Andrzej Mularczyk Kochaj albo rzuć
Rozdział 1
… Spytam go: Kochasz? Jeśli kochasz – to puść! Daj mi szansę! No tak, kochać to on kocha. Sam przecież w kółko powtarza, że zakochał się we mnie jak kot w wiosennym słońcu, ale jego zazdrość jest jak odbezpieczony granat! A jak się nie zgodzi? A gdy powie: Nigdy cię tam samej nie puszczę? Zostań albo rzuć!' Co wtedy? Zrezygnować? Z czego? Z Ameryki czy z Zenka? O Boże, dlaczego muszę wiecznie wybierać? Może tylko raz w życiu ma się szansę zostać Krzysztofem Kolumbem: Jeśli kocha mnie naprawdę, to puści. Powiem mu: Jeśli ktoś kogoś kocha, to chce tego samego, czego pragnie obiekt jego miłości. Ja chcę pojechać na podbój świata. Nie zgodzisz się – znaczy, że bardziej ode mnie kochasz siebie! Nie masz innego wyboru: jeśli mam uwierzyć, że mnie naprawdę kochasz, to musisz mnie puścić. I radzę ci: kochaj, bo inaczej cię rzucę… Takie myśli przebiegały przez głowę Ani, która telepiąc się w rozprażonym słońcem autobusie PKS w gruncie rzeczy zmierzała w stronę swego przeznaczenia. Kluczem do niego była obietnica zaproszenia do Ameryki… Wziął łapówkę gładko, nawet okiem nie mrygnął, chyba jako człowiek na urzędzie to ten drań sobaczy swój honor ma i porządnego człowieka nie oszuka? Ja, człek rzetelny, z języka świdra nie robię, obiecałem wsówkę dać – to i słowa dotrzymałem. Eee, zresztą na wójta nie można narzekać, każdy wie, że to bezlitośnie uczciwy człowiek. Brać -bierze, ale jak nie da rady przyłatwić eternitu na dach czy cementu albo tregrów na budowę, to kopertę ze wsówką zwraca. Aj, Bożeńciu, świecę przed ołtarz zafundujem, że Ty nam pomógł w skuteczną kolaborację z urzędem wejść. Teraz należy sia raz-dwa wysłać Zenka z harmonią pieniędzy, żeby magazyniera Fąfarę do nieprzytomności doprowadził i jutro z samego rana sam wybrał maszynę najmniej felerów mającą, bo przecie na taką bez felerów trafić to jak na człowieka bez grzechu. Ale co innego pęknięty reflektor, a co innego pęknięty blok silnika, jak to się
Sierocińskiemu zdarzyło, choć przecie jego szwagier w powiecie silnie partyjny. Gorzej, że ciągnik podlega reklamacji, ale łapówka nie. Aj, Bożeńciu, kiedy nareszcie takie czasy nastaną, żeby chłop mógł swój dobrobyt podnieść, a nie zgrzeszyć przy tym i ruptury nie dostać? Takie myśli kłębiły się pod maciejówką Kaźmierza Pawlaka, który wiercił się niespokojnie na ramie roweru, czując na swoim karku gorący oddech sapiącego z wysiłku Kargula. W podręczniku na drugą klasę darmo by szukać odpowiedzi na pytanie, o której godzinie i na którym kilometrze drogi zderzą się ze sobą autobus PKS oraz poniemiecki rower męski bez dzwonka, jeśli oba te pojazdy jadą jedną drogą z przeciwnych kierunków. Autobus wyruszył z Wrocławia o godzinie 16.45, rower zaś spod Urzędu Gminnego w Lutomyślu o godzinę później. Autobus Jelcz był napędzany silnikiem diesla, rower siłą nóg Władysława Kargula. Każda minuta zbliżała moment nieuchronnego zetknięcia się tych dwóch pojazdów. Dla Ani autobus wlókł się zbyt wolno. Jak najszybciej chciała się podzielić z najbliższymi wiadomością, jaką to wielką szansę dał jej los: pojedzie do Ameryki i zarobi dolary na traktor dla rodziny! Posuwający się na jednym rowerze Kargul i Pawlak też chcieli jak najszybciej dotrzeć do domu, by ogłosić rodzinie triumfalną wieść o przyjętej wreszcie łapówce. To pociągało za sobą konieczność wysłania eksperta z zadaniem upojenia magazyniera Fąfary, co pozwoli pozyskać sobie jego przychylność przy odbiorze Ursusa C-330… Kto wie, może to Ania ten ciągnik załatwiła, na tę pielgrzymkę do Częstochowy pojechawszy? Ot, szczęście, że na stolicę Piotrową nasz rodak wstąpił, bo już z tą partią bezlitośnie trudnowato było względem przydziału ciągnika dogadać sia! Może być, że nasza wnusia, spotkawszy Ojca świętego pod Jasną Górą, szepnęła jemu, żeby On za nami przed tym najwyższym Urzędem wstawił sia! Ot, prawdziwe szczęście, że Ania na tę pielgrzymkę pojechała… Pedałując z wysiłkiem Kargul rozważał w myślach problem, na jakim szczeblu zapadła decyzja o przydziale ciągnika. Wiercący się niecierpliwie na ramie Kaźmierz utrudniał mu myślenie i utrzymanie równowagi. Ania i jej dziadkowie zbliżali się ku sobie jak dwa pociągi na jednym torze. To się musiało źle skończyć. Jeśli naszym losem nie rządzi przeznaczenie, w takim razie zastępuje je rozkład jazdy autobusów. Ania już w wyobraźni przeżywała tę chwilę, gdy wpadnie na podwórze w Rudnikach i ogłosi wszystkim radosną wieść, że nie tylko widziała na własne oczy Jana Pawła II, ale spotkała w Częstochowie kogoś, kto w 487 lat po Kolumbie pozwoli jej odkryć dla siebie Amerykę! Przywiezie stamtąd dolary na nowiutki traktor! To chyba ostatecznie przekona Zenka, żeby nie stawiał przeszkód. Na szczęście ten, kto obiecał jej przysłać zaproszenie, zna Johna Pawlaka z Chicago; skoro brat dziadka Kazimierza nie reagował na listy, w których Ania wyraźnie dawała do zrozumienia, że chciałaby odwiedzić 'dziadka Johna', to teraz skorzysta z zaproszenia mister Septembra: „Przyślę ci zaproszenie za trzy tygodnie – obiecał.
– Możesz przyjechać do Chicago w jesieni i tam się znów spotkasz z papieżem”… Tak, to też może być argument, który ułatwi mi przekonanie Zenka. Jak babcia Marynia i Anielcia usłyszą, że Ojciec święty będzie jesienią w Chicago, na pewno poprą mój wyjazd! To będzie jakby druga część pielgrzymki, tylko że na tej krajowej straciłam, bo mi pod Jasną Górą ukradli z szyi złoty medalik, za to na tamtej, amerykańskiej, to się odkuję…… No, być chłopem to kłopot serdeczny, ale trzeba przyznać, że odkąd Gierek nastał, to władza coraz dalej idące zrozumienie wykazuje i bardziej ludzka stawszy sia. Za Gomułki trzeba było protekcję mieć, żeby chcieli od ciebie łapówkę wziąć, a za Gierka władza zgodnie z hasłem 'Naród z partią – partia z narodem' – chętniej bierze, żeby ten socjalizm także więcej ludzkie oblicze miał… Pawlak doceniał fakt, że władza wychodziła naprzeciw społeczeństwu. Teraz, kiedy wracali z Urzędu Gminnego do domu, pod jego maciejówką kłębiły się pytania, czy aby nie za dużo włożył do koperty; pod kapeluszem Kargula rodziła się obawa, czy aby Kaźmierz nie uzna zdobycia traktora jedynie za swój sukces, skoro jemu kazał pilnować roweru, a z kopertą do gminy sam polazł, twierdząc, że żadna władza nie lubi, jak jej się patrzy na ręce, a już szczególnie w chwili wręczania łapówki.
– Kręci się na tej ramie, jakby robaki miał – Kargul ofuknął swojego pasażera.
– A ty przyciśnij na pedały, bo wleczesz sia jak na czyn społeczny! Kaźmierz spoconymi dłońmi ściskał kierownicę, jakby było rzeczą oczywistą, że to on – choć jedzie na ramie – kieruje rowerem, Kargul zaś tylko kręci nogami. Spod kłapciatego ronda kapelusza z czoła Kargula ściekały strumyki potu.
– Pod górę ciężko -wysapał, łapiąc z trudem oddech.
– Pod górę, ale z wiatrem – Pawlak bez wahania oddalił jego skargę.
– Tobie zawsze ciężko. Jak ja by we wojnę tak pomału nogami przebierał, to ja by dawno trawą porósł! – Może się pomieniamy? – zaproponował Kargul, zwalniając nieco na zakręcie.
– Teraz ja na ramę pójdę.
– Ot, pomorek – Pawlak niespokojnie zerknął przez ramię na Kargula. -Przecie we dwóch na jedne rame nie wliziem! Zresztą ty wagę masz jak stary kaban! – Awo! Powiedz lepiej prawdę, że ty nogami do pedałów nie sięgniesz! Oj, nie w smak była Kaźmierzowi ta uwaga sąsiada. Zagryzł usta, ale nie myślał zrezygnować z kierowniczej roli. Na wysokości kapliczki z Panem Jezusem Frasobliwym polecił Kargulowi skręcić w lewo: pojadą na skróty przez miedzę Sierocińskiego! – Miedzą nie dam rady z tobą tarabanić sia! – oponował Kargul.
– Kręć lepiej nogami, to dasz radę! – Ot, radzak się znalazł – Kargul sapał równocześnie ze zmęczenia, jak i ze złości.
– Ja kręcę nogami, a ty językiem! -A bodaj cię, bambaryło! – Kaźmierz nacisnął maciejówkę na głowę i ujął mocniej kierownicę.
– Z tobą za pogrzebem iść, a nie o przyszłość rodziny walczyć! Sam ostro skręcił kierownicę w lewo, by zmusić Kargula do wjechania na miedzę Sierocińskiego. W tym momencie Kargul ujrzał wyłaniający się zza zakrętu autobus PKS. Rozległ się ochrypły dźwięk sygnału. Autobus zbliżał się, a na środku drogi raz w prawo, raz w lewo kolebał się rower z dwoma mężczyznami. Ten na siodełku starał się pozostać po prawej stronie jezdni, zaś ten na ramie wszelkimi siłami skręcał kierownicę w lewo; rower przez chwilę balansował na jezdni jak nakręcony dziecinny bąk, który traci już siłę rozpędu; autobus zbliżał się, trąbiąc przeraźliwie; oczy kierowcy wyszły nieomal z orbit, jego prawa noga deptała hamulec; jelcz posuwał się skokami; z półek posypały się bagaże. Na głowę Ani spadła czyjaś siatka; pęknięte torby wyzwoliły kaskadę perłowej kaszy i cukru, które pokryły pasażerów białym płaszczem; Ania zerwała się, ale w tym momencie kierowca wykonał unik i siła bezwładu rzuciła ją na kolana siedzącego w sąsiednim rzędzie foteli żołnierza, który przyjął tę niespodziankę nader życzliwie… Autobus z rozpaczliwym trąbieniem przemknął łukiem tuż obok tarasującego środek jezdni roweru. Uderzenie powietrza zmiotło z asfaltu rower wraz z jego pasażerami. Kiedy Ania, wyswobodziwszy się z ramion żołnierza, obejrzała się za siebie, ujrzała przez tylną szybę pustą szosę. Nie miała czasu na dalszą obserwację, bo poczuła na swoich dłoniach gorący pocałunek żołnierza, który zlizując cukier z jej rąk zapewniał ją, że tak słodkiej dziewczyny nigdy jeszcze w życiu nie spotkał… Autobus zniknął już za zakrętem, gdy z rowu wyłonił się na czworakach zakurzony Pawlak i zaczął wygrażać pięścią niewidocznemu jelczowi. – Ty czorcie łabajowaty! – darł się, pryskając śliną.
– Jeszcze ty popadniesz w moje łapy! Żeby ty łaził po wodzie i pić prosił! – Ot, gorączka człek! Prosto jak ten twój brat, Jaśko! – Kargul nasadził kapelusz, patrząc na Pawlaka jak na szaleńca.
– Taż my cudem ocaleni! – Czekaj no, już ja tobie kwit wystawię! Patrzaj, co z rowera zostało! Na nie rowu leżało to, co jeszcze przed chwilą było rowerem: pogięte w ósemki koła, wykrzywiona kierownica, urwany pedał, skręcone jak baranie rogi błotniki. Kargul patrzył na to żelastwo, jak pasterz patrzyłby na obgryzione przez wilki kości barana.
– Żeby Ciebie wilcy -spojrzał ponuro na Kaźmierza, który otrzepywał kolana z ziemi i kurzu.
– Na skróty jemu zachciawszy sia i tak mogli my prostą drogą do pana Boga trafić! – Owa! Jemu taki bambaryła potrzebny jak zającowi dzwonek u ogona! – Kaźmierz wcisnął spodnie w cholewy i podreptał żwawo miedzą Sierocińskiego.
– Zabieraj się z tym złomem! – Oczadział?! – zaprotestował Kargul.
– Razem na rowerze my jechali, a teraz jeden ma jego nieść?! Kaźmierz nawet się nie zatrzymał. Machnął ręką, jakby się odganiał od uprzykrzonej muchy.
– Taż ty kierował, to teraz jego targaj! – Ot, bestyjnik! – sapał Kargul, wyciągając z rowu pogięte żelastwo.
– Z tobą gadać to jakby plewy młócił! Pawlak zniknął za kępą wierzb. Kargul pomacał przednie koło, które swym kształtem przypominało precelek, i zawiesił ramę roweru na ramieniu, ruszając w ślad za Pawlakiem. Gryzło go, że ten konus jak zawsze będzie pierwszy i zdąży zebrać miód sukcesu, nim on dotelepie się na miejsce…
Rozdział 2
Przez łąki zielone, przez pola złocące się już dojrzewającym zbożem biegła drogą na skróty Ania. Tak się spieszyła, że zamiast ominąć pastwiska PGR-u, przechodząc między kolczastym drutem, rozdarła sobie bufiasty rękaw kwiecistej sukienki, w której witała pod Jasną Górą Jana Pawła II. To o tej sukience powiedział mister September, że jest jak wiosna jego dzieciństwa'. Teraz jej strzęp został na drucie. Ania biegła, odprowadzana sennym spojrzeniem stada krów. Z daleka niosło się klekotanie bocianów. Na stodole Pawlaków żyła bociania rodzina i teraz Ania miała wrażenie, że bociany pozdrawiają ją z daleka, bo przeczuwają jej odlot do dalekich krajów! Pomachała bocianom na powitanie i wpadła na podwórze z głośnym wołaniem: – Ludzieee! Gdzie jesteście?! Posłuchajcie dobrej nowinyyyy! Rzuciła podróżną torbę pod studnię. Na ganek domu Kargula wyjrzała Anielcia w fartuchu, z ganku Pawlaków patrzyła w stronę wnuczki Marynia, mocząc obolałe stopy w misce, jakby to ona, a nie jej wnuczka wróciła z pielgrzymki. Ania wirowała na środku podwórza, trzymając za pasek torebkę, z której wyfruwały różne drobiazgi: szminka, grzebień, długopis, okulary słoneczne… Wirowała dalej jak na karuzeli, dopóki nie chwycił ją w ramiona Zenek.
– Z czego tak się cieszysz? Żeś papieża widziała?
– Nie! Że pojadę do Ameryki! – szczerze wyznała pątniczka.
– A kto cię tam zaprasza? – mruknął Zenek, któremu od razu wydała się mocno podejrzana ta eksplozja radości. Tego się właśnie obawiała, że Zenek sprzeciwi się tej podróży, że będzie robił wszystko, by odciąć ją od tej wielkiej szansy, która właśnie objawiła się jej pod Jasną Górą. I teraz, zamiast relacji o spotkaniu z papieżem, Marynia, Anielcia i Zenek musieli wysłuchać informacji o spotkaniu z człowiekiem, który chciał przed nią otworzyć wrota do wielkiego świata. Bo muszą wiedzieć, że pod Jasną Górą spotkali się Polacy z Całego świata, a wśród nich był też mister September… Uśmiech Zenka powoli gasł. Anielcia z Marynią patrzyły po sobie, nie rozumiejąc, do czego zmierza ich wnuczka.
– Kto to jest „mister September”?
– Prawnik z Chicago.
– Może to handlarz żywym towarem? Ania starała się storpedować podejrzliwość Zenka, pokazując mu wizytówkę mister Septembra, który miał biuro prawnicze i w dodatku zna dziadka Johna z Chicago. Kiedy September usłyszał od Ani, że ona ma w Chicago stryjecznego dziadka Pawlaka, sam spytał, czy ma na imię John i czy pochodzi spod Trembowli. Okazało się, że obaj należą do Towarzystwa Synów Piasta i że on, jako doradca prawny Johna, doradził mu, by ten w swoim domu, w którym ponoć przebywał kiedyś Ignacy Paderewski, otworzył klub polonijny. I dlatego on, mister Teddy September, obiecuje Annie Adamiec z domu Pawlak przysłać zaproszenie do Ameryki na otwarcie klubu.
– Zrobił ci wodę z mózgu, a ty mu uwierzyłaś? Jak miała nie uwierzyć człowiekowi z fajką w ustach i aparatem polaroid zawieszonym na szyi? Proszę, mogą sami sobie obejrzeć jego zdjęcie. Pstryknął – i wyjął gotową, kolorową fotografię! Nie, Ania nie miała najmniejszych wątpliwości, że może ufać Teddy'emu Septembrowi; przyjechał do Polski pierwszy raz na spotkanie z papieżem i Ojczyzną, a kiedy się poznali w tłumie oczekującym na przyjazd Ojca Świętego, uznał ją za symbol tej Polski, do której tęsknił od czterdziestu lat. Obiecał, że przyśle jej zaproszenie i gwarantuje pracę w Chicago. Ania zarobi tam tyle, że Zenek kupi bez łaski ciągnik w Peweksie. Nie powiedziała tylko jednego: że mister September zrobił jej drugie zdjęcie, które zabrał ze sobą, by pokazać je swemu synowi. Może September-Junior, gdy zobaczy tak urodziwą dziewczynę, zmieni swój indyferentny stosunek do Polski i Polek. Pragnieniem mister Septembra jest zachęcić syna do polskości, a czy może być lepsza metoda niż wykorzystać różnicę płci? Ania wcale nie ukrywała faktu, że jest mężatką, ale to bynajmniej nie zniechęciło mister Septembra: te rodaczki, które odwiedzają Chicago, najczęściej przypominają sobie swój stan cywilny dopiero w powrotnym samolocie do Warszawy… Tego oczywiście Ania nie powtórzyła Zenkowi, ten jednak, jakby czytał w jej myślach, pokręcił przecząco głową.
– Odpada! Nigdzie nie pojedziesz! -Kochasz mnie?!
– Bo co?
– Bo jak kochasz, to mnie puść!
– Właśnie dlatego, że cię kocham, to nie puszczę!
– To stracisz!
– Ciebie?
– Traktor!
– Traktor? – patrzył zdumiony.
– A co ma do tego traktor?! – Ja bym tam zarobiła na ciągnik! Wiedziała, że o tym traktorze marzyli zarówno dziadkowie, jak i jej mąż. Uważała, że to powinien być główny argument, który mógł jej otworzyć drogę do Ameryki. W tej chwili rozległo się gęganie spłoszonych gęsi i na podwórze wkroczył zdyszany Pawlak.
– To dziadek żyje! – ucieszyła się Ania, przypomniawszy sobie w tej chwili,scenę na szosie.
– Awo. Jeszcze jak! – potwierdził Kaźmierz, dumny z efektów misji w urzędzie.
– Ciągnik załatwiony! – Widzisz?! – Zenek zwyrazem triumfu spojrzał na Anię.
– Już nie musisz się męczyć w tej Ameryce! Wszystko załatwione! – Ot, dziermoli – ofuknął go Kaźmierz.
– Wszystko to będzie załatwione, jak magazyniera Fąfarę on doprowadzi do nieprzytomności przy pomocy brymuchy! – Jeszcze nie dostałem traktora, a już mam mu stawiać?
– Ot durny, że tylko w telewizji jego pokazywać! Niby aktywista, politycznie uświadomiony, a nie wie, że u nas z góry płaci sia za to, co ma dopiero być?! Galopem leć i trzeźwy mi nie wracaj! Popchnął Zenka w stronę bramy: nie ma czasu do stracenia, musi jeszcze dziś dopaść Fąfarę i spoić go tak, żeby jutro nie przeszkadzał przy wyborze ciągnika. Niech weźmie słodką wódkę, bo to i elegancko i głowa dłużej boli…
– Zenek! – zawołała Ania, ale chłopak machnął tylko ręką i już był za bramą.
Zrozumiała, że jej jedyny konkretny argument: że tam zarobi na traktor z Pewexu – przestał cokolwiek znaczyć. Jutro mieli dostać ciągnik. Ale nie zamierzała ustąpić: są jeszcze sposoby, żeby zmiękczyć nawet zazdrosnych mężów. Zaczęła dzielić się wrażeniami z wyjazdu do Częstochowy, gdy w bramie stanął Władysław Kargul z rowerem na ramieniu. Patrząc na skręcone w ósemkę przednie koło, Anielcia przeżegnała się szerokim krzyżem.
– Władyś, kto cię tak urządził? – Ano ten, co chce być zawsze mądrzejszy. Ja pedałuję, a on kierować chce! Jego spojrzenie spod okapu
kłapciatego kapelusza wskazywało wymownie, kogo ma na myśli. Pawlak wzruszył tylko ramionami i zmierzył sąsiada od stóp do głów.
– Ot, pomorek. Sięga do powały, a do życia niezdały! -ogarnął ramieniem wnuczkę.
– Ciesz się, dziewuchna, że ty się w tamtego dziadka nie wdała.
– Z czego mam się cieszyć? Ja chciałam do Ameryki jechać, a Zenek mi nie daje: Pawlak, wysłuchawszy jej relacji o spotkaniu z mister Septembrem, wziął stronę Zenka. -Na cóż tobie tam pchać sia, jak ty u nas za tego dolara pięć razy więcej kupisz jak u nich?! Taż to jedyna wyższość tego socjalizma nad kapitalizmem, że u nas dasz te 30 dolarów wsówki i już masz traktor! – To dziadek dał łapówkę? – A cóż ona raptem taka zadziwiona?
– Przecież to przestępstwo! Można do więzienia trafić.
– Aj, Bożeńciu, jakby za to wsadzali, to w Polsce by była bezlitosna pustynia! A dzięki Bogu i Gierkowi po to mamy front jedności narodu, żeby każdy na swoje wyszedł.
– Ale wodzić kogoś na pokuszenie to grzech!
– Taż chyba ona po to na te pielgrzymkę pojechała, żeby wszystkie nasze grzechy na rok z góry odkupić!
Rozdział 3
… Całe szczęście, że on po alkoholu robi się taki namiętny. To jedyna zaleta wódki: jak się napije, staje się wulkanem miłości! Ale dziś ugaszę największą nawet eksplozję! Jeszcze nie wiesz, Zeniu, że każda kobieta ma niezawodną broń. Dowiesz się, jak tylko zjawisz się w naszym pokoiku. Dotąd było to dla ciebie słodkie gniazdko miłości, ale dziś czeka cię srogie rozczarowanie. No, chyba że zmienisz zdanie i puścisz mnie do Ameryki. Wiem, zaraz mi powiesz, oczywiście, że zbyt mnie kochasz, żeby się zgodzić na rozstanie. A ja ci na to odpowiem: Jeśli kochasz- to puść! A jeśli nie? Jeśli powie: „Po moim trupie? Wystarczy, że cię na pielgrzymkę puściłem!' Wtedy ten aktywista młodzieżowy dowie się, że nawet w PRL-u jest jeden rodzaj strajku, który nie jest zakazany. Strajk małżeński! Takie myśli kłębiły się w głowie Ani, gdy skulona siedziała na tapczanie w nylonowej koszulce nocnej, obejmując rękoma kolana. Była tak zdeterminowana jak wówczas, gdy po nie zdanym egzaminie na uniwersytet podjęła próbę samobójczej śmierci w zimnej toni wypełniającej wyrobiska starych kamieniołomów. Wówczas z ramion śmierci wyrwał ją Zenek. Los w nagrodę dał mu ją jako towarzyszkę życia. Ale przecież nie dał jej mu na własność. Chyba każdy ma prawo skorzystać z oferty losu? A jeśli ją spyta, dlaczego miałaby jechać tam sama? Co mu odpowie? Przecież nie przyzna się, że mister September, który tak zabawnie przeciąga polskie zgłoski, jakby starał się przypomnieć sobie ich brzmienie, zanim skończy słowo, pragnął przy jej pomocy zachęcić swego syna do polskości! Nie, tego mu powiedzieć nie mogła. Najlepszym argumentem na złagodzenie oporu Zenka będzie mimo wszystko strajk! Księżyc wlewał się na poddasze przez okienko, a ona z podkulonymi kolanami obmyślała taktykę walki o swobodę swoich decyzji. Skoro otrzymała obietnicę zaproszenia właśnie w trakcie spotkania z papieżem, to chyba wraz z Jego błogosławieństwem. Jak dostanie zaproszenie, to może na miejscu spotkać się z bratem dziadka Kazimierza. Zastanawiała się, co powie John Pawlak, jak zobaczy swoją chrzestną córkę po dziewiętnastu blisko latach. Widział ją raz, i to w beciku, kiedy to po raz pierwszy i ostatni odwiedził wieś Rudniki, by zabrać stąd woreczek ziemi na swój przyszły grób w Chicago… Myślami była daleko stąd, śniąc swój amerykański sen, gdy z daleka doszedł ją głos Zenka, wywrzaskującego piosenkę: „Możesz mieszkać w moim sercu, mam dla ciebie miejsca dość, gdy staniemy na kobiercu, będziesz dla mnie wielki boss”… Śpiewał tę piosenkę zawsze, gdy w jego żyłach buzowała mieszanka alkoholu i pożądania. Ten stan męża był świetną okazją, by mogła wykorzystać swoją broń…
– Zaskrzypiały schody pod chwiejnymi krokami Zenka. Ania odwróciła się twarzą do ściany i przykryła się różowym kocem, ale zadbała o to, by jej nagie biodra wyglądały spod niego kusząco. Zenek wszedł do pokoiku na palcach. Starał się zachowywać cicho, ale kiedy przewieszał przez oparcie krzesła spodnie, z brzękiem posypały się monety. Ania przeciągnęła się leniwie, odsłaniając w tym geście swoje bujne piersi. Zenek przywarł do niej całym ciałem. Jego ręka poszukała piersi Ani, jakby chciał sprawdzić, jak mocno bije jej serce. Odsunęła się do ściany.
– Zostaw…
– Nigdy cię nie zostawię…
– Piłeś!
– Służbowo! Podziękuj mi.
– Za co?
– Mamy traktor! Należy mi się nagroda. Jego usta wędrowały od jej ramienia ku szyi, potem ku uchu. A przywarła do ściany.
– Nie chcę!
– Przekonam cię – wymruczał, czując żar bijący od jej ciała. -Zostaw mnie w spokoju! Nie mogę być z kimś, kto mnie kocha. -Oszalałaś? Zaraz ci udowodnię, że kocham cię za trzech! – Jakbyś mnie kochał, to byś mnie puścił do Ameryki! – Kocie! Kto kocha naprawdę, ten chce mieć tego drugiego bez przerwy przy sobie! Chciał ją natychmiast przekonać o sile swych uczuć, ale wówczas usłyszał, że albo się zgodzi na jej wyjazd, albo niech zapomni o swoich prawach małżeńskich: Na dowód, że nie są to tylko czcze pogróżki, Ania wyrwała się z jego ramion i położyła się na wersalce, narzucając na siebie różowy kocyk.
– Ultimatum? -zaperzył się Zenek.
– Oszukałeś mnie – powiedziała głosem uwiedzionej dziewicy. -Obiecywałeś, że zawsze będziesz robił, co ja zechcę.
– Jasne jak plecy anioła – potwierdził ochoczo Zenek.
– Bo myślałem, że chcesz tego, co ja! – Chciałam pojechać do Ameryki, popracować, żebyś miał nowy traktor! – Już jutro będzie u nas na podwórzu – odparł Zenek triumfalnie.
– Nie musisz się fatygować.
– A więc ty jako mąż też nie musisz się fatygować!
– Co ci odbiło? – stanął nad wersalką, przyglądając się ramionom i piersiom Ani, wyłaniającym się kusząco z piany falbanek. -Zaraz cię przekonam, że małżeństwo to przyjemność, a nie obowiązek! – Zapomnij o tym! – prychnęła jak podrażniona kotka. Nakryła głowę kocem. Zenek bez specjalnego wysiłku przysunął wersalkę wraz z Anią do tapczana. Rozległ się straszliwy hurgot… Przerażona hałasem Marynia poderwała się na łóżku. Patrzyła na sufit, jakby lada chwila miał jej się zwalić na głowę. Ze zdumieniem spostrzegła, że Kaźmierz siedzi w koszuli na skraju łóżka i ćmi ukrytego w dłoni papierosa.
– Aj, Bożeńciu, a cóż to? – Marynia zerknęła ku górze, na drgającą od wstrząsów lampę.
– Burza?! – Wersalka – spokojnie stwierdził Kaźmierz. Uniósł głowę, jakby poprzez powałę chciał dojrzeć, w którą stronę teraz została przesunięta.
– A ty czego nie śpisz?
– Doczekać się jutra nie mogę – zgasił papierosa o parapet i wyrzucił go przez otwarty lufcik na zewnątrz.
– Załatwili my sprawę rozwojową wspólnymi siłami.
– Kaźmierz, może być kłopot – westchnęła Marynia.
– Ania do Ameryki jechać napiera sia! – Ot, durna bździągwa! -obruszył się Pawlak.
– Taż jak my traktora zdobyli, to my tu mamy lepszy raj jak w tej Ameryce! Poklepał poduszkę, szykując się do spania, gdy znów nad ich głowami rozległo się szuranie. Kaźmierz złapał pytające spojrzenie żony.
– Co chcesz, młodzi są, a krew nie woda…
– uśmiechnął się, patrząc na rozhuśtaną lampę, jakby po jej tańcu orientował się, co dzieje się na poddaszu.
– Dobry to był dzień: Ania z błogosławieństwem Ojca świętego wróciwszy, Zenek traktora dostawszy; może być, że tej nocy statystycznie nas przybędzie. Nad ich głowami rozległ się znowu gwałtowny szurgot. Lampa zakołysała się tak silnie, że Kaźmierz z podziwu aż mlasnął językiem o podniebienie: chyba się w nich ta krew zagotowała! Ania odciągała od tapczanu wersalkę, pokonując opór mięśni Zenka. Ich pojedynek trwał. Ania wiedziała jedno: jak się zaczyna strajk, nie można się ugiąć!. Zenek odczekał, aż dziewczyna znowu położyła się na wersalce tyłem do niego. Podszedł na palcach i bez wysiłku przyciągnął mebel do tapczana, zrywając z żony koc. Wymknęła mu się z ramion i usiadła w koszulce na parapecie okna, jakby gotując się w razie konieczności do samobójczego skoku. Zenek zawahał się, ale w jego żyłach pożar trwał nadal. I to właśnie było jedyną jej nadzieją… Marynia, wsparta łokciami o poduszkę, z napięciem wsłuchiwała się w tupot bosych stóp wnuczki.
– A cóż oni tam wyprawiają?
– Ot, skleroza z ciebie – mruknął Pawlak.
– Zapomniała, że przez rok po ślubie to nocka nie tylko do spania jest? – Jakoś nie mogę sobie przypomnieć, żeby ty mnie razem z łóżkiem po izbie ganiał.
– Bośmy aby jeden siennik mieli -przypomniał jej Kaźmierz i patrząc w powałę stwierdził z nadzieją, że może za dziewięć miesięcy przyjdzie kołyskę wstawić na miejsce wersalki. Marynia zrozumiała aluzję. Choć podzielała nadzieje męża, to miała pewne obiekcje.
– A on nie za bardzo napity aby?
– Aj, Mania – odgonił się od tych wątpliwości niecierpliwym machnięciem ręki.
– Ty zawsze uważająca jak milicja! Taż łóżko to nie motocykl! Jak się trafi wypadek, to nikt nie ginie, co najwyżej kogoś przybędzie!
Rozdział 4
Nie mogli się doczekać chwili, kiedy na ich podwórze zajedzie żółty, nowiutki traktor. Żeby otworzyć mu wjazd wprost pod wiatę, musieli wyciąć za stodołą topolę. Kargul i Pawlak przyklękli z piłą po obu stronach drzewa. Ze swego gniazda na stodole patrzyły na nich bociany, jakby zdziwione, że gospodarze wycinają drzewo, które sami kiedyś zasadzili.
– Kaźmierz, a jak będzie kara za niszczenie środowiska? – Jakież to niszczenie?! Taż sam ja sadził i sam ścinam! – I sam karę zapłacisz! – Ot, bestyjnik – sapnął Pawlak.
– Jaki to on prorządowy zrobiwszy sia! Ano, łap się za piłę, bo głowę mi tylko moroczysz. Zazgrzytała piła. Jej zęby nadgryzły pień topoli, ale nie doszły nawet do połowy grubości drzewa, kiedy Kargul przerwał piłowanie i nadstawił ucha.
– Ano zacichnijmy – przekrzywił głowę, łowiąc dalekie dźwięki.
– Chyba że to on? Z daleka niósł się terkot silnika. Pawlak poderwał się na równe nogi, zostawiając piłę w połowie pnia. Poprawił na głowie maciejówkę i nadsłuchiwał: cienko coś śpiewa ten traktor; zamiast ryczeć jak lew, to brzęczy niczym komar o zachodzie słońca. Czy aby Zenkowi nie wcisnęli jakiegoś felernego egzemplarza? Spośród dojrzewających zbóż wyłonił się na polnej drodze motorower. Perkocąc i prychając zbliżał się do stodół Kargula i Pawlaka. Listonosz wykonał slalom między topolami i nie gasząc silnika wyciągnął z torby kopertę.
– Panie Pawlak, pokwitować proszę! Skrzywił się Kaźmierz kwaśno, bowiem wszystkie listy, które trzeba było kwitować, zawsze zapowiadały kłopoty: albo podatek, albo karę brak bosaka na wypadek pożaru, albo odmowę przyznania eternitu na pokrycie stodoły. Tym razem jednak nie mógł nawet przewidzieć, jakie będą konsekwencje otrzymanej korespondencji.
– To list z Ameryki! – listonosz był dumny, jakby był osobistym posłańcem prezydenta Cartera.
Rozdział 5
Marynia ze zgrozą patrzyła na Anię, która zniosła właśnie z góry tobół ze swoją pościelą i naręcze sukienek, jakby szykowała się do nagłej przeprowadzki. Położyła to wszystko na ławie w kuchni. Stała nachmurzona, wyraźnie oczekując na jakąś reakcję babci. -A ty co? – Marynia uniosła brodę Ani i próbowała spojrzeć jej w oczy.
– Z Cyganami wybiera sia? – Będę spała na dole.
– Ty nie dziwacz, dziecko! Żoną mu jesteś! Przysięgałaś wierną być! – To on mnie zdradził! – Ania była bardziej nadąsana niż zła.
– Przysięgał robić wszystko, co ja zechcę, a teraz nie chce mnie do Ameryki puścić! – A po co tobie taki świat drogi telepać sia? Ania wzruszyła ramionami: minęły dawne czasy, kiedy wyprawa na jarmark była wielką podróżą! Teraz kto, nie podróżuje, ten życie marnuje. Pojechałaby na kilka miesięcy, to i język by opanowała, i dolary zarobiła, a Zenek traktuje ją jak niewolnicę. Niby nowoczesny taki, a zazdrosny jak sułtan! Ale ona już wczoraj znalazła sposób, żeby złamać jego opór: ogłosiła strajk małżeński! – A po jaką zarazę?! – Marynia załamała ręce nad głupotą wnuczki.
– Durna, że nic tylko ryby tobą karmić! A jak se Zenek łamistrajka znajdzie?! Zaświeciły się oczy Ani, ściągnęła brwi, brodę wysunęła wojowniczo do przodu i w tym momencie stała się tak podobna do swego dziadka Kaźmierza, że nikogo nie mogły zdziwić wypowiedziane przez nią słowa: – Jak tak, to kolacji on nie dożyje! Spojrzała groźnie na drzwi, za którymi dał się słyszeć odgłos czyichś kroków. Jeśli to Zenek, to niech wie, że strajk wcale nie został odwołany! W drzwiach pojawił się Kaźmierz z kopertą w ręku. Wręczył ją Maryni, bo sam nie mógł się już bez okularów niczego doczytać. Ledwie Marynia stwierdziła, że to list od Jaśka z Chicago, Ania – jakby wiedziona jakąś nadzieją – wyrwała jej z rąk kopertę, wydobyła gęsto zapisany arkusz i pokryty stemplami blankiet. Przebiegła wzrokiem linijki listu, po czym – ku zdumieniu Kaźmierza -zarzuciła mu ramiona na szyję i jęła wykrzykiwać: „Jedziemy do Ameryki”! Podsunęła przed oczy zaskoczonego dziadka oficjalne zaproszenie dla Karguli i Pawlaków. Teraz Zenek nie będzie miał już nic do powiedzenia! – Oczadziała czy jak? – Pawlak patrzył na wnuczkę jakby była niespełna rozumu.
– Żniwa idą, a jej się Amerykę zachciało odkrywać! – Mnie dziadek może odmówić, ale swojemu bratu chyba nie! – Dżonu już tak od twoich chrzcin w sześćdziesiątym roku głowę mi tymi zaproszeniami durzy – wyjął kopertę z rąk Ani i rzucił na stół kuchenny jak gracz w karty odrzuca mało wartą blotkę.
– A gdzież mnie czas znaleźć, żeby taki szmat drogi kołdybać sia… Ania odwróciła się twarzą do okna, chcąc ukryć łzy, które napłynęły jej do oczu. Przez te łzy dostrzegła Kargula, który po tamtej stronie podwórza, machając białą kopertą, przywoływał donośnym basem Anielkę, jakby miał dla niej radosną wiadomość. Co to mogło być, co nagle tak ożywiło jej drugiego dziadka? Marynia poszukała okularów i przebiegła wzrokiem linijki napisanego przez Johna Pawlaka listu. -
Kaźmierz! Jaśko pisze, że koniecznie chce nas zobaczyć! Pawlak odwrócił się od kredensu, z którego wyciągnął pęto kiełbasy i odgryzając spory kawał, powiedział z pełnymi ustami: – Taż możem się zobaczyć, czemu nie? Ania, słysząc tę deklarację, odwróciła się od okna cała rozjaśniona. – Pojedziemy, dziadku?
– A po jaką zarazę? – Pawlak zakrztusił się, zaskoczony
wnioskiem, jaki Ania opacznie wyciągnęła z jego poprzedniego zdania.
– Ano, niech Dżonu tu znów pofatyguje sia. Jest mu co pokazać! Taż traktora my nareszcie dobiwszy sia!
Rozdział 6
– A ty co taki zadowolony, jakby rząd upadł? – spytała Aniela Kargulowa, widząc radosny wyraz twarzy męża.
– Do Ameryki mam jechać! – huknął Kargul, machając kopertą.
– Jaśko zaprasza.
– Taż on ciebie za wroga miał! Musi wariacji dostał!
– Ot, gada jak koczerbicha jakaś! Kiedy to było?! Za sanacji kosą mnie zajechał, a za demokracji rachunek chce spłacić i zaproszenie przysłał! – Kaźmierz od tylu lat dostaje od Jaśka zaproszenia, a nie jedzie! – Może to i dla Polski lepiej -stwierdził refleksyjnie Kargul, obserwując przez okno Kaźmierza, który właśnie wyszedł na ganek swego domu nadsłuchując, czy nie nadjeżdża Zenek na nowym ciągniku.
– Na eksport posturę on ma prosto marnieńką, jak kozieł czy inna skacina.
– Całkiem jak charakter – przyświadczyła Aniela. Ani przez chwilę nie traktowała poważnie myśli, by jej Władyś miał wraz z Kaźmierzem ruszyć za ocean. Wyjęła z ręki męża upstrzoną stemplami kopertę i chciała ją wrzucić pod blachę kuchni, gdzie wesoło buzował ogień.
– Oczadziała, czy jak? – Kargul w ostatniej chwili wyrwał jej list z ręki.
– Bez tego Ameryka przede mną zamknięta! – Ot, stary bzdyk – Aniela wzruszyła ramionami.
– Na stare lata jemu wanderować zachciawszy sia. W Warszawie jeszcze nie był, a do tej Ameryki chce jechać! – Do Warszawy ja bym musiał jechać za własne pieniądze, a do Ameryki za Jaśkowe dolary.
– Awo! Po co ty tam pojedziesz?! Anielcia, z zadartą głową patrzyła na niego jak na słup telegraficzny. Pochylił się ku oknu, spojrzał na Pawlaka i półgłosem wyznał żonie prawdziwy motyw swoich podróżniczych planów: – Po co? A choćby po to, żeby na złość zrobić temu konusowi, co się każe na ramie od rowera wozić! W tej chwili rozległ się rześki terkot traktora. Kargul wcisnął kopertę w kieszeń złachanej marynarki i ruszył,by powitać nowy etap rozwoju bazy technicznej połączonych gospodarstw, które dawniej dzielił płot, a teraz łączył zięć i traktor. Zdobycie ciągnika Ursus C-330 było nie tylko dowodem tego, że ich gospodarka się rozwija, lecz także świadczyło o istnieniu ostatniego ludzkiego uczucia w budującym socjalizm społeczeństwie, jakim było poparte łapówką kumoterstwo. Obaj gospodarze, wpatrzeni w zbliżający się polną drogą żółty jak dojrzała dynia ciągnik, zupełnie zapomnieli, że nie dokończyli ścinania topoli. Drzewo nadal zagradzało od strony stodół wjazd pod wiatę. To, co nadjeżdżało polną drogą, to nie był tylko traktor. To była lepsza przyszłość. To było zwycięstwo pieniądza i kumoterstwa nad bezduszną biurokracją! To był jeszcze jeden dowód, że na samych swoich nawet w socjalizmie nie ma mocnych… Zenek kołysał się na siodełku ciągnika z miną dowódcy czołgu, który przyniósł mieszkańcom Rudnik wolność. W klapie jego marynarki tkwił goździk, zupełnie jakby Ursus był jego narzeczoną, którą prowadzi nie pod wiatę, lecz przed ołtarz. Mrugał światłami, naciskał klakson, machał ręką, jakby pozdrawiał wiwatujące tłumy. Na razie w komitecie powitalnym był tylko Pawlak i Kargul. Kaźmierz objął maszynę nieomal miłosnym spojrzeniem, ale wyraził przy tym obawę, czy ona aby nie felerna.
– Taż ciągnik to nie twoja kobyłka. On na gwarancji – wyśmiał Kargul małostkową podejrzliwość sąsiada.
– Ot, pomorek! – A Bierut, Gomułka i Gierek to nie gwarantowali, że socjaliz1m to najlepszy ustrój?! – zaperzył się Kaźmierz.
– I z tej gwarancji aby bezlitosna rozpierducha zrobiwszy sia! – Teraz więcej czasu na życie będzie – Kargul przeciągnął wielką dłonią po oponie tylnego koła z tak lubieżnym wyrazem twarzy, jakby dotykał babskiego kolana, a nie produktu fabryki opon 'Stomil'.
– A ona wolała fiacika! – Zenek na widok nadchodzącej Ani zeskoczył z siodełka ciągnika. Patrzył na nią z wyrzutem. Nie mógł darować, że minionej nocy odmówiła mu nagrody za jego wkład w walkę o zdobycie traktora: to on się poświęca i upija się z magazynierem Fąfarą dla dobra sprawy, a ona odwraca się do niego plecami? Strajk zapowiada, zupełnie jakby żyli w kapitalizmie?! – Sama sobie kupię fiacika – Ania zadarła głowę i wysunęła dolną szczękę, przez co znów upodobniła się do swego dziadka Kaźmierza. Pawlak miał zwykle taką minę w chwili, kiedy ogłaszał, że zgadza się na każde poglądy, byle nie były one sprzeczne z jego poglądami.
– Ciekawe za co? – Zenek uśmiechnął się szyderczo, żeby Ania odczuła całą nierealność swoich marzeń. Gdyby Ania podeszła, pocałowała go w nagrodę za to, że jeszcze teraz gnębił go okrutny kac po wczorajszym służbowym pijaństwie, może by jej darował tę próbę strajkowego szantażu, ale ona pomachała w powietrzu białą kopertą i obwieściła triumfalnie, że zarobi na fiacika w Ameryce.
– A ja cię nie puszczę! – Pojadę!
– Sama? Nigdy i nigdzie!
– Z dziadkiem pojadę! Ania spojrzała w stronę Kaźmierza, oczekując z jego strony potwierdzenia. Pawlak wzruszył tylko ramionami, bo przecież prosto bezlitośnie durny by musiał być, żeby się wybierać za ocean, kiedy nawet wyprawa z Kargulem do miasta na jednym rowerze omal nie kosztowała go utraty życia. Nic go, Ameryka nie obchodziła, najlepszy dowód, że Jaśko przysłał mu chyba już dziesiąte z kolei zaproszenie, a on z żadnego nie skorzystał… Widząc pytające spojrzenie Zenka, machnął ręką, co miało oznaczać, że dyskutować z babą to darmo gębę studzić… -Ja do żadnej Ameryki nie wybieram sia! Na twarzy Zenka pojawił się wyraz ulgi, ale nie zagościł zbyt długo, bo oto niespodziewanie zadudnił bas Kargula: – Ale ja wybieram sia! -Jak powiedział? – Kaźmierz trzymając dłoń na latarni traktora wykrzywił twarz w ironicznym uśmieszku.
– Ot, Kolumb znalazłszy sia! Zaśmiał się głośno, tak go rozbawiło skojarzenie postaci Kargula z Kolumbem. Kargul przestąpił z nogi na nogę, sięgnął do kieszeni porwanej marynarki i wyciągnął z niej białą kopertę. Taką samą, jaką trzymała w ręce Ania.
– Jadę do Ameryki! W głosie Kargula brzmiała nuta takiej determinacji, jak wówczas, gdy zdecydował się wydać swoją Jadźkę za młynarza Kokeszkę, byle uchronić ją przed Witią, który – choć samoswój, bo zza Buga – to nosił nazwisko Pawlak. Pawlak wciąż traktował deklarację Kargula jak głupi żart którym tamten swoim zwyczajem chce zagrać mu na nerwach.
– Chiba że na miotle! – parsknął szyderczo i nadal zaczął delektować się traktorem.
– Na zaproszenie – Kargul podetknął Pawlakowi przed oczy kopertę, zaświadczającą prawdziwość jego słów. Kaźmierz zaniemówił na chwilę. Mierzył spojrzeniem Kargula od kłapciatego kapelusza po rozklapane buciska, jakby czekał na natchnienie, które pozwoli mu obdarzyć bezczelnego uzurpatora odpowiednio obraźliwym epitetem. Czując na sobie wyczekujące spojrzenie Ani, która nieoczekiwanie dla siebie znalazła w drugim dziadku oparcie dla swych planów, postanowił raz na zawsze uciąć tę sprawę.
– Awo patrzaj, jaki to turysta! – obszedł Kargula naokoło, jakby pierwszy raz w życiu miał okazję obejrzeć z bliska kogoś tak bezczelnego.
– U mnie jest za obrazem chiba że z pięć zaproszeń! Pajęczyną one zarósłszy. Dzisiaj Jaśko znowu mi nowe przysłał, a ja do tej Ameryki nie pcham sia prosto jak ten cham! – Bo z ciebie taki kałakunio, że nie daj Boże – Kargul westchnął demonstracyjnie na dowód, że postawa Pawlaka jest całkowicie sprzeczna z normami dobrego wychowania, których on, Kargul, nauczony był przestrzegać.
– U mnie inna kultura. Jak mnie kto zaprasza, nie odmawiam.
– Awo, patrzaj, jaki ten bałwatuńcio raptem bezlitośnie kulturalny zrobił sia, a jeszcze wczoraj łapówki nie umiał dać! -Kaźmierz gestem wskazał Ani i Zenkowi postać Kargula,jakby sam jej wygląd całkowicie zaprzeczał tym deklaracjom o posiadanej kulturze.
– Ciekawość, kto tam ciebie zaprasza? – Jaśko – Kargul znowu wyciągnął przed siebie rękę z kopertą. Pawlak otworzył usta i dyszał przez chwilę jak ryba wyrzucona na brzeg. Przełknął ślinę i odruchowo rozpiął pod szyją guzik flanelowej koszuli, jakby się bał, że zadławi się własną wściekłością.
– Żeby jego wilcy, no! To on najpierw brata mojego na obczyznę wygnał, żeby potem od niego zaproszenie wyłudzić?! – Sam przysłał! – A po jaką zarazę?!
– Bo chce rodaka zobaczyć!
– Taż on prosto bezlitosnej wariacji dostał! – zapiał Kaźmierz wspinając się na palce jak kogut na płocie, gdy obwieszcza stadu kur swoje królowanie.
– To my już lepszych rodaków na eksport nie mamy, tylko takiego cabana?! Ot, chwost złodziejski! Rozejrzał się pod nogami za jakimś drągiem, który by mu pomógł przepędzić intruza zza swojej stodoły.
– Czy ja twoje ruszył?!
– A Jaśko czyj?! Mój!
– A kto tobie broni jechać?!
– Ot, durny, że tylko w pysk plasnąć! Czego mnie tam szukać, jak ja tam nic nie zgubiwszy?! I tak się zaczęło: Pawlak doskakiwał do Kargula jak czupurny kogut, ten cofnął się za pień topoli; głos Pawlaka skrzypiał jak nóż po szkle, głos Kargula dudnił jak echo w studni; Kaźmierz kipiał wściekłością jak czajnik na ogniu. Kargul zaś każdym swoim słowem dolewał oliwy do ognia…
Nadbiegła Marynia z Anielką. Widząc, że ich mężowie krążą wokół siebie jak dwa byki – jelenie na rykowisku, każda stanęła za plecami swojego męża.
– Kto mi zabroni do Ameryki jechać?! -dudnił prowokacyjnie Kargul.
– Tylko ciekawe, po co? – Pawlak chował wyjęty z kamizelki zegarek na dewizce do kieszeni spodni, co niechybnie zapowiadało ostateczną rozprawę z przeciwnikiem.
– Bom świata ciekawy!
– Za Jaśkowe dolary?!
– On chce kogoś z rodziny zobaczyć. Kargul na swoje nieszczęście posłużył się argumentem, który spowodował natychmiastową reakcję Pawlaka: Kaźmierz doskoczył do niego i przekrzywiając głowę zapiał cienko, pryskając śliną w oblicze Kargula: – Ot, koniosraj jeden! Odkąd ty dla Jaśka rodzina?! – rzucił się na Kargula, starając się włożyć rękę do kieszeni jego marynarki i wyszarpnąć stamtąd list.
– Dawaj list, gadzino jedna! Rozległ się trzask rozdartej podszewki. Kargul zasłaniając się oburącz, cofał się tyłem, nie przestając prowadzić słownego pojedynku.
– Ot, gorączka człek! Mnie Jaśko przysłał, to i pojadę!
– Wstyd byłby takiego łapciucha światu pokazywać!
– Czep się swojej baby, konusie jeden! Kargul dobrze wiedział, jak najcelniej ugodzić swego adwersarza. Dla Pawlaka nie było gorszego epitetu, niż wypomnienie mu jego mikłego wzrostu. Działało to na niego jak podcięcie batem ogiera pod sam ogon. Nasadził na czoło maciejówkę i ruszył z kopyta, zaciskając pięści.
– Ty, Pawlak, od nowa nie zaczynaj, bo my już raz zaczęli.
– I czas nam kończyć, boś się do mojej rodziny przyssał jak ciele do cycka! Poszedł ty precz! – Pilnuj swoich gnid na głowie! – Ludzie – krzyknął błagalnie Kaźmierz jak ktoś, kto spadając z dachu prosi o modlitwę – trzymajcie mnie, bo jak go trachnę, to rzygnie on i dupą, i gębą! Ani Zenek, ani Ania nie zdążyli dopaść Kaźmierza. Sunął z pochyloną głową niczym tryk, celując daszkiem maciejówki prosto w brzuch Kargula. Ten, zasłoniwszy się rękoma, kroczył tyłem w stronę stodoły, czujnie śledząc wzrokiem każdy ruch Kaźmierza. Zamachnął się Pawlak, ale nie trafił w ramię Kargula i omal że nie stracił równowagi. Zaśmiał się Kargul szyderczo widząc, że Pawlaka okręciło jak w tańcu. Tego już było Kaźmierzowi za wiele.
– Ty mordo zakazana! Ty Herodzie! To Jaśko był przez ciebie bezlitośnie na emigrację zesłany, a ty teraz miód chcesz spijać z jego cierpień?!
Niedoczekanie twoje! Tak ci zaraz dam, że aż się przykociurbisz! Pawlak ruszył do natarcia z takim impetem, że przebił się przez zasłonę ramion Kargula i zmusił go do cofania się aż do chwili, kiedy plecy tamtego oparły się o pień topoli. Nogawka spodni Kargula zaczepiła o zęby piły, która tkwiła w pniu podciętej topoli. Zajęczała potrącona piła, a przepiłowane do połowy drzewo pod naporem dwóch ciał zakołysało się, rozległ się niepokojący trzask… Zenek zmartwiał. Jeśli topola „padnie, z Ursusa C-330 zostanie niewiele więcej niż z tego roweru, na którym wczoraj wrócili z urzędu Pawlak z Kargulem.
– Trzymajcie drzewo! – rzucił się biegiem w stronę traktora, zapuścił silnik i zaczął się szarpać z biegami, by wycofać go z zagrożonej strefy.
– Kaźmierz, my tu hańdry-mańdry robimy – wystękał z trudem Kargul – a ciągnik stracimy! – Ty mnie nie kołuj! – sapał Pawlak, orząc pazurami żebra sąsiada.
– Dziadku, trzymajcie, bo Zenek zginie! Dopiero pełen przerażenia głos Ani kazał Pawlakowi obejrzeć się w stronę traktora. Co tam Zenek! Gorzej, że jeszcze chwila a padająca topola zmiażdży ich nabytek. Puścił Kargula, by wraz z nim podeprzeć trzeszczące drzewo. Teraz dysząc ciężko stali obok siebie ramię w ramię. Żyły wystąpiły im na czoło. Pień miażdżył ich ramiona, a Zenek wciąż nie mógł wrzucić wstecznego biegu: Wreszcie skrzynia biegów zgrzytnęła jak nie naoliwiony kierat, traktor zaterkotał i ruszył do tyłu. W tej samej chwili Kargul i Pawlak uskoczyli na bok, a zielona korona drzewa zakryła widok ciągnika. Kobiety krzyknęły. Ania ruszyła biegiem w tę stronę, gdzie jeszcze przed chwilą żółcił się wesoło Ursus C-330, a teraz kipiała zieleń gałęzi. Wszyscy zamarli słysząc krzyk Ani: – Już po nim! – Na co ta denerwacja, taż on ubezpieczony – mruknął Kargul, wycierając rękawem pot z czoła.
– Zenek? – Pawlak nie odrywał wzroku od wnuczki, która być może była już w tej chwili wdową.
– Ciągnik! Ruszyli obaj wzdłuż pnia, potykając się o gałęzie. Spośród liśći wyłonił się Zenek. Ania przypadła do jego boku.
– Boże! Jakie szczęście, że nic mu się nie stało -
westchnęła Marynia, patrząc ze łzami na ściskającego Anię chłopaka.
– Nic? – Kaźmierz spojrzał koso na żonę i gestem wskazał jej pękniętą latarnię Ursusa.
– Taż ja o Zenku mówię. – I na co te teremedie – wzruszył ramionami Kaźmierz.
– Taż męża dla Ani łatwiej zdobyć jak traktora!
Rozdział 7
W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, witam Was i o zdrowie pytam, bo pragnienie mam serdeczne ujrzeć Was. Chcę przed całą rodziną życie swe rozliczyć, pokazać najbliższym, co po sobie zostawiam… Marynia siedziała przy stole i uroczyście, jakby to była ewangelia, odczytywała linijki listu od Jaśka Pawlaka; Kaźmierz wisiał oczyma na jej ustach, sam pod nosem powtarzając bezgłośnie usłyszane słowa, jakby powtarzał po kimś przysięgę; Kargul z Anielką stali przy oknie w skupieniu; Ania wpatrywała się z zachwytem w zdjęcia domu w Chicago, które przysłał nieznany jej właściwie brat dziadka Kazimierza. – Śliczny -dom – szepnęła Ania, ale Zenek bardziej był zachwycony amerykańskimi samochodami, które parkowały przed domem Johna Pawlaka. – Jak mnie puścisz, to zarobię na taki…
– Wolę mieć ciebie niż samochód! Pawlak uciszył ich niecierpliwym syknięciem: jemu dusza omalże z zawiasa nie wyskoczy, kiedy słucha słów brata swego, a ci nic tylko jakieś licytacje urządzają! Dał Maryni znak, by podjęła dalszą lekturę. Czekam Was w swoim domu w Chicago, a dom ten ma nie byle jaką polacką przeszłość… – Co ma? – Zenek nie mógł zrozumieć sensu tego przymiotnika, ale następne zdania wyjaśniły wszystkim, co też Jan Pawlak miał na myśli, pisząc o „polackiej” przeszłości: Bo tu wielki Polak raz spał, co on potem był za naszego prezydenta… – Kto to mógł być? – zastanawiał się głośno Zenek, ale na myśl przyszedł mu tylko Bolesław Bierut. – Oczadział czy jak? -zgromił go Kaźmierz.
– Taż Jaśko nigdy by takiego hamana pod swój dach nie wpuścił! – To o, Paderewskiego chodzi! – wtrąciła się Ania, która dobrze zapamiętała informację mister Septembra na temat projektu utworzenia w domu Johna Pawlaka klubu dla Polonii. Dalszy ciąg listu potwierdził prawdziwość tych danych: U mnie się szykuje wielka uroczystość pamiątkowa, nawet pokażą na filmie, że w moim domu spał raz prezydent Paderewski. Na otwarcie klubu, co będzie we wrześniu, to ja na tę okazję wszystkich razem i każdego z osobna zapraszam do Chicago. Przyślę Wam dolary na drogę, a od Was proszę dużo razowego chleba, takiego jak nasza mama piekła na chrzanowych liściach… Westchnął Pawlak głęboko i powiedział przez ściśnięte wzruszeniem gardło: – Aj, Bożeńciu, cały Jaśko – potoczył wzrokiem po twarzach zebranych w izbie osób.
– Czarnego chleba mu brakuje, a groszem się rozrzuca i wszystkich zaprasza. Spojrzał na Kargula, by ten nie miał wątpliwości, że zaproszenie go do Ameryki Kaźmierz uważa za dowód bezsensownej rozrzutności ze strony swego brata. – Może milionerem został – wyrwała się Ania, podniecona coraz bardziej realną perspektywą wyprawy za ocean. – Ot, dziermoli – Kaźmierz jednym spojrzeniem zgasił entuzjazm wnuczki.
– W naszej rodzinie, chwalić Boga, nikt pieniędzy ani kariery nie zrobił, ale za to i w więzieniu nikt nie siedziawszy! Marynia złożyła kartkę, podeszła do obrazu świętej Rodziny, wiszącego nad małżeńskim łożem i wspinając się na palce, wetknęła list za ramę obrazu. – A ty co? – zdziwił się Kaźmierz.
– Zawsze tam przecie chowasz zaproszenia od Jaśka – Marynia poprawiła przekrzywioną ramę.
– Trzeba jemu dzisiaj jeszcze odpisać, że nie jedziemy.
– Ot, gada jak rozdziawa! A tobie kto powiedział, że nie jedziemy? – Taż sam rano tak zadecydował! – Ot tobie na! Taż ja by nie był chrześcijanin, żeby ja bratu swemu chleba czarnego odmówił! Słysząc tę deklarację, Ania aż klasnęła w ręce z zachwytu: znaczy, że wszyscy pojadą! – Ot, durna bździągwa! -Pawlak zaatakował z kolei wnuczkę, nie mogąc pojąć, jak w głowie gospodarskiej córki mogła się zrodzić tak nieodpowiedźialna myśl.
– A ktoż żywioły dopatrzy, a? My będziemy turystów odgrywać, a kabany z wagi spadną, krowy na deszczki bezlitośnie wyschną! -Żniwa przecież trzeba obskoczyć – odezwał się Zenek, wciąż licząc na to, że w ekipie zdobywców Ameryki zabraknie miejsca dla jego żony. – Ot, Zenek potrafi ekonomicznie myśleć – pochwalił go Pawlak.
– I dlatego zostanie, żeby plonu dopilnować. Całe szczęście, że my dziś traktora dostawszy. Będzie czym się przed Jaśkiem pochwalić! – popchnął Zenka ku wyjściu.
– Ano galopem leć i traktora pod to okno stawiaj!
– A po co ciągnik pod okno stawiać? – zdziwił się Kargul.
– Bo na oknie postawi się telewizor – zdecydował Kaźmierz, krzątając się jak inspicjent w teatrze na dziesięć minut przed premierą.
– Każdy niech się galancie wyszykuje, żeby choć na fotografii wyszło, że w tym socjalizmie też można na swoje wyjść!
Rozdział 8
Wokół ustawionego pod oknem ciągnika C-330 zebrała się cała rodzina Pawlaków. Zenek na polecenie Kaźmierza ustawił na parapecie radziecki telewizor „Rubin”, by dopełnił obrazu ich zamożności. Marynia pociła się w upale w modrej sukience z marszczonej krempliny. Pawlak ubrany był w czarny garnitur, który mocno zalatywał naftaliną. Na szyi miał krawat, na nogach kamasze, które ostatni raz miał na nogach, kiedy szedł na rezurekcję. Teraz, przyglądając się krytycznie swoim tucznikom, stąpał w nich ostrożnie po podwórzu, by nie wdepnąć w gęsie gówno.
– Ano, chyba ciebie przyjdzie mi zaciukać! – powiedział Pawlak do wybranego kabana, jakby z góry go przepraszał za tę przykrość.
– Wszystko przez te Amerykę! – Przez Amerykę? -zdziwiła się Ania. – Przecie bez kiełbasy nie pojedziemy -odwrócił oczy od łaciatego wieprza i spojrzał na wnuczkę, zdziwiony brakiem jej ekonomicznej wiedzy.
– Nie słyszała, że tam kryzys? – Wierzy w to dziadek? Chciał udzielić jej bardziej wyczerpujących informacji na temat systemu kapitalistycznego, który wedle naszych środków przekazu trawiony był bezlitosną recesją, gdy w tej chwili widok Kargula i Anielci odebrał mu mowę. Kargul kroczył zamaszyście, przyobleczony w przedziwną jakąś świtkę ze zgrzebnego płótna. Postrzępione spodnie przewiązane były grubym postronkiem. Na głowę wbił słomkowy kapelusz z takimi dziurami, że i gołąb by swobodnie mógł przez nie przefrunąć. Obok dreptała Anielcia, okutana wydobytą z kufra chustą, którą okrywała swoje drobne jeszcze wtedy dzieci w czasie wielotygodniowej jazdy wagonem z Krużewników na Ziemie
Odzyskane… Wszystkiego mógł się Pawlak spodziewać, ale nie takiej maskarady. To on chce rodzinę przedstawić z jak najlepszej strony, a ten kałakunio na pośmiewisko chce go wystawić?! Cyrk urządza? Biedołacha zgrywa? Jak będą mogli komukolwiek zaimponować w Ameryce?! Wbita w swoją kremplinową suknię Marynia z niepokojem patrzyła na nabiegające krwią policzki Kaźmierza: jeszcze z tej denerwacji szlag go trafi na miejscu! Kargul oparł się o błotnik ciągnika niczym kosynier Kościuszki o zdobyte działo i spojrzał z góry na posiniałego z oburzenia Pawlaka. -A ty czego tak oczy wypuczył jak ta czerepacha? – prowokacyjnie podparł się pod boki. W tej postawie wyglądał jak strach na wróble, na którym łachy wypłowiały od słońca. Pawlak wzniósł oczy do nieba; jakby błagał o łaskę nadzwyczajnej cierpliwości, po czym rzucił przez zęby, patrząc na oboje Kargulów jak na przebierańców: – Mieli my się pokazać bogato i szykownie, prosto jak na stypie, a ty tu dywersyjne polityke prowadzisz?! Dziada z siebie robisz?! – Ja wiem, czego oni tam w Ameryce są głodne! – Odział się jak dziad kalwaryjski i chce Ameryce imponować! Na litość ich chcesz brać jak gównozjad jakiś?! Ja w osobistej swej postaci tu stojący mówię jemu, że takiego wstydu nie zniosę! -Z dobrego serca ja tak przyoblekłszy sia – Kargul położył rękę na sercu, jakby gotów był złożyć przysięgę na szczerość swych intencji.
– Po co ich bogactwem w oczy dźgać? Oni tam w lepszych garniturach do wygódki chodzą, jak ty do kościoła. My im tam pokażemy to, czego oni nie mają! Tradycję! – Ty mnie politycznie nie kołuj, bo dość, że nam Gierek głowę zamoroczył. Galopem leć galancie się przyoblec! – Przez te łachy Krużewniki się Jaśkowi przypomną – argumentował Kargul, sam szczerze wierząc, że znalazł najlepszy sposób, by ożywić pamięć Jana Pawlaka.
– Ot, bestyjnik! Taż jemu wystarczy na ciebie spojrzeć, żeby on sobie przypomniał, przez kogo musiał z tych Krużewników do Ameryki uciekać! – Awo! I teraz będzie mi ze łzami szczęścia podziękowania składał, że całe życie w imperializmie on przeżył, zamiast w tym socjalizmie mordować sia! – bez chwili wahania odparował Kargul.
– Ot, chwost złodziejski! – Pawlak obejrzał się na Marynię.
– To może mamy na mszę dziękczynną dać, że ty nam w Krużewnikach miedzy na tyle uciął? Podreptał ku Kargulowi i podsunął mu przed oczy rozstawione na długość kota dłonie. Tamten odsunął jego ręce i wyciągnął w górę trzy złączone paluchy na dowód, że Kaźmierz łże jak zwykle, bo aby na trzy palce lemiesz Kargulowego pługa odciął pasek ziemi ze wspólnej miedzy. I chyba Pawlak sumienia nie ma, że mu to wypomina. Chyba wystarczy, że wówczas Jaśko zrobił mu kosą taką dziurę w płucach, że doktor Strassman z Trembowli,jak go do niego na furmance zawieźli, to kazał na wszelki wypadek od razu kupić garnitur do trumny. Nie darmo brat Kaźmierza nosił we wsi przezwisko Gorączka, bo prędzej kosą machał, jak rozumem ruszał. Gdyby nie sprawność doktora Strassmana i siła organizmu Kargula – zostałby Jaśko-Gorączka zabójcą! I teraz on, jako niedoszła ofiara gwałtowności Jaśka Pawlaka, nie miał żadnych wątpliwości, że otrzymał to zaproszenie do Ameryki jako zadośćuczynienie. I chyba wszyscy tu obecni przyznają, że Kargul ma większe prawo do tej Ameryki jechać niż Kaźmierz, bo Jaśko ma dług wobec niego…
– Żeby jego wilcy! Zbiesił sia, czy jak?! Kargul rozdarł swoją płócienną świtkę na piersi i obnażył widoczną na wysokości piątego żebra bliznę po kosie.
– Jadę, żeby jemu przebaczyć i żeby Jaśko, jak przyjdzie jego pora, mógł w spokojności do królestwa niebieskiego wkroczyć.
– Ludzie! Trzymajcie mnie! – krzyknął Pawlak i zakręcił się w miejscu jak nakręcany bąk.
– Ten bestyjnik przebaczać wybiera sia! – A cóż jemu oczy tak dęba stanęli?- Kargul wypinał zaznaczoną blizną pierś, jakby czekał na order za bohaterskie czyny.
– Chyba widzi, jaki mnie Jaśko ślad zostawił! – Boś miedzę nam podorał! – A kto nasze ulęgałki podebrał?! Tego już było Pawlakowi za wiele: mało że tamten szykuje się do Ameryki po nagrodę za swój złodziejski charakter, to jeszcze śmie Pawlakom jakieś ulęgałki wypominać? Już się szykował zedrzeć z sąsiada te łachy, kiedy od strony bramy rozległ się głos sołtysa Fogla: – Ludzie! Co tu się dzieje?! Wychylając głowę z okienka swojego fiacika patrzył zdziwiony na ten dziwny obraz: pod oknem, wśród malw i słoneczników tkwił nowy ciągnik C-330, nad nim odbijał promienie słońca ekran ustawionego na parapecie telewizora „Rubin”, pod oknem stały dziwnie poprzebierane Anielcia i Marynia.
– A wy co, do licytacji się szykujecie? – zdziwiony Fogiel poruszał niczym żuk siwymi wąsiskami.
– Nie słyszał pan o propagandzie sukcesu? – Zenek z rezerwą odnosił się do tych wszystkich przygotowań. Pawlak zgromił go spojrzeniem.
– Ja nie Gierek, tylko jeszcze sanacyjny patriota. A sołtysa taksówka do zdjęcia przyda sia, żeby te Amerykańce wiedzieli, że my sroce spod ogona nie wypadłszy…
– A gdzie wy się wybieracie?- Fogiel przenosił spojrzenie z twarzy Pawlaka na oblicze Kargula.
– Na odpust? -Do Ameryki! – Ania uwierzyła już teraz, że nawet bezustanne scysje dziadków nie staną na przeszkodzie jej przeznaczeniu, którego zapowiedzią był spotkany w Częstochowie mister September.
– Jak tacy porządni obywatele wyjeżdżają, to tu zostanie sam chłam – powiedział sołtys Fogiel ze szczerym smutkiem.
Rozdział 9
Kolorowe zdjęcie jako niezbity dowód ich statusu zostało wysłane do Chicago pocztą lotniczą. Teraz znajomi Johna nie będą mogli podejrzewać, że oni wybrali się do Ameryki głodni cudzych dolarów, a jedynie by spełnić prośbę najstarszego z żyjących Pawlaków. Ania liczyła, że to zdjęcie spełni inną rolę: będzie jakby ich rodzinnym portretem, który pozwoli Johnowi Pawlakowi rozpoznać swoich wśród tłumu pasażerów na lotnisku w Chicago. Ale fakt, że właśnie na lotnisku ma nastąpić spotkanie rodzinne, Ania skrzętnie ukrywała przed dziadkiem Kaźmierzem od momentu, gdy ten z góry zapowiedział, że on nie latawiec, żeby w powietrzu fruwać. Raz, jeszcze przed wojną, na odpuście w Jagielińcach wsiadł na karuzelę i tak mu się po tym w głowie kręciło, że rzygał przez całą drogę do Krużewników jakby flaszkę rycyny połknął. W ogóle ten odpust w Jagielińcach źle się w pamięci Pawlaków zapisał: mieli z matką dać zebrany za jajka grosz na mszę, by święty Erazm, biskup-męczennik, który był patronem chorych na brzuch, postarał się o poprawę zdrowia Kacpra Pawlaka. Ale zanim do zakrystii kościoła dotarli przez odpustowy plac – już z kapoty Kaźmierza wyparowały odłożone w chustce pieniądze. Jak nic Cyganki, co łapały za ręce, by szczęście wywróżyć, postarały się, by Kacper został pozbawiony opieki świętego Erazma. Odtąd to Kaźmierz do tego stopnia darzył nieufnością wszystkich o smagłej cerze, że nawet żołnierzy węgierskich, którzy przemaszerowali przez Trembowlę, zdążając bez entuzjazmu na front wschodni, nazywał „cyganami”. Skoro Kaźmierz tak źle zniósł przejażdżkę na karuzeli, to mowy nie było o locie nad Atlantykiem. Stanowczo odmówił skorzystania z polskich skrzydeł. Nie wzbije się w powietrze, bo nie jest ani orłem, ani sroką, ani Panem Bogiem, by miał ziemię z góry oglądać. Kiedy Zenek jął go nawracać na nowoczesność i powołał się na sukcesy Gagarina w dziedzinie lotów kosmicznych, Kaźmierz spojrzał na niego koso i oświadczył: – A zapomniał on, jak ten Gagarin skończył? Można jeździć i w siwki, i w kare, ale europlanem tylko jakiś pierekiniec i samobójca może telepać sia! Nie było sposobu, żeby go przekonać, jak bardzo jest zacofany. Im bardziej Kargul nastawał, żeby skorzystali z postępu technicznego, tym bardziej Kaźmierz upierał się, że woli już odbyć tę podróż drogą morską. – A ty myślisz, że na morzu mniej kiwa jak w europlanie? – Kargul nie dawał za wygraną.
– A jak ciebie zacznie w brzuchu mulić, tak ty choć przewal sia – nie wysiądziesz! – A z europlanu ty wysiądziesz, a?.
– Spadochrony są!
– Na takiego bambaryłę jak ty to jednego spadochrona mało! -uciął dyskusję Kaźmierz. Nie pozostawało nic innego, jak załatwić bilety na statek 'Batory'. Ania załatwiła bilety na podróż morską, ale tylko Zenek wiedział, że potem z Montrealu, dokąd przybijał 'Batory', do Chicago mogą się dostać tylko samolotem. Ania bała się, że Zenek może zdradzić tę informację Pawlakowi i na wszelki wypadek odebrała od Zenka przysięgę, że dochowa tajemnicy. Zgodził się pod warunkiem, że ona złoży mu przysięgę dochowania wierności małżeńskiej. – Już ci dwa razy przysięgałam: przy cywilnym ślubie i w kościele.
– Na Amerykę muszę mieć specjalne gwarancje! Zenek, choć pozornie zaakceptował plany Ani, to w gruncie rzeczy cały czas prowadził działalność dywersyjną, by odwieść Kargula i Pawlaka od zamierzonej podróży. Zdobył od weterynarza Jeżewskiego tygodnik „Enquirer” i głośno przeczytał wszystkie przepowiednie grona tak sprawdzonych jasnowidzów,jak reverende David Bubar z Memphis, Irene Hughes z Chicago, słynna Brytyjka Evy Petulengro oraz Jacquelina Eastland z Los Angeles. Przewidywali oni, że konflikt na Bliskim Wschodzie jeszcze w tym roku, doprowadzi do nuklearnej wojny światowej, a komunistyczny premier Kuby, Fidel Castro, zostanie przy pomocy Rosjan pozbawiony władzy i zgładzony… – Aj, Bożeńciu, taż wtenczas ja by uwierzył w Twoje miłosierdzie – westchnął szczerze Pawlak, unosząc oczy ku obrazowi świętej Rodziny. Zenek czytał dalej litanię faktów, które dopiero miały nastąpić, ale których wedle jasnowidzów powstrzymać już nie było można: afera Watergate będzie dziecinną zabawką wobec skandali przywódców demokratycznych, jakie będą wyciągnięte na światło dzienne; silne trzęsienie ziemi nawiedzi Kalifornię, wywołując olbrzymi wylew morza, który pochłonie San Francisco; wylądują w USA goście -pasażerowie latających talerzy – którzy wzbogacą naszą wiedzę medyczną i spowodują przełom w leczeniu raka, ale równocześnie pojawi się tajemniczy grzybek, który zatruje żywność… – Taż ja by nie wytrzymała w takiej niepewności żyć, jak oni w tym imperializmie żyją – Marynia ze zgrozą pokręciła głową.
– U nas żaden jasnowidz niepotrzebny, każdy sam z siebie wie, że tylko gorzej może być. – Ot, dziermolisz, Marynia – ofuknął ją Kargul.
– Patrzaj, jakie u nich za to bezlitosne możliwości: trzęsienie ziemi, powódź, a jeszcze te kosmity! – A jak ta wojna będzie, co Zeniu o niej przeczytawszy? – nieśmiało spytała Anielcia, która wierzyła we wszelkie przepowiednie od czasu, gdy z kart jej wyszedł wielki wstyd w rodzinie i faktycznie córka Hania wyszła za milicjanta, Franciszka Marczaka. – Zapomniała, co robić? -Kargul miał sprawdzony wariant ocalenia.
– Niech do Pawlaków do piwnicy skryją się jak wtenczas, co nas te czołgi wyzwalać przyszły, bo Kaźmierz moją Mućkę na minie wysadził! – Bo w szkodę lazła!
– Baśniaki opowiadasz!
– Ty mnie w denerwację nie wprowadzaj, boś zawsze lubił na cudzym się spasać! – Żeby moja krzywda tobie bokiem wyszła! – obruszył się Kargul na to oświadczenie sąsiada. – Z ciebie, Władek to prosto bezlitosny cham! Czyją ty 'Żmijówkę' wtenczas pił?! – A czyja krowa do nieba na minie pofrunąwszy, a?!
– Ciesz się, że ty wtedy ocalał! Bo kto na moje wlizie, ten kolacji nie dożyje, tak mi dopomóż Bóg! I w ten sposób, zanim wedle przepowiedni jasnowidzów amerykańskich doszło do wybuchu wojny nuklearnej, o mały włos nie doszło znowu do dalszego ciągu wojny Pawlaków z Kargulami. Dla Ani byłaby to ruina jej marzeń. Odkąd usłyszała od mister Septembra obietnicę, że wróci z Ameryki bogatsza, niż do niej wyjedzie, zrobiła wszystko, by dać losowi szansę. Każdy konflikt Pawlaków z Kargulami mógł zamknąć przed nią furtkę do raju. Obu dziadków jakoś przekonała, że Mućka to już zamierzchła historia, teraz są na innym etapie i jadą do Ameryki, by dać świadectwo, że dzięki wzajemnej zgodzie przetrwali nawet socjalizm… – Ot, jako żeś mądrze rzekła, moja ty dziewuchna, tak ja Kargulowi jako patriota jego podłość zapomnę! – powiedział Pawlak.
– Przyjdzie te podróż przecierpieć – westchnął Kargul.
– Ale jak już wrócimy, w tu poru przyjdzie nam historyczne rachunki wyrównać…
Rozdział 10
… Więc jadę! Wszystko przede mną! Najgorsze, że ci starzy też jadą. No, ale bez dziadków Zenek za chińskiego Boga by mnie nie puścił! Trudno, lepiej pojechać z takimi 'gorylami' niż wcale. Na miejscu jakoś się od nich uwolnię. Przecież mogę liczyć na pomoc mister Septembra. To był prawdziwy cud, że go spotkałam pod Jasną Górą. Pytał mnie o przeszłość dziadka Johna, czy był kiedyś żonaty. Wiem, że jeszcze w Krużewnikach miał jakąś narzeczoną. Chyba jej było na imię Marcysia? Tak, Marcysia od Szałajów. Musiał być nielicho skąpy, jeśli nie ściągnął do Ameryki tej, w której podobno się tak zachwycił. „Zachwyciłem się w niej” – tak podobno powiedział do prababci Leonii. Podobnie jak Zenek we mnie… Ale jeśli dziadek John nie miał żony, to i dzieci nie miał, komu więc zapisze swój majątek? Podobno skąpy był. Ale co ja właściwie o nim wiem? Że przebił płuco dziadka Władzia kosą i że z tego powodu dał dyla do Ameryki, a teraz dziadek Władek uważa, że powinien mu za to podziękować; on odkroił kawałek miedzy między Pawlakami a Kargulami na szerokość pudełka od zapałek, a dzięki temu John był wyzyskiwany przez amerykański kapitalizm tak skutecznie, że dorobił się piętrowego domu w Chicago. Boże, jak żałośnie przy nim wyglądają nasze chaty w Rudnikach! Po co dziadek Kaźmierz kazał wysłać do Chicago to zdjęcie z traktorem, telewizorem i fiacikiem sołtysa Fogla? Jeszcze mój chrzestny ojciec pomyśli to samiuteńko, co mój Zenek: że socjalizm jest faktycznie przodującym ustrojem. Trudno, każdy ma jakieś swoje odbicia. Całe szczęście, że zgodził się na mój wyjazd. Będę musiała mu za to dziś podziękować, żeby nie żałował swojej decyzji. To ostatnia noc przed podróżą. Raczej nie mam szans specjalnie się dziś wyspać… Takie myśli kłębiły się w głowie Ani w ową ostatnią noc przed wyjazdem. W pokoiku na górze stały spakowane walizki, na które padało światło księżyca. Czekała na Zenka, który przy reflektorach kończył młóckę. Ile to już czasu upłynęło, odkąd ogłosiła strajk małżeński? Zawiesiła go już następnego dnia, gdy przyszły listy od Johna Pawlaka i zapadła decyzja wysłania delegacji samych swoich do Ameryki na otwarcie klubu w domu Jaśka. Od tej chwili co noc dawała Zenkowi dowody, że próba strajku była jedynie aktem jej determinacji. Czekała teraz na niego całkiem naga, by miał co pamiętać z tej ostatniej nocy… Wraz z Zenkiem pojawił się w pokoiku zapach zboża. Wyciągnęła ku niemu ramiona, starając się przybrać kuszącą pozę, jak te modelki z „Penthousa”. – Zen! Teraz wiem, że mnie naprawdę kochasz! – szepnęła, ściągając mu przez głowę trykotową koszulkę. – Dopiero teraz?
– Tak! Kochaj i puść! O to cię prosiłam.
– Byleś ty się tam nie puściła!
– Nie bój się…
– Ja się wcale nie boję – odrzekł z pewnością siebie.
– Poprosiłem twoich dziadków, żeby z ciebie oka nie spuszczali! – Nie ufasz mi!
– Starym więcej ufam! Pamiętam, co robili, żeby mnie do ciebie nie dopuścić. – I co to pomogło? – stwierdziła Ania i raptem przestraszyła się sama, bo Zenek mógł z tych słów wyciągnąć całkiem opaczne wnioski. Zamknęła go w swoich ramionach… Aj, Bożeńciu, taż po co mnie był ten bezlitosny kłopot? Gdzie mnie po świecie kołdybać sia, jak tu młócić pora, brogi stawiać należy sia, no ale coż tobie robić, kiedy brat twój, Jaśko za chlebem polskim stęskniwszy sia, prosto jak ten źrebak za kobylim cyckiem. Jak jemu odmówić? Dość on tam przeszedł w tej Ameryce, nim się na starość sztucznych zębów i domu piętrowego dorobił. Taż one tam całe życie zgięte jak pogrzebacz po ulicach latają tego dolara wypatrując. Aj, człowiecze, bezlitośnie przykra sprawa na cudzej ziemi garbić sia! Co prawda u nas, żeby ty nawet do cała z tej tyrki przykociurbił sia, i tak ty niczego nie dorobisz sia. Nawet jak tę złotówkę w pazury capniesz, tak co z tego za pożytek, jak nie ma czego za to kupić, tylko ocet na półkach sterczy. Czego to dziwić sia, że ludzie po to aby trzeźwieją, żeby na nowo tej brymuchy pokosztować. No, prawdę powiedziawszy, żeby nie nasz papież, tak Zenek nigdy, przenigdy naszej Ani pozwoleństwa na podróż by nie dał. Dopiero jak usłyszał słowa Ojca świętego, że Polska jest wszędzie, gdzie są Polacy, to wreszcie ustąpił i żonę pod naszą opiekę oddał… My Anię upilnujem, ale czy on naszą Wisienkę do wycielenia doprowadzi? Żeby nie prośba Jaśka, taż ja by do tej Ameryki nie pchał sia, bo jak tam każdy może robić, co chce – i w polityce, i w łóżku – to ona dla mnie nie w guście. Jak Jaśko przez całe życie żony tam nie znalazł, znaczy, że on naszej tradycji silnie trzymał sia i byle kogo nie chciał. Jak on ma tam dom dla rodaków otwierać, tak ja jemu w prezencie ten sierp tatowy zawiozę, żeby wszyscy wiedzieli, od czego Pawlak zaczynał, a do czego doszedł… Te refleksje nie pozwalały Pawlakowi spokojnie zasnąć przed jutrzejszą podróżą. Przewracał się w skotłowanej pościeli. Marynia również nie mogła zasnąć. Pamiętając przepowiednie jasnowidzów, przejęta lękiem, wzdychała głęboko. – A coż ona taka dychliwa dzisiaj, a?
– Aj, Kaźmierz, taż to kłopot serdeczny. Na co ci było w taką kałabanię wdepnąć? Ruscy w 1940 na Sybir wywieźć nas chcieli. Pan Bóg ustrzegł jakoś, a teraz do Ameryki sam dasz się wywieźć? Prosto bezlitosna zgryzota! – Ty nie dziwacz! Ameryka to nie Sybir!
– Pewnie – westchnęła Marynia, zaplatając i rozplatając odruchowo swoje warkocze.
– Sybir nie za morzem! Z ciebie stary bzdyk, po jaką zarazę tobie po świecie wanderować? – Ot, koczerbicha jedna! Jaśko dla naszej ziemi poświęciwszy sia, a ja nie pierekiniec jakiś, żeby ja prośbie brata swego odmówił! Albo jest rodzina, albo tałatajstwo!… Dobrze, że się jeszcze od czterdziestego piątego ten drewniany kuferek przechował na strychu, co w nim Anielcia w transporcie flaszki z bimbrem trzymała. W sam raz na te kiełbasy i boczek nadał sia. Wybrał ja kabana cacusianego. Niech Jaśko naszych kiełbas posmakuje. Choć w ten sposób mu się za to zaproszenie odwdzięczę, choć Bogiem a prawdą to on mi się powinien wywdzięczyć, a nie ja jemu. To on mnie kosą pod żebro dziabnął. Widać jak zaproszenie i grosz na bilet przysłał, chce się od wyrzutów sumienia uwolnić, zanim przyjdzie jego czas, by pojednać sia z Bogiem. Że wyrzuty sumienia ma – to jedno, a drugie, że jak Jaśko chce się przed tą Ameryką swojakami pochwalić, to jemu Kaźmierz nie w guście! Taki konusowaty mikrus u nikogo poważania nie będzie miał! Taż on taki niezdały, że jego nawet do wojska nie chcieli brać, bo na stojący mógł pod końskim brzuchem nawet i w kapeluszu przespacerować sia! Co innego ja. Kargule zawsze postawni byli. Jak ten garnitur założę, com w nim ostatnio był na pogrzebie Kokeszkowej, to sam sołtys Fogiel powiedział, że prosto na trybunę pierwszomajową pasuję, taką posturę mam! Tak rozmyślając Władysław Kargul z przyjemnością przeglądał się w lustrze. Anielcia, pakując do walizy męża trzy pary długich kalesonów, zastanawiała się głośno: – Ciekawość, czego on tam ciebie zaprosił? Kaźmierz mniej by go kosztował, bo przecie mniejszy mniej zećpa. – Ale za mikry on do pokazywania. A razem co innego. Nie ma na nas mocnych!
Rozdział 11
Kiedy zaryczały syreny na MS 'Batory', kiedy orkiestra zagrzmiała „Jeszcze Polska” – Kaźmierz, stojąc na górnym pokładzie, ściągnął z głowy kapelusz i zapłakał: Zapłakał nie na widok machających chusteczkami z nabrzeża Dworca Morskiego Anieli, Maryni i Zenka. Zapłakał, bo głęboki dźwięk basa 'B' przypomniał mu instrument, który przysłał Jaśko przed samą wojną, by wspaniałą trąbą zasilić strażacką orkiestrę. Ksiądz Paralata poświęcił instrument, wspominając z ambony imię ofiarodawcy oraz jego ojca, Kacpra Pawlaka, który tak wychował syna, że ten nie żałuje ciężką krwawicą zdobytych na obczyźnie dolarów na nowiuteńki bas „B”. Kaźmierz czuł, że jego starszy brat z jeszcze jednego powodu ufundował ten instrument: chciał, żeby głośno o nim było nie tylko w Krużewnikach, ale nawet w samej Trembowli, gdzie wtedy jego Marcysia pracowała jako służąca u hurtownika Langnera. Jeśli będą o nim mówić to i Marcysia od Szałajów o nim nie zapomni. Zanim porwał się z kosą na Kargula, by bronić swej ziemi, to nic tylko myślał; jak przekonać rodziców, by mu nie zakazywali żenić się z Marcysią. Ojciec krzywił się niechętnie, bo dziewczynina, co na posługach jest w mieście, to nie to, co Kaśka od Biesagów, prawdziwa gospodarska córka. Co z tego, że jedną nogę ma czut-czut krótszą i ślini się bez przerwy, jakby landrynki ssała? Bogata nie musi być urodna, a Kaśka w posagu krowę by dostała i źrebca, a ta Szałajowa Marcysia to w posagu aby gawroni gaj ma! Nic nie pomagało wyliczanie zalet Kaśki od Biegasów. Jaśko zaparł się i oświadczył matce: „Nic na to nie poradzę, że ja się w niej zachwyciłem!' Tak właśnie powiedział – że się w niej zachwycił – i że albo ta, albo żadna. Jaśko każdej soboty drałował boso do Trembowli i wystawał pod domem Langnerów, żeby mu się jego wybrana choć w oknie pokazała. Nawet kiedy haratnął Władka Kargula kosą, złożywszy przysięgę ojcu przed obrazem Świętej Rodziny, że drogi do domu nie zapomni, pognał tej nocy pod dom hurtownika, wspiął się po dzikiej gruszy do okna Marcysi. Ale nie dane mu było pożegnać się z ukochaną i wymóc na niej przysięgę, że będzie czekać na jego powrót: hurtownik Langner, przekonany, że to złodziej chce się dostać przez okno do jego mieszkania, dwukrotnie wypalił z dubeltówki, strącając z gałęzi niedoszłego amanta służącej. Jaśko na drogę do Ameryki wziął nie tylko ojcowe kamasze, ale także pod skórą na tyłku trzy ziarenka kaczego śrutu. Najpierw, dla podtrzymania więzi z tą, w której się zachwycił, przysłał z Ameryki pięknie wydaną Biblię do kolorowania; doszedł do wniosku, że z czytaniem u Marcysi słabo, ale że zawsze była świata ciekawa, to pewnie zachwyci się tymi zwierzętami, które na stronach „Bible pictures to color” schodziły po potopie z trapu Arki Noego. Marcysia zachwyciła się wielce żywym inwentarzem, który patriarcha ocalił dla świata, a już szczególnie żyrafami i kangurami, o których istnieniu nie miała pojęcia, ale Jaśkowi Pawlakowi do Ameryki nie odpisała, bo z pisaniem nie było u niej najlepiej. Wtedy Jaśko, żeby przypomnieć o swoim istnieniu, zdecydował się być fundatorem instrumentu dla orkiestry, co miało szeroko rozsławić jego imię i nie pozwolić Marcysi o nim zapomnieć… Orkiestra marynarki wojennej grała dziarsko, a Pawlak z odkrytą głową stał na pokładzie i dalej płakał, nie spuszczając oka z grubej tuby basa „B”, jakby to była właśnie ta trąba, jaką kiedyś brat jego przysłał do rodzinnej wsi. Nawet kiedy orkiestra grała wiązankę wesołych melodii, on płakał coraz bardziej rozdzierająco, bo sobie przypomniał pewien pogrzeb, w czasie którego zamilkła przez Jaśka ufundowana trąba: kiedy przez krużewnickie pola kroczył kondukt pogrzebowy za furmanką, na której kolebała się sosnowa trumna ze starym Kargulem, Wojciaszkiem zwanym, słońce tak samiuteńko odbijało się w skrętach trąby jak w tej chwili. Orkiestra strażacka, fałszując niemiłosiernie, grała smętnie marsza żałobnego. I tego właśnie nie mógł zdzierżyć Kacper: to syn jego, Jaśko, przez pazerność przeklętych Karguli musi tułać się po świecie, a Wojciaszkowi zakupiona przez Jaśka trąba ma umilać ostatnią drogę?! Niedoczekanie! Wyskoczył Kacper z chałupy, przez pole gryki pobiegł na przełaj i z szeroko rozkrzyżowanymi rękoma stanął przed księdzem Paralatą, za którym kroczyli spoceni muzykanci. – Nie będzie mi ten antychryst wchodził do królestwa niebieskiego przy tej trąbie! – krzyknął Kacper i wyrwał bas „B” z rąk praktykanta młynarskiego, niejakiego Skowronka. Trzymając instrument pod pachą, zanurzył się po kolana w kwitnącą właśnie grykę. Pozbawiona dudniącego pohukiwania basu orkiestra straciła całkiem rytm, a Kacper poparcie proboszcza. Ksiądz z ambony potępił postawę Kacpra Pawlaka: albo odda trąbę, albo nie dostanie rozgrzeszenia! Oddał stary Pawlak trąbę, jak już sam się do ostatniej drogi szykował. Zagrała mu Jaśkowa trąba na cmentarzu, ale potem grała na wiecach, bo wszystkie instrumenty zarekwirowała Armia Czerwona, gdy po 17 września przyniosła uciemiężonej-klasie pracującej wolność. Wówczas Marcysia, która została kochanką majora NKWD, Bobywańca, występowała na wszystkich mityngach, głosząc jako przedstawicielka ludu pracującego miast i wsi triumf władzy ludowej nad polskimi panami. Ale o dziejach trąby i Marcysi Jaśko Pawlakjuż się nie mógł dowiedzieć. Pierwszy list wysłał Kaźmierz do niego dopiero po wojnie, gdy już w Rudnikach odgrzebał zaszyty w kołnierzu amerykański adres Johna Pawlaka. Nie było w nim słówka o tej, w której tak bardzo zachwycił się jego brat, że nie chciał nawet patrzeć na córkę Biesagów, co miała krótszą nogę, ale za to krowę i źrebca w posagu. Jakże by mógł przekazać informacje, że fala historii wyniosła Marcysię tak wysoko, że aż została kochanką majora, NKWD, z którym razem mieszkała w domu hurtownika Langnera? Jej dawny pracodawca pierwszym transportem pojechał na białe niedźwiedzie, a ona tańczyła przy jego patefonie, zaś major Bobywaniec, leżąc w łóżku, tak długo strzelał z nagana do portretów Rydza-Śmigłego i Mościckiego, że przypominały durszlak… MS „Batory” oddalił się od nabrzeża Dworca Morskiego w Gdyni, a Kaźmierz, mając to wszystko przed oczyma, wycierał rękawem czarnej marynarki cieknące mu ciurkiem łzy. Płakał, bo pomyślał sobie, że kiedy Jaśko pół wieku temu z Hamburga odpływał, nikt mu nie grał polskiego hymnu, najwyżej mu z głodu kiszki marsza grały. Jechał za pożyczone pieniądze, w ojcowych kamaszach, ze zdjęciem ukochanej zrobionym na odpuście. Wyjechał kawalerem i jako kawaler przeżył całe życie, bo widać w nikim się już tak nie zachwycił, jak w Marcysi od Szałajów. A skoro byli dla niego jedyną bliską rodziną, to jak mogli mu odmówić spotkania w Ameryce, choć porę wybrał Jaśko nie najlepszą, akurat w tym czasie Wisienka cielić się będzie… Ania, stojąc przy burcie, machała chustką tak długo, jak długo mogła wśród żegnających rozpoznać sylwetkę Zenka. Lekki wiaterek rozwiewał jej włosy i czuła się jak woltyżerka na grzbiecie pędzącego konia, która zaraz pokaże publiczności potrójne salto. Kiedy ją rozpierało poczucie szczęścia, stojący obok Kaźmierz stał z kapeluszem w ręku jak nad grobem kogoś najbliższego, a łzy leciały ciurkiem na klapy czarnej marynarki. – Dziadku, co się stało? – gorączkowo szukała w torebce chusteczki.
– Mnie to się chce płakać tylko z jednego powodu: że muszę tu wracać! – Aj, dziewuchna ty nasza – westchnął głęboko Kaźmierz i pogłaskał wnuczkę po głowie, burząc jej kunsztowną fryzurę – taż przyszło drugi raz w życiu moim wędrówkę ludów podejmować. Tyle, że wtenczas jechali my z woli Stalina i Roosvelta, a teraz z własnej. Wtedy przyszło towarniakiem telepać sia, a teraz w skrajnym luksusie płyniemy… Kargul potoczył wzrokiem po pokładzie. Wokół kłębił się tłum elegancko ubranych pasażerów, wśród których uwijali się stewardzi w białych kurtkach, zapraszając na drinka do licznych barów i kawiarni. Czy można było porównać tamtą jazdę na Ziemie Odzyskane z wycieczką do Stanów Zjednoczonych? Pełna zadowolenia mina i zbyt dobre samopoczucie Kargula zezłościło Kaźmierza. Wcisnął na głowę kapelusz i zwrócił mu uwagę, że wtedy to on jechał na koszt historii, a teraz na koszt jego brata! Kargul wzruszył ramionami: każdy konus to ma upierdliwy charakter. Taki nawet do swojego anioła stróża będzie miał pretensję, że nie znosi jajek. Teraz zaczyna wypominać dolary, jakie Jaśko musiał wyłożyć na udział swej niedoszłej ofiary w tej wycieczce.
– Awo, taż stać jego na to, człowiecze – Kargul chciał wyrazić uznanie dla statusu Johna.
– Jak kto nie jest jakiś leńciaj, a do tego kawaler, taż taki może se dolarami ściany tapetować! Pawlak zmierzył go spojrzeniem od stóp do głów, jakby ważył w myślach, czy starczyłoby mu siły, by dźwignąć tego masywnego łapciucha i przerzucić go ponad burtą w odmęt fal, na których właśnie kładło się purpurą zachodzące słońce. – I bogaty ma tylko dwie dziurki w nosie. Jaśko tam przeszedł o czarnym chlebie pół wieku! – rzucił wydmuchując nos w chustkę Ani z takim trąbieniem, że przestraszony tym czyjś ratlerek rozjazgotał się na pokładzie.
– Na jego 'shifkartę' musieli my jedyną krowę-żywicielkę na jarmarku sprzedać, w tatowych kamaszach on zdobywać te Ameryke pokołdybał sia, a za cały kapitał to dwie ręce miał… A taki był samoswój, że jak zobaczył dzikiego w czarnym kolorze, to myślał, że czorta bez ogona ujrzawszy… Ania trąciła łokciem dziadka, wskazując mu eleganckiego Murzyna, który stojąc przy burcie pokładu obserwował przez lornetkę mewy.
– Ot, pomorek – Kaźmierz patrzył na pasażera, jakby spodziewał się ujrzeć wystające z jego nogawek rozdwojone kopyta.
– Taż to prosto Arka Noego, jak wśród tej całej menażer i dziki znalazłszy sia! – A coż jemu oczy dęba stanęły? – A czegoż ten dziki zęby do Ani suszy, a?!
– Może on dobrze wychowany.
– Ania z uśmiechem podziękowała za ofiarowaną jej lornetkę. -Ot dziermoli! – Kaźmierz zgromił wnuczkę.
– Niech on spada prosto Lucyferu na rogi!
– Ty zbiesił sia? Taż to też człowiek.
– Żeby ja był bleszczaty choć na jedno oko, może by i uwierzył! Taki czarny to gorzej jak Cygan. Ani się obejrzysz, a już cię niechrzczony pierekiniec okradnie… Nie mógł zapomnieć, jakie to straty poniósł kiedyś na odpuście w Jagielińcach, kiedy przeznaczone na mszę za zdrowie Kacpra pieniądze ukradli Cyganie. Jaki kolor skóry, taki i duszy. Niech Ania od takiego zawołoki trzyma się z daleka, bo jak dzikiemu dasz ty rękę na przywitanie, to ci potem trzech palców zabraknie…
– Co zrobić – Kargul zezując z pogardą na Pawlaka pochylił się ku Ani i dokończył myśl konspiracyjnym szeptem – nie każdy na eksport nadaje sia. My z tobą, dziewuchna moja, to bezlitośnie inna kultura i wychowanie: jak te w białych marynarkach chcieli nasz czemardan do przechowalni nieść, ich k' czortu przegnał i sam do kajuty poniósł. – A dlaczego dziadek nie dał stewardowi tego zabrać?! Przecież to jego zajęcie! – Jak mnie było jego do przechowalni dać, kiedy tam cały boczek, kiełbasa i kaszanka, co my ją dla Jaśka wieziemy? – W kajucie to przez tyle dni może się zaśmierdzieć!
– Awo, wielka rzecz – Kargul wzruszył ramionami.
– Ale przynajmniej nikt nie podeżre! Swojska wędlina to łakoma rzecz! A bo to wiadomo, co nas tam czeka?
Rozdział 12
Po pierwszym posiłku na 'Batorym' zrozumiał Kaźmierz, że znalazł się nie na pokładzie nowożytnej Arki Noego, ale wręcz w piekle, gdzie z własnej woli przyszło mu cierpieć katusze luksusu: te wyściełane foteliki przy nakrytych nakrochmalonymi obrusami stolikach, karty dań w czterech językach, oprawione w tłoczone złotem okładki, te serwetki, przypominające żagle, te szklanki, szklaneczki, kielichy, kieliszeczki, widelce, widelczyki, łyżki, łyżeczki! A spróbuj ty, człowiecze, choć obejrzeć się za siebie, a już czujny kelner w kusym fraczku pochyla się nad twoim ramieniem, gotów spełnić każde życzenie. A jeszcze ta orkiestra, co gra bez przerwy, jakby wszyscy pasażerowie byli gośćmi na czyimś weselu. A najgorsze, że choć karta dań była długa jak litania, to darmo by w niej szukać kapuśniaku czy barszczu zabielanego. Nic tylko pstrągi z rusztu, piersi indycze w maladze albo sola saute… Kaźmierz zdał się na przypadek i wskazał paluchem jakąś linijkę spośród złotem drukowanych dań. – Dla wszystkich to samo! Kargul rozglądał się po sali, czujnie obserwując zachowanie gości, by w razie czego domyśleć się, dlaczego przy swoim talerzu znalazł aż trzy widelce i trzy noże, podczas gdy Anielcia nawet na święta dawała tylko jedno nakrycie. Ania zajęta była rozmową z grubym mężczyzną, który przedstawił się jako 'prezydent Stowarzyszenia Rzeźników Polskich”. Jego nazwisko – Szafranek – dla całej chicagowskiej Polonii ma zapach jałowcowej kiełbasy. Prezydent rzeźników bezustannie palił cygara, sypiąc popiół na swoje białe spodnie i marynarkę. Spodnie po jednym posiłku były coraz mniej białe, za to oblicze sąsiada coraz bardziej czerwone. Pił wino, często napełniając kieliszek Ani i zwierzał się jej, że rodzina to najgorsza gangrena: pierwszy raz od wojny udał się do Radomia do siostry. Zastał dom bez mebli, rodzinę śpiącą na wypchanych sieczką siennikach, jedzącą na skrzynce od pomidorów, przykrytej 'Trybuną Ludu'. Dopiero od dozorcy bloku dowiedział się, że rodzina przed jego przyjazdem wyniosła wszystkie pełne kożuchów i futer szafy do piwnicy, by swoją biedą poruszyć jego kabzę i serce. Zerwał z rodziną, przestał wierzyć w dobro ludzkiej natury, została mu tylko wiara i solidarność cechu masarzy. – A my właśnie jedziemy, żeby podtrzymać więzi rodzinne – Ania wskazała kolejno Kargula a potem Kaźmierza.
– Ten duży dziadek został przebity kosą brata tego małego dziadka i tamten musiał uciekać do Ameryki, a teraz właśnie nas zaprasza. – Ciekawe – zniechęcony do kontaktów rodzinnych prezydent chicagowskich rzeźników z pewną podejrzliwością przyglądał się swoim partnerom przy stole. -Zaprasza nawet tego, co go kiedyś kosą przebił?
– Tak. Z wdzięczności, bo przez to w Ameryce żyje, a nie w Peerelu! W tej chwili nadpłynął z głębi sali kelner, niosąc na srebrnej tacy zamówione przez Szafranka danie: była to dziwna konstrukcja z lodu, na której niczym grupa cyrkowych akrobatów rozmieszczone były homary; na widok sterczących niczym anteny wąsów Pawlak chwycił gwałtownie serwetkę i zasłonił nią sobie usta; kelner tańczył wokół stołu jak baletmistrz, rozmieszczając na talerzach cyklamenowe skorupiaki. Kargul ochoczo chwycił homara za odwłok i zaczął wysysać zawartość skorupy tak, jak to czynił szef rzeźników, któremu zamiast rodziny zostały przyjemności stołu. – Żyć nie umierać – Kargul miażdżył w zębach pancerne łapska kraba. – Aj, człowiecze – z trzewi Kaźmierza wydobył się jęk rozpaczy.
– Taż czym ja zgrzeszył, żeby na stare lata w luksusie mordować sia! Kargul nie krył się z tym, że jemu nawet skrajny luksus nie przeszkadza. Zatoczywszy ręką koło, objął tym gestem orkiestrę na podium, błyszczące złotem mundury oficerskiego „staffu” i rząd kelnerów, roznoszących na tacach lodowe desery. – Gada jak kołowaty! Taż lepsza podróż jak w czterdziestym piątym, boś jechał w jednym wagonie z krową i koniem! – Przynajmniej zagadać było do kogo! – Pawlak zerknął przez lewe ramię za siebie i wbił wzrok w roześmianego Murzyna, który przy sąsiednim stoliku bawił całe towarzystwo.
– A tu patrzaj: dziki z tobą płynie!
– Dziadek nic nie je – Ania starała się nie dopuścić do głosu rasowych uprzedzeń Kaźmierza, bowiem zauważyła, że prezydent Szafranek spojrzał na jej dziadka jak na jakiś rzadki okaz muzealny. – Bo jak widzę, że dziki taki żarty, to mnie wątroba bezlitośnie do góry nogami przewraca sia! – Kaźmierz – Kargul mlaskał głośno, wydłubując spomiędzy zębów szczątki skorupy homara.
– A coż ty do niego cierpisz?
– Żeby im nasza krzywda bokiem wylazła! – głos Kaźmierza nie zapowiadał dla czarnoskórego pasażera 'Batorego' żadnej litości – żeby ich ogień wygnał z chałupy prosto w przerębel! – Co on panu zrobił? – zdziwił się człowiek, którego nazwisko w całym Chicago pachniało kiełbasą. – Przez czarnych dość się moja rodzina nacierpiawszy…
– Ten nie wygląda na 'Czarną Panterę' – zauważył prezydent, przyglądając się sąsiedniemu stolikowi. Pawlak nie dał się zbić z tropu: Hitler to Hitler, Stalin to Stalin, a dziki to dziki, a nie człowiek! Ania nie wiedziała, gdzie schować oczy, bo właśnie przy sąsiednim stoliku czarnoskóry pasażer z łańcuchem na szyi uniósł w jej stronę wypełniony winem kielich. Jeśli odpowie mu uśmiechem, spowoduje furię dziadka Kaźmierza. – Czy pani dziadek tak samo nie lubi czerwonych? – dopytywał się prezydent rzeźników. – To on nie wie, że u nas każdy czerwony, jest jak rzodkiewka? Z wierzchu czerwony, a pod spodem biały -wyjaśnił Pawlak.
– A czarny od każdej strony k' czortu podobny! – Ja wolę czarnych od Żydów – stwierdził Szafranek.
– Bo Żydzi nie jedzą moich kiełbas, a dla Murzyna nie ma 'koszer', oni wszystko jedzą. Pawlak pojął, jak niskie były motywacje tolerancyjnego stosunku prezydenta rzeźników do czarnej rasy. Jeśli szanowny pan Szafranek chce wiedzieć, na czym opiera się światopogląd Kaźmierza, to musi wiedzieć, że on nie zapomni nigdy, co pisał w swoich pierwszych listach z Chicago ten, kto ich tam dziś zapraszał. Czytali te listy przy naftowej lampie i płakali wszyscy jak przy wędzeniu wielkanocnej szynki, kiedy dym jałowca snuł się wokół beczki. Jego matka, a prababka Ani najpierw żegnała się szeroko, nim zaczęła uroczystym głosem odczytywać słowa listu wygnańca. A zaczynało się to zawsze tak: W pierwszych słowach mojego listu wstępuje w nasze progi, całuje ręce Ojca i Matki i na dowód, żem wiary swej się nie zaparł, przemawiam tymi słowy: niech będzie Jezus Chrystus pochwalony, a ten Kargul na wieki przeklęty!” Kiedy tylko ta inwokacja została odczytana, Leonia wzdychała z ulgą, że jej syn najstarszy w bojaźni bożej żyje, a Kacper wąsiska szarpał i mruczał: 'Moja krew! Swojego nie daruje!' Każde przekleństwo pod adresem Kargula tato przyjmował życzliwym gestem głowy jako świadectwo, że Jaśko, choć za górami i morzami, to przysięgi swojej nie zapomniał, ziemi swojej wierny będzie i wróci tu kiedyś, żeby kości Pawlaków nie szukały się po świecie… Prezydent Szafranek ze wzruszeniem słuchał opowieści Pawlaka: to nie taka była rodzina jak jego, co meble w piwnicy ukryła, by wyłudzić od 'bogatego wujka z Ameryki' dolary. Z większą teraz sympatią spoglądał na tę delegację rodzinną, a już szczególnie na Anię. A Kaźmierz ani jego sympatii nie dostrzegał, ani łakomstwa tego Kargula łapciucha, co zawsze jego zdaniem chętny był cudze zacharapczyć. Choć naokoło kręcili się kelnerzy, rozlegał się szum wielojęzycznych rozmów, grała orkiestra salonowa, Kaźmierz miał przed oczyma blask naftowej lampy w krużewnickiej chacie, słyszał skupiony głos matki, odczytującej mozolnie ułożony przez Jaśka tekst, przepojony tęsknotą do Krużewników. Pisał Jaśko, że aby w tej Ziemi
Obiecanej trafić z roboty w rzeźni do domu, to kredą rysuje ślad na kamieniach, bo spytać o drogę nie umie. Niech Ania nie myśli, że jego brat pojechał tam na wycieczkę z „Orbisem”. Pojechał, bo czekała go rozprawa sądowa za użycie niewłaściwego argumentu w dyskusji sąsiedzkiej. A że Pawlaki zawsze więcej wierzyli w sprawiedliwość boską niż w ludzką, to woleli ostatnią krowinę sprzedać, byle nie dopuścić do takiej hańby jak więzienie. Wszystko bowiem można było Pawlakom zarzucić, nawet to, że kuropatwy we wnyki na dworskich polach chwytali, ale nie żeby dali się złapać na gorącym uczynku. Owszem, przebił Jaśko płuco tu obecnego Władysława Kargula kosą, ale w dobrej intencji, żeby tych zachłannych gównozjadów nauczyć poszanowania boskich przykazań! Niech pan Szafranek, co zna Amerykę, sam powie, czyż podjechanie lemieszem pługa miedzy na szerokość stopy nie jest ordynarnym złodziejstwem? Nic też dziwnego, że zgodnie z wolą ich ojca wziął Jaśko bicz boży w swoje ręce. A jeśli nawet czut-czut w swej gorliwości przesadził, to otrzymał za to okrutną pokutę. O tym właśnie pisał zawsze w swoich listach: Tu, na obczyźnie, i cukier gorzki! Jak Ameryka ma być rajem na świecie, to nie daj Boże do piekła trafić! Droga moja do tego raju cierniowa, pracy nie mam, bo czarni robią za ćwierć darmo, a czarnych tu pełno, my tych 'Nygrów' przeklinamy, że ich Pan Bóg stworzył na nasze nieszczęście, bo nam robotę spod rąk zabierają, robią za dwóch, a jedzą za ćwierć człowieka, a kosy na nich jak na Kargula nie wezmę, bo „Nygry” są u siebie, a ja aby na emigracji… Pawlak wyrecytował z pamięci tekst listu, zachowany w pamięci jak w komputerze. Kargul z wyraźną dezaprobatą pokiwał głową i westchnął, litując się nad anachronizmem tych poglądów. – Trzeba politycznie myśleć, a ty, Kaźmierz, zawsze masz pretensje do całego świata. – Bom prawdziwy Polak – bez wahania odparł Kaźmierz, uderzając się kułakiem w miejsce, gdzie w wewnętrznej kieszeni marynarki tkwił portfel.
– A co ma do tego polityka, że ja wolę deresza od wronego? Obejrzał się przez ramię w stronę Murzyna, żeby nikt nie miał wątpliwości, że tym wronym jest ten' który bezczelnie pławi się w luksusie na polskim statku noszącym historyczne imię”. – Człowiek to nie koń – syknęła Ania, chcąc uzmysłowić dziadkowi absurd jego wywodów. – Taż pewnie! Na koniu można jechać, a na człowieku aby potknąć sia! W tej chwili Ania dostrzegła, że przed Murzynem i jego sąsiadką kelner stawia ogromny puchar melby z owocami i zamówiła to samo.
– Ty mi dzikich nie małpuj – syknął doprowadzony do ostateczności Kaźmierz.
– Z niej taka rozdziawa, że nawet w partii by kariery nie zrobiwszy. – Ot, gorączka człek, prosto jak Jaśko – westchnął Kargul.
– Do Ameryki jedzie, a zacofany jak sanacyjny chłop!
– Ot, patrzaj, jaki to on nowoczesny, a nie wiedział, że w kajucie okna nie otwiera sia, bo woda by naleciawszy! Gruby prezydent polskich rzeźników zapalił cygaro i przeczytał głośno program rozrywkowy na „Batorym”: dziś jest koncert, bingo, potem podwieczorek, film w kinie i dancing… – Aj, człowiecze -szczerze westchnął Pawlak, podnosząc się od stołu – taż jak to wszystko wytrzymać?! – Pod moją opieką jakoś pańska wnuczka da sobie radę… Ta oferta Szafranka ożywiła czujność Pawlaka: obiecał Zenkowi, że oka z Ani nie spuści, a nie będzie przecież przechodził golgoty bingo, koncertu czy dancingu. – Ania! Ano do kajuty galopem leć!
– Dlaczego, dziadku?
– Ty zapomniała, że u mnie posłuch musi być? Albo jest rodzina, albo tałatajstwo! Ószukany przez bliskich rzeźnik z żalem patrzył w ślad za wyprowadzaną pod eskortą swoich dziadków dziewczyną. Miał cichą nadzieję, że utraciwszy swoją rodzinę może liczyć na rekompensatę ze strony cudzej, która pojmie jego bezgraniczną tęsknotę do szczerej, polskiej natury, co wyżej ceni serce i godność niż konta w banku. Skąd mógł wiedzieć, że Ania tylko dlatego otrzymała zgodę męża na tę podróż, że złożyła mu specjalną przysięgę wierności…
Rozdział 13
Ich kajuta była ulokowana tuż pod maszynownią i dudnienie potężnego silnika wprawiało Pawlaka w taką wibrację, że nim się ogolił, trzy razy się zdążył zaciąć. – Jest fryzjer – przekonywała go Ania.
– Ogoli dziadka.
– Ty mnie nie dziwacz- spojrzał na nią zdumiony, jakby wnuczka proponowała mu kąpiel nago w pokładowym basenie.
– Mnie cudza ręka dopieruto ogoli, jak ja już do trumny będę szykował sia. -I – Kargul machnął na to ręką – obiecanki-cacanki! Już raz żeś do umarcia gotów był, jakeś chciał Anię na ziemi zatrzymać. I co? Póki co, żyjesz… – Ale co to za życie? – westchnął Pawlak, patrząc przez bulaj na sine wody morza.
– Cóż mnie począć, jak ja nie mam o co rąk zaczepić? Taż z tego nieróbstwa prosto wariacji można dostać! Wciskał Pawlak kapelusz i wychodził na pokład. Niedługo dane mu było patrzeć na ołowiane fale, kipiące białym grzebieniem. Po pięciu minutach pojawiał się na pokładzie Kargul i tak stali obok siebie przytrzymując kapelusze, by ich wiatr nie porwał, jakby już tej Ameryki doczekać się nie mogli. Kaźmierz sięgał do kieszonki kamizelki, wyciągał zegarek na dewizce i sprawdzał godzinę: chyba o tej porze Marynia już krowy podoiła, teraz Anielcia wygania je na pastwisko. Ciekawość, czy Zenek pamięta, że miał tę holenderkę, co się bydłuje, zaprowadzić do byka, co jego Brunner wołają? Tylko żeby nic temu chytrusowi Wasiucie nie płacił; jemu nic się nie należy, bo poprzednie krycie tyle przyniosło pożytku, co noc poślubna, kiedy to baraszka ma osiemnaście lat, ale za to hałastoj osiemdziesiąt… Na pokładzie snuł się tłumek eleganckich pasażerów: damy w futrach, z kotami na ręku, panowie ze szklankami gin and tonic, a oni stali obok grupy wiejskich kobiet w chustach, które ze wsi rzeszowskich czy białostockich płynęły do Ameryki, by zamiast drogich babby sitter niańczyć dzieci swoich dzieci. – One za pół roku wrócą i nie będą znały ani słówka po angielsku – powiedział do Ani prezydent Stowarzyszenia Rzeźników Polskich, wskazując okutane chustami babiny.
– A ta nie wróci nigdy. Obserwował kobietę z wysoko utapirowanymi włosami, która sprawdzała czujnym spojrzeniem, czy mijający ją mężczyźni mają na palcu obrączkę. Wedle pana Szafranka ta dama jechała znaleźć w Ameryce męża. -A pani po co jedzie? – spytał Anię.
– Chciałabym zarobić na fiacika. Prezydent ze zrozumieniem pokiwał głową i wręczył Ani swoją wizytówkę tak, by nie dostrzegli tego jej dziadkowie. Kaźmierz nie mogąc znieść bezczynności, co pewien czas ruszał wzdłuż pokładu. Popatrzył obojętnie na dwóch starszych panów, grających na ławce w szachy; nic go nie obchodzili grający w ping-ponga ani miłośnicy bingo; nie kusiły go dźwięki orkiestry w saloniku, umilającej podróż różnym parom, które chętnie łączyły się na ten tydzień, wiedząc dokładnie, że w chwili debarcation w Montrealu każde z nich pójdzie swoją drogą; z największą zazdrością zerkał Kaźmierz na tych, którzy mieli o co ręce zaczepić; krążył w kółko wokół marynarza, który białą farbą malował poręcze schodów i zastanawiał się, jak go skłonić do oddania pędzla… Kargul z daleka obserwował, jak Kaźmierz podszedł przymilnie uśmiechnięty do ubranego w kombinezon roboczy członka załogi, który machał pędzlem. Na propozycje Pawlaka wzruszył tylko ramionami. – Suczy syn cholerski! – Kaźmierz omiótł marynarza niechętnym spojrzeniem.
– Prosił ja jak człowieka, żeby dał popracować, to nie ustąpił! – Łapówki chce – z przekonaniem stwierdził Kargul. Pawlak wydobył zegarek i sprawdził godzinę jak ktoś, kto ma szereg pilnych interesów do załatwienia. – Aj, Bożeńciu, na co nam przyszło. Tam u nas roboty huk, a ty tu na pokładzie szpertasz sia, jakby co zgubiwszy! Dla prawdziwego chłopa luksus to prosto bezlitosna kara. Nie przypuszczał, że najgorsze dopiero przed nimi. Kiedy tak któryś raz z rzędu przeczłapali wzdłuż pokładu jak para źle dobranych koni przy jednym dyszlu, wpadli na pokładzie spacerowym w najgorszą pułapkę. Życzliwie uśmiechnięty steward na ich widok rozstawił błyskawicznie dwa leżaki i nieomal siłą chciał ułożyć w nich obu pasażerów. Obok wystawiała twarz na przebijające się przez chmury słońce pasażerka o utapirowanych wysoko włosach, która w jadalni zajmowała stolik w towarzystwie Murzyna. Kargul, widząc gest kobiety, zachęcający go do zajęcia miejsca obok niej, zakolebał się i ruszył wielkimi krokami w stronę czekającego z kraciastym kocem stewarda. – Ty gdzie?! – Kaźmierz zabiegł mu drogę. – Kłaść się.
– A ty co, choreńki? Kargul ciężko opadł na leżak, a steward już otulał go kocem. Pawlak zauważył, że pasażerka kiwa na niego filuternie zgiętym paluszkiem, wskazując leżak po swojej drugiej stronie. – Ot, pomorek – westchnął Kaźmierz, opadając na leżak.
– Czy ja ojca, matkę kociubą zatłukł, żeby tak mordować sia? -Dla rodziny to robimy, Kaźmierz – przekonywał go Kargul, wyciągając swoje długachne nogi tak, że omal nie potknął się o nie czerwony na twarzy człowiek w kraciastej marynarce i czapce z pomponem.- Dla Dżona! – Ten to dopiero szczęściarz – pasażerka odprowadziła wzrokiem kraciastego mężczyznę, którego przedtem Pawlak już zdążył zarejestrować jako stałego bywalca wszystkich czynnych na statku barów.
– Wiecie, jak jego na 'Batorym' nazywają? Trzysta dwadzieścia siedem! Tak, ten numer – 327 -nosił zamiast nazwiska. Załoga MS „Batory” liczyła dokładnie 326 osób, a ten drobny, łysy Anglik był jakby trzysta dwudziestym siódmym członkiem załogi: nie schodząc na ląd, nie opuszczając pokładu w żadnym porcie, odbywał piąty już z kolei rejs; piąty raz przepływał Atlantyk, całkiem obojętny na to, w którą stronę żegluje statek, czy ma rejs z Gdyni do Montrealu; czy z wycieczką „Orbisu” płynie na wyspy Bahama; dla „327” było to całkowicie obojętne. – A on co, kołowaty czy jak? – dopytywał się Kaźmierz, z wyraźnym współczuciem patrząc na postać w kraciastej marynarce. – Szczęśliwiec – powtórzyła z nie ukrywaną zawiścią pasażerka.
– Przejechał go samochód!
– Ot, pomorek! Taż to prędzej nieszczęście! Ale ona wiedziała, co mówi, bo dla niej świat nie miał tajemnic: może dostać się pod samochód to nieszczęście, ale dałby Bóg każdemu takie nieszczęście, po którym można żyć prawdziwie szczęśliwym życiem! Otóż traf zdarzył, że ten samochód, którym '327' został skutecznie przejechany, to był 'Cadillac'! – Jakież to szczęście, kiedy człowieka tym cadillakiem przejadą? Mnie raz koło od furmanki przez nogę przejechawszy i ja już miał dość! – Ale ten cadillac należał do pewnej milionerki i ten '327' dostał takie odszkodowanie, że głowa boli! – pasażerka wyraźnie cierpiała nad tym, że los nie był dla niej łaskaw i nie pozwolił jej znaleźć się pod kołami odpowiedniej limuzyny.
– Od tej pory on nie ma żadnych kłopotów ani problemów, tylko jak wytrzeźwieć, żeby się znowu upić. To jest dopiero życie! – Nu, kłopot serdeczny. Dla mnie takie życie to prosto bezlitosna zgryzota -wyznał Pawlak, szczerze przejęty ciężką dolą człowieka w kraciastej marynarce.
– Ja by wolał kamienie tłuc, jak tak po świecie kołdybać sia! – A przecież pan też płynie – zauważyła przytomnie pasażerka. – Żeby naszej rodzinie trochę polskości przypomnieć – wdał się do rozmowy Kargul, by nie pozwolić Kaźmierzowi na palnięcie jakiegoś głupstwa. Pasażerka ożywiła się: otóż ona też jedzie w tym celu! Sprawdziło się to, o co ją posądzał prezydent rzeźników: jechała w wyniku ogłoszenia, jakie umieściła w chicagowskiej prasie polonijnej: Tatuś potrzebny do dwóch dziewczynek 3 i 5 lat, które ofiarują mu miłość i szczęście na zawsze! Ich mamusia, kulturalna wdowa, chętnie przeniesie się do USA, by przypomnieć dobrze sytuowanemu fachowcowi polskiego pochodzenia zapach pól ojczystych, melodię polskiej mowy i urodę Polek. Listy i zdjęcia proszę kierować na adres Konin, ulica Armii Czerwonej 6… Pokazała Kargulowi wycinek z gazety, a Pawlakowi zdjęcie korespondencyjnego narzeczonego, który będzie na nią czekał w Chicago. Pawlak miał przed oczyma fotografię zawadiacko uśmiechniętego trzydziestolatka w góralskim kapeluszu z piórkiem. Pasażerka przyznała się, że ma obawy, czy rozpozna kandydata na tatusia dla dwóch słodkich córeczek. Ponieważ życie nie ma dla niej tajemnic, zna próżność mężczyzn i podejrzewa, że jest to zdjęcie Steve'a sprzed trzydziestu lat… – Ot, ciekawość zapytać, jakie pani jemu wysłała? – dociekliwie spytał Kargul. Przyjrzał się spod oka pasażerce i stwierdził, że z tymi wypiekami pożądliwości na policzkach, z grubą warstwą kremu pod oczami, z klipsami w uszach i złotą koronką na dwóch zębach przypomina bukiet weselny w tydzień po ślubie. – Ja nie oszukuję nikogo – oświadczyła, wydymając wargi – ale i siebie nie pozwolę oszukać, bo życie nie ma dla mnie tajemnic. Nie darmo nazywam się Osowiecka, tak jak ten słynny przedwojenny jasnowidz. Na imię mam Joanna, co może być wdową, a wciąż kusi jak panna… Joanna Osowiecka rzuciła ten żarcik z czarującym uśmiechem, odsłaniającym złote koronki. Najwyraźniej pragnęła mieć słuchaczy, a oni okutani w koce nie mogli uciec przed potokiem słów kobiety, dla której życie przedstawiało się jako pasmo zagrażających zewsząd katastrof. Na szczęście – oświadczyła – ona ma dar przewidywania i dlatego z całą świadomością wybrała Chicago na miejsce poszukiwania tatusia dla swych córeczek. Nigdy by nie przyjęła oferty kogoś z Kalifornii: przeczytała artykuł fizyka Johna Bribbina i astronoma dr Stephena Plagemana, którzy odkryli, że w 1982 roku – czyli za trzy lata – planety układu słonecznego znajdą się w jednej linii ze słońcem, co spowoduje serię przerażających kataklizmów; najpierw Los Angeles zostanie zniszczone trzęsieniem ziemi, potem zaleje je ocean i w ten sposób ulegnie zagładzie ten zakątek świata; to samo spotka San Francisco… W tej chwili bardziej od przyszłej tragedii zachodniego wybrzeża Ameryki wstrząsnęło Pawlakiem to, co zobaczył na górnym pokładzie: Ania rozmawiała z ożywieniem z Murzynem, który coś jej tłumaczył, wskazując ręką to na siebie, to na nią, jakby chciał ją przekonać, że więcej ich łączy niż dzieli. Pawlak kurczowo zacisnął dłonie na oparciu leżaka. -Przylipnął do niej jak rzep do psiego ogona. Żeby jego wilcy! Ciekawość, za czym on ją tak agituje! – Jak pełechy ma kręcone – Kargul patrzył na wełniste włosy Murzyna – to wiadomo, że i myśli ma wichrowate! – Murzyni w jednej dziedzinie mają dużo do powiedzenia – rzuciła kobieta, przed którą świat nie miał tajemnic – w seksie! Pawlak i Kargul popatrzyli na siebie i równocześnie zerwali się z leżaków. Gdyby obaj dziadkowie mogli dosłyszeć, o czym w tej chwili przekonuje ich wnuczkę ten, którego podejrzewali o niecne zamiary, byliby nad wyraz zaskoczeni. Kiedy czarnoskóry partner wygrał z nią partię ping-ponga, poprosił w nagrodę o kilka słów informacji: Kim jest? Dokąd jedzie? Wyznała, że jedzie,do kogoś z rodziny, kto pochodzi z Polski, ale nie chce do niej wrócić, gdyż boi się komunistów. A wówczas on uśmiechnął się: – Papież jest Polakiem, a jeździ na pielgrzymki do komunistów, bo nie widzi w nich wrogów lecz ludzi, you undestand? Starał się mówić powoli, by Ania mogła zrozumieć sens jego przesłania, że świat jest jednością, a kategorie wróg-przyjaciel to zdarte klisze przeszłości, że trzeba w człowieku dojrzeć osobę ludzką, a w każdej osobie jest coś godnego szacunku, bez względu na kolor skóry, narodowość czy wyznanie… – Trzeba umieć szanować w człowieku to, czym on się różni od innych, you understand? Zrozumieć – to nauczyć się kochać… Płynąca z pokładowych głośników piosenka 'Melody of Love' w wykonaniu Bobby Vintona spowodowała, że Ania, choć łowiła uchem słowa Murzyna, nie mogła powstrzymać ruchu swych bioder, które poddawały się rytmicznej melodii. Bobby Winton mieszał w refrenie słowa polskie i angielskie: Moja droga, ja cię kocham, Means that I love you so Moja droga, ja cię kocham, More than you ever know. Kocham ciebie całym sercem, Love you with all my heart! Return to me and alwys be My melody of love… Ania zauważyła zwrócone na siebie spojrzenie Murzyna. Zauważyła też zwisający z jego szyi srebrny łańcuszek: co też na nim wisi? Biały kieł oprawiony w srebro czy może jakiś afrykański amulet? Bo przecie nie srebrny krzyżyk, jaki tkwił między jej piersiami.
– A jak po polsku jest love?
– Kochać!
– Kochacz-powtórzył za Anią czarnoskóry rzecznik porozumienia ras i dusz i w tym momencie Ania zmartwiała: te słowa dotarły niechybnie do uszu dziadka Kaźmierza. Pawlak stał na dolnym pokładzie z zadartą głową. W jego oczach czaiło się podejrzenie, czy aby jego wnuczka nie nadkrusza w tej chwili przysięgi dochowania wierności Zenobiuszowi Adamcowi.
– Ania! A co ty tak wystajesz jak panna pod koszarami, a?! – Szlifuję angielski! -Nie bełtaj! Szlifierka sia znalazła! Żeby tobie język w świder nie zamienił sia! Z niej taka rozdziawa, że nawet w partii by kariery nie zrobiwszy! Spojrzenie, jakim obdarzył jej towarzysza, nie pozostawiało wątpliwości, że dla niego diabeł i Murzyn to jedno i to samo. Pasażerka odprowadziła wzrokiem Anię, po czym westchnęła i spojrzała na Pawlaka i Kargula, jakby z góry widziała w nich ofiary tych wszystkich nieszczęść, które czyhają na nich jako opiekunów wnuczki. Zaczęła przekazywać im swoją wiedzę, a w jej oczach czaił się lęk, gdyż to, co miała do przekazania, mogło budzić tylko grozę. – Musicie jej pilnować jak oka w głowie – przenosiła wytrzeszczone przerażeniem oczy z twarzy rozkoszującego się lenistwem Kargula na zasępione oblicze Pawlaka.
– W Stanach znika ponad milion osób rocznie! Najchętniej porywają bogatych i ładne dziewczęta! Chcą okupu! – Jakim prawem? – Kargul był wyraźnie zaskoczony tą informacją, gdyż dotąd słyszał o jednym tylko porwaniu, kiedy to kierowca GS-u porwał na wesele kumpla ciężarówkę, wypełnioną wyrobami monopolu spirytusowego. – Prawem kidnapingu – bez wahania odpowiedziała katastrofistka.
– Statystyka notuje najwięcej wypadków kidnapingu w poniedziałek! W sobotę najwięcej wypadków drogowych, w niedzielę grożą narkomani… Aż drżała z emocji wymieniając na jednym oddechu wszystkie możliwości nieszczęść. Sama dławiła się przerażeniem, co nie przeszkadzało jej wymieniać ścisłe liczby ofiar drogowych karamboli i plagi narkotyków. Jak wynikało z tych danych, nikt nie powinien właściwie przeżyć następnego weekendu… Pawlak przejęty zgrozą poczuł, że istotnie przemawia do nich kobieta, przed którą świat nie ma tajemnic. – Pani pewnie profesor? – spytał pełen szacunku.
– Wdowa…
– To skąd ona, przeprosiwszy za słowo, taka uczona?
– Prowadziłam kiosk z gazetami, świat nie ma dla mnie tajemnic. Jak się czyta wszystko jak leci, to się ma panoramiczne widzenie rzeczywistości – ściszyła głos, jakby chciała im wyznać intymną tajemnicę – ja mam głęboką intuicję, ale opieram się na naukowych źródłach. W Ameryce każdy dzień tygodnia ma swoją plagę: czarni są najbardziej agresywni we wtorek, a w środę nie daj Boże iść do banku, bo szaleją gangsterzy, czwartek to dzień gwałtów, w samym Nowym Jorku jest ich cztery tysiące rocznie! Wymieniła tę liczbę z wyrazem twarzy księgowej, której doroczny bilans zgodził się co do grosza. Pawlak, który dotąd odliczał skrupulatnie na palcach każdy wymieniony przez wdowę-katastrofistkę dzień tygodnia, odkrył z przerażeniem, że w tej sytuacji został im do życia tylko piątek. – A czwartek czemu tobie nie pasuje, a? -upewniał się Kargul, który już dawno pogubił się w tej statystyce. – Taż gwałcą!
– Awo – Kargul machnięciem ręki beztrosko oddalił to zagrożenie – kto na nas poleci! – Ale wasza wnuczka zagrożona! – pasażerka robiła wszystko, by zarazić innych swoim strachem.
– Musicie jej kazać stosować na co dzień zasady, które tu wypisałam z książki „Jak się ocalić, będąc kobietą'. Wyciągnęła z torebki pomiętą kartkę i z głębokim przejęciem odczytała zalecenia: po pierwsze – nie wolno wdawać się w rozmowy z obcymi mężczyznami, nawet gdyby przypominali z wyglądu Redforda albo Dustina Hoffmana. Po drugie – nie jeździć w bezludne okolice, chyba że własnym samolotem. Po trzecie – nie siadać w kinie w tylnych rzędach, chyba że jest się po kursie karate i ma się na sobie dwie pary spodni a w kieszeniach spray z gazem łzawiącym. Po czwarte – nie przyjmować cukierków od obcych, bo można się obudzić już po wszystkim. Po piąte – nie ośmielać uśmiechem nikogo poza policjantem na służbie… – Aj, Bożeńciu, taż jak tam żyć? Po tej litanii Pawlak patrzył na pasażerkę jak na wyrocznię. Jaka rada, żeby szczęśliwie przetrwać i wrócić w całości do Rudnik? – Najlepiej nie wychodzić z domu. Nie nosić przy sobie pieniędzy, chyba że tak! Katastrofistka najpierw rozejrzała się naokoło, jakby w obawie, że czyjeś niepowołane oczy mogą poznać jej największą tajemnicę, po czym sięgnąwszy głęboko za stanik, wydobyła zawieszony na tasiemce czarny woreczek. Wzrok Kargula powędrował w ślad za dłonią pasażerki i z przyjemnością delektował się widokiem obfitych piersi, między którymi spoczywał woreczek z jej majątkiem. Kaźmierz na widok woreczka rozrzewnił się. – Prosto jak nasza mama, kiedy na jarmarek szła…
– Dużo panowie mają pieniędzy? – dopytywała się życzliwie katastrofistka. – A na cóż nam dolary? – Kaźmierz opadł na leżak jak człowiek, który nie musi się martwić o jutro.
– Tai brat mój, Dżonu, po nas wyjdzie.
– Pewnie zazdrości pan bratu, że on w Ameryce żył…
– Ot tobie na! – zdziwił się Kaźmierz.
– Taż sama dopierutko co powiedziawszy, że tam tydzień przeżyć to większe szczęście, jak u nas cały okres socjalizma!
Rozdział 14
Ręka Ani po raz piąty z rzędu szarpnęła dźwignię. Zgrzytnęły tryby. Zamigotały obrazki, ale dzwoneczki, gruszki i jabłuszka ani rusz nie chciały się ustawić w jednym rzędzie. Skończyły się drobne, na które barman rozmienił jej jednodolarowy banknot. Chciała porzucić 'jednorękiego bandytę' i opuścić bar, kiedy prezydent Stowarzyszenia Polskich Rzeźników podsunął jej z uśmiechem pełną dziesięciocentówek garść. Ania zawahała się. Już sięgała po monety, kiedy między nią a Szafrankiem wyrósł jak spod ziemi Pawlak. Przeszył ją groźnym spojrzeniem. – Ot, koczerbicha! Co by Zenek powiedział, jakby ty od obcych grosz brała?! Wypchnął Anię z baru. Sam też był gotów opuścić tę jaskinię hazardu, gdy nagle coś zazgrzytało pod podkówką jego buta. Zauważył leżącą tuż przy nodze fotela dziesięciocentówkę. Rozejrzał się, jakby chciał ustalić, kto też mógł ją zgubić. Wszyscy wokół zajęci byli obserwacją wysiłków prezydenta rzeźników; który trzymając cygaro w zębach właśnie wrzucił dziesiątą z rzędu monetę. „Jednoręki bandyta” chętnie połknął datek, ale nie odwdzięczył się dzwoneczkami, które obwieszczały wygraną. – Ot, kapitalizm-rzucił Kaźmierz, obserwując z boku Szafranka.
– Ty wrzucasz, ktoś wyjmuje.
– Socjalizm tym się różni od kapitalizmu, że tam są sami przegrani, a tu przynajmniej ktoś może wygrać – stwierdził prezydent, obsypując się kolejną warstwą popiołu z cygara. Pawlak ściskał w spoconej dłoni znalezioną monetę. Obszedł maszynę ostrożnie, jakby się bał, że 'jednoręki bandyta' sam wyciągnie rękę po dziesięciocentówkę. Coś go kusiło, by spróbować szczęścia. Może ta znaleziona moneta jest znakiem niebios? Kiedyś, dzięki srebrnej pięciozłotówce z wizerunkiem marszałka Piłsudskiego ocalił życie: uciekał przed obławą NKWD, która wyciągała z chałup ludzi do wywózki; biegł miedzą, dzielącą jego pole od ziemi Karguli; za nim rozległy się krzyki: 'Staj! Staj! Budu strielat!'; w tym momencie w blasku księżyca coś zalśniło na zmarzłej ziemi niczym łuska rybia; schylił się po srebrną pięciozłotówkę, gdy padł strzał; kula przeleciała z gwizdem nad schylonym ku ziemi Pawlakiem. Czy mógł mieć wątpliwości, że to niebo zesłało mu tę pięciozłotówkę? Pawlak wcisnął dziesięciocentówkę w gardło maszyny i szarpnął za dźwignię. Rozległ się najpierw stuk wpadającej w trzewia maszyny monety. Ruszył bęben, zamigotały światełka. Pawlak wytrzeszczył oczy i odstąpił o krok do tyłu, jakby chyłkiem szykując się do odejścia. Nagle rozległy się przeraźliwe dzwonki, zamigotały czerwone światła, rejwach się zrobił w całym barze, jakby wybuchł pożar. W czterech okienkach ustawiły się w jednym rzędzie cztery czerwone jabłuszka! Maszyna rzygnęła strumieniem dziesięciocentówek. Ich grzechot poderwał wszystkich obecnych w barze. Barman wyskoczył zza lady. – Rozbił pan bank! Kaźmierz odebrał to jako oskarżenie o przestępstwo. – Taż gdzie – schował ręce do kieszeni marynarki.
– Ja tylko za tą rączkę pociągnął! Zanurzył obie ręce w rynience, w której wciąż aż kipiało od wysypujących się z brzucha maszyny monet. Poczuł, że ktoś stoi tuż za jego plecami. Nie był to jednak żaden gangster, przed którym ostrzegała ich pasażerka, lecz Władysław Kargul. Patrzył w osłupieniu na garście Kaźmierza pełne dziesięciocentówek.
– A coż jemu tak oczy dęba stanęli? Dolarów nie widział? Zbieraj! Barman gotów był zmienić im drobne na banknoty. Wysypali z garści monety na bar. Kiedy Kargul zaczął mozolnie liczyć każdą dziesięciocentówkę, barman zgarnął kupę monet do szuflady i położył na ladzie 50-dolarowy banknot. -Szkoda fatygi! Wypłaca jak w banku! Kargul sięgnął swoją wielką łapą po banknot, ale Pawlak jak zwykle był szybszy. – Ty rozbił bank? – nakrył dolary dłonią.
– Ot, patrzaj jego, jaki to „gangster” znalazłszy sia – sapnął niechętnie Kargul.
– Teraz trzeba nam uszyć taki sam woreczek na pieniądze, jak ta wdowa ma! – Nawet i ekonomicznie ty pomyślał, tylko ciekawość, kto jego będzie na szyi nosił? – Ja! Bom większy i silniejszy.
– Ot, wymyślił. Ja za to szybszy w nogach! Trudniej mnie dogonić! – Ale wystraszyć łatwiej. I tak spierając się zmierzali do kajuty, by z bliska obejrzeć zielony banknot z wizerunkiem Waszyngtona. – Za to u nas w Peweksie możesz telewizora kupić – obliczał Kargul.
– Albo i dwa.
– A po jaką zarazę tobie dwa telewizory? Taż u nas jeden program, bo partia jedna. – Kto ma szczęście, temu i wół cielę urodzi -westchnął Kargul z wyraźną pretensją do losu, że nagrodził Pawlaka, o nim całkiem zapominając.
– Tyle, że kto ma wiele szczęścia, ten rozumu mało! – Ot, pomorek – Kaźmierz wyrwał mu z palców banknot.
– Znaczy, że ty bezlitośnie szczęśliwy powinien być! Nie wiedział, co zrobić z tym banknotem, który niczym magnes przyciągał pożądliwe spojrzenie Kargula i Ani. Przypomniał sobie ostrzeżenia katastrofistki, wedle której każdy posiadacz cnoty lub pieniędzy był w Ameryce narażony na bezustanne zagrożenia. Nie było innego wyjścia, tylko skorzystać z doświadczeń tej, dla której świat nie miał tajemnic, i umieścić wygraną w takim samym woreczku, jaki ona nosiła na piersi. Tylko z czego Ania ma go uszyć? Zamknięci w ciasnej kabinie rozpatrywali wspólnie różne możliwości. Chustka do nosa była za mała, jedwabny szalik Ani zbyt cienki. Pawlak rozglądał się z rozpaczą po ciasnej kajucie i nagle zatrzymał wzrok na ręce Kargula, który wyciągał właśnie z kieszeni scyzoryk, by sobie jego ostrzem wyczyścić brud zza paznokci.
– Ano zdejmij portki! – rozkazał Pawlak głosem nie znoszącym sprzeciwu. – Zbiesił sia? – Kargul zastygł z wytrzeszczonymi oczyma. Spojrzał na Anię, jakby szukał w niej świadka, że jej drugi dziadek zyskał majątek, ale stracił rozum. – Dawaj portki Ani! Ona wytnie tobie z portek kieszeń i z tego woreczek wyszykuje! – Ot, wymyślił! Jak ona mnie kieszeń wytnie, to ja taki przeciąg w portkach będę miał, że nie daj Boże! -Awo! Najwyżej tobie pchły wywieje – zaśmiał się Pawlak i już wyciągał rękę, by odpiąć Kargulowe szelki. – Pilnuj ty lepiej swoich gnid na głowie – zabuczał Kargul, odtrącając rękę Kaźmierza: – A nie możesz to swojej kieszeni poświęcić?! – Twoja większa! – upierał się Kaźmierz. Oczy omal mu nie wyszły z orbit, gdy Kargul ciachnął scyzorykiem od jego suszących się na poręczy łóżka kalesonów dwa troczki. – Moja kieszeń – powiedział Kargul – ale twoje troczki, żeby było na czym ten bank na szyi powiesić. Pawlaka zatkało. Patrzył na Kargula,jakby nie byli teraz ściśnięci na ciasnej przestrzeni kajuty „Batorego”, lecz na przedzielonym płotem podwórzu. Wyrwał mu z ręki ucięte troczki od kalesonów i potrząsał nimi w powietrzu. – Ty już kiedyś rękawy od moich koszul sierpem poobcinał i znów hańdry-mańdry zaczynasz?! – Awo! Całkiem tobie pomachlaczyło sia – Kargul zakręcił paluchem kółko na czole, żeby nikt nie miał wątpliwości, że Kazimierzowi wszystko już się w tej łepecie poplątało.
– Taż wtenczas ja swoje garnki przez pomyłkę potłukł, a ty swoje koszule poszatkował jak kto głupi! – Ot, życie sobacze! To może ja odkroił miedzy na trzy palce?! – Ja! Ale za to do Ameryki jedziesz! Żeby nie ja, świata poza Rudnikami byś nie widział! – Ja tu w luksusie morduje sia, a ten mi jeszcze dziękować każe, bestyjnik jeden! – Tobie kabany szuwaksem pastować, ale nie Amerykę odkrywać! – Żeby jego wilcy! Jaki to Kolumb znalazłszy sia! Mnie starczy w tym Sikago od poniedziałku do niedzieli pobyć, bo chciałby ja wrócić, nim się Wisienka wycieli! -Oczadział, czy jak? W tydzień chcesz Amerykę poznać?
– A na cóż mi czas marnować? Tam moje miejsce, gdzie pot mój wsiąka! Czy ja tam co zasiał, żeby plony zbierać? – Aleś na dolary łasy!
– Nie na cudze, jak ty! Ot, kałakunio! – wskazał Kargula Ani gestem prokuratora.
– Całe życie po cudze te łapska wyciągał. A nie uwiązał ty mojego kota na sznurku, żeby moim kosztem swoje myszy wygubić! – A moja Mućka przez kogo poległa?
– Ja Kokeszkę jako trofiejną zdobycz przywiózł, a ty go do siebie przyhołubił… – odciął się bez namysłu Kaźmierz. Kargul natychmiast mu wypomniał, że Witia Pawlak kazał ogierowi z UNRRY uprawiać miłość z Pawlakową klaczką, a w rezultacie sam ożenił się z Kargulową Jadźką, nie pytając rodziców o zgodę… Ania, siedząc na górnej koi kajuty i przyszywając troczki od kalesonów Kaźmierza do woreczka, mogła sobie teraz wyobrazić przebieg tamtych wydarzeń, które przeszły już do legendy rodzinnej. Lata mijały, a oni wciąż rozliczali się z uciętych rękawów, rozbitych garnków, podoranej na szerokość pudełka zapałek miedzy czy otrząśniętych z drzewa ulęgałek. Po chwili doszli do czasów jej bliższych, wreszcie zaczęli się sprzeczać o wieprzka, którego pastowali szuwaksem, by go przerobić na dziką świnię. Miało to wówczas zdecydować o posadzie dla jej Zenka. Teraz Kargul twierdził, że wieprzek był całkowicie jego wkładem, a Pawlak wtedy zainwestował jedynie w dwadzieścia pudełek szuwaksu. Nie wiadomo, do czego by doprowadziła ta wymiana poglądów, gdyby nagle do ich uszu nie doszedł ryk syren okrętowych, naglący dźwięk dzwonków i nawoływania stewardów: „Alarm! Alarm!” – A to cóż? Ki czort?! – Pawlak wybałuszył oczy i pospiesznie zaczął pakować kuferek.
– Nie daj Boże pożar?!
– A mnie skąd wiedzieć? – Kargul naciągnął spodnie, z których Ania wycięła kieszeń. Rozległo się naglące pukanie. Pawlak wyrwał z rąk Ani gotowy woreczek z podszewki, wcisnął weń banknot z podobizną Waszyngtona i na troczkach od kalesonów zawiesił na szyi. Dopiero wtedy uchylił drzwi. Steward wzywał wszystkich na pokład: na statku został ogłoszony alarm! Porwali swoje korkowe pasy ratunkowe i wybiegli na korytarz.
Rozdział 15
Pawlak i Kargul w pośpiechu wciskali na siebie korkowe pasy ratunkowe. Wyglądali w nich jak dwa źle dobrane konie w obręczy chomąta. Kargul zezował w stronę łodzi ratunkowej, Kaźmierz ukradkiem sprawdzał, czy zawieszony na szyi woreczek nie urwał się z tasiemki i przypadkiem nie wypadnie mu przez nogawkę. Obok nich w rzędzie wywołanych na pokład pasażerów stała katastrofistka, która wyglądała jak stragan na odpuście, tyle bowiem miała na sobie świecidełek: klipsy w uszach, trzy broszki przy kostiumie, cztery łańcuszki na szyi, a palce jej rąk, ozdobione pierścionkami z trudem się zginały. – Dobrze, że orkiestra nie gra! – stwierdziła z ulgą, choć jej wytrzeszczone oczy świadczyły, że spodziewa się najgorszego.
– Dlaczego? -spytała Ania, nie mogąc skojarzyć orkiestry z nadzieją na ocalenie przed zderzeniem z górą lodową. – Bo na „Titanicu” grała do ostatniej chwili, aż się wszyscy potopili. – To tylko próbny alarm – uspokoił ją oficer rozrywkowy. Krocząc wzdłuż szeregu zebranych pasażerów sprawdzał, czy wszyscy mają na sobie kamizelki ratunkowe. – Ot, żal, że to tylko próbny alarm -westchnął Pawlak.
– Bo dość już mordować sia w tej Arce Noego, gdzie dziki koło człowieka stoi. Jego spojrzenie, skierowane na stojącego obok Ani Murzyna, nie pozostawiało wątpliwości, kogo zaliczał do nieboskich stworzeń. Anię chwyciła nagła złość. Kto mu dał prawo do ferowania takich wyroków? Jeśli szczuje tak tego, kto jej przekazuje ideę ogólnoludzkiego porozumienia, to niech się dowie, że sam wraz z dziadkiem Władysławem jest obiektem czyjejś niechęci. Nie chciała dotąd mówić o tym, co posłyszała na dolnym pokładzie, ale teraz doszła do wniosku, że to jedyny sposób, by ostudzić ataki dziadka Kaźmierza na wszystkich, których nie zaliczał do samych swoich.
– Wiecie, co się o was mówi? – szepnęła znad pasa ratunkowego prosto w ucho Pawlaka. – No, ciekawość posłuchać.
– Że jesteście na delegacji państwowej.
– Ot, pomorek! A któż to chce nam wstydu narobić, a?
– Uważają was za przedstawicieli reżimu… Oczy Pawlaka stanęły dęba. Spojrzał na Kargula, jakby chciał sprawdzić, czy tak może wyglądać oficjalny przedstawiciel rządu PRL. Kargul, ściśnięty korkowym pasem, z osłupiałym wyrazem twarzy wyglądał prędzej na pacjenta psychiatrycznego szpitala w kaftanie bezpieczeństwa niż na agenta reżimu. – Oczadziała, czy jak?! – obruszył się Pawlak.
– Taż my z tym rządem mamy tyle wspólnego, co przeprosiwszy za słowo, ksiądz z burdelem! Katastrofistka zerknęła ciekawie na Pawlaka. Ania pociągnęła dyskretnie dziadka za połę marynarki. – Niech gada od razu, kto to łgarstwo wymyślił i przez co nam chce opinię zaszargać? – Sami jesteście sobie winni – tłumaczyła półgłosem Ania – bo macie takie same garnitury i kapelusze i zawsze chodzicie we dwóch, a to znaczy, że jeden pilnuje drugiego. Tylko nie wiadomo, który jest pilnowany, a który pilnuje! – Który to bździoch takie baśniaki rozpowiada? – Pawlak gotów był od razu wystawić rachunek za to pomówienie.
– Ja w osobistej swej postaci przed nim stanę i podrobno jemu roztłumaczę, że jakby my byli za rządem, to byśmy z Władkiem nie musieli za traktora wsówki w gminie dawać! Ania znowu szarpnęła połę marynarki dziadka. Ten spojrzał na nią szczerze zdziwiony: o co jej idzie? Przecież prawdę mówi jak na świętej spowiedzi! Może Gierek wierzy w to hasło, co wymalować kazał na każdym płocie, że 'Partia z narodem, naród z partią', ale on ani z partią, ani z takim narodem nie chce mieć nic wspólnego! Niech temu, co jego i Władka posądził, że są rządową delegacją, dobry pan Bóg ten jęzor w świder zamieni! – Cicho, dziadku, bo ten oficer to „Spółdzielnia Ucho” – szepnęła Ania ostrzegawczo. -Słyszałam o pana szczęściu – z drugiej strony usłyszał szept katastrofistki.
– I gdzie pan trzyma wygraną? Pawlak spośród plątaniny sznurków korkowego pasa ratunkowego wysupłał uszyty przez Anię i zawieszony na białych troczkach od kalesonów woreczek. Pasażerka skinęła głową z uznaniem. Miętosząc w upierścienionych palcach coś, co jeszcze niedawno było kieszenią spodni Kargula, nie przestawała trajkotać. Stojący za Anią Murzyn na widok woreczka wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ania po raz trzeci szarpnęła ukradkiem marynarkę dziadka. – W Ameryce poważne przestępstwo notuje się co dwie minuty – wyrecytowała z pamięci statystyczne dane z takim wyrazem twarzy, jakby obwieszczała światu dobrą nowinę – co dwadzieścia minut ktoś jest ranny w napadzie czy strzelaninie, co trzydzieści pada śmiertelna ofiara broni palnej! Świdrowała wzrokiem oblicze Pawlaka, delektując się najwyraźniej własnym przerażeniem i możliwością przestraszenia innych.
– No, przyjdzie przecierpieć – westchnął Kaźmierz, zdejmując na chwilę kapelusz z głowy, jakby chciał sie pokłonić Panu Bogu.
– Dwie wojny światowe ja przeżył, z sąsiadami nie licząc, tak da Bóg i ten imperializm jako przeżyć… – Dziadku-szepnęła Ania-przecież nie jedziemy na jarmark”do Lutomyśla! Ludzie się z nas śmieją! – Dziermolisz, dziewuchna! Jakie ludzie? – Pawlak ostrym spojrzeniem zgasił uśmiech Murzyna. -Taż to aby dziki! Jak Polska chrzest przyjmowała, to jego pradziadki po drzewach skakali jak te pchły na sowieckim sołdacie! Ryczały syreny, dzwoniły dzwonki, steward wskazywał odliczonym pasażerom przydzielone im łodzie. Pawlak zatrzymał go pytaniem, ile jeszcze dni będą płynąć do Chicago. – Do Chicago? – zdziwił się steward. -Mamy kurs do Montrealu! – No, kłopot serdeczny! – wykrzyknął Pawlak.
– Znaczy sia pomylili my okręty! No i tak wpadli my w kałabanie, a czort karty rozdaje. Ania kolejny raz spłonęła rumieńcem wstydu, bowiem wśród pasażerów rozległy się śmieszki. Czwarty już raz szarpnęła marynarkę dziadka Kaźmierza, aż Pawlak zachwiał się niczym strach na wróble, w którego uderzył poryw nagłego wiatru. – A ty czego mnie tyrpasz a?!
– Niech nas dziadek nie kompromituje – syknęła mu do ucha Ania – 'Batory' nie pływa do Chicago… – Taż coż nam robić innego, jak wysiąść?! Ania spojrzała ponad kominy statku, jakby błagając niebo o łaskę rozumu dla Pawlaka. – W Montrealu weźmiemy samolot.
– Ot, koczerbicha jedna! – wściekły Pawlak kręcił głową uwięzioną w obręczy pasa ratunkowego jak w chomącie.
– To ty rodzonych dziadków oszukała?!
– Dziadek Władyś wiedział – wyznała Ania. Pawlak spojrzał na Kargula jak na Judasza: więc jeszcze raz życie dowiodło, jak zdradliwy charakter miał jego sąsiad! Nie obchodziło go teraz tłumaczenie Ani, że nie powiedziała mu prawdy o przesiadce na samolot z Montrealu do Chicago, by zaoszczędzić mu stresów. Mógłby uwierzyć w dobre intencje wnuczki, gdyby nie fakt, że ten łapciuch, Kargul, od początku wiedział, że czeka ich coś, co dla Kaźmierza było dziesięć razy bardziej przerażające niż jazda karuzelą w Trembowli. Tak więc Ania zawiązała zdradziecki sojusz z dziadkiem Władysławem! Czekajcie no! Jak tylko do Jaśka dotrzemy, siły się wyrównają! Jaśko stanie po mojej stronie!
Rozdział 16
… Świat wcale nie dzieli się na wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych, jak twierdzi Zenek. Świat dzieli się na tych, co mają tylko przeszłość i tych, do których należy przyszłość! Niestety, moi dziadkowie należą do tych pierwszych. Nadal wierzą w dziesięć przykazań. Nie wiedzą, że jest jeszcze jedenaste: „Bądź pierwszy na mecie!'. Muszę się sprawdzić w tej Ameryce. Nie wrócę bez środków na fiacika. To by była pełna obsuwa! Mieć dziadka w Ameryce i nie mieć malucha! Ale pewnie ten mój ojciec chrzestny okaże się taką samą sklerozą jak dziadek Władek i dziadek Kaźmierz. Wszyscy starzy są skąpi! Cała nadzieja w panu
Septembrze! Sam mówił, że jest zainteresowany, by jego syn przekonał się do polskości! Pomoże mi znaleźć jakąś pracę. Ale to samo mi proponuje ten Szafranek, król kiełbasy! Gorzej, że chce co wieczór ze mną tańczyć. Kiedy mnie przyciska, to szepcze mi w ucho, ile ton parówek robi na dobę w swojej firmie i nazywa mnie 'swoją paróweczką', którą chętnie by połknął. Nie tak prędko, panie prezydencie polskich wędliniarzy… Takie myśli tłukły się po głowie Ani, gdy przemierzała pokład 'Batorego', starając się wymknąć spod czujnej opieki obu dziadków…Aj, Bożeńciu, jak temu Władkowi powiedzieć, żeby on za mną nie chodził jak pastuch za krowim ogonem, bo wychodzi na to, że ja jakaś – wstyd pomyśleć – rządowa osoba, a on agent, co mnie pilnuje! Przylipnął jak rzep do psiego ogona! A już od tych pór, co ja trofiejne dolary do kajuty przyniósł, to ani na krok nie odstąpi! Aj, Dżonu, na co ty jemu to zaproszenie wysłał? Teraz ja mam bezlitosny kłopot, żeby ten murmyło za bardzo w tym luksusie nie pławił sia, bo jak ten lenciaj wróci do Rudnik, nie będzie on chętny widły wziąć i gnój z obory wyrzucać! Już teraz on na te leżaki pokłada sia, jakby choreńki był, zamiast naszej wnusi przypilnować. Gania ci ona po tym okręcie jak pies po jarmarku. Gdzież to ona w tu poru może być? Na te jakieś cholerskie bingo może polazła? W czytelni nie ma jej co szukać, bo ona do książki taka chętna jak kiedyś ja do kołchozów. Nic tylko na tańce polazła! Ot, pomorek! I trafił ja! Skika ci ona, jakby ją prąd poraził, a cycki skaczą jej pod bluzką jak parka parsiuków we worku, co się je na targ wiezie! Dobrze, że tego Zenek nie widzi, jak ona zęby suszy do tego prezydenta od rzeźników, co do swojej rodziny bezlitośnie zniechęciwszy sia. Żeby tylko naszej Ani najaki grzech nie namówił! Aj, człowiecze, ile to trzeba namordować sia, żeby rodzinę od grzechu uchronić! Rozpłaszczając nos na szybie, Pawlak obserwował salon i podrygujący w rytm orkiestry tłum pasażerów, wśród którego jego wnuczka odznaczała się młodzieńczą świeżością i urodą. I to właśnie martwiło Kaźmierza, który nie zapomniał danej Zenkowi obietnicy, że jak on dopilnuje wycielenia się Wisienki, oni przypilnują, by nic nie mogło sprowadzić Ani z drogi małżeńskiej wierności… Coż jego tak nosi, jakby go giez pod ogon ukąsił? Lata i lata po tym okręcie, jakby co zgubiwszy! Żeby nie to, że Kaźmierz taki upierdliwy, tak by można tu było żyć- nie umierać! Leżaki tobie podstawiają, talerze zmieniają, muzyka tobie gra prosto jak w cyrku, a ty możesz wreszcie tego brudu zza pazurów pozbyć sia. Człowiek od Bieruta do Gierka tyle namęczył sia, żeby tej władzy ludowej do cała nie dać przykociurbić sia, że przysługuje mu troszku kapitalizma choć na tym okręcie zażyć! Szczęście od Boga, że mnie kiedyś Jaśko kosą pod żebra zajechawszy, bo dzięki temu cała Ameryka przede mną otworem stoi. Pewnie, żeby ja wolał nie mieć w drodze takiego garba na plecach jak ten Kaźmierz, co do nowoczesnej cywilizacji nie pasuje. Najgorsze, że pod względem politycznego myślenia to on głupszy od konia: jak o nas mówią, co my chyba rządowa delegacja, bo jeden drugiego pilnuje, to on w zaparte idzie, bo jemu nie pasuje, że ja, jako większy, to uważany jestem za tego ważnego, a on, jako ten konus, to aby za jakiegoś sekretarza czy inną wywłokę. Nie darmo Zenek powtarza, że jakby ja sumienia nie miał i do partii zapisał sia, wysoko ja by zaszedł, bo mnie jak wieże kościelną zewsząd widać, a głos mam taki, że jak huknę, to i baran na ogonie przykucnie! Nie dziwota, że mnie Jaśko zaprosił, bo jak przyjdzie jemu rodziną chwalić sia, to Kaźmierza nie ma co do pierwszego rzędu wystawiać, oklasków on nie zbierze… Takie rozważania snuł Władysław Kargul. Odkąd założył na czas podróży białą koszulę i krawat, to czuł się jak na nieustającym weselu, gdzie pić dają, jeść dają, tańczyć można i za nic się nie płaci. Aż do czasu.
Rozdział 17
Nadszedł moment, który pozwolił Kaźmierzowi dogłębnie zidentyfikować się z pasażerami biblijnej Arki Noego: ze wszystkich stron ogarniała ich woda, a znikąd nie było ratunku. Fale, wielkie jak dziesięciopiętrowe kamienice, uderzały o burty statku; białe grzebienie piany szczerzyły się jak zęby potwora; wiatr nie pozwalał wyjrzeć na pokład; szare cielsko oceanu falowało, a statek bujał się jak na huśtawce; sztućce na pięknie nakrytych stołach przesuwały się z brzękiem; przewracały się kieliszki i szklanki; orkiestra, przytrzymując kolanami pulpity do nut, niezbyt składnie grała wesołe melodie, by zagłuszyć huk morza; stoły, przy których stali gotowi do usług kelnerzy, daremnie czekały na biesiadników; do posiłków zasiadał jedynie pasażer o nazwisku „327” oraz Murzyn. Kaźmierz, kiedy ujrzał go w pustej jadalni, jak z apetytem jadł gęś w maladze, uznał to za jeszcze jeden dowód niższości czarnej rasy: widać, że ma żołądek jak jakiś struś, co i kamień zećpa, a nie taki delikatny jak Kaźmierz, co od tego frykaśnego jedzenia na drugi dzień zgagi dostał i po nocach śnił mu się kapuśniak ze skwarkami i barszcz zabielany. Taki czarny prymityw nawet wtedy od stołu nie odejdzie, gdy okręt dęba staje, tylko żre i żre, aż mu się te czarne uszy trzęsą… Kaźmierz nawet myśleć o jedzeniu nie mógł. Tkwili wszyscy w kajucie jak dobrowolni więźniowie. Ania leżała odwrócona do ściany, na wszelki wypadek trzymając mokry ręcznik przy ustach. Żołądek co chwila podchodził jej do gardła. Każde bujnięcie statku rzucało ją na ścianę… Kargul wbił spojrzenie w bulaj;jakby bał się, że zielona kipiel oceanu lada chwila wedrze się do środka kajuty. Trzymał się kurczowo brzegów koi, jak rozbitek trzyma się tratwy… Kaźmierz wlepił oczy w lustro, jakby chciał się przekonać, czy jeszcze żyje. Całą noc, kiedy przechyły statku rzucały nim po koi, widział we śnie ojca: Kacper stał w siermiężnym, lnianym odzieniu, powtarzając słowa przysięgi, jaką owego czasu kazał złożyć Jaśkowi w noc jego odejścia z domu: „A przysięgam ja na wszystkie świętości, że drogi do domu nie zapomnę i wrócę na swoją ziemię, żeby kości nasze nie szukały się po świecie”… Kaźmierz nie wiedział, czy tato żal miał do niego, że jego kości zostawił w Krużewnikach, a sam osiadł na cudzej ziemi? Ale wszak to Stalin, Churchill i Roosvelt podjęli za Kaźmierza tę historyczną decyzję! Czy mógł się przeciwstawić takim potęgom? Przeciągając jedną ręką po zielonej i nie ogolonej twarzy, a drugą trzymając się brzegów koi, by nie stracić równowagi, Kaźmierz rozważał inne możliwości interpretacji tego snu, który coś przecież zapowiadał: może tato życzy sobie, żeby Jaśko wrócił z Ameryki do kraju? Ale czy Kaźmierz zdoła do tego przekonać Dżona, jeśli ta żelazna trumna lada chwila może pójść na dno? Dziki lęk chwycił Kaźmierza za gardło: tato nie zwykł psuć śliny na darmo. Zawsze powtarzał, że „posłuch u mnie musi być, bo albo jest rodzina, albo tałatajstwo, a jak kto dęba mi stanąwszy, tego tak w pysk plasnę, że on rzygnie i dupą, i gębą!” Jeśli teraz tato przypomina mu przysięgę, to widać daje z nieba znak, że nadeszła ostatnia chwila, by się z Bogiem pojednać… Chybnęło statkiem, sufit kajuty znalazł się tam, gdzie była podłoga, rzuciło Pawlakiem w kąt, a spadająca z góry waliza, wypełniona własnej roboty kiełbasami i wędzonką, rozpłaszczyła Kaźmierza na podłodze. Wypadł z niej sierp i teraz miotało nim na wszystkie strony. -Aj, Bożeńciu, taż to gorsze jak piekło! Słysząc jęk Kaźmierza, Ania wychyliła się z góry. Jej włosy zwisały smętnie, oczy wyrażały bezgraniczną mękę, a głos dobywał się jak z głębokiej studni. – Kiedy to się wreszcie skończy?
– Widać człowiek niechcący zgrzeszył myślą czy uczynkiem, że mu taką pokutę wymierzyli! Pawlak z trudem usiłował włożyć ręce w rękawy marynarki.
– Ty gdzie, Kaźmierz? – spytał Kargul, czujnie obserwując sąsiada.
– Poratowania u Pana Boga szukać! To oświadczenie bynajmniej nie uspokoiło Kargula. Uniósł się na łokciu i sięgnął po dyndający na szyi Pawlaka woreczek. – A ty czego?! – Kaźmierz szarpnął się do tyłu, jakby to kostucha, a nie Kargul wyciągnęła po niego rękę. – Taż ty pływać nie umiesz -wyjęczał Kargul, dając do zrozumienia, że w razie katastrofy on daje większą gwarancję ocalenia dolarowego kapitału. Wyciągał drapieżne palce, by zerwać z szyi Pawlaka drogocenny woreczek: Nie wiadomo, czego w gruncie rzeczy bronił Pawlak, odtrącając jego rękę. Chyba honoru, bo pieniędzy w nim już nie było. Przetracił wszystko, co udało mu się zyskać za jednym pociągnięciem dźwigni; chyba go diabeł podkusił, że zaraz po próbnym alarmie wkradł się do baru, gdzie „jednoręki bandyta” czekał na takich naiwnych jak on; zmienił banknot u barmana, by mieć do dyspozycji dziesięć dziesięciocentówek, bo chciał tylko podwoić majątek; po kwadransie na szyi Kaźmierza wisiał pusty woreczek; barman, który dobrze wiedział, że pierwsza wygrana jest początkiem klęski, powiedział do Pawlaka tylko dwa słowa: „Przeinwestował pan”… Jak zbity pies, powlókł się do kabiny, przeklinając w duchu te durackie maszyny, które najpierw wiodą człowieka na pokuszenie, by potem obłupić go jak gangsterzy. Nie mógł się przyznać Kargulowi, że przepuścił cały majątek, bo straciłby autorytet i przewagę ekonomiczną. Kiedy sztorm zmuszał statek, by stawał dęba na falach, Kaźmierz uznał, że w razie katastrofy obciążony grzechem rozrzutności prędzej pójdzie na dno. Musi się wyspowiadać i przed ołtarzem kaplicy zapewnić Kacpra, co mu się we śnie w osobistej swej postaci objawił jak żywy, że jak go od tego rozszalałego żywiołu uratuje, jak Pan Bóg uratował Noego i wszystkich, co na jego Arce wśród potopu płynęli, to on raz-dwa się w tym Sikago zawinie, żeby jeszcze zdążyć do domu, nim się Wisienka wycieli! Bo co do tego, że tato objawił mu się nie przypadkiem, to Kaźmierz nie miał żadnych wątpliwości, gdyż Kacper Pawlak nigdy za życia nie miał zwyczaju darmo czasu tracić… Kaźmierz otworzył drzwi kajuty. Nagły przechył rzucił go na kolana. Uderzył głową w ścianę korytarza. Za drugim przechyłem poleciał pod schody i wgiął swoim czołem butlę gaśnicy przeciwpożarowej. Na czworakach wspiął się po schodach. Zmierzał w tej pozycji w stronę sali kinowej, która wedle rozkładu atrakcji w niedzielę rano pełniła funkcję kaplicy. Każda próba stanięcia na dwóch nogach kończyła się fiaskiem; Kaźmierz wrócił do bezpiecznej pozycji i na czworakach posuwał się w stronę kaplicy. Pasażer o nazwisku '327', który beztrosko gwiżdżąc zmierzał schodami do baru, nastąpił mu na rękę: Widząc zieloną twarz człowieka, który daremnie usiłował zejść w dół na czworakach, chciał go wziąć pod ramię i zaprowadzić do baru. Kaźmierz wierzgnął nogą, by uwolnić się od tego, kto próbował stanąć mu na drodze ku łasce oczyszczenia się z grzechów i wszelkich win. Oby tylko ksiądz, co wedle rozkładu miał odprawić mszę, nie był w podobnym stanie co reszta pasażerów. Czy Pawlak mógł kiedyś przypuszczać, że przyjdzie mu na czworakach zmierzać ku rozgrzeszeniu? Mając wciąż opuszczoną głowę, uderzył nią o rzędy foteli sali kinowej, która o tej porze miała pełnić rolę kaplicy. O tym, że dobrze trafił, przekonała go płynąca z głośników kojąca muzyka organowa. Kaźmierz uniósł głowę. Na małym podwyższeniu stał przykryty haftowanym obrusem stół, a na nim krucyfiks, który chwiał się w rytm przechyłów statku. Po obu stronach podwyższenia tkwiły w drewnianych donicach dostojne asparagusy. Pawlak na czworakach przybliżył się do stołu i unosząc oczy w stronę krucyfiksu przeżegnał się w pokorze. Jego usta wyszeptały błaganie: – Za szczęśliwy koniec spotkania z Dżonem i bezlitośnie prędki powrót do domu. A jak to spełni sia, dobry Panie Boże, tak ja w osobistej swojej postaci tu klęczący przysięgę niebu składam, że mszę dziękczynną za ocalenie ciała i duszy naszej zamówię, a grosza na świece i tacę nie pożałuję.
– Kiedy tak układał się z Panem Bogiem, ujrzał w głębi za kotarą postać kapłana w złoconym ornacie. Ta świetlista postać przypomniała mu widzianego we śnie Kacpra w lnianej świtce. Zadał sobie pytanie, co też tato chciał mu przekazać, pojawiając się pierwszy raz od czasu, gdy Kaźmierz golił go przed złożeniem do trumny. Czyżby miał żal do syna, że tak dolary zmarnotrawił? Najlepiej będzie, jak wyspowiadam się księdzu z wszystkich grzechów, a da Bóg pokuta lżejsza będzie jak ta męka, co nam kiszki przez gardło chce wywlec a wątrobę uszami wycisnąć! Przyznam się Kargulowi, żem dolary przetracił! Wsparty na dłoniach i kolanach usłyszał dzwoneczek. Pochylił głowę w pokorze. Ujrzał na dywanie parę eleganckich, plecionych mokasynów. Uniósł głowę i oczy wyszły mu z orbit, jakby ktoś w tym momencie oblał jego plecy wrzątkiem. Postać w ornacie pochylała się nad nim z troską, a oto Kaźmierz, nie wstając z kolan, jął się wycofywać tyłem. Za nim posuwała się postać w jaśniejącym złotym haftem ornacie, z którego wyłaniało się na górze oblicze tego Murzyna, przy którym kiedyś na pokładzie Ania szlifowała język angielski. Kaźmierz wzdrygnął się, jakby ujrzał jaką marę: nad nim pochylał się 'dziki'! Murzyn wyciągnął rękę ku głowie Pawlaka. Ten szarpnął się do tyłu, jakby to diabeł wyciągał dłoń po jego duszę. Ryzykując, że straci równowagę i poleci ze schodów na łeb na szyję, poderwał się do gwałtownej ucieczki. W połowie schodów zderzył się z Kargulem, który trzymając się poręczy, ostrożnie zsuwał się w dół. Zobaczył wybałuszone przerażeniem oczy Pawlaka. – A coż tobie oczy dęba stanęli, a?! Pawlak uczepił się jego rękawa jak dziecko, które boi się zgubić wśród odpustowych tłumów. – Władek – wyszeptał zbielałymi wargami, patrząc mu głęboko w oczy – my chyba w samo piekło trafili! Wskazał ręką w stronę kaplicy z takim wyrazem twarzy, jakby rzeczywiście poczuł w nozdrzach ohydny smród smoły i siarki. Kargul zajrzał do sali. Postać w ornacie, która pochylała się nad mszałem, wydała mu się dziwnie ciemna, jak negatyw fotografii. Może to nikły blask świec kładzie się cieniem na twarzy duchownej osoby? Kargul przyjrzał się uważniej rękom, które obracały karty mszału. Miały kolor czekolady. Teraz zrozumiał stan Kaźmierza. – Czego to w tym imperializmie ludzie z głodu nie wymyślą – pokiwał głową w bezbrzeżnym zdumieniu i zrobił znak krzyża na piersi.
– Widział ja już księdza babiarza, widział i pijaka, ale czarnuch przy ołtarzu to gorzej jak komunista przy władzy! Pawlak poczuł głęboką więź z Kargulem i przywarł do niego całym ciałem. Objął go w pasie i unosząc twarz ku górze wyszeptał błagalnie: – Władek! Lepiej my zawróćmy! – Za późno, Kaźmierz – wielkie łapsko Kargula pogładziło ojcowsko siwe włosy Pawlaka.
– Widać nam sądzona ta Ameryka!
– Aj, całe szczęście, że my tam we dwóch telepiem sia – westchnął Kaźmierz, nie wypuszczając Kargula ze swych objęć.
– Jak my we dwóch wojnę i socjalizm przeżyli, tak może i tej Ameryce damy radę…
Rozdział 18
Zamiast fal były obłoki. Zamiast wody było powietrze. Ale strach pozostał. Dłonie Pawlaka ściskały kurczowo poręcz fotela. Czuł się jak wówczas na karuzeli w Trembowli: żołądek podchodził mu do gardła, ręce potniały a usta bezgłośnie szeptały litanię do świętego Krzysztofa, patrona podróżników. Jambo jett Canadian Airways unosił go w niebo, a on pocił się coraz bardziej. Zaczęło się to w chwili, gdy śliczna stewardesa w seledynowo-czerwono-granatowym mundurku baletowymi ruchami zademonstrowała pasażerom sposób korzystania z kamizelki ratunkowej na wypadek, gdyby samolot zamiast wylądować na lotnisku w Chicago musiał spaść do oceanu. Kaźmierz nie zdjął nawet kapelusza z głowy na wypadek, gdyby rzeczywiście przyszło mu skakać ze spadochronem, który wedle zapewnień stewardesy spoczywał pod każdym fotelem. Strużki potu ciekły po policzkach Pawlaka. Głośnik podał wysokość, na jakiej znajdował się odrzutowiec, oraz temperaturę: 90 stopni! – Słyszał dziadek? – Ania przekazała Kaźmierzowi tę informację -Dziewięćdziesiąt stopni ciepła! – Aj, Bożeńciu -jęknął Kaźmierz, ocierając rękawem pot z czoła.
– Tak ty bierz i smołę gotuj! – Ale to wedle Farenheita! – usłyszeli głos znajomej z
'Batorego'. Kobieta, przed którą świat nie miał tajemnic, siedziała w tym samym rzędzie foteli. Cały czas wpatrywała się w zdjęcie tego, który zdecydował się być tatusiem dla jej dwóch słodkich córeczek, by móc go rozpoznać na lotnisku w Chicago. – Widać u nas dolar też wedle tego Farenheita stoi – skonstatował po krótkiej kalkulacji Kargul. Śliczne stewardesy, kolorowe jak pawie, przefruwały przejściem roznosząc drinki. Kargul sięgnął po szklankę i powąchał jej zawartość. – Czego to ludzie z głodu nie wymyślą – skrzywił się.
– Zamiast spirytusa perfumy każą pić.
– A kto tobie każe?! – prychnął Pawlak, rozeźlony tym wybrzydzaniem. – A ty, Kaźmierz, nie wypijesz zdrowia Jaśka? Taż dzięki niemu i my możemy Amerykę odkryć! – Aj, człowiecze -jęknął Pawlak, wznosząc oczy do sufitu – na nasze utrapienie ją ten Kolumb odkrył! – A on czego taki skulony jak żebrak w kącie, a? – Kargul wlał ostatnie krople gin and tonic w gardło i z błogim wyrazem twarzy wcisnął się całym ciałem w oparcie fotela.
– Taż nam żyć nie umierać!
– A coż on tak rozbojarzył sia jak kaban w chlewku? – ofuknął go Kaźmierz, kiedy łokieć sąsiada wparł mu się w żebra. – Bo wreszcie człowiek jak ta partyjna władza poczuwszy sia – złapał zdziwione spojrzenie znajomej katastrofistki i wyjaśnił, co miał na myśli: – Siedzisz wysoko, najedzony, napity i za nic nie odpowiadasz! Kargul chciał na koszt Canadian-Airways jeszcze bardziej poprawić swoje samopoczucie, ale Kaźmierz sprzeciwił się temu popijaniu. Co Jaśko sobie pomyśli, jak przyjdzie im się na lotnisku witać? Gorzej, że ta chwila niepokojąco się odwleka. Lot z Montrealu do Chicago trwa o dwie godziny dłużej, niźli wynikało to z rozkładu.
– Ile tak będziem fruwać i fruwać? – zaniepokoił się Pawlak i wydał Ani polecenie: – Wyjrzyj oknem, czy daleko jeszcze do tego Sikago, bo coś wygląda, że my zapóźnili… Pod nimi była sina tafla wody. Pawlak zaczął wiercić się w fotelu: tam Dżonu na nich czeka, a oni kręcą się jak na karuzeli, aż w brzuchu muli. Samolot właśnie kolejny raz przechylił się na jedno skrzydło i Pawlak poczuł, jak żołądek wciska mu się do gardła. Czy on matkę-ojca kociubą zabił, żeby tak w powietrzu pokutować? Kiedy wreszcie przyjdzie kres tych cierpień?! Ania uzyskała od stewardesy informację, że ta woda pod nimi to nie ocean, a jezioro Michigan. – Już dwie godziny latamy w kółko nad Chicago! Słysząc to ich znajoma pasażerka zakryła oczy rękoma i wykrzyknęła głosem, w którym mieszało się przerażenie z satysfakcją, że oto sprawdzają się wszystkie jej najczarniejsze przepowiednie: – Porwali nas! – To by znaczyło, że zgadza się wszystko, co wyczytała na temat Ameryki, kiedy jeszcze w Koninie prowadziła kiosk z gazetami. Jeśli przeżyje porwanie i ocaleje, to może liczyć jeszcze na gwałt, rabunek i próbę nawrócenia na wiarę Krishny! Była wyraźnie rozczarowana, kiedy z głośnika padła informacja, że z powodu strajku obsługi naziemnej port lotniczy O'Hare ma kłopoty z przyjęciem samolotów; ich maszyna musi w powietrzu odczekać kolejkę, by otrzymać pozwolenie na lądowanie; kapitan statku wraz z załogą przeprasza pasażerów Canadian-Airways za niezawinione przez ich szacowne linie utrudnienia… Kiedy Ania przetłumaczyła dziadkom informację, zobaczyła, że blada twarz Kaźmierza sinieje. Tak wyglądał w dniu jej cywilnego ślubu, gdy dotarło do niego, że Zenek z powodu swego światopoglądu nie zamierza brać ślubu kościelnego. Wtedy to Pawlak za pomocą sierpa rozpędził wszystkich zaproszonych na wesele gości. Ten sam sierp spowodował, że Kaźmierz Pawlak dzisiejszego ranka został potraktowany na lotnisku w Montrealujak terrorysta: kiedy jego bagaż przesuwał się na taśmie przez żelazną bramkę do wykrywania metali, rozległ się przeciągły dźwięk; Kaźmierz musiał otworzyć walizę i wydobyć wyszczerbiony sierp z drewnianą rączką; kanadyjscy celnicy zaczęli się dopytywać, do czego miało Pawlakowi służyć w samolocie owo dziwne narzędzie; Ani niełatwo było wytłumaczyć, że to rodzinna
pamiątka, którą jej dziadek wiezie swemu bratu do Chicago; celnicy nigdy nie widzieli takiego narzędzia, nie znali jego przeznaczenia i tym bardziej podejrzliwie odnosili się do pasażera z taką bronią. – Ot, pomorek! – wykrzyknął wówczas Kaźmierz.
– Taż oni tu podobno wszyściuteńko mają, a sierpa na oczy nie widzieli?! Otoczyła ich gromadka umundurowanych ludzi. Czekali na wyjaśnienie, do czego może służyć tak dziwne narzędzie. – Ot, durne ludzie, że tylko w pysk plasnąć! – zdenerwował się w końcu Kaźmierz. Wyrwał sierp z ręki celnika w szerokoskrzydłym kapeluszu i przygiąwszy się ku ziemi odegrał całą pantomimę pod tytułem 'żniwa we wsi Krużewniki': brał sierpem zamach, Ani kazał udawać, że podbiera pokos. Celnicy pokiwali głowami i nagrodzili ten występ oklaskami przekonani, że mają przed sobą jakąś folklorystyczną trupę artystyczną… Gdyby teraz Kaźmierz miał przed sobą tych strajkujących na lotnisku w Chicago, sięgnąłby po ten sierp, jak to uczynił w trakcie wesela Ani. Nie mógł pojąć, jak ludzie na lotnisku mogą strajkować, podczas gdy on zawieszony jest między niebem a ziemią.
– Żyć nie umierać -Kargul inaczej oceniał sytuację.
– Chcą, pracują, chcą – nie pracują. Demokracja, człowiecze. -Zbiesił się, czy jak?! – spienił się Kaźmierz.
– To ja przez te ichnie demokrację mam tak fruwać i fruwać?! Ja na to czasu nie mam! Na dole brat mój czeka, w domu krowa ma wycielenie, a ja mam latać jak ten kołowaty anioł?! Ja do brata przyjechał, a nie na karuzel! Taż jaki tu porządek?! Ania pogładziła Kaźmierza po ramieniu. – Dziadku. To wolny kraj! – Ot, pomorek! Taż ja takiej wolności by nie zniósł! Pawlak rozejrzał się wokoło, jakby szukał winnego tej sytuacji. -Szkoda, że sierp w walizce, bo czyjaś głowa by spadła! Silniki zaryczały, jambo jett się przechylił i Pawlak poczuł, że jeszcze chwila a wypluje swój żołądek na kolana. Pod nimi była ziemia, najeżona drapaczami chmur. Kaźmierz, robiąc znak krzyża na piersi, poczuł pod palcami zwisający mu z szyi na troczkach od kalesonów pusty woreczek. Znowu odezwały się w nim wyrzuty sumienia, że tak przemarnotrawił zdobyty majątek. Pocieszył się w duchu, że nikt poza nim nie wie o tej katastrofie. Postanowił, że po powitaniu Dżona, jak mu już wręczy wszystkie dary – a w szczególności ten sierp tatowy – poprosi go, żeby im kupił bilet powrotny na taki termin, który pozwoli mu być świadkiem wycielenia się Wisienki…
Rozdział 19
Można postawić stopy na ziemi, a jednak czuć się nadal jak rozbitek na tratwie. Stali w tłumie, a wokół nich ludzie padali sobie w ramiona, szlochali wzruszeni spotkaniem po latach, inni rozglądali się wokół, wykrzykując nazwiska tych, po których wyszli. Nad głowami oczekujących widniały tabliczki z tektury: Ja jestem twoja siostra Elizabeth Pazur, Czekam na mr. Gąsienica, Jestem z klubu „ White Eagle '… Nikt nie trzymał w ręku drążka z tekstem: 'Tu Dżon Pawlak'. Kaźmierz wspiął się na palce, by w tłumie oczekujących na przylot rodaków dojrzeć twarz dawno nie widzianego brata. Wokół rozlegały się okrzyki: „To ty, ciociu Tereso?! – To ja, Rysiek! – Boże, Boże, nic się nie zmieniłaś! – To znaczy, że musisz iść do okulisty!”… Wzruszeni ludzie porywali się w ramiona, inni sprawdzali, czy trzymane przez nich fotografie odpowiadają żywym osobom. Wśród witających się ludzi krążyła Joanna Osowiecka z Konina. Jej twarz, pokryta barwną mozaiką czarnego tuszu do rzęs, zielonych ciem do powiek, pudru oraz cyklamenowej szminki, wyrażała przeczucie kolejnej katastrofy; porównywała twarze oczekujących mężczyzn z fotografią przyszłego tatusia swych dwóch słodkich córeczek; na wszelki wypadek uśmiechała się promiennie i zachęcająco do każdego mężczyzny poniżej czterdziestki; patrzyła w ich oczy z nadzieją, póki tamci w kimś innym nie odnajdywali oczekiwanych bliskich… Pawlak wspiął się na palce, wyciągnął szyję omiatając wzrokiem zbity tłum. – Jest? – usłyszał bas Kargula za swymi plecami. – Musi być – odpowiedział bez wahania.
– Taż Pawlaki koniowi spod ogona nie wypadli. My z języka świdra nie zwyczajne robić! Nagle rozległy się dźwięki kapeli góralskiej. Muzykanci w kompletnych strojach góralskich kroczyli w kierpcach za opalonym mężczyzną w kapelusiku z piórkiem, który na widok rozglądającej się Ani błysnął garniturem sztucznych zębów i chwycił ją w ramiona. Kapela rżnęła od ucha, a mężczyzna tak ściskał Anię, że dziewczyna straciła na chwilę oddech. Wokół nich krążyła kapela w parzenicach i góralskich kapelusikach z muszelkami, z ogniem grając krzesanego, jakby to było wesele w Murzasichlu, a nie port lotniczy O'Hare w Chicago. Ania, czując -gorące pocałunki na swojej szyi, powzięła podejrzenie, że nie jest to raczej jej ojciec chrzestny, John Pawlak. Wywinęła się z objęć mężczyzny w kapelusiku z piórkiem, który tymczasem wydobył z kieszeni marynarki jakieś zdjęcie. – Dziadek John?! – Eeee, jaki ja dziadek, dziewucho ty moja – zaśpiewał czysto po góralsku tamten, wyraźnie dotknięty posądzeniem, że może być czyimś dziadkiem.
– Dyć ja twój narzeczony! Pawlak pośpieszył wnuczce z odsieczą. – A on co, oczadział?! Taż ona żeniata! Góral zacukał się. Na wszelki wypadek machnięciem kapelusika uciszył kapelę. Spojrzał na fotografię, potem na Anię i z wyraźnym żalem uznał, że widać padł ofiarą pomyłki. Tą, którą powinien wziąć w ramiona, była katastrofistka z Konina.
Odepchnęła Anię i rzuciła się w ramiona mężczyzny z okrzykiem: – Steve! To ja! Ja jestem twoją narzeczoną! Steve najpierw badawczo przyjrzał się mozaice, jaką stanowiła twarz narzeczonej i jeszcze raz porównał ten obraz z fotografią. Z przykrością skonstatował, że zdjęcie pochodzi jeszcze z okresu późnego Gomułki, a osoba, którą zaprosił, z okresu późnego Gierka. Uznał jednak widać, że towar wart jest swej ceny, bo zawołał radośnie – „Tyż piknie!” – i machnął kapelusikiem. Kapela poderwała się do grania, zajęczały dudy, zaburczał kontrabas, a Steve objął matkę dwóch słodkich córeczek, dla których zgodził się być tatusiem, i poprowadził ją w stronę wyjścia. Za nimi kroczyła dziarsko grająca kapela. Nagle sprzed zagapionego Pawlaka ktoś usunął walizy, a jego samego zepchnął z drogi orszaku, na czele którego kroczył jakiś władca afrykańskiego państwa. Jego misternie upięty turban migotał dziesiątkiem drogocennych kamieni; wyszywana złotym szychem szata w rodzaju ornatu wlokła się za nim po ziemi, a trzymany w ręku pastorał, rzeźbiony w głowy tajemniczych istot, stukał ostrzegawczo, domagając się ustąpienia z drogi. Pawlak wybałuszył oczy, rzucił się, by wyrwać z rąk czarnoskórej świty swoje walizy.
– Ot, hardabas! Te Nygry zawsze w paradę wlizą! Hall powoli pustoszał. Znikały bagaże, znikali ludzie. Oprócz nich rozglądał się za kimś bliskim człowiek objuczony walizami. Wydobył z rozpaczy krakowską czapkę z piórami i wsadził ją jako znak rozpoznawczy na głowę. I wówczas policjant w czapce ozdobionej otokiem czarno-białej szachownicy, który kręcił się po hollu, ruszył ku niemu z wycelowanym w jego pierś palcem, jakby nagle odkrył w przybyłym poszukiwanego przestępcę. -Władek?!
– A ty Zyga? – odpowiedział pytaniem człowiek w krakowskiej czapce z piórami. – A kto? – odpowiedział mu policeman. i nagle z gwałtownym szlochem rzucili się sobie w ramiona. – Idź-że, idź-że – zaśpiewał z krakowska Władek.
– Ja nie myślołżem, żeś ty się na policjanta wykierował – klepał brata po plecach.
– Ale nie bój nic! Ja rodzince ani słowa nie powiem! – A czemuż to masz nie gadać? – dopytywał się policeman.
– Bo u nas gliniarzem być to wstyd!
– Bo u was musisz się starać, żeby nim nie być – rzeczowo wyjaśnił policeman.
– A u nas, żeby nim zostać! U nas możesz być wszystkim, Władek, byleś nie był loser czyli przegrany! Pawlak czuł na sobie wyczekujące spojrzenie Kargula i Ani. Przypomniał sobie teraz, jak to oni w Rudnikach całą rodziną wybrali się na stację, by powitać Jaśka: wszyscy byli w nowym odzieniu; Kaźmierz nawet sobie na tę okazję kupił białą nylonową koszulę. Tadeusz Budzyński, zwany w Rudnikach i okolicy Warszawiakiem, wiózł swoją taksówką na spotkanie z amerykańskim gościem becik z Anią; czekali z jej chrztem na przyjazd Jaśka; na jego cześć Kaźmierz z Kargulem żytni bimber przyszykowali, żeby się Jaśkowi Polska przypomniała; teraz wieźli mu w swoich bagażach własnej roboty kiełbasy, rydze w słoiku i czarny chleb, o który prosił. I po co te starania, kiedy on nawet powitać ich nie wyszedł? – Oj, usłyszy Dżonu ode mnie litanię, że jemu w pięty pójdzie! – z rozpaczą rozglądał się wokoło: – To tak się brata na wygnaniu wita?! Kargul zmierzył Kaźmierza spojrzeniem, które nie pozostawiło wątpliwości, że widzi w nim całą przewrotność świata. – Twoja krew!
– Ty prosto niemożliwy stał sia! – nastroszył się Kaźmierz.
– Ty se lepiej w spodniach mieszaj, jak w mojej rodzinie! – A gdzie ty tu rodzinę widzisz? – Kargul zatoczył ramieniem krąg, obejmując tym gestem pustoszejący hall a przy okazji całą Amerykę.
– Twój Jaśko gorzej z nami postąpił, jak Ruscy w czterdziestym piątym, ze swojego siedliska nas wypędziwszy! -Ot, czort łabajowaty! – Pawlak poczerwieniał, słysząc to porównanie.
– To ty jego do NKWD równasz?!
– Będziem się bili czy godzili? – Kargul zrozumiał, że ta wymiana ognia zaraz zamieni się w prawdziwą wojnę.
– Ot, życie sobacze. Należy sia telefona spróbować. Może jemu dni i godziny pomachlaczyły sia? Ania znalazła numer telefonu, ale oczekiwała, że teraz dziadek Kaźmierz wydobędzie z woreczka pieniądze. Nie wiedział, co ma zrobić. Jak się przyznać, że zwisający na troczkach od kalesonów woreczek jest pusty jak na przednówku pusta była spiżarnia Kacpra i Leonii Pawlaków. Czuł na sobie wyczekujące spojrzenia Kargula i Ani. – A coż tak stoją, jak w kościele przy podniesieniu?
– Dawaj dolary na telefon!
– A skąd mi ich brać? Czy ja milioner jaki?! Zniecierpliwiony Kargul chwycił zwisające z szyi Pawlaka troczki od kalesonów i starał się wyciągnąć spod koszuli woreczek. Daremnie! Pawlak odpychał jego rękę. Wydobyty na wierzch woreczek wyglądał smętnie jak dziurawa skarpetka. – To ty cały majątek sprzeniewierzył?! Ty koniosraju jeden! – A coż on oczy wypuczył jak ta czerepacha?! Mój majątek i moje prawo było jego przemarnować! – Żeby jemu moja krzywda bokiem wylazła! – dudnił Kargul, szarpiąc Pawlaka jak snopkiem jęczmienia. Widząc, że przygląda się temu czarnoskóry policjant, Ania porwała walizkę i ruszyła ku wyjściu. Stanęła jak wryta, kiedy szklana ściana rozsunęła się przed nią bezszelestnie. Wystarczyło zrobić krok, by jak Kolumb postawić stopę na ziemi, którą przyjechali odkryć…
Rozdział 20
Ale John Pawlak nie czekał na nich przed wyjściem. Stali przy stosach bagaży, rozglądając się bezradnie. Na niebie krążyły samoloty, czekając na swoją kolej do lądowania. Na ziemi krążyły samochody wielkie jak karawany. I Kaźmierz Pawlak znów poczuł się zagubiony jak wówczas, gdy w towarowym wagonie toczył się przez nieznane ziemie nie wiedząc, gdzie postawić swoją nogę. Wówczas pomogły mu bystre oczy Witii, które wypatrzyły wśród pasących się krów Kargulową Mućkę z obłamanym rogiem. Teraz Ania, córka Witii, rozglądała się naokoło licząc, że gdzieś dostrzeże jakiś znak od Johna Pawlaka… Zwróciło to uwagę młodego, nie ogolonego człowieka z włosami sięgającymi łopatek; ubrany był w luźną koszulę z indyjskiej bawełny, pod pachą trzymał plik jakichś broszurek. Zmierzył czujnym spojrzeniem Anię, a do jej dziadków pomachał życzliwie dłonią. Pawlak odstawił walizę i uśmiechając się zachęcająco do młodzieńca, wyraził półgłosem nadzieję” że „może Jaśko wysłał tego pierekińca po nich na lotnisko'… Młodzieniec wręczył Ani kolorową broszurkę, żywo ją do czegoś zachęcając po angielsku; gestami dawał do zrozumienia, że jego życzliwość obejmuje także Kargula i Pawlaka; Kaźmierz zawisł spojrzeniem na jego ustach w nadziei, że pojmie intencje młodzieńca; Ania tłumaczyła jego słowa, ale w miarę jak tamten z coraz większym żarem do czegoś ją przekonywał, ona coraz bardziej sztywniała. – On gada, że możemy za jedyne dwa dolary przystąpić do jego klubu, jeżeli… jeżeli jesteśmy za… za legalizacją marihuany i homoseksualizmu oraz… za seksualnym wyzwoleniem kobiet… Młodzieniec z uśmiechem gestem głowy potwierdzał te słowa.
– Żeby jego piekło pochłonęło! Żeby jego koń w podogonie kopnął! Pawlak zmełł w ustach następne życzenie pod adresem młodzieńca. Porwał w popłochu walizę, wyskakując na jezdnię tuż przed nad jeżdżającym plymouthem. Wielki jak kombajn 'Vistula' samochód zarył się w miejscu. Rozległ się ryk klaksonu, pisk opon. Uderzona zderzakiem waliza otworzyła się i na asfalt wysypały się wiezione dla Johna dary. Pawlak, widząc u swych stóp pęta jałowcowej kiełbasy, zawinięty w 'Trybunę Ludu' boczek, słoiki z grzybkami w occie, zastygł w bezruchu. Wówczas z jednej strony krążownika szos wyskoczyła pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic, z drugiej zaś Steve – góral, który podjął się być tatusiem dla jej dwóch słodkich córeczek. – Ot, pomorek! Jakie to szczęście, że ja rodakom w paradę wlazł! – ucieszył się Pawlak, zbierając dary do walizy.
– Bo my tu bez moniaków astali sia i wpadli my w kałabanię. Pasażerka poprosiła 'kochanego Steve'a', żeby pomógł rodakom. Steve zdjął kapelusik, żeby się elegancko przedstawić Ani, którą przedtem wziął za swoje przeznaczenie. Ten gest jadąca za plymouthem w odkrytej półciężarówce góralska kapela potraktowała jako sygnał do występu i zaczęła rżnąć od ucha do ucha. Przy dudach, skrzypcach i harmonii Steve przedstawił się: nazywa się Steve Fay, ale tak naprawdę to Staszek Fajdak i jest prezydentem Związku Podhalan w Chicago. – Aj; człowiecze – westchnął porażony tym tytułem Pawlak – taż my już jednego prezydenta na 'Batorym' poznawszy. – Czego to ludzie z głodu nie wymyślą – mruknął Kargul.
– Jeden kraj, a tylu prezydentów.
– Why not?! Tu każdy jest prezydentem czegoś! Każdy klub polonijny czy kółko karciane ma swego prezydenta! – tłumaczył pogodnie Steve Fay, zabawnie łącząc góralski zaśpiew z amerykańskim akcentem.
– Bo Ameryka to big deal! To big country! Tu każdy ma szansę, nawet jak nie jest Żydem! Wrzucił walizy do ogromnego bagażnika, usadził pasażerów i ruszył z takim impetem, że Pawlaka wgniotło w oparcie miękkiego siedzenia. Jechali trasą Lake Shure Drive wzdłuż jeziora Michigan. Pasażerka nie
przestawała zapewniać Steve'a Faya, że jej dwie słodkie córeczki wymarzyły sobie takiego właśnie tatusia, na co Steve odpowiedział z wielką pewnością siebie, że widać ma mądre córeczki, co wolą mieć ojczyma w USA niż prawdziwego tatusia w Polsce. Pasażerka każde zdanie, każdy sąd prezydenta Podhalan witała pełnym oddania uśmiechem. W pewnej chwili Steve przyjrzał się krytycznie jej zębom. – Ty masz zęby własne czy kupne?
– Dlaczego pytasz, darling? – pasażerka poczuła się nieco speszona tym pytaniem. – D'ont worry – Steve poklepał ją po kolanie.
– Jak na sztuczne to są źle zrobione, a jeśli są prawdziwe, to trzeba je wymienić na sztuczne, żeby wyglądały jak prawdziwe. – Ależ one są naprawdę prawdziwe!
– Tyż piknie! – stwierdził pogodnie Steve.
– Ale mnie to nie eksajtuje! U nas zęby są tyle warte, ileś ty dolarów za nie dał! Kiedy minęli lotnisko awionetek, Steve zwolnił i patrząc w lusterku retrowizora na Anię spytał, czy ma prawo jazdy na samolot. – A na cóż jej?! -zdziwił się szczerze Kaźmierz. -Taż u nas to nie obowiązkowe! Za to spróbuj ty karty rowerowej zapomnieć, zaraz tobie milicja taki mandat łupnie, że aż ty przykucniesz! Steve zaśmiał się i zerkając na Joannę Osowiecką stwierdził, że przecież seks też nie jest obowiązkowy, za to przyjemny. Odwzajemniła się powłóczystym spojrzeniem. Jej uśmiech stał się jeszcze bardziej obiecujący, gdy przyszły tatuś jej córeczek stwierdził, że na tym lotnisku stoi także jego awionetka typu „Cessna”. Przy obserwatorium astronomicznym plymouth zwolnił. Steve gestem głowy wskazał stojący na wyniosłym cokole pomnik z brązu i rzucił jedno słowo, jakby przedstawiał swojego kolegę z wojska: – Kopernik!
– W Warszawie jest oryginał – stwierdziła pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic. – Tyż piknie, ale mnie to nie eksajtuje – Steve nie dał się zbić z tropu.
– Ten na pewno jest większy. – Dlaczego?
– Bo w Ameryce wszystko jest większe! Ameryka to big deal! Najwięcej banków. Najwięcej aut. Największy rash-auer, największe tempo! Najwyższe buildingi! Widać było, że Steve pragnie od pierwszej chwili zmiażdżyć przybyszów zza oceanu wspaniałością nowego świata. Musiał im narzucić przekonanie, że wszystko wokół jest 'naj', gdyż to utwierdzało go w poczuciu, że sam wybrał los najlepszy z możliwych. Wystawił rękę przez okno, by wskazać drapacz chmur. – To Sears-Tower – na twarzy Steve'a pojawił się wyraz bezbrzeżnej dumy, jakby to on własnymi rękoma wzniósł ten budynek.
– Najwyższy na świecie! On ma 1353 feet, a drapacz John Hancock Center ma tyle stóp, że jest a big home in the world, you see? – U nich pewnie i komary sto razy większe – mruknął Kaźmierz, by nie poddać się tej propagandzie sukcesu, której dość miał w polskim „Dzienniku Telewizyjnym”. Kargul jednak uległ indoktrynacji prezydenta Steve'a Faya, który kiedyś nazywał się Staszek Fajdak. – Wysoko poszli – pokiwał głową z podziwem. – Awo! Jak z wysokiej drabiny ty na łeb lecisz, tak tobie nie pomoże i modlitwa spadającego z dachu! Steve nie omieszkał podkreślić, że wielki wkład w budowę takiego kolosa, jak John Hancock Center, wnieśli jego rodacy: jednym z konstruktorów był Antoni Rychalski, you see? On najpierw miał dziab jako liftman and now he is in Direktion Steel Corporation! Pasażerka, przed którą świat nie miał tajemnic, przetłumaczyła, że ten konstruktor zaczynał jako windziarz! – A succesfull man! – dodał z dumą Steve.
– U nas windziarze jeszcze wyżej dochodzą! – rzucił Pawlak.
– Tyż piknie! – zgodził się prezydent Podhalan.
– Ale u was jest propaganda sukcesu, a tu sukces widać bez propagandy! Tu możesz chodzić do kina drive-in, możesz obejrzeć film, nie wysiadając z auta, możesz mieć sex drive-in, możesz wziąć ślub drive-in, nie wysiadając z kary! – Za co kara? -zdziwił się Kaźmierz.
– Car znaczy samochód – pouczyła go katastrofistka, która nie spuszczała oczu z ust przyszłego tatusia swoich słodkich córeczek.
– A jak można zarobić dolary drajw-in? – dopytywał się Kargul, podniecony tą wizją możliwości życia bez wysiadania z samochodu.
– Zarobić to nie, ale wyjąć możesz prosto z kary, bo są banki drive-in! Wjeżdżasz z czekiem, wyjeżdżasz z forsą! Tyż piknie, nie?! – I dziwić się, że jest tyle napadów, jak ich na pokuszenie wodzą. Na tę sarkastyczną uwagę Kaźmierza Kargul natychmiast wytoczył kontrargument, że przecież u nich w
Lutomyślu też obrobili bank Gminnej Spółdzielni, choć on wcale nie był drive-in tylko zamykany na dwie kłódki. – Ale aby raz – odciął się Pawlak, patrząc koso na tego bambaryłę, co tak bezkrytycznie odnosi się do amerykańskiej cywilizacji.
– Awo, raz obrobili, bo jeden tylko u nas bank i przez to i dla bandytów u nas życie sobacze! – Na tym polega komunizm – skomentował tę wymianę zdań Steve i znowu podjął swoją pieśń na chwałę Ameryki: – Gdzie bank rządowy; tam człowiek też należy do państwa. A tu jest Ameryka! Tu liczy się konkurencja! Mind you, w samym Chicago jest rocznie półtora miliona przestępstw. Steve Fay powiedział to nieomal z dumą, jakby ta statystyka musiała ostatecznie przekonać każdego, że znalazł się w kraju wielkich możliwości. Katastrofistka aż jęknęła z przerażenia połączonego z zachwytem i ze swej strony bez wahania wymieniła dwie liczby: w zeszłym roku było 3271 gwałtów i 1691 morderstw! – Bo tu, każdy ma jakąś szansę! – podjął prezydent Związku Podhalan, obserwując w lusterku retrowizora, czy jego pasażerowie jako zapóźnione w rozwoju ofiary ustroju totalitarnego przyjmują te nauki z odpowiednim poczuciem niższości.
– Tu jest wielki melting pot. Tygiel narodów! Możesz se być prezydentem albo gangsterem, ale musisz być kimś! Tu nie możesz być looser, you see? Przegrany nie ma tu szans! Ja na początku kaprowe pajpy konektował, byłem truck-driver, potem robiłem za helpra na budowie, potem byłem foremanem u bossa-Ajrysza, a teraz Ajrysze, Greki u mnie mają dziab, bo ja mam hurt i wysyłam na całe Stany Zjednoczone podkoszulki z emblematem polskiego orła z koroną, a na żądanie i bez korony… Pawlak i Kargul wysłuchali tego z ogłupiałymi minami. – Ania, taż bądź człowiekiem i przetłumacz ty nam z polskiego na nasze – zaszemrał w ucho wnuczki Kargul. Z jej wyjaśnień zrozumieli, że kiedy jeszcze Steve Fay nazywał się po prostu Staszek Fajdak, to zaczynał swoją błyskotliwą karierę od spawania miedzianych rur, potem był kierowcą ciężarówki, pomocnikiem na budowie, wreszcie brygadzistą i kierownikiem u bossa-Irlandczyka – a teraz tak dobrze stanął na nogi, że to Irlandczycy i Grecy sortują i wysyłają z jego magazynów podkoszulki, ozdobione emblematem dumnego polskiego orła z koroną – a na życzenie tych, co utrzymują wbrew postawie całej Polonii stosunki z konsulatami – to i bez korony. Handel nie zna granic ani światopoglądów! Ten bujny życiorys górala z Białego Dunajca, który wspiął się tak wysoko, że cały kontynent amerykański zarzucił podkoszulkami z polskim orłem, wzbudził nowy przypływ uczuć kobiety, przed którą świat nie miał tajemnic. Czy mogła wybrać lepszego tatusia dla swoich dwóch słodkich córeczek? Byle tylko on nie czuł się rozczarowany swoim wyborem. Z pewnym niepokojem zauważyła, że prezydent Podhalan zbyt często oglądał się za siebie, kierując różne uwagi wprost do Ani. Lepiej byłoby pozbyć się tej konkurentki. Spytała, pod jakim adresem oczekuje ich brat pana Pawlaka. Ania podała jej kartkę, a kiedy pasażerka odczytała głośno nazwę ulicy i numer domu, Steve Fay pokiwał głową jakby ze współczuciem. – Tyż piknie, choć straszno! – A czemu straszno? – zaniepokoił się Kaźmierz, wbijając spojrzenie w kark kierowcy. – To wschodnia część Chicago. Ten,plejs leży na 'black Belt', to znaczy czarny pas! Straszno, bo teraz tam sami czarneccy.
– Czarneccy? – ucieszył się Kargul.
– To polskie nazwisko! Ale Steve miał na myśli, że to dzielnica kolorowych. Przez nich teraz w tej dawnej polskiej dzielnicy biały nie ma życia. Kiedyś, kiedy jeszcze wołali na niego nie Steve, a Staszek, wtedy czuł się tam jak u siebie w domu: jak się przy zbiegu Division Street i Milwaukee Avenue pobili górale z Białego Dunajca z tymi z Murzasichla o to, kto z nich więcej zebrał datków na rozwój polskiej parafii, to tyle było porżniętych nożami jak na dobrym góralskim weselu! A teraz tam czarna bida! Kto miał za co, to się wyprowadził do lepszych dzielnic, a ci, co zostali, muszą się bić z czarnymi albo z Meksami! – Ot, pomorek. Teraz widzisz, na co ty go skazał! -syknął wprost do ucha sąsiada Pawlak. Wbił łokieć pod żebro Kargula, żeby przestał podziwiać przez szybę drapacze chmur, tylko zdobył się choć na cień wyrzutów sumienia.
– Czep się lepiej swojej baby – Kargul odepchnął łokieć tego namolnego konusa, który nie pozwalał spokojnie zachwycać się tym, do czego przez tyle lat zniechęcały polskie środki przekazu głosząc, że imperializm niesie ze sobą bezrobocie, wyzysk i głód! Skoro tak, to Kargul nie był w stanie wyjść z podziwu, czego to człowiek z głodu nie wymyśli: wokoło strzelały w niebo drapacze chmur, startowały i lądowały kolorowe jak ważki awionetki, nad głową jechała kolejka, a szklane ściany odbijały kolorowe reklamy. Banki ogłaszały się złotymi literami: Exchange Bank, National Bank, Credit Bank… – To jest mój bank – Steve Fay gestem głowy wskazał na Chicago Bank, który właśnie mijali. – To ty masz też i bank? – ucieszyła się katastrofistka, patrząc na Steve'a z rosnącym uwielbieniem. – Tu każdy musi mieć swój bank, you understand?
– A na coż taki kłopot brać na głowę? – szczerze zdziwił się Pawlak. – Dolar musi dać procent! – Steve postanowił wprowadzić rodaków w prawa kapitalistycznej gospodarki.
– Tu dolar zazębia się o dolar. Kto nie umie po niego sięgnąć, ten jest przegrany. Weźmy dla przykładu zwykłe prawo jazdy: kosztuje tylko trzy dolary i dwadzieścia pięć centów, ale ilu na nim zarabia? Szkoła prowadzi kursy, zarabia firma, która daje jako wóz szkoleniowy „Chevroleta” czy 'Forda', bo potem ten świeżo wyszkolony kierowca kupi właśnie tę markę, na której się uczył. Zdać – zda każdy, poziom umiejętności nie jest ważny, im ktoś gorzej zna przepisy, tym więcej zarabia na nim policja, wystawiając mu „tickety” za różne przekroczenia; im ktoś robi więcej błędów i powoduje szkody, tym więcej zysku mają firmy ubezpieczeniowe; na poważniejszych wypadkach zarabia ambulans, przewożący rannych albo karawan pogrzebowy na transporcie zwłok… – Tak, tak -potwierdziła słowa Steve'a kobieta, przed którą świat nie miał tajemnic – w Ameryce jak trzeba wkręcić żarówkę za 25 centów, to zarobi na niej ponad dolara ten, co ją wkręca, ten, co daje drabinę i jeszcze ten, co ją przytrzymuje! – Tu cent robi dolara! – Steve powiedział to, jakby ogłaszał swoje credo.
– Taka jest Ameryka: love it or leave it! Kochaj ją albo rzuć! Steve zainteresował się, czego też dorobił się w Ameryce ich krewny, do którego przyjechali. Jakie ma konto? W jakim banku? Co on w ogóle ma? – Domek piętrowy – Ania podsunęła przed oczy fotografię domu Johna Pawlaka, przed którym widniał jego ford. – To mnie nie eksajtuje – stwierdził Steve, nawet nie rzuciwszy okiem na dorobek rodaka.
– Home to ma każdy z middle-class. A middle-class dzieli się. na upper-middle-class, tniddle-middle-class and high-middle-class… – Ano, roztłumacz podrobno, Ania, bo tylem zrozumiał, co na tureckim kazaniu. Kiedy Kaźmierz usłyszał od Ani, że tu prawie każdy, kto należy do klasy średniej, ma domek, westchnął głośno nad dolą swego brata: Jaśko tułał się tu po średnich klasach. Jaka w Polsce bezlitosna wygoda, bo społeczeństwo bezklasowe! – A z kim on ożeniony? -dopytywał się prezydent Związku Podhalan, wiedziony lokalnym patriotyzmem.
– Chyba nie z góralką, bo ta by go z Trojcowa wywiodła w lepsze dzielnice! – Ot, kłopot serdeczny – westchnął Pawlak.
– Jak Dżonu narzeczoną swoją, Marcyśkę od Szałajów, na emigrację idący w Krużewnikach zostawił, tak on do tych pór bezpartyjny kawaler! – I po jaką zarazę tak za tą Marcyśką tęsknił?! Taż to koczerbicha była! – Kargul miał swoje zdanie o nie spełnionej miłości starszego brata Kaźmierza.
– Jak Ruskie przyszli nas wyzwalać od „polskich panów”, to ona, do cała przez Sowietów otumaniona, delegatką ludu pracującego miast i wsi zostawszy sia i po wsiach za „sowiecką właścią” jeździła agitować. No prosto wstyd! A potem kochanką majora NKWD ostawszy sia, gramofon nakręciwszy w nocnej koszuli na balkonie tańczyła, a pijany Bobywaniec strzelał z nagana w dzwon na trembowelskiej dzwonnicy… – Jakby Jaśko przez ciebie nie był do tej wędrówki ludów przymuszony, tak by do tego nie dopuścił, żeby Marcysia zbiesiwszy sia! – Mógł sobie tu lepszą znaleźć. Kargul wzruszył tylko ramionami i gestem głowy wskazał na widniejące po obu stronach szyldy i reklamy: Tatry Travel Office, Świderski -polskie pieczywo, Warszawski Center, Delikatesy polskie, Swojska kielbasa, Z Polski i do Polski tylko z B. Zaleskim!, Polonia Sausage – parówki polskie… – Awo, a bo mało tu samych swoich? Uważał, że te polskie szyldy powinny przekonać Kaźmierza o wielkim wyborze wszystkiego, co swojskie: jeśli jest swojska kiełbasa i pierogi z kapustą, to muszą być i swojskie baby.
– Ale Polki teraz są łase na obcych, żeby obywatelstwo dostać – Steve wyjawił im motywy, które skłoniły go do odpowiedzi na ofertę matki dwojga słodkich córeczek: dlatego ściągnął ze starego kraju kandydatkę na towarzyszkę życia, że kieruje się patriotyzmem! Tu jak Polak ożeni się z Włoszką i ma troje dzieci, to Polacy uważają, że mają pięcioro Polaków, a Włosi, że pięcioro Włochów. Ta dyskusja kończy się rozwodem, a rozwód to ruina. – U nas w rodzinie dyskusje trafiają sia, ale rozwód nigdy! – Pawlak poczuł pewną przewagę nad prezydentem. Przejechali przez Milwaukee Avenue, które wedle Steve'a była najdłuższą ulicą świata, łączyła bowiem Chicago z Rzeszowem, Nowym Targiem i Sokółką. Kiedy znaleźli się wśród bocznych uliczek, wysypane na jezdnię śmiecie zmusiły do wolniejszej jazdy.
– To tu! – wykrzyknęła nagle Ania, rozpoznając znany jej z fotografii piętrowy domek. Steve zajechał z głośnym trąbieniem. Nikt jednak nie ukazał się w drzwiach. Przed domem stał ford Johna, który podziwiali na przysłanej przez niego widokówce. Steve wydobył z bagażnika walizy, a kiedy uniósł swój kapelusik na pożegnanie, siedząca na półciężarówce kapela góralska porwała na ten znak instrumenty i huknęła dziarsko krzesanego. Oba samochody odjechały, a Pawlak wciąż patrzył wyczekująco na drzwi piętrowego domu. Ale nikt nie wychodził na ich powitanie. – Bierz walizę! – rzucił rozkazująco do Kargula, wchodząc powoli na schodki i ściągając z głowy kapelusz, jakby miał wejść do świątyni. – Przestałby ty rządzić! – warknął pod nosem Kargul.
– Tu demokracja!
– Ty mnie tu politycznie nie kołuj! – osadził go Kaźmierz.
– Jak jest dwóch, to któryś musi być lepszy!
– Dżonu to powiedz – wysapał Kargul, taszcząc ciężkie walizy. -Bo on tak nas serdecznie wita, jak my Armie Czerwoną w trzydziestym dziewiątym. – Nie boj sia, usłyszy on ode mnie takie powitalne oracje, że prosto on na ogonie przykucnie! Ta zapowiedź, rzucona przez Kaźmierza przez zaciśnięte zęby, przeraziła Anię. Jaki będzie finał tej wyprawy, jeśli na samym początku dojdzie do jakiejś scysji? – Dziadku – przytrzymała Kaźmierza za rękaw – nie wypada się żreć jak w Polsce w kolejce po mięso. – Ot, dziermolisz! A wypiąć się na nas jemu wypadało? On prosto jak jaki chachoł zachowawszy sia! Z głębi domu dobiegały pojedyncze dźwięki fortepianu, jakby dziecko uderzało ciągle w dwa klawisze. Ania nacisnęła dzwonek. Fortepian zamilkł. Drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał łańcuch. W tej szparze pokazał się łysy człowieczek w kraciastej koszuli. W jego spojrzeniu czaiła się podejrzliwość. Omiótł czujnym spojrzeniem czarno ubranych przybyszy. – Czy tu mieszka Pawlak Jan? – spytał grzecznie Kaźmierz, trzymając kapelusz przy piersi. – Zgadza się -łysy mężczyzna o wystraszonym spojrzeniu uchylił szerzej drzwi.
– Wy z Funeral Home? Pawlak nie odpowiedział, bo nie zrozumiał, że ten człowiek zanim otworzy drzwi, chce się upewnić, że on i Kargul są z domu pogrzebowego. Wcisnął głowę do środka, wołając na całe gardło:Taż my już są Jnaaśku! Ten, kto ich potraktowałjako przedstawicieli domu pogrzebowego, z pewnym zaskoczeniem patrzył na walizy. Nagle przeniósł spojrzenie na Anię i wreszcie pojął swoją pomyłkę. Otworzył szerzej drzwi i objął przekraczającą próg delegację pełnym współczucia spojrzeniem. Kaźmierz stał pośrodku kiszkowatej salki, nie wypuszczając z rąk ciężkich waliz. Ta podróż skończy się dla niego, gdy wreszcie ujrzy swego brata. Stał i czekał na jego pojawienie się. Dziewiętnaście lat temu na peronie stacji w Rudnikach stał tak brat jego, Jaśko. Pociąg już odjechał, a on w lipcowym upale; w słomkowym kapeluszu, przepasanym wstążką w barwach amerykańskiej flagi, wpatrywał się w grupę ubranychjak na niedzielną sumę ludzi, w których miał rozpoznać swego młodszego brata, Kaźmierza, jego żonę, Marynię; po raz pierwszy miał zobaczyć synów i wnuczkę Kaźmierza, która aż kilka miesięcy czekała na przyjazd tego, który ją będzie trzymał do chrztu; na jednym końcu peronu obok swoich bagaży stał John Pawlak, na drugim zdyszana rodzina Pawlaków; a wtedy Kaźmierz otworzył ramiona i krzyknął: „Bój się Boga, Jaśku! Wreszcie jesteś!” Teraz Kaźmierz wpatrywał się w schody. Obie jego ręce pod ciężarem waliz wyciągnęły się tak, że dłonie sięgały za kolana. Za jego plecami sapał Kargul. Zsunął kapelusz ze spoconego czoła na tył głowy tak, jak to widział u kowboja na reklamie papierosów „Winston”. Rozglądał się po sali, która przypominała lokal gospody ludowej w Lutomyślu w czasie sprzątania: na stolikach spoczywały krzesła, celując w sufit żelaznymi nóżkami, w głębi na przykrytym plastykową płachtą barze stał telewizor, na małej estradce pysznił się czarny fortepian z uniesionym skrzydłem, w kącie stały dwie drabiny malarskie, wokół nich plastykowe wiadra, puszki z farbami… Kaźmierz omiótł spojrzeniem to wnętrze i pomyślał ze wzruszeniem, że brat chciał na ich powitanie dom galancie wyszykować i przez to zapewne nie zdążył po nich na lotnisko wyjść. – Jaśku! – krzyknął Pawlak w stronę schodów -ano, bój się Boga, jesteśmy! – Nie usłyszy – powiedział ze smutkiem łysy człowiek w okularach. Szukał czegoś za barem, szeleszcząc pochlapanym farbami plastykiem. Kaźmierz po jego słowach nabrał więcej powietrza w płuca i z rosnącą niecierpliwością huknął tak głośno, że aż klapa fortepianu zamknęła się z głuchym łomotem: – Jaaaśkuu! Zza baru wyłonił się ze zbolałą miną okularnik, niosąc w ręku barwną, plastykową torbę z napisem: Magazin FOR YOU! Musiała być wypełniona czymś ciężkim, bo drugą ręką podtrzymywał ją od spodu. – Jaaaśku! – darł się coraz bardziej zniecierpliwiony Pawlak.
– Mówiłem już, że nie usłyszy – łysy powiedział to głosem, jakim przekazuje się zwykle złe wiadomości.
– Kazał to przekazać w wasze ręce. Podsunął torbę Pawlakowi. Kaźmierz nie zwracał uwagi na nieznajomego, wciąż oczekując pojawienia się brata. Kargul wziął torbę, postawił ją na ladzie baru i zajrzał do środka ostrożnie, jakby się bał, że natknie się na ładunek wybuchowy. W głębi tkwił parciany woreczek, u góry zawiązany sznurkiem. Kargul jednym szarpnięciem rozwiązał węzeł, zanurzył rękę i przyjrzał się uważnie temu, co wydobyła jego wielka dłoń. Przybliżył dłoń do nosa, powąchał ten szaro-bury proch, po czym przeniósł pytające spojrzenie na łysego: – Ziemia?
– John mówił, że od was to przywiózł…
– Taż to nasza ziemia! Kiedy Kargul dokonał odkrycia, że
zawartość woreczka stanowi ziemia z Rudnik, którą Jaśko Pawlak zabrał ze sobą w 1960 roku do Chicago, wszystko nagle stało się dla nich jasne: i to, że Jaśko nie wyszedł po nich na lotnisko O'Hare, i to, że nie mógł usłyszeć wołania Kaźmierza… Rozległ się głuchy stuk. To Pawlak wypuścił z dłoni ciężkie walizy, wypełnione wędlinami własnej roboty, bochenkiem czarnego chleba i słoikami marynowanych grzybków. Przez chwilę stał jak ogłuszony. Kąciki ust drgały mu od powstrzymywanego szlochu. W oczach Kargula pojawiły się łzy. W tym momencie, Kaźmierz runął ku niemu, wcisnął głowę pod jego pachę, a Kargul ogarnął go ramieniem. Stali tak złączeni nierozerwalnym uściskiem, jakby od tego momentu zniknęło wszystko, co mogło ich dzielić. Kargul nie zważał na to, że Kaźmierz nastąpił swoim butem na jego nogę.
Rozdział 21
– Ot i przyszedł koniec na naszą wędrówkę – westchnął Pawlak, odwijając z gazety butelkę z przywiezioną na cześć Jaśka „swojuchą”.
– Miało być powitanie, a będzie stypa! – Stypa już z góry opłacona – życzliwie pospieszył pocieszyć Pawlaka łysy człowiek, który w zastępstwie gospodarza czynił honory domu. -Jak się ma konto, to śmierć jest tu przyjemniejsza jak życie. szczególnie cudza… Złapał pytające spojrzenie Pawlaka, więc chętnie wyjaśnił, że w Ameryce pogrzeby są czymś w rodzaju darmowego bankietu w wynajętej przez Funeral Home restauracji. Dlatego umarli cieszą się wśród biedniejszej części Polonii dużą sympatią. Przychodzą ich żegnać ludzie, którzy o ich istnieniu dowiedzieli się dopiero z nekrologu w polonijnej gazecie.
– Tu nawet śmierć jest towarem – z obrzydzeniem na twarzy mówił łysy człowieczek, najwyraźniej pogardzający prymitywizmem amerykańskiej obyczajowości. Kiedy przedstawił im się jako Franciszek Przyklęk, artysta-muzyk – zaczęło ich nurtować pytanie, co też artysta mógł robić w domu Johna. Nie śmieli go o to zapytać wprost. Uznali, że musiał być bardzo zżyty z Jaśkiem, bo z niezmierną zachłannością przyglądał się Ani, jakby chciał stwierdzić, czy opis jej osoby, jaki znał od Johna oraz ze zdjęć, odpowiada oryginałowi. Wiedział, że Ania była chrzestną córką Johna i patrzył na nią tak ciepło, jakby gotów był zaadoptować tę sierotę. Od pierwszej chwili nie odstępował dziewczyny. Oprowadzał ją po domu, pokazał wyposażenie kuchni, ogromne lodówki, maszynę do zmywania naczyń, sokowirówki. Od razu był gotów iść z Anią do piwnicy, pokazać jej, jak się uruchamia wielką pralkę. Teraz kiedy wszyscy siedzieli w wysłanym dywanem living-roomie; Franciszek Przyklęk też nie spuszczał z Ani wzroku, niczym głodny pies z zawieszonej na sznurku kości. Sprawiał wrażenie człowieka, który wiele lat spędził w samotnej celi i widok pierwszej napotkanej kobiety wprowadza go w stan nieopanowanej wibracji. Ania wpatrywała się w ekran pulsującego reklamami telewizora. Kargul wydobywał z waliz przywiezione zapasy. Kaźmierz zębami wyrwał korek z szyjki butelki i z lubością powąchał buraczany odór „swojuchy”.
– Aj, Bożeńciu-westchnął rozdzierająco. -Aż żal, że Jaśku tego nie pokosztuje. A gdzież to brat mój w tu poru, a? – Pan Pawlak jest w preparacji – wyjaśnił rzeczowo Franciszek Przyklęk.
– W Funeral Home. Pogrzeb pojutrze… Kaźmierz postawił butelkę na szklanym blacie niskiego stolika z takim rozmachem, że Franciszek cofnął się, przestraszony jego miną.
– Żadnego pogrzebu nie będzie! Kargul zastygł ze słoikiem marynowanych kozaków w ręku.
– Kaźmierz, ty oczadział, czy jak? Kaźmierz wstał z głębokiej, kwiecistej kanapy. Zapiął marynarkę, jakby gotując się do złożenia oficjalnego oświadczenia. Jego głos przepojony był wzruszeniem: – Jak Jaśko opuszczał Krużewniki, modlił sia, żeby kości nasze po świecie nie szukały sia. Mam ja lepsze miejsce dla niegojak Sikago. Koło naszej mamy on legnie, tam gdzie słychać, jak zboże rośnie, a nie jak moniaki brzęczą… Z pogardą spojrzał na ekran, gdzie właśnie para, która wygrała jakiś teleturniej, podskakiwała do góry wrzeszcząc z zachwytu. Ważne, gdzie się człowiek rodzi i gdzie umiera: jego brat urodził się wśród swoich, jego kołyska stała w chacie z glinianą polepą, a nie na miękkich dywanach, co tu się pod butem ścielą. Rozejrzał się wokoło jakby dziwiąc się, jak można żyć wśród tylu niepotrzebnych nikomu przedmiotów. Na regałach stał telewizor, obok magnetofony i głośniki. Spojrzał wymownie na okna, przez które nie można było dostrzec, czy nadchodzi sąsiad na wieczorną pogawędkę, bo między szybami wisiały żaluzje, a sąsiadem był pewnie jakiś czarnuch! W takim miejscu miałby zostawić Jaśka? Jego obowiązkiem jest sprawić, by kości Pawlaków nie szukały się po świecie… Rozlał „swojuchę” do podstawionych przez Anię szklanek z grubym dnem. Kargul przysunął do stolika walizę z zapasami. Na widok tych kiełbas, boczków i słoików artysta-muzyk Franciszek Przyklęk wytrzeszczył zza grubych szkieł oczy.
– A po co to?! Pawlak wzruszył ramionami: tutejszy, a nie wie, że tu recesja? – Ciekawe, kiedy nasza gospodarka planowa osiągnie taką recesję – Ania ironicznie odniosła się do poglądów ekonomicznych dziadka.
– Trzeba wypić dla spokojności duszy Jaśka i naszych serc. Kargul wzniósł szklankę. Pawlak wypił, odchuchnął i z głuchą rozpaczą spojrzał na stosy przywiezionego z Polski dobra.
– Nie pokosztuje już Dżon tego…
– Na stypę my to wieźli, nic nie wiedzący – dodał od siebie Kargul i podsunął kiełbasę artyście.
– Niech no zakansza dla zdrowotności… Franciszek Przyklęk z czcią powąchał kromkę czarnego chleba. W jego oczach pojawił się zachwyt, jakby ta kromka zapachniała mu polami żyta, sosnowym lasem i wszystkimi utraconymi tutaj zapachami dzieciństwa.
– Takiego chleba tu nie dostanie – delektował się.
– Tutejszy to nylonowa wata! – Ale jakoś na tej wacie ludziom lepiej się żyje, jak nam na tym razowcu – wyrwała się Ania, nie odwracając wzroku od ekranu telewizora, na którym teraz wysiadała z rolls-royce'a Jane Fonda w długiej, białej sukni, uśmiechając się kusząco do fotoreporterów. Zezłościło to Kaźmierza: jemu z tego żalu dusza omal z zawiasa nie wyskoczy, a ta rozdziawa nic, tylko gapi się na te duracką telewizję! Dopadł do telewizora i chcąc go wyłączyć, zaczął na chybił trafił naciskać guziki: na ekranie Jane Fonda w białej sukni ustąpiła miejsca otwartej paszczy hipopotama, który swymi zębami reklamował pastę do zębów; jego miejsce zajął kowboj na spienionym koniu, ale zanim trzymany przez niego rewolwer zdołał wypalić, na ekran wskoczył jakiś nawiedzony prorok, przed którym klęczały histerycznie krzyczące tłumy, potem pojawili się dwaj ryczący groźnie na siebie zawodnicy wrestlingu, ale zanim ten łysy zdołał uderzeniem głowy w brzuch wysłać przeciwnika na tamten świat, palec Kaźmierza przywołał kuchcika, który zachwalał pizzę… Kaźmierz stał przed telewizorem, ogłuszony tą lawiną obrazków. Jak u nich w domu uruchomiło się odbiornik „Rubin”, to człowiek mógł być pewien, że szybko zaśnie przy sprawozdaniu z kolejnego posiedzenia Komitetu Centralnego i przynajmniej na drugi dzień wstanie wypoczęty…
– Ot, pomorek – zmartwił się szczerze Pawlak.
– Ta duracka maszyna chyba że zaciąwszy sia, bo czkawki jakiejś dostała.
– Tu jest trzydzieści programów – uspokoił go artysta muzyk z taką miną, jakby mówił o dwudziestu plagach.
– Na jednego człowieka? – Pawlak patrzył na niego niedowierzająco.
– Taż jak tu przeżyć?! – Tak jak ja – Franciszek Przyklęk wyłączył telewizor.
– Patrzę, ale nic nie rozumiem. Inaczej bym stracił swoją duchową kulturę. Żyję tu dziesięć lat, a nie znam języka, nie znam ani jednej rodziny amerykańskiej – podkreślił z nie ukrywaną dumą.
– Znam Ukraińców, Żydów, a nawet Węgrów, ale od Polonii trzymam się raczej z daleka, bo tutejszy Polak to ćwierćinteligent, który ma się za półinteligenta! W jego głosie czuło się głębokie przekonanie o swojej wyższości, która upoważniała go do stwierdzenia, że społeczeństwo amerykańskie składa się z pozbawionych wyższych wartości dorobkiewiczów.
– Pan narzeka jak każdy Polak w kraju – zauważyła Ania.
– Tak – przytaknął z dumą Franciszek Przyklęk – bo prawdziwi Polacy widzą negatywne strony życia, podczas gdy Amerykanie same pozytywne.
– A nie lepiej byłoby odwrotnie? – spytała Ania, na co artysta muzyk pokręcił głową przecząco.
– To czym byśmy się od nich odróżniali? Franciszek Przyklęk, jak każdy oryginalny artysta, pragnął za wszelką cenę odróżnić się od innych. Wyznał w trakcie kolejnego toastu za spokój duszy Johna Pawlaka, że on właśnie dzięki Johnowi ocalił swoją dumę i mógł przetrwać w Ameryce, nie poddając się jej płaskim ideałom, które każdemu kazały osiągać sukces za wszelką cenę! Rozmiękczony alkoholem, rozrzewniony spotkaniem rodaków, którzy byli mu bliscy, gdyż jak on nie władali językiem tego kraju, opowiedział pokrótce swoje losy. Od dzieciństwa skazany był na wyjątkowość przez fakt, że miał absolutny słuch; wróżono mu karierę pianisty, ale zawsze na drodze stanął mu jakiś pechowy przypadek; wzrok mu się popsuł, bo jako dziesięciolatek czytał przy latarce pod kołdrą medyczne książki wujka – ginekologa; kariera pianisty zamknęła się przed nim na zawsze, gdy spadł z drabiny, z której usiłował dojrzeć, co dzieje się za oknem gabinetu wujka; pech chciał, że wujek przyjmował na pierwszym piętrze, a pod drabiną stała stara wanna; wujek otworzył okno, Franio stracił równowagę i wylądował w wannie; kiedy po sześciu tygodniach zdjęto mu ze złamanej ręki gips, jego palce mimo absolutnego słuchu nigdy nie odzyskały elastyczności i ciekawski Franio został jedynie stroicielem fortepianów; umiał stroić instrumenty, ale jego życie małżeńskie od początku było rozstrojone jak fortepian po tygodniu wydobyty z dna rzeki. To żona doprowadziła Franciszka przed laty do tragicznej decyzji wyjazdu z Polski; uznała, że jako ojciec dwojga dzieci musi poszukać zarobku tam, gdzie docenią jego fach i słuch absolutny, to ona wymyśliła, że Ameryka potrzebuje stroicieli. „Ile fortepianów masz w tej Częstochowie do strojenia? Pięć, dziesięć, góra piętnaście! A tam od Atlantyku do Pacyfiku aż się roi od instrumentów, ale nikt nie potrafi stroić, nikt nie ma już słuchu absolutnego!” – przekonywała go małżonka. Sama postarała się przez swojego krewniaka, żeby go zamustrowali na statek w charakterze tapera; w porcie Chicago zszedł na ląd, który podobno czekał na ludzi z absolutnym słuchem i kluczem do strojenia; wybrał wolność, przedstawiając się jako ofiara reżimu komunistycznego, ale wśród Polonii znalazł się ziomek z Częstochowy, który rozgłosił, że Franciszek Przyklęk stroił fortepiany w Komitecie Wojewódzkim – i to w czynie społecznymjako aktywista. To zamknęło przed nim wszystkie drzwi. Skoro Ameryka odwróciła się od niego plecami, nie chcąc skorzystać z jego absolutnego słuchu, to on zrewanżował się jej tym samym: nie porozumiewał się w jej języku, nie wyznawał jej ideologii był nadal wolnym i niezależnym artystą muzykiem, choć musiał zapomnieć o słuchu absolutnym, który przy zrywaniu starych dachów i przy pracy „na azbestach” nie był potrzebny. Franciszek Przyklęk zachował przynajmniej swoją dumę, bo niktmu nie mógł zarzucić, że został człowiekiem sukcesu; to be a succes – być wygranym – to nie dla niego; nikt go nie może oskarżyć, że Ameryka mu w czymś zaimponowała! Wyciągnął przed siebie ręce: proszę, te palce przeznaczone do klawiatury zdarł przy azbestach, ale zachował niezależność duszy! Wyjechał u schyłku Gomułki, teraz jest już okres późnego Gierka, a on nie ma szans powrotu: po pierwsze – wybrał kiedyś wolność, a więc w Polscejest spalony, a po drugie-jak ma się pokazać żonie, której od dziesięciu lat donosi w listach, że jego konto rośnie, a on czeka tylko, aż wygaśnie jego kontrakt z przedstawicielstwem „Playela”, dla której to firmy rzekomo nastroił wszystkie fortepiany od
Wschodniego Wybrzeża po Kalifornię? Im dłużej tujest, tym bardziej czuje się zagubiony. Wyjeżdżał z bujną czupryną, ale od tej pracy „na azbestach” włosy mu wyszły, gęba się pomarszczyła jak tyłek mandryla i nawet nie wie, czy żona by go poznała. Dziś dopiero, po przyjeździe bliskich Johna Pawlaka, poczuł, że żyje… Im więcej pił za spokój duszy Johna, tym bardziej czuł się bliski jego rodzinie. Dla niego Johń był też jak brat, a przynajmniej jak bratnia dusza…
– Ot, ciekawość zapytać -zainteresował się Kaźmierz, napełniając kolejny raz szklanki -taż on też od Trembowli może pochodzący? – Ja? Z Częstochowy! Ale z pańskim bratem połączyło mnie braterstwo dusz – wyjaśnił stroiciel, łapczywie zajadając się swojską kiełbasą.
– Pracując jako śmieciarz znalazłem w śmieciach Biblioteki Polskiej pewien szczególny dokument, świadczący, że w roku 1893, przed Wystawą Światową, pod tym adresem nocował jedną noc mistrz Ignacy Paderewski! – Tylko jedną noc? – Ania była wyraźnie rozczarowana.
– Ale za to nie sam – Franio Przyklęk zmrużył oko, dając do zrozumienia, że nie tylko on, co spadł z drabiny, lecz nawet tak sławni ludzie jak mistrz Paderewski mają swoje słabości. Może to wtedy był dom tej kobiety, która poruszyła struny duszy mistrza? W tych czasach cała dzielnica opanowana była przez Polaków, nie tak jak teraz, kiedy wciskają się tu bezczelnie czarni i
Hiszpanie. Zanim ten dom stał się własnością Johna Pawlaka, wiele razy zmieniał właściciela, ale żaden z nich nie wiedział, że jako miejsce miłosnej nocy mistrza ma on historyczną wartość. Kiedy Franio przedstawił list, który niezbicie świadczył o życiu emocjonalnym prezydenta, znalazł u Johna pełne zrozumienie i poparcie. John postanowił powołać w swoich murach klub polonijny, a Franciszka Przyklęka powołał na wykonawcę swojej woli. Odtąd Franio zamieszkał u Johna na stałe, kierował pracami remontowymi a wieczorami grał gospodarzowi na przemian koncerty Paderewskiego z ulubioną przez Johna ludową piosenką „Poszedł Walenty za stodołę, i zobaczył dupy gołe u-ha-ha”.Ta piosenka wzruszyła Kargula, bo sam dobrze pamiętał, jak to śpiewało się tę przyśpiewkę w trakcie wesel w Krużewnikach.
– Taż tobie bezlitośnie w głowie pomachlaczyło sia – Kaźmierz nie mógł dopuścić, by jego świętej pamięci brata łączyć z takimi tekstami.
– Trzech rzeczy chciał się pański brat doczekać – stroiciel uniósł jak monstrancję kromkę razowego chleba, który Pawlak odwinął z przywiędłego już chrzanowego liścia.
– Tego! Was! -gestem objął wszystkich obecnych w livingu.
– I otwarcia tego klubu pamięci mistrza Paderewskiego.
– Będzie podług jego woli – uroczyście oświadczył Kaźmierz i uniósł w górę pełną szklankę. Nagle za oknem rozległ się przeraźliwy sygnał policyjnej karetki i seria strzałów z broni maszynowej. Uniesiona ku górze ręka Pawlaka drgnęła i „swojucha” chlusnęła na połę czarnej marynarki.
– A to cóż? – wykrzyknął przestraszony.
– Pacyfikacja?! – Policja – skonstatował spokojnie stroiciel, nie zdejmując z Ani łakomego spojrzenia. Za oknem rozległ się łomot i zgrzyt zderzających się ze sobą samochodów. Przeraźliwy jęk sygnału policyjnego wwiercał się w uszy. Podczas gdy Kargul nerwowo rozglądał się, gdzie by tu znaleźć najlepszą kryjówkę, Pawlak dopadł okna. Daremnie szarpał się z klamką: okno w żaden sposób nie dało się otworzyć.
– Tu się okien nie otwiera – poinformował stroiciel.
– Air condition czyli klimatyzacja…
– Aj, Bożeńciu, ja by tu tygodnia nie wydzierżył, a ty, Jaśku, pół wieku musiał z tą duracką klimatyzacją i luksusem mordować sia! Aż przygiął się ku ziemi, gdy tuż za oknem rozległa się seria z broni maszynowej: co to za wojna się zaczęła? Trzeba wyjrzeć, kto kogo pogonił! Stroiciel uspokoił go, że nie ma po co wyglądać, bo jutro o tej strzelaninie będzie można przeczytać w gazetach, a dzisiaj jeszcze obejrzeć w „ti-vi”. W Chicago to normalna rzecz: w zeszły weekend było dwudziestu czterech zamordowanych nożem, siedemnastu zastrzelonych, jeden wypadł przez okno nie z własnej woli. To głównie robota „asfaltów” czyli czarnych… Stroiciel urwał tę przerażającą statystykę, bo rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Ania chciała otworzyć, ale Kaźmierz w ostatniej chwili chwycił ją za rękę.
– Ty gdzie?! – Otworzyć, bo pukają.
– A może być to jakiś „asfalt”? Nie słyszała, co te czarne robią? -Obojętnie, czarny czy biały, jest pan w prawie go zabić – spokojnie poinstruował Pawlaka stroiciel, odganiając Anię od drzwi.
– Tylko trzeba uważać, żeby przynajmniej nogi trupa były już wewnątrz za pana progiem. Wtedy jest OK. Jak wyleci na zewnątrz, to trzeba się trochę tłumaczyć…
– To jak ja jego, to i on może mnie trachnąć – odkrył Pawlak drugą stronę amerykańskiego prawa i w tym momencie podjął nieodwołalną decyzję – nic tu po nas! Bierzem Jaśka ze sobą i wracamy! Dziadku -wykrzyknęła z rozpaczą Ania.
– To po tośmy jechali?! – A coż tu po nas, jak Jaśka na tej ziemi nie ma? – Ale Ameryka jest! -stwierdził basem Kargul, napełniając szklanki „swojuchą”.
– Tu za dużo ciekawych rzeczy, żeby ja zaraz chciał wracać pod Anielci pierzynę. Tylko głupi nie jest świata ciekawy! Tego już było Pawlakowi za dużo: za oknem strzelają, w telewizji obrazki skaczą jak pchły po psie, oknem ty nie wyjrzysz, drzwi lepiej nie otwierać, a ten chce Kolumba odgrywać i odkrycie Ameryki urządzać! – Co tobie tak tu podobuje si?!a Może to – Kaźmierz w niepohamowanej złości dopadł do okna i szarpał za klamkę.
– Może to?! – Wdarł się przez zasłonę z koralików do kuchni i w jakimś szale protestu wobec amerykańskiej cywilizacji począł przyciskać wszystkie guziki, przekręcać wszystkie gałki, jakie tylko dostrzegł: włączył wentylator, toster do pieczywa, sokowirówkę, młynek do kawy, maszynę do zmywania naczyń. Kiedy to wszystko zaczęło świecić, grzechotać, buczeć i szumieć, z powrotem wpadł do livingu i zaatakował najpierw telewizor, na ekranie którego właśnie w tej chwili płonący samochód spadał efektownie w przepaść…
– Mało tobie jeszcze tej całej Ameryki?! Taż to bezlitosna wariacja! – zaczął całą garścią naciskać programator; tak że na ekranie zderzały się ze sobą galopujące konie, demonstracja protestujących przeciwko dręczeniu zwierząt, Miki Maus i pies Pluto z Czarnymi Panterami i Tina Turner z biskupem kościoła Ateistów, który dyktował właśnie numer konta, na które jego wyznawcy mogli składać ofiary… Pawlak stał pośrodku pokoju i dyszał, jak po młócce cepem. Jego wzrok padł na stojący na regale magnetofon. Dopadł do niego i zaczął naciskać klawisze. Liczył, że uruchamiając nie znane sobie urządzenie spowoduje kolejny kataklizm, który przekona resztę, że powinni jak najrychlej opuścić ten zwariowany kontynent. Ruszyły szpule magnetofonu, z głośników rozległ się przeciągły ryk. Kaźmierz zastrzygł uszami jak ułański koń, kiedy usłyszy dźwięk trąbki sygnalisty. Ten ryk wydał mu się dziwnie znajomy. W jego tle pojawił się chór gęgającegostadka gęsi, przetykany brzękiem wiadra o cembrowinę studni, niczym koncert symfoniczny dźwiękiem czyneli.
– A to co? – zaskoczony wywołanymi przez siebie efektami, zastygł w bezruchu, jakby bojąc się spłoszyć te ryczące z dwóch głośników krowy.
– Stereofonia – stwierdziła Ania.
– Ot, dziermoli! Jaka tam „stereofonia”! – Pawlak przekrzywił głowę, ze wzruszeniem łowiąc uchem przeciągły ryk.
– Taż to moja Raba! – Ty co, głuchy? – obruszył się Kargul, podchodząc ze szklanką w ręku do magnetofonu.
– Taż to moja Krasula! Z głośników rozległo się przeciągłe, pełne tęsknoty rżenie konia. Pawlak otworzył usta w niemym zachwycie, jakby usłyszał najpiękniejsze wyznanie miłosne. Obok niego, równie przejęty, stał Władysław Kargul przełykając ze wzruszenia ślinę.
– A to może twój baran? -Kaźmierz z uniesioną głową wsłuchiwał się w wielotonowe rżenie, bo na te dźwięki miał jeszcze bardziej absolutny słuch niż stroiciel Przyklęk.
– Ja by swojego ogierka nawet w piekle rozpoznał! Nie było już na świecie ani jego Raby, ani Kargulowej Krasuli, ani tego ogierka, a jakiś cud się stał, że oto on może w Chicago usłyszeć te głosy z przeszłości! Nagle ucichło rżenie konia, pianie koguta. Z głośników popłynęło kapryszenie noworodka, które po chwili przeszło w radosny śmiech…
– Ania? – zdumiony Pawlak przekrzywił niedowierzająco głowę.
– Ania -potwierdził jego podejrzenia Kargul. Stroiciel gestem głowy przytaknął, jakby on też w głosie noworodka rozpoznał głos tej hożej dziewczyny, od której nie był w stanie odwrócić swoich głodnych oczu. Jedna tylko Ania, nie rozumiejąc, co spowodowało nagłe wzruszenie obu dziadków, gapiła się zachłannie w telewizor. Kaźmierz chwycił ją za ramię, potrząsnął, jakby chciał ją zbudzić z amerykańskiego snu do prawdziwego życia, które zarejestrowała taśma szpulowego magnetofonu.
– Dziewuchna! Taż to ty gaworzysz! Dżon to w tu poru nakręcił, jak my ciebie solili! – Przytulił do siebie wnuczkę, patrząc na stojący na kominku woreczek z ziemią.
– Twoje chrzciny były, jak Jaśko tę naszą ziemię z Rudnik do Sikago wziął. Płacz małej Ani przeszedł znowu w ryk krów. Tyle lat minęło, a na tej taśmiejakby życie się zatrzymało. Pawlak westchnął uspokojony, jakby był już we własnej oborze.
– Aj, Bożeńciu, jakby my już w domu byli. Rozległ się natarczywy dzwonek telefonu. Stroiciel podniósł słuchawkę, o coś spytał, po czym wyciągnął ją w stronę Kaźmierza.
– To do pana.
– Nie może być! -zaskoczony Pawlak wybałuszył oczy i wzruszył ramionami -taż ja tu nikogo nie znający! – Może to Jaśko dzwoni? – zastanawiał się głośno Kargul.
– Skąd? Z nieba? – Coż ty chcesz? W Ameryce wszystko możliwe…
– To nie on, niestety – Franciszek Przyklęk wciskał słuchawkę w rękę Pawlaka.
– To mister September, loyer, czyli jego prawnik. Dzwoni w sprawie testamentu. On się dawniej nazywał Wrzesień, a teraz September – dorzucił z wyraźną pretensją do tego, kto się wyrzekł polskiego nazwiska. -
September?! – wykrzyknęła Ania i dopadła do słuchawki. Hallooo. Tu ja, Anna Adamiec z domu Pawlak! Haw are you? – Ot i sam widzi, że choć to takie nowoczesne, to z niebem połączenia nie mają -stwierdził półgłosem Kaźmierz, by podważyć bezkrytyczną wiarę Kargula we wszechmoc amerykańskiej techniki.
– Mister September czeka na nas jutro rano w swoim biurze – oświadczyła Ania, odkładając słuchawkę.
– Musimy być przygotowani na najgorsze. Tak powiedział…
– A coż może być gorszego jak to, co nas już tu spotkawszy? Kaźmierz przyjął napełnioną przez stroiciela szklankę. Nim wlał w gardło jej zawartość, jeszcze raz zaznaczył, że pije za „spokojność duszy brata swego, Jaśka, co przez bezlitosną zachłanność swych sąsiadów na wygnanie skazany był i przyszło mu umrzeć na obcej ziemi”. Po tej inwokacji Kargul z trudem przełknął ostatni łyk „swojuchy”…
Rozdział 22
… Aj, Bożeńciu, co tu za życie, kiedy krowy aby z tej stereofonii usłyszeć można. Ile to się Jaśko musiał mordować na tej obcej ziemi? I co z tego, że on na koniec żywota tego domu dobiwszy sia, jak w bezlitosnej samotności on żył, nawet sąsiada nie miał, bo naokoło same czarne, a jak takiemu ty drzwi otworzysz, to zaraz jego musisz pałką po łbie, żeby on przykociurbił sia i krzywdy tobie nie zrobił! Najgorzej, że jak mówił ten artysta-muzyk, należy sia uważać, żeby on padający nożyska miał choć czut-czut za twoim progiem. Ot, pomorek! U nas w demokracji ludowej takich ograniczeń jak w tym imperializmie nie ma. Ile to jeszcze czasu przyjdzie nam tu przed powrotem przecierpieć? Dzień na ten testament, drugi, żeby Jaśka do drogi przysposobić, może uda sia przed niedzielą z tego amerykańskiego raju uciec… Tak rozmyślał Kaźmierz Pawlak w tę pierwszą amerykańską noc, kiedy nie mogąc zasnąć wsłuchiwał się w budzące przerażenie odgłosy chicagowskiej nocy. Obok niego leżał na szerokim łożu Władysław Kargul, mrucząc coś do siebie, jakby prowadził jakieś obliczenia… Ot, chytra sztuka ten
Amerykaniec: krów nie musi trzymać, gnoju spod nich nie wynosi, nagra krowy na taśmie i słucha jak dziedzic Dubieniecki. Czego to tutaj ludzie z tego głodu nie wymyślą! Ajakby tak ponagrywać u nas te krowiny i wszelki ruchomy inwentarz,tak można by tu tym stęsknionym za naszą bidą dolarowym patriotom takie cudeńka za dobre moniaki sprzedawać! A bo to nie mamy z Kaźmierzem praktyki? Nie przerabialiśmy to raz przy pomocy dwudziestu pudełek czarnego szuwaksu naszego parsiuka na dziką świnię? W kraju ten model dzika jakoś nie przyjąwszy sia, ale tu cent rodzi dolara, my mamy ruchomy inwentarz, oni dolary! Możemy ponagrywać tych krów ile chcieć i na eksport te taśmy słać! Ot, człowiecze, ja tu po jednym dniu do cała po amerykańsku myśleć nauczył sia, a ten konus, co koło mnie w pościeli szasta sia jakby go zmora dusiła, już do powrotu pogania! Ot, chabaź! Jemu pastuszkiem być, a nie biznesy robić! Do tego głowa potrzebna! Nu, ciekawość, czy John mnie w tym zapisie coś zaintabulował. Taż chyba mnie także samo coś za te bliznę od jego kosy należy sia. Jako bezlitosny chrześcijanin ja jemu wybaczył, tak chyba on także samo miłością bliźniego odpłaci sia… Kargul, dręczony wizją interesów i nadzieją na zapis, zwlókł się w nocy z łóżka i poczłapał do kuchni, by dokończyć pęto jałowcowej kiełbasy. Nie znalazł jej jednak. Przed nim na ten sam pomysł wpadł Franciszek Przyklęk, który z kolei nie mógł spokojnie zasnąć, dręczony gorączkowym pożądaniem, jakie wzbudziła w nim Ania…… Mamy wracać? Przecież wszystkim zapowiedziałam, że nie wrócę bez dolarów na fiacika! Dopiero byłby obciach: wraca po tygodniu, bo się dziadkom tęskniło do swoich krów! Nie ma co, wszyscy zza Buga to niedocofy, co żyją do tyłu. Niech sobie dziadek Kaźmierz wraca. Ja zostaję! Jestem wolna. Przyjechałam tu właściwie na zaproszenie tego Septembra. On mi znajdzie jakąś pracę, żebym mogła się ubrać jak ta Jane Fonda i wrócić z kapitałem na malucha z Pewexu. A może spadek po dziadku Janie ustawi mnie na całe życie? Całe szczęście, że u nas dolar tak wysoko stoi. Nie każdy ma takie szczęście, że w chwili przyjazdu umiera mu stryjeczny dziadek. Ameryka to jedno wielkie kino! A ja myślałam, że spadkobiercą zostaje się tylko w filmie. Tylko dlaczego mister September zapowiedział, że mamy być przygotowani na najgorsze? W tej chwili rozległo się skrzypienie. Ania z przerażeniem spostrzegła w uchylonych drzwiach sypialni postać stroiciela. Franciszek Przyklęk patrzył na nią pożądliwym wzrokiem, jakim przed chwilą jeszcze lustrował zawartość wypełnionej zapasami lodówki. Ania krzyknęła przestraszona i stroiciel zniknął jak płomień zdmuchniętey świecy. A może jej się to tylko przyśniło.
Rozdział 23
Stała w oknie biura Teddy'ego Septembra i z wysokości 33 piętra patrzyła w kaniony ulic chicagowskiego loopu. Tam na dole samochody snuły się niczym małe, pracowite żuczki. Czuła unoszący się w powietrzu zapach fajkowego tytoniu. Teddy September powitał ich z fajką w ręku, przekazał wyrazy współczucia z powodu śmierci swego klienta i przyjaciela, Johna Pawlaka, po czym spytał, ile Ania liczy sobie lat, bo jeśli nie ma skończonych dwudziestu jeden to nie może węjść w posiadanie majątku swego ojca chrzestnego, którym będzie zarządzał wyznaczony przez sąd kurator… Czy to właśnie miała być owa przykra wiadomość, na którą jeszcze wczoraj chciał ją przygotować prawnik? September z miejsca wzbudził jej zaufanie. Jego opalona twarz wskazywała, że wrócił z Wysp Kanaryjskich; aż pięć spośród dziesięciu palców jego wypielęgnowanych dłoni było ozdobionych różnej grubości pierścieniami, spośród których przykuwał szczególną uwagę sygnet z orłem w koronie; w klapie kraciastej marynarki miał wpiętą okrągłą plakietkę z napisem I'ts OK being Polish, która nie pozostawiała wątpliwości, że Teddy nie wstydzi się swego pochodzenia… Siedział za swoim ogromnym biurkiem jak za barykadą, spoza której strzelał w obecnych potokiem prawniczych terminów, które odczytywał po angielsku z dokumentów. Przed biurkiem na kanapie ze skóry siedzieli Pawlak i Kargul; Franio Przyklęk, który ich tu przywiózł, stał skromnie z tyłu, oparty o masywną bibliotekę wypełnioną opasłymi, prawniczymi dziełami. September przełknął szybko wszystkie ogólne zastrzeżenia prawnicze i przeszedł do punktu trzeciego, który informował o konkretnych decyzjach Johna Pawlaka, mieszkańca dystryktu Chicago: „Zmarły pragnie swój dom, w którym kiedyś przebywał Ignacy Paderewski, wielki muzyk i patriota polski, przeznaczyć na klub polski, który ma służyć jako ognisko kultury…”
Franciszek Przyklęk przyjął to z zadowoleniem, Pawlak z powagą zaakceptował wolę brata, tylko Kargul uniósł brwi, wyraźnie rozczarowany tą decyzją. September łyknął jakąś pigułkę, którą wytrząsnął ze srebrnego puzderka i czytał dalsze punkty testamentu: „Swoje oszczędności i ruchomości przeznacza w równej połowie do podziału między rodzinę Kazimierza Pawlaka, syna Kacpra i Leonii, obywatela polskiego, a pannę Shirley-Glynese Wright, swoją córkę pozamałżeńską, urodzoną w 1953 roku w Detroit…” Pawlak tak gwałtownie szarpnął się do przodu, że kanapa odjechała po dywanie aż pod ścianę.
– Jak? Taż chyba mister źle przeczytawszy. September wypuścił kłąb dymu z fajki i dalej przekładał na polski postanowienia dokumentu: „A odnalezienie córki mojej zlecam jako ostatnią wolę mojej najbliższej rodzinie”…
– To chyba pomyłka! – wykrzyknęła Ania, starając się zza ramienia prawnika sprawdzić tekst testamentu. Może źle przetłumaczył ten punkt? Uwagę Ani September przyjął wzruszeniem ramion: w Ameryce prawnik nie ma prawa się mylić. Wszystko jest OK. On ostrzegał, że czeka ich nieprzyjemna niespodzianka.
– Macie majątek do podziału! – popatrzył na gości z lekkim współczuciem.
– Między nas? – Kargul wpił się wzrokiem w oblicze Septembra w nadziei, że te ostatnie słowa odnoszą się do niego i Kaźmierza. September jednak rozwiał te złudzenia: majątekjest do podziału między Kazimierza Pawlaka a missis Shirley-Glynese Wright.
– Nigdy w życiu! – rzucił Pawlak, a żyły wystąpiły mu na czoło.
– Jaśka krwawicą ja z nikim nię będę dzielił sia! – Takie jest postanowienie testatora – zauważył September i zręcznie wrzucił w usta następną pigułkę ze srebrnego puzderka.
– Zresztą to przecież rodzina. Córka Johna.
– Córka?! – wykrzyknęła Ania, patrząc na obu dziadków.
– Taż jaka tam rodzina? – zdenerwował się Kaźmierz, wietrząc jakieś oszustwo, bo pod tym względem od razu podejrzewał, że Ameryka nic a nic nie różni się od gminnej spółdzielni.
– Przeprosiwszy za słowo, mister jakieś baśniaki opowiada! Skąd córka, jak Jaśko nigdy żeniaty nie był! September podsunął przed oczy Ani dokument, ustnikiem fajki wskazując słowo, które powinno Pawlaka przekonać, że racja jest po stronie prawa i życia: tu pisze wyraźnie, że „panna Shirley-Glynese Wright jest córką nieślubną, której odnalezienie zlecam najbliższej rodzinie jako moją ostatnią wolę”… Kaźmierza jakaś niewidoczna siła wyrzuciła z czarnej kanapy, jakby był pilotem, który katapultowaniem ratuje się z płonącego samolotu. Wsparł się o biurko i zawisł jak gradowa chmura nad wciśniętym w ogromny fotel Semptembrem.
– Taż przeprosiwszy za słowo, gada misterjak bezlitosny bździoch! -Kiedy to prawda, dziadku. Boże! – Ania klasnęła w ręce.
– Okazuje się, że ja mam… ciocię! – Oczadziała, czyjak? – Pawlak zaatakował wnuczkę.
– Ty lepiej amerykańskiego naucz sia, zamiast mnie takie durnoty wpierać! Ania z wrażenia opadła na miękkie poduchy kanapy. Trzymając się za głowę, powtarzała w kółko, jakby chciała nauczyć się tego na pamięć: – To ja mam ciocię! Ja mam ciocię! – Kargul objął wnuczkę, a na Pawlaka spojrzał jak bezdomny pies na hycla.
– Ładny spadek nam twój brat wyszykował; nie ma co! – Ot, masz te swoje Amerykie! – Awo! Cóż Ameryka wińna, że twój Jaśko bajstruka wystrugał? September wydobył z przepastnej szuflady biurka małe pudełeczko, wyjął z niego grubą, złotą obrączkę i pokazał wszystkim obecnym, jakby był jubilerem, a nie prawnikiem.
– Była przeznaczona dla matki missis Shirley-Glynese Wright.
– Dlaczego nie wzięła? Na to pytanie Ani Teddy September rozłożył ręce: testament nie zawiera żadnej informacji. Pawlak stał osłupiały, patrząc przez okno w niebo, jakby stamtąd tylko mógł się spodziewać ratunku.
– Aj, Bożeńciu, wpadli my w kałabanię i czort karty rozdaje! Nagle odwrócił się na pięcie i odpychając z drogi Kargula ruszył zdecydowanie ku drzwiom. Przemierzył sekretariat kancelarii Septembra z taką szybkością, jakby bał się spóźnić na powrotny samolot. Nawet się nie obejrzał za siebie.
– Jak na jednego człowieka to za dużo naraz – stwierdził ze zrozumieniem stroiciel, patrząc współczująco na Anię.
– Niech go pan goni – błagała Ania – dziadek może sobie coś zrobić.
– A bo to razobiecywał koniec ze sobą zrobić, a zawsze to były aby obiecanki-cacanki – uspokajał ją Kargul. Mister September na wszelki wypadek połknął kolejną pastylkę na uspokojenie: wolałby nie mieć na głowie pogrzebu dwóch naraz Pawlaków zamiast jednego.
Rozdział 24
W tęczy przesianego przez różnokolorowe witraże słońca dobrotliwym spojrzeniem obejmowała go Matka Boska. Przyklęknął przed ołtarzem, głowę pochylił i zaczął błagać Jasną Panienkę, by choć po śmierci odpuściła grzech cudzołóstwa jego bratu… W tym pustym kościele poczuł się na moment bezpieczny. Nikt tu nie puszczał rockowej muzyki, od której włos się jeżył na głowie; nikt nie zachęcał z telewizora, żeby natychmiast kupił najnowszy dezodorant, inaczej straci szansę szczęśliwej miłości; nie groził mu w tym miejscu kontakt z krzykliwie ubranymi czarnuchami, których widział dziś w trakcie jazdy z domu Johna do biura Teddy'ego Septembra. Gdzie miał szukać poratowania, jeśli nie w tych murach, które obroniły się przed amerykańską cywilizacją? Wdzięczny był stroicielowi, że wysłuchałjego prośby o kontakt zjakimś polskim księdzem i przywiózł go na Wojciechowo do tego kościoła. Teraz ten pochylił się nad klęczącym Pawlakiem i delikatnie dotknął jego ramienia: – Wikary jest w sali parafialnej…
– Aj, Bożeńciu – westchnął Pawlak – taż kto mnie teraz drogę wskaże, jak nie osoba duchowna? Dudniły deski pod stopami tancerzy; jak tabun rozpędzonych koni przewalał się od ściany do ściany roztańczony oberkiem korowód. Harmonista, siedzący na skraju estradki, przytupywał do taktu. Wirowały pasiaste spódnice ludowych strojów, w które ubrane były płowowłose dziewczęta; podrywali je w górę tancerze w bufiastych spodniach; wpuszczonych w buty z cholewkami; z dziarskim przytupem unosili dziewczyny w powietrze, a wtedy pasiaste spódnice wzdymały się jak czasze spadochronów. Pawlak wstydliwie odwrócił oczy, by nie musieć się spowiadać wikaremu z nieskromnych myśli, jakie niechybnie by się pojawiły, gdyby trochę dłużej patrzył na to, co przy każdym obrocie odsłaniały ludowe spódnice tanecznic. Szczególnie wysoko miotał swą tancerką niski blondyn w żółtym podkoszulku, by potem mocno chwytać ją w ramiona. Mimo iż pot spływał mu na oczy, z ogromnym zapałem co rusz przy każdym obrocie całował w szyję piszczące dziewczęta, które kolejno obtańcowywał, przytupując adidasami. On tu był duszą zespołu, on był jego gwiazdą. Jego gesty sterowały rozbuchanym korowodem, na jego też znak ta karuzela wyhamowała, by dać mu szansę wykonania przyśpiewki. Tancerz w żółtym podkoszulku ujął się pod bok i huknął dziarsko: Oj dziewczyno, ty mnie nie znasz Robię beczki, jestem bednarz! Jak mi nie dasz dzisiaj wieczór To choć jutro mi obiecaj! Przytupnął, zakręcił się i porwał do tańca smukłą czarnulę, która teraz w jego silnych rękach fruwała z piskiem w powietrzu, a spódnica zakryła jej głowę, odsłaniając koronkowe majteczki. Tancerz dał znak harmoniście, że pora na przerwę. Pawlak zasłonił oczy kapeluszem. Niecierpliwie rozglądał się po sali parafialnej, ale jego wzrok nigdzie nie napotkał postaci w sutannie. Półgłosem poprosił stroiciela, żeby go zaprowadził do wikarego, bo nie miał wątpliwości, że jak jeszcze tak tu dłużej postoi, to będzie się musiał spowiadać nie tylko z grzechu Jaśka, ale i z własnych nieskromnych myśli. Tę prośbę skierowaną do Franciszka Przyklęka, usłyszał Kargul, który w tej właśnie chwili zjawił się w sali parafialnej. Kiedy September usłyszał od Ani informację; że stroiciel pojechał z Pawlakiem do polskiego kościoła, od razu domyślił się, że będzie to ten kościół, w którym Franciszek Przyklęk stroił organy. I nie pomylił się: ford Johna Pawlaka stał przed kościołem. Lincoln Septembra zastawił mu drogę, jakby na wszelki wypadek chciał udaremnić ucieczkę. Kargul udał się na poszukiwanie Kaźmierza, Ania została z Septembrem.
– A ty czego od księdza chcesz? – dopytywał się Kargul niespokojnie, bowiem stan Kaźmierza wskazywał na absolutną desperację.
– Taż trzeba chyba Dżonu jakoś przyłatwić ulgowe wejście do królestwa niebieskiego – wyszeptał przejęty Pawlak.
– Ja nie heretyk, jak ty! Mnie spokojność duszy brata mego na sercu kamieniem leży. -Ty się lepiej martw, co my w domu rodzinie nałgamy.
– Ot, pomorek! A na cóż nam łgać?! – A co, mały to wstyd, że Jaśko to kawaler z dzieckiem był? – Big dill! Sam pan Bóg też był kawalerem! – Pawlak bez wahania znalazł odpowiedź, która powinna raz na zawsze oddalić wątpliwości Kargula. Jednak ten nie dał się tak łatwo zaszantażować takim argumentem.
– I co z tego? – A to, że „On” – Ojciec nasz niebieski, a my wszyscy jego dzieci, choć niektóre duże to bezlitośnie durnowate! Tuż koło ich nosa migały nogi tanecznic, a tancerz w żółtej, trykotowej koszulce podkręcał jeszcze tempo tej kolorowej karuzeli. Franciszek Przyklęk, widząc wyczekujące spojrzenie Pawlaka, spytał go, czego on właściwie chce od księdza.
– Żeby on pomodlił sia na okoliczność odnalezienia tej córki Jaśkowej…
– Ładna mi córka! -zahuczał basem Kargul.
– Wstyd, nie córka! Zawołoka jakaś! Lepiej my róbmy raz-dwa pogrzeb i wracajmy do Polski! – Teraz? Trzeba tamtą znaleźć! – Taż na co tobie ten kłopot?! Trzeba ekonomicznie myśleć. Im większa rodzina, tym mniejsze działy! – Awo, patrzaj, jaki to ekonomista się znalazł! Taż to Pawlaczka! – Bajstruk! -zgrzytnął zębami Kargul i wykrzywiając twarz w szyderczym uśmiechu wypowiedział zamieszczone w testamencie imię córki Johna, przedrzeźniając wymowę Septembra: – Jakaś Sirlej-klajnis Oll-rajt! I dla owocu cudzołóstwa ty chcesz pomocy u samego Pana Boga szukać? – Najsampierw u wikarego – osadził go Pawlak.
– Nie boj sia! Ja, drogę służbową znam! Spojrzał niecierpliwie w stronę stroiciela, który zamiast poszukać wikarego, stał zapatrzony w wirujący krąg tancerzy. W tej chwili blondyn w żółtej koszulce z przytupem odśpiewał solówkę: Bum-cyk-cyk, tra la-la, ogon mam jak u cielęcia Dlaczego więc nie mam u dziewczyny wzięcia? Bum-cyk-cyk-u-ha-ha! Zakręcił czarnulą, poderwałją w powietrze, a chwytającją w ramiona, pocałował w szyję. Reszta zespołu nagrodziła ten finał rzęsistymi oklaskami. I wtedy właśnie stroiciel ujął blondyna pod ramię i poprowadził w stronę Pawlaka.
– Panowie do mnie? – tancerz uśmiechnął się życzliwie.
– Uchowaj Boże – zaprzeczył szybko Pawlak.
– Na księdza dobrodzieja czekamy.
– Słucham więc… Kaźmierz patrzył na niego z pełnym przerażenia niedowierzaniem: czyż to możliwe – mówiło jego spojrzenie -,żeby osoba duchowna wyprawiała takie brewerie? Wikary, ocierając pot z czoła, czekał z zachęcającym uśmiechem. Pawlak przełknął ślinę i przestąpił z nogi na nogę, jakby się zastanawiał, czy zdąży stąd uciec, zanim dojdzie do katastrofy i ważne sprawy jego rodziny trafią w niepowołane ręce.
– Ot, kłopot serdeczny – Kargul pierwszy się odezwał, by ograniczyć zakres spraw, które można ujawnić przed tym dziwnym księdzem -zaszli my msze zamówić za duszę świętej pamięci Jaśka Pawlaka…
– Zmarły nie należał do naszej parafii – zauważył wikary.
– Taż na coż ta biurokracja, jak tu o zbawienie duszy idzie – Pawlak dał znak stroicielowi i ten wcisnął banknot w spoconą dłoń wikarego.
– A przy sposobności proszę pomodlić się na intencję odnalezienia bratanicy…
– Jak nazwisko? Wikary czekał, a Pawlak daremnie usiłował sobie przypomnieć, jak nazywała się osoba, z którą miał dzielić spadek po Johnie.
– Sirlej… Sirlej… Klajnis – zająknął się, wreszcie znalazł wyjście i unosząc palec ku sufitowi powiedział – oni i tak tam wiedzą, o kogo chodzi. Wikary życzliwie przyjął do wiadomości fakt, że Pawlak odnosi się z bezbrzeżnym zaufaniem do boskich wyroków, ale nie był pewien, czy zdaje on sobie sprawę, u jakiego pośrednika zamawia tę usługę. Pochylił się ku niemu i powiedział z naciskiem, że jest księdzem parafii polskiego kościoła narodowego.
– A my co? Murzyny?! Kiedy wyszli z sali parafialnej, Pawlak złowrogim szeptem spytał stroiciela, dlaczego go przywiózł w takie podejrzane miejsce, gdzie kościół pusty, a wikary tańczy.
– Bo tu kiedyś organy stroiłem-wyznał szczerze Franio. -Tu się na mnie poznali.
– Ot, pomorek! – Pawlak zgromił go wzrokiem.
– Miał mój syn Witia rację, jak Ani z artystami zakazał zadawać sia! -Dlaczego, panie Pawlak? – Każdy jeden artysta to bezlitosny pierekiniec! – Kaźmierz wydał wyrok bez odwołania.
– Nakręci, pochachmęci, głowę zamoroczy, a potem ty człowiecze zostajesz sia z gorącym plackiem w garści! Westchnął ciężko i ruszył z powrotem w stronę kościoła.
– Ty gdzie?! – zatrzymał go Kargul.
– Pomodlić sia…
– To już teraz księdza robota.
– A bo to wiadomo, czy taki ksiądz ma dobre dojście? Lepiej ja w osobistej swej postaci z niebem spróbujęjakoś dogadać sia. Jakoś ten grzech Jaśka podrobno roztłumaczę, że widać sierotą na tej obcej ziemi poczuł sia i musiał sobie kogoś na miejsce Marcysi od Szałajów znaleźć… -Zamiast Jaśka przed Panem Bogiem z grzechu cudzołóstwa oczyszczać, lepiej by ty zadbał, żeby nasza Ania na wstyd i pokutę nie zasłużyła. Pawlak wytrzeszczył oczy: co tamten miał na myśli? Kargul przekazał mu poufnym szeptem swoje obawy: słyszał w trakcie jazdy, jak mister September namawiał Anię, żeby dołożyła starań i pomogła mu w nawróceniu syna na polskość. Wdzięk Ani mógł sprawić, że September-Junior będzie chciał wrócić do swoich korzeni! – Ot tobie na! – obruszył się Pawlak.
– Niech on sobie tego korzenia w swoich portkach szuka! – Na Septembra musi pan mieć oko – stroiciel uzupełnił donos Kargula własnymi informacjami – on z tego patriotyzmu może się posłużyć panią Anną! Potraktuje ją jak „wakacjuszkę”, którą można sobie przygruchać na pewien czas…
– Jaka z naszej Ani wakacjuszka? – Kargul spojrzał groźnie na stroiciela, jakby usłyszał jawne bluźnierstwo.
– Nieważne, panna czy mężatka, tutaj każda kobieta ze starego kraju staje się „wakacjuszką” – dowodził stroiciel, najwyraźniej szczerze przejęty grożącym Ani niebezpieczeństwem.
– Każda, co tu przyjeżdża na miesiąc czy pół roku szprejować okna czy jako babby-sitter, traktuje to jak wakacje od męża, od rodziny i zobowiązań, za trzy pary dżinsów jest gotowa na wszystko. Uznaje to za wakacje od swojego prawdziwego życia w Polsce! Chcecie, żeby wasza wnuczka wpadła w sidła tego prawnika, który żyje z omijania prawa?! Wyrzucił to z siebie ńiczym prokurator mowę oskarżycielską. Łyse czoło zmarszczyło się z przejęcia, głos mu drżał, jakby już widział Anię w objęciach Septembra-Juniora. Nie przyznałby się, że w głębi duszy chciał oddalić od tej dziewczyny ewentualnego rywala, by móc się nią zająć samemu. Ania jako „wakacjuszka”? Ania jako towar przeznaczony do przekupienia jakiegoś juniora? Pawlak i Kargul spojrzeli sobie w oczy. Prawie równocześnie ściągnęli z głowy kapelusze i zanurzyli się w ciszę pustego kościoła, by do modlitwy o spokój duszy Jaśka Pawlaka oraz odnalezienie jego córki dołączyć jeszcze prośbę, by Ania nie stała się „wakacjuszką” i dotrzymała przysięgi małżeńskiej…
Rozdział 25
Ania, oparta o bagażnik lincolna, szeroko otwartymi oczyma przyglądała się przechodniom, którzy wyglądali na postacie z balu przebierańców: przejechał na wrotkach mały Meksykańczyk w lotniczych okularach i czapce z przekręconym do tyłu daszkiem, a spod niej wystawało może pięćdziesiąt misternie plecionych warkoczyków; rozhuśtanym krokiem, bujając się na wysokich obcasach białych butów niczym dziecięcy koń na biegunach, szedł Murzyn, ubrany w fioletowe skarpetki, zielone spodnie, żółty sweter, kaszmirowy szal i kapelusz stetson w kolorze piasku Sahary; kroczył jezdnią, a właściwie bujał się w rytm melodii, które słyszał w słuchawkach walkmana, nie zwracając najmniejszej uwagi na trąbiące samochody; chodnikiem przesuwał się boso zarośnięty wagabunda, ciągnąc za sobą wózek ze swym dobytkiem, a leżące na kwiecistej kołdrze radio tranzystorowe nadawało nabożeństwo czcicieli szatana; przeszedł koło niej młodzieniec w czarnych spodniach, w butach z ostrogami, za to nagi do pasa; jego włosy powiewały za nim jak koński ogon; cała portorykańska rodzina popychała stary samochód, bez przerwy kłócąc się o coś zajadle… Ania czuła się jak w kinie.
– Ale cyrk – odprowadziła wzrokiem całującą się parę dwóch wytatuowanych młodzieńców, którzy wkroczyli na jezdnię przed kościołem ani na chwilę nie rozłączając swych warg.
– Ameryka to melting pot. Wielki tygiel ras i narodów – September z przyjemnością skonstatował, że świeżość i naiwność Ani może obudzić w jego synu odruch patriotyzmu.
– Love it or leave it…
– Kochaj albo rzuć? To już wczoraj powiedział ten prezydent górali.
– Tak. Kochaj Amerykę, jaka jest, albo ją rzuć! Nie ma innego wyjścia.
– Ale pan kocha Polskę.
– Żyjąc tu, nie przestaję być Polakiem. Ale wiem, że możemy ocalić swoją tożsamość, tylko jeśli będziemy mieć swoje korzenie. Mam nadzieję, że dzięki tobie mój syn nie zostanie rootloss! Jego może nie obchodzić Jan z Kolna, może być mu obojętne, że Kościuszko był ojcem artylerii amerykańskiej, ale on nie może być obojętny na taką dziewczynę! Patrzył z rosnącą nadzieją na kogoś, kto dla utrwalenia polskości mógł teraz więcej znaczyć niż Jan z Kolna, który w służbie króla duńskiego, odkrył Amerykę w 1476 roku – a więc szesnaście lat przed Kolumbem.
– To dlaczego Kolumb uchodzi za odkrywcę? September wyjaśnił, że na razie Hiszpanie mają tu większe wpływy jako mniejszość etniczna niż Polacy, dlatego Jan z Kolna przegrywa z Kolumbem. Ale to się zmienia na lepsze. Polska zyskała na autorytecie i popularności od czasu mistrzostw świata w piłce nożnej w Monachium w 1974 roku i od zeszłego roku, kiedy na tron Piotrowy został powołany Polak! Wzrok prawnika wyraźnie mówił, że obecność Ani w Chicago, bardziej zaważy na stosunku Juniora do Polski niż sukcesy jedenastki, Kazimierza Górskiego i pielgrzymki Jana Pawła II. Kiedy się wybierał w czerwcu do starego kraju, by uczestniczyć w pielgrzymce Ojca świętego do Polski, miał nadzieję, że Bobby pojedzie razem z nim. Junior miał jednak w głowie kolejny rozwód. Ale on postanowił dopiąć tego, że jego syn będzie kiedyś nosił w klapie taki sam znaczek jak on. I'ts OK being Polish! Zwierzył się Ani, że kiedy jako eks-pilot RAF-u wylądował w Ameryce, musiał z konieczności zmienić nazwisko z Wrzesień na September, gdyż Amerykanie łamali sobie na tym Wrześniu język. Ale na zebraniach Towarzystwa Synów Piasta, którego jest prezydentem, każe mówić do siebie Wrzesień; tam wszak jest wśród swoich, którzy dobrze wiedzą, że Amerykę odkrył szesnaście lat przed Kolumbem niejaki Jan z Kolna! Zwierzenia Septembra zostały gwałtownie przerwane: Kaźmierz chwycił Anię za rękę i zaczął ciągnąć w stronę forda, przy którym stał Franio Przyklęk. September gestem zatrzymał Pawlaka. Wydobył książeczkę czekową, rozłożył na dachu lincolna, wypisał sumę i podsunął Kaźmierzowi czek do podpisu. Kaźmierz czujnie obejrzał blankiet ze wszystkich stron i spojrzał pytająco na prawnika.
– Dwa tysiące pięćset dolarów na pogrzeb wraz z kremacją – rzeczowo wyjaśnił September, wytrząsając fajkę o obcas.
– To na ile osób ma być ta „kremacja”? – Kargul zaniepokoił się wysokością sumy, bo przeliczył dolara na złotówki i uznał, że za jedną stypę kupiliby co najmniej kombajn Vistula.
– Na jedną. Kargul spojrzał wytrzeszczonymi oczyma na Pawlaka i na stroiciela, bo odpowiedź Septembra – nawet jak na amerykański rozmach – przekraczała wszelkie wyobrażenia o kosztach stypy. Ania pierwsza zrozumiała jego pomyłkę. -Dziadek myśli, że to konsolacja czyli stypa! September wyjaśnił, że to koszt spalenia razem z urną i pogrzebem.
– Żadnego pogrzebu nie będzie.
– Pawlak odsunął na środek dachu książeczkę czekową – W cudzej ziemi ja brata nie zostawię, żeby kości nasze szukały sia po świecie! – Ty jeszcze nic o tej ziemi nie wiesz, Pawlak – September połknął pastylkę.
– Siadajcie! Po drodze na miejsce wiecznego spoczynku dam wam lekcję historii.
– Taż na co ta fatyga – mruczał Pawlak, moszcząc się na poduszkach lincolna. -My już od historii taką lekcję dostali, że starczy nam na całe życie! Pod kościołem został Franciszek Przyklęk, wpatrzony w oddalający się samochód Septembra, który uwoził całą polską delegację rodzinną. Został sam. Nikomu niepotrzebny, prawdziwy pechowiec. Nagle zobaczył wychylającą się z okna rękę Ani, która machała w jego stronę, póki lincoln nie skręcił w stronę
Milwaukee Avenue. Może nie wszystko stracone – pomyślał.
– Ja nie mam pieniędzy, jak ten Junior-September, ale mam za to absolutny słuch. Ktoś w końcu musi to chyba docenić.
Rozdział 26
Widać lekcja historii była obowiązkowa dla wszystkich świeżo przybyłych do Chicago rodaków, bo September wiózł ich tą samą trasą, jaką wczoraj odbyli ze Steve'em Fayem i mówił nieomal te same zdania co prezydent Związku Podhalan. A więc usłyszeli informację, że Milkvaukee Avenue to najdłuższa ulica świata, gdyż łączy Rzeszów, Białystok i Nowy Targ z Chicago. Może i te „Milwaki” – jak je tu nazywano – były najdłuższą ulicą świata, ale chyba tylko dla Polaków. Przed ich oczyma-jak wczoraj -migały kolorowe szyldy: E.Zaremba – Futra, Restauracja Sżajewskiego, Delikatesy – Bacik, Dom pogrzebowy braci Smuklych, Parcel Service – poleca się Bogucki, Travel-office „White Eagle” czyli „Biały Orzeł”… „Na Milwakach” spotykała się cała chicagowska Polonia. Tu od dziesiątków lat najpierw osiedlili się pierwsi emigranci, tu dzielnice wzięły swą nazwę od wezwania poszczególnych kościołów: Trójcowo, od kościoła św. Trójcy, Stanisławowo, Kantowo, Wojciechowo i najstarsze Szczepanowo. September pokazał im miejsce, gdzie w tak zwanym „trójkącie polskim” miał stanąć pomnik Paderewskiego.
– No i czemu jego nie uczcili? – zaciekawił się Pawlak.
– Jak on w domu mego brata nocował, to znaczy, że on nie byle kto! – Dlaczego? – September smętnie pokiwał głową. -Przez nasz polski charakter. Bo gdzie pięciu Polaków, tam sześć zdań, a przecież wiadomo, że wjedności siła! – spojrzał wymownie na Anię.
– Może wy nam teraz pomożecie to przełamać.
– Gierek za tym samym nas agituje – przerwał niechętnie Pawlak.
– My tu nie przyjechali zakładać frontu jedności narodu, bo nam jeden front wystarczy! Sunęli wzdłuż szyldów głoszących chwałę polskich banków, polskiej kiełbasy oraz polskich płyt i polskiego masażu. Kargul odetchnął uspokojony: nawet jakby tu zabłądził, to nie znając języka jakoś do Polski znalazłby drogę. Jednak po chwili stracił to przekonanie: za szybami lincolna pojawiły się
obcojęzyczne napisy: Pasajes a Puerto Rico, La moda, Mueblas Hispanas.
– I ja bym miał tu Jaśka zostawić? – Pawlak patrzył ze zgrozą na ciemne twarze przechodniów.
– Taż tu sam „asfalt”. -Pawlak, zobaczysz po drodze inne polskie ślady i zmienisz zdanie! – Chyba żeby ja był bleszczaty na oba oczy – mruknął pod nosem Pawlak.
– Jak czarne dali radę wypchnąć naszych z dzielnicy, to i cmentarze zdobędą! – Nie dadzą rady – uspokajał go September.
– Zaraz ci pokażę, że mocno tu stoimy! Kiedy przejeżdżał przez down-town, nie omieszkał ich poinformować, że zwodzony most budował Polak, a ten drapacz chmur, w którym mieści się First National Bank, projektował inżynier Gładych – ten sam, co budował lotnisko O'Hare. Potem specjalnie skręcił nad jezioro Michigan, żeby pokazać im ten sam pomnik, który już wczoraj kazał im po drodze z lotniska podziwiać Steve Fay.
– Kopernik! – ze znudzeniem stwierdził Kargul, a Pawlak dodał od siebie sarkastyczną uwagę: – Awo! On raz wstrzymał słońce, a wy go dziesięć razy pokazujecie! – Cóż ja na to poradzę, Pawlak, że Polska to moje hobby. Będę musiał jakiegoś egzorcysty poszukać, żeby wygnał ze mnie tego polskiego diabła – uśmiechnął się smutnie September i wrzucił w usta kolejną pastylkę. Złapał w lusterku spojrzenie Pawlaka, który nie mógł pojąć, dlaczego ten September wciąż coś przełyka jak przeznaczona na tuczenie gęś.
– To na uspokojenie.
– Ot pomorek! A nie lepiej to spokojniej żyć? Przejechali pod jakimś wiaduktem. Wśród płaczących wierzb i strzelistych jałowców Ania dostrzegła jakieś nagrobki i figury.
– Dziadku! Patrz, jaki zielony cmentarz! Pawlak rozpłaszczył nos na szybie i chłonął widok zielonego, rajskiego ogrodu, który w porównaniu z kamiennym światem wokoło wyglądał jak oaza spokoju.
– Może tó dobre miejsce dla Johna? – głośno rozważał Pawlak, któryjuż widać pogodził się z myślą, że miejsce koło babci Leonii niejest przeznaczone jego bratu.
– Nie, Pawlak – gwałtownie zaprotestował September.
– To na pewno nie dla niego! To dla bogatych ludzi! – Że drogi?! Człowiecze, u mnie rodzina droższa pieniędzy! Ano niech on stanie! – Zaraz się sam przekonasz, Pawlak, że mnie trzeba słuchać! Ale Kaźmierz wcale nie chciał go słuchać. Zmierzał szybkim krokiem ku bramie cmentarza. Ale ledwie ją przekroczył, zatrzymał się jak wryty. Rozglądał się naokoło, jakby nie wierząc własnym oczom.
– Aj, Bożeńciu! Taż gdzie ja trafił? – szepnął w bezgranicznym zdumieniu. Z kamiennych nagrobków patrzyły na niego wierne psie oczy: na nagrobnych fotografiach widniały owczarki, pudle, bull-teriery i collie. Podpisy uwieczniały ich imiona oraz wierną pamięć ich właścicieli: Brandy darling, I Iove you, Our Gretchen -1971-1978, Bingo (1969-1979). Nagrobek psa o imieniu Tommy zawierał nazwisko właściciela – Mr Gregor Sterling – i w ten sposób połączeni zostali na zawsze pan i jego pies… Pawlak wybałuszył oczy na widok porcelanowego wilczura naturalnej wielkości, który tkwił pośrodku trawnika nad poświęconą jego pamięci płytą; wcale nie szczerząc zębów do gipsowego buldoga, który stał obok. Pod zwisającymi gałęziami płaczącej wierzby, która mogłaby szumieć nad grobem Johna, ujrzał Kaźmierz sylwetkę spiżowego psa: spanielek służył na tylnych łapkach, patrząc mu w oczy jakby w oczekiwaniu na kostkę cukru. Pawlak wzdrygnął się i gwałtownie wcisnął kapelusz na głowę. Spojrzał na Kargula z rozpaczą, jakby oczekiwał od niego potwierdzenia, że taki ustrój, w którym pies ma równe człowiekowi prawa, musi przegrać z socjalizmem, który nawet nie zawraca sobie głowy prawami człowieka.
– A coż ty, Kaźmierz, tak oczy wypuczył jak ta czerepacha? – Kargul z podziwem przyglądał się rzeźbie przedstawiającej suczkę rasy pinczer.
– To jest Ameryka! U nas trzeba komunistą być, żeby na pomnik zasłużyć, a u nich wystarczy być sobaką! Czego to ludzie z głodu nie wymyślą! – Awo, mnie dusza omalże z zawiasa nie wyskoczy, a on mnie za imperializmem agituje! Odwrócił się na pięcie i ruszył przez trawnik ku bramie, nie bacząc wcale, że depcze po grobach najbliższych przyjaciół człowieka.
– Co chcesz, Pawlak – September objął go ramieniem, chcąc go pocieszyć -Ameryka to big country! Ją na wszystko stać, bo ona jeszcze nigdy nie przegrała żadnej wojny.
– Awo – niechętnie wzruszył ramionami Kaźmierz – wszystko jeszcze przed nimi. Co innego my: cośmy mieli przegrać, tośmy przegrali. To jedno przynajmniej mamy już z głowy…
Rozdział 27
Potężna motorowa kosiarka sunęła przez trawiaste pole, przycinając trawę równiutko na wysokość zapałki. Na siodełku maszyny tkwił rozparty do pasa nagi chłopak ze słuchawkami na uszach, w żółtej siatkowej czapce z tak długim daszkiem, że przypominała dziób marabuta. Lincoln stał na skrzyżowaniu dwóch alei. Kaźmierz rozglądał się naokoło: jeśli to cmentarz, to gdzie pomniki? Gdzie krzyże? – Jakie pomniki?! Kosiarka by nie mogła przejechać – September ustnikiem fajki wskazał czerwoną maszynę – cena rozwoju, Pawlak…
– Maszynami po nieboszczykach?! – W oczach Kaźmierza malowała się zgroza.
– To ja tu w osobistej swej postaci stojący dziękuję za taki rozwojowy cmentarz! Spojrzał pod nogi. Stał na płytce z czyimś nazwiskiem. Więc tak by miał wyglądać grób Jaśka? Aj, Bożeńciu! Taż pies u nich więcej ma poszanowania jak człowiek – nacisnął kapelusz na głowę, dając tym znak, że to miejsce nie budzi jego szacunku i że nie ma zamiaru się zgodzić, by nad głową jego brata jeździła kosiarka.
Wstrząsnął nim suchy szloch, kiedy sobie pomyślał o tych brzozach, jakie szumią nad tatowym grobem w Krużewnikach, o tych klonach, które jesienią grubym dywanem pożółkłych liści zasypują na cmentarzu w Rudnikach grób matki jego, Leonii. A tu ani brzózka nie zaszumi nad grobem Johna, ani ptak nie zaśpiewa. Może żyć w tej Ameryce lżej, ale na Sąd Ostateczny czekać, to nie daj Boże gorszego miejsca! Dobiegło go wołanie Ani. Stała po drugiej stronie szerokiej jak rzeka asfaltowej alei i przyzywała go skinieniem ręki. Kaźmierz spojrzał pod nogi: w nie ściętej jeszcze trawie tkwiły mało widoczne płytki z polskimi nazwiskami: Zawahał się: ma iść po nieboszczykach na przełaj, jak przez Kargulowe pastwisko w Rudnikach? Ściągnął z nóg buty, zdjął skarpetki. Niosąc pantofle w ręku kroczył w czarnym garniturze przez trawnik, starając się nie nadepnąć małych, kwadratowych tabliczek. Kiedy przypadkiem trafił bosą nogą na płytkę, robił na piersi mały znak krzyża. Boso wkroczył na rozgrzany asfalt. Zapiekło go od spodu, więc zadzierając do góry paluchy kaczym chodem przebrnął wstęgę alei i przeszedł na drugą część cmentarza. Tam szumiały stare jawory, a w ich cieniu widniały krzyże i nagrobne pomniki. Z butami w ręku Pawlak podszedł do miejsca, które wskazywała palcem Ania. Na kamiennym nagrobku mógł przeczytać: Włodzimierz Borysewicz, ur. w Trembowli 1893 + zm. Chicago-Jackowo 1968. Więc mógł spotkać rodaka z Trembowli, do której Leonia woziła na jarmark kogutki, gdy trzeba było choć jedną parę trzewików na dwóch synów kupić, żeby w zimie każdy mógł choć co drugi dzień do szkoły pójść…
– Może być Jaśko jego tu nawet znał? Patrzył wzruszony na grób nieznanego sobie Włodzimierza Borysewicza, jakby spotkał krewnego. Zgodnie z wyrytą na pomniczku inskrypcją: Westchnij za duszę tego, kto był tam, gdzie ty jesteś, a jest tam, gdzie ty będziesz – Pawlak westchnął głośno, odłożył buty i złożył ręce do modlitwy za spokój duszy ziemlaka. Obok leżał Kaminsky z Porodyhla, Piekuta Steve and Amelia, Kocik Bogusław and Kocik Zofija, a Dobiesław Kuryło prosił o zdrowaśkę… A kiedy usłyszał głos Kargula: -Patrzaj, Kaźmierz, to sami swoi – usiadł bosy na ławeczce i zapłakał, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że przyjdzie mu zostawić brata w tej ziemi, która dla Jaśka nie była obca…
Rozdział 28
September triumfował: obiecał pawlakowi, że znajdzie dla jego brata odpowiednie miejsce – i spełnił obietnicę. Teraz można się zająć pogrzebem.
– Najpierw należy sia te Sirlej znaleźć -oświadczył Pawlak, zajmując miejsce w lincolnie i wkładając buty.
– Musi odprowadzić ojca swego na wieczny spoczynek! Rodzina to rodzina! Prosił Jaśko w ostatniej swej woli, żeby jego córkę odszukać, niech będzie podług jego woli…
– Pawlak, to trudna sprawa, duże koszty – usiłował go zniechęcić September. Kargul ze swej strony też chciał odwieść Kaźmierza od tej decyzji: -Warto szukać, jak nie wiadomo, jakie nasienie znajdzie sia? Taż to bajstruk! – Ty nie dziwacz! – zgromił go Pawlak.
– Czego on kija w szprychy wsadza, a?! – Twojego majątku pilnuję! Po co w koszta liźć?! – Tak ty lepiej pilnuj swoich gnid na głowie -załatwiwszy w ten sposób jednego przeciwnika, zwrócił się do drugiego, przybierając jedynie bardziej przymilny wyraz twarzy: – A mister niech mnie dobrze posłucha i zapamięta, że u mnie słowo droższe od pieniędzy i ja z języka świdra nie robię. Do pogrzebu Sirlej trzeba odszukać. Lincoln sunął gładko freewayem. September jedną ręką prowadził, drugą trzymał przy uchu słuchawkę radiotelefonu. Kargul patrzył na to z zachwytem.
– Ot, technika! Jedziesz i gadasz…
– A my to nie gadamy, jak furmanką oba jedziemy? – Ale tu z całym światem możesz dogadać sia.
– Mało nam w gminie kłopotów, żeby jeszcze sobie cały świat na głowę brać?! – Aj, Kaźmierz! Ryby tobą karmić! Ty prosto zacofany jesteś! Na biedołacha żeś urodził sia i taki umrzesz…
– Rozbojarzył sia w cudzej taksówce jak kaban w chlewie i Amerykańca zgrywa! Żeby darmo gęby nie studzić, to powiem ja ci, że najbiedniejszy jest ten, co się swoim życiem nie kontentuje! Zamilkli, bo w tej chwili September podjął staranie o odnalezienie córki Johna Pawlaka: – Hellou, tu September, Mike? Haw are you? – nie czekając na odpowiedź na to rutynowe pytanie, sam uspokoił swego rozmówcę, że u niego wszystko jest OK.
– Mike! Mam propozycję, żebyś coś ogłosił w swoim radio… Nie, nie commercial… Trzeba kogoś prędko odszukać, a „Chicagowski Kogutek” to potęga… Okey, Mike, będziemy za pół godziny… W ten sposób mieli załatwiony swój występ w radio. Wizja publicznego występu znowu spowodowała u Kargula wyraźny wzrost zachwytu nad możliwościami ustroju kapitalistycznego.
– Widzisz, co to Ameryka? – A u nas to radia nie ma? – Ale u nas musisz słuchać, a tu możesz mówić! September połączył się telefonicznie z synem i zapowiedział mu, że jeśli chce poznać tę piękną Polkę, o której mu Teddy opowiadał, to niech przyjdzie do studia „Chicagowskiego Kogutka” Mike'a Kupera. W słuchawce Ania dosłyszała całą serię pytań. Wzrok Septembra objął jej piersi, potem biodra. W pewnej chwili podał Ani słuchawkę: – Sama mu powiedz, ile masz stóp wzrostu, ile w biuście, ile w biodrach… Ania na chwilę zaniemówiła, po czym chwyciła słuchawkę i oświadczyła po angielsku, że nie jest ani manekinem krawieckim, ani krową na sprzedanie.
– To mi się podoba – z uznaniem rzucił September, kiedy Ania, nie czekając na reakcję Septembra-Juniora, odłożyła słuchawkę.
– Jemu się zdaje, że Polki są takie same jak Amerykanki. On był już z Holenderką, Włoszką, Kolumbijką, Niemką i Szwedką. Polka jest ostatnią szansą, by uwierzył, że kobieta ma też duszę…
– Człowiecze! Jak ja słyszę, ile on babów naobracał, to mnie aż w głowie kołędzi sia! – ze zgrozą jęknął Kaźmierz, zdruzgotany jawnie grzeszną naturą Septembra-Juniora.
– Ja całe życie z moją Marynią przeżył, a i to czasami wątroba ze złości na ten babski upór omal że do góry kopytami obracała sia! – Może przez to właśnie, że ty aby zjedną żył – zauważył Kargul, otwarty na wszystkie oferty wolnego kraju.
– A tu trzeba mieć format, żeby być kimś!
Rozdział 29
September prowadził ich plątaniną brudnych korytarzy, których ściany pokryte były wykonanymi sprayem napisami. Jedne głosiły, że blaGk is beautyfull, inne głosiły wolność seksu, ilustrując to hasło odpowiednimi rysunkami. Co pewien czas mijali żelazne drzwi towarowych wind, chylili głowy pod nisko zawieszoną plątaniną potężnych rur, w których coś świszczało i stękało… Kiedy zajechali pod wieżowiec, Kaźmierz zadarł głowę i pomyślał, że jeśli to radio mieści się na samej górze, to jego głos chyba dociera do nieba. Potem z eleganckiego holu porwała ich w górę szybkobieżna winda, ale kiedy z niej wysiedli, Pawlak miał wrażenie, że zamiast bliżej nieba, to znaleźli się w korytarzach wiodących do jakiegoś schronu: brudne ściany, niski sufit, te rury nad głową, napisy No trepassing sprawiały wrażenie, że znajduje się nie na ostatnim piętrze drapacza chmur, lecz wiele metrów pod ziemią. September prowadził ich korytarzami, zostawiając za sobą smugę fajkowego dymu. Co chwila odwracał się i przynaglał całą delegację, pokazując zegarek na złotej bransoletce: Mike czeka! Tu każda minuta kosztuje! – Taż u nas w piwnicy, jak my się przed kolejnym wyzwoleniem kryli, to więcej miejsca było, jak u nich w radio – stęknął Kargul, uderzając czołem o blaszaną obudowę złącza rur z taką siłą, że aż przykucnął.
– A dopierutko co gadał, że tu trzeba mieć format -wykrzywił się szyderczo Pawlak.
– A może być, że tu mniejszy ma lepsze życie! Nie zdejmując kapelusza przemknął się pod zwojem rur. Na końcu korytarza paliło się nad drzwiami studia czerwone światło. Mówił, śpiewał, czytał, uderzał młoteczkiem w piramidę dzwoneczków, puszczał płyty i dmuchał w blaszanego kogutka, a wszystko to robił nieomal równocześnie. Ten rozgdakany mężczyzna z wąsikami, w rozchełstanej na piersiach koszuli z zaciekami potu pod pachą, z obłędem w oczach, który jedną ręką nastawiał płytę, drugą uderzał w dzwonki, nie przestając równocześnie terkotać do mikrofonu z szybkością kulomiotu – to był właśnie Mike Kuper; kręcił się, wił i podskakiwał na fotelu, jakby przez jego poręcze jak przez krzesło elektryczne przepływał prąd; wyszczekiwał kolejne reklamy, równocześnie dając przez szybę znaki
Septemberowi, żeby wpuścił swoich gości do studia. Studio przypominało skład rupieci; zawalone było stosami próbek reklamowanych towarów, pudełkami, płytami, obwieszone plakatami, zachęcającymi w różnych językach do odbycia niezapomnianych podróży… Czarnoskóry mikser w podkoszulku wepchnął ich do wnętrza dusznej kabiny. September z reżyserki przyglądał się, jak dwaj czarno ubrani mężczyźni z kapeluszami w ręku i dziewczyna w kwiecistej jak łąka sukience skradają się na palcach w stronę stołu, za którym królował Mike. W pewnej chwili rozległ się straszliwy łomot: to noga Kargula zaczepiła o kabel, zwalając na niemiłosiernie brudny dywan wentylator. Mikser wzniósł oczy do nieba i zachichotał. Pawlak zgromił spojrzeniem Kargula, który usiłował jakoś wyplątać się z kabla.
– Ot, bambaryła- syknął przez zaciśnięte zęby. Mike zatkał sobie usta, by nakazać milczenie gościom i zaraz uniósł ku ustom blaszanego kogutka, dmuchnął w niego i wykrzyknął radośnie, jakby w tej chwili miał do ogłoszenia światu niebywałej wagi odkrycie: – Mój kogutek pieje dla was! Jest godzina trzecia dziesięć! A pamiętajcie, że każda godzina przybliża nas do decyzji, przy pomocy jakiego biura macie sobie zapewnić rozkoszny urlop na Hawajach czy w Polsce! Radio „Chicagowski Kogutek” ma wam do zaoferowania wiele propozycji… Dmąc co chwila w kogutka, który piał skrzekliwie, jakby miał anginę, równocześnie nie przestawał klepać reklamowych sloganów. W jednej ręce trzymał kartkę z tekstami, drugą wskazywał gościom jedyne krzesło. Kiedy Pawlak i Kargul zaczęli je sobie wyrywać, Mike – nie przestając pluć w mikrofon reklamami – z przerażeniem obserwował zzmagania swych gości, którzy równocześnie opadli na siedzenie krzesła. Przeciążone krzesło przechyliło się niebezpiecznie do tyłu, tak że kolana Kargula i Pawlaka uderzyły od spodu w blat stołu Mike'a. Mikrofon podskoczył i opadł, przewracając stojak z cymbałkami. Mike ze zręcznością żonglera uchwycił mikrofon, równocześnie rozpaczliwym spojrzeniem obejmując dwóch czarno ubranych klientów, którzy machali rękoma, walcząc o zachowanie równowagi. Kargul potrącił szklankę z wodą; którą Mike Kuper co chwila zwykł był zwilżać usta. Rozległ się plusk kapiących ze stołu kropel. Ku zdumieniu Ani Mike wsadził dwa palce do szklanki i zabełtał nimi w resztce wody, równocześnie wykrzykując do mikrofonu: – Ten plusk, który państwo słyszą, to plusk fal o burtę polskiego statku handlowego, „Sirius”, który właśnie przybił do Navy Pirs na Michigan Lake! Można go zwiedzać w najbliższy weekend, ale zaproszenie przystojnych chłopców z załogi do siebie do domu wymaga uzgodnienia z kapitanem… Sprawdził kątem oka, czy czarno ubrani emisariusze z kraju ustabilizowali się jakoś na jednym krześle. Skinął palcem na Anię, by przysiadła po drugiej stronie stołu na stosie pudeł po reklamowanych przez niego ziołach. Odłożył blaszanego kogutka i porwał oprawiony w skórę młoteczek, by uderzyć nim w małe cymbałki. Młoteczek zawisł w powietrzu, bo oto rozległ się głuchy huk. Ania poczuła, jak się zapada pod nią tekturowe pudło, z którego buchnął duszący zapach ziół. Mike zagłuszył go cymbałkami: bim-bom-bam… W studiu było duszno; okna w ogóle nie było, strącony przez Kargula wiatraczek spoczywał na podłodze. Kargul i Pawlak, dysząc ciężko w obręczach czarnych krawatów, wybałuszonymi oczyma obserwowali Mike'a, jakby widzieli w nim nie właściciela „Chicagowskiego Kogutka” tylko jarmarcznego prestidigitatora.
– Bim-bam-bom – rozległ się dźwięk cymbałków, które Mike wyciszył jedną ręką, drugą przyciągając za krawat Pawlaka, by go przygiąć do mikrofonu. Kaźmierz stracił równowagę i obydwoma łokciami zaparł się o blat stołu. Mikrofon znów podskoczył niczym kangur. Mike ani na chwilę nie stracił panowania nad sytuacją.
– Słyszeli państwo ten huk?! To był grom! Ale ten grom wcale nie zapowiada burzy! On zapowiada niespodziankę! Mam dla państwa rarytas: goście prosto z Polski! Jeszcze ciepli! Spadli do Chicago jak grom z jasnego nieba. I to jest właśnie ta niespodzianka, którą ma dla państwa wasz Mike i jego kogutek! – porwał kogutka i wydał skrzeczący dźwięk.
– Ale niespodzianka nie zdarza się codziennie, za to codziennie można zjeść najlepsze w Chicago polskie sausages, które oferuje wam Teresa Gąsienica na Milwauke Avenue 1023! Jedzcie tylko polskie sausages! Pawlak, który nie mógł pojąć, jak od zapowiedzi ich występu doszło do jakiejś gąsienicy, pochylił się ku Ani i spytał, do czego z tak wielkim zapałem zachęca ten cały „kogutek”.
– Do parówek – szeptem odpowiedziała Ania. Mike uniósł obie ręce do góry, błagając o ciszę. Rozchełstana na piersi koszula odsłaniała jego owłosioną pierś, w której biło serce oddane wszystkiemu co polskie.
– Pamiętajcie, Milwauke Avenue! Zwabi was tam czysty zapach ojczyzny w polskich sausages! -wykrzykiwał z coraz większym zapałem, by zagłuszyć to wszystko, co nie powinno pójść on the air.
– Ale przecież nie wybierzecie się po te polskie specjały nie ubrani! Więc pamiętajcie, że Steve Fay i jego dom wysyłkowy prześlę wam do domu podkoszulki z emblemem: orzeł polski z koroną, na żądanie i za dopłatą – bez korony! – Taż to ten, co nas do Jaśka podwiózł – ucieszył się Kargul, odkrywając w tym potoku słów znajome nazwisko. Mike, gestami nakazując mu milczenie, wyrwał mu z ręki chustkę, którą Kargul chciał wytrzeć kroplisty pot z czoła, strzepnął ją tuż przy mikrofonie.
– Słyszeliście ten łopot? Tak zrywa się do lotu polski orzeł! White eagle to śmigły ptak. Będziecie się czulijak on, ale tylko w koszulkach od Steve'a Faya, Condor Drive 2039, wielkość emblemu na piersiach sześć i pół cala dla dorosłych i pięć i pół dla dzieci…
– Nie mówi się „emblemu” tylko „emblematu” – zauważyła szeptem Ania, co na chwilę wybiło Mike'a z rytmu. Ale wzrok jego padł na tekturowe opakowania po ziołach, na których wierciła się Ania i poeta mikrofonu podjął w natchnieniu swój reklamowy poemat: – Ale co tu mówić o dzieciach, jeśli człowieka dotknie niemoc płciowa?! – rzuciwszy w mikrofon tę porażającą groźbę, nagle odchrząknął i zaśpiewał z głębokim uczuciem przedwojenną piosenkę: „Umówiłem się z nią na dziewiątą, na dziewiątą takjak dziś…” Urwał ją wpół frazy i dramatycznym głosem nawiązał do commercialu ziół: – Ale po co się umawiać na dziewiątą, jeśli nie będzie efektu, spytacie! Mike wam odpowie: na niemoc płciową nie pomoże rozpacz, ale na pewno pomoże na to balsam ziołowy z klasztornych ziół, do dostania za zaliczeniem u Pawła Zientkiewicza… Ania parsknęła śmiechem, widząc pełne zgorszenia spojrzenie dziadka Kaźmierza: w Polsce radio nie służy propagowaniu takich głupstw jak zioła na niemoc płciową czy parówki, bo na co by było tak psuć ślinę, skoro i tak tych parówek nigdzie nie dostanie? A niemoc płciowa najwyżej człowieka przed grzechem uchroni. Z wytrzeszczonymi oczyma Pawlak słuchał, jak Mike Kuper zgrabnie wiąże nachalną reklamę z uczuciem: -Kiedy się zastosuje zioła klasztorne na niemoc, można pójść do „Massage Club” Doroty Skupień przy Down Street 759, by sprawdzić ich skuteczność albo sobie zaśpiewać piosenkę naszej młodości -odchrząknął, łyknął ze szklanki resztę mętnej wody i zanucił zdartym barytonem: „Kiedy znów zakwitną białe bzy”… Zakasłał się, więc szybko poinformował, że to wina tego, że nie używa pastylek od kaszlu „Vitafal”, które można dostać w drogerii… Szczepana Kurdeja na Golf Corner, po czym przypomniał swoim wielbicielom, że zanim zachrypł, to zdążył zrobić karierę jako jeden z czwórki rewelersów „As”. Żeby wyjść naprzeciw prośbom drogich słuchaczy, na ich życzenie puści płytę z tym utworem… Prawą ręką na ślepo uruchomił gramofon. Ze zdartej płyty popłynęły głosy chóru rewelersów. Zdyszany Mike opadł na oparcie fotela, z wyraźnym wzruszeniem wsłuchując się w słowa piosenki.
– Gdzie to można dostać? – spytał Kargul niebezpiecznie wychylając się z krzesła w stronę Mike'a. Ten ciepłym spojrzeniem objął wielbiciela jego artystycznych sukcesów jako jedynego z czwórki „As” i poinformował, że niestety, ta płyta jest jedynym egzemplarzem, jaki posiada radio „Chicagowski Kogutek”.
– Taż ja pytam o te zioła, co pan gadał… Mike poczuł się wyraźnie rozczarowany, zaś Pawlak zerwał się z krzesła, jakby wstyd mu było nawet siedzieć koło kogoś, kto pragnie się zaopatrzyć w środki przeciw niemocy płciowej.
– Widzisz go, gadzinę – syknął.
– To my tu przyszli z niemocy kurować sia czy o rodzinę walczyć?! Mike kątem oka sprawdził, w którym miejscu na płycie znajduje się igła, po czym szerokim gestem ręki objął to wszystko, co się znajdowało w tej rupieciarni.
– Wy nie jesteście w Polsce! Tu nie musicie wierzyć w to, co radio mówi. To commercial, you see? Firma płaci, ja mówię, oni kupują! Korzystając z tego, że rewelersi wciąż śpiewali o białych bzach, mógł im dać odpowiedni instruktaż, w wyniku którego oni zyskują, a on nie straci: -Kochani! Ja jestem patriotą, ale tu każda minuta kosztuje dolary! Moja rozgłośnia ma prestiż. „Chicagowski Kogutek” ma ogłoszenie Cadillaca, Lufthansy, setek sklepów, trzech kościołów i kilku „Massage Club”! Mnie słucha milion polskich uszu – chwycił blaszanego kogutka i wydał przeraźliwy dźwięk – Mike budzi tym kilkadziesiąt tysięcy polskich dzieci do szkoły! A teraz wy się zdecydujcie, kto z was będzie mówił…
– Wszyscy – bez wahania odparł Pawlak. Mike pokręcił przecząco głową i rzekł z wyższością człowieka, który żyje w wolnym kraju i zna dobrze cenę wolności: – Tu nie Polska, a moje radio to nie partyjne plenum. Tu występuje ten, co ma coś do powiedzenia – najpierw skierował wzrok na Anię i podjął fachową decyzję – pani nie! Pani szkoda do radia. Za ładna jesteś. Zrobisz u mnie karierę na ti-vi. Mike to pani gwarantuje! W tej właśnie chwili dostrzegła za szybą kogoś, kto przytakując gestem głowy słowom Mike'a, bił brawo, wyraźnie popierając wygłoszone opinie na jej temat. Ten, kto stał obok Septembra, miał twarz ze śladami ospy, mały kolczyk w uchu, długie włosy opadające na kołnierz marynarki i drapieżny uśmiech, który miał świadczyć, że takiemu jak on nikt i nic się nie oprze. Domyśliła się, że był to September-Junior. Paląc fajkę September przyglądał się spod oka synowi. Ucieszyło go, kiedy Junior z zapałem przyklasnął opinii Mike'a, że Ania powinna wystąpić w telewizji. Najwyraźniej spodobała się Juniorowi, bo wyraził nadzieję, że kształt jej piersi, które tak wydatnie rysowały się pod tą kwiecistą bluzką, nie jest wynikiem zastrzyków z silikonu. Teddy September zapewnił syna, że wszystkie piersi w Polsce są całkowicie naturalne, nikt o silikonie tam na szczęście nie słyszał, co on sam sprawdził w trakcie swej pielgrzymki do kraju…
– Okey – Junior z uznaniem poklepał ojca po ramieniu jak młodszego kolegę. -Aja naiwnie myślałem, że ty pojechałeś spotkać się z papieżem, a nie grzeszyć.
– Mogłeś pojechać ze mną.
– Po co? Papieża widziałem w ti-vi, a to, co twój kraj ma najlepszego, to siedzi tam. Uśmiechnął się do Ani, ale dziewczyna była wpatrzona w Mike'a Kupera, który dawał wszystkim znaki, że oto kończy się piosenka z płyty.
– Piękne, prawda? Wzruszające. Sam płakałem. Ale cyk Walenty, na bok sentymenty! Teraz będzie prawdziwa eksplozja wzruszenia! Goście z Polski! Pawlak przełknął nerwowo ślinę, przekonany, że nadchodzi pora ich występu, ale nie docenił talentu Mike'a, który w uniesieniu zgrabnie połączył osoby Pawlaka i Kargula z grzybami: – Oni są świeży import ze starego kraju, tak samo jak polskie grzyby, których nowy transport sprowadził właśnie dla was doktor Michaelis do swoich sklepów w Herb Center! Krajane – osiem uncji kosztuje 7 dolarów 29 centów! Jedzcie tylko polskie grzyby! – W dolarach brać za grzyby?! Czego to ludzie z głodu nie wymyślą – zamruczał Kargul, wyraźnie zgorszony zawyżonymi cenami, jakie Mike przedstawił jako niebywałą okazję.
– U nas Anielcia w godzinę kopiatą kobiałkę zbiera! Głos Kargula popłynął na fali „Chicagowskiego Kogutka” on the air. Mike szarpał na sobie koszulę, wskazywał czerwone światełko nad szybą studia i machał przecząco ręką, by skłonić gości do milczenia. Pawlak potraktował przeczący gest głowy Mike'a jako wyraz niewiary w prawdę słów Kargula.
– Co, nie wierzy?! Myśli, że my baśniaki opowiadamy?! – objął wzrokiem Kargula i Anię, jakby powoływał ich na świadków.
– Niech on przyjedzie, a zobaczy sam, że w Zagaju za Żelaznymi Łąkami to takie ci prawdziwki jak tu te wasze banany! Możesz z kosą wyjść i ciąć! Wziął zamach, jakby naprawdę w tej chwili trzymał w ręku kosę, co spowodowało, że stracił równowagę i zsunął się z krzesła, które wspólnie dzielili z Kargulem. Ania, starając się podnieść dziadka, dostrzegła za szybą rozradowane twarze
Septembra i jego syna. Obaj, rozbawieni sytuacją, klepalj się po plecach. Junior zaczął bić brawo. Ania, traktując jego zachowanie jako szyderstwo w stosunku do dziadków, wywaliła w jego stronę język. Tymczasem Pawlak, gramoląc się z powrotem na brzeg krzesła, ku rozpaczy Mike'a podjął wątek grzybów.
– My tam nie jakieś biedołachy, jak tu, żeby na te durackie uncje grzyby przeliczać! U nas każdy jeden kozak pół kilo waży, jak ta moja pięść! – stuknął o blat stołu, aż mikrofon podskoczył.
Zrozpaczony groźbą utraty prestiżu „Chicagowskiego Kogutka” Mike potoczył wybałuszonymi oczami po ścianach i natrafił wzrokiem na plakat biura podróży i w natchnieniu podjął swoje tokowanie. Znowu przypominał głuszca w czasie godów, który słyszy tylko swoją pieśń: – Słyszeli państwo, jaki raj was czeka w Polsce! A podróż do Starego Kraju ułatwi wam,biuro podróży „Capitol Travel Office”! Ono czeka na was z otwartymi ramionami na Milwaukee Avenue! A teraz goście z Polski! Jego głos przepojony był optymizmem i zachwytem, jakby obwieszczał specjalną obniżkę cen odzieży w magazynie mód, ale mina wskazywała na to, że traktuje występ swych gości jak katastrofę swojego radia. Dmuchnął w kogutka, przysuwając mikrofon bliżej brzegu stołu. -
Przyjechaliście przedwczoraj i poszukujecie swojej krewnej… -Jaka to tam krewna – mruknął Kargul, wachlując się kapeluszem. Pawlak zgromił go wściekłym spojrzeniem, chwycił mikrofon razem z podstawką i wyrzucił z siebie szybko, jakby się bał, że nie będzie mu dane dokończyć tego komunikatu: – Mówi Pawlak Kaźmierz! Sirlej, słyszy mnie? Niech posłucha, co ja w osobistej swej postaci tu siedzący mam jej do powiedzenia: jutro pogrzeb ojca twojego, Dżona czyli Jaśka Pawlaka. Jest tu wnuczka moja a córka chrzestna twojego taty. Ania! Zagadaj-no! – Ciociu Shirley -piersi Ani zafalowały wzruszeniem.
– Bardzo chcemy cię poznać! – Pogrzeb w piątek – Pawlak znowu przejął mikrofon.
– A na ciebie majątek czeka! – Awo, tyle tego co kot napłakał – prychnął pogardliwie Kargul i wzruszył ramionami.
– Warto było taki karwas drogi kołdybać sia?! Pawlak zmełł w ustach przekleństwo. Po jego oczach było widać, że gdyby miał pod ręką ten sierp, który wieźli w darze dla Jaśka, by był ozdobą jego klubu, bez wahania poskromiłby bezczelność tego bambaryły, Kargula, co to rozbojarzył się na krześle jak jaki prezydent, zostawiając dla niego tyle miejsca, że Kaźmierz nawet na jednym półdupku nie mógł przycupnąć. Mike, w przeczuciu najgorszego, wyrwał Pawlakowi mikrofon i ocierając rękawem koszuli kroplisty pot z czoła zmierzał do szybkiego zakończenia tego katastrofalnego występu.
– Więc poszukuje się missis Shirley-Glynes Wright…
– Pawlaczki z domu – dopowiedział Pawlak, wychylając się do mikrofonu. Kargul plasnął się w czoło i głośno wykrzyknął: – Ty prosto że wariacji dostał! Pawlaczka? Taż to bajstruk! – Jezusie Nazareński, nie wytrzymam! – przez zaciśnięte zęby wysyczał Kaźmierz, zamierzając się pięścią na sąsiada.
– Ty, Kargul, uważaj, bo czyjaś głowa spadnie! – Awo! Głupsza spadnie, ty konusie! – Jak powiedział?! – kipiąc wściekłością Pawlak zerwał się z krzesła, rozglądając się za czymś, co by mu pomogło raz na zawsze uciszyć Kargula. W tej chwili żaden z nich nie zważał na to, że Mike prawie wlazł z mikrofonem pod stół, że Ania staje między nimi jak barykada. -Znów zaczynasz, jak kiedyś Jaśko? – Ty brata mego do Ameryki na poniewierkę wygnał, ale od UNRRY pierwszy chętny był konia brać! – Należało mi się, bom pionierem był! – Awo! Big dill! – Pawlak wykrzywił się w szyderczym grymasie.
– Pionier, co mojego kota na sznurku pasał! Za szybą Junior i September mieli miny, jakby oglądali w kinie komedię i zarazem horror. W trakcie tej wymiany zdań Mike Kuper chwytał otwartymi ustami powietrze jak bokser po nokaucie. Nagle to jedno słowo – kot – zadźwięczało mu w uchu jak sygnał latarni morskiej, wskazujący kierunek zabłąkanemu żeglarzowi.
– Słyszeli państwo sami: kot! A kot to futerko! A jeśli futerko, to tylko w wielkim składzie braci Mardox… Na nic jednak były jego wysiłki. Pawlak wyrwał mu z garści mikrofon i krzyknął prosto w sitko słowa, które miały zdemaskować raz na zawsze podły charakter Władysława Kargula: – Sirlej! Nie słuchaj tego łapciucha! To przez niego Dżonu musiał na obczyźnie umrzeć! Czekaj no, draniu, podreguluję ja ciebie! – Za krótki jesteś! -Kosą cię sięgnę! – Awo! Skąd tu kosę weźmiesz?! Tu Ameryka! Oni kosę w muzeum trzymają! – Na ciebie ten sierp starczy, co ja go Jaśkowi przywiózł, ty koniosraju jeden! Ty lepiej se w portkach mieszaj jak w mojej rodzinie! Mike zaczął dmuchać w odwłok blaszanego kogutka, równocześnie walił młoteczkiem w cymbałki, starając się rozpaczliwie zagłuszyć tę wymianę zdań. Ania rzuciła się między obu dziadków, rozstawiając szeroko ręce. Za szybą Junior szalał z zachwytu, jakby był w teatrze na premierze. September wrzucił w usta pastylkę. Mike poczołgał się z mikrofonem w róg studia, by swoim komentarzem uratować resztki godności swojej firmy.
– Polska krew! Polski temperamentjak halny wiatr od morza i gór! Jak łopot skrzydeł dumnego orła! Jak szum fal Bałtyku! To jedyna rzecz, której nie można dostać w puszce, w przeciwieństwie do piwa „Budweiser”! – nawet w tej dramatycznej sytuacji nie tracił okazji, by wypełnić swoje reklamowe zobowiązania.
– Jeśli chcecie sprowadzić takich miłych krewnych jak nasi goście albo zachłysnąć się Polską, ojczyzną Ojca świętego, Kopernika, Kościuszki i Kazimierza Górskiego, triumfatora z mistrzostw świata w Monachium, korzystajcie z usług Capital Travel Office! Kątem oka zobaczył stojącego w drzwiach studia Hiszpana, który wymownie pokazywał, że kończy się czas „Chicagowskiego Kogutka” i że mikrofon musi być oddany teraz w ręce przedstawiciela innej mniejszości etnicznej. Mike, wstającjuż z fotela, by ustąpić miejsca temu, do kogo należała następna godzina studia, dmuchnął w kogutka i wypowiedział kończącą każdy jego program formułkę: – Idziemy przez życie z wiarą i nadzieją, nie zapominając, że nasze jedenaste polskie przykazanie brzmi: W jedności siła, w zgodzie potęga! Dziś Mike Kuper żegna was. Jutro będzie jeszcze lepszy dzień! Zaświeci dla nas słońce, uśmiechnij się z nadzieją i ufnością! Dmuchnął na pożegnanie w blaszanego kogutka, ale nie skończył sygnału, gdyż Hiszpan brutalnie odepchnął go od mikrofonu i sam zaczął gadać z szybkością karabinu maszynowego. Mike opuścił głowę i patrzył w podłogę, jakby zastanawiał się już tylko nad tym, jaki rodzaj samobójstwa po takiej katastrofie powinien wybrać dla siebie: skoczyć z dachu drapacza chmur, zastrzelić się czy rzucić pod samochód? – You are wonderfull! You are autenthic women! -krzyczał na korytarzu Junior, obejmując Anię, jakby znali się już od dawna. Ze studia wysunął się zmięty jak szmata Mike. Niósł przewieszoną przez ramię marynarkę, jakby uznał, że skoro ma zaraz skoczyć przez okno, to nie warto mu jej nawet zakładać. Potoczył wzrokiem po twarzach Pawlaka, Kargula i Ani, po czym grzmotnął marynarką o podłogę, aż zagrzechotały metalowe, złote guziki i zaczął ją deptać, jakby chciał wszystkim unaocznić, że sam został podeptany przez los.
– Ja jestem bankrut! Jestem finished! Skończony człowiek! Ja straciłem cały prestiż! I am looser! Ja mogę tylko skoczyć prosto na tę głupią głowę! -jął się walić obydwiema pięściami po głowie, chcąc się ukarać za zgodę na występ znajomych Septembra.
– Mike Kuper od jutra może iść na wellfare! On już nie dostanie żadnego commercialu! Widzicie przed sobą idiotę! – Why? – zapytał Junior, nie zdejmując ręki z ramienia Ani.
– Why? On się jeszcze pyta! – Mike kopnął swoją marynarkę z wściekłością.
– Bo tylko idiota dopuszcza do głosu ludzi za darmo – wskazał oskarżycielsko palcem Pawlaka i Kargula.
– Jakby każdy z nich zapłacił pięć dolarów za minutę, to by uważali na każde słowo! A tak gadali, co im ślina na język przyniosła! I ty się dziwisz, Teddy, że tam u nich jest cenzura?! Najwyraźniej winą za tę katastrofę obarczał Septembra.
– Keep smiling! – September podniósł z podłogi jego marynarkę i narzucił mu ją na ramiona.
– Jutro będzie lepszy dzień! – Nie dla mnie -ponuro stwierdził Mike, patrząc z obrzydzeniem na całą trójkę, która odebrała wiarygodność jego firmie. September był innego zdania. Objął serdecznie Pawlaka i Kargula.
– To było wspaniałe! Tu nikt tak nie umie walczyć o rodzinę! Junior gorliwie przytaknął ojcu, przyciskając przy okazji biodro Ani do swojego. Kaźmierz obserwował to z wyraźną dezaprobatą. Co z tego, że syn mister Septembra był – wedle jego słów – człowiekiem sukcesu? Co z tego, że był supervisorem w firmie „Panasonic”? Kaźmierz nie zapomniał, że ten chłopak z kolczykiem w uchu próbował smaku kobiet wszelkiej maści i narodowości. Niech on lepiej nie szuka szczęścia ujego wnuczki, bo jak by kto próbował Anię skrzywdzić, to kolacji on nie dożyje… Kto znał Kaźmierza Pawlaka, ten mógł to wszystko wyczytać z jego miny. Żeby Bobby September nie miał wątpliwości co do stanu cywilnego Ani, Pawlak wydobył z kieszeni rodzinne zdjęcie przy ciągniku Ursus C-330, na którym obok jego wnuczki stał jej mąż, Zenobiusz Adamiec. Podczas gdy Junior oglądał rodzinną fotografię, Pawlak wziął pod rękę mister Septembra.
– Niech mister powie, panie September, ta Sirlej znajdzie sia? – Mów do mnie Wrzesień! – dał Pawlakowi przyjacielskiego kuksańca w bok.
– W RAF-ie sierżant łamał sobie na moim nazwisku język. Nic dziwnego, że potem listy do mnie znajdowałem wyrzucone w latrynie. I tak zostałem tym cholernym Septembrem! A mój syn nawet nie umie tego dobrze wymówić -popatrzył na Juniora i powiedział wyraźnie, jak mówi się do głuchego – Wrzesień.
– Fseszeń – Junior starał się wymówić to słowo, ale zaplątał się w syczące zgłoski jak mucha w pajęczą sieć. Popatrzył bezradnie na Anię. Dziewczyna śmiała się z tych jego wysiłków. Chłopak oświadczył szczerze, że widzi pierwszą Polkę, poza Polą Negri, która potrafi się uśmiechać.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić? – dopytywał się gorliwie – Pokażę ci Chicago by night! Okey? – Okey – zgodziła się Ania.
– Ale najpierw musisz pomóc odnaleźć Shirley! Pomożesz? – Postaram się. For you…
Rozdział 30
Nazajutrz dzięki Juniorowi Ania przeżyła najdłuższy dzień swego życia. Junior chciał zrobić dla niej wszystko, by w efekcie Ania odwdzięczyła mu się tym samym. Od chwili, kiedy zobaczył ją przez szybę w studiu „Chicagowskiego Kogutka” zrozumiał, że dotąd marnował tylko czas z Holenderkami, Włoszkami i Szwedkami: które były niczym plastykowe atrapy egzotycznych owoców przy prawdziwym rajskim jabłku… Postanowił już pierwszego dnia doprowadzić Anię do zawrotu głowy, oszołomić ją ogromem osiągnięć amerykańskiej cywilizacji, by pojęła, że tylko on może byćjej przewodnikiem. Zawiózł ją najpierw do Muzeum Techniki, ale ona wcale nie kwapiła się usiąść w wyścigowej rakiecie „The Spirit of America”, w której Craig Breedlove, jadąc 608 mil na godzinę, pobił w 1965 roku rekord świata, gdyż obiecał to swojej żonie przed ślubem…
– Big deall – powiedziała Ania, wzruszając ramionami.
– Ja wyskoczyłam w biegu z wartburga zootechnika Palimąki, bo też obiecałam mężowi, że nie dam się nikomu dotknąć! Nie obchodziły ją modele rakiet kosmicznych, za to na widok szklanej zagrody dla świń przystanęła w oniemieniu: to tu wycieczki szkolne przychodzą, żeby zobaczyć, jak maciora rodzi prosiaki! Ona nie ma czasu gapić się w muzeum na to” co ma we własnym chlewie!” Mieli szukać Shirley! Chyba Junior zna polskie środowisko w Chicago? – Trzymam się od Polonii z daleka – oświadczył Junior.
– Oni z zawiści potrafią bezinteresownie oczernić każdego, kto wysunie głowę ponad rynsztok! Ojciec też mówi, że gdzie trzech Polaków, tam pięć zdań! – Ale twój ojciec jest za nami! – A ja tylko za tobą! Między nami jest generation gap… W mustangu Ania wysłuchała wykładu Juniora o generation gap: jego i ojca dzieli przepaść pokoleniowa. Senior w duszy jest wciąż Polakiem, Amerykaninem będąc z konieczności, Junior zaś z konieczności jest Amerykaninem polskiego pochodzenia i jak widzi kogoś z plakietką I am proud that I am Polish, stara się go omijać: Nie darmo Polacy są tu przedmiotem polish jokes. Czy wie, jak Polacy wkręcają żarówkę? Jeden stoi na taborecie z żarówką, a drugi okręca ten taboret. Co? Nie śmieszne? Lepiej niech sama nie przyznaje się, skąd przyjechała, jeśli chce złapać pracę „na czarno”. Jeśli powie, że jest Polką, to dostanie gorszą pracę niż „asfalty”. Nie wierzy? Więc niech się dowie, gdzie zwykle pracują „na czarno” jej rodacy: na azbestach, zrywając stare pokrycia dachowe, na „kontraktorce” czyli remontach budowlanych, „na klinowaniu” czyli czyszczeniu okien, „na plejsach” czyli przy sprzątaniu domów lub biur…
– Gorzej jak czarneccy…
– Jacy Czarneccy? Nie znam. Gestem głowy wskazał przechodzących właśnie przed maską mustanga dwóch Murzynów w słomkowych kapeluszach. Szli kołyszącym się krokiem, jakby byli na estradzie podczas konkursu tańca, a nie na skrzyżowaniu ulic. Stanęli przed maską samochodu, zagradzając drogę i zaśmiewając się. Traktowali maskę mustanga jak bęben, wybijając na niej pięściami rytm samby. Na wściekłe trąbienie obaj odwrócili się plecami do Juniora i wypięli tyłki, obleczone w postrzępione dżinsy. Klepali się po pośladkach, rycząc ze śmiechu.
– Zaraz im zrobię z dupy garaż! – rzucił September przez zaciśnięte zęby.
– Te „Czarne Pantery” trzeba z powrotem zapędzić na drzewo! Za wcześnie z niego zleźli! – Jesteś rasistą? – zdziwiła się Ania.
– Łatwo nie być rasistą komuś, kto jest tu gościem. Żyć z czarneckimi przez płot to nie do wytrzymania! – Dziadek Pawlak z Kargulem też długo przez płot nie mogli się dogadać, ale w końcu musieli! – Tu nie ma komunizmu. Tu się nic nie musi! – Jeśli tyjesteś przeciwko swoim i przeciwko Murzynom, to za kim ty jesteś, Bob? – Za tobą -Junior uśmiechnął się, jakby reklamował pastę do zębów „Frenix”.
– A ja za Shirley! Mówiłeś, że wiesz, gdzie można szukać jej tropów.
– Tak! Ale będziesz musiała tam ze mną zatańczyć. Zajechał pod brudny budynek w bocznej ulicy. Wprowadził Anię do towarowej windy, którą opuścili się w dół. W piwnicach urządzone było studio telewizyjne mister Kwiatka, w którym dwa razy w tygodniu odbywała się „polka-party”. Kto chciał, by widziano go na ekranie telewizora, wpłacał przy wejściu do ciasnego i dusznego studia dwa dolary od osoby i mógł za to przy dźwiękach na ludowo ubranej kapeli tańczyć przez godzinę. Każdy starał się być najbliżej kamery, bo nie chodziło przecież o to, by sobie potańczyć, lecz by być zauważonym… Junior zostawił ją na chwilę i przecisnął się przez spocony tłum rodaków, którzy tańczyli, odrabiając swoje dwa dolary. W blasku dwóch reflektorów Ania rozpoznała wśród tańczących Steve'a Faya. Z przytupem obracał w tańcu katastrofistkę, która najwyraźniej znalazła w nim prawdziwego tatusia dla swoich dwóch córeczek. Pozdrowił Anię serdecznie i z radosnym uśmiechem zapowiedział swój udział w pogrzebie Johna Pawlaka, zupełnie jakby był zaproszony na jego wesele… Junior polecił przywołać właściciela programu „Czerwone Maki”. Kiedy pojawił się pulchny pan Kwiatek, pogadał z nim na boku, po czym, nie płacąc taksy, wprowadził Anię na parkiet. -Nie mogę tańczyć! Jestem w żałobie po Johnie Pawlaku.
– Musisz to zrobić właśnie dla niego – przekonywał ją Junior.
– I dla Shirley! Jeśli Shirley-Glynesse Wright jest pochodzenia polskiego, to na pewno siedzi teraz przed telewizorem i gapi się na „polka-party”! Ona się gapi, oni zatańczą, pan Kwiatek skieruje na Anię kamerę i powie, że goście z Polski, rodzina Johna Pawlaka, zaprasza jego córkę do Funeral Home braci Malec na pożegnanie jego doczesnych szczątków… Wciągnął ją w spocony tłumek tańczących i wyjaśnił, dlaczego pan Kwiatek tak czujnym i niechętnym spojrzeniem śledzi każdy jego krok: ostatni raz był tu siedem lat temu i pan Kwiatek ma słuszne powody, by chcieć się go stąd jak najprędzej pozbyć. Dlatego zgodził się na wygłoszenie komunikatu o poszukiwaniu Shirley, bo wie, że z rodziną
Septembrów nie wygra. Na tym parkiecie Junior siedem lat temu złamał nogę i wystąpił o odszkodowanie. Ogłosił, że udział w „polka-party” grozi utratą zdrowia i właściciel „Czerwonych Maków”, bojąc się ruiny, wypłacił mu tysiąc dolarów! To były pierwsze zarobione przez Juniora pieniądze. Teraz pan Kwiatek czujnie obserwował Juniora. Chłopak w trakcie polki przyciskał Anię, bez przerwy przekonując ją, że make love it s big fun! -Mam zazdrosnego męża…
– Zazdrość to jego kłopot – Junior nie przestawał ją przekonywać, że miłość to wielka frajda, o czym śpiewałjego przyjaciel, Bobby Vinton.
– To ty go znasz?! Więc była w towarzystwie kogoś, kto mógł się powołać na przyjaźń z taką gwiazdą?! Będzie miała o czym opowiadać! – O yes – bez wahania potwierdził Junior.
– Jego żona była moją dziewczyną, a jego dziewczyna została moją pierwszą żoną. Spotykamy się często u adwokatów… Późnym wieczorem mustang zajechał przed dom Johna Pawlaka: Junior spodziewał się nagrody za swoje starania na rzecz rodziny Ani.
– Kiedy dasz się pocałować? – spytał, gdy Ania lekko musnęła na pożegnanie wargami jego policzek.
– Jak znajdziesz Shirley! – Zrobiłem wszystko, co mi przyszło do głowy.
– Może jutro dać ogłoszenie w jakiejś polonijnej gazecie? – Nie -zdecydował Junior.
– Lepsze będzie FBI.
– FBI? – wykrzyknęła Ania.
– Przecież Shirley nie jest kryminalistką! – Skąd wiesz? – Bo u nas w rodzinie nikt jeszcze w więzieniu nie siedział, chyba że za poglądy! – U nas nie trzeba mieć poglądów, żeby siedzieć – nieomal z dumą stwierdził Junior.
– To wolny kraj!
Rozdział 31
Drzwi otworzył jej Franciszek Przyklęk. Patrzył na oddalającego się mustanga ze zbolałym wyrazem twarzy, jakby ryk silnika raził jego absolutny słuch.
– Widziałem was – powiedział głosem człowieka, który odkrył czyjeś wiarołomstwo. Przez grube szkła okularów patrzył na Anię człowiek, który do serii swoich życiowych pechów i klęsk miał dodać jeszcze jeden epizod. Co mógł na to poradzić, że pojawienie się Ani przypomniało mu, że oprócz słuchu absolutnego, który wyróżniał go spośród milionów, posiadał kiedyś także seksualne tęsknoty. Ich dowodem mogła być dwójka dzieci, czekająca już dziesięć lat na powrót tatusia. Ania obudziła w nim tęsknotę do miłości i poczucie, że nie jest jeszcze tylko byłym mężczyzną… Czekając na jej powrót siadł przy fortepianie i wtedy poczuł głęboką więź z mistrzem Ignacym Paderewskim, który kiedyś spędził w tym domu jedną noc – i -to nie sam. Świadczył o tym ów list, na który przypadkiem natrafił Franciszek, grzebiąc w śmieciach Biblioteki Polskiej. Na pożółkłym papierze mistrz dziękował za tę gorącą noc w Chicago, która dała mu możność zespolenia się duchowego,i cielesnego z Ojczyzną. Jakże musiał się czuć w tym mieście samotny, skoro tak bardzo potrzebował tego zespolenia duchowego i cielesnego! Pod tym względem stroiciel nic a nic nie różnił się od mistrza! Może ten dom zawierał w sobie takie przeznaczenie, by zespalać ludzi duchowo i cieleśnie? Już od pierwszego wieczora poczuł, że ta dziewczyna budzi w nim te same soki, które krążyły w jego ciele, gdy poznał swoją żonę. Poczuł się zagrożony, gdy Ania udała się z Juniorem na poszukiwanie Shirley-Glynesse Wright, ajuż całkiem się załamał, ujrzawszy ich wśród uczestników „polka-party”. Wtedy właśnie zszedł na dół i dla pustych ścian zaczął grać koncert a-moll Ignacego Paderewskiego. Chciał zagłuszyć ból akordami, ale choć miał słuch absolutny, to prawą rękę po pechowym upadku z drabiny nie całkiem władną, więc koncert przypominałnieco taniec kulawego.
– Jak mogłaś pójść na „polkę-party” przed pogrzebem Johna? – zaatakował ją teraz.
– Ja ukryłem to przed twoimi dziadkami.
– Dla Shirley to zrobiłam! – usprawiedliwiała się Ania.
– Aniu! Tylko nie wierz temu Juniorowi! – przypadł ustami do jej dłoni.
– Ty jesteś dla mnie jak ktoś najbliższy! Znam cię przecież od kołyski! Dlaczego się dziwi? Dlaczego patrzy na niego jak na szaleńca? Przecież John wiele razy opowiadał mu o niej. Od niego wie, jak się darła w czasie chrztu w kościele. Zna jej zdjęcie ze ślubu…
– I co z tego? – Ania czuła, że tego samego dnia już po raz drugi będzie musiała komuś udowodnić, że dla niej liczy się tylko jej mąż. Stroiciel miętosił jej rękę i jąkając się z przejęcia wprowadzał ją w stan swej duszy: ich spotkanie to nie przypadek! Ania jest tak podobna do jego żony, że mogłaby być jej młodszą siostrą. Przez dziesięć lat pobytu w Chicago był wierny Marcie, ale na widok Ani poczuł się o dziesięć lat młodszy. Pragnie jej! Pragnie jej, jak pragnąłby nastroić fortepian w filharmonii warszawskiej przed koncertem w rocznicę urodzin mistrza Paderewskiego! – Dlaczego nie wracasz do domu? – ostudziła jego zapały.
– Bo się wstydzę, że nic nie zarobiłem! – zanurzył w dłoniach pomarszczoną cierpieniem twarz.
– Jeśli tak ci przypominam żonę, to nie lepiej do niej wrócić? Nie, nie może do niej wrócić, nie odzyskawszy wiary w siebie! A tę wiarę może mu dać tylko Ania! Jest dla niego nie tylko kobietą, lecz także Ojczyzną! Niech pamięta, że w tym domu mistrz Ignacy spędził upojną noc, która pozwoliła mu odrodzić się duchowo i cieleśnie! Dobry uczynek jakiejś patriotki przeszedł do historii. Niech i ona zdobędzie się na dobry uczynek, niech poda pomocną dłoń rodakowi zagubionemu na bezkresnym oceanie amerykańskiego tygla narodów… Chwycił ją w ramiona, szukając ustamijej ust, ale w tej chwili rozległ się głos Pawlaka: – Ania, a gdzież ty do tej pory telepała sia?! Zapomniawszy, że tu czarne bez opamiętania gwałcą?! Kaźmierz Pawlak w długiej nocnej koszuli stał na schodkach i patrzył z wyrzutem na wnuczkę.
– Byłam pod opieką Juniora! – A czy aby on nie za bardzo chętny tobą opiekować sia? – dociekał Kaźmierz.
– Bo ze mnie niespotykanie spokojny człowiek, no jakby on chciał wobec mojej wnusi a żony Zenobiusza Adamca nieprzystojnie zachować się, to kolacji on nie dożyje, tak mi dopomóż Bóg! Choć adresował te słowa do nieobecnego Septembra-Juniora, to miał nadzieję, że dotarły one do uszu człowieka, który odznaczał się absolutnym słuchem.
– I jak, znalazła Shirley? – Jeszcze nie. Ale Bob obiecał, że poszuka jej przez FBI.
– A coż to jest? – dopytywał się Pawlak. Zanim Ania zdążyła wyjaśnić, pierwszy odezwał się Franciszek Przyklęk: – Oni zajmują się przestępstwami przeciwko rządowi i konstytucji: Pawlak z przerażeniem spojrzał na stroiciela, po czym przeniósł wzrok na Kargula, który w nocnej koszuli stał na szczycie schodów.
– Ot tobie na! Gdzie my popadli! U nas dawno partia przeciwko konstytucji mąci, a nikt nie śmie policji na nią nasyłać! – Co chcesz, wolny kraj – stwierdził Kargul z wyższością człowieka o szerokich horyzontach.
– Tu nawet na policję nie ma mocnych! -Nu, kłopot serdeczny – westchnął Pawlak.
– A jak, nie daj Boże, ona antyrządowa nie jest, tak jak oni ją znajdą?
Rozdział 32
Ciężka to była noc dla Pawlaka: widząc, że Franio Przyklęk nie spuszcza oczu z jego wnuczki, na wszelki wypadek postanowił czuwać nad jej spokojnym snem. Usiadł w nocnej koszuli na fotelu, by mieć oko na drzwi pokoju stroiciela. Siedział na warcie tak samo jak niespełna dwa lata temu, kiedy pilnował Zenka Adamca, by ten nie opuścił przypadkiem swego pokoiku na górce i nie poszukał drogi do swej wybranki… Przyjdzie ciebie na zawsze pożegnać, Jaśku, ale ty prosto do nieba pokołdybasz sia, a nam tu przyjdzie zostać i ostatnią twoją wolę spełnić. Czy mnie mogło nawet przyśnić sia, że ty tu w Ameryce naszą krew zaplenisz? Nu, przykro powiedzieć, ale mógł tyjakoś mnie uprzedzić, że ty przeciwko szóstemu przykazaniu zgrzeszywszy, Pawlaczkę na ziemię Kolumba sprowadził. Aj, Jaśku, nie miał ty do bab szczęścia. Jakeś się w Marcysi od Szałajów zachwycił – boś tak przecie naszej mamie, świeć panie nadjej duszą, w oczy powiedział-toś musiał na poniewierkęjako przymusowy emigrant iść, zostawiwszy Marcysię na bezlitosny żer historii. Coż zrobić, kobieta letka do grzechu, a przy tym w piękne słówka chętna wierzyć. Jak usłyszała od bolszewików, że teraz władza przechodzi w ręce ludu pracującego miast i wsi, tak do tego stopnia ona pogłupiała, że kochanką majora NKWD, Miszy Bobywańca ostawszy sia, w nocnej koszuli przy gramofonie na balkonie domu hurtownika Langnera tańczyła. Ty, Jaśku, nawet żeś o tym nie wiedział, tylkoś czekał na koniec wojny, żeby daną Marcysi przysięgę spełnić; bo my, Pawlaki, z języka świdra nie robim. Nu, kłopot serdeczny, bo jak już ty o jej politycznym i moralnym upadku dowiedział sia, to pewnie z tej żałości poszukał tu poratowania u jakiejś polskiej kobity, bo na obczyźnie ciężko w samotności żyć. Ciekawość tylko, czemu ty jej do ołtarza nie doprowadził, jak się należy wedle praw boskich i ludzkich? Tylko jedno mi do głowy przychodzi: może przez to ty nie mógł zdecydować sia, że ona mogła nie być samo-swoja! Nu, kłopot serdeczny ty nam tym grzechem sprawił, ale my spełnimy ostatnią wolę twoją i tę dziewczynę, coś ją na świat powołał, odnajdziemy, bo czego to nie robi się dla rodziny… Taką rozmowę przeprowadził tej nocy Kaźmierz Pawlak ze swym bratem Johnem, cały czas w koszuli nocnej czuwając nad bezpieczeństwem wnuczki. Tylko oczyma kontrolował sytuację, bowiem głowę miał obwiązaną ręcznikiem, by odciąć się od przerażających odgłosów chicagowskiej nocy, wypełnionej strzałami, jękiem karetek policyjnych i rykiem pozbawionych tłumików motocykli…… I na co myśmy sobie brali na głowę ten kłopot w postaci wnusi naszej? Ile to już nocy w życiu przez nią człowiek nie przespał, od grzechują strzegąc? Zenek do niej podchody robił, ale ten przynajmniej w prawie był, bo jej życie uratował, z wody w kamieniołomach ją wydobywszy. A ten Franio oczy na nią stawia jak dziad na cudowny obraz! Zawsze mówiłem, że każdy łysy to bezlitośnie podejrzany pod kątem grzeszności: żonkę on w Polsce zostawił, a naszą Anię ślipiami liże jak krowa jęzorem swój pomiot po wycieleniu! Spać się chce, ale coż ty zrobisz, człowiecze, kiedy my oba Zenkowi przysięgli, że z Ani oka nie zdejmiemy? My tu za rodziną murem stoimy, a ten John taki wstyd nam zrobiwszy, że tylko siadłszy płacz! Tak jak się do tego w Rudnikach przyznać? E, zresztą czy to moje zmartwienie, że brat Kaźmierza bajstruka wystrugał? Najwyżej Kaźmierz, jak się wstydu naje, to trochę przykucnie, bo z charakteru to on na Heroda do szopki pasuje. On; gotów wszystkim wpierać, że to przeze mnie Jaśko w grzech popadł, bomja go do emigracji zmusił! Awo, patrzaj! A czy ja jemu kazał kosą się na mnie zamierzać? A czy ja jemu kazał z jakąś cudzą babą kłaść sia, żeby potem na mnie owoce jego grzechu spadły? Taż ile to teremedii Kaźmierz wyczyniał, jak Zenek nie chciał kościelnego ślubu brać, a teraz on musi ogon pod siebie podwinąć i do łepety swojej dopuścić, że brat jego, Jaśko, prosto jak jaki bolszewik o dobrych obyczajach zapomniawszy w tej Ameryce, wystrugał bajstruka i nam na sumienie spuścił! Dałby Bóg, żeby te ichnie amerykańskie UB gorszejak nasze okazało sia i tej pannicy nie naszło… Takie myśli kłębiły się pod czaszką Kargula, kiedy wsparty o poduszki trwał z otwartymi oczami, bacząc na wszystko, co działo się na korytarzu domu Johna Pawlaka… Czy oni wszyscy razem oszaleli? Co im odbiło? Junior chce się całować, Franiowi przypominamjego żonę! Czy oni tu w Ameryce żyją tylko seksem?! Junior może pomóc znaleźć pracę, ale będzie chciał za to dostać „znaleźne”. Od dziadków żadnego grosza nie zobaczę, a przecież nie mogę wrócić bez kapitału na fiacika. Wyjdę na głupią, gdy z Ameryki wrócę goła. O Boże, niech się do jutra znajdzie ciocia Shirley. Ona mi na pewno pomoże! Całe szczęście, że dziadek Jan nie był taki święty, za jakiego go dziadkowie uważali. Cudownie, że machnął bachora! Shirley będzie moim oparciem. Ciekawe, czy Bob spełni obietnicę i ją znajdzie? Dobrze, ale co wtedy? Czy będę musiała przyjąć jego warunki? No cóż, czego to nie robi się dla rodziny… Ania miotała się w gorącej pościeli, szukając w myślach najlepszego wyjścia. Przypomniała jej się zapowiedź końcowa radia „Chicagowski Kogutek”: „Jutro będzie lepszy dzień! Zaświeci dla nas słońce, uśmiechnij się z nadzieją i ufnością!” Zasypiając uśmiechnęła się w oczekiwaniu na dzień pogrzebu Johna Pawlaka, który zapewne wyjaśni wiele spraw…
Rozdział 33
Kaźmierz Pawlak w czarnym ubraniu stał na podjeździe domu ' pogrzebowego, a lekki wietrzyk rozwiewał mu resztę siwych włosów. Stał na tle rozpiętego na szybie białego orła ze złotą koroną i wypatrując czerwonego mustanga Septembra-Juniora wcale nie zwracał uwagi na zajeżdżające limuzyny. Wielkie jak wozy cyrkowe samochody, zgrzytając oponami po wyżwirowanym podjeździe, zatrzymywały się przed wejściem do Funeral Home. Trzaskały drzwi, a pasażerowie wysiadali, pozdrawiając się radosnymi okrzykami i machaniem ręki, jakby wszyscy wybrali się na „ piknik, a nie na pogrzeb. Nikt nie zwracał uwagi na Pawlaka, nikt go bowiem tu nie znał, a on patrzył na wyszczerzone w uśmiechu zęby, słuchał krzyżujących się rutynowych pytań – „Haw are you? – z równie rutynowymi odpowiedziami – „Okey, fine!” Sam biały budynek Funeral Home braci Malec starał sięjak najdalej odsunąć skojarzenia z odejściem na wieczny spoczynek: podpierające okap nad wejściem kolumny miały sprawiać wrażenie, że przybyło się do letniej rezydencji, w której można mile spędzić czas; wymalowany na szybie orzeł miał skrzydła, których kształt każdemu, kto znał historię Polski, musiał się kojarzyć z husarią; przed domem pogrzebowymwyłożony był zielony chodnik udający trawę, by od pierwszej chwili uczestnictwo w pogrzebie kojarzyło się wszystkim z wycieczką na łono natury lub polem golfowym. Więc przybywający na pogrzeb goście zachowywali się tak, jakby klient domu pogrzebowego braci Malec zaprosił ich na party, którego atrakcją ma być pieczenie barana na rożnie. Witając się radośnie ze sobą sprawiali wrażenie osób, które przybyły złożyć nieboszczykowi życzenia urodzinowe długich lat szczęśliwego życia. Trzymali się zasady, że umierać trzeba tak, jak trzeba tu żyć: robiąc wrażenie człowieka zadowolonego z siebie, kogoś, kto osiągnął wszystko, co mógł osiągnąć. Jeśli obcowanie z kimś takim za jego życia było przyjemnością, napawało optymizmem, dlaczego miałoby być inaczej po jego śmierci; wszak tu do końca obowiązuje zasada keep smiling z której nawet nieboszczyk nie jest zwolniony. Funeral Home „White Eagle” braci Malców zapewniał same wygody: tabliczka na szybie zapewniała, że Tu mówi się po polsku zaś duża tablica, zwrócona ku highwayowi, gwarantowała klientom wykwintne pogrzeby oraz Cmentarz z pięknym widokiem. Nad głową Pawlaka wiatr poruszał niczym skrzydłami wiatraka wielką białą gwiazdą, na której bracia Malec wypisali zachętę dla wszystkich przejeżdżających highwayem: Wstąp, a nie pożałujesz! I o wiarygodność tej zachęty zabiegał cały czas właściciel Funeral Home. Witał gości uśmiechem, który miał zapewnić wszystkich przekraczających próg jego firmy o tym, że czekają ich tu wspólnie spędzone przyjemne chwile. To – ich przekona, że w razie przejściowych kłopotów z istnieniem warto swoją przyszłość złożyć w jego ręce… Pan Robert Malec, zwany Malec One, był jednym z dwóch Malców, którzy prowadzili Funeral Home „Biały Orzeł”. Bracia podzielili się zadaniami: Malec One chudy, z głową kondora, z zawodowo ponurym – lecz zarazem zachęcającym uśmiechem na twarzy, był przeznaczony do kontaktów z klientami polskimi. Grubszy – Malec Two – który w tej chwili zajęty był w podziemiu prowadzeniem baru dla przybyłych gości, nauczył się hiszpańskiego, by obsłużyć prężną mniejszość etniczną, jaka powoli wypierała z tych przedmieść ludzi z polskim rodowodem. Dla obu braci Malców najważniejszą osobą dzisiejszej uroczystości był nie nieboszczyk, John Pawlak, nie jego brat ani przybyła z kraju rodzina, lecz Teddy September. To on zatwierdzał kosztorys całej ceremonii, on podpisywał czek za trumnę pierwszej kategorii, pogrzeb pierwszej klasy, za księdza i przygotowaną w restauracji Teresy Gardnerowej stypę. Dlatego też Gardnerowa, stojąc teraz w przedsionku Funeral Home braci Malec, czujnym wzrokiem przeliczała zjeżdżających się uczestników tego żałobnego party: przyjęcie opłacone z góry, im mniej gości, tym większy zysk… Tego wszystkiego Kaźmierz Pawlak wcale nie był świadom. W głębi domu pogrzebowego, przypominającego swym zapachem drogerię, leżał jego zmarły brat, a Kaźmierz wciąż czekał na kogoś żywego, bez kogo rozpoczęcie ceremonii uważał za zdradę wobec Jaśka. Wspinał się na palce, by nad bukszpanowym żywopłotem dojrzeć wreszcie czerwony samochód „Mustang” z Septembrem-Juniorem i siedzącą obok córką Johna. W nim cała nadzieja. Wszak obiecał Ani odnaleźć pannę Shirley-Glynesse Wright. Dostrzegł przynaglające spojrzenie Malca One, który podciągnął mankiet koszuli, by odsłonić zegarek: człowiek może sobie umrzeć, ale czas idzie naprzód.
– Zaczekajmy jeszcze czut-czut – popatrzył błagalnie na ponuro-pogodną twarz chudego Malca, który idealnie umiał połączyć zasadę keep smiling z głębokim przejęciem, jakim winien się cechować. ten, kto bierze pieniądze za pośrednictwo z wiecznością. Malec One kiwnął z powagą swoją ptasią głową, i pobiegł z ponurym uśmiechem: powitać wysiadającą z kolejnego samochodu parę: w masywnym grubasie Pawlak rozpoznał prezydenta Stowarzyszenia Rzeźników Polskich. Pan Szafranek był w towarzystwie małżonki, której piętrowy, przystrojony sztucznymi owocami kapelusz, przypominał warszawski Pałac Kultury i Nauki przyozdobiony na dzień obchodów Pierwszego Maja w portrety przywódców narodu, flagi i balony. Szafranek uściskał dłoń Kaźmierza i wylewnie zaprosił go wraz z rodziną na bankiet, jaki Stowarzyszenie Rzeźników wespół z Towarzystwem Synów Piasta wydaje z okazji 25 rocznicy instalacji proboszcza parafi. Czy Pawlak zapamięta, że to pojutrze w kafeterii Wyższej Szkoły św. Trójcy na Division street? Wystarczy wpłacić na ręce jego małżonki 15 dolarów za osobę, by czuć się zaproszonym. Pawlak obojętnie wzruszył ramionamii, za to Malec One wyraził zachwyt dla tej propozycji, bo zależało mu na dobrych stosunkach z rzeźnikami, którzy byli mile widziani w przyszłości jako klienci jego firmy. Z Funeral Home dobiegał gwar ożywionych rozmów. Malec One życzliwym gestem zapraszał Pawlaka do wnętrza, ale Kaźmierz wciąż tkwił na swym posterunku na zewnątrz: jak ma spojrzeć Jaśkowi w oczy, jeśli nie spełni jego ostatniej prośby? W basemencie Funeral Home braci Malec życie towarzyskie kwitło jak na przyjęciu urodzinowym. Zebrani tam rodacy klepali się z rozmachem po plecach, wymieniali uwagi na temat polityki Cartera, odwiedzin papieża w Chicago i kłopotów podatkowych. Syczał ekspres do kawy, grzechotały kostki lodu w wysokich szklankach z whisky, które Malec Two skwapliwie napełniał, krążąc z butelką wśród gości. Dla dzieci miał pod ręką coca-colę, bo o dzieciach bracia Malec nie zapominali, pragnąc od małego oswoić ich z tym miejscem, w którym kiedyś mogą znaleźć spokojną przystań. Podziemny salonik był urządzony na wpółjak bar, na wpółjak pokój dziecinny. Pod oknem ciągnęła się lada barowa, zaś ściany były wytapetowane w kolorowe modele samochodów, a na półkach stały miniatury aut do zabawy. Dzieci, klęcząc na dywanie, między nogami dorosłych żałobników urządzały wyścigi zdalnie sterowanych modeli. Wśród tego rozgadanego tłumu, grzechoczącego lodem w szklankach, stojący z woreczkiem ziemi Franio Przyklęk wyglądał jak ktoś, kto trafił tu przez pomyłkę. Stał w kącie z uszami odstającymi jak liście kapusty i przytulał do piersi parciany worek, jakby tam był jakiś skarb. Nie spuszczał wzroku z Ani i może dlatego nie zauważył, że obecni starają się nawet o niego nie otrzeć. Ktokolwiek spojrzał w jego stronę, ściszał głos, jakby informacje o turnieju kręglarskim czy o zebraniu zarządu Klubu Weteranów lub zabawie towarzyskiej, jaką urządza w następny weekend Towarzystwo Niewiast Różańcowych były ściśle tajne i w żadnym razie nie powinny wpaść w te odstające uszy stroiciela. Franio Przyklęk nie był nawet tego świadom, że dzięki swemu słuchowi absolutnemu od lat był uważany za agenta wywiadu PRL. Dziś, nie docierała do niego kojąca muzyka, sącząca się z ukrytych w suficie głośników. Nie dostrzegał niechętnych spojrzeń. Tym razem dla człowieka o absolutnym słuchu najważniejsze były nie uszy lecz oczy, którymi śledził każdy ruch Ani. Dziewczyna otoczona była kręgiem życzliwie uśmiechniętych twarzy. Ze wszystkich stron ją i Kargula zasypywano pytaniami, jak im się podoba Ameryka. Zanim którekolwiek z nich zdołało otworzyć usta, pytający już sami sobie odpowiadali z niepodważalnym przekonaniem, że Ameryka to big deall, tu jest wolność, tu jest przyszłość… Niech po pogrzebie przyjdą na „polka-party” do telewiżji „Czerwone Maki” albo na karciankę do Towarzystwa Niewiast Różańcowych, to przekonają się, z jakim rozmachem żyje się w wolnym kraju! Weteran z miniaturką krzyża Virtuti Militari w klapie, do którego wszyscy mówili „panie rotmistrzu”, bezceremonialnie odsunął starą sowę w kapeluszu, która jako komisarka gorliwie zapraszała Anię na instalację nowego zarządu Towarzystwa Pań Pomocy Serdecznej. Patrząc surowo na Anię, niczym na rekruta, spytał, ile naprawdę w Polsce mają żubrów.
– Czytałam, że koło dwustu – odparła Ania.
– To znaczy, że sto! – zawyrokował bez wahania Rotmistrz.
– Dlaczego akurat sto? – zdziwił się Kargul, a wówczas napotkał zaskoczone jego naiwnością spojrzenie Rotmistrza.
– Bo wiadomo, że komuna zawyża statystykę o 50 procent! Na miejsce Rotmistrza wcisnął się prezydent Towarzystwa Synów Piasta, domagając się wiarygodnej odpowiedzi na pytanie: ile jest u nich kanałów na ti-vi? -Telewizja jedna, za to kanałów dużo! – wyjaśnił Kargul, czując się coraz bardziej ważny w tym gronie.
– Mnie to nie eksajtuje! – skrzywił się lekceważąco Steve Fay. Gdy tylko się pojawił w towarzystwie katastrofistki, traktował Anię i Kargula jak swoich starych znajomych. Joanna Osowiecka miała usztywnione lakierem białe włosy, które sterczały spiralnie ku górze niczym krem na torcie. Choć była dopiero kilkadziesiąt godzin w Ameryce, to każde jej zdanie zawierało co najmniej jedno angielskie słow Robiła wszystko, by nikt nie mógł ją posądzić, że jeszcze miesiąc temu prowadziła w Koninie kiosk z gazetami.
– Proszę wpaść do nas do klubu Wiernych Polek na zabawę stoliczkową! – zapraszała Anię prezeska Wiernych Polek, falując obfitym biustem.
– John Pawlak nas odwiedzał! Poproszę tylko przynieść swoje fanty! – No, no, no – zaprotestował żywiołowo Steve Fay, ciągnąc Kargula za łokieć ku sobie.
– Oni w sobotę zaproszone na wesele! – A gdzie to wesele? – zainteresowała się żona prezydenta rzeźników. Steve wskazał wielką jak szafa Gardnerową.
– Ten sam plejs. U niej, jak ta dzisiejsza stypa! – I będzie tak samo wesoło – zapewniła Gardnerowa.
– Tyż piknie – ucieszył się Steve, domagając się od Kargula obietnicy, że go nie zawiedzie. W tym momencie kto inny już zadał Kargulowi pytanie, czy by nie włożył kilku dolarów do kopertki na bankiet z okazji instalacji nowego proboszcza w starej parafii. Od tego natręta uwolnił Kargula przygarbiony mężczyzna z siwym wąsikiem, który miał w klapie harcerską lilijkę a w ręku szklankę z mlekiem. Przedstawił się jako sekretarz koła Skautów II Rzeczypospolitej, który słyszał wczorajsze wystąpienie rodziny Pawlaków w „Chicagowskim Kogutku” i dlatego zwraca się teraz do Kargula jako do kolegi z pytaniem; jak wejść w posiadanie ziemi w Polsce.
– Taż jakie my kolegi? – zdziwił się Kargul.
– Ja też uprawiałem ziemię – zapewnił go zreumatyzowany Skaut.
– Jeszcze za sanacji.
– Ile pan miał tej ziemi? -
Osiemnaście tysięcy mórg. Moje nazwisko Kozieł-Potocki…
– Ot, kolega się trafił! Taż u nas tyle nawet PGR nie ma! – A ile by kosztował cały FGR? – dopytywał się dociekliwie Skaut, który najwyraźniej śnił o powrocie do rodzinnych tradycji.
– Z tym to kłopot serdeczny. PGR-y rządowe są.
– Ja tam do waszego rządu nic nie mam – stwierdził pojednawczo sekretarz Skautów II Rzeczypospolitej.
– Tylko żeby tych komunistów rząd nie dopuszczał do władzy.
– Aj, mądrego przyjemnie posłuchać – Kargul pokiwał głową, ale w głębi duszy pomyślał, że tak bezlitośnie ciemnych politycznie ludzi jak w tej Ameryce to u nich w całym powiecie ze świecą by szukać.
– My tu ze sobą mamy woreczek naszej ziemi – głową wskazał stroiciela, który snuł się pod ścianami z workiem przy piersi. Skaut założył okulary i przyjrzał się uważnie workowi.
– To wyście przyjechali chyba na deka sprzedawać tę ziemię. A po ile cenicie? Kargul zmierzył rozmówcę pełnym oburzenia spojrzeniem: ktoś taki śmiał zwracać się do niego jako do swego kolegi-rolnika! – Aj, Bożeńciu, czego to ludzie z głodu nie wymyślą – westchnął.
– Taż niech wam wreszcie zaświta w tej łepecie, że nie wszystko jest do sprzedania… Słońce zaczynało już chylić się ku zachodowi, a Kaźmierz wciąż kręcił się po podjeździe Funeral Home braci Malec, nie tracąc nadziei, że FBI pomoże im jakoś spełnić ostatnią wolę Johna. -Kaźmierz – usłyszał za plecami bas Kargula.
– Czas zaczynać! -Aj, Władek, miej sumienie. Ta Sirley to jedynaczka. Należy sia na najbliższą rodzinę zaczekać.
– Kaźmierz, taż ona nic o pogrzebie nie wie! – Obiecał ten mały September dziewuchnę odnaleźć.
– Potrzebne nam to jak zającowi dzwonek przy ogonie -mruknął Kargul.
– Majątek byłby większy do podziału…
– Żeby jego wilcy, no! – rozsierdził się Pawlak tym cynicznym przejawem materializmu.
– Mnie dusza omal że z zawiasa nie wyrwie sia, a ten cudze majątki liczy! Wziął zamach, jakby chciał łokciem ugodzić w żebra Kargula, ale w tym momencie w drzwiach Funeral Home stanął Malec One; i z ponurym uśmiechem równie życzliwie co stanowczo zaprosił ich na rozpoczęcie ceremonii. Z niewidocznych głośników sączy się niesłyszalnie – słyszalna muzyka, na ścianach holu wisi kilkanaście zegarów, z których każdy wskazuje inną godzinę, by uprzytomnić tym, którzy przyszli tu spotkać się z drogim nieboszczykiem, że i dla nich jest już gdzieś ustalona godzina, na której zatrzyma się zegar ich życia; złocone litery – A, B, C, D, E, F – pokazują wejścia do poszczególnych parlorów; w każdym z tych saloników przyjmuje swych gości inny nieboszczyk. Ponieważ w Ameryce życie winno zawsze zwyciężać śmierć, a smutek jest czymś niestosownym, to uczestnicy ceremonii nie są traktowani jak żałobnicy, a raczej jako grono przyjaciół które zebrało się, by spotkać się z kimś, kto udaje się tylko w dłuższą od innych podróż. Było to ostatnie party przed długą wycieczką w nieznane… Jeśli na tym ostatnim party było dużo gości, bracia Malcowie bez trudności pozbywali się dzielących parlor składanych ścian. Powstawało wówczas coś w rodzaju dużego living-roomu, pełnego wygodnych kanapek i foteli, pokrytych sztuczną skórą. Po ścianach wiła się sztuczna zieleń, tworząc nastrój rajskiej gęstwiny. Obrazy w złoconych ramach przedstawiały zachodzące nad morzem słońce lub szczyty gór pokryte wiecznym lodowcem… Lada chwila Malec One wskaże gościom wejście do parloru, gdzie będą mogli spotkać się po raz ostatni z Johnem Pawlakiem i przekonać się naocznie, że nieboszczyk, który wychodzi spod ręki braci Malec wygląda jak żywy! Pawlak przeciskał się wśród ciżby stłoczonych w przedsionku gości, gorączkowo szukając stroiciela z workiem ziemi. Jeśli nie mógł zapewnić swemu bratu obecności córki, to przynajmniej niech ta ziemia z Polski zapewni mu spokój w mogile i połączy z rodziną. Po drodze musiał się wymówić od roli „toastmistrza” na weselu Steve'a, a prezesce klubu Wiernych Polek odmówić udziału w „karciance” pod pretekstem, że nie mają jak dojechać.
– No problem – przekonywała go ubrana kanarkowo prezeska.
– Moja kara czeka na ciebie.
– Kara?! – Pawlak przerażony zamrugał oczami – A za coż ta kara? September, chcąc zażegnać nieporozumienie, wyjaśnił, że miss Petronela Zięba chce im pożyczyć własny samochód czyli „car”.
– Zgadza się! – gorliwie przytaknęła prezeska Zięba.
– Moja kara stoi tam na kornerze! Ja ją wam wyczendżuje! A wy się mną w Polsce zajmiecie.
– Jak pani będzie w Polsce, proszę uprzejmie nas odwiedzić – Ania zapraszała prezeskę w imieniu swoim i dziadków.
– A lotnisko jest tam gdzieś blisko was? – dopytywała się Petronela Zięba.
– Bo my możemy wyczendżować na wycieczkę czarter! – Uchowaj Boże! – Kaźmierz uniósł w górę ręce, jakby chciał błagać niebo, by odsunęło od nich takie nieszczęście jak lotnisko.
– Taż kury by nam nieść sia przestali! Jak raz pegeerowski aeroplan latał nad nami, tak nasze kabany bezlitośnie od tego hurkotu z wagi nam pospadali, jak deszczki porobiwszy sia.
– Wy tam w Polsce z jednym macie przynajmniej spokój – stwierdził Rotmistrz – że czarnych nie macie! Pan nie ma pojęcia, co my mamy z tym „asfaltem”! – Aj, człowiecze, taż brat mi opowiadał, że przez tych czarnych to on prosto omal kołowaty nie został sia – Kaźmierz przytoczył głośno opowieść Jaśka z okresujego pierwszych kroków w Ameryce. -Jak on w Detroit u Forda robił, tak żeby z powrotem do domu trafić, tak on kredą po murze taką kreskę ciągnął,: a te Nygry specjalnie mu te krede zmazywały! – Najgorsze, że oni są nietykalni – denerwował się Rotmistrz.
– Miałem dom, który stracił połowę na wartości, bo się wprowadzili czarni! A wyrzucić ich nie wolno! Wy tego w Polsce nie macie.
– Jak to nie? – zaprotestował gwałtownie Kargul.
– A partia? Czerwoni taka sama zaraza jak czarni. Nietykalni są! Ze zdumieniem zauważył, że Rotmistrz kładzie palec na ustach; oglądając się w stronę stojącego w rogu holu stroiciela.
– Wy tam wracacie – powiedział szeptem – a ten w kącie to agent! Będziecie spaleni! Pawlak i Kargul równocześnie wybałuszyli na Rotmistrza oczy: jaki niby z Frania agent? Czyj? Skąd to wiadomo?! Rotmistrz nie miał wątpliwości, że Franciszek Przyklęk został tu przysłany przez „bezpiekę” w charakterze agenta. On sam się zresztą głupio zdemaskował: po co w Ameryce stroiciel, skoro tu mniej fortepianów niż w Polsce? A w dodatku był na tyle głupi, że wszystkim naokoło chwalił się swoim absolutnym słuchem. A komujest potrzebny absolutny słuch, jak nie temu, kto ma zadanie podsłuchiwać rozmowy w środowisku polonijnym? Proszę tylko spojrzeć na tejego uszy! Sterczą jak radary! I ten absolutny słuch! Czy to nie najlepszy dowód, że przybył tu w roli stacji nadawczo-odbiorczej? Do Kargula i Pawlaka przydreptał członek Klubu Weteranów I wojny światowej. Z dumą pokazał najpierw swoje zdjęcie w mundurze niemieckiej armii cesarza Wilhelma, w której przyszło mu służyć jako mieszkańcowi Jarocina i spytał w imieniu swoim i swoich kolegów, ile też w Polsce kosztuje nagrobek z prawdziwego marmuru.
– Wedle państwowej ceny? – upewniał się Pawlak.
– Za bony – rzeczowo odparł Weteran.
– Wedle kursu PKO.
– Ot, kłopot serdeczny -zmartwił się Kaźmierz szczerze.
– Taż mnie skąd wiedzieć, jak ja jeszcze nigdy za dolary nie umierał.
– A znalazłby pan dla mnie ładną kwaterę w starym kraju? – Aj, człowiecze – ożywił się nagle Pawlak, jakby ujrzał rozkwitły zielenią wiosenny pejzaż – tam brzózki, bzy, słowiki. Tam odpocząć to bezlitośnie serdeczna przyjemność. Nie to, co tu… Weteran miał łzy w oczach, gdyż westchnienie Pawlaka poruszyło najgłębsze struny jego duszy. -Tak myślałem – powiedział eks-żołnierz cesarza Wilhelma.
– Tu żyć, tam umierać.
– Ostrzegam pana, panie Kasztelan, że popełnia pan błąd – surowo skarciła Weterana kobieta-sowa.
– Oni tam pod bolszewicką okupacją zapomnieli nawet rozmawiać po naszemu! Byłam w Polsce i pytam policemana, czy ten bus stopuje na tym kornerze, a ten policeman nic nie rozumie! Weteran odwrócił się plecami do przedstawicielki Towarzystwa Pań Pomocy Serdecznej, jako że Weterani I wojny nie byli przez Towarzystwo zapraszani na „karcianki” ani zabawy.
– How match one feet? – dopytywał się o cenę ziemi. September wyjaśnił Pawlakowi, że pan Kasztelan chce się dowiedzieć, ile też by kosztowała na jakimś pięknym cmentarzu jedna stopa ziemi. Kaźmierz miał już dość tych indagacji, które wskazywały, że każdy przyszedł tu nie by odprowadzić jego brata na miejsce wiecznego spoczynku, lecz by załatwić jakieś swoje interesy.
– Ot, pomorek! Wymyślili te durackie stopy, Farenheity, funty, kremacje i dziwić sia, że bezlitośnie trudnowato im z nami dogadać sia! Ruszył w stronę stroiciela, by przejąć z jego rąk worek z ziemią na grób Jaśka. Za szklanymi drzwiami Funeral Home braci Malec przesunął się jakiś czerwony samochód. Kaźmierz zastygł w bezruchu, wpatrzony w wejście… Zgrzytając oponami na żwirze podjazdu tuż za budynkiem Funeral Home zaparkował volkswagen z kierowcą w stetsonie i kraciastej marynarce. Mike Kuper zawsze był przygotowany na każdą okazje. Rzucił kapelusz na siedzenie; zdjął kraciastą marynarkę i włożył ciemny żakiet w prążki, który woził w bagażniku: Sprawdził w lusterku swój wygląd, musnął wąsiki, wydobył kamerę filmową, nastawił obiektyw i z kamerą w ręku wkroczył na dywan przedsionka domu pogrzebowego. Kiedy Pawlak ujrzał szeroki uśmiech na twarzy dyrektora, właściciela i spikera „Chicagowskiego Kogutka”, w jego oczach pojawiła się nadzieja. Odpychając stłoczone komisarki, prezeski, superwisorów, skautów i weteranów wszystkich wojen oraz przedstawicielki Towarzystwa Różańcowego ruszył szparko naprzeciw Mike'a. Ten wycelował w niego oko kamery.
– Smile! Smile! -krzyczał rozkazująco – Uśmiech proszę! – Znalazł Sirlej? – Pawlak ucieszył się: jest córka Jaśka! Jaki bowiem byłby inny powód, by miał się uśmiechać w godzinę pogrzebu swego brata? Patrzył niecierpliwie ponad ramieniem Mike'a, ale jakoś nie mógł dostrzec osoby, dla której już o tyle czasu została opóźniona ta ceremonia. Za plecami Mike'a nie było nikogo. Na twarzy Kaźmierza zgasł sztuczny uśmiech, którym chciał powitać córkę Jaśka. Keep smiling! – domagał się Mike, zbliżając obiektyw terkoczącej kamery do twarzy Pawlaka.
– Ty nie dziwacz, człowiecze! Taż do czego ja mam zęby szczerzyć, jak Sirlej nie ma! – Za to jest sukces! Hit! – Mike aż kipiał z radości. Odłożył kamerę na stoliczek z klonową wykładziną, na którym stały wzory urn na prochy zmarłych. Szeroki wybór świadczył, że bracia Malec istotnie zapewniali -jak to można było przeczytać w ich anonsie – wykwintne pogrzeby.
– Niech on mnie w denerwację nie wprowadza – zeźlił się Pawlak na krętactwo „Chicagowskiego Kogutka”.
– Taż jaki on sukces widzi, kiedy córki mego brata jak nie było, tak nie ma! – No problem! – Mike ujął z szacunkiem Pawlaka pod łokieć i prowadził go teraz pomiędzy ludźmi, jakby chciał wszystkim pokazać w jakiej zażyłości pozostaje z bohaterem dnia.
– Nie ma jej, to będzie. Jak ty jesteś succesful man, to kobieta sama przyjdzie! – klepnął Pawlaka po ramieniu, zupełniejakby nie byli w tej chwili przed wejściem do parloru domu pogrzebowego, lecz na polu golfowym.
– Wasz występ u mnie w radiu to był hit! To było wonderfull! Doktor Michae sprzedał wszystkie grzyby! Mardox ma klientów na futra z kota, a „Capital Travel Office” do dziś rana zebrał tysiąc dwieście zgłoszeń na wycieczkę do Polski! Mike Kuper nie przypominał dziś tego człowieka, który przedwczoraj wyszedł ze studia w przekonaniu, że jest całkowicie przegrany a jego „Chicagowski Kogutek” straci wszystkie reklamy. W poczuciu sukcesu Mike wydobył z kieszeni żakietu blaszanego kogutka, którym – jak sam twierdził – budził tysiące polskich dzieci do szkoły i dmuchnąwszy w niego zapiał triumfalnie. Kargul wytrzeszczył oczy, a wtedy usłyszał uwagę mister Septembra: „Taka jest ta Ameryka. Leave it or love it! Kochaj ją albo rzuć!” Tymczasem Mike schował kogutka i wydobył długopis.
– Podpisujemy umowę – skinął na Anię i Kargula.
– Dacie show jak wtedy! – Taż on gadajak szepetlawy. Jaki sioł?! -zaniepokoił się Pawlak, patrząc pytająco na Anię: – Pan Kuper chce, żebyśmy jeszcze raz u niego wystąpili.
– Dlaczego raz? Kto powiedział, że raz? Trzeba iść za ciosem! Mówi wam to poeta mikrofonu! – Ja w życiu aby raz w cyrku byl – powiedział z godnością Kaźmierz i skierował się w stronę Franciszka Przyklęka, by przejąć od niego woreczek z ziemią. Poeta mikrofonu chwycił go za rękaw.
– Zapłacę! – Awo! My grosza nie głodni. Nie przewidział, że nie wszyscy są tego samego zdania. Ania przejęła inicjatywę w swoje ręce.
– Dolary? – Cash! – Ile? – Dogadamy sie. Zaraz spiszemy kontrakt… Ania skinęła głową. Kaźmierz popatrzył na wnuczkę z takim zgorszeniem, jakby w tej chwili zaczęła nago tańczyć na oczach pogrzebowych gości.
– Ot, koczerbicha! Ty prosto wariacji z tymi dolarami dostała! – Dziadku, jak wrócę goła do Polski, to będę looser! Tu robią karierę ci, co mają coś do sprzedania…
– To ty tu sprzedawać sia przyjechawszy?! – Pawlak! Wy tylko sprzedacie przed mikrofonem swój charakter – przekonywał żarliwie Mike, nie pozwalając Kaźmierzowi odciągnąć Ani na bok.
– Aj, Bożeńciu! On gada prosto jak kołowaty! Taż co mnie zostanie, jak ja charakter sprzedam, a?! – Ale co wam szkodzi jeszcze raz się pokłócić i wziąć za to cash? – Cash to gotówka – Ania chciała złamać opór dziadka, ale ten zgromił ją spojrzeniem, a Mike'a potraktował jak tępego ucznia, który na lekcji rachunków nie jest w stanie podsumować dwóch cyfr.
– Pan już dawno w Polsce nie był i nie wie, że jak my się tam kłócimy, to nie o pieniądze, tylko z przekonania! – Dziadku, a co szkodzi mieć przekonania i pieniądze? Ja mogę wystąpić! – Widzisz ją, gadzinę?! Tego już Kaźmierz nie był w stanie ścierpieć, by w szeregach jego rodziny szerzył się bakcyl kapitalistycznej zachłanności. Tam w parloru spoczywa w trumnie jego brat, a najbliższa rodzina targi urządza? Za dolary kłócić się chce? Gromy by spadły na głowę Ani, gdyby w tej chwili uwagi Kaźmierza nie zwróciła ładna, zgrabna blondynka, która właśnie stanęła w wejściu do Funeral Home; dziewczyna miała długie włosy, niebieskie oczy i z daleka uśmiechała się promiennie do Kaźmierza. Tak uśmiecha się ktoś, kto długo czekał na spotkanie. Tak, to ona! Nawet ten uśmiech ma po Jaśku! Takim uśmiechem witał go Jaśko dziewiętnaście lat temu kiedy jako John Pawlak stał na peronie stacyjki Rudniki i czekał na pojawienie się spóźnionej rodziny! Tuż obok smukłej jak młoda brzoza dziewczyny stał wikary, na ręce którego Pawlak złożył datek na intencje odnalezienia córki Johna! Więc przydał się pośrednik między Kaźmierzem a Panem Bogiem! Ruszył Kaźmierz w stronę dziarskiego tancerza, który teraz miał na sobie czarny garnitur a na szyi dyskretną obręcz koloratki. Ksiądz wysunął do przodu, wyciągając z wyrazem współczucia rękę do Pawlaka. Kaźmierz przytulił tę dłoń do piersi, równocześnie patrząc na dziewczynę.
– Dziękuję duchownej osobie…
– Za co? – Że pomógł ksiądz znaleźć naszą rodzinę. Oderwał się od wikarego i
rozkładając ramiona ruszył ku blondynce. Jego głos drżał ze wzruszenia: – Sirlej! Nareszcie jesteś! – Mam na imię Wanda. Zamrugał oczyma i popatrzył pytająco na księdza kościoła narodowego. Ten uśmiechnął się przepraszająco i powiedział: -Przepraszam… Nie zdążyłem przedstawić swojej żony… Oczy Pawlaka stanęły w słup. Jak jeszcze ta Ameryka zakpi sobie z niego? Jaką jeszcze wymyśli pułapkę? U kogo tu pomocy szukać, jak ksiądz ma żonę, a w radiu każą za pieniądze się kłócić? – A cożjemu oczy dęba stanęli? – półgłosem wymamrotał Kargul, widząc ogłupiałe spojrzenie sąsiada.
– Władek – Kaźmierz przywarł do boku Kargula – taż gdzie my trafili? – zerrknął na wikarego. -Czy Jaśko z takiej poręki do porządnego nieba trafi? Poczuł na ramieniu delikatny ale zarazem stanowczy uścisk czyjejś dłoni. Malec One z twarzą przejętą bólem ale także zniecierpliwieniem domagał się z nie znoszącą sprzeciwu łagodnością rozpoczęcia właściwej części ceremonii: – Sorry, mister Pawlak. Nie mogę dłużej zwlekać. Za pół godziny następny klient – wymownym gestem wskazał Malca Two, który przytaknął tym słowom gestem głowy: za pół godziny będzie pogrzeb Meksykanina, więc trzeba mieć czas, by zdjąć dumnego orła z witryny i na to miejsce dać flagę Meksyku. Z niewidocznych głośników niczym mgła z nieba popłynęła muzyka. Równocześnie bracia Malcowie rozsunęli przed gośćmi składaną ścianę parloru A-B, jakby odsłaniali scenę, na której zaraz wystąpi dawno oczekiwany solista: W głębi, na niewielkim podwyższeniu, czekał na nich ten, dla którego był to ostatni występ towarzyski. W kipieli ułożonych fachowo białych kwiatów leżał w trumnie bohater dnia. Kwiaty już dostał. Teraz oczekiwał na wyrazy uznania dla swego wyglądu… Na estradce z kwiatowego ogródka wyłaniała się lśniąca hebanem trumna, ozdobiona złotymi okuciami i uchwytami. W niej spoczywał efekt fachowych zabiegów braci Malec. Zabalsamowany, wyperfumowany John Pawlak przyciągał wzrok swoim rześkim wyglądem; ze szminką na wargach, tuszem na rzęsach oraz wyróżowanymi obficie policzkami czekał na słowo uznania; nad jego głową w złoconych ramach wisiał ogromny obraz: samotny okręt na wzburzonym morzu… Przed estradą defilowali goście, wydając nad trumną okrzyki szczerego zachwytu: – He is wonderfuul! krzyknęła radośnie prezeska Towarzystwa Różańcowego.
– Very nice – stwierdził Rotmistrz, prężąc się na baczność przy trumnie, jakby żegnał swojego podkomendnego.
– Jak w eastmankolorze! – z uznaniem zauważył prezydent rzeźników, a skaut II Rzeczypospolitej, pochylając głowę, rzucił dziarskie: – Czuwaj! Wszyscy skupieni w parlorze sprawiali wrażenie, że po ich pełnych zachwytu opiniach John Pawlak wstanie z trumny, uśmiechnie się i zaprosi swoich gości na drinka, potwierdzając w ten sposób ich przeświadczenie, że od pozytywnego stosunku do życia nie zwalnia nawet śmierć. Ale John Pawlak zawiódł ich oczekiwania, więc odwrócili swą uwagę od bohatera dnia i wrócili do swoich spraw. Komisarka o sępim nosie chciała się dowiedzieć od Kargula, czy są w Polsce sex-shopy, Rotmistrz pytał, ile w starym kraju czeka się na rozwód, a Steve Fay chciał konkretnie wiedzieć, ile kosztuje mały samolot… Rozmowy cichły jedynie w tym miejscu, w którym tkwił Franciszek Przyklęk. Jego odstające uszy i absolutny słuch od dawna zostały uznane za dowód, że jest agentem komunistycznego reżimu. To on raczej; a nie John Pawlak powinien leżeć w tej hebanowej trumnie. Ale takie szczęście by go nie spotkało: agenci nie zasługują na pogrzeb I klasy! Rozległ się terkot kamery Mike'a Kupera, który pochylił się nad trumną, by uwiecznić na barwnej taśmie oblicze nieboszczyka. Ukryte w suficie reflektorki oświetliły snopem laserowego światła twarz Johna Pawlaka. Klient braci Malców wyglądał z daleka na gwiazdora filmowego, który zaraz wstanie, by przyjąć Oskara za osiągnięcia całego swego życia… Pawlak odebrał od stroiciela worek z ziemią i położył sobie na kolanach. Czując zapach ziemi mógł spokojniej czekać na realizację scenariusza, jaki ułożyli bracia Malec… Ziemia dla ciebie jest, Jaśku – Kaźmierz toczył w myślach swą niedokończoną rozmowę z bratem.
– Dom twój zgodnie z twoją wolą na klub wyszykujemy, ale, przeprosiwszy za słowo, owocu grzechu twego nijak w tej wariackiej Ameryce znaleźć nie dałem rady…
Rozdział 34
W ślad za czarną limuzyną z latarniami na czterech rogach dachu główną aleją cmentarza sunął sznur samochodów. Zanim ta kawalkada wjechała na teren cmentarza, została przed bramą zatrzymana żywym łańcuchem: trzymający się za ręce tłum demonstrantów zagradzał karawanowi wjazd; Pawlak wytrzeszczył oczy, chcąc zrozumieć sens haseł na transparentach. Słyszał o takich, co właściciela nie wpuszczali do fabryki, łamistrajków nie dopuszczali do pracy, ale żeby nieboszczykowi drogę zagradzać? – Ki czort? Czego oni chcą? – przyglądał się zza szyby lincolna twarzom brodatych demonstrantów, wśród których było kilku Murzynów.
– To obrońcy ekologii – wyjaśnił September, łykając pastylkę na uspokojenie…
– Nie chcą dopuścić do pogrzebu.
– Żeby ich wilcy! A cóż oni mają przeciwko Jaśkowi? Taż niech im mister powie, że on ani komunistą, ani kapitalistą nigdy nie był! – Nie o to chodzi, Pawlak, kto kim był, tylko jak go chowają! Oni są zwolennikami kremacji, żeby chować prochy, a nie ciała, które zanieczyszczają środowisko…
– Ty słyszał, Władek? – Kaźmierz odwrócił się przez ramię do Kargula.
– To oni tu przez te wszystkie lata krew z brata mego wypili, a teraz mu miejsca w tej ziemi żałują?! – U nas ekologia teraz w modzie – September zakręcił szybę, by ręka obrońcy ekologii nie mogła wcisnąć mu garści ulotek.
– Czego to ludzie z głodu nie wymyślą – mruknął filozoficznie Kargul.
– U nas, chwalić Boga, jeszcze takiej mody nie ma. Karawan napierał na połączony uściskiem skrzyżowanych rąk szereg zwolenników kremacji; bracia Malec podjęli pertraktacje, powołali się na zacofanie ich klienta pochodzenia polskiego, który przywiązany był do tradycji; demonstranci rozstąpili się dopiero wówczas, gdy Malec One obiecał rozłożyć w swoim Funeral Home broszurki głoszące, że przyszłością ludzkości jest kremacja… Sunące z godnością samochody wyprzedził nagle z rykiem volkswagen Mike'a z „Chicagowskiego Kogutka”. Z piskiem opon zahamował przy koparce, która przed chwilą skończyła wydobywać ziemię z dołu przygotowanego na miejsce wiecznego spoczynku Johna Pawlaka; Mike wyskoczył z samochodu i wycelował obiektyw kamery na zbliżający się samochodowy kondukt. Kiedy Pawlak i Kargul wysiedli z samochodu Septembra, zaterkotała kamera i September odruchowo przybrał radosny wyraz twarzy, który miał świadczyć, że jego biuro prawne gwarantuje szczęśliwe zakończenie każdej sprawy. Pawlak patrzył w stronę bramy: kołatała się w nim resztka nadziei, że uda się spełnić ostatnią wolę jego Johna. Fakt nieobecności Septembra-Juniora w tym miejscu świadczył, że dalej szuka śladów Shirley-Glynesse Wright… Trzaskały drzwi samochodów, wysiadali uczestnicy ceremonii, sześciu żałobników włożyło białe rękawiczki i poniosło połyskującą złotymi okuciami trumnę w stronę zakrytego świeżą darnią dołu. Kiedy sobie Kaźmierz przypomniał biedniutki pogrzeb swojej matki, Leonii, to aż wierzyć nie mógł, że Jaśko doczekał się takich luksusów. Bo jak przyszedł czas na pierwszy po wojnie pogrzeb w Rudnikach, Kaźmierz zaprzągł swoją klaczkę, Kargul dał na przyprzążkę ogiera z UNNR-y i tak powieźli Leonię na skuty mrozem cmentarz. Na tym pierwszym w całej gminie pogrzebie swojaczki byli wszyscy, od których tam się Polska zaczęła. Nawet Witia, choć skłócony z ojcem i Kargulem, zjawił się nie wiadomo skąd, gdy pierwsze grudy ziemi z Krużewników Marynia rzuciła na sosnową trumnę. Tylko starszego syna Leonii, Jaśka, wtedy brakowało. Wolałby Kaźmierz położyć brata koło matki, ale trzeba było pogodzić się z wyrokami niebios i wolą Jaśka. Jedno, co mógł zrobić, by poprawić jego samopoczucie, to wynaleźć mu to miejsce pod zwisającymi gałęziami płaczącej wierzby w starej części polskiego cmentarza. w Chicago. Malec One dał znak i dwaj ludzie w eleganckich garniturach ze złotymi guzikami zręcznie zrolowali dywanik świeżej darni. Wykopany przez koparkę dół obramowany był eleganckimi, niklowanymi barierkami, które zastąpić miały wszędzie w Ameryce spotykane ostrzeżenie: Keep out! No trepassing! Na wierzch trumny padło sześć par białych rękawiczek, które firma braci Malec uwzględniała w rachunku. Ksiądz też był opłacony, ale September uprzedził, że należy jeszcze osobną kopertą wspomóc jego parafię. Przypominający kowboja z reklamy papierosów „Winston” ksiądz zaintonował czystym; głosem: Dobry Jezu a nasz Panie, Daj mu wieczne spoczywanie… Pawlak trzymał przy piersi woreczek z ziemią. Coś ścisnęło mu serce, kiedy usłyszał te słowa: „Boże, przez którego miłosierdzie dusze wiernych odpoczynek mają, prosimy Cię, Panie, poświęć ten grób, j że z ziemi mnie stworzyłeś i do ziemi wrócę…” Tak jakby dla niego, Pawlaka, były ułożone te słowa, bo bez ziemi on sobie życia nie wyobrażał i przez to tak bolał nad losem Jaśka, że przez zachłannośći Karguli został z tej ziemi wygnany, chłopem być przestał, a chleb powszedni wszak tylko dla tego ma prawdziwy smak, kto z własnego ziarna zmełł mąkę na ten bochenek. Przycisnął woreczek z ziemią, jakby to Jaśka trzymał teraz w ramionach, kiedy ksiądz wypowiadał te słowa „I sprowadź duszę sługi swojego, Jana Pawlaka do żywota wiecznego”… Zagłuszył je straszliwy hurgot, jakby niebo rozdarło się nad nimi, sypiąc im na głowę wszystkie śmiecie niebieskie. Nad cmentarzem wznosił się ku górze Boeing ' 737. Pawlak i Kargul unieśli głowy i zapatrzyli się w srebrnego ptaka, jakby to nie odrzutowiec wzbijał się w niebo, tylko dusza Johna… Ksiądz z rozmachem przeżegnał kropidłem trumnę. Krople święconej wody niczym łzy zrosiły policzki Pawlaka. Ksiądz nabrał z naczynia podsuniętego przez Malca One garść białych płatków i posypał nimi trumnę. Kwiaty miały przypominać uczestnikom ceremonii rajskie łąki, po których będzie stąpać dusza zmarłego w trakcie tej dłuższej nieco od innych wycieczki krajoznawczej. Kaźmierz podszedł i posypał ziemią wieko trumny. Po nim sięgnął do worka Kargul, potem to samo uczynił Franciszek Przyklęk. Kaźmierz zdziwił sie, że Ania nie sięga do woreczka. Odwrócił się i stwierdził, że dziewczyna stoi obrócona tyłem do grobu i patrzy na czerwonego mustanga, z którego właśnie wysiadła smukła dziewczyna w kremowych spodniach i fioletowym żakieciku. Ania doskoczyła do Kaźmierza, chwyciła go za łokieć: – Dziadku! Jest! Jest! – Nie może być?! – Pawlak przecisnął się przez krąg uczestników pogrzebu – Sirlej? September-Junior z daleka uniósł rękę w geście zwycięzcy. Tuż za nim między starymi grobami kroczyła dziewczyna w kremowych spodniach. Pawlak przełknął ze wzruszenia ślinę. Wytarł o spodnie rękę, na której były jeszcze resztki ziemi z Rudników. Ruszył powoli w stronę Juniora. Kargul ogląda się i widzi, jak Pawlak zwalnia, aż wreszcie staje jak wryty. Zza pleców Septembra-Juniora wysuwa się ciemnowłosa dziewczyna. Twarz Pawlaka ma taki wyraz, jakby w tej chwili ujrzał diabła. Przed nimi stoi dziewczyna o czekoladowej skórze. Kaźmierz przenosi wzrok na Juniora. Chłopak rozkłada ręce, a ten gest ma zastąpić słowa: dostarczył zamówiony towar, za felery nie odpowiada, domyśla się, że odbiorca liczył na kolor biały, ale z konieczności musi się pogodzić z beżowym, ostatecznie mulatka to też człowiek… Junior usuwa się na bok: zrobił swoje. Teraz niech Shirley-Glynesse Wright sama stawi czoło swemu losowi. Shirley patrzy na zebranych przy grobie jej ojca ludzi, jakby się zastanawiała, co ona właściwie ma tu do roboty. Pawlak ogląda się bezradnie na Septembra. Ten wzrusza ramionami i wrzuca w usta pastylkę na uspokojenie: Patrzy więc Kaźmierz na Kargula. Władek stoi nieruchomo jak słup telegraficzny, ale wbite w Shirley jego wytrzeszczone oczy wyrażają najgłębsze przekonanie, że może dobry Pan Bóg wybaczyłby Johnowi grzech cudzołóstwa, ale już cudzołóstwo z czarnoskórą jawnogrzesznicą nawet przy najlepszej protekcji nie może liczyć na łaskę boską… Shirley-Glynesse Wright stoi przed oczyma Pawlaka jak wyrzut sumienia. Czeka na jakiś gest, na jakieś słowo brata swego ojca.
– O Jeeezuuuu -głuchy jęk wydobył się gdzieś z trzewi Kaźmierza. Wzniósł oczy ku niebu. A błękitne, jesienne niebo nad Chicago znowu przecinał wznoszący się w górę odrzutowiec. Zagłuszył on krzyk przerażeniaPawlaka i terkot kamery filmowej Mike'a, który starał się uwiecznić tę wzruszającą scenę, gdy córka nad grobem odnajduje ojca…
– To będzie hit! – powiedział do Franciszka Przyklęka, zapominając w tej chwili na śmierć, że nie powinien rozmawiać z agentem.
Rozdział 35
W poprzek szerokiego łoża w sypialni świętej pamięci Johna Pawlaka jego brat leżał w koszuli, spodniach i butach. Głowę przykrywała mu poduszka. Gdyby mógł, ukryłby się przed światem w jaskini lwa, na dnie tonącego statku, a nawet w porno-shopie, byle nie musieć nikomu patrzeć w oczy, byle ukryć swój ból, wstyd i przerażenie: Tego jeszcze w historii rodziny Pawlaków nie było, żeby ktoś odchodząc na zawsze zostawił bliskim w spadku taką hańbę!…No, wiadomo, człowiek jest tylko człowiekiem, a czort nie śpi, zdarza się zgrzeszyć, ale czy Dżonu bleszczaty był na oba oczy, że białego koloru nie odróżniał od czarnego? Oj, Jaśku, Jaśku, jak ty mnie mógł taki spadek zostawić? Musiałeś się ty sam w swoim sumieniu czuć jak jakiś pierekiniec, co rodzinę i ojczyznę zdradził jak Judasz Chrystusa, jakżeś sia nawet nie przyznał do tego, że żyje na świecie twoja córka, co ma kolor bezlitośnie nie w naszym guście! A jeśli to czarcie nasienie jest w 1957 roku urodzone, jak to mister September z tego testamenta wyczytawszy, znaczy sia, że jak tyś u nas na chrzcinach Ani był, ta Sirlej miała już ze trzy lata! Ot, kłopot serdeczny a życie sobacze: ty, Dżonu, mnie zdradę zarzucił, że wziąłem siedlisko koło Kargula; a sam zdradny się okazałjak te bolszewiki we wrześniu 1939! Aj, Jaśku, twoje szczęście, że tyjuż w grobie, bo ja by tobie całą prawdę bezlitośnie w oczy wywalił, tak że ty by do samej ziemi przykociurbił sia! A tak ty pukasz do bram niebieskich, ze świętym Piotrem sobie rozmawiasz, a ja na tej amerykańskiej ziemi muszę twoje śmieci zamiatać. Czy tak się robi w porządnej rodzinie? Kargul pochylił się nad Pawlakiem ze szklanką pełną żubrówki w ręku. Ostrożnie zdjął z głowy Kaźmierza poduszkę. Nigdy jeszcze nie widział go w takim stanie. Nawet wówczas, gdy obaj się dowiedzieli, że ich dzieci -jego Jadźka i Witia Pawlak – uciekli z domu razem, by się połączyć wbrew ich woli. No, może nie ma w tym nic dziwnego, tamci wprawdzie też grzeszyli, ale przynajmniej obydwoje byli w tym samym kolorze, obydwoje mówili tym samym językiem. Byli sami swoi. Skoro objawienie się czarnoskórej córki Johna nawet mister September powitał słowami: – To jest siook! – i zażył naraz aż dwie pastylki na uspokojenie, to czy można się dziwić, że Pawlaka całkiem to z nóg zwaliło? – Dla zdrowotności, Kaźmierz – z serdeczną troską podsunął pełną szklaneczkę pod nos Kaźmierza. Zapach żubrówki ożywił nieco spojrzenie Pawlaka. Spuścił nogi, popatrzył wokół takim wzrokiem, jakby się dziwił, że, po takim trzęsieniu ziemi stoją jeszcze ściany, a u sufitu wisi żyrandol. Zobaczył w lustrze swoje odbicie i sam się przestraszył: tak wyglądać mógł albo morderca na chwilę przed dokonaniem okrutnej zbrodni, albo samobójca, dla którego świat stracił wszelki sens. Kargul z troską patrzył na Pawlaka: w tym stanie jak nic może krzywdę zrobić komuś lub sobie. Na wszelki wypadek kazał Franiowi Przyklękowi zejść z oczu: niech lepiej w tym „basemencie” siedzi i fortepian stroi na to otwarcie klubu, póki Kaźmierz po tym „sioku” nie dojdzie do siebie. Anię poprosił, aby zaopiekowała się swoją nową ciocią, dając wnuczce do zrozumienia, że znając gwałtowny charakter Pawlaka ma obawy, że z jego poręki w dniu pogrzebu Johna jego niczemu niewinna córka będzie musiała podążyć śladem ojca. Pojawienie się Septembra-Juniora z Shirley całkiem zmieniło scenariusz ceremonii: Kaźmierz, zamiast udać się na opłaconą stypę, uciekł z cmentarza; dogoniła go Ania i skłoniła, by pozwolił odwieźć się stroicielowi do domu; sama wraz z Shirley wsiadła do mustanga Juniora. Bob September odnosił się do Shirley z wyraźnym dystansem: wszystko niby jest OK, odnalazł ją, ale nie musi z tego powodu okazywać entuzjazmu, wszystko to zrobił jedynie dla obiecanej mu przez Anię nagrody… Kargul zorientował się, że obecność Juniora może tylko skomplikować sytuację: nie dość, żemusi pilnować Kaźmierza, by nie targnął się na życie z tego wstydu, to jeszcze będzie musiał mieć oko na wnuczkę, by ją chronić przed zbyt natarczywymi zalotami Septembra-Juniora. Wziął go pod łokieć i prawie siłą odprowadził w stronę czerwonego samochodu.
– Niech on dzisiaj lepiej tu nie kręci sia, bo my tu rodzinne sprawy musimy załatwić…
– Choć było to powiedziane po polsku, chłopak w lot pojął, że tego wieczoru, nie uzyska oczekiwanej nagrody.
– I see you later – zapowiedział Ani z miną pokerzysty, który zgarnął cały bank. Kargul z jednego mógł się jedynie cieszyć: wreszcie dostał Pawlak nauczkę. W najbliższej rodzinie trafił mu się taki zaprzaniec! Prawie siłą wlał porcję „swojuchy” w gardło Kaźmierza i rzekł ze współczuciem, zmieszanym z kiepsko maskowaną satysfakcją: – Ot, przyjdzie i to przecierpieć. Pawlak stanął przed fotografią Johna Pawlaka, która ozdabiała atrapę kominka w sypialni.
– Aj, Jaśku, aleś mi narobił – z trzewi Kaźmierza wyrwał się bolesny jęk i Kargul bez wahania podsunął mu dla uśmierzenia bólu następną szklaneczkę.
– To nie mógł ty uczciwie uprzedzić, że czeka nas w Ameryce problem rasowy.
– Kaźmierz, naucz ty sia politycznie myśleć i nie czepiaj sie mniejszości, bo to nie jej wina! – Ty mi nie bełtaj – obruszył się Kaźmierz.
– U nas partia to też mniejszość, a może on powie, że to nie jej wina, jak ja eternita na dach czy cementu dostać nie mogę?! – Awo! Pretensje do garbatego, że ma proste dzieci – wzruszył ramionami Kargul, aż „swojucha” chlusnęła z jego szklaneczki na dywan.
– Taż partii u nas nikt nie wybierał! Ruscy ją zaplenili, to jest! Przez to większość u nas przegrana, bo musi z mniejszością kolaborować. Ale twój brat to co innego. On nie z historycznej konieczności tylko prosto z pożądliwości na kolaborację z etniczną mniejszością poszedłszy. – sprawiało mu satysfakcję, że mógł wytknąć grzeszną naturę Pawlaków.
– Kto jemu kazał w tym odcieniu babę brać?! – A kto jego z ziemi rodzinnej wygnał? Przez kogo on na czarnych skazany był? Kargul nie miał wątpliwości, że Kaźmierz znów jego chce oskarżyć o wszystkie grzechy swego brata. Postanowił wykazać swą wyższość i przyjąć chrześcijańską postawę: – Boże odpuść! Ale dla mnie dziki też człowiek.
– Jak powiedział?! Dziki?! Odkąd to on taki kulturalny, że inny kolor teraz jemu nie w guście, a?! – Pawlak zmienił front i zaatakował go z flanki.
– A taki był nowoczesny! – Aj, Kaźmierz – na wszelki wypadek Kargul wycofał się na drugą stronę łóżka jak za barykadę – jaż nie mówię, żeby jej muchomora zadać, no w Rudnikach z czarną bratanicą głupio będzie na sumę w niedzielę pójść! – Jaka czarna? – Pawlak postąpił krok bliżej, jakby chciał sprawdzić, czy przypadkiem oczy Kargula nie są zasnute bielmem.
– Taż Sirlej beżowa aby! – Awo! Jakby ja był bleszczaty choć na jedno oko, może bym i uwierzył. Każdy widzi, że to czekolada! – Awo! A mlecznej czekolady ty nie widział?! -Machlaczysz jak zawsze, Kaźmierz. Tak czy siak, wpadli myw kałabanię, a czort karty rozdaje. Pawlak z tym wnioskiem gotów był się pogodzić: Na razie znalazł tylko jedno lekarstwo na ten „sioook”: napełnił pustą szklaneczkę, wypił i chuchnął w bok. -Nie za dużo tej ćmagi? – zaniepokoił się Kargul.
– Dla spokojności. Taż to sioook! Ostatni raz ja coś takiego przeżył, jak czterdzieści lat temu 17 września bolszewiki wbili nam nóż w plecy… Tylko takie porównanie przyszło mu na myśl, gdy łowił uchem prowadzoną po angielsku rozmowę Ani z ciocią Shirley. Jedno porównanie szoku z 17 września 1939 roku z tym z września 1979 było całkiem trafne: -ten pierwszy był Wynikiem wydarzeń historycznych; na które nie mieli wpływu, o ten drugi nie mógł jednak wprost oskarżyć historii… Na dole w living-roomie leżał na dywanie przed kominkiem widomy owoc grzechu Johna Pawlaka i to w kolorze, w którym Kaźmierz dotąd nie gustował. Ale nie mógł na to zamknąć oczu, iż owoc ten zrodził się z Pawlakowych korzeni. Obcy był, a jednak trochę swój. Wyjrzał z pokoju, przykucnął przy barierce podestu, by przyjrzeć się z ukrycia temu nie chcianemu spadkowi po Johnie. Ania i Shirley siedziały na dywanie przed kominkiem. Obie były smukłe, długonogie, gibkie, tylko że jedna miała duże, czarne oczy. długie, czarne włosy i skórę w kolorze cygara, druga zaś miała włosy płowe, oczy niebieskie i skórę jak dojrzałe zboże. Ania chciała wiedzieć wszystko o cioci Shirley: co wie o swoim ojcu, a jej ojcu chrzestnym? Czy wie, skąd się wziął w Ameryce? Co go tu przygnało? Shirley wzrusza ramionami: tu każdy skądś się wziął! Tu się nie pyta nikogo, kim jesteś, tylko ile masz. A mając taki dom John należał do klasy posiadaczy, na której wspiera się ustrój imperialistyczny… Ania czuje się zaskoczona tymi poglądami: John Pawlak, ojciec cioci Shirley, tyle ma wspólnego z imperializmem co dziadkowie Ani z komunizmem! Wszyscy zmuszeni byli żyć w ustrojach, których nie wybierali. Shirley musi wiedzieć, że John Pawlak też sam nie wybrał Ameryki, musiał do niej uciekać przed więzieniem! – Przed więzieniem? – dziwi się Shirley.
– A co przeskrobał? – Bronił swojej ziemi.
– Przed kim? Przed Niemcami czy przed Rosjanami? – Przed sąsiadem – mówi Ania. Widzi rozszerzone zdumieniem oczy Shirley i wtedy pojmuje, że musi ją wprowadzić w genealogię wojny sąsiedzkiej między
Pawlakami a Kargulami. Ale jak doprowadzić do jej świadomości, że pół wieku temu we wsi Krużewniki, starostwo Trembowla, województwo tarnopolskie, chłopi mierzyli ziemię nieomal łyżkami a bronili jej” kosą?” Ania kładzie na dywanie kolorowy magazyn „Harpers” i zaczyna swoją szkolną angielszczyzną wyjaśniać, że jedna strona rozłożonego pisma jest jakby polem Pawlaków, druga zaś Karguli.
– It's was feeld of Pawlak. Family of Pawlak was very, very poor – tłumaczy cierpliwie, sprawdzając czy oblicze „cioci Shirley” wyraża zrozumienie dla sytuacji ekonomicznej rodziny jej zmarłego ojca, po czym przechodzi do odtworzenia dramatycznych wydarzeń z tego dnia, kiedy to Kargul, orząc swoje pole, zaorał miedzę Pawlaków… Shirley nie może się połapać: kto to jest Kargul? Co on robił? O co poszło? Ania stawia butelkę po coca-coli na tej stronie magazynu, która pełni funkcję kargulowego pola; plastykowy kubek stawia w charakterze Pawlaka na drugiej stronie: ten kubek to John Pawlak, you understand? Butelka to ten duży grandfather, Kargul Władysław, który jest tam na górze w sypialni Johna Pawlaka… Byli więc już protagoniści dramatu: Kargul, który zaorał miedzę Pawlakom i Jaśko, który postanowił go za to ukarać. Nie było tylko tej miedzy, od której się wszystko -zaczęło. Ania odpięła z bioder cioci Shirley nabijany ćwiekami pasek i w charakterze miedzy położyła go pośrodku rozłożonych stron magazynu „Harpers”. A jak teraz dalej odtworzyć przebieg tego historycznego wydarzenia? Jak jest „miedza” po angielsku? Aha, border! Więc poszło owego dnia o border! Dziadek Kargul jako młody chłopak orał swoje pole… Ania nie może znaleźć w pamięci słówka „orać”. Zrywa się z dywanu i odgrywa pantomimę: jej ręce zaciskają się na czepigach wyimaginowanego pługa, twarz wyraża wysiłek oracza, ręka śmiga w powietrzu; poganiając batem konia, aż wpatrzona z uwagą w Anię Shirley klaszcze w dłonie. Już wie o co chodzi: ten duży dziadek orał pole. To plough…
– Off course! To plough! – Ania przypomina sobie słówko „orać” i teraz przesuwa butelkę po coca-coli wzdłuż paska – i dziadek Kargul „zaplajował” feeld of Pawlaki! Kubek uderza w butelkę po coca-coli. Ania bierze zamach; by pokazać, z jakim impetem ojciec Shirley nadział na kosę Kargula. Ale Shirley nie zna takiego narzędzia. Ania gorączkowo szuka w pamięci angielskiej nazwy, ale prędzej przychodzi jej na myśl symbolicz na postać, która często jest pokazywana właśnie z kosą. Rysuje szminką na lustrze złożoną z piszczeli kostuchę z kosą w ręku. Shirley klaszcze radośnie w dłonie: teraz już wie, z czym jej ojciec rzucił się na tego dużego sąsiada: It is scythe! – Sure! – cieszy się Ania i kontynuuje swoją relację z dalekiej przeszłości, nie wiedząc nawet, że z góry śledzą każdy jej ruch i każde słowo dwie pary oczu.
– I twój tatuś tą kosą przebił dziadka Kargula i przez to musiał uciekać do Ameryki, żeby nie siedzieć w więzieniu za obronę swojej ziemi! – To nie mógł wziąć adwokata, skoro naruszono jego własność? – rzeczowo spytała Shirley. Ania zrozumiała, że choć dzieli je różnica trzech lat, to właściwie żyją w dwóch różnych czasach. Jak ma wytłumaczyć cioci Shirley, że pół wieku temu w Krużewnikach rodziło się bez lekarza, broniło się swego bez adwokata, tylko umierało się z panem Bogiem? Pewnie ciocia Shirley, słysząc słowo „ziemia”, wyobraża sobie bezkresne przestrzenie jakiegoś rancza, a rodzinę swojego ojca widzi wśród stada bydła w kowbojskich kapeluszach jak bohaterów westernu. A prawda była taka, że po stronie Kargula pasła się jedna chuda krowina, a na wygonie Pawlaków stary wałach. A tej ziemi lemiesz pługa zaorał wtedy ledwie na trzy palce szerokości! – Three fingers? – Shirley sądzi, że źle zrozumiała, ale Ania kładzie trzy palce na nabijanym ćwiekami pasku, który gra tu rolę miedzy. Shirley nie może uwierzyć, że zaoranie ziemi o szerokości jej paska zdecydowało o pojawieniu się Johna Pawlaka w Ameryce.
– Three fngers? – upewnia się jeszcze, patrząc uważnie na usta Ani. Ania z powagą potwierdza to skinieniem głowy i wskazuje na lustro, gdzie widnieje namalowany krwawą szminką wizerunek kostuchy…
– Alfabetka jedna! – prychnął wściekle Pawlak, śledząc w napięciu wydarzenia w living-roomie.
– Co chcesz – Kargul był przekonany, że ten epitet odnosi się do córki Johna – taż skąd dziki może wiedzieć, jaką my bidę za sanacji cierpieli. Pawlak poderwał się i szeptem wtłoczył mu w samo ucho, że nie o tę Sirlej mu idzie, tylko o Anię: durna bźdźągwa z niej! Jakie trzy palce?! Przecie Władek odkroił wówczas ziemi co najmniej na szerokość grobu, w którym dziś Jaśko spoczął! Wyciągnął ramiona, jakby obejmował w tej chwili niewidoczny pień zdrowego dębu.
– Czarnym możesz takie ciemnoty wpierać, ale nie swoim! – warknął Kargul.
– Żeby Jaśko żył, tak on by tobie przypomniał, ile ty naonczas gruntu zacharapczył! -Twój Jaśko to zawsze bezlitośnie chytreńki był -skrzywił się z niesmakiem Kargul, nie mogąc znieść kolejnej próby zakłamania historii.
– Wtedy do Ameryki uciekł, a teraz do nieba. A na żywych wstyd spada! – Ty bambaryło jeden! Ty złodziejski koniosraju! To ty go na poniewierkę skazał, a teraz mu
wymawiasz?! – Kaźmierz wepchnął Kargula do sypialni, zapierając się nogami, jakby pług prowadził, a nie sąsiada.
– Dobrze, że ja sierp mam pod ręką, bo czyjaś głowa spadnie! Słysząc nie pierwszy raz tę obietnicę Pawlaka, Kargul odpowiedział nieomal rutynowym zwrotem, że głupsza spadnie. W tej chwili głowa Kaźmierza ubodła go w wątrobę. Kargul zrobił trzy kroki do tyłu, i zwalił się na plecy, aż jęknęło szerokie łoże. Pawlak spadł na niego tygrysim skokiem i wdusił jego głowę w poduszki.
– No, nareszcie przyszedł na ciebie koniec! Shirley unosi głowę. Z sypialni dochodzą jakieś zduszone okrzyki, łomot mebli, głuche stęknięcia, jakby toczyła się tam walka o mistrzostwo świata wszechwag! Ania domyśla się, że dziadkowie znowu uzgadniają swoje poglądy na historię lub bieżącą politykę. Pospiesznie odciąga Shirley schodów, sadza ją na kanapie przed kominkiem, obejmuje ramieniem w siostrzanym uścisku i pospiesznie, by zagłuszyć dochodzące z góry efekty, kontynuuje opowieść o amerykańskiej doli ojca Shirley:najpierw John zaczął tu pracować jako tragarz portowy, potem malował mosty w Chicago, pracował na budowach…
– W Detroit on był varnisher w fabryce „Forda” – Shirley uzupełnia życiorys o nieznany Ani epizod.
– Ale uciekł z Detroit, jak ja się urodziłam.
– Why? -On się wstydził przed Polakami, że on był z moją matką.
– Ale przecież zostawił pierścionek u mister Septembra. On był dla twojej matki.
– Pod warunkiem, że ona przyjmie waszą wiarę. -Dlaczego tego nie zrobiła? – Bo powiedziała, że dla mężczyzny nie będzie zmieniać swego Boga.
– Bóg jest jeden.
– No! – zaprzeczyła gwałtownie Shirley.
– Jak się jest czarnym, to się dobrze wie, że wasz pan Bóg popiera białych! – Co ci przyszło do głowy?! Biali niechętnie dzielą się swoim Bogiem z czarnymi. Wystarczy posłuchać, co tam się dzieje na górze, by wiedzieć, że pan Bóg Johna Pawlaka i jego rodaków nie lubi ciemnej skóry! Shirley nie ma wątpliwości, że ona jest przyczyną tej awantury na górze: brat jej ojca nie może się pogodzić z jej istnieniem… Z góry dobiegł łomot padającego krzesła. Ania uruchomiła telewizję, by zagłuszyć odgłosy zmagań, od których drżał sufit. Zaczęła przekonywać ciocię Shirley że te okrzyki są objawem radości z odzyskania córki Johna, że tam na górze obaj dziadkowie wznoszą właśnie radosne toasty za jej odnalezienie. Shirley musi wiedzieć, że już od dawna te dwie rodziny przestały się kłócić; między Pawlakami a Kargulami od lat panuje idealna zgoda; nawet płot między sobą znieśli, gdyż nic ich nie dzieli; a w ogóle to Polacy żyją w jedności i zgodzie, o nic się nie kłócą ani między sobą, ani z władzą, you understand, Shirley? Zadrżała powała, rozległ się wrzask Pawlaka: – Ty łapciuchu jeden! – Ania, zerkając ku górze, czy aby stamtąd przez barierkę nie spadnie raptem ciało jednego zjej dziadków pokonanego w tej śmiertelnej walce, powiedziała do Shirley z pogodnym uśmiechem: – Polacy mają wielki temperament, you see? Shirley przyjęła to oświadczenie ze zrozumieniem; sure, oczywiście, wie o tym, samo jej istnienie na tym świecie jest niezbitym tego dowodem…
– Przez ciebie musiał na obcych tyrać! – darł się Pawlak, klęcząc okrakiem nad Kargulem i ściskając oburącz jego gardło.
– Źle nie miał – wycharczał Kargul.
– Jak artysta filmowy żył! – Żeby jego wilcy, no! – Kaźmierz starał się pięścią wcisnąć mu z powrotem w gardło te obraźliwe słowa.
– To ty na Jaśka zaproszenie tu przyjechał, żeby jemu opinię szargać?! Zaparł się o poręcz łoża i zepchnął cielsko przeciwnika na podłogę. Podłoga jęknęła, Kargul stęknął głucho dusząc się w uścisku Kaźmierza. Poderwał kolana, wyrzucając napastnika w powietrze. Pawlak zatrzepotał rękoma, próbując złapać równowagę, po czym zwalił się na plecy i przebierał rozpaczliwie nogami niczym przewrócony żuk. Shirley poderwała się z kanapy, chcąc biec na ratunek. Ania chwyciłają za rękę, nieomal siłą posadziła obok siebie i podsunęła przed oczy fotografię rodzinną, na której pysznił się żółtością traktor Ursus C-330, blikował w słońcu ekran radzieckiego telewizora „Rubin”, który dziadek Pawlak kazał wystawić jako świadectwo ich zamożności na parapecie otwartego okna; z boku stał fiat 125p, pożyczony do zdjęcia przez wójta Fogla; właśnie czerwony maluch najbardziej zainteresował Shirley. Nie Zenek, mąż Ani, nie Marynia i Anielcia, lecz właśnie produkt polskiego przemysłu motoryzacyjnego.
– Samochód? – Shirley była wyraźnie tym rozbawiona.
– To jak wy się w takim czymś kochacie? Ania wytrzeszczyła na nią oczy: do tej pory nawet nie przyszło jej do głowy takie zastosowanie pojazdu mechanicznego.
– Kogo ty bronisz?! Tej czarnej?! – Kargul wdrapał się już na łóżko i zasłaniając się poduszką przed pięściami Kaźmierza usiłował przemówić mu do rozumu.
– Taż to zawołoka jakaś, a ty ją za swoją masz! Zdążył już zapomnieć o chrześcijańskim stosunku do bliźniego, który jeszcze pół godziny temu pozwolił mu twierdzić, że „ostatecznie dziki też człowiek”.
– Drań sobaczy! Zabieraj ty się z mojej Ameryki! – wrzasnął Kaźmierz, wskazując Kargulowi drzwi.
– Odkąd to ona twoja, a? – Odkąd tu groby mam i rodzinę! – Awo, jaki to familijny – szydził Kargul, niebacznie wyglądając spoza poduszki.
– Ale co chcieć od takiego konusa! Jemu starczy żeby baba miała dłuższą nogę jak on cały, to on dla niej honoru zaprze sia! – Jak powiedział?! Konusie?! – Kaźmierz aż zapiał i z furią ponownie natarł na odsłoniętego przeciwnika.
– Ty koniosraju jeden! Przywalony poduszką i ciałem Kaźmierza Kargul wierzgał w powietrzu długimi nogami.
– Czep się swojej Murzynki, konusie jeden! – zza knebla poduszki doszło jego charczenie. W tym momencie w drzwiach sypialni stanęła Ania. Dopadła do Kaźmierza i jęła nim potrząsaćjak pniem dzikiej gruszy, z której chce się otrząsnąć dojrzałe ulęgałki.
– Dziadku! Ona patrzy! Pawlak obejrzał się przez ramię. Oparta o framugę stała Shirley. Kaźmierz, uśmiechając się krzywo, opadł na łóżko obok Kargula, szczypiąc go w udo, by ten też skierował ku Shirley pogodny uśmiech.
– Ja jej powiedziałam, że wy żyjecie w idealnej zgodzie, że w Polsce nie ma konfliktów…
– Że też masz sumienie tak łgać – ofuknął Kargul wnuczkę, równocześnie starając się olśnić Shirley garniturem swoich żółtych zębów.
– Myślałam o konfliktach rasowych! – Awo! Ty nie dziwacz, bo sama dobrze wiesz, że u nas podział rasowy jest na partyjnych i bezpartyjnych…
– To są szczegóły – Ania zbyła to niecierpliwym gestem.
– Ona jest nastawiona antyimperialistycznie! – Prosto jak nasz rząd! -wykrzyknął zaskoczony Pawlak.
– Powiedziałam jej, że socjalizm to równość! – I jak? – Kaźmierz rzucił podejrzliwe spojrzenie na Shirley.
– Uwierzyła?! – Ona nam nie ufa. Na razie się
wszystkiemu przygląda.
– Ty słyszał? – Pawlak półgębkiem zwrócił się do leżącego obok Kargula.
– Żadne hańdry-mańdry, bo to ma teraz polityczne znaczenie! Zsunął się z łóżka, wciąż okraszając swoją twarz sztucznym uśmiechem. Ania objęła Shirley i jakby pragnęła ją przekonać, że odtąd należy do rodziny, wepchnęła ją w ramiona Pawlaka. Kargul westchnął: – Obiektywnie patrząc, popadli my w kałabanię – złapał czujne spojrzenie Pawlaka i zgodnie z instrukcją nadal szczerzył zęby do Shirley.- Bajstruk może każdemu przytrafić sia, ale mógł Jaśko wybrać se matkę w innym kolorze. Słysząc to Pawlak objął Shirlej promiennym spojrzeniem i pokiwał kilka razy głową, jakby potwierdzał wypowiedziany pod jej adresem jakiś komplement, a do Kargula rzucił przez zaciśnięte zęby: – Żeby ja wiedział, że ty taki rasista, to ja by ciebie do Ameryki nie wziął! Taki bałwatuńcio aby na Heroda do szopki nadaje sia, a nie na eksport!
Rozdział 36
Tym razem Ania pozwoliła Franciszkowi Przyklękowi wziąć się za rękę. Zeszła na dół do basementu poprosić stroiciela, by zagrał coś polskiego na fortepianie. Może Szopen czy Paderewski przekonaliby ciocię Shirlej do polskości? Ona ma żal do swego ojca, a równocześnie czuje, że dla wszystkich w tym domu jest kimś obcym. Trzeba poszukać jakiejś drogi porozumienia…
– Od razu wiedziałem, że ten cały September-Junior tylko zamieszania narobi – stwierdził stroiciel, by przy okazji pognębić rywala. Owszem, może zagrać, ale nie dla tej czarnej, a tylko dla Ani. Może jej grać całą noc. Może jej grać całe życie, bo w chwili, kiedy ją ujrzał, zrozumiał, że dotąd nikogo tak nie kochał jak ją! Miętosił jej rękę w swoich spoconych dłoniach. Jego okulary zaszły mgłą wzruszenia. Zaczął gorączkowo przekonywać Anię, że byli sobie przeznaczeni przez los: odkrywając nieznany list mistrza Paderewskiego z adresem domu, który teraz należał do Johna, wyszedł jakby naprzeciw Ani. To było zapisane w gwiazdach, że spotkają się w tym czasie i miejscu i że ona, Ania, przywróci mu sens życia, odwróci pech, który prześladował go całe życie…
– Pecha ma ten, kto chce zwalić na coś swoje wady – stwierdziła rzeczowo Ania, chcąc ostudzić zapał Franciszka Przyklęka. Stroiciel wciąż ściskał jej rękę drżącymi dłońmi.
– Czy to moja wada, że mam absolutny słuch?! – wykrzyknął prawie z rozpaczą.
– Przez to, że stroiłem organy w kościołach, to partia zamknęła przede mną drogę kariery. Wyjechałem na życzenie żony, żeby tu się odkuć…
– I dlaczego się nie odkułeś? – Bo tu przez ten absolutny słuch mają mnie za agenta tamtego reżimu. I to jest właśnie ten mój pech! – teraz tak się rozżalił, że objął Anię i przytulił ją do piersi: od pierwszej chwili przypominała mu jego żonę, ma taki sam szelmowski uśmiech. Kiedy ujrzał Martę po raz pierwszy, wiedział, że przepadł…
– Cóż prostszego, jak do niej wrócić? Stroiciel opuścił głowę jak człowiek, który wie, że jego pech jest silniejszy niż wola czynu: w pościgu za sukcesem opuścił nielegalnie Polskę jeszcze za Gomułki, a miałby wracać za Gierka równie goły, jak wyjechał? Żona uznałaby go za kompletnego nieudacznika! Przestał do niej pisać. Nie podał nawet adresu Johna Pawlaka, u którego już mieszkał ponad pół roku. Rodzina nie liczy na niego, on przestał myśleć o powrocie.
– A dzieci? – Ania wysunęła się z jego objęć.
– One są już pełnoletnie – zabrzmiało to jak usprawiedliwienie pożądania, jakie budziła w nim Ania.
– Za to ty wciąż jesteś jak dziecko! Ja cię z tego wyciągnę! W oczach Frania zapaliła się nadzieja: za Anią pójdzie wszędzie! Zrobi wszystko, co ona zechce! -Wszystko? – Absolutnie wszystko! – Więc zagraj Paderewskiego dla Shirlej, a mnie podaj numer telefonu swojej żony w Polsce.
– Co chcesz zrobić? – Zadzwonię do niej i powiem, że wracasz.
– A jak ona powie, że nie chce? – Ona na pewno powie, że czeka…
– I to jest właśnie pech!
Rozdział 37
Na ekranie telewizora śmigają po obwodzie toru dziewczyny na rolkach: w hełmach na głowach suną w szalonym pędzie, co chwila zderzają się z innymi zawodniczkami, przypierając rywalki do poręczy drewnianej bandy; rozlega się huk, postacie w obcisłych kostiumach rzucają się na siebie jak hieny nad ścierwem, starając się paznokciami wydłubać z oczodołów gałki oczne rywalki, równocześnie kopiąc ją uzbrojoną w rolki stopą prosto w goleń… Shirlej wyszła właśnie z łazienki i teraz w płaszczu kąpielowym nieomal uczestniczy w wydarzeniach na ekranie: wychyla biodra, jakby sama w tej chwili „bodiczkiem” przypierała rywalkę do bandy, unosi kolano równocześnie z tą blondyną w żółtym hełmie, która chce trafić rywalkę w najbardziej czułe miejsce, wraz z nią wyciąga przed siebie rozcapierzone palce, gotowa przeorać nimi oblicze smukłej niczym wąż zawodniczki z numerem 27 na plecach… Zapatrzona w ekran nie słyszy dźwięków fortepianu, nad którym pastwi się na dole załamany swym pechem stroiciel. Kiedy kończy się sprawozdanie z roller-skatingu, Shirlej palcem u nogi włącza inny program. Kaźmierz Pawlak przycupnął cichcem na podeście schodów śledzi każdy ruch Shirlej: teraz czarnoskóra dziewczyna przegląda się w lustrze, na którym Ania narysowała szminką krwawą sylwetkę kostuchy z kosą; przygląda się fotografii Johna Pawlaka, która w skórzanej ramce stoi pod lustrem na gzymsie kominka; przenosi wzrok na reprodukcję przedstawiającą pastuszka, który z zadartą głową obserwuje lecące na niebie bociany… Shirlej tanecznym krokiem przesuwa się w stronę magnetofonu i uruchamia go. Może chce się zorientować, czego lubił słuchaćjej ojciec, o którym tak niewiele wie? I nagle – ku jej zaskoczeniu – rozlega się ryczenie krów, beczenie baranów, gdakanie kur i rżenie konia. Shirlej zastyga w bezruchu. Po chwili – rozpoznając te dźwięki – zaczyna się śmiać. Opada na kanapę, przekładając przez poręcz swoje długie, gołe nogi… Te znajome dźwięki poderwały z łóżka Kargula. Przez chwilę zdawało mu się, że jest w Rudnikach i że cały jego żywy inwentarz przypomina mu głośno, że już nadszedł czas obrządków. Zerwał się z pościeli i w nocnej koszuli wyjrzał na podest schodów. Kaźmierz nadal tkwił przy balustradce. Obejrzał się przez ramię i oczyma wskazał wsłuchaną w ten przedziwny koncert Shirley: – Awo, patrzaj. Ma ona coś z Jaśka… Przekrzywił głowę, żeby lepiej przyjrzeć się profilowi dziewczyny. Kargul wzruszył ramionami, litując się nad złudzeniami Pawlaka.
– Żeby ja był bleszczaty na oba oczy, to może by i uwierzył.
– A co tobie nie pasuje, a? Kargul pochylił się ku Kaźmierzowi i położył mu na ramieniu rękę jakby z góry chciał go przeprosić za tę przykrą prawdę, którą gwoli uczciwości musi mu powiedzieć: – Kaźmierz, raz my kabana w potrzebie szuwaksem na dzika przerabiali, no ale w przeciwne strone nie da rady! Pawlak wsłuchiwał się w płynące z dwóch głośników dźwięki, wpatrywał się w dziewczynę w Jaśkowym płaszczu kąpielowym i nagle wyrwało mu się z samych głębin duszy westchnienie: – Aj,
Bożeńciu, ile nas jeszcze czeka roboty, żeby jej się zaczęło po polsku śnić… Absolutny słuch Franciszka Przyklęka jeszcze raz się potwierdził zwabiony głosami inwentarza Kargula i Pawlaka porzucił fortepianu i zjawił się w livingu. Stał w drzwiach, z widocznym wzruszeniem wsłuchując się w te ryczenie, gdakanie, kwiczenie i rżenie, jakby to był koncert fortepianowy f moll Szopena w wykonaniu Witolda Małcużyńskiego. Z zasłuchania wyrwał go głos Ani wzywający go do telefonu.
– A kto może tu do mnie dzwonić? – zdziwił się stroiciel.
– Nikt! – oświadczyła Ania. -Bo to ty dzwonisz do swojej żony! W basemencie na dole leżała na barze odłożona słuchawka, z której jakiś kobiecy głos powtarzał głośno pytanie: „Halo! Franek! Jesteś tam?!” Franciszek Przyklęk spojrzał na Anię wzrokiem jelenia, który wpadł w zastawione przez kłusownika sidła. Spoconą ręką ujął słuchawkę… Pawlak z Kargulem leżeli pod jedną pierzyną niczym stare małżeństwo. W pokoju było już ciemno, ale obaj wiedzieli, że żaden z nich jeszcze nie zasnął. Pawlak przewracał się niespokojnie, ściągając kołdrę z Władka. Wreszcie wsparł się plecami o poduszkę i powiedział z westchnieniem: – Jak nam Pan Bóg pomógł tę dziewuchnę znaleźć, znaczy jakoś tam Jaśko z niebem dogadał sia.
– Ty lepiej Pana Boga do rui i porubstwa swego brata nie mieszaj! – Ot, radzak się znalazł! Ty, Władek, lepiej w rozporku se mieszaj jak w mojej rodzinie.
– Awo, rodzina! Co ty o niej wiesz? Na pomieszkanie ją wziął, a może to złodziejka albo lunatyczka? – Sierota! – A czy ona choć chrzczona? – O Jezuuu – Kaźmierz aż jęknął wzburzony wątpliwościami sąsiada – spuść nogę i kopnij tego bambaryłę, żeby mu się w tej łepecie przejaśniło, że świętej pamięci brat mój nie zaparł się Ciebie na tyle, co by z poganką grzeszyć! Z tym apelem zamknął dyskusję na tematy światopoglądowe. Szarpnął kołdrę ku sobie, owinął się w nią, zostawiając Kargula w samej tylko koszuli.
Rozdział 38
… Jak do tego doszło, że Jaśko, który w swej młodości tak zachwycił sia w Marcysi od Szałajów, że matce swej, Leonii, powiedział „Ta albo żadna”, w tej Ameryce tak sobie smak zepsuł, że w czarnym kolorze zagustował? A może to zdradliwa natura Marcysi, co poszła na lep bolszewickiej propagandy i została kochanką majora Bobywańca w taką zamorokę Jaśka wepchnęła, że było mu już wszystko jedno? Aj, człowiecze, jak ty możesz być sędzią drugiego, jak ty w jego skórze nie żył, jego łzami nie płakał? Co ja wiem o bracie moim? Ano, przyjdzie wstyd przecierpieć, ale ostatnią wolę Jaśka do cała ja wypełnię. No, kłopot serdeczny, ale i szczęście, że Sirlej więcej beżowa jak czarna. Tak czy siak, kiedy do nas do Rudnik przyjedzie, tak pewnie naród będzie za nią oglądał sia jak za strażacką orkiestrą. Owa! Big dill! Tysiąc jest sposobów urodzenia, a jeden zginienia! Nieważny kolor skóry, ważna krew, copod nią płynie, a nikto nie zaprzeczy, że to krew Pawlaków… Takie myśli wypełniały skołataną głowę Kaźmierza w tę pierwszą noc po pogrzebie jego brata… Też sobie Kaźmierz bidy napytał przez te FBI. Jakby tak mieszało sia do tego policji, nie byłoby kłopotu, nikto by jej nie odszukał, bo ta cała czekoladka marki Sirlej ani słowa po naszemu nie rozumie. A tak przepadło! Mister September będzie musiał jej spadek wypłacić i tak samo my goli z tej Ameryki wrócimy, jakeśmy do niej jechali. Że też Jaśko nie umiał politycznie myśleć pod kątem tego seksu: mało, że sam z mniejszości etnicznej, tojeszcze sobie wziął na garb drugą mniejszość, tylko że w gorszym odcieniu! Żeby jego wilcy! Taki sobie w Ameryce dogodzi, a nam w Polsce przyjdzie z tego spowiadać sia. Dobrze, że to nie stalinowskie czasy, bo byśmy chyba z tej kolaboracji z imperializmem długo na UB musieli tłumaczyć sia. A ten konus, co całą kołdrę sobie teraz na łeb naciągnął, to miast za grzeszne chucie brata swego ze wstydu przykucnąć, to jeszcze darmo gębę studzi, mnie o koleje losu Jaśka obwiniając! A ki czort jemu kazał do czarnej przyłaszać sia? Mało to rodaczek w tym Sikago? Niechby już nawet nie zza Buga była, niechby nawet z Łodzi czy Poznania, ale zawsze co rasa to rasa! Nogi może nawet i krótsze, jak u tych czekoladowych, za to ambicja większa: swojaczka nie zgrzeszy, póki nie ustali, co ona z tego będzie miała. Aj, Bożeńciu, mogli my przywieźć z tej Ameryki silny majątek, a tak aby kłopotu dorobiwszy sia… Kargul westchnął z żałości nad charakterem Johna Pawlaka, co nie umiejąc swych chuci utrzymać na uwięzi, naraził rodzinę na wstyd i straty majątkowe: te Pawlaki to wszystkie takie, że prędzej zrobią jak pomyślą……Ciocia Shirley. E tam, jaka to ciocia! Przecież ona ma tylko trzy lata więcej ode mnie! Ale za to jest na innym etapie rozwoju niż ja. Jest wyzwolona! Nie nosi stanika! Nie uznaje żadnych konwenansów! To Shirlej mi pokaże prawdziwą Amerykę! Obiecała mi to. Tylko czy te wapniaki się zgodzą? Muszą, bo tylko przeze mnie mogą jakoś nawiązać kontakt z córką Johna! Tak, muszę przyznać, że September-Junior zrobił dla nas dobry uczynek. Tylko gorzej, że chce za to nagrody. Bob jest strasznie na mnie napalony, co najmniej jak Franio… Ci mężczyźni to kretyni: powtarza ci taki w kółko; że jesteś podobna do jego żony i myśli, że coś na tym zyska. Chyba zrobiłam dobry uczynek dzwoniąc do jego żony. Skoro mu tak przypominałam jego żonę, to dlaczego nie miałby wrócić do swoich korzeni? Jak twierdzi mister September, cała Ameryka szuka teraz swoich korzeni! Dlaczego Franio ma znowu zostać w tyle jak prawdziwy nieudacznik? Gorzej z Bobem: Junior zjawi się jutro rano po odbiór nagrody za znalezienie Shirley. Powiedział, że gdyby przewidział, kogo odnajdzie, to by się tak bardzo nie starał. A swoją drogą bardzo ciekawe, jak doszło do tego, że dziadek John połączył się z matką Shirley. Może to zew krwi? Zenek kiedyś usłyszał od jednego marynarza, że noc z Murzynką równa się stu nocom z Polką! Dobrze byłoby przekonać do tego Juniora… Z tą myślą zasnęła i śniło jej się, że wraca z Ameryki czerwonym mustangiem, a obok niej siedzi ciocia Shirley.
Rozdział 39
Przez całą noc Kaźmierz męczył się, jak sobie poradzić z trudnym problemem włączenia do rodziny mniejszości etnicznej w beżowym odcieniu, ajuż przed śniadaniem mógł się przekonać, że to, co dla niego było szokiem, dla pokolenia jego wnuczki było naturalną okazją do wymiany doświadczeń. Shirley i Ania, objęte wpół jak dwie siostry krążyły po domu roztrajkotane, jakby znały się od pierwszej klasy szkoły. Obie równocześnie wybuchnęły śmiechem na widok miny Kargula, który chcąc przed lustrem zawiązać krawat, ujrzał wymalowaną cyklamenową szminką postać kostuchy z kosą w ręku. Obie parsknęły śmiechem na widok Franciszka Przyklęka, który przepasany fartuchem z wizerunkiem Mickey Mouse krzątał się w kuchni szykując śniadanie. Choć miał żal do Ani, że wystąpiła jako pośredniczka między nim a żoną, zgodził się na jej prośbę i teraz próbował wyjaśnić Shirley, dlaczego jej ojciec chciał w swoim domu urządzić klub imienia wielkiego pianisty i Polaka, który spędził w tym domu jedną noc przed wystawą światową… -Jak to? – zdziwiła się Shirley.
– Spędził tu tylko jedną noc i ma za to mieć swój klub? – Tak, jedną – potwierdził stroiciel -ale za to nie sam! – To w takim razie ja powinnam za takie osiągnięcia mieć kilkanaście klubów w różnych dzielnicach Chicago – Shirley popatrzyła prowokacyjnie w oczy łysego stroiciela. Ten, żeby ją przekonać o różnicy między nią a Paderewskim, zagrał kilka taktówjego koncertu. Shirley skrzywiła się, jakby ją zabolały zęby.
– Umiesz zagrać jakąś prawdziwą muzykę? – spytała.
– Rege albo hard-rock? Franciszek Przyklęk był zdruzgotany tym prostactwem gustów. Na widok jego zgorszonej miny obie dziewczyny zostawiły zbolałego stroiciela w basemencie, a same wpadły do living-roomu, zataczając się ze śmiechu.
– Awo, z czego wy tak zęby darmo suszycie, a? – dopytywał się Pawlak podejrzliwie. -Z Paderewskiego – vyjaśniła Ania.
– Bo ciocia Shirley powiedziała, że jakby tak za każdą jedną noc w ćudzym domu ona miała mieć klub swego imienia, to by miała pół dzielnicy. -Słyszał? – Kargul wymownie spojrzał na Kaźmierza, po czym półgłosem wydał Ani polecenie: – Ty jej lepiej powiedz, że u nas w Polsce na kurestwie nikto prócz polityków kariery nie zrobiwszy! – Dziadku, jak się chce kogoś do siebie przekonać, trzeba go najpierw zrozumieć! – Ot, patrzaj – Pawlak spojrzał na wnuczkę z pewnym uznaniem. – nawet i politycznie myśli! – Ale jak się chce kogoś przekonać, trzeba mieć na to pieniądze! – U nas przekonują bez pieniędzy! – I dlatego mają wszystkich przeciw sobie! A w Ameryce wszystko zaczyna się od drinka! Muszę mieć choć kilka dolarów, żeby zaprosić Shirley do baru czy do kina. Czy mamy w jej oczach wypaść jak dziady?! Argumenty widać zrobiły wrażenie na Kaźmierzu, bo, zaczął rozpinać guziki koszuli. Gotów był wydobyć z zawieszonego na tasiemkach od kalesonów woreczka dolary, w które wyposażył go mister September, kiedy nagle Kargul zmiażdżył jego przegub w żelaznym uścisku: – Ty oczadział, Kaźmierz?! Jutro czwartek! – No to co? – spytała Ania. -
Zapomniała, że w czwartki gwałcą?! – Kargul pamiętał nauki jakie jeszcze na pokładzie, „Batorego” otrzymali od katastrofistki. -Lepiej niech one sobie w chałupie siedzą! Za oknem rozległo się przeraźliwe wycie syreny policyjnej. Pawlak odruchowo wcisnął woreczek pod koszulę. I wtedy właśnie rozległ się głośny śmiech Shirley: na widok woreczka na tasiemce od kalesonów zaczęła klaskać w dłonie, jakby Pawlak wykonał jakiś niebywale śmieszny numer w telewizyjnym show pod tytułem „Tego jeszcze nie było!” – Dobrze! – powiedziała nachmurzona Ania.
– Sama zarobię te dolary! W tej chwili Shirley zaproponowała Ani, by zamieniły się na bluzki. Nie krępując się obecności trzech mężczyzn obnażając piersi zdjęła z siebie trykotową koszulkę z wizerunkiem czarnej pantery. Stroiciel przełknął nerwowo ślinę, Pawlak zastygł w niemym zaskoczeniu, Kargul zaś podciągnął krawat, jakby nie wiedział, co zrobić z rękoma. Ania porwała koszulkę i pobiegła do łazienki. Shirley poszła za nią, by ją przekonać, że powinna przestać nosić stanik: nie można mieć wolnej duszy i umysłu, jeśli ma się skrępowane ciało! Kargul wyczuł widać intencje Shirley, bo z troską pokręcił głową: – Żeby tylko ta czekolada naszej Ani w łepecie nie przewróciła! – Nie boj sia, nasza dziewuchna ją do polskości przekonuje – uspokajał go Pawlak, choć sam nie bardzo był pewien, czy Ania przekona Shirley, czy też przeciwnie, sama ulegnie indoktrynacji.
– Trzeba jej przekazać naszą historyczną drogę od Krużewników do Ameryki! – A po jaką zarazę?! – wzburzył się Kargul, patrząc z odrazą na wizerunek czarnej pantery, która teraz prężyła się na uwolnionych od stanika piersiach jego wnuczki.
– Nie dość tobie, że my do historii przeszli? Na coż jej takiego garba przyprawiać? -Spełniam ja ostatnią prośbę brata mego, świętej pamięci Jana Pawlaka, żeby dziecko jego odnaleźć i do rodziny przyjąć – z namaszczeniem powiedział Kaźmierz, jakby składał przysięgę przed ołtarzem. Uznał, że nadeszła odpowiednia chwila, by wręczyć Shirley złotą obrączkę, która była przeznaczona przez Johna dla jej matki. Wydobył woreczek i zanurzył w niego palce. Shirley znowu zakryłasobie usta dłonią, by nie parsknąć głośnym śmiechem. Po minie Pawlaka zorientowała się, że to, co ma się stać, ma dla niego nie byle jakie znaczenie. Kaźmierz podsunął przed oczy Shirley otwartą dłoń ze złotym kółkiem. Ania wyjaśniła, że jest to obrączka przeznaczona dla jej matki. Shirley z wyrazem pogardy podbiła od spodu dłoń Pawlaka i złote kółko pofrunęło w powietrze, lądując z brzękiem w palenisku kominka. Pawlak zastygł z otwartą gębą.
– Widzisz dzikiego?! – sapnął Kargul.
– Dla niej to tyle warte co krowie łajno! – Ania! Tyjej jeszcze raz podrobno roztłumacz, że Dżonu to dla jej matki przeznaczył! – rozkazał Kaźmierz, z trudem opanowując drżenie rąk. Podczas gdy Ania prowadziła z ciocią Shirley negocjacje, Kargul nie przestawał judzić przeciw nowemu nabytkowi rodziny Pawlaków: – Widać matka tej Sirlej-Firlej-Oll-rajt to koczerbicha jakaś, jak nie chciała od Jaśka obrączki ni ślubu! Ania po rozmowie z Shirley przekazała informację, że dziadek Jan nie ożenił się z miss Wright, bo mając szefa rasistę, bał się stracić pracę w fabryce „Forda” i zażądał najpierw od matki swego dziecka, by przyjęła chrzest! – Awo, dziwić sia? – Pawlak wzruszył ramionami.
– Z poganką miał żyć? – Tu w Ameryce szanuje się cudze poglądy – Ania broniła postawy matki cioci Shirley, jakby już bardziej stała po jej stronie niż swoich dziadków.
– A kto jej bronił wziąć chrzest i mieć poglądy, jakie chce?! Ania wzruszyła tylko ramionami: to samo przecież usłyszała od dziadka Kaźmierza, gdy po cywilnym ślubie Zenek odmówił zgody, by dać na zapowiedzi w kościele; kiedy Adamiec oświadczył, że to się nie zgadza z jego światopoglądem, usłyszał wówczas, że światopogląd może' sobie mieć jaki chce, byle ślub wziął! Tamta dyskusja skończyła się tym że dziadek Kaźmierz porwał sierp, który ledwie przed chwilą wręczył ze wzruszeniem Zenkowi jako swemu następcy i próbował skrócić pana młodego o głowę. Ten sam sierp przywieźli teraz ze sobą dla Johna Pawlaka. Widząc purpurowe policzki dziadka Kaźmierza, na wszelki wypadek wyprowadziła Shirley z zasięgu jego rąk i wzroku.
– Ładnie ją Ania przekonała – szydził Kargul, klęcząc przed kominkiem i przesiewając popiół w poszukiwaniu obrączki.
– Ot, durny! -Pawlak natychmiast zmienił front i zaatakował Kargula, jakby to on był wszystkiemu winien.- A ty tak niby od razu władzy ludowej dał przekonać sia? – Nigdym nie dał zbałamucić sia – z dumą oświadczył Kargul.
– Dla mnie czerwony kolor także samiuteńko nie w guście jak czarny! – A coż on do niej cierpi, a? – Widział ty, że ona bez biusthaltera lata? – w oczach Kargula pojawił się wyraz bezmiernego zgorszenia, bo jego Anielcia nawet w trakcie kąpieli w balii nie pozbywała się tej części bielizny.
– Tu jest wolny kraj! – oświadczył Kaźmierz.
– Kaźmierz, wracajmy my lepiej, bo od tej wolności w łepecie mnie silnie kołędzi sia -przyznał się Kargul, wciąż na czworakach grzebiąc w palenisku kominka. -Ot, gada jak pierekiniec! Taż dopiero co tak wychwalał te ichnie demokracje! – Cóż to za demokracja, jak każdy może mieć swoje zdanie.
– Kargul popatrzył niespokojnie w stronę okna, za którym rozległy się właśnie strzały.
– Ładna mi wolność, jak każdy może ciebie zastrzelić! – Big dill – Pawlak wzruszył ramionami, oddalając tym gestem wszelkie zarzuty wobec Ameryki i jej obyczajów – ale i ty każdego! Na tym polega równość!
Rozdział 40
Od chwili, kiedy przed dom Johna Pawlaka zajechał czerwony mustang, wypadki potoczyły się szybko i przybrały nieprzewidziany obrót. September-Junior wyskoczył z samochodu z miną kogoś, kto właśnie wygrał wyścig Formuły I. Wpadł do basementu ożywiony przekonaniem, że odebranie obiecanej mu przez Anię nagrodyjest tylko formalnością, znalazł wszak Shirley, choć Bogiem a prawdą, gdyby wiedział, że będzie to przedstawicielka mniejszości etnicznej, nie zabiegałby o jej odnalezienie. Rzucił kraciastą marynarkę na poręcz schodów, machnięciem ręki pozdrowił z daleka Shirley, klepnął protekcjonalnie Franciszka Przyklęka po plecach, aż stroicielowi zsunęły się z nosa okulary i dopadł Anię, nadstawiając swój policzek do pocałowania. Miał minę kogoś, kto właśnie zgarnął w kasynie cały bank w „Black Jacku”. Wcisnął Anię w kąt między ladę baru a fortepian i domagał się, publicznego uiszczenia pierwszej raty nagrody w postaci obiecanego pocałunku.
– A jaka będzie druga? – na wszelki wypadek spytała Ania. -Całość! – gorące spojrzenie Juniora oparło się na czarnej panterze, ozdabiającej teraz jej uwolnione od biustonosza piersi.
– Nie za dużo? – nie bez kokieterii spytała Ania. September-Junior zaczął ją głośno przekonywać, że z jego strony był to akt wielkiego poświęcenia: gdyby wiedział, że poszukiwana jest kolorowa, to by się tak bardzo nie starał jej odszukać… Te słowa dotarły do Shirley.Patrzyła na Juniora z takim wyrazem twarzy, jak przedtem na brata swego ojca, gdy ten chciał jej wręczyć obrączkę. Napotkała niechętne spojrzenie Septembra. Pokazała mu język. Odwróciła się kocim ruchem i jednym skokiem osiągnęła podest schodów. Ania chciałają zatrzymać, biec za nią, ale Junior przycisnął ją namiętnie do boku fortepianu. -U nas dotrzymuje się zobowiązań! – Jak ty źle myślisz o cioci Shirley, to nie ma między nami rozmowy! Nie chciał jej wypuścić z pułapki swych ramion. Nie zważając na obecność stroiciela, który udawał, że przeciera chusteczką klawisze ze słoniowej kości, szukał ustami ust Ani.
– Ja spełniłem i drugą obietnicę! – naciskał. -Mam też dla ciebie pracę! – Ciocia Shirley też ma dla mnie pracę.
– Chyba w „Massage Club” jako hostessa albo naczynie rozkoszy! A więc wszystko, co tylko pochodziło od Shirley, było dla niego nie do przyjęcia?! W Ani zagrała krew Pawlaczki: niech sobie nie myśli, że ulegnie komuś, kto traktuje kobietyjak przedmioty, które można kupić! Shirley otworzyła jej oczy na to, że kobieta musi się poczuć podmiotem, który sam może wybierać! – Nie bądź śmieszna! September-Junior zlekceważył te zapożyczone od Shirley hasła.
– Ruch Women's Liberation już jest niemodny! Wszystkie aktywistki już dawno płaczą samotnie nocami w poduszkę z tęsknoty za mężczyzną, który by je ujarzmił! Nie miała więc złudzeń, jaką rolę przewidział Junior dla siebie. Odepchnęła go z taką siłą, że chłopak wylądował pod barem. Wybiegła przed dom. Ze zdumieniem spostrzegła, że Shirley wsiada właśnie do czerwonego mustanga. Silnik sportowej maszyny zaryczałjak obudzony lew. Ania w ostatniej chwili wskoczyła do środka. Shirley ruszyła ostro i włączyła się w strumień pędzących ulicą samochodów. Przed dom Johna wypadł September-Junior z marynarką w ręku. Daremnie grzebał w kieszeni w poszukiwaniu kluczyków: ta czarna pantera musiała mu je wyjąć! Przeklęte czarnuchy i ich „black power”! Przed dom wybiegli Kargul i Pawlak, patrząc na oddalający się czerwony kabriolet, w którym obok jasnej głowy Ani powiewały czarne kudły Shirley.
– Taż to kidnaping! – wrzasnął Kargul. -Trza milicję powiadomić! – Ot, pomorek! Moją rodzinę na policję chcesz zdać?! – Kaźmierz zmierzył go od stóp do głów spojrzeniem, pod którym tamten powinien paść jak rażony gromem.
– Jaki to kidnaping, kiedy ciotka bierze rodzinę na spacer?! Kargul pokiwał głową z politowaniem nad naiwnością tego konusa, co zawsze chce kota ogonem odwrócić.
– Ciekawość, jakiego okupu ta czekolada za naszą Anię zażąda!
Rozdział 41
Czerwony mustang stał pod hotelem „Columbus”. Pod markizą przechadzał się po chodniku dostojny portier w granatowym płaszczu, bogato szamerowanym złotym haftem. Ania była zaskoczona, że tak godnie wyglądająca osoba serdecznie pozdrowiła Shirley i wręczyła jej plastykowy woreczek i szufelkę, jakby to były insygnia władzy. Dziwny to był hotel: wśród lokatorów byli sami mężczyźni. Mężczyźni oraz psy. Okazało się, że właśnie te psy miały być dla Ani pierwszym krokiem do niezależności. Wjechały windą na dziesiąte piętro. Anię zaskoczyło, że korytarzami snuli się parami mężczyźni o ciepłym, łagodnym spojrzeniu, obejmując się za szyję lub patrząc sobie z oddaniem w oczy. Shirley pukała do drzwi różnych pokoi, zza których najpierw witało ją szczekanie psów. Ich właściciele oddawali pod jej opiekę swoje czworonogi. Po chwili Shirley prowadziła na smyczy dziesięć psów różnej rasy, maści i wielkości. Przemierzały korytarze hotelu ani razu nie spotykając żadnej kobiety. Więc to miała być ta praca, którą Shirley wymyśliła dla niej: wyprowadzanie za opłatą psów na spacer! Kiedy zjechały windą na dół, prowadziły już cały zwierzyniec. Przez hall hotelowy Ania przeprowadziła na smyczy trzy ratlerki, dwa pinczery, jednego spaniela, sukę dalmatynkę oraz trzy siostry collie. Shirley szarpała się z dogiem wielkości półrocznego cielęcia. Portier z uśmiechem zasalutował tej kawalkadzie. Znalazły się na skwerze wśród eleganckich drapaczy chmur ze sforą psów, z których każdy ciągnął w swoją stronę w poszukiwaniu krzaczka, przy którym mógłby wreszcie podnieść spokojnie tylną nogę.
– Nie wiedziałam, że tu można żyć z wyprowadzania psów na spacer.
– Nie wystarcza je wyprowadzać – ostudziła jej zachwyt Shirley, każąc jej zebrać szufelką odchody sześciu jej podopiecznych i zdeponować pieczołowicie we wnętrzu nylonowej torebki.
– U nas zbierasz zboże i masz z tego gówno – pocieszała się Ania, pochylając się z szufelką nad trawnikiem.
– A tu zbierasz gówno i coś z tego masz! Przed „Columbus-Hotel” stał czerwony mustang. Ania spytała, co Shirley ma zamiar dalej z nim robić.
– Jeździć! – Ale to przywłaszczenie! – Trzeba wywłaszczać tych, co nas wyzyskują! -twardo zabrzmiała deklaracja ideowa cioci Shirley.
– Ty nie znasz tych pro blemów, bo u was jest równość! Widać Shirley wyciągnęła opaczne wnioski z tego, co jej Ania wczoraj zdołała opowiedzieć o Polsce. Postanowiła nie odbierać jej złudzeń. Od ideologii ważniejsze były teraz sprawy praktyczne: gdzie teraz mieszkać? Czy może wynająć pokój w tym hotelu? – O, nie, to by im zepsuło markę! – odparła Shirley.
– Dlaczego? Nie jestem złodziejką. -Ale kobietą! – Co z tego? – W „Columbus-Hotel” kobiety są potrzebne tylko psom!
Rozdział 42
Franciszek Przyklęk od dwóch godzin nie odchodził od klawiatury fortepianu, co chwila powtarzając pierwsze takty poloneza. Korowód dzieci w strojach ludowych depcząc sobie po nogach ruszał środkiem sali, ale nim dotarł do drzwi, gubił krok i utykał jak samochód w korku ulicznym. Przyczyniali się też do tego dorośli, którzy przyglądali się tej próbie. Prezydent Związku Podhalan domagał się stanowczo, żeby poloneza prowadziła para w strojach góralskich, bo górale najwięcej grosza płacą na parafię.
Sprzeciwiał się temu przedstawiciel Skautów III Rzeczypospolitej, który uważał, że: to właśnie para w skautowskich mundurkach powinna otwierać ten korowód.
– Myśmy tu pierwsi byli w Ameryce, a nie wy! – protestował w imieniu górali Steve Fay, a matka dwóch słodkich córeczek, dla których Steve miał niebawem zostać kochającym ojczymem, popierała go gorliwie, gdacząc po angielsku: – Yes, off course! – jakby była już w Chicago nie od kilku dni, lecz od wielu lat. Zajęła się opieką nad barem i sama zaoferowała swoim znajomym z „Batorego” coctail a la „Batory”. Kargul i Pawlak od kilku dni czuli się tak podle, jak wtedy, gdy Kargulowa Jadźka i Witia Pawlak zniknęli z domu, zapowiadając swój powrót dopiero w chwili, gdy obie rodziny,raz na zawsze się dogadają. Zniknęła Shirley, cudem odnaleziona przez Septembra-Juniora, a wraz z nią Ania… Nikt im nie mógł pomóc. September-Junior uznał Shirley za złodziejkę i żałował, żeją odnalazł. Całymi dniami przesiadywał w domu Johna Pawlaka, czekając na jakiś znak. Stroiciel patrzył na niego kuso: wszak to wyraźna niechęć Juniora do Shirley spowodowała zniknięcie Ani. Obie dziewczyny wchłonęła dżungla Chicago. Pawlak i Kargul na każdy telefon reagowali z nadzieją równą przerażeniu: jeśli odezwie się Ania – to dobrze, ajeśli Zenek? Co mu powiedzą? Że jego żonę porwała kradzionym samochodem nieślubna córka Johna Pawlaka w odcieniu mlecznej czekolady? W tej sytuacji oczekiwali w napięciu na dzień 4 października. Tego dnia miała się rozpocząć wizyta papieża w Chicago; jeśli Ojciec święty nie natchnie Ani potrzebą skruchy, to już zostawała im tylko policja! Data przyjazdu papieża-Polaka do Chicago skłoniła wszystkie śmiertelnie ze sobą skłócone polonijne organizacje do podania sobie dłoni i wspólnego przygotowania otwarcia klubu w domu Johna Pawlaka. Ale ta jedność nie trwała zbyt długo… Ekspertem od spraw papieża ogłosił się mister September: on wszak był w Polsce na pielgrzymce Ojca świętego do Ojczyzny i teraz też znalazł się w komitecie powitalnym, który na lotnisku O'Hare miał oczekiwać dostojnego gościa. To oczywiście spowodowało kwasy wśród przedstawicieli Weteranów: ci z RAF-u i w ogóle lotnicy zawsze wynoszą się ponad wszystkich, a krew przelana za wolność jednako waży! Wówczas Weteranów zaatakował prezydent Rzeźników: Weterani i Skauci Rzeczypospolitej zawsze na chama wpychają się ze swymi sztandarami na czoło pochodu na Pułaski-day czy Kolumbus-day przed Rzeźników, ale jeśli chodzi o składki na parafię, to są zawsze daleko za Rzeźnikami a nawet za śmieciarzami polskiego pochodzenia! Na papieża w pierwszych szeregach wystąpią Rzeźnicy – zdecydował Szafranek.
– T piknie! – skrzywił się na to Steve Fay, który uważał, że nie ma lepszych weteranów i rzeźników jak górale.
– Mind you, że Karol Wojtyła jest spod Wadowic i w takim razie górale mu są bliżsi! W ogniu tych sporów nikt nie miał głowy spełnić prośby przybyłych z Polski, by zapewnić im szanse ucałowania dłoni namiestnika Kościoła i złożenia w jego ręce sprawy odnalezienia ich wnuczki i córki Johna. Mister September przekonywał ich, że jest to bardziej sprawa dla jego biura prawnego niż dla papieża, ale Pawlak wierzył już tylko w cud. W dniu przybycia Ojca świętego do Chicago czekał wraz z Kargulem przed domem w nadziei, że September przyjedzie po nich i zabierze ich na lotnisko. Kiedy telewizja przekazała reportaż z powitania na lotnisku O'Hare, zrozumieli, że nikt o nich nie pamiętał… Franciszek Przyklęk zawiózł ich fordem Johna na róg zbiegu ulic Elston i Milwaukee, gdzie miało się odbyć uroczyste powitanie dostojnego gościa przez Polonię. Kargul stojąc na palcach wypatrywał Ani wśród tłumów. Pawlak zaś starał się przepchnąć do przodu, by w chwili pojawienia się postaci Wielkiego Pasterza rzucić się ku niemu i całując dłoń wybłagać modlitwę na intencję odnalezienia dwóch dziewcząt, w których żyłach krąży krew rodu Pawlaków. Cały czas w myślach powtarzał swoją prośbę do dostojnej osoby, równocześnie rozpierając łokciami poprzebierany w sukmany i góralskie stroje polonijny tłum, by w odpowiedniej chwili przebić się i dopaść do papieskich kolan. Ponieważ każdy chciał mieć tę szansę, więc tłum falował, a odpychany przez policję, cofał sięjak morska fala. Spocony Kaźmierz przyciskał do piersi zgnieciony na naleśnik kapelusz; jego spierzchnięte wargi wciąż powtarzały bezgłośnie błaganie i ani się spostrzegł, jak został tak z otwartą gębą, a wielka jak wieloryb limuzyna przesunęła się przed nim z szybkością dziesięciu mil, a za nią, niczym eskadra aniołów stróżów, przejechało dziesięciu policemenów na potężnych motocyklach… Nie tylko Pawlak czuł się zawiedziony, że zgodnie z scenariuszem dostojny gość nie zatrzymał się w wyznaczonym miejscu na spotkanie z rodakami, ale chyba nikt tak jak on nie odczuł tego jako osobistej klęski. Kazali się zawieźć do domu i wypili do dna ostatnią butelkę „swojuchy”. Papieża słyszeli w radio, gdy z kościoła polskiej parafii Pięciu Męczenników do zebranych dziesiątków tysięcy Amerykanów polskiego pochodzenia mówił o wkładzie w dzieło budowy Stanów Zjednoczonych tych Polaków, których bieda wygnała spod rodzinnej strzechy za ocean, na zawsze każąc im tęsknić do kraju swego dzieciństwa… Oni nie byli wygnani na zawsze, ajuż tęsknili. Cóż więc po tylu latach musiał czuć Jaśko? Należało wypić za spokojność jego duszy i dla zdrowotności tych, którzy po nim dostali taki spadek, że aż pewnie wstyd byłby wspominać o tym Ojcu świętemu… Franciszek Przyklęk zostawił ich w domu, sam zaś pojechał do kościoła Pięciu Męczenników w nadziei, że może tam natknie się na Anię. Wrócił bez Ani a także bez guzików u marynarki, które stracił w potwornym ścisku, za to z wyrazem twarzy kogoś, kto znalazł właściwą drogę życia.
– Ania mnie uratowała – oświadczył, stając w progu w pozbawionej guzików marynarce i podeptanych butach. -Znalazł ją Franciszek?! – poderwał się Kargul.
– Taż to prosto cud! – uradowany Pawlak szukał wzrokiem wnuczki.
– Cud – potwierdził stroiciel.
– Tam w kościele zrozumiałem, że Ania miała rację i powinienem wrócić do żony.
– To Ani zasługa! Ona go przekonała, że nie mogąc liczyć na wzajemność, powinien wrócić do źródeł swej namiętności. Wróci do Marty, do dzieci! Już sam fakt podjęcia takiej decyzji czynił go we własnych oczach mniejszym nieudacznikiem. Pozostawało mu w Ameryce jedno zadanie: doprowadzić do otwarcia klubu! Tak więc okazało się, że wizyta Ojca świętego naprostowała ścieżki żywota Franciszka Przyklęka, ale Kargulowi i Pawlakowi przyniosła wielkie rozczarowanie: jak ich Wielki Rodak miał czas spotykać się z Carterem, a z nimi nie jest to dowód na to, że nawet dla przedstawiciela Pana Boga prezydent więcej się liczy niż zwykły człowiek… Po wizycie papieża poczuli się jak dwaj rozbitkowie na tratwie. Bo wśród ludzi, a jednak samotni. Co z tego, że na dole w basemencie rozlegał się przez kilka dni stuk młotków, przybijających listwy podłogowe, że cały dom pachniał klejem od tapet? To działo się obok nich, zupełnie jak ta próba zespołu dziecięcego, który miał uświetnić otwarcie klubu. Tu także taktyka i układy polityczne były ważniejsze niż układy taneczne: każda organizacja, stowarzyszenie czy klub chciały widzieć swoich przedstawicieli w pierwszej parze… W małej salce domu Johna Pawlaka trwały targi, przetargi i konsultacje, a Kaźmierz z Władysławem czuli się tu coraz bardziej intruzami. Snuli się pod ścianami, wciąż oczekując telefonu od Ani. Nic dziwnego, że chętnie skorzystali z zaproszenia znajomej z „Batorego”: to nic, że używa teraz więcej słów angielskich niż polskich, to że zamiast „żytniej” robi im jakiś paskudny coctail z wisienką, za to pamięta jeszcze ten stary kraj, który opuścili razem na pokładzie MS „Batory”. To ona, choć katastrofistka, zobaczyła nadzieję odnalezienia Ani w Septembrze-Juniorze: on się w niej zakochał i zrobi wszystko, by ją odnaleźć! – A mnie się widzi, że on by wolał tę swoją taksówkę, co mu Shirley zabrała, odnaleźć! – stwierdził Kargul, zerkając znad szklanki z drinkiem na Septembra-Juniora, który ustalał coś szeptem z właśćicielem „Chicagowskiego Kogutka”. Na widok Mike'a Kupera Pawlak ożywił się. Z drinkiem w ręku pospieszył mu naprzeciw: może przynosi jakieś wiadomości o wnuczce? – Mam, i to dobre – Mike powiedział to jakby nadawał przez mikrofon reklamę tanich płatków owsianych – że nie jest ani zgwałcona ani zamordowana, bo już by o tym policja wiedziała! -Ot, życie tu sobacze, jak to u was są dobre wiadomości! – zgrzytnął zębami Pawlak. Mike zaproponował, żejak mu zapłacą 50 dolarów, to będą mogli wystąpić u niego i wezwać swą wnuczkę do powrotu. September-Junior zauważył, że Mike dwa razy zarobi na tym anonsie: raz od dziadka Ani, drugi raz, sprzedając reklamę sklepu z telefonami, no bo „jeśli chcesz nawiązać kontakt z najbliższą rodziną z Polski, musisz się posłużyć telefonem, a najlepsze telefony kupisz w składzie inżyniera Toliby, Division Street”… Mister September od kilku już dni z satysfakcją obserwował że jego syn przeżywa zniknięcie Ani Adamiec z domu Pawlak. Podszedł teraz do baru i wziął Kaźmierza pod ramię. -Długo się u was czeka na rozwód? – Taż skąd mnie to wiedzieć? U nas w rodzinie takiego wstydu nie było! – W United States nieważny wstyd tylko pieniądze – September mówił w tej chwili w potrójnej roli – jako prawnik, jako ojciec i jako patriota.
– Ja to biorę na siebie, Pawlak! Rozwiodę Anię.
– Żeby jego wilcy! A na coż jej taki kłopot? – No problem! Żaden kłopot. Pojadą do stanu Nevada i wezmą z Bobem ślub od ręki! – Czy mister kołowaty, czy jak? – Pawlak patrzył na Septembra wzrokiem, jakim zwykle mierzył Kargula na chwilę przed podjęciem zdecydowanego ataku. September, licząc na patriotyzm Kaźmierza, postanowił pierwszy przystąpić do ofensywy. Przywołał syna i powiedział: – Przedstaw się dziadkom Ani. Jak ty się nazywasz? – Fseszeń Junior – powiedział.
– On chce teraz wrócić do nazwiska Wrzesień! -zakomunikował z dumą mister September.
– Bądźcie patriotami i dajcie mu wnuczkę! To dzięki niej przekonał się do polskości! -Niech mnie lepiej mister w denerwację nie prowadza – ostrzegł go Kaźmierz.
– U mnie dusza omal z zawiasa nie wyskoczy, że my wnusię zgubiwszy, a on mnie do grzechu namawia! – Take it easy, Pawlak – September klepnął przyjacielsko Pawlaka po plecach z miną hurtownika, który dobrze wie, że kupiec-detalista i tak jest zależny od niego.
– Niech ona sama zadecyduje! – Ot tobie na! Taż to durna bździągwa! – zaoponował gwałtownie Kargul.
– Kto wie, co takiej do łba strzeli! – Na tym w amerykańskiej demokracji polega wolność, że nawet głupi ma prawo decydować o sobie -przekonywał ich September nabijając fajkę tytoniem.
– Czego to ludzie z głodu nie wymyślą – westchnął Kargul.
– U nas w socjalizmie tylko partyjne nawet za mądrzejszych od siebie decydują! – Jak wy się zgodzicie, to mój syn postara się ściągnąć na otwarcie klubu Bobby Vintona! – pertraktował September w imię powrotu swego syna do korzeni.
– It's wonderfull! – słysząc to ucieszyła się katastrofistka, ubrana w bluzkę z nadrukiem l like Carter! – To byłby hit! Przyszłyby tłum – What wont you drink? Whisky? Gin and soda? Burbon? Schotch? Podczas kiedy przyszła żona Steve'a Faya szykowała im drinki, Kargul półgłosem poinformował Septembra, że ich znajoma chyba ma sklerozę, skoro tak prędko zapomniała polskiego języka.
– Tu ci, co są najkrócej chcą być bardziej amerykańscy niż Amerykanie! Nie znacie tutejszych Polaków.
– Wskazał fajką kłócących się przy fortepianie prezesów, prezydentów i komisarki różnych kół i klubów.
– Awo! Kiedy wam tu zaświta historyczne myślenie, że Polacy nie dzielą się na tutejszych i krajowych, tylko na mądrych i głupich! Wy tu macie te durackie Fahrenheity, co wyżej stoją od naszego Celsjusza, a temperatura w końcu ta sama! W tej chwili wśród skupionych przy fortepianie organizatorów powstało zamieszanie. Mike Kuper przytknął do ust blaszanego kogutka, zapiał chrypliwie i zaczął na głos układać swój scenariusz: najpierw pan Przyklęk zagra hymn i wszyscy się popłaczą, potem zabrzmią tony poloneza, dzieci ruszą od drzwi ku estradzie i tam zastygną w patriotycznej pozie z rękami złożonymi jak do modlitwy, a wówczas on dokona uroczystego otwarcia…
– Tyż piknie! – wykrzywił się szyderczo prezydent Związku Podhalan. -Tylko dlaczego akurat ty, Mike?! – A kto odkrył, że w tym domu ćwiczył Paderewski? – Ja! – niespodziewanie odezwał się od fortepianu stroiciel, co wcale nie spotkało się z uznaniem organizatorów.
– Ale- ja nadałem to on the air! – Mike nie myślał ustąpić komukolwiek pierwszeństwa.
– Po mnie przemówi ktoś z rodziny! Wyciągnął rękę i przywołał na estradkę Kargula. Kiedy ten ociężale ruszył od baru w stronę mikrofonu, Pawlak odstawił szklankę i doskoczył do Mike'a.
– Ot, pomorek! Taż on dla Jaśka nie rodzina! Mike zmierzył spojrzeniem mikrą postać Pawlaka i bez wahania odsunął go na bok jak zawadzający na scenie rekwizyt. -W Ameryce liczy się format i prezencja! Kargul skwapliwie potwierdził gestem głowy zgodność swoich poglądów ze zdaniem Mike'a.
– Niech on mnie w denerwację nie wprowadza – zapienił się Pawlak, doskakując do Mike'a i oskarżycielsko wyciągając palec w stronę Kargula.
– Przez niego świętej pamięci brat mój do Ameryki musiał uciekać! – All right! – ucieszył się Mike, któremu oświadczenie Pawlaka dało argument do ręki.
– Więc właśnie przemówi człowiek, któremu John tak wiele zawdzięczał! Kargul poczuł wielką satysfakcję, że oto sprawdziło się jego przekonanie, że John dlatego zaprosił właśnie jego, że mikra postura rodzonego brata wydała mu się zbyt nędzna jak na obowiązujący w Ameryce format. Ten cały Mike zna się na ludziach, skoro nie do Kaźmierza lecz do niego zwrócił się z pytaniem, czy znajakąś piosenkę, którą lubił w młodości John Pawlak.
– Znam! – Zagramy, żeby mu zrobić przyjemność – oświadczył Mike, notując coś na kartce.
– Taż on nie żyje! – wyrwał się Pawlak, ale stojący obok Steve Fay rozproszył jego obiekcje: – Dont worry! Przez tę piosenkę on będzie tu z nami! Twarz prezydenta Podhalan wyrażała niewzruszone przekonanie, że zaśpiewanie ulubionej piosenki zrobi Johnowi niebywałą frajdę. Ale Kaźmierz nie mógł sobie jakoś przypomnieć żadnej wzniosłej pieśni, dzięki której Jaśko już w młodości mógłby nabrać odpowiedniego dla Ameryki formatu. A wtedy Kargul, rozgrzany coctailami, zapowiedział wykonanie utworu, który Jaśko najchętniej śpiewał na wygonie przy pasionce. Nabrał powietrza, przytupnął dziarsko i trzymając za statyw mikrofonu jak za kibić dziewczyny, wykonał pół obrotu i huknął dziarsko: Hej, kochałem cię dziewczę, Oj, kochałem skrycie, Hej, chciałem pożartować, A zrobiło się dziecię! Rozległ się śmiech i oklaski. Pawlak swoją interwencją przerwał karierę Kargula jako showmana: wskoczył na estradkę i chwycił go za klapy.
– Ty bambaryło! To ty przyjechał w gości wstyd mnie przy-nosić?! – Awo! Co ciebie użądliło?! Tak Jaśko śpiewał w tu poru! – Taż on ze wstydu w grobie przewraca sia! Ty cabanie! Takiego hardabasa na otwarcie ja nie wpuszczę! – Czep się swojej czekolady! Żeby nie ona, naszej Ani by my nie zgubili! To twój, Jaśko nas do kolaboracji z czarnymi zmusił! – Żeby jego wilcy! Ja w osobistej swej postaci tu stojący oświadczam, że rasizm to dla mnie prosto niepojęta rzecz! – Blacks to problem – wtrącił się Steve Fay.
– Taż muszą być czarni, jak biały ma być biały! – Ich problemy najlepiej rozstrzygać bez nich! – zawyrokował Steve, uzyskując głośną aprobatę kobiety, przed którą świat nie miał tajemnic.
– Nu, kłopot serdeczny – Pawlak potoczył wzrokiem po twarzach obecnych.
– To czym się różni amerykańska demokracja od, przeprosiwszy za słowo, socjalizma? U nas też o nas decydują bez nas.
– Wy nie macie u siebie czarnej mniejszości – pojednawczo wystąpił mister September, a wtedy Pawlak popatrzył na niego jak na naiwne dziecko.
– Spróbowałby mister dać sobie radę z czerwoną! – To gorsze jak stonka! Tym razem Kargul poparł Kaźmierza. Mogli się różnić w swoich poglądach co do kolorów, ale nie co do ustroju, w jakim przyszło im żyć. Znowu przez moment poczuli się solidarni. Na znak Mike'a stroiciel uderzył w klawisze, korowód dzieci ruszył w rytmie poloneza i oni znowu poczuliby się tu zbędni, gdyby w tej chwili nie rozległ się dzwonek telefonu. Katastrofistka wyciągnęła słuchawkę w stronę Pawlaka: – For you! Kaźmierz przyłożył słuchawkę do ucha i nagle wybałuszył oczy. Zamiast ludzkiego głosu usłyszał w słuchawce straszliwy jazgot sfory psów. Potrząsnął słuchawką, jakby chciał z niej wysypać piasek i jeszcze raz przyłożył do ucha. Dobiegł go głos Ani: – Nie martwcie się o mnie, wszystko jest okey! Wrócę, jak zarobię trochę pieniędzy! – Ot, koczerbicha jedna -mruknął Kargul, pochylony nad ramieniem Kaźmierza.
– To ona rodzinę dla dolarów rzuciwszy? – Ania, dziecko! – krzyczał Pawlak.
– Gdzie ty jesteś? Co ty robisz? – Ja?… Ja pracuję w biurze! Głos Ani w słuchawce został znów zagłuszony wściekłym ujadaniem, jakby była zającem, za którym goni sfora psów.
– A cóż tam taki gwałt?! – krzyczał do słuchawki Kaźmierz.
– Bo to jest… travell office i pełno tu klientów! – A po jakiemu oni gadają?! – Pawlak musiał aż odsunąć słuchawkę od ucha, bo psi jazgot rozsadzał mu bębenki – Ania, dziecko, wracaj ty do domu! – Nie szukajcie mnie – brzmiała odpowiedź.
– Wrócę, jak ciocię przekonam, że u nas nie ma rasistów! September-Junior zbliżył się do telefonu i czujnie śledził przebieg rozmowy. Kiedy dobiegł go jazgot psów, wyrwał z ręki Pawlaka słuchawkę i przyłożył do ucha: – Ania?! Ania?! – Ale głos Ani zaniknął, przykryty szczekaniem, warczeniem i charkotem stada gryzących się psów. Daremnie wciąż wywoływał Anię. Słuchawkę wypełniały psie głosy.
– Wiem, gdzie ona jest! – wykrzyknął, ruszając ku wyjściu.
– Tam, gdzie znalazłem Shirley! Pawlak i Kargul bez wahania ruszyli za nim. W słuchawce, którą podjął teraz z baru mister September, dalej rozlegało się kłapanie psich zębów i skowyt pogryzionych psów…
Rozdział 43
Słuchawka telefonu w hotelowym holu dyndała na sznurze, łowiąc piekielne dźwięki, jakie wypełniły cały „Columbus-Hotel”. Między obrotowymi drzwiami a recepcją, wśród palm i foteli, kłębiły się na dywanie sczepione w śmiertelnej walce psy wszelkiej rasy. Każde piekło zaczyna się od dobrych intencji… Ania po powrocie ze spaceru chciała skorzystać, że nikogo nie ma w recepcji i wykręciła prędko numer domu Johna Pawlaka. W tej samej chwili, kiedy po tamtej stronie drutu usłyszała przejęty głos dziadka Kaźmierza, zauważyła schodzącego ze schodów angorskiego kota; wszystkie psy, których smycze dzierżyła w swoim ręku równocześnie wystartowały w stronę kota, ciągnąc ją za sobą; daremnie Ania, rzuciwszy w popłochu słuchawkę, starała się opanować sytuację; kot uciekł na góre, a psy goniły go, póki na podeście schodów nie dopadły i ku rozpaczy właściciela nie rozdarły go na strzępy; najgorsze, że właścicielem kota był dyrektor „Columbus-Hotel”; teraz stał nad tym, co zostało po angorskim kocie; stał i płakał. Ania widziała go tak płaczącego już drugi raz: pierwszy raz było to w dniu, w którym została przyjęta do pracy na miejsce miss Shirley-Glynesse Wright w charakterze opieki dla psów. Wtedy- jak się dowiedziała od Shirley – płakał, bo rzucił go kochanek, którego ściągnął na własny koszt z Wenezueli, gdzie hotelarz bawił na urlopie. Smagły kochanek po tygodniu zostawił go dla czeskiego marynarza, który wybrał wolność i żył z pogadanek w radio. Teraz dyrektor stracił drugi obiekt swej miłości. Ktoś musiał ponieść za to konsekwencje. To, co zostało z kota, kazał recepcjoniście zanieść do wypchania, Ani zaś wskazał obrotowe drzwi: niech się więcej nie pokazuje w jego hotelu! Musiał chyba stracić rozum, by raz zaufać kobiecie! Nie upłynęło nawet dziesięć minut od próby skomunikowania się z rodziną, kiedy Ania znalazła się na ulicy. Na szczęście wiedziała, gdzie może znaleźć ciocię Shirley…
Rozdział 44
Lincoln mister Septembra z jego synem za kierownicą przemknął przez chicagowski loop jak wicher i z piskiem opon zahamował przed wejściem do „Columbus-Hotel”. September-Junior odsunął portiera i wpadł do środka. Pawlak i Kargul zaklinowali się w obrotowych drzwiach i dopiero portier w generalskiej czapce uratował ich z pułapki. Znaleźli się w holu, na miękkim jak puch dywanie. Gdzie jest Ania? Ani w holu, ani na korytarzach tego hotelu nie widzieli żadnej kobiety. Napotkali dziwne postacie, witające ich życzliwym spojrzeniem: policzki blond chłopców były uróżowane, rzęsy uczernione, kręcili ciasno opiętymi biodrami i czule obejmowali innych mężczyzn, którzy z oddaniem zaglądali im w oczy. Kiedy minęła ich para z kolczykami w uszach, Pawlak, widząc jak blondyn w peruce wysuwa ku niemu koniuszekjęzyka i prowokacyjnie nim rusza ńiczym wąż w raju, chwycił Kargula za rękę.
– Aj, Władek, taż mnie chyba że jakiś tuman na oczy wlazł, bo widzę ja chłopa, a on umalowany w podobie kobity! Zza rogu korytarza ukazał się zdyszany September-Junior.
– Jest? – z nadzieją spytał Kargul.
– Była tu pół godziny temu! Wyrzucili ją! Wskazywał na zegarek, gestami odtwarzając scenę wyrzucenia Ani za drzwi hotelu.
– Aj, Bożeńciu! Może to i lepiej – stwierdził Pawlak.
– Taż tu sami mężczyźni! – I dlatego była bezpieczna -September-Junior starał się im wytłumaczyć, że w „Columbus-Hotel” mieszkają sami homoseksualiści. Pawlak zdębiał, a Kargul westchnął: – Czego to ludzie z głodu nie wymyślą…
Rozdział 45
Lincoln stał pod kamienicą, która wyglądała jak świeżo po pożarze: wybite okna, na miejsce szyb wklejone tekturyi gazety: pod domem piętrzyły się wyrzucone wprost przez okna stare lodówki, wypalone materace, rozbite telewizory i stosy tekturowych pudeł; na wydeptanej ziemi tkwiły wypalone wraki samochodów… Pawlak i Kargul z nie skrywanym przerażeniem przyglądali się twarzom małych Murzynków, którzy rozpłaszczali swoje nosy i wargi na szybach samochodu. Przyglądali się jego pasażerom i głośno wymieniali uwagi, jakby rozważając, czy lepiej będzie ich zlinczować, czy wystarczy podpalić samochód. Niektórzy nawet już pstrykali zapalniczkami, gromadząc jakieś papiery pod silnikiem samochodu. Disater area – rejon klęski. Tak nazwał to miejsce September-Junior, wioząc ich pod adres Shirley, który uzyskał od dyrektora Columbus-Hotel”. Jadąc w stronę Near West znaleźli się wśród ruder, pustych placów po wyburzonych domach, gdzie chodniki zawalały stosy gnijących odpadów.
– Aj, Władyś, jakby my już we Wrocławiu byli – delektował się Pawlak znajomym widokiem, ale w miarę jak posuwali się West Madison street, opuszczało go poczucie swojskości. Kiedy w rejonie Skid Row September zatrzymał się pod ponurą kamienicą, Kaźmierz poczuł się jak w zasadzce: mieli tu czekać na powrót Juniora, a tymczasem stado czarnych podrostków chciało ich upiec w środku lincolna. Na razie starali się urwać wszystko, co tylko się dało. Kiedy limuzyna została pozbawiona anteny, kołpaków na kołach i jednego lusterka, z bramy wyskoczył Junior. Tuż za nim wylądowało wielkie pudło pełne puszek po coca-coli zrzucone z dziesiątego piętra. Zasłaniając sobie głowę chłopak dopadł samochodu i nie czekając, aż z maski zeskoczy czarna dziewczynka z kijem od baseballa w ręku, ruszył ostro przed siebie. Dziewczynka leżała rozpłaszczona na masce i wymachując kijem szczerzyła zęby do Pawlaka.
– Co z Anią? Junior, mieszając słowa polskie i angielskie, wyjaśnił, że wczoraj wyprowadziła się stąd razem z Shirley! Kiedy zatrzymał się na światłach, czarna dziewczynka zeskoczyła z maski i grzmotnęła kijem w dach Lincolna. Rozległ się huk, jakby wybuchł granat i Pawlak skurczył się,: zasłaniając głowę.
– Ot, wpadli my w kałabanię – mruknął Kargul.
– Mówiłem, że z czarnymi nie wyjdziemy na swoje.
– Żeby on tej Sirlej-Oll-rajt nie znalazł, nie byłoby kłopotu. Nauczyła ta czekolada Anię amerykańskiej wolności, że teraz tylko siadłszy – płacz… Pawlak tym razem nie wystąpił w obronie nowego członka rodziny Pawlaków. Jechał zgnębiony i smętny. Nic go nie obchodziło, że w powrotnej drodze September-Junior pokazuje im pomnik Kościuszki i Humboldtpark, który kiedyś był polski, a teraz przeszedł pod władanie
Portorykańców. Nawet nie dotarło do niego, że z powodu Ani ten chłopak, który jeszcze tydzień temu odcinał się od swego pochodzenia teraz chce im pokazać polskie pomniki. Ocknął się dopiero z tego stanu gdy za szybą ujrzał niespodziewanie łeb konia. Pomyślał, że to przywidzenie: skąd w tym korku na moście mógłby wśród setek aut pojawić się koń? A jednak patrzyły na niego aksamitne oczy, widział kształtny łeb, grzywę, rozdęte chrapy, wszystko, co mu przypominało jego ogierka…
– Ki czort?! – powiedział do siebie.
– Konie tu taksówkami jeżdżą?! Łeb konia, wieńczący smukłą szyję, obrócił się w stronę Pawlaka. Wystawał z przyczepy, którą ciągnął samochód. Kaźmierz gwałtownie odkręcił szybę. Jakieś ciepło rozlało się wokółjego serca. Trącił Kargula łokciem pod żebro, by zwrócić jego uwagę na ten cud: wśród tych warczących blaszanych pojazdów pojawia się prawdziwy żywy koń! I to jako pasażer samochodu! Kargul ze wzruszenia przełknął ślinę, jakby nagle w obcym milionowym tłumie spotkał kogoś zza miedzy. Kiedy lincoln zrównał się z samochodem, który po sąsiednim pasie ciągnął przyczepę z koniem, zaskoczony Kargul przeczytał napis na samochodzie: Police Department.
– A jego za co aresztowali?! Pawlak pokiwał głową, wyraźnie litując się nad dolą ogiera w tym nieludzkim świecie.
– U nas przynajmniej do koni nie czepiają sia.
– Pora nam wracać, Kaźmierz. Jak u nich konie taksówkami jeżdżą, a lochy w muzeum parsiuki rodzą, tak tu uczciwy człowiek nie ma życia!
Rozdział 46
– Aj, Bożeńciu! Mieli my wrócić, póki Wisienka nie wycieli się a my tu jak gówno w przerąblu kręcim sia! – westchnął Kargul. -Taż ja by zarutko wracał, choćby i na kolanach, ale bez Ani -Pawlak rozłożył ręce w bezradnym geście. Wygniatali kanapę w living-roomie, gapiąc się bezmyślnie w migające na ekranie obrazki. Bez marynarek, bez krawatów wyglądali na zdemobilizowanych weteranów, którzy przegrali wojnę…
– Może Ania się zjawi na otwarcie klubu? – starał się ich pocieszyć Franio Przyklęk, który ostatnio żył tym nadchodzącym wydarzeniem.
– Ot, dziermoli pan Przyklęk-zgasił jego nadzieję Kargul. -Kto tu w ogóle przyjdzie, jak każdy może sobie w domu lepsze głupoty pooglądać? W tej chwili patrzył właśnie na ekran telewizora, na którym w szalonym pędzie mknęły po torze zawodniczki roller-skatingu: nogi na rolkach śmigały wzdłuż bandy, zawodniczki w hełmach, z numerami na plecach, doganiały jedna drugą, starając się za wszelką cenę dobić rywalkę hokejowym „bodiczkiem” do drewnianej bandy i połamać jej wszystkie żebra; dziki wyraz twarzy mknących po pochyłym torze białych i czarnych dziewczyn wskazywał na to, że nikt na torze nie może liczyć na odruch litości; ich długie pazury wyciągały się drapieżnie. twarzy prawadzącej w tym szaleńczym wyścigu zawodniczki, jakby każda była gotowa zedrzeć jej z głowy hełn wraz ze skalpem.
– Czego to ludzie z głodu nie wymyślą – westchnął Kargul.
– Pościg za pieniądzem, panie Władysławie – stroiciel patrzył na te zmagania z nie mniejszym obrzydzeniem niż dziadkowie Ani.
– W jednym to socjalizm ma wyższość nad imperializmem, że nie każe kobitom tak za groszem ganiać sia! – stwierdził Pawlak, ze zgrozą patrząc na ekran.
– Niech no tylko socjalizm dolarami zacznie płacić, to i u nas taki wyścig zacznie sia, że tylko żebra będą trzeszczeć! Kargul dalej sięgał wyobraźnią niż Pawlak, ale ten jak zwykle musiał mieć ostatnie słowo: – U nas to prosto niemożliwe, bo skąd ty u nas takie rolki wytrzepiesz, a?
Rozdział 47
W tej chwili przed dom Johna Pawlaka zajechał taksówką September-Junior. Zaskoczony dostrzegł swój czerwony kabriolet. Jeśli jest mustang, znaczy, że znalazła się ta cholerna ciocia Shirley, a wraz z nią Ania! Dopadł do mustanga. W stacyjce tkwiły kluczyki. Dotknął maski: była jeszcze ciepła. Jednym susem pokonał schodki i wpadł prosto do livingu. Rozejrzał się naokoło. Zobaczył tylko siedzących w białych koszulach obu dziadków Ani oraz stroiciela. Wszyscy wpatrywali się w ekran telewizora na reklamy nadawane w przerwie sprawozdania z zawodów roller-skatingu.
– Są?! – Kto?! – Ania i Shirley?! – Taż ja by zaraz na msze dał, jakby te głupie kluzdry przytelepały sia! – Muszą tu być! – A coż tak lata po chacie jakby co zgubiwszy? – Pawlak podejrzliwie przyglądał się Juniorowi, który myszkował po całym mieszkaniu. Chłopak bez słowa podprowadził go do okna i pokazał stojącego przed domem mustanga: Shirley musiała tu być ledwie przed chwilą! Zostawiła samochód razem z kluczykami! – Znaczy to, że z niej nie złodziejka, co by chciała cudzy majątek zacharapczyć – ucieszył się Pawlak. -Prosto samoswoja, a nie jak te dzikie, co po tego dolara jak pies za suką gonią! Powariowały do cała! Z obrzydzeniem spojrzał na ekran, gdzie czarna zawodniczka z numerem 22 właśnie w tej chwili zręcznie podstawiła nogę rywalce i kopniakiem wyrzuciła ją poza bandę.
– U nas by się nadały, żeby wystać w kolejce lodówkę czy pralkę – zauważył Kargul, widząc jak trzy zawodniczki okładają się wzajemnie pięściami.
– Taż to dzicz! – wykrzyknął Pawlak, kiedy dziewczyna z numerem 22 na plecach wraziła dwa palce w usta rywalki i jadąc tyłem, starała się wyrwać jej górną szczękę. -It is professional – Junior wysoko ocenił umiejętności numeru 22. Patrzył obojętnie na ekran, rozczarowany nieobecnością Ani i „cioci Shirley”. Franciszek Przyklęk w trosce o właściwą oprawę otwarcia klubu przypomniał Juniorowi, że ten obiecał występ swego przyjaciela, Bobby Vintona. Sam wykręcił numer gwiazdora. September-Junior po krótkiej rozmowie odłożył słuchawkę i wzruszył ramionami: jego przyjaciel wprawdzie docenia zaszczyt, jednak nie będzie miał czasu wystąpić osobiście, proponuje nagranie swojego show na kasecie… Stroiciel tylko z goryczą pokiwał głową: tak właśnie wygląda w Ameryce przyjaźń. W tej chwili czarna dziewczyna z numerem 22 została brutalnie podcięta przez inną zawodniczkę. Kamera w zbliżeniu pokazała jej twarz i Junior wykrzyknął głośno: – To ona! – Doskoczył do telewizora i patrzył z bliska na twarz dziewczyny 22, która właśnie starała się wyłupić oczy rywalce.
– Shirley! – krzyknął Junior, jakby nagle dokonał odkrycia, że to ziemia kręci się wokół słońca. -Nie bełtaj! – mruknął z niedowierzaniem Kargul, ale Franciszek Przyklęk potwierdził odkrycie Juniora: numer 22 to Shirley! Nie ma wątpliwości! – A to koczerbicha jedna! – nie wiadomo, czy Kargul rzekł to z naganą czy uznaniem, ale Kaźmierz nie miał wątpliwości, jak ocenić wyczyny Shirley: – Moja krew! – Widząc, że na plecy Shirley rzuca się druga zawodniczka i okłada ją po głowie pięściami, sam grzmotnął pięścią w stolik z laki, aż złamała się jedna jego nóżka – Nie daj się! Shirley jakby słysząc ten doping, zrzuciła z pleców jedną przeciwniczkę, drugą przygniotła kolanem i dołożywszyjej pięścią między oczy, poderwała się do szaleńczego biegu po torze. Pawlak krzyczał, jakby był nie przed ekranem, a tam, gdzie odbywał się wyścig. September-Junior spojrzał na zegarek.
– Jedziemy! – Do Polski? – ucieszył się Kargul.
– Do hali! To idzie live. Na żywo! Może ją tam złapiemy! Był już przy drzwiach. Pawlak i Kargul porwali marynarki i nie zakładając krawatów pobiegli w ślad za nim. Byli na schodach, kiedy zobaczyli odjeżdżający z wizgiem czerwony kabriolet. W drzwiach stanął Franio Przyklęk.
– Za nim! – rozkazał Pawlak, wciskając się do forda.
Rozdział 48
Ścigając mustanga mknęli przez miasto, jakby jechali do ognia, ale kiedy chcieli w drodze do hali sportowej przeciąć Chicago State Street, zagrodził im drogę policjant. Główna ulica miasta po obu stronach wypełniona była tłumem. Jak się przebić na drugą stronę do hali sportowej „Colloseum”? Na co ci ludzie czekają? – Pewnie znowu jakaś demonstracja – westchnął Pawlak, stojąc za plecami gapiów – Musi w tym kapitalizmie ciężko żyć, jak ludzie tak co i raz przeciwko władzy występują.
– U nas ciężej, tyle że naród cierpliwszy – stwierdził Kargul, który od czasu kłopotów z Shirley stał się przeciwnikiem amerykańskiego stylu życia. -Jak długo ten socjalizm budujemy, takja żadnego strajku nie widział.
– Ale niedługo już tej cierpliwości! Jak naród dęba stanie, to ta władza zleci nam z garba jak małpa z ogiera! Absolutny słuch Franciszka Przyklęka pierwszy odkrył, że nie jest to żaden strajk ani demonstracja, a raczej jakaś radosna uroczystość. Od strony Wacker Drive niosły się przez State Street dziarskie dźwięki trąb, saksofonów i puzonów. Dudniły wybijając marszowy rytm bębny. Za jedną orkiestrą szła druga, która grała fokstrotta, sama zataczając się po jezdni w jego rytmie. Za drugą orkiestrą szła trzecia, błyszcząc z dala trąbami: Minęła ich krocząca na czele pochodu umundurowana orkiestra Marynarki Wojennej, za nią poczty sztandarowe z flagami amerykańskimi, które nieśli ludzie w mundurach z różnych epok. Obok Krzysztofa Kolumba szli uczestnicy wojny secesyjnej, koło nich traperzy i Indianie. Obok siebie szli dawni odkrywcy i wrogowie, radośnie szczerząc zęby do oklaskujących ich widzów. Ledwie przeszła jedna orkiestra, a już następna prowadziła nowe szeregi przebierańców. Powietrze aż drżało od ryku mosiężnych trąb, od uderzeń bębna. Na widok damskiej orkiestry w wysokich czapkach na głowie, minispódniczkach i wysokich butach, Kargul westchnął z zazdrością: – U nas nawet w cyrku za biletami tego nie zobaczysz… Bo rzeczywiście nie wiedział, czy ta damska orkiestra jest do słuchania czy raczej, do oglądania: zgrabne dziewczyny szły równo niczym zespół baletowy, zadzierając nogi tak wysoko, że Kargul już nie wiedział, z czego mu się przyjdzie spowiadać po powrocie z tej Ameryki. Franio Przyklęk aż zdjął okulary, jakby nie chcąc się wystawiać na pokuszenie. Pawlak patrzył oniemiały na amarantowe mundury damskiej orkiestry, na białe kity, zdobiące ich czaka. Za nimi posuwała się ogromna platforma z ogromną jak dźwig Statuą Wolności, której ręka dzierżyła płonący znicz…
– Aj, Bożeńciu, taż gdzie my popadli? – Kaźmierz patrzył na płynący jezdnią potok przebierańców. -Columbus-day – wyjaśnił stroiciel.
– To będzie się ciągnęło kilka godzin. Jak nie przejdziemy zaraz na drugą stronę, to spóźnimy się na roller-skating! Co się Pawlak szykował do startu, -wybuchał radosny jazgot następnej orkiestry, która poprzedzała kolejną kolumnę. Teraz na czele murzyńskiej orkiestry kroczył tanecznym krokiem dyrygent w czaku kirasjera, wysokim jak nocny stolik. Wyrzucał w powietrze swoją buławę i okręciwszy się wokół swej osi; chwytałją zręcznie w powietrzu; zbierając gromkie oklaski tłumów. Ogłuszony miedzianymi trąbami saksofonami i puzonami Kargul zakrył obiema dłońmi uszy. Nie dosłyszał głosu Franciszka Przyklęka, który wypatrzywszy lukę między maszerującymi weteranami ostatniej wojny ajadącymi konnojeźdźcami w strojach konkwistadorów, krzyknął do Pawlaka; – Teraz! – i ruszył na drugą stronę. Przebiegli tuż przed kopytami białych koni Kargul stał w miejscu, a tamci byli już po drugiej stronie tej wartkiej rzeki. Jezdnią zbliżała się teraz okryta dywanami platforma, na której jak na wzburzonym morzu kołysał się model statku Kolumba z samotnym majtkiem na bocianim gnieździe.
– Ty bambaryło! Skacz! – dopingował go Pawlak z tamtej strony, starając się przekrzyczeć rwetes i ryk trąb. Ale Kargul zapatrzył się na przejeżdżającą właśnie platformę i poczuł wzruszenie: pod utkanym z kwiatów białym orłem widniała grupa dzieći w polskich strojach ludowych. Otaczały postać Tadeusza Kościuszki, który szablą wskazywał jakiegoś wroga. Ten żywy obraz tak przejął wzruszeniem Kargula, że przegapił lukę między Tadeuszem
Kościuszką a Waszyngtonem, który kolebał się właśnie na następnej platformie, poprawiając sobie perukę… Kaźmierz patrzył na Kargula z rozpaczą: ten murmyło zaparł się jak kaban w chlewiku przed zarżnięciem! – Władek! Wal! -zachęcał go krzykiem i gestami. Stroiciel patrzył niespokojnie na zegarek: lada chwila skończą się zawody w hali! – Teraz! -wrzasnął przez szerokośćjezdni Kaźmierz, widząc lukę między oddalającym się Waszyngtonem a nadchodzącym czołem kolumny Armii Zbawienia, którą poprzedzała kobieta o tak wydatnym biuście, że jego posiadaczka szła cała przegięta do tyłu. Kargul oczekiwał, że ciężar, w który wyposażyła ją natura, rzuci ją zaraz na kolana. Przez to zagapienie wystartował z opóźnieniem i zderzył się z puzonistką orkiestry Armii Zbawienia. Pawlak zamknął powieki, a kiedy je otworzył, ujrzał Kargula na kolanach pośrodku głównej ulicy Chicago, jak w niemym osłupieniu wpatrywał się w wysoko uniesione gołe kolana murzyńskiego college'u…
– Uciekaj, Władek, bo zadepczą! – wrzasnął Pawlak. Kargul posuwał się po jezdni na czworakach, chcąc dosięgnąć kapelusza, po którym teraz w rytm dziarskiego marsza deptały białe, sznurowane trzewiki czarnych uczennic w spódniczkach tak krótkich, że z jego pozycji wystarczyło raz spojrzeć w górę, a już krew do głowy uderzała…
Rozdział 49
Kiedy zdyszana Shirley w koszulce z numerem 22 krocząc na wrotkach weszła do szatni, zastała już tam Septembra-Juniora. -Czego chcesz? Oddałam ci wóz! Usiadła, by rozsznurować buty. Junior położył jej rękę na ramieniu.
– To nie wszystko.
– Co jeszcze? – Gdzie Ania? – Nie twój interes. I wtedy w drzwiach szatni stanęli zdyszani Pawlak i Kargul. Zza pleców zaglądał do środka Franciszek Przyklęk. Shirley powoli podniosła się z ławki. Czujnie wpatrywała się w Pawlaka, a ten zmierzał ku niej z miną policjanta, który hce wymierzyć mandat za niewłaściwe parkowanie. Zrobiła krok do tyłu. Pawlak porwał Shirley w ramiona i powiedział z dumą: – Ale ty im kota popędziła! Nasza krew! Ty do cała Pawlaczka jesteś!
Rozdział 50
W tej luksusowej restauracji więcej było kelnerów niż gości. Tu i ówdzie jaśniały bielą nagie ramiona ubranych w wieczorowe suknie kobiet; ich palce aż ciężkie były od pierścionków; na poręczy foteli przewieszone były luksusowe futra; najpiękniejsze jednak było to futro, jakie miała na sobie żywa pantera; wkroczyła na dywany restauracji w czerwonej obroży; cętkowaną panterę prowadziła na złotej smyczy kobieta o twarzy, którą od rozsypania się ze starości ratował tusz do rzęs, szminka i puder; kelner w smokingu z szacunkiem odsunął przed nią fotel, ale nim dama zdążyła zająć miejsce, na fotel wskoczyła pantera… To wszystko Ania widziała przez szybę. W pomarańczowej kamizelce tkwiła na platformie zawieszonej na wysokości dziesiątego piętra i przez okno lizała wzrokiem ten skrajny luksus. Z gąbką w ręku zastygła w bezruchu, wpatrzona w ziewającą z nudów panterę. Widząc za pokrytą mydlinami szybą twarz dziewczyny, kelner zasunął story, by widok czyścicielki szyb nie zepsuł apetytu panterze i jej właścicielce. Nie wiedziała, czy śni się jej to, czy rzeczywiście słyszy chóralne wołanie: „Aniaaaa!”. Nie mogło ono dochodzić zza wielkichjak główny ołtarz szyb. Wychyliła się za poręcz wiszącej na linach platformy i spojrzała w dół. Na widok maleńkich jak mrówki samochodów zakręciło się jej w głowie jak po butelce wina. Chwyciła się kurczowo poręczy… Stąd, z dołu, widać było czerwoną chustkę na czyjejś głowie. Ale skoro Shirley twierdziła, że ta chustka należy do Ani, nie pozostawało ńic innego, jak ją ściągnąć na dół. Kaźmierz przyłożył dłoń do ust i zadarł głowę ku niebu, krzycząc na całe gardło: – Ania! Zlazaj stamtąd, bo jak nie, to tak ci dam, że ty ruski miesiąc zapamiętasz! Kapelusz spadł mu z głowy, ale on na nic nie zważał, gdyż był przejęty bezlitosnym strachem, że jego wnuczka tak wysoko zawędrowała, że bliżej jest nieba niż ziemi.
– Taż co nam czynić, żeby ją do posłuszeństwa zmusić? – popatrzył bezradnie na Shirley.
– Ania na overtime robi – uspakajała wszystkich Shirley.
– Przyjdzie pora, to będzie koniec i cash! – Żeby na nią nie przyszedł prędzej koniec jak cash! – zaniepokoił się Kargul, widząc przechylającą się niebezpiecznie przez barierę platformy wnuczkę. Tak, nie było wątpliwości: została zdemaskowana! Na dole obok czerwonego mustanga i obok forda rozpoznała znajome sylwetki. Chcąc się cofnąć, ukryć swoją twarz, potrąciła plastykowe wiaderko z wodą, które zatańczyło na brzegu platformy, po czym zaczęło lecieć w dół jak bomba…
– Uciekaj! – wrzasnął Kargul i popchnął Pawlaka pod markizę, osłaniającą wejście do budynku. Ledwie zdążyli wpaść pod markizę, wiaderko z głuchym łomotem rozdarło ją i wylądowało na kapeluszu Kargula. Nawet nie zdążył jeszcze zdjąć go z głowy, kiedy już stał obok nich portier w szamerowanym mundurze i domagał się odpowiedzi, kto zapłaci za szkody.
– Ja! – September-Junior wydobył książeczkę czekową. -Ja! – powiedziała Shirley, wydobywając z kieszeni wygrane w dzisiejszym wyścigu pieniądze. Portier bez wahania wybrał gotówkę. Shirley z odcieniem triumfu spojrzała na Juniora.
Rozdział 51
W powrotnej drodze Pawlak specjalnie życzył sobie, by Franio Przyklęk przejechał tym szlakiem polskich pomników, który do znudzenia pokazywali im po kolei wszyscy przewodnicy. Tym razem on sam postanowił wystąpić w roli przewodnika, by utwierdzić w odzyskanej córce swego brata poczucie więzi z macierzą. Kazał Ani przekazać informację, że Sears-Tower budował Polak, Rychalski, a za wolność Ameryki walczył pod Sawannah Puławski…
– Pulawski – powtórzyła Shirley, a kiedy Kaźmierz wskazał mijany właśnie pomnik Kościuszki, którego stroiciel nazwał „ojcem artylerii amerykańskiej i profesorem od forty ikacji”, Shirley starała się powtórzyć: „Kosthuschko”! – Ty ją na Polaczkę przerobić chcesz? – mruknął niechętnie Kargul, wciśnięty między Anię i Shirley. -Na Pawlaczkę! – bez wahania odparł Kaźmierz, ale stracił trochę na tej pewności siebie, kiedy Shirley spytała, czy w Polsce są sex-shopy.
– Zapytaj ją Ania, po co nam to? – Ona mówi, że seks to wolność! – Awo! Taż na co nam sklepy, jak taką wolność u nas każdy w chałupie ma?! – A roller-skating u was jest? – dopytywała się Shirley, a Kaźmierz, nie czekając nawet na tłumaczenie, wykrzyknął, że „siuuur”, jakby było rzeczą oczywistą, że Polska ma głęboko sięgające tradycje roller-skatingu.
– Ot, dziermolisz – mruknął Kargul i nacisnął na głowę kłapciaty kapelusz, który od chwili podeptania przez stopy uczestników parady „Columbus-day” jeszcze bardziej przypominał poszycie spalonej stodoły. -Ona pyta, czy u nas można chodzić by night? – powtarzała Ania pytania cioci Shirley.
– Bo tu napadają.
– U nas tego nie ma -z satysfakcją stwierdził Kargul.
– Bo jak sami biedacy, to nie ma kogo napadać.
– Ona chce wiedzieć, czy u nas można mieć pistolet? – Były u nas takie dobre czasy, że ja miał pięć granatów i karabin! – z rozrzewnieniem przypomniał sobie Kaźmierz początki pionierskiego życia na Ziemiach Odzyskanych.
– Tylko że z tego karabina zamek ci wylatał! – szyderczo skrzywił się Kargul, patrząc koso na sąsiada.
– Twoje szczęście, bo byś tej Ameryki na oczy nie obejrzał! – półgębkiem odciął się Pawlak, starając się zachować uśmiech choć na tej stronie twarzy; która zwrócona była w stronę Shirley. Kiedy mijali dom towarowy Woolwortha, Shirley zadała pytanie, jaki stosunek mają dziadkowie Ani do kapitalizmu.
– Taż my jemu dawno z bezlitosną pomocą armii radzieckiej dali radę! – All right – z satysfakcją skinęła głową Shirley i wskazując wejście domu towarowego; spojrzała im prowokacyjnie w oczy: – U nas trzeba ich dopiero zniszczyć! Wyzwolić się od nich! Chodźmy tu wyzwalać – rozjarzonym wzrokiem objęła dom towarowy.
– Każdy coś sobie weźmie, schowa i nic nie zapłaci! Uważnie śledziła ich reakcje, jakby od tego, jak przyjmą jej ofertę, zależał jej stosunek do rodzinnej wspólnoty.
– Ot, pomorek – jęknął Pawlak.
– Taż to złodziejstwo! – Co chcesz, twoja krew – warknął Kargul.
– Ania, a może ty źle coś
roztłumaczasz, a? – Nie! Ona wie, co mówi! Uważa, że takie wyzwalanie kapitalistów od przedmiotów osłabia ich! – Kaźmierz – Kargul zakrył twarz kapeluszem i spoza niego wyszeptał do Pawlaka – ty ją chcesz do Polski zabrać? A jak ona zacznie GS-y od towarów wyzwalać?! – Oczadział, czy jak? – Pawlak wzruszył ramionami, jakby nie było nawet o czym mówić.
– A co tam za towary są? Tylko ocet i sól! Nie bełtaj, Władyś, taż musimy jakoś z nią dogadać sia! – Jej się w Polsce podoba to, że my jesteśmy przeciwko imperializmowi! – Ania pod czujnym okiem Shirley przekazywała jej poglądy.
– Ot, kłopot serdeczny – zatroskał się tym oświadczeniem Pawlak.
– Taż my jesteśmy przeciwko sowieckiemu imperializmowi, ale za amerykańskim bezlitośnie jak najbardziej! Musisz jej podrobno roztłumaczyć, że to nie to samo. W radiu samochodowym Bobby Vinton śpiewał po polsku i po angielsku piosenkę „Melody of love”. Shirley zaczęła nucić razem z Anią.
– Ty to znasz? – zdziwiła się Ania.
– Ja znam dobrze jego. Bobby is my friend – stwierdziła Shirley.
– On stawiał na mnie w zakładach roller-skating i wygrał dużo pieniędzy! My się bardzo lubimy…
– Gdyby on wystąpił na otwarciu klubu, to byłyby tłumy – westchnął stroiciel.
– Junior dzwonił, ale on odmówił.
– No problem – Shirley uśmiechnęła się szeroko do stroiciela.
– Jak ja zadzwonię, to on nie odmówi. Stań tu! Pawlak spojrzał ze zgrozą na Anię.
– Co, wyzwalać chce? – Nie, zadzwonić.
Rozdział 52
Zajeżdżały limuzyny, trzaskały drzwiczki, wysiadali kolejni goście, Jak na pogrzebie Johna Pawlaka, smokingi przemieszane były z marynarkami w kratkę, długie suknie z kolorowymi bluzkami, na których nadruk obwieszczał: I am proud that I am Polish. W powietrzu zderzały się pełne zachwytu okrzyki powitań: „Heello! Hej… How are you!”. Rozwarte w uśmiechu usta odsłaniały zęby, a równocześnie oczy bystro podliczały wartość samochodów i biżuterii poszczególnych gości. Na szczycie viodących do domu Johna Pawlaka schodów stał mister September. W jednej ręce trzymał nieodłączną fajkę, drugą poklepywał przyjacielsko po ramieniu co ważniejsze osoby, jakby tym dotknięciem potwierdzał wartość ich kont bankowych. Obok Septembra stał Mike Kuper w kraciastej marynarce, jak ktoś, kto wybrał się nie na otwarcie klubu imienia Ignacego Paderewskiego, lecz na mecz baseballowy. Każdemu miał coś do powiedzenia na powitanie. Niektórym szeptał coś konfidencjonalnie do ucha i Ania miała podejrzenia że informuje słuchaczy „Chicagowskiego Kogutka”, że doktor Michaelis obniżył cenę ziół na niemoc płciową… Odkąd Mike ogłosił tysiącom swoich słuchaczy, że jeśli przyjdą na uroczystość otwarcia nowego klubu, usłyszą na żywo Bobby'ego Vintona – czuł się współtwórcą nadchodzącego nieuchronnie sukcesu. Podał tę informacjęjako hit: -Jeśli chcecie się popłakać ze wzruszenia kiedy wspaniały Bobby,zaśpiewa po polsku i po angielsku „Melody of Love”, przybądźciejutro na otwarcie nowego klubu, ale nie zapomnijcie zakupić chusteczki jednorazowego użytku w drogerii Stanisława Fabjana, sto sztuk za jedne 50 centów! Bez nich łzy wzruszenia zaleją wam nie tylko dusze i serca lecz także koszule, a wówczas trzeba pomyśleć o pralni, a jak już prać, to tylko w firmie „Czystość” na Milwaukee Avenue…
– Jeśli gwiazdor przybędzie, Mike zaliczy to jako swój sukces, jeśli zaś nawali – będzie to wina córki fundatora klubu, missis Shirley-Glynesse Wright-Pawlak, która zapowiedziała udział Vintona. -
Wiceburmistrz! – szepnął w upojeniu do ucha Septembra, widząc zajeżdżającą w asyście policyjnych motocykli czarną limuzynę. -Cały wielki świat Chicago! – To nasz sukces – przytaknął
September, witając uśmiechem kwadratowego mężczyznę o siwej czuprynie.
– Nawet nasz przeciwnik z senatu! – To jest hit! -delektował się Mike, licząc wzrokiem potencjalnych klientów „commerciali” swojego radia. Za jego plecami stał Steve Fay, sprawdzając czujnym spojrzeniem, czy przedstawiciele środowiska Podhalan nie są aby zdominowani przez delegatów Stowarzyszenia Rzeźników Polskich. Weterani wypinali ozdobione medalami piersi, wysuwając się przed posiwiałych Skautów II Rzeczypospolitej. I tym, którzy witali, i tym, którzy byli witani, zależało na tym, by być zauważonym. Shirley stała na podeście schodów razem z Anią i szeptem przekazywała jej do ucha wartość gości w dolarach: -50 milionów – powiedziała na widok mężczyzny w białym smokingu.
– King of polish sausages, you see? Tak, król kiełbasy! A na tej szyi wisi w tej chwili sto tysięcy dolarów! Patrzyła na kolię, która ozdabiała zwiędłą szyję damy w długiej sukni. Po schodach wspinały się wciąż nowe miliony, entuzjastycznie witane przez Septembra i Mike'a. Wszyscy dopytywali się właściciela
Chicagowskiego Kogutka”, czy Bobby Vinton już jest i czy na pewno będzie. Mike zapewniał, że gwiazdor już jest w drodze, ale co chwila zerkał niespokojnie w stronę Shirley: gdyby jego słowa okazały się kłamstwem, mogłoby to podważyć wiarygodność jego radiostacji! Shirley odpowiadała mu pewnym siebie uśmiechem. Taki sam uśmiech miała na twarzy, gdy na torze roller-skatingu powaliła rywalkę; z takim zwycięskim uśmiechem patrzyła w oczy zdumionego Septembra-Juniora jeszcze wczoraj, kiedy na jej ręce chciał złożyć czek za pracę trzech czarnoskórych chłopców, których ona ściągnęła w trybie awaryjnym do pracy; gdyby nie tych trzech Murzynów, dzisiejsze otwarcie nie doszłoby do skutku; strajkowali śmieciarze i stosy czarnych worków z gnijącymi odpadkami otaczały dom Johna Pawlaka niczym barykada; nie było gdzie parkować samochodów; nie było czym oddychać; September już chciał odwołać uroczystość, a wówczas Shirley poprosiła Juniora o kluczyki od mustanga; wsiadła w czerwony kabriolet, a po godzinie wróciła z trzema Murzynami i ciężarówką; kiedy ciężarówka była załadowana workami i śmieciami – September-Junior wydobył książeczkę czekową i spytał, ile jest winien tym robotnikom.
– Nothing – odparła Shirley, jakby była to rzecz oczywista, że nie za wszystko trzeba w życiu płacić i są okoliczności, kiedy robi się coś dla wyższych celów. Tę okoliczność wyjaśniła Ani: ponieważ w Polsce nie ma kapitalizmu, panuje równość ekonomiczna i polityczna, dlatego ona i jej przyjaciele chcą wesprzeć tych, którzy już zwyciężyli ustrój wyzysku…
– Ot, kłopot serdeczny – zaniepokoił się wówczas Kaźmierz.
– A jak ona do Polski przyjedzie i zobaczy, że u nas też są równi i równiejsi? – A po jaką zarazę ją z tych marzeń wybijać? – zareagował Kargul.
– Lepiej niech sobie ta polityczna ciemnota dalej tu siedzi i w durnoty wierzy! Mało ci kłopotów z partyjnymi, to jeszcze chcesz te: black power” u nas jak zarazę rozplenić, a?! – Ano zacichnijmy – nakazał mu wówczas Kaźmierz.
– Bos jeszcze zrozumie i poważanie dla nas straci! Tak więc Shirley dwukrotnie zaznaczyła swą przewagę nad Septembrem-Juniorem: raz, gdy nie przyjęła wynagrodzenia za pracę swych znajomych, a dwa, gdy jednym telefonem załatwiła występ Bobby Vintona. Od tej chwili Junior patrzył na tę dziewczynę zupełnie inaczej niż wówczas, gdy po raz pierwszy ujrzał ją w hotelu „Columbus” ze sforą psów na smyczy. Wówczas szukał „cioci Shirley”, licząc na nagrodę ze strony Ani. Teraz zastanawiał się, czy samo odkrycie Shirley nie jest wystarczającą nagrodą… Zajechała następna limuzyna. Na widok kobiety w wydekoltowanej sukni Shirley szepnęła do ucha Ani, że to właścicielka domu mody „Top”: ma tyle pieniędzy, ile waży! – Szkoda, że jest taka chuda – zauważył z uśmiechem Junior.
– Ja jestem dwa razy chudsza -rzuciła nie bez zalotności Shirley, na co Junior odparł bez wahania, że za to dwa razy młodsza i trzy razy ładniejsza… Mister September zszedł o dwa schodki niżej, by powitać dom mody, a Mike Kuper, wskazując tłumy gości, zapewnił ją, że to dzięki reklamom w jego radiu większość przybyłych ubrana jest w stroje z domu mody „Top”! Wszyscy pytali o Bobby'ego Vintona. Nikt nie spytał o Pawlaka.
Rozdział 53
– Nadeszła wiekopomna chwila i ten dom, który gościł… Za raz? Taż ja z tej denerwacji do cała zapomniał, jak jego wołali na nazwisko? Kaźmierz wytrzeszczył oczy na tych, którzy asystowali w generalnej próbie przed jego występem. Już za chwilę powinien zejść na dół, stanąć przed mikrofonem i wygłosić uroczyste przemówienie, a on nie mógł przełknąć napisanych przez Franciszka Przyklęka zdań. Zacinał się, zapominał słów – a co najgorsze -tytułów i nazwisk.
– Kaźmierz, taż to nie był jakiś łapciuch, tylko prezydent! – Kargul ze zgrozą kiwał głową nad tą Pawlakową sklerozą, dając wszystkim do zrozumienia, że on, Władysław Kargul, ze swoją prezencją i pamięcią w pełni by zagwarantował właściwy poziom występu. Podsunął szklankę, którą katastrofistka napełniła po brzegi.
– Prezydent? – Pawlak potarł czoło, by przypomnieć sobie nazwisko, jakie powinien wymienić i nagle z ulgą rzucił – Taż wiemMościcki! Stroiciel zakrył twarz dłońmi: tyle trudu włożył w finał tej historycznej wagi odkrycia, tak się namęczył przy pisaniu przemówienia, a oto zamiast sukcesu wisi nad głową groźba kompromitacji.
– Ten dom, który gościł mistrza Paderewskiego – podpowiedział Pawlakowi, widząc jego zbaraniałe spojrzenie.
– Ministra Paderewskiego – powtórzył Kaźmierz szybko, by nie zapomnieć tytułu i nazwiska. Franciszek z kroplistym potem na czole podsunął mu przed oczy tekst: „Mistrza Paderewskiego”! – Mistrza Paderewskiego – powtórzył szybko Pawlak, wznosząc oczy do sufitu. Zaczął chodzić po sypialni od ściany do ściany i powtarzać w kółko te pierwsze zdania. Katastrofistka czyściła ostrze sierpa, który Kaźmierz chciał uroczyście przekazać w ręce przedstawiciela Polonii, a stroiciel dreptał krok w krok za Pawlakiem, wtłaczając mu do ucha tekst przemówienia.
– Niech pan powtórzy: „Nadeszła wiekopomna chwila, kiedy dom, który”… -Który… Który… co? Zanim Pawlak zdołał sobie przypomnieć dalszy ciąg, Kargul podniósł rękę i niczym prymus w klasie wyrecytował: „który gościł mistrza Paderewskiego, a teraz otwiera swe podwoje dla tak znamienitych gości”… Potoczył dumnym spojrzeniem po obecnych.
– Ja nawet bym się nie zająknął -zadudnił basem, zgłaszając gotowość zastąpienia porażonego sklerozą mówcy.
– Boś się tej ćmagi nachlał! – wrzasnął Pawlak i podbił mu rękę. Alkohol ze szklanki Kargula trysnął mu prosto w twarz, plamiąc też gors białej koszuli.
– Ot, bambaryła -zapienił się Kaźmierz.
– Patrzaj, co ty mnie narobił?! I jak ja teraz ludzi do Jaśka, brata mego, przekonam?! Ściągaj koszulę! Taż w mokrej nie pójdę! – Ot tobie na? A jak ja pójdę? – Ty nie musisz! – Żeby jego wilcy! A przez kogo Jaśko do tej Ameryki popadłszy, jak nie przeze mnie? – Tak tobie pora za to do spowiedzi iść, a nie do ludzi! Dawaj koszulę! – Kaźmierz! Taż taki konus jak ty utonie w niej jak mysz w balii! – Jak powiedział?! Konus?! – Pawlak aż zapiał i wyrwał z rąk katastrofistki sierp. Już się nim zamierzył na Kargula, kiedy w drzwiach stanęła Shirley, dając do zrozumienia gestami, że pora już zejść na dół… Mister September wszedł na estradę, gestem dłoni uspokoił szum rozmów.
– I am Teddy September – ukłonił się i przystąpił do rzeczy dla siebie najważniejszej – naczelny prawnik kancelarii „September Association”, która to firma doprowadziła sprawę klubu do tak szczęśliwego końca… Obejrzał się za siebie, gdzie pod ścianą kłębiła się młodzież w ludowych strojach, a przy fortepianie zajmował właśnie miejsce stroiciel. September, jakby chcąc oddalić podejrzenia, jakie dotknęły człowieka o absolutnym słuchu, wskazał na niego ręką: – W Ameryce każdy ma szansę udowodnić, co jest wart! Ameryka szuka odpowiedzi na pytania: kim jestem? Skąd pochodzę? Nie chcemy być „rootlose American”! Fakt, że się tu dziś spotykamy dowodzi, że czuć się Polakiem nie przeszkadza być Amerykaninem! Ten polski dom znów nas łączy! Zerwały się oklaski… Słysząc brawa, półnagi Pawlak wyrwał z rąk półnagiego Kargula koszulg i jął ją wciągać przez głowę, wciąż powtarzając tekst oficjalnego powitania: „Nadeszła wiekopomna chwila…” Zwykle w tym miejscu tracił wątek. Teraz też wybałuszył bezradnie oczy. Pozbawiony koszuli Kargul patrzył na niego tak, jak kiedyś przez płot w Rudnikach, kiedy to pokłócili się, czyje było to jajko, które Kaźmierz wspaniałomyślnie podarował Wieczorkowi: jego czy sąsiada! Z dołu dobiegł ich znajomy dźwięk: blaszany kogutek Mike'a zapowiadał, że teraz przyszła kolej, by on zebrał swoje żniwo.
– Drodzy państwo! – muskając wąsik Mike przystąpił do załatwiania swoich interesów.
– To u mnie w „Chicagowskim Kogutku” pierwszy raz usłyszeliście o tej rodzinie z Polski! To ja ich poparłem, by odszukali swoje ślady! A teraz moi sponsorzy popierają tę uroczystość i dlatego wszyscy obecni otrzymują pięcioprocentową zniżkę na wszystkie towary, jakieja reklamuję! – rozległy się okrzyki aprobaty i oklaski, które Mike Kuper wygasił władczym gestem człowieka, który wie, jak panować nad ludzkimi namiętnościami.
– Uwaga, uwaga! Tu bomba!Zioła na niemoc plciową nawet 15 procent! Po zakończeniu uroczystości załatwiam sprawy przy wyjściu! Mister September wpadł na górę. Łyknął pastylkę na uspokojenie.
– Pawlak, pospiesz się – ponaglał.
– Tam są ludzie wielkiego formatu! – Taż ja jemu to samo mówię, że bez prezencji to ani rusz – półnagi Kargul wysunął się do przodu.
– Żebyjego wilcy! Goły na publiczny widok?! – Pawlak patrzył na tors Kargula, który czekał, aż Ania znajdzie mu drugą koszulę.
– Taż to by był dla Polski bezlitosny wstyd! – Schodzimy – September wziął pod łokieć Pawlaka, ale ten zaparł się o framugę i nie dał się wypchnąć za próg.
– Taż mnie prosto jakiś tuman na oczy wlazł i do cała zapomniawszy, co ja mam im rzec?! – Nie martw się, Pawlak! W Ameryce możesz mówić byle co, możesz kłamać jak najęty, byleś wierzył w to, co mówisz – złapał zdumione spojrzenie Pawlaka, który nie mógł pojąć sensu tej pokrętnej wypowiedzi. -Taka jest Ameryka! Love it or leave it! Kochaj ją, jaka jest, albo rzuć! Chodź, już czas…
– A teraz przemówi prezydent Egsecutiv Inssurance Company, pan Edward Miszczak! – Mike zapowiedział kolejnego sponsora „Chicagowskiego Kogutka”, podstawiając pod nos siwowłosego dżentelmena mikrofon.
– Wszyscy chcemy odwiedzić stary kraj, nabrać w płuca czystego powietrza, mimo iżjest ono zatrute komunizmem! Ale nie wyjdzie wam to na zdrowie, jeśli przed wyjazdem nie ubezpieczycie się na wszystkie okoliczności, od złamania nogi do zachorowania na nieżyt żołądka! Dobrze jest pojechać do starego kraju, ale jeszcze lepiej jest wrócić bezpiecznie! To wam zapewni moja firma! Nie zdążył zejść, kiedy biodrem odepchnęła go ubrana w ozdobiony sztucznymi owocami kapelusz przedstawicielka biura podróży: – Dla mojego biura Continental Travel Office zaszczytem jest brać udział w imprezie z udziałem Bobby Vintona i dlatego dotowaliśmy fundusz na bufet! Rozległy się brawa, które ucichły na widok jednego z braci Malec, który z kolei powołał się na zasługi swojego Funeral Home. Malec One zachęcił wszystkich zebranych, by w odpowiedniej chwili poszli w ślady fundatora klubu i skorzystali z oferty polskiego domu pogrzebowego braci Malec „Spokojna przystań”… Oklaski ucichły, gdy na estradzie ukazał się Kaźmierz Pawlak. W ręku trzymał sierp a jego szyja wystawała ze zbyt obszernego kołnierzyka Kargulowej koszuli jak szyja indora z wiklinowego koszyka. Stanął przed mikrofonem, przełykając ślinę. Napotkał wbite w siebie spojrzenie stroiciela. Zaczął od słów, które ten mu napisał: „Nadeszła wiekopomna chwila…” I urwał. Nie mógł mówić nie swoimi słowami o kimś bliskim. Uniósł sierp w górę…
– Wiedzą choć, co to jest? To sierp nasz tatowy, co ja na otwarcie tego domu jako pamiątkę wiózł bratu memu! – głos mu zdławiło wzruszenie.
– Ale Jaśko już tego prezenta nie doczekał. Tu każdy z was ma swoje sprawy za kołnierzem. A to zioła na niemoc, a to grzyby czy jakieś tam „insiuranse”, a ja chcę choć słóweńko o losie, jaki mój świętej pamięci brat tu przeszedłszy: Opowiadał, że jak do stalowni do roboty szedł, kredą on znaczył na murach kreskę, żeby jakoś z powrotem do domu dokołydabać sia! Wtedy on był tu obcy, a teraz, odkąd my jego grób naszą ziemią z woreczka posypali, to on tutejszy! Wyjechał on z Krużewników jako przymusowy emigrant, życie skończył on w domu, gdzie sam mistrz Paderewski nockę nie sam przespawszy, Boże odpuść grzechu… Wzruszenie zdławiło mu gardło. Szloch przeszedł między rzędami krzeseł, jakby wszyscy równocześnie dostali kataru. Stroiciel uderzył w klawisze… Przed dom Johna Pawlaka zajechał w tej chwili mercedes. Wysiadł z niego oczekiwany gwiazdor. Shirley wybiegła mu naprzeciw.
– Wygrałaś – powiedział do Shirley September-Junior, wprowadzając gwiazdora do środka. Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Cała sala wpatrzona była w Kaźmierza Pawlaka, który zdławionym głosem zaintonował hymn…
– Wy macie tu lepszego showmena jak ja – powiedział półgłosem Bobby, patrząc na estradę, gdzie stał przed mikrofonem mały, węźlasty człowieczek w zbyt obszernej koszuli i śpiewając „z ziemi włoskiej do Polski” ocierał rękawem czarnej marynarki cieknące po brodzie łzy…
Rozdział 54
– Pamiętasz Jaśku, jak ty z Krużewników odchodzący modlił sia za tatem, żeby nasze kości nie szukały się po świecie? Kaźmierz klęczał przed grobem Johna Pawlaka. Odczekał chwilę, jakby dając czas, by Jaśko przypomniał sobie tamtą scenę, jak to przy naftowej lampie klęczał przed obrazem Świętej Rodziny,
przysięgając, że wróci na swoje. Obejrzał się przez ramię. W pewnej odległości za nim stała Shirley, a obok niej Ania i September-Junior.
– Samego ja ciebie tu nie zostawiam… Skinął palcem na Shirley. Dziewczyna podeszła i położyła na płycie grobu bukiet czerwono-białych goździków. Kaźmierz wyciągnął spod białej koszuli zawieszony na tasiemkach od kalesonów woreczek, zanurzył w nim dwa paluchy i wydobył złotą obrączkę. Podsunął ją Shirley na otwartej dłoni. Wzięła obrączkę i założyła na palec. Pawlak dalej gmerał w woreczku. Wyciągnął w stronę Juniora zmięte banknoty: – Kup ty za to bilet dla Shirley do Polski…
September-Junior odsunął rękę Pawlaka: nie trzeba, on bierze to na swój koszt,przyjadą razem z Shirley…
– Tylko, niech pamięta, że nasza Ania ma męża i on silnie zazdrosny jest! – ostrzegł go Pawlak, patrząc surowo na wnuczkę.
– O Shirley? – zdziwił się Junior, obejmując ramieniem czarnoskórą córkę Johna.
– Skoro nie mogę mieć Ani, to będę miał przynajmniej jej ciocię -powoli powiedział po polsku Junior. Twarz Pawlaka ściągnęła sięjak u rozdrażnionego brytana. Podszedł bliżej i patrząc groźnie w jego oczy powiedział półgłosem: – Oll rajt. Tylko niech on pamięta, że jakby on naszą Shirley ukrzywdził, to kolacji on nie dożyje, tak mi dopomóż Bóg!
Rozdział 55
… Aj, Bożeńciu, czyja kiedy nawet i pomyślał, że jak będę wracał z tej cholerskiej Ameryki, to już będę wiedział, że na świecie dość miejsca, żeby każdy robił, co jemu pasuje, i że ludzie nie dzielą się na czarnych i białych tylko na dobrych i złych, głupich i mądrych? Nu, kłopot serdeczny, co z tymi czerwonymi zrobić, bo jakoś ten kolor dalej dla mnie nie w guście. No coż ty zrobisz, człowiecze, przyjdzie jeszcze przecierpieć, zanim my tego kapitalizma doczekamy sia! Takie myśli krążyły pod kapeluszem Kaźmierza Pawlaka, gdy już zza szklanej szyby lotniska patrzył na odprowadzających go rodaków… Aj, człowiecze, wysoko my zaszli! Kiedyś nam PGR-owski europlan nad głową hurkotał, przez co nasze kabany źreć przestały i jak deszczki porobiwszy sia, a teraz ty sobie nad ziemią fruwasz, a bezlitośnie cacusiane dziewuchy swojuchę tobie podają jak na cudzym weselu! Ot, żyć, nie umierać! Jakby tak Zenek ze dwa hektary splantował i na lotnisko przerobił, tak można by wycieczki z Sikago prosto do nas wysyłać, żeby sobie te bidaki raz obejrzeli żywe kury, lochy i wieprze, nie w muzeum tylko w naturze. Kargul po dwóch drinkach wypitych w śamolocie FLL LOT „Kopernik” czuł się znowu jak władza, co to wysoko siedzi i za nic nie odpowiada……Nie szkodzi, że teraz nie mam szmalu na malucha. W przyszłym roku pojadę do Shirley! Sama powiedziała, że dom Johna jest teraz naszym domem! Pojadę z Zenkiem. Ciekawe, jak w Rudnikach przyjmą wiadomość, jaki to spadek nam zostawił dziadek John! Czy ten Franio nie za dużo pije? Już czwarty gin and soda, a przecież głowę ma słabą, tylko słuch dobry. W gruncie rzeczy nie ma się co dziwić: po tylu latach wracać z USA do żony w tych samych spodniach, w których się jechało, to stres!… Takie myśli krążyły po głowie Ani, która miała pewne poczucie winy wobec siedzącego obok niej stroiciela, jako że to ona właśnie namówiła go do powrotu z Chicago do Częstochowy…
Rozdział 56
Im bardziej zbliżała się godzina lądowania w Warszawie, tym bardziej Kaźmierz Pawlak wiercił się niespokojnie w fotelu. Ruszał ustami, jakby prowadził z kimś dialog. Wzdychał i zerkał od czasu do czasu na fotografię Shirley; jakby sprawdzał, czy ciemny kolor jej skóry bardzo rzuca się w oczy. Musiało mu być duszno, bo co chwila zrywał się, by kierować na twarz strumień powietrza.
– A coż tak wierci sia, jakby robaków dostał? – spytał go Kargul, kiedy Pawlak łokciem zawadził o jego szklankę z drinkiem.
– Ajr kondiszen coś tu słabowate…
– Ty nie dziwacz! – spojrzał na Kaźmierza z politowaniem. -Całe życie za stodołę on latał, a raptem w tej Ameryce wyrobił siajak ten haczyk od ustępu i jemu ajr kondiszen słabowate! Czego to ludzie z głodu nie wymyślą…
– A ty rozbojarzył sia w tym europlanie, prosto jak jaki amerykański senator! Kargul wcale nie poczuł się dotknięty tym porównaniem: nie darmo wszyscy w Chicago mówili że jego prezencja ma się do postury Pawlaka jak słoń do pchły! – Tobie, Kaźmierz, lepiej pasuje na ramie od roweru jechać, bo nogi masz krótkie i w głowie od tego pędu nie kołędzi sia-przypomniał ich wspólną jazdę z gminy do domu, gdy udało im się wreszcie uzyskać za łapówkę przydział na traktor.
– A ja europlan od rowera wolę, bo to i nogami nie musisz nakręcić sia i wypić możesz…
– Nie za dużo tej ćmagi, a? – Pawlak spojrzał koso na szklankę w rękach sąsiada.
– Dla spokojności, Kaźmierz – wyznał mu półgłosem Kargul.
– Myślisz, że ja nie jestem silnie przestrachany? Taż przyjdzie nam przed Marynią i Anielcią przyznać sia, jaki my to spadek od Johna dostali.
– Ciekawość, co Sirlej naszym babom w prezencie kupiła… Na półce leżały dwa pudła, które Shirley wręczyła im dla Pawlakowej Maryni i Kargulowej Anielci. Może lepiej sprawdzić zawczasu, żeby nie narazić się na zbyt wielki „sioook”? Ania pierwsza sprawdziła, co zawierało pudełko z prezentem od cioci Shirley: wydobyła z niego parę wrotek do roller-skatingu. Pawlak i Kargul zdrętwieli: a jeśli Marynia i Anielcia także otrzymały po jednej parze wrotek? Kargul, nie podnosząc się z fotela, sięgnął po pudła. Pawlak ujrzał w środku biały kapelusz, ugarnirowany plastykowymi owocami w piętnastu kolorach… Kargul ostrożnie zajrzał do swojego pudła: tkwił tam identyczny kapelusz, który przypominał imieninowy tort, kunsztownie ozdobiony wisienkami, winogronami i owocami granatu… Stewardessa z tacą w ręku zatrzymała się przy nich.
– Panowie chyba dawno nie byli w starym kraju…
– O yes – przyświadczył Kargul bez wahania.
– Dużo się u nas zmieniło -powiedziała z życzliwym uśmiechem stewardessa, przekonana, że to dwaj emigranci wybrali się w odwiedziny do Polski.
– A Gierek dalej jest? – spytał rzeczowo Pawlak, a widząc potwierdzający gest głowy stewardessy, machnął tylko ręką.
– Toż jakie to niby zmiany! Zapaliły się światła: „ZAPIĄĆ PASY! NIE PALIĆ!” Kargul pochylił się do spoconego z emocji Kaźmierza i spytał konfidencjonalnie: – A w domu jak? Od razu całą prawdę walimy? – Big dill! – Kaźmierz wzruszył ramionami, jakby nie było nad czym się zastanawiać.
– Jak my tyle lat czerwonego znosili, tak pora kolor odmienić! Kto powiedział, że u nas czarny jest nie w guście? Choć głośno się chciał utwierdzić w tym przekonaniu, to jednak na wszelki wypadek wysupłał z kieszeni podarowane mu przez Septembra puzderko i łyknął jedną pastylkę „dla spokojności”…
– Dałby Bóg, żeby nikt nas witać nie wyjechał. Kargul kiwnął głową ze zrozumieniem: – Żeby człowiek wiedział, co go w drodze spotka, to by się z domu nie ruszał. Kiedy samolot schodził już do lądowania, Ania poczuła, że stroiciel ściska ją za rękę jak bezgranicznie przestraszone dziecko.
– Franiu, przecież uczyłam cię, co masz powiedzieć swojej żonie! Powtórz teraz…
– Love it or leave it – Franio powiedział jedyne zdanie, którego nauczył się tam po angielsku.
– Ty też powiesz swojemu mężowi: „Kochaj albo rzuć!” – Nie! Ja powiem inne! Kochaj albo cię rzucę! Samolot dotknął kołami ziemi…
Комментарии к книге «Kochaj albo rzuć», Анджей Мулярчик
Всего 0 комментариев