Władimir Sorokin Lód
Cykl: Światło i lód, 1
Przełożyła Agnieszka Lubomira Piotrowska
Tytuł oryginału: Led
Z czyjego łona lód wychodzi?
A szron niebieski kto rozmnożył?
Księga Hioba, 38,29
CZĘŚĆ PIERWSZA
Brat Ural
23.42
Okolice Moskwy. Mytiszcze. Ul. Silikatna 4, str. 2.
Gmach nowego magazynu Moskiewskiego Zjednoczenia Telekomunikacyjnego.
Ciemnoniebieski jeep lincoln-navigator wjechał do budynku. Zatrzymał się. Reflektory samochodu oświetliły: betonową podłogę, ceglane ściany, skrzynki z transformatorami, szpule kabli, kompresor do diesla, worki z cementem, beczkę z bitumem, popsute nosze, trzy kartony po mleku, łom, niedopałki, zdechłego szczura, dwie kupy zaschłych ekskrementów.
Gorbowiec naparł na bramę. Szarpnął. Stalowe skrzydła zetknęły się. Szczęknęły. Zamknął je na zasuwę. Splunął. Poszedł do samochodu.
Uranow i Rutman wysiedli z szoferki. Otworzyli bagażnik. Na podłodze leżało w kajdankach dwóch mężczyzn. Z zaklejonymi ustami.
Podszedł do nich Gorbowiec.
– Gdzieś tu się przebija światło. – Uranow wyciągnął kłębek sznura.
– A tak nie widać? – Rutman ściągnęła rękawiczki.
– Nie bardzo. – Uranow zmrużył oczy.
– Kochaniutki, najważniejsze, coby było słychać! – uśmiechnął się Gorbowiec.
– Akustyka jest dobra. – Uranow znużony otarł twarz. – No to do roboty.
Wyciągnęli zakładników z samochodu. Podprowadzili ich do dwóch stalowych kolumn. Solidnie przywiązali sznurem. Przystanęli. Milcząc, utkwili wzrok w przywiązanych.
Stali w świetle reflektorów. Wszyscy pięcioro byli blondynami o niebieskich oczach.
Uranow: 30 lat, wysoki, wąskie ramiona, twarz szczupła, inteligentna, beżowy płaszcz.
Rutman: 21 lat, wzrost średni, chuda, płaskie piersi, wysportowana, twarz blada, nijaka, ciemnoniebieska kurtka, czarne skórzane spodnie.
Gorbowiec. 54 lata, brodaty, niewysoki, krępy, żylaste chłopskie ręce, muskularna pierś, prostacka twarz, ciemnożółty kożuszek.
Przywiązani:
Pierwszy - koło pięćdziesiątki, tęgi, zadbany, rumiany, w drogim garniturze;
Drugi - młody, cherlawy, z garbatym nosem, pryszczaty, w czarnych dżinsach i skórzanej kurtce.
Obaj mieli usta zalepione półprzezroczystą taśmą klejącą.
– Zacznijmy od tego. – Uranow wskazał na grubego.
Rutman wyjęła z samochodu podłużną metalową walizę. Postawiła na betonowej podłodze przed Uranowem. Otworzyła metalowe zamki. Waliza była minilodówką.
Leżały w niej na waleta dwa lodowe młoty: lodowe bijaki o cylindrycznym kształcie, długie nierówne drewniane trzonki, przymocowane do bijaków skórzanymi rzemieniami. Trzonki pokrywał szron.
Uranow włożył rękawiczki. Chwycił młot. Podszedł do przywiązanego mężczyzny. Gorbowiec rozpiął marynarkę na piersi grubasa. Zdjął mu krawat. Szarpnął za poły koszuli. Posypały się guziki. Obnażył pulchną białą pierś z maleńkimi sutkami i złotym krzyżykiem na łańcuszku. Złapał krzyżyk i zerwał go zgrubiałymi palcami. Grubas zaryczał. Dawał jakieś znaki oczami. I kręcił głową.
– Odezwij się! – głośno przemówił Uranow.
Wziął zamach i uderzył go młotem w środek klatki piersiowej.
Grubas zaryczał z jeszcze większą mocą.
Wszyscy troje zamarli i zaczęli nasłuchiwać.
– Odezwij się! – powtórzył po chwili Uranow. Znów uderzył na odlew.
Grubas zawył zdławionym głosem. Wszyscy troje zamarli. Nasłuchiwali.
– Odezwij się! – Uranow uderzył mocniej.
Mężczyzna wył i ryczał. Drżał na całym ciele. Na jego piersi wystąpiły trzy okrągłe krwiaki.
– Daj no, sam przypierdolę. – Gorbowiec przejął młot. Popluł w dłonie. Wziął zamach.
– Odezwij no się! – Młot z głuchym dźwiękiem runął na pierś mężczyzny. Posypały się okruchy lodu.
I znów cała trójka zamarła. Nasłuchiwała z uwagą. Grubas ryczał i szamotał się. Twarz mu pobladła. Pierś pokryła się potem i poczerwieniała.
– Orsa? Orus? – Rutman niepewnie dotknęła swoich warg.
– To kałdun czka. – Gorbowiec pokręcił głową.
– Dół, dół – przytaknął Uranow. – Pusty.
– Odezwij no się! – zaryczał Gorbowiec i uderzył. Ciało mężczyzny szarpnęło się i bezsilnie zawisło na sznurach.
Przysunęli się zupełnie blisko. Nadstawili uszy w stronę poczerwieniałej piersi. Wsłuchiwali się uważnie.
– Kałdun burczy… – Gorbowiec z żalem wypuścił powietrze ustami. Zamachnął się.
– Odez-wijsie!
– Odez-wijsie!
– Odez-wijsie!
– Odez-wijsie!
Walił. Walił. Walił. Z młota poleciały kawałki lodu. Grubasowi chrupnęły kości. Z nosa zaczęła kapać krew.
– Pusty. – Uranow wyprostował plecy.
– Pusty… – Rutman zagryzła wargi.
– Pusty, sukinkot… – Gorbowiec oparł się o młot. Ciężko oddychał. – Ech… w mordę jeża… ale się tych pustaków napłodziło…
– Taka partia – westchnęła Rutman.
Gorbowiec z rozmachem walnął młotem w podłogę. Lodowy bijak się rozłupał. Lód rozprysnął się na wszystkie strony. Z trzonka zwisały rozerwane rzemyki. Gorbowiec wrzucił go do lodówki. Wziął drugi młot i podał Uranowowi.
Uranow starł szron z trzonka. Ponuro wbił wzrok w bezwładne ciało grubasa. Przeniósł ciężkie spojrzenie na drugiego przywiązanego mężczyznę. Spotkały się dwie pary niebieskich oczu. Przywiązany zaczął się miotać i zawodzić.
– Nie bój nic, kochaniutki. – Gorbowiec starł z policzka krople krwi. Ścisnął sobie nos. Pochylił się. Smarknął na podłogę. Wytarł rękę w kożuszek. – Ty, Ira, słuchaj no, szesnastego łomoczemy i znowu pusty! Co to, piramidon jakiś czy co? Szesnasty! I pustak.
– A choćby i sto szesnasty. – Uranow rozpiął kurtkę przywiązanemu chłopakowi.
Ten zaskomlał. Dygotały mu cherlawe kolana.
Rutman zaczęła pomagać Uranowowi. Rozerwali chłopakowi czarną koszulkę z czerwonym napisem na piersi. Pod koszulką drżała biała koścista pierś usiana mnóstwem piegów.
Uranow pomyślał chwilę. Podał młot Gorbowcowi.
– Rom, spróbuj ty. Mnie już od dawna nie wychodzi.
– Aha… – Gorbowiec popluł na dłonie.
Ujął młot. Zamachnął się.
– Odezwij no się!
Lodowy walec ze świstem wbił się w wątłą pierś. Ciało przywiązanego szarpnęło się od uderzenia. Cała trójka zaczęła pilnie nasłuchiwać. Wąskie nozdrza chłopaka zadrgały. Wybuchnął zdławionym szlochem.
Gorbowiec ze smutkiem pokręcił kudłatą głową. Powoli uniósł młot.
– Odez-wijsie!
Świst przecinanego powietrza. Dźwięczne uderzenie. Bryzgi lodowych odłamków. Słabnące jęki.
– Że co… Że co… – Rutman przyłożyła ucho do posiniałej piersi.
– Góra, po prostu góra… – Uranow przecząco kręcił głową.
– Kiego tam… nie wiem… może w gębie? – Gorbowiec drapał rudawą brodę.
– Rom, jeszcze raz, ale dokładniej – zakomenderował Uranow.
– Jakie znowu dokładniej… – Gorbowiec wziął zamach. – Odzywaj-no-się!
Pękł mostek. Lód posypał się na podłogę. Spod rozdartej skóry skąpo trysnęła krew. Chłopiec bezsilnie zwisł na sznurach. Niebieskie oczy zapadły się w głąb czaszki. Zatrzepotały czarne rzęsy.
Cała trójka słuchała. W piersi chłopaka rozległ się słaby przerywany warkot.
– Jest! – rzucił się Uranow.
– Dzięki ci, Boże! – Gorbowiec odrzucił młot.
– Tak też myślałam! – Rutman radośnie się zaśmiała. Chuchała w palce.
Wszyscy przylgnęli do piersi chłopaka.
– Mów sercem! Mów sercem! Mów sercem! – krzyczał Uranow.
– Mów, mów, mów, kochaniutki! – mruczał Gorbowiec.
– Mów sercem, sercem mów, sercem… – radośnie szeptała Rutman.
W okrwawionej, posiniałej piersi pojawiał się i znikał dziwny słaby dźwięk.
– Podaj imię! Podaj imię! Podaj imię! – powtarzał Uranow.
– Imię, kochaniutki, imię powiedz, imię! – Gorbowiec gładził płowe włosy chłopaka.
– Swoje imię, imię podaj, podaj imię, imię, imię… – szeptała Rutman do bladoróżowego sutka.
Zamarli. Zdrętwieli. Nastawili uszu.
– Ural – powiedział Uranow.
– Ur… Ura… Ural! – Gorbowiec poskubał sobie brodę.
– Urrraaal… Uraaaal… – Uszczęśliwiona Rutman przymknęła powieki.
Zapanowało radosne ożywienie.
– Szybko, szybko! – Uranow wyjął kozik z drewnianą rączką.
Przecięli sznury. Zdarli mu plaster z ust. Położyli chłopaka na betonowej podłodze. Rutman przyniosła apteczkę. Wyjęła amoniak. Podsunęła chłopakowi pod nos. Uranow przyłożył mu mokry ręcznik do rozbitej piersi. Gorbowiec podparł chłopaka ramieniem. Ostrożnie potrząsnął.
– No, kochaniutki, no, malutki…
Chłopak drgnął całym wątłym ciałem. Buty na grubej podeszwie zaczęły ślizgać się po podłodze. Otworzył oczy. Odetchnął ciężko. Wypuścił gazy. Postękiwał.
– No i dobra. Popierdź sobie, kochaniutki, popierdź… – Gorbowiec gwałtownym szarpnięciem podniósł chłopaka z podłogi. Stawiając pewnie krzywe, mocne nogi, zaniósł go do samochodu.
Uranow wziął do ręki młot. Resztkę lodu roztrzaskał o podłogę. Trzonek wrzucił do lodówki. Zamknął ją i zaniósł do samochodu.
Gorbowiec i Rutman usiedli z tyłu. Między sobą posadzili chłopaka. Musieli go podtrzymywać. Uranow otworzył bramę. Wyjechał w wilgotną ciemność. Wysiadł. Zamknął bramę. Znowu siadł za kierownicą. Samochód pomknął wąską i nierówną drogą.
Reflektory oświetlały pobocze z resztkami brudnego śniegu. Świecący cyferblat pokazywał 00.20.
– Masz na imię Jurij? – Uranow spojrzał na chłopaka w górne lusterko.
– Ju… rij… Łapin… – stęknął z wysiłkiem.
– Zapamiętaj, że twoje prawdziwe imię brzmi Ural. Twoje serce podało to imię. Do dziś nie żyłeś, tylko wegetowałeś. Teraz zaczniesz żyć. Dostaniesz wszystko, co zechcesz. Będziesz miał wielki cel w życiu. Ile masz lat?
– Dwadzieścia…
– Spałeś przez te całe dwadzieścia lat… Teraz się obudziłeś. My, twoi bracia, obudziliśmy twoje serce. Jestem Ire.
– A ja Rom. – Gorbowiec głaskał chłopca po policzku.
– A ja Oham. – Rutman mrugnęła porozumiewawczo. Odsunęła kosmyk ze spoconego czoła Łapina.
– Odwieziemy cię do kliniki, gdzie ci pomogą dojść do siebie.
Chłopiec lękliwie spojrzał z ukosa na Rutman. Potem na brodatego Gorbowca.
– Ale… ja… kiedy ja… kiedy… ja muszę…
– Nie zadawaj pytań – przerwał Uranow. – Jesteś w szoku. Musisz się przyzwyczaić.
– Słabyś jeszcze. – Gorbowiec głaskał go po głowie. – Poleżysz sobie, potem pogadamy.
– Wtedy wszystkiego się dowiesz. Boli? – Rutman ostrożnie przykładała mokry ręcznik do okrągłych krwiaków.
– Bo…li… – Chłopiec zapłakał. Zamknął oczy.
– No i w końcu ręcznik się przydał. Moczyłam go i moczyłam przed każdym opukiwaniem. A tu – pustka. I trzeba wyżymać wodę! – roześmiała się Rutman. Ostrożnie objęła Łapina. – Słuchaj… to super, że jesteś nasz. Tak się cieszę…
Jeep zakołysał się na wyboistej drodze. Chłopiec krzyknął z bólu.
– Spokojnie, dzie tak gonisz… – Gorbowiec poskubywał brodę.
– Bardzo boli, Ural? – Rutman z przyjemnością wypowiedziała nowe imię.
– Bardzo… a-a-a-a! – Chłopiec jęczał i krzyczał.
– Już, już. Zaraz przestanie trząść. – Uranow prowadził teraz ostrożniej.
Samochód wytoczył się na Szosę Jarosławską. Skręcił. Ruszył w stronę Moskwy.
– Jesteś studentem – powiedziała Rutman – uniwerek moskiewski, dziennikarstwo.
Chłopiec w odpowiedzi tylko jęknął.
– Ja też studiowałam. Ekonomię na uczelni pedagogicznej.
– Chopie, ty się chyba, tego… – Gorbowiec uśmiechnął się. Pociągnął nosem. – Zestrachał się maleńki i sfajdał!
Od Łapina czuć było kałem.
– To całkiem normalne. – Uranow, mrużąc oczy, wpatrywał się w drogę.
– Kiedy mnie opukiwali, też zrobiłam brązowy twarożek. – Rutman wpatrywała się uważnie w chudą twarz chłopaka. – A i zlałam się też nieźle. A ty… – dotknęła go między nogami – z przodu masz sucho. Nie jesteś Ormianinem?
Chłopak pokręcił głową.
– Masz coś kaukaskiego w rysach. – Przesunęła palcem po garbatym nosie Łapina.
Ten znów potrząsnął głową. Twarz pobladła mu jeszcze bardziej. Pokryła się potem.
– A może z krajów nadbałtyckich, co? Masz ładny nos.
– Daj se spokój, akurat go tera nos najbardziej obchodzi – warknął Gorbowiec.
– Oham, przekręć do kliniki – polecił Uranow.
Rutman wyjęła komórkę, wybrała numer.
– To my. Mamy brata. Dwadzieścia. Tak. Tak. Ile? No, jakieś…
– Dwadzieścia pięć – podpowiedział Uranow.
– Będziemy za pół godziny. Tak.
Schowała komórkę.
Łapin oparł głowę na jej ramieniu. Zamknął oczy. Zapadł w półsen.
Podjechali do kliniki.
Prospekt Nowołużniecki 7.
Zatrzymali się przy portierni. Uranow pokazał przepustkę. Podjechali pod dwupiętrowy budynek. Za szklanymi drzwiami stali dwaj muskularni sanitariusze w niebieskich fartuchach.
Uranow otworzył drzwi samochodu. Podbiegli sanitariusze z łóżkiem na kółkach. Wyciągnęli Łapina. Ten ocknął się i krzyknął słabym głosem. Położyli go na łóżku. Przypięli rzemieniami. Powieźli do kliniki.
Rutman i Gorbowiec zostali przy samochodzie. Uranow ruszył za łóżkiem.
W izbie przyjęć czekał na nich lekarz: nalany, zgarbiony, gęste szpakowate włosy, złote okulary, starannie przystrzyżona bródka, niebieski fartuch.
Stał pod ścianą. Palił. W ręce trzymał popielniczkę.
Sanitariusze podjechali do niego z łóżkiem.
– Jak zwykle? – zapytał lekarz.
– Tak. – Uranow spojrzał na jego brodę.
– Jakieś komplikacje?
– Chyba mostek pęknięty.
– Jak dawno? – Lekarz zdjął z klatki piersiowej Łapina ręcznik.
– Ze… czterdzieści minut temu.
Wbiegła asystentka: wiek nieokreślony, średni wzrost, kasztanowe włosy, poważna twarz o wystających kościach policzkowych.
– Przepraszam.
– Tak… – Lekarz zgasił papierosa. Postawił popielniczkę na parapecie. Nachylił się nad Łapinem. Dotknął opuchniętego fioletowego mostka. – A więc tak: dać mu „głupiego Wańkę”. Potem na rentgen. I do mnie.
Odwrócił się gwałtownie i ruszył do drzwi.
– Mam zostać? – zapytał Uranow.
– Nie ma powodu. Rano.
Lekarz wyszedł. Asystentka rozpieczętowała strzykawkę i nasadziła igłę. Przełamała dwie ampułki i pobrała zawartość do strzykawki.
Uranow przesunął ręką po policzku Łapina. Ten otworzył oczy. Podniósł głowę i rozejrzał się. Odkaszlnął. Szarpnął się, usiłując wstać z łóżka.
Sanitariusze rzucili się na niego.
– Nie-e-e-e! Nie-e-e-e! Nie-e-e-e!! – wrzeszczał ochryple.
Przycisnęli go do łóżka i zaczęli rozbierać. Zapachniało świeżym kałem. Uranow wydmuchnął powietrze.
Łapin charczał i płakał.
Sanitariusz zacisnął mu opaskę na chudym przedramieniu. Asystentka nachyliła się, trzymając w dłoni strzykawkę.
– Nie warto cierpieć…
– Ja chcę zadzwonić do do-o-o-mu… – wyszlochał Łapin.
– Już jesteś w domu, bracie – uśmiechnął się do niego Uranow. Igła weszła w żyłę.
Mer
Łapin ocknął się koło piętnastej. Leżał w niewielkiej separatce. Biały sufit. Białe ściany. Półprzezroczyste białe firanki w oknie. Na białym stoliku z giętymi nóżkami – wazon z gałązką białych lilii. Wyłączony biały wentylator.
Pod oknem na białym krześle siedziała pielęgniarka: 24 lata, zgrabna, krótkie płowe włosy, niebieskie oczy, duże okulary w srebrnej oprawce, krótki biały fartuch, piękne nogi.
Pielęgniarka czytała miesięcznik „Homme”.
Łapin spojrzał z ukosa na swoją pierś. Opinał ją biały elastyczny opatrunek. Gładki. Pod nim widać było bandaż.
Łapin wyjął rękę spod kołdry. Dotknął opatrunku. Siostra zauważyła to. Odłożyła magazyn na parapet. Wstała. Podeszła do niego.
– Dzień dobry, Ural.
Była wysoka. Niebieskie oczy uważnie spoglądały przez szkła okularów. Pełne usta uśmiechały się.
– Jestem Haro – powiedziała.
– Co? – Łapin rozkleił popękane wargi.
– Jestem Haro. – Ostrożnie przysiadła na skraju łóżka. – Jak się czujesz? W głowie ci się nie kręci?
Łapin spojrzał na jej włosy. I wszystko sobie przypomniał.
– A… jeszcze tu jestem? – zapytał ochrypłym głosem.
– W klinice. – Wzięła go za rękę. Przycisnęła ciepłe miękkie palce do jego nadgarstka. Zbadała puls.
Łapin ostrożnie zaczerpnął powietrza. Potem wypuścił. W klatce piersiowej czuł lekkie i tępe ćmienie. Ale nie ból. Przełknął ślinę. Skrzywił się. Piekło go w gardle. Przełykanie sprawiało mu ból.
– Napijesz się czegoś?
– Poproszę.
– Sok, woda?
– Oranż… to znaczy pomarańczowy. Jest?
– Oczywiście.
Wyciągnęła rękę nad Łapinem. Zaszeleścił śnieżnobiały fartuch. Łapin poczuł zapach jej perfum. Spojrzał na rozsunięty kołnierz fartucha. Gładka, piękna szyja. Pieprzyk nad obojczykiem. Cienki złoty łańcuszek.
Przeniósł wzrok na prawo. Stał tam wąski stół z napojami. Pielęgniarka napełniła szklankę żółtym sokiem. Owinęła ją serwetką i podała Łapinowi.
Łapin spróbował się podnieść.
Pielęgniarka pomogła mu usiąść, podtrzymując lewą ręką. Łapin oparł głowę na białym zagłówku łóżka. Wziął szklankę. Upił trochę.
– Nie jest ci chłodno? – spytała z uśmiechem. Patrzyła mu prosto w oczy.
– Nie… A która godzina?
– Trzecia – pielęgniarka spojrzała na swój wąski zegarek.
– Muszę zadzwonić do domu.
– W porządku. – Wyjęła z kieszeni komórkę. – Napij się. Potem zadzwonisz.
Łapin łapczywie wypił pół szklanki. Odetchnął. Oblizał usta.
– Masz teraz duże pragnienie.
– Dokładnie. A pani…
– Mów mi „ty”.
– A ty… od dawna tu jesteś?
– To znaczy?
– No, pracujesz?
– Drugi rok.
– A kim jesteś?
– Ja? – Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. – Pielęgniarką.
– A to co jest… Co to za szpital?
– Centrum rehabilitacji.
– Dla kogo? – Popatrzył na jej pieprzyk.
– Dla nas.
– Dla jakich „nas”?
– Dla ludzi, którzy się przebudzili.
Łapin zamilkł. Dopił sok.
– Jeszcze?
– Troszkę… – Podsunął szklankę.
Nalała. Wypił połowę.
– Więcej nie chcę.
Zabrała szklankę. Postawiła na stoliku. Łapin kiwnął głową w stronę komórki.
– Mogę?
– Tak, oczywiście. – Podała mu telefon. – Dzwoń. Ja wyjdę.
Wstała i szybko wyszła.
Łapin wybrał numer rodziców, odkaszlnął. Telefon odebrał ojciec:
– Tak?
– Tato, to ja.
– Gdzie ty się podziewasz?
– Ja tutaj… – dotknął opatrunku na piersi. – Tego…
– Co – tego? Stało się coś?
– No… tak…
– Znowu wpadłeś? Przymknęli cię?
– Nie…
– To gdzie jesteś?
– No, byliśmy wczoraj z Kijanką na koncercie. Na Gorbuszce. No i właśnie… zostałem u niego.
– A zadzwonić nie mogłeś?
– No jakoś tak… nam zeszło… on ma taki bajzel w domu…
– Znowu żeście się ubzdryngolili?
– Coś ty, wypiliśmy trochę piwa.
– Obiboki. A my tu siadamy do obiadu. Przyjedziesz?
– Ja… no, jeszcze chcemy trochę połazić.
– Gdzie?
– W parku… tu u niego. Z psem.
– Jak chcesz. Mamy kurczaka z czosnkiem. Wszystko zjemy.
– Postaram się.
– Nie ugrzęźnij tam.
– Dobra…
Łapin wyłączył komórkę. Dotknął szyi. Odsunął kołdrę. Był nagi.
– Kurwa… a majtki gdzie? – Dotknął członka.
W klatce piersiowej poczuł ostre, bolesne ukłucie. Skrzywił się. Przycisnął rękę do opatrunku.
– Złamas…
Pielęgniarka ostrożnie otworzyła drzwi.
– Skończyłeś?
– Tak… – Pospiesznie narzucił na siebie kołdrę.
Weszła.
– Gdzie jest moje ubranie? – Łapin skrzywił się. Pocierał opatrunek.
– Boli? – Znów usiadła na brzegu łóżka.
– Zakłuło…
– Masz niewielkie pęknięcie mostka. Opatrunek trzeba będzie jeszcze ponosić. Przy wysiłku, przy ruchach może mocno boleć. Póki się nie zrośnie. To normalne. Na klatkę piersiową nie zakłada się gipsu.
– Dlaczego? – Pociągnął nosem.
– Dlatego, że człowiek musi oddychać – uśmiechnęła się.
– A gdzie jest moje ubranie? – spytał raz jeszcze.
– Jest ci zimno?
– Nie… po prostu… nie lubię spać goły.
– Naprawdę? – szczerze się zdziwiła. – A ja odwrotnie. Nie zasnę, jeśli mam coś na sobie. Nawet łańcuszek.
– Łańcuszek?
– Aha. O. – Wsunęła rękę za klapę fartucha, wyciągnęła łańcuszek z malutką złotą kometą. – Zawsze zdejmuję na noc.
– Ciekawe – uśmiechnął się Łapin. – Taka jesteś wrażliwa?
– Człowiek powinien spać nago.
– Dlaczego?
– Dlatego, że rodzi się i umiera nago.
– No nie, nie umiera goły. Ubrany. I w trumnie.
Schowała łańcuszek.
– Sam nie wkłada ubrania. I do trumny sam się nie kładzie.
Łapin nie odpowiedział. Patrzył w bok.
– Chcesz coś zjeść?
– Chcę… potrzebuję… swoich rzeczy. Muszę do toalety.
– Siusiu?
– Yhy…
– Z tym nie ma problemu. – Schyliła się. Wyciągnęła spod łóżka białą plastikową kaczkę.
– No nie… ja nie… – uśmiechnął się krzywo Łapin.
– Wyluzuj. – Szybko i profesjonalnie wsunęła kaczkę pod kołdrę.
Chłodny plastik dotknął bioder Łapina. Ręka dziewczyny ujęła członek. Skierowała go do naczynia.
– Słuchaj… – Przyciągnął kolana do siebie. – Nie jestem przecież paralityk…
Drugą ręką przytrzymała mu kolana. Ucisnęła. Pchnęła na łóżko.
– To żaden problem – powiedziała łagodnie, choć stanowczo.
Łapin zaśmiał się zawstydzony. Spojrzał na „Homme”. Potem na lilie w wazonie. Minęło pół minuty.
– Ural? To chcesz w końcu czy nie? – zapytała pielęgniarka z lekkim wyrzutem.
Twarz Łapina spoważniała. Trochę się zaczerwienił. Członek lekko drgnął. Mocz bezszelestnie popłynął do kaczki. Pielęgniarka umiejętnie przytrzymywała członek.
– No, proszę. Jakie to proste. Nigdy nie sikałeś do kaczki?
Łapin pokręcił głową. Mocz płynął nadal.
Pielęgniarka wyciągnęła wolną rękę. Ze stolika z napojami wzięła serwetkę.
Łapin przygryzł wargi i ostrożnie nabrał powietrza.
Strumień wysechł. Pielęgniarka owinęła członek serwetką. Ostrożnie wyjęła spod kołdry ciepłą teraz kaczkę. Postawiła ją pod łóżkiem. Zaczęła wycierać członek.
– Od urodzenia masz niebieskie oczy? – zapytała.
– Tak. – Spojrzał na nią spode łba.
– A ja miałam szare. Do szóstego roku życia. Wtedy ojciec zaprowadził mnie do swojej fabryki. Żeby pokazać jakąś cudowną maszynę, która montowała zegarki. No i kiedy ją zobaczyłam, po prostu zdrętwiałam ze szczęścia. To była taka maszyna, taka wspaniała maszyna! Nie wiem, ile stałam: godzinę, dwie… Przyszłam do domu, położyłam się spać. A następnego dnia moje oczy stały się niebieskie.
Członek Łapina zaczął twardnieć.
– Czarne rzęsy. I brwi. – Oglądała go. – Chyba lubisz, jak ktoś jest wobec ciebie czuły.
– Czuły?
– Czuły. Lubisz?
– Ja… tak w ogóle… – przełknął.
– Miałeś kobiety?
Uśmiechnął się nerwowo.
– Dziewczyny. A ty miałaś kobiety?
– Nie. Tylko mężczyzn – odparła spokojnie, wypuszczając jego członek z rąk. – Przedtem. Zanim się przebudziłam.
– Przedtem?
– Tak. Przedtem. Teraz mężczyźni nie są mi potrzebni. Potrzebni mi są bracia.
– Jak to? – Podciągnął kolana, zasłaniając naprężony członek.
– Seks to choroba. Śmiertelna. I choruje na nią cała ludzkość. – Schowała serwetkę do kieszeni fartucha.
– Tak? Ciekawe… – uśmiechnął się Łapin. – To co z czułością? Przecież o niej mówiłaś?
– Widzisz, Ural, istnieje czułość ciała. Ale jest niczym wobec czułości serca. Serca, które się przebudziło. I ty teraz to poczujesz.
Otworzyły się drzwi.
Weszła kobieta w białym szlafroku frotte: 38 lat, średni wzrost, pulchna, włosy ciemnoblond, niebieskie oczy, twarz okrągła, nieładna, uśmiechnięta, spokojna.
Łapin przyciągnął do piersi drżące kolana. Sięgnął po kołdrę, ale kołdra leżała w nogach.
Pielęgniarka wstała i podeszła do kobiety. Ostrożnie pocałowały się w policzki.
– Widzę, że już się poznaliście. – Przybyła z uśmiechem spojrzała na Łapina. – Teraz moja kolej.
Pielęgniarka wyszła. Bezszelestnie przymknęła za sobą drzwi.
Kobieta patrzyła na Łapina.
– Dzień dobry, Ural – rzekła.
– Dzień dobry… – Odwrócił wzrok.
– Jestem Mer.
– Mer? Mer czego?
– Niczego – uśmiechnęła się. – Mer to imię.
Zrzuciła szlafrok. Naga zrobiła krok w stronę Łapina. Wyciągnęła pulchną rękę.
– Wstań, proszę.
– Po co? – Łapin patrzył spode łba na jej duży, obwisły biust.
– Proszę. Nie wstydź się mnie.
– Zlewam to. Tylko… oddajcie moje ubranie.
Łapin wstał. Oparł ręce na cherlawych biodrach. Podeszła. Objęła go delikatnie i przytuliła do piersi. Łapin zaśmiał się nerwowo, odwracając twarz:
– Kobieto, nie zamierzam cię rżnąć.
– Wcale ci tego nie proponuję – powiedziała. Nagle zastygła bez ruchu.
Łapin westchnął z irytacją, wznosząc oczy.
– Może w końcu oddacie mi ubranie, co?
Nagle zadygotał. Szarpnął się całym ciałem. Zamarł.
Oboje zmartwieli. Stali, objęci. Powieki im opadły.
Stali nieruchomo przez 42 minuty.
Mer drgnęła, zaszlochała. Rozluźniła uścisk. Łapin bezsilnie wypadł z jej objęć na podłogę. Szarpnął się konwulsyjnie. Otworzył usta, szlochając, łapczywie wciągnął powietrze. Usiadł. Otworzył oczy. Tępo wlepił wzrok w nogę łóżka. Policzki mu płonęły.
Mer podniosła szlafrok, narzuciła na siebie. Położyła maleńką pulchną dłoń na głowie Łapina.
– Ural.
Odwróciła się i wyszła z pokoju. Siostra przyniosła Łapinowi ubranie. Kucnęła obok niego.
– Jak się czujesz?
– W porządku. – Przesunął drżącą ręką po twarzy. – Tak w ogóle, to chcę… tego… chcę…
– Boli cię pierś?
– Tak… jakoś… ja… tego…
– Ubieraj się. – Siostra pogłaskała go po ramieniu.
Łapin sięgnął po dżinsy. Pod nimi leżały slipy.
Nowe. Nie jego. Pomacał je.
– A pani… a ty…
– Co? – zapytała siostra. – Mam się odwrócić?
– A ty… co? – Pociągnął nosem.
Spojrzał na nią, jakby ją widział po raz pierwszy. Palce dygotały mu lekko.
Siostra wstała. Podeszła do okna. Odsunęła firankę i popatrzyła na nagie gałęzie.
Łapin podniósł się z trudem. Chwiejąc się i potykając, włożył slipy. Potem spodnie. Wziął czarną koszulkę. Też była nowa. Zamiast poprzedniego miała nowy napis BASIC. Też czerwony.
– A dlaczego… to? – Miął palcami nową koszulkę.
Siostra obejrzała się.
– Ubieraj się. To wszystko twoje.
Patrzył na koszulkę. Potem ją włożył. Sięgnął po kurtkę. Leżały na niej jego rzeczy. Klucze. Legitymacja studencka. Portfel. Jakoś dziwnie gruby.
Łapin wziął go do ręki. Otworzył. Portfel był wypchany gotówką. Pięćsetrublowymi banknotami i dolarami.
– Ale to… nie moje. – Patrzył na portfel.
– Twoje. – Siostra odwróciła się. Podeszła do niego.
– Miałem… siedemdziesiąt rubli. Siedemdziesiąt… pięć.
– To są twoje pieniądze.
– Chyba nie… – Patrzył na portfel. Kilkakrotnie dotknął swojej piersi.
Ujęła go za ramiona.
– Posłuchaj, Ural. Na razie nie rozumiesz, co się z tobą stało. Powiedziałabym – nic nie rozumiesz. Wczoraj w nocy się obudziłeś. Ale jeszcze nie otrząsnąłeś się ze snu. Teraz twoje życie potoczy się zupełnie inaczej. Pomożemy ci.
– Jacy my?
– Ludzie. Którzy się przebudzili.
– Yyy… co?
– Nic.
– I co ze mną będzie?
– To, co ze wszystkimi przebudzonymi.
Łapin patrzył szklistymi oczami na jej piękną twarz.
– A niby co?
– Ural – ścisnęła palcami jego kościste ramiona – bądź cierpliwy. Dopiero wstałeś z łóżka. Na którym spałeś przez dwadzieścia lat. Nie zrobiłeś nawet pierwszego kroku. Więc włóż portfel do kieszeni i chodź za mną.
Otworzyła drzwi. Wyszła na korytarz.
Łapin wciągnął kurtkę, wsunął portfel do wewnętrznej kieszeni. Klucze i legitymację do bocznych. Również wyszedł na korytarz.
Siostra ruszyła szybkim krokiem. Łapin za nią. Ostrożnie. Dotykając opatrunku na piersi.
Przy izbie przyjęć czekali na nich lekarz i Mer. Mer miała na sobie ciemnofioletowy płaszcz z dużymi guzikami. Ręce trzymała w kieszeniach. Patrzyła na Łapina wciąż tak samo ciepło i życzliwie. Uśmiechała się.
– Tak więc, drogi kolego, mamy niewielkie pęknięcie mostka – odezwał się lekarz.
– Słyszałem – wymamrotał Łapin, nie odrywając wzroku od Mer.
– Repetitio est mater studiorum - ciągnął lekarz obojętnym głosem. – Opatrunku elastycznego nie zdejmować przez dziesięć dni. Nie podnosić betonowych płyt. Nie ustanawiać rekordów świata. Nie uprawiać miłości z tytanami. A to zażywać – podał Łapinowi dwa opakowania lekarstw. – Dwa razy dziennie. A jak będzie bolało – pentalgin. Albo siedem kieliszków wódki. Rozumiemy się?
– Co? – Łapin przeniósł na niego ciężkie spojrzenie.
– Żartowałem. Proszę to wziąć. – Na dłoni lekarza leżały dwa opakowania tabletek.
Łapin przyjrzał się, następnie sięgnął po nie i powpychał do kieszeni.
– Młody człowiek nie zna się na żartach – z uśmiechem powiedział lekarz do kobiet.
– Wręcz przeciwnie. Dziękuję. – Mer przytuliła policzek do policzka lekarza.
– Bądź szczęśliwy, Ural – głośno powiedziała pielęgniarka.
Łapin gwałtownie odwrócił się w jej stronę. Wlepił w nią wzrok: ładna, zgrabna, ciepłe spojrzenie. Duże okulary. Duże usta.
Mer skinęła im głową. Wyszła przez szklany przedsionek na dwór. Było pochmurno, wilgotno i zimno. Nagie mokre drzewa. Resztki śniegu. Poszarzała trawa.
Łapin wyszedł za nią. Stąpał ostrożnie.
Mer podeszła do dużego granatowego mercedesa. Otworzyła tylne drzwi. Odwróciła się do Łapina.
– Zapraszam, Ural.
Chłopak wsiadł. Ulokował się na sprężystym siedzeniu. Granatowa skóra. Cicha muzyka. Przyjemny sandałowy zapach. Jasnoblond czupryna kierowcy.
Mer usiadła z przodu.
– Frop, poznajcie się. To Ural.
Kierowca obrócił głowę: 52 lata, okrągła, pospolita twarz, mętne niebieskie oczka, pulchne dłonie, granatowy garnitur, pod kolor samochodu.
– Jestem Frop – uśmiechnął się do Łapina.
– Jura… to znaczy… Ural. – Łapin wykrzywił twarz w uśmiechu. I nagle wybuchnął śmiechem. Kierowca odwrócił się. Skupił na kierownicy. Samochód ruszył gładko. Wyjechali na bulwar Łużniecki. Łapin wciąż się śmiał. Dotykał ręką piersi.
– Gdzie mieszkasz? – zapytała go Mer.
– W Miedwiedkowie. – Z trudem oblizał wargi.
– W Miedwiedkowie? Odwieziemy cię do domu. Podaj dokładny adres.
– Pokażę… Przy stacji metra… Wysiądę koło metra.
– Dobrze. Ale najpierw pojedziemy w jedno miejsce. Poznasz tam trzech braci. To twoi rówieśnicy. Wyjaśnią ci po prostu parę spraw. No i w ogóle pomogą. Teraz potrzebujesz pomocy.
– A… gdzie to będzie?
– W centrum. Na Cwietnym Bulwarze. To zajmie najwyżej pół godziny. Potem odwieziemy cię do domu.
Łapin spojrzał w okno.
– Najważniejsze, żebyś się niczemu nie dziwił – powiedziała Mer. – Nie bój się. Nie jesteśmy jakąś totalitarną sektą, tylko po prostu wolnymi ludźmi.
– Wolnymi? – wymamrotał Łapin.
– Wolnymi.
– Dlaczego?
– Bo się przebudziliśmy. A przebudzeni ludzie są wolni.
Łapin patrzył na jej ucho.
– Bolało mnie.
– Wczoraj?
– Tak.
– To naturalne.
– Dlaczego?
Mer odwróciła do niego twarz.
– Bo urodziłeś się na nowo. A poród to ból. I dla rodzącej, i dla nowo narodzonego. Kiedy twoja matka wypchnęła cię z pochwy, okrwawionego, posiniałego, to nie czułeś bólu? Co wtedy zrobiłeś? Rozpłakałeś się.
Łapin patrzył w jej niebieskie oczy pod lekko opuchniętymi powiekami. Źrenice miały ledwie dostrzegalną żółtawozieloną obwódkę.
– To znaczy, że wczoraj na nowo się narodziłem?
– Tak. My to nazywamy przebudzeniem.
Łapin spojrzał na jej starannie ostrzyżone jasne włosy. Ich koniuszki leciutko drgały w takt ruchu auta.
– I ja się przebudziłem?
– Tak.
– A… kto śpi?
– Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi.
– Dlaczego?
– Trudno to wyjaśnić w kilku słowach.
– A kto… nie śpi?
– Ty, ja, Frop, Haro. Bracia, którzy cię wczoraj budzili.
Wjechali na Sadowe Kolco. Ulicę blokował ogromny korek.
– No tak – westchnął kierowca. – Niedługo po centrum będzie można poruszać się tylko piechotą…
Obok mercedesa utknął brudny żiguli-dziewiątka. Za kierownicą siedział gruby chłopak. Jadł cheeseburgera. Papierowe opakowanie drapało go w spłaszczony nos.
– A ten, który… tam został? – zapytał Łapin.
– Gdzie?
– No… wczoraj… co z nim? Też się przebudził?
– Nie. Umarł.
– Dlaczego?
– Bo był pusty. Jak orzech.
– A co… to nie człowiek?
– Człowiek. Ale pusty. Śpiący.
– A ja nie jestem pusty?
– Ty nie jesteś. – Mer wyjęła z torebki paczkę gumy do żucia. Rozpieczętowała. Wyciągnęła jedną. Podała kierowcy. Ten przecząco pokręcił głową. Poczęstowała Łapina.
Sięgnął automatycznie. Rozpieczętował. Spojrzał na różowy listek. Kilkakrotnie dotknął nim dolnej wargi.
– No to… ja…
– Co, Ural?
– Już… pójdę.
– Jak chcesz. – Mer kiwnęła głową do kierowcy.
Mercedes zahamował. Łapin ziewnął nerwowo. Wymacał gładką i chłodną rączkę przy zamku. Pociągnął. Z trudem otworzył drzwi. Wysiadł. Wszedł między samochody.
Kierowca i Mer odprowadzili go długimi spojrzeniami.
– Dlaczego wszyscy uciekają? – zapytał kierowca. – Sam też uciekłem.
– To normalna reakcja. – Mer znów zaczęła żuć gumę. – Myślałam nawet, że spróbuje wcześniej.
– Cierpliwy… Dokąd teraz jedziemy?
– Do Żaro.
– Do biura?
– Tak. – Zerknęła na tylne siedzenie.
Zgięty różowo-matowy listek wciąż leżał na granatowej gładkiej skórze.
Ser szwajcarski
Łapin szedł. Potem zaczął biec. Z trudem podnosił nogi. Krzywił się. Przyciskał rękę do piersi. Przeciął ulicę.
I nagle.
Ból.
W mostku.
Jak wyładowanie elektryczne.
Krzyknął. Poczuł ból w łokciach. W żebrach. W skroniach. Jęknął. Zgiął się. Osunął na kolana.
– Dziwka…
Zatrzymał się przy nim dobrze ubrany mężczyzna.
– Co jest?
– Dziwka… – powtórzył Łapin.
– Życie? Fakt.
Łapin wstał z wysiłkiem. Pokuśtykał w stronę Patriarszych Pruclów. Tutaj już dawno stopniał śnieg. Mokry chodnik. Wiosenne miejskie nieczystości nad stawem.
Powoli dotarł do Dużej Bronnej. Wyszedł na bulwar. Usiadł na ławce. Odchylił się na wilgotne, twarde oparcie.
– Chuj… nia… chujnia…
Podeszła brudna staruszka. Zajrzała do kosza na śmieci. Ruszyła dalej.
Łapin wyjął portfel. Wyciągnął dolary. Przeliczył: 900.
Przeliczył ruble: 4500. I własne stare 70.I metalowy piątak.
Rozejrzał się wokół. Mijali go ludzie. Jedni szli szybko. Inni bez pośpiechu. Chłopak z dziewczyną pili po drodze piwo.
– Tak trzymać… – Łapin wyjął pięćsetrublowy banknot i schował portfel.
Wstał ostrożnie. Ale ból ustał.
Dobrnął do budki. Kupił butelkę piwa Bałtika. Poprosił o otwarcie. Wypił od razu połowę. Odetchnął. Otarł łzy. Skierował się do metra. Na placu Puszkina było pełno ludzi. Łapin dopił piwo. Ostrożnie postawił butelkę na marmurowej balustradzie. Zaczął schodzić po schodach. Zatrzymał się. Pomyślał: „Ki chuj?”
Zawrócił. Wyszedł na Twerską. Podniósł rękę. Od razu zatrzymały się dwa samochody. Brudnoczerwony. I zielony. Czyściejszy.
– Czertanowo – powiedział Łapin do kierowcy brudnoczerwonego.
– No i co?
– Co?
– Co, co! Sto pięćdziesiąt!
Łapin kiwnął głową. Usiadł obok kierowcy.
– Którędy?
– Przejazdem Sumskim.
Kierowca ponuro poruszył wąsami. Włączył muzykę. Złą. Ale głośną.
Po godzinie niezbyt szybkiej jazdy samochód podjechał pod sześciopiętrowy blok. Łapin zapłacił. Wysiadł. Wspiął się na czwarte piętro. Otworzył drzwi kluczem. Wszedł do ciasno zastawionego przedpokoju. W mieszkaniu pachniało kotem i smażoną cebulą.
– A-a-a… wszelki duch… – Z kuchni wyjrzał ojciec, coś przeżuwał.
– No proszę! – Wyjrzała matka. – A myśmy już mieli nadzieję, że przeprowadziłeś się do Kijanki…
– Cześć – burknął Łapin. Zdjął kurtkę. Dotknął opatrunku, sprawdzając, czy nie widać przez koszulkę. Spojrzał w owalne lustro: widać. Poszedł do swojego pokoju.
– Wszystko już zjedliśmy, nie spiesz się! – krzyknęła matka. Zaśmiali się oboje z ojcem.
Łapin popchnął nogą drzwi z napisem: „FUCK OFF FOREVER!” W pokoju panował półmrok: półki na książki, stół z komputerem, wieża hi-fi, góra płyt kompaktowych. Na ścianie plakaty: „Matrix”, naga Lara Croft z dwoma pistoletami, Marylin Manson jako gnijący na krzyżu Chrystus. Nieposłane łóżko. Syjamski kot Neron drzemał na poduszce.
Na oparciu krzesła wisiały trzy koszule. Łapin zdjął czarną. Włożył ją na T-shirt. Ostrożnie wyciągnął się na łóżku. Głośno ziewnął:
– U-a-a-a-a-a-kur-wa-a-a-a-a!
Neron podniósł się niechętnie. Podszedł do niego. Łapin podmuchał mu w ucho. Neron zrobił unik. Zeskoczył na starą wykładzinę dywanową. Wyszedł z pokoju.
Łapin popatrzył na duże usta Lary Croft. Przypomniał sobie pielęgniarkę.
– Har… Hara? Lara. Klara.
Uśmiechnął się. Pokręcił głową. Z siłą wypuścił powietrze, nie rozwierając nierównych zębów.
Przez półotwarte drzwi zajrzała matka: 43 lata, tęgawa, kasztanowe włosy, dość młoda twarz, szare legginsy, czarno-biały sweter, papieros.
– No co, naprawdę nie jesteś głodny?
– Zjem coś. – Łapin zapinał koszulę.
– Zabalowaliście wczoraj?
– Yhy…
– I tak trudno było zadzwonić?
– Yh-y-y-y. – Łapin poważnie kiwnął głową.
– Gnojek. – Matka wyszła.
Łapin leżał. Patrzył w sufit. Poskubywał stalową sprzączkę paska.
– Nie będę dwa razy odgrzewać! – krzyknęła matka z kuchni.
– Wali mnie to… – Machnął ręką. Potem spróbował się podnieść. Ból wykrzywił mu twarz. Ciężko odepchnął się od łóżka. Wstał. Poczłapał do kuchni. Matka zmywała naczynia.
Na stole stał talerz z kawałkiem pieczonego kurczaka. I gotowanymi ziemniakami. Stała też salaterka z kiszoną kapustą. I talerz z kiszonymi ogórkami.
Łapin szybko zjadł kurczaka. Ziemniaków nie dojadł. Popił wodą.
Poszedł do dużego pokoju. Podniósł słuchawkę. Wybrał numer.
– Kieła? Cześć. Mówi Jurka Łapin. Daj mi Gienkę. Giena, to ja. Słuchaj, ja… tego… muszę z tobą pogadać. Nie, nic… Muszę się po prostu poradzić. Nie, nie o to biega. To… tego. Coś innego. Teraz? Oki. Aha.
Odłożył słuchawkę. Wyszedł do przedpokoju. Zaczął naciągać kurtkę. I omal nie krzyknął z bólu:
– Ożeż, kurrrr-waaaa…
– A ty co, znowu wychodzisz? – Matka brzęczała talerzami.
– Do Gienki, na chwilę…
– Kupisz chleb?
– Aha.
– Dać ci pieniądze?
– Mam.
– O, to nie wszystko przepiliście?
– Nie wszystko.
Łapin wyszedł z mieszkania. Trzasnął drzwiami. Poszedł do windy. Zatrzymał się. Stał przez chwilę. Odwrócił się. Zszedł schodami na trzecie piętro. Przystanął na klatce schodowej. Kucnął. Zapłakał. Łzy popłynęły mu po policzkach. Najpierw łkał bezdźwięcznie. Drżały mu ramiona, chude ręce przyciskał do twarzy. Potem zaszlochał głośno. Z ust wyrywały mu się pojedyncze chlipnięcia. Z ust. I z nosa. W końcu rozryczał się na całego. Płakał długo.
Z trudem się uspokoił, poszperał po kieszeniach kurtki. Nie znalazł chustki. Wysmarkał się głośno na stłuczony żółto-brązowy kafelek. Wytarł rękę o ścianę, obok napisu „WITEK GÓWNOJAD”.
Roześmiał się. Otarł łzy.
– Mer, mer, mer… mer, mer, mer…
Znów zapłakał. Dłubał palcem w granatowej ścianie. Obmacywał mostek.
Powoli się uspokoił.
Wstał. Zszedł na dół. Wyszedł na dwór. Minął trzy bloki. Wszedł do czwartego, na pierwsze piętro. Zadzwonił do mieszkania 47.
Zielone stalowe drzwi otwarto prawie natychmiast.
Na progu stał Kieła: 28 lat, średniego wzrostu, krępy, muskularny, płaska twarz, rudawe wąsy, mała, ogolona głowa.
– Strzałeczka. – Kieła odwrócił się. Odszedł.
Łapin znalazł się na korytarzu dwupokojowego mieszkania: cztery koła, kartony po sprzęcie hi-fi, ubrania na wieszaku, narty z butami.
Z pokoju Kieły dochodziła głośna muzyka. Łapin wszedł do pokoju Gieny: pudła z kasetami wideo, łóżko, kredens, fotografie.
Giena siedział przy komputerze: 21 lat, rozczochrany, podobny do Kieły, tylko grubszy.
– Cześ-ka. – Łapin stanął za jego plecami.
– Czee… – odparł, nie odwracając głowy. – Gdzieś się szwendał?
– Tu i tam.
– Co, wyparowałeś?
– Aha.
– Ale wczoraj wyczesaną stronę wyhaczyłem. Luknij…
Wstukał Pojawił się blady obrazek z podobizną Stalina. Pod nim napis: UZBIERAJ KAMIENNY BUKIET DLA TOWARZYSZA STALINA!
Pod napisem widniało siedem kamiennych kwiatków. Giena naprowadził kursor na jeden z nich. Kliknął. Wyskoczył obrazek: krowa z wytatuowaną podobizną Stalina, pasąca się na łące z kamiennych kwiatków. Nad krową unosiło się hasło: WSZYSCY DO WALKI Z NIEUŚWIADOMIENIEM!
– Ale wymóżdżone, co? – Giena szturchnął Łapina pulchnym łokciem w biodro, naprowadził kursor na jeden z kwiatków, kliknął myszą.
Ukazał się obrazek: dwóch Stalinów grozi sobie nawzajem palcem. Nad nimi napis: JEST CZŁOWIEK – JEST PROBLEM, NIE MA CZŁOWIEKA – NIE MA PROBLEMU!
– No, nieźle to kolesie wykminili! – uśmiechnął się Giena.
– Słuchaj, Giena. Ty coś kumasz o tajnych sektach?
– Jakich? „AUM Shinri Kyo”?
– Nie, no… inne… w rodzaju zakonu.
– Masoni?
– Tak jakby. W sieci da radę coś wyłowić?
– Wszystko się da. A po co ci masoni?
– Idzie mi o tych, którzy są u nas.
– To Kieła kuma. Longiem by nawijał o masonach.
– Kieła… – Łapin dotknął piersi. – On ma jobla na punkcie czarnuchów z Kaukazu. I Żydów.
– No. Nieźle to kmini. A po co ci to?
– No bo napadły mnie jakieś młoty. Bractwo, kurwa. Przebudzonych.
– Przebudzonych?
– Aha.
– I czego chcą?
Giena szybko poruszał myszką, patrzył w monitor.
– Nie wiadomo.
– No to pierdol ich… o, popatrz! Ale wyjebane w kosmos, co? Nieźle się zajarali tym Stalinem!
– Muszę się kogoś poradzić. Kto wie, co to za typasy.
– No idź i go zapytaj. On wszystko kmini.
Łapin poszedł do pokoju Kieły: drewniany stelaż z książkami, potężna wieża hi-fi z potężnymi kolumnami, malutki telewizor, portrety Alfreda Rosenberga, Piotra Stołypina, plakat Rosyjskiej Jedności Narodowej „O nowy rosyjski porządek!”, trzy pary nunczaków, wysokie glany, sztanga 60 kg, hantle 3 kg, hantle 12 kg, dwa kije bejsbolowe, materac, skóra niedźwiedzia brunatnego na podłodze.
Kieła siedział na materacu, pił piwo i słuchał Halloween.
Łapin usiadł obok. Poczekał. Aż skończy się utwór.
– Kieła, mam problem.
– No?
– Jakaś sekta… albo zakon… Napadli na mnie tak jakoś znienacka.
– Jak?
– No, schiza, tego, nawijka w stylu: przebudziliśmy się. Bracia. A wszyscy wkoło śpią. Kaskę wpychają. Coś jak masoni.
Kieła wyłączył muzykę. Położył pilota na stole.
– Zapamiętaj raz na zawsze: masonów jako takich nie ma. Są tylko żydomasoni. O „B’nai Brith” słyszałeś?
– A co to?
– To oficjalna żydomasońska loża w Moskwie.
– Kieła, kumasz, ci, co… no… do mnie przyszli, to nie Żydzi. Blondyni tak jak ja. I nawet oczy niebieskie… No! Słuchaj… – przypomniał sobie – dopiero teraz skumałem! Oni wszyscy mieli niebieskie oczy!
– To nieważne. Wszystkie loże masońskie kontroluje żydowska oligarchia.
– Mówili coś w stylu, że wszyscy ludzie śpią, jakby jakaś śpiączka, że trzeba się przebudzić, jakby narodzić na nowo, a wszystko zaczęło się tak w ogóle na ulicy, podeszli koło psychodromu * i chcieli ode mnie…
Kieła przerwał:
– Jeszcze trzysta lat temu wszyscy masoni byli albo Żydami albo mieli domieszkę krwi żydowskiej. Wcześniej, do chuja punka, Żydzi wykorzystywali masonów i kręcili nimi jak chcieli, a teraz – polityków. A wszyscy politycy to prostytutki. Nawet, kurwa, gówno spod siebie by sprzedali. A już nasi… – Kieła splótł żylaste palce, aż strzeliło w kościach. – Oni wszyscy mają na kutasach wydziargane: Magen David i 666.
Łapin westchnął niecierpliwie:
– Kieła, ale ja…
– Słuchaj no, do chuja punka… – Kieła wyciągnął muskularną rękę, zdjął z półki książkę. Otworzył na zakładce: – Franciszek Liszt. Wielki kompozytor. Pisze o Żydach: „Nadejdzie chwila, kiedy wszystkie chrześcijańskie narody, wśród których zamieszkują Żydzi, zadadzą sobie pytanie, czy znosić ich dalej, czy deportować. Ze względu na swoje znaczenie jest to pytanie tak istotne, jak pytanie o to, czy wybieramy życie czy śmierć, zdrowie czy chorobę, pokój społeczny czy nieustanny ferment”. Kumasz?!
Ktoś zadzwonił do drzwi.
– Giena, otwórz! – krzyknął Kieła.
– No co za… – Giena zaszurał nogami ze złością. Otworzył.
Do pokoju Kieły wszedł potężny chłopak: 23 lata, ogolona głowa, szerokie ramiona, skórzana kurtka i spodnie, duże ręce, na kostkach dłoni tatuaż „ZA DESANT!”.
– O! Strzałeczka, ziomalu – Kieła wstał z materaca.
– Elo, Kieła.
Wzięli zamach i mocno przybili piątkę.
– Chodzą słuchy, że tu u was żelazo rdzewieje! – Chłopak błysnął w uśmiechu mocnymi zębami.
– Rdzewieje, do chuja punka. O! – Kieła kiwnął głową na sztangę.
– Aha. – Chłopak podszedł do niej, chwycił, lekko uniósł. – Kumam…
– Ale, Witek, parę tygodni to maks.
– No problemo. – Chłopak wziął sztangę do prawej ręki. Spojrzał na Łapina. Na piwo. – Co, bronx rulez?
– No co ty. – Kieła runął na materac. – Ja tu gaworzę z młodzieżą.
– Niezły chuderlak. – Chłopak kiwnął głową i wyszedł ze sztangą.
– O „Związku Szatana i Antychrysta” słyszałeś? – Kieła zapytał Łapina.
– Co to?
– A o „Bne-Moishe”?
– Nie.
Kieła westchnął:
– Karwia, czym wy się, do chuja punka, brandzlujecie?! Nie kumam!
– Kompem. – Giena zajrzał do pokoju.
– Kompem, do chuja punka – kiwnął Kieła. – A ty wiesz, kto i gdzie wymyślił Internet? I po co?
– Sto razy mówiłeś. – Giena podrapał się w policzek. – No… wszystko na świecie wymyślili Żydzi i Chinole.
– A Imię moje Legion czytałeś? – Kieła przeniósł wzrok na Łapina.
Ktoś zadzwonił do drzwi.
– Otwórz – mruknął Kieła do Gieny.
Wszedł ten sam chłopak w skórze. Ze sztangą w ręce.
– Kieła, słuchaj, zapomniałem o czymś: na piątek Wowan zwołał na ustawkę. Będziesz?
– Spox.
– Zajdę po ciebie.
– Spox. Ty, Witek, oni nie czytali Imię moje Legion. I ni chuja nie trenują.
– Co kto lubi! – Chłopak wyszczerzył zęby. Podał Gienie sztangę. – Młody, potrzymaj.
– No co ty! – zaśmiał się Giena. – Ja mam kamienie w nerkach.
– Seryjnie?
– Seryjnie! – odpowiedział za Gienę Kieła. – Ja pierdolę, Witek. Dwudziechę ma dzieciak – i kamienie w nerkach!
– Ta-a-a-a… – Chłopak oparł się o futrynę, wciąż trzymając sztangę. – Pierwsze słyszę. Tak wcześnie. Kamienie. U nas, ci mówię, w batalionie jeden kapral trepa wyleczył. Bo ten spać na zimnie nie mógł.
– Czemu?
– Kamienie w nerkach. Napoił go piwem. Cztery litry, ci mówię. Potem mówi: idziemy szczać. No i poszli. Trep szcza. A on go kantem dłoni po nerach – jeb! Ten – o-o-o, kurwa! Mocz z krwią. I cały piasek wyszedł z nerek. No, ci mówię! Medycyna polowa.
Chłopak odwrócił się i wyszedł.
Zadzwonił telefon. Kieła podniósł słuchawkę.
– No, strzałeczka, ziomie. A! Karwia, no co ty? Koniec, do chuja! Jutro po to jadę. Nie gadaj! Idę dziś ulicą, myślę – do chuja punka, czy naprawdę przesiądę się z tego złoma żiguli-czwórki na porządną maszynę? Aha! Tak… tak… dokładnie. Aha!
– A co, nowe auto kupujecie? – zapytał Łapin.
Giena ziewnął.
– Nie nowe. Golf rocznik dziewięć trzy.
– Macie kasę?
– Starzy parę tauzenów podrzucili.
– Nieźle.
– Chodź pozlewamy się na czacie. Jest spęd kinozaurów.
– Ale ja chciałem pogadać z Kiełą.
– Gada z Woroninem. Zdeka to potrwa. Chodź, pobanglamy w necie.
– Chodźmy…
Wrócili do pokoju Gieny. Usiedli przed komputerem. Giena szybko wszedł na czat pod imieniem KillaBee:/)
Zhus /:
Też wczoraj kupiłem Upiora w operze Argento. Liczyłem na Juliana Sandsa, bo go nigdy w chujowym filmie nie widziałem. Jest dla mnie najbardziej superanckim aktorem po Mickey Rourke. Zajebisty film!!!!/-
De Scriptor /:
„Mrok” też gówniana kopa.
Natasza/:
Ten tfuj Julian Sends to hujuwka. Tylko w Czarnoksieżniku-2 neizle gral, a ten Upiur w operze to mega kila.
KillaBee/:
Wszyscy jesteście słabojebliwe pizdolizy! A Julian Sands to siostrzeniec Ałły Pugaczowej:)
Stary Jak Mamut /:
Podagro! Gdzie cię dhtvz nosiło?
KillaBee /:
W piździe mamucicy, Kudłaty. Co się spuszczacie nad Sandsem, skoro jest Chuuulpan Khamaaaatovaaaaa z Keanu Reavvvvsem!!!! Ludzie, ja ich pokochałam i kocham!
De Scriptor /:
Schizojebizm jest nieuleczalny:/(Ale można go wykorzystać w celach pokojowych///.
Kret /:
Ta plwocina znowu wszystko zasra.
KillaBee /:
Jak nic, chłopcy:/-
Zhus /:
Mam propozycję: spierdalaj po swoim linku
Stary Jak Mamut/:
KilaBi, zamknij się na trochę. Ja tu niedawno wyczaiłem: Można zamówić niszowe filmy do domu. Wziąłem ulubionego Cronenberga:)))
Kret /:
A widział ktoś Demony Daria Argento?
Vino /:
Demonów nie nakrencił Argento. Tylko albo G. Romero, albo Luciano Fulci. Wczoraj RenTV puszczał Fenomena twojego cherlawego Argento – total trash. Z havy-metalem na soundtracku.
KillaBee /:
No, kto to przyszedł! Słodko zapiał vinny słowiczek! Stoi ci jeszcze? I’m always ready, mother-fucker!!!!:/)
Vino /:
KillaBee, jak chcesz żebym cie zerżnął, aż ci łechtaczka zsinieje, to… ///!
Łapin wstał. Potarł pierś.
– Giena, sorewicz, wypalam już.
– Co jest, Łap? Weź napisz coś. Weź przypierdol coś nie jak dzieciak!
– Nie… po chuja. Chciałem z Kiełą pogadać, a on znowu o tych swoich Żydach.
– No to po chuja go zajarałeś? Trzeba było pogadać o czymś innym. Masoni i masoni… Teraz longiem będzie o tym pierdolić. Ja z nim w ogóle nie dotykam nazi-problemów. Pełny odjeb.
Łapin machnął ręką. Postał chwilę.
– Giena…
– Co? – Giena czatował.
– Skoczmy do knajpy.
– Jakiej? – Giena odwrócił się zdziwiony.
– Byle jakiej. Mam… tego… w chuj kasy.
– Skąd niby?
– Dały mi wieloryby!
Wszedł Kieła z nową butelką piwa.
– Słuchaj no, Giena. Ja ci, do chuja punka, ostatni raz powtarzam: będziesz kręcić blanty, to cię wysiedlę do praojców. Tam kręć, do chuja punka, w sraczu.
– Sto lat nie kręciłem, coś ty!
– A przedwczoraj? Jak się woziłem z foczkami. A u ciebie siedziała ta banda zmulantów. Co, może nie?
– No coś ty? Kieła? Słuchaliśmy nowego „WeWe” *.
– Nie pierdol smutów. Zjeby. Ni chuja nie kminicie bazy. – Pociągnął z butelki. – Wiesz, jaki mózg ma zdechły Czeczeniec? Jak ser szwajcarski. Z dziurami. O, takimi. Z czego? Z głupoty. Kumasz?
– Już to mówiłeś. – Giena wsunął do ust gumę do żucia. – Kieła, a od piwa wątroba obrasta tłuszczem.
– Zastanów się, do chuja punka. Ostrzegałem cię. Ostatni raz.
Kieła wyszedł.
– No, kurwa… – westchnął Giena. – Ale mi obrzydł ten męczydupa. Kurwa, czego im tak odpalmiło z tą pakernią? Witek, Szpała, Bomber – to tępaki, z dwoma zwojami, to jasne, że pakują. Ale Kieła jest mądry. Przeczytał więcej książek niż oni razem wzięci. A ten longiem: w zdrowym ciele, kurwa, zdrowy duch. I co rano mi, kurwa, wkłada do łóżka te syfiaste hantle! Kumasz? Ja śpię, kurwa, a ten mi hantle pod dupę! Mega schiza…
Łapin patrzył w monitor. Wstał.
– Idę.
– Co jest?
– Mam jeszcze sprawę…
– Łapa, co ty dziś taki?
– Jaki?
– No… jak zbity pies?
Łapin spojrzał na niego i roześmiał się. W napadzie histerycznego śmiechu zgiął się wpół.
– Co ci jest? – zdumiał się Giena.
Łapin chichotał. Giena patrzył na niego.
Łapin z trudem się uspokoił. Otarł łzy. Ciężko westchnął:
– Dobra… idę.
– A co z knajpą?
– Jaką?
– No, przecież chciałeś do knajpy?
– Żartowałem.
– No, ale masz żarty, dziecioku.
Łapin wyszedł.
Na dworze już się ściemniło. I chwycił mróz. Pod nogami trzaskały kałuże.
Łapin dobrnął do swojej klatki schodowej. Wszedł. Ściągnął windę. Spojrzał na ścianę. Było tam znajome graffiti. Dwa z nich – ACID ORTHODOX i RUINA-97 były jego dziełem. Zauważył nowy napis: URAL, NIE BÓJ SIĘ PRZEBUDZENIA.
Czarny flamaster. Wyraźny charakter pisma.
Diar
8.07.
Szosa Kijowska. Dwunasty kilometr.
Biała wołga skręciła na leśną drogę. Przejechała trzysta metrów. Skręciła jeszcze raz. Zatrzymała się na polanie.
Brzozowy zagajnik. Resztki śniegu. Poranne słońce.
Z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni.
Botwin: 39 lat, tęgi, blondyn, niebieskie oczy, poczciwa twarz, granatowo-zielona dresowa kurtka, granatowo-zielone spodnie z białym lampasem, czarne adidasy.
Neilands: 25 lat, wysoki, szczupły, blondyn, stanowczy, srogi, niebieskie oczy, ostre rysy twarzy, brązowy płaszcz.
Otworzyli bagażnik. Leżała tam Nikołajewa: 22 lata, ładniutka blondynka, niebieskie oczy, krótkie futro z lisa, wysokie kozaki z czarnego zamszu, usta zaklejone białym plastrem, kajdanki.
Wyciągnęli ją z bagażnika. Wierzgała nogami. Wyła.
Neilands wyjął nóż. Rozciął futro na plecach. I na rękawach. Futro upadło na ziemię. Pod futrem była czerwona sukienka. Neilands rozciął ją. Rozciął stanik.
Biust średnich rozmiarów. Malutkie sutki.
Zaciągnęli dziewczynę pod brzozę. Zaczęli przywiązywać.
Nikołajewa krzyknęła gardłowo. Zaczęła się wyrywać, szyja i twarz jej poczerwieniały.
– Nie za mocno. Żeby mogła swobodnie oddychać. – Botwin przyciskał szarpiące się ramiona do brzozy.
– Jest w porządku. – Neilands pracował w skupieniu.
Skończyli. Botwin wyjął z samochodu podłużny biały futerał-lodówkę. Otworzył. W środku leżał lodowy młot: regularny, potężny bijak, drewniany trzonek, skórzane rzemienie.
Neilands wyciągnął z kieszeni monetę jednorublową.
– Orzeł.
– Reszka. – Botwin przymierzył się do młota.
Neilands podrzucił monetę. Upadla. Kantem w śnieg.
– Masz babo placek! – zaśmiał się Botwin. – To co, drugą?
– Dobra. – Neilands machnął ręką. – Wal.
Botwin stanął przed Nikołajewą.
– Znaczy się tak, dziecinko. Nie jesteśmy rabusiami ani sadystami. Ani nawet gwałcicielami. Rozluźnij się i niczego nie bój.
Nikołajewa skomlała. Z oczu ciekły jej łzy razem z tuszem do rzęs.
Botwin wziął zamach.
– Mów!
Młot uderzył w mostek.
Nikołajewą stęknęła głośno.
– Nie tak, dziecinko. – Botwin pokręcił głową. Wziął zamach. Słońce rozbłysło na lodowej powierzchni młota.
– Mów!
Uderzenie. Dygot półnagiego ciała. Botwin i Neilands nasłuchiwali. Ramiona i głowa Nikołajewej drżały. Dostała napadu czkawki.
– Chuj w bombki strzelił, nie będzie choinki – nasępił się Neilands.
– Niech się dzieje wola światłości, Dor.
– Masz rację, Ycza.
W lesie nawoływały się dwa ptaki.
Botwin powoli cofnął młot.
– Dziecinko… mów!
Potężne uderzenie wstrząsnęło Nikołajewą. Straciła przytomność. Zwisła jej głowa. Długie jasne włosy przykryły pierś.
Botwin i Neilands słuchali.
W posiniałej piersi przebudził się dźwięk. Słaby charkot. Pierwszy. Drugi. Trzeci.
– Mów sercem! – Botwin zamarł.
– Mów sercem! – wyszeptał Neilands.
Dźwięk się urwał.
– Było na pewno… przytrzymaj głowę. – Botwin podniósł młot.
– Na sto procent… – Neilands zaszedł za brzozę. Uniósł głowę Nikołajewej, przycisnął do chropowatego zimnego pnia. – Tylko delikatnie…
– Zrobi się… – Botwin wziął zamach. – Mów!
Młot wbił się w mostek. Prysnęły okruchy lodu.
Botwin przylgnął do piersi Nikołajewej. Neilands wyjrzał zza brzozy.
– Hor, hor, hor… – rozległo się w piersi.
– Jest! – Botwin cisnął młot. – Mów, siostrzyczko, mów sercem, rozmawiaj!
– Mów sercem, mów sercem, mów sercem! – wymamrotał Neilands. Zaczął gorączkowo grzebać w kieszeniach. – Gdzie? Gdzie ja… no gdzie?
– Poczekaj… – Botwin zaczął klepać się po kieszeniach.
– Tfu, cholera… w samochodzie! W schowku!
– Kurwa…
Botwin rzucił się do wołgi. Poślizgnął się na mokrym śniegu. Upadł. Na brudną burą trawę. Szybko doczołgał się do samochodu. Otworzył drzwi. Wyjął ze schowka stetoskop.
Dźwięk nie cichł.
– Szybciej! – krzyknął falsetem Neilands.
– Cholera… – Botwin podbiegł. Brudną ręką podał stetoskop.
Neilands wsunął oliwki do uszu. Przyłożył stetoskop do fioletowej klatki piersiowej.
Obaj zamarli. W oddali przeleciał samolot. Nawoływały się ptaki. Słońce zaszło za chmury.
W piersi Nikołajewej coś chrzęściło. Słabo. Równomiernie.
– Di… ro… aro… ara… – szeptał Neilands.
– Nie gorączkuj się! – Botwin głośno westchnął.
– Di… di… ar. Diar. Diar! – Neilands odetchnął z ulgą. Zerwał z szyi stetoskop. Podał Botwinowi.
Ten nieporadnie włożył do uszu oliwki. Spuchniętą brudną ręką przycisnął czarną głowicę do mostka.
– Di… er… di… er… diar. Diar. Diar. Diar.
– Diar! – Neilands kiwał wąską głową.
– Diar – powiedział Botwin z uśmiechem. Przesunął wybrudzoną w ziemi ręką po twarzy. Zaśmiał się. – Diar!
– Diar! – Neilands klepnął go w ramię.
– Diar! – Botwin w odpowiedzi stuknął go w pierś.
Objęli się. Zakołysali. Odepchnęli.
Neilands zaczął rozcinać sznurek. Botwin wrzucił młot do futerału. Zdjął kurtkę.
Zdjęli sznury krępujące nieprzytomną Nikołajewą. I kajdanki. Przykryli ją kurtką, podnieśli. Zanieśli do samochodu.
– Nie zapomnij młota – sapał Botwin.
Położyli Nikołajewą na tylnym siedzeniu. Neilands chwycił futerał z młotem. Wrzucił do bagażnika.
Botwin siadł za kierownicą. Zapalił silnik.
– Poczekaj. – Neilands skoczył pod brzozę. Rozpiął spodnie. Rozstawił nogi.
Nikołajewa słabo jęknęła.
– Ocknęła się. Diar! – Neilands uśmiechnął się czule.
Strumień moczu uderzył w pień brzozy.
Kat
Nikołajewą obudził czyjś dotyk.
Ktoś nagi i ciepły przytulał się do niej.
Otworzyła oczy: biały sufit, matowy plafon, okienna rama za półprzezroczystą białą firanką, kręcone jasne włosy. Zapach after shave lotion. Męskie ucho z małym płatkiem usznym. Męski policzek. Dobrze ogolony.
Nikołajewa poruszyła się. Spojrzała ukosem w dół: brzeg prześcieradła. Pod prześcieradłem jej nagie ciało. Ogromny siniak na piersi. Jej nogi. Obok śniade, muskularne ciało mężczyzny. Przytula się. Oplata ją rękami. Odwraca ją na bok. Mocno przytula pierś do jej piersi.
– Słuchaj pan… – rzekła ochryple. – Nie lubię, jak mi ktoś tak robi…
Nagle zdrętwiała. Jej ciało zadrgało. Oczy lekko się przymknęły, uciekły pod powieki. Mężczyzna również zamarł. Drgnął, szarpnął głową. I zdrętwiał, przytulony.
Minęło 37 minut.
Mężczyzna otworzył usta. Wydobył się z nich słaby, ochrypły jęk. Mężczyzna poruszył się. Rozłożył ręce. Odwrócił się, zsunął z łóżka na podłogę. Padł bezsilnie i zaszlochał. Zaczął ciężko oddychać.
Nikołajewa drgnęła. Zaczęła wierzgać nogami. Usiadła. Krzyknęła i przycisnęła ręce do piersi. Otworzyła oczy. Twarz miała pąsową, z otwartych ust sączyła się ślina. Nikołajewa chlipnęła i zapłakała. Ramiona jej drżały. Suwała nogami po prześcieradle.
Mężczyzna wydał bolesne westchnienie. Usiadł. Spojrzał na Nikołajewą.
Ta płakała, dygocąc konwulsyjnie.
– Napijesz się soku? – spytał cicho mężczyzna.
Nie odpowiedziała. Spojrzała na niego ze strachem. Mężczyzna wstał: 34 lata, zgrabny, muskularny, blondyn, twarz subtelna, ładna, zmysłowa, duże niebieskie oczy.
Obszedł łóżko. Wziął ze stolika butelkę wody mineralnej. Otworzył. Zaczął nalewać do szklanki.
Nikołajewa patrzyła na niego: śniade ciało, złociste włosy na nogach i piersi.
Mężczyzna pochwycił jej spojrzenie. Uśmiechnął się.
– Witaj, Diar.
Milczała. Tamten upił trochę ze szklanki. Rozwarła pąsowe, nabiegłe krwią usta.
– Pić…
Usiadł przy niej na łóżku. Objął ją. Przystawił jej szklankę do ust. Zaczęła łapczywie pić. Zęby stukały o szkło.
Wypiła wszystko. Z jękiem wypuściła powietrze z ust.
– Jeszcze.
Wstał. Napełnił szklankę po brzegi. Podał. Wypiła duszkiem.
– Diar… – Przesunął ręką po jej włosach.
– Jestem… Ala – rzekła. Prześcieradłem otarła łzy.
– Dla zwykłych ludzi jesteś Alą. Dla przebudzonych – Diar.
– Diar?
– Diar. – Patrzył na nią ciepło.
Nagle zakasłała. Złapała się za pierś.
– Ostrożnie. – Przytrzymał ją za spocone ramiona.
– Oj… boli… – jęknęła.
Mężczyzna wyjął z szafki ręcznik. Położył jej na ramionach i zaczął ją ostrożnie wycierać.
Spojrzała na swój krwiak, zaczęła popłakiwać.
– Oj… no… po co zaraz tak…
– To przejdzie. Po prostu siniak. Ale kość jest cała.
– Boże… a to… co ty takiego robiłeś… Boże… no, po chuja tak? Co? Po chuja tak robić? – Zatrzęsła głową. Podciągnęła kolana do podbródka.
Objął ją za ramiona.
– Jestem Kat.
– Co? – Nic nie rozumiejąc, patrzyła na niego. – Wykonujesz wyroki?
– Nie zrozumiałaś mnie, Diar. Nie jestem katem, mam na imię Kat. – Zaśmiał się. – Ka, a, te – trzy litery. Nie wykonuję żadnych wyroków.
– Tak? – W roztargnieniu rozejrzała się. – A to co? Hotel?
– Niezupełnie. – Przytulił się do jej pleców. – Coś w rodzaju sanatorium.
– Dla kogo?
– Dla braci. I sióstr.
– Jakich?
– Takich jak ty.
– Jak ja? – Wytarła usta o kolana. – I niby co, ja jestem siostrą?
– Siostrą.
– Czyją?
– Moją.
– Twoją? – Zadrżały jej usta, skrzywiła się.
– Moją. Ale nie tylko moją. Masz wielu braci.
– Bra… ci? – zaszlochała. Złapała go za rękę. I nagle zaczęła krzyczeć na cały głos, gwałtownie i przeciągle. Krzyk przeszedł w płacz.
Objął ją, przycisnął do siebie. Nikołajewa płakała, wtuliwszy się w jego muskularną pierś. Zaczął ją kołysać jak dziecko.
– Już dobrze.
– Po co… jeszcze… po co… oooo! – płakała.
– Już, już teraz wszystko będzie dobrze.
– Oooo!!! Jak to… oj, coś ty narobił… Boże…
Stopniowo się uspokajała.
– Musisz odpocząć – powiedział. – Ile masz lat?
– Dwadzieścia dwa… – zaszlochała.
– Przez wszystkie te lata spałaś. A teraz się przebudziłaś. To bardzo silny wstrząs. Który nie tylko cieszy, ale i przeraża. Potrzebujesz czasu, żeby do niego przywyknąć.
Kiwnęła głową. Chlipnęła:
– A… masz… chusteczkę?
Podał jej serwetkę. Głośno wytarła nos. Zmięła serwetkę, rzuciła na podłogę.
– Boże… cała się zaryczałam…
– Możesz się wykąpać. Siostry pomogą ci doprowadzić się do porządku.
– Aha… – Przestraszona zerknęła na okno. – A gdzie…
– Łazienka? Zaraz cię ktoś zaprowadzi.
Nikołajewa z roztargnieniem kiwnęła głową. Spojrzała na lilię w wazie. Na okno. Znów na lilię. Nabrała więcej powietrza w płuca. Wyskoczyła z łóżka. Rzuciła się do drzwi. Kat siedział nieruchomo. Szarpnęła drzwi. Wybiegła na korytarz. Popędziła. Wpadła na pielęgniarkę, palącą papierosa przy wysokiej mosiężnej popielniczce. Niebieskooka pielęgniarka uśmiechnęła się do Nikołajewej.
– Dzień dobry, Diar.
Nikołajewa rzuciła się do wyjścia. Bose stopy plaskały po nowym parkiecie korytarza. Dobiegła do szklanych drzwi. Popchnęła pierwsze. Wyskoczyła do przedsionka. Popchnęła drugie. Pobiegła po mokrym asfalcie.
Lekarz patrzył za nią przez szybę. Skrzyżował ręce na piersi. Uśmiechał się.
Jasnowłosy szofer w zaparkowanym srebrzystym BMW odprowadził ją długim spojrzeniem. Jadł jabłko.
Naga Nikołajewa biegła po Worobjowych Górach. Wokół stały nagie drzewa. Leżał brudny śnieg.
Szybko się zmęczyła. Zatrzymała się. Kucnęła. Ciężko dyszała. Po chwili wstała. Kilka razy dotknęła mostka. Skrzywiła się:
– Skurwysyny…
Ruszyła. Bose stopy człapały przez kałuże.
Przed nią rozpościerała się szosa. Od czasu do czasu przejeżdżały samochody. Wiał mokry wiosenny wiatr. Nikołajewa wyszła na szosę. Nagle poczuła przejmujące zimno. Zadrżała, objęła się ramionami.
Minął ją samochód. Stary kierowca uśmiechnął się do niej.
Podniosła rękę. Przejechał volkswagen. Kierowca i pasażer otworzyli okna. Wyjrzeli. Zagwizdali.
– Dupki… – wymamrotała Nikołajewa. Szczękały jej zęby.
Podjechało żiguli. Zatrzymało się.
– A ty co, mors jesteś? – Kierowca otworzył drzwi: 40 lat, brodaty, w okularach, z dużym srebrnym kolczykiem w uchu i czarno-żółtą bandaną na głowie.
– Lód już przecież całkiem puścił!
– Słu…chaj… odwieź… m…nie… okradli… – szczękała zębami Nikołajewa.
– Okradli? – Zauważył ogromny siniak między jej piersiami. – Pobili cię?
– Oje… bali… chuje…
– Wskakuj.
Wsiadła. Zamknęła drzwi.
– Oj, kurwa… straszny ziąb…
Kierowca zdjął lekką białą kurtkę. Narzucił na ramiona Nikołajewej.
– No co, na milicję?
– Coś ty… – skrzywiła się, otulając kurtką. Drżała.
– Z tymi pałami… nie chcę mieć nic wspólnego… odwieź mnie do domu. Zapłacę.
– Dokąd?
– Strogino.
– Strogino… – mruknął strapiony. – Muszę do pracy.
– Oj, jaki straszny ziąb… – Drżała. – Zrób… więcej ciepła…
Przekręcił regulator ciepła do oporu.
– Słuchaj, podrzucę cię do Prospektu Leninowskiego, a tam już coś złapiesz.
– Ale jak ja mam… znowu… oj, kurwa… odwieź mnie, proszę…
Trzęsła się z zimna.
– Strogino… To całkiem od dupy strony.
– Ile chcesz?
– Ale… nie o to chodzi, kotku.
– Zawsze o to chodzi. Sto, sto pięćdziesiąt? Dwieście? Jedźmy za dwieście. Niech ci będzie.
Zastanowił się. Wrzucił bieg. Samochód ruszył.
– Masz fajkę?
Podał jej paczkę Cameli. Nikołajewa wyjęła papierosa. Podsunął zapalniczkę.
– A oni co?… Rozebrali cię i wyrzucili w lesie?
– Aha. – Zaciągnęła się łapczywie.
– Zabrali całe ubranie?
– Jak widzisz.
– Nieźle. Ale to przecież trzeba zgłosić?
– Poradzę sobie.
– Co, znajomi?
– Coś w tym stylu.
– No to inna sprawa.
Zamilkł, po chwili zapytał:
– Ty co, jesteś z tych… „gorących dziewczyn”?
– Raczej – zimnych… – Zmęczona ziewnęła, wypuszczając kłąb dymu. – Zmarzniętych.
Z uśmiechem pokiwał głową.
Półsłodkie
12.17.
Strogino, ul. Katukowa 25.
Żiguli podjechało pod piętnastopiętrowy blok.
– Chodź ze mną. – Nikołajewa wysiadła z samochodu. Podeszła do klatki schodowej. Nacisnęła guzik domofonu. Numer 226.
– Słucham?
– Nataszka, to ja.
Zapiszczały drzwi. Nikołajewa weszła z kierowcą. Wjechali na jedenaste piętro.
– Poczekaj tu. – Oddała mu kurtkę. Zadzwoniła do drzwi.
Otworzyła zaspana Natasza: 18 lat, pyzata twarz, czarne krótko, ostrzyżone włosy, czerwony frotowy szlafrok.
– Daj dwieście rubli. – Nikołajewa minęła ją i weszła do swojego pokoju. Wyciągnęła z szafy taki sam czerwony szlafrok. Włożyła go.
– No, kurwa…Czego ty chcesz? – Natasza poszła za nią.
– Dwieście rubli! Dla kolesia. Podrzucił mnie.
– Mam tylko dwieście dolców.
– Ruble! Masz ruble?! – krzyknęła Nikołajewa.
– No nie mam, czego się drzesz…
– A dolce drobniakami?
– Dwie stówy. A co ty tu masz? – Natasza zauważyła siniak na piersi.
– Nie twój interes. Może Lenka ma?
– Co?
– Ruble.
– Nie wiem. Śpi jeszcze.
Nikołajewa weszła do drugiego pokoju. Spały tam na podłodze dwie kobiety. Nikołajewa spojrzała na nie.
– Co, to i Suła przyjechała?
– Aha. – Natasza wyjrzała zza jej pleców. – Przylazły nad ranem nawalone jak szmaty.
– No to po chuju… – Nikołajewa z niezadowoleniem machnęła ręką.
– I jak tam? – Kierowca stał przed otwartymi drzwiami wejściowymi.
– Wejdź. – Nikołajewa podeszła do niego.
Wszedł. Zamknęła za nim drzwi.
– Słuchaj, mamy zawałkę z rublami. Może zrobię ci laskę?
Spojrzał na nią. Potem na Nataszę. Ta uśmiechnęła się i poszła do siebie.
– Chodź. – Nikołajewa wzięła go za ręce.
– No, w ogóle to… – Patrzył na nią uważnie.
– Chodź, chodź… do łazienki. Zawałka z kasą, sam widzisz. A budzić te kurwiszony… Wiesz, gówna lepiej nie ruszać. – Pociągnęła go za rękę.
– Mogę pojechać i zmienić. – Przystanął.
– Nie rozśmieszaj mnie. – Zapaliła światło w łazience. Wciągnęła go za rękę. Zamknęła drzwi. Kucnęła. Zaczęła mu rozpinać spodnie.
– A ty… od dawna… tego? – Patrzył z góry.
– Koleś, za dużo pytań… o! Szybko stajemy na baczność. – Pomacała przez spodnie jego twardy członek.
Rozpięła pasek. Suwak. Ściągnęła szare spodnie. Potem czarne slipy.
Miał mały zakrzywiony członek.
Szybko wzięła go do ust. Objęła rękami sinawe pośladki. Zaczęła wykonywać szybkie ruchy.
Kierowca wypchnął biodra. Pochylił się i oparł ręką o pralkę. Zaczął sapać. Jego kolczyk kołysał się do taktu.
– Poczekaj, maleńka. – Położył rękę na jej głowie.
– Boli? – Wypluła członek.
– Nie… po prostu… tak się nigdy nie spuszczam… chodź, tego… normalnie…
– Bez gumy nie da rady.
– No ale… ja… nie wożę ze sobą… – Zaśmiał się.
– Z tym nie ma problemu. – Wyszła. Wróciła z paczką prezerwatyw. Rozpieczętowała. Zręcznie i szybko mu założyła. Zrzuciła szlafrok. Odwróciła się do niego tyłem. Oparła łokciami o umywalkę.
– No, już…
Szybko w nią wszedł. Objął ją długimi rękami. Poruszał się szybko. Sapał.
– Dobrze, mmmm, tak, dobrze… – powtarzała spokojnie. Oglądała w lustrze siniak.
Szczytował.
Mrugnęła porozumiewawczo do jego odbicia w lustrze.
– Amator autostopowiczek!
Spojrzała na niego uważnie. Nagle zadrżały jej wargi. Zatkała usta dłonią.
On sapał przez nos, miał zamknięte oczy. Oparł głowę na jej ramieniu.
Wyciągnęła rękę. Zatkała wannę. Puściła wodę, z trudem powstrzymując szloch.
– Dobra. Ja… ja… muszę się ogrzać.
Zaczął się ociężale podnosić. Otworzył oczy. Jego członek wysunął się z pochwy. Kierowca popatrzył na niego.
– Do… do kibla – poradziła. Zdjęła z półki płyn do kąpieli. Chlusnęła do wanny. I zapłakała głośno.
Spojrzał na nią ponuro.
– No co? Źle było?
Pokręciła głową. Potem złapała go za rękę. Uklękła, przycisnęła rękę do piersi. Zaszlochała jeszcze głośniej, zatykając sobie usta.
– Co ci jest? – Patrzył z góry. – Krzywdę ci zrobili? No? Co jest?
– Nie, nie, nie… – pochlipywała. – Poczekaj… Poczekaj…
Przyciskała sobie jego dłoń do mostka. I szlochała.
Kierowca spojrzał kątem oka na swoje odbicie w lustrze. Stał cierpliwie. Prezerwatywa ze spermą wisiała na opadającym członku. Kołysała się w takt jej szlochów.
Z trudem się uspokoiła. – To… to tylko tak… no już… idź… Kierowca podciągnął spodnie. Wyszedł. Nikołajewa usiadła w wannie. Objęła kolana. Położyła na nich głowę.
W toalecie zaszumiała woda.
Kierowca zajrzał do łazienki.
– Wszystko w porządku? – Nikołajewa nie podniosła głowy.
Kiwnął głową. Patrzył na nią z zaciekawieniem.
– Jak będziesz miał ochotę, wpadnij jeszcze.
Kiwnął głową.
Siedziała nieruchomo. On wytarł nos.
– Jak się nazywasz?
– Ala.
– A ja Wadim.
Kiwnęła głową, wciąż opartą na kolanach.
– Masz… duże kłopoty?
– Skąd? – Z uporem potrząsnęła głową. – Po prostu… tak po prostu… dobra… cześć.
– No to cześć.
Kierowca zniknął. Trzasnęły drzwi wejściowe.
Wanna się napełniła. Woda sięgała do pach. Nikołajewa zakręciła kran. Położyła się.
– Boże… kat, kat, kat… kat, kat, kat…
Piana syczała wokół jej zapłakanej twarzy. Nikołajewa zapadła w drzemkę.
Po 22 minutach do łazienki zajrzała Natasza.
– Ala, wstawaj.
– Czego chcesz? – Nikołajewa z niezadowoleniem otworzyła oczy.
– Parwazik przyjechał.
Nikołajewa szybko usiadła.
– O ty dziwko. Nakablowałaś?
– Sam przyjechał.
– Sam! Zdzira! Czekaj, poprosisz ty mnie jeszcze kiedyś o bieliznę!
– Spadaj…
Natasza trzasnęła drzwiami.
Nikołajewa przesunęła mokrymi rękami po twarzy. Zakołysała się.
– Ale kurwa… ale ścierwo…
Wstała ociężale. Wzięła prysznic. Zakręciła na głowie ręcznik. Wytarła się. Włożyła szlafrok. Wyszła na korytarz.
– Częste mycie skraca życie! – rozległo się w kuchni.
Nikołajewa skierowała się w tamtą stronę.
W kuchni siedziało dwóch mężczyzn. Parwaz: 41 lat, niski, czarne włosy, śniady, kilkudniowy zarost, drobne rysy twarzy, w szarej jedwabnej marynarce, czarnej koszuli, wąskich szarych spodniach, w butach ze sprzączkami.
Pasza: 33 lata, tęgi, jasne włosy, jasna cera, mięsista twarz, w srebrno-liliowym dresie Pumy i niebieskich adidasach.
– Czeszcz, krasawyca. – Parwaz zbliżył zapałkę do papierosa.
Nikołajewa oparła się o framugę.
– My sze chyba dogadali. – Zaciągnął się. – Po dobroci. Ty mne cosz obecała. No? Różne słowa mówyła. Przyszengała. No? Albo cosz u mne z pamenczą ne tak?
– Parwazik, mam problem.
– Jaki?
– Dali mi nieźle popalić.
– Niby kto? – Parwaz wypuścił długą smugę dymu z wąskich, małych ust.
Nikołajewa rozchyliła szlafrok.
– O, popatrz.
Mężczyźni spojrzeli w milczeniu na siniak.
– Rozumiesz, to jakieś w ogóle… Do tej pory nie mogę dojść do siebie. Daj fajkę.
Parwaz podał jej paczkę Dunhilli, zapałki. Zapaliła jednego. Odłożyła papierosy i zapałki na stół.
– No więc, wczoraj zrobiłam numer przy rurze, no i przeszłam się po klubie – wyhaczyć coś ekstra. Ludzi było mało. No i dwóch typów siedzi, jeden kiwnął na mnie. Podeszłam, poczarowałam, cyckami zatrzęsłam. Mówi do mnie: siadaj, posiedź chwilę. No to usiadłam, zamówili szampana. Wypiliśmy, zaczęli pierdolić jakieś bzdury. Zwykłe dupki, handlują jakimiś nawilżaczami powietrza. Jeden z Litwy czy z Łotwy, taki wysoki przystojniak, imię miał jakieś trudne… Ritas-chuitas… nie pamiętam, a drugi gruby, Walerij. No i mówię, zimno mi, pójdę się ubrać. „Tak, tak, oczywiście. I wróć do nas.” No to ubrałam się i przyszłam do nich. „Co byś chciała?” Mówię: „Zjadłabym coś”. Zamówili szaszłyk z jesiotra. „Od dawna robisz striptiz?” Mówię, że od niedawna. „A skąd jesteś?” Z Krasnodaru. No i różne takie tam. A potem ten Łotwin mówi: „Może pojedziemy do mnie?” Ja mu na to: trzysta dolców za noc. „Nie ma problemu”. No i zapłacili rachunek, wytoczyli się. I ja z nimi. Mieli wołgę, taką białą, zupełnie nową. Wsiadłam z nimi. I tylkośmy odjechali od klubu, jak jeden mi – bach! maskę z jakimś chujstwem. Od razu na ten… o tak… na pysk. I tyle. Jak się ocknęłam: ciemno, leżę, ręce z tyłu w kajdankach, benzyną śmierdzi. W bagażniku. Leżę. Tam koło mnie jakieś chujostwo. No, a samochód jedzie i jedzie. W końcu się zatrzymał. Otworzyli bagażnik, wyciągnęli mnie. W jakimś lesie. Już było rano. Rozebrali mnie i przywiązali do brzozy. Tak! A usta to już wcześniej mi zakleili. Jakimś takim plastrem… No?! A potem… Potem to już jakiś całkowity odjeb! Mieli taki… taką skrzynię. A tam leżała siekiera, no, jakby kamienna. Na krzywym drągu. Ale to nie był kamień, tylko lód. Taka siekiera z lodu. No. I tego, jeden palant wziął tę siekierę, zamachnął się i j-a-a-a-k nie jebnie mnie w klatę! O, tu dokładnie. A drugi mówi: „Gadaj wszystko”. Ale usta mam przecież zaklejone! I ryczę, ale nie mogę mówić! A te złamasy stoją i czekają. I znowu: jeb w klatę! I znowu: gadaj. A ja już odlatuję, ból, kurwa, strach jakiś. I trzeci raz. Jeb! Wtedy padłam. No. A potem się ocknęłam: coś jakby szpital. I jakiś koleś mnie rżnie. Podniosłam krzyk, a ten wyciąga nóż i przystawia mi do gardła. No! No i przerżnął sobie. I dał sobie w szyję. Leżę – nie mam siły ruszyć palcem. A on mówi: „Teraz tu będziesz mieszkać”. Mówię: „Po chuja?” A on: „Będziesz nasza”. Mówię: „Będziecie mieli problemy, jestem od Parwaza Słojenego.” A on mówi: „Twój Parwaz może mi naskoczyć”. No, szybko się nawalił. Mówię: „Chce mi się do kibla”. Zawołał jakiegoś sanitariusza, takiego dzika. I on mnie zaprowadził. Idę goła korytarzem, widzę, fiut mu stoi. Weszłam do kibla, a ten za mną: „Wypnij się!” No, musiałam, co było robić. Zerżnął mnie, wyszedł na korytarz. A w kiblu okno było takie, coś w stylu tych nowych. No i bez żadnych krat! Otworzyłam okno, wylazłam po cichu, tam był jakiś las. Jak wyrwałam do lasu! Biegłam i biegłam. W końcu dotarło do mnie – to są Góry Worobjowe. Wyszłam na drogę, złapałam stopa, no i Nataszka widziała, jak przyjechałam. To miejsce, no, ten szpital, mogę znaleźć.
Parwaz i Pasza spojrzeli po sobie.
– Nu, brat, a ty sze dzywysz – skond u nas take straty. – Parwaz zgasił papierosa. Roześmiał się: – Szekera, kurwa, z lodu! A może ze złota? Co? Albo brylantów? Co? Ty pomylyła sze, to ne był lód, tylko brylanty. Brylantowa szekera na persz, na persz. Co? Dobrze. Na zdrowe dobrze robi.
– Parwazik, przysięgam, to… – Nikołajewa podniosła ręce.
– Szekera z lodu… w pyzdu! – śmiał się. Rozkręcał się coraz bardziej. – Kurwa, Pasza. Lodowa szekera! Ne, brat, nam potrzebny inny biznes. Konec. Idzemy na bazar sprzedawacz skarpety!
– Parwazik, Parwazik! – Nikołajewa się przeżegnała.
Pasza splótł swoje potężne dłonie. Dużymi palcami nerwowo kręcił młynka. Wymamrotał falsetem:
– Ej, druciaro, robisz się bezczelna, co? To już normalnie nie chcesz pracować? Znudziło ci się normalne życie? Wolisz, jak jest gorzej? Ostrzej? Żeby cię po łbie bili?
– Przysięgam, Parwazik, na wszystkie świętości! – Nikołajewa przeżegnała się. Padła na kolana. – Przysięgam na matkę! Na świętej pamięci ojca! Parwazik! Jestem wierząca! Na Matkę Przenajświętszą przysięgam!
– Wierząca? A gdzie twój krzyżyk? – zapytał Pasza.
– Te skurwysyny nawet krzyżyk mi zerwali!
– Krzyżyk? Take złe? – Parwaz pokręcił głową.
– Mało mnie nie ukatrupili! Do tej pory cała się trzęsę! Jak nie wierzysz, to jedźmy na Góry Worobjowe, znajdę to miejsce, jak Boga kocham!
– Co kocham? Jake, kurwa, kocham? Tylu cze wyruchało, że zapomyj o „kocham”!
– Jak nie wierzysz – zawołaj Nataszkę! Ona wszystko widziała! Jak przylazłam goła i zjebana!
– Nataszka! – krzyknął Pasza.
Natasza zjawiła się od razu.
– Kiedy ona przyszła?
– Gdzieś z godzinę temu.
– Goła?
– Goła.
– Sama?
– Z jakimś dupkiem.
– Pasza, ten koleś mnie podwiózł, jak…
– Zamknij się, pizdo. I co to za dupek?
– Jakiś taki z kolczykiem, brodaty… Była mu winna kasę. I w łazience obciągnęła mu druta.
– Ale to za to, że mnie podwiózł! Za podwiezienie! Przecież wybiegłam bez niczego!
– Zamknij się, przechodzona szmato. O czym pierdolili?
– A o niczym. Obciągnęła na szybko, powiedziała, jak będziesz miał ochotę, to wpadnij jeszcze.
– O ty, cipo niemyta! – Nikołajewa z wściekłością patrzyła na Nataszę.
– Parwazik, ona powiedziała, że nie da mi więcej bielizny. – Natasza nie zwracała uwagi na Nikołajewą.
Parwaz i Pasza spojrzeli po sobie.
– Parwazik… – Nikołajewa kołysała głową. – Parwazik… ona kłamie, dziwka, ja… przecież ona cały czas chodziła w moich sukienkach! Wszystko dla niej robiłam!
– Kto jest w domu? – zapytał Parwaz Nataszę.
– Lenka i Suła. Śpią.
– Dawaj je tutaj.
Natasza wyszła.
– Parwazik…
Nikołajewa klęczała. Twarz miała wykrzywioną. Z oczu trysnęły jej łzy.
– Parwazik… ja… ja… powiedziałam całą prawdę… nawet tyciusio nie skłamałam, przysięgam… przysięgam… przysięgam…
Trzęsła głową. Ręcznik się rozwiązywał. Jego róg zasłonił jej twarz.
Parwaz wstał. Podszedł do zlewu. Nachylił się nad wiadrem na śmieci.
– Ja czy wtedy uwerzył. Ja czy wtedy wybaczył. Ja czy wtedy pomógł.
– Parwazik… Parwazik…
– Ja czy wtedy oddał dowód.
– Przysięgam… przysięgam…
– Ja wtedy pomyszlał: Ala kobeta. A teraz już wem: Ala ne kobeta.
– Parwazik…
– Ala szmata.
Z wiadra na śmieci wyjął pustą butelkę po szampanie. Z obrzydzeniem wziął w dwa palce:
– „Pósłodke”.
Gwałtownym ruchem odsunął stół. Postawił butelkę na podłodze pośrodku kuchni.
Weszła Suła: 23 lata, drobna, kasztanowe włosy, śniada, nieciekawa twarz, duży biust, zgrabna, kwiaciasty szlafrok.
A zaraz za nią – Lena: 16 lat, wysoka, dobrze zbudowana, ładna twarz, długie jasne włosy, różowa piżama.
Obie stanęły w drzwiach. Za nimi pojawiła się Natasza.
– Dzewczynky, mam nedobre weszczy – odezwał się Parwaz. – Bardzo nedobre.
Wsunął ręce do wąskich kieszeni. Uniósł się na palcach, zakołysał.
– Dzysz w nocy Ala zrobyła cosz brzydkego. Zachowała sze jak stara szmata. Skoszyła na lewo. Olała nas wszystkych. Nasrała na nas wszystkych.
Zamilkł. Nikołajewa klęczała. Szlochała.
– Rozberaj sze – rozkazał Parwaz.
Nikołajewa rozwiązała pasek szlafroka. Poruszyła ramionami. Szlafrok ześlizgnął się z jej nagiego ciała. Parwaz ściągnął jej z głowy ręcznik.
– Szadaj.
Wstała. Przestała pochlipywać. Podeszła. Nastawiła się. Spróbowała nadziać się na butelkę pochwą.
– Ne pyzdom! Dupom szadaj! Pyzdom na mne zarabacz bendzesz!
Wszyscy patrzyli w milczeniu. Nikołajewa nadziała się na butelkę odbytem. Balansowała.
– Szedżecz! – krzyknął Parwaz.
Siadła swobodniej. Zapiszczała. Wsparła się rękami o podłogę.
– Bez ronk, pyzdo! Bez ronk! – Parwaz kopnął ją w rękę. I mocno przycisnął ramiona.
– Sze-dżecz!
Nikołajewa zaczęła krzyczeć.
Moho
19.22.
Ulica Twerska 6
Ciemnogranatowy peugeot 607 wjechał na podwórze. Zatrzymał się.
Z tyłu za kierowcą z gazetą w ręku siedział Barenboim: 44 lata, średniego wzrostu, łysiejący blondyn, mądra twarz, niebieskie oczy, wąskie okulary w złotej oprawce, ciemnozielony trzyczęściowy garnitur.
Doczytał gazetę. Rzucił ją na przednie siedzenie. Podniósł wąską czarną teczkę.
– Jutro bądź o pół do dziesiątej.
– Dobrze – kiwnął głową szofer: 52 lata, pociągła twarz, popielate włosy, duży nos, duże usta, brązowa kurtka, niebieska koszulka.
Barenboim wysiadł. Skierował się do bramy numer 2. W kieszeni zadzwoniła mu komórka. Wydostał ją. Przystanął. Przyłożył telefon do ucha:
– Tak. No? Przecież już się umówiliśmy. O dziewiątej. Tam. Nie, lepiej na górze, lepsza kuchnia i ciszej. Co? To czego do mnie do kancelarii nie zadzwonił? Co? Alosza, no co to za rozmowy… jakiś głuchy telefon! Jak ja mogę zaocznie udzielać porad? Niech normalnie przyjedzie. W ogóle z obligacjami teraz jest w porządku, kursy zwyżkują już drugi miesiąc, nie ma o czym gadać. Co? Dobra. Tak… A, Alosza, słyszałeś o Wołodi? Tam normalnie nocą podkosili koparkę i wykopali czerpakiem dwa bankomaty. Tak! Sawwa mi opowiadał. Zapytaj go, on zna szczegóły. Tak to się teraz załatwia. No, cześć.
Barenboim wszedł do bramy.
Skinął głową dozorczyni: 66 lat, szczupła, peruka, okulary, szaro-różowa bluzka, brązowa spódnica, walonki.
Wsiadł do windy. Wjechał na drugie piętro. Wysiadł. Wyjął klucze. Zaczął otwierać drzwi.
Nagle coś szturchnęło go w plecy. Próbował się odwrócić, ale ktoś mocno złapał go za lewe ramię.
– Nie oglądać się. Patrzeć przed siebie. Barenboim spojrzał na swoje drzwi. Stalowe. Pomalowane na szaro.
– Otwieraj – rozkazał niski męski głos.
Barenboim dwukrotnie przekręcił klucz.
– Wchodzimy. Szarpniesz się, to rozwalę cię na miejscu.
Barenboim nie szamotał się. W policzek wpijał mu się tłumik pistoletu. Pachniał smarem.
– Nie rozumiesz? Liczę do jednego.
Barenboim popchnął drzwi. Wszedł do ciemnego przedpokoju.
Ręka w brązowej rękawiczce wyjęła klucz z zamka. Mężczyzna wszedł za Borenboimem. I od razu zamknął za sobą drzwi.
– Włącz światło – polecił.
Barenboim namacał klawisz wyłącznika. Nacisnął. Od razu rozbłysło światło w całym pięciopokojowym mieszkaniu. I rozbrzmiała muzyka: Leonard Cohen, Susanna.
– Na kolana – mężczyzna szturchnął Barenboima pistoletem między łopatki.
Barenboim ukląkł na beżowym dywaniku.
– Ręce do tyłu.
Wypuścił teczkę. Wyciągnął ręce do tyłu. Na nadgarstkach szczęknęły kajdanki. Mężczyzna zaczął obszukiwać mu kieszenie.
– Pieniądze leżą w gabinecie na stole. Około dwóch tysięcy. Więcej nie mam – wymamrotał Barenboim.
Mężczyzna nadal go obszukiwał. Wyciągnął z kieszeni portfel. Telefon komórkowy. Złotą zapalniczkę Gucci.
Wszystkie przedmioty położył na podłodze.
Otworzył teczkę: służbowe papiery, dwie fajki w skórzanym futerale, puszka tytoniu, zbiór opowiadań Borgesa.
– Wstawać. – Mężczyzna wziął Barenboima pod rękę.
Barenboim wstał. Zerknął na nieznajomego.
Mężczyzna: 36 lat, niewysoki, mocnej budowy ciała, niebieskie oczy, krótko ostrzyżone blond włosy, grube rysy twarzy, pasemko jasnych wąsów, płaszcz w stalowym kolorze, jasnoszary szalik, na ramionach czarny skórzany plecak.
– Ruszaj. – Pchnął Barenboima pistoletem.
Barenboim ruszył naprzód. Minęli pierwszy salon z kolistym akwarium i wyściełanymi meblami. Weszli do drugiego. Umeblowany był na modłę japońską: niskie meble, na ścianach wisiały trzy zwoje i płaski telewizor. W kącie stała wieża hi-fi. Kształtem przypominała czarnogranatową piramidę.
Mężczyzna podszedł do piramidy. Przyjrzał jej się.
– Jak to wyłączyć?
– Tam jest pilot – Barenboim kiwnął głową w kierunku niskiego kwadratowego stołu. Czarnogranatowy pilot leżał na brzegu.
Mężczyzna podniósł go. Nacisnął przycisk POWER. Muzyka ucichła.
– Siedzieć – naparł na ramię Barenboima. Posadził go na niskim pufie z czerwoną poduszką.
Schował pistolet do kieszeni. Zdjął plecak. Rozwiązał go. Wyciągnął młotek i dwa stalowe alpinistyczne haki.
– Jakie tu są ściany?
– To znaczy? – Blady Barenboim mrugał z napięciem.
– Cegła, beton?
– Z cegły.
Mężczyzna zerwał ze ściany dwa zwoje. Przymierzył się. I trzema uderzeniami wbił hak w ścianę. Na wysokości swoich ramion. Odszedł na mniej więcej dwa metry. I wbił drugi hak. Na tej samej wysokości. Potem wyjął komórkę. Wybrał numer.
– Wszystko w porządku. Chodź. Otwarte.
Niebawem do mieszkania weszła Dibicz: 32 lata, wysoka, szczupła, szerokie ramiona, blondynka, szaroniebieskie oczy, surowa koścista twarz, szaro-granatowy płaszcz, granatowy beret, granatowe rękawiczki, granatowo-żółty szalik, podłużna sportowa torba.
Rozejrzała się. Mimochodem rzuciła okiem na Barenboima.
– Dobra.
Mężczyzna wyjął z plecaka sznur. Rozciął go nożem na pół. Razem podnieśli Barenboima. Zdjęli mu kajdanki. Zaczęli zdejmować marynarkę.
– Nie możecie po ludzku powiedzieć, czego chcecie? – zapytał.
– Na razie nie możemy. – Dibicz chwyciła go za prawą rękę, obwiązała sznurem.
– Nie trzymam pieniędzy w domu.
– Nie potrzebujemy pieniędzy. Nie jesteśmy złodziejami.
– To kim jesteście? Agentami ubezpieczeniowymi? – Barenboim uśmiechnął się krzywo. Oblizał suche wargi.
– Nie, ani złodziejami, ani agentami – poważnie odpowiedziała Dibicz. – Ale jesteś nam bardzo potrzebny.
– Do czego?
– Wyluzuj. I nic się nie bój.
Przywiązali go za ręce do wbitych w ścianę haków. – Jesteście sadystami? – Barenboim stał z rozciągniętymi na boki rękami.
– Nie. – Dibicz zdjęła palto. Miała na sobie granatowy kostium z tenisu.
– Czego chcecie? Do kurwy nędzy, czego? – Głos Barenboima nagle się urwał.
Mężczyzna zalepił mu usta taśmą klejącą. Dibicz rozpięła torbę. Leżała w niej podłużna minilodówka. Otworzyła ją. Wyjęła lodowy młot.
Mężczyzna rozpiął Barenboimowi kamizelkę i koszulę. Rozerwał podkoszulek. Niespodziewanie Barenboim kopnął go w pachwinę. Mężczyzna zgiął się wpół. Zasyczał. Padł na kolana.
– Złamas…
Dibicz czekała. Oparła się o młot.
– O kurwa… – jęknął mężczyzna, krzywiąc się z bólu. Dibicz odczekała jeszcze chwilę. Spojrzała na wiszący na ścianie zwój.
– Obu, lód się topi.
Mężczyzna podniósł się. Podeszli do przywiązanego Barenboima, który próbował kopnąć Dibicz.
– Trzymaj go za nogi – powiedziała.
Mężczyzna skoczył. Objął Barenboima za kolana. Ścisnął. Zamarł.
– Mów sercem! – Dibicz wzięła potężny zamach.
Młot ze świstem zatoczył półokrąg. Spadł na pierś Barenboima.
Barenboim wrzasnął.
Dibicz przyłożyła ucho do jego piersi.
– Mów, mów, mów…
Barenboim wrzeszczał. Szamotał się.
Dibicz cofnęła się. Wzięła zamach. Uderzyła. Z całej siły.
Młot pękł. Kawałki lodu rozleciały się dookoła.
Barenboim jęknął. Zwisł na sznurach. Głowa opadła mu na pierś.
Dibicz przylgnęła do niej uchem.
– Mów, mów, mów…
W klatce piersiowej pojawił się dźwięk.
Dibicz wsłuchała się.
Mężczyzna również słuchał.
– Mo… ho… – wymówiła Dibicz.
Wyprostowała plecy. Rzekła z zadowoleniem:
– Na imię ma Moho.
– Moho – wymówił mężczyzna. Zmarszczył czoło. Uśmiechnął się.
Brat i siostry
Barenboim otworzył oczy.
Siedział w trójkątnej wannie. Ciepłe strumienie wody przyjemnie opływały jego ciało. Naprzeciw siedziały dwie nagie kobiety.
Ar: 31 lat, pulchna, blondynka, niebieskie oczy, duży biust, krągłe ramiona, roześmiana wiejska gęba.
Ekos: 48 lat, malutka, zgrabna, blondynka, niebieskie oczy, twarz życzliwa i mądra.
W obszernej łazience panował półmrok. Tylko trzy grube niebieskie świece paliły się na brzegu wanny.
– Witaj, Moho – powiedziała malutka kobieta. – Jestem Ekos. Twoja siostra.
– Witaj, Moho – uśmiechnęła się pulchna. – Jestem Ar, twoja siostra.
Barenboim otarł wilgotną twarz. Obejrzał się. Zatrzymał wzrok na świecy.
– A ja jestem Boris Barenboim. Moja jedyna siostra, Anna Barenboim-Wickers zginęła w wypadku samochodowym w 1992 roku. Niedaleko Los Angeles.
– Teraz będziesz miał wiele sióstr i braci – powiedziała Ekos.
– Wątpię. – Barenboim dotknął dużego siniaka na piersi. – Mama przeniosła się już na tamten świat. Ojciec leży po wylewie. I prawdopodobieństwo, że uszczęśliwi mnie bratem albo siostrą, jest praktycznie równe zeru.
– Pokrewieństwo nie jest jedyną formą braterstwa.
– Oczywiście. Jest jeszcze braterstwo w nieszczęściu – kiwnął głową Barenboim. – Kiedy żywcem kładą człowieka do bratniej mogiły.
– Jest braterstwo serc – cicho wyrzekła Ar.
– To jak jeden drugiemu sprzedaje zastawkę sercową? A sobie wstawia sztuczną? Słyszałem o czymś takim. Niezły biznes.
– Moho, twój cynizm jest nudny. – Ekos ujęła go za lewą rękę. Ar – za prawą.
– Bo ja w ogóle jestem nudnym człowiekiem. Dlatego żyję samotnie. A cynizm to jedyne, co mnie ratuje. A raczej – ratowało. Do drugiego marca.
– Dlaczego do drugiego marca? – Ekos głaskała pod wodą jego nadgarstek.
– Bo drugiego marca podjąłem błędną decyzję. Postanowiłem jeździć tylko z kierowcą, bez ochroniarza. Chwilowo oddać go Ricie Sołouchinej. Która? Potrzebowała kierowcy. Bo? Oparzyła sobie rękę. Kiedy? Przygotowywała fondue. Roztopionym serem, oparzyła rękę serem…
– Żałujesz, że jej pomogłeś? – Ar głaskała jego drugą rękę.
– Żałuję, że na chwilę zdradziłem swój cynizm.
– Zrobiło ci się jej żal?.
– Nie, nie to… po prostu podobają mi się jej nogi. I to, jak pracuje.
– Moho, to dość cyniczny argument.
– Nie, gdyby był naprawdę cyniczny, nie zrobiłbym z siebie dupka. Dupka. Którego złapali gołymi rękami.
– Czyżby nie byli w rękawiczkach? – Ekos uniosła wąskie brwi. Obie z Ar się roześmiały.
– Tak – Barenboim na chwilę zacisnął usta – te skurwysyny były w rękawiczkach. A przy okazji, dziewczynki, gdzie są moje okulary?
– Wchodzisz do wanny w okularach?
– Czasem.
– Przecież zachodzą parą.
– To mi nie przeszkadza.
– Widzieć?
– Myśleć. No więc gdzie one są?
– Z tyłu.
Odwrócił się. Koło jego głowy, na marmurowym podium leżały okulary i zegarek. Zegarek wskazywał 23.55.
Włożył okulary. Zaczął wkładać zegarek.
W uchylonych drzwiach stanęła naga dziewczynka: 12 lat, niekształtne chude ciało, bezwłosy wzgórek łonowy, jasne krótkie włosy, duże niebieskie oczy, spokojna, dobra twarz.
Niezgrabnie przerzuciła nogę przez niewysoki brzeg wanny, weszła do niej. Zbliżyła się do Barenboima i uklękła przed nim.
– Witaj, Moho.
Barenboim spojrzał na nią posępnie.
– Jestem Ip.
Już chciał coś odpowiedzieć, kiedy zauważył na piersi dziewczynki dużą białą bliznę. Popatrzył na swój siniak.
– Mogę położyć rękę na twojej piersi? – zapytała dziewczynka.
Barenboim przeniósł wzrok na jej bliznę, potem spojrzał na kobiety. Obie miały pośrodku piersi taką samą bliznę.
– Co, was… też? – Poprawił okulary.
Kobiety kiwnęły głowami, nie przestając się uśmiechać.
– Szesnaście razy uderzyli mnie lodowym młotem w pierś. – Ar uniosła się na kolanach. – Spójrz.
Zobaczył zabliźnione rany na jej piersi.
– Trzy razy traciłam przytomność. Póki moje serce nie przemówiło i nie wypowiedziało mego prawdziwego imienia: Ar. Po tym odnieśli mnie do kąpieli, obmyli, założyli opatrunek na rany. A potem jeden z braci przylgnął swoją piersią do mojej. I jego serce zaczęło rozmawiać z moim sercem. A ja płakałam. Pierwszy raz w życiu płakałam ze szczęścia.
– A mnie uderzyli siedem razy – odezwała się Ekos. – O… widzisz… jedna duża blizna i dwie niewielkie. Po prostu broczyłam krwią. Złapali mnie w domku letniskowym. Przywiązali do dębu. I bili lodowym młotem. A serce milczało. Nie chciało mówić. Nie chciało się przebudzić. Chciało spać do samej śmierci. Żeby w stanie uśpienia zgnić w trumnie, jak u miliardów ludzi… Mam cienką skórę. Lód przeciął ją od razu. Popłynęło dużo krwi. Cały młot ociekał krwią. A kiedy serce przemówiło i podało moje prawdziwe imię: Ekos, „stukacz” mnie pocałował. W usta. To był mój pierwszy braterski pocałunek.
– Pocałował?
– Tak.
– „Stukacz”?
– „Stukacz”.
– Czyli jesteś teraz stuknięta? – Barenboim uśmiechnął się nerwowo, patrząc w duże oczy dziewczynki.
– Możesz tak mnie nazywać, jeśli ci to odpowiada – spokojnie odparła Ekos.
Ar głaskała jego rękę.
– Twój cynizm to twój pancerz. Jedyna ochrona przed szczerością. Której zawsze się bałeś.
– Kiedy w końcu zniknie, będziesz nie tylko szczęśliwy; zrozumiesz, czym jest prawdziwa wolność – dodała Ekos.
Dziewczynka nadal klęczała. Jak małe dziecko pytająco patrzyła na Barenboima.
– O tak… z pewnością… – Z trudem oderwał wzrok od oczu dziewczynki. – Ale „stukacz” mnie nie całował. A szkoda.
Zdecydowanym ruchem poprawił okulary. I nagle gwałtownie wstał. Woda plusnęła na kobiety.
– Tak, moje dziewczynki. Podwodny masaż dziś mnie nie rajcuje. Czyli relaksować się teraz nie będziemy. Nie mam czasu. Zawołajcie swoich karków. Niech powiedzą normalnie po rosyjsku: ile, gdzie i kiedy.
– Tu nie ma żadnych karków. – Ekos dłonią otarła twarz.
– Jesteśmy tylko my i służąca – uśmiechnęła się Ar.
– I jeszcze kotka – dodała dziewczynka. – Ale ona teraz śpi w pudełku. Niedługo będzie miała małe kotki. Czy mogę położyć rękę na twojej piersi?
– Po co? – zapytał Barenboim.
– Żeby porozmawiać z twoim sercem. Barenboim wyszedł z wanny. Złapał ręcznik. Przetarł okulary. Zaczął się wycierać. Skrzywił twarz z bólu.
– Znaczy, karki stoją na zewnątrz. Jasne.
– Na zewnątrz? – Ekos pogłaskała swoje ramię. – Tam też ich nie ma. Tam są tylko brzozy.
– I śnieg. Ale już brzydki – dodała dziewczynka. Barenboim zerknął na nią ponuro. Obwiązał chudy tors ręcznikiem.
– Gdzie moje ubranie?
– W sypialni.
Wyszedł z łazienki. Znalazł się w obszernym wielopokojowym pomieszczeniu. Urządzone było z przepychem: dywany, kosztowne meble, kryształowe żyrandole, obrazy starych mistrzów. Cicho płynęła muzyka Mozarta.
Podszedł do okna. Odsunął zieloną aksamitną zasłonę. Spojrzał: noc, brzozowy las, bielejące w półmroku resztki śniegu. Gdzieś w oddali szczekał pies.
– Co pan ce pić? – rozległ się kobiecy głos z obcym akcentem.
Obrócił się.
Opodal stała Tajka: 42 lata, niewysoka, nieładna, grubawa, szary dres, granatowe klapki z cekinami na smagłych bosych nogach, paznokcie pomalowane na liliowo.
– Gdzie jest sypialnia? – Barenboim z obrzydzeniem popatrzył na jej stopy.
– O, tutej. – Odwróciła się. Wyszła.
Ruszył za nią.
Zaprowadziła go. Pomarszczoną ręką wskazała pokój.
Sypialnia była niewielka: na ścianach indyjskie lniane tkaniny z żółto-zielonym ornamentem, lustro ze stolikiem, indyjski brokatowy puf, w kątach dwie duże brązowe wazy, dwuosobowe łóżko nakryte indyjską kapą. Na łóżku leżały ubrania Barenboima, złożone w kostkę.
Podszedł. Podniósł je. Posprawdzał kieszenie: portfel, klucze. Komórka została w teczce.
Wciągnął slipy i spodnie. Zamiast rozerwanego podkoszulka dali mu nowy.
– No, no, operatywni… – uśmiechnął się.
Włożył podkoszulek, koszulę, kamizelkę. Zaczął zawiązywać krawat.
– Mogę porozmawiać z twoim sercem? – zabrzmiał głos dziewczynki.
Obrócił się: w drzwiach sypialni stała naga Ip. Na jej dziecięcym ciele błyszczały kropelki wody.
Skończył wiązać krawat, włożył buty, marynarkę. Zapiął dwa dolne guziki marynarki. Zerknął do lustra. Wyszedł z sypialni, muskając mokre ramię Ip.
– Co pan ce pić? – Pośrodku salonu stała Tajka.
– Pić? – Skrzywił usta. – Jest sok z osiki?
– Yy, co? – nie zrozumiała.
– Sok z osiki. Albo przynajmniej brzozowe mleko.
– Bszo-so-we? – Zmarszczyła niskie czoło.
– Aha… – Zrezygnowany Barenboim machnął ręką. – Gdzie jest wyjście?
– O, tutej. – Posłusznie ruszyła naprzód.
Weszła na korytarz. Otworzyła białe drzwi do przedsionka. Wprost na klapki włożyła duże walonki z kaloszami. Narzuciła szarą włochatą chustkę. Otworzyła solidne drzwi wejściowe. Zeszła na dół po marmurowych schodach.
Barenboim wyszedł z budynku. Podwórze i sam dom były podświetlone. Posesję okalał gęsty brzozowy las.
Służąca szła szeroką asfaltową drogą. Do stalowej bramy z wysokim parkanem z cegły. Szurała walonkami.
Barenboim obejrzał się. Podniósł kołnierz marynarki. Wciągnął w płuca wilgotne nocne powietrze. W napięciu ruszył za służącą.
Podeszła do bramy. Włożyła klucz do zamka i przekręciła.
Brama rozsunęła się na boki.
– Mogę porozmawiać z twoim sercem? – rozległo się z tyłu.
Barenboim obejrzał się i spojrzał na dom. Jedno piętro, białe ściany, szara dachówka, dwa kominy, ażurowe kraty w oknach, miedziane słońce nad drzwiami. Na tle oświetlonego domu stała ledwo widoczna naga figurka. Podeszła bezszelestnie. W półmroku jej oczy wydawały się jeszcze większe.
W na wpół ciemnych oknach nie było widać żywego ducha.
– Mogę? – Ip wilgotnymi dłońmi chwyciła go za rękę.
Barenboim spojrzał na otwartą bramę: za nią rozciągała się ulica, nocą całkiem pusta. Kałuże. Słup. Wyszczerbiony płot. Typowe podmiejskie osiedle letniskowe.
– Przeziębisz się – powiedział.
– Nie – poważnie odparła Ip. – Proszę, mogę? Potem pojedziesz do siebie.
– Okej – kiwnął rzeczowo głową. – Byle szybko.
Mała rozejrzała się, spojrzała na huśtawkę koło altanki, pociągnęła go za rękę.
– Chodźmy tam.
Barenboim poszedł za nią. Po chwili zatrzymał się.
– Nie, tam nie pójdziemy.
Spojrzał na bramę.
– Pójdziemy tam.
– Dobrze. – Pociągnęła go w stronę bramy.
Wyszli za ogrodzenie. Ip poprowadziła go do oblodzonej zaspy na poboczu drogi. Szedł za nią. Pod jego butami chrzęścił lód. Bosa Ip przemieszczała się bezszelestnie i lekko.
„Anioł, kurwa…” – pomyślał Barenboim. I powiedział:
– Tylko szybko, pół minuty. Mówię poważnie.
Malutka Tajka w walonkach samotnie stała przy otwartej bramie. Podmoskiewski wiatr szarpał końce jej włochatej chustki.
Ip podprowadziła Barenboima do zaspy. Wdrapała się na nią. Stała teraz twarzą w twarz z mężczyzną. Jego okulary błyszczały w ciemnościach.
Dziewczynka ostrożnie objęła go chudymi, ale długimi rękami, przytuliła się do niego piersią. Nie protestował. Przylgnęli do siebie policzkami.
– Okej. – Obrócił się lekko, odsuwając twarz.
Spojrzał na oświetlony dom. Zaśpiewał basem:
– Darling, stop confusing me with your…
Lecz nagle drgnął całym ciałem. Zamarł. Ip również zamarła.
Stali nieruchomo.
Tajka wciąż na nich patrzyła.
Minęły 23 minuty. Dziewczynka rozluźniła uścisk. Barenboim bezsilnie upadł na oblodzoną drogę. Ip osunęła się na zaspę. Zaszlochała, wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby i zaczęła łapczywie oddychać. Latarnia rzucała blade światło na jej wątłe, białe ciało.
Barenboim poruszył się. Słabo krzyknął. Usiadł. Zajęczał. Potem znów upadł, wyciągnął się jak długi. Zaczął łapczywie oddychać. Otworzył oczy. Na czarnym niebie pomiędzy strzępiastymi chmurami słabo pobłyskiwały gwiazdy.
Dziewczynka zeszła z zaspy. Leciutko zachrzęścił śnieg. Podeszła do bramy i skryła się za nią. Dało się słyszeć słabe brzęczenie i brama została zamknięta.
Barenboim drgnął i lód zachrzęścił. Stanął na czworakach. Popełzł. Potem wsparł się na rękach. Z trudem wstał. Chwiejąc się, wyprostował plecy.
– Oooo… nie.
Spojrzał na ulicę. Na zaspę.
– Nie… o, mój Boże… – Potrząsał głową.
Podszedł do bramy. Zaczął tłuc w nią brudnymi pięściami.
– Ej… ej… no…
Chwilę nasłuchiwał. Wokół panowała cisza.
Barenboim rzucił się na bramę. Zaczął w nią łomotać rękami i nogami. Spadły mu okulary.
Nastawił uszu. Cisza.
Chlipnął parę razy. Przylgnął do bramy. Osunął się na ziemię i rozpłakał. Wstał, cofnął się, potem na ugiętych nogach rozpędził się i z impetem kopnął w bramę.
Posłuchał. Żadnej odpowiedzi.
Nabrał w płuca więcej powietrza i krzyknął na cały głos.
Echo poniosło krzyk po okolicy.
Gdzieś daleko zaszczekał pies. Potem drugi.
– No, proszę… błagam! – wykrzykiwał Barenboim, waląc pięściami w bramę. – No, przecież błagam! No, przecież błagam! Błagam!! Kurwa… przecież błagam!!!
Przeraźliwy krzyk przeszedł w rzężenie. Barenboim zamilkł. Oblizał wargi.
Zza chmur wypłynął cienki księżyc. Dwa psy szczekały ospale.
– Nie… tak to nie wolno… – Barenboim odszedł od bramy. Okulary zachrzęściły mu pod nogami. Schylił się, podniósł je. Pękło lewe szkło. Ale nie wypadło.
Wyciągnął z kieszeni chustkę, przetarł okulary. Wsadził je na nos. Chustkę wrzucił do kałuży. Pociągnął nosem i westchnął. Powlókł się ulicą.
Doszedł do skrzyżowania i skręcił. Doszedł do następnego. Omal nie wpadł pod samochód. Czerwona niwa ostro zahamowała, obryzgując go wodą z kałuży.
– Coś ty, pojebało cię? – Kierowca otworzył drzwi: 47 lat, szczupła pomarszczona twarz, zapadnięte policzki, metalowe zęby, skórzany kaszkiet.
– Wybacz, przyjacielu. – Barenboim wsparł się rękami o maskę. Znużony westchnął: – Podwieź mnie na milicję. Zostałem napadnięty.
– Co? – Kierowca złośliwie zmrużył oczy.
– Podwieź, zapłacę… – Barenboim otarł z twarzy bryzgi wody. Włożył rękę do wewnętrznej kieszeni. Wyjął portfel, otworzył. Podsunął go pod brudny reflektor: wszystkie cztery karty kredytowe były na miejscu. Ale jak zwykle ani jednego rubla. Co jeszcze? Jeszcze jedna: VISA Electron z jego nazwiskiem. Nigdy takiej nie miał, był posiadaczem VISA Gold. Obejrzał nową kartę: – What’s the fuck?
W rogu dostrzegł napisany odręcznie kod PIN: 6969.
– No jak tam, długo będziem stać? – zapytał kierowca.
– Już, już… Słuchaj… a jaka tu stacja?
– Kratowo.
– Kratowo? – Barenboim popatrzył na jego kaszkiet. – Szosa Noworiazańska… Odwieź mnie do Moskwy, przyjacielu. Dam sto dolców.
– Akurat. Odwal się od samochodu – ze złością odparł kierowca.
– Albo na milicję… to znaczy do Riazanki… podwieź mnie do Riazanki!
Kierowca zatrzasnął drzwi. Niwa ostro ruszyła. Barenboim w ostatniej chwili odskoczył na bok. Samochód skręcił za róg. Barenboim popatrzył na kartę.
– Kurwa… gwiazdka z nieba… z PIN-em! Blef, na sto procent!
Schował kartę i wsunął portfel do kieszeni. Ruszył ulicą. Mijał ogrodzenia i ciemne dacze. Kulił się z zimna. Wsunął ręce do kieszeni spodni.
W oknach jednej daczy paliło się światło.
Przy zamkniętej na głucho bramie była furtka. Barenboim podszedł do niej. Szarpnął. Furtka była zamknięta.
– Halo! Jest tam kto? – krzyknął.
W domu zaszczekał pies. Barenboim odczekał chwilę. Nikt nie zareagował. Krzyknął jeszcze raz. I jeszcze. Pies szczekał.
Barenboim nabrał mokrego śniegu i ulepił śnieżkę. Rzucił nią w okno werandy.
Pies wciąż szczekał. Nikt nie wyszedł.
Barenboim splunął.
– Śpiąca królewna, kurwa… mógłbym z armaty strzelać…
Ruszył ciemną ulicą. Ulica zaczęła się zwężać. Zmieniła się w błotnistą ścieżkę z parkanami po obu stronach: zielonym i szarym.
Barenboim szedł dalej. Cienki lód trzeszczał mu pod nogami.
Ścieżka nagle się urwała. Miał przed sobą strome zbocze. Błotniste, z wodą i śniegiem. W ciemnościach niewyraźnie widać było niezbyt szeroką rzekę. Czarną; płynęły po niej pojedyncze kry.
– Koniec balu, gasną świecę, fuck you slowly…
Barenboim postał przez chwilę. Skulił się. Obrócił. Poszedł z powrotem. Zrównał się z oświetlonym domem. Ulepił śnieżkę, podrzucił ją w powietrzu. Kopnął. I nagle rozpłakał się na głos, jak bezbronne dziecko. Biegł, płacząc. Przystanął. Krzyknął:
– Nie… no, tak nie… o, mamuniu… ooo! Kutas… kutas jebany… ooo! To po prostu… po prostu… kutas…
Wysmarkał nos w palce. Pochlipując, poszedł dalej. Skręcił w prawo. Potem w lewo. Wyszedł na szeroką ulicę. Właśnie jechała ciężarówka.
– Ej, szefie! Ej! – krzyknął ochryple i rozpaczliwie. Pobiegł za ciężarówką.
Ciężarówka się zatrzymała.
– Szefie, podwieź mnie pan! – Barenboim podbiegł do auta.
– Gdzie? – Z okna wyjrzał pijany kierowca: 50 lat, ordynarna, ziemista twarz, czapka z królika, szary waciak, papieros.
– Do Moskwy.
– Do Moskwy? – uśmiechnął się kierowca. – W dupę jeża, jadę spać.
– No, a do stacji?
– Do stacji? Toż to przecież tu zaraz, gdzie tam jechać?
– Blisko?
– No.
– Ile będzie piechotą?
– Dziesięć minut, w dupę jeża. Idź, o tam… – machnął z okna brudną ręką.
Barenboim odwrócił się. Poszedł drogą. Ciężarówka odjechała.
W dali pojawiły się reflektory. Barenboim podniósł prawą rękę. Pomachał.
Samochód wyminął go.
Doszedł do stacji. Pod nocnym sklepem monopolowym stało białe żiguli. Kierowca kupował piwo.
– Przyjacielu, posłuchaj – podszedł Barenboim. – Mam duży problem.
Kierowca zerknął nieufnie: 42 lata, wysoki, korpulentny, okrągła twarz, brązowa kurtka.
– Co?
– Ja… muszę tu znaleźć jeden dom… nie pamiętam numeru…
– Gdzie?
– Tu… tu niedaleko.
– Ile?
– Pięćdziesiąt dolców.
Kierowca przymrużył obrzęknięte świńskie oczka.
– Najpierw forsa.
Barenboim automatycznie wyciągnął portfel, ale się zreflektował:
– Nie mam gotówki… zapłacę, zapłacę potem.
– Odpada. – Kierowca pokręcił masywną głową.
– Zaraz, poczekaj… – Barenboim dotknął brudną ręką policzka. Potem zdjął z lewej ręki zegarek.
– Masz, zegarek… szwajcarski… Kosztuje tysiąc dolców… rozumiesz, napadli na mnie. Jedźmy, znajdziemy ich.
– Nie gram w cudze gry. – Kierowca pokręcił głową.
– Przyjacielu, nie będziesz stratny!
– Jak napadli, to idź na milicję. Tu niedaleko.
– Na cholerę mi milicja… no w czym problem, tysiąc dolców! Maurice Lacroix! – Barenboim potrząsał zegarkiem.
Kierowca pomyślał, pociągnął nosem:
– Nie, nic z tego.
– O żeż, kurwa mać… – westchnął znużony Barenboim. – No, coś ty taki nieużyty…
Rozejrzał się. Innych samochodów nie było.
– Dobra, potem ich znajdę… No to przynajmniej do Moskwy mógłbyś mnie podwieźć? W domu dam ci ruble albo dolary. Co wolisz.
– A w Moskwie to niby gdzie?
– Twerska. Albo nie… lepiej – Leninowski. Prospekt Leninowski.
Kierowca zmrużył oczy.
– Pojadę za dwieście dolców.
– Okej.
– Ale najpierw forsa.
– Kurwa! Przecież ci przed chwilą powiedziałem – okradli mnie, napadli! Masz w zastaw zegarek! Mogę ci pokazać karty kredytowe!
– Zegarek? – Kierowca spojrzał, jakby dopiero teraz go zobaczył. – Ile kosztuje?
– Tysiąc dolców.
Ten sapnął znudzony, westchnął. Wziął zegarek. Obejrzał. Wsunął do kieszeni.
– Dobra, wsiadaj.
Szczurze gówno
03.19.
Prospekt Leninowski 35.
Żiguli wjechało na podwórze.
– Poczekaj chwilę. – Barenboim wysiadł z samochodu. Podszedł do drzwi klatki schodowej nr 4. Wybrał numer na tablicy domofonu. Długo nikt nie odpowiadał. Potem senny męski głos zapytał:
– Tak?
– Sawwa, tu Boris. Mam problem.
– Boria?
– Tak, tak. Otwórz.
Drzwi zapiszczały.
Barenboim wszedł na klatkę. Wbiegł po schodach do windy. Wjechał na drugie piętro. Podszedł do dużych drzwi z kamerą. Drzwi ciężko się otworzyły. Wyjrzał zza nich Sawwa: 47 lat, duży, ociężały, łysawy, zaspana twarz, szlafrok bordo.
– Boria, co jest grane? – sennie mrużył oczy. – Boże, gdzieś ty się tak wytytłał?
– Cześć. – Barenboim poprawił okulary. – Daj dwieście dolców dla taksówkarza.
– Poszedłeś w rejs? Co, wyjebali cię?
– Nie, nie. Sprawa jest poważniejsza. No, dawaj, dawaj!
Weszli do obszernego przedpokoju. Sawwa odsunął drzwi półprzezroczystej szafy na ubrania. Wsunął rękę do kieszeni granatowego palta. Wyjął portfel. Wyciągnął z niego dwa banknoty studolarowe. Barenboim wyrwał mu je z rąk. Wyszedł. Zszedł na dół. Żiguli już nie było.
– Tfu, kurwa!
Barenboim splunął. Poszedł za róg budynku. Samochodu nigdzie nie było.
– Niekiedy to cholernie bystry naród… – Zaśmiał się gniewnie. Zmiął banknoty. Wsunął do kieszeni. – Fuck you!
Wrócił do Sawwy.
– Wystarczyło? – Sawwa wszedł do kuchni. Zapalił światło.
– W zupełności.
– Masz rozbite okulary. Cały jesteś brudny… co, napadli cię, czy jak? Wiesz co… zdejmij to, włóż… dać ci coś do ubrania? Czy od razu chcesz pod prysznic?
– Od razu chcę coś do wypicia. – Barenboim zdjął wybrudzoną marynarkę i rzucił ją w kąt.
Usiadł przy okrągłym stole ze szklanym blatem, stalowym obramowaniem.
– Może najpierw prysznic? Pobili cię?
– Muszę się napić, napić. – Barenboim podparł podbródek pięścią, zamknął oczy. – I zapalić coś mocnego.
– Wódka? Wino? Piwo… też mam.
– Whisky? Masz czy nie?
– Obrażacie mnie, kierowniku. – Sawwa zamaszyście wyszedł. Wrócił z butelką Tullamore Dew. I z paczką papierosów Bogatyri: – Nie mam nic mocniejszego.
Barenboim szybko zapalił. Zdjął okulary. Potarł brwi palcami.
– Z lodem? – Sawwa wyjął szklankę.
– Straight.
Sawwa nalał mu whisky.
– Co jest grane?
Barenboim, milcząc, wypił duszkiem.
– Po-błogoo-sław-Jeezu-droo-gi! – zaśpiewał Sawwa na cerkiewną modłę. Nalał jeszcze.
Barenboim upił. Pokręcił szklanką.
– Napadli mnie.
– Tak. – Sawwa usiadł naprzeciw.
– Ale nie wiem, kim są i czego chcą.
– Ich bin ne rozumieć. – Sawwa poklepał się dłońmi po pucołowatych policzkach.
– Ja też. Nie rozumieć. Na razie.
– A… kiedy to się stało?
– Wczoraj wieczorem. Wróciłem do domu. I pod drzwiami jakiś fiut przystawił mi spluwę. No. A potem…
Do kuchni weszła zaspana Sabina: 38 lat, postawna, wysportowana sylwetka.
– Zum Gottes Willen! Boria? Już urządzacie hulanki, swawole? – odezwała się z lekkim niemieckim akcentem.
– Bina, Boria ma problem.
– Coś się stało? – Przygładziła rozczochrane włosy. Schyliła się. Objęła Barenboima. – Oj, jesteś strasznie brudny. Co jest?
– Takie… męskie sprawy. – Pocałował ją w policzek.
– Poważne?
– Tak. Nie bardzo.
– Zjesz coś? Została sałatka.
– Nie, nie. Nic mi nie trzeba.
– No to idę spać. – Ziewnęła.
– Schlaf Wohl Schatzchen. - Sawwa przytulił ją.
– Trink Wohl, Schweinchen. - Klepnęła go po łysinie. Wyszła.
Barenboim wziął papierosa. Odpalił od niedopałka. Podjął przerwany wątek:
– A potem wszedł ze mną do mieszkania. Założył mi kajdanki. Weszła jakaś baba. Wbili w ścianę takie dwa haki. Na nich zaczepili sznur. I ukrzyżowali mnie, kurwa, na ścianie, jak Chrystusa. No. A potem… to było… bardzo dziwne… otworzyli takie coś… w rodzaju kufra… a tam leżał jakiś taki dziwny młotek… jakiegoś dziwnego archaicznego kształtu… z trzonkiem ze zwykłego kija… takiego chropowatego. Ale sam młotek nie był stalowy, drewniany, tylko z lodu. Lód. Nie wiem – sztuczny, naturalny, ale lód. No i wyobraź sobie, ta baba zaczęła mnie młócić w pierś tym młotkiem. I powtarzała: powiedz mi sercem, powiedz mi sercem. Ale co najdziwniejsze! Zalepili mi usta taką taśmą klejącą. Ja wyję, a baba mnie tłucze. Tłucze, kurwa, z całej siły. Tak, że lód normalnie rozlatywał się po pokoju. Wali i powtarza te pierdoły. Kurewski ból, jakby przeszywał na wylot. Nigdy nie odczuwałem takiego bólu. Nawet, jak mi łękotka poleciała. No. A oni mnie walą i walą. I normalnie film mi się urwał.
Łyknął ze szklanki.
Sawwa słuchał.
– Sawka, to w ogóle jak jakieś majaki. Albo sen. No ale sam zobacz… – rozpiął koszulę. Pokazał spory siniak na piersi: – To nie sen.
Sawwa wyciągnął pulchną rękę. Dotknął:
– Boli?
– Tak… kiedy uciskasz. Głowa boli. I szyja.
– Napij się, Boria, rozluźnij.
– A ty?
– Ja… muszę jutro wcześnie wyjechać, właściwie już dziś.
Barenboim dopił whisky. Sawwa nalał mu znowu.
– Ale najciekawsze zaczęło się potem. Ocknąłem się: siedzę w jacuzzi. Ze mną dwie baby. Woda bulgocze. A te baby zaczynają mnie powolutku pieścić i pleść mi coś o jakimś bractwie, że niby jesteśmy bracia i siostry, o szczerości, naturalności i tak dalej. Okazało się, że je też jebali takimi samymi młotkami w pierś, pokazywały mi blizny. Prawdziwe. I jebali tak, dopóki nie przemówiły sercem. I że my wszyscy, nasze pierdolone bractwo, mamy swoje imiona. One – War, Mar, nie pamiętam. A ja się nazywam Moho. Rozumiesz?
– Jak?
– Moho!
– Moho? – Sawwa patrzył na niego małymi oczkami krótkowidza.
– Nazywam się Moho! – krzyknął Barenboim i zachichotał. Odchylił się na oparcie krzesła z nierdzewnej stali. Złapał się za serce. Skrzywił się. Zachwiał.
Sawwa obserwował go z uwagą.
Barenboim nerwowo chichotał. Kołysał się na krześle. Wyjął chustkę. Wytarł oczy. Wysiąkał nos. Potarł pierś.
– Boli, kiedy się śmieję. Tak, Sawka. Ale to jeszcze nie wszystko. Siedzieliśmy i siedzieli w tym jacuzzi.
I nagle weszła dziewczynka. Jeszcze zupełnie mała… no, pewnie miała z jedenaście lat. Taka blondynka, z dużymi niebieskimi oczami. I z takimi samymi bliznami na piersi. Weszła i usiadła obok mnie. Myślę: aha, teraz mi małolatę nadzieją na chuja. Ale ona po prostu siedzi. Nagle widzę, że one wszystkie są niebieskookimi blondynkami. I ci dwoje, co mnie jebali młotem, też byli niebieskookimi blondynami. Tak jak ja! Rozumiesz?
Sawwa przytaknął.
– W końcu dotarło do mnie, że to nie był taki całkiem zwykły napad. Mówię: dziewczynki, koniec pluskania, wołajcie waszych karków, zapytam, czego chcą. One na to, że tu nie ma żadnych karków. A ja od razu uwierzyłem. Tak! A ta dziewczynka… ta niebieskooka calineczka, jak lalka powtarzała w kółko to samo: czy mogę porozmawiać z twoim sercem, czy mogę porozmawiać, czy mogę porozmawiać… A ja po prostu wstaję i idę stamtąd w pizdu! Leżało tam moje ubranie. Ubrałem się. Porozglądałem. Typowa chawira nowobogackich, full wypas. Nikogo tam nie ma oprócz służącej. Wyszedłem do ogrodu, idę do bramy. Ta dziewczynka – golusieńka – za mną. A służąca bramę otworzyła: proszę. Wyszedłem. Normalna ulica, same domki letniskowe, miejscowość nazywa się Kratowo. A dziewczynka – za mną, goła! I dalej: pozwól mi porozmawiać z twoim sercem. A, chuj ci w dupę – masz, gadaj! No i podeszła do mnie, objęła i przylgnęła mi do piersi, jak mokra koszula. I wiesz co, Sawwa – głos Barenboima zadrżał – ja… no znasz mnie dwanaście lat… jestem dorosłym człowiekiem, biznesmenem, pragmatykiem, ja, kurwa, wiem, że jak byś się nie obracał, zawsze dupa z tyłu, i nie tak łatwo mnie skołować, ale… rozumiesz… to, co było potem… – wąskie nozdrza Barenboima zadrgały – ja… do tej pory nie wiem, co to było… i w ogóle co to takiego…
Zamilkł, wyjął chustkę i wysmarkał nos. Pociągnął ze szklanki.
Sawwa nalał mu jeszcze.
– No i?
– Zaraz… – Barenboim wypuścił powietrze, oblizał wargi. Westchnął i kontynuował: – Rozumiesz, ona mnie objęła. No, objęła to objęła. A potem nagle pojawiło się takie dziwne uczucie… jakby… wszystko we mnie stało się… jakieś powolniejsze, powolniejsze. Myśli i w ogóle… wszystko. I jakoś tak mocno poczułem własne serce, jakoś tak zajebiście mocno… to jakieś silne i jednocześnie delikatne uczucie. Trudno to wyjaśnić… no, jakby ciało było po prostu bezdusznym mięsem, a w nim serce, i to serce… wcale nie jest takim mięsem, to coś innego. Zaczęło się tak nerwowo tłuc, jakbym miał arytmię… no właśnie. A ta… dziewczynka… zastygła… nieruchomo. I nagle poczułem ją swoim sercem. Normalnie jak swoją ręką czyjąś rękę. I jej serce zaczęło rozmawiać z moim. Ale nie słowami, tylko takimi… jakby… błyskami… a moje serce jakoś próbowało odpowiedzieć. Też takimi błyskami…
Nalał sobie whisky, wypił. Wziął z pudełka papierosa, zaczął kruszyć go w palcach. Westchnął. Włożył papierosa z powrotem do pudełka.
– Kiedy to się zaczęło, wszystko wokół, w ogóle wszystko, cały świat, tak jakby się zatrzymał. I wszystko stało się jakoś tak… od razu… takie dobre i jasne… było tak dobrze… – zaszlochał – ja… nigdy tak… nigdy tak… nigdy nic takiego… nie czułem…
Barenboim zaszlochał. Zatkał ręką usta. Ogarnęła go fala bezdźwięcznego płaczu.
– Słuchaj, może ci… – Sawwa zaczął się podnosić.
– Nie, nie, nie… – potrząsnął głową Barenboim. – Siedź… po… posiedź…
Sawwa usiadł.
Barenboim uniósł okulary i otarł oczy. Pociągnął nosem.
– To jeszcze nie wszystko. Kiedy to coś między nami się skończyło, ona poszła do domu. Ja tam… stałem i stukałem. W bramę. Bardzo chciałem… żeby była ze mną jeszcze. Nie ona. Tylko jej serce. No. Ale nikt nie otworzył. Takie, kurwa, zasady gry. No to poszedłem. Doszedłem do stacji, zatrzymałem tam jednego dupka. Tak! A kiedy zajrzałem do kieszeni, w portfelu znalazłem coś takiego…
Barenboim wyjął portfel. Wyciągnął kartę VISA Electron. Rzucił na stół. Sawwa podniósł ją.
– No i teraz to już wszystko. – Barenboim wypił whisky. – Mam przeczucie, że to nie jest po prostu kawałek plastiku. Tam coś jest. Widzisz, tu w rogu?
– PIN?
– A co innego?
– Całkiem możliwe. – Sawwa oddał mu kartę.
– Jugrabank. Znasz taki?
– Słyszałem. Filia Gazpromu. W Jugorsku, trochę daleko.
– Znasz tam kogoś?
– Nie. Ale to żaden problem, żeby kogoś znaleźć. Ale czego właściwie chcesz się dowiedzieć?
– No, kto wpłacił. Jestem pewien, że tam są pieniądze.
– A co tu snuć domysły? Poczekaj do rana. Słuchaj, a ci… co cię łomotali?
– Więcej ich nie widziałem.
Sawwa zamilkł. Poruszył ustami. Dotknął swojego małego nosa.
– Boria, jak on mógł przystawić ci gnata, skoro zawsze masz przy sobie ochroniarza?
– O to właśnie chodzi! Wczoraj oddałem ochroniarza pracownicy. Oparzyła sobie rękę i sama nie może prowadzić. No to… pomogłem dziewczynie, oddałem człowieka. Masz, kurwa, miłość bliźniego.
Sawwa pokiwał głową.
– No i co na to powiesz?
– Na razie nic.
– Dlaczego?
– Słuchaj, Boria. Tylko się nie obraź. Często… koksujesz?
– Już miesiąc nawet nie jaram.
– Serio?
– Przysięgam.
Sawwa zmarszczył czoło.
– No i co ja mam zrobić? – Barenboim wziął papierosa. Przypalił.
Sawwa wzruszył umięśnionymi ramionami.
– Zadzwoń do Płatowa. Albo do swoich ludzi.
Lekko wstawiony Barenboim uśmiechnął się.
– Tak właśnie zrobię! Za jakieś trzy godziny. Ale chciałbym zrozumieć… usłyszeć twoje zdanie. Co o tym myślisz?
Sawwa milczał. Spoglądał na ostry podbródek Barenboima. Widniały na nim paciorki potu.
– Sawwa?
– Tak.
– Co o tym myślisz?
– Bo ja wiem… nic.
– Dlaczego?
– Nie wiem.
– Co, nie wierzysz mi?
– Wierzę. Wierzę. – Sawwa pokiwał głową. – Boria, ja teraz we wszystko wierzę. Trzy dni temu przyleźli mi do banku z Sanepidu. Tępili karaluchy w sąsiedniej piwnicy. No to i u nas za jednym zamachem. Zaczęli od karaluchów, a znaleźli góry szczurzego gówna. Wiesz gdzie? W systemie wentylacyjnym. Normalnie góry, całe złoże. Totalny zjeb! A najlepsze, że samych szczurów nikt nigdy nie słyszał. Ani pracownicy, ani ochroniarze, ani sprzątaczki. A i żywić się u nas nie miały czym. To od czego by tak dużo srały? No więc co – żarły gdzieś tam, a do mnie do banku przychodziły się wysrać? Czarna magia! Myślałem, myślałem. Zebrałem radę dyrektorów. Mówię, panowie, wygląda mi to na prowokację. Szczurów tu ni chuja nie było! A gówno jest. Czyli że ktoś je specjalnie podłożył. Ktoś nam coś sugeruje. Ale co? Wszyscy milczą. Przecież wiesz, że dopiero co odłączyliśmy się od Żorika. A Grisza Sinajko, wiesz, kumaty koleś, co to cztery lata przesiedział w „Creditanstalt”, popatrzył na mnie uważnie i mówi: „Sawwa, to żadne aluzje. Gdyby podłożyli ludzkie gówno, toby była wyraźna aluzja. Wtedy należałoby się bać. A szczurze gówno to żadna aluzja. To po prostu szczu-rze gów-no! Skoro jest szczurze gówno, to znaczy, że wysrały je szczury. Zwykłe moskiewskie szczury. Wierz mojemu doświadczeniu”. Zastanowiłem się, Boria. I uwierzyłem.
Barenboim wstał gwałtownie. Podniósł z podłogi marynarkę. Wyszedł na korytarz.
– Daj mi ruble na taksówkę.
Sawwa podniósł się ciężko. Ruszył za nim.
– Słuchaj, Boria – położył ciężką rękę na chudym ramieniu Barenboima – szczerze ci radzę…
– Daj mi ruble na taksówkę! – przerwał mu Barenboim.
– Boria. Chcesz, to zadzwonię do Miszkarika, do FSB? Oni ci powiedzą coś konkretnego…
– Daj mi ruble na taksówkę!
Sawwa westchnął. Zniknął w ciemnych pokojach. Barenboim włożył marynarkę, uderzył dłonią w ścianę. Zacisnął pięści. Ze świstem wypuścił powietrze. Wrócił Sawwa z paczką sturublowych banknotów.
– Włóż moje palto. Tak przecież będzie ci zimno.
Barenboim wyciągnął z paczki dwie setki. Wyjął z kieszeni dwa studolarowe, zmięte w kulkę banknoty, na siłę wcisnął je Sawwie do ręki.
– Thanks a lot, honey child.
Otworzył drzwi. Wyszedł.
Szczurze serce
4.00.
Ulica Twerska 6.
Barenboim otworzył drzwi swojego mieszkania. Wszedł. Włączył światło. Zagrała muzyka. I jak zwykle zaśpiewał Leonard Cohen.
Barenboim stał przy uchylonych drzwiach. Rozglądał się po mieszkaniu. Wszystko było jak dawniej. Zamknął drzwi. Przeszedł się po pokojach. Zajrzał do łazienki. Do kuchni.
Nie ma nikogo.
W japońskim salonie na niskim stole leżały: teczka, komórka, zapalniczka. Spojrzał na ścianę. Wszystkie trzy zwoje wisiały na swoim miejscu. Podszedł. Zdjął lewy zwój. Dziura po wbitym haku była starannie załatana. Wilgotna farba emulsyjna jeszcze nie wyschła. Dziura pod drugim zwojem załatana była w ten sam sposób.
– O żeż, kurwa… – Pokręcił głową. – Czysta robota. Solidna firma.
Uśmiechnął się.
Otworzył teczkę. Przejrzał papiery: wszystko na swoim miejscu. Wyjął fajkę, nabił. Zapalił. Podszedł do półokrągłego akwarium. Zagwizdał. Rybki ożywiły się, wypłynęły pod powierzchnię.
Wyjął z niszy w ścianie chińską czarkę z pokrywką. Otworzył. W czarce była karma dla rybek. Zaczął sypać karmę do akwarium.
– Moje wygłodniałe…
Rybki łapczywie chwytały pokarm.
Barenboim zamknął czarkę. Postawił w niszy.
Wyłączył muzykę. Wyciągnął z japońskiej szafki butelkę whisky Famous Grouse. Nalał pół szklanki. Napił się. Usiadł, wziął do ręki komórkę. Położył ją na stole. Wstał. Poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę.
Była pusta. Tylko na drugiej półce stały cztery jednakowe miski z sałatkami. Zapakowane w przezroczystą folię.
Wziął sałatkę z buraczków, postawił na stole. Wyjął łyżkę. Usiadł. Zaczął łakomie jeść. Zjadł wszystko. Pustą miskę wstawił do zlewu. Wytarł usta serwetką.
Wrócił do japońskiego pokoju. Podniósł słuchawkę telefonu. Wybrał numer. Machnął ręką.
– Shutta fuck up!
Rzucił słuchawkę na stół. Powtórnie nalał sobie whisky. Wypił. Wyczyścił zgaszoną fajkę. Zaczął ją nabijać tytoniem. Odłożył. Wstał. Podszedł do akwarium.
Patrzył na ryby.
– Darling, stop confusing me with your wishful thinking… – zaśpiewał.
Westchnął. Ze smutkiem skrzywił wąskie wargi. Pstryknął w grube szkło. Rybki rzuciły się w jego stronę.
Poszedł do łazienki. Puścił wodę. Postawił szklankę z whisky na brzegu wanny. Rozebrał się. Popatrzył na swoje odbicie w lustrze. Dotknął siniaka na piersi.
– Mów, serce… mów, zastawko serca… Barany!
Zaśmiał się ze znużeniem.
Wszedł do wanny.
Dopił whisky.
Zakręcił wodę.
Oparł głowę na zimnym zagłębieniu.
Odetchnął z ulgą.
Zasnął.
Przyśniło mu się, że jest nastolatkiem. Stoi przy furtce daczy ojczyma w Sosenkach i patrzy na drogę. Nadchodzą tamtędy Witek, Karaś i Giera. Wybierają się razem na salarewskie wysypisko śmieci. Chłopaki zbliżają się. W rękach mają kije do przetrząsania śmietniska. On bierze kij stojący przy ogrodzeniu, wychodzi na drogę. Maszerują dziarsko i radośnie. Wczesny ranek, środek lata, sucha, nieupalna pogoda. Jest mu przyjemnie i lekko na duszy. Dochodzą do wysypiska. Jest ogromne, aż po sam horyzont.
– Będziemy przetrząsać z południa na północ – mówi Karaś. – Tam leżą turbiny.
Przetrząsają śmietnisko. Barenboim zapada się po pas. Po chwili jeszcze głębiej. Tam jest podziemie. Nieznośny smród. Ciężkie i lepkie śmieci kołyszą się jak trzęsawisko. Barenboim krzyczy ze strachu.
– Nie panikuj! – chichocze Giera i łapie go za nogi.
– To prawdziwe katakumby – wyjaśnia Witek. – Tam mieszkają rodzice akceleratorów.
Po katakumbach chodzą ludzie, poruszają się dziwaczne pojazdy.
„Trzeba by znaleźć komputerowe ciasto, to wtedy w domu zrobię buty przemieszczenia dla supermocnych spalinowozów” – myśli Barenboim, przetrząsając śmieci.
W śmieciach migocą najprzeróżniejsze przedmioty. Nagle Karaś i Giera rozbijają kijami ścianę. Z otworu dobiega ponury łoskot. „To turbiny” – domyśla się Barenboim. Zagląda w otwór i widzi ogromną pieczarę, pośrodku której wznoszą się niebieskawe turbiny. Huczą ponuro, bucha z nich dym. Gryzie w oczy.
– Spadamy stąd, póki nas nie zgniotły! – radzi Witek.
Biegną krętym przejściem, grzęznąc w lepkich, chlupoczących śmieciach. Barenboim natyka się na kawałek komputerowego ciasta. Srebrzystoliliowy, pachnący benzyną i bzami. Wyciąga ciasto z kupy śmieci.
– Zlep je po brzegach, bo się rozlutuje! – mówi Karaś.
Nagle z komputerowego ciasta wyskakuje szczur.
– Jebany, zeżarł program! – wrzeszczy Witek.
Witek, Giera i Karaś zaczynają tłuc szczura kijami. Szare ciało podryguje, szczur piszczy żałośnie. Barenboim patrzy na niego. Czuje jego bijące serce. To najdelikatniejsza bryłka, z której rozchodzą się na cały świat fale najczulszych wibracji, piękne fale miłości. I co najbardziej ekscytujące – nie mają nic wspólnego z agonią i przerażeniem ginącego szczura, istnieją same z siebie. Przenikają ciało Barenboima. Serce ściska mu przypływ silnego wzruszenia, radości i szczęścia. Rozpycha chłopaków, podnosi okrwawionego szczura. Płacze, pochyla się nad nim. Wilgotne oczka szczura zamykają się. Jego serce kołacze, posyłając ostatnie pożegnalne fale miłości. Barenboim chwyta je swoim sercem. Rozumie język serc. Jest nieprzekładalny. Jest piękny. Barenboim płacze ze szczęścia i smutku. Szczurze serce drgnęło ostatni raz. I zatrzymało się: NA ZAWSZE! Barenboima przeszywa ból po stracie tego maleńkiego serca. Przytula zakrwawione ciałko do piersi. Płacze na głos, jak w dzieciństwie. Płacze długo i bezradnie.
Barenboim się przebudził.
Jego nagie ciało podrygiwało w wodzie. Łzy obficie płynęły po policzkach. Z trudem podniósł głowę. Skrzywił się: pierś i szyja bolały jeszcze mocniej. Usiadł w wystygłej wodzie. Otarł łzy. Spojrzał na zegarek: spał 1 godzinę 21 minut.
– O-la-la… – Z trudem wyszedł z wanny. Zdjął ręcznik z suszarki. Wytarł się. Odwiesił ręcznik na miejsce. Odwrócił się do lustra. Podszedł. Zajrzał w swoje niebieskie oczy. Czarne źrenice przypomniały mu wilgotne szczurze oczka.
– Jadł komputerowe ciasto… – wymamrotał. Zaszlochał: – Jadł… jadł i jadł… bydlaki…
Skurcz wykrzywił mu twarz. Z oczu trysnęły łzy.
Wdriebiezgi
00.44.
Klub „Punkt”.
Koncert grupy „Leningrad” zbliżał się do finału. Wokalista Sznur zaśpiewał:
W czarnym, czarnym mieście czarnymi nocami
Czarne sanitarki z czarnymi siostrami
Jadą, wciąż się śmieją, piosenki śpiewają.
Ludzie w czarnym mieście jak muchy padają!
A mnie to po chuju…
Sznur skierował mikrofon na salę. Stało tam i tańczyło ze trzystu młodych ludzi. Sala krzyczała:
– …Bo ja jestem z mięsa!!!
Wszyscy zaczęli skakać i śpiewać.
Łapin skakał i śpiewał ze wszystkimi. Obok skakała i śpiewała Ilona: 17 lat, wysoka, szczupła, żywa, roześmiana twarz, skórzane spodnie, buty na platformie, biała bluzka.
– Żegnaj, „Punkcie”! – krzyknął Sznur. Sala zaczęła gwizdać.
– Ale zajefajnie, co? – Ilona trąciła Łapina pięścią w bok.
– Chodź, weźmiemy jakiś gazik, póki reszta się jeszcze nie rzuciła! – krzyknął jej do ucha.
– Dobra.
Podeszli do baru.
– Butelkę szampana. – Łapin położył pieniądze na ladzie.
Barman otworzył butelkę, podał razem z kieliszkami.
– Ruszmy tyłki, tam do kąta! – Ilona pociągnęła Łapina.
W kącie było wolne miejsce na rogu grubego drewnianego stołu. Usiedli, Łapin zaczął nalewać szampana do kieliszków. Obok siedziało dwóch chłopaków i dziewczyna.
– No co, mistrzu? – Ilona podniosła kieliszek.
– Za co pijemy?
– Yyy… za spotkanie. – Stuknęli się kieliszkami.
– Może za Sznura?
– To za Sznura.
Wypili.
– Pierwszy raz ich słyszałeś? – Ilona zapaliła papierosa.
– W realu – tak.
– W nagraniu jest niehalo. Tak nie kręci. Wow! – Zawyła. – Ale wypas, normalnie, megawypas! Fu… Teraz można by zabakać.
– Chcesz? – Łapin osuszył kieliszek.
– Aha. Zawsze, kiedy brykam, mam ciśnienie na zioło.
– A tu… da radę dostać? – Łapin rozejrzał się.
– Dopiero drugi raz tu jestem. Nie znam nikogo.
– A ja pierwszy.
– Seryjnie? Specjalnie na „Leningrad”, tak?
– Aha. Przypadkiem usłyszałem, że się tu zadekują. No to przyjechałem.
Łapin zapalił papierosa.
– Lajtowe miejsce, nie? – Ilona rozejrzała się. Szybko się upijała.
– Duża sala. – Łapin potarł pierś.
– Jedwabiście, nie? Curwa, ale mi się chce bakać! Słuchaj, masz kasę?
– A bo co?
– No bo możemy wypalić w jedno miejsce. Tam jest zawsze. Full opcja. Tyle że to daleko.
– Gdzie?
– W Sokolnikach.
– A co tam jest?
– Wolna chata. Znajomi wynajmują.
– Oki, jedźmy.
– Dobranoc, książę!
Ilona wstała, przeciągnęła się. Łapin wziął do ręki butelkę z resztką szampana. Ruszyli do wyjścia przez salę pełną tańczących ludzi.
Odebrali z szatni ubrania. Wyszli do półciemnego przejścia z grubymi ścianami z zespawanych stalowych kawałków. Z rzadka majaczyły tu ludzkie postaci.
– Uaah! Zimno… – Ilona skuliła się. Poszła przodem.
Łapin objął dziewczynę. Niezgrabnie i brutalnie przytulił do siebie.
– Czułości? – zapytała Ilona.
Łapin zaczął całować jej wąskie, zimne usta. Dziewczyna odwzajemniła pocałunek. Wolną ręką ścisnął jej pierś. Z drugiej wyślizgnęła mu się butelka. Rozbiła się im pod nogami.
– Kurwia… – Łapin drgnął.
– Auć! – Ilona spojrzała w dół.
Łapin roześmiał się:
– Szkło w liczbie mnogiej… to po rosyjsku – wdriebiezgi.
– Bawimy się? – zapytał jakiś chłopak. Kucał pod ścianą. Palił.
– Może weźmiemy nową? – Łapin chuchnął dziewczynie do ucha.
– Styka! – Ilona z całej siły nadepnęła ciemnogranatową platformą buta na odłamki. Zachrzęściły.
Wzięła Łapina za rękę. Pociągnęła do wyjścia.
– Bąbelki są lajtowe. Ale tam będzie lepsiej.
Łapin zatrzymał ją.
– Poczekaj…
– Co? – zatrzymała się.
Objął Ilonę. Zamarł przytulony. Stali chwilę.
– Zimno mi – powiedziała cicho i uśmiechnęła się.
– Poczekaj… – Głos Łapina zadrżał.
Zamilkła. Łapin przytulił się do niej i zadygotał.
– Co ci jest? – Zlizała łzę z jego policzka
– Tak. – wyszeptał.
– Co, zwała masz, czy jak?
Przecząco pokiwał głową. Pociągnął nosem.
– Po prostu… jakoś tak po ptaku.
– No to jedziemy. – Stanowczo wzięła go za rękę.
Lubka
23.59.
Mieszkanie Andrieja. Prospekt Kutuzowa 17.
Sypialnia z jasnymi, liliowymi ścianami. Szerokie, niskie łóżko. Przyciszona muzyka. Półmrok.
Naga Nikołajewa siedziała na nagim Andrieju. Rytmicznie, lekko się kołysała. Klatka piersiowa Nikołajewej była przewiązana jedwabną chustką. Ale obie piersi miała odkryte. Andriej palił papierosa: 52 lata, tęgi, pyzaty, z zakolami, owłosioną piersią, tatuażem na ramieniu i krótkimi, grubymi palcami.
– Nie spiesz się, nie spiesz… – wymamrotał.
– Klient nasz pan. – Nikołajewa zaczęła poruszać się wolniej.
– Piersi masz klawe.
– Podobają ci się?
– Nic z nimi nie robiłaś?
– Nie, coś ty. Wszystko moje. O-o-o jaki słodki chujeczek…
– Sięga do kiszek? – Wypuścił dym prosto w jej piersi.
– Och… pewnie… ooo… Szkoda, że dziś w pupkę nie można…
– Dlaczego?
– Dlatego.
– Hemoroidy?
– Nie… och… następstwa… och… wypadku…
– No i jak tyś to zrobiła? Wpaść pod samochód… oj, kurwa… to trzeba umieć… ja jak przechodzę przez ulicę, to cztery razy się obejrzę… oj, nie spiesz się…
– O-o-o… super… o-o-o… Andriusza… o-o-o… ach!
– Nie spiesz się, mówię.
Nikołajewa oparła ręce na biodrach. Opuściła głowę. Potrząsnęła włosami. Ostrożnie poruszyła pupą. Potem jeszcze raz. I jeszcze.
Andriej skrzywił twarz.
– No, kurwa… już… Alka, ty dziwko… przecież mówiłem – nie spiesz się! Zaraz tryśnie! Nie! Ściśnij, ściśnij tam! Kurwa! Złaź! No po chuja robić tak kiepsko?
Nikołajewa momentalnie z niego zeskoczyła. Jedną ręką złapała obciągnięty prezerwatywą członek. Drugą mocno nacisnęła miejsce między odbytem a jądrami.
– Wybacz, Sasza… znaczy… Andriusza…
– Mocniej, ciśnij mocniej!
Nacisnęła mocniej. Jęknął. Szarpnął głową.
– Teraz odciągnij, do chuja, odciągnij moją uwagę…
– Jak, Andriuszka?
– No, opowiedz coś…
– Co?
– No coś śmiesznego… no już, już, już…
– Kawał?
– Cokolwiek… oj, kurwa… no już, już…
– Nie pamiętam kawałów… – Nikołajewa podrapała się w wygolony wzgórek łonowy. – A! Zajebista historia, Suła mi opowiadała. No więc, jak miała piętnaście lat, to jeden taki facet przyprowadził ją do domu, wiesz, chciał przerżnąć, a ona nie dawała, w stylu – dziewica, i takie tam. Ten kombinował z nią w łóżku, no kombinował pewnie ze dwie godziny, chuj aż mu dymi, a ta dalej nie rozkłada nóg. W końcu mówi: dawaj, zerżnę cię w pupę. No, masz. Nadstawiła mu. A on jak wszedł, tak od razu skończył – nie miał już sił się powstrzymywać. A spermy, wiesz, było do chuja i ciutciut! Jak popłynęła do środka, to efekt, wiesz, jakby lewatywę zrobić. Wyszedł z niej. A Suła, wyobraź sobie, od razu wstała, przysiadła i na perski dywan mu nasrała! Póki on tam rzucał jobami, ona się ubrała i – w długą!
– Oj, kurwa… Ala, chodź… i tak nie mogę…
– Już, kochany. – Usiadła na nim okrakiem. Wprowadziła członek do pochwy. Zaczęła szybko się ruszać. Chwyciła go ręką za jądra.
– Tak… tak… o tak… – wymamrotał Andriej. Zamarł. Zacisnął pięści. Krzyknął. Zaczął bić ją pięściami po biodrach: – Tak! Tak! Tak!
Nikołajewa zasłaniała się rękami. Poruszała biodrami. Popiskiwała.
Andriej przestał bić. Ręce bezsilnie opadły mu na łóżko.
– O, kurwa… – Wyciągnął rękę po popielniczkę. Wziął niedopalonego papierosa.
– Jak? – Nikołajewa polizała jego owłosiony sutek.
– O… – zaciągnął się. – Aż iskry z oczu…
– Jesteś taki super… – Głaskała go po ramieniu. – Taki okrąglutki… jak Kubuś Puchatek. A członek to w ogóle. Od razu mam mokro.
Uśmiechnął się:
– Nie pierdol. Nalej wina.
– Sil wu ple. – Wyciągnęła rękę. Ze szklanego wiaderka z lodem wyjęła butelkę białego wina Pinot Grigio. Nalała.
Andriej wziął do ręki kieliszek. Uniósł lekko spoconą głowę. Wypił do dna. Odchylił się na łóżko.
– Oj, kurwa… klawa z ciebie suczka…
– Miło słyszeć.
Popatrzył na pustą paczkę po papierosach.
– Idź do kuchni, tam na półce są papierosy.
– Gdzie?
– Przy okapie. Taka szklana półka.
– Andriusza, mogę najpierw pod prysznic?
– Dobra. Sam pójdę.
Nikołajewa wstała. Zatkała dłonią pochwę. Pobiegła do łazienki. Od razu weszła pod prysznic i puściła wodę. Opłukała się szybko. Długo się podmywała. Zakręciła wodę. Krzyknęła:
– Pietia! Tfu… Andriusza! A mogę się wykąpać?
– Możesz… – dobiegło z sypialni.
Nikołajewa siadła w zimnej wannie. Puściła wodę. Zdjęła z półki płyn do kąpieli. Wypuściła strugę. Od razu po powierzchni wody rozpełzła się piana. Nikołajewa zaczęła śpiewać. Woda sięgała jej do pach. Zakręciła wodę. Podciągnęła kolana pod brodę. Zasnęła.
Przyśniła się jej Lubka Kobziewa, zamordowana w motelu „Słoneczny”. Były razem w kuchni tego mieszkania na Srietence, które Lubka wynajmowała do spółki z Czerwonym Kapturkiem. Nikołajewa siedzi przy oknie i pali papierosa. Za oknem zima, pada śnieg. W kuchni jest zimno. Nikołajewa ma na sobie lekkie, letnie ciuchy, ale na nogach wysokie szare walonki. Łubka jest boso i w granatowym szlafroku. Krząta się przy kuchni i przygotowuje swoje ulubione manty *
– Swoją drogą, jaka ze mnie idiotka – mamrocze, wyrabiając ciasto. – Dałam się zarżnąć! No też coś…
– Bolało? – pyta Nikołajewa.
– E, nie, nie bardzo. Tylko strasznie się bałam, kiedy ten debil ruszył na mnie z nożem. Normalnie cała zdrętwiałam. Trzeba było skakać przez okno, a ja, kretynka, stoję i patrzę na niego. On mnie najpierw w brzuch, a ja tego nawet nie zauważyłam, a potem w szyję… i od razu – krew, krew… słuchaj Ala, gdzie ja postawiłam pieprz?
Nikołajewa patrzy na stół. Wszystkie przedmioty są bardzo dobrze widoczne: dwa talerze, dwa widelce, nóż z rozłupaną rączką, tarka, solniczka, wałek, mąka w torebce, dziewięć krążków z ciasta. Ale pieprzniczki nie ma.
– Zawsze tak jest, kiedy czegoś trzeba – zapodzieje się i koniec. – Lubka rozgląda się dookoła. Pochyla. Zagląda pod stół.
Szłafrok rozchyla się, ukazując z grubsza zaszyte rozcięcie od szyi do wzgórka łonowego.
– O jest… – mówi Lubka.
Nikołajewa widzi pieprzniczkę pod stołem. Nachyla się, bierze ją do ręki, podaje Lubce. I nagle bardzo ostro odczuwa, że w piersi Lubki NIE BIJE SERCE. Lubka mówi, mamrocze, porusza się, ale jej serce jest nieruchome. Stoi jak popsuty budzik. Nikołajewę ogarnia potworny smutek. Ale nie z powodu śmierci Lubki, tylko z powodu martwego serca. Jest jej strasznie żal, że serce Lubki zatrzymało się i NIGDY więcej nie będzie biło. Czuje, że za chwilę się rozpłacze.
– Lubka… czy ty… dodajesz do farszu cebulę? – mówi z trudem i wstaje.
– Po cholerę, kiedy jest czosnek? – Lubka uważnie patrzy na nią martwymi oczami.
Nikołajewa zaczyna pochlipywać
– Co ci jest? – pyta Lubka.
– Lać mi się chce – bełkocze nieposłusznymi wargami Nikołajewa.
– Lej tu – odpowiada z uśmiechem Lubka.
Z piersi Nikołajewej wyrywa się szloch. Dziewczyna płacze z powodu OGROMNEJ STRATY.
– Lub…ka, Lub…ka… – powtarza.
Chwyta Lubkę, przyciska do piersi. Lubka odpycha się zimnymi, pobrudzonymi mąką rękami.
– No coś ty?
Lodowa pierś Lubki jest BEZ SERCA. Nikołajewa łka. Rozumie, że tego już NIGDY nie da się naprawić. Słyszy bicie własnego serca. Jest żywe, ciepłe i KOSZMARNIE jej drogie. Przez to czuje jeszcze większy ból i gorycz. Nagle rozumie, jak ŁATWO być martwym. Przepełnia ją żal i przerażenie. Gorący mocz spływa jej po nogach.
Nikołajewa przebudziła się. Twarz miała całą we łzach. Tusz do rzęs się rozmazał. Obok wanny stał Andriej w biało-czerwonym szlafroku.
– Co jest? – zapytał z niezadowoleniem
– Co? – chlipnęła. I znów się rozpłakała.
– Co się stało? – Nachmurzył się sennie.
– Bo… tego… – pochlipywała – przyśniła się przyjaciółka… ona… ją… zabili pół roku temu…
– Kto?
– A… jacyś handlarze z bazaru… jacyś Azerowie…
– Aaa… – Podrapał się w pierś. – Słuchaj, idę spać. Mam jutro ważne spotkanie. Pieniądze są w kuchni na stole.
Wyszedł.
Nikołajewa otarła łzy. Wyszła z wanny. Spojrzała w lustro.
– Boże…
Długo się myła, potem wycierała. Wyszła z łazienki, owinięta dużym ręcznikiem. W mieszkaniu panował półmrok. Z sypialni dochodziło chrapanie Andrieja. Nikołajewa na palcach weszła do sypialni. Odszukała swoje rzeczy. Poszła do kuchni. Tu paliła się tylko lampka w okapie nad kuchenką. Na stole leżało dwieście dolarów.
Ubrała się. Schowała pieniądze do portmonetki. Wypiła szklankę soku jabłkowego. W przedpokoju założyła płaszcz. Wyszła z mieszkania. Ostrożnie zamknęła za sobą drzwi.
Górna warga
2.02.
Mieszkanie odnajmowane przez Komara i Wikę.
Jeleni Wał 1.
– Popracuj trochę dłonią. – Komar ścisnął przedramię Łapina opaską.
– Co ma pracować – i tak wszystkie są na wierzchu – uśmiechnęła się Wika. – Żebym to ja miała takie kable!
– Komar, kurwa, mnie pierwszej byś huknął! – Ilona patrzyła ze złością.
– Pierwszy cent dla gościa, karwia. Tym bardziej, że on sponsoruje… – Komar trafił igłą w żyłę. – Ja pierdolę, sto lat nie widziałem niezniszczonych kabli.
– Ty, Ilona, to prawda, że byłaś na „Leningradzie”? – zapytała Wika.
– Aha… – Ilona patrzyła na rękę Łapina.
– Czadowo?
– Aha.
– A co grali? Stare kawałki?
– Stare! Stare! Stare!… – Ilona ze złością zatrzęsła rękami.
Komar pociągnął tłok do siebie: 27 lat, głowa ogolona na zero, duże uszy, chudy, przygarbiony, długie ręce, mocno wyostrzone rysy twarzy, dziurawa granatowa koszulka, szerokie czarne spodnie.
W strzykawce pojawiła się krew. Komar szarpnął koniec zawiązanej przepaski. Płynnie wprowadził zawartość strzykawki do żyły Łapina.
– W porzo.
Wika podała wacik: 18 lat, śniada, malutka, pulchna, długowłosa, fioletowe spodnie z poliestru, niebieski golf.
Łapin przycisnął watę do żyły. Zgiął rękę w łokciu. Odchylił się na wyświechtaną poduszkę:
– O, kurwa…
– No? – Komar uśmiechnął się.
– Tak… – Łapin z trudem rozkleił usta i uśmiechnął się. Patrzył na sufit z rdzawymi zaciekami.
– Komar, fiucie, hukniesz mi w końcu?! – krzyknęła Ilona.
– Bez problemu, madame. – Komar rozpieczętował nową strzykawkę.
Wika wysypała na łyżkę stołową biały proszek z torebki, dodała wody, podgrzała łyżkę nad świecą. Komar pobrał z łyżki półprzezroczysty płyn do strzykawki.
Ilona sama przewiązała sobie przedramię opaską. Usiadła naprzeciw Komara. Wyciągnęła rękę. W zgięciu widać było kilka śladów ukłuć.
– Ilona, bo ja nie czaję, grali same stare kawałki? – Wika zapaliła papierosa.
– Nie, nie tylko… – Ilona z rozdrażnieniem zaciskała i otwierała pięść.
– „A jak przyjdzie lato, za miasto ruszamy. Łopata do ręki i zapierdalamy”? Tak?
– Tak, tak, tak… – Ilona mamrotała ze złością.
– A mnie się podoba ich: ta-ta-ta… jeden przygrzewa, ja wolę gazolić, ale przecież mogę prędko wypierdolić.
Komar bez pośpiechu znalazł odpowiednie miejsce.
– O, tak, rybciu, dobrze, że nie nadużywasz.
– A co ja, idiotka jestem, czy co? – Ilona uśmiechnęła się nerwowo.
– Kto tam was, kobiety, wie! – Igła weszła w żyłę.
Łapin uśmiechnął się. Przeciągnął. Poruszył ramionami.
– Ale… to coś zupełnie innego…
– Co innego? – zapytała Wika. – Speedball? No! Bardziej odpałowe niż zwykła hera!
– Bardziej. Ale nie lubię, jak ktoś pierdoli: speedball, speedball, a sam ni chuja nie próbował… Dużo u nas jest takich mętnych typów, lepaków.
– A dlaczego? – Wika uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Bo każdy kutas chce być mądrzejszy niż jest naprawdę. Mądrzejszy i mieć większy autorytet. Wszyscy łoją się swoim autorytetem, tylko o tym myślą. Jakby jedynym celem człowieka na ziemi było osiągnięcie pozycji w społeczeństwie za wszelką cenę, nawet za cenę cudzych cierpień.
Wika z Komarem spojrzeli po sobie.
– Tak. Czego jak czego, ale cierpień to u nas – od zajebania… – Komar z uśmiechem wprowadzał działkę w żyłę Ilony.
– Oj… – Ilona zamknęła oczy. Zgięła rękę w łokciu. Zakasłała.
Wika wyciągnęła do Komara skłutą rękę.
– Tu jest jeszcze miejsce.
– Tylko nie stój mi nad karkiem.
– Sorki, Komar.
Ilona przeciągnęła się.
– Lajtowo!
Pocałowała Łapina. Objął ją niezgrabnie.
– Komar, tylko się nie spiesz. – Wika patrzyła na igłę.
– Źrenice mam szerokie? – Ilona schyliła się nad Łapinem.
– Tak – odpowiedział poważnie.
– Ładne? Jaki kolor?
– Coś… takiego… wiesz… – spocony Łapin patrzył jej uważnie prosto w oczy – to coś… to są takie kule… wiesz, są takie chińskie kule harmonii… trzeba je przetaczać w jednej ręce, robi się je z drogich kamieni, coś w rodzaju jaspisu, i kiedy taka kula… kula cin albo can, chyba, cin… no… i jedna kula tam leży, to z niej płynie taka energia, bioenergia, i tam są jeszcze elektryczne kumulacje, wszystko to razem… i jeszcze energia kamienia, a przecież mało wiemy o energii kamieni, kamienie są zajebiście stare… ale kiedyś były miękkie, jak gąbka, a potem już pod wpływem czasu skamieniały i stały się prawdziwymi kamieniami i nagromadziło się w nich takich informacji nie do wyjebania, że to jak taki super kartridż… tam jest zapisane do chuja i trochę… to znaczy do chuja wszystkiego, o wszystkim… różne wydarzenia, różni ludzie, wszystko, co się zdarzyło, wszystko jest w kamieniach… i komputery niepotrzebne, trzeba tylko mądrzej korzystać z kamieni, znaleźć do nich podejście… normalne, kompetentne podejście… i wtedy wszystko będzie stało jak chuj, człowiek zostanie władcą świata.
– Górną wargę masz super. – Ilona radośnie dotknęła palcem jego wargi.
Piasek
12.09.
Magazyn firmy handlowej „Cargo”.
Prospekt Nowojasieniewski 2.
Duży, półotwarty hangar, mnóstwo skrzynek i pudeł z produktami spożywczymi. Na czterech paczkach z przetworami warzywnymi leżał metrowy arkusz grubej dykty. Wokół dykty siedzieli na skrzynkach i palili papierosy:
Wołodia Słoma: 32 lata, średniego wzrostu, krępej budowy ciała, brunet, zasępiona, nieruchoma twarz z małym złamanym nosem, krótki kożuszek.
Dato: 52 lata, mały, gruby, łysy, okrągła, zawsze uśmiechnięta twarz, rozpięty biały płaszcz, biały sweter z cienkiej wełny, jedwabna beżowa koszula z wysokim kołnierzem, białe skórzane spodnie, złoty zegarek Tissot, złota bransoleta, złoty sygnet z rubinem.
Chmielów: 42 lata, średniego wzrostu, szczupły, szatyn, twarz szczupła, pociągła, spokojna, lekko zatroskana, stalowoszara kurtka, niebieski trzyczęściowy garnitur, biała koszula, niebiesko-czerwony krawat.
Zadzwoniła komórka Chmielowa.
– Tak – przyłożył ją do ucha.
– Przyjechali – oznajmił głos.
– Ilu?
– Sześciu… siedmiu w dwóch samochodach.
– No to przepuść tylko Ślepego i dwóch goryli.
– Się robi.
Dato rzucił niedopałek na betonową podłogę. Nadepnął go czarnym lakierowanym butem.
– We dwóch tego nie dotachają.
– To ich problem – wymamrotał Chmielow.
– I co, jak zwykle? – Słoma pociągnął nosem i wstał.
– Jak zwykle, Wowa – Dato klepnął się po pulchnych kolanach.
Otwarto drzwi. Do hangaru wszedł Hasan Ślepy: 43 lata, mały, szczupły, śniady, łysawy, z garbatym nosem, w czarnym skórzanym płaszczu. Za nim z trudem weszło dwóch osiłków z potężną metalową skrzynią.
Dato wstał. Wyszedł Hasanowi naprzeciw. Objęli się. Dwukrotnie dotknęli policzkami.
– Witaj, Dato.
– Witaj, mój drogi.
Dwóch osiłków opuściło skrzynię na podłogę.
– Postawcie tutaj – malutką pulchną ręką Dato wskazał dyktę.
Dwóch osiłków dźwignęło skrzynię. Postawiło ją na dykcie. Dykta pękła, ale wytrzymała.
– Siadaj, mój drogi. – Dato skinął głową.
Słoma przysunął do nóg Ślepego skrzynkę z makaronem.
– Dato, niech nas zostawią samych. – Ślepy rozpiął płaszcz.
– Dlaczego, mój drogi?
– Jest temat.
– To moja załoga, Hasan. Przecież ich znasz.
– Znam ich, Dato. Ale niech nas zostawią.
Dato i Chmielow spojrzeli po sobie. Ten kiwnął głową.
– Dobrze, mój drogi. Zrobimy, jak chcesz. Wyjdźcie się przewietrzyć.
Chmielow, Słoma i tamci dwaj wyszli. Hasan usiadł na skrzynce. Zmęczony potarł policzki. Dato stał w milczeniu.
– Rozmyśliłem się, Dato – odezwał się Hasan.
– Nie rozumiem. Jak to się rozmyśliłeś?
– Nie sprzedaję.
– Dlaczego?
Hasan splótł ręce. Dotknął kciukami koniuszka ostrego garbatego nosa.
– No… Nie sprzedaję i już.
Dato uśmiechnął się szerzej niż zwykle.
– Nie rozumiem cię, Hasan. Dlaczego nie sprzedajesz? Cena ci nie odpowiada? Chcesz więcej?
– Nie. Cena ta sama. Zawsze mi odpowiadała.
– No to o co chodzi?
– O nic. Po prostu – nie chcę.
Dato spojrzał na niego uważnie.
– Wspólasie, co z tobą? Chory jesteś? Masz jakieś problemy?
– Nie jestem chory, brachu. I nie mam żadnych problemów. Ale towaru nie sprzedaję.
Dato zamilkł. Wyciągnął złotą papierośnicę. Wyjął papierosa i powoli go zapalał. Zrobił parę kroków. Zwrócił się do Hasana:
– Więc po co przyniosłeś towar, skoro nie chcesz go sprzedawać?
– Żeby ci, brachu, pokazać.
– Widziałem go wcześniej. Nie raz.
– A to pooopatrz jeszcze raz. Poooopatrz uważnie.
Hasan wstał. Otworzył zamki skrzyni. Odsunął metalowe wieko. Pod nim była biała plastikowa pokrywa. Hasan pociągnął za nią. Otworzył. W środku leżała lodówka. Całkowicie zasypana piachem.
Dato na mgnienie zastygł z papierosem w ustach.
– Teraz rozumiesz, Dato, dlaczego Hasan nie chce ci sprzedać towaru?
Dato spojrzał na piach:
– Teraz rozumiem.
Hasan podszedł do niego bardzo blisko.
– Szczury nam się zalęgły, brachu. Tłuste, kurwa, szczury.
– Traktor wie? – zapytał Dato.
– Na razie nie. Po chuja ma wiedzieć?
Dato włożył rękę w piach. Pogmerał. Zaczerpnął garść. I z pasją cisnął na podłogę.
– Padaka!
– Ale to na pewno nie dilerzy.
– To kto w takim razie? Twoi?
– Znam swoich. I oni mnie. Rękę bym sobie dał uciąć.
– Rękę… rękę… – Dato gniewnie splunął. – Swoi też podgryzają. Kurwy! Padaka! Hasan, szukaj sam. Ja do blondynów nie pojadę. Oddam pieniądze i szlus.
– Poczekaj, brachu.
– Jakie poczekaj? Tobie skroili, twój problem. Pojedziesz do nich sam na układy.
– Nie ściemniaj, brachu. To nie mój problem. To nasz problem.
– Ni chuja! Ciebie zahaczyli, co ja mam do tego?
– To, że szczur żyje w twoim domu.
– Co? Jaki, kurwa, szczur?
– Tłusty. I śpi u ciebie. I chleb twój je.
Dato wlepił w niego wzrok.
Hasan pogrzebał w kieszeniach. Wyjął okrągłą drewnianą tabakierkę. Zamknął pokrywę lodówki. Otworzył tabakierkę. Była w niej kokaina. Odsypał trochę na pokrywę. Wyciągnął kościaną rurkę i plastikową kartę.
– Chodź poinhalujemy, brachu. Ja już od trzech dni nie śpię.
– To co… szczur, mówisz? U mnie? Co ty za wałki wstawiasz?
– Nie wstawiam, Dato.
– I który to?
– Nie poganiaj mnie.
– Co, kurwa, nie poganiaj? Który?
Hasan szybko roztarł kartą kokainę. Oddzielił dwie grube kreski. Podał Dato rurkę.
– Masz, brachu.
Dato wziął rurkę. Nachylił się. I szybko wciągnął nosem swoją kreskę. Oddał rurkę Hasanowi. Ten wsadził ją do garbatego nosa. Powoli wciągnął połówkę kreski jedną dziurką. Potem resztę – drugą.
– A jak to wytrybiłeś? – Dato pociągał nosem. – Ty się przecież z moimi nie spikasz. Jak to wytrybiłeś? Co, u mnie wesz się zalęgła?
– Masz porządną kadrę, Dato.
– No to kto, do kurwy nędzy?!
– Poczekaj. – Hasan oddzielił jeszcze dwie kreski. – Chodź, dofukamy. A ja ci powiem, co trzeba robić.
– Robić… robić… A! – Dato kopnął kartonowe pudło. Z dziury posypała się kasza gryczana.
Hasan wciągnął swoją kreskę. Dato machnął ręką.
– Nie chcę.
Hasan wciągnął drugą kreskę. Schował tabakierkę z rurką. Wytarł nos chustką.
– No to tak zrobimy. Zamkniemy to. I zaniesiesz do siebie.
– Na chuja mi piach?
– Niech twoi myślą, że wszystko jest w porządku.
– A hajc?
– Dasz mi tylko teczkę. A kasę wyjmiesz.
– No?
– Skrzynię odwieziesz do siebie. A potem zaczniemy polowanie na szczura.
– To trybisz w końcu kto czy nie?
Hasan zbliżył się. Szepnął mu coś na ucho.
– A lód jest u niego?
– Nie.
– To gdzie jest lód? Już u blondynów?
– Nie, nie, Dato. Lód jest u ciebie w domu.
Dato wlepił w niego wzrok.
– Co? Gdzie?
– W zamrażarce.
– U mnie?
– U ciebie, u ciebie, Dato.
– I kto to zrobił?
– Twoja Natasza.
Bosch
21.00.
Mieszkanie Dato. Ulica Mała Bronna 7.
Obszerna kuchnia. Białe meble. Drogi sprzęt. Na ogniu pozłacany garnek z wodą.
Na marmurowej podłodze leżał związany Pomarańcz: 29 lat, rudy, masywne ciało byłego sportowca.
W kącie siedziała Natasza: 26 lat, ładna, z długimi nogami, w rozdartej różowej sukience. Przykuta kajdankami do kaloryfera.
Przy stole siedzieli Dato i Hasan Ślepy. Obok stali Łom i Pieka: szerokie ramiona, muskularni, małe ogolone głowy i grube szyje.
Przed Dato stała opróżniona do połowy butelka wódki Jurij Dołgoruki. Hasan rozcierał na talerzu porcję kokainy.
Dato nalał sobie wódki. Wypił. Bez pośpiechu zapalił papierosa. Spojrzał na Nataszę.
– Jednego, kurwa, nie rozumiem. Zabij mnie, zarżnij – nie pojmuję. Czego ci brakowało?
Natasza milczała. Utkwiła wzrok w nodze od stołu.
– Wyciągnąłem cię z gówna, pomogłem twojemu bratu, matce pomogłem. Woziłem na Karaiby, ubrałem, kurwa, jak księżnę Dianę. Jebałem codziennie. Czego ci brakowało?
Natasza milczała.
– Tak. Baby to zagadka. – Dato wypuścił dym. – Co, Hasan? Trzeci raz mam wtopę ze szczurem. O co chodzi?! Przeznaczenie, kurwa?
– Nie wiem, brachu. – Hasan wciągnął nosem porcję. – Może i przeznaczenie.
– Do tego, kurwa, ni chuja we łbie mi się nie mieści: no, ożeniłabyś trefny lód, no, wyjęłabyś pół stówy. Ale co dalej? Co dalej? Gdzie byś się zadekowała? Co, pod ziemię byś się zapadła? I co, pół kafla – to dla ciebie taka duża kasa?
Natasza milczała.
– Dato, zostaw ją. – Hasan wytarł nos. – Baba zawsze jest na drugim planie.
– Człowiek uczy się przez całe życie… – Dato strząsnął popiół. Popatrzył na garnek.
– No jak, gotuje się?
Pieka zajrzał do garnka.
– Zaczyna.
Pomarańcz poruszył się na podłodze. Łom przycisnął go nogą.
– Leżeć.
– Dato, psem twoim będę, jak to mój pomysł. Psem – wymamrotał Pomarańcz.
– Psem to ty nie będziesz – Dato spojrzał z ukosa na jego rudą, spoconą głowę – bo już nim jesteś.
– Mnie Szakro dwa razy przystawiał klamkę do głowy. Wtedy, w Dagomysie, i po weselu. O blondynach słyszał od Awery.
– Od Awery? – uśmiechnął się Hasan. – Awera już gryzie piach.
– Robił wjazdy do Szakro, ten mu jeszcze wisiał za „Tybet”. – Pomarańcz uniósł głowę. – I wtedy wychlapał mu o blondynach i o lodzie. Mówi: jest duży tort, bierz. Nabijesz kabzę, to oddasz.
– I co, Szakro kazał ci schaltować Hasanowi? – zapytał Hasan.
– Szakro chce wziąć dolę za lód.
– Co? – uśmiechnął się Dato. – Co ty, ścierwo, łoisz? Awerę przecież sprzątnęli, jaki, kurwa, dług, jaki „Tybet”?
– On chce iść na przypał bez Awery. Chujem byłbym, Dato. Mnie jego ogary sprzedały, że jest teraz goły, że ma z Rybą na pieńku, a ciebie chcą wydymać.
– I zgarnąć pulę? – uśmiechnął się Dato.
– Chcą zgarnąć.
– Na bezczyla? Bez ścinki?
– Powiedział mi: chodź, wyjmij porcję, to zobaczę. Nie wyjmiesz – to zejdziesz.
– A co chce zobaczyć?
– No… jak ty się wykładasz.
Dato zgasił papierosa. Wstał. Podszedł do Pomarańcza. Włożył ręce do kieszeni. Zakołysał się na czubkach palców.
– Nno tak… Ty psie, całkiem się zbiesiłeś. Zupełnie straciłeś wyczucie.
Kiwnął do Pieki. Ten zdjął garnek z ognia. Łom przycisnął butem głowę Pomarańcza do niebieskawej marmurowej podłogi.
– Kurwą byłbym, Dato… Hasan… przysięgam… – mamrotał Pomarańcz.
Pieka siadł mu na nogach i zaczął lać wrzątek na plecy.
Pomarańcz krzyknął i zaczął się szarpać.
Łom i Pieka przygnietli go.
– Gadaj prawdę, psie, prawdę. – Dato kołysał się na palcach.
– Przysięgam! Przysięgam! – wył Pomarańcz.
Pieka chlusnął mu na plecy. Pomarańcz zadygotał.
– Prawdę, prawdę.
– Dato! Przestań! – krzyknęła Natasza.
– Prawdę, psie!
– Przysięgam! Przysięgam!
– Chluśnij mu na facjatę – poradził Hasan.
Pieka chlusnął Pomarańczowi na głowę. Ten zawył.
– Nie, Dato! Zostawcie go! – krzyczała Natasza.
– Na ciebie, szczurza suko, też przyjdzie pora! – Dato kopnął ją.
– Gadaj, bo cię ugotujemy jak raka. – Hasan spokojnie patrzył na podrygujące ciało Pomarańcza.
– Szakro chce zgarnąć dolę za lód! – wymamrotał Pomarańcz.
– Nie pierdol, padako! Nie pierdol, padako! Nie pierdol! Nie pierdol! – Dato zaczął go kopać w twarz.
– Szczurek… – splunął Hasan. – Lej mu na jaja!
Pieka i Łom zaczęli ściągać spodnie Pomarańczowi.
– Dato! Dato! Dato! – krzyczała Natasza.
– Cicho, szczurza suko!
– Dato, przestań, przestań. Ja wszystko powiem! – krzyczała Natasza.
– Cicho, szczurza suko!
– Dato, niech powie. – Hasan podszedł do Nataszy. – Mów prawdę.
– Wszystko powiem, tylko przestańcie!
Dato dał znak. Pieka przestał polewać Pomarańcza wrzątkiem.
– Mów, suko.
Natasza otarła swobodną ręką nos. Zachlipała.
– To wszystko kłamstwo. To nie Szakro. To ja.
Dato patrzył na nią.
– Po chuja?
– Ty i tak mnie rzucisz. Jak Żenkę. Wiem o tej twojej… baletnicy. A ja… a ja… w ogóle nic nie mam. Matka umierająca.
– I co?
– No… chciałam przytulić trochę kasy… Po prostu…
– I jego podkręciłaś?
Kiwnęła głową.
– Za ile?
– Po połowie.
Dato przeniósł wzrok na Hasana. Ten milczał. Natasza pochlipywała. Pomarańcz jęczał na podłodze. Dato spojrzał na Pomarańcza.
– Odwróćcie go.
Pieka i Łom położyli go na wznak. Dato przysiadł. Zajrzał w szare oczy Pomarańcza.
– Prawda.
Wyprostował się. Hasan wyciągnął rękę. Dato klepnął w nią dłonią. Odetchnął z ulgą.
– Chodź, przetrawimy to.
Wyszli do sąsiedniego pokoju. Panował tam półmrok. Widać było dużo drogich mebli.
– Tak myślałem, że nie Szakro. – Hasan wzdrygnął się z zimna. Splótł chude palce. Strzeliło mu w stawach.
– Dolę, kurwa! – Dato nerwowo się uśmiechnął. Otworzył bar. Wyjął butelkę koniaku. Nalał sobie. Wypił.
– Każda padaka, kurwa, tylko czeka, żeby ściąć mnie z Szakro. Szakale, kurwa!
– On po prostu słyszał… może od Awery, od jego ogarów… może od Dziurawego…
– Słuchaj, Hasan, a skąd wszyscy czają? Czemu, kurwa, każdy karaluch wie o lodzie?
– Mnie o to pytasz?
– A kogo mam pytać? Awerę? Żorika? Oni już, kurwa, robaki karmią. A ty żyjesz.
– Ty też żyjesz, brachu. – Hasan spojrzał na niego poważnie. – Obaj jesteśmy żywi. Póki co.
– Póki co?
– Póki rozumiemy, że trumna nie ma kieszeni.
Dato odwrócił się. Podszedł do okna. Pokołysał się na palcach. Hasan podszedł do niego. Położył mu rękę na ramieniu.
– Znasz mnie, wspólasie. Ja cudzego nie tykam. Mnie na proszek wystarcza.
Dato patrzył przez okno na wieczorną Moskwę:
– Gówno!
– Coś trzeba z nimi zrobić, wspólasie.
– Coś… – Dato zakołysał się na palcach. – Coś, kurwa…
Gwałtownie się odwrócił. Poszedł do kuchni. Hasan niespiesznie ruszył za nim.
W kącie stała masywna biała lodówka Bosch. Dato otworzył zamrażarkę. Była pełna jedzenia. Zaczął wyrzucać je na podłogę. Produkty z głuchym stukotem upadały na marmur. Pod spodem leżał duży blok lodu. Dato spojrzał na niego ze złością.
– To dlatego że nie żrę nic mrożonego… tak, suko?
Zbliżył się do Nataszy.
Pochlipywała. Odwróciła się. Hasan patrzył ponurym wzrokiem
– Bezpieczne miejsce, tak?
– No, od kiedy się baby, kurwa, zrobiły takie mądre? – Dato klepnął się po udach. – Nie rozumiem, co jest grane!
– Emancypacja – nieoczekiwanie odezwał się Pieka.
– Co? – Dato obrócił na niego wzrok.
– No… to kiedy baby mają równe prawa z facetami – wymamrotał Pieka.
Dato przyjrzał mu się uważnie. Odwrócił się do Hasana.
– Dawaj skrzynię.
Hasan wyjął komórkę. Zadzwonił:
– Podjeżdżaj.
Po paru minutach do mieszkania weszło dwóch mężczyzn ze skrzynią. Naciągnęli na ręce gumowe rękawiczki. Przełożyli bryłę lodu z zamrażalnika do skrzyni i ostrożnie wynieśli.
Dato nalał sobie wódki. Wypił duszkiem.
– Więc tak. Pomarańcza – na śmietnik.
Pomarańcz szarpnął się z całej siły. Krzyknął coś niezrozumiale. Pieka i Łom przygnietli go. Łom zarzucił pętlę na grubą, piegowatą szyję Pomarańcza.
Natasza zwymiotowała. Głowa opadła jej bezsilnie.
Pomarańcz długo charczał i rzucał się w drgawkach. Wypuszczał gazy.
W końcu ucichł.
Pieka przyciągnął z garderoby dużą niebieską plastikową walizkę na kółkach. Włożyli do niej trupa Pomarańcza. Wywieźli z kuchni. Potem z mieszkania.
Drzwi zamknęły się za nimi.
Hasan usiadł przy stole. Wyjął swoją tabakierkę. Wysypał na talerz kokainę. Zaczął ją rozcierać plastikową kartą.
Dato wyjął z kieszeni klucz. Odpiął rękę Nataszy od kaloryfera. Natasza bezsilnie rozpłaszczyła się na podłodze. Oddychała szybko. Trzęsła się.
Dato otworzył drzwi zamrażarki.
– Właź.
Natasza podniosła głowę.
– Właź, szczurza suko!
Posłusznie weszła do zamrażarki. Dato zatrzasnął drzwi. Oparł się plecami.
– Zamrożę w pizdu. I koniec.
Hasan uśmiechnął się. Wciągnął nosem kokainę. Potem jeszcze raz.
Dato wyjął papierosy. Zapalił.
Natasza ledwo dosłyszalnie skomlała w zamrażarce.
Dato palił. Hasan nacierał dziąsła kokainą.
– Znajdę sobie nową kurwę – powiedział Dato.
Hasan wstał. Podszedł do niego.
– Wyślij ją do Turcji. Do Rusrama.
– Co za Rustam, do chuja?! – Dato potrząsnął głową ze złością. – Do kostnicy, kurwa, a nie do Turcji!
– Brachu, nie rób tego.
– Spierdalaj. To moja baba.
– Baba twoja. Ale sprawa – nasza.
Natasza skowyczała i waliła w drzwiczki lodówki.
– Uciszę ją w chuj, – Dato z uporem potrząsał głową. – Przechodzona pizda!
– Daj spokój, Dato.
– Odwal się!
– Daj spokój, wspólasie.
– Odejdź, Hasan, nie drażnij mnie, do kurwy nędzy!
– Daj spokój! Wszystkich wjebiesz, baranie! – Hasan rzucił się na Dato.
– Gdzie… zabieraj łapy… – Szarpał się tamten.
– Baranie…
– Zabierz… łapy… świrze…
Bili się przy białej dużej lodówce.
– Jestem w ciąży! – dobiegło z zamrażarki.
Natychmiast przerwali walkę.
Dato odepchnął Hasana. Otworzył drzwi.
– Co?
Natasza siedziała zgięta.
– Coś powiedziała?
– Jestem w ciąży – powtórzyła cicho.
– Z kim? – burknął Dato.
– Z tobą.
Dato patrzył na nią tępo. Na jej gołe kolana. Potem na palce nóg pomalowane na ciemnogranatowo. Obok jej nóg leżał oszroniony pieróg.
Dato zapatrzył się na ten pieróg.
Natasza wypadła z zamrażarki na podłogę. Pełzła po marmurze.
– Kiedy… który? – zapytał Dato.
– Drugi miesiąc… – Wypełzła z kuchni. Poczołgała się do łazienki.
Dato ze zmęczeniem potarł nasadę nosa. Hasan klepnął go w ramię.
– No, brachu, a tyś chciał ją zamrozić!
Blokada
4.15.
Mieszkanie wynajmowane przez Komara i Wikę.
Zapuszczona łazienka, niebieskie, miejscami odłupane kafeiki, rdzawe zacieki w wannie i umywalce blade światło starej żarówki, namoczona w misce brudna bielizna.
Łapin i Ilona leżeli nadzy w przepełnionej wannie. Ilona okrakiem usiadła na Łapinie i paliła papierosa. Jego członek tkwił w jej pochwie. Ilona lekko się poruszała. Łapin w półdrzemce zamykał i otwierał oczy.
– No i… on… nie zna się na sztuce… sztuce aktorskiej… – szybko mamrotała Ilona suchymi wargami. – Keanu Reeves też jest lajtowy, centralnie, wymiękam, bo on może zagrać miłość uczciwie, a ten niby taki jedwabisty… cały z czekolady… a ja mu w ogóle… nie wierzę… nawet zdeka… a na chuja wydawać forsę, jeśli się nie wierzy aktorowi, jeśli nie ma wiary… wow, ale masz twarde jaja!
Wykonała gwałtowny ruch. Woda chlupnęła poza brzeg wanny. Oblazłe drzwi się otworzyły. Wszedł nagi Komar. Miał wzwód.
– No co, machniom, mc gyvery!
– Dobra. – Ilona wyszła z wanny.
– O, kurwa, aleście wody nalali… – Komar popatrzył na podłogę. – Znowu sąsiedzi się przychrzanią…
– Macie mniej więcej takie same. – Ilona wzięła do ręki członek Komara.
– Rozmiar ma znaczenie? – spytał z ochrypłym śmiechem.
– A jak?
– To idziemy.
– A huknąć?
– Spuszczę się – i hukniemy.
Wyszli. Łapin wyjął rękę z wody. Popatrzył na swoje paznokcie. Były niebieskie. Jak kafelki. Weszła naga Wika.
– Co, w wodzie?
Łapin otworzył oczy. Wika weszła do wanny. Ujęła jego członek, włożyła sobie do pochwy.
– Zimno… – Łapin rozkleił wargi.
– Chodź, tę wypuścimy i nalejemy nowej. – Wika zaczęła się poruszać.
– Dobra…
Sięgnęła po korek. Szarpnęła za łańcuszek. Woda zaczęła spływać.
– Miałam chłopaka – też grzejnik – lubił jaja wkładać do tej dziury, kiedy woda spływała, no, jeszcze jak był mały.
– Co?
– No, gadaliśmy o tym, kto jak w dzieciństwie robił sobie dobrze… ja… to… oo, ale masz super siurdala… lubiłam siadać na rogu stołu i zakładać nogi na krzyż… a on normalnie kucał w wannie, napuszczał wodę, wyjmował korek i wsadzał jaja. A sam marszczył freda. I myślał o komunizmie.
– Po co?
– No, nie o samym komunizmie, sam komunizm na chuja komu potrzebny… nie za gorąca? – puściła gorącą wodę.
– Spox.
– Bo tam, w tym komunizmie, były wspólne kobiety… i on… oj, oj, oj… on… oj, oj, oj… to… oj, oj, oj…
– Jebał je wszystkie? – Łapin złapał Wikę za piersi.
– Oj, oj, oj… – krzywiła twarz. – Oj, dochodzę… o-o-o-o-o…
– A ja jakoś… w ogóle nie mogę skończyć…
– Oj… oj… – Przestała się ruszać. – Zaraz Komar nam huknie – i się spuścisz.
– Teraz chcę. – Łapin wciąż się poruszał.
– Jak chcesz, to wsadź mi w dupę. Komar tak samo, jak nie może się spuścić, to wsadza mi w dupę – i od razu strzela. Chcesz?
– Nie wiem… nigdy w życiu nie próbowałem… tam jest przecież gówno.
– Kutasiku, jakie gówno! No, chcesz, czy nie? No to chodź, zrobię ci dobrze.
– Ty?
– Zajebiście to robię. Chodź, odwróć się na bok… a ja się położę z tyłu. Już gorąco.
Zakręciła kran. Włożyła korek.
Łapin odwrócił się na bok. Wika położyła się z tyłu. Wzięła do prawej ręki jego członek. Lewą wsunęła mu między nogi. Ścisnęła mu jądra.
– Ale się naprężyły… biedny.
Zaczęła go masturbować.
Łapin przymknął oczy. I zapadł w sen.
Jest starcem. Ma osiemdziesiąt lat, jest chudy, wyschnięty. Schodzi po ciemnych i zimnych schodach w kamienicy. Na schodach poniewierają się kawałki tynku i rozbitego szkła. Ma na sobie ciężkie zimowe palto, na nogach walonki, na rękach rękawice z jednym palcem, jest bardzo zimno. Wstrząsają nim dreszcze, zimno przeszywa go na wylot. Słaba para wylatuje z zaschniętych ust. Prawa ręka jest na wpół zgięta. Na zgięciu łokcia zwisa rączka miedzianego czajnika. Pusty czajnik kołysze się koło biodra. Schodząc Łapin przytrzymuje się drewnianej poręczy. Każdy krok przychodzi mu z trudem. Serce wali ciężko jak stary zajeżdżony motor. Łapinowi brakuje powietrza. Chciwie wciąga je ustami. Zimne powietrze opala gardło. Głowa delikatnie drży, przez co wszystko, co widzi Łapin, też się trzęsie i kołysze. Łapin przystaje na pierwszym piętrze i opiera się plecami o szarą spękaną ścianę. Lewą ręką przytrzymuje czajnik. Stoi, ciężko oddychając Patrzy na ścianę między jednymi drzwiami a drugimi. Na ścianie ktoś wydrapał: KUZOWLEWOWIE TO KUŁACY! i SŁONIK KLESZCZ. Jedne drzwi są wyłamane. Zionie zza nich czarna otchłań spalonego mieszkania. Na drugich ołówkiem kopiowym narysowany jest emblemat zespołu piłkarskiego „Zenit”. Łapin stoi z półotwartymi oczyma. Dyszy. Z dołu ktoś wchodzi po schodach. Łapin otwiera oczy. Wyrasta przed nim zgarbiona postać w szarym waciaku. Na brudnej betonowej podłodze stawia oblodzone wiadro z wodą. Jęcząc, prostuje plecy. Ma czarną marynarską uszankę, przewiązaną podartą szarą chustką, wielkie rękawice z jednym palcem; wyszmelcowane watowane spodnie wpuszczone są w walonki. Ukazuje się szarożółta, chuda, brodata twarz człowieka w nieokreślonym wieku. Białawe oczy patrzą na Łapina.
– Druga jest całkiem zawalona. Pół domu zburzone.
– A… to?-pyta.
– Teraz trzeba chodzić przez dom numer 12.
Brodacz zagląda do spalonego mieszkania:
– Kiedy myśmy się gapili, palacz i Janek wszystko powynosiłi. Wczoraj z rana zaszedłem – ani szczapy. Dranie, mogli się podzielić. A ci siedzą zamknięci w kotłowni – i już. Nie dostukasz się. Warto by którego rozstrzelać. Gorsi są od faszystów.
Brodaty łapie wiadro, podnosi je, pojękując. Nagle Łapin bardzo chce zapytać brodacza o coś ważnego. Ale zaraz zapomina o co. Zdenerwowany odpycha się od ściany.
– Ale… Andrieju Samojłowiczu… ja przecież… jestem bezpartyjny. Nie macie sklejki?
Ale brodaty dźwiga już wiadro na górę, wysuwając daleko lewą rękę.
Łapin odprowadza go długim spojrzeniem. Potem rusza na dół. Wychodzi z na wpół ciemnej klatki schodowej i od razu oślepia go blask: wszystko wkoło tonie w słońcu. Łapin stoi przez chwile, otwiera oczy. Podwórze wciąż to samo: ogromne zaspy, pniaki po dwóch ściętych topolach, wrak spalonej ciężarówki. Wąska ścieżka prowadzi przez zaspy na ulice. Łapin stąpa ostrożnie. Nad głową ma czarny łuk bramy. Tu jest niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie! Porusza się wzdłuż muru, dotykając go lewą ręką. Nagle widzi światło: ulica. Jest coraz jaśniej, jeszcze krok i Łapin wyjdzie na prospekt. Tu już jest szerzej. Środek prospektu jest oczyszczony. Ale koło domów stoją pryzmy śniegu. Prospektem chodzą ludzie. Jest ich niedużo. Poruszają się wolno. Ktoś wiezie coś na sankach. Sanki! On też miał sanki. Ale ukradli je Borisowowie. Spalili je w „kozie”. A na żelaznym szkielecie wożą wodę. On nosi ją w czajniku. Daleko ma do Newy. Można oczywiście topić śnieg. Ale trzeba go dużo. I też jest ciężki…
Przygotowuje się do wyjścia na środek prospektu. Opodal dozorczyni rozmawia z Lidią Konstantinowną spod ósemki. Stoją koło trupa leżącego w śniegu twarzą do ziemi. Trup ma ścięte oba pośladki.
– Łoo, wszyskie nieboszczyki majom tera dupy powycinane! – chrypi zamotana w kupę szmat dozorczyni. – A pytam się – czego? Bandyci na Priażce! Smażom kotlety z trupów na towocie! I wymieniajom na chleb!
Lidia Konstantinowna robi znak krzyża.
– Trzeba pokazać patrolowi.
Łapin podchodzi do nich.
– A nie macie szczapek?
Kobiety odwracają się i brną w drugą stronę.
– Że też tę białą swołocz święta ziemia nosi… – słyszy.
Przygryza wargi i wychodzi na prospekt. O czym one mówiły? Kotlety! Przypomina sobie kotlety wieprzowe w restauracji „Wiedeń” na Dużej Morskiej, w moskiewskiej karczmie Tiestowa. I w „Jarze”. W „Jarze”! Podawano je z ziemniakami, czerwoną kapustą i zielonym groszkiem. I były tam trufle, cudowny sześciowarstwowy kulebiak, zupa ze sterleta, krem karmelowy. A Lizetka kaprysiła, chciała jeszcze jechać do tych… do tego… no… tego wąsacza z wadą wymowy… Wiersze, wiersze, Boże, jak ten mróz ściska… kotlet. Kotlet.
Nagle obok, niemal go potrącając, powoli przejeżdża ciężarówka. W ciężarówce siedzą okutani w szynele czerwonoarmiści z karabinami. Na kołach ciężarówki pobrzękują łańcuchy. Łapin zatrzymuje się. Odprowadza ciężarówkę spojrzeniem załzawionych oczu. Co? Na tablicy rejestracyjnej zamiast numerów widnieje duży biały napis: KOTLETY. Kotlety! Tam są kotlety! Nagle odczuwa to ostro, jasno, każdą komórką swego ciała.
Odrzuca czajnik i machając rękami, zaczyna biec za ciężarówką. Podskakuje na kościstych wychudzonych nogach, rękawice spadają mu z kościstych czarnych rąk, zwisają na gumkach. Biegnie za ciężarówką. Ta pełznie powoli. Można ją dogonić. Tam są kotlety! Widzi je, nasadzone na bagnety czerwonoarmistów. Setki, tysiące kotletów!
– A daj kotleta! – pokrzykuje jak kogut.
– Ko… ko… tleta!
– I ko… ko… tleta!
– Kot!., kot!… Kot!… le!… ta!…
Serce mu wali, wali, wali. Wali potężnie. Jak dom nr 6. Jak Irtysz w maju 1918 roku. Jak Gruba Berta. Jak blokada. Jak Bóg.
Nogi mu się zaplątały. Przechyla się na bok. Skrzypi. Pęka. I pada po kawałku na ubity ciężarówkami śnieg jak przegniłe drzewo. Białawe opary połykają ciężarówkę.
Serce stuka:
pdum
p-dum
py-dum
I zatrzymuje się. Na zawsze.
Łapin otworzył oczy. Płakał. Z członka wypełzały do wody skrzepy spermy. Ręka Wiki mu pomagała. Nogi Łapina trzęsły się konwulsyjnie.
– Jak gęsta śmietana. – Ogromne, mokre usta Wiki poruszyły się przy uchu Łapina. – Rzadko się ruchasz?
Płacze dziewczyna
14.11.
Restauracja”Bałaganczik”. Zaułek Triochprudny 10.
Pustawa sala restauracji. Nikołajewa wyszła z toalety, podeszła do stolika. Paląc papierosa, siedziała przy nim Lida: 23 lata, zgrabna figura modelki, opięta skórzanym kombinezonem, średni rozmiar biustu, długa szyja, malutka głowa z bardzo krótką fryzurą, ładniutka buzia.
– Kibel jest tu na dole. – Nikołajewa usiadła naprzeciw Lidy. – Niewygodnie.
– Za to dają ekstra żarcie. – Lida obracała coś w ustach.
– Mają kucharza Francuza. – Nikołajewa rozlała do kieliszków czerwone wino. – Tak, na czym skończyłam?
– Cin-cin. – Lida podniosła kieliszek. – Na gołym blondynie z niebieskimi oczami.
– Cin-cin – stuknęła się z nią Nikołajewa.
Wypiły. Nikołajewa wzięła do ust oliwkę, pożuła, wypluła pestkę.
– Ale to nawet nieważne, goły, niegoły. Rozumiesz, ni chuja czegoś podobnego nie zaznałam, nigdy nic nie ćpałam. Po prostu… jakbym omdlała… i tak jakoś słodko mi było na sercu… jakoś… jakby… nie wiem… normalnie… nie wiem. No, jak z mamą w dzieciństwie. Potem okropnie się poryczałam. Rozumiesz?
– I naprawdę cię nie przerżnął?
– Naprawdę.
Lida pokręciła głową:
– No tak. Jedno z dwojga: albo to jacyś narkomani, albo sataniści.
– Nic mi nie wstrzykiwali.
– Przecież mówiłaś, że film ci się urwał.
– Tak, ale nie ma żadnych śladów! Żyły mam całe.
– No, można i nie w żyłę. Miałam jednego klienta, to kokainę do dupy se wpychał. I odlatywał. Mówił, że tak się przegroda nosowa nie psuje.
Nikołajewa przecząco pokręciła głową.
– Nie, nie, Lida, to w ogóle nie narkomani. Coś innego. Wiesz, jaką oni mają kasę? Poważna firma. To się czuje.
– No to sataniści. Ty pogadaj z Birutią. Raz ją ruchali sataniści.
– I jak? Ostro było?
– A nie, ale ją tak krwią kogucią wymazali, że potem nic, tylko się myła i myła…
– Ale tu moja krew bryzgała, nie koguta.
Lida zgasiła papierosa.
– Czegoś tu nie rozumiem.
– Ja też.
– Ala, a nie byłaś nawalona?
– Coś ty!
– N-tak… A z tym sercem, mówisz… że to… ostre wrażenie… To tak, jakbyś się w kimś zakochała?
– Silniejsze… cholera wie, jak to wyjaśnić… No… kiedy kogoś bardzo ci żal, a on jest ci bardzo bliski. Tak bliski, tak bliski, że człowiek gotów jest wszystko mu oddać, wszystko, no… no… to…
Nikołajewa zaczęła łkać. Usta jej drżały. Nagle wybuchnęła takim płaczem, jakby wymiotowała. Szlochała spazmatycznie.
Lida złapała ją za ramiona.
– Ala, słonko, uspokój się…
Ale Nikołajewa płakała coraz bardziej.
Patrzyli na nią nieliczni goście restauracji. Głowa jej drżała. Wbiła sobie palce w usta, zaczęła się zsuwać z krzesła.
– Aleczka, Ala! – Lida ją podtrzymywała.
Ciało Nikołajewej wiło się i drżało. Twarz poczerwieniała. Podszedł do nich kelner.
Łkania wyrywały się z ust Nikołajewej razem ze śliną; trzęsła głową, łzy płynęły jej po policzkach. Bezsilnie osunęła się na podłogę. Lida schyliła się, zaczęła ją policzkować. Potem nabrała w usta wody mineralnej z butelki i prysnęła na czerwoną, wykrzywioną twarz przyjaciółki.
Ta wciąż płakała. Aż ochrypła. Aż ją chwyciła czkawka. Wyginała się na podłodze, dygotała jak epileptyczka.
– Boże, co jej jest? – Lida trzymała ją przerażona.
– Dajcie amoniaku! – poradził głośno grubawy mężczyzna. – To typowy atak histerii.
Kelner schylił się, zaczął głaskać Nikołajewą. Ta puściła siarczystego bąka. Zaszlochała z nową siłą. Podeszła jakaś kobieta.
– Coś jej się stało?
– Ktoś ją źle potraktował. – Lida patrzyła przerażona. – Koszmar! Nigdy jej takiej nie widziałam… Ala, słonko… no, Ala! Ojej, może wezwijmy lekarza!
Kobieta wyjęła komórkę. Wybrała 03.
– A co mam powiedzieć?
– Co za różnica! – Lida zamachała ręką. – Nie mogę na to patrzeć!
– No… ale przecież trzeba coś powiedzieć…
– Niech pani powie, że… – Zatroskany kelner otworzył małe usta. – Płacze dziewczyna…
Karowi
21.40.
Pustkowie w okolicy pasażu Karamzina.
Srebrzyste audi A8 stało z wyłączonymi reflektorami. W aucie siedzieli: Dato, Wołodia Słoma i Łom. Z przejezdnej części skręcił ciemnogranatowy lincoln navigator. Podjechał. Zatrzymał się dwanaście metrów od audi. Wysiedli z niego Uranow i Frop. Uranow trzymał w ręku walizkę.
Dato, Słoma i Łom wyszli z samochodu. Dato podniósł rękę. Uranow w odpowiedzi podniósł swoją. Uranow i Frop podeszli do Dato.
– Witaj, kochany. – Dato wyciągnął małą dłoń z pulchnymi palcami.
– Witaj, Dato. – Uranow podał mu długą i chudą rękę.
Wymienili krótki uścisk.
– Skąd takie opóźnienie? – zapytał Uranow. – Jakieś problemy?
– Był jeden problem, kochany. Ale już go wyeliminowaliśmy. Teraz wszystko jest w porządku.
– Coś z dostawą?
– Nie. Sprawy wewnętrzne.
Uranow kiwnął głową. Rozejrzał się.
– No co, zaczynamy?
– Zaczynaj, kochany.
Uranow podniósł rękę. Frop otworzył tylne drzwi jeepa. Wysiadła z niego Mer. Podeszła do samochodu Dato.
Łom otworzył bagażnik. Leżał tam kufer-lodówka. Łom go otworzył. W kufrze pobłyskiwał lód.
Mer zdjęła granatowe skórzane rękawiczki, schowała je do kieszeni. Przez chwilę stała i patrzyła na lód. Potem położyła na nim ręce. Zamknęła oczy.
Wszyscy zamarli.
Minęły 2 minuty 16 sekund.
Mer otworzyła usta. Z gardła razem z wydechem wyrwał jej się jęk. Zdjęła ręce z lodu i przycisnęła do swoich zaczerwienionych policzków.
– W normie.
Mężczyźni odetchnęli z ulgą. Uranow przekazał Dato walizkę. Dato otworzył ją, spojrzał na paczki dolarów. Kiwnął głową, zamknął walizkę. Mer odwróciła się i poszła do swojego samochodu. Łom zamknął kufer, wyjął z bagażnika, podał Fropowi. Frop zaniósł do samochodu. Łom zatrzasnął bagażnik.
– Kiedy następna partia? – zapytał Dato.
– Mniej więcej za dwa tygodnie. Zadzwonię. – Uranow włożył ręce do kieszeni beżowego płaszcza.
– Dobrze, kochany.
Uranow energicznie uścisnął mu dłoń, odwrócił się i raźnym krokiem ruszył do samochodu. Dato, Łom i Słoma wsiedli do audi.
– Przelicz. – Dato podał walizkę Słomie. Ten otworzył, zaczął liczyć pieniądze.
Lincoln navigator zapalił i szybko odjechał.
Łom odprowadził go długim spojrzeniem.
– Mimo wszystko nie jarzę tego, Dato.
– Co? – Dato zapalił papierosa.
– No, ci blondyni… co to za lód?
– Co cię to obchodzi? Zdałeś towar i szlus. Jedziemy.
Łom uruchomił samochód, wyjechał na szosę:
– No to jasne. Ale co, nie można im podsunąć innego lodu? Bo to, kurwa, szkoda. Jakiś kawałek lodu i taki smród dookoła: lód, lód, lód. A co to za lód? Nikt nie wie. A jeszcze schodzi za sto patoli. Jakieś to wszystko popierdolone.
– A ja nie chcę wiedzieć. – Dato wypuścił kłąb dymu. – Każdy doi jak mu stoi. Ważne, że nie jest radioaktywny. I nie toksyczny.
– Sprawdzałeś?
– A jak?
– No to tym bardziej – można podłożyć lewuchę. Co, zamrozimy dwa wiadra wody. I chuj! – zarechotał Łom.
– Szczaw jesteś. Chociaż garowałeś – ziewnął Dato.
– Już byli tacy mądrzy – wymamrotał Słoma, przeliczając dolary.
– Kto? – zapytał Łom.
– Wowik Szaturski. Potem go znaleźli. Na wysypisku, kurwa. Z poderżniętym gardłem.
– O kurwa! – zdziwił się Łom. – To ten… poczekaj! Co, on też woził lód?
– Woził. Przed nami i Hasanem. Wozili razem z Żorikiem.
– A teraz razem robią podziemne biznesy. – Słoma potrząsnął walizką, podał ją Dato.
– W spółce akcyjnej „Matka ziemia”. Słyszałeś o takiej? – spytał z uśmiechem Dato. – Firma z perspektywami. Chcesz, dam ci telefon?
Dato i Słomą zaśmiali się.
– O, kurwa! – Łom kręcił głową ze zdziwieniem, nie odrywając wzroku od szosy. – A ja myślałem, że Wowika to ululali pikowi.
– Nie, bracie. – Dato położył walizkę na kolanach i zaczął bębnić po niej krótkimi palcami. – Nie pikowi. Karowi.
– Ale jak to? A ten… Dato, powiedz, a ten lód, on w ogóle… – ciągnął Łom.
Dato przerwał mu.
– Jaki, kurwa, lód! O czym ty ze mną nawijasz, pacanie? Lód! Pikowi! Żorik! Mam na łbie poważniejsze sprawy!
– A co jest? – przycichł Łom. – Znów merostwo czy jak?
– Jakie, kurwa, merostwo?!
– Szyszka znów narobił syfu?
– Jaki, do chuja, Szyszka?!
– Czyli z Tarasem?
– Ja-a-a-aki, kurwa, Taras?! – Dato z wściekłością wybałuszył oczy. – Odżywki dla niemowląt, kurwa twoja mać! To jest, kurwa, najważniejsza rzecz na świecie!
Przez chwilę jechali w milczeniu.
Potem Słoma zaczął rechotać. Nic nierozumiejący Łom wlepił oczy w odbicie Dato w lusterku.
Dato odchylił się do tyłu i wybuchnął orientalnym, rozbrzmiewającym różnymi tonami śmiechem.
Minęli stację metra „Tiopły stan”.
Potem stację „Końkowo”.
Łom w końcu też zarechotał.
Spokój
10.02.
Gabinet wicedyrektora „Tako-banku”.
Ulica Mosfilmowska 18.
Wąska i długa przestrzeń gabinetu, szarobrązowe ściany, włoskie biurowe meble. Przy wygiętym faliście stole z hiszpańskiej czereśni siedział Matwiej Winogradow. 50 lat, niski, czarne włosy, wąskie ramiona, ostry nos, szczupły, w dobrze skrojonym garniturze z liliowoszarego jedwabiu.
Naprzeciw siedział Barenboim.
– Motia, wybacz na miłość boską, że cię zamęczam bladym świtem. – Barenboim wyprostował się. – Ale sam rozumiesz.
– No coś ty. – Winogradow nadpił kawę. Wziął ze stołu kartę VISA Electron:
– Sześćdziesiąt dziewięć tysięcy, tak?
– Sześćdziesiąt dziewięć – potaknął Barenboim.
– I PIN zapisany. Super. Poważna sprawa, Boria. Takie prezenty brzydko pachną.
– Bardzo.
– Słuchaj, i nikt do ciebie nie dzwonił, nie przyjeżdżał, tak?
– Dokładnie.
Winogradow kiwnął głową.
Weszła Sokołowa z kartką papieru w ręku: 24 lata, zgrabna, w seledynowym kostiumie, twarz niezbyt pociągająca. Podała dokument. Winogradow wziął, zaczął czytać.
– Tak właśnie myślałem. Możesz już odejść, Nataszka.
Sekretarka wyszła.
– No i co? – nachmurzył się Barenboim.
– Zrobili to w absolutnie prosty sposób. Całkiem legalnie, zgodnie z ustawą o Banku Centralnym i kodeksem cywilnym. Czyli: ofiarodawca załatwia formalnie podstawową kartę na dowód jakiegoś zająca, a jednocześnie w oświadczeniu wpisuje prośbę o dodatkową kartę. Na twoje nazwisko. Przy odbiorze kart tę podstawową, na podstawionego zająca, wycofuje się i niszczy. Zostaje tylko twoja. Odnalezienie tego zająca, w twoim przypadku – Radija Awtandiłowicza Kurbaszacha, urodzonego w mieście Tujmazy 7 sierpnia 1953 roku, jest praktycznie niemożliwe. W jakim wymiarze przebywa teraz ten Kurbaszach – jeden Allach wie. Tak w ogóle, to nieźle pomyślane. Chociaż…
– Co?
– Ja bym to zrobił jeszcze prościej. Jest już zupełnie anonimowy produkt: VISA Travel Money. Tam w ogóle nie ma nazwiska właściciela. Nie korzystałeś?
– Nie… – Barenboim z niezadowoleniem odwrócił wzrok.
– Każdy Pietrow czy Iwanow może otworzyć konto i dostać taką kartę, a potem oddać ją jakiemuś Sidorowowi. Miałem taki przypadek. Jedna baba sprzedała w Kijowie sześć mieszkań i żeby nie wieźć szmalcu przez ukraińską granicę, poprosiła o wydanie właśnie tej karty VISA Travel Money. Ale jest jeden problem: limit jednorazowych operacji w naszych rosyjskich bankomatach to nie więcej niż 340 dolców dziennie. W każdym razie ta baba przez prawie pięć miesięcy doiła bankomaty jak kozy, a skończyło się to wszystko tak, że jeden bankomat połknął jej kartę, a ona…
– Motia, co ja mam robić? – przerwał mu Barenboim, tracąc cierpliwość.
– Wiesz co, Boria – Winogradow podrapał się w czoło kościanym nożem – musisz porozmawiać z Tolanem.
– Jest u siebie? – Barenboim nerwowo kołysał się na fotelu.
– Nie. Teraz pływa.
– Gdzie?
– W „Olimpijskim”.
– Tak wcześnie? Twardziel.
– W odróżnieniu od nas Tola jest porządnym człowiekiem! – Winogradow roześmiał się. – Rano pływa, w dzień pracuje, wieczorem spiduje i kopuluje, w nocy śpi. A u mnie wszystko na odwrót! Jedź. W dzień go nie złapiesz. To nierealne.
– Nie wiem… czy to wypada. Spotkałem go parę razy, ale nie znamy się blisko.
– Nieważne. To człowiek czynu. Powołaj się na mnie albo na Sawkę, jak chcesz.
– Tak myślisz?
– Jedź, jedź, właśnie teraz. Nie trać czasu. Twoi kolesie z FSB ni cholery nie wiedzą. A on ci pomoże to wyjaśnić.
Barenboim gwałtownie wstał, krzywiąc twarz, złapał się za pierś.
– Co ci jest? – Winogradów ściągnął piękne brwi.
– A… coś w rodzaju… osteochondrozy. – Barenboim wyprostował chude ramiona.
– Trzeba pływać, Boria – poważnie poradził Winogradow. – Przynajmniej dwa razy w tygodniu. Ja też byłem wcześniej taką ruiną. A teraz proszę: nawet palenie rzuciłem.
– Jesteś silny.
– Nie silniejszy od ciebie. – Winogradow wstał, wyciągnął rękę. – Zadzwoń do mnie później, dobra?
– Oczywiście. – Barenboim uścisnął chude, ale twarde palce Winogradowa.
– No i w ogóle, Boria. Czemu się tak rzadko widujemy? Jak ludzie bez serca.
– Co? – zapytał czujnie Barenboim.
– Rzadko razem łoimy gaz, Boria. Staliśmy się ludźmi bez serca!
Barenboim pobladł gwałtownie. Wargi mu zadrżały. Złapał się za pierś.
– Nie. Ja… mam serce – rzekł twardo. I wybuchnął płaczem.
– Boria… Boria… – Winogradow lekko się podniósł.
– Ja… mmam… se… serce! – zaszlochał Barenboim i padł na kolana. – Mam… mmmaam… e… e… e… e… aaaaa!!
Zalewał się łzami, jego ciałem wstrząsał płacz. Zgięty wpół, upadł na dywan. Zaczął się wić w ataku histerii.
Winogradow nacisnął guzik interkomu.
– Tania, szybko! Szybko!
Obiegł fantazyjne biurko, pochylił się nad Barenboimem:
– Boria, kochany, co ci jest?… Znajdziemy tych bydlaków, nic się nie bój…
Barenboim płakał. Urywane szlochy zlały się w jedno ochrypłe wycie. Twarz mu poczerwieniała. Wierzgał nogami.
Weszła sekretarka.
– Daj wody! – krzyknął do niej Winogradow.
Wybiegła. Wróciła z butelką mineralnej. Winogradow nabrał wody w usta, prysnął na twarz wciąż wyjącego Barenboima. Ale ten wył nadal.
– Mamy coś na uspokojenie? – Winogradow podtrzymywał mu głowę.
– Tylko analginę… – wymamrotała sekretarka.
– Nie ma waleriany?
– Nie.
– Nic nie masz… – Winogradow zmoczył chustkę do nosa, próbował przyłożyć ją do czoła Barenboima.
Ten wył i wił się.
– O, w mordę… cóż to za… – Winogradow klęczał. Nie wiedział, co robić.
Zaczął lać wodę z butelki na poczerwieniałą twarz Barenboima.
Nie pomagało. Chudym ciałem wstrząsały drgawki.
– Coś tu jest nie tak. – Winogradow kręcił głową.
– Nieszczęście go spotkało?
– Tak, nieszczęście. Sześćdziesiąt dziewięć tysięcy dolarów wpłynęło mu na konto i nie wie od kogo! Straszne, kurwa, nieszczęście! – Zniecierpliwiony Winogradow złośliwie się uśmiechnął. – Boria! No, już dosyć! Wystarczy! Boria!!! Stop! Milczeć!!
Zaczął policzkować Barenboima. Ten zawył jeszcze głośniej.
– No nie, cholera wie, co z nim jest! – Winogradow wstał z klęczek, wsunął ręce do kieszeni.
– Może koniaku? – zaproponowała sekretarka.
– Cholera, zaraz wszyscy się tu zbiegną! Tania, dzwoń po karetkę. Niech mu dadzą w dupę jakiś zastrzyk… nie mogę tego słuchać!
Usiadł na biurku. Rozejrzał się, szukając papierosów. Przypomniał sobie, że rzucił palenie. Machnął ręką.
– No i piękny początek dnia, w mordę…
Sekretarka podniosła słuchawkę.
– A co mam powiedzieć?
– Powiedz, że… człowiek stracił…
– Co?
– Spokój ducha! – z rozdrażnieniem wykrzyczał Winogradow.
I’m a friend of Sarah Connor
14.55
Ulica Mochowa
Łapin wlókł się od stacji metra „Biblioteka imienia Lenina” do starego budynku uniwersytetu. Z ramienia zwisał mu plecak. Z pochmurnego nieba sypała się drobna śnieżna kasza.
Wszedł do zakratowanej bramy, spojrzał w stronę „psychodromu” – niewielkiego placyku obok pomnika Łomonosowa. Stała tam grupa studentów z butelkami piwa w rękach. Dwaj z nich, chudy przygarbiony Twarogow i malutki długowłosy Filsztejn, spostrzegli Łapina.
– Łapa, chodź do nas! – machnął ręką Filsztejn.
Łapin podszedł.
– Co tak wcześnie? – zapytał Twarogow.
Filsztejn zaśmiał się:
– Łapa żyje według czasu nowojorskiego! Pytał o ciebie profesor Radłow.
– Tak. W stylu: gdzie bumeluje mój ulubieniec? – wtrącił Twarogow.
– Co? – ponuro zapytał Łapin.
– Kaca masz, Łapa? Przyniosłeś pracę roczną?
– Nie.
– My też nie!
Filsztejn i Twarogow zaśmiali się.
– Daj łyka. – Łapin wziął butelkę od Twarogowa, napił się. – Rudik jest?
– Nie wiem. – Twarogow zapalił papierosa.
– Zobacz w „Santa-Barbarze” *
– Słuchaj, to prawda, że jego starzy są w jakiejś sekcie?
– Krisznowcy chyba. – Twarogow wypuścił dym.
– Nie, nie krisznowcy. – Filsztejn pokręcił kędzierzawą głową. – „Brahma Kumaris”
– A co to jest? – Łapin oddał butelkę.
– Brahma to jeden z bogów hinduskiego panteonu – wyjaśniał Filsztejn. – A co to takiego „Kumaris” – zapytaj Rudika. Oni co roku jeżdżą w Himalaje.
– On też?
– Coś ty! On to zlewa. Jego teraz jara metal. Buja się z Pająkiem. A ty co? Zajarałeś się tym?
– No, trochę.
– Ty, Łap, co jest, drinkowałeś wczoraj czy ruchałeś?
– I jeszcze grzałem. – Łapin skierował się do wejścia.
Wszedł na pierwsze piętro. Przeciął pustą palarnię.
Przez otwarte na oścież drzwi zajrzał do męskiej toalety. Nikogo tam nie było prócz garbatej sprzątaczki w nieokreślonym wieku. Na podłodze leżał w kałuży moczu kosz na odpadki. Dokoła poniewierały się niedopałki, puszki po piwie i inne śmieci. Sprzątaczka szczotką na długim kiju zsuwała wszystko do wiadra. Łapin cmoknął niezadowolony. Na jego widok garbuska z wyrzutem pokręciła głową.
– Ech, świntuchy. Paskudzą i paskudzą. Serca nie macie.
Łapin drgnął. Rozwarł rękę, przytrzymującą szelkę plecaka. Plecak ześlizgnął się z ramienia, upadł na podłogę. Łapin zaszlochał. Jego oczy gwałtownie napełniły się łzami.
– Nie! – wykrztusił.
Otworzył usta i wydał przeciągły, żałosny krzyk, który zadźwięczał w pustej toalecie i wyrwał się na korytarz. Pod Łapinem ugięły się kolana. Złapał się za pierś i runął na wznak.
– Oooo! Oooo!! Oooo! – zawył przeciągle, wierzgając nogami.
Sprzątaczka ze złością wlepiła w niego wzrok. Postawiła szczotkę w kącie, obeszła Łapina i pokuśtykała na korytarz. Do toalety zbliżało się trzech studentów, zwabionych krzykiem.
– Babciu, co tam się dzieje? – zapytał jeden.
– Znowu narkoman! – Sprzątaczka patrzyła na nich z oburzeniem. – Kto tu się teraz uczy? Same pedały i narkomany!
Studenci obstąpili Łapina. Ten jęczał i płakał, z rzadka przeciągle krzycząc.
– Kurwa. Typowy zwał – wywnioskował jeden ze studentów. – Wowa, dzwoń na 03.
– Nie wziąłem komóry. – Drugi żuł gumę. – Ej, kto ma telefon?
– Hej, co z nim? – spytała dziewczyna, wychodząca z damskiej toalety.
– Masz komórkę?
– Tak.
– Wybierz 03, kumasz, ma zwała.
– Żenia, może nie trzeba? – powątpiewał jeden ze studentów.
– Dzwoń, głupia, bo nam tu zejdzie! – krzyknęła wściekle sprzątaczka.
– Spadaj… – Dziewczyna wybrała 03. – A co ja mam powiedzieć?
Student wypluł gumę.
– Powiedz: I’m a friend of Sarah Connor.
Osiem dni później
12.00
Prywatna klinika. Prospekt Nowołużniecki 7.
Obszerny biały pokój z szerokim białym łóżkiem. Białe żaluzje w oknach. Bukiet białych lilii na niskim, białym stole. Biały telewizor. Białe krzesła.
W łóżku spali Łapin, Nikołajewa i Barenboim. Ich twarze zdradzały wycieńczenie: sińce pod oczami, żółtawy odcień zapadłych policzków.
Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Wszedł ten sam tęgawy i przygarbiony lekarz. Zaczął podnosić żaluzje. Za nim weszli Mer i Uranow. Stanęli obok łóżka.
Pokój zalało dzienne światło.
– Jeszcze mocno śpią – rzekła Mer.
– Zaraz się przebudzą – odparł z przekonaniem lekarz. – To cykl, cykl. Łzy i sen. Sen i łzy.
– Były jakieś problemy z chłopakiem? – zapytał Uranow.
– Tak. – Lekarz wsunął ręce do kieszeni grubego fartucha. – Tych dwoje jak zwykle, wysłali na piętnastkę. A tego wzięli za narkomana. No i trzeba było załatwić przeniesienie.
– Naprawdę się kłuł?
– Na lewej ręce ma ślad po igle. Nie, nie jest narkomanem.
Zamilkli.
– Łzy… – rzekła Mer.
– Co łzy? – Lekarz poprawił kołdrę na piersi Barenboima.
– Zmieniają twarze.
– Jeśli płacze się cały tydzień! – uśmiechnął się lekarz.
– Do tej pory nie rozumiem, dlaczego, kiedy człowiek nie przestaje płakać, wszyscy zawsze wzywają karetkę? A nie próbują go uspokoić… – w zamyśleniu rzekł Uranow.
– Boją się – wyjaśnił lekarz.
– Jakie to… piękne – uśmiechnęła się Mer. – Pierwszy serdeczny płacz. To jak… pierwsza wiosna.
– Pamiętasz, jak to było z tobą? – Lekarz kiwał potężną głową. – Ryczałaś jak wół.
– Pamięta pan?
– No, gołąbeczko, to było jakieś dziewięć lat temu. Ale pamiętam też naszego brodacza. I dziewczynkę z uschniętą ręką. I bliźnięta z Nogińska. Doktor ma dobrą pamięć. Co? – Mrugnął i zaśmiał się.
Mer uściskała go. Barenboim poruszył się. Jęknął. Blada ręka Łapina drgnęła. Palce ścisnęły się i rozprostowały.
– Pięknie. – Lekarz spojrzał na biały zegar. – Kiedy wszyscy leżą razem, cykl się wyrównuje. Tak! Szybciej, moi państwo!
Mer i Uranow wyszli pospiesznie. Lekarz stał przez chwilę, odwrócił się i wyszedł za nimi. Pielęgniarka Haro bezszelestnie wtoczyła do pokoju fotel na kółkach.
Siedziała w nim chudziutka staruszka. Miała na sobie niebieską staromodną sukienkę. Na głowie płaski kapelusik z niebieskiego jedwabiu z niebieską woalką. Niebieskie pończochy opinały niewiarygodnie chude łydki, na nogach miała niebieskie lakierowane pantofelki. Staruszka rozplotła zaciśnięte na kolanach pomarszczone ręce i podniosła woalkę. Jej wąska, chuda, pomarszczona twarz jaśniała niesamowitym szczęściem. Duże, mądre, niebieskie oczy błyszczały mocnym, młodzieńczym blaskiem.
Haro wyszła.
Staruszka patrzyła na budzących się.
Kiedy wszyscy troje się przebudzili i zobaczyli ją, przemówiła cichym, równym i spokojnym głosem:
– Ural, Diar, Moho. Jestem Hram. Witam was.
Ural, Diar i Moho patrzyli na nią.
– Wasze serca płakały przez siedem dni. To płacz żalu i wstydu za minione martwe życie. Teraz wasze serca się oczyściły i nie będą więcej płakać. Gotowe są kochać i mówić. Teraz moje serce powie waszym sercom pierwsze słowo w najważniejszym języku. W języku serca.
Umilkła. Jej duże oczy łagodnie się przymknęły. Zapadłe policzki lekko się zaróżowiły.
Leżący w łóżku drgnęli. Ich oczy również się przymknęły. Po wycieńczonych twarzach przebiegł słaby skurcz. Rysy tych twarzy ożyły, jakby popłynęły, ruszyły ze swych zwykłych miejsc, ustalonych w poprzednim życiu. Twarze otwierały się boleśnie. Jak kielichy egzotycznych kwiatów, które przespały całe dziesiątki lat w niedoli. Przeobrażenie trwało kilka chwil. Ural, Diar i Moho otworzyli oczy. Ich twarze jaśniały spokojnym zachwytem. Oczy napełniły się blaskiem zrozumienia. Usta rozkwitły w uśmiechu.
Wreszcie się narodzili.
CZĘŚĆ DRUGA
Miałam dwanaście lat, kiedy się wojna zaczęła.
Mieszkałyśmy, ja i mamusia, w wiosce Kolubakino. Wioska taka sobie, nieduża, raptem czterdzieści sześć domów. Rodzina całkiem mała: mamusia, babcia, Gierka i ja. A ojciec to od razu dwudziestego czwartego czerwca poszedł na wojnę. I gdzie on tam był, dokąd trafił, żyje czy nie – nikt tego nie wie. Listy od niego nie przychodziły.
Wojna gdzieś tam toczyła się i toczyła. Czasem po nocach dudniło.
A myśmy żyli w wiosce.
Nasz dom stał na skraju. Chociaż na nazwisko mieliśmy Samsikow, to ludzie po swojsku wołali na nas Skrajne, bośmy tak od dawien dawna na skraju mieszkali, i pradziadek, i dziadek, wszyscy żyli i żyli na skraju, i tu chaty stawiali, na skraju.
No, a ja wyrosłam na zmyślną dziewczynkę, wszystko przy domu robiłam, pomagałam starszym, jak tam coś trzeba posprzątać albo przygotować. Wtedy w wiosce wszyscy pracowali – starzy i młodzi. Taki tam panował porządek, paniczyków nie było.
Wiedziałam, że mamusi ciężko bez ojca. Chociaż z nim jeszcze ciężej, bo pił dużo. To jeszcze przed wojną było, jak zaczął, kiedy pracował w leśnictwie. Oni tam z leśniczym las na lewo sprzedawali i przepijali. Pijaczyna był z niego. I kochanicę miał w sąsiedniej wiosce. Taka gruba, z dużymi ustami. Polina.
No i Niemcy, jak przyszli we wrześniu czterdziestego pierwszego, to stanęli w wiosce. I przestali tak do października czterdziestego trzeciego. Dwa lata stali. To były wojska tyłowe, zaopatrzenia, nie jednostki bojowe. Bojowe dalej poszły – chciały gwałtem wziąć Moskwę. Ale nie wzięły.
A ci nasi Niemcy to mieli gdzieś tak po czterdzieści lat, ale wtedy to oni byli dla mnie jak staruchy, co taka dziewczynina rozumie. Stali w chałupach, po całej wiosce. A w radzie gminnej mieszkali oficerowie. No i jakoś tak z tymi Niemcami było normalnie, przez te dwa lata nikogo nie zabili, choć po prawdzie, jak się wycofywali, to wioskę naszą spalili. No, ale to taki mieli rozkaz, a nie z własnej ochoty.
W ogóle ludzie z nich byli dorzeczni, gospodarni.
Jak tylko przyszli i do naszej chałupy się wprowadzili, na drugi dzień zaczęli stawiać wychodek. U nas w wiosce nigdy w życiu nie było wychodków. Wszyscy chodzili, jak to się mówi „za stodołę” – gdzieś człowiek przykucnął i po sprawie. Babcia załatwiała się w oborze przy krowie. Mama – w ogrodzie. A my, dzieciaki – gdzie popadło. Pod krzaczkiem się przykucnie – i już! Nikt w wiosce nie miał wychodka, nikomu nawet do głowy by nie przyszło budować specjalnie. A oni stawiali. Babcia się śmiała: co to się trudzić po próżnicy, przecież i tak gówno do ziemi idzie!
Ale Niemiec to Niemiec: lubi porządek.
Więc jak przyszli – od razu zaczęli stawiać wychodki i ławeczki przed domami, jakby zamierzali u nas długo zostać.
No i w ogóle – jedzenie nam podrzucali, pomagali. Mieli kukurydzę, mąkę, konserwy mięsne. I chleb nawet sami sobie wypiekali – nam nie dowierzali. Może bali się, że ich strujemy?
Mieli sznapsa. Ale ja go nie próbowałam, przecież jeszcze dziewczynką byłam. A tamtej zimy pierwszy raz w życiu spróbowałam piwa.
Jak świętowali swoje Boże Narodzenie, wszyscy zebrali się w gminnej radzie. A mama z innymi babami jedzenie im szykowała: wieprzowinę, kury, nasmażyły kartofli na słoninie, napiekły białych bułek z ichniej mąki. I na stół wszystko postawiły. Myśmy z dziewczynkami na piec wlazły i patrzymy. A tu Niemcy wytoczyli beczkę, wstawili do niej taki miedziany kranik i zaczęli nalewać do kubków i szklanek piwo. Takie żółte było i pieniste. I zaczęli pić, a potem śpiewali i kołysali się na boki. Tak do samiuśkiej nocy. I sznapsa też pili. A ja patrzyłam z góry. I jeden Niemiec dał mi kubek: pij! No to spróbowałam piwa. Dziwny smak. Ale go zapamiętałam. Tak to było.
W ogóle z Niemcami było wesoło. Jakoś ciekawie: Niemcy! Zupełnie inni. Śmieszni. U nas trzech mieszkało: Erich, Otto i Peter. Zajęli chałupę, więc myśmy się przenieśli do łaźni. A łaźnia była całkiem nowa, ojciec ją postawił z grubaśnych bali, dym szedł na zewnątrz. No i Niemcy okupowali nam chałupę. Ale śmieszni! Wszyscy pod czterdziestkę. Otto był gruby, Erich z garbatym nosem, malutki, a Peter w okularach, płowowłosy i chudy jak patyk. Najbardziej parszywy był Erich: wiecznie niezadowolony. To mu zrób, tamto mu przynieś. Milczy albo coś mruczy. Bardzo lubił pierdzieć. Pierdnie, pomruczy coś i pójdzie do wioski. A Otto był najlepszy i najśmieszniejszy. Razem z mamą robimy im z rana śniadanie, a on się obudzi, przeciągnie, popatrzy na mnie.
– Nun, was gibts nojes, Warka?
Początkowo tylko się uśmiechałam. A potem mnie Peter-okularnik poduczył i zawsze odpowiadałam:
– Jubehaupt niks!
A ten zarży i idzie za małą potrzebą.
No a Peter był taki zamyślony, „ogłuszony poduszką”, jak mówiła babunia. Wyjdzie, siądzie na nowej ławeczce, zapali taką długą fajkę. Siedzi, pali i nogą huśta. Wybałuszy oczy na coś, siedzi, siedzi, jak niedojda, potem nagle westchnie i powie:
– Szajs der hund drauf!
Lubił strzelać do wron. Wyjdzie ze strzelbą do ogrodu i dawaj strzelać. Wali i wali, aż szyby drżą. W naszej wiosce Niemcy robili trzy rzeczy: sznury z łyka, płozy do sań i drewniane kliny. To znaczy wszystko robili nasi z wioski, Niemcy tylko doglądali i wysyłali dokądś. Mama z babami chodziła drzeć łyko, pleść sznury, a starzy z chłopakami gięli płozy i rąbali kliny. Ale nikt w wiosce nie pojmował, do czego Niemcom te kliny. Aż wreszcie Iljucha Kuzniecow, dezerter bez rąk, wytłumaczył: do tego, żeby bomby w skrzynkach nie telepały się i nie wybuchły.
Ci nasi trzej Niemcy bardzo lubili mleko. No po prostu jakieś wariactwo: jak tylko mama albo babunia wydoją krowy, to jeszcze przecedzić nie zdążą, jak Niemcy z kubkami wprost do obory lecą.
– Ain szluk, Masza!
Chociaż na mamę wszyscy wołali Gasza. A na mnie – Waria. Ale oni na nasze dziewuchy wołali Maszka… No a na punkcie mleka to mieli prawdziwego bzika! Pchają się prawie że pod krowę z kubkami. A przecież nie było żadnego pośpiechu – i tak wszystko mleko oni wypijali! Ale śpieszą się, żeby mleko nie ostygło, żeby jeszcze ciepłego się napić, takiego prosto od krowy. Przepychają się. A my w śmiech.
No i tak minął ten rok. Potem Armia Czerwona zaczęła nacierać, Niemcy rzucili się do ucieczki.
A mieli dwa rozkazy: wioski wszystkie zhajcować, a wszystkich młodych ludzi zabierać ze sobą na roboty do Niemiec. I zebrali nas z całej wioski, wszystkiego dwadzieścia trzy osoby. Reszta rozbiegła się albo pochowała. A ja nie. Nie wiem czemu, ale jakoś tak nie chciało mi się nigdzie uciekać. No bo gdzie znów uciekać? Wszędzie Niemcy. Partyzantów u nas nie było. A samemu w lesie strach.
Mama też nic mi nie powiedziała. Nawet nie płakała: przywykła. Płakała tylko, jak nam dom podpalali. O dzieci jakoś wtenczas nie bardzo się troskano. A i myśmy wtedy też byli jak z drewna – kto to wiedział, co i jak, dokąd wywiozą i po co. Nikt nie płakał. A babcia tylko się modliła i modliła. Żeby nie zabili. No i puściły mnie. A Gierka został w domu, nawet siedmiu lat nie miał.
Ustawili nas szybko w kolumnę. Matka mi waciak ojcowy naciągnęła, słoniny zdążyła wsunąć. A ja tę słoninę zgubiłam po drodze! To ci dopiero! Jakim cudem wypadła mi z kieszeni – pojęcia nie mam! Toż ten kawałek ważył ze trzy funty… Potem ta słonina mi się przyśniła. Niby ją łapię, a ona jak ten kisiel owsiany, co go na stypę gotują – pomiędzy palcami przecieka!
I piechotąśmy doszli z Niemcami do Łompadzi, gdzie była kolej. Tam nas zaprowadzili na taką dużą fermę, gdzie wcześniej kołchozowe bydło trzymali, ale Niemcy bydełko też wywieźli do Niemiec. I tam nas stłoczyli, a ze trzysta ludzi, z całej okolicy, same młode chłopaki i dziewuchy. Postawili wartowników, żebyśmy nie uciekli. Wyprowadzali tylko za potrzebą. Przesiedzieliśmy tam trzy dni.
Niemcy czekali na eszelon, żeby nas załadować i wysłać. A ten eszelon szedł z Juchnowa i zabierał wszystkich, takich jak my. Bo to taki specjalny, tylko dla młodych.
A na tej fermie było zimnawo – nastała późna jesień, śnieg już zaczął sypać, dach dziurawy, okna deskami pozabijane. Żadnego pieca nie było. Karmili nas pieczonymi kartoflami. Beczkę wniosą, postawią pośrodku, my kartofle wyciągamy, śmiejemy się, jemy, a wszyscy umorusani! I jakoś było wesoło: a co, młode wszystkie! Niczegośmy się nie bali, nie myśleli zupełnie o śmierci.
A front był tuż, tuż. Leżymy nocą, słyszymy kanonadę: buch! buch! buch!
A potem przyszedł eszelon. Duży taki skład, trzydzieści dwa wagony. Już długo się wlókł, był okropnie nabity. A tu jeszcze nas zaczęli wpychać do wagonów: dziewuchy osobno, chłopaków osobno. Tam już i tak było pełno luda. No i dopiero wtedy jakoś zrobiło się straszno, dziewuchy zaczęły ryczeć: nie wiadomo, co z nami będzie? Może nas wszystkich powybijają? No to ja też zaczęłam ryczeć. Chociaż właściwie rzadko płakałam.
Wepchnęli nas, drzwi zaryglowali. I eszelon ruszył na zachód. W wagonie dziewuch z pięćdziesiąt i ani ławek, ani prycz. Na podłodze słoma obeszczana, a w kącie kupa gówna. Okienko małe z kratką. Ale woniało! Dzięki Bogu, choć mrozik chwycił i gówno w kącie zmarzło. Bo latem wszystkie byśmy się podusiły od tego smrodu.
Eszelon wlókł się i często zatrzymywał. Niektóre z nas siedziały, inne stały, normalnie jak te śledzie w beczce.
Zaczęłyśmy rozmawiać. Jakoś lżej się zrobiło. Starsze dziewuchy obok stały, zaczęły mi opowiadać o swoim życiu. Były z Medyni, miastowe. Wszystkim ojce zginęli, jednej zdezerterował, potem był policjantem i sam się granatem wysadził w powietrze: nie to, co potrzeba, w nim szarpnął i już. A jeszcze dwóm takim po oku wybił.
A jedna taka, z osiemnaście lat miała, to żyła z Niemcem. Jej matka też żyła z Niemcem i dlatego żyły normalnie. No i ta Tania strasznie się zakochała w Niemcu i kiedy jego oddział zaczął się wycofywać na Białoruś, to ona sześć wiorst biegła i ryczała: Martin! Martin! W końcu oficerowi obrzydło, wyciągnął pistolet i wystrzelił jej pod nogi. Trzy razy. Wtedy się odczepiła.
U nas w wiosce też dwie baby żyły z Niemcami. I bardzo sobie chwaliły. Jedna zawsze miała konserwy i mąkę kukurydzianą. Potem zaszła w ciążę.
Dziewuchy w wagonie mówiły, że Niemcy wywiozą nas na roboty do Polski albo do Niemiec. I połowa dziewczyn chciała do Niemiec, a połowa do Polski. Te, co chciały do Niemiec, myślały, że tam nie ma frontu, za to dużo jedzenia. A te, co do Polski, mówiły, że i tak Niemcy zostaną rozbici i wojna będzie wszędzie, to lepiej być w Polsce, stamtąd łatwo uciec. I okropnie się pokłóciły.
Były tam cztery dziewuchy z Małojarosławca, zażarte komsomołki, co chciały do partyzantów się zgłosić, ale nie zdążyły. I teraz cały czas tylko kombinowały: jak by tu dać nogę z pociągu. Ale Niemcy za potrzebą nie wyprowadzali, no i wcale nie karmili: gdzie to wykarmić taką chmarę!
Szczałyśmy prosto na podłogę, na słomę. Wszystko przez szczeliny przeciekało. A srać przeciskałyśmy się w kąt, gdzie leżała kupa. Do niej wszystkie stały plecami odwrócone, cisnęły się byle dalej. I rzucały na gówno słomę. A przy kupie tylko jedna dziewucha siedziała, obłąkana. I śpiewała różne pieśni. Taka wiejska wariatka, ale ją też wywieźli, bo młódka. Zapach gówna w ogóle jej nie przeszkadzał. Siedziała koło kupy, wyczesywała wszy i śpiewała.
Najgorsze było to, że za każdym razem długo staliśmy na małych stacyjkach. I to po prostu w szczerym polu. Jedziemy, jedziemy, potem – trach! I stajemy. I stoimy – godzina, dwie. Potem wleczemy się dalej.
Tak przewlekliśmy się przez całą Białoruś.
Spałyśmy na siedząco. Jedna do drugiej przylgnie i śpimy sobie…
Potem dziewuchy pobudziły nas, mówią: wjechaliśmy do Polski. Wcześnie, skoro świt. Przecisnęłam się do okienka, patrzę: tam jakoś tak czyściej, ładniej. Wojska mniej. Domki porządne. I spalonych mało.
Wszyscy zaczęli mówić, że gdzieś koło Katowic jest duży obóz dla siły roboczej. Tam są sami Rosjanie i stamtąd rozdzielają po całej, caluśkiej Europie. I że Europa jest bardzo duża i wszędzie, wszędziuchno są Niemcy, w każdym kraju. A ja o Europie nic wtedy nie wiedziałam: raptem cztery klasy zdążyłam skończyć. Wiedziałam tylko, że Berlin jest stolicą Niemiec.
Ale dziewuchy z Medyni wszystko wiedziały o Europie i nazywały różne miasta, chociaż tam nigdy nie były. A Tania, ta, co biegła za Martinem, mówiła, że najlepszy ze wszystkich jest Paryż. Jej Martin tam wojował. I opowiadał, jak tam pięknie i jakie tam pyszne wino. Poił ją sznapsem. I podarował szal. Ale go zostawiła. Z głupoty.
Jedna z dziewuch mówiła, że nas wszystkich zagonią do ogromnej, ogromniastej podziemnej fabryki, gdzie się szyje ubrania dla Niemców. Że teraz po całych Niemczech krąży pilny tajny rozkaz: naszyć jeden milion waciaków dla Frontu Wschodniego. Bo szykuje się ofensywa na Moskwę, a Niemcy płaszcze mają niezbyt ciepłe. Dlatego się wycofują. A jak tylko będzie milion waciaków, dadzą je najbardziej wyborowym oddziałom, a ci od razu wsiądą do nowych czołgów i popędzą na Moskwę. To wszystko opowiadał jej znajomy policjant.
Wtedy te komsomołki zaczęły na nią wrzeszczeć, że jest małpa i zdrajczyni; że Moskwy Niemcy nie mogli zdobyć w czterdziestym pierwszym, wymroziło ich tam w tych płaszczach – i dobrze im tak. A kiedy Armia Czerwona pokona Niemców, to Hitlera przywiozą do Moskwy na Plac Czerwony i tam powieszą za nogi naprzeciw Mauzoleum, a obok powieszą zdrajców, takich jak ona. I że towarzysz Stalin ze wszystkimi się policzy: i z tymi, co poszli do niewoli, i z tymi, co buty lizali Niemcom. I z babami, które się kładły pod Niemcami.
Ale wtedy Tania krzyknęła im, żeby dały spokój z tym Stalinem. Bo jej dwóch wujków rozkułaczyli, a ojca ukatrupili nie wiadomo gdzie i że one z matką biedowały o chlebie i wodzie, a za Niemca chociaż po raz pierwszy najadły się do syta, a jeszcze zakochała się tak, że mało nie zwariowała.
Te komsomołki krzyknęły jej:
– Faszystowska zdzira!
A ona im:
– Stalinowskie suki!
I wzięły się za łby. Jedne dziewuchy stanęły w obronie Tani, inne – komsomołek.
No i się zaczęło! Wszystkie wkoło się biją, a ja chcę przejść pod ścianę, ale nie mam sił. A te się sczepiły ramionami, w dodatku pociąg szybko jechał, więc i tak rzucało nas na boki. Coś okropnego! Skąd wzięły tyle siły – przecież od dwóch dni nie dawali nam jeść!
Parę razy i mnie się dostało, oberwałam w nochal, aż mi świeczki w oczach stanęły. U nas w wiosce rzadko się bili. Tylko wiosną, na siewy. Albo na weselu. Wiosną – to o miedzę. Zawsze ktoś komuś kłonicą głowę rozłupał. A na weselach to przez samogon, co go chłopy pędzą z kartofli. Postawią potem na stołach, wypiją – i dawaj drzeć się za łby.
Świętej pamięci dziadunio opowiadał, jak to kiedyś na weselu ludzie siedli, napili się, wszyscy spokojni, jedzą, młodzi się całują. I jakoś tak wszystkim nudno. A jeden taki siedział – siedział, potem westchnął i mówi: – Dobra, ktoś musi zacząć!
Zamachnął się i sąsiada z przeciwka – po ryju. Ten nakrył się nogami. I już – bijatyka na całego.
Właściwie nie wiem, czym by się to skończyło, gdyby nie ta głupia obłąkana. Drzemała tam przy tej swojej kupie, a kiedy dziewuchy zaczęły się okładać, to się przebudziła. I jak nie zawyje! Pewnie się zestrachała. Zaczerpnęła gówna z kupy – i w dziewuchy! I jeszcze raz! I jeszcze!
Jak te nie zajazgoczą! Ale bić się przestały.
A potem stanęliśmy gdzieś pod Krakowem. I stoimy, stoimy, stoimy. Przestaliśmy prawie całą noc. Niedobrze mi. Jedne płaczą, inne śpią. Jeszcze inne się śmieją.
A myśmy we cztery przelazły w kąt. Siedzimy. Ciemno, tylko gdzieś w oddali ktoś gra na harmonijce ustnej. A mnie od razu przypomniał się dom, mamusia, babunia, Gierka. I łzy same pociekły. Ale na głos nie ryczałam.
Pewnie, żyło nam się nieźle: ojciec w leśnictwie zarabiał pieniądze, nie dniówki, jak w kołchozie. Nie żeby nie był ze wsi – po prostu miał szczęście. Leśniczego, Matwieja Fiedotowicza, wyciągnął z grzęzawiska. Kiedy był strażnikiem, przyuczył się do polowania. Jeszcze jak! Przecież ciągle tylko ze strzelbą i na koniu. Co wyskoczy – bach! A nasz leśniczy miał wielką słabość do polowań. No to razem chodzili na polowania. No i raz, akurat jak poszli na kaczki na Butczyńskie Bagna, leśniczy wpadł w trzęsawisko. A ojciec go wyciągnął. No więc kiedy gajowego, Kuźmę Kuźmicza, zarżnęli Cyganie i było wolne miejsce, leśniczy wyznaczył ojca! I tak ojciec został gajowym. Dostawał co miesiąc sześćset dwadzieścia rubli.
A jak kto ma pieniądze, to przeżyje. Bo inne chłopy, jak przyjdzie zima – idą za robotą do miasta, żeby zarobić i coś kupić. Za dniówki nic człowiek nie kupi. Kartofli dadzą albo żyta. No, owies jeszcze dawali. Prażą go w kotłach całą zimę i jedzą. Jak konie.
A myśmy dobrze jedli. Trzymaliśmy konia, krowę, dwie świnie, gęsi i kury. Słoniny nigdy nam nie brakło. Jak mamunia rano nasmażyła jajecznicy na dużej patelni – to wszystko pływało w tłuszczu! Chlebka się weźmie, zacznie maczać – cudo! A potem – bliny gryczane z twarogiem. Macza się, popije prażonym mlekiem – uch, co za pychota! A jeszcze na targu kupowaliśmy miód. I buciki mi ojciec na targu kupił, i lalkę Księżniczkę, i cztery książki, żebym się uczyła czytać. Wszystkie dziewuchy miały tylko elementarze, a ja miałam książki z obrazkami: „Konik-garbusek”, „Moskwa radziecka”, „Buratino” i „Wilk i siedem koźlątek”.
A targ – to ci dopiero cudo! Czasem ojciec rano mówił:
– No co, Wariuszka, pojedziemy na targ?
To ja pierwsza lecę do stajni zaprzęgać. Och, jak lubiłam zaprzęgać konie! Ojciec od maleńkości mnie przyuczył; chłopaczysków dorosłych w rodzinie nie było! Nawet wierzchem dobrze jeździłam – a jakże. Całe życie z końmi: najpierw był Żwawy, potem Zoja, którą ukradli, potem Chłopczyk.
Wyprowadzę, wyczyszczę, zaprzęgnę bryczkę z malowanym oparciem. Ojciec buty chromowe włoży, nasunie nową czapkę z daszkiem, siądzie z przodu, my z mamunią z tyłu. Strzeli z bata. I jazda!
Do targu w Żyzdrze mieliśmy trzydzieści sześć wiorst. Czego tam nie było! I garnki przeróżne, i dywaniki, i chomąta. A ja lubiłam zabawki. Jeden wujaszek sprzedawał piszczałki. Drugi zabawki: chłop z niedźwiedziem w kuźni kują. I lalki mieli różne. Piękne.
Wszystko byłoby dobrze, gdyby ojciec nie pił. Mama mówiła, że przez to i dzieci więcej nie było…
Z drugiej strony – co to wspominać przeszłość, i tak Niemcy spalili wioskę.
No i płakałam sobie cichutko.
A więc staliśmy i stali. Potem rano szarpnęło, ruszyliśmy i znów stoimy: Kraków. Dziewuchy zaczęły wstawać – dojechaliśmy! Tu drzwi odciągnęli – stoją Niemcy. Patrzą na nas, coś mówią. Jeden nos zatkał, odwrócił się. Zarechotali: smród w naszym wagonie był straszny. Podszedł Polak z wiadrem wody. Niemcy pokrzykują:
– Trinken!
Polak podał nam wiadro. Zaczęłyśmy pić po kolei. Wypiłyśmy całe wiadro. Podał jeszcze jedno. Wypiłyśmy drugie. I trzecie podał! Niby nie bardzo chciało mi się pić, ale jak przyszła moja kolej – przypięłam się i oderwać nie mogę, jakbym się przyssała. Ledwo mnie odciągnęli.
W sumie nasz wagon wypił cztery wiadra wody.
Potem dwóch Polaków podjechało furmanką. A na niej leżała surowa konina, rąbanka. Jeden zaczął nam łopatą ciskać to do wagonu. Zrzucił. Niemiec krzyknął:
– Essen!
I znowu drzwi zaryglowali. Stoimy, ale co tu robić? Pogadałyśmy między sobą, że skoro karmią, to znaczy, ze dalej nas powiozą, do samych Niemiec. A ile tam jechać? Nikt nie wie. Może ze dwa tygodnie albo więcej? Może miesiąc? Europa przecie duża. Może i większa od Rosji.
Ale żreć się chce. Nie było wyjścia: zaczęłyśmy po trochu skubać tę surową koninę i żuć.
Tymczasem pociąg pojechał dalej. I więcej już tak długo nie staliśmy. Pewnie w Polsce tory lepsze, bo nasz eszelon zaczął pędzić.
Zjadłam trochę koniny i zasnęłam na długo. Spałam i spałam jak zabita. Ze zmęczenia, jasna sprawa. No i zestrachana byłam. A ze mną tak zawsze, kiedy mnie strach obleciał – to od razu sen morzył. Jak ojciec mamę bić zaczyna – ja od razu ziewam ze strachu. Durna głowa, ległabym na podłodze i nie wstawała, spała, póki wszystko się nie skończy.
Kiedyś zabłądziłam w lesie z Awdotią Kuprijanową. Na grzybyśmy poszły, a ona: chodźmy, Waria, znam tajemną polankę, tam rosną same prawdziwki. No i poprowadziła mnie na tę polanę. Prowadziła, prowadziła i zaprowadziła w taki gąszcz, że zgroza mnie zdjęła: drzewa ogromniaste, słońca nie widać, ciemno jak w nocy. No i zgubiłyśmy drogę. Strach! U nas i wilki się spotyka, i niedźwiedź w trzydziestym dziewiątym krowy rozszarpał. Ta głupia Awdotia, jak zobaczyła, że zgubiła drogę – od razu w płacz! A co ja mam robić? Ciągnę ją za rękę: chodźmy. Potem tak straszno mi się zrobiło, że ległam pod krzakiem i zasnęłam. Ona obok mnie. A kiedy się obudziłam – akurat nas znaleźli. Tam nieopodal była droga, chłopy szły na kośbę, usłyszałyśmy ich. Zaczęłyśmy na nich wołać. Podeszły. Matka mówiła, że to cud…
W każdym razie, obudziłam się, kiedy drzwi rozsunęli.
Krzyknęli:
– Sztein auf! Aussztajgen! Sznel! Sznel!
Tośmy wstały i wyszły z wagonu.
Na taki ogromniasty majdan. Coś jak dworzec, takie miejsce, gdzie stoją pociągi, podjeżdżają, odjeżdżają. Jak żyję nie widziałam takiego: mnóstwo, mnóstwo torów, i stoją pociągi towarowe. I cysterny. I eszelony z drzewem, i puste. Wszędzie chodzą żołnierze.
Ustawili nas w szyku wzdłuż pociągu. W drodze czworo z naszych umarło nie wiadomo na co. Od razu ich gdzieś zabrali.
A Niemiec stanął na skrzynce i zaczął mówić po rosyjsku. Powiedział, że teraz jesteśmy w Wielkich Niemczech. To dla nas wielki honor. Dlatego wszyscy powinniśmy pracować na chwałę Wielkich Niemiec. I że teraz pójdziemy do obozu filtracyjnego, gdzie dadzą nam jeść, dadzą dobrą odzież i wydadzą dokumenty na pobyt w Niemczech. A potem pojedziemy do różnych zakładów i fabryk, gdzie będziemy żyć i pracować. I że wszystkim nam będzie tam dobrze. A najważniejsze – byśmy zrozumieli, że Niemcy to kraj kulturalny i wszyscy tu żyją szczęśliwie. A najszczęśliwiej ze wszystkich – młodzi ludzie.
Potem ustawili nas w kolumny i poprowadzili. Ruszyliśmy. Szliśmy ze siedem wiorst, aż doszliśmy do dużego obozu otoczonego murem z drutem kolczastym i z wieżyczkami. Chodzą Niemcy z owczarkami, samochody stoją.
Zaprowadzili nas tam i rozlokowali w barakach: dziewuchy oddzielnie, chłopaków oddzielnie. W naszym baraku były prycze. I były jeszcze inne dziewuchy – z Polski, Białorusi i Ukrainy. Ale niewiele. Powiedziały nam, że tu nie zatrzymują dłużej niż trzy dni: przepuszczą przez obóz i zawiozą na miejsce pracy.
Zaczęłyśmy je wypytywać – dokąd nas wyślą? One na to – zależy kogo. Nikt dokładnie nie wie. A jeśli ktoś zachorował – do obozu pracy. Tam jest najgorzej. Tam się tłucze kamienie.
Trochę tam posiedziałyśmy, potem zaprowadzili nas na dezynsekcję.
To była taka ogromniasta łaźnia – cudo! Nigdy czegoś takiego nie widziałam. W takim wielgachnym baraku. Zupełnie nowy, tarcicą pachnie. I jakem tam weszła, ten zapach poczuła, od razu sobie przypomniałam nasz tartak na Kordonie. Jakeśmy jeździli po deski, kiedy wujek Misza się budował. Postawili mu taki ładny dom, ojciec dostał najlepszą tarcicę. A wujek Misza wziął i się powiesił. Ot, i tak bywa…
W tym baraku najpierw ustawili nas w kolejkę. I wyprowadzali trójkami. Wzięli mnie i jeszcze dwie dziewuchy. A tam stoły, przy nich siedzą Niemki, żołnierki, i piszą. Jedna stoi z takim pręcikiem. I mówi po rosyjsku:
– Rozbierajcie się.
Rozebrałyśmy się. Do goła. A ona nas z przodu i z tyłu oglądała. Potem patrzyła we włosy. A wszy wtedy mieli wszyscy. Ja też, no i co z tego? Ona dwóm dziewuchom pokazuje pręcikiem na krzesła, gdzie leżą włosy.
– Do strzyżenia!
Jedna dziewucha od razu w ryk. Niemka dała jej pręcikiem po tyłku. Roześmiałam się. Dziewuchy siadły na krzesłach, a na nie rzuciły się te baby z maszynkami. Mnie nie kazała się strzyc. Pokazała mi pręcikiem na drzwi do łaźni.
– Idź tam.
Weszłam. Normalna łaźnia parowa. Tylko szaflików żadnych nie ma, po prostu na wierzchu rury żelazne, a w nich dziurki. I z dziurek tryska ledwo ciepła woda. Patrzę na te rurki – co ja mam robić? Postałam, potem poszłam dalej. A tam jakby rozbieralnia. I znowu żołnierki. I stoły. A na nich – różna bielizna.
Niemka dała mi czystą koszulę i niebieską chustkę. I pokazuje na wyjście. Wychodzę, a tam też jakby maleńka rozbieralnia. A w niej nasze ubrania. Czymś od nich zalatuje. A to, to samo miejsce, gdzieśmy się rozdziewały. Ten ich barak to jakby na kole zbudowany, jak karuzela na jarmarku. I ta sama Niemka z pręcikiem mówi mi:
– Ubieraj się.
No to naciągnęłam tę nowa spodnią koszulę, potem wełniane pończochy, swoją zieloną sukienkę. Potem ciepłą koszulę. Potem jeszcze waciak. Ale mojej starej chustki nie ma. Zabrali. No i starej koszuli też nie było. Głowę przewiązałam nową chustką. Teraz te ostrzyżone dziewuchy poszły się myć.
A Niemka mi mówi:
– Siadaj przy stole.
Siadłam. Naprzeciw mnie druga Niemka. Też po rosyjsku się odezwała:
– Jak się nazywasz?
Mówię:
– Samsikowa Waria.
– Lat?
– Czternaście.
Wszystko zapisała. Potem mówi:
– Wyciągnij rękę.
Początkowo nie zrozumiałam. Ona znów:
– Dawaj rękę!
Wyciągnęłam. Ona mi na ręce taką pieczęć przystawiła – raz! A tam tuszem numer: 32-126. I mówi:
– Idź tam.
A tam drzwi. Podeszłam. Otworzyłam je. A za nimi już podwórze. I żołnierz stoi z automatem. Pokazuje mi ręką na kolejny barak. Poszłam w tę stronę. Jak tylko podeszłam bliżej – od razu zapachniało jedzeniem. Boże, myślę, naprawdę dadzą nam jeść? Idę, a nogi same mnie niosą. Za mną ruszyły inne dziewuchy. I też zaczęły biec.
Weszłyśmy tam. To nie barak, tylko takie zadaszenie z desek. Pod dachem ogromne kotły, z dziesięć sztuk, i w nich bulgocze zupa. A dokoła stoją Niemcy z miskami i z czerpakami. I nasi też, ci, co już wyszli z tamtego baraku. Niemcy każdemu dają po pustej misce. Mnie też dali – i do kolejki. Odstałam swoje i w końcu Niemiec czerpakiem do miski – pluch! Grochówkę. Gęstą jak kasza. Ale łyżki nikt nie ma. Wszyscy chłepcą prosto z misek.
Ja też szybko wychłeptałam, ręką miskę wytarłam, oblizałam palce.
A Niemiec pyta:
– Wilst du noch?
A ja na to:
– Ja, ja. Bitte!
I on mi jeszcze raz – pluch! Drugą miskę chłeptałam już wolniej. Rozglądam się: nasi się kręcą i Niemcy. Wszystko jest zupełnie inaczej, zaczęło się zupełnie inne życie.
Zjadłam drugą porcję – i poczułam się jak pijana. Przywarłam do kotła. A on taki ciepły, błyszczący. Niemiec się śmieje:
– Alzo, noch ajnmal, medl?
Przypomniałam sobie, jak Otto mówił, kiedy się napił do syta mleka. I odpowiadam:
– Ich bin zat, ich markt kajn blat.
Niemiec zarechotał, zapytał o coś. Ale nie zrozumiałam.
Poszłam do baraku.
Pod wieczór wszyscy z naszego eszelonu byli umyci i nakarmieni. Ale nie wiedzieć czemu nie wszystkich ostrzygli. Z naszego baraku nie ostrzygli mnie i jeszcze trzech dziewuch. Tania mi wytłumaczyła:
– To dlatego, że wy nie macie wszy.
Mówię:
– Jak nie? Spójrz no tylko!
Rozgarnęła mi włosy.
– Są! Widać zapomnieli. Lepiej schowaj włosy pod chusteczkę, bo jak się opamiętają, to wygolą na łyso.
Tak zrobiłam: przewiązałam chustkę ciaśniej, włosy schowałam.
Kiedy się ściemniło, weszła ta sama Niemka z pręcikiem i mówi:
– Teraz spać. Rano zawiozą was na miejsca pracy. Tam będziecie mieszkać i pracować.
I drzwi do baraku zamknęli na zasuwę.
Niektóre zasnęły od razu, inne nie. Ja, Tania i Nataszka z Briańska ułożyłyśmy się obok siebie i dalej gadać: co i jak będzie. One starsze ode mnie, czego to nie słyszały! I o Europie, i o Niemcach.
Nataszka opowiadała, jak u nich w Briańsku Niemcy puszczali filmy dla swoich ludzi. A ją i jej koleżankę, Niemiec zapraszał dwa razy. Widziała w filmie Hitlera i gołą babę, która ciągle śpiewała, tańczyła i chichotała. A wkoło niej chodzili na biało ubrani Niemcy. I patrzyli na nią, i się uśmiechali. A Hitler, mówiła, sympatyczny taki, z wąsikami. I kulturalny, od razu widać. Tylko bardzo głośno mówi.
Ja to widziałam wszystkiego sześć filmów. Najbliższy ośrodek kultury był dopiero w Kirowie, a to dwadzieścia pięć wiorst. Dwa razy ojciec zawiózł mnie Chłopczykiem. Potem zabierał mnie ze swoimi dzieciakami Stiepan Sotnikow. Dwa razy widziałam Czapajewa, potem Wołga, Wołga, My z Kronsztadu, Siedmiu śmiałków i jeszcze jeden film, ale zapomniałam tytuł. Było tam o Leninie, jak do niego strzelała jedna baba. A on, w kaszkiecie, uciekał. A potem upadł. Ale nie umarł.
Na dolnych pryczach dziewuchy cały czas wróżyły: kto zwycięży, nasi czy Niemcy.
A Tani i Nataszce było wszystko jedno – żeby tylko nie bombardowali.
Nas to trzy razy bombardowali. Tyle że wszystkie bomby spadły nie na wioskę, ale na pola. Tylko powybijało szyby i krowy wysiekło. I jeszcze jedna baba z wioski wlazła na minę. Przynieśli ją do wioski w rogoży: bez nogi, kiszki na wierzchu. A ta w kółko powtarzała:
– Matulu moja kochana, matulu moja kochana.
I umarła.
A ja zasnęłam.
Kiedy się obudziłam – wszyscy już wstali. Poleciałam z dziewuchami szczać. Wychodek był duży, czysty. Wyszczałyśmy się, a niektóre nawet wysrały. Potem poszłyśmy jeść do tych kotłów. Znowu grochówka. Ale już rzadsza, nie taka jak wczoraj. I dokładki nie dali. Wysiorbałam ją. Ledwom oblizała miskę, już krzyczą:
– Ustawiać się!
I wszyscy poszli na majdan.
Ustawili nas – chłopaków osobno, dziewczyny osobno. Niemcy stoją, patrzą na nas. Milczą. Jeden na zegarek spogląda. No to stoimy. Niemcy dalej nic nie mówią. Godzinę przestaliśmy, nogi zaczęły nam drętwieć. Nataszka mówi:
– Czekają na ciężarówki, żeby nas wywieźć.
Nagle słyszymy – jadą samochody. Ale nie ciężarowe, tylko osobowe. Trzy samochody. Czarne, ładne. Podjechały. Wysiedli z nich Niemcy. Wszyscy na czarno, jak te samochody. A jeden, najważniejszy – wysoki, w czarnym skórzanym płaszczu. I w rękawiczkach. No i wszyscy Niemcy oddawali mu honory. A on też zasalutował, podszedł do nas, złożył ręce na brzuchu i patrzy. Ładny taki, jasny blondyn. Popatrzył i mówi:
– Gut. Zer gut.
I coś do Niemców powiedział. A wtedy ta Niemka, co mówiła po rosyjsku, mówi:
– Zdjąć nakrycia głowy.
Ale ja nie zrozumiałam. Dotarło do mnie, kiedy chłopaki pozdejmowali kaszkiety i czapki. A dziewuchy zaczęły rozwiązywać i zdejmować chustki. Myślę: no to teraz mnie ostrzygą. I na to się zanosi, bo Niemka mówi:
– Wszyscy z włosami – wystąp.
Co było robić. Wystąpiło nas z piętnaścioro – chłopaków i dziewuch. Wszyscy nieostrzyżeni. I ciekawe – wszyscy jasnoblond, jak ja! Aż mi się śmiać zachciało.
A Niemka:
– W szeregu zbiórka!
Wszyscy się ustawili.
A Niemiec, ten główny, podszedł i patrzy. I patrzy jakoś… nie wiem, jak to powiedzieć. Długo i powoli. A potem zaczął podchodzić do każdego z nas. Podejdzie, dwoma palcami podbródek podniesie i patrzy. Potem idzie dalej. I milczy.
Podszedł do mnie. Podbródek mi podniósł i wpatruje się w oczy. A sam ma taką twarz… jeszcze takiej nie widziałam. Jak Chrystus na ikonie. Chudy taki, płowowłosy, oczy niebieskie-niebieściuchne. Bardzo czysty, ani paproszka, ani pyłku. Czapka z daszkiem czarna, a na niej – czaszka.
Przyjrzał się mnie, potem pozostałym. I wskazał troje z nas.
– Dizes, dizes, dizes.
Potem dotknął nosa rękawiczką, jakby się zamyślił. I wskazał mnie.
– Und dizes.
Odwrócił się i poszedł do samochodów.
A Niemka mówi:
– Wszyscy wskazani przez pana oberfuhrera – marsz za nim!
I poszliśmy, we czwórkę.
Niemiec podszedł do pierwszego samochodu, od razu otworzyli mu drzwi, wsiadł. A inny Niemiec macha do nas i pokazuje na drugi samochód. I otworzył drzwi. Podeszliśmy, wsiedli. Niemiec drzwi zamknął, usiadł z przodu, obok szofera.
I ruszyliśmy.
Nigdy nie jeździłam samochodem osobowym. Tylko ciężarówką. Jakeśmy ziarno wozili. I kiedy u nas w Kolubakinie był pomór krów, to nam w dwóch samochodach przywozili cielaki na przychówek. A komitet rejonowy przydzielił samochody. Z mamunią i z oborowym Piotrem Abramyczem po te cielaki samochodami pojechaliśmy do Łompadzi. A samochód osobowy widziałam w Kirowie. Kiedy przyjechaliśmy do kina. Ten samochód stał, bo wjechał w błoto i ugrzązł. Wszyscy zebrali się dokoła i myśleli, jak go stamtąd wyciągnąć. A gruby towarzysz, który przyjechał tym samochodem, zwymyślał drugiego, z komitetu rejonowego. I ten gruby mówił głośno:
– Na to twoje zadupie, Borisow, to tylko w przymrozki można jeździć.
A ten Borisow milczał i gapił się na samochód.
No. A teraz w tym niemieckim samochodzie to się nie mogłam napatrzeć. Jak tu pięknie! Z przodu szofer z Niemcem, my z tyłu. Wszystko błyszczy, wszystko czyste, siedzenia ze skóry, wszędzie różne klamki. I pachnie ropą. Jak w mieście. A jak lekko pruje ten samochód! Człowiek nawet nie czuje, że jedzie, tylko na wybojach kołysze, jak w kołysce. Zrozumiałam wtedy, dlaczego te pojazdy nazywa się samochodami.
Oprócz mnie były jeszcze dwie dziewuchy i chłopak. Jedziemy, jedziemy. Dokąd – nie wiadomo.
Ze dwie wiorstyśmy przejechali, skręcili w las i stanęli. Niemiec wyskoczył, otworzył drzwi: – Aussztajgen!
Wysiedliśmy. Patrzymy, a te dwa samochody też tu stoją. Dokoła las, jeszcze młody.
Niemiec, ten główny, wysiadł z samochodu. I coś powiedział do innych Niemców. A ci od razu zaczęli nam wiązać ręce za plecami. I to tak sprytnie, że zanim się połapałam, to oni mnie cap – i już! Ściągnął ręce sznurem. I podprowadzają nas do czterech drzew, i zaczynają przywiązywać.
Dziewuchy zawyły, ja też. Jasna sprawa, że w tym lesie już zostaniemy. Wyjemy, jedna zaczęła się modlić; chłopak, starszy od nas, krzyczy:
– Panowe, ja sz ne Sawośka Hnutaj! Ja sz ne Sawośka Hnutaj! Opamentajte sia, panowe!
Poprzywiązywali nas do drzew. Potem zatkali nam usta, żebyśmy nie krzyczeli. I stanęli dokoła. A główny popatrzył i pokazał na chłopaka. Dwóch Niemców podeszło do samochodu.
Myślę sobie: no, to teraz nas wykończą. A za co – nie wiadomo. Boże, czyżby za to, żeśmy nieostrzyżeni?! I to jest cala nasza wina? Przecież ta gadzina niemiecka zapomniała nas ostrzyc, mnie nic do tego! Mnie tam wszystko jedno! To ja przez głupie włosy mam iść do piachu?! Mamuńciu kochana! No to ładny koniec! Pójdę tutaj do piachu i nikt się nie dowie, gdzie jest mogiła Warki Samsikowej!
Tak stoję i myślę. Oczy zachodzą mi łzami.
A Niemcy wracają i niosą jakąś żelazną skrzynkę. Postawili ją. Otworzyli. I wyciągają z niej ni to topór, ni to młot kowalski – z początku nie byłam pewna. Czyli nie będą strzelać, tylko tak zarąbią, na żywca. Oj, marny nasz los!
Podchodzą do chłopaka. Biedaczysko zaczął się szamotać jak ten ptaszek. A Niemiec mu palto na piersi rozsunął – ciach! Koszulę – raz! Rozerwał. I spodnią też – trach! Obnażyli mu pierś.
A główny kiwnął głową.
– Gut.
I wyciągnął rękę w rękawiczce. Niemiec dał mu ten młot kowalski. Patrzę – to nie młot, ale nie wiadomo co. Zupełnie jak z lodu. Albo z soli, którą na fermie dają krowom do lizania. Nie żelazny. A główny zamachnął się i z całej mocy chłopaka tym młotem w pierś – buch! Biedaczek aż cały zadygotał.
Drugi Niemiec do piersi chłopaka taką trąbkę przystawił, jak dochtor jaki, i słucha. A główny stoi z tym młotem. Niemiec pokręcił głową.
– Niks.
Wtedy główny znowu – buch! A drugi Niemiec znowu posłuchał. I od nowa:
– Niks.
I od nowa główny wali chłopaka w piersi. No i tak zatłukli go na śmierć. Zwisł na sznurze. A Niemcy ten młot rzucili, wyjęli ze skrzynki nowy – i dawaj do dziewuchy, tej co koło mnie była przywiązana do brzozy. Ta ryczy bezgłośnie, cała drży. A oni rozpięli jej pluszowy kaftanik, sweter rozcięli, spodnią koszulę rozerwali. Patrzę, a dziewucha ma krzyżyk na szyi. Mnie też babcia taki powiesiła, ale w szkole Nina Siergiejewna go zdjęła. Jesteście pionierami, mówi, to musicie wiedzieć, że Boga nie ma. Tak że przesądy religijne będziemy wyrywać z korzeniami. I wszystkim, którzy mieli krzyżyki, zerwała je i cisnęła w krzaki. A babcia mówiła: bezbożnicy nigdy własną śmiercią nie umierają. Ot prawda, myślę.
A główny Niemiec znów ten nieżelazny młot wziął do ręki, zamachnął się i dziewuchę w pierś – trach! Aż kostki zachrzęściły. Cofnął się, gad, a drugi znów z tą trąbką – przystawia i słucha. Słucha, jak dziewczyna dogorywa. A ona już po pierwszym uderzeniu nieprzytomna zwisła na sznurach, głowa jej zadyndała. Wtedy trzeci Niemiec jej głowę podniósł, przytrzymał, żeby nie przeszkadzała po piersiach walić. I znowu – trach! trach! trach! Tak zaczęli bić, że krew bryznęła mi na policzek.
Ot, gady przeklęte.
A potem zatłukli drugą dziewuchę. Pewnie tak jak ja miała z piętnaście lat. I wzrost taki sam jak ja. Ale piersi miała już spore, nie to co moje. Bili, bili, póki jej krew nosem nie trysnęła. Usta przecież miała zawiązane.
Zostałam tylko ja.
Jak piersiastą dziewuchę zatłukli, to odrzucili młot. Wyjęli papierosy, stanęli w kółku i zapalili, żeby odpocząć. I gadali między sobą. Główny nie był zadowolony. Milczał. Potem pokręcił głową i powiedział:
– Szon wida taube nus…
Pozostali Niemcy pokiwali głowami.
A ja stoję, patrzę, jak palą. I myślę – już zaraz, już zaraz. Dopalą te gady – i koniec. I tak mi się jakoś zrobiło na duszy, nie to, żeby straszno albo smutno, ale jakby wszystko stało się jasne jak na niebie, kiedy nie ma chmur. Niby we śnie. Jakbym w ogóle nie żyła. Tylko wszystko się przyśniło: i mamunia, i wioska, i wojna. I Niemcy. Dopalili, powyrzucali niedopałki. Obstąpili mnie. Rozpięli mi waciak, potem sweterek, co mi babunia zrobiła z koziej wełny – ciach nożem. Rozchylili go. A pod swetrem miałam zieloną sukienkę. Ojciec mi kupił na targowisku w Łompadzi. Sukienkę też nożem rozcięli. I spodnią koszulę niemiecką, co mi ją dali w obozie. Jeden Niemiec upchnął brzegi pociętej sukienki i koszuli pod sznury, żeby pierś była goła.
Główny wziął młot do ręki, spojrzał na mnie. Coś tam wymamrotał. I podał młot drugiemu Niemcowi, a sam swoją czapkę z daszkiem, tę z czaszką, zdjął i oddał Niemcowi z tyłu. Stanął na prawo ode mnie.
Niemiec się zamachnął, stęknął jak przy rąbaniu drew, i jak mnie nie grzmotnie w sam mostek! Aż mi świeczki w oczach stanęły. I dech zaparło.
A główny nagle klęknął i przyłożył ucho do mojej piersi.
Ucho miał zimne. A policzek ciepły. I głowa tuż, tuż przy mnie, płowowłosa, gładka taka, jakby olejem posmarowana. A włosy równiutko uczesane, jeden przy drugim. I perfumami zalatuje.
Patrzę z góry na jego głowę i patrzę, patrzę, patrzę. Jak we śnie. Umieram przecież, a taka jestem spokojna. Nawet płakać przestałam.
A ten do Niemca z młotem:
– Noch ajnmal, Willi!
I ten Willi znów – uch!
Główny przyłożył ucho, posłuchał:
– Noch ajnmal!
Uch! Jak przywalił, to z młota jakby drzazgi poleciały. I wtedy pojęłam, że jest z lodu. Przed oczami zaczęło mi wszystko płynąć. A główny znów się przytulił. Już całe ucho miał umazane moją krwią. Nagle krzyknął:
– Ja! Ja! Herr Laube, zofort!
I Niemiec z tą dochtorską trąbką przypadł do mnie. Trąbkę oparł o moją pierś, posłuchał. I mamrocze coś z kwaśną miną. Ale główny go odsunął.
– Noch ajnmal!
Przyłomotali mi jeszcze raz. A ja jakbym zaczęła zasypiać: wargi zrobiły się jak z ołowiu, gęba jakoś tak zdrętwiała i zrobiła się ciężka, obca, chropowata. Jak piec wapnem bielony. I jakbym zrobiła się taka całkiem-całkiem lekka, jak obłok. A w piersi mam tylko serce i nic więcej. Zupełnie nic – nie ma ani brzucha, ani dziurek w nosie, ani gardła. I to serce jakby się poruszyło. To znaczy jak… sama nie wiem co. Jak jakieś zwierzątko. Poruszyło się i jakby zaczęło migotać. I zamruczało tak słodko, słodziuteńko: hr, hr, hr. Ale nie tak jak wcześniej – ze strachu albo z radości. Zupełnie inaczej. Jakby dopiero się przebudziło, a wcześniej spało i spało. Mnie tu zabijają, a serce się przebudziło. I nie ma w nim ani strachu, ani zdziwienia. Jest tylko słodki pomruk. I wszystko jest dobre, uczciwe i takie czułe, że aż cała zamarłam. Aż mi się włosy na głowie poruszyły: tak mi teraz dobrze. I cały strach minął od razu: czego się bać, jeśli serce jest ze mną!
Nigdy nic takiego jeszcze mi się nie przytrafiło.
Zastygłam i nie oddycham.
Ten z trąbką znowu zaczął słuchać. I mówi głośno:
– Hra. Hra. Hram!
A głos ma taki obrzydliwy, jakiś ochrypły. Główny wyrwał mu trąbkę, sam przyłożył mi do piersi.
– Hram! Genau! Hram!
I cały się trzęsie z radości.
– Herszaften, Hram! Hram! Zi ist Hram! Hyren zi! Hyren zi!
Wszyscy szwargoczą, kręcą się wokół mnie. Zaczęli rozcinać sznury. Nagle wszystko wydało mi się ohydne – ichnie głosy, ręce i mordy, i te samochody, i ten las zasmarkany, i wszystko wokoło. Zastygłam, żeby tylko serca nie spłoszyć, żeby dalej tak słodko mamrotało, żeby mnie całą od tej słodyczy serdecznej przejmowało do szpiku kości. Ale oni mnie jak lalkę wyciągnęli ze sznurów i wzięli na ręce. Nagle serce zamilkło.
I od razu padłam bez przytomności.
Nie wiem, ile czasu minęło.
Ocknęłam się.
Oczu jeszcze nie rozlepiłam, a czuję, że wszystko się kołysze. Gdzieś mnie wiozą.
Otworzyłam oczy: jakby maleńki pokój. Tylko lekko się kołysze. Spojrzałam – obok mnie jest okno, a na nim firanka. A w firance szpara i las tam miga.
Zrozumiałam, że jadę pociągiem.
I jak tylko to do mnie dotarło, poczułam w głowie jakąś pustkę. Tak, jakby to nie głowa była, tylko szopa na siano późną wiosną – ani słomki, ani trawki. Bo bydło wszystko zżarło przez zimę.
Pustka w głowie. Ogromna taka, nie ma jej końca. I jest wszędzie wokół. Ale pustka jakaś taka dobra, wcale mnie to nie wystraszyło. Tylko jakoś tak – bach! Jak z lodowej górki na sankach – raaaz! I już się jest na dole. Tak i ta pustka – bach! zjechała mi do głowy. I zrobiło się pusto. Ale najważniejsze, że choć pusto, puściusieńko, to ja wszystko rozumiem. I robię, jak trzeba.
Wyciągnęłam rękę spod kołdry. Patrzę na nią – to moja lewa ręka. Tysiąc razy ją widziałam. A teraz jakbym widziała pierwszy raz. Ale wiem o niej wszystko! Pamiętam wszystkie blizny, kiedy się skaleczyłam sierpem, kiedy się nadziałam na gwóźdź. Ale tak dobrze pamiętam jakby mi film puszczali: tu na małym palcu niebieska kropka. Skąd? Ano kiedy wujek Siemion wrócił z wojska, to wykłuł sobie na piersi serce przebite strzałą. I poduczył chłopaków, jak to się robi: obrazek trzeba nabić gwoźdźmi na drewienku, potem nadpalić obcas i te gwoździe natrzeć sadzą. A potem – ciach! Przycisnąć drewienko do piersi. Kolka, sąsiad, chciał to zrobić, ale ojciec go zwymyślał i wyrzucił drewienko, a ja potem małym palcem na to drewienko z gwoźdźmi się nadziałam. Na jeden gwóźdź.
Ot, tak to było.
Ten pokoik taki przyjemny, cały drewniany. I nity błyszczą w ścianach. Dwa łóżka, pośrodku maleńki stół, żółty sufit. Ciepło. I pachnie czystością, jak w szpitalu.
A na drugim łóżku ktoś leży. W mundurze. Odwrócony do ściany.
Wyjęłam ręce spod kołdry, podniosłam się. Widzę, że jestem w samej bieliźnie. A pierś mam przewiązaną bandażami.
Wtedy od razu wszystko sobie przypomniałam. A do tego momentu to jakby mi pamięć odjęło: nie wiem, kim jestem, gdzie jestem: wiozą mnie, to wiozą i tyle.
Rozejrzałam się: na stole leży blaszane pudełko. I książka.
Uniosłam firankę: las, las i las. Tylko drzewa migają.
Siadłam, zwiesiłam nogi. Spojrzałam w dół – nie ma moich butów z jałowiczej skóry. I ubrania nigdzie nie ma. Zwiesiłam głowę w dół, rozglądam się. Zaczęło mnie drapać w gardle. Zakasłałam. Od razu w piersi odezwał się ból.
Jęknęłam, złapałam się za pierś.
Wtedy ten, co drzemał, zerwał się – i do mnie. To był ten sam Niemiec, co podawał lodowe młoty. Szybko objął mnie za ramiona, wymamrotał:
– Rue, ganc rue, szwesterchen…
Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. Zerwał się, zapiął kołnierz, poprawił mundur, otworzył drzwi i wybiegł. Zamknął drzwi. Nie zdążyłam zebrać myśli, a już wchodzi główny Niemiec. Dalej taki sam – wysoki, płowowłosy. Ale już nie na czarno. Tylko w niebieskim szlafroku. Usiadł przy mnie na łóżku. Uśmiechnął się. Wziął moją rękę. Do ust podniósł. I pocałował.
Potem zdjął szlafrok. A pod nim miał koszulę i spodnie. Zdjął koszulę. Ciało miał takie strasznie białe. I zaczął zdejmować spodnie. Odwróciłam się.
Myślę: no to teraz zrobi ze mnie babę. I jakoś tak leżę i słyszę, jak jego spodnie szeleszczą, a wcale się nie boję. Leżę jak nieprzytomna. A co mi tam? Takie rzeczy przeżyłam w tym zagajniku, że teraz mi wszystko jedno.
Rozebrał się. Ściągnął ze mnie kołdrę i zaczął mi zdejmować bieliznę.
Leżę, patrzę w ścianę, na te błyszczące nity.
Rozebrał mnie do goła. A potem legł obok. Pogłaskał mnie po głowie. I zaczął odwracać do siebie. Zamknęłam oczy.
Powoli mnie odwrócił, oplótł swoimi długimi rękami. I przywarł do mnie całym ciałem. I piersią przylgnął do mojej piersi.
I tyle! Leży i już. Myślę sobie – to Niemcy ostrożnie obchodzą się z dziewuchami, najpierw uspokoją, a dopiero potem – ciach! U nas w wiosce to od razu – tak mi opowiadali.
Leżę. I nagle wzdrygnęłam się całym ciałem, jakby we mnie piorun strzelił. I serce znów się poruszyło. Jak zwierzątko. I najpierw zrobiło się tak niespokojnie, dziwnie jakoś, jakby mnie podwiesili niby szynkę w piwnicy. A potem tak dobrze. Jakbym po rzece płynęła. Niesie mnie, niesie, jak na fali. I nagle poczułam jego serce, jak swoje.
I jego serce zaczęło skubać moje serce. Tak słodko, słodziutko. Tak czule.
Aż przenikało mnie całą.
Nawet mamunia nie była mi tak bliska. Nikt.
Zupełnie przestałam oddychać, jakbym wpadła do studni.
A on skubie i skubie moje serce swoim. Jak ręką. To ściśnie, to rozluźni. A ja cała drętwieję. Zupełnie przestałam myśleć. Jednego chcę – żeby to trwało wiecznie.
Boże, jak słodko było! Jak tylko skubnie moje serce, to ja drętwieję, drętwieję i czuję się, jakbym umierała. A serce zatrzepocze i zatrzymuje się. I stoi, jak śpiący koń. A potem – tyk! Znów się ożywia, trzepocze, a on znów skubie.
Ale wszystko na ziemi ma swój koniec.
Przestał. Jakbyśmy oboje umarli. Leżymy niby dwa wielkie głazy. Nawet nie drgniemy.
A pociąg wciąż – stuk-stuk, stuk-stuk.
Potem rozluźnił uścisk. I zsunął się na podłogę jak kłoda.
Chwilę poleżałam. Potem usiadłam. Patrzę – leży na podłodze, zupełnie jak martwy. Nagle się poruszył. I objął mnie za nogi. Tak czule, jak matka!
A ja nawet nie mam siły płakać.
Wstał, ubrał się. Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. I wyszedł.
Ale ja nie mogłam uleżeć. Wstałam. Rozsunęłam w oknie zasłony, patrzę. A tam las, pola, wioski. Patrzę na to, jakbym pierwszy raz widziała. I nie mam żadnego stracha. Za to w piersi taki radosny spokój. I wszystko jest jasne!
W końcu wrócił. Znów w swoim czarnym mundurze. I podaje mi ubranie: ładną sukienkę, rozmaitą bieliznę, buciki, palto, szalik i berecik. I zaczyna mnie ubierać. A ja patrzę na niego. Z jednej strony – wstyd mi, z drugiej – dusza aż śpiewa!
Ubrał mnie.
Usiadł obok. I patrzy tymi swoimi niebieskimi oczami. A ja patrzę na niego.
I jest tak dobrze!
Nie tak, jakbym go pokochała. Dobrze inaczej. Trudno wyrazić to słowami. Jakby mnie wydali za mąż. Za coś wielkiego i dobrego. I na wieki wieków bliskiego.
Ale to żadna tam miłość, jak u dziewuch i chłopaków. Miłość to już poznałam.
No bo to dwa razy byłam zakochana. Najpierw w pastuszku Goszce. Potem w Koli Małachowie, żonatym. Z Goszką się całowałam, a on mnie ściskał za cycki. Zaszyjemy się w szopie na siano – i dawaj. Niżej też chciał mnie pomacać, ale nie pozwalałam.
A w Koli Małachowie zakochałam się sama. On nic nie wiedział i do tej pory, jeśli żyje, nic nie wie. Jego, tak jak ojca, dwudziestego czwartego czerwca pognali na wojnę.
Przed wojną ożenili go z Nastuchą Połujanową. On miał siedemnaście lat, ona szesnaście. Przy sianokosach razemśmy pracowali. On kosił, a ja suszyłam i grabiłam. No i zakochałam się po uszy. Kędzierzawy, piękny, wesoły. Jak go zobaczę – to serce we mnie zamiera. I wstyd przeszywa na wylot. Cała oblewam się rumieńcem. Nawet jeść przestałam na dwa dni. Ale jakoś mi przeszło. A potem – znowu. Tylko o nim myślałam. Bez ustanku płakałam: ta głupia Nastucha to ma szczęście! No a potem jakoś odpuściło. I dobrze. Po co to za cudzym chłopakiem usychać? Ot i cała miłość.
Ale tym razem to było coś zupełnie innego.
I takeśmy jechali cały dzień w milczeniu, siedząc obok siebie.
A potem pociąg się zatrzymał. Niemiec wstał, włożył mi palto. I poprowadził za rękę przez cały wagon. A tam pełno niemieckich oficerów. Wysiedliśmy z pociągu na dworcu. Rozejrzałam się – to ci dworzec, nigdy takiego nie widziałam! Ogromniasty, cały żelazny, nie widać ani końca, ani początku! Pociągów – masa! Ludzi – masa! I wszyscy z rzeczami, wszyscy dobrze ubrani. A wszędzie wkoło czysto! Jak w kinie.
Poprowadził mnie przez dworzec. Za nim idą ci Niemcy. A za nimi na wózku wąsaty chłop wiezie walizki.
Idę, idę. Wszystko wokoło inne. I pachnie wszystko inaczej. Po miejsku.
Nagle dworzec się kończy. Wyszliśmy wprost do miasta. Jakie piękne! I domy piękne. No i tutaj wcale nie ma wojny – wszystkie domy całe, ludzie spokojnie spacerują po ulicach. Nawet z pieskami. I na ławkach siedzą, czytają gazety.
Podchodzimy do samochodów. Takie same czarne samochody, jak wtedy. Wszystkie błyszczą. Wsiadamy. Ja i ten główny – do pierwszego. Samochody ruszają, I jadą przez całe miasto.
A ja patrzę przez okno i nagle mówię:
– Was ist das?
Główny się zaśmiał:
– O, du szprichst dojcz, Hram! Das ist szejne Win.
I szybko zaczął mówić. Ale ja nic nie rozumiałam.
Przez te dwa lata, kiedy to u nas Niemcy stali, znałam różne niemieckie słowa. Nawet przekleństwa znałam. Ale przecież nigdy w szkole nie uczyłam się niemieckiego.
Więc tylko się uśmiechnęłam. Wtedy on kiwnął do Niemca, który siedział z przodu. To on wyszedł po nas na dworzec. Też był niebieskookim jasnym blondynem. Ale nie miał czarnego munduru, tylko zwykłe ubranie. I kapelusz.
Odezwał się do mnie po rosyjsku. Wydawało mi się, że to Polak. Powiedział:
– To miasto nazywa się Wiedeń. To jedno z najpiękniejszych miast świata.
I zaczął opowiadać o mieście: kiedy było zbudowane i co w nim ciekawego. Ale nic nie zapamiętałam. I nagle główny rozkazuje szoferowi:
– Stop!
Zatrzymaliśmy się. Główny coś powiedział. I Niemcy pokiwali głowami.
– Ajne gute idee!
Główny wysiadł, otworzył drzwi i daje mi znak. Też wysiadłam. Patrzę: ulica. A wprost przed nami sklep z ładnym szyldem. A z tego sklepu taki zapach bije! Aż mnie zatkało!
Razem z głównym wchodzimy do środka. A tam wkoło lustra. I – tysiące cukierków! I różnych ciastek, i jakichś słodkich precelków. I miłe, przemiłe dziewuszki w białych fartuchach. No i ten Polak pyta:
– Na co masz ochotę?
Mówię:
– Sama nie wiem.
Wtedy główny wskazał palcem na coś za szybą. I dziewuszka zaczęła coś dziwnego robić łopatką, jakby miesiła ciasto, a potem – ciach! i podaje mi taką tutkę z różową kulką. Wzięłam. A kulka tak słodko pachnie. Spróbowałam – zimna. Aż zęby mi ścierpły. I patrzę na Niemca.
On kiwa głową: jedz, jedz.
I zaczęłam jeść. To było jak słodki śnieg, tylko gęstszy. Smaczne, ale dziwne.
Jadłam, jadłam. Wreszcie przestałam.
Tak w ogóle to wtedy, po tym wszystkim, jakoś nie chciało mi się jeść. Ale podobały mi się zapachy. I mówię:
– Zimne. Dużo się tego nie zje. Może ja poczekam, aż odmarznie?
Niemcy zaśmiali się. Polak mówi:
– To są lody. Trzeba jeść zimne. Po trochu. Możesz się nie spieszyć i dokończyć w samochodzie.
Kiwnęłam głową. I znów wsiedliśmy i pojechali. Tymi ładnymi ulicami. Patrzyłam przez okno i powolutku jadłam.
Ale jeśli mam powiedzieć prawdę, to lody mi się nie spodobały. Karmelowe kogutki, co tatko z jarmarku przywoził, były pyszniejsze. Mogłabym je cmoktać dzień i noc.
Wyjechaliśmy z miasta. I pojechaliśmy wzgórzami. A one robiły się coraz wyższe i wyższe, jakby rosły pod niebo! Takich to ja w życiu nie widziałam. U nas były dwa wzgórza między Kolubakinem a Pospiełowką. Przez te wzgórzaśmy chodziły z dziewczynami do sklepu gminnego w Pospiełowce. Na wierzchołek człowiek się wespnie, stanie – ale daleko widać! I nasz dom jak na dłoni. Widziałam nawet naszego koguta.
Ale tu – aż dech zapiera. Droga zrobiła się wąska, kręta jak żmija, a w dół człowiek spojrzy – ogromniaste jamy! A wszystko to porośnięte choinkami.
Zapytałam:
– A co to takiego?
– To góry Alpy – odpowiedział Polak.
I jedziemy przez te góry Alpy. Coraz wyżej i wyżej.
Tak wysoko, że sięgamy już do chmur. I wjechaliśmy w chmury!
Cięgiem popatruję w dół, a tam nic nie widać – tak wysoko!
Jedziemy i jedziemy. Końca nie widać. Buja mnie z boku na bok. A w dodatku zaczęło ściskać w piersi. Usnęłam.
Ocknęłam się.
Wkoło już zmierzch. Patrzę, a tu mnie na rękach niosą! I niesie główny Niemiec. To nie wypada! Już dawno nikt nie nosił mnie na rękach.
Milczę. On niesie mnie drogą. Wkoło las cały w śniegu. Na niebie świecą gwiazdy. A z tyłu idą pozostali Niemcy. Spojrzałam na prawo: gdzie on mnie niesie? A tam ogromniasty dom! Cały z kamienia, światło w oknach, jakieś wieżyczki, no, cudeńko!
Poszedł na górę. Po schodkach. Jakby na ganek. A tam już na niego czekają – tylko drzwi skrzypią. A drzwi ciężkie jak nie wiem, okute żelazem.
Wszedł, trzymając mnie na rękach, a tu wszystko dookoła murowane, lampki się palą, zdawało się, że sufit płynie nade mną. A buty głównego – stuk, stuk, stuk.
Idzie, idzie.
Nagle otworzyły się drugie drzwi. Buchnęło światło.
Niemiec się zatrzymał. I postawił mnie ostrożnie jak lalkę. Ale nie na podłodze. Tylko na takim kamieniu, białym i dużym jak kufer. U nas w Żyzdrze na takim kamieniu przed wojną stał żelazny Lenin. Potem go Niemcy zniszczyli.
Sterczę na tym kamieniu. Patrzę – wkoło ludzie stoją, ze czterdzieści osób. Mężczyźni, kobiety. I patrzą na mnie w milczeniu.
Niemiec coś powiedział po niemiecku, a oni ruszyli do mnie ze wszystkich stron. Szli jak baranki, uśmiechali się. I wszyscy – do mnie! Aż się głupio poczułam. Podeszli do tego kamienia i nagle wszyscy uklękli. I pokłonili mi się.
Szukam wzrokiem mojego Niemca – co mam robić? A on też pochylił się do ziemi w swoim czarnym mundurze. I wszyscy Niemcy, co z nim przyjechali też. I ten Polak.
Wszyscy wokół mnie!
A potem podnieśli głowy. I patrzą.
Widzę, że to sami blondyni. I wszyscy mają niebieskie oczy.
Powstawali z klęczek. Podszedł do mnie jeden staruszek. Wyciągnął rękę. I powiedział czysto po rosyjsku:
– Zejdź do nas, siostro.
No to zeszłam z tego kamienia.
A on mi mówi:
– Hram! To wielka radość, że znaleźliśmy cię pośród martwych. Jesteś naszą siostrą na wieki. My – twoimi braćmi i siostrami. Teraz każdy z nas powita cię sercem.
Objął mnie i powiedział:
– Jestem Bro.
I jego serce szturchnęło moje. Jakby się z nim przywitało. I znów słodko mi się zrobiło, jak w pociągu. Ale on szybko rozplótł ręce i odszedł.
I wszyscy zaczęli do mnie podchodzić. Po kolei. Mówili imię i obejmowali mnie. I za każdym razem szturchało mnie w sercu. Ale zawsze inaczej: przy jednym – tak, przy drugim – siak.
I to było takie słodkie, przenikało mnie całą. Jakby mi kto szklanki z winem na serce wylewał. Raz! Raz! Raz!
Stoję jak we śnie. Oczy zamknęłam. Chcę jednego – żeby to trwało wiecznie.
Ale podszedł ostatni, podał swoje imię, objął mnie, skubnął serce – i odszedł. I wokół od razu powstała pustka – oni wszyscy, tacy ciepli, stanęli opodal. I uśmiechają się do mnie tak miło.
A staruszek wziął mnie za rękę i poprowadził przez różne pokoje z różnymi drogimi rzeczami. Potem na górę po schodach. Wprowadza mnie do dużego pokoju, całego w drewnie. A pośrodku pokoju łóżko. Całe białe, czyste, puchowe, jak żywe. Podprowadził mnie do łóżka i zaczął rozbierać. I cały aż promienieje. Ma taki dziwny uśmiech, jakby całe życie tylko dobro go spotykało i miał do czynienia z dobrymi ludźmi.
Rozebrał mnie do goła, ułożył w łóżku. Nakrył kołdrą. Usiadł obok.
Siedzi. Patrzy na mnie. I trzyma moją rękę. Oczy ma niebieskie, niebieściutkie jak woda.
Potrzymał mnie za rękę, potem schował ją pod kołdrę. I mówi:
– Hram, siostro moja. Powinnaś odpocząć.
A mnie tak dobrze. Całe ciało śpiewa. I mówię:
– No co pan! Ja i tak całą drogę przespałam jak kwoka. Teraz wcale nie chcę spać.
On mówi:
– Straciłaś wiele sił. Przed tobą nowe życie. Musisz się do niego przygotować.
Chciałam zaprzeczyć, że niby wcale się nie zmęczyłam. Ale wtenczas poczułam takie zmęczenie, jakbym worki dźwigała. I od razu zmorzył mnie sen.
Ocknęłam się: gdzie jestem?
Ten sam pokój, to samo łóżko. Słońce wali przez zasłonkę.
Zlazłam z łóżka, podeszłam do okna. Odsunęłam zasłonki: mamuniu kochana, ale pięknie! Dokoła same góry. Już zupełnie bez lasu, gołe, tylko w śniegu. I do samego nieba sięgają. Niebieskie takie. A niebo to już całkiem blisko.
A w tych górach – ani żywego ducha.
Od razu strasznie zachciało mi się szczać. No i przypomniałam sobie, dlaczego się obudziłam! Przyśniło mi się, że jestem małym dzieckiem owiniętym w pieluchy. I jakiś obcy człowiek trzyma mnie na kolanach. A mnie się strasznie, strasznie chce szczać. Powinnam o tym powiedzieć, żeby go nie zmoczyć. Ale jeszcze nie znam słów! Wiercę się w pieluchach i myślę, jak powiedzieć: „Chcę siku”? No i to mnie obudziło.
Tak bardzo mi się chce, jakbym przez te wszystkie dni samą wodę piła. Ale gdzie tu pójść, żeby się wyszczać – nie wiem. Podeszłam do drzwi, otworzyłam. Korytarz. Wyszłam. Idę korytarzem, myślę, może wiadro gdzie stoi. Wreszcie widzę – schody w dół, ładne, drewniane, z rzeźbionymi gałkami. Zeszłam po nich kawałek, patrzę – różne drzwi. Szturchnęłam jedne – niezamknięte. Weszłam.
A tam trzy pary klęczą w objęciach. Gołe. I milczą.
I w ogóle nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Jak ich zobaczyłam – od razu przypomniałam sobie wszystko, co było w pociągu. I tak mi się dobrze zrobiło, że nie wytrzymałam i się obszczałam. Aż ze mnie chlusnęło na podłogę. A jak dużo – leje się i leje! Stoję, patrzę na nich, w oczach mi pociemniało. A kałuża płynie prosto do nich! I wcale mi nie wstyd – zastygłam jak słup soli, dobrze mi, jak nie wiem. Patrzę na nich, jak sroka w gnat i tyle. A oni klęczą w moich sikach! I ani drgną!
Aż tu z tyłu ktoś mnie woła:
– Hram!
Ocknęłam się – to jakaś kobieta. Odezwała się do mnie, ale w dziwnym języku – słowa niby zrozumiałe, ale razem trudno pojąć. Ni to ukraiński, ni białoruski. No i nie polski. Po polsku w obozie rozumiałam.
Kobieta wzięła mnie za rękę i poprowadziła. Idę za nią, goła, plaskam mokrymi stopami.
Przyprowadziła mnie do dużego pokoju, całego wyłożonego błyszczącym kamieniem. A pośrodku pokoju stoi jakby duży biały szaflik z wodą. Kobieta odwinęła mi na piersi bandaż, oderwała watę z zaschłej rany. I ciągnie mnie do tego szaflika. Weszłam i położyłam się. Woda ciepła. Przyjemnie.
A tu wchodzi jeszcze jedna kobieta. I zaczęły mnie myć jak niemowlę. Wymyły całą, potem kazały mi wstać. No to wstałam. A nade mną jakaś żelazna blaszka. I z tej blaszki nagle polała się na mnie woda, jak deszczyk! Jak dobrze! Stoję i się śmieję.
Potem wytarły mnie. Założyły na ranę nowy bandaż. Posadziły mnie na takim miękkim taboreciku i zaczęły czymś smarować. Zapach taki przyjemny. Wysmarowały mnie całą, rozczesały włosy, okutały mnie w szlafrok, taki mięciuchny. Potem złapały jak worek i poniosły.
Przytargały mnie do ogromnego pokoju. A tam różne szafy, pośrodku trzy lustra stoją i przy nich taki stolik, a na nim flakoników – cała fura. I perfumami zalatuje. Posadziły mnie przy tym stoliku. Zobaczyłam się naraz w trzech lustrach. Jezus Maria! To naprawdę ja? Ależ się zmieniłam w ostatnim czasie. I nie wiem, co się stało – postarzałam się czy zmądrzałam, w każdym razie z tej dawnej Warki Samsikowej zostały tylko włosy i oczy. Aż strach mnie zdjął… Ale co robić? W takich sytuacjach mój świętej pamięci dziadek mawiał: „Żyj i nic się nie bój”.
Najpierw mnie podstrzygły. Włosy ładnie przyczesały, nasmarowały czymś pachnącym. Potem przycięły mi paznokcie u rąk i nóg. I zaczęły mi je równać takim pilnikiem. Normalnie jak koniowi kopyta, kiedy go kują! Ledwom się powstrzymała od śmiechu, no tak: Niemcy!
A później te kobiety zaczęły mnie stroić: zdjęły mi szlafrok, z szaf i komód powyjmowały różne ubrania, sukienki, różne koszule, galoty i staniki. I rozłożyły. Takie wszystko ładne, czyste, białe!
Najpierw przymierzyły mi na cycki stanik. A miałam jeszcze malutkie cycuszki. Wybrały najmniejszy stanik, włożyły. Boże! U nas w wiosce nawet baby w życiu staników nie nosiły, a co dopiero dziewuchy! Staniki to ja widziałam tylko w Żyzdrze i w Chlupinie w sklepie gminnym, gdzie są sukienki i pasmanteria.
Potem włożyły mi bielusieńkie galoty. Króciuteńkie, śliczniuteńkie, jak dla lalki. Potem do nich przypięły pończochy. I od razu na wierzch – króciuteńką, bieluteńką koszulkę. A ta koszulka cała w koronkach i zalatuje słodkimi perfumami! Wszystko piękne – aż braknie słów. A na to włożyły mi sukienkę, niebieską z białym kołnierzykiem. Potem zaczęły mi dobierać buciki. Jak pootwierały pudełka, jak do nich zajrzałam: mamuniu kochana! Nie z cholewkami, nie trzewiki, ale najprawdziwsze pantofelki, całe błyszczące lakierem! Przyniosły mi trzy pudełka do wyboru. Aż mi się w głowie zakręciło. Pokazałam palcem – i wkładają mi pantofelki. A pantofelki są na obcasach!
Pomalowały mi usta, upudrowały policzki. Na szyi powiesiły sznur pereł. Wstałam, spojrzałam w lustro – aż oczy zmrużyłam! Toż to piękność jakaś się przegląda, a nie Warka Samsikowa!
A one mnie za ręce – i prowadzą dalej. Zeszłyśmy na dół.
Na dole był ogromniasty pokój, cały kamienny. A w nim olbrzymi stół. Przy stole zebrali się wszyscy, którzy mnie wtedy witali. I Niemcy, którzy ze mną przyjechali. Tylko już bez mundurów, w zwykłych ubraniach. I wszyscy jedzą. A jedzenie takie ładne, rozmaite.
Posadzili mnie na moim miejscu. Wszyscy się do mnie uśmiechają, jak do kogoś bliskiego. A ten staruszek Bro powiedział:
– Hram, siostro nasza, spożyj z nami wspólny posiłek. Zasada naszej rodziny jest taka: nie jeść żywego, nie gotować i nie smażyć strawy, nie kroić i nie kłuć. Jako że to narusza jej Kosmos.
I podał mi gruszkę. Wzięłam i zaczęłam jeść. I wszyscy przy stole też.
Popatrzyłam na stół: mięsa nie ma, ryb nie ma, jajek nie ma, mleka nie ma. I chleba nie ma. Za to różnych płodów ziemi – zatrzęsienie. I nie tylko gruszki – arbuzy, melony, pomidory, ogórki, jabłka, nawet czereśnie! I mnóstwo różnych innych, których nigdy nie widziałam.
I wszyscy jedzą rękami. Nie ma ani noży, ani widelców, ani łyżek.
Patrzę na melona – nigdy go nie jadłam, tylko na targu widziałam. Jeden z mężczyzn pochwycił moje spojrzenie, wziął największego melona. I przysunął sobie jakiś taki ostry kamień. Zamachnął się – i trzask melonem o kamień! Aż się rozbryzgnął w różne strony! Wszyscy się uśmiechają. A on wybrał kawałek i podaje mi. Resztę rozdał innym. Tak po raz pierwszy jadłam melona. Pychota!
Potem zjadłam truskawki, słodką paprykę i jeszcze jakieś trzy różne płody. A czereśni zjadłam tyle, że mało nie pękłam.
Po jedzeniu wszyscy wstali i rozeszli się każdy w swoją stronę.
Tylko staruszek Bro podszedł do mnie. Chwycił mnie za łokieć i poprowadził. Do takiego małego pokoiku. A tam pełno książek. Posadził mnie przy niedużym stoliku, usiadł naprzeciw. Mówi:
– Hram, co czujesz?
Mówię:
– Trochę boli mnie w piersi.
– A co jeszcze?
– No – mówię – nie wiem… nic nie rozumiem.
– Dobrze ci było z nami?
– Tak – mówię.
– Twojemu sercu było przyjemnie?
– Bardzo – odpowiadam. – Nigdy mi nie było tak dobrze.
Popatrzył na mnie z uśmiechem i mówi:
– Takich jak my jest bardzo mało. Tylko sto pięćdziesiąt trzy osoby na całej ziemi.
Pytam go:
– Dlaczego tak?
– Dlatego że – mówi – jesteśmy inni niż wszyscy. Umiemy mówić nie tylko ustami, ale i sercem. A pozostali ludzie mówią tylko ustami. I nigdy nie przemówią sercem.
– Dlaczego?
– Bo to żywe trupy. Absolutna większość mieszkańców naszej planety to chodzące trupy. Rodzą się martwi, żenią się z martwymi, rodzą martwych, umierają; ich martwe dzieci rodzą nowe trupy – i tak z pokolenia na pokolenie. To kołowrót ich martwego życia. Nie ma z niego wyjścia. A my jesteśmy żywi. Jesteśmy wybrańcami. Wiemy, czym jest język serca, w którym już z tobą rozmawialiśmy. I wiemy, czym jest miłość. Prawdziwa Boska Miłość.
– A co to takiego miłość?
– Dla setek milionów martwych ludzi miłość to po prostu chuć, pragnienie, by posiąść cudze ciało. Dla nich wszystko sprowadza się do jednego: mężczyzna spotyka kobietę, która mu się podoba. Nie zna jej serca, ale jej twarz, figura, chód, śmiech pociągają go. Chce patrzeć na tę kobietę, być z nią, dotykać jej. I zaczyna się choroba pod nazwą „ziemska miłość”: mężczyzna stara się o kobietę, obsypuje ją prezentami, umizga się, przysięga miłość, obiecuje kochać tylko ją jedną. Ona zaczyna odczuwać zainteresowanie jego osobą, potem sympatię, potem jej się wydaje, że to właśnie ten człowiek, na którego czekała. W końcu zbliżają się na tyle, że gotowi są dokonać tak zwanego „aktu miłości”. Zamknąwszy się w sypialni, rozbierają się, kładą do łóżka. Mężczyzna całuje kobietę, ściska jej piersi, leży na niej, wbija w nią swój członek, sapie, stęka. Ona jęczy najpierw z bólu, potem z pożądania. Mężczyzna wypuszcza w łono kobiety swoje nasienie. I zasypiają w pocie, wyjałowieni i zmęczeni. Potem zaczynają żyć razem, poczynają dzieci. Namiętność stopniowo ich opuszcza. Zamieniają się w maszyny: on zarabia pieniądze, ona gotuje i sprząta. W tym stanie mogą przeżyć do samej śmierci. Albo zakochać się w kimś innym. Rozstają się i z niechęcią wspominają przeszłość. A wierność przysięgają nowym wybrankom. Zakładają nową rodzinę, płodzą nowe dzieci. I znów stają się maszynami. Ta choroba nazywa się ziemską miłością. Dla nas zaś to największe zło. Bo my, wybrańcy, znamy inną miłość. Jest ogromna jak niebo i piękna jak Światłość Pierwotna. Nie opiera się na płytkiej sympatii. Jest głęboka i silna. Ty, Hram, poczułaś małą cząstkę tej miłości. Tylko jej dotknęłaś. To dopiero pierwszy promień wielkiego Słońca, dotykający twego serca. Słońca o imieniu Boska Miłość Światłości.
Chciałam o coś zapytać, ale nagle wyciągnął do mnie rękę. I ujął moje dłonie. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć, a on zamknął oczy. I jakby zasnął.
Nagle w sercu – szturch!
I wszystko było jak wtedy w pociągu. Tylko jeszcze mocniej. Jakbym w odmęt wpadła, cała, z głową – aż świeczki mi w oczach stanęły. Jakby mi wystrzelił z pistoletu prosto w serce.
A potem zaczęło się coś zupełnie innego. Jakby zaczął wlec moje serce po schodach do góry. A ono uderzało o każdy schodek. Ale za każdym razem inaczej, jakby każdy schodek był zupełnie inny, zupełnie z czego innego zrobiony.
I to było tak słodkie i niezwykłe, że po prostu umierałam ze szczęścia.
A on dalej wlecze moje serduszko i wlecze.
Wyżej i wyżej.
I to jest coraz słodsze i słodsze.
A potem – raz! Ostatni stopień. Najsłodszy.
I nagle pojęłam sercem, że tych schodków jest dwadzieścia trzy.
Ale ich nie liczyłam. Pojęłam to sercem.
I wtedy on przestał. A ja – jak siedziałam, tak siedzę. Wszystko wkoło płynie, a serce po prostu płonie żywym ogniem. I nie mogę mówić.
Wtedy on mówi do mnie:
– Teraz rozmawiałem z tobą językiem serca. Wcześniej wszyscy mówili ci sercem tylko parę słów. Ale wszystkich słów serca jest dwadzieścia trzy. Ja ci je wszystkie powiedziałem. Teraz znasz wszystkie.
A ja siedzę, ruszyć się nie mogę, tak mi dobrze. Nigdy w życiu nie było mi tak dobrze. I nagle wszystko zrozumiałam. I rozpłakałam się. Ale tak, że aż mnie całą zmogło: padłam na podłogę i ryczę na cały głos. A on wstał i pogłaskał mnie po głowie.
– Płacz, siostro.
Ryczę. Ale tak ryczę, jak nigdy: całą mnie wywraca na lewą stronę.
Zawołał kogoś, zanieśli mnie do sypialni. A ja wiję im się na rękach jak wąż, wylewam strugi łez!
Zanieśli mnie do sypialni, rozebrali, położyli. A ja się tak rozryczałam, że nie mogę przestać. Zanoszę, no, zanoszę się od płaczu, aż do utraty przytomności, całkiem jakbym umierała. W końcu się ocknęłam: gdzie jestem? Leżę plackiem w łóżku. Ledwie trochę mi przejdzie – i znów w płacz. I znów całą mnie skręca. I znów ryczę do nieprzytomności.
I tak przeryczałam siedem dni i siedem nocy.
Wreszcie doszłam do siebie. Leżę. Płakać już mi się nie chce. W sercu zagościł spokój. Taki przyjemny! Jest spokojnie, dobrze. Ale jakoś mi słabo. Że nie mogę nawet ręką poruszyć. Leżę, przez okienko patrzę. A tam – choinki w śniegu. I takie śliczne te choinki, takie zgrabne. Śnieg na nich leży, połyskuje w słońcu.
Nie wiem, ile tak przeleżałam.
Potem weszła jakaś kobieta. Przyniosła mi pić. Napiłam się.
I wszedł staruszek Bro. Usiadł przy mnie na łóżku, wziął mnie za rękę. I mówi:
– Wszystko już minęło, Hram. Twoje serce płakało ze wstydu za minione życie. To normalne. To spotkało każdego z nas. Od tej pory nigdy więcej nie będziesz płakać. Będziesz się tylko cieszyć. Cieszyć, że żyjesz.
I tak rozpoczęłam nowe życie.
Czy można je opowiedzieć? Oczywiście nie. Pamięć wychwytuje tylko rzeczy wyraziste i drogie nam. A całe moje nowe życie składało się z rzeczy wyrazistych i drogich.
Trzy lata spędziłam w naszym Domu w Alpach Austriackich. Potem, kiedy wojna dotarła i do naszych gór, porzuciliśmy Dom i przedostaliśmy się do Finlandii. Tam, w lesie nad jeziorem, czekał na nas inny Dom. Spędziłam w nim kolejne cztery lata.
Pamiętam wszystko: twarze sióstr i braci, ich głosy, ich oczy, ich serca, uczące moje serce tajemnych słów.
Pamiętam…
Pojawiali się nowi niebieskoocy blondyni o sercach rozbudzonych lodowym miotem, wtapiali się w nasze bractwo, poznawali radość przebudzenia, płakali łzami serdecznej skruchy, odkrywali boski język serca, zastępując doświadczonych i starych, tych, którzy w pełni poznali dwadzieścia trzy słowa.
Wreszcie nadszedł pamiętny dzień: szóstego lipca 1950 roku.
Wstałam o wschodzie słońca, jak inni bracia i siostry. Wyszedłszy na polanę przed domem, stanęliśmy w parach, jak zawsze, objęliśmy się i uklękli. Nasze serca przemówiły tajemnym językiem. Trwało to kilka godzin. Następnie rozluźniliśmy objęcia. Wróciliśmy do domu, doprowadziliśmy się do porządku i przygotowaliśmy posiłek.
Po posiłku Bro oddalił się ze mną. Rzekł: – Hram, dziś czeka cię coś ważnego. Opuścisz nasze bractwo. Udasz się do Rosji. Będziesz szukać żywych pośród martwych. Budzić ich i przywracać do życia. Przeszłaś z nami długą drogę. Posiadłaś język serca. Poznałaś wszystkie dwadzieścia trzy słowa serca. Jesteś gotowa, by służyć wielkiej sprawie. Opowiem ci, co powinnaś wiedzieć. Ta legenda żyje tylko w przekazie ustnym, nie została przelana na papier. Posłuchajże: na początku była tylko Światłość Pierwotna. I światłość jaśniała w Absolutnej Pustce. I Światłość jaśniała dla Siebie Samej. Tworzyły ją dwadzieścia trzy tysiące światłonośnych promieni. To byliśmy my. Czas dla nas nie istniał. Była tylko Wieczność. I jaśnieliśmy w tej Wiecznej Pustce. I zrodziliśmy światy. Światy zapełniały Pustkę. Tak narodził się Wszechświat. Za każdym razem, kiedy chcieliśmy stworzyć nowy świat, budowaliśmy Boski Krąg Światłości z dwudziestu trzech tysięcy promieni. Wszystkie promienie kierowały się do wnętrza kręgu i po dwudziestu trzech impulsach w centrum kręgu rodził się nowy świat. To były gwiazdy, planety i galaktyki. I pewnego razu stworzyliśmy nowy świat. I jedna z siedmiu jego planet cała była pokryta wodą. To była planeta Ziemia. Wcześniej nie stwarzaliśmy takich planet. To był Wielki Błąd Światłości. Jako że woda na planecie Ziemia tworzyła kuliste lustro. Gdy tylko się w nim odbiliśmy, przestaliśmy być promieniami światła i przeistoczyliśmy się w żywe istoty. Staliśmy się prymitywnymi amebami, zaludniającymi bezkresny ocean. Nasze drobne, półprzezroczyste ciała unosiła woda, lecz w nas jak dawniej żyła Pierwotna Światłość. I jak dawniej było nas dwadzieścia trzy tysiące. Lecz byliśmy rozproszeni w przestworach oceanu. Upłynęły miliardy ziemskich lat. Wraz z innymi istotami, zamieszkującymi Ziemię, przebyliśmy drogę ewolucji. Staliśmy się ludźmi. A ludzie się rozmnażali i zapełniali Ziemię. Kierowali się rozumem, popadli w niewolę ciała. Usta ich mówiły językiem rozumu i język ten jak błona pokrył cały widzialny świat. Ludzie przestali widzieć rzeczy. Zaczęli je imaginować. Ślepcy bez serca stawali się coraz okrutniejsi. Zbudowali broń i samochody. Zabijali i rodzili, rodzili i zabijali. Stali się chodzącymi trupami. Bo ludzie byli naszą pomyłką. Tak jak wszystko, co żyje na Ziemi. Ziemia zamieniła się w piekło. I my, rozproszeni, żyliśmy w tym piekle. Umieraliśmy i przyoblekaliśmy się ponownie w ciało, nie mając sił, by oderwać się od Ziemi, którą sami przecież stworzyliśmy. I nadal było nas dwadzieścia trzy tysiące. Światłość Pierwotna żyła w naszych sercach. Ale one spały tak, jak śpią miliardy ludzkich serc. Co mogło je obudzić, byśmy zrozumieli, kim jesteśmy i jakie stoi przed nami zadanie? Wszystkie światy, stworzone przez nas przed Ziemią, były martwe. Zawisły w Pustce, niczym zabawki na choince, radując nasze serca. Śpiewała w nich Radość Pierwotnej Światłości. Tylko Ziemia zakłócała Kosmiczną Harmonię. Albowiem była żywa i rozwijała się sama przez się. I rozwijała się niczym szpetny guz nowotworu. Lecz Kosmiczna Harmonia nie może być zbyt długo poddawana siłom destrukcji. Kawałeczek stworzonej przez nas choinkowej zabawki spadł na Ziemię. To był jeden z największych meteorytów. Stało się to w 1908 roku, na Syberii, nad rzeką Podkamienna Tunguska. Meteoryt nazwano Tunguskim. W 1927 roku ludzie wielkiego rozumu wysłali do niego ekspedycję. Przybyli na miejsce, ujrzeli powalony las, lecz meteorytu nie znaleźli. W ekspedycji uczestniczyło piętnaście osób. Pośród nich – jeden dwudziestoletni student, jasnowłosy chłopak o niebieskich oczach, fanatycznie wierzący w progres. Przybywszy na miejsce upadku meteorytu, doznał dziwnego uczucia, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał: jego serce zadrżało. Gdy tylko to nastąpiło, zamilkł. Zaprzestał rozmów z członkami ekspedycji. Czuł sercem, że meteoryt gdzieś tu jest. Meteoryt emanował energią, która wstrząsnęła młodzieńcem. Owa energia w ciągu dwóch dni odmieniła jego życie. Członkowie ekspedycji uznali, że zwariował. Ekspedycja odeszła z niczym. On zaś odłączył się od grupy. Wrócił na miejsce upadku. Odnalazł meteoryt. Była to ogromna bryła lodu. Zanurzyła się w bagnistym gruncie, pochłonęła ją brudna woda, skrywając przed ludzkim wzrokiem. Młodzieniec zanurzył się w błocie, poślizgnął i mocno uderzył piersią o lód. Jego serce przemówiło. I wszystko zrozumiał. Odłupał kawałek lodu, wsunął do plecaka i poszedł do ludzi. Lód był ciężki, ciężko było z nim iść. Powoli się topił. Kiedy młodzieniec dotarł do najbliższej wsi, z lodu został niewielki kawałek, mieszczący się w dłoni. Dochodząc do wsi, ujrzał śpiącą w trawie dziewczynę. Miała jasnoblond włosy, jej niebieskie oczy były półotwarte. Młodzieniec podniósł z ziemi kij, sznurkiem przymocował do niego kawałek lodu i z całej siły uderzył dziewczynę w pierś lodowym młotkiem. Dziewczyna krzyknęła i straciła przytomność. Położył się przy niej i zasnął. Kiedy się przebudził, ona siedziała przy nim i patrzyła na niego jak na brata. Objęli się. A ich serca zaczęły ze sobą rozmawiać. Wtedy wszystko zrozumieli. I poszli szukać sobie podobnych… Zamilkł, po czym dodał:
– Tym młodzieńcem byłem ja.
I ciągnął:
– Nigdy wcześniej nie rozmawiałem z tobą o celach naszego bractwa. Odczuwa je każdy, kto w pełni posiadł język serca. Jesteś już bliska poznania. Ale nie możemy dłużej czekać, powinnaś czym prędzej udać się do Rosji. I tam szukać naszych braci i sióstr. Tych, którzy nie należą do piekielnego świata. W sercach których żyje jeszcze pamięć Światłości.
Zamilkł, patrząc na mnie.
– Co powinnam zrobić? – zapytałam.
– Przesiewać ludzką naturę. Szukać złotego piasku. Jest nas dwadzieścia trzy tysiące. Nie mniej i nie więcej. Mamy niebieskie oczy i jasnoblond włosy. Kiedy tylko znajdziemy całe dwadzieścia trzy tysiące, kiedy tylko wszyscy oni poznają język serca, staniemy w kręgu i nasze serca wypowiedzą jednocześnie dwadzieścia trzy słowa. I w środku kręgu stanie się Światłość Pierwotna, ta, która tworzyła światy. I błąd zostanie naprawiony: świat Ziemi zniknie, rozpłynie się w Światłości. Nasze ziemskie ciała rozpłyną się wraz ze światem Ziemi. I znów staniemy się promieniami Światłości Pierwotnej. I powrócimy do Wieczności.
Ledwo Bro to wyrzekł, moje serce się poruszyło. I POCZUŁAM wszystko, co mi oznajmił ziemskim językiem. I ujrzałam nas stojących w kręgu, trzymających się za ręce i mówiących słowa serca.
Bro poczuł to. Uśmiechnął się:
– Teraz, Hram, wiesz już wszystko.
Byłam wstrząśnięta. Lecz dręczyło mnie jedno pytanie:
– Czym jest lód?
– To idealna kosmiczna substancja, zrodzona przez Światłość Pierwotną. Zewnętrznie przypomina ziemski lód. W istocie jednak ma inną strukturę. Jeśli nim potrząsnąć, śpiewa w nim Muzyka Światłości. Uderzając o nasz mostek, lód wibruje. Te wibracje budzą nasze serca.
Powiedział, a ja od razu to poczułam. I zrozumiałam, czym jest LÓD.
– W Rosji jest troje naszych braci – kontynuował Bro. – Pomogą ci. I razem dokonacie wielkiego dzieła. Idź, Hram.
I tak rozpoczął się mój powrót do ojczyzny.
Następnego ranka w pobliżu jeziora Inari przekroczyłam granicę ZSRR. W lesie czekał na mnie samochód. Siedziało w nim dwóch mężczyzn w mundurach oficerów KGB. Jeden z nich bez słowa otworzył mi drzwi. Wsiadłam. Pojechaliśmy początkowo leśną drogą, potem szosą. Jechaliśmy w milczeniu. Trzykrotnie zatrzymywały nas patrole wojskowe. Moi przewodnicy przedstawiali jakieś dokumenty i żołnierze od razu nas puszczali.
Po czterech godzinach wjechaliśmy do Leningradu.
Stanęliśmy koło jakiejś kamienicy na Morskiej. Jeden z oficerów polecił mi iść za sobą. Weszliśmy do budynku i wspięliśmy się na trzecie piętro. Oficer zadzwonił do mieszkania numer piętnaście, zawrócił się i zszedł na dół.
Drzwi się otworzyły. W progu stał średniego wzrostu blondyn w mundurze podpułkownika bezpieki. Był bardzo poruszony, ale z całej siły starał się opanować. Nie odrywając ode mnie wzroku, zaczął się cofać w głąb mieszkania. Ja też zadrżałam: moje serce poczuło brata. Przymknęłam drzwi i poszłam za nim. Zasłony były zasunięte, w pokoju panował półmrok. Ale mimo to dostrzegłam błękit jego patrzących z napięciem oczu.
Objęliśmy się, padliśmy na kolana. Nasze serca zaczęły mówić. Trwało to do wieczora. Jego serce wyraźnie stęskniło się za wielką tajemnicą i zapamiętale kołatało. Ale było dość niedoświadczone i znało tylko sześć słów serca.
W końcu rozluźniliśmy uścisk.
Oprzytomniawszy, powiedział:
– Moje ziemskie imię brzmi: Aleksiej Iljicz Korobow.
Imię jego serca brzmiało Adr.
Znów zamilkł. I długo na mnie patrzył. Ale przywykłam do tego. U nas w Domu bracia i siostry rozmawiali ziemskim językiem tylko z konieczności. Potem podniósł słuchawkę telefonu i powiedział:
– Samochód.
Wyszliśmy na dwór. Było już ciemno.
Podjechał samochód z szoferem i ochroniarzem. Odwieźli nas na Dworzec Moskiewski. Tam wsiedliśmy do pociągu Leningrad – Moskwa i zamknęliśmy się w przedziale. Adr wyłożył na stolik owoce. Ale nie mógł jeść, wciąż na mnie patrzył.
Ja już zgłodniałam i z przyjemnością zjadłam kilka owoców. Następnie opowiedział mi swoją historię. Jest kadrowym oficerem MGB, w 1947 roku został skierowany przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Narodowego do Niemiec w sprawach GUSIMZ (Centralny Zarząd Radzieckiego Majątku za Granicą).
W Dreźnie na uroczystym bankiecie z okazji drugiej rocznicy zwycięstwa nad Niemcami poznał blisko swego bezpośredniego przełożonego, generała-lejtnanta Włodzimirskiego, stojącego na czele oddziału GUSIMZ. Wcześniej utrzymywali tylko kontakty służbowe. Włodzimirski, uważany na Łubiance za człowieka twardego i milczka, nieoczekiwanie zapałał sympatią do Korobowa, zapoznał go ze swoją żoną, zaprosił do willi, gdzie zwykle się zatrzymywał.
W willi wraz z żoną przywiązali Korobowa do kolumny i stukali lodowym młotem, aż stracił przytomność. Następnie umieścili go w miejscowym szpitalu, gdzie w chronionej separatce wracał do zdrowia. Na trzeci dzień Włodzimirski przyszedł do niego, położył się do łóżka, objął Korobowa i przemówił do niego sercem.
Tak Korobow został bratem Adr.
Wypytywał mnie o bractwo, opowiadałam mu wszystko, co wiedziałam. Od czasu do czasu płakał ze wzruszenia, obejmował mnie, przyciskał moje dłonie do piersi. Ale ja powstrzymywałam swoje serce, żeby nie wstrząsnąć Adr zbyt mocno.
Znałam swoją moc.
Rano dotarliśmy na Dworzec Leningradzki w Moskwie. Tam czekał na nas samochód.
Ruszyliśmy za miasto i po pewnym czasie znaleźliśmy się na daczy Włodzimirskiego.
Był ciepły słoneczny dzień.
Adr wziął mnie za rękę i wprowadził do dużego drewnianego domu. Okna były zasłonięte. Pośrodku salonu stał Włodzimirski. Też był średniego wzrostu, krzepkiej budowy ciała, piżama ze złocistego jedwabiu opinała jego krępą sylwetkę, rzadkie ciemnoblond włosy miał zaczesane do tyłu, w zielonkawoniebieskich oczach błyszczały łzy uniesienia. Z daleka poczułam jego wielkie i gorące serce. Zadrżałam, czując przedsmak spotkania.
Nieopodal stała żona Włodzimirskiego – szczupła, ładniutka kobieta. Lecz nie była jedną z nas, dlatego nie od razu ją zauważyłam.
Włodzimirski podszedł do mnie. Głowa mu drżała, mocne ręce dygotały. Wydał z siebie gardłowy dźwięk, padł na kolana i przywarł do mnie.
Adr podszedł z tyłu i też się przytulił.
Wybuchnęli płaczem.
Żona Włodzimirskiego też zapłakała.
Następnie Włodzimirski złapał mnie na ręce i zaniósł na piętro. Tam w sypialni położył mnie na szerokim łożu i począł rozbierać. Adr i żona pomagali mu. Następnie sam się rozebrał. Był prawdziwie atletycznej budowy ciała. Przycisnął swoją szeroką białą pierś do mojej. I nasze serca zlały się w jedno. Nie był nowicjuszem w języku serca; znał czternaście słów.
Moje maleńkie dziewczęce serce zanurzyło się w jego potężnym sercu. Oddychało i trzepotało, płonęło i drżało.
Z nikim, nawet ze staruszkiem Bro, nie było mi tak dobrze.
Nasze serca dawno się wzajem szukały. Teraz szalały.
Czas stanął dla nas w miejscu…
Rozluźniliśmy objęcia po dwóch dobach. Ręce nam ścierpły i odmawiały posłuszeństwa, ledwo się poruszaliśmy z braku sił. Ale nasze serca promieniały szczęściem.
Mój nowy brat nazywał się Ha.
Adr i żona Włodzimirskiego zanieśli nas do łazienki i posadzili w wannie z gorącą wodą. Masując mi zdrętwiałe ręce, kobieta przedstawiła się:
– Nazywam się Nastia.
Odpowiedziałam jej ciepłym spojrzeniem.
Kiedy ostatecznie przyszliśmy do siebie, Ha rzekł:
– Hram, w Rosji jest nas czworo: ty, ja, Adr i Jus. Adr i ja to wysoko postawieni oficerowie MGB, najpotężniejszej organizacji w Rosji. Jus jest maszynistką w Ministerstwie Budowy Maszyn dla Przemysłu Lekkociężkiego. Mnie stukali w 1931 roku w Baku bracia, którzy potem wyjechali razem z Bro. Jus myśmy znaleźli. Wiesz, że tylko lód pomaga nam odnaleźć braci. Wszystkie nasze wysiłki skierowane są obecnie na zapewnienie regularnych dostaw lodu. I potajemnego wywozu lodu za granicę, gdzie trwają zakrojone na szeroką skalę poszukiwania naszych braci i sióstr. Najintensywniejsze poszukiwania prowadzimy w Skandynawii. W Szwecji w trzech Domach żyje stu dziewiętnastu braci. W Norwegii – około pięćdziesięciu. W Finlandii – prawie siedemdziesięciu. Przed wojną w Niemczech doliczyliśmy się czterdzieścioro czworo naszych. Niektórzy zajmowali odpowiedzialne stanowiska w NSDAP i SS. Niestety, w Rosji wszystko było trudniejsze. Czterech braci, funkcjonariuszy NKWD, zginęło pod koniec lat trzydziestych w czasie „wielkiej czystki”. Jedną siostrę z moskiewskiego rejonowego komitetu partii aresztowano i stracono na skutek denuncjacji. Dwoje następnych zginęło w czasie blokady Leningradu, nie byłem w stanie im pomóc. I jeszcze jeden, mój najbliższy brat Ume, odnaleziony w 1934 roku, generał-pułkownik wojsk pancernych, zginął na froncie. Chwała Światłości, nie wpłynęło to na dostawy lodu. Ale szukanie nowych braci jest bardzo trudne. Musisz nam pomóc.
– W jaki sposób dostarcza się lód? – zapytałam.
– Do 1936 roku organizowaliśmy specjalne ekspedycje. Prowadziliśmy je potajemnie. Za każdym razem wynajmowaliśmy Sybiraków, miejscowych ochotników, którzy brnęli przez bagna na miejsce upadku, w wyjątkowo trudnych warunkach wycinali lód i dostarczali go w umówione miejsce. Tam czekali na nich oficerowie NKWD. Lód docierał na dworzec i jako cenny ładunek transportowano go w chłodni do Moskwy. Wyekspediowanie go za granicę było o wiele prostsze. Ale taki sposób był nad wyraz ryzykowny i niepewny. Dwie ekspedycje po prostu znikły, innym razem podłożono nam zwykły lód. Postanowiłem radykalnie zmienić sposób dostawy. Z mojej inicjatywy i dzięki pomocy wpływowych braci z NKWD na Syberii został utworzony specjalny urząd ze specjalnymi pełnomocnictwami ds. wydobycia meteorytu tunguskiego. Dwaj bracia, którzy zginęli w Leningradzie, byli wybitnymi uczonymi w Akademii Nauk. Oni właśnie uzasadnili naukowo wagę tego projektu, udowadniając, iż lód meteorytu zawiera nieznane związki chemiczne, zdolne zrewolucjonizować produkcję broni chemicznej. Siedem kilometrów od miejsca upadku zorganizowano obóz pracy przymusowej. Więźniowie tego niewielkiego obozu wydobywają nasz lód. Roboty prowadzone są tylko zimą, kiedy bez problemu można się przeprawić przez bagna.
– Ale jak oni zimą odróżniają nasz lód od zwykłego?
– Odróżniają nie oni, tylko my – uśmiechnął się Ha. – Tutaj w Moskwie. Oni kruszą lód łomami w miejscu upadku, wycinają sześciany i dźwigają je na plecach do obozu. Po czym kawałki lodu ładuje się na sanie i konie ciągną je przez tundrę do samego Ust-Ilimska. Tam ładuje się je do wagonów i wiezie do Moskwy. Tutaj ja i Adr wchodzimy do wagonów i kładziemy dłonie na lód. Naszego lodu bywa nie więcej niż czterdzieści procent.
– A ile jest lodu w meteorycie?
– Z pobieżnych badań wynika, że około siedemdziesięciu tysięcy ton.
– Chwała Światłości! – uśmiechnęłam się. – A nie rozpuści się?
– W chwili upadku bryła wpadła w wieczną zmarzlinę. Wierzchołek pokrywa bagno. Oczywiście latem zewnętrzna część bryły lekko się nadtapia. Ale lato na Syberii jest krótkie: raz, dwa i już go nie ma! – Ha odwzajemnił uśmiech.
– Chwała Światłości, lodu wystarczy do realizacji wielkiego celu – dodał Adr, masując nas.
– A kto wykonuje lodowe młoty? – zapytałam.
– Najpierw robiliśmy je sami, ale potem zrozumiałem, że powinna istnieć jakaś hierarchia w wykonywaniu zadań. – Ha z rozkoszą podstawił swoją mocną i piękną głowę pod strumień wody. – W jednej z tak zwanych „szaraszek” – zamkniętych laboratoriów naukowych, gdzie pracują zeki-naukowcy, zorganizowano niewielki dział produkcji lodowych młotów. Tylko trzy osoby. Wyrabiają pięć-sześć młotów dziennie. Więcej nam nie trzeba.
– Nie pytają, do czego potrzebne te młoty?
– Droga Hram, ci inżynierowie odsiadują dwudziestopięcioletnie wyroki za „szkodnictwo”, nie mają więc kogo i po co pytać. Dostali instrukcję, jak produkować młoty. Mają jej bezwzględnie przestrzegać, jeśli chcą dostać swoją obozową rację żywnościową. Naczelnik „szaraszki” poinformował ich, że lodowe młoty potrzebne są do wzmocnienia siły obronnej państwa radzieckiego. I to w zupełności wystarcza.
Na szerokiej białej piersi Ha widoczne były stare blizny po lodowym młocie. Ostrożnie dotknęłam ich” palcami.
– Czas na nas, Hram – westchnął i rzekł stanowczym tonem: – Pojedziesz ze mną.
Wyszliśmy z wanny. Adr i Nastia wytarli nas, pomogli się ubrać. Ha wdział swój generalski uniform, mnie włożono mundur lejtnanta bezpieki. Adr podał mi dokumenty.
– Zgodnie z papierami nazywasz się Warwara Korobowa. Jesteś moją żoną, mieszkasz w Leningradzie, przyjechaliśmy tu razem w delegację. Jesteś pracownikiem wydziału zagranicznego Leningradzkiego GB.
Przed bramą daczy czekał czarny samochód. Wsiedliśmy we troje i pojechali do Moskwy. Nastia została w domu.
– Trudno się żyje z kimś pustym? – zapytałam Ha.
– Trudno – kiwnął poważnie głową. – Ale tak trzeba.
– Ona wie wszystko?
– Nie wszystko. Ale czuje wagę naszej sprawy.
W Moskwie podjechaliśmy pod masywny budynek MGB na Łubiance. Weszliśmy, okazaliśmy dokumenty, udali się na drugie piętro. W korytarzu kilku mijanych oficerów służalczo zasalutowało Ha. Odpowiedział ospale. Wkrótce znaleźliśmy się w jego ogromnym gabinecie. W sekretariacie witało nas na stojąco troje sekretarzy. Ha minął ich, otworzył na oścież podwójne drzwi gabinetu. Weszliśmy za nim, Adr zamknął drzwi.
Ha rzucił skórzaną teczkę na swoje duże biurko, podszedł i objął mnie.
– Tu nie ma urządzeń podsłuchowych. Jakże jestem szczęśliwy, siostro! Razem dokonamy wielkich dzieł. Ty jedna znasz wszystkie dwadzieścia trzy słowa serca. Twoje serce jest mądre, silne i młode. Powiemy ci, co robić.
– Zrobię wszystko, Ha. – Pogłaskałam jego atletyczne ramię.
Z tyłu zbliżył się do mnie Adr, objął, przytulił.
– Strasznie pragnę twego serca – wyszeptał mi w kark z drżeniem w głosie.
– Jest twoje, Adr. – Wyciągnęłam rękę do tyłu i dotknęłam jego ciepłego policzka.
– I moje, i moje… – z żarem mamrotał Ha.
Zadzwonił jeden z czterech czarnych telefonów.
Ha ryknął z niezadowoleniem, wypuścił mnie z objęć, podszedł do stołu i podniósł słuchawkę.
– Włodzimirski. Co? Nie, Boria, jestem zajęty. Tak. No? Czego nie możesz? Boria, czego ty jebiesz smuty?! Wali się, wali, kurwa! Wystarczyło, że odszedłem z wydziału, a u was wszystko się wali! Zamelduj Sierowowi. No? I co? Tak powiedział? Ożeż w mordę… – westchnął z niezadowoleniem, podrapał ciężki podbródek, uśmiechnął się. – Bałaganiarze z was! Wiktor Siemionycz ma rację, że was musztruje. Dobra, dawaj go tutaj. Jest u ciebie już dwadzieścia minut.
Rzucił słuchawkę na widełki, spojrzał na mnie swoimi zielonkawoniebieskimi oczami.
– Taka praca, Hram. Wybacz.
Kiwnęłam głową z uśmiechem.
Ktoś nieśmiało uchylił dębowe drzwi gabinetu, wsunął łysą głowę.
– Lwie Jemieljanowiczu, czy mogę?
– Właź! – Ha usiadł przy stole.
Do gabinetu wszedł malutki, szczupły pułkownik z nieładną twarzą i krótkim czarnym wąsikiem. Za nim dwóch krzepkich lejtnantów wlokło pod ręce pulchnego mężczyznę w porwanym i pokrwawionym mundurze z zerwanymi pagonami. Twarz miał posiniałą i spuchniętą od bicia. Bezsilnie upadł na dywan.
– Czołem, Lwie Jemieljanowiczu. – Łysy w półukłonie podszedł do biurka.
– Witaj, Boria. – Ha leniwie podał mu rękę. – A co z subordynacją wobec przełożonych? Jakie nam świadectwo wystawiasz przed towarzyszami z Leningradu?!
– Lwie Jemieljanowiczu! – Pułkownik uśmiechnął się ze skruchą i wtedy zauważył mnie i Adr. – A! Witajcie, towarzyszu Korobow!
Uścisnęli sobie dłonie.
– Widzisz, Boria, bierz przykład z Korobowa. – Ha wyjął papierosa z papierośnicy, nie zapalając, wsunął do ust. – Ożenił się. A ty wciąż tłuczesz się z aktorkami.
– Gratuluję. – Pułkownik wyciągnął do mnie maleńką dłoń.
– Warwara Korobowa. – Podałam mu rękę.
– Widzisz, jakie harnyje diwczyny można spotkać na Litiejnym 4? Nie to co nasze zwiędłe szantrapy.
Ha przeniósł wzrok na pobitego grubasa, splótł ciężkie ręce.
– No i co?
– Ano, zaparł się, drań, w kwestii Szachnazarowa – pułkownik ze złością popatrzył na grubasa. – Obciążył Aleksiejewa, obciążył Furmana. A o Szachnazarowie – „nie wiem”, i koniec. Zapomniał, ścierwo, jak razem ojczyznę Japończykom sprzedawali.
Ha kiwnął głową, położył papierosa w popielniczce.
– Jemieljanow, czemu się upieracie?
Grubas milczał, pociągając rozbitym nosem.
– Odpowiadaj, szkodniku! – krzyknął pułkownik. – Wątrobę ci wyrwę, szpiclu japoński!
– Słuchaj, Boria – spokojnie odezwał się Ha – siądź, oooo, tutaj. W kąciku. I milcz.
Pułkownik ucichł i usiadł na krześle.
– Podnieście generała. I posadźcie w fotelu – rozkazał Ha.
Lejtnanci podnieśli grubasa i posadzili w fotelu.
Ha nagle posmutniał. Spojrzał na swoje paznokcie. Potem przeniósł wzrok na okno. Tam na tle zalanej słońcem Moskwy czerniał pomnik Dzierżyńskiego.
W gabinecie zapadła cisza.
– Pamiętacie Krym czterdziestego roku? Czerwiec, Jałta, sanatorium RKKA *? – cicho zapytał Ha.
Grubas podniósł na niego zmartwiałe oczy.
– Wasza żona, Sasza, tak? Lubiła kąpać się wcześnie rano. Ja i Nastia tak samo. Kiedyś we troje wypłynęliśmy tak daleko, że Saszę kurcz chwycił w nogę. Przestraszyła się. Ale ja i Natasza jesteśmy ludźmi morza. Podtrzymywałem waszą żonę pod plecy, a Nastia dała nurka i ugryzła ją w łydkę. I pomogliśmy jej dopłynąć z powrotem. Płynęła i opowiadała o waszym synu. Pawlik chyba mu było na imię? Że sam zrobił parowóz z samowaru. Parowóz jechał. A Pawlik palił w nim kredkami. Spalił dwa pudełka kredek. Które przywieźliście mu z Leningradu. Tak było?
Grubas uparcie milczał.
Ha znów wsunął w usta papierosa, ale nie zapalił.
– Przecież byłem zwykłym majorem NKWD. Ten wyjazd do sanatorium to było wyróżnienie. A wyście wtedy dowodzili korpusem. Legendarny dowódca korpusu Jemieljanow! Patrzyłem na was w stołówce i myślałem: niedościgły wzór. A wy kryjecie Szachnazarowa. Przecież ta gnida nie jest warta waszego małego palca.
Podbródek grubasa zaczął podrygiwać, okrągła głowa zachwiała się. I łzy trysnęły mu z oczu. Złapał się rękami za głowę i głośno zapłakał.
– Odprowadźcie generała do trzysta pierwszego. Niech odeśpi, poje normalnie. I napisze. Wszystko jak trzeba – rzekł Ha, patrząc w okno.
Skonsternowany pułkownik kiwnął na lejtnantów. Ci pochwycili płaczącego Jemieljanowa i wyprowadzili z gabinetu. Zadzwonił telefon.
– Włodzimirski. – Ha podniósł słuchawkę. – Serwus, Bogdan! Słuchaj, otwieram wczoraj „Prawdę” i własnym oczom nie wierzę! Tak! Zuch! No, proszę, kadry Ławrentija Pawłowicza! Znajcie naszych, no nie?! Słuchaj, który to z kolei? Uuuu! Gratuluję! Mierkułow powinien teraz odlać popiersia tobie i Amajakowi!
Ha roześmiał się głośno.
– No, czołem, Korobow. – Pułkownik podał mu rękę i pokiwał głową, zezując na Ha. – Nie ma drugiego takiego jak nasz Lew Jemieljanowicz.
– Pamięć absolutna, co tu gadać! – uśmiechnął się Adr.
– Gdyby tylko to. Geniusz… – z zawiścią westchnął pułkownik i wyszedł.
Dokończywszy rozmowę, Ha odwiesił słuchawkę.
– Musicie podbić delegacje. U Radziewskiego na piątym. Potem wybierzemy się do siostry Jus.
Weszliśmy z Adr na piąte piętro, tam załatwiliśmy delegacje do Magadanu. Dostaliśmy pieniądze, dokumenty. Razem z Ha wyszliśmy z budynku, wsiedli do samochodu i pojechali na ulicę Worowskiego. Zostawiliśmy samochód z kierowcą na ulicy, przeszliśmy podwórkami, trafili do odrapanej bramy i weszli na drugie piętro. Adr zastukał do drzwi. Te od razu otwarły się na oścież i starsza wysoka dama w pince-nez rzuciła się na nas z piskiem. Dosłownie wyła z radości i dygotała.
Adr zakrył jej usta. Weszliśmy do mieszkania. Duże, pięciopokojowe, choć komunalne. Jednak cztery pokoje były opieczętowane. Jak mi później wyjaśnił Ha, załatwił sprawę tak, żeby sąsiadów siostry Jus aresztowano. Dzięki temu wygodniej było organizować spotkania.
Ujrzawszy mnie, Jus od razu oplotła moje ramiona swoimi długimi, podagrycznymi rękami, przytuliła się dużą obwisłą piersią i razem padłyśmy na podłogę. Adr i Ha również objęli się i uklękli.
Serce Jus pomimo jej podeszłego wieku było zupełnie niedoświadczone, jak u dziecka. Znało tylko dwa słowa. Ale wkładało w nie tyle siły i żądzy, że byłam wstrząśnięta. Jej serce było spragnione jak wędrowiec, który zabłądził na pustyni. Piło moje serce rozpaczliwie i nieprzerwanie.
Minęło prawie dziewięć godzin.
Jus rozplotła ręce, nieprzytomna rozciągnęła się na starym parkiecie.
Czułam się wyjałowiona, ale przepełniało mnie wewnętrzne zadowolenie: uczyłam serce Jus nowych słów.
Jus wyglądała koszmarnie: pobladła i chuda, leżała nieruchomo, ze szklanym wzrokiem wbitym w sufit; z rozchylonych ust sterczała sztuczna szczęka.
Ale żyła: doskonale czułam jej ciężko bijące serce.
Ha przyniósł z jej pokoju poduszkę tlenową, podniósł do jej poszarzałych warg gumową rurkę o lejkowatym zakończeniu. Adr otworzył wentyl.
Tlen stopniowo ją ocucił. Głęboko, z jękiem odetchnęła. Podnieśli ją, przenieśli do pokoju. Adr prysnął jej w twarz wodą.
– Wspa-a-aniale – wyrzekła ze zmęczeniem i wyciągnęła do mnie drżącą rękę.
Ujęłam ją. Starcze palce były miękkie i chłodne. Jus przycisnęła moją rękę do swojej piersi.
– Dziecinko moja. Jak mi cię brakowało! – powiedziała i uśmiechnęła się z trudem.
Adr przyniósł wszystkim wodę i morele. Zaczęliśmy jeść morele, popijając je wodą.
– Opowiedz mi o Domu – poprosiła Jus.
Opowiedziałam. Słuchała z wyrazem niemal dziecięcego zachwytu. Kiedy doszłam do rozmowy z Bro i jego pożegnalnego przesłania, po pomarszczonych policzkach Jus popłynęły łzy.
– Jakie to szczęście – przyciskała moją dłoń do swojej piersi – jakie to szczęście zyskać jeszcze jedno żywe serce.
Wszyscy się objęliśmy.
Następnie Ha opowiedział o najbliższych planach. Stało przed nami trudne zadanie. Razem z Adr słuchaliśmy wstrzymując oddech. Ale Jus nie mogła słuchać dłużej niż dziesięć sekund: zrywała się, rzucała mi w objęcia, obejmowała moje kolana, przytulała się, mrucząc czułe słowa, potem odbiegała do okna, pochlipując i trzęsąc głową.
W jej pokoju panował prawdziwy chaos przedmiotów i książek, pośrodku którego jak skała górowała wielka niemiecka maszyna do pisania z wkręconą kartką papieru. W poprzednim życiu Jus dorabiała w domu pisaniem na maszynie, w ciągu dnia zaś pisała w swoim ministerstwie. Teraz nie miała problemów finansowych. Jak my wszyscy.
Jus błagała, by Ha zabrał ją w delegację, ale on nie wyraził zgody.
Rozpłakała się.
– Chcę z tobą rozmawiać… – popłakiwała, całując moje kolana.
– Jesteś nam potrzebna tutaj – mówił Ha, obejmując ją.
Jus wstrząsały dreszcze. Sztuczna szczęka kłapała, kolana drżały. Podaliśmy jej walerianę, położyliśmy do łóżka, nakryli puchową kołdrą, w nogi wsunęli termofor. Jej twarz jaśniała błogością.
– Znalazłam was, znalazłam was… – szeptały nieprzerwanie jej starcze wargi. – Żeby tylko serce mi nie pękło…
Pocałowałam ją w rękę.
Spojrzała na mnie ze wzruszeniem i w tym momencie zapadła w głęboki sen.
Wyszliśmy, wsiedli do samochodu i godzinę później byliśmy na wojskowym lotnisku w Żukowskim. Tam czekał na nas samolot. Ulokowaliśmy się w niewielkiej kabinie pasażerskiej. Pilot zameldował Ha o gotowości do lotu i zaczęliśmy się wznosić. Podróż do Magadanu trwała prawie dobę: dwukrotnie tankowaliśmy i nocowaliśmy w Krasnojarsku.
Kiedy leciałam nad Syberią i widziałam bezkresne lasy, przecięte wstęgami syberyjskich rzek, myślałam o tysiącach niebieskookich, jasnowłosych braci i sióstr, żyjących na nieobjętych przestrzeniach Rosji, codziennie wykonujących mechaniczne rytuały, narzucone przez cywilizację, i niedomyślających się cudu skrytego w ich klatkach piersiowych. Ich serca śpią. Czy się przebudzą? Czy jak miliony innych serc, odbębniwszy swoje, zgniją w rosyjskiej ziemi, nie poznawszy upajającej mocy mowy serca?
Wyobrażałam sobie tysiące trumien znikających w grobach i zasypywanych ziemią, czułam piekielny bezruch zatrzymanych serc, gnicie w mroku boskich mięśni sercowych, robaki toczące bezsilne ciała, i moje żywe serce wzdrygało się i kołatało.
– Muszę ich obudzić! – szeptałam, patrząc na przepływający w dole leśny ocean…
Do Magadanu przylecieliśmy wczesnym rankiem.
Słońce jeszcze nie wstało. Na lotnisku czekały na nas dwa samochody z dwoma oficerami MGB. Do jednego samochodu załadowano cztery podłużne cynkowe skrzynie, do drugiego wsiedliśmy.
Przejechaliśmy przez miasto, które nie wydało mi się ani lepsze, ani gorsze od innych, i skręciliśmy na szosę. Po pół godzinie niezbyt płynnej jazdy podjechaliśmy pod bramę dużego obozu pracy przymusowej.
Brama natychmiast została otwarta i wjechaliśmy na teren obozu. Stały tam drewniane baraki, a w rogu bielał jedyny ceglany budynek. Podjechaliśmy do niego. Od razu wyszło do nas kierownictwo obozu – trzech oficerów MGB. Naczelnik, major Gorbacz, powitał nas życzliwie i zaczął zapraszać do budynku administracji. Ha oznajmił mu, że bardzo się spieszymy. Wtedy tamten zakrzątał się szybko, wydał polecenie:
– Sotnikow, dawaj ich tu!
Wkrótce przyprowadzono dziesięciu wycieńczonych, brudnych więźniów. Pomimo ciepłej letniej pogody mieli na sobie podarte waciaki, walonki i czapki uszanki.
– U ciebie nawet latem chodzi się w walonkach? – zapytał Ha Gorbacza.
– Nie, towarzyszu generale – energicznie odpowiedział Gorbacz. – Trzymałem ich przecież w Baraku o Obostrzonym Rygorze. No to wydałem odzież zimową.
– A niby dlaczego wsadziłeś ich do BOR-u?
– No… tak bezpieczniej, towarzyszu generale.
– Gorbacz, ale z ciebie kutas – powiedział mu Ha i odwrócił się do zeków. – Zdjąć czapki!
Zdjęli. Wszyscy wyglądali jak starcy. Siedmiu blondynów, jeden – albinos, dwaj mieli włosy zupełnie siwe. Niebieskie oczy miało tylko czterech, włączając siwego.
– Słuchajcie no, majorze, z głową u was wszystko w porządku? Nie doznaliście ostatnio urazu? – zapytał Ha Gorbacza.
– Nie byłem na froncie, towarzyszu generale – odparł Gorbacz, blednąc.
– Jakie było polecenie? Kogo miałeś znaleźć?
– Jasnowłosych i jasnookich.
– A ty normalnie odróżniasz kolory?
– Tak jest, normalnie.
– Jakie, kurwa, normalnie? – krzyknął Ha i wskazał palcem na głowę siwego zeka. – Co to, według ciebie blondyn?
– W zeznaniach pisał, że do 1944 roku był blondynem, towarzyszu generale – odpowiedział Gorbacz, wyprężony jak struna.
– Igrasz ze śmiercią, majorze. – Ha przeszył go spojrzeniem. – Gdzie pomieszczenie?
– Tutaj… zaraz… proszę… – podreptał Gorbacz, wskazując na budynek.
Ha wyjął z papierośnicy papierosa, wyprostował go, powąchał.
– Tych czterech prowadź tam, postępuj zgodnie z instrukcją.
– A gdzie pozostałych?
– W pizdu. – Ha rzucił papierosa na ziemię.
Po pewnym czasie weszliśmy do budynku. Największy pokój przeznaczony był na stukanie młotem. Zamknięte okiennice, włączone trzy lampy, ze ścian sterczały kajdanki. Zakuto w nie czterech zeków. Nadzy do pasa, z zawiązanymi ustami i oczami stali pod ścianami.
Wniesiono cynkową skrzynię. Ha rozkazał wszystkim opuścić budynek.
Adr otworzył skrzynię: grube ścianki, cała zasypana sztucznym lodem, w którym przechowuje się mrożonki. Spod dymiących kawałków lodu wystawały lodowe młoty. Położyłam na nich rękę. Od razu poczułam niewidzialną wibrację niebiańskiego lodu. Była boska! Ręce mi drżały, serce waliło z pożądania: LÓD! Nie widziałam go tak długo!
Adr włożył rękawice, wyciągnął jeden młot i przystąpił do dzieła. Ostukał najpierw siwego. Okazał się pusty. I szybko umarł od ciosów. Potem młot chwycił Ha. Ale tego dnia nie mieliśmy szczęścia: inni też okazali się puści.
Ha cisnął rozbity młot, wyciągnął pistolet i dobił rannych.
– Nie tak łatwo znaleźć naszych. – Zmęczony, choć uśmiechnięty Adr otarł pot z czoła.
– Za to jakie szczęście, kiedy już się znajdzie! – odwzajemniłam uśmiech.
Objęliśmy się, kawałeczki lodu chrzęściły nam pod stopami. Moje serce czuło każdą bryłkę lodu.
Wyszliśmy z budynku. Nieopodal rozległy się wystrzały.
– Co to takiego? – Ha zapytał majora.
– Przecież daliście rozkaz, towarzyszu generale, pozostałym – najwyższy wymiar – odparł major.
– Bałwanie, powiedziałem – w pizdu.
– Przepraszam, towarzyszu generale, nie zrozumiałem. – Gorbacz zamrugał.
Ha machnął na niego ręką, ruszył do samochodu.
– Wszystkich was trzeba by pod ścianę, patałachy!
W ciągu dwóch tygodni objechaliśmy osiem obozów, ostukaliśmy dziewięćdziesięciu dwóch więźniów. I znaleźliśmy tylko jednego żywego. Był to czterdziestoletni złodziej recydywista z Nalczyku – Sawielij Mamonow o ksywie „Wielki Piec”. Ksywę dostał za tatuaż na pośladkach: dwa diabły z łopatami węgla w rękach. Kiedy szedł, diabły jakby rzucały mu węgiel do odbytu. Ale nie był to jedyny tatuaż na jego otyłym, owłosionym ciele z krótkimi nogami: pierś i ramiona pokrywały rusałki, serca przebite nożami, pająki i całujące się gołąbki. A pośrodku piersi był wytatuowany Stalin. Od uderzeń lodowego młota oblicze wodza zaczęło zalewać się krwią. Przycisnęłam ucho do zakrwawionego Stalina i usłyszałam:
– Szro… Szro… Szro…
Moje serce poczuło przebudzenie innego serca.
Tego doznania nie da się z niczym porównać.
Łzy uniesienia trysnęły mi z oczu i okrwawionymi wargami przylgnęłam do nieładnej, szorstkiej, pociętej bliznami twarzy odnalezionego brata.
– Witaj, Szro.
Rozcięliśmy mu pęta, zdjęliśmy opaskę z ust. Jego ciało bezwładnie osunęło się na podłogę, oczy uciekały mu w głąb, a z ust dochodził słaby, lecz zjadliwy szept:
– Zajebane popaprańce…
I stracił przytomność. Ha i Adr całowali go po rękach. Ja płakałam, dotykając jego przysadzistego ciała, dziesiątki lat noszącego w sobie zapieczętowaną czarę Pierwotnej Światłości. Od tej chwili jego ciału sądzone było życie.
Po miesiącu siedzieliśmy ze Szro w restauracji na górze hotelu „Moskwa”. Był ciepły i suchy sierpniowy dzień. Słaby wiaterek kołysał pasiastą markizą. Jedliśmy winogrona i brzoskwinie. W dole rozpościerało się najważniejsze rosyjskie miasto. Lecz nie patrzyliśmy na nie. Szro trzymał moje dłonie w swoich wytatuowanych szorstkich rękach. Nasze niebieskie oczy nie rozstawały się ani na sekundę. Nawet kiedy wkładałam mu do ust winną jagodę, Szro wciąż na mnie patrzył. Prawie nie rozmawialiśmy ziemskim językiem. Za to nasze serca zamierary z zachwytu. Byliśmy gotowi opleść się rękoma i upaść gdziekolwiek – tu, nad Moskwą, w metrze, na chodniku, w bramie albo na śmietnisku. Nasze uczucia były jednak tak wzniosłe, że instynkt samozachowawczy był ich częścią.
Strzegliśmy siebie.
I naszych serc.
Dlatego pozwalaliśmy im rozmawiać tylko w ustronnych miejscach. Gdzie nie było żywych trupów.
– A my możem umrzeć? – nagle zapytał Szro po wielogodzinnym milczeniu.
– To już nie jest ważne – odpowiedziałam.
– Czemu?
– Bo się spotkaliśmy.
Zmrużył oczy. Zamyślił się. Rozchylił usta w uśmiechu. Stalowe zęby zaiskrzyły się w słońcu.
– Jasne, siostrunia! – zachrypiał radośnie. – Do chuja pana, wszystko żem, kurwa, zrozumiał!
Wszyscy wszystko rozumieliśmy: i ja – młoda dziewczyna, i kanciasty Szro, i mądry Ha, i bezlitosny Adr, i stara Jus.
Dokonywaliśmy wielkiego dzieła.
Czas ustępował przed wiecznością. A my przenikaliśmy przez czas jak promienie poprzez warstwę lodu. I sięgaliśmy dna…
We wrześniu i październiku odwiedziliśmy osiemnaście obozów w Mordowii, Kazachstanie i na Syberii Zachodniej. Prawie dwieście lodowych młotów rozbiliśmy o chude klatki piersiowe więźniów, ale tylko dwa serca przemówiły, wymieniając swoje imiona:
– Mir.
– Sofre.
Było nas już siedmioro.
Kontynuowaliśmy poszukiwania wśród niższych warstw. Czas dyktował nowe wytyczne bratu Ha: aparat represyjny zbyt szybko i nieprzewidywalnie likwidował radziecką elitę. Wysoko postawionym osobom trudno było wyjść cało ze stalinowskiej jatki. Nikt nie był bezpieczny, nikt nie mógł uchronić się przed represjami. Nawet ci, którzy pili po nocach ze Stalinem i śpiewali z nim gruzińskie pieśni.
Dlatego nawet nie podejmowaliśmy prób odnalezienia naszych wśród partyjnych i wojskowych bonzów. Straty lat trzydziestych i czterdziestych na zawsze otrzeźwiły Ha.
Ale obozy też nie rozwiązywały problemu poszukiwań. Trzej znalezieni tam bracia byli mizerną nagrodą za ogromne ryzyko i drobiazgowe przygotowania.
Ha i Adr opracowali nowy plan poszukiwań: trzeba było jechać na północ Rosji, do Karelii, nad Morze Białe, na ziemie bogate w niebieskookich blondynów.
Przy poparciu swojego pryncypała, wszechmocnego Ławrientija Berii, Ha stworzył w MGB oddział specjalny „Karelia”, rzekomo do poszukiwań dezerterów i niemieckich popleczników, ukrywających się w lasach Karelii. Był to niewielki, ale ruchomy pododdział, złożony z byłych oficerów operacyjnych SMIERSZa *, powołanych na okres wojny do walki z niemieckimi szpiegami i dywersantami. Jednak, wzorując się na tradycyjnej praktyce NKWD, SMIERSZowcy przede wszystkim zajmowali się fabrykowaniem fałszywych spraw, aresztując niewinnych czerwonoarmistów i wymuszając na nich konieczne zeznania, po czym doprowadzali do pomyślnego finału – nowo upieczonych „niemieckich szpiegów” rozstrzeliwano.
Sześćdziesięciu dwóch oprawców ze SMIERSZa, wybranych przez Ha do oddziału specjalnego „Karelia”, podlegającego osobiście Berii, gotowych było wypełnić każdy rozkaz. Owi zaiste bezwzględni ludzie postrzegali gatunek ludzki jako śmieci i prawdziwą satysfakcję sprawiał im widok przestrzelonej potylicy. Oddziałem dowodził Adr.
W kwietniu 1951 roku oddział przystąpił do wypełnienia tajnej operacji „Niewód”: przybywszy do Karelii, do miasteczka Louchi, oficerowie operacyjni rozpoczęli aresztowania niebieskookich blondynów i blondynek. Dostarczali ich do Leningradu, gdzie w piwnicach „Wielkiego Domu” opukiwaliśmy ich razem z Ha, Szro i Sofre.
To była ciężka praca. Czasem musieliśmy opukać do czterdziestu ludzi dziennie. Pod wieczór słanialiśmy się na nogach ze zmęczenia. Laboratorium, w którym trzech zeków-inżynierów wcześniej przygotowywało młoty, nie mogło sprostać zadaniu. Posadzono więc jeszcze pięciu, zwiększając plan trzykrotnie; pracowali szesnaście godzin na dobę, robiąc po trzydzieści młotów dziennie. Dostarczano je samolotem do Leningradu, abyśmy w mrocznej piwnicy MGB rozbijali je o białoskóre karelskie piersi.
Ręce i twarze mieliśmy pocięte odpryskami lodu, mięśnie rąk stały się żelazne, dokuczały nam bóle i skurcze, czasami spod paznokci sączyła się krew, nogi puchły od wielogodzinnego stania. Pomagała nam żona Ha. Ocierała twarze, zbryzgane karelską krwią, podawała ciepłą wodę, masowała ręce i nogi.
Pracowaliśmy jak opętani: lodowe młoty świstały, kości pękały, ludzie jęczeli i wyli. Na dole, piętro niżej, nieprzerwanie rozbrzmiewały strzały – tam dobijano pustych. Jak zawsze było ich dziewięćdziesiąt dziewięć procent. I tylko jeden procent stanowili żywi. Ale ileż radości sprawiały nam te jednostki spośród setek!
Za każdym razem, przytulając się do okrwawionej, drżącej piersi i słysząc trzepot budzącego się serca, zapominałam o wszystkim, płakałam i krzyczałam z radości, powtarzając imię serca nowo narodzonego:
– Zu!
– O!
– Karf!
– Yk!
– Aub!
– Jacz!
– Nom!
Było ich tak mało. Jak złotych samorodków w ziemi. Ale byli! I lśnili w naszych zmęczonych okrwawionych rękach.
Żywych natychmiast odstawiano do więziennego szpitala MGB, gdzie poinstruowani przez Ha lekarze udzielali im koniecznej pomocy.
Ich liczba powoli rosła.
Oddział specjalny zakończył operację w Louchi i ruszył koleją na południe – przez Kem, Biełomorsk, Siegież – do Pietrozawodska. Kiedy oficerowie operacyjni przeczesywali kolejne miasto, na stacji stał pociąg specjalny przeznaczony do przewozu więźniów. Po przeczesaniu miasta pociąg zapełniał się blondynami i ruszał do Leningradu.
W ciągu dwóch i pół miesiąca nieustannej pracy znaleźliśmy dwudziestu dwóch braci i siedemnaście sióstr. To było zwycięstwo Światłości! Rosja zwracała się w kierunku Światłonośnej Wieczności.
Oddział specjalny „Karelia” zbliżył się do Pietrozawodska – starego rosyjskiego portu, dużego miasta liczącego sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, północnej karelskiej stolicy, obfitującej w niebieskookich blondynów.
Przed przeprowadzeniem operacji „Niewód-Pietrozawodsk” oddział został wzmocniony dwudziestoma oficerami operacyjnymi i piętnastoma strażnikami z więzienia na Łubiance.
Dziesiątki lodowych młotów czekały w lodówkach na swoją chwilę.
Lecz nadszedł złowieszczy lipiec 1951 roku. Sfabrykowana w zakamarkach Łubianki „sprawa lekarzy kremlowskich”, zamierzających jakoby otruć Stalina i innych partyjnych bonzów, obróciła się przeciwko MGB: aresztowano ministra bezpieczeństwa narodowego Abakumowa. A nad Łubianką zawisła groźba nowej czystki.
Ożywili się dawni wrogowie Berii z KC i Ministerstwa Obrony. W Biurze Politycznym posypały się donosy na zastępców Abakumowa. Jednym z nich był Ha.
Ha powziął więc decyzję o wstrzymaniu operacji karelskiej.
Oddział specjalny został odwołany, pusty pociąg specjalny wrócił do Leningradu.
Trzeba było przeczekać, „zejść na dno”, jak powiedział Ha. Razem z Adr otrzymaliśmy miesięczny urlop i wybraliśmy się do jednego z sanatoriów MGB, mieszczących się na wybrzeżu krymskim niedaleko Eupatorii. Ha z żoną wylecieli na Węgry nad Balaton. Szro mieszkał u Jus. Mir i Sofre spędzali lato, pomagając w jednym z obozów pionierskich MGB.
Kiedy po miesiącach spędzonych w piwnicach „Wielkiego Domu” trafiłam na upalny, rozleniwiony Krym, gdzie wszystko było obliczone na prymitywny radziecki „wypoczynek”, pojmowany prawie jako wegetacja roślin, po raz pierwszy nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Trzydzieścioro dziewięcioro nowo odnalezionych braci i sióstr nie dawało mi spokoju. Pomimo dzielących nas setek kilometrów czułam ich serca, pamiętałam imię każdego, rozmawiałam z nimi.
Rozumiejąc mój stan, Adr starał się pomóc. Wcześnie rano, przed wschodem słońca podpływaliśmy do dzikich skał, tam splataliśmy się i zastygali na długie godziny, niczym przedpotopowe jaszczury.
Lecz serce Adr mnie nie zaspokajało. Wyrywałam się do więziennego szpitala, gdzie leżeli wszyscy moi bracia i siostry. Pragnęłam ich. Błagałam i płakałam.
– To niemożliwe, Hram – szeptał do mnie Adr.
Biłam o skały swoimi bezużytecznymi dłońmi.
Adr bezradnie zgrzytał zębami.
Wkrótce zaczęło się ze mną coś dziać. Nastąpiło to w niedzielny wieczór, kiedy Adr, na wszelkie sposoby starając się mi pomóc zwalczyć tęsknotę, postanowił zabrać mnie do kina. Filmy wyświetlano tylko w niedzielę w zwykłym letnim kinie. Zamiast obiecanej nowej komedii tego wieczora puszczono Czapajewa. Ktoś krzyknął, że już widział Czapajewa dwadzieścia razy. Jakiś stary nieboszczyk odpowiedział:
– To nic, zobaczysz dwudziesty pierwszy!
Oglądałam Czapajewa jako mała dziewczynka.
Wtedy ten film zrobił na mnie wstrząsające wrażenie. Świetnie go pamiętałam. Ale kiedy ruszyły pierwsze kadry i na prześcieradle pojawili się ludzie, nie mogłam ich dostrzec. Były to jakieś szare plamy, miganie, błyski światła i cienia. Początkowo myślałam, że kinooperator się pomylił. Ale przeplatające się z obrazami napisy mogłam odczytać bez trudu. Obrazy zaś płynęły i migały. Spojrzałam na salę: wszyscy oglądali w milczeniu, nikt nie krzyczał: „ostrość!”, albo „operatora na mydło!”
Adr też oglądał film.
– Dobrze widzisz? – zapytałam go.
– Tak. A ty?
– Nic nie widzę.
– Pewnie siedzimy zbyt blisko – uznał. – Chodź, przesiądziemy się trochę dalej.
Wstaliśmy, przeszli do ostatniego rzędu i usiedli. Nic się jednak nie zmieniło: nadal czytałam napisy, poza tym niczego nie rozróżniałam. Adr pomyślał, że mam po prostu słaby wzrok. Kiedy na prześcieradle pojawił się kolejny napis, zapytał:
– Co tam jest napisane?
– „W sztabie białych” – przeczytałam.
Zamyślił się. Obok nas siedziała lekko wstawiona para. Bez przerwy się całowali. Zaczęłam patrzeć na nich. Chuć trupów wydawała mi się tak dzika. Patrzyłam na całujących się jak na dwie mechaniczne lalki. Kobieta poczuła na sobie moje spojrzenie.
– Coś tak gały wytrzeszczyła? Gap się tam! – pokazała na ekran, a mężczyzna obmacujący jej pulchne ciało roześmiał się.
Przeniosłam wzrok na ekran. Tam Pietka opowiadał Ance o budowie karabinu maszynowego. Ale ja widziałam tylko dwie drżące plamy.
– A to co? – zapytała Anka.
– A to liczko – odparł niewidzialny Pietka.
I dwie plamy zlały się w jedną.
Sala zaczęła się śmiać.
– Chodźmy stąd. – Wstałam.
Wyszliśmy. Otaczała nas ciemna południowa noc. Śpiewały cykady. W budynku sanatorium, zatopionego w akacjach i kasztanach, świeciło się w niektórych oknach. Weszliśmy do westybulu.
Za kontuarem drzemały dwie portierki. Nad nimi wisiał portret Stalina. Nigdy nie zwracałam na niego uwagi. Ale coś kazało mi spojrzeć na portret. Zamiast Stalina w białym mundurze, w ramie rozpływała się biało-brązowa plama nakrapiana złotem.
Wlepiłam wzrok w portret. Podeszłam bliżej. Plama przelewała się i płynęła.
Przymrużyłam oczy, potrząsnęłam głową, otworzyłam oczy: to samo.
– Co ci jest? – zapytał Adr.
– Nie wiem. – Potrząsnęłam głową.
Portierki przebudziły się i z zainteresowaniem patrzyły na mnie.
– Powiedz mi, kto to? – zapytałam, nie odrywając wzroku od portretu.
– Stalin – odparł Adr z napięciem.
Portierki spojrzały po sobie.
– Waria, chodźmy spać, jesteś zmęczona. – Adr wziął mnie pod rękę.
– Poczekaj. – Oparłam się rękami o kontuar i wlepiłam wzrok w portret.
Potem przeniosłam spojrzenie na portierki. Czujnie mnie obserwowały. Zauważyłam na blacie kupkę widokówek. Wzięłam jedną. Na dole kartki był niebieski napis: POZDROWIENIA Z KRYMU! Nad napisem kłębiło się coś zielonawo-czerwonego.
– Co to? – zapytałam Adr.
– Róże. – Adr z siłą złapał mnie pod łokieć. – Chodźmy. Proszę cię.
Odłożyłam widokówkę. I usłuchałam go. Wchodząc z Adr po schodach, usłyszałam szept portierek:
– Przyjeżdżają tu, żeby się upić.
– A jak, kierownictwo w Moskwie, nie ma kto nauczyć moresu…
W pokoju Adr wziął mnie w ramiona.
– Powiedz, co się z tobą dzieje?
Nie odpowiadając, wyjęłam nasze paszporty. Otworzyłam. Zamiast fotografii widziałam tylko szare mroczki. Ale wszystkie napisy przeczytałam bez kłopotu.
Wyjęłam z torebki lusterko, przejrzałam się. W lusterku rysy mojej twarzy pływały i zlewały się. Skierowałam lusterko na twarz Adr: to samo. Nie mogłam dostrzec jego odbicia.
– Nie widzę obrazów. I odbicia – powiedziałam, rzucając lusterko. – Nie wiem, co się dzieje…
– Jesteś po prostu zmęczona. – Adr znów mnie objął. – Ostatnie dwa miesiące były bardzo ciężkie.
– Były cudowne. – Padłam na łóżko. – O wiele trudniej jest czekać i nic nie robić.
– Hram, chyba rozumiesz, że nie możemy ryzykować.
– Doskonale to rozumiem. – Zamknęłam oczy. – Dlatego cierpliwie czekam.
Szybko zasnęłam.
Od momentu przebudzenia mojego serca nic mi się nie śniło. Ostatnie wyraziste, choć krótkie, sny miałam w pociągu, kiedy nas wywozili z Rosji jak bydło: śniła mi się mama, ojciec, wioska, huczne wiejskie zabawy, kiedy jesteśmy razem, szczęśliwi, ale wszystko szybko się urywało w najbardziej wzruszającym i przyjemnym momencie, i budziłam się w tym okropnym wagonie.
A ostatni sen miałam nocą w obozie filtracyjnym: śnił mi się pożar – wielki i straszny. Wszystko wkoło płonęło, ludzie miotali się w gorączce. A ja szukałam naszego psa Żyłki. Bardzo go lubiłam. A im dłużej go szukałam, tym bardziej do mnie docierało, że się spalił, bo nikt z dorosłych nie wpadł na to, by go odwiązać. Ratowali jakieś worki, kufry i chomąta. A najstraszniejsze w tym śnie było poczucie bezsilności, myśl, że nie można cofnąć czasu. Obudziłam się cała we łzach, powtarzając:
– Żyłka! Żyłka!
Tej nocy w sanatorium po raz pierwszy od ośmiu lat śniłam. A raczej, nie śniłam. Nie widziałam snu, tylko go poczułam.
Siedziałam po prostu w sadzie koło Domu i dotykałam śpiącej siostry Żer. Nastało lato, było ciepło i bezwietrznie. Przed chwilą skończyłyśmy rozmawiać sercami. Kochałam serce Żer. Było ruchliwe i aktywne. Szybsze od mojego. Po dwóch godzinach serdecznej rozmowy w ustach miałam, jak zawsze, sucho i lekko ćmiły zdrętwiałe ręce. Żer spała jak dziecko – leżąc na wznak, z rozchylonymi wargami. Na jej twarzy malowało się zmęczenie i błogość. Zaczęłam dotykać jej maleńkiego podbródka. Pokrywały go drobniuteńkie piegi. U nasady nosa było ich więcej. Musnęłam jej nos. Ale rude rzęsy Żer nawet nie drgnęły: miała mocny sen. Nagle z tyłu dało się słyszeć słabe pojękiwanie. Sercem poczułam, że za moimi plecami stoi nasz pies Żyłka. Obejrzałam się. Kosmaty, czarno-szary Żyłka stał z wywalonym językiem, radośnie dysząc. Jego zielonkawe oczy promieniały radością. Serce mi zadrżało ze szczęścia: mój ukochany Żyłka żyje, nie zginął w pożarze! Na szyi Żyłki majtał się kawałek sznurka, sierść na prawym boku była osmalona.
– Żyłka, ty żyjesz! – zawołałam i wyciągnęłam do niego ręce.
Ale pies nagle gwałtownie odskoczył i pobiegł do Domu. Zerwałam się i przywołując Żyłkę, rzuciłam się jego śladem. Wbiegł po schodach, czmychnął przez uchylone drzwi południowej werandy, spowitej dziką winoroślą. Wbiegłam jego śladem. Weranda była pusta. Jak zwykle latem panował w niej mrok i chłód. Pośrodku stał fotel, na nim siedział staruszek Bro. Żyłka siedział obok. Obaj patrzyli na mnie uważnie. Bro wskazał mi coś palcem, odwróciłam głowę i ujrzałam w przeciwległym kącie tarasu swój wizerunek w całej okazałości. Nie był to ani obraz, ani fotografia, ale coś wstrząsająco doskonałego: moja idealna kopia. Podeszłam do swojego sobowtóra. Ale im bliżej podchodziłam, tym bardziej odczuwałam PUSTKĘ wewnątrz mojej kopii. To był czysty wizerunek, powłoka, naśladująca moje kształty. Wewnątrz wizerunku nie było nic. Zbliżałam się. Kopia Warki Samsikowej była doskonała. Ujrzałam najmniejsze pory na skórze twarzy, bliznę nad brwiami, wilgoć w kącikach niebieskich oczu, złotawy puszek pod kośćmi policzkowymi, pęknięcia na wargach, pieprzyk na szyi. Moja kopia również uważnie mi się przyglądała. W końcu obie odwróciłyśmy się do Bro. Żyłka wstał, ujadając piskliwie, i nastawiwszy uszy, patrzył na nas.
– Proszę zawołać psa – rzekł Bro.
– Żyłka! – zawołałam.
– Żyłka! – powtórzyła moja kopia.
Pies podbiegł najpierw do kopii, powąchał ją, zaskowyczał, zawarczał i odskoczył do mnie. Kucnęłam i z rozkoszą zanurzyłam pałce w psią sierść. Moja kopia stała i patrzyła na nas z uśmiechem. Żyłka znów na nią zawarczał. Wtedy znikła.
– Dlaczego pies cię poznał? – zapytał Bro.
– Wyczuł – odpowiedziałam.
– Tak. Pies jest żywy, jak wszystkie zwierzęta. Zobaczył cię sercem, a nie oczami. Ale żywe trupy widzą świat oczami i tylko oczami. Świat widziany sercem jest inny. Hram, jesteś gotowa ujrzeć świat sercem.
Obudziłam się. Otworzyłam oczy.
Był ranek.
Świat był taki jak wczoraj. Leżałam w naszym łóżku. Adr nie było w pokoju. Przetarłam oczy, usiadłam. Następnie wzięłam prysznic, zrobiłam toaletę, ubrałam się i wyszłam z pokoju.
Zeszłam na dół, weszłam do stołówki, gdzie wczasowicze jedli śniadanie, i zamarłam zdumiona: zamiast ludzi przy stołach siedziały MASZYNY Z MIĘSA! Były ABSOLUTNIE martwe! W ich szpetnych, ponurych i niespokojnych ciałach nie było ani krzty życia. Pochłaniali pożywienie: jedni posępnie i w skupieniu, inni z apetytem i pospiesznie, a jeszcze inni mechanicznie i obojętnie.
Przy naszym stole siedziała jakaś para. Jedli żywe owoce: gruszki, czereśnie i brzoskwinie.
Ale te cudowne brzoskwinie ani trochę nie mogły ożywić ich ciał!
Po co więc jedzą? To było takie śmieszne!
Roześmiałam się.
Wszyscy przestali jeść i wlepili we mnie wzrok. Zwrócili twarze w moją stronę. I po raz pierwszy w życiu nie zobaczyłam ludzkich twarzy. To były mordy maszyn z mięsa.
Nagle tę masę martwego mięsa przeciął promień światła: przez stołówkę szedł do mnie Adr. Był ZUPEŁNIE INNY! Był żywy. Nie był maszyną. Był moim BRATEM. I miał SERCE. Jego serce lśniło Pierwotną Światłością.
Ruszyłam mu naprzeciw. Objęliśmy się pośród świata monstrów.
Po ciałach maszyn z mięsa jak robaki przepełzły uśmieszki. Jedna z żujących maszyn otworzyła usta i głośno wypowiedziała:
– A ludzie opowiadają, że w MGB nie potrafią kochać!
I przez stołówkę przetoczył się obleśny rechot maszyn z mięsa…
Od tego dnia zaczęłam widzieć sercem.
Ze świata opadła błona, naciągnięta przez maszyny z mięsa. Przestałam widzieć tylko zewnętrzną warstwę rzeczy. Zaczęłam widzieć ich istotę.
Nie znaczy to, że oślepłam. Wspaniale rozróżniałam przedmioty i orientowałam się w przestrzeni. Ale wszelkie wizerunki – obrazy, zdjęcia, filmy, rzeźby – znikły dla mnie raz na zawsze. Obrazy stały się zwykłymi płótnami pokrytymi farbą, w kinie na ekranie widziałam tylko grę plam świetlnych.
Sercem mogłam widzieć człowieka albo rzecz od wewnątrz, znać ich historię.
Odkrycie to było równoznaczne z przebudzeniem mojego serca od uderzeń lodowym młotem.
Ale jeśli po trzech ciosach moje serce po prostu ożyło i zaczęło czuć, to teraz zaczęło WIEDZIEĆ.
Uspokoiłam się.
Nie miałam się czym przejmować.
Miesiąc urlopu minął.
W Moskwie na miejsce aresztowanego ministra GB Abakumowa powołano Ignatjewa – funkcjonariusza partyjnego, dla Łubianki człowieka zupełnie nowego. A w związku z tym – nieprzewidywalnego. Ale jego pierwszym zastępcą został Goglidze – wysunięty przez Berię, stary przyjaciel Ha. To nas uspokoiło. Pod ochroną Goglidzego mogliśmy zakończyć operację poszukiwania żywych w Karelii.
Ha zawezwał nas z Krymu. Przylecieliśmy do deszczowej wrześniowej stolicy gotowi na nowe ofiary w imię Światłości…
Zdarzyło się jednak coś nieprzewidzianego.
Ignatjew, który rozpoczął śledztwo w sprawie „działalności przestępczej Abakumowa”, otrzymał donos od zastępcy naczelnika obozu, gdzie wydobywano drogocenny Tunguski Lód. Lejtnant GB Wołoszyn pisał, że: „obóz nr 312/500 powołany do wydobywania nikomu niepotrzebnego lodu w nieludzko ciężkich warunkach wiecznej zmarzliny został stworzony przez Abakumowa jako przykrywka dla japońskich szpiegów, przedostających się na terytorium ZSSR i działających na szkodę naszego ludu pracującego miast i wsi”.
Zapewne Wołoszyn po prostu postanowił skorzystać z kolejnej czystki w GB, żeby otrzymać nową nominację lub awans za „czujność”.
Pomimo jawnej absurdalności donos odniósł skutek: nakazano przerwać wszelkie prace w obozie. Ignatjew powołał komisję śledczą. Na szczęście na jej czele stanął pułkownik Iwanow z Głównego Zarządu Ekonomicznego MSW, zawdzięczający życie Ha, który w trzydziestym dziewiątym roku uratował go przed aresztowaniem.
Ha zmusił Iwanowa, by ten włączył do komisji Adr oraz mnie w charakterze sekretarki.
Przed wyjazdem Ha zawezwał Iwanowa i nas do swojego gabinetu.
Staliśmy przed jego masywnym biurkiem.
– Lećcie orły, sokoły, lećcie – zwracał się do nas z pożegnalnym słowem, międląc niezapalonego papierosa w swoich pięknych, bezwzględnych ustach. – Sprawdźcie, co i jak. Macie być, chłopaki, natrętni. Ryjcie ziemię jak dzikie świnie.
– Towarzyszu generale, tam jest wieczna zmarzlina – uśmiechnął się lekko Adr.
– Dowcipniś, jebaniutki! – Ha ukłuł go bystrym spojrzeniem i postukał palcem w stół. – Żebyście mi tam wszystko na drugą stronę wywrócili! Jasne?
– Tak jest! – odpowiedzieliśmy chórem.
– Mam podejrzenie. – Ha, mrużąc oczy, popatrzył w okno, odczekał chwilę. – Że sam lejtnant Wołoszyn jest japońskim szpiegiem.
– Wy… tak myślicie, towarzyszu generale? – z niepokojem spytał Iwanow.
– Intuicja. Mąci wodę, swołocz, a sam robi swoją czarną robotę. Jest ich tam w tundrze jak na dupie pryszczy. Znaleźli sobie cieplutką norkę, samurajskie nasienie. Taką mają, kurwa, agenturę, że nie nadążamy ich łapać. Tyluśmy w latach czterdziestych pousadzali, a mimo to lezą do nas, gnidy, z Dalekiego Wschodu. Więc, uważaj, Iwanow. Nie popełnij błędu.
Ha wymownie spojrzał na Iwanowa.
No i Iwanow nie popełnił błędu.
Wiedział, że Włodzimirski jest człowiekiem Berii, nie zaś odsuniętego od łask Abakumowa. A Beria stał najbliżej Stalina. Warto więc było poważnie potraktować aluzję.
Ledwo dotarliśmy do zasypanego śniegiem i nękanego lodowatymi wiatrami obozu nr 312/500, Iwanow rozkazał aresztować lejtnanta Wołoszyna.
W głuchą polarną noc przy świetle trzech lamp naftowych w zbudowanym z okrągłych belek baraku o obostrzonym rygorze nagiego Wołoszyna położono na wznak i przywiązano do ławki. Iwanow, jako człowiek przezorny, zabrał ze sobą dwóch barczystych zbirów lejtnantów z oddziału operacyjnego. Jeden usiadł Wołoszynowi na piersi, drugi zaczął smagać go batogiem po genitaliach.
Wołoszyn wył pośród ciemnej nocy.
Jego wycie słyszało pięciuset osiemnastu zeków, przyczajonych w swoich barakach i oczekujących na werdykt moskiewskiej komisji: nie pracowali już od miesiąca. To ich napawało strachem.
Naczelnik obozu przez cały miesiąc pił w swoim domku.
– Opowiadajcie, Wołoszyn, wszystko opowiadajcie. – Iwanow opiłowywał niespiesznie swoje wypielęgnowane paznokcie.
Siedziałam z kartką papieru, gotowa zapisywać zeznania podejrzanego. Adr przechadzał się wzdłuż ściany. Dziobaty lejtnant bez ustanku chłostał Wołoszyna po gwałtownie puchnącej mosznie, mamrocząc:
– Gadaj, piździelcu… gadaj, piździelcu…
Wołoszyn wył trzy godziny. W tym czasie wielokrotnie tracił przytomność, więc go polewano wodą i nacierano śniegiem. Potem się przyznał, że jeszcze w czterdziestym pierwszym roku jako piętnastoletni chłopak w głuchej syberyjskiej wsi został zwerbowany przez japoński kontrwywiad. Kiedy, dławiąc się łzami i smarkami, drżącą ręką podpisywał swoje „zeznania”, ułożone przez Iwanowa, a spisane przeze mnie, sercem widziałam jego istotę. Wiedział, że podpisuje na siebie wyrok. Całą tę maszynę z mięsa wypełniał w owej chwili obraz matki – prostej syberyjskiej chłopki. Matka siedziała w jego głowie jak kamienna kula, powtarzając w kółko to samo:
– Ja żem cie w menkach rodziła, ja żem cie w menkach rodziła…
Z kamienną mamą w głowie mógł podpisać wszystko.
Następnego ranka trójka opatulonych derami koni powiozła do Ust-Ilimska skutego kajdankami Wołoszyna z dwoma konwojentami i dryblasa kuriera z teczką. W teczce leżało sprawozdanie komisji śledczej i zeznania lejtnanta Wołoszyna.
A myśmy się zatrzymali w obozie, oczekując komfortowego samochodu z ogrzewaniem.
Iwanow i lejtnanci pili z naczelnikiem obozu, który z radości, że sprawa potoczyła się tak pomyślnie, gotów był całować ich po nogach. Ja zaś i Adr poleciliśmy zaprząc sanie i wybraliśmy się na „przejażdżkę”. Wiadomo, DOKĄD nas ciągnęło.
Adr wyjechał z obozowej bramy i skierował konie na gościniec prowadzący do miejsca wydobycia LODU. Gościniec, po którym przeganiano kolumny zeków i wożono wydobyty lód, był przyprószony śniegiem, przez miesiąc przestoju nikt go nie odśnieżał. Spasiona kobyła naczelnika lekko ciągnęła sanie, w których siedzieliśmy, okutani niedźwiedzią skórą. Było słonecznie i mroźno.
Sercami poczuliśmy bliskość LODU jeszcze w obozie. Ale teraz to uczucie wzmagało się z każdym krokiem. Dokoła rozpościerały się łagodne, niewysokie pagórki, pokryte rzadką roślinnością. Las tutaj został powalony przez falę uderzeniową w 1908 roku przy upadku meteorytu, a nowy rósł słabo, kępami. Śnieg błyszczał w jasnym słońcu, głośno skrzypiał pod płozami.
Od obozu do miejsca upadku było siedem wiorst.
Przejechaliśmy ze trzy wiorsty i moje serce zadrżało. Czuło LÓD, jak kompas czuje rudę żelaza.
– Popędź! – Ścisnęłam rękę Adr.
Adr zaciął konia. Ten pognał galopem.
Gościniec skręcił wokół pagórka, szeroką wstęgą wpełzł na drugi pagórek i popłynął w dół – do wykopu. Pomknęliśmy dalej.
Zamknęłam oczy. Już widziałam LÓD sercem. Zbliżał się do mnie jak LĄD ŚWIATŁOŚCI.
Sanie zatrzymały się.
Otworzyłam oczy.
Staliśmy na skraju wykopu. Przed nami leżała ogromna bryła lodu, miejscami przyprószona śniegiem. Błyszczała w słońcu, mieniąc się błękitem.
Tak! Lód był niebieski, jak nasze oczy!
Wokół lodowej bryły tłoczyły się drewniane budowle – pale, mostki, szopy dla inwentarza, wieżyczki strażnicze. Wszystko to – liche, ubogie, ludzkie – bladło i niknęło wobec przerażającej mocy lodu.
To był NASZ LÓD! LÓD, zesłany przez Światłość, LÓD, który uderzył w pierś śpiącej ziemi i przebudził ją.
Serca nam zamierały z zachwytu.
Wzięliśmy się za ręce i zeszli do wykopu. Podeszliśmy do bryły po drewnianym moście. Konwulsyjnie zaczęłam zrywać z siebie ubranie, aż nic na mnie nie zostało.
Wstąpiłam na lód.
Z piersi wyrwał mi się krzyk uniesienia, łzy trysnęły z oczu. Upadłam na lód, objęłam go. Moje serce czuło i rozumiało tę boską bryłę. Czułam pod sobą ogromne serce. Rozmawiało ze mną.
Adr również był nagi. Poderwałam się, podeszłam do niego.
Szlochając z uniesienia, objęliśmy się i upadli na lód.
I czas stanął dla nas w miejscu.
Ocknęliśmy się nocą.
Rozluźniliśmy objęcia.
Nad nami wisiało czarne niebo z jasnymi gwiazdami. Były tak nisko, że zdawało się, iż można ich dosięgnąć. Wokół jasnego i dużego księżyca żółciły się dwa mętne półokręgi. I gdzieś tam za horyzontem bezdźwięcznie płonęła zorza polarna.
Leżeliśmy w ciepłej wodzie. Wcale nie było nam zimno. Przeciwnie – nasze ciała płonęły. Roztopiliśmy w lodzie dołek, odbijający kontury naszych splecionych ciał. Nad nami unosił się obłok pary.
Nieopodal rozległ się wystrzał.
Jeszcze jeden.
Potem ktoś krzyknął:
– Ehe-heeeej!
Dotarło do mnie, że nas szukają.
Wstaliśmy. Wyszliśmy z naszej „wanny”. Znaleźliśmy ubrania, włożyli je. Trzeba było pożegnać się z lodem. I wracać do okrutnego świata maszyn z mięsa i zagubionych pośród nich braci. Ucałowaliśmy lód.
Ruszyliśmy po przemarzniętych mostkach w stronę wystrzałów i głosów.
W Moskwie wszystko ułożyło się pomyślnie: rezultat śledztwa zadowolił nowego ministra bezpieczeństwa narodowego. Lejtnant Wołoszyn został rozstrzelany jako japoński szpieg, razem z nim rozstrzelano też ośmiu ludzi Abakumowa, których obciążył poddany torturom Wołoszyn. Kolejne „szpiegowskie gniazdo” w systemie obozów pracy przymusowej zostało zlikwidowane.
Obóz nr 312/500 znów zaczął pracować, zabrzęczały kilofy zeków, zakrzyknęli brygadziści, zaszczekały psy wartownicze, kubiki LODU zawieziono do stolicy. A stamtąd – do innych państw, gdzie śpiące serca czekały na ciosy lodowych młotów, które je miały obudzić.
Działaliśmy sprawnie i precyzyjnie.
W ciągu dwóch lat odnaleziono dziewięćdziesięciu ośmiu braci.
To było ogromne zwycięstwo Światłości.
Ale nadszedł złowieszczy rok 1953.
W marcu umarł Stalin.
Następnej nocy Ha zebrał nas u siebie na daczy. Sześciu braci i sześć sióstr ulokowało się w półciemnym obszernym salonie przy palącym się kominku. Ha siedział w bujanym fotelu. Był w liliowym chińskim szlafroku w srebrzyste smoki. Palcami przebierał paciorki bucharskiego różańca. Rozbłyski ognia igrały na jego surowej i pięknej twarzy, lśniły w niebieskich oczach. Ha przemówił:
– W ZSRR nastąpi nowy podział władzy. Po nim nadejdą ogromne zmiany, które dotkną wielu z nas. Musimy być w pogotowiu. Powinniśmy się zatroszczyć o braci i o lód. Większość naszych koniecznie trzeba przetransportować z Moskwy i Leningradu na prowincję. Tak będzie bezpieczniej. Należy bezzwłocznie wziąć się do dzieła. Stronę techniczną sprawy ja i Adr bierzemy na siebie. Co zaś się tyczy wydobycia lodu – tutaj trudno cokolwiek przewidzieć. Nie wiadomo, co się stanie z obozem i projektem. Mogą ocaleć, ale mogą też zostać zamknięte.
Zamilkł i przeniósł wzrok na mnie.
– Hram, ty jedyna spośród nas znasz wszystkie słowa serca i widzisz sercem. Co ci mówi serce?
– Tylko jedno: nadciąga coś wielkiego i groźnego dla nas – odparłam, szczerze.
– Co ci to przypomina? – zapytał Adr.
– Czerwoną falę.
– Musimy zatem działać.
Zamilkliśmy na długo. Następnie Ha uśmiechnął się i rzekł:
– Dziś rano otrzymałem radosną nowinę – pierwsza partia lodu dotarła do Ameryki. Niedługo poznamy imiona amerykańskich braci!
Wszyscy zerwali się z miejsc. Ogarnęła nas radość. Zrzuciliśmy ubrania, stanęli w parach, objęliśmy się i przytuleni piersiami opadliśmy na kolana.
Kominek zgasł. Lecz w ciemnościach migotały nasze gorące serca.
Wiosna i początek lata upłynęły na intensywnej pracy. Żeby odesłać naszych do różnych miast, potrzebowaliśmy pieniędzy, dużo pieniędzy. Ha radził nam okraść inkasenta. Z łatwością wytropiłam samochód i ludzi, ochraniających worek z paczkami papieru, który tak cenią maszyny z mięsa. O inkasencie moje serce wiedziało wszystko – od złamanego w dzieciństwie obojczyka po grę na akordeonie. Poza tym lubił: wąchać kobietom palce u nóg, rozmawiać o piłce nożnej i czytać książki o wojnie. W odpowiednim momencie po moim sygnale Zu zastrzelił ochroniarza, Szro poderżnął gardło inkasentowi, a Mir wyrwał mu z rąk worek z pieniędzmi.
Pół miliona rubli w zupełności wystarczyło na przeprowadzkę stu osób.
Równocześnie z głównym zadaniem realizowaliśmy wiele innych: rozmieszczaliśmy żelazny zapas lodu w trzech kombinatach chłodniczych, wprowadzaliśmy swoich do różnorakich rozwojowych organizacji i likwidowaliśmy świadków. Przy tym ostatnim zadaniu byłam wprost niezastąpiona. Wystarczyło mi podejść pod drzwi mieszkania, żeby wiedzieć, kto jest w domu i co robi. Reszta była sprawą Mir, Zu i Szro. Ich noże niemal codziennie przerywały bezsensowną wegetację jakiejś maszyny z mięsa, której pamięć mogła nam zaszkodzić.
Byliśmy bezwzględni wobec żywych trupów.
I nagle.
Jak cios niewidzialnego miecza: 26 czerwca aresztowano Berię.
Z Kremla zapachniało siarką. Towarzysze broni Berii pozbyli się złudzeń: jeden się zastrzelił, inny zapił na śmierć. Jeszcze inny pospiesznie pisał donosy na wczorajszych przyjaciół.
Lecz Ha był spokojny.
– Zdążyliśmy – powtarzał.
Po aresztowaniu pryncypała tak jak wielu generałów GB narażony był na ciosy. Już nie mieliśmy pleców, wsparcia na górze. Błagałam Ha i Adr, żebyśmy się ukryli.
– Musimy walczyć tutaj – oponował Ha.
– Przetrzymaliśmy trzy czystki, z pomocą Światłości przetrzymamy też Chruszczowo-wską – dodawał z uśmiechem Adr.
Ale moje serce się niepokoiło. Coś się ku nam zbliżało. Krzyczałam do nich o nadciągającym nieszczęściu. Ale wszystkie moje argumenty rozbijały się o ich męstwo.
Za to oni obaj stale pragnęli mego serca, przeczuwając, że zostało nam niewiele czasu. W dzień zajmowaliśmy się naszą sprawą. Nocą zastygaliśmy pierś przy piersi, serce przy sercu.
Ich serca szalały.
Moje ręce nie zdążały owijać się wokół ich szyj, kolana drżały, ciało płonęło.
Żona Ha polewała mnie wodą, klepała po bladych policzkach.
Byłam szczęśliwa.
W ciągu tych dusznych czerwcowych nocy Ha i Adr poznali dzięki memu sercu wszystkie dwadzieścia trzy słowa serca.
I posiedli Światłość.
Na wieki wieków.
Siedemnastego lipca zostali aresztowani.
Stało się to za dnia. Spałam w zagraconym pokoju starej Jus, którą wysłaliśmy na Krym z dwoma młodymi braćmi. Obudziło mnie moje serce. Było NIJAKIE.
Ogarnęło mnie obezwładniające przerażenie. Wstałam, ubrałam się, wyszłam na dwór. Poszłam pieszo przez zalaną słońcem Moskwę na Dworzec Białoruski. Chyba po raz pierwszy od powrotu do Rosji poczułam w sercu ssącą pustkę.
Poruszałam się jak automat – bez uczuć i myśli.
Dotarłam na dworzec, postałam na hałaśliwym peronie, patrząc na pociągi, potem podeszłam do kas pociągów dalekobieżnych. Odstałam swoje w kolejce.
– Dokąd? – zapytała mnie kasjerka.
– Ja… – Z ogromnym trudem zmusiłam się do myślenia i zdecydowałam jechać tam, gdzie jest LÓD, gdzie jest nasz LÓD. A gdzie jest nasz boski LÓD? Na bezkresnej Syberii.
– Na Syberię – odparłam twardo, podając przez okienko pieniądze.
– Ee, Warwaro Fiedotowna, po co wydawać pieniądze? – usłyszałam nad uchem czyjś drwiący głos. – Wyślemy was na Syberię na koszt państwa.
Dwóch mężczyzn siłą wzięło mnie pod ręce.
– Obywatelko Korobowa, jesteście aresztowana – wyrzekł drugi głos.
Po paru godzinach już mnie przesłuchiwali w Lefortowie…
Tego dnia aresztowano sześciu współtowarzyszy Berii, sześciu wysoko postawionych generałów MGB; jednym z nich był Ha. Równocześnie prowadzono aresztowania gebistów niższej rangi, w taki czy inny sposób związanych z Berią i jego ludźmi.
– Co was łączyło z generałem Włodzimirskim? – Pierwsza sprawa, o którą zapytał śledczy Fiedotow.
– Nic mnie z generałem nie łączy – odparłam szczerze, widząc Fiedotowa sercem: przedwczesny poród na sianokosach, sierota, trudne dzieciństwo, łzy, cięgi, flota morska, lubi wodę, lubi koniak, lubi stosunki płciowe z grubymi kobietami i każe im mówić nieprzyzwoite słowa, lubi siatkówkę plażową, lubi wypróżniając się myśleć o Saturnie, boi się pająków i nożyczek, boi się spóźniać do pracy, boi się zgubić dokumenty, lubi charczo *, lubi wspominać komisarza ludowego Jeżowa, lubi robić wiosną okręciki, lubi jeździć do Gagry, lubi bić po twarzy i nerkach.
– A co to jest? – pokazał mi zdjęcie. Nadal nie widziałam żadnych obrazów. Pośrodku glansowanej kartki mieniły się dwie zlewające się plamy.
– Co to, pytam się was?
– Nie widzę – przyznałam się.
– Teraz będziemy udawać idiotkę? – ze złością zasapał Fiedotow.
– Naprawdę nie widzę twarzy na zdjęciu, nie tylko na tym. O, wisi tu u was portret – kiwnęłam na ciemną plamę w czerwonej ramce. – Nie widzę, kto na nim jest.
Fiedotow patrzył na mnie złośliwie. Jego pyzata twarz powoli nabiegała krwią.
– To Włodzimierz Iljicz Lenin. Nie słyszeliście o takim?
– Słyszałam.
– Czyżby? – Klasnął silnymi rękami i złośliwie zachichotał.
Milczałam.
– Włodzimirski i wasz mąż Korobow to przyjaciele Berii. A Beria, trzeba wam wiedzieć, jest agentem obcego wywiadu. Już złożył zeznania. Przeciwko Włodzimirskiemu, między innymi. Radzę wam szczerze opowiedzieć o przestępczej działalności Włodzimirskiego i Korobowa.
– Nie znałam blisko generała Włodzimirskiego.
– Nie znaliście blisko Włodzimirskiego? A na tym zdjęciu on was obmacuje. Gołą.
– Powtarzam, nie znałam generała Włodzimirskiego. Za to dobrze znałam jego serce.
– Co?
– I na tym zdjęciu utrwalony jest moment, kiedy nasze serca mówią tajnym językiem.
– Czyli przyznajecie się, żeście byli jego kochanką?
– W żadnym wypadku. Byłam jego serdeczną siostrą.
– I ani razu nie spaliście z nim?
– Spałam wiele razy. Ale nie jak ziemska kobieta. Tylko jak siostra. Siostra Wiecznej i Pierwotnej Światłości.
– Siostra Światłości? – uśmiechnął się złowieszczo Fiedotow. – Czego łżesz, pizdo niedojebana?! Siostra, kurwa! Toż na tobie nie ma gdzie piętna wypalić, wyciruchu! W jakie dziury ci wsadzał, kurwiszonie pułkowy?! Wszyscyście z jednej bandy, szpiony beriowskie! Uwili gniazdo żmij w MGB, zmówili się, gady przeklęte! Gadaj prawdę, kurwo!
Uderzył mnie w twarz.
Milczałam. I patrzyłam na niego.
Energicznie zakasał rękawy.
– Zara se tu wszystko przypomnisz, mendo.
Wyszedł zza biurka, złapał mnie lewą ręką za włosy. Prawą zaczął umiejętnie policzkować. Z pewnością oczekiwał, że jak większość kobiet maszyn z mięsa zacznę krzyczeć i zakrywając twarz, będę błagać o litość.
Ale ja nawet nie podniosłam rąk.
Patrzyłam mu w oczy.
Z werwą wymierzał mi policzki. Jego szorstkie dłonie pachniały tytoniem, wodą kolońską i starymi meblami.
– Ga-daj! Ga-daj! Ga-daj! – Bił.
Głowa mi podskakiwała, w uszach dzwoniło.
Ale nie odrywałam wzroku od jego maleńkich rysich oczek.
Przestał bić, zbliżył swoją poczerwieniałą twarz do mojej.
– Co, takaś odważna? Ja z ciebie bitki zrobię, posolę, popieprzę i zmuszę, żebyś zeżarła! Czego milczysz, piździelcu?
W środku był absolutnie szczęśliwy. Jego serce śpiewało, w łysawej głowie zapalały się i gasły pomarańczowe rozbłyski.
Milczałam.
Na dwóch pierwszych przesłuchaniach wrzeszczał i prał mnie po twarzy. Potem pojawił się drugi śledczy – Riewzin. Początkowo próbował udawać „dobrego”, prowadził przyjacielskie rozmowy, prosił, by „pomóc organom zdemaskować beriowską bandę”. Ja wciąż mówiłam tylko prawdę: bractwo, Ha i Adr, dwadzieścia trzy słowa.
Robiłam to, ponieważ moje serce było absolutnie pewne, że nasze tajemnice na nic im się nie zdadzą. Maszynom z mięsa niepotrzebna była prawda – stając z nią twarzą w twarz, nie widzieli jej, nie odróżniali Boskiej Światłości.
A ja z niewiarygodną przyjemnością mówiłam prawdę, rozkoszowałam się nią.
Oni klęli i wyśmiewali się.
W końcu znudziło się im słuchanie o śpiewie serc. Rozebrali mnie, przywiązali do ławki i zaczęli bić gumą. Siekli po kolei, nie spiesząc się. Jeden siekł, drugi darł się albo cicho namawiał, bym się opamiętała.
Oczywiście, czułam ból.
Ale nie tak jak wcześniej, kiedy byłam maszyną z mięsa. Wcześniej nie było się gdzie podziać przed tym bólem. Ponieważ ból był panem mojego ciała. Teraz moim panem było serce. A jego ból nie mógł dosięgnąć. Istniał osobno. Czułam go sercem jako czerwoną żmiję. Żmija pełzała po mnie. A serce śpiewało, odurzając żmiję. Kiedy pełzła zbyt długo, serce ściskało się, wybuchając fioletem. I traciłam przytomność.
Wtedy polewali mnie wodą.
Kiedy dochodziłam do siebie, palili papierosy.
Potem ich prostackie ręce znów chwytały gumę.
I znów to samo.
Milczałam. Serce śpiewało. Czerwona żmija pełzała.
Woda płynęła.
W końcu śledczy zmęczyli się.
Odnieśli mnie do celi. Zasnęłam.
Obudziło mnie zgrzytanie. Drzwi się otworzyły, do celi weszło trzech ludzi: Riewzin, lekarz i jakiś podpułkownik. Lekarz obejrzał moje spuchnięte i posiniałe od bicia biodra i pośladki, rzeczowo pokiwał głową.
– W porządku.
Riewzin zawołał dwóch konwojentów. Ci złapali mnie pod ręce i zawlekli korytarzem, potem schodami na górę do tego samego gabinetu. Było tam jasno – promienie słoneczne przebijały się przez okno, błyszczały w kryształowym kałamarzu, w mosiężnej klamce u drzwi, w oczach i na guzikach Riewzina. A na ścianie w czerwonej ramce rozlewał się niewidoczny Lenin.
Wszedł malutki zły Fiedotow ze sznurami. Znów przywiązali mnie do ławki. Chwycili dwa sznury i zaczęli razem chłostać moje spuchnięte biodra.
Pełzły po mnie dwie czerwone żmije. Zrobiły się pomarańczowe. Potem oślepiająco żółte. W mojej głowie zaczęło śpiewać żółte słońce:
– Mów prawdę! Mów! Mów! Mów!
Ale przecież już powiedziałam im prawdę.
Czego więc ode mnie chcieli?
Bursztynowe żmije zwijały się w obrączki ślubne. Było im dobrze na moim ciele.
Pot zalał mi oczy.
Serce rozbłysło fioletową tęczą: poczuło, że moje ciało ginie.
Wtedy serce pomogło ciału: mózg się odłączył i straciłam przytomność.
Ocknęłam się na podłodze.
Zwisała nade mną Nastia Włodzimirska. Trzymali ją pod ręce i za włosy, żeby głowa nie opadła jej na pierś. Nie była zwyczajnie pobita, lecz zmasakrowana.
– Potwierdzasz? – zapytał ją jakiś gruby major, wielbiciel kotów, puree i złotych zegarków.
Z rozbitych warg Nasti wyrwał się skrzek. I coś kapnęło mi na głowę.
– No proszę! – Major z Riewzinem spojrzeli po sobie z nieskrywaną złośliwością i satysfakcją.
– A ty mówisz – siostra! – Kopnął mnie nowym butem Fiedotow.
– Korobowa, tu nie ma idiotów. – Riewzin spoglądał na mnie z góry. – Zapomniałaś, że jesteśmy profesjonalistami. Do wszystkiego się dokopiemy.
– Oni w domu rozmawiali tylko po angielsku – poufnie poinformował major Fiedotowa. – Aj goł tu slip, maj słit lejdi!
Zarechotali. Zaskrzypiały koalicyjki.
Zamknęłam oczy.
– Czego udajesz? – Kopnął mnie Fiedotow.
Otworzyłam oczy. Grubego majora i Nasti nie było.
– Tak więc, Korobowa, tu są twoje zeznania. – Riewzin podsunął mi kartki zapisane dziecięcym charakterem pisma. – Podpiszesz – pójdziesz do szpitala, potem do obozu. Nie podpiszesz – pójdziesz na tamten świat.
Zamknęłam oczy. Wyszeptałam:
– Celem mojego życia jest wędrówka na tamten świat. Na Nasz Świat…
– Zamknij się, ściero! Nie udawaj wariatki! – zaryczał Fiedotow. – Przeczytajcie jej, Jegorze Pietrowiczu.
Riewzin zaczął mamrotać:
,Ja, Korobowa Warwara Fiedotowna, rok urodzenia 1929, po nawiązaniu stosunków płciowych z generałem-lejtnantem Ł. J. Włodzimirskim zostałam zwerbowana przez niego w 1950 roku jako łączniczka między attache wojskowym ambasady amerykańskiej Irwinem Pierce’em a byłym ministrem MGB W. S. Abakumowem. Moim pierwszym zadaniem było spotkanie z Pierce’em 8 marca 1950 roku na przystani rzecznej w parku im. Gorkiego i przekazanie mu planów…”
– To nie o mnie – przerwałam mu.
– O tobie! O tobie, pizdo!!! – zaczął krzyczeć Fiedotow.
– Podpisujcie, Korobowa, nie udawajcie idiotki!
– Nie jestem Korobowa. Moje prawdziwe imię – Hram.
Zamknęłam oczy.
I znowu zaczęły po mnie pełzać bursztynowe żmije.
Ocknęłam się na fotelu ginekologicznym. Odurzająco pachniało amoniakiem.
– Dziewica – dobiegło spomiędzy moich nóg.
Lekarz wyprostował się, zaczął ściągać gumowe rękawiczki. Był duży, w okularach. Bał się matki, psów i nocnych dzwonków do drzwi. Lubił łaskotać żonę aż do czkawki. Lubił kraby, bilard i Stalina.
– No i co… tu robić? – wymamrotał Fiedotow nad moim uchem.
– Nie wiem – odpowiedział lekarz.
– Nie was pytam! – ze złością wyszeptał Fiedotow.
– A niby kogo? Siebie? – zaśmiał się lekarz, brzękając narzędziami.
Ktoś wbił mi igłę w ramię. Spojrzałam z ukosa: siostra robiła mi zastrzyk.
Moje rozłożone nogi miały kolor niebiesko-żółty. Z zadrapań sączyła się krew.
Oczy zaszły mi łzami. Zachciało mi się spać.
– No i co? – okropnie ziewnął lekarz.
– Do szpitala. – Fiedotow w zamyśleniu kiwnął głową.
Przeleżałam tydzień w więziennym szpitalu.
W sali znajdowało się jeszcze sześć kobiet. Dwie po torturach, cztery z zapaleniem płuc. Bezustannie rozmawiały o krewnych, jedzeniu i lekarstwach.
Leczono mnie, smarując mi nogi i pośladki śmierdzącą maścią.
Lekarze i pielęgniarki praktycznie nie rozmawiali z chorymi.
Patrzyłam przez okno i na kobiety. Wiedziałam o nich wszystko. Nie interesowały mnie.
Wspominałam NASZYCH.
I ich SERCA.
Kiedy wstałam, poprowadzono mnie na przesłuchanie.
Gabinet był ten sam, ale śledczy nowy. Iwan Samsonowicz Szeredienko. Przystojny, zadbany trzydziestopięciolatek o pięknej twarzy. Najbardziej na świecie bał się: snów o białej wieży i śmierci na zawał serca podczas służby. Bardzo lubił: polowanie, jajecznicę na słoninie i córkę Annuszkę.
– Warwaro Fiedotowna, wasi poprzedni śledczy byli łajdakami. Już zostali aresztowani – oświadczył.
– Nieprawda – odparłam. – Fiedotow je teraz obiad w bufecie na Łubiance, a Riewzin idzie ulicą.
Spojrzał na mnie uważnie.
– Warwaro Fiedotowna, porozmawiajmy jak czekista z czekistą.
– Nigdy nie byłam czekistą. Po prostu nosiłam wasz mundur.
– Nie mówcie bzdur. Pracowaliście z podpułkownikiem Korobowem…
– Pracowałam nie z nim, tylko z jego sercem. Zna ono teraz już wszystkie dwadzieścia trzy słowa.
– Jeździliście w delegację z polecenia ministra GB, odwiedzaliście obóz nr 312/500, gdzie wydobywa się…
– Lód zesłany nam przez Kosmos, by zbudzić żywych.
– Naczelnik obozu, major Siemiczastnych, został aresztowany i obciążył w zeznaniach pułkownika Iwanowa, was i waszego męża. We troje wymusiliście fałszywe zeznania na lejtnancie Wołoszynie, żeby ukryć prawdziwe sprawki Abakumowa i Włodzimirskiego. To było potrzebne, by…
– By obóz kontynuował wydobycie Boskiego Lodu, na który czekają tysiące naszych braci i sióstr na całym świecie. Z tego lodu powstaną tysiące lodowych młotów, które uderzą w tysiące piersi, a wówczas tysiące serc przebudzą się i przemówią. A kiedy będzie nas dwadzieścia trzy tysiące, nasze serca dwadzieścia trzy razy wypowiedzą dwadzieścia trzy słowa i przemienimy się w Wieczne i Pierwotne Promienie Światłości. A wasz martwy świat się rozsypie. I nie zostanie z niego NIC.
Przyjrzał się mi uważnie. Nacisnął klawisz dzwonka. Wszedł konwojent.
– Wyprowadzić – powiedział śledczy Szeredienko.
Przebadał mnie psychiatra – malutki, okrąglutki, miał gruby nos i kobiece dłonie. Wielu rzeczy się bał: dzieci, kotów, rozmów o polityce, sopli lodu, kierownictwa, nawet starych kapeluszy, które „coś uparcie sugerują”. A naprawdę lubił tylko: grać w tryktraka, spać i pisać donosy.
Miękkim babskim głosem prosił mnie, abym wyciągnęła przed siebie ręce, patrzyła na jego młoteczek, liczyła do dwudziestu i odpowiadała na głupawe pytania. Potem postukał mnie po kolanach i podniósł słuchawkę czarnego telefonu.
– Towarzyszu Szeredienko, mówi Juriewicz. Jest zupełnie zdrowa.
Po tym Szeredienko zaczął ze mną rozmawiać inaczej:
– Korobowa, dwa pytania: dlaczego nie odbywaliście z waszym mężem stosunków płciowych? I coście z mężem tak często robili na daczy generała Włodzimirskiego?
– Mnie i Adr nie były potrzebne stosunki płciowe. Mamy sercowe. Na daczy Ha oddawaliśmy się kontaktom sercowym.
– Dość tych wygłupów! – Uderzył dłonią w stół. – Kiedy was i męża zwerbował Włodzimirski? Co mieliście robić?
– Budzić braci i siostry.
– Budzić? – zapytał złowieszczo. – Znaczy, nie chcesz po dobroci. W porządku. Zaraz cię obudzimy.
Podniósł słuchawkę.
– Sawieljew, dawaj owoce-warzywa.
Pojawili się konwojenci. Wyprowadzili mnie na podwórze. Szeredienko szedł za nami.
Na podwórzu stały samochody. Grzało słońce.
Podprowadzili mnie do ciemnozielonej furgonetki z napisem „Świeże owoce i warzywa”. Wsiadłam z konwojentami na tył furgonetki, Szeredienko do szoferki z kierowcą. Furgonetka ruszyła. W środku było ciemno, światło przenikało tylko przez szczeliny.
Jechaliśmy dość krótko. Zatrzymaliśmy się. Drzwi otwarto, konwojenci wyprowadzili mnie. I od razu poprowadzili schodami do piwnicy. Szeredienko szedł za nami.
Podeszliśmy do metalowych drzwi z wizjerem, konwojent zastukał. Drzwi się otwarły. Powiało zimnem. Czekał na nas wąsaty strażnik w kożuchu do ziemi. Odwrócił się i poszedł. Poprowadzili mnie za nim. Otworzył jeszcze jedne drzwi, wepchnęli mnie do niewielkiej kwadratowej, zupełnie pustej celi. Drzwi trzasnęły, zgrzytnęła zasuwa. I Szeredienko powiedział przez drzwi:
– Jak zmądrzejesz, to zastukaj.
Celę oświetlała przyćmiona lampa. Jedna ze ścian była metalowa. Pokrywał ją biały nalot szronu.
Usiadłam w kącie.
W metalowej ścianie coś cicho buczało. I ledwo dosłyszalnie się przelewało.
Zrozumiałam, że to lodówka.
Zamknęłam oczy.
Chłód narastał powoli. Nie opierałam się.
Jeśli czerwone żmije chłosty pełzały po powierzchni mego ciała, zimno przenikało do środka. Zabierało moje ciało po kawałku: nogi, ramiona, plecy. Ostatnie poddały się ręce i koniuszki palców.
Zostało tylko serce. Biło powoli.
Czułam je jak ostatni bastion.
Bardzo chciałam zapaść w długi, biały sen. Ale coś mi przeszkadzało. Nie mogłam zasnąć. Śniłam na jawie. Mój sercowy wzrok wyostrzył się. Widziałam korytarz piwnicy z przechadzającym się konwojentem. W innych lodówkach siedziało jeszcze ośmioro ludzi. Było im bardzo źle. Bo opierali się zimnu. Dwoje z nich bez przerwy wyło. Troje podskakiwało resztkami sił. Pozostali leżeli na podłodze w embrionalnych pozycjach.
Czas przestał istnieć.
Był tylko chłód. Wokół mojego serca.
Czasem drzwi się otwierały i wąsaty konwojent o coś pytał. Otwierałam oczy, patrzyłam na niego. I znów zamykałam.
Raz postawił przy mnie kubek wrzątku. I położył kawałek chleba. Z kubka unosiła się para. Z czasem przestała się unosić.
Więźniowie w celach zmieniali się: maszyny z mięsa nie wytrzymywały zimna. Przyznawali się do wszystkiego, czego żądali od nich śledczy. Wynoszono ich z cel jak mrożone kurczaki.
Do lodówek zaganiano nowych, ci podskakiwali i wyli.
Moje serce biło równo. Istniało samo przez się. Ale żeby się nie zatrzymać, potrzebna mu była praca.
Więc pomagałam mu pracować.
Nieprzerwanie patrzyłam sercem we wszystkie strony: szron, ściana, korytarz, cele, ściany, szczury na śmietniku, ulica, trolejbus, maszyny z mięsa jadące do pracy i z pracy, kieszonkowiec, wyciągający staruszce portmonetkę, pijak, przewracający się na chodniku, chuligani w bramie z gitarą, pożar w fabryce żelazek, posiedzenie komitetu partyjnego instytutu transportu, akty płciowe w żeńskim akademiku, zmiażdżony przez tramwaj pies, nowożeńcy, wychodzący z urzędu stanu cywilnego, kolejka po makaron, mecz piłki nożnej, spacerująca po parku młodzież, chirurg, zszywający ciepłą skórę, kradzież na straganie spożywczym, stado gołębi, konduktor, jedzący kanapkę z kiełbasą, inwalidzi na dworcu, ulica, żelazna ściana, szron.
Ze wszystkich stron otaczało mnie miasto.
Miasto maszyn z mięsa.
W tym martwym kłębowisku niczym czerwone węgielki płonęły serca NASZYCH:
Ha.
Adr.
Szro.
Zu.
Mir.
Pa.
Umi.
Wszyscy, którzy zostali w Moskwie. Widziałam ich. Rozmawiałam z nimi. O Królestwie Światłości.
Wszedł Szeredienko.
Mówił i krzyczał. Tupał obcasami po zamarzniętej podłodze. Trząsł papierami. Zapluwał się. A ja patrzyłam na jego martwe serce. Pracowało jak pompa. Przetaczało martwą krew. Która poruszała martwe ciało śledczego Szeredienki.
Zamknęłam oczy. A on zniknął.
Potem znów zobaczyłam NASZYCH. Ich serca świeciły. I płynęły wokół mnie. Było ich coraz więcej. Dosięgałam wciąż nowych i nowych, całkiem dalekich. I w końcu ujrzałam serca WSZYSTKICH NASZYCH na tej mrocznej planecie. Moja kwadratowa lodówka szybowała w przestrzeni. A wokół niczym konstelacja płynęły serca. Było ich tylko czterysta pięćdziesiąt dziewięć. Tak mało! Za to one świeciły dla mnie i mówiły ze mną w NASZYM języku.
Byłam szczęśliwa.
Boleśnie zapiekły mnie policzki.
Ocknęłam się. Sala szpitalna. Sufit z sześcioma plafonami. Siostra przykładała mi coś do twarzy. Ręcznik zmoczony w gorącej wodzie. Zapach spirytusu. Ślad po ukłuciu w zgięciu ręki.
Bezszelestnie wszedł jakiś pułkownik. Siostra i ręcznik znikły.
Skrzypnęło krzesło. I but.
– Jak się czujecie?
Zamknęłam oczy. Przyjemniej było oglądać świat sercem.
– Możecie mówić?
– O czym? – wyartykułowałam z trudem. – O tym, że boicie się utonąć? Już dwa razy tonęliście, prawda?
– Skąd to wiecie? – Uśmiechnął się niepewnie.
– Pierwszy raz na Uralu. Popłynęliście z trzema chłopcami, pozostaliście w tyle, a koło mostu wpadliście w wir wodny. Uratował was jakiś żołnierz. Ciągnął was za rękę i powtarzał: „Trzymaj się, dupku żołędny, trzymaj się, dupku żołędny…” A drugi raz topiliście się w Morzu Czarnym. Daliście nurka z mola. I popłynęliście do brzegu, jak zwykle. Nigdy nie wypływaliście w morze, od brzegu. Ale w ślad za wami skoczył bezdomny pies, ulubieniec plażowiczów. Poczuł, że boicie się utonąć, i szczekając, popłynął obok, starał się pomóc. Wpadliście w panikę. Zaczęliście młócić wodę rękami, ostro ruszyliście do brzegu. Pies szczekał i płynął obok. Paraliżował was strach. Byliście przekonani, że pies chce was utopić. Zaczęliście się krztusić. Widzieliście swoją rodzinę – żonę w leżaku i córkę z piłką. Były całkiem blisko. Przełykaliście słoną wodę, puszczaliście bańki powietrza. I nagle dotknęliście nogami dna. Stanęliście. Ciężko dysząc i kaszląc, wrzasnęliście na psa: „Won, draniu!” I chlapaliście na niego wodą. Pies wyszedł na brzeg, otrząsnął się i pobiegł do straganu, gdzie jednoręki Aszot piekł szaszłyki. A wyście stali po pas w wodzie i pluli.
Zdrętwiał. W zielonkawoszarych oczach zagościło przerażenie. Przełknął ślinę. Zaczerpnął powietrza. I wypuścił je.
– Powinniście…
– Co?
– Coś zjeść.
I szybko wyszedł.
Po raz pierwszy przypomniałam sobie o jedzeniu. W celi i w szpitalu podsuwali mi miski z czymś szarobrązowym. Ale nie jadłam. Przywykłam jeść tylko owoce i warzywa. Chleba nie jadłam od czterdziestego trzeciego roku.
Chleb – to pastwienie się nad ziarnem. Co może być gorszego od chleba? Tylko mięso. Chyba po raz pierwszy od tych dwóch tygodni zachciało mi się jeść. Zawołałam pielęgniarkę.
– Nie mogę jeść kaszy i chleba. Ale zjadłabym niezmielonego ziarna. Macie takie?
Wyszła w milczeniu, żeby zameldować pułkownikowi. Przez ceglaną warstwę ścian widziałam, jak ten, zgarbiony i ponury, podnosi słuchawkę w swoim gabinecie.
– Ziarna? No… to dajcie, skoro prosi. Co? Dajcie jej owsa.
Przynieśli mi miskę owsa.
Leżałam i żułam.
Potem spałam.
W nocy przyszedł do mnie pułkownik. Przymknął za sobą drzwi, przysiadł na brzeżku pryczy.
– Nie przedstawiłem się wtedy – powiedział cicho.
– To nie jest konieczne. Nazywacie się Wiktor Nikołajewicz Łapicki.
– Rozumiem, rozumiem… – Machnął ręką. – Wszystko o mnie wiecie. I… o wszystkich z pewnością.
Patrzyłam na niego. Rozpiął kołnierzyk munduru, spazmatycznie westchnął i wyszeptał:
– Nie bójcie się, tu nie ma podsłuchu. Możecie… możecie powiedzieć: aresztują mnie czy nie?
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.
Zamilkł, potem zerknął w bok i szybko wyszeptał:
– Już osiem dni nie spałem. Osiem! Nie mogę zasnąć. Po środkach nasennych zasypiam na godzinę i zrywam się jak oparzony. Idą ogromne zmiany, rozpoczęły się aresztowania. Zamykają wszystkich, którzy pracowali z Berią i Abakumowem. A kto z nimi nie pracował? Wy też z nim pracowaliście.
– Ja pracowałam dla nas.
– Dwóch moich przyjaciół z wydziału trzeciego aresztowano. Maslennikow odebrał sobie życie. Maslennikow! Rozumiecie? Chruszczowowska miotła wciąż zamiata… Tak…
Milczałam. Moje serce wiedziało, czego on chce. Spocił się:
– Przeżyłem dwie czystki – w trzydziestym siódmym i w czterdziestym ósmym. Cudem ocalałem, nie wpadłem w tryby. Po prostu nie mam sił na jeszcze jedną. Wiecie, nie spałem osiem dni. Osiem!
– Mówiliście już.
– Tak, tak.
– Czego ode mnie chcecie?
– Ja… chcę… wiem… – jesteście prawdziwym wywiadowcą. Prawdziwym agentem. Czyim – nie wiem. Może Amerykanów. Ale prawdziwym, rzeczywistym wywiadowcą! Nie jak ci lipni, których setkami produkują nasi śledczy, żeby zamknąć dochodzenie. Proponuję wam umowę: ja was stąd wywiozę, a wy mi pomożecie wyjechać za granicę.
– Zgadzam się – odparłam szybko.
Był zdziwiony. Otarł pot z czoła i zaczął szeptać:
– Nie, zrozumcie, to nie jest żadna tania prowokacja i nie… nie bredzenie niewyspanego czekisty. Ja to proponuję serio.
– Rozumiem. Przecież powiedziałam, że się zgadzam.
Łapicki spojrzał badawczo. W jego rozgorączkowanych oczach pojawiło się zrozumienie.
– Byłem pewien! – wyszeptał z zachwytem. – Nie wiem… Nie rozumiem… dlaczego, ale byłem pewien!
Spojrzałam w sufit.
– Ja też byłam pewna, że stąd wyjdę.
I to była prawda.
Pułkownik Łapicki wyprowadził mnie z izolatki śledczej w Lefortowie 18 sierpnia 1953 roku.
Padał drobny deszcz. Służbowym samochodem pułkownika dojechaliśmy do Dworca Kazańskiego; tam zostawił go już na zawsze. Potem wsiedliśmy do podmiejskiego pociągu i pojechaliśmy do wsi Bykowo. Tam na daczy krewnych siostry Jus mieszkali Szro i Zu.
Przywitali mnie z wielką radością, ale nie jak zmarłą i cudem zmartwychwstałą: ich serca wiedziały, że żyję.
Udusiliśmy pułkownika Łapickiego i przez dwie doby oddawaliśmy się obcowaniu serc. Moje stęsknione serce szalało. Piłam i piłam swoich braci. Do utraty tchu.
Zakopawszy nocą trupa Łapickiego, rano opuściliśmy Moskwę.
Trzy dni później w Krasnojarsku na dworcu czekali na nas Aub, Nom i Re. Wszystkich przywróciliśmy do życia razem z Adr w piwnicy Wielkiego Domu.
Tak znalazłam się na Syberii.
W ciemny grudniowy poranek moje serce dwukrotnie drgnęło z bólu: w dalekiej Moskwie rozstrzelano Ha i Adr. Maszyny z mięsa na zawsze zatrzymały ich gorące i silne serca.
A my nie mogliśmy temu zapobiec.
Minęło sześć lat.
Wróciłam do Moskwy.
Trzech braci zmarło śmiercią naturalną. Umarła też stara Jus. Światłość Pierwotna połyskująca w nich przyoblekła się w inne ciała, które dopiero co pojawiły się na ziemi. Naszym zadaniem było je ponownie odnaleźć.
Obóz wydobywający LÓD rozwiązano. Profesorów, którzy uzasadniali doniosłość badań „tunguskiego fenomenu lodowego”, pośmiertnie nazwano pseudouczonymi, tajny projekt „Lód” został zlikwidowany. Zlikwidowano też „szaraszkę”, w której wyrabiano lodowe młoty.
Niemniej jednak bractwo rosło w siłę. Zapasów lodu, wydobytego jeszcze w czasach stalinowskich, wystarczało na wszystko. W 1959 roku z wdzięcznością myśleliśmy o zekach obozu nr 312/500. Swoimi kilofami stworzyli niezbędną lodową bazę. Całe metry sześcienne lodu spały w lodówkach i podziemnych magazynach, czekając na swoją chwilę. Część lodu wyjeżdżała za granicę starymi kanałami MGB. Z reszty robiliśmy lodowe młoty.
Używaliśmy ich rzadko, bo zawęziło się pole poszukiwań NASZYCH. Miało teraz zasięg lokalny. Obecnie, bez wsparcia MGB, szukaliśmy swoich ostrożnie, starannie przygotowując się do opukiwania. Główny teren naszych poszukiwań stanowiły dworce, kina, restauracje, sale koncertowe i sklepy. Śledziliśmy blondynów o niebieskich oczach, uprowadzaliśmy i ostukiwaliśmy. Ale nie wiedzieć czemu najwięcej mieliśmy szczęścia w bibliotekach. Tam zawsze siedziały tysiące maszyn z mięsa i w milczeniu oddawały się zbiorowemu szaleństwu: uważnie kartkowały papier pokryty literami. Dawało im to szczególne, nieporównywalne z niczym zadowolenie. Grube, wytarte książki były napisane przez dawno zmarłe maszyny z mięsa, których portrety dumnie spoglądały ze ścian bibliotek. Książek były miliony. Nieprzerwanie je rozmnażano, podtrzymując zbiorowy obłęd, żeby miliony trupów z nabożeństwem pochylały się nad kartkami martwego papieru. Po lekturze stawali się jeszcze bardziej martwi. Ale pośród tych odrętwiałych figur byli też nasi. W ogromnej Bibliotece imienia Lenina znaleźliśmy ośmioro. W Bibliotece Literatury Obcojęzycznej – troje. W Historycznej – czworo naszych.
Bractwo rosło.
Przed zimą 1959 roku w Rosji było nas już stu osiemnastu.
Nastąpiły burzliwe lata sześćdziesiąte.
Czas płynął szybko.
Pojawiły się nowe możliwości, otworzyły nowe perspektywy.
Nasi zaczęli awansować zawodowo, zajmować odpowiedzialne stanowiska. Bractwo znów przenikało do radzieckiej elity, ale teraz od dołu. Pojawili się trzej nowi bracia w Radzie Ministrów i jeden w KC KPZR. Siostra Czbe została ministrem kultury na Łotwie, bracia Ent i Bo zajęli kierownicze stanowiska w Ministerstwie Handlu Wewnętrznego, siostra Ug wyszła za mąż za dowódcę wojsk obrony przeciwlotniczej, brat Ne został dyrektorem Teatru Małego.
A co najważniejsze – bracia Aub, Nom i Mir zorganizowali na Syberii towarzystwo naukowe do badań FTM (fenomenu tunguskiego meteorytu). Wspierała je Akademia Nauk, a finansował budżet państwa. Praktycznie co rok na miejsce upadku wysyłano ekspedycje.
I znów popłynęły do Moskwy lodowe bryły.
Pracowaliśmy.
W latach siedemdziesiątych wzrosła potęga bractwa.
Odnaleziony brat Lecz został dyrektorem Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej. Najbardziej zdumiewające było to, że jego córka i wnuk też okazali się nasi. To był pierwszy przypadek, kiedy rodzina była żywa. Lecz, Mart i Bork stali się ostoją bractwa w radzieckiej nomenklaturze. RWPG zarabiało na nas. Dzięki Lecz nawiązaliśmy ścisłe kontakty z braćmi w Europie Wschodniej. Zaczęliśmy im dostarczać lód bezpośrednio, omijając skomplikowane zakonspirowane kanały, stworzone przez Ha jeszcze za Stalina.
Objęłam niewysokie stanowisko kierownicze w RWPG.
To pozwalało mi często wyjeżdżać do bratnich krajów socjalistycznych. Ujrzałam twarze naszych europejskich braci. Poznałam ich serca. Choć mówiliśmy w różnych ziemskich językach, wspaniale się rozumieliśmy.
Wiedzieliśmy, CO i JAK robić.
Bractwo rosło.
W 1980 roku w Rosji było nas siedmiuset osiemnastu.
A na świecie – dwa tysiące czterysta pięciu.
Lata osiemdziesiąte przyniosły wiele kłopotów i przykrości.
Umarł Breżniew. I zaczęło się tradycyjne dla Rosji ponowne przegrupowanie władzy. Czworo naszych straciło poważne stanowiska w KC KPZR i w Radzie Ministrów. Troje z Komisji Planowania zostało zdegradowanych. Brat Jot, wybitny funkcjonariusz Wszechzwiązkowej Centralnej Rady Związków Zawodowych, został wykluczony z partii „za protekcjonizm” (zbyt aktywnie awansował naszych do kierownictwa związków). Dwaj bracia z handlu zagranicznego w wyniku kampanii walki z korupcją zostali skazani na kary długoletniego więzienia. Siostry Fed i Ku straciły stanowiska w KC komsomołu za „niemoralne prowadzenie” (przyłapano je w trakcie rozmowy serc). A Szro, mój wierny, mężny, został skazany za spowodowanie ciężkich obrażeń ciała (jeden z opukanych wyrwał się, uciekł i doniósł).
Ale Lecz ocalał.
A dwaj nasi, Uy i Im, zostali pułkownikami KGB.
Lód wydobywano i eksportowano do dwudziestu ośmiu krajów.
I lodowe młoty stukały w serca.
Umarli Andropow i Czernienko.
Nastał Gorbaczow.
Nadeszła epoka Głasnosti i Pierestrojki.
ZSRR zaczął się rozpadać. Rozwiązano RWPG i prawie od razu umarł Lecz. To była dla nas niepowetowana strata. Nasze serca gorąco pożegnały się z wielkim Lecz. Zrobił dla bractwa wiele dobrego.
Partia coraz bardziej traciła władzę w kraju. W najwyższych sferach władzy wybuchła panika: w nadciągającej demokratyzacji radziecka nomenklatura widziała śmiertelne niebezpieczeństwo, ale nic nie mogła na to poradzić.
Pojawiła się prywatna przedsiębiorczość. Najmądrzejsi przedstawiciele nomenklatury zaczęli przechodzić do biznesu. Wykorzystując stare układy, robili szybkie pieniądze.
NASI też natychmiast się przestawili. Zaczęli tworzyć firmy handlowe, banki i spółki akcyjne.
W sierpniu 1991 roku Związek Radziecki się rozpadł.
O ironio, tego dnia wraz z trzema braćmi znaleźliśmy się na placu przy Łubiance i obserwowaliśmy demontaż pomnika Dzierżyńskiego. Kiedy go obwiązano stalowymi linami i podniesiono w powietrze, przypomniałam sobie areszt, celę-lodówkę, przesłuchania, bursztynowe żmije, złe twarze i martwe serca śledczych.
Demontażem pomnika kierował jasnowłosy chłopak w marynarskiej koszulce w paski i hełmie czołgisty. Miał niebieskie oczy. Poznaliśmy się, a po kilku godzinach w specjalnie urządzonej piwnicy opukaliśmy Siergieja. I jego serce wypowiedziało prawdziwe imię: Dor.
Tak Dzierżyński pomógł nam odnaleźć brata.
Popłynęły szybkie lata dziewięćdziesiąte.
Rozpoczęła się wesoła i straszna epoka Jelcyna.
Dla bractwa nastały złote czasy. Osiągnęliśmy to, o czym marzyliśmy: na trwałe weszliśmy do władzy, stworzyliśmy silne struktury finansowe, założyliśmy szereg wspólnych przedsiębiorstw.
Ale największym sukcesem bractwa było przeniknięcie naszych do wyższych struktur władzy.
Brat Uf, odnaleziony pod koniec lat siedemdziesiątych w Leningradzie, w ciągu dwóch lat zrobił fantastyczną karierę: od docenta instytutu inżynieryjno-ekonomicznego do wicepremiera rosyjskiego rządu. Kierował reformami ekonomicznymi i prywatyzacją własności skarbu państwa. Sprzedaż setek zakładów i fabryk przechodziła przez ręce Uf. Praktycznie w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych był potentatem na rynku nieruchomości Rosji.
Nie da się przecenić jego wkładu w dzieło bractwa. Dzięki rudemu Uf staliśmy się naprawdę niezależni finansowo. Kwestia pieniędzy została rozwiązana raz na zawsze. A pieniądze na planecie maszyn z mięsa napędzały wszystko.
Ubóstwiałam rudego Uf.
Jego niewielkie, lecz nieokiełznane serce często rozmawiało z moim.
Uf stanął na czele radykalnego skrzydła bractwa. Radykałowie starali się wszelkimi środkami zwiększyć liczbę naszych i dożyć do Wielkiego Przeobrażenia.
W odróżnieniu od nich my nie byliśmy aż tak egoistyczni i pracowaliśmy dla przyszłych pokoleń.
Ale Uf swoim wielkim skokiem ekonomicznym przybliżył przyszłość: 1 stycznia 2000 roku na całym świecie było NAS osiemnaście tysięcy sześćset dziesięcioro.
I po raz pierwszy uwierzyłam, że DOŻYJĘ!
Sylwestra spędzaliśmy w wąskim gronie na daczy Uf. Było to jedyne możliwe do przyjęcia święto spośród wszystkich świąt maszyn z mięsa: przecież każdy nowy rok zbliżał godzinę Wielkiego Przeobrażenia.
Po niedługiej rozmowie serc siedzieliśmy na dywanie wokół góry owoców i jedliśmy w milczeniu. W ogóle staraliśmy się nie rozmawiać językiem maszyn z mięsa.
I nagle Uf zamarł, trzymając w ręku śliwkę. Zmrużył szaroniebieskie oczy i rozchylił małe, uparte usta:
– Za rok i osiem miesięcy wszyscy staniemy się promieniami światłości!
Zamarłam. Pozostali również.
Uf ogarnął nas wszystkich przeszywającym spojrzeniem. I dodał twardo:
– Ja to wiem!
Oczy mu zwilgotniały, usta zadrżały, śliwka wypadła z rąk. Łzy popłynęły po policzkach.
Rzuciłam się ku niemu, objęłam go.
I zalewając się łzami, zaczęłam całować jego piegowate ręce.
Obudziłam się jak zwykle rano.
Zbudził mnie czuły dotyk siostry Tbo. Głaskała moją twarz.
I od razu sobie przypomniałam: dziś jest szczególny dzień. Dzień Powitania.
Otworzyłam oczy: moja obszerna sypialnia z jasnobłękitnymi ścianami i złotym sufitem, niebieskooka twarz Tbo, jej miękkie ręce. Zabrzmiała cicha muzyka. Tbo zdjęła ze mnie kołdrę. Odwróciłam się na brzuch. Ręce siostry zaczęły masować moje niemłode ciało.
Bezszelestnie weszli bracia Mef i Por. Zaczekali, aż Tbo skończy masaż, po czym zanieśli mnie do łazienki. Tam pomogli mi opróżnić jelita i pęcherz moczowy. Następnie zanurzyli mnie w wannie z bulgoczącym krowim mlekiem. Po dziesięciu minutach wyjęli mnie, spłukali mleko, natarli mi pierś olejkiem sezamowym, nałożyli na twarz maseczkę ze spermy młodych maszyn z mięsa. Siostra Wihe ułożyła mi włosy, zrobiła makijaż. Przeniosłam się do garderoby, gdzie Wihe pomogła mi wybrać suknię na dzisiejszą uroczystą chwilę.
W szczególne dni ubieram się zawsze na niebiesko. Wybrałam sukienkę ze stonowanego błękitnego krepdeszynu, kapelusik z niebieskiego jedwabiu z niebieską woalką, niebieskie lakierowane buciki, kolczyki i bransoletkę z turkusami.
Przenieśli mnie do jadalni.
Duża, półokrągła, utrzymana była w tych samych złocisto-niebieskich tonacjach. W czterech złotych wazach stały białe róże i lilie. Za szerokimi oknami zieleniał las świerkowy.
Zasiadłam przy stole ze złotą zastawą i wyciągnęłam ręce. Mef i Por od razu owinęły je ciepłymi wilgotnymi serwetkami. Brat Rat podał półmisek z tropikalnymi owocami. Wszedł jeden z moich sześciu sekretarzy – brat Ga. Zaczął czytać komunikaty.
Jadłam niespiesznie, słuchając go.
Skończył czytać i oddalił się.
Po posiłku znów wyciągnęłam ręce. I znów dwie wilgotne serwetki troskliwie mi je wytarły.
Przeniesiono mnie do sali obcowania serc: okrągłej, bez okien. Ściany w sali były ozdobione niebieskim jaspisem.
Pośrodku klęczało trzech nagich braci. Uklękłam obok nich. Objęli mnie.
Nasze serca zaczęły rozmawiać.
Uczyłam ich słów.
Ale niezbyt długo: z jękiem rozkoszy rozluźniliśmy objęcia, a mnie przeniesiono do pokoju wypoczynkowego.
Cichy pokój, wyposażony w miękkie, złoto-niebieskie meble, przepojony był wschodnimi wonnościami. Dopóki, na wpół leżąc, spoczywałam w fotelu, siostry masowały mi ręce. Następnie wypiłam herbatę z ałtajskich ziół.
Wszedł sekretarz.
Zrozumiałam: już czas.
Wyniesiono mnie z domu. Przed marmurowym gankiem stał mój ciemnogranatowy samochód i dwa auta ochrony. Było słonecznie i po wiosennemu świeżo. Resztki śniegu stopniały, na trawnikach kiełkowała zielona trawka. Dzięcioł stukał w suchą gałąź. Ogrodnik Eb odbudowywał piramidę w ogródku skalnym. Przed bramą spacerował ochroniarz z automatem.
Usadowiono mnie w samochodzie.
Pojechaliśmy do Moskwy.
Ciężka limuzyna poruszała się bezszelestnie, lekko mnie kołysząc. Patrzyłam przez okno. Uwielbiałam okolice Moskwy, to zadziwiające połączenie dzikiej przyrody i dzikich siedzib ludzkich. Ziemskie życie wydawało się tu mniej koszmarne. Droga wiodła poprzez masywy leśne, wśród drzew migały zarysy dacz. Tak samo migały czterdzieści lat temu. Nic się tu nie zmieniło od czasów stalinowskich. Tylko ogrodzenia były wyższe i bogatsze.
Za to Moskwa zupełnie się zmieniła. Rozpełzła się. Zrobiło się jej zbyt dużo.
Jechaliśmy Szosą Rublowską obok białych wielkopłytowych bloków. Maszyny z mięsa uważają je za szpetne, wolą domy z cegły. Ale co to w ogóle takiego – dom dla ludzi? Straszna, ograniczona przestrzeń. Odzwierciedlone w kamieniu, żelazie i szkle pragnienie ukrycia się przed Kosmosem. Trumna. Do której człowiek wypada z łona matki.
Wszyscy oni zaczynają swoje życie w trumnach. Albowiem są martwi od urodzenia.
Patrzyłam na okna wielkopłytowych domów: tysiące jednakowych trumienek.
A w każdej rodzina maszyn z mięsa gotuje się na śmierć.
Jakie to szczęście, że MY jesteśmy inni.
Minęliśmy ulicę Mosfilmu i limuzyna skręciła ku Worobjowym Górom. Tutaj było jak zawsze pusto i dużo przestrzeni, nad którą górował tylko pomnik czasów stalinowskich – Uniwersytet Moskiewski.
Kilka gładkich zakrętów – i podjechaliśmy do naszej kliniki rehabilitacyjnej. Zbudowano ją pięć lat temu. Leżeli tam nowo odnalezieni bracia i siostry. Opatrywano tutaj ich rany po lodowych młotach.
Siostra Haro podtoczyła fotel na kółkach do mojego samochodu. Pomogli mi w nim usiąść i zawieźli do kliniki. W korytarzu czekały na mnie doświadczone Mer i Ire. Powitałam ich serca błyskiem.
– Są gotowi – poinformowała Mer.
Zawieźli mnie na salę.
Tam, na wielkim białym łóżku, leżało troje odnalezionych. Byli wyczerpani serdecznym płaczem, wstrząsającym przez tydzień ich sercami.
Moje serce zaczęło ostrożnie muskać te trzy przebudzone serca.
W ciągu pół minuty wiedziałam o nich wszystko.
Kiedy się obudzili, powiedziałam:
– Ural, Diar, Moho. Jestem Hram. Witam was. Wasze serca płakały przez siedem dni. To płacz żalu i wstydu za minione martwe życie. Teraz wasze serca się oczyściły i nie będą więcej płakać. Gotowe są kochać i mówić. Teraz moje serce powie waszym sercom pierwsze słowo w najważniejszym języku. W języku serca.
Troje odnalezionych patrzyło na mnie.
I moje serce zaczęło z nimi rozmawiać.
CZĘŚĆ TRZECIA
INSTRUKCJA OBSŁUGI ZESTAWU TERAPEUTYCZNEGO „LOOD”.
1. Rozpakuj pudełko.
2. Wyjmij z pudełka hełm Virtual-Reality, napierśnik, miniłodówke, komputer, kable łączące.
3. Natychmiast podłącz minilodówkę do sieci, by zapobiec roztopieniu się lodu. Pamiętaj, że akumulator może utrzymywać odpowiednią temperaturę w minilodówce najwyżej trzy dni!
4. Po zapoznaniu się z punktem Przeciwwskazania i upewnieniu się, że nie ma żadnych przeciwwskazań do stosowania systemu terapeutycznego,,LOOD”, ukryj się w cichym pokoju i zamknij drzwi, aby nikt nie mógł Ci przeszkodzić w czasie seansu. Obnaż się do pasa, załóż napierśnik, zapnij pasy mocujące na plecach i ramionach. Mechanizm uderzeniowy powinien znajdować się dokładnie pośrodku mostka. Otwórz minilodówkę, wyjmij jedną z dwudziestu trzech lodowych brył. Zdejmij z niej polietylenowe opakowanie, włóż lód do gniazda mechanizmu uderzeniowego, blokując go uchwytem. Połącz zestaw „LOOD” kablami. Włącz interface zasilania komputera do gniazdka. Usiądź wygodnie. Rozluźnij się. Postaraj się o niczym nie myśleć. Weź do prawej ręki kontroler sterowania (pad). Naciśnij przycisk ON. Przekonaj się, czy mechanizm uderza lodowym grotem w środek Twojej klatki piersiowej, nałóż na głowę hełm VR. Seans terapeutyczny „LOOD” trwa od dwóch do trzech godzin. Jeśli w czasie seansu odczujesz dyskomfort, naciśnij przycisk OFF, który w odróżnieniu od przycisku ON posiada chropowatą powierzchnię.
5. Po zakończeniu seansu zdejmij hełm VR i napierśnik, odłącz system. Przyjmij pozycję horyzontalną, postaraj się rozluźnić, myśląc o Wieczności. Kiedy ochłoniesz, wstań, odłącz od hełmu odsysacz łez, przemyj go ciepłą wodą, wytrzyj i umieść w hełmie VR.
PRZECIWWSKAZANIA
Z systemu terapeutycznego „LOOD” absolutnie nie powinny korzystać osoby z chorobami układu krążenia i niewydolnością serca, zaburzeniami układu nerwowego, chore psychicznie, kobiety w ciąży i karmiące piersią, alkoholicy, narkomani, inwalidzi wojenni oraz dzieci poniżej 18. roku życia.
OSTRZEŻENIE
1. Zaleca się nie więcej niż dwa seanse dziennie.
2. Jeśli poczujesz po seansie dyskomfort, zwróć się do firmy „LOOD”. Nasi lekarze i technolodzy udzielą Ci odpowiednich wskazówek. Pamiętaj, że zestaw terapeutyczny przewiduje korekcję indywidualną.
3. Jeśli przerwałeś seans, wyrzuć całą niewykorzystaną resztę lodu z mechanizmu uderzeniowego. W celu kontynuowania seansu, należy wstawić nową bryłę lodu.
4. Nie wystawiaj urządzenia na bezpośrednie działanie promieni słonecznych, wilgoci i niskich temperatur.
W celu uzupełnienia minilodówki lód można nabyć w sklepach firmowych „LOOD”.
OPINIE I SUGESTIE PIERWSZYCH UŻYTKOWNIKÓW SYSTEMU TERAPEUTYCZNEGO „LOOD”.
Leonid Batow, lat 56, reżyser filmowy
Do dnia dzisiejszego byłem z zasady zdecydowanym wrogiem postępu i podejrzliwie odnosiłem się do wszelkich nowości naszego wieku zaawansowanych technologii, które nam obiecują „szczęście i natychmiastowy raj”. Nie miało to absolutnie nic wspólnego z moimi „ekologicznymi” przekonaniami; wypływało raczej z samej logiki mojego życia i twórczości. Prowadziłem dość samotniczy tryb życia, mieszkałem na wsi, kontaktowałem się z wąskim kręgiem ludzi o podobnych poglądach. Raz na cztery lata robiłem film. Wielu krytyków określało moje filmy jako „elitarne”, „hermetyczne”, nawet „wysoce marginalne”. Mieli rację: zawsze stałem na straży elitarności sztuki, „kina nie dla mas”. Za swojego największego wroga uważałem Hollywood, tego wielkiego „McDonald’sa”, który zawalił świat kinematografii fast foodem wątpliwej jakości. Moimi idolami i nauczycielami byli Eisenstein, Antoniom i Hitchcock. Jeśli chodzi o przekonania polityczne, byłem anarchistą, wielbicielem Bakunina i Kropotkina, walczących z pozbawioną oblicza machiną państwa. Aktywnie wspierałem „zielonych”, uczestniczyłem nawet w ich dwóch akcjach. Urodziłem się i dorastałem w państwie totalitarnym i zawsze byłem wewnętrznie spięty, oczekując agresji z zewnątrz. Dlaczego mówię teraz o moich przekonaniach politycznych? Dlatego, że w człowieku wszystko jest wzajemnie powiązane. Etyka i estetyka, pożywienie i stosunek do zwierząt. Dokładnie tak samo byłem spięty również dziś rano, kiedy kurier dostarczył mi system „LOOD”. Przedstawiciele producenta kilkukrotnie dzwonili do mnie i długo namawiali do przyjęcia tego prezentu. Początkowo, rzecz jasna, odmawiałem. Miałem po uszy reklamy tego systemu i w ogóle tego całego szumu medialnego ostatnich miesięcy.
Powtarzam, że nigdy nie wierzyłem w „natychmiastowy raj”, ani w życiu, ani w sztuce. Z drugiej strony wrzawa w mediach wokół „krachu światowej kinematografii” w związku z pojawieniem się systemu, porównanie go z torpedą, zdolną zatopić Hollywood, wzbudziły we mnie pewną zawodową ciekawość. Krótko mówiąc, kiedy otrzymałem pudełko z systemem, zjadłem śniadanie, wypiłem tradycyjnie filiżankę herbaty owocowej, wysunąłem swój stary skórzany fotel na środek pokoju, usiadłem i zastosowałem się ściśle do instrukcji. Włożyłem hełm i wcisnąłem przycisk „ON”. Przed oczyma miałem początkowo nieprzeniknioną ciemność. Młotek z lodem zaczął równomiernie stukać w moją klatkę piersiową. Minęła minuta, następna. Siedziałem, wbijając wzrok w ciemność. A lodowy młotek uderzał. Było w tym coś wzruszającego i śmiesznego. Przypomniałem sobie, jak w dzieciństwie, kiedy mieszkałem na prowincji, w zagajniku mieszkał ogromny dzięcioł. Takiego dużego dzięcioła nikt nigdy nie widział – ani ojciec, ani sąsiedzi. Duży, czarny, z białymi kosmatymi łapami i białym łebkiem. Wszyscy chodzili do zagajnika oglądać ogromnego dzięcioła. Wreszcie ktoś powiedział, że to dzięcioł kanadyjski i w Rosji nie występuje. Prawdopodobnie przyleciał z ogrodu zoologicznego albo ktoś go przywiózł i nie upilnował. Pracował jak nakręcony – stukał nieprzerwanie. Głośno, donośnie! Budził mnie tym stukaniem. Biegłem na niego popatrzeć. A on nikogo się nie bał, zajęty swoją robotą. Tak przywykliśmy do czarnego dzięcioła, że zaczęliśmy go nazywać Stachanow. Potem jakiś chuligan z sąsiedniej ulicy zabił dzięcioła kamieniem. Powiesił go na drzewie łebkiem w dół. Strasznie płakałem. Być może właśnie tego dnia zostałem ekologiem… I nagle, wspominając martwego dzięcioła i wciąż patrząc w mrok, zapłakałem. A na sercu zrobiło się tak gorąco i ciężko, jak zdarzało mi się tylko w dzieciństwie, kiedy człowiek wszystko przeżywa intensywniej. Było mi strasznie żal dzięcioła i w ogóle wszystkich żywych istot. Z oczu popłynęły mi łzy. A w hełmie od razu zaczęły działać odsysacze łez. To było bardzo przyjemne uczucie. Dygotałem w napadach kosmicznego smutku. Młoteczek zaś wciąż stukał i stukał, ale ja już odczuwałem nie uderzenia, tylko delikatny ucisk pośrodku piersi. Fale współczucia dla żywej istoty napływały jak przybój. A każda fala kończyła się łzami, które natychmiast znikały w odsysaczu łez. Młoteczek zastukał szybciej, fale zaczęły napływać częściej, aż spadła na mnie istna lawina. Wodospad smutku. Wręcz trząsłem się od płaczu. To było fenomenalne. Ostatni raz tak ryczałem szesnaście lat temu, kiedy umarła mama. Nie pamiętam, jak długo to trwało – pół godziny, może godzinę. Ale nie czułem żadnego strachu czy dyskomfortu. Przeciwnie, przyjemnie mi było płakać, to oczyszczało duszę. Pogrążałem się w tym bez reszty. W końcu płacz stopniowo ustał, oprzytomniałem. Młotek stukał tak szybko, że odnosiłem wrażenie, iż w klatce piersiowej mam otwór do samego serca. Kosmiczny smutek ustąpił uczuciu niewiarygodnego spokoju i rozkoszy. NIGDY w życiu nie było mi tak spokojnie i dobrze! I w tym momencie na wewnętrznym ekranie hełmu przed moimi oczyma pojawił się obraz. A raczej nie pojawił, ale rozbłysnął – jasno, szeroko i mocno. Rozpostarła się przede mną skalista wyspa na oceanie. Wynurzała się z oceanu niby płaskowyż, była prawie okrągła, o średnicy kilku kilometrów. I stałem na brzegu tej wyspy, trzymając się za ręce ze stojącymi obok nagimi ludźmi. Lewą ręką trzymałem dłoń dziewczyny, prawą dłoń starego mężczyzny. Oni z kolei trzymali się za ręce z innymi ludźmi. I wszyscy tworzyliśmy ogromny krąg wzdłuż brzegu wyspy. A ja nie wiedzieć czemu pojąłem, że w kręgu jest nas równo dwadzieścia trzy tysiące. Zamarliśmy. W dole pluskał ocean. Słońce stało w zenicie. Nad nami rozpościerało się oślepiająco błękitne niebo. Wszyscy byliśmy nadzy, błękitnoocy i jasnowłosi. I w ABSOLUTNYM zachwycie na coś czekaliśmy. Ta chwila oczekiwania czegoś absolutnie wielkiego trwała i trwała. Miałem wrażenie, że czas się zatrzymał. Nagle w moim sercu coś się przebudziło. Serce przemówiło zupełnie nowym językiem. To było wstrząsające! Moje serce mówiło! Po raz pierwszy w życiu poczułem je SAMOISTNIE, jako samodzielny organ. Czuło wszystkich ludzi, stojących w kręgu, odczuwało serca każdego z nich. I wszystkie serca, wszystkie DWADZIEŚCIA TRZY TYSIĄCE NASZYCH SERC przemówiło unisono! Powtarzały jakieś nowe słowa, chociaż to nie były słowa w znaczeniu językowym, tylko coś jakby energetyczne błyski. Te błyski narastały, mnożyły się, jakby tworząc niewidzialną piramidę. I kiedy było ich już dwadzieścia trzy, stało się coś najbardziej wstrząsającego. Tego nie można oddać w żadnym języku. Cały otaczający nas widzialny świat, zaczął nagle topnieć i blednąć. Ale nie wyglądało to jak w filmie, kiedy kadr blednie po otwarciu przesłony. Świat rzeczywiście TOPNIAŁ, to znaczy rozpadał się na atomy i cząstki elementarne. A nasze ciała razem z nim. To było NIEWIARYGODNIE przyjemne: wielka ulga po długoletnim ziemskim życiu. Znikały, znikały i nagle strumienie światła
Galina Uwarowa, 38 lat, deputowana do Dumy Państwowej.
Wczoraj otrzymałam niespodziewany prezent od firmy „LOOD” – zestaw pod takąż nazwą. Trwający dziewięć miesięcy szum medialny wokół tego projektu doprowadził do szczęśliwych narodzin – na świat przyszło nowe dziecko zaawansowanych technologii. W obecności męża, syna i przyjaciół wypróbowałam na sobie działanie tego „cudu XXI wieku”, przy którego pomocy jego twórcy zamierzają „rozwiązać problem wyobcowania w naszym skomplikowanym świecie”. Włożyłam hełm, włączyłam aparat i czekałam. „Cudlód” osadzony w mechaniczny młotek zaczął uderzać mnie w pierś. Pierwsze minuty upłynęły w ciszy i ciemności. W stanie oczekiwania w atramentowej ciemności człowiek zwykle zaczyna wspominać. Nie wiedzieć czemu przypomniałam sobie, jak kiedyś ojciec zawiózł mnie na wieś do swoich krewnych. Miałam jakieś dziesięć lat. Krewni specjalnie dla nas zarżnęli cielaka. Nazywał się Bor’ka. Widziałam w komórce jego głowę. Ogarnął mnie strach i wstręt. Wybiegłam z komórki. A przy obiedzie moja wiejska ciocia nagle zapytała z uśmiechem: „No jak, smaczny był Bor’ka?” Rozpłakałam się. Nagle poczułam straszny smutek. No i zaczęłam płakać w tym cholernym hełmie. To z pewnością skutek napięcia nerwowego, spowodowanego przedłużającą się kampanią wyborczą. Mąż zaczął szarpać mnie za ramię, ale ja go ordynarnie odepchnęłam, na co nigdy sobie nie pozwalam. Potem łzy trysnęły jeszcze mocniej, strumieniem. Byłam po prostu u kresu sił. Kiedy to się skończyło, pojawił się obrazek – wszyscy stoimy w kręgu, trzymając się za ręce. Nadzy. I nagle wszystko zaczęło znikać. Staliśmy się promieniami światła
Siergiej Kriwoszejew, 94 lata, emeryt.
System „LOOD”, jaki otrzymałem w podarunku, sprawił mi wielką radość i dodał otuchy. Dzięki niemu jestem rześki i patrzę na wszystko z optymizmem. Wypróbowałem go 18 października. Było to tak: o 14.30 wszystko podłączyłem, usiadłem na krześle. Pomagali mi syn i synowa. Początkowo nic się nie działo. Czekałem dalej. Potem odczułem niepokój. Ale przyjemny. A co najważniejsze: przypomniałem sobie rzeczy, które już zupełnie zapomniałem. Przypomniałem sobie rok 1926, kiedy jako chłopiec poszedłem z ojcem na polowanie. Było to nad jeziorem pod Wysznim Wołoczkiem. Ojciec i trzech jego kolegów z pracy polowali na kaczki. I tego poranka nastrzelali prawie pełną łódkę kaczek. Łódka stała w trzcinach przy brzegu. Siedziałem w niej. A nasze dwa psy, Ententa i Kołczak, aportowały ustrzelone kaczki, jeśli te wpadały do wody, albo szukały ich w trzcinach. W końcu myśliwi zawołali psy, a ja zostałem sam w łódce z martwymi kaczkami. I nie wiadomo dlaczego zrobiło mi się bardzo żal tych kaczek. Były takie ładne. I wtedy zrozumiałem coś przerażającego: ich już nikt nigdy nie będzie w stanie ożywić. Okropnie płakałem. Płakałem i traciłem przytomność. I znów płakałem. Bardzo mnie to zmęczyło. Ocknąłem się na brzegu ogromnego jeziora. Stoję wśród ludzi. I wszyscy bez wysiłku przechodzimy do idealnie czystego światła.
Andriej Sokołow, 36 lat, czasowo bezrobotny.
Was, bydlaki, to by trzeba było powywieszać za jaja, żebyście ludzi nie robili w jajo. Ten syfiasty LÓD to wynalazek żydomasonerii, która chce zniewolić całą ludzkość. I tak już Rosję upokorzyli, ukrzyżowali i chcą poćwiartować i sprzedawać jak niedźwiedzią tuszę, a do tego jeszcze robią syf w naszych umysłach. Wybierają „potrzebnych” ludzi i rozdają to gówno gratis. Ale ja nie pójdę na takie kurewstwo! Ten pierdolony system to opium dla narodu rosyjskiego. Chcą nas wszystkich w to wciągnąć, a kiedy już będziemy jak debile, to wprowadzą wojska jebanego ONZ i wycelują rakiety w Kreml. I będziemy mówić po angielsku. Kurewski system: najpierw się poryczałem, bo przypomniałem sobie, jak chowaliśmy siostrzyczkę, kiedy ją prąd zabił na fermie, a potem już pełna chujnia – stoję z gołymi kurwiszonami i cwelami! I nikt się nie wstydzi. A potem – wszystko znika i coś w stylu takiego jasnego światła.
Anton Bielawski, 18 lat, student.
10 września siostra powiedziała, że jestem jedną z 230 osób, którym firma „LOOD” daje gratis swój super-system. Początkowo nie uwierzyłem, ale siostra pokazała mi gazetę, gdzie to było napisane. Super! Tyle słyszałem o tym systemie, stale mówiono o nim w TV, rozpisywała się na ten temat prasa. Widziałem reportaż o firmie „LOOD”, o jej niezwykłej historii, o tym, jak to oni wdrożyli na Syberii potężną produkcję syntetycznego Lodu Tunguskiego, i że firma jest bardzo bogata, a rosyjski udział wynosi tam raptem 25%, i że chcą przeprowadzić rewolucję w przemyśle filmowym i wideo, zniszczyć tradycyjne kino, zrobić coś zupełnie odjazdowego, że wszystkim poopadają szczeny. No i zadzwonili do mnie, a potem przywieźli pudło. Otworzyliśmy je z siostrą, był tam komputer, hełm i napierśnik. I taka walizkowa lodówka. A w niej 23 kawałki lodu. Zdjąłem koszulkę, siadłem na kanapie, siostra pomogła mi nałożyć napierśnik. Zamocowałem do młotka kawałek lodu, podłączyłem komputer, hełm, włączyłem wszystko do sieci i odpaliłem system. Designerka hełmu była czaderska, normalnie jak u Lorda Vadera. A w środku wygodny, miękki. Najpierw nic się nie działo. Tylko młotek zaczął tłuc mnie lodem w pierś. Ale to wcale nie bolało. Rozluźniłem się, siedzę, w hełmie ciemno jak w czołgu. Minuta, dwie, pięć. Nic! Już nawet pomyślałem, że to zwykła podpierducha. Siostra siedziała obok i powiedziałem do niej: „Maszka, zrobili nas w ptaka!” A potem nagle nie wiadomo dlaczego coś mi się przypomniało. Jak, mając czternaście lat, po raz pierwszy zachorowałem na astmę. I pierwszy atak miałem nad ranem. Pod naszym oknem układali jakieś rury i te barany zaczynały walić w asfalt chyba od piątej rano. A mieli kompresor do młotów pneumatycznych, zapuszczali go i ten zaczynał rytmicznie walić – łup, łup, łup! No i wtedy rano przyśniło mi się, że oni, te barany, uruchomili kompresor, a węże podłączyli do naszego lufcika. I wysysają nam powietrze z mieszkania. Mieliśmy kawalerkę, mama z Maszką spały pod oknem, a ja na polówce koło kredensu. I niby się budzę i widzę, że mama i maleńka Masza już prawie się udusiły. I leżą jak martwe pod tym lufcikiem. No to zrywam się i czołgam do nich, bo sam ledwo dyszę, i zaczynam nimi potrząsać. A one umierają na moich oczach. I to jest straszne, że w żaden sposób nie mogę pomóc, a ten cholerny kompresor wysysa powietrze i stuka: stuk, stuk, stuk! No to łapię za krzesło i rzucam w okno. Ale okno się nie rozbija. No to z całej siły walę pięściami w szybę, ale nic z tego. I nagle rozumiem – to koniec! Obie umarły! I już nie da się ich nigdy obudzić. Zaczynam strasznie płakać! No i na serio się rozpłakałem. Ryczałem tak długo, że siostra się wystraszyła. Potem opowiadała, że normalnie cały się wiłem. I to trwało i trwało, a potem jakbym zaczął słabnąć i zupełnie opadłem z sił, i zrobiło mi się tak dobrze i lekko, i jakby nic mnie nie rusza, olewam wszystko i tak superancko w środku. I – ciach! Zaświecił się obrazek: stoję na wykurwistej wyspie. Jak duża skała. Wokół morze. Słońce, niebo jasne, błękitne, świeże powietrze. A ja stoję w takim ogromnym kręgu z gołymi ludźmi, trzymamy się za ręce jak dzieci. I jest nas strasznie dużo. Nagle dociera do mnie, że jest nas równo dwadzieścia trzy tysiące. Równo! I to mnie normalnie jakoś tak telepnęło – hop! A w sercu jakoś tak zaczęło ssać, ale tak dobrze, superancko. I jazda, normalnie jakby w sercu była taka szpara, jazda bez trzymanki. Nagle poczułem serca wszystkich tych ludzi. I to takie dziwne, ale superuczucie, że my wszyscy jesteśmy jedyni na ziemi. I zaczęliśmy jakby rozmawiać sercami. Ale to nie była taka normalna rozmowa, kiedy człowiek coś mówi i ktoś mu odpowiada, w stylu:,,Jak się nazywasz?” – „Anton”. „A ja Wołodia, cześć”. Nie o to idzie. To była taka rozmowa bez słów, ale megamocna. A potem wszyscy zaczęliśmy sercami tak wibrować: raz, dwa, trzy… To było super! A kiedy doszło do dwudziestu trzech – to wtedy… normalnie brak mi słów! Nagle wszystko wokół zaczęło się rozpływać, jakby znikać na zawsze i my też – bach! i rozpłynęliśmy się w takim delikatnym świetle
Maks Aloszyn, 20 lat, anarchista.
Kiedy dostałem system „LOOD”, od razu postanowiłem go przetestować na naszym skłocie. To taki wyjebisty wysiedlony dom. Będą go odnawiać i potem zasiedlać burżujami. Nic tam nie ma, nawet elektryki. Ale damy radę – podciągamy nocą z sąsiedniego kiosku. No i wsadziłem łeb w ten hełm, podłączyłem się. Początkowo kurewsko ciemno i ten młotek lodowy napierdalał mnie w mostek. Chujowo, nie podchodzi mi to. Potem jakaś chujówka zaszczepiła mi się pod kopułą: jakieś przedpotopowe wspomnienia. Niby jeszcze jestem w Elektrostali, mały szczyl, wybiegam rano na podwórko, a tam zima zajebana, zaspy, dzieci spacerują z mamami. A moja matka jest dozorczynią. I koło trzeciej klatki schodowej łomem łupie lód: jeb! jeb! jeb! Taki przyjemny dźwięk. No i idę po podwórku, jak kosmonauta, kurwa: babka ubrała mnie w kupę ciuchów, na cebulę. A na nogach mam obciachowe walonki, śnieg pod nimi chrzęści jak cukier. W ręku mam łopatkę, podchodzę do zaspy i zaczynam z niej robić statek kosmiczny – kopię, kopię, a matka wciąż łupie i łupie. I nagle zarąbiście chce mi się lać, bo przed wyjściem się nie odlałem, bo zarąbiście chciałem wyjść na dwór. A nie chce mi się wracać do domu, żeby się odlać – wchodzić na trzecie piętro, zanim babka mnie rozpakuje, zaprowadzi do kibla, zarąbiście długo potrwa. No więc kopię i kopię, a matka wciąż łupie i łupie. Aż wreszcie zaczynam lać w walonki, może nie lać, a tak zdeka popuszczać. I w walonkach robi się ciepło. Ale zaraz potem jakoś chujowo. No i kopię pokład i zaczynam popłakiwać ze złości. A matka łupie i uśmiecha się do mnie. I nagle zaczynam ryczeć. Kurwa, ale tak, że nic nie widzę, walę się w zaspę i ryczę, ryczę, ryczę. A matka myśli, że tak się bawię. I dalej łupie ten swój jebany lód, a ja ryczę do utraty sił. Aż w końcu jestem tak padnięty, że leżę, kurwa, w tej zaspie jak w trumnie. Palcem nie mogę ruszyć. Aż tu nagle – jeb! I jestem na wyspie. Wyspa, kurwa, w morzu. A ja stoję w kręgu, razem ze mną stoją dwadzieścia trzy tysiące ludzi i w milczeniu trzymają się za ręce. Ja też trzymam się lewą ręką z jakąś panną, prawą – ze staruchem. Ja cież, kurwa, nie pierdolę! A potem – jeb, cios taki w serce, zajebioza – jeden, drugi, trzeci… dwudziesty trzeci! I bach – wszyscy, kurwa, w nirwanę odpływamy i światło
Władimir Koch, 38 lat, biznesmen.
Według mnie, wszystko to jest nad wyraz wątpliwe. Odczułem tylko:
1. żałość, tęsknotę, smutek (kiedy nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie, jak razem z trzema kolegami ze szkoły zatłukliśmy kamieniami kota).
2. słabość, śmiertelne zmęczenie (kiedy przestałem płakać).
3. euforię (kiedy znalazłem się w ogromnym kręgu ludzi sobie podobnych zadrżało mi serce i nagle zacząłem znikać i wszyscy wokół również, stając się światłem
Oksana Tierieszczenko, 27 lat, menedżer.
Bardzo chciałam wypróbować system „LOOD”. Nawet nie dlatego, że dużo o nim słyszałam. Już dawno, chyba ze trzy lata temu, kiedy Japończycy odnaleźli meteoryt tunguski, a raczej to, co z niego zostało, a rosyjscy i szwedzcy uczeni odkryli „syndrom lodu tunguskiego”, bardzo mnie zaintrygowało to zdarzenie. Odkrycie zapowiadało rewolucję w dziedzinie sensoryki. W ogóle podobała mi się historia meteorytu tunguskiego – ogromnej bryły lodu, w dodatku lodu o niezwykłej, niewystępującej w przyrodzie strukturze krystalicznej. Lód, który spadł z nieba, gruda, której w żaden sposób nie można było odnaleźć, ale okazało się, że komuś się to udało i cichaczem dłubał. Gdzie podziewali ten lód? Co się z nim działo? Kim byli ci ludzie? To już pozostanie zagadką. Ale teraz, kiedy naukowcy otrzymali syntetycznie ten niezwykły lód, zrobiło się jeszcze bardziej interesująco. Kiedy więc w firmie powiadomiono mnie, że znalazłam się na liście dwustu trzydziestu osób testujących, po prostu oszalałam! To była dla mnie prawdziwa niespodzianka. Na listę 230 wpisał mnie nasz dyrektor ds. handlu, nie pytając nawet o zgodę. Po prostu widział, jak surfuję po Internecie i śledzę zdarzenia związane z „FT”. Więc kiedy zrządzeniem losu znalazłam się wśród pierwszych testujących, powiedział, że powinnam wypróbować urządzenie tutaj, w naszej firmie, na oczach współpracowników. Wszyscy to poparli! Cóż było robić, przyjechałam wczoraj jak zawsze na 9.30, przywiozłam pudełko. Wszyscy już na mnie czekali. W pakowalni przesunięto paczki pod ściany, pośrodku ustawiono dyrektorski skórzany fotel. Dwie koleżanki pomogły mi założyć napierśnik, umocowały w młotku kawałek lodu, wszystko włączyły do sieci, ja zaś podłączyłam hełm, włożyłam go, namacałam palcem na konsoli przełącznik i nacisnęłam. Od razu młotek zaczął mnie lodem dziobać w pierś. A w hełmie było ciemno. To było śmieszne i trochę łaskotało: puk, puk, puk, puk, jakby ptak stukał mnie między piersiami! A śmiesznie dlatego, że wyobraziłam sobie, jak to wygląda z boku: w bikini i hełmie siedzi menedżer firmy, coś dziobie ją w pierś, wszyscy stoją i patrzą – co będzie dalej! Ale nic się nie działo – w hełmie wciąż było ciemno. Zaczęłam się niepokoić. Rzecz w tym, że w ogóle nie lubię ciemności. I kiedy śpię sama – zawsze włączam światło. Mam to od dziecka, chyba od dziesiątego roku życia. Rzecz w tym, że mój ojciec pił i kiedy wracał pijany do domu, brutalnie traktował mamę. Mieszkaliśmy w miasteczku wojskowym, w M3, w małym pokoju spali oni, a w dużym – ja. I kilka razy słyszałam, jak ojciec nocą gwałcił matkę, to znaczy ona nie chciała, a on, pijany, brał ją siłą. A ona płakała. Kiedyś nie wytrzymałam, wstałam i zapaliłam w swoim pokoju światło. Ojciec od razu się uspokoił. Nawet mnie nie skrzyczał. A potem po prostu zaczęłam robić to często. Zaczęłam bać się spać w ciemnościach. I kiedy o tym myślałam, siedząc w ciemnym hełmie, nagle przypomniało mi się wyraźnie pewne zdarzenie z dzieciństwa. Kiedyś latem mama położyła mnie spać za dnia, a sama poszła do sklepu. Obudziłam się – nikogo nie ma w domu. Tylko lodówka stuka. Duża i pękata. Zawsze głośno chodziła, stukała i kołysała się: stuk, stuk, stuk. Ubrałam się, podeszłam do drzwi, ale były zamknięte. Podeszłam do okna i zobaczyłam na podwórzu mamę. Stała z sąsiadką. Rozmawiały o czymś wesołym, śmiały się. Zaczęłam tłuc w szybę i krzyczeć: „Mamo, mamo!” Ale ona mnie nie słyszała. A lodówka wciąż stukała i stukała. Płakałam i patrzyłam na mamę. Najstraszniejsze było to, że mama mnie nie słyszy. I to wspomnienie było tak wyraźne, że zrobiło mi się smutno i rozpłakałam się. A potem po prostu zaczęłam ryczeć na głos, jak mała dziewczynka. Ale w tym płaczu było coś bardzo przyjemnego, bliskiego sercu, co nigdy nie wróci. Dlatego wcale się nie wstydziłam, wręcz przeciwnie, płakałam na całego. Trwało to długo, na sercu było mi błogo, łzy płynęły i coś je tak przyjemnie wsysało. Było mi gorzko, ale niezwykle przyjemnie. Tylko jednego się bałam: że ktoś z kolegów przestraszy się i ściągnie mi hełm! Ale wszyscy okazali się politycznie poprawni! W każdym razie, napłakałam się do woli, młotek z lodem wciąż bił i bił mnie w pierś. Aż ogarnął mnie jakiś dziwny spokój, po prostu cud jakiś, dosłownie jakby dusza wzniosła się nad ziemią, wszystko ujrzała i zrozumiała, że ludzie nie mają się dokąd spieszyć. I to było tak wspaniałe, że po prostu zamarłam, żeby czegoś nie spłoszyć, żeby to się nie skończyło. Spokój wciąż płynął i płynął, a w moim sercu jakby kwitły kwiaty. I nagle wszystko jasno rozbłysło: pojawił się obraz na wewnętrznym ekranie hełmu. To był ocean i fragment lądu w bezkresnym błękicie oceanu, a na tym lądzie staliśmy my – dwadzieścia trzy tysiące pięknych ludzi! Wszyscy trzymali się za ręce, tworząc ogromny, kilkukilometrowy krąg. Dobrze było tak stać. Czekaliśmy na jakąś decydującą chwilę, na coś ważnego, po prostu cała zamieniłam się w oczekiwanie czegoś, zupełnie jakby Bóg miał zejść ku nam z nieba. Nagle nasze serca jak gdyby się przebudziły wszystkie naraz. To był wstrząs! Jakby zagrały w nas jakieś olbrzymie organy. I nasze serca zaczęły śpiewać jakby z nut, wznosząc się coraz wyżej i wyżej. Tego śpiewu serc w unisonie z niczym nie da się porównać. Moje ciało po prostu zdrętwiało, wszystko mi wyleciało z głowy. A nuty wciąż wznosiły się i wznosiły, jak gama chromatyczna – wyżej, wyżej, wyżej! I kiedy doszły do najwyższego punktu, stał się prawdziwy cud. Zaczęliśmy tracić swoje ciała. Ciała po prostu topniały, znikały. I wszystko wokół również – brzeg, fale, niebo, świeże morskie powietrze – wszystko jakby się rozpływało, niby chmura. Ale nie było w tym nic strasznego, przeciwnie, cała moja dusza się radowała. To była niezapomniana chwila. Rozpływałam się, rozpuszczałam, jak kostka cukru. Lecz nie w wodzie. Tam światło.
Michaił Ziemlanoj, 31 lat, dziennikarz.
Śmiało można powiedzieć: dziś żyjemy w epoce systemu „LOOD”. Wczoraj jeszcze żyliśmy w epoce filmu. Chwila, kiedy stałem w kręgu i nagle zacząłem znikać, i rozbłysło światło
Anastazja Smirnowa, 53 lata, profesor, specjalista w dziedzinie chemii organicznej.
Fenomen Lodu Tunguskiego (FLT) zainteresował mnie od razu, jak zresztą wielu uczonych. Moją wyobraźnię poruszyła głównie nowa struktura krystaliczna kosmicznej bryły lodowej, która sto lat temu spadła na Syberię. Nasza grupa badawcza wykonała z kartonu model tego złożonego wielościanu, pomalowała na kolor lodu i powiesiła na żyrandolu. Bryła wisiała nad naszymi głowami, obracała się, połyskiwała, obiecując rewolucję w nauce. Rewolucja nadeszła. Odkrycie Samsona, Endquista i Kameyamy – to nie tylko Nagroda Nobla i międzynarodowe uznanie. Odkrycie SECwibracji – to otwarcie wrót do biotechnologii jutra. System „LOOD” jest tego pierwszym zwiastunem. To tylko próbny balon, puszczony przez ludzki geniusz. Nie zdziwiłam się, że jestem wśród dwustu trzydziestu szczęśliwców. Po otrzymaniu systemu cała nasza grupa testowała go codziennie. Ale ja byłam pierwsza. I mogę szczerze powiedzieć: wstrząsające wrażenie! Najpierw były łzy i niezwykle wyraziste wspomnienia z dzieciństwa, potem pustka wewnętrzna, spokój i – odlot! Ale jaki odlot! To coś na podobieństwo grupowego orgazmu, poczułam, że światło
Nikołaj Barybin, duchowny.
Zaprawdę świat nasz stacza się i zmierza do piekielnych czeluści. Tak zwany system „LOOD” to jeszcze jeden diabelski wynalazek, przyspieszający upadek współczesnej cywilizacji urbanistycznej. Kiedy firma „LOOD” sprezentowała mi tego „konia trojańskiego”, początkowo chciałem zeń po prostu zrezygnować, bo moje prawosławne serce szepnęło mi: „LOOD” to wymysł szatana”. Ale jako pasterz powinienem dobrze poznać wroga, przeto uczciwie wypróbowałem ów system na sobie. Początkowo odczułem potworny strach, który zamienił się w rozpacz. Ale nad czym rozpaczałem? Wstyd powiedzieć – nad popsutym rowerem. To się zdarzyło, kiedy miałem dziesięć lat. Ta historia zupełnie wypadła mi z pamięci, ale system „LOOD” boleśnie mi ją przypomniał. Potem zaczęło się coś prawdziwie wszetecznego: ujrzałem siebie obnażonego w ogromnym kręgu „wybrańców”, stojących nad światem i oczekujących na cud. Oczekiwali jednak nie miłosierdzia Bożego, nie pokuty, nie odpuszczenia grzechów, nie nadejścia Królestwa Bożego. Pragnęli po prostu przemienić się w strumienie światła
Kazbek Aczekojew, 82 lata, emeryt.
Za czasów władzy radzieckiej, kiedy nasza republika była częścią ZSRR, w naszej gminie było kino. Przepracowałem tam prawie trzydzieści cztery lata. jako kinooperator. Puszczałem ludziom filmy. Bardzo lubiłem kino. Teatru to ja zupełnie nie rozumiałem i nie rozumiem – komu to potrzebne? A kino bardzo lubiłem. Moje ulubione filmy trudno by zliczyć! Dużo. Ale najbardziej ulubione to porządne komedie. A ulubieni aktorzy komediowi – Charlie Chaplin, Peter Sellers, Louis de Funes, Fernandel, Jurij Nikulin, Gieorgij Wicyn, Żenia Morgunow, Armen Dżigarchanian, Władimir Etusz i Arkadij Rajkin. Nasza złota reprezentacja. Ale kiedy ZSRR umarł, republika odzyskała niepodległość, to z kinem zaczęło się dziać coraz gorzej. Nowych filmów prawie nie było. A potem zaczęła się wojna. W ogóle nikt nie myślał o filmie. Z żoną i synami zaszyliśmy się w górach u krewnych. Przeżyliśmy tam 6 lat i 8 miesięcy. Ale mój syn Rizwan i tak zginął. A wnuk Szamil zaginął. Kiedy wróciliśmy do naszego miasteczka, wszystko tam było zniszczone. A w kinie urządzono szpital. Ale życie toczyło się dalej. Pojawiła się elektryczność. Zaczęto wprowadzać porządek. I mój wnuk Bisłan nagle mi mówi, że wygrałem w gazecie nową aparaturę. Wypełnił kupony za nas wszystkich i wysłał do redakcji. A po pół roku przyszła odpowiedź: Kazbek Aczekojew. I firma przywiozła nam urządzenie prosto do domu. Wszyscy na nie patrzyliśmy. No i mówię: a co ono robi? A Bisłan mówi – to nowy cud techniki. Po pierwsze: pokaże film prosto w oczy. Po drugie: robi człowiekowi bardzo dobrze. Mówię: no to wypróbuj na sobie. A Bisłan odpowiedział: dziadku, ty wygrałeś, to ty pierwszy powinieneś wypróbować. Mówię: ja źle widzę, jestem dalekowidzem. On przeczytał instrukcję, mówi: twoja dalekowzroczność mieści się w normie. Wszystko będzie dobrze. Mówię – nie, za stary jestem na te eksperymenty. Synowie zaczęli mnie namawiać. Odmawiam. Wtedy przyszedł nasz sąsiad Umar i powiedział: Kazbek, całe życie puszczałeś nam filmy, to teraz sam popatrz. No to się zgodziłem. Posadzili mnie na krześle, zdjęli koszulę, założyli na pierś takie coś, do tego załadowali lód, jak nabój do karabinu. A na głowę wsadzili hełm. I wszystko podłączyli do sieci. A ten lód zaczął mnie jakby rozstrzeliwać. Ale w hełmie nic nie pokazywali. Pytam: Bisłan, tu nic nie puszczają. On na to: cierpliwości, dziadku. No to siedziałem cicho. Z nudów zacząłem myśleć o kinie, wspominać. Jak puszczałem filmy, jakie filmy, różne fragmenty. A potem nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie Wielką Wojnę Narodową. Jak to byliśmy rekrutami i trafiliśmy najpierw pod Charków, a potem pod Wiaźmę. To było we wrześniu 1941 roku. Niemcy pobili na głowę dwie nasze dywizje piechoty i zaczęliśmy się wycofywać. Z naszego pułku zostało prawie dwustu ludzi. Dniało, kiedy zaczęliśmy wychodzić z okrążenia przez bagno. I trafiliśmy pod ich kaemy. Niemcy tam na nas czekali. I na moich oczach pozabijali wszystkich wokół. Po prostu wykosiło nas jak kosą. A mnie kula rozszczepiła kolbę karabinu. Padłem w błoto. A ci, którzy zostali żywi, również popadali w błoto. I leżeli w nim. Niemcy patrzą – kto się poruszy. I od razu dobijają. Były tam trzy kaemy. I strzelali bardzo dokładnie i krótkimi seriami – tylko po pięć kul – tak! tak! tak! tak! tak! Nie więcej. Potem czekają, i znów – tak! tak! tak! tak! tak! Niektórzy nasi zaczęli powolutku czołgać się w błocie, ale Niemcy od razu ich zabijali. Bo wszystko widzieli przez lornetkę. I wszyscy wokół mnie zginęli. A dwóch rannych płakało. I zrozumiałem, że muszę udawać martwego i tak przeleżeć do nocy. A potem się wyczołgać. A to był dopiero poranek, jakaś szósta. Zamknąłem oczy. I leżałem. A Niemcy strzelali do tych, którzy się poruszyli. Wszystkich wytłukli. A ja leżałem i nawet nie oddychałem. Twarz miałem do połowy w rzadkim błocie, ale druga połowa była na wierzchu. Leciutko wciągałem powietrze nosem i wypuszczałem ostrożnie ustami w błoto. Niemcy ucichli. A potem znów: tuk! tuk! tuk! tuk! tuk! A ja wciąż leżę. Już i słońce zaczęło przypiekać. Tam gdzieś toczy się walka. Ktoś znów zrywa się przez błota, a ci ich koszą i koszą z kaemów. No i jakoś tak mi się całkiem strasznie zrobiło. Przecież nie miałem wtedy nawet dziewiętnastu lat. Leżę, a wokół same trupy. I nagle na rękę wylazła mi z wody żaba. Tuż obok mojej twarzy. I widzę, ma jedną oderwaną łapkę. Pewnie kula jej oderwała. Siedzi na mojej ręce, oddycha i patrzy na mnie. A ja patrzę na nią. I tak mi się żal zrobiło siebie samego i tej żabki, że łzy popłynęły mi z oczu. I zacząłem płakać. Ale tak, jak nigdy nie płakałem. Coraz bardziej i bardziej. A potem nagle – hop! I stoję goły, zupełnie goły, jacyś ludzie trzymają mnie za ręce i jest tak przyjemnie i jakoś swobodnie, i wszyscy śpiewamy, a potem zaczyna wszystko płynąć jakoś tak, jakby nic nie było tylko światło
Wiktor Jewsiejew, 44 lata, rzeźnik.
Słyszałem wcześniej, że przygotowano taki sztuczny lód, który jak się postuka nim w pierś, to pobudza różne ośrodki sercowe. A tu bach – dostałem ten zestaw bezpłatnie w ramach kampanii reklamowej. No i wypróbowałem. W sumie to ciekawe. Chociaż dość długo się ciągnie. Tam pod koniec takie fest uczucie, wszyscy stoimy w kręgu i nagle – bach! giniemy w świetle
Lija Mamonowa, 22 lata, sprzedawczyni.
To w ogóle coś takiego… nie wiem, jak powiedzieć. Najpierw strasznie ciemno, cisza grobowa, tylko ten bijak wali w pierś jak młot udarowy. Od razu jakiś taki żal w duszy poczułam, no i wzięło mnie na smutki. I od razu przyszły mi do głowy różne przykre myśli w stylu: wszystko na marne, ludzie to gówno, życie jest ciężkie, i różne takie. A potem zobaczyłam porodówkę, a tam leży cała sala niemowlaków, porzuconych przez matki. Że niby weszłam tam w nocy i stoję. A one wszystkie śpią. I zrobiło mi się ich tak żal, że normalnie rozryczałam się jak bóbr. Strasznie ryczę i ryczę, nie mogę przestać. Widzę ich maciupeńkie nóżki i rączki, i ryczę. Tak się poryczałam, że padłam na podłogę i – koniec! Nie mam sił. Sama nie wiem, straciłam przytomność z bezsilności albo po prostu zasnęłam. Ocknęłam się, patrzę, wyspa jakaś taka bezludna, a my na niej stoimy wszyscy i jest nas dwadzieścia trzy tysiące. I wszyscy goli. Ale nie bzykamy się, tylko stoimy i czekamy. I nagle normalnie Bóg prosto z nieba zszedł i wziął nas. To światło
Anatolij OMO, 27 lat, WEB-designer.
Prawdziwa kultowa zabawka. Coś świeżego. Generalnie. Żaden tam system terapeutyczny, tylko typowy symulator nowej generacji. Który nam agresywnie wciska firma „LOOD”. Doskonały engine, czadowa grafa. Zajebisty klucz. Pełne odwzorowanie rzeczywistości. Plus sam „LÓD”, o superwłaściwościach, długo nawijały o nim media. Sam lód daje 50% klimy. Jara tak, że z miejsca chcesz jeszcze. Ale na chłodno człowiek kuma, że to początek nowego wykurwistego matrixa. Póki płynęliśmy, rypaliśmy w nasze sielankowe gierki: „QUAKE”, „MYTH”, „SUB COMMAND”, „ALIENS VERSUS PREDATOR”. Wyszliśmy na brzeg i nastąpiliśmy bosą nogą na realny LÓD. Auć! Chciałoby się powiedzieć: w pizdu, dobiliśmy do brzegu! Stoimy w braterskim kręgu i przechodzimy w światło
Ania Szengiełaja, 33 lata, poetka.
To jest boskie w pełnym tego słowa znaczeniu! Przygotowuje nas do śmierci, do przejścia w zaświaty. Dawno się tak nie zachwyciłam, dawno nie przeżyłam takiej alienacji, całkowitego oderwania od naszej szarej, ubogiej rzeczywistości. Nasze życie na ziemi – to przygotowanie do śmierci, do transformacji, do wielkich podróży. Jak poczwarki, musimy drzemać w naszych ziemskich kokonach, póki Wyższe Siły nie obudzą nas w trumnach i nie każą zmartwychwstać. Jak powiedział Lao Tse: „Kto nie może umiłować śmierci, ten życia też nie miłuje”. Ów cudowny aparat uczy nas, jak pokochać śmierć. To ma rzeczywiście moc uzdrawiającą. Bo naprawdę zdrowi są ci, którzy nie lękają się śmierci, którzy czekają na nią jak na wybawienie, którzy pragną się obudzić i zacząć nowe życie, w innych światach. W jednej chwili wszyscy zajaśnieliśmy światłem
CZĘŚĆ CZWARTA
Promień słoneczny pełzał po nagim ramieniu chłopca.
Plastikowy zegar ze śmiejącym się wilkiem głośno tykał na szafce nocnej. Strumień powietrza z uchylonego lufcika kołysał półprzezroczystą firanką. Na podwórzu leniwie poszczekiwał pies.
Chłopiec spał z otwartymi ustami. Spod kołdry wystawał zielony łeb pluszowego dinozaura.
Promień musnął pulchny policzek chłopca. Oświetlił koniuszek nosa.
Chłopcu drgnęły usta, zmarszczył się nos. Kichnął i otworzył oczy. Znów je zamknął. Ziewnął i przeciągnął się, zsuwając kołdrę. Dinozaur upadł na dywan. Chłopiec usiadł. Podrapał się w rozczochraną głowę. Zawołał:
– Mamo!
Nikt nie odpowiedział.
Spojrzał w dół. Dinozaur leżał do góry brzuchem między kapciem a pistoletem na wodę. Chłopiec zwiesił nogi z łóżka. Znów ziewnął. Wstał i poczłapał do kuchni.
Nikogo tam nie było. Na stole leżała pomarańcza, pod nią kartka. Chłopiec stanął na palcach i wyciągnął kartkę spod pomarańczy. Pomarańcza potoczyła się po stole. Spadła na podłogę. Potoczyła się po podłodze.
Poruszając ustami i dużymi palcami u nóg, chłopiec przesylabizował:
– Za-raz wra-cam.
Odłożył kartkę na stół. Kucnął, rozejrzał się. Pomarańcza leżała pod kredensem.
Chłopiec puścił bąka. Wstał. Poczłapał do łazienki. Spuścił majtki. Długo sikał, poruszając ustami. Podciągnął majtki, podszedł do umywalki. Podsunął drewnianą skrzynkę. Wszedł na nią. Wziął szczoteczkę do zębów, wycisnął pastę. Puścił wodę. Nabrał wody do ust, przepłukał je. Spojrzał na szczoteczkę. Podstawił ją pod strumień wody. Woda zaczęła spłukiwać pastę ze szczoteczki.
– Kot i pies… – wymamrotał chłopiec i potrząsnął szczoteczką.
Pasta spadła do umywalki. Chłopiec pryskał na nią wodą.
– Kotipies, kotipies, kotipies! Spłynęły i już.
Umył szczoteczkę, wstawił do kubeczka. Zeskoczył ze skrzynki. Pobiegł do kuchni. Zajrzał pod szafę. Pogroził pomarańczy pięścią.
– Kotipies!
Otworzył lodówkę. Wyjął batonik Danio w czekoladzie. Rozwinął opakowanie. Nadgryzł. Jedząc, poszedł do pokoju mamy. Wziął do ręki pilot. Usiadł na podłodze, włączył telewizor. Pogryzając batonik, przeleciał po kanałach. Oblizał palce, wytarł w koszulkę.
– No. – Chłopiec podpełzł do stojaka z kasetami wideo; wyciągnął jedną. – Dinusie. Poczekajcie.
Zaczął wkładać kasetę do magnetowidu, lecz nagle zauważył coś nowego. W kącie stało niebieskie kartonowe pudło z dużym białym napisem „LOOD”. Pudło było rozpakowane. Chłopiec podszedł. W środku leżały jakieś niebieskie przedmioty. Chłopiec chwycił pierwszy z wierzchu. To był hełm. Obejrzał go, następnie włożył na głowę. W hełmie było ciemno.
– Tra-ta-ta-ta! – Chłopiec oddał serię strzałów dwoma palcami.
Zdjął hełm i odłożył go na stół. Wyjął z pudła napierśnik. Obejrzał, rzucił na podłogę.
– Niee…
Wyjął z pudła niebieską walizkę. Ciągnął się od niej kabel włączony do gniazdka. Chłopiec położył walizkę na podłodze. Pomacał zatrzask. Puścił bąka.
Nacisnął zatrzask.
Walizka się otworzyła. Wewnątrz w bladobłękitnych plastikowych oczkach leżała jedna, jedyna bryłka lodu. Dwadzieścia dwa oczka były puste.
– Lodówka…
Chłopiec wziął bryłkę do ręki.
– Lodowata.
Lód był zapakowany w oszroniony celofan. Chłopiec podważył paznokciem niebieskawy pasek. Pociągnął. Pasek rozerwał opakowanie. Chłopiec wycisnął lód z celofanu na rękę. Obejrzał go. Polizał raz, drugi.
– To nie lody.
Zadzwonił telefon. Chłopiec podszedł, podniósł słuchawkę.
– Halo. Nie ma jej w domu. Nie wiem.
Odłożył słuchawkę. Postukał w nią lodem.
– Lód zmarzł. I przyszedł się ogrzać.
Stuknął lodem w szybę kredensu.
– To ja, lód!
Ssąc lód, ruszył do swojego pokoju. W kącie, na drewnianym stojaku do płyt CD, stały plastikowy Superman, X-man i Transformer. Chłopiec postawił między nimi lód.
– Ej, mocarze, przyszedłem do was. Jestem lód!
Chwycił Transformera, ściskającego w ręce laserowy miecz. Dziabnął lód ostrzem miecza.
– Lodzie, lodzie, kim jesteś?
Odpowiedział głosem lodu.
– Jestem zimny!
Spytał głosem X-mana.
– Czego chcesz, zimny lodzie?
I odparł głosem lodu.
– Ogrzejcie mnie!
Za oknem zaszczekały psy.
Chłopiec spojrzał w okno. Groźnie zmarszczył czoło.
– O! Znowu!
Wybiegł na balkon. Było ciepło i słonecznie. W dole trzy bezdomne psy obszczekiwały dobermana spacerującego z właścicielem okularnikiem. Doberman nie zwracał na nie uwagi.
– Kotipies! – Chłopiec pogroził psom pięścią.
Wrócił do swojego pokoju. Lód leżał pod mieczem Transformera.
– Wynoś się stąd, gruby lodzie! – zaryczał chłopiec i uderzył w lód mieczem.
Lód ześlizgnął się na dywan. Chłopiec usiadł obok. Zapiszczał cieniutkim głosikiem:
– Litości, zimno mi!
Wziął lód w dwa palce i poczołgał się z nim po dywanie, piszcząc i stękając. Natknął się na pluszowego dinozaura.
– Zimno mi!
– Chodźmy, lodzie, ogrzeję cię.
Pomógł lodowi wdrapać się na grzbiet dinozaura. Doczołgał się z dinozaurem do łóżka. Ułożył dinozaura na poduszce. Obok położył lód. Przykrył ich kołdrą. Zawarczał:
– Tu, będzie ci ciepło, lodzie.
Przypomniał sobie o pomarańczy. Pobiegł do kuchni.
Leżący obok dinozaura lód wystawał spod kołdry. Jego mokra powierzchnia błyszczała w słońcu.
***
* Plac przed Uniwersytetem Moskiewskim
(обратно)* Ukraińska grupa Vopli Vidoplasova
(обратно)* Rodzaj pierogów popularnych w Azji Środkowej; farsz z baraniny, gotowane na parze
(обратно)* Toaleta na pierwszym piętrze uniwersytetu
(обратно)* Rabocze-Kriestjanskaja Krasnaja Armia – Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona
(обратно)* „Smiert’ szpionam”; w czasie wojny – kontrwywiad, faktycznie wojskowa policja polityczna
(обратно)* Ostra zupa jarzynowo-mięsna
(обратно)
Комментарии к книге «Lód», Władimir Sorokin
Всего 0 комментариев