«Powtórka z morderstwa»

1882

Описание

Powtórka z morderstwa to kryminał czy może raczej kryminałek, jeśli weźmiemy pod uwagę, że jest trochę niepoważny (o ile morderstwo może być niepoważne!). Autorka twierdzi, że wszystko zaczęło się od momentu, kiedy zobaczyła swojego telewizyjnego kolegę, taszczącego na przełaj przez studio wielkie pudło z reflektorami, i zaczęła się zastanawiać, co by było, gdyby kolega zamiast świateł znalazł w pudle nieboszczyka… W efekcie powstał zabawny kryminał, którego akcja toczy się w środowisku telewizyjnym i gdzie spotykają się postaci z wszystkich dotychczas wydanych książek Moniki Szwai. Oczywiście rzecz jest całkowitą i absolutną fikcją, wymyślone telewizyjne morderstwo pozwoliło jednak autorce na opisanie pewnych zjawisk, które nie tylko w telewizji występować mogą i czasem, niestety, występują. Jak to dobrze, że niezadowoleni pracownicy nie łapią od razu za ciężkie przedmioty, aby rzucać nimi w siebie nawzajem… Monika Szwaja? jedna z najpoczytniejszych polskich autorek. Mieszka w Szczecinie. Szczęśliwy przypadek sprawił, że nie dostała się na prawo i rozpoczęła pracę w telewizji, która stała się miłością jej życia. Ukończyła polonistykę na uniwersytecie w Poznaniu. W stanie wojennym uczyła polskiego i historii w Podgórzynie w Karkonoszach, potem przez sześć lat była nauczycielką w szczecińskich szkołach. W 1989 roku, jak wielu wyrzuconych wcześniej dziennikarzy, powróciła do pracy w telewizji. Kocha muzykę: klasyczną, symfoniczną, folk irlandzki oraz szanty. Kocha góry w każdej postaci. Kocha ludzi (z wyjątkiem wrednych i głupich). Kocha psy (bez wyjątku).



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Monika Szwaja Powtórka z morderstwa

Krysi Kajewskiej, Rafałowi Sory i Sławkowi Solarkowi – z wielkim podziękowaniem za wszystkie wspólne realizacje (dotychczasowe i – miejmy nadzieję – kolejne)…

Ilonkę Karamboł dedykuję z sympatią Madzi Nieniewskiej z Polskiego Radia Szczecin.

Wszystkie audiofilia – Adamowi Iwaszkiewiczowi, serdecznie!

Fioletowego jeepa – koledze Robertowi Romanowiczowi…

Mopsa Gizmo – mopsowi Gizmo, chociaż wątpię, żeby mu się chciało przeczytać.

A komisarza Tomasza pani Agnieszce Zimnej ze Śląska.

Dziękuję też bardzo pięknie Ani, Pawłowi i Wszystkim, którym zawracałam głowę (czasem po nocach, a czasem przeszkadzając w zakupach) głupimi pytaniami.

Szanowni Czytelnicy, uprzejmie zawiadamiam, że tę książkę napisałam wyłącznie dla zabawy. Oczywiście wszystko, co zostało tu przedstawione, jest fikcją, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością, jest wymyślone, nieprawdziwe… jakby to jeszcze określić, żeby nikogo nie kusiło poszukiwanie „drugiego dna”?… Nie ma żadnego dna. Jest niewinna rozrywka. Wyłącznie!

Ilonka Karambol powoli popadała w depresję.

Mąż, Jaromir Kopeć, którego kochała miłością pierwszą, choć ostatnimi czasy nieco jakby przykurzoną – ale była mu wierna, do diabła! – rzucił ją dla patykowatej miłośniczki wędkowania na ciepłym kanale koło Dolnej Odry. Sam był zapalonym wędkarzem, czego zupełnie nie rozumiała Ilonka – ale godziła się z tym, cholera jasna! – absolutnie natomiast nie podzielał namiętności żony do motoryzacji w ogóle i do pewnego dwuletniego jeepa cherokee w szczególności. Jaromir Kopeć miał jej chyba trochę za złe, że kupiła tego jeepa za pieniądze odłożone na budowę własnego domku – ale to były jej pieniądze, szlag by to trafił! – tatuś jej dał, kiedy spieniężył posiadłość otrzymaną w spadku po własnej babce (posiadłość była zresztą dość mikra, nawet na nówkę nie wystarczyła). Małżonek krzywo patrzył również na fakt, iż ulubiona zabaweczka Ilonki paliła nie mniej niż dwadzieścia litrów benzyny na sto kilometrów – a ile miała palić z pojemnością pięć przecinek dwa?

Szczególnie intensywnie Jaromir Kopeć nienawidził koloru karoserii samochodu swojej żony – soczystego fioletu przypominającego Clematis Jackmani w pełni rozkwitu.

Rozwiedli się jak ludzie kulturalni, bez orzekania o winie.

Niewielkie mieszkanko w wieżowcu zajmowane przez nich dotychczas, jeep zwany przez właścicielkę Zygfrydem i mops imieniem Gizmo pozostały przy Ilonce. Mops należał w zasadzie do Jaromira i to Jaromir był jego samcem alfa, niestety – patykowata donna twierdziła, że jest uczulona na psią sierść. Biedny Gizmo, pozbawiony przewodnika stada, natychmiast dostał potężnej nerwicy.

Ilonka powróciła do panieńskiego nazwiska i nazywała się teraz Dymek.

Stan depresyjny pogłębiał u niej fakt, że jedyny człowiek, na którego ewentualnie zamieniłaby swojego Kopcia – kolega z redakcji informacji szczecińskiej telewizji – rzucił telewizję niczym Kopeć Ilonkę, ożenił się z jakąś tłustą facetką i razem założyli rodzinny dom dziecka.

Boże jedyny. Dom dziecka…

Ilonka mogłaby pracować z dziećmi, owszem, gdyby ją do tego zmusiły jakieś okoliczności, dzieci jej nie brzydziły w najmniejszym stopniu, mogła z nimi rozmawiać i nawet się zaprzyjaźniać – z własnej woli jednak zdecydowanie wybierała profesję dziennikarską. Ruch – to było coś, bez czego absolutnie nie mogła żyć. Bardziej niż bez Kopcia. Ilonka była pistoletem doskonałym, stanowiłaby na pewno ozdobę każdej redakcji informacji w kraju, ale jakoś nie chciało jej się opuszczać Szczecina. Przywiązała się.

Ulubioną działką dziennikarską spośród kilku, które uprawiała, były informacje o ruchu drogowym. Zawdzięczała im swój pseudonim, znany doskonale w całej motoryzacyjnej Polsce. Niestety – od pewnego czasu miała wrażenie, że wszystko już w tej dziedzinie pokazała… musiałaby się jej trafić katastrofa o jakichś niewyobrażalnie wielkich rozmiarach, a na taką trudno liczyć, niestety.

To znaczy na szczęście.

Do depresji porozwodowej połączonej ze smuteczkiem spowodowanym zniknięciem Adama Grzybowskiego, potencjalnego kandydata na pocieszacza, dołączyło się więc nieprzyjemne uczucie wypalenia zawodowego.

Po sześciu latach pracy. Za wcześnie.

Ilonka zastanawiała się poważnie, czy w tej sytuacji do rozległego spektrum swoich zainteresowań zawodowych nie dołączyć spraw ściśle kryminalnych. Mordercy, bandyci, wyłudzacze, szantażyści, gangsterzy, mafiozi. Jakaś zmiana. Niestety, nie miała odpowiednich chodów w wydziale kryminalnym, a zaprzyjaźnieni policjanci z drogówki, którzy ją zresztą szalenie lubili, stanowczo odmawiali pośredniczenia w zawieraniu nowych znajomości.

– Ty, Ilonka, masz zanadto wybuchowy temperament – powiedział jej kiedyś wiceszef wojewódzkiej drogówki, odwieczny przyjaciel, z którym wypiła morze wódki i zjadła beczkę słonych śledzi pod tę wódkę. – Zrozum, kwiatuszku, nie mogę cię nasłać na moich kryminalnych kolegów, bo by mnie przeklęli. Ty myślisz, że oni tak od razu biorą ekipę antków w kaskach, kamizelkach i z wielkimi armatami, a najlepiej w ogóle ze śmigłowcem, i pędzą walczyć ze złem panującym wśród nas, i robią dużą strzelaninę, i masę wybuchów. A to przecież nieprawda. Oni dłubią. Tygodniami, miesiącami, czasem latami. Ty się do dłubania nie nadajesz, ty jesteś wulkan, dziewczyno. Więc zostaw kryminalnych w spokoju, niech oni pomału robią swoje, a ty jedź z naszymi chłopakami na akcję „Bezpieczny powrót do domu”. Nałapiesz sobie klimatów. Fajnie będzie, zobaczysz.

Ilonka trochę podyskutowała, ale efektu wielkiego to nie dało. Poza tym wskutek swojej porozwodowej depresji straciła sporą część wrodzonej waleczności. Pogodziła się z sytuacją, niemniej gdzieś w tyle głowy pozostało jej marzenie – a nawet postanowienie: dorwać się wreszcie do porządnych, pełnotłustych przestępców i może nawet zmienić ksywę… z niezbyt poważnej Ilonki Karambol na Ilonę Kryminał…

– Hej, Szymon, co tam masz w tym pudle?

Realizator światła, który w zasadzie powinien już siedzieć w reżyserce, przemierzał wielkimi krokami studio, lawirując pomiędzy kłębiącym się tam tłumem pracowników i gości programu. Ciągnął za sobą ogromny srebrzysty kufer, a na twarzy miał wyraz cichej acz nieco wymuszonej rezygnacji.

Zatrzymał się w pół drogi i obrzucił pytającą ciężkim wzrokiem.

– Co mam mieć? Lampy. Maciek sobie zażyczył, żeby mu doświetlić tamten cholerny kącik. Bo mu się scenografia gubi. Czy was wszystkie kompletnie pogięło, żeby tylu ludzi na raz zapraszać?

– Nie wiadomo, czy to nie jest nasza ostatnia szansa na zrobienie jakiegokolwiek programu – prychnęła Wiktoria. – Co ty, nie wiesz, na jakim świecie żyjesz?

Szymon pokiwał głową ze zrozumieniem i podjął swoją wędrówkę na przełaj przez studio. Wiktoria udała się do charakteryzatorni, sprawdzić, czy wszyscy goście już są upudrowani. Do wejścia na antenę zostało jeszcze czterdzieści minut, ale program wymyśliły razem z Lalką mocno skomplikowany i należało piętnaście razy wszystko sprawdzić, żeby nie było głupich niespodzianek.

Najgłupsza właśnie siedziała na fotelu i poddawała się zabiegom Tereni – Pudernicy.

– Jezu – powiedziała niewyraźnie, bo Terenia akurat poprawiała konturówką obrys jej ponętnych usteczek, zazwyczaj złożonych w miluchny ciup. To nie do wiary, ale faceci lecieli na ten ciup jak muchy na lep. – Jezu, Wika, ja sobie nie dam rady, ja nic nie pamiętam, nie odróżniam tych twoich wszystkich gości, ja cię proszę, ty najlepiej bądź w studiu!

– W studiu ci nic nie podpowiem – odparła sucho Wiktoria. – Mogłabym cię co najwyżej łapać za rączkę od czasu do czasu. Albo za nóżkę. Lalkę masz w pobliżu, a ja siądę z Maćkiem w reżyserce. Nie martw się, wszystko ci z góry powiem. Tylko żebyś nie myliła gości. Zapisz sobie, w jakiej kolejności siedzą. Patrz na monitor, będziemy ich podpisywać. Nie bój się, będzie dobrze.

Wydobycie z siebie cieplejszych tonów kosztowało Wiktorię sporo. Najchętniej trzasnęłaby koleżankę w ten głupi łeb, żeby sobie chociaż odrobinę ulżyć, ale wtedy boska Karola Pućko zapomniałaby prawdopodobnie nawet własnego nazwiska.

Boska Karola pojawiła się w studiu wczoraj w charakterze tej najgłupszej niespodzianki. Nie była sama. Przed nią tanecznym krokiem postępowała pani Ewelina Proszkowska, od dwóch lat dyrektor ośrodka telewizyjnego w Szczecinie. Wokół niej powiewały, jak zwykle, liczne szale, a za nią niósł się oszałamiający zapach najdroższych perfum, jakie można kupić w Sephorze.

– Pani Wiktorio, pani Eulalio – powiedziała dyrektorka, jak zwykle tonem władczym. – Podjęłam decyzję co do pań tokszołu…

Wika i Lalka spojrzały po sobie w popłochu. Za chwilę miała się zacząć próba tegoż tokszołu. W studiu kłębiły się tłumy ludzi, przeważnie w wieku późnolicealnym, choć było też kilkoro bardziej dorosłych. One same zamierzały za moment usiąść na miejscach prowadzących. To znaczy tak im się wydawało. Okazało się, że miały mylne wyobrażenie co do kształtu własnego programu.

– Będzie lepiej, jeżeli panie nie będą go same prowadzić. Karola zrobi to bardzo dobrze… namówiłam ją, nie chciała początkowo, bo to tak niezbyt wygodnie, wejść z marszu w prawie gotową produkcję… niemniej dla dobra sprawy…

– Jakiego dobra sprawy? – Lalka była blada jak śmierć, podczas gdy Wika spurpurowiała i straciła głos z wrażenia. – Pani dyrektor chce nam narzucić prowadzącą teraz? Kiedy kończymy przygotowania? Zaraz zacznie się próba, a jutro jest antena! Na żywo, pani dyrektor!

– Wiem, że na żywo, pani redaktor – westchnęła pobłażliwie dyrektorka. – Mają panie dwa dni czasu. Bardzo dobrze, że jest próba, Karola wejdzie z marszu. Na pewno dacie sobie radę. O, jest pan Kochański. Doskonale. Panie Macieju, mała zmiana. Uważam, że dwie prowadzące są niepotrzebne, wystarczy jedna. Karola to zrobi.

Maciek Kochański, realizator programu, osłupiał. Zszedł na chwilę z reżyserki, żeby pogonić całe towarzystwo, widział, oczywiście, dyrektorkę i Karolę Pućko, ale teraz powód ich przybycia na próbę przyprawił go o mały szok – i dużą złość.

– Przepraszam, ale nie rozumiem – powiedział uprzejmie, stłumiwszy uczucia. – Karolinka? Miałem wrażenie, że to Lalka i Wika prowadzą. To ich koncepcja i ich program…

– Nie zaprzeczam bynajmniej, panie Macieju. Koncepcja, która bardzo mi się podoba, nawiasem mówiąc. Ale sam pan przyzna, że nie ma takiego obowiązku, żeby autor był jednocześnie prowadzącym. Pół roku temu… co najmniej pół roku temu umawiałam się z paniami, że nie będą prowadzić w studiu. Nie rozumiem, czemu panie mają takie parcie na szkło.

– Ale Lalka i Wika bardzo dobrze prowadzą, pani dyrektor. Ponadto są doskonale przygotowane… w końcu to one wszystko wymyśliły i pracowały nad koncepcją programu od miesiąca…

– Panie Maćku – przerwała mu bezceremonialnie dyrektorka. – To, że wymyśliły i pracowały, nie oznacza, powtarzam, że muszą prowadzić. A co do tego, że robią to dobrze, to, proszę wybaczyć, ale zdanie dyrekcji na ten temat jest wręcz przeciwne. Chciałam być delikatna, ale skoro państwo sami domagają się prawdy bez osłonek… Cóż. Przecież panie wiedzą, jak wyglądają, prawda? Pani Manowska, ile pani ma lat? Pani Wojtyńska, ile pani ma nadwagi? Bardzo przepraszam, ale prezenter musi trzymać pewien standard!

– Czy pani dyrektor uważa, że jestem grubsza od Wojciecha Manna? – Wika odzyskała głos. – Którego wszyscy równo uwielbiają?

– A co, do diabła, za znaczenie, ma mój wiek? – sarknęła Lalka. – Wyglądam zupełnie przyzwoicie! A to jest program autorski i w dodatku publicystyczny, nie rozrywkowy! Kankana nikt nie tańczy! Rozmawiamy o filozofii i literaturze.

– Pani Eulalio… naprawdę panie się same napraszają, żeby im mówić nieprzyjemne rzeczy… a ja chciałam okazać maksimum delikatności. Ale dobrze. Skoro panie chcą. Uważam, że źle panie prowadzą.

– Co to znaczy „źle”? – Wika była wściekła i warczała jak zły pies. – Co to znaczy? Obie z Lalką mamy bezterminowe karty ekranowe, pani dyrektor! Prezenterskie! Co to znaczy „źle”? Co nam się nagle popsuło?

Boże jedyny. – Pani dyrektor wzniosła oczy ku niebu. – Źle to znaczy źle. I niech pan się nie stara bronić koleżanek, panie Macieju – uprzedziła Maćka, który już nabierał powietrza w płuca. – Te niedomówienia pani Wiktorii są po prostu nieznośne! A pani Eulalia jest infantylna…

– Chyba pani dyrektor nie wie, co oznacza słowo „infantylny” – prychnęła Eulalia. – A niedomówienia są bardzo dobre, bo wtedy rozmówca zaczyna sam z siebie mówić więcej! To właśnie cholerni amatorzy przygotowują sobie wszystkie pytania na kartce i nie słuchają odpowiedzi, tylko klepią to, co sobie przyszykowali zawczasu, ma to sens, czy nie…

– Poza tym, pani dyrektor – wtrąciła Wika – obie mamy z Akademii Telewizyjnej doskonałe opinie, z zaznaczeniem, że bardzo dobrze prowadzimy…

Pani dyrektor miała dość tej rozmowy.

– Pani Wiko, nie dyskutujmy już. Może jestem zabawna, ale wyznaję zasadę, że polecenia dyrektora należy po prostu wykonywać. Jeśli paniom nie odpowiada moja propozycja ratowania waszego programu, to ten program może się w ogóle nie odbyć. Tylko że wtedy będziemy się musieli poważnie zastanowić nad sensem naszej dalszej współpracy. Panie, jak się zdaje, niewiele ostatnio robią…

Wika i Eulalia miały śmierć w oczach. Maciek, z natury przytomniejszy od nich obydwu, rzucił im ostrzegawcze spojrzenie. Doskonale wiedział, że żadne ich propozycje w ciągu ostatniego roku nie zyskały uznania pani dyrektor; wiedział też, że pospadały im dotychczasowe programy, łącznie z nieśmiertelnym cyklem morskim Wiki i Rocha Solskiego, zwierzątkami Eulalii i sympatycznym cyklem produkowanym wspólnie z telewizją rzeszowską, który Wice świetnie wychodził. Rozumiał ich złość i rozgoryczenie. Uważał jednak, że dłużej klasztora niż przeora i był zdania, że megierę trzeba przeczekać.

Megiera skinęła na czającą się nieco z tyłu Karolę.

– Pozwól, moja droga, musisz się jak najszybciej zapoznać ze scenariuszem, bo państwo przecież powinni już zaczynać próbę. Najwyższy czas, goście się niecierpliwią. Pani Wiktorio, cieszę się, że nie jest pani osobą małostkową i zaprosiła pani pana Solskiego, mimo że już nie pracujecie razem…

Wiktoria lekko się zachłysnęła i podała Karoli Pućko własny scenariusz.

– Lalka to z tobą szybko omówi, jak złapię Krysię, dam ci inny egzemplarz, bo na tym są moje notatki. Ja teraz pójdę z Maćkiem do gości, rzeczywiście trzeba z nimi pogadać.

Na szczęście wszyscy goście byli zaprzyjaźnieni i zamiast narzekać na telewizyjną niepunktualność, zaczęli się już lekko podśmiewać.

– Cóż to się stało, Wikuś? – Roch Solski, jak zwykle życzliwy, pierwszy zauważył furię w oczach przyjaciółki redaktorki. – Wyglądasz, jakby ktoś cię w zęby strzelił, za przeproszeniem.

Wika westchnęła głęboko.

– Gorzej, Rochu. Słuchajcie, przepraszamy was obie z Lalką, ale przed chwilą szefowa zmieniła nam prowadzącego. To znaczy zamieniła nas na jedną taką, co się właśnie teraz przygotowuje.

– Pućko Karola, znana gwiazda? Widzę ją z waszą dyrektorką i naszą drogą Lalką. Ona ma poprowadzić to, o czym mówimy od miesiąca?

– Tak, a ja jej będę podrzucać pytania na ucho…

– O ile sobie nie wyjmie słuchawki – rzucił niedbale Maciek. – Ostatnio mi zrobiła taki numer i mogłem do niej krzyczeć długo i namiętnie. Oczywiście zwaliła winę na dźwiękowców. Tak czy inaczej, musimy zaczynać. Czy jesteśmy gotowi? Panie profesorze…

– Od tygodnia jesteśmy na ty – zaśmiał się Marek Rudzki, filozof i człowiek pogodny. – Miło było u Wiktorii na grilku, ale nie wiedziałem, że aż straciłeś kontakt z rzeczywistością…

– Tylko pamięć! – Maciek, też z natury pogodny oraz konstruktywny, przeszedł do porządku dziennego nad zmianą dwóch prowadzących redaktorek na jedną gwiazdę i usiłował zacząć pracę. – Jeszcze pani Agata, prawda? O, jest, z młodzieżą. Pani Agato, prosimy na miejsce, kolega panią uzbroi w mikrofon. A pana pisarza ktoś widział? Wika?

Siedzi w holu i tokuje przez komórkę. Bardzo się stara, żeby wszyscy słyszeli, że rozmawia z dyrektorem Teatru Narodowego. Słuchajcie, może to on chciał mieć Karolę za prowadzącą?

– Na pewno! – Krysia, zdyszana, doszła do nich, szarpiąc się ze swoim bogatym wyposażeniem dźwiękowym zainstalowanym na pasku dżinsów. – Kurczę, coś mnie tu przyszczypało. Przepraszam, że mnie nie było, ale musiałam skserować scenariusz dla gwiazdy. Wika, po co ci był ten cały Paproch? Nie masz w Szczecinie innych literatów?

– On napisał ostatnio dramat o dwóch facetach walczących z żywiołami i dzięki temu przewartościowujących całe swoje parszywe życie – westchnęła Wika. – Pasuje nam do tematu. Poza tym o mało co, a dostałby za ten dramat nagrodę literacką „Nike”. Najki, jak mówi nasza młodzież. Był nominowany. Agata mówi, że on ma prawdziwy talent.

– Talent ma jak cholera – przytaknęła Krysia, odczepiwszy od siebie drucik, który ją szczypał w okolicy lewej nerki. – Kawałek z tego dramatu drukowali w „Angorze”. Nawet naszych maszynistów zbrzydziło.

– Wasi maszyniści czytają dramaty współczesne? – zdziwił się Marek.

– Tylko wtedy, kiedy autorami są mężowie dyrektorek – objaśniła go Krysia. – I to wyłącznie we fragmentach. Szymon przyniósł, bo chciał mnie zapytać, o co tam chodzi. Ale ja też nie zrozumiałam. Natomiast byłam bliska puszczenia pawia. Pani Agato, on naprawdę jest wybitny?

– Tak mówią – potwierdziła ostrożnie Agata Pakulska, polonistka, zaproszona do programu razem ze swoją trzydziestoosobową maturalną klasą bystrzaków. – Osobiście wolę Szekspira i paru innych starych grzybów. Ale faktem jest, że do tej „Nike” bardzo mało mu brakowało. Co zbrzydziło waszych maszynistów?

– Zbrzydziło i zgorszyło. Opisy męsko – męskich i męsko – zwierzątkowych dewiacji seksualnych. Również z przedmiotami i jedzeniem. Stosunek seksualny z wypatroszonym kurczakiem.

– Ouu, kurczak… obrzydlistwo. Ale męsko – męskie to już się nie liczy za dewiacje…

– Zapewniam cię, Maciuś, że w interpretacji pana Paproszka to były dewiacje. Mam tę „Angorę”, przyniosę ci, to sobie poczytasz. Dobrze, chyba już dosyć tego bicia piany, zaczynamy próbę!

W Krysi odezwał się duch kierownika produkcji i zaczęła zaganiać wszystkich na swoje miejsca. Ostatni pojawił się Sebastian Proch – Proszkowski, jeden z najwybitniejszych młodych (przed pięćdziesiątką) polskich dramaturgów współczesnych, a prywatnie małżonek pani Eweliny Proszkowskiej. Patrząc przez zebranych jak przez powietrze, pozwolił przypiąć sobie mikrofon i zasiadł na wskazanym fotelu.

Lalka zajęła strategiczne miejsce w studiu, za operatorem kamery numer trzy, Wika usiadła w reżyserce obok Maćka. Karola Pućko postanowiła prowadzić program na stojąco i nie pozwoliła sobie wytłumaczyć, że skoro ona stoi, to obecnym w studiu mężczyznom nie wypada siedzieć. Poparła ją wciąż obecna pani dyrektor, teoretycznie bierna obserwatorka. Maciek w reżyserce zgrzytnął i kazał odsunąć stolik przygotowany dla prowadzących. Próbę można było zacząć.

Pięć minut później Wiktoria spieniła się po raz pierwszy i podniosła głos, mówiąc do ucha prowadzącej.

Dziesięć minut później Maciek zaczął warczeć i rzucać do mikrofonu wyrazy powszechnie uważane za obelżywe.

Kwadrans później Karola Pućko wyjęła z ucha słuchawkę.

To, co działo się w następnych minutach i kwadransach, wywołało burzę niekontrolowanej radości wśród biorących udział w programie trzydzieściorga bystrych maturzystów. Pozostali dyplomatycznie udawali desinteressement.

O siedemnastej dziesięć próbę zakończono i wszyscy zaproszeni goście – mniej lub bardziej rozbawieni – opuścili studio. Krysia i Lalka, wyczerpane do ostateczności, siadły ciężko na fragmencie scenografii. Wika i Maciek zeszli do nich z reżyserki i siedli obok.

– Matko jedyna – westchnęła Krysia. – Nie mam siły. Muszę iść do dentysty, ale nie mam siły. Już jestem spóźniona, to się jeszcze trochę spóźnię. Słuchajcie, jest gleba. Ja nie wiem, co będzie jutro. Ja nie wiem, co będzie jutro. Ja nie wiem…

– Gdzie ta cholerna gloria? – Maciek był już spokojny, ale przyjazny błysk obecny zazwyczaj w jego oczach gdzieś się zapodział. – Będę miał do niej kilka zasadniczych spraw.

– Chyba przez telefon! – Lalka wzruszyła ramionami. – Dała w długą, jak tylko ściągnąłeś heble w dół. Pewnie poszły z panią dyrektor omawiać jutrzejszy sukces.

– Nie spodziewam się sukcesu – mruknął Maciek. – To będzie masakra, moje kochane dziewczyny.

– Lubię, jak tak do mnie mówisz – zachichotała nagle Lalka, starsza od niego o piętnaście lat. – Słuchajcie, czym my się martwimy? Jak to walnie, to przez Karolkę. I panią dyrektor.

– Bądź absolutnie spokojna, przyjaciółko, że winę zwalą na ciebie i Wikę. Ja bym wam radził wziąć gwiazdeczkę za pirze jutro od rana i poddać ostremu szkoleniu. Inaczej położy program, a pani dyrektor może to uznać za świetny pretekst do odebrania wam wszystkich pozostałych programów, które robicie.

– To znaczy tego jednego, bo tylko ten nam został. – Wika straciła już swoje purpurowe rumieńce. – Wiesz, że my ją powinnyśmy zbiorowo ukatrupić. Lalka, ja tam nie mam zdolności do rękodzieła, poza tym mokra robota mnie brzydzi, ale mogę dać parę groszy na wynajęcie fachowców. A ty?

– Ja też. Maciuś, dokładasz się?

– Jasne. Poprosimy informatyków, żeby dali do Intranetu, to zobaczycie, mało kto się nie dołoży.

– Ja coś wygospodaruję z budżetu programu – obiecała Krysia. – O, Roch. Rochu, dokładasz się do puli?

– Oczywiście. – Roch objawił się znienacka i jak zwykle promieniował ochoczą życzliwością. – A na co składka? Idziemy opijać sukces? Tak a priori?

– Nie, na razie zbieramy na fachowców celem ukatrupienia pani dyrektor – zawiadomiła go Krysia. – Sukcesu raczej się nie spodziewamy. Będzie masakra. Aż nam wstyd. Może byśmy się jednak upili?

– Upić się możemy – zgodził się Roch bez oporów. – Ale nie traćcie ducha. Rozumiem, że chodzi wam o tę beztroską panienkę?

Grupa siedząca na scenografii zgodnie pokiwała zmęczonymi głowami. Złość już im przeszła, podniecenie walką też i właśnie więdli kolektywnie na sztucznych szczątkach antycznej kolumny.

Roch popatrzał na nich i uśmiechnął się ciepło.

– Nie martwcie się, dziewczyny i chłopaki. Wika, miałaś szczęście, że mnie zaprosiłaś. Ostatecznie położyliśmy razem niejeden program… również studyjny.

Czwórka na kolumnie jednocześnie wbiła w niego wzrok, w którym zaczynało błyszczeć zrozumienie. Roch pokiwał głową.

– No, widzę, że zaczynacie kminić, jak mówią moje dzieci. Głównie syn. No więc jeśli ta bździągwa się straci, to ja jej pomogę, dyskretnie i z wdziękiem, jak to ja…

– Rosiu! – jęknęła Wika. – Kocham cię nad życie.

– Też cię kocham i dlatego możesz przestać się denerwować. Aż tak – dodał po krótkim namyśle. – I ten twój filozof kumaty człowiek i z doświadczeniem…

– Dwa lata z nim prowadziłam program w lepszych czasach… I tak samo z małolatami. Uwielbiali go na ogół.

– No właśnie. Masz w studiu dwóch swoich, doświadczonych prowadzących. Pani Agatka wygląda na osobę inteligentną… skąd ją macie, nawiasem mówiąc?

– Przez nianię mojego dziecka – odrzekła Wika. – A nianię mam przez Ilonkę Karambol, która zna męża Agaty. On jest pilotem. Jego też chciałam zwabić, bo by nam pasował do tematu; wicie, rozumicie, z powodu stałej współpracy z żywiołami, ale stanowczo się oparł. To jakiś fajny gość, tylko mało mówi. Za to Agata ma tę swoją przemądrzałą klasę. Bardzo fajne dzieciaki, można przy nich pęknąć ze śmiechu, naprawdę, szalenie inteligentni. Kurczę, głupia Karola nawet nie będzie potrafiła ich zaktywizować…

– Nie rycz, przecież mówię ci, że sobie z filozofem poradzimy. Maciek, powiedz jej!

Mówię ci, Wika. Roch ma rację. To nawet może być śmieszne, kiedy Karolka do reszty straci wątek i nasi panowie przejmą stery. Ciekawe tylko, czy do szefowej to dotrze…

Pożałowania godny stan umysłu Karoli opracowywanej właśnie fachowo przez Terenię sprawił, że Wika podziękowała w duchu Opatrzności za wczorajsze deklaracje Rocha i Marka (przyłączył się bez protestów). Wyglądało na to, że w istocie na nich spocznie odpowiedzialność za sensowne poprowadzenie programu. Wika zostawiła zestresowaną gwiazdę na fotelu i poszła liczyć gości.

– Są wszyscy – zameldowała niezawodna Krysia, jak zwykle zamotana w urządzenia nadawczo – odbiorcze. – Chodź, pogadaj jeszcze z Markiem i Rochem, przyda im się ostatnia powtórka scenariuszowa. Lalka zajmuje się pisarzem, a Agata swoimi dzieciakami. Ja bym na nich uważała, mam na myśli małolatów. Słyszałam trochę, jak rozmawiali między sobą. Przeczytali naszego Paprocha i zamierzają go zaszokować swobodą obyczajów. To się może źle skończyć.

– Marek sobie z nimi poradzi – zbagatelizowała sprawę Wika. – Masz tę muzyczkę z archiwum?

Krysia nie zdążyła odpowiedzieć, bowiem ponad gwar panujący w studiu wzniósł się nagle potężny ryk realizatora światła. Stał nad swoim wielkim pudłem i wrzeszczał, powtarzając po wielekroć kilka podstawowych przekleństw.

– Matko święta, co mu się stało? – zaniepokoiła się Krysia. – Może rąbnęli mu te nowe lampy, co to się uparł i kupił za ciężkie pieniądze? Czego się drzesz, co się stało?

– Chodź, zobacz! – ryknął Szymon i dodał kilka ozdobników.

Pod czarnym tygodniowym zarostem był blady jak pergamin, ocierał dłonią czoło, a w oczach miał spory szok. Wokół niego zaczął się gromadzić tłumek złożony z operatorów, techników i bystrych licealistów. Wszyscy zaglądali do wnętrza otwartego pudła i odskakiwali jakby z przerażeniem.

Wika z Krysią pospieszyły zobaczyć, o co chodzi. Z drugiej strony podeszli jednocześnie Lalka, Roch i Marek. Przedarli się przez tłumek i jednocześnie zajrzeli do pudła. Jednocześnie też odskoczyli.

– Co tam się dzieje? – Z sufitu zabrzmiał zniecierpliwiony głos realizatora wizji siedzącego w reżyserce. – Proszę zająć miejsca! Lalu, Wika, Krysiu! Proszę, zdyscyplinujcie wszystkich!

– Zejdź do nas natychmiast – powiedziała przejęta Krysia do swojego mikrofonu. – Mamy problem.

– Nie pora teraz na problemy – odrzekł Maciek. – Na problemy będzie czas po antenie…

Tu przerwał umoralniający wywód, albowiem jeden z operatorów przyciągnął stojącą najbliżej kamerę i skierował jej obiektyw do wnętrza pudła. Nie było w nim kosztownych świateł Szymona. Była natomiast pani dyrektor Ewelina Proszkowska, niewątpliwie nieżywa, z jednym ze swoich powiewnych szali zamotanych ściśle wokół szyi. Nie wyglądała dobrze.

Z ust Maćka wyrwał się niekontrolowany okrzyk zaskoczenia, niekoniecznie cenzuralny, i dotarł do uszu wszystkich zgromadzonych. Przytomny realizator natychmiast jednak opanował emocje i podjął błyskawiczną decyzję:

– Proszę, niech nikt nie wychodzi ze studia, już dzwonimy po policję. Program w tej sytuacji spada. Krysiu, spróbuj wszystkich uspokoić. Wika, chodź do nas, proszę, trzeba załatwić jakiś zapychacz na pół godziny anteny.

Wika, wciąż w lekkim szoku, pobiegła w stronę ażurowych schodków wiodących na piętro, do reżyserki, a w tym momencie do studia wszedł, prosto z charakteryzatorni, godny i jakby lekko nieobecny, elegancki Sebastian Proch – Proszkowski. Skronie i zatoki miał doskonale zmatowione. Wąsy przyczesane. Podobnie jak długie włosy zwisające po obu stronach pokaźnej łysiny. Lalka mogłaby przysiąc, że Terenia musnęła mu kości policzkowe beżowym różem. Spodziewając się zapewne, że wszyscy już czekają tylko na niego, stanął w drzwiach, zaskoczony ogólnym rozgardiaszem.

– O mać najjaśniejsza – wyrwało się Krysi. – Pan mąż!

– Czy coś się stało? – zapytał nosowym głosem wybitny dramaturg.

– Stało się, jak nie wiem co – jęknął Szymon. – Ktoś mi światła podmienił na nieżywą babę…

– Szymek, idioto! Nich pan go nie słucha… – Krysia podbiegła do dramaturga i usiłowała wziąć go pod łokieć celem poprowadzenia do pierwszego lepszego krzesła, zapewne w obawie, że facet może zemdleć. Proch – Proszkowski wyrwał jej ramię i godnie pomaszerował w stronę fotela przydzielonego sobie na czas programu. Najwyraźniej mało go interesowała przyczyna zamieszania, zamierzał ją przeczekać i wziąć udział w dyskusji, która za kwadrans powinna zacząć się na antenie. Krysia rzuciła Lalce spojrzenie pełne rozpaczy. Koleżanka ją zrozumiała i podeszła do nieświadomego wdowca.

– Panie Sebastianie – powiedziała cicho, podczas kiedy kłębowisko w studiu przybierało na sile, bowiem do akcji wkroczyli bystrzy licealiści. – Panie Sebastianie… strasznie mi przykro, nie wiem, jak mogę panu to powiedzieć…

– Niech pani nie owija w bawełnę – poradził literat. – I chyba powinna pani coś zrobić z tym całym bałaganem, przecież za kilka minut zaczyna się ten wasz program, prawda?

– Niezupełnie… Widzi pan, program został odwołany… no, nie może się odbyć…

– Pani raczy żartować – przerwał, czerwieniejąc wyraźnie z oburzenia. – Jak to odwołany? Tak po prostu odwołany? To po co mnie pani tu ciągnęła, najpierw na próby, teraz też… Pani redaktor, ośmielę się stwierdzić, że wszyscy jesteście niepoważni. Czy pani sobie wyobraża, że ja nie mam nic lepszego do roboty niż uganiać się po telewizjach i rozmawiać z gromadą dzieciaków? I z kilkoma przemądrzałymi filozofami, którym wydaje się, że pozjadali wszystkie rozumy? Co ja tu robię w chwili, kiedy powinienem siedzieć w domu i kończyć sztukę! Teatr czeka! Zawsze dziwiłem się mojej żonie, jak może pracować w tak idiotycznej instytucji i z tak nieodpowiedzialnymi ludźmi! Wprawdzie na ogół wyrażała się o was z dużą rezerwą, ale…

Lalką tąpnęło. Nie lubiła protekcjonalnego stosunku do telewizji, zwłaszcza wyrażanego w ten sposób. A to bęcwał. Nie zasługuje na względy.

– Pańska żona nie żyje – przerwała dramaturgowi monolog. – Kolega ją znalazł w pudle na lampy. Ktoś ją zabił. Nie możemy wchodzić na antenę, bo zaraz tu będzie policja. Czy do pana dotarło, co powiedziałam?

– Wiedziałem, że państwo są w przeważającej masie nienormalni, bo trzeba być nienormalnym, żeby pracować w tak nienormalnej instytucji, ale żeby robić aż tak idiotyczne dowcipy…

– Panie! Pańską żonę ktoś udusił! Chce pan sam zobaczyć? Proszę ze mną!

Sebastian Proch – Proszkowski spojrzał na nią, jakby przed chwilą się narodził. Przestał tokować, ale z fotela nie wstał. Przeciwnie, osunął się na oparcie i zwiądł.

– Matko Boska! – krzyknęła Lalka, wściekła i zrozpaczona. – Teraz ten! Zawału dostał, czy co? Kto się na tym zna? Hej! Facet mi tu wymięka!

Tłumek, który już się napatrzył na znalezisko Szymona, odwrócił się teraz w stronę Lalki i jej kłopotu. Wyprysnęli zeń dwaj rośli młodzieńcy.

– Pani pozwoli – powiedział większy i bardziej pyskaty (zapamiętała jego wypowiedzi z wczorajszej próby). – Mamy skończone kursy ratownicze, zaraz się panem zajmiemy. Jacek, on w ogóle żyje?

Jacek, blondyn z anielskim wyrazem twarzy, któremu to wyrazowi zdecydowanie przeczył błysk w błękitnych oczkach, sprawdzał już fachowym gestem tętnicę szyjną nieprzytomnego literata.

– Żyje, żyje, szoku dostał. Państwo się rozsuną, położymy go na tym czymś… a to drugie wykorzystamy, żeby mu dać pod nogi. Maciek, raz, dwa, trzyyyy!

Wzbudzając ogólny szmer uznania, krzepcy maturzyści jak piórko podnieśli lejącego im się przez ręce literata i złożyli na fragmencie scenografii. Unieśli mu nogi prawie do pionu i podparli innym fragmentem scenografii, po czym odsunęli się i spojrzeli z aprobatą na własne dzieło.

– Zaraz dojdzie do siebie – rzekł tonem niedbałym blondynek zwany Jackiem. – Chwilowe omdlenie. Zapewne z wrażenia. Wrażliwy na nieboszczyków?

– Ale ty głupi jesteś – zauważyła drobna dziewczyna z burzą loków. – Też byś zemdlał, jak by ci żonę rąbnęli!

– Opanujcie się – przywołała swoich uczniów do porządku Agata. – Jak możecie?

– O co chodzi? – Maciek miał na twarzy wyraz zranionej niewinności. – Uratowaliśmy mu życie, nie? O, już przychodzi do siebie…

Istotnie, Sebastian Proch – Proszkowski otworzył właśnie oczy. Pierwszym, co nad sobą zobaczył, był połyskujący granatowo obiektyw, prowadzony pewną ręką operatora. Literat zerwał się na równe nogi, omal nie przewracając Pawełka razem z jego kamerą.

– Hieny! – zakrzyczał cienkim głosem. – Hieny cmentarne! Szakale! Padlinożercy! Tabloidy! Żerujecie na tragedii ludzkiej! Nie ma dla was nic świętego!

Wypowiedziawszy się, padł z powrotem na scenografię.

– Tak jest lepiej – zauważył filozoficznie Jacek. – Będziemy przy nim czuwać, niech panie się nie martwią.

– A swoją drogą, co ty tu robisz, Paweł? Ilonka! Jak się dowiedziałaś?

– Nie żartuj – odpowiedziała z politowaniem Ilonka Karambol. – Czyżbyśmy nie pracowały w tej samej fabryce? Zwracam ci uwagę, że newsroom jest piętro wyżej! Dokumentuj, Paweł, dokumentuj! Nie kręć tego misia, on i tak nic nie powie! Lalka, niech ja pęknę tysiąc razy w poprzek! Podobno składaliście się na Ukraińców wczoraj. I co, już rezultat? Tak szybko?

– W jakiej sprawie państwo składali się na Ukraińców?

Pytanie zadane było przyjemnym, chłodnym głosem. Za plecami Ilonki zmaterializował się nieznany towarzystwu ciemny blondyn. Bił od niego mróz jak od lady chłodniczej w supermarkecie. Koleżanki telewizorki dokonały błyskawicznych oględzin i wymieniły błyskawiczne, wiele mówiące spojrzenia.

– Prawie taki piękny jak Zakościelny – szepnęła Ilonka do ucha Krysi, którą miała najbliżej. – Szkoda, że nie czarny…

– Starszy – odszepnęła Krysia, a głośno powiedziała:

– Pan z policji, prawda? Nie złożyliśmy się ostatecznie, ale rzeczywiście, był taki pomysł. Pan pozwoli, ja się nazywam Krystyna Sierakowska, jestem producentem tego programu. – Wyciągnęła do blondyna rękę, którą ten, zapewne z zaskoczenia, uścisnął. – A to moja koleżanka, Lalka Wiązowska.

– Jaka Wiązowska! Przecież nie wyszłam za niego! Manowska, Eulalia Janowska, też autorka. O, idą nasi koledzy…

Roch i Marek nadciągali właśnie, jak zwykle pełni uczuć pozytywnych, a z reżyserki zbiegali po karkołomnych schodkach Wika i Maciek.

– Marek Rudzki, witam, panie mnie zaprosiły do programu…

– Wiktoria Wojtyńska, autorka programu…

– Roch Solski, prowadzący. Tfu, jaki prowadzący, też gość. Przepraszam, kiedyś prowadziłem i tego… pomieszało mi się. Kobiety, a gdzie wasza gwiazda?

– Dostała stuporu i siedzi jak siadła na jakimś klocku – powiedziała spokojnie Krysia. Obecność policji sprawiła, że przestała się denerwować. – Agata, może twoi studenci by zobaczyli, czy prowadząca jeszcze żyje… Tfu, przepraszam, to był głupi dowcip. Pani Agata też jest naszym gościem…

– Dzień dobry, Agata Czupik. To znaczy Pakulska. Niedawno zmieniłam nazwisko. Ale zdecydowanie Pakulska.

– Maciek Kochański miał realizować – jechała z rozpędu Krysia – no ale sam pan rozumie, program odwołaliśmy. Tu gdzieś przed chwilą był Szymon Wysocki, gdzie on się podział? To realizator światła, on znalazł… tego… panią dyrektor.

– Szuka swoich reflektorów, które były w pudle przed naszą szefową…

A ja jestem Ilonka Karambol – wyrwała się Ilonka. – Na pewno pan o mnie słyszał, bo współpracuję z policją bardzo często. Naprawdę nazywam się Ilona Kopeć. Nie, przepraszam, Ilona Dymek. Rozwiodłam się ostatnio i wróciłam do panieńskiego nazwiska, jeszcze mi się myli. A pan?

Blondyn wciąż zachowywał pozory icemana, ale chyba coś w środku zaczynało mu buzować, o czym świadczyła ledwie dostrzegalna zmiana w wyrazie twarzy.

– Komisarz Tomasz Ogiński. Czy państwo są do końca pewni własnych nazwisk, bo odniosłem wrażenie, że niekoniecznie?

– Ach, bo to u nas, wie pan, jak to w telewizji, same śluby, rozwody, przegrupowania, kto by spamiętał…

– Ilonka, przestań!

– A bo mnie pan komisarz denerwuje, czy pan komisarz myśli, że my tak specjalnie albo że chcemy go zmącić? Wszyscy wpadliśmy w emocje, to mamy prawo się pomylić!

Komisarz miał najwyraźniej inne zdanie, ale opanował się i zaniechał tematu nazwisk.

– Chcielibyśmy rozpocząć pracę. Czy tym całym bałaganem ktoś tu rządzi?

– Krysia! – padło jednocześnie z kilkorga ust. Krysia wzruszyła ramionami.

– Tylko Marcin może wszystkim powiedzieć, żeby się przestali miotać. To realizator dźwięku, panie komisarzu, ma dostęp do głośników. On chyba cały czas siedzi w reżyserce?

– Siedzi, a jakże. – Maciek też wzruszył ramionami. – Dziewczyna do niego zadzwoniła jakieś pół godziny temu, cały czas z nią gada, można by wymordować pół miasta, a on się nie przejmie. Powiedz mu, Krysiu…

Krysia użyła swojego oprzyrządowania i po chwili z sufitu rozległ się donośny, całkowicie odprężony tenorek:

– Proszę państwa, proszę wszystkich na swoje miejsca! Proszę usiąść tak, jak mieliście siedzieć w programie, policja chce zacząć działać, a nie może się przedrzeć! Tak, kiziaczku, już do ciebie wra…

Sufit zamilkł.

Komisarz Ogiński ledwie dostrzegalnie zacisnął szczęki, ale nic nie powiedział.

Telewizja nie spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Wprawdzie na jego ekipę czekał kompetentny strażnik.

gotów natychmiast prowadzić na miejsce, na tym się jednak pozytywne wrażenia kończyły. Najobrzydliwiej wyglądał kłębiący się w studiu kilkudziesięcioosobowy tłum złożony z młodych ludzi wyglądających (słusznie, jak się potem okazało) na wyluzowanych maturzystów oraz z ludzi całkiem dorosłych też, niestety, prezentujących denerwujące luzactwo widoczne w sposobie bycia i ubierania się. Kilka osób wyglądało normalnie, ale można je było policzyć na palcach jednej ręki.

Podniecony tłumek niechętnie odstąpił od Szymona i jego pudła, dzięki czemu zgromadzeni mogli dostrzec stojącą w drzwiach i gotową do czynu ekipę policyjną. Podczas gdy licealiści wyłazili ze skóry, żeby zobaczyć jak najwięcej, kilku facetów przystąpiło do swojej roboty, sypiąc jakieś proszki, machając pędzelkami, filmując, fotografując, kręcąc się po całym wielkim studiu i wyglądając przy tym niesłychanie profesjonalnie. Swoją robotę kontynuował również Paweł.

Przez jakieś dwie sekundy komisarz wyglądał, jakby zbierał myśli. Już chciał coś powiedzieć, kiedy zauważył Pawła starającego się jak najlepiej wykonywać wyuczony zawód.

– A co ten pan robi? – rzucił w przestrzeń dość jadowicie. – Natychmiast proszę go odwołać! I kasetę proszę mi oddać.

– A po cholerę panu moja kaseta?! – zaprotestowała gwałtownie Ilonka. – My tylko dokumentujemy. Jak się pan uprze, to nie wyemitujemy tych zdjęć, ale ja uważam, że trzeba je zrobić. No co pan, wczoraj się urodził, panie komisarzu! Pan robi swoje, a my swoje! Jak pan będzie chciał, to panu udostępnimy!

– Poproszę o kasetę – powiedział lodowato komisarz. – My również robimy dokumentację. Może nasze zdjęcia nie będą miały tego artyzmu, ale wystarczą w zupełności. Proszę też, żeby państwo usiedli na swoich miejscach.

– Operatorzy nie siedzą. – Krysia zrobiła, co mogła, żeby osiągnąć podobny poziom chłodu w głosie. – Stoją przy kamerach. Albo chodzą. Ja też nie siedzę.

– Dobrze, zaraz to wyjaśnimy. Dostanę tę kasetę, czy mam poprosić kolegów, żeby sami ją zabrali?

– Dobrze, dobrze, niech pan się tak nie pruje. – Ilonka nabrała powietrza w płuca i wrzasnęła na cały głos. – Paweł! Oddaj władzy kasetę! – Ściszyła nieco głos. – Wezmę ją od niego. Chwila, panie komisarzu.

Zanim komisarz zdążył ją zatrzymać, popędziła w stronę operatora. W pierwszym odruchu chciał za nią biec, ale zastąpiła mu drogę Krysia.

– Chwila. Nie wiem, czy pan już wie, ale mamy tu męża nieboszczki. Denatki. No, naszej byłej pani dyrektor. Co z nim zrobimy? Bo on stracił przytomność, ale już ją chyba odzyskuje. My się możemy nim zająć, chyba że pan chce, żeby raczej pańscy koledzy…

– Moi koledzy. Zdecydowanie. Ja tymczasem poproszę, żeby pani znalazła mi jakieś w miarę spokojne miejsce, o ile w ogóle tutaj macie takie… chciałbym porozmawiać ze wszystkimi obecnymi. Rozumie pani, że nikt nie powinien wychodzić ze studia przed tą rozmową.

– Rozumiem.

– Ale przecież nie jest powiedziane, że rąbnął ją ktoś z obecnych – zaprotestowała nieco zdyszana Ilonka, podając komisarzowi kasetę. – Proszę. Chyba, że chce pan, żebyśmy panu od razu zrobili VHS – a albo płytkę. Wy pewnie nie macie sprzętu typu Beta…

– Dziękuję, poradzimy sobie. – Komisarz zaczynał wyglądać, jakby za chwilę miał pęknąć, usilnie starał się jednak zachować twarz wobec tych nadaktywnych telewizyjnych dupków. – Proszę pomyśleć o tym miejscu dla mnie, ja muszę zamienić słowo z moją ekipą.

Odszedł sztywno, jakby kij połknął.

– To ja muszę stąd wyjść, ustalę z wartownikiem, gdzie możemy pana posadzić – krzyknęła za nim Krysia, ale tylko machnął ręką. Krysia poczuła się upoważniona i skierowała kroki w stronę drzwi studia.

– Czekaj, Kryska – syknęła za nią Ilonka. – Chodź tu natychmiast!

Krysia zawróciła.

– Chodźcie tu wszyscy – syczała dalej Ilonka. – Musicie mnie zasłonić! Krysia, masz tu kasetę, skopiuj szybko, zanim ten palanciozo się zorientuje, że dostał czystą!

– O matko! – ucieszył się Roch Solski. – Jak pani to zrobiła?

– Mów mi Ilonka, wszyscy mi mówią Ilonka. Normalnie, wzięłam od Pawła i schowałam do kieszeni. Mam dwie kieszenie. Świadomemu reporterowi kieszenie służą wyłącznie do noszenia kaset. W drugiej miałam zapasową. Jakby co, będę głupa rżnąć. Słuchajcie, ja nie wiem, czy nam się to na cokolwiek przyda, ale nie mogłam mu tego tak po prostu oddać. Waszym zdaniem kto ją załatwił?

– Tego nie wiemy – powiedział Maciek. – Chętnych były zapewne całe tłumy. Nie wyłączając tu obecnych…

– O przepraszam, ja chciałem się dołożyć wyłącznie z solidarności, ostatecznie współpracuję z Wiką od lat. I z Lalką…

– Czyżby państwo wrócili do składki na Ukraińców?

Ilonka pogratulowała sobie szybkości działania – Krysia wraz z kasetą była już za drzwiami, teraz powinna jak najszybciej pognać na montaż cyfrowy i dać kasetę do skopiowania… oby tylko trafiła na jakiegoś przytomnego montażystę.

– Tak, proszę pana. – Wika zdecydowała się na szczerość. – Zastanawialiśmy się wczoraj kolektywnie, jak by tu zabić naszą panią dyrektor. Mam nadzieję, że bywał pan w takich sytuacjach, kiedy chciał pan zamordować swojego przełożonego?

Komisarz zmilczał, ale coś w jego oczach pozwoliło zebranym domyślić się, że owszem, bywał. Wiktoria kontynuowała:

– Nasza szefowa była osobą trudną do wytrzymania, fachowiec był z niej żaden, a jednocześnie usiłowała mieć wpływ na wszystkie nasze programy. Nie, nie usiłowała. Miała, ponieważ była dyrektorem. Jeśli ktoś jej na to nie pozwalał, mam na myśli dziennikarza, to albo mu program spadał z anteny, albo on sam bywał zmuszony do odejścia. Dobrze z nią mieli tylko ci, którzy jej spoglądali głęboko w oczka, pytali o zdanie i odwoływali się przy każdej okazji do jej autorytetu. Oraz głośno i najlepiej publicznie chwalili jej profesjonalizm. Zna pan takie typy?

To nie ma nic do rzeczy. – No to ja nie wiem, proszę pana, po co my w ogóle jesteśmy wobec pana szczerzy i uczciwi. Kurczę, niech pan robi, co pan chce. My się nie będziemy wyrywać!

– I całe szczęście… Gdzie jest pani Sierakowska? Czy ja już mógłbym zacząć robić, co chcę?

– Przecież dopiero co wyszła. Jakiś facet chyba pana szuka…

– Nie chyba, tylko na pewno, bo to przecież prokurator Gąsiarek – wyrwała się Ilonka. – Ja go znam. Robiłam z nim kilka programów.

Istotnie. W drzwiach stał prokurator Robert Gąsiarek, który robił wrażenie, jakby zdecydowanie wolał być gdzie indziej. Komisarz znowu porzucił Wikę i jej kolegów, i poszedł przywitać starszego kolegę.

Starszy kolega nie miał złudzeń.

– Piekło i szatani, co? Mówię ci, bywałem w różnych środowiskach, ale najgorsze, jakie nam się mogło przytrafić, to te świry telewizyjne. Oczywiście pełna życzliwość i absolutna niemożliwość, co?

Komisarz pojął skrót myślowy.

– Dokładnie tak. W dodatku twierdzą, że wszyscy mieli zamiar ubić swoją dyrektorkę. Chcieli się złożyć na Ukraińców, masz pojęcie? I mówią o tym całkiem spokojnie.

– Jakbym to widział. Ale oni często bredzą. Zacząłeś ich już przesłuchiwać po bożemu?

– Jeszcze nie, ale za chwilę… mam nadzieję. Tu jest, jak sam widzisz, pełny kocioł, oni właśnie mieli zaczynać program na sześćdziesiąt osób albo coś koło tego, nasi chłopcy robią swoje, telewizory się pętają po całym studiu, bo mówią, że oni nie siedzą, tylko chodzą… Masakra. Chcesz przy tym być?

– Może na początku. Wiesz, ja mam na nich, cholera, uczulenie. Najgorsza jest taka jedna mała wariatka, Iwona czy może Ilona, nazwiska nie pamiętam, strasznie walnięta. Stale mi siedzi na głowie, ja ją odsyłam do rzecznika, a ona jak ten rzep. Przez nią zaczynam się czuć jak psi ogon. O cholera, to ona tam stoi? To był jej program?

Nie jestem pewien, ale chyba nie. Ona przyleciała z operatorem, jak tylko zwęszyli sensację. Uważasz, że powinniśmy wziąć odciski palców tego całego tłumu? Z gośćmi programu włącznie?

– Chyba tak będzie lepiej. Na wszelki wypadek. Po co mamy ich potem szukać, sam rozumiesz.

– Te małolaty to klasa maturalna z jakiegoś liceum. Myślisz, że ktoś z nich chciał stuknąć panią dyrektor?

– Wątpię, chociaż nigdy nic nie wiadomo. Lepiej teraz popracować chwilkę na zapas, niż później się uganiać. I tak musicie chyba wziąć odciski od wszystkich pracowników telewizji, co?

– Pewnie tak. Nie będę się wyrażał. Podobno oni się wyrażają koncertowo, telewizory znaczy. Nie będę im robił konkurencji.

– Nie rób. Zabij ich kurtuazją. A słyszałeś takie powiedzenie, że pożar w burdelu to jest cicha msza w porównaniu z tym, co się dzieje w telewizji?

– Co się dzieje w telewizji podczas programu – uzupełniła sentencję Krysia, która właśnie wróciła i usłyszała końcówkę rozmowy. – Taka jest wersja klasyczna. Panie komisarzu, mam dla pana pomieszczenie. Właściwie dwa. Teraz proponuję, żeby pan założył kwaterę główną w bufecie, tam i tak już nikogo nie ma, a to jest tuż za drzwiami studia, nie wiem, czy pan zauważył, wchodząc. A jutro od rana może pan zająć jeden pokój w wieżowcu, gdzieś tak od dziewiątej, o ósmej przyjdzie sprzątaczka, wcześniej i tak nie miałby pan kogo przesłuchiwać. Wartownik w wieżowcu powie panu, który to pokój. Z telefonem, oczywiście.

– I ten telefon będzie sto razy dziennie dzwonił – burknął komisarz wyłącznie dla zasady, bo spodobała mu się sprawność organizacyjna Krysi.

– Nie będzie, on dzwoni tylko w czasie kampanii wyborczych. Wtedy tam jest biuro wyborcze. Teraz, o ile wiem, nikogo nie wybieramy.

– Dobrze, dziękuję. Pan do nas?

Do panów. Dzień dobry, panie prokuratorze, witam pana. – Rozwichrzony młodzian potrząsnął energicznie dłonie opierających się nieco przedstawicieli prawa (obrzydliwa bezpośredniość czy nawet familiarność tych ludzi, tych „telewizorów”, jakoś ich drażniła). – Nazywam się Filip Lewańczyk, jestem szefem redakcji informacji. Za godzinę wypuszczamy „Gońca codziennego”, czy możemy podać wiadomość o…

– Nie możecie.

– A dlaczego, panie… przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska…

– Komisarz Ogiński. Panie redaktorze, ze względu na dobro śledztwa proszę, żeby pan się wstrzymał z tą wiadomością. Podobno jesteście telewizją publiczną, a nie tabloidem! – Komisarz puścił zatrutą strzałę, jednak nie wziął pod uwagę, że faceci z telewizji są całkowicie wyprani z subtelności.

– To nie ma nic do rzeczy, czy jesteśmy publiczni, czy nie. Jutro podadzą to wszystkie szczecińskie gazety. Niewykluczone, że za chwilę radio. Wyjdziemy na idiotów, jeśli nie zrobimy tego pierwsi, to nasza szefowa i nasze… nasza sprawa.

– Nie wiem, skąd gazety mogą się dowiedzieć. My ich nie zawiadomimy. Chyba że od was pójdą przecieki…

– Jakie przecieki, o czym pan mówi? Tam w studiu widziałem dwoje dzieci dziennikarskich, to pan myśli, że oni z komóreczek nie zadzwonili do rodziców? Pół Szczecina już się zastanawia, kto udusił panią Proszkowską! Panie prokuratorze! Przecież nie chcemy niczego pokazywać, chcemy dać tylko informację słowną!

Prokurator skrzywił się strasznie.

– Dobrze. Słowną. Żadnych zdjęć.

– No nie, zdjęcie pani Proszkowskiej z archiwum! Nie możemy…

– Panie redaktorze! Bez sensacji!

– Jasne. To znaczy nic nie będziemy dopisywać, to i tak jest sensacja. Dziękuję, do widzenia.

– Chwila. Proszę podejść do kolegów, tam, w kącie studia, zostawi im pan swoje bezcenne odciski palców.

– Za chwileczkę, muszę teraz zredagować tekścik o śmierci pani dyrektor. Zanim panowie się uporają z tym całym towarzystwem, już będę z powrotem!

Zdematerializował się, jakby go nigdy nie było. Przedstawiciele prawa spojrzeli na siebie.

– No i tak będziesz miał cały czas – powiedział prokurator z pewną melancholią. – Wykończą cię.

– Ciebie nie?

– Mnie nie, bo mnie tu nie będzie. Wybacz, kochany, ja mam na głowie tysiące spraw; nie masz pojęcia, jak wielkiej wagi są te sprawy. Cóż wobec nich jedna nieboszczka, podobno zresztą jędza. I kretynka. Moi znajomi ją znali. Coś niecoś o niej mówili… oczywiście jak jeszcze żyła i była w pełnym rozkwicie. Intelektualnym, tego… Zostawiam cię z nadzieją, że jak najszybciej dostarczysz mi materiały do pięknego, przejrzystego aktu oskarżenia. Ja tu jeszcze trochę pobędę, żeby było widać, że się staram, a potem się oddalę do innych zajęć bardzo służbowych. A ty walcz. Nie miałeś jeszcze z nimi do czynienia, łatwiej sobie poradzisz. Podczas kiedy ja się będę wgryzał w smakowite przekręciki gospodarcze. Mamy ich trochę w naszym mieście.

– Wiesz, co jesteś?

– Wiem. Wcale mi to nie przeszkadza. Ty byś też chciał, tylko że ty nie możesz. Moja rada: lepiej się z nimi zaprzyjaźnić, zanim zaczną z tobą walczyć…

– Niedoczekanie.

– Nie mów tak. W każdym razie życzę ci szczęścia. – Idź do diabła…

– Miałeś włączyć kurtuazję…

– Już włączam. Znasz aspiranta Brzecznego? Pracujemy z sobą od niedawna…

– Znam. Spotkaliśmy się przy kilku sprawach. No i nasze dzieci chodzą do tej samej klasy. I co, panie Michale?

– Nic, panie prokuratorze. Na moje oko trzeba ich jak najszybciej przesłuchać i wypuścić, bo część już prawie wpadła w histerię, to znaczy ta prezenterka, a dzieciaki zaraz zrobią tu sobie prywatkę.

– Aspirant Michał Brzeczny w przeciwieństwie do komisarza był brunetem, ale – jak to z niekłamanym żalem stwierdziły licealistki – podobnie jak komisarz, w najmniejszym stopniu nie przypominał Zakościelnego. Ani nawet komisarza Zawady. Jeśli z „Kryminalnych”, to już raczej Basię, przynajmniej z wyrazu twarzy. Basią zaś licealistki zainteresowane nie były.

Komisarz Ogiński wykonywał szybką pracę myślową.

– Masz rację z tymi dzieciakami. Pogadaj z nimi tutaj, a ja będę rozmawiał z dziennikarzami i tą całą telewizyjną resztą. Wątpię, żeby któreś z nich coś wiedziało, mam na myśli małolatów… to tak na wszelki wypadek. Zrób to jak najszybciej i niech spadają.

– Dobrze, zaraz zacznę. Coś jeszcze. Koledzy chcieliby zabrać stąd denatkę. Czy panowie jeszcze zechcą rzucić okiem?

– Zechcemy, co? – westchnął prokurator. – Widziałem ją raz na jakimś przyjęciu bardzo oficjalnym, ale postarałem się nie poznać jej bliżej. Teraz żałuję, może miałbym jakieś zdanie na jej temat.

Ewelina Proszkowska nie przedstawiała atrakcyjnego widoku.

– Według ciebie ona dawno nie żyje?

Doktor Antoni Szkielniak, skądinąd entuzjasta swojego zawodu, co na ogół wydawało się postronnym niezrozumiałe, podrapał się w wysokie czoło.

– Na pewno od wczorajszego popołudnia. Więcej się dowiesz, jak popracuję dłużej nad tym przypadkiem. Jutro, dobrze? Ale już wiemy, że ktoś ją wziął z zaskoczenia. To znaczy ktoś znajomy, albo w ogóle nie widziała, że się zbliża. Zero śladów walki.

Komisarz Ogiński też podrapał się w czoło.

– Zero, takie zupełne zero? Przecież nawet gdyby mnie ktoś znajomy zaczął dusić, to bym się bronił. Nawet gdyby z zaskoczenia, to też bym próbował, starałbym się ratować życie!

– Nic ci na to nie poradzę. Zero. Wpadnij do mnie jutro koło południa, powiem ci wszystko, czego się dowiem. Zabieramy?

– Chwilę, tu podobno jest jej mąż, to jakiś wrażliwiec, trzeba mu powiedzieć, że ją zabieramy, tylko ostrożnie. Gdzie on jest, podobno zemdlał i ktoś go ratował…

Komisarz rozejrzał się po studiu, ale nikogo leżącego nie zauważył. Zauważył natomiast Ilonkę Karambol (co za idiotyczne nazwisko!), dającą mu jakieś znaki.

– Później, proszę pani – powiedział z tym swoim uprzejmym chłodem. – Będę panią prosił o rozmowę, ale nie teraz.

– Teraz – wyszeptała przeraźliwie. – Teraz! Już!

Widać było, że stuknięta baba nie odczepi się w żaden żywy sposób, więc komisarz, przekląwszy w duchu strasznie, zwrócił się w jej stronę.

– Słucham, co jest takiego ważnego?

– Szuka pan Procha?

Komisarza mimo woli zelektryzowało.

– Mówi pani o narkotykach? Twardych? Miękkich?

– Nie, mówię o jej mężu. On się nazywa Proch – Proszkowski. Tam stoi!

– Gdzie?

– No tam, koło pudła… Koło swojej świętej pamięci nieboszczki żony. Łysy, z długimi włosami!

Istotnie. Nad pudłem Szymona stał facet z pokaźną, pięknie pudrem zmatowioną łysiną na środku głowy; po bokach twarzy rosły mu długie włosy, które zwisały smętnie i nieapetycznie. Facet wpatrzony był uważnie w pudło i jego makabryczną zawartość.

– Nie może się napatrzeć – szeptała Ilonka. – Stoi tak i stoi. Jak tylko go chłopaki docuciły, przylazł i stoi. Myśli pan, że to jest prawidłowe?

– Nie wiem, nie znam się – odpowiedział niechcący normalnym tonem. – Dziękuję pani za pomoc. Przepraszam pana – zwrócił się do łysego długowłosego. – Komisarz Ogiński. Rozumiem pana uczucia, ale powinniśmy już zabrać ciało. Czy możemy?

Komisarz przygotowany był na jakieś dramatyczne reakcje zrozpaczonego i osieroconego Procha, ale nic podobnego nie nastąpiło.

– A proszę, proszę – rzucił literat i pomaszerował w stronę drzwi. Zaskoczony komisarz pozwolił mu odejść, na szczęście na drodze do wyjścia czuwał aspirant Brzeczny. Zatrzymał Proszkowskiego i wskazał mu miejsce na fotelu.

Komisarz poczuł, że delikatna damska rączka wsuwa mu się pod ramię.

Chryste. Namolna Ilonka. Prokurator miał rację – istny rzep.

– Panie komisarzu – wyszeptała teatralnym szeptem. – Proszę, niech pan się zastanowi, czy nie przydałaby się panu nasza pomoc? Zewrzyjmy szeregi… pan będzie robił swoje, a my panu może trochę pomożemy. Baba była upiorna, mam na myśli naszą panią dyrektorkę, ale jednak morderstwa nie popieramy… Zawsze to nasze środowisko, nam będzie łatwiej się dowiedzieć tego czy owego… A potem bym z tego zrobiła reportaż… a policja miałaby dobry pijar…

– Proszę pani – zdecydowanym ruchem pozbył się cholernej rączki – bardzo dziękuję, ale nie. Spróbujemy sami sobie jakoś poradzić. Swoją drogą – dodał złośliwie – nie byłoby pani głupio sypać kolegów? Bo to chyba ktoś z was? Skoro sami się przyznajecie, że chcieliście wynajmować fachowców od mokrej roboty?

– Boże jedyny! – Ilonka aż się zachłysnęła. – Co pan za bzdury gada, a sam pan nigdy nie miał odruchu, żeby powiedzieć swojej żonie, że ją pan za chwilę zamorduje?

– Nie miałem – odrzekł sucho komisarz, zatajając fakt, iż nigdy nie miał też żony, której mógłby tak powiedzieć. Mawiał tak wiele razy do swojej, kochanej skądinąd, młodszej siostrzyczki… ale to nie wnosiło nic do sprawy. – Proszę spokojnie poczekać na swoją kolej, na pewno będziemy rozmawiać.

Ilonka odeszła, mamrocząc coś pod nosem. Komisarz nie byłby zachwycony, słysząc, że nazywa go ponurym, chamsiowatym bucem. Nie usłyszał tego jednak i spokojnie poszedł do zamkniętego bufetu, czynić wreszcie swoje powinności śledcze. Prokurator Gąsiarek dołączył do niego – z mocnym postanowieniem opuszczenia posterunku przy pierwszej okazji.

W bufecie czekała Krysia.

– Tu jest dzbanek z wodą, kawa, herbata, cukier, filiżanki – proszę korzystać, na pewno się panom przyda, ewentualnie kolegom… ciasteczkami, niestety, nie dysponujemy.

– Dziękuję, na pewno skorzystamy. Udało się pani otworzyć ten bufet po godzinach?

– Nie, proszę pana, to wszystko nasze prywatne. Zdaje się, że pan zdążył nas już sklasyfikować jako bandę głupków, ale niezależnie od tego miewamy ludzkie odruchy. Czy mogę jeszcze coś zrobić dla panów?

– Bandę głupków? – zdziwił się niemrawo prokurator. – Naprawdę, Tomku?

Tomasz Ogiński powstrzymał się od przytaknięcia. Zamiast tego wskazał Krysi krzesło naprzeciwko siebie.

– Może pani coś dla nas zrobić – powiedział ponuro. – Niech nam pani powie, kto zabił waszą dyrektorkę?

– Ja nie. I nie wiem, kto. Proszę pana, nawet w telewizji nie zabija się szefa za mobbing!

– Państwo byliście poddawani mobbingowi?

– Systematycznie, odkąd nasza droga pryncypałka przybyła do nas z drugiego końca Polski. Jakieś dwa lata. Już panu koleżanka mówiła, na czym to polegało. Proszę pana, to wyglądało tak, że najlepsi dziennikarze potracili programy, bo nie chcieli uznać absolutnej władzy szefowej… żeby tylko władzy! Jej wyższości zawodowej, pożal się Boże! Najbardziej by lubiła, żeby wszystkie programy robić pod jej dyktando. I żeby nikt nie miał innych poglądów na świat niż ona. Zdejmowała z ekranu jak chciała doskonałych prowadzących! Pan wie, co to znaczy dla dziennikarza telewizyjnego zdjęcie z wizji? Coś w rodzaju śmierci. Ludzie nie widzą, to i zapominają. A ona tolerowała na ekranie albo młode śliczne, albo facetów. Młode śliczne powinny być kompletnie głupie, żeby mistrzyni miała kogo pouczać. A znów faceci mogli mieć urodę Frankensteina, byle odpowiednio często całowali ją po rąsiach.

– Byli tacy?

– Pewnie, że byli. Jutro, jak się dowiedzą, pierwsi będą na niej psy wieszali.

– Zdradzi nam pani, kto to taki?

– Niechętnie, panie komisarzu. Ja nie jestem dziennikarką, może odnosiłam jakieś mylne wrażenia, niech pan szuka innych źródeł.

– A kogo pani dyrektor zdjęła z ekranu… tak to pani określiła?

– Tak. Kilka osób. Wikę na przykład. Redaktor Wojtyńską. Ona sama panu to powie. Lalce Manowskiej zabroniła występować na ekranie, bo uznała, że Lalka za stara.

Lalka też panu powie. A reszta niech mówi sama za siebie.

Będzie pan pewnie wszystkich dziennikarzy przesłuchiwał?

– Raczej tak. Jeszcze jakieś formy tego mobbingu?…

– Robiła, co mogła. Dziennikarze panu powiedzą. Ja tego tak nie czuję jak oni. To znaczy bezpośrednio.

– A pośrednio pani odczuwa?

– Oczywiście. Jak lecą programy, które produkowałam, to tracę pieniądze.

– Ale przecież na to miejsce wchodzą inne programy, nieprawdaż?

– Prawdaż. Tylko że przyjaciele pani dyrektor przeważnie wolą pracować z innymi producentami.

– Czyli jednak pani dyrektor miała jakieś grono przyjazne w tym waszym ośrodku?

– Przecież mówię. Nie zna pan takiego gatunku? Przyjaciele dyrektorów… wyłącznie aktualnych.

– Pani… Krystyno. Pani mi nie chce powiedzieć, kto ostatnio stracił program, niemniej ja to muszę wiedzieć. Kto u was ma jakąś kontrolę nad tymi sprawami?

– Szefowa miała. Dyrektor programowy… ale ona go całkowicie ubezwłasnowolniła, bo nie umiała się zajmować całością zagadnień oddziału, za to uwielbiała zajmować się programem. Sekretarz programowy.

Prokurator Gąsiarek, który wypił już kawę i od jakiegoś czasu wiercił się na swoim krześle, wykorzystał kropkę postawioną przez Krysię i wstał z miejsca, udając ociąganie.

– Bardzo przepraszam, kolego… chciałbym jeszcze z panem zostać i posłuchać, ale mam pilne zajęcia… w innej ważnej sprawie. Będziemy w stałym kontakcie.

I zanim komisarz Ogiński zdążył zareagować, płynnym ruchem narzucił marynarkę i znikł z pola widzenia.

Komisarz powstrzymał się od powiedzenia tego, co chciał powiedzieć i ponownie zwrócił się w stronę Krysi.

Po opuszczeniu telewizji przez ekipę techniczną oraz panią dyrektor Ewelinę Proszkowską pozostali w studiu utworzyli kilka grup. Najliczniejszą tworzyli zaproszeni do programu licealiści, których podniecenie zaczynało już mijać – nieboszczki nie znali, nie mieli do niej żadnego stosunku uczuciowego, więc ich rozmowy powoli zwracały się na inne tory. Drugą grupkę stanowili operatorzy kamer i pozostali pracownicy studia. Trzecią – koleżanki redaktorki ze swoimi gośćmi oraz Maciek, realizator. W charakterze samotnej wyspy na fragmencie scenografii występował Sebastian Proch – Proszkowski, wdowiec nie tyle zbolały, ile zamyślony. Jedynym elementem mobilnym była do nieprzytomności zdenerwowana Karola Pućko, wędrująca między innymi elementami scenografii niczym Ofelia tuż przed rzuceniem się do rzeki.

Aspirant Brzeczny założył sobie biuro na stoliku przygotowanym – niepotrzebnie, jak się już wczoraj okazało – dla prowadzących i sprawnie przystąpił do odpytywania licealistów.

– I co, telewizory, kto waszym zdaniem sprzątnął wam szefową? – Roch Solski zdjął z rękawa munduru Urzędu Morskiego nieistniejący pyłek. – Bo ja miałem kilka razy ochotę, ale się powstrzymałem. Zresztą to by było zabójstwo w afekcie.

– No coś ty, a tak jej się podobałeś – zaśmiała się Lalka. – Mrugała do ciebie oczkami i leciała na ciebie jak szalona…

– Bieda w tym, że ja na nią nie leciałem – zaśmiał się z kolei Roch. – Bałem się, że mi oczka wydłubie tymi purpurowymi pazurami…

– Wika, a ty wiedziałaś, że ona mu zaproponowała własny program, jak zrzucała wasz wspólny?

– Wiedziałam. Rosio jest człowiek lojalny, przyszedł i powiedział. Rochu, a dlaczego ty właściwie wtedy nie przyjąłeś tej wspaniałomyślnej propozycji?

– Jak powiedziałaś, jestem lojalny. A gdybym nawet nie był, to też bym nie chciał. Bo to by oznaczało permanentną współpracę z panią Eweliną. Ona się na to nastawiała. Bardzo się nastawiała, powiedziałbym. Słuchajcie, ja wiem, że de mortuis nil nisi bene…

– Co to znaczy? – Do grupki dołączyła zdyszana Ilonka Karambol. – Ja nie jestem taka wykształcona klasycznie, jak wy, a chcę wiedzieć!

– O zmarłych mówi się dobrze, albo nie mówi wcale – przełożył profesor Marek Rudzki. – Chcesz powiedzieć, Rochu, że cię napastowała?

– Coś w tym rodzaju – przyznał Roch. – Moje drogie koleżanki zawsze twierdziły, że jestem… hm… przystojny… najwyraźniej miały rację. Kurczę, wiecie, że ona się posunęła do telefonowania na mój domowy numer? Moja żona miała mnie w poważnym podejrzeniu. Ona była chyba chora psychicznie, ta wasza.

– O matko. Pewnie, że była. Powiesz o tym policjantowi?

– A co to ma do rzeczy? Żeby mnie zaczął podejrzewać? Motyw jak złoto. Maciek, a na ciebie nie leciała? Może nie jesteś taki piękny jak ja, ale też niczego, prawda… kawał chłopa.

– Dziękuję ci za uznanie. – Maciek uśmiechnął się szeroko. – Chyba nie byłem w jej typie. Ona mnie nienawidziła jak zarazy, prawdopodobnie dlatego, że powiedziałem jej kilka słów na temat, jak ja rozumiem telewizję. Ona rozumiała inaczej.

– No, faktem jest, że dawała ci odczuć niezadowolenie. – Wika pokręciła głową. – Pamiętasz tę sprawę z Krakowem?

– Trudno nie pamiętać. – skrzywił się Maciek. – Że ja jej wtedy nie zabiłem, to prawdziwy cud.

– Zdaje się, że baba cudem żyła do tej pory – włączyła się do rozmowy Agata Pakulska. – Panie… to znaczy Wika i Lalka też miały motyw, nie?

– Jak stąd do bieguna północnego. Albo południowego, to dalej. Marek nie miał. To jest podejrzane. Marek, dlaczego nie chciałeś ukatrupić naszej dyrektorki?

– Sam nie wiem. Może powinienem, z sympatii dla was…

– Najbardziej podejrzany z zasady jest mąż – wtrąciła Ilonka. – Braliście go pod uwagę?

Wika i Lalka spojrzały na siebie i pokręciły głowami. – Męża? Mąż wprost przeciwnie, powinien zrobić wszystko, żeby miała się jak najlepiej. Waszym zdaniem ambitny dramaturg ma z czego żyć? A żona dysponowała dyrektorską pensją…

– Oni mieli jakieś dzieci?

– Nie. No i chwała Bogu…

– Czemu od razu chwała Bogu! – obruszyła się Ilonka. – Rodziny powinny się rozmnażać…

– Czyś ty zwariowała? – Obok nich zmaterializowała się Krysia. – Macie pojęcie, jaką mieszankę genów oni by wyprodukowali? Słuchajcie, pan komisarz skończył ze mną chwilowo i prosi Lalkę albo Wiktorię.

– Nie, nie! – Ilonka zerwała się z miejsca. – Teraz ja. Muszę mu się przyznać do strasznej pomyłki: zamieniłam niechcący kasety i dałam mu nienagraną…

– Coś ty – ożywiła się Krysia. – Piterek już skopiował?

– Skopiował, ale mówi, że nic podejrzanego tam nie widział. Oprócz nieboszczki, rzecz jasna. Będziemy musieli sami jutro na spokojnie przejrzeć. Lecę!

Komisarz Ogiński zrobił sobie drugą kawę i po namyśle posłodził ją jedną kostką cukru. Od jakiegoś czasu nie słodził, ponieważ chciał schudnąć, ale dzisiaj dał sobie zezwolenie. Wyglądało na to, że nie będzie łatwo. Ci wszyscy stuknięci inteligenci (proszę, jak się ładnie zrymowało) mają szaloną łatwość mówienia, co jest dużo gorsze niż zacinający się w milczeniu zakapiorzy. Bo taki zakapior jak już coś powie, to można wyłapać konkret, a tu… szkoda gadać, miliony słów, z których nic nie wynika, a tylko zaciemniają właściwy obraz sprawy.

Czy nie za wcześnie się uprzedza? Ostatecznie przesłuchał dopiero jedną osobę. A oto i kolejna.

Boże… Znowu nadaktywna Ilona. Miała być któraś z tych starszych redaktorek.

– Panie komisarzu, to ja.

– Widzę.

– I nie jest pan zachwycony, co? Przykro mi. A jeszcze bardziej mi przykro, że zmyliłam pana, naprawdę, proszę mi wierzyć, strasznie przepraszam, pomyliłam kasety, da łam panu czystą, to znaczy ona nie była czysta, bo była już kiedyś nagrana, ale do skasowania… nieważne. W każdym razie wzięłam od operatora kasetę i wsadziłam sobie do kieszeni, a potem dałam panu z drugiej kieszeni. Właśnie na to wpadłam, bo chciałam schować tę kasetę do szafy…

– Proszę pani. Niech pani już przestanie, bo mnie za chwilę zemdli. Zdążyła ją pani piętnaście razy skopiować, prawda?

– Panie komisarzu! Dlaczego…

– To ja poproszę kopię na dysku, będzie mi łatwiej. I błagam, niech już pani nie obraża mojej inteligencji… i swojej też.

– Dobrze, w takim razie skoczę do kolegów, a panu przyślę Wikę albo Lalkę!

Około dziesiątej wieczorem komisarz Ogiński i aspirant Brzeczny z westchnieniem ulgi opuścili budynek telewizji. Odwiedzenie mieszkania denatki zostawili sobie na jutro, zadowalając się tymczasowo wysłaniem tam ekipy, która miała za zadanie wstępnie to mieszkanie obejrzeć. Pan Proch – Proszkowski i tak chwilowo nie nadawał się do rozmowy, prezentując nagłe załamanie.

Zapewne powinni teraz – jak to zazwyczaj robią dzielni serialowi kryminalni – zasiąść we wspólnie zajmowanym, ciasnym i zabałaganionym pokoju, i zająć się wnikliwym analizowaniem zdobytego materiału. Nic podobnego nie nastąpiło. Aspirant podrzucił komisarza do domu, a sam odjechał w stronę czekającej z kolacją wiernej żony Małgosi.

Komisarz, jak się rzekło, żony nie miał, samochodu też nie. Na samochód nigdy go nie było stać. Żony mieć nie mógł, bo żadna w miarę normalna żona nie pozwoliłaby, żeby mąż wszystkie zarobione pieniądze wydawał na głośniki, odtwarzacze i wzmacniacze. A komisarz Ogiński to właśnie robił od dawna, odkąd bowiem przed szesnastoma laty skończył technikum elektroniczne na Racibora, postanowił zostać audiofilem. Pierwszy kosztowny wzmacniacz kupił na drugim roku studiów, po wakacjach spędzonych w Hiszpanii na zbieraniu truskawek. Po trzecim roku dokupił głośniki, daleko jeszcze odbiegające od jego własnych, rosnących wymagań. Po czwartym wyprowadził się od rodziców i zaczął współpracę z policją. Nawiasem mówiąc, nie studiował elektroniki. Uznał, że w tej dziedzinie sam dowie się wszystkiego, co jeszcze warto wiedzieć. Studiował socjologię – bardziej po to, żeby mieć kwit wyższej uczelni niż z umiłowania dla tej dyscypliny. Po prawdzie wydawała mu się zawsze nieco naciągana. Przy swojej inteligencji radził sobie z nią doskonale, dzięki czemu pozostawało mu sporo czasu na hobby.

Tymczasem hobby związane z dźwiękiem rozrosło się – a to dzięki serdecznej przyjaźni ze spotkaną na jakiejś imprezce piękną altowiolistką z filharmonii. Tomasz Ogiński – jeszcze nie komisarz ani nawet nie aspirant – w efekcie wielokrotnego umawiania się na randki w miejscu pracy słodkiej Aguni wyrobił się na rasowego melomana. Trzy lata trwała zażyłość, kolacje połączone ze śniadaniami i tak dalej – Tomasz był właśnie na etapie zastanawiania się, czy nie przyszedł przypadkiem czas na kupowanie obrączek (aczkolwiek niespecjalnie miał do tego serce), kiedy Agunia, nie powiedziawszy nawet „przepraszam”, oznajmiła mu, że odchodzi. A właściwie odjeżdża. Na zawsze. Do Hiszpanii, jako dozgonna towarzyszka życia dyrygenta, często występującego gościnnie w Szczecinie.

Po raz kolejny w życiu Tomasz nie wiedział: lubi tę Hiszpanię czy nie. Podczas studiów kojarzyła mu się ze straszną wakacyjną harówą – w efekcie jednak kupił sobie to i owo. Zresztą w swoim czasie zerwał z nią na korzyść Szwecji, gdzie zarabiał o wiele więcej, wraz z kilkoma kolegami budując pewnemu Szwedowi dom za kołem polarnym. Teraz Hiszpania będzie mu się kojarzyła z utratą ukochanej – ale ta ukochana ostatnio źle się wyrażała o jego głośnikach, słusznie podejrzewając, że są Tomaszowi nieco bliższe niż ona sama.

Przebolał stratę stosunkowo szybko. Zniknięcie Aguni z jego życia sprawiło, że mógł sobie wymienić głośniki na nieco lepsze – nie musiał już ponosić kosztów weekendowych wyjazdów nad morze, płacić rachunków za kolacje ani kupować francuskich perfum.

Dodajmy że Agunia, która trwała trzy lata, skończyła się dla komisarza sześć lat temu; od tej pory nie zainteresowała go bliżej żadna kobieta. Miewał, owszem, męsko – damskie przygody, ale żadna z nich nie odbiła się znaczącym echem w jego duszy. Być może dlatego kończyły się zazwyczaj po kilku tygodniach, góra miesiącach.

Wszedł teraz do swojego niewielkiego mieszkania – świadczyło ono wyraźnie o rozmiarach jego fanaberii, a jednocześnie o tym, że gospodarz jest singlem: stanowiło jeden wielki pokój z aneksem kuchennym oraz drugim sypialnym i całe było porządnie wygłuszone. Jedyne oddzielne pomieszczenie – spora łazienka – także było wybite materiałem dźwiękochłonnym i miało harmonijkowe drzwi, tak aby lokator mógł cieszyć się słuchaniem muzyki również w wannie.

Żadna normalna kobieta nie wytrzymałaby czegoś takiego.

Tomasz Ogiński cisnął kurtkę na fotel, a buty pod fotel (żadna normalna kobieta nie wytrzymałaby… itd.), po czym wrzucił pierwszą lepszą płytę do odtwarzacza Krell (pięć tysięcy funtów – żadna normalna kobieta… itd.). Zadziałał wzmacniacz McIntosh (pięć tysięcy funtów, żadna normalna… itd.). Głośniki Audio Physic (dwadzieścia tysięcy funtów, żadna… itd.) zagrzmiały małym tylko procentem swoich możliwości, a jednak gdyby nie perfekcyjne wytłumienie mieszkania, cała kamienica zapewne usłyszałaby potężne tony wagnerowskiej uwertury do opery „Tannhauser”.

Na wypadek gdyby ktoś sobie w tej chwili pomyślał, że jednak fajnie zarabiają ci policjanci, wyjaśnijmy, że poza sprzętem musical fidelity komisarz Ogiński miał w domu tapczan, biurko, fotel, trzy krzesła, kilka szafek kuchennych i jedną szafę ubraniową; wyposażenie tych szafek i szafy było bardziej niż skromne, a jedyną oznaką luksusu było kilka puszek z doskonałą herbatą, której komisarz był znawcą i miłośnikiem.

Trudno nie zgodzić się z tezą, że żadna normalna kobieta… itd.

Komisarz Ogiński po prostu nie miał najmniejszych predyspozycji do życia rodzinnego.

Orkiestra lipskiego Gewandhausu odwaliła swoje crescendo i ryknęła fortissimo. Komisarz skrzywił się i prztyknął pilotem. Płyta zamilkła.

Zmęczył go ten dzień. A zanosiło się na wiele kolejnych męczących dni – chyba że ktoś, kto zabił panią dyrektor Proszkowską, zrobi policji tę przyjemność, że przyjdzie i sam się przyzna. Osobiście Tomasz Ogiński wątpił w taką możliwość.

Pogrzebał w stosiku płyt zalegających półkę i wybrał „Anhellego” Włodka Pawlika. Dziwna muzyka, komisarz skłonny byłby ją określić jako intelektualną, ale i mądrą, chłodną i kojącą przy okazji.

– Ascetyczna w wyrazie – powiedział na głos i włożył płytę do urządzenia. – A te straszne telewizory nie są ascetyczne w wyrazie. Boże, powinienem mieć chociaż kota, że bym nie musiał mówić sam do siebie. Chociaż ja lubię mówić do siebie.

Włączył odtwarzanie.

– Albo złote rybki – dodał po krótkim zastanowieniu. – Ale kot byłby lepszy. Wielki, cyniczny, rudy kot.

Wyjął z lodówki piwo i usiadł w fotelu – jedynym meblu luksusowym, jaki posiadał. Ascetyczna w wyrazie muzyka zaczynała już robić porządek w jego umyśle. Poprzedni porządek – komisarz był zodiakalną Panną i lubił mieć wszystko uporządkowane, z umysłem na czele – został poważnie naruszony przez wysłuchanie zeznań kilkunastu dziennikarzy telewizyjnych (cały zespół informacyjny był akurat na miejscu) – wszystkich co do jednego stukniętych oraz nieznośnie nadaktywnych – jak również jednej prezenterki, ewidentnie histerycznej. Ta ostatnia odmówiła jakiejkolwiek konstruktywnej rozmowy, oświadczając, że nie stać jej na to dziś wieczór. Jutro koło południa na pewno będzie bardziej komunikatywna. Podobnie zachował się mąż denatki, który stwierdził, że jest zanadto wstrząśnięty, żeby zeznawać cokolwiek. Zgodził się przyjąć policjantów jutro, w domu, w godzinach dowolnych.

Jedynymi jako tako normalnymi osobami wydali się komisarzowi producentka Sierakowska, realizator Kochański oraz filozof Rudzki. Z filozofem chętnie by nawet usiadł przy jakimś piwie i pogadał o pryncypiach. Pewnie nie będzie do tego okazji, a szkoda.

No więc, gdyby tak jednak zreasumować to, czegośmy się dowiedzieli…

Włodek Pawlik z towarzyszeniem basu i perkusji (równie ascetycznych jak fortepian) doszedł tymczasem do czwartej części utworu, ulubionej przez komisarza „Ellenai”.

Tomasz Ogiński przeciągnął się w fotelu.

Do diabła z pieprzniętymi telewizorami. Jutro też jest dzień, a teraz… teraz szkoda byłoby marnować taką piękną muzykę.

Pieprznięte telewizory częściowo rozeszły się do domów, a częściowo zaległy w pobliskim Barze Jarze celem omówienia pasjonującego zagadnienia nagłej śmierci pani dyrektor Proszkowskiej. Ilonka Karambol posiedziała godzinkę, pogadała, posłuchała i pojechała do rodziców na solidną kolację, zwłaszcza że atmosfera Jaru przestała być konstruktywna.

Nie udało jej się dojść do żadnych rozsądnych konkluzji. Powzięła natomiast poważne zamiary wobec komisarza Ogińskiego (mimo wszystko bardziej jej się spodobał niż aspirant Brzeczny, może dlatego że jednak bardziej przypominał Zakościelnego – w wersji ciemnoblond – niż Basię – w wersji czarnej). Postanowiła mianowicie, że się do niego doczepi i nie popuści. Ostatecznie jest związana ze środowiskiem, zna ludzi i potrafi mniej więcej odróżnić światło od ciemności. Nadęty komisarz w końcu musi przyznać, że jest dla niego bezcennym źródłem informacji i skojarzeń.

Pierwszą i na razie jedyną istotą, której to powiedziała, był mops Gizmo. To małe, leniwe stworzonko Ilonka po rozwodzie zdeponowała u rodziców, ale rodzice właśnie stanowczo odmówili przechowywania psiny.

– O nie, kochana. Wiesz, jak lubimy zwierzęta, ale one muszą znać swoje miejsce. Mówiłaś, że Gucio to ozdobna poduszka na kanapę.

– Nie Gucio, mamo, proszę. Gizmo.

– Reaguje na Gucia. No więc taka z niego poduszka jak ze mnie kierowca formuły pierwszej. Nie wiem, czy nie powinnaś z nim iść do lekarza. Najlepiej psychiatry. Moim zdaniem on ma ADHD!

– Mamo, co ty mówisz!

– Zdemolował pół mieszkania. Rozwalił witrynkę, tę po prababci, z dziewiętnastego wieku. Pożarł wszystkie kapcie, które były w domu. Zjadł ojca podręczniki do elektroniki…

– Przecież ojciec już nie potrzebuje podręczników do elektroniki!

– Ale je lubił. Zjadł wszystkie rachunki za ostatni miesiąc, składałam je na tym niskim stoliczku, nie wiem, jak on tam się wspiął…

– Mamo, on nigdy taki nie był!

– Ale teraz taki jest. Może nie zgadzał się charakterologicznie z twoim Jarkiem i jak się rozstaliście, nabrał wigoru. Jak dla mnie tyle wigoru jest nie do przyjęcia. Przykro mi, ale musisz go zabrać.

– O matko. Kiedy?

– Jak najszybciej. Ja nie mam do niego zdrowia. Muszę go stale mieć na oku, żeby czegoś nie zmalował. A jak tylko wyjdę do łazienki, to on natychmiast zjada jakąś książkę. Daję ci trzy dni, Ilonko, a potem musisz znaleźć dla niego jakieś miejsce.

Ilonka zastanowiła się chwilkę i spojrzała w dół. Gizmo siedział grzecznie na podłodze, przytulił się do jej lewej nogi i grzał ją przyjemnie małym, tłustym tyłeczkiem. Od czasu do czasu łypał na nią oczkami jak dwa kasztanki.

– Chodź, malutki. Chyba nie mamy wyjścia. Wracasz do domu, do mamusi. Jakoś damy radę.

– O właśnie – prychnęła matka. – Jak ty do niego mówisz? Moim zdaniem i ojca też dawno już powinniście się z Jarkiem postarać o dziecko; prawdziwe dziecko, a nie mopsa!

– Mam jeszcze Zygfryda – powiedziała Ilonka ponuro.

– Jakiś kot? – W tonie matki brzmiała zabójcza ironia.

Nie, jeep. Mój samochód – wyjaśniła jej harda córka. – Zygfryd. On mnie kocha. Ja jego też. Gizmo, czas na nas. Spadamy.

Pierwszą osobą, którą spotkał komisarz Tomasz Ogiński na swojej telewizyjnej drodze następnego dnia o ósmej pięćdziesiąt osiem rano, była właśnie Ilonka. Ściślej mówiąc, omal go nie przejechała, zawijając z impetem przy wjeździe na parking.

– Gdzie leziesz, śmotruchu! Życie ci się znudziło? Komisarz zahamował w miejscu jak pies Huckelberry z kreskówki, którą uwielbiał jako dzieciak. Pół metra od niego stał wielki fioletowy jeep, z którego wyglądała mała kobietka z furią w oczach. Komisarzowi wydało się, że na kierownicy samochodu widzi coś w rodzaju niedużego beżowego misia. To coś się ruszało, dość energicznie. Komisarz na wszelki wypadek odwrócił oczy.

– Dzień dobry, pani redaktor – powiedział kąśliwym tonem.

– Cholera. Przepraszam, panie komisarzu. Nie widziałam pana. Tu ktoś stanął jak debil i wszystko zasłonił. No przecież w tym miejscu nie można stać! Gizmo, nie gryź kierownicy! Żyje pan na pewno? Tego jełopa trzeba by odholować!

Z obszernego audi zaparkowanego rzeczywiście dość nieszczęśliwie wysiadał właśnie aspirant Brzeczny.

– O matko – jęknęła Ilonka. – Ja to mam szczęście! A swoją drogą niech pan tu nie stoi, panie aspirancie, bo panu ktoś wykasuje zderzaki albo i cały kufer. Niech pan wjeżdża za mną na parking. Gizmo!!! Potem wyjaśnimy wartownikom, a na razie rura!

Aspirant ledwie zdążył usiąść z powrotem za kierownicą i uruchomić auto. Ilonka wyprysnęła przed niego, pilotem podniosła szlaban i przemknęła pod nim jak strzała. Aspirant zdążył za nią w ostatniej chwili i szlaban spokojnie opadł.

Zanim znaleźli miejsca na parkingu okupowanym już przez biuralistów zaczynających pracę o ósmej, komisarz wszedł do holu i porozumiał się z wartownikami. Bez kłopotu dostał klucz do pokoju na ósmym piętrze. Pozostawiając Ilonkę własnemu losowi, obaj policjanci udali się do swojej nowej kwatery głównej. Z pewnym zdziwieniem znaleźli tam nie tylko telefon, komputer i drukarkę, ale również podstawowy zestaw kawowo – herbaciany.

– Podlizują się nam czy się nas boją?

– Albo są normalnymi, sympatycznymi ludźmi, którzy tak samo jak my pracują po piętnaście godzin dziennie i teraz życzliwie zadbali o nasze podstawowe potrzeby – podsunął z pewną nieśmiałością aspirant.

– Przestań. Tak czy inaczej zróbmy sobie kawę i podsumujmy dzień wczorajszy.

W momencie kiedy aspirant sypał rozpuszczalną gevalię do kubków, do drzwi ktoś nieśmiało zapukał.

– Proszę. – Aspirant postarał się, aby jego głos brzmiał surowo i kompetentnie.

W drzwiach ukazała się dziewczyna o urodzie modelki. Albo i o wiele lepszej.

– Dzień dobry panom, przepraszam, że przeszkadzam, ale pan redaktor… dyrektor… naczelny… to znaczy peo naczelnego… prosi panów do siebie. Oczywiście pan dyrektor może przyjść również tutaj, ale sądził, że u niego będzie panom wygodniej… To co, mogę panów zaprowadzić?

Policjanci spojrzeli po sobie, również po to, żeby się demonstracyjnie nie zagapić na zabójczą sekretarkę, i jednocześnie skinęli głowami.

– Pójdę przodem – zaszemrała i rzeczywiście poszła. Idąc dwa kroki za nią, komisarz z aspirantem mogli do woli oglądać kilometrowej długości nogi zakończone niesłychanie wprost foremnym czymś, na co mężczyźni zazwyczaj lubią sobie popatrzeć. Zwłaszcza jeśli jest tej jakości.

W windzie wiozącej ich dwa piętra wyżej wprawdzie stracili możliwość obserwacji nóg i ich zwieńczenia, zyskali za to wgląd w przepaścisty dekolt, również najwyższej światowej klasy. Wychodząc z windy aspirant nie mógł się powstrzymać przed uniesieniem w górę kciuka. Za plecami dziewczyny, oczywiście. Komisarz z przekonaniem pokiwał głową.

– Panowie na pewno napiją się kawy – zaszemrało znowu cudne zjawisko. – Ja zrobię. Proszę, panowie wejdą do szefa.

Dyrektor programowy siedział za biurkiem i rozmawiał przez telefon. Na widok wchodzących policjantów rzucił szybko do słuchawki jakieś wyjaśnienie i szybko wyłączył komórkę.

– Witam – powiedział nerwowo, a goście zgodnie pomyśleli, że każdy w jego sytuacji byłby nerwowy. – Rany boskie, co się porobiło! Nazywam się Eugeniusz Mikło, w obecnej sytuacji zastępuję panią Proszkowską. Jestem dyrektorem programowym. Nie było mnie wczoraj w Szczecinie, byłem w Krakowie na konferencji wszystkich programowców… to taka doroczna trzy dniówka. Pani Sierakowska złapała mnie telefonem, ale nie miałem jak wrócić wcześniej, nie dostałem biletów na samolot, zresztą i tak nic bym już nie pomógł. Proszę, siadajcie panowie.

Policjanci wymienili nazwiska i zajęli miejsca za okrągłym stołem. Weszła sekretarka z tacą.

– Nie przyniosłam koniaku, ale może jednak?

– Pani Jolu. O dziewiątej rano? Chyba że panowie? Nie? Dobrze, dziękuję pani. Nie ma mnie chwilowo, chyba żeby się pojawił dyrektor Rysiak. To finansowy. – Mikło dorzucił wyjaśnienie dla policjantów. – Przepraszam za ubiór i maniery mojej sekretarki… to nie jest w zasadzie moja sekretarka, tylko pani Proszkowskiej, a ona popierała w biurze panienki jak z „Vogue’a”. A przynajmniej z „Twojego Stylu”. Ja… proszę mnie zrozumieć, nie mam nic do takich ubranek, nawet lubię sobie popatrzeć, jeśli jest na co…

– W tym wypadku jest – wtrącił niewinnie aspirant Brzeczny.

– A maniery nie były najgorsze – dołożył komisarz. – Bardzo sympatyczna osoba.

– Cieszę się, że panowie tolerancyjni. Mam prośbę, zanim panowie zaczną mnie odpytywać, powiedzcie mi, co, na Boga, co się właściwie stało… ja wiem, że Ewelina nie żyje… naprawdę ją ktoś udusił?

– Jak najbardziej – przytaknął aspirant. – To znaczy, niestety tak.

– Uduszona – powiedział od progu doktor Antoni Szkielniak, kiedy komisarz odwiedził go wczesnym rankiem przed udaniem się do telewizji. – Tymże szalikiem. Przedwczoraj w godzinach popołudniowych. Stawiamy na siedemnastą – osiemnastą. Tu obecny profesor zaświadczy wam, niedowiarki, że miałem rację w sprawie się – nie – bro – nienia denatki. Mogę tak powiedzieć?

– W żadnym wypadku. Witam, panie profesorze. – Tomasz Ogiński uścisnął rękę profesora Grzybowskiego, wybitnego patologa. To właśnie profesor Grzybowski zaraził swego dawnego ucznia a obecnie przyjaciela, doktora Szkielniaka, niezrozumiałym dla ogółu entuzjazmem do ponurego skądinąd zawodu. Komisarz bardzo lubił starszego pana, zresztą z wzajemnością. – Ja wierzę, że panowie mają stuprocentową rację, ale przyznacie, że to bez sensu.

– Trochę bez. Ale teoretycznie mogło tak być, że ktoś ją zaszedł od tyłu i zaskoczył tak nagle, że nie zdążyła zacząć się bronić.

– Raczej tak, że rozmawiała z kimś dobrze znanym, ten ktoś niby w żartach okręcił jej szal na szyi, zaciskał, zaciskał i zanim się zorientowała, że to nie żarty, nie mogła nic zrobić. A wiedzą już panowie, gdzie to się stało?

– Niestety nie. W tym studiu, kiedy przygotowują program, panuje koszmarny bałagan, stale coś przenoszą i przestawiają; tylko na środku, tam, gdzie patrzą kamery, wszystko wygląda jako tako, ale poza nimi… Początkowo myśleliśmy, że ją udusił za tym czymś, co oni nazywają horyzontem, to taka duża zasłona. Tam leżały reflektory z tego pudła, do którego potem ją włożył.

– Albo włożyła.

– Stawiałbym raczej na faceta, nie wiem, czy kobiecie chciałoby się szarpać z przenoszeniem tych wszystkich klamotów. Chociaż… warto było je schować, żeby zabójstwo wydało się jak najpóźniej. Niemniej one są ciężkie i nieporęczne. Koledzy znaleźli na nich spory zestaw różnych łapek. Trzeba będzie wyeliminować techników, którzy miewali z nimi do czynienia zawodowo.

– Mówił pan, że początkowo myśleliście o tym horyzoncie. Przestaliście?

Myśleliśmy przez chwilę, bo za horyzontem były ślady jej butów. Między innymi, oczywiście, ale jej były jedyne damskie. A przestaliśmy myśleć, bo te ślady jak weszły za horyzont, tak zza niego wyszły. No i tu już była gleba, bo wczoraj rano przebudowywali dekoracje, ciągali te konstrukcje wszystkie po podłodze, śmiecili, zamiatali, znowu śmiecili… nie zostawili nam żadnych szans.

Profesor Grzybowski zapalił papierosa (bardzo się wstydził tego nałogu, w związku z czym folgował sobie jak najrzadziej i wyłącznie z daleka od swojej energicznej małżonki).

– Panie Tomku, zreasumujmy. Pani Proszkowska była w studiu, weszła w jakiejś sprawie za horyzont, wyszła zza niego, spotkała kogoś, porozmawiała z nim, dała się udusić, potem ten ktoś znalazł pudło z lampami, lampy złożył za horyzontem, zapakował nieboszczkę do pudła, pudło zamknął i poszedł spokojnie do domu. Dobrze rozumuję?

– Dokładnie tak musiało być, panie profesorze. Przyszła na próbę nowego programu, sama jej zresztą zażądała, autorkami są doświadczone dziennikarki, im próba nie byłaby potrzebna, ale się ugięły przed władzą. Zafundowała autorkom radosną niespodziankę, że już nie prowadzą własnego programu. Wcisnęła im prezenterkę, wszyscy zgodnie twierdzą, że głupią jak stodoła. Próba się odbyła. W jej trakcie okazały się niezbędne zmiany scenograficzne, bo prezenterka wolała chodzić niż siedzieć przy stoliku, który przygotowano dla poprzednich prowadzących – stąd wczorajsze przemeblowania studia. Pani dyrektor była na próbie obecna do końca, potem wyszła razem z prezenterką. Najwyraźniej wróciła, ale na razie nikt nie przyznał się, żeby coś takiego widział. Próba skończyła się koło siedemnastej, jakieś pół godziny wszyscy się rozchodzili. Realizacja została w reżyserce, to znaczy ci faceci, co realizują program, bo o osiemnastej był codzienny program informacyjny, „Goniec”. Ale tego „Gońca” robi się w małym studiu, nie w dużym, tylko ta sama reżyserka pracuje. Panowie twierdzą, że zabójstwo nastąpiło między siedemnastą a osiemnastą. Teoretycznie przynajmniej od wpół do osiemnastej nikogo w studiu już nie było. No i wtedy to się musiało zdarzyć. Między wpół do szóstej a szóstą. Pytanie: kto?…

– Kto to zrobił, na litość boską? – Redaktor Eugeniusz Mikło trzymał się za głowę. – Może nie była najpopularniejsza w zespole, ale niepopularne decyzje to nie powód do zabójstwa!

– No właśnie. Te decyzje. Proszę nam powiedzieć, kto w ciągu dyrektorowania pani Proszkowskiej stracił swój program? Wiemy już, że pani Manowska została praktycznie bez niczego i pani Wojtyńska również. Same nam o tym powiedziały. Kto jeszcze?

– Mmmmm… jakieś pół zespołu. Mam na myśli publicystów. Dam panu wykaz. Z tego, co pamiętam, redaktor Ewa Pfaffenhoffen robiła programy wiejskie, ale już ich nie robi. Pani dyrektor zaproponowała jej realizację reportaży społecznych do nowego magazynu, ale Ewa odmówiła… nie wiem czemu, sama panom pewnie powie…

Komisarz i aspirant spojrzeli na siebie. Podejrzewali, że pani Pfaffenhoffen (skąd, na Boga, baba wytrzasnęła takie nazwisko?!) miała taką samą motywację jak jej koleżanki, które wczoraj obszernie i bez oporów mówiły o stosunkach panujących w oddziale.

– Panie komisarzu – Lalka Manowska (Lalka! W tym wieku!) była przystojną i zadbaną pięćdziesiątką wyglądającą na czterdziestkędwójkę – niech pan się nie dziwi, że dla nas taka propozycja była nie do przyjęcia. Mam na myśli siebie i Wikę, chyba panu o tym powiedziała, bo my się nie kryjemy z poglądami. No więc to polega na tym, że każda z nas wyrobiła już sobie dobrą opinię jako reporterka. Tłuczemy te reportaże od wielu lat i one, oczywiście, są lepsze lub gorsze, ale nigdy nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Rozumie pan: to nazwisko na planszy zobowiązuje. Nas w każdym razie. W regionalnej telewizji nie prowadzi się żadnych rankingów oglądalności lokalnych programów, ale my przecież wiemy, że ludzie to oglądali, miałyśmy sporo sympatycznych reakcji. Ludzi na ogół interesuje to, co się dzieje na ich podwórku. Znaczy w regionie. I w mieście. Oczywiście nie mamy szans w konkurencji z teledurniejem ani z kabaretem, ale przecież jesteśmy telewizją publiczną i mamy misję, nie? No więc rzeźbiłyśmy sobie misyjnie, dopóki nowa pani dyrektor nie uznała, że jesteśmy cieniutkie, podobnie zresztą jak większość reporterów… poza dwoma czy trzema, którzy jej wyznawali miłość dniem i nocą. Oraz stwierdziła, że reportaż wymaga komentarza…

– A to nie jest tak, że reportaż stanowi zamkniętą całość? – zaciekawił się mimo woli komisarz.

– Oczywiście, że stanowi. Ma początek, rozwija się i kończy puentą, w której dowiadujemy się na ogół, o co autorowi w ogóle chodziło. I po tej kropce należy już tylko przeczytać plansze i zachwycić się, jaki autor mądry, jaki operator zdolny i tak dalej. A jeszcze potem zostać sam na sam z tym, czegośmy się z reportażu dowiedzieli. Zamyślić się albo co. Niemniej nasza szefowa postanowiła stworzyć coś, co nazwała „Reporterską wizytą”, idiotycznie, przyzna pan; reportaż potraktowała jako punkt wyjścia do wymądrzania się, a na wymądrzającego urządziła casting. Wiadomo było, że casting wygra jedna taka nasza koleżanka, która od początku przesiadywała u niej w gabinecie i piła jej z ust mądrości zawodowe…

– A czy przypadkiem przez panią nie przemawia teraz gorycz… pani redaktor?

– Może pan do mnie mówić Lalka, jak wszyscy. Pani redaktor brzmi okropnie. Jasne, że przemawia przeze mnie gorycz. Oraz złość. Bo na początku nawet dałam kilka materiałów do tego programu, a potem patrzyłam, jak koleżanka Klaudia je masakruje. Zapraszała gości, przeważnie wciąż tych samych psychologów, i razem pieprzyli komunały. Pan wybaczy ekspresję wypowiedzi.

– Nic nie szkodzi. I kiedy pani przestała robić reportaże do tego programu?

– Jak po raz trzeci doszły do mnie słuchy, że telewidzowie i tak myślą, że autorką reportaży jest Klaudia. Panie komisarzu, pan się zastanawiał, dlaczego mówiliśmy o tych Ukraińcach. To, oczywiście, było tylko takie gadanie dla odreagowania, ale proszę mi wierzyć, mieliśmy co odreagowywać.

Wiktoria Wojtyńska („niech pan mówi do mnie Wika, jak wszyscy”) równie dobitnie wyłożyła kawę na ławę.

– Panie komisarzu. Niech pan sobie wyobrazi coś takiego: jest pan dziennikarzem i to nie najgorszym. Wiele pan umie, długo pan pracuje i ma pan jakąś tam markę u odbiorców. Znają pana, bo niejeden raz widzieli pana na ekranie. Ufają panu. Może nawet lubią. I nagle – pach – znika pan. Jakiś czas pytają o pana, ale szybko zapominają. No więc trudno, odżałowuje pan to studio, chociaż pan je lubił. Niemniej twarzy już pan nie ma, a ona się przydawała, ta twarz – niekoniecznie z powodu własnej megalomanii, ale przede wszystkim dlatego, że znanej gębie ludziska chętniej się otworzą. Rozumie pan? My im się wydajemy znajomi, nawet zaprzyjaźnieni, więc mówią. Dla reportera to bezcenne. Tak to jest. No i teraz studia pan nie ma, ze świadomości widzów pan wyleciał, ale zostają reportaże. Tylko już ich pan nie może robić na swój sposób. Nie pół godziny, a piętnaście minut – bo trzeba dołożyć komentarz. Po cholerę skończonemu reportażowi komentarz? Jest pan już duży i wszystko, co pan chciał powiedzieć, to pan powiedział. Ewentualnie zostawił pan wiele mówiące niedopowiedzenie. Namontował pan przepiękne zakończenie pod plansze. I co pan widzi na ekranie? Jak realizator schodzi z pańskiego przepięknego zakończenia i wchodzi na studio, gdzie siedzi parę osób i zaczyna gawędzić. W jakiej sprawie oni tam siedzą? Stawiają wielkie, obrzydliwe kropki nad tym i, nad którym pan kropki postawić nie chciał. Albo stawiają te kropki inaczej, niż pan je postawił. No i jest pan załatwiony na cacy. A potem jeszcze pan się dowiaduje, że ludzie i tak myślą, że reportaż zrobiła ta piękna pani, co siedzi w studiu i tak ślicznie pochyla się nad losem biednych i maltretowanych. No fuj, fuj, fuj!

– W sumie to panie same zrezygnowały z reportaży?

– Jasne. Wjechał na pana samochód, ale to pan sam położył się na jezdni! Panie komisarzu! A wie pan, że ja sześć lat robiłam fajny cykl o problemach związanych z morzem, razem żeśmy go produkowali z Rochem Solskim, to ten cudny facet w mundurze…

– Zorientowałem się.

– Właśnie. Nawet jak byłam w patologicznej ciąży i potem młodą mamusią na urlopie, to ciągnęliśmy ten cykielek, Roch jeździł na zdjęcia, a ja pracowałam przez telefon. Mieliśmy nagrody, świetną prasę i takie różne, i co? I zdjęła. Formuła się zgrała – powiedziała. Jaka formuła się zgrała, kiedy myśmy co rok zmieniali tę formułę! Panie, gdybym ja miała bardziej morderczy charakter, dawno bym ją sama udusiła. Może pan to uznać za przesadę, ale ona nam zafundowała śmierć zawodową. A ja, cholera jasna, kocham swój zawód!

– Co pani robiła po próbie tego waszego programu, po siedemnastej?

– Wtedy ją dopadli? Jakieś pół godziny jeszcze się żegnałyśmy z gośćmi, bo się dość marudnie rozchodzili, a potem poszłyśmy z Wiką do redakcji, zrobiłyśmy sobie kawę i próbowałyśmy się zastanowić, jak zmusić naszą nową prowadzącą do słuchania tego, co jej mówimy z reżyserki.

– I doszły panie do jakiegoś wniosku?

– Że jej przyszyjemy słuchawkę do ucha. Albo przymocujemy do łba pineskami.

– Ktoś was widział w tej redakcji?

– Spotkałyśmy parę osób, bo przed „Gońcem” niusiarze się kręcą wszędzie, ale jak potem się zamknęłyśmy w redakcji, to siedziałyśmy tam przeszło godzinę bez świadków. Nie mamy alibi, co?

Komisarz pokiwał głową ponuro. Istotnie, obie dziennikarki nie miały alibi, za to miały coś w rodzaju motywu. Tomasz Ogiński nie bardzo wiedział, czy to na pewno dobry motyw; czy naprawdę z powodów ściśle zawodowych można rąbnąć własnego dyrektora, choćby był nie wiem jak głupi.

Kiedy pożegnał dziennikarki, zadzwonił w tej sprawie do zaprzyjaźnionego psychiatry, który często współpracował z policją jako biegły sądowy.

– Cześć, stary. Tomasz Ogiński mówi. Nie przeszkadzam ci czasem?

– – Aaa, witaj. Nie, nie przeszkadzasz. Jadę do domu po dniu ciężkich robót. Gdybym się nagle wyłączył, to będzie znaczyło, że policja jedzie obok. Chyba że będziesz mnie bronił przed swoimi kolegami. Czym ci mogę służyć? Praca cię wykończyła? Potrzebujesz terapii?

– Niezupełnie. Trafiłem taką dziwną sprawę, a zresztą… przeczytasz o niej w gazetach jutro rano. Ktoś udusił dyrektorkę telewizji. Wstępnie mi wychodzi, że różni dziennikarze płci obojga… a nie, nie obojga, na razie same kobitki… poddawane były systematycznemu mobbingowi. One mówią o tym jak o śmierci zawodowej. Spręż się, proszę, umysłowo i powiedz mi: jeśli ktoś jest bardzo zaangażowany zawodowo i trafia na takiego szefa, który go wykańcza jako profesjonalistę, to czy ten wykończony może go zamordować? Czy to z punktu widzenia psychologii jest wystarczający motyw?

Przez chwilę z telefonu dobiegał tylko szum. Psychiatra Grzegorz Wroński zastanawiał się intensywnie. Wreszcie się odezwał:

– Jesteś tam?

– Jak najbardziej.

– To słuchaj. Moim zdaniem może. Oczywiście pod warunkiem, że ten ktoś jest bardzo związany ze swoją pracą. No i pamiętaj, nawet jeśli mówimy o absolutnych pasjonatach zawodowych, to nie każdy z nich jest zdolny do zabójstwa. Niemniej teoretycznie jest taka możliwość. Na twoim miejscu nie przywiązywałbym się do niej za bardzo, ale nie lekceważyłbym jej tak zupełnie. Masz jakichś podejrzanych?

– Jeszcze niezupełnie podejrzanych… dwie kandydatki. Ale chyba mogą się rozmnożyć te podejrzane. A może i jakiegoś faceta namierzę. No, dobrze, dzięki, Grzesiu, za pomoc intelektualną, jakby co, to do ciebie jeszcze zadzwonię. Mogę?

– Oczywiście. Trzymaj się.

– Lalka? Grzegorz Wroński. Możemy rozmawiać czy jesteś teraz zajęta?

– Mogę, mogę. Kurczę, Grzesiu, już słyszałeś? Ktoś rąbnął naszą dyrektorkę!

– Słyszałem. Lalka, proszę, powiedz mi jak przyjacielowi: miałaś z tym coś wspólnego?

– Zwariowałeś, Grzesiu? – I nic nie wiesz?

– Grzegorz, co ci do głowy przychodzi?

– Dobrze. Ja tylko tak na wszelki wypadek. Słuchaj, to co ci mówię, to oczywiście ścisła tajemnica. Facet, który prowadzi śledztwo, dzwonił do mnie i pytał, czy można kogoś zabić z przyczyn zawodowych. Mobbing, rozumiesz, pozbawienie normalnej pracy i tak dalej. Nie chciałem mu opowiadać o karabinach, a teoretycznie naprawdę mogło tak być, że ktoś z was ją… dopadł. No wiesz.

– Ty masz o mnie dobre zdanie…

– Lala, nie żartuj, bo nie pora. Znam cię i znam twoją… prawdomówność…

– Chciałeś powiedzieć: niewyparzoną gębę?

– Chciałem powiedzieć prawdomówność. I powiedziałem. Oraz wiem, jaki masz temperament. Oraz wyciągam wnioski z faktu, że znikłaś od jakiegoś czasu z ekranu, podobnie jak ta twoja przyjaciółka od Morza Bałtyckiego. Proszę, uważaj co mówisz. Ten komisarz jest w zasadzie przytomny, znam go od lat… ale strzeżonego Pan Bóg strzeże.

– Dziękuję ci, Grzesiu. Gdybym nie złapała Janusza, wyszłabym za ciebie.

– Jestem wzruszony. Lala, proszę, uważaj, co mówisz. Dla pana komisarza ty i twoje koleżanki jesteście podejrzane!

Kolejnych podejrzanych, i to mężczyzn, dostarczyła komisarzowi i aspirantowi – bo zaczęli teraz przesłuchiwać razem – boska Karola Pućko, królowa miejscowych prezenterek.

– Przepraszam, ale ja nie tylko w lokalnej telewizji występuję. – Wydęła usteczka, kiedy aspirant ośmielił się ją o to zagadnąć. – Prowadziłam bardzo wiele programów ogólnopolskich, zwłaszcza wakacyjnych! Panowie mogliby trochę się przygotować do pracy w środowisku, które infiltrują!

– Panowie nie odpowiedzieli, bo coś im mówiło, że jeśli oni teraz zamilkną, to ona będzie miała przymus gadania. Oczywiście mieli rację.

– Ja nie wiem, czy powinnam tak szczerze wobec panów występować, mam na myśli lojalność zawodową wobec mojego środowiska, ale z drugiej strony obowiązuje mnie chyba też raczej lojalność wobec pani dyrektor Proszkowskiej… teraz już świętej pamięci… bardzo dużo pani dyrektor zawdzięczam, to ona mnie w zasadzie wykreowała, panowie rozumiej ą…

Panowie zrozumieli, że pani dyrektor wciskała swoją protegowaną gdzie się tylko dało. Zaczynali też rozumieć, dlaczego musiała ją wciskać: zapewne nikt przytomny nie chciałby z nią pracować z własnej, nieprzymuszonej woli. Pozostało pytanie – po co właściwie protegować taką panienkę. Chyba że to jedna z tych, co z dyrektorskich ust spijały mądrości, w tym wypadku zapewne dla podniesienia sobie samooceny.

Karola Pućko splotła długie nogi, odsłaniając to i owo, po czym nerwowo zaczęła szukać czegoś w torebce.

– Mają panowie może papierosy? Boże, co za stresująca sytuacja! Od wczoraj trudno mi się opanować. To jak, mają panowie?…

– Niestety, nie palimy – odrzekł w imieniu obydwu aspirant. – Czy pani może kontynuować?

– Co mam kontynuować? Ach, prawda. No więc muszę panom wyznać, że wczoraj w studiu… Boże, nie mogę uwierzyć… no więc wczoraj w studiu nie mogłam usiedzieć w miejscu po tym, co się stało… jak to, nie palą panowie? Naprawdę?

– Naprawdę.

– To czy ja nie mogłabym któregoś z panów prosić…

– Nie mogłaby pani. Nie mogła pani usiedzieć i co?

– No nie mogłam usiedzieć, bo w studiu przecież w ogóle nie wolno palić, gdybym tylko zaczęła, zaraz by się alarm włączył czy coś takiego.

Komisarz Ogiński stracił cierpliwość i popełnił błąd.

– Proszę pani! Proszę się natychmiast opanować i powiedzieć nam, co pani właściwie podsłuchała!

Karola aż podskoczyła na krześle.

– Ja nie podsłuchuję, panie komisarzu!

– No więc co pani usłyszała przypadkiem?

– Ja w tej sytuacji nie sądzę, żebym mogła panom powiedzieć, co dokładnie słyszałam, zresztą jestem zbyt zdenerwowana, na pewno nie zapamiętałam dokładnie, ale na panów miejscu zwróciłabym uwagę na Maćka Kochańskiego, tego aroganckiego realizatora, na pewno panowie kojarzą…i jeszcze na pana Solskiego, to ten z Urzędu Morskiego. Więcej nie powiem. Możecie mnie panowie nożem krajać.

Komisarz już chciał na nią huknąć zdrowo, ale powstrzymał go ostrzegawczy wzrok aspiranta Brzecznego, który postanowił naprawić błąd kolegi.

– Chwila. Pani pozwoli, może kawy? My też chętnie się napijemy… Proszę się tak nie denerwować, widzę, że pani ma bardzo delikatną psyche…

Komisarz lekko prychnął, jakby rozbawiony. Aspirant bez zmrużenia oka kontynuował:

– Ja to doskonale rozumiem, zupełnie tak samo ma moja żona, dosłownie byle co wystarczy, żeby ją wytrącić z równowagi, a cóż dopiero taka sytuacja, mój Boże…

Komisarz bawił się coraz lepiej. Znał Małgosię Brzeczną od wielu lat i wiedział, że jest to kobieta o konstrukcji psychicznej solidniejszej niż główny sejf w forcie Knox. Gdyby była inna, trudno by jej było przeżyć osiemnaście lat w spokojnym związku z policjantem, na dodatek pracując i wychowując trójkę dzieci.

Prosty chwyt aspiranta spełnił swoje zadanie.

– Widzę, że jest pan w stanie zrozumieć wrażliwą kobietę, panie inspektorze…

– Jestem tylko aspirantem.

– Panie aspirancie. Pana żona miała szczęście, proszę nie zaprzeczać. Powiem panu, bo wiem, że mogę panu zaufać.

Tu spojrzała z obrzydzeniem na komisarza, zapewne jako na faceta, któremu ufać nie należy.

– Otóż słyszałam, przypadkiem, oczywiście, jak koledzy rozmawiali między sobą o stosunkach z nieżyjącą panią dyrektor… Pan Kochański miał jakąś podejrzaną sprawę związaną z Krakowem, a pan Solski… to naprawdę duża bezczelność tak powiedzieć… twierdził, że pani dyrektor…

Zawiesiła głos, a obaj policjanci wstrzymali dech.

– – Że pani dyrektor napastowała go seksualnie!

Komisarz podniósł brew, a aspirant spokojnie zapytał:

– A jak to robiła, proszę pani?

– Nie mam pojęcia – wyznała Karola z pewnym żalem. – Ale przecież to jakiś absurd, to chyba raczej on próbował wykorzystać… no, znajomość… do swoich celów. Niech ich panowie porządnie przesłuchają, obydwu.

– Zrobimy to. – Komisarz był już całkiem spokojny. – Teraz proszę mi powiedzieć, co pani robiła po zakończeniu przedwczorajszej próby?

– Wyszłyśmy razem z Eweliną, to znaczy z panią dyrektor Proszkowską… poszłyśmy do niej do gabinetu, rozmawiałyśmy o programie… pani dyrektor była zadowolona, zwłaszcza ze sposobu prowadzenia, jeśli wolno mi się przed panami pochwalić…

Panowie jednocześnie skinęli głowami. Dotąd słyszeli na ten temat raczej odmienne poglądy, przez obie autorki wyrażone tym samym określeniem: masakra.

– No właśnie – ciągnęła gwiazda. – Długo nie rozmawiałyśmy, bo pani dyrektor czekała na gościa i już dostała telefon, że ten gość jedzie, więc poszłam sobie. To było wpół do szóstej, ja wiem, że godziny są dla panów ważne…

– Skąd pani ma pewność co do tej godziny?

– Panie komisarzu, my w telewizji musimy mieć poczucie czasu. A poza tym spojrzałam na zegarek, tak odruchowo.

A zatem o wpół do szóstej pani Proszkowska jeszcze żyła i w dodatku szykowała się do spotkania. Na razie nie wiadomo z kim, ale to powinna wiedzieć sekretarka.

– Czy mogę panom inspektorom czymś służyć? Kawki, koniaczku, może zamówię w bufecie coś do jedzenia dla panów, panowie pewnie nie jedli śniadania…

Szemrząca seksownie sekretarka Jola aż się skręcała z chęci zrobienia czegoś dla panów inspektorów. Panowie zrezygnowali z tłumaczenia, jakie mają właściwie stopnie. Odmówili kawki, herbatki, pierogów, koniaczku i w ogóle wszystkiego, poprosili natomiast panią Jolę do siebie. Celem udzielenia odpowiedzi na kilka pytań.

– O matko – zmartwiła się pani Jola. – Kiedy ja naprawdę nie mogę… ja bardzo, bardzo proszę, niech panowie przyjdą do mnie do sekretariatu, siądziemy u pani dyrektor w gabinecie, ja otworzę drzwi, bo tak całkiem to ja naprawdę nie mogę wyjść…

Komisarz z aspirantem po chwilowym namyśle uznali, że to całkiem niezły pomysł. Gabinet został już dokładnie obejrzany przez działającą tu wczoraj ekipę, podobnie jak mieszkanie denatki, niestety, policjanci nie znaleźli niczego, co mogłoby naprowadzić na jakikolwiek ślad. Liczne kontakty zanotowane w kilku notesikach były wyłącznie służbowe – jako takie rozpoznała je bez trudności pani Jola. Kilka politycznych, ale, jak twierdziła pani Jola, związanych nierozerwalnie ze sprawami telewizyjnymi.

Spotkanie w dniu przedwczorajszym o siedemnastej trzydzieści nie zostało nigdzie zanotowane.

– Może chodziło o męża? – zasugerował aspirant, lecz zarówno komisarz, jak i pani Jola pokręcili głowami powątpiewająco.

– Z mężem den… pani Proszkowska rozstała się dopiero co, przecież był gościem tego programu. Nawiasem mówiąc, dzwonił do nas rano i wspominał, że wpadnie koło jedenastej. Czy będzie wiedział, gdzie ma nas szukać?

– Ojej! – Pani Jola zatrzepotała rzęskami. – Jest za dziesięć! Ja powiem na wartowni, żeby tu przyszedł, dobrze? Jak przyjdzie.

– Niech przyjdzie, jak przyjdzie – zgodził się komisarz, ale pani Jola nie wyczuła ironii.

– Ja to bym panom zaproponowała, żebyście się na dobre przenieśli do gabinetu pani dyrektor, po co macie siedzieć tam na ósmym, tacy samiutcy, a tutaj ja się wami zaopiekuję, a pan dyrektor Mikło na pewno nie będzie się sprzeciwiał…

Rzewny wzrok pani Joli towarzyszący tej propozycji sugerował jedno z dwojga: albo miała niesłychanie dobre serduszko i nie mogła znieść myśli o dwóch policjantach osamotnionych tragicznie na ósmym piętrze, albo wpadł jej w oko przystojny komisarz podobny do Zakościelnego. Chociaż blondyn. Ciemny blondyn. No.

Niezależnie od motywacji propozycja była do przyjęcia. Raz, że w gabinecie dyrektorskim było o wiele przyjemniej niż w nieczynnym biurze wyborczym, dwa, że przy otwartych drzwiach można byłoby mieć wgląd w tę całą dziennikarską menażerię. Tak się przynajmniej panom kryminalnym wydawało.

– A nie – wyprowadziła ich z błędu pani Jola. – To może kiedyś tak było, że dziennikarze przychodzili tu jak chcieli, ale przy pani Proszkowskiej się zmieniło. Ja wiem, bo pracuję w telewizji już cztery lata, przedtem byłam w marketingu, to tu się po prostu kłębiło. Pani Proszkowska wprowadziła porządek. Miejsce dziennikarzy jest w redakcji, a nie tutaj.

– Nawet podczas kolegiów redakcyjnych?

– U nas nie ma czegoś takiego jak kolegia redakcyjne – pochwaliła się pani Jola. – Kolegia dyrekcyjne to tak, to co innego. Dyrekcja się spotyka, ustala ramówkę i co tam trzeba, i wszystko na ten temat. Dziennikarze mają robić swoje.

Aspirant i komisarz spojrzeli po sobie. Pogarda pani Joli dla dziennikarzy biła w oczy.

– Oczywiście, czasami przychodzili, ale tylko jak mieli coś konkretnego do załatwienia, albo jak pani dyrektor prosiła do siebie.

– Nawet w sprawach programowych nie przychodzili? Do dyrektora Mikły, bo on, zdaje się, jest od programu?

– Teoretycznie – wydęła usteczka pani Jola. – Praktycznie… tylko niech mnie panowie nie wydadzą, nie powinnam tego mówić, ale panowie są tacy sympatyczni… – Tu obdarzyła komisarza przeciągłym spojrzeniem. – No więc praktycznie to on nic nie robił. Niby tam coś mieszał przy ramówce, a tak naprawdę o wszystkim decydowała pani dyrektor.

Pogarda pani Joli dla dyrektora programowego była jeszcze większa niż dla dziennikarzy.

Najwyraźniej w ośrodku panowała od jakiegoś czasu dyktatura. Pytanie – do jakiego stopnia oświecona? I czy monarchia była absolutna, czy istniał ktoś dopuszczony do rządów albo chociaż konsultacji? Pani Jola nie miała chyba wystarczających kwalifikacji, by uporać się z tą kwestią.

– Panowie życzyli sobie mnie widzieć, więc przyszedłem, aczkolwiek uważam, że to barbarzyństwo, niepokoić mnie w mojej sytuacji. Niemniej jestem.

W drzwiach dyrektorskiego gabinetu stał zbolały wdowiec.

Nie przesadzajmy. Nie wyglądał na specjalnie zbolałego, chociaż wyraz twarzy miał ponury. Żadnego innego wszakże nie można się było po nim spodziewać. I to nie tylko z uwagi na świeżą tragedię rodzinną. Ostatecznie był jednym z najwybitniejszych współczesnych dramaturgów opisujących w swoich sztukach wszystkie obrzydliwości dzisiejszego świata. Nawet jeśli się było kiedyś wesołym młodzieńcem, to zajmując się taką tematyką można było kompletnie stracić chęć do życia. Sebastian Proch – Proszkowski nigdy poczuciem humoru nie grzeszył, ponadto zawsze przejawiał tendencję do wynajdywania i opisywania najmroczniejszych stron rzeczywistości, stanowił więc doskonały materiał na posępnego wieszcza.

Komisarz Ogiński, spożywając dzisiaj na wczesne śniadanie cztery kabanosy Krakus, wygodny produkt, który można trzymać w jednej ręce, drugą włączył komputer, uruchomił Internet i wyguglał sobie dwieście tysięcy odpowiedzi na hasło „Sebastian Proch – Proszkowski”. Przeczytał tylko kilkanaście, ale znalazł w nich wystarczającą porcję wiadomości na temat małżonka denatki. Laureata wielu nagród literackich przyznawanych w kraju i za granicą. Nominowanego do „Paszportu Polityki” i do „Nike”. Autora sztuk wystawianych przez najpoważniejsze sceny kraju, w tym teatr telewizji. Bezlitosnego tropiciela i analityka zgnilizny obyczajowej schyłku XX i początku XXI wieku. Odważnego twórcy, niecofającego się przed użyciem najbardziej drastycznego języka, jakim przemawiała scena polska od… no, od zarania.

Po prostu nikt przed nim tak nie świntuszył – przetłumaczył komisarz na własny użytek. Postanowił też przeczytać jakiś kawałek Procha – Proszkowskiego; będzie musiał w tym celu udać się do Książnicy – zadzwonił nawet od razu do starej znajomej pracującej w dziale informacji i uzyskał obietnicę, że gdzieś mu znajdzie kilka opublikowanych dramatów. Trzeba będzie po nie wpaść… albo namówić Brzecznego, żeby skoczył, w końcu on ma samochód.

Nawiasem mówiąc, komisarz też mógł mieć samochód – służbowy – ale nie chciał. Wolał chodzić na piechotę, przynajmniej dopóki będzie względnie blisko. A jak będzie daleko, to Brzeczny ma… itd.

Wiedząc już mniej więcej, z kim ma do czynienia, komisarz usiłował wykrzesać w sobie jakiś entuzjazm wobec osoby wybitnej, szacunek, te rzeczy. Osoba wybitna jednak nie budziła w nim żadnych uczuć pozytywnych. Gdyby nie wrodzony szacunek dla twórców, komisarz byłby skłonny nazwać go nadętym bucem.

– Proszę wejść, panie Sebastianie – powiedział, nie będąc pewnym, czy przypadkiem nie popełnia jakiejś gafy, używając tylko imienia faceta. Nigdy nie miał do czynienia z posępnymi wieszczami. – Nie będziemy pana długo męczyć, poprosimy tylko o odpowiedź na kilka podstawowych pytań. Z tym, że jednak będziemy nalegać na odwiedziny u państwa… u pana w domu.

– Mało wam tego bałaganu, który wczoraj zrobili u mnie wasi ludzie? – Literat zionął ironią.

Komisarz chętnie odpowiedziałby, po prostu i zgodnie z prawdą, że tak. Mało. Koledzy przeszukujący mieszkanie państwa Proszkowskich stwierdzili ze zdumieniem, że tak bezosobowego i nijakiego mieszkania jak żyją nie widzieli.

– No więc powiem ci, Tomek, że w hotelu, a nawet w hotelu sieciowym, a nawet w schronisku młodzieżowym było by przytulniej – dziwił się technik Mateusz, człowiek inteligentny, a ponadto bywały; wszystkie urlopy spędzał na podróżowaniu, dzięki czemu wiedział, co mówi o hotelach sieciowych i schroniskach młodzieżowych. – Meble wszystkie z Ikei i to wyłącznie te najprostsze, łóżka jak prycze, ani jednego krzesła, tylko taborety, w kuchni dwie szafki na krzyż, w łazience też jakaś obrzydliwa asceza… No, może z wyjątkiem kuferka na kosmetyki pani. Tylko szmat jakieś przeraźliwe ilości, jeden pokój zamieniony w całości na garderobę, i to, wyobraź sobie, tyle samo jego, co i jej. Jego ubranka wszystkie czarne i bure. Po cholerę mu tyle jednakowych wdzianek? Może znany dramaturg musi mieć z czego robić sobie image? A znowuż jej we wszystkich kolorach tęczy. Trochę książek. U niego w pracowni. Najwięcej współczesnych thrillerów a poza tym, uważaj: Kant, Schopenhauer, Nietzsche i inni tacy. Dzieła o gnozie. Muszę sprawdzić, co to właściwie znaczy: gnoza… Jakieś współczesne, nie znam, nie czytam, nie mam do tego zdrowia. Taki literat pewnie lubi mieć wgląd w to, co pisze konkurencja. Bardzo duża półka z książkami poświęconymi psychologii i psychiatrii. Też chyba potrzebne panu do konstruowania skomplikowanych psychicznie postaci. Ona osobnego pokoju nie miała. Sporo poprzegrywanych na VHS i DVD filmów i programów, pewnie jej to było potrzebne do celów zawodowych. Telewizor jak krowa, na pół ściany. Albo i na trzy czwarte. Ciekawe, prywatny czy służbowy pani dyrektor z telewizji. Dla nas to, oczywiście, nieważne. Odciski wzięliśmy, tylko jego i jej tam były, chyba że inne gdzieś zakonspirowane, nie szukaliśmy specjalnie. Kurczę, oni chyba mocno niesympatyczni. I wiesz, mam wrażenie, że jacyś tacy… nierzeczywiści. Wymyśleni, cholera. Ja ci powiem, Tomek, to on ją zadusił, bo mu atmosfery w domu nie stwarzała i jeść chyba też nie dawała; w kuchni tylko cała szuflada zupek w proszku i trochę zapleśniałego chleba…

Komisarz patrzył w zimne, jasnobłękitne oczy znakomitego dramaturga i myślał sobie, że jeśli nawet żona go nie karmiła jak należy, to on z pewnością nie podał jej ani szklanki herbaty.

– Proszę powiedzieć, czy wie pan coś o wrogach małżonki?

– Jakich wrogach?

– Właśnie usiłuję się dowiedzieć.

– A miała jakichś?

– Raczej tak, proszę pana. Przynajmniej jednego. – Ach… rozumiem. Faktycznie. Pan nagrywa to, co ja mówię?

– Nagrywam. Do celów służbowych wyłącznie.

– No tak, pan jest policjantem, nie jednym z tych tutaj…

– Nie lubi ich pan?

– Kogo?

Aspirant, który dotąd zachował splendid isolation w kącie gabinetu, zauważył, jak komisarzowi chodzą szczęki. Z uznaniem odnotował, że łagodny ton kolegi pozostał niezmieniony.

– Pracowników telewizji. Dziennikarzy. Podwładnych pańskiej żony.

– Ach, tak. Nie, nie lubię. Moja żona też ich nie lubiła.

– Mimo że była jedną z nich?

– Była ich szefem. Dyrektor nie ma obowiązku darzenia sympatią swoich pracowników. To bardzo słaby zespół, proszę pana.

– Żona też tak uważała?

– Oczywiście. Programy, które tu powstawały, były mało nowatorskie, skostniałe. Dziennikarze mało inteligentni. Realizatorzy żal się Boże. Cała reszta również. Operatorzy, montaż. Amatorski klub filmowy. Żona próbowała coś z nimi zrobić, ale to nie było łatwe. Jak wszyscy marni twórcy, uważali się za ósmy cud świata. Zero samokrytycyzmu. Duże samozadowolenie.

Komisarz poczuł coś w rodzaju – mizernego, jednak – cienia sympatii dla pracowników telewizji.

– Czy spośród tych wszystkich… kiepskich… był ktoś, kto darzył panią Proszkowską szczególną niechęcią? Może wie pan o kimś, komu… kto się poczuł przez nią skrzywdzony?

– Panie komisarzu. Pan żartuje. Dlaczego ja miałbym się zajmować uczuciami podwładnych mojej żony?

– Rozumiem. Proszę nam opowiedzieć, jak wyglądał pański dzień przedwczorajszy.

– Cały?

– Poczynając od pańskiej wizyty w telewizji. Był pan na próbie programu pań Manowskiej i Wojtyńskiej, prawda?

– To oczywiste. Pokaz nieumiejętności i powierzchowności. Niemniej skoro zaproszono mnie jako gościa, przyszedłem na próbę.

Komisarz był już zmęczony wyciąganiem z Proszkowskiego słowa po słowie. Był też coraz bardziej zły.

– Dalej, proszę.

– Próba się skończyła, jeszcze chwilę rozmawialiśmy, a potem wziąłem taksówkę i pojechałem do Trójkąta. To taki nowy klub na Starówce, nie wiem, czy panowie tam byli…

Komisarz skinął głową. Istotnie, panowie rozpracowywali niedawno pewnego znanego w mieście biznesmena, byli w klubie Trójkąt i wynieśli stamtąd wrażenia mieszane. Prestiżowy lokal z wysokimi cenami, zapełniony przez młodych i niezupełnie młodych polityków, a także modnych i chcących być modnymi twórców, aktorów, dziennikarzy. Prawdopodobnie więcej konkretnych decyzji dotyczących miasta zapadało ostatnio w Trójkącie niż w salach magistratu.

– No właśnie. Ta próba mnie zestresowała, wypiłem od razu kilka koniaków, spotkałem znajomych. Zasiedziałem się.

– O której wrócił pan do domu?

– Bardzo późno. Od razu poszedłem spać. Na pewno było już grubo po północy. Jakaś druga, trzecia.

– Nie zwrócił pan uwagi, że małżonki nie ma w domu? – Nie zwróciłem uwagi na nic. Poszedłem od razu do swojego gabinetu i padłem. Nie szedłem do sypialni. Nie byłem trzeźwy. Nie kąpałem się. Nie rozbierałem. Okryłem się tylko pledem. Proszę zrozumieć, w takim stanie nie chciałem budzić żony. Zresztą byłem pewien, że od dawna śpi. Obudziłem się koło jedenastej, Eweliny nie było, uznałem, że wstała wcześniej i pojechała do telewizji. Zazwyczaj szła do pracy na dziewiątą.

– Nie próbował pan do niej zadzwonić, skontaktować się, wytłumaczyć?

– Nie widziałem konieczności. Od dawna daliśmy sobie z Eweliną maksimum swobody. Jesteśmy oboje dorośli.

– Państwo mieli dzieci? – spytał znienacka aspirant.

– Nie.

Trudno się dziwić – mówiły oczy komisarza. Aspirant kontynuował:

– Byliście państwo zgodnym małżeństwem?

– Co pan nazywa zgodnym małżeństwem? Aspirant Brzeczny nagle zwątpił. Sebastian Proch – Proszkowski istotnie mógł inaczej postrzegać zgodność w małżeństwie niż on sam.

Komisarz ostatecznie zrezygnował z bycia miłym.

– Chodzi nam o odpowiedź na pytanie – wyjaśnił – czy pan albo pańska żona mieliście kochanków. Przyjaciół. Można to różnie nazywać, ale zdaje się, że chciał pan precyzyjnego określenia.

– Nie.

– Czy był pan przywiązany do żony?

– Tak.

Komisarz powstrzymał się od rzucenia w sławnego dramaturga paskudnym, ciężkim przyciskiem w kształcie lwa w przykucu. Lew zdobił biurko nieboszczki żony tego cholernego cyborga.

– Kiedy możemy odwiedzić pana w domu?

– Kiedy panowie chcą. Poproszę tylko o telefon godzinę wcześniej. No i proszę wziąć pod uwagę, że na dniach będę wyjeżdżał do Warszawy, Teatr Powszechny chce wystawić moją sztukę. Poza tym mam sprawy w Teatrze Telewizji i w wydawnictwach… mniejsza z tym, to panów chyba nie interesuje.

– To nie, ale proszę nam wymienić wszystkie osoby, które widziały pana przedwczoraj w klubie Trójkąt i będą mogły poświadczyć prawdziwość pana słów.

Dramaturg wyciągnął z kieszeni portfel, a z portfela jakiś papier.

– Przewidziałem panów żądanie. Proszę.

Komisarz rzucił zdumionym okiem na kartkę papieru z drukarki – były tam nie tylko nazwiska, same znane, ale i numery telefonów.

– Dziękuję – rzucił niedbale. – To wszystko. Skontaktujemy się z panem.

– Do widzenia – powiedział Sebastian Proch – Proszkowski, odwrócił się na pięcie i wyszedł, zanim policjanci zdążyli mu odpowiedzieć.

– Ożeż ty mać radnaja niewiadomego pochodzenia – westchnął aspirant.

Komisarz wypowiedział się krócej i bardziej dosadnie.

– Co to za koszmarny facet – stwierdził z niesmakiem, kiedy przestał kląć. – Trzeba sprawdzić tych wszystkich misiów, z którymi pił. Bardzo chętnie dowiedziałbym się, że jego alibi jest do bani.

– Obawiam się, że nie będzie pan miał takiej przyjemności – dobiegł ich od strony drzwi głos, w którego brzmieniu było coś jakby satysfakcja. – Jakieś sześć do ośmiu osób potwierdzi moje alibi. Swoją drogą to idiotyczne, że muszę się starać o alibi w sprawie zabójstwa mojej własnej żony. Nieważne. Przepraszam, że wróciłem, ale zapomniałem panom o czymś powiedzieć.

Policjanci spojrzeli na niego pytająco. Nie chciało im się w ogóle odzywać.

– Zginął nasz samochód. Citroen Xsara rocznik 2000, numer rejestracyjny RZ 89067. Czy panowie mogą to potraktować jako oficjalne zgłoszenie?

– Kiedy zginął?

– Nie wiem. Żona pojechała nim przedwczoraj do pracy i od tej pory go nie widziałem. Chciałem go dzisiaj wziąć z garażu, tu, w telewizji, ale go tam nie było. Proszę panów, ja już mam dość. Moja odporność ma swoje granice i właśnie się skończyła. Zegnam. Oczekuję panów w domu… jeśli się panowie upierają.

Drugie i definitywne wyjście pana Procha – Proszkowskiego było prawdziwą ulgą dla obydwu policjantów.

Postanowili zrobić sobie krótką przerwę i sprawdzić, czy bufet na dole, w którym pracowali wczoraj, karmi ludzi przyzwoicie. Wprawdzie pani Jola natychmiast zadeklarowała dostarczenie do pokoju… nieomal do ust… wszystkiego, czego tylko panowie sobie zażyczą, ale uprzejmie odmówili i zgodnym krokiem pomaszerowali w stronę windy.

Mieli nadzieję, że może przy okazji uda im się coś usłyszeć, coś zaobserwować. Ostatecznie nie wszyscy w telewizji zdążyli ich już poznać, więc teoretycznie istniała szansa na zdobycie jakichś wewnętrznych wiadomości.

Pierwszą osobą, którą zobaczyli przy barze, była ta mała jędza z małym psem podobnym do gremlina. Jędza jadła jakąś zupę, a gremlin u jej stóp pożywiał się porcją drobno pokrajanych parówek.

Komisarz Ogiński i aspirant Brzeczny natychmiast porzucili zamiar obiadowania w telewizyjnym bufecie, odwrócili się na pięcie i wyszli z budynku szukać w pobliżu innego taniego jedzenia.

Ilonka zauważyła ich kątem oka, ale przecież nie miała zamiaru za nimi biec! Zresztą za pięć minut powinna być na montażu, gdzie teoretycznie powinna montować materiał o przebudowie autostrady, a tak naprawdę to montażysta Piterek czekał już na nią z wczorajszą kasetą. Zamierzali ją teraz przejrzeć spokojnie i bez pośpiechu. Oraz co nieco poplotkować.

Ani komisarzowi, ani aspirantowi nie chciało się daleko chodzić. Rozejrzeli się wokoło i na drugiej stronie ulicy dostrzegli reklamę piwa. W ten sposób trafili do Baru Jaru, przybytku jak zwykle pełnego pracowników telewizji.

– Niestety, ja wam powiem, że jej się należało! – Blondynka pogodynka siedziała na wysokim stołku i majtała zgrabnymi nogami. – Ja już przeżyłam sześciu naczelnych i w zasadzie wszystkim by się należało, ale jej najbardziej. Jak dla mnie to ktoś ją wykończył w bardzo dobrym momencie, bo ona właśnie chciała mnie posunąć. Tamtych pięciu też chciało, ale żaden na serio. Tylko mi kazali dykcję poprawiać. A Paproszkowska mi niedawno powiedziała, że jestem za stara i że ona na dniach zrobi casting na nowe pogodynki! Wszystkie nas chciała wywalić. Dajcie mi moje martini!

– To może przyznajcie się od razu, dziewczyny, że to wyście ją załatwiły zbiorowo? – Wysoki brunet podał jej szklankę. – Maltanka! Ty zaplanowałaś, a potem we trzy zrobiłyście swoje i dałyście sobie nawzajem alibi?

– Mogło tak być – powiedziała swobodnie Maltanka. – Na kiedy mamy to alibi mieć?

– Nie wiem dokładnie. Chyba na środę po południu. Widziałem ją na próbie tego nowego programu z gośćmi, a potem już nie, bo stałem na kamerze w „Gońcu”, a jeszcze potem poszedłem do domu. Wiecie, że ona mnie próbowała uczyć kadrować?

Pokaż mi kogoś, kogo ona nie próbowała nauczyć zawodu – prychnęła nieduża dziewczyna z dużym warkoczem. – Kiedyś zmontowałam, jak mi kazała… lepiej nie mówić.

– To ona robiła jakieś filmy?

– Coś ty, to był wsiowy reportaż Ewki Pfaffy! Z twoimi zdjęciami, nawiasem mówiąc. Nie martw się, pokazałam szefowej jej wersję i przemontowałam z powrotem. Chłopcy i dziewczynki, kto waszym zdaniem chciał ją rąbnąć?

– Łatwiej byłoby powiedzieć, kto nie chciał…

– Żożo nie chciał – powiedziała z namysłem Maltanka. – Otmuchowscy nie chcieli, w życiu im tak dobrze nie było. Jolka sekretarka nie chciała. Kto jeszcze?

– Filip? Ona go chwaliła publicznie…

– Ona wszystkich chwaliła publicznie. A Filipa musiała, bo „Goniec” dostał nagrodę w Barcelonie na tym konkursie newsowym! Ale też go szykowała do zdjęcia. Żożo miał wejść na jego miejsce, tak się w każdym razie chwalił na ostatnim Balu Dziennikarza!

– Żożo tak tylko gadał, jemu by się redakcja informacji nie opłacała. W marketingu ma więcej możliwości, a programy i tak robi, z doskoku.

– Kasia Papracka nie chciała. Magazyn Międzynarodowy nie chciał…

– No i to chyba wszyscy. Ja pierniczę! Niedużo tego!

Komisarz i aspirant, udając że ich w ogóle nie ma, powtórzyli bezgłośnie – każdy na swój użytek: Żożo, Otmuchowscy, Jolka, Filip, Magazyn Międzynarodowy, Kasia Papracka. Usiedli cichutko w kąciku i czekali na kelnerkę.

Mieli pecha. Bar Jar okazał się barem samoobsługowym. Aspirant Brzeczny zorientował się pierwszy i spróbował jakoś chyłkiem zamówić coś do jedzenia. Niestety, kunsztowny chyłek na nic się nie zdał, bo wysokiemu operatorowi wystarczył jeden rzut oka, aby policjanta rozpoznać.

– Ooo, pan aspirant, co to, dalszy ciąg śledztwa? Tak nieoficjalnie?

Wszyscy obecni w barze natychmiast jak na sprężynie obrócili się w ich stronę. Ku zdziwieniu policjantów nie było w tym ani odrobiny niechęci. Twarze tych cholernych telewizorów wręcz promieniały życzliwością. Komisarz był skłonny uważać to za skutek spożytych przed chwilą napojów wyskokowych. O tej porze!

– I co, wiedzą już panowie, kto nam załatwił szefową? – Oczy pogodynki zwanej powszechnie Maltanka płonęły blaskiem zdrowej ciekawości.

– Nie, nie wiemy. Państwo uważają, że się ociągamy?

– Ojoj, czemu pan od razu taki agresywny? To chyba normalne, że jesteśmy ciekawi, nie uważa pan?

Komisarz zacisnął zęby, ale musiał jej przyznać rację. Tylko co on ma w tej sytuacji odpowiedzieć”?

Na wszelki wypadek nie odpowiedział nic.

Aspirant był w tych nietypowych dla śledztwa warunkach bardziej komunikatywny.

– Skoro już tak się spotkaliśmy przypadkiem na neutralnym gruncie, powiedzcie nam państwo, proszę, kim są ci ludzie, o których mówiliście? Ci przyjaciele pani dyrektor Proszkowskiej?

– No właśnie. Sam pan sobie odpowiedział. – Montażystka z warkoczem miała oczy bez mała piękniejsze niż Małgosia Brzeczna. Aspirant postarał się jak najszybciej przejść nad tym faktem do porządku dziennego. – To byli przyjaciele pani dyrektor. Latali za nią, włazili jej… no, przepraszam, sam pan rozumie, to dostawali programy i wysokie honoraria.

– Pan chce, żeby te ksywy rozszyfrować – okazała domyślność Maltanka. – Słuchajcie. O kim to mówiliśmy? O Otmuchowskich. To małżeństwo, Klaudia i Borys. Są na miejscu, łatwo ich znaleźć.

– Kaśka Papracka – podpowiedział wysoki operator. – Ona się naprawdę nazywa Rapacka i pracuje w promocji. Pijar, kontakty z prasą, imprezki i takie tam. Też jest na miejscu.

– Jolka Maciąg, sekretarka, chyba ją panowie znają. Chociaż Jolki bym nie była pewna z uwagi na Żoża…

– Żożo? To jest nazwisko?

– Nie, to imię, Jerzy. On się nazywa Jerzy Buczek, a jak się przypadkiem sepleni, to wychodzi Bucek. U nas dużo osób sepleni. Przyjechał za szefową z Rzeszowa, on jest singiel, to mu łatwo było…

– Za nią? To jej bliski przyjaciel?

No, można tak powiedzieć. Zatrudniła go w marketingu, na miejscu Jolki. Ale Jolka chyba tam się za dobrze nie czuła, tam powinno się mieć łeb na karku, a u niej z głową średnio. Poza tym ona lubi być sekretarką, Euglena była niewymagająca pod tym względem, byle trzymać wszystkich z daleka od niej.

– Euglena?

– Euglena Paproszkowska, tak ją kiedyś nazwała nasza jedna prezenterka i częściowo się przyjęło.

Komisarz poczuł, że zaczyna go boleć głowa.

– A Magazyn Międzynarodowy?

– To redaguje taka para z Koszalina, Mania i Piotr Kaszyńscy, ich na pewno w środę nie było, bo mieli montaż u siebie. Ale kochali szefową chyba najbardziej, bo im bez protestów podpisywała zagraniczne delegacje. Z dietami. A poziom magazynu bardzo jej odpowiadał. Druga klasa liceum, góra trzecia.

Ciekawe, czy oni bez drinków też tacy złośliwi?…

– Filip?

– Lewańczyk, szef informacji. Ale on jej chyba jednak nie kochał… Panowie nas tu wszystkich będziecie przesłuchiwać?

Spojrzenie Maltanki skierowane w stronę komisarza Ogińskiego wyraźnie sygnalizowało, że owszem, chętnie pozwoliłaby się przesłuchać. Niekoniecznie aspirantowi.

Komisarz uprzytomnił sobie, ilu jeszcze stukniętych i nadmiernie komunikatywnych pracowników telewizji musi odpytać, i stracił cały apetyt na kotlet schabowy zakwitający przed nim wykwintnym garnirunkiem z zielonej sałaty i czerwonego pomidorka.

Ilonka nakarmiła swojego gremlina i bez mała powłócząc nogami, udała się do montażowni. Niestety, godzina, która teraz nastąpiła, pozbawiła ją woli walki w jeszcze większym stopniu. Na kasecie tak kunsztownie ukrytej przed komisarzem Ogińskim, tak podstępnie skopiowanej, ani ona, ani montażysta Piterek nie zauważyli niczego podejrzanego. Przejrzeli materiał kilka razy – nic, po prostu nic. Ilonce nie chciało się nawet komentować tej porażki. Zostawiła kasetę w Piterkowej szafce i bez entuzjazmu skierowała kroki w stronę newsroomu. Powinna teraz odbyć kilka rozmów telefonicznych, poumawiać się na różne zdjęcia, wywiady i montaże, ale jakoś nie miała serca do uprawiania pracy zawodowej. Siadła przy swoim biurku i zamyśliła się ponuro. Stanu, w którym się pogrążyła, nie powinno się właściwie nazywać zamyśleniem, bowiem z myślami nie miał wiele wspólnego. Był to raczej rodzaj letargu. Na małą chwilkę przerwał go Ilonce gwałtowny okrzyk jednego z kolegów, któremu Gizmo w ataku swojego ADHD nadgryzł nowiutki telefon komórkowy z wszystkimi bajerami, na skutek czego telefon stracił bezpowrotnie część tych bajerów.

– I czego się drzesz na biednego małego mopsika, co on może złego zrobić?

Kolega Michał Grapś spojrzał na Ilonkę, która najwyraźniej straciła właśnie kontakt z rzeczywistością i zaniechał podtykania jej poszkodowanej komórki pod nos. Czołowy damski pistolet redakcyjny nie nadawał się do kontaktów międzyludzkich.

– Ilonka, znowu masz deprechę? – Krysia weszła do newsroomu i skierowała się prosto w stronę boksu z załamaną redaktorką.

– Nie, skąd. Jestem w najlepszej formie.

Ton Ilonki przeczył jej własnym słowom. Podniosła mopsa z podłogi i posadziła przed sobą na biurku. Początkowo trochę się wiercił, ale ostatecznie usiadł na stercie konspektów Magazynu Motoryzacyjnego i wpatrzył się wiernie w swoją panią. Wyglądał jak nieduży kosmita.

– Nasza koleżanka ma cyklofrenię. – Michał specjalizował się w materiałach o służbie zdrowia i miał nieźle opanowaną terminologię fachową. – Fazy pobudzenia na zmianę z fazami… no właśnie, wystarczy na nią popatrzeć. Z tymi drugimi. Teraz ma tę drugą.

Zaraz ją pobudzimy. – Krysia machnęła Ilonce przed nosem jakimś papierkiem. Nie zareagowała, natomiast Gizmo zawarczał i fuknął przez nos. – Nie śpij, koleżanko. Dostałam mejla w twojej sprawie. Od pani dyrektor nieodżałowanej pamięci!

– Zza grobu ci przysłała? – spytała apatycznie Ilonka. – Pokaż.

– Wysłała w środę po naszej wiekopomnej próbie, ale wczoraj byłam zajęta programem, a potem tym całym cyrkiem z policją i dopiero teraz otworzyłam pocztę. No i co ty na to?

Ilonka, której oczy pod wpływem lektury Krysinego wydruku otwierały się coraz szerzej, wypowiedziała bardzo głośno kilka słów absolutnie niestosownych w ustach kobiety. Uczciwie mówiąc w ustach majstra budowlanego również brzmiałyby nieprzystojnie. Faza depresji znalazła się w odwrocie.

Misterna wiącha zaintrygowała obecnych. Redakcja informacji uniosła głowy znad komputerów i jednym głosem zażądała wyjaśnień.

Ilonka jak eksplodowała, tak zamilkła.

– Kryśka, co jest w tym kwicie?

– Pani dyrektor prosi mnie, żebym załatwiła wszystkie formalności związane z przejęciem Magazynu Motoryzacyjnego przez Żoża. Od następnego wydania. I żebym zawiadomiła o tym panią redaktor Kopeć. Patrzcie, ona nawet nie zauważyła, że Ilonka zmieniła nazwisko…

W newsroomie rozbrzmiał tym razem niecenzuralny wielogłos. Magazyn Motoryzacyjny wymyśliła Ilonka, załatwiła sobie sponsora, niezwykle starannie opracowała formułę i od trzech lat realizowała program wspólnie z policją drogową. Zebrała za niego mnóstwo pochwał i nagród, i właśnie niedawno udało jej się sprzedać go ogólnopolskiej Trójce.

– Jestem bardzo ciekawa, czy to był jej własny pomysł, czy Żożo ją poprosił… w ramach rewanżu!

– Rewanżu za co? Za interesy, czy wprost przeciwnie, życie prywatne?

– Za jedno i drugie. Ciekawe, czy już ktoś podkablował policji, żeby się zajęła Żożem…

– Słuchajcie, a kto z was go ostatnio widział? – Depresja Ilonki chwilowo znikła. – Bo ja bym go chętnie zapytała…

Zwariowałaś, Bucka chcesz pytać? A co on ci odpowie? Że pani dyrektor mu zaproponowała, a on nie zamierza się jej sprzeciwiać.

– Przecież baba zeszła!

– No i jeszcze gorzej. Kolega Bucek przez nieodżałowaną pamięć nieboszczki poleci do Eugeniusza i zaklepie sobie twój magazyn. Jeżeli już tego nie zrobił…

– O cholera! Niedoczekanie!

Ilonka zdecydowanym gestem przesunęła Gizma, który zdążył przysnąć na jej biurku i złapała za telefon.

– Halo, halo! Pani Jolu, niesłychanie pitna sprawa do szefa!… No, mówię przecież, że pilna! Oczywiście, że w sprawie morderstwa!

Newsroom słuchał z dużym zaciekawieniem.

– Geniusz! To ja. Ilona. Muszę do ciebie natychmiast przyjść. Masz teraz jakichś gości? Nie, nie zajmę ci dużo czasu. Chyba Jola ci już powiedziała? Oczywiście, że sprawa morderstwa! Lecę!

Rzuciła słuchawką, poderwała się z miejsca, chwyciła opierającego się mopsa, umieściła sobie pod pachą i wybiegła.

Newsroom nie krył rozczarowania. Wszyscy chętnie posłuchaliby wymiany zdań między rozjuszoną Ilonką a szefem, a tak, niestety, będą musieli zadowolić się ustną relacją. To zdecydowanie nie to samo. Westchnęli zbiorowo i wrócili do przerwanej pracy nad dzisiejszym wydaniem codziennego programu informacyjnego.

Ilonka wtargnęła do sekretariatu jak burza… a może nawet, zważywszy na to, co mamrotała pod nosem, jak burza z piorunami. W drzwiach zderzyła się z wysokim facetem, co spowodowało zdecydowaną reakcję Gizma, który niechcący został amortyzatorem.

– Matko Boska – powiedział mimo woli komisarz Ogiński. – Pani tak zawsze czy znowu jakieś sensacje?

– Przepraszam – warknęła Ilonka. – A pan co? Już wszystko wiecie, skoro pan wychodzi?

– A nie, jeszcze nam trochę brakuje – odwarknął komisarz, który szedł po prostu do toalety, ale nie zamierzał się z tego tłumaczyć nadaktywnej wariatce. Wyminął ją z taką godnością, na jaką tylko było go stać.

Bonka zignorowała wymachującą rękami Jolę, uniemożliwiając jej prawidłowe zaanonsowanie gościa, zgrabnym łukiem ominęła jakiegoś człowieka siedzącego w fotelu pod drzwiami i wpadła do gabinetu dyrektora Mikły.

– Geniusz, ty coś wiesz o przejęciu przez Żoża Bucka mojego Magazynu Motoryzacyjnego? – wypaliła zamiast powitania.

– Nic nie wiem. – Eugeniusz Mikło był nieco spłoszony jej impetem. – Siadaj. Mówiłaś, że masz coś związanego z morderstwem naszej drogiej Eweliny? Kazałem czekać facetowi z Urzędu Marszałkowskiego…

– Z morderstwem, ale nie Eweliny. Ja je popełnię! Osobiście! Zabiję Żoża, jeśli tknie mój Magazyn! Naprawdę nic nie wiedziałeś?

– Przysięgam, że nie. Czekaj, chcesz kawy? Na uspokojenie. Jola zrobi.

– Ludzkie z ciebie panisko. Niech zrobi.

Dyrektor wydał krótkie polecenie przez interkom. Ilonka umościła się w wygodnym klubowcu. Sama nie rozumiała, jakim cudem Geniusz miał do niej tyle cierpliwości. Powinien był ją wyrzucić na zbity łeb, a nie zrobił tego i jeszcze kawą częstował.

– Opowiadaj.

– Tu nie ma wiele do opowiadania. Kryśka mi przed chwilą pokazała mejla od szefowej, na nasze szczęście byłej szefowej… że mam oddać Magazyn Motoryzacyjny Buckowi. Musiała go wysłać tuż przed śmiercią. Krysia dopiero co go otworzyła, no i od razu mi pokazała, przez co mnie o mało szlag nie trafił. Geniuszku, ja nie wiem, czy ty się kiedy przywiązałeś do programu, ale ten magazyn to jest moje ukochane dziecko i ja go po prostu nikomu nie dam, choćbyś mnie kazał porąbać! Nie masz pojęcia, ile on mnie kosztował ciężkiej pracy, wyrabiania sobie znajomości i stosunków przyjaznych i co, mam to teraz oddać temu bucowi, żeby się woził na moich plecach?

Wejście Joli z tacą przerwało potok wymowy Ilonki. Gizmo, poczuwszy ciasteczka, zaktywizował się znacznie, siadł przy nodze stolika i zamerdał grajcarkowatym ogonkiem. Eugeniusz dał mu pół herbatnika, co zostało przyjęte z aprobatą i wzmożonym sapaniem.

– No więc przyleciałam tu do ciebie natychmiast, żebyś mi powiedział, czy zamierzasz spełnić ostatnią wolę naszej nieodżałowanej i dać Buckowi mój program?!

– Ilonka, opanuj się. Czy ja jestem nasza nieodżałowana, co rozdaje ludziom cudze programy?

Z Ilonki zeszła spora część powietrza. Napiła się kawy i odzyskała swój normalny głos (nie zdawała sobie z tego sprawy, ale do tej chwili przemawiała dziwnie piskliwie).

– Kamień mi z serca spadł, nie masz pojęcia, jaki duży. Słuchaj, a dlaczego mnie nie wywaliłeś od razu, kiedy wdarłam się do ciebie podstępem?

– Sam nie wiem – zaśmiał się. – Chyba mam do ciebie słabość, mała wariatko. Poza tym od wczoraj nie rozmawiamy tu o niczym innym, tylko o Euglenie, więc z przyjemnością porozmawiałem o programie…

– Co ty gadasz, przecież cała Euglena w tym była! I jeszcze ten jej przydupas, Żożo. Wiesz, to naprawdę nieładnie, ale wcale mi jej nie żal. To znaczy ja nie popieram morderstwa, jestem jak najbardziej za tym, żeby znaleźć i ukarać tego… sprawcę. Tylko z drugiej strony, sam rozumiesz, mieć dyrektora idiotę to jest straszna trauma. A propos – czy ty teraz zostaniesz naszym dyrektorkiem?

– Jako idiota?

– O matko, nie o to mi chodziło. A propos dyrektora, wakatu i tak dalej mówiłam, a nie a propos idioty!

– Nie męcz się. Nie wiem, czy mnie będą chcieli. Może na te dwa lata, które zostały po Euglenie, bo, jak wiesz, miała kontrakt na cztery. A potem konkurs. A może od razu zrobią konkurs. Pożyjemy, zobaczymy.

– Kto ją załatwił twoim zdaniem?

– Nie mam pojęcia. Motywację miało pół załogi z tobą na czele, jak się okazuje…

– Z tobą też, bo odniosłeś korzyści materialne – zachichotała, całkiem już odprężona Ilonka. – Taki awans, kurczę… ale i tak najbardziej bym lubiła, żeby to był Żożo…

Rozumiem cię, ale Żożo miał raczej motywację, żeby ją chronić. Chyba że się poprztykali w sprawach… tego…

– W sprawach?

– No… osobistych. Albo jakichś innych. Ilonka, to już masz świadomość, że z Magazynu nie oddamy ani guzika, mam nadzieję, że kawa ci smakowała, a teraz chyba nie powinienem dłużej przetrzymywać tego gościa od marszałka… Weź jeszcze ciasteczek dla swojego pieska, smakowały zwierzątku, a moim zdaniem są ohydne. Muszę powiedzieć Joli, żeby ich więcej nie kupowała.

– Pewnie szefowa je lubiła. Ten lukier do niej pasuje. Dziękuję ci, naprawdę jesteś kochany. Boże, może znowu popracujemy jak normalny zespół… Cześć, Geniuszku. Gizmo, idziemy. No, chodź do mamusi!

– Tylko zrób ponurą minę – poprosił jeszcze dyrektor. – Niech ten gość wie, że nasza rozmowa była śmiertelnie poważna. Trzymaj się, mała.

Jaka mała? Chociaż faktycznie, metr sześćdziesiąt to nie jest duża baba. Gdybyśmy jednak wzięli pod uwagę rozmiar duszy… Swoją drogą z Eugeniuszem coś się porobiło, jak najbardziej pozytywnego. To jej skojarzenie co do dyrektora idioty… nie było takie zupełnie przypadkowe, Freud na pewno miałby tu coś do powiedzenia. Chyba jednak ostatnie dwa lata i Geniuszowi dały zdrowo w kość. Poprzednio był kierownikiem redakcji publicystyki, sam nie wiedział, czego chce i na dodatek miał jakieś straszne kompleksy. Ale pracował z fajnymi szefami, bo i naczelny, i programowy – zwłaszcza programowy, który musiał odejść, bo go kardiolodzy postraszyli – byli dobrymi fachowcami i porządnymi ludźmi. Obaj jednak odeszli, a kiedy pojawiła się pani dyrektor Proszkowska, Geniusz niby to awansował znacznie, bo na dyrektora programowego, ale w rzeczywistości przestał mieć cokolwiek do powiedzenia. Mógł się natomiast napatrzeć do woli na niekonwencjonalne sposoby działania nowej szefowej. Jeśli teraz będzie wszystko robił odwrotnie, to jest nadzieja, że zostanie świetnym dyrektorem…

Coś on zaczął mówić o Bucku, ale ugryzł się w język. Ilonka zastanawiała się, czy miał na myśli nie tylko stosunki osobiste Żoża z szefową, ale i to, o co podejrzewali ich wszyscy w newsroomie – małe i duże przewałki na sponsoringach i patronatach medialnych… Niestety, w tej sprawie nie było dotąd żadnych konkretów, no i zrozumiałe, nikt się nie chwali tym, co mu się uda skołować na lewo.

Kto by mógł coś wiedzieć na ten temat? Kasia Papracka zapewne, ona też miała do czynienia z patronatami medialnymi… chociaż niekoniecznie.

Chwila. Kto ostatnio sponsorował jakieś programy?

Trzeba też zajrzeć do listy patronatów.

I co potem? Pójdzie do sponsora i zapyta z wdziękiem: przepraszam, a jak pan dawał forsę na program kolegi Pipcińskiego, to nie przeznaczył pan czasem jakiejś sumki ekstra dla naszej kochanej pani dyrektor? I jej ulubionego Bucka? A jaka to była sumka, większa czy mniejsza od tej na program?

Tylko po co Żożo miałby zabijać szefową, z którą współpracowało mu się tak dobrze i na tak wielu płaszczyznach?

Gdyby ten głupi policjant nie był taki nadęty…

Z drugiej strony – czy nie byłaby to nielojalność w stosunku do firmy?

– Nielojalność? Moim zdaniem wprost przeciwnie – oświadczyła Krysia, której Ilonka zwierzyła się z wątpliwości. – Jeżeli Euglena brała forsę od sponsorów, a Żożo jej w tym pomagał i też brał, to psuli firmie opinię i działali na jej niekorzyść. A nigdzie nie jest powiedziane, że nasz przyjaciel krętacz nie będzie działał dalej, tylko na własną rękę…

– Czekaj, Krysia – Ilonce zabłysły oczy – a jeśli Euglena zażądała dla siebie większej części albo odwrotnie, postanowiła skończyć z procederem, to Żożo miałby motyw!

Mógłby mieć – zgodziła się Krysia. – Tylko trzeba by mu to udowodnić. On ci z własnej woli raczej nie powie. No i nie wiemy, czy ma alibi na ten czas, co to wiesz, a ja rozumiem. Wszystko to należałoby sprawdzić. Ale jeżeli pójdziesz do policjanta i mu to wszystko zakablujesz, to pamiętaj, że Bucek spokojnie zaprzeczy i oświadczy, że jesteś mściwą żmiją, bo on miał przejąć twój nic nie wart program i zrobić z niego arcydzieło. Przy okazji, zmontowałaś już materiał o autostradzie, do „Gońca” na dzisiaj?

– Daj ten kwitek, niech ja na niego rzucę okiem. – Komisarz miał wprawdzie w gabinecie pani dyrektor komputer do dyspozycji, ale wolał staroświecki sposób notowania na papierkach. Możliwie wielu. Aspirant podzielał jego pogląd w tej materii. Od wczoraj dorobili się sporego pliku zabazgranych karteluszków. Zapisywali na nich swoje spostrzeżenia i uwagi dotyczące tego wszystkiego, co im się nagrywało na bardzo profesjonalny sprzęt. A nagrało się sporo, bo przesłuchali dziś prawie wszystkich dziennikarzy i sporą część pozostałych pracowników oddziału. – A tak w ogóle to kto nam jeszcze został?

– Jerzy Buczek. Być może ważna postać, przyjechał razem z panią dyrektor z Rzeszowa, chyba byli jakoś blisko. Nie wiem, jak blisko. Wyjechał służbowo do Koszalina, załatwiać jakieś patronaty czy sponsoringi, nie znam się na tym. Wytłumaczy nam jutro rano. Ma być, mówi pani Jolanta. Dzisiaj jego komórka była cały czas poza zasięgiem. W Koszalinie poza zasięgiem? Poza tym jeden strażnik. Ten co miał dyżur w środę. O ile wiem, właśnie do nas jedzie, miał dzisiaj jakiś pogrzeb rodzinny w Poznaniu i zgodziłem się, żeby spokojnie dojechał po południu. Nie sądzę, żeby miał dla nas specjalne rewelacje.

– W sprawie tej zaginionej xsary mamy jakieś wiadomości?

– Nie, co ty w duchy wierzysz? Albo w Świętego Mikołaja? Parę godzin dopiero jej szukają, musiałby się cud zdarzyć. Zresztą moim zdaniem już pojechała w siną dal.

– A jak twoim zdaniem ona wyjechała z telewizyjnego garażu otwieranego pilotem?

– W rzeczach pani dyrektor nie było pilota.

– No to ktoś jej rąbnął razem z autkiem. Czy ona mogła komuś pożyczyć samochód?

– Z tego, co mówili ci żurnaliści, przyjaźniła się z tym Buczkiem…

– No dobrze, powiem panom, bo w końcu i tak ktoś wam powie, a poza tym chyba powinniście wiedzieć. – Ewa Pfaffenhoffen, przystojna i stylowa pięćdziesiątka, była pierwszą osobą przesłuchiwaną po drugim śniadaniu policjantów w Barze Jarze. – Żożo Buczek przelatywał panią dyrektor regularnie, po to go sobie przywlokła z Rzeszowa. Poznali panowie jej męża, wybitnego dramaturga i nadzieję scen polskich, w tym telewizyjnych, no to się panowie nie powinni dziwić, że potrzeby erotyczne pani dyrektor pozostawały w permanentnym niedosycie. Panowie, oczywiście, nie są kobietami, ale chyba macie jakąś wyobraźnię, no więc wyobraźcie sobie, proszę, tego wypierdka w łóżku. I że ten wypierdek robi panom przyjemność. Żożo przy nim, chociaż znany bucefał, to Schwarzenegger i Stallone w jednej napakowanej osobie.

Komisarz i aspirant wpatrywali się w panią Pfaffenhoffen, starając się nie pokazywać po sobie urzeczenia jej stylem. Nie spotkali jeszcze damy z tak soczystym sposobem wysławiania się. Pani redaktor była przy tym kobietą wytworną w każdym calu – odziana w elegancki czarny kostiumik ze spódnicą umiarkowanej długości odsłaniającą zgrabne nogi w wysokich szpilkach. Na prawej dłoni błyszczała skromna obrączka z białego złota, na lewej – platynowy pierścionek z solidnym brylantem.

Komisarza strasznie korciło, żeby ją zapytać o to nazwisko, ale powstrzymywał się dzielnie. Podobnie dzielnie obaj hamowali śmiech, kiedy z nienagannie umalowanych usteczek padały jędrne sformułowania.

– Skąd pani czerpie takie wiadomości? – Komisarz opanował się pierwszy.

– Drogi panie. Niech pan na mnie spojrzy. Ja wiem, że dobrze wyglądam, ale niech pan weźmie na to poprawkę i powie, ile ja mam lat, pana zdaniem?

Komisarz uniósł brwi, ale pani Pfaffenhoffen bynajmniej nie traktowała swojego pytania jako retoryczne.

– No, niech pan się nie krępuje. Ile mi pan daje?

– Czterdzieści dwa? – Komisarzowi wyglądała na pięć więcej, ale nie chciał ryzykować.

– Pięćdziesiąt jeden – powiedziała dama, bardzo zadowolona. – Pół wieku oglądam ten świat. I co, panów zdaniem, miałabym nie odróżnić podwładnego od gacha?

Panowie spojrzeli po sobie.

– Nie każdy potrafi… – bąknął aspirant.

– Ale ja potrafię. Dziennikarz musi mieć rozwinięty zmysł obserwacji albo nie powinien być dziennikarzem.

– Nawet wiejskim? – zahaczył chytrze aspirant.

– A co to ma do rzeczy? Rozumiem, że panowie już wiedzą, czym się zajmuję. Ale poza tym, że całe życie robiłam wsiową publicystykę, to robiłam też reportaże. Wsiowe przeważnie, bo wieś nasza jest kopalnią tematów. Do czasu, niestety, do czasu.

– Słyszeliśmy, że pani dyrektor zabrała pani te wiejskie programy?

– Nasza droga i jakże nieodżałowana pani dyrektor zabierała programy każdemu, kto nie chciał jej się bezwzględnie podporządkować. Na waszym miejscu poprosiłabym tu kogoś, żeby wam zrobił taki wykaz…

Aspirant zerknął na swoją górę papierków.

– Rozumiem – powiedziała pani Pfaffenhoffen. – Już macie. Bardzo słusznie. Zapewne zyskaliście w ten sposób długą listę ludzi z dobrym powodem do morderstwa?

– Sporą – przyznał komisarz. Wbrew sobie stwierdził, że zaczyna lubić tę szurniętą… no – niekonwencjonalną – hrabinę (tak ją nazwał na własny użytek). – Pani redaktor…

– Niech mi pan mówi „Ewa”, jak wszyscy – machnęła ręką szurnięta hrabina.

– Pani Ewo. Proszę, niech mi pani wytłumaczy jedną rzecz, której nie rozumiem, być może dlatego, że pierwszy raz stykam się z waszym środowiskiem. – Komisarz z pewną konsternacją zauważył, że zaczyna się wypowiadać takimi samymi tasiemcowymi zdaniami jak ona. – Czy wy wszyscy nie przesadzacie z tym przywiązaniem do swoich programów? Przecież taki program nie jest dany raz na zawsze, dlaczego jesteście skłonni o niego walczyć na noże?

– Na kopie, na topory, na krótkie albo długie miecze – zacytowała hrabina melancholijnie. – Panie komisarzu. Dziecko z pana, czy pan naprawdę nie rozumie podstawowych rzeczy…

Naprawdę nie rozumiem – omal nie dodał „pani hrabino”, ale zdołał się powstrzymać w ostatniej chwili.

– No to ja panu wytłumaczę. – Pani hrabina łaskawie skinęła dłonią zdobną w brylant i z zadowoleniem przyjrzała się iskierkom światła, które w nim zapłonęły. – Po pierwsze: używa pan nieprawidłowych pojęć. Nie ma czegoś takiego jak program dany. Ani raz na zawsze, ani na trochę. Nam nikt programów nie daje, proszę pana. My je wymyślamy. I wkładamy mnóstwo wysiłku w to, żeby udowodnić naszym szefom, że one będą najlepsze na świecie, podniosą nam oglądalność i dadzą nagrodę na Circom Regional. To taka organizacja telewizji regionalnych, pewnie tego nie wiecie. Niech pan się nie dziwi, że dostajemy piany na pysku, kiedy te programy nam się odbiera. Po drugie: my z tego żyjemy, panie komisarzu. Z tych programów. Jak nie mamy programów, to nie mamy pieniędzy.

– Z tego co wiem, to przysługują państwu pensje…

– Śladowe. Moja osobista wystarcza mi na podatek, ZUS i kasę zapomogowo – pożyczkową. Powtarzam: nie ma programu, nie ma keszu. To moi koledzy tak mówią – kesz. Ja nie. Ja mówię: forsa.

– Ale jak już jest, to jest, prawda? Słyszeliśmy o honorariach w Telewizji Polskiej…

– Kolorowych pisemek się pan naczytał, co? I to takich dla głupich kobitek, a nie takich dla niegrzecznych chłopczyków, co to by panu bardziej pasowały?

Komisarz wbrew woli spąsowiał.

– Drogi panie. Może i jest trochę takich honorariów w Warszawie. Tu mamy prowincję. I honoraria prowincjonalne. Jak mi pan nie wierzy, niech pan zajrzy do naszej księgowości. Za program dostaję kilka stów, w związku z czym, jeśli nie mam cyklu, to leżę.

Komisarz z aspirantem znowu spojrzeli na siebie. Pani Pfaffenhoffen miała w sobie coś, co skłaniało do frywolnych skojarzeń.

Miała też, niestety, tę dziennikarską spostrzegawczość.

– Nie, kochani, wcale mi nie chodzi o to, co wam chodzi po głowach. Minęły mi te czasy, kiedy się przejmowałam swoimi cyklami i dostawałam ciężkiej nerwicy, jeśli mi się spóźniały. Cykle programowe, proszę panów. Powiem wam szczerze. Udało mi się ostatnio wyjść za mąż i gdyby nie to, że mój mąż jest pracowitym pszczółkiem, to bym od dwóch lat permanentnie trzymała ząbki w ścianie. Na szczęście mam tego męża, więc motywację, o którą wam idzie, posiadam średnią. Z samej antypatii bym baby nie dusiła; ja, proszę panów, jestem z wykształcenia rolniczka, zwierzątka lubię, nawet ludzkie, chociaż ludzkie zdecydowanie najmniej; w każdym razie żadnemu żywiołowi krzywdy nie zrobię. A poza tym mam alibi, bo w środę po południu aż do późnego wieczora byliśmy z mężem na znajomych urodzinach. W Świnoujściu. Pół jednostki Marynarki Wojennej może to panu poświadczyć. Chce pan?

– A nie, dziękuję. Parę osób wystarczy. Skąd pani wie, kiedy pani Paproszkowska, przepraszam, pani Proszkowska zginęła?

– Niech mnie pan nie rozśmiesza. Cała firma nie plotkuje o niczym innym.

– Pani hr… Ewo – komisarz w porę udał atak kaszlu – proszę mi powiedzieć, czy w pani mniemaniu jest w waszej firmie ktoś, kto by panią Proszkowską naprawdę chciał zabić; nie tylko mówił, że na pewno to zrobi… jak kilka pani koleżanek, mówiąc nawiasem?

– Wika i Lalka, co? One są na to za mądre. Zabójstwo to głupia rzecz. Ja bym na panów miejscu szukała jakiegoś idioty, względnie kryptoidioty.

– Kryptoidioty?

– No właśnie. Takiego, co nie wygląda, przynajmniej na pierwszy rzut oka. No ale panowie, jak sądzę, sami świetnie wiedzą, kogo mają szukać. Nie mnie panom podpowiadać, bo wyjdzie na to, że panów uczę zawodu, zupełnie jak nasza nieodżałowana szefowa, czego któryś z panów nie wytrzyma i mnie z kolei udusi. Czy mogę się panom na coś jeszcze przydać? Bo jeśli nie, to chyba pójdę do naszego obecnego peo i spróbuję go namówić, żeby mi oddał chociaż jeden wsiowy cykielek.

– Życzymy pani szczęścia w tym względzie – powiedział dwornie aspirant. – W razie czego chcielibyśmy mieć pani telefon. Bo może nam się coś przypomni albo będziemy chcieli uzupełnić naszą wiedzę…

O idiotach i kryptoidiotach? Proszę uprzejmie, mogą panowie dzwonić. Tu jest moja wizytówka. Ja wam też życzę szczęścia.

Ewa Pfaffenhoffen wstała z kręconego fotela jak królowa matka z tronu, a obaj policjanci automatycznie zerwali się i zgięli w prawidłowych ukłonach. Dama podała im rękę, wcale nie sugerując konieczności jej całowania, przeciwnie, uścisk jej dłoni był mocny i rzeczowy. Wyszła, uśmiechając się do nich mile, a oni spojrzeli po sobie i obaj jednakowo pokręcili ze zdumieniem głowami.

– Co za osobowość – westchnął z podziwem aspirant. – No i na pewno nie kryptoidiotka, znam się na tym.

– Ja tu zauważam jedną niepokojącą rzecz. – Komisarz zmierzwił sobie ciemnoblond czuprynę, do pozazdroszczenia gęstą i dorodną. – Oni nas rozpraszają. Być może należałoby tu przysłać którychś naszych kolegów pozbawionych poczucia humoru. Musimy uważać, żeby nas nie zaczęli zanadto bawić. Bo stracimy przenikliwość zawodową…

– Nie, dlaczego. Ja uważam, że to miła odmiana po tym, cośmy robili ostatnio…

Bezpośrednio przed zabójstwem dokonanym na osobie dyrektor Proszkowskiej komisarz Ogiński i aspirant Brzeczny rozpracowywali wyjątkowo przygnębiającą sprawę wieloletniego znęcania się męża nad żoną i dziećmi zakończonego śmiercią żony i dwójki z czworga dzieci, na dodatek rzecz się rozgrywała w środowisku podmiejskich marginesów, bardzo nieprzyjemnych w kontakcie. W porównaniu z nimi wszystkie te stuknięte telewizory były nawet zabawne. Nie należało jednak przesadzić w przywiązywaniu się do nich. Zdaniem komisarza, który dawno przestał wierzyć w ludzkość, każdy z nich mógł okazać się mordercą. Nigdzie nie jest powiedziane, że morderca nie może być sympatyczny.

– Proszę panów inspektorów… – Jola Maciąg wsunęła uroczą główkę w drzwi gabinetu nieboszczki dyrektorki. – Pan Adamiec przyszedł, ten strażnik, na którego panowie czekali…

Pan Adamiec w niczym nie przypominał wytwornej redaktor Pfaffenhoffen. Dość potężny w kształcie, w obejściu prezentował ścisłą służbistość. Wyglądał na emerytowanego wojskowego i czuł respekt wobec przedstawicieli prawa.

Trzaskał kopytami przy każdej okazji i odmówił zajęcia miejsca w fotelu. Policjantom było obojętne, czy facet siedzi, czy stoi, czy może leży na wznak, byle jego wypowiedzi były precyzyjne.

– Pan miał służbę w środę od rana do dwudziestej, prawda?

– Tak jest, panie komisarzu!

– Widział pan panią dyrektor Proszkowską?

– Tak jest. O dziewiątej sześć przyjechała do telewizji, pani dyrektor nie przechodzi koło naszego stanowiska ani obok naszych kolegów w bloku studyjnym, ale my widzimy, jak wjeżdża do garażu. Potem już nie widzimy, wchodzi do łącznika, czy nie, więc nie wiem, czy od razu pojechała na dziesiąte piętro. A może na przykład poszła do studia albo gdzie indziej do tamtego budynku. Około dwunastej kupowała gazety w kiosku koło nas na parterze. Przywitała się z nami. No i za dziesięć szósta, to znaczy o siedemnastej pięćdziesiąt, pani dyrektor wyjechała samochodem z garażu.

– O której?

Obaj policjanci zadali to pytanie jednocześnie.

– O siedemnastej pięćdziesiąt. Coś tu się nie zgadzało.

– Jest pan absolutnie pewien? Wyjechała samochodem? Widział ją pan za kierownicą?

– Jestem pewien. Widziałem panią dyrektor, prowadziła sama i w ogóle była sama. W samochodzie. Pani dyrektor Proszkowska miała xsarę.

– W takim razie o której wróciła do telewizji?

– Kto, pani dyrektor?

– O niej mówimy.

– Pani dyrektor nie wróciła już do firmy. Wyjechała i nie wróciła.

– Jest pan absolutnie pewien?

– Absolutnie, panie komisarzu. Nie wróciła samochodem i nie widzieliśmy, żeby wracała piechotą. Bo teoretycznie mogła gdzieś zostawić wóz i wrócić. Ale ani ja jej nie widziałem, ani koledzy. Rozmawialiśmy już o tym, oni na pewno potwierdzą. Panowie wiedzą, kto był wtedy na dyżurze, prawda?

– Tak, mamy wykaz.

– I samochodu nie ma?

– Nie ma. Panie Adamiec, rozumiemy, że żaden ze strażników jej nie widział, ale przecież jakoś się do studia dostała. Jak to jest możliwe?

– Tego nie wiem, panie komisarzu. Do studia można wejść z korytarza, wtedy się przechodzi koło nas. Albo z drugiej strony korytarza, jeśli się wjedzie windą z garażu, wtedy koledzy mogliby teoretycznie przeoczyć panią dyrektor, gdyby byli akurat zajęci czym innym. Ale musielibyśmy widzieć ten samochód, jak wraca do garażu. A on nie wjeżdżał z powrotem. Czerwony samochód rzuca się w oczy, nie można nie zauważyć. Pani dyrektor mogłaby wejść do garażu na piechotę, to znowuż widzielibyśmy, jak się brama otwiera. Można do studia wejść od podwórka, od parkingu, to by przedtem musiała, pani dyrektor znaczy, wejść na teren. Są dwa szlabany, oba pod kamerami, można przejrzeć wideo, ale może już panowie oglądali te taśmy?…

– Obejrzymy chętnie. Można zaraz?

Przejrzenie kaset z obrazem z kilku kamer przemysłowych zainstalowanych przy różnych wejściach i wjazdach do telewizji nic nie dało. Od siedemnastej trzydzieści do dziewiętnastej kręcili się po parkingu różni pracownicy zidentyfikowani jako redaktorzy od newsów, kilku montażystów, operatorzy i realizatorzy pracujący przy wydaniu „Gońca” o osiemnastej, jacyś kierowcy i maszyniści. Aspirant na wszelki wypadek sporządził staranny wykaz tych wszystkich ludzi. Pani dyrektor wśród nich nie było. Strażnik Adamiec rozłożył ręce w geście bezradności.

– No to sami panowie widzą, jak jest.

Panowie owszem, widzieli, że sytuacja im się gmatwa. Dyrektorka o wpół do szóstej poszła na spotkanie nie wiadomo z kim, nie wiadomo, czy się z tym kimś w ogóle spotkała, natomiast dała się komuś znajomemu udusić, jak twierdzą znakomici patolodzy, przed osiemnastą. Ale skoro wyjechała z firmy za dziesięć szósta, to jakim cudem zdążyła w dziesięć minut zgubić gdzieś samochód, wrócić piechotą, dostać się nie wiadomo jak do telewizji, wejść do studia i dać się zabić?

– Może tak – mówił komisarz. – O wpół do szóstej wyszła od siebie, co potwierdzają prezenterka i sekretarka. Poszła się z kimś zobaczyć na terenie telewizorni. To są, zauważ, dwa duże budynki, zwłaszcza w tym wieżowcu można cały dzień biegać i nikogo nie trafić. Mogła iść do kogoś do redakcji; no to w tym przypadku odpada informacja, oni siedzą w tym obozie pracy wieloosobowym, zresztą tam się stale kręci kupa ludzi. Ale są jeszcze inne działy, mógł ktoś przyjść specjalnie albo pracował dłużej… cholera wie. Prawdopodobnie nasza pani dyrektor spotkała tego kogoś… i tu bym spróbował odpytać pana Buczka, którego nam tak ładnie wysypała pani hrabina… potem od razu poszła do garażu i wyjechała o tej siedemnastej pięćdziesiąt. Zostawiła samochód gdzieś blisko firmy, szybciutko wróciła, weszła do telewizorni nie wiemy jak, do studia też nie wiemy jak, tam znowu ktoś na nią czekał, po czym ją rąbnął, zapakował do pudła, te światła, które z pudła wyjął, szurnął za horyzont i zniknął z pola widzenia. Możliwe, że wrócił spokojnie do swojej pracy. Pięć po szóstej studio zostało zamknięte, strażnicy mają zanotowany czas oddania kluczy.

– To jest możliwe, ale bez sensu – skrzywił się aspirant. – Ta cała kombinacja z zostawianiem samochodu. Dała go komuś?

– Może jej się coś przypomniało, wróciła szybko i nie chciało jej się już wjeżdżać do garażu, zostawiła auto koło firmy, nie zamknęła, ktoś je rąbnął? Tylko jak weszła, skoro jej nikt nie widział?

– Pojęcia nie mam.

– A propos męskich stóp – komisarz grzebał w karteczkach – czy wszystkie nogi za horyzontem mamy zidentyfikowane?

Bez mała. Pięciu facetów tam się szwendało. Ostatni był człowiek – światło i zadeptał prawie wszystko, bo on ma buty jak futerały od skrzypiec. Znalazł tam swoje reflektory i chyba nad każdym wykonał taniec wojenny. Ale nasi chłopcy i tak sobie poradzili. Przed nim łaziło tam trzech maszynistów i jedna noga luzem. Zdecydowanie mniejsza niż nogi człowieka – światła. Nie wiemy, do kogo należała. Żadna noga z tych, co uczestniczyły w programie, nie pasuje.

– Trzeba by zobaczyć nóżki pana Buczka:

– W ogóle trzeba zobaczyć pana Buczka, ale to już jutro. Może zróbmy teraz jakiś remanent? Kto ją mógł rąbnąć i chciał ewentualnie?

Pochylili się nad swoimi karteczkami.

Bystrych licealistów, polonistkę Agatę Pakulską i redakcję informacji chwilowo wykluczyli w całości, skupiając się na ludziach produkcyjnie zamieszanych w niedoszły program Wiki i Eulalii. Komisarz wyjął z ryzy papieru do drukarek kolejną kartkę i narysował na niej tabelkę.

– Po kolei. Panie redaktorki Manowska i Wojtyńska. Obie miały motyw i obie miały możliwość. Pod warunkiem, że działały wspólnie, co przecież nie jest wykluczone. To chyba w ogóle jakieś bliskie przyjaciółki.

– Niby tak. Osobiście mam wrażenie, że to jednak powinien być facet, te reflektory za horyzontem wyglądały, jakby je tam ktoś rzucał z impetem. Leżały na kupie i niektóre były pouszkadzane. A one wcale nie są lekkie.

– Kobitka w stanie furii robi się bardzo silna. Zwłaszcza dwie kobitki. A nasze redaktorki były w świeżej furii, zauważ, właśnie im pani dyrektor odebrała możliwość prowadzenia własnego programu. To mogła być kropla przepełniająca kielich. Jeszcze bym ich całkiem nie skreślał.

– Dobrze. Redaktorki zostają. Dalej. Sierakowska Krystyna, producentka. Motywację miała, coś tam mówiła, że jak spadają programy, to ona traci forsę. Produkowała prawie wszystkie programy, które pani dyrektor uwaliła. Musiała stracić sporo pieniędzy.

– – Ma natomiast alibi, to znaczy trzeba je potwierdzić u tego dentysty, do którego poleciała na siedemnastą lekko spóźniona, o siedemnastej dwadzieścia pięć. Zakładamy, że dentysta potwierdzi.

– Kochański. Realizator. Po tamtej próbie robił „Gońca”, to znaczy był na pewno zajęty do osiemnastej trzydzieści. Trzeba będzie pogadać z Antonim o tym czasie zgonu… bo może Kochański natychmiast po programie zszedł tymi wewnętrznymi schodkami do dużego studia i zabił szefową. Albo i przed programem. Myk, myk. Dużo czasu by mu to nie zabrało.

– Pod warunkiem, że ona tam uprzejmie przyszła i poczekała na niego. No ale przecież mogło tak być. Buty za horyzontem mogły być jego?

– Nie, on nosi dwa numery mniejsze. Za horyzontem był ktoś inny.

– Pani Pfaffenhoffen kazała nam szukać kryptoidioty. Kochański na pewno idiotą nie jest, to wyjątkowo przytomny człowiek. Ci realizatorzy chyba w ogóle nie mogą być idiotami, z definicji. Natomiast niewykluczone, że Kochański ma jakiś motyw, trzeba go przepytać na okoliczność tego Krakowa, co to nam kablowała pani prezenterka…

– Prezenterka jest idiotką ewidentnie. Nie krypto. Całkowicie jawną. Nawet całkowita idiotka jednak nie będzie zabijać własnej protektorki. Ja bym ją skreślił, pięć po wpół do szóstej oddawała klucz na wartowni i wychodziła…

– Dobrze, na razie damy jej spokój. Mówiła nam za to o jakiejś motywacji tego picusia z Urzędu Morskiego. Trzeba z nim jeszcze pogadać. Alibi niby ma, wyszedł i nie wrócił. Ale po tej historii z powrotem dyrektorki ja już im nie wierzę, tym strażnikom pieczęci.

– Jakiej pieczęci? – Aspirant nie chwycił.

– Aaaa, żadnej. Tak się mówi.

– Musimy pogadać z jego żoną, może pamięta, o której dokładnie przyjechał do domu. On twierdzi, że przed szóstą, bo wyszedł o wpół i nigdzie się nie włóczył. W takim razie byłby poza podejrzeniem.

– Na razie znak zapytania.

– Filozof.

– – Filozof miał o osiemnastej zajęcia na uniwersytecie i nie spóźnił się ani sekundy. On się nie spóźnia podobno nigdy. Gdyby to zrobił pierwszy raz w życiu, wszyscy studenci by to zauważyli. Zresztą chyba nie znał tej baby.

– Pani dyrektor.

– Pani dyrektor. Kto dalej? Człowiek – światło?

Kiedy pół godziny później pani Jola ośmieliła się zajrzeć do gabinetu i zaproponować panom inspektorom kaweczkę, panowie mieli już zakończony remanent, z którego wynikało, że spośród przesłuchanych do tej pory motyw i możliwość posiadały cztery osoby: obie redaktorki, realizator i picuś z Urzędu Morskiego (zakładając,’ że to, co gadała Karola Pućko, miało jakieś podstawy). Realizatorowi i picusiowi należało sprawdzić motywacje. No i zostało do przesłuchania jeszcze sporo osób, w tym jeszcze kilka takich, którym szefowa pozabierała programy. Ale to już komisarz z aspirantem zostawili sobie na jutro. Oraz na dalszą przyszłość. Ostatecznie policjantowi też się należy odrobina odpoczynku.

Ilonka, która materiał o autostradzie zrobiła z haniebną po prostu niedbałością, pojechała do domu już godzinę wcześniej. Uspokojona co do losów swojego Magazynu Motoryzacyjnego postanowiła chwilowo zająć się wykryciem sprawcy morderstwa pani dyrektor. Nie miała jeszcze tylko całkowitej pewności, czy po wykryciu zabójcy wyda go tryumfalnie w ręce policji, czy raczej rzuci mu się na szyję i pomoże w całkowitym zatarciu śladów.

Zostawiła fioletowego Zygfryda przed budynkiem i pozwoliła swojemu gremlinowi na odbycie mniej więcej piętnastometrowego spaceru celem oblania rosnącej siedem i pół metra od drzwi wejściowych akacji. Dłuższej przechadzki Gizmo stanowczo odmówił i wspiął się na tylne łapki, przednimi bębniąc znacząco o wysmarowane sprayem drzwi. Ilonka wzięła go pod pachę i weszła do wysprayowanej windy.

Jedyną zaletą jej mieszkania była panorama z okien na dziesiątym piętrze. Dodajmy, że blok usytuowano na górce. Rzeka, jezioro Dąbie, wszystkie kanały i wody portowe lśniły właśnie purpurowo w świetle zachodzącego słońca. Ilonka otworzyła okno, wpuściła świeże, wiosenne, przedwieczorne powietrze i zagapiła się na swój ukochany landszaft. Nie wiadomo dlaczego największą przyjemność sprawiał jej zazwyczaj widok wielkiej stoczniowej suwnicy bramowej w kolorze żółtym. Nie rozświetlone wody, nie dumne sylwetki statków, nie gromady dźwigów jak gigantyczne żurawie – tylko ta właśnie suwnica. W pobliżu olbrzymki stała wprawdzie druga, niewiele mniejsza, ale ona już nie budziła w sercu Ilonki takiej czułości. Ilonka, jak każdy dziennikarz informacyjny, była, oczywiście, w stoczni wiele razy i widziała swoją faworytę z bliska. Suwnica w dużej mierze zaspokajała jej zapotrzebowanie na rzeczy wielkie – w objęciach jej ramion mieścił się statek. Fakt, że składała się z dwóch części i poruszała po dwóch odrębnych torach, stanowił dla Ilonki przedmiot dodatkowej radości. Gdyby ją ktoś zapytał, dlaczego – nie bardzo umiałaby to wytłumaczyć. Dlatego nie wyrywała się specjalnie ze zwierzeniami na ten temat. Nie opowiadała również nikomu, co czuła, kiedy podążając w ślad za operatorem, znalazła się pod kadłubem budowanego właśnie statku, gdzie pracowali spawacze, siejąc wokół kaskadami wściekle pryskających iskier. Oczywiście nawet nie miała zamiaru wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby ta masa metalu na nią spadła – to wyobrażenie byłoby dość dziecinne. Doznawała natomiast wielkiej satysfakcji na myśl, że oto nie było tu nic, potem ktoś zespawał pierwsze blachy, potem sprawa poszła dalej – i oto mamy statek, urządzenie niesłychanie wprost skomplikowane – i działające. Pływające po morzach i oceanach i niosące chwałę polskiego marynarza i stoczniowca – na filmowanych przez siebie wodowaniach Ilonka z trudem powstrzymywała łzy wzruszenia w momencie, kiedy statek przy akompaniamencie wycia portowych syren spływał z doku na wodę.

Podobną fascynację wzbudziła kiedyś w Ilonce instalacja do produkcji kwasu siarkowego w Policach, urządzenie wielkości całkiem sporego osiedla mieszkaniowego, złożone – tak jej się w każdym razie wydawało – z miliona kilometrów rurek i przewodów. Z niektórych kapało na ziemię coś, co śmierdziało kwasem siarkowym – ekipa nie sprawdzała na wszelki wypadek, czy wyżera takie same dziury jak kwas siarkowy. Niemniej, nawet biorąc pod uwagę pewne niedoskonałości, instalacja była imponująca.

Ilonka była dziecięciem cywilizacji industrialnej.

Tym razem jednak ani widok ulubionej suwnicy, ani nawet warkot silnika przelatującego niedaleko śmigłowca (uwielbiała latać) nie wywołały uśmiechu na jej twarzy.

Brak Jaromira Kopcia?

Przecież już sobie wyperswadowała… Zresztą ostatnimi czasy nie było między nimi prawdziwego kontaktu. Zwłaszcza odkąd na drodze Kopcia stanęła chuderlawa miłośniczka wędkowania. A ona sama, Ilonka, zaczęła się leciutko podkochiwać w Adamie Grzybowskim, który nie zamierzał jej pocieszać, tylko odszedł z wychowawczynią i sam stał się wychowawcą.

Być może wpadłaby w kolejny mały letarg, ale Gizmo, pokręciwszy się trochę po pokoju, zaczął popychać nosem swoją miseczkę do wody. Na kuchennych kafelkach robiło to niemożliwy do wytrzymania hałas. Ilonka nalała wody do miseczki, do drugiej sypnęła psich kuleczek i poszła otworzyć drzwi, do których ktoś dzwonił jak na pożar.

Otworzyła i najchętniej byłaby zamknęła je natychmiast na twarzy sąsiadki, pani Donaty Karachulskiej, niestety, pani Donata już trzymała nogę w szparze. Za nią – jeszcze bardziej niestety – majaczył zwalisty cień jej trzydziestoletniego synka, po mamuni nazwanego Donatem.

– Dzień dobry, dobry wieczór, pani sąsiadko, jak to dobrze, że panią zastaliśmy, chodź, Doniu, jest pani Ilonka, jest, a już myśleliśmy, że pani znowu do nocy nie będzie, na szczęście Donio zobaczył przez okno ten paniny fioletowy samochód, swoją drogą co to za kolor dla takiego dużego samochodu, czarny byłby o wiele lepszy albo w ostateczności czerwony. No ale pani samochód, pani kolor wybierała. My tu z sąsiedzkiej życzliwości do pani przychodzimy, pani po tym jak pan Jarek odszedł, to taka biedna sama… Ja wczoraj nagotowałam galartu, on w nocy stanął, dobry galart, pani powinna się odżywiać, bo na pewno je pani byle co w jakichś podejrzanych bufetach. Tu galart pani ma, Doniu, daj ten drugi garnek, a tutaj gołąbki, dzisiaj robiłam dla całej rodziny, to i dla pani wystarczy. No. Niech pani teraz siada i je, bo gołąbki ciepłe, a galart zimny, prosto z lodówki, myśmy ocet też przynieśli, daj, Doniu, pani Ilonka to pewnie nie ma… No to niech nas pani już wpuści dalej, pani sąsiadko, nie będziemy tak stać w przedpokoju! Gdzie pani ma talerze? W kuchni na pewno, zaraz pani nałożę i musi pani zjeść, ciepłe gołąbki, a i do odgrzania zostanie kilka. Poszła, psinka, to nie dla ciebie, że też pani paskudztwo takie w domu chowa, toto nawet nie zaszczeka porządnie, i wygląda jak nieboskie stworzenie. A co to się z panią dzieje?

– Chwila – rzuciła Ilonka i wbiegła do łazienki. Stanęła przed lustrem i spojrzała na siebie. Zdecydowanym ruchem napełniła szklaneczkę lodowatą wodą i wylała ją sobie za dekolt. Na kolorowym swetrze mokra plama nie rzucała się w oczy. – ASERTYWNA – powiedziała Ilonka bezgłośnie i ze strasznym naciskiem. – ASERTYWNA.

JESTEŚ ASERTYWNA. ZA CHWILĘ WYRZUCISZ TĘ BABĘ I TEGO NIEDORÓBKA. WON. NA SCHODY ASERTYWNA. ASERTYWNA ILONKA DYMEK. ASSSSERTYWNA!

Dolała sobie trochę wody za dekolt, otrząsnęła się jak mokry pies, przecięła lustro spojrzeniem jak błyskawica i trzaskając specjalnie głośno drzwiami, wyszła z łazienki.

Nabrała powietrza w płuca, żeby kazać się sąsiadce z progeniturą wynosić do diabła, ale sąsiadka z błyskawicznym refleksem wykorzystała moment i rzuciła się na nią z ciepłym szalem. Nawiasem mówiąc, szal leżał uprzednio na fotelu i stanowił ulubioną pościółkę Gizma. Cały też był pokryty jego sierścią.

– Matko Najświętsza, a co to się z panią stało, tak pani strasznie zbladła, pewnie się pani niedobrze zrobiło, to na pewno z przemęczenia, niech się pani szybciutko okryje, trzeba się w cieple trzymać, ale pani blada, wymiotowała pani?

Asertywna Ilonka Dymek wyrwała się z opiekuńczych ramion, których było co najmniej osiem.

– Chwila! Pani sąsiadko, ja bardzo dziękuję za troskę, ale nie czuję się źle. Chciałabym natomiast odpocząć.

Czy możemy się umówić, że państwo wpadną innym razem?

– Innym razem też! – zaśmiała się tubalnie ośmiornica.

– Pani Ilonko, my pani takiej samiutkiej nie zostawimy, na łasce losu, biednej, kto wie czy nie w depresji! Doniu, nakładaj pani Ilonce gołąbków, na takie sensacje żołądkowe to lepiej nie jeść zimnego, a gołąbki delikatne, z ryżem, nie z kaszą, i mięsko sama zmieliłam, żadne garmażeryjne świństwo. To galart pani będzie miała na potem. Jutro ugotuję rosołku i też pani przyniosę…

Ilonka skapitulowała. Zresztą gołąbki pachniały nie najgorzej, a galaretkę z nóżek uwielbiała. Głupiemu Kopciowi gotowała i galaretki, i gołąbki… oczywiście kiedy tylko miała czas. Generalnie dość rzadko. Ale wychodziło jej bardzo dobrze, no i nie waliła niepotrzebnie do gołąbków takiej ilości majeranku.

Wykorzystała nabytą w pracy umiejętność wyłączania uwagi i postarała się nie słuchać, co mówi pani Karachulska – a mówiła ona bez przerwy, kiedy Ilonka się posilała. Zwalisty Donat siedział przy stole, gapiąc się przez okno i nie biorąc udziału w konwersacji. Czasem tylko łypał błyskawicznie na dziewczynę i natychmiast odwracał oczy w kierunku pejzażu z suwnicą bramową.

Ilonka zjadła czwartego gołąbka (bez chleba) i poczuła, że może spauzować. Jak przez mgłę dotarło do niej, że sąsiadka coś mówi, a nawet zadaje jej jakieś pytanie.

– Jasne – odrzekła, nie przejmując się, czy ta odpowiedź ma jakiś sens czy niekoniecznie. – Ma pani całkowitą rację. Oczywiście. A gołąbki były doskonałe. Już więcej nie mogę, naprawdę. Galaretkę zjem kiedy indziej.

Niespodziewanie sąsiadka zerwała się ze swojego krzesła, a syn poszedł za jej przykładem. Coś zamruczał pod nosem, wyrwał Ilonce rękę z barku celem wykonania na niej kurtuazyjnego cmoka i oboje zniknęli, jakby ich nigdy nie było. Gdyby nie brudny talerz po gołąbkach i micha zimnych nóżek, Ilonka mogłaby przypuszczać, że miała jakieś omamy.

– Gizmuś, gdzie jesteś? Chodź do mamusi. Lubisz takie galaretki? Patrz, baba głupsza niż ustawa przewiduje, a gotuje zupełnie przyzwoicie. I ma ludzkie odruchy. Boże, jaka ja jestem zmęczona. Po co ona przywlokła tu tego swojego synala, to ja nie wiem. Gizmo, co masz w buzi, pokaż zaraz. Co to za paskudztwo, piesku?

Piesek wypełzł właśnie spod kanapy, dokąd udał się spostponowany przez gościa. Z płaskiej mordki zwisał mu nieokreślony strzępek. Ilonka z pewnym obrzydzeniem wyjęła mu różowe kłaczki spomiędzy zębów.

– Pomponik to był, co, mopsiu? Pani sąsiadka ma już tylko jeden kapeć z pomponikiem? No i dobrze, po co cię przezywała. A pod kanapą co masz? Drugi pomponik. Dobry piesek. Nie ma to jak symetria. Spróbuj.

Gizmo z zadowoleniem przyjął odrobinę galaretki z nóżek. Jego pani wyjęła z barku butelkę czerwonego wina i barmańskim korkociągiem (pozostałość po Jaromirze) spróbowała wyjąć korek. Jedynym rezultatem była mała dziurka w kciuku lewej ręki. Ilonka zaklęła bardzo paskudnie, odstawiła wino i sięgnęła po whisky. Wrzuciła do szklaneczki dwie kostki lodu i zalała je raczej szczodrze alkoholem.

Dokładnie dwie godziny i czterdzieści minut później, zapłakana i zapuchnięta (zdążyła już zrobić skrupulatną powtórkę ze wszystkich swoich niepowodzeń życiowych, prawdziwych i urojonych) zatelefonowała do Wiktorii.

– Cześć – powiedziała, odkaszlnąwszy uprzednio. – Przerp… przepraszam, że tak sobie spokojnie dzwonię i ci przeszkadzam w życiu rodzinnym, która godzina jest? O kurczę. Słuchaj, kurczę, ja naprawdę przepraszam, ale mam takiego strasznego doła, że po prostu sama nie mogę sobie poradzić, a od czego są dobre koleżanki… Czy ja mogę cię tak po prostu zapytać?

– Pytaj – przyzwoliła krótko Wika, która właśnie wyskoczyła spod prysznica, przekonana, że dzwoni jej własny mąż, aktualnie w biznesowej podróży na Bornholm. Oczywiście zorientowała się od razu, że młodsza koleżanka jest nabombana w mały autobusik, ale podeszła do tego faktu z pełną tolerancją. Niech sobie rzuca kamieniem, kto się nigdy nie nabombał, ona na pewno nie będzie.

Ty słuchaj, ja naprawdę przepraszam, ale kurczę, jak ty sobie poradziłaś, jak cię ten twój mąż zostawił? O własnych siłach? Bo ja chyba jednak nie mam odpowiedział… odpowiedniego zasobu sił… zbrojnych. Ja już nawet myślałam, że się uzbroiłam, ale zapomnij, nieprawda jest absolutna, w każdym razie dzisiaj. Nie wiem, dlaczego właśnie dzisiaj. Sąsiadka mi przyniosła żarcie, wyobrażasz sobie? I był z nią taki jej synuś, kurczę, nie wiem, czego oni naprawdę chcieli. On się nawet nie odezwał. Zostawili mi gołąbki na zapas i jeszcze galaretkę z nóżek. Gizmo trochę zjadł, mój pies, wiesz. Ja nie wiem, może to ta galaretka, kurczę, Wika, to co, nie gniewasz się? Jak sobie poradziłaś? Powiesz mi?

No, no. Koleżanka jest nabombana w coś znacznie większego aniżeli mały autobusik.

– Oczywiście, że się nie gniewam. Tylko jest jeden kłopot…

– Wika, jak nie chcesz, to nie mów, ja to zrozumiem, nie każdy ma ochotę wywlekać swoje bebechy tylko dlatego, że jakaś porąbana Ilonka Karambol dzwoni i coś tam chce, kurczę, ja cię przepraszam i już się zaraz wyłączam…

– Stój! Ilonka! Nie wyłączaj się! Jesteś tam?

– No pewnie, że jestem, a gdzie miałabym być… kurczę, Wika, przepraszam…

– Ilonka. Nie przepraszaj. Uważaj. Ja jestem Wika.

– No przecież do ciebie dzwonię!

– Ale to nie ja miałam męża i się rozwodziłam. To Lalka.

– No coś ty…

– Naprawdę. Pomyliło ci się. Dużo wypiłaś?

– Trrrr… troszkę. Pół flaszki. Ale whisky, bo wino mi się nie chciało otworzyć, to ten debilny korkociąg. Może większe pół. Ty naprawdę nie miałaś męża? O kurczę. To ja przepraszam. Faktycznie. Nie miałaś. Teraz masz. A Lalka też ma?

– Ma, ale nie męża. Ale ten niemąż jest jak mąż. Chyba możesz tego dzisiaj nie zrozumieć…

Nie, nie, ja rozumiem. Ja go przecież znam. Fajny ten jej niemąż. Ale mi się pomyliło, o rany. To ja przepraszam, śpij dalej.

– Czekaj. Jeszcze nie spałam. Lepiej kojarzysz?

– Wyszcze… wytrzeźwiałam. Prawie. A co?

– Nic specjalnego. Ale może byś wpadła jutro do mnie do Podjuch, zrobimy jakiegoś grilka w ogrodzie, mojego nie ma w Szczecinie, zaprosimy Lalkę i tego jej niemęża, oni mieszkają po sąsiedzku, pogadamy spokojnie. Albo niemęża nie zaprosimy i pogadamy jak trzy kobiety o twoim dole. A ty wywietrzejesz do reszty na świeżym powietrzu. Co ty na to?

– Zarębiśśśście.

– Ilonka! Zapamiętasz?

– Nie. Ale sobie zapiszę. Ty, Wika, fajna z ciebie koleżanka. Mogę wziąć psa? To właściwie jest niepies. To jest mops.

– Przecież wiem. Znam Gizmusia. Weź go, jasne. Ciekawe, czy się zaprzyjaźnią z moją Szantą.

– O której mam przyjść?

– O której chcesz. Jak się wyśpisz. A teraz już nic nie kombinuj, tylko umyj buzię i ząbki, i też idź spać.

– Buzię i dupcię – powiedziała z godnością Ilonka i rozłączyła się. Po czym nie myjąc niczego i nie rozbierając się, padła na łóżko, na którym już od jakiegoś czasu przebywał sapiący i pochrapujący gremlin.

Żożo Bucek zrobił na policjantach wrażenie absolutnie uzasadniające posiadaną zaocznie ksywę.

– Jest nieszczęście – powiedział od progu. – Prawdziwe nieszczęście. Nie wiem, co oni wszyscy panom naopowiadali, ci dziennikarze od siedmiu boleści a ósmego smutku, te wszystkie redaktorki z awansu społecznego, co do jednej zazdrosne o Ewelinę, o jej umiejętności, sposób bycia, koneksje, wdzięk, urodę, inteligencję wreszcie! Panowie nie mieli okazji poznać Eweliny… za życia oczywiście?

Nie mieliśmy – odparł zgodnie komisarz i zamilkł, bowiem po takim początku rozmowy postanowił najpierw dać się facetowi wygadać. Aspirant zrobił tylko duże nie winne oczy i pilnował włączonego urządzenia nagrywającego.

Żożo tymczasem wszedł do pokoju na dobre, uścisnął obie policyjne prawice i zamaszyście zajął miejsce na krześle przy stole konferencyjnym. Krzesło aż jęknęło pod ciężarem dwumetrowego i mocno barczystego faworyta nieboszczki dyrektorki.

Komisarz obejrzał sobie faworyta uważnie. Miłośnicy i miłośniczki mięśniaków o wyrazie twarzy łączącym wrodzoną tępotę z nabytą przymilnością mogliby nawet być zachwyceni. Silny człowiek, niewątpliwie. Duża dawka testosteronu. No, obiektywnie biorąc, nawet przystojny, bądźmy sprawiedliwi. Ale zdecydowanie niesympatyczny. Oczka mu niby nie latają, ale jakoś nie mogą zatrzymać się w jednym miejscu. A już na pewno nie patrzą w oczy rozmówcy. Może facet nie może się zdecydować, któremu z dwóch interlokutorów ma w te oczy patrzeć. Palce mięsistej łapy bębnią po stole. Nerwusek skrywający swoje zdenerwowanie.

Aspirant podsunął Buczkowi kubek i nalał do niego kawy z dzbanka, który dostarczyła piękna pani Jola Maciąg, trochę zdegustowana koniecznością pracy w sobotę. Żożo kiwnął głową niedbale i władczo wyciągnął rękę po cukierniczkę, stojącą nieco zbyt daleko. Komisarz podał mu ją, a Żożo sypnął do kubka trzy łyżeczki cukru i zastanowił się nad czwartą.

– Jednak nie – zdecydował. – Panowie. Straszna sprawa. Macie już jakichś podejrzanych? Ja bym na waszym miejscu podejrzewał tu wszystkich, jak leci. Oni nienawidzili Eweliny od momentu, kiedy tu przyjechała z Rzeszowa i zorientowała się, co jest wart ten cały ośrodek. Dno. Po prostu dno. Pod każdym względem. Program, promocja, marketing, masakra. Niestety, Ewelina nie mogła przywieźć z Rzeszowa całego zespołu, zresztą, prawdę mówiąc, nie warto by było, tam też nie orły pracują… zabrała tylko mnie, bo na pierwszym miejscu stawiała marketing. Poza tym ja byłem aktualnie wolny, w sensie osobistym, rozumiecie. Jestem w separacji z żoną, potwornie głupia kobieta, nie rozumiem, jak mogłem się z nią ożenić, ale to panów przecież nie interesuje. Otumaniła mnie swojego czasu i wykorzystała chwilę mojej słabości. Panowie rozumieją, najgorzej mają zawsze dżentelmeni.

Panowie byli skłonni przypuszczać, że ich definicja dżentelmena różni się nieco od definicji Żoża.

Ten zaś rozpędził się i tokował, udowadniając, jak mniemał, każdym zdaniem, że bez niego ta mizerna imitacja ośrodka telewizyjnego dawno by się rozleciała.

– Nie wiem, jak będzie teraz – zatroskał się nagle, dolewając sobie kawy. – Ewelina miała w planie daleko idące zmiany personalne, miałem objąć kierownictwo redakcji informacji, marketing już w zasadzie ustawiłem…

– I o tym państwo rozmawiali w środę w studiu po próbie?

Żożo nagle zbystrzał.

– W jakim studiu? Po jakiej próbie?

Komisarz skrzywił się. Może nie taki z niego tępak, na jakiego wygląda… ten cały Żożo. Chryste, cóż to za zdrobnienie! Ciekawe, kto mu je nadał. I czy on o tym wie.

– Panie Buczek. – Przybrał minę zmęczonego Marlowe’a, któremu nie chce się języka strzępić na niepotrzebne gadki. – Jesteśmy w posiadaniu sporej kolekcji śladów stóp pozostawionych w studiu przez różne osoby. W tym panią Proszkowską, nieboszczkę. Można powiedzieć, że zazębiają się z tymi damskimi stopami inne stopy, męskie. Oczywiście, sprawdzimy pańskie buty i to zaraz, zanim zdąży pan je przed nami schować. W pańskim domu też. Jeżeli wtedy okaże się, że ślady należały do pana, znajdzie się pan w kłopotliwej sytuacji…

– Panie komisarzu. – Bucek zabębnił palcami po stole. Jak na swoje gabaryty miał niewielkie dłonie, a prawdopodobnie i stopy. Stóp chwilowo nie było widać, skryły się pod stołem. – W studiu byłem tysiąc razy. Ewelina również. Wszyscy tu pracujący podobnie. Nie wiem, czy pan się orientuje, ale w studiu robi się programy, a programy robią tu wszyscy…

Ale nie wszyscy wchodzą za horyzont jednocześnie z panią dyrektor Proszkowską. Na podstawie tego, co nam powiedzieli nasi koledzy z ekipy technicznej, możemy udowodnić, że pani dyrektor weszła za horyzont w studiu razem z kimś noszącym obuwie rozmiar czterdzieści cztery… jaki pan ma numer buta? Czterdzieści cztery?

– I co z tego? Szymon Wysocki też ma czterdzieści cztery!

– Szymon Wysocki ma czterdzieści osiem.

– No tak, to wielki facet. Cholera. Faktycznie, byłem w studiu. Właśnie sobie przypomniałem. Ma pan rację panie komisarzu. Komisarzu?

– Komisarzu. A czego państwo szukali za horyzontem?

– Banerów reklamowych… tego, lexusa. Miały być do takiej transmisji plenerowej… Zamierzałem je pokazać pani dyrektor, a nie mogliśmy znaleźć, myślałem, że może Felczakom nie chciało się ich nosić w tę i z powrotem i wstawili za horyzont. No właśnie.

– Felczakom? Kto to jest? Nie mieliśmy w wykazie takiego nazwiska.

– Aaaa… nasi maszyniści. Niech pan mnie nie pyta, dlaczego. Tak ich nazywają. Rzeczownik zbiorowy, hy, hy.

– Tu zaraz jest ulica Felczaka – wtrącił niewinnie aspirant. – Kiedyś był na niej sklep monopolowy… Coś mi się o uszy obiło podczas wstępnej dokumentacji. Państwo reklamują lexusa? W regionalnej telewizji?

– No, tak. To znaczy jeszcze nie, ale właśnie chcieliśmy im złożyć propozycję, oczywiście nie firmie Lexus jako takiej, to znaczy nie żebyśmy chcieli reklamować ich modele, prawda, ale oni mają przecież u nas salon, więc istniała teoretyczna możliwość, że nam zlecą reklamę, no i na tę okoliczność kazałem przygotować kilka banerów.

– I co, były za tym horyzontem?

– Aaaa. Nie, nie było.

Komisarz Ogiński, który w tandemie z aspirantem Brzecznym grywał raczej rolę złego gliny, podczas gdy kolega ze swoim poczciwym i nieco zmartwionym wyrazem twarzy nadawał się jedynie na dobrego glinę, huknął znienacka pięścią w biurko, aż przesłuchiwany Buczek podskoczył.

– Matko Boska! Co się stało?

Panie Buczek! Pan sobie doskonale zdaje sprawę, że za chwilę sprawdzimy, czy pan zlecał jakieś banery, czy kontaktował się pan z Lexusem… jednym słowem, czy usiłuje pan z nas łacha drzeć, czy nie! Naszym zdaniem umówił się pan z panią dyrektor nieboszczką po to, żeby się z nią miziać za tym horyzontem, gdzie was nikt nie będzie widział!

– A co, widział ktoś?

– Panie Buczek, od zadawania pytań w tym towarzystwie jesteśmy my. Nie pan. O której spotkał się pan z panią Proszkowską?

– Ojejej, niepotrzebnie tyle emocji! Jesteśmy… to znaczy Ewelina była… dorosłymi ludźmi… Już mówię. O wpół do szóstej. Może minutę po.

– Kto oprócz państwa wiedział o tym spotkaniu?

– Mam nadzieję, że nikt! Panie komisarzu, Ewelina była mężatką! Nie zależało nam na popularności w tym względzie… Swoją drogą widział pan tego jej męża i chyba pan się jej nie dziwi. Staraliśmy się nie rzucać w oczy. Panie komisarzu, na litość boską, czy pan sugeruje, że ja ją zabiłem? Ja? Przecież myśmy się kochali! To znaczy… tego… no, w każdym razie byliśmy przyjaciółmi, od lat…

– A względy materialne? – wtrącił łagodnie aspirant.

– O co chodzi?

– Jak się państwu układała współpraca?

– O czym mówimy? – Żożo Bucek znowu jakby nieco zbystrzał.

– O współpracy. Był pan jej bliskim współpracownikiem.

Żożo jakby nieco odetchnął.

– No tak. Pracowaliśmy razem od lat, jeszcze w Rzeszowie. Cóż… ceniliśmy się nawzajem, to już panom przecież mówiłem. Teraz planowaliśmy moje przejście do redakcji informacji, na szefa, oczywiście. Tutejsza redakcja newsowa jest po prostu zaprzeczeniem nowoczesnej roboty dziennikarskiej, Ewelina miała nadzieję, że uda mi się coś z tym zrobić… No i miałem przejąć Magazyn Motoryzacyjny… tutaj robiła go jedna taka młoda osoba, moim zdaniem niezrównoważona, ale to nieważne, najważniejsze, że żadna z niej dziennikarka…

Aspirant zajrzał do notatek.

– Pani Dymek?

– Dymek? Nie, Kopeć. Nie, przepraszam, ma pan rację, ona się rozwiodła i zmieniła nazwisko, pewnie na panieńskie. Mój Boże, Dymek na Kopcia… Nie, Kopeć na Dymka!

Żożo Bucek zaniósł się śmiechem tyleż tubalnym, co nieprawdziwym.

Komisarz spojrzał na niego zimno, co spowodowało nagłe ustanie rechotu.

– Pani Dymek tak po prostu oddała panu swój program?

– Panie komisarzu, a cóż ona miała do gadania? Nie wiem nawet, czy Ewelina zdążyła z nią już rozmawiać na ten temat. Mam tylko nadzieję, że obecny dyrektor, peo, pan Mikło, potwierdzi moje wcześniejsze ustalenia z Eweliną. Chyba że wolałby, abym wrócił do marketingu, ostatecznie mógłbym zmienić plany. No ale panów to przecież nie interesuje, to nasze sprawy zawodowe.

– Wróćmy do tego waszego pobytu za horyzontem. – Komisarz robił się coraz bardziej ponury. Buczek napawał go obrzydzeniem, zwłaszcza że wszelkimi siłami starał się być milutki, zapewne w przekonaniu, że policjanci będą go od tego bardziej lubili. Skutek był wprost przeciwny, ale Żożo na to nie wpadł. – Jak długo państwo tam byli i czy w studio ktoś się jeszcze kręcił; bo tam przecież chwilę wcześniej skończyła się próba?…

– Nikogo nie było – powiedział stanowczo Bucek. – Specjalnie zwracaliśmy uwagę. Ja wszedłem od strony tej windy z garażu koło bazy filmowej, Ewelina od strony magazynu rekwizytów. Tam już było pusto, wszyscy się rozeszli. Gdyby nas ktoś spotkał, znaleźlibyśmy jakiś pretekst…

– Banery Lexusa – mruknął komisarz.

– Panie komisarzu, nie mówmy już o tych banerach, ja przepraszam, panowie mnie zaskoczyli wtedy… Teraz jestem szczery, przysięgam. W studiu nikogo nie było, ale w każdej chwili ktoś mógł wejść, więc schowaliśmy się na chwilę za horyzont.

– – W celu?

– Matko Boska! – Zożo znowu nadużył imienia. – Panowie dobrze zgadli… czy może byli dobrze poinformowani. Och, w końcu jesteśmy mężczyznami, wszyscy trzej! Trochę żeśmy się popieszczochali, ale niewiele, parę minut dosłownie, bo zaraz był ten idiotyczny telefon…

– Jaki telefon?

– Na komórkę Eweliny. Ale do mnie. Ktoś zadzwonił i powiedział, że mój samochód w garażu wyje. Poprosiłem Ewelinę, żeby na mnie zaczekała i poszedłem do garażu, ale samochód był w porządku…

Tu Żożo Bucek cuknął się i przestał mówić. Podrapał się w czółko i łyknął zimnej kawy.

– Wrócił pan do studia?

– Nie.

To „nie” poprzedzone było ledwie dostrzegalną chwilą wahania.

– Poszedłem do siebie. A Ewelina chyba do siebie. To znaczy ja teraz wiem, że nigdzie nie poszła, ale miała wrócić na dziesiąte piętro. No tu, gdzie jesteśmy.

– Jest pan tego absolutnie pewien?

– Granitowo. Umówiliśmy się na następny dzień. Mieliśmy oboje pojechać do Koszalina w sprawach marketingowych. Tak naprawdę spotkaliśmy się właśnie po to, żeby się na ten wyjazd precyzyjnie umówić, a to, jak panowie określili, mizianie było tylko przy okazji…

Do gabinetu wsunęła się piękna główka pani Joli.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszedł pan Kochański i mówi, że ma mało czasu, bo zaraz będą wyjeżdżać na transmisję meczu do Wronek. Co mam mu powiedzieć?

– Za minutkę proszę go poprosić. Panie Buczek, na razie wystarczy nam pańskich rewelacji. Zdaje pan sobie sprawę, że w kręgu osób, które miały możliwość uśmiercenia pani Proszkowskiej, zajmuje pan zaszczytne miejsce w czołówce. Proszę nie robić takiej miny, na razie pana jeszcze nie zamykamy. Proszę natomiast nie wyjeżdżać nigdzie bez kontaktu z nami. Ani do Koszalina, ani do Ameryki, ani w żadne inne miejsce. Do widzenia panu.

Żożo Bucek poderwał się z fotela – tym razem nie pchał się już do ściskania policyjnych rąk. Coś zamamrotał na pożegnanie i odmaszerował. W drzwiach nieomal zderzył się z Maćkiem, którego wyraz twarzy przypominał w tej chwili oblicze kogoś, kto przypadkiem nadepnął na dużą żabę. Komisarz poczuł, że prawie lubi tego Kochańskiego.

– Panowie wybaczą, że tak mówiłem pani Joli o tym czasie, ale rzeczywiście będziemy za pół godziny jechać na transmisję i nie chciałem, żeby wszyscy na mnie czekali, no a poza tym naprawdę nie możemy się spóźnić.

– A gdybyśmy zechcieli pana zamknąć? – Komisarz sam nie wiedział, dlaczego wymknął mu się tak idiotyczny dowcip.

Realizator pokazał wszystkie zęby w uśmiechu.

– Nalegałbym, żeby panowie pojechali z nami na ten mecz, bo mamy podpisany kontrakt, a w tak krótkim czasie nie znalazłbym zastępstwa. Czy mogę panom w czymś pomóc? Pewnie tak, skoro chcieli panowie mnie widzieć? Chociaż mam wrażenie, że wszystko, co wiem, już panom powiedziałem.

– Na pewno nie wszystko, panie Kochański. Nie powiedział pan nam nic o Krakowie.

– W jakim sensie?

– No przecież nie turystyczno – krajoznawczym. W Krakowie wydarzyło się coś, co poróżniło pana z panią dyrektor Proszkowską. I było to coś dużego kalibru.

W oczach Maćka zalśnił błysk zrozumienia.

– Chyba wiem, o co panom chodzi. Ktoś wam rzucił hasło i nie powiedział, w czym rzecz. Tylko zasugerował, że miałbym powód do zamordowania szefowej?

Komisarz z aspirantem milczeli zgodnie.

Maciek najwyraźniej nie zamierzał niczego ukrywać.

– Panowie. Jeżeli chodzi o poróżnienie moje z panią Proszkowską, to nastąpiło ono w dniu, kiedyśmy się poznali. A potem tylko się pogłębiało. Natomiast numer z Krakowem wycięła mi taki, że każdy na moim miejscu poleciałby ją zabić w momencie, kiedy się wydało. Przepraszam, mogę wody?

Aspirant bez słowa podsunął mu szklankę i otwartą butelkę gazowanej nałęczowianki.

– W Krakowie rok temu szukali realizatora do zrobienia dużego festiwalu muzycznego. Trzy dni koncertów, trzy transmisje na ogólnopolską Dwójkę, na żywo, dzień po dniu. Dla każdego realizatora z ambicjami to po prostu wielka szansa. Wyzwanie, ale i szansa. Nie tylko finansowa, przede wszystkim zawodowa. Tamtejszemu producentowi ktoś polecił mnie. Byliśmy już po wstępnych rozmowach. Nieszczęściem nasza pani dyrektor gościła właśnie na festiwalu krótkich filmów, nie wiem, czy panowie się orientują, co roku w Krakowie się odbywa takowy… Nieważne. W każdym razie szefowa spotkała się w okolicznościach towarzyskich z tamtym gościem, on ją zapytał o mnie, bo mnie nie znał ani moich realizacji, a ona mu powiedziała, że jak na takie poważne przedsięwzięcie to ja jestem o wiele za cienki. On jeszcze nie był pewien, bo przecież ten, co mu mnie polecał, wiedział, że umiem zrobić koncert co najmniej przyzwoicie. Zresztą w Krakowie też już to i owo robiłem, tyle że dla innego producenta. Ale pani dyrektor się rozwinęła, nagadała mu niestworzonych rzeczy o tym, jak to ja pieprzę program za programem, że być może przeżywam jakiś tragiczny kryzys twórczy, nie wiem co jeszcze. No i gostek się wystraszył, pomyślał, że nawet jeśli kiedyś umiałem zrobić koncert, to teraz przestałem umieć, zadzwonił do mnie i wszystko odwołał.

– Jak pan się dowiedział, co było na rzeczy?

– Od znajomego krakowskiego operatora, który był świadkiem tamtego spotkania na szczycie. To dobry fachowiec i kilka razy ze mną pracował, więc się zdziwił, dlaczego ja tak nagle zgłupiałem i straciłem możliwości zawodowe. Wydało mu się to podejrzane, no i zadzwonił do mnie, żeby sprawdzić, czy to aby prawda.

– A pan co?

– A ja nic. Wyobraża pan sobie, że dzwonię do producenta i mówię, że moja pani dyrektor gada głupoty, bo po pierwsze jest głupia, a po drugie mnie nie lubi? Miałem poniekąd związane ręce.

– No tak. To rzeczywiście pani dyrektor wycięła panu niezły numer. I nigdy nie chciał pan się jakoś zrewanżować?

Realizator machnął ręką niecierpliwie.

– Pani dyrektor może mi… no właśnie. Szkoda mojego czasu na zajmowanie się głupią babą. Przepraszam, podobno o zmarłych nie powinno się źle mówić. Niestety, trudno mi o niej mówić dobrze. Poza tym wychodzę z założenia, że dłużej klasztora niż przeora. A ja jeszcze w zeszłym roku zrobiłem ładny koncert w Łodzi i posłałem go temu gostkowi z Krakowa, żeby miał takie moje małe demo. Oczywiście, żałuję tamtej okazji, ale trudno. Będą następne transmisje, nie takie to inne. A propos, czy mógłbym już się pożegnać?

– Jeszcze sekunda. I proszę tego nie traktować jak plotki. Ten ktoś, kto zasugerował nam, że pan mógłby mieć motyw, wspominał też o panu Solskim. Wie pan coś na ten temat?

Maciek zaśmiał się serdecznie.

– To chyba raczej Lilka Solska miałaby motywację, żona Rocha. Szefowa była pod dużym wrażeniem prezencji naszego przyjaciela, zauważyli panowie na pewno, że jest bardzo pięknym mężczyzną. Z tego co wiem, to pani Proszkowska po tym, jak zlikwidowała wspólny program morski Rocha i Wiki Wojtyńskiej, proponowała Rochowi, żeby sam coś takiego robił. Pod jej wysokim protektoratem. No i dawała do zrozumienia, na czym ten protektorat miałby polegać. Tylko że Roch jest nie tylko przystojny, ale na dodatek inteligentny, lojalny, no i ma dobry gust. Jakoś na panią dyrektor nie poleciał. Bardzo go tu lubimy, nawiasem mówiąc, i chyba z wzajemnością; Roch od łat z nami współpracuje. W każdym razie odmówił pani dyrektor, wtedy ona zaczęła wydzwaniać do niego do domu i namawiać Lilkę, żeby go przekonała do samodzielnej pracy telewizyjnej.

– A dla niego to nie była okazja do samodzielnego zabłyśnięcia?

Jemu chyba nie zależy na takich błyskach. Jak powiedziałem, był lojalny wobec Wiki, bo z nią robił program lata całe, poza tym on jest fachowcem wysokiej klasy, ma zawód, który lubi i którego uprawianie nie zależy od chwilowego widzimisię szefowej i od tego, czy ona czuje do niego sympatię, czy nie.

– Pani Solska byłaby zdolna do zabójstwa w obronie ogniska domowego?

Maciek roześmiał się ponownie.

– Lilka? Może gdyby coś zagrażało jej dzieciom, podobno w takiej sytuacji każda kobieta zdolna jest do wszystkie go. To bardzo miła osoba, spokojna i zrównoważona. Oni są małżeństwem kilkanaście lat i Lilka już się zdążyła przyzwyczaić do tego, że wszystkie baby lecą na jej męża. A propos lecą, ja bym też już poleciał, jeśli panowie nie mają już żadnych spraw…

Panowie nie mieli nic przeciwko i realizator oddalił się w kierunku mikrobusu, w którym siedziała już cała ekipa wyjeżdżająca do Wronek na mecz Amiki Wronki z Pogonią Szczecin.

– On chyba jest w porządku, nie uważasz? – Komisarz grzebał w karteczkach. – Aczkolwiek spotkaliśmy już kilku bardzo sympatycznych kolegów, którzy okazywali się niesympatycznymi zabójcami… niemniej jeśli pani dyrektor zginęła przed szóstą albo tuż po wpół do siódmej, a musimy założyć taką możliwość, to niestety, realizator Kochański wchodzi nam na listę mających i motywację, i możliwości. Bo należy przypuszczać, że pani dyrektor niejeden numer tego typu mogła mu jeszcze wyciąć. I psuła mu opinię w środowisku, a jego być albo nie być zależy od opinii środowiska. Tak więc z pewnym bólem serca, bo nie lubię podejrzewać rozsądnych i przytomnych ludzi… wpisujemy go na naszą czarną listę. Mamy zatem coś takiego: panie Wojtyńska i Manowska, pan Buczek, pan Kochański. Chociaż jeszcze nie wiem, dlaczego Buczek, ale kręcił się przy Proszkowskiej w ostatnich chwilach jej życia… Trzeba sprawdzić, kto do niej dzwonił w sprawie wyjącego rzekomo samochodu… Cała reszta tych telewizorów daje sobie nawzajem alibi. Chyba że jest to nowe morderstwo w Orient Ekspresie…

– Dlaczego w Orient Ekspresie?

– Nie czytasz klasyków. To Agathy. Cały wagon podejrzanych. Obce osoby, a potem się pokazało, że każdy z nich był jakoś powiązany z ofiarą.

Zbiorowa dintojra?

– Upraszczając. Teoretycznie tutaj też mogłoby być tak, że wszyscy się umówili w sprawie pozbycia się szefowej… Nie, to zbyt daleko idące przypuszczenia, chyba damy im spokój.

– A panią Solską byśmy się nie zainteresowali?

Ilonka przyjechała do Podjuch wczesnym popołudniem i zaparkowała Zygfryda na nieco krzywym chodniku przed rezydencją państwa Wojtyńskich – nie śmiałaby tej starej budowli z mnóstwem okrągłych wieżyczek i wystających balkoników nazwać po prostu domem. Odkąd Wika przeniosła się tu z Pogodna, Ilonka szczerze zazdrościła jej Pałacyku (tak właśnie rodzina i przyjaciele mówili o rezydencji), przestrzeni wokół, ogrodu, widoku z tarasu i wszystkich okien. Podobne uczucia żywiła wobec domu Lalki Manowskiej, znajdującego się kilkadziesiąt metrów dalej na tej samej górce.

Wika czekała na nią przy furtce jak ucieleśnienie szczęśliwej pani domu. Ilonka spojrzała na nią ponuro i wytaszczyła z samochodu wielką donicę z wykwintną kompozycją kwiatową.

– To z przeprosinami za wczorajszy głupi telefon. Postawisz na jakimś schodku, czy coś takiego… będzie pięknie. Podobno potem można te wszystkie badyle posadzić do ogródka i one będą dalej rosły. A jak wolisz, możesz je trzymać w donicy. Zimę wytrzymają. Tak mi powiedział facet w tym dużym centrum ogrodniczym w Zdrojach. Nie wiem, jak to się nazywa.

– Centrum, czy roślinki? – Wiktoria przyjrzała się kompozycji z przyjemnością. – Nie szkodzi. Ja wiem. Patrz, to jest żurawka, to bluszcz, to funkia, a to niecierpek. Ależ wielki! Chodźmy do ogródka, od razu znajdziemy dla nich miejsce. Psiula nie wzięłaś?

Wzięłam, ale nie chciało mu się wysiadać, śpi na siedzeniu. Może lepiej, nie będą z Szantą rozrabiać. To znaczy pewnie ona spuściłaby mu bęcki, bo z niego straszne cielę. Słuchaj, o tym grillu mówiłaś poważnie? Kupiłam jakieś mięska przyprawione, mogłybyśmy rzucić na ruszta. Nie jadłam śniadania, strasznie mnie rzucało po wczorajszym… no wiesz. Okazało się, że wytrąbiłam trzy czwarte butelki.

– No, no – mruknęła Wika z uznaniem. – Sama?

– Nie, Gizmo mi pomagał. Pewnie, że sama. O, Lalka idzie!

Lalka Manowska właśnie zbliżała się do furtki.

– Cześć, kobiety. I co, robimy to damskie przyjęcie? Powiedziałam Januszowi, że musi się dzisiaj zajmować sam sobą, ponieważ mamy dziewic wieczór, czy jak tam się to nazywa.

– Chyba dziewic popołudnie. – Ilonka spojrzała na słońce, które robiło co mogło.

– Popołudnie to fauna – sprostowała Lalka. – Będziemy rozmawiały o twoich problemach egzystencjalnych czy o tym, kto ukatrupił Paproszkowską?

– Ja wolę Paproszkowską, bo chciałabym znaleźć mordercę prędzej niż ten nabzdyczony komisarz – wyznała Ilonka. – Jak mi się zacznie udawać, to problemy egzystencjalne pójdą się bujać same z siebie. Ego mi musi podrosnąć, rozumiecie, dziewczyny.

– Masz nadzieję, że podasz mu rozwiązanie zagadki na tacy? – Lalka pokręciła głową. – I uważasz, że on od tego nabierze do ciebie szacunku? Ilonka, on cię znienawidzi do końca życia, jeśli mu udowodnisz, że jesteś lepsza od niego. Nie wolno takich rzeczy robić. Jeżeli chcesz go złapać, powinnaś raczej być kretynką. Dajcie ten koks, ja bardzo dobrze rozpalam.

– Kto ci powiedział, że ja go chcę łapać? Poza tym wy nie jesteście kretynkami i jak was znam, nigdy nie chciało wam się nawet udawać kretynek, a macie tych swoich chłopów. I to są fajne chłopy. Boże, Wika, ten twój Tymon… ja nie wiem, czy ty na niego zasługujesz!

– Oczywiście, że zasługuję. Słuchaj, ja też byłam pewna, że chcesz łapać komisarza. Jest pewna magia nazwisk, nie wiem, czy zauważyłaś…

– Jaka znowu magia?

Ilonka, Ilonka. Nazywałaś się Kopeć, tak? Teraz nazywasz się Dymek, tak? A on jak się nazywa?

– Jakoś tak jak ten facet od poloneza, którego się kiedyś tańczyło na wszystkich studniówkach, zanim Kilar nie napisał swojego do „Pana Tadeusza”. Nie pamiętam dobrze. Michał Kleofas, to wiem.

– Pamiętasz takie imiona, a nie skojarzyłaś nazwiska? Ogiński on się nazywa, Ogiński!

– No to co?

– Jezu! Jak to co? Przecież te twoje wszystkie nazwiska same się układają w ciąg logiczny, a nawet jeśli nie logiczny, to wręcz wróżebny! Najpierw był Kopeć…

– Najpierw byłam Dymek. Potem dopiero Kopeć.

– No właśnie. Dymek się ładnie snuł w nadziei, że płomieniem buchnie, ale zrobił się z tego smętny Kopeć. Teraz znowu jesteś pełen nadziei Dymek. A Ogień już czeka! Kopeć, Dymek i wreszcie Ogień!

– To byłby Ogieński. Albo Płomieński. O, Płomieński jest nawet ładnie.

– Nie czepiaj się szczegółów. Ogiński brzmi prawie jak Ogieński. I nie nosi obrączki.

– Może go ciśnie.

– Z tobą się dzisiaj nie da gadać. Idź do kuchni, będziesz kroić warzywa na sałatkę. Wszystko jest przygotowane. Ogórki, pomidorki, sałata rzymska, sałata lodowa, feta, jajka…

– Zwłaszcza feta i jajka to fajne warzywka. Nie, już się nie czepiam. Idę. Słucham i jestem posłuszna. Dajcie mi ten nóż, a spełnię swoją powinność…

Wika i Lalka zgodnie pokręciły głowami. Zły stan psychiczny Ilonki był widoczny na kilometr. Należało mieć nadzieję, że nie użyje noża niezgodnie z przeznaczeniem.

Lalka pierwsza parsknęła śmiechem.

– Nie bój się, nie zrobi sobie harakiri, przecież nie będzie chciała osierocić tego małego potworka!

Mały potworek właśnie poczuł pierwsze obiecujące zapachy dochodzące z rusztu i zaktywizował się znacznie wewnątrz jeepa. Na tylnych łapkach stanął na siedzeniu, przednimi oparł się o na wpół spuszczoną szybę i rozpoczął metodyczne popiskiwanie. Wika wydobyła go z samochodu i postawiła na trawniku. Natychmiast podreptał w stronę grilla i usiadł pod nim w pozie pełnej nadziei.

– A gdzie twoja psica?

– Tosia wzięła ją na spacer razem z Maciusiem. Poszli do lasu szukać krasnoludków i nie wrócą tak szybko. Słuchaj, Ilona słusznie rozumuje. My mamy o wiele większe możliwości niż ten jej piękny komisarz. Nie śledcze, czy jak tam się to nazywa, tylko psychologiczne. Znamy wszystkich. Wiemy, co kto do niej miał. Znaczy do Paproszkowskiej. I wiemy, a przynajmniej zaraz się nad tym zastanowimy, kto byłby w stanie tak po prostu wziąć szaliczek i ciach…

– Nooo, może i tak. Musimy się też przyjrzeć panu komisarzowi i zastanowić, jaką taktykę powinna przyjąć nasza młodsza koleżanka. Bo jeżeli on naprawdę jest nadętym kretynem, to nie będzie lubił, żeby jakaś dziennikarka okazywała się mądrzejsza od niego…

– Jeżeli jest nadętym kretynem, to nie ma co w ogóle pchać Ilonki w jego objęcia…

– Nigdzie jej nie pchamy! Zastanawiamy się, jak ją wyciągnąć z dołka! Ale masz rację, oczywiście. To będzie test na komisarza. Jeżeli zachowa się normalnie i przyjmie pomoc, to w porządku. Jeśli się nadmie, to pies z nim tańcował.

– On już raz nie przyjął mojej pomocy – oświadczyła Ilonka, materializując się nagle na ścieżce z miską dość niechlujnie pokrajanej zieleniny w objęciach. – Na samym początku mu proponowałam, ale potraktował mnie jak starą konserwę! Poza tym on mi się nie podoba. A w ogóle to co wy sobie myślicie, że będziecie mi znajdywały chłopa? Jak się sprężę, sama sobie znajdę. Na razie muszę z siebie wyrzucić resztki Jaromira. Gdzie mam postawić tę michę?

Przez jakiś czas trzy koleżanki dziennikarki zatrudniały się głównie pilnowaniem kaszanek i kawałków karkówki, które zdradzały tendencję do stawania w płomieniach – być może Lalka przesadnie gorliwie wachlowała „Polityką” nieco zbyt dużą kupkę brykietów. Potem jakiś czas zajmowały się konsumpcją, nie zapominając o małym sapiącym kosmicie przebierającym łapkami na trawniku. Potem wróciła z lasu niania Tosia w towarzystwie młodego Wojtyńskiego, ledwie powłóczącego trzyletnimi nóżkami, za to szalenie zadowolonego. Młody Wojtyński sam posterował w kierunku tapczanu, na którym padł jak ścięty, owijając się kocykiem i nie przysparzając nikomu żadnego kłopotu. Kłopotu usiłowała przysporzyć Szanta, mała terierowata suczka z uchem w kropki, postanowiła bowiem rzeczywiście spuścić bęcki obcemu i zaszarżowała na niego z groźnym bulgotem. Gizmo jednak, najadłszy się porządnie, nie miał w głowie żadnych bójek, zresztą nie mógł przecież gryźć się z damą i panią terenu – przewrócił się więc na grzbiet i poddał natychmiast. Szanta obwąchała go z pewnym lekceważeniem i zaproponowała rozejm. Po chwili dwa wesołe pieski baraszkowały w zaroślach, łamiąc i tratując kępki miskanta cukrowego, lawendy wąskolistnej i jastrzębca kosmaczka.

– Nie przejmuj się – zbagatelizowała demolkę Wika, kiedy Ilonka gwałtownie chciała odwoływać Gizma z grządki goździków brodatych. – To nie jest ogród na pokaz, to jest ogród do mieszkania. Twarde zasady, rozumiesz. Nie dla ludzi, dla zielicha. Survival. Co przeżyje, to przeżyje, a co nie, to trudno, zasadzi się nowe. Lepiej zajmijmy się wreszcie naszym zakładowym morderstwem. Ja stawiam na Żoża.

– Dlaczego? – Ilonka pochłaniała spieczoną na wiór kaszankę. – Ja go też nie lubię, ale był pod ochroną Paproszkowskiej!

– A co to za ochrona? – pokręciła głową Lalka. – Twoim zdaniem on sam chciał odchodzić z marketingu? Do newsów? Gdzie najwięcej roboty, a pieniądze wcale nie takie rewelacyjne?

– W marketingu też nie rewelacyjne…

– Ale możliwości większe. Dla łobuza. Żożo jest łobuz moim zdaniem, waszym też, znam was. Słuchajcie, a może wy uważacie, psychologicznie do rzeczy podchodząc, że on jest uczciwym człowiekiem?

Ilonka prychnęła kaszą, a Lalka postukała się kostką od karkówki w czółko.

– Niemniej – dodała uczciwie – to jest tylko nasz prywatny pogląd. Nam się tak wydaje. A jak jest, to wcale nie wiadomo.

Wika zsunęła resztki ze swojego talerza na ziemię, gdzie natychmiast dopadła do nich Szanta.

– Słuchajcie, kobiety. Właśnie że wiadomo. Ja się z tą wiedzą nie wyrywałam, ale coś niecoś powiedziała mi Alusia Mierzyńska, wiecie, która to? Ta z Rzeszowa, robiłyśmy wspólne programy na zasadzie telemostu, dopóki mnie pani dyrektor z nich nie wymiksowała.

– No, kochana – wtrąciła Ilonka. – Gdyby mnie ktoś wymiksował z programu w ten sposób, chyba nie ręczyłabym za siebie…

Wika machnęła ręką lekceważąco. Od jakiegoś czasu miała już wyrobiony w sobie dystans do tej sprawy, choć wtedy rzeczywiście mocno ją tąpnęło.

Magazyn „Po skosie” wymyśliła rzeszowska dziennikarka Alina Mierzyńska, przez wszystkich zgodnie zwana Alusią, dla swojego nadzwyczaj miłego i pogodnego charakteru. Robiło go wspólnie kilka ośrodków telewizyjnych, mających do siebie nawzajem najdalej. Po kilku pierwszych ostrożnych wydaniach program się rozhulał, nabrał wdzięku i wigoru, i zyskał pozytywne oceny w Warszawie. Autorki – same kobiety – zgrały się w pomysłach, nauczyły siebie nawzajem i doszły do tego pożądanego etapu, kiedy praca staje się przyjemnością. Co miesiąc w innym mieście odbywały się zjazdy redaktorek, podczas których w salwach śmiechu i w doskonałych humorach wymyślano kolejne wydania magazynu.

Pewnego dnia mniej więcej w pół roku od intronizacji pani dyrektor Proszkowskiej Wika zawędrowała na dziesiąte piętro, żeby w kadrach podbić sobie legitymację ubezpieczeniową, jako że rejestratorki w przychodni, do której biegała z małym Maciusiem, uparcie życzyły sobie zobaczyć w niej pieczątkę. Kadry znajdowały się naprzeciw drzwi do sali konferencyjnej i wychodząca z legitymacją w ręku Wika stanęła nagłe nos w nos z Alusią Mierzyńską, zmierzającą właśnie do tejże sali.

Obie panie redaktorki wykonały radosny kwik i rzuciły się sobie na szyję. Po czym padło nieuniknione pytanie:

– A co ty tu u nas robisz, Alusia??? Alusia wyglądała na zaskoczoną.

– Jak to, co robię? Mamy zjazd.

– Jaki zjazd?

– Dziewczyno, obudź się! „Po skosie”! Wszyscy już są! Co ty, śpisz?

Wice zrobiło się nieprzyjemnie zimno.

– Czekaj. Mówisz, że mamy zjazd? W sprawie naszego programu pod tytułem „Po skosie”?

– Pod tytułem! Oczywiście. Tydzień temu nas zawiadomiono, że tym razem w Szczecinie. Ty, Wika, ty o tym nie wiedziałaś?

– Jakbyś zgadła. Obawiam się, że w ten subtelny sposób moja szefowa dała mi do zrozumienia, że już nie robię tego programu.

– Matko Boska! Nie wygłupiaj się! Chociaż po tej larwie wszystkiego można się spodziewać! Co za szczęście, że od nas odeszła!

– Do nas – powiedziała z niejaką goryczą Wiktoria.

– No tak. Boże, Wika, nie masz pojęcia, jak mi przykro! To przecież myśmy we dwie tę całą formułę wymyśliły i dopracowały, połowa pomysłów jest twoja… No ale tak, oczywiście, dla niej to nie ma najmniejszego znaczenia… Patrz, lezie! A ta baba z nią to co za jedna?

– Klaudia Otmuchowska. Pewnie nowa redaktorka „Skosu”. Słuchaj, Alusia, ja się nie zniżę do pytania tych bab, o co chodzi, w każdym razie nie przy ludziach. Myślisz, że po tym spotkaniu będziesz mogła wpaść do mnie na kawę? To jeszcze pogadamy jak matka Polka z matką Polką…

– Jasne. Masz rację, trzeba zachować godność. Wpadnę do ciebie na pewno albo może chodźmy razem na jakiś obiad?

Trzy godziny później siedziały w jadłodajni „Corner”. Wika piła tylko kawę, nie jadła nic, za to Alusia napychała się na zapas, bo, jak twierdziła (słusznie) – do Rzeszowa daleko, a kto wie, czy po drodze trafi jej się solidny obiad.

– No więc oczywiście, niestety i do diabła, miałaś rację. Ta cała Otmuchowska przejęła twoją działkę nie przerywając snu. Ależ ona się podlizuje pani dyrektor, aż się niedobrze robi. Ale pani dyrektor tak lubi, u nas było podobnie. Dziel i rządź. Rozdawaj i zabieraj. Coś obrzydliwego. Nie, szkoda gadać po prostu. Dziewczyny, oczywiście, pytały, dlaczego ciebie nie ma, a ona po prostu powiedziała, że ty już się „Skosem” nie zajmujesz i wszystko na ten temat.

– Nie mówmy już o tym – zdecydowała dzielnie Wika. – Nic na siłę. Nie to nie, niech się baba wypcha kulkami styropianowymi i niech jej chrzęszczą w środku te kulki. Nie będę się upokarzać i do niej latać.

– Zwłaszcza że to by nie odniosło żadnego skutku – dopowiedziała Alusia. – Jej się bardzo podoba, że jest taka wszechwładna, z niczego nie musi się tłumaczyć i w ogóle. Chętnie by cię dodatkowo sponiewierała, gdybyś do niej poszła. Nie płaszcz się, Wika, damy radę. Jak ona już pójdzie do Warszawy, to sobie wymyślimy kolejny fajny program. A powiedz mi, jak sobie radzi jej przydupas?

– Kto? Ten marketingowiec?

– Z niego marketingowiec jak z koziego zadka trąba. Natomiast ma chłopiec talent do interesów, a w marketingu można go łatwo wykorzystać…

– Insynuujesz coś Buckowi?

– On się u was nazywa Bucek? U nas miał ksywę Bucefał. Ja tam sama za dużo nie wiem, bo mnie to brzydzi, ja nie jestem dziennikarz śledczy, jednak to i owo mi się o uszy obiło. Podobno Bucefalski potrafił twórczo wykorzystać sponsoringi i patronaty medialne. Rozumiesz: przyjmiemy patronat medialny nad waszą imprezką, ale musimy jakąś przyjemność z tego mieć. No i jeżeli imprezką to był doroczny zjazd niepełnosprawnych ruchowo miotaczy kulą, to interesik się zawieszało na kołku. Inaczej to wyglądało, jeśli w grę wchodziły na ten przykład jakieś duże targi albo piknik samochodowy, zresztą nie wiem co jeszcze, ja tam głowy do interesu nie mam, ja mam głowę do roboty.

To zupełnie tak jak ja. Ale chwytam ideę. Ze sponsoringami podobnie, co?

– Właśnie. W każdym razie Buckiewicz zawsze był na tym styku z klientem. I wszystkie wróble na dachach ćwierkały, że zupełnie sympatycznie sobie na tym dorabiał do pensji. A jak wróble były szczególnie złośliwe, to jeszcze ćwierkały, że pani dyrektor i w tym względzie coś z Buckiewicza miała.

– A miała coś w innym?

Alusia spojrzała na Wikę znad szklanki kompotu z pewnym politowaniem.

– Wika, ty dziecko jesteś? Pani dyrektor miała z niego bezpieczny seks!

– To chyba z nim, nie z niego. Coś ty? Naprawdę? I dlaczego bezpieczny? I skąd ty to wiesz?

– Wszystko od wróbli. A bezpieczny, bo Bucefalak cenił dyskrecję. A jej znowuż wcale nie zależało na tym, żeby wszyscy wiedzieli, ponieważ lubiła być małżonką sławnego dramaturga, a dramaturg podobno wcale nie takie ciepłe piwo, tylko gość z temperamentem.

– A nie wygląda…

– Pozory mylą, przyjaciółko. Oczywiście to też wiem od wróbli. Matko jedyna, ale późno! Wika, muszę jechać. Jak najwięcej drogi za dnia. Po co ja przyjechałam samochodem, chyba miałam zaćmienie umysłu. Ale ja strasznie kocham ten samochodzik, tylko on ma jedną wadę, zdjęcia z fotoradarów za nim przychodzą. Podrzucę cię do fabryki.

Obok parkującego przy barze srebrzystego subaru imprezy stało już kilku podziwiających auto dziesięciolatków. Alusia przegoniła ich machnięciem ręki, wsiadła, wpuściła Wikę, z lekkim piskiem opon (na cześć publiczności) zawinęła zgrabnie i wjechała w Jagiellońską.

– Chyba całe życie zarabiałaś na tę brykę?

– Dziecko. Nie widziałaś naprawdę drogich bryk? Tylko nam, prowincjonalnym dziennikarkom, się wydaje, że to bógwico.

– Pewnie masz rację. Oczywiście, że masz. Widziałam wypasione bryki, za które dałoby się kupić cały salon takich jak ta… Jedna nasza koleżanka, co ma świra na tle samochodów, stale nam coś pokazuje, a sama koniecznie chce sobie kupić nowego jeepa, tylko nie może na niego uskładać, na razie ma dwulatka…

– Słynna w całej Polsce Ilonka Karambol, znam ją z materiałów. A ja wcale nie mam świra na tle samochodów, tylko na tle tego jednego. Do niedawna jeździłam seicento, masz głowę? Tak naprawdę to subaru mój mąż kupił, wydał na niego całą nagrodę za jeden taki konkursowy projekt, bo ja mam męża architekta, wiesz? Tylko jak zaczął go używać, to… no właśnie, zaczęły te zdjęcia przychodzić i Misiowi punkty narosły. Jeszcze pół roku mam bryczkę do dyspozycji. Więc korzystam, bo jak Misiek znowu będzie mógł pokazać się na drogach publicznych, to mi ją zabierze.

Konwersacja definitywnie zeszła na samochody i o Jerzym Buczku więcej panie już nie rozmawiały.

Teraz, przy smętnych resztkach kaszanki dogorywającej na wciąż wesoło płonących brykietach Wika przypomniała sobie całą tę rozmowę i skrupulatnie powtórzyła ją koleżankom.

– Ooooo – ucieszyła się Lalka, która szczerze nie znosiła Bucka. – To ja już wszystko wiem. Żożo ją załatwił, głowę sobie dam uciąć! Tylko jeszcze nie wiem, dlaczego, skoro tak ładnie im szedł ten dubeltowy interes, seksualno – marketingowy!

– Czekajcie. – Ilonka zatarła drobne rączki. – U nas też wróble mieszkają na korytarzach i dzioby im się nie zamykają. Słyszałyście, że Bucek się szykuje na miejsce po Filipie? On udawał, że to dla niego korzystna zamiana, ale tak naprawdę wcale nie. Może dlatego Paprochowa chciała mu dać mój Magazyn Motoryzacyjny, na otarcie łez, albo żeby nadal jej służył swoją… tego… osobą… to znaczy fragmentem. Jak myślicie, dziewczynki, czy on ją kochał prawdziwą miłością? Albo ona jego?

– Albo jeszcze inaczej. – Wika obgryzała paznokieć, który jej się złamał na szufelce do nakładania brykietów. – Szefowa znalazła sobie innego gacha, nie wiecie, kto miał przyjść po Bucku do marketingu? Może jeszcze tworzyła jakieś pozory, żeby tak nie od razu, ale Bucek był de facto już w odstawce. Rzeczywiście miał dostać Magazyn na łez otarcie, ale z tego, jeśli się nawet da wycisnąć jakieś lewe pieniądze, to przecież nie tyle co w marketingu. Ilonka, brałaś jakieś łapówy?

– Kurczę, nie. Ale może teraz zacznę, bo mi Geniusz obiecał, że nie da Magazynu Buckowi…

– Szkoda, wiedziałybyśmy, ile Żożo traci!

– Nic byśmy nie wiedziały, bo najwięcej zarabiał na tych sponsoringach i patronatach! Czy któraś z was jest w przyjaźni z Kaśką Papracką?

Trzy kobiety zamilkły. Kasia Rapacka miała charakter prawie tak samo nieprzyjemny jak Żożo.

– Dla dobra śledztwa jestem gotowa się poświęcić – po dziesięciu sekundach przerwała milczenie Ilonka. – Nigdy z nią nie miałam do czynienia, więc się nie rzuci w oczy moja obrzydliwa obłuda…

– Myślisz, że dasz radę? – Lalka położyła na ruszcie kawałek chleba. – Chcecie też?

– Chcemy. Moim zdaniem Ilonka sobie rady nie da, od razu będzie widać, że się zmusza.

– Nie znacie mnie. Jak będę miała motywację, to zagram dowolną rolę w tym cyrku.

– W cyrku nie gra się ról, tylko się chodzi po linie. To cienka lina i jak nie będziesz uważała, możesz zlecieć na pysk. Jeśli Bucek naprawdę jest mordercą i jeśli się dowie, że dokoła niego węszysz, to, nie daj Bóg, mógłby i ciebie trzepnąć. Tfu, tfu, na psa urok. Gdzie są psy?

– Latają gdzieś po ogrodzie. Nie uciekną, bo wzmocniłam ogrodzenie, kiedyś Szanta uciekała. Bawią się w krzaczkach. Nie rozpraszajcie mnie. Czy wiemy, kto się szykował na marketing po Bucku?

– Nie wiemy. A czy to ma jakieś znaczenie?

– Tego też nie wiemy.

– Jest też pytanie, dlaczego Bucek poszedł w odstawkę. Jeżeli poszedł…

Moim zdaniem nie poszedł jeszcze tak definitywnie – powiedziała stanowczo Ilonka. – Całkiem niedawno byłam u szefowej, to znaczy usiłowałam być, ale mnie Jolcia spuściła po brzytwie, w każdym razie właśnie robiłam jej awanturę w sekretariacie, kiedy Żożo wylazł z gabinetu Paproszkowskiej taki raczej zgrzany, a za nim szefowa w pąsach. I łaskawie zgodziła się ze mną rozmawiać. Widocznie Jolka miała zakaz wpuszczania kogokolwiek, dopóki szefowa zajmuje się marketingiem. Ale moim zdaniem od marketingu fryzura się nie psuje.

– Patrzcie, jak to dobrze czasem skonfrontować stan wiedzy – zauważyła Lalka. – A ja chyba wiem, kto miał zastąpić Bucka. Bo ja z kolei kiedyś, też całkiem niedawno, widziałam jak się szefowa całowała w samochodzie, w garażu… zgadnijcie z kim?

– No przecież nie wiemy, kto teraz wchodzi do marketingu…

– Z Boryskiem Otmuchowskim. Oni z Klaudią są chyba takim nowoczesnym małżeństwem; pamiętacie, jak ona romansowała z Geniuszem?

– A co, urwało im się?

– Wika, jesteś nie na czasie. Urwało im się jakiś rok temu, bo się żona Geniusza dowiedziała i zagroziła mu separacją od stołu i łoża. Łoże to on miał z Klaudyną, ale koryta mu było szkoda, bo żona zarabia z osiem razy więcej od niego. No i dziecko tam było w sprawie użyte, to znaczy żona mu powiedziała, że zabroni kontaktów i on się przestraszył nie na żarty. I odstawił Klaudię od piersi, ale dla niej to była mała szkoda, bo i tak się już zaprzyjaźniła z panią dyrektor, i pani dyrektor osobiście pilnowała, żeby Klaudia miała co robić na antenie.

– Podsumujmy, dziewczynki – zażądała Ilonka. – Żożo miał iść w odstawkę, zarówno od łoża, jak i koryta, wiedział o tym od jakiegoś czasu, pani się wciąż wahała, ale przygotowywała zmiany konsekwentnie, zesłaniem miała być redakcja informacji, a nagrodą pocieszenia mój magazyn. Sytuacja zaczynała się klarować w sposób niekorzystny dla Bucka, więc Bucek załatwił panią celem zapobieżenia swojej katastrofie finansowej. Bo co do tego gruppenseksu, to nie sądzę, żeby mógł stanowić motywację. Dobrze mówię?

– Bardzo dobrze – pochwaliła Lalka. – Teraz pytanie, czy mógł to zrobić?

– Jasne że mógł. Wystarczyło ją zwabić do studia, kiedy wszyscy już stamtąd wyszli i stuknąć. To znaczy przydusić. To nie wymagało długiego czasu, wystarczyłoby kilka minut. Nie wiecie, czy on był wtedy w fabryce?

– Nie mam pojęcia. – Wika zmartwiła się nieco.

– Ale ja mam – oświadczyła tryumfalnie Lalka. – Był, widziałam go. Odprowadzałam Marka Rudzkiego do samochodu, bo mu przedtem załatwiłam wjazd na nasz parking i musiałam go wypuścić, i akurat wtedy Bucek wjeżdżał do garażu od strony Monte Cassino.

– Noo. – Wika pojaśniała. – To go mamy! Ilonka skrzywiła się sceptycznie.

– Nie wiem, czy mamy. Mógł iść do swojego marketingu i wcale jej nie spotkać albo mógł ją spotkać i wcale jej nie kropnąć. Chyba nie jest łatwo być policjantem kryminalnym. Ale się nie poddamy, co, kobitki?

– Nie ma takiej możliwości – oświadczyła Lalka. – Tylko teraz się zastanówmy, jakiego chytrego sposobu użyjesz, żeby zawiadomić swojego komisarza o naszych ustaleniach.

Okazja nadarzyła się kilka dni później. Komisarz i aspirant zdążyli w tym czasie z niejakim żalem zrezygnować z wpisania na listę podejrzanych Lilki Solskiej, którą odwiedzili i odpytali, a która przedstawiła im granitowe alibi w postaci trzech koleżanek z okresu studiów, poświadczających zgodnie, że w momencie śmierci Eweliny Proszkowskiej grały z Lilką w brydża, jak co tydzień od dwudziestu prawie lat. Sesja brydżowa odbywała się tym razem u niejakiej Marzeny Grabowicz, w jej domu na Gumieńcach, w związku z czym jako dodatkowi świadkowie wystąpili mąż i dwaj synowie pani Grabowicz. Lilka Solska okazała się uroczą kobietą, z dużym dystansem odnoszącą się do wszystkich wielbicielek swojego małżonka.

– Panowie, ja przecież wiem, że baby za nim latają jak wariatki – powiedziała pobłażliwie, kiedy odwiedzili ją w mieszkaniu na Starym Mieście. – On naprawdę jest nadzwyczajnie przystojny, na dodatek sympatyczny, więc trudno, żeby było inaczej. Ale coś mi się nie wydaje, żeby mnie chciał porzucać dla jakiejś dyrektorki. Ani zresztą dla żadnej innej. Wiedziałabym, gdyby tak było. Oczywiście nie jestem w stanie przewidzieć, jak bym się zachowała, jednak raczej nie poleciałabym mordować rywalki. Ta wariatka rzeczywiście dzwoniła kiedyś do mnie do domu, żebym przekonała Rocha do samodzielnej pracy w telewizji. I tu się nacięła. Wiktoria jest moją koleżanką jeszcze ze szkoły i byłabym ostatnia, która by namawiała Rocha do zrobienia jej takiego świństwa. Nie tylko jej, ma się rozumieć, ale zwłaszcza. Oni bardzo fajnie razem te programy realizowali, a dyrektorka musiała być kompletnie głupia, żeby tego nie zauważyć. No więc powiedziałam babie, co o tym myślę i wcale nie jestem pewna, czy nie zaszkodziłam tym Wice, bo jak się zdenerwuję, to mam strasznie niewyparzoną gębę…

Złotowłosa (aktualnie) i subtelna Lilka tak bardzo nie wyglądała na osobę z niewyparzoną gębą, że jej wyznanie wzbudziło niekontrolowane uśmiechy na twarzach panów policjantów, co widząc, ona ucieszyła się niezmiernie i natychmiast zaproponowała im kawę oraz świeżo upieczone ciasto drożdżowe z kruszonką – „takie jak u mamy albo nawet u cioci na wsi” – powiedziała z wdziękiem, wykładając na półmisek zwały pachnącego ciasta. Kwadrans później była już z nimi nieomal zaprzyjaźniona i opowiadali sobie nawzajem dowcipy – oni jej policyjne, ona im polityczne. Trudno powiedzieć, które gorsze. Czterdzieści minut później nadeszli wezwani telefonicznie świadkowie, a właściwie świadkinie z mężami, co do jednego medycy, Lilka dołożyła ciasta i zrobiło się naprawdę bardzo miło.

Pożegnali się z niekłamanym żalem.

– Ten Solski byłby idiotą, gdyby zdradzał taką kobietę – powiedział z uznaniem aspirant Brzeczny, a komisarz Ogiński przytaknął koledze z przekonaniem. Aczkolwiek nie był pewien, czy nawet dla tak pięknej kobiety i tak dobrego placka zechciałby zrezygnować ze swoich wzmacniaczy i głośników. Gdyby mu się taka niewiasta przytrafiła, oczywiście.

Panowie kryminalni odwiedzili również w domu świeżego wdowca Sebastiana Procha – Proszkowskiego. Nie dostali tam ani ciasta, ani kawy, ani nawet wody mineralnej, a gospodarz patrzył na nich zimnymi jasnoniebieskimi oczami o takim wyrazie, że czuli dreszcze na plecach. Samo mieszkanie zgodnie z relacją kolegów wywiadowców również było zimne i nieprzyjazne jak wnętrze chłodni służącej do przewożenia ryb z wybrzeża w głąb kraju. Nic w tym mieszkaniu nie dostarczyło najmniejszych przesłanek do jakichkolwiek wniosków.

Materiału do wniosków dostarczył natomiast telefon komórkowy nieboszczki znajdujący się w policyjnym depozycie, jak wszystko, co pani Proszkowska miała przy sobie owego feralnego dnia. W połączeniach odebranych nie było żadnego śladu rozmowy tuż po wpół do szóstej w środę ubiegłego tygodnia. A przecież, jak twierdził Żożo Buczek, ktoś zatelefonował do pani Proszkowskiej z informacją, że samochód Żoża wyje w garażu. Ktoś, kto wiedział, że są razem.

Zaczęło wyglądać na to, że Buczek zełgał w sprawie tego telefonu.

– Chyba że miała dwie komórki – wyraził przypuszczenie komisarz.

Mąż jednak twierdził, że miała tylko jedną, służbową. Sekretarka również znała tylko jeden komórkowy numer używany przez szefową.

Sytuacja Bucka zaczęła wyglądać nieco gorzej.

Pogorszyła się jeszcze bardziej na skutek pewnego oberwania chmury. Zaskoczyło ono komisarza Ogińskiego na samym środku ulicy, którą wybrał sobie dla zażycia spaceru, wracając do domu późnym popołudniem, czy może raczej wczesnym wieczorem, kiedy już obaj z kolegą uznali, że dosyć zrobili dla dobra śledztwa. Niestety, ulicą tą był bulwar nad Odrą, gdzie zupełnie nie ma się gdzie schować, trzeba by przebiec spory kawałek, aby dopaść restauracji w statku przycumowanym do nabrzeża lub drugiej, koło kapitanatu portu. Zaskoczony dziką ulewą komisarz wziął dobre tempo i po raz drugi w swoim życiu byłby wpadł pod fioletowego jeepa. Tym razem jednak nie został zelżony.

– Niech pan wskakuje, szybko. – Ilonką otworzyła szeroko drzwi i komisarz, zagrożony utopieniem, niewiele myśląc, zrobił, co mu kazała. – Ale lunęło, matko moja, nigdy nie widziałam, żeby tak w jednej chwili… zmókł pan, co?

Komisarz coś mruknął, ale istotnie, woda, która znienacka spadła z nieba, w jednej chwili przemoczyła jego lekkie ubranie do nitki.

– Podrzucę pana do domu. Niech pan się nie opiera, bo to nieracjonalne. Chyba że pan chce jechać gdzie indziej, ale to nie ma sensu, musi pan się szybko przebrać, bo się pan na śmierć przeziębi. To gdzie jedziemy?

– Na Jana Kazimierza. Ja naprawdę nie chciałbym sprawiać kłopotu.

– Nie sprawia pan. To prawie po drodze. Ja też mieszkam niedaleko stoczni. Niech pan się zapnie.

Komisarz powstrzymał się od zgryźliwego pytania, czy Ilonką zamierza pędzić po zalanym deszczem mieście setką i zapiął pas. W tej samej chwili poczuł, że ułożona na siedzeniu mała poduszeczka, która przeszkadzała mu siedzieć prosto, zaczyna się pod nim energicznie wiercić.

Usiadł na cholernym gremlinie.

Wydobył go spod siebie i nie wiedząc, co z nim zrobić (Ilonką naprawdę musiała się skupić na prowadzeniu, gdyż wycieraczki nie nadążały zbierać wody z szyb i widoczność była prawie zerowa), wziął go na ręce. Tu stało się coś niespodziewanego, stworek bowiem niespodziewanie oszalał ze szczęścia. Wyrwał się komisarzowi z rąk, wspiął po mokrej koszuli i usiłował go zalizać na śmierć. Gadał coś przy tym i merdał grajcarkowatym ogonkiem jak szalony. Komisarz próbował go uspokoić, ale z marnym skutkiem.

– On ma ADHD – zawiadomiła go Ilonką, nie odwracając wzroku od szyby, za którą i tak niewiele widziała. – Takie wybiórcze. Czasami jest cichy i bezwonny, a czasami… sam pan widzi. Ma na imię Gizmo. Chyba pana pokochał od pierwszego wejrzenia. Jeżeli pan nim rzuci brutalnie o podłogę, to się obrazi i da panu spokój.

Komisarzowi, który wciąż uchylał się od pieszczot nadaktywnego mopsa, rzucanie zwierzątkiem, nawet najbardziej upierdliwym, o podłogę wydało się nie do przyjęcia. Spróbował unieruchomić psa w żelaznym uchwycie i to mu się w zasadzie udało. Gizmo mógł teraz tylko rzucać mu spojrzenia pełne bezgranicznej miłości i wyznawać tę miłość w swoim mopsim języku.

Stuknięta pani i rąbnięty kundel. Wszystko się zgadza.

Udało im się dojechać na ulicę Jana Kazimierza, nie powodując żadnych katastrof po drodze. Komisarz obiektywnie przyznał, że była to ze strony Ilonki duża sztuka. Deszcz lał nadal, ani odrobinę nie zmniejszając intensywności.

– Bardzo pani dziękuję. To tutaj. Czemu pani wysiada?

– Mam wrażenie, że coś się dzieje z moim kołem – powiedziała i wyskoczyła z samochodu, zanim zdążył się zaofiarować, że sam to sprawdzi, ona nie musi wychodzić na tę dziką ulewę, a on i tak jest mokry…

Kiedy znikła mu z oczu, był pewien, że pochyliła się, aby obejrzeć to swoje koło. Gdy jednak obszedł samochód, żeby jej powiedzieć „do widzenia”, zobaczył, że dziewczyna siedzi na mokrym bruku i trzyma się za nogę.

– Co się stało?

– Nic takiego. Pośliznęłam się w kałuży. Niech pan leci do domu, ja się zaraz pozbieram.

Komisarz nie lubił Ilonki… mimo wszystko jednak pozostawienie jej siedzącej na krawężniku w strugach deszczu wydało mu się jeszcze bardziej nie do przyjęcia niż rzucanie psem.

– Pomogę pani wstać. Nic się nie stało?

– Nic. Auć!

– Noga panią boli?

– Pewnie skręciłam. To naprawdę głupstwo, posiedzę w samochodzie chwileczkę i zaraz mi przejdzie. Naprawdę, niech pan już idzie do tego domu, bo mi głupio, że przeze mnie pan moknie jeszcze bardziej…

– Nie da się jeszcze bardziej – odparł komisarz krótko i podniósł panią redaktor z kałuży. Zachowywała pozory dzielności, ale zaczynała szczękać zębami. Objął ją w talii i spróbował prowadzić. Okazało się to wykonalne, niemniej jazda samochodem w tej sytuacji chyba jednak odpadała.

Matko moja, czemu, do diabła, wychowałaś mnie na dżentelmena?

To pytanie, bardziej melancholijne niż dramatyczne, przyszło komisarzowi do głowy, kiedy suchym głosem zaproponował Ilonce, a raczej zawiadomił ją, że zabierają do siebie, a jeśli jej nie przejdzie w miarę szybko, trzeba będzie sprowadzić pogotowie.

Spojrzenie, które posłała mu spod bardzo długich i ciemnych rzęs, spowodowało, że poczuł się lekko zmieszany. Zmieszanie szybko zamieniło się w irytację, kiedy z wnętrza jeepa dało się słyszeć przeciągłe, choć niegłośne wycie.

– Jego można wsadzić do torby – szepnęła Ilonka nieśmiało (co się stało z tą nieznośną babą, czyżby jednak miała w sobie jakiś pierwiastek kobiecości?). – A torbę wziąć na ramię. On jest przyzwyczajony.

Zgrzytając zębami, komisarz znalazł na tylnym siedzeniu jeepa sporą torbę z napisem „TVP Szczecin” i zapakował do niej mopsa, który wcale nie zamierzał protestować. Widocznie naprawdę już tak niejednokrotnie podróżował.

– Tu są kluczyki – zaszemrała nowa wersja Ilonki, podając komisarzowi pęk zawieszony na kółku z breloczkiem w kształcie psiej mordy. – Zamknie pan Zygfryda?

– Zygfryda? – Komisarzowi Zygfryd kojarzył się jedynie z trzecią częścią „Pierścienia Nibelunga”.

– Samochód. On się tak nazywa. Ja strasznie przepraszam pana za kłopot…

Ilonka w nowej postaci była znacznie bardziej do przyjęcia niż w poprzedniej. Poprzednia przywodziła komisarzowi na myśl określenie funkcjonujące od dawien dawna w jego rodzinie: szturmok. Cokolwiek by to miało oznaczać.

Nowa wersja Ilonki absolutnie nie była szturmokiem. Była słabą kobietką. Odrobinkę nawet słaniała się na nogach. Ponadto miała na sobie sukienkę, a nie dżinsy i męską koszulę, i ta sukienka pozwalała dostrzec jej kobiece kształty (a deszcz lał), najzupełniej mieszczące się w standardach tego, co nowocześni mężczyźni kwitują mruknięciem „ale laska!”.

Komisarz westchnął i przestał się zastanawiać, za to przeszedł wreszcie do działania. Zamknął jeepa, wziął torbę z gremlinem i ponownie objął Ilonkę w talii. Z jego pomocą, skacząc na zdrowej nodze, ofiara wypadku doszła do drzwi domu. Nie był to wieżowiec i nie posiadał windy. Komisarz przez chwilę miał ochotę przerzucić sobie dziewczynę jak worek przez ramię, ale coś w nowej Ilonce kazało mu natychmiast zrezygnować z tej koncepcji. Po raz kolejny westchnął i wziął ją na ręce w sposób klasyczny.

Na szczęście mieszkał na pierwszym piętrze (budynek miał trzy i czwarte przerobione ze strychu). Było to jednak pierwsze piętro starego budownictwa i ostatnie stopnie komisarz pokonał z pewnym trudem. Stawiając Ilonkę na jej własne nogi, to znaczy na jedną nogę, był już nieco zasapany. Podobnie jak mops w torbie, który też, nawiasem mówiąc, swoje ważył, chociaż niby taki maleńki.

Przekręcając klucz w zamku, komisarz Ogiński klął w myślach dość paskudnie. Nie zamierzał do swojego dźwiękowego sanktuarium wprowadzać żadnej kobiety, a już zwłaszcza tej stukniętej dziennikarki. Nie widział jednak innego wyjścia. Klął tylko siebie samego za to, że nie okazał hartu ducha i pozwolił się wariatce podwieźć. A trzeba było zmoknąć.

Ilonka tymczasem chichotała w duchu i dziękowała Opatrzności za sprowadzenie ulewy w tak odpowiednim momencie. Gdyby nie spadła tak uprzejmie, komisarz prawdopodobnie posłałby ją, Ilonkę, do diabła razem z jej propozycją podwiezienia. I zmarnowałyby się trzy godziny czekania na moment, kiedy policjanci opuszczą telewizję oraz całe samochodowe podchody, tak znakomicie przeprowadzone.

Nie musimy chyba mówić, że obie nogi Ilonki były doskonale zdrowe.

Za to mokra była najzupełniej uczciwie.

Komisarz podprowadził ją do swojego najwygodniejszego na świecie fotela, przeznaczonego do słuchania najlepszego na świecie dźwięku. A nie do przechowywania mokrych kobiet. Nawet podkulawionych.

– Nie, nie – zaprotestowała. – Nie będę siadać na tym cudnym meblu, bo zniszczę tapicerkę. Siądę sobie na krześle i chwilę posiedzę, na pewno zaraz wszystko będzie okay…

Komisarz miał właśnie zamiar przeprosić ją na moment i pójść przebrać się w suche rzeczy, ale w tym momencie cuknął się. Nie może dziewczyny zostawić w tych mokrych szmatkach, bo jeszcze będzie winien jej zapalenia płuc.

– Pani… redaktor. Sekunda. Musi pani się przebrać. Ja nie mam damskich ubrań, ale dam pani mój szlafrok, a pani sukienkę wysuszymy, gdzieś tu mam taki piecyk z wentylatorem, to będzie w miarę szybko…

Wyciągnął z szafy beżowy frotowy szlafrok rozmiarem znacznie przewyższający gabaryty Ilonki.

– Ja pójdę do łazienki i też się przebiorę, a pani tymczasem włoży na siebie to. Dobrze?

– Dobrze, panie komisarzu – pisnęła Ilonka cichutko i przez moment pomyślała, że może przesadziła z tą bezradną kobiecością.

Ale chyba nie.

Kiedy komisarz wrócił do pokoju, na podłodze leżała kupka zmoczonych szmatek wyraźnie świadczących o tym, że pod obszernym szlafrokiem Ilonka nie ma na sobie już nic. Zamierzał przejść nad tym faktem do porządku dziennego. Wbrew własnej woli poczuł jednak, że robi to na nim pewne wrażenie. Całe szczęście, że szlafrok owijał ją całą i nie wystawały spod niego żadne szczegóły anatomiczne.

Komisarz złapał się na spostrzeżeniu, że te szczegóły wcale nie musiałyby być odrażające. Aby się więcej nie rozpraszać, ponownie wziął Ilonkę na ręce i umieścił w fotelu, pod uszkodzoną nogę podstawiając miękki podnóżek. Potem wyciągnął z jakiegoś zakamarka rzeczony piecyk i włączył go. Ociekającą wodą sukienkę rozwiesił porządnie na ramiączku, ramiączko umieścił na stojącym wieszaku na płaszcze, wieszak ustawił tak, by docierało do niego ciepłe powietrze z termowentylatora. Na podłodze pozostały dwa małe koronkowe skrawki.

– Och, przepraszam – jęknęła Ilonka i nawet nie musiała specjalnie imitować zmieszania. Z dużym impetem runęła podnosić swoje dessous, w porę przypomniała sobie o kontuzji i padła jak długa u stóp komisarza.

Teraz się pozna na oszustwie i wywali mnie na pysk – przemknęło jej przez myśl.

Nie poznał się. Zły sam na siebie, że zachował się, jakby nigdy w życiu nie widział damskiej bielizny, złapał oba jej fragmenty, zmienił zdanie, rzucił je z powrotem na podłogę, złapał Ilonkę, pomógł jej się pozbierać, ponownie schwycił koronkowy komplecik i położył go ostrożnie na piecyku.

– Tu szybko wyschnie – zakomunikował obojętnym tonem. – Musi pani patrzeć, żeby się nie spaliło.

Ilonka rozważała teraz możliwość nagłego i absolutnie bezradnego rozpłakania się, ale postanowiła nie przeginać.

– Bardzo dziękuję – powiedziała prawie normalnym głosem. – To naprawdę bardzo uprzejmie z pana strony… zważywszy, jak bardzo pan mnie nie lubi…

Komisarz rzeczywiście jej nie lubił, więc nie wiedział, dlaczego właściwie zrobiło mu się głupio. Postanowił się jednak nie tłumaczyć… tłumaczenie mogłoby tylko pogorszyć sytuację.

– Dam pani jakiejś herbaty, aspirynę, poczuje się pani lepiej. Jak noga?

Ilonka pokręciła kończyną i skrzywiła się.

– Chyba lepiej – postarała się, żeby to zabrzmiało nieco kłamliwie. – Nie musi pan już nic robić, naprawdę. Gdyby tylko mógł pan wyjąć Gizma… on nie zrobi szkody i nie nabrudzi, jest dobrze wychowany…

Nie była zupełnie pewna tego, co mówi, ale żal jej było mopsa upchniętego w torbie.

Komisarz odpiął klamry i zachwycony gremlin wyleciał na podłogę wyłożoną specjalnym rodzajem korka. Natychmiast przypadł do lewej nogi swojego nowego idola i przy tej nodze pozostał, chwilowo rzeczywiście nie robiąc nic złego.

Podczas gdy gospodarz zajmował się przyrządzaniem herbaty (przepięknie pachnącej, Ilonka nie znała tego gatunku), jego poszkodowany gość rozglądał się po otoczeniu.

Komisarz Ogiński nie był pierwszym audiofilem, jakiego Ilonka spotkała w życiu, jeden z zaprzyjaźnionych dźwiękowców miał tę samą pasję, zatem z łatwością rozpoznała sprzęt i mniej więcej zorientowała się w jego jakości.

– Ohohoho – zauważyła, wcale nie udając podziwu. – Krella pan ma… i te głośniki… mojego kumpla nie było na nie stać, ale on ma żonę i dzieci. Pan nie ma?

– Jak widać. Proszę, dwie aspiryny. I herbata, dopóki gorąca…

– No, no, już piję. McIntosh to jest? Mój kolega się wahał, ale ostatecznie kupił sobie Marantza…

– Marantz też dobra firma. Zna się pani na tym?

– Ja nie, ale jeden nasz dźwiękowiec z Koszalina się zna. Audiofil, tak samo jak pan. Jak robiliśmy w Koszalinie reportaż, byłam u niego i on mi pokazywał swoje cudeńka. Mógłby pan coś zapuścić? Skoro i tak mam czekać, aż mi kiecka wyschnie…

Komisarz ostatecznie połknął haczyk. Sięgnął na regał z płytami, uśmiechnął się sam do siebie i wydobył komplet „Pierścienia Nibelunga”, odnalazł „Zygfryda” i włożył do odtwarzacza.

– Ciekaw jestem, czy pani to zna?

Włączył urządzenie i muzyka zalała pokój. Ilonka jakby zastrzygła uszami. Po chwili pokiwała głową.

– Wagner, co? Ja nie jestem w te klocki najlepsza, ale Wagner mi się podoba. I rozpoznaję kilka uwertur. Dostałam kiedyś taką płytę w prezencie. To jest „Zygfryd”, prawda? Bardzo zwycięskie imię. Mój samochód tak się nazywa na jego cześć. Naprawdę, nie szklę panu, panie komisarzu.

Mam na imię Tomasz – powiedział, zapominając o konieczności utrzymania dystansu i o tym, że rozmawia z osobą potencjalnie podejrzaną. Zanim zdążył sam siebie usłyszeć i rozzłościć się z tego powodu, Ilonka pojaśniała i pospieszyła z odpowiedzią.

– A ja jestem Ilonka! Jak to miło, nareszcie zaczął pan się zachowywać jak normalny człowiek! To znaczy zacząłeś się zachowywać, tak?

Komisarz bardzo chętnie by się wycofał, ale nie wiedział, jak to zrobić.

– No cóż…

Ilonka siedziała już mocno w siodle i właśnie zarzucała lasso.

– Kurczę, a dlaczego niby nie mielibyśmy sobie mówić po imieniu? Ostatecznie u siebie w domu chyba nie jesteś gliną tylko normalnym człowiekiem?

Komisarz wolałby w zasadzie pozostać gliną, ale sam widział, że jest na straconej pozycji. Lasso Ilonki wylądowało na jego karku i właśnie zaczynało się zaciskać.

– W sytuacjach służbowych możemy wrócić na „pan – pani”. Rewelacyjnie brzmią te twoje urządzenia. Ja mam w zasadzie całkiem niezły sprzęt, ale w porównaniu z tym… niebo a ziemia. A widzę, że masz też fajne nagrania… są tacy maniacy, co to im w ogóle na muzyce nie zależy, tylko na samym dźwięku. Bo wiesz, ja jestem dalekowidzem i widzę, co masz na tamtej półeczce…

Tym go rozśmieszyła. Do półki miała naprawdę daleko. Postanowił ją sprawdzić.

– To powiedz, co stoi na górze trzecie od prawej? Ilonka zmarszczyła brwi.

– Kantaty Bacha. A potem stoi jakiś Herreweghe, ale nie wiem co, bo jednak za małe literki. Nie, bez przesady, widzę te komplety, nie pojedyncze egzemplarze. To znaczy podpisy na kompletach. Beethovena symfonie wszystkie, Karajan. Beethoven, symfonie, Gardiner. Po co ci dwa komplety? Odróżniasz wykonania? O matko. Glen Gould gra Bacha. „Ring”. „Tannhauser”. „Śpiewacy norymberscy”. Lubisz Wagnera, co? Barbara Hendricks. Sonaty Beethovena, Emil Gilels. Co to za jeden?

– Bardzo dobry pianista radziecki z poprzedniego wieku. Z takim nazwiskiem pewnie jakiś przyjezdny radziecki albo z którejś republiki. Nadbałtyckiej…

– Nie chciałbyś czasem wyjechać na wakacje? I żeby ci ktoś popilnował mieszkania?

Trafiła w dziesiątkę, choć nie mogła tego wiedzieć. Komisarz od lat nie wyjeżdżał nigdzie, ponieważ bał się zostawić bez opieki swój bezcenny sprzęt. Z drugiej strony nie ciągnęło go w żadne miejsce, w którym nie byłoby jego bezcennego sprzętu. Nie wytrzymał i zwierzył się Ilonce z tego dylematu.

Pół godziny później mieli już omówioną sporą część życiorysów obojga. Ilonka zwierzyła mu się ze swojego hopla na tle motoryzacyjnym. Oboje doszli do wspólnego wniosku, że najgłupszą pasją, jaką człowiek może mieć (o ile da się to zjawisko w ogóle nazwać pasją) jest zamiłowanie do wędkowania.

Oczywiście przez całe pół godziny gdzieś w podświadomości komisarza czaiło się przekonanie, że źle robi, wchodząc w taką zażyłość z potencjalną podejrzaną, Ilonka zaś gwałtownie kombinowała, w jaki sposób skierować rozmowę na telewizyjne morderstwo i ewentualny udział w nim Żoża. Nie mogąc wymyślić sensownego podstępu, zdecydowała się walnąć prosto z mostu.

– Tomasz, słuchaj, a wiecie już, kto załatwił naszą szefową?

Komisarz byłby zakrztusił się herbatą Lapsang Souchong (w przeciwieństwie do gatunku Darjeeling zmieszanego w proporcji trzy do jednego z Earl Greyem, którą podał na początku spotkania, nie smakowała Ilonce z powodu dymnego aromatu). Spojrzenie, jakie rzucił dziewczynie, pełne było wyrzutu.

– Myślałem, że nie będziemy rozmawiać o tej sprawie. Wydawało mi się, że rozumiesz niektóre rzeczy. Jesteś moim gościem…

– Więc nie wypada ci kazać mi się zamknąć – dopowiedziała. – Masz mnie za podejrzaną czy tylko za idiotkę?

Tylko za idiotkę – pomyślał natychmiast komisarz, ale się z tym niepotrzebnie nie wyrwał. Wszak mamusia wyhodowała go na dżentelmena.

– Rozumiem. Zresztą nie możesz mnie podejrzewać, bo mam przecież alibi, montowałam wtedy program, świadków też mam i co tylko chcesz. A co do tej drugiej sprawy, to może będziesz zaskoczony, ale idiotką też nie jestem. Może na początku naszej znajomości coś nam nie bardzo wychodziło, ale uwierz. Zaryzykuj.

– A jak już zaryzykuję, to co?

– To dokonajmy wymiany wiedzy.

– A co wiesz?

– A jak ci powiem, to ty mi też powiesz? ‘ – Nie.

– To ja też ci nic nie powiem.

– A co wiesz?

– Kurczę, chyba nie umiem prowadzić negocjacji… – Nie umiesz. Ale porozmawiajmy inaczej. Zakładam, że w istocie chcesz nam pomóc. Potrzebna mi jest wiedza na temat, dlaczego niejaki Jerzy Buczek tak lubił waszą szefową. Bo mało kto ją lubił, prawda?

– Prawda. Żożo też jej nie lubił, tylko z innych powodów niż reszta.

Komisarz spojrzał na Ilonkę pytająco. Pokiwała głową.

– Wiem, że to wyglądało zupełnie inaczej. Bo Żożo przyjechał za swoją panią z Rzeszowa w celach romansowych. Ale to nie były tylko cele romansowe. Najprawdopodobniej mieli też wspólne interesy. Ona zrobiła go szefem marketingu i wcale nie jest wykluczone, że ciągnęli z tego pieniądze. Koleżanka jedna nam opowiadała, jak to robili w Rzeszowie. Oczywiście nikt nic nie mówił oficjalnie, to wszystko były korytarzowe wieści. Ale sam wiesz, że na ogół nie ma dymu bez ognia. No i u nas korytarz też o tym mówił. Gdybyście uznali, że to ważne, moglibyście to przecież sprawdzić.

– A na czym to polegało waszym zdaniem?

Na pobieraniu lewych pieniędzy w zamian za patronaty medialne. Takie niby grzecznościowe sumy, ale składające się na zupełnie przyzwoity dodatek do pensji. Albo ustalanie sponsoringów. Firma sponsoruje jakiś program, a najlepiej cykl, a z tego, co nam dają, trochę idzie na prywatne konto pani dyrektor względnie Żoża, a trochę na konto kogoś z tamtej firmy. Firma, oczywiście, dostaje reklamę. Czasami zwyczajną krypciochę. Generalnie interes się kręci. Może mieli jeszcze inne pomysły, ale ja się naprawdę nie znam na finansach. Może partie polityczne też płaciły, żeby częściej je pokazywać i w lepszym świetle…

– No, w tym chyba musieliby brać udział jeszcze inni dziennikarze…

– Zdarzało się, że pani dyrektor wyraźnie mówiła nam, kogo pokazywać, a kogo nie. I czyje imprezki. A czyje niekoniecznie. I zapewniam cię, nie można było się sprzeciwić, chyba że ktoś chciał natychmiast wylecieć z pracy. Jeden taki Eduś odmówił pokazywania ulubionych polityków szefowej i przestał robić program, który był dla niego jedynym źródłem utrzymania. Musiał przejść do gazety.

– Czekaj, Ilonko, przecież gdyby Buczek miał z szefową taką spółkę, to wcale by jej nie chciał zabijać, a wręcz przeciwnie, chroniłby jak źrenicę oka. Nie, chwila. Wspominał, że ma zostać szefem redakcji informacji. Myślałem, że to dla niego awans…

– No właśnie. Każdy by tak myślał, bo to najważniejsza redakcja. Tymczasem dla Bucka to było zesłanie. Na pociechę miał dostać mój Magazyn Motoryzacyjny, nie wiem, czy ci się z tego zwierzał. Pewnie tak i pewnie mówił, że redaktorka kretynka. Podobnie jak ta cała banda od newsów, którą trzeba ustawić do pionu. Mówił tak?

– Mówił.

– A to powiem ci jeszcze, dlaczego Bucek został odstawiony od karmiącej piersi. Albowiem pani dyrektor przestała go kochać prawdziwą miłością, a zaczęła kochać niejakiego Borysa Otmuchowskiego, niewiernego męża Klaudii, która też go swojego czasu puszczała kantem. To takie nowoczesne małżeństwo, można rzec biznesowe, ci Otmuchowscy. Prawdopodobnie Borys miał zostać nowym marketingowcem. Marketingowcem udziałowcem.

– O tym Otmuchowskim to też korytarz?

– Lalka Manowska widziała, jak się miziali z szefową w garażu. Jakieś trzy tygodnie temu. Korytarz też swoje wie.

– Rozumiem. Chyba będę chciał się skontaktować z tą waszą koleżanką z Rzeszowa. Dasz mi namiary?

– Wika ma namiary. Mogę do niej od razu zadzwonić. Chcesz?

– Może później. Kto u was jest nad szefem marketingu?

– Dyrektor naczelny. Nasza droga szefowa. Sam rozumiesz, że to był wygodny układ.

– Te wszystkie machinacje finansowe są chyba do sprawdzenia?

– Prawdopodobnie tak, chociaż nikt ci nie będzie się chętnie spowiadał z lewizny ani u nas, ani u tych, co dawali. Przyciśnij Kaśkę Papracką. Rapacką. Ona była prawą ręką Żoża i mogła mieć wgląd. A może nawet zarabiała na tym jakieś drobne fenigi. Chyba będziesz musiał dotrzeć do tych firemek, co płaciły, nie?

– Nie jestem pewien czy nie wystarczy mi ta wasza Papracką. Kanty gospodarcze przekażę kolegom, mnie, prawdę mówiąc, one trochę nudzą… Ilonko, czy te twoje fatałaszki nie zaczynają się palić?

Ilonce zadziałał odruch. Zerwała się z fotela i skoczyła jak pantera ratować swoją najlepszą bieliznę z belgijskich koronek (włożyła ją dzisiaj ot tak, na wszelki wypadek). W połowie drogi stanęła jak wryta, ale już było za późno.

Komisarz Ogiński śmiał się śmiechem doprawdy serdecznym.

– Od jakiegoś czasu tak właśnie myślałem. Jak ci się udało zsynchronizować tę ulewę i mój spacer? A w ogóle jeździłaś za mną?

– Trochę – przyznała z dużą ulgą. – Chciałam cię spotkać przypadkowo i zaproponować podwiezienie, widziałam, że chodzisz piechotą. Deszcz spadł z nieba, w przenośni i dosłownie.

– Skręcona noga była zaplanowana?

– Jako jeden z wariantów. Matko jedyna, co robi Gizmo?

Gizma nie było widać. Komisarz błyskawicznie wyciągnął wnioski z faktu, że od pewnego czasu nie było też słychać muzyki, czego dotąd nie zauważyli, zajęci coraz bardziej interesującą rozmową. Udał się na tyły głośników i wyciągnął stamtąd cholernego gremlina zaplątanego w częściowo zjedzony kabel.

Ilonka omal się nie rozpłakała.

– – Tomek, nie masz pojęcia, jak mi przykro! Odkupię ci ten kabel zaraz jutro…

– Jutro nie dasz rady – powiedział Tomasz Ogiński ponuro. – Taki kabel trzeba zamawiać.

– Ja zamówię, tylko błagam, nie skreślaj mnie! Powiedz mi, co to za kabel, jutro skoczę do kolegów, załatwię ci jakiś zastępczy, a taki sprowadzę najszybciej jak się da… Gizmo, ty gadzie… Daj mi go, Tomek a ja go zabiję…

Wyciągnęła ręce po mopsa. Przy tej okazji obszerny szlafrok komisarza rozchylił częściowo swoje poły, a widok, jaki się dzięki temu ukazał, wywołał na ustach właściciela szlafroka kolejny niekontrolowany a szeroki uśmiech. Ilonka wydała okrzyk przerażenia i odruchowo zasłoniła wdzięki. Gizmo, którego komisarz zdążył już puścić, spadł na podłogę. Zapiszczał wystraszony, co poszerzyło u jego pani poczucie winy. Jedną ręką przytrzymując niezdyscyplinowane odzienie, drugą próbowała podnieść psa z podłogi. Nie miało to wielkich szans powodzenia.

– Zostaw go, nic mu się nie stało. Patrz, już się zbiera. Masz ochotę na jeszcze jedną herbatę? Albo na kawę? A może zrobię coś do jedzenia? To znaczy mogę zamówić pizzę…

– Tomek, ja naprawdę nie wiem, jak cię przepraszać. Nie nadaję się na Matę Hari ani na żadną inną szpieżycę, skompromitowałam się przed tobą totalnie, potłukłam biednego Gizma, a ty mi jeszcze proponujesz herbatę? Nie, żadnej herbaty. Będę uciekać. Moja kiecka chyba już wyschła, a jeśli nie, to trudno… Bardzo ci dziękuję. Proszę, podaj mi ją, kieckę znaczy, bo ja znowu zrobię jakieś darmowe kino…

– U mnie w domu mawiano „darme kino” – przypomniał sobie nie wiadomo czemu komisarz. – Jak dla mnie to było kino na Oscara. W każdym razie niektóre sekwencje. Proszę, twoja sukienka. Wyschła. Możesz się spokojnie przebrać w łazience. Bądź łaskawa nie zwracać uwagi na bałagan.

Bałagan. Ten facet nie widział nigdy bałaganu. Ilonka ubrała się szybko, w przelocie powąchała stojące na półeczce kosmetyki (bardzo ładny zapach!) i dopiero teraz spojrzała w lustro.

Ujdzie. Makijaż wprawdzie ulewa zmyła jej prawie do zera, ale obiektywnie rzecz biorąc, nie jest taka ostatnia.

Kurczę, może by tak naprawdę pomyśleć o komisarzu prywatnie i niesłużbowo? Fajnie wyglądał, jak się przebrał w ten domowy szary sweter i jakieś miękkie beżowe sztruksy. Fajnie pachniał. Ma fajny sprzęt i słucha na nim fajnej muzyki. Fajnie się zachował, nawet kiedy odkrył, że próbowała go oszukać.

Fajny facet. Po prostu. Aczkolwiek zupełnie inny od czarnowłosego i ciemnookiego Adama. I dobrze, dawno już pora zapomnieć o Adamie.

Poza tym było jej zdecydowanie przyjemnie, kiedy niósł ją na to swoje pierwsze piętro starego budownictwa. Sapiąc.

– Pomóc ci w czymś?

No, no. To już był całkiem nieoficjalny ton!

– Dziękuję. Jestem gotowa. Daj mi tego małego idiotę i wybacz wszystkie głupoty, których się dzisiaj dopuściłam. I nie spluwaj na podłogę w telewizji, kiedy będziesz obok mnie przechodził.

– Na pewno nie będę spluwał. Kablem się już nie przejmuj, mam zapasowe. Odprowadzę cię do samochodu.

– Pewnie się cieszysz, że nie musisz mnie znosić…

– Teraz zarzuciłbym cię sobie na plecy. Stara dobra metoda wora. Ale mogę ponieść twojego pieska.

Lalka i Wiktoria, do których zadzwoniła jeszcze tego wieczoru i z którymi odbyła konferencję telefoniczną przy użyciu swojej sprytnej komórki, pękały ze śmiechu.

– Doskonale sobie poradziłaś – wykrztusiła Wika, kiedy już się wyśmiała. – Mówiłyśmy ci, dopóki nie zrobisz z siebie kretynki, facet nie będzie z tobą rozmawiał jak z człowiekiem.

– Ale potem on mnie już traktował jak człowieka!

– Bardzo dobrze, może nawet mu tak zostanie.

No i doskonale ci się udało nadonosić na Żoża – dodała Lalka. – Ja bym ci teraz radziła nie popuszczać tego kabla. Tego, co Gizmo zeżarł. Bądź ambitna, odkup mu. Jakby ci nie starczyło pieniędzy, bo te audiofilskie kabelki pewnie kosztują fortunę, to zrobimy z koleżanką Wiką składkę i ci pomożemy, nie, Wika?

– Jasne. I koniecznie idź do niego, sprawdź, jak działa…

– Ale ja nawet nie wiem, co to był za kabel… On mi w końcu nie powiedział!

– Bardzo dobrze! – Wika i Lalka jednocześnie wydały okrzyk pełen zadowolenia. – Dzwoń do niego namolnie i dręcz go, dopóki ci nie powie. Tylko uważaj, żebyś nie przefajnowała, wyczuj sytuację.

– Waszym zdaniem ja mam wyczucie?

– Trenuj – rozkazała Lalka. – Ale widzę, że on ci się w końcu spodobał, ten cały komisarz? Bo marudziłaś okropnie…

– W domu robi niezłe wrażenie – powiedziała wymijająco Ilonka. – I zaimponował mi krzepą, wniósł mnie na pierwsze piętro i tylko trochę się zasapał.

– Oni chyba muszą ćwiczyć, siłownia i te rzeczy. Najważniejsze, że było ci miło, jak cię taszczył po tych schodach. Było? A może nie?

– No, było, było…

Aspirant z komisarzem po raz kolejny pogrążyli się w swoich karteczkach.

– Wygląda na to, że Bucek, przepraszam, Buczek wychodzi nam na prowadzenie. Romans z szefową na tle biznesowym, biznes się chwieje, romans się chwieje, za horyzontem był, ostatni ją widział, alibi ma do niczego. Tylko brak nam porządnych dowodów, a on się przecież nie przyzna. Chyba żeby się przyznał…

– Nie sądzę. – Aspirant obgryzał końcówkę długopisu. – Poza tym jednak nie on jeden nam tu się pałęta. Pamiętaj o dwóch starszych paniach…

– Zabiłyby cię, gdyby słyszały, jak o nich mówisz.

– Już nie mówię. Zresztą tylko jedna z nich jest starszą panią. Twój ulubieniec Kochański wciąż nie ma alibi, a twoja nowa przyjaciółka, pani Dymek, Kopciuch, czy jak jej tam, ma alibi dziurawe…

– Dziurawe? Montowała. Z montażystą.

– Ale wychodziła. Na kilka minut, a z montażu do studia jeden krok. Montażysta nie potrafi określić, kiedy dokładnie wychodziła. Ona też nie potrafi, przypominam ci na wypadek, gdybyś zapomniał. Jak to się stało, że trafiła do ciebie do domu?

– Podwiozła mnie w ten wczorajszy deszcz i skręciła nogę tuż pod moim domem. Niegroźnie i zaraz jej przeszło, ale nie bardzo mi wypadało tak od razu ją odesłać do diabła razem z tą nogą…

– Aha. Z nogą. Rozumiem.

– To dobrze, że rozumiesz. Chciałbym porozmawiać z tą panią Papracką w sprawie ewentualnych przekrętów marketingowych. Trzeba sprawdzić Ilonkę. Panią Dymek. I te jej rewelacje finansowe.

Kasia Rapacka przyjęła policjantów w swoim pokoju. Był to pokój niewielki i na dodatek zapchany do granic możliwości gadżetami reklamowymi, plakatami, kalendarzami, wazonikami oraz kwiatami w doniczkach.

Użytkowniczka pokoju okazała się wysoką i kościstą osobą, z makijażem nie krzykliwym a wręcz wrzeszczącym, oraz rudymi włosami ułożonymi w kunsztowną miotłę. Miała żylaste ręce z purpurowymi tipsami.

Komisarzowi natychmiast przyszedł do głowy pewien transwestyta, z którym miał niegdyś do czynienia. Wyglądał podobnie i mówił barytonem.

Aspirantowi Kasia skojarzyła się nie tyle z transwestytą, ile po prostu z przebranym chłopem.

Ku zaskoczeniu obydwu przemówiła do nich głosem miękkim i przyjemnym, absolutnie nie barytonowym tylko mezzosopranowym.

– To i mnie panowie podejrzewają o zabójstwo szefowej? A ja wtedy już dawno byłam poza firmą, zresztą panowie już odpytywali mojego męża i przyjaciół, którzy nas zaprosili na przyjęcie o szóstej…

– Pamiętamy, pani Kasiu. I wcale pani nie podejrzewamy o to zabójstwo. – Aspirant był miły i niemal słodki.

Musimy jednak panią poprosić o pomoc. Z tego co wiemy, wszystkie patronaty medialne i sponsoringi przechodzą przez pani ręce, prawda?

– Prawda. A co patronaty i sponsoringi mają do rzeczy? Boże, ja nawet kawy panom nie zaproponowałam! Napiją się panowie?

– Chętnie. O, dobrą kawę pani ma.

– U nas w kiosku na dole jest. Taką porządną panom zaparzę, na pewno się przyda, dzisiaj jest taki jakiś dzień do spania…

Komisarz i aspirant popatrzyli po sobie. Kasia Papracka była zdenerwowana. Wylała trochę kawy na podłogę i rzuciła się ją ścierać chusteczkami higienicznymi.

– I ciasteczko. Bardzo proszę. Od tego się nie tyje. Proszę, jedzcie, panowie.

Panowie cierpliwie przeczekali atak gościnności pani Rapackiej, przyjęli po ciasteczku, popili doskonałą i bardzo mocną kawą, po czym wrócili do zasadniczego tematu.

– No więc jak to wyglądało w praktyce?

– Normalnie… nie wiem, o co panom chodzi?

– O procedurę. Załóżmy, że ktoś chciał, żebyście przyjęli patronat medialny nad jakąś imprezą albo nie wiem czym…

– No to pisał do nas pismo i myśmy przyjmowali. Albo nie. Ale przeważnie tak.

– Kto dostawał to pismo?

– Sekretariat.

– I co?

– I sekretarka kierowała je do szefowej, A szefowa dekretowała… to znaczy decydowała, czy przyjmiemy ten patronat, czy nie. A potem to szło do nas.

– Pani Kasiu – aspirant spojrzał jej głęboko w oczy – a nam powiedziała pani sekretarka Jola Maciąg… zna ją pani… że wszystkie prośby o przyjęcie patronatu szły do pani. Wcale nie do szefowej, tylko do pani. To jak to wyglądało naprawdę?

Tak jak mówiła Jola. – Kasia Papracka westchnęła głęboko. – Przepraszam. Ja dlatego tak powiedziałam, że tak powinno być, a nie chciałam mówić o szefowej, że czegoś nie robiła ani nie wiedziała…

– I pani co?

– No, ja wstępnie opiniowałam…

– Pani?

– Bo widzą panowie, ja jestem tutejsza, lepiej znam środowisko… Pani dyrektor i pan Buczek, to mój szef…

– Wiemy.

– Oni przyjechali oboje z Rzeszowa…

– To też wiemy.

– No właśnie.

Komisarz zastanawiał się, czy nadszedł już czas, aby i on włączył się do rozmowy i huknął głośno jako ten zły glina, ale uznał, że jeszcze trochę poczeka. Wbijał tylko w Kasię swoje dyżurne stalowe spojrzenie, które zazwyczaj wywoływało niepokój w przepytywanych osobach. Kasia nadal konsekwentnie grała głupią. Albo była głupia. Albo naprawdę nic nie wiedziała.

– No więc sami panowie rozumieją, że oni się nie orientowali tak jak ja…

– Na czym polegało pani opiniowanie?

– To właściwie nie było opiniowanie w sensie opiniowania, tylko ja ich informowałam kim jest ten, kto nas prosi o patronat. I oni już w porozumieniu decydowali, robimy coś, czy nie. Czy robimy program, czy tylko wysyłamy reportera z „Gońca”, czy w ogóle odmawiamy.

Komisarz zdecydował się wkroczyć.

– Od czego to zależało? – spytał głosem zimnym i nieprzyjaznym.

– Od tego, jaka to była impreza, czy akcja… no, jaką miała wartość merytoryczną…

– Czyli pani de facto spełniała tu funkcję redakcyjną?

– No, coś w tym rodzaju. Tak wyszło.

– A kto rozmawiał w sprawie sponsoringów?

– To już w zasadzie pan Buczek osobiście. – Kasi jakby ulżyło, kiedy rozmowa zeszła z jej własnej roli w sprawach patronatów. Komisarz uznał, że sytuacja dojrzała.

– To znaczy, że pani decydowała, kogo można oskubać przy patronatach – huknął znienacka. – A pan Buczek osobiście polował na sponsorów! A negocjacje prowadzili we dwójkę, on i pani Proszkowska. Tak?! W jakiej proporcji rozkładały się prywatne zarobki państwa? Bo ja bym stawiał na pięćdziesiąt – czterdzieści – dziesięć! Tak było?!

– Nie!

– A ile?!

Jednak Kasia Papracka już doszła do siebie.

– Ja nie wiem, o czym pan mówi, panie komisarzu!

– To ja pani chętnie powiem. Powiem pani, co teraz zrobimy. Zadzwonimy do prokuratora, który tę sprawę prowadzi, w kilka minut dostaniemy stosowne zezwolenia i przeryjemy całą pani dokumentację. Po czym skontaktujemy się z waszymi kontrahentami i sprawdzimy, jakie były ich dodatkowe koszty w związku z patronatami i sponsoringami! Będzie to dla nas pracochłonne, więc się wpieprzymy! I proszę, niech się pani nie wydaje, że teraz my stąd wyjdziemy, a zanim wrócimy z nakazem prokuratorskim, pani posprząta albo może podpali cały ten pierdolnik! Kolega zostanie i będzie pani dotrzymywał towarzystwa!

Od połowy tego imponującego przemówienia, wyrąbanego przez komisarza jak toporem katowskim, Kasia siedziała z twarzą w dłoniach i trzęsła się spektakularnie ku wyraźnemu zadowoleniu aspiranta. Komisarz też pozwolił sobie na pół uśmiechu, kontynuując tyradę.

– Jak się pani zapewne domyśla, może pani w pewnym stopniu poprawić swoją sytuację, zmieniając taktykę i opowiadając nam tu i teraz, jak to było naprawdę! Skąd brały się na kontach pana Buczka i pani Proszkowskiej spore wpłaty w tych samych terminach! Pani konta jeszcze nie sprawdzaliśmy, ale dam sobie głowę uciąć, że i na nie coś tam spływało, i że terminy też się zgodzą!

Aspirant kiwnął głową, akceptując chytry bluff kolegi. Oczywiście nie sprawdzali jeszcze kont. Co nie znaczy, że nie sprawdzą w najbliższym czasie. Komisarz przestał wrzeszczeć równie nagle, jak zaczął i w pokoju zapadła cisza. Przerywał ją tylko coraz głośniejszy oddech Kasi Rapackiej. Panowie jak na komendę zgasili swoje półuśmiechy a ich twarze zastygły w wyrazie kamiennego potępienia.

Kasia odjęła ręce od twarzy. Miała teraz czerwone oczy harmonizujące z krwistą szminką i purpurowymi paznokciami.

– Dobrze. Powiem. Mają panowie rację. Tylko że ja wcale nie chciałam tego robić. Pan Buczek dał mi do zrozumie nia, że albo będę współpracować, albo pożegnam się z pracą. Ja nie mogłam tego zaryzykować, mój mąż mało zarabia, a mamy dwoje dzieci, w tym jedno niepełnosprawne…

Rozpłakała się. Wyglądało to dosyć dziwnie. Aspirant włączył się do rozmowy jako dobry glina.

– Pani Kasiu. Spokojnie. My wszystko rozumiemy. Każdy z nas ma rodzinę, dzieci. Niech pani mówi, my to sobie nagramy, dobrze? Będzie nam łatwiej sporządzić protokół, oczywiście przeczyta go pani przed podpisaniem, będzie pani mogła wprowadzić poprawki, jeśli się pani coś przypomni… Tylko spokojnie. No więc proszę. Od czego się zaczęło?

Z długiej i zawikłanej opowieści Kasi Paprackiej wynikało, że zaczęło się właściwie natychmiast po przybyciu Jerzego Buczka do Szczecina. Z marketingu wyleciała szybciutko Jola Maciąg i przeszła na posadę sekretarki szefowej. Pierwsze lewe pieniądze za patronat załatwił sam Buczek, dziesięć procent z nich przekazał Kasi, która wtedy akurat była w dużej potrzebie i postawił jej ultimatum: albo wejdzie z nim we współpracę (a przecież na niczyją szkodę to będzie!), albo do widzenia ślepa Gienia, mnóstwo zdolnych młodych ludzi czeka na posadę w marketingu telewizji. Oczywiście Buczek przeprowadził rzecz bardzo chytrze, był miły, niczym nie groził, tylko dawał do zrozumienia. A zwłaszcza tłumaczył, jak dalece nikomu nie zaszkodzą, dorabiając sobie w ten sposób. Oraz przekonywał Kasię, że i tak wszyscy są złodziejami, a branie od złodzieja absolutnie przecież nie jest grzechem. Gdyby nie to niepełnosprawne dziecko…

Ostatecznie Kasia zalała się rzewnymi łzami.

Ale komisarz z aspirantem dowiedzieli się, czego chcieli.

Jeszcze tego samego dnia w dziale marketingu pojawili się fachowcy, którzy zajęli się analizowaniem dokumentów dotyczących przepływu pieniędzy pomiędzy telewizją a różnymi firmami, a i partiami politycznymi również. Podobni fachowcy odwiedzili również ośrodek telewizyjny w Rzeszowie, gdzie skoncentrowali się na kwitach sprzed dwóch i więcej lat.

Kasia Papracka z punktu rozchorowała się ciężko i zamknęła w domu na cztery spusty. Żożo Bucek natomiast chyżo popędził do pełniącego obowiązki dyrektora Eugeniusza Mikły i z dużą ekspresją wyraził swoje oburzenie na własną podwładną, która tak niecnie wykorzystywała swoje stanowisko i jego, Jerzego Buczka, łatwowierność oraz dobroduszność… i jeszcze wciągnęła Ewelinę, świętej pamięci…

Tego już Geniusz nie wytrzymał.

– Żożo – tu dodał kilka powszechnie używanych acz niecenzuralnych ekspresywów. – Czy ty mnie masz za kompletnego idiotę? Kaśka Papracka byłą szefową tej mafii? Macki jej sięgały do Rzeszowa?

– Skąd wiesz, że do Rzeszowa?

– Przestań się wygłupiać. Zawieszam cię.

– Nie możesz mi tego zrobić, Gienek!

– Nie mów do mnie Gienek. Eugeniusz. Tego się nie zdrabnia.

– Znam kilka zdrobnień!

– Do mnie się one nie stosują. Nieważne. Oczywiście, że mogę cię zawiesić, mogę cię też wylać. Proszę, nie nadużywaj mojej cierpliwości. Gliny pewnie kazały ci siedzieć w domu, dopóki cię nie zamkną, no to w nim siedź. Jakby się przypadkiem wycofały z zarzutów wobec ciebie…

– Jeszcze mi żadnych nie postawili!

– …To cię odwieszę.

– A co z planami Eweliny? Mieliśmy restrukturyzować oddział, stworzyć mu nowy wizerunek…

– Spróbuję jakoś wypełnić ten testament. Tylko nie w oparciu o wasze chachmęctwa!

– Przemawia przez ciebie prosta zawiść, Gienek – wycedził Żożo wytrącony z równowagi. – Gdybyśmy cię uwzględniali w rozliczeniach, teraz byś inaczej gadał…

Eugeniusz Mikło miał o wiele subtelniejszą figurę od zwalistego Żoża, jednak dobrze podbudowana furia stanowi potężne wsparcie. Peo dyrektora wychylił się zza biurka i prawidłowo wyprowadzonym lewym prostym zrobił Żożowi z nosa pędzel.

– No jest pani nareszcie, pani Ilonko moja kochana! Bo już się Donio zaczynał niepokoić. Pani to ó wiele za dużo pracuje, a trzeba o siebie dbać, a jak pani sama o siebie nie zadba, to my zadbamy, z Doniem. Musi pani wiedzieć, że ma pani tu przyjaciół, pani Ilonko. Tylko żeby pani w domu była czasami, a nie tylko w tej telewizji i w tej telewizji! Napiekłam pasztecików z farszem z zająca i z sarniny, najlepsze mięso, kochana, to jest dziczyzna, wszystko inne sztuczne, na hormonach, antybiotykami pędzone i nie daj Boże, klonowane! Zaraz do pani przyjdziemy, może pani nie zamykać mieszkania, to tylko minutka!

Pani Karachulska schowała łeb za własne drzwi, zza których obserwowała chyba przez cały boży dzień drzwi nieobecnej sąsiadki.

Ilonka wahała się przez chwilę, czy jednak nie zatrzasnąć wszystkich trzech zamków i nie zatarasować wejścia jakąś szafą, ale pani Karachulska w towarzystwie swojego durnowatego synalka oraz michy pasztecików robiłaby zapewne hałas na całej klatce schodowej, dopóki nie zostałoby jej otworzone. Pukajcie, a będzie wam otworzone – przemknęło Ilonce przez myśl. Proście, a będzie wam dane. Ona wcale nie prosiła o żadne paszteciki, a oto same pchają się jej do gąbki. Jak pieczone gołąbki.

Żarcie produkowane przez panią Karachulska w ilościach przemysłowych było najwyższej jakości światowej. Niezależnie od jej bredni o hormonach i antybiotykach. Nie są to zresztą do końca brednie.

Ciekawe, jak też odżywia się komisarz Tomasz Ogiński. Sądząc ze sterylności mieszkania – tabletkami. W ostateczności kroplówką.

Ilonka westchnęła i zostawiła szparę w drzwiach.

– No dobrze. – Prokurator Gąsiarek drapał się skuwką wytwornego pióra marki Pelikan po seksownie nieogolonej brodzie. – Posadziliśmy go. Mamy bardzo ładne dowody na przestępstwo gospodarcze. I nie mamy praktycznie żadnych dowodów na to, że zabił panią Ewelinę Proszkowską. Same pieprzone poszlaki. Nie wiem, czy pobyt w areszcie wpłynie na niego zmiękczająco. Lepiej siedzieć za korupcję niż za morderstwo. Chyba że znajdziecie coś na niego. Czego wam jeszcze brakuje, chłopaki?

– Piwa – mruknął komisarz Ogiński, a prokurator pomachał ręką do hinduskiego kelnera. Siedzieli we trzech w restauracji Bombay, którą zgodnie uznali za przyjemniejsze miejsce od prokuratury lub komendy policji. – Dobre to ichnie jedzenie, tylko strasznie intensywnie przyprawione. Mają tu zwykłego żywca?

– A poza piwem? – drążył prokurator, złożywszy zamówienie na napoje.

– Mamy trochę dziur w tym puclu. Chciałbyś je teraz poznać?

Prokurator schował pióro, rezygnując z wykonywania nim notatek w eleganckim kalendarzyku oprawnym w szarą skórkę.

– Będę szczery. Nie chcę. Na diabła mi niekompletne materiały? Dopiero drugi miesiąc nad tym pracujecie, dajcie sobie jeszcze trochę czasu. Pogadajmy, jak będziecie mieli więcej. Na przykład tyle, żebym miał na akt oskarżenia, który by nie był tak okropnie kulawy. Mówię o zabójstwie, nie o łapówach. Chyba że chcecie mojej pomocy umysłowej?

– Będę szczery. – Komisarz uśmiechnął się szeroko. – Na cholerę mi twoja pomoc umysłowa na tym etapie? Wiemy o wiele więcej od ciebie. Rób swoje, a jak przyjdzie czas, będziesz się ćwiczył na naszych materiałach.

– To ja też będę szczery – wtrącił aspirant. – Może by nam się jednak przydało jakieś inteligentne świeże oko?

Które zauważy coś, co myśmy przeoczyli?

– Mniemasz, Michale?

– Mniemam, Tomaszu.

No cóż. Jak tam twoje oko, Robercie?

– Świeże, ale nieinteligentne – mruknął prokurator. – Trudno. Dawajcie, co macie. Chociaż nie wiem po co.

Następną godzinę spędzili na przeglądaniu i omawianiu kolekcji karteczek. Uwagę prokuratora zwróciła przede wszystkim jedna rzecz.

– Co jest z tym samochodem pani dyrektor? Macie jakieś ustalenia? Znaleziono go?

– Nie – odparł komisarz, krzywiąc się lekko. – Kamień w wodę.

– Prawdopodobnie już dawno poszedł do przyjaciół Moskali. – Prokurator wiedział coś niecoś o możliwościach złodziei samochodów, którzy rok temu byli na tyle bezczelni, że rąbnęli mu jego własną, nowiuteńką hondę, podobno niemożliwą do ukradzenia. – Powiedzcie, panowie, po co pani dyrektor wyjeżdżała z telewizji, skoro zaraz do niej wróciła i to na piechotę, żeby dać się zabić? Jakoś to do mnie nie przemawia.

– Do nas też – mruknął niechętnie komisarz, którego również denerwował zaginiony citroen. – Może sobie o czymś przypomniała. Żożo Bucek twierdzi, że jak poszedł do tego garażu, to już nie wrócił do studia. Mówi, że pożegnał się z ukochaną panią dyrektor przed zejściem do podziemi. Ale tak stuprocentowo pewnie tego nie mówił, przynajmniej za pierwszym razem. Teraz mu się to ugruntowało, ale ja pamiętam, jaką miał minę, kiedy go o to pytaliśmy pierwszy raz. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie.

– A powiedz, Tomaszu, dlaczego tak łatwo odpuściłeś tej panience, jakjejtam, Dymek? Tu masz jej zeznanie, że montowała, ale montażysta mówi, że wychodziła na siusiu. Gdzieś między wpół do szóstej a szóstą. No to niezły rozrzut. Aha, to było kilka minut w tym przedziale czasowym. A jeśli piękna Ilonka nie poszła na siusiu?

Komisarz lekko się zaczerwienił, zwłaszcza że aspirant rzucił mu znaczące spojrzenie.

– Pani dyrektor właśnie zamierzała oddać jej reprezentacyjny program swojemu kochasiowi. Mogło ją ruszyć. Poza tym ona się świeżo rozwiodła, a to podobno wielki stres, nie wiem, bo się nie rozwodziłem… Jej równowaga mogła zostać naruszona. Jakieś depresje, histerie, paranoje, nie wiem co jeszcze…

– W dużej mierze dzięki jej zeznaniom zyskaliśmy podstawę do zamknięcia Buczka.

– To też pasuje. Usunęła ją, a potem jego. Program jej został.

– Popracuję nad tym. – Komisarz zacisnął szczęki. – Uściślę to jej siusiu. Aczkolwiek nie wydaje mi się, żeby z powodu jednego programu…

– Kochański też by się nadał.

– Nie wydaje mi się. Ale jeszcze go przecież nie wyłączamy. No to rzeczywiście nic nowego nam nie powiedziałeś. Może się raczej napijemy?

Żoża ruszyło w tydzień później.

– To nie jest miejsce dla białych ludzi – pożalił się, z wyrzutem patrząc w oczy komisarza Ogińskiego. – Mój adwokat nie radził mi się spotykać z panem, on twierdzi, że nie ma pan na mnie żadnych dowodów. Oczywiście jeśli chodzi o zabicie biednej Eweliny…

– Nie siedzi pan pod zarzutem zabójstwa – powiedział komisarz. – Siedzi pan z zupełnie innego paragrafu.

– Do procesu – zaprotestował Żożo. – Mój adwokat mówi, że mogę dostać wyrok z zawieszeniem. Dlaczego nie mogliby mi zawiesić? Zwłaszcza jeśli będę zupełnie szczery w tamtej drugiej sprawie…

– Byłoby pożytecznie, gdyby pan był szczery w obu sprawach. A czego nam pan nie powiedział w sprawie pani Proszkowskiej?

– Pan nagrywa?

– Oczywiście.

– No tak. Głupio pytam. No więc, panie komisarzu… ja wtedy wróciłem do studia… – Tak?

– To trwało kilka minut, bo jak byłem w garażu, zadzwonił do mnie kolega, to jest do sprawdzenia, naturalnie… Na dole są kłopoty z zasięgiem, rozmawialiśmy jak gęś z prosięciem, wie pan, „halo, ja cię słyszę dobrze, a ty mnie wcale”. To była rozmowa w ogóle niezwiązana z telewizją, kolega ze studiów przyjechał do Szczecina i się odezwał, no więc umówiliśmy się na kontakt. Nieważne. W każdym razie wróciłem do studia, Ewelina miała na mnie czekać… Matko Boska… nikomu nie życzę…

Żożo westchnął spektakularnie i złapał się rękami za klatkę piersiową. Komisarz spokojnie czekał ha ciąg dalszy, który nastąpił po kilkunastu sekundach.

– To cholerne pudło tam stało, było otwarte… Ewelina w środku… Ten jej cholerny szal… Ja… niestety, wpadłem w panikę, rozumie pan, przestraszyłem się, że tam wciąż jeszcze ktoś jest, może czeka na mnie… Ale sprawdziłem Ewelinie tętno… na szyi. Moim zdaniem już nie żyła wtedy.

– A gdzie były te wszystkie reflektory, które przedtem znajdowały się w pudle?

– Nie mam pojęcia. Nie zauważyłem ich. Raczej nie leżały obok, bo pewnie by przeszkadzały się tam poruszać.

– Pudło było wsunięte za horyzont?

– Nie, stało obok.

– I co pan dalej robił?

– Aż mi głupio opowiadać…

Żożo znowu się zatchnął, a komisarz poczekał cierpliwie, aż mu przejdzie. Był nawet skłonny go zrozumieć. Jeśli Buczek mówił prawdę, sytuacja, w której znalazł się tak niespodziewanie, mogła go przerosnąć. Żożo Bucek nie był herosem.

– Coś się wydarzyło?

– Ktoś się poruszył albo może tylko mi się wydawało. Uciekłem.

– Zostawił pan wszystko w takim stanie, w jakim pan zastał?

– Nie. Nie wiem dlaczego miałem taki głupi odruch. Zamknąłem to pudło.

– Nie było tam odcisków pana palców.

– Bo ja użyłem nogi. No, podniosłem pokrywę czubkiem buta i zatrzasnąłem…

– Dlaczego pan nie wezwał policji?

– Spanikowałem.

– Czego pan się bał?

– Nie wiem. Byłem strasznie zakręcony, no wie pan, teraz tak się mówi. Nie wiedziałem, na jakim świecie żyję.

– Kto mógł panu grozić?

– Jezus Maria, nie wiem! Ja tu w zasadzie nie mam wrogów.

– To znaczy, że jest pan ogólnie lubiany?

– No, nie przesadzałbym z tym ogólnym lubieniem… Ale nie mam pojęcia, kto mógłby chcieć mnie zabić!

– Bo przecież nie pana chciał ten ktoś, tylko pańską szefową. Oraz wspólniczkę. A propos. Proszę mi powiedzieć, dlaczego pani dyrektor zdecydowała się odstawić pana… to znaczy zrezygnować ze współpracy z panem przy tych przekrętach. Bo miał pan przejść z marketingu do redakcji newsów, prawda?

– Tak. Miałem tylko mieć jeden program publicystyczny, ale przedtem go robiła dziewczyna z newsów, pan wie…

– Wiem. A niech mi pan powie tak całkiem prywatnie, nie byłoby panu głupio zabierać koleżance program, który ona sobie wymyśliła i od jakiegoś czasu już robiła? O ile wiem, z sukcesem.

Żożo wydął wargi pogardliwie.

– Panie komisarzu. Umówmy się: lepsze jest wrogiem dobrego. Pani Kopeć nie jest żadną gwiazdą, robi ten magazyn tak sobie, formuła jej się zgrała, generalnie audycja wymaga odświeżenia. Pani Kopeć nie daje gwarancji, że zrobi to dobrze.

– Pan by dawał?

– To jest dla mnie oczywiste, panie komisarzu. Ale to już chyba dyskusja akademicka.

Ma pan rację. Obaj wiemy, że Magazyn Motoryzacyjny miał się panu dostać jako nagroda pocieszenia, bo pewnie daje możliwość naciągnięcia jakiegoś klienta na łapówę. Zadałem pytanie: dlaczego szefowa chciała pana wymiksować z marketingu? – Komisarz spostrzegł, że mimo woli zaczął używać języka zasłyszanego w telewizji. Wymiksować, też coś. – Tylko niech mi pan nie opowiada pierdół o tym, że przejście do newsów to dla pana marzenie życia. Straciłby pan finansowo, jak rozumiem, dość znacznie.

– Bo ja wiem, czy znacznie…

– Panie Bucek… Buczek. Niech mi pan bajek nie opowiada, moi koledzy od przestępstw gospodarczych docierają właśnie do waszych kontrahentów i całkiem niezła średnia z tego wychodzi. Pani Kasia nam sporo powiedziała.

Buczek spojrzał na niego z wyrzutem.

– Zrobiliście biednej dziewczynie pranie mózgu…

– Naczytał się pan kryminałów. Ulżyło jej’ kiedy powiedziała. A poza tym pracujemy na waszej dokumentacji. Jako duży chłopiec powinien pan był poinstruować swoje koleżanki od tego podwójnego marketingu, że prowadzenie rejestru chachmęctw w komputerze, choćby to był prywatny laptop, dość łatwo daje się wykryć. Sami się nie spodziewaliśmy takiego prezentu od nieboszczki. Wszystko od samego początku. Jeszcze od Rzeszowa. No dobrze, bo my tu idziemy w dygresje, a ja wciąż nie wiem, dlaczego został pan na lodzie?…

Żożo nadął się i wypuścił powietrze.

– Jeszcze nie zostałem. Miałem zostać…

I opowiedział rzewną historię o tym, jak to podły Otmuchowski, facet absolutnie niemoralny, bo przecież ma żonę, ma żonę!!! Jak to onże Otmuchowski zarzucił swoją sieć pajęczą na Ewelinę, a ona, taka subtelna (Żożowi jakiś nie przyszło do głowy, że również mężatka), poleciała na niego, zawrócił jej w głowie, omamił, chociaż tak naprawdę to nie wiadomo czym, konus jeden…

Komisarz Ogiński wyszedł z ponurego gmachu aresztu zbrzydzony i rozczarowany. Żożo pękł i zapewne ulżył sobie, ale tak naprawdę jego nowe zeznania nic do śledztwa nie wniosły. To, czy Bucek widział Ewelinę natychmiast po jej śmierci, czy też nie, nie miało żadnego znaczenia. Charakter pana Buczka zaprezentował się pełniej w całej swojej krasie i tyle.

Ciekawe, czy rzeczywiście sprawdził oznaki życia denatki. Komisarz byłby skłonny przypuszczać, że raczej nie. Zobaczył, co było do zobaczenia, wystraszył się jak nigdy w życiu, zatrzasnął pudło i zwiał do swojego marketingu, gdzie była tylko oddana Kasia. Pewnie jej powiedział, że źle się czuje.

Nic to wszystko nie daje! Nic!

Prawdopodobnie adwokat zalecił Buckowi takie postępowanie, żeby stworzyć pozory współpracy i uzyskać zmniejszenie wyroku.

Zabił ją Żożo czy nie?

Zapewne według kryteriów stosowanych przez panią Pfaffenhoffen jest kryptoidiotą, więc należałoby przyjąć, że mógł zabić. Czy jednak wystarczyłoby mu odwagi?

Może w afekcie. Spotkał się z dyrektorką, trochę się po – ściskali, potem on napomknął w rozmowie o swoim powrocie do działu marketingu, ona mu odmówiła, on ją tym szaliczkiem… potem zobaczył, co zrobił, dostał histerii, rozejrzał się, gdzie by ją schować przynajmniej na jakiś czas, dostrzegł pudło i powyrzucał z niego lampy za horyzont… a chwytał je przez miękki materiał wiszących tam kotar, o czym świadczyły mikroślady. Umieścił nieboszczkę w pudle, zatrzasnął wieko i uciekł gdzie pieprz rośnie.

Może adwokat mu powiedział, że na pudle mogły pozostać ślady jego buta. Swoją drogą koledzy nic o nich nie mówili, może nie rozpoznali?

Nieprzyjemny facet – to na razie wszystko, co komisarz wiedział o Bucku na pewno.

Ponieważ pora zrobiła się popołudniowa, a z aspirantem umówiony był dopiero na jutro, udał się do domu, włączył telewizor i obejrzał Magazyn Motoryzacyjny.

Program spodobał mu się zdecydowanie.

Tomasz Ogiński usiłował zachować absolutną obojętność, patrząc na autorkę, która sama prowadziła magazyn, ale nie do końca mu się to udało. Ilonka na ekranie była dokładnie tym, czym w rzeczywistości: niedużym, bystrym i urodziwym pistolecikiem.

– Eee… witam was. Cieszę się, że jesteście.

– My się też cieszymy, że jesteśmy – wyrwała się Ewa Pfaffenhoffen. – Parę lat nas tu nie było.

– Witaj, salo konferencyjno! – zaintonował Michał Grapś na melodię „Witaj, majowa jutrzenko”.

Dyrektor Eugeniusz Mikło, wciąż peo, ale z zapewnieniem, że jakiś rok porządzi, bo na górze mają pilniejsze rzeczy na głowie, nalał sobie kawy z termosu, aby troszkę się odprężyć. Zebrani zauważyli to natychmiast.

– Nie stresuj się, Geniuszku! Jesteśmy z tobą! Fajna kawa, a gdzie ciasteczka?

– Jolka zapomniała – wyjaśnił rzeczowo Eugeniusz, który zdążył się zebrać do kupy. – Pani Jolu! – wrzasnął. – Ciastka do tej kawy!

– Ona cię słyszy? – Sekretariat od sali konferencyjnej dzieliły gabinet dyrektora naczelnego i dwoje solidnych drzwi.

– Na pewno podsłuchuje. Robi to zawsze. Zobaczycie, zaraz przyleci z tymi ciastkami.

W istocie, Jola już biegła, cała w pąsach, niosąc wielką tacę z talerzykami herbatników.

– Bardzo przepraszam, panie dyrektorze, naprawdę, zapomniałam…

– Nie szkodzi. Pani Jolu, a z tym podsłuchiwaniem to od razu, przy ludziach wyjaśnijmy sobie…

– Panie dyrektorze, jak pan może… ja nigdy!

– E tam, nigdy. Oboje wiemy, jak jest. No dobrze, niech pani pilnuje sekretariatu. I niech się pani nie boi, nie będę pani zwalniał, tylko porozmawiamy o pani ubrankach. Oraz sposobie bycia. Proszę się zgłosić do koleżanki redaktorki Marty Wierzbińskiej, zna pani przecież panią Martę, pani Marta robiła kiedyś program o modzie i manierach. Martusia, przeszkolisz panią Jolę?

– Za pieniądze czy za darmo?

– Za darmo. W ramach miłości do firmy. Elegancka prezenterka popukała się w czoło.

– Ty myślisz, że mi odbiło? Porozmawiajmy przynajmniej o jakimś barterze. Oddasz mi mój program?

– „Modę i styl”?

– Nie. Ten polityczny. Moda mi się znudziła pięć lat temu.

Będziemy negocjować, Martusiu. Ale jestem skłonny wziąć pod uwagę twoją propozycję. Co zrobimy z panią Jolą?

– Dam jej wycisk, skoro nalegasz.

– Nalegam. Pani Jolu, już pani wie, co panią czeka. Do sekretariatu, biegusiem!

Nieco przerażona pani Jola oddaliła się pospiesznie.

Rozbawione grono dziennikarzy otaczające wielki stół konferencyjny poczęstowało się kawą, herbatą i ciasteczkami, a teraz czekało na spodziewane expose swojego szefa. Nie brakowało prawie nikogo z wyjątkiem tych, którzy właśnie przygotowywali popołudniowe wydanie „Gońca”. W firmie zanosiło się na jakiś przełom.

No, przełomik.

– Panie i panowie. – Geniusz wstał i ukłonił się wszystkim, co wywołało spontaniczne oklaski. – Pozwolicie, że teraz już usiądę, bo mnie rąbie kręgosłup. Pamiętacie na pewno, że kiedyś zebrania redakcyjne były u nas czymś naturalnym. Potem ustrój nam się zmienił na coś w rodzaju dyktatury… ale dyktatura to jest system dla pracowitych szefów. Ja jestem leniwy i chciałbym część rządzenia programem przerzucić na was.

– Już mamy klaskać? – spytała półgębkiem Ewa.

– Jeśli chcecie, to proszę, nie krępujcie się. Ale się nie upieram. To, co powiedziałem o wspólnym rządzeniu, nie oznacza jakiejś rozbuchanej demokracji, ani niczego takiego. Ostateczny głos mają kierownicy redakcji… cicho, ja wiem, że nie ma redakcji! To znaczy redakcja informacji przecież jest! Chciałbym jednak publicystów skłonić do pewnej specjalizacji, rozumiecie, kultura osobno, problemy społeczne osobno i tak dalej. Wolałbym, żeby państwo sami zaproponowali ten podział. Stworzymy coś w rodzaju nieformalnych redakcji. Z nieformalną, ale wyczuwalną premią dla kierowników.

– Chwila, Eugeniuszu. – Borys Otmuchowski nie wyglądał na zadowolonego. – Jak często chcesz robić nam te nasiadówki?

– W każdy poniedziałek, drogi Borysie. I będę was prosił o uczestnictwo, o ile tylko czas wam na to pozwoli. Publicyści wszyscy jak leci, a z informacji tylko wydawcy. Bez tych, co będą akurat wydawać, naturalnie.

Chryste, a to po co?

– Chcę, żebyśmy redagowali program wspólnie. To się nazywa kolegium redakcyjne, może pamiętasz ze swoich młodych lat.

– I co mamy robić w te poniedziałki?

– Rozmawiać o programach, które puściliśmy na antenę, zastanawiać się, na ile odpowiadają one oczekiwaniom naszych widzów i naszym takoż, modyfikować te, które będą tego wymagały, wymyślać nowe. Omawiać propozycje swoje i kolegów, ewentualnie też od razu wprowadzać do nich modyfikacje. Dzielić się wiadomościami ważnymi dla nas i naszej pracy. Oceniać swoje własne wystąpienia na antenie. Robić program, Borysie. Nie ma, że każdy sobie dłubie, a ocenia się po uważaniu albo w ogóle nie ma żadnej oceny. Osobiście nie sądzę, żebym miał jedyny patent na mądrość i nieomylność, nie będę rządził sam i nie chciałbym stwarzać nieformalnego kolegium przydupasów. Niech to będzie takie kolegium, jak w większości cywilizowanych redakcji.

– Czy obecność na tych zbiórkach będzie obowiązkowa?

– Nie, Klaudio moja droga. Nie będzie. Niemniej programy osób nieobecnych też będą oceniane.

– I ta ocena będzie nas do czegoś zobowiązywać?

– Nie wiem, co masz na myśli. Jeżeli na przykład uznamy wspólnie, że jakiś program jest nieudany, to będziemy się razem zastanawiać, czego mu brak. A autor… lub autorka będzie przez nas proszony o zastosowanie naszych patentów. Lub wprowadzenia własnych. Ale program nie będzie miał prawa powielać starych niedoskonałości. Czy wyraziłem się precyzyjnie?

– Aż za bardzo. Teraz zamiast pracować będziemy ganiać na zebrania.

Eugeniusz Mikło uśmiechnął się łagodnie.

– Wiesz co, Klaudio moja kochana? Nie ganiaj. Ja cię przecież nie zmuszę. Ale nie będziesz w kursie dzieła… A nieobecni nie mają racji.

Klaudia prychnęła, najwyraźniej niezadowolona, i coś zamamrotała pod nosem.

Wika nachyliła się do Lalki.

– Mam fajny pomysł na wspólny program; ty, ja i Ilonka. Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt…

– Pięć – dziesięć – piętnaście? Coś dla kobitek?

– Nie. Dla inteligencji. Potem ci wszystko powiem. Na razie słuchajmy, bo chyba Geniusz coś ciekawego mówi…

– Ja przepraszam – mówił właśnie dyrektor. – Czy ja mam coś ze słuchem, czy na sali jest pies?

– Pani sąsiadko… – Ilonka bezsilnie oparła się o futrynę. – Błagam. To znaczy… mnie jest bardzo miło, naprawdę, ale nie musi się pani mną opiekować…

– Pani Ilonko, kochana moja dziewczyno! Ale przecież nie mogę pani tak zostawić. Co to jest, żeby dziewczyna taka młoda, tej urody, taka samiutka mieszkała jak ta sierotka!

– Pani Donato, jaka dziewczyna, ja jestem rozwiedziona!

– No właśnie, to jeszcze gorzej. Doniu, chodź, jest już pani Ilonka, przyszło nasze biedactwo! Bierz ten zielony garnek z kuchenki, tylko żeby ci pokrywka nie upadła na ziemię, bo się kafelki potłuką! Pani Ilonko, ja nie ustąpię. Narobiłam łazanek z kapustką i grzybkami, sama grzybki zbierałam w zeszłym roku i nasuszyłam, tylko prawdziwki, pamięta pani, jakie były wysypy, a ja jeżdżę aż pod Stepnicę, mam miejsce na borowiki i maślaczki, a może ja pani dam maślaczków zamarynowanych! Doniu, wróć się, weź dla pani Ilonki słoik maślaczków ze schowka i jeszcze zielonek! Pani Ilonko, lubi pani zielonki w occie? Kto by nie lubił, nie? A maślaczki wcale niech pani nie myśli, że maślate, bo ja wszystkim skóreczkę obierałam, a jak się maślakowi skóreczkę obierze, to on już nie maślaty jest. Doniu, gdzie się podziewasz? Pewnie grzybków dla pani szuka najładniejszych, pani Ilonko. Bo on panią bardzo uważa, ten mój synuś. Pani go lubi chociaż troszkę?

Oczy pani Karachulskiej jak dwie tareczki w cieście wpiły się badawczo w twarz Ilonki.

No, to mamy jasność. Mama Karachulska wzięła sprawy syna w swoje ręce i zapewne teraz będzie usiłowała po łączyć gamonia z atrakcyjną, młodą i wolną sąsiadką. Za pomocą żarcia.

Syneczek już nadciągał, objuczony garnkiem i torbą ze słojami.

– Wziąłem jeszcze powidełka – poinformował matkę, która aż pojaśniała z dumy, że synuś taki samodzielny. – Ze śliweczek.

– Węgiereczek? – nie wytrzymała Ilonka.

– Tak, pani Ilonko, ja tylko z węgiereczek robię powidła, bo niektórzy to jeszcze lubieją z renklod, ale ja nie. Tylko węgiereczki! – Mama Karachulska nie uznawała ironii.

Ilonka po raz kolejny zrezygnowała i wpuściła sąsiadów do domu. Wszystko dlatego że znowu zapomniała o czymś w rodzaju obiadu, a łazanki z grzybami pachniały obezwładniająco.

Kolejny kwadrans wyglądał standardowo: Ilonka przypięła się do garnka, a matka i syn Karachulscy wpatrywali się w nią równie łakomie jak ona w łazanki.

– Może ma pani w domu kruche ciasteczka? – zagaiła sąsiadka z nadzieją, kiedy Ilonka odstawiła pusty rondelek.

– Z moimi powidełkami byłyby wyśmienite…

– Nie mam, niestety. Bardzo dobre łazanki, dziękuję bardzo.

O czym, na miłość boską, ona będzie teraz z nimi rozmawiać?

Na szczęście sąsiedzi nie byli złaknieni konwersacji. Zadowoleni ze spełnienia samarytańskiej powinności, zwinęli się błyskawicznie i życząc Ilonce przyjemnego wieczoru, wycofali się do własnego mieszkania.

– Kurczę, Gizmuś – powiedziała Ilonka, zamknąwszy za nimi drzwi i sprawdziwszy, czy aby są dobrze zaryglowane.

– Ja się z nimi po prostu zabiję. Ona mnie chce za niego wydać. Rozumiesz to, psiul?

– Jasne, że rozumiem – mówiły oczka małego kosmity. – Daj mi kulek.

– Zaraz ci nasypię – obiecała. – Za chwilę, bo teraz nie mogę się ruszać. Chyba za dużo zjadłam.

Ruszyło ją sumienie, nasypała gremlinowi brązowych kulek puriny i dolała wody do miseczki.

– Wybacz, kochany, ale umyję ci te miseczki kiedy indziej. A teraz chyba pójdę do łazienki i zrobię sobie bulimię. Nie, to obrzydliwe. Po co ja tyle zjadłam? I jak mam ich zniechęcić na przyszłość? I nie mów mi, że szkoda tego żarcia. Będę gruba jak te baby z tej wyspy… nie wiem, która to była. W Polinezji? W każdym razie trzymają je w klatkach, żeby się nie ruszały, tylko tyły. Jak się Karachulskich nie pozbędę, to nie będzie mi potrzebna klatka.

Komisarz Tomasz Ogiński siedział w swoim nadzwyczajnie wygodnym fotelu, na nogach miał kapcie, a z fenomenalnych głośników Audio Physic płynęły tony Sonaty Patetycznej Beethovena w znakomitym, dojrzałym wykonaniu Emila Gilelsa.

Komisarz nie myślał o Beethovenie ani o Gilelsie. Myślał o Ilonce Karambol.

Niewątpliwie była irytująca. Nadaktywna. Pchała się, gdzie nie trzeba. Miała idiotyczne pomysły. Oszukała go. Jej głupi kundel zjadł mu kabel.

Niepotrzebnie jej powiedział, że nie musi tego kabla odkupić. Oczywiście nie chodzi o kabel.

Miło wyglądała w jego szlafroku.

To nie znaczy, że chciałby ją tu mieć na stałe.

Niestety, nie będzie już miał okazji, żeby się z nią spotkać.

Prokurator Gąsiarek wobec dziur w dowodach świadczących o tym, że Jerzy Buczek zabił Ewelinę Proszkowską, nie wniósł przeciw niemu oskarżenia o zabójstwo. Bucek odpowie tylko za chachmęty marketingowe.

Prokurator Gąsiarek, co gorsza, w pięć miesięcy po rozpoczęciu w ogóle umorzył dochodzenie w sprawie zabójstwa Eweliny Proszkowskiej. Uznał, że policja zrobiła co mogła, jednakowoż więcej nie może, a zabójca jest nie do wykrycia.

Komisarz Ogiński próbował dyskutować, ale żadne z jego racjonalnych argumentów nie odniosły skutku. A Brzeczny był zgoła zadowolony.

No cóż – zawsze będzie mógł pooglądać sobie Ilonkę w telewizji. Coś tam się po wakacjach pozmieniało, pojawiły się jakieś programy, których dotąd nie było, „Goniec” jakby nabrał energii, zapowiadane są premiery… Wygląda na to, że niemrawy programowiec jakoś się jednak zaktywizował.

Dźwięki fortepianu zaczęły komisarza irytować. Machinalnie wyjął płytę z odtwarzacza i zmienił ją na wagnerowskiego „Zygfryda”.

I ten jej fioletowy samochód!

– Słuchajcie, ludzie, prokurator umorzył naszą sprawę! Michał Grapś stał w drzwiach newsroomu i machał gazetą.

– Skąd wiesz? W gazecie napisali? Przed nami?

– Nie, nie napisali, to zresztą wczorajsza. Dowiedziałem się od pięknej Joli, a piękna Jola podsłuchała, co Geniuszowi powiedziała prokuratura.

– Kto do niego dzwonił?

– Gąsiarek. Ten, co prowadził sprawę. Filip, sam to zrobisz?

– A co, ty byś chciał?

– Nie. Ja mam dzisiaj swoją robotę. Zresztą kryminały to twoja dziedzina. Patrz, pięć miesięcy się chłopcy pałowali i nie udało im się! Ale się wszystkie koleżanki zmartwią, tacy ładni policjanci przestaną do nas przychodzić! Co, dziewczyny? Który wam się bardziej podobał, czarny czy biały?

– Biaaaały!

Z chóru damskich głosów wyodrębnił się wkurzony mezzosopran Ilonki:

– Co to znaczy, umorzył? Co to znaczy, policjanci przestaną przychodzić? I tak to wszystko zostawią? Nierozwiązane? Przecież Bucka posadzili i co? Puszczą go wolno? To jednak nie on?

Kierownik redakcji, już w blokach startowych, wzruszył ramionami.

– Może mieli na niego za mało dowodów. Poczekajcie cierpliwie, wszystko z Gąsiarka wyduszę. Który operator dzisiaj ma dyżur? Michał, masz komórkę Gąsiarka? Wolę do niego niż do rzeczniczki prasowej, a ja mam tylko rzeczniczkę…

– I tak spuszczą cię do rzeczniczki.

Ilonka przestała słuchać i zagłębiła się w studiowaniu tekstu widocznego na ekranie komputera. Zagłębiła, rzecz jasna, pozornie; w rzeczywistości widziała przed sobą tylko rządki liter, które mało ją obchodziły.

To niedobra nowina!

Po pierwsze, co to w ogóle jest? Policja rzuca nierozwiązaną sprawę? Komisarz Ogiński spokojnie się poddaje? Chociaż to chyba nie on decyduje, tylko prokurator. Ale przecież są sprawy, które się ciągną latami! Widocznie uznali, że tej się nie da rozwikłać.

Może Bucek naprawdę jest niewinny?

Kurczę, trzeba było uprzeć się przy odkupywaniu tego kabla, a teraz nawet nie wie, co to był za kabel, a one są strasznie drogie, nie może więc kupować na chybił trafił.

Nadęty to on był, ten cały gliniarz i lekceważył ją okropnie, ale udowodnił, że ma ludzkie uczucia, jak się dal złapać na tę lipną kontuzję i wykazał się jednak poczuciem humoru oraz inteligencją. I ładnie pachniał ten jego szlafrok.

On też prawdopodobnie ładnie pachniał.

Jakie prawdopodobnie? Przecież czuła ten zapach, kiedy komisarz niósł ją bohatersko na pierwsze przedwojenne piętro… po wysokich przedwojennych schodach!

Gdyby przestał się tak najeżać, mógłby okazać się mężczyzną wręcz przytulnym…

No po prostu wszystko jest bez sensu.

– Ilonka, chcesz z nami robić program?

– Z wami obiema? Jakiś tokszoł – gigant?

Lalka rozsiadła się wygodnie w szerokim fotelu kawiarni West – End, dokąd obie z Wiką wywlokły młodszą koleżankę, i upiła z zadowoleniem tyk espresso z maciupeńkiej filiżanki.

– Lepsza ta kawa niż w naszym bufecie, zdecydowanie. Z nami, oczywiście, że z nami! Wróciłyśmy do naszego starego pomysłu sprzed wakacji, pamiętasz, miałyśmy właśnie zacząć ten cykl z publicznością, kiedy nam anonimowy dobroczyńca udusił szefową. Złoczyńca, chciałam powiedzieć. Rozmowy z tyłu głowy. No, rozumiesz, chodzą ci po głowie różne rzeczy, którymi nie masz czasu się zajmować, na przykład sens życia w ogóle albo czy można być szczęśliwym, albo po co nam wojna, albo dlaczego ludzie nienawidzą się nawzajem, albo czy wyjazd za granicę w poszukiwaniu szmalu da nam to, czego oczekujemy, albo jaki sens mają ojczyzny w Europie bez granic…

– Albo czy da się zamknąć gębę redaktorce, która wpadła w trans – dorzuciła Wika. – Rozumiesz, o co chodzi. I jeszcze byśmy to wszystko rozgrzebywały z punktu widzenia osób w różnym wieku.

– Jednym słowem „Warto rozmawiać”? – spytała nieco złośliwie Ilonka.

– Przestań! – Wika i Lalka zgodnie podniosły oczy ku niebu.

– Generalnie rozumiem – powiedziała Ilonka ostrożnie. – Uczniowie, studenci i stare pierniki. A pierniki nie będą uczniów traktowały per nogam?

– Nie. Na tym będzie polegał urok programu. Wszyscy równi.

Zrobiłyśmy wstępny wykaz uczestników. – Lalka wyciągnęła z ogromnej i wypchanej do granic możliwości torby jakieś papiery. – Jest z kim pogadać w naszym mieście. Szkoda, że te dzieciaki Agaty zdały maturę, bardzo to była fajna klasa. Ale Agatka dostała nową i też jest to klasa mądrali, może nawet lepiej, że młodsi, będzie większa różnica między uczniami a studentami. Co do studentów to mamy trochę, moje dzieci dostarczyły nam swoich kolegów. Tych, którzy zostali w Szczecinie, oczywiście. No i była klasa Agatki też da się użyć, przynajmniej częściowo. A dorosłych będziemy łapać pojedynczo, w zależności od tematu. Marek Rudzki występuje zawsze, jako dyżurny filozof kraju. Miał tu zresztą przyjść i nie rozumiem, dlaczego jeszcze go nie ma…

– Ależ jestem. – Marek objawił się w drzwiach, uśmiechając się promiennie. – Witam panie. Przepraszam, jechałem te trzy kroki z rektoratu samochodem, a gdybym szedł piechotą, to bym się nie spóźnił. Zrobił się korek na Wielkopolskiej, bo coś tam na siebie powpadało nawzajem, a ja byłem nieomal w epicentrum tej katastrofki. Nic się nikomu nie stało, o ile wiem, ale wyjechać się stamtąd nie dało. Co knujecie?

Wika z Lalką powtórzyły mu w skrócie to, co już wiedziała Ilonka. Filozof słuchał uważnie i kiwał głową aprobatywnie.

– Ile to ma mieć?

– Czterdzieści minut na żywca.

– I trzy prowadzące? – skrzywiła się Ilonka.

– Nie trzy – Wika uśmiechnęła się tajemniczo. – Jedna. Ty. No i Marek, oczywiście. Mareczku, masz coś przeciwko?

Mareczek uśmiechnął się szeroko.

– Będzie mi bardzo miło. Wiecie przecież, dziewczyny, że ja lubię telewizję…

– Ale dlaczego ja? Ja nawet nie robię publicystyki.

– Najwyższy czas zacząć. Jak długo jeszcze będziesz tłukła newsy? Tora wydorośleć. Zresztą możesz sobie wcale z informacji nie odchodzić, a to będzie dla ciebie nowe doświadczenie.

– Ale ja podobno jestem stuknięta…

– Każdy jest. Mówimy ci przecież, pora wydorośleć. Głupia nie jesteś, temperament będziesz miarkować, masz już pewne doświadczenie w prowadzeniu, ten swój magazyn robisz całkiem przyzwoicie. My stawiamy na ciebie. Rozumiesz? Chcemy mieć swoje odkrycie. Naszym zdaniem masz zadatki na bardzo dobrą prezenterkę.

– O matko – westchnęła Ilonka wzruszona. – Dziękuję wam. A nie brałyście pod uwagę Karoli Pućko?

– A wiesz, jakoś nie. – Lalka wydęła wargi. – Biedna Karolka. Po śmierci szefowej jakoś nikt nie chce z nią pracować. A sama nie ma pomysłów. Czemu ona się dotąd nie zwolniła to ja nie wiem.

– Ja wiem – oświadczyła Ilonka. – Karola ma z czego żyć, bo jej chłop jest bogaty jak nabab. A ona lubi być panią z telewizji. I wystarcza jej, że czasem poprowadzi „Gońca”, zresztą w jej wypadku to nie jest prowadzenie, tylko czytanie z promptera.

– A co by było – zapytał ciekawie Marek – gdyby w trakcie emisji „Gońca” na placu Żołnierza wylądowało UFO?

– To by wydawca wskoczył do studia i sam o tym powiedział. Z Karolą nie sprawdza się nic poza ścisłym standardem. A pamiętacie balony?

Trzy złośliwe dziennikarki popatrzyły po sobie i wybuchnęły radosnym śmiechem. Marek podniósł brwi wysoko do góry.

– Balony?

– Ja ci opowiem, ja! – Ilonka aż się wyrywała. – Ja byłam wtedy w studiu!

– Balony mieliście w studiu? – zdziwił się niewinnie filozof.

– Nie! Słuchaj! To śliczne jest, chociaż biedna Karolka była całkowicie niewinna w tym wypadku. To było niedługo po tym, jak pani Proszkowska, świętej pamięci nieboszczka, do nas przyszła i jakoś tak od razu postawiła na Karolkę. Rozumiesz, Karolka jest z gatunku przyjaciół dyrektorów. Szybciutko się dogadały i szefowa zmusiła Filipa, żeby wziął Karolę na prowadzącą. On się rękami i nogami opierał, bo program informacyjny powinien prowadzić ktoś inteligentny… – Przerwała nagle, jakby ugryzła się w język. – Ja przepraszam, panie profesorze, my chyba nie byliśmy na ty…

– Będzie mi bardzo miło, Ilonko.

– No to mnie też. To słuchaj dalej. Szefowa postanowiła raz w miesiącu w czasie „Gońca” siadać przy telefonie i osobiście przyjmować do wiadomości, co ludzie mówią. Potem miała się pokazywać i odpowiadać na postulaty. To był, oczywiście, pic, ona po prostu strasznie lubiła się pokazywać w okienku. Parcie na szkło. Niektórzy tak mają.

– Ja też? Skoro przyznaję się do tego, że lubię telewizję…

– Nie, to co innego. Ona udawała, że dla idei, ale nie przepuszczała żadnej okazji, żeby zabrylować. O ile wiem, ty nie brylujesz, tylko pojawiasz się zawsze w jakiejś sprawie. No i słuchaj. Karolka wtedy prowadziła, już wszyscy wiedzieliśmy, że jej każde „dzień dobry” trzeba pisać. Filip wtedy wydawał, a ja byłam asystentem. Tką. Był tam taki jeden materiał o baloniarzach, jacyś rekordziści, budowali własne balony, dziwne bardzo. Karola miała przed nosem białą… to znaczy zapowiedź i miała powiedzieć, że takich balonów jeszcze państwo nie widzieli. Przeczytała to bardzo radośnie i w tym momencie naszemu koledze realizatorowi, nie znasz, nie Maćkowi, omsknęła się ręka na guzikach i zamiast wpuścić ten materiał z balonami, wpuścił panią dyrektor przy telefonie… Oczywiści, zaraz nacisnął właściwy guzik, ale ten ryk, któryśmy z siebie wydali, poszedł na mikrofony w studiu… Rozumiesz, że pani dyrektor w sekundę znienawidziła nas wszystkich…

– Z wyjątkiem Karoli – uzupełniła Wika. – Karola się potem kajała strasznie, w ogóle tylko dlatego przeżyła do końca anteny, że niczego nie zauważyła, słyszała, że się śmieją, ale nie wiedziała czemu.

– No to ładnie. – Marek też śmiał się serdecznie. – Chyba się nie dziwicie, że was szefowa znielubiła…

– Przecież nikt nie chciał! Ten realizator przy konsolecie o mało nie umarł z wrażenia! Mówię ci, to był palec boży. Dobrze, słuchajcie, zgadzam się, będę robiła z wami ten program. Może mnie też się przydarzy coś podobnego, to będę miała do opowiadania wnukom!

– Natychmiast spluń trzy razy przez lewe ramię! – Lalka już stukała od spodu w blat stolika. – O takich rzeczach fajnie się wnukom opowiada, ale w momencie, kiedy się dzieją… dziękuję uprzejmie!

– A co ty gadasz! – Ilonce wciąż jeszcze błyszczały oczy. – Przecież myśmy wtedy o mało nie umarli ze śmiechu! Tylko Paproszkowska była wściekła… i Karola, kiedy już zrozumiała, co się stało.

– Ależ jesteście jędze – powiedział Marek. – Nie wiem, czy powinienem ryzykować współpracę z wami… trzy takie kobiety na mnie jednego…

– Jak nie spróbujesz, to się nie dowiesz! A poza tym pamiętaj: jest ryzyko, jest zabawa!

Agata Pakulska siedziała na fotelu owinięta miękkim kocem. Delikatne pochrapywanie męża owiniętego identycznym kocem, dobiegające ze stojącej obok kanapy, wprowadzało ją w nastrój pogody i bezpieczeństwa. Uwielbiała czytać przy takim akompaniamencie. Koce były niezbędne z uwagi na przeciągi spowodowane manią wietrzenia, której to manii zgodnie ulegali małżonkowie.

Kamil Pakulski spał snem sprawiedliwego po dniu spędzonym na lotnisku w Goleniowie bez jednego lotu. Nikt jakoś nie potrzebował dzisiaj Lotniczego Pogotowia Ratunkowego ani jego pilotów. Takie bezczynne dni bardziej męczyły Kamila niż latanie przez dwanaście godzin bez przerwy.

Agata czytała najnowszy „Dialog”, w którym opublikowano świeżuteńko ukończony dramat Sebastiana Procha – Proszkowskiego pod wiele mówiącym tytułem „Kanaliza”. Jak głosił artykuł wstępny, miejsce na dzieło trzymano do ostatniej chwili; redakcja była umówiona z autorem, a on cyzelował i cyzelował. Aż wycyzelował i oto go macie. Dramat natychmiast stał się bardzo poważnym kandydatem do tegorocznej nagrody „Nike”.

W kontaktach z literaturą współczesną Agacie zdarzało się wiele razy kląć swój los ambitnej polonistki w renomowanej szkole. Poprzednie dzieła Procha – nawet jego poprzedni dramat, który o mało nie dostał „Nike” – budziły w niej uczucia mocno mieszane. Teraz miała nadzieję, że będzie jej się czytało łatwiej, ponieważ do pewnego stopnia poznała autora osobiście.

Niestety, nie czytało jej się łatwiej, nawet kiedy spróbowała sobie wyobrazić dramat na scenie i obsadziła go swoimi ulubionymi aktorami. Rolę głównego bohatera, neurastenicznego, niespełnionego artysty najpierw przydzieliła Markowi Kondratowi, ale po namyśle zabrała mu ją w obawie, że zobaczy kolejne wcielenie Adasia Miauczyńskiego. Przerzuciła w myślach kilku kandydatów i ostatecznie zdecydowała się na Andrzeja Chyrę. Facet ma dokładnie tak neurasteniczny i niespełniony wygląd, jak trzeba. Pozastanawiała się trochę nad partnerką, którą autor określił jako „dominującą, tłustą wampirzycę karmiącą się resztkami nieśmiertelnej duszy własnego kochanka”. Dominująca tłusta wampirzyca. Niezłe, chociaż leci Witkacym. Marta Lipińska mogłaby zagrać dominującą tłustą wampirzycę. To genialna aktorka, a dawno nie miała okazji żeby sobie porządnie pograć. Zakatowałaby swojego neurastenicznego artystę, nie przerywając snu.

Agata zachichotała, przegryzła landrynkę o smaku malinowym i zagłębiła się w lekturze. Analiza szarpanej egzystencjalnymi sprzecznościami duszy artysty walczącego z niszczącą rzeczywistością okazała się rzeczywiście kanalizą i Agacie ze sceny na scenę robiło się coraz bardziej niedobrze. Kiedy doszła do trzeciego aktu, jej mąż przestał chrapać i otworzył oczy.

– Czemu masz taką dziwną minę, Agatko? – zapytał, przeciągając się rozkosznie. – Odpocząłem. Nienawidzę nieróbstwa w pracy. Kochanie, kiepsko się czujesz?

Odrzucił koc, wstał i wziął swoją zaczytaną żonę w objęcia. Po krótkim czasie, który poświęcili wyłącznie sobie, odsunął ją na odległość ramienia i spojrzał na nią badawczo.

– Trochę lepiej? – Dużo lepiej.

– A tak serio, to co to takiego? Żołądek?

– Nie. Dramat.

Kamil Pakulski trochę się zaniepokoił.

– Jaki dramat? Coś poważnego? Wołamy lekarza?

– Lekarz nie pomoże. To literatura.

– Od literatury miałaś taką minę? Myślałem, że coś cię boli.

– Przeczytam ci fragmencik, dobrze? Słuchaj. Mówi artysta do kochanicy wampirzycy… Nie, przez usta mi nie przejdzie, sam przeczytaj ten kawałek, a ja pójdę do kuchni i zrobię jakąś kolacyjkę, chcesz?

– Pewnie że chcę. A co robisz na kolację?

– Naleśniki. Patrz, Jacek by się cieszył. Dziwnie bez niego, prawda?

Kamil pokiwał głową.

– Dziwnie, masz rację. Przyjedzie na jakąś przerwę międzysesyjną, na święta. Dorosły syn. Coś takiego. No dobrze, idź do swoich powinności, a ja się dokulturalnię.

– Na to akurat bym nie liczyła, ale czytaj, czytaj. Dowiesz się tego i owego o świecie, który cię otacza.

Agata była na etapie podsmażania na chrupko naleśników nadzianych farszem z mięsa i grzybów, kiedy do kuchni wszedł jej mąż. Minę miał mniej więcej taką jak ona kwadrans wcześniej.

– Nie będę tego czytał – powiedział stanowczo. – To mi odbiera apetyt. A nie zrobię ci takiego afrontu, żeby nie zjeść twoich naleśników. Ten autor… skąd ja znam to nazwisko?

– Jego żonę ktoś udusił w telewizji. Była dyrektorką.

– Racja. No, jeśli on jej robił to, co tam opisał, to chyba jej ulżyło?

– Obrzydliwe, nie? Ale i z niej było niezłe ziółko. Mam na myśli tłustą wampirzycę.

– A doczytałaś już do tego, że on ją w końcu też udusił?

– To chyba w trzecim akcie. Poleciałeś do przodu?

– Przekartkowałem. Moim zdaniem facet nie jest całkiem normalny.

– Ale jest wybitny. Za poprzednią sztukę o mało nie dostał „Nike” i moim zdaniem ma bardzo duże szanse, żeby ją dostać za tę „Kanalizę”.

– Przestań.

– Jak ciebie kocham. Obrzydliwe to jest strasznie, ale obiektywnie mówiąc, doskonale skonstruowane i daje pewien obraz współczesnego świata, tyle że okropieństwa tego świata są podane, że tak powiem, w pewnej literackiej syntezie, w dużej kondensacji…

– Dla mnie ona jest o wiele za duża, ta kondensacja. A ty, błagam, nie mów do mnie jak krytyk literacki, tylko jak normalna żona.

– Proszę cię uprzejmie, kochanie. Podaj mi talerzyki, dobrze? Te większe!

Premiera programu Lalki, Wiki i Ilonki o roboczym tytule „Rozmowy z tyłu głowy” miała się odbyć na początku grudnia. Dziennikarki długo się zastanawiały, jaki temat wybrać na pierwsze wydanie i ostatecznie zdecydowały się na relacje damsko – męskie.

– Uściślijcie, dziewczynki – zażądał Eugeniusz Mikło, kiedy przyszły do niego pogadać o programie.

Peo dyrektora odreagowywał teraz wszystkie upokorzenia, jakich doznawał w czasach panowania nieboszczki pani Proszkowskiej i pławił się dosłownie w sprawach redakcyjnych. Ten entuzjazm, którym zaraził większość dziennikarzy, odbijał się niesłychanie pozytywnie na jakości lokalnej anteny. Znacznie poprawiła się również atmosfera w zespole, w którym jakoś – może chwilowo – ustały wzajemne podgryzania się i animozje.

– O jakie relacje męsko – damskie wam chodzi? Łóżkowe? Chcecie nam lawinowo poprawić oglądalność?

– To następnym razem. – Wika podała mu wydruk konspektu. – Na razie tylko społeczne. Ty wiesz co, Geniuszku, mamy z Lalką deja vu. Jakoś tak wszystko wygląda podobnie… no wiesz, o co mi chodzi…

– No wiem. Mam nadzieję, że nikt mnie nie udusi z tej okazji. Na wszelki wypadek nie będę od was wymagał, żebyście robiły próbę. Chyba że jest wam potrzebna?

– Coś ty. Taka próba to nieporozumienie. Każdy powie, co miał powiedzieć, wypruje się do zera i żegnaj misiu. Nic na antenę nie zostaje.

– Ładna scenografia. Danusia robiła?

– Danusia. Ona zawsze ładnie robi.

– A tu co macie? Ten facet jest podobny do Lenina?

– Bo to Lenin. Lenin i Nadieżda Krupska. Pożyczyliśmy te portrety z teatru. Nigdzie nie mieli, a w teatrze mieli…

– Zniknęły stosowne komitety, dlatego musieliście szukać w teatrze. A co, to jednak program ma być o Rewolucji Październikowej?

– Nie, program jest męsko – damski. Taki wymyśliłyśmy symbol związku męsko – damskiego. Niech się ludzie trochę pośmieją.

Eugeniusz Mikło też się zaśmiał.

– Nieco ryzykowne, ale niech wam będzie, pomysłowe Dobromirki. Ta scenografia taka dość wypasiona jak na nasze budżety, co?

– Trochę drogo Krysi wyszło, ale jak zrobimy dziesięć wydań, to się zamortyzuje.

– A jak was zdejmę po pięciu?

Lalka i Wika pokręciły głowami, a Ilonka prychnęła pogardliwie.

– Nie zdejmiesz. Fajnie będzie. Ludzie ostatnio szukają programów gadanych, wiesz? Badania były robione na ten temat. Rozrywka już nie wszystkich rozrywa. Poza tym my uważamy, że to będzie program misyjny i na poziomie.

– A jakbyś nas chciał zapytać, jak pytała nieodżałowana Euglena, co gadanie na tematy męsko – damskie ma wspólnego z regionalizmem, to ci odpowiemy, że regionalne mózgi będą się pruły na regionalnej antenie.

– Macie listę gości?

– W konspekcie masz. Licealiści i studenci w masie, a indywidualnie dyżurny filozof kraju…

– Wasz ukochany profesor Rudzki?

– Nasz ukochany. Pani profesor Helga Dymitrowa od studiów genderowych. Agata Pakulska, nasza znajoma polonistka, ale ona będzie razem ze swoją klasą. Psychiatra Grzegorz Wroński, człowiek mądry i aż dziw, że żadne media jeszcze go nie używały. Profesor Janusz Kot, ten pyskaty socjolog, najmłodszy profesor na naszym uniwerku. Wszyscy.

– A oni wszyscy już wiedzą?

Autorki jak na komendę spojrzały w sufit.

– Rozumiem. Dowiedzą się w najbliższym czasie. No dobrze, dziewczynki, mam nadzieję, że zrobicie przyzwoity program. Ilonka, dasz radę?

– One mówią, że dam.

– To ja was błogosławię na dalszą drogę życia.

Trzy kobiety wstały jak na komendę i skierowały się do wyjścia.

Ilonka zatrzymała się na moment.

– Czekajcie. A co powiecie na to, żeby w studiu podczas programu był mały, śmieszny piesek?

Tego dnia Ilonka, która wydawała ostatniego „Gońca”, była w domu dobrze po dwudziestej drugiej. Szła swobodnie, nie kryła się i nie usiłowała być bezszelestną chmurką. Pani Karachulska kładła się spać o dwudziestej pierwszej trzydzieści, podkreślała to wielokrotnie w rozmowach, potępiając nieuporządkowany tryb życia Ilonki. O tej porze więc można się było spodziewać, że śpi jak kłoda i śni o jakimś jedzeniu, które przygotowuje dla swojego synala – drągala i dla sąsiadki dziennikarki o nagannym sposobie prowadzenia się.

Być może Ilonka miała rację w swych obliczeniach, jednak nie uwzględniła w nich synala. Zaledwie włożyła klucz do zamka, drzwi po drugiej stronie korytarza otworzyły się bezszelestnie i stanął w nich młody Karachulski. Ilonka z trudem wstrzymała okrzyk rozpaczy.

– Cześć – szepnął Karachulski. – Poczekaj na mnie chwilkę, mam dla ciebie żarcie. Moment, dobrze?

Coś w nim było, co nie pasowało do poprzedniego Karachulskiego. Nadal był wielki i sękaty, patrzał spode łba i mamrotał pod nosem, ale poruszał się jakoś inaczej. Nie stwarzał wrażenia, że za moment wpadnie na ścianę i rozwali ją niechcący.

Zanim Ilonka zdążyła dojść, na czym polega różnica pomiędzy poprzednim a obecnym sąsiadem, ten wrócił, objuczony jak zwykle wielkim garnkiem.

– Fasolka po bretońsku – zawiadomił. – Mogę wejść na chwilkę?

– Właź – powiedziała Ilonka krótko i rzeczowo.

Była pełna złych przeczuć. Mamusia pozwoliła synkowi samemu przyjść do niej, prawdopodobnie celem nawiązania intymniej szych kontaktów, których to kontaktów nie można było przecież nawiązywać w przytomności mamusi. Cholera. Jeżeli on rzeczywiście zechce cokolwiek nawiązywać, to ona nie ma najmniejszych szans! Jest od niego dwa razy mniejsza i cztery razy słabsza. Tak na oko. Gizmo jej nie obroni! Dlaczego nie chodziła na aikido ewentualnie taekwondo?!

Karachulski ciężko usiadł przy kuchennym stole. Ilonka odetchnęła, przynajmniej chwilowo.

– Wybaczysz, że nie będę na noc jadła fasoli… Chciała dodać tu jego imię, ale nie bardzo wiedziała, czy mówić do niego „Donacie”, co brzmiało idiotycznie, czy zdrabniać – ale jak do dwumetrowego osiłka mówić „Doniu”?

– Napijesz się herbaty? Albo piwa? Mam jakieś w lodówce…

Pod wpływem piwa osiłek może poczuć się pewniej i zaatakować. Cholera, co ona robi…

– Daj tego piwka, jeśli możesz. – Karachulski kiwnął ciężko głową i oparł brodę na rękach. Wyglądał mało agresywnie.

Nalała grolscha do dwóch wysokich szklanek.

– Lubisz? To nasze zdrowie. Co ona gada? Jakie nasze?!

Osiłek nie podchwycił. Podrapał się jakby z zakłopotaniem po klacie obleczonej pomarańczowym sweterkiem i jednym haustem pochłonął pół szklanki.

– Słuchaj, Ilona. Bardzo dobrze się składa, że moja matka poszła spać…

A jednak. Zaraz się zacznie podrywka po karachulsku… Może by do kogoś zadzwonić… Sto dwanaście chyba jednak nie…

– Bo ja bym chciał, żebyśmy sobie coś wyjaśnili… Nie będzie podrywki???

– Bo ja wiem, że ty jesteś naprawdę fajna szmula i trochę mi przykro, kiedy widzę, że na mnie patrzysz jak na śmiecia. Ja wszystko rozumiem. Ja bym się też wpienił, jakby mi ktoś czatował pod drzwiami i tylko patrzył, żeby mi żarcie do gęby pchać… Przepraszam, że powiedziałem „gęba”, nie miałem na myśli twojej…

– Gęby – dopowiedziała Ilonka, z której właśnie schodziło napięcie.

– Buzi. No. Fajny ten twój potworek. To buldożek jakiś, taki mały?

– Mops.

– Komik. Mopsiu, fajny jesteś, ale nie przeszkadzaj. No i słuchaj, Ilona. Moja matka ma kompletnego fijoła na punkcie swojego kochanego syneczka. Czyli mnie.

Ilonka zamrugała ze zrozumieniem.

– No. I od czasu, kiedy ty się rozeszłaś ze swoim mężem, matce się ubzdurało, że mnie za ciebie wyda. To znaczy odwrotnie, ciebie za mnie. Ja wiem, że to nie ma sensu, gdzie mnie do takiej ważnej pani z telewizji…

– Nie jestem żadną ważną panią – oburzyła się Ilonka, która nie znosiła określenia „pani z telewizji”. – Jestem zwyczajną, ciężko pracującą dziennikarką!

– No wiem. Ty jesteś fajna, normalna kobitka. Ale mojej matce strasznie imponujesz. Kurczę, no i to właściwie jest wszystko. Ja tylko bym nie chciał, żebyś myślała, że ja na ciebie razem z matką jakieś pułapki szykuję czy coś. Matka szykuje, to prawda. Ale ja nie. Tylko widzisz, ja nie mam takiej możliwości, żeby się matce postawić. Próbowałem jej tłumaczyć, ale znasz moją matkę. Argumentów nie przyjmuje. Ja ciebie strasznie przepraszam, naprawdę.

Ilonka roześmiała się z niebotyczną ulgą.

– To chwała Bogu, Donat, bo ja już zupełnie nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić!

– Nic nie zrobisz. Matka jak się uprze, to koniec.

– Czekaj, to teraz już nic nie rozumiem. Uważasz, że mam za ciebie wyjść, bo twoja matka nie przyjmuje argumentów?

Donat Karachulski był straszliwie zakłopotany.

– Ja cię przepraszam, Ilona, ale ja tak całkiem szczerze… to bym nie chciał się z tobą żenić. Czy ty sobie wyobrażasz nas razem? Ty jesteś pani dziennikarka, a ja bym chciał, żeby moja żona mnie nie lekceważyła.

– Ja cię nie lekceważę – oburzyła się Ilonka po raz drugi, tym razem trochę fałszywie.

– Wiesz, o co mi chodzi. Ja do ciebie nie pasuję. – I co proponujesz?

– Ja myślałem, czy by mojej matki nie postawić przed faktem dokonanym…

– To znaczy co? – Ilonka znowu zrobiła się podejrzliwa.

– Powiem ci szczerze, tylko proszę, moja matka nie ma prawa się dowiedzieć, bo mi życie zatruje. Obiecujesz?

– Jasne.

Ja mam jedną dziewczynę…

– O kurczę, to fajnie! Gratuluję!

– Ty mi jeszcze nie gratuluj. Ona nie ma jeszcze pewności, czy ja jestem… ten właściwy. Ja bym się z nią mógł ożenić w każdej chwili, bo wiesz, Ilona, ona jest jak dla mnie stworzona… rany, ja rymuję. To twoje inteligenckie mieszkanie tak na mnie działa…

– Jakie inteligenckie mieszkanie? – Ilonka była naprawdę zdziwiona.

– Noo, tyle masz książek… Przeczytałaś wszystkie? Ilonka spojrzała na swoje regały. Jak dla niej nie były specjalnie imponujące.

– W zasadzie tak, przynajmniej po łebkach – poczuła potrzebę jakiegoś usprawiedliwienia się. – Ale wiesz, ja mam taki zawód.

– Ja rozumiem. – Donat wykazał tolerancję. – No to słuchaj, z tą moją dziewczyną… Jak tylko ona się na mnie zdecyduje, to ja ją przyprowadzam do domu i moja matka nie ma nic do powiedzenia. A tak na razie to ja jej w ogóle nie mówiłem, matce znaczy, o Mariecie. Ona ma na imię Maneta – dodał i rozmarzył się.

– Co ty, taki duży chłop i matki się boisz? – Ilonka zadała to pytanie, ale sama czuła, że jest ono retoryczne.

Donat Karachulski spojrzał na nią z wyrzutem w poczciwych oczkach, podobnie jak oczy jego mamuni przypominających owoce tarniny.

– Ilona, coś ty. Nie znasz mojej matki?

– No, znam. I co, masz jakieś propozycje?

Donat poskrobał się po byczym karku obleczonym we wściekłe oranże.

– Ja chciałem cię prosić o pomoc.

– Taak?

– Czy ty byś się zgodziła, żebym ja mówił matce, że idę do ciebie albo że idziemy gdzieś razem, a tak naprawdę ja bym chodził do Mariety? Bo jak przychodzę z roboty, wiesz, że ja pracuję u mechanika, do osiemnastej, to przychodzę koło siódmej wieczorem… no to matka już mi nigdzie nie pozwala pójść, bo czekamy na ciebie z tym żarciem…

A nie możesz zaraz po pracy iść do swojej Mariety?

– Ilona, tobie dobrze mówić, ty jesteś samodzielna, rodziców masz gdzieś daleko, a mnie matka straszy, że jak nie wrócę zaraz po robocie, to ona może wylewu dostać z nerwów. No to przychodzę i kicha. Już nigdzie nie mogę wyjść.

Ilonka była pełna podziwu. Pani Karachulska terroryzowała całkowicie dorosłego i wielkiego jak szafa syna, a on bał się pisnąć.

– A jeśli powiesz mamie, że idziesz do mnie, to ona nie będzie chciała pójść z tobą? Przecież zawsze razem do mnie przychodzicie.

– Widzisz, to jest tak, że matka zawsze chciała, żebym ja sam do ciebie chodził, ale ja nie chciałem. No wiesz… ani nie miałem śmiałości, ani mnie do ciebie nie ciągnęło, ja cię przepraszam, Ilona…

– Nic nie szkodzi. Mnie też do ciebie nie ciągnie.

– No to fajnie, żeśmy sobie wszystko wyjaśnili. Teraz możemy się nawet przyjaźnić, nie?

Ilonka wyciągnęła do młodego Karachulskiego rękę, którą ten uścisnął swoją wielką łapą, a po namyśle jeszcze nią trochę popotrząsał.

– To ja już pójdę – powiedział z widocznym zadowoleniem. – A ty się nic nie martw. Ja matce powiem, że ty jej się krępujesz i że chcesz się ze mną spotykać, ale sam na sam. Bez osób towarzyszących. I niech matka myśli, że my mamy życie prywatne. To idę. A ty śpij dobrze. Jutro wpadnę po garnek i przyniosę ci, co tam matka nowego upichci.

Spojrzał sobie pod nogi.

– O kurczę. Twój mops załatwił mi sznurówki.

– Z nami trzema chce się spotkać? W sprawie programu? Przecież to nie ona go będzie prowadzić, tylko nasza mała gwiazdka… kieszonkowa.

Z nami wszystkimi i jeszcze pytała, czy nie znamy jakiegoś inteligentnego psychologa. Lalka ma takiego jednego, więc prosiłyśmy, żeby przyszedł, i on przyjdzie. Nie wiem po co. Agata była tajemnicza. I jakby się czegoś wahała.

– Grzegorz jest psychiatrą, nie psychologiem. Ale jest niesłychanie mądry. I sympatyczny. Cieszę się, że go poznacie.

– No to może wpadnijcie wszyscy do mnie, co? Poproszę Tosię, żeby coś upiekła. Tosia się skarży, że odkąd młody poszedł do przedszkola, to ona nie ma co robić.

– Posłałaś Maciusia na survival?

– Do takiego prywatnego przedszkola na cztery godziny dziennie. Niech się dziecko socjalizuje.

Ogród otaczający Pałacyk zamieszkiwany od kilku lat przez rodzinę Wojtyńskich tonął w październikowych liściach i wyglądał dość bajkowo. Lalka oglądała go codziennie jako prawie sąsiadka Wiktorii, ale Ilonka, Grzegorz Wroński i Agata Pakulska, zanim weszli do środka, wykonali większą ilość okrzyków zdumienia i zachwytu. Kolejne okrzyki dostały się małemu Maćkowi, który był obecny, a istotnie, wyrósł ostatnio. Wreszcie wszyscy usiedli, a mały Maciuś otrzymał polecenie natychmiastowego oddalenia się w kierunku dowolnym.

– Zajaz pójdę – powiedział grzecznie. – Mamusia, a mogę wsystkim powiedzieć zagadkę?

– A to jest zagadka z przedszkola, Maciusiu?

– Z psedskola.

– To ja bym się trochę bała – zachichotała znająca życie Ilonka i została zakrzyczana przez resztę towarzystwa.

– Mów, Maciusiu, mów. Nie słuchaj tej ciotki. Ona nie umie zgadywać i dlatego tak mówi…

– To ja powiem, tylko słuchajcie uważnie. Jakie jest najsybse zwiezę na świecie?

Ilonka, która poczuła się trochę oszkalowana, odpowiedziała pierwsza:

– Gepard, Maciusiu?

– Gepajd – potwierdziło dziecko z zadowoleniem. – To ciocia umie zgadywać zagadki! A najsybsy ptak?

Zebrani spojrzeli po sobie. Ilonka rozłożyła ręce. Maciuś pokazał białe ząbki w szerokim uśmiechu.

– Ptak gepajda.

Niepedagogiczny ryk śmiechu trochę go zdziwił. Jego własna matka chwyciła go w objęcia i wycałowała, po czym zawołała Tosię szalejącą w kuchni i przekazała jej najzupełniej usatysfakcjonowanego potomka. Pomachał im ładnie rączką i poszedł budować wieżowiec telewizji z klocków lego w asyście dwóch małych piesków, bardzo zadowolonych z powtórnego spotkania.

– Nie wiem, czy zwróciłyście uwagę, drogie panie – zauważył Grzegorz Wroński – ale Maciek myślał, że po prostu zadaje nam zagadkę. Nie łapał, o co chodzi.

– No i łaska boska – powiedziała stanowczo Wika. – Ma jeszcze czas na łapanie świńskich dowcipów. Panie Grzegorzu, on ma trzy lata!

– To najwyższy czas – zachichotała ponownie Ilonka i ponownie została zakrzyczana. – Coś ty, Wika, teraz tak właśnie jest. Jeszcze trochę pochodzi do tego przedszkola i nie poznasz własnego synka.

– Przestań. Słuchajcie, mówmy sobie wszyscy po imieniu, dobrze? Wiecie, kto jest kto. Częstujcie się. Macie to wszystko zjeść, bo inaczej Tosia się załamie. Agata, fajnie, że nas wszystkich zebrałaś do kupy, ale powiedz, co masz? Strasznie jestem ciekawa. Reszta pewnie też.

Agata sięgnęła do swojej gigantycznej torby i wyjęła egzemplarz „Dialogu”.

– Zrobisz nam wykład z literatury? – zaciekawiła się Lalka.

– Jak najbardziej. Temat lekcji: dramat współczesny…

– Niech zgadnę – zawołała Ilonka. – Paproch coś napisał!

Agata pokiwała głową.

– Takie genialne?

Literacko to jest nawet bardzo dobre – powiedziała Agata powoli. – Ale budzi mieszane uczucia. Moje w każdym razie. Słuchajcie, tu są takie sceny, że… no, ja po prostu nie wiem. Dlatego prosiłam, żeby pan doktor… to znaczy żeby Grzegorz na to spojrzał fachowym okiem. Przyniosłam „Dialog” i zrobiłam dla was ksero tych fragmentów, które mnie zastanowiły.

– Czemu cię zastanowiły? – Grzegorz błysnął okularami i wyciągnął rękę po „Dialog”, który wyraźnie był przeznaczony dla niego jako dla osoby najważniejszej, eksperta.

– Pamiętacie… nie, ty nie pamiętasz, Grzegorzu, bo cię tam nie było… ale wtedy, w tym dniu kiedy zginęła wasza szefowa, to znaczy wtedy, kiedy ją znaleziono w tym pudle… ten jej cały mąż stał nad nią i stał. Nad pudłem. I wyglądał tak, jakby go to fascynowało. Rozumiecie, nie żadna tam głucha rozpacz, tylko takie rzeczowe zainteresowanie. Przyglądał jej się, jakby chciał zapamiętać wszystkie najdrobniejsze szczegóły. I teraz słuchajcie uważnie. To znaczy… ja może bredzę, ale to na mnie zrobiło jakieś niesamowite wrażenie. Ten facet naprawdę umie pisać. W jego sztuce, ona się nazywa „Kanaliza” nawiasem mówiąc, dobry tytuł na nagrodę… no więc jest tam scena, w której facet udusił kochankę i patrząc na nią, mówi o tym, jak to zrobił i jak ona teraz wygląda, opisuje wyraz jej oczu, skrzywienie ust, jakieś żyłki na szyi. I jak to było, kiedy ją zabijał. Nie… jak ja wam to mówię, to nie ma tego efektu. Musicie przeczytać. Ale nie tylko ta scena jest dość obrzydliwa, aha, on tam przy okazji doznaje orgazmu… Jak dusi i jak opowiada. Jest więcej momentów, gdzie on ją maltretuje. Właściwie… oni się maltretują nawzajem, psychicznie i fizycznie. I za każdym razem jest to takie naturalistyczne napawanie się szczegółami cierpienia. Jednym słowem… moim zdaniem ten facet jest nienormalny. Chory. Poczytajcie, dobrze? Panie Grzegorzu… Grzegorz, ja tam dla ciebie pozaznaczałam te kawałki. Ale może będziesz chciał rzucić okiem na całą resztę…

Grzegorz Wroński kiwnął głową i rozsiadł w fotelu, natychmiast zatapiając się w lekturze. Pozostali poszli za jego przykładem.

Mniej więcej dziesięć minut trwała cisza, przerywana tylko pojedynczymi syknięciami znamionującymi obrzydzenie czytelnika. Lalka pierwsza odłożyła przeczytane kartki, potem Ilonka i Wika. Siedziały jednak cicho i czekały, aż Grzegorz upora się z tekstem.

Zamknął w końcu „Dialog” i pokręcił głową.

– Nie chciałbym mieć takiego przyjaciela. Ja tu widzę zaburzenie osobowości ewidentne. Stawiałbym ostrożnie na borderline… Jest takie coś. Ale niekoniecznie bohater sztuki teatralnej musi być alter ego autora. Wszystko, co tu zostało opisane, może być jedynie wytworem wyobraźni. Bardzo sprawnej. W końcu zawód autora dramatycznego polega na tym, że facet ma wyobraźnię i korzysta z niej. Lalka też kręciła głową.

– Twoim zdaniem to jest normalna wyobraźnia? Człowiek, który ma taką wyobraźnię jest normalny?

– Teoretycznie nie mogę tego wykluczyć. Siła umysłu może być dla nas niewyobrażalna. A w tym konkretnym przypadku… Tego nie mogę ci powiedzieć tak od ręki, kochana Lalu. Musiałbym z nim porozmawiać, poobserwować jego reakcje.

Ilonce zaczerwieniły się koniuszki uszu.

– A jeżeli to nie jest wyobraźnia?

– Co masz na myśli? – spytała Wika, chociaż dobrze wiedziała, co koleżanka ma na myśli i miała na myśli dokładnie to samo.

– Jak to co? – Bezpośredniość Ilonki była niezawodna. – Nie przyszło ci do głowy, że on ją udusił, a potem starannie to opisał?

– Oczywiście, że mi przyszło. Ilonko, a ty skasowałaś tę swoją ściśle fajną taśmę?…

Ilonka poderwała się z miejsca jak na sprężynie.

– Siedźcie tu! Nie ruszajcie się z miejsca! Za moment wracam! To znaczy za jakieś czterdzieści minut. Pogadajcie o czymś przyjemnym!

– Ilonka, nie wariuj! Przecież ja nie mam w domu odtwarzacza Beta!

– Ja to mam na płycie. Zrobiłam sobie na wszelki wypadek kilka kopii. Na razie!

Wypadła z pokoju jak bomba i za chwilę przez otwarte okno dobiegł warkot fioletowego Zygfryda.

– Powiecie mi, o co chodzi, moje drogie?

Lalka, cała w emocjach, napiła się herbaty z jego filiżanki.

– Zacząłeś słodzić! Grzesiu, za chwilę zobaczysz faceta. Autora. Sebastiana Procha – Proszkowskiego. Nad pudłem z nieboszczką. Ilonka jest dziewczyna z informacji, więc jak tylko mleko się wylało, to ona przyleciała z ekipą filmować. Patrzcie, jakie pożyteczne są odruchy! Wtedy się wydawało, że nic na tej taśmie nie ma!

Wika, też w emocjach, zerwała się na nogi.

– Kobiety! I ty, mężczyzno! To sztuczydło jest przecież o relacjach męsko – damskich! Mamy w studiu polonistkę, mamy profesora literatury! Dlaczego nie zaprosić wybitnego dramaturga do naszego nowego programu? Dlaczego w ogóle myśmy go od razu nie zaprosiły?

– Z delikatności uczuć – powiedziała Lalka. – Nie przyszło nam do głowy zapraszanie faceta po takich przejściach. Mógłby za bardzo przeżywać!

– Z tą delikatnością to bym jednak nie przesadzał – mruknął sceptycznie Grzegorz. – Chyba on sobie da radę ze wspomnieniami.

– O ile sam nie jest mordercą – uzupełniła Wika. – Patrz, Lalka, idzie mój mąż. Z twoim mężem.

– Niemężem – sprostowała Lalka. – Bardzo dobrze. Oni są inteligentni, pomogą nam myśleć.

Do przyjazdu Ilonki z płytą Tymon Wojtyński i Janusz Wiązowski zostali zapoznani z Agatą i Grzegorzem, a także z fascynującym tekstem i całą resztą sprawy. Kiedy więc płyta została umieszczona w czytniku i na ekranie monitora pojawiły się pierwsze ramki obrazu, siedem osób stłoczonych wokół komputera nieomal wstrzymało oddech.

Grzegorz Wroński przyglądał się uważnie wszystkiemu, co zarejestrowała kamera Pawła. Oczywiście najbardziej wnikliwie przyglądał się Prochowi – Proszkowskiemu, który co chwila pojawiał się w kadrze. Moment utraty przezeń przytomności cofał i oglądał kilkakrotnie. Mąż ofiary był dla operatora szczególnie interesującym obiektem, Paweł wracał więc do niego co chwila. Dzięki temu Grzegorz miał do dyspozycji sporo portretów dramaturga. Paweł sfilmował go również stojącego nad pudłem ze zwłokami żony. W istocie Proszkowski wyglądał raczej jak uważny obserwator niż jak świeży wdowiec. Nie był ani zbolały, ani zszokowany, ani załamany. Chyba że tak doskonale maskował uczucia.

– Albo ich nie miał. – Ta możliwość wydawała się bardzo prawdopodobna nie tylko Wice. – Co o tym sądzisz, Grzesiu?

– Niekoniecznie – odrzekł ostrożnie psychiatra, wywołując tym burzę protestów. – Ale powiem wam uczciwie: wszyscy faceci, u których widziałem taki wyraz twarzy, okazywali się socjopatami. Większość z nich spotkałem w więzieniach. Jeden był dyrektorem mojego liceum. To dzięki niemu zostałem psychiatrą, byłem ciekaw jego motywacji i jego zwichrowanej psychiki. Na szczęście dla uczniów zwolniono go z pracy za jakieś uchybienia wobec partii matki ówczesnej. Za sadyzm wobec uczniów włos z głowy mu nie spadł. Podobno pojechał pracować w jakiejś szkole specjalnej w Lubelskiem. Nigdy go już nie spotkałem i nie brakuje mi go. Moje drogie, czy mogłybyście naprawdę zaprosić pana Proszkowskiego do swojego programu?

Sebastian Proch – Proszkowski odebrał telefon po trzech sygnałach.

– Słucham.

Zapewne sprawił to nadmiar wyobraźni, ale Wice przeleciał dreszcz po plecach.

– Wiktoria Wojtyńska – powiedziała, opanowując się i przybierając ton chłodny i światowy. – Telewizja Polska Szczecin. Dzień dobry panu. Poznaliśmy się już kiedyś, nie wiem, czy pan mnie pamięta.

– Trudno, żebym pani nie pamiętał. – Głos wybitnego dramaturga był zimny, ale ton uprzejmy. – Miałem wystąpić w pani programie, który nie doszedł do skutku ze względów nam obojgu wiadomych.

– Tak było. Pozwoli pan, że będę szczera. Cieszę się, że udało się panu otrząsnąć po tej strasznej sprawie, doszła do mnie wiadomość, że opublikował pan kolejny wybitny dramat, gratuluję.

Dziękuję. Istotnie, opublikowałem. Czytała pani może tę sztukę?

– Na razie tylko o sztuce – zełgała Wiktoria, nie czując się na siłach do zabierania głosu w sprawie dzieła pod tytułem „Kanaliza”. – Z pewnością niebawem przeczytam. Ale na pewno będzie ją można zobaczyć na deskach teatru?

Nienawidziła takich pretensjonalnych wyrażonek jak „deski teatru”, ale czuła, że Prochowi mogą one odpowiadać.

– Tak sądzę – odparł dramaturg bez fałszywej skromności. – Naszym teatrom rozpaczliwie brakuje współczesnej literatury dramatycznej. Czy robi pani tym razem program o teatrze?

– Nie, nie o teatrze, ale chciałabym pana zaprosić do studia. Może widział pan zajawki…

– Nie oglądam lokalnej telewizji.

– No więc może pan czytał… jeśli czyta pan lokalną prasę, naturalnie… ruszamy z emisją nowego programu, takiego troszkę w typie tamtego, którego nie udało nam się wtedy zrobić. Będziemy zaszczycone, jeśli zgodzi się pan wziąć udział w premierowym wydaniu… jako gość specjalny, ma się rozumieć.

– Proszę mi coś opowiedzieć o tym programie.

Wika wdała się w skomplikowane wywody mające na celu połechtanie próżności literata… z którego wszyscy w Szczecinie jesteśmy naprawdę dumni… tytyryty.

Proch łyknął, co miał łyknąć, i zgodził się zaszczycić lokalne i prowincjonalne studio swoją ze wszech miar wybitną obecnością.

Kiedy Wika odkładała słuchawkę, poczuła, że się spociła.

Ilonka siedziała w swojej przytulnej kuchni, czekając aż odgrzeje się jakiś skomplikowany a pięknie pachnący bazylią eintopf przysłany przez mamę Karachulską za pośrednictwem jedynaka, który zostawił garnek i popędził do swojej wymarzonej Mariety. Wyglądało na to, że mama dała się syneczkowi podprowadzić i została w domu z nadzieją, że Donat z Ilonką właśnie robią bógwico.

Ilonce w zupełności odpowiadał ten układ, gwarantujący jej zarówno wyżywienie, jak i święty spokój.

– I co, malutki – przemawiała do Gizma, który węsząc pilnie, siedział u jej stóp i wbijał w nią spojrzenie kosmiczne i hipnotyczne. – Sprężyłbyś się raz umysłowo i powiedział, co mam zrobić?

– Daj mi kulek – mówiły oczy mopsa.

– Zaraz ci dam kulek, tylko umyję twoje miseczki. – Ilonka puściła wodę i zastygła nad zlewem. – Kurczę, co ja mam zrobić? Zadzwonić do niego, czy nie?

– Daj mi kulek.

– Przecież oni umorzyli śledztwo. Dali sobie spokój. Nie potrafili dojść do tego, kto ją zabił. Olali wszystko. A on olał przy okazji mnie. Nie mogę mu tego mieć za złe. Żaden normalny facet nie chciałby mieć ze mną więcej do czynienia. Nieprawdaż?

– Myj te michy. Daj mi kulek.

– Już myję. O cholera, rozchlapało się. Ty, Gizmuś, a co z twoim ADHD? Bardzo grzeczny piesek z ciebie ostatnio. To masz je w końcu czy nie?

– Jak chcę, to mam. Daj mi kulek.

– Już ci daję, mopsiu. Jedz na zdrowie. A ja sobie wezmę tego czegoś od mamci Karachulskiej.

Nałożyła sobie sporą porcję pachnącego dania i przystąpiła do dalszych rozważań.

Chyba nie da się nazwać literackiego znaleziska Agaty nowym dowodem winy Procha. Chyba, niestety, w ogóle nie da się tego nazwać dowodem czegokolwiek. Ale może komisarz życzyłby sobie rozszerzyć sobie poglądy w sprawie, którą/kiedyś prowadził…

Ilonka nie miała racji, sądząc, że komisarz Ogiński nie chciałby z nią mieć do czynienia. Chciałby. Nie bardzo jednak wiedział, jak to załatwić. Tak prosty sposób jak sięgnięcie do telefonu i wybranie numeru Ilonki, który przecież sobie zapisał, nie przyszedł mu w ogóle do głowy.

Od momentu umorzenia sprawy zabójstwa pani Proszkowskiej zajmował się intensywnie kilkoma sprawami naraz, jak zwykle z aspirantem Brzecznym. Ostatnio rozpracowywali sprawę gangu złodziei samochodów, był to jednak gang dość amatorski, bez powiązań z poważnymi kryminalistami i bez specjalnego talentu do popełniania przestępstw, toteż udało się dość szybko połapać wszystkich sześciu jego członków. Żaden z nich nie miał nawet skończonych dwudziestu lat. Sukces był więc taki sobie, ale szefowie widocznie uznali, że warto o tym powiadomić społeczeństwo, bo któregoś dnia w kieszeni komisarza zadzwonił telefon.

– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział męski głos, skądś znajomy. – Filip Lewańczyk z telewizji, pamięta mnie pan?

– Pamiętam. Witam.

– To się cieszę. Panie komisarzu, potrzebujemy koniecznie pana wypowiedzi w sprawie tych szczeniaków, co kradli samochody; wiem, że pan tę sprawę prowadził…

– Mamy rzecznika do gadania, redaktorze, ja jestem operacyjny i nie do pokazywania…

– Wszystko wiem, rozmawiałem z rzecznikiem i on sam nam zasugerował, żeby właśnie pan powiedział kilka słów. Oczywiście my pana zasłonimy, możemy panu zmienić głos, byle to był pan, ktoś autentycznie zaangażowany w sprawę, a nie, za przeproszeniem, dyżurny gadacz… Proszę, niech pan się zgodzi, po starej znajomości. Pańscy szefowie już wiedzą i się zgadzają. – Filip uprzedził nieuniknione zastrzeżenie komisarza.

– No dobrze. Jak to zrobimy, mam przyjść do was, czy może wy przyjdziecie do mnie?

– Jak pan woli. My już cały materiał mamy, brakuje nam tylko pana.

– To wolę przyjść do was. Mogę zaraz, chce pan? Mam godzinę wolną.

– Rewelacja. Czekamy!

Komisarz zdecydowanie wolał udać się do telewizji i to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, chciał uniknąć pokpiwania kolegów na widok ekipy filmowej i siebie w roli gwiazdy, po drugie – do czego sam przed sobą nie chciał się przyznać – w podświadomości ukrywał nadzieję na przypadkowe spotkanie ze stukniętą właścicielką rąbniętego psa i fioletowego samochodu.

Do telewizji poszedł, oczywiście, na piechotę, co miało tę dobrą stronę, że mógł przejść obok telewizyjnego parkingu i rzucić nań okiem. Masywny fioletowy kształt majaczył gdzieś na samym końcu. Zapewne Ilonka była w budynku.

Niestety, koncepcja Filipa zakładała, że komisarz Ogiński wypowie się w plenerze, z ruchem ulicznym i samochodami śmigającymi w tle. Nawet nie musiał wchodzić do gmachu. Ekipa już czekała. Operator ustawił gościa twarzą do tych śmigających samochodów a tyłem do kamery. Komisarz powiedział to, co chciał usłyszeć redaktor, ze świadomością, że z sensownej wypowiedzi zostanie wycięte wszystko poza jednym dowolnie wybranym zdaniem, po czym hamując irytację, pożegnał się uprzejmie i poszedł sobie.

Fioletowy jeep po raz trzeci w jego życiu zahamował z piskiem opon tuż przy nim, zanim komisarz zdążył dojść do pierwszego skrzyżowania.

– Cześć. To tylko ja. Podrzucić cię gdzieś?

Mruknął coś niewyraźnie i wskoczył na siedzenie, oczywiście przygniatając gremlina, który wcale nie miał mu tego za złe. Wydobyty na światło dzienne, wykonał taniec powitalny połączony z obowiązkowym Rzucaniem się na szyję.

– Do domu jedziesz?

– Powinienem na Małopolską, ale…

Ilonka okazała się bardziej zdecydowana. Było jej łatwiej, bo miała pretekst.

– Może wpadniemy gdzieś na jakąś pizzę albo co? Chciałabym z tobą pogadać.

Kolejnym mruknięciem komisarz wyraził aprobatę. Nie pojechali daleko. Ilonka zaparkowała przed włoską restauracją w Alei Fontann. Fontanny już, oczywiście, nie działały, a baseny zapełnione były kolorowymi liśćmi.

– Słuchaj – powiedzieli oboje na raz. – Cieszę się, że się spotkaliśmy…

Wybuchnęli śmiechem.

– Ale nam się fajnie zbiegło! A ja myślałam, że nie będziesz chciał ze mną gadać, bo napuściłam cię na Żoża, który okazał się niewinny…

– Po pierwsze, niekoniecznie niewinny, tylko nie było na niego dowodów. Po drugie, sam się napuszczałem wielokrotnie na facetów, którzy byli niewinni, a tylko wyglądali na winnych. Co u ciebie słychać, Ilonko?

– W zasadzie fajnie jest. W robocie się zrobiło jakby sensowniej, nasz nowy dyrektor, którego znasz, dostał motywacji i pracuje jak szalony oraz nas pogania, ale wiesz, jak szef jest okay, to proszę bardzo, może mnie poganiać ile chce. Ja tam lubię pracować. A u ciebie?

– U mnie nic nowego. Wróciliśmy do rozpracowywania różnych marginesów. Wy jako podejrzani byliście o wiele zabawniejsi. Chociaż trudniej było za wami trafić.

Znowu roześmiali się oboje.

– A gdybym ci dostarczyła kolejnego podejrzanego? – spytała ostrożnie Ilonka.

Komisarz skrzywił się mimo woli.

– Ja się nie upieram – dodała Ilonka potulnie. Ze zdumieniem zauważyła u siebie takie zdumiewające zjawisko, że w obecności komisarza Ogińskiego wbrew sobie potulniała.

– Nie, nie, powiedz, o co chodzi. – On również zauważył ze zdumieniem, że zamiast natychmiast spuścić szurniętą dziewczynę do kanału razem z jej nowym podejrzanym, okazuje niezwykłą dla siebie łagodność.

Tylko Gizmo był taki jak zawsze i przycupnięty w kąciku zajmował się metodycznym zjadaniem dekoru w postaci wieńca z misternie uwiniętych jesiennych liści i suszonych kwiatów spoczywającego na posadzce w pobliżu ich stolika.

– No więc tak – zaczęła Ilonka. – To nie ja na to wpadłam ani w ogóle nikt z nas, to znaczy telewizorów. Pamiętasz Agatę Pakulską?

Komisarz skinął głową.

– Ta dziewczyna od maturzystów?

Ta sama. Zawołała nas dwa dni temu, to znaczy Wikę, Lalkę i mnie, i jeszcze chciała psychiatrę, więc Lalka przyciągnęła takiego swojego starego przyjaciela, bardzo sympatyczny i sensowny, podobno świetny fachowiec. Nazywa się Grzegorz Wroński.

– Rudy, chudy, w okularach, raczej brzydki?

– Zgadza się. Znasz go?

Komisarz powtórnie skinął głową. Poczuł się wewnętrznie rozśmieszony na myśl, że swojego czasu pytał Wrońskiego o to, czy jest możliwe, aby jego przyjaciółka była morderczynią. Przecież musiał się domyślić, że chodzi o Lalkę, mimo to odpowiedział uczciwie. Ciekawe, czy w pięć minut później zadzwonił do niej, żeby ją uprzedzić…

– No więc Agata ostatnio przeczytała nowy utwór pana Procha – Proszkowskiego i się załamała. No, może nie załamała, ale nie wiedziała, co o tym sądzić. Przyniosła nam tę sztukę, ja dla ciebie też ją mam, noszę przy sobie tak na wszelki wypadek… Słuchaj, facet jest psychopata. Grzegorz mówi, że bohater sztuki na pewno, a autor niekoniecznie, ale ja bym za autora pięciu groszy nie dała. Moim zdaniem on byłby zdolny do tego, żeby ją udusić. Chociażby z zazdrości. W tej sztuce bohater dusi żonę z zazdrości, a potem z lubością opisuje, jak wyglądała i tak dalej. Jeżeli gość nie jest absolutnie genialnym pisarzem, to musiał przeżywać coś takiego. Tomek… ja naprawdę mam ten „Dialog” przy sobie, kupiłam specjalnie, poczytaj przy makaronie, proszę. Jestem strasznie ciekawa twojej opinii…

– To się nazywa „Dialog”?

– Nie, w „Dialogu” jest opublikowane. Nazywa się ślicznie, „Kanaliza”. Grzegorz uważa, że facetowi chodziło o skanalizowanie emocji wywołanych nadwrażliwością na presję otaczającego nas świata. Albo coś w tym rodzaju. Moim zdaniem skanalizował je dosyć okropnie. Poczytasz? Chociaż może nie, bo jeszcze cię to zbrzydzi i nie będziesz mógł jeść spokojnie…

– Daj, ja nie jestem przesadnie wrażliwy…

Kelnerka właśnie przyniosła im zamówione dania i komisarz pogratulował sobie, że zamówił łatwe w obsłudze tagliatelle, a nie wijące się wściekle spaghetti, z którym trzeba walczyć obiema rękami. W tej sytuacji lewa ręka posłużyła mu do przytrzymywania egzemplarza.

Ilonka gmerała w swoim talerzu, a serce jej śpiewało. Nie próbowała zdefiniować przyczyn tej radości, tylko poddawała jej się bez reszty. Ponieważ komisarz zatopił się w lekturze i nie zwracał uwagi na nic, łącznie z nią samą, obserwowała go swobodnie – pierwszy raz mogła go porządnie obejrzeć, bo przecież w normalnych kontaktach nie wypadało się wgapiać w człowieka jak sroka w kość.

W miarę jak patrzyła, Tomasz Ogiński podobał jej się coraz bardziej. Tak naprawdę wcale nie był podobny do Zakościelnego, tyle że miał podobny owal twarzy. Był starszy, miał bardziej wystające kości policzkowe, był starannie ogolony (Ilonka nie przepadała za seksownym ponoć kilkudniowym zarostem), no i przede wszystkim ogólnie jasny, a nie ciemny. Ilonka wolała jasnych.

No i to nazwisko.

Skończył swój makaron, ale nie oderwał się od lektury. Kelnerka przyszła po talerze, więc Ilonka zamówiła kawę dla obojga. Komisarz czytał dalej. Wypił kawę i odłożył „Dialog”.

– O – brzy – dli – we – powiedział szczerze i wykrzywił się szpetnie. – Obrzydliwe – powtórzył. – Dlaczego ja wcześniej nie poczytałem sobie jego twórczości, to nie wiem. A nie, wiem. Hani nie było w bibliotece, a samemu mi się tam nie chciało szperać. Patrz, przyznaję ci się do zaniedbania służbowego. Nie mów tego moim szefom. Ale widzisz, moja droga, on miał alibi. Sześciu ważniaków potwierdziło, że był w knajpie wtedy, kiedy jego żona przenosiła się w zaświaty. Ja go też nie lubię, zwłaszcza po tym, co przeczytałem. Jednak nie ma powodu, żeby go podejrzewać o zamordowanie własnej żony. Od której był w dużym stopniu zależny finansowo.

Ilonka chciała powiedzieć, że ona by go podejrzewała na podstawie tej sztuki, zamiast tego jednak wypsnęło jej się zupełnie co innego:

– Kto to jest Hania?

Komisarz spojrzał na nią zaskoczony.

– Jaka Hania? Ach, moja Hania z biblioteki? To stara przyjaciółka, jeszcze ze szkoły. Pracuje w dziale informacji w Książnicy i kiedy potrzebuję czegoś na jakiś temat, ona mi to wyszukuje. Jak to w dziale informacji.

– A. Rozumiem. Przepraszam, tak mi się jakoś samo zapytało. To co, uważasz, że nie ma co się czepiać Procha?

– Myślę, że nie…

Ilonka postanowiła się nie poddawać.

– A nie chciałbyś jeszcze raz mu się przyjrzeć z bliska? Może by ci coś przyszło do głowy. Zapraszamy go do programu, to będzie mniej więcej taki program jak wtedy, z publicznością i na żywo. Tylko nie będziemy się wygłupiać z żadną próbą.

– I ty ten program redagujesz?

– Redagujemy wspólnie, we trzy, a ja go jeszcze na dodatek prowadzę. Lalka z Wiką mi kazały. Jezu, nie wiem, czy dobrze zrobiłam, że dałam im się namówić…

– Dlaczego? Ten swój Magazyn prowadzisz bardzo ładnie.

– Oglądałeś mój Magazyn? Naprawdę?

– Oglądałem.

– Nie podejrzewałam cię o oglądanie lokalnej telewizji…

– Dlaczego? Przecież jestem lokalnym gliną…

– Myślałam, że w domu tylko słuchasz ambitnej muzyki przez te swoje supergłośniczki. I czytasz ambitną literaturę.

– I w ogóle jestem cholernym snobem, co? – Komisarz roześmiał się szczerze. – A może zresztą i jestem. Ale snob też ma prawo żyć. Jako element przyrody ożywionej. A propos przyrody ożywionej, czy ty wiesz, gdzie przebywa twoje stworzonko marki mops? Bo ja chyba wiem…

– Matko jedyna! Gizmo, coś ty zrobił… Tomek, a co my teraz zrobimy?

– Odwrócimy ten wieniec dożynkowy wyżartym do ściany. Patrz, nic nie będzie widać. Nie przejmuj się i udawaj, że o niczym nie wiesz. Słuchaj, chyba bym chciał wpaść na to wasze nagranie, można? Przy okazji zobaczę sobie tak na luzie, jak to się robi.

– Wpadaj, oczywiście. Tylko to nie jest nagranie, a żywiec. Mówiłam ci.

– Mówiłaś.

Kurczę, uśmiechnięty komisarz Ogiński był po prostu niesłychanie pociągający…

– Powinieneś częściej się śmiać. Słuchaj, a ciebie by się dało zaprosić do takiego programu? Masz duże doświadczenie życiowe, a my rozmawiamy o życiu w najróżniejszych jego przejawach.

– Mogę się częściej śmiać. Do ciebie zwłaszcza. A do programu nie da rady, bo ja jestem ściśle tajny. Twój kolega mnie dzisiaj wykorzystał, ale tyłem i z zasłoniętą gębą. Jakkolwiek by to podejrzanie nie brzmiało.

– Rozumiem. Tomek, ja cię strasznie przepraszam, muszę wracać do fabryki. Mam rozgrzebany montaż. Wyleciałam z firmy tylko po to, żeby cię złapać z tą „Kanalizą”… Mogę cię jeszcze podrzucić na Małopolską albo gdzie chcesz, niestety, czas mi się skurczył strasznie.

– Dobrze. To nie musisz mnie podrzucać, ja sobie spokojnie przejdę ten kawałek. Kiedy macie swój program?

– W czwartek za tydzień. Jakbyś przyszedł koło trzeciej, to będzie w sam raz.

Rozstali się przed trattorią, Tomasz uścisnął mocno dłoń Ilonki, uśmiechnął się raz jeszcze szeroko i odszedł w stronę posągu Colleoniego. Ilonka chwyciła Gizma pod pachę, wskoczyła do samochodu, uruchomiła swoje fioletowe cudo, objechała wkoło placyk i zdążyła zajechać drogę Tomaszowi wchodzącemu właśnie na zebrę. Otworzyła okno i zawołała:

– Obejrzyj sobie jeszcze dokładnie ten materiał z mojej kasety, co ci go skopiowałam na płytce!

Nie dając rozśmieszonemu znów komisarzowi szansy na udzielenie odpowiedzi, przycisnęła pedał gazu i znikła mu z oczu.

– Macie deja vu? Bo ja mam. – Lalka patrzała z reżyserki na zapełniające się ludźmi studio. – Nie wiem teraz, czy myśmy dobrze zrobiły. I skład prawie ten sam…

Prowadzącą macie lepszą – zauważył Maciek, siadając do konsolety. – Nie martw się niepotrzebnie, Lalu, będzie bardzo dobrze. Od kiedy tak w ogóle boisz się anteny? Merytorycznie jesteście świetnie przygotowane, a my załatwimy resztę. Czy mi się wydawało, czy widziałem naszego komisarza na dole?

– Widziałeś. Ilonka go przyprowadziła. Towarzysko. Taka w każdym razie jest wersja oficjalna. Chciałyśmy go namówić, żeby się przyjrzał Prochowi. Wiesz, w związku z tym arcydziełem dramaturgii.

W sprawie „Kanalizy” Maciek był w grubsza zorientowany, bo go koleżanki uświadomiły, a nawet dostarczyły mu egzemplarz „Dialogu”, żeby sobie poczytał, czego jednak odmówił jako zapracowany realizator, któremu szkoda czasu na zajmowanie się takimi obscenami. Poprzestał na streszczeniu i kilku co lepszych fragmentach. Podobnie jak inni uznał, że autor jest psychopatą, określił to jednak bardziej swojsko, stwierdzając, że facetowi brakuje piątej klepki.

Teraz jednak przestał się interesować czymkolwiek poza tym, co się działo na dole. Prawie wszyscy już siedzieli na swoich miejscach, uzbrojeni w mikrofony i lekko podnieceni. Po studiu kręciło się parę osób, przeważnie operatorzy kamer. Były tam również Wiktoria (miała odbierać telefony od widzów) oraz Krysia Sierakowska, jak zwykle w czasie programu oprzyrządowana w sposób przywodzący na myśl terrorystkę samobójczynię na chwilę przed odpaleniem.

Ilonka właśnie wchodziła do studia, bardzo elegancka i na pozór bez śladu tremy, chociaż miał to być jej debiut w charakterze prowadzącej program live. Bała się trochę, postanowiła jednak, że nie pokaże tego po sobie, choćby miała pęknąć. Ani kolegom, ani współprowadzącemu Markowi, ani gościom, ani przede wszystkim komisarzowi Tomaszowi Ogińskiemu, który szedł tuż za nią, starając się nie rzucać specjalnie w oczy.

Komisarz Tomasz Ogiński nawet nie próbował przed sobą udawać, że obchodzi go Sebastian Proch – Proszkowski, znakomity autor dramatyczny. To była wersja na użytek oficjalny, zwłaszcza dla Ilonki. Tak naprawdę komisarza T. O. interesowała wyłącznie Ilonka. Pierwszy raz widział ją w pełnej gali, ubraną i umalowaną do programu. Wtedy, kiedy dopadła go w ulewie, miała na sobie sukienkę, ale ta sukienka szybko zmieniła się w mokrą szmatkę. Teraz Ilonka wyglądała jak dama i zachowywała się jak dama, była swobodna i urocza, zachowując jednakże chwalebny umiar w roztaczaniu wdzięków.

Aczkolwiek umiarkowanie krótka spódnica odsłaniała jej zgrabne nogi, których pod tamtą kiecką widać nie było, jako że sięgała Ilonce do kostek. Tym bardziej nie było ich widać w dżinsach, które Ilonka nosiła na co dzień.

Ilonka, Ilonka, Ilonka.

Jednym słowem komisarz był ugotowany.

Na Procha – Proszkowskiego spojrzał z przyzwoitości zawodowej, lecz nie był w stanie zatrzymać na nim wzroku dłużej niż pięć sekund.

Ilonka zaprowadziła go na miejsce, z którego mógł obserwować wszystkich, nie przeszkadzając nikomu. Stał teraz obok kranu kamerowego i z cichą dezaprobatą przyglądał się jakiemuś odrażająco wesołemu facetowi od dźwięku, który najbezczelniej w świecie gmerał Ilonce pod żakietem, przypinając jej nadajnik mikroportu do paska spódnicy, a następnie, co było jeszcze gorsze, mocował dwa maleńkie mikrofoniki przy dekolcie jej bluzki. Gdyby ktoś powiedział komisarzowi, że cała ta operacja ani na Ilonce, ani na facecie nie robiła żadnego wrażenia, miałby kłopot z uwierzeniem.

– Pięć minut do anteny – odezwał się Maciek z sufitu. – Proszę wszystkich na miejsca. Ilonko, czekam na ciebie, pospiesz się!

Komisarzem znowu lekko tąpnęło na myśl, że taki Kochański odzywa się do Ilonki ze zniecierpliwieniem, a ona zamiast dać mu zdrowy odpór, słucha go uważnie i potakuje.

Nie, tak nie można.

Ilonka jest w pracy i wygląda na to, że bardzo jej to odpowiada.

– Minuta do anteny.

Rozlegające się jeszcze tu i tam komentarze i śmiechy umilkły. Ilonka zaglądała jeszcze do scenariusza i rozmawiała o czymś z Markiem Rudzkim.

– Pół minuty do anteny.

Komisarz pomyślał, że to kompletnie bez sensu, żeby on miał tremę.

– Jesteśmy na antenie.

Tego już komisarz nie odnotował, bowiem Maciek był teraz słyszalny tylko w słuchawkach. Rozległa się niegłośna muzyczka, kamery ruszyły, a Ilonka ustawiona na tle wielkich portretów Lenina i Nadieżdy Krupskiej uśmiechnęła się mile (ale nie przymilnie!), i powiedziała:

– Witam serdecznie w nowym programie pod tytułem „Rozmowy z tyłu głowy”. Jeśli te dwa portrety zasugerowały państwu, że będą to rozmowy o rewolucji, która jest parowozem dziejów, to już spieszę wyjaśnić nieporozumienie…

Ona się niczego nie boi – pomyślał komisarz, którego właśnie zaczęła ogarniać regularna duma z Ilonki.

Co za dziewczyna, co za dziewczyna…

I rozpoznała sprzęt Krella…

Prawda, przyszedł do studia, żeby obserwować Procha. Ale co tu obserwować? Gość ma kamienną twarz i prawdopodobnie gardzi wszystkimi zebranymi. Co chwila też patrzy z miażdżącą wprost dezaprobatą na Lenina i Nadieżdę. To było oczywiste, że Proch nie był w stanie akceptować tego rodzaju dowcipu.

Ilonka zdążyła już z grubsza powiedzieć, jaki jest temat programu i głos przejął Marek Rudzki, prowokacyjnie głosząc chwałę patriarchatu. To, ma się rozumieć, wywołało energiczną reakcję profesor Helgi Dymitrowej. Wtrącili się studenci i licealiści i po chwili w studiu wrzała dyskusja. Komisarzowi spodobał się jej poziom intelektualny – nie była prowadzona hermetycznym językiem naukowców, jednak trzymała wysoki standard. Większość jej uczestników, a przede wszystkim prowadzący mieli, na szczęście, poczucie humoru i używali go z wdziękiem. Stanowiło to nawet ciekawy kontrast z lekko zaperzoną profesor Dymitrową oraz zimnym jak lód Prochem – Proszkowskim. Socjolog, chociaż miał sławę dobrego dyskutanta, nie dorównywał w ekspresji tamtej parze. Tomasz Ogiński złapał się na tym, że oderwał wzrok od Ilonki i słucha, o czym jest mowa.

Mijała dwudziesta piąta minuta programu, a siedząca w reżyserce Lalka mogłaby przysiąc, że to dopiero jakiś kwadrans.

– Ładnie idzie – powiedział od niechcenia Maciek, nie odrywając się od pracy. – Kran, jedziesz. Delikatniej!

– Cicho, bo zapeszysz. Ilona, niech on tyle nie gada! Wywołaj Dymitrową!

Ilonka spróbowała przerwać słowotok wybitnego dramaturga, ale nie było to łatwe. Sebastian Proch – Proszkowski wypowiadał się właśnie ze zdumiewająco dużą ekspresją na temat niszczących wszystko potworów, jakimi umieją być kobiety.

– Czy dobrze myślę, że pana poglądy znalazły odbicie w pańskiej najnowszej sztuce pod wiele mówiącym tytułem „Kanaliza”? Pani profesor Dymitrowa zapewne zdążyła ją już poznać?

Pani profesor, wybitny literaturoznawca i słynna w kraju feministka, już od pewnego czasu miała w oku ponury błysk i szykowała się do ostrej riposty wobec skandalicznych jej zdaniem poglądów Procha, ale Proch wciąż jeszcze wyrzucał z siebie inwektywy skierowane do wszystkich kobiet świata. Niespodziewanie skoncentrował nienawiść na wizerunku Nadieżdy Krupskiej, nazwał autorów programu bezmyślnymi efekciarzami i zażądał zdjęcia portretu.

Wygłosiwszy to żądanie, zamilkł i znieruchomiał z ręką podniesioną w stronę Bogu ducha winnego obrazu.

Profesor Helga Dymitrowa natychmiast skorzystała z okazji i zażądała zdjęcia Lenina.

Licealiści i studenci pokładali się ze śmiechu.

Komisarz pomyślał, że on na miejscu Ilonki już dawno by nie wytrzymał nerwowo i huknąłby na wszystkich. Ciekawiło go, jak ona sobie poradzi.

Poradziła sobie ze spokojem.

– Skoro państwo sobie tego życzą, to proszę bardzo, zdejmiemy oba portrety w imię czynienia zgody…

– One są na żyłkach – syknęła jej w ucho Lalka z reżyserki. – Nie zdejmiesz, za wysoko wiszą. Odwróć!

Ach, widzę, że zbyt wysoko są umocowane – ciągnęła Ilonka, podchodząc do portretów. – Marku, prowadź rozmowę dalej, a ja je odwrócę twarzami do ściany. Pani profesor, czy tak będzie dobrze?

Pani profesor nie była do końca zadowolona, ale machnęła ręką na Lenina i Nadieżdę, skupiona na swoim planie zniszczenia pana Procha – Proszkowskiego w ciągu najbliższych dwóch minut, bo tyle czasu dał jej Marek Rudzki na wypowiedź.

Ilonka tymczasem przystąpiła do czynności odwracania Nadieżdy. Ujęła obiema rękami obraz za ramy i nie bez trudności obróciła go twarzą do scenografii, na której wisiał. Na odwrocie namalowane były jakieś kwiaty.

Teraz przyszła kolej na Lenina.

Ilonka znowu ujęła spore płótno w obie ręce i zaczęła je odwracać. Nagle zatrzymała się. Zajrzała za obraz. Stanęła bezradnie.

– Odwróć go – zawołał jej prosto w ucho Maciek. – Właśnie cię pokazuję!

Ilonka kiwnęła głową i przekręciła obraz.

Dziki ryk targnął studiem, przerywając uczoną wypowiedź pani profesor Dymitrowej. Młodzież omal nie pospadała z siedzeń. Operatorzy wyszli zza kamer. Również w reżyserce polały się łzy śmiechu.

Na odwrocie portretu Lenina namalowany był inny portret – zażywnej rubensowskiej piękności zdecydowanie skąpo odzianej, z imponującym biustem wylewającym się z gorsetu na widok publiczny.

– Ilona, reaguj! – zapłakał do mikrofonu Maciek. – Dość tego wycia!

Ilonka pozbierała się natychmiast.

– To chyba jest dowód na to, że mężczyźni też skrywają pewne tajemnice – powiedziała całkiem swobodnie. – Zwłaszcza wódz rewolucji. Ale proszę mi wierzyć, ten happening nie był zaplanowany. Jedyną instytucją, w której znaleźliśmy portret Lenina był teatr, a tam, jak wszędzie w kulturze panuje mizeria finansowa, no i zapewne trzeba było jakoś wodza wykorzystać…

Grzegorz Wroński natychmiast podchwycił temat wykorzystywania mężczyzn przez kobiety i odwrotnie. Zawtórował mu profesor Kot. Program po chwilowych palpitacjach znowu potoczył się gładko, aby zakończyć się dwie sekundy przed wejściem następnego. Nikt nie zauważył, że jakąś minutę przed końcem Krysia opuściła swoje stanowisko pracy, czego absolutnie nie powinna była robić.

W studiu ponownie zapanowała ogólna wesołość, której nie poddali się jedynie wybitny dramaturg oraz pani profesor od literatury. Komisarz miał odruch, żeby natychmiast podejść do Ilonki i pogratulować jej doskonałego debiutu, ale zanim zdążył to zrobić, z sufitu rozległ się głos Maćka, tym razem bez śladu wesołości:

– Proszę państwa, proszę nie wychodzić. Przykro mi, ale wydarzył się wypadek. Już schodzimy z Krysią do państwa.

Zapadła cisza. Większość zebranych pamiętała doskonale, co wydarzyło się w tym samym studiu kilka miesięcy wcześniej. Ci, co nie wiedzieli, zostali w kilka sekund uświadomieni.

– Przynajmniej tym razem udało nam się wypuścić program – mruknął cierpko znany komisarzowi operator Paweł.

Z ażurowej rampy zbiegali po stromych schodkach Krysia, Wika i Maciek. Lalka i Ilonka zmierzały w tę samą stronę. Wszyscy zebrali się wokół komisarza. Jakoś tak samo wyszło, że Ilonka stanęła najbliżej.

– Na zapleczu leży nasz kolega. Ewidentnie nie żyje. Przed chwilą zauważył go strażnik. Zawołaliśmy już pogotowie, na wszelki wypadek, ale na policję nie dzwoniliśmy, skoro pan tu jest. Myśleliśmy, że może będzie pan chciał jakąś określoną ekipę.

– Który kolega?! – spytały jednocześnie Ilonka i Wika.

– Bulwa.

– To maszynista, Romek Bulwieć – wyjaśnił na użytek komisarza Maciek. – Chyba słyszę pogotowie.

– Ja do nich pójdę – zaofiarowała się Krysia. Komisarz już dzwonił, gdzie należy. Wika poszła udzielać niezbędnych wyjaśnień gościom, których trzeba było zatrzymać w studiu co najmniej do czasu przybycia ekipy policyjnej.

– Gdzie jest ten wasz kolega? Chodźmy tam.

Maciek skinął głową i poprowadził komisarza (Ilonka dreptała za nimi) do sporego holu montażowego znajdującego się obok studia. Stały tam różnych gabarytów fragmenty scenografii używanych do programów. Częściowo ukryty za fioletoworóżową ścianką z napisem „Czas kultury” leżał w nienaturalnej pozycji wysoki mężczyzna w niebieskich dżinsach i takim samym wdzianku.

W tej samej chwili do pomieszczenia wpadła ekipa pogotowiarzy prowadzona przez Krysię. Przystąpili do działania, ale nie trwało to długo.

– Niestety, nie żyje. Nic tu po nas. Wołaliście policję? Krysia bez słowa wskazała lekarzowi pogotowia komisarza.

– Komisarz Ogiński. Zaraz przyjadą moi koledzy. Czy może pan powiedzieć, od kiedy ten człowiek nie żyje i z jakiego powodu?

– Wygląda na złamanie podstawy czaszki. Fachowy cios. Ja bym stawiał na jakąś godzinę temu, więcej na pewno nie.

– Może być mniej?

– Może, ale niewiele. Ja bym powiedział tak: pół godziny do godziny. Nie ma jeszcze stężenia, jest ciepły. Wasz lekarz powinien to potwierdzić.

Istotnie, doktor Antoni Szkielniak, który zupełnym przypadkiem i towarzysko siedział właśnie na Małopolskiej, osobiście pofatygował się wraz z podkomisarzem Brzecznym do telewizorni i potwierdził diagnozę pogotowiarza.

Ekipa przystąpiła do swojej pracy, klnąc w żywy kamień bajzel panujący w holu montażowym, przez który zapewne przeszło stado słoni i zadeptało wszystko, co było do zadeptania.

Krysia ze skruchą przyznała, że sama wprowadziła stado słoni do holu, bo tuż przed programem pokazywała zaproszonym do programu studentom i licealistom małe studio, a potem zaplecze dużego.

– Rozumiem, że ten człowiek tak nie leżał wtedy na wierzchu – wyraził przypuszczenie komisarz, którego jakoś tym razem telewizja nie denerwowała.

– Tu stała jeszcze taka kolumienka i zasłaniała, ale strażnik ją odsunął. Sam panu powie.

Strażnikiem okazał się znany już komisarzowi pan Adamiec.

– Ja czasem lubię zajrzeć do studia, jak się program robi, panie komisarzu. A tędy najlepiej wejść, żeby nie przeszkadzać. No więc już tutaj szedłem cicho i ostrożnie, i nagle usłyszałem komórkę, taką cichą melodyjkę. Poszedłem za dźwiękiem i tak mi się zdawało, że to dochodzi z tych dekoracji. Odsunąłem jakieś graty i znalazłem kolegę Bulwiecia… Sprawdziłem, że nie żyje. Wiedziałem, że pan jest w studiu, więc nie dzwoniłem na policję, tylko zajrzałem i wywołałem panią Sierakowską. Zresztą emisja już się kończyła, uznałem, że te trzy minuty nie robią różnicy.

– Był pan pewien, że kolega nie żyje?

– Panie komisarzu, ja byłem w komandosach. Wiem, jak wygląda nieboszczyk. Sprawdzałem na szyi. Bez wątpienia nie żył. Dzień dobry, panie dyrektorze.

– Jaki dobry, panie Adamiec?! – Eugeniusz Mikło pojawił się jak diabeł z pudełka. – Witam komisarza. Co to, na miłość boską jest? Powtórka z morderstwa? Myśli pan, że to ma związek z poprzednim? Z zabiciem Eweliny?

– Kłaniam się. Nie wiemy, ale jest taka możliwość. Bardzo mi przykro.

– Jasna cholera. Miałem nadzieję na trochę spokoju. W czym mogę panom pomóc?

– Ja już wszystko załatwiłam, dyrektorze – wtrąciła Krysia. – Tam, gdzie wtedy, panie komisarzu. W bufecie.

– Krysia, ty znasz jego żonę? Cholera jasna, trzeba ją jakoś zawiadomić… Uważasz, że powinienem sam to zrobić? Co to za kobieta?

– Bulwieciową to ty się akurat nie przejmuj, to zimna baba bez odrobiny uczucia. O ile wiem, o mało go kilka razy nie rzuciła. Najlepiej zawołaj kadrową, niech ją zawiadamia.

Pojechałbym do niej – rzucił niespodziewanie komisarz. – Najlepiej zaraz, dopóki koledzy tu działają. I tak muszę z nią porozmawiać. Wiedzą państwo, gdzie ona mieszka?

– Ja podwiozę – zaofiarowała się natychmiast Ilonka. – Ja tym razem mam alibi nie do podważenia, od dwóch godzin nie rozstajemy się z panem komisarzem, a Bulwa podobno nie żyje dopiero godzinę!

Dyrektor Mikło był nieco zaskoczony przyjaznymi stosunkami swojej dziennikarki i policjanta prowadzącego dochodzenie, ale się nie wychylał. Miał większe zmartwienie.

Komisarz Ogiński porozmawiał chwilkę z podkomisarzem Brzecznym, który wziął na siebie ciężar rozmów z obecnymi w studiu, i poszedł z Ilonka na parking. Po drodze zahaczyli o wartownię i Ilonka zabrała stamtąd Gizma przechowywanego w czasie anteny przez życzliwych strażników (nie załapał się ostatecznie do programu, bo redaktorki uznały, że ktoś mógłby im zarzucić oderżnięcie pomysłu od Jacka Żakowskiego, który wprowadził już kiedyś własnego psa do tokszołu).

Wanda Bulwieć mieszkała w szeregowcu na Gumieńcach. Komisarzowi wydało się to o wiele za ambitne jak na mieszkanie skromnego maszynisty telewizyjnego, ale Ilonka uświadomiła go, z jakiej rodziny pochodzi madame Bulwieć i przestał się dziwić. Tatuś pani Wandy był właścicielem kilku kantorów w czasach, kiedy to najbardziej się opłacało, a kiedy przestało się aż tak opłacać, przeszedł na masowy import i sprzedaż taniej elektroniki i znowu zrobił straszną forsę. Za drobną część kupił jedynaczce kawałek domku w bogatej dzielnicy, miał poza tym ładny zwyczaj obdarowywania jej kasą przy każdej okazji, mogła więc pójść za głosem serca i wyjść za skromnego maszynistę. Bardzo szybko się okazało, że Bulwieć nigdy nie przestanie być skromnym maszynistą – bynajmniej nie z powodu umiarkowanych potrzeb, tylko z powodu posiadania dwóch lewych łap do roboty. Chociaż Wandeczka była z natury leniwą hurysą, przy swoim mężu stanowiła bez mała okaz pracowitości. Jakiś czas trwała miłość bez granic, przyszło na świat dwóch synków, ale, jak wieść gminna telewizyjna niosła, Bulwieciowa podobno uprzykrzyła sobie Bulwiecia i robiła mu afronty w postaci odstawiania od stołu i łoża. Przebąkiwała też o rozwodzie i po prostu płakała ze śmiechu na myśl o alimentach, które jej Bulwieć ze swojej komicznej pensji będzie płacił. Czy Bulwieć cierpiał z tego powodu, wieść gminna nie wiedziała. Głośno jednak deklarował, że rozwodu żonie nie da, dzieci żonie nie da, nic jej nie da i niech baba nie sądzi, że skoro ma nadzianego i stosunkowego tatusia, to może coś zrobić na jego, Bulwiecia krzywdę.

Komisarz, czując lekkie tylko wyrzuty służbowego sumienia, pozbył się oporów wobec Ilonki i w drodze na Gumieńce zastanawiał się wraz z nią, kto z obecnych w studiu gości i pracowników mógł tak nie lubić Bulwiecia, że aż go zabił. I dlaczego?

– Kobiety chyba odpadają? – zasugerowała Ilonka.

– Prawdopodobnie, chociaż niekoniecznie. Wyszkolona kobieta mogłaby zadać taki cios, ale raczej widzę tu mężczyznę. On nie był u was popularny?

– Niespecjalnie. Przede wszystkim był strasznym nygusem, a tego nikt nie lubi, bo jeśli Bulwa czegoś nie zrobił, i tak ktoś musiał zrobić to za niego.

– To czemu nie wyleciał już dawno z roboty?

– Bo to też jest synuś.

– Ach, coś ty? Tego Bulwiecia? – Tego.

– A, to nie mam pytań.

Jerzy Bulwieć był ogólnie znanym odwiecznym przewodniczącym sejmiku wojewódzkiego. Prawdopodobnie żaden dyrektor nie chciałby mu zrobić takiej przykrości, żeby wywalić z pracy jego synka tylko z powodu nieróbstwa. Komisarz nie pochwalał tego, ale rozumiał. Było mu to zresztą obojętne.

– Nie chcę nic kombinować przed spotkaniem z panią Bulwieciową – powiedział Ilonce, kiedy znaleźli się już na Gumieńcach i szukali właściwej ulicy. – Ale trudno mi uwierzyć, żeby to zabójstwo było niezwiązane z tamtym. Tylko co ma wspólnego leniwy maszynista z niekonwencjonalną dyrektorką?

Obojga nikt nie lubił – powiedziała bezlitośnie Ilonka. – To ten numer?

– Tak. Dlaczego stajesz na zakazie?

– Bo pada, a stąd mamy blisko. A ten zakaz jest bez sensu. Pewnie ktoś tu mieszka ważny, innego powodu nie ma. A poza tym jestem z policjantem. Masz znajomości w drogówce? A zresztą ja mam… Gizmo, siedź, pańcia zaraz wróci.

Komisarz zmilczał dyplomatycznie i nacisnął dzwonek domofonu przy fikuśnej furtce. Wewnątrz domu nikt nie zareagował. Komisarz podzwonił jeszcze trochę z identycznym skutkiem.

– A to arogancka baba – oburzyła się Ilonka. – Patrz, jest w domu, tam ją widać, na piętrze. Dzwoń!

Komisarz z błyskiem w oku oparł się o taster i tak pozostał. Okno na piętrze otworzyło się i wyjrzała z niego dzidzia w rudych lokach.

– Przestań dzwonić! – wrzasnęła. – Jak zapomniałeś kluczy, to wracaj do telewizji!

Zanim komisarz zdążył zareagować, okno zatrzasnęło się i dzidzia znikła.

Komisarz, prawdopodobnie pod wpływem obecności Ilonki wyjątkowo jak na siebie łagodny, nie powiedział tego, co mu się cisnęło na usta, tylko znowu uwiesił się na dzwonku.

Zadziałało.

– Do ciężkiej cholery! – ryknęło okno. – Bo zawołam policję!

– Policja, proszę otworzyć!

– Jaka policja?! Co to za bzdury?

– Proszę mnie wpuścić albo wyjść do furtki.

– Ani mi się śni! Jeśli mój mąż coś zrobił, to nie jest moja sprawa. Do widzenia.

Ilonka wzięła sprawę w swoje ręce.

– Pani Wando, to ja, Ilonka z telewizji!

Okno, które już się zatrzaskiwało, otworzyło się ponownie.

– Ilonka Karambol? A co pani tu robi?

– Moknę na deszczu w towarzystwie policji! Niech nas pani wpuści, mamy ważną sprawę do pani, nie do Romka!

Domofon zabrzęczał, a na parterze domku zapaliło się światło.

Dzidzia w całej okazałości była doprawdy imponująca. Komisarzowi przypominała jakąś westernową królową półświatka w pełni rozkwitu.

– Przepraszam, pani Ilonko. Myślałam, że to mój przyszedł bez kluczy. Ja już nie mam do niego zdrowia. Pan naprawdę jest z policji? Coś się stało?

– A moglibyśmy wejść? Bo pada.

– No tak, jasne. Proszę.

Dzidzia wpuściła ich do obszernego living roomu, urządzonego w guście kryształowo – różowym. Miała na sobie szlafroczek cały w pienistych falbankach, oczywiście różowy, pąsowe pantofelki i chyba nic więcej. Wąską rączką wskazała gigantyczny komplet wypoczynkowy.

– To co się stało, pani Ilonko? Co on narozrabiał, ten mój?

– Romek nie żyje, pani Wando. Dzidzia spojrzała na Ilonkę jak na głupią.

– Jak to, nie żyje?

Komisarz zorientował się, że nie ma się co obawiać o konstrukcję psychiczną pani Bulwieciowej.

– Pani mąż został zamordowany. Przykro mi.

Tym razem na niego dzidzia spojrzała jak na głupiego.

– Pan sobie ze mnie żartuje?

Komisarzowi ręce opadły. Baba była trudna do zniesienia.

– Nie, to nie jest dobry temat do żartów.

– Kto go zabił? – spytała rzeczowo, bez śladu jakiegokolwiek żalu w głosie i reakcjach.

– Nie wiemy. Chciałbym z panią teraz porozmawiać. Czy możemy?

– A musimy?

Komisarz zgrzytnął zębami.

– Raczej tak.

– No to rozmawiajmy – zrezygnowała pani Bulwieciowa. – Cholera – dodała. – Ardian! Chodź do nas!

– Adrian?

Ilonka wiedziała, że mali Bulwiecie mają na imię Robert i Norbert. Wanda Bulwieć machnęła ręką.

– Ardian to mój przyjaciel. To już nie ma znaczenia, skoro Roman naprawdę nie żyje… Naprawdę?

– Naprawdę.

Rzeczony Adrian okazał się bykowatym czterdziestolatkiem, trochę w typie Żoża. Zbiegł ze schodów i stanął za swoją donną.

– Bulwieć nie żyje – poinformowała go rzeczowo. – Pan jest z policji, a pani z telewizji. Nie mogę uwierzyć.

– Niech pani lepiej uwierzy – poradziła Ilonka. – Gdzie są dzieci?

– U znajomych na kinderbalu. Co z Romkiem?

– Ktoś go zabił – przejął głos komisarz. – Kto mógł być aż takim wrogiem pani zmarłego męża?

Wanda Bulwieciowa wzruszyła ramionami z politowaniem.

– Panie komisarzu… on nie był taki, żeby mieć wrogów. Świętej pamięci, jak pan mówi, ale pierdoła rekordowa i nygus. A za to jeszcze nie zabijają. Jak zginął?

– Ktoś złamał mu kark. Czy ktoś z waszych znajomych ćwiczy sztuki walki? Jakieś karate, aikido, judo?

– Ardian – powiedziała z dumą pani Bulwieciowa. – Ma czarny pas. Ale Ardian był tutaj.

– Wanduś – jęknął posiadacz czarnego pasa, prawdopodobnie niezadowolony z tego, że dama serca załatwiła mu wpisanie od ręki na listę podejrzanych.

– Od kiedy pan tu jest? – Od piątej.

– A przedtem gdzie pan był?

– W robocie. Wyjechałem za piętnaście piąta.

– Ktoś to potwierdzi?

– A ze trzydzieści osób. Ja prowadzę szkółkę aikido. A kiedy go zabili?

– Między trzecią a czwartą. Może pan spać spokojnie. To znaczy moi koledzy będą chcieli porozmawiać z paroma osobami w tej pańskiej szkółce.

– Nie ma problemu – powiedział krzepki Adrian. – Oj, Wanduś, Wanduś…

– No co, Ardian, przecież to nie ty…

– Ile zarabiał pani mąż? – spytał niespodziewanie komisarz. Pani Wanda wydęła usteczka pogardliwie.

– Panie komisarzu… grosze. Powiadam panu, grosze.

Żeby nam mój tata nie pomagał, to byśmy ani tak nie mieszkali, ani nasze dzieci by nie chodziły do prywatnej szkoły.

– Ile tego było?

– Zależy od programów. Dwa tysiące, dwa i pół. Ostatnio trochę mu się poprawiło, odkąd pan Kochański zaczął go brać na transmisje, na mecze.

– Od kiedy? – wtrąciła szybko Ilonka.

– Od wiosny? Jakoś tak. Ale to też nie były kokosy, pięćset, tysiąc więcej miesięcznie. Mówię państwu, że to nie są pieniądze.

– Słuchaj, Tomek – powiedziała podekscytowana Ilonka, kiedy pół godziny później, nie dowiedziawszy się niczego szczególnego, opuścili szeregowiec na Gumieńcach, uzyskali przebaczenie obrażonego gremlina i fioletowym Zygfrydem wracali do telewizji. – Kiedy go pytałeś o zarobki, to miałeś na myśli to, co ja myślałam, że miałeś na myśli?

– Możliwe – uśmiechnął się komisarz. – A co myślałaś, że ja mam na myśli?

– Szantaż. Bo musisz wiedzieć, że z tymi transmisjami to pic. Nie wiem, czy Maciek zabiera na mecze kogoś poza operatorami. A nawet gdyby potrzebował tam maszynistów, to Bulwa mógłby się załapać wyłącznie w wypadku, gdyby wszystkich w firmie mór wydusił. Maciek był na niego uczulony, bo nie znosi nygusów. Więc jeżeli Bulwa znienacka zaczął mieć więcej pieniędzy, to mogło być tak, że wtedy, jak ktoś kropnął szefową, to on mógł to widzieć albo jakoś się dowiedzieć, a potem ciągnął forsę z mordercy. Dzisiaj morderca się wkurzył, może Bulwa zażądał więcej, więc jego też kropnął. I ja ci mówię, że to był Proch!

– Ilonko, kochanie…

Tomasz Ogiński przerwał na sekundę, bowiem usłyszał, co powiedział. Nie zamierzał jeszcze zwracać się do Ilonki per „kochanie”. Szybko więc podjął wątek:

– To bardzo kusząco wygląda i z tym szantażem nawet może być prawda, ale pamiętaj, że Proch w sprawie zabójstwa żony miał granitowe alibi…

– Pamiętam – mruknęła Ilonka, stając grzecznie na czerwonym świetle. – Sześciu ważniaków. Starego Bulwy tam nie było?

– Nie, Bulwy nie. Ani starego, ani młodego. Tak więc nie ryzykowałbym stwierdzenia, że Proszkowski zabił Bulwiecia. Bo po co?

– No, nie wiem… A ta jego popaprana osobowość nie przemawia do ciebie?

– Przemawia, oczywiście. Cholernie faceta nie lubię. Niemniej żony nie zabił. Poza tym czy on wygląda na mistrza karate? Względnie aikido? Wyobrażasz go sobie w kimonie?

– A ja bym na waszym miejscu sprawdziła, czy się kiedyś nie uczył wschodnich sztuk walki!

– Sprawdzimy. W ogóle mamy cholernie dużo do sprawdzenia.

Wjechali na parking i Ilonka przymierzyła się do nieco zbyt ciasnego miejsca. Innego jednak nie było.

– Dziękuję ci za podwiezienie. I za pomoc.

– Nie ma za co. Ja chętnie. Może chciałbyś, żebym ci jeszcze kiedyś pomogła?

– Ja bym chciał. Ale domyślasz się, że nie zawsze jest to możliwe.

– Co to za śmotruch mi miejsce zablokował? Wysiądź, a ja tam wjadę. A jak on wsiądzie, to już jego zmartwienie…

– A, to kolega prokurator – mruknął komisarz, wychodząc i zabierając z sobą Gizma, który natychmiast spróbował się z nim spoufalić, co jednak zostało udaremnione. – Trzymaj swojego komika. Ja tam już pójdę, dobrze?

– Też już idę…

Zanim wszyscy goście programu mogli sobie wreszcie pójść, minęło kilka godzin. W tym czasie część świadków przeniosła się do małego studia, a kilkoro innych z Maćkiem na czele wróciło do reżyserki, bo trzeba było wyemitować codzienne główne wydanie „Gońca” o osiemnastej. Policjanci pracowali w pocie czoła.

Wyglądało jednak na to, że znowu nie będzie łatwo.

Prokurator Gąsiarek wyraził nadzieję, że jednakowoż tym razem uda się wykryć sprawcę, i odjechał, klnąc kretyna, który zablokował mu wielkim jeepem w idiotycznym kolorze jego wypasione volvo, tak że prokurator musiał wsiadać od strony pasażera i przepychać się za kierownicę, co przy jego tuszy nie było wcale takie proste.

Komisarz i podkomisarz zostali w końcu sami w pustym bufecie telewizyjnym i zrobili sobie delikatną miętową herbatkę dostarczoną jakiś czas temu przez Krysię.

– To na ten moment, kiedy już będziecie mieli absolutnie dość kawy – powiedziała ta życzliwa osoba, posiadająca w dodatku granitowe alibi, co osobiście cieszyło komisarza, który ją polubił już przy poprzednim śledztwie.

– Nienawidzę mięty – powiedział skrzywiony Michał Brzeczny.

Krysia uśmiechnęła się szeroko.

– Za kilka godzin przekona się pan, że pan za nią przepada.

Teraz przekonywali się właśnie, że miała stuprocentową rację.

– Nie chciałbym być złym prorokiem. – Podkomisarz patrzył z obłędem w oczach na stertę świeżo wyprodukowanych kartek z notatkami. – Niemniej wygląda to kiepsko. Nie mamy żadnego punktu zaczepienia. Żadnego. Jedyny facet, który zna karate, przyleciał do reżyserki tuż przed emisją, a przedtem siedział na montażu i ma na to dwoje rozwścieczonych świadków. Oni go wcale nie chcieli puścić z tego montażu, bo mieli zamówiony do nocy, ale ktoś go wpisał jednocześnie na tę emisję. Taśmy w czasie programu puszczał, bo oni tam korzystali z jakichś nagrań i do tego jest specjalny gostek. Obsługuje magnetowid.

– No, ja tam widziałem kilku takich, co by może i bez znajomości wyrafinowanych sztuk walki dali radę złamać temu całemu Bulwie kark. Chociażby pan Kochański, realizator. Mógłby. Albo operatorzy – co do jednego krzepkie chłopaki. Nasz stary przyjaciel, człowiek – światło. Jakby się odwinął, zabiłby ciebie i mnie za jednym zamachem.

– Zrobiłem im, szlag by to trafił, grafik poruszania się po studiu, reżyserce i zapleczu. Wszyscy się zazębiają. Wszyscy!

Komisarz zaśmiał się nagle.

– A goście? Grześ Wroński ma za sobą jakiś pierwszy krok bokserski czy coś w tym rodzaju…

– Zamknijmy Wrońskiego, ucieszy się.

– Zaczynamy w piętkę gonić. Pora do domu. Ale jeszcze przedtem dam ci do myślenia. Nie zastanowiło cię, co ja tu robiłem?

– A co, to jednak ciebie będziemy zamykać? Noo, ty dałbyś mu radę przez sen!

Komisarz napił się mięty i opowiedział koledze o wnioskach wyciągniętych przez trzy dziennikarki, jedną polonistkę i psychiatrę po lekturze najnowszej sztuki Sebastiana Procha – Proszkowskiego.

– Słuchaj, Michał, ja nie wiem, czy oni mają rację, czy nie. Gość jest psychol ewidentnie. Z drugiej strony u nas miał wtedy alibi i nie miał motywacji. Z trzeciej strony mogliśmy coś przeoczyć, o czymś nie wiedzieć. A, właśnie, dzisiaj wyliczył ci się z czasu?

– Niby wyliczył. Ale gdyby naprawdę on zabił Bulwiecia, nie musiałoby mu to zabrać więcej niż dwie minutki. Dwie minutki łatwo stracić. Teoretycznie stale ktoś go gdzieś widział, ale przecież nikt precyzyjnie nie liczy czasu. Tu naprawdę przed programem jest straszny bajzel.

– Jest taka teoretyczna możliwość, że Bulwieć wiedział o tamtej sprawie i jakoś go szantażował. Może dzisiaj skorzystał z okazji, że go widzi, zażądał większych pieniędzy i zamiast nich dostał w łeb? Żona, która się po nim pocieszyła jeszcze przed jego śmiercią, mówi, że ostatnio więcej zarabiał. Poprosiłem już panią Sierakowską, żeby mi załatwiła wykaz jego zarobków za ostatnie dwa lata, porównamy sobie. A teraz spręż się i słuchaj. W zeznaniach tego marketingowego playboya, Żoża Buczka, był taki moment: pamiętasz, że on przyznał się do miziania z panią dyrektor, potem ktoś go wywołał telefonem, to znaczy on tak twierdził, do garażu, potem wrócił, znalazł kochaneczkę uduszoną i przeraził się nie tylko tym, że ona jest nieżywa. Przeraził się, bo wydawało mu się, że ktoś tam jest. Myśmy przyjęli wtedy, że miał złudzenie ze strachu, zresztą on nie protestował. A jeśli tam był Bulwa?

– Mówisz? Był tam Bulwa, który widział mordercę, ale się nie wychylił, natomiast potem skontaktował się z nim i zaczął ciągnąć z niego forsę?

– Właśnie. Ja byłem przywiązany do myśli, że to Bucek zabił dyrektorkę, tak mi wszystko pasowało, w telefonie Proszkowskiej nie było tego rzekomego połączenia, u nikogo z naszych podejrzanych nie stwierdzono śladu dzwonienia o tej porze… Moim zdaniem Gąsiarek wtedy za wcześnie umorzył sprawę. Jeszcze byśmy podłubali i może udało się coś znaleźć.

– Ale jeśli te morderstwa się łączą, to znaczy jeśli morderca był ten sam, to znaczy, że twój faworyt przestaje być faworytem. On siedzi, co?

– Siedzi do sprawy o te machloje finansowe.

– To co, chciałbyś pozajmować się Prochem? Mimo że ma alibi?

– Chyba pogrzebałbym mu jeszcze w tym alibi.

– A karate? Przecież to wymoczek!

– A widziałeś go bez ubrania? W takich kubraczkach i szaliczkach każdy wygląda na wymoczka, a może mięśnie ma jak hartowana stal? Cholera, chyba bym się przejechał do Rzeszowa przetrzepać mu życiorys… A ciebie tu zostawię, będziesz rzeźbił w całej reszcie.

– Do Rzeszowa, powiadasz? Pociągiem? Czy tym fioletowym łazikiem?

– Wolałbym, żebyś nie był taki domyślny. Serio, chyba nie powinienem tego robić, ale rozumiesz mnie…

Rozumiem i pochwalam. Nie martw się, nie doniosę wodzom. Laseczka wprawdzie mocno stuknięta, ale wizualnie bardzo przyjemna. Tobie jest potrzebny ktoś taki, inaczej w końcu zostaniesz na zawsze ożeniony z policją, a to by była jednak strata dla ludzkości. Mam na myśli materiał genetyczny, oczywiście.

Samodzielny i samorządny zespół detektywistyczny afiliowany przy Oddziale Telewizji Polskiej w Szczecinie – tak określił towarzystwo doktor nauk medycznych Grzegorz Wroński – natychmiast po uwolnieniu się z łap policyjnych zasiadł do narady w przepaścistych fotelach Willi West – End. Agata była nieobecna, ponieważ przyjechał po nią ukochany mąż, któremu nie chciało się zajmować jakimś obcym nieboszczykiem, i wyciągnął ukochaną żonę na kolację we dwoje w zaciszu domowym. Poprosiła jednak usilnie o zawiadomienie, jakie wnioski wyciągnięto z dzisiejszych wydarzeń.

– No, kochane kobiety – zagaił znakomity psychiatra. – Wpakowałyście mnie w kanał. Pytano mnie, czy przypadkiem nie ćwiczyłem sztuk walki. Przyznałem się do boksowania w młodości i zasiliłem grono podejrzanych. Jeżeli wasz komisarz mnie zamknie, będziecie mnie musiały odwiedzać w więzieniu i przynosić świeże gazety oraz łakocie.

– To nie jest nasz komisarz – pospieszyła ze sprostowaniem Lalka – tylko Ilonki. Ilonka go wozi samochodem i utrzymuje z nim stosunki indywidualne. Lepiej powiedz, jak ci się podoba nasz kandydat na zbrodzienia.

– Podoba mi się… dosyć – powiedział ostrożnie Grzegorz. – To, co dzisiaj mówił, w zasadzie potwierdza mi to, co wywnioskowałem na podstawie lektury jego dramatów. Zauważcie, moja drogie, że użyłem liczby mnogiej. Zadałem sobie trud i przesiedziałem pół dnia w bibliotece. Przeczytałem jeszcze cztery jego utwory. No, przekartkowałem. Jest taki typ zaburzenia osobowości, nazywa się borderline. Borderline personality disorder. BPD. Nasz artysta chyba to ma.

– Borderline? Z pogranicza? – wyrwała się Ilonka.

– Coś w tym rodzaju. Granica. Skrajność. Skrajna niestabilność. Facet nie miewa uczuć umiarkowanych. Jak kocha, to do ubóstwienia…

– A jak nie lubi, to do zabicia – nie wytrzymała Wika. – Tak?

Z grubsza tak. Potwornie nieufny. Ale dlaczego miałby zabijać jakiegoś człowieka, którego widział może dwa razy w życiu, a nie rozmawiał z nim ani razu? Mówię o tym dzisiejszym biedaku, a nie o pani Proszkowskiej. Nawiasem mówiąc, kobietki, czy uważacie, że popełnił oba morderstwa?

– Tak. – Lalka miała ton stanowczy. – Słuchaj, Grzesiu, my nie jesteśmy policja i możemy sobie uważać, co chcemy. Założyłyśmy, że Paproszkowską załatwił ktoś obecny w czasie naszej słynnej próby w telewizji. Nie żaden duch święty. Znamy tych wszystkich ludzi na pamięć od lat. Z gośćmi programu włącznie. Uruchomiłyśmy naszą znajomość duszy ludzkiej, którą to znajomość posiadamy i rozwijamy dzięki naszej pracy w zawodzie dziennikarskim. Boże, czy zauważyliście, jak ja pięknie mówię?

– Brawo – pochwaliła ją Wika. – Mów dalej.

– Naszym zdaniem mógłby to być Żożo, który jest menda…

– Teraz już nie mówisz ładnie – pisnęła Ilonka.

– Ale nie kłamię. Albo Paproch, który jest druga. Naszych kolegów operatorów i realizatorów wykluczamy stanowczo. Marka i Rocha również. To wszystko fajni ludzie i nawet jeśli im Proszkowska krwi napsuła, to mają swoją pracę, swoje życie i nie zależeli od niej w takim stopniu, żeby ją usuwać. Bulwę zabił ten sam ktoś, co szefową. Wszystko odbyło się identycznie i nie wyobrażamy sobie, żeby mógł to zrobić ktoś z gości programu, którzy prawdopodobnie w ogóle faceta nie znali. Żożo siedzi. Więc musiał to być Proch i do nas teraz należy udowodnienie mu tego.

– A nie do policji?

– Policja się rozprasza na te wszystkie poboczne osoby, a my nie. Nam jest łatwiej.

– Dlaczego zabił żonę?

– Na przykład z zazdrości o Bucka. Wszyscy wiedzieli, że ona go z Buckiem zdradza. Pasuje ci taka motywacja? Do twojego borderline’a?

– Taka motywacja pasuje do każdego. A Bulwieć? Tu zabrała głos Ilonka.

– Moim zdaniem Bulwa coś wiedział, może go podpatrzył. I prawdopodobnie go szantażował. Może wykorzystał okazję i zażądał podwyżki chwilę przed programem. Tak musiało być.

– No, jest to prawdopodobne…

– A teraz zrobimy tak – ciągnęła Ilonka. – Wika i Lalka mają obowiązki żon i matek, muszą siedzieć w domu i robić obiady… to znaczy Wice pani Tosia robi, ale ogólnie ja i tak jestem bardziej wolna od nich obydwu z powodu, że nie mam męża, który by mi perswadował, żebym się nie zabierała do wyręczania policji. Wika, dasz mi namiary na tę twoją koleżankę z Rzeszowa? Pojechałabym sobie z nią pogadać. Nie przez telefon, tylko bezpośrednio, jak kobieta z kobietą. Wszystkie plotki, jak wiecie, mają w sobie trochę prawdy. Jadę do Rzeszowa na ploty.

Grzegorz spojrzał na nią z podziwem. – I chce ci się jechać tysiąc kilometrów przy takiej niepewnej pogodzie?

– Góra osiemset. W samochodzie mam ogrzewanie. Koło umiem zmienić. Czego mi jeszcze potrzeba?

Lalka spojrzała na nią domyślnie.

– Zaproponujesz komisarzowi, żeby z tobą jechał na teploty?

– Ty naprawdę znasz duszę ludzką, Lala… Udzieliło ci się od Grzegorza czy co?

– A propos duszy ludzkiej – odezwał się z namysłem lekarz. – Jakbyś dokumentowała Proszkowskiego, to spróbuj sprawdzić, czy nie przeżył jakiejś dużej traumy w dzieciństwie. Może nam to coś da?

– Fajnie, że jesteś, Donat.

Ilonka wpuściła swego rzekomego wielbiciela do mieszkania. Tym razem miał dla niej spory kawałek pieczeni schabowej ze śliwkami.

– Jak tam Marieta?

Młody Karachulski uśmiechnął się szeroko i błogo.

– Marieta w porzo, dziękuję. Zaraz będę do niej leciał, a gdyby cię moja matka dopadła jutro na korytarzu, to możesz jej powiedzieć…

Tu speszył się i – coś podobnego – zaczerwienił. Upodobniło to jego twarz do buraka ćwikłowego. Może miał zbyt wysokie ciśnienie.

Ilonka zaczęła się domyślać, co powinna powiedzieć mamie Karachulskiej. Nie była jednak całkiem pewna, czy jej to odpowiada.

Donat miał jednak taki wyraz twarzy, że zmiękła. Oto człowiek prawdziwie zakochany, trzeba mu pomóc. Paniczowi Montecchi i pannie Capuletti nikt rozsądny nie pomógł (mnich skleroza się nie liczy) i skutek był wiadomy.

– Wybierasz się na całą noc?

Burak stał się jeszcze dorodniejszym burakiem. Młody Karachulski nie wiedział, gdzie oczy podziać.

– Ja bym chciał… Ale chyba nie mam prawa cię prosić, żebyś udawała przed moją matką, że byłem całą noc u ciebie…

– Wiesz co, mnie to w zasadzie rybka, ale skąd mam mieć pewność, że twoja mama tej wiadomości nie rozpowszechni na całą kamienicę? Albo i na całą ulicę?

– Ja jej powiem, że jeśli puści parę z ust, to ty się wycofasz… rozumiesz? Ilona, ja z Marietą już prawie jesteśmy po słowie. Ty nie masz pojęcia, jaki ja ci będę wdzięczny!

– Doniu, ale jeśli twoja mama piśnie coś na zewnątrz…

– Nie piśnie, moja w tym głowa. Ilona, ty się zgadzasz?

– Zgadzam się.

– O kurna… jesteś kochana dziewczyna, naprawdę. Ty mi na pewno nie masz za złe, że nie chciałem z tobą?

– Nie mam ci za złe. Na pewno. Możesz być spokojny. Leć sobie teraz do tej swojej Mariety, ona na ciebie na pewno czeka.

Nie mogłem wcześniej do niej iść, bo ciebie nie było – powiedział jakby z wyrzutem. – O kurna – dodał jeszcze na przydechu i na paluszkach wycofał się na klatkę schodową, uważając, żeby jakimś niebacznym hałasem nie zwrócić uwagi mamy, która miała oczy dookoła głowy i cała była jednym uchem.

Ilonka spojrzała na zegarek. Za osiem jedenasta. Nie jest to najlepsza pora na telefonowanie, ale może SMS…

Napisała: „Śpisz?” i wysłała to lakoniczne zapytanie na numer telefonu komisarza Ogińskiego.

Piętnaście sekund później oddzwonił.

– Co się stało, Ilonko?

Z dużą przyjemnością usłyszała leciutką nutkę zaniepokojenia w jego głosie.

– Nic. To znaczy nic, o czym byś już nie wiedział. Słuchaj, Tomek, rozumiem, że ja jestem tym razem poza podejrzeniem?

– Pamiętam, oczywiście, zwłaszcza że to ja jestem twoim alibi…

– Bo wiesz co… chciałabym wyjechać na kilka dni i mam nadzieję, że policja nie będzie miała nic przeciwko temu…

– Myślę, że nie. Nie, oczywiście, że nie. Jakieś zdjęcia?

– Nie. Chcę jechać do Rzeszowa. Jak się domyślasz, na ploty w sprawie naszej nieodżałowanej byłej szefowej. Wy możecie sobie prowadzić śledztwo własnymi metodami, a my z Lalką i Wiką chcemy do prawdy dojść psychologicznie. Umówiłam się z Alusią Mierzyńską na te ploty. Ona z Proszycą pracowała kilka lat. Może jeszcze z kimś pogadamy. Zobaczę.

– Nosi cię? Nie możesz usiedzieć na miejscu?

– Zgadłeś. Nie mogę. A powiedz, komisarzu, tobie by się takie plotki nie przydały?

– Zapraszasz mnie na pokład swojego fioletowego pojazdu?

– Zapraszam. Tylko tobie pewnie nie wolno robić takich rzeczy…

– Jakich rzeczy?

– Wałęsać się nie wiadomo gdzie ze świadkiem zbrodni i jeszcze może zdradzać temu świadkowi tajemnice służbowe…

Żadnych tajemnic nie będę ci zdradzał. A tak w ogóle, to muszę ci się przyznać, że też wpadłem na taki pomysł, to znaczy żeby się wybrać do Rzeszowa i chciałem cię namówić, żebyś pojechała i mnie zabrała, tylko miałem zamiar zadzwonić do ciebie rano.

– Nie gadaj!

– Słowo policjanta. Do tej pory wzorowego. Rozmawiałem już z Michałem Brzecznym, moim kolegą…

– Wiem.

– I umówiliśmy się, że on teraz z ekipą popracuje, a ja pojadę do Rzeszowa. Też mam tam do pogadania.

– No to rewelacja po prostu. A kiedy chciałeś jechać? Bo skoro już się dogadaliśmy, to może ruszymy jutro? Po co czekać? Tylko muszę cię uprzedzić, że jeśli mamy przejechać te osiemset kilometrów w jeden dzień, to możemy nieco skrzywdzić przepisy drogowe.

– Będziemy uciekać przed drogówką. O której chciałabyś jechać?

– O ósmej. Ja wiem, że to dla ciebie na pewno żadne rano, ale ja się muszę wyspać jako kierowca. Potrzebuję siedmiu godzin snu. Wiesz, w razie konieczności mogę jechać niewyspana, ale chyba takiej konieczności akurat nie ma?

– Nie ma. To przyjść do ciebie o tej ósmej?

– Nie, ja podjadę do ciebie, już przecież wiem, gdzie mieszkasz. Chyba że chcesz uprawiać spacery o świtaniu.

– Nie zależy mi. Ja też się wyśpię. Możesz potrzebować zmiennika.

– Zobaczymy – powiedziała wymijająco Ilonka, która jeszcze nikogo nie puściła za kierownicę fioletowego Zygfryda. – To dobranoc, panie komisarzu.

– Dobranoc, pani redaktor.

Ilonka odłożyła telefon z dużym zadowoleniem.

– Ale numer – rzuciła w stronę swoich kapci, gdzie przebywał częściowo już uśpiony gremlin. – On też na to wpadł! Chodź, mopsiu, idziemy spać. Jutro czeka nas ciężki dzień.

Kiedy o poranku Ilonka wychodziła z mieszkania, taszcząc plecak i torbę z oprzyrządowaniem Gizma (miseczki, zapas kulek, woda, kocyki), pani Karachulska już czuwała w drzwiach.

– Słyszałam, jak pani się krząta, pani Ilonko… I Gizmuś poszczekiwał…

Ilonka przeklęła akustyczne, betonowe bloki. Jak zarobi trochę pieniędzy, wygłuszy sobie chatę jak komisarz Ogiński, audiofil!

Mama Karachulska miała wyraz twarzy pełen niebiańskiego zachwytu.

– Pani Ilonko, nie ma pani pojęcia, jaka ja jestem szczęśliwa… Bo jak Donio jest szczęśliwy, to czego jeszcze matce potrzeba… Pani Ilonko… Ilonko… Czy ja mogę panią uściskać?

Ilonka przeklęła tym razem gamonia Karachulskiego, który ją wplątał w tę kretyńską sytuację. Zręcznie wywinęła się z potężnych objęć mamuśki.

– Przepraszam – wyjąkała, starając się wyglądać na zakłopotaną a nie wściekłą. – Ja muszę lecieć…

– Wyjeżdża pani? A Donio nic nie mówił…

– Dziś rano zadzwonili z redakcji. Może mu pani to powiedzieć? Dziękuję. Musze lecieć, do widzenia!

– Do widzenia, dziecko!

Dziecko! Jakie dziecko?! Niedoczekanie!

Plącząc się w smyczy Gizma, Ilonka wypadła na ulicę. Pozwoliła mu oblać ulubione drzewo i uruchomiła jeepa. Głęboki bas silnika jak zwykle ukoił jej nerwy. Swoją drogą trzeba będzie zadzwonić do gamonia i powiedzieć mu do słuchu to i owo. Niech trzyma swoją mamuśkę na uwięzi, bo inaczej ona, Ilonka, wycofa się z tych wszystkich idiotycznych podchodów!

Komisarz przechadzał się po ulicy Jana Kazimierza i wyglądał jak turysta wybierający się na jakąś bliżej nieokreśloną wycieczkę. Kurtka, plecak, mocne buty i czapeczka, wszystko w kolorze burym. Ze swoimi ciemnoblond włosami, gdyby poszedł na przykład do jakiegoś kamieniołomu, zlałby się z otoczeniem.

Dlaczego Ilonka pomyślała o kamieniołomie, nie wiedziała nawet ona sama.

Otworzyła gościnnie drzwi, a komisarz wskoczył na siedzenie, jak zwykle przygniatając gremlina.

– O Boże, to znowu ten kosmita. Przepraszam, Gizmo, nie gniewaj się.

Gizmo nie zamierzał się gniewać. Powiedział to komisarzowi najwyraźniej, jak umiał.

– Jak chcesz jechać, Ilonko?

– Maksymalnie szybko. Gorzów, Poznań, Łódź, Kielce, Rzeszów. Siedemset pięćdziesiąt kilometrów. Mamy szansę dojechać przed północą. Albo po północy. Zależy od warunków. Prognozy są niezłe.

– Ale drogi takie sobie. Zwłaszcza na południu.

– Będę uważać…

Ilonka wyjechała na Trasę Zamkową i po dwudziestu minutach mijali już rogatki Szczecina.

Komisarz zastanawiał się, co też on właściwie robi najlepszego. Głównie ze służbowego punktu widzenia… i gdyby jego bezpośredni przełożony o tym wiedział, prawdopodobnie by go zataił. Chociaż można by dorobić tu jakąś ideologię. Ale ponieważ szef nie wiedział, więc Tomanowi nie chciało się żądanej ideologii dorabiać.

Istniał jeszcze punkt widzenia prywatny. Trzydzieści trzy lata, chrystusowy wiek. Do tej pory doskonale obywał się bez kobiety… nazwijmy to: stałej. Po rozstaniu z Agunią miewał przyjaciółki, nawet bliskie. Odwiedzał je w ich domach, spędzał z nimi weekendy, jeździli na kilka dni w jakieś przyjemne miejsca, zawsze jednak miał świadomość, że nie są to kobiety jego życia.

Czyżby Ilonka miała się stać kobietą jego życia?

Taka wariatka???

A cholera ją wie.

Faktem jest, że ciągnie go do niej coraz bardziej. I wygląda na to, że ona nie ma nic przeciwko temu.

Nawet ten mały z dużymi oczami wyraźnie go akceptuje.

Mały z dużymi oczami zwinął się w precelek na jego kolanach i zasnął, chrapiąc i sapiąc strasznie.

– Ilonko, czy on czasem nie ma astmy?

Gizmuś? Nie, ale ma zdeformowane drogi oddechowe. Wszystkie mopsy tak mają. Buldogi też. Boksery w mniejszym stopniu. Inne psy też mają różne problemy ze zdrowiem. Bo to ludzie chcieli sobie wyhodować śmieszne zabaweczki i wyhodowali kaleki. Jak o tym myślę, trafia mnie szlag. Wiesz, Gizmo był w zasadzie psem mojego męża, ale nowa pani mojego eks ma na niego alergię, więc został ze mną. Trochę poczuł się chyba zagubiony, czasami się zachowywał, jakby wpadł w depresję, a czasami jakby miał ADHD. Ostatnio jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Rozumiesz, jak już wychodzę z pracy, idę do domu i zostaję sama, to zawsze mam z kim pogadać.

– A ja nie mam z kim pogadać – wyrwało się komisarzowi. – Czasami mam ochotę sprawić sobie takiego wielkiego, cynicznego rudego kota, który by na mnie patrzył bezczelnie i wylegiwał się na kablach i głośnikach. Ale nie mogę, bo nie miałby się nim kto opiekować, gdyby mnie nie było w domu.

– Sąsiadów nie masz takich zaufanych?

– Aż takich, żeby ich wpuścić do domu, to nie, niestety. Może uznasz, że mam coś z głową, ale nie mógłbym znieść myśli, że ktoś grzebie w moich urządzeniach, przestawia parametry, cholera wie co jeszcze.

– Wcale nie masz nic z głową. Ja bym nie zniosła myśli, że jakieś śmotruchy dobierają mi się do Zygfryda.

Komisarz zrozumiał, że Ilonka nie bierze go pod uwagę jako zmiennika.

Wyglądało jednak na to, że sama doskonale da sobie radę. Jechała równo i płynnie, konsekwentnie i znacznie przekraczając dozwoloną szybkość. Miała też chyba jakiś szósty zmysł, który jej pozwalał wykrywać w porę patrole drogówki i fotoradary. Jak również dzieci wybiegające na szosę, pijanych rowerzystów i kierowców – idiotów. Zanim dojechali do Poznania, cudem uniknęli trzech poważnych kolizji, a mało do nich brakowało.

Szacunek komisarza do Ilonki jako drajwerki podwajał się mniej więcej co sto kilometrów. Ona rzeczywiście była świetna w te klocki.

Miałby dla niej jeszcze więcej uznania, gdyby wiedział, że tylko połowa umysłu Ilonki skupiona jest na prowadzeniu. Druga połowa zajęta była nim.

I ona, i on włożyli wiele wysiłku, aby nie pokazać po sobie prawdziwych uczuć. Nie przeszkadzało im to w swobodnej rozmowie, a kiedy tematy się skończyły – w swobodnym milczeniu. I naprawdę nie było to milczenie niezręczne.

Zatrzymali się po drodze dwa razy na kawę, raz na tankowanie i raz na obiad. Przy okazji Gizmo dostawał swoje kulki i wodę. Około jedenastej wieczorem dotarli do Rzeszowa. Na wjeździe do miasta trafił im się przyjemny hotelik, gdzie były wolne miejsca, a recepcja nie miała nic przeciwko obecności Gizma w pokoju Ilonki.

– Boże, już nie żyję! – Ilonka ziewnęła straszliwie. – Nie będę nic jadła. Nie będę nic piła. Idę spać. Ja i Gizmuś życzymy panu komisarzowi dobrej nocy.

– Dobranoc, Ilonko. A czy możesz mi jeszcze przed snem wyjaśnić jedną rzecz?

– Mogę. Pytaj.

– Jesteś naprawdę znakomitym kierowcą. Osobiście jestem pod wrażeniem. Dlaczego w twojej firmie mówią na ciebie Karambol?

Ilonka uśmiechnęła się szeroko i znowu ziewnęła.

– Bo się zajmuję drogówką i stale pokazuję jakieś karambole. Oraz wypadki. A co, myślałeś, że jestem piratka – wariatka?

– Nie, gdzieżbym śmiał. Ale byłem ciekaw. Śpij smacznie.

– O której tu kończą karmić rano?

– O dziesiątej. To co, Ilonko, do wpół do dziesiątej?

– Tak, szefie. Cześć.

Patrzył, jak odchodziła ciemnawym korytarzem – niewysoka, zgrabna i urocza. Koło jej lewej nogi dreptał wiernie mały kosmita.

– Co, Gizmusiu, uważasz, że już pora wstać?

Mops siedział na kołdrze i wlepiał w Ilonkę okrągłe oczka.

– Daj mi jeszcze kwadransik. Budzik jeszcze nie dzwonił. Mops przestąpił z jednej przedniej łapki na drugą przednią łapkę i zasapał znacząco.

– Nie oszukuj, nie musisz jeszcze siusiu. Która godzina? Matko święta, o ósmej mnie budzisz? Mam jeszcze godzinę. Śpimy!

Ilonka stanowczym ruchem owinęła się kołdrą aż po nos i równie stanowczo zamknęła oczy. Gizmo posapał jeszcze chwilkę i zrezygnowany zwinął się w precelek obok niej.

Godzinę później budzik jednak zadzwonił. Zamierzała go zlekceważyć, ale Gizmo, który nie znosił tego dźwięku, swoimi małymi lecz krzepkimi łapkami odgrzebał jej twarz z fałdów kołdry i teraz energicznie stukał Ilonkę swoim czarnym nosem w nos.

– O matko. Znowu masz ADHD. Dobrze, piesiu. Wstaję. Boże, jaka ja jestem nieszczęśliwa!

Ilonka nienawidziła wstawania na siłę. Normalnie byłaby już wyspana, ale te kilkanaście godzin za kierownicą wymagało dłuższego odpoczynku. Może by jednak pomyśleć o częściowym przynajmniej oddaniu komisarzowi kierownicy w drodze powrotnej?

Sam fakt, że dopuściła do siebie taką myśl, świadczył o tym, że, doprawdy, jest na krawędzi zakochania.

Myśl o komisarzu okazała się dobrym sposobem na dobudzenie. Ilonka wykąpała się porządnie, ubrała i wyprowadziła Gizma na świeże powietrze.

Gremlin jak zwykle miał w nosie świeże powietrze, znalazł sobie drzewo oddalone od hotelu nie więcej niż o osiem metrów, pokropił je i przydreptał z powrotem.

– Z kim się spotykamy najpierw? – spytała Ilonka przy śniadaniu. Nie umawiała się jeszcze z nikim i nie wiedziała, czy komisarz ma jakieś plany.

– Z panią Mierzyńską. Z obecnym dyrektorem telewizji, który znał Pap… Proszkowską. A potem zobaczymy.

Z Alusią Mierzyńską spotkali się w jej pokoju redakcyjnym, podobnie jak większość pokoi redakcyjnych przypominającym nieduży acz wydajny śmietnik.

– Chcecie kawy? Ja muszę, bo dopiero co wstałam i jeszcze śpię. Montowaliśmy do piątej rano. Ilonka, cieszę się, że cię poznaję. Jejusiu, jakiego masz cudnego mopsa! No, mały, daj cioci buzi! Ale słodziak. A pan komisarz? Skoro jesteście razem, to może my też mówmy sobie po imieniu. Tomasz? Tomek?

– Jak ci wygodniej. – Komisarz zaczynał się przyzwyczajać do tej straszliwej familiarności, a nawet dostrzegać pewne jej zalety. Osobę, do której mówimy po imieniu, trudniej się może przepytuje, za to łatwiej się z nią rozmawia. – Opowiedz nam o swojej byłej szefowej, dobrze?

– Proszę cię uprzejmie – powiedziała zgodnie Alusia. – Ale mam wrażenie, że już wszystko o niej wiecie.

Istotnie, to, co mówiła pani Mierzyńska przez najbliższe dwadzieścia minut, pokrywało się z grubsza z obrazem dyrektorki, jaki komisarz zdołał sobie wytworzyć na podstawie relacji jej szczecińskich podwładnych. Po dwudziestu minutach, kiedy Alusia zamilkła i rzuciła się robić następne kawy, zażądał plotek.

– Jakich plotek? – Alusia zastygła z łyżeczką uniesioną na wysokość nosa.

– Jakichkolwiek. Najbardziej bym chciał posłuchać plotek o życiu małżeńskim waszej pani dyrektor…

– Byłej na szczęście – mruknęła. – Ten mąż też nieciekawa postać w gruncie rzeczy…

– Nasza przyjaciółka polonistka twierdzi, że on jest wybitnym dramaturgiem – wtrąciła Ilonka. – I że na pewno dostanie „Nike” za tę swoją ostatnią „Kanalizę”. Ohydnie się to czyta, ale faktycznie, leci jak przeciąg i ma jakiś sens. Poprzednie też podobno były doskonałe. Myśmy o nim rozmawiały ze znajomym psychiatrą i on twierdzi, że Proch ma jakieś zaburzenia osobowości. No, ja myślę! Normalny facet nie tworzyłby scen erotycznych z wypatroszonym kurczakiem w roli głównej. A czytałaś, jak się podniecał nad zewłokiem baby? To w tej ostatniej sztuce. Albo jak dostawał orgazmu, kopiąc własną mamusię staruszkę. Fuj!

– A wiesz, koleżanko, że on niektóre rzeczy ćwiczył na własnej żonie?

– Co ty gadasz, Alusia! Jak na żonie! Na Ewelinie?

– Noooo. Ona sama się tym chwaliła.

– Matko jedyna. Na czym to polegało?

– Na przykład na tym, że kłaki jej ze łba wyrywał albo dusił ją znienacka. Bo chciał zobaczyć jej reakcję. A potem to opisać. Kojarzysz tych wszystkich świrów w jego sztukach, którzy się napawali tym, co zrobili własnym kobietom?

Ale pani Alusiu, to znaczy Alusiu – wtrącił komisarz – osobiście odniosłem wrażenie, że on był do niej niesłychanie przywiązany. O ile można tu użyć słowa „niesłychanie”, bo on jest raczej chłodny…

– Nie wiem, czy naprawdę jest chłodny, czy tylko lubi sprawiać takie wrażenie. – Alusia była sceptyczna. – Moim zdaniem namiętności w nim grają jak cholera, a on robi co może, żeby ich nie ujawnić.

– No to jak wytłumaczymy to, o czym pani mówi, znaczy, o czym mówisz, że eksperymentował z nią w tak dziwny sposób? A w ogóle skąd wiesz, że to robił?

– Bo ona się tym chwaliła. Uważała, że ma męża artystę nie z tej planety i że dla niej jest zaszczytem służyć mu za króliczka doświadczalnego. Opowiadała o kilku takich sprawach, słowo daję. Nam, to znaczy kobietom. Naprawdę była z niego bardzo dumna.

– I jednocześnie zdradzała go z tym osiłkiem?

– Widać jej nie kolidowało jedno z drugim. Prawdopodobnie ona nie traktowała Żoża poważnie. Służył jej do łóżka oraz do interesów i to wszystko. A do życia i do miłości miała swojego Procha. Słuchajcie, ja nic nie szklę, zresztą nie potrafiłabym takiego czegoś wymyślić: kiedyś przyszła w golfie pod brodę i pokazywała nam ślady jego artystycznych palców na chudej szyjce. Interesowało go, jak zareaguje ktoś, na kogo się znienacka napada, więc znienacka na nią napadł i zaczął ją dusić. Jak już jej oczy z głowy wychodziły, to ją puścił, a potem zwijał jej się u stóp i przepraszał, ale jak tłumaczył, musiał to zrobić, bo miał kategoryczny imperatyw czy coś w tym rodzaju. Ona nam dawała do zrozumienia, że jej to potem stokrotnie wynagrodził. Zapewne w alkowie. Kiedyś omal jej ręki nie złamał, z tego samego powodu. Sprawdzał reakcję na wykręcanie ramienia.

– To taki damski bokser? Alusiu, a powiedz, nie obiło ci się o uszy, czy on tak amatorsko, czy może ćwiczył kiedyś jakieś sztuki walki?

Tego nie wiem. Ale to może wiedzieć jego mamuśka. On był szalenie przywiązany do swojej matki, tylko ja wam nie powiem, gdzie jej szukać. To taka straszna stara wiedźma, znam ją, kiedyś ktoś ją zaprosił do programu i potem gorzko żałował, bo mu zdominowała wszystkich gości. Ona jest z zawodu nauczycielką, ale to ten koszmarny rodzaj nauczycielki, która nie toleruje innego zdania niż swoje własne, wydziera się na ciebie, bo jej się wydaje, że ją za mało szanujesz, a teraz jeszcze jej się wydaje, że skoro jest stara, to i najmądrzejsza z definicji.

– Może w kuratorium nam powiedzą albo w jakimś związku nauczycielskim. Takie jędze na ogół zapisują się do stowarzyszeń i są działaczki…

– Czekaj, Ilonka, genialna jesteś. Oczywiście, zapisują się i straszą. Moment.

Alusia złapała słuchawkę i wybrała trzycyfrowy numer.

– Łukaszku, serce! Masz ty telefon do starej Makuchowej? Tak, tej ze Związku Nauczycielstwa… Daj mi zaraz, kotek, błagam. Czekaj, już piszę… komórki nie masz? Nie szkodzi, może będzie, a jak nie, to tam mi dadzą komórkę. Całuję cię, gdzie tylko chcesz. A najbardziej w czółko. Pa!

Wybrała kolejny numer, o wiele dłuższy.

– Halooo… Dzień dobry, Mierzyńska z telewizji, kłaniam się. Czy zastałam panią Stenię Makuchową? Jest? Pysznie. Nie, nie, ja poczekam!

Zasłoniła słuchawkę ręką i wyszeptała, przewracając oczami:

– Wrzeszczy na kogoś przez drugi telefon. O, chyba kończy, bo wyraża nadzieję, że ten ktoś jej nie zawiedzie… Wiiitam, pani Steniu, Mierzyńska z telewizji… pamięta mnie pani? Spotkałyśmy się na waszej rocznicy… Wspaniale było, naprawdę, do dzisiaj mnie coś w gardle ściska, jak sobie przypomnę odsłanianie tablicy pamiątkowej. Bardzo piękna tablica, naprawdę. Mam do pani takie pytanie, dla mnie szalenie ważne. Bo muszę się skontaktować z panią Proszkowską, matką naszego wybitnego dramaturga Sebastiana Procha – Proszkowskiego. Czy pani ją w ogóle zna? To podobno wybitna nauczycielka, jeszcze ze starego pokolenia, starej, dobrej szkoły… Taaak? Panie razem uczyły? Rewelacja! I co, ma pani do niej telefon? Ach, ona nie ma telefonu… Jak to możliwe? No tak, rozumiem, są rzeczy ważniejsze, jasne… wolność… A wie pani może, gdzie ona mieszka? Mój Boże, naprawdę? Ajjej, kto by to pomyślał! Bardzo pani dziękuję, pani Steniu! Bardzo! Pomogła mi pani, stokrotne dzięki! Pozdrawiam! Całuski!

Alusia odłożyła telefon i wzięła głęboki oddech.

– Naprawdę płaczesz na odsłonięciach tablic pamiątkowych? – zachichotała Ilonka.

– Oszalałaś. Przede wszystkim na żadne nie chodzę, informacja jest od tego, niech sobie latają, jak chcą. Ja już z tym dawno skończyłam.

– Co ty opowiadasz, przecież spotkałaś tę Makuchową na odsłonięciu tablicy!

– Niestety, kłamałam jak pies. Nie, pies nie kłamie. A ja tak. W ogóle nie znam pani Makuchowej. Ona teraz myśli, że ma sklerozę. I martwi się, że nie pamięta, jak mi na imię i jak wyglądam. Trudno. Dała mi namiar na Proszkowską.

– Jak to, nie znasz? – nie zrozumiał komisarz. – Rozmawiałaś z nią jak ze starą znajomą…

– To znacznie ułatwia zdobywanie potrzebnych danych – wyjaśniła cynicznie Alusia. – Widziałam ją w programie, jak odsłaniała jakąś koszmarną tablicę. Szczęście, że nie wyszło na jaw, że nie mam pojęcia, gdzie ona tę tablicę odsłaniała. „Szkoło, moja szkoło, tyś domem moim i życiem”. Bla, bla, bla. Jakbym się zaczęła tłumaczyć, to ona by mogła wyjechać z ochroną danych osobowych, wiecie, obcą osobę traktuje się nieufnie. A znajomej dziennikarce jak tu nie pomóc? Taka działaczka związkowa spotkała w życiu dziesiątki dziennikarzy i połowy z nich nie pamięta.

– Nie umrzesz własną śmiercią. – Ilonka była w gruncie rzeczy zachwycona. – I co, gdzie mieszka madame Proszkowska?

– W domu spokojnej starości, to znaczy w domu nauczyciela seniora. Wiosenna jesień czy coś w tym rodzaju. Dam wam adres i powiem, jak dojechać, ale sama was nie doprowadzę, przepraszam. Nie mam czasu dzisiaj, powinnam zrobić z tysiąc rzeczy, a energii mam mało po tej owocnej nocce. Fajny reportaż mi wyszedł, Ilonko, pewnie nie masz czasu, a chętnie bym ci go pokazała i posłuchała koleżeńskiej krytyki. To znaczy koleżeńskich wyrazów uznania. Ale ten twój komisarz ma minę! Przecież wiem, że nie macie czasu i nie zatrzymuję…

– To nie jest MÓJ komisarz – powiedziała Ilonka grobowym tonem.

Nie twój? A wygląda. To przepraszam. Tu wam zapisałam adres, a tutaj patrz, Tomek. – Alusia rozłożyła plan Rzeszowa. – Tak będziesz jechał…

– To nie ja będę jechał, tylko Ilonka – sprostował tym razem komisarz. – Ona by mi nie pozwoliła dotknąć swojego świętego samochodu.

– Lepiej też uważaj, przyda mi się pilot, a co do jeżdżenia po obcych miastach, to ja tak sobie… Muszę w końcu kupić GPS.

– Najpierw kup swojemu małemu coś do jedzenia. Głodówkę mu robisz czy co? Patrz, miałam tu zapas ciasteczek na tej dolnej półce, wszystkie zeżarł. Teraz pęknie.

Dom pedagoga seniora imienia Euzebiusza Karolkowa znajdował się w mocno podniszczonym starym pałacyku, a pałacyk w pięknym starym parku. Ilonka i komisarz trafili tam nie bez trudności, ale dopiero następnego dnia i to nie od rana, musieli bowiem odbyć jeszcze kilka spotkań z dziennikarzami obojga płci, którzy potwierdzili i nawet uzupełnili opowieść Alusi o niekonwencjonalnym traktowaniu żony przez Procha, oraz z dyrektorem telewizji rzeszowskiej, szalenie miłym człowiekiem, który jednakowoż nie powiedział im o Żożu, Proszkowskiej i przekrętach marketingowych niczego nowego.

– Co to za jeden, ten Karolkow? Jakiś radziecki pionier pedagogiki z początków ubiegłego wieku? – Ilonka rozglądała się ciekawie. – Czemu nikogo nie ma w tym parku? Przy takiej pięknej pogodzie seniorzy powinni tu hasać jak te wiewióreczki.

– Może mają porę obiadową?

– Raczej podwieczorkową. – Ilonka była zorientowana w zwyczajach domów seniora, ponieważ, oczywiście, w kilku z nich robiła materiały. – Jak nie wejdziemy, to się nie dowiemy.

Weszli do środka przez ciężkie drzwi, stylowe, częściowo oszklone grubymi, matowymi szybami, pokonali siedem schodków wyłożonych kokosowym chodnikiem i przeszli przez kolejne drzwi, również pięknie oszklone, ale szkłem przezroczystym, prawdopodobnie kryształowym, na krawędziach załamującym niskie, jesienne promienie słoneczne.

Za tymi dubeltowymi wspaniałymi drzwiami stał zwykły biurowy stoliczek, a przy stoliczku siedziało dwóch seniorów w schludnych blezerach. Obaj jednakowo siwi i starannie ogoleni. Obaj jednakowo smętni. Blezer większego miał kolor ciemnoszary, a mniejszego buraczkowy.

– Dzień dobry panom – zagaiła Ilonka z promiennym uśmiechem. Komisarz był ciekaw, czy jest on prawdziwy, czy tylko… na użytek doraźny. Był skłonny przyznać, że jednak prawdziwy. Starsi panowie nieco nieśmiało odwzajemnili ten uśmiech. – Czy moglibyśmy zobaczyć się z panią Proszkowską? Niestety, nie wiem, jak ma na imię, ale owie na pewno ją znają…

Seniorzy spojrzeli po sobie.

– O tak – powiedział Szary Blezer.

– Znamy ją doskonale – dodał Buraczkowy. Obaj westchnęli i zamilkli.

– A gdzie ją znajdziemy?

– A, prawda – ocknął się Szary Blezer. – Powinna być na świetlicy. O tej porze prowadzi zajęcia grupowe. Kabaret seniora.

– To pani Proszkowska tu pracuje? – Ilonka była zdziwiona. – Myśleliśmy, że jest pensjonariuszką, no, mieszka tutaj…

– Mieszka, mieszka. – Buraczkowy Blezer ciężko wstał z miejsca. – Ja zaprowadzę.

– A gdzie jest jakiś personel? – Ilonka zaprezentowała dziennikarską dociekliwość. – Jakieś pielęgniarki, czy ktoś w tym rodzaju. Jest tu ktoś taki?

– Jest, jest. – Buraczkowy Blezer mógł, jak się zdaje, albo iść, albo mówić. Nie jednocześnie. Nie miał tyle oddechu. Stanął, żeby udzielić wyjaśnienia. – Są panie, ale o tej porze będą pewnie u siebie. Będziemy przechodzić.

Wskazał dłonią kierunek i ruszył naprzód.

Rzeczywiście, po chwili trzyosobowy pochód minął salkę z napisem „Dyżurka”. Drzwi były uchylone i widać przez nie było kilka pań w białych uniformach. Siedziały tyłem do drzwi a przodem do telewizora, w którym leciało właśnie powtórzenie wczorajszego wieczornego odcinka „M jak miłość”.

Komisarz pokręcił głową, a bardziej bywała Ilonka wzruszyła ramionami.

Buraczkowy Blezer parł naprzód.

Kiedy wreszcie udało im się dojść do świetlicy, Buraczkowy Blezer był na skraju zapaści. Ilonka zastanawiała się głośno, czy nie należałoby biec do dyżurki i wyrwać przynajmniej jedną z pielęgniarek z błogostanu, niechby rzuciła fachowym okiem na ciężko dyszącego seniora, ale Buraczkowy Blezer machnął tylko ręką i ruszył w drogę powrotną.

– Ciekawe, czy ja też będę kiedyś takim dziadkiem – mruknął komisarz i otrząsnął się, jakby chciał strzepnął z siebie tę ponurą wizję.

– Byłeś kiedy w podobnym domu?

– Nie, a ty?

– Kilka razy. Zawodowo. Tu jeszcze nie jest tak strasznie. Dużo gorsze są takie domy pomocy społecznej, gdzie jest wielu chorych, bardzo starych, leżących, siusiających pod siebie, takich, których trzeba karmić łyżeczką. Masakra. A domy dziecka są jeszcze gorsze. Ale tak samo dzieci, jak ci staruszkowie patrzą na ciebie z nadzieją, że ich stamtąd zabierzesz. Ci z demencją, rzecz jasna. Przytomniejsi nie mają żadnej nadziei. I czujesz ten zapach? Nienawidzę go. Chodź, znajdźmy tę Proszkowską i spadajmy stąd jak najprędzej, zanim się rozchoruję.

Komisarz z pewnym trudem powstrzymał nagłą chęć przytulenia Ilonki i skinął głową. Spoza drzwi świetlicy dobiegały jakieś śpiewy. Uczciwie mówiąc, dość nieporadne. Przerywał je co chwila damski głos wydający pretensjonalnym tonem jakieś komendy.

Kiedy Ilonka i komisarz uchylili te drzwi, śpiewy umilkły. Weszli i zobaczyli kilkanaście osób w mocno zaawansowanym wieku. Osoby skupione były wokół ślicznego, starego, acz okropnie rozstrojonego pianina. Przy pianinie siedziała malutka, okrąglutka i zastrachana staruszka. Za jej plecami stała wysoka jędza, podobna do Procha jak dwie krople wody. Nie można byłoby się pomylić.

– Państwo do kogo? – Proszkowska miała głos jak brzytwa. – Mamy próbę! Nie można zaczekać?

– Można – zgodził się komisarz. – My do pani, ale jeśli pani sobie życzy, poczekamy. Z pewnością nie chcielibyśmy przeszkadzać.

– Chwileczkę, państwo w jakiej sprawie?

– Ja się nazywam Ilona Dymek – pospieszyła Ilonka z odpowiedzią. – Jestem z telewizji szczecińskiej i chciałabym porozmawiać o panu Sebastianie Prochu – Proszkowskim.

– Proch – Proszkowskim. „Proch” się nie odmienia. A pan?

– Pan się nazywa Tomasz Ogiński i jest ze mną.

Ilonka uznała, że nie ma co wyciągać policyjnej legitymacji ani wymachiwać odznaką. Telewizja powinna okazać się skuteczniejsza. Komisarz zrozumiał i nie protestował.

Mieli rację.

Pani Proszkowska – seniorka władczo skinęła na zebranych.

– Koleżanki, koledzy! Przerwa! Za pół godziny proszę wszystkich z powrotem! Gdyby mnie nie było, koleżanka Wojda poprowadzi próbę do mojego powrotu!

Starsi państwo posłusznie wyszli ze świetlicy. Pani Proszkowska zwróciła się do swoich gości:

– Państwo będą pisać o Sebastianie?

– My nie piszemy artykułów – wyjaśniła Ilonka. – Jestem reporterką telewizyjną i robię filmy dokumentalne, na razie dokumentuję sobie wstępnie reportaż o panu Prochu – Proszkowskim. Wie pani, muszę zebrać jak najwięcej materiałów, a potem zastanowię się, co jest najważniejsze, a co można pominąć.

– Proch – Proszkowskim. Nie „Prochu”. Już mówiłam. Dlaczego od razu zakłada pani pomijanie czegokolwiek? Nie rozumiem dzisiejszych dziennikarzy.

– Och, sama tego nie lubię. – Ilonka przewróciła oczami jak najbardziej fałszywie. – Ale proszę wziąć pod uwagę, że to jest telewizja. Ogranicza nas czas. Mamy odcinek określonej długości…

Pani Proszkowska zabiła ją wzrokiem. Prawdopodobnie uważała, że Ilonka jest idiotką, skoro nie bierze pod uwagę możliwości nakręcenia serialu o jej wybitnym potomku.

– No tak – powiedziała. – Czego pani ode mnie oczekuje?

– Chciałabym tylko porozmawiać. Na razie, oczywiście – dodała, widząc morderczy błysk w oczach dumnej matki.

– Proszę, możemy tu usiąść, tu są stoliczki, będzie nam wygodnie. O ile nam nie przeszkodzą. Tego nigdy nie można być pewnym, niestety.

Ilonka i komisarz woleliby, żeby ich zaprosiła do swojego pokoju (pokaż mi, jak mieszkasz, a powiem ci, kim jesteś), ale dama zdecydowanie pokierowała ich do stolika pod oknem. Chyba było nieszczelne, bo wiało z niego potężnie.

Komisarz wyciągnął dyktafon i demonstracyjnie ustawił na stoliku. Dama uśmiechnęła się przyzwalająco.

– Cóż państwo chcieliby wiedzieć o moim synu?

Nie czekając na pytania, zaczęła mówić sama z siebie:

– Mój syn, Sebastian Proch – Proszkowski jest wybitnym dramaturgiem, autorem wielu sztuk scenicznych oraz dramatów radiowych i telewizyjnych wystawianych w naszym kraju od wielu lat. Jego monodram „Prometeusz wysypisk” otrzymał Paszport Polityki, dramat pod tytułem…

– Przepraszam, że przerywam – ku wielkiej uldze komisarza Ilonka przerwała ten macierzyński słowotok – to wszystko wiemy. Ważne dla nas jest to, czego nie dowiemy się o panu Proszkowskim z encyklopedii internetowej ani z almanachu literackiego. Interesuje nas jako człowiek. Pani jest jego matką. Jakim był dzieckiem?

– Niesłychanie wrażliwym, proszę państwa. Niesłychanie. Jak również inteligentnym. Już mając trzy lata…

Ilonka pozwoliła pani Proszkowskiej na jakieś dziesięć minut opowieści o niesłychanie inteligentnym dziecku.

– Nie można się dziwić… proszę nie brać mi za złe, że trochę się tu pochwalę, ale to po mnie syn wziął inteligencję. Po ojcu też w pewnym stopniu. Ale tu się liczy też wychowanie, nie tylko geny, a w wychowywaniu Sebastiana mój mąż nie życzył sobie uczestniczyć. Sebastian miał cztery lata, nie, przepraszam, pięć… kiedy mój mąż nas opuścił.

– W sensie umarł? – spytała Ilonka.

– Nie, w sensie uciekł – odrzekła machinalnie dama. – To znaczy porzucił mnie i swojego pięcioletniego syna – wróciła do salonowego sposobu wysławiania się. – Porzucił go w momencie, kiedy formowała się młoda osobowość. I nie chciał nas widzieć więcej. Uważał, że skoro będzie łożył na jego utrzymanie… ale cóż to były za pieniądze, grosze, powiadam państwu… to może zostać zwolniony z ojcostwa.

– To znaczy, że wychowała go pani sama – wtrącił się komisarz, który doskonale rozumiał pana Proszkowskiego – seniora. – Chapeau bas, madame.

Przez moment bał się, że przesadził z tą „madame”, ale pani Proszkowska łyknęła wszystko jak leci. Ilonka natomiast przygryzła wargę i szybko spojrzała za okno.

– Dziękuję panu. Opuszczenie domu przez mojego męża miało na Sebastiana fatalny wpływ. Syn był niesłychanie wprost wrażliwym dzieckiem i nieomal odchorował odejście ojca. Nie będę państwu opisywała objawów, ale przeżyłam z nim koszmar.

– Ale poradziła sobie pani. – Komisarz spojrzał dzielnej matce głęboko w oczy.

– Tak. Nie oczekuję pochwał, ale istotnie, poradziłam sobie. Z młodziutkiej, rozchwianej roślinki uczyniłam twarde i mocne drzewo.

– Zapewne dąb – nie wytrzymała Ilonka, ale natychmiast ugryzła się w język, patrząc niewinnie w twarz pani Proszkowskiej.

– Dąb… Tak, ma pani rację. Myślę, że moim najlepszym pomysłem było wysłanie go na obóz judo…

Komisarz zbystrzał w jednej chwili.

– To nie były, proszę państwa, lata, kiedy takich obozów było wszędzie pełno, jak dzisiaj. Bardzo długo musiałam się starać. Udało mi się go umieścić na podwójny turnus, na sześć tygodni. Oczywiście, protestował i płakał, ale to zrozumiałe, był jeszcze bardzo młodziutki…

– Ile miał lat? – zaciekawiła się Ilonka.

– Niecałe siedem.

Boże, toż to dzieciaczek! – Ilonka omal nie wypadła z roli, ale myśl o takim maluchu wysłanym na sześć tygodni gdzieś daleko od mamy wydała jej się okropna. Nawet jeśli chodziło o małego Procha.

– Dzieciaczek – potwierdziła matka. – Był nieduży jak na swój wiek.

– I jak on to zniósł? – Ilonka płynęła na fali współczucia.

– Nie było mu łatwo. – Matka zadumała się spektakularnie nad losem dziecięcia. – Opiekun mówił, że praktycznie cały czas płacze. Przestawał tylko na czas ćwiczeń, a ćwiczyli bardzo intensywnie. Odwiedziłam go dwa razy na tym obozie, błagał, żebym go zabrała, histeryzował, krzyczał, rzucał się na ziemię… bardzo nieprzyjemne. Sprawdziłam, że nic złego mu się nie dzieje i musiał zostać. Tak, proszę państwa. Tak musi czasem postąpić matka, choćby jej się serce krajało na kawałeczki.

Komisarz skłonny był wątpić, czy jej serce mogło się krajać na cokolwiek. Ilonka uważała, że baba w ogóle nie ma serca.

– I co dalej? – spytała przez ściśnięte gardło. Wyobraziła sobie siedmiolatka płaczącego sześć tygodni z tęsknoty i sama omal się nie rozpłakała. No, w każdym razie ma tę traumę dla Grzegorza Wrońskiego…

– Cóż, proszę państwa. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Sebastian sobie poradził ostatecznie. Zmężniał. W następnym roku już tak nie płakał. Chociaż jeszcze wciąż rano i wieczorem. Ale już wiedział, że nic mu się złego nie stanie. Od ósmego roku życia pisał, najpierw wiersze… i muszę państwu powiedzieć, że były to bardzo mroczne wiersze jak na ośmiolatka, potem opowiadania i wreszcie uznał, że najodpowiedniejszą dla niego formą wypowiedzi będzie dramat. Sztuka teatralna. Dialog. Oto jego domena.

– Zapewne jest do pani bardzo przywiązany? – Komisarz miał wrażenie, że to pytanie jest nieco bezczelne, zważywszy miejsce, w jakim zostało zadane.

Proszę w to nie wątpić. Łączy nas więź naprawdę głęboka. Jak Słowackiego z jego matką, tak bym to określiła. Nie musimy się spotykać, nie musimy nawet do siebie pisywać, żebyśmy się doskonale rozumieli. Ojca nigdy nie chciał widywać, zresztą jego ojciec popełnił samobójstwo jakieś osiem czy dziesięć lat temu. Wyskoczył z okna wieżowca… poszedł tam specjalnie po to. Cóż, pewnie miał powody, chociażby to, jak z nami postąpił. Z żoną Sebastiana… znają państwo Ewelinę, jak sądzę? Muszą państwo ją znać, przecież jesteście ze Szczecina, zatem jest waszą przełożoną. A więc z Eweliną nie zżyłam się nigdy tak naprawdę, ale on ją kocha niewątpliwie.

Ilonka i komisarz znowu wymienili spojrzenia. Wyglądało na to, że przywiązany synuś nie poinformował matki o niespodziewanej śmierci synowej.

– Wie pani, że syn napisał właśnie nową sztukę? Prawdopodobnie będzie zgłoszona do nagrody „Nike”…

– Ma pani spóźnione wiadomości – uśmiechnęła się z wyższością matka Słowackiego. – Co najmniej od wczoraj o tym wiadomo. Ogłoszono listę nominowanych utworów, sztuka Sebastiana jest jedynym utworem dramatycznym… trochę poezji i powieści poza tym. Uważam, że chociażby z powodu wyboru formy wypowiedzi powinno się potraktować Sebastiana bardzo poważnie. No cóż, wszędzie działają koterie, układy… zobaczymy, zobaczymy…

– Pani, oczywiście, zna tę sztukę?

– Niech pan nawet nie zadaje takiego pytania. Znałam ją pierwsza. Syn przysyła mi swoje utwory i bardzo się liczy z moim zdaniem, zapewniam pana.

– Nie śmiałbym wątpić, szanowna pani. Ilonce przyszło coś do głowy.

– Myśmy też czytali w gronie redakcyjnym – oznajmiła z nieco sztucznym ożywieniem, którego jednak matka geniusza nie spostrzegła. – Zafascynowała nas umiejętność konstruowania postaci, są po prostu niesamowicie krwiste – powiedziała to ze szczególnym naciskiem, choć sama nie znosiła tego określenia, tak modnego w kołach recenzenckich. – Te kobiety! Zupełnie niesamowite! Dla mnie postać Wielkiej Sprzątaczki jest po prostu niezwykłą metaforą! Na pewno się pani ze mną zgodzi, że nie można jej potraktować wprost, powiedziałabym linearnie, ona ma wiele znaczeń i sama nie wiem, czy najważniejsza jest Wielka Sprzątaczka rozumiana jako bogini swoistego ładu czy jako potwór kąsający dusze kochających ją mężczyzn! Siostra Ratched Keseya to przy niej istna harcerka!

Komisarz słuchał ze szczerym podziwem. Sam nie potrafiłby bredzić tak sugestywnie. Seniora Proszkowska słuchała jednak z pełną aprobatą.

– Dla mnie jest oczywiste, droga pani, że postać tę można interpretować na wiele sposobów. Nie powinniśmy się ograniczać wąsko pojętym realizmem. Na pewno to jedna z najlepszych jego postaci… bez wątpienia należy mu się „Nike” i będę bardzo rozczarowana, jeśli jej nie dostanie. Widzę, że moi koledzy wracają…

Istotnie, do świetlicy wsunęła się nieśmiała grupka staruszków i zatrzymała tuż za progiem.

– Już idę do państwa. – Pani Proszkowska podniosła głos, w którym znowu zabrzmiał pretensjonalny ton. – Przepraszam, jeszcze chwilka. Koleżanko Wojda, może pani zacząć próbę, ja za moment będę wolna. – Z powrotem zniżyła głos. – Muszą mi państwo wybaczyć, ale obowiązek każe mi wrócić do tych ludzi. Gdybym ich nie motywowała do jakiejkolwiek aktywności, prawdopodobnie wymarliby szybko z braku ruchu i – nie bójmy się tego słowa – nieróbstwa. Pożegnam teraz państwa.

Wstała majestatycznie, Ilonka i komisarz również zerwali się z miejsc.

Chwilę później rozstrojony do bólu instrument znowu dawał z siebie wszystko, a drżące głosy śpiewały „Upływa szybko życie”.

– Bardzo optymistyczna piosenka dla starszych państwa – zauważył komisarz, maszerując przez kilometrowy korytarz. Ilonka, dzielnie usiłująca dotrzymać mu kroku, kiwnęła głową.

– Ty, oczywiście, czytałeś „Kanalizę” naszego wieszcza narodowego, prawda?

– Czytałem. Wiem, o co ci chodzi. Podstępna z ciebie dziewczynka.

– Musiałam na poczekaniu coś wymyślić, bo tak mi jakoś wyglądało, że synuś mamunię dawno olał i ona tu sobie żyje dzięki złudzeniom. No to wymyśliłam Sprzątaczkę i okazało się, że mam rację.

Ano, masz. Też się zastanawiałem, jak to jest naprawdę, bo to, że Paproch nie zawiadomił matki o śmierci swojej żony, mogło być spowodowane na przykład troską o jej samopoczucie albo coś w tym rodzaju. Teoretycznie jest to możliwe.

– Teoretycznie tak. W praktyce, jak się okazuje, nie. Tomek, a zauważyłeś, że powiedziałeś „Paproch”?…

Komisarz zatrzymał się w pół kroku i roześmiał.

– Fatalne skutki przebywania w niepoważnym środowisku. Będę musiał bardziej na siebie uważać.

– Eee tam. Mnie się to podoba. Nie musisz być tak śmiertelnie sztywny…

Ugryzła się w język, ale komisarz znowu się zaśmiał.

– Czasami muszę. Przeważnie muszę. Chyba nawet mi to w nawyk weszło.

– Trzeba by cię wziąć na odwyk…

– Mam wrażenie, że już mnie wzięłaś. Jak mnie wyrzucą z policji z powodu nieustannego chichotania, to przejdę na twoje utrzymanie.

– Sprzedasz swoje Krelle…

– Prędzej bym z głodu umarł. Ty byś sprzedała Zygfryda?

– Zwariowałeś.

Roześmieli się oboje i podjęli wędrówkę przez długi i pusty korytarz. Pensjonariusze najwyraźniej, o ile nie ćwiczyli w świetlicy rzewnych pieśni, preferowali przebywanie we własnych pokojach.

Dwa blezery czuwały jak poprzednio przy drzwiach.

– My się już pożegnamy – powiedziała uprzejmie Ilonka, której było strasznie żal obu starszych panów. Powinni teraz siedzieć w rodzinnych domach i opowiadać wnukom bajki, a nie wysiadywać na twardych krzesłach w przedsionku państwowej placówki opiekuńczej. – Dziękujemy za podprowadzenie. A proszę nam jeszcze powiedzieć, kto to był Euzebiusz Karolkow?

– Euzebiusz Karolkow – poprawił Buraczkowy Blezer. – Karolkow. Przez ó z kreską.

– To był wybitny pedagog – dodał Szary Blezer i dorzucił zgryźliwym tonem: – Znany w całym powiecie. Dziadek dyrektora tego cholernego domu starców. Poeta. Jakbyście chcieli się przespacerować po naszym parku, to jego pomnik znajdziecie pod kasztanami.

– Tablicę pamiątkową – sprostował Buraczkowy. – Cholernie drogą. Z naszych emerytur. Nieważne. Udało wam się załatwić wszystko, coście chcieli załatwić? Kogo tu zamierzacie wsadzić, mamusię czy tatusia?

– Chcieliśmy tylko spotkać panią Proszkowską – powiedział łagodnie komisarz. Spotkaliśmy. Dziękujemy panom za pomoc i do widzenia.

– Żegnamy, żegnamy – zaskrzeczały blezery.

Ilonka poczuła sporą ulgę, kiedy drzwi domu leciwego pedagoga zamknęły się za nią i komisarzem, który przytrzymał je, by nie zatrzasnęły się z hukiem.

Na przednim siedzeniu fioletowego jeepa stał gremlin, opierając się nosem o szybę.

– Trzeba mu dać szansę – westchnęła Ilonka, która chciała jak najszybciej odjechać z tego miejsca. Otworzyła drzwi. – Wyskakuj, mały, i obsikaj im ten park.

Gizmo wyturlał się z samochodu i zarył nosem w żółknące na ziemi liście. Bardzo mu się spodobały i postanowił lepiej się z nimi zapoznać. Ilonka i komisarz podążyli za nim.

– I co powiesz o mamusi? Koszmarna, nie?

– Koszmarna. Ale trochę nam powiedziała. Dla mnie ważne jest to judo. A ty chciałaś mieć jakąś traumę, po co ci ona?

– Grzegorz Wroński prosił, żeby się zorientować, czy on czegoś takiego nie przeżył. Pewnie chce się upewnić w kwestii tego zaburzenia osobowości. Mówiłam ci, borderline. No więc mamy dwie traumy duże, a potem jeszcze trochę mniejszych, bo najpierw to odejście ojca, potem matka go oddała na sześć tygodni obcym ludziom, co dla takiego szkraba musiało być straszne, a potem, nie wiem, czy zauważyłeś, ona mu poprawiała co roku i co roku wysyłała go na takie obozy. Tylko że petem lepiej je znosił. Ciekawe, czy ta trauma mu się wtedy utrwalała czy wręcz przeciwnie?

– W każdym razie mamuśka skutecznie odwiązała go od siebie. Myślisz, że to dlatego ona teraz siedzi w domu starców?

– Jest to możliwe. Chyba. Przynajmniej częściowo. Trzeba Grzesia spytać. Czekaj, od razu do niego zadzwonię…

Niestety, komórka doktora Wrońskiego poprosiła jego przyjemnym głosem, aby rozmówca zechciał się nagrać albo zadzwonić kiedy indziej. Ilonka postanowiła zadzwonić kiedy indziej.

Gizmo tymczasem dotarł do sporego głazu spoczywającego pod wielkim drzewem kasztanowca, podniósł zadnią łapkę i spełnił swoją powinność.

Do głazu, po jego bardziej płaskiej stronie, przymocowana była tablica w kształcie otwartej księgi założonej gęsim piórem. Na karcie księgi wyryto napis: „Szkoło, moja szkoło, tyś domem moim i życiem – Euzebiusz Karolków (1876 – 1954), poeta i pedagog, wybitny syn ziemi rzeszowskiej”.

Komisarz postukał w tablicę i posłuchał, jak dźwięczy.

– Brąz – orzekł fachowo. – Faktycznie, sporo musiała kosztować. Myślisz, że to naprawdę z emerytur tych staruszków?

– Pewnie. Skoro to dziadek dyrektora… Chociaż, jeśli wybitny syn, to może samorząd coś niecoś dołożył. Boże mój, czuję, że nie zdecyduję się na posiadanie dzieci…

Komisarz uniósł brwi pytająco. Ilonka westchnęła.

– Na wypadek, gdyby chciały mnie zadołować w takim miejscu. Ty się tego nie boisz?

– Nie pomyślałem o tym. U mnie w rodzinie jakoś nie ma tej tradycji, żeby do domu opieki… Moi rodzice mieszkają w jednym domu z siostrą, jej mężem i dziećmi, zresztą na razie są jak najbardziej samodzielni. A ja, jeśli będę miał dzieci, to je tak wychowam, żeby nie miały w ogóle odruchu pozbycia się starego tatusia w ten sposób.

– Moi rodzice też sobie radzą. Oboje wciąż jeszcze pracują. I ja też nie wyobrażam ich sobie w żadnym sierocińcu dla staruszków. Ale kto wie, jakie będą następne pokolenia?

– Takie, jakie sobie wychowamy, moja droga Ilonko. Chodźmy stąd, tu nie jest miło. A mogłoby być, ten park jest wspaniały.

– Masz rację – zgodziła się smętnie, szurając nogami w liściach, co niesłychanie cieszyło gremlina, usiłującego wskoczyć na jej prawą stopę obutą w różowy adidas. – Słuchaj, czy my mamy jeszcze coś do załatwienia w Rzeszowie?

– Chyba nie. Nie wiem, kto by nam mógł jeszcze uzupełnić wiedzę… To znaczy, mamy pewne braki, ale załatwią nam je koledzy z Rzeszowa. Trzeba się więcej dowiedzieć o umiejętnościach bojowych Procha… sprawdzić wszystkie kluby karate, judo, aikido, fitness, siłownie i tak dalej, i tutaj, i u nas w Szczecinie.

– A nie sprawdziłbyś, czy to samobójstwo jego ojca to naprawdę było samobójstwo?

– Ależ ty go nie lubisz. Myślałem o tym. W aktach jest samobójstwo… Czekaj, Ilonko, spróbujmy od razu.

Komisarz wyjął z kieszeni komórkę i wybrał numer.

– Halo, Krzysztof? Tomasz Ogiński ze Szczecina. Słuchaj, ty pracowałeś w Rzeszowie swojego czasu, masz tam jakichś znajomych? Muszę pogrzebać w starych sprawach, ale nie w aktach, bo to nic nie da, tylko w ludziach… O co mi chodzi? O samobójstwo niejakiego Proszkowskiego, imienia nie znam, osiem do dziesięciu lat temu… Osiem? Nie gadaj, pamiętasz to?… A możesz mi przysłać jego wizytówkę?… Bardzo dziękuję, też mam nadzieję, że mi pomogłeś, a w każdym razie miło było pogadać. Wszystko dobrze u ciebie?… U mnie też bez zmian. Ucałuj swoją śliczną Paulinkę. Cześć.

Ilonka wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami.

– Mam kolegę w Gdańsku – wyjaśnił komisarz. – Ten kolega pracował kiedyś w Rzeszowie. Pamięta samobójstwo Procha, bo to przecież ojciec ich narodowego dramaturga, to znaczy rzeszowskiego vipa. Zaraz dostanę wizytówkę… o, właśnie dostałem… gościa, który prowadził wtedy dochodzenie. Czekaj, już do niego dzwonię… Halo, inspektor Dobrzyk? Komisarz Tomasz Ogiński, Szczecin. Dostałem pana namiary od Krzycha Wojniewicza z Gdańska, znacie się, prawda?… Krzysiek pozdrawia… Mam prośbę, moglibyśmy się spotkać na kwadrans?… Najlepiej zaraz… Wpadniemy na komendę, dobrze… My, bo jest ze mną koleżanka. Już jedziemy. Cześć.

Ilonka z niejakim trudem wydobyła z kupy liści opierającego się gremlina, który pokochał zabawę w szeleszczenie, i pogoniła swojego Zygfryda zgodnie ze wskazówkami komisarza.

Podinspektor Szymon Dobrzyk okazał się sympatycznym tłuściochem wyglądającym na wszystko, tylko nie na psa (uwielbiał sam się tak określać). Czekał na nich na bramce komendy.

– No cześć – rzucił pogodnie na widok nieznajomej pary. – Wy jesteście ze Szczecina, prawda? Szymon jestem.

– To jest Ilonka Karambol, to znaczy Ilonka Dymek. Podinspektor ścisnął rękę Ilonki, aż zatrzeszczało.

– Przepraszam, chyba przesadziłem – powiedział od razu, nieco skruszony. – Mówisz, że od Krzyśka. No, fajnie. Mam dla was jakieś pół godziny, chodźcie do bufetu, postawię wam kawę. Ilonka też nasza?

– Nie, Ilonka jest z telewizji. Nie patrz tak, nie robi żadnego programu, tylko jest osobiście zainteresowana sprawą, bo ktoś rąbnął jej szefową. Poza tym jest moją… przyjaciółką. Przyjechaliśmy tu razem.

– Rozumiem – pokiwał głową podinspektor Szymon Dobrzyk – załatwię.

Porozmawiał z facetem w okienku i po chwili cała trójka siedziała już w policyjnym bufecie przy zaskakująco dobrej kawie.

Komisarz streścił rzeszowskiemu koledze sprawę obydwu zabójstw i opowiedział pokrótce, jak to się stało, że zaczęli podejrzewać Sebastiana Procha – Proszkowskiego.

– No więc rozumiesz, kiedy się okazało, że jego tatuś zginął nagłą śmiercią, to coś nam kazało powęszyć wokół tej nagłej śmierci. Krzysiek mówił, że ty wtedy prowadziłeś dochodzenie. Słuchaj, czy to samobójstwo zostało absolutnie udowodnione czy były jakieś wątpliwości? Pamiętasz w ogóle, jak to było?

Podinspektor skrzywił się szpetnie, wskutek czego musiał się długo i namiętnie tłumaczyć bufetowej, że te miny nie w sprawie kawy, bo kawa jest najlepsza na świecie, serniczek też.

– Oczywiście, że pamiętam samobójstwo starego Procha – powiedział, kiedy już ułagodzona potężna blondyna odwróciła się do innego klienta. – Szlag by to trafił. Miałem podejrzenia, że coś jest nie tak, i nie mogłem tego udowodnić. Stary Proch był kartografem, mapy robił. Pracował w takiej firmie, co się nazywa Przedsiębiorstwo Geodezyjno – Kartograficzne, taki wieżowiec, na Geodetów zresztą. I któregoś dnia spokojnie poszedł na ostatnie piętro, a to wysoki budynek, zwracam wam uwagę, otworzył okno i wyskoczył. Tam tych pięter jest kilkanaście, nie pamiętam ile, ale od cholery. Pozbierali go na szufelkę i wszystko. Nawet gdyby ktoś go wypchnął, nie byłoby śladów walki. Z faceta został worek kości grzechoczących luzem. Akurat przedtem siedział sam w pokoju, wszyscy gdzieś poleźli, pół Rzeszowa mogłoby na przykład zadzwonić do niego, wyciągnąć go z pracowni i nikt by nie wiedział. Oczywiście mam na myśli telefon wewnętrzny, bo billingi sprawdziliśmy, rozmawialiśmy z wszystkimi, którzy do niego dzwonili na komórkę i miejski numer do pracy. To nie był sympatyczny człowiek, mało kto go tam lubił w tej kartografii, ale wszyscy zgodnie mówili, że właśnie miał dobry okres, znalazł sobie kobitkę na stałe, chciał się z nią żenić, nie miał powodów do samobójstwa. Żadnych depresji, paranoi, cyklofrenii, srenii. Normalny, antypatyczny facet.

– Ta jego niedoszła kobitka jest gdzieś do złapania?

– Jest, dlaczego nie. W Irlandii, dzieci leczy. Widziałem ją w telewizji jakieś dwa lata temu, może półtora, pokazywali polskich lekarzy, którzy opuszczają nasz ukochany kraj za chlebem. Poznałem ją od razu. W odróżnieniu od swojego przyszłego – niedoszłego była bardzo miła. Zresztą może dla niej on też był miły. Jakbyście poszukali, to pewnie można by ją znaleźć. Jechała do krainy limeryków. No, do Limerick. Ale ona wam wiele nie powie, tak jak mnie nie powiedziała. Pan Proszkowski był normalny, szczęśliwy, szykowali się do ślubu. Nie zdradzał objawów żadnej szajby, jak już wam mówiłem. Ona była w szoku, ta pani doktor pediatra… nazywała się, też pamiętam, Karina Panek. Doktor Karina Panek. Obiecała mi wtedy, po tym samobójstwie swojego chłopa, że jeśli jej się coś znaczącego przypomni, to na pewno do mnie zadzwoni. Nie zadzwoniła. A coś mi mówiło, że ona jest z tych, co dotrzymują słowa.

– Sprawdzałeś alibi rodziny? Byłej rodziny?

– Oczywiście. Porzucona rodzina mogłaby chcieć go z zemsty załatwić akurat w momencie, kiedy układał sobie życie na nowo. Ale była żona trzy dni wcześniej pojechała z dziećmi szkolnymi na jakąś wycieczkę; to nauczycielka, straszna megiera, nawiasem mówiąc…

– Poznaliśmy ją…

– No to wiecie. Syn, czyli ten cały Proch – Proszkowski, siedział w teatrze, akurat próbowali jego sztukę. Obrzydliwą, nawiasem mówiąc. Widziałem kawałki, z obowiązku. Ciekawe, czy on dalej tak pisze nieapetycznie…

– Chyba się jeszcze rozwinął – zachichotała Ilonka, która zdążyła już polubić policjanta o figurze wyjątkowo dobrze odkarmionego Buddy. Ten wzniósł oczy do nieba.

– To ja odpadam. Nie zostanę wielbicielem współczesnej dramaturgii, która wydaje takie owoce. Ilonko, na twoim miejscu nie pogardziłbym tym serniczkiem.

Ilonka posłuchała znawcy i nie pogardziła. Poczęstowała też Gizma, który przyjął to z aprobatą.

– Pyszny, prawda? Nasza pani Honoratka sama piecze. No więc bardzo mi przykro, że w żaden sposób nie mogę wam pomóc, ale nie mogę i już. Bez sensu było to samobójstwo, tylko że to zbyt wątła podstawa do wystawienia aktu oskarżenia przeciw komukolwiek. Na oknie, którym wyskoczył, żadnych śladów oprócz jego własnych. I te ślady też były jakieś lewe, bo na framudze, na parapecie, a na klamce nie. Ale tego ranka sprzątaczki myły wszystkie okna na tym piętrze i to właśnie zostawiły otwarte, żeby się wietrzyło. Przyszedł, skoczył. Kilkanaście sekund całej parady. Z łatwością mógł trafić na moment, kiedy nikt nie szedł korytarzem. A może miał jakąś szajbę, której jeszcze nie zdążyli mu wykryć. Sekcja żadnego guza na mózgu nie wykazała, ale to też nam nic nie daje. Jednym słowem gleba, kochani moi.

Dobrotliwy olbrzym był autentycznie zmartwiony. Ilonka i komisarz podziękowali mu serdecznie i opuścili gościnne progi rzeszowskiej komendy miejskiej policji.

– Jedno mamy – powiedział komisarz z zastanowieniem, siadając na gremlinie. – To samobójstwo nie było oczywiste. Chociaż dowodów, że to zabójstwo, nie ma. Chodź tu, mały, obydwu nam jest niewygodnie.

– Dokąd jedziemy? – Ilonka zamarła z dłonią na kluczyku w stacyjce. – Chyba nie mamy już czego szukać w Rzeszowie?

– Chyba nie. Na tych z telewizji jeszcze napuszczę moich tutejszych kolegów, niech z nich wyduszą więcej w sprawie tego, jak pan Proch – Proszkowski tarmosił żonę za kudły. I tak dalej. Niech nagrają, spiszą i przyślą. Albo tylko nagrają i przyślą, tak chyba nawet wolę, sam sobie posłucham. I trzeba sprawdzić wszystkie kluby judo, karate, aikido, taekwondo i co tam jeszcze, fitness, siłownie, u nas i tutaj. Dam sobie pół głowy uciąć, że gdzieś znajdziemy ślady po Prochu. Pani doktor Panek w Limerick chyba nie będziemy szukać. Natomiast porozmawiam sobie z Prochem na temat miłości dziecka do rodziców…

– Rozumiem, że wyjeżdżamy stąd. To ja mam taką propozycję: pojedziemy, ile damy radę, to znaczy, ile dam radę, prześpimy się po drodze i na jutro zostanie nam ze dwieście, trzysta kilometrów do przejechania na luziku. I jeszcze jutro wieczorem umówiłabym się z Grzegorzem, niech się wypowie na temat szajby naszego Paprocha. A dzisiaj, jak staniemy na jakiś obiad, zrobimy podsumowanie tego, co wiemy i czego nie wiemy. To jadę. Mam nadzieję, że tutejsza drogówka ma lepsze zajęcia niż dukwienie przy szosie. I wiesz co, dzisiaj bym pojechała inaczej. Przez Kraków. To trochę dalej, ale od Krakowa do Legnicy mamy autostradę, a potem też są dobre drogi. A poza tym nie lubię jeździć dwa razy tak samo…

Na obiad zatrzymali się dopiero za Tarnowem. Tam, w przydrożnym zajeździe, pomiędzy żurkiem w chlebie a kotletem schabowym z frytkami i zestawem surówek komisarz Ogiński wychlapał Ilonce wszystko, co było mu wiadome, a czego ona jeszcze nie wiedziała, w sprawie podwójnego morderstwa dokonanego na osobach Eweliny Proszkowskiej i Romana Bulwiecia. Zdawał sobie sprawę, że z punktu widzenia tajemnicy służbowej postępuje niesłusznie, dopuszczając do niej osobę postronną, ale usprawiedliwiał się sam przed sobą. że przecież Ilonka i jej bystre koleżanki również mogły do tego wszystkiego dojść, zwłaszcza że telewizja jest najbardziej plotkarskim środowiskiem na świecie. Zresztą dla dobra sprawy mogło się to okazać korzystne, nieprawdaż, per saldo…

Komisarz Ogiński sam przed sobą nie chciał się przyznać, że przeżywa właśnie pierwsze stadium solidnego zakochania.

W Ilonce dla odmiany dotychczasowe wstępne, tak to nazwijmy, zafascynowanie komisarzem zostało przyćmione radosną świadomością, że oto została uznana za równorzędną partnerkę w policyjnym dochodzeniu do prawdy. Zmotywowało ją to potężnie i postanowiła dostarczyć komisarzowi dowodów winy Sebastiana Proch – Proszkowskiego, choćby miała mu je z gardła wydrzeć. Prochowi, nie komisarzowi.

Do Krakowa dojechali podejrzanie szybko, a kiedy wydostali się na autostradę, Ilonka pokazała, co potrafią ona i jej fioletowy Zygfryd. Komisarz wolał nie patrzeć na szybkościomierz, zresztą patrzenie na skupiony profil Ilonki, jej ciemne włosy obcięte na pazia, zgrabny nosek i długie rzęsy było o wiele przyjemniejsze.

Za Legnicą skończyła się autostrada i jazda przestała być komfortowa, aczkolwiek pędzący Zygfryd zwolnił w zasadzie niewiele. Komisarz zastanawiał się, w jaki sposób wyłgać się patrolom, które mogą ich ewentualnie złapać, ale Ilonka znowu włączyła swój niepojęty szósty zmysł, który jej podpowiadał, kiedy zwolnić.

Poddała się dopiero za Zieloną Górą, o pierwszej w nocy. Między Sulechowem a Świebodzinem znaleźli motel obok stacji benzynowej. Wyglądał nieźle. Żadne stare dworki, zero kolumienek, skrzynkowych okien ze szprosami i koronkowych firaneczek. Sama funkcjonalność, kafelki i wrażenie czystości. Ilonka z westchnieniem ulgi zaparkowała pod schodami.

– Ale mamy tylko jeden wolny pokój – zmartwiła się panienka w recepcji. – Dwójeczka z łazienką. Na pewno państwo się upierają przy dwóch?

Na pewno – powiedział stanowczo komisarz, który co najmniej od Wrocławia myślał intensywnie o przebywaniu z Ilonką nie tylko w jednym pokoju, ale i pod tą samą kołdrą.

– Nie na pewno – machnęła ręką Ilonka – ja właśnie umarłam. Niech pani daje ten pokój, ważne, że łazienka jest. Mamy psa. Małego, mopsa. Może z nami być?

– Oczywiście. – Panienka zakrzątnęła się ochoczo przy swoim komputerku. – Poproszę jakieś dowody osobiste…

– Ilonko, nie chcę ci przeszkadzać, mogę z powodzeniem spać w samochodzie.

– Chyba oszalałeś. Zaraz będzie zima i przygruntowe przymrozki, a ty opowiadasz takie brednie. Mam nadzieję, że się mnie nie krępujesz?

Komisarz czuł się skrępowany po prostu straszliwie, więc tylko mruknął coś pod nosem. Ilonka usłyszała, co chciała.

– Nie martw się – pocieszyła go. – Jak dla mnie możesz nawet chrapać, ja od razu padam i śpię. Poza tym jestem przyzwyczajona. Gizmo chrapie.

Nadal straszliwie skrępowany komisarz wziął obie torby, swoją i jej, i powędrował schodami na pierwsze piętro. Resztką przytomności umysłu próbował rozwiązać zagadkę, dlaczego czuje się tak okropnie nieswojo. Sypiał już z kobietami, na Boga!

Niestety, umysł nie podpowiadał mu żadnego rozwiązania. Złośliwa podświadomość natomiast przywodziła na myśl bardzo porządnie zapamiętany widok Ilonki niestarannie odzianej w jego własny szlafrok.

Ilonka wzięła pod pachę rozespanego gremlina i ziewając szeroko, poszła za komisarzem. W pokoju zostawiła psa na łóżku (natychmiast zachrapał jak stary chłop) i udała się do łazienki, skąd po chwili dotarł do uszu komisarza szum wody.

Wizja Ilonki bez szlafroka zdenerwowała Tomasza Ogińskiego jeszcze bardziej. W dodatku dwuosobowy pokój okazał się pokojem z dwuosobowym łóżkiem typu małżeńskiego. Ponadto Ilonka poszła do tej cholernej łazienki bez swojej torby, więc…

– Tomek, proszę, podaj mi torbę. – Z łazienki wyłoniło się lewe ramię Ilonki. Bardzo ponętne ramię, zakończone zachwycającą dłonią przebierającą ślicznymi paluszkami. Komisarz podał paluszkom uchwyt torby i zjawisko znikło.

Po chwili właścicielka paluszków i całej reszty wyszła z łazienki odziana w ciepłą piżamkę przypominającą błękitny dres. Piżamka w przeciwieństwie do wiadomego szlafroka, nie odsłaniała niczego oprócz głowy, dłoni i bosych stóp.

– Jezu – powiedziała piżamka. – Już nie żyję. Dobranoc, Tomku.

To rzekłszy, padła na łóżko, owinęła się swoją kołdrą i zasnęła natychmiast, nie zwracając najmniejszej uwagi na dwuosobowość mebla.

Komisarz za to nie był w stanie przestać o tym myśleć, na skutek czego zasnął dopiero koło szóstej nad ranem, snem bardzo niespokojnym. O siódmej na poduszce Tomasza zmaterializował się mały beżowy kosmita i ułożył się wygodnie tuż koło jego twarzy, po czym ponownie zachrapał.

Ilonka wstała pierwsza, całkowicie wyspana i zadowolona z życia. Spojrzała na obydwu śpiących, uśmiechnęła się do tego miłego widoku i pomaszerowała pod prysznic. Po chwili z łazienki dobiegły zmieszane dźwięki szumu wody i lirycznej pieśni śpiewanej w języku rosyjskim.

– Wychażu ja w polie z kaniooom… Komisarz otworzył oczy.

– Tolko my z kaniom pa poliu idzjoooom… Ucho audiofila drgnęło.

– Załataja rooooż da kudriawyj lion, ja wliublion w tiebia, Rassija, wliublion! Załataaaaaja roż… – chwila przerwy w śpiewie, ale nie w chlupaniu – da kudriawyj liooooooon…

Przyjemny mezzosopran. I nie fałszuje. To może najważniejsze – nie fałszuje. Ta Ilonka nie ma wad.

– Ja wliublion w tiebia, Rassija, wliublioooooon! Nadal nie fałszuje.

Weszła do pokoju. Razem z nią wszedł zapach ni to kwiatów, ni świeżej trawy.

– Ładnie śpiewasz. Co to za piochna?

– Jest taki zespół Lube. Rosyjski. I to jest piosenka o koniu. To znaczy o facecie, który wychodzi w pole z koniem, w nocy, gwiazdy mu świecą, żyto się złoci, a on jest zakochany w Rosji, wszystko na ten temat. Ładne, nie?

– Tak.

Komisarza dopadła nagle taka myśl, że o wiele przyjemniejsze niż węszenie za przestępstwami, szczególnie wśród marginesu społecznego, byłoby jeżdżenie dokądkolwiek w towarzystwie Ilonki i słuchanie jej śpiewu dobiegającego spod prysznica. Zebrał się jednak w sobie i wrócił do rzeczywistości.

Poszedł się wykąpać.

Do Szczecina dojechali – w każdym razie w mniemaniu komisarza – o wiele zbyt szybko. Ilonka podrzuciła go na Małopolską, do pracy, a sama pojechała do siebie. Z Grzegorzem Wrońskim umówili się na siedemnastą. Propozycję doproszenia Wiki, Lalki i Agaty komisarz w popłochu odrzucił. Ilonka zgodziła się dziwnie szybko i bez protestów. Komisarz podejrzewał, że z koleżankami umówiła się na dziewiętnastą, ale nie chciał się dopytywać, żeby się nie dowiedzieć czegoś, co trudno by mu było zaakceptować.

Kiedy Ilonka wjechała na swoje dziesiąte piętro i zaczęła przeszukiwać torbę w poszukiwaniu kluczy od mieszkania, poczuła nagle, że ktoś za nią stoi. Aż podskoczyła. Odwróciwszy się jednak, zobaczyła za sobą tylko mamę Karachulską, z wyrazem niemego uwielbienia w okrągłych oczkach.

– Pani Ilonka – zaświergoliła czule ta potężna dama. – Pani Ilonka nasza kochana! Jak to, już pani przyjechała? A gdzie Donio?

A cholera wie, gdzie Donio i w ogóle co mnie to obchodzi, pomyślała Ilonka, ale w tym momencie dotarło do niej, że młody Karachulski być może wykorzystał sytuację i pod jej nieobecność zasymulował jakiś wspólny wyjazd, a naprawdę wziął swoją, jak jej tam, Marietę, i prysnął w Polskę jesienną. Ciekawe, co powiedział mamuśce. Głąb jeden.

– Donio musiał wcześniej wysiąść – zełgała gładko (na razie, ale co dalej?). – Miał coś do załatwienia na mieście. Przepraszam, muszę szybko do toalety…

Znalazła wreszcie klucze, otworzyła drzwi, wkopała za nie gremlina, wpadła do mieszkania i zatrzasnęła za sobą drzwi, postanawiając w razie czego udawać ciężkie zatrucie czymkolwiek. Byle tylko mama Karachulska nie przyleciała jej czymś kurować.

Przyleciała po pięciu minutach.

– Pani Ilonko – wydarła się, waląc w drzwi. – Przyniosłam pani ziółka, niech pani otworzy, to trzeba pić świeżo zaparzone!

– Nie mogę wyjść z łazienki! – wrzasnęła Ilonka.

– Ja poczekam…

– Ja tu długo będę! Niech pani postawi pod drzwiami, jak wyjdę, to wezmę!

Z nadzieją, że sąsiadka zostawi kretyńskie ziółka i pójdzie precz, Ilonka otworzyła okno i popatrzała na swoją ulubioną suwnicę. Była. Jak zwykle wielka i jak zwykle żółta. Pasująca do jesieni i jesiennych mgieł.

Czemu głupi Karachulski robi takie sztuki bez porozumienia? Czemu nie zostawił numeru komórki, żeby się można było skontaktować w razie draki? Czemu…

A już nikt na pewno nie wie, czemu ona sama dała się wmanewrować w tak idiotyczną sytuację. Przecież pani Karachulska zaraz każe jej do siebie mówić „mamusiu”…

Ilonka na paluszkach podeszła do drzwi, chwilę nasłuchiwała uważnie, czy nie ma za nimi jakiegoś ruchu, uchyliła je i błyskawicznie podniosła z podłogi garnuszek zawierający silnie i obrzydliwie woniejącą substancję. Skrzywiła się, wylała substancję do sedesu i spuściła wodę. Psiknęła też na łazienkę odświeżaczem o zapachu morskim czy zgoła oceanicznym. Nie bawiąc się w mycie rondelka, wystawiła go z powrotem za drzwi. Może mamcia Karachulska uzna ją za fleję, niegodną zostania jej synową.

Dobra samarytanka próbowała jeszcze trzykrotnie zmącić spokój Ilonki, wykazując jakąś rozbuchaną troskę i przemawiając czule z korytarza, ale niewdzięczna kandydatka na panią Karachulska młodszą konsekwentnie uda wała, że umarła i robiła sobie w zaciszu domowym manioraz pedicure.

O wpół do piątej opuściła mieszkanie, starając się nie wydać przy tym nawet najmniejszego szmeru, a Gizma trzymając pod prawą pachą i zatykając mu mordkę lewą ręką, żeby przypadkiem nie przemówił. Nie wzięła tylko pod uwagę namiętności potencjalnej teściowej do wywieszania się przez okno. Dziesięć pięter nie było dla niej przeszkodą ani w dostrzeżeniu Ilonki biegnącej w stronę parkingu, ani w wydaniu z siebie rozdzierającego krzyku:

– Ilooonka! Ilonka! Dokąd! Taka chora? Ilonka, wracaj! Gdzie ty jedziesz, niemądra dziewczyno?!!!

– Do lekarza! – ryknęła Ilonka, okropnie zła i zawstydzona, bo wszyscy przechodnie zwrócili na nią uwagę. Wskoczyła do swojego Zygfryda i w sekund sześć nie było po niej śladu.

Była taka wściekła, że kiedy za rogiem zobaczyła Donata Karachulskiego w całej okazałości, z trudem powstrzymała się, aby go nie rozjechać na placek.

– Donat, cholera jasna!

Wjechała prawymi kołami na chodnik i stanęła jak wryta. Biedny Donio miał w oczach niekłamane przerażenie. Nie widział jeszcze Ilonki w stanie furii.

– Mamusiu, co się stało?…

– Tylko nie mamusiu, tylko nie mamusiu! Bardzo cię proszę, jeśli kombinujesz jakieś wyjazdy z twoją donną na mój rachunek, to mnie uprzedzaj!

– Ona ma na imię Marieta – sprostował. – Przepraszam cię, Ilona…

– Ty mnie nie przepraszaj, tylko zrób coś, żeby twoja mama nie traktowała mnie jak swojego dziecka, którym się trzeba opiekować! Żeby nie śledziła każdego mojego kroku, bo mnie cholera strzeli!

– Ja cię przepraszam – powtórzył Donat nieco żałośnie. – Ona taka już jest…

Ilonka wyhamowała nieco złość. Faktycznie, to nie jego wina. Sam ma od urodzenia przerąbane…

– Ile ty masz lat? – spytała nagle. Donat wytrzeszczył tarninowe oczy.

– Dwadzieścia dziewięć… bo co?

– Bo nico. Trzydziecha na karku i pozwalasz mamuni jeździć po sobie jak po łysej kobyle!

– No ale co ja mam zrobić?

– Bądź mężczyzną! Czas najwyższy! Obudź się! Powiedz jej prawdę przede wszystkim!

Przerażenie w okrągłych oczkach kazało jej przypuszczać, że Donio nie odważy się powiedzieć mamusi prawdy. Złagodniała, żeby go już więcej nie stresować.

– Słuchaj, mały, tak się nie da żyć. Ani ja nie pożyję, ani ty. Przyprowadź jej kiedy Marietę i powiedz jak mężczyzna: to jest moja kobieta, będę się z nią żenił… Chyba że nie chcesz się z nią żenić?

– Ja chcę…

– No właśnie. Powiedz jej to, przecież cię nie zeżre. Donat spojrzał na nią rzewnie.

– Ona nie lubi Mariety. Ona by chciała taką synową jak ty, żeby była wykształcona i żeby mnie podciągała. A Maneta jest tylko pielęgniarką w szpitalu…

Staś jest bwana kubwa, a Mea ma tylko te paciorki, przeleciało Ilonce przez głowę. – A ty co?

– Co ja co?

– Gdzie pracujesz? – uściśliła niecierpliwie. – Czekaj, wiem, u mechanika. Samochodowego?

– No. Ja mam technikum samochodowe. – I dobrze ci idzie?

– Gdzie, w technikum?

– Nie, w warsztacie.

– Dobrze. Właściciel mówi, że mam talent do samochodów. Jakbyś chciała, to bym ci wyregulował hamulce w tym dżipku…

– A nie, dziękuję. Już się na to umówiłam. A słuchaj, ty znasz angielski?

Spojrzenie Donata mówiło wszystko.

– Nie znasz. Ale mógłbyś się nauczyć… Albo niemieckiego.

– To ja już wolę angielski. Marieta jest niezła. A co ty się tak tych języków czepiłaś?

– Aaa, kiedyś ci wytłumaczę. Daj mi komórkę do Mariety, dobrze?

– Po co?

– Ona ci wyjaśni. Dawaj, bo policja jedzie i zaraz przez ciebie zapłacę!

Donat podał jej numer i w tym samym momencie wóz patrolowy zatrzymał się obok.

– Pani redaktor, tu nie można stać, za chwilę ktoś panią walnie w tego wypasionego Zygfryda, czy jak tam pani go nazywa. A może wreszcie panią skasuję?

– No co pan, panie Włodeczku! Mnie pan będzie kasował? Już się miksuję, już. Musiałam porozmawiać z tym tu człowiekiem. Chodzi o jego szczęście. Rozumie pan? Szczęście mężczyzny! Magazynek będziemy robili na dniach, panie Włodku! Zadzwonię! A ty, Donat, leć do domu, tylko mi szybko powiedz, gdzie to byliśmy? Jakby mnie znowu twoja mama napadła!

– Dwa dni w Brzózkach, na ośrodku!

– Dobra, spadamy. Do widzenia, panie Włodeczku, miło było pana spotkać!

– Panią Ilonkę też! – zawołał sierżant Włodzimierz Szajner za znikającym Zygfrydem. Jego kolega za kierownicą uśmiechnął się szeroko.

– To jest dziewczyna – powiedział z uznaniem. – Tajfun, nie dziewczyna! A z panem jak będzie? Płaci pan tylko za siebie, czy również za panią redaktor?

– Żartuje władza! – spłoszył się Donat.

– Pewnie, że żartujemy. Ale pan to ma szczęście; dwa dni z taką gwiazdeczką!

– Ja mam inną gwiazdeczkę – mruknął młody Karachulski i odszedł swoją drogą, a policjanci, zauważywszy pomarańczową fiestę, wjeżdżającą na skrzyżowanie przy czerwonym świetle, zaktywizowali się natychmiast i ruszyli ścigać pirata.

Spotkanie z doktorem Wrońskim miało się odbyć na neutralnym gruncie, ponieważ komisarz chciał zachować w tajemnicy przed szefami i kolegami (aspirant się nie liczył, zresztą też miał przyjść) swoje nieoficjalne kontakty z pracownicą, bądź co bądź, instytucji, w której wydarzyły się dwa morderstwa. Ilonka zaproponowała Willę West – End z powodu zdecydowanie wygodnych foteli znajdujących się tam w barze. Kiedy stanęła w drzwiach, jak zwykle w towarzystwie swojego małego kosmity, komisarz już tam był. Tonął w przepastnym meblu, a na jej widok ewidentnie się rozjaśnił.

Ilonce też zrobiło się ciepło na sercu, zwłaszcza gdy wzięła pod uwagę różnicę między nim a młodym Karachulskim, z którym rozstała się przed chwilą.

– Cześć – powiedziała swobodnie. – Siedź, nie wstawaj, dopiero co się widzieliśmy, nie będziemy się przecież znowu witać. Masz jakieś nowości? Czy nie możesz mi powiedzieć?

– Nie mogę ci powiedzieć. – Komisarz jednak wstał. Gibnął się w jej stronę i usiadł z powrotem. – Ale nie mam. Może coś będzie jutro, mój kolega ma dotrzeć do konta pana Procha – Proszkowskiego…

– Proch – Proszkowskiego. Nie pamiętasz, jak nas mamusia poprawiała? I co, jeśli mu ubyło tyle, co Bulwie przybyło, to wchodzi na twoją listę?

– On tam jest, na tej mojej liście. Aczkolwiek jego pozycja trochę się chwieje, bo nie mam porządnych dowodów. Konto też będzie tylko poszlaką tak naprawdę.

– To co musisz mieć, żeby się przekonać?

– Dowód, kwiatku. Albo przyznanie się klienta.

– Chciałbyś, żeby ci się przyznał?…

– Ilonka! Ani się waż!

– Co się waż, co się waż… myślisz, że ja chcę iść i go przekonać, żeby ci zrobił tę przyjemność i powiedział: to ja udusiłem żonę i utłukłem Bulwiecia?…

– Ilonko, do ciebie wszystko jest podobne!

– Aha, i jeszcze wypchnąłem tatusia przez okno.

– Ilonko moja kochana, proszę, nie rób niczego nieprzemyślanego.

– Ale ty do mnie ładnie mówisz, hohoho.

Bo się o ciebie boję. To znaczy takie teksty mnie denerwują.

– Czemu się o mnie boisz?

– To się nazywa wymuszanie zeznań. Bo cię lubię.

– Od kiedy?

– Od jakiegoś czasu. Jak mnie będziesz tak maglować, to cię znielubię.

– To mogę dać ci spokój. Przynajmniej na razie. Cześć, Grzesiu, cześć, Michale. Czy my aby jesteśmy na ty, Michał, czy mi się tylko zdawało?

– Arcydzieło manipulacji – docenił aspirant Brzeczny. – Moje uznanie. Będzie mi bardzo miło mówić ci po imieniu, Ilonko.

Obaj panowie, przywitawszy się, wpadli po uszy w monstrualną kanapę. Popatrzyli po sobie, spojrzeli na Ilonkę i komisarza.

Pierwsza parsknęła śmiechem Ilonka.

– Słuchajcie, jeśli zechcemy z sobą pogadać, będziemy musieli krzyczeć. Tak to można drinki sączyć, a nie rozmawiać o ważnych sprawach. Chodźcie do stolika.

Zmienili siedziska na znacznie twardsze i bardziej sprzyjające poważnym rozmowom. Złożyli zamówienia, uwzględniając namiętność Gizma do tiramisu i wreszcie mogli przystąpić do sprawy.

– No więc tak – zaczęła Ilonka. – Chyba wiemy, Grzesiu, po co ci była trauma i mamy ją dla ciebie.

– Rozumiem, że jesteś rzecznikiem prasowym pana komisarza…

– Pan komisarz nie ma nic przeciwko temu, prawda, panie komisarzu?

– Zasadniczo nie, a czy mogę wtrącać bimbomy? – Oj, przestańcie, wszyscy wybitni ludzie mają pijarowców!

Trzej mężczyźni roześmiali się zgodnie. Ilonce błyszczały oczy i widać po niej było wyraźnie, jak bardzo chce mówić.

– No więc po pierwsze, trafiliśmy mamuśkę. Starą Prochownię. To sucha wydra, stara od urodzenia, kompletnie pozbawiona ludzkich uczuć, o nadmiernie wybujałej samoocenie, dumna z siebie i wszystkiego, co JEJ. Rozumiesz, Grzesiu. JEJ. Z Procha też jest dumna, bo to jej syn. Nauczycielka w najgorszym wydaniu. Wyłącznie ona ma rację. Ma też nawyk komenderowania. Istny kapo z koncentraka. Nie dziwi mnie, że mąż z nią nie wytrzymał i oddalił się, zostawiając ją z dzieckiem pięcio – bodaj – letnim.

– Czemu mówisz, że nie ma serca?

– Bo wyciągam wnioski. Jak już mąż uciekł gdzie pieprz rośnie, to zostawił dzieciaka. Dzieciak musiał, po prostu musiał jakoś tam odczuć, że został porzucony. Przecież nie umiał prawidłowo ocenić mamuśki. No więc prawdopodobnie tym bardziej się do niej przykleił, bo jej potrzebował. I uważaj: dwa lata później ona go wysyła – a dzieciak nie ma jeszcze siedmiu lat – na sześciotygodniowy obóz. Obóz judoków, panie aspirancie Michałku…

– Rozumiem – skinął głową aspirant. – Tomek mi wspominał.

– Czyli mógł skręcić kark waszemu Bulwie – wtrącił Grzegorz.

– Oczywiście. Ale wróćmy do naszego maleństwa, jakiekolwiek mogło być niesympatyczne… Bo nie wyobrażam sobie Procha na jakimkolwiek stadium rozwoju, żeby był sympatyczny. Niemniej mamy dzieciaka, całkiem niedużego, którego mama wysłała gdzieś daleko od siebie i nie obchodzi jej, o czym zresztą mówią opiekunowie, że mały stale płacze. Ci opiekunowie też, swoją drogą, gnojki jakieś, jak można było nie zmusić babska do zabrania młodego! Grzesiu, on podobno przestawał ryczeć tylko w czasie ćwiczeń. Musiał to potwornie przeżywać. Błagał mamusię, że by go zabrała, ale ona uznała, uważaj, że co nas nie zabije, to nas wzmocni i go nie zabrała. A jeszcze w następnych latach powtarzała mu ten numer. To ja ciebie, doktorze, pytam: wystarczy ci taka trauma czy nie?

Grzegorz miał twarz nieprzeniknioną, ale kiwał głową.

– Masz zadatki na psychologa, Ilonko. W zasadzie wystarczy, a czy macie dla mnie jeszcze coś? Powiedziałem „dla mnie”, bo rozumiem, że pan aspirant już wszystko wie od Tomasza, to znaczy pana komisarza?

Teraz komisarz z aspirantem zgodnie skinęli głowami, a Ilonka cmoknęła niecierpliwie.

– Boże, przestańcie już! Panie aspirancie, komisarzu, profesorze, doktorze, inżynierze! Tomasz, Michał, Grzegorz!

– My z Grzegorzem od dawna jesteśmy na ty…

– Ale Michał! No dobrze, Grzesiu, słuchaj dalej. Stara Prochownia siedzi w domu starców dla pedagogów, ćwiczy różnych dziadków, a synuś ma ją totalnie w nosie i znaku życia o sobie nie daje. Baba nie wiedziała ani o jego nowej sztuce, ani o śmierci Eweliny. Swojej synowej. Co jeszcze lepsze, tatuś pana Procha kilka lat temu popełnił samobójstwo.

Grzegorz podniósł brwi.

– Rozmawialiśmy z takim sympatycznym kumplem Tomka w Rzeszowie, swojego czasu prowadził śledztwo w sprawie tego samobójstwa. I on nam powiedział, że cały czas mieli wątpliwości; facet właśnie zaczynał nowe życie, chciał się żenić z jakąś fajną panią doktor pediatrą, oznak depresji nie wykazywał, tyle że był niesympatyczny. Patrz, jaki fajny materiał genetyczny nam się złożył na naszego wybitnego dramaturga… W każdym razie wyskakiwanie z okna w biurowcu nie miało żadnego logicznego uzasadnienia. Proch wtedy siedział w teatrze na próbie swojej sztuki. O ile ja wiem, to w teatrze podczas próby jest ciemno, tylko się pali przy stoliku reżysera, reżyserem on nie był, więc mógł sobie usiąść w ciemnościach i gapić się na scenę. A w pewnym momencie wyjść, skoczyć do tej geodezji, wywołać ojca na ostatnie piętro i wypchnąć przez okno, które i tak było otwarte, bo je sprzątaczki tego dnia pucowały. No. To teraz nie bierzmy pod uwagę żadnych wątpliwości, nawet bardzo poważnych, załóżmy, że Proch jest potrójnym zabójcą. Grzegorzu twoim zdaniem to by się uzasadniało psychologicznie?

– Bardzo ważne rzeczy mi opowiadasz, Ilonko moja droga. – Psychiatra był poważny. – Przede wszystkim jeśli chodzi o traumę, to jak najbardziej mi wystarczy. Myślę, że mały Proszek… Boże, ja już zaczynam mówić jak ty i twoje koleżanki…

– Nie przejmuj się – wtrącił aspirant. – Nas to też dotknęło.

– Co ty mówisz? To mnie pociesza. No więc jeśli założymy, że Proszek był wrażliwym dzieckiem, co jest możliwe, biorąc pod uwagę jego talent literacki… to na tym obozie musiał przeżywać straszne chwile, nawet jeśli opiekunowie i koledzy byli w porządku, a nie wiemy, jacy byli. Ale najgorsze było dla niego to, że matka go odrzuciła, odesłała gdzieś daleko od siebie i nie chciała przyjąć z powrotem. On sobie mógł nie zdawać sprawy z tego, co go naprawdę bolało, ale boleć musiało bardzo. I takie przeżycia, niestety, zostają w człowieku na zawsze.

– To, co on ma, nazywa się borderline? – spytał komisarz.

– Borderline personality disorder. Pograniczne zaburzenie osobowości. Opowiadałem już trochę naszym przyjaciółkom… bo mnie pytały, nie patrz tak na mnie, Tomek! To naprawdę moje stare przyjaciółki, zwłaszcza Lalka, a pani Proszkowska była ich szefową! I to one zwróciły moją uwagę na Procha.

– Moją też – wyznał komisarz z westchnieniem. – Ale nie wstyd słuchać mądrych rad.

– Pięknie to powiedziałeś. Prosiłem Ilonkę, żeby szukała traumy, a tu dała mi o wiele więcej, bo opowieść o mamuśce… jak mówisz, Ilonko? O Starej Prochowni. Takie zaburzenie osobowości, o jakim mówimy, może powstać na przykład z powodu zaniedbania emocjonalnych potrzeb dziecka albo z powodu traumatycznego przeżycia w dzieciństwie. Tutaj mamy jedno i drugie, a właściwie jedno wynikające z drugiego. Ojciec małego Proszka porzucił, matka go nie kochała i pewnie wychowywała jakąś sprawdzoną pruską metodą, zaniedbując go, jak widzimy, emocjonalnie. Prawdopodobnie chciała się pozbyć dzieciaka na jakiś czas, więc wysyłała go na te obozy. Może sama chciała odpocząć. Taki obóz, zwłaszcza ten pierwszy, to trauma bardzo poważna. Wszystko to razem mogło mu osobowość zwichrować.

– Sam mówiłeś, że on ma popapraną osobowość!

– Tak mówiłem?

– Jak czytałeś „Kanalizę”, nie pamiętasz? I jeszcze mówiłeś, że bohater nie musi być alter ego autora. Nie musi? Nie musi?

– Może. Z dużym prawdopodobieństwem. Chyba jest…

– Ależ ty jesteś ostrożny! Tu są sami swoi! Mów bez ogródek!

– Przecież mówię. Z tej jego sztuki, którą czytałem wtedy u was, a poza tym z innych sztuk, które przeczytałem z własnej inicjatywy, wynika mi właśnie taki borderline. Facet na pewno jest niesłychanie wrażliwy. Umiejętność obserwacji ma fenomenalną. Inteligencja powyżej przeciętnej. Brak mu natomiast czegoś, co nazwałbym opanowaniem, równowagą. On miewa emocje na najwyższym diapazonie. Żadnego umiarkowania. Kocha do szaleństwa albo nienawidzi do szaleństwa…

– Chwila, Grzegorzu – wtrącił komisarz. – Ja bym powiedział, że odwrotnie, gość nie ma żadnych uczuć! Najzimniejsza z zimnych ryb, jakie w życiu spotkałem!

– Jakbyś mi nie przerwał, to sam bym ci to powiedział. On ma taką huśtawkę. Albo ten najwyższy diapazon, albo zero, nic, lodowiec. Słuchajcie, ja bym wam mógł na temat tego zaburzenia wygłosić dwugodzinny wykład, a jeszcze chętniej zrobiłbym wam dwudniowe seminarium… jest o czym mówić. Co was może najbardziej interesować: z takiej huśtawki nastrojów mogą się wykrystalizować bardzo negatywne i niebezpieczne zachowania, facet będzie kipiał złością, atakował wszystkich jak leci, może podejrzewać najbliższych o wszystko, co najgorsze, a zwłaszcza działania przeciw sobie; czasem te wyolbrzymione podejrzenia prowadzą go prosto do granic paranoi.

– Może mu się to przerodzić w agresję?

– Może.

– Może wtedy zabić?

– Każdy z nas może, jak będzie miał wystarczająco silną motywację. Nie mówię już o nas, panowie, ale nawet tu obecna, śliczna i delikatna Ilonka, gdyby w grę wchodziło życie jej dziecka, prawdopodobnie potrafiłaby zabić. W jego obronie.

Ilonka zadrżała.

– Boże, co ty mówisz, nie umiem sobie tego wyobrazić! – No i dobrze. Nie rób tego. Porozmawiamy, jak będziesz miała dziecko. Bo rozumiem, że nie masz… na razie.

– Kopeć nie chciał – mruknęła.

– Głupi Kopeć. Wracając do naszych baranów, mówiłem, że każdy może zabić, o ile, powtarzam: o ile będzie miał wystarczająco silną motywację. Borderline w związku z wyolbrzymieniem swoich negatywnych emocji może ocenić sytuację w ten sposób, że będzie ją miał.

– Na przykład uzna, że zdrada żony to świetny powód nie do rozwodu, a do morderstwa – uzupełnił komisarz.

– Powiem wam jeszcze coś ważnego o borderline. Większość z nich, prawie wszyscy odczuwają paniczny strach przed porzuceniem. Dlatego niełatwo zawierają bliższe związki. Boją się. Słyszeliście, żeby Proch miał jakichś bliskich przyjaciół?

– Chyba nie – odpowiedział za wszystkich aspirant. – No ale żonę miał. Nie bał się?

– Na pewno się bał. Przezwyciężenie tego lęku musiało go wiele kosztować. Kiedy się więc dowiedział, że ona go zdradza, emocje mu ruszyły. I nie był w stanie ich powstrzymać.

Ilonka kręciła głową.

– Patrz, a myśmy myśleli, że to zwykły cham i narcyz.

– I słusznie. Tylko że jedno wynika z drugiego. Facet ma tak zawyżone poczucie własnej wartości, że całą resztę ludzkości traktuje z wysoka. Na pewno kariera literacka mu się przysłużyła. Odnosi sukcesy, to potwierdza jego wysokie mniemanie o sobie, więc gardzi innymi, którzy w jego pojęciu stoją niżej.

– Wytłumacz mi jedno, Grzegorzu – poprosił aspirant. – Mówisz, że namiętności nim targają, ale wszyscy go jednak mają za rybę. Zimną. Aż tak się gostek maskuje?

– Podejrzewam, że jest mistrzem maskowania. Mamusia, a może i tatuś… ale mamusia na pewno nieraz go sztorcowała za ujawnianie emocji.

Chłopczyna tryskał entuzjazmem, a mamusia go przez łeb – przytaknęła Ilonka, która darzyła matkę Sebastiana Proch – Proszkowskiego szczerą antypatią. – Słuchajcie, panowie detektywi. Proponuję przyjąć chwilowo takie założenie, że Paproch wykonał wszystkie trzy egzekucje, bo podejrzewam, że dla niego to były egzekucje, mam rację, Grzesiu?

– Niewykluczone.

– I zastanówmy się, jak mógł to zrobić, dobrze?

Trzej panowie skinęli głowami, aspirant i komisarz wyciągnęli z kieszeni notesy – aspirant nieco wymiętoszony, komisarz czyściutki i schludny.

– Zrobimy to chronologicznie – powiedział komisarz. – Numer jeden, rzekome samobójstwo tatusia.

– Powód miał. – Grzegorz postukiwał palcami o blat stolika. – Ojciec od nich odszedł, a Paproch mało że czuł się odrzucony, to obwiniał go za pozostawienie z matką, która też go odrzuciła. Nadążacie?

– Nadążamy. – Ilonce znowu skrzyły się oczy. Komisarza odrywało to od meritum sprawy, lecz spróbował się skupić.

– Poza tym – ciągnął lekarz – pamiętajmy, że jest to człowiek inteligentny, porównuje siebie z innymi i może być w dużym stopniu świadom swoich problemów. O to też mógł obwiniać ojca.

– O zmarnowane życie – uściśliła Ilonka.

– Coś w tym rodzaju.

– On ma w domu sporą bibliotekę psychologiczną czy może psychiatryczną – wtrącił aspirant. – Jeśli czyta te wszystkie książki, to naprawdę wie, co się z nim dzieje.

– W dniu śmierci ojca – podjął wątek komisarz – był w teatrze na próbie. Jak słusznie Ilonka nam przypomniała, w teatrze na próbie bywa raczej ciemno. Mógł więc nasz Paproch wyjść z teatru, pojechać szybko samochodem na Geodetów, wjechać windą na górę, poprosić ojca o spotkanie… O ile wiemy, uznano jego alibi za dostateczne, więc pewnie nikt nie sprawdzał mu billingu. Ja na jego miejscu zadzwoniłbym nie na komórkę ojca, tylko na jego wewnętrzny.

– Mógł zadzwonić z holu – wtrąciła Ilonka. – Wykorzystał moment jakiegoś zamieszania w holu, może ktoś zajmował wtedy uwagę portiera… Żaden billing tego nie wykaże. Tak samo jak nie było wiadomo, kto dzwonił do naszej szefowej o wpół do szóstej, bo Żożo skorzystał z wewnętrznej linii.

Mądra dziewczynka. Pojechał na górę, spotkał się z ojcem, wykorzystał z kolei moment, kiedy nikogo nie było w pobliżu i wypchnął go za okno.

– A gdyby ktoś szedł? – powątpiewał aspirant.

– To by się nic nie stało. Musiał być pomyślny splot okoliczności. Gdyby go nie było, Paproch by po prostu zrezygnował.

– Czyli miał motyw i miał możliwość zabicia ojca – podsumowała Ilonka. – Prosimy o punkt drugi, panie komisarzu.

– Tak jest, pani redaktor. Punkt drugi jest trudniejszy. Zabójstwo pani Eweliny Proszkowskiej, żony. Pan Proch – Proszkowski, znakomity dramaturg, zostaje zaproszony do programu społeczno – literackiego czy jakoś tak. Ponieważ jego własna małżonka wprowadza swoje porządki w oddziale telewizji, którym kieruje, mąż jest zmuszony przyjść na próbę. Michał, masz te nasze wszystkie notatki w sprawie czasów?

– Zabrałem przewidująco – oświadczył zadowolony z siebie aspirant i wygrzebał z kieszeni kupkę pomiętych karteluszków. – Proszę uprzejmie. Próba skończyła się o siedemnastej dziesięć. Pani Proszkowska w towarzystwie prezenterki Karoli Pućko wyszła ze studia o siedemnastej piętnaście. Goście rozchodzili się do siedemnastej trzydzieści. Jako jeden z ostatnich wyszedł Paproch. Poszedł do klubu Trójkąt na Starym Mieście. Ma świadków na to, że był tam sporo przed szóstą. Piechotą tyle mniej więcej tam się idzie.

– Ale mógł wziąć taksówkę – dopowiedziała Ilonka. – Wtedy mógłby wyjść później. Nie sprawdzaliście taksówek pod tym kątem, co?

– Sprawdzaliśmy. Nie znaleźliśmy w żadnej kompanii taksówki, która by wiozła przed szóstą do Trójkąta gościa podobnego do naszego klienta. Więc założyliśmy, że Proch poszedł do Trójkąta na kamasz, a jego żona w tym czasie udała się do siebie na dziesiąte piętro, porozmawiała z prezenterką i sekretarką, o wpół do szóstej odebrała telefon wewnętrzny i zeszła na dół. W studiu czekał na nią Żożo Buczek. Schowali się gdzieś w okolicy tej trybunki dla publiczności, ona jest dosyć wysoka i obszerna. Prawdopodobnie weszli też na chwilę za horyzont, bo ślady ich nóg tam znaleźliśmy. Jak to określił nasz przyjaciel Żożo, trochę się popieszczochali i zadzwoniła komórka dyrektorki. Żożo zszedł do garażu, stwierdził, że jego samochód nie wyje, wrócił i zastał Proszkowską nieżywą w pudle. Tu nam się zaczynają niekonsekwencje, bo według jego wyliczenia czasu, jakieś pięć po wpół do szóstej się spotkali, dziesięć po zadzwonił ten telefon, potem garaż, a o siedemnastej czterdzieści pięć Proszkowska nie żyła, reflektorów w pudle nie było, a jemu się wydawało, że kogoś słyszy, więc zatrzasnął pudło nogą i prysnął. Zakładamy, że naprawdę coś usłyszał i że był to Bulwieć, który przyszedł nie wiem po co… może zamknąć studio, które już nie było potrzebne, widział zabójstwo i postanowił wyciągnąć z tego korzyści, więc nic nikomu nie powiedział. I teraz, niestety, jest kompletna kicha.

– Właśnie – przyświadczył komisarz. – Twoja, Ilonko, szefowa za kwadrans szósta nie żyła, co na własne oczy zobaczył Żożo, a pięć minut później strażnik widział, jak wyjeżdżała samochodem z garażu. O cholera. Ciekawe, czy widział ją, czy tylko jej samochód!

Ilonka podskoczyła z emocji.

– Tomek! Michał! Grzesiu! Wiem, jak było! Wiem! Jestem genialna! Czy zauważyliście, jak ona lubiła się ubierać?

– My nie – odrzekł za siebie i kolegę komisarz. – Poznaliśmy ją już… after, że tak powiem.

– Ja ją trochę znałem before – uśmiechnął się Grzegorz, który umiał wyciągać wnioski. – Ona lubiła się owijać w masę szmatek. I zazwyczaj nosiła ogromne kapelusze. Ilonko, czy ona samochód prowadziła w kapeluszu czy bez?

– Właśnie! Ty też jesteś genialny! Zawsze prowadziła w kapeluszu, zresztą wszyscy się z tego śmiali, bo musiały jej zasłaniać widok te ronda i te szale! Ale przecież po firmie w tym nie chodziła. No więc wjeżdżała do garażu w kapeluszu i zostawiała go z reguły na tylnym siedzeniu! Lalka ma miejsce w garażu i Pfaffa ma, obie jej zaglądały do auta, bo te kapelusze były obiektywnie śliczne! I moim zdaniem tak to poszło: Paproch wcale nie po szedł do Trójkąta tak od razu, tylko został w telewizorni, bo podejrzewał żonę, albo i wiedział, że się spotyka z Buckiem. Zobaczył któreś z nich, poszedł za tym którymś do studia, a tam sami wiecie, miziu, miziu, szlag go trafił, zadzwonił do żony, tylko jeszcze nie wiemy, z czego i na co…

– On ma telefon na kartę – wtrącił komisarz – a ona też mogła mieć drugą komórkę na kartę. Nie do sprawdzenia. Bucek poszedł do garażu, więc Paproch miał kilka minut na uduszenie swojej niewiernej, zabranie jej komórki, pilota do garażu i kluczyków, wrzucenie reflektorów człowieka – światła za horyzont i wpakowanie ciała do pudła. Wasz Bulwieć to widział. Jego ślady też były za horyzontem, ale uznaliśmy, że mają prawo, bo znaleźliśmy tam ślady wszystkich maszynistów. Paproch poszedł do garażu, uważając, żeby nie natknąć się na Bucka. Wziął xsarę, na łeb włożył kapelusz i wyjechał z garażu. Kurczę, Ilonka, nie masz numeru do pana Adamca? Bo jeśli widział babę z twarzą, to jesteśmy z powrotem w lesie.

– Pana Adamca nie mam, ale mogę zadzwonić na wartownię, czekajcie. – Ilonka szybko wybrała numer na komórce. – Halo, Ilonka Karambol z tej strony! Witam serdecznie! Nie wie pan, panie Bodziu, czy pan Adamiec ma teraz gdzieś dyżur?… Pilnie go potrzebuję… Ach, w bloku A! Dzięki… – Ponownie wybrała numer. – Halooo, Ilonka Karambol, szukam pana Adamca!… To pan? Chwila!

Podała aparat komisarzowi.

– Witam pana, panie Adamiec. Komisarz Ogiński. Pamięta mnie pan, prawda?… Mam do pana dużą prośbę. Proszę sobie przypomnieć ten moment, kiedy w dniu swojej śmierci pani dyrektor Proszkowska wyjeżdżała samochodem z garażu… Tak, pamiętam, siedemnasta pięćdziesiąt, ale nie o to mi chodzi. Proszę się bardzo skupić i zastanowić, czy widział pan jej twarz, czy tylko kapelusz?

Zapadła chwila ciszy pełnej napięcia.

– Ach, tak. Dziękuję panu bardzo.

Komisarz powoli wyłączył komórkę i podał właścicielce.

– Tomek! Nie katuj nas!… Kapelusz! Prawda? Kapelusz!

Kapelusz.

– Ja pierniczę! Wiedziałam!

– Ale chyba od niedawna? – mruknął aspirant.

– Od przed chwilą. No więc musiało być tak, jak mówiliśmy. Jest tylko pytanie, co zrobił z samochodem?

– Zostawił gdzieś w nadziei, że mu go rąbną – powiedział zgryźliwie aspirant. – Ja wiem, że w tym mieście kradną, ale czy aż tak na zamówienie?

– Słuchajcie! – Oczy Ilonki błyszczały coraz bardziej zachwycająco… zdaniem komisarza. – Ja przecież robię w drogówce, więc wiem to i owo. Jeżeli zostawił samochód, dajmy na to, gdzieś na Podzamczu, z otwartymi drzwiami, kluczykami w stacyjce… albo i bez kluczyków, ale ja na jego miejscu zostawiłabym kluczyki, to w ciągu doby po prostu musieli mu go rąbnąć. I tyle mu wystarczyło.

– A gdyby trafił się ktoś uczciwy, kto zabezpieczyłby samochód? Wsiadł do niego, zadzwonił na policję?

– Grzesiu, ty wierzysz w takie rzeczy? To by Proch miał po prostu niesamowitego pecha. Ale moim zdaniem nie było na to więcej niż jedna szansa na sto. Z tym że nawet gdyby trafił się ten jeden sprawiedliwy, to by też niespecjalnie wskazywało na Procha. On się postarał, aby strażnik widział wyjeżdżającą Prochową specjalnie po to, żeby w razie draki policja pomyślała, że to ona zostawiła samochód na ulicy. A przy okazji podwiózł się w pobliże Trójkąta. Założę się, że nikt z tych ważniaków, którzy wam potwierdzili, że był przed szóstą, nie patrzył specjalnie na zegarek. Szósta to szósta, trochę przed, trochę po.

– Masz rację – potwierdził komisarz. – On nam dał wykaz tych ludzików, których tam spotkał i to pewnie wyglądało tak, że dzwonił do nich z takim tekstem: „Słuchaj, stary, pozwolisz, że dam twoje namiary policji, będą cię prosić o potwierdzenie, że byłem w Trójkącie przed szóstą”. I jeszcze trochę kurtuazyjnego blablania, a facetowi się koduje, że faktycznie, Proch był w Trójkącie przed szóstą. I potem, jak nasi chłopcy z nimi rozmawiali, to wszyscy byli przekonani, że Proch tam był za dziesięć, za piętnaście szósta. Grzegorzu, prawidłowo rozumuję z twojego punktu widzenia?

Prawidłowo. Inteligentnie podana sugestia to potęga.

– No właśnie. W ogóle inteligencja to potęga. Skoro doceniamy inteligencję Procha, to chyba rozumiemy wszyscy, że pamiętał, aby nie zostawiać śladów. Reflektorów w telewizji dotykał przez szmaty, tam wiszą te różne kotary, samochód też na pewno był czysty, zresztą tam miały prawo być jego ślady, byle nie na wierzchu. Pewnie miał rękawiczki, które potem natychmiast wyrzucił do byle jakiego kosza w mieście. Albo do Odry, kiedy wracał z Trójkąta.

– No to go chyba mamy. Tylko trzeba by powęszyć jeszcze za autkiem. No i sprawdźcie to jego konto pod kątem Bulwy.

– Za autkiem węszyliśmy. Konto sprawdzimy pod kątem. Ale mówiłem ci, że to nam niewiele da, jeśli koleś się nie przyzna. Poza tym mógł wziąć gotówkę do łapy.

– No to gryziemy własny ogon.

– Na to wygląda. Ale gryziemy go świadomie, a to już jakaś pociecha.

Ilonka wyszła z Willi West – End z nadal pięknie błyszczącymi oczami. Komisarz miał nadzieję, że zaproponuje mu podwiezienie na Jana Kazimierza, co nawet byłoby jej po drodze, ale ona tylko pożegnała się ładnie z wszystkimi trzema panami, wyjechała z właściwym sobie szwungiem z parkingu i skręciła na rondzie w aleję Piastów.

Trzej panowie patrzyli za nią z dużą sympatią.

– Poleciała do swoich koleżanek, wszystko im wypaplać – zauważył domyślnie aspirant. – One mieszkają gdzieś na Prawobrzeżu, nie?

– W Podjuchach. – Kiwnął głową Grzegorz. – Ale ja bym w tym nie widział niczego niebezpiecznego. To też inteligentne osoby i nie będą niczego kolportować po całym mieście. A wy nie musicie o tym informować swoich szefów. Mogę cię podwieźć do domu, Tomku. Jeśli chcesz. Albo możemy iść gdzieś na piwo.

– Ja wracam do Małgosi – oświadczył aspirant. – A ty się napij piwka i wsiadaj do samochodu, tylko powiedz, którędy będziesz jechał, to poproszę kolegów z drogówki, żeby nie zwracali uwagi na szare corolle.

– Jeśli będę pił cokolwiek, to samochód zostawię na parkingu.

– A jeśli się napijesz dostatecznie wiele, to zostawisz go z kluczykami w stacyjce i wtedy zobaczymy, po jakim czasie ktoś ci go rąbnie…

– To co, Tomasz, jedziemy do Trójkąta?

Komisarz wahał się chwilę, ale podziękował i za zaproszenie na piwo, i za podwiezienie. Pożegnał się i odszedł w mokry, zimny, jesienny Szczecin, lśniący w światłach wieczoru. Tak wolał. Przestał już jakiś czas temu udawać, że dochodzenie, Paproch, Bulwieć i cała reszta interesuje go bardziej niż mała, pyskata, śliczna Ilonka. Chciał sobie o niej w spokoju pomyśleć.

Ilonka tymczasem wcale nie pojechała do Podjuch. Jej celem był szpital kliniczny na Pomorzanach, gdzie miała coś ważnego do załatwienia. Udało jej się znaleźć miejsce tuż pod murem szpitala. Nie wysiadając z samochodu, wyjęła z kieszeni komórkę i wybrała numer.

– Halooo, Marieta? Ilona Dymek z tej strony. To ja do ciebie dzwoniłam. I co, możemy się zobaczyć? Jestem na dole… Ja bym wolała, żebyś ty zeszła, jeśli oczywiście możesz, nienawidzę szpitali, zapach mnie wykańcza. Potrzebujemy dziesięciu minut na rozmowę, a u mnie w aucie jest ciepło… I nie chcę zostawiać psa samego… Mopsa mam, to histeryk, będzie mi tu piskał i płakał… Chodź, chodź… Samochód poznasz, bo to jest fioletowy jeep.

Nie musiała długo czekać. Od strony oddziału położniczego nadeszła młoda kobieta w pielęgniarskim mundurku i narzuconej na wierzch granatowej pelerynie. Obiektywnie była bardzo ładna, miała piękny gruby warkocz w kolorze świeżych kasztanów i śliczne oczy. Z twarzy podobna była do Catherine Deneuve, o ile potrafimy sobie wyobrazić Catherine Deneuve w charakterze hożej polskiej dziewoi.

– Pani Dymek?

– Przestań. Mam na imię Ilona. Wsiadaj, bo zmarzniesz. Poznaj Gizma. Lubisz psy?

– A kto by nie lubił? Tylko czy to na pewno pies?

– Czasami sama mam wątpliwości. Ale w kwitach ma zapisane, że pies. Słuchaj, właściwie to nie wiem… tak cię tu wyciągnęłam, bo założyłam, że załatwimy sprawę szybko, ale może wolisz się spotkać na spokojnie, w jakiejś kawiarni, czy pubie?

– Ja też lubię konkrety. – Marieta była zauważalnie spięta. – Powiedz, o co chodzi. O Donata, prawda?

– Pewnie, że o Donata, przecież to jedyne, co mamy wspólnego! To znaczy ja go nie mam, tak mi się powiedziało.

– Jesteś pewna, że mu się nie podobasz?

– Przestań. Ani ja jemu, ani on mnie. No już, przestań się denerwować, nie chcę ci go sprzątnąć sprzed nosa. Wręcz odwrotnie.

– Jak to, odwrotnie?

– Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Tylko mi powiedz, czy ty się na niego zdecydowałaś? Bo on mi niedawno mówił, że ty nie jesteś pewna.

Piękna i hoża Marieta zaczynała chyba mieć dość tego przesłuchania.

– Słuchaj, Ilona, ja tu czegoś nie rozumiem. Co to ma być właściwie, przecież ja cię wcale nie znam, dlaczego miałabym ci opowiadać o tym, co czuję albo nie czuję? A może ja nie mam na to ochoty?

– Wcale bym ci się nie dziwiła. Już mówię. Czekaj, on ci nic nie wyjaśnił?

– Co miał wyjaśniać? – Że ja was kryję…

– Jak to, kryjesz?

– Przed jego mamuńcią. Ty najlepiej teraz nic nie mów, tylko uważaj. Jego mama umyśliła sobie, że będzie miała synową z telewizji i jak ja się rozwiodłam z moim Kopciem…

Marieta usiłowała zerwać się z miejsca z godnością i odejść, ale trudno jest zerwać się godnie z siedzenia w samochodzie, zwłaszcza jeśli na naszych kolanach ucina sobie właśnie drzemkę słodki, niewinny mopsik. Ilonka pogratulowała sobie pomysłu ściągnięcia pielęgniarki do auta.

– Moment! Ależ ty jesteś narwana! Mówię wyraźnie: to jego mama chciała mnie zobaczyć z Doniem na ślubnym kobiercu! On nie! Tylko sama chyba widzisz, że on jest u tej matki strasznie pod pantoflem. Czekaj, nie złość się od razu! On cię kocha!

– Skąd wiesz? Powiedział ci?

– Pewnie, że mi powiedział. Słuchaj, bo nie będziesz miała ciągłości. Mama Karachulska zaczęła na mnie czatować, jak wracałam z pracy i przynosiła mi żarcie. Razem przynosili, bo ona Donata terroryzowała, nie wiem jak, w każdym razie skutecznie. Kiedyś mu się udało przyjść samemu, oczywiście przytaszczył michę, i wtedy mi wszystko zeznał jak na spowiedzi. Że matka chce mnie, a on chce ciebie. Poprosił, żebym was kryła, no, żeby on mógł matce mówić, że jest u mnie, jak spotykał się z tobą.

– Dlaczego ja mam w to wierzyć?

– Bo go też kochasz. Kochasz go?

– Nie twoja rzecz!

– Boże! Słuchaj mnie, kobieto! Ja już tego dłużej nie wytrzymam. Donat sam nie ma tyle energii, żeby coś z tym zrobić. A ty masz tej energii od cholery i ciut, tylko używasz jej w niewłaściwym celu. Przestań już we mnie węszyć podstępną żmiję i zastanów się nad jedną rzeczą. Jeśli nie uczynicie jakiegoś stanowczego kroku, mama może Donata wykończyć psychicznie…

Wyglądało na to, że wreszcie coś ruszyło wybuchową Marietę.

– on nie będzie miał siły, żeby o ciebie walczyć – ciągnęła Ilonka chytrze. – To bardzo dobry chłopak, tylko strasznie łagodny. Ja w końcu nie wytrzymam i pogonię tę całą mamusię razem z żarciem, a wtedy wszystko wyjdzie na jaw i ona wam życie zatruje. Ja sobie dam radę, ale was mi szkoda.

– No więc co radzisz?

– A chcesz go w końcu?

Pewnie, że chcę. Tylko mu przecież nie powiem tak od razu. Niech się postara…

– No to weź, proszę, pod uwagę, że to ty się musisz postarać. A najlepiej by było, gdybyście na rok, dwa wyjechali gdzieś do Anglii albo Irlandii. Myślałaś kiedy o tym?

– Pewnie, że myślałam. Nie masz pojęcia, ile moich koleżanek już wyjechało. I są zadowolone, i dzwonią, żeby do nich dojechać…

– A gdybyś namówiła Donata na taki wspólny wyjazd? Marieta pogłaskała Gizma między uszami. Wyglądała, jakby pozbyła się wreszcie podejrzeń wobec Ilonki.

– On nie zna angielskiego i w ogóle jest taki nieśmiały. Ale to by było wspaniale. Oczywiście, że nieraz chciałam mu to zaproponować, ale mam wrażenie, że on by się nie zgodził.

– A powiedz mi, gdzie ty masz te koleżanki pielęgniarki zainstalowane?

– Różnie. Dwie są w Londynie, jedna w Manchesterze, jedna w Liverpoolu, jedna położna w Cork w Irlandii…

– Masz kogoś w Manchesterze, mówiłaś?

– Mówiłam. I to jest taka fajna kumpelka, pracowałyśmy trzy lata razem. Piszemy do siebie, emalią, oczywiście. Basia Strocka. A może już Higgins, bo znalazła tam sobie takiego sympatycznego Angola, który za nią szaleje. Koniecznie chciała mnie tam ściągnąć, ale rozumiesz, bez Donata nie chcę nigdzie wyjeżdżać, a on się boi bez języka.

– To uważaj. Znam w Manchesterze kogoś, kto pracuje w warsztacie samochodowym. To jest polski warsztat. A gdyby tam chcieli zatrudnić Donata?

– No co ty gadasz?

– To, co słyszysz. Gdybyście tam oboje pracowali, to języka mógłby się nauczyć, nie przerywając snu. No wiesz, w międzyczasie. A w pracy miałby komfort. Mam wam zdobyć kontakt do tego warsztatu?

– Mogłabyś? Dlaczego to robisz?

– Bo miło jest pomóc sympatycznym ludziom. A poza tym muszę się jakoś uwolnić od pani Karachulskiej. Pogadasz z Donatem?

– Oczywiście. Boże, Ilonka, przepraszam cię… – Nic nie szkodzi. Ja to rozumiem. Najważniejsze, że w końcu mi uwierzyłaś. No to fajnie, za dzień, dwa dostaniesz telefon do samochodziarza do Manchesteru. Nawet gdyby nie miał pracy u siebie, to na pewno coś poradzi.

– Muszę lecieć. Jesteś niesamowita. Kurczę, a ja byłam pewna, że się będziesz jakoś wywyższać. Jeszcze raz przepraszam.

– Miło było cię poznać. Donat ma szczęście. Większe niż na to zasługuje, gamoń jeden, przemknęło przez myśl Ilonce, kiedy patrzyła za odchodzącą Marietą. Marietą! Ta dziewczyna powinna mieć na imię Helena, Zofia, ostatecznie Halina! Na pewno nie Marietą!

– Co, Gizmuś, podobała ci się nowa ciocia? Miła była? Zrobimy jej przysługę. I sobie też przy okazji. Jedną, a nawet dwie. Jutro odwiedzimy pana Kociołka.

Pan Teodor Kociołek był właścicielem sporego i zupełnie przyzwoitego warsztatu blacharsko – lakierniczego, w którym swojego czasu szarozielony jeep cherokee Ilonki Karambol zmienił barwę na psychodeliczny fiolet. Pan Kociołek był również jaj absolutnym, zdeklarowanym i niewzruszonym wielbicielem. I miał do tego powody.

Jakieś dwa lata temu, mniej więcej w okresie przepoczwarzania się jeepa ze smętnej larwy w barwnego motyla, Ilonka produkowała któryś z kolei odcinek swojego Magazynu Motoryzacyjnego i hasała wesoło w towarzystwie policjantów drogowych lub bez nich po ulicach Szczecina. Ponieważ pogoda była bardzo ładna, poprosiła operatora Pawła, żeby stanął na dwóch lub trzech skrzyżowaniach i sfilmował jej trochę ruchu ulicznego, potrzebnego do różnych ilustracji oraz dżingielków. Sama w tym czasie plotkowała w policyjnym radiowozie na tematy gangstersko – samochodowe. Najbarwniej opowiadał o nich sierżant Włodzimierz Szajner, za którym Ilonka przepadała, nie miał bowiem oporów wobec kamery i mikrofonu i jaki był malowniczy prywatnie, taki był i służbowo.

Kiedy kilka godzin później przeglądała materiały, jak to u Pawełka skręcone z biglem i wdziękiem, zatrzymała nagle taśmę, przyjrzała się uważniej i ucieszyła, pomyślała bowiem, że zrobi swojemu sympatycznemu lakiernikowi przyjemność. Mocno wypasiona srebrzystą beemką wjeżdżał na skrzyżowanie ze światłami Boguś Kociołek, jedyny syn pana Teodora, dwudziestopięcioletni, świetnie zbudowany i prawie tak samo piękny jak ta srebrna beemwica. Auto musiało należeć do jakiegoś szczególnie zamożnego klienta warsztatu Kociołków. Paweł uchwycił je pod światłami a potem jeszcze w ruchu, bardzo efektownie. Boguś za szybą widoczny był doskonale.

Ilonka zapisała sobie kod czasowy fajnego ujęcia i postanowiła wykorzystać je przy najbliższej okazji. Może nawet dołoży jakąś dynamiczną muzyczkę i zrobi pyszny dżingiel do wielokrotnego użytku. Szkoda tego ujęcia na jednorazową przebitkę.

Następnego dnia pojechała taksówką do warsztatu, odbierać swoje fioletowe szczęście. Jeep naprawdę wyglądał jak senne marzenie. Ilonka odtańczyła wokół niego taniec radości. Wprawdzie dżingiel z Bogusiem w beemce miał początkowo być niespodzianką dla pana Teodora, ale na fali entuzjazmu spowodowanego nowym image’em Zygfryda Ilonka nie wytrzymała i wychlapała nowinę.

Oczekiwała radości, a przynajmniej widocznego zadowolenia, ale reakcja pana Teodora zaskoczyła ją niezmiernie.

Lakiernik zbladł jak ściana i ciężko siadł na ławeczce stojącej przed warsztatem. Wyglądał, jakby za chwilę miał zemrzeć na zawał serca. Ilonka przeraziła się okropnie, nie miała pojęcia, co powinna zrobić, czy dzwonić na pogotowie… Już łapała się za komórkę, ale pan Teodor zamachał rękami.

– Pani Ilonko – zachrypiał. – Nie! Niech pani nikogo nie woła! Zaraz mi przejdzie. Już przechodzi…

Istotnie, zaczynał już nabierać normalnego koloru. Ilonka przysiadła obok niego.

– Ależ mi pan stracha napędził, panie Teodorze! Ma pan kłopoty z sercem?

– Mam kłopoty, pani Ilonko. Z sercem też. Serce nie jest najważniejsze…

– Jak to, nie najważniejsze? Serce zawsze jest ważne! Musi pan iść z tym do lekarza. To pierwszy raz czy już się powtarzało?

– Pani Ilonko. Nie wiem, cholera, jak to pani powiedzieć…

– Niech pan wali, panie Todziu.

– Jeżeli pani to zdjęcie Bogusia pokaże, to z nami koniec…

– Co to znaczy, z nami koniec? Mam szukać innego lakiernika?

– Nie to miałem na myśli, chociaż na tym by się skończyło. Bo mnie by już nie było. Ani Bogusia. To cholerne auto, ta beemka…

Ilonka zbystrzała.

– Panie Teodorze! Kradziona?

– Kradziona.

– Chryste Panie! Kradniecie samochody! Przerabiacie w tym warsztacie!

– Niezupełnie. Pani Ilonko, ja pani wszystko powiem, bo i tak ma pani nas w ręku. Pani wie, że Boguś jest mój jedyny…

Ilonka wiedziała, bo lakiernik nieraz chwalił się jej swoim pięknym synem. Boguś rzeczywiście był jego jedyny, a cała rodzinna historia należała do gatunku rzewnych. Było tak, że chociaż państwo Kociołkowie długo się starali o dziecko, synek urodził im się dość późno – pan Teodor miał już czterdzieści lat, pani Elwira trzydzieści dziewięć. Nie była za bardzo zdrowa, pojawiły się jakieś komplikacje, wprawdzie przeżyła poród, ale zmarła cztery lata później. Boguś rósł pod opieką ojca, dobry był, kłopotów nie sprawiał, skończył samochodówkę bez oporów i zaczął pracować w warsztacie. Ilonka bardzo go lubiła, był sympatyczny, choć nie przymilny i nadskakujący, miał poczucie humoru i naturalną godność.

I ten idealny syn zamotał się w jakąś mafię samochodową. Ojciec nawet nie chciał dociekać, jaką funkcję pełnił syn w tej całej organizacji, ale wyglądało, że przeprowadza kradzione samochody do nowych właścicieli – tak to określał pan Teodor.

Ilonka powzięła teraz własne zdanie na ten temat – wyglądało jej raczej na to, że Boguś osobiście kradnie te samochody albo przejmuje je natychmiast po sforsowaniu drzwi – inaczej nie jechałby trefną beemką przez środek miasta w samo południe.

Pan Teodor był nie tyle może przerażony, ile zrozpaczony.

– To będzie mój koniec, pani Ilonko. Ma pani pełne prawo iść z tym na policję, zresztą pani stale z policjantami gdzieś jeździ, nie będzie pani miała do nich daleko. Ale niech pani posłucha. Ja już nie jestem ani młody, ani zdrowy. Mam tylko jego. Jeżeli on pójdzie do więzienia, moje życie się skończy. Ja nie mam prawa pani prosić o nic. Mimo to poproszę. I przysięgam pani, jeśli pani tych zdjęć nikomu nie pokaże, to Boguś zniknie i nigdy już nie popełni żadnego przestępstwa. Nie ukradnie nawet bułki, choćby umierał z głodu. Ani kropli wody, choćby konał z pragnienia. Ma pani na to moje słowo, pani Ilonko.

Ilonka wbrew sobie poczuła się wstrząśnięta.

Oczywiście, najłatwiej byłoby teraz zaprezentować policjantom Pawełkowe ujęcie i poprosić o fanfary na własną cześć. Byłoby to uczciwe, a ona zyskałaby rozgłos jako dzielna obywatelka, która zdemaskowała członka mafii samochodowej i może nawet przyczyniła się do rozbicia tejże.

Tylko że każdej nocy śniłby jej się cholerny pan Teodor z twarzą męczennika.

– Panie Teodorze – powiedziała powoli. – I pan, i ja wiemy, że moim obowiązkiem jest wszystko powiedzieć policji. Jaką ja mam gwarancję, że ta cała mafia pozwoli pańskiemu synowi odejść? I że mnie nikt nie trzaśnie w głowę, bo za dużo wiem?

– Pani Ilonko, ma pani jedyną gwarancję, to jest moje słowo honoru… Nie mogę dać pani żadnej innej. Nigdy nikogo o nic nie prosiłem, a teraz błagam panią… ten chłopak jest jedynym sensem mojego życia.

Może gdyby ta beemwuszka nie była tak bardzo wypasiona… Ilonka zdawała sobie sprawę z niewłaściwości swojego rozumowania, ale miała nieodparte wrażenie, że właściciela beemki stać jeszcze na drugą taką i pewnie trzecią… Boże co za kretyństwo, nie powinna, nie powinna i jeszcze sto razy nie powinna!

Miesiąc później Boguś Kociołek wyjechał z kraju i zainstalował się w Manchesterze u mechanika, który opuścił Polskę dwa lata wcześniej. Pan Teodor odnalazł Ilonkę w telewizji i zaprezentował jej fotografie syna na tle owego warsztatu oraz we wszystkich miejscach, gdzie możliwie dużymi literami napisane było „Manchester” lub cokolwiek innego, byle po angielsku.

– Pani Ilonko – oświadczył uroczyście. – Ja tam nie jestem specjalnym katolikiem, ale jak pani nam to zrobiła, to ja poszedłem do kościoła i podziękowałem komu trzeba. Ja wiem, że pani ciągle nie jest pewna, czy pani dobrze zrobiła, no to mówię pani, że dobrze. Jego pani uratowała, znaczy Bogusia, i mnie. Ja się pani nie jestem w stanie odwdzięczyć, ale ten… Najwyższy będzie o pani pamiętał. Że uwierzyła pani człowiekowi.

Ilonka pokiwała głową. Pan Teodor nie wiedział, że ona przezornie opowiedziała o wszystkim montażyście Piterkowi, który w jednej ze swych licznych szafek przechowywał oryginalną taśmę z ulicznym portretem Bogusia Kociołka. Tak na wszelki wypadek.

Niemniej dla pana Teodora stała się kimś w rodzaju anioła dobroczyńcy. Kiedy ją więc zobaczył znowu na podwórku swojego warsztaciku (ograniczył nieco działalność jako starszy człowiek bez pomocnika), mało brakowało, a rzuciłby jej się stópki całować.

– Spoczko, panie Todziu – przemówił anioł. – Niech pan mnie nie zawstydza. Co tam słychać u syna?

– Jak najlepiej, pani Ilonko. To dzięki pani. Boże, ja pani tego do końca życia nie zapomnę…

– Panie Teodorze, jeśli pan natychmiast nie przestanie, to odejdę natychmiast i nigdy już do pana nie wrócę. A mam do pana sprawę, a może i dwie…

– Wiem, pani Ilonko, hamulce trzeba odpowietrzyć, zauważyłem od razu. Ja tego w zasadzie nie mam w profilu, ale dla pani zrobi się wszystko. A co drugie?

– Nie trafił pan. To znaczy hamulce trzeba odpowietrzyć, ale ja się już na to umówiłam w serwisie u chryslera, a do pana mam coś o wiele ważniejszego.

– Może wejdziemy do domu? Zrobię herbaty albo kawki dla pani? Ja mam dobrą kawę, Boguś był niedawno, nawiózł mi, bo on wie, że ja lubię. Wejdzie pani?

– Z przyjemnością. Zimno się zrobiło. Pan przodem. Mieszkanie pana Teodora miało bezpośrednie wejście od warsztatu i okazało się miłe oraz przytulne. Gospodarz, z trudem powstrzymując kolejne inwokacje, poczęstował Ilonkę rzeczywiście pyszną kawą i jakimiś angielskimi herbatnikami, usiadł naprzeciwko niej i wpatrzył się w nią oczami wiernego spaniela.

– Naprawdę mogę coś zrobić dla pani?

– Naprawdę, panie Todziu. Może się pan zorientować, czy w tym warsztacie, w którym pracuje pan Boguś, znalazłoby się miejsce dla jeszcze jednego Polaka? Albo może w jakimś innym. Dobry jest chłopak, ma skończoną samochodówkę, pracuje w zawodzie, tylko straszna z niego pierdoła. Podejrzewam, że to wpływ mamusi i chciałabym go wyrwać z jej szponów. Ma dwadzieścia dziewięć lat i niestety, nie zna języka.

– Że języka nie zna, to nie problem, tam teraz pełno naszych, to by się szybko nauczył. Tylko jeżeli on jest taki synek mamusi, to czy będzie chciał?

– Narzeczona go namówi. Pielęgniarka. Ona ma w Manchesterze koleżankę i ta koleżanka dawno ją tam ciągnie. To co, zorientuje się pan?

– Pani Ilonko, ja się nie muszę orientować, bo ja wiem, że oni potrzebują ludzi. Rozwijają się i starają teraz o autoryzację vauxhalla. Poszli w nowoczesność. Boguś chce mnie tam ściągnąć i chyba do niego pojadę, bo on już do Polski nie wróci. Pani znajomy na pewno by się mógł załapać. Jak pani chce, to dam pani dla niego telefon do Bogusia, Boguś mu wszystko powie, co i jak.

– Dawaj pan. Na wszelki wypadek przekażę go narzeczonej, a nie temu misiowi.

Ilonka starannie zapisała kilka numerów, które podał jej pan Teodor, cały zachwycony, że oto może zrobić coś dla swojego bożyszcza.

– Ale mówiła pani, że dwie sprawy. To jaka jest ta druga?

– Druga jest o wiele trudniejsza. Panie Teodorze, pamięta pan… oczywiście, że pan pamięta tamtą sprawę z Bogusiem… Ja pana wtedy nie wypytywałam o szczegóły ani o to, czy w pana warsztacie coś się z tymi kradzionymi samochodami robiło…

– Pani Ilonko, najświętsze słowo, u mnie nic!

– Nie mówmy o tym, co było. Niech pan mnie posłucha i nic nie mówi. Na razie. No więc kilka miesięcy temu, w maju, zginął samochód. To była czerwona – xsara, tu ma pan moją wizytówkę, na niej napisałam numer rejestracyjny. Nie wiem, jak pan to zrobi, ale zakładam, że może pan mieć jakieś kontakty, nie interesuje mnie jakie. Chcę natomiast wiedzieć, co się z tą xsarą stało, a przede wszystkim, skąd ją zabrano. Gdzie stała, na jakim parkingu czy na jakiej ulicy, rozumie pan. Czy była otwarta, czy trzeba było łamać zamek. I czy jest gdzieś do obejrzenia, czy odjechała w siną dal. Podejrzewam, że odjechała, ale sprawdźmy to. Panie Todziu, niech mi pan teraz nic nie odpowiada. Niech pan nie mówi, że pan nie ma żadnych kontaktów. Ja sobie idę, a pan do mnie zadzwoni, jak pan coś znajdzie. To cześć.

Zostawiła oniemiałego lakiernika na jego krzesełku i wyszła.

– Tomek, Tomek, halo! Coś przerywa, chyba mi pada bateria. Nie chciałbyś się ze mną spotkać?

Komisarz chciał. Umówili się w sklepie kolonialnym w centrum handlowym, bo Ilonka musiała zrobić zakupy, a lubiła tamtejsze kawy.

– Za dużo tego piję – wyznała, kiedy przyszedł i zastał ją nad filiżanką. – Może się uzależniłam? Jak myślisz?

Komisarz myślał właśnie, że sam się od niej uzależnił. Od Ilonki, nie od kawy. Bąknął coś i poszedł złożyć zamówienie – dla siebie zamówił zwyczajną, a dla niej jeszcze jedną o aromacie orzechowym.

– Sprawdziliście konto Procha?

Komisarz miał nadzieję, że ten blask w oczach Ilonki dotyczy, być może, jego… najwyraźniej jednak dotyczył Procha i tego całego beznadziejnego dochodzenia.

Kiwnął głową.

– Jest tak jak przypuszczaliśmy. Ubyło mu jakiś czas temu dziesięć tysięcy, a miał przedtem dwanaście, więc tak wygląda, że nie miał Bulwieciowi już specjalnie z czego płacić. Na razie jeszcze nie zrobiliśmy z tego użytku, bo łatwo mógłby się wykręcić, ostatecznie każdemu wolno wyczyścić sobie konto i wyrzucić szmal za okno. Prawdopodobnie opowiedziałby nam wiarygodną historyjkę, w końcu facet jest specjalistą od wymyślania historyjek. Wiesz, że dostał „Nike”?

– Nie gadaj! Za „Kanalizę”?

– Tak. Słyszałem w radiu, kiedy wychodziłem z firmy.

– Matko jedyna, świat się wali! To on teraz jest bwana kubwa!

– No jest. A ty masz takie oczy, jakbyś też mi coś chciała powiedzieć.

Ilonka zawahała się. Kiedy dzwoniła do komisarza, rzeczywiście chciała mu opowiedzieć o panu Teodorze. Uznała jednak, że zrobi to, kiedy już się dowie czegoś konkretnego.

– Nie, Tomek, jeszcze nie. Zapuściłam wędkę, ale ryba się jeszcze nie złapała. Jak się złapie, to pierwszy się dowiesz. Kurczę, tak sobie chciałam pogadać. A czekaj, jeszcze mieliście sprawdzić te fitnessy i co?

– Miał swoją ulubioną siłownię w Rzeszowie. W Szczecinie może gdzieś chodził incydentalnie, ale nigdzie się nie załapał na stałe. To o czym pogadamy?

– Opowiesz mi, jak zostałeś policjantem?

– A może lepiej poszlibyśmy do kina?…

– Szkoda by mi było zostawić Gizma na tak długo w samochodzie. I tak już tam siedzi od godziny, bo robiłam zakupy… Wiesz co, zaproszę cię na kolację, chcesz? Kupiłam żarcie na jakieś dwa tygodnie, coś sobie podgrzejemy. I opowiesz mi, jak zostałeś policjantem.

Kolacja u Ilonki była czymś, o czym komisarz myślał intensywnie od jakiegoś czasu. Najlepiej, gdyby to była kolacja ze śniadaniem, tak jak to niegdyś bywało z Agunią. Oraz z innymi paniami. Ilonka była jednak inna od innych pań i w związku z tym śniadanie pozostawało problematyczne. Mogło się okazać, że on nie potrafi jej tego zaproponować.

Podjechali pod wieżowiec na osiedlu, komisarz pomógł Ilonce zabrać się z czterema wielkimi torbami (plus mops) i udali się windą na dziesiąte piętro.

Pani Donata Karachulska stała w drzwiach swojego mieszkania i patrzyła na nich spojrzeniem o ciężarze właściwym znacznie przewyższającym ciężar właściwy ołowiu.

– Dzień dobry, sąsiadko – rzuciła Ilonka beztrosko i doczekawszy się jedynie prychnięcia zamiast odpowiedzi, otworzyła własne drzwi. – Wchodź, Tomek, proszę.

Kilkanaście minut później, kiedy już pokazała gościowi przyjemnie urządzone wnętrze, widok z okna na stocznię, obie suwnice bramowe, a w szczególności tę większą – zabrała się do kucharzenia i dokonała zabawnego odkrycia: podczas gdy gotowanie dla siebie samej nudziło ją strasznie, w związku z czym na ogół kontentowała się mrożonkami lub dostawami od mamy Karachulskiej, teraz, kiedy miała przygotować kolację dla gościa, podchodziła do tego wyzwania z prawdziwym entuzjazmem.

Zapewne atawizm – oceniła zjawisko i wzięła się do owijania parówek lekko odmrożonym ciastem francuskim.

W tym samym momencie zadzwonił dzwonek, komisarz poszedł otworzyć i wpuścił do mieszkania nadętą sąsiadkę z wielkim garem w objęciach.

– Zraziki zawijane z grzybkami – zawiadomiła niezbyt przyjaznym tonem. – Ja czegoś nie rozumiem, pani Ilonko. Ja czegoś nie rozumiem. Nie rozumiem i nie pochwalam – zaczęła się rozpędzać. – Ja nie wiem, gdzie w tej chwili jest Donio, bo musiał dzisiaj dłużej zostać w warstacie, ale to chyba nie jest w porządku, żeby pani Ilonka w nieobecności Donia przyjmowała sobie mężczyzn.

Komisarzowi przeleciało przez umysł, że przecież on jest pojedynczy, a zaraz potem zadał sobie pytanie: kto to, do ciężkiej cholery, jest Donio?!

– Ja tam się w wasze stosunki nie wtrącam – komisarz nie zrozumiał, czy damie chodziło o stosunki między nim a Ilonka czy między tajemniczym Doniem a Ilonka, tym czasem pani Karachulska kontynuowała przemówienie: Ja tam nic nie wiem, Mnie się wydawało, że jesteście z Doniem po słowie i dlatego nie podoba mi się to, co widzę. Ale nie będę się wtrącać, to nie jest w moim zwyczaju, nie tak mnie mamusia moja wychowała. Te zraziki zostawiam, bo jak Donio wróci, to może jednak pani Ilonka się opamięta i z Doniem kolację będzie jadła, a nie z każdym pierwszym lepszym.

Zanim komisarz zdążył zaprotestować przeciwko nazywaniu go każdym pierwszym lepszym, dama trzasnęła garem o stół aż zachlupało w środku i rozszedł się apetyczny zapach sosu grzybowego, po czym odwróciła się majestatycznie i wyszła, trzaskając również drzwiami.

– Och…

Ilonka z wrażenia padła na kuchenny taboret. Oczy miała wielkie jak spodki i chyba nie bardzo wiedziała, czy się śmiać, czy płakać.

Komisarzowi zrobiło się trochę zimno i jakby przestało go ciągnąć do kolacji z Ilonką.

– Przepraszam cię, Tomek. To moja sąsiadka…

– Zorientowałem się. Ale chyba nie tylko sąsiadka. Miałem wrażenie…

Aż go skręciło na myśl o tym, że zwalista jejmość mogłaby zostać teściową Ilonki, nawet gdyby miała jej podsuwać pod nos smakołyki. I kim, na Boga, jest kretyn pod tytułem Donio?

Ilonka oprzytomniała.

– Jakiekolwiek miałeś wrażenie, było one mylne – oświadczyła i zerwała się z taboretu. – Nieuprawnione, tak się teraz mówi. Nieuprawnione. – Pospiesznie grzebała w torbie. – Zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko wykonam telefon, to będę miała więcej danych. Jest. Czekaj. Sześć, zero, dwa, osiem… Halo! Marieta? To ja, Ilonka. Możesz rozmawiać, czy na przykład coś ci się rodzi?… No dobrze, powiedz, czy rozmawiałaś z Doniem?… Czekaj chwilkę, dam na głośnik, bo coś robię. – Spojrzała na komisarza i przyłożyła sobie palec do ust, po czym przerzuciła rozmowę na głośniczek.

– Donio jest ze mną – mówiła nieznajoma Marieta odrobinę jakby podniecona. – Nie jestem w pracy, jestem w domu. Ilonka, słuchaj, jesteś niezwykła. Dzwoniłam do tego Manchesteru, do pana Kociołka. Oni się rozwijają, chcą być serwisem vauxhalla…

– Wiem – przerwała Ilonka niecierpliwie. – To znaczy, że jest praca dla Donata?

– Mógłby zaczynać od jutra! Powiedz mu, że powinien to zrobić!

Komisarz miał w tej chwili uszy jak słoń.

– Donio, jesteś? Tu Ilonka.

– No jestem – odpowiedział głos męski, zdaniem komisarza raczej rozlazły. – Ilona, co wy tu knujecie z Marietką?

Komisarz zanotował z pewną przyjemnością fakt, że nieznany Donio Marietę zdrobnił, a Ilonkę nie.

– Donio! Sam pomyśl. Macie szansę na dobrą pracę, zarobicie tyle pieniędzy, że tu w życiu wam się to nie uda, będziecie razem, na wejściu możecie mieć dom albo przynajmniej bardzo porządne mieszkanie, no i mama nie będzie wam robiła wstrętów!

– Czego nie będzie robiła mama?

– Nie będzie wam przeszkadzać! Sam wiesz, że twoja mama nie chce się zgodzić na Marietę! Kochasz ją?

– Kogo? – nie zrozumiał Donio. – Mamę?

– Marietę! Mamę to wiem, że kochasz. Każdy kocha mamę!

– No, kocham Marietkę, przecież ci mówiłem…

– Ona też cię kocha. I co, tak ją zostawisz?

– Czekaj, Ilona. Skąd wiesz, że Marietką mnie kocha?

– Chryste Panie! Bo mi powiedziała! Tobie nie powiedziała?

Komisarz, już zorientowany w sytuacji i odprężony, znów w nadziei na kolację z Ilonka, zaczynał się właśnie doskonale bawić.

– Chyba nie…

– Marieta, powiedz mu to natychmiast!

– Jak to, natychmiast? Przez telefon? Przy świadkach?

– Przy jednym świadku – zełgała swobodnie Ilonka. – I to ja jestem telefoniczna, a nie Donat! Mów mu zaraz, bo przecież jeszcze chwila i on się nie zdecyduje na ten wyjazd!

– Marietką, co ona mówi?

No, ona wie, co mówi. Donio, ja naprawdę cię kocham…

– O kurde – wyrwało się z młodej piersi niewidzialnego Donata. – Ja przecież ciebie też kocham… Marietka!

– Tylko jeśli zostaniemy tutaj, twoja mama zrobi wszystko, żebyśmy się nie mogli widywać. A już na pewno nie pozwoli nam się pobrać.

– Kurde, Marietka, naprawdę wyjdziesz za mnie?

– Pewnie, że wyjdę…

Odgłosy, które nastąpiły, świadczyły o gwałtownym wybuchu uczuć amanta.

Ilonka i komisarz popatrzyli na siebie, a oczy w tym momencie błyszczały obojgu.

– Ty, Ilona…

– Jestem, jestem.

– Masz u mnie wszystko, co chcesz. Ona mi ani razu nie powiedziała, że mnie naprawdę kocha, ja jej się bałem oświadczyć, a teraz wszystko sobie powiedzieliśmy, przez ciebie…

– Dzięki tobie – poprawiła przytomnie Marieta.

– No, dzięki tobie. Ty naprawdę jesteś fajna szmula, Ilona. Naprawdę. Słuchaj, ja biorę tę robotę, Marietka idzie pracować do szpitala, do tej swojej koleżanki, co to mi o niej opowiadała… Przyjedziesz do Anglii na nasz ślub?

– Jasne, że przyjadę – odrzekła Ilonka entuzjastycznie, myśląc sobie, że na pewno nie, bo przecież będzie tam mamuśka Donata. – A nie zmienicie zdania?

– Nie ma takiego numeru – oświadczył godnie Donio. – Matka będzie musiała się pogodzić z sytuacją.

– Może kiedyś weźmiemy ją do siebie – wtrąciła szlachetnie Marieta. – Ilonka, a ty zawsze będziesz miała u nas metę. Pamiętaj, zawsze!

– No to fajnie – Ilonka dążyła do zakończenia rozmowy, jakże owocnej. – To ja się teraz biorę do robienia kolacji, bo też mam gościa. O cholera…

– Nas tam ktoś słyszał u ciebie? – W głosie Donia było tyleż niezadowolenia, co zawstydzenia.

Przepraszam, nie chciałam, żebyście wiedzieli, ale mi się wypsnęło. To mój przyjaciel, od niego mam te namiary na warsztat w Manchesterze. Pośrednio. No, już się nie gniewajcie.

– Jak twój przyjaciel, to się chyba nie będziemy gniewać – zdecydowała wielkodusznie Marieta.

Ilonce coś się przypomniało.

– Czekajcie, nie rozłączajcie się! Donio, a wziąłeś pod uwagę, że w Manchesterze jest Manchester United?!

Donat wydał gwałtowny okrzyk, świadczący o tym, że nie brał tego szczęścia pod uwagę.

– No to trzymajcie się, dzieci – powiedziała Ilonka, bardzo zadowolona ze znalezienia argumentu, który mógł bardzo zasadniczo ugruntować sukces jej działań.

Uwolni się od mamy Karachulskiej!

– No to już teraz wszystko wiesz – powiedziała pospiesznie do komisarza. – Pani Karachulska, którą zresztą poznałeś, hehe, umyśliła sobie, że nas połączy. Donata i mnie. Jezu, co tu się działo! Czatowali na mnie, jak wracałam z pracy, i przynosili mi żarcie. Tak jak teraz. Ona rewelacyjnie gotuje, ta moja potencjalna teściowa. Potem Donio mi się przyznał do Manetki i udawaliśmy, że jest u mnie, a on pędził do niej. Domyślasz się, że mamunia kontroluje każdy jego krok. Ja mu dawałam alibi. Tylko że to się zrobiło męczące. Tu na miejscu w życiu by nie pozwoliła synusiowi ożenić się z Marieta, a ja mam znajomych w Anglii, więc skombinowałam im namiar na ten Manchester, a resztę słyszałeś.

– Słyszałem. Podobało mi się, że powiedziałaś, że jestem twoim przyjacielem.

– Bo jesteś, nie?

– Oczywiście. Ale oni to zrozumieli chyba trochę inaczej.

– Zrozumieli, jak chcieli. Im teraz tylko jedno w głowie. Wreszcie się dogadali.

– Wiesz co…

– Chcesz wody z gazem? Albo wina?

– Nie, Ilonko. Chcę ci coś powiedzieć.

– Wal. A ja upiekę te parówki.

Komisarz był gotów znienawidzić Bogu ducha winne parówki do końca życia.

– Ilonko, zostaw te parówki, błagam.

– Już muszę je piec, bo mi się ciasto rozmroziło.

– A ten piecyk ma możliwość nastawienia czasu pieczenia? Tak, żeby się sam wyłączył?

– Ma, ale ja nie umiem go ustawić.

– Pokaż, ja potrafię.

Komisarz ustawił wyłącznik czasowy, pozwolił Ilonce wstawić parówki do piecyka i zdecydowanym gestem wziął ją w ramiona.

– Kocham cię i żeby nie było, że ci nie powiedziałem…

Parówki odgrzali sobie na śniadanie, ale nie były najsmaczniejsze.

W czasie śniadania zadzwonił pan Teodor.

– Pani Ilonko, mogłaby pani do mnie podjechać?

– Tak, panie Todziu, jadę. Będę za pół godziny.

– Kto to jest pan Todzio? – spytał komisarz nieco rozkojarzonym głosem. – Ilonka, ilu ty masz tych wielbicieli? Pan Donio, pan Todzio… wszyscy jacyś dziwni.

– Tabun mam ich cały, ponieważ jestem niezwykle atrakcyjną – odrzekła swobodnie. – Ale o pana Todzia możesz się nie martwić, to lakiernik samochodowy. Dał mi ten namiar na Manchester, a poza tym mam do niego jeszcze jeden interes i muszę go zaraz odwiedzić. Mogę cię po drodze podrzucić do twojej firmy, o ile wszyscy twoi koledzy nie umrą ze śmiechu na widok mojego Zygfryda.

– Moi koledzy co najwyżej umrą z zazdrości.

Wyszli po kilku minutach, a wychodząc, natknęli się, oczywiście, na panią Karachulską, ciskającą w nich spojrzeniami jak pociski rakietowe.

– Spotkamy się dzisiaj? – Komisarz miał głos absolutnie miękki i wysiadając z jeepa pod komendą wojewódzką policji, był o setki mil od wszystkich przestępstw i przestępców świata.

– Chcesz?

– Ilonka, przestań…

– Dobrze, przestanę. Ja też chcę. Zdzwonimy się, bo nie wiem, o której będę wolna.

– Kocham cię.

Ilonka nic nie odpowiedziała, tylko uśmiechnęła się tak, że komisarzowi zaparło na moment dech w piersiach. Pomachała mu ręką i wyprysnęła spod komendy z dużym szwungiem – jak to ona.

– Ohoho – powiedział z uznaniem aspirant Brzeski. – Nasza piękna Ilonka podwozi cię do roboty? O tej porze?

Było za trzy ósma.

– Proch dostał „Nike” za swoją „Kanalizę”, słyszałeś już?

– To się nazywa wymijająca odpowiedź – roześmiał się aspirant. – Słyszałem. Mam ci gratulować?

– Jemu pogratuluj – mruknął komisarz. Nie miał ochoty na rozmowy o Ilonce. Niepokoiło go, że ani razu nie powiedziała wyraźnie, że go kocha.

Ilonka zaparkowała, jak zwykle, na podwórku pana Teodora. Czekał na nią, jak się okazało, z zaparzoną kawą i świeżymi pączkami z pobliskiej cukierni.

– Ale pan jest kochany, panie Todziu! Kurczę, nawet pączki! Że też się panu chciało tak wcześnie wstawać i do Pasicha latać!

– Ja zawsze wcześnie wstaję, pani Ilonko – uśmiechnął się lakiernik. – Mojej żonie takie pączki nosiłem. Ona też lubiła kawkę rano. Pani mąż nie nosi?

– To pan nie wie, że ja się rozwiodłam z Kopciem? Ale on wstawał wcześnie tylko w jednym celu: żeby jechać na ryby. I złowił sobie w końcu taką złotą rybkę, z którą mnie puścił w trąbę.

– Bardzo mi przykro, pani Ilonko, nie miałem pojęcia…

– Niech panu nie będzie przykro. Już odżałowałam. Boże, jakie to pyszne!

Nie chciała go poganiać, bo coś jej mówiło, że tak będzie lepiej. Po coś ją ściągnął, więc w końcu sam jej to powie. Piła więc kawę, jadła pączka i wyrażała zachwyty.

– Pani Ilonko – powiedział wreszcie pan Kociołek, kiedy już nacieszył się tą sielankową atmosferą, której prawdopodobnie dawno nie zaznał. – Dowiedziałem się różnych rzeczy dla pani. Tylko od razu uprzedzam: nikt tego policji nie powtórzy, ja też. Więc nie wiem, czy to się pani na coś przyda…

Ilonka była przygotowana na coś takiego, więc nie zdziwiła się specjalnie. Na wszelki wypadek spytała:

– A gdyby policja zapewniła jakąś tam ochronę świadka, nie wiem, jak to się nazywa?…

– Nawet wtedy. Bo po nitce do kłębka doszliby do całej tej… grupy. A wszystkim nie zgodzą się odpuścić. O ile w ogóle pójdą na coś takiego. Pani Ilonko, bądźmy szczerzy, policja od lat poluje na ten… gang i dostać go nie może. Nie popuszczą. No więc nie wiem, czy ta cała wiedza coś pani da.

– Zobaczymy. Niech pan mówi. Mogę to nagrać?

– Pani Ilonko, proszę, nie. Niech pani sobie zanotuje, ale nie nagrywa. Ja się wszystkiego wyprę. I jeszcze jedno… czy może mi pani obiecać, że nie powie pani o tym swoim przyjaciołom z policji wcześniej niż jutro rano?

– Mogę, ale co to panu da?

– Pani Ilonko, mógłbym pani szklić, ale nie będę. Nie pani. Ja wyjeżdżam dzisiaj… do Manchesteru. Na stałe. Zaraz po mnie przyjedzie kolega, któremu to wszystko sprzedałem, i zawiezie mnie do Berlina, a stamtąd mam koło trzeciej samolot do Liverpoolu. A z Liverpoolu to już mnie Boguś zabierze.

– O kurczę, panie Teodorze… wyjeżdża pan przeze mnie!

– Nie, pani Ilonko, ja już dawno o tym przemyśliwałem, tylko mnie tu wspomnienia trzymały. Ta sprawa po prostu ułatwiła mi decyzję. Jadę do Bogusia, on się urządził, może nawet będzie się żenić. A ja się na stare lata nauczę angielskiego i będę mógł czytać Agathę Christie w oryginale…

– Lubi pan Agathę?!

Lubię. No więc niech pani słucha i notuje. Tę xsarę, o którą pani chodziło, zostawił ktoś pod estakadą na Podzamczu, jakby jechał od strony placu Żołnierza w stronę Prawobrzeża i zjechał na ten najbardziej prawy pas, tak trochę jakby chciał jechać do Arkony, do hotelu. Wie pani, gdzie to jest?

– Oczywiście.

– To było dokładnie piątego maja. Nawet pani powiem, że znam godzinę. Trochę przed szóstą, kilka minut dosłownie. Ktoś z tych… no, samochodziarzy, widział, jak jakiś facet ją tam zaparkował, niechlujnie, pod filarem, a potem poleciał, jakby go kto gonił. I też pani powiem od razu, że ten ktoś by go nie rozpoznał, bo nie zwracał na niego uwagi, tylko tak właśnie pomyślał, że ktoś faceta goni. Popatrzył, popatrzył, ale nikogo nie było. Rozumie pani. Żadnej pogoni. Więc podszedł sobie ostrożnie do xsary, już z przygotowanym łamakiem, ale patrzy, a drzwi otwarte, mało tego, kluczyki wiszą. No to sama pani rozumie, w sekundę go nie było.

– Panie Teodorze, jasny gwint, a ten ktoś na pewno nie zauważył nic szczególnego u tego, co uciekał? Bo on miał takie długie włosy, charakterystyczny był!

– Nie, pani Ilonko, na pewno. Ja się z tym kimś widziałem i on przysięga, że niczego nie zauważył. Leciał facet w kurtce z podniesionym kołnierzem i tyle. Ale niech pani słucha dalej.

– Moment. To chyba ważne, że w kurtce, przecież ciepło było. W którą stronę leciał?

– Jakby do Arkony. Ale mógł lecieć dalej, na Starówkę na ten przykład.

– Ta xsara gdzieś tu jest?

– Nie ma jej, pani Ilonko. Pojechała do Sajuza. To znaczy na wschód, ale nawet nie wiem, do Rosji, czy na Ukrainę, czy Białoruś. Tego mi nie powiedzieli.

– Coś w niej było może?

Tak. W kieszeni na drzwiach komórka, ale od razu poszła do ludzi. Na kartę była, więc wszystko jedno, każdy mógł jej używać. Damski kapelusz leżał na tylnym siedzeniu. Taki wielki, bombiasty, z jakimiś woalami. Jakieś śmiecie. Wszystko powyrzucali. Pamiętali, jaka była komórka, nie wiem, czy pani to się na coś przyda. Nokia sześćdziesiąt sześć dziesięć. Srebrna, nie czarna, bo podobno były jeszcze czarne. To wszystko, czego się dla pani dowiedziałem. Przykro mi, że tak mało.

– To bardzo dużo, panie Teodorze.

– W takim razie musi mi pani wybaczyć, ale ja już będę powoli się zbierał, kolega zaraz przyjedzie. Do Berlina mamy ze trzy godziny na to lotnisko, więc czas się robi na mnie. Cieszę się, że panią zobaczyłem w tym dniu moim ostatnim w Polsce, nie będzie mi się ten dzień tak smutno kojarzył. Jeszcze raz pani dziękuję za to, co pani dla nas zrobiła wtedy. Życzę pani wiele szczęścia, bo pani na nie zasługuje.

Pan Kociołek wstał i pochylił się ku dłoniom Ilonki, ale ona zerwała się z fotela i uściskała starszego pana z całą serdecznością.

– Ja panu też życzę szczęścia, panie Teodorze. Na pewno wszystko się panu ułoży w Anglii, a nie wiadomo, czy za chwilę wnuków pan nie będzie niańczył. No i ktoś musi uważać, żeby dzieci po polsku mówiły, a dziadek najlepiej przypilnuje.

Odjeżdżając z warsztatowego podwórka, Ilonka z całej siły nacisnęła klakson, nie bacząc na zakaz trąbienia w mieście.

Miły staruszek. I szkoda go, wcale mu się nie chciało wyjeżdżać. Ale jeśli Donat dostanie pracę w tym samym warsztacie, co Boguś, to jakieś wieści o seniorze będzie miała.

Tylko jak ona wytrzyma do jutra?

Złapała komórkę.

– Tak, pani Ilonko? Zapomnieliśmy o czymś?

– Panie Teodorze, a czy ja mogę powiedzieć znajomemu policjantowi o tym wszystkim dzisiaj wieczorem? Zobowiążę go, żeby do rana trzymał to przy sobie. Bo przecież nie wytrzymam!

Pan Kociołek roześmiał się serdecznie.

– Wieczorem będę już w Anglii. Niech się pani nie męczy. Fajny ten pani policjant?

– Fajny, panie Todziu.

– Proszę go pozdrowić ode mnie. I mam nadzieję, że będzie pani z nim szczęśliwa.

Ilonka złapała się na tym, że już, już chciała tłumaczyć panu Teodorowi istotę relacji wzajemnych między nią a komisarzem, bo przecież nic jeszcze w tym związku nie było pewne, a w szczególności sam związek – ale się opanowała. Dla starszego pana nie miało to najmniejszego znaczenia. Ważne były jego życzliwe słowa.

Nigdy jeszcze w swoim zawodowym życiu Ilonka nie była tak roztargniona jak dzisiaj. Prawdopodobnie udało jej się zachować życie tylko dlatego, że wszyscy ją lubili. Największe katusze przeżyła, kiedy w bufecie natknęła się na Lalkę i Wikę, omawiające wraz z Krysią ważne sprawy programowe… przy miseczce zupy meksykańskiej. Wymieniły poglądy na temat najnowszej nagrody literackiej „Nike” i na tym się skończyło.

Najdłuższy dzień miał się skończyć około ósmej wieczorem, o tej porze bowiem komisarz… Ilonka pomyślała, że trzeba będzie się przyzwyczaić do myślenia o nim po imieniu… Zatem na tę porę Tomek zapowiedział swoje przybycie i wtedy wreszcie będzie można wypuścić z siebie wieści wraz z nadmiarem powietrza.

Dwie godziny pomiędzy osiemnastą a dwudziestą okazały się dla Ilonki najtrudniejsze. Aby jakoś je przetrzymać, rzuciła się w wir prac kuchennych i kiedy komisarz… Tomek… zadzwonił domofonem, na stole w pokoju stała kolacja godna hotelu Ritz, a kuchnia przypominała Bośnię i Hercegowinę w najgorętszym okresie działań wojennych.

Tomasz wyminął zgrabnie przeszkodę w postaci pani Karachulskiej i zastukał do drzwi. Ilonka otworzyła, on wszedł, przywitał ją czule i ponad jej ramieniem zobaczył, co się dzieje w kuchni.

– Ilonko, kochanie moje, sąsiadka podrzuciła ci bombę do kuchni?

– Bombę to ja mam dla ciebie. Nie patrz tam. Chodź do pokoju.

Teraz z kolei pokój, a raczej przygotowana kolacja wprawiła komisarza w zdumienie. Stanowczo nie zanosiło się na zwyczajny wieczór.

Komisarz miał nadzieję, że wszystko to, co widzi, zapowiada jakiś generalny przełom uczuciowy Ilonki (coraz większą miał pewność, że nie chciałby swojego związku z nią ograniczać do spraw czysto łóżkowych), ale ukochana kobieta szybciutko wyprowadziła go z błędu.

– Wiem, co się stało z xsarą – wystrzeliła na początek, zapalając liliowe świece różnej wysokości. – Ty siadaj i jedz, a ja ci będę opowiadała.

Lekko oszołomiony spełnił polecenie. Ilonka, ograniczając własną konsumpcję do gazowanej nałęczowianki, za to w dużych ilościach, opowiedziała mu wszystko, nie tając swojego zaniechania w kwestii gangu samochodowego dwa lata temu. Trochę się bała jego reakcji, ale Tomasz pominął sprawę milczeniem. Znacznie bardziej interesowało go to, co wiązało się z telewizyjnym morderstwem.

– Ilonko, słońce moje, czy jesteś pewna, że nie powiedzieliby nam tego, gdybyśmy zapewnili im dyskrecję?

– Jestem pewna – powtórzyła mu argumentację pana Kociołka, z którą trudno było się nie zgodzić.

– No tak, mają rację. Czyli znowu wszystko wiemy i nie możemy z tym nic zrobić?

– Tak wygląda. Czekaj, to moja komórka… Haloo… Tak, Ilona Dymek, a z kim mam przyjemność?… Co?… Kim pan jest?

Komisarz, zdenerwowany nagle do szaleństwa, pokazał jej, żeby włączyła głośnik, ale rozmówca już się zdążył wyłączyć.

– Co to było? Ilonko!

– Spoczko, nic takiego. Jakiś facet powiedział mi, że mam paczkę za drzwiami… Chodź!

– Ilonko, zaczekaj! To może być niebezpieczne! Ilonka już otwierała drzwi. Za nimi istotnie stała spora paczka o charakterystycznym kształcie walca średnicy około pół metra.

– Nie ruszaj tego! To może być jakaś cholerna bomba! Zawołamy specjalistów!

– Tomek, czekaj. Nie wołaj nikogo. Moment. Przyjrzyj się tej paczce. Kurczę, ja chyba wiem, co to jest! Patrz tutaj!

Za ozdobną wstążeczkę okalającą paczkę ktoś włożył wizytówkę Ilonki, tę samą, którą dała swego czasu panu Kociołkowi. Poznała ją po numerze xsary wypisanym czarnym pisakiem obok własnego nazwiska. Zanim komisarz zdążył jej przeszkodzić, wyjęła wizytówkę zza wstążeczki.

Nic nie wybuchło.

Na odwrocie wizytówki skreślone było nieco staroświeckim i raczej niewyrobionym pismem: „To mój prezent pożegnalny dla pani, przykro mi, że tylko tyle. Dużo szczęścia. T. Kociołek”.

– Tomek – powiedziała łagodnie Ilonka. – Nie wołaj nikogo. Naprawdę nie trzeba. Ja wiem, co tam jest. Kapelusz Paproszkowskiej. Pan Teodor mi go przysłał. Mógł dać od razu, ale może chciał mi zrobić niespodziankę…

– Stary mafioso – mruknął komisarz. – Ilonko moja, podejrzewam, że on był capo di tutti capi w tej całej mafii…

– A ja nie – zaprotestowała. – Miałby chatę o wyższym standardzie. Nie wykluczam, że jakieś autka tam się na szybko przemalowywało, bo pan Teodor był lakiernikiem znakomitym, ale uwierz mojej znajomości psychiki ludzkiej… żaden capo.

– Mimo wszystko nie otwieraj tego, kochanie. Proszę, zadzwonię po kolegów od otwierania podejrzanych pakunków…

Ilonka słuchała go tylko jednym uchem. Do drugiego coś jej mówiło, że paczka nie zawiera żadnych pułapek. A jeżeli nawet zawiera i ona wyleci w powietrze, to będzie kara boska za to, że zaniechała działań w sprawie gangu samochodowego z Bogusiem Kociołkiem w srebrnej beemce.

Jednym ruchem zdarła wstążeczkę i zdjęła pokrywę. Komisarz nie zdążył nawet krzyknąć, choć miał taki odruch.

W pudle spoczywał utrzymany w kolorystyce różowo – kremowej kapelusz. Spory, zdobny woalami i jedwabnymi różami. Trochę teatralny. Ulubiony kapelusz nieboszczki Eweliny Proszkowskiej.

Komisarz miał jeszcze trochę obaw, że ładunek wybuchowy może być schowany pod kapeluszem, ale już się z tym nie wyrywał.

– Patrz, nie wyrzucili go jednak! Może jakaś żona nie pozwoliła, ten kapelusz obiektywnie jest dziełem sztuki.

Myślisz, że są na nim jakieś ślady? Włos Procha! Może na nim być?

– Nawet jeśli, to nic nam nie daje, bo małżonkowie mogli w domu figlować z kapeluszem. Kurczę, muszę pomyśleć, jakby go wykorzystać… Tam jest coś jeszcze?

Za kawałek kremowego woalu zatknięta była mała kopertka. Ilonka wydobyła z niej niewielką małpeczkę ze srebra.

– Wiesz, co to jest? – spytał Tomasz.

– Wiem. To breloczek od kluczy, własność Eugleny. Wszyscy go znali, bo rzucała kluczami gdzie popadnie. Tomek, dlaczego ja tyle czasu miałam zaćmienie umysłowe i dopiero teraz poszłam do starego Kociołka?

– Bo, niestety, ja ci dopiero niedawno o tym samochodzie powiedziałem – przypomniał jej. – I chyba w ogóle początkowo nie chciałem z tobą gadać. To ja miałem zaćmienie umysłowe, ale ostatecznie mi przeszło.

– Nie było powodu, żebyś ze mną wcześniej chciał gadać – powiedziała wspaniałomyślnie. – W sumie jednak dobrze wyszło. Kurczaczki, a może ja bym się zapisała do policji… podoba mi się to!

– Ilonko, jeśli będziesz chciała się zapisać do policji, to ja się położę na twojej drodze jak Rejtan, czy tam Piotr Skarga i będę szaty na sobie rwał. – Ton komisarza był nadspodziewanie poważny. – Nie chciałbym bać się o ciebie bez przerwy, a na tym by się skończyło…

– To może by nawet była fajna zemsta za wszystkie żony policjantów – zachichotała Ilonka, ale ponieważ w tym momencie wpadła w ramiona nowego mężczyzny swego życia, przestała chichotać na pewien czas.

Trochę dziwne było, że pani Karachulska nie zaszczyciła ich odwiedzinami… Ilonka podświadomie nawet trochę na to czekała i zastanawiała się, co powie, żeby baba sobie poszła. Jednak baba w ogóle nie przyszła, co mogło świadczyć o tym, że Donio wreszcie zachował się jak prawdziwy macho i dał mamusi do zrozumienia, gdzie jest jej miejsce. Być może pod wpływem swojej energicznej Marietki.

Następnego poranka żaden pan Teodor nie zadzwonił, ale i tak komisarz musiał iść na ósmą do pracy. Gdyby ktoś jeszcze całkiem niedawno powiedział Ilonce, że z własnej nieprzymuszonej woli wstanie o wpół do siódmej, to by go śmiechem zabiła.

Wstała więc o wpół do siódmej, z przyjemnością spojrzała na Tomasza rozłożonego swobodnie w poprzek łóżka, na gremlina uwiniętego rozkosznie na poduszce, przeciągnęła się, aż zatrzeszczało jej w stawach, i pomaszerowała do łazienki. Zanim komisarz otworzył oczy, była już ubrana, umalowana i miała przygotowane śniadanie, w większości zresztą składające się z tego, czego nie zjedli wczoraj, zająwszy się zupełnie czym innym. Miała też pewną propozycję.

– Już się boję – mruknął Tomasz, dobierając się do faszerowanych bułeczek odświeżonych w piekarniku. – Prawdę mówiąc, ja też mam pewne pomysły…

– Chcesz mówić pierwszy?

– Niekoniecznie. Ale ciekawe, czy myślimy o tym samym.

– Ja myślałam o tym, jak wykorzystać naszą nową wiedzę.

– Tylko do tego wykorzystania chyba nam się przyda Grzegorz Wroński, prawda?

– Prawda. Jako konsultant. Bo może to wcale nie chwyci…

– Moim zdaniem chwyci. O której ty musisz być w telewizji?

– Koło dziesiątej. Jest wcześnie, Tomek! Dzwonimy do Grzegorza?

Doktor Wroński mógł się z nimi zobaczyć zaraz. Poprosił koleżankę, aby go zastąpiła w obowiązkach, i czekał na gości w swoim gabinecie na Broniewskiego.

– Czym mogę wam służyć, młodzi przyjaciele? A co wy tak od świtu już ciężko pracujecie?

Komisarz tylko się uśmiechnął, a Ilonka zachichotała. Lekarz spojrzał na nich badawczo.

– Taaak? I w tej sprawie przychodzicie do psychiatry? Moim zdaniem to nie jest żadne zaburzenie…

Nie, w innej – odrzekła, wciąż chichocząc, Ilonka. – Mamy pewną koncepcję opartą na prowokacji… chcemy cię spytać, czy twoim zdaniem to ma prawo się udać. Tomek, powiedz mu.

– A najlepsze, wiesz, Grzesiu, jest to, że praktycznie oboje wymyśliliśmy to samo. Tylko ja chciałem to zrobić przy pomocy moich kolegów i koleżanek uzbrojonych po zęby oraz wyszkolonych w sztukach walki, a Ilonka życzy sobie wystąpić w roli głównej…

– Noo, to mnie zaczyna naprawdę intrygować. Mów dalej, mów.

– Dzięki Ilonce otrzymaliśmy wiadomości o samochodzie, którym rzekomo wyjechała dyrektorka z telewizji. Pamiętasz tę historyjkę?

– Oczywiście. A co, Ilonka ma znajomości w sferach gangsterskich?

– Zdziwisz się, ale tak. To bardzo zdolna dziewczynka…

– Ja wam zrobię kawy, pozwolisz, Grzesiu? Widzę, że masz tu wszystko, co trzeba. A Tomek niech mówi…

Podczas gdy Ilonka przygotowywała kawę, Tomasz przekazał Grzegorzowi nowiny. Lekarz słuchał uważnie, a kiedy opowieść dobiegła końca, pokiwał głową.

– Czyli jednak konkretów właściwie nie macie. Takich, żeby je można było podsunąć sądowi pod nos. A coście wy – móżdżyli w sprawie rzeczonej prowokacji?

– To teraz ja! Uważaj, Grzesiu. Mamy bardzo dobry punkt wyjścia do działania, bo Paproch dostał „Nike” za „Kanalizę”. Wiesz, że dostał?

– Pierwsze słyszę. To pewnie też o czymś świadczy, chociaż boję się pomyśleć, o czym. I to chcecie wykorzystać?

– Tak, bo to będzie świetny pretekst, żeby go podpuścić. Zdenerwować. Twoim zdaniem on ma silne nerwy czy da się go zaskoczyć?

– Kotku, nie wiem, czym go chcecie zaskoczyć…

– Po pierwsze, mogę do niego zadzwonić i poprosić o wywiad. Pewnie się zgodzi, bo dlaczego miałby się nie zgodzić? Potem…

W miarę jak Ilonka wyniszczała Grzegorzowi misterny plan, psychiatra ożywiał się i coraz energiczniej kiwał głową. Kiedy skończyła, pokiwał głową.

– Bardzo dobry plan. Tylko że ja wam nie obiecam, że pan Proch – Proszkowski da się na to nabrać. Chyba wam już kiedyś mówiłem, że mój borderline nie daje żadnych gwarancji, ani na tak, ani na nie. Ani na chyba… Natomiast odnoszę wrażenie, że to jest w ogóle wasza jedyna szansa.

Mniej więcej tydzień później Ilonka zatelefonowała do Sebastiana Proch – Proszkowskiego.

– Dzień dobry panu. Ilona Dymek, telewizja, redakcja informacji. Pozwoli pan, że pogratuluję „Nike”? Wszyscy byliśmy pod wrażeniem…

– Dziękuję. Do żadnego programu zaprosić się nie dam.

– Panie Sebastianie… Ja to absolutnie rozumiem i nigdy w życiu już byśmy nie śmieli zaprosić pana do studia. Ale proszę, aby pan też nas spróbował zrozumieć. Warszawa nas prosiła o wywiad z panem, bo jednak my mamy do pana bliżej…

– To dla Warszawy? – Proch jakby trącił haczyk, ale jeszcze się na niego nie złapał.

– Tak, dla oprawy, oni chcieli, żebyśmy przeprowadzili z panem taką serię krótkich rozmów w terenie, dla nich jest pan obecnie autorem szczecińskim, bo przecież „Kanaliza” jest osadzona w portowych realiach… no więc ma to być seria rozmów do puszczania przez cały dzień. Oczywiście w sobotę lub niedzielę, nie w dzień powszedni.

– Każda rozmówka po minucie, co?

– Nie. Każda po cztery do pięciu. To już jest konkretny czas, a nie żadna migawka.

– I kto miałby te rozmowy prowadzić?

– Ja. Wyglądałoby to w ten sposób, że pojechalibyśmy z ekipą filmową w kilka miejsc. Mamy zrobić sześć wejść i chcemy pana prosić o zaproponowanie trzech, a trzy inne my zaproponujemy. Wszystko w związku z pańskimi dramatami.

– Kto w Warszawie zamówił ten materiał?

– Redaktor Stępiewska z oprawy. Czy chce pan jej telefon?

Proch – Proszkowski zażądał telefonu do redakcji oraz komórkowego, a Ilonka pogratulowała sobie staranności w działaniu. Nie dalej jak dwa dni temu oboje z Tomaszem przejechali się na dzionek do Warszawy, odwiedzili kogo trzeba i dokładnie uzgodnili z przemiłą Elą Stępiewską szczegóły akcji. Na wypadek gdyby Proch zażądał honorarium, pani Ela miała mu zaproponować jakieś pieniądze – ostatecznie naprawdę dostał tę „Nike” i materiał z nim mógł być jak najbardziej antenowy. To w wypadku gdyby podstęp się nie udał. A jeśli się uda – toż dopiero będzie materiał…

– Dobrze. Zadzwonię do tej pani i przemyślę sprawę. Kiedy się zdecyduję, dam pani odpowiedź.

– Liczę na to, że będzie przychylna. Postaramy się zrobić te rozmowy zawodowo. Kłaniam się w takim razie…

– Do usłyszenia.

Klik.

– Patrz, Tomek, nawet nie zapytał, czy mamy już mordercę Bulwy!

– Zapewne nie wie, że ochotniczo wstąpiłaś do policji. Zadzwoni, tak? Kiedy?

– Jak wykona pracę myślową. Mam nadzieję, że Ela go namówi. Albo przekupi. Powinien polecieć na sławę w mediach centralnych, nie? Grzegorz mówił, że taki borderlajnek raczej lubi, jak się go docenia.

– Patrz, a ja doceniam ciebie. Jesteś nadzwyczajna. Kiedy się zgodzisz, żebyśmy zamieszkali razem?

– Nie zmieniaj tematu.

– Kiedy ja już nie mam siły do rozmawiania z tobą o Paprochu ani o Paprochowej żonie, ani w ogóle o żadnych kryminałach. Porozmawiałbym o nas.

Ilonka jednak nie chciała rozmawiać na ten, jakże newralgiczny, temat. Od pewnego czasu i ona, i Tomasz mieli dubeltowe szczoteczki do zębów, a w łazience każdego z nich wisiały dodatkowe ręczniki. Przeważnie to on nocował u niej, chociaż zdarzyło się kilka razy, że spali w dźwiękowym sanktuarium Tomasza. Gizmo już nie zjadał żadnych kabli; dostał nowy zestaw zabaweczek, które zamieszkały w bezpośredniej bliskości świętych głośników – bez uszczerbku dla tych ostatnich.

Komisarz Tomasz Ogiński doznawał uczucia, którego nie doświadczył jeszcze nigdy w życiu, a nawet był skłonny przypuszczać, że nigdy nie będzie ono miało do niego dostępu. Było to przemożne wrażenie, że bez Ilonki w zasięgu ręki świat nie nadaje się w ogóle do zamieszkania.

Uczucia Ilonki były nieco bardziej umiarkowane. Może dlatego, że miała już przedtem jednego męża, który ją ostatecznie rozczarował, i podświadomie broniła się przed zaangażowaniem. Nie myślała o tym w taki sposób, ale bała się zaryzykować ponowne odrzucenie.

Zaangażowanie w fascynujący kryminał urozmaicało jej życie do tego stopnia, że mogła odłożyć decyzje w sprawach sercowych na jakiś czas.

Dwadzieścia minut po telefonie do Procha zadzwoniła do niej Ela Stępiewska. Ilonka natychmiast włączyła głośnik, aby komisarz mógł uczestniczyć w rozmowie.

– Jezu, Ilonka, spociłam się jak mysz! Ten facet to ewidentny morderca, ja ci mówię. To po prostu słychać w tym zimnym głosie! Nie dziwię się, że pisze takie obrzydliwe rzeczy!

– Dogadaliście się?

– Tak. Oczywiście on zagrał sobie gwiazdora, ja się dostosowałam. Strasznie mu się podlizywałam, on chyba to lubi, chociaż udaje, że wcale nie. Będzie do ciebie dzwonił. Ilonka, ja cię proszę, informuj mnie na bieżąco! Pamiętaj, że wam pomogłam!

– Kochana, masz jak w banku! A poza tym dostaniesz materiał, jakiego świat nie widział. O ile policja ci go da. No to całuski, Elunia!

– Tylko uważaj na siebie, ja bym się go bała. Całuski. Ilonka i komisarz spojrzeli na siebie z zadowoleniem.

– To teraz czekamy – zaczął Tomasz i nie skończył. Komórka dzwoniła znowu. – On?

– On. Halo, Ilona Dymek, słucham.

– Sebastian Proch – Proszkowski. Pani redaktor, rozmawiałem z Warszawą. Zgadzam się. Kiedy pani chce to kręcić?

– Kiedy tylko panu będzie odpowiadać. My jesteśmy do dyspozycji. No, chyba żebyśmy nie dostali kamery, ale w tym tygodniu mogę mieć ekipę właściwie codziennie i w przyszłym też. Czy ma pan już jakieś propozycje?

Jutro nie. Pojutrze może pani?

– Prawdopodobnie tak. Za chwilę do pana oddzwonię, sprawdzę, czy nie ma problemów z ekipą.

– Bardzo proszę. Czekam. Klik.

– O kurczę!

– Ilonka, jesteś pewna, że chcesz zaryzykować?

– A co ja ryzykuję? Jasne, że chcę. Czekaj, naprawdę muszę sprawdzić kamerę…

Kamera była zarezerwowana, aczkolwiek dyspozytura nie została dokładnie wtajemniczona w zamiary policji. Dyrektor Mikło wiedział z grubsza, że chodzi o jakąś prowokację, ale nie miał pojęcia wobec kogo. W telewizji poza Ilonką wiedziały wszystko Wika i Lalka, no i, rzecz jasna, ekipa.

Skład ekipy ustalono bardzo starannie, to znaczy że weszli do niej sami przyjaciele Ilonki. Oprócz Pawła za kamerą, dźwiękowca Piotrusia i kierowcy Karola był z nimi jeszcze komisarz Ogiński. Karol przeistoczył się w asystenta operatora, a komisarz miał zagrać kierowcę. Ponieważ Proch znał go doskonale, przed wyjazdem na zdjęcia dali popracować policyjnemu charakteryzatorowi, po czym komisarzowi wyrosły dodatkowe włosy w kolorze siwym, takaż broda i dodatkowe krzaczaste rzęsy. Pozwoliło to zakryć twarz, na której pojawiły się liczne zmarszczki.

– Zasłużony kierowca tuż przed emeryturą – skomentował to Paweł. – Jedziemy, dziadku. Jak ci na imię?

– Tomek.

– Nie zmienisz jakoś? A jak mu się skojarzy?

– Może być Igor. Igor mu się na pewno nie skojarzy. Pomimo, że miejsce akcji miało być obficie obstawione uzbrojonymi fachowcami poprzebieranymi za różnych gamoni, komisarz uparł się, że sam będzie w bezpośredniej bliskości Ilonki. Znakomity dramaturg najprawdopodobniej potrafi zabijać błyskawicznie i bez oporów. Komisarz nie dopuszczał do siebie myśli o tym, że Ilonce miałaby się stać jakakolwiek krzywda.

Wyjechali z telewizji o dziewiątej rano – teoretycznie mieli robić zdjęcia w sześciu miejscach, dwa to były wnętrza, a cztery pozostałe plenery, więc należało zacząć w miarę wcześnie. Dzień zdjęciowy w listopadzie kończy się praktycznie o trzeciej po południu.

Sebastian Proch – Proszkowski czekał na nich pod domem. Mieszkał na ambitnym osiedlu przy ulicy Ku Słońcu. Ekipa rozstawiła się od razu, bo Ilonka chciała zaraz nagrać jedno wejście. Proszkowski trochę się złościł, bo on miał inne plany, ale przekonała go, że należy oszczędzać czas.

Piotr przypiął im mikroporty i po dwa mikrofony… na wszelki wypadek. Na ogół nie bywał aż tak skrupulatny, ale dzisiaj wszyscy pracowali bardzo starannie. Paweł miał wszystkie kasety nowe, ale poprzewijane, żeby nie było niespodzianek. Torby z zapasowymi bateriami urywały ręce Tomaszowi, który musiał je dźwigać. Karol w charakterze asystenta operatora dysponował drugą kamerą i miał rejestrować całość w ogólniejszych planach i z efektowym dźwiękiem.

– Panie Sebastianie – zaczęła Ilonka, kiedy już wszyscy byli ustawieni na tle ulicy, z ładnym bocznym światłem (komisarz musiał się przed wyjazdem na zdjęcia nauczyć trzymać blendę, spory okrągły kawał materiału srebrnego po jednej i złotego po drugiej stronie, a także składać ją jednym zgrabnym ruchem, co wcale nie było łatwe). – Jesteśmy na ulicy o pięknej i symbolicznej nazwie, Ku Słońcu. Tutaj pan mieszka, więc tu jest w pewnym sensie pana miejsce na ziemi. – W porę powstrzymała się przed użyciem określenia „mała ojczyzna”, przypomniawszy sobie, że pracuje dla oprawy, a nie dla propagandy. – W pańskich sztukach trudno odnaleźć jakiekolwiek słońce…

– Uważa pani, że nasze życie pełne jest słońca? – W głosie Sebastiana Proch – Proszkowskiego brzmiała gorycz. Najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi.

– Owszem, tak właśnie uważam – uśmiechnęła się łagodnie.

– To znaczy, że jest pani bardzo młoda albo kompletnie… przepraszam…

– Głupia – wtrąciła spokojnie Ilonka ku uciesze ekipy, która robiła swoje z kamienną twarzą.

To pani powiedziała. Ale ja nie będę się z panią sprzeczał. Co do nazwy tej ulicy, proszę zauważyć, że mieści się przy niej największy cmentarz w Europie. To dobry symbol. Człowiek myślący, który widzi wokół siebie tyle nienawiści, tyle zła, nie będzie uważał, że życie jest piękne. Życie, proszę pani, jest złe. Ludzie są źli. Matki nienawidzą swoich dzieci. Ojcowie nienawidzą synów. Córki stają się ladacznicami, zanim uda im się skończyć szkołę podstawową.

Ciąg dalszy wypowiedzi Procha był mniej więcej podobny. Po trzech minutach rozmowy Ilonka, a z nią wszyscy członkowie ekipy powinni się poważnie zastanowić, czy by nie popełnić zbiorowego samobójstwa. W przypadku Procha samobójstwo w grę nie wchodziło, ktoś bowiem musiał ludziom nadal uświadamiać, że życie jest nic nie warte.

Operator nakręcił jeszcze portret Procha nadchodzącego właśnie od strony słońca i można było jechać dalej.

Kolejnym miejscem, tym razem wyznaczonym przez dramaturga, były Zakłady Chemiczne w Policach. Przez całą drogę ekipa milczała grobowo. Ilonka próbowała zagadywać swojego gościa, ale Proch nie miał ochoty z nią rozmawiać. Może dlatego, że chciała mu wmówić obecność słońca w naszym parszywym życiu.

Stanęli na wiadukcie, na tle ulubionej przez Ilonkę instalacji kwasu siarkowego.

– Bardzo ładne ujątko – mruknęła do Pawła, zaglądając w wizjer. – Wielki człowiek na tle wielkiej fabryki.

– Lubię klimaty industrialne – odmruknął operator. – Staniesz koło tego palanta, czy mam go filmować solo?

– Solo. Ja już sobie pograłam na dzień dobry i wystarczy.

Ponieważ to miejsce wybrał sam Proch, Ilonka nie trudziła się zadawaniem pytań, poprosiła go tylko o wypowiedź.

Jak było do przewidzenia, wszystko, co mówił, tchnęło głęboką niechęcią do człowieka, który zniszczył własną planetę i nadal zabija to, co z niej pozostało.

Nie wracali tą samą drogą, którą tu przyjechali, przez Pilchowo i Tanowo. Pojechali przez Stołczyn, co było oczywiste, piękniejszych bowiem slumsów w Szczecinie prawdo podobnie nie ma. Kolejna wypowiedź Procha na tle rozwalających się robotniczych kamienic była równie dołująca jak poprzednie. Upadek kondycji ludzkiej walił po oczach. Dochodziła pierwsza.

– Wszystko mamy ładnie po drodze – powiedziała Ilonka na poły do siebie i na poły do Procha. – Pan chce jeszcze na Łasztownię, prawda? Ja bym proponowała taki dziwokątek koło Kanału Zielonego, czy jak on tam się nazywa. Koło Heyki. Blisko domu misjonarek z Kalkuty. Bezdomni tam chodzą. I różni tacy ludkowie, dobrzy dla nas na przebitki.

– Może być. – Skinął głową laureat „Nike”, nawet nie siląc się na uprzejmość.

– Ale najpierw – ciągnęła Ilonka – pojedziemy w jedno miejsce, które my lubimy, to też będzie po drodze, tam się robi fajne, klimatyczne obrazki.

Zrobiła przerwę, żeby dać rozmówcy szansę zapytania o to miejsce, ale dramaturg spoglądał obojętnie za okno i wcale nie miał zamiaru z nią rozmawiać. Przyjęła to z pewną ulgą.

Dojechali do kapitanatu portu i skręcili w Storrady, potem ulicą Malczewskiego dojechali do placu Hołdu Pruskiego i zawinęli w lewo, w stronę zamku.

Teraz zaktywizował się dźwiękowiec, którego zadaniem było odwrócenie uwagi Procha od widoków za oknem.

– Ja przepraszam, może sprawdźmy mikroport, dopóki jesteśmy w ciepłym samochodzie… coś mi się nie podoba, tylko nie wiem, czy to baterie, czy może coś się dzieje z czipsami, to znaczy z mikrofonami… Mogę prosić o nadajnik?

Gadając wciąż mniej więcej do rzeczy, odpiął Proszkowskiemu nadajnik od paska, zmienił mu szybko baterię, przypiął go z powrotem i zajął się dwoma mikrofonikami umocowanymi do klap kurtki. Poprosił o próbę głosu. Wymienił po kolei oba mikrofony, wreszcie podziękował i stwierdził, że teraz wszystko wreszcie gra.

Stali pod estakadą.

Paweł i Karol wymienili kasety na nowe i włączyli kamery, zanim jeszcze wyszli z samochodu. Wysiedli pierwsi – Karol odszedł natychmiast parę kroków, żeby mieć plan ogólny, a Paweł skierował obiektyw na drzwi busa.

Wygramolił się obwieszony sprzętem Piotr, a za nim zgrabnie wyskoczyła Ilonka i gestem zaprosiła Procha, by zrobił to samo.

Miał kamienną twarz.

– Dlaczego tutaj?

– Musi się pan sam domyślić, panie Sebastianie. Dramaturg rozejrzał się dokoła.

Dwadzieścia kroków od telewizyjnego busika stała niechlujnie zaparkowana czerwona xsara. Proszkowski jakby lekko drgnął.

– Widzi pan numer rejestracyjny? Milczenie.

– RZ 89067, to chyba pana samochód? Nie cieszy się pan? Znaleźliśmy panu autko. – Ilonka, zgodnie z sugestią Grzegorza Wrońskiego, klepała teraz jak najęta. – To przecież pańska xsara, czerwona, RZ 89067, nie można pomylić takiego numeru, jest strasznie skomplikowany. Zobaczymy, czy są kluczyki? Chodźcie, chodźcie wszyscy. Panie Sebastianie, pan przodem. Proszę zajrzeć do środka! Może są kluczyki?

Dramaturg, na którego napierało dwóch facetów z kamerami, facet z wielką tyką i zwisającym z niej ogromnym mikrofonem oraz kierowca przypominający leśnego dziadka, nie miał innej możliwości, jak iść w stronę samochodu. Był blady jak ściana, co jednak o niczym nie świadczyło, bo z reguły był blady jak ściana. Przestał natomiast być spokojny. Ilonka doszła do takiego wniosku, kiedy zobaczyła zaciśnięte pięści Procha.

– Zaglądamy, panie Sebastianie, zaglądamy! Paweł, filmuj! Ależ mamy szczęście! Są kluczyki! Są kluczyki w stacyjce! To niesamowite, przecież ten samochód stoi tu od maja, prawda, panie Sebastianie? Jak to się stało, że nikt go nie ukradł! Panie Sebastianie, pamięta pan ten breloczek? Małpeczka! Srebrna małpeczka! To brelok pani Ewelin)’!

Dramaturg chciał chyba coś powiedzieć, ale zrezygnował. Ilonka mówiła coraz szybciej, zaglądając mu w oczy: – Panie Sebastianie! To naprawdę niesamowite! Znalazł się samochód pani Eweliny! Znalazł się breloczek pani Eweliny! Może znajdzie się również pani Ewelina? No, jak pan sądzi? Znajdzie się czy się nie znajdzie? Jeeest! Niech pan patrzy!

Zza filaru, obok którego stała wypożyczona z serwisu xsara z nieprawdziwymi tablicami wyłoniła się szczupła kobieta w długim płaszczu i wielkim kapeluszu na głowie.

Sebastian Proch – Proszkowski jakby się zachłysnął. Zanim zdążył pozbierać myśli, Ilonka zupełnie innym niż dotąd tonem, wrogim i nieprzyjemnym, spytała:

– I po co było ją zabijać? Po co było zabijać własnego ojca?

– Niczego mi nie udowodnicie.

– Spoczko, panie Sebastianie. Na breloczku jest kilka fajnych odcisków palców i to pana palce, a nie żony. Na kapeluszu był pański długi włos. Został tam, kiedy pan wyjeżdżał z garażu, udając własną żonę!

Literat milczał i Ilonkę już zaczynało ogarniać straszne przeczucie, że teraz on się zaprze, a oni wszyscy wyjdą na idiotów. Pochyliła się ku niemu i zasyczała:

– Wszystko ci udowodnimy, Paprochu jeden, wszystko! Wiemy, jak zabiłeś tatusia kartografa za to, że was rzucił! Wiemy, jak udusiłeś Ewelinę! Wiemy, że Bulwa to widział i że cię szantażował, a ty wykorzystałeś swój szybki refleks i pieprzony czarny pas! A tę komóreczkę znasz?

Gestem sztukmistrza wyciągnęła z kieszeni srebrną nokię 6610. Wypożyczoną z punktu serwisowego.

– Była w schowku na drzwiach. Pomijam, że odcisków palców jest na niej trochę, to jest też karta pamięci. I połączenie z tamtego dnia… dokładnie za dziewiętnaście szósta, to znaczy osiemnasta. Z pańskiej komórki, niestety!

– Zamknij się, suko! – ryknął Proch i rzucił się na Ilonkę.

Zdążył złapać ją za szyję i zaczął dusić, ale w tym momencie runęło na niego kilka postaci, które zjawiły się nie wiadomo skąd. W kilka sekund leżał na ziemi ze skutymi z tyłu rękami. Podziw komisarza wzbudził stoicki spokój ekipy, która cały czas robiła swoje. Ilonka rozkwitła jak ta róża w pełni lata.

– Podnieście go, panowie – poprosiła grzecznie półgłosem. – Bo teraz to on leży na mikrofonach, a jeszcze byśmy chwilkę ponagrywali…

Panowie antyterroryści nie zdołali powstrzymać uśmiechów i spełnili prośbę. Sebastian Proch – Proszkowski zwisał im teraz z ramion jak marionetka bez sznurków.

– Tylko my jesteśmy do wymazania, ma pani świadomość – mruknął jeden z „antków”. – Żadnych twarzy na ekranie.

Ilonka kiwnęła głową i spojrzała pytająco na Tomasza. Teraz on kiwnął głową, starannie ukrywając uśmiech zachwytu i dumy. Co za dziewczyna… niech ma swoje pięć minut, bo zasłużyła. Zresztą trzeba iść za ciosem, zanim facet ochłonie.

– Nie mam ci za złe – oświadczyła tymczasem Ilonka Prochowi, który patrzył na nią, jakby jej nie widział. – Mogłeś się wkurzyć. Ewelina też cię wkurzyła? Bo ty, jak się wkurzysz, to zabijasz, tak?

– Mówiłem ci już, że jesteś głupia – powiedział drewnianym głosem. – Nie rozumiesz nic. Nic. To ona mnie zniszczyła. Ona mnie, nie ja ją. Ja tylko skończyłem coś, czego ona sama nie była w stanie skończyć. Gdybym mógł, zabiłbym jeszcze tego tłustego kretyna. Może powinienem był przynajmniej spróbować. W imię ludzkości… Życie jest chaosem, ty mała idiotko, nie ma czegoś takiego jak porozumienie między ludźmi… ale powinna być przynajmniej jakaś graniczna uczciwość… a jeśli ktoś nie potrafi tej granicznej uczciwości zachować, powinien zostać zniszczony. Zniszczony. Może byłoby dla mnie lepiej, gdybym siebie zabił, a nie ich…

– Zabiłeś ojca, bo od was odszedł? Po tylu latach?

– Zabiłem ojca, bo mnie zniszczył. Po raz pierwszy rozsypałem się w proch… teraz już rozumiesz, dziewczynko, skąd się wziął mój przydomek, czy i to muszę ci wytłumaczyć? Po raz pierwszy rozsypałem się w proch właśnie wtedy…

– Po raz drugi na tym obozie? – wtrąciła cichym głosem. Spojrzał na nią i twarz mu się skurczyła.

Tak. Skąd wiesz o obozie? Zresztą nieważne. Chciałem zabić matkę, ale nie potrafiłem. Matki nienawidzą swoich dzieci, tak to jest. Żony nienawidzą mężów. Wiedziałem o tym dawno, zanim przyjechaliśmy do tego pieprzonego miasta. Usiłowałem nauczyć się żyć w postaci prochu… może to jednak zrozumiesz…

– Ewelina cię nie rozumiała?

– Nie pytałem.

– Może warto było spróbować?

– Pytałem ją, czy wie, dlaczego umiera. A ona tylko się śmiała. Wiesz, mała, że ona w ogóle mi nie uwierzyła, że ją zabiję? Nie wierzyła do końca. Zabrałem jej komórkę, miała dwie… żeby nikt nie znalazł tej rozmowy… to była komórka na kartę, jakim cudem ją macie, nie rozumiem. Samochód też. Nie rozumiem… Zostawiłem go z kluczykami w stacyjce… nie było go już, jak wracałem w nocy z Trójkąta… a wy go macie… Potem też go nie było, jak tędy przechodziłem…

– Nasz maszynista cię widział, prawda?

– Tak, widział. Wyciągnął ze mnie dziesięć tysięcy… jeżeli ktoś myśli, że można sobie kupić trochę spokoju, jest idiotą. Więc może to ja jestem idiotą, a nie ty… Zabiłem ich, ale w sumie nic mi to nie dało…

– A twoja sztuka?

– Nie chcę już mówić o mojej sztuce… oszukałaś mnie z tym wywiadem… ty też… mówiłem ci przecież, wszyscy oszukują… Mam cię dość, krętaczko… chachmęciaro… wynoście się już z tymi kamerami…

– Odrzucenie to straszna rzecz, wiesz coś o tym, Ilonko, prawda?

– Wiem, nawet sporo, odkąd głupi Kopeć odmaszerował. I patrz, teraz jest mi chyba nawet lepiej niż wtedy, kiedy był, a ja usiłowałam się rozdwajać, roztrajać i rozpięciarzać…

– Bo jesteś silna, Ilonko. Nie każdemu udaje się znieść odrzucenie.

Grzesiu, czy on jest do tego stopnia chory, żeby go wsadzili do czubków zamiast do więzienia?

– Nie wiem. Na pewno będzie potrzebna porządna obserwacja, a to potrwa. Żal ci go, prawda?

– Ty to się znasz na ludziach. Ale sam rozumiesz: żal nie żal, a zabił troje ludzi.

– No właśnie. Cieszę się, że nie masz jakichś absurdalnych wyrzutów sumienia.

– Ilonko, moja kochana… odkułaś się za te wszystkie żony policjantów.

– Co ty mówisz, zdenerwowałeś się, jak mnie Paproch chciał udusić?

– Nawet nie mów. Do końca życia będę sobie wyrzucał, że się zgodziłem na te twoje szaleństwa.

– E tam, zaraz szaleństwa. Gdybym była jakąś tam policjantką, to byś nie miał oporów.

– Ale nie jesteś jakąś tam policjantką! Ilonka, proszę, zamieszkajmy razem. Kocham cię, cholera, a ty mi się wymykasz…

– Nie wymykam ci się, Tomek. Ja przecież też cię kocham. I Gizmo cię kocha, patrz, znowu wlazł do twojego kapcia… Ale na razie jeszcze pomieszkam u siebie. Od ciebie nie widać mojej suwnicy.

Pani Ilonko. Przesyłam pozdrowienia z Manchesteru. Mieszkam u Bogusia i zaczynam się uczyć angielskiego. Słyszałem, że złapała Pani swojego złoczyńcę. Dzielna z Pani dziewczyna. Pozdrawiam Panią serdecznie. T. Kociołek.

Cześć, Ilona. Pozdrowienia z Manchesteru. Żeby tu nie było Manchester United, to bym się dawno ewakuował. Wiesz, co oni jedzą, ci Angole? Marietka chce się dopisać, to cześć.

Ilonko kochana! Wiesz, jak się nazywam? Marieta Karachulska. Chyba jednak musimy zmienić nazwisko na prostsze dla Anglików. Mam nadzieję, że też jesteś szczęśliwa. Serdecznie całuję. M.K.

– Pani Ilonko! Pani Ilonko! Niech pani nie ucieka, ja tylko porozmawiać chciałam… ja już nie mam do pani żadnych pretensji, zrobiłam świetne naleśniczki z nadzionkiem orzechowym, na słodko! Donio dzwonił z tej Anglii, Manetka jest w ciąży! Pani Ilonko kochana, ja chyba nawet jestem pani wdzięczna, że go pani wtedy nie chciała, bo tak sobie teraz myślę, że pani starsza od niego i rozwódka, i takie chucherko, a Marietka dziewczyna jak łania, dzieci może mieć kilkoro, a kocha go! Donia znaczy. I Donio ją kocha. Tak myślałam, żeby może do nich jechać, może i na stałe, ale oni mówią, że mają na razie małe mieszkanie, jakby się dorobili domu, to co innego, a na razie nie. To ja sobie myślę, że będę co i raz do pani wpadała, i przyniosę, co zrobię do jedzenia, bo pani to taka chuda, pewnie ten policjant panią objada! I porozmawiamy zawsze, ja to panią tak traktuję jak prawie synową!

– Tomek…

– No co, kwiatku?

Ty jeszcze wciąż chcesz, żebym się do ciebie wprowadziła?

  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Powtórka z morderstwa», Monika Szwaja

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства