizjonomię.

– Nos na szczęście ci nie posiniał, oczy nie są podbite. Pójdziemy się przejść…

– Co ma mój wygląd do celu przechadzki? – zaciekawiłem się.

– Idziemy w miejsce, gdzie porozbijana twarz sprawiałaby niekorzystne wrażenie.

W kilka minut później wędrowaliśmy uliczkami. Deszcz na szczęście przestał padać, niebo odrobinę się przetarło. Zapadał wczesny jesienny zmierzch. Zatrzymaliśmy się przed witryną niewielkiego antykwariatu w jednej z bocznych uliczek odchodzących od Rynku. Antykwariat wydawał się być zamknięty, ale gdy Szef nacisnął na guzik dzwonka, drzwi gościnnie otworzyły się. W progu stanął bardzo stary człowiek. Zza drucianych okularów błysnęły ciekawie czarne oczy.

– Ach, witam panowie – powiedział cofając się w głąb. Weszliśmy. Zasunął ciężką zasuwę.

– Aaron Apfelbaum – przedstawił się podając mi dłoń. Uścisk był zaskakująco mocny.

– Paweł Daniec – przedstawiłem się.

Pan Samochodzik nie musiał się przedstawiać; na pierwszy rzut oka widać było, że się świetnie znają. Antykwariat wewnątrz okazał się znacznie większy, niż się to na początku wydawało. Ruszyliśmy w głąb, pomiędzy regałami zastawionymi książkami. Nasz przewodnik oświetlał drogę świecą osadzoną w starym, srebrnym lichtarzu. Wreszcie przeszliśmy przez ciężkie, metalowe drzwi i znaleźliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, także ciasno zastawionym

książkami. Na ścianie wisiała lampa chanukowa, zupełnie poczerniała ze starości. Usiedliśmy na wyściełanych krzesłach ustawionych wokół starego stołu. Na blacie pysznił się wielki carski orzeł intarsjowany czarnym dębem. Gospodarz postawił świecznik pośrodku. Pstryknął pilotem i zapaliła się lampa pod sufitem. Zmrużyliśmy oczy.

– Chciał pan, Panie Tomaszu, dowiedzieć się, skąd można w Krakowie "Niemą Księgę" wytrzasnąć… – powiedział w zadumie. – To ja wam powiem. Miałem ją w rękach siedemdziesiąt lat temu i jak głupi wypuściłem… Za marny grosz sprzedałem, tylko po to, żeby był obrót. Nie ma handel, będzie bieda, jak mówi stare żydowskie przysłowie. Duży obrót, mały zysk. W tym przypadku popełniłem życiowy błąd. Gdybym poczekał parę lat, gdybym znalazł zagranicznego kupca. Gdybym wreszcie wiedział, co za skarb trafił mi w ręce… Ja byłem młody. Ja tego nawet się nie domyślałem. Ja potem wiele nocy przewracałem się z boku na bok i przeklinałem, jak tylko my Żydzi potrafimy. Kląłem swoją głupotę. Kląłem swoje nieuctwo… ale co się stanie raz, tego już się nie cofnie. Myślałem, że po wojnie, po wszystkich moich przeżyciach, ucichnie głos drwiący w mojej duszy z mojego błędu. Ale nie ucichł. Miałem ją w ręku i tylko raz przejrzałem. Ale brakło w niej kilku stron ze środka. Jedną udało mi się odzyskać kilka lat temu… Prawdopodobnie pochodzi z egzemplarza kopenhaskiego…

Wyjął z biurka album wypełniony pojedynczymi kartami, oprawionymi w celofanowe obwoluty.

– Tak to wygląda – położył przed nami stronicę książki. Na pożółkłym, zwijającym się przy rogach pergaminie, wyraźnie odznaczały się cienkie czarne kreski dużego, skomplikowanego rysunku. Przedstawiał człowieka idącego drogą i niosącego belę materiału. Nad nim zaznaczono schematycznie słońce i księżyc.

– Kto kupił tamten egzemplarz? – zaciekawił się pan Tomasz.

Stary antykwariusz uśmiechnął się.

– Wczoraj zadano mi już to pytanie, ale od drugiej strony – powiedział. – Przed wojną byłem w tym interesie, jak się to mówi: młody szczurek, ale przejąłem dokumentację po kilku antykwariatach, które z różnych przyczyn przestały istnieć. Mam spisy, co kupowano i sprzedawano w dziesięciu takich sklepikach od połowy ubiegłego wieku. Wiem o dziesiątkach i setkach ludzi. Wiem o tysiącach starodruków, które przeszły przez krakowski handel. Niektórzy

z tych klientów jeszcze żyją. Inni potracili swoje biblioteki w czasie wojny. Wiem, co gdzie trafiło. A wczoraj przyszła do mnie młoda dama z warkoczem i zapytała, jaka była zawartość biblioteki Salomona Storma.

– Kim był Salomon Storm? – zapytałem.

Aaron uśmiechnął się lekko, ale jego oczy pozostały poważne.

– Dla mnie był sprytnym klientem, któremu przez własną głupotę sprzedałem Niemą Księgę za setną część jej faktycznej wartości.

– Storm – mruknął Szef. – Gdzieś już słyszałem to nazwisko.

– Storm – staruszek uśmiechnął się wspominając widocznie swoje młode lata. – Przed wojną to był ktoś. Cadyk, kabalista, jeden z najwybitniejszych w Krakowie. Najwybitniejszy znawca "Sefer Jecirach" od czasów kabalistów szkoły reńskiej. Jego komentarze do tej księgi rzucają nowe światło na wiele zagadek i praw, którymi rządzi się matematyka sefiriotyczna…

– Po co mu było dzieło o alchemii? – zdziwiłem się.

Antykwariusz uniósł znad stołu głowę i popatrzył na mnie bystro.

– Być może chciał uzyskać złoto? – powiedział. – A może chciał ją wymienić na coś innego? Może gdzieś za granicą odnaleziono na przykład pergaminy wielkich znawców kabały i zaproponowano mu transakcję na sztych – towar za towar. Któż to może wiedzieć. Storm myślał inaczej niż zwykli ludzie. Był cadykiem bałszen-tow, cudotwórcą. Coś w tym musiało być, bo gdy kupiłem księgę wieczorem, rankiem przybył do mnie, aby ją kupić. I wiedział, przynajmniej z grubsza, po co przyszedł.

Zamyślił się głęboko.

– On nie żyje? – bardziej stwierdził niż zapytał Pan Samochodzik.

– Nie wiem, ale miałby ponad sto lat. Nie, on musiał umrzeć. Podobno był w getcie na Kazimierzu prawie do końca. Nigdy nie wiedziałem gdzie mieszka. Gdyby przeżył, przyszedłby do mnie po wojnie, gdy uruchomiłem znowu antykwariat. Ja chodziłem wtedy na Kazimierz. Nikt z naszych już tam nie wrócił, a od Polaków kupowałem żydowskie książki za bezcen. Za flaszkę, za dwie. Zebrałem wówczas najwspanialszą bibliotekę, jaką kiedykolwiek miałem w życiu. Bardzo niewielu właścicieli zgłosiło się po swoje… Tym oddałem, a i tak zostały mi tysiące zwojów. Ale to nie ważne.

– Dziewczyna, która pytała o Storma i jego księgozbiór, miała gruby warkocz, a na szyi taki srebrny krzyżyk – pokazałem mu.

Obrzucił moje znalezisko przelotnym spojrzeniem i kiwnął głową.

– Zgadza się. Miłe dziecko. Nawet znała trochę jidysz, choć pakowała doń sporo rusycyzmów.

– Musiały przyjechać ze wschodu – powiedział Szef w zadumie. – I ty, i Lucjusz słyszeliście wschodni akcent. Używała jidysz w wersji rosyjskiej…

Stary antykwariusz wzruszył ramionami.

– Nie wiem, czy jej akcent był w wystarczającym stopniu identyfikowalny, żeby stwierdzić, że faktycznie przybyła z Kresów. Może mieszkała tam jakiś czas, a może wyuczyła się akcentu przebywając wśród ludzi stamtąd. Na Ziemiach Odzyskanych są wsie, gdzie większość mieszkańców tak "zaciunga".

Obrócił krzyżyk w dłoni. Przesylabizował na wpół zatarte napisy na odwrocie.

– Ona po to wróci – powiedział w zadumie. – A wówczas miejcie się na baczności.

Gdy opuszczaliśmy antykwariat, było już ciemno. Przeszliśmy przez uśpiony Rynek i dotarliśmy do naszego hotelu.

– Przekąsimy coś i chyba trzeba iść spać – powiedział Szef – A jutro zajmiemy się szukaniem Storma.

– Tylko czego konkretnie mamy szukać? – zamyśliłem się. – Skoro nie żyje, a jego prochy spoczęły gdzieś w masowych grobach Treblinki albo Sobiboru…

– Nie zapominaj, że nasze urocze przeciwniczki są na tropie "Niemej Księgi". Może Storm przekazał komuś swoją bibliotekę przeczuwając, że zginie. A może zamurował najcenniejsze starodruki w ścianie i przekazał komuś informację o tym. Ten ktoś przeżył wojnę i powiedział… Nadal sądzę, że dziewczęta są tylko pośredniczkami. Wysłanniczkami kogoś ważnego.

Poskrobałem się po głowie.

– No może, tylko dlaczego nie poszedł sam do pana Aarona pytać o księgozbiór Storma?

– Może jest sparaliżowany i porusza się na wózku inwalidzkim. A może jest na tyle znany w Krakowie, że bał się rozpoznania…

W tym momencie rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

– Proszę – odezwał się Szef.

Drzwi uchyliły się i do środka wślizgnęła się ciemnowłosa dziewczyna.

– Witam panów – powiedziała.

Drgnąłem zaskoczony. To ona musiała być tą tajemniczą Stasią, która trzymała mnie na muszce kilka godzin temu. Teraz chyba nie miała przy sobie broni. Zlustrowała szybkim spojrzeniem pokój.

– Żeby nie przeciągać sprawy przejdę od razu do rzeczy – powiedziała. – Pan – wskazała mnie cienkim długim palcem – znalazł pewien drobiazg należący do mojej kuzynki.

– Istotnie – kiwnąłem głową. – Łańcuszek musiał się zerwać, gdy próbowała mi nakopać w zadek, na co zresztą pani wyraziła ochoczo przyzwolenie…

Wzruszyła ramionami.

– Ta rzecz jest dla nas wyjątkowo cenna, stanowi fragment historii naszej rodziny. Dlatego proponuję uczciwą zamianę.

Z cienkiej, plastikowej teczki wyjęła plik oprawionych razem kart pergaminu i położyła je na stoliku.

– Traktat mistrza Sędziwoja "O Rtęci" w zamian za zwrot krzyża – powiedziała twardo.

– A jeśli odmówię? – zagadnąłem.

Bez słowa wyciągnęła z kieszeni kurtki rewolwer, z którym miałem już przyjemność zawrzeć bliższą znajomość.

– Obawiam się, że w przypadku odmowy nie pozostawicie mi panowie specjalnie wielu wyjść… – zaplątała się trochę w gramatyce.

– Schowaj pistolet, młoda damo – powiedział Szef. – I posłuchaj naszej propozycji. Oddamy wam krzyżyk bezinteresownie. W zamian za to chcemy wykonać kopię tego manuskryptu.

– Pan Samochodzik – uśmiechnęła się. – Zawsze szlachetny, zawsze dbający o rozwój nauki… Słyszałam o panu. Choć nie sądziłam, że przyjdzie nam się kiedyś zmierzyć.

– Jestem zwolennikiem własności prywatnej – powiedział. – I praw do tej własności. Oddaj jej, Pawle, krzyżyk.

– Szefie, narażałem życie żeby go zdobyć – powiedziałem podając klejnot dziewczynie.

Uśmiechnęła się, gdy jej smukła dłoń zacisnęła się na srebrze.

– Narażałeś życie? – zdziwił się Szef. – A mi się wydawało, że znalazłeś go dopiero po walce… Tak przynajmniej mówiłeś…

– Ale mogłem zginąć. Gdyby tak kopnęła mocniej…

– Następnym razem może kopnąć mocniej – uśmiechnęła się Stasia. – Ale myślę, że nie będzie takiej konieczności. Dopięliście panowie swego – gestem wskazała starodruk. – Teraz możecie odejść i pozostawić sprawy swojemu biegowi.

– "Niema Księga" w zamian za kupkę pogiętych blach – powiedziałem. – Sądzicie, że uda wam się ją odnaleźć?

– Nie mam pewności, ale szanse są spore – powiedziała. – Ale to moja sprawa. Jeśli dyrektor Lucjusz nie zgodzi się na zamianę, poszukamy gdzie indziej. Może za granicą znajdziemy ludzi wystarczająco rozsądnych lub… wystarczająco chciwych. Wprawdzie użycie innego atenatora raczej koliduje z naszymi planami, ale w ostateczności… Pożegnam panów.

– Jak będziemy mogli zwrócić to po skopiowaniu – Szef uderzył dłonią w traktat.

– Przekażcie go anonimowo do Biblioteki Jagiellońskiej.

– Ta książka ma sporą wartość.

– To bez znaczenia. Dla nas liczyła się jej treść. A my już wykonałyśmy sobie kopię.

Wyszła. Za drzwiami musiała czatować druga z dziewcząt, bowiem w szparze mignął mi przez chwilę jasny warkocz.

– No cóż – powiedział Pan Samochodzik kartkując traktat. – Wygląda na to, że wykonaliśmy nasze zadanie, i to z nawiązką.

Zamyśliłem się.

– Wracamy do Warszawy? – zapytałem. – Czy może spróbujemy dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi?

Uśmiechnął się szeroko.

– Przypomnij sobie, jak opowiadałem o swoim pierwszym spotkaniu z Winnetou. Przyjechałem do Złotego Rogu z zamiarem powstrzymania rozbiórki zabytkowego obiektu. Wykonałem zadanie i już miałem jechać dalej, gdy nieoczekiwanie poczułem, że stoję u progu przygody. Zostałem i faktycznie przeżyłem przygodę. Oczywiście, że zostaniemy. Bardzo jestem ciekaw, czy tym miłym cielątkom uda się odnaleźć "Niemą Księgę". Moglibyśmy poczekać w stolicy, aż złożą panu Lucjuszowi kolejną propozycję, ale myślę, że ciekawiej będzie odszukać ją wcześniej i zobaczyć, co zrobią w tym przypadku.

– Ale komu do licha potrzeby może być atanator? – zapytałem.- Przecież nie do podgrzewania fasolki. Z tego co wiem, taki piecyk może mieć tylko jedno zastosowanie. Eksperymenty chemiczne lub alchemiczne.

– Wspomniałeś niedawno myśl Sherlocka Holmesa. Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, to co mało prawdopodobne…

– Sugeruje pan, że one chcą powtórzyć jakieś doświadczenia alchemiczne?

Uśmiechnął się.

– Powiem ci, co chcą zrobić. Sędziwój poza produkcją złota, robił także kolorowe szkło. Na witraże. Gdy przed kilkoma laty przystąpiono do renowacji bazyliki Mariackiej oczywiście zakonserwowano także witraże. Wiesz co się okazało? Stare kolorowe szkło bardzo kiepsko zniosło kilkaset lat wpływów atmosferycznych. Z jednym wyjątkiem. Błękitne szkło z dodatkiem kobaltu wyglądało, po oczyszczeniu z brudu, jak wczoraj odlane. Sądzę, że wyczytały w jakichś pismach alchemicznych przepis na coś takiego. Może na szkło, może na roztwory galwaniczne. Coś, co może być ciekawe nawet dla nas. Zresztą rekonstrukcja dawnych technologii może być bardzo pożyteczna dla konserwatorów dzieł sztuki. Sądzę, że tu chodzi o tego typu wyniki. Nie zdziwię się, jeśli po odtworzeniu dawnych barwników, pigmentów, czy odczynników te miłe dziewczęta zgarną za to wcale niemałą sumkę pieniędzy. Zresztą mam jeszcze jeden pomysł, jak można na tym zarobić. Mogą przygotowywać materiały do obszernej pracy naukowej na temat alchemii. Może dla jakiegoś bogatego zagranicznego naukowca?

– Nie sądzę, Szefie – powiedziałem. – Gdyby tu chodziło tylko o pieniądze, to poszłyby z dziełem Sędziwoja do działu zakupów Biblioteki Jagiellońskiej lub Biblioteki Narodowej, albo do dowolnego antykwariatu i zaśpiewały za to kilka lub kilkanaście tysięcy złotych. Musi istnieć inne wytłumaczenie.

– Dlatego zostaniemy i spróbujemy się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi – uśmiechnął się. – Chodźmy coś zjeść, a przy okazji zdeponujemy ten druczek do rana w hotelowym sejfie. Unikatowych dzieł lepiej nie zostawiać na noc bez opieki.

Rozdział V

Wycieczka na Kazimierz * Jesteśmy śledzeni * Dzieje Kazimierza * Tajemnice oszmiańskiego powiatu * Synagoga Stara * Jak cadyk Golema budował * Tajemniczy grób * Dom cudotwórcy

– Ach, nie ma to jak świeże powietrze – powiedział Szef stojąc w otwartym oknie. Popielniczkę postawił na parapecie, żeby nie prószyć popiołem papierosa na ulicę. Otworzyłem leniwie oczy. Po wczorajszym deszczu wypogodziło się ładnie.

– Znowu mamy jesień – powiedziałem. – I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym?

– Wybierzemy się na Wawel – powiedział Pan Samochodzik. – Zobaczymy co mają w swoich zbiorach z urządzeń alchemicznych. A potem przejdziemy się do archiwum miejskiego i pogrzebiemy za tajemniczym Salomonem Stormem.

– Może najpierw pogrzebiemy za Stormem – zaproponowałem. – A potem pójdziemy sobie zwiedzać muzea. Bo boję się, że nasze przeciwniczki wyprzedzają nas o kilka długości. Wczoraj, Szefie, mówił pan, żeby ich nie lekceważyć.

Uśmiechnął się lekko.

– Dobra. Jak zamierzasz się za to zabrać?

– Raczej nie w archiwum miejskim… Chodźmy na Kazimierz. W jednej z synagog urządzone jest muzeum żydowskie. Sądzę, że mają tam też archiwum, a może nawet kopie akt znajdujących się w innych ośrodkach.

Kiwnął głową.

– No to do dzieła.

Wsiedliśmy w tramwaj i po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się koło sporej hali targowej.

– Podjechaliśmy trochę za daleko – powiedział Szef przeglądając plan miasta. – Ale tędy też chyba będziemy mogli przejść.

Ruszyliśmy wzdłuż hali, później przeszliśmy koło szkoły i niebawem zatrzymaliśmy się koło wysokiego muru z czerwonej cegły.

– To chyba jest stary cmentarz żydowski – powiedział Szef – A za tym nasypem będzie Kazimierz.

W tym momencie do moich uszu doleciał dziwny dźwięk. Ktoś grał dziwną, rwącą się, pełną bólu melodię.

– To "sonata wiesny" Konstantinasa Ciurlionisa – zauważył Pan Samochodzik.

Rozglądaliśmy się szukając źródła dźwięku. Wokół nas było jednak zupełnie pusto. Opodal koło przedszkola dokazywały dzieci.

– Ki diabeł? – mruknąłem. – Ktoś bawi się fletem.

– To nie flet – zaprotestował Szef. – To obój.

– Jaka różnica? – wzruszyłem ramionami.

– Mniej więcej dwudziestokrotna w cenie instrumentu – mruknął. – Flet można zrobić z kilku różnych materiałów, a obój tylko z hebanu. Tam jest!

Do cmentarza przylegał niewielki budynek o zamurowanych na głucho oknach. Opierając się plecami o jego ścianę siedziała okrakiem na murze dziewczyna z jasnym warkoczem. Na nasz widok uśmiechnęła się i odkładając instrument do futerału radośnie pokiwała nam dłonią. A potem zsunęła się na cmentarz, znikając nam z oczu.

– Ścigamy ją? – zapytałem.

Szef zamyślił się na chwilę.

– Można by – powiedział. – Tylko właściwie po co? Jeśli to ta, o której wspominałeś, to spuści ci znowu łomot.

– Biła nieprzepisowo i zaskoczyła mnie – mruknąłem.

Wspomnienie doznanej porażki paliło moją duszę jak ogień.

– Ciekawe po co nam się pokazała – zamyślił się Pan Samochodzik.

– Może po prostu lubi tu siedzieć i grać – zastanowiłem się.

Pokręcił powoli głową.

– Myśl trochę Pawle. Sądzę raczej że chciała nam dać do zrozumienia, że będą obserwować nasze poczynania. Zwróciła na siebie naszą uwagę.

– Gdyby nie zagrała na tej fujarce nie spostrzeglibyśmy jej – mruknąłem.

– To obój a nie fujarka – przypominał mi szef. – Grać na nim jest sztuką…

Przeszliśmy przez tunel wydrążony w wale kolejowym i znaleźliśmy się na Kazimierzu. Niebawem pojawiała się przed mami wielka murowana synagoga. Parkowały przed nią dwa autokary, a hałaśliwie stadko turystów ładowało się do wnętrza budynku.

– To Synagoga Stara – wyjaśnił Szef. – Najstarsza na Kazimierzu. Pochodzi prawdopodobnie z przełomu piętnastego i szesnastego wieku. W jej wnętrzu przemawiał Tadeusz Kościuszko, przed swoją słynną przysięgą na krakowskim Rynku.

– Tadeusz Kościuszko był żydem? – zdumiałem się.

– Raczej chodziło mu o zagrzanie do walki mniejszości narodowych. Albo księża nie chcieli udostępnić mu ambon kościelnych. Nie wiem… Ucierpiała trochę podczas wojny, ale w latach pięćdziesiątych odbudowano ją, lokując wewnątrz to, co nas interesuje.

– To znaczy?

– Zbiory judaistyczne Muzeum Historycznego Miasta Krakowa. A przy okazji zapewne spore archiwum, zawierające być może informacje o poszukiwanym przez nas człowieku.

– Piętnasty wiek – mruknąłem. – A jak dawne jest żydowskie osadnictwo w tej części Krakowa?

– No cóż, skoro tak lubisz archeologię, choć podejrzewam czasem, że twoja miłość jest dość pobieżna, to powinieneś się orientować, że nie można mówić o osadnictwie w tej części Krakowa, bowiem Kazimierz przyłączono do miasta dopiero w 1800 roku. Wcześniej była to oddzielna miejscowość posiadająca prawa miejskie, a nawet mury obronne. Prawa miejskie nadał Kazimierzowi król Kazimierz Wielki w 1335 roku… Ale w brew temu, co bredzili w filmie "Lista Schindlera", wcale nie on osiedlił tu Żydów. Spisy z tego okresu wymieniają wśród mieszkańców miasta zaledwie kilkunastu wyznawców judaizmu… Zaczęli się tu osiedlać dopiero w końcu XV stulecia, po tym, jak nasz król Jan Olbracht wysiedlił ich z Krakowa.

– Dlaczego wysiedlił? – zaciekawiłem się.

– No cóż. W mieście wybuchł pożar. Jak zwykle przy takich okazjach doszło do zamieszek i pogromów. Jak to się mówi, szukano winnych. Zresztą wysiedlono ich po raz kolejny w 1776 roku, po małej epidemii dżumy, a w 1800 roku wydano ustawę zakazującą Żydom zamieszkiwania w Krakowie. W szesnastym wieku na Kazimierzu osiedli także uchodźcy z Hiszpanii, Portugalii, Włoch i Czech. Taka mieszanka etniczna doprowadziła do wytworzenia się na tym niewielkim obszarze niezwykle bogatej i różnorodnej kultury. Zapamiętaj, na styku kilku kultur rodzą się najwybitniejsze jednostki i powstają najwspanialsze dzieła sztuki i literatury. Lwów, Wilno, Kraków, zamieszkały częściowo przez Ormian Zamość, Gdańsk… Są też rejony naszej planety jakby szczególnie predysponowane do tego by wydawać z siebie jednostki naprawdę wybitne. Weź oszmiański powiat na Wileńszczyźnie.

– Kto się tam urodził? – zdziwiłem się.

– Józef Piłsudski, trzydzieści kilometrów od jego domu był majątek Dzierżyniów w którym zobaczył świat krwawy komunistyczny oprawca Feliks Dzierżyński. Jego sąsiadem był Andrzej Sarjusz – Zawoyski, bohater wojny domowej w Rosji, nieustraszony adiutant generała Wrangla. W drugą stronę jeszcze dwadzieścia kilometrów i majątek Jaruzelskich, tych z których pochodził Wojciech Jaruzelski, Stamtąd miedzę znajdował się Nowogródek w którym urodził się i wychował Adam Mickiewicz… A zupełnie niedaleko, może sto kilometrów na północ leży Kałnobrże, gdzie urodził się Piotr Stołypin. I zdaje się Czesław Miłosz.

– Ciekawe miejsce – zauważyłem.

– A tak dla dopełnienia, w samym sercu oszmiańskiego powiatu urodził się Herakliusz Pronobis i ja… – uśmiechnął się skromnie. – Turyści, jak widzę, przestali blokować wejście, pora i na nas.

– Co można zobaczyć w środku? – zaciekawiłem się.

– Piękną kolekcję rytualnych judaików – powiedział Szef. – I niedużą ekspozycję poświęconą utworzonemu tu podczas wojny gettu.

Weszliśmy w ślad za Amerykanami. Nasze legitymacje utorowały nam drogę do serca muzeum. Niebawem siedzieliśmy po raz kolejny na wygodnych fotelach w pokoju zastawionym regałami z książkami.

– Storm, Storm – mruknął Icek Berok, kustosz zbiorów archiwalnych. – Cadyk Salomon Storm. A jakże. Słyszałem to nazwisko. Nie dalej jak przedwczoraj pytała o niego taka miła dziewuszka… Pogrzebaliśmy razem w naszym archiwum. Sporo się o nim zachowało dokumentów.

– Kim był? – zapytałem. – To znaczy wiem, że był cadykiem, ale co takiego robił, że zachował się w ludzkiej pamięci?

– Był kabalistą – uśmiechnął się kustosz. – Ale wy nie jesteście z naszych, więc trudno będzie wam to zrozumieć. Storm przed wojną robił rzeczy szalone. Zbudował Golema wedle wskazówek zawartych w pismach rabina Löwe ben Becalela z Pragi.

– Legenda o Golemie – mruknął Szef. – W Krakowie?

– To nie legenda – uśmiechnął się pan Icek. – To najprawdziwsza prawda. Ulepił go z ziemi na cmentarzu, koło którego zapewne musieliście przechodzić. Napisał na srebrnej płytce tekst, który miał mu nadać pozory życia. Ale jakoś nie nadał. Nie wyszło, choć zrobił wszystko wedle wskazówek. Wielu Żydów było bardzo zdziwionych, że mu nie wyszło.

– Chyba raczej zdziwiliby się, gdyby mu się udało – mruknął Szef.

– Och, niekoniecznie. On robił nie takie rzeczy. Czytał z ludzkich oczu jak z księgi. Poznawał losy człowieka z przypadkowego dotknięcia dłoni. Robił też doświadczenia alchemiczne i miał nawet kopię Szmaragdowej Tablicy.

Szef pokiwał w zadumie głową.

– To sporo wyjaśnia – mruknął. – A więc zajmował się alchemią.

– Tak, zgromadził ponoć wspaniałą bogatą kolekcję starodruków alchemicznych, w tym także osławioną "Niemą Księgę".

– Co się z nim stało? – zapytał Szef.

– Był w Gettcie. Nie wiem. Po wojnie nie wrócił już do Krakowa. Prawdopodobnie zamordowali go hitlerowcy, choć byłoby to raczej dziwne. On świetnie potrafił przeczuć niebezpieczeństwo. Ludzie opowiadają, że czytał w myślach. Otaczała go sława wielkiego cudotwórcy.

Uśmiechnął się lekko i z półki zdjął nieduże tekturowe pudełko. Wewnątrz znajdowała się ulepiona z błękitnej gliny ręka. Palce pokryte były gęsto hebrajskimi napisami.

– Czyżby to był…

– Tak. To kawałek Golema, którego zbudował. Zwróćcie panowie uwagę na piękny błękitny kolor.

– To nie jest malowana glina – mruknąłem. – Ani też nie biała – kaolinitowa.

Kustosz uniósł brwi w niemym pytaniu.

– Rozróżniamy zasadniczo dwa rodzaje gliny – wyjaśniłem. – Żelazistą, pospolitą, która po wypaleniu robi się czerwonego koloru. Zawiera domieszkę żelaza, dlatego podczas wypalania metal utlenia się i czerwona barwa cegieł lub garnków pochodzi właśnie od tlenku żelaza.

– A drugi rodzaj? – zaciekawił się.

– To glina kaolinitowa. Różni się tym, że nie zawiera żelaza. Po wypaleniu robi się biała lub żółta. W Polsce była wydobywana w okolicach Iłży i Sandomierza.

– Czyli mamy do czynienia z jeszcze innym rodzajem gliny – mruknął. – Co mogło nadać jej błękitną barwę? Kobalt, mangan może molibden…

– Kobalt – odezwał się cicho Szef. – To glinka kimberlitowa, wydobywana w kraterach i kominach dawno wygasłych wulkanów. Zawiera dużo kobaltu i innych pierwiastków ciężkich, ale jest praktycznie wolna od żelaza. W Chinach wyrabiano z niej słynne błękitne wazy, będące dziś przedmiotem pożądania licznych kolekcjonerów. Jej nazwa pochodzi od miejscowości Kimberley w RPA. Tam właśnie znajduje się ogromny krater wygasłego wulkanu wypełniony tysiącami ton błękitnej gliny. Od wielu dziesięcioleci eksploatuje ją największa na świecie spółka zajmująca się wydobyciem diamentów.

– Czy w Polsce są złoża takiej gliny? – zdziwiłem się.

Uśmiechnął się.

– Są. Najbliższe, pół godziny drogi stąd.

– Gdzie?

– Na Wawelu – odpowiedział poważnie. – Niewielka część wzgórza to bardzo stary, zerodowany stożek wulkaniczny. Wygasły jeszcze przed stu pięćdziesięciu milionami lat, zanim powstały wapienne skały na których posadowiony jest zamek. Gliny kimberlitowe muszą widocznie w jakimś miejscu wychodzić na powierzchnię. Chyba, że przywiózł sobie materiał gdzieś ze Śląska.

– Ciekawe – mruknął kustosz. – Na naszym cmentarzu, nigdzie nie widziałem błękitnawej gliny…

– Może zalega głębiej – zastanowiłem się. – Wiem, że garncarze w poszukiwaniu dobrego surowca drążyli szyby nawet czterometrowej głębokości. Może brał udział w czyimś pogrzebie i spostrzegł, jak bardzo głęboki wkop grobowy dotarł do warstw innego koloru niż na powierzchni. A z czego wykonany był Golem, ten o którym opowiadają legendy z Pragi?

– Tego nie wiem – powiedział Szef.

– Ja też nie mam pojęcia – dodał kustosz.

– A ten, dlaczego został rozbity? – zaciekawił się Pan Samochodzik. – Ktoś go zniszczył?

– Sam cadyk. Zbudował go w poniedziałek i aż do czwartku usiłował ożywić. Ponieważ mu się to nie udało, zdecydował się go rozbić, aby przypadkiem nie ożył podczas Szabasu. Wedle naszych legend Golem, który będzie w tym czasie żywy może próbować wedrzeć się do domu modlitwy. Tego jednak nie wolno mu uczynić.

– Dlaczego? – zainteresowałem się.

– Było by to świętokradztwo. W Bożnicy nie może przebywać istota nie posiadająca duszy. A Golem, choć jak pierwszy człowiek został uczyniony z gliny, otrzymał życie, a przynajmniej pozory życia, jednak duszę mógłby dać mu tylko Bóg. Istota pozbawiona duszy może zniszczyć synagogę… Nie wiem, czy panowie o tym słyszeli, ale na naszych ziemiach była jeszcze jedna próba budowy Golema.

Brwi Szefa uniosły się w niemym pytaniu.

– W Lublinie, około szesnastego wieku miejscowy rabin miał się podjąć tego zadania. Ta legenda podobno jest nawet starsza niż praska. Ale wszystkie one pochodzą z zachodu, prawdopodobnie z krajów iberyjskich. Błąkające się po świecie gliniane ciało pozbawione duszy… W naszych baśniach, czy też raczej można powiedzieć apokryfach wyrastających z gleby ortodoksyjnego i chasydzkiego judaizmu, wspomina się też o dybukach – duszach tragicznie zmarłych, które błąkają się po świecie w poszukiwaniu nowego ciała.

– Gdzie mieszkał Storm? – zaciekawił się Szef.

– Och, niedaleko stąd. Jeśli macie panowie ochotę się przejść, to ja też z przyjemnością łyknę trochę świeżego powietrza.

Opuściliśmy gościnne progi muzeum i powędrowaliśmy ulicą Szeroką na północ. Niebawem zatrzymaliśmy się przed niewielką synagogą, odgrodzoną od ulicy murem, zaopatrzonym w bramę.

– Bożnica Remu – wyjaśnił ochoczo nasz przewodnik widząc nasze zaciekawienie. – Wzniesiona w połowie szesnastego wieku, przez Izraela Isserelesa Auerbacha, ale nazwę swoją przyjęła od jego syna Mojżesza Jsserelesa zwanego Rabbi Moses Remuch.

– Słyszałem o nim – powiedział Szef. – Był dość znanym jak na owe czasy filozofem i uczonym.

Przewodnik uśmiechnął się. Widocznie fakt, że Szef zidentyfikował osobę, sprawił mu przyjemność.

– Pobożni Żydzi pielgrzymują tu, aby zobaczyć miejsce gdzie nauczał. W bożnicy, w miejscu gdzie siadywał, na pamiątkę pali się zawsze lampa.

– Storm też tu wykładał? – zaciekawiłem się.

– Nie, on zachodził do bożnicy Na Górce, stojącej też przy tej ulicy, tylko bardziej w głębi. Była nieco młodsza, pochodziła z początków siedemnastego wieku. Ufundował ją Mojżesz Jekels dla swojego zięcia Natana Spiry – popatrzył pytająco na Szefa.

Ten zamyślił się na chwilę, widocznie przeszukując zakamarki pamięci.

– Natan Spira – powiedział wreszcie. – To on jako pierwszy publicznie zaczął nauczać Kabały. Napisał na ten temat dzieło, ale niestety nazwa jego uleciała mi z pamięci.

– "M'galeh Amukot" – powiedział przewodnik. – Czyli "Odsłaniający Tajemnice".

Szef w zadumie popatrzył na mury Bożnicy Remu. Dalej wzdłuż ulicy ciągnął się wysoki mur.

– Tu znajduje się stary cmentarz – powiedział.

– Tak. Nowy, ten na którym Storm budował Golema, jest po drugiej stronie nasypu kolejowego.

– Przechodziliśmy tamtędy – wyjaśniłem. – Ładny ten skwerek…

Pośrodku ulicy znajdował się nieduży, prostokątny trawnik. Choć rośliny pożółkły, nadal ożywiały kamienny bruk.

– To nie skwerek – uśmiechnął się przewodnik. – To wedle naszych legend grób.

– Kogo pochowano tak bez nagrobków? – zdziwił się Szef. – Miejsce też chyba nieco dziwnie dobrane.

– Grupa ludzi wyprawiła wesele. Świętowali kilka dni i nie uszanowali Szabasu. Umarli wszyscy, a tutaj zostali pochowani.

– To można by łatwo sprawdzić – powiedziałem. – Wystarczy ściągnąć archeologów…

Szef posłał mi niechętne spojrzenie. Poczułem niestosowność swojego zachowania.

– Tylko po co? – zagadnął pan Icek. – Przyjmijmy, że znaleźlibyśmy szkielety. Albo byśmy ich nie znaleźli. W pierwszym przypadku potwierdziło by się to co wiemy, w drugim zniszczylibyśmy jedną z legend naszego miasta. Zbyt duże ryzyko, aby mogło się opłacać… Salomon Storm mieszkał w tym budynku – wskazał nam odrapaną, walącą się kamienicę po drugiej stronie placu.

Budynek oplątywały rusztowania, po których leniwie dreptali budowlańcy.

– Hmmm – mruknął Szef. – Przy okazji remontu co nieco można znaleźć. Pamiętam, jak w Warszawie podczas burzenia ruin kamienic na terenie getta ludzie opowiadali sobie o różnych precjozach…

Kustosz uśmiechnął się zagadkowo.

– Nie doceniacie panowie naszej inteligencji – powiedział z zadowoleniem w głosie – Zanim przystąpiono do remontu, ten budynek spenetrowali pracownicy naszego muzeum. Użyliśmy najnowszego sprzętu, wykrywaczy metali, echosondy i kamery termowizyjnej.

– Biedni budowlańcy nic nie znajdą.

– A panowie co znaleźli? – zainteresowałem się.

– Niewiele – westchnął. – W jednym pomieszczeniu był ukryty w ścianie sejf, a w nim pół miliona złotych w przedwojennych banknotach. Natomiast mieszkanie Storma było dokładnie puste. Zerwaliśmy nawet podłogę, w nadziei, że coś pod nią ukrył. Niestety. Jeśli w jakiś sposób zabezpieczył swoje zbiory, to musiał to zrobić gdzie indziej. Jeśli nie macie panowie więcej pytań, pora dla mnie wracać do pracy.

Nie mieliśmy pytań. Pożegnał się i poszedł.

– No to klapa – powiedziałem.

– Czekaj – mruknął Szef. – Zastanówmy się. Załóżmy taką hipotezę roboczą: Storm zgromadził sporą kolekcję dzieł alchemicznych, w tym "Niemą Księgę" i traktaty Sędziwoja. Pójdziesz do antykwariatu, w którym byliśmy wczoraj, i dowiesz się wszystkiego na temat tego, jakie dzieła Sędziwoja przeszły przez ręce krakowskich bukinistów w ciągu ostatnich stu, może stu dwudziestu lat. Wynotujesz daty pojawiania się kolejnych pozycji.

– Co nam to da? – zainteresowałem się.

– Och, to proste. Skąd Storm mógł mieć pisma Sędziwoja? Mógł je kupić albo natrafił na skrytkę. Poza tym, te miłe cielątka musiały gdzieś zdobyć "Traktat o Rtęci". Albo go kupiły, albo przywiozły gdzieś spoza miasta, albo też dobrały się już do biblioteki Storma. Tak czy siak, pójdziesz i sprawdzisz. Wynotujesz, jakie księgi miał w swojej kolekcji, a potem zbadasz, czy coś z tego pojawiło się po wojnie w handlu.

– A pan, Szefie?

– A ja pójdę na Wawel. Coś tam muszę sprawdzić…

Rozstaliśmy się na ulicy Stradom. Zakręciłem w stronę Rynku, a Pan Samochodzik powędrował naprzód.

Rozdział VI

Ponowna wizyta w antykwariacie * Uczę się targować * Ponowne spotkanie ze Stasią * Skąd wziąć atanator?

Pan Aaron na mój widok nie okazał większego zdziwienia.

– Cóż tym razem sprowadza? – zagadnął z uśmiechem. – Udało wam się coś ustalić, czy też coraz więcej zagadek?

– Mam pytanie – wyłuszczyłem mu prośbę Szefa.

– No, macie szczęście, że trafiliście właśnie na mnie – uśmiechnął się.

W jednym z pokoi na zapleczu antykwariatu stał komputer. Staruszek usiadł przy nim i ostrożnie wystukał palcami odpowiednie komendy. Z pudełka wyjął CD-Rom i umieścił do w czytniku.

– Mój prawnuk wstukał mi w maszynę wszystkie wykazy – wyjaśnił. – Bez tego szukalibyśmy przez całe miesiące.

Po chwili urządzenie wypluło listę książek.

– To wszystko, co kupił Storm. A teraz zobaczmy, od kogo kupili to moi poprzednicy… No proszę. Coś podobnego!

Jego twarz rozjaśnił chytry uśmiech.

– Jan Moritz von Jungfrau sprzedał w 1887 trzydzieści książek i listów pozostałych po alchemiku Michale Sędziwoju w sześciu różnych antykwariatach… – zamyślił się na chwilę. – W co najmniej sześciu – uzupełnił – Nie mam przecież kompletu ksiąg. A więc handlowano nimi przez następne czterdzieści lat. Głównie jeden antykwariat sprzedawał drugiemu, cenę oczywiście cały czas podbijano. Kilka trafiło w ręce różnych klientów, ale część wróciła z powrotem. W latach dwudziestych wszystkie, które przeszły przez tych bukinistów, których wykazy mam, wykupił cadyk Salomon Storm. O, jest jeden wyjątek. Jedną pozycję kupiła w 1921 roku młoda dama.

– Jak się nazywała?

– Tego niestety nie wiem – westchnął. – Proszę mnie dobrze zrozumieć. Prowadzenie takich spisów teoretycznie w ogóle nie powinno mieć miejsca. Inaczej. Oczywiście, w tym fachu zawsze zapisuje się, od kogo się kupiło, ale nigdy nie powinno się zapisywać, komu się sprzedało. Ale to takie skrzywienie zawodowe. Jeśli ktoś kupuje manuskrypt, na który potem trafia się klient, to można próbować odkupić go z powrotem i odsprzedać drożej. Widzę, że się zgorszyłeś. Po prostu nie masz handlowej duszy – błysnął zębami. – Ale z tym to trzeba się urodzić. Zanotować można oczywiście tylko informacje o tych klientach, których się zna. Ale to nietrudne. Mamy niewielu przypadkowych nabywców. Z reguły kolekcjonerzy wpadają raz w tygodniu, inni dzwonią czy jest

już to, co zamówili. Są wreszcie tacy, nazwijmy uprzywilejowani, którzy tylko zostawiają telefon, a jak wpadnie coś z ich list, to my dzwonimy.

– Kim był ten Jungfrau? – zapytałem.

Starzec uśmiechnął się zadowolony.

– To była cała rodzina. Dostarczyli nam setki ciekawych książek. Można powiedzieć: stali dostawcy. Przez trzy pokolenia bogaciły się na nich krakowskie antykwariaty.

Popatrzyłem na niego zdumiony.

– To byli ludzie z głową na karku. Mieli firmę rozbiórkową. Zanim rozwalali budynek, zawsze dokładnie penetrowali strychy i piwnice.

– Czyli widocznie rozbierali kamienicę należącą do Sędziwoja i na strychu albo w jakimś zamurowanym pomieszczeniu znaleźli jego bibliotekę – domyśliłem się.

Westchnął ciężko.

– Z dedukcji piątka. Z przygotowania naukowego pała – podsumował mnie. – Obudź się, młody człowieku. Poczytaj sobie jakiś przewodnik. Wiesz co, nawet nie będziesz musiał daleko szukać…

Podszedł do regału z nowszymi książkami i zdjął z niego gruby tomik w lakierowanej okładce.

– Czterdzieści złotych – powiedział mrużąc oczy.

– A gdybym chciał tylko zajrzeć do środka?

– To tylko dwadzieścia za jedno zaglądniecie – uśmiechnął się.

– Nie ma handel, będzie bieda – zacytowałem jego własne słowa. – Ja chcę tylko zajrzeć i za to dwadzieścia złotych?

Tym razem zachichotał.

– Młody człowieku, widać od razu, że nie łapiesz za dobrze współczesnej cywilizacji. Ja tomik traktuję jak towar i zajrzenie też jak towar. A ty pomyśl chwilę i powiedz mi dlaczego.

– Rozumiem. To nie książka jest towarem, tylko zawarta w niej informacja. Ale czy jest warta aż dwadzieścia złotych?

– Możesz utargować na osiemnaście.

Zamyśliłem się.

– To mi się chyba nie opłaca. Jaką mam gwarancję, że w środku jest coś na temat kamienicy w której mieszkał Sędziwój, a jeśli nawet coś jest, to czy ta informacja do czegokolwiek się przyda.

Popatrzył na mnie jakby bardziej życzliwie.

– Więc teraz sam widzisz, że nie opłaca się kupić zajrzenia nawet za piętnaście złotych. A może ty byś chciał za dwanaście? Za mało dajesz…

– Jedno zajrzenie nie opłaca się nawet za dziesięć – mruknąłem. – Ani nawet za pięć.

– Ja wcale nie mówię, że się opłaca.

– Trzydzieści złotych za książkę – zaproponowałem znienacka.

– Trzydzieści złotych to jakby o dobre osiem złotych za mało – westchnął. – Pomyśl, że możesz tu spędzić jeszcze kilka dni. Z pewnością wiele razy będziesz chciał zajrzeć do środka. Co najmniej trzydzieści osiem razy…

Wyjąłem portfel i odliczyłem trzydzieści osiem złotych.

– Od razu widać, że nie lubisz się targować – uśmiechnął się. – A w tym jest cały urok handlu. Byłem gotów sprzedać ci ją za trzydzieści pięć złotych, albo nawet za trzydzieści cztery. A tak, twoja strata. No to sprawdź teraz, czy przynajmniej jest w niej ta informacja, której szukasz.

Przekartkowałem indeks i otworzyłem na odpowiedniej stronie.

– Kamienica Sędziwoja została zburzona prawdopodobnie w końcu osiemnastego wieku. W 1809 roku w tym miejscu wzniesiono budynek, który rozebrano w 1908 by w jego miejscu wybudować gmach Towarzystwa Rolniczego – zreferowałem zdobyte informacje.

– No widzisz. Jeśli ty teraz chcesz sprzedać mi tę książkę, to dam za nią dwadzieścia dwa złote – uśmiechnął się chytrze.

Polubiłem go.

– Książka się przyda – powiedziałem chowając ją do torby. – Sam pan mówił, że posiedzę tu jeszcze kilka dni. Przewodnik po tym pięknym mieście może być mi potrzebny.

– Pan Samochodzik słusznie wybrał sobie ciebie na pomocnika – uśmiechnął się – Ale jeszcze wiele musisz się nauczyć. Myślę, że powinieneś poczytać sobie życiorys Sędziwoja. Może tam natrafisz na jakieś wskazówki prowadzące do jego biblioteki. Tak czy siak, nawet jeśli była zamurowana gdzieś w jego kamienicy, to została znaleziona znacznie wcześniej, niż do nas trafiła.

– No to przejdźmy do drugiej części mojego zadania. Czy któraś z książek Storma trafiła do handlu po wojnie?

Palce antykwariusza zatańczyły po klawiaturze. Stukał w klawisze z szybkością karabinu maszynowego. Wreszcie na monitorze wyświetliła się lista.

– Ze stu sześćdziesięciu pozycji, które przed wojną sprzedano Stormowi, przez mój antykwariat przeszło ponad osiemdziesiąt – powiedział. – Wszystkie praktycznie zaraz po wojnie, gdy kupowałem księgi na Kazimierzu. Później trafiało do mnie nie więcej niż jedna co dwa-trzy lata. Oczywiście należałoby sprawdzić też w innych antykwariatach, sądzę, że trafiła tam po prostu reszta. Mieszkanie Storma przez jakiś czas stało zapewne otwarte i ktoś je wyrabował. Książki w większości przypadków były zapisane łacińskim alfabetem, dlatego nie zostały zniszczone.

– Rozumiem.

– Ale jest jeszcze coś. W moich spisach nie występuje ani jedno dzieło Sędziwoja.

– A to oznacza, może oznaczać, że najcenniejsze egzemplarze kolekcji gdzieś ukrył.

– Ma pan rację. Tak widocznie musiało być. Może uda się wam je odnaleźć.

– Właściwie to sam już nie wiem czego szukam – mruknąłem. – Szef chce chyba odnaleźć "Niemą Księgę", ale nie po to żeby ją mieć, a tylko w tym celu, aby dowiedzieć się do czego tym dwu miłym dziewczętom potrzebny jest atanator.

Stary antykwariusz mrugnął oczyma.

– A ty nie chcesz się tego dowiedzieć?

Zamyśliłem się.

– Chcę – odpowiedziałem. – Bo czuję, że tu chodzi o coś więcej. Pan Samochodzik sądzi, że to może być zagadka dawnych technologii, ale przecież mamy analizę chemiczną i komputerową symulację procesów chemicznych… bo przecież nawet osiemnastoletnia dziewczyna nie jest na tyle głupia, żeby wierzyć w możliwość zamiany ołowiu w złoto.

– Sędziwój ponoć umiał to zrobić – wyblakłe oczy zalśniły. – Zdecydowanie powinieneś bliżej zaznajomić się z tym człowiekiem.

– Wspomniał pan o życiorysie? – przypomniałem sobie.

– Aha. Trochę sfatygowany – wyciągnął z regału niedużą książkę wydaną w latach pięćdziesiątych. – Za to kosztuje doprawdy niewiele. Tylko dwadzieścia pięć złotych.

– Bardzo sfatygowany – zauważyłem. – Oprawa introligatorska będzie kosztowała…

– Mam też książkę o konserwacji starych druków i dokumentów – wyjął kolejny tom. – Kosztuje wprawdzie aż czterdzieści, ale za to będziesz mógł tamtą zakonserwować i oprawić własnoręcznie, a przy okazji poduczysz się przydatnego fachu. Do równych siedemdziesięciu złotych mogę dołożyć jeszcze broszurę zawierającą wzory różnych gatunków papieru.

– Siedemdziesiąt złotych to sporo pieniędzy. W ministerstwie kiepsko płacą – zauważyłem.

– No to dorzucę do kompletu jeszcze powieść przygodową dla dzieci autorstwa niejakiego Nienackiego. Bardzo sfatygowana, ale dobrze się czyta.

– Niech będzie – westchnąłem.

Zapakowałem kupione książki do torby i zapłaciłem. Zbierałem się już do wyjścia, gdy nieoczekiwanie otworzyły się drzwi i do ciemnego wnętrza antykwariatu weszła ciemnowłosa dziewczyna. Poznałem ją od razu. To była ta tajemnicza Stasia, która poprzedniego dnia wieczorem wymieniła krzyżyk kuzynki na bezcenny manuskrypt.

– Witam klientkę – uśmiechnął się pan Aaron. – Czym tym razem mogę służyć?

Spostrzegła mnie, ale nie speszona zajęła wolne krzesło przed ladą.

– Potrzebuję jakichś wspomnień dawnych mieszkańców Kazimierza – powiedziała. – Szczególnie z kręgów chasydzkich.

Mówiła w jidysz, ale dzięki dobrej znajomości niemieckiego łapałem sens wypowiedzi. Mówiła powoli, jidysz nie mógł być jej językiem ojczystym. Zapewne użyła go, żeby utrudnić mi zrozumienie.

– Zaraz czegoś poszukam – uśmiechnął się i zniknął na zapleczu.

– Znowu się spotykamy – powiedziałem.

Obrzuciła mnie obojętnym spojrzeniem.

– Zakochaj się we mnie, albo lepiej w mojej kuzynce i zdobądź nam piecyk – powiedziała obojętnie. – Nawet nie na stałe. Po kilku tygodniach zwrócimy do muzeum.

– Nie mam takich możliwości – powiedziałem. – Obawiam się, że za "Niemą Księgę" też go wam nie dadzą.

Uśmiechnęła się.

– Być może nie wie pan, że prawie kompletny atanator znajduje się w zbiorach kolekcji królewskiej w Uppsala w Szwecji. Przypuszczam, że król odda go nam za "Niemą Księgę", choć wywiezienie tego dzieła z kraju jest w naszym odczuciu czynem bardzo niegodnym, na który zdobędziemy się tylko w skrajnej ostateczności.

– Byłaby pani zdolna do wywiezienia tak cennego zabytku naszej kultury za granicę? – zdumiałem się.

– Naszej kultury? – prychnęła. – Przecież to francuski druk, czy też raczej miedzioryt. Poza tym z powrotem przywiozłabym atanator. Jeśli król okaże się wystarczająco inteligentny, dojdę z nim do porozumienia…

– Ciekawe, skąd taki piecyk znalazł się w Szwecji – zamyśliłem się. – I skąd pani wie, że mógłby posłużyć pani celom?

– To też pamiątka po Sędziwoju, w czasie potopu wpadło w ręce Szwedów wyposażenie jego pracowni w dworku…

Nieoczekiwanie urwała, jakby w obawie, że powiedziała już zbyt dużo. Uśmiechnęła się na widok powracającego antykwariusza.

– Trochę tego jest – powiedział kładąc przed nią dziesięć albo dwanaście książek. Spojrzała na nie uważnie, a potem odliczyła pięć banknotów pięćdziesięciozłotowych.

Uśmiechnął się i zgarnął je do kasy, podał jej reklamówkę. Włożyła tomiki do środka i podziękowawszy ruszyła do wyjścia.

– Może moglibyśmy porozmawiać – zaproponowałem.

Odwróciła się.

– Są tajemnice, które muszą pozostać w obrębie mojej rodziny – powiedziała. – Zdobądź dla nas piecyk, a conieco ci pokażemy.

A potem wyszła.

– Skąd wiedziała, ile zapłacić? – zagadnąłem.

– Albo bardzo dobrze zna ceny książek, albo odgadła – powiedział.

– Nie pomyliła się?

– Ani o złotówkę. Tyle zamierzałem zażądać i po długich targach opuścić ze trzydzieści złotych.

Zamyśliłem się.

– Poproszę taki sam komplet książek, jak ten, który kupiła – powiedziałem zdecydowanie.

– Zapiszę ci ich tytuły – powiedział- I poszukaj w bibliotece. Ja wiem, że masz przy sobie kartę płatniczą, ale to dla ciebie zbyt poważna suma.

– Skąd ona może pochodzić? – zapytałem.

– Z Ukrainy – odpowiedział błyskawicznie. – A w każdym razie ze wschodu. Jidysz, którym się posługuje, ma naleciałości rosyjskie i ukraińskie, musiała się go nauczyć może na podwórku, a może w szkole. Ale na pewno nie jest z naszych. My Żydzi wiemy, kto jest nasz a kto goj.

Pożegnałem się i wyszedłem.

Rozdział VII

Telefon Szefa * Sekrety Wawelu * Sala "Alchemia" * W cieniu żelaznej szubienicy * Książę Fryderyk i tragiczny los alchemika Honauera.

Powędrowałem powoli przez Stare Miasto. Odrobinę pobłądziłem, ale po czterdziestu minutach zatrzymałem się przed bramą Biblioteki Jagiellońskiej. W tym momencie zadzwonił mi w kieszeni telefon komórkowy. Odebrałem. Szef.

– No i co zdziałałeś? – zagadnął.

– Kupiłem parę książek – pochwaliłem się.

Westchnął.

– Pawle. Pytam czego się dowiedziałeś?

– O czym? – zdziwiłem się.

– Zdaje się, że wysłałem cię do pana Aarona po to, żebyś ustalił, jakie książki Sędziwoja kupił Storm.

– Ach, tak. Tak, oczywiście ustaliłem.

– I czego się dowiedziałeś? Coś ciekawego?

Zreferowałem mu przebieg rozmowy. Kiwał w zadumie głową, co słyszałem w postaci nasilających się i słabnących szumów.

– Dobrze – powiedział – Bądź za dwie godziny na Wawelu. Spotkamy się na takiej dużej łące, na której widać zarysy fundamentów romańskich i praromańskich budowli.

– Czy coś się stało? – zaniepokoiłem się.

– Och, nic takiego – domyśliłem się jego uśmiechu. – Po prostu załatwiłem nam bilety wstępu do zakazanej strefy.

*

Dochodziła czternasta, gdy usiadłem na drewnianej ławeczce. Za plecami miałem bramę prowadzącą na Wawel, po lewej stronie piętrzyła się malowniczo katedra oklejona dziesiątkami kaplic i przybudówek. A przede mną rozciągała się łąka, na której białym kamieniem odznaczały się ślady dawnej zabudowy. Rozpoznałem rotundę, pozostałości bazyliki i kwadratową budowlę będącą zapewne w czasach Chrobrego mennicą państwową. Nie siedziałem długo, Pan Samochodzik przyszedł po chwili w towarzystwie wysokiego młodzieńca mniej więcej w moim wieku.

– Zbigniew – przedstawił się.

– Oprowadzi nas – wyjaśnił Szef. – Czekamy jeszcze na kilka osób.

Po chwili ku swojemu zdumieniu spostrzegłem idące ku nam dwie dziewczyny. Obok Stasi kroczyła jej kuzynka. Poczułem nagły przypływ lęku, ale stłumiłem go rozpaczliwym wysiłkiem woli. Szef na ich widok uśmiechnął się dziwnie.

– Miałem już przyjemność panią poznać – powiedział kłaniając się starszej z dziewcząt. – A pani zapewne jest tą młodą damą, która mi sponiewierała pracownika.

– Należała mu się mała lekcja dobrego wychowania – urocze dziewczę poprawiło warkocz. – Mam na imię Katarzyna. Słyszałam swojego czasu o panu…

Przewodnik odchrząknął nieśmiało, żeby zwrócić naszą uwagę.

– Proszę za mną – powiedział poważnie.

Ruszyliśmy i niebawem zagłębiliśmy się w cień pałacu. Wdrapaliśmy się po schodach na pierwsze piętro.

– Zasadniczo ta część Wawelu wyłączona jest z ruchu turystycznego – powiedział. – Traktujemy te pomieszczenia trochę jak magazyn.

Weszliśmy do pierwszej z sal.

– W tej amfiladzie mieściły się prywatne pokoje Zygmunta III Wazy, z czasów przed przeniesieniem stolicy do Warszawy – wyjaśnił Zbigniew. – Tu był gabinet, tu zaś sypialnia.

Przeszliśmy przez krótki korytarz i znaleźliśmy się w sporej sali podpartej pośrodku solidnym ceglanym filarem.

– A to sala, w której chciał się pan znaleźć – przewodnik ukłonił się w stronę pana Tomasza. – Ten pokój zwany jest Alchemią. Tu właśnie król w towarzystwie Mikołaja Wolskiego i Michała Sędziwoja oddawał się zakazanej przez Kościół sztuce hermetycznej. Tu także, jeśli wierzyć legendom, mistrz Twardowski wywoływał ducha Barbary Radziwiłłówny.

– To pomieszczenie nie pasuje mi architekturą do pozostałych – zauważyłem – Mury są bardzo grube…

– Ta część skrzydła wschodniego powstała na skutek wchłonięcia i częściowego obudowania wieży mieszkalnej zwanej Kurzą Stopką – wyjaśnił przewodnik.

Panna Stasia wędrowała wolno wzdłuż ścian, przypatrując się odsłoniętym cegłom. Nie wiem czego szukała, ale w każdym razie gdy się odwróciła, wyglądała na rozczarowaną.

– Cegły są mocno porowate – zwrócił uwagę Pan Samochodzik.

– Owszem – kiwnął głową Zbigniew. – Na skutek jednego z eksperymentów wybuchnął pożar, który strawił tę część zamku. Mury wytrzymały ogień, ale cegły uległy szokowi termicznemu, bo szalejący ogień przekroczył temperaturę wypału.

– Można prosić o bliższe wyjaśnienia? – zagadnęła Kasia.

– Archeolodzy często sprawdzają w ten sposób temperaturę, w jakiej wypalane były garnki, których skorupy znajdują. Dla jej określenia wypieka się skorupę w specjalnym piecyku zaopatrzonym w termostat. Z chwilą, gdy przekroczona zostanie temperatura, w której garnek został kiedyś wypalony, glina zaczyna puchnąć i rozpurchla się.

– Genialne – zauważyłem.

– Czy nic z pierwotnego wyposażenia nie zachowało się? – zapytała Stasia.

– Właściwie nic. Pożar skrzydła pochłonął wszystko. Przed piętnastu laty archeolodzy założyli wykop, tu pod tym oknem, na zewnątrz. Znaleziono wówczas bardzo ciekawą warstwę kulturową potwierdzającą przekazy, że tu właśnie król bawił się w robienie złota. Warstwa powstała po pożarze. Resztki przypalonych grafitowych tygli, szklanych retort, mis i słoi na odczynniki, wyrzucone tym oknem, zwalono do jednego dołu i zasypano ziemią.

– Tygle z grafitu – powiedziała Stasia do kuzynki.

Ta skinęła głową.

– Pamiętam – powiedziała.

Na jej twarzy także gościło rozczarowanie.

– W przyszłym roku szykują nam się bardzo ciekawe wykopaliska – powiedział nasz przewodnik. – Archeolodzy chcą odszukać pozostałości włoskich ogrodów założonych przez królową Bonę.

– Ambitny plan – zauważył Pan Samochodzik. – Jak oceniają swoje szanse?

– Teren, na którym spodziewają się znaleźć relikty urządzeń ogrodowych, jest dość wysoki. Uniknął splantowania podczas zaborów. Z drugiej strony opisy ogrodów są raczej lakoniczne.

– Rozumiem – Szef westchnął i zamyślił się. – No cóż, dziękujemy za oprowadzenie…

Nasz przewodnik skłonił głowę, a potem pożegnał się i odszedł. Zostaliśmy we czwórkę.

– Po co wam piecyk? – zapytał Szef łagodnie.

Kasia uśmiechnęła się lekko. Spostrzegłem na jednym z jej policzków zatartą bliznę.

– Minęły czasy żelaznej szubienicy – powiedziała. – Chcemy spróbować…

Jej kuzynka syknęła gniewnie.

– Pożegnamy was – powiedziała. – Może wkrótce znowu się spotkamy, choć szczerze mówiąc wolałybyśmy, abyście opuścili Kraków i nie pojawiali się tu więcej. Zapewne macie jakieś własne zadania i ciekawsze zajęcia, niż przekopywanie tego miasta w poszukiwaniu całkowicie wam zbędnych książek.

Dygnęły ładnie i oddaliły się z godnością.

– O co chodziło z tą żelazną szubienicą? – zapytałem.

Uśmiechnął się lekko.

– A jak ci się wydaje?

– To miała być zakamuflowana pogróżka?

Roześmiał się.

– Ech Pawle, Pawle, przyznaj się, cierpisz na manię prześladowczą?

– To co ona w takim razie chciała przez to powiedzieć?

– Och, to bardzo stara opowieść – uśmiechnął się Szef. – Ale jeśli masz ochotę posłuchać…

Usiedliśmy na niewielkiej drewnianej ławeczce. Szef wyjął z kieszeni paczkę papierosów, policzył je i schował z powrotem.

– A więc na przełomie szesnastego i siedemnastego wieku niewielkim niemieckim Księstwem Wirtembergii ze stolicą w Stuttgarcie rządził wyjątkowo ambitny typ o imieniu Fryderyk. Książę, trzeba mu to przyznać, był człowiekiem wykształconym. Zajmował się biologią, geologią, kartografią… Niestety w pewnym momencie jego ścisły umysł zboczył w kierunku manowców Alchemii. Książę wierzył szczerze w możliwość transmutacji metali i sądził, że w ten sposób zdoła zgromadzić nieprzebrane bogactwa. W miasteczku Gross-Sachsenheim wzniesiono na jego polecenie całe alchemiczne miasteczko. Przebywali tam hermetyści i laboranci ściągnięci z całej Europy. Zagwarantowano im całkowitą swobodę badań, przyznano spore sumy pieniędzy oraz zapewniono stosowną ochronę prowadzonych prac. Pierwsi, których zdemaskował jako oszustów, wylądowali w więzieniu. Niestety, a może na szczęście dla praworządności, kolejni mieli mniej szczęścia. Nadworny alchemik księcia Grzegorz Honauer obiecał władcy przemienić w złoto 25 cetnarów żelaza. Sądzę, że chodzi tu o cetnary pruskie z których każdy ważył około 51 kilogramów.

– Ponad tysiąc dwieście pięćdziesiąt kilogramów – policzyłem.

– Honauer zabrał się do rzeczy z dużą pomysłowością. Do kotła wrzucono sporą ilość metali nieszlachetnych. Następnie dodano szczyptę czerwonej tynktury, czyli właśnie Kamienia Filozoficznego. Wszyscy opuścili komnatę, a władca własnoręcznie zamknął drzwi na klucz. Następnego dnia rankiem przybyli i otworzywszy zamki zbadali zawartość kociołka. Jak się okazało, wypełniony był do pewnej wysokości złotem bardzo wysokiej próby. Alchemik wymówił się od natychmiastowej produkcji kolejnych partii kruszcu, argumentując zwłokę koniecznością pomnożenia zapasów Kamienia Filozoficznego. Ponieważ książę naciskał, pewnej nocy mistrz ulotnił się, zabierając ze sobą jednego z kolegów po fachu, któremu groziło także zdemaskowanie.

– Jak odkryto jego matactwa? – zaciekawiłem się.

– To proste. W pracowni stała spora skrzynia na papiery. Wewnątrz oszust ukrywał małego chłopca, który po zamknięciu drzwi wydostał się i usunąwszy z kotła metale nieszlachetne wypełnił go złotem. Następnie ponownie ukrył się w skrzyni. Po wyjeździe mistrza zaczął "sypać".

– Sam dałbym się nabrać – uśmiechnąłem się.

– Książę nakazał ścigać zbiegów. Natrafił na ich ślad u swojego sąsiada, hrabiego von Schamburga, w Oldenburgu. Można powiedzieć, że więźniowie wpadli z deszczu pod rynnę, bo nowy opiekun usiłował za wszelką cenę wydrzeć im tajemnicę przemiany ołowiu w złoto… Ostatecznie wydał ich dotychczasowemu mecenasowi. Honauerowi udowodniono oszustwa na łączną sumę blisko dwieście tysięcy talarów, co było niewyobrażalnym majątkiem. Skazano go po długim procesie na ucięcie ręki, a następnie powieszenie. Książę nie poskąpił gorsza. Kazał zbudować wspaniała trybunę honorową, a z żelaza, którego pechowy adept sztuki tajemnej nie zdołał zamienić w złoto, wykonano żelazną szubienicę dziewięciometrowej wysokości. Co ciekawe, odlano ją w jednym kawałku, co samo w sobie stanowić musiało szczytowe osiągnięcie ówczesnej myśli technicznej. Ogółem straciło na niej życie co najmniej pięciu oszustów parających się szlachetną sztuką drenażu książęcej kieszeni przy pomocy Kamienia Filozoficznego…

– Czyli mówiąc, że minęły czasy żelaznej szubienicy, miała na myśli, iż niepowodzenie w tym przypadku nie przyniesie większego zagrożenia – mruknąłem.

Uśmiechnął się.

– Najważniejsze, to być po odpowiedniej stronie szubienicy – powiedział poważnie. Chodźmy do miasta, bo coś zgłodniałem.

Ruszyliśmy w dół po stoku, pozostawiając za sobą Wawel.

Rozdział VIII

Spryt krakowskich robotników * Oceniamy szanse * Gdzie ukryć księgę * Tradycyjne pochówki * Co czytała Stasia * Najwięksi frajerzy pod słońcem

Siedzieliśmy w niewielkim lokaliku, urządzonym w jednej z licznych krakowskich piwnic. Szef w zadumie spożywał parówki, ja zadowoliłem się solidną porcją frytek.

– Ładnie tu – powiedziałem, patrząc na wymurowane z gotyckich cegieł ściany.

Na wypalonej glinie odznaczały się jeszcze wgłębienia pozostawione przez palce ceglarzy sprzed pięciuset lat.

– Ładnie – potwierdził Szef. – To mi przypomina opowieść o sprycie krakowskich robotników.

– Z przyjemnością posłucham – uśmiechnąłem się.

– A więc pewnego razu inwestor kupił sobie, a może wynajął, taką piwnicę by urządzić w niej lokal gastronomiczny. Kupił okazyjnie, w ciemno. Niestety, jak się na miejscu okazało, w piwnicy na podłodze leżał głaz, co najmniej pięciotonowy, gigantyczny, szeroki… Przed urządzeniem lokalu należałoby go jakoś usunąć. Pierwszą myślą inwestora było wyciągnięcie go przez drzwi. Ale wejście było wąskie, a głaz, jak już wspomniałem, bardzo ciężki i odrobinę zbyt szeroki. Wybicie dziury w stropie i wyciągnięcie go za pomocą dźwigu nie wchodziło oczywiście w grę, bo piwnica była, podobnie jak ta, zabytkowa. Co ty byś zrobił na miejscu inwestora?

– No cóż. Przyniósłbym z samochodu piłę ultradźwiękową i…

– Uściślijmy, słyszałem tę historię ze dwadzieścia lat temu.

– W takim razie poszedłbym do kamieniarzy, do tych, którzy robią granitowe nagrobki. Przyszli by tu na miejsce i przecięli kamień na mniejsze kawałki tarczą karborundową.

– Jest to pewien pomysł. Ale to zdaje się wymaga chłodzenia wodą, użycia potężnego agregatu prądotwórczego…

– Wystarczy 360 wolt. Agregat można ustawić na ulicy…

– Inwestor nie wpadł widocznie na ten pomysł. Zgaduj dalej.

– Użyć materiałów wybuchowych – ugryzłem się w język.

– Materiałów wybuchowych – uśmiechnął się Szef. – Masz do dyspozycji trotyl i dynamit. A raczej nie masz do dyspozycji, bo za socjalizmu materiałami wybuchowymi dysponować mogło tylko państwo, a nie prywatne firmy rozbiórkowe.

– No nie wiem. Metodą egipską. Wywiercić rowy, wbić drewniane kołki, zalać wodą i poczekać, aż pęczniejące drewno rozsadzi kamień.

– Czyli witamy za dwa tygodnie. O ile rozsadzi. Egipcjanie łupali w ten sposób piaskowiec i wapień, a tu głaz był granitowy.

– Przecież używali granitu? – zdumiałem się.

– Tak, ale odcinali go za pomocą miedzianych pił – uśmiechnął się

Ja też się uśmiechnąłem.

– Przecież miedzianą piłą trudno ciąć nawet drewno – powiedziałem.

– Poniekąd masz rację. Miedź jest istotnie nieco zbyt miękka aby obrabiać nią kamień. Dlatego posypywali pod nią drobno pokruszone kawałki bazaltu lub radiolarytu. Kamyki wbijały się w metal i powstawało coś w rodzaju pilnika.

– A jak poradził sobie inwestor?

– Ano siedział i dumał, a wtedy podszedł do niego robotnik i obiecał za kilka tysięcy złotych, co wówczas było przypuszczam dobrą tygodniówką, poradzić sobie z tym problemem, i to przez jedną noc.

– I udało się?

– Oczywiście. Gdy rano inwestor wszedł do piwnicy, po kamieniu nie było nawet śladu.

– Jak oni to zrobili?

– Biznesmen też chciał się dowiedzieć i robotnik za drugi plik banknotów wyjaśnił. Rozebrali podłogę, wykopali dziurę, wrzucili kamień i zasypali.

– Polak potrafi – powiedziałem w zadumie.

– To prawda – uśmiechnął się. – Najważniejsze, to wykazywać się pomysłowością i prawidłowo wyciągać wnioski.

– Sądzi pan, Szefie, że uda nam się odnaleźć "Niemą Księgę" wcześniej, zanim te dwie miłe dziewczyny trafią na nią pierwsze?

– Czy uda się? – zastanowił się chwilę. – Sądzę, że istnieją pewne szanse… Spróbuj postawić się na miejscu cadyka Storma. Idzie wojna, albo jeszcze gorzej, już jest wojna. Zostałeś zamknięty w gettcie. Musisz za wszelką cenę ukryć unikatowy starodruk, czy też raczej należy powiedzieć inkunabuł, bo to słowo pasuje lepiej do ksiąg sprzed 1500 roku…

– Wszystko zależy od tego, kiedy doszedł do wniosku, że musi ukryć księgę. Jeśli wpadł na ten pomysł przed wojną, ewentualnie przed zamknięciem getta to mógł oddać ją na przechowanie znajomemu Polakowi, lub zdeponować w skrytce bankowej.

– Tego raczej nie zrobił. W czasie pierwszej wojny światowej najeźdźcy rozpruwali depozyty bankowe rabując zawartość. Wobec tego mógł ukryć u znajomych lub w skrytce na terenie miasta. Na przykład w katolickim kościele. Widziałem kiedyś film, gdzie przestępcy zrabowane medale schowali pod obluzowaną deską konfesjonału.

– No cóż, pozostaje zastanowić się czy cadyk chodził do kina. Właściwie dlaczego by nie? Religia mu chyba nie zabraniała… Ale ten film to chyba dość świeża produkcja?

– No niestety…

– Wobec tego załóżmy dwa warianty: po pierwsze ukrycie księgi przed wojną. Po drugie w czasie wojny. Do pierwszego wariantu mamy dwie możliwości. W mieście, lub u zaufanego człowieka. A w czasie wojny?

– No cóż. Na terenie getta nie miał zbyt wielu możliwości. Po pierwsze skrytka w domu, co jednak wykluczyły badania muzeum przed przystąpieniem do remontu. Po drugie u kogoś zaufanego, tylko kogo mógł wytypować? Zapewne domyślał się, że czeka ich prawie wszystkich śmierć. Chyba, że jako bełszen-tow, cudotwórca, był w stanie określić kto przeżyje wojnę…

– Tu już zapuszczamy się trochę za daleko – uśmiechnął się Szef. – Jeszcze trochę, a ściągniesz tu Ignacego Rzeckiego i puścisz tropem księgi… Zachowajmy umiar i racjonalizm myślenia.

– Dobrze. Nie ukrył tego zapewne w żadnej z synagog, bo w getcie przebywali także Żydzi wysiedleni z Trzeciej Rzeszy; musieli opowiadać, jak Niemcy niszczyli tam ślady żydowskiej kultury. Wykonanie skrytki w jakimś miejscu publicznym raczej nie wchodzi w grę… Mam pewien pomysł – zapaliłem się. – A gdyby tak na cmentarzu? Ludzie marli tu z głodu, brakowało lekarstw na najbanalniejsze choroby. Umiera ktoś z mieszkańców jego domu. Więc cadyk umieszcza w trumnie księgę. Po wojnie wystarczy, że odnajdzie grób, dokona ekshumacji zwłok…

– Dobrze, a teraz sam zastanów się nad błędami swojego rozumowania. A popełniłeś co najmniej trzy.

– Hmm…

– Po pierwsze, Żydzi najczęściej obywali się bez trumien. Tradycyjny pochówek wyglada tak, że zwłoki zawija się w całun. Ale przyjmijmy, że krakowscy byli nieco zasymilowani i grzebali się w trumnach. Teraz drugi problem. Tu było getto, więc były poważne problemy z opałem. Skądinąd wiem, że w takich przypadkach ludzie palili meble, rozbierali parkiet, wyłamywali belki na strychach, wyrywali podłogi… Marnować deski na trumnę? Wracamy więc do całunu. Po trzecie nawet zakładając, że zrobili trumnę, to jak odnaleźć później ten grób? Niemcy zakazywali wystawiania macew. Były też problemy z kamieniem. Nawet, jeśli hipotetycznego nieboszczyka pogrzebano w grobowcu rodzinnym, to istniało ryzyko, że hitlerowcy wcześniej czy później zniszczą cmentarz. Wystarczyłoby, że by zabrali nagrobki. I szukaj wiatru w polu. Po piąte nie wiem, czy nawet cadykowi pozwolono by naruszać spokój zmarłych. Po szóste wreszcie, księga musiałaby przeleżeć w grobie przez kilka lat. Musiałby ją bardzo starannie zabezpieczyć.

– Czyli mój pomysł jest do niczego – westchnąłem.

– Nie koniecznie. Mógł zakopać księgę na cmentarzu, albo ukryć ją w którymś z grobów, tylko zastanówmy się nad takim problemem. Czy ukrywał to dla siebie czy dla potomności?

– Mógł przypuszczać, że nie przeżyje wojny – zawyrokowałem. – W takim przypadku pozostawiłby wskazówkę, umożliwiającą dotarcie do księgi. A być może także do innych skarbów z jego biblioteki.

– Właśnie. Ciągle zastanawiamy się nad miejscem ukrycia jednego dzieła, a przecież było ich więcej.

– Cała trumna książek?

– Albo wiele oddzielnych skrytek. Natomiast wskazówka umożliwiająca dotarcie do tych skarbów piśmiennictwa… Przypuszczam, że nasze drogie przeciwniczki dotarły do niej, ale nie wiedzą jak ją ugryźć.

– Szyfr?

– Właśnie. Szyfr. Przecież takich rzeczy nie pisze się wprost. Tylko gdzie go przeczytały?

– Odnajdźmy je i zapytajmy – zaproponowałem. – Skoro same nie są w stanie go złamać, to niech udostępnią nam. Może my zdołamy go rozgryźć, a potem kto pierwszy dotrze do kryjówki, ten lepszy.

– Nie sądzę, żeby się zgodziły. Nie zapominaj, że dla nas to tylko intelektualna zabawa, a dla nich jedyny znany im sposób dotarcia do atanatora. I to sposób bardzo niepewny. Nie będą chciały pozbyć się nawet tej niewielkiej przewagi.

– Musimy jakoś je przechytrzyć. Stanisława kupiła w antykwariacie dziesięć książek. Może w nich znalazły jakiś ślad.

– Wygląda mi to nieciekawie, ale nie można zlekceważyć tego tropu – Szef wytarł usta serwetką. – Wobec tego gnaj do Biblioteki Jagiellońskiej. Zobacz, co da się zrobić.

Kiwnąłem głową i poszedłem.

*

– Oto zamówione książki – bibliotekarz podał mi spory stosik oprawionych tomików. – I proszę wpisać się do książki czytelników.

Na rejestrze leżał czarny długopis. Wpisałem się na wolnym miejscu. Machinalnie rzuciłem okiem na stronę i nieoczekiwanie moją uwagę przykuł wpis wykonany, sądząc po dacie, poprzedniego dnia. Od pozostałych odróżniał się kolorem. Ktoś posługując się wiecznym piórem naniósł swoje nazwisko. Stanisława Kruszewska. Rzuciłem okiem w następną kolumnę i zapamiętałem tytuł dzieła, z którego korzystała.

– Czy dostanę tu czysty blankiet rewersu? – zapytałem, a otrzymawszy takowy naniosłem nań pospiesznie dane.

Siadłem i w oczekiwaniu na najnowsze zamówienie przeglądałem książki. Tylko w jednej był indeks osób, ale nie znalazłem żadnego Storma. Zacząłem kartkować tomiki, przelatując tekst wzrokiem, tak jak tego uczył mnie kiedyś ojciec. Miałem nadzieję, że mignie mi gdzieś nazwisko cadyka i niebawem je znalazłem. Autor wspominał, że przed samym wybuchem wojny Salomon Storm miał wizję wyludnionego Kazimierza. Szukałem dalszych informacji, ale nic więcej nie znalazłem. Być może po prostu kartkując przegapiłem nazwisko. Minęła godzina.

Udałem się do stanowiska dyżurnego odebrać zamówione materiały. Obłożony w tekturowe okładki "Midrasz" – żydowskie czasopismo młodzieżowe. Czego mogła szukać wewnątrz tajemnicza Stasia? Siedziałem i w zadumie kartkowałem kolejne zeszyty. Nieoczekiwanie natrafiłem na artykuł. Włosy stanęły mi niemal dęba, a oczy wyszły z orbit.

Z otwartym numerem w ręce poszedłem do dyżurnego.

– Czy istnieje tu możliwość wykonania ksero?

*

Gdy wszedłem do pokoju hotelowego, Szef siedział na łóżku i studiował w zadumie kupioną przeze mnie książkę o Sędziwoju. Na mój widok odłożył ją.

– Co się stało? – zapytał. – Wyglądasz, Pawle, jakbyś zobaczył ducha.

– Jesteśmy, Szefie, największymi frajerami pod słońcem.

– No, nie wszyscy – zaprotestował z godnością. – Czego się dowiedziałeś?

– Proszę – podałem mu odbitą na ksero kartkę.

– "Pracownicy Żydowskiego Instytutu Historycznego dokonali w ostatnich dniach badań naukowych w tunelu łączącym Stare Miasto w Warszawie z Fortem Legionów. Zimą ubiegłego roku dwaj pracownicy Ministerstwa Kultury i Sztuki, Paweł Daniec i Tomasz NN., odnaleźli wejście do korytarza, kryjącego przedwojenny depozyt skarbów Muzeum Narodowego. W jednym z bocznych odgałęzień natrafili na kryjówkę z czasów drugiej wojny światowej, a w niej zwłoki mężczyzny i pewną ilość rytualnych judaików. O znalezisku powiadomili gminę żydowską w Warszawie. Przeprowadzenie badań do czasów skatalogowania i zewidencjonowania odkrytego skarbu było poważnie utrudnione. Dopiero w zeszłym tygodniu do kryjówki dopuszczono pracowników Instytutu. Na miejscu w lochu znajdował się szkielet mężczyzny lat około czterdziestu. Znaleziono przy nim kilkanaście przedmiotów rytualnych, oraz księgę "Sefer Jecirach" pochodzącą z czternastego wieku, spisaną zapewne w kręgu chasydów szkoły reńskiej. Manuskrypt przetrwał w ogólnie niezłym stanie. Jest to najstarszy egzemplarz tego dzieła znajdujący się na terenie Polski. Dzięki ugodzie z MKiS przeszedł na własność Bibliotki Narodowej, zostanie jednak przekazany w depozyt Instytutowi. Ekslibris po wewnętrznej stronie okładki pozwolił zidentyfikować właściciela książki – cadyka Salomona Storma z Krakowa. Ostatnia strona pokryta jest notatkami, poczynionymi zapewne przed śmiercią przez ukrywającego się. W kryjówce odnaleziono także siedemnastowieczną lampę chanukową, ozdobioną po drugiej stronie dedykacją. Także ona potwierdza tożsamość zmarłego. W chwili obecnej trwają próby odczytania notatek, co być może pozwoli ustalić okoliczności śmierci cudotwórcy" – przeczytał Szef. – No, to żeśmy sobie Pawle sami grób wykopali. Kiedy to opublikowano?

– Prawie rok temu. A nasza droga przeciwniczka czytała to wczoraj.

Szef popatrzył na zegarek.

– Dochodzi osiemnasta. Pewnie już nikogo nie złapię, ale trzeba spróbować.

Wyjął z kieszeni notatnik i dłuższą chwilę szukał numeru telefonu. Wreszcie ujął w dłoń słuchawkę. Wyszedłem, żeby zapewnić mu konstytucyjne prawa poufności rozmów. Wróciłem po dziesięciu minutach. Szef wyglądał na zmęczonego.

– Co się udało ustalić?

– No cóż. Zażądałem, żeby nie udostępniali księgi nikomu, ale spóźniłem się. Dwadzieścia minut temu pojawiła się u nich sympatyczna blondynka z warkoczem i wymachując jakimś upoważnieniem poprosiła o wykonanie kserokopii ostatniej strony. Zrobili jej na poczekaniu. Poprosiłem, żeby zeskanowali i posłali nam pocztą elektroniczną.

– Jak mogła być jednocześnie w Krakowie i tam? – zdziwiłem się.

– To proste. Pociąg z Krakowa jedzie do Warszawy niecałe trzy godziny. Obejrzały z nami ekspozycję, a potem obie, albo tylko jedna z nich wskoczyła do pociągu i zdążyła wykonać ksero. Na Wawelu byliśmy o pierwszej. Na szesnastą mogła być już w stolicy.

– Wyprzedzają nas, Szefie.

– Nigdzie nie jest powiedziane, że księga kryje tajemnicę miejsca ukrycia biblioteki – uśmiechnął się.

Zamyśliłem się, a potem popatrzyłem na zegarek.

– Chyba wybiorę się na dworzec – powiedziałem.

– A to po co?

– Dedukuję, że panna Kasia, bo to ona nosi warkocz, wróci pociągiem, który z Warszawy odchodzi około osiemnastej, a tu jest koło dwudziestej pierwszej.

– Tak bardzo chcesz znowu dostać łomot?

– Poproszę, żeby udostępniła mi ksero.

– Zły pomysł – pokręcił przecząco głową. Przecież jutro też będziemy je mieli.

– Przez noc mogą złamać szyfr, a rankiem udać się na cmentarz i wykopać skrzynie.

– Popełniasz podstawowy błąd. – uśmiechnął się. – Założyłeś, że to jednak zostało zakopane na cmentarzu. Brak ci elastyczności myślenia. Za bardzo przywiązujesz się do hipotez, które mogą być błędne…

– A pan, Szefie, popełnia błąd wyraźnie lekceważąc przeciwnika.

– Wszyscy popełniamy błędy – uśmiechnął się. – Możliwe, że one także…

Położyliśmy się spać.

Rozdział IX

Łamiemy szyfr * Testament Storma * Kim był Eugeniusz Kwiatkowski * Zaginiony komplet mebli * Antykwariat przeciwniczek * Kupuję krzesło.

Rzęsisty, jesienny deszcz zacinał w szyby. Wewnątrz muzeum było jednak ciepło i sucho. Podawaliśmy sobie z rąk do rąk wydruk.

– To zupełnie nie ma sensu – powiedział Szef z westchnieniem. – Garść przypadkowych hebrajskich liter…

– Może, gdy to pisał, był obłąkany? – zasugerowałem. – Jeśli siedział pod ziemią tyle czasu, mógł zwariować.

– Nie znam żadnej choroby psychicznej, która objawiałaby się pisaniem poszczególnych liter.

– A może trzeba odczytać tylko niektóre?

– Mam – powiedział Szef. – próbowałem to czytać od prawej do lewej, jak hebrajski, a tymczasem to zapisano normalnie… I to w dodatku po polsku, tylko hebrajskim alfabetem. A więc…

"Ja, Salomon Storm, cadyk i bełszen-tow, piszę to w godzinę mojej śmierci. Moje życie kończy się, więc piszę prawdę, choć nie stoję na swojej ziemi. Nie wiem, kim jesteście wy, którzy czytacie te słowa, ale widziałem w przebłysku daru jasnowidzenia, że jest was pięcioro. Widzę znowu wyludniony Kazimierz, gdzie tylko wiatr hula po ulicach. Jeśli wasze intencje są czyste, być może uda wam się dotrzeć do tego co ukryłem. Tego, co najcenniejsze, strzec będzie Eugeniusz Kwiatkowski. Jeśli uda wam się go odnaleźć, być może rozwiążecie też zagadkę mojego poprzednika alchemika Sędziwoja. Albo też nie uda się. Jeśli taka będzie wola Boga…"

– No ładnie – mruknąłem. – A więc potwierdziły się moje przypuszczenia i książki powierzył swojemu przyjacielowi.

– To z jednej strony ułatwia, a z drugiej komplikuje sprawę – powiedział Szef. – Ale czeka nas dużo pracy. Kwiatkowskich w Krakowie może być nawet z tysiąc. Trzeba ustalić, czy ten Edmund jeszcze żyje. A jeśli nie, to czy żyją jego potomkowie. Rozdzielimy się. Ja pojadę pogrzebać w księgach meldunkowych w urzędach gminy, a ty Pawle, sprawdzisz go w starych książkach telefonicznych, choroba, mógł nie mieć telefonu… W archiwum powinni mieć księgi meldunkowe z czasów wojny i przedwojenne. Jeśli to przedstawiciel starej krakowskiej rodziny, to jego potomkowie nadal mogą mieszkać w tym samym miejscu.

Rozdzieliliśmy się.

Deszcz na szczęście ustał i gdy dochodziłem do budynku archiwum, już nie padało. W drzwiach prawie wpadłem na pannę Stasię. Wyglądała na zadowoloną z siebie.

– Ach, co za miłe spotkanie – zagadnąłem.

Uśmiechnęła się.

– A cóż pana tu sprowadza? – przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się trochę złośliwie.

– Ano szukam…

– …Eugeniusza Kwiatkowskiego – dokończyła za mnie. – Nie ma potrzeby, już go znalazłam. Ale nie powiem gdzie. Spędzisz wiele godzin, podczas których ja spokojnie dotrę na miejsce. Wracajcie do Warszawy. Szkoda waszego czasu.

– Pozwolę sobie zachować swój odmienny pogląd.

Wzruszyła ramionami i odeszła.

– Wiele godzin – uśmiechnąłem się sam do siebie.

Wszedłem do działu udostępniania zbiorów.

– Chciałbym rzucić okiem w materiały, z których korzystała przed kilkunastu minutami panna Stanisława Kruszewska – oświadczyłem zaskoczonemu archiwiście. – Jestem jej przyjacielem…

– Leżą jeszcze na stole – wskazał mi miejsce w czytelni.

Usiadłem i przysunąłem do siebie opasły tom. Na okładce czerniły się litery.

"Księga zamówień firmy stolarskiej E. Kwiatkowski i S-ka".

Dziesięć minut później natrafiłem na kilka stron rysunków i opis kompletu mebli zamówionych w 1938 roku przez cadyka Salomona Storma.

*

– Meble – mruknął Szef. – Komplet mebli.

– Tak. Szafa, cztery krzesła, stolik, sekretarzyk i biurko. Firma została zlikwidowana w 1947 roku. Właściciele wyjechali do Ugandy.

– Choroba – mruknął Szef. – Do Ugandy. Czy na rysunkach lub w kopiach zamówień była jakaś informacja o znajdujących się w tych meblach skrytkach?

– Niestety, ani słowa. Ale pewnie były. W blacie biurka, w dnie szafy, w siedzeniach krzeseł…

– Ciekawe, czy po wojnie Kwiatkowski nie próbował odszukać tych mebli. Zwróć uwagę, Pawle. Wykonał je, wyposażył w skrytki, mógł przypuszczać, że Storm ukrył w nich jakieś klejnoty. A bilet do Ugandy zapewne nie był specjalnie tani. Z drugiej strony, jeśli była to solidna firma z tradycjami, to niewykluczone, że etyka zabraniała mu prowadzenia takich poszukiwań.

– Co dalej? Jak odnajdziemy ten komplet?

– Chyba trzeba będzie dać ogłoszenie do prasy. I oblecieć wszystkie antykwariaty handlujące starymi meblami. Rozpoznasz je?

– Tak. Myślę że tak.

Szef poskrobał się po głowie.

– Kazimierz – mruknął. – Stare meble, albo po prostu meble porzucone lub pozostawione przez właścicieli. Chyba będziemy musieli przejść się do pana Aarona. Jeśli bywał zaraz po wojnie na Kazimierzu to nie da się wykluczyć, że oprócz książek rozglądał się także za innymi rzeczami.

Powędrowaliśmy. Deszcz już na szczęście nie padał. Zrobiło się znacznie chłodniej.

– Meble – powiedział w zadumie stary antykwariusz. – A jakże. Było tam sporo mebli. Część od razu wybrali sobie hitlerowcy, reszta została w mieszkaniach dłużej. Zaraz po wojnie rozszabrowano je.

– A te które zabrali hitlerowcy. Poszły do jakichś urzędów, czy do ich mieszkań? – zainteresowałem się.

– Nie mam pojęcia. Wybaczcie, ale to nie był dobry czas, żeby interesować się, co Niemcy robią z meblami. Bardziej martwiłem się o własne życie i bezpieczeństwo… Ale zaraz po wojnie działała tu taka komisja do spraw rezerw i surowców przejętych. Jeśli natrafili w jakimś opuszczonym mieszkaniu poniemieckim, albo w budynku urzędowym, na te mebelki, to na pewno je spisali, zabrali do magazynu, a potem poszły na użytek instytucji, albo różnych partyjniaków, co tu przyjechali w jednej koszuli na plecach i z teczkami pełnymi instrukcji.

Szef kiwnął głową ze zrozumieniem.

– Tylko jak to teraz odszukać – westchnąłem.

– Papiery komisji zabezpieczającej są zapewne w archiwum – uśmiechnął się starzec. – Jeśli wam się poszczęści, dowiecie się, gdzie trafiły. Jeśli były niezbyt ładne, ale solidnie wykonane, nadal mogą stać na przykład w gabinecie burmistrza, albo w jakimś innym miejscu.

Radzi nie radzi, wróciliśmy do archiwum.

Usiedliśmy w czytelni, wypisałem rewers. Dyżurny przeczytał go zdziwiony.

– Coś podobnego – powiedział. – Już druga osoba dzisiaj o to pyta.

Gestem wskazał mi stolik. Pod ciągle jeszcze leżącą księgą zamówień firmy Kwiatkowskiego znajdowała się gruba, opasła księga oprawiona w szare płótno. Otworzyłem ją.

– "Inwentarz ruchomości zabezpieczonych przez komisję zabezpieczającą mienie poniemieckie" – mruknął Szef. – Pawle, one znowu nas wyprzedzają.

– Muszą być albo bardzo inteligentne, albo też mają swoje źródła informacji – powiedziałem. – Być może lepsze od naszych. No, to trzeba szukać.

Spis wykonano ulicami, więc znalezienie Szerokiej nie zajęło nam dużo czasu.

– Jest – mruknął Pan Tomasz. – Komplet mebli. Dwa krzesła, stolik, biurko, sekretarzyk, biblioteczka. Przypuszczalny właściciel przedwojenny: Salomon Storm. Zabezpieczono 24 kwietnia 1945 roku, przekazano do magazynu nr 18.

– Trzeba ustalić jego adres – zapaliłem się.

– A co, sądzisz, że ciągle tam stoją?

– W tym kraju wszystko jest możliwe.

– Tu jest dopisek: decyzją nr 2367/843/1945 przekazano na użytek PPR.

– Na użytek. A oni to pewnie jakoś sobie rozdysponowali – zauważyłem. – Niewykluczone, że w ich archiwach znajdziemy informację, komu to przekazano. Szef podszedł do katalogu i dość długo w nim grzebał. Potem dyskutował z kierownikiem. Wreszcie wrócił zgnębiony.

– Nie jest dobrze – powiedział. – Nie mają tu żadnych dokumentów PPR, ani PZPR. Co gorsza nie wiedzą, gdzie mogły trafić.

– Zapewne archiwum przejęła SDRP, a teraz są w SLD – błysnąłem pomysłem.

– Wolisz chodzić po antykwariatach, czy wydeptywać czerwone dywany? – zagadnął Szef.

– Po antykwariatach. Sądzi pan, że nadal mają czerwone dywany?

– Sprawdzę – uśmiechnął się.

Do wieczora chodziłem po antykwariatach. Wszędzie pokazywałem kserokopie rysunków mebli Storma. Wszędzie żegnano mnie bezradnym rozłożeniem ramion. Zapadł zmierzch i chyba zanosiło się na deszcz, gdy wracając do hotelu w ciemnym zaułku koło Rynku Starego Miasta spostrzegłem witrynę jeszcze jednego sklepiku z antykami. Wszedłem. Dzwonek nad drzwiami brzęknął cicho, musiał być pęknięty, bo jego dźwięk zabrzmiał fałszywie. Z zaplecza wyłoniła się panna Kasia i obrzuciwszy mnie obojętnym spojrzeniem stanęła za ladą.

– Czym mogę służyć? – zapytała, uśmiechając się do jakichś swoich myśli.

– Szukam takich mebli – położyłem przed nią ksero.

Popatrzyła na nie obojętnie, a potem uśmiechnęła się kącikiem ust. Na jednym policzku miała delikatną bliznę.

– No cóż – powiedziała. – Chyba mogę coś dla pana zrobić.

Znikła na zapleczu; po chwili wróciła z krzesłem. Już pierwszy rzut oka pozwolił mi stwierdzić, że należy do kompletu.

– Ładne krzesło. – zachęciła. – Wyścielane włosiem, angielskie sprężyny, pokryte prawdziwą kozią skórą, oryginalna tapicerka i okucia…

– Ile kosztuje? – zaciekawiłem się.

– Czterysta złotych – uśmiechnęła się.

– Honorujcie karty płatnicze?

– Oczywiście.

Zapłaciłem. Zawinęła mi nabytek w papier i opakowała sznurkiem. Wracałem do hotelu jak uskrzydlony. Gdy wszedłem do pokoju, Szef siedział przy stoliku i skrobał coś w zadumie na kartce.

– No i co zdziałałeś?

– Wypatrzyłem, gdzie rezydują nasze przeciwniczki i kupiłem krzesło Storma – pochwaliłem się.

– Gratuluję. A jak inne meble?

– Żadnych śladów.

– Pokaż to krzesło – uśmiechnął się.

Postawiłem je na podłodze i odmotałem.

– Wygląda identycznie.

– Ma od spodu wypalony znak firmowy Kwiatkowskiego – zauważyłem. Zresztą pewnie by mnie nie oszukały.

Szef, który właśnie zabrał się za wyciąganie gwoździków mocujących skórzane pokrycie siedzenia, znieruchomiał na chwilę.

– Kupiłeś to u nich? – zapytał.

– Tak. Nasze drogie przeciwniczki mają mały antykwariacik koło Rynku.

Usiadł i westchnął ciężko, a potem podał mi kombinerki.

– Wiesz co, Pawle. Czasami twoja głupota mnie po prostu przeraża.

– Co zrobiłem źle? – zdenerwowałem się.

– Nic, nic. Wyciągaj gwoździki dalej. I jednocześnie ruszaj trochę głową. Może wymyślisz coś sensownego.

Myślałem i wyciągałem, aż doszedłem do końca. Podniosłem skórę. Włosie przestębnowano mocną nicią. Trochę się sfilcowało przez te wszystkie lata. Pod spodem były solidne angielskie sprężyny, a pomiędzy nimi leżały dwie stalowe rurki. Uniosłem pierwszą z nich i popatrzyłem przez środek. Była pusta. Druga tak samo.

– A teraz zgadnij, skąd wzięły unikatowy traktat Sędziwoja? – głos Szefa ociekał słodyczą.

– Sprzedała mi wybebeszone krzesło – jęknąłem.

– Właśnie. Sądzę, że to było tak. Trafiły na krzesło, zdjęły tapicerkę, znalazły jakieś dwa, zwróć uwagę że rurki były dwie, dokumenty lub starodruki. A teraz szukają reszty mebli. Przypomina mi się książka Ilfa i Pietrowa "Dwanaście Krzeseł". Tam był komplecik krzesełek, dwanaście sztuk, a w jednym z nich miał być ukryty skarb. A bohaterowie szukali poszczególnych egzemplarzy po całej Rosji… Z tym, że w naszym przypadku wszystkie meble mogą kryć w sobie jakieś skrytki.

Zabrałem się za mocowanie na miejsce obicia.

– Dziewczęta są sprytne – powiedział Szef w zadumie zapalając papierosa. – Szkoda, że grają po niewłaściwej stronie… Gdybyśmy mieli więcej funduszy, można by zaproponować im etat u nas.

– Fakt, że przypadkowo kupiły sobie krzesło kryjące wewnątrz bezcenny rękopis, sam w sobie nie jest jeszcze wyznacznikiem ich geniuszu – mruknąłem wciskając na miejsce ostatni gwoździk.

– To prawda. Ale nie zapominaj, że umiały świetnie wykorzystać nasze znalezisko. Poszliśmy lochem, znaleźliśmy nieboszczyka w kryjówce, poszliśmy dalej, a tam były skarby. Zlekceważyliśmy cenny trop. I teraz możemy sobie pluć w brodę.

– Co gorsza nie wiemy, czy te dwie miłe damy nie prują właśnie na zapleczu swojego antykwariatu kolejnego krzesełka.

– Czy dałoby się to jakoś zbadać? – zainteresował się.

– Mógłbym założyć im podgląd – zaproponowałem. – Antykwariat dzieli od nas nie więcej niż jakieś trzysta metrów. Zaczepię im na przeciwległym budynku miniaturową kamerę wyposażoną w niewielki nadajnik. Odbiornik umieścimy tutaj i podłączymy choćby do telewizora…

Szef przeciągnął się, aż mu w stawach zaskrzypiało.

– I ile to będzie kosztowało? – zapytał znienacka.

– Jakieś półtora tysiąca za nadajnik. Odbiornik powinien być tańszy. Kamerka kosztuje zaledwie dwieście złotych, choć nie jestem pewien, czy można podczepić ją bezpośrednio…

– Wystarczy – westchnął Szef. – Doceniam potęgę współczesnej techniki, ale ciągle koszta są trochę zbyt wysokie.

– Trzeba będzie rozwiązać ten problem prościej. I taniej.

– To znaczy? – uniósł brwi.

– Umieścimy na dachu naszego obserwatora – uśmiechnąłem się. – Żywego.

– Jeśli wejdziesz na dach i będziesz patrzył z góry, to zdejmie cię policja – westchnął Szef. – Obcowanie z Michaiłem podczas poszukiwań rubinowej tiary naruszyło chyba równowagę tej części twojego mózgu, która odpowiada za racjonalne myślenie.

– Przebiorę się za kominiarza!

– I tak cię zdejmą. A wtedy stwierdzą, że nie masz legitymacji i nie należysz do cechu. I będą problemy. To tak, jakbyś się ubrał w policyjny mundur. Są na to odpowiednie paragrafy. Zresztą, właściwie sam się teraz zastanawiam, czy obserwacja sklepu ma sens. Przecież nie mamy żadnych podstaw, by podejrzewać, że dziewczęta są na tropie reszty mebelków…

– Ciekaw jestem, co mogło być w tej drugiej rurce.

– Może kiedyś się dowiemy – uśmiechnął się. – Na razie trzeba będzie wystosować pismo do wszystkich instytucji tego uroczego miasta.

– Pismo?

– Tak, w imieniu naszego Ministerstwa zwrócimy się z prośbą o wydanie wszystkich mebli, jeśli takowe znajdują się w ich posiadaniu.

– Do jakich urzędów chce pan je skierować? – zdziwiłem się.

– Urząd miasta, urzędy dzielnic, partie polityczne, szpitale, może jeszcze szkoły. Wszędzie, gdzie pracowali ludzie należący do partii, mogły trafić okruchy jej łupów.

– To będzie grubo ponad setka listów.

– Więcej, zejdź do recepcji i weź od nich książkę telefoniczną. Napiszemy jutro w muzeum na komputerze i odbijemy na ksero, ale jak będziemy mieli zaadresowane koperty to łatwiej pójdzie rozsyłanie.

Z nesesera wyjął ryzę kopert. Zdziwiłem się. Nawet takie rzeczy przewidział. Chcąc nie chcąc, zabrałem się za adresowanie. Do północy się wyrobiłem.

Rozdział X

Ponowna wizyta w twierdzy przeciwnika * Co można wydedukować z niemej księgi * Jak się robi ług * Arabscy alchemicy * Czy nasi przodkowie znali alkohol * Chrzest Rusi * Genialny pomysł.

Wrzuciłem ostatnią z dwustu dziewięćdziesięciu ośmiu kopert do skrzynki i zadowolony otarłem czoło z potu.

– No, to jak dobrze pójdzie, już jutro powinniśmy mieć pierwsze wyniki – uśmiechnął się Szef. – A ponieważ chwilowo nie mamy nic innego do roboty, proponuję udać się na przeszpiegi do twierdzy wroga.

– Jak pan sobie życzy – uśmiechnąłem się.

Weszliśmy do antykwariatu. Stasia, czytająca jakąś książkę, odłożyła ją i popatrzyła na nas zdziwiona. Nieoczekiwanie uśmiechnęła się domyślnie.

– I jak się po nocy pruło krzesło? – zagadnęła. – Nie za dużo gwoździ?

– Ciekawi nas, co było w tej drugiej rurce, zakładając, że w pierwszej znajdował się traktat Sędziwoja – powiedział Szef.

Szaro – błękitne oczy ledwo dostrzegalnie błysnęły. Czyżby z uznaniem?

– Traktat Gebera – powiedziała. – Siedemnastowieczna kopia, w dodatku z

błędami.

Wyjęła spod lady cienki zeszycik, sklejony z kart papieru formatu

mniej więcej A5.

– Ciekawe, w którym meblu ukryta jest "Niema Księga".

– Sądzę, że w biurku – powiedziała poważnie dziewczyna. – "Niema Księga" jest dość duża. Sześćdziesiąt stron wielkości bloku rysunkowego. Mogli ją umieścić w blacie.

– Albo w dnie lub tylnej ścianie biblioteczki – zauważył Szef.

– W biblioteczce nie – machnęła ręką w głąb.

Stłumiłem okrzyk. Poszukiwany przez nas mebel stał pod ścianą.

– Tam niestety nie było żadnej skrytki. W ogóle nie wiem, co stało się z większością eksponatów. Mebli było za mało. Pewnie ukrył to, co najcenniejsze, a reszta, cóż, szukaj wiatru w polu. Ciekawa jestem, gdzie ukrył klucz.

– Klucz? – zdziwiłem się. – do czego?

– Spis symboli, których użyto w "Niemej Księdze?" – zdziwił się Szef. -

Przecież tam nie ma żadnych znaków…

Wyjęła z szuflady zwinięty papier z nadrukiem przedstawiającym trzy korony. Rozwinęła go i naszym oczom ukazał się duży, wyraźny miedzioryt.

– To jedna ze stron – wyjaśniła. – Kupiłam ten reprint w Szwecji. Tu jest znak.

Popatrzyliśmy uważnie. Na rysunku widać było ludzi przy pracy. W wielkim kotle ustawionym na palenisku, typowej średniowiecznej nalepie, gotowano jakieś szmaty. Pracowali w sporej sklepionej komnacie. Za ludźmi rysownik umieścił okno. Widać było kawałek krajobrazu i niewielkie drzewo ogarnięte płomieniami.

– Drzewo i ogień – mruknął Szef. – A gdyby tak poprowadzić linię… Płomień drzewa, płomień paleniska – przyłożył linijkę. – A na samym dole, na jej przedłużeniu widzimy małą beczkę i przewrócony cebrzyk, z którego coś się wysypało. Co ty o tym sądzisz, Pawle?

– Nic mi to nie mówi, Szefie – wzruszyłem ramionami.

– Za późno się urodziłeś – uśmiechnął się. Moim zdaniem, ta linia może być przypadkowa, ale to chyba należy interpretować jako pranie w ługu. Płonące drzewo, wygląda na jesion. Beczka, w której moczy się popiół i wiaderko, w którym został przyniesiony. Wreszcie kocioł, w którym gotują się szmaty.

– Lniane płótno wygotować w ługu – mruknęła.

– Co to jest ług? – jęknąłem.

– Swojego czasu, przed epoką proszków do prania, na wsiach używano go do prania – powiedział Szef z westchnięciem. – Palono drewno z drzew liściastych. Popiół wsypywano do beczki i zalewano wodą. Na powierzchni cieczy pojawiała się wówczas warstwa wodorotlenków zasadowych. Głównie na bazie zasady sodowej… Zbierano ją łyżką i dodawano do prania. Była bardzo żrąca i nieźle radziła sobie z brudem. Zaraz po wojnie jeszcze to stosowano… Nie uczyli was w

komandosach, jak się robi pranie bez pralki i proszków?

– Jakoś nie, mówili nam tylko o detergentach w tabletkach… – westchnąłem. – A wiec na pierwszym obrazku pokazano, żeby zaopatrzyć się w bardzo czyste szmatki…

– Niestety, na razie nie wiadomo, co jest na kolejnych – powiedziała Stasia w zadumie. – Ale może uda się nam tego dowiedzieć.

– A czy nie mogło być tak, że ktoś już rozbebeszył biurko i wydobył z niego "Niemą Księgę"? – zapytałem.

Pokręciła przecząco głową.

– To zbyt rzadkie dzieło – powiedziała. – Nie utrzymałby w tajemnicy faktu jej odnalezienia. W chwili, gdy przekroczyłby drzwi antykwariatu, wiedziałoby o tym pół świata.

– Zaniósł, a ktoś zaraz przyszedł i to kupił. Albo antykwariusz schował pod ladę i zadzwonił do jakiegoś amatora.

– To dzieło o unikatowej wartości, a przy tym przedmiot westchnień wielu kolekcjonerów. Każdy antykwariusz wystawiłby ją na aukcję. Nawet, gdyby była zamknięta, przeznaczona tylko dla wąskiego grona bardzo bogatych, to i tak jakiś przeciek musiałby wcześniej czy później nastąpić. Przecież skradzione w Bibliotece Jagiellońskiej dzieło Ptolemeusza "Cosmographia" zostało zidentyfikowane, gdy tylko pojawiło się w katalogu aukcyjnym. A nie jest unikatowe.

– Skoro z pierwszym obrazkiem poradziliśmy sobie bez klucza, to może również kolejne uda się jakoś sforsować? – zagadnął Szef.

– Zakładając, że pańska interpretacja jest prawidłowa – uśmiechnęła się. – Ale wydaje mi się, że tak. Zresztą, księga jest dla nas tylko środkiem do celu. To, co jest nam potrzebne, znajduje się w magazynach kolekcji Czartoryskich.

– No cóż, pójdziemy już chyba – Szef wstał z krzesła i obaj ruszyliśmy do wyjścia.

Zatrzymaliśmy się na Rynku. Niebo przetarło się trochę i nie było już tak potwornie zimno. Kamienne płyty były wilgotne, jakby oblizane wielkim jęzorem. Zmierzchało się. Poszliśmy do hotelu, zjedliśmy kolację. Jeszcze jeden zmarnowany dzień…

– I co o tym powiesz? – zagadnął szef wyciągając się na łóżku.

– Sądzę, Szefie, że chyba skłamała o tym Geberze. W drugiej rurce było coś innego.

– Tak. Ale dzieło Gebera również. To zbyt rzadki druk, by dwa egzemplarze w tym mieście mogły pochodzić z różnych źródeł.

– Trochę jakby straciła zainteresowanie księgą. Rozgryzała z nami problem gotowania szmat w ługu, ale jakby jej już to nie interesowało.

– Przypuszczam, że możesz mieć rację. Ale pamiętaj, co powiedziała na koniec. Księga to tylko środek. Ich celem jest zdobycie piecyka.

– Za pomocą piecyka chcą uzyskać Kamień Filozoficzny, aby produkować złoto. A za pomocą "Niemej Ksiegi" można robić złoto bez konieczności posiadania Kamienia Filozoficznego? – zagadnąłem.

– Pawle, obudź się. Żyjemy w dwudziestym wieku!

– No tak – przytaknąłem niechętnie. – Kim był ten wspomniany wcześniej Geber?

– To jedna z najważniejszych postaci w historii badań alchemicznych i poniekąd także chemicznych – uśmiechnął się Szef. – Żył w VIII wieku naszej ery. Dla arabskich alchemików nie był to dobry okres. Fundamentaliści religijni zakazywali badań w kierunku transmutacji metali, uważając je za sprzeczne z naturą. Powoływali się przy tym na Koran, więc kwestionowanie ich zakazów mogło się skończyć bardzo paskudnie. Mimo to wielu arabskich władców utrzymywało w tajemnicy niewielkie laboratoria, w których pracowali najczęściej greccy laboranci. Jednocześnie w niedawno podbitym Egipcie pozyskiwano miejscowych fachowców… Geber znał wiele podstawowych działań chemicznych. Opanował sztukę filtracji, destylacji i sublimacji. Z pewnością potrafił dokonywać krystalizacji roztworów, znał się na wytwarzaniu kwasu solnego, siarkowego i azotowego oraz wody królewskiej – mieszaniny kwasów, za pomocą której można było rozpuścić złoto. Pozostawił po sobie około pięciuset prac z dziedziny alchemii, ale od razu muszę zaznaczyć, że tylko nieliczne z nich są jego autorstwa – zmrużył porozumiewawczo oko. – Większość powstała w XII i XIII wieku, gdy rozwinięta alchemia europejska poszukiwała na gwałt zapomnianej mądrości wcześniejszych wieków. Niektórzy uczeni przypisują Geberowi wynalezienie destylacji i otrzymywanie alkoholu w wysokich stężeniach, ale prawdopodobnie był on uzyskiwany już nieco wcześniej. Jak wiadomo, destylacja rozprzestrzeniła się po świecie i po dziś dzień zgubne skutki nadużywania alkoholu widać na każdym kroku.

– Może i lepiej byłoby gdyby nigdy jej nie wynaleziono – mruknąłem.

Uśmiechnął się.

– Sądzisz, że brak znajomości destylacji automatycznie oznacza, że nasi przodkowie, na przykład na dworze Mieszka czy Chrobrego, nie raczyli się mocnymi trunkami?

– Niby skąd mieli je mieć? – zdziwiłem się.

– Od arabskich, a ściślej rzecz biorąc chazarskich kupców. Przecież w dziesiątym wieku na nasze ziemie napływały towary ze wschodu, w skarbach z tego okresu pełno jest arabskich dirchemów. Wraz z kupcami mogła docierać wódka… A nawet jeśli tak nie było – nie zapominaj, że islam jest religią, w której picie alkoholu jest surowo zakazane – to nasi przodkowie radzili sobie z tym problemem.

– W jaki sposób?

– Jak można uzyskać alkohol, na przykład z miodu pitnego, który był wówczas popularnym trunkiem?

Zamyśliłem się.

– Skoro nie da się destylować, to może wymrozić. Jeśli zamrażamy ciecz, to najpierw zamarznie woda, a dopiero potem alkohol.

– Brawo. W ten sposób Ewenkowie i Samojedzi na Syberii wzmacniali kumys. Ale istnieje w historii naszej części Europy przynajmniej jeden epizod, w którym opilstwo władcy skierowało cywilizację na dobrą drogę.

– Zamieniam się w słuch.

– Na dworze Włodzimierza Wielkiego pojawiali się swojego czasu przedstawiciele aż trzech religii. Byli tam duchowni prawosławni przysłani przez cesarza bizantyjskiego, Chazarowie wyznający judaizm, przybyli znad rzeki Kamy, oraz grupa wyznawców islamu. Władca, który miał poglądy dość monoteistyczne, zastanawiał się nad wyborem religii, która miała zastąpić pogaństwo. Najbardziej podobała mu się muzułmańska wizja raju, z tymi wszystkimi hurysami… Ostatecznie jednak zdecydował się na chrześcijaństwo, bo w islamie, jak już wspominałem, alkohol jest zakazany.

– A dlaczego nie wybrał judaizmu? – zainteresowałem się.

– Nie mam pojęcia. Może zanadto gustował w wieprzowinie? Czasem o drodze rozwoju całej części świata decydował przypadek…

– A zna pan historię listu Leszka Białego do Papieża? – postanowiłem się zrewanżować.

– Nie? Co to za historia?

– Przed mniej więcej stu laty w archiwum watykańskim znaleziono list od księcia. W jakiejś okoliczności życiowej władca ślubował wziąć udział w krucjacie do Ziemi Świętej. W liście prosił Papieża o zwolnienie z tego ślubowania.

– I jak to argumentował? Po twojej minie dedukuję, że to właśnie jest najciekawsze.

– Argumentacja była prosta. Władca nie był w stanie ruszyć na krucjatę do krajów, gdzie nie było piwa, bez którego nie potrafił się obejść.

Szef parsknął śmiechem.

– I co na to Papież? Ja na jego miejscu rzuciłbym klątwę i interdykt na cały kraj…

– Odpowiedź nie zachowała się, ale władca na krucjatę nie pojechał. Widocznie w Rzymie uznano go za wytłumaczonego…

Szef uśmiechnął się do swoich myśli. Niebawem położyliśmy się spać.

*

Obudził mnie śmiech Szefa. Otworzyłem oczy i z trudem zogniskowałem wzrok.

Stał przy oknie i patrząc na zasnute chmurami niebo uśmiechał się szeroko.

– Co się stało? – wymamrotałem, ciągle jeszcze półprzytomny.

– Wymyśliłem, Pawle, gdzie mogą być dokumenty majątkowe PPR-u – powiedział pan Samochodzik. – W nocy spłynęło na mnie natchnienie.

– Natchnienie to ważna rzecz – powiedziałem – Podobno Mendelejew także we śnie zobaczył swój układ okresowy pierwiastków.

– Ciekawe, czy ty byś się domyślił – uśmiechnął się Szef.

– No, nie wiem. Mogę prosić o jakąś wskazówkę?

– Jasne. Partia pozostawiła po sobie długi. Długi wobec skarbu państwa, państwowych firm i ZUS-u.

Zamyśliłem się.

– Ktoś usiłuje je wyegzekwować? – zapytałem. – Przecież partii już nie ma, a SdRP i SLD odcięły się od niechlubnej przeszłości… Dziwna ta wskazówka. Nic mi nie przychodzi do głowy. Nawet jeśli ktoś ich podał do sądu, zresztą w jakim sądzie szukać materiałów z ich archiwum?

– Pawle, w kilku miastach wojewódzkich istnieją specjalne komisje zajmujące się odnajdywaniem składników partyjnego mienia i ich rewindykacją.

– Likwidator majątku byłej PZPR – rzuciłem odkrywczo.

– Wstawaj, ubierz się, a potem gnaj do recepcji po książkę telefoniczną!

Po piętnastu minutach maszerowaliśmy dziarskim krokiem przez miasto. Likwidator Majątku byłej PZPR urzędował w niewielkim biurze, przerobionym chyba ze sklepu spożywczego, bo na tynku został jeszcze nie do końca zatarty napis informujący o kiszonych ogórkach. Weszliśmy. Zza biurka wstał starszy wiekiem, siwy mężczyzna.

– Nodar Tuszuraszwili – wyciągnął w naszą stronę dłoń.

My również się przedstawiliśmy.

– Proszę siadać – wskazał nam dwa krzesła. – Czym mogę służyć wysłannikom Ministerstwa Kultury i Sztuki?

– Szukamy mebli cadyka Salomona Storma. W 1945 roku przekazano je na użytek PPR-owi – wyjaśnił Szef.

– Przekazano na użytek, czy w użytkowanie? – zapytał nasz gospodarz.

– Czy to takie ważne? – zdziwiłem się.

– Tak. Wedle ówczesnej maniery sporządzania takich pism "na użytek" oznaczało po prostu darowiznę na rzecz tej instytucji. "Na użytkowanie" zaś oznaczało, że meble pozostawały formalnie własnością skarbu państwa.

Szef wyjął z kieszeni ksero i przeczytał.

– Na użytkowanie.

– Znakomicie – uśmiechnął się nasz rozmówca. – No, to będzie okazja do dokonania konfiskaty, o ile uda się je odnaleźć. Mogą być z tym problemy, minęło wiele lat…

Przeszliśmy do rozległego archiwum mieszczącego się w głębi budynku. Kilku pracowników wertowało opasłe skoroszyty.

– Mam tu całe archiwum partii – uśmiechnął się nasz rozmówca. – Miało wylądować na śmietniku, ale przydaje się. Dzięki tym papierom – potoczył ręką wokoło – można odnaleźć niezwykłe rzeczy. Na przykład udało się ustalić, gdzie znajdują się obrazy, wypożyczone zaraz po wojnie z muzeum. Partia przetrzymała je dwadzieścia pięć lat, po czym uznała za swoją własność, zgodnie z zasadami prawa zasiedzenia… Przekazali je następnie różnym swoim ludziom, a oni część spieniężyli, a resztę mieli u siebie. A teraz sprzedają mieszkania, by za to zapłacić – uśmiechnął się ponuro. – Meble…

Wyciągnął pięć opasłych tomów i położył na stole.

– Jakie miały numery ewidencyjne? – zapytał.

– Nie wiem. Tu jest tylko numer decyzji.

– Podaj.

Grzebał kilkanaście minut w księgach, aż wreszcie odnalazł adnotację o przyjęciu kompletu.

– No i mamy – uśmiechnął się. – Biblioteczka trafiła do liceum im. Kopernika, reszta mebli do szpitala, a biurko przekazano towarzyszowi Sperańskiemu.

– Na biurku zależy nam najbardziej – uśmiechnął się Szef.

Gospodarz siadł przy komputerze i postukał w zadumie w klawisze.

– Niedobrze – mruknął. – Sperański zmarł przed dwudziestu laty. Ale mieszkał w partyjnym mieszkaniu.

Wyciągnął z półki opasły skoroszyt i wertował go długo.

– Mieszkanie przekazali towarzyszowi Aulichowi, a ten sprytny sukinsyn wykupił je w 1988 roku na własność. Jeśli biurko nadal tam jest, to chyba trzeba się po nie wybrać – uśmiechnął się lekko. – Najpierw chyba jednak odwiedzimy liceum i zabierzemy biblioteczkę.

– Już jej tam nie ma – powiedziałem. – Widziałem ją wczoraj w antykwariacie.

– No to będzie ich trzeba ścignąć za wyprzedaż majątku państwowego – westchnął. – Co za naród. Wszystko ukradną… Szpital. Stolik, sekretarzyk, dwa krzesła.

– Jedno z krzeseł też już trafiło gdzie indziej – wyjaśnił Szef. – Akurat tak się składa, że my je mamy.

– No to w drogę.

Od tyłu do kamienicy przylegał niewielki parking. Zabraliśmy z niego rozklekotaną furgonetkę i ruszyliśmy przez miasto.

Rozdział XI

Atak na twierdzę biurokracji * Meble zdjęte z ewidencji * Wizyta w kotłowni * Sekretarzyk od kompletu

W szpitalu poszliśmy prosto do gabinetu dyrektora. Nodar wysunął się na prowadzenie. Jego mina świadczyła, że ma spore doświadczenie w szturmowaniu fortec biurokracji. Drzwi gabinetu dyrektora nie wyglądały specjalnie solidnie. Po prostu drzwi z płyty stolarskiej albo dykty, uszlachetnione poprzez oklejenie cienką warstewką forniru. Likwidator zastukał i nie czekając na wezwanie wszedł do środka. Za biurkiem, zagradzając drogę do dalszych pomieszczeń, siedział koszmarny babszytyl w wieku balzakowskim. Nodar zignorował ją i ruszył twardym krokiem w kierunku drzwi prowadzących zapewne do kryjówki szefa.

– A wy co za jedni? – wrzasnęła baba. W jej głosie słychać było urażoną urzędniczą dumę – Byliście umówieni?

Nodar odwrócił się w jej stronę, rzucił miażdżącym spojrzeniem jak młotem, po czym bez słowa nacisnął klamkę i weszliśmy do właściwego gabinetu. Zza biurka poderwał się starszy mężczyzna w garniturze.

– A wy co tutaj… Bez zameldowania?

Nodar osadził go zimnym, bezlitosnym wzrokiem.

– Komisja likwidacji majątku byłej PZPR – powiedział spokojnym, rzeczowym tonem. – Żądamy wydania mebli o numerach ewidencyjnych a/236/56, a236/57, a/236/58 i a/236/59!

Jednocześnie położył na biurku jakiś papier. Rozejrzałem się po gabinecie i natychmiast zlokalizowałem stolik stojący pod oknem. Naśladując sposób załatwiania spraw przez Nodara, przełożyłem leżące na nim papiery na podłogę i postawiłem go w sztorc, aby łatwiej było złapać przy wynoszeniu. Pan Samochodzik też wczuł się w rolę, bo wykorzystując moment, gdy oburzony dyrektor zerwał się na równe nogi, wyciągnął spod niego krzesło.

– Gdzie drugie krzesło i sekretarzyk? – zapytał zimno Nodar.

Dyrektor dziwnie zmalał. To już nie był ten butny urzędnik, który jeszcze dwie minuty temu gotów był wyrzucić nas za drzwi.

– Nie mam pojęcia.

– Sprzedaliście do antykwariatu – zagadnąłem życzliwie.

– Wyprzedaż majątku, będącego własnością skarbu państwa – uzupełnił ponuro likwidator. – No, to będą trzy lata odsiadki. Paragraf 163 kodeksu karnego ustęp pierwszy.

– Nie wiem nic o żadnym sekretarzyku i krześle – jęknął dyrektor.

Nodar popatrzył na niego zimnym, twardym wzrokiem po czym wyjął z kieszeni stoper.

– W ciągu pięciu minut mają się znaleźć meble, albo dokumentacja – powiedział.

Dyrektor rozpaczliwie rzucił się do telefonu i gdzieś zadzwonił. Rozmawiał z intendentem, żądał dokumentacji. Po chwili w drzwiach stanął niewielki, szczupły człowieczek z bardzo przestraszoną miną. W rękach trzymał opasły skoroszyt. Wertowali go obaj przez chwilę, po czym dyrektor, odzyskując odrobinę pewności, zaraportował:

– Drugie krzesło i sekretarzyk zostały zdjęte z ewidencji na skutek całkowitego zniszczenia podczas eksploatacji.

Pan Samochodzik popatrzył na niego spokojnie, choć zimno.

– To jak pan wyjaśni, że krzesło należące do tego kompletu, krzesło A/236/57 zostało sprzedane w antykwariacie nie dalej jak wczoraj? Są na nim nawet wasze numery ewidencyjne. Nasi technicy wyodrębnią odciski palców.

Dyrektor i intendent wymienili zdziwione, fałszywe, spojrzenia.

– Tu wyraźnie napisano, że zostały spalone w kotłowni. Znajdowały się w stanie wykluczającym remont.

– No, to trzeba będzie się przejść do kotłowni – powiedział ponuro Nodar.

Zeszliśmy po schodach. Po drodze dyrektor usiłował parokrotnie zabłądzić, ale Szef wypatrzył na ścianie plan ewakuacyjny i matactwa urzędnika zostały przecięte w zarodku. Wreszcie stanęliśmy przed solidnymi drzwiami.

– Klucz – mruknął Nodar.

– Nie mam – zaskamlał dyrektor.

Intendent wyłowił z kieszeni pęk i przez dłuższą chwilę szukał odpowiedniego. Wreszcie przekręcił w zamku i weszliśmy do sporej hali. Na wprost nas królował wielki piec gazowy, zapewniający ogrzewanie całemu szpitalowi. Obok milczały rezerwowe generatory prądotwórcze.

– To tak, pańskim zdaniem, wygląda kotłownia, w której pali się niepotrzebne meble? – głos likwidatora ociekał słodyczą.

Poczułem, że dyrektor już się załamał i teraz wystarczy go leciutko przycisnąć, żeby całkiem się rozsypał.

– Przyznaj się, to krócej będziesz siedział – poradziłem mu życzliwie.

– Zawiozłem do antykwariatu, tego samego co krzesło – jęknął. – Dzisiaj rano…

Likwidator wyjął z kieszeni telefon komórkowy.

– Prokuratura? Proszę z panem Łaziębskim. Może pan wpaść do szpitala klinicznego? Nakaz aresztowania nie będzie chyba potrzebny, przestępstwo gospodarcze, wyjątkowo paskudne…

Zostawiliśmy go na miejscu, a sami zabrawszy krzesło i stolik wsadziliśmy je do furgonetki. Po chwili dołączył.

– Podrzucimy to do naszego magazynu – powiedział. – Tam sobie panowie spokojnie zbadają…

Pojechaliśmy z powrotem. Jak się okazało, koło siedziby likwidatora znajdował się rozległy magazyn na łupy. Stało w nim kilkadziesiąt popiersi Lenina, w stelażu tkwiły dziesiątki obrazów przedstawiających bohaterską przeszłość i świetlaną przyszłość. Stało tu też sporo mebli, głównie biurowych. Wyjąłem z kieszeni kombinerki i zabrałem się za wyciągnie gwoździków z obicia. Po kilkunastu minutach uniosłem skórę i włosie. Pomiędzy sprężynami leżała jedna stalowa rurka, nieco zmatowiała ze starości. Ująłem ją ostrożnie w dłonie i popatrzyłem pod światło. Była pusta. Zakląłem.

– To by wyjaśniało zagadkę pięciu listów Sędziwoja, zakupionych przed dziesięciu laty przez Bibliotekę Narodową w Warszawie – mruknął Szef. – Choć oczywiście to tylko domysł. Tu mogło być cokolwiek…

– Listy mogły pasować – zauważyłem. – Można je było zwinąć dość ciasno i wsunąć do rurki. Teraz trzeba ruszać po biurko.

– Najpierw zajrzymy do antykwariatu i jeśli się da, skonfiskujemy sekretarzyk.

– Skonfiskować nie możemy – westchnął likwidator. – Jeśli kupiono go w dobrej wierze, to trzeba niestety uruchomić procedury sądowe. Ale panowie chyba mogą go opieczętować, co utrudni lub uniemożliwi rozprucie skrytki?

– Tak. Mam plomby samoprzylepne, zabezpieczymy wszystkie łączenia – ucieszył się Szef. – W drogę.

No i wyruszyliśmy. Weszliśmy do antykwariatu we dwóch, ja i Pan Samochodzik. Kasia siedząca za ladą na nasz widok uśmiechnęła się promiennie.

– Czym mogę służyć? – zagadnęła.

Szef przybrał marsową minę zapożyczoną od Nodara.

– Ministerstwo Kultury i Sztuki – powiedział. – Macie tu panie pewien sekretarzyk…

Uśmiechnęła się promiennie.

– Sekretarzyk? Oczywiście. Taki ładny jak krzesło, które kupił pan… – popatrzyła na mnie.

– Daniec, Paweł Daniec – przypomniałem jej.

– Tak. Pan Paweł kupił krzesełko. Teraz, jak rozumiem, chcieliby panowie do kompletu…

– Ten sekretarzyk stanowi własność państwa – powiedział Szef. – Do czasu rozprawy sądowej, która ustali prawa własności chcemy go oplombować…

Uśmiechnęła się ironicznie.

– Stoi na zapleczu – powiedziała. – A mają panowie nakaz rewizji, żeby tam wejść?

Popatrzyliśmy po sobie zaskoczeni. Nakazu nie mieliśmy. Przeciągnęła się i popatrzyła na nas kpiąco.

– Świat antykwaryczny darzy szacunkiem pracowników tak zacnego ministerstwa – powiedziała. – Dlatego proszę bardzo – uchyliła kotarę i weszliśmy na zaplecze. Panował tu straszliwy nieład. Meble stały poustawiane ciasno, w stelażu tkwiły dziesiątki obrazów. Pod sufitem zawieszono wypchane ptaki. Wysuszona głowa hipopotama skłaniała do refleksji.

– To chyba panów mebelek – wskazała na ładny sekretarzyk. Rozpoznałem go bez trudu.

– Proszę go plombować.

Szef zabrał się za nalepianie pasków papieru, a ona podniosła ze stolika kilka książek i przełożyła na etażerkę. Jej ruch nie uszedł uwagi Szefa.

– Cóż to za manuskrypty? – zagadnął przerywając plombowanie.

– Takie tam traktaty niejakiego Sędziwoja – uśmiechnęła się tajemniczo. – Ale to nie na sprzedaż.

– Wydłubałyście je z sekretarzyka? – wybuchnąłem.

Popatrzyła na mnie zaskoczona.

– Z sekretarzyka? – udała zdziwienie. – A jak to udowodnicie? Zresztą,

nawet jeśli, to nie należały do mienia skarbu państwa…

– Jako porzucone mienie pożydowskie stały się po wojnie własnością państwa – powiedział poważnie Szef.

– Wedle ostatnio obowiązujących przepisów, mienie będące własnością gmin żydowskich ma być im zwrócone – odparowała natychmiast. – Ponieważ cadyk Salomon Storm był, że się tak wyrażę, przewodnikiem takiej gminy, to pamiątki po nim mogą otrzymać status niemal relikwii. Na groby słynnych rabinów i cadyków zjeżdżają się pobożni Żydzi z całego świata.

– Idziemy – westchnął Szef. – Nic tu po nas.

Ruszyliśmy do wyjścia.

– Wpadnijcie jeszcze kiedyś – powiedziała.

Nie brzmiało to jak kpina, ale nie było to też szczególnie serdeczne zaproszenie. Wyszliśmy. Niebo przetarło się trochę i wyjrzało słońce. Kraków w jesiennej szacie był pięknym miastem.

– No cóż – powiedział Szef. – Przegraliśmy kolejną bitwę. Jeszcze trochę, a przegramy całą wojnę.

– Ciekawe, gdzie się podziała ta druga – mruknąłem.

– Stasia? Cóż, mam nadzieję, że bezskutecznie szuka biurka.

Podjechaliśmy taksówką do magazynu likwidatora. Nodar czekał na nas.

– I jak? – zagadnął.

– Sekretarzyk już rozbebeszony – powiedział Szef.

– Nic się nie dało zrobić? – zaniepokoił się Nodar.

– Niestety. To jak, bierzemy się za stolik?

Ująłem w dłoń śrubokręt i po kilkunastu minutach delikatnego dłubania otworzyłem skrytkę. W grubym blacie znajdowała się pusta przestrzeń. Wyjęliśmy z niej kilka map rysowanych na papierze. Szef długo badał je z lupą w ręce.

– Piękne – powiedział. – Powstały mniej wiecej w czasach Stefana Batorego, sądząc po konturach granic. Tylko co z nimi zrobić dalej?

– Zdeponować w Ministerstwie i niech się nasi fachowcy zastanawiają, komu je przydzielić – zasugerowałem.

– Ja ze strony urzędu, który reprezentuję, nie wysuwam żadnych roszczeń – powiedział likwidator. – To mi, szczerze mówiąc, zupełnie nie wygląda na majątek PZPR-u.

– Zawieziemy do Biblioteki Jagiellońskiej i złożymy jako depozyt Ministerstwa.

– To stamtąd ostatnio ukradli tyle książek? – zaniepokoił się Nodar. – Lepiej wynająć skrytkę w jakimś solidnym banku…

– Coś z racji w tym jest – mruknąłem. – Proponuję poprosić pana Lucjusza o ukrycie w sejfie muzeum.

– Sporządzimy raport ze znalezienia map i w drogę – uśmiechnął się Szef.

Rozdział XII

Uliczny pościg * W rękach policji * Dziewczęta prują biurko * Kopnięty młodzieniec * Wachman.

Było już dość późne popołudnie, gdy po zdeponowaniu map znowu zaparkowałem jeepa przed siedzibą likwidatora.

– Zbadałem sprawę tego Aulicha – powiedział Nodar, gdy zasiedliśmy w fotelach przy stole. – Mieszkanie zaraz po wykupieniu na własność sprzedał z dużym zyskiem i kupił sobie dom na przedmieściach. Ściślej mówiąc połówkę bliźniaka. Meble zabrał ze sobą, w aktach zachowała się informacja, że przeprowadzki dokonał za pomocą oddelegowanej do jego dyspozycji grupy pracowników z partyjnej bazy samochodowej. To zabawne, ale niewykluczone, że biurko przewożono furgonetką, którą jeździliśmy rano…

– Dysponuje pan adresem tego Aulicha?

– Tak. O ile w ciągu ostatnich dziesięciu lat znowu się gdzieś nie przeprowadził. Nigdy nic nie wiadomo, ale w takim przypadku zdobędziemy jego nowy adres z biura meldunkowego…

Ruszyliśmy. Dom Aulicha okazał się być niewielką, biała willą leżącą w sporym ogrodzie. Obok domostwa rosły kilkudziesięcioletnie kasztany. Druga połowa bliźniaka musiała kiedyś spłonąć, z czerwonych ścian odpadały przegryzione przez ogień tynki. Dach rozebrano.

– Jeśli się okaże że biurko też się spaliło… – mruknął Szef.

– Biurko! – krzyknąłem wskazując znikający za zakrętem samochód.

Dodałem gazu i nasz wóz ruszył naprzód.

– Jesteś pewien? – zapytał Szef.

Za zakrętem ulica biegła spory odcinek prosto. Uciekał nam mały fiat ciemnowiśniowego koloru. Na dachu miał zainstalowany bagażnik, do którego przymotano dużą ilością sznurka biurko Storma. Widziałem je dotąd tylko na rysunku, ale charakterystyczny kolor nie pozwalał mieć wątpliwości. Ścigany samochód zniknął za kolejnym zakrętem. Dodałem gazu. Nieoczekiwanie wyjechaliśmy na dość szeroką ulicę, zatkaną na amen gigantycznym korkiem samochodów. Maluch wślizgnął się w szczelinę między wozami i zjechał na dalszy

pas. Usiłowałem wjechać za nim, ale prześwit już się zamknął. Korek posuwał się rozpaczliwie wolno, momentami zatrzymując się zupełnie. Popatrzyłem na zegarek. Szesnasta. Ludzie wracają do domów. Najbardziej idiotyczna pora na pościgi samochodowe. Na naszym pasie samochody drgnęły i podjechałem kawałek. Maluch był obok, jakieś dwa metry przed nami.

– Kurcze, jak by go tu dogonić.

– Wehikuł był węższy – westchnął Szef. – Ale i tak by się nie zmieścił między pasami.

Nagle roześmiał się.

– Wiesz co, Pawle, za dużo się filmów naoglądałeś.

– Nie rozumiem.

– Zobacz, z jaką szybkością jadą te samochody.

– Czy wolno, czy szybko i tak nie mam jak go dogonić, brakuje miejsca…

– A na piechotkę nie łaska?

Palnąłem się w czoło aż zadudniło. W następnej chwili biegłem pomiędzy autami. Dogonienie umykającego malucha nie zajęło mi nawet minuty. Dopadłem go i zapukałem w szybę.

Wewnątrz, za kierownicą, siedziała Stasia. Na mój widok uchyliła okno.

– Czym mogę służyć? – zagadnęła uprzejmie.

W jej oczach płonęły figlarne iskierki.

– Biurkiem – wyjaśniłem konkretnie.

– A to dlaczego? – zdziwiła się. – Zostało legalnie zakupione. Mam

nawet spisaną umowę.

Samochody ruszyły i musiałem podbiec kawałek.

– Może i legalnie, ale to mienie państwowe – wyjaśniłem. – 0n nie miał prawa go sprzedawać.

– Czy po dziesięciu latach ruchomości nie przechodzą na własność użytkownika prawem zasiedzenia?

– Z zasiedzenia wyłączone są przedmioty będące własnością państwa – powiedziałem. – Zresztą nabycie praw trzeba i tak potwierdzić sądownie.

Znowu rzeka samochodów ruszyła do przodu, ale po kilkudziesięciu metrach zatrzymała się.

– No to będziecie musieli udowodnić, najlepiej sądownie, że to biurko stanowi własność państwa – powiedziała spokojnie. – W takim przypadku zwrócę je wam po kosztach zakupu. A na razie żegnam.

Samochody ruszyły i tym razem korek odblokował się na dobre. Zbiegłem z ulicy i wylądowałem niemal w ramionach policjanta. Obok, w zatoczce, parkował radiowóz.

– Co to za biegi po autostradzie się urządza? – huknął na mnie. – Dokumenty obywatelu.

Podałem mu legitymację.

– Jestem pracownikiem Ministerstwa Kultury i Sztuki – wyjaśniłem – Prowadzę tu delikatną misję, której celem jest odzyskanie cennych starodruków alchemicznych.

– Na środku ulicy? Podczas ruchu pojazdów? – huknął ponownie. – Jacek, podaj alkomat!

Dmuchnąłem w balonik.

– Pijany nie jesteś, znaczy tylko z głową coś ci się porobiło…

Rosyant czekał na mnie przy skrzyżowaniu. Szef w zadumie popatrzył na zegarek.

– Gdzieś ty wsiąkł? – zapytał.

– Widzi pan Szefie, policja chciała mnie odstawić do jakiegoś Kobierzyna. Nawet nie wiem co to jest…

– Szpital dla wariatów pod Krakowem. Coś takiego jak podwarszawskie Tworki – uświadomił mnie szef.

– Musiałem im wyjaśniać…

Pan Samochodzik westchnął.

– Ty to masz do nich szczęście. No, nieważne. Dokąd teraz?

– Do tego ich antykwariatu. Tam zawiozła łup. Trzeba będzie go oplombować, tak jak tamten sekretarzyk…

Streściłem mu rozmowę ze Stasią.

– Znam tu dobry skrót – pochwalił się Nodar. – Ja muszę niestety wracać do obowiązków, ale pokażę wam na mapie…

Zaparkowałem przed znajomym sklepikiem.

– Mamy je – powiedziałem.

Weszliśmy do środka. Dziewczęta popatrzyły na nas, ale nie przerwały swojego zajęcia. Odczepiły od biurka jedną z listew obiegających blat i teraz wykręcały drobne śrubki.

– Jestem zmuszony oplombować ten mebel – powiedział Szef.

– Za późno – powiedziała Kasia, unosząc górną część blatu. Naszym oczom ukazało się wyrzeźbione w deskach wgłębienie. Wgłębienie było puste. Stasia wyjęła z kieszeni miarkę i wyciągnąwszy taśmę zmierzyła skrytkę.

– Tu była "Niema Księga" – powiedziała. – Wymiary się zgadzają…

– Gdzie wobec tego mogła się podziać? – zagadnąłem.

Zamyśliła się.

– Albo Storm ukrył ją w ostatniej chwili gdzie indziej, albo też któryś z kolejnych właścicieli biurka natrafił na ten schowek.

– Storm w testamencie napisał, że najcenniejsze egzemplarze ukryte są w meblach – powiedziała Kasia. – To raczej wyklucza jego udział.

– A wiec Aulich, albo poprzedni właściciel. – mruknąłem.

– Albo też Storm w ostatniej chwili pisząc testament zdecydował się nie ujawniać miejsca ukrycia najcenniejszego egzemplarza – mruknął Pan Samochodzik.

– Jeśli ukradł ją Aulich, to jakie mamy szanse odzyskania tego dzieła? – zapytałem.

– Zerowe – powiedział Pan Tomasz poważnie. – No bo niby na jakiej podstawie? Co mu udowodnimy? No chyba, że zostawił odciski palców, ale przecież może powiedzieć, że znalazł schowek, ale pusty. Trzeba by zdobyć nakaz rewizji, przeszukać jego dom… Żaden prokurator takiego nakazu nie wystawi. Mamy tylko niewielkie poszlaki. Poza tym nie da się wykluczyć, że istnieją jacyś spadkobiercy Storma i wtedy oni mieliby pierwszeństwo.

– Tak czy siak, przydałoby się jakoś nakłonić go do zwrotu dzieła – powiedziała Stasia. – Popracujcie nad tym panowie…

Pożegnaliśmy się i wyszliśmy.

– Sądzi pan, że faktycznie dopiero przy nas odkryły ten schowek? – zapytałem.

– Czy też może otworzyły go wcześniej i ukryły manuskrypt, a przy nas odegrały zręcznie komedię? – uśmiechnął się Pan Samochodzik. – Nie, one nie udawały. Widziałeś jakie były rozczarowane? Można zagrać wiele różnych nastrojów. Odpowiednią miną udawać zachwyt, zadowolenie. Rozczarowanie jest jednak najtrudniejszym wyzwaniem dla każdego profesjonalnego aktora. A one nie są profesjonalistkami.

– Niepokoją mnie – mruknąłem. – Są bardzo młode, mają po jakieś osiemnaście-dwadzieścia lat, a tymczasem raz po raz wyprowadzają nas w pole. – Może są tylko wykonawczyniami woli jakiegoś potężnego przeciwnika -

mruknął. – Choć z drugiej strony… Mogło być inaczej. Odziedzieczyły po kimś antykwariat. Starzy fachowcy zazwyczaj szukali różnych rzadkich przedmiotów lub manuskryptów. Niekiedy przez całe życie. W tym przypadku też mogło tak być. Ktoś poświęcił wszystkie swoje siły, aby odnaleźć bibliotekę Storma, a im na

łożu śmierci przekazał wszystkie zdobyte namiary.

– Myli się pan, Szefie – zaprotestowałem – Przecież dopiero z "Midraszu" dowiedziały się o odnalezieniu przez nas zwłok Storma.

Zamyślił się, a potem kiwnął głową.

– Masz rację. Ale może ta informacja tylko dopełniła obrazu? Może da się jakoś dotrzeć do biblioteki od innej strony?

Zamyśliłem się.

– Coś mi zaczyna świtać – powiedziałem. – Pan Aaron ma jedną stronę księgi. Założyliśmy, że to karta z kopii Kopenhaskiej, a tymczasem to może być kawałek księgi Storma!

– To ciekawe przypuszczenie proponuję natychmiast sprawdzić!

Ruszyliśmy dziarskim krokiem przez Rynek i niebawem znaleźliśmy się w przytulnym wnętrzu antykwariatu.

– Chcecie panowie wiedzieć, od kogo kupiłem tę stronę z "Niemej Księgi"? – uśmiechnął się Aaron. – No nie wiem, zasadniczo etyka zawodowa zabrania nam informowania o szczegółach transakcji…

Zamyśliłem się głęboko.

– Jesteśmy tu niejako służbowo… – powiedziałem.

Kiwnał głową.

– No niech będzie – mruknął. – Też mi zależy na tym, żeby to dzieło zobaczyło wreszcie światło dzienne…

Kartkował przez dłuższą chwilę swoje rejestry.

– Mam. Robert Aulich – powiedział wreszcie. – Prawie równo rok temu…

– Aulich – syknął Szef. – A wiec jednak on.

– Znacie go? – zainteresował się Aaron.

– Tak. Dostał jako działacz partyjny biurko razem z mieszkaniem.

– Biurko? – brwi starego antykwariusza uniosły się do góry.

Wyjaśniłem mu pokrótce cała zagadkę.

– To nie on – zaprotestował. – Ten, który mi to sprzedał, miał najwyżej dwadzieścia lat… Gdy zawalił się poprzedni ustrój mógł mieć nie więcej niż trzynaście, no może piętnaście. Takich smarków nie brali do partii. Sam zdaje się okres kandydacki trwał dwa lata, a nie mieli młodzieżówki. Zresztą czternastolatkowi nie daliby partyjnego mieszkania, choćby nawet złapał szpiega…

– Syn albo wnuk wyprzedaje dziadkową kolekcję – mruknął pan Tomasz. -

Jeśli wolno zapytać…

– Ile za to dałem? Od razu zobaczyłem że on nie wie, co przyniósł, więc dałem absolutne grosze i obiecałem więcej pieniędzy za resztę. Ale on powiedział, że ma tylko to.

– Jedną kartę wyciął, ale widząc, że cena nie jest zachęcająca, zrezygnował z dalszych – mruknąłem. – co robimy?

– Trzeba będzie się przejść do Aulicha i zobaczyć, czy ma ochotę porozmawiać o reszcie manuskryptu – zadecydował Szef.

No i ruszyliśmy. Zapadł już ponury jesienny zmrok.

– Sądzi pan, Szefie, że nam to odda? – zapytałem.

– Raczej nie. Ale nie mam innego pomysłu – westchnął. – A ty co proponujesz?

– Ściągniemy Michaiła. Jeśli potrafił wejść do archiwum KGB w Tobolsku, to taka willa to będzie dla niego pryszcz…

– Jeśli reszta twoich pomysłów jest równie genialna, to może lepiej nie wypowiadaj ich głośno – westchnął.

Zatrzymałem samochód przed willą. Podeszliśmy do furtki gdy nieoczekiwanie drzwi głośno trzasnęły i ktoś solidnie kopnięty w miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, zwalił się po schodkach do ogrodu. – Ty czerwony złodzieju! – wrzasnął podnosząc się ze ścieżki. Drzwi ponownie się otworzyły i ktoś spuścił psa. Lżący poderwał się. Cichy syk pozwolił się domyśleć, że użył wobec szarżującej bestii miotacza pieprzu. Pies przez chwilę tarł pysk łapami a potem poderwał się i znowu ruszył w jego stronę. Kopnięty jednym susem przesadził ogrodzenie oddzielające go od ulicy.

– W więzieniu zgnoję, bandyto! – krzyknął w stronę domu.

– Ładnie tak złorzeczyć bliźniemu? – zapytał łagodnie Szef.

Uciekinier dopiero teraz nas zauważył. Odruchowo spróbował strzepnąć błoto i liście poprzyklejane do marynarki. Na oko sądząc miał około siedemnastu lat. Był w nieuchwytny sposób podobny do Michaiła. Pociągła arystokratyczna twarz, jasne oczy i gesty wskazujące na doskonałe opanowanie trudnej sztuki poruszania się w sposób dystyngowany.

– Przepraszam – wybąkał. – Ale trochę mnie wyprowadził z równowagi.

Jedno oko napuchło mu, widocznie oprócz kopniaka dostał wcześniej jeszcze kila ciosów.

– Nie wiecie panowie, gdzie tu jest najbliższy szpital? Chciałbym zrobić obdukcję lekarską…

– Nie mam pojęcia – wzruszył Szef ramionami. – Ale jeśli pan sobie życzy, mamy w samochodzie apteczkę…

– Bardziej przydało by się trochę herbaty z termosu, to zrobiłbym ciepły okład…

– Termosu niestety nie mamy – Szef wyraził ubolewanie.

– Ciepły okład? – zdziwiłem się. – Lepszy zimny.

– Nie, ciepły. Wprawdzie nie łagodzi bólu, ale za to rozszerza naczynia włosowate i krew odpływa z uszkodzonej tkanki, dzięki czemu nie ma potem problemów z siniakami – uśmiechnął się. – Panowie też do tej czerwonej pijawki?

– Niestety – wzruszyłem ramionami. – Obowiązki wzywają…

– Idziecie go aresztować? – zaciekawił się.

– Nie, niestety nie.

– Szkoda – mruknął. – Zażądał, bydlak, dziesięciokrotnej ceny rynkowej. Skąd ja mu wytrzasnę sto pięćdziesiąt tysięcy złotych…? Panowie pozwolą, że pożegnam…

Zniknął w perspektywie ulicy.

– Zastanawiające – mruknął Szef. – Czym naraził się gospodarzowi do tego stopnia, że wyleciał z takim hukiem na ulicę?

– Nie wiem, ale nie wygladal na akwizytora – powiedziałem.

– Co ci przyszło do głowy? – zagadnął Szef.

Wskazałem wiszącą na płocie tabliczkę. "Domokrążcy będą bici i szczuci psem – głosiła. – Zostaliście ostrzeżeni".

Szef wzruszył ramionami i nacisnął guzik dzwonka przy furtce.

– Może powinniśmy przyjść jutro – zauważyłem. – Może być teraz wściekły.

– Jutro może być za późno. Nasze drogie przeciwniczki pewnie już kombinują, jak by się tu dobrać do księgi. Mogą nas przelicytować, gdy będziemy

spali…

– Przelicytować – mruknął Szef. – Ten chłopaczek miał za coś zapłacić dziesięć razy więcej niż wartość rynkowa. Ciekawe, co to mogło być?

– Coś warte około piętnaście tysięcy złotych – policzyłem natychmiast.

Pan Samochodzik ponownie nacisnął guzik dzwonka. Drzwi otworzyły się i z domu wyszedł potężny, ponury facet. Na rękawie miał naszywkę z napisem "Ochrona".

– Czego? – warknął na nasz widok.

– Jesteśmy pracownikami Ministerstwa Kultury i Sztuki. Chcemy rozmawiać z panem Aulichem.

– Wynocha – oświadczył wachman i odwróciwszy się odszedł.

Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni.

– No cóż – powiedział Szef. – Przecież nie będziemy się włamywać…

Zaczęło kropić. Ruszyliśmy wolno do samochodu. Wiedziałem już co zrobię nocą.

Rozdział XI

Gasnące latarnie * Tropem kabla * Wielka krowa * Dama z laserem * Rozpruty sejf * Alarm * Ucieczka

O czwartej rano było jeszcze zupełnie ciemno. "W komandosach" uczyli nas, że to pora nocy, gdy ludzie śpią najmocniej. Niebo zasnuły deszczowe chmury. Deszcz już nie padał, ale wszędzie stały kałuże. Cichutko przemknąłem się aleją Kasztanową. Unikałem jak mogłem kręgów światła rzucanych przez latarnie. Wreszcie dotarłem do ogrodzenia domu Aulicha. Przylgnąłem do metalowych prętów i rozejrzałem się wokoło. Światła latarni lekko przygasły. Żarówki pożółkły. Silny skok napięcia w sieci, a może?… A może ktoś z piłą ultradźwiękową. Ruszyłem wzdłuż ogrodzenia i nieoczekiwanie natknąłem się na wyrwę. Ktoś wyciął kilkanaście prętów. Końcówki sterczące z podmurówki dymiły dziwnie. Splunąłem ostrożnie na pierwszy z nich.

Zaskwierczało. Były silnie rozgrzane.

– Ki diabeł? – zdziwiłem się.

Przeskoczyłem do ogrodu i ukryłem się w cieniu krzaków. Latarnie powoli wracały do normalnej jasności. Ruszyłem ostrożnie naprzód, rozglądając się za psem. Wolałem nie natknąć się na tę bestię. Nieoczekiwanie znowu pociemniało. Spostrzegłem gruby kabel biegnący przez zroszoną trawę. Poszedłem jego śladem. Nagle gdzieś koło ogrodzenia usłyszałem łoskot i stłumione przekleństwo. Padłem natychmiast płasko i wtoczyłem się pod krzaki. Ktoś podniósł się z ziemi, latarnie wracające do pełnej jasności oświetliły na moment niewysoką sylwetkę. Postać, nisko pochylona, przemknęła pod ścianą domu.

– Robi się tłoczno – mruknąłem sam do siebie.

Latarnie znowu pociemniały. Czyżby jakiś idiota przebijał się po kolei przez wszystkie ściany, zamiast ciąć zamki w drzwiach? Cichutko podążyłem w ślad za tajemniczym nocnym gościem. Człowiek przemknął się do spalonej części domu i bez większego wysiłku podciągnął się do jednego z wypalonych okien. Po chwili zniknął wewnątrz. Ruszyłem naokoło i po chwili znalazłem drzwi, które zapewne jeszcze przed godziną zabite były deskami. Teraz kawałki drewna leżały wokoło, dziwnie pociemniałe przy krawędziach. Przekroczyłem próg. W powietrzu unosił się obcy, ale dość przyjemny zapach. Kojarzył mi się z dzieciństwem. Chyba czułem go kiedyś. W cegielni na wsi, niedaleko pola dziadków?

Przypomniałem sobie piece ułożone z surowych cegieł nakrytych tylko warstwą glinianego miału. Przez odpowiednio sporządzone kanały biegł ogień wypalając je. "Dochodziły" tak około dwu tygodni, później przychodzili robotnicy, by je wyjąć i załadować na ciężarówkę. Spenetrowałem parter i nie znajdując nic podejrzanego wdrapałem się po osmalonych, betonowych schodkach na piętro. Tu, w jednym z pokojów przylegających do niespalonej części domu, znalazłem to, czego szukałem – nieregularną dziurę wybitą w ścianie. Zapach cegielni stał się bardzo mocny. Zbliżyłem ostrożnie dłoń do brzegów otworu i natychmiast ją cofnąłem. Cegły rozpalone były niemal do czerwoności. Przelazłem przez dziurę i znalazłem się w korytarzu. Przez chwilę zastanawiałem się dokąd pójść, gdy nieoczekiwanie spostrzegłem gruby kabel znikający za zakrętem. Skradając się ruszyłem tym tropem. Przewód niebawem zniknął w szczelinie pod drzwiami jednego z pokojów. Usłyszałem ciche buczenie i szpara rozbłysła oślepiającym światłem.

– Ki diabeł? – pomyślałem.

W tej chwili usłyszałem ciche skrzypnięcie deski. Ktoś wdrapywał się po schodach na piętro. Zanurkowałem w niszę i przyczaiłem się w mroku. W ponurym blasku padającym spod drzwi zobaczyłem sylwetkę niewysokiego chłopaka. On też mnie zobaczył, bo usłyszałem dziwny metaliczny odgłos, jak gdyby ktoś wyciągał szablę z pochwy. Faktycznie to była szabla. Wysunął ją w moją stronę.

– Nie wiem, kim jesteś, ale nie próbuj nawet drgnąć, bo wsadzę ci w bebechy pół metra stali – dobiegł mnie życzliwy szept.

Trzymając mnie na dystans usiłował mnie wyminąć.

– A ty kim jesteś? – zapytałem.

– Człowiekiem, który przyszedł tu po sprawiedliwość – głos w ciemności zabrzmiał godnie. – A ty?

– "Od tysiąca lat uwięziony w ciele wielkiej krowy powoli tracę zmysły" – zacytowałem znaleziony kiedyś przed blokiem komiks.

W tym momencie drzwi otworzyły się i zalało nas światło. Jednocześnie z wnętrza pomieszczenia napłynął kłąb dymu cuchnącego przepaloną stalą. Spostrzegłem, że rękojeść szabli wyłożona jest turkusami, a w następnej chwili rozpoznałem twarz trzymającego ją w ręce. To był ten chłopak, który kilkanaście godzin wcześniej został wykopany z tego domu. Stojąca w drzwiach postać pokiwała w naszą stronę pistoletem.

– Do pokoju – rozkazała.

Poznałem ją po głosie. Stasia. Wślizgnęliśmy się, zamykając za sobą drzwi. Obie dziewczyny były starannie zamaskowane, ale ja też miałem maskę na twarzy. Stasia bezceremonialnie zdarła ją ze mnie.

– No coś podobnego – powiedziała – Jaki świat jest mały. A ten co za jeden? – wskazała lufą młodzieńca z szablą – Jest z tobą?

– Nie – zaprzeczyliśmy obaj jednocześnie.

– Na złodzieja nie wyglądasz – powiedziała. – Ale szabelka wyjątkowo ładna…

Wyciągnęła rękę. Cofnął się o krok.

– Musisz mnie zabić, żeby ją dostać – powiedział.

Wyglądało na to, że mówi poważnie. Popatrzyłem na źródło światła i zaniemówiłem. Druga z dziewcząt, zasłoniwszy twarz okularami hutniczymi, rozpruwała sejf laserem. Chyba chciała odciąć całą jedną ścianę…

– Źle tniesz – zwróciłem jej uwagę – Wystarczy drzwiczki…

– Żeby alarm uruchomić?- zapytała ze złością – Strasznie się ta blacha nagrzewa.

– Trzeba było piłą ultradźwiękową – powiedziałem z nutką wyższości w głosie.

– Co ty tu robisz? – Stasia wsiadła na chłopaka.

– Przyszedłem tylko po to – potrząsnął szablą – Chciałbym już sobie iść…

– Mowy nie ma. To my pójdziemy, a wy dwaj zostaniecie tu i poczekacie na policję. Związani jak balerony…

– Pawła trzeba wypuścić – powiedziała Kasia ponownie uruchamiając laser na pełną moc. – Sądzę, że już nas rozpoznał.

– To prawda – potwierdziłem. – A co do tego miłego młodzieńca, to chyba ma swoje powody, by łamać szóste przykazanie. Wytłumacz się – zwróciłem się wprost do niego.

– To proste – powiedział. – Tę szablę mój przodek otrzymał od Stefana Batorego w czasie kampanii pskowskiej. W czterdziestym piątym zabrali ją mojemu dziadkowi ubecy. Wkrótce potem skonfiskowano nam też majątek. Tysiące pamiątek rodzinnych rozgrabili komuniści. We dworze urządzili pegieer. Palili w piecach

książkami i meblami. Wreszcie dom zawalił się całkiem. Dowiedziałem się przypadkiem, że Aulich ma szablę. Zaproponowałem mu dzisiaj piętnaście tysięcy złotych. Zażądał stu pięćdziesięciu. A potem kazał swojemu wachmanowi wyrzucić mnie, jak psa, za próg.

Popatrzyłem na rękojeść szabli.

– Węgierska – potwierdziłem. – I na oko sądząc, z końca szesnastego wieku.

Kasia skończyła zabawę laserem i używając azbestowych rękawic odsunęła odciętą ścianę.

– Jest? – zapytała Stasia.

Pokręciła przecząco głową.

– Same gówna – wygarnęła dłonią stos banknotów pospinanych banderolami, jakieś papiery wartościowe, parę pudełek biżuterii i kilka kilogramowych sztabek srebrzystego metalu. Srebro albo platyna. Złote dwudziestodolarówki zadźwięczały sypiąc się na podłogę. Nie zaszczyciła ich nawet jednym spojrzeniem.

– Cholera – zdenerwowała się Stasia. – Trzeba zatem obudzić gospodarza. Jak mu przypalimy laserem to i owo, to wyśpiewa gdzie ukrył "Niemą Księgę".

– A czego szukacie? – zainteresował się chłopak z szablą.

– Zbioru drzeworytów – wyjaśniłem.

– Jakieś drzeworyty oprawione w ramki wiszą na półpiętrze – powiedział – widziałem je, gdy przechodziłem.

Ruszyły do wyjścia bez słowa. Stasia latarką oświetliła ścianę.

– No, co za bydlę – sapnęła.

Ścianę ozdabiało kilkadziesiąt antyram. Wewnątrz, pod warstwą szkła, widać było pożółkłe pergaminowe karty. Jak na komendę rzuciły się zdejmować je ze ściany. Ja oświetliłem część korytarza, którym przyszedłem i też odczepiłem z niej kilka obrazków.

– Na mnie już pora – powiedział młodzieniec, troskliwie naciągając na szablę plastikowy pokrowiec – Nie będę wam przeszkadzał. Nic nie widziałem, o niczym nie słyszałem…

Ruszył w stronę zrujnowanej części domu i wtedy właśnie nieoczekiwanie włączył się alarm. Szarpnięciem przyciągnąłem laser do siebie i odczepiłem od niego kabel. Dziewczęta biegiem wpadły na górę. Pognaliśmy korytarzem. Gdzieś od strony schodów padł strzał. Zanurkowaliśmy przez dziurę w murze i zbiegliśmy na parter. Chłopak właśnie szamotał się z ochroniarzem. Uderzyłem wachmana rękojeścią lasera w głowę.

– Dzięki – szepnął młodzieniec.

Wyskoczyliśmy przed dom. Alarm wył na całego. Od strony ulicy pojawiły się błyskające na niebiesko światła. Policja. Przeskoczyliśmy pośpiesznie przez ogrodzenie i depcąc rabatki sąsiedniej willi przesadziliśmy płot odgradzający nas od kolejnej ulicy.

– Za mną – rozkazałem szeptem i pobiegliśmy do miejsca kilka przecznic dalej, gdzie zostawiłem samochód. Wskoczyliśmy we czwórkę do jego przytulnego wnętrza i cicho odjechałem jak najdalej od feralnego miejsca. W oknach zapalały się światła, ale my już oddalaliśmy się, zostawiając za nami rozbudzone kwartały.

– Gdzie was wysadzić? – zapytałem.

– Ja gdybym mógł prosić na dworzec – uśmiechnął się młodzieniec z szablą. – Złapię jakiś nocny pociąg i tyle.

– Nie oddamy go w ręce policji? – zapytała Stasia.

Pokręciłem przecząco głową.

– Po pierwsze, uważam go za usprawiedliwionego. Chciał tylko odzyskać własność swojej rodziny. Po drugie, za co niby? To nie on wypalił laserem dziurę w ścianie. Po trzecie gdyby go złapali, mógłby sporządzić mój portret pamięciowy. Wyobrażacie sobie, co to byłby za skandal? Moja instytucja skompromitowana na wieki wieków. Za to wy dwie, hm… Powinienem podjechać pod najbliższy komisariat. Włamanie, kradzież, chciałyście torturować właściciela.

– My też miałyśmy swoje powody – westchnęła Stasia.

– No nie wiem – pokręciłem głową w zadumie. – Księga, którą w kawałkach bo w kawałkach, ale udało się zdobyć, nigdy nie była waszą własnością.

– A może Salomon Storm był naszym dziadkiem? – Kasia przekornie przekrzywiła głowę.

– Nie. Jidysz, którym posługuje się Stasia nie jest czysty, tylko wyuczony. Poza tym…

Machnąłem ręką. Młodzieńca wysadziłem koło dworca.

– Jak mogę się odwdzięczyć? – zapytał.

– Obiecaj waćpan, że więcej nie będziesz się nigdzie włamywał – zażądałem.

– To będzie trudne. W siedzibie pewnej partii politycznej w hmm… Mają pejzaż Zosowskiego, który zawsze wisiał na lewo od kominka.

– W końcu skojarzą, że to ktoś z twojej rodziny – westchnąłem. – Znikaj…

Pomachałem mu na pożegnanie i ruszyliśmy dalej.

– A wy, gdzie chcecie wysiąść? – zapytałem.

– Może koło naszego antykwariatu – zaproponowała Stasia. – Też mamy obiecać, że nie będziemy się nigdzie włamywać?

Zignorowałem pytanie.

– Przegraliście – oświadczyła Kasia tryumfalnie. – Mamy księgę!

– I co z nią zrobicie? – zapytałem. – Aulich zgłosi kradzież i będzie was ścigał. Jeśli pojawicie się z nią gdziekolwiek, będzie na was już czekał list gończy.

– O ile wiedział co ma – uśmiechnęła się Stasia. – A sądzę, że raczej nie wiedział. Po prostu, znalazł książkę z rysunkami, to powycinał kartki i porozwieszał sobie na ścianie.

– Dlaczego zawył alarm? – przypomniałem sobie.

– Był umieszczony pod najniższym stopniem schodów – wyjaśniła Kasia.

Wysadziłem je koło antykwariatu i podjechałem pod hotel. Zmieniłem kolor samochodu na normalny i przekręciłem tablice rejestracyjne na tę stronę, po której nie były mołdawskie. Cicho wślizgnąłem się do pokoju i wydobywszy spod kurtki sześć antyram położyłem je na stoliku. A potem natychmiast padłem na łóżko i zapadłem w głęboki sen.

Rozdział XII

Pobudka * Wątpliwości moralne * W imię narodu * Poranna wizyta * Dedukcja

Obudziło mnie potrząsanie.

– Wstawaj, przekleństwem naznaczony – usłyszałem głos Szefa.

Otworzyłem leniwie oko. Już mną nie potrząsał.

– Skąd to się tu wzięło? – zapytał, wskazując gestem leżące na stoliku kawałki księgi.

– Wrogowie podrzucili – zasugerowałem, po czym zamknąłem oczy.

– Jeśli natychmiast nie zaczniesz odpowiadać na moje pytania, to wyrzucę cię z pracy – usłyszałem. Otworzyłem jedno oko. Żartował, na szczęście.

– Miałem, Szefie, pracowitą noc – powiedziałem.

– Włamałeś się do Aulicha! – tym razem był chyba zły.

– Wręcz przeciwnie – zaprotestowałem z godnością. – Niech pan sobie wyobrazi, idę sobie aleją Kasztanową, a tu widzę: parkan przecięty. No to pomyślałem, że ktoś się włamał i poszedłem przychwycić złodziei na gorącym uczynku. Wchodzę i widzę, że nasze dwie znajome prują sejf laserem…

– Laserem? – zdziwił się Pan Samochodzik.

– Też byłem zaskoczony. Zacząłem im klarować, jak to nieładnie okradać bliźnich i wtedy nagle zaczęła wyć syrena. Ponieważ doszedłem do wniosku, że moje zadanie, polegające na spłoszeniu włamywaczek, właściwie jest wypełnione, zdecydowałem się oddalić stamtąd.

Szef w zadumie oglądał miedzioryty.

– Nie podoba mi się to – powiedział wreszcie – Należało to przeprowadzić inaczej. Naruszanie norm społecznych i prawnych ma to do siebie, że szybko wchodzi w krew. Raz znajdziesz się poza granicami prawa i będziesz się zapadał coraz głębiej. Najpierw z Michaiłem obrobiliście archiwum w Tobolsku, teraz włamanie do prywatnego domu…

Szef był wyraźnie bardzo zdenerwowany.

– Aulich nie miał do tego żadnych praw – zaprotestowałem. – Ten starodruk powinien być własnością…

– No właśnie, czyją?

– …Narodu.

– Narodu, powiadasz? Widziałem we wczesnej młodości, co działo się na prowincji. Jak na wschodzie Polski odbierano chłopom ikony mówiąc, że to do muzeum. A potem faktycznie część z nich trafiła do magazynów, gdzie zarastały kurzem, reszta wyparowała po drodze. Albo kolekcje monet konfiskowane w imieniu państwa, które wzbogaciły zbiory partyjnych prominentów. Przeprowadzono reformę rolną, która przyniosła kulturze polskiej większe szkody, niż druga wojna światowa. Wyrzucano ludzi z dworów, z pałaców, a potem je rujnowano. Zabytkowe meble rąbano na opał, książki trafiały na makulaturę. Pamiątki narodowe trafiały na śmietnik, a wszystko to w imię narodu… Bywało też, że ludzie oddawali różne swoje skarby do muzeów, a one znikały bez śladu. Dlatego nigdy nie mów mi, że w imię narodu można zabrać komuś jego własność.

– Aulich wszedł w posiadanie tej księgi…

– Wszedł przez czysty przypadek. Można powiedzieć, szczęśliwy traf. Znalazł ją w skrytce w biurku. Storm nie żyje. Jego potomkowie, o ile istnieją, nie zgłaszają żadnych roszczeń. Jest tylko jeden powód, dla którego nie każę ci tego natychmiast odnieść na miejsce.

– Jaki powód? – zapytałem ostrożnie.

– Kiedyś ta księga stanowiła jedno. Aulich wyciął strony, zresztą wyciął je dość krzywo, aby kartkami przyozdobić swoją willę. Zniszczył ją i naraził na rozproszenie. Nie zapominaj, że teraz jest w co najmniej trzech różnych miejscach. Część u nas, część u dziewcząt, a jedna strona u pana Aarona. Nie wiem, co zrobił z okładką i grzbietem, niewykluczone, że po prostu wyrzucił na śmietnik. Jest to zbrodnia popełniona na naszej kulturze, ale nawet to w świetle prawa nie oznacza automatycznie, że Aulich traci prawa do swojej własności. Ale obawiam się, że trzeba będzie przymknąć tym razem oko… Choć jest to głęboko sprzeczne z moimi zasadami… Właściwie powinienem cię natychmiast zwolnić z pracy w naszej komórce, ale jak na złość nie mamy nikogo lepszego na twoje miejsce…

Złagodniał trochę. Znowu popatrzył przez okno.

– Z tego jak znam życie, to za kilka lub kilkanaście minut złożą nam wizytę dwie damy, więc powinieneś się ubrać…

Kończyłem zapinać koszulę, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Otworzyłem. Stasia z rewolwerem w dłoni przekroczyła próg.

– Zdrajco – powiedziała spokojnie – Gdzie jest reszta stron?

– Leżą na stole – powiedział Szef – Nie zabijaj go.

– Konfiskuję – położyła dłoń na pergaminach. Drugą ręką ciągle celowała do mnie z pistoletu.

Skorzystałem z tego, że na moment odwróciła uwagę i celnie uderzyłem ją w dłoń. Pistolet upadł na podłogę.

– Protestuję – powiedział Szef – te starodruki zostaną przekazane państwu.

Uśmiechnęła się nieoczekiwanie.

– Zgoda, ale pod dwoma warunkami.

– To znaczy?

– Z tych chcę zrobić sobie ksero, a pozostałą część książki wymienię na

atanator. Według moich obliczeń powinniście mieć panowie sześć kart. Ja mam dwadzieścia jeden, a ostatnia ma numer 27.

– Mamy pięć – powiedział Pan Samochodzik – ale to nie problem. Wiemy, gdzie jest ta jedna brakująca. Natomiast z wymianą tego na piecyk mogą być problemy. Aulich z pewnością zgłosił już fakt nocnego włamania do jego domu i teraz policja rozsyła informacje o wyglądzie zaginionych druków. Dostaną ją z pewnością domy aukcyjne, antykwariaty, a także biblioteki. Jeśli zaproponujesz

wymianę, zostaniesz aresztowana.

Jej usta zacisnęły się w gniewną kreskę.

– To co w takim razie mam zrobić? – zapytała ze złością.

– Potrzebowałyście tylko informacji zawartych w "Niemej Księdze"? – zapytał Szef.

– Tak. Wartość materialna nie obchodzi nas specjalnie.

– Moja propozycja jest następująca. Właścicielowi już tego nie oddamy. Skoro wpadł na pomysł, żeby wieszać to na ścianach, jutro może zapragnąć wytapetować tym ubikację… Dlatego proponuję przekazać to anonimowo Bibliotece Narodowej w Warszawie. My ze swej strony dostarczymy wam ksero z naszych pięciu kart i szóstej, brakującej. Postaramy się także wypożyczyć piecyk, albo przynajmniej umożliwić wam jego skopiowanie.

Zamyśliła się na chwilę.

– Przyjdźcie za godzinę do nas do antykwariatu – powiedziała – razem pójdziemy do pana Aarona.

Szefowi opadła szczęka.

– Skąd wiecie że to on… – wykrztusił.

– Dedukcja, proszę pana. Przed wojną to on kupił "Niemą Księgę". Pomyślałam, że jeśli sprzedał ją Stormowi, mógł zostawić sobie jedną stronę. A wiem, że panowie się znają, bo widziałam u niego pana Pawła. Za godzinę u nas – powtórzyła i wyszła.

Podniosłem z podłogi pistolet.

– Straszak – zaraportowałem Szefowi.

– Hm… I co by tu dalej robić?

– Trzeba będzie pójść, Szefie – powiedziałem.

Uśmiechnął się lekko.

– Jak iść, to iść – powiedział.

Rozdział XIII

Łamiemy szyfr księgi * Po co zbierano rosę * Dwójka z przekreślonym ogonkiem * Jajo filozoficzne * Wywabiony napis * Gdzie jest grób Sędziwoja

Pan Aaron powoli przekładał kolejne karty.

– A więc macie komplet – uśmiechnął się. – I co teraz próbujecie zrobić, Kamień Filozoficzny?

Szef uśmiechnął się lekko.

– Wybaczy pan, ale…

– Nosimy się z takim zamiarem – powiedziała poważnie Stasia.

Popatrzył na nią uważnie, jak gdyby chciał odczytać jej myśli.

– Niemożliwe – powiedział w jidysz.

Uśmiechnęła się.

– A może?

Spojrzał teraz na Kasię, na dłuższą chwilę zaczepił wzrok na srebrnym krzyżyku wysadzanym rubinami. Wyglądał na odrobinę zaskoczonego.

– No cóż – powiedział już po polsku. Życzę powodzenia. Dajcie znać, jeśli wam się uda. Co zamierzacie z tym robić? – wskazał gestem stosik kart.

– Oprawimy to do kupy i przekażemy Bibliotece Narodowej.

Kiwnął poważnie głową.

– Żeby oprawić, trzeba by mieć komplet – dorzucił obojętnie swoją stronę na wierzch – Zabierzcie sobie. Tylko najpierw, chcę zrobić ksero. Całe życie żałowałem, że nie obejrzałem tego dzieła dokładnie, teraz będę miał okazję.

– Zgadzam się – powiedział Szef.

– My również – dodała Kasia.

Uruchomił drzemiącą w kącie kserokopiarkę. Odbił od razu w trzech egzemplarzach i spiął spinaczem. Jeden odłożył dla siebie, resztę wręczył nam.

Siedliśmy przy stole.

– Storm miał wizję pięciorga ludzi – zauważyłem. – Zapisał ją na okładce "Sefer Jecirah"…

– No widzisz, już myślisz prawie jakbyś był z naszych – ucieszył się stary antykwariusz. – Popatrzmy sobie na te obrazki… A więc moja strona jest pierwsza. Człowiek idący drogą niesie belę materiału. Sądzę, że to płótno. Nad nim zaznaczono Słońce, więc droga, po której idzie, to ścieżka adeptów, symboliczna droga życia i droga poznania zarazem. Słońce to symbol wiązany ze złotem. A więc już na tej stronie mamy do czynienia z symboliką alchemiczną.

Droga i złoto.

– Trzeba wziąć płótno – zauważyła Stasia. – Czy może lepiej jedwab?

– Zwróć uwagę na ten detal – wskazał roślinkę rosnącą koło drogi – jeśli mnie starczy wzrok nie myli, to gałązka lnu.

Z półki wyciągnął klucz do oznaczania roślin użytkowych i kartkował go dłuższą chwilę.

– Len niebieski – pokazał nam obrazek.

– Dlaczego nie biały? – zaciekawiłem się, wskazując na następnej stronie klucza identyczną roślinkę, tylko o białych płatkach.

Uśmiechnął się.

– Len biały pojawił się dopiero nieco ponad dwadzieścia lat temu – powiedziała Kasia.

– Nic więcej chyba z tej strony nie da się wydedukować.

– Wobec tego zobaczmy następną – zachęcił Szef.

Na kolejnym obrazku grupa ludzi krzątała się po kuchni. Ten już znaliśmy. Na następnym ludzie rozkładali płachty materiału na trawie. Rysownik zaznaczył na niebie Księżyc i Słońce.

– Dedukuję, że ktoś rozkłada płótno celem wybielenia – błysnąłem pomysłem.

– Ja tak nie uważam – odezwał się Szef.

– To oczywiście kolejny etap gromadzenia materiałów – uśmiechnęła się Kasia. – Bardzo starannie wyprane płótno rozkładano na łące wieczorem. Tak chyba należy interpretować rysunki Słońca i Księżyca jednocześnie…

– Ale po co? – zdumiałem się.

– Oczywiście po to, żeby łapać rosę – wyjaśniła Stasia. – Dzięki

zastosowaniu pranych w ługu płacht materiału można było uzyskać wodę o czystości porównywalnej z dzisiejszą destylowaną.

– Zobaczmy, co dalej – oczy Aarona zabłysły.

Na kolejnym obrazku ludzie tarli jakąś bryłę o jakąś szmatę leżacą na stole. Nad bryłą zaznaczono dwa symbole:

– Hmm – powiedziałem. – Pierwszy to symbol astrologiczny, oznaczający planetę Merkury. Drugi, dwójka z przekreślonym ogonkiem zapewne oznacza Jowisza.

– Brawo, młody człowieku – uśmiechnął się stary antykwariusz. – A wy co o tym sądzicie?

– Dwójka z przekreślonym ogonkiem oznaczać może niebezpieczeństwo. Używali tego znaku templariusze – odezwał się Szef. – Swojego czasu, szukając ich skarbów, natrafiłem na pułapkę zaznaczoną takim właśnie ostrzegawczym symbolem.

– Merkury w symbolice alchemicznej oznacza rtęć, a Jowisz wiąże się z cyną – powiedziała Kasia – Można to odczytać na dwa sposoby. Albo cyna i rtęć, albo też rtęć z ostrzeżeniem, że jest trująca.

– Rtęć odpowiada cynie według tablic przemiany – powiedziała Stasia. Z cyny można uzyskać rtęć i vice versa, oczywiście używając Kamienia Filozoficznego…

Aaron skłonił głowę.

– Moim zdaniem, ten obrazek przedstawia proces oczyszczania rtęci – powiedział poważnie – Dokonywano tego przecierając ją przez wołową skórę. Jeśli popatrzycie uważnie, to tu na stole zaznaczony jest taki znak:

Narysował na kartce.

– Mocno się zatarł – powiedział Szef – Ale chyba ma pan rację. To symbol byka albo diabła… w tym przypadku raczej byka lub wołu… Na kolejnym rysunku człowiek z oskardem w dłoni wykuwał coś ze skały. Obok leżały jakieś prostopadłościany, które oglądał pod słońce inny mężczyzna.

– A tu im się znudziło i postanowili uzyskiwać złoto tradycyjnymi metodami – zażartowałem.

Wszyscy się roześmiali.

– Sądzę, że ten człowiek próbuje wypreparować ze skały geodę górskiego kryształu – Szef wskazał leżące na ziemi prostopadłościany – Najwyraźniej jego pomocnik sprawdza pod światło ich czystość.

– Taka i moja wiedza – uśmiechnęła się Stasia – Może kolejny obrazek wyjaśni nam to.

Na następnej stronie widać było spory piec. Obaj sportretowani

wcześniej mężczyźni tłukli kryształy młotkami i wsypywali je do czegoś w rodzaju doniczki. O ścianę oparty był długi, prosty kij.

– Pomyślmy – powiedział Aaron. – sądzę, że ta ilustracja przedstawia przygotowywanie jaja filozoficznego. Ludzie tłuką kryształy na piasek i teraz będą go topić w tym piecu na masę szklaną.

– To brzmi całkiem prawdopodobnie – zauważyła Kasia – Dzięki temu uzyskają szkło o fantastycznej czystości i przy tym odporne na większość odczynników chemicznych.

– Czyli ten kij to piszczel szklarska? – zamyślił się Aaron. – No cóż, to brzmi prawdopodobnie.

Na kolejnym obrazku człowiek z młotkiem klepał jakąś blachę. Obok leżały jeszcze kawałki drutu z zaznaczonymi łepkami.

– Buduje atanator – powiedziałem poważnie. – Nad blachą zaznaczono znak Marsa. Czemu on odpowiada?

– Żelazu – odezwała się Stasia. – To nawet logiczne. Musi wytrzymać wysoką temperaturę.

Aaron milczał dłuższą chwilę.

– Pokażcie jeszcze raz oryginał – poprosił.

Szef wyjął z torby księgę.

– Te znaki oznaczające metale dorysowano później – powiedział stary antykwariusz poważnie – Zwróćcie uwagę, są odrobinę innego koloru.

Pochyliliśmy się nad tekstem.

– Rzeczywiście – przyznał Pan Tomasz – Teraz pojawia się nader poważne pytanie. Czy ten, który je dorysował był fachowcem, czy też nie.

– Albo mógł dopisać je, by wywieść kogoś w pole – zauważyła Kasia.

Wróciliśmy do kserokopii. Na kolejnych obrazkach przedstawiono destylację i gotowanie czegoś w wysokiej kolbie. Tu nie było już oznaczeń.

– "Niema Księga" stała się naprawdę niema – wyszeptał Szef. – I co dalej?

Na przedostatnim rysunku substancje wlewano do okrągłego, szklanego pojemnika.

– Jajo filozoficzne – powiedział Szef. – Częsty motyw w rysunkach i na medalach alchemicznych. Wypełniano je różnymi substancjami, by po zakończeniu działań wydobyć ze środka czerwoną tynkturę, czyli właśnie Kamień Filozoficzny.

Na ostatnim rysunku przedstawiono człowieka z dyskiem słonecznym w miejscu głowy.

– I tyle – westchnął stary antykwariusz. – Księga pozostała niema.

– Dziwne – mruknął Szef. – Zwróćcie uwagę na te jasne plamy?

Znowu wyciągnął oryginał. Koło człowieka ciągnęła się jasna smuga.

Pociągnąłem nosem.

– Coś jakby chlorem zajechało – zauważyłem.

– Chlorem – mruknął Szef. – Ktoś tu wywabiał jakieś detale za pomocą Domestosa lub podobnego świństwa.

– Do końca nie wywabił – zauważyła Stasia. – Coś tu się przebija.

– A gdyby to zeskanować z maksymalną rodzielczością barw i

skontrastować? – podsunąłem skromnie.

– Mój komputer jest do waszej dyspozycji – antykwariusz wskazał gestem maszynę drzemiącą w kącie. Położyłem pergamin na płycie skanera. Po kilku minutach zmieniania barw w wypalonym miejscu zarysował się ciąg znaków naniesionych hebrajskim alfabetem. Aaron podszedł i przekrzywiając głowę odczytał kilka słów po hebrajsku.

– Co to znaczy? – zagadnęła Stasia.

– "Klucz do księgi znajdziecie po wewnętrznej stronie wieka sarkofagu" – odczytał – "Tam gdzie stał jego dom".

– Gdzie jest pochowany Sędziwój? – zapytał Szef.

– Nie mam pojęcia – wzruszyłem ramionami. – Straszy podobno w Nowym Sączu.

– Zmarł we wsi Karwacz albo Krawarz – powiedziała Stasia. Zapewne tam spoczywa.

Aaron podszedł do regału i zdjął z niego bardzo opasły tom żółtego koloru.

– To urzędowy wykaz miejscowości PRL – powiedział. – Ponieważ żadnych nazw wsi nie zmieniano, powinien być jeszcze dobry…

Przekartkowałem tomiszcze.

– Bez efektów – powiedziałem. – Nie ma w naszym kraju wsi o takiej nazwie.

– To musiało być spore osiedle – zauważył Szef. – Sędziwój umarł na zamku, w którym urządził sobie laboratorium… Pewnie ziemie te zajęli Niemcy. Zmienili nazwę, a po odzyskaniu ziem zachodnich Polacy wprowadzili nową. Znajdziemy tę wieś.

– My też poszukamy – uśmiechnęła się Stasia.

– Myślałem, że będziemy pracować razem.

Popatrzyły na mnie zaskoczone. Co mówił Szef, że zaskoczenie jest

trudno zagrać? Nie, on mówił chyba o rozczarowaniu.

– Razem… – mruknęła Kasia.

– Zgoda buduje, niezgoda rujnuje – uśmiechnął się Szef.

– Niezgoda też buduje, tylko inne rzeczy – uśmiechnęła się złośliwie – Właściwie, to faktycznie możemy pracować razem. Ale tylko do czasu, gdy znajdziemy sarkofag. Potem same zajmiemy się eksperymentami.

– Zwariowały – powiedział Szef. – A po co mi wasze eksperymenty? Rozwiążemy zagadkę i będę usatysfakcjonowany.

– Zgoda – Stasia wyciągnęła dłoń.

Jej kuzynka zawahała się na chwilę, ale też kiwnęła głową. Rozstaliśmy się przed antykwariatem. Szef zadzwonił do Biblioteki Narodowej i poinformował ich krótko o odnalezieniu bezcennego rękopisu. Jego telefon wywołał po tamtej stronie nielichy wybuch entuzjazmu. Zdeponowaliśmy księgę w hotelowym sejfie i poszliśmy coś przekąsić.

Rozdział XIV

Tawerna "Pod Jagnięciem" * Jak wyglądał kamień filozoficzny * Sekrety dawnych złotników * Arabowie szukali nasienia złota * Sztuczka z cytrynami * Sędziwój ratuje Setona.

W jednej z pierzei rynkowych odkryliśmy zabawny lokalik o nazwie "Tawerna pod Jagnięciem".

– Mają ludzie pomysły – Pan Samochodzik pokręcił zdumiony głową – Pięćset kilometrów od morza urządzać tawernę.

– Może to dla marynarzy rzecznych? – zapytałem.

Tawerna urządzona była w głębokiej piwnicy. Wystrój wnętrza odpowiadał nazwie. Na ścianach wisiały skrzyżowane wiosła, lampy udające okrętowe oraz kawałki sieci. Z magnetofonu w kącie leciały szanty. Szef zamówił dla siebie bigos, a ja frytki z kiełbasą.

– Nie ma to jak proste marynarskie jedzenie – zażartowałem.

– No i co o tym myślisz? – zagadnął.

– Te cielęta zwariowały – powiedziałem – Kamień Filozoficzny. Koń by się uśmiał.

– Oczywiście, że zwariowały, ale w interesujący sposób. I dzięki ich obłędowi nasze zasoby biblioteczne trochę się wzbogaciły.

Zamyśliłem się.

– Czy to możliwe, żeby dwie dziewczyny spokrewnione ze sobą zwariowały w ten sam sposób? – zapytałem – Coś mi to grubymi nićmi szyte…

– Grubymi nićmi? Hmm. To może być rodzinne. U arystokracji na skutek mieszania się stosunkowo niewielkiej puli genów dochodziło do przerasowienia i defektów genetycznych w postaci dewiacji umysłowych…

– To one twierdzą, że są kuzynkami – powiedziałem.

– Załóżmy, że mówią prawdę – uśmiechnął się.

– A jeśli nie?

– Ale po co niby miałyby kłamać na temat swoich więzów pokrewieństwa? Czy to im w czymś pomaga, albo jakoś nam szkodzi? Kłamstwo zawsze zajmuje więcej czasu i wysiłku niż powiedzenie prawdy. Daltego sądzę, że są kuzynkami. Wprawdzie podobieństwo jest dość nikłe, ale jest.

– Ja tam się nie dopatrzyłem – westchnąłem – Ano zostawmy na razie kwestię ich pokrewieństwa. Jeśli mówi pan, że prawda jest prostsza, to przecież absurdem jest…

Uśmiechnął się lekko.

– Widzisz Pawle, często bywa tak, że coś wydaje nam się niemożliwe. Więc nawet tego nie sprawdzamy. Nie sądzę, żeby w ciągu ostatnich trzystu lat ktoś zajmował się alchemią na poważnie.

Popatrzyłem na niego uważnie i z ulgą stwierdziłem, że żartuje.

– Jak wygląda taki Kamień Filozoficzny? – zapytałem.

– Wedle dzieł znanych alchemików występuje w dwu odmianach. Jako czerwony lub niebieskawy proszek. Czerwony nazywany jest czerwoną tynkturą, niebieski zazwyczaj nie ma nazwy, choć niektóre dzieła wspominają o białej tynkturze. Istnieje także tynktura płynna, czyli – uśmiechnął się – eliksir nieśmiertelności. Uzyskuje się go w bardzo prosty sposób. Należy trochę Kamienia Filozoficznego rozpuścić w wodzie, krwi lub w Merkuriuszu.

– Co zacz?

– Merkuriusz to uniwersalny rozpuszczalnik, potrafiący strawić wszelkie ciało.

– Skoro Merkury wiązany był z rtęcią to Merkuriusz…

– To zapewne syn rtęci, czyli rtęć w postaci oczyszczonej lub jakiś kwas, do uzyskania którego stosowano sole rtęci, choć szczerze powiedziawszy o takim nie słyszałem… Załóżmy dla uproszczenia, że mamy do czynienia z rtęcią. Pamiętasz, wybitny chemiku, ciekawe zjawisko wiążące się ze złotem i rtęcią?

– Tak. Oba te metale sklejają się ze sobą.

– Właśnie. To jedna z prób, za pomocą których można poznać, czy mamy do czynienia ze złotem. W średniowieczu popularne było złocenie algamatem.

Uniosłem pytająco brwi.

– Zaczynam wątpić, czy ty faktycznie skończyłeś historię sztuki – westchnął Szef – Przyznaj się, kupiłeś dyplom na bazarze?

– Złocenie w ogniu – przypomniałem sobie.

– Ach jak miło patrzeć, gdy twoja twarz rozjaśnia się uśmiechem zrozumienia – zażartował Szef – A więc mielone na pył złoto mieszano z rtęcią tworząc pastę. Pokrywano nią przedmiot, a następnie wypalano go. Rtęć utleniała się, a złoto pozostawało na powierzchni. Należało je delikatnie sklepać i wypolerować. Ludzie ówcześnie żyjący nie rozumieli wielu procesów chemicznych, dlatego wydawało im się, że rtęć pożera złoto, rozpuszcza je w sobie… Jedną z najważniejszych idei alchemicznych była sformułowana już przez hermetystów arabskich idea pierwotnej postaci materii. Za pomocą destylacji z wina uzyskiwali spirytus. Wypróbowawszy go stwierdzili, że jest mocniejszy od wina, z którego powstał, więc nazwali go duchem wina. Zresztą po łacinie spiritus – oznacza "duch". Na drodze destylacji usiłowali wycisnąć ducha z wszystkiego, z czego się dało. Drugą poważną ideą było istnienie ziarna metali. Wytapiając je z rudy obserwowali jak kamienie, na przykład malachit, wyprażone zamieniają się w metal. Sformułowali hipotezę, że w skałach znajduje się nasienie metali, które pod wpływem ogrzania rośnie, zamieniając kamień w inne substancje.

– Rozumiem – kiwnąłem głową.

– Odnosi się to do wszystkich metali.

– Za wyjątkiem złota, bo nie istnieją rudy tego kruszcu – powiedziałem odkrywczo – Złoto w przyrodzie można znaleźć tylko w postaci metalicznej!

– Dlatego też Arabowie szukali nasienia złota. Oczywiście bezskutecznie.

– Czyżby chcieli zasadzić je w czymś innym? – zaciekawiłem się.

– Tak. Od nich właśnie współczesna alchemia przyjęła tezę, że istnieje jakiś rozsadnik, który dodany do dowolnego metalu zamieni go w złoto.

Kiwnąłem głową.

– To brzmi dość logicznie – powiedziałem – Ale maniacy często są logiczni i przekonywujący w swoich wywodach… Czy komukolwiek udało się uzyskać tego ducha, ewentualnie nasienie złota?

– Był taki człowiek – uśmiechnął się Pan Samochodzik. – Nosił nazwisko Seton, ale częściej zwano go Kosmopolitą…

Wstaliśmy od stołu i opuściliśmy gościnny lokal. Szliśmy po kamiennych płytach. Gdy jedliśmy, pokropiło trochę i teraz kamienie były wilgotne. Wicher wył nam nad głową, ale trudno mu było wciskać się w wąskie zaułki.

– Kim był Seton vel Kosmpolita? – zaciekawiłem się.

– Był Anglikiem – uśmiechnął się Szef – Mieszkał gdzieś na wybrzeżu morza. Wedle jednej z alchemicznych legend pewnego dnia na progu jego domu stanął utrudzony wędrowiec, który bez słowa wręczył mu zawiniątko z czerwonym proszkiem i odszedł. Sam Seton wspominał, że dar produkowania Kamienia Filozoficznego wymodlił sobie od Boga. Pierwsza wersja jest dość prawdopodobna, o ile oczywiście odrzuci się jej fantastyczną część. Seton mógł otrzymać tynkturę od kogoś, bowiem w jego życiorysie brak informacji, żeby popisywał się sztuką jej otrzymywania.

– Może produkował ją w jakimś laboratorium, gdzie nie mogło go dojrzeć ludzkie oko? – zauważyłem.

Uśmiechnął się lekko.

– Niewykluczone. A może, podobnie jak wielu posiadaczy tynktury, nie miał pojęcia o jej produkowaniu… W każdym razie, pewnego dnia o skały u wybrzeża jego posiadłości roztrzaskał się holenderski okręt handlowy. Seton pospieszył na ratunek rozbitkom i zabezpieczył ich mienie. Wdzięczny kupiec uratowany z kipieli zaprosił wybawcę do złożenia mu wizyty w Niderlandach. Anglik po roku przybył. Od tej pory dzielnie kroczył przez Europę, odwiedzając różne kraje i we wszystkich pokazując swoją sztukę. Szczególnie cięty był wobec przeciwników alchemii. W obecności niedowiarków dokonywał transmutacji i obdarowywał ich kawałkami złota swojej produkcji.

– Znowu stara dobra metoda z chłopcem ukrytym w skrzyni?

– Raczej nie. Zazwyczaj żądał tygla i metalu nieszlachetnego,

najczęściej ołowiu. Odrobinę tynktury odsypywał w papierek, który wrzucał do tygla. Po stopieniu się zawartości pokazywał leżące wewnątrz złoto. Gdy tygiel ostygł, wydobywał je i dzielił pomiędzy zebranych.

– Hmm… To mi przypomina sztuczkę iluzjonistyczną z cytrynami.

– Proszę? – zdziwił się Pan Samochodzik.

– Mało który iluzjonista ją pokazuje, jest trudna technicznie i wymaga wielu przygotowań.

– Znałem kiedyś pewnego iluzjonistę – uśmiechnął się Szef – Usiłował mi nabruździć we Fromborku… Opowiadaj, jak ta sztuczka wygląda.

– A więc iluzjonista umieszcza w doniczce nasionko. Następnie zaczyna wykonywać wokół tajemnicze gesty, wypowiadać zaklęcia i zachowywać się w podobnie głupi sposób. W trakcie czarów z doniczki wyrasta roślinka, w ciągu kilku minut osiągając wysokość około trzydziestu centymetrów. Pojawiają się na niej listki. Lepsi fachowcy potrafią sprawić, żeby najpierw krzaczek okwitł. Wreszcie pojawiają się owoce. Cytryny lub pomarańcze. Iluzjonista zrywa je i

rzuca widzom. Ci, którzy złapią, mogą się przekonać, że są prawdziwe.

– Niezłe, a jak się to robi?

– Z gumy, trochę grubszej niż balonikowa. Krzaczek jest nadmuchiwany. Zakopując nasionko magik uruchamia mały zbiorniczek z gazem, który nadyma pneumatyczne łodyżki. Owoce są wciągnięte do środka i nadmuchują się wolniej, dopiero gdy krzaczek ma odpowiednią wysokość, a wewnątrz panuje wystarczające ciśnienie. Zaczepione są specjalnymi wentylkami, co umożliwia ich odczepianie bez ryzyka spuszczenia z drzewka gazu. Czarodziej zrywa je z krzaka, a w dłoni podmienia błyskawicznie na prawdziwe i rzuca widowni.

– Sprytne – mruknął Szef – Wiec sądzisz?…

– Tak, Szefie. Seton dodawał coś, może jakieś sole złota, które barwiły zawartość tygla na żółto. Gdy przestygła, wyjmował ze środka lipny kruszec, który w jego dłoni zamieniał się w prawdziwy. Dużo tego rozdał?

– Kilka kilogramów.

– To bez sensu. Musiał być chyba bogatym człowiekiem.

Szef uśmiechnął się.

– To bardzo proste. On po prostu inwestował.

– Inwestował rozdając złoto? To najgłupszy sposób lokowania pieniędzy…

Roześmiał się.

– Pawle, Pawle, od razu widać, że jeszcze nie zetknąłeś się z ludzką podłością…

– Miałem okazję – musnąłem dłonią bliznę na ręce, pozostawioną przez nóż bandyty.

– Seton pracował nad swoją legendą. Szukał na kontynencie naiwnego jelenia gotowego wyłożyć znaczną sumę na jego "badania naukowe"… Rozdawał złoto, przeprowadzał publicznie transmutacje metali, jak przypuszczasz na zasadzie podobnej do tricku z pomarańczami. Wkrótce zdobył odpowiedni rozgłos. Wtedy podjął decyzję o zdobyciu odpowiedniego protektora. Zaczął od wizyty na

dworze znanego nam już miłośnika alchemii Fryderyka Wirtemberskiego… Uzyskał od niego znaczne fundusze na eksperymenty alchemiczne, ale widocznie życie w cieniu żelaznej szubienicy wpływało nań depresyjnie, bowiem pewnej nocy wyparował, uwożąc ze sobą fundusze na badania.

– Po tylu przygodach nie dziwię się, że książę był cięty na hermetystów – uśmiechnąłem się.

– Wyzwoliwszy się spod władzy sponsora Kosmopolita przybył do Saksonii, na dwór elektora Christiana II. Elektor był przeciwnikiem alchemii, w przeciwieństwie do swojego ojca i dziada, którzy na eksperymenty przetracili sporą część skarbca księstwa. Seton zademonstrował transmutację i poprosił o sponsorowanie dalszych badań. I tu niestety chciwość go zgubiła. Książę, widząc transmutację, nieoczekiwanie uwierzył w możliwość przemiany ołowiu w złoto, ale zamiast wyłożyć gotówkę kazał uwięzić pechowego hermetystę i poddać torturom w celu uzyskania przepisu na wytwarzanie Kamienia Filozoficznego. Seton zniósł tortury bardzo mężnie, nie zdradził sekretu pomimo że trwały trzynaście miesięcy. Elektor usiłował przekonywać go prośbami i groźbami, ale ten milczał.

– Hmm. Jeśli otrzymał tynkturę od kogoś, to może po prostu nie umiał nic powiedzieć na temat jej otrzymywania?

– Czegoś takiego można się chyba domyślać – uśmiechnął się Szef – Mało kto zniesie długotrwałe tortury, zwłaszcza wobec pomysłowości naszych przodków…

– I jak się skończyła ta pechowa historia?

– Tragicznie. Z Polski przyjechał na dwór elektora nasz alchemik Michał Sędziwój. Uzyskał widzenie z kolegą po fachu i zapewne doszli do wstępnego porozumienia, bowiem nasz rodak sprzedał swój majątek w kraju, a uzyskane fundusze przeznaczył na korumpowanie złożonej z czterdziestu ludzi straży pilnującej Setona. Zabiegi trwały kilka tygodni, aż wreszcie udało mu się zorganizować ucztę u naczelnika więzienia. W czasie uczty wszyscy pili wino, a potem, jak to w bajkach bywa, zasnęli snem twardym. Wtedy Sędziwój wstał od stołu, odczepił klucze od pasa strażnikowi i wydobywszy kolegę z lochów uwiózł go pospiesznie ku niedalekiej polskiej granicy. Zatrzymali się w Krakowie. Niestety rany zadane podczas tortur były tak poważne, że Seton po kilku tygodniach zmarł. Usiłował leczyć się eliksirem życia, uzyskanym poprzez rozpuszczenie tynktury w merkuriuszu, ale to tylko pogorszyło jego stan. Za uratowanie życie podarował Sędziwojowi sporą część proszku, ale odmówił przekazania sekretu robienia Kamienia.

– Chyba faktycznie go nie znał – westchnąłem.

– Po śmierci, Setona pogrzebano w kościele Dominikanów, zaś jakiś czas potem Sędziwój ożenił się z jego żoną Teresą. Przypuszczalnie od niej uzyskał resztę proszku. Resztę życia spędził na próbach zrozumienia, czym właściwie jest substancja, która wpadła mu w ręce.

– Jeśli Seton był oszustem, to mógł go na łożu śmierci wtajemniczyć w swoje praktyki.

– Albo czuł wyrzuty sumienia i nie wtajemniczył, żeby zabrać ze sobą zło do grobu – uśmiechnął się Szef.

– W jaki sposób alchemicy oszukiwali ludzi? – zaciekawiłem się – Bo metoda Setona z proszkiem, albo ta z dzieckiem ukrytym w skrzyni z pewnością

nie wyczerpują szerokiej gamy możliwości…

– Ludzkość, napędzana żądzą zysku, wspina się na intelektualne wyżyny – uśmiechnął się Szef – Popularną praktyką było pokazywanie monet zamienionych jednostronnie w złoto pod wpływem różnych eliksirów…

– Jak to robiono?

– Och, metoda jest bardzo prosta, choć wymaga pewnych przygotowań. Brano kawałek złotej blachy i wybijano z niej monetę, najczęściej na wzór istniejącego srebrnego talara, lub zgoła nieistniejącą. Następnie wykorzystując fakt, że rtęć przykleja się do powierzchni kruszcu "bielono" ją właśnie metalem Merkurego. Złota moneta przybiera wygląd srebrnej. Wrzucano ją w silny kwas, a musisz pamiętać, że w szesnastym i siedemnastym wieku znano już zarówno kwas siarkowy, jak i azotowy. Rtęć wchodziła w rekację chemiczną i zamieniona w sole metaliczne odpadała od powierzchni kruszcu. Wówczas alchemik triumfalnie wydobywał ją z naczynia i podawał stojącym wokół spragnionym widowiska ludziom. Monetę z reguły niesiono do najbliższego złotnika, który stwierdzał jej wysoką próbę… Innym wariantem tej zabawy było zlutowanie pręta. Część robiono ze złota, resztę z żelaza. Złoto bielono rtęcią, a potem mieszano za jego pomocą naczynie z Kamieniem Filozoficznym, wypełnione w rzeczywistości kwasem. Rtęć ulegała rozpuszczeniu, a widzom mogło się wydawać, że część zanurzona w cieczy zamieniła się w złoto.

– Gdybym nie wiedział, że to niemożliwe, sam pewnie dałbym się nabrać – powiedziałem z uznaniem – Trzeba przyznać, że sprytnie to sobie wykombinowali. A kiedy wyginęli ostatni alchemicy?

– No cóż. W czasach Sędziwoja, a więc w początkach siedemnastego wieku byli jeszcze dość liczni. Stopniowo jednak ich liczba malała. Słynny Józef Balsamo, zwany Caligostro, napisał swojego czasu list do któregoś z książąt kurlandzkich, chyba Jakuba Kettlera, list ze szczegółowym przepisem na Kamień Filozoficzny, ten ciekawy dokument zachował się zresztą… W osiemnastym wieku na dobrą sprawę wymarli. Zastąpili ich chemicy. Na polu oszukiwania bliźnich w osiemnastym i dziewiętnastym wieku prym wiedli hipnotyzerzy, zwolennicy magnetyzmu zwierzęcego i innych obłąkanych nauk. Alchemicy nigdy jednak nie zniknęli bez śladu. Obecnie w Europie Zachodniej istnieje nawet Towarzystwo Alchemiczne.

– Zdumiewające. Przecież mamy dwudziesty wiek!

– I co z tego? – uśmiechnął się – We Francji zarejestrowanych jest czterdzieści dziewięć tysięcy lekarzy i pięćdziesiąt tysięcy jasnowidzów oraz wróżek…

– Rozumiem przepowiadanie przyszłości, ale alchemia – skrzywiłem się.

– Widzisz, Pawle, w jądrze naszego Słońca pod wpływem morderczej grawitacji zachodzą procesy syntezy pierwiastków. Wodór staje się helem, hel węglem. Podczas wybuchów gwiazd supernowych powstają także metale ciężkie. Uran, złoto, platyna… Do przemiany pierwiastków potrzeba jest przypuszczalnie mordercza grawitacja i temperatura. Wyobraź sobie teraz, że dostarczasz nie gigantycznej ilości energii naraz, tylko niewielkich, a za to latami. Jest jakieś doświadczenie alchemiczne, opisane przez średniowiecznych angielskich mnichów, w którym oliwnym kagankiem podgrzewa się mieszaninę siarki z czymś jeszcze, chyba z rtęcią. Podgrzewanie miało trwać dwa lata bez przerwy i w wyniku tej operacji miano otrzymać złoto, bez pomocy Kamienia Filozoficznego.

– Hmm. Czy zakon ten był bardzo majętny?

– No cóż, w sprawozdaniu zawarta była informacja, że biorąc pod uwagę ceny oliwy, produkcja złota tym sposobem jest nieopłacalna.

– Można by to sprawdzić – uśmiechnąłem się. – Zbudować piecyk z termostatem, gaz jest w kuchenkach. Po dwóch latach będę wiedział…

Szef uśmiechnął się.

– Pawle, Pawle – zapomniałeś o jednej rzeczy.

– O czym?

– Gaz jest w kuchence, ale płynie z sieci.

– No właśnie, jest dostępny bez przerwy…

– A rachunek za gaz? Pamiętasz, jak ładowałeś akumulator piły? A teraz policz, ile gazu pójdzie przez siedemset dni ciągłego podgrzewania…

Umilkł, a ja zamyśliłem się.

Rozdział XV

Analiza grafologiczna * Pożyczamy piecyk * Warsztat samochodowy * Starzy znajomi * Czy nasze zadanie zostało wypełnione?

Po księgę przyjechali o szesnastej. Przedstawiciel Biblioteki Narodowej w towarzystwie dwu uzbrojonych konwojentów. Wypełniliśmy protokół przekazania, dzieło zabezpieczono w stalowej kasecie przykręconej do podłogi samochodu. Wreszcie odjechali.

– Ulżyło mi – powiedział Szef – A teraz trzeba się przejść do muzeum.

No i powędrowaliśmy. Wicedyrektor Lucjusz powitał nas w swoim gabinecie.

– Przyszedł do panów list – wykonał dłonią gest w stronę komputera.

Uruchomiłem pocztę.

– To w sprawie tego listu z propozycją wymiany – zaraportowałem Szefowi. – Wysyłałem próbkę pisma znajomemu grafologowi.

– Pamiętam – uśmiechnął się pan Tomasz. – I co pisze?

– Krój liter jest perfekcyjnym, niemal podręcznikowym naśladownictwem siedemnastowiecznej kaligrafii, natomiast efekt ten psuje zastosowanie całkowicie współczesnego słownictwa i wiecznego pióra prawdopodobnie marki "Parker" ale napełnionego zielonym atramentem Watermana.

– Hmm…

– Podał także cechy charakteru wydedukowane z graficznej strony pisma.

– I jakież to?

– Wrażliwość, systematyczność w wyciąganiu wniosków, wierność wyższym ideałom, przewaga postrzegania intuicyjnego nad intelektualnym, umiejętność dążenia do dalekich celów, ostrożność, uczciwość. Dodał też że jeśli chcemy ją zatrudnić to będzie znakomitą oddana sprawie pracownicą.

– Czarna magia – westchnął szef.

– Być może – uśmiechnąłem się. – Ale grafologia tego rodzaju staje się coraz powszechniej stosowaną metodą weryfikacji kandydatów na kierownicze stanowiska.

Pan Samochodzik odwrócił się do dyrektora.

– Nasze działania weszły w kolejny etap – uśmiechnął się -

Potrzebujemy atanatora.

Dyrektor wzniósł oczy ku niebu.

– Tak po prostu potrzebujecie? – westchnął.

– Niestety, wymienienie go na "Niemą Księgę" okazało się niemożliwe – powiedziałem – Dlatego chcielibyśmy go wypożyczyć celem skopiowania.

– Oczywiście gwarantujemy jego całkowite bezpieczeństwo – dodał Pan Tomasz.

Dyrektor Lucjusz westchnął ciężko.

– Nie istnieje coś takiego jak całkowite bezpieczeństwo – powiedział w zadumie – Gdy wypożyczono z Muzeum Narodowego Damę z Łasiczką Leonarda da Vinci transportowano ją z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, pod konwojem, specjalnym samolotem w niezatapialnej skrzyni…

– Wprawdzie nie dysponujemy niezatapialną skrzynią, ale sądzę, że jesteśmy w wystarczającym stopniu odpowiedzialni – powiedział Szef – Oddamy piecyk za cztery lub pięć godzin.

– Wystarczy jutro rano – uśmiechnął się – Ale i tak musicie podpisać pół tony papierków… a tak właściwie, to jak zarejestrujemy to wypożyczenie?

– Proszę zapisać, że piecyk posłuży jako wzór do skopiowania -

powiedziałem.

Kiwnął głową i uśmiechnął się.

– A co potem? Będziecie ważyli Kamień Filozoficzny?

– Tego jeszcze nie wiemy – mruknął Szef. – Nie dla nas ta kopia…

– No cóż, nie będę wnikał, ale pozdrówcie te dwie młode damy – powiedział.

Ruszyliśmy do magazynu. Piecyk stał tak jak kilka dni temu, zakurzył się tylko trochę. Szef otworzył klapę i wyjął ze środka szklaną kulę.

– To zostawimy na miejscu, żeby się nie stłukło – powiedział – Pawle, zmierz obwód w trzech płaszczyznach…

Zapakowaliśmy piecyk w gazety i okleiliśmy taśmą samoprzylepną. Niebawem opuściliśmy gościnne progi muzeum i wsiedliśmy do samochodu.

– Dokąd pojedziemy? – zapytałem, przekręcając kluczyk w stacyjce.

– Zgadnij. Pokaż, że nadajesz się na detektywa.

Zamyśliłem się.

– Przyjmijmy, że chcę skopiować taki atanator. Pojadę na politechnikę i poszukam na tablicy ogłoszeń informacji o człowieku, który studentom robi prototypy urządzeń mechanicznych wedle załączonego schematu…

– Pomysł sam w sobie niegłupi, ale chyba mam lepszy. Jedź na dworzec PKS-u.

Pojechałem. W jednej z wąskich uliczek koło dworca znajdował się niewielki warsztat samochodowy. Wjechałem na podwórze zawalone wrakami syrenek i maluchów. Jeep wyglądał nieco dziwnie na tle zabudowań pamiętających zapewne poprzednie stulecie. Z bliska warsztat wyglądał znacznie lepiej. Części samochodów leżały równiutko ułożone. Dachy pokryto nową papą, odrzwia i okiennice zrekonstruowano z ciemnego drewna. Rozglądałem się z zaciekawieniem. Ta grupa budynków zapewne dawniej była zajazdem. Przybywali tu chłopi z wozami i przeładowywali towary do wagonów, albo odbierali obładowanych kuframi dziedziców okolicznych majątków. W sporym budynku wspartym ciężko na drewnianych kolumienkach domyśliłem się karczmy. Drzwi otworzyły się i z wnętrza wyszedł sprężystym krokiem mężczyzna w czyściutkim kombinezonie mechanika. Na oko sądząc, mógł mieć jakieś pięćdziesiąt, pięćdziesiąt parę lat.

– A niech mnie kule biją! To przecież Pan Samochodzik – wykrzyknął na widok Szefa.

Z wnętrza wysypali się jeszcze dwaj mechanicy.

– Pawle, poznaj moich przyjaciół – powiedział Szef. – Wilhelm Tell, Sokole Oko i Wiewiórka…

Wymieniliśmy uściski dłoni.

– A więc, czym możemy służyć? – zagadnął Wiewiórka, podnosząc maskę wozu. Popatrzył w mechanizm i pokiwał w zadumie głową.

– No cóż – powiedział Szef – Chciałem prosić was o maleńką przysługę.

– Panie Tomaszu – powiedział z wyrzutem Sokole Oko. – Pan ma prawo nie prosić, ale żądać!

Szef uśmiechnął się lekko.

– A więc, panowie, mamy taki problem.

Wydobył z wnętrza wozu atanator. Przeszliśmy do warsztatu. Postawił go na stole. Odpakowali i zapatrzyli się nań w zdumieniu.

– Co to takiego? – zapytał ostrożnie Wilhelm Tell.

– To piecyk alchemiczny – wyjaśnił Szef. – Trzeba go będzie skopiować.

– Ma być na wczoraj? – zapytał Wiewiórka.

– Niestety… Jutro świtem musi być z powrotem na miejscu. Kiwnęli jednocześnie głowami. Sokole Oko wyjął z kieszeni suwmiarkę i zbadał grubość blachy.

– Trzy przecinek pięć – powiedział. – Chyba nie mamy takiej na składzie.

– Weźmy tę karoserię od UAZ-a – zaproponował Wiewiórka. – Z lewej burty wytniemy kawałek o odpowiedniej szerokości.

Zakrzątnęli się przy robocie, aż miło było popatrzeć. Szybko wymierzyli wszystkie elementy. Zawarczały szlifierki. Wiewiórka tańczył wokół piecyka z linijką i taśmą mierniczą i wesoło wykrzykiwał kolejne liczby.

– Opowiadałem ci o nich – powiedział Pan Samochodzik. – Popatrz, że przez te wszystkie lata nie zmienili się specjalnie. Nadal są pełni zapału.

– To prawda – powiedziałem.

Mój wzrok przesunął się powoli po ścianach. Nieoczekiwanie wypatrzyłem oprawioną w szkło fotografię. Podszedłem, żeby się jej dokładniej przyjrzeć. Na tle namiotu stał Szef w otoczeniu trzech harcerzy. Był młodszy o dobre trzydzieści, a może nawet czterdzieści lat.

– Trochę czasu upłynęło – powiedział Szef, który niepostrzeżenie stanął mi za plecami.

Nad fotografią na ścianie wisiała pociemniała ze starości drewniana kusza ze stalowym łuczyskiem.

– Pamiętasz jeszcze, jak się z tego strzela? – zagadnął Szef Wilhelma Tella, który właśnie szukał czegoś na regale obok nas.

– Jasne – uśmiechnął się – Dzieci też nauczyłem. Nie zaginie umiejętność. Życzy pan sobie, panie Tomaszu polakierować, poniklować czy oksydować?

– Na czarno – zadecydował Szef – Nity muszą być żelazne.

– Domyśliliśmy się – odkrzyknął Wiewiórka.

– Nie znacie kogoś, kto byłby w stanie odlać nam ze szkła taką kulę? – Szef pokazał kartkę z moimi notatkami i schematycznym rysunkiem.

– Baśka miał warsztat szklarski, ale od dawna przestawił się na

produkcję witraży – zauważył Sokole Oko – ale znamy takiego rzemieślnika, może on będzie w stanie…

– Spora ta piłeczka – mruknął Wilhelm Tell. – Panie Tomaszu, a może w sklepie firmowym huty szkła Wołomin?

– Musiałbym wracać się do Warszawy – westchnął Szef.

– Niekoniecznie. Mają sklep także w Krakowie – zapisał nam na kartce adres.

Szef wręczył mi ją.

– Pawle, weźmiesz nasz samochód i pojedziesz. Zobaczysz, co mają.

– Tak jest – przytaknąłem. – Szkło żaroodporne?

– Tak i najlepiej niech to będzie czysta krzemionka SiO2. Lepiej, żeby nie wchodziło w reakcje z zawartością…

– A może właśnie musi wchodzić? – zapytałem. – Jeśli ma to być dokładna kopia?… Może w doświadczeniach Sędziwoja szkło reagowało?

– Przecież tłukli kryształy górskie – powiedział z przyganą.

Pojechałem. Uliczki o tej porze były strasznie zatłoczone. Niestety, na miejscu okazało się, że sklepik został zlikwidowany. Westchnąłem ciężko i wróciłem do warsztatu. Trzej byli harcerze kończyli już rekonstrukcję pieca.

– Masz to? – zagadnął Szef.

– Niestety… – wyjaśniłem mu problem.

– No cóż, niech się nasze alchemiczki wykażą – uśmiechnął się. – A więc, ile jestem ostatecznie winien?

Wiewiórka zamachał gwałtownie rękami.

– Panie Tomaszu, wstydzilibyśmy się robić dla pana coś za pieniądze.

Obejrzałem wykonany przez nich atanator. Był identyczny jak ten przywieziony przez nas z muzeum. Blacha została poczerniona, tylko dziesiątki nitów połyskiwały srebrno. Wydawał się solidniejszy niż ten przywieziony z muzeum. I chyba był też ładniejszy.

– Trzeba jeszcze wylepić od środka gliną i dokupić jajo – powiedział Szef.

– No, to jeszcze raz dziękuję i do zobaczenia – wstawił oba piece do jeepa i wyjechaliśmy z podwórza.

– Nie wiedziałem, że pańscy dawni przyjaciele mają warsztat samochodowy – powiedziałem w zadumie.

– A dlaczego nie mieli by mieć? – zdziwił się Szef – Z czegoś trzeba żyć. Nie wszyscy mogą być detektywami – puścił do mnie oko – Podjedź pod muzeum.

Wyjął telefon komórkowy i przez chwilę rozmawiał z dyrektorem Lucjuszem. Gdy podjechaliśmy przed budynek, stary muzealnik stał na schodach.

– Czuję, jak wraca mi życie – powiedział na widok zabytku.

Zanieśliśmy go na piętro i umieściliśmy bezpiecznie w magazynie.

– Pokażcie jeszcze tę rekonstrukcję – zachęcił.

Szef otworzył bagażnik. Dyrektor obejrzał starannie kopię.

– Naprawdę niezła – powiedział. – A więc tajemnicze młode damy dopięły swego.

– Za obopólną korzyścią – uśmiechnął się Szef.

Siedliśmy do wozu i ruszyliśmy pod antykwariat.

– Co robimy dalej? – zapytałem – Właściwie, to nasze zadanie zostało wypełnione.

– Właściwie z nawiązką – uśmiechnął się Szef – Odzyskaliśmy całą masę książek z biblioteki Storma, do tego dostarczamy właśnie naszym niedawnym konkurentkom piecyk. Jedynym pokrzywdzonym jest Aulich, ale w sumie to mu się należało za niszczenie zabytków – znalazłszy usprawiedliwienie Szef odprężył się lekko.

– Więc moglibyśmy wracać.

– Hmm… Sądzę, że przerywać poszukiwania na tym etapie to skrajna głupota. Popatrz, ile już zdziałaliśmy: rozwiązaliśmy zagadkę Storma…

– Ale ciągle nie wiemy, po co im to pudło – pieszczotliwie poklepałem piecyk.

– No właśnie. Poza tym jest jeszcze coś. Przypomnij sobie napis wywabiony przez Aulicha. Po wewnętrznej stronie sarkofagu jest zawarty klucz do "Niemej Księgi", a raczej rozwiązanie tego problemu w postaci zapisu…

– Grób Sędziwoja odnajdą sobie same.

– Ale my musimy jako pracownicy ministerstwa wyrazić zgodę na ekshumację – zauważył.

– Gdy już go znajdą, nie będzie im potrzebna żadna zgoda – westchnąłem. – Wezmą swój laser i wypalą dziurę…

– Właśnie po to, żeby wszystko było zgodnie z prawem, musimy dopilnować tej sprawy – powiedział Pan Samochodzik. – Poza tym, sami jesteśmy ciekawi. Nie prawda?

– Prawda – przytaknąłem.

Zatrzymałem się przed antykwariatem. Mimo późnej pory paliło się wewnątrz światło.

Rozdział XVI

Czy powinniśmy wyjechać * Szukamy grobu alchemika * Sekret Kelleya * Gdzie straszy duch Sędziwoja * Odrobina zdrowego rozsądku

Zapukaliśmy do drzwi i po chwili otworzyła nam panna Stasia. Weszliśmy do środka.

– Mamy dla was zgodnie z umową piecyk – powiedział Szef, stawiając atanator na podłodze. – Niestety bez jaja filozoficznego wewnątrz. – Szkło to najmniej ważny element – uśmiechnęła się. – Poradzimy sobie z tym już bez panów pomocy.

Przyszła Kasia. Otworzyła pokrywę.

– Będzie potrzebne wiaderko gliny – powiedziała.

– Skąd wiesz? – zdziwiłem się.

– Glina to nie problem – uśmiechnęła się jej kuzynka. – Siadajacie, proszę.

Usiedliśmy przy stole w wygodnych fotelach.

– A wiec wypełnili panowie swoją część zobowiązania – powiedziała nasza gospodyni – Czy teraz opuszczą panowie to niegościnne miasto?

– Niegościnne? – zdziwiłem się.

– Zastanawialiśmy się nad tym – powiedział Szef. – I zdecydowaliśmy się pozostać do czasu, aż odnajdą panie sarkofag. Nasza pomoc jako urzędników państwowych…

– Rozumiem – uśmiechnęła się – Dziękujemy za troskę. Czy mam rozumieć, że to propozycja połączenia wysiłków?

Kasia dała ostrzegawczy znak ręką.

– Chwileczkę – powiedziała – Czego oczekujecie w zamian?

– Naszą pasją jest rozwiązywanie zagadek przeszłości – powiedział Szef. – Nie wysuwamy żadnych roszczeń do wyników waszych badań.

– Zgoda – powiedziały obie jednocześnie, a potem spiorunowały się nawzajem wzrokiem.

– A więc musimy odnaleźć sarkofag Sędziwoja – powiedziała Stasia – Czy mają panowie jakieś pomysły?

– Cóż, na naradach wojskowych zawsze wprowadza się zasadę, że wypowiadają się po kolei oficerowie od najmłodszych stopniem. To zabezpiecza swobodę dyskusji, bo gdyby najpierw przemawiał generał, to jego podwładni mogliby się obawiać wysuwać kontrpropozycje, a gdyby usiłowali podważać jego zdanie, groziłoby to upadkiem jego autorytetu, co na wojnie jest niebezpieczne. Dlatego, jeśli pozwolicie, wypowiem się jako ostatni…

– Jest pan bardzo mądrym człowiekiem – uśmiechnęła się Stasia. – A więc Kasiu, zaczynaj.

– Sądzę, że najpierw trzeba byłoby ustalić miejsce pochówku Sędziwoja – powiedziała z namysłem – Wówczas będzie można zastanowić się, gdzie został pogrzebany.

Jej kuzynka skłoniła głowę i oddała mi głos.

– W następnej kolejności musimy ustalić, czy został pogrzebany w miejscu śmierci, czy też jego zwłoki przewieziono gdzieś dalej.

Popatrzyłem na Szefa.

– A więc miejsce śmierci – powiedział. – Co wiemy na ten temat?

– Od mniej więcej 1620 roku mieszkał w Krawarzu – powiedział Szef – Zmarł w 1636 roku, w wieku około osiemdziesięciu lat… Prowadził badania alchemiczne w znajdującym się tam zamku.

– Dobrze – powiedziała Stasia, wobec tego gdzie jest Krawarz?

– Przypuszczamy, że ta wieś nazywała się Krawarz w czasach, gdy ta część, prawdopodobnie Śląsk, należała do ziem koronnych – powiedziała Kasia – Niestety, potem przez trzy wieki Niemcy germanizowali te tereny…

– W takim przypadku po drugiej wojnie światowej, gdy odzyskaliśmy te ziemie, nazwa, już zgermanizowana została ponownie zmieniona.

– Krawarz – mruknąłem – Co wiemy? Był tam zamek i kościół. Takich miejscowości na Śląsku znajdziemy setki. Jedynym wyjściem wydaje mi się wysłać listy do wojewódzkich konserwatorów zabytków na podejrzewanym przez nas terenie z prośbą o przesłanie spisów epitafiów wszystkich kościołów powstałych przed 1636 rokiem. W tym przypadku, jeśli zachowała się płyta nagrobna, możemy znaleźć grób…

– Metoda ta posiada pewne wady – zauważyła Stasia – Po pierwsze, kościół, w którym pogrzebano alchemika, mógł zostać w międzyczasie przebudowany lub zniszczony w czasie działań wojennych. Po drugie, epitafium mogło zostać zniszczone w czasie wojen. Po trzecie, grób mógł być wykorzystany wtórnie. Po czwarte, mogło nie być żadnej tablicy nagrobkowej, tylko sarkofag stojący w

krypcie rodzinnej. Wreszcie mogło się wydarzyć tysiące innych wypadków losowych…

– Tą drogą nie zajdziemy do celu – powiedziała Kasia – Trzeba

zidentyfikować wieś inaczej…

Szef uniósł dłoń do góry prosząc o głos.

– Obawiam się, że popełnimy tu pewien błąd – powiedział – Po śmierci alchemika jedna z jego córek odziedziczyła dom w Krakowie, a druga wieś Krawarz, prawdopodobnie wraz z zamkiem i dom w Ołomuńcu.

– Czyli Krawarz będzie się znajdował w pobliżu Ołomuńca – ucieszyłem się – Bo raczej nie dał jej w spadku wsi i domu oddalonych o setki kilometrów.

– Też tak sądzę, choć nie mamy oczywiście pewności – powiedział Szef – W tamtych czasach szlachcic mógł mieszkać w mieście, a wyciskanie zysków ze wsi pozostawić w rękach plenipotentów…

– Mamy problem – powiedziała Kasia, która w między czasie wertowała indeks mamy samochodowej Polski. – Nie mogę tu znaleźć Ołomuńca.

– Bo miejscowość ta leży w Czechach – wyjaśnił Szef spokojnie – Nie zapominajcie, jak bliskie stosunki nawiązał swojego czasu nasz przyjaciel z dworem w Pradze…

– A więc czeka nas wycieczka do Czech – mruknęła Stasia – Dobrze, że nie na Księżyc…

Kasia popatrzyła na mnie uważnie.

– Czy Storm mógł pojechać do Czechosłowacji przed wojną? – zapytała.

– Mógł, dlaczego nie – odpowiedziała Stasia – Drobne konflikty

dyplomatyczne nie przeszkadzały obywatelom obu krajów w przekraczaniu granicy.

– Nie, coś mi się tu nie zgadza – powiedział Szef – Wyobraźcie sobie, że do proboszcza w czeskim kościele przybywa żydowski cadyk z Polski i domaga się otworzenia sarkofagu człowieka od trzystu lat śpiącego snem wiecznym. Proboszcz, jak sądzę, wezwałby aktyw parafialny i przegnał gościa gdzie pieprz rośnie.

– Cadyk przybywa zamaskowany, strój organizacyjny zostawił w hotelu – podsunąłem – Legitymuje się fałszywymi dokumentami, upoważnieniem prymasa na przykład i proboszcz jeszcze mu młotek przyniesie.

– Dobrze – powiedział Szef – Przyjmijmy na chwilę twój punkt widzenia. Storm podaje się za zagranicznego naukowca, nie zostaje rozszyfrowany. Dostaje się do grobu Sędziwoja. Tylko po co?

– Kamień Filozoficzny – powiedziała Stasia poważnie. – To go

przyciągnęło.

– Kamień Filozoficzny ukryty w grobie? – zdumiałem się – Przyznam, że nie rozumiem – wzruszyłem bezradnie ramionami.

– Widzisz, Pawle, tylko bardzo nieliczni spośród alchemików produkowali go samodzielnie. Weźmy trzech fachowców którzy chwalili się znajomością transmutacji metali. Seton otrzymał tynkturę, prawdopodobnie od włóczęgi lub rozbitka na wybrzeżu Anglii. Sędziwój swój zapas kamienia dostał od Setona. Z kolei Kelley wszedł w posiadanie kamienia w jeszcze dziwniejszy sposób. W pewnej karczmie w Anglii zaproponowano mu zakup starego manuskryptu alchemicznego. Ponieważ cena była dość wygórowana, a on się wahał, zaproponowano mu dodatkowo dwie kule z kości słoniowej. Historia manuskryptu była zaskakująca. Podczas porządkowania ruin pobliskiego klasztoru znaleziono trumnę mnicha, a w niej szkielet w habicie. Na piersi zmarłego leżał wspomniany wyżej pergamin, zaś w dłoniach mnich ściskał obie kule. Kelley zbadał je dokładnie i udało mu się je rozkręcić. W pierwszej było trochę niebieskiego proszku, sądzę, że mógł to być jakiś związek srebra, uchodzący za gorszą odmianę Kamienia Filozoficznego. Nazywany był białą tynkturą i służył do przemiany metali w srebro. W drugiej kuli był proszek czerwony, czyli czerwona tynktura – Kamień Filozoficzny.

– Jeśli Storm znał tę historię, to mógł zapragnąć zajrzeć do trumny Sędziwoja – mruknąłem – Otworzył sarkofag i zobaczył napis wyryty po wewnętrznej stronie wieka.

– Zaraz – powiedziała Kasia – Słyszałam, że Sędziwój straszy na rynku w Nowym Sączu.

Parsknęliśmy śmiechem. Zaczerwieniła się, ale zaraz popatrzyła na nas wyzywająco.

– Może jest pochowany w którymś z kościołów nowosądeckich. A ludziska sobie wymyślili legendę o duchu. Takie bajania czasem mogą zawierać ziarno prawdy.

– Albo Krawarz znajduje się gdzieś na sądecczyźnie – zauważyłem – Tylko nazwa uległa po tylu latach zmianie i jest obecnie nierozpoznawalna…

– Tego nie da się wykluczyć – powiedział Szef – Ale zastanówmy się nad takim problemem. Skąd Storm wiedział, gdzie szukać grobu?

Zapadło milczenie.

– Musiał dotrzeć do jakichś danych, do których nie dotarliśmy my – zauważyłem – Może znalazł je w jakiejś przedwojennej książce, albo dotarł do nich siłą swojego umysłu. Był przecież bełszen-tow, cadykiem – cudotwórcą.

Szef popatrzył na mnie ciężkim wzrokiem.

– Pawle, zachowaj choć odrobinę zdrowego rozsądku – poprosił – Czasami zastanawiam się, czy kontakty z Onufrym Rzeckim nie zaszkodziły ci na głowę…

– Profesor Jerzy Gąssowski używał jasnowidza podczas badań archeologicznych – zauważyłem.

– Owszem, pod sam koniec swojej kariery i tylko po to, żeby zrobić komuś na złość – łagodnie upomniał mnie Szef – Być może jasnowidze faktycznie widzą przyszłość. Być może Storm wszedł w trans i znalazł grób Sędziwoja rzucając ołówkiem w mapę, ja mimo wszystko wolałbym, żebyśmy znaleźli racjonalne rozwiązanie zagadki miejsca pochówku alchemika.

– Został pochowany w Krakowie – powiedziała nieoczekiwanie Stasia.

– Dlaczego tak sądzisz? – zapytałem.

– Przypomnijcie sobie napis na "Niemej Księdze": "Klucz znajduje się po wewnętrznej stronie wieka sarkofagu. Tam gdzie stał jego dom".

– Ołomuniec – mruknął Szef – albo Kraków.

– Kraków należy wykluczyć -zaprotestowałem – W książce wspominali, że pogrzebany został w Krawarzu. To by wykluczało też Ołomuniec.

– W miejscu, gdzie stał jego dom – mruknęła Stasia – Teraz jest tam budynek Szkoły Rolniczej. Zbudowano go w miejscu, gdzie znajdował się grób alchemika? To bzdura…

– Mogło być tak, że najpierw został pochowany w Krawarzu, a potem po jakimś czasie został ekshumowany i przewieziony do Krakowa – zauważyłem.

Szef zamyślił się głęboko.

– Poczekaj – powiedział – Dom w Ołomuńcu odziedziczyła jedna z jego córek. Być może tamta część rodu wymarła bezpowrotnie i wtedy druga gałąź rodziny zdecydowała się sprowadzić prochy do Krakowa, choć wydaje mi się to mało prawdopodobne. To były inne czasy. Miejsce pochówku nie miało większego znaczenia, ostatecznie i tak wszyscy spotkać się mieli w raju… Przyjmijmy jednak, że zapragnęli sprowadzić zwłoki… W miejscu domu Sędziwoja w Krakowie stała jakaś kamienica, potem wybudowano tam następną. W żadnym momencie historii na działce tej nie stała ani kaplica, ani nie wytyczono cmentarza. Zresztą, nawet gdyby gdzieś tam znajdował się grób Sędziwoja…

– Był w piwnicy tej pierwszej kamienicy – zauważyłem – Znaleziono go podczas rozbiórki, zaplątał się tam Storm…

– Z trumny wydobył manuskrypty – uśmiechnęła się Stasia.

– Nie – zaprotestował Szef – Już wiemy, że cadyk je kupił w antykwariatach w Krakowie, między innymi u Aarona.

– A może chodzi o któryś z innych domów należących do Sędziwoja? – zapytała nieoczekiwanie Kasia – Przecież sprzedał jakąś kamienicę, by zdobyć fundusze na ratowanie Setona.

– Racja – zauważył Pan Samochodzik. – Macie jakiś życiorys Sędziwoja?

Miały. Szef usiadł wygodnie i zagłębił się w lekturze. Wreszcie uśmiechnął się i zatrzasnął książkę.

– Od tego trzeba było zacząć – powiedział – A tymczasem strzępimy język po próżnicy. Tu zapisano, że miał dwa domki w miejscu, gdzie znajduje się kościół O.O. Kapucynów. Sprzedał je już w 1614 roku.

– Jeśli Kapucyni pospieszyli się z budową kościoła, to mógł spocząć tam trzydzieści z hakiem lat później – powiedziałem – Jeśli sprzedał domy zakonowi odpowiednio tanio, to jako dobroczyńca zakonu miał prawo spocząć w ich kryptach…

– To jakaś bzdura – powiedziała Kasia z namysłem. – Sędziwój nie mógł sprzedać swojej ziemi i domów zakonowi Kapucynów, bo przybyli oni do Krakowa dopiero w 1695 roku. Wtedy też faktycznie nabyli ziemię i wznieśli na niej

swój kościół…

– Hm… – mruknęła Stasia – Trzeba się zastanowić. Musi tu chodzić o jakiś zakon, który albo osiadł w Krakowie około 1620 roku, ewentualnie, który w tym okresie podjął prace budowlane. Wskazówka mówi, że pochowany został w budynku wzniesionym na jego dawnej ziemi.

– Niestety nie dysponujemy pełnym wykazem nieruchomości należących do Sędziwoja – powiedział Szef z namysłem – ale wiecie co, może uda się wygrzebać te informacje z dawnych ksiąg grodzkich. Odnotowywano w nich transakcje…

– Układ ulic bardzo się mógł od tamtego czasu zmienić – zaprotestowała Stasia. – Trzeba chyba zdobyć wykaz klasztorów i podzwonić z zapytaniem, kiedy zostały erygowane.

Kasia sięgnęła na półkę po książkę telefoniczną.

– Tylko po co pytać kiedy zostały założone – uśmiechnął się Szef. – Zapytajcie po prostu, czy w ich kryptach nie został czasem pogrzebany Michał Sędziwój.

Stasia zniknęła na zapleczu, skąd po chwili dobiegł odgłos wykręcania numeru.

– Znowu mam jakieś wątpliwości – powiedziałem. – Chyba o czymś zapomnieliśmy…

Szef popatrzył na mnie uważnie.

– Spubuj zdefiniować źródło tej niepewności – powiedział. – Spokojnie. Ja też pomyślę…

– Nic z tego – powiedziała Stasia, gdy po kilku minutach wynurzyła się z zaplecza. – W większości nie odebrano telefonu, chyba jest już zbyt późno.

– To możliwe – powiedział Pan Samochodzik. – I co tu dalej z tym fantem robić?… Wiecie, co mi przyszło do głowy? Seton został pochowany w klasztorze Dominikanów. Być może Sędziwój chciał po śmierci spocząć obok swojego mistrza?

– Sędziwój poślubił wdowę po Setonie – zauważyła Stasia. – Możemy założyć taką ewentualność. Była żoną Michała, ale ciągle jeszcze wspominała swojego pierwszego męża. Po śmierci zapragnęła spoczywać obok niego. Sędziwój pogrzebał ją tam, a sam umierając zapragnął dołączyć do żony i przyjaciela.

– Poza tym, to właśnie dominikanie podpalili kiedyś miasto podczas zabaw alchemią – dodała skromnie Kasia.

– To brzmi logicznie – powiedziałem – Tyle tylko, że nie zgadza się z zapisem, że został pochowany w kościele w Krawarzu.

– Widzisz, Pawle, wychodzisz z założenia, że jeśli ktoś napisał

książkę, to znaczy, że wiedział co pisze – odezwał się Szef. – Tymczasem często za pisanie prac naukowych biorą się kompletne nieuki… Jutro rano przejdziemy się do klasztoru i spróbujemy na miejscu zorientować się, kto tam spoczywa…

– A my musimy zdobyć odpowiednią szklaną bańkę na jajo filozoficzne – powiedziała poważnie Stasia.

Jej kuzynka poważnie skinęła głową.

Rozdział XVII

W krużgankach klasztoru Dominikanów * Trzy tysiące epitafiów * Nagrobek Setona * Synagoga Wysoka * Cynkowy sarkofag i co z niego zostało * Jeszcze jeden szyfr.

Młody zakonnik czekał na nas koło rzeźbionego portalu.

– Brat Andrzej – przedstawił go Szef. – Pełni rolę kustosza zbiorów kościoła i części udostępnianej turystom. Zgodził się oprowadzić nas po krużganku…

Przedstawiliśmy się. Zakonnik uśmiechnął się.

– Proszę za mną – powiedział.

Przeszliśmy przez ciężkie wrota świątyni.

– Kościół i klasztor wzniesiono w XIII wieku – powiedział nasz

przewodnik. – Początkowo miał zapewne charakter hali, później przebudowano go, nadając mu ostatecznie kształt trójnawowej bazyliki. Stopniowo obrósł w boczne kaplice, fundowane przez członków bogatych krakowskich rodów…

Szef w zadumie rozglądał się wokoło.

– Dawno tu nie byłem – westchnął – Pamięć trochę się zaciera…

– Pierwotnie przed świątynią znajdowała się wieża, ale zburzono ją ponad dwieście lat temu, gdyż groziła zawaleniem – wyjaśnił brat Andrzej. – Niestety, z pierwotnego wyposażenia świątyni zachowało się bardzo niewiele… Zniszczyły je pożary w siedemnastym wieku i w połowie dziewiętnastego… Zwłaszcza ten ostatni był szczególnie niszczycielski. Runął wówczas strop, odbudowa trwała przeszło dwadzieścia lat.

Przeszliśmy przez zakrystię i wąskim korytarzem dotarliśmy na nieduże podwórko otoczone krużgankami.

– To ostatnie miejsce, do którego wolno wchodzić zwiedzającym – powiedział poważnie zakonnik. – Reszta klasztoru jest dla was niedostępna. Był pan ciekaw, kto spoczywa w naszych murach…

Powiódł dłonią. W ściany wmurowano dziesiątki epitafiów. Na podwórzu stały pomniki nagrobne, niektóre wyglądały na bardzo wiekowe.

– Mamy tu około trzech tysięcy płyt – powiedział poważnie nasz przewodnik. – Niestety nigdy nie zostały skatalogowane…

– Skąd ich tutaj aż tyle? – zapytałem.

– W pobliżu klasztoru znajdował się cmentarz Świętej Trójcy -

pospieszył z wyjaśnieniami gospodarz. – W 1924 roku władze miejskie postanowiły przedłużyć w tamtą stronę ulicę Dominikańską. Wówczas to kamienie epitafia i pomniki nagrobne przeniesiono tutaj.

– A ciała? – zaciekawiła się Stasia.

– Ciała prawdopodobnie pozostały na miejscu – uśmiechnął się smutno. – To tylko doczesne szczątki, wówczas nikt nie przejmował się ekshumacjami…

– Rozdzielmy się – zaproponował Szef. – W ten sposób szybciej

znajdziemy.

Ruszyliśmy oglądając epitafia. Większość była już mocno zatarta, ale niektóre wyglądały jak świeżo wykute. Wędrowałem przeczesując mury wzrokiem. Wreszcie, po dwu przeszło godzinach, spotkaliśmy się na podwórzu.

– Znalazłem epitafium Setona – powiedział poważnie zakonnik. – Niestety ani śladu Sędziwoja.

– Zobaczmy – zachęcił go Szef.

Niebawem stanęliśmy w piątkę przed nieco zatartą, pękniętą na pół tablicą, głęboko wpuszczoną w mur.

– Alexander Setonius vulgo Cosmopolita 1604 – odczytał Szef. – To epitafium jest niewielkie, z pewnością w tym murze nie ma kawerny z trumną Setona. Gdzie wobec tego się znajduje?

– Pod krużgankiem mamy krypty – wyjaśnił zakonnik z lekką niechęcią. – W nich przechowywane są sarkofagi i trumny części ludzi, których nagrobki tu widzicie.

– Chcielibyśmy rzucić okiem na sarkofag Setona – powiedziałem.

– Do krypt nie można wejść bez zezwolenia przełożonego zakonu. Zezwolenia takie nie są udzielane od czasu, gdy w latach międzywojennych cadyk Salomon Storm sprofanował jeden z grobów. Co zabawne właśnie ten, Setona.

– Salomon Storm! – wykrzyknąłem. – A wiec jesteśmy na dobrym tropie.

– Niemożliwe – powiedział Szef. – Przecież napis powinien być na wieku trumny Sędziwoja!

– A może? – zagadnąłem. – Może jednak Setona. Przecież w notatce nie było wspomniane o czyj grób chodzi.

– Problem bez większego znaczenia – powiedziała ponuro Stasia. – Sami słyszeliście, że nikomu nie wolno.

– A gdybyśmy poprosili któregoś z braci? – zapytał Szef. – Damy aparat fotograficzny i proszę zrobić zdjęcie…

Nasz przewodnik zamyślił się, a potem uśmiechnął lekko.

– Opat nie zgodziłby się – powiedział. – Ale może da się coś zrobić…

Wyjął z fałdów habitu krótkofalówkę i odszedł kawałek. Rozmawiał dłuższą chwilę. Wreszcie powrócił do nas. Jego twarz jaśniała uśmiechem.

– Macie dużo szczęścia. Sarkofagu tu teraz nie ma. Przechodzi

konserwację.

– Gdzie? – zapytałem.

– Pracownia konserwacji zabytków metalowych mieści się w Synagodze Wysokiej na Kazimierzu – wyjaśnił.

– Proszę, jak wszystko zatoczyło krąg – powiedziała w zadumie Stasia.

– Storm poszedł do Setona, teraz Seton prawie wrócił w miejsce, gdzie mieszkał Storm…

– Pozwolicie nam obejrzeć go w pracowni?

– Tak – kiwnął głową. – Będziecie potrzebowali pisemnego upoważnienia…

Spomiędzy krużganków wyłonił się starszy wiekiem zakonnik i wręczył Szefowi dokument. Następnie zniknął bez słowa.

Odwróciliśmy się, aby podziękować naszemu przewodnikowi, ale jego także już tu nie było.

– W drogę – powiedział Pan Samochodzik, potrząsając papierem.

Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy. Niebawem zaparkowaliśmy w wąskim zaułku. Obok nas wznosiła się ściana kamienicy. Tynk trochę obłaził, drzwi też wypadałoby pomalować. Dom wyglądał na zwyczajny budynek mieszkalny, ale na pierwszym piętrze widać było duże okna o półokrągłym zwieńczeniu.

– Synagoga Wysoka – powiedział Szef.

– Dziwnie jakoś wygląda – powiedziałem. – Na parterze chyba był zwyczajny dom mieszkalny?

– Tak – potwierdziła Stasia. – Pewien pobożny Żyd postanowił wystawić synagogę, a ponieważ grunty w tej części miasta były bardzo drogie, zdecydował się nadbudować ją na swoim domu.

Szef wcisnął guzik dzwonka. Po kilku minutach, gdy traciliśmy już prawie nadzieję, drzwi otworzyły się ze zgrzytem i stanął w nich ponury osobnik mogący mieć zarówno dwadzieścia lat jak i osiemdziesiąt. Na twarzy porastała mu gęsta broda zasłaniająca wszystko. Od góry głowę nakrywała grzywa splątanych włosów. W ręce trzymał pędzelek.

– O, wycieczka szkolna – powiedział, patrząc podejrzliwie na dziewczęta.

– Ministerstwo Kultury i Sztuki – powiedział Szef, pokazując mu legitymację. Ja także wyjąłem swoją.

– A te dwie damy? – zagadnął facet niechętnie wpuszczając nas do środka.

– Pochodzimy z Walii – zełgała natychmiast Stasia. Mówiła po angielsku praktycznie bez obcego akcentu. – Przysłała nas komuna miejska z Dover. Zajmujemy się dokumentowaniem śladów pobytu naszego krajana w Europie.

Konserwator zamyślił się, jakby rozważał prawdopodobieństwo usłyszanej informacji. A może nie znał angielskiego.

– Mamy też upoważnienie od właścicieli – Szef podał papier wystawiony nam w klasztorze.

– Proszę za mną – powiedział wreszcie zarośnięty człowiek i powędrowaliśmy bardzo stromymi schodkami do góry. Główna sala synagogi, w której urządzono warsztat, sprawiała dość przygnębiające wrażenie. Wprawdzie ściany były ładnie odnowione, a strop lśnił bielą świeżego drewna, ale jednak czułem, że czegoś mi brakuje. Pośrodku nie było ośmiokątnego podwyższenia a nisza w której przechowywano niegdyś Torę, nie była osłonięta haftowaną tkaniną. To miejsce było martwe. Nigdy już nie zgromadzą się tu Żydzi by komentować Pisma. Nigdy nie zmówią modlitwy kadisz. I nigdy do wnętrza tego przybytku nie spróbuje wedrzeć się Golem…

Sarkofagów stało tu kilka, ale tylko jeden był metalowy. Podszedłem bliżej. Skrzynia była pusta, trumnę wykonaną z pociemniałego, przepróchniałego drewna, ustawiono obok. W kilku miejscach wzmocniono ją stalowymi okuciami.

– Musieliśmy wymienić cały spód – odezwał się zarośnięty. – Końce też mocno spraciały, zrobiliśmy zastrzyki z żywicy, potem jeszcze przepolerujemy.

Sarkofag wykonano z cynku. Przez te wszystkie lata, gdy przebywał w wilgotnym lochu, zaatakowała go zaraza cynkowa: charakterystyczna odmiana korozji. Metal zamienił się w mozaikę żółtych, różowych i szarych plamek.

– Można na to coś poradzić? – zapytał Szef.

– Można, nawet trzeba – powiedział konserwator. – Tyle tylko, że niewiele da się zrobić. Na razie jesteśmy na etapie prób i błędów – pokazał nam na boku skrzyni kilka zacieków różnego koloru. – Po pierwsze te plamy to różnego rodzaju związki cynku, głównie sole. Trzeba je najpierw, jak się to mówi ustabilizować, żeby korozja nie postępowała głębiej. Potem trzeba podjąć decyzję czy rozłożyć je, uzyskując z powrotem metaliczny cynk, czy też może lepiej zostawić w postaci ustabilizowanej i tylko polać galwanicznie nową warstwą metalu.

– Po ustabilizowaniu korozja nie będzie postępowała w głąb? -

zaniepokoiłem się.

– Do końca nie da się temu zapobiec – westchnął. – Mam jednak nadzieję uratować większą część. Ocalałe zakonserwowane fragmenty osadzimy prawdopodobnie na mniejszej stalowej skrzyni…

– Chcielibyśmy obejrzeć wieko – powiedziałem.

Uśmiechnął się lekko.

– Tam leży – wskazał wannę wypełnioną jakimś roztworem. Zajrzałem do środka. Blacha zachowała się w kilku kawałkach. Pod wpływem oparów kwasu zakręciło mi się w nosie.

– Wieko nie ciekawe – powiedział brodacz. – Na wierzchu resztki napisu "Cosmopolita", za to od środka przykręcona była ta płyta – wskazał na leżącą w kuwecie płytkę wielkości mniej więcej kartki z bloku. Pochyliliśmy się zaciekawieni.

– Możecie wziąć w ręce – uśmiechnął się, co poznałem po falowaniu brody. – Już odczyszczona i zakonserwowana.

Uniosłem ostrożnie ciężką blachę. Lśniła jak złoto.

– Tombak? – zapytała Stasia.

– Złoto Alchemików – powiedział z szacunkiem konserwator.

– Stop miedzi i antymonu – wyjaśnił Szef dziewczętom. – I mamy tu napis po hebrajsku…

– Ciekawe – mruknąłem.

– To stara praktyka – uśmiechnęła się Stasia. – Hermetyści chronili swoje prace pisząc je po łacinie, albo po hebrajsku, rzadziej greką lub po aramejsku. Chodziło im o to, żeby ktoś z ulicy nie mógł tego odczytać. Jeśli pozwolicie, przepiszę i odczytamy.

Przeleciała wzrokiem pierwszy rządek, a potem coś przez chwilę rozważała.

– Siedemnastowieczna łacina zapisana hebrajskim alfabetem, co więcej pisana nie z prawej w lewo, ani nawet z lewej w prawo, tylko pionowymi kolumnami.

– Skąd wiesz? – zdumiał się Szef.

– Spotkałam się już z tego typu szyframi – powiedziała.

Oczy brodacza zabłysły.

– A powiadają, że język polski jest taki trudny do nauczenia się dla cudzoziemców – mruknął.

Zaczerwieniła się ładnie. Przepisaliśmy informacje i opuściliśmy gościnne progi pracowni.

– I co tu dalej robić z dniem tak mile rozpoczętym? – zadumał się Szef.

– Pora tak jakby coś zjeść – zauważyłem.

Pan Samochodzik pokręcił z dezaprobatą głową.

– Od ciągłego napychania kałduna się głupieje – powiedział z naganą. – Lepiej myśli się na głodnego.

– A czy musimy o czymś jeszcze myśleć? – zdziwiłem się. – Odnaleźliśmy wszystko. Mamy księgę i klucz do niej wyryty w sarkofagu Setona…

Szef podniósł wzrok na dziewczęta.

– Naprawdę chcecie spróbować? – zapytał.

– Musimy! – Kasia umilkła skarcona wzrokiem kuzynki.

– Pojedziemy do znajomego rzemieślnika – powiedziała. – Rozmawiałyśmy z nim już przez telefon. Odbierzemy jajo filozoficzne i wieczorem siadamy do pracy. Zechcą nam panowie towarzyszyć w tym szalonym przedsięwzięciu?

Na twarzy Szefa pojawił się szeroki, szczery, słowiański uśmiech.

– Z największą przyjemnością – powiedział.

Rozdział XVIII

Przystępujemy do wielkiego dzieła * Jak chłopi robili bimber * Kolacja w antykwariacie * Nasienie złota * Przez siedem królestw *

O oznaczonej godzinie znaleźliśmy się przed antykwariatem. Drzwi

zamknięte były na głucho. Wrażenie opuszczenia podkreślała dodatkowo zielona plastikowa wywieszka z napisem: "Zamknięte".

– Zakpiły z nas – zauważyłem.

Pan Samochodzik uśmiechnął się lekko.

– Nie, nie sądzę. Po prostu chwilę poczekajmy.

Faktycznie nie minęło dziesięć minut, a przed antykwariatem zatrzymał się z piskiem opon mały fiat. Z wnętrza wygramoliły się obie krakowianki. Kasia z uśmiechem obarczyła mnie sporym kartonem, z którego sterczały wióry rogoży.

– Przeszliśmy długą drogę i oto jesteśmy niemal u celu – uśmiechnęła się Stasia. – Zapraszam do środka.

Weszliśmy i zamknęliśmy za sobą drzwi wejściowe. Przeszliśmy na

zaplecze, a potem po kilkunastu stopniach zeszliśmy do głębokiej piwnicy. W lochu zainstalowano oświetlenie elektryczne. Pośrodku pomieszczenia królowało spore palenisko, nad nim umieszczono nowoczesny wyciąg. Na jednej ze ścian widniał oleodrukowy portret alchemika Michała Sędziwoja oprawiony w złocone ramki. Po chwili

Kasia zniosła na dół cztery krzesła.

– Jesteśmy gotowi – powiedział Szef uśmiechając się lekko.

– Słońce właśnie zachodzi – zameldowała Kasia. – To najlepsza pora, by zacząć. Słońce odchodzi w mrok. Nim wzejdzie ponownie, rozbłyśnie w naszych rękach.

– A zatem możemy przystąpić do wielkiego dzieła – oświadczyła Stasia.

Z pierwszego ze słojów wydobyła garść opiłków jakiegoś metalu. Umieściła go w metalowym stożku i podpaliła. Zabłysło ostre, jasne światło.

– Magnez – szepnął do mnie Szef.

Po kilku minutach pozostał z niego tylko biały proszek, tlenek magnezu. Kasia przesypała go ostrożnie do szklanej retorty. Następnie położyła na wierzchu płatek białego płótna, a na to nasypała czerwonego proszku.

– Tlenek żelaza? – zagadnąłem.

Kasia uśmiechnęła się lekko.

– Tlenek rtęci – powiedziała. – I jeszcze trochę siarki…

Retortę umieściła w naczyniu wypełnionym piaskiem i zapaliła pod spodem palnik gazowy. Stasia uruchomiła wyciąg i dosypała jeszcze jakiegoś szarego proszku. Zawartość wolno rozpuściła się. Z retorty szła jasna para.

– Lepiej tego nie wdychajcie – zauważył Szef. – Opary rtęci są bardzo trujące.

Kiwnęła poważnie głową i cofnęła się o krok. Minęła mniej więcej godzina. Stasia zajrzała do retorty i oceniła, że doświadczenie dobiegło końca. Popatrzyłem i ja. Na dnie naczynia znajdowały się niewielkie grudki spieczonego metalu i jakichś związków, zapewne siarki z magnezem, oraz olej czarnego koloru. Kasia przelała go ostrożnie do sporego naczynia, jak się mogłem zorientować był to nieznacznie przerobiony rosyjski szybkowar. W pokrywie nawiercono dziurę, od której biegła długa plastikowa rurka.

Stasia ustawiła na stole dwa imadła laboratoryjne i zakręciła w nich sporą chłodnicę.

Szef popatrzył w zadumie na rurkę szklaną, wewnątrz której zwinięta w spiralę biegła druga rurka.

– Chłodniczka niczego sobie – powiedział. – Identyczną widziałem kiedyś na wsi. Chłopi produkowali za jej pomocą bimber.

– Obecnie też się chyba ich do tego używa – uśmiechnęła się Stasia.

Kupiłam w Warszawie, w sklepie gospodarstwa domowego.

– Niemożliwe – zdziwiłem się. – Każdy bimbrownik – amator może sobie w sklepie kupić urządzenie, za pomocą którego jest w stanie łamać prawo?

– Nie pęknie wam? – zaniepokoił się Szef.

– Zaraz uruchomimy chłodzenie – uśmiechnęła się Stasia.

Jej kuzynka już ciągnęła z góry cienką rurkę. Zewnętrzna rura chłodnicy

posiadała dwie dziurki zaopatrzone w krótkie wypustki. Rurka pasowała do jednej z nich. Od drugiej też poprowadziły rurkę, która niknęła w wiaderku pod stołem. Kasia zniknęła na chwilę. Piętro wyżej puściła wodę. Ta, płynąc przez grubszą rurę, obmywała wewnętrzną, chłodząc ją. Stasia zapaliła płomień pod palnikiem, a u wylotu chłodnicy postawiła szklaną menzurkę.

– Co to będzie? – zagadnąłem.

– Likwor – wyjaśniła obojętnie.

– Wedle ksiąg alchemicznych rozpuszczalnik potrafiący pożreć każde ciało – wyjaśnił Szef.

Stasia czuwała nad destylacją. Niebawem menzurka wypełniła się żółtawą, oleistą cieczą, a powietrze wypełniły dość nieprzyjemne opary. Otworzyły szybkowar. Na jego dnie zostało sporo czarnego gęstego oleju, podobnego do smoły. Wylały go do wiadra na odpadki i wyczyściwszy szybkowar uruchomiły raz jeszcze linię destylacyjną.

– Nudne to robienie złota – zauważyłem.

– Nie robimy złota, tylko kamień filozoficzny – oświadczyła z

godnością Kasia. – Czerwoną tynkturę.

Szef pochylił się nad menzurką z płynem.

– Hm – powiedział, – to mi wygląda na kwas siarkowy. Przynajmniej z grubsza. Gryzący zapach, żółty kolor…

Stasia uśmiechnęła się lekko.

– Czy to ważne, co otrzymaliśmy? Liczy się, że postępujemy ściśle

wedle przepisów…

– I co dalej? – zaciekawiłem się.

– Ano część tego pozostawiamy na później – odlała zręcznie połowę

kwasu – a resztę mieszamy ze złotem i siarką.

Faktycznie z kolejnego słoiczka odsypała opiłków złota. Na oko sądząc, było ich co najmniej sto gram. Dodała rtęci i siarki, po czym umieściła tę mieszaninę na ogniu.

Szef popatrzył na to w zamyśleniu.

– Coś mi się tu nie zgadza – powiedział. – W pierwszej reakcji obecne były wszystkie składniki kwasu siarkowego…

– Brakuje wodoru – zauważyłem – chyba że…

– To szare to był wodorotlenek litu – powiedziała obojętnie Stasia.

– Ale i tak nie mógł powstać kwas siarkowy – powiedziałem. – Nie wiem, czy się orientujecie, ale substancję tę wytwarza się w fabrykach, pod wysokim ciśnieniem…

– No to może powinnyśmy opatentować tę metodę – uśmiechnęła się Stasia.

– Niewykluczone, że któryś z metali podziałał tu jak katalizator -

powiedział pan Tomasz. – Ale mimo wszystko trochę to dziwne… Zaś co do patentu, to wydaje mi się, że wasz sposób otrzymywania tej substancji daje zbyt wiele toksycznych odpadów i bezużytecznych produktów ubocznych. Tak czy siak, nie wydaje mi się możliwe, żeby w warunkach domowych otrzymać…

– Chyba, że to nie jest kwas siarkowy – uśmiechnęła się Kasia.

W tyglu syczało, a opary stawały się coraz bardziej duszące. Nie pomagał nawet szybko pracujący wyciąg. Wreszcie reakcja chyba dobiegła końca, bowiem Kasia zajrzawszy do tygla uśmiechnęła się.

– No i mamy wapno – powiedziała.

– Zamieniłyście złoto na wapno – uśmiechnął się Szef. – to antyalchemia. Tą drogą nie zdobędziecie bogactwa ani sławy. Zamienić kruszec w bezwartościowy kamień…

– To przełomowe odkrycie – zapaliłem się – Wystarczy włamać się do amerykańskich rezerw i można wywrócić do góry nogami gospodarkę światową…

– Przestańcie panowie błaznować – uśmiechnęła się Stasia. – To nie jest wapno w potocznym tego słowa znaczeniu, ale wapno alchemiczne.

Kasia przyniosła miskę destylowanej wody i wsypały do niej zawartość tygla. Zasyczało. Stasia wyłowiła kawałek i podała Szefowi. Wziął go ciekawie do ręki. Odłamek był sinobłękitny i faktycznie przypominał wapno.

– Cóż to jest takiego? – zagadnął mnie.

– Sądzę, Szefie, że złoto związało się z rtęcią, a potem mieszanina uległa utlenieniu. To tłumaczyłoby, dlaczego kolor jest biały, a nie czerwonawy jak związki rtęci. Pewnie zawarte w tym złoto w jakiś sposób wpływa na barwę substancji. Trzeba by dać to do laboratorium…

Szef wzruszył ramionami.

– Tylko właściwie po co?

Oddał okruszek Kasi, a ona wrzuciła go wraz z innymi do fiolki o

długiej szyi. Teraz dolały do tego część likworu i podpaliły palnik. Masa wewnątrz zaczęła powolutku cyrkulować.

– Chyba się pogubiłem – powiedziałem. – Po co to wszystko?

– No cóż – uśmiechnęła się Stasia. – Robienie kamienia filozoficznego nie jest łatwą, prostą i przyjemną rzeczą.

– Jest dość proste i na swój sposób przyjemne – zaprotestowała Kasia. – Mnie w każdym razie jest miło.

Szef uśmiechnął się.

– Nam również – powiedział. – Zbliża się pora kolacji. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, to wyślę mojego współpracownika naprzeciwko, do chińskiej restauracji. Niech nam przyniesie jakieś owoce morza albo coś podobnego.

Otrzymawszy instrukcje poszedłem.

– Tylko nie wysadźcie kamienicy i nic nie róbcie beze mnie – rzuciłem na odchodnym.

Wróciłem po chwili. Siedliśmy sobie na parterze przy dziewiętnastowiecznym stoliku nakrytym koronkowym obrusem, także pamiętającym ubiegłe stulecie. Stasia wyciągnęła z szafki komplet srebrnych sztućców. Trochę to dziwnie wyglądało, gdy jedliśmy w tym miłym, stylowym wnętrzu chińskie potrawy z plastikowych zasobników.

– Czy sprawdził pan skrzynię, Szefie? – zapytałem ocierając usta

serwetką.

– Skrzynię? – zdziwił się.

– Z pewnością tam na dole w skrzyni zostawiły małego chłopca, który teraz dodaje potajemnie złota do kolby – powiedziałem.

Uśmiechnęli się w trójkę.

– Tam nie ma żadnej skrzyni – powiedziała Stasia. – Zresztą nie

oszukiwałybyśmy się same.

Zeszliśmy do lochu. Wyciąg odprowadził już większość oparów i znowu można było swobodnie oddychać. Szef zajrzał do kolby.

– No, no – powiedział. – Niezłe…

– Co tam jest?

– Cóż, złoto zaczęło tworzyć chyba jakieś związki chemiczne, bo całość przypomina krupnik i jest czerwona…

Kasia uśmiechnęła się.

– To dobrze – powiedziała. – Powinno osiągnąć konsystencję miodu.

Stasia obejrzała zawartość butli i zamieszała w niej szklanym prętem.

– Chyba gotowe – powiedziała. – Teraz trzeba schłodzić.

Przestawiła kolbę na stół i włączyła niewielki wentylatorek, aby chłodził ją pęd powietrza. Zawartość kolby przypomniała wiśniowy budyń.

– Co pan o tym sądzi? – zagadnąłem. – Z jakim związkiem chemicznym mamy teraz do czynienia?

– To, jak przypuszczam, sole amalgmatu rtęciowo-złotego, wymieszane z kwasem siarkowym…

Stasia nie pozwoliła nam specjalnie długo podziwiać efektów, bo

przelała zawartość do wyczyszczonego w międzyczasie szybkowaru i postawiła na ogniu. Do menzurki na końcu chłodnicy znowu zaczęły skapywać żółte krople.

– Oddzielacie kwas od reszty substancji – domyślił się Szef.

– Zgadza się – twarz Kasi przyozdobił uśmiech.

Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Wstałem i zacząłem się przechadzać po piwnicy.

– Ach, ta młodzieńcza niecierpliwość – uśmiechnął się Szef.

Kasia zdjęła szybkowar z palnika i otworzyła pokrywę. Substancja

wewnątrz miała gęstość smoły i była ciemnoczerwonego koloru.

– Witrol – powiedziała z dumą.

– To znaczy? – brwi Szefa uniosły się do góry. – Duch materii czyli…

– Nasienie złota – dokończyła za niego Stasia.

– I teraz wystarczy to wysuszyć, by mieć kamień filozoficzny? -

zainteresowałem się.

Kasia westchnęła głęboko, chyba z ubolewaniem.

– Panie Tomaszu, czy nie należało przeprowadzić testu na inteligencję zanim go pan zatrudnił?

– Testował go mój przyjaciel, poeta, mistrz Nataniel – powiedział Szef. – Test wypadł pomyślnie, a nawet jeszcze lepiej.

– Poeci testują kandydatów na detektywów? – zdumiała się jej kuzynka. – To chyba ten regres cywilizacji, o którym ostatnio mówili w radio.

– Sam pomyśl – powiedział do mnie Szef. – Gdyby to był produkt finalny, to po co byłby im atanator?

– Faktycznie – mruknąłem zawstydzony.

Kasia z pudła wydobyła spore naczynie w kształcie kuli, zaopatrzone w gwintowany korek z wentylkiem.

– Jajo filozoficzne – uśmiechnął się Szef ze zrozumieniem. – Wytrzyma?

– Tak – uśmiechnęła się Kasia. – To szkło żaroodporne. A zatem umieszczamy wewnątrz nasienie złota, merkuriusz, likwor, srebro oraz – wyłowiła z pudła butlę z żelaza – Alkahest.

– Co zacz ten alkahest? – zaciekawiłem się.

– Azoth mędrców – wyjaśniła. – Uniwersalny rozpuszczalnik rozkładający i pochłaniający każdą materię.

– Sądząc po etykietce, stężony kwas azotowy – uzupełnił Szef.

Stasia wlała połowę zawartości butli do wnętrza jaja. Szkło w dolnej części zmętniało nieco pod wpływem kwasu, ale ona nie zrażając się tym zamieszała szklanym prętem zawartość kuli, po czym włożyła na miejsce korek i zakręciła go. Opuściła szklaną kulę do piecyka.

– Gotowe – powiedziała. – Teraz pozostaje czekać.

Podpaliła umieszczony u spodu palnik gazowy. Zamknęła pokrywę. Jak zauważyłem, w jedną ze ścian wbudowany został niewielki kawałek szkła żaroodpornego.

– Dzięki temu będzie można kontrolować proces przemiany – powiedziała Stasia widząc moje zaciekawienie. – Dawniej robiono to unosząc pokrywę pieca, co powodowało niepotrzebne wychłodzenie i groziło pęknięciem jaja.

– Czytałem kiedyś taki horror, w którym włamano się do pracowni wampira – alchemika i rozbito taki właśnie piecyk. Wtedy tam, gdzie chlapnęły wyciekające z niego substancje, porastały podłogę niewielkie diamenty… – zauważyłem.

– On chyba źle się czuje – zwróciła się Kasia do Pana Samochodzika.

Szef popatrzył na mnie pobłażliwie.

– Powinieneś, Pawle, umieć odróżnić fikcję literacką od rzeczywistości – powiedział z delikatną przyganą w głosie.

– Szefie, to chyba pan i te dwie młode damy nie potraficie odróżnić

rzeczywistości od fikcji – powiedziałem poważnie. – Sądziliśmy wcześniej, że odtworzenie eksperymentów Sędziwoja ma na celu rekonstrukcję dawnych technologii chemicznych, a tymczasem od kilku godzin znajdujemy się w średniowieczu. Kamień filozoficzny sobie produkujemy…

– Zanadto to przeżywasz – powiedziała Kasia przeciągając się leniwie. – Zresztą nie należy się dziwić…

– Próbowałyście nawiązać kontakt z zachodnimi towarzystwami

alchemicznymi?

– A jakże – uśmiechnęła się Stasia. – Alkahest we Francji, Neptunea we Włoszech… Straszne palanty. Głównie zajmują się wznoszeniem toastów na cześć Paracelsusa i Villanovy. Czczą złoto jak bałwochwalcy opisani w Księdze Wyjścia. Żaden z nich nie stał w życiu przy atanatorze.

Piecyk powoli rozpalał się do czerwoności. Nabrał ciemnowiśniowej barwy.

– Nie za gorąco? – zapytałem z niepokojem.

– Nie przypali się – uśmiechnęła się. – Wyższa temperatura przyspieszy nieco reakcję.

– Przyspieszy?

– Dla uzyskania właściwego efektu teoretycznie należy podgrzewać

zawartość na minimalnym ogniu przez kilkanaście dni, a według innych

autorytetów nawet i tygodni. My jednak wyznajemy pogląd Abrahama von Helsinga, że wystarczy czas od zmroku do świtu.

– Von Helsing zajmował się alchemią? – zdumiał się Szef. – Myślałem, że interesował się tylko wampirami.

– Dłubał trochę przy tym – uśmiechnęła się Kasia. – Choć oczywiście bardziej interesowały go przypadki ludzi, którzy nie umarli. Szukał nieśmiertelnych z zaciekłością godną lepszej sprawy. To był kompletny świr, znacznie większy niż opisuje go literatura. Ale trzeba przyznać, że wykazał się sporą przedsiębiorczością. Ponad dwadzieścia razy wyprawiał się do Rumunii i na południe Francji, by szukać nieśmiertelnych w kryptach zamków owianych legendami…

– Nieśmiertelnych? – zdumiałem się.

– Wampirów. Wierzył, że istoty odżywiające się ludzką krwią żyją wiecznie. Trochę się oczywiście mylił. Życie wieczne, no może nie wieczne, ale bardzo długie, można uzyskać pijąc złoto, czy też raczej sproszkowany kamień filozoficzny rozpuszczony w merkuriuszu…

Stasia pochyliła się nad wziernikiem i poświeciła do środka latarką, aby zobaczyć, jak przebiega proces.

– Chyba mamy królestwo Merkurego – powiedziała.

– Szare z dodatkiem czerwonego i zielonego? – Kasia przymknęła oczy, jakby chciała coś sobie przypomnieć.

– Tak.

– Teraz powinno pozielenieć.

Popatrzyła na nas z roztargnieniem.

– O czym to ja?…

– Wyprawy von Helsinga – przypomniałem.

– Ach tak. W swoich pamiętnikach wydanych pod koniec życia wspomina, że w Rumunii spotkał człowieka, który zażywszy w młodości eliksiru życia dożył wieku stu trzydziestu lat. Gdy skończyło się działanie preparatu w ciągu kilku tygodni obrócił się w zgrzybiałego starca. Sporo tego typu opowieści krążyło po Europie. Ich ślady znajdujemy w co trzeciej bajce lub legendzie. Zresztą mit nieśmiertelności jest dużo starszy. Weźmy choćby opowieść o Gilgameszu z Uruk, zapisaną przez starożytnych Sumerów.

– Całość jest ciemno zielona z czarnymi plamkami – zameldowała Stasia znad aparatury.

– To tak zwana głowa wrony – powiedziała Kasia. – Na razie wszystko idzie jak po maśle – zaraz odpukała w kawałek brzozowego polana poniewierającego się na stole.

– Czarne – zameldowała jej kuzynka.

– Czyli królestwo Saturna. Teraz masa umiera. Zabiliśmy nasienie złota.

– Nie rozumiem – westchnął Szef. – Inna sprawa, że traktaty alchemiczne pisane są takim językiem, aby były całkowicie niezrozumiałe.

– Masa w jaju musi umrzeć, aby następnie się odrodzić – powiedziała Kasia. – Nasienie złota musi osiągnąć wyższy stan istnienia – czerwoną tynkturę.

Poczułem zmęczenie. Popatrzyłem na zegarek. Było już po północy. Stasia zauważyła mój gest.

– Sądzę, że zdążymy do rana – powiedziała. – Jesień i zima są

najlepszymi porami roku na takie zabawy.

– Czy wschód słońca ma jakieś szczególne znaczenie? – zagadnąłem. – Czy też jest to tylko jakiś taki zabobon?

Mrugnęła do mnie.

– Trudno powiedzieć – uśmiechnęła się – Ale lepiej niczego nie zaniedbać. Może ma to znaczenie, a może i nie…

– Masa brązowieje – zameldowała Stasia.

– Cóż to za królestwo? – zapytałem złośliwie.

– Królestwo Jowisza – powiedziała Kasia poważnie. – Czy pojawiły się pary?

Jej kuzynka oświetliła dokładnie jajo.

– Tak. Skraplają się w górnej części naczynia i opadają na dół.

– Ciągle na dobrej drodze – uśmiechnęła się.

– Jeśli panie pozwolą trochę się zdrzemnę – Szef wygodniej zapadł w fotel. – Ale proszę mnie obudzić, jeśli coś się stanie.

– My jesteśmy zajęte – powiedziała Stasia. – Ale ty, Pawle, mógłbyś skoczyć na górę i zaparzyć kawy.

Poszedłem posłusznie. Gdy po dwudziestu minutach wróciłem z dzbankiem aromatycznego napoju, obie siedziały wpatrując się atanator. Z otworu zabezpieczonego szybką padało jasne białe światło.

– Dosypałyście czystego radu? – zapytałem.

– Nie, masa przeszła w tak zwane królestwo Diany – wyjaśniła Kasia nalewając sobie szklankę. – To pierwszy etap. Gdyby teraz zamknąć dopływ gazu i ochłodzić urządzenie, otrzymalibyśmy gorszy gatunek kamienia filozoficznego – białą tynkturę.

– Do czego służy? – zapytałem.

– Och, zamienia dowolny metal lub niemetal w srebro – wyjaśniła.

– Srebro to też cenny kruszec – zauważyłem.

– Tak, ale złoto jest cenniejsze niż srebro, a jesteśmy już dość blisko – uśmiechnęła się. – Jeśli chcesz zapalić sobie fajkę, to przesiądź się bliżej wyciągu.

– Nie, nie potrzebuję. Palę fajkę tylko wtedy gdy muszę nad czymś

pomyśleć.

Nie wiem czemu, ale moja uwaga wywołała sporą wesołość.

– Co zrobicie, jak już będziecie miały kamień filozoficzny? – zapytałem.

– Kupię sobie własną wyspę u wybrzeży Kanady – powiedziała Kasia. – Dość dużą by jeździć po niej konno.

– A ja pójdę na kurs pilotażu – powiedziała Stasia. – I kupię własny

samolot. Będę latała…

Masa wewnątrz pociemniała.

– To jednak nie jest rad – uśmiechnąłem się.

– Nie widziałam nigdy radu – powiedziała Stasia. – Tylko słyszałam, że naświetla się nim chorych na raka.

– Twoje informacje są mniej więcej o sześćdziesiąt lat przestarzałe – uśmiechnąłem się. – Owszem, chorych się naświetla, ale przy pomocy kobaltu. I to bardzo cienką wiązką, żeby nie uszkadzać sąsiednich tkanek. Natomiast rad ciągle jeszcze używany jest do różnych badań naukowych. Oczywiście można by zrobić z niego też żarówkę, ale to było by marnotrawstwo.

– Żarówkę z radu? W jaki sposób? – zdziwiła się.

– Och, to bardzo proste. Do szklanej bańki wystarczy wsypać gram tego pierwiastka. Taki wynalazek świeci z mocą około sześćdziesiąt wat, a przy tym w ogóle nie trzeba podłączać tego do prądu. Tylko to paskudne promieniowanie.

– A gdyby użyć żarówki ze szkła ołowiowego?

– Za cienkie. Rad jest jedną z najbardziej promieniotwórczych substancji na naszej planecie…

– Lepiej leczyć ludzi kamieniem filozoficznym – mruknęła Stasia. – Jako eliksir życia, po rozpuszczeniu powinien leczyć także raka.

– Ale Setonowi jakoś nie pomógł – zauważyłem. – Miał go sporą ilość, a zmarł na skutek obrażeń poniesionych w trakcie tortur.

– Byłoby naiwnością sądzić, że lekarstwa leczą każdy przypadek -

powiedziała Kasia. – Przecież trąd czy gruźlica zabijają, jeśli choroba poczyni zbyt duże spustoszenia w organizmie przed rozpoczęciem leczenia…

– Ciemnieje i przechodzi w zielony – powiedziała Stasia.

– To niedobrze – zmartwiła się moja rozmówczyni. – Chyba, że przez turkusowy przejdzie do niebieskiego. A ty trzymaj kciuki – poleciła mi.

Zacisnęła dłoń na srebrnym krzyżyku i czekaliśmy w milczeniu.

– Robi się granatowe – zameldowała obserwatorka.

Zdziwiła mnie nagła zmiana w ich zachowaniu. Wyglądały na zdrowo

przestraszone. Kasia nalała sobie wody mineralnej z butelki i wypiła duszkiem. Dłonie jej drżały.

– Czerwienieje – odetchnęła z ulgą Stasia.

– A więc weszliśmy wreszcie w królestwo Wenery – powiedziała moja rozmówczyni. – W ostatniej chwili…

– Robią się kolory – zaraportowała Stasia śledząca przemiany wewnątrz jaja. – Takie jak tęcza.

– Tak zwany pawi ogon – wyjaśniła jej kuzynka. – To znaczy, że powoli się zbliżamy.

Mimo jej zapewnień przez następną godzinę nic specjalnego się nie działo. Znad masy unosiły się czerwonawe opary co dziewczęta określiły jako królestwo Marsa. Obudził się Szef.

– I jak tam produkcja kamienia filozoficznego? – zapytał zaciekawiony.

– Na razie bez większych przygód – powiedziała Kasia. – Zaraz powinniśmy wkroczyć w królestwo Apollona.

Korzystając z chwili, gdy druga z dziewcząt poszła na górę, zajrzałem ciekawie przez szybkę. W jaju, co było kiepsko widać, bowiem powierzchnia zmatowiała, znajdowała się masa przypominająca czerwone błoto. Substancja rozpurchlała się, z bąbli wytryskiwał jakiś gaz. Wreszcie Kasia zdecydowanym ruchem ręki przekręciła zawór z gazem.

– Niech sobie stygnie – powiedziała. – Za godzinę będziemy wiedzieli.

Wyjęła bańkę z ciekłym azotem i wycelowawszy dyszę w piecyk, wolno popuściła gazu. Piecyk utonął w mlecznych oparach.

– Nie podusimy się? – zapytał z niepokojem Szef.

– Azot jest obojętny – powiedziała Stasia.

W piwniczce zrobiło się nieco chłodniej. Piecyk stygł. Przeszliśmy na piętro, gdzie dziewczęta sprokurowały niewielkie śniadanie, czy też raczej należało by powiedzieć podkurek, jako że słońce jeszcze nie wzeszło. Szef jadł z apetytem, ja też po całonocnym czuwaniu czułem się głodny.

Rozdział XIX

Dawne opisy kamienia filozoficznego * Co udało nam się uzyskać? * Strzaskanie jaja * Czerwona tynktura * Eliksir nieśmiertelności * Transmutacja * Ruszamy do domu * Złamany klucz

Dziewczęta tylko skubały, jakby napięcie nerwów nie pozwalało im jeść.

– Sądzicie, że naprawdę udało wam się otrzymać kamień filozoficzny? – zapytałem.

– Kamień filozoficzny to tylko zabobon – uśmiechnęła się przekornie Stasia. – Ludziom z tytułami naukowymi po prostu nie wypada wierzyć w takie bzdury…

– Jak powinno wyglądać? – zaciekawiłem się. – Zakładając na chwilę, że faktycznie uzyskałyście tynkturę. Czerwona bryłka?

– Ach nie – uśmiechnęła się Stasia. – Istnieje wiele relacji dawnych alchemików oraz przypadkowych ludzi, którym wpadł w ręce kamień filozofów. Van Helmont twierdzi, że był to ciężki proszek koloru żółto-szafranowego, wielu twierdziło, że jest żółty lub złocisty, ale ci najpoważniejsi utrzymywali, że jest barwy płatków maku.

– My też tak uważamy – uśmiechnęła się Kasia.

Po śniadaniu zeszliśmy do piwnicy. Piecyk pokrył się po wierzchu

szronem, ale jajo wewnątrz ciągle było ciepłe. Wydobyłem je ostrożnie przez szmatę i położyłem na specjalnie przygotowanej podstawce.

– Nie wybuchnie? – zaniepokoił się Szef.

– Ma wentylek w korku – uspokoiłem go.

– Ale zatkany – powiedziała Stasia spokojnie. – Ciśnienie mogło

odegrać ważną rolę. – Gdybyś, Pawle, mógł teraz wykręcić zawór…

Założyłem klucz na występy, ale mimo że próbowałem z całej siły, nie chciał drgnąć ani o cal.

– Chyba się zapiekło, albo nawet zalutowało – powiedziałem. -

Ostatecznie temperatura w piecyku była bardzo wysoka…

– Stłuczemy? – zaproponowała Kasia. – Na górze mamy chyba młotek.

– Przynieś – poleciła jej kuzynka. – Zabierz też butelkę, wiesz czego…

Po chwili dziewczyna wróciła z solidnie wyglądającym młotem i zakurzoną flaszką z ciemnego, brązowego szkła. Butelka kojarzyła mi się z apteką. Stasia spokojnie ujęła w dłoń młot.

– Wybacz – powiedziałem zabierając jej śmiercionośne narzędzie. – Może lepiej ja się tym posłużę. A wy wszyscy cofnijcie się na wypadek, gdyby jajo się rozerwało. Nie wiem, jakie może być wewnątrz ciśnienie.

Cofnęli się posłusznie. Przez chwilę ważyłem narzędzie w dłoni, a

potem uderzyłem. Szło było bardzo twarde. Pękło dopiero po trzecim uderzeniu. Przesypałem zawartość do miski. Wewnątrz było sporo rudego pyłu, spieczone grudki jakichś substancji oraz popiół bladego koloru. Pośród tego wszystkiego leżało około dziesięć deko ciemnoczerwonych kryształków. Były drobne jak cukier. Kasia zdjęła z szyi krzyżyk i przekręciła jedno z ramion. Jak się okazało, w wydrążonym wnętrzu krucyfiksu znajdowała się skrytka. Do podstawionej miseczki przesypała odrobinę czerwonego proszku, z wyglądu identycznego jak ten pozyskany z jaja. Nabrała na koniec palca kilka kryształków i dotknęła ich językiem. Skrzywiła się lekko. Potem powtórzyła próbę z nową porcją.

– I jak? – z niepokojem zagadnęła Stasia.

– Bingo! To to samo – powiedziała Kasia.

Napełniła dziurę w środku krzyża proszkiem i zakręciła korek.

– Zapas na przyszłość – powiedziała. – Na kilka stuleci…

Szef podniósł na palcu kilka kryształków.

– Kamień filozoficzny – uśmiechnął się. – Kto by pomyślał.

– Pan nie wierzy – oskarżycielskim tonem powiedziała Kasia.

– Ano, co mam robić – wzruszył lekko ramionami i uśmiechnął się. – Jestem sceptykiem.

– Transmutacja metali jest niemożliwa – poparłem go. – Być może uzyskałyście jakiś związek chemiczny tożsamy z tym, co alchemicy uważali za kamień filozoficzny, ale za jego pomocą nie można zamienić w złoto nawet grama innego metalu.

– Ha, niedowiarki – powiedziała Stasia. – Chcecie przekonać się na własne oczy?

– Z przyjemnością – Szef popatrzył jej prosto w oczy.

– Kasiu, przynieś szklaną salaterkę z wystawy – poprosiła.

Jej kuzynka wbiegła z gracją po schodach na górę.

– Znam wiele sztuczek stosowanych przez dawnych alchemików – powiedział Szef. – Dlatego od razu powiem, że nie uwierzę w grudki złota z rzekomo przetopionego ołowiu.

Zamyśliła się, a potem uśmiechnęła lekko.

– Ma pan przy sobie zapewne klucze od mieszkania w Warszawie -

powiedziała. – Przekona pana transmutacja ich właśnie w złoto?

Wróciła Kasia z salaterką. Szef uśmiechnął się.

– Proszę – odpiął od pęczka jeden z kluczy i podał jej.

Na niewielką miseczkę nalała kwasu i wypłukała w nim klucz. Następnie do salaterki wsypała szczyptę proszku.

– Zobaczycie na własne oczy transmutację metali – powiedziała twardo.

– Ech, wracają dawne dobre czasy – powiedziała Kasia. – Przynieść szklanki?

– Przynieś. Cztery.

Znowu znikła na piętrze.

– A więc do szklanego naczynia wsypujemy szczyptę czerwonej tynktury – powiedziała Stasia. – A potem zalewamy ją merkuriuszem – nalała z butli jakiegoś płynu. Pomimo działającego wyciągu buchnął upiorny duszący smród. Zwiększyła szybkość obrotów wentylatora i po chwili znowu można było swobodnie oddychać.

– Do roztworu wrzucamy przedmiot – klucz chlapnął w ciecz. – Teraz wystarczy poczekać…

Wróciła Kasia ze szklankami.

– Przygotujemy eliksir życia – powiedziała. – Napijecie się z nami.?

Szef skrzywił się.

– Wybaczcie – powiedział. – Ale ważyłyście ten proszek z takich

paskudztw, że chyba nie zamierzacie pić jego roztworu?

Stasia uśmiechnęła się pogardliwie.

– Jak sobie życzycie.

Do szklanek wrzuciły po szczypcie tynktury i zalały płynem z butelki. Proszek rozpuścił się bardzo szybko. Stuknęły się szklankami nad stołem.

– Za następne stulecie – powiedziała Kasia. – Oby nam, droga kuzynko przyniosło wiele nowych ciekawych doświadczeń.

– Miejmy nadzieję, że będzie spokojniejsze niż poprzednie trzy – dodała Stasia, po czym obie wychyliły zawartość. Zaraz też zaczęły się gwałtownie krztusić i najwyraźniej nie mogły złapać oddechu. Zwaliły się na podłogę. Szef złapał się za głowę, a potem przyskoczył do jednej i wetknął jej palec do gardła, by zmusić ją do wyplucia tego, co połknęła. Ja zająłem się drugą. Kasia omal nie odgryzła mi palców. Odzyskiwały oddech.

– Wszystko pod kontrolą – powiedziała Stasia. – Po prostu trochę to dławiące…

– Co to za świństwo – Szef podniósł butelkę. – Surowy eter? Chyba

zwariowałyście.

Przyniosłem z piętra zauważoną podczas śniadania butelkę wody mineralnej. Przyssały się do niej jak cielęta i szybko opróżniły całkowicie.

– Wariatki – skwitował Pan Samochodzik.

– To jest kamień filozoficzny – zaprotestowała Kasia. – Zresztą sami zobaczycie.

Szczypcami wyjęła z miski klucz od mieszkania Szefa. Zmienił kolor. Był teraz złocisty, piękną głęboką barwą. Przypomniał mi się złoty pociąg pod górą Sobiesz i tysiące sztab złota w rdzewiejących wagonach…

Szef obejrzał go obojętnie i przyczepił do pęczka.

– Ładne doświadczenie – powiedział.

Przyszły już do siebie. Na dole silnie cuchnęło, wyciąg nie był w stanie oczyścić piwniczki z wszystkich oparów eteru.

– Chodźmy na górę, bo głowy nas rozbolą – poleciła Stasia.

Z ulgą wyszliśmy na powietrze. Łapałem dłuższą chwilę oddech.

– W czasie okupacji, gdy były problemy z wódką, ludzie tak właśnie się oszałamiali – powiedział Szef. – Szklanka herbaty, a do środka kilkanaście kropli eteru. Na pewno dobrze się czujecie?

– Zupełnie dobrze – powiedziała Kasia. – Nic nam nie będzie.

– Mimo wszystko chyba powinnyście zwymiotować te paskudztwa -

poradziłem im życzliwie.

Stasia uśmiechnęła się.

– Wymiotować eliksirem życia? Chyba zwariowałeś. Będziemy na dniach likwidowały ten sklepik. Może coś was interesuje?

Szef wzruszył ramionami.

– Chyba nic szczególnie…

Kasia pochyliła się nad gablotką i wyjęła ze środka dwa złote zegarki firmy Patek. Oba ozdobione były herbem Leliwa. Przypomniał mi się wrak zegarka kupiony od Admana na Araracie. Miał sobie potrącić z okupu, a tymczasem nie dostał za nas ani grosza. Zawstydziłem się. Postanowiłem wpłacić sto dolarów na rzecz jakiejś kurdyjskiej organizacji i choć w ten sposób uregulować ten dług.

– Weźcie na pamiątkę – powiedziała. – Z tego co wiem, panu ten herb będzie pasował?

Szef uśmiechnął się z zażenowaniem.

– Moja rodzina od dawna nie używa tytułów, ani herbu – powiedział. – Krew też się trochę wymieszała. Kto dziś pamięta o pochodzeniu…

– My w każdym razie nie zapominamy – uśmiechnęła się Stasia. – Zegarki są na chodzie i jeszcze przez całe dziesięciolecia będą wam służyły.

Szef uśmiechnął się i schował ręce za siebie.

– To byłby dla nas zaszczyt, ale to zbyt drogi prezent – powiedział.

– Weźcie – poprosiła Kasia. – Może kiedyś będziecie chcieli powspominać tę noc alchemików…

Wreszcie Szef z ociąganiem wyciągnął dłoń.

– Dziękuję – powiedział. – To bardzo ładny prezent.

Poszedłem w jego ślady. Pożegnaliśmy nasze urocze przeciwniczki i zasiedliśmy w samochodzie. Kupione kilka dni temu krzesło Storma umieściłem na tylnym siedzeniu.

– Zdrzemnij się – poradził Szef. – A ja będę prowadził.

Uśmiechnąłem się z wdzięcznością i usadowiwszy się wygodnie na tylnym siedzeniu odpłynąłem w ramiona Morfeusza. Gdy otworzyłem oczy, mijaliśmy właśnie centrum handlowe w Jankach. Byliśmy więc na przedmieściach Warszawy.

– No, trochę odżywam – powiedziałem. – Noc była męcząca… Postrzelone dziewczyny.

– Ale przydały by nam się takie współpracownice – uśmiechnął się. – Trzeba przyznać, że główki mają nie od parady. Księgę odszukały, rozszyfrowały całą zagadkę… Gdybym miał dwa wolne etaty w naszej komórce, to bez wahania… Zresztą nic trudnego. Odchodzę niedługo na emeryturę, ty pójdziesz na moje miejsce, a twoje się zwolni. Zatrudnisz Stasię, chyba jest starsza… Albo obie na pół etatu.

– Różnice wieku są niewielkie, trudno ocenić – uśmiechnąłem się.

– Nie wiem wprawdzie, jakie mają wykształcenie… ale nawet jeśli

historią sztuki interesują się tylko amatorsko, to nie szkodzi. Czasem

amator-hobbysta może znać daną epokę lepiej niż zawodowy historyk.

– Skoro miały własny antykwariacik, to musiały się choć trochę

orientować w cenach, rynku i innych detalach.

– Mogły wynajmować kogoś do pomocy – powiedział. – Jakiegoś emerytowanego fachowca. No, nieważne. Nieźle sobie poradziły z tym starym alchemicznym przepisem…

– Liznęły trochę chemii – uśmiechnąłem się. – Ale mnie ta dziedzina wiedzy też nie jest obca.

– A więc co właściwe nam pokazały? – Szef był wyraźnie zaciekawiony. – Jakoś pozłociły mój klucz…

– To bardzo proste – uśmiechnąłem się. – Byłbym w stanie powtórzyć ich doświadczenie. Faktycznie wygląda to trochę niesamowicie, ale łatwo da się wyjaśnić…

– Nie mędrkuj, tylko mów konkretnie – huknął.

– A więc bierzemy trochę chlorku złotawego. Jest on ładnego czerwonego koloru.

– W reakcji nie brało udziału żadne ciało zawierające chlor – zauważył.

– Więc to był siarczan, albo co bardziej prawdopodobne azotan złotawy. Vitrol to prawdopodobnie kwas siarkowy, a Azoth Mędrcow – jak pan zauważył – kwas azotowy. Te dwa kwasy zmieszane w odpowiednich proporcjach tworzą tak zwaną wodę królewską – substancję rozpuszczającą złoto. W ogromnej temperaturze i ciśnieniu panujących w jaju filozoficznym sole metali mogły skrystalizować.

– A wiec mamy azotan albo siarczan złota… I co dalej? Numer, który pokazywali Sędziwój i Seton?

– Dokładnie tak. Następnie rozpuszczamy go w wodzie albo jeszcze lepiej w czystym eterze lekarskim.

– Hmm.

– Następnie wrzucamy do środka metalowy przedmiot. Najlepiej przetrzeć go wcześniej kwasem aby usunąć z jego powierzchni tłuszcze, tlenki i inne zanieczyszczenia. Tak jak zrobiły to z pańskim kluczem.

– Rozumiem. A potem na drodze elektrolizy, używając klucza jako elektrody, doprowadzić do osiadania na nim drobinek złota?

– Nie, Szefie. Po co tak się męczyć. Wystarczy poczekać piętnaście minut aż eter wywietrzeje. Azotan po rozpuszczeniu rozpada się na jony, azot ulatuje wraz z eterem, a na powierzchni klucza osadza się gruba na milimetr albo i lepiej warstewka metalicznego złota i to próby 999.

– Czyli w ten sposób pozłociły mi klucz – uśmiechnął się. – Azotan

złota jest trujący?

– Obawiam się że tak, ale myślę, że raczej nic im się nie stanie. Dawka nie była duża. Raczej zaraz po naszym wyjściu ściął je z nóg eter. Parując w żołądkach…

– Przeżyją?…

– Oczywiście. W razie czego, gdyby zaobserwowały jakieś niepokojące objawy, zadzwonią po pogotowie. Mają przecież telefon w antykwariacie i chyba co najmniej jeden komórkowy. Poradzą sobie…

Zaparkowałem przed domem Szefa.

– Gdybyś mógł mi pomóc jeszcze z tym krzesłem – poprosił.

– Jasne.

Wyciągnąłem z wozu krzesło Storma kupione w Krakowie.

Pan Samochodzik ujął walizkę, a ja mebel i wdrapaliśmy się na piętro. Włożył klucz w drzwi. Spróbował przekręcić.

– Zaciął się – westchnął.

– Pewnie pokryły go zbyt grubą warstwą – zauważyłem. – Wezmę pilniczek i zeszlifuję trochę.

– Czekaj, chyba poszło…

Z wysiłkiem zaczął przekręcać i nieoczekiwanie klucz się złamał.

– A niech to! – zaklął. – Uczyli cię w Czerwonych Beretach otwierać zamki wytrychami?

– Nie tylko wytrychami – powiedziałem wesoło. – Zaraz skoczę do

samochodu po narzędzia i sforsujemy te drzwi. Trzeba tylko spróbować wydłubać ten ułamany koniec…

Wyjąłem z kieszeni cienkie cążki i złapawszy za trzpień wyciągnąłem go z trudem.

– Pewnie był pęcherzyk powietrza w odlewie i dlatego się złamał -

powiedziałem i szukając potwierdzenia zbliżyłem go do oka.

Złoto pokrywało klucz tylko po wierzchu, dość cienką warstwą. Głębiej metal był srebrzysty, tak jak powinno być kiepskie gatunkowo żelazo…

Оглавление

  • PROLOG
  • Rozdział I
  • Rozdział II
  • Rozdział III
  • Rozdział IV
  • Rozdział V
  • Rozdział VI
  • Rozdział VII
  • Rozdział VIII
  • Rozdział IX
  • Rozdział X
  • Rozdział XI
  • Rozdział XII
  • Rozdział XI
  • Rozdział XII
  • Rozdział XIII
  • Rozdział XIV
  • Rozdział XV
  • Rozdział XVI
  • Rozdział XVII
  • Rozdział XVIII
  • Rozdział XIX
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Sekret Alchemika Sędziwoja», Анджей Пилипюк

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства