«Faktotum»

1892

Описание

Faktotum to powieść złożona z krótkich rozdziałów wypełnionych przygodami tytułowego "totumfackiego", który nieustannie poszukuje zajęcia, a do kwestionariuszy kolejnych pośredniaków wpisuje nieodmiennie: "dwa lata college'u, specjalność: dziennikarstwo i sztuki piękne". W tej książce fascynuje niezwykła, niemal magiczna realność. Sytuacje i zdarzenia, które opowiada nam Bukowski, mają fantastyczną moc: są prawdziwe, nawet jeśli się nie wydarzyły.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Charles Bukowski Faktotum

Przełożył Jan Krzysztof Kelus

Tytuł oryginału: Factotum

Copyright © 1975 by Charles Bukowski

Johnowi i Barbarze Martin

Powieściopisarz nie tęskni za widokiem lwa jedzącego trawę. Wie on bowiem, iż jeden i ten sam Bóg stworzył wilka i jagnię, po czym uśmiechnął się, „widząc, że to było dobre”.

André Gide

1

Przyjechałem do Nowego Orleanu o 5 rano. Padało. Posiedziałem trochę na dworcu autobusowym, ale ludzie działali na mnie tak przygnębiająco, że wziąłem walizkę, wyszedłem na deszcz i ruszyłem przed siebie. Nie wiedziałem, gdzie są domy z pokojami do wynajęcia, gdzie jest dzielnica ubogich.

Moja tekturowa walizka zupełnie się już rozlatywała. Swego czasu była czarna, ale jej czarne obicie zaczęło się łuszczyć, odsłaniając żółtą tekturę. Próbowałem kiedyś temu zaradzić i posmarowałem te żółte łaty czarną pastą do butów. I gdy wędrowałem teraz w tym deszczu, pasta zaczęła się rozpuszczać, a ja nie zauważyłem tego i przekładając walizkę z ręki do ręki, na obu nogawkach porobiłem sobie czarne smugi.

No i dobra. W każdym razie było to jakieś nowe miasto. Może mi się powiedzie.

Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Byłem w dzielnicy czarnych. Szedłem wolno przed siebie.

– Hej! Biały menelu!

Postawiłem walizkę na ziemi. Na schodkach ganku siedziała wysoka mulatka i machała w powietrzu nogami. Była całkiem w porządku.

– Sie masz, biały menelu!

Nie odezwałem się ani słowem. Stałem po prostu i patrzyłem na nią.

– Miałbyś ochotę na dupę, biały menelu?

Robiła sobie ze mnie pośmiewisko. Założyła udo na udo i wierzgała stopami w powietrzu. Miała ładne nogi, buciki na wysokich obcasach, wierzgała tymi nogami i śmiała się. Podniosłem walizkę i ruszyłem dróżką w jej stronę. Idąc pod górkę, zauważyłem, że w oknie, na lewo ode mnie, odsunęła się nieznacznie firanka. Zobaczyłem twarz jakiegoś czarnego mężczyzny. Wyglądał jak Jersey Joe Walcott. Zawróciłem więc, zszedłem w dół na chodnik, a gdy oddalałem się ulicą, długo jeszcze słyszałem za sobą jej śmiech.

2

Pokój znajdował się na pierwszym piętrze, naprzeciw baru. Bar nazywał się „Cafe pod Trapem”. Z pokoju, przez otwarte drzwi baru, widać było jego wnętrze. I twarze siedzących tam ludzi. Niektóre prostackie, niektóre interesujące. Spędzałem noce nie wychodząc z tej mojej klitki, piłem wino, przyglądałem się twarzom w barze i powoli spłukiwałem się z pieniędzy. W dzień odbywałem długie, powolne spacery. Przesiadywałem godzinami gapiąc się na gołębie. Jadłem tylko jeden posiłek dziennie, żeby na dłużej starczyło mi pieniędzy. Znalazłem jakąś kafejkę, brudną co prawda i prowadzoną przez brudnego właściciela, ale za to można było w niej zjeść solidne śniadanie – kaszę, placki, kiełbasę – prawie za darmo.

3

Pewnego dnia wyszedłem na ulicę i jak zwykle ruszyłem przed siebie. Czułem się szczęśliwy, rozluźniony. Słońce było dokładnie takie jak trzeba. Dobrotliwe. I wielki spokój w powietrzu. W połowie drogi między przecznicami zobaczyłem człowieka stojącego przed wejściem do jakiegoś zakładu. Przeszedłem obok niego.

– Hej, KOLEGO!

Zatrzymałem się.

– Szukasz jakiejś roboty?

Zawróciłem i podszedłem do miejsca, gdzie stał. Zerknąłem mu przez ramię. Z tyłu, za jego plecami, widać było wielkie, mroczne pomieszczenie. Znajdował się w nim długi stół, a po obu jego stronach stali jacyś ludzie. Mężczyźni i kobiety. W rękach mieli młotki i tłukli tymi młotkami leżące przed nimi przedmioty. W panującym mroku ledwie były one widoczne, ale wyglądały na muszle skorupiaków. I śmierdziały jak muszle. Odwróciłem się i ruszyłem dalej ulicą.

Przypomniałem sobie, jak mój ojciec każdego wieczora wracał do domu i opowiadał matce o swojej robocie. Te opowieści zaczynały się, gdy tylko przestąpił próg, ciągnęły przy obiedzie, a kończyły w sypialni, z której krzyczał: „Gaś światło!”. O 8 wieczorem – aby móc odpocząć i w pełni sił przystąpić nazajutrz do roboty. Nie było żadnych innych tematów. Tylko praca.

Trochę dalej, na rogu, zaczepił mnie jakiś inny człowiek.

– Słuchaj, przyjacielu… – zaczął.

– O co chodzi? – spytałem.

– Słuchaj, jestem weteranem pierwszej wojny światowej. Narażałem życie walcząc za ten kraj, a teraz nikt nie chce mnie zatrudnić, nikt nie chce dać mi roboty. Nie doceniają moich zasług. Jestem głodny. Udziel mi jakiegoś wsparcia…

– Kiedy ja nie pracuję.

– Nie pracujesz?

– No właśnie.

Zostawiłem go za sobą. Przeszedłem na drugą stronę ulicy.

– Kłamiesz! - krzyknął za mną. – Pracujesz! Na pewno masz pracę!

Po kilku dniach rzeczywiście już jakiejś szukałem.

4

Człowiek za biurkiem nosił aparat słuchowy i drut zbiegał mu wzdłuż policzka do kieszeni koszuli, gdzie schowaną miał baterię. Biuro było ciemne, przyzwoicie urządzone. Mężczyzna miał na sobie brązowy, podniszczony garnitur, pogniecioną białą koszulę i wystrzępiony na brzegach krawat. Nazywał się Heathercliff.

Ogłoszenie znalazłem w lokalnej gazecie. Adres w pobliżu miejsca, gdzie wynajmowałem pokój.

Potrzebny ambitny młody człowiek, mający na widoku własną przyszłość. Praktyka zawodowa niekonieczna. Początkowo w dziale wysyłkowym z możliwością awansu.

Czekałem przed drzwiami wraz z pięcioma czy sześcioma młodymi ludźmi, z których każdy próbował wyglądać na ambitnego. Wypełniliśmy uprzednio kwestionariusze i teraz pozostawało nam tylko czekać. Ja miałem wejść jako ostatni.

– Panie Chinaski… Dlaczego porzucił pan pracę na kolei?

– No cóż… Nie widziałem tam dla siebie żadnej przyszłości.

– Czemu? Są tam dobre związki zawodowe, opieka zdrowotna, emerytury.

– W moim wieku emeryturę można traktować jako nadmiar szczęścia.

– Dlaczego przyjechał pan do Nowego Orleanu?

– Miałem zbyt wielu przyjaciół w Los Angeles. I miałem poczucie, że ci przyjaciele utrudniają mi zrobienie kariery. Chciałem pojechać tam, gdzie będę mógł się na tym skoncentrować. Bez utrudnień z niczyjej strony.

– Skąd możemy mieć pewność, że u nas zagrzeje pan miejsce na dłużej?

– Rzeczywiście. Nie mogę dać takiej gwarancji.

– A to czemu?

– Wasza oferta stwierdza, że ma to być praca dla ambitnego człowieka, mającego na widoku własną przyszłość. Jeśli okaże się, że tak nie jest, to będę musiał odejść.

– Dlaczego się pan nie ogolił? Przegrał pan jakiś zakład?

– Jeszcze nie.

– Jeszcze nie?

– Założyłem się z właścicielem domu, że zadomowię się w jakiejś pracy w ciągu jednego dnia. Nawet z tą brodą.

– Dobrze. Gdybyśmy zdecydowali się pana przyjąć, zawiadomimy pana.

– Nie mam telefonu.

– W porządku, panie Chinaski.

Wyszedłem stamtąd i wróciłem do swojego pokoju. Przemierzyłem brudny korytarz i wziąłem gorącą kąpiel w łazience. Ubrałem się, wyszedłem na miasto i kupiłem butelkę wina. A potem wróciłem do siebie i usadowiłem się przy oknie. Piłem wino, przyglądając się ludziom w barze, przyglądając się przechodniom. Piłem powoli i znowu zacząłem rozmyślać nad tym, żeby wykombinować jakiś rewolwer i załatwić to szybko, bez zbędnych słów i rozmyślań. Kwestia odwagi. Trzeba do tego chłopa z jajami. Zastanawiałem się nad własną odwagą. I nad własnymi jajami. Dopiłem butelkę, położyłem się do łóżka i zasnąłem. O 4 nad ranem obudziło mnie stukanie do drzwi. Był to doręczyciel z Western Union, Otworzyłem telegram:

PANIE H. CHINASKI! PROSZĘ ZGŁOSIĆ SIĘ DO PRACY JUTRO O 8 RANO, R. M. HEATHERCLIFF CO.

5

Był to dom wysyłkowy. Staliśmy przy stole do pakowania i sprawdzaliśmy, czy liczba egzemplarzy zgadza się z fakturą. Potem należało podpisać fakturę, odłożyć na bok czasopisma do rozwiezienia ciężarówką po mieście, a resztę zapakować do wysyłki gdzieś dalej. Praca była łatwa i nudna, ale pakowacze wykonywali ją w stanie ciągłego podenerwowania. Okropnie się tą robotą przejmowali. Towarzystwo było mieszane: młodzi mężczyźni, młode kobiety, a w dodatku wyglądało na to, że nikt nie pełnił tam roli nadzorcy. Po kilku godzinach dwie spośród kobiet wdały się w jakiś spór. Chodziło o te piśmidła. Pakowaliśmy właśnie komiksy i po drugiej stronie stołu coś im się tam nie zgadzało. Spór narastał i obie kobiety wpadły w furię.

– Słuchajcie – powiedziałem – przecież tych piśmideł nie warto nawet czytać. A co dopiero się o nie kłócić.

– No jasne! – odparła jedna z kobiet. – Wiemy, że gardzisz tą pracą. Uważasz, że jesteś ponad to.

– Ponad to?

– Tak. Taki masz do tego stosunek. Myślisz, że tego nie zauważyłyśmy?

W ten to sposób udzielono mi pierwszej lekcji na temat tego, że nie wystarczy po prostu robić swoją robotę; trzeba ją wykonywać z zainteresowaniem, a nawet z pasją.

Przepracowałem tam trzy czy cztery dni, po czym w piątek dostaliśmy tygodniówkę, obliczoną wedle stawki godzinowej. Dali nam żółte koperty, w których znajdowały się zielone banknoty i skrupulatnie odliczona drobnymi reszta. Żywa gotówka, żadnych czeków.

Tuż przed fajrantem, trochę wcześniej niż zwykle, zjechał z miasta kierowca ciężarówki. Usiadł na stercie czasopism i zapalił papierosa.

– Wiesz, Harry – zwrócił się do któregoś z pakowaczy – dostałem dziś podwyżkę. Podnieśli mi o dwa dolary.

Wracając z pracy, zatrzymałem się, by kupić butelkę wina, poszedłem do siebie na górę, napiłem się, po czym zszedłem na dół i zadzwoniłem do swojej firmy. Przez dłuższy czas nikt nie odbierał. W końcu odezwał się pan Heathercliff. Ciągle jeszcze tam był.

– Pan Heathercliff?

– Tak, słucham?

– Mówi Chinaski.

– Słucham, panie Chinaski?

– Chcę dwa dolary podwyżki.

– Co takiego?

– No właśnie. Kierowca dostał podwyżkę.

– Ależ on przepracował u nas dwa lata!

– Potrzebuję podwyżki.

– Płacimy panu obecnie siedemnaście dolarów tygodniowo, a pan chce dostać dziewiętnaście?

– Dokładnie. Dostanę czy nie?

– Nie. Nie możemy sobie na to pozwolić.

– A więc składam wymówienie. – Odwiesiłem słuchawkę.

6

W poniedziałek miałem kaca. Zgoliłem brodę i udałem się pod wskazany w jakimś ogłoszeniu adres. Siedziałem naprzeciwko naczelnego redaktora, mężczyzny, który nie miał na sobie marynarki, oczy miał podkrążone i wyglądał tak, jakby nie spał przez tydzień. Wnętrze było ciemne i zimne. Zecernia jednej z dwóch wychodzących w mieście gazet, tej mniejszej. Za biurkami siedzieli mężczyźni, którzy w świetle biurowych lamp składali numer.

– Dwanaście dolarów tygodniowo – powiedział.

– W porządku – zgodziłem się. – Reflektuję.

Pracowałem z małym, grubym człowieczkiem, którego wydatny bandzioch miał jakiś niezdrowy wygląd. Nosił staromodny zegarek kieszonkowy na złotej dewizce, kamizelkę, zielony przeciwsłoneczny parasol, miał grube wargi i nalaną, wiecznie ponurą twarz. Jej rysy nie wyrażały niczego konkretnego, ani zainteresowań, ani charakteru; twarz wyglądała tak, jakby została złożona w kilkoro, a potem rozprasowana jak kawałek tektury. Chodził w butach z szerokimi noskami, żuł tytoń i strzykał śliną do spluwaczki stojącej u jego stóp.

– Pan Belger bardzo się napracował, żeby postawić na nogi tę gazetę – powiedział o mężczyźnie, który tak bardzo potrzebował snu. – To dobry człowiek. Byliśmy na prostej drodze do bankructwa, zanim się tu zjawił.

Spojrzał na mnie.

– Zwykle dawali tę pracę jakiemuś chłopakowi z koledżu – zauważył.

Ropucha, pomyślałem. Ot z kim mam przyjemność.

– Chodzi mi o to – ciągnął dalej – że zwykle daje się tę pracę studentowi. Może tu sobie ślęczeć nad książkami i czekać, aż go zawołają. Jesteś studentem?

– Nie.

– Zwykle daje się tę pracę studentowi.

Powlokłem się do pokoju, który miał być moim stanowiskiem pracy. Wypełniały go całe rzędy metalowych szuflad, a w tych szufladach znajdowały się wygrawerowane w cynku formy użyte już kiedyś do druku reklamowych ogłoszeń. Z wielu z nich wciąż na nowo korzystano. Było tam również wiele gotowych form z nazwami firm i ich logo. Grubas wołał: „Chinaski!”, a ja szedłem dowiedzieć się, jakie ogłoszenie i jaka czcionka jest mu potrzebna. Często wysyłano mnie do konkurencyjnej gazety, żebym wypożyczył zestawy, których nam brakowało. Oni z kolei pożyczali nasze. Były to miłe spacery, gdyż w jakiejś bocznej uliczce wypatrzyłem miejsce, gdzie za piątaka można było wypić szklankę piwa. Grubas zbyt często mnie nie wołał i ta knajpa z piwem stała się moją ulubioną metą. Grubasowi zaczęło mnie brakować. Z początku rzucał mi tylko krzywe spojrzenia. Ale wreszcie pewnego dnia spytał:

– Gdzie byłeś?

– Wyskoczyłem na piwo.

– To jest praca dla studenta.

– Nie jestem studentem.

– Muszę cię zwolnić. Potrzebny mi jest ktoś, kto będzie tu stale, na każde zawołanie.

Grubas zaprowadził mnie do Belgera, który wyglądał na tak samo zmęczonego jak zawsze.

– To jest praca dla studenta, panie Belger. Obawiam się, że ten człowiek do tego się nie nadaje. Potrzebny nam jest student.

– Dobrze – odparł Belger.

Grubas zmył się bezszelestnie.

– Ile jesteśmy panu winni? – spytał Belger.

– Za pięć dni.

– W porządku. Proszę zanieść to na dół do rachunkowości.

– Niech pan posłucha, panie Belger. Ten stary pierdoła jest odrażający.

Belger westchnął.

– Jezu Chryste! Czy ja o tym nie wiem?

Zszedłem na dół do kasy.

7

Ciągle byliśmy w Luizjanie. Czekała nas jeszcze długa jazda pociągiem przez Teksas. Dali nam jedzenie w puszkach, ale nie dali nam otwieraczy. Poukładałem swoje puszki na podłodze i wyciągnąłem się na drewnianej ławce. Pozostali mężczyźni zasiedli razem w przedniej części wagonu, śmiali się i gadali. Zamknąłem oczy.

Po jakichś dziesięciu minutach poczułem, że ze szczelin pomiędzy deszczułkami oparcia wydobywa się kurz. Był to jakiś bardzo stary, trumienny kurz, który cuchnął śmiercią – czymś, co było już od dawna umarłe. Przenikał do moich nozdrzy, osiadał na brwiach, próbował mi się wcisnąć do ust. I wtedy usłyszałem odgłos przypominający dyszenie. Poprzez szpary zobaczyłem człowieka przykucniętego za oparciem siedzenia, który prosto w twarz wydmuchiwał mi zalegający w tych szparach kurz. Usiadłem, a wtedy tamten wygramolił się zza mojej ławki i pobiegł na przód wagonu. Wytarłem twarz i wpatrywałem się w niego. Niewiarygodne!

– Jak tu przyjdzie, to mi, chłopaki, pomożecie – usłyszałem, jak mówi do nich. – Musita obiecać, że nie zostawicie mnie samego.

Cała banda gapiła się teraz na mnie. Położyłem się z powrotem na ławce. Słyszałem wyraźnie ich głosy.

– Coś z nim jest nie tak. Za kogo on się ma? Nie odzywa się do nikogo. Cały czas trzyma się na osobności.

– Poczekajta, aż zaczniemy robić na tych torach. Wtedy go, skurwysyna, dorwiemy.

– Myślisz, że mu dasz radę? Na moje oko to jakiś pomyleniec.

– Jak ja mu nie dam rady, to kto inny. Zmięknie mu rura, zanim skończymy tę robotę.

Po pewnym czasie poszedłem na przód wagonu, żeby napić się wody. Gdy podszedłem do nich, przestali ze sobą rozmawiać. Piłem wodę z kubka, a oni przyglądali mi się w milczeniu. A potem, kiedy się odwróciłem i odszedłem na swoje miejsce, zaczęli znowu gawędzić.

Pociąg zatrzymywał się wiele razy, w nocy i za dnia. Na każdym postoju, gdy w pobliżu widać było odrobinę zieleni i jakieś miasteczko, jeden lub dwóch ludzi wyskakiwało z wagonu.

– Hej, do diabła! Gdzie się podziali Collins i Martinez?

Brygadzista wyciągał tabliczkę z przypiętą kartką i skreślał ich z listy. Przeszedł na tył wagonu i podszedł do mnie.

– Jak się nazywasz?

– Chinaski.

– Zostajesz z nami?

– Zależy mi na tej robocie.

– No i dobra. – Odszedł i zostawił mnie samego.

W El Passo zjawił się brygadzista i powiedział nam, że się przesiadamy. Dali nam kwity na jeden nocleg w pobliskim hotelu i bony na jedzenie w miejscowym bufecie. A także instrukcje, jak, kiedy i gdzie mamy załadować się przed południem na następny pociąg.

Czekałem przed barem, dopóki tamci nie skończą jeść, a gdy wyszli wreszcie, dłubiąc w zębach i rozmawiając, ruszyłem do środka.

– Damy temu sukinsynowi w srakę.

– Człowieku, jak ja nienawidzę tego skurwysyna!

Wszedłem i zamówiłem siekany stek z cebulą i fasolą. Brakowało masła do chleba, ale kawa była dobra. Kiedy wyszedłem, już ich nie było. Chodnikiem zbliżał się do mnie jakiś włóczęga. Dałem mu swój kwit na nocleg w hotelu.

Tej nocy spałem na ławce w parku. Wydawało mi się, że tak będzie bezpieczniej. Byłem zmęczony i twardość parkowej ławki zupełnie mi nie przeszkadzała. Usnąłem.

Po pewnym czasie obudziło mnie coś, co przypominało ryk. Nie miałem pojęcia, że aligatory potrafią ryczeć. Choć, dokładniej rzecz biorąc, było to kilka rzeczy naraz: ryk, gniewne sapanie i syczenie. A także dźwięk kłapiących szczęk. Pośrodku sadzawki stał pijany marynarz i trzymał za ogon aligatora. Stworzenie próbowało zwinąć się w pałąk i dosięgnąć prześladowcę, ale miało z tym trudności. Jego szczęki były przerażające, ale poruszał nimi powoli i niezdarnie. Opodal stał jakiś inny marynarz i młoda dziewczyna. Przyglądali się i śmiali. A potem on ją pocałował i odeszli razem, zostawiając tego drugiego, który nadal walczył z aligatorem…

A potem obudziło mnie słońce. Koszulę miałem tak gorącą, że niemal parzyła. Marynarz zniknął. Aligator również. Na ławce, na wschód ode mnie, siedziała dziewczyna i dwaj młodzi mężczyźni. Najwyraźniej oni też przespali tę noc w parku. Jeden z mężczyzn wstał z ławki.

– Mickey – powiedziała dziewczyna – ty masz suchostoja!

Zaczęli się śmiać.

– Ile mamy pieniędzy?

Poszperali w kieszeniach. Mieli pięć centów.

– No i co teraz będziemy robić?

– Nie wiem. Chodźmy się przejść.

Patrzyłem, jak odchodzą. Z parku do miasta.

8

Pociąg zatrzymał się w Los Angeles, gdzie mieliśmy mieć dwu – lub trzydniową przerwę w podróży. Znowu rozdano nam bony na noclegi i posiłki. Te na hotel oddałem pierwszemu spotkanemu włóczędze. Powędrowałem przed siebie szukając baru, w którym mógłbym zużytkować swe bony żywnościowe, i nagle zobaczyłem, że tuż przede mną idzie dwóch mężczyzn z tej grupy, z którą przyjechałem z Nowego Orleanu. Przyśpieszyłem i po chwili zrównałem się z nimi.

– Jak leci, koledzy? – spytałem.

– Och! Wszystko w porządku. Jak najbardziej!

– Na pewno? A może coś wam przeszkadza?

– Nie, nie. Wszystko jest jak trzeba.

Wyprzedziłem ich i znalazłem ten bar. Mieli tam piwo, mogłem więc na nie wymienić swoje bony żywnościowe. Cała torowa brygada tam się zebrała. A kiedy skończyły się bony, zostało mi jeszcze akurat tyle drobnych, że mogłem wrócić tramwajem do domu rodziców.

9

Matka krzyknęła, gdy tylko uchyliła drzwi:

– Synu! Czy to ty, synu?

– Potrzebuję się przespać.

– Twoje łóżko zawsze na ciebie czeka.

Poszedłem do swojej sypialni, rozebrałem się i wgramoliłem do łóżka. O 6 wieczorem obudziła mnie matka.

– Ojciec wrócił. Wstałem i zacząłem się ubierać. Kiedy wszedłem do pokoju, obiad stał już na stole.

Mój ojciec był potężnym mężczyzną, wyższym ode mnie, o piwnych oczach. Moje były zielone. Miał za duży nos, ale najbardziej uwagę zwracały jego uszy. Wyglądały tak, jakby chciały oderwać się od głowy i poszybować w powietrze.

– Słuchaj – powiedział – jeśli masz zamiar tu zostać, to będziesz musiał płacić za mieszkanie, wikt i opierunek. Jak znajdziesz jakąś robotę, to będziemy dotąd potrącać ci z pensji, aż się wypłacisz.

Jedliśmy w milczeniu.

10

Matka znalazła właśnie jakąś robotę i nazajutrz miała zacząć pracować. W ten sposób miałem dom dla siebie. Po śniadaniu i po tym jak rodzice wyszli do swoich zajęć, rozebrałem się i wróciłem do łóżka. Zwaliłem konia, a potem w starym zeszycie szkolnym odnotowywałem czasy przelatujących nad domem samolotów. Zapiski ozdobiłem sprośnymi rysunkami. Wiedziałem, że ojciec policzy mi słono za mieszkanie, wikt i opierunek, a jednocześnie, robiąc rozliczenie podatkowe, nie omieszka umieścić mnie na liście osób będących na jego utrzymaniu. Ale chęci znalezienia pracy i tak nie mogłem z siebie wykrzesać.

Kiedy relaksowałem się w łóżku, znów pojawiło się to dziwne odczucie w głowie. Zupełnie jakbym miał czaszkę z waty albo jakby była balonikiem wypełnionym powietrzem. Czułem po prostu pustą przestrzeń wewnątrz czaszki. Nie byłem w stanie tego zrozumieć.

Ale wkrótce przesiałem się nad tym zastanawiać. Było mi miękko, wygodnie, a to w głowie nie było w końcu takie straszne. Nie bolało. Słuchałem muzyki symfonicznej i paliłem papierosy ojca.

Wstałem i przeszedłem do frontowego pokoju. W domu po przeciwnej stronie ulicy zobaczyłem młodą mężatkę. Miała na sobie krótką, obcisłą brązową sukienkę. Siedziała na schodach przed domem, dokładnie naprzeciwko. Bez trudu mogłem zajrzeć jej pod sukienkę. Podglądałem ją zza firanki frontowego okna i zaglądając jej pod sukienkę podnieciłem się. W końcu znowu zwaliłem konia. Wykąpałem się, ubrałem, posiedziałem trochę, wypaliłem jeszcze kilka papierosów, a około 5 po południu wyszedłem z domu na długą przechadzkę i spacerowałem prawie godzinę.

Kiedy wróciłem, oboje rodzice byli już w domu, a obiad prawie gotowy. Poszedłem do swojej sypialni i czekałem, aż mnie zawołają. Zawołali mnie. Zasiadłem do stołu.

– No i jak tam? – zagadnął ojciec. – Znalazłeś jakąś robotę?

– Nie.

– Posłuchaj… Jeśli ktoś chce znaleźć pracę, to ją znajdzie.

– Może i tak.

– Trudno mi uwierzyć, że jesteś moim synem. Nie masz odrobiny ambicji, nie masz w sobie biglu, energii. Jak ty, do diabła, zamierzasz dać sobie radę w życiu?

Włożył do ust kilka ziaren fasoli i mówił dalej:

– Co ma znaczyć ten dym papierosowy? Fu! Musiałem pootwierać wszystkie okna. W domu było szaro od dymu!

11

Następnego dnia po ich wyjściu wróciłem na trochę do łóżka. Potem wstałem, przeszedłem do frontowego pokoju i wyjrzałem zza firanki. Ta młoda mężatka znowu siedziała na schodkach po przeciwnej stronie ulicy. Miała na sobie jakąś inną sukienkę, w której wydała mi się jeszcze bardziej ponętna. Patrzyłem na nią przez długi czas. A potem powoli, bez pośpiechu się onanizowałem.

Wziąłem kąpiel, włożyłem ubranie. W kuchni znalazłem trochę pustych butelek, które sprzedałem w sklepie spożywczym. Znalazłem bar przy naszej ulicy i zamówiłem piwo beczkowe. Była tam cała masa pijaczków. Wrzucali monety do szafy grającej, rozmawiali głośno, żartowali. Co jakiś czas pojawiało się przede mną kolejne piwo. Ktoś stawiał, a ja piłem. Zacząłem rozmawiać z ludźmi.

Po pewnym czasie wyjrzałem na dwór. Byt wieczór, prawie ciemno. Piwa nadal skądś się zjawiały. Gruba kobieta, do której należał bar, i jej chłopak byli przyjaźni.

Raz tylko wyszedłem, żeby się z kimś bić. Ale nie była to udana bójka. Obaj byliśmy zbyt pijani, a w asfaltowej nawierzchni parkingu były wielkie dziury i ledwo mogliśmy utrzymać równowagę. Daliśmy spokój…

W jakiś czas potem obudziłem się w obitej tapicerką, czerwonej loży na tyłach baru. Wstałem i rozejrzałem się dokoła. Wszyscy już sobie poszli. Zegar wskazywał 3.15. Nacisnąłem klamkę w drzwiach. Były zamknięte. Wszedłem za bar, wziąłem sobie butelkę piwa, otwarłem ją, wróciłem na salę i usiadłem. Potem przyniosłem jeszcze cygaro i torebkę frytek. Skończyłem piwo, wstałem, znalazłem butelkę wódki i drugą szkockiej whisky, po czym usiadłem z powrotem. Mieszałem te alkohole z wodą, paliłem cygara, przegryzałem suszoną wołowiną, frytkami i jajkami na twardo.

Piłem do 5 rano. Potem posprzątałem bar, odłożyłem wszystko na miejsce, podszedłem do drzwi i wydostałem się na zewnątrz. Wychodząc spostrzegłem nadjeżdżający wóz policyjny. Szedłem chodnikiem, a oni jechali powoli za mną.

Za najbliższą przecznicą zrównali się ze mną i stanęli przy krawężniku. Jeden z funkcjonariuszy wychylił głowę z samochodu.

– Hej, kolego!

Zaświecili mi w oczy.

– Co robisz o tej porze?

– Idę do domu.

– Mieszkasz tu w pobliżu?

– Tak.

– Gdzie?

– Longwood Avenue 2122.

– Wyszedłeś przed chwilą z tamtego baru. Co tam robiłeś?

– Jestem stróżem.

– Kto jest właścicielem?

– Pani, która nazywa się Jewel.

– Wsiadaj.

Wsiadłem.

– Pokaż nam, gdzie mieszkasz.

Odwieźli mnie do domu.

– Dobra. Wysiadaj i zadzwoń…

Poszedłem pod górkę podjazdem, wszedłem na ganek i nacisnąłem dzwonek. Nikt nie otwierał.

Zadzwoniłem ponownie, kilka razy z rzędu. Wreszcie uchyliły się drzwi. Matka i ojciec stali w progu w piżamach i szlafrokach.

– Jesteś pijany! - wrzasnął ojciec.

– Owszem.

– Skąd wziąłeś na wódkę? Przecież nie masz żadnych pieniędzy!

– Znajdę sobie jakąś robotę.

– Jesteś pijany! Pijany! Mój SYN jest PIJAKIEM! NIKCZEMNYM PODŁYM PIJAKIEM!

Na głowie ojca sterczały idiotyczne kępki włosów. Brwi miał wściekle nastroszone, a twarz obrzękłą i zaczerwienioną od snu.

– Co się takiego stało? Zamordowałem kogo, czy co?

– Wszystkiego można się po tobie spodziewać!

– …uuch… O, kurde!

Wzięło mnie tak nagle, że zwymiotowałem na ten ich perski dywan z Drzewem Życia. Matka krzyknęła. Ojciec rzucił się ku mnie.

– Wiesz, co robią z psem, który nasrał na dywan?

– Wiem.

Chwycił mnie za kark i zaczął przyginać mi głowę do podłogi. Szamotałem się zgięty wpół. Próbował powalić mnie na kolana.

– Zaraz ci pokażę…

– Nie rób mi… – nie skończyłem. Dotykałem już niemal do tego twarzą.

– Pokażę ci, co robią z psem, który…

Poderwałem się z podłogi, wyprowadzając cios z dołu, znad samej ziemi. Trafiłem w punkt. Odrzuciło go do tyłu. Cofał się zataczając przez cały pokój, aż usiadł na tapczanie. Ruszyłem za nim.

– Wstawaj!

Nie ruszył się z miejsca. Usłyszałem głos matki:

– Uderzyłeś Własnego Ojca! Podniosłeś Rękę na Ojca!

Nie przestając krzyczeć, rozorała mi paznokciami policzek.

– Wstawaj! – powtórzyłem, nachylając się nad nim.

– Uderzyłeś Własnego Ojca!

Znowu poczułem jej paznokcie. Obróciłem głowę, by na nią spojrzeć – i wówczas obrobiła mój drugi policzek. Krew ściekała mi z szyi, plamiąc koszulę, spodnie, buty i ten dywan. Opuściła ręce i wpatrywała się we mnie, stojąc jak wryta.

– Skończyłaś?

Nie odpowiedziała. Powędrowałem do swej sypialni, myśląc po drodze o tym, że chyba trzeba będzie znaleźć sobie jakąś robotę.

12

Następnego ranka zostałem w moim pokoju, dopóki oboje nie wyszli. Potem wziąłem gazetę i odszukałem stronę z rubryką „Pracownicy poszukiwani”. Twarz miałem obolałą i nadal mnie muliło. Zakreśliłem jakieś oferty, ogoliłem się – na tyle, na ile się dało – połknąłem kilka aspiryn, ubrałem się i ruszyłem piechotą w kierunku Bulwaru. Co chwila podnosiłem dłoń z odgiętym do góry kciukiem. Samochody mijały mnie i jechały dalej. Wreszcie któryś się zatrzymał. Wsiadłem.

– Hank!

To był mój stary znajomy; Timmy Hunter. Chodziliśmy kiedyś razem do koledżu.

– Co tu robisz, Hank?

– Szukam pracy.

– A ja studiuję na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Co się stało z twoją twarzą?

– Kobieta mi ją załatwiła. Paznokciami.

– Serio?

– Taa. Słuchaj Timmy, muszę się czegoś napić.

Kolega zaparkował przy najbliższym barze. Weszliśmy i zamówiliśmy dwie butelki piwa.

– Jakiej szukasz pracy?

– Pomoc sklepowa, pakowacz, dozorca.

– Słuchaj, mam w domu trochę forsy. Znam dobry bar w Inglewood. Moglibyśmy tam podskoczyć.

Mieszkał z matką. Gdy tylko weszliśmy, starsza pani uniosła głowę znad gazety.

– Hank! Pamiętaj, żebyś nie upił Timmy'ego.

– Dzień dobry. Jak się pani miewa, pani Hunter?

– Zeszłym razem wasza wspólna wyprawa na miasto skończyła się w areszcie.

Timmy zaniósł swoje książki do sypialni, wyszedł stamtąd i powiedział:

– Idziemy.

Był tam hawajski wystrój i ścisk. Jakiś mężczyzna mówił przez telefon:

– Musicie przysłać kogoś po ciężarówkę. Jestem zbyt pijany. by usiąść za kierownicą. Tak, tak. Wiem, że straciłem tę zasraną pracę. Przyjedźcie po wóz!

Timmy stawiał. Piliśmy równo. Dobrze się z nim rozmawiało. Jakaś młoda blondynka zerkała na mnie i pokazywała mi nogi. Timmy gadał bez przerwy. Opowiadał o naszym koledżu: o tym, jak trzymaliśmy butelki z winem w naszej szafce; o Popoffie i jego drewnianych rewolwerach; o Popoffie i jego prawdziwych rewolwerach; o tym, jak na jeziorku w Westlake Park przestrzeliliśmy dno łodzi i ta pod nami zatonęła; o studenckim strajku w sali gimnastycznej…

Piliśmy dalej. Kolejkę za kolejką. Młoda blondynka wyszła z kimś innym. Z szafy grającej leciała muzyczka. Timmy gadał bezustannie, a na dworze robiło się ciemno. W końcu byliśmy w takim stanie, że odmówili nam podawania alkoholu, ruszyliśmy więc ulicą, rozglądając się za jakimś innym barem. Była 10 wieczór, jezdnie pełne samochodów, a my z trudnością trzymaliśmy się na nogach.

– Spójrz, Timmy! Możemy tu odpocząć.

To ja wypatrzyłem ten dom pogrzebowy. Utrzymany był w stylu kolonialnej rezydencji, oświetlony światłami reflektorów, a na jego ganek prowadziły szerokie białe schody.

Udało nam się z Timmym dobrnąć mniej więcej do połowy ich wysokości. A potem mogłem dla niego zrobić tylko tyle, by delikatnie ułożyć go na jednym ze stopni. Rozprostowałem mu nogi, a ręce ułożyłem równiutko wzdłuż ciała, po czym sam przybrałem taką samą pozycję o stopień niżej.

13

Obudziłem się w jakimś nieznanym pomieszczeniu. Byłem sam. Świtało właśnie i było mi zimno. Miałem na sobie samą koszulę. Próbowałem zebrać myśli. Wstałem z twardej pryczy, podszedłem do okna i zobaczyłem, że jest zakratowane. Za kratą szumiał Pacyfik. (Jakimś sposobem znalazłem się w Malibu.) Po godzinie nadszedł strażnik, łomocząc metalowymi miskami i tacami. Wsunął mi śniadanie do celi. Usiadłem i zacząłem jeść, słuchając oceanu.

Trzy kwadranse później wyprowadzono mnie na zewnątrz. Stała tam grupa mężczyzn. Tworzyli długi łańcuch, jeden był przykuły do drugiego. Poszedłem na koniec i wyciągnąłem przed siebie ręce. Strażnik powiedział:

– Ty stań osobno.

Dostałem własną parę kajdanek. Dwóch policjantów wsadziło mnie do radiowozu i odjechaliśmy.

Zawieźli mnie do Culver City i zaparkowali wóz na tyłach sądu. Jeden z policjantów wysiadł ze mną. Podeszliśmy do tylnego wejścia i usiedliśmy w pierwszym rzędzie na sali sądowej. Gliniarz zdjął mi kajdanki. Szukałem wzrokiem Timmy'ego, ale nigdzie go nie dostrzegłem. Jak zwykle długo czekało się na sędziego. Moja sprawa miała się odbyć jako druga z kolei.

– Oskarżony o pijaństwo w miejscu publicznym i zakłócenie ruchu drogowego. Dziesięć dni albo trzydzieści dolarów.

Przyznałem się do winy, chociaż nie miałem pojęcia, dlaczego przyczepili się do mnie o jakieś zablokowanie ruchu. Policjant sprowadził mnie po schodach na dół i wpuścił na tylne siedzenie radiowozu.

– Tanio się z tego wykręciłeś – mruknął. – Zablokowaliście obaj ruch na odcinku mili. Był to największy korek w historii Miasta Inglewood.

Po czym zawieźli mnie do więzienia okręgowego w Los Angeles.

14

Późnym wieczorem zjawił się ojciec z trzydziestoma dolarami. Gdy wychodziliśmy, oczy miał wilgotne od łez.

– Przyniosłeś hańbę twojej matce i mnie – narzekał.

Zdaje się, że oboje znali jednego z policjantów, który spytał go: „Panie Chinaski, co tutaj robi pański syn?”.

– Cóż to był dla mnie za wstyd! Pomyśleć tylko: mój własny syn w więzieniu!

Podeszliśmy do jego samochodu. Wsiedliśmy, ojciec uruchomił silnik i ruszył. Ciągle jeszcze płakał.

– Dosyć się najadłem wstydu przez to, że nie chciałeś bronić swej ojczyzny.

– Lekarz, od czubków orzekł, ze jesieni niezdolny do służby.

– Mój synu! Gdyby nie pierwsza wojna światowa, to nigdy nie spotkałbym twojej matki i w ogóle nie przyszedłbyś na świat.

– Masz papierosa?

– A teraz wylądowałeś w kryminale. Wiesz, że czymś takim możesz wykończyć swą matkę?

Mijaliśmy jakieś tanie knajpki na dolnym Broadwayu.

– Chodź, zatrzymamy się i walniemy sobie po kielichu – zaproponowałem.

– Co takiego? Masz czelność myśleć o piciu tuż po tym, gdy wyszedłeś z więzienia za opilstwo?

– Wtedy właśnie człowiek najbardziej potrzebuje się napić.

– Nie waż się powiedzieć matce, że miałeś ochotę pić natychmiast po wyjściu z więzienia.

– Przydałaby mi się też jakaś dupa.

– Co?

– Mówię, że jakaś dupa też by mi się przydała.

Omal nie przejechał czerwonych świateł. Jechaliśmy dalej w milczeniu.

– À propos – odezwał się wreszcie. – Przyjmij łaskawie do wiadomości, że ta grzywna zostanie ci doliczona do rachunku za mieszkanie, wikt i opierunek.

15

Znalazłem robotę w magazynie z częściami samochodowymi, tuż obok Flower Street. Kierownik, wysoki szpetny mężczyzna, był beznadziejnym kutasem. Ilekroć zdarzyło mu się wydymać żonę, nie omieszkał mi o tym opowiedzieć.

– Zeszłej nocy wyruchałem moją starą. Przygotuj najpierw wysyłkę dla Williams Brothers.

– Nie mamy kryz K – 3 na magazynie.

– Zaznacz im, że dostaną w późniejszym terminie.

Przybiłem odpowiedni stempel na liście wysyłkowej i fakturze.

– Zeszłej nocy wyruchałem moją starą.

Owinąłem taśmą wysyłkę do Williams Brothers, opatrzyłem ją nalepką, zważyłem paczkę i nalepiłem na niej odpowiednia, ilość znaczków.

– Nieźle było.

Miał rudawe wąsy, rudawe włosy i był beznadziejnym kutasem.

– Tak jej wygodziłem, aż się na koniec zeszczała.

16

Rachunek za mieszkanie, wikt, pralnię i całą resztę zdążył do lego czasu tak urosnąć, że potrzebowałem kilku wypłat, by go uregulować. Doczekałem do tego momentu i zaraz po tym się wyprowadziłem. Przy takich stawkach mieszkanie u rodziców było nie na moją kieszeń.

Znalazłem dom z umeblowanymi pokojami w pobliżu mojej pracy. Przeprowadzka nie była uciążliwa. Cały mój dobytek mieścił się w połowie walizki.

Właścicielka nazywała się Strader, ale mówiło się do niej „Mamuśka”. Miała ufarbowane na rudo włosy, dobrą figurę, masę złotych zębów i podstarzałego przyjaciela. Pierwszego ranka, gdy tylko się wprowadziłem, zawołała mnie do kuchni i powiedziała, że jeśli pójdę na zaplecze i nakarmię kurczaki, to postawi mi whisky. Nakarmiłem je, a potem siedziałem w kuchni, pijąc z Mamuśką i jej przyjacielem Alem. W rezultacie spóźniłem się godzinę do pracy.

Następnego dnia, późnym wieczorem, ktoś zapukał do drzwi. W progu stanęła gruba kobieta po czterdziestce. Z butelką wina.

– Mieszkam na tym samym piętrze. Na imię mam Martha. Słyszę, że cały czas leci u ciebie taka dobra muzyka. Pomyślałam, że może zechciałbyś się ze mną napić.

Martha weszła do środka. Miała na sobie luźną zieloną kieckę i po kilku kieliszkach zaczęła kokietować mnie nogami.

– Popatrz, jakie zgrabne.

– Jestem maniakiem na punkcie nóg.

– No to popatrz wyżej.

Nogi miała białe, grube, sflaczałe, pokryte siatką nabrzmiałych purpurowych żył. Zaczęła mi opowiadać o sobie.

Była kurwą. Od czasu do czasu dorabiała w barach, ale głównym jej źródłem utrzymania był właściciel supersamu.

– Daje mi pieniądze. Idę sobie do jego sklepu i biorę to, co zechcę. Sprzedawcy udają, że nie widzą. Powiedział im, żeby zostawili mnie w spokoju. Zależy mu na tym, żeby jego żona nie dowiedziała się, że lepiej mu daję dupy niż ona.

Martha wstała i nastawiła radio. Bardzo głośno.

– Jestem świetną tancerką – powiedziała. – Zobacz, jak tańczę.

Zaczęła robić piruety, powiewając tym swoim zielonym namiotem i wierzgając nogami. Rajcowne to specjalnie nie było. Potańczyła tak chwilę, po czym zadarła kieckę do samej talii i kręciła tyłkiem tuż przed moją twarzą. Majtki miała różowe, z dużą dziurą na prawym pośladku. Potem zrzuciła kieckę i została w samych majtkach. Na chwilę zresztą, bo wkrótce leżały już na podłodze, obok sukienki, a ona odwróciła się frontem do mnie i robiła numer z dymaniem w powietrzu. Obwisły, trzęsący się brzuch dyndał jej tak nisko, że zakrywał niemal trójkąt włosów nad pizdą.

Razem z potem spływał z niej makijaż. Jej źrenice nagle zwęziły się. Siedziałem na brzegu łóżka i zanim zdążyłem się poruszyć, dała susa i przywarła do mnie. Przycisnęła szeroko rozchylone usta do moich warg. Miały smak plwociny, cebuli, stęchłego wina i – to już sobie wyobraziłem – spermy czterystu mężczyzn. Wepchnęła mi do ust tłusty, ociekający śliną język. Stłumiłem odruch wymiotny i odepchnąłem ją od siebie. Upadła na kolana, rozpięła mi suwak w rozporku i w sekundę później mój miękki fiut znalazł się w jej ustach. Zaczęła go ssać i obciągać, poruszając rytmicznie głową. W jej krótkich siwiejących włosach tkwiła mała żółta wstążeczka. Na karku i policzkach miała brodawki i duże brązowe pieprzyki.

Członek mi się uniósł; jęknęła i wpiła w niego zęby. Zawyłem, złapałem ją za włosy i strząsnąłem z siebie. Obolały i przerażony, umknąłem na środek pokoju. Z radia leciała symfonia Mahlera. I znowu, zanim zdążyłem wykonać jakikolwiek ruch, znalazła się przede mną na kolanach i ponownie mnie dopadła. Złapała mnie obiema dłońmi za jaja, bezlitośnie ścisnęła, jej usta rozwarły się i już go miała: trzęsąc zapamiętale głową zaczęła go obrabiać. Kłapnęła zębami tak, że omal nie przegryzła mi fiuta na pół, po czym gwałtownym szarpnięciem za jaja powaliła mnie na podłogę. Mlaszczące dźwięki wypełniły pokój. Z radia nadal płynęła muzyka Mahlera. Miałem wrażenie, że pożera mnie jakieś bezlitosne zwierzę. Kutas mi stanął, cały zalany plwociną i krwią – i dopiero ten widok doprowadził ją do szału. Czułem się jak pożerany żywcem.

Jeśli się spuszczę, to nigdy sobie tego nie daruję – pomyślałem zdesperowany.

Spróbowałem szarpnąć ją za włosy, ale ponownie złapała mnie za jaja i niemiłosiernie ścisnęła. Zacisnęła zęby jak kleszcze w połowie długości mojego członka, jakby miała zamiar przegryźć go na pół. Wrzasnąłem, puściłem jej włosy, opadłem na wznak, a ona obrabiała mnie dalej bez cienia litości. Byłem pewien, że odgłosy obciągania druta docierają do najdalszych pokoi.

– PUŚĆ MNIE! – zawyłem.

Uparcie, w jakimś nieludzkim zapamiętaniu, robiła dalej swoje. Zacząłem się spuszczać. Przypominało to wysysanie wnętrzności ze złapanego w potrzask węża. Jej zapamiętanie miało w sobie coś z szaleństwa: sperma gulgotała jej w gardle, a ona ssała nadal.

– Martha, przestań! Już koniec!

Nie przestała. Zupełnie jakby zamieniła się w jeden wielki, nienasycony otwór gębowy. Dalej ssała i obrabiała go w tę i z powrotem. Raz za razem, raz za razem.

– PUŚĆ MNIE! – wrzasnąłem powtórnie…

Tym razem poszło jej tak, jak roztopione lody przez słomkę.

Opadłem bez sił, a ona wstała i zaczęła się ubierać. Słyszałem, jak podśpiewuje:

Gdy mi kochanka z New Yorku

mówi „dobranoc”, „dobranoc”,

za oknem już wczesny jest ranek.

Dobranoc, kochanie, dobranoc,

dłużej mi zostać nie każ,

dobranoc, kochanie, dobranoc,

z roboty wraca mleczarz…

Z trudem podniosłem się z podłogi i kurczowo 'zaciskając dłonie na kroczu, zacząłem szukać portfela. Wyjąłem z niego 5$ i wręczyłem jej banknot. Wzięła go, wsadziła za dekolt, jeszcze raz figlarnym gestem złapała mnie za jaja, uścisnęła… puściła i tanecznym krokiem wyszła z pokoju.

17

Pracowałem tak długo, aż udało mi się odłożyć na przejazd dalekobieżnym autobusem, plus parę dolarów na kilka pierwszych dni w nowym miejscu. Rzuciłem robotę, wyjąłem atlas Stanów Zjednoczonych i zacząłem go przeglądać. Zdecydowałem się na Miasto Nowy Jork.

W walizce, którą zabrałem do autobusu, miałem pięć butelek wódki (po 0,473 litra każda). Ilekroć ktoś przysiadał się do mnie i próbował wciągnąć mnie w rozmowę, wyjmowałem flaszkę i pociągałem z niej tęgiego łyka. Dojechałem na miejsce.

Dworzec autobusowy w Nowym Jorku znajdował się w pobliżu Times Square. Wyszedłem ze swą starą walizką na ulicę. Był wieczór. Z metra wysypywały się roje ludzi. Ludzkie postacie o nierozróżnialnych twarzach, opętane zbiorowym szaleństwem, jak chmary insektów, pędziły obok mnie, wprost na mnie i wokół mnie z niezwykłą wprost intensywnością. Wirowały, potrącały się nawzajem i wydawały z siebie jakieś potworne dźwięki.

Zatrzymałem się w bramie i dopiłem ostatnią flaszkę.

A potem ruszyłem przed siebie i szedłem tak, popychany, potrącany łokciami – aż do chwili, gdy przy Trzeciej Alei zobaczyłem wywieszkę: „Pokoje do wynajęcia”. Szefową była stara Żydówka.

– Potrzebny mi jest jakiś kąt – oznajmiłem jej.

– Potrzebny ci jest przyzwoity garnitur, chłopcze.

– Jestem spłukany.

– Mam dla ciebie bardzo dobry garnitur, niemal za bezcen. Mój mąż prowadzi zakład krawiecki po drugiej stronie ulicy. Chodź ze mną.

Zapłaciłem za pokój, zaniosłem walizkę na górę i poszedłem z nią na tę drugą stronę ulicy.

– Hermanie! Pokaż temu chłopcu garnitur.

– Och, to piękna rzecz!

Herman wyjął go z szafy. Był ciemnoniebieski, lekko podniszczony.

– Chyba jest za mały.

– Nie! Będzie jak na miarę.

Wyszedł zza kontuaru.

– Proszę. Przymierz marynarkę. – Pomógł mi ją włożyć. – Widzisz? Leży jak ulał… Chcesz przymierzyć spodnie? – Przyłożył mi je z przodu do talii, pokazując, że mają dobrą długość.

– Wyglądają w porządku.

– Dziesięć dolarów

– Jestem spłukany.

– Siedem.

Dałem mu te siedem dolarów i zaniosłem ubranie do swego pokoju na górze. Wyskoczyłem na dół po butelkę wina, a gdy wróciłem, przekręciłem klucz w drzwiach i rozebrałem się, licząc na to, że po kilku nie przespanych nocach, będę mógł wreszcie przyzwoicie odpocząć.

Położyłem się do łóżka, otworzyłem butelkę, zbiłem poduszkę w twardy kłąb, zrobiłem sobie z niej podpórkę pod plecy, oparłem się i głęboko odetchnąłem. Siedziałem w ciemności patrząc w okno. Nareszcie sam, po raz pierwszy od pięciu dni. Byłem człowiekiem, któremu świetnie służy samotność. Rozkwitałem dzięki niej, a jej brak był dla mnie czymś tak uciążliwym, jak dla innych brak wody czy pożywienia. Każdy dzień, w którym nie było mi dane jej zaznać, osłabiał mnie. Nie traktowałem tego jako powód do dumy; raczej jako formę uzależnienia. Panująca w pokoju ciemność była dla mnie jak słoneczny blask. Wypiłem łyk wina.

Nagle pokój napełnił się światłem. Usłyszałem turkot i huk. Tory przechodziły dokładnie na poziomie mojego okna. Był to nadziemny odcinek metra i pociąg właśnie się zatrzymał. Za oknem zobaczyłem rząd nowojorskich twarzy. Wpatrywałem się w nie, a one wpatrywały się we mnie. Pociąg postał chwilę, po czym odjechał. Wróciła ciemność. Ale po chwili pokój znowu zalała fala światła. I znowu zobaczyłem te twarze. Była to istna wizja piekła, która raz po raz się pojawiała. Każdy kolejny pociąg przywoził ładunek twarzy jeszcze obrzydliwszych, bardziej zdemenciałych i okrutnych niż poprzedni. Piłem wino.

Trwało to nadal: ciemność, potem światło; światło, potem ciemność. Skończyłem butelkę i poszedłem po następną. Wróciłem, rozebrałem się i położyłem na łóżku. Twarze pojawiały się i znikały bez ustanku. Pomyślałem, że mam halucynacje. Nawiedzały mnie setki diabelskich zjaw, których sam Książę Piekieł nie byłby w stanie tolerować. Piłem dalej.

Wreszcie wstałem i wyciągnąłem z szafy swój nowy garnitur. Wcisnąłem na siebie marynarkę. Była strasznie opięta, jakby mniejsza niż wtedy, gdy przymierzałem ją w sklepie. Nagle rozległ się trzask prującego się materiału. Marynarka pękła na pół: rozlazła się wzdłuż całych pleców. Zdjąłem z siebie jej szczątki, pocieszając się tym, że pozostały mi jeszcze spodnie. Z trudem wepchnąłem w nie nogi. Zamiast suwaka miały guziki przy rozporku i gdy usiłowałem je dopiąć,, puściły szwy na siedzeniu. Sięgnąłem ręką do tyłu i poczułem pod palcami gacie.

18

Przez cztery czy pięć dni połaziłem sobie po mieście. Potem wdałem się w dwudniowe pijaństwo. Zrezygnowałem z tego pokoju przy metrze i przeniosłem się do Greenwich Village. Pewnego dnia wyczytałem w rubryce redagowanej przez Waltera Winchella, że wszystko, co wyszło spod pióra O. Henry'ego, zostało przez niego napisane w pewnym słynnym barze, odwiedzanym nagminnie przez pisarzy. Znalazłem tę knajpę i wszedłem do środka. Sam nie wiedziałem, czego tam szukam.

Było południe. Wbrew zapewnieniom Winchella okazało się, że jestem tam jedynym gościem. Znalazłem się sam na sam z wielkim lustrem, barem i barmanem.

– Przykro mi, szanowny panie, ale nie możemy pana obsłużyć.

Stałem jak skamieniały, nie potrafiąc zdobyć się na żadną reakcję. Czekałem na jakieś wyjaśnienie.

– Jest pan nietrzeźwy.

Byłem pewnie mocno skacowany, ale od dwunastu godzin nie wypiłem ani kieliszka. Wymamrotałem coś na temat O. Henry'ego i poszedłem sobie.

19

Wyglądało to jak od dawna nieczynny sklep. W oknie wisiała wywieszka: „Poszukujemy pracownika”. Wszedłem do środka. Mężczyzna z rzadkim wąsikiem uśmiechnął się do mnie.

– Proszę usiąść.

Podał mi pióro i kwestionariusz. Wypełniłem go.

– Co to znaczy? Skończył pan koledż?

– No… niezupełnie.

– Zajmujemy się reklamą.

– Ach, tak.

– Nie interesuje to pana?

– No cóż, wie pan, malowałem i nadal maluję. Właściwie to jesieni malarzem, tylko skończyły mi się pieniądze. Nie mogę sprzedać tych moich knotów.

– Dużo nam tego przynoszą.

– Mnie się one też nie podobają.

– Nie załamuj się, człowieku. Może będziesz sławny po śmierci.

Następnie poinformował mnie, że oferowane zajęcie wykonuje się w nocy, przynajmniej na początku, co nie znaczy, że nie istnieją możliwości awansu. Trzeba się tylko solidnie przyłożyć.

Zapewniłem go, że lubię nocną robotę. Zatrudnił mnie. Miałem zacząć od pracy w metrze.

20

Czekało na mnie dwóch starszych facetów. Spotkałem się z nimi w tunelu metra, w wielokondygnacyjnej zajezdni, do której odstawiano wagony. Dostałem naręcze kartonowych tablic reklamowych, a do tego jeszcze jakiś mały metalowy instrument, przypominający otwieracz do konserw. Wszyscy trzej wdrapaliśmy się do pierwszego ze stojących nad nami wagonów.

– Patrz na mnie – powiedział jeden z tych starszych gości.

Wskoczył na zakurzone siedzenia i zaczął iść wzdłuż wagonu, zrywając stare tablice tym swoim otwieraczem do konserw. A więc stąd się te rzeczy biorą, pomyślałem. Ludzie je tam przyczepiają.

Każdą tablicę przytrzymywały dwie metalowe listwy, które trzeba było podważyć, by zawiesić nową. Zaciskały się ciasno jak sprężyny, były wygięte i wyprofilowane do ścian.

Dali mi spróbować, jak sobie z tym radzę. Metalowe paski okazały się oporne na moje wysiłki: nie ustępowały, nie chciały się odginać. Ich ostre krawędzie kaleczyły mi ręce. Zacząłem krwawić. Na miejsce po każdej zdjętej tablicy czekała nowa tablica. I tak bez końca.

– W Nowym Jorku pełno jest tego zielonego robactwa – odezwał się po chwili jeden z tych starszych gości.

– Naprawdę?

– Taa. Świeży tu jesteś?

– Uhm.

– I nie wiesz, że nowojorskie ludzie mają zielone robaki? Każdy jeden je ma.

– Nie.

– Taa. Wczoraj w nocy jedna kobita chciała się ze mną ruchać. A jej na to: „Nie, kiciu! Nic z tego”.

– Naprawdę?

– Taa. Powiedziałem, że jak już, to owszem, ale niech mi wybuli pięć dolców. Wystrzyka człowiek z jajec ten towar, a potem musi zjeść mięcha za piątkę, żeby se nową porcję odłożyć.

– No i co? Dała ci te pięć dolców?

– Nie. Chciała mi dać puszkę zupy pieczarkowej.

Obrobiliśmy do końca ten wagon. Obaj starsi kolesie wygramolili się tylnym wyjściem i ruszyli do następnego wagonu, który stał na tym samym torze jakieś piętnaście metrów dalej. Tor wisiał na wysokości trzech pięter nad ziemią i nie było tam żadnych udogodnień do chodzenia, tylko podkłady. Spostrzegłem, że przerwy pomiędzy nimi są wystarczająco duże, by ciało ludzkie mogło się przez nie prześlizgnąć i runąć w dół, na ziemię.

Wygramoliłem się z wagonu i powolutku zacząłem stąpać z podkładu na podkład. Obie ręce miałem zajęte: w jednej trzymałem otwieracz do konserw, a plik kartonowych tablic w drugiej. Nadjechał właśnie pociąg z pasażerami i w jego światłach widziałem nieźle drogę.

Zaraz jednak odjechał i wokół mnie zrobiło się kompletnie ciemno. Nie widać było ani podkładów, ani przerw między nimi. Znieruchomiałem.

Dwaj starsi kolesie wołali z następnego wagonu:

– Ruszaj się! Szybciej! Mamy jeszcze kupę roboty!

– Poczekajcie! Nic nie widzę!

– Nie będziemy tu siedzieć do rana!

Wzrok zaczął mi się przyzwyczajać do ciemności. Pomału, krok po kroku, ruszyłem do przodu. Gdy dotarłem wreszcie do tego następnego wagonu, położyłem tablice na podłodze i usiadłem. Nogi miałem kompletnie miękkie.

– Co ci się stało?

– Nie wiem.

– O co chodzi?

– Przecież tu się można zabić.

– Nikt dotąd nie zleciał.

– Ja tam czułem, że mogę zlecieć.

– Eee, to tylko nerwy.

– Wiem. Którędy mogę stąd wyjść?

– Tam są schody. Ale żeby się do nich dostać, trzeba przejść przez kupę torów. Musisz uważać na pociągi.

– Dobra.

– I nie wleź przypadkiem na trzecią szynę.

– Co to takiego?

– Przewód trakcyjny. Złota szyna. Jest złotego koloru. Wyraźnie ją widać.

Zlazłem z wagonu i ruszyłem w poprzek torowisk, ostrożnie stąpając nad szynami. Dwaj starsi kolesie patrzyli, jak się oddalam. Naprawdę była tam złota szyna. Przeszedłem nad nią unosząc nogi bardzo wysoko.

A potem pomknąłem po tych schodach na złamanie karku, niemal z nich spadając. Po drugiej stronie ulicy był jakiś bar.

21

Zmiana w fabryce psich krakersów trwała od 16.30 do pierwszej po północy.

Wydano mi brudny biały fartuch i grube brezentowe rękawice, całe poprzepalane, z dziurami, przez które wyłaziły palce. Instrukcji udzielił mi bezzębny kobold z bielmem na lewym oku. Bielmo miał biało – zielone, pokryte pajęczyną błękitnych nitek.

Przepracował w tej robocie dziewiętnaście lat.

Zająłem swoje stanowisko. Rozległ się gwizdek i maszyneria poszła w ruch. Zaczęły napływać psie krakersy. Ciasto, ugniecione w formy, wypełniało ciężkie gofrownice o żeliwnych rantach.

Chwyciłem pierwszą z nich i wsunąłem do stojącego za mną piekarnika. Zanim zdążyłem się odwrócić, podjechała już następna. Nie było sposobu, by je przyhamować. Nieruchomiały tylko wtedy, gdy coś nawaliło w maszynerii. Ale usterki były rzadkie, a jeśli już się zdarzyły, to Kobold potrafił błyskawicznie je naprawić.

Płomienie z piekarnika strzelały na pięć metrów w górę. We wnętrzu pieca tkwiła konstrukcja przypominająca diabelski młyn. Na każdym z rusztów mieściło się dwanaście gofrownic. Gdy piecowy (czyli ja) wypełnił kolejny z nich, nadeptywał nogą na dźwignię, koło robiło część obrotu, zapełniony ruszt przesuwał się o oczko w górę, a na dole pojawiał się nowy. Pusty.

Gofrownice były ciężkie. Wystarczyło dźwignąć jedną, by poczuć ból mięśni i zmęczenie. Gdyby od początku człowiek myślał o tym, że przez bite osiem godzin będzie musiał dźwignąć ich setki, to od razu by się załamał. Zielone krakersy, czerwone krakersy, żółte krakersy, brązowe krakersy, purpurowe krakersy, niebieskie krakersy, witaminowe krakersy, krakersy z warzywami.

Przy takich pracach ludzie czują zmęczenie. Nawet więcej. Doświadczają czegoś, co przekracza granice zmęczenia. Wygadują jakieś szalone, błyskotliwe rzeczy. Bez zastanowienia i opamiętania zaczynałem nagle kląć, gawędzić, opowiadać kawały, śpiewać. Na dnie piekła bulgocze śmiech. Potrafiłem rozśmieszyć wszystkich. Nawet Kobolda.

Przepracowałem tam kilka tygodni. Każdego popołudnia przychodziłem do pracy pijany. Nic się z tego powodu nie działo: trudno było o chętnych do tej roboty. Wystarczyło zresztą godzinę postać przy piecu, żeby wytrzeźwieć. Na dłoniach miałem odciski i bąble od poparzeń. Każdego ranka przesiadywałem obolały w swoim pokoju, nakłuwając sobie bąble wysterylizowaną nad płomieniem zapałki szpilką.

Którejś nocy przyszedłem do roboty bardziej pijany niż zwykle. Odmówiłem odbicia karty.

– To byłoby na tyle – oświadczyłem.

Kobold wpadł w panikę.

– Jak my sobie bez ciebie poradzimy, Chinaski?

– No właśnie.

– Zostań jeszcze jedną noc. Zrób to dla nas!

Wsadziłem mu głowę w zgięcie ramienia, zacisnąłem chwyt i patrzyłem, jak do uszu napływa mu krew.

– Ty mały skurwysynku -. powiedziałem. I dałem mu spokój.

22

Po przyjeździe do Filadelfii znalazłem jakiś pokój i zapłaciłem z góry tygodniowy czynsz. Najbliższy bar miał z pięćdziesiąt lat. Na sali czuło się sączący się spod podłogi półwieczny smród uryny, gówien i rzygowin, którym przesiąkły położone poniżej toalety.

Była 16.30. Na środku baru biło się dwóch gości.

Ten na prawo ode mnie zdążył mi powiedzieć, że na imię ma Danny. Ten na lewo, że na imię ma Jim.

Danny trzymał w wargach tlącego się peta. Pusta butelka po piwie zatoczyła łuk w powietrzu, ocierając się niemal o jego nochal i papieros. Nie odwrócił się ani nie spojrzał za siebie. Strząsnął popiół do popielniczki i powiedział:

– O mało żeś mnie nie trafił, skurwielu! Jeszcze jeden taki numer i będziesz się musiał lutować.

Brakowało miejsc. Na sali były również kobiety: kilka gospodyń domowych, grubych i troszkę przygłupich, oraz dwie czy trzy panienki, które znalazły się chwilowo w trudnych warunkach życiowych. Gdy siedziałem tam, jedna z dziewczyn wstała od stolika i wyszła z jakimś facetem. Nie minęło pięć minut, a już była z powrotem.

– Jak ty to robisz, Helen?

Roześmiała się.

Ktoś następny poderwał się z miejsca, by ją zdegustować.

– Musi mieć jakiś supersposób! Ja też się chcę załapać.

Wyszli oboje. Helen wróciła po pięciu minutach.

– Ma chyba pompę ssącą zamiast psiochy!

– Muszę to na sobie wypróbować – odezwał się jakiś starszy facet siedzący na końcu baru. – Dawno już mi nie stawał. Chyba odkąd Teddy Roosevelt kopnął w kalendarz.

Helen załatwiła się z nim w dziesięć minut.

– Mam ochotę przegryźć coś przyzwoitego – obwieścił jakiś tłuścioch. – Kto skoczy dla mnie po kanapkę?

Powiedziałem mu, że mogę skoczyć.

– Bułkę z plasterkiem pieczeni wołowej i co tam mają na wierzch. – Wręczył mi pieniądze. – Reszta dla ciebie.

Poszedłem poszukać jakiegoś miejsca, gdzie dają kanapki. Dziwaczny staruch z wielkim brzuchem przydreptał przyjąć zamówienie.

– Bułka z plasterkiem pieczeni wołowej i dodatkami. I piwo, zanim pan ją zrobi.

Wypiłem piwo, wróciłem do baru z kanapką dla grubasa i usiadłem na jakimś innym miejscu. Zjawiła się przede mną szklaneczka whisky. Wypiłem do dna. Zjawiła się następna. Wypiłem do dna. Z szafy grającej leciała płyta za płytą.

Z drugiego końca baru przywędrował do mnie facet. Na oko mógł mieć ze dwadzieścia cztery lata.

– Potrzebuje, żeby mi kłoś umył żaluzje.

– Pewnie by im się to przydało.

– Czym się zajmujesz?

– Dwiema rzeczami naraz. Siedzę i piję.

– A co byś powiedział na te żaluzje?

– Pięć dolców.

– Jesteś zakontraktowany.

Nazywali go tu Mały Bill. Mały Bill był mężem właścicielki. Właścicielka miała czterdzieści pięć lat.

Przyniósł mi dwa wiadra, trochę mydła, jakieś gąbki i szmaty.

– Drinki masz za friko – powiedział nocny barman Tommy. – Dopóki nie skończysz.

– Polej mi małą whisky, Tommy.

Marudna to była robota: kurz zapiekł się, tworząc trudną do odskrobania warstwę brudu. Kilka razy pokaleczyłem sobie ręce o krawędzie metalowych listew. Skaleczenia piekły w mydlinach.

– Polej mi małą whisky, Tommy.

Skończyłem żaluzje w jednym oknie i zawiesiłem je z powrotem. Bywalcy baru odwrócili się, by spojrzeć na rezultat mej pracy.

– Pięknie!

– Knajpa od razu na tym zyskała.

– Podniosą teraz pewnie cenę drinków.

– Polej mi małą whisky, Tommy – zwróciłem się do barmana.

Zdjąłem następne żaluzje i rozmontowałem listwy. Zagrałem z Jimem w elektryczny bilard, skasowałem go na dwadzieścia pięć centów, wylałem brudy z kubłów do kibla i napełniłem je czystą wodą.

Z drugimi żaluzjami szło mi wolniej. Jeszcze bardziej pokaleczyłem sobie dłonie. Wyglądało na to, że przez ostatnich dziesięć lat te żaluzje nie były ani razu umyte. Wygrałem w bilard następne ćwierć dolara, po czym Mały Bill zaczął wrzeszczeć, żebym wracał do roboty.

Helen przechodziła obok mnie, zmierzając do damskiego sracza.

– Helen! Jak się obrobię, będę miał dla ciebie pięć dolarów. Wystarczy?

– Jasne. Ale co z tego? Po takiej robocie i tak ci nie stanie.

– Już ja się postaram, żeby mi stanął.

– Znajdę cię, jak będą zamykali. Jeśli do tego czasu nie padniesz, to dam ci za darmo.

– Będę stał twardo, kiciu.

Helen poszła do sracza.

– Polej mi małą whisky. Tommy!

– Hola, hola – zaprotestował Mały Bill. – Przybastuj, facet, bo się do rana nie wyrobisz.

– Billy! Jeśli nie skończę przed zamknięciem, to pięć dolarów zostaje u ciebie.

– Niech będzie. Wszyscy słyszeli, jaka jest umowa?

– Słyszeliśmy, Billy. Ale ty jesteś, kurde, żyła.

– Dobra, Tommy. Nalej mi strzemiennego.

Barman podał mi szklaneczkę. Wypiłem i zabrałem się do roboty. Teraz już naprawdę tyrałem jak wół. Po iluś tam kolejkach whisky miałem to wreszcie załatwione: trzy zestawy lśniących żaluzji wisiały nad oknami.

– W porządku, Billy. Czas płacić.

– Przecież jeszcze nie skończyłeś.

– Jak to?

– Zostały trzy okna w pokoju na zapleczu.

– Gdzie?

– Na zapleczu. W salce bankietowej.

Mały Bill pokazał mi ten pokój. Rzeczywiście były w nim trzy okna z trzema żaluzjami.

– Słuchaj, Billy… Zapłać mi połowę i będziemy kwita.

– Nie. Masz umyć wszystkie. Inaczej nie ma wypłaty.

Zabrałem kubły, wylałem brudną wodę, nalałem czystej, rozmieszałem mydło i zdjąłem pierwsze żaluzje. Powyciągałem listwy, poukładałem je na stole i bezmyślnie się na nie gapiłem.

Jim, idąc do sracza, przystanął na chwilę.

– O co chodzi?

– Mam dosyć. Nie obrobię już ani jednej listwy.

Jim wyszedł ze sracza, poszedł do baru po swoje piwo, wrócił i zabrał się do czyszczenia żaluzji.

– Daj spokój, Jim.

Teraz ja poszedłem do baru po kolejną whisky. Kiedy wróciłem, jedna z dziewczyn zdejmowała żaluzje z następnego okna.

– Uważaj, żebyś się nie skaleczyła – ostrzegłem ją.

Po paru minutach na zapleczu było już kilka osób. Przyszła nawet Helen. Ludzie gawędzili ze sobą, żartowali – i wszyscy pracowali nad żaluzjami. Wkrótce prawie cały bar zebrał się na zapleczu. Wysępiłem jeszcze dwie whisky. Wkrótce żaluzje były gotowe i odwieszone na miejsce. Nie zajęło to nawet tak dużo czasu. Lśniły czystością. Na zaplecze wszedł Mały Bill.

– Nie taka była umowa. Nie płacę.

– Robota jest skończona.

– Ale nie ty ją skończyłeś.

– Szefie, nie bądź takim gównozjadem – odezwał się ktoś.

Billy pogrzebał w kieszeni i wręczył mi 5$. Przeszliśmy do baru.

– Polej wszystkim po kielichu, Tommy! – Położyłem 5$ na kontuarze. – I dla mnie jednego.

Barman obszedł wszystkich, nalewając drinki.

Wypiłem swoją dolę. Tommy zwinął leżące przede mną pieniądze.

– Jesteś nam winien trzy dolary i piętnaście centów.

– Wpisz mi na krechę.

– W porządku. Jak masz na nazwisko?

– Chinaski.

– Znasz kawał o tym, jak Polaczek idzie do wychodka?

– Znam.

Potem, aż do zamknięcia, ktoś mi stawiał. Po ostatniej kolejce rozejrzałem się dokoła. Helen zdążyła już wyjść. Perfidnie mnie oszukała.

Jak to dziwka, pomyślałem. Bała się długiego, ostrego dymania…

Wstałem i ruszyłem piechotą do domu, w którym wynajmowałem pokój. Księżyc świecił jasno. W pewnym momencie wydało mi się, że ktoś za mną idzie. Obejrzałem się za siebie. Byłem zupełnie sam. Zmyliło mnie echo moich własnych kroków. To one tak dudniły na pustej ulicy.

23

Saint Louis przywitało mnie chłodem – w każdej chwili mógł zacząć padać śnieg – mnie zaś udało się znaleźć wolny pokój w miłym, czystym domu, na pierwszym piętrze, od podwórka. Był wczesny wieczór, a ponieważ znowu dopadła mnie depresja, poszedłem od razu do łóżka i jakoś udało mi się zasnąć.

Rano obudziło mnie okropne zimno. Trząsłem się jak paralityk. Wstałem i zobaczyłem, że jedno z okien jest otwarte. Zamknąłem je, wróciłem do łóżka i już wtedy, gdy próbowałem zasnąć, poczułem mdłości. Obudziłem się po godzinie – i tym razem wzięło mnie na dobre: ledwie zdążyłem wstać, włożyć coś na siebie i dobiec do łazienki. Zwymiotowałem, wróciłem do pokoju, rozebrałem się i wlazłem do łóżka. Po chwili usłyszałem pukanie do drzwi. Nie zareagowałem. Pukanie się powtórzyło.

– Kto tam? – spytałem.

– Źle się pan czuje?

– Nie, nic mi nie jest.

– Możemy wejść?

– Wejdźcie.

Do pokoju weszły dwie dziewczyny. Jedna trochę przygruba, ale za to wypucowana, lśniąca czystością, w sukience w różowe kwiaty. Miła, sympatyczna twarz. Druga, ściśnięta w talii szerokim pasem, podkreślającym jej wspaniałą figurę, miała długie ciemne włosy, śliczny nos, szpilki, cudowne nogi i białą bluzkę z głębokim dekoltem. A także ciemnopiwne, bardzo ciemnopiwne oczy, które wpatrywały się we mnie z rozbawieniem, z wielkim rozbawieniem.

– Na imię mam Gertruda – powiedziała. – A to moja koleżanka Hilda.

Koleżankę stać było jedynie na to, by się zarumienić, natomiast Gertruda ruszyła śmiało przez pokój w stronę mojego łóżka.

– Słyszałyśmy, co robiłeś w łazience. Jesteś chory?

– Tak. Ale to nic poważnego. Na pewno! Spałem po prostu przy otwartym oknie.

– Pani Downing, nasza gospodyni, przygotowuje dla ciebie jakąś zupę.

– Nie, nie trzeba.

– Dobrze ci to zrobi.

Gertruda podeszła jeszcze bliżej. Zatrzymała się tuż przy moim łóżku. Hilda stała tam gdzie przedtem, różowa, wypucowana i zarumieniona. Gertruda obracała się na swych bardzo wysokich szpilkach raz do mnie, raz do niej.

– Niedawno tu przybyłeś?

– Niedawno.

– Nie służysz w wojsku?

– Nie.

– A co robisz?

– Nic.

– Nigdzie nie pracujesz?

– Nie.

– No tak – powiedziała Gertruda, zwracając się do Hildy. – Popatrz na jego ręce. Ma przepiękne dłonie. Widać, że nigdy nie pracował.

Do drzwi zapukała gospodyni, pani Downing. Była zwalista, tęga i miła. Pomyślałem, że pewnie umarł jej mąż. I że jest pobożna, Niosła wielką miskę wołowego rosołu, trzymała ją wysoko przed sobą, a ja widziałem, jak z miski wydobywa się para. Zamieniliśmy kilka uprzejmych słów. Tak, jej mąż już nie żyje, ona jest bardzo pobożna, a do rosołu mam krakersy oraz pieprz i sól.

– Dziękuję pani.

Gospodyni spojrzała na dziewczyny.

– My już sobie teraz pójdziemy. Mam nadzieję, że wkrótce pan wydobrzeje. I mam również nadzieję, że dziewczęta zbytnio pana nie wymęczyły.

– Ależ skąd! – Uśmiechnąłem się, nie podnosząc nosa znad rosołu. Sprawiło jej to wyraźną przyjemność.

– Chodźcie, moje drogie!

Pani Downing nie zamknęła za sobą drzwi. Hilda jeszcze raz się zarumieniła, zdobyła się na niedostrzegalny niemal uśmiech i wyszła. W pokoju została tylko Gertruda. Przyglądała się, jak zajadam rosół.

– Smaczny?

– Chciałbym wam wszystkim podziękować. Coś w tym było… naprawdę niezwykłego.

– Pójdę już sobie.

Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Szła bardzo powoli, a jej pośladki poruszały się pod obcisłą czarną spódniczką. Nogi miała w kolorze złota. Zatrzymała się w progu, obróciła na pięcie i jeszcze raz poczułem na sobie spojrzenie jej ciemnych oczu. Patrzyłem na nią jak urzeczony. Wytrzymała mój wzrok, aż do momentu, gdy spostrzegła, jak na nią reaguję. Wówczas potrząsnęła głową i roześmiała się. Szyję miała prześliczną. I te niesamowicie ciemne włosy.

Odeszła korytarzem. Drzwi do mojego pokoju pozostawiła uchylone.

Doprawiłem rosół solą i pieprzem, pokruszyłem do niego krakersy, po czym, za pomocą łyżki, zaaplikowałem sobie to lekarstwo.

24

Znalazłem pracę w dziale wysyłkowym sklepu z damską konfekcją. Nawet w czasie drugiej wojny światowej, kiedy rzekomo istniał niedobór siły roboczej, na każde wolne miejsce zgłaszało się czterech lub pięciu kandydatów. (Przynajmniej tak było w przypadku prac nie wymagających specjalnych kwalifikacji.) Czekaliśmy. Każdy trzymał w ręku wypełniony uprzednio kwestionariusz. Urodzony? Kawaler? Żonaty? Stosunek do służby wojskowej? Jaka kategoria? Poprzednia praca? Poprzednie prace? Powody zwolnienia? Zdążyłem wypełnić tyle kwestionariuszy, że już dawno nauczyłem się właściwych odpowiedzi na pamięć. A ponieważ wstałem z łóżka dość późno, miałem być wezwany jako ostatni. Rozmowę kwalifikacyjną przeprowadzał ze mną łysy mężczyzna. Nad uszami sterczały mu dziwaczne kępki włosów.

– Słucham pana? – zaczął, patrząc na mnie sponad trzymanego w ręku formularza.

– Jestem pisarzem, który chwilowo cierpi na brak inspiracji.

– O! Pisarzem?

– Tak.

– Jest pan tego pewien?

– Nie. Nie jestem.

– A co pan pisze?

– Głównie opowiadania. Obecnie pracuję nad powieścią. Jestem mniej więcej w połowie.

– O! W połowie powieści?

– Tak.

– A jaki ona ma tytuł?

– Cieknący kran mego złego losu.

– Podoba mi się. A o czym to jest?

– O wszystkim.

– O wszystkim? Chce pan powiedzieć, że również o raku?

– Oczywiście.

– A o mojej żonie?

– Ona też tam występuje.

– Nie do wiary! A dlaczego chce pan pracować w sklepie z damską odzieżą?

– Zawsze lubiłem damy odziane w damską odzież.

– Ma pan kategorię 4 – F?

– Tak.

– Proszę pokazać mi kartę powołania.

Pokazałem mu kartę. Rzucił na nią okiem i zaraz mi ją oddał.

– Jest pan przyjęty – powiedział.

25

Pracowało się na dole, w piwnicy. Ściany były pomalowano na żółto. Pakowaliśmy damską odzież w kartonowe pudła o długości metra i szerokości trzydziestu, czterdziestu centymetrów. Wymagało to pewnej umiejętności, gdyż każdą suknię trzeba było złożyć tak, aby się w pudle nie pogniotła. Zapobiec temu miały kartonowe podkładki, wypełnianie pustej przestrzeni ligniną, a także dokładne instrukcje, jak mamy to robić. Przy wysyłkach za miasto, korzystano z usług Poczty Federalnej. Każdy z nas miał własną wagę i stempel opłaty pocztowej.

Kierownik działu wysyłkowego nazywał się Larabee. Jego zastępca nazywał się Klein. Pierwszy był szefem, drugi próbował go wygryźć. Klein był Żydem, właściciele sklepu byli również Żydami i Larabee czuł się zagrożony. Kłótnie i awantury trwały od rana do wieczora. Tak jest, do wieczora – a to dlatego, że prawdziwą zmorą tych wojennych czasów były nadgodziny. Ci u steru zawsze woleli przyjąć mniej osób i zadręczać je nadgodzinami, niż zatrudnić większą załogę, tak aby każdy mógł mniej pracować. Oferowałeś szefowi osiem godzin, a jemu zawsze było mało. A już na pewno do głowy mu nie przyszło, by odesłać cię do domu po sześciu, powiedzmy, godzinach. Miałbyś wtedy czas na myślenie.

26

Tak się jakoś dziwnie składało, że ilekroć wychodziłem z mego pokoju na korytarz, stała tam Gertruda. Wspaniała była. Emanowała czystym, skondensowanym seksem, prowokowała aż do bólu – i wiedziała, że to robi, grała tym, dawkowała kropla po kropli, przyzwalając łaskawie, żebym trochę pocierpiał. Najwyraźniej sprawiało jej to radość. A ja znowu tak strasznie z tego powodu nie cierpiałem. Spokojnie mogła mnie przecież odstawić na boczny tor i nie pozwolić mi – nawet z dala, w przelocie – tym się ekscytować. Jak większość mężczyzn, którzy znaleźliby się na moim miejscu, wiedziałem doskonale, że nie dostanę od niej nic – że nie będzie intymnych rozmów, ekscytujących jazd kolejką górską w lunaparku, długich spacerów w niedzielne popołudnia – póki nie złożę jej pewnych dziwacznych obietnic.

– Niesamowity z ciebie facet. Dużo czasu spędzasz samotnie, prawda?

– Owszem.

– Co się złego zdarzyło?

– Byłem już chory na długo przedtem, nim mnie poznałaś.

– A teraz też jesteś?

– Nie.

– No to co się stało?

– Nie lubię ludzi.

– Myślisz, że to jest w porządku?

– Pewnie nie.

– A zaprosisz mnie któregoś wieczoru do kina?

– Może.

Gertruda chwiała się przede mną. Balansowała na wysokich szpilkach. Zrobiła krok do przodu i poczułem nagle, że jakieś fragmenty jej ciała mnie dotykają. Nie byłem w stanie wykrzesać z siebie żadnej reakcji. Dzielił nas dystans nie do przekroczenia. Miałem wrażenie, jakby ta kobieta próbowała rozmawiać z kimś nieobecnym, z kimś, kogo już od dawna nie ma wśród żywych. Jej wzrok zdawał się przenikać przeze mnie jak przez powietrze. Nie potrafiłem nawiązać z nią kontaktu. Ale nie czułem z tego powodu wstydu; raczej zażenowanie i bezradność.

– Chodź ze mną.

– Co takiego?

– Chcę ci pokazać moją sypialnię.

Poszedłem za nią korytarzem. Otworzyła drzwi do swej sypialni, weszła pierwsza i zaprosiła mnie do środka. Był to bardzo kobiecy pokój. Na wielkim łóżku wylegiwały się pluszowe zwierzątka. Moja wizyta najwyraźniej je zaskoczyła: żyrafy, misie, lwy i psy gapiły się na mnie ze zdumieniem. W powietrzu unosił się zapach perfum. Wszystko było schludne, czyściutkie, miękkie i wygodne. Gertruda podeszła bardzo blisko. Stanęła tuż obok mnie.

– Podoba ci się moja sypialnia?

– Owszem. Całkiem przyjemna.

– Tylko nie wygadaj się przed panią Downing, że cię tu zaprosiłam. Byłaby zgorszona.

– Nic jej nie powiem.

Gertruda stała nieruchomo i milczała.

– Muszę już iść – powiedziałem wreszcie. Po czym podszedłem do drzwi, otwarłem je, zamknąłem za sobą i wróciłem do swego pokoju.

27

Po utracie kilku maszyn do pisania zastawionych w lombardach zrezygnowałem z pomysłu, by takową posiadać. Drukowałem po prostu swe opowiadania ręcznie i w takiej szacie graficznej wysyłałem je redakcjom. Robiłem to za pomocą pióra. Wkrótce sztukę tego ręczno – druku opanowałem do perfekcji. Doszedłem do takiej wprawy, że imitowanie czcionki maszynowej szło mi szybciej niż normalne pisanie. A pisałem sporo: trzy lub cztery opowiadania tygodniowo. Stale coś wysyłałem pocztą. Wyobrażałem sobie, jak redaktorzy „Atlantic Monthly” i „Harper's Magazine” mówią do siebie: „O rany, znowu coś przyszło od tego czubka…”

Pewnego wieczora zaprosiłem Gertrudę do baru. Usiedliśmy przy stole obok siebie i zamówiliśmy piwo. Na dworze padał śnieg, a ja czułem się trochę lepiej niż zwykle. Przy piwie można było sobie pogadać. Upłynęła godzina albo coś koło tego. Zacząłem wpatrywać się w jej oczy, a ona w moje. „O dobrego chłopa trudno, takie czasy” – obwieściła szafa grająca. Gertruda poruszała ciałem i głową w takt muzyki, wpatrzona we mnie i zasłuchana.

– Masz bardzo dziwną twarz – powiedziała. – Wcale nie jesteś taki brzydki.

– Spedytor. Czwarty w hierarchii służbowej, starający się o awans – odparłem.

– Byłeś kiedyś zakochany?

– Miłość jest dla prawdziwych ludzi.

– Wyglądasz na… prawdziwego.

– Prawdziwych to ja nie lubię.

– Nie lubisz?

– Nie znoszę.

Wypiliśmy jeszcze trochę, prawie już nie rozmawiając. Śnieg padał nadal. Gertruda odwróciła głowę i przyglądała się stłoczonym przy barze ludziom. Po chwili ponownie na mnie spojrzała.

– Ale przystojny, prawda?

– Kto taki?

– Widzisz tego żołnierza? Siedzi sam, taki wyprostowany. I ma tyle medali.

– Zbieraj się, idziemy stąd.

– Przecież jest jeszcze wcześnie.

– Jak chcesz, to możesz zostać.

– Nie. Chcę pójść z tobą.

– Możesz iść, możesz nie iść. Wszystko mi jedno.

– To przez tego żołnierza? Przez niego tak się wściekłeś?

– Gówno mnie to obchodzi! – Wiem, że to przez niego.

– Rób, co chcesz. Ja już idę.

Wstałem od stołu, zostawiłem napiwek i ruszyłem do wyjścia. Słyszałem, że Gertruda idzie za mną. Wyszedłem na zaśnieżoną ulicę i powędrowałem przed siebie. Po chwili zrównała się ze mną.

– Nawet nie wziąłeś taksówki! – narzekała. – Mam iść w szpilkach po takim śniegu?

Nie odpowiedziałem. Przeszliśmy cztery czy pięć przecznic dzielących nas od domu pani Downing. Kiedy wchodziłem po schodach, Gertruda ciągle jeszcze szła obok mnie. Dopiero na korytarzu ją wyprzedziłem. Poszedłem prosto do mojego pokoju, otworzyłem drzwi, zamknąłem je za sobą, rozebrałem się i położyłem do łóżka. A potem usłyszałem, jak rzuciła czymś o ścianę swej sypialni.

28

Nadal drukowałem ręcznie swoje opowiadania. Większość z nich wysyłałem teraz Clay'owi Gladmore'owi, redaktorowi nowojorskiego pisma literackiego „Frontfire”, które wysoko sobie ceniłem. Płacili tylko 25$ za opowiadanie, ale za to Gladmore odkrył Williama Saroyana i wielu innych. Był także kumplem Sherwooda Andersona. Sporą część moich rzeczy odsyłał mi, opatrując je notkami uzasadniającymi odmowę. Nie były one na ogół zbyt długie, ale brzmiały sympatycznie i dodawały otuchy. Redakcje większych pism literackich używały do tego celu gotowych druczków; Gladmore także z nich czasem korzystał, ale nawet te jego druczki zdawały się mieć odrobinę ciepła: „Przykro nam, że jest to odpowiedź odmowna, niestety jednak…”

Tak więc ciągle przysparzałem Gladmore'owi zajęć, wysyłając mu cztery do pięciu opowiadań tygodniowo. A na razie nadal robiłem w interesie z damską konfekcją, w tej piwnicy na dole. Kleinowi nie udało się jeszcze wygryźć Larabee'ego; Coxowi – trzeciemu w hierarchii spedytorowi – było wszystko jedno, kto kogo wygryzie, byle tylko mógł co dwadzieścia pięć minut urwać się i sztachnąć parę razy papierosem na klatce schodowej.

Nadgodziny stały się rutyną. Po fajrancie piłem coraz więcej i więcej. Ośmiogodzinny dzień pracy był już tylko wspomnieniem: idąc rano do roboty, mogłoś być pewien, że spędzisz tam przynajmniej jedenaście godzin. Dotyczyło to również soból, które niegdyś o połowę krótsze – stały się normalnym dniem roboczym. Wojna wciąż trwała, ale damy kupowały takie ilości ciuchów, jakby je diabeł opętał…

Byłem właśnie po takim dwunastogodzinnym dniu pracy. Miałem już na sobie palto, wydostałem się z piwnicy na parter, zapaliłem papierosa i poszedłem już korytarzem do wyjścia, kiedy usłyszałem głos szefa:

– Chinaski!

– Co takiego?

– Pozwól pan tutaj.

Szef siedział w gabinecie i palił długie, kosztowne cygaro. Wyglądał na w pełni wypoczętego.

– To mój przyjaciel, Carson Gentry.

Znajomy szefa także palił długie, kosztowne cygaro.

– Pan Gentry jest również literatem. To jego pasja. Gdy usłyszał ode mnie, że mamy tu jakiegoś pisarza, zapragnął pana poznać. Nie ma pan nic przeciwko temu, prawda?

– Nie. Nie mam.

Siedzieli, patrzyli na mnie i palili te swoje cygara. Upłynęło kilka minut. Zaciągali się dymem, wydmuchiwali dym i dalej na mnie patrzyli.

– Pozwolicie panowie, że sobie już pójdę? – spytałem.

– Ależ oczywiście – odpowiedział mój szef.

29

Z pracy wracałem zawsze piechotą. Od domu, w którym wynajmowałem pokój, dzieliło mnie sześć czy siedem przecznic. Wszystkie drzewa wzdłuż ulic wyglądały tak samo: małe, pokurczone, bezlistne, półżywe od mrozu. Podobały mi się. Szedłem przed siebie, a nade mną świecił zimny księżyc.

Ta scena w biurze jakoś nie dawała mi spokoju. Przypominałem sobie te ich cygara, wykwintne garnitury. Myślałem o dużych porcjach steków, jazdach długimi krętymi alejami wiodącymi do pięknych domostw. Beztroskie życie. Podróże do Europy. Piękne kobiety… Czy oni są ode mnie aż o tyle mądrzejsi? Jedyne, co nas różni, to pieniądze i pragnienie ich gromadzenia.

Ja też się tego nauczę. Zacznę odkładać każdy grosz. Wpadnę na jakiś pomysł, zaciągnę pożyczkę. Najmę kogo trzeba, wyleję kogo zechcę. Whisky będę trzymał w szufladzie biurka, a moja żona będzie miała biust XXL, i taką dupę, że gazeciarz na rogu spuści się w spodnie, gdy zobaczy, jak potrafi nią kręcić. Nieraz ją zdradzę, u ona uda, że nic o tym nie wie, aby tylko żyć sobie w moim domu i korzystać z mojego bogactwa. Mężczyzn będę wyrzucał z pracy tylko po to, by zobaczyć ich przerażone twarze. Kobietom też nie przepuszczę: będę wyrzucał takie, które nie zasłużyły na to, by zostać wyrzucone.

Oto czego człowiek najbardziej potrzebował: nadziei! To jej brak tak potrafił człowieka zdołować. Weźmy choćby tamte dni w Nowym Orleanie, kiedy zdarzało mi się żyć tygodniami na dwóch pięciocentowych batonikach dziennie, żeby tylko mieć czas na pisanie. I co z tego? Przymieranie głodem nie podniosło sztuki na wyżyny. Raczej obniżyło jej loty. Okazało się, że korzenie ludzkiej duszy tkwią w żołądku. Po befsztyku z polędwicy i półlitrze whisky człowiek pisze o niebo lepiej niż po jakimś słodkim paskudztwie za piątaka. Mit o głodującym artyście okazał się bzdurą. A gdy wreszcie do ciebie dotarło, że wszystko razem jest gówno warte, stałeś się na tyle mądry, by zacząć żyłować i gnoić bliźniego swego. Zbuduję teraz swoje imperium na stosach wdeptanych w ziemię ciał i złamanych karier bezbronnych dzieci, kobiet i mężczyzn! Pokażę im, kto tu kogo pierdoli! Już ja im pokażę!

Dotarłem do domu, w którym mieszkałem. Wszedłem po schodach, otworzyłem drzwi mojego pokoju i zapaliłem światło. Pani Downing wsunęła mi pod drzwi pocztę: na podłodze leżała duża brązowa koperta z przesyłką od Gladmore'a. Podniosłem ją; była ciężka, pełna nie przyjętych do druku rękopisów. Usiadłem i wyjąłem z niej list.

Szanowny Panie Chinaski!

Odsyłamy cztery opowiadania. Zostawiamy sobie natomiast piąte, noszące tytuł: „Moja spitapiwem dusza ma w sobie więcej smutku niż wszystkie umarłe choinki świata”. Od dłuższego czasu z uwagą śledzimy pańskie próby i jesteśmy nadzwyczaj szczęśliwi, że możemy przyjąć do druku Pana utwór.

Z wyrazami szacunku

Clay Gladmore

Wstałem z krzesła, nadal ściskając w ręku zawiadomienie o przyjęciu do druku mojego opowiadania. PIERWSZE W MOIM ŻYCIU. Z „Frontfire” najbardziej liczącego się magazynu literackiego Ameryki. Nigdy jeszcze świat nie wydał mi się taki wspaniały, tak pełen obietnic. Zrobiłem kilka kroków, usiadłem na łóżku i jeszcze raz to przeczytałem. Studiowałem każdy zawijas w skreślonym ręką Gladmore'a podpisie. Wstałem, podszedłem do szafy i przyszpiliłem do niej list. Następnie zrzuciłem z siebie ubranie, zgasiłem światło i położyłem się do łóżka. Bezskutecznie próbowałem zasnąć. Musiałem wstać, zapalić światło, podejść do szafy i przeczytać to jeszcze raz:

Drogi Panie Chinaski…

30

Często spotykałem na korytarzu Gertrudę. Rozmawialiśmy ze sobą, ale na miasto ponownie już jej nie zaprosiłem. Stawała bardzo blisko, delikatnie kołysząc się na swych bardzo wysokich obcasach, co pewien czas tracąc równowagę, zupełnie jak pijana. Pewnego niedzielnego ranka natknąłem się na nią na trawniku przed domem. Była tam również Hilda. Dziewczyny lepiły śnieżki; wesołe i rozwrzeszczane, zaczęły nimi we mnie rzucać. Tam, gdzie dotąd mieszkałem, nigdy nie było śnieżnych zim, początkowo więc szło mi marnie, wkrótce jednak odkryłem, jak należy ugnieść pigułę, by daleko nią cisnąć. Gertruda wpadła w uniesienie, krzyczała. Była śliczna. Porażająco piękna. Istne wyładowanie elektryczne. Przez chwilę miałem ochotę przeciąć dzielący nas trawnik i dobrać się do niej. Ale zaraz zrezygnowałem i odszedłem ulicą, a koło mojej głowy przelatywały ze świstem piguły.

Dziesiątki tysięcy młodych mężczyzn walczyło w Europie, w Chinach i na wyspach Pacyfiku. Kiedy wrócą z wojny, ta dziewczyna znajdzie sobie któregoś z nich. Nie będzie miała z tym problemu. Nie z takim ciałem. Nie z takimi oczami. Nawet Hilda nie powinna mieć z tym trudności.

Zaczęło mi chodzić po głowie, że chyba już czas opuścić Saint Louis. Postanowiłem wrócić do Los Angeles. A tymczasem dalej drukowałem ręcznie sterty opowiadań, upijałem się, słuchałem Piątej Beethovena, Drugiej Brahmsa…

Pewnego szczególnego wieczoru, wracając z pracy, wpadłem do pobliskiego baru. Usiadłem, wypiłem z pięć lub sześć piw, wstałem i wyszedłem na ulice. Do domu pani Downing miałem już blisko, wystarczyło minąć jedną przecznicę. Idąc korytarzem, zobaczyłem, że drzwi do pokoju Gertrudy są otwarte.

– Henry…

– Cześć! – Stanąłem w progu, spojrzałem na nią. – Gertrudo… Wyjeżdżam stąd. Złożyłem dziś wymówienie.

– Och, jaka szkoda!

– Wszyscy byliście dla mnie bardzo życzliwi.

– Słuchaj… Zanim wyjedziesz, chciałabym, żebyś poznał mojego chłopca.

– Twojego chłopca?

– Tak. Właśnie się tu wprowadził. Mieszka przy tym samym korytarzu.

Poprowadziła mnie do jakiegoś pokoju i zapukała. Stanąłem za nią. Drzwi się otworzyły. Zobaczyłem spodnie w szaro – białe prążki, koszulę z długimi rękawami w kratę, krawat. Rzadki wąsik. Nieobecne oczy. I ledwie widoczną niteczkę smarków, która wyciekała mu z nosa, tworząc na końcu małą, lśniącą kropelkę. Kropelka spłynęła w dół, osiadła na wąsach, zbierała się, żeby kapnąć, ale na razie tkwiła na nich jeszcze i odbijała światło.

– Joey! Chciałam ci przedstawić Henry'ego.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Gertruda weszła do środka. Drzwi się zamknęły. Wróciłem do swego pokoju i zacząłem zbierać rzeczy. Lubiłem pakowanie walizki. Zawsze był to dla mnie dobry czas.

31

Po powrocie do Los Angeles znalazłem tani hotel, tuż obok Hoover Street, zamknąłem się w pokoju i zacząłem pić. Piłem, nie wychodząc nawet z łóżka, przez jakieś trzy czy cztery dni. Nie mogłem się przemóc, by wziąć do ręki gazetę z ofertami. Sama myśl o tym, że znowu znajdę się naprzeciw jakiegoś siedzącego za biurkiem faceta i będę mu musiał opowiadać, jak mi zależy na pracy, jakie mam nadzwyczajne kwalifikacje, była dla mnie nie do zniesienia. Powiem szczerze: byłem przerażony życiem, tym wszystkim, co człowiek zmuszony jest robić, tylko po to, by mieć na jakąś strawę, kąt i odzienie. Dlatego właśnie nie wstawałem z łóżka i piłem. Kiedy pijesz, to świat nadal gdzieś tam sobie istnieje, ale przynajmniej na chwilę zdejmuje ci nogę z gardła.

Któregoś wieczoru wstałem w końcu z wyrka, ubrałem się i wyszedłem na miasto. Zaniosło mnie na Alvarado Street. Szedłem dalej przed siebie, dopóki nie natrafiłem na jakąś knajpkę. Wyglądała zachęcająco. W środku był tłok, ale przy barku znalazłem jeszcze ostatnie wolne miejsce. Usiadłem i na początek zamówiłem szkocką z wodą sodową.

Na sąsiednim stołku, po prawej, siedziała ciemnawa blondynka. Zdążyła się trochę zanadto roztyć, policzki i szyję miała już nieźle sflaczałe – najwyraźniej była alkoholiczką – ale jej rysy zachowały nieco przejrzałego piękna, a ciało nadal wyglądało jędrnie i młodo. Rzeczywiście, figurę miała jeszcze całkiem niezłą. I cudownie długie nogi.

Odczekałem, aż skończy swego drinka, po czym spytałem, czy ma ochotę na następnego. Powiedziała, że owszem. Zamówiłem kolejkę.

– Ale banda pieprzonych głupków! – zauważyła.

– Jak wszędzie. Choć tu jest ich wyjątkowo wielu – przyznałem.

Postawiłem jeszcze trzy czy cztery kolejki. Piliśmy, nie odzywając się do siebie. Wreszcie powiedziałem:

– To byłoby na tyle. Jestem spłukany.

– Mówisz serio?

– Tak.

– Masz jakąś chatę?

– Wynajęty apartament. Jeszcze na dwie czy trzy doby.

– I naprawdę nie masz już forsy? Ani niczego do picia?

– Nie mam.

– To choć ze mną.

Wyszedłem za nią z baru. Przy okazji zauważyłem, że ma bardzo zgrabny tyłek. Zaprowadziła mnie do najbliższego sklepu monopolowego i poprosiła o dwie półlitrówki Grandada, sześć piw, dwie paczki papierosów, frytki, paczuszkę mieszanych orzeszków, alka – seltzer i jakieś dobre cygaro. Sprzedawca podliczył rachunek.

– Zapłaci za to pan Wilbur Oxnard. Proszę wpisać to na jego konto – powiedziała.

– Chwileczkę. Muszę do niego zadzwonić.

Sprzedawca wybrał numer, zamienił z kimś kilka słów, po czym odwiesił słuchawkę.

– W porządku – oznajmił.

Pomogłem jej zebrać pakunki. Wyszliśmy ze sklepu.

– Gdzie lecimy z tym towarem? – spytałem.

– Do ciebie. Masz jakiś wóz?

Zaprowadziłem ją do swego samochodu. Był to grat, który wypatrzyłem w jakimś autokomisie w Compton i kupiłem za trzydzieści pięć dolarów. Miał połamane resory, cieknącą chłodnicę, ale jeździł.

Przyjechaliśmy do mnie. Zaniosłem alkohol do lodówki, nalałem dwie lufy, przyniosłem je, usiadłem na krześle i zapaliłem cygaro. Usadowiła się na kanapie, naprzeciw mnie, z nogą założoną na nogę. Teraz dopiero zauważyłem, że ma zielone kolczyki.

– Ale szpan! – prychnęła.

– Co takiego?

– Zadajesz szpanu. Myślisz, że jesteś wielkie panisko?

– Skąd!

– Jak to nie. Widać to po twoim zachowaniu. Ale i tak mi się podobasz. Od początku mi się spodobałeś.

– Podciągnij trochę wyżej kieckę.

– Lubisz ładne nogi?

– Taa. Podciągnij trochę wyżej kieckę.

Zrobiła to.

– O rany boskie! Wyżej, jeszcze wyżej!

– Słuchaj, nie jesteś chyba jakiś odchyleniec, co? Dziewczyny boją się tu takiego jednego zboka. Podrywa je, zabiera na chatę, każe się rozebrać i wycina im na ciele krzyżówki scyzorykiem.

– To nie ja.

– Są jeszcze tacy, co najpierw cię zerżną, a później pokroją na kawałeczki. A potem ludzie znajdą kawałek twojej sraki w zapchanej rurze ściekowej w Playa Del Ray, a lewy cycek w koszu na śmieci gdzieś pod Oceanside.

– Dawno już tego nie robię. Lata całe. Podciągnij wyżej kieckę.

Nagłym ruchem podciągnęła do góry spódniczkę. Było to jak radosne preludium, jedna z tych chwil, w której słońce objawia swój prawdziwy sens. Podszedłem do tapczanu, usiadłem obok niej i pocałowałem ją. A potem wstałem, nalałem nam po jednym i złapałem w radiu stację KFAC. Trafiliśmy na coś Debussy'ego. Sam początek utworu.

– Lubisz taką muzykę? – zdziwiła się.

W środku nocy, kiedy gawędziliśmy w najlepsze, spadłem z kanapy. Leżałem na podłodze i gapiłem się w górę na jej piękne nogi.

– Kochanie – wymamrotałem – jestem geniuszem. I pomyśleć, że nikł oprócz mnie o tym nie wie!

Spojrzała na mnie z góry.

– Wstawaj z podłogi, ty głupku pieprzony! Nie widzisz, że mam pusty kieliszek?

Przyniosłem jej drinka, po czym zwinąłem się w kłębek obok niej na kanapie. Czułem, że zrobiłem z siebie idiotę. Potem poszliśmy do łóżka. Światła były pogaszone, wlazłem na nią po ciemku, raz czy dwa razy popchnąłem do oporu i znieruchomiałem.

– Słuchaj, jak ty masz właściwie na imię?

– A czy to, do cholery, nie wszystko jedno? – spytała.

32

Na imię miała Laura. Była druga po południu, a ja szedłem za nią dróżką na tyłach sklepu meblowego przy Alvarado Street. Miałem ze sobą swoją walizkę. W głębi stał duży jednopiętrowy dom, drewniany i stary, pokryty warstwą białej łuszczącej się farby.

– Nie podchodź do samych drzwi – powiedziała. – On ma na półpiętrze lustro. Widzi w nim, kto stoi przed progiem.

Odstąpiłem na prawo, ukryłem się i czekałem. Laura stała w progu i naciskała dzwonek.

– Lepiej niech zobaczy tylko mnie. Jak odezwie się brzęczyk, otworzę drzwi i wejdziesz za mną.

Odezwał się, Laura popchnęła drzwi. Wszedłem za nią, lecz zanim ruszyłem dalej, pozostawiłem walizkę u podnóża schodów. Wilbur Oxnard stał na samej górze; Laura popędziła, by się z nim przywitać. Wilbur był starszym, siwowłosym facetem i nie miał jednej ręki. Aż do ramienia.

– Żabciu! Jak to dobrze, że się zjawiłaś! – Objął ją jedynym ramieniem i pocałował. Po chwili rozłączyli się i dopiero wtedy mnie zobaczył.

– Co to za jeden?

– Och, Willi! Chciałam, żebyś poznał mojego kolegę. – Cześć! – powiedziałem na przywitanie.

Nie odezwał się.

– Wilbur Oxnard, Henry Chinaski – przedstawiła nas sobie Laura.

– Miło mi cię poznać, Wilbur – brnąłem dalej.

Nadal nie odpowiadał. W końcu burknął:

– Dobra, Chodź na górę.

Wszedłem na schody i ruszyłem za Wilburem i Laurą przez frontowy pokój. Na podłodze wszędzie poniewierały się monety: pięciocentówki, dziesięciocentówki, ćwiećdolarówki, półdolarówki. Na samym środku stały organy elektryczne. Poszedłem za nimi do kuchni. Usiedliśmy przy stole w kąciku jadalnym, gdzie siedziały już jakieś dwie kobiety. Laura dokonała prezentacji:

– Henry, to jest Grace, a to Jerry. Dziewczyny, poznajcie mojego kolegę. Henry Chinaski.

– Sie masz – powiedziała Grace.

– Jak leci? – spytała Jerry.

– Miło mi panie poznać.

Tankowali whisky. Z piwem, w charakterze popychacza. Na środku stołu stała miska z czarnymi i zielonymi oliwkami, strączkami chili i młodymi pędami selera. Sięgnąłem po strączek chili.

– Częstuj się – mruknął Wilbur, gestem ręki wskazując butelkę. – Tu jest samoobsługa.

Piwo już wcześniej przede mną postawił. Nalałem sobie lufkę.

– Czym się zajmujesz? – spytał gospodarz.

– Henry jest pisarzem – oznajmiła Laura. – Drukują go w miesięcznikach.

Wilbur zwrócił się w moją stronę.

– Naprawdę jesteś pisarzem?

– Czasami.

– Potrzebuję kogoś, kto ma dobre pióro. Dobry jesteś?

– Każdy pisarz uważa się za dobrego.

– Szukam kogoś, kto napisałby dla mnie libretto. Skomponowałem operę „Imperator San Francisco”. Wiesz, że był kiedyś facet, który chciał zostać imperatorem tego miasta?

– Nie. Nic o tym nie słyszałem.

– To bardzo ciekawa historia. Mam książkę o nim. Dam ci do przeczytania.

– Fajnie.

Siedzieliśmy przez chwilę, popijając w milczeniu. Przyglądałem się trójce dziewczyn. Były mniej więcej w tym samym wieku – gdzieś około trzydziestu pięciu lat – atrakcyjne, bardzo seksowne i świadome, że tak się je odbiera.

– Jak ci się podobają te zasłony? – spytał Wilbur. – Dziewczyny specjalnie je dla mnie zrobiły. One są bardzo utalentowane.

Przyjrzałem się zasłonom. Napaćkane na nich były olbrzymie czerwone truskawy z szypułkami i kropelkami rosy na szypułkach. Istny wymiot.

– Bardzo ładne – stwierdziłem.

Wilbur podał następne piwa. Każdy z nas nalał sobie kolejną porcję whisky.

– Nie przejmuj się, że widać dno – zakomunikował gospodarz. – Jak skończymy tę flaszkę, to wyjmiemy następną.

– Dziękuję, Wilbur.

Spojrzał na mnie.

– Ręka mi sztywnieje. – Uniósł ją i poruszał palcami. – Prawie już nie mogę nią ruszać. Pewnie niedługo umrę. Lekarze nie mogą odkryć, co mi dolega. Dziewczyny myślą, że się wygłupiam, i jak im mówię o mojej chorobie, to sobie ze mnie żartują.

– Ja nie myślę, że się wygłupiasz – zapewniłem go. – Wierzę ci.

Wypiliśmy parę kolejek.

– Podobasz mi się – powiedział Wilbur. – Wyglądasz na faceta, który był tu i tam, swoje w życiu widział. Wyglądasz na faceta z klasą. Większość ludzi nie ma w sobie czegoś takiego. A ty to masz.

– Na klasie to ja się akurat nie znam. Ale rzeczywiście bywałem tu i tam.

– Przejdźmy do tamtego pokoju. Chcę ci zagrać kilka fragmentów z mojej opery.

– Świetnie.

Otworzyliśmy następną flaszkę, zabraliśmy ze sobą parę piw i przeszliśmy do sąsiedniego pokoju.

– Wilbur, chcesz, żebym ci ugotowała jakąś zupkę? – spytała Grace.

– Jak można jeść zupkę, grając na organach? – odparł.

Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Fajny był ten Wilbur, wszyscy go tu lubili.

– Jak się schla, zaczyna rozrzucać pieniądze po podłodze – szepnęła mi na ucho Laura. – Wyzywa nas od ostatnich i ciska w nas moniakami. Mówi, że tyle jesteśmy warte. Potrafi być bardzo wredny.

Wilbur wstał i poszedł do swojej sypialni. Gdy wrócił po chwili, na głowie miał żeglarską czapeczkę – taką jaką noszą kapitanowie jachtów. Zasiadł przy klawiaturze i zaczął swą jedyną ręką i niewładnymi palcami grać na organach. Bardzo głośny był ten jego instrument. Siedzieliśmy, popijając i słuchając jego gry. Kiedy skończył, nagrodziłem go oklaskami.

Wilbur obrócił się na stołku w moją stronę.

– Wiesz, parę dni temu były u mnie dziewczyny, zrobiło się późno i nagle słychać krzyk: „NALOT!” Żebyś widział, jak one wiały: jedna goła, druga w samych majtkach, trzecia w biustonoszu. Wszystkie poleciały schować się do garażu. Ale jaja! Siedziałem na piętrze, a one pojedynczo, jedna po drugiej, z powrotem się tu przemykały. Z garażu! Naprawdę było to zabawne.

– Kto je nastraszył policją? – spytałem.

– A jak myślisz, kto? Ja.

Wstał, przeszedł do sypialni i zaczął się rozbierać. Przez otwarte drzwi widać było, jak siedzi na skraju łóżka, w gatkach i podkoszulku. Laura weszła do jego pokoju, przysiadła obok niego na łóżku i go pocałowała. Zaraz potem wyszła, przepuszczając w drzwiach Jerry i Grace. Zbliżyła się do balustrady i wskazała palcem na podnóże schodów. Zszedłem na dół po swoją walizkę.

33

Nazajutrz, gdy tylko się obudziliśmy, Laura zaczęła mi opowiadać o Wilburze. Była 9.30 rano, w domu panowała cisza.

– Facet jest milionerem – zaczęła. – Nie daj się zwieść wyglądem tego starego domu. Odziedziczył fortunę po dziadku i ojcu. Obaj wykupili tu dookoła masę gruntów. Grace jest jego dziewczyną, ale daje mu nieźle popalić. I słusznie, bo to kawał skąpego sukinsyna. Lubi opiekować się dziewczynami poznanymi w knajpach, takimi, co nie mają gdzie spać. Oferuje im żarcie i wyro. Nic więcej. Żadnych pieniędzy. No i daje się napić, ale tylko wtedy, kiedy sam pije. A i tak Jerry potrafiła wyrwać od niego trochę grosza. Którejś nocy napalił się na nią, zaczął ją ganiać dookoła stołu, a ona powiedziała mu twardo: „Nie, nie, nie! Nic z tego. Chyba że będziesz mi płacił pięćdziesiąt dolców miesięcznie. Do końca życia”. W końcu podpisał jej jakiś świstek i wiesz, co się okazało? Sąd uznał, że to jest ważne. Musi jej teraz bulić pięćdziesiąt dolców, miesiąc w miesiąc. A w dodatku tak to zostało sformułowane, że po jego śmierci spadkobiercy dalej będą musieli jej płacić.

– Nieźle – zauważyłem.

– Ale i tak jego dziewczyną numer jeden jest Grace.

– A ty?

– Ja to tylko tak… z doskoku. Od niedawna.

– To dobrze. Bo mi się podobasz.

– Naprawdę?

– Żebyś wiedziała.

– Słuchaj teraz: jeśli rano wyjdzie z sypialni w tej swojej żeglarskiej… no wiesz, w tej kapitańskiej czapce, to znaczy, że wyruszamy na morze. Doktor kazał mu kupić jacht. Dla zdrowia.

– Duży jest ten jacht?

– No pewnie. Słuchaj, czy to ty wczoraj pozbierałeś te wszystkie monety z podłogi?

– Tak.

– To niedobrze. Lepiej wziąć część, a część zostawić.

– Chyba masz rację. Powinienem trochę ich z powrotem podrzucić?

– Jak będziesz miał okazję.

Zacząłem właśnie wyłazić z łóżka, żeby się ubrać, gdy do sypialni wpadła Jerry.

– Stoi przed lustrem, przymierza czapkę i ustawia ją pod właściwym kątem. Jedziemy na jacht!

– W porządku, Jerry – powiedziała Laura.

Oboje zaczęliśmy się ubierać. Zdążyliśmy na czas. Wilbur nie odzywał się do nikogo. Męczył go kac. Zeszliśmy za nim po schodach do garażu, w którym stał niewiarygodnie stary samochód. Tak archaiczny, że tylne siedzenie zainstalowane miał w kufrze bagażnika. Grace i Jerry usiadły z przodu obok kierowcy, a ja z Laurą z tyłu, w tej dostawce. Wilbur wyjechał na wstecznym do końca podjazdu, zawrócił, skręcił na południe w Alvarado – i za chwilę byliśmy już w drodze do San Pedro.

– Widziałeś, co za skurwysyn? Ma kaca i nie pije. A jak sam nie pije, to nikomu nie daje pić. Uważaj, żeby nie podpaść – instruowała mnie Laura.

– Cholera jasna! Muszę się czegoś napić.

– Wszyscy się przez niego męczymy – odparła. Wyjęła z torebki pół litra, odkręciła nakrętkę i podała mi flaszkę. – Cały czas sprawdza, co robimy. Widzi nas we wstecznym lusterku. Poczekaj, aż spojrzy, i gdy tylko zacznie patrzyć na drogę, pociągnij sobie z gwinta.

Utkwiłem wzrok we wstecznym lusterku i po chwili zobaczyłem w nim oczy Wilbura. Wyraźnie nas pilnował. W sekundę potem patrzył już na drogę. Walnąłem sobie łyka i od razu poczułem się lepiej. Podałem flaszkę Laurze. Teraz ona czekała, aż w lusterku pojawią się jego oczy. Pojawiły się. Zniknęły. Laura pociągnęła łyk. Coraz przyjemniej nam się jechało. Zanim dotarliśmy do San Pedro, butelka była już pusta. Laura wyjęła z torebki gumę do żucia, ja zapaliłem cygaro i wysiedliśmy z wozu. Gdy pomagałem Laurze wygramolić się z kufra, spódniczka podjechała jej do góry i nagle zobaczyłem długie nogi w nylonach, kolana, szczupłe kostki. Wzięło mnie tak, że musiałem odwrócić wzrok i popatrzyć w stronę wody.

Jacht nazywał się „Oxwill”. Na całej przystani nie było większego jachtu. Podwiozła nas do niego mała motorówka. Weszliśmy na pokład. Wilbur pomachał ręką swoim kolegom żeglarzom i jakimś szczurom portowym, po czym spojrzał na mnie.

– Jak się czujesz? – spytał.

– Wspaniale, Wilbur! Wspaniale… jak imperator.

– Chodź! Pokażę ci coś.

Przeszliśmy na tył łodzi. Wilbur schylił się, szarpnął za jakiś pierścień i odsunął pokrywę luku. Spojrzałem w dół: były tam dwa silniki.

– Chcę ci pokazać, jak się uruchamia silnik pomocniczy, na wypadek gdyby coś nawaliło. To nic trudnego. Potrafię to robić jedną ręką.

Stałem znudzony i patrzyłem, jak Wilbur szarpie za linkę. Skinąłem głową, zapewniłem go, że zrozumiałem o co chodzi, ale okazało się, że na tym nie koniec: musiał mnie jeszcze nauczyć podnoszenia kotwicy i odcumowywania od nabrzeża. I to akurat wtedy, gdy jedyną rzeczą, jakiej potrzebowałem, była następna porcja alkoholu.

Wreszcie, po całej tej krzątaninie, wyruszyliśmy w drogę. Wilbur, w kapitańskiej czapce na głowie, stał za sterem, oblegany przez trójkę dziewcząt.

– Och, Willie! Pozwól mi posterować!

– Willi! Mnie pozwól!

Ja tam nie prosiłem, żeby mi pozwolił. Wcale nie miałem ochoty sterować. Zszedłem z Laurą na dół. Wnętrze przypominało luksusowy apartament hotelowy z kojami zamiast łóżek. Zaniosło nas prosto do lodówki. Była pełna jedzenia i trunków. Stała tam również napoczęta butelka whisky: trzy czwarte litra. Tę właśnie wyciągnęliśmy ze środka. Przyrządziłem porcyjkę z wodą mineralną. Wypiliśmy po jednym. Takie życie wydało mi się całkiem znośne. Laura nastawiła patefon i wysłuchaliśmy czegoś, co nazywało się „Odwrót Napoleona”. Spojrzałem na nią. Radosna, uśmiechnięta, naprawdę ładnie wyglądała. Pochyliłem się ku niej, pocałowałem ją, moja dłoń zaczęła wędrować w górę po jej udzie – i wtedy usłyszałem, że nagle zgasł silnik. Odwróciłem się. Na wiodących w dół schodkach pojawił się Wilbur.

– Wracamy do portu! – rzucił krótko. W tej kapitańskiej czapce wyglądał całkiem groźnie.

– Po co? – spytała Laura.

– Ona znowu wpadła w tę swoją chandrę. Boję się, że wyskoczy za burtę. Nie odzywa się do mnie. Siedzi nieruchomo i patrzy przed siebie. Boję się, że w każdej chwili może rzucić się do oceanu. A przecież ona nie umie pływać.

– Posłuchaj, Wilbur – powiedziała Laura. – Daj jej po prostu dziesięć dolców. Poleciały jej oczka w pończochach.

– Nie, wracamy. A poza tym… dlaczego wy tu pijecie?

Wilbur wszedł po schodkach na górę, znowu zaterkotał silnik, jacht zatoczył łuk i zaczęliśmy wracać do San Pedro.

– Za każdym razem, gdy mamy płynąć do Cataliny, jest to samo. Grace wpada w chandrę, siada i gapi się w ocean. Z chustką zawiązaną wokół głowy. W ten sposób naciąga go na różne rzeczy. Ale za burtę w życiu by nie wyskoczyła. Boi się wody.

– No cóż – westchnąłem. – Wypijmy jeszcze parę kolejek. Jak pomyślę o tym, że mam pisać wierszyki do tej opery Wilbura, to mi się żyć odechciewa.

– No pewnie. Tę flaszkę możemy dopić – przytaknęła Laura. – I tak już mu podpadliśmy.

Jerry zeszła na dół i przyłączyła się do nas.

– Grace nie może sobie darować, że to ja wyciągam od niego te pięćdziesiąt dolców miesięcznie. Przecież, cholera, za fryko tego nie biorę. Ledwie ona gdzieś wyjdzie, a ten stary skurwiel od razu na mnie włazi i zaczyna mnie dymać. Nigdy nie ma dość. Boi się, że umrze, i dlatego chce jeszcze odwalić tyle numerów, ile się da.

Wypiła kielonka i nalała sobie następnego.

– Niepotrzebnie odeszłam z działu kadr u Searsa Roebucka. Tam mi dopiero było dobrze.

Wypiliśmy wszyscy za tamte dobre czasy.

34

Zanim jacht przybił do nabrzeża, przyłączyła się do nas również Grace. Głowę nadal miała owiniętą chustką i nie brała udziału w rozmowie, tylko piłą. Wszyscy piliśmy. Także wtedy, gdy po schodkach zszedł Wilbur. Stał przez chwilę i w milczeniu nam się przyglądał.

– Zaraz wracam – warknął.

Było wczesne popołudnie. Piliśmy dalej, żeby skrócić oczekiwanie. Dziewczyny zaczęły się spierać, jak należy manipulować Wilburem. Upatrzyłem sobie jedną z koi, wlazłem do niej i usnąłem. Gdy się obudziłem, z wieczora po trochu robiła się noc i było zimno.

– Gdzie jest Wilbur? – spytałem.

– On tu nie wróci – powiedziała Jerry. – Jest wściekły.

– Wróci, wróci – mruknęła Laura. – Nie zostawi tu swojej Grace.

– Gówno mnie on obchodzi – oświadczyła Grace. – Może sobie nie wracać. Jedzenia i picia mamy tyle, że starczyłoby dla całej egipskiej armii na miesiąc.

A więc tak: miałem spędzić noc na największym w porcie jachcie z trzema kobietami. Najgorzej, że był taki cholerny ziąb. To od tej wody tak ciągnęło. Wylazłem z koi, wypiłem coś na rozgrzewkę i wpełzłem do niej z powrotem.

– O Jezu, jak zimno! – poskarżyła się Jerry. – Pozwól mi wejść do ciebie i trochę się ogrzać.

Zrzuciła pantofle i wskoczyła na moje legowisko. Laura i Grace, obie pijane, zawzięcie o czymś dyskutowały. Jerry była mała, okrągła, nawet bardzo okrągła, z takich, co to każdy chciałby się przytulić. Przywarła do mnie całym ciałem.

– Jezu, jak zimno! Obejmij mnie.

– Daj spokój! Laura…

– A co jej, kurwa, ubędzie?

– No wiesz… może ją to wkurzyć.

– Nic ją nie wkurzy. Przecież jesteśmy przyjaciółkami. Zaraz się przekonasz. – Jerry usiadła na koi. – Laura!

– Co takiego?

– Słuchaj, chcę się trochę pogrzać. W porządku?

– W porządku – odparła Laura.

Jerry z powrotem wślizgnęła się pod przykrycie.

– Widzisz! Nie ma żadnych pretensji.

– No dobra – powiedziałem. Wziąłem ją za dupę, przygarnąłem do siebie i pocałowałem.

– Tylko nie posuwajcie się za daleko – odezwała się Laura.

– Przecież on mnie tylko obejmuje – uspokoiła ją Jerry.

Wsadziłem jej rękę pod sukienkę i zacząłem gmerać przy majtkach. Ciężko to szło, a gdy w końcu sama zsunęła je nogami, byłem aż nadto podniecony. Wcisnęła mi język do ust i równie szybko go wyjęła. Robiliśmy to na boku, starając się zachować obojętny wyraz twarzy. Parę razy mi się wyśliznął, ale Jerry szybko wkładała go sobie z powrotem.

– Nie posuwajcie się za daleko – powiedziała ponownie Laura.

Znowu wypadł. Jerry chwyciła go ręką i ścisnęła.

– Przecież ona mnie tylko obejmuje – zapewniłem Laurę.

Jerry zachichotała i zagoniła go na miejsce. Tym razem już tam pozostał. Z chwili na chwilę byłem bardziej podniecony. „Kocham cię, ty dziwko” – syknąłem jej do ucha. I spuściłem się. Jerry wyszła z koi i powędrowała do łazienki. Grace właśnie przygotowywała kanapki z wołową pieczenia. Wylazłem ze swego legowiska. Prócz kanapek mieliśmy jeszcze sałatkę ziemniaczaną, pokrajane pomidory, kawę i sok jabłkowy. Wszyscy byliśmy głodni.

– Ale mi się zrobiło ciepło! – oznajmiła Jerry. – Ten Henry grzeje jak elektryczna poducha.

– A ja zmarzłam jak nie wiem – powiedziała Grace. – Może też wypróbuję tę elektryczną poduchę. Masz coś przeciwko temu, Lauro?

– Proszę cię bardzo. Tylko nie posuwaj się za daleko.

– To znaczy?

– Wiesz dobrze, o co mi chodzi.

Po kolacji wróciłem do swojej koi. W chwilę później wspięła się do niej Grace. Była najwyższa z całej trójki. Nigdy jeszcze nie leżałem w łóżku z taką wysoką babą. Pocałowałem ją. Jej język zareagował właściwie. Ach, te kobiety – pomyślałem. Cóż to za cudowne istoty! Sięgnąłem pod sukienkę i zacząłem ściągać z niej majtki. Kawał drogi się je ściągało. „Co ty robisz, do diabła?” – szepnęła. „Zdejmuję ci majtki”. „Po co?”. „Żeby cię wydupczyć”. „Ja się tylko chcę rozgrzać”. „Zaraz cię będę dupczył”. „Laura jest moją przyjaciółką, jestem kobietą Wilbura”. „Zaraz cię będę dupczył”. „Co ty robisz?”. „Próbuję ci wsadzić”. „Nie!”. „Pomóż mi, do cholery!”. „Nie. Męcz się sam”. „Pomóż mi!”. „Sam go wsadź. Laura jest moją przyjaciółką”. „A co to ma do rzeczy?”.,Jakiej rzeczy?”. „Nieważne”. „Słuchaj, nie jestem jeszcze gotowa”. „Służę palcem”. „Au! Delikatniej! Okaż damie odrobinę szacunku”. „Teraz lepiej?”. „Lepiej. Jeszcze troszkę wyżej. O tak, tak. Tu, właśnie tu…”.

– Tylko bez ciupciania – odezwała się Laura.

– Nie, nie. Ja ją tylko rozgrzewani.

– Ciekawe, kiedy wróci Wilbur? wtrąciła Jerry.

– Gówno mnie on obchodzi. Dla mnie może wcale nie wracać – stwierdziłem i w tym momencie udało mi się go wsadzić.

Grace jęknęła. Zacząłem ją posuwać bardzo powoli, kontrolując każdy ruch. Było w porządku. Nie wyślizgiwał się z niej, tak jak z Jerry. „Ty podły skurwysynie – szepnęła. – Ty bydlaku. Laura jest moją przyjaciółką”. „A ja cię teraz pierdolę. Czujesz go w sobie, jak włazi i wyłazi, włazi i wyłazi, w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, chlup, chlup, chlup, chlup”. „Nie mów w ten sposób, bo mnie to podnieca”. „Czujesz, jak cię jebię? Jeb, jeb, jebu, jeb… jebanie, jebanie, jebanie… jebu, jebu, jebu, jeb… Podłe, brudne, świńskie jebanie…”. „Przestań, ty przeklęty bydlaku, do cholery”. „Czujesz, jak spęczniał? Jest coraz większy i większy. Czujesz go?”. „Och, tak, tak…”. „Uważaj, zaraz się spuszczę. O Jezu, zaraz się spuszczę!”. Odczekałem, aż przestanie ze mnie strzykać, i wyszedłem z niej. „Zgwałciłeś mnie, ty bydlaku” – syknęła. – „Powinnam powiedzieć Laurze, że mnie zgwałciłeś”. „Powiedz jej, powiedz. Na pewno ci uwierzy”. Grace wygramoliła się z koi i poszła do łazienki. Obtarłem go prześcieradłem, wciągnąłem portki i zeskoczyłem na dół.

– Słuchajcie, dziewczyny, umiecie grać w kości?

– A co do tego potrzeba? – spytała Laura.

– Ja mam kości. Macie jakąś forsę? Do gry potrzebne są kości i pieniądze. Zaraz wam wszystko pokażę. Każdy wyjmuje forsę i kładzie ją przed sobą. Jeśli macie mało, nie musicie się tego wstydzić. Ja też nie mam dużo. W końcu jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

– Tak – przytaknęła Jerry. – Wszyscy jesteśmy przyjaciółmi.

– No pewnie, że jesteśmy – stwierdziła Laura.

Grace wyszła z łazienki.

– Co ten skurwysyn znowu wymyślił? – spytała.

– Ma nas uczyć, jak się gra w kości – wyjaśniła Jerry.

– Gracze używają terminu „rżnąć w kości”. Zaraz wam, dziewczyny, pokażę, jak się rżnie w kości.

– Pokażesz nam, taak? – burknęła Grace.

– Taak, Grace. Posadź swoją wysoko zawieszoną dupę na podłodze i przyjrzyj się. Zaraz wam pokażę, na czym polega gra.

Po upływie godziny, gdy prawie wszystkie pieniądze były już moje, na schodkach pojawił się nagle Wilbur Oxnard. Zastał nas właśnie w takiej sytuacji – rżnących w kości i pijanych.

– Nie zezwalam na hazard na tym statku! - wrzasnął zatrzymując się u podnóża schodków.

Grace podniosła się z kolan, przeszła przez pokój, objęła Wilbura, wetknęła mu w usta swój długi język, po czym złapała go za genitalia.

– Gdzie był mój Willie? Dlaczego zostawił swoją Grace, taką stęsknioną i samotną, na tym wielkim statku?

Willie podszedł do nas cały uśmiechnięty. Usiadł przy stole. Grace wyjęła następną flaszkę whisky i otworzyła ją. Wilbur napełnił szklanki i zwrócił się do mnie:

– Musiałem wpaść do domu i poprawić parę nut w partyturze. Nadal masz zamiar popracować nad tym librettem?

– Nad librettem?

– No tak. Nad tekstem.

– Prawdę mówiąc, jak dotąd nad tym nie myślałem. Ale jeśli naprawdę traktujesz sprawę serio, to zabiorę się do pracy.

– Traktuję sprawę bardzo serio.

– No to od jutra biorę się do roboty.

W tym momencie Grace sięgnęła pod stół i rozpięła Wilburowi rozporek. Zapowiadała się fajna noc. Dla nas wszystkich.

35

Minęło kilka dni. Siedzieliśmy we trójkę – Grace, Laura i ja – przy barze w lokalu o nazwie „Green Smear”. Zjawiła się Jerry.

– Jedną whisky. Czystą – powiedziała barmanowi.

Kiedy jej podano trunek, przez chwilę w milczeniu się w niego wpatrywała.

– Słuchaj, Grace, wyniosłaś się na całą noc. Zostawiłaś mnie samą z Wilburem.

– Tak, kochanie. Miałam pewien interesik do załatwienia. Lubię trzymać staruszka w niepewności.

– Wiesz, jaki on był zdołowany? Nie było Henry'ego, nie było Laury. Nie miał z kim pogadać. Próbowałam mu jakoś pomóc.

Laura i ja odsypialiśmy całonocną imprezę w domu barmana. Prosto stamtąd wróciliśmy do knajpy. Nie zabrałem się do tej pory za libretto i Wilbur ścigał mnie z tego powodu po mieście. Chciał, żebym przeczytał te wszystkie jego cholerne książki, a ja już dawno zrezygnowałem z czytania czegokolwiek.

– No i zaczął pić. – ciągnęła dalej Jerry – Ale jak! Dorwał się do wódki. Zaczął pić czyściochę i cały czas pytał, gdzie jest jego dziewczyna.

– Może to właśnie jest miłość – zauważyła Grace.

Jerry dopiła czystą whisky i zamówiła następną.

– Nie chciałam, żeby się tak zapijał, i kiedy go ścięło, odlałam z butelki trochę wódki i dolałam tyle samo wody. Ale i tak zdążył wypić mnóstwo tego pięćdziesięcioprocentowego świństwa. Bez przerwy prosiłam go, żeby poszedł do łóżka…

– Ach tak? – powiedziała z przekąsem Grace.

– Prosiłam go bez przerwy, ale nie chciał. Odbiło mu tak, że sama też musiałam się napić. Wzięło mnie jakoś wyjątkowo szybko, zachciało mi się spać i zostawiłam go siedzącego w fotelu. Przy tej wódce.

– Nie zabrałaś go do łóżka? – spytała Grace.

– Nie. Rano wchodzę do pokoju, a on nadal siedzi w tym fotelu. Butelka stoi obok. Mówię mu: „Dzień dobry, Willie”. Patrzę, a on ma takie piękne oczy. W życiu takich nie widziałam. Okno było otwarte i oczy miał pełne słonecznego blasku, jakby się w nich dusza odbijała.

– Wiem – wtrąciła Grace. – Oczy to on ma piękne.

– No więc miał otwarte oczy i nie odpowiadał. Nie było siły, żeby go zmusić do mówienia. No to zadzwoniłam do jego brata, wiecie, tego doktora, który daje sobie w żyłę. Przyjechał, spojrzał na niego i od razu za telefon. Zawiadomił kogo trzeba, usiedliśmy we dwójkę i czekaliśmy. Zjawiło się dwóch facetów, zamknęli Willy'emu oczy, zrobili mu jakiś zastrzyk. Potem żeśmy jeszcze trochę posiedzieli i pogadali, a potem jeden z tych facetów spojrzał na zegarek i powiedział: „W porządku”. Obaj wstali, podnieśli Willy'ego z fotela, położyli na noszach, wynieśli z domu i odjechali. No i tyle.

– O, kurwa – jęknęła Grace. – Mam przejebane.

– Owszem, ty masz przejebane – przytaknęła Jerry. – A ja mam dalej pół stówki miesięcznie.

– I swoje okrągłe, tłuste dupsko – powiedziała Grace.

– I moje okrągłe, tłuste dupsko – zgodziła się Jerry.

Spojrzałem na Laurę. Oboje wiedzieliśmy, że jesteśmy załatwieni. Nie było sensu o tym mówić.

Siedzieliśmy wszyscy przy barze, próbując wymyślić jakiś następny ruch.

– Zastanawiam się, czy to nie ja go uśmierciłam – odezwała się Jerry.

– Uśmierciłaś? W jaki niby sposób? – spytałem.

– Przez to, że mu tę gorzałkę ochrzciłam. Zawsze pił czyściochę i nic mu nie było. To ta woda mogła go zabić.

– Może i mogła – mruknąłem. – Tony – zwróciłem się do barmana. – Bądź tak miły i przyrządź dla tej pulchnej, małej panienki koktajlik. Wódeczka z wodą.

Grace nie wydało się to specjalnie dowcipne.

Sam tego nie widziałem, ale jak mi później opowiadano, po wyjściu z knajpy Grace poszła pod dom Wilbura i zaczęła się dobijać, łomotać, krzyczeć, by ją wpuszczono. Jego brat, lekarz, podszedł w końcu do drzwi, ale jej nie wpuścił – był załamany, zaćpany i jej nie wpuścił, ona jednak nie dała za wygraną i dalej się awanturowała. Ten lekarz nie znał bliżej Grace – czego, być może, powinien żałować, bo to była niezła dupa – poszedł więc do telefonu, wezwał policję i dopiero wtedy się zaczęło: Grace dostała takiego szału, że potrzeba było dwóch facetów, żeby założyć jej kajdanki. Zrobili przy tym błąd, bo skuli ją z przodu, a ona uniosła ręce, machnęła tymi bransoletami i rozpruła jednemu z gliniarzy policzek na wylot, tak że z boku było mu zęby widać. Przyjechało jeszcze więcej gliniarzy, zabrali Grace, wrzeszczącą, wierzgającą nogami, a potem już nigdy nie mieliśmy okazji ani jej, ani siebie nawzajem oglądać.

36

Całe rzędy zastygłych w bezruchu rowerów. Skrzynie pełne rowerowych części. Całe rzędy podwieszonych u powały rowerów. Zielone rowery, czerwone rowery, żółte rowery, fioletowe rowery, niebieskie rowery, rowery dla dziewcząt, rowery dla chłopców – wszystkie zawieszone wysoko – błyszczące szprychy, obręcze, opony, farba, skórzane siodełka, przednie światła, tylne światełka, hamulce ręczne. Setki rowerów, rząd za rzędem.

Mieliśmy godzinną przerwę na lunch. Jadłem go pośpiesznie – przez większą część nocy, aż do rana, byłem zwykle na nogach – ledwie żywy ze zmęczenia, cały obolały, myśląc o kryjówce, którą wypatrzyłem pod tymi rowerami. Wpełzałem pod ich trzy nieskazitelnie wyrównane rzędy, a potem leżałem na plecach i gapiłem się na zwieszające się nad głową równiutkie rzędy srebrnych szprych, obręczy, czarnych opon, pomalowanych błyszczącą farbą ram. Wszystko na swoim miejscu, idealny porządek: 500 czy 600 rozpostartych nad głową, osłaniających mnie od świata rowerów. Był w tym jakiś ukryty sens. Wpatrywałem się w nie, wiedząc, że mam przed sobą czterdzieści pięć minut wytchnienia pod rowerowym drzewem.

A jednocześnie wiedziałem także, że jeśli kiedykolwiek sobie odpuszczę i dam się ponieść fali tych lśniących, nowych rowerów, to będę skończony, i już się nigdy nie pozbieram. Kładłem się więc na plecach i pozwalałem tym kołom, szprychom i kolorom przynieść mi chwilę ukojenia.

Człowiek na kacu nigdy nie powinien leżeć płasko na plecach i wpatrywać się w powałę magazynu. Drewniane dźwigary w końcu się do ciebie dobiorą, a świetliki – te ze szkła, w którym widać gęstą kratę drucianego zbrojenia – sprawią, że poczujesz się jak w więzieniu. A potem jest już tylko ciężar powiek, pragnienie wypicia choć jednego kieliszka, a jeszcze później słyszysz, że zaczął się ruch, i wiesz, że twoja godzina już bezpowrotnie minęła, trzeba jakoś zwlec się na nogi, poczłapać na swoje stanowisko, wypełniać faktury, pakować zamówienia…

37

Była sekretarką kierownika. Nazywała się Carmen, z hiszpańska, ale miała jasne włosy, usta grubo wypacykowane szminką, nosiła obcisłe sukienki z dzianiny, wysokie szpilki, nylony, pas do pończoch. Och, ależ ona umiała kręcić, kołysać, wabić tym swoim tyłkiem! Kręciła nim przynosząc zamówienia, kręciła odchodząc do biura, a wszyscy chłopcy śledzili oczami każdy ruch, każde drgnienie jej pośladków, pulsujących, rozkołysanych, tańczących. Nie jestem podrywaczem. I nigdy nim nie byłem. Żeby być podrywaczem, trzeba umieć bajerować. To nie moja specjalność. Ale w końcu, skoro Carmen się napraszała, zaprowadziłem ją do jednego z tych wagonów, które rozładowywaliśmy na zapleczu magazynu. Było tam przyjemnie, ciepło – myślałem o błękitnym niebie, szerokich czystych plażach – a jednak wszystko razem było smutne: tak kompletnie wyprane z uczucia, że aż nie potrafiłem tego zrozumieć czy sobie z tym poradzić. Zadarłem jej sukienkę z dzianiny na biodra i dymałem ją na stojaka, aż wreszcie przycisnąłem wargi do jej nabrzmiałych, tłustych od szkarłatnej szminki ust, i spuściłem się pomiędzy dwa nie otwarte jeszcze kartony, podczas gdy w powietrzu unosił się pył, a ona stała oparta plecami o brudną, pełną drzazg ścianę wagonu, wtopiona w litościwą ciemność.

38

Każdy z nas pełnił jednocześnie funkcje magazyniera i spedytora. Każdy dostawał zamówienie, pobierał towar i przygotowywał wysyłkę. Kierownictwo zajmowało się jedynie wytykaniem błędów. A ponieważ ten sam człowiek od początku do końca odpowiadał za konkretną wysyłkę, nie można było zwalić winy na kogoś innego. Trzy, cztery spaprane zamówienia – i lądowało się za bramą.

Dla obiboków i leserów – czyli nas wszystkich tam zatrudnionych – jasne było, że nasze dni są policzone. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko odpuścić sobie i czekać, dopóki tamci nie odkryją, że się nie nadajemy. Tymczasem zaś znosiliśmy jakoś ten kierat, oddawaliśmy im parę uczciwych godzin swego czasu, a wieczorami chodziliśmy razem pić.

Pracowało nas tam trzech. Ja. Facet, który nazywał się Hector Gonzales – wysoki, przygarbiony, spokojny. Mieszkał ze swą śliczną meksykańską żoną przy górnej Hill Street, gdzie dzielił z nią wielkie, dwuosobowe łoże. Wiem to akurat, bo pewnego wieczoru wybraliśmy się razem na piwo i potem bardzo tę jego żonę przestraszyłem. Skończyliśmy wędrówkę po barach, przyszliśmy do niego pijani i wtedy wyciągnąłem ją z łóżka i pocałowałem. Na jego oczach. Wykombinowałem sobie widocznie, że na pięści byłbym od niego lepszy. Musiałbym tylko uważać, żeby mnie nie załatwił czymś ostrym. W końcu przeprosiłem ich oboje za to, że zachowałem się jak kutas. Ale i tak jego żona mnie nie polubiła – o co nie mogłem mieć do niej pretensji – i więcej już się tam nie zjawiłem.

Trzecim z nas był Alabam, drobny złodziejaszek. Kradł boczne lusterka, nakrętki, śruby i śrubokręty, żarówki, reflektory, klaksony, akumulatory. Ściągał suszące się na sznurkach damskie majtki i prześcieradła. Dywaniki z przedpokoi. Chodził na bazary, kupował trochę ziemniaków, a pod nie, na dno torby, ładował steki, plasterki szynki, puszki anchois. Wymyślił sobie również fałszywe imię i nazwisko: George Fellows.

George miał pewien paskudny zwyczaj. Pił ze mną, a gdy widział, że zbliżam się do stanu zniedołężnienia, rzucał się na mnie z pięściami. Strasznie mu zależało, żeby mi wpierdolić, ale był chuderlawy, a w dodatku tchórzliwy do szpiku kości. Zawsze udawało mi sio pozbierać na tyle, by przyładować mu parę razy w bebech, poprawić w łeb, z jednej i z drugiej strony – i to wystarczyło, by zataczając się i kulejąc, wiał na dół po schodach, zwykle z jakimś drobnym fantem w kieszeni, który mi zwinął – zmywakiem, otwieraczem do konserw, budzikiem, moim wiecznym piórem, pieprzniczką albo nożyczkami.

Kierownik rowerowej hurtowni, pan Hansen, miał ponurą, przekrwioną gębę i zielony język od miętusów, które ciągle ssał, żeby zabić zapach whisky. Pewnego dnia zawezwał mnie do biura.

– Słuchaj, Henry, ci dwaj chłopcy, którzy z tobą pracują, to kompletne tępaki, prawda?

– Nie. Obaj są w porządku.

– Chodzi mi szczególnie o Hectora… Ten to naprawdę jest tępy. To znaczy ogólnie jest w porządku, ale chodzi o to, czy twoim zdaniem on tu sobie daje radę?

– Hector? Jak najbardziej, proszę pana.

– Naprawdę?

– Oczywiście.

– A ten Alabam. Ma takie złodziejskie, rozbiegane oczka. Kradnie pewnie ze sześć tuzinów rowerowych pedałów miesięcznie. Nie sądzisz, że tak jest?

– Nie, proszę pana. Nigdy nie widziałem, żeby brał cokolwiek.

– Chinaski?

– Słucham?

– Daję ci podwyżkę. Dziesięć dolarów tygodniowo.

– Dziękuję panu.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. I wtedy właśnie zorientowałem się, że szef jest w sitwie z Alabamem i obaj dzielą się pół na pół.

39

Jane była świetną dupą. Zdążyła już urodzić dwoje dzieci, ale najwspanialej w świecie umiała się pierdolić. Natknęliśmy się na siebie w jakiejś jadłodajni na świeżym powietrzu – za ostatnie pięćdziesiąt centów fundowałem sobie właśnie przetłuszczonego hamburgera i zaczęliśmy ze sobą gadać. Potem ona postawiła mi piwo, dala mi numer telefonu, a w trzy dni później wprowadziłem się do jej mieszkania.

Miała ciasną cipę i przyjmowała go tak, jakbym wpychał w nią nóż, który ma ją zabić. Przypominała mi maślaną świnkę. Było w niej tyle draństwa i agresji, że naprawdę czułem się tak, jakbym każdym pchnięciem odpłacał jej za napady złego humoru. Miała usunięty jajnik i twierdziła, że nie może zajść w ciążę, ale jak na istotę z jednym jajnikiem, szczodrze gospodarowała swą kobiecością.

Jane bardzo przypominała Laurę – tyle że była szczuplejsza, ładniejsza, miała długie, sięgające do ramion blond włosy, błękitne oczy i rozmaite dziwactwa. Zawsze napalała się na seks rankiem, na kacu. Mnie tam na moich porannych kacach seks specjalnie nie rajcował. Wolałem to robić na nocną zmianę. Ale w nocy zawsze było to samo – ta wariatka wrzeszczała i rzucała we mnie czym popadło: telefonami, książkami telefonicznymi, butelkami, szklankami (pustymi i pełnymi), radioodbiornikami, torebkami, gitarami, popielniczkami, słownikami, pękniętymi paskami od zegarków, budzikami… Niezwykła z niej była kobieta. Ale na jedno mogłem zawsze liczyć: pewne było, że rankiem będzie się chciała pierdolić. I to bardzo. A ja miałem tę swoją hurtownię rowerów.

Zerkając na zegar – tak wyglądał nasz typowy ranek – odstawiałem na szybciucha ten pierwszy numer, krztusząc się, połykając z powrotem, próbując ukryć odruch wymiotny, potem napalałem się ostro, wchodziłem na obroty, spuszczałem się i staczałem na bok. „No dobra – mówiłem – będę miał piętnaście minut spóźnienia”. A ona tuptała do łazienki, szczęśliwa jak skowronek, żeby się podmyć, zrobić kupkę, obejrzeć sobie włoski pod paszkami, spojrzeć w lustro – co tam śmierć, gorzej, że łatka lecą – a potem tup, tup, z powrotem pod kołderkę, podczas gdy ja wciągałem na siebie poplamione gatki, słuchając odgłosów porannego ruchu na Third Street, po której przewalał się na wschód poranny szczyt.

– Właź z powrotem do łóżka, staruszku – mówiła.

– Słuchaj, właśnie dostałem dziesięć dolarów podwyżki.

– Nie musimy nic robić. Poleź tylko obok mnie.

– Co ty pieprzysz, mała.

– Proszę cię! Chociaż pięć minut.

– O, kurwa…

No i wracałem do łóżka. A ona zrzucała kołdrę i łapała mnie za jaja. A w chwilę potem za penisa.

– Och, jaki on śliczny!

Kombinowałem, zastanawiałem się, kiedy uda mi się stąd wydostać.

– Mogę cię o coś spytać? – Możesz.

– Pozwolisz mi go pocałować?

– Pozwolę.

Słyszałem cmokanie, czułem pocałunki, małe lizanko – i po chwili hurtownia rowerów kompletnie wyparowywała mi z głowy. A potem słyszałem, jak Jane drze gazetę. Coś zaczynało mnie uwierać, łaskotać na czubku kuśki.

– Popatrz! – mówiła.

Unosiłem się do pozycji siedzącej. Na łbie pały tkwił mały kapelusik z papieru, przewiązany wokół ronda żółtą wstążeczką. Tkwił i nie spadał. Urządzenie stało całkiem nieźle.

– No i powiedz, czy on nie jest śliczny? - pytała.

– Jaki znowu on? To jestem ja.

– Ależ skąd! To nie ty, to on. Ty nie masz z nim nic wspólnego.

– Nic wspólnego?

– No pewnie. A pozwolisz mi go jeszcze raz pocałować?

– Dobra, proszę bardzo.

Jane zdejmowała dekorację i przytrzymując go u nasady jedną ręką, zaczynała całować to miejsce, gdzie przed chwilą tkwił kapelusik. Podnosiła wzrok, zaglądała mi głęboko w oczy. Obnażony łebek powoli wsuwał się do jej ust. Opadałem na plecy. Byłem załatwiony.

40

Przyszedłem do hurtowni o 10.30. Praca zaczynała się o ósmej. Trafiłem akurat na poranną przerwę. Na zewnątrz stał wóz barowy i przy nim właśnie zebrała się załoga magazynu. Podszedłem tam, zamówiłem dużą kawę, pączka i zacząłem rozmawiać z Carmen, sekretarką kierownika – tą od niesławnej pamięci wagonu. Jak zwykle miała na sobie bardzo obcisłą sukienkę z dzianiny, którą jej ciało rozpychało tak, jak sprężone powietrze powłokę balonu. Albo jeszcze bardziej. Na usta nałożyła całe warstwy ciemnoczerwonej szminki i rozmawiając ze mną, starała się stać jak najbliżej. Chichotała, zaglądała mi w oczy, muskając mnie od czasu do czasu jakimś fragmentem swego ciała. Była tak natrętna, że budziło to wręcz lęk: człowiek miał chęć uciec przed taką presją. Jak większość kobiet, chciała mieć nadal to, czego już mieć nie mogła. Jane drenowała mnie do ostatniej kropli nasienia, a i tego było jej mało, natomiast Carmen sądziła zapewne, że odgrywam mądralę, którego trudno zdobyć. Odchylałem tułów do tyłu, trzymając w ręku swój pączek, a ona stale się ku mnie nachylała.

Przerwa dobiegła końca. Weszliśmy do hali. Wyobraziłem sobie majtki Carmen, ze smużką gówienka, zaplątane na paluchu mojej stopy, i nas dwoje kotłujących się na łóżku, w jej chacie na Main Street. Kierownik, pan Hansen, stał przed drzwiami swego biura.

– Chinaski! – warknął.

Znałem ten ton: robotę miałem już z głowy.

Podszedłem do niego. Miał na sobie świeżo wyprasowany, jasnobrązowy letni garnitur, muszkę (zieloną), ciemnobeżową koszulę, a do tego czarno – brązowe buty, wypucowane na wysoki połysk. Uświadomiłem sobie nagle, że uwierają mnie w pięty wystające z wysłużonych zelówek gwoździe, mam na sobie wyświechtaną koszulę z urwanymi trzema guzikami, a w dodatku do połowy rozpięty rozporek. I pękniętą klamerkę od paska.

– Słucham pana? – spytałem.

– Muszę cię zwolnić.

– W porządku.

– Jesteś cholernie dobrym pracownikiem, ale muszę cię zwolnić.

Wstyd mi było za niego.

– Od pięciu czy sześciu dni zjawiasz się w pracy o 10.30. Co ty sobie wyobrażasz? Jak się czują inni pracownicy? Każdy z nich pracuje osiem godzin.

– W porządku. Nie ma co się denerwować.

– Słuchaj, jak byłem młody, to też udawałem twardziela. Trzy, cztery razy w miesiącu zdarzało mi się przyjść do roboty z podbitym okiem. Ale zawsze punktualnie. Co do minuty. Pracowałem uczciwie i do czegoś w życiu doszedłem.

Nic na to nie odpowiedziałem.

– Co się takiego stało? Czemu przestałeś przychodzić punktualnie?

W nagłym przebłysku nadziei pomyślałem sobie, że mogę się jeszcze uratować od zwolnienia, jeśli dam mu właściwą odpowiedź.

– Jestem świeżo po ślubie. Wie pan, jak to jest. Miodowy miesiąc. Rano zaczynam się ubierać, słońce świeci przez szpary w żaluzjach, a ona ciągnie mnie na wyrko i każe mi jeszcze raz zakisić ogóra.

Nie zaskoczyło.

– Powiem im, żeby przygotowali ci odprawę.

Hansen ruszył zamaszystym krokiem w kierunku swego biura. Wszedł do środka, usłyszałem, że mówi coś do Carmen, i nagle znowu mnie olśniło. Zapukałem w oszklone drzwi. Hansen wyjrzał, wyszedł na korytarz i zasunął za sobą szklaną przegrodę.

– Słuchaj pan, jeśli chodzi o Carmen, to nigdy z nią tego nie robiłem. Mówię uczciwie. Jest ładna, ale nie w moim typie. Wystaw mi pan czek za cały tydzień, dobra?

Hansen odwrócił się bez słowa i wszedł do gabinetu.

– Wypisz mu czek do końca tygodnia – polecił.

Był dopiero wtorek. Właściwie się tego nie spodziewałem, ale w końcu kto dostawał od Alabama połowę doli od dwudziestu tysięcy rowerowych pedałów? Carmen wyszła na korytarz i wręczyła mi czek. Postała jeszcze chwilę, obdarzyła mnie zdawkowym uśmiechem, podczas gdy Hansen siedział przy telefonie, próbując połączyć się ze Stanowym Urzędem Zatrudnienia.

41

Ciągle jeszcze miałem ten sam samochód za trzydzieści pięć dolarów. Konie rwały się do biegu. My rwaliśmy się do gry. Żadne z nas – ani Jane, ani ja – nie miało pojęcia o koniach; mieliśmy za to fart. W tamtych czasach w programie było osiem gonitw, a nie dziewięć. Stosowaliśmy magiczną formułę: „Harmatz w ósmej”. Dżokej Willi Harmatz wybijał się nieco ponad przeciętną, ale miał problemy z utrzymaniem wagi – tak jak obecnie Howard Grant. Studiując zestawienia wyników, zauważyliśmy, że często zdarzało mu się pogodzić faworytów w ostatniej gonitwie, a wypłaty były wtedy całkiem spore.

Nie graliśmy codziennie. Czasem byliśmy rano tak chorzy z przepicia, że nie mogliśmy zwlec się z łóżka. Wówczas wstawaliśmy wczesnym popołudniem, wychodziliśmy na miasto, by odwiedzić sklep monopolowy, wpaść na godzinę lub dwie do jakiegoś baru, posłuchać grającej szafy, popatrzyć na pijaków, popalić papieroski, posłuchać martwego śmiechu – miłe to było życie.

Naprawdę mieliśmy szczęście. Wyglądało na to, że trafialiśmy na tor we właściwe dni.

– No popatrz! – mówiłem jej. – On już lego numeru nie powtórzy… To niemożliwe.

I oto znów pojawiał się Willi Harmatz, by powtórzyć swój stary numer z wyjściem na prostą, to on wyłaniał się w ostatniej chwili z oparów wódy i smutku – poczciwy, stary Willi, typowany 16 do jednego, 8 do jednego, 9 do dwóch. Jedyny człowiek, który ustawicznie nas ratował, podczas gdy reszta świata dawno dała sobie z tym spokój i zobojętniała na nasz los.

Samochód za trzydzieści pięć dolarów prawie zawsze dawał się uruchomić. To nie stanowiło problemu; problem tkwił w tym, jak zapalić przednie światła. Po ósmej gonitwie zawsze było już bardzo ciemno. Jane zwykle upierała się, by zabrać z domu butelkę portwajnu. Trzymała pod ręką w torebce. Potem obalaliśmy parę piw na trybunach, a gdy szło nam dobrze, przenosiliśmy się do „wyścigowego” baru i tam piliśmy głównie szkocką z wodą sodową. Byłem już wcześniej karany za jazdę po pijanemu, a tu nagle docierało do mojej świadomości, że znowu prowadzę nie oświetlony wóz, nie bardzo wiedząc, dokąd jadę.

– Nie martw się, mała – mówiłem. – Wpadniemy w następną dziurę i zaraz się zapalą.

Na szczęście mieliśmy połamane resory.

– Jest dziura! Uważaj na kapelusz!

– Nie mam kapelusza! Wciskałem gaz do dechy.

ŁUP! ŁUP! ŁUP!

Jane podskakiwała w górę i w dół, trzymając się swej butelki, a ja, wczepiony w kierownicę, wypatrywałem odrobiny światła na drodze. Tłukąc tak wóz po wybojach, zawsze udawało się włączyć reflektory. Czasem wcześniej, czasem później, ale zawsze się zapalały.

42

Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, w starym domu z umeblowanymi pokojami. Wynajmowaliśmy dwa, z oknami wychodzącymi na zaplecze. Budynek stał na skraju stromej skarpy i wyglądając z okna, człowiek miał wrażenie, że jest na dwunastym, a nie na trzecim piętrze. Było to jak mieszkanie na krawędzi świata – miejsce ostatniego odpoczynku przed statecznym wielkim upadkiem.

Tymczasem nasza szczęśliwa passa skończyła się tak, jak wszystkie szczęśliwe passy się kończą. Mieliśmy bardzo mało pieniędzy i piliśmy wino. Portwajn i muszkatel. Podłoga w kuchni cała zastawiona była tymi sikaczami: z tyłu sześć lub siedem dzbankowatych pojemników pięciolitrowych, przed nimi cztery lub pięć dużych, trzyćwierciowych flach, a z przodu trzy lub cztery mniejsze butelki, mieszczące niecałe pół litra.

– Pewnego dnia – powiedziałem Jane – gdy zostanie dowiedzione, że świat ma cztery, a nie trzy wymiary, człowiek będzie mógł wyjść na spacer i po prostu nie wrócić. Żadnych pogrzebów, żadnych łez, iluzji, żadnego nieba i piekła. Ludzie będą sobie siedzieli jakby nigdy nic i ktoś spyta: „Gdzie się podział George?”. A kto inny odpowie: „A skąd mam wiedzieć? Powiedział, że idzie po papierosy”.

– Słuchaj – przerwała mi Jane – która jest godzina? Chcę wiedzieć, która jest godzina.

– Chwileczkę, zastanówmy się. Wczoraj o północy nastawiliśmy zegar według radia. Wiemy, że spieszy się 35 minut na godzinę. Pokazuje teraz 7.30, ale nie może to być 7.30 wieczorem, bo nie jest jeszcze dostatecznie ciemno. W porządku. A więc 7 i pół godziny. Siedem razy 35 minut równa się 245 minut. Połowa 35 minut to 17 i pół minuty. Razem 252 i pół minuty. Dobra, a więc wyprzedzamy czas o 4 godziny 42 minuty i 30 sekund. Cofamy więc zegar na 5.47. Jest 47 po piątej. Pora na obiad, a my nie mamy nic do jedzenia.

Nasz zegar spadł na podłogę, potłukł się i był przeze mnie naprawiany. Po zdjęciu tylnej pokrywy stwierdziłem, że uszkodzona została sprężyna i balans. Wymyśliłem jedyny sposób na to, by znowu zaczął chodzić: skróciłem mu główną sprężynę i skręciłem ją ciaśniej. Wpłynęło to na prędkość, z jaką obracały się wskazówki. Minutowa przyśpieszyła na tyle, że widać niemal było, jak się porusza.

– Otwórzmy następne wino – powiedziała Jane.

Naprawdę nie mieliśmy nic innego do roboty, jak tylko pić wino i kochać się.

Zjedliśmy wszystko, co było do zjedzenia. Nocami wychodziliśmy na spacery, żeby kraść papierosy pozostawione na deskach rozdzielczych zaparkowanych samochodów.

– Może usmażyć naleśniki? – spytała Jane.

– Tak mi już obrzydły, że nie wiem, czy przełknę choć jednego.

Odkąd skończyło nam się masło i smalec, Jane smażyła je na suchej patelni. Nie z naleśnikowego ciasta, tylko z mąki zmieszanej z wodą. Wychodziły chrupkie. Naprawdę chrupkie.

– Co ja jestem wart jako człowiek? – zastanawiałem się na głos. – Ojciec uprzedzał mnie, że tak skończę. Przecież mógłbym wyjść na miasto… zdobyć coś. I zaraz to zrobię. Ale najpierw sobie golnę.

Nalałem pełną szklankę portwajnu. Świństwo miało tak podły smak, że gdyby człowiek myślał o tym w trakcie picia, to od razu by zrzucił. Dlatego też pijąc tego bełta, zawsze wyświetlałem sobie w głowie jakiś inny film. Wyobrażałem sobie stary zamek w Szkocji – omszałe mury, zwodzone mosty, niebieskawą wodę, drzewa, błękitne niebo i cumulusy. Albo myślałem o seksownej panience, która bardzo, bardzo powoli wciąga jedwabne pończochy. Tym razem wyświetliłem sobie film z pończochami.

Osuszyłem szklankę do dna. Jakoś poszło.

– Wychodzę. Do widzenia, Jane.

– Do widzenia, Henry.

Ruszyłem przez korytarz w kierunku klatki, pokonałem cztery kondygnacje schodów, prześlizgnąłem się koło mieszkania właścicieli – zalegaliśmy z czynszem – i wyszedłem na dwór. Zszedłem ze wzgórza i znalazłem się na skrzyżowaniu Szóstej i Union Street. Przeciąłem pierwszą z tych ulic i skierowałem się na wschód. Był tam mały bazar. Przeszedłem wolno wzdłuż stoisk, po czym zawróciłem i zacząłem do nich podchodzić z przeciwnej strony. Stoisko z warzywami znajdowało się na froncie. Były tam pomidory, ogórki, pomarańcze, ananasy, grejpfruty. Stanąłem i zacząłem im się przyglądać. Zajrzałem do sklepu: starszy gość w fartuchu rozmawiał z jakąś kobietą, nikogo więcej nie było. Zwinąłem ogórek, wsadziłem go do kieszeni i ruszyłem przed siebie. Uszedłem nie dalej niż pięć metrów, gdy usłyszałem za sobą głos:

– Hej, panie. PANIE! Proszę natychmiast oddać ten OGÓREK, bo jak nie, to wezwę POLICJĘ! Jeśli natychmiast nie przyniesiesz mi go Z POWROTEM, to wsadzę cię do KRYMINAŁU!

Zawróciłem. Droga powrotna wydała mi się nieskończenie długa. Czułem na sobie wzrok gapiów. Trzech albo czterech. Wyciągnąłem z kieszeni ogórek i położyłem go na kupie ogórków. A potem skierowałem się na zachód. Tym razem poszedłem pod górkę Union Street, sforsowałem podejście od zachodniej strony wzgórza, pokonałem cztery kondygnacje schodów i otworzyłem drzwi. Jane oderwała wzrok od szklanki i spojrzała na mnie.

– Jestem zerem – oświadczyłem jej. – Nie potrafiłem nawet ukraść ogórka.

– Nie przejmuj się.

– Nastaw te naleśniki.

Podszedłem do dzbanka i nalałem sobie następną szklankę.

…Jechałem na wielbłądzie przez Saharę. Mój olbrzymi nos przypominał trochę dziób orła, ale mimo to byłem przystojny, a jakże, w białej szacie w zielone pasy. Odwagi też mi nie brakowało. Niejednego zdarzyło mi się zgładzić. U mego boku wisiał wielki zakrzywiony miecz. Zmierzałem w stronę namiotu. W jego cieniu, na mięsistym orientalnym dywanie, czekała - niecierpliwa i drżąca - czternastoletnia dziewoja, którą niebiosa obdarzyły mądrością wielką i nie rozdartym hymenem…

Przełknąłem następną porcję tej trucizny. Wstrząsnęło mnie, ale jakoś poszło. Nalałem szklankę Jane, nalałem szklankę sobie…

W którymś momencie, podczas jednej z tych naszych piekielnych nocy, dobiegła końca druga wojna światowa. Póki trwała, odbierałem ją co najwyżej jako odległą, mglistą realność, ale właśnie się skończyła. Zawsze trudno było znaleźć robotę, a teraz stało się to jeszcze trudniejsze. Codziennie wstawałem rano i robiłem obchód wszystkich publicznych biur pośrednictwa, poczynając od Farm Labor Market – agencji oferującej prace u farmerów i badylarzy. Zwlekałem się z łóżka o 4.30, na kacu, a do domu wracałem zwykle około południa. Chodziłem po pośredniakach, w tę i z powrotem, bez końca. Czasami udawało mi się złapać jednodniową robotę przy rozładowywaniu wagonów, ale dopiero wtedy, gdy zacząłem korzystać z usług prywatnych agencji, które zabierały jedną trzecią mojego zarobku. W rezultacie mieliśmy bardzo mało pieniędzy i coraz bardziej zalegaliśmy z czynszem. Ale nadal dzielnie ustawialiśmy w rzędach butelki, a czas wypełniało nam to, co przedtem: łóżko, awantury, czekanie.

Gdy wpadło skądś trochę grosza, szliśmy spacerkiem na Grand Central Market, by kupić tanie mięso na gulasz, marchewki, ziemniaki, cebule, selery. Wsadzaliśmy to wszystko do dużego garnka, a potem, mając pewność, że za chwilę się najemy, można było usiąść, pogadać, powąchać jak pachnie mięso, cebula, jarzynki, posłuchać, jak podskakuje pokrywka. Robiliśmy skręty z tytoniu, właziliśmy o najróżniejszych porach do łóżka, wstawaliśmy i zaczynaliśmy śpiewać piosenki. Czasem zjawiał się administrator, by nas uciszyć i przypomnieć, że zalegamy z czynszem. Współmieszkańcy nigdy nie zgłaszali skarg na nasze awantury, natomiast wyraźnie im się nie podobało, gdy śpiewaliśmy po kolei: Nie mam nic, więc mam wszystko; Mississipi; Kokardki, guziczki, pończoszki, trzewiczki; Toczy wiatr na prerii zielsko, potocz się i ty, Boże; chroń Amerykę; Deutschland, Deutschland über Alles; Odwrót Napoleona; Deszcz przynosi mi bluesa; Uszy do góry, bracie; Nie mam w banku ani centa…; Były sobie świnki trzy; Kiedy o zmierzchu zapada purpurowa kurtyna; Entliczek pętliczek, zielony koszyczek; Kto poślubił cię, aniele; Małe jagniątko zbłąkane; Z taką jak mój papcio chajtnę się dziewuszką; Jak zatrzymasz, stary durniu, dzieciaki na farmie; Gdybym ci ja wiedziała, tobym na cię czekała, napiekłabym ciasta…

43

Pewnego ranka byłem zbyt zmarnowany, by wstać o 4.30 – czyli wedle naszego zegara o 7.27 i pół. Wyłączyłem budzik i poszedłem spać dalej. W kilka godzin później obudził nas okropny hałas dochodzący z korytarza.

– Co to za diabelstwo? – spytała Jane.

Wstałem z łóżka. Miałem na sobie krótkie gatki, w których spałem. Mocno nieświeże – podcieraliśmy się gazetami, miętosząc je przedtem w rękach, żeby zmiękły, ale nie zawsze udawało mi się doczyścić tyłek. W dodatku były wystrzępione i miały powypalane dziury od gorącego popiołu z papierosów.

Podszedłem do drzwi i otwarłem je. Na korytarzu kłębił się gęsty dym. Zobaczyłem strażaków w ciężkich metalowych hełmach z wypisanymi na nich numerami. Strażaków rozciągających długie, grube węże. Strażaków w azbestowych kombinezonach. Strażaków z toporkami. Robili niewiarygodny hałas i zamieszanie. Zamknąłem drzwi.

– Co to takiego? – spytała Jane.

– Straż pożarna.

– Ach, straż… – mruknęła, po czym naciągnęła kołdrę na głowę i przeturlała się na swoją stronę łóżka. Położyłem się obok niej i usnąłem.

44

W końcu znalazłem robotę w magazynie z częściami samochodowymi na Flower Street, opodal Jedenastej. Od frontu prowadzili sprzedaż detaliczną, ale zajmowali się również hurtem, zaopatrując warsztaty i innych dystrybutorów. Aby zostać przyjętym, musiałem się upodlić i opowiadać im pierdoły o tym, że zawsze traktowałem pracę jak drugi dom. Bardzo byli z tego zadowoleni.

Pracowałem jako urzędnik przyjmujący dostawy. Chodziłem także do kilku miejsc w sąsiedztwie po jakieś części. Dzięki temu mogłem wyściubić nos z budynku.

Pewnego dnia, w trakcie przerwy śniadaniowej, zauważyłem, że jakiś chłopak – Latynos o inteligentnym, bystrym spojrzeniu – studiuje w gazecie program dzisiejszych gonitw.

– Grasz na wyścigach? – spytałem.

– Uhm.

– Dasz mi zajrzeć?

Obejrzałem zapisy i zwróciłem mu gazetę.

– Bobik powinien wygrać ósmą gonitwę.

– Wiem. W dodatku wcale nie jest faworytem.

– Tym lepiej.

– Ile, twoim zdaniem, będą za niego płacić?

– Gdzieś tak… 9 do 2.

– Chciałbym na niego postawić.

– Ja też.

– Kiedy puszczają ostatnią gonitwę w Hollywood Park? – spytał.

– O piątej trzydzieści.

– A my wychodzimy stąd o piątej.

– W życiu nie zdążymy.

– Moglibyśmy spróbować. Bobik to absolutny pewniak.

– Co za pech!

– Spróbujmy. Jedziesz ze mną?

– No jasne.

– Patrz na zegarek. Punkt piąta się zrywamy.

Pięć minut przed fajrantem pracowaliśmy obaj jak najbliżej wyjścia. Mój nowy koleś, Manny, spojrzał na zegarek.

– Urwiemy się dwie minuty przed gwizdkiem. Gdy zacznę biec do drzwi, zasuwaj za mną.

Manny stał i układał skrzynki z częściami na tylnej półce. Nagle pognał w kierunku wyjścia. Pobiegłem za nim. Wypadliśmy przez tylne drzwi i popędziliśmy aleją. Dobrze biegał. Jak się później dowiedziałem, zdobył swego czasu pierwsze miejsce w międzyszkolnych mistrzostwach na dystansie jednej czwartej mili. Trzymałem się jakieś dwa kroki za nim i dobiegliśmy tak do końca alei. Jego wóz stał zaparkowany tuż za rogiem. Otworzył go, wskoczyliśmy do środka i już nas nie było.

– Manny, za Boga nie uda nam się zdążyć.

– Uda się. Potrafię pogonić tę brykę.

– Przecież to musi być jakieś piętnaście kilometrów. Trzeba dojechać, zaparkować, a potem jest jeszcze kawał drogi do kas.

– Potrafię pogonić tę brykę. Zdążymy.

– Nie możemy zatrzymywać się na światłach.

Manny miał dość nowy samochód i umiał zmieniać pasy na jezdni.

– Wszystkie krajowe tory mam obcykane.

– Caliente też?

– Caliente? No jasne. Skurwysyny biorą tam dwadzieścia pięć procent dla siebie.

– Wiem.

– Gorzej jest w Niemczech. Tam biorą równo połowę.

– I nadal mają graczy?

– Nadal. Przygłupy myślą, że wystarczy dobrze postawić.

– Nas narzynają na szesnaście procent. To i tak dużo.

– Dużo. Ale dobry gracz potrafi wyjść na swoje.

– Jasne.

– O, w mordę! Czerwone światło.

– Chuj z nim! Wal przed siebie.

– Teraz śmigam w prawo, – Manny gwałtownie zmienił pas i skręcił w przecznicę. – Uważaj, czy nie ma gdzie radiowozu.

– Dobra.

Rzeczywiście potrafił pogonić tę swoją brykę. Jeśli tak samo obstawiał konie jak prowadził, to musiał wygrywać.

– Żonaty jesteś, Manny?

– Co ty!

– Kobitki?

– Czasami. Ale nigdy na dłużej.

– W czym problem?

– Kobieta to zajęcie na cały etat. Każdy musi wybrać sobie fach i się go trzymać.

– Rzeczywiście. Jest to jakiś emocjonalny drenaż.

– Fizyczny również. Przecież one się chcą na okrągło pierdolić.

– Znajdź sobie taką, z którą byś to lubił robić.

– Akurat. Wystarczy, że pijesz albo grasz. Zaraz ci powie, że to „niszczy miłość”.

– To znajdź sobie taką, która lubi gorzałę, hazard i ruchanko.

– A po co komu taka kobieta?

Wreszcie znaleźliśmy się na parkingu. Po siódmej gonitwie można było parkować za darmo. Za wstęp na tor także nie musieliśmy już płacić. Kłopot polegał na tym, że nie mieliśmy programu. Gdyby jakieś konie zostały wycofane z gonitwy, to nie mogłeś mieć pewności, jakim numerem na tablicy totalizatora oznaczony jest koń, którego zamierzasz obstawić.

Manny zamknął wóz i zaczęliśmy biec. Do końca parkingu wyprzedził mnie o jakieś sześć długości. Wpadliśmy przez otwartą bramę do tunelu. W trakcie biegu przez tunel – a w Hollywood Park jest on dość długi – Manny utrzymał tę samą przewagę i dopiero przy wyjściu na tor udało mi się skrócić dystans do pięciu długości. Zobaczyłem, że konie wchodzą już do startboksów. Pomknęliśmy do kas.

– Który numer ma Bobik? – wrzasnąłem w biegu do jakiegoś faceta z jedną nogą.

Zanim zdążył odpowiedzieć, byłem już za daleko, by go usłyszeć. Manny rwał do kasy przyjmującej zakłady za pięć dolarów. Kiedy dobiegłem do okienka, miał już swój bilet w ręku.

– Podaj mi numer!

– Osiem!

– Koń numer osiem w ósmej.

Wpłaciłem 5 dolarów, dostałem bilet i w tym momencie rozległ się dzwonek. Bomba poszła w górę. Okienko kasy zatrzasnęło się.

Notowania Bobika, jak przeczytaliśmy na tablicy, wzrosły i wynosiły teraz 4 do 1, a nie 6 do 1, jak to miało miejsce rano. Faworytem był koń numer trzy, typowany 6 do 5. Wygrał wyścig aukcyjny na 1 i 1/16 mili i jako zwycięzca został kupiony za 8000$. Kiedy konie wyszły z pierwszego zakrętu, faworyt prowadził* o trzy czwarte długości przed Bobikiem, który szedł tuż za nim spokojnie, pewnie, jak kat za skazańcem.

– Widać, że go załatwi – powiedziałem. – Trzeba było postawić dychę.

– Taa… Jesteśmy wygrani. Chyba że jakiś łach wysunie się ze stawki i pogodzi ich obu.

Bobik szedł tuż za faworytem do połowy ostatniego zakrętu i właśnie wtedy, wcześniej niż się spodziewałem, wyrwał do przodu. Dosiadający go dżokej wykonał manewr, który czasem widuje się na torze; objechał faworyta w połowie zakrętu, poszedł ciasno przy bandzie i zaczął finiszować nie czekając, aż wyjdzie na prostą. Zdobył trzy i pół długości przewagi, gdy nagle ze zwartej stawki wysunął się koń numer 4 – jakiś łach, typowany tylko 9 do 1. Szedł polem, zmniejszał dystans, mógł nam wszystko zepsuć… Ale Bobik pokazał klasę: to było szybowanie, a nie galop. Wygrał bez bata o dwie i pół długości. Wypłacono za niego 10 dolarów i 40 centów.

45

Następnego dnia w pracy wypytywano nas, dlaczego w takim pośpiechu wczoraj wyszliśmy. Przyznaliśmy się do wypadu na tor. Można zdążyć na ostatnią gonitwę i dziś po południu też tam jedziemy. Manny ma już wytypowanego konia. Ja również. Niektórzy koledzy spytali mnie, czy nie moglibyśmy wziąć od nich forsy i zagrać za nich. Nie wiedziałem, co im odpowiedzieć.

W południe poszedłem z Mannym do baru na lunch.

– Hank, bierzemy od nich pieniądze na zakłady.

– Przecież ci kolesie są goli. Mają tylko to, co dostaną od żon na kawę i gumę do żucia. Nie będziemy sterczeć w ogonku do kas, gdzie przyjmują dwudolarowe zakłady. I tak byśmy nie zdążyli.

– A po co mamy za nich obstawiać? Zatrzymamy sobie tę forsę.

– A jak wygrają?

– W życiu nie wygrają. Zawsze typują niewłaściwego konia. Mają już taki zwyczaj, żeby zawsze obstawiać bez sensu.

– A jak postawią na naszego typa?

– Wówczas będziemy wiedzieli, że sami typowaliśmy źle.

– Manny, co ty robisz w tym autobiznesie?

– Odpoczywam. Lenistwo zawsze było kulą u nogi mych ambicji.

Wypiliśmy jeszcze po piwie i wróciliśmy do magazynu.

46

Znowu biegliśmy przez tunel, gdy konie wchodziły już do startboksów. Za nasz typ, Złoty Iglak, płacono tylko dziewięć do pięciu, a ponieważ obawiałem się, że dwa dni z rzędu nie wygramy, postawiłem na niego 5 dolarów. Manny zagrał za dziesięć. Złoty Iglak na ostatnich metrach wyprzedził po zewnętrznej faworyta i zwyciężył o łeb. Mieliśmy tę wygrana, a dodatkowo – dzięki kolegom z magazynu – 32 dolary z nietrafionych typowań.

Fama rozeszła się szybko i chłopcy z okolicznych hurtowni, do których chodziłem po części, zaczęli powierzać mi pieniądze na zakłady. Manny miał rację: rzadko zdarzało im się wygrywać. Nie umieli typować, stawiali na pewniaki, stawiali na fuksy, a pulę przeważnie zgarniał jakiś średniak. Kupiłem sobie nowe buty, nowy pasek do spodni i dwie drogie koszule. Właściciel hurtowni przestał wydawać mi się taką wszechpotężną figurą. Nadal chodziłem na lunch z Mannym, ale teraz nasze posiłki stały się nieco dłuższe, a wracając z nich, paliliśmy drogie cygara. No i nadal każdego popołudnia trzeba się było ostro sprężyć, żeby zdążyć na ostatnią gonitwę. Tłum na torze poznał już nasze zwyczaje i czekał, kiedy wybiegniemy z tunelu. Ludzie dopingowali nas, krzycząc i wymachując programami, a gdy przebiegaliśmy obok nich, pędząc na łeb, na szyję do kas, ich wrzaski stawały się coraz głośniejsze.

47

To nowe życie nie przypadło do gustu Jane. Przyzwyczaiła się pierdolić cztery razy dziennie i postrzegać mnie jako faceta, który jest biedny i zdołowany. Po dniu w hurtowni, wariackiej jeździe przez miasto, biegu przez parking i tunel, niewiele pozostawało we mnie energii na miłość. Każdego wieczoru po powrocie do domu zastawałem ją nieźle już zaprawioną winem.

– O, pan Gracz! – witała mnie, gdy wchodziłem. Zawsze była odstawiona: szpilki, nylony, udo założone na udo, stopa kołysząca się w powietrzu. – Wielki Pan Gracz… Wiesz, że gdy cię poznałam, to podobało mi się w tobie wszystko, nawet sposób, w jaki chodzisz po pokoju. Bo ty nie chodziłeś zwyczajnie, tylko tak, jakbyś chciał przejść przez ścianę, jakby cały świat do ciebie należał, jakby nic się nie liczyło. A teraz trafiłeś parę dolców i przestałeś być sobą. Zachowujesz się jak studencik stomatologii albo hydraulik.

– Jane! Przestań mi pieprzyć o jakichś hydraulikach.

– Nie kochałeś się ze mną od dwóch tygodni.

– Miłość przybiera różne formy. Moja stała się bardziej subtelna.

– Nie pierdoliłeś mnie od dwóch tygodni!

– Odrobinę cierpliwości. Za pół roku pojedziemy na wakacje do Rzymu, do Paryża…

– Ale cham! Nalewa sobie dobrą whisky i pozwala pić kobiecie to obrzydliwe tanie wińsko.

Siedziałem rozwalony na krześle, obracałem w dłoni szklankę i przyglądałem się wirującym razem z trunkiem kosteczkom lodu. Miałem na sobie żółtą koszulę, drogą i krzykliwą, a także nowe spodnie, zielone w białe paski.

– Pan Gracz Ważniacha!

– Daję ci duszę. Dzielę się z tobą mądrością, światłem, muzyką, odrobiną radości. Ale jestem również graczem. Mistrzem świata w obstawianiu koni.

– W sraniu na odległość!

– Nie. W obstawianiu koni.

Dopiłem swoją whisky, wstałem i nalałem sobie następną.

48

Kłóciliśmy się stale o to samo. Rozumiałem aż za dobrze, o co naprawdę chodziło. Wielcy kochankowie zawsze byli ludźmi niepracującymi. Obibok pierdoli lepiej niż odbijacz kart zegarowych. Sprawdziłem to na sobie.

Jane przeszła do kontrataku. Wszczynała kłótnię, doprowadzała mnie do wściekłości, po czym wybiegała na ulicę, do barów. Wystarczyło, że usiadła samotnie na stołku barowym – drinki i propozycje zjawiały się same. Uważałem naturalnie, że jest to zachowanie nie fair.

Większość wieczorów przebiegała wedle tego samego scenariusza: doprowadzała do kłótni, chwytała torebkę i znikała za drzwiami. Owszem, było to skuteczne. Zbyt wiele dni mieszkaliśmy razem, kochając się. Musiałem to odczuć i faktycznie raniło mnie to do żywego, ale zawsze pozwalałem jej wyjść, a potem siedziałem bezradnie na krześle, popijając whisky i słuchając jakichś fragmentów muzyki klasycznej przez radio. Wiedziałem, że ona gdzieś tam jest, że będzie z nią ktoś inny. A mimo to nie chciałem ingerować w bieg zdarzeń i pozwalałem im toczyć się własnym torem.

Aż wreszcie pewnego szczególnego wieczora, kiedy tak siedziałem, i nagle coś się we mnie przełamało. Poczułem, jak się przełamuje. Wezbrało i przetoczyło się jak fala – wstałem z krzesła, zbiegiem z trzeciego piętra i wypadłem na ulicę. Szedłem od skrzyżowania Trzeciej i Union Street aż do Szóstej, a potem Szóstą na zachód w kierunku Alvarado. Mijałem po drodze dziesiątki knajp i wiedziałem, że w którejś z nich ją znajdę. Wszedłem do pierwszej z brzegu. W głębi, przy samym końcu baru, siedziała Jane. Na podołku rozłożoną miała jedwabną biało – zieloną chustę. Po obu jej stronach siedzieli dwaj mężczyźni: chudzielec z wielką brodawką na nosie i mały, garbaty pokurcz w dwuogniskowych okularach i starym czarnym garniturze.

Zauważyła mnie, gdy szedłem w jej stronę. Podniosła gwałtownie głowę i nawet mimo panującego w barze mroku widać było, że zbladła. Podszedłem i stanąłem tuż za jej stołkiem.

– Próbowałem zrobić z ciebie kobietę, ale ty na zawsze pozostaniesz kurwą.

Trzasnąłem ją wierzchem dłoni i zwaliłem ze stołka. Padła plackiem na ziemię i zaczęła wrzeszczeć. Wziąłem z kontuaru jej kieliszek, dopiłem go, po czym wolno ruszyłem w kierunku wyjścia. W drzwiach przystanąłem i powiodłem wzrokiem po sali.

– Może komuś nie spodobało się to, co przed chwilą zrobiłem? Jeśli tak… to niech powie.

Nie było żadnej reakcji. Więc może spodobało się to wszystkim. Wyszedłem z powrotem na Alvarado.

49

W hurtowni części samochodowych coraz bardziej się obijałem. Właściciel, pan Mantz, w trakcie obchodu magazynu często przyłapywał mnie na tym, jak przycupnięty w jakimś ciemnym kącie w przejściu między regałami, leniwie układam towar na półkach.

– Chinaski, czy ty się dobrze czujesz?

– Tak.

– Nie jesteś chory?

– Nie.

Mantz szedł dalej. Ta scenka powtarzała się wielokrotnie z małymi wariacjami. Raz przyłapał mnie, gdy na odwrocie faktury szkicowałem widoczną z okna alejkę. Kieszenie miałem wypchane pieniędzmi na zakłady. Kace nie dawały mi się tak we znaki zważywszy że ich przyczyną była najlepsza whisky, jaką można kupić, nie licząc się z forsą.

Ciągnąłem tak jeszcze przez dwa tygodnie, pobierając wypłaty. Aż wreszcie, w środę rano, zobaczyłem Mantza, który stał w głównym przejściu, w pobliżu swego biura. Przywołał mnie gestem ręki. Gdy wszedłem do jego gabinetu, zdążył już wrócić na swe miejsce za biurkiem.

– Siadaj, Chinaski.

Na środku blatu zobaczyłem odwrócony blankiet czekowy. Zsunąłem go ze szklanej tafli tak jak leżał i nie spojrzawszy na sumę, wsunąłem do portfela.

– Wiedziałeś, że mamy zamiar cię zwolnić?

– Szefów nigdy nie jest trudno rozszyfrować.

– Chinaski… Już od miesiąca nie przykładasz się do roboty, wiesz o tym.

– Człowiek zapierdala jak wół, a i tak tego nikt nie doceni.

– Ale ty nie zapierdalałeś jak wół, Chinaski.

Przez dłuższą chwilę przyglądałem się własnym butom. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Wreszcie spojrzałem mu w oczy.

– Oddawałem panu swój czas. Nie mam niczego innego do dania. Oddawałem to, co człowiek ma najcenniejszego. Za nędznego dolara i dwadzieścia pięć centów za godzinę. Oddawałem…

– Nie pamiętasz, jak błagałeś, żeby cię przyjąć? To ty mówiłeś, że praca to dla ciebie drugi dom.

– …swój czas, po to żeby pan mógł żyć w swym wielkim domu na wzgórzu i opływać we wszystko, co się z tym wiąże. Jeśli ktokolwiek stracił na tym układzie, na tej umowie, to na pewno nie pan. To ja jestem przegrany. Rozumiemy się?

– W porządku, Chinaski.

– W porządku?

– Tak. Idź już pan.

Wstałem. Mantz miał na sobie konwencjonalnie skrojony brązowy garnitur, białą koszulę i ciemnoczerwony krawat. Postanowiłem zakończyć to stylowo.

– Mantz, przepracowałem tyle, że należy mi się ubezpieczenie na wypadek bezrobocia. Żeby nie było z tym jakichś numerów! Tacy jak ty zawsze próbują wyzuć człowieka pracy z jego praw. Niech no tylko będą z tym jakieś kłopoty, a zjawię się tu natychmiast i wtedy będziemy inaczej rozmawiać.

– Dostaniesz swoje ubezpieczenie. A teraz wynoś się stąd w cholerę!

Wyniosłem się stamtąd w cholerę.

50

Miałem pieniądze ze swoich wygranych i z bukmacherskich zakładów, przesiadywałem w domu i Jane była nareszcie zadowolona. Po dwóch tygodniach zostałem zarejestrowany jako bezrobotny. Mieliśmy czas na odpoczynek, pieprzyliśmy się, szwendaliśmy po barach, a raz w tygodniu szedłem do Stanowego Wydziału Zatrudnienia, aby postać w kolejce i odebrać czek na niewielką, ale miłą sercu sumkę. Musiałem jedynie odpowiedzieć na trzy pytania:

– Czy jest pan zdolny do pracy?

– Czy ma pan chęć pracować?

– Czy przyjmie pan każdą ofertę zatrudnienia?

Odpowiadałem nieodmiennie:

– Tak! Tak! Tak!

Musiałem też przedłożyć listę trzech firm, w których starałem się o pracę w poprzednim tygodniu. Ich nazwy i adresy brałem z książki telefonicznej. Zawsze mnie zdumiewało, gdy ktoś z ubiegających się o zasiłek dla bezrobotnych odpowiedział „nie” na któreś z tych pytań. Takim natychmiast wstrzymywano wypłatę, prowadzono do jakiegoś pokoju, gdzie specjalnie przeszkoleni doradcy pomagali im ruszyć dalej drogą dla wykolejeńców.

Pomimo zasiłku i znacznie go przewyższających dochodów z toru wyścigowego moje zasoby finansowe zaczęły topnieć. Chodziło o to, że po pijanemu oboje stawaliśmy się kompletnie niepoczytalni, z czego ciągle wynikały jakieś afery. Bez przerwy biegałem do więzienia Lincoln Heigths, by jakimś sposobem wyciągnąć stamtąd Jane. Zjeżdżała na dół windą, eskortowana przez którąś z tych lesbijskich strażniczek, niemal zawsze ż podbitym okiem lub rozciętą wargą, a nader często również ze świeżą porcją wszy łonowych – prezentem od jakiegoś poznanego przygodnie w barze psychola. Kończyło się to zazwyczaj płaceniem kaucji, potem kosztów sądowych, kar, a w dodatku nakazem uczęszczania przez pół roku na zebrania AA. Ja też wniosłem swój wkład do tej kolekcji wyroków w zawieszeniu i wysokich grzywien. Jane udało się wyciągnąć mnie z rozmaitych spraw, poczynając od usiłowania gwałtu, naruszenia nietykalności cielesnej, obrazy moralności, a skończywszy na zakłócaniu spokoju w miejscu publicznym. Zakłócanie spokoju było moją ulubioną specjalnością. Z większości tych spraw udawało się, co prawda, wyjść bez odsiadki – dopóki było z czego zapłacić grzywnę – ale pochłaniało to ogromne sumy. Pamiętam, jak którejś nocy, niedaleko Parku MacArthura, nasz stary samochód nawalił i nie dawał się uruchomić. Spojrzałem w lusterko i powiedziałem:

– Patrz, Jane! Ale mamy szczęście. Zaraz nas ktoś popchnie. Właśnie nadjeżdża. Widzisz, są jeszcze na świecie poczciwe dusze.

Po chwili ponownie spojrzałem w lusterko i wrzasnąłem:

– Uważaj, Jane! On nas zaraz WALNIE!

Sukinsyn nawet nie przyhamował. Walnął nas prosto w kufer, tak mocno, że przednie siedzenie rozleciało się i oboje padliśmy plackiem na podłogę. Wysiadłem i spytałem faceta, gdzie pobierał nauki prowadzenia, czy przypadkiem nie w Chinach. Podobno zagroziłem mu też śmiercią. Przyjechali gliniarze i spytali mnie, czy nie zechciałbym dmuchnąć w balonik. Jane ostrzegała, żebym tego nie robił, ale nie chciałem jej słuchać. Kombinowałem widocznie, że skoro facet ponosi oczywistą winę za wjechanie nam w kufer, to ja żadną miarą nie mogę być pijany. Pamiętam moment wsiadania do radiowozu – widziałem, jak Jane stoi obok naszego unieruchomionego samochodu z zapadniętym przednim siedzeniem, a potem film mi się urwał. Incydenty tego rodzaju – a było ich bez liku – kosztowały masę pieniędzy. Powoli, krok po kroku, oboje traciliśmy kontrolę nad własnym życiem.

51

Wybraliśmy się do Los Alamitos. Była sobota. Wyścigi na jedną czwartą mili były wtedy zupełną nowością. Po upływie osiemnastu sekund człowiek dowiadywał się, czy jest szczęściarzem, czy pechowcem. Trybuny składały się w tamtych czasach z rzędów zwykłych, nie pomalowanych dech. Kiedy przyjechaliśmy, zaczynało robić się tłoczno, zarezerwowaliśmy więc sobie dwa miejsca, rozkładając na nich gazety, po czym zeszliśmy do baru, by przestudiować program…

Gdzieś tak po czwartej gonitwie byliśmy 18$ do przodu (nie licząc wydatków) Po obstawieniu następnego wyścigu wróciliśmy na trybunę i podeszliśmy do naszych miejsc. Na pozostawionych przez nas gazetach siedział jakiś niski, siwowłosy, starszy facet.

– Przepraszam pana, to nasze miejsca.

– Nie ma tu miejsc rezerwowanych.

– Wiem, ale istnieje taki grzecznościowy zwyczaj… No, wie pan, niektórzy ludzie… biedni, tacy jak ja i pan, przychodzą tu wcześniej. Nie stać ich na bilety do loży, więc rozkładają gazety, aby zająć sobie miejsca. To taki niepisany kodeks grzecznościowy… Bo, widzi pan, jeśli my, biedni, nie będziemy postępować wobec siebie przyzwoicie, to nikt inny…

– NIE MA tu miejsc rezerwowanych.

Rozparł się jeszcze bardziej na naszych gazetach.

– Siadaj, Jane. Ja postoję.

Próbowała usiąść, ale nie bardzo miała gdzie.

– Posuń się pan trochę – powiedziałem. – Jeśli nie potrafisz być dżentelmenem, to nie bądź przynajmniej świnią.

Troszkę się posunął. Mój koń, typowany 7 do 2, miał biec na zewnętrznym torze. Został potrącony na starcie i musiał nadrobić stracony dystans. Udało mu się to w ostatniej sekundzie: przyszedł łeb w łeb z typowanym 6 do 5 faworytem. Miała zadecydować fotokomórka. Czekałem, mając nadzieję, że wygram. Wywiesili numer tego drugiego konia. Umoczyłem 20$.

– Chodźmy się czegoś napić.

W barze również znajdowała się tablica totalizatora. Gdy weszliśmy do środka, zdążono już na niej wywiesić notowania koni biegnących w następnej gonitwie. Zamówiliśmy drinki u faceta o wyglądzie polarnego niedźwiedzia. Jane spojrzała w lustro. Widać było, że martwią ją worki pod oczami i obwisłe policzki. Ja się w lustrach nigdy nie przeglądałem.

– Widziałeś tego starucha, co nas podsiadł? Ma tupet. Cwany, stary lis.

– Nie lubię takich typów.

– Chciał cię sprawdzić.

– A co człowiek może zrobić takiemu staremu?

– Gdyby był młody, to też byś mu nic nie zrobił.

Sprawdziłem notowania totalizatora. Trójoki Piotruś, typowany 9 do 2, wydał mi się tak samo dobry, jak dwa najmocniej obstawiane konie. Gdy dopiliśmy drinki, postawiłem na niego 5$. Wróciliśmy na trybunę. Tamten stary nadal siedział na naszych miejscach. Jane usiadła obok niego. Ich nogi się stykały.

– Z czego pan się utrzymuje? – zagadnęła.

– Z pośrednictwa w handlu nieruchomościami. 'Zarabiam sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Na czysto, po potrąceniu podatków.

– To dlaczego nie wykupisz pan sobie rezerwowanego miejsca? – spytałem.

– Nie mam takiego obowiązku.

Jane przycisnęła się do niego biodrem. Obdarzyła go najmilszym ze swych uśmiechów.

– Jakie ty masz piękne niebieskie oczy – powiedziała.

– Eee…

– Jak się nazywasz?

– Tony Endicott.

– A ja Jane Meadows. Znajomi nazywają mnie Misty.

Wprowadzili konie do startboksów. Bomba poszła w górę. Trójoki Piotruś wystartował najlepiej i cały czas prowadził o łeb. Na ostatnich pięćdziesięciu metrach dosiadający go chłopak wyjął bat, dał mu trochę po zadzie, ale tuż przed celownikiem ten drugi z faworytów wykonał ostatni zryw. Znowu rozstrzygnąć miała fotokomórka, a ja straciłem nadzieję na wygraną.

– Poczęstujesz mnie papierosem? – spytała, nowego znajomego Jane.

Endicott poczęstował ją. Włożyła papierosa do ust, przywierajcie do niego bokiem, a on podał jej ogień. Spojrzeli sobie w oczy. Nachyliłem się i chwyciłem go za kołnierz koszuli. Zaczął posapywać, ale nie poluzowałem chwytu.

– Zajął pan moje miejsce.

– Owszem. I co mi zrobisz?

– Spójrz pod swoje stopy. Wiesz, co jest pod tą ławką? Dziura. A cztery piętra niżej ziemia. Chcesz, żebym cię spuścił na dół?

– Do tego trzeba chłopa z jajami.

Wywiesili numer tego drugiego faworyta. Przegrałem. Wepchnąłem mu jedną nogę w szparę pod ławką. Wierzgał nią w powietrzu. Walczył i był zdumiewająco silny. Wbił mi zęby w lewe ucho; czułem, że za chwilę mi je odgryzie. Zacisnąłem mu palce na gardle i zacząłem go dusić. Z jego szyi wyrastał długi siwy włos. Próbował złapać haust powietrza, otworzył usta i wtedy udało mi się oswobodzić ucho. Wepchnąłem mu drugą nogę w szparę. W moim mózgu pojawił się na sekundę obrazek spokojnej, opanowanej, nieskalanie pięknej Zsy Zsy Gabor. Naszyjnik z pereł, nabrzmiałe piersi wylewające się w głębokiego dekoltu. A potem usta, które nigdy nie miały być moje, wyszeptały: NIE. Starzec wisiał pod trybuną wczepiony palcami w ławkę. Rozgiąłem mu pałce jednej dłoni. Rozgiąłem mu palce drugiej. Poszybował w dół. Spadał powoli. Gruchnął o ziemię, odbił się wyżej, niż można było tego oczekiwać, gruchnął jeszcze raz, znowu się troszkę odbił, opadł – i znieruchomiał. Nie widać było ani śladu krwi. Wokół nas panowała cisza. Ludzie siedzieli nachyleni nad swymi programami.

– Chodź, idziemy – powiedziałem do Jane.

Wyszliśmy boczną bramą. Gracze wciąż jeszcze napływali na tor. Było piękne, ciepłe popołudnie. Delikatnie ciepłe, nie za gorące. Przeszliśmy wzdłuż ogrodzenia, minęliśmy budynek pawilonu i zwróciwszy wzrok ku wschodniemu krańcowi toru, zobaczyliśmy przez dziury w drucianej siatce, jak konie wychodzą ze stajni, by zrobić małe kółko na padoku obok trybun. Dotarliśmy na parking. Wsiedliśmy do samochodu i po chwili jechaliśmy już z powrotem w kierunku miasta: najpierw obok wież wiertniczych i zbiorników na ropę, a potem przez otwarte wiejskie tereny, mijając spokojne i schludne farmy, stogi siana, złote i postrzępione, grzejące się w popołudniowym słońcu, niegdyś białe stodoły, przycupnięte na pagórkach maleńkie farmerskie domki, tchnące ciepłem i spokojem. Gdy wróciliśmy do naszego mieszkania, okazało się, że nie mamy nic do picia. Wysłałem Jane po jakiś alkohol. A potem siedzieliśmy i piliśmy, prawie ze sobą nie rozmawiając.

52

Obudziłem się spocony. Przygniatała mnie przewieszona przez mój brzuch noga Jane. Odsunąłem ją na bok, wstałem i poszedłem do łazienki. Miałem sraczkę.

No dobra – przemknęło mi przez głowę. – Na razie żyję, siedzę tu i nikt mnie nie niepokoi.

Wstałem z kibla i wytarłem sobie tyłek. Spojrzałem. Niezły pasztet – pomyślałem. – Ale człowiek potrafi smrodu narobić! Zwymiotowałem, spuściłem wodę i poczekałem, aż wszystko razem spłynie. Byłem bardzo blady. Dostałem jakichś konwulsyjnych dreszczy, zacząłem dygotać. Potem przyszła fala gorąca: płonęły mi uszy, szyja, moja twarz zrobiła się purpurowa. Poczułem zawrót głowy, zaniknąłem oczy i pochyliłem się nad umywalką, wspierając się na obu rękach. Przeszło…

Wróciłem do pokoju, usiadłem na skraju łóżka i skręciłem sobie papierosa. Kiedy wstałem, by poszukać jakiegoś piwa, na prześcieradle została mokra brązowa plama. Niezbyt porządnie się podtarłem. Poszedłem do łazienki i podtarłem się jeszcze raz. A potem usiadłem z piwem na łóżku i czekałem, aż obudzi się Jane.

O tym, że jestem idiotą, dowiedziałem się po raz pierwszy na szkolnym boisku. Stałe byłem wyszydzany, przezywany, popychany – podobnie jak jeden czy dwaj inni idioci. Tyle że tamtych ganiali i tłukli naprawdę, a mnie jakoś nie. Pewnie dlatego, że miałem ponurą gębę i nawet osaczony nie wyglądałem na przerażonego. Dawali mi więc spokój, dopadali w końcu któregoś z tamtych, a ja stałem z boku i patrzyłem, jak go leją.

Jane poruszyła się, ocknęła i spojrzała na mnie.

– Nie śpisz?

– Uhm.

– Ale mieliśmy noc!

– Noc? Do diabła z nocą. Martwię się tym, co było w dzień.

– O co ci chodzi?

– Wiesz dobrze, o co.

Jane wstała i poszła do łazienki. Przyrządziłem jej portwajn z kostkami lodu i postawiłem na nocnym stoliku. Wyszła z łazienki, wzięła szklankę i usiadła na łóżku.

– Jak się czujesz? – spytała.

– Daj spokój! Zabiłem wczoraj faceta, a ty się pytasz, jak się czuję.

– Jakiego faceta?

– Pamiętasz chyba, nie byłaś aż tak pijana. Na torze, w Los Alamitos. Zrzuciłem starszego gościa z trybuny. Twojego niebieskookiego niedoszłego kochanka, który zarabiał sześćdziesiąt tysięcy rocznie.

– Zwariowałeś.

– Jane! Schlałaś się, film ci się urwał. Mnie też, ale tobie widocznie wcześniej.

– Nie byliśmy wczoraj w żadnym Los Alamitos. Przecież ty nie znosisz tych krótkodystansowych gonitw.

– Pamiętam nawet, na jakie konie stawiałem.

– Siedzieliśmy tu przez cały dzień i przez cały wieczór. Opowiadałeś mi o swoich rodzicach. Rodzice cię nienawidzili. Zgadza się?

– Zgadza.

– Dlatego jesteś trochę pomylony. Każdy potrzebuje miłości. A ciebie nikt nie kochał. I to cię wypaczyło.

– Ludzie nie potrzebują miłości. Potrzebują sukcesu w takiej lub innej formie. Może to być miłość, ale niekoniecznie.

– Biblia mówi: „Kochaj bliźniego swego”.

– Czyli zostaw go w spokoju. Wychodzę po gazetę.

Jane ziewnęła i uniosła do góry piersi. Miały intrygujący brunatnozłoty kolor – jak trociny zmieszane z ziemią.

– Kup po drodze małą butelkę whisky, dobra?

Ubrałem się i zacząłem schodzić z górki w kierunku Trzeciej. U podnóża wzniesienia, na którym mieszkaliśmy, znajdowała się trafika, a zaraz obok bar. Słońce było zmęczone, jedne samochody jechały na zachód, inne na wschód – a mnie nagle zaświtała myśl, że gdyby tak każdy pojechał w tym samym kierunku co inni, to od razu wszystko by się rozwiązało.

Kupiłem gazetę. Stanąłem i dokładnie ją przejrzałem. Nie znalazłem żadnej wzmianki o graczu zamordowanym w Los Alamitos. Ale zdarzenie miało przecież miejsce w okręgu Orange, a gazeta mogła podawać tylko informacje o zbrodniach popełnionych w granicach Los Angeles.

Kupiłem w monopolowym piersiówkę Grand Dada i poszedłem z powrotem pod górkę. Wetknąłem zwiniętą gazetę pod pachę i otworzyłem drzwi do mieszkania. Rzuciłem buteleczkę prosto w ręce Jane.

– Lód, woda i po dużej lufie dla każdego z nas. Jestem wariatem.

Jane poszła do kuchni przyrządzić drinki, a ja usiadłem, rozłożyłem gazetę i odszukałem stronę z wiadomościami z torów. Odczytałem wynik piątej gonitwy w Los Alamitos: Trójoki Piotruś, typowany 9 do 2, przegrał o nos z drugim faworytem.

Jane przyniosła mi drinka. Wypiłem go jednym haustem.

– Zostawiam ci samochód – powiedziałem. – I połowę tego, co mi jeszcze zostało.

– Chodzi o inną kobietę?

– Nie.

Zebrałem do kupy wszystkie pieniądze, rozłożyłem je na stole i przeliczyłem. W sumie było 312$ i jakieś drobne. Wręczyłem Jane 150$ i kluczyki do samochodu.

– Chodzi o Mitzi, prawda?

– Nie.

– Nie kochasz mnie już?

– Przesłań pieprzyć, dobra?

– Znudziło ci się mnie pierdolić?

– Przestań. Odwieź mnie lepiej na autobus.

Poszła do łazienki i zaczęła się szykować do wyjścia. Była zła i zmartwiona.

– Oboje jesteśmy przegrani. A tak nam było dobrze na początku.

Nie odpowiedziałem. Przyrządzałem sobie następną porcję whisky. Jane przestąpiła próg łazienki i spojrzała na mnie.

– Hank, zostań ze mną.

– Nie.

Zniknęła znowu w łazience i więcej już się do mnie nie odezwała. Wyjąłem walizkę i zacząłem pakować moje nieliczne rzeczy. Wziąłem także budzik. Nie był jej do niczego potrzebny.

Wysadziła mnie pod dworcem autobusowym i ledwie zdążyłem wyjąć walizkę, natychmiast odjechała. Wszedłem do środka i kupiłem bilet. A potem przeszedłem do poczekalni i usiadłem na ławce z twardym oparciem, tak jak inni podróżni. Siedzieliśmy tak, przyglądając się sobie nawzajem, to znów starając się na siebie nie patrzeć. Zabijając czas żuciem gumy, piciem kawy, chodzeniem do toalety, oddawaniem moczu, snem. Siedzieliśmy na twardych ławkach, paląc papierosy, których wcale nie chciało nam się palić. Patrzyliśmy na siebie i nie podobało nam się to, co widzimy. Patrzyliśmy na rozłożone na ladach i w gablotach rzeczy: frytki, ilustrowane magazyny, fistaszki, bestsellery, gumę do żucia, odświeżacze oddechu, lukrecjowe drażetki, dziecinne gwizdki.

53

Miami było najdalszym punktem, do którego mogłem dojechać nie przekraczając granicy. Wziąłem ze sobą Henry Millera i próbowałem go czytać przez całą drogę. Dobry był wtedy, kiedy był dobry – i vice versa. Wypiłem flaszkę. A potem drugą i trzecią. Podróż trwała cztery dni i pięć nocy. Poza incydentem z podmacywaniem młodej brunetki, której rodzice nie chcieli już dłużej finansować studiów w koledżu, nic się właściwie nie zdarzyło. Wysiadła w środku nocy w jakiejś wyjątkowo nieurodzajnej i zimnej części kraju i zniknęła. Podróżując, zawsze cierpiałem na bezsenność; zasnąć w autobusie mogłem jedynie wtedy, gdy byłem kompletnie pijany. Tym razem nie odważyłem się wypróbować tej metody. W rezultacie przez pięć dni nie zmrużyłem oka, ani razu się nie wysrałem i wysiadłem z autobusu tak wykończony, że ledwo mogłem chodzić. Przyjechaliśmy wczesnym wieczorem. Przyjemnie było znaleźć się znów na ulicach.

POKOJE DO WYNAJĘCIA. Wszedłem po schodkach i zadzwoniłem. W takim momencie zawsze należało tak ustawić starą walizkę, aby ten, kto otworzy drzwi, jej nie zauważył.

– Szukam pokoju. Jaka jest cena?

– Sześć i pół dolara tygodniowo.

– Mogę go obejrzeć?

– Oczywiście.

Przestąpiłem próg i zacząłem wchodzić za nią po schodach. Miała około czterdziestu pięciu lat, ale jej zadek bardzo ładnie się kołysał. Wchodziłem już po schodach za tyloma kobietami i zawsze myślałem to samo: gdyby jakaś miła pani, choćby taka jak ta, zechciała się mną zaopiekować, karmić mnie ciepłym, smacznym jedzeniem, dbać o to, abym miał czyste skarpetki i gacie, to na pewno bym się nie oparł.

Uchyliła drzwi. Zajrzałem do środka.

– W porządku – powiedziałem. – Wygląda przyzwoicie.

– Jest pan gdzieś zatrudniony?

– Nie. Pracuję na własny rachunek.

– Wolno spytać, co pan robi?

– Jestem pisarzem.

– Ach tak! Napisał pan jakieś książki?

– Hmm… Nie bardzo jeszcze dojrzałem do tego, by napisać powieść. Piszę artykuły i takie krótsze rzeczy do periodyków. Właściwie nic specjalnie wartościowego, ale się rozwijam.

– No to świetnie. Zaraz dam panu klucz i wypiszę pokwitowanie.

Podążyłem za nią. Gdy schodziła na dół po schodach, jej dupa nie kołysała się już tak ładnie, jak przy wchodzeniu na górę. Patrzyłem na jej kark i wyobrażałem sobie, że całuję ją tuż za uchem.

– Nazywam się Adams – przedstawiła się. – A pan?

– Henry Chinaski.

Gdy wypisywała mi kwit, usłyszałem jakieś dźwięki dochodzące zza drzwi na lewo od nas. Zupełnie jakby ktoś piłował drewno, tyle że dłuższe rzężenia przerywały krótkie, rozpaczliwe próby łapania powietrza. Każdy z tych oddechów wydawał się ostatnim, a mimo to bolesnym mozołem wywoływał następny oddech.

– Mój mąż jest chory – powiedziała pani Adams, wręczając mi klucz i pokwitowanie, po czym się do mnie uśmiechnęła. Miała cudownego koloru oczy, piwne i roziskrzone. Odwróciłem się i poszedłem schodami na piętro.

Znalazłszy się w pokoju, przypomniałem sobie, że zostawiłem na dole walizkę. Zszedłem po nią. Gdy przechodziłem obok pokoju pani Adams, to rzężenie i łapanie powietrza stało się jeszcze głośniejsze. Zaniosłem walizkę na górę, rzuciłem ją na łóżko, zbiegłem ponownie na dół i wyszedłem w noc. Kawałek dalej, idąc na północ, znalazłem główną aleję, a przy na niej sklep spożywczy, w którym kupiłem słoik orzechowego masła i bochenek chleba. Miałem scyzoryk, mogłem użyć go do krojenia, smarowania, i w ten sposób coś zjeść.

Po powrocie do pensjonatu przystanąłem na dole w korytarzu, posłuchałem pana Adamsa i byłem już pewien, że to jest Śmierć. Po czym wróciłem na górę, do swego pokoju, otworzyłem słoik z masłem orzechowym i słuchając dochodzących z dołu odgłosów umierania, zanurzyłem w nim palce. Zlizywałem masło wprost z palców. Smakowało wspaniale. Następnie rozpakowałem chleb. Był zielony, spleśniały i miał ostry, kwaśny zapach. Jak oni mogą tu sprzedawać takie pieczywo? Co to za miejsce ta Floryda? Rzuciłem bochenek na podłogę, rozebrałem się, zgasiłem światło, naciągnąłem na siebie kołdrę i leżałem w ciemnościach, nasłuchując.

54

Gdy obudziłem się rano, było już cicho. To miło, że zabrali go do szpitala czy kostnicy – pomyślałem. Może wreszcie zdołam się wysrać. Ubrałem się, poszedłem korytarzem do łazienki i rzeczywiście poszło mi doskonale. Potem wróciłem do pokoju, wlazłem do łóżka i znowu zasnąłem.

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Usiadłem i zanim zdążyłem pomyśleć, kto to może być, powiedziałem „proszę”.

Była to pani cała ubrana na zielono. Miała na sobie bluzkę z dużym dekoltem i bardzo obcisłą spódniczkę. Wyglądała jak gwiazda filmowa. Stała tak po prostu w drzwiach i przez pewien czas mi się przyglądała. A ja siedziałem na krawędzi łóżka, w gatkach, trzymając przed sobą koc. Sławny amant, Chinaski. Gdybym był prawdziwym mężczyzną – pomyślałem – to wziąłbym ją gwałtem, wygodził tak, że na samo wspomnienie robiłoby jej się mokro w majtkach, zmusił do tego, by poszła za mną na koniec świata i roniła łzy czytając moje pisane na różowych bibułkach miłosne listy. Twarz miała nijaką, zupełnie nie przystającą do reszty ciała, raczej okrągłą. Jej oczy zdawały się szukać moich, a włosy miała trochę potargane i nie uczesane. Wyglądała na jakieś trzydzieści parę lat. I wyraźnie była czymś podekscytowana.

– Dziś w nocy zmarł mąż pani Adams – poinformowała mnie.

– Ach tak – bąknąłem zastanawiając się, czy ustanie tych dźwięków przyniosło jej taką samą ulgę jak mnie.

– I teraz robimy zbiórkę, aby kupić kwiaty na pogrzeb pana Adamsa.

– Nie sądzę, aby kwiaty zostały stworzone z myślą o umarłych. Im już nie są do niczego potrzebne – powiedziałem bez przekonania.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Pomyśleliśmy sobie, że byłby to miły gest. Przyszłam spytać, czy chciałby pan się dołożyć.

– Chciałbym, ale przyjechałem do Miami wczoraj wieczorem i jestem kompletnie spłukany.

– Spłukany?

– Tak. Szukam pracy. Znalazłem się, jak to mówią, w dołku. Ostatnich dziesięć centów wydałem wczoraj na słoik orzechowego masła i bochenek chleba. Chleb okazał się zielony, zieleńszy od pani sukienki. Zostawiłem go na podłodze i proszę, nawet szczury go nie ruszyły.

– Szczury?

– Nie wiem, jak jest w pani pokoju…

– Rozmawiałam wczoraj wieczorem z panią Adams i spytałam ją o naszego nowego współlokatora… wszyscy jesteśmy tu jakby rodziną… i ona powiedziała, że jest pan pisarzem. Podobno pisuje pan do takich magazynów, jak „Esquire” i „Atlantic Monthly”.

– E tam! Jaki tam ze mnie pisarz. To było tylko takie gadanie. Żeby właścicielka poczuła się lepiej. A prawda jest taka, że muszę znaleźć robotę. Wszystko jedno jaką.

– No ale dwadzieścia pięć centów może pan chyba dać. Taka kwota pana nie zrujnuje.

– Kochanie, bardziej mi są one potrzebne niż panu Adamsowi.

– Odrobinę szacunku dla zmarłych, młody człowieku!

– A może by tak uszanować żywych? Siedzę tu biedny, zdesperowany, a ty tak ślicznie wyglądasz, w tej swojej zielonej sukience.

Odwróciła się, wyszła, przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi do swego pokoju, zamknęła je za sobą – i nigdy jej więcej nie zobaczyłem.

55

Stanowy Urząd Zatrudnienia na Florydzie całkiem przyjemnie się prezentował. Nie był tak zatłoczony jak biuro w Kalifornii, w którym zawsze panował ścisk. Teraz ja miałem z kolei popróbować, czy uda mi się wyciągnąć szczęśliwy los. No, może trochę tylko szczęśliwszy. To prawda, że nie miałem specjalnych ambicji, ale dla ludzi bez ambicji też powinno być jakieś miejsce, lepsze niż to, które zwykle dla nich rezerwowano. No bo z jakiej, do cholery, racji, człowiek miał być zadowolony z tego, że wyrwany ze snu przez budzik, wyskakiwał z łóżka o 6.30 rano, wmuszał w siebie jakieś jedzenie, wysrał się, wysikał, umył zęby, przyczesał włosy, naużerał się z ulicznymi korkami, po to żeby dostać się tam, gdzie przysparzać miał grubszych pieniędzy komuś innemu i gdzie w dodatku oczekiwano od niego wdzięczności za to, że mu taką szansę oferowano.

Wywołano moje nazwisko. Urzędnik miał przed sobą kartę, którą wypełniłem zaraz po wejściu do biura. Opisałem w niej, w sposób nader twórczy, swój dotychczasowy staż pracy. Profesjonaliści wiedzą, jak to się robi: należy pominąć najgorsze prace, jakie się wykonywało, i drobiazgowo opisać te lepsze, nie wspominając oczywiście ani słowem o białych plamach w życiorysie – takich jak półroczny ciąg alkoholowy, życie na kocią łapę z panią, którą dopiero co wypuszczono z wariatkowa, czy nieudane małżeństwo. W takim przypadku jak mój, gdy wszystkie wykonywane uprzednio prace były raczej podłe, należało oczywiście pominąć te najpodlejsze z najpodlejszych.

Urzędnik pogrzebał w niewielkim pliku kart z ofertami, po czym wyciągnął jedną z nich.

– No proszę, mamy dla pana zajęcie.

– Tak?

– W przedsiębiorstwie oczyszczania miasta.

– W jakim charakterze?

– Śmieciarza.

– Nie chcę takiej roboty.

Wzdrygnąłem się. Wyobraziłem sobie te kupy śmieci, poranne kace, naśmiewających się ze mnie czarnych, potwornie ciężkie pojemniki i.siebie, jak wyrzyguję bebechy na skórki pomarańczy fusy po kawie, mokre, sklejone pety, gnijące skórki od bananów i zużyte tampaxy.

– O co chodzi? Uważa pan, że to zła praca? 40 godzin tygodniowo. Pewność zatrudnienia. Nawet do końca życia.

– Weź pan sobie tę robotę, a ja wezmę pańską.

Cisza.

– Do wykonywania mojej pracy potrzebne są odpowiednie kwalifikacje – wyjaśnił wreszcie. – Ja je posiadam.

– Co pan powie? Dwa lata studiowałem w koledżu. Czy od kogoś, kto ma zbierać śmiecie, wstępnie się tego wymaga?

– No to o jaką pracę panu chodzi?

– Poszperaj pan dalej w tych swoich karteluszkach.

Przejrzał kartotekę i spojrzał na mnie.

– Na razie nic dla pana nie mamy. – Podstemplował książeczkę, którą uprzednio od nich otrzymałem, i oddał mi ją. – Proszę zgłosić się za siedem dni w celu zasięgnięcia informacji o dalszych możliwościach zatrudnienia.

56

Znalazłem robotę z ogłoszenia w gazecie. Sklep odzieżowy, w którym mnie zatrudniono, nie znajdował się w Miami, lecz w Miami Beach – w związku z czym musiałem co rano przewozić swoje kace przez wodę. Autobus pędził po wąziutkim, wystającym z morza pasku betonu, bez żadnych barier, bez żadnego zabezpieczenia, w ogóle bez niczego. Tak to właśnie wyglądało. Grzaliśmy po wąskiej cementowej grobli otoczonej wodą, kierowca siedział rozwalony na swym fotelu i wszyscy ludzie w autobusie – obojętnie, czy wiózł dwadzieścia pięć, czterdzieści czy pięćdziesiąt dwie osoby – wszyscy mu ufali. Z wyjątkiem mnie. Ja mu nigdy nie ufałem. Czasem był to nowy kierowca i wtedy natychmiast zaczynałem się zastanawiać, jak oni tych skurwysynów dobierają? Przecież po obu stronach jest głęboka woda i wystarczy jeden błąd w ocenie sytuacji, aby nas wszystkich załatwić. Kompletny absurd. A gdyby tak rano pokłócił się z żoną? Albo miał raka? Wizję mistyczną? Ból zęba? Cokolwiek. Naprawdę mógł nas wszystkich utopić jak kupę śmieci. Wiedziałem, że gdybym ja siedział za kółkiem, to na pewno rozważałbym możliwość – czy wręcz celowość – posłania całemu towarzystwa na dno. A czasem od samych takich rozważań to, co możliwe, staje się realne. Joanny d'Arc nie bujają same w obłokach: na drugim krańcu huśtawkowej deski zawsze usadowi się jakiś Hitler. Dobro i zło. Stara, znana opowieść. Ale jakoś żaden z kierowców nigdy nie wysypał nas do morza. Widocznie zamiast myśleć o tym, myśleli o ratach za samochód, wynikach meczów baseballowych, pójściu do fryzjera, urlopach, lewatywach, wizytach rodzinnych. W całym tym zasranym interesie nie było ani jednego prawdziwego mężczyzny. W efekcie do pracy zawsze docierałem niezupełnie zdrowy, ale przynajmniej cały. Co pokazuje, dlaczego Schumann jest tu bardziej na rzeczy niż Szostakowicz…

Zostałem zatrudniony jako – tak to nazywali – „dodatkowe łożysko kulkowe”. Jest to człowiek do wszystkiego, którego po prostu puszcza się samopas, bez wyznaczania mu konkretnych obowiązków. Sam powinien wiedzieć, co ma robić. Wystarczy, by zechciał skorzystać z drzemiących w nim pokładów prastarego instynktu. Ów instynkt wskaże mu, jak najlepiej wpasować się w tryby maszyny, by toczyła się gładko, dbać o interes firmy, Matki, i spełniać jej wszelkie zachcianki, irracjonalne, nieustanne i małostkowe.

Dobry człowiek do wszystkiego jest bezimienny i bezpłciowy, ale za to ofiarny i gorliwy. Zawsze czeka rano pod drzwiami, aż zjawi się pierwsza osoba dysponująca kluczem. Po chwili zmywa już szlauchem chodnik, pozdrawiając kolejnych przychodzących do pracy ludzi, każdego z osobna, zawsze z radosnym uśmiechem i uprzejmie. Służalczo. Poprawia im nieco samopoczucie, zanim wejdą w kierat. Dbać musi również o to, aby nigdy nie zabrakło papieru toaletowego, szczególnie w damskich sraczach. I aby kosze na śmieci nie były przepełnione, a szyby brudne. Pierwszy powinien zauważyć, że krzesła czy biurka wymagają drobnych napraw. Dopilnować, by drzwi otwierały się z łatwością, zegary wskazywały właściwą godzinę, wykładziny przylegały do podłogi, a zapasione, zwaliste klientki nie przemęczały się noszeniem małych pakunków.

Nie byłem w tym za dobry. Moja strategia polegała na tym, aby obijać się, łazić z kąta w kąt, stale unikać szefa i kapusi, którzy mogliby na mnie donieść. Wiedziałem, że nie jestem aż taki sprytny, więc starałem się kierować raczej instynktem. Zawsze zaczynałem pracę z przeświadczeniem, że wkrótce zrezygnuję lub zostanę wyrzucony, co dawało mi pewien luz, niesłusznie brany za inteligencję lub jakąś tajemną siłę wewnętrzną.

Ten odzieżowy interes był całkowicie samowystarczalny: sprzedawał to, co wyprodukował. Salon wystawowy, gotowe produkty, handlowcy – wszystko to znajdowało się na dole; na piętrze mieściła się szwalnia. Był to labirynt krecich korytarzy i pomostów, tak ciasnych, że nawet szczur by się nie przecisnął, prowadzących do długich, wąskich pomieszczeń strychowych, gdzie w świetle trzydziestowatowych żarówek siedzieli i pracowali ludzie – mężczyźni i kobiety – mrużąc oczy, depcząc pedały maszyn, nawlekając igły, nie podnosząc ani na chwilę wzroku, nie odzywając się ani słowem, zgarbieni i cisi, robiący, co do nich należy.

Kiedyś, gdy byłem w Nowym Jorku, jedna z moich prac polegała na dowożeniu bel materiału do podobnych pomieszczeń strychowych. Dowoziłem je na ręcznym wózku, najpierw ulicą, manewrując wśród pojazdów, a potem dróżką prowadzącą na tyły jakiegoś zarosłego brudem budynku. Winda była nie oświetlona i aby ją uruchomić, musiałem ciągnąć za linki z przytwierdzonymi na końcach wyświechtanymi drewnianymi szpulkami. Za jedną szarpało się, żeby wjechać na górę, za drugą, żeby zjechać na dół. W szybie również nie było żadnych świateł i gdy winda wznosiła się powoli, z trudem udało się wypatrzyć w ciemnościach wypisane na gołej ścianie białe numery – 3, 7, 9 – nagryzmolone kredą przez kogoś, o kim nikt już od dawna nie pamiętał. Dojeżdżałem na swoje piętro, szarpałem za jeszcze inną linkę, po czym zaczynałem ciągnąć z całej siły metalowe drzwi, stare i ciężkie, które rozsuwały się z wolna, odsłaniając kolejne rzędy zgarbionych nad maszynami, szyjących na akord starych Żydówek: szwaczka numer 1 przy maszynie numer 1 – tej najlepszej – zgięta w kabłąk, walcząca o utrzymanie swej pozycji; dziewczyna numer 2 przy maszynie numer 2, gotowa zająć jej miejsce, gdyby tamta przypadkiem osłabła. Gdy wchodziłem na halę, nigdy nie podnosiły wzroku ani nie kwitowały mojego pojawienia się jakimkolwiek gestem.

W tej fabryczce w Miami Beach nie było problemów z zaopatrzeniem. Wszystko mieli pod ręką. Pierwszego dnia powędrowałem zwiedzić ten strychowy labirynt i poprzyglądać się ludziom. Inaczej niż w Nowym Jorku, większość pracowników stanowili tu czarni. Podszedłem do całkiem małego, niemal maciupeńkiego Murzyna, którego twarz wydała mi się bardziej sympatyczna niż twarze większości jego kolegów. Wykonywał jakąś precyzyjną robotę igłą. Wymacałem w kieszeni piersiówkę.

– Ale macie tu paskudną harówę – zagadnąłem go. – Napijesz się łyka?

– No pewnie – odparł.

Pociągnął ostro z butelki, po czym wręczył mi ją z powrotem. Poczęstował mnie papierosem.

– Świeżo tu przyjechałeś?

– Uhm.

– Skąd jesteś?

– Z Los Angeles.

– Gwiazdor filmowy?

– Tak, na wakacjach.

– Wiesz, że nie wolno tu rozmawiać z pracownikami?

– Wiem.

Zamilkł. Wyglądał jak mała małpa. Stara, pełna godności małpa. A w dodatku, dla tych kolesi z dołu był małpą. Pociągnąłem z gwinta. Samopoczucie miałem dobre. Przyglądałem się tym ludziom pracującym w milczeniu pod trzydziestowatowymi żarówkami, patrzyłem, jak żwawo i delikatnie poruszają się ich ręce.

– Na imię mam Henry – powiedziałem po chwili.

– A mnie wołają Brad – przedstawił się.

– Wiesz co, Brad? Patrzę na tę waszą robotę i nachodzi mnie taki smutek, jakbym się bluesa nasłuchał. Może bym zaśpiewał dla tych chłopaków i dziewczyn jakąś piosenkę?

– Nie rób tego.

– Masz naprawdę plugawą robotę. Dlaczego tu siedzisz?

– Nie ma, kurde, innego wyjścia.

– Pan Bóg mówił, że jest.

– Wierzysz w Boga?

– Nie.

– A w co wierzysz?

– W nic.

– To tak jak ja.

Próbowałem pogadać z innymi. Mężczyźni byli niekomunikatywni, niektóre z kobiet zaczęły się ze mnie podśmiewać.

– Jestem kabel – próbowałem żartować. – Firma mnie nasłała, żebym miał wszystkich na oku.

Pociągnąłem jeszcze raz z flaszki, a potem zaśpiewałem im swą ulubioną piosenkę: Moje serce to włóczęga…

Śpiewałem, a oni pracowali nadal. Nikt nie oderwał wzroku od szycia. Skończyłem. Nadal pracowali. Przez pewien czas panowała cisza. Po czym usłyszałem czyjś głos:

– Słuchaj, biały chłopcze, przestań się nad nami wytrząsać.

Zdecydowałem, że zejdę na dół i umyję szlauchem frontowy chodnik.

57

Sam już nie wiem, ile tygodni tam pracowałem. Chyba sześć. W pewnym momencie zostałem przeniesiony do działu ewidencji zwrotów, gdzie miałem sprawdzać, czy przychodzące partie spodni zgodne są ilościowo z listami wysyłkowymi. Były to nie sprzedane nadwyżki odsyłane ze sklepów należących do firmy, głównie spoza stanu. Specyfikacje nigdy nie zawierały żadnych błędów, pewnie dlatego, że facet, który je sporządzał, za bardzo trząsł się o swoją robotę, aby pozwolić sobie na jakiekolwiek niedbalstwo. Taki gość ma zwykle do zapłacenia siódmą albo trzydziestą szóstą ratę za nowy samochód, jego żona w każdy poniedziałek wieczorem chodzi na kurs ceramiki artystycznej, procenty od kredytu na zakup domu wysysają z niego ostatni grosz, a każde z jego pięciorga dzieci wypija ponad litr mleka dziennie.

Nie jestem, wiecie, elegantem. Ubrania mnie nudzą. Właściwie są czymś okropnym, jak inne oszukańcze rzeczy w rodzaju witamin, astrologii, pizzerii, sztucznych lodowisk, muzyki pop, walk o tytuł mistrza wagi ciężkiej etc. Siedziałem tam udając, że liczę pary przychodzących do magazynu spodni, gdy nagle natrafiłem na coś zupełnie wyjątkowego. Materiał, z którego uszyto jedne z nich, zdawał się być naładowany elektrycznością. Przywarł do moich palców i nie chciał się odczepić. Ktoś wreszcie zrobił coś interesującego. Zacząłem oglądać tę tkaninę. Cieszyła wzrok nie mniej niż dotyk. Naprawdę miała w sobie coś magicznego.

Wstałem, zabrałem te spodnie i poszedłem z nimi do klopa. Wszedłem, zamknąłem drzwi na zasuwkę. Nigdy dotąd niczego nie ukradłem.

Zdjąłem swoje własne portki, spuściłem wodę. Włożyłem na siebie magiczne spodnie. Podwinąłem ich magiczne nogawki prawie do kolan. Następnie wciągnąłem na nie swe stare spodnie.

Ponownie spuściłem wodę.

Po czym wyszedłem. Miałem wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Taki byłem zdenerwowany. Ruszyłem w kierunku wyjścia. Do fajrantu brakowało jeszcze jakieś półtorej godziny, a w pobliżu drzwi, za kontuarem, stał szef. On również intensywnie mi się przyglądał.

– Mam coś do załatwienia, panie Silverstein. Potrąci mi pan zwyczajnie z pensji…

58

Po powrocie do swego pokoju ściągnąłem stare portki, odwinąłem nogawki magicznych spodni, włożyłem czystą koszulę, wypucowałem buty i wyszedłem na ulicę. W mych nowych spodniach w kolorze soczystego brązu, wykończonych biegnącą pionowo fantazyjną lamówką.

Materiał jarzył się, opalizował. Przystanąłem na rogu i zapaliłem papierosa. Natychmiast podjechała taksówka. Kierowca wychylił głowę i spytał:

– Taryfa dla szanownego pana?

– Nie, dziękuję – odpowiedziałem. Wyrzuciłem zapałkę do rynsztoka i przeszedłem na drugą stronę ulicy.

Pospacerowałem sobie tak przez piętnaście czy dwadzieścia minut. Trzech albo czterech taksiarzy spytało mnie, czy nie chcę gdzieś jechać. Kupiłem w końcu butelkę portwajnu i wróciłem do siebie. Zdjąłem ubranie, powiesiłem je na ramiączku, wlazłem do łóżka i popijając wino, napisałem opowiadanie o biednym urzędniku z fabryki tekstylnej w Miami. Pewnego dnia, w porze lunchu, ów biedny urzędnik spotyka na plaży bogatą dziewczynę z towarzystwa. On na pewno jest wart jej pieniędzy, a ona stara się ze wszystkich sił udowodnić, że jest warta, by się nią zainteresował…

Gdy zjawiłem się nazajutrz rano w pracy, pan Silverstein stał w pobliżu drzwi, przed kontuarem. W ręku miał czek. Przywołał mnie gestem dłoni. Zbliżyłem się, wziąłem od niego czek i wyszedłem z powrotem na ulicę.

59

Jazda autobusem do Los Angeles trwała cztery dni i pięć nocy. Jak zwykle nie mogłem ani zasnąć, ani załatwić się w trakcie drogi. Atmosfera nieco się ożywiła za sprawą rosłej blondynki, która wsiadła gdzieś w Luizjanie i od razu – tej samej nocy – zaczęła świadczyć usługi, licząc 2$ za numer, w związku z czym wszyscy mężczyźni – z wyjątkiem mnie i kierowcy – skorzystali z jej szczodrobliwości. Miała nawet jedną klientkę płci żeńskiej. Interes załatwiano w nocy, na tyle autobusu. Nazywała się Vera, używała fioletowej szminki i często wybuchała śmiechem. Podeszła do mnie, gdy korzystając z krótkiego postoju posilaliśmy się w jakimś barku kanapkami i kawą. Stanęła tuż za mną i spytała:

– Co ty se myślisz? Za wielkie jesteś na mnie panisko?

Nic na to nie odpowiedziałem.

Usiadła potem obok któregoś z tych normalnych, porządnych facetów i usłyszałem, jak mamrocze oburzona:

– Widziałeś tego pedała?…

Po przyjeździe do Los Angeles obchodziłem knajpy w sąsiedztwie naszego dawnego mieszkania w poszukiwaniu Jane. Początkowo bezskutecznie, aż wreszcie spotkałem Whiteya Jacksona, który pracował jako barman w „Różowym mule”. Powiedział mi, że Jane robi teraz za pokojówkę w hotelu „Durham”, na skrzyżowaniu Beverly i Vermont. Dotarłem tam piechotą, zacząłem szukać biura kierownika i nagle zobaczyłem ją wychodzącą z jakiegoś pokoju. Wyglądała świetnie. Chyba dobrze jej zrobiło, że na pewien czas się ode mnie odczepiła. A potem ona również mnie zobaczyła. Zatrzymała się – i stała tak po prostu, a ja patrzyłem, jak jej oczy robią się coraz bardziej niebieskie i okrągłe, gdy tak stoi nieruchomo. Po chwili dopiero wyjąkała to swoje „Hank!”, podbiegła do mnie i padliśmy sobie w ramiona. Zaczęła mnie całować jak szalona. Ja też ją trochę całowałem.

– O Jezu! Myślałam, że już cię nigdy nie zobaczę.

– Wróciłem.

– Na dobre?

– Los Angeles to moje miasto.

– Poczekaj, niech ci się przyjrzę.

Odstąpiłem o krok i wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.

– Ale schudłeś! – powiedziała.

– A ty dobrze wyglądasz. Jesteś sama?

– Tak.

– Nie masz nikogo?

– Nikogo. Przecież wiesz, że nie znoszę ludzi.

– Cieszę się, że znalazłaś sobie robotę.

– Chodź do mojego pokoju.

Poszedłem za nią. Pokoik miała malutki, ale bardzo przyjemny. Można było wyjrzeć przez okno, pogapić się na ruch uliczny, na mrugające światła sygnalizacyjne, gazeciarza na rogu. Podobało mi się to miejsce. Jane rzuciła się na łóżko.

– Chodź do mnie – powiedziała.

– Jakoś mi nieswojo.

– Kocham cię, ty idioto. Pierdoliliśmy się 800 razy. Chyba nie musisz mieć tremy.

Zdjąłem buty i położyłem się obok niej. Podniosła do góry nogę.

– Nadal ci się podobają moje nogi?

– O, kurde, wiesz przecież… Jane, skończyłaś już pracę?

– Właściwie tak. Został mi tylko pokój pana Clarka, a jemu jest wszystko jedno, czy mu sprzątnę. I tak daje mi napiwki.

– I tak?

– Nic z nim takiego nie robię. Po prostu daje mi napiwki.

– Jane…

– Co takiego?

– Wydałem całą forsę na bilet autobusowy. Potrzebuję przemieszkać gdzieś parę dni, dopóki nie znajdę roboty.

– Mogę cię tu schować.

– Naprawdę?

– No pewnie.

– Kocham cię, mała – powiedziałem.

– Ty skurwysynu…

Zaczęliśmy to robić. I było dobrze. Było bardzo, bardzo dobrze.

A potem Jane wstała i otworzyła butelkę wina. A ja otworzyłem ostatnią paczkę papierosów. Siedzieliśmy w łóżku, paląc i popijając.

– Ty to robisz całym sobą – odezwała się.

– Co masz na myśli?

– To, że nigdy nie spotkałam takiego mężczyzny jak ty.

– Naprawdę?

– No właśnie. Innych to się czuje tak na dziesięć, na dwadzieścia procent, a ty jesteś tam cały. Cały, calusienki dokładnie tam jesteś. To zupełnie co innego.

– Nic mi o tym nie wiadomo.

– Bo ty jesteś męska kurwa. Masz sposób na kobiety.

Bardzo mi to pochlebiło. Dopaliliśmy papierosy i wykochaliśmy się jeszcze raz. A potem Jane wysłała mnie po następną butelkę… Kupiłem ją i przyszedłem z powrotem. Musiałem wrócić.

60

Natychmiast dostałem robotę w firmie produkującej osprzęt do jarzeniówek. Na Alameda Street, w północnej części ulicy, w skupisku hurtowni i magazynów. Pracowałem przy wysyłce. Było to całkiem proste: wyjmowałem zlecenia z drucianego koszyka, wypełniałem formularze, pakowałem części w kartony, opisane i ponumerowane, po czym ustawiałem je na paletach na rampie załadowczej. No i ważyłem je jeszcze, wypisywałem list przewozowy i dzwoniłem do firm transportowych, żeby przysłały ciężarówki po towar.

Gdy tylko się tam znalazłem, pierwszego dnia po południu, z tyłu za mną, w pobliżu linii montażowej, rozległ się jakiś łomot. Stare drewniane regały, na których składowano gotowe wyroby, odrywały się od ścian i waliły na podłogę. Metalowe i szklane akcesoria spadały na beton, rozbijając się z takim hukiem, że montażyści porzucili swe stanowiska i uciekli do innej części budynku. Po chwili zapadła cisza. Szef, Mannie Feldman, wyjrzał ze swego biura.

– Co się tu, do cholery, dzieje?

Nikt się nie odezwał.

– Dobra, zatrzymać taśmę! Wydać wszystkim młotki, gwoździe i do roboty. Macie pozbijać te pierdolone regały tak jak były.

Pan Feldman wszedł z powrotem do biura. Nie miałem innego wyjścia, jak wziąć się za robotę i im pomóc. Żaden z nas nie był cieślą. Pozbijanie półek zajęło nam całe popołudnie i połowę następnego ranka. Gdy skończyliśmy, z biura wyszedł pan Feldman.

– Gotowe? Dobra, a więc tak: na samej górze układacie dziewięćset trzydziestki dziewiątki, osiemset dwudziestki piętro niżej, a kratowniczki i szkło na dolne półki. Zrozumiano? No… co jest? Wszyscy zrozumieli?

Nikt nie odpowiedział. Oprawy „939” ważyły najwięcej, a facet chciał te ciężkie krowy ładować na sam wierzch. W końcu on był szefem. Zrobiliśmy tak, jak nam kazał: na górze poukładaliśmy ciężki towar, a lekki na dole. Po czym wróciliśmy do normalnych zajęć. Regały wytrzymały przez resztę dnia i przez noc. Rano usłyszeliśmy trzaski. Półki zaczęły powoli siadać. Robotnicy z linii montażowej odsunęli się na bok, szczerząc zęby w uśmiechu, jakieś dziesięć minut przed przerwą śniadaniową wszystko znowu gruchnęło na beton. Pan Feldman wypadł ze swojego biura:

– Co się tu, do cholery, dzieje?

61

Feldman próbował zrobić dwie rzeczy naraz: zgarnąć ubezpieczenie i zbankrutować. Następnego dnia Bank of America przysłał nobliwie wyglądającego faceta, który polecił nam, abyśmy nie budowali następnych regałów i – jak to ujął – „układali ten cały syf na podłodze”. Nazywał się Jennings. Curtis Jennings. Feldman był winien bankowi grubsze pieniądze i bank chciał je odzyskać, zanim interes splajtuje. Dlatego też oddelegował Jenningsa, który przejął kierowanie firmą. Nowy kierownik krążył dokoła i bacznie się wszystkim przyglądał. Przejrzał księgowość Feldmana, sprawdził zamki w drzwiach, okna, ogrodzenie wokół parkingu. W końcu podszedł do mnie i powiedział:

– Od dziś proszę nie korzystać z usług Sieberling Truck Lines. Wieźli wasz towar przez Teksas i Arizonę i podobno cztery razy ich okradziono. Macie jakiś specjalny powód, aby im zlecać przewozy?

– Nie. Absolutnie nie.

Agent od Sieberlinga odpalał mi 10 centów za każde 200 kilogramów towaru przewożonego ich ciężarówkami.

W ciągu trzech dni Jennings wyrzucił człowieka, który pracował w biurze, a trzech ludzi pracujących na taśmie zastąpił trzema młodymi Meksykankami, które skłonne były robić za połowę płacy. Wylał także ciecia, a mnie zlecił, abym niezależnie od pracy przy wysyłce rozwoził po mieście towar firmową ciężarówką.

Dostałem pierwszą wypłatę i przeprowadziłem się z pokoiku Jane do samodzielnego mieszkania. Pewnego wieczoru po powrocie do domu stwierdziłem, że ona również się tam wprowadziła. „Co jest, do kurwy nędzy? – powiedziałem jej. – Co moje, to i twoje?”. Wkrótce potem doszło między nami do największej awantury, jaką zdarzyło nam się przeżyć. Jane wyniosła się, ja przez trzy dni i trzy noce piłem, a gdy w końcu wytrzeźwiałem, wiedziałem już, że pracę mam z głowy. Nie było nawet sensu tam iść. Postanowiłem więc posprzątać mieszkanie. Odkurzyłem podłogi, oskrobałem brudne parapety, wyszorowałem wannę i umywalkę, wypastowałem podłogę w kuchni, pozabijałem pająki i karaluchy, opróżniłem i umyłem popielniczki, pozmywałem naczynia, wyszorowałem zlew, powiesiłem czyste ręczniki i nową rolkę papieru toaletowego. Chyba staję się pedałem – pomyślałem.

A gdy wreszcie – po tygodniu – Jane wróciła do mieszkania, oskarżyła mnie o to, że musiałem mieć jakąś kobietę. No bo dlaczego wszystko jest takie czyste? Udawała bardzo zagniewaną, ale był to po prostu parawan, za którym próbowała ukryć to, co sama miała na sumieniu. Z jakichś niezrozumiałych dla mnie wówczas powodów nie potrafiłem się od niej odczepić. A przecież jej niewierność graniczyła z obsesją: gdy chciała wystawić mnie do wiatru, potrafiła pójść z każdym spotkanym w barze facetem, a im większy był z niego brudas i menel, tym bardziej ją to rajcowało. Stałym usprawiedliwieniem takiego postępowania były dla niej nasze kłótnie i awantury. Bez przerwy powtarzałem sobie, że nie wszystkie kobiety na świecie to kurwy, tylko mnie się taka trafiła.

62

Wszedłem do budynku „Timesa”. Miałem w końcu za sobą dwa lata studiów dziennikarskich w Miejskim Koledżu Los Angeles. Przy pulpicie recepcyjnym zatrzymała mnie jakaś młoda panienka.

– Nie potrzebujecie przypadkiem reportera? – spytałem.

Podała mi jakąś zadrukowaną kartkę papieru.

– Proszę to wypełnić.

W prawie wszystkich dziennikach, we wszystkich prawie miastach, było tak samo: przyjmowali cię, jeśli byłeś sławny albo miałeś znajomości. Ale i tak wypełniłem kwestionariusz. Zadbałem o to, żeby się dobrze prezentował, a potem wyszedłem z budynku na Spring Street i powędrowałem przed siebie.

Był upalny letni dzień. Spociłem się i poczułem swędzenie. Swędziało mnie w kroku. Zacząłem się drapać. Swędziało coraz bardziej. Nie do wytrzymania. Szedłem dalej, drapiąc się jak opętany. Nie potrafisz zostać reporterem – powtarzałem sobie – ani pisarzem, nie potrafisz znaleźć sobie przyzwoitej kobiety, stać cię jedynie na to, by iść ulicą i czochrać się jak małpa. Pognałem na Bunker Hill, gdzie zaparkowany miałem samochód, i szybko pojechałem nim do swego mieszkania. Jane gdzieś wyszła. Poszedłem prosto do łazienki i zrzuciłem z siebie ubranie.

Zacząłem gmerać palcami w kroczu i na coś tam natrafiłem, Wyciągnąłem to ostrożnie na wierzch, wypuściłem z palców na otwartą dłoń i zacząłem oglądać. Było białe i miało masę maleńkich nóżek. Poruszało się. Patrzyłem na nie jak urzeczony. Nagle zeskoczyło z mojej dłoni na kafelek łazienkowej podłogi. Nadal się w nie wpatrywałem. Jeden szybki skok – i tym razem ukryło się na dobre. Pewnie znowu w moich włosach łonowych! Zemdliło mnie z obrzydzenia. I ze złości. Stałem tak, gmerałem w kroczu, ale tym razem niczego nie udało mi się znaleźć. Żołądek podjechał mi do gardła, beknąłem nad umywalką i z trudem opanowując odruch wymiotny, zacząłem się ubierać.

Apteka była niedaleko. Za ladą stało dwoje starych ludzi. Starsza pani podeszła, by mnie obsłużyć.

– Nie, nie – powiedziałem. – Wolę rozmawiać z tamtym panem.

– Ach, rozumiem – odparła.

Stary mężczyzna podreptał w moją stronę. To on był farmaceutą. Wyglądał nadzwyczaj schludnie i czyściutko.

– Cierpię za nie swoje grzechy – wyznałem mu na wstępie.

– Co takiego?

– Nieważne… Czy ma pan jakiś środek na…

– Na co?

– Na pająki, pchły… komary, gnidy…

– Na co?

– Masz pan coś na mendy

Staruszek spojrzał na mnie z odrazą.

– Proszę poczekać – burknął.

Wygrzebał coś z szufladki na skraju lady, przydreptał z powrotem i stanąwszy jak najdalej ode mnie, podał mi małe, czarnozielone, tekturowe pudełeczko. Przyjąłem je z pokorą. Wręczyłem mu pięciodolarowy banknot. Odebrałem resztę, podaną mi na odległość wyciągniętej ręki. Starsza pani zrejterowała w jakiś ciemny kąt. Czułem się jak złoczyńca.

– Chwileczkę – zwróciłem się do starszego pana.

– O co znowu chodzi?

– O kondony.

– Ile?

– No… paczkę, albo garść, jak na sztuki.

– Suche czy z nawilżaczem?

– Co?

– Suche czy z nawilżaczem?

– Daj pan te z nawilżaczem.

Ostrożnie, uważając, by mnie przypadkiem nie dotknąć, wręczył mi kondony. A ja wręczyłem mu pieniądze. A on znowu wydał mi resztę na odległość wyciągniętej ręki.

Wyszedłem. Idąc ulicą wyjąłem kondony, obejrzałem je, po czym wyrzuciłem do rynsztoka.

Po powrocie do mieszkania rozebrałem się i przeczytałem instrukcję. Wynikało z niej, iż należy posmarować maścią zaatakowane przez pasożyty części ciała i odczekać trzydzieści minut. Włączyłem radio, znalazłem jakąś symfonię i wycisnąłem maść z tubki. Była zielona. Dokładnie ją rozsmarowałem. A potem położyłem się na łóżku i spojrzałem na zegar. Trzydzieści minut? Cholera, tak nienawidziłem tych mend! Może warto im dowalić pełną godzinę? Po trzech kwadransach zaczęło mnie piec. Wytłukę te kurwy do nogi, pomyślałem. Żadnej nie przepuszczę. Piekło coraz bardziej. Przewracałem się z boku na bok i zaciskałem pięści. Słuchałem Beethovena, słuchałem Brahmsa, czekałem. Ledwie wytrzymałem tę godzinę. Napełniłem wannę, wskoczyłem do wody i zmyłem z siebie maść. Po wyjściu z kąpieli nie byłem w stanie chodzić. Wewnętrzne powierzchnie ud miałem poparzone, poparzone miałem jaja, poparzony brzuch, wszystko jaskrawoczerwone, rozognione - jak u orangutana. Powoli, maleńkimi kroczkami dowlokłem się do łóżka. Ale mendy pozabijałem: sam widziałem, jak spływały z wanny do rury ściekowej.

Gdy Jane wróciła do domu, wiłem się na łóżku. Stanęła jak wryta i zaczęła się na mnie gapić.

– Co to takiego?

Przeturlałem się na bok i zakląłem:

– Ty w dupę jebana kurwo! Patrz, coś mi zrobiła!

Wyskoczyłem z łóżka. Pokazałem jej moje uda, mój brzuch, moje jajca. Stałem rozkraczony, dyndające jaja raniły oczy czerwienią. Fiut płonął jak pochodnia.

– O Boże! Co to takiego?

– Nie wiesz? A kto ma wiedzieć? Nie pierdoliłem nikogo innego. Od CIEBIE to złapałem. Ty nosicielko! Ty zainfekowana ruro!

– Co to jest?

– Mendy! Mendy! Poczęstowałaś mnie MENDAMI!

– Nie. Nie mam żadnych mend. Widocznie Geraldine musiała je mieć.

– Co?

– Mieszkałam u niej, siadałam na jej klozecie i mogły na mnie przeleźć.

Opadłem z powrotem na łóżko.

– Nie wciskaj mi takich pierdół! Leć i przynieś coś do picia! Nie widzisz, kurwa, że nie mamy ani odrobiny alkoholu?

– A skąd wezmę pieniądze?

– Z mojego portfela! Wiesz dobrze, jak to się robi. Leć! Ale już! Muszę się czegoś napić! Nie widzisz, że umieram?

Jane wyszła. Usłyszałem, jak zbiega po schodach. Radio nadawało teraz Mahlera.

63

Następnego ranka obudziłem się ledwie żywy. W nocy nie bardzo dało się spać nawet pod prześcieradłem. Ale poparzenia jakby już trochę mniej mi dokuczały. Wstałem z łóżka, zwymiotowałem i zacząłem oglądać swoją twarz w lustrze. Ale mi dały popalić! Byłem kompletnie załatwiony.

Wróciłem do łóżka. Jane chrapała. Niezbyt głośno, ale uporczywie. Były to takie dźwięki, jakie – wedle mych wyobrażeń – mógł z siebie wydawać mały wieprz. Niemal chrumkanie. Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, z kim ja właściwie żyję. Miała mały, perkaty nos, a jej jasne niegdyś włosy zmieniały kolor na „mysi”. Takim właśnie słowem określała siwienie. Twarz jej coraz bardziej flaczała, widoczny stawał się drugi podbródek – była w końcu o dziesięć lat starsza ode mnie. Dobrze wyglądała jedynie na wysokich obcasach, w obcisłej spódnicy, z makijażem. Tyłek miała nadal zgrabny, podobnie jak nogi, a idąc potrafiła kręcić nim w sposób bardzo prowokujący. Teraz zaś, gdy na nią patrzyłem, wcale nie wyglądała tak cudownie. Spała na boku i brzuch wisiał jej jak worek. Ale mimo wszystko wspaniale się pierdoliła. Nigdy w życiu nie miałem lepszej dupy. Chodziło o sposób, w jaki się za to brała. Naprawdę umiała z tego zrobić rzecz lekkostrawną. Chwytała mnie łapczywie dłońmi, z cipę potrafiła zacisnąć tak samo mocno jak palce. Pierdolenie to na ogół nic nadzwyczajnego, przeważnie ciężka fizyczna robota. Człowiek czuje się tak, jakby próbował wejść na strome, błotniste wzgórze. Ale nie z Jane. Z nią było zupełnie inaczej.

Zadzwonił telefon. Zanim zwlokłem się z łóżka i podniosłem słuchawkę, naliczyłem kilka sygnałów.

– Pan Chinaski?

– Tak, słucham?

– Dzwonię z „Timesa”.

– Tak?

– Przejrzeliśmy pańskie podanie i jesteśmy skłonni pana zatrudnić.

– Jako reportera?

– Nie. Jako konserwatora i woźnego.

– W porządku.

– Proszę zgłosić się do kierownika działu gospodarczego, pana Barnesa. Dziś o 9 wieczorem. Przy wejściu od południowej strony budynku.

– Tak jest.

Odłożyłem słuchawkę. Telefon obudził Jane.

– Kto dzwonił?

– Dostałem robotę. Mam się zgłosić dziś wieczorem. A przecież ja nie mogę chodzić. Nie wiem, cholera, co począć.

Niezdarnie, jak żółw z obolałą dupą, dowlokłem się z powrotem do łóżka i klapnąłem na posłanie.

– Coś wymyślimy.

– Nie dam rady włożyć na siebie ubrania. Zupełnie nie wiem, co robić.

Leżeliśmy obok siebie na wznak i patrzyliśmy w sufit. Jane wstała i poszła do łazienki. Po chwili wyszła z niej i powiedziała:

– Mam pomysł.

– Taa?

– Zrobię ci opatrunek z gazy.

– Myślisz, że to pomoże?

– No pewnie!

Jane ubrała się i poszła kupić co trzeba. Wróciła z gazą, plastrem i butelką muszkatelu. Wzięła parę kostek lodu, przyrządziła nam drinki, znalazła jakieś nożyczki.

– No dobrze. Teraz cię zabandażujemy.

– Poczekaj chwilę. Mam tam być dopiero o 9 wieczorem. To jest nocna robota.

– Chcę nabrać wprawy.

– No dobra, kurde… Niech będzie.

– Unieś do góry kolano.

– Dobra. Tylko ostrożnie.

– Nie bój się! Popatrz, jak ładnie to wychodzi. Dokolutka, dokolutka, jak na karuzeli.

– Czy ktoś mówił ci już kiedyś, jaka jesteś zabawna? – Nie.

– Tak przypuszczałem.

– No dobrze, już dobrze. Teraz przykleimy plasterek. Jeszcze kawałek plasterka. No widzisz! Podnieś drugie kolano, kochanku.

– Tylko bez romantycznych wtrętów.

– Dookoła, dookoła. Owijamy bandażykiem twoje wielkie, grube nogi.

– Wielką i grubą to ty masz dupę.

– No, no, uspokój się! Bądź miłym kochankiem. A teraz plasterek. I jeszcze kawałek plasterka. No proszę! Jesteś jak nowy.

– Taa. Akurat.

– Teraz jaja. Twoje wielkie czerwone jaja. Można by z nich zrobić bombki na choinkę.

– Poczekaj! Co ty chcesz z nimi zrobić?

– Chcę je zawinąć.

– Czy to nie jest niebezpieczne? Mogę mieć trudności ze stepowaniem.

– W niczym ci to nie będzie przeszkadzać.

– Powyłażą z tego bandaża.

– Nie powyłażą. Zawinę je w śliczny kokonik.

– No dobra. Ale zanim to zrobisz, przyrządź mi jeszcze jednego drinka.

Usiadłem ze szklanką na brzegu łóżka, a ona zaczęła mnie bandażować.

– Dokolutka, dokolutka… Biedne jajeczka. Biedne, wielkie jajca. Ależ one cię ukrzywdziły! Zawijamy dokolutka, dokolutka. A teraz plastereczek. I jeszcze trochę plasterka. I jeszcze…

– Nie przylepiaj mi jaj do dziury w dupie!

– Głuptasku! Nigdy bym czegoś podobnego nie zrobiła. Kocham cię przecież!

– Akurat!

– A teraz wstań i spróbuj zrobić parę kroków.

Wstałem i zacząłem powoli chodzić po pokoju.

– Ej! Zupełnie nieźle. Czuję się jak eunuch, ale zupełnie mi to nie przeszkadza.

– Może kastraci każą sobie robić coś takiego.

– Na pewno.

– A co byś powiedział na dwa jajeczka na miękko?

– Chętnie. Widzę, że da się z tym żyć.

Jane postawiła garnek na kuchence i włożyła do niego cztery jajka. Czekaliśmy, aż się ugotują.

64

Byłem tam o 9 wieczorem. Kierownik pokazał mi, gdzie jest zegar kontrolny. Odbiłem kartę. Dostałem od niego trzy czy cztery szmaty i wielkie wiadro.

– Na zewnątrz znajduje się mosiężna poręcz, która biegnie wokół budynku. Chciałbym, żebyś ją wypolerował.

Wyszedłem na dwór, by poszukać tej poręczy. Rzeczywiście tam była. Biegła dokoła budynku. Nałożyłem na nią trochę pasty i wytarłem ją jedną ze szmat. Wiele to nie pomogło. Ludzie przechodzili obok i z zaciekawieniem mi się przyglądali. Wykonywałem już przedtem głupie prace, ale ta była najbardziej beznadziejna i kretyńska z nich wszystkich.

Rzecz w tym, żeby nie myśleć, zdecydowałem. Ale jak tu powstrzymać myślenie? Dlaczego właśnie mnie przypadło w udziale polerowanie tej poręczy? Czy nie mógłbym siedzieć w środku i pisać wstępniaki o korupcji we władzach miasta? No cóż, w końcu mogło być gorzej. Mógłbym być w Chinach i pracować na jakimś polu ryżowym.

Wypolerowałem z osiem metrów poręczy, minąłem narożnik budynku i zobaczyłem bar po drugiej stronie ulicy. Zabrałem gałgany, wiadro, przeszedłem z tym wszystkim przez jezdnię i wkroczyłem do knajpy. W środku nie było nikogo, tylko barman.

– Jak leci? – zagadnął mnie.

– Wspaniale. Daj mi butelkę Schlitza.

Sięgnął po piwo, otworzył je, przyjął ode mnie pieniądze i wystukał kwotę na rejestratorze kasowym.

– Gdzie są panienki? – spytałem.

– Jakie panienki?

– No… wiesz jakie.

– To jest przyzwoity lokal.

Otworzyły się drzwi. Do baru wszedł kierownik Barnes.

– Czy mogę panu postawić piwo? – zwróciłem się do niego.

Podszedł i stanął obok mnie.

– Dopij swoje, Chinaski. Postanowiłem dać ci jeszcze jedną szansę. Ostatnią.

Osuszyłem flaszkę do dna i poszedłem za nim. Przeszliśmy razem przez ulicę.

– Najwyraźniej nie nadajesz się do polerowania mosiądzu. Chodź za mną.

Weszliśmy do budynku „Timesa”, wsiedliśmy do windy, która zawiozła nas na jedno z ostatnich pięter.

– A więc tak… – zaczął Barnes, wskazując leżące na biurku długie kartonowe pudło. – W tym kartonie znajdują się świetlówki. Fabrycznie nowe. Masz za zadanie wymienić wszystkie, które się przepaliły. Tam stoi drabina.

– Tak jest – odpowiedziałem.

Kierownik poszedł sobie i znowu zostałem sam. Pomieszczenie przypominało strych hali magazynowej. W życiu nie widziałem pokoju, w którym sufit znajdowałby się tak wysoko. Drabina miała z dziesięć metrów, a ja zawsze cierpiałem na lęk wysokości. Znowu musiałem sobie przypomnieć zasadę: „staraj się nie myśleć”. Ruszyłem do góry po szczeblach. Jarzeniówki miały z półtora metra długości, tłukły się łatwo i były nieporęczne. Gdy dotarłem do szczytu drabiny, zerknąłem w dół. Był to wielki błąd. Poczułem zawrót głowy i ze strachu zrobiło mi się słabo. Ale ze mnie tchórz, pomyślałem. Stałem na drabinie naprzeciwko okna, na jednym z ostatnich pięter. Wyobraziłem sobie, że zlatuję z drabiny, wypadam przez okno, lecę w dół i roztrzaskuję się na ulicy. Przez chwilę patrzyłem z góry na maleńkie samochody, które nadjeżdżały z różnych kierunków, przecinały skrzyżowanie, a ich reflektory jasno świeciły w ciemnościach. Potem bardzo powoli sięgnąłem ponad głowę, wyjąłem z oprawki przepaloną świetlówkę i wymieniłem ją na nową. Zacząłem schodzić na dół. Im niżej, tym większą czułem ulgę, a gdy wreszcie stanąłem na podłodze, obiecałem sobie, że nigdy więcej nie wlezę na tę drabinę.

Pochodziłem po sali, czytając jakieś papiery pozostawione na stołach i biurkach. Wszedłem do oddzielonego szklaną ścianką pokoju biurowego. Przeczytałem zostawioną tam dla kogoś notatkę: Zgoda. Możemy przyjąć na próbę tego nowego karykaturzystę, ale ma być dobry. Nie tylko na początku, ale i później. Z litości nikogo trzymać tu nie będziemy.

Uchyliły się drzwi. Do wnętrza zajrzał kierownik Barnes.

– Co ty tu robisz, Chinaski?

Wyszedłem z biura.

– Kiedyś studiowałem dziennikarstwo, proszę pana, i jestem po prostu ciekawy.

– To wszystko, co dotąd zrobiłeś? Wymieniłeś jedną świetlówkę?

– Nie mogę tego robić. Mam lęk wysokości.

– No cóż, Chinaski. Odbij kartę i idź do domu. Skłonny jestem dać ci jeszcze jedną szansę, choć właściwie na to nie zasługujesz. Przyjdź jutro o 9 wieczorem i pokaż, że potrafisz zrobić coś konkretnego. A potem zobaczymy.

– Tak, proszę pana.

Poszedłem z nim do windy.

– Powiedz mi – zagadnął mnie – dlaczego ty tak dziwacznie chodzisz?

– Smażyłem kurczaka na patelni. Tłuszcz się zapalił, zaczął pryskać i poparzył mi nogi.

– Myślałem, że to z powodu ran wojennych.

– Nie, to przez tego kurczaka.

Zjechaliśmy razem windą.

65

Barnes, kierownik działu gospodarczego, na imię miał Herman. Gdy zgłosiłem się następnego dnia wieczorem, Herman czekał na mnie przy zegarze kontrolnym. Odbiłem kartę.

– Chodź za mną – powiedział.

Zaprowadził mnie do jakiegoś mrocznego pokoju i przedstawił Jacobowi Christensenowi, który miał być moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Następnie oddalił się.

W budynku „Timesa” pracowali w nocy prawie sami starzy, przygięci, przegrani ludzie. Wszyscy chodzili jakoś nienormalnie przygarbieni, tak jakby coś złego stało się z ich stopami. Wydano nam kombinezony robocze.

– Dobra! Zabieraj swój sprzęt – zakomenderował Jacob.

Moim sprzętem był metalowy wózek, podzielony przegrodą na dwa pojemniki. W jednym znajdowały się dwie szczotki do zmywania podłogi, trochę szmat i wielkie pudło mydła. Druga połowa tej skrzyni mieściła całą masę kolorowych butelek, puszek i pudelek ze środkami czystości oraz dodatkową porcję szmat. Oczywiste było, że mam tu robić za nocnego sprzątacza. No cóż, raz pracowałem już jako sprzątacz w San Francisco. Przemycało się ukrytą gdzieś butelkę wina, zapieprzało jak cholera, a potem, kiedy już wszyscy sobie poszli, można było posiedzieć, pogapić się przez okno, popijając wino i czekając na świt.

Jeden ze starych sprzątaczy podszedł do mnie i zaczął mi wrzeszczeć prosto do ucha:

– Ci ludzie to popaprańcy! Popaprańcy! Nie mają krzty inteligencji! Nie umieją myśleć! Boją się własnego rozumu! Zdechlaki! Tchórze! To nie są myślący ludzie, tacy jak ty i ja.

Jego wrzaski słychać było w całym pokoju. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt parę lat. Pozostali byli starsi, większość mogła mieć około siedemdziesiątki albo więcej. Jedną trzecią stanowiły kobiety. Sprawiali wrażenie, jakby zdążyli już przywyknąć do wyskoków tego starszego faceta. Nikt nie wyglądał na obrażonego.

– Rzygać mi się chce na ich widok! - krzyczał dalej tamten. – Spójrz, co to za ludzie! Bez jaj! Banda śmierdzących gnoi!

– Dobra, Hugh – powiedział Jacob. – Zabieraj swoje szpeje na górę i bierz się do roboty.

– Zaraz ci przywalę z piąchy, ty skurwysynie! - wydarł się na nadzorcę ów starszy osobnik. – Przywalę ci tak, że się nogami nakryjesz!

– Ruszaj do roboty, Hugh!

Hugh schwycił ze złością wózek i wytoczył go z pokoju tak szybko, że omal nie przejechał jednej ze starych kobiet.

– Taki już jest – wyjaśnił mi Jacob. – Ale to najlepszy z naszych sprzątaczy.

– W porządku – odparłem. – Lubię miejsca, w których się coś dzieje.

Pchałem przed sobą wózek, a Jacob szedł obok i wyjaśniał mi, co należy do moich obowiązków. Jestem odpowiedzialny za dwa piętra. Najważniejsze są ubikacje. Od nich zaczyna się robotę. Trzeba wyszorować umywalki, klozety, opróżnić kubły ze śmieciami, oporządzić lustra, zmienić ręczniki, napełnić pojemniki mydłem w płynie, nie żałować dezodorantu, sprawdzić, czy wszędzie jest dostateczna ilość papieru toaletowego i podkładek na deski klozetowe. Nie wolno mi również zapomnieć o podpaskach higienicznych w damskich kiblach. Kiedy już się z tym uporam, mam wynieść śmieci z pomieszczeń biurowych i odkurzyć biurka. A potem wziąć tę oto maszynę i froterować korytarze, a jak skończę…

– Tak jest, proszę pana.

Jak zwykłe najgorsze były damskie toalety. Wiele kobiet zużyte podpaski zostawiało po prostu na podłodze w kabinach i ich widok, swojski niby i znajomy, był jednak denerwujący. Szczególnie na kacu. W męskich toaletach było nieco czyściej, pewnie dlatego, że mężczyźni nie używali podpasek. Ale przynajmniej człowiek pracował tam sam i nikt nie stał mu nad głową. Nie potrafiłem za dobrze zmywać podłóg. Często zdarzyło mi się przeoczyć w jakimś kącie kłębek włosów albo rozdeptanego peta. Kłuły potem w oczy, ale i tak je zostawiałem. Natomiast bardzo sumiennie traktowałem sprawę sracz – papieru i podkładek higienicznych na deski. To potrafiłem w pełni zrozumieć. Nie ma nic gorszego niż skończyć dobre sranko, sięgnąć po papier i stwierdzić, że pojemnik jest pusty. Nawet najpodlejsza ludzka istota na świecie zasługuje na to, by móc sobie dupę podetrzeć. Zdarzało mi się czasem nie znaleźć papieru. Zaczynasz wówczas szukać tych podkładek pod tyłek i stwierdzasz, że one również zostały zużyte. Wstajesz, patrzysz na kibel – a tu okazuje się, że te, na których siedziałeś, powpadały do wody. No i co możesz wtedy zrobić? Bardzo niewiele. Mnie w takiej sytuacji najbardziej satysfakcjonowało podtarcie sobie dupy własnymi gatkami, wrzucenie ich do michy, spuszczenie wody i zatkanie sracza.

Posprzątałem zarówno damskie, jak i męskie toalety, opróżniłem kosze na śmieci, starłem kurz z kilku biurek, po czym wróciłem do damskiego klopa. Panie miały tam sofy, krzesła, a nawet budzik. Pozostały mi jeszcze cztery godziny. Nastawiłem zegar tak, by zadzwonił pół godziny przed fajrantem. Wyciągnąłem się na jednej z kozetek i usnąłem.

Wyrwało mnie ze snu dzwonienie budzika. Wstałem, ochlapałem twarz zimną wodą i zjechałem wraz ze swoim sprzętem na dół, do pomieszczenia, w którym znajdował się magazynek. Stary Hugh podszedł do mnie natychmiast.

– Witaj w krainie popaprańców – zagadnął, tonem nieco spokojniejszym niż poprzednio.

Nic na to nie odpowiedziałem. W magazynku panował mrok. Do fajrantu pozostało jeszcze dziesięć minut. Zdjęliśmy kombinezony. Pod spodem mieliśmy nasze normalne ubrania, na ogół równie ponure i smutne jak te stroje robocze. Prawie nie słychać było głośnych rozmów, co najwyżej szepty. Ta cisza w niczym mi nie przeszkadzała. Było w niej coś kojącego.

Nagle Hugh doskoczył do mnie i wrzasnął mi prosto w ucho:

– Patrz na tych pojebańców! Widzisz tę bandę pojebanych idiotów?

Oddaliłem się od niego i stanąłem pod ścianą po drugiej stronie magazynku.

– A ty co? Jesteś jednym z nich? - krzyknął do mnie przez pokój. – Też jesteś popaprańcem?

– Owszem, łaskawy panie.

– A chcesz kopa w dupę? - odwrzasnął natychmiast.

– Dzieli nas jedynie pusta przestrzeń – odparłem z godnością.

Hugh, jak antyczny wojownik – którym bezsprzecznie był – postanowił wypełnić tę przestrzeń czynem, w związku z czym popędził w moją stronę, niezdarnie przesadzając rząd stojących na podłodze kubłów. Zrobiłem unik. Przeleciał obok mnie, odwrócił się, pobiegł z powrotem i schwycił mnie obiema rękami za gardło. Palce, jak na tak starego człowieka, miał bardzo silne, a w dodatku długie. Czułem wyraźnie każdy z nich, nawet kciuki. Hugh śmierdział. Jechało od niego jak z zatkanego zlewu z pomyjami. Próbowałem rozewrzeć mu palce, ale nic z tego nie wyszło. Dusił mnie coraz mocniej. W głowie zaczęły mi migotać czerwone, niebieskie i żółte światełka. Nie miałem wyjścia. Uniosłem do góry kolano. Starałem się to zrobić jak najdelikatniej. Nie wcelowałem za pierwszym razem, dopiero za drugim. Czułem, jak jego palce i kciuki wiotczeją. Hugh upadł na podłogę, trzymając się za genitalia. Do magazynku wszedł Jacob.

– Co się tu dzieje?

– Nawymyślał mi od popaprańców, proszę pana, i zaczął mnie dusić.

– Słuchaj, Chinaski, ten człowiek jest moim najlepszym sprzątaczem. Od piętnastu lat nie mieliśmy nikogo lepszego. Bądź łaskaw obchodzić się z nim delikatnie. Rozumiesz?

Odszedłem na bok, wyjąłem moją kartę zegarową i odbiłem ją. Porywczy staruszek patrzył na mnie z podłogi, a gdy wychodziłem, warknął:

– Zabiję cię, mister!

No dobra, pomyślałem, przynajmniej teraz jest uprzejmy. Ale tak naprawdę wcale mnie to nie ucieszyło.

66

Następnej nocy przepracowałem jakieś cztery godziny, a potem poszedłem do damskiej toalety, nastawiłem budzik i wyciągnąłem się na sofie. Musiałem spać jakąś godzinę, gdy nagle otworzyły się drzwi. Przyszli obaj, Herman Barnes i Jacob Christensen. Stanęli i zaczęli się ha mnie gapić. Uniosłem głowę, spojrzałem na nich, po czym z powrotem opadłem na poduszkę. Usłyszałem, jak przechodzą do sracza. Gdy wyszli stamtąd, nie spojrzałem nawet w ich stronę. Zamknąłem oczy i udałem, że śpię.

Następnego dnia, gdy obudziłem się w domu, gdzieś około południa, opowiedziałem o tym Jane.

– Przyłapali mnie na spaniu i nie wylali z roboty. Pewnie po tej awanturze z Hughem musieli się nieźle przestraszyć. Opłaca się być twardym skurwysynem. Świat należy do silnych.

– Na pewno nie puszczą ci tego płazem.

– Trzeba mieć jaja. Jaja, wyczucie i styl. A ja to wszystko mam. Zawsze ci to mówiłem. Ale ty równie dobrze mogłabyś uszu nie mieć. I tak nie słuchasz, co się do ciebie mówi.

– Nie słucham, bo stale mówisz to samo. Na okrągło.

– Proszę bardzo! Napijmy się i porozmawiajmy poważnie. Odkąd się zeszliśmy, do reszty ci się w głowie przewróciło. Albo raczej w dupie. A prawda jest taka, że ani ja nie jestem ci do niczego potrzebny, ani ty mnie. Spójrzmy więc, kurwa, prawdzie w oczy.

Zanim kłótnia wybuchła na dobre, rozległo się pukanie.

– Chwileczkę! – zawołałem, szukając jakichś portek.

Otworzyłem drzwi. W progu stanął doręczyciel z Western Union. Dałem mu dziesięć centów i przeczytałem depeszę:

HENRY CHINASKI: „TIMES CO” WYPOWIADA PANU PRACĘ ZE SKUTKIEM NATYCHMIASTOWYM.

HERMAN BARNES

– Co to takiego? – spytała Jane.

– Wylali mnie z roboty.

– A czek?

– Nie ma wzmianki o żadnym czeku.

– Przecież są ci winni jakieś pieniądze.

– Wiem. Chodź, pójdziemy je odebrać.

– Dobra.

Samochód należał już do przeszłości. Zaczęło się od tego, że stracił wsteczny. Było to pewne wyzwanie, ale potrafiłem mu sprostać poprzez ustawiczne planowanie, czyli wybieganie myślą do przodu w trakcie jazdy. Potem wysiadł mu akumulator, w związku z czym mogłem go uruchomić jedynie wtedy, gdy stał na górce, z której dało go się stoczyć. Przez parę tygodni jakoś sobie z tym radziłem, aż któregoś wieczora upiłem się z Jane, zapomniałem o wszystkim i zaparkowałem na płaskiej uliczce przed knajpą. Oczywiście nie dało go się stamtąd ruszyć, zadzwoniłem więc do jakiegoś całonocnego serwisu. Przyjechali, odholowali wóz do warsztatu, a gdy po kilku dniach przyszedłem, by go odebrać, wtopili już w koszty naprawy 55$, a wóz dalej nie chodził. Wobec tego wróciłem do domu na piechotę i zawiadomiłem ich listownie, że zwalniam ich z roboty ze skutkiem natychmiastowym.

Do budynku „Timesa” musieliśmy więc pójść na piechotę. Jane wiedziała, że lubię ją na wysokich obcasach, włożyła więc szpilki i ruszyliśmy w drogę. Był to spory kawał, dobre dwadzieścia przecznic w jedną stronę. Jane usiadła na ławce przed budynkiem, żeby odpocząć, a ja udałem się na górę do Działu Rachuby.

– Nazywam się Henry Chinaski. Dostałem wypowiedzenie i przyszedłem po czek.

– Henry Chinaski… – powtórzyła dziewczyna. – Proszę chwilkę poczekać.

Przejrzała plik jakichś papierów.

– Przykro mi, panie Chinaski. Pański czek jeszcze nie jest gotowy.

– Dobra. Zaczekam.

– Pan wybaczy, ale nie jesteśmy w stanie przygotować czeku wcześniej niż na jutro.

– Przecież skoro dostałem wypowiedzenie…

– Przykro mi, proszę pana. Proszę przyjść jutro. Wyszedłem na dwór. Jane wstała z ławki. Wyglądała na zgłodniałą.

– Chodź, skoczymy na Grand Central Market, kupimy na bazarku mięso na gulasz i jakieś jarzynki… A potem parę butelek dobrego francuskiego wina.

– Jane… Powiedzieli mi, że czek jeszcze nie jest gotowy.

– Przecież muszą ci zapłacić. Takie jest prawo.

– Pewnie tak. Nie wiem zresztą. Powiedzieli, że przygotują czek na jutro.

– O Jezu! A ja szłam taki kawał w szpilkach…

– Dobrze w nich wyglądasz, żabciu.

– No i co z tego…

Ruszyliśmy z powrotem. W połowie drogi Jane zdjęła szpilki i szła dalej, w pończochach. Kilku kierowców zatrąbiło na nasz widok. Każdemu pokazałem wała. Gdy dotarliśmy do domu, okazało się, że starczy nam pieniędzy na taco i piwo. Kupiliśmy jedno i drugie, zjedliśmy, wypiliśmy, a potem – po niewielkiej kłótni – wykochaliśmy się i poszliśmy spać.

67

Następnego dnia, koło południa, wybraliśmy się tam ponownie. Jane znowu miała na nogach swoje szpilki.

– Chciałabym, żebyś zrobił nam dziś ten gulasz – powiedziała. – Żaden mężczyzna nie potrafi tak udusić mięska jak ty. To twój największy talent.

– Stokrotne dzięki – burknąłem.

Dwadzieścia przecznic to jednak kawał drogi. Jane znów usiadła na ławce, zdjęła buty, a ja poszedłem do Działu Rachuby. Natrafiłem na tę samą dziewczynę.

– Nazywam się Henry Chinaski.

– Słucham pana.

– Byłem tu wczoraj.

– Tak?

– Powiedziała pani, że dziś będę mógł odebrać czek.

– Och, chwileczkę.

Przejrzała papiery.

– Przykro mi, panie Chinaski, ale pańskiego czeku jeszcze nie ma.

– Przecież powiedziała mi pani, że będzie na dziś gotowy.

– Proszę nam łaskawie wybaczyć. W pewnych wypadkach przygotowanie wypłaty wymaga czasu.

– Chcę dostać czek.

– Przykro mi, proszę pana.

– Wcale pani nie jest przykro. Nie ma pani pojęcia co to jest przykrość. A ja mam. Chcę się natychmiast widzieć z kimś kompetentnym. Z szefem pani szefa.

Dziewczyna podniosła słuchawkę.

– Pan Handler? Chce z panem rozmawiać niejaki pan Chinaski. Został zwolniony, a nie dostał czeku.

Trochę sobie jeszcze pogawędzili. W końcu dziewczyna spojrzała na mnie i powiedziała:

– Pokój 309.

Zeszedłem na dół do pokoju 309. Na drzwiach widniała wywieszka: JOHN HANDLER. Wszedłem do środka. Handler, członek zarządu i dyrektor administracyjny największej i najbardziej wpływowej gazety na zachodzie Stanów, był sam w gabinecie. Usiadłem na krześle naprzeciw niego.

– Słuchaj, John – zacząłem – wypieprzyli mnie od was na zbity ryj za to, że zdrzemnąłem się w damskim sraczu w godzinach pracy. Już drugi dzień z rzędu przyłażę tutaj z moją starą tylko po to, żeby usłyszeć, że nie macie dla mnie czeku. No, wiesz… i to już jest jawne kurestwo. Teraz zależy mi tylko na jednym: chcę dostać czek i się upić. Zapewne nie brzmi to zbyt nobliwie, ale taki jest mój wybór. A jeśli nie dostanę tego świstka, to nie odpowiadam za to, co za chwilę zrobię.

Na koniec obrzuciłem go spojrzeniem wprost z filmu Casablanca.

– Masz coś zapalić?

John Handler poczęstował mnie papierosem. Podał mi nawet ogień. Albo użyją sieci do poskramiania furiatów – pomyślałem – albo dadzą mi w końcu ten czek.

Handler podniósł słuchawkę.

– Panno Simms, chodzi o czek dla niejakiego pana Henry'ego Chinaskiego. Proszę mi go tu przynieść za pięć minut. Dziękuję.

Odłożył słuchawkę.

– Słuchaj, John – powiedziałem. – Mam zaliczone dwa lata dziennikarstwa w koledżu. Niepotrzebny ci jest przypadkiem reporter?

– Przykro mi. Mamy przerosty zatrudnienia.

Porozmawialiśmy sobie, a po kilku minutach weszła jakaś dziewczyna i wręczyła Johnowi czek. John przechylił się nad biurkiem i wręczył go mnie. Przyzwoity gość. Dowiedziałem się później, że umarł wkrótce po tym zdarzeniu, natomiast Jane i ja kupiliśmy sobie naszą wołowinkę na gulasz, nasze jarzynki, nasze francuskie winko – i żyliśmy dalej.

68

Wziąłem kartę ze Stanowego Urzędu Zatrudnienia i poszedłem na rozmowę kwalifikacyjną. Było to niedaleko: kilka przecznic na wschód od Main Street, trochę na północ od dzielnicy wykolejeńców i biedaków. Skierowano mnie do firmy, która zajmowała się dystrybucją części do hamulców samochodowych. Pokazałem w biurze skierowanie i wypełniłem formularz. Powydłużałem odpowiednio okres zatrudnienia w miejscach, gdzie poprzednio pracowałem, zamieniając dni w miesiące, a miesiące w lata. Większość firm nie zawracała sobie głowy sprawdzaniem referencji. W tych natomiast, które były do tego zobowiązane, gdyż ubezpieczały się od strat wyrządzonych przez pracowników, niewielkie miałem szanse się zaczepić. Szybko wyszłoby bowiem na jaw, że byłem karany. W tej hurtowni części hamulcowych nie wspomnieli o sprawdzaniu referencji. Następny problem pojawiał się po przepracowaniu dwóch lub trzech tygodni. Większość pracodawców próbowała wtedy wciągnąć cię do swego planu ubezpieczeniowego, ale do tego momentu rzadko zdarzało mi się dotrwać.

Człowiek, któremu wręczyłem formularz, ledwie na niego spojrzał, po czym zwrócił się do dwóch siedzących w pokoju kobiet i zażartował:

– Facet szuka roboty. Jak myślicie, da radę z nami wytrzymać?

Niektóre prace zadziwiająco łatwo się dostawało. Pamiętam takie miejsce, do którego wlazłem kiedyś, rozwaliłem się na krześle i ziewnąłem. Facet za biurkiem spytał mnie, w jakiej sprawie przyszedłem. „O, kurde, sam już nie wiem. Ale zdaje się, że szukam roboty” – powiedziałem. A on na to: „W porządku. Jesteś przyjęty”.

Były jednak i takie, do których za nic w świecie nie mogłem się dostać. Southern California Gas Company stale zamieszczało ogłoszenia w rubryce „Pracownicy poszukiwani”, oferując wysokie zarobki, wczesną emeryturę itp. Sam już nie wiem, ile razy tam chodziłem, wypełniałem te ich żółte kwestionariusze, ile razy siedziałem na tych twardych krzesłach, przyglądając się wielkim, oprawionym fotografiom rurociągów i zbiorników na gaz. Nigdy nie byłem nawet bliski tego, by się załapać, i ilekroć zdarzyło mi się spotkać faceta z gazowni, bardzo uważnie mu się przyglądałem, próbując odkryć, czy ma on w sobie coś takiego, czego mnie brakuje.

Człowiek od części hamulcowych wyprowadził mnie na wąską klatkę schodową. Nazywał się George Henley. Pokazał mi pomieszczenie, w którym miałem pracować – bardzo mały, ciemny pokoik z jedną żarówką i maleńkim okienkiem wychodzącym na jakąś alejkę.

– No dobra – zaczął mnie instruować. – Widzisz te klocki hamulcowe? Masz je pakować w kartony. O, tak właśnie.

Pokazał mi, jak się to robi.

– Mamy trzy rodzaje kartonów. Na każdym z nich znajduje się inny nadruk. To jest karton na nasze „SUPERTRWAŁE KLOCKI HAMULCOWE”. W ten pakujemy „KLOCKI HAMULCOWE»SUPER«„, a w tamten trzeci „KLOCKI HAMULCOWE»STANDARD«„. Klocki leżą tu na kupie, trzeba je tylko zapakować.

– Zaraz, zaraz… Na moje oko wszystkie wyglądają podobnie. Jak mam odróżnić, które są które?

– Nie musisz. Wszystkie są takie same. Podziel je na trzy części i pakuj jak leci. A jak już je zapakujesz, zejdź na dół, to znajdziemy ci jakąś inną robotę. Dobra?

– Dobra. Kiedy mam zacząć?

– Od zaraz. I pamiętaj, żebyś tu nie palił. Jak będziesz chciał zapalić, zejdź na dół. Dobra?

– Dobra.

Pan Henley zamknął za sobą drzwi. Usłyszałem, jak schodzi po schodach. Otworzyłem małe okienko, wyjrzałem na świat, a potem usiadłem sobie wygodnie, zrelaksowałem się i zapaliłem papierosa.

69

Szybko straciłem tę robotę, tak samo jak wiele innych. Ich utratą nigdy się nie przejmowałem. Z jednym wyjątkiem. Była to najłatwiejsza praca, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się wykonywać, przykro mi więc było z nią się pożegnać. Trwała jeszcze wojna, a ja pracowałem w Czerwonym Krzyżu w San Francisco jako kierowca ciężarówki, wożąc pielęgniarki, butelki i lodówki po okolicznych miasteczkach. Ludzie oddawali krew na potrzeby frontu, a myśmy tę krew zbierali. Po dotarciu na miejsce wyładowywałem z ciężarówki sprzęt dla pielęgniarek i przez resztę dnia mogłem łazić po okolicy, spać w parku, robić, co tylko chciałem. Gdy dzień miał się ku końcowi, pielęgniarki ładowały pełne butelki do zamrażarek, a ja szedłem do najbliższego sracza, by powyciskać z gumowych rurek skrzepy krwi. Zwykle byłem trzeźwy, ale i tak musiałem wmawiać sobie, że te krwawe skrzepy to małe rybki albo jakieś sympatyczne robaczki – i dzięki temu udawało mi się zatrzymać w żołądku zjedzony lunch.

Praca w Czerwonym Krzyżu to była naprawdę świetna fucha. Miałem już nawet nagraną randkę z jedną z pielęgniarek. Ale niestety pewnego ranka przy wyjeździe z miasta pojechałem nie tym mostem co trzeba, zgubiłem drogę i wpakowałem się z ciężarówką pełną pielęgniarek, igieł i pustych butelek w dzielnicę mętów. Tamtejsi kolesie mieli nieprzepartą ochotę, by zgwałcić sporą część naszej załogi, co wyraźnie zdenerwowało niektóre spośród pielęgniarek. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko wycofać się tym samym mostem i pojechać inną, okrężną drogą. Na domiar złego pomyliłem te miasteczka i gdy dotarliśmy do kościoła, w którym czekali na nas dawcy krwi, byliśmy spóźnieni o dwie godziny i piętnaście minut. Na trawniku przed świątynią kłębili się zdenerwowani krwiodawcy, lekarze i kościelni oficjele, wszyscy w stanie krańcowego podenerwowania. Po drugiej stronie Atlantyku kolejne zwycięstwa odnosił Hitler. A mnie z miejsca wylali z roboty. Niestety.

70

Przedsiębiorstwo taksówkowe Yellow Cab Company ma swoją bazę po południowej stronie Trzeciej Ulicy. W słońcu na podwórkach stoją tam całe rzędy żółtych taksówek. Niedaleko tej ich bazy znajduje się siedziba Amerykańskiego Stowarzyszenia do Walki z Rakiem. Swego czasu odwiedziłem tę instytucję, będąc przekonanym, że badania są tam bezpłatne. Miałem jakieś dziwne guzki na całym ciele, zawroty głowy, plułem krwią, poszedłem więc z tym do nich po to tylko, aby usłyszeć, że mogą mnie przyjąć dopiero za trzy tygodnie. A przecież, jak każdy amerykański chłopiec, tyle razy słyszałem: wczesne wykrycie raka daje szansę wyleczenia. A potem co? Zgłaszasz się, by wcześnie wykryć raka, a oni wyznaczają ci wizytę za trzy tygodnie. Tak się właśnie ma to, co nam wmawiają, do realiów.

Po trzech tygodniach zgłosiłem się do nich znowu i usłyszałem, że mogą mi zrobić pewne badania bezpłatnie, ale jeśli niczego nie wykryją, to i tak nie będę mógł mieć pewności, że nie mam raka… Jeśli natomiast zapłacę im 25$ za kolejny test i da on wynik negatywny, to będę mógł być raczej pewny, że go nie mam. Gdybym zaś chciał mieć absolutną pewność, to po zrobieniu tego testu za 25$ muszę zafundować sobie następny – za 75$ – i gdy ten także niczego nie wykaże, mogę się w pełni zrelaksować. Będzie wtedy pewne, iż przyczyną moich dolegliwości jest alkoholizm, rozstrój nerwowy lub tryper. Te przyjemniaczki w białych fartuchach z Amerykańskiego Stowarzyszenia do Walki z Rakiem naprawdę jasno mi wszystko wyłożyły. Spytałem jeszcze dla pewności: „Innymi słowy, chodzi o stówę?”. Usłyszałem na to: „Hmm, no tak”, wobec czego wyszedłem od nich, udałem się na trzydniową popijawę, a gdy wytrzeźwiałem, wszystkie moje guzki zniknęły, wraz z zawrotami głowy i pluciem krwią.

Po drodze do Yellow Cab Company musiałem przejść obok Gmachu Rakowego, dzięki czemu przypomniałem sobie o tym, że bywają na świecie gorsze rzeczy niż szukanie pracy, której nie ma się ochoty wykonywać. Wszedłem do środka, a potem wszystko już poszło gładko: te same stare formularze, pytania itp. Jedyną nowością było to, że pobierali tam odciski palców, ale ponieważ miałem w tym pewną praktykę, rozluźniłem dłoń i przycisnąłem palce do poduszeczki z tuszem tak wprawnie, że dziewczyna, która przy tym asystowała, pochwaliła moje specjalistyczne umiejętności. Pan Yellow powiedział, że mam zgłosić się następnego dnia na kurs szkoleniowy, w związku z czym oboje z Jane uczciliśmy tej nocy mój sukces.

71

Janeway Smithson był małym, siwym, narwanym pomyleńcem, który z wyglądu i zachowania przypominał lilipuciego koguta. Załadował do taksówki pięciu czy sześciu kursantów i zjechał z nami w łożysko rzeki Los Angeles. W tamtych czasach ta cała rzeka była właściwie atrapą: tam, gdzie kiedyś płynęła woda, ciągnął się szeroki, płaski i suchy pas betonu. W małych betonowych wnękach, pod mostami i kładkami dla pieszych gnieździły się setki włóczęgów. Niektórzy mieli nawet przed swymi siedliskami rośliny doniczkowe. Do tego, by wieść tu królewskie życie, potrzebny im był jedynie spirytus w kostkach do kocherów turystycznych i to, co wygrzebali z najbliższego wysypiska. Opaleni i zrelaksowani, wyglądali na ogół cholernie zdrowo, znacznie zdrowiej niż przeciętny biznesmen z Los Angeles. Ci kolesie nie mieli problemów z kobietami, podatkiem dochodowym, właścicielami mieszkań, wydatkami na pogrzeby, dentystami, terminami płatności, reperacjami samochodów. Nie musieli nawet zawracać sobie głowy tym, by raz na jakiś czas wejść do kabiny do głosowania i zaciągnąć za sobą kotarę.

Janeway Smithson przepracował w tym przedsiębiorstwie dwadzieścia pięć lat i był dostatecznie tępy, by traktować to jako powód do dumy. W prawej kieszeni na biodrze nosił pistolet i chwalił się tym, że podczas testów zatrzymał żółtą taksówkę w najkrótszym czasie i na najkrótszym dystansie w historii firmy Yellow Cab. Przyjrzawszy mu się, doszedłem do wniosku, że albo łże, albo udało mu się to psim swędem, i że ten Smithson, jak każdy facet z dwudziestopięcioletnim stażem pracy, jest kompletnie pomylony.

– Dobra, Bowers. Od ciebie zaczynamy – zwrócił się do jednego z nas. – Rozbujaj tę pierdoloną brykę do siedemdziesiątki i trzymaj taką prędkość. W prawej ręce mam pistolet, a w lewej stoper. Gdy usłyszysz strzał, depcz po hamulcach. Jeśli się okaże, że nie masz refleksu, będziesz handlował w południe zielonymi bananami na rogu Szóstej i Broadwayu… Ej, przestań się, kurwa, gapić na mój palec na cynglu. Patrz prosto przed siebie! Zaraz ci zaśpiewam piosneczkę. Ukołyszę cię do snu. W życiu się nie skapujesz, kiedy ten skurczybyk wypali.

Wypalił dokładnie w tym momencie. Bowers przydepnął hamulec. Szarpnęło nas i zarzuciło. Spod kół uniosły się tumany pyłu. Wóz w bocznym poślizgu przeleciał pomiędzy wielkimi betonowymi filarami, zatrzymał się z piskiem, zakołysał w tył i w przód i znieruchomiał. Któryś z siedzących z tyłu rozkwasił sobie nos.

– No i jak? Zdałem? – spytał Bowers.

– Dowiesz się w swoim czasie – odrzekł Smithson, notując coś w małym czarnym kajecie. – Dobra. De Esprito! Ty jesteś następny.

De Esprito usiadł za kierownicą, po czym przerabialiśmy mniej więcej to samo. Kierowcy zmieniali się, jeździliśmy w górę i w dół łożyska rzeki Los Angeles, przypalając wykładziny hamulcowe, opony, strzelając z. pistoletu. Ja miałem odbyć próbę ostatni.

– Chinaski! – wywołał mnie Smithson.

Usiadłem za kierownicą i rozpędziłem taksówkę, do prawie osiemdziesiątki.

– Ustanowiłeś rekord, staruszku? Zaraz cię wykreślę z tabeli. Będziesz wyziębiony przy samej dupie.

– Coś ty powiedział?

– Musisz sobie uszy przedmuchać, staruszku. Mówię, że cię mam zamiar załatwić. Znam wielu sławnych ludzi. Max Baer ściskał mi grabę. Byłem ogrodnikiem u Texa Rittera. Zaraz będziesz sobie mógł tym swoim rekordem dupę podetrzeć.

– Nie jedź, kurwa, na hamulcu! Zdejmij nogę z pedału!

– Zaśpiewaj mi coś, staruszku. Zaśpiewaj tę swoją piosneczkę! Mam w moim worku bosmańskim czterdzieści listów miłosnych od Mae West.

– Na pewno mnie nie pobijesz!

Nie czekałem, aż wystrzeli, i przydepnąłem hamulec. Bezbłędnie go wyczułem. Pistolet i moja stopa zadziałały w tym samym momencie. Pobiłem jego rekord świata o cztery i pół metra i dziewięć dziesiątych sekundy. W pierwszej chwili podał mi ten wynik, ale potem zmienił melodię i stwierdził, że go oszukałem.

– Dobra – powiedziałem na to. – Zapisz mi, co ci się żywnie podoba. Tylko zabierz nas już wreszcie z tego idiotycznego koryta. Nie zanosi się na deszcz, więc ryb tu i tak nie nałapiemy.

72

Na kursie przygotowawczym było nas czterdziestu lub pięćdziesięciu. Siedzieliśmy w małych ławkach, przyśrubowanych rzędami do podłogi. Każda ławka miała płaski blacik, coś w rodzaju podpórki pod prawą rękę. Przypominało to dawne czasy – lekcje chemii lub biologii.

Smithson sprawdzał listę obecności.

– Peters!

– Jestem.

– Calloway.

– Uhm.

– McBride.

(Cisza.)

– McBride?

– Ee… Jestem.

Sprawdzanie listy trwało nadal. To dobrze, że tyle jest ofert pracy, myślałem sobie. A jednocześnie martwiłem się tym, że każą nam pewnie ze sobą rywalizować. Dobór naturalny. Szanse przetrwania mają najlepiej przystosowani. W Ameryce zawszę byli ludzie szukający pracy. Zawsze było tylu tych człowieczków do wzięcia. A ja chciałem być pisarzem. Jak większość. Nie każdy myślał o tym, żeby zostać dentystą lub mechanikiem samochodowym, natomiast każdemu wydawało się oczywiste, że może zostać pisarzem. Wśród tych pięćdziesięciu facetów siedzących na tej sali znalazłoby się pewnie z piętnastu takich, którzy uważali się za pisarzy. Prawie każdy używa słów i potrafi je zapisać – czyli że prawie każdy może być literatem. Na szczęście jednak większość ludzi nie zostaje pisarzami, ani nawet kierowcami taksówek, a niektórym – a nawet wielu – nie udaje się niestety zostać nikim.

Smithson skończył sprawdzanie listy i powiódł wzrokiem po sali.

– Zebraliśmy się tu… – zaczął, po czym przerwał w pół zdania. Patrzył na siedzącego w pierwszym rzędzie czarnego mężczyznę. – Spencer?

– Słucham?

– Zdjąłeś z czapki firmową blachę, prawda?

– Tak.

– No widzisz… Wyobraź sobie, że siedzisz w taksówce z czapką naciągniętą na uszy jak Doug McArthur, a tu nagle jakaś starsza pani z torbą pełną zakupów podchodzi, żeby wziąć taryfę, widzi, że siedzisz rozwalony z ręką wywieszoną przez okienko, i co ona sobie wtedy pomyśli? Pomyśli, że na pewno jeździsz jak wariat i nie pojedzie z tobą. Wsiądzie do autobusu. Takie numery dobre są w armii, ale nie w naszej firmie.

Spencer podniósł z podłogi blachę i przyczepił ją z powrotem do czapki. Zależało mu na tej robocie.

– No widzicie… Większość facetów uważa się za dobrych kierowców. A prawda jest taka, że bardzo niewielu ludzi potrafi prowadzić. Potrafią tylko kręcić kółkiem. Ilekroć jadę ulicą, zdumiewa mnie, że co parę sekund nie zdarza się wypadek. Każdego dnia widzę dwóch lub trzech ludzi, którzy przejeżdżają po prostu na czerwonych światłach, tak jakby w ogóle ich nie było. Nie jestem kaznodzieją, ale mogę powiedzieć wam tyle: warunki, w jakich żyją ludzie, doprowadzają, ich do wariactwa i to wariactwo objawia się tym, że tak właśnie prowadzą swe samochody. Nie jestem tu po to, aby pouczać was, jak macie żyć. Będziecie musieli zwrócić się w tej sprawie do waszego rabina, księdza albo do kurwy z sąsiedztwa. Jestem tu po to, żeby nauczyć was prowadzić taksówkę. Staram się, aby firma nadal płaciła niskie składki ubezpieczeniowe. Mam za zadanie ustawić wszystko tak, żeby przyszli taksówkarze wracali co wieczór do domu cali i zdrowi.

– O, kurde! – westchnął siedzący obok mnie chłopaczek. – Ten stary Smithson to jest ktoś, no nie?

– Poeta. Każdy człowiek jest poetą – mruknąłem.

– No więc… – Smithson powtórnie stracił wątek. – McBride! Obudź się, do jasnej cholery, i słuchaj, co mówię… No więc… jaka jest jedyna sytuacja, w której człowiek może stracić panowanie nad taksówką?

– Kiedy mu stanie? – spytał jakiś menel z Południa.

– Mendoza, jeśli nie potrafisz prowadzić, kiedy ci stanie, to nie będziemy mieli z ciebie pożytku. Niektórzy z naszych najlepszych kierowców jeżdżą z suchostojem przez cały dzień i przez całą noc.

Chłopcy odpowiedzieli śmiechem.

– No więc jaka jest jedyna sytuacja, w której człowiek może stracić panowanie nad taksówką?

Nikt nie odpowiedział. Podniosłem do góry rękę.

– Słucham cię, Chinaski?

– Człowiek może stracić panowanie nad taksówką, gdy kicha.

– Tak jest. To jest właściwa odpowiedź.

Znowu poczułem się prymusem. Zupełnie jak za dawnych lat w miejskim koledżu Los Angeles: złe stopnie, ale w gębie mocny.

– No dobrze. A więc jeśli zachce nam się kichać, to co wówczas robimy?

W momencie gdy podnosiłem ponownie rękę, otwarły się drzwi i do sali wszedł jakiś człowiek. Przemierzył przejście pomiędzy rzędami ławek i zatrzymał się naprzeciw mnie.

– Nazywasz się Chinaski?

– Tak.

Gwałtownym, gniewnym niemal gestem zerwał mi taksówkarską czapkę z głowy. Wszyscy się na mnie gapili. Twarz Smithsona nie wyrażała żadnych emocji.

– Chodź ze mną – powiedział ów człowiek.

Wyszedłem za nim z sali wykładowej. Poprowadził mnie do swojego biura.

– Siadaj.

Usiadłem.

– Sprawdziliśmy cię, Chinaski.

– Tak?

– Byłeś osiemnaście razy karany za zwykłe opilstwo i raz za prowadzenie po pijanemu.

– Wiedziałem, że jeśli o tym napiszę, to mnie nie przyjmiecie.

– Oszukałeś nas.

– Przestałem pić.

– To nie ma żadnego znaczenia. Podałeś fałszywe dane w kwestionariuszu i jesteś zdyskwalifikowany.

Wstałem i wyszedłem bez słowa. Powędrowałem chodnikiem obok Gmachu Rakowego. Wróciłem do naszego mieszkania. Jane leżała w łóżku. Miała na sobie podartą różową halkę. Jedno z ramiączek spięte było agrafką. Zdążyła już się upić.

– Jak ci poszło, staruszku?

– Nie przyjęli mnie na taksówkarza.

– A to czemu?

– Nie chcą mieć u siebie homoseksualistów.

– Ach, tak. W lodówce jest wino. Nalej sobie szklankę i chodź do łóżka.

Tak też zrobiłem.

73

Parę dni później znalazłem ogłoszenie w gazecie. Sklep z przyborami artystycznymi oferował pracę w dziale wysyłkowym. Było to bardzo blisko miejsca, w którym mieszkaliśmy, niestety jednak zaspałem i dotarłem tam dopiero o 3 po południu. Kierownik rozmawiał właśnie z innym kandydatem. Jakaś dziewczyna dała mi formularz do wypełnienia. Wyglądało na to, że mój konkurent wywarł dobre wrażenie na kierowniku – słychać było, jak obaj się śmieją. Wypełniłem formularz i czekałem. Wreszcie zostałem wezwany.

– Powiem panu coś – zacząłem. – Dziś rano zgodziłem się już podjąć pracę gdzie indziej. Po czym, zupełnie przypadkowo, natrafiłem na pańskie ogłoszenie. Mieszkam tuż za rogiem. Pomyślałem sobie więc, że może byłoby przyjemniej mieć pracę tak blisko domu.

Poza tym sam trochę maluję. I przyszło mi do głowy, że pracując tu mógłbym pewnie kupować u was taniej przybory artystyczne.

– Dajemy naszym pracownikom 15 procent zniżki. Jak się nazywa firma, która pana zatrudniła?

– Jones – Hammer Arc Light Company. Mam być tam kierownikiem działu wysyłkowego. Firma mieści się przy Alameda Street, niedaleko rzeźni. Zaczynam pracę jutro o 8 rano.

– No cóż… Chcielibyśmy porozmawiać jeszcze z innymi kandydatami.

– Rozumiem. Prawdę mówiąc, nie liczę specjalnie na to, że mnie zatrudnicie. Wpadłem tu po prostu, bo miałem po drodze. Mój numer telefonu znajdzie pan w formularzu. Oczywiście, gdy zacznę już pracować w Jones – Hammer, to nie będę mógł tak po prostu od nich odejść. Byłoby to nie fair.

– Jest pan żonaty?

– Tak. Mam jedno dziecko. Mój synek nazywa się Tommy. Ma 3 latka.

– Doskonale. Damy panu znać.

O wpół do siódmej wieczorem zadzwonił telefon.

– Pan Chinaski?

– Tak. Słucham?

– W dalszym ciągu reflektuje pan na tę pracę?

– Przepraszam, ale o którą pracę chodzi?

– W Graphic Herub Art Supply.

– No… chyba tak.

– W takim razie proszę zgłosić się o 8.30 rano.

74

Wyglądało na to, że ten interes z przyborami artystycznymi nie szedł za dobrze. Zamówienia przychodziły rzadko i były nieduże. Kierownik, Bud, przyszedł na zaplecze, gdzie stałem wsparty o stół do pakowania, paląc cygaro.

– Kiedy nie ma ruchu w interesie, możesz wyskoczyć na kawę. Jest tu taka kafejka za rogiem. Uważaj tylko, żeby być tu z powrotem, gdy podjadą ciężarówki po odbiór towaru.

– Jasne.

– I dbaj o to, żeby półka z raklami była pełna. Zawsze masz mieć na magazynie pełny ich asortyment.

– Tak jest.

– Miej również oczy otwarte i pilnuj, żeby nikt nie wchodził od tyłu i nie podkradał nam towaru. Po tych uliczkach włóczy się masa pijaczków.

– Dobra.

– Masz dużo naklejek „OSTROŻNIE – SZKŁO”?

– Tak.

– Nie miej żadnych oporów i naklejaj ich jak najwięcej. Gdy ci się skończą, natychmiast daj mi znać. Starannie pakuj towar, szczególnie farby w szklanych pojemnikach.

– Dopilnuję, żeby wszystko było jak trzeba.

– No dobrze. A gdy nie ma ruchu w interesie, idziesz sobie tą uliczką na kawę. Do kafejki „U Montie'ego”. Mają tam kelnerkę z wielkimi cycami. Musisz zobaczyć te jej cyce. Nosi bluzki z dekoltem i bez przerwy się nachyla. I ciastka mają świeże.

– W porządku.

75

Jedna z dziewcząt pracujących w biurze nazywała się Mary Lou. Mary Lou miała styl. Jeździła trzyletnim cadillakiem i mieszkała z matką. Rozrywkowa była z niej kobitka. Zabawiała filharmoników z Los Angeles, reżyserów filmowych, operatorów, prawników, pośredników od nieruchomości, kręgarzy, świętych mężów, eks – lotników, tancerzy baletowych i innych przedstawicieli branży rozrywkowej w rodzaju zapaśników lub lewoskrzydłowych obrońców. Ale nie wyszła dotąd za mąż i z biura Graphic Herub Art Supply również nie udało jej się wyrwać. Nie licząc tych sporadycznych okazji, gdy sądząc, że poszliśmy już do domu, pruła się na szybciucha z Budem w damskiej toalecie, chichocząc, za drzwiami zamkniętymi na zasuwkę. Poza tym była wierząca i uwielbiała grać na wyścigach, najchętniej zasiadając w loży, i najchętniej w Santa Anita. Na bywalców toru w Hollywood Park patrzyła z wyższością. Rozpaczliwie zależało jej na tym, by zmienić coś w swym życiu, jednocześnie zaś była wybredna – także, ma swój sposób, piękna ale mimo to brakowało jej widocznie atutów, by stać się kimś, kto sprostałby jej wyobrażeniom na temat własnej osoby.

Do jej obowiązków należało między innymi przynoszenie mi kopii zamówień, przepisanych przez nią uprzednio na maszynie. Ekspedienci, jeśli nie obsługiwali w tym momencie klientów, wyjmowali z koszyka inną kopię tego samego zamówienia, a ja, zanim przystąpiłem do pakowania, sprawdzałem, czy te dwa dokumenty są ze sobą zgodne. Gdy po raz pierwszy przyszła do mnie na zaplecze z jakimiś zamówieniami, ubrana była w obcisłą czarną spódniczkę, szpilki, białą bluzkę i czarno – złotą chustkę zawiązaną na szyi. Miała śliczny, zadarty nosek, cudowny tyłek, świetne piersi. Wysoka. Z klasą.

– Bud mówił mi, że malujesz – powiedziała.

– Troszkę.

– Och, to coś wspaniałego! Tacy interesujący ludzie u nas pracują.

– Kogo masz na myśli?

– Wiesz, mamy tu takiego sprzątacza. Starszy człowiek, pochodzi z Francji, nazywa się Maurice. Przychodzi raz w tygodniu i sprząta sklep. On też maluje. Kupuje u nas farby, pędzle, płótna. Ale jest dziwny. Nigdy nic nie mówi, tylko kiwa głową i wskazuje palcem. Po prostu pokazuje, co chce kupić.

– Uhm.

– Dziwny jest.

– Uhm.

– W zeszłym tygodniu poszłam do toalety, a on tam stał i po ciemku zmywał podłogę. Z godzinę już tam był.

– Aha.

– Ty też się w ogóle nie odzywasz.

– Skąd! Ze mną jest wszystko w porządku.

Mary Lou odwróciła się i odeszła. Patrzyłem na to smukłe ciało i poruszające się finezyjnie pośladki. Coś cudownego. Niektóre kobiety są naprawdę cudowne.

Zdążyłem zapakować kilka zamówionych partii towaru i wtedy właśnie przejściem pomiędzy regałami nadszedł ten starszy facet. Wokół ust zwisały mu siwe zmierzwione wąsy. Był mały, zgarbiony, ubrany na czarno, na szyi zawiązaną miał czerwoną chustę, a na głowie niebieski beret. Spod tego niebieskiego beretu wystawały mu długie, siwe, nie uczesane włosy.

Najbardziej przykuwały uwagę jego oczy: miały kolor soczystej zieleni i zdawały się patrzeć ze środka głowy. Brwi miał bujne, krzaczaste. Palił długie, cienkie cygaro.

– Cześć, chłopcze – pozdrowił mnie.

Słabo wyczuwało się jego francuski akcent. Usiadł na skraju stołu do pakowaniu i założył nogę na nogę.

– Myślałem, że się nigdy nie odzywasz.

– E tam! Po co się przejmować tym ich durnym gadaniem? Muchy bym nawet dla nich nie obszczał.

– Czemu sprzątasz ten sracz po ciemku?

– To ta Mary Lou. Patrzę na nią, a potem idę do sracza i się spuszczam. Jak leci, po całej podłodze. No i zmywam to szczotką. Ona o tym wie.

– Malujesz?

– Tak, pracuję teraz w moim pokoju nad takim obrazem. Wielkim jak ta ściana. Ale nie freskiem. Płótnem. Maluję życie człowieka. Od chwili, gdy wychodzi na świat z kobiecego łona, poprzez wszystkie lata jego egzystencji, aż do samego grobu. Przyglądam się ludziom w parkach. Używam ich potem. Ale tę Mary Lou to by się dobrze pierdoliło, no nie?

– Nie wiadomo. Może to tylko iluzja.

– Mieszkałem we Francji. Spotkałem Picassa.

– Naprawdę?

– O, kurde! Mówię, jak było. W porządku człowiek.

– W jaki sposób udało ci się go spotkać?

– Normalnie. Zapukałem do niego.

– Wkurzony był?

– Nie. Nie był wkurzony.

– Niektórzy ludzie go nie lubią.

– Niektórzy ludzie nie lubią nikogo, kto jest sławny.

– A niektórzy nie lubią nikogo, kto nie jest.

– Ludzie się nie liczą. Muchy bym nawet dla nich nie obszczał.

– I co powiedział Picasso?

– No właśnie… Spytałem go: „Mistrzu, co mam robić, żeby moje dzieła były lepsze?”.

– Bez kitu?

– O, kurde! Mówię, jak było.

– I co on na to?

– Powiedział: „Nic ci nie mogę powiedzieć o twoich dziełach. Musisz nad nimi pracować absolutnie sam”.

– Ha!

– Tak.

– Nieźle.

– No. Masz zapałki?

Dałem mu parę zapałek. Cygaro zdążyło mu zgasnąć.

– Mój brat jest bogaty – ciągnął dalej Maurice. – Ale co z tego? Wyparł się mnie. Nie podoba mu się, że piję. Nie podoba mu się, że maluję.

– Ale za to twój brat nigdy nie spotkał Picassa.

Maurice wstał i uśmiechnął się.

– Nie. Nigdy nie spotkał Picassa.

Powędrował z powrotem tym samym przejściem w kierunku frontowej części sklepu. Za jego plecami snuł się cygarowy dym. Zabrał ze sobą moje pudełko zapałek.

76

Bud zjawił się na zapleczu, pchając przed sobą wózek z trzema czterolitrowymi puszkami farby. Zdjął je z wózka i postawił na stole do pakowania. Miały identyczne etykiety z napisem: „Karmazyn”. Wręczył mi trzy dodatkowe naklejki z napisem: „Cynober”.

– Cynober nam wyszedł – wyjaśnił. – Odmocz te etykiety i przylep te, które ci przyniosłem.

– Karmazyn i cynober… Przecież to jest spora różnica – powiedziałem po chwili.

– Zrób tak i tyle.

Zostawił mi trochę szmat i żyletkę. Namoczyłem szmaty w wodzie i owinąłem nimi puszki. Następnie zeskrobałem stare etykiety i nakleiłem nowe.

Po kilku minutach zjawił się ponownie. Tym razem z puszką „Ultramaryny” i nalepką: „Błękit kobaltowy”. No proszę, trafiał coraz lepiej…

77

Jeden z ekspedientów nazywał się Paul. Był gruby, wyglądał na jakieś 28 lat, oczy miał wielkie, wyłupiaste. Na okrągło brał prochy. Pokazał mi całą garść pigułek. Miały rozmaite kształty i kolory.

– Chcesz?

– Nie, dziękuję.

– Nie krępuj się. Weź sobie jedną.

– No… dobra.

Wziąłem żółtą.

– Biorę wszystkie jak leci – wyjaśnił. – Wiesz, jakie to cholery? Jedne chcą mi dać czadu, drugie chcą mnie przygłuszyć. A ja im pozwalam, żeby o mnie walczyły.

– To może być niebezpieczne.

– Wiem. Słuchaj, może byś wpadł do mnie po pracy?

– Mam kobitę.

– Wszyscy mamy kobity. Ja mam coś lepszego.

– Co takiego?

– Moja dziewczyna kupiła mi na urodziny maszynę do odchudzania. Pierdolimy się na niej. Chodzi w górę i w dół, w górę i w dół… Nie musimy nic robić. Maszyna odwala za nas całą robotę.

– To brzmi interesująco.

– Moglibyśmy we dwóch wykorzystać tę maszynę. Robi dużo hałasu, ale jeśli nie będziemy jej używali po 10 wieczorem, to wszystko będzie w porządku.

– No dobra… a kto włazi na wierzch?

– A co to za różnica? Ja mogę w tę, mogę w tamtą. Na wierzchu czy pod spodem. Mnie tam wszystko jedno.

– Wszystko jedno?

– Jasne! Możemy zagrać w orła i reszkę.

– Pozwól mi to przemyśleć.

– Zgoda. Chcesz jeszcze jednego procha?

– Taak. Daj jeszcze jednego z tych żółtych.

– Gdzieś tak koło fajrantu przyjdę się spytać, dobra?

– Jasne.

Zjawił się tuż przed fajrantem.

– No i co?

– Nie dam rady, Paul. W tych sprawach jestem tradycjonalistą.

– Nie masz pojęcia, co to za maszyna! Wleziesz na nią i zapomnisz o wszystkim.

– Nie. Naprawdę nie mogę.

– No trudno… Ale i tak możesz wpaść do mnie. Obejrzysz sobie moją kolekcję prochów.

– Dobra. To mogę zrobić.

Zamknąłem drzwi od podwórka. Ruszyliśmy razem w kierunku frontowego wyjścia. Mary Lou siedziała w biurze. Paliła papierosa i rozmawiała z szefem.

– Życzę panom dobrej nocy – powiedział Bud z szerokim uśmiechem…

Paul mieszkał o jedną przecznicę dalej. W piętrowym budynku, na parterze. Okna jego mieszkania wychodziły na Siódmą Ulicę.

– Oto moja maszyna.

Włączył ją.

– Patrz, jak chodzi! Patrz, jak chodzi! Jak pralka. Jedna pani z góry, ile razy mnie spotka na korytarzu, zawsze mówi tak: „Paul, ale z ciebie czyścioch. W całym domu słychać, jak robisz pranie. I to trzy albo cztery razy w tygodniu!”.

– Wyłącz ją – powiedziałem.

– Patrz! To są moje pigułki. Mam tysiące pigułek. Tysiące. Nie wiem nawet, jak się niektóre nazywają.

Paul trzymał wszystkie swoje flakony na stoliku do kawy. Stało tam jedenaście albo dwanaście flakonów o różnych kształtach i rozmiarach, wypełnionych kolorowymi pigułkami. Były piękne. Wpatrywałem się w nie, a on tymczasem otworzył jedną z butelek, wyjął z niej trzy czy cztery pigułki i połknął. Potem otworzył następną i także wyjął z niej kilka pigułek. A potem otworzył jeszcze jedną.

– Co ci, cholera, szkodzi? – zaczął znowu. – Chodź, wleziemy na maszynę.

– Innym razem. Muszę już iść.

– W porządku. Jak mnie nie chcesz wydymać, to wydymam się sam!

Zamknąłem za sobą drzwi i wyszedłem na ulicę. Usłyszałem, jak tuż po moim wyjściu ją włączył.

78

Na zaplecze przyszedł pan Manders. Stanął w pobliżu miejsca, gdzie pracowałem, i zaczął mi się przyglądać. Przygotowywałem właśnie do wysyłki większą partię farb, a on stał obok i się na mnie gapił. Manders był pierwszym właścicielem tego sklepu, ale potem, gdy żona uciekła od niego z jakimś Murzynem, zaczął pić – i robił to tak skutecznie, że wkrótce przestał być właścicielem. Pracował w nim teraz jako zwykły sprzedawca.

– Naklejasz nalepki „OSTROŻNIE – SZKŁO!” na te kartony?

– Tak.

– Dobrze je pakujesz? Zawijasz je w gazety, słomę?

– Tak. Robię to porządnie.

– A masz dostatecznie dużo tych nalepek?

– Tak, mam całe pudełko. Tu, pod ławką.

– Na pewno znasz się na tej robocie? Nie wyglądasz na pakowacza.

– A jak powinien wyglądać pakowacz?

– Pakowacze noszą fartuchy. A ty nie masz fartucha.

– Uhm.

– Z firmy Smith – Barnsley dzwonili do nas z reklamacją. Znaleźli w przesyłce rozbity słój kleju kauczukowego.

Nic na to nie odpowiedziałem.

– Pamiętaj o nalepkach „OSTROŻNIE – SZKŁO!”. Gdy ci się skończą, daj mi znać.

– Oczywiście.

Manders ruszył przejściem między regałami. Ale nie odszedł daleko. Stanął, zrobił w tył zwrot i znowu zaczął się na mnie gapić. Odwinąłem z rolki trochę taśmy i z ostentacyjnym rozmachem owinąłem nią karton. Manders odwrócił się i wreszcie sobie poszedł.

Na zaplecze przybiegł Bud.

– Ile masz na magazynie półtorametrowych rakli?

– Ani jednej.

– Jakiś facet chce kupić pięć sztuk. Powiedziałem mu, żeby zaczekał. Zrób mu te rakle, dobra? – powiedział i pobiegł do sklepu.

Rakla to kawałek deszczułki z gumową krawędzią. Używa się jej do sitodruku. Poszedłem na strych, zniosłem na dół drewniane łaty, odmierzyłem pięć półtorametrowych kawałków i poprzycinałem listewki. Następnie zacząłem przewiercać otwory wzdłuż krawędzi listew. Miały przez nie przechodzić śruby, którymi przykręca się gumę do drewnianego uchwytu. Trzeba ją potem jeszcze dokładnie przeszlifować, aż jej krawędź stanie się idealnie gładka i równa. Jeśli rakla nie zapewni równego docisku, z sitodruku po prostu nic nie wyjdzie. A guma ma swoje sposoby, by skręcać się, wyginać i opierać takiemu szlifowaniu.

Bud wpadł na zaplecze po upływie trzech minut.

– Masz już gotowe te rakle?

– Nie.

Pobiegł z powrotem do frontowej części budynku. Wierciłem, przykręcałem śruby, szlifowałem. Po pięciu minutach przyleciał znowu.

– Masz już gotowe rakle?

– Nie.

Pobiegł do sklepu.

Gdy zjawił się po raz trzeci, jedną raklę miałem już gotową i byłem w połowie roboty przy drugiej z nich.

– Możesz sobie odpuścić. Już sobie poszedł – powiedział.

Po czym wrócił do frontowej części budynku…

79

Sklep powoli plajtował. Z dnia na dzień przychodziło coraz mniej zamówień. Coraz mniej było roboty. Wylali kolegę Picassa i od tej pory ja miałem zmywać sracze, opróżniać kubły, wieszać papier toaletowy. Każdego ranka zamiatałem i spłukiwałem szlauchem chodnik przed sklepem. Raz w tygodniu myłem okna.

Pewnego dnia postanowiłem posprzątać swoje stanowisko pracy. W ramach tych porządków chciałem także uprzątnąć miejsce, gdzie trzymałem puste kartony używane do pakowania. Zgarnąłem je wszystkie do kupy, odłożyłem na bok i zacząłem wymiatać śmieci. I właśnie wtedy zauważyłem małe, podłużne pudełko. Leżało na dnie skrzyni, która przed chwilą zawalona była kartonami. Wyjąłem je stamtąd i otworzyłem. W środku znajdowały się dwadzieścia cztery szerokie pędzle z wielbłądziego włosia. Gęste, piękne pędzle, z których każdy wart był 10$. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Przyglądałem im się przez pewien czas, po czym zamknąłem wieczko pudełka, wyszedłem tylnym wyjściem i wetknąłem je do stojącego w alejce pojemnika na śmieci. Wróciłem, pozbierałem puste kartony i wsadziłem je z powrotem do skrzyni.

Tego dnia wyszedłem z roboty najpóźniej, jak tylko się dało. Poszedłem do pobliskiej kafejki, wypiłem kawę i zjadłem szarlotkę. Następnie wyszedłem stamtąd, doszedłem do rogu i skręciłem w alejkę. Przemierzyłem już jakąś jedną czwartą jej długości, gdy nagle zobaczyłem Buda i Mary Lou. Weszli w alejkę z przeciwnej strony i zmierzali w moim kierunku. Nie pozostało mi nic innego, jak iść dalej. Beznadziejna sytuacja. Byli coraz bliżej i bliżej. W końcu, gdy już ich mijałem, powiedziałem: „Cześć”. Odpowiedzieli: „Cześć”. Poszedłem alejką aż do końca, przeciąłem ulicę i wszedłem do baru. Usiadłem. Wypiłem piwo, potem następne. Jakaś kobieta spytała, czy mam zapałki. Wstałem, podałem jej ogień. Gdy przypalałem jej papierosa, pierdnęła. Spytałem ją, czy mieszka gdzieś w pobliżu. Powiedziała, że pochodzi z Montany. Przypomniało mi to pewna nieszczęsną noc, którą spędziłem w Cheyenne, w stanie Wyoming, który graniczy z Montaną. W końcu wyszedłem z baru i wróciłem alejką na zaplecze sklepu.

Zatrzymałem się przy pojemniku i wsadziłem rękę do jego wnętrza. Nadal tam leżało: podłużne szare pudełko. Zważyłem je na dłoni. Chyba nie było puste. Odchyliłem kołnierz i wcisnąłem je pod koszulę. Opadało coraz niżej, zsuwało się, ześlizgnęło aż na brzuch… i znieruchomiało. Wróciłem piechotą do mojego mieszkania.

80

Następną rzeczą, jaka się wydarzyła, było pojawienie się młodej Japonki, którą przyjęto do pracy w firmie. Już od dawna chodziły mi bardzo dziwne myśli po głowie. Ubzdurałem sobie, że wszystkie te kłopoty i utrapienia wreszcie się skończą, że któregoś dnia pojawi się Japonka i odtąd będziemy żyli długo i szczęśliwie. No, może nie tyle szczęśliwie, co wygodnie, bez emocjonalnych i finansowych problemów, rozumiejąc się wzajemnie i troszcząc o siebie. Japońskie kobiety mają piękną strukturę kostną. Kształt ich czaszek, skóra, która napina się z upływem lat – jest w tym coś cudownego. Skóra naprężona na dostrojonym perkusyjnym bębnie. Z Amerykankami jest inaczej. Ich twarze stają się coraz bardziej sflaczałe i w końcu rozsypują się na kawałki. Nawet ich tyłki się rozsypują i zmieniają w coś nieprzyzwoitego. Tamta kultura wyposaża także w większą wytrzymałość: japońskie kobiety instynktownie wiedzą, że istnieje wczoraj, dziś i jutro. Nazwijmy to mądrością. Dzięki temu odporne są na przeciwności losu. Dla Amerykanek istnieje jedynie dzień dzisiejszy, w związku z czym skłonne są rozsypać się w kawałki wyłącznie dlatego, że jeden dzień się nie udał.

Tak więc bardzo mnie ta nowa dziewczyna zainteresowała. Poza tym nadal ostro popijałem z Jane, co zdecydowanie rozwadniało mi mózg, czyniąc go dziwnie lekkim, skłonnym do nieprzewidzianych wolt i pokrętnego myślenia. Dodawało także odwagi – toteż gdy tylko pojawiła się po raz pierwszy na zapleczu, przynosząc mi zamówienie, powiedziałem:

– Hej! Przytulmy się. Chcę cię pocałować…

– Co takiego?

– Słyszałaś doskonale, co powiedziałem.

Natychmiast sobie poszła. A gdy się oddalała, zobaczyłem, że utyka lekko na jedną nogę. To było do przewidzenia: ból i ciężar wieków…

Naprzykrzałem się jej jak napalony kmiotek, który urżnął się piwem w dalekobieżnym autobusie jadącym przez Teksas. Zaczęło ją to intrygować – rozumiała moje szaleństwo. Choć nie zdawałem sobie z tego sprawy, coraz bardziej udawało mi się ją zauroczyć.

Pewnego dnia jakiś klient zapytał przez telefon, czy mamy na składzie czterolitrowe puszki białego kleju, przyszła więc na zaplecze, by przejrzeć kilka kartonów, które stały ustawione w stos w kącie magazynu. Spytałem, czy mógłbym jej w czymś pomóc.

– Szukam kartonu z klejem o symbolu 2 – G.

– Uhm. O symbolu 2 – G – mruknąłem.

Objąłem ją w talii.

– Zrobimy to teraz. Ty jesteś mądrością wieków, a ja jestem sobą. Zostaliśmy dla siebie stworzeni.

Zaczęła chichotać jak Amerykanka.

– Japońskie dziewczyny nie robią takich rzeczy. Co w ciebie, do licha, wstąpiło?

Stała wsparta o mnie. Zobaczyłem ustawione rzędem pod ścianą kartony z farbami. Powiodłem ją tam i posadziłem delikatnie na tym rzędzie kartonów. Popchnąłem na plecy. Wlazłem na nią, zacząłem ją całować, zadarłem jej sukienkę – i wtedy właśnie nadszedł Danny, jeden z ekspedientów. Danny był prawiczkiem. Wieczorami chodził na kursy plastyczne, w związku z czym w pracy zdarzało mu się przysnąć. Był jednym z tych znawców sztuki, co nie potrafią odróżnić obrazu od rzygowin.

– Co się tu, do cholery, dzieje? – spytał, po czym oddalił się sztywnym krokiem w kierunku sklepu.

Bud zawezwał mnie następnego dnia do biura.

– Wiesz, ją też zmuszeni byliśmy zwolnić.

– To nie była jej wina.

– Widziano ją z tobą na zapleczu.

– Owszem. Ale to ja ją namówiłem.

– Zgodnie z tym, co mówi Danny, zachowywała się ulegle.

– A cóż może wiedzieć Danny o uległości? Jedyna rzecz, jakiej w życiu ulegał, to własna ręka.

– Widział was.

– Co widział? Nawet jej majtek nie zdjąłem.

– To jest dom handlowy.

– I dlatego jest tu Mary Lou.

– Zatrudniłem cię, ponieważ sądziłem, że jesteś odpowiedzialnym pracownikiem.

– Serdeczne dzięki. A skończyło się na tym, że zostałem wylany z pracy za usiłowanie wydymania skośnookiej squaw z felerną lewą nogą na kartonach ze stu sześćdziesięcioma litrami lakieru samochodowego – który to lakier, nawiasem mówiąc, sprzedajecie Wydziałowi Sztuk Pięknych Koledżu Miejskiego Los Angeles jako autentyk. Powinienem zgłosić to do Biura Ochrony Konsumenta.

– Mam dla ciebie czek. Jesteś załatwiony.

– Dobra. Spotkamy się na torze w Santa Anita.

– Jasne.

Sprawdziłem sumę. Zapłacił mi dodatkowo za jedną dniówkę. Uścisnęliśmy sobie dłonie i wyszedłem.

81

Następna robota również nie potrwała długo. Taki trochę dłuższy przystanek w podróży. Była to mała firma specjalizująca się w handlu hurtowym gwiazdkowymi bibelotami, takimi jak światełka, łańcuchy, Święte Mikołaje, papierowe choinki i cała reszta. Przy przyjęciu do pracy zostałem uprzedzony, że będą zmuszeni mnie zwolnić w przededniu Święta Dziękczynienia, gdyż po tym święcie handel towarami gwiazdkowymi całkowicie zamiera. Prócz mnie na tych samych warunkach zatrudniono jeszcze pięć osób. Nazywano nas „pracownikami magazynowymi”, a nasza robota sprowadzała się głównie do załadowywania i rozładowywania ciężarówek. Warto dodać, że „pracownik magazynowy” to facet, który wiele czasu spędza stojąc bezczynnie z wetkniętym w usta papierosem, w stanie ni to snu, ni to letargu. Cała nasza szóstka nie dotrwała jednak do Święta Dziękczynienia. Codziennie chodziliśmy do pobliskiego baru na lunch. To ja wpadłem na ten pomysł. Nasze biesiady trwały coraz dłużej, aż któregoś popołudnia po prostu nie wróciliśmy do magazynu. Następnego ranka, jak na grzecznych chłopców przystało, stawiliśmy się w komplecie do roboty – i wtedy powiedziano nam, że nie jesteśmy już potrzebni.

– No cóż, muszę przyjąć cała nową załogę – stwierdził kierownik.

– I wylać ją na Święto Dziękczynienia – zauważył jeden z nas.

– Słuchajcie, chłopcy – zwrócił się do nas kierownik. – Chcecie przepracować jeszcze jeden dzień?

– Po to, żeby miał pan czas znaleźć naszych następców? – spytał któryś z chłopaków.

– Jak chcecie. Możecie robić, możecie iść – uciął kierownik.

Woleliśmy robić. I robiliśmy przez cały dzień, śmiejąc się jak cholera, podrzucając w powietrze kartony. A potem, podjąwszy ostatnią wypłatę, wróciliśmy do naszych wynajętych pokoi i do naszych pijanych kobiet.

82

Była to kolejna montownia osprzętu do świetlówek: Honey – beam Company. Większość kartonów miała półtora metra długości i po zapakowaniu ważyła sporo. Pracowaliśmy dziesięć godzin dziennie. Procedura była całkiem prosta: szło się na linię montażową, odbierało swoje części, przynosiło z powrotem i pakowało. Pracowali tam prawie sami Meksykanie i czarni. Czarni oskarżali mnie o to, że mam niewyparzony język, i postanowili mnie reedukować. Meksykanie stali z boku i spokojnie się temu przyglądali. Każdego dnia musiałem staczać bitwę, broniąc zarówno swego życia, jak i tego, by dotrzymać kroku ich najlepszemu pakowaczowi, Monty'emu. Reedukowali mnie. od rana do nocy.

– Hej, chłopcze! Chodź no tu! Chcę z tobą pogadać.

To był mały Eddie. Mały Eddie szczególnie w tym celował.

Nie odpowiedziałem.

– Chłopcze! Mówię do ciebie!

– Eddie! Wsadź se w dupę dźwignię od lewarka i zaśpiewaj Old Man River.

– Skąd masz te dzioby na ryju, biały chłopcze? Przysnąłeś i upadłeś na świder?

– A ty skąd masz tę bliznę na dolnej wardze? Twój narzeczony przywiązał sobie brzytwę do kutasa?

W czasie przerwy wyszedłem na dwór, żeby dać sobie po razie z jednym takim, co go nazywali Duży Anioł. Spuścił mi manto, ale ja również parę razy go trafiłem, nie wpadłem w panikę i nie podałem tyłu. Wiedziałem, że Duży Anioł może na tę próbę reedukacji poświęcić co najwyżej dziesięć minut – i to mi pomogło. Najbardziej obolałe miałem oko. Wsadził mi w nie kciuk. Wracaliśmy razem do hali, dysząc i posapując.

– Fachura to ty nie jesteś – powiedział.

– Spróbuj się ze mną, gdy nie będę miał kaca. Od razu cię wymiotę z podwórka.

– Dobra – podchwycił skwapliwie. – Przyjdź któregoś dnia świeży jak skowronek, to spróbujemy jeszcze raz.

Od razu postanowiłem, że świeży jak skowronek na pewno tu nigdy nie przyjdę.

Brygadzista nazywał się Morris. Wiało od niego jakąś potworną beznadzieją. Zupełnie jakby był cały z drewna. Starałem się rozmawiać z nim jedynie wtedy, gdy już naprawdę musiałem. Będąc synem właściciela, próbował uprzednio zrobić karierę jako handlowiec gdzieś poza firmą, ale mu się nie udało i wzięli go tu z powrotem. Podszedł do mnie.

– Co ci się stało w okol Jest całe czerwone.

– Przechodziłem pod palmą i jakiś czarny ptaszek mnie zaatakował. Chyba to był kos.

– Udziobał cię w oko?

– Udziobał.

Morris odszedł. Za ciasne w kroku spodnie wrzynały mu się w tyłek…

Najlepsze momenty zdarzały się wtedy, gdy montaż za nami nie nadążał. Można było sobie postać, poczekać. Na montażu pracowały prawie same młode Meksykanki, ciemnookie dziewczyny o pięknej cerze, ubrane w obcisłe dżinsy i obcisłe sweterki, z tanimi, jaskrawymi kolczykami w uszach. Były takie młode i zdrowe, sprawne i wyluzowane. Pracowały bardzo przyzwoicie i tylko od czasu do czasu któraś z nich podnosiła wzrok znad roboty, mówiła coś, po czym następowały wybuchy śmiechu, ukradkowe spojrzenia – a ja patrzyłem na nie, takie roześmiane, wystrojone w te obcisłe dżinsy, sweterki, i myślałem, że gdybym mógł spędzić najbliższą noc z którąś z nich, to cały ten syf byłby dla mnie znacznie łatwiejszy do zniesienia. Każdy z nas myślał to samo. I wszystkim było żal, że każda z nich należy do kogoś innego. A tak naprawdę, jakież to miało, do cholery, znaczenie? Żadne. Wiadomo było przecież, że za piętnaście lat upasą się do dziewięćdziesięciu kilo, a piękne to będą ich córki.

Kupiłem sobie ośmioletni samochód i przepracowałem tam jeszcze cały grudzień. Właśnie w grudniu, dwudziestego czwartego, w zakładzie zorganizowano świąteczne przyjęcie. Miało być picie, jedzenie, tańce, muzyka. Nie lubiłem takich imprez. Nie umiałem tańczyć, ludzie mnie przerażali. Szczególnie ludzie na przyjęciach. Usiłowali być wtedy seksowni, dowcipni i weseli, i chociaż mieli nadzieję, że dobrze wypadną w tej roli, było na odwrót. Wcale im to nie wychodziło, a im bardziej się starali, tym rezultat był gorszy.

Dlatego też gdy Jane przytuliła się do mnie i powiedziała: „Na chuj tam będziesz szedł? Zostań w domu, upijemy się we dwójkę”, przystałem na to bez większych oporów.

O tym, co było na przyjęciu, dowiedziałem się po świętach. Mały Eddie wszystko mi opowiedział.

– Christine popłakała się przez to, że nie przyszedłeś.

– Kto taki?

– Christine. Ta mała, ładniutka Meksykanka.

– Która?

– Ta, co pracuje w tylnym rzędzie. Na montażu.

– Nie piernicz!

– Naprawdę. Płakała i płakała. Ktoś narysował twój portret. Bardzo duży. Miałeś na nim tę swoją capią bródkę. Powiesili go na ścianie, a pod spodem napisali: „Dajcie mi jeszcze kielicha”.

– Przykro mi, stary. Obowiązki mnie zatrzymały.

– No, dobra. Twoja strata. Ona w końcu przestała się wściekać i zaczęła ze mną tańczyć. Popiła sobie nieźle, ciastkami nawet rzucała. A potem zalała się jeszcze bardziej i tańczyła ze wszystkimi czarnymi chłopakami. Tańczy to ona bardzo seksownie. A potem poszła do domu z Aniołem.

– Anioł wsadził jej pewnie kciuk w oko – burknąłem.

W przededniu Nowego Roku, po przerwie popołudniowej, przywołał mnie Morris.

– Chcę z tobą pomówić – powiedział.

– Słucham?

– Chodź na bok.

Zaprowadził mnie w jakiś ciemny kąt, za stertę kartonów.

– Słuchaj, będziemy musieli cię zwolnić.

– Dobra. Ostatni dzień dziś robię?

– Tak.

– Będziecie mieli gotowy czek?

– Nie. Wyślemy go pocztą.

– W porządku.

83

Wytwórnia National Bakery Goods mieściła się w pobliżu. Dali mi biały kitel i szafkę na ubranie. Produkowali herbatniki, biszkopty, ciastka i temu podobne słodkości. Ponieważ podałem w kwestionariuszu, iż mam za sobą dwa lata koledżu, zatrudniony zostałem jako „Kokosowy”. Kokosowy stał na podwyższeniu, wygarniał z beczki szuflą zmielony kokos i wsypywał białe wiórki do maszyny. Maszyna robiła całą resztę: wypluwała wiórki na ciastka i inne drobne wyroby, które przesuwały się poniżej na taśmie. Łatwa to była robota. I miała w sobie coś dostojnego. Oto ja, wywyższony ponad innych, odziany w biel, ładowałem biały zmielony kokos do maszyny. A po drugiej stronie pomieszczenia uwijały się dziesiątki młodych dziewcząt, także ubranych na biało, w białych czepkach. Nie byłem do końca zorientowany, co one tam robią, ale bez przerwy były zajęte. Pracowaliśmy nocami.

To była moja druga noc. Wtedy właśnie się to zdarzyło. Powoli, zrazu nieśmiało, kilka dziewcząt zaczęło śpiewać: Och, Henry! Och, Henry! Jak ty umiesz kochać. Och, Henry! Och, Henry! Zaraz zacznę szlochać. Coraz więcej ich się dołączało. Wkrótce śpiewały już wszystkie. Pewien byłem, że to mnie dedykują ten śpiew.

Wyleciał z wrzaskiem nadzorca:

– Dobra, dziewczyny! Dosyć już tego!

Spokojnie, jakby nigdy nic, zagłębiłem szuflę w kokosowych wiórach. Z tym też trzeba się było pogodzić…

Przepracowałem tam ze dwa lub trzy tygodnie, gdy którejś nocy, pod koniec zmiany, zadzwonił dzwonek. Z głośnika odezwał się głos: „Wszyscy mężczyźni proszeni są o przejście do tylnej części budynku”.

Podszedł do nas jakiś człowiek w garniturze.

– Skupcie się wokół mnie – powiedział.

W ręku trzymał podkładkę do pisania z przypiętą kartką. Mężczyźni otoczyli go ciasnym kręgiem. Wszyscy mieliśmy na sobie białe kitle. Stanąłem na samym brzegu, nie wpychając się do środka.

– Wchodzimy obecnie w okres zastoju oświadczył ów człowiek. – Z przykrością muszę was poinformować, że zmuszeni jesteśmy zwolnić was wszystkich do czasu, gdy zacznie się jakiś ruch. Ustawcie się przede mną w kolejce, a ja zapiszę wasze nazwiska, adresy i telefony. Gdy tylko sprawy przyjmą lepszy obrót, będziecie pierwszymi, którzy się o tym dowiedzą.

Mężczyźni zaczęli formować kolejkę, przepychając się i klnąc. Nie ustawiłem się w niej. Stałem z boku przyglądając się, jak moi towarzysze pracy posłusznie podają swe nazwiska i adresy. To są właśnie ludzie – myślałem – którzy pięknie tańczą na przyjęciach. Poszedłem na zaplecze, odwiesiłem do szafki swój biały kitel, zostawiłem szuflę opartą o drzwi i wyszedłem.

84

Hotel „Sans” był najlepszym hotelem w Los Angeles. Miał swoje lata, ale także styl i urok, jakich brakowało nowszym budowlom. Znajdował się dokładnie naprzeciw parku, w centrum.

Zasłynął dzięki organizowanym w nim zjazdom wielkiego biznesu oraz dzięki luksusowym kurwom o legendarnych niemal talentach, słynących z kolei z tego, że po lukratywnym wieczorze skłonne były odpalić nawet boyom hotelowym co nieco. Krążyły również opowieści o boyach, którzy zostali milionerami – o tych sakramenckich szczęściarzach z kutasami mierzącymi po 30 centymetrów, którym udało się tu poznać i ożenić z jakąś bogatą, podstarzałą klientką. No i menu, HOMARY, wielcy czarni szefowie kuchni w bardzo wysokich białych czepkach, którzy wiedzieli wszystko nie tylko o gotowaniu, ale o Życiu, o mnie, w ogóle o wszystkim.

Przydzielono mnie na rampę wyładowczą. Nawet rozładowywanie towarów odbywało się tu w wielkim stylu: na jedną ciężarówkę przypadało dziesięciu rozładowywaczy, podczas gdy naprawdę potrzebnych było co najwyżej dwóch. Do pracy zakładałem moje najlepsze ubranie. Nigdy nawet ręki nie przyłożyłem do tych wyładunków.

Wyładowywaliśmy – to znaczy oni wyładowywali – wszystko, co przychodziło do hotelu, a były to głównie produkty żywnościowe. Doszedłem do wniosku, że bogaci spożywają więcej homarów niż czegokolwiek innego, Przywożono ich cale skrzynie, smakowicie niżowych i wielkich, wymachujących szczypcami i czułkami.

– Lubisz takie rzeczy, no nie, Chinaski?

– Taak. Och, taak – śliniłem się, pożerając je wzrokiem.

Pewnego dnia jedna pani z hotelowego działu zatrudnienia wezwała mnie do siebie. Jej biuro mieściło się na tyłach rampy.

– Chciałabym zlecić ci prowadzenie biura w niedziele i święta, Chinaski.

– Co miałbym robić?

– Odbierać telefony i wynajmować niedzielnych pomywaczy.

– W porządku.

Pierwsza niedziela była przyjemna. Po prostu sobie tam siedziałem. Wkrótce zjawił się jakiś starszy facet.

– O co chodzi, kolego? – spytałem.

Miał na sobie drogi garnitur, pognieciony już teraz i brudny, z mankietami, które zaczynały się przecierać. W ręku trzymał kapelusz.

– Proszę mi powiedzieć – zaczął – czy nie potrzebujecie państwo kogoś, kto jest dobrym, interesującym rozmówcą? Kogoś, kto mógłby umilać gościom czas, konwersować z nimi? Mam sporą dozę czaru osobistego, opowiadam wyborne historie, potrafię ludzi rozśmieszyć.

– Taak?

– Ach, oczywiście.

– To mnie rozśmiesz.

– Och, nie do końca mnie pan zrozumiał. Potrzebna jest do tego właściwa oprawa, nastrój. Wie pan…

– Rozśmiesz mnie.

– Szanowny panie…

– Nie będzie z ciebie pożytku. Jesteś do niczego.

Pomywaczy wynajmowało się w południe. Wyszedłem przed biuro. Na rampie stało czterdziestu włóczęgów.

– No dobra! Potrzebnych pięciu porządnych do zmywania. Pięciu porządnych ludzi! Żadnych moczymordów, zboczeńców, komunistów i pedofilów! I każdy musi mieć kartę ubezpieczeniową z opieki społecznej! Uwaga! Podnieście karty do góry i trzymajcie je w powietrzu.

Nad głowami wyrósł las kart. Wymachiwali nimi.

– Hej! Ja mam kartę!

– Hej, kolego. Spójrz na mnie! Daj człowiekowi szansę!

Bez pośpiechu lustrowałem ich wzrokiem.

– Dobra! Ten, co ma poplamiony gównem kołnierzyk. – - Wskazałem palcem. – Wystąp!

– To nie gówno, proszę pana, to sos od pieczeni.

– Nie wiem, koleś. Wyglądasz mi na takiego, co często liże patelnie. Ale nie te od pieczenia mięsa.

– Ehehehe! – zarechotali menele. – Ehehehe!

– Dobra! Teraz mi jeszcze potrzeba czterech dobrych zmywaczy! Mam w ręku cztery miedziaki. Rzucę je w górę. Ci, którzy mi je przyniosą, będą dziś zmywać. Uwaga!

Rzuciłem monety wysoko ponad tłum. Skakali do góry, padali na ziemię, pruły się ubrania, sypały przekleństwa, ktoś krzyknął przeraźliwie, wywiązało się kilka bójek na pięści. Wreszcie czterech szczęściarzy, jeden po drugim, wystąpiło naprzód. Każdy z nich dyszał ciężko, ściskając w dłoni pieniążek. Wydałem im karty pracy i gestem ręki odprawiłem ich do stołówki dla pracowników, gdzie mieli najpierw zostać nakarmieni. Pozostali włóczędzy oddalali się powoli rampą, zeskoczyli z niej i odeszli alejką na bezludne pustkowia niedzielnego śródmieścia Los Angeles.

85

Niedziele były najlepsze, ponieważ nikt nie stał mi nad głową, i wkrótce zacząłem brać ze sobą półlitrową butelkę whisky, żeby lepiej nam się pracowało we dwójkę. Niestety pewnego razu, po jakiejś ciężkiej nocnej popijawie, butelka spłatała mi figla: film mi się urwał. Po powrocie do domu pamiętałem mgliście fragmenty jakichś odbiegających od rutyny działań, w jakie się tego wieczoru angażowałem, ale jak było naprawdę, nie byłem w stanie sobie przypomnieć. Następnego ranka, przed pójściem do pracy, opowiedziałem o tym Jane.

– Obawiam się, że mam przejebane. Ale może jestem przewrażliwiony.

Wszedłem do budynku, zatrzymałem się przed zegarem kontrolnym, sięgnąłem do przegródki po moją kartę zegarową i stwierdziłem, że jej tam nie ma. Odwróciłem się i powędrowałem do owej starszej pani, która prowadziła dział zatrudnienia. Gdy tylko mnie ujrzała, zrobiła taką minę, jakby była zdenerwowana.

– Pani Farrington! Moja karta zegarowa gdzieś się zapodziała.

– Henry! Zawsze cię uważałam za takiego miłego chłopca.

– Tak?

– Nie pamiętasz, coś tu nawyprawiał, prawda? – spytała, rozglądając się nerwowo dokoła.

– Nie, proszę pani.

– Byłeś kompletnie pijany. Zapędziłeś pana Pelvingtona do męskiej szatni i nie pozwoliłeś mu z niej wyjść. Trzymałeś go tam przez pół godziny. Jak więźnia.

– Trzymałem?

– Nie pozwoliłeś mu stamtąd wyjść.

– A kim on jest?

– Zastępcą dyrektora hotelu.

– I co jeszcze takiego zrobiłem?

– Pouczałeś go, jak ma prowadzić ten hotel. Pan Pelvington pracuje w interesie hotelowym od trzydziestu lat. Sugerowałeś, że prostytutki należy rejestrować wyłącznie na pierwszym piętrze. I poddawać badaniom lekarskim. No, wie pan, panie Chinaski! W naszym hotelu nie ma żadnych prostytutek.

– Ach, oczywiście, pani Pelvington.

– Farrington.

– Pani Farrington.

– Powiedziałeś również panu wicedyrektorowi, że na rampie powinno pracować dwóch ludzi, a nie dziesięciu, i że kradzieże zmniejszyłyby się znacznie, gdyby każdy z zatrudnionych dostawał codziennie jednego żywego homara, którego mógłby zabrać do domu na kolację w specjalnie skonstruowanej klatce, umożliwiającej przewóz tych stworzeń tramwajami i autobusami.

– Ma pani niezwykłe poczucie humoru, pani Farrington.

– Nasz ochroniarz nie był w stanie zmusić cię do tego, abyś odczepił się od pana Pelvingtona. Podarłeś mu płaszcz. Ustąpiłeś dopiero wtedy, gdy wezwaliśmy policję.

– Należy domniemywać, że zostałem zwolniony…

– Pańskie domniemanie jest słuszne, panie Chinaski.

Wyszedłem na dwór, stanąłem za stertą skrzynek i upewniwszy się, że pani Farrington nie patrzy w moją stronę, ruszyłem prosto do stołówki dla pracowników. Nadal miałem kartę żywieniową. Mogłem więc przynajmniej zjeść ostatni dobry posiłek. Jedzenie dawali nam prawie tak samo dobre jak to, które przyrządzano dla gości, a w dodatku porcje były znacznie większe. Ściskając w dłoni kartę, wszedłem do stołówki, wziąłem tacę, nóż, widelec, kubek i kilka serwetek. Zbliżyłem się do kontuaru. I wtedy to właśnie zauważyłem tę wywieszkę. Na ścianie, za kontuarem, wisiał kawałek białej tektury, z nagryzmolonym wielkimi, koślawymi literami tekstem:

NIE WYDAWAĆ JEDZENIA HENRY'EMU CHINASKIEMU

Odstawiłem tacę na miejsce. Nikt mnie nie zauważył. Wymknąłem się ze stołówki, przemierzyłem rampę, zeskoczyłem z niej, a kiedy już odchodziłem alejką, z przeciwnej strony nadszedł jakiś włóczęga.

– Masz coś, facet, zajarać? – zaczepił mnie.

– Taak.

Wyjąłem dwa, jeden dla niego, jeden dla siebie. Przypaliłem, najpierw jemu, potem sobie. I rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę.

86

Pośredniak Farm Labor Market mieścił się na rogu Piątej i San Pedro. Zgłoszenia przyjmowali o piątej rano. Dotarłem na miejsce, gdy było jeszcze ciemno. Czekała już tam spora grupa mężczyzn. Siedzieli, stali dokoła, skręcali papierosy, prowadzili przyciszone rozmowy. Wszystkie takie miejsca miały ten sam zapach – zastarzałego potu, uryny i taniego wina.

Poprzedniego dnia pomogłem Jane w przeprowadzce. Zainstalowała się u grubego pośrednika od nieruchomości, który mieszkał na Kingsley Drive. Nie chcąc, żeby mnie widział, zostałem na korytarzu – i stamtąd zobaczyłem, jak ją całuje i wprowadza do swego mieszkania. A potem drzwi się za nimi zamknęły. Wracałem stamtąd sam i właśnie wtedy po raz pierwszy zauważyłem, ile na ulicach wala się kawałków papieru i śmieci targanych przez wiatr. Zostaliśmy eksmitowani z mieszkania. Miałem dwa dolary i osiem centów. Jane obiecywała, że będzie czekać, aż nastąpi u mnie jakaś odmiana na lepsze, ale nie bardzo w to wierzyłem. Agent od nieruchomości nazywał się Jim Bemis, miał własne biuro na Alvarado Street i kupę forsy. „Facet jest okropny w łóżku. Nie znoszę, jak mnie pierdoli” – mówiła Jane. Pomyślałem sobie, że jemu teraz pewnie mówi to samo o mnie.

Pomarańcze i pomidory leżące w skrzynkach najwyraźniej można sobie było brać za darmo. Wziąłem pomarańczę, przegryzłem skórkę, rozchyliłem ją i wyssałem miąższ. Po utracie pracy w hotelu byłem przez pewien czas na zasiłku dla bezrobotnych, ale już się to urwało.

Podszedł do mnie jakiś facet około czterdziestki. Wyglądał, jakby miał ufarbowane włosy, choć to, co miał na głowie, nie przypominało właściwie ludzkich włosów, raczej kłąb nici. Z góry padało na niego ostre światło z podwieszonej u sufitu żarówki. Twarz pokrytą miał brunatnymi brodawkami, które skupiły się głównie wokół ust. Z brodawek wyrastały czarne włoski. Jeden albo dwa z każdej z nich.

– Jak leci? – spytał.

– W porządku.

– Chciałbyś, żeby ci obciągnąć lachę?

– Raczej nie.

– Człowieku! Wiesz, jaki jestem napalony? Mogę ci naprawdę wygodzie. Znam się na tej robocie.

– Słuchaj, facet… Przykro mi, ale nie jestem w nastroju.

Odszedł, wyraźnie niezadowolony. Rozejrzałem się dokoła. W sporej salce czekało pięćdziesięciu mężczyzn. Prócz nich było tam jeszcze z dziesięciu czy dwunastu urzędników. Siedzieli przy biurkach, łazili po biurze, palili papierosy. Wyglądali na bardziej strapionych i przegranych niż ta banda obiboków, stanowiąca ich klientelę. Urzędników odzielała od nas przegroda z gęstej drucianej siatki, rozpostartej od sufitu do podłogi. Ktoś pomalował ją na żółto. Bardzo niewyrazista była to żółć.

W drucianym przepierzeniu znajdowało się oszklone okienko i kiedy urzędnik zmuszony był obsłużyć któregoś z meneli, otwierał je ze skobelka i uchylał. Gdy natomiast chciał zająć się swymi papierami, zatrzaskiwał je i zamykał od wewnątrz. Za każdym razem wywoływało to odpływ nadziei. Każde uchylenie okienka wyrywało nas z letargu – ten, któremu się poszczęściło, zwiększał szanse pozostałych; natomiast ilekroć okienko się zatrzaskiwało, nadzieja gasła. Pozostawaliśmy wówczas sami i mogliśmy co najwyżej przyglądać się sobie nawzajem.

Na tylnej ścianie, za żółtym przepierzeniem i za urzędnikami, wisiało sześć czarnych tablic. Na półeczkach, pod tablicami, leżały kawałki białej kredy i gąbki do wycierania. Zupełnie jak w szkole podstawowej. Pięć tablic wytarto, lecz mimo to nadal można było na nich dostrzec widmowe ślady poprzednich komunikatów już dawno komuś przydzielonych, przepadłych dla ans na zawsze. Na szóstej tablicy widniał anons:

ZBIERACZE POMIDORÓW POTRZEBNI W BAKHRSFIHLD

Zawsze sądziłem, że kombajny odebrały robotę zbieraczom pomidorów. A jednak nadal ich potrzebowano. Widocznie ludzie byli tańsi niż maszyny, które w dodatku potrafiły się zepsuć. No właśnie…

Ponownie rozejrzałem się po poczekalni. Nie było w niej Azjatów, Żydów i niemal w ogóle nie było czarnych. Prawie sami biedni biali i Latynosi. Jeden czy dwóch obecnych tu Murzynów zdążyło już upić się winem.

Któryś z urzędników wstał właśnie zza biurka. Wyglądał na potężnego mężczyznę, z brzuchem piwosza. Najbardziej rzucała się w oczy jego żółta koszula w czarne pionowe pasy. Była przesadnie wykrochmalona, a jej właściciel nosił gumowe opaski podtrzymujące rękawy, zupełnie jak na fotografiach z początku wieku. Podszedł do żółtego przepierzenia i otworzył oszklone okienko.

– Chętni do Bakersfield! Ciężarówka czeka na zapleczu!

Zatrzasnął okienko, zamknął je na skobelek, usiadł za biurkiem i zapalił papierosa.

Początkowo nikt się nie poruszył. Dopiero po chwili siedzący mężczyźni zaczęli podnosić się z ławek, przeciągać, rozprostowywali kości. Twarze mieli obojętne i jakby nieobecne. Ci, którzy czekali na stojąco, rzucali niedopałki na podłogę i starannie rozdeptywali je podeszwami. Wreszcie zaczął się ogólny exodus: wszyscy, jeden za drugim, zaczęli wychodzić bocznymi drzwiami na ogrodzone podwórko.

Wstawało słońce. Dopiero teraz mogliśmy się sobie przyjrzeć. Na widok znajomych twarzy kilku mężczyzn wyszczerzyło zęby w uśmiechu.

Staliśmy w kolejce, torując sobie łokciami drogę do ciężarówki, podczas gdy słońce wznosiło się coraz wyżej. Czas, by wyruszyć w drogę. Ludzie gramolili się na platformę ciężarówki z demobilu, do wysokiej budy zadaszonej porwaną plandeką. Każdy torował sobie drogę, ordynarnie się przepychając, próbując co najwyżej zachować pozory grzeczności. W pewnym momencie dosyć miałem tej łokciowej roboty i odstąpiłem na bok.

Pojemność ciężarówki była naprawdę imponująca. Stojący z boku wielki meksykański nadzorca gestami ręki naganiał ich do środka.

– Dobra! Dobra! Włazić! Włazić!

Ludzie przesuwali się wolno do przodu, jakby mieli za chwilę wejść do paszczy wieloryba.

Z boku przez podartą plandekę widziałem twarze tych, którzy byli już w środku. Rozmawiali półgłosem, uśmiechali się do siebie. Nie lubiłem ich, a jednocześnie czułem się samotny. Zdecydowałem, że dam sobie radę z tymi pomidorami. Postanowiłem jechać. Miałem już wsiadać, gdy z tyłu wpadła na mnie jakaś gruba Meksykanka. Wyglądała na nieźle narwaną. Ująłem ją pod boki i usiłowałem podsadzić. Była potwornie ciężka. Nie bardzo sobie z tym radziłem. Wreszcie moja ręka znalazła jakieś oparcie, chyba w najgłębszym zakamarku jej krocza. Podsadziłem ją w końcu, po czym sam wyciągnąłem rękę, aby złapać się czegoś i wskoczyć jako ostatni na platformę. I wtedy ten Meksykanin, nadzorca, przydepnął mi stopą dłoń i powiedział:

– Nie jedziesz. Mamy już komplet.

Silnik ciężarówki zaskoczył, zacharkotał i po chwili zgasł. Kierowca ponownie uruchomił starter. Tym razem zapalił. Odjechali.

87

Workmen For Industry, jeszcze inny pośredniak, mieścił się na samym skraju dzielnicy wykolejeńców. Menele byli tu młodsi, nieco lepiej ubrani, ale równie apatyczni jak ci, którzy szukali pracy u farmerów. Siedzieli na okiennych parapetach, skuleni, przygarbieni, grzejąc się w słońcu i popijając kawę. Była bez cukru i śmietanki, ale za to bezpłatna, fundowana przez pośredniak. Od części biurowej nie oddzielała nas tu żadna druciana przegroda, telefony odzywały się częściej, a urzędnicy byli znacznie bardziej wyluzowani niż w Farm Labor.

Podszedłem do pulpitu, dostałem kartę i pióro przyczepione łańcuszkiem do blatu.

– Proszę to wypełnić – powiedział urzędnik, młodziutki Meksykanin o sympatycznej twarzy, który profesjonalnym stylem bycia starał się maskować serdeczność.

Zacząłem wypełniać formularz. W rubryce „Adres i numer telefonu” wpisałem: „nie posiadam”. W rubryce „Wykształcenie i kwalifikacje zawodowe” wpisałem: „dwa lata Koledżu Miejskiego L.A., Wydział Dziennikarstwa i Sztuk Pięknych”.

Po chwili zwróciłem się do urzędnika:

– Źle coś wypełniłem. Czy mógłbym dostać jeszcze jeden druczek?

Wręczył mi następny formularz. Tym razem wpisałem; „Ukończona szkoła średnia. Ekspedient, magazynier, pracownik fizyczny. Piszę trochę na maszynie”.

Oddałem mu wypełnioną kartę.

– Świetnie – powiedział. – Proszę teraz usiąść i poczekać. Zobaczymy, może coś się znajdzie.

Znalazłem wolne miejsce na parapecie i usiadłem. Obok mnie siedział stary Murzyn. Zaintrygowała mnie jego twarz. Na twarzach większości z nas malował się typowy dla klientów takich miejsc wyraz rezygnacji; on natomiast miał taką minę, jakby z trudem powstrzymywał się od tego, by nie śmiać się z siebie i wszystkich tu obecnych.

Zauważył, że zerkam na niego. Błysnął zębami w uśmiechu.

– Facet, co prowadzi ten pośredniak, to duży cwaniak. Wylali go z Farm Labor, wkurwił się, przyszedł tu i założył ten interes. Dorywcze roboty to jego specjalność. Jakiś gość potrzebuje rozładować wagon, szybko i tanio, dzwoni tu…

– Taak. Słyszałem o tym.

– …gość potrzebuje rozładować wagon, szybko i tanio, dzwoni tu, a facet, co prowadzi ten pośredniak, kasuje 50%. Ale i tak nie narzekamy. Trza brać, co dają.

– Mnie tam wszystko jedno. Mam to w dupie.

– Wyglądasz na przegranego. Co ci się stało?

– Straciłem kobietę.

– Nie martw się. Będziesz miał inne. I też je stracisz.

– Gdzie one odchodzą?

– Spróbuj lepiej tego.

W torbie miał butelkę. Pociągnąłem z niej łyk. Najtańszy portwajn.

– Dzięki.

– Nie ma kobit u nas na dzielnicy…

Ponownie podał mi flaszkę.

– Uważaj, żeby nie zobaczył, że pijemy. Okropnie go to pieni.

Gdy tak siedzieliśmy, popijając wino, wywołano kilku mężczyzn, którzy wyszli zaraz do jakiejś roboty. Poprawiło nam to nastrój. Przynajmniej był jakiś ruch w interesie.

Ja i mój czarny przyjaciel czekaliśmy dalej. Butelka wędrowała w tę i z powrotem. W końcu ją opróżniliśmy.

– Jest tu gdzieś blisko monopolowy? – spytałem.

Uzyskałem potrzebne informacjo i wyszedłem. Tak się jakoś dziwnie składało, że w dzielnicy nędzy w Los Angeles w ciągu dnia zawsze było gorąco. Stale widywało się tam starych włóczęgów odzianych w grube jesionki mimo upału. Ale gdy zapadała noc i schronisko było przepełnione, te jesionki bardzo się przydawały.

Gdy wróciłem z monopolowego, mój przyjaciel nadal tam czekał.

Usiadłem obok niego, odkorkowałem flaszkę i podałem mu ją razem z torebką.

– Trzymaj ją nisko – ostrzegł mnie.

Przyjemnie było siedzieć tak i pić wino.

Zebrało się wokół nas kilka komarów. Krążyły na wysokości naszych oczu.

– Ciągnie je do wina – zauważył mój towarzysz.

– Skurwysyny są znałogowane.

– Wiedzą, co dobre.

– Piją, żeby zapomnieć o swoich kobietach.

– E tam! Piją i tyle.

Machnąłem ręką i złapałem jednego z tych amatorów wina. Gdy rozwarłem garść, zobaczyłem na dłoni czarną plamkę i resztkę maleńkich skrzydełek. Dziwny był to widok. Nic z niego nie zostało. Zero.

– Uważaj! Leci do nas!

Był to ten sympatyczny młody człowiek, który zarządzał pośredniakiem. Rzucił się na nas z furią.

– Ożeż pijaczki w mordę jebane! Już was tu nie ma! Wypierdalać stąd, bo zaraz zadzwonię po gliny!

Popędził nas obu do drzwi, klnąc i popychając. Właściwie czułem się winny i nie byłem na niego zły. Nawet gdy nas popychał, wiedziałem, że udaje tylko złość i tak naprawdę nie przejmuje się tym, co zrobiliśmy. Na prawym ręku miał duży sygnet.

Widocznie nie wyszliśmy dostatecznie szybko, bo zdążyłem od niego oberwać tym sygnetem. Trafił mnie tuż nad lewym okiem. Najpierw poczułem, że cieknie mi krew, a potem że oko zaczyna być podpuchnięte.

Odeszliśmy kawałek, znaleźliśmy schodki prowadzące do jakiegoś domu i usiedliśmy na nich. Podałem mu flaszkę. Pociągnął sobie.

– Dobre winko.

Oddał mi flaszkę. Teraz ja sobie pociągnąłem.

– Taak. Niezłe.

– Słoneczko grzeje.

– Taak, Przygrzewa nieźle.

Siedzieliśmy w milczeniu. Co pewien czas jeden podawał flaszkę drugiemu.

W końcu ją opróżniliśmy.

– No dobra – powiedział. – Muszę już iść.

– Na razie!

Odszedł. Wstałem, ruszyłem w przeciwną stronę i zaraz za rogiem skręciłem w Main Street. A potem szedłem tą ulicą dalej, aż do „Roxie”.

Fotosy striptizerek wisiały na wystawie za szybą. Wkroczyłem do środka i kupiłem bilet. Bileterka w okratowanej kabinie wyglądała lepiej niż dziewczyny na fotosach. Zostało mi jeszcze 38 centów. Wszedłem do zaciemnionej sali kino – teatru i ulokowałem się w ósmym rzędzie. Trzy pierwsze były zapchane.

Miałem szczęście. Film się skończył i pierwsza striptizerka wyszła już na scenę. Darlene. Jako pierwszą wystawiali zwykle najgorszą – starą weterankę, która zdążyła się już nieźle rozsypać i teraz machała na ogół nogami w jakimś chórku. Mieliśmy więc na początek obejrzeć Darlene. Pewnie któraś z koleżanek została zamordowana albo miała ciotkę, lub atak histeryczny – i to dało podupadłej gwieździe szansę zatańczyć znowu solo.

A jednak Darlene okazała się całkiem w porządku. Chuda, ale z piersiami. Ciało jak wierzba. Szczupły tułów, szczupłe plecy, a tuż poniżej monstrualnie wielki tyłek. Coś cudownego! Już samo to wystarczyło, by doprowadzić mężczyznę do szaleństwa.

Miała na sobie czarną aksamitną suknię z rozcięciem aż do biodra, a jej łydki i uda w kontraście z czernią wydawały się bielusieńkie. Tańcząc patrzyła na nas spod ciężkich od tuszu rzęs. Była to dla niej rzadka okazja. Na pewno chciała powrócić na afisze, odzyskać status pierwszoplanowej tancerki. Postanowiłem trzymać za nią kciuki. Mozolnie odpinała suwaki, coraz bardziej się obnażając, wysupłując z tej wymyślnej sukni nogi, biel ciała. Wkrótce miała na sobie tylko różowy staniczek i maleńki nacipnik z imitujących diamenty błyskotek, które lśniły i kołysały się w rytmie tańca.

Darlene przetańczyła przez scenę i chwyciła obiema dłońmi kurtynę. Kurtyna była ciężka od kurzu, postrzępiona. Darlene wczepiła się w nią palcami, tańcząc w różowym świetle punktowego reflektora, w takt muzyczki granej na żywo przez czteroosobowy zespół.

Po chwili zaczęła się z tą kurtyną pierdolić. Orkiestra weszła w równy, kołyszący rytm, a ona robiła ten numer tak, jakby naprawdę dawała temu kłębowi materiału. Rżnęła go równo z orkiestrą. Różowe światło zmieniło się nagle na purpurowe. Orkiestra przyśpieszyła, grała na pełen gaz. Darlene wygięła się w łuk, odchyliła głowę, rozchyliła usta. Udawała, że szczytuje.

Wreszcie wyprostowała się i tanecznym krokiem wróciła na środek sceny. Z miejsca, gdzie siedziałem, słychać było, jak nuci sobie, wtórując muzyce. Uchwyciła ramiączka różowego stanika, zdarła go z siebie i odrzuciła na bok. Facet siedzący trzy rzędy przede mną zapalił w tym momencie papierosa. Darlene całkiem już niemal naga, w samym nacipniku, wepchnęła sobie palec w pępek i jęknęła.

Nadal tańczyła na środku sceny. Orkiestra zwolniła tempo, grała teraz bardzo cicho. Darlene znowu zaczęła delikatnie poruszać biodrami. Tym razem pierdoliła się z nami. Paciorkowy nacipnik powoli, jak na fali, kołysał się w tył i w przód. Czteroosobowa kapela ponownie zaczęła przyśpieszać. Wyraźnie zmierzali do punktu kulminacyjnego, perkusista odpalał fajerwerki na rancie werbla, ale widać było, że są zmęczeni i chcą już skończyć.

Darlene drażniła palcami swe nagie piersi, eksponując je, wystawiając na nasze spojrzenia. Oczy miała senne, rozmarzone, wargi rozchylone i wilgotne. Nagle odwróciła się, wypięła na nas swój ogromny tyłek i zaczęła nim kręcić. Koraliki lśniły, podskakiwały jak oszalałe, skrzyły się w świetle. Krąg reflektora drgał i tańczył jak pijane słońce. Czterej klezmerzy walili i tłukli w instrumenty. Darlene obróciła się przodem do nas. Zerwała z siebie koraliki. Patrzyłem, wszyscy patrzyli. Przez cieniutką gazę w kolorze ciała widać było włosy na piździe. Tusz orkiestry dosłownie chłostał jej dupę.

A mnie i tak nie chciał stanąć.

Charles Bukowski

Charles Bukowski urodził się 16 sierpnia 1920 roku w Andernach w Niemczech. W 1923 roku wraz z rodzicami (ojciec Amerykanin, żołnierz walczący w I wojnie światowej, matka Niemka) wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i zamieszkał w Los Angeles. Ojciec odpowiedzialny za kapralską atmosferę rodzinnego domu, wywarł negatywny wpływ na psychikę dorastającego Charlesa.

Po skończeniu szkoły średniej L.A.High School, przez dwa lata studiował w City College w Los Angeles – dziennikarstwo, język angielski, teatr oraz historię. Jednak bardziej od uczelni pociągała go nauka, jaką mogło dać mu życie – chętnie bywał w podejrzanych knajpach, w których trwonił zarobione pracą fizyczną niewielkie pieniądze na alkohol, hazard i kobiety.

Pierwsze opowiadanie opublikował w 1944 roku w nowojorskim piśmie "Story". Po trudnym początku, kiedy czasopisma i wydawnictwa odrzucały większość jego materiałów, przyszły pomyślne lata 60., kiedy ukazało się kilkanaście książek, i 70., gdy Bukowski wzbudził zainteresowanie wydawców europejskich.Tłumaczony na kilkanaście języków, stał się jednym z bardziej znanych współczesnych autorów amerykańskich. Wieczny outsider – nigdy nie wiązał się i nie był łączony z żadnym ugrupowaniem literackim, koterią, szkołą czy ideologią.

Był wielkim miłośnikiem muzyki klasycznej (wszystko to bardzo często pojawia się w jego twórczości). Pytany o literackie fascynacje, przyznawał się do Walta Whitmana, Hemingwaya, Dostojewskiego i Celine'a. Od 1985 roku był żonaty z Lindą Beighle.

Autor zmarł na raka 9 marca 1994 roku, mając w swoim dorobku około 50 publikacji książkowych – powieści, zbiorów opowiadań i tomów wierszy.

***

Оглавление

  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • 12
  • 13
  • 14
  • 15
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • 20
  • 21
  • 22
  • 23
  • 24
  • 25
  • 26
  • 27
  • 28
  • 29
  • 30
  • 31
  • 32
  • 33
  • 34
  • 35
  • 36
  • 37
  • 38
  • 39
  • 40
  • 41
  • 42
  • 43
  • 44
  • 45
  • 46
  • 47
  • 48
  • 49
  • 50
  • 51
  • 52
  • 53
  • 54
  • 55
  • 56
  • 57
  • 58
  • 59
  • 60
  • 61
  • 62
  • 63
  • 64
  • 65
  • 66
  • 67
  • 68
  • 69
  • 70
  • 71
  • 72
  • 73
  • 74
  • 75
  • 76
  • 77
  • 78
  • 79
  • 80
  • 81
  • 82
  • 83
  • 84
  • 85
  • 86
  • 87
  • Charles Bukowski
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Faktotum», Чарльз Буковски

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства