«Szkarłatny Kwiat»

1070

Описание

Francja czasów Wielkiej Rewolucji. Szaleje terror. Diabelski wynalazek – gilotyna – pozbawia życia tysiące arystokratów. Lecz oto pojawia się Szkarłatny Pimpernel. Szlachetny śmiałek ratuje od śmierci niewinnych ludzi, organizując ich brawurowe ucieczki do Anglii. Wkrótce jednak nad jego głową zbierają się czarne chmury. Piękna Małgorzata St. Just zostaje zmuszona do zdemaskowania tajemniczego bohatera albo… zginie jej brat. To oznacza zdradę ukochanego. Jak postąpi Małgorzata? Czy misterny plan agenta rządu francuskiego zakończy się sukcesem?



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Baronowa Orczy Szkarłatny Kwiat

Tytuł oryginalny: The Scarlet pimpernel

Cykle: Szkarłatny kwiat (tom: 1)

Wstęp

Znana autorka międzywojenna Baronowa Orczy tym razem prowadzi Czytelnika w burzliwy czas Rewolucji Francuskiej, kiedy to wskutek szalejącej nienawiści i pragnienia zemsty paryskiego tłumu padają codziennie głowy arystokratów. Gilotyna nie wybiera ofiar.

Szkarłatny kwiat – tytułowa postać książki – pozostanie do końca wielką tajemnicą. Wszyscy jednak wiedzą, że pod tym pseudonimem kryje się młody Anglik, ratujący w przemyślny sposób niewinne ofiary terroru.

Inną postacią, wokół której rozwija się akcja, jest piękna Lady Blakeney – Małgorzata -ozdoba eleganckich przyjęć.

Jaką rolę odgrywa ta niezwykła kobieta: przyjaciela Francji czy wroga?

O tym Czytelnicy dowiedzą się z kart tej książki.

Rozdział I. Paryż we wrześniu 1792 roku

Zapadał zmierzch. Koło bramy zachodniej, tam gdzie dumny władca wzniósł potem nieśmiertelny pomnik narodowej sławie i własnej próżności, kipiał wzburzony i hałaśliwy tłum. Była to dzicz potworna o rozbudzonych najniższych instynktach, dysząca nienawiścią i pragnieniem zemsty.

Przez cały niemal dzień gilotyna wykonywała ohydną funkcję. Wszystko, co w minionych wiekach stanowiło chlubę Francji, jej stare rody i błękitna krew, padało ofiarą żądzy "wolności i braterstwa". Rzeź zakończyła się dopiero z zapadającym zmrokiem, a inne, ciekawsze jeszcze widowisko czekało na motłoch przed ostatecznym zamknięciem miasta. Dlatego tłum opuścił Place de la Gr~eve i udał się ku rozlicznym bramom, gdzie codziennie wabiła go ciekawość. Bo też co to za szalone głowy ci arystokraci! Wszyscy co do jednego byli oczywiście zdrajcami ludu: mężczyźni, kobiety, dzieci i synowie wielkich rodów, które od czasu wojen krzyżowych okrywały chwałą Francję.

Ich poprzednicy uciskali lud, deptali go czerwonymi obcasami wytwornych trzewiczków o złotych klamrach, a teraz lud stał się władcą Francji i miażdżył dawnych panów nie obcasami wprawdzie – bo chodził przeważnie boso – ale skuteczniejszym jeszcze ciężarem – nożem gilotyny.

I codziennie nienasycone i ohydne narzędzie tortury dopominało się o nowe ofiary: starców, młode kobiety, wątłe dzieci, nim nadszedł dzień, gdy gilotyna zawołała o głowę króla i pięknej królowej. Ale tak musiało być! Czyż lud nie stał się panem Francji, a arystokraci zdrajcami, jak ich ojcowie? Dwieście lat lud w pocie czoła pracował i głodował, aby utrzymać rozrzutny dwór, a teraz potomkowie tych, którzy przyczyniali się do jego świetności, musieli się ukrywać albo uchodzić z kraju, chcąc uniknąć spóźnionej zemsty. Próby ich ucieczek dawały motłochowi najpocieszniejsze widowiska. Każdego wieczoru przed zamknięciem bram miasta, gdy liczne wozy targowe wyjeżdżały z Paryża, niektórzy arystokraci próbowali umknąć ze szponów komitetu bezpieczeństwa publicznego. W rozmaitych przebraniach, pod różnymi pozorami podkradali się do bram tak dobrze strzeżonych przez żołnierzy republikańskich. Mężczyźni w sukniach kobiecych, kobiety w męskim przebraniu, dzieci w łachmanach żebraków, hrabiowie, markizowie, książęta usiłowali przedostać się z Francji do Anglii lub innego przeklętego kraju, aby tam zwrócić obce narody przeciw walecznej republice, utworzyć armię i oswobodzić nikczemnych więźniów z Temple, którzy nazywali się niegdyś władcami Francji. Ale prawie zawsze ich zatrzymywano. Zwłaszcza u bramy zachodniej sierżant Bibot okazywał niezwykłą czujność i demaskował każdego arystokratę. Wtedy rozpoczynała się zabawa. Bibot patrzał na zdobycz jak kot na złapaną mysz, bawił się nią niekiedy dłużej niż kwadrans, udawał, że wprowadziły go w błąd peruka lub inne sztuczki tego lub owego markiza albo hrabiego. Bibot miał rzeczywiście wiele sprytu i było na co patrzeć, gdy łapał zbiega w ostatniej chwili. Czasem przepuszczał faktycznie swą ofiarę przez bramę, aby przez chwilę miała złudzenie, iż uszła cało z Paryża, ale gdy biedak oddalił się na odległość dziesięciu metrów, Bibot posyłał za nią dwóch ludzi, którzy zawróciwszy go zdzierali z niego przebranie.

Jakże się śmiano serdecznie, gdy okazało się, że zbieg był niewiastą, dumną markizą! A jak śmiesznie wyglądała w szponach Bibota, wiedząc, że nazajutrz czeka ją sąd, a potem czuły uścisk "Madame la Guillotine"! Nic więc dziwnego, że w ten piękny wrześniowy wieczór tłum skupiony przy bramie Bibota dyszał ciekawością i podnieceniem. Żądza krwi zwiększa się z jej widokiem i nie zna przesytu. Widziano dzisiaj setkę spadających głów, chciano się upewnić, czy można liczyć jutro na sto nowych.

Bibot siedział na przewróconej beczce tuż przy bramie, mając przy boku oddział żołnierzy. Praca była ciężka. Ci przeklęci arystokraci, porwani panicznym strachem, czynili co mogli, aby wydostać się z Paryża. Jednak codziennie Bibotowi udawało się zdemaskować kilku monarchistów i posłać ich pod sąd komitetu bezpieczeństwa publicznego, którego przewodniczącym był ów dobry patriota, towarzysz Fouquier Tinville. Robespierre i Danton wynagrodzili Bibota za gorliwość, a on pysznił się, iż jego wyłączną zasługą była śmierć pięćdziesięciu arystokratów.

Ale dzisiaj wszyscy sierżanci na straży mieli wyjątkowe polecenia. W ubiegłych dniach wielu arystokratom udało się uciec i dostać do Anglii. Dziwne wieści krążyły o tych ucieczkach, które stawały się teraz dość częste i dziwnie zuchwałe. Wszystkie umysły były nimi poruszone. Wysłano na szafot sierżanta Grospierre'a za to, że pod jego nosem cała rodzina wymknęła się przez północną bramę. Przekonano się, że te wyprawy organizowane były przez kilku Anglików, którzy z bezprzykładnym zuchwalstwem, mieszając się w nieswoje sprawy, ratowali ofiary przeznaczone dla "Madame la Guillotine".

Wieści te przybierały niezwykłe rozmiary. Bez wątpienia banda Anglików istniała, a wodzem jej był człowiek o wprost bajecznej odwadze i zuchwalstwie. Opowiadano, że on i arystokraci, których ratował, stawali się niewidzialni, gdy zbliżali się do bram i wychodzili z miasta przy pomocy sił nadprzyrodzonych. Nikt nie widział tych tajemniczych Anglików, a co do ich wodza, to nie mówiono o nim inaczej, jak z zabobonnym lękiem. Tu towarzysz Fauquier Tinville otrzymywał pismo pochodzące z niewiadomego źródła, czasem znajdował je w kieszeni swego płaszcza, tam znów podawano mu list w tłumie, gdy szedł na posiedzenie komitetu bezpieczeństwa publicznego. Papier zawierał zawsze krótką wzmiankę, że banda intrygantów działa, a w rogu widniał mały szkarłatny kwiatek w formie gwiazdki.

W kilka godzin po otrzymaniu tej bezczelnej przesyłki towarzysze komitetu bezpieczeństwa publicznego dowiadywali się, że pewna ilość monarchistów umknęła z Paryża i była w drodze do Anglii. Straż przy bramach została zdwojona, sierżantom zagrożono śmiercią, a równocześnie obiecano ogromne nagrody za schwycenie tych Anglików. Za pojmanie ich tajemniczego, nieuchwytnego przywódcy, ukrywającego się pod nazwą "Szkarłatnego Kwiatu", ofiarowano pięć tysięcy franków nagrody.

Przypuszczano ogólnie, że Bibot będzie owym szczęśliwcem, któremu się to uda, i dlatego dzień po dniu ludzie gromadzili się przy bramie zachodniej, aby widzieć na własne oczy, gdy położy rękę na zbiegu, uchodzącym pod opieką tajemniczego Anglika.

– Towarzysz Grospierre musiał być głupcem! – rzekł Bibot do swego wiernego kaprala – szkoda, że mnie nie było zeszłego tygodnia przy bramie północnej.

I splunął na ziemię, aby okazać pogardę dla naiwności kolegi.

– Jak to było, towarzyszu? -spytał kapral.

– Grospierre stał na straży przy bramie – zaczął z namaszczeniem Bibot, a tłum zbliżał się, aby słyszeć jego opowiadanie. – Wszyscy słyszeli o tym intrygancie, tym przeklętym "Szkarłatnym Kwiecie", ale przez moją bramę on nie przejdzie. Do licha! chyba, że jest diabłem wcielonym

– chwalił się Grospierre. Ale Grospierre był głupcem. Wozy, powracające z jarmarku, wyjeżdżały powoli z miasta, jeden był naładowany beczkami, a na koźle siedział stary woźnica i chłopiec koło niego. Grospierre był trochę podpity, ale uważał się za mądrego. Zajrzał do niektórych beczek, były puste, więc pozwolił staremu przejechać przez bramę.

Szmer oburzenia przeszedł po tłumie obdartych nędzarzy, otaczających towarzysza Bibota.

– W niespełna pół godziny – ciągnął dalej sierżant – nadjeżdża kapitan gwardii z oddziałem kilkunastu żołnierzy. "Czy przejechał tędy wóz z beczkami?" – pyta bez tchu Grospierre'a. "Tak, przejechał pół godziny temu", odrzekł Grospierre. "I pozwoliłeś mu uciec?" – krzyknął ze złością kapitan. "Pójdziesz za to na szafot, towarzyszu sierżancie! W wozie był ukryty książę de Chalis i cała jego rodzina." "To nie może być!" – zawołał przerażony Grospierre. "Jak to nie! A furmanem był nie kto inny, tylko ten przeklęty Anglik, "Szkarłatny Kwiat".

Tłum zawył ze zgrozy.

– Towarzysz Grospierre odpokutował swą pomyłkę na gilotynie, ale doprawdy, żeby być takim głupcem!

Bibot śmiał się tak bardzo z własnego opowiadania, że nie mógł przyjść do siebie. Gdy się trochę uspokoił, ciągnął dalej:

– "A teraz, moi ludzie" -zawołał po chwili kapitan -"myślcie o nagrodzie, gdyż zbiegi nie mogą być daleko!" i pomknął przez bramę, otoczony żołnierzami.

– Ale już było za późno! -zawołał tłum.

– Już ich nie złapano!

– Dobrze zrobiono Grospierre'owi, czemu był taki głupi!

– Czemu nie obejrzał dokładnie wszystkich beczek!

– Zasłużył na swój los!

Te wykrzykniki bawiły Bibota tak serdecznie, że aż go w boku kłuło ze śmiechu, a łzy spływały mu po policzkach.

– Nie, nie! – rzekł wreszcie -nie było arystokratów w wozie! Woźnicą nie był "Szkarłatny Kwiat"!

– Co?

– Nie! Kapitan gwardii był "Szkarłatnym Kwiatem" w przebraniu, a żołnierze arystokratami!…

Na te słowa tłum umilkł. To zdarzenie było wprost cudowne, a choć republika ciemiężyła religię, nie udało jej się całkowicie zgładzić strachu przed siłami nadprzyrodzonymi w sercach tłumu. Nikt nie miał więc wątpliwości: ten Anglik na pewno był wcielonym diabłem.

Słońce skłaniało się ku zachodowi i Bibot zabrał się do zamykania bramy.

– Wozy naprzód! – zawołał.

Kilkanaście krytych płótnem wozów stanęło w długim szeregu, gotowych do opuszczenia miasta, aby na drugi dzień rano znów przyjechać na targ z wiejskimi produktami. Bibot znał je wszystkie, gdyż przejeżdżały tędy codziennie dwa razy. Zwrócił się do woźniców – a były to przeważnie kobiety – i zaczął przeszukiwać wozy.

– Nie można nikomu wierzyć – rzekł głośno – i nie dam się złapać jak ten głupi Grospierre.

Owe kobiety spędzały prawie zawsze cały dzień na placu koło gilotyny, robiąc na drutach i plotkując, podczas gdy na plac zajeżdżały liczne ofiary terroru. Przypatrywały się z lubością, jak "Madame la Guillotine" przyjmowała zaproszonych gości, Bibot przez cały dzień pełnił służbę na placu, znał więc te stare wiedźmy "trykotowe", jak je nazywano, które siedziały spokojnie, podczas gdy spadała głowa za głową, obryzgując je krwią.

– Hej tam, matko! – rzekł Bibot do jednej z tych okropnych kobiet – Co ty tam masz?

Widział ją wczesnym rankiem tego dnia, gdy z robotą w ręku, z batem leżącym obok, siedziała na placu koło gilotyny. Teraz miała przyczepiony do bata rząd loków wszystkich odcieni – od złotych do srebrnych, jasnych i ciemnych i głaskała je swymi ogromnymi, kościstymi palcami, śmiejąc się do rozpuku.

– Zawarłam przyjaźń z kochankiem "Madame la Guillotine" – rzekła. – Obcina je dla mnie ze spadających głów. Na jutro obiecał mi więcej, ale nie wiem, czy będę mogła przyjść na zwykłe miejsce.

– A to dlaczego, matko? -zapytał Bibot, który choć był twardym żołnierzem, wzdrygnął się z obrzydzeniem na widok tej ohydnej kobiety i jej wstrętnej zdobyczy.

– Mój wnuk zachorował na ospę

– rzekła, wskazując wnętrze wozu. – Niektórzy mówią, że to dżuma, a w takim razie nie pozwolą mi jutro przyjechać do Paryża.

Na wzmiankę o ospie Bibot cofnął się trwożnie, ale gdy stara wiedźma wspomniała o dżumie, odskoczył od wozu jak oparzony.

– Niech cię diabli wezmą! -syknął przez zęby.

– Raczej niech ciebie diabli wezmą, towarzyszu, żeś taki tchórz. To dopiero wojak, który boi się choroby!

– Do licha, dżuma!

Ale i tłum skamieniał ze strachu wobec potwornego widma choroby. Ona jedna mogła jeszcze wzbudzić uczucie lęku i obrzydzenia w tych posępnych duszach.

– Wynoś się czym prędzej z zapowietrzonym dzieciakiem! – wrzasnął ochryple Bibot.

Z nowym wybuchem śmiechu i przekleństwem na ustach stara kobieta zacięła chudą szkapę i przejechała przez bramę.

Ten wypadek zepsuł wesoły nastrój. Widmo nieuleczalnej choroby, zwiastunki powolnej i samotnej śmierci stanęło przed oczami tłumu. Ludzie snuli się w głuchym milczeniu, zerkając podejrzliwie jeden na drugiego i unikając się wzajemnie, jak gdyby dżuma wisiała już nad ich głowami.

Nagle w galopie nadjechał kapitan gwardii, Bibot znał go doskonale, więc nie było niebezpieczeństwa, aby się nagle zamienił w chytrego Anglika.

– Wóz? – krzyknął ochrypłym głosem, nim dojechał do bramy.

– Jaki wóz? – spytał szorstko Bibot.

– Wóz ze starą wiedźmą – kryty wóz!

– Było ich kilkanaście…

– Stara kobieta, która twierdziła, że jej wnuk ma dżumę…

– Tak.

– Nie puściłeś ich przez bramę?

– Do licha! – jęknął Bibot, którego czerwone policzki powlekły się trupią bladością.

– W wozie była ukryta hrabina de Tournay i jej dwoje dzieci! -wszyscy zdrajcy i skazani na śmierć…

– A woźnica? – szepnął Bibot, wstrząśnięty zabobonnym dreszczem przerażenia.

– Niech to piorun! – zawołał kapitan. – Zdaje się, że to był ów przeklęty Anglik we własnej osobie – ów słynny "Szkarłatny Kwiat"!…

Rozdział II. "Odpoczynek Rybaka" w Dover

Sally była bardzo zajęta w kuchni. Rondle, garnki i brytfanny stały rzędem na ogromnej blasze, a na rożnie obracała się z wolna wspaniała pieczeń wołowa. Dwie młode kuchareczki, zziajane i zaczerwienione od ognia, zakasawszy rękawy do łokcia, zwijały się żwawo, chichocząc i rozmawiając po cichu. Stara Jemina, potężna w objętości, ale o mniejszym temperamencie niewiasta, mieszała różne przyprawy nad ogniem, mrucząc coś pod nosem.

– Sally, Sally! – odezwały się z kawiarni wesołe, ale niezbyt melodyjne głosy.

– Czego oni znów chcą? -zawołała śmiejąc się Sally.

– Z pewnością piwa – mruknęła Jemina – chyba nie przypuszczasz, aby Jimmy Pitkin zadowolił się jednym dzbanem.

– Pan Harry ma też dzisiaj niezwykłe pragnienie – dodała Marta, jedna z kuchareczek, a czarne jej oczy błysnęły figlarnie w stronę towarzyszki, na co obie parsknęły cichym, zduszonym śmiechem.

Sally spojrzała na nie groźnie i już wycierała dłonie o smukłe biodra, aby spoliczkować Martę, ale pohamowała się i wzruszając tylko ramionami, zajęła się smażonymi kartoflami.

– Hej, Sally, Sally!

Dźwięk naczyń cynowych, którymi goście uderzali o stoły dębowe kawiarni, zawtórował niecierpliwym głosom.

– Sally! – krzyknął ktoś ostro – czy całą noc czekać będą na piwo?

– Mógłby też ojciec sam ich obsłużyć – odparła gniewnie Sally, ale Jemina bez dalszych komentarzy ujęła z półki kilka cynowych dzbanów i zaczęła nalewać do pucharów owo niezrównane szumiące piwo, z którego słynął "Odpoczynek Rybaka" od czasów króla Karola.

– Twój ojciec jest zanadto zagłębiony w polityce z panem Hempseedem, aby nam pomagać i troszczyć się o kuchnię – rzekła zasapana Jemina.

Sally podeszła śpiesznie do małego lusterka, wiszącego w kącie kuchni, przygładziła ciemne włosy, poprawiła czepek na głowie, bacząc, by jej było w nim do twarzy, i ująwszy szklanki za uszka, po trzy w śniadej ręce, weszła uśmiechnięta do kawiarni.

Kawiarnia "Odpoczynek Rybaka" uważana dzisiaj za ciekawy zabytek przeszłości, nie miała jeszcze z końcem osiemnastego wieku owego historycznego charakteru, jaki nadało jej następne stulecie, choć i wówczas robiła wrażenie odwiecznej budowli. Belki i wiązania dębowe były czarne od starości, tak jak i ławki z wysokim oparciem i długie stoły, na których cynowe puchary pozostawiły nieprzeliczone i fantastyczne kręgi.

Rząd czerwonych pelargonii i niebieskich ostróżek stojących na oknie, odbijał barwnie od ciemnego tła dębowego dworku.

Wszyscy wiedzieli, że pan Jellyband, właściciel "Odpoczynku Rybaka" w Dover, był człowiekiem zamożnym. Naczynia cynowe i rondle miedziane, stojące na pięknych starych półkach, świeciły jak złoto i srebro, a czerwona podłoga błyszczała, niczym szkarłatne pelargonie na oknie. Wszędzie zauważyć można było staranny i czujny nadzór, a dzięki dobrej i pracowitej służbie zajazd odznaczał się wielkim porządkiem i nawet pewną elegancją.

Gdy Sally weszła na salę, odsłaniając w uśmiechu rząd lśniąco białych zębów, przyjęto ją głośnymi objawami zadowolenia.

– Tu, Sally! Piękna Sally! Tu! Hurra!

– Myślałem, żeś ogłuchła w tej kuchni – mruknął Jimmy Pitkin, wodząc dłonią po swych wyschłych ustach.

– Patrzcie, co za gwałt! -śmiała się Sally, ustawiając świeżo napełnione puchary na stole. – Czy twoja babka umiera, że się tak śpieszysz do domu, aby jeszcze ujrzeć tę biedną duszę, nim wyjdzie z ciała? Nigdy nie widziałam takiego pośpiechu.

Chór rubasznego śmiechu i zaczepnych żartów odpowiedział Sally, która już teraz nie śpieszyła się do garnków i rondli. Młodzieniec o jasnej, falistej czuprynie i niebieskich żywych oczach pochłaniał całą jej uwagę, a tymczasem żarty o nie istniejącej babce Jimmy Pitkina krążyły dalej po sali wraz z ciężkimi kłębami dymu.

Naprzeciw ogniska, z długą glinianą fajką w zębach stał sam gospodarz, szanowny pan Jellyband, właściciel "Odpoczynku Rybaka", jak jego ojciec, dziad i pradziad. Wysoki, dobroduszny, już trochę łysawy, był w rzeczy samej typem wiejskiego Johna Bulla owych czasów, kiedy dla każdego Anglika, czy był lordem, chłopem, mieszczaninem, cały kontynent Europy był otchłanią zepsucia, a reszta świata krajem dzikich i ludożerców.

Nasz zacny gospodarz zatem, ćmiąc długą fajkę, nie troszczył się o nikogo, lekceważąc sobie wszystkich z drugiej strony kanału. Miał na sobie typową czerwoną kurtkę ze lśniącymi, mosiężnymi guzikami, aksamitne spodnie, popielate pończochy i zgrabne buciki z klamerkami -zwykły ówczesny strój każdego szanującego się właściciela zajazdu w Wielkiej Brytanii. I kiedy na barkach ładnej Sally, która po śmierci matki objęła gospodarstwo, spoczywał cały ciężar pracy, pan Jellyband rozprawiał o polityce ze swymi wybranymi gośćmi.

Kawiarnia oświetlona dwoma jasnymi lampami, zwieszającymi się od powały, wyglądała nader wesoło i przytulnie. Spośród gęstych kłębów dymu widniały czerwone twarze gości pana Jellybanda, zadowolone, roześmiane, w zgodzie ze sobą, gospodarzem i całym światem. Ze wszystkich stron pokoju głośne objawy wesołości wtórowały ożywionym, choć niezbyt wzniosłym rozmowom, a bezustanny śmiech Sally świadczył, że nie nudziła się w towarzystwie Harry Waite'a.

Kawiarnię pana Jellybanda zaszczycali obecnością przeważnie rybacy, szczególnie cierpiący na pragnienie, gdyż sól, którą wdychają na morzu, wysusza im gardło. Ale "Odpoczynek Rybaka" był jeszcze czymś więcej, niż zajazdem dla ludzi prostego stanu. Niemal co dzień stawały przed jego bramą londyńskie pojazdy, a także podróżni, którzy wracali z kontynentu, zatrzymywali się u gościnnego pana Jellybanda i zapoznawali się z jego sławnymi francuskimi winami i wybornym domowym piwem.

Było to w końcu września 1792 roku. Ciepłe i pogodne przez cały miesiąc powietrze zmieniło się nagle. Przez dwa dni potoki deszczu zalewały południową Anglię, niwecząc wszelkie nadzieje pomyślnego zbioru jabłek, gruszek i późnych śliwek. I teraz bił deszcz w okna, a wpadając przez komin, syczał na rozpalonych węglach ogniska.

– Czy widział kto taką słotę we wrześniu, panie Jellyband? – spytał pan Hempseed, siedzący przy ogniu.

Pan Hempseed był bardzo cenioną osobistością w "Odpoczynku Rybaka". Pan Jellyband uważał go za doświadczonego polityka na całą okolicę, słynącego z oczytania i biegłości w Piśmie Świętym. Pan Hempseed miał jedną rękę wsuniętą w szeroką kieszeń aksamitnych spodni, w drugiej trzymał długą glinianą fajkę i patrzył z rozdrażnieniem na strumienie wody, spływające po szybach okiennych.

– Zdaje mi się, że nie -odrzekł pan Jellyband – a jestem w tych stronach 60 lat.

– Chyba nie pamiętasz, co się działo w trzech pierwszych latach twego życia – spokojnie odpowiedział pan Hempseed. – Nie widziałem nigdy małego dziecka, zwracającego uwagę na pogodę, przynajmniej w tych okolicach, a ja tu żyję 75 lat!

Wyższość tego argumentu była tak niezbita, że mimo zwykłej gadatliwości gospodarz nie wiedział co odpowiedzieć.

– To wygląda raczej na kwiecień, niż na wrzesień -ciągnął dalej pan Hempseed żałośnie, gdy znów krople deszczowe zasyczały w ogniu.

– Rzeczywiście – potwierdził gospodarz – ale wróciwszy do polityki, czego się można spodziewać od takiego rządu, jaki mamy teraz?

Pan Hempseed pokiwał znacząco głową, okazując głęboką pogardę dla angielskiego klimatu i angielskiego rządu, i odparł:

– Niczego się nie spodziewam. Tacy biedni ludzie jak my nie mają nic do gadania w Londynie; wiem o tym i nie skarżę się, lecz przy podobnej pogodzie we wrześniu wszystkie moje owoce gniją i idą na marne jak owe pierworodne dzieci egipskich matek, które zginęły bez żadnej korzyści, jeno oswobodziły hołotę żydowską, handlującą pomarańczami i zagranicznymi owocami. Nikt nie kupowałby ich przeklętych owoców, gdyby angielskie gruszki i jabłka dojrzały jak się należy. Pismo Święte mówi…

– Masz rację – odparł Jellyband – ale nie można, jak mówię, czego innego się spodziewać. Ci wszyscy francuscy szatani z drugiej strony kanału mordują swego króla, szlachtę, a panowie Pitt, Fox i Burke kłócą się między sobą i namyślają, czy my, Anglicy, mamy na to pozwolić, czy nie? Niech się mordują wzajemnie, mówi pan Pitt. Nie pozwolić im, mówi pan Burke…

– A ja mówię, niech się mordują ile chcą i niech ich diabli wezmą – odrzekł Hempseed wyniośle. Nie przywiązywał bowiem żadnej wagi do politycznych poglądów swego przyjaciela Jellybanda, który zawsze zbaczał z toku rozmowy i nie dorastał do tego, aby roztaczano przed nim skarby wiedzy tak powszechnie cenionej.

– Niech się mordują -powtórzył – byleby nie było takiego deszczu we wrześniu. To sprzeciwia się wszelkim prawom, a Pismo Święte mówi…

– Przestań, panie Harry! Umrę chyba ze śmiechu! – krzyknęła Sally właśnie w chwili, gdy pan Hempseed zamierzał wygłosić jedną z ulubionych cytat z Pisma Świętego.

Okrzyk ten wywołał wybuch ojcowskiego gniewu.

– Cóż to znowu, Sally? – rzekł Jellyband, marszcząc groźnie brwi. – Zaprzestań tych głupich żartów z młokosami i idź do roboty.

– Ależ, ojcze! Robota, zawsze ta robota…

Pan Jellyband wszakże był wielkim despotą. Miał inne widoki dla jedynaczki, przyszłej dziedziczki "Odpoczynku Rybaka", niż małżeństwo z młodym chłopcem, którego jedynym źródłem zarobku był połów ryb.

– Czy słyszysz, co mówię? – zawyrokował tym przyciszonym i dobitnym głosem, któremu nikt w zajeździe nie śmiał się sprzeciwić. – Zajmij się kolacją dla lorda Tony'ego i pamiętaj, że jeżeli lord nie będzie zadowolony, to na pewno coś oberwiesz.

Sally posłusznie wyszła z pokoju.

– Czy oczekujesz pan zapowiedzianych gości dziś wieczorem? – spytał Jimmy Pitkin, chcąc odwrócić od Sally uwagę gospodarza.

– Tak – odrzekł pan Jellyband.

– Czekam na przyjaciół lorda Tony'ego, których młody lord, jego towarzysz sir Andrew Ffoulkes i inni dżentelmeni wydarli ze szponów tych francuskich diabłów.

Ale tego było już za dużo dla przekornego pana Hempseeda.

– Po co oni to robią? Nie rozumiem celu mieszania się w cudze sprawy. A Pismo Święte mówi…

– Być może – przerwał mu Jellyband z goryczą; jesteś przecie przyjacielem pana Pitta i powtarzasz za panem Foxem: niech się mordują. Nie ma w tym nic dziwnego.

– Przepraszam – zaprotestował słabo Hempseed – tego nie mówiłem.

Ale gdy raz panu Jellybandowi udało się dosiąść ulubionego konika, nie dał tak łatwo za wygraną.

– Zaprzyjaźniłeś się z pewnością z jednym z tych francuskich szpiegów, którzy kręcą się między nami, aby przerabiać nas, Anglików, na ich modłę.

– Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć – mruknął niechętnie Hempseed – wiem tylko, że…

– A ja wiem – głośno zawołał gospodarz – że mój dobry znajomy Peppercorn, właściciel "Niebieskiego Dzika", był prawym Anglikiem, jakich mało, a teraz? Pokumał się z kilkoma amatorami żabich nóżek, z tymi zepsutymi przeklętymi szpiegami i co się stało? Peppercorn rozprawia teraz o rewolucji, wolności, o zgładzeniu arystokratów, zupełnie tak, jak przed chwilą pan Hempseed.

– Przepraszam – zaprzeczył znów miękko zagadnięty – nie pamiętam, abym był kiedykolwiek…

Gospodarz, opowiadając o występkach imć pana Peppercorna, zwrócił się do całego zebranego grona gości, którzy z przejęciem go słuchali. Przy jednym stole dwaj mężczyźni, ubrani jak dżentelmeni, odsunęli na bok zaczętą partię domina i z nie tajoną ciekawością przysłuchiwali się jego wywodom. Gdy skończył, jeden nieznajomy ze złośliwym uśmiechem zwrócił się do pana Jellybanda:

– Mój szanowny gospodarzu -rzekł spokojnie – owych francuskich szpiegów, jak ich nazywacie, uważasz za bardzo przebiegłych ludzi, jeżeli potrafili w tak krótkim czasie zmienić zapatrywania twego przyjaciela Peppercorna. Jestem ciekawy, jak się do tego wzięli?

– Nie wiem, ale przypuszczam, że zdołali go przekonać. Ci Francuzi, słyszałem, mają nadzwyczajny dar wymowy, a pan Hempseed wytłumaczy ci, w jaki sposób potrafią niektórych ludzi tak otumanić.

– Czy tak, panie Hempseed? -zapytał grzecznie nieznajomy.

– Nie wiem, panie – odparł gniewnie zapytany – czy zdołam udzielić panu żądanych informacji.

– Mniejsza z tym – rzekł nieznajomy – ufajmy, szanowny gospodarzu, że ci przeklęci szpiedzy nie potrafią przemienić twych wzniosłych poglądów.

Tego już było za wiele dla pana Jellybanda. Parsknął gwałtownym śmiechem, a zawtórowali mu wszyscy jego dłużnicy.

– Ha, ha, ha! Hi, hi, hi! -śmiał się tak serdecznie, że aż w boku go kłuło, a z oczu kapały łzy. – Mnie? mnie? słyszycie? mnie przekonać i moje zasady zmienić? Jak Boga kocham, panie, opowiadasz nadzwyczaj zabawne rzeczy!

– Słuchaj – odparł Hempseed uroczyście – czy wiesz, co Pismo Święte mówi? Kto stoi, niech patrzy, aby nie upadł.

– Ależ, panie Hempseed -odparł Jellyband, trzymając się wciąż za boki. – Pismo Święte mnie nie znało! Nie chciałbym wychylić nawet jednej szklanki piwa z tymi francuskimi mordercami, a cóż dopiero słuchać ich wywodów! Słyszałem, że ci amatorowie żabich nóżek nie umieją nawet mówić po angielsku, a gdyby jeden z nich zwrócił się do mnie w zapowietrzonym języku, to bym od razu pokazał mu plecy, gdyż strzeżonego Pan Bóg strzeże.

– Szanowny gospodarzu – rzekł rozbawiony nieznajomy – widzę, iż jesteś tak przebiegły, że dałbyś radę i dwudziestu Francuzom; a teraz twoje zdrowie! Czy chcesz uczynić mi ten zaszczyt i wypić ze mną butelkę wina?

– Jesteś pan bardzo uprzejmy -odpowiedział Jellyband, wycierając oczy, które mu wciąż jeszcze zachodziły łzami ze śmiechu. – Przyjmuję z wdzięcznością.

NIeznajomy napełnił winem dwa puchary i podał jeden gospodarzowi.

– Musimy przyznać, my uczciwi Anglicy, że mimo wszystko jest to dobra rzecz, której nam Francja dostarcza.

I ten sam złośliwy uśmiech zaigrał na jego cienkich wargach.

– Nikt z nas temu nie zaprzeczy – zapewnił Jellyband.

– A teraz zdrowie – rzekł nieznajomy donośnym głosem -najzacniejszego gospodarza w Anglii, pana Jellybanda.

– Hurra, hurra! -odpowiedziała cała sala i brzęk potrącanych pucharów zmieszał się z wesołymi głosami biesiadników. Jellyband zaś wciąż jeszcze dowodził z cicha:

– Twierdzić, że mógłby mnie przekonać taki przez Boga wyklęty cudzoziemiec! Jak Boga kocham, dziwne rzeczy pan mówisz!

Nieznajomy uspokoił go w końcu zapewnieniem, że istotnie nierozsądne byłoby twierdzenie, iż ktokolwiek mógłby zachwiać jego silnymi zasadami i przekonać go do mieszkańców lądu Europy.

Rozdział III. Ocaleni

Oburzenie na Francję i jej politykę wzrastało w Anglii z każdym dniem. Przzemytnicy i kupcy, handlujący na wybrzeżu francuskim i angielskim, roznosili wieści, burzące krew każdemu uczciwemu Anglikowi i parły go do zbrojnego wystąpienia przeciw mordercom, którzy uwięzili własnego króla, całą jego rodzinę i narazili królową z dziećmi na wszelkiego rodzaju upokorzenia; teraz zaś głośno żądali krwi całej rodziny Bourbonów i jej zwolenników. Haniebna śmierć księżnej de Lamballe, młodej i uroczej przyjaciółki Marii Antoniny, przejęła całą Anglię niepojętą grozą. Codzienne egzekucje monarchistów, których jedyną winą było historyczne nazwisko, wołały o pomstę w całym cywilizowanym świecie.

Dotąd jednak nikt nie odważył się na otwarty protest. Burke wyczerpał całą wymowę, aby nakłonić rząd angielski do wystąpienia przeciw rewolucjonistom francuskim, ale z drugiej strony Pitt twierdził, że kraj nie był przygotowany na tak kosztowną i zaciętą wojnę. Austria, mawiał, winna rozpocząć pierwszy krok, Austria, której córka była obecnie tylko zdetronizowaną królową, uwięzioną i znieważaną przez oszalały tłum. Nie było to znów wystarczającym powodem dla Anglii, tłumaczył znowu Fox, aby chwycić za broń dlatego, że jedna część Francuzów uważała za stosowne wymordować drugą.

Zaś pan Jellyband i jego przyjaciele, chociaż spoglądali na każdego cudzoziemca z miażdżącą pogardą, byli wszyscy monarchistami i antyrewolucjonistami. Nie mogli więc darować Pittowi jego umiarkowania, nie rozumiejąc dyplomatycznych względów, które skłaniały do ostrożności owego wielkiego męża stanu.

Wtem Sally wpadła żywo do pokoju. Wesoła kompania, zebrana w kawiarni, nie słyszała tętentu konia na dziedzińcu, ale Sally spostrzegła przybywającego jeźdźca, który zatrzymał się przed "Odpoczynkiem Rybaka". I gdy pachołek nadbiegł, aby zająć się koniem, Sally skoczyła żwawo do drzwi frontowych na powitanie gościa, wołając:

– Zdaje mi się, ojcze, że to koń lorda Antoniego.

W tej chwili drzwi się otworzyły od zewnątrz i ramię okryte płaszczem, z którego spływały ciężkie krople deszczu, objęło drobną kibić pięknej Sally. Równocześnie wesoły głos zawołał:

– Bóg ci zapłać za to, żeś ładnymi, czarnymi oczyma tak szybko mnie dojrzała.

Na te słowa szanowny Jellyband zbliżył się w podrygach i uprzejmych ukłonach, witając uniżenie jednego z najwytworniejszych swych gości.

– Ile razy cię widzę, panno Sally, zawsze jesteś ładniejszą

– dodał lord Antony, ucałowawszy zapłonione policzki dziewczyny.

– Szanowny nasz przyjaciel Jellyband musi mieć niemały trud, aby odganiać chłopców od tej zgrabnej figurki. Czy nie tak, mości Waite?

Pan Waite, krępowany uszanowaniem względem lorda, odpowiedział tylko lekkim mruknięciem, nie lubiąc tego rodzaju żartów.

3 3 64 0 2 108 1 ff 1 74 0 Lord Anthony Dewhurst, jeden z synów księcia of Exter, reprezentował typ wytwornego, młodego, angielskiego dżentelmena. Był wysoki, dobrze zbudowany, o ujmującej powierzchowności i wszędzie wnosił dźwięczny śmiech. Zręczny sportowiec, miły towarzysz, dobrze wychowany światowy człowiek, choć trochę lekkomyślny, był powszechnym ulubieńcem salonów londyńskich i wiejskich zajazdów. Wszyscy go znali w "Odpoczynku Rybaka", gdyż urządzał częste wycieczki do Francji i zawsze, jadąc i wracając, spędzał noc pod dachem pana Jellybanda.

Kiwnął przyjaźnie głową Waite'owi, Pitkinowi i całej kompanii, siedzącej w kawiarni, i zbliżył się do ognia, aby osuszyć zmoczone odzienie i ogrzać się cokolwiek. W mgnieniu oka spostrzegł dwóch nieznajomych, zabierających się spokojnie do nowej partii domina, rzucił na nich krótkie, podejrzliwe wejrzenie i przez chwilę głęboka zaduma czy niepokój przyćmiły jego wesołą, młodą twarz. Ale tylko przez chwilę, bo równocześnie prawie zwrócił się do pana Hempseeda, który z uszanowaniem skłonił się przed nim.

– A co będzie z owocami? -zapytał uprzejmie.

– Źle, niestety, źle – odparł ze smutkiem zagadnięty. – Ale… co będzie z tym naszym rządem, sprzyjającym zbójom francuskim, którzy chcą zamordować swego króla i zgubić całą szlachtę?

– Oni rzeczywiście tego chcą -odparł lord Antony – mordują, kogo im się uda złapać, ale mamy kilku przyjaciół, którzy wyślizgnęli się z ich szponów i dziś w nocy tu będą.

Mówiąc te słowa, rzucił nieufne wejrzenie na ludzi, siedzących w rogu pokoju.

– Dzięki tobie i twoim towarzyszom, jak słyszałem, lordzie – odrzekł pan Jellyband.

Ale na te słowa lord Antony chwycił za ramię gospodarza i ostrzegawczo spojrzał na dwóch nieznajomych.

– Nie ma się czego obawiać, lordzie – szepnął Jellyband -nie odezwałbym się w ten sposób, nie będąc pewny, z kim mamy do czynienia. Ów pan jest takim samym wiernym poddanym naszego króla Jerzego, jak ty sam. Przyjechał niedawno do Dover dla ważnych interesów.

– Dla interesów? Może to jaki przedsiębiorca zakładów pogrzebowych, gdyż nigdy nie widziałem tak ponurej miny.

– Jest wdowcem, lordzie, i z pewnością dlatego tak posępnie wygląda. Ale przysięgam, że jest z naszych, a musisz przyznać, że nikt lepiej ode mnie, właściciela tak popularnego zajazdu, nie potrafi oceniać ludzi.

– W takim razie wszystko w porządku, jeżeli jesteśmy wśród swoich – odrzekł lord Antony, który widocznie nie miał zamiaru rozpoczynać dyskusji z gospodarzem. – Ale powiedz mi, czy mieszka obecnie ktoś u ciebie?

– Nikt, lordzie, i nikogo się nie spodziewam, prócz…

– Prócz?…

– Nie będziesz, lordzie, miał nic przeciwko?

– Któż to?

– Sir Percy Blakeney i jego żona będą tu za chwilę, ale nie pozostaną długo.

– Lady Blakeney? – zawołał lord Antony ze zdziwieniem.

– Właśnie ona. Pachołek sir Percy'ego był tu przed chwilą.

Powiedział, że brat lady wyjeżdża do Francji dziś na "Day Dream", jachcie Percy'ego, a lord Blakeney i lady przyjadą aż tu, aby go pożegnać. Czy ci to nie dogadza w czymkolwiek?

– Ależ nie, przyjacielu, wszystko mi dogadza pod warunkiem, aby kolacja, którą nam poda miss Sally, była najlepszą, jaką kiedykolwiek przyrządziła w "Odpoczynku Rybaka".

– Nie ma obawy, lordzie -odparła Sally, nakrywając do stołu, który ślicznie wyglądał z pięknym bukietem kolorowych astrów pośrodku, niebiesko_chińską porcelaną i świecącymi cynowymi pucharami.

– Na ile osób mam nakryć, lordzie?

– Na pięć, nadobna Sally, ale niech posiłek będzie przygotowany przynajmniej na dziesięć; nasi przyjaciele przybędą zmęczeni i głodni. Ja zaś zjadłbym chętnie całego wołu.

– Jadą! jadą! – zawołała wesoło Sally, gdy w oddali rozległ się tętent zbliżających się koni. W kawiarni zawrzało jak w ulu. Wszyscy byli ciekawi ujrzeć przyjaciół lorda Antony'ego, przybywających z drugiej strony kanału. Sally przejrzała się znów w lusterku, wiszącym na ścianie, a Jellyband wybiegł co prędzej przed dom, aby przywitać dostojnych gości. Tylko dwaj nieznajomi w kącie pokoju nie brali udziału w ogólnym podnieceniu. Spokojnie grali dalej w domino, nie oglądając się nawet na drzwi wejściowe.

– Prosto przed siebie, hrabino, i drzwi na prawo -objaśniał dźwięczny głos.

– Rzeczywiście to oni -zawołał radośnie lord Antony. -Sally, podaj zupę jak najprędzej.

Drzwi otworzyły się szeroko i na salę, poprzedzone przez kłaniającego się w pas Jellybanda, weszły cztery osoby, dwóch panów i dwie panie.

– Witajcie, witajcie w starej Anglii! – zawołał ze wzruszeniem lord Antony, idąc naprzeciw nowoprzybyłych z wyciągniętymi ramionami.

– Pan z pewnością jesteś Lord Antony Dewhurst? – rzekła jedna z pań wybitnie obcym akcentem.

– Do usług, madame -odpowiedział, całując ze czcią ręce obu pań. Następnie zwróciwszy się do mężczyzn, gorąco uścisnął im dłoń.

Sally pomogła paniom zrzucić z siebie podróżne płaszcze, po czym obie, skostniałe z zimna, zwróciły się do jasnego i wesołego kominka, a Sally żwawo pobiegła do kuchni. Jellyband w ciągłych ukłonach przysunął do ognia kilka krzeseł, a Hempseed śpiesznie się oddalił. Wszyscy patrzyli ciekawie na nieznajomych.

– Cóż wam mogę powiedzieć, panowie? – zapytała starsza pani, grzejąc nad ogniem kształtne ręce i patrząc z niewysłowioną wdzięcznością na lorda Antony'ego i na jednego z towarzyszy podróży, który zdejmował ciężki, zakapturzony płaszcz.

– Że jesteś pewno zadowolona z przybycia do Anglii, hrabino, i że nie zmęczyła cię zanadto ciężka podróż – odrzekł lord Antony.

– Jesteśmy tak bardzo szczęśliwi – odparła, a oczy jej napełniły się łzami – że zapomnieliśmy już o przebytych cierpieniach.

Głos był miły i dźwięczny, a z zachowania jej biła godność i powaga. Cierpienia wyryły piętno na jej pięknej, klasycznej twarzy, okolonej wspaniałymi, śnieżnobiałymi włosami, upiętymi wysoko nad czołem według ówczesnej mody.

– Nie wątpię, że mój przyjaciel, sir Andrew Ffoulkes okazał się uprzejmym towarzyszem podróży, madame.

– Sir Andrew był wcieloną dobrocią! Czy potrafimy kiedykolwiek wywdzięczyć się wam, panowie?

Jej towarzyszka, drobna, młodziutka panienka, na której twarzy malował się smutek i śmiertelne znużenie, nie odezwała się dotąd ani jednym słowem, ale jej duże oczy, czarne, pełne łez, utkwione były z uwielbieniem w twarzy sir Andrew Ffoulkesa. Gdy wzrok ich spotkał się, słodka jej twarzyczka zarumieniła się nieco pod jego wejrzeniem.

– Tak, jesteśmy w Anglii -rzekła wreszcie, oglądając z dziecinną ciekawością wielki piec, dębowe belki powały i rybaków o szczerych brytyjskich twarzach.

– Skrawek to Anglii tylko, mademoiselle – odpowiedział sir Andrew z uśmiechem – ale cała jest na twoje usługi.

Młoda panienka zaczerwieniła się znowu, lecz tym razem słodki uśmiech ożywił jej delikatną twarzyczkę. Zamilkli oboje, lecz zrozumieli się od razu, jak rozumieją się zawsze młodzi tajemną wymową swych serc.

– Kolacja! – zawołał wesołym głosem lord Antony. – Prosimy o kolację, panie Jellyband! Gdzie jest wasza panienka i waza z zupą? Idź po nią zamiast tu stać i gapić się na panie, które tymczasem mdleją z głodu.

– Chwileczkę cierpliwości, panowie – tłumaczył się Jellyband, otwierając śpiesznie drzwi do kuchni.

– Sally! Sally! Moje dziecko -zawołał – czy jesteś gotowa?

Sally była gotowa i równocześnie prawie stanęła w drzwiach, niosąc olbrzymią wazę, z której buchał obłok pary i miły zapach.

– Nareszcie! – rzekł lord Antony i podając z wytworną uprzejmością ramię hrabinie, poprowadził ją do stołu.

Hempseed, jego przyjaciele i reszta rybaków usunęli się, aby nie przeszkadzać dostojnemu towarzystwu. Tylko dwaj nieznajomi nie ruszyli się z miejsca, grając dalej w domino i popijając wino. Przy drugim stole pozostał też Harry Waite, wodząc oczami za piękną Sally i hamując wzrastający wciąż gniew. Córka Jellybanda była istotnie śliczną i pełną wdzięku dziewczyną, nic więc dziwnego, że młody, uczuciowy Francuz, jakim był wicehrabia de Tournay, nie mógł oczu oderwać od jej świeżej twarzyczki. Liczył zaledwie 19 lat, a nieszczęścia, które wstrząsały jego ojczyzną, nie przejmowały go zbyt głęboko. Ubrany gustownie, nawet wykwintnie, pragnął jak najprędzej zapomnieć o okropnościach rewolucji wśród przyjemności angielskiego życia.

– Jeśli Anglia jest taka, jak się dziś przedstawia – rzekł, patrząc uporczywie na Sally – to jestem całkiem zadowolony.

Jedynie uszanowanie Harry Waite'a dla dostojnych gości, a głównie dla lorda Antony'ego, wstrzymało wybuch jego nienawiści ku młodemu cudzoziemcowi. Zaklął tylko z cicha, zaciskając pięście.

– Ale wobec tego, że to jest Anglia – odrzekł z naciskiem lord Antony – musisz uważać, lekkomyślny młodzieńcze, aby nie wprowadzać luźnych obyczajów do najmoralniejszego z krajów.

Wszyscy siedli do stołu, hrabina zajęła miejsce po prawej ręce lorda Antony'ego. Jellyband uwijał się wkoło, przystawiając krzesła i napełniając szklanki, Sally zaś rozlewała zupę.

Towarzysze wyprowadzili wreszcie z sali Harry Waite'a, wzburzonego i podnieconego wzrastającym podziwem wicehrabiego dla Sally.

– Susanne! – rozległ się ostry, rozkazujący głos hrabiny.

Zuzanna zaczerwieniła się ze wstydu. Stojąc koło ogniska z rękoma w dłoniach młodego Anglika, zapomniała zupełnie, gdzie się znajduje i dopiero głos matki przywrócił ją do rzeczywistości. Z pokornym "tak, mamo" przybliżyła się śpiesznie do stołu i zmieszana siadła do kolacji.

Rozdział IV. Liga "Szkarłatnego Kwiatu"

Wszyscy mieli twarze promieniejące zadowoleniem, nawet szczęściem, przy tym wspólnym posiłku: i sir Andrew Ffoulkes, i lord Antony, przystojni młodzi Anglicy z wielkiego świata, i wytworna francuska hrabina z dwojgiem dzieci, której udało się ujść śmierci, znalazłszy bezpieczne schronienie na brzegach gościnnej Anglii.

W rogu pokoju dwaj nieznajomi ukończyli tymczasem rozpoczętą partię. Jeden z nich powstał i obróciwszy się plecami do wesołego towarzystwa, nałożył starannie zakapturzony płaszcz, rzucił krótkie spojrzenie wkoło siebie, a widząc, że wszyscy byli zajęci rozmową, szepnął słówko towarzyszowi, który błyskawicznie, ze zdumiewającą zręcznością, wsunął się bez szmeru pod dębowy stół. Nieznajomy w płaszczu zaś z głośnym "do widzenia" spokojnie opuścił kawiarnię.

Nikt nie zauważył tego dziwnego zdarzenia i gdy zakapturzona postać zamknęła drzwi za sobą, wszyscy odetchnęli z ulgą.

– Nareszcie sami! – zawołał radośnie lord Antony.

W tej chwili młody wicehrabia de Tournay powstał z pucharem w ręku i z uprzejmością, znamionującą owe czasy, podniósł go w górę, mówiąc łamaną angielszczyzną:

– Zdrowie jego królewskiej mości króla Jerzego III Angielskiego! Niech mu Bóg błogosławi za jego gościnność dla nas wszystkich, biednych wygnańców francuskich!

– Zdrowie króla! – powtórzyli lord Antony i sir Andrew, podnosząc puchary.

– Zdrowie jego królewskiej mości, króla Ludwika francuskiego! – dodał sir Andrew uroczyście. – Niech go Bóg strzeże i dopomoże do zwycięstwa nad wrogami!

Wszyscy wstali i wychylili w milczeniu wino. Dola nieszczęśliwego monarchy francuskiego, więźnia własnego narodu, rzuciła cień smutku nawet na uśmiechniętą twarz Jellybanda.

– Wznoszę toast na cześć hrabiego de Tournay de Basserive! – rzekł lord Antony wesoło. – Obyśmy mogli niebawem powitać go w Anglii!

– Ach, panie! – odparła hrabina, sięgając po kieliszek drżącą ręką i podnosząc go do ust. – Nie śmiem nawet ufać…

Lord Antony nalał zupę, a Jellyband wraz z Sally zaczęli roznosić wkoło stołu talerze. Rozmowa ucichła, wszyscy zajęli się posiłkiem.

– Odwagi, hrabino! – ciągnął po chwili lord Antony. – Mój toast nie był zbyt śmiały. Będąc sama, hrabino, z panną Zuzanną i mym przyjacielem wicehrabią, tak bezpieczną w Anglii, musisz nabrać nadziei na uratowanie hrabiego.

– Całą moją nadzieję pokładam w Bogu – odpowiedziała z ciężkim westchnieniem. – Mogę się tylko modlić i… ufać.

– Ależ naturalnie, pani. Ufność w Bogu przede wszystkim, ale spuść się też trochę na naszych angielskich przyjaciół, którzy obiecali przeprowadzić hrabiego szczęśliwie przez kanał, jak to uczynili z tobą, pani.

– Mam, panie, najgłębsze zaufanie do ciebie i twoich towarzyszy. Sława wasza rozeszła się już po całej Francji. Sposób, w jaki niektórzy z moich znajomych wymknęli się ze szponów okrutnego trybunału rewolucyjnego, był wprost cudowny, a wszystko dzięki tobie i twoim towarzyszom.

– Pani, byliśmy tylko wykonawcami.

– Ale mój mąż – ciągnęła dalej, a łzy tamowały jej mowę -jest w tak okropnym niebezpieczeństwie! Nigdy nie opuściłabym go, chodziło jednak o dzieci! Nie wiedziałam, co było moim ważniejszym obowiązkiem, one nie chciały jechać beze mnie, a wy zapewnialiście tak uroczyście, że mego męża też ocalicie. Ale teraz, gdy jestem tutaj wśród was, w tej pięknej i wolnej Anglii, myślę o nim. Ścigają go, a on ucieka, kryje się jak biedne osaczone zwierzę, w takim niebezpieczeństwie! Ach, czemu go opuściłam!…

Biedna kobieta była złamana. Zmęczenie, troski i trwoga zwyciężyły jej energię i dumę. Płakała cicho. Zuzanna zerwała się z krzesła i czule objęła matkę za szyję, starając się ją uspokoić.

Lord Antony i sir Andrew milczeli. Głęboko byli wzruszeni, ale jako prawdziwi Anglicy niechętnie ujawniali swe uczucia. Ukrywając pod maską milczenia współczucie, wyglądali raczej na zmieszanych i zakłopotanych.

– Ja zaś – odezwała się naraz Zuzanna, spoglądając spod ciemnych loków na sir Andrew – mam niezachwianą ufność, że wyratujesz mego drogiego ojca, tak, jak i nas wyratowałeś…

Słowa te wypowiedziała z taką mocą i wiarą, że w jednej chwili osuszyła łzy matki, a uśmiech zawitał znowu na ustach wszystkich.

– Zawstydzasz mnie, panienko – odparł sir Andrew. – Choć życie moje jest na twoje usługi, byłem tylko skromnym narzędziem w rękach naszego wielkiego wodza, który zorganizował i uskutecznił waszą ucieczkę.

Mówił z takim zapałem i przejęciem, że oczy Zuzanny spoczęły na nim z nie tajonym zdumieniem.

– Wasz wódz, panie? – spytała hrabina z zaciekawieniem. – Ależ oczywiście, musicie mieć wodza, nie myślałam o tym wcześniej. Powiedz mi zaraz, gdzie on jest? Muszę jak najprędzej iść do niego, rzucić mu się do nóg wraz z moimi dziećmi i podziękować za to, co dla nas uczynił.

– Niestety, pani – odparł lord Antony – to jest niemożliwe.

– Niemożliwe? Dlaczego?

– Dlatego, że "Szkarłatny Kwiat" pracuje w ukryciu, a jego nazwisko znane jest tylko najwierniejszym towarzyszom. Ci zaś związani są uroczystą przysięgą, aby dochować tej ważnej tajemnicy.

– "Szkarłatny Kwiat"! – rzekła Zuzanna z wesołym uśmiechem – co za szczególne imię! Co to ma oznaczać?

Patrzała na sir Andrewa ze wzrastającym zaciekawieniem. Twarz młodego człowieka mieniła się pod czarem tego nazwiska. Oczy jego błyszczały; miłość, uwielbienie, cześć dla bohatera i wodza zdawały się pałać na jego obliczu.

– "Szkarłatny Kwiat" – odrzekł po chwili skupienia – jest to mały, niepokaźny kwiatek w formie gwiazdki, służący do ukrywania prawdziwego nazwiska, najszlachetniejszego i najodważniejszego człowieka na świecie, aby łatwiej mógł wypełniać wysokie zadanie, które wziął za cel swego życia.

– Ach tak – wmieszał się do rozmowy wicehrabia – słyszałem o tym "Szkarłatnym Kwiecie". Mały czerwony kwiatek, nieprawdaż? Mówią w Paryżu, że ile razy uda się monarchiście uciec do Anglii, ten szatan Fouquier Tinville otrzymuje papier z tym znakiem, wyrysowanym czerwoną barwą. Czy tak?

– Tak – odpowiedział lord Antony.

– W takim razie musiał taki papier otrzymać i dzisiaj?

– Jakże jestem ciekawa, co on na to powie – zawołała rozbawiona Zuzanna. – Słyszałam, że jedyna rzecz, która go może przestraszyć, to widok tego czerwonego kwiatka.

– Miejmy nadzieję, że nieraz jeszcze będzie miał sposobność go oglądać.

– To wszystko brzmi, panie, jak czarowna bajka, której zrozumieć nie jestem w stanie -rzekła hrabina.

– Nie próbuj pani, rozwiązać tej tajemnicy.

– Powiedz mi przynajmniej, dlaczego wasz wódz i wy wszyscy wydajecie pieniądze i narażacie życie (bo narażacie je zawsze, ilekroć wstępujecie na ziemię francuską) dla nas, Francuzów, którzy jesteśmy dla was niczym?

– Dla sportu, hrabino, tylko dla sportu – zapewniał lord Antony, śmiejąc się wesoło. -Jak wiadomo, jesteśmy narodem sportsmenów, a teraz właśnie jest w modzie wyrywać zająca z zębów psa myśliwskiego.

– Nie, nie, to nie tylko sport! Jestem pewna, że macie wznioślejsze pobudki.

– Wierz mi, pani, i innego powodu nie szukaj. Kocham się w tej grze, bo to najciekawszy sport, jaki kiedykolwiek uprawiałem. Wyprawy, śmiałe przedsięwzięcia, życie wiszące na włosku i naraz… nie ma nas!

Ale hrabina niedowierzająco kiwała głową. Nie mogła uwierzyć, aby ci młodzi, bogaci, wysokiego rodu ludzie i wielki ich wódz mogli jedynie dla sportu narażać się bezustannie na tak straszne niebezpieczeństwa. Ich narodowość na ziemi francuskiej wcale ich nie chroniła. Każdy człowiek, który popierał lub pomagał monarchistom, był natychmiast skazany i ścięty bez względu na narodowość. I ta garstka młodych Anglików w oczach nieprzebłaganego, krwiożerczego trybunału rewolucyjnego, w murach samego Paryża, śmiała wykradać skazane na śmierć ofiary, niemal u stóp gilotyny! Dreszcz lęku przeszył ją na nowo na wspomnienie wypadków, zaszłych niedawno: ucieczka z Paryża w krytym wozie, wraz z dwojgiem dzieci pod stosem kapusty i rzepy, strach tamujący oddech, gdy tłum krzyczał przy bramie zachodniej: "Śmierć arystokratom!"

Wszystko miało przebieg wręcz cudowny. Oboje z mężem dowiedzieli się, że są umieszczeni na liście osób podejrzanych, co oczywiście oznaczało, że ich osądzenie i śmierć były tylko kwestią czasu. Potem zaświtała nadzieja ucieczki: tajemniczy list, podpisany zagadkowym czerwonym kwiatkiem, jasne energiczne wskazówki, pożegnanie z hrabią de Tournay, które rozdarło serce biednej kobiety, obietnice rychłego połączenia, ucieczka z dwojgiem dzieci, wóz kryty płótnem ze straszliwą wiedźmą na koźle, podobną raczej do szatana, ze swą wstrętną zdobyczą, przyczepioną do bata…

Hrabina rozglądała się po cichej i starej sali angielskiego zajazdu, tchnącego bezpieczeństwem spokojnego kraju o prawdziwej wolności, religijnej i społecznej. Następnie zamknęła oczy, aby oddalić wciąż powracający obraz przerażonego tłumu przy bramie zachodniej, gdy stara wiedźma wspomniała o dżumie. Ukryta na spodzie wozu, w każdej chwili spodziewała się, że ją poznają, zawloką wraz z dziećmi przed sąd i na stracenie. Ci młodzi Anglicy pod rozkazami odważnego i tajemniczego wodza narażali życie, aby ratować ich wszystkich, jak wyratowali już kilkudziesięciu innych niewinnych ludzi. I to wszystko dla sportu. Nigdy! Oczy Zuzanny, szukające spojrzenia sir Andrewa, zapewniały go, że ma niezachwianą pewność, że on, właśnie on, ratował bliźnich dla wyższych pobudek.

– Ilu was jest w tej szlachetnej lidze? – zapytała nieśmiało.

– Dwudziestu – odrzekł. -Jeden rozkazuje, a dziewiętnastu słucha. Wszyscy jesteśmy Anglikami i wszyscy służymy tej samej sprawie: słuchać wodza i ratować niewinnych.

– Oby Bóg otaczał was swoją opieką, panowie! – rzekła gorąco hrabina.

– Pani! do tej chwili Bóg nam pomagał.

– To rzecz wprost zdumiewająca! Jesteście wszyscy tacy odważni, tacy pełni poświęcenia dla bliźnich, będąc przecież Anglikami, a we Francji nie ma nic prócz zdrady i to w imię wolności i braterstwa!

– Kobiety francuskie są jeszcze bardziej wrogo usposobione do nas, arystokratów, niż mężczyźni -rzekł z westchnieniem wicehrabia.

– Ach! tak – potwierdziła hrabina, a w oczach jej odbił się wyraz najwyższej pogardy i goryczy. – Na przykład taka kobieta, jak Małgorzata St. Just. To ona zdradziła margrabiego de St. Cyra i całą jego rodzinę przed trybunałem rewolucyjnym.

– Małgorzata St. Just? – rzekł lord Antony, rzucając krótkie i niespokojne wejrzenie na sir Andrew. – Małgorzata St. Just? Jestem przekonany, że…

– Tak – odrzekła hrabina -znacie ją z pewnością. Była słynną aktorką w teatrze francuskim, a potem wyszła za Anglika; musicie ją znać.

– Czy ją znamy? – zawołał lord Andrew. – Czy znamy lady Blakeney, najwytworniejszą damę w Londynie, żonę najbogatszego człowieka w Anglii? Naturalnie, że ją znamy!

– Była moją koleżanką w paryskim klasztorze – dodała Zuzanna – i przyjechałyśmy razem do Anglii, aby nauczyć się waszego języka. Lubiłam bardzo Małgorzatę i uwierzyć nie mogę, aby była zdolna uczynić coś podobnego.

– Jest to zupełnie nieprawdopodobne – rzekł sir Andrew. – Twierdzisz, hrabino, że niedawno zdradziła margrabiego de St. Cyr. W jakim celu mogła to uczynić? To musi być pomyłka.

– Nie ma mowy o żadnej pomyłce

– odparła zimno hrabina. – Brat Małgorzaty St. Just jest zaciekłym republikaninem. Zaszła jakaś sprzeczka między nim a moim kuzynem de St. Cyr. St. Justowie są plebejuszami, a republikański rząd ma wielu szpiegów… Zapewniam pana, że tu nie ma pomyłki. Nie słyszałeś nigdy o tej aferze?

– Przyznać muszę, że doszły mnie wieści o tej sprawie, ale nikt w Anglii nie daje temu wiary. Sir Percy Blakeney, mąż Małgorzaty, jest człowiekiem bardzo majętnym, ma wysokie stanowisko społeczne, jest bliskim przyjacielem księcia Walii, a lady Blakeney nadaje ton całemu londyńskiemu towarzystwu.

– Być może, ale my będziemy wiedli bardzo spokojne życie w Anglii i proszę Boga, aby nie spotkać się z Małgorzatą St. Just, dopóki pozostanę w tym pięknym kraju.

Po tych słowach wśród gromadki spożywającej wieczerzę zapanowało głuche milczenie. Zuzanna posmutniała. Sir Andrew bawił się bezwiednie widelcem, a hrabina, siedząc w wysokim krześle, naburmuszona i wyniosła, wyglądała dziwnie sztywno i chłodno. Lord Antony od czasu do czasu rzucał stroskane spojrzenia na Jellybanda, jeszcze bardziej zakłopotanego niż on sam.

– O której godzinie spodziewasz się sir Percy'ego i lady Blakeney? – szepnął niepostrzeżenie do gospodarza.

– W każdej chwili, lordzie -odparł cicho Jellyband.

Jeszcze nie skończył, gdy rozległ się daleki turkot nadjeżdżającego powozu. Z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy, usłyszano trzaskanie z bata i tętent kopyt końskich na nierównym bruku. Nagle drzwi otworzyły się gwałtownie i wbiegł pachołek, wołając:

– Sir Percy Blakeney i jego żona nadjeżdżają!

Zadzwoniły podkowy o kamienny dziedziniec, i wspaniały kocz, zaprzężony w cztery kasztany wysokiej krwi, stanął przed drzwiami "Odpoczynku Rybaka".

Rozdział V. Małgorzata

W mgnieniu oka gościnna kawiarnia zajazdu stała się widownią zamieszania i beznadziejnego popłochu.

Gdy pachołek oznajmił przybycie gości, lord Antony zerwał się na równe nogi i zaczął wydawać śpiesznie rozkazy biednemu Jellybandowi, który z przerażenia całkiem stracił głowę.

– Na miłość Boską, człowiecze

– szepnął lord Antony – spróbuj zatrzymać lady Blakeney choćby na chwileczkę w przedpokoju, nim te panie zdążą wyjść z sali. Do kaduka! a to się dopiero udało!

– Prędko, Sally, światła! -krzyczał Jellyband, biegając tu i tam i powodując jeszcze większe zamieszanie w ogólnej sytuacji.

Hrabina wstała z krzesła sztywna i dumna i starając się ukryć wzburzenie pod pozorem zimnej krwi, powtarzała machinalnie:

– Nie chcę jej widzieć, nie zobaczę jej!

W przedpokoju zaś ruch, spowodowany przyjazdem tak znakomitych gości, wciąż się powiększał.

– Dobry wieczór, sir Percy! Dobry wieczór, lady! Najniższy sługa! – słychać było jakby chór głosów, przeplatany słabszym nawoływaniem. – Nie zapominajcie o biednym ślepym człowieku, zlitujcie się nad nim! Poratujcie mnie, lordzie, lady!

Wśród tego zgiełku rozległ się dziwnie słodki i śpiewny głos o lekkim, cudzoziemskim akcencie:

– Nie wypędzajcie tego biedaka, dajcie mu jeść na mój rachunek, proszę was.

W kawiarni wszyscy mimo woli zamilkli. Lecz Sally trzymając lichtarze, szła już ku drzwiom prowadzącym do sypialnych pokojów, a hrabina pośpieszyła za nią, uchodząc przed nieprzyjacielem o tak słodkim i melodyjnym głosie.

Zuzanna posłusznie zamierzała uczynić to samo; z żalem tylko rzucała spojrzenia na drzwi wejściowe, w których wciąż jeszcze miała nadzieję zobaczyć ukochaną koleżankę.

Jellyband otworzył drzwi, ufając, że zdoła zażegnać katastrofę, wiszącą w powietrzu, lecz już ten sam cichy, dźwięczny głos odezwał się żartobliwą skargą:

– Br… jestem przemoczona jak śledź. Boże! Czy kto widział taki klimat?

– Zuzanno, chodź ze mną natychmiast, czy słyszysz? -zawołała hrabina wyniośle.

– Mamo! – błagalnie szepnęła Zuzanna.

– Panie… chwileczkę… hm…

– jąkał się Jellyband, który stanął w poprzek drzwi, aby nie dopuścić nowo przybyłych do sali.

– Przepraszam, przyjacielu -rzekła lady Blakeney z cieniem zniecierpliwienia w głosie – po co stoisz przede mną i tańczysz jak kulawy indyk? Puść mnie do ognia, zmarzłam do szpiku kości!

I w jednej chwili, odtrąciwszy lekko gospodarza, weszła do sali.

Istnieje dużo portretów i miniatur Małgorzaty St. Just, lady Blakeney, jak się wówczas nazywała, ale jest bardzo wątpliwe, aby znalazła się jedna podobizna, mogąca oddać w całej pełni jej nadzwyczajny wdzięk i urodę. Wysoka, ponad średnią miarę, o wspaniałej królewskiej postawie, była tak urocza, że nawet hrabina zatrzymała się, oczarowana jej widokiem.

Małgorzata Blakeney miała najwyżej lat 25, a uroda jej była w pełnym rozkwicie. Duży kapelusz, przybrany w miękkie falujące pióra, rzucał lekki cień na jej klasyczne czoło, okolone aureolą złotych włosów, tego dnia nie pudrowanych. Miała słodkie, niemal dziecięce usta, prosty, kształtny nos, okrągły podbródek i delikatną szyję, a czar jej podnosił jeszcze malowniczy ówczesny strój. Bogata suknia z niebieskiego aksamitu przylegała do jej zgrabnej figury; w drobnej ręce trzymała z właściwym sobie wdziękiem laskę, ozdobioną szerokim pękiem wstążek, wedle mody wprowadzonej niedawno przez wytworne panie.

Małgorzata objęła jednym rzutem oka cały pokój i osoby w nim obecne. Skinęła uprzejmie głową sir Ffoulkesowi i podała rękę lordowi Antony'emu.

– Co robisz w Dover, drogi lordzie – zapytała wesoło i nie czekając na odpowiedź, zwróciła się do hrabiny i Zuzanny. Jej twarz zajaśniała radością na widok młodej dziewczyny i wyciągając do niej obie ręce, zawołała:

– Czy mnie oczy nie mylą? Czy to naprawdę moja Zuzia? Boże, jakim sposobem znalazłaś się w Anglii? i pani tu także?

Chciała się z nimi serdecznie przywitać, bez cienia zakłopotania w uśmiechu lub zachowaniu. Lord Antony i sir Andrew śledzili tę scenę ze wzrastającym niepokojem. Choć byli Anglikami, znali dostatecznie Francję i Francuzów, aby wiedzieć, z jaką nieubłaganą nienawiścią i nieugiętą pogardą stara szlachta francuska traktowała sprawców jej upadku.

Armand St. Just, brat pięknej lady Blakeney, choć uchodził za człowieka umiarkowanego, był zaciętym republikaninem i jego spór ze starożytną rodziną de St. Cyrów doprowadził ją do upadku i do całkowitego wymordowania jej członków. We Francji zatem St. Just ze swą partią zwyciężył, a tu na ziemi angielskiej wypędzeni wygnańcy, którzy dla ocalenia życia opuścili wszystko co wieki dobrobytu im w darze przyniosły, spotykali się z przedstawicielką tych samych republikańskich rodzin, które zwaliły tron i zniszczyły arystokrację, sięgającą pochodzeniem zamierzchłych wieków.

Małgorzata stała przed nimi w całym blasku zuchwałej urody i wyciągała ku nim delikatne dłonie, jakby chcąc tym ruchem puścić w niepamięć krwawe wypadki ostatnich czasów.

– Zuzanno, zakazuję rozmawiać ci z tą kobietą! – rzekła ostro hrabina, wstrzymując rękę córki.

Przemówiła po angielsku, aby mogli ją usłyszeć i zrozumieć nie tylko młodzi panowie, ale gospodarz i jego córka.

Ci oniemieli wprost z przerażenia wobec zuchwalstwa tej cudzoziemki dla kobiety, która była teraz Angielką, jako żona sir Percy'ego, i przyjaciółką księżnej Walii.

Serca zaś lorda Antony'ego i sir Andrew zamarły ze zgrozy na tę straszną zniewagę. Z niemałym wyrazem trwogi spoglądali ku drzwiom, za którymi brzmiał powolny, poważny, ale miły głos.

Jedynie Małgorzata Blakeney i hrabina de Tournay pozostały niewzruszone. Hrabina, sztywna i zuchwała, z ręką wciąż jeszcze na ramieniu córki, była uosobieniem nieugiętej dumy. Przez chwilę twarz Małgorzaty stała się tak biała, jak szal otaczający jej szyję, a bystry obserwator byłby zauważył, że ręka trzymająca wysoką laskę o barwnych wstążkach, zacisnęła się kurczowo i lekko zadrżała. Ale tylko przez chwilę. Wkrótce podniosła delikatne brwi, rozchyliła usta w ironicznym uśmiechu, a utkwiwszy jasnoniebieskie oczy, oczy w sztywnej twarzy hrabiny, rzekła, wzruszając ramionami:

– Cóż ci się stało, hrabino? Czy mucha cię ugryzła?

– Jesteśmy w Anglii – odparła zimno hrabina – i mam prawo zakazywać mej córce witać się z tobą. Chodź ze mną, Zuzanno.

Skinęła na córkę, nie spojrzawszy już na Małgorzatę Blakeney, złożyła głęboki, staromodny ukłon młodym ludziom i wyszła z pokoju.

Cisza zapanowała w sali starego zajazdu, dopóki szelest sukni hrabiny nie ucichł w korytarzu.

Małgorzata, jakby skamieniała, biegła roziskrzonymi oczyma za znikającą dumną postacią, ale gdy pokorna i posłuszna Zuzanna zbliżyła się też ku drzwiom, twardy wyraz znikł z jej twarzy. Z niewysłowionym smutkiem spojrzała na odchodzącą koleżankę.

Zuzanna to spostrzegła. Jej kochające dziecięce serce rwało się do pięknej kobiety, ledwo co od niej starszej; posłuszeństwo ustąpiło wobec przyjaźni. Rzuciła się ku niej i oplótłszy ramionami szyję Małgorzaty, uściskała ją serdecznie. Potem śpiesznie pobiegła za matką, poprzedzoną przez Sally.

Poczciwy i delikatny poryw Zuzanny złagodził nieco przykre naprężenie. Sir Andrew popatrzył na odchodzącą, zgrabną postać dziewczęcia, a gdy znikła w cieniach korytarza, rzucił rozbawione oczy na lady Blakeney.

Małgorzata z przesadną afektacją posyłała ręką pocałunki w stronę pań, a ironiczny uśmiech igrał na jej ustach.

– Ach, sir Andrew, czy widziałeś kiedy tak nieprzyjemną osobę? Mam nadzieję, że na starość nie będę tak wyglądała.

Uniosła suknię i przybierając majestatyczną postawę, zaczęła kroczyć ku ognisku.

– Zuzanno – rzekła – naśladując głos hrabiny – zakazuję ci rozmawiać z tą kobietą!

Śmiech, który towarzyszył temu żartowi, był trochę wymuszony i twardy, ale ani sir Andrew, ani lord Antony nie byli bystrymi obserwatorami. Naśladowała hrabinę tak znakomicie, dźwięk głosu jej był tak podobny, że obaj zawołali z podziwu: Brawo!

– Ach, lady Blakeney – rzekł rozbawiony lord Antony – jak bardzo komedia francuska musi odczuwać brak pani! Na pewno wszyscy znienawidzili sir Percy'ego za to, że się z tobą ożenił!

– Mój Boże, przyjacielu, nienawidzić sir Percy'ego jest rzeczą niemożliwą, jego dowcipy rozbroiłyby samą nawet hrabinę!

Młody wicehrabia, który jeszcze nie wyszedł za matką, uczynił krok naprzód, gotów wystąpić w jej obronie, w razie gdyby lady Blakeney zamierzała w dalszym ciągu bawić się jej kosztem, ale nim zdołał zaprotestować, rozległ się za drzwiami sympatyczny, ale dość głośny śmiech i na progu ukazała się postać niezwykle wysoka i bardzo wytwornie ubrana.

Rozdział VI. Elegant z roku 1792

Według ówczesnych kronik, sir Percy Blakeney liczył w roku 1792 około 30 lat. Bardzo wysoki, nawet jak na Anglika, barczysty, dobrze zbudowany, mógł uchodzić za niezwykle pięknego mężczyznę, gdyby nie wyraz ospałości w głębokich niebieskich oczach i ustawiczny śmiech, nieco za ostry, który tak szpecił piękny i silny rysunek jego ust.

Rok dobiegał końca, gdy baronet Percy Blakeney, jeden z najbogatszych magnatów angielskich, król mody i serdeczny przyjaciel księcia Walii, zadziwił wykwintne towarzystwo londyńskie, wprowadzając do domu po podróży po kontynencie piękną i inteligentną żonę – Francuzkę. On, najospalszy i najnudniejszy ze wszystkich Anglików, który potrafiłby zanudzić na śmierć piękną kobietę, wygrał pierwszy los w małżeństwie, choć pretendentów było wielu.

Małgorzata St. Just stała u progu kariery artystycznej w chwili, gdy w murach Paryża rozpoczął się największy przewrót socjalny, jaki świat pamiętał. Licząc zaledwie 18 lat, szczodrze obdarzona pięknością i talentem, pod jedyną opieką młodego, kochającego ją brata, potrafiła w krótkim czasie zgromadzić w ślicznym mieszkaniu na ulicy Richelieu wytworne towarzystwo i niemniej ekskluzywne, a to pod jednym względem. Małgorzata St. Just była republikanką z zasady i przekonania. Równość co do urodzenia była jej hasłem, nierówność majątkową uważała za nieprzyjemny przypadek. Jedynie nierówność talentu była w jej oczach godna podziwu. Pieniądze i tytuły są dziedziczne, mawiała, ale nie rozum, i dlatego jej uroczy salon był otwarty jedynie dla ludzi wysoce inteligentnych, utalentowanych, dla mężczyzn i kobiet pełnych dowcipu i artystycznej werwy. Świat umysłowy Paryża rokował świetną karierę artystyczną temu, kto się dostał do tego wybranego grona.

Ludzie uczeni, wykwintni, o wysokim światowym stanowisku, tworzyli świetny dwór uroczej artystki z Komedii Francuskiej, a ona przesuwała się w tym republikańskim, rewolucyjnym i krwiożerczym Paryżu jak błyszcząca kometa, pociągając za sobą, niby świetlaną smugę, najbardziej wyszukany, zajmujący, intelektualny europejski świat. A potem nastąpiło rozwiązanie. Niektórzy uśmiechali się dobrotliwie, nazywając je artystyczną ekscentrycznością, drudzy uważali je za mądre wyrachowanie ze względu na wypadki rozgrywające się w Paryżu, które brały coraz to groźniejszy obrót, ale dla wszystkich prawdziwy powód pozostał tajemniczą zagadką. W każdym razie faktem było, że pewnego dnia Małgorzata St. Just zaślubiła sir Percy'ego Blakeney'a bez poprzedniego zawiadomienia przyjaciół.

Jakim sposobem ten głupi i nudny Anglik został w ogóle przyjęty do wybranego grona otaczającego "najmądrzejszą kobietę w Europie", jak ją nazywali przyjaciele? Nikt tego nie odgadł. Złoty klucz otwiera wszystkie drzwi, twierdzili niejedni złośliwie.

Dość że wyszła za niego i "najmądrzejsza kobieta w Europie" związała los z "tym głupim Blakeney'em", co nawet najbliżsi jej znajomi uważali za dziwactwo.

Jednak uśmiechali się pogardliwie na twierdzenie niektórych ludzi, że Małgorzata wyszła za głupca z korzyści materialnych i stanowiska, które jej przynosił w darze. Wiedzieli dobrze ci, którzy ją znali, że nie dbała o bogactwa, a mniej jeszcze o tytuły. W międzynarodowym świecie, w którym się obracała, znała wielu mężczyzn równie wysoko urodzonych, jeśli nie równie bogatych, którzy byliby się czuli aż nadto szczęśliwi, mogąc ofiarować Małgorzacie St. Just wszystko, czego by tylko zapragnęła.

O samym sir Percy'm sądzono ogólnie, że nie był w stanie sprostać trudnemu zadaniu, którego się podjął. Mógł tylko zdobyć się na ślepe uwielbienie dla żony, otaczanie ją zbytkiem i splendorem swych wpływów, wysokich stosunków, które miał na dworze angielskim. Ale towarzystwo londyńskie twierdziło ze względu na jego ograniczenie umysłowe, że postąpiłby o wiele rozsądniej, ofiarując te wszystkie świetności osobie mniej inteligentnej i utalentowanej.

Choć ostatnie lata spędził w kraju i należał do najpierwszych osobistości świata londyńskiego, całą młodość spędził na kontynencie. Ojca jego, sir Algernona Blakeney'a spotkało wielkie nieszczęście. Jego młoda i ubóstwiana żona dostała pomieszania zmysłów po dwóch latach szczęśliwego pożycia małżeńskiego, bez najmniejszej nadziei polepszenia. Percy ujrzał światło dzienne, kiedy już lady Blakeney zapadła na tę straszną chorobę, którą wówczas uważano za nieuleczalną i za rodzaj przekleństwa Bożego nad całą rodziną. Sir Algernon wyjechał z chorą żoną na kontynent i tu, pomiędzy nieprzytomną matką a zrozpaczonym ojcem, Percy wychował się aż do chwili pełnoletności. Śmierć rodziców nastąpiła prawie równocześnie, a że sir Algernon prowadził życie bardzo skromne i ciche, olbrzymia fortuna Blakeney'ów powiększyła się jeszcze znacznie.

Sir Percy Blakeney, nim wprowadził do domu piękną, młodą żonę, dużo podróżował po kontynencie. Towarzystwo londyńskie oczekiwało ich z otwartymi ramionami. Sir Percy był bogaty, jego żona pełna wdzięku. Sam książę Walii należał do ich przyjaciół. W niespełna 6 miesięcy zostali królami mody i elegancji. Płaszcze sir Percy'ego były tematem rozmów, jego żarty powtarzane z ust do ust, nawet ów charakterystyczny śmiech naśladowała "złota młodzież". Wszyscy twierdzili, że jest beznadziejnie głupi, ale nie było się czemu dziwić: od kilku generacji wszyscy Blakeney'owie byli ograniczeni, a matka jego umarła w obłędzie.

Wielki świat go zapraszał, dogadzał mu i liczył się z nim. Konie jego były najpiękniejsze w całym kraju, przyjęcia i wina najsławniejsze. Co do jego ślubu z "najmądrzejszą kobietą w Europie" to, co miało się stać, stało się w najkrótszym czasie. Nikt mu nie współczuł, sam był sobie winien. Wiele panien angielskich, ładnych i wysokiego rodu, chętnie dzieliłoby z nim korzyści fortuny Blakeney'ów, pobłażając jego nieszkodliwej głupocie. Zresztą sir Percy nie odczuwał litości, gdyż wcale o nią nie dbał. Wydawał się bardzo dumny ze swej inteligentnej żony, nie mając jej bynajmniej za złe, że tak mało zadawała sobie trudu, aby maskować lekką pogardę, którą dla niego żywiła, ostrząc sobie dowcip jego kosztem. Zresztą Blakeney był zanadto ograniczony, aby zauważyć swą śmieszność, a jeżeli jego domowe stosunki z uroczą paryżanką nie dawały mu tego zadowolenia, na jakie zasługiwało jego prawdziwie psie przywiązanie, nikt o tym nigdy się nie dowiedział.

W przepięknej rezydencji w Richmond grał zawsze z niezmąconą dobrodusznością podrzędną rolę, obsypując Małgorzatę klejnotami i otaczając ją zbytkiem, a ona przyjmowała te dary z niezrównanym wdziękiem, czarując w przyjmowaniu gości tą samą uprzejmością, jaką okazywała artystycznemu kółku w Paryżu.

Sir Percy Blakeney był bezsprzecznie bardzo piękny, choć szpecił go ów leniwy i znudzony wyraz, właściwy mu. Ubierał się stale bez zarzutu, a chociaż stosował się do trochę przesadnej ówczesnej mody, przyjętej już w Anglii, zachowywał zawsze dobry smak, wrodzony angielskiemu szlachcicowi.

W ten wrześniowy dzień, mimo długiej podróży w powozie, mimo deszczu i błota, ubranie leżało bez zarzutu na jego szczupłych ramionach, a ręce białe jak u kobiety, wyłaniały się z rękawów ozdobionych wspaniałymi brabanckimi koronkami. Jedwabne ubranieo krótkiej talii, kamizelka z białymi wyłogami, obcisłe prążkowane spodnie, uwydatniały znakomicie tę potężną i kształtną postać. Na pierwszy rzut oka uderzała jego piękna powierzchowność, ale afektowane ruchy i ten wiecznie pusty śmiech niweczył w jednej chwili jakiekolwiek głębsze wrażenie, które mógł wywierać na ludziach. Wszedłszy do starej sali zajazdu, strzepnął krople deszczu z pięknego płaszcza i podniósłszy w złoto oprawne szkła do niebieskich sennych oczu, spojrzał z zaciekawieniem na towarzystwo. Zapadło przykre milczenie.

– Jak się masz Tony i ty Ffoulkes – rzekł, spostrzegłszy młodzieńców i witając się z nimi. – Do licha, przyjaciele! – dodał ziewając – widzieliście kiedy taki czas? Przeklęty klimat!

Małgorzata zmrużywszy figlarnie oczy, zwróciła się ku mężowi i z trochę wymuszonym uśmiechem przypatrywała mu się od stóp do głów.

– Co wam jest? – zaczął znów sir Percy po chwili milczenia, gdy nikt się nie odzywał. -Czemuście tacy zakłopotani, co się stało?

– Ależ nic – odrzekła Małgorzata z udaną wesołością -nic, co mogłoby wyprowadzić cię z twego błogiego spokoju: znieważono twoją żonę, więcej nic!

Śmiech, z jakim to powiedziała, miał uspokoić sir Percy'ego co do doniosłości tego faktu. Cel został osiągnięty, bo śmiejąc się również zawołał:

– Ależ droga, nie mów tak! Gdzie jest ów śmiałek, który odważył się ci ubliżyć?

Lord Antony już miał odpowiedzieć, gdy naraz młody wicehrabia wystąpił na środek pokoju.

– Panie – rzekł łamaną angielszczyzną, zaczynając swą przemowę głębokim ukłonem -hrabina de Tournay de Basserive, moja matka, obraziła panią, która jest jak widzę, twoją żoną. Nie mogę prosić cię o przebaczenie za moją matkę, co ona robi jest dobre w moich oczach, ale jestem gotów ofiarować ci panie zwykłą satysfakcję, przyjętą między honorowymi ludźmi.

Młodzieniec wyprostował o ile mógł swą wysmukłą postać i z zapałem patrzył dumnie na 6 stóp wysokiego baroneta Percy'ego Blakeney.

– Patrz no, sir Andrew – zawołała wesoło Małgorzata – na ten niezrównany obraz! Indyk angielski i kogut francuski!

Porównanie było rzeczywiście nadzwyczaj trafne. Angielski indyk patrzył z góry ze zdumieniem na małego francuskiego koguta, groźnie podskakującego wkoło niego.

– Powiedz mi, panie – rzekł w końcu sir Percy, przypatrując się przez szkła młodemu Francuzowi – gdzie do kaduka nauczyłeś się po angielsku?

– Panie… – zaprotestował wicehrabia, dotknięty niewzruszonym spokojem tego Anglika, wobec jego wojennej postawy.

– To jest wprost zdumiewające

– ciągnął dalej sir Percy tym samym tonem. – Czy nie uważasz, Tony? Ręczę, że nie potrafiłbym nigdy tak przemówić we francuskim żargonie.

– Co to, to prawda -potwierdziła Małgorzata – wymowa francuska sir Percy'ego kaleczy uszy jak nożem.

– Panie – przerwał wicehrabia poważniej, jeszcze gorszą angielszczyzną – zdaje mi się, że nie rozumiesz, o co mi chodzi. Ofiaruję ci jedyną satysfakcję, godną gentlemana.

– Cóż to jest u diabła? -spytał sir Percy zdziwiony.

– Moja szabla, panie!… odparł żywo wicehrabia, tracąc powoli cierpliwość.

– Jesteś sportsmenem, lordzie Tony – rzekła Małgorzata wesoło.

– Stawiam 10 na jednego na małego koguta.

Jeszcze przez chwilę sir Percy patrzył na wicehrabiego przez na pół przymknięte, leniwe powieki, potem ziewnął, wyciągnął przed siebie długie nogi i obróciwszy się do niego plecami, mruknął z największym spokojem:

– Co mi po twojej szabli?

Co sobie wicehrabia pomyślał w tej chwili wobec zuchwalstwa owego długonogiego Anglika, byłoby tematem do napisania księgi.

Odpowiedź jego streszczała się w jednym tylko wyrazie, gdyż wszystkie inne uwięzły mu w gardle, pod wpływem duszącej go wściekłości.

– Pojedynek, panie… – syknął przez zęby.

Blakeney obrócił się jeszcze raz ku niemu i ze swej wysokości spojrzał na rozjuszonego małego człowieczka, ale ani przez jedno mgnienie oka nie stracił dobrego humoru. Zaśmiał się dźwięcznym śmiechem i wsadziwszy piękne, długie ręce w przepastne kieszenie kamizelki, rzekł powoli:

– Pojedynek? Ach teraz rozumiem. Jak mi Bóg miły, jesteś krwiożerczym człowiekiem! Chcesz przedziurawić spokojnego człowieka? Bo ja to się nie bawię w pojedynki – dodał siadając spokojnie i wyciągając przed siebie długie nogi. – Diabelnie niewygodnym zajęciem są te pojedynki, czyż nie tak, Tony?

Wicehrabiemu wiadomo było niezawodnie, że w Anglii pojedynki między gentlemanami były surowo zabronione. Mimo to dla tego młodego Francuza, którego pojęcia o honorze wyrosły z wiekowych tradycji, widok gentlemana, nie przyjmującego pojedynku, był wprost potworny.

Zawahał się, co mu wypadało uczynić; czy spoliczkować tego długiego Anglika i nazwać go tchórzem, czy też wstrzymać się ze względu na obecność kobiety.

Na szczęście odezwała się Małgorzata.

– Proszę cię, lordzie Tony -rzekła miłym, melodyjnym głosem

– spróbuj pogodzić tych panów. Chłopca ponosi złość i jeszcze gotów skaleczyć sir Percy'ego -dodała z cieniem ironii w głosie. – Indyk angielski wyszedł cało, gdyż wszyscy święci z kalendarza mogliby go wyzwać, a on nie straciłby zimnej krwi.

Zaśmiała się filuternie, ale nie wyprowadziła męża ze zwykłej równowagi. Przeciwnie, wydawało się, że Blakeney był w najlepszym humorze w świecie, gdyż zwracając się do wicehrabiego, odparł wesoło:

– Czy żona moja nie jest dowcipna? Będziesz miał możność nieraz się o tym przekonać, jeżeli zostaniesz dłuższy czas w Anglii.

– Sir Percy ma rację, wicehrabio – przerwał lord Antony, kładąc rękę na ramieniu młodego Francuza. – Nie wypadałoby rozpoczynać pobytu w Anglii od pojedynku.

Przez chwilę młodzieniec wahał się jeszcze, potem wzruszywszy z lekka ramionami na myśl o dziwnych zapatrywaniach na sprawy honorowe na tej zamglonej wyspie, rzekł z godnością, pełną wdzięku:

– Jeżeli pan jest zadowolony, nie mam do niego dalszej urazy. Ty, lordzie, jako nasz opiekun, powiedz, czy zawiniłem, a oddalę się.

– Z całą przyjemnością -odparł Blakeney z westchnieniem ulgi. – A to dopiero czupurna sztuka! Jak mi Bóg miły, Ffoulkes, jeżeli ty i twoi przyjaciele sprowadzacie podobne okazy z Francji, to radzę ci zatop je po drodze w kanale, inaczej mój drogi, będę zmuszony udać się do Pitta, aby zakazał wam tego rodzaju przemytu, a ciebie zamknął wraz z twoim towarem.

– Ostrożnie, sir Percy! Porywa cię odwaga! – rzekła z przymileniem Małgorzata. – Zapominasz, że i ty przemyciłeś sobie coś z Francji!

Blakeney z wolna powstał.

– Mogłem wybierać na rozmaitych rynkach, ale mój gust nie zawiódł mnie – odparł z wyszukaną galanterią, składając przed żoną głęboki i uroczysty ukłon.

– Ale za to rycerskość cię zawiodła – odrzekła ironicznie.

– Bądźże rozsądna, moja droga! Czy myślisz, że pozwolę zrobić ze swojego ciała poduszkę na szpilki, ile razy jakiemuś amatorowi żabich nóżek nie spodoba się kształt twego nosa?

– Nie masz się czego obawiać, sir Percy! Nigdy się to nie stanie, żeby mężczyźnie mój nos się nie podobał.

To rzekłszy, ukłoniła mu się z wdziękiem.

– Hańba temu, kto się boi! Czy wątpisz o mojej odwadze, pani? Kto, jeżeli nie ja, popiera boksowanie? Czyż nie tak, Tony? Niedawno sam zmierzyłem się z Red Sam'em i miał się z pyszna!

– Szkoda, że tego nie widziałam! Ha, ha, ha! Musiałeś ślicznie wyglądać! Ha, ha, ha! A teraz boisz się Francuzika!

Śmiech jej rozlegał się wesoło po starej dębowej sali.

– Ha, ha, ha! – zawtórował jej sir Percy – zaszczycasz mnie, pani! Do licha, Ffoulkes, spójrz tylko! potrafiłem zabawić moją żonę, kobietę najinteligentniejszą w Europie! Napijmy się na jej zdrowie!

Uderzył potężnie w stół.

– Hej, Jelly! Prędko, przyjacielu, bywaj!

I znów zapanowała zgoda, a Jellyband przychodził z wolna do siebie po przebytych wzruszeniach.

– Czarę gorącego i mocnego ponczu, rozumiesz? – rzekł sir Percy. – Dowcip, który potrafił rozbawić inteligentną kobietę, musi być podtrzymywany! Ha, ha, ha! śpiesz się, poczciwcze!

– Nie ma na to czasu -zaprotestowała Małgorzata. -Kapitan okrętu zjawi się lada chwila i mój brat musi siadać na jacht, inaczej "Day Dream" nie zdąży skorzystać z przypływu.

– Nie zdąży, kochanie? Jest więcej czasu niż potrzeba dla każdego gentlemana, aby się upić i siąść na okręt, nim nastąpi odpływ.

– Zdaje mi się, pani -zauważył z uszanowaniem Jelllyband – że młody pan nadchodzi wraz z kapitanem okrętu.

– Doskonale! – zawołał Blakeney – Armand St. Just wypije z nami czarę ponczu. Czy myślisz, Tony – dodał, zwracając się w stronę wicehrabiego – że ten młody zapaleniec będzie chciał z nami wychylić szklankę? Powiedz mu, że pijemy na zgodę.

– Bawicie się tak dobrze w wesołym towarzystwie, że nie weźmiecie mi za złe, że pożegnam się z moim bratem w sąsiednim pokoju – rzekła Małgorzata.

Protesty nie były na miejscu. Lord Antony i sir Andrew zrozumieli doskonale, że lady Blakeney nie mogła dzielić ich wesołości. Jej przywiązanie do brata Armanda było rozczulające i głębokie. Spędził właśnie parę tygodni u niej w Anglii, a teraz powracał, aby służyć ojczyźnie tam, gdzie śmierć była jedynie nagrodą za trudy i poświęcenia dla niej poniesione.

Sir Percy również nie próbował zatrzymywać żony. Z tą wytworną galanterią, która cechowała każdy jego ruch, otworzył przed nią drzwi kawiarni, złożywszy jej wpierw głęboki ukłon, ona zaś opuściła salę, rzuciwszy na niego jedynie przelotne, pogardliwe spojrzenie.

Tylko sir Andrew, którego myśl z chwilą poznania Zuzanny stała się przenikliwsza, czulsza i zgadująca, zauważył dziwne wejrzenie, pełne głębokiego i beznadziejnego smutku, którym sir Percy żegnał znikającą postać uroczej kobiety.

Rozdział VII. Tajemniczy ogród

Wyszedłszy z hałaśliwej kawiarni na źle oświetlony korytarz, Małgorzata Blakeney miała wrażenie, że oddycha swobodniej. Westchnęła głęboko z ulgą, jak gdyby zostawiła na progu gniotące ją brzemię i kilka łez spłynęło jej po twarzy.

Deszcz przestał padać. Spośród szybko przesuwających się chmur blade promienie słońca ozłacały piękne białe wybrzeże Kentu i domy otaczające admiralską przystań.

Małgorzata stanęła na progu i spojrzała na morze. Tu, na tle mieniącego się wciąż nieba, stał wspaniały okręt o białych rozpiętych żaglach, łagodnie kołysany wiatrem. Był to "Day Dream". Prywatny jacht sir Percy'ego, gotowy do drogi, aby odwieźć do Francji Armanda. Wracał do kraju, gdzie kipiała krwawa rewolucja, która zrzuciła monarchię, zdeptała religię i zniszczyła całą warstwę społeczeństwa, aby odbudować na popiołach starej kultury nową utopię, której nikt nie był w stanie powołać do życia.

Z oddali dwóch ludzi zbliżało się do "Odpoczynku Rybaka". Jeden z nich, starszy mężczyzna, z wieńcem siwych włosów, otaczających krągłe policzki, szedł owym chwiejnym krokiem, znamionującym marynarzy; drugi młody, wysmukły, bardzo starannie ubrany w płaszcz z kapturem, był gładko ogolony, a ciemne jego włosy zaczesane w tył głowy, odsłaniały szlachetne czoło.

– Armandzie! – zawołała Małgorzata i radosny uśmiech rozjaśnił przez łzy jej piękną twarz.

W kilka minut potem brat i siostra witali się czułym uściskiem, a stary kapitan przystanął z uszanowaniem na uboczu.

– Ile pan St. Just ma jeszcze czasu do odjazdu? – zapytała lady Blakeney.

– Musimy podnieść kotwicę przed upływem godziny – odrzekł stary kapitan, podnosząc rękę do czoła.

Wsunąwszy rękę pod ramię brata, Małgorzata podeszła ku nadbrzeżnym skałom.

– Zaledwie pół godziny -westchnęła, patrząc na morze – a będziesz tak daleko ode mnie! Armandzie… nie mogę uwierzyć, że odjeżdżasz. Te dni podczas nieobecności sir Percy'ego upłynęły dla mnie jak sen. Miałam cię przecież wyłącznie dla siebie.

– Nie wyjeżdżam daleko, moja droga – odparł miękko młodzieniec. – Rozdzieli nas wąski kanał, tylko kilka mil drogi, mogę więc powrócić w każdej chwili.

– Przeraża mnie nie odległość, Armandzie, ale ten straszny Paryż…

Doszli do brzegu skały. Łagodny powiew morski igrał włosami Małgorzaty wokół jej twarzy, a końce jej miękkiego koronkowego szala falowały w powietrzu jak biały i gibki wąż. Starała się przeniknąć wzrokiem odległość, za którą leżały wybrzeża Francji, tej surowej i bezlitosnej Francji, która domagała się haraczu krwi najszlachetniejszych swych synów.

– Nasz własny, piękny kraj, Małgorzato – odrzekł Armand, zgadując jej myśli.

– Oni idą za daleko, Armandzie

– rzekła z zapałem. – Jesteś republikaninem jak i ja, mamy te same poglądy, to samo pragnienie wolności i równości, ale nawet ty musisz przyznać, że idą za daleko.

– Cicho… – szepnął trwożnie Armand, rzucając krótkie, ostrożne spojrzenie wkoło siebie.

– Widzisz!… Zdaje ci się, że niebezpiecznie rozprawiać o tych rzeczach nawet tu, w Anglii.

Objęła go w namiętnym porywie gwałtownej, macierzyńskiej niemal miłości.

– Nie odjeżdżaj, Armandzie! – błagała – nie wracaj do kraju! Co stałoby się ze mną, gdyby…

Wybuchnęła płaczem. Jej niebieskie oczy z czułością i rozpaczą patrzyły na młodzieńca, który z powagą zwrócił się do niej.

– Nie byłabyś moją odważną siostrzyczką – odparł ze słodyczą – gdybyś nie pamiętała, że gdy Francji grozi niebezpieczeństwo, nie uchodzi jej synom opuszczać ojczyzny.

Jeszcze nie dokończył, a już słodki, dziecinny uśmiech zawitał na jej smutnej twarzyczce, wciąż jeszcze oblanej łzami.

– Ach, Armandzie! – westchnęła cicho. – Pragnęłabym niekiedy, abyś nie miał tylu wzniosłych cnót… Zaręczam ci, że twoje drobne uchybienia są o wiele mniej niebezpieczne i lżejsze do zniesienia. Ale będziesz ostrożny, nieprawdaż? – dodała poważnie.

– Obiecuję ci, że będę się starał o ile możności…

– Pamiętaj, najdroższy, że mam tylko ciebie, tylko ty mnie kochasz…

– Ależ, moja droga, masz dzisiaj inne jeszcze więzy… Percy cię kocha…

Dziwny smutek odbił się w oczach Małgorzaty, gdy szepnęła:

– Kochał mnie dawniej…

– Ależ, na pewno…

– Nie troszcz się o mnie, Armandzie, Percy jest rzeczywiście bardzo dobrym człowiekiem.

– Muszę się troszczyć o ciebie, moja Małgorzato -przerwał z mocą. – Słuchaj, nie mówiłem z tobą o tej sprawie wcześniej, gdyż za każdym razem coś mnie wstrzymywało. Ale czuję, że nie potrafiłbym teraz odjechać i zostawić cię, nie zadawszy ci jednego zapytania. Nie potrzebujesz mi odpowiedzieć, jeżeli sobie nie życzysz – dodał, widząc nagle wyraz lęku w jej oczach.

– Mów – rzekła spokojnie.

– Czy sir Percy Blakeney wie… jaką rolę odgrywałaś w sprawie uwięzienia margrabiego de St. Cyr?

Zaśmiała się smutnym, gorzkim, pogardliwym śmiechem, który zabrzmiał jak fałszywa nuta w melodii jej głosu.

– Chcesz powiedzieć, że zdradziłam margrabiego de St. Cyr przed trybunałem, który wysłał jego i całą rodzinę pod gilotynę? Tak, powiedziałam mu o tym po ślubie.

– Czy wytłumaczyłaś wszystkie okoliczności łagodzące, które całkowicie cię uniewinniają?

– Nie, gdyż było za późno mówić o okolicznościach. Wiedział już o tej sprawie z innej strony. Moje tłumaczenie przyszło zdaje się poniewczasie. Nie mogłam poniżać się do tego stopnia, by szukać sposobów uniewinniania się.

– A teraz?

– A teraz, Armandzie, mam satysfakcję w przeświadczeniu, że najbardziej ograniczony człowiek w Anglii ma największą pogardę dla swojej żony.

Wypowiedziała te słowa z taką goryczą, że serdecznie kochający ją Armand odczuł wyraźnie, iż dotknął bardzo niezręcznie bolesnej rany.

– Przecież sir Percy kochał cię?

– Czy mnie kochał? Tak, Armandzie, przynajmniej zdawało mi się przez pewien czas, że mnie kocha, inaczej nie zostałabym nigdy jego żoną. Jestem przekonana – dodała śpiesznie, jak gdyby pragnęła nareszcie zrzucić z siebie ciężkie brzemię, przygniatające ją od miesięcy – jestem przekonana, że i ty nawet, jak wszyscy zresztą, myślałeś, że wyszłam za niego dla majątku. Zaręczam ci, najdroższy, że to nieprawda. Zdawało mi się, że mnie uwielbia taką dziwną siłą miłości i tak gorąco, że byłam do głębi wzruszona. Przy tym, jak wiesz, nie kochałam nikogo, a miałam już dwadzieścia cztery lata; sądziłam, że nie potrafię nigdy kochać. Ale marzyłam zawsze, aby być ślepo uwielbiana. Choć Percy był ociężały i ograniczony, miał dla mnie tym większy powab; myślałam, że będzie mnie kochał tym więcej… Inteligentny mężczyzna ma inne zajęcia, ambitny inne nadzieje, zaś ograniczony umysł będzie tylko miłował i tym się zadowoli. A w zamian byłam gotowa odpłacić mu równym przywiązaniem, Armandzie. Nie tylko odbierać, ale dawać bezgraniczną miłość…

Westchnęła, a w tym westchnieniu była cała otchłań rozczarowania i bólu. Armand nie przerywał jej ani razu. Słuchał, pogrążony we własnych myślach. Jego serce cierpiało na widok tej młodej, pięknej kobiety, która u progu życia straciła nadzieję i wiarę wobec rozwianych złotych snów, które uczyniłyby z jej młodości nieprzerwane pasmo szczęścia. Mimo przywiązania do siostry rozumiał ów tragiczny konflikt szwagra. W krótkim swym życiu zetknął się już z ludźmi rozmaitych narodowości, różnego wieku, rozmaitych warstw społecznych i domyślił się, czego Małgorzata nie dopowiedziała.

Percy Blakeney był faktycznie słabo uposażony pod względem umysłowym, ale mimo wszystko miał ową rodową dumę, odziedziczoną po przodkach, odwiecznych angielskich dżentelmenach. Jeden Blakeney zginął na polu bitwy pod Bosworth, drugi poświęcił życie i majątek dla sprawy Stuartów -i ta sama duma bezsensowna, jak ją nazywał republikański Armand, musiała być głęboko dotknięta na wieść o winie ciążącej na sumieniu lady Blakeney. Armand wiedział dobrze, że była taka młoda i wprowadzona w błąd, wiedzieli i ci, którzy skorzystali z jej młodości, braku rozwagi i zastanowienia. Ale Blakeney nie miał jasnego sądu. Nie brał pod uwagę żadnych okoliczności łagodzących. Widział jedynie czyn: lady Blakeney zdradziła rodaka przed trybunałem, nie znającym litości. Pogarda, jaką musiał odczuwać dla tego czynu, choćby nawet mimowolnego, mogła zabić jego miłość.

Ale nawet teraz siostra była dla Armanda zagadką. Życie i miłość przynoszą tak dziwne niespodzianki! Czy wobec słabnącego uczucia męża serce Małgorzaty obudziło się dla niego? Na drodze miłości spotyka się nieoczekiwane zwroty. Czy może ta kobieta, przed którą klęczał świat umysłowy Europy, zapałała miłością do tej miernoty?

Małgorzata wpatrzyła się w zachód słońca. Armand nie mógł widzieć jej twarzy, ale miał wrażenie, że to co błyszczało w złotych wieczornych promieniach, padało z jej oczu na delikatny koronkowy szal.

Lecz nie chciał dłużej przeciągać tej rozmowy. Znał dobrze dziwną, namiętną naturę siostry i zrozumiał, ile tajonego bólu musiało się kryć pod pozorami wesołości i swobody. Dawniej nie rozstawali się prawie nigdy. Rodzice pomarli, gdy Armand był jeszcze wyrostkiem, a Małgorzata dzieckiem. Starszy od niej o osiem lat, opiekował się nią aż do ślubu i był podporą w świetnych latach, spędzonych na ulicy Richelieu. Żegnał ją z prawdziwym smutkiem i lękiem, gdy wyjeżdżała do Anglii, by rozpocząć nowe życie, a teraz od czasu ślubu siostry złożył jej w Anglii pierwszą wizytę. Niestety, kilka miesięcy rozłąki wystarczyły, aby wznieść nieprzebyty mur między bratem a siostrą. Ta sama głęboka obopólna miłość zawsze trwała, ale każdy z nich posiadał dla siebie jakby tajemniczy ogród, do którego nikt więcej nie miał dostępu. Armand nie mógł powiedzieć siostrze wielu rzeczy. Polityczne oblicze rewolucji francuskiej zmieniało się niemal codziennie. Nie rozumiałaby, dlaczego jego własne poglądy i sympatie uległy takiej zmianie, wobec coraz to straszliwszych nadużyć jego dawnych przyjaciół. Ze swej strony Małgorzata nie mogła bratu odkryć całkowicie tajemnic swego serca, gdyż sama ledwie je rozumiała. Wiedziała tylko, że wśród bogactw i przepychu czuła się samotna i nieszczęśliwa.

A teraz Armand wyjeżdżał. Bała się o niego, pragnęła go mieć przy sobie i nie chciała zamącać tych ostatnich chwil tak bolesnego i słodkiego zarazem pożegnania, mówiąc tylko o sobie. Wsunęła mu znów rękę pod ramię i poszli wzdłuż skał ku wybrzeżu. Tyle rzeczy mieli jeszcze sobie do powiedzenia, które znajdowały się poza obrębem ich tajemniczego ogrodu!

Rozdział VIII. Zaufany agent

Dzień chylił się ku wieczorowi i długi, chłodny angielski zmierzch rozpościerał zasłonę na zielony krajobraz Kentu.

"Day Dream" wyruszył w drogę, a Małgorzata Blakeney od godziny stała samotnie na brzegu urwiska, ścigając wzrokiem białe żagle, unoszące z taką szybkością jedyną istotę, która rzeczywiście o nią dbała, którą śmiała kochać, której mogła ufać.

O kilka kroków od niej po lewej stronie oświetlone szyby kawiarni "Odpoczynku Rybaka" rzucały żółte blaski wśród zwiększającej się wciąż mgły. Od czasu do czasu zdawało się jej przeczulonym nerwom, że słyszy odgłos wesołej rozmowy i w jej uszach dźwięczał bezustannie nużący śmiech męża.

Sir Percy był o tyle delikatny, że zostawił ją zupełnie samą. Przypuszczała, że na swój sposób zrozumiał, iż wolała patrzeć samotnie, jak z widnokręgu znikały białe żagle. On, który z taką bezwzględnością wymagał zachowania pozorów, nie żądał nawet, aby nad żoną czuwał służący.

Małgorzata wdzięczna była mężowi za tę delikatność i co prawda starała się okazywać mu wdzięczność za jego względy i szczodrość iście królewską. Usiłowała nawet czasem zwalczać ironiczne i gorzkie uczucia, które zalewały jej duszę i dyktowały ustom obrażające i złośliwe słowa.

Często starała się dotknąć boleśnie męża, aby czuł, że i ona nim gardzi, że i ona zapomniała o tych dniach szczęścia, w których gotowa była go pokochać. Kochać tego półgłówka, którego myśli nie były w stanie wznieść się ponad sposób wiązania krawatu, lub linię nowego kroju płaszcza? A jednak… zamglone słodkie wspomnienia, dostrojone do tego spokojnego letniego wieczoru, stanęły przed jej oczami, przyniósł je na niewidzialnych skrzydłach lekki podmuch wiatru morskiego. Chwila pierwszego poznania… zdawało się, że był tak oddany jak niewolnik… i było w tej miłości coś tak potężnego, że podbiło ją i oczarowało…

A potem ta miłość, to przywiązanie, które uważała za prawdziwą psią wierność, rozwiały się zupełnie. W 24 godziny po cichej uroczystości w kościele św. Rocha wyznała mu, jak pewnego razu nierozważnie i lekkomyślnie opowiedziała przed kilkoma przyjaciółmi rozmaite szczegóły, kompromitujące margrabiego de St. Cyr. Oni zaś korzystając z tych informacji, wysłali nieszczęsnego margrabiego wraz z całą rodziną pod gilotynę. Nienawidziła margrabiego. Niegdyś jej ukochany brat Armand kochał się w Anieli de St. Cyr; ale St. Just był plebejuszem, a margrabia był nadzwyczaj dumny i przepojony arystokratycznymi przesądami swej kasty. Pewnego dnia Armand, zwykle ostrożny i pełen uszanowania dla Anieli, ośmielił się posłać swej ukochanej krótki wierszyk, wyrażający miłość i uwielbienie. Następnej nocy służba margrabiego wyprowadziła go podstępnie poza mury Paryża i zbiła, zbiła jak psa, dlatego że śmiał podnieść oczy na córkę arystokraty. Takie wypadki na kilka lat przed rewolucją francuską były na porządku dziennym i doprowadziły do krwawego odwetu, który prawie wszystkie te dumne głowy wysłał pod nóż gilotyny.

Małgorzata nie zapomniała nigdy, ile ucierpiała upokorzona męska duma brata i ile przez niego i z nim wycierpiało jej własne serce. A gdy nadszedł dzień zemsty, St. Cyr i jemu podobni musieli uznać za swych panów tych samych plebejuszów, którymi ongi pogardzali. Armand i Małgorzata przyjęli z zapałem, właściwym młodemu wiekowi, utopijne zasady rewolucji, gdy tymczasem margrabia de St. Cyr i jego rodzina bronili zaciekle tych przywilejów, które wyniosły ich wszystkich ponad resztę społeczeństwa. Lekkomyślna Małgorzata, nie znająca doniosłości słów, a pamiętna strasznej zniewagi wyrządzonej jej bratu przez margrabiego, usłyszała raz, że rodzina St. Cyr'ów kontaktowała się tajemnie z Austrią w nadziei, iż cesarz stłumi wzrastającą rewolucję. W owych czasach jeden zarzut wystarczał.

Słowa Małgorzaty, powtórzone niebacznie, przyniosły owoce w przeciągu 24 godzin. Przeszukano papiery margrabiego i znaleziono w biurku listy cesarza niemieckiego, obiecującego przysłać wojska przeciw paryskiemu motłochowi. Margrabiego skazano natychmiast i wysłano pod gilotynę z żoną, synami i całą rodziną.

Małgorzata, przerażona strasznymi skutkami lekkomyślności, nie zdołała już margrabiego uratować. Jej przyjaciele i znajomi sami przewodniczyli rewolucyjnemu ruchowi i uważali ją za bohaterkę, a gdy wychodziła za sir Percy'ego Blakeneya, nie zdawała sobie sprawy, jak surowo osądzi on jej bezwiedną zbrodnię, tym niemniej jednak ciążącą na jej sumieniu. Wyznała wszystko mężowi, ufając, że jego wielka miłość i przywiązanie przebaczą to, co mogłoby razić angielskie sumienie. W chwili wyznania miała wrażenie, że mąż nie przywiązuje wielkiej wagi do tej wiadomości i nie rozumie nawet jej doniosłości, ale od tego czasu nie zaznała już miłości sir Percy'ego – jak gdyby zamarła. Z czasem doszło do tego, że żyli oddzieleni wrogim murem. Sir Percy Blakeney wyrzucił z serca całą miłość do żony, jakby to uczynił ze starą rękawiczką.

Małgorzata próbowała obudzić w nim zamarłe uczucie, ostrząc swój lotny dowcip o jego ciężki umysł, dla wywołania zazdrości, ale wszystkie jej usiłowania były daremne. Pozostał niewzruszony, bierny, ospały, choć zawsze uprzejmy, pełen kurtuazji. Małgorzata posiadała wszystko, co tylko świat i bogaty mąż może dać kobiecie, a jednak w ten cudny letni wieczór, gdy białe żagle jachtu znikły w mrocznych cieniach, uczuła się więcej samotna niż ów biedny wędrowiec, który odbywał ciężką drogę wśród kamienistego wybrzeża.

Z nowym westchnieniem odwróciła się od morza i udała się do zajazdu "Odpoczynek Rybaka". Odgłos wesołych rozmów i okrzyków stawał się coraz wyraźniejszy. Mogła rozróżnić miły głos sir Andrewa, głośny śmiech lorda Antony'ego i spokojne słowa męża. Otaczała ją pustka i ogarniały ciemności; przyśpieszyła więc kroku. Wtem spostrzegła nieznajomego, idącego śpiesznie naprzeciw niej. Małgorzata nie podniosła nawet oczu; nie czuła lęku, a "Odpoczynek Rybaka" był tak blisko. Nieznajomy przystanął, widząc zbliżającą się Małgorzatę i gdy go mijała, zawołał:

– Obywatelko St. Just!

Wydała lekki okrzyk zdziwienia, słysząc swe panieńskie nazwisko. Spojrzała na nieznajomego i tym razem z niekłamaną radością wyciągnęła ku niemu obie ręce.

– Chauvelin! – zawołała.

– We własnej osobie, obywatelko. Do usług twoich -dodał, całując uprzejmie końce jej palców.

Małgorzata milczała przez chwilkę. Patrzyła z radością na niezbyt powabną małą postać, stojącą przed nią.

Chauvelin, liczący od 30 do 40 lat, był mądrym, przebiegłym człowiekiem o ciekawym lisim wyrazie w głęboko osadzonych oczach. Był tym samym nieznajomym, który przed godziną wypił butelkę wina z panem Jellybandem.

– Chauvelin! przyjacielu! – rzekła Małgorzata. – Jestem uradowana, że cię widzę.

Biedna Małgorzata, samotna wśród przepychu i nowych przyjaciół, z radością ujrzała twarz, przypominającą jej szczęśliwe czasy w Paryżu, gdy panowała jako królowa nad artystycznym kółkiem na ulicy Richelieu. Nie zauważyła ironicznego uśmiechu, który igrał na cienkich ustach Chauvelina.

– Powiedz mi – rzekła wesoło – co robisz w Anglii?

Zaczęła znów iść ku zajazdowi, a Chauvelin szedł obok niej.

– Zadaję ci to samo pytanie, piękna pani – odrzekł – co tu porabiasz?

– Ach, ja! – odparła, wzruszając ramionami – nudzę się, przyjacielu i tyle.

Doszli do stylowych drzwi "Odpoczynku Rybaka". Ale Małgorzata nie chciała wejść do zajazdu. Powietrze po popołudniowej burzy było nadzwyczaj miłe i poza tym znalazła przyjaciela, który przypominał jej Paryż, znał jej brata Armanda i mógł udzielić jej wiadomości o wesołym gronie, które zostawiła w Paryżu. Przez oświetlone okno kawiarni dochodziły odgłosy śmiechów, wołania na Sally o piwo, brzęk dzbanów i grę w kości, przeplataną dobrodusznym śmiechem sir Percy'ego.

Chauvelin stał obok niej i utkwił bladożółte oczy w pięknej twarzyczce, która w letnim zmierzchu wyglądała tak uroczo i młodo.

– Zadziwiasz mnie, obywatelko

– rzekł, zażywając tabaki.

– Naprawdę, mój drogi Chauvelin – odrzekła weselej -miałam cię za bystrzejszego. Że się też nie domyślasz, iż dławiąca atmosfera surowych cnót nie dogadza Małgorzacie St. Just.

– Mój Boże, czy aż tak? -spytał z udanym przejęciem.

– Aż tak i jeszcze stokroć gorzej.

– Jakie to dziwne. Myślałbym, że dla pięknej kobiety życie w Anglii ma dużo uroku.

– I ja tak myślałam – odparła z westchnieniem.

– Jakże tu może dobrze powodzić się pięknym kobietom, gdy wszystkie miłe rozrywki są dla nich zakazane? – dodała po namyśle.

– Czy rzeczywiście?

– Nie uwierzyłbyś, mój drogi Chauvelin, ale zapewniam cię, że spędzam czasem dzień, całe dni, słyszysz? nie mając ochoty do niczego.

– Nic więc dziwnego, że najmądrzejsza z kobiet w Europie nudzi się…

Zaśmiała się kryształowym śmiechem.

– Najlepszym dowodem, jakie to życie być musi, jest fakt, że z taką radością cię przywitałam – rzekła figlarnie.

– I to w niespełna rok po zawarciu romantycznego małżeństwa… z miłości.

– Tak, rok romantycznej miłości! Co za ironia…

– A więc ta idylla nie przetrwała nawet paru tygodni! -rzekł Chauvelin sarkastycznie.

– Nierozsądne idylle nie trwają nigdy długo, mój Chauvelin; spadają na nas jak odra i równie prędko się leczą.

Chauvelin wziął znowu w palce szczyptę tabaki. Widocznie tabaka była jego nałogiem, powszechnym zresztą w tych czasach, a może pragnął tylko zamaskować bystre, przenikliwe spojrzenia, którymi odczytywał myśli ludzkie.

– Nic więc dziwnego -powtórzył z tą samą galanterią -że najlotniejszy umysł w Europie nudzi się w takich warunkach.

– Miałam nadzieję, że znajdziesz mi środek na tę chorobę.

– Jakże mogę dokonać czegoś, co nie udało się samemu sir Percy'emu?

– Zostawmy sir Percy'ego w spokoju, przyjacielu – przerwała sucho.

– Przepraszam najmocniej, droga pani, ale właśnie tego uczynić nie mogę – odparł Chauvelin, a chytre, lisie jego oczy, spoczęły znów przenikliwie na Małgorzacie. – Mam bardzo skuteczne lekarstwo na nudy najgorszego nawet rodzaju, które chętnie bym ci zapisał, ale…

– Ale co?

– Stoi na przeszkodzie sir Percy.

– Cóż on ma z tym wspólnego?

– Zdaje mi się, że bardzo dużo. Lekarstwo, które ci chcę zalecić, piękna pani, nosi bardzo plebejuszowską nazwę: praca.

– Praca?

Chauvelin patrzył na Małgorzatę uporczywie. Zdawać się mogło, że te blade, świdrujące oczy czytają jej najskrytsze myśli. Byli sami i szepty ich ginęły w zgiełku, panującym w zajeździe, a pomimo to Francuz wślizgnął się na korytarz, rozejrzał się badawczo dokoła, a przekonawszy się, że nikt nie słucha, powrócił do Małgorzaty.

– Czy chcesz oddać Francji małą przysługę? – zapytał.

Wygląd jego się zmienił, długa lisia twarz przybrała wyraz niezwykłej natarczywości.

– A to co? – zawołała swobodnie Małgorzata. – Skąd ta nagła powaga? Nie wiem, czy będę mogła oddać Francji małą przysługę. Jakiż jest rodzaj tej przysługi, której domaga się ode mnie ona lub ty?

– Czy słyszałaś kiedy o "Szkarłatnym Kwiecie", obywatelko St. Just? – zapytał nagle Chauvelin.

– Czy słyszałam o "Szkarłatnym Kwiecie"? – zaśmiała się wesoło.

– Przecież o niczym innym się nie mówi! Mamy kapelusze ~a la "Szkarłatny Kwiat", konie nasze nazywają się "Szkarłatny Kwiat", na obiedzie u księcia Walii onegdaj był suflet ~a la "Szkarłatny Kwiat". Niedawno -dodała rozbawiona – zamówiłam nową niebieską suknię z zielonym obszyciem i dałabym głowę, że moja krawcowa nazwała ją ~a la "Szkarłatny Kwiat".

Chauvelin ani nie drgnął podczas jej szczebiotania i nie próbował przerywać, gdy dziecinny, srebrzysty jej głos rozlegał się wśród wieczornej ciszy. Słuchał jej śmiechu w zamyśleniu, a gdy zamilkła, rzekł oschle i ostro, nie podnosząc głosu:

– W takim razie, obywatelko, jeżeli słyszałaś o tej tajemniczej osobistości, to wiesz, że człowiek, który ukrywa się pod tą szczególną nazwą, jest zaciętym nieprzyjacielem naszej republiki, Francji i ludzi takich, jak Armand St. Just.

– To prawda, ale Francja ma na razie tylu nieprzyjaciół…

– Ale ty, obywatelko, jesteś córą Francji i powinnaś jej dopomóc, gdy znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

– Mój brat Armand poświęca się dla ojczyzny – odparła dumnie. -Ja osobiście nie mogę nic zrobić, mieszkając w Anglii.

– Właśnie że możesz! – Głos jego stał się bardziej natarczywy, a lisia twarz przybrała wyraz udanej godności.

– Tu, w Anglii, ty jedna możesz nam pomóc. Słuchaj! Wysłano mnie tutaj jako przedstawiciela republiki. Jutro przedstawię swoje dokumenty Pittowi w Londynie. Mam polecenie zasięgnąć informacji o "Lidze Szkarłatnego Kwiatu", która stała się nieustanną groźbą dla Francji od czasu, gdy pomaga arystokratom – zdrajcom ojczyzny i wrogom ludu – do ucieczki przed zasłużoną karą. Wiesz równie dobrze jak i ja, obywatelko, że z chwilą przybycia tutaj, ci francuscy emigranci czynią co mogą, aby podburzać umysły przeciw republice. Gotowi połączyć się z każdym nieprzyjacielem, aby ją zaatakować. W ubiegłych miesiącach całe zastępy tych emigrantów, podejrzanych lub już skazanych przez trybunał, przepłynęły kanał. Ich ucieczka była zaplanowana, zorganizowana i wykonana przez związek młodych angielskich śmiałków, na czele którego stoi człowiek, o mózgu równie sprawnym, jak tajemnicza jest jego osoba. Wszystkie usiłowania ze strony moich szpiegów nie doprowadziły do odkrycia, kim jest ten zuchwalec, który pod tym dziwnym przezwiskiem pracuje spokojnie na zgubę Francji. Chcę koniecznie zadać mu cios i dlatego potrzebuję twej pomocy.

Przez niego mogę wyśledzić resztę tej bandy, a wiem, że człowiek ten należy do angielskiego towarzystwa. Znajdź go dla Francji!

Małgorzata słuchała z zapartym oddechem namiętnej mowy Chauvelina, nie wymówiwszy ani słowa. Powiedziała mu przed chwilą, że ten tajemniczy bohater z bajki był tematem rozmów towarzystwa, do którego należała. Już od dawna jej serce i wyobraźnia zajęte były myślą o tym szlachetnym człowieku, który nie dla sławy ratował setki istot od straszliwej, bezlitosnej śmierci. Nie żywiła zbytniej sympatii do tych dumnych francuskich arystokratów, zakrzepłych w rodowych uprzedzeniach, jak hrabina de Tournay, lecz potępiała metody, stosowane przez rząd, choć była z zasady wolnomyślną republikanką.

Od szeregu miesięcy nie była w Paryżu, lecz wieści o okrucieństwach i krwiożerczości terroru, które doszły do punktu kulminacyjnego w rzeziach wrześniowych, dotarły do niej przez kanał. Nie znała Robespierre'a, Dantona i Marata jako krwawych niszczycieli i bezlitosnych dostawców gilotyny. Drżała ze zgrozy na myśl, żeby jej brat Armand, umiarkowany republikanin, nie stał się lada chwila jej ofiarą. Więc gdy dowiedziała się o istnieniu tej ligi młodych entuzjastów angielskich, którzy z najczystszej miłości bliźniego wydzierali kobiety, dzieci, starców i młodzieńców z objęć śmierci, serce jej wezbrało dumą. I teraz, gdy Chauvelin przemawiał, cała jej dusza rwała się do szlachetnego bohatera i wodza nieustraszonej ligi, który codziennie narażał życie i ofiarowywał je z własnej woli, radośnie, dla dobra ludzkości. Gdy Chauvelin skończył, oczy jej były wilgotne. Koronka na jej piersiach falowała gwałtownie pod przyśpieszonym oddechem. Nie słyszała już zgiełku, dochodzącego z zajazdu, nie słyszała głosu męża i jego bezmyślnego śmiechu. Myśli jej uleciały daleko w pogoni za wyśnionym bohaterem. Ach! byłaby go pokochała, gdyby się znalazł na jej drodze! Jego postać, potęga, odwaga, ślepa wierność tych, którzy pod jego rozkazami służyli tej samej wzniosłej sprawie, a ponadto tajemniczość, zdobiąca go jakby koroną chwały, wszystko to czarowało romantyczną duszę Małgorzaty.

– Znajdź go dla Francji, obywatelko!

Głos Chauvelina obudził ją ze złotych snów. Bohater zniknął, a niedaleko od niej znajdował się człowiek, któremu poprzysięgła wierność i miłość…

– A wiesz, przyjacielu, że mnie zadziwiasz? – rzekła, przybierając na nowo zwykłą wesołość. – Na Boga, gdzież go mam szukać?

– Ty wszędzie bywasz, obywatelko – szepnął Chauvelin.

– Mówiono mi, że lady Blakeney jest osią londyńskiego towarzystwa. Ty wiesz wszystko i słyszysz wszystko!

– Zapominasz, mój drogi -odparła Małgorzata, podnosząc dumnie głowę i patrząc z góry na stojącą przed nią małą figurkę -zapominasz widocznie, że sześć stóp sir Percy'ego Blakeney'a i długa tradycja nieskalanych przodków stoją na przeszkodzie między lady Blakeney a tym, co proponujesz?

– Dla dobra Francji, obywatelko…

– Wstydziłbyś się proponować takie niedorzeczności! Gdybyś nawet wiedział, kim jest "Szkarłatny Kwiat", byłbyś bezsilny. Wszak wiesz, że on jest Anglikiem.

– Już o tym pomyślałem – rzekł Chauvelin z gorzkim uśmiechem. -W każdym razie moglibyśmy go posłać pod gilotynę, aby ostudzić jego zapał, a potem… gdyby przyszło do dyplomatycznego zawikłania, moglibyśmy przeprosić pokornie rząd brytyjski i w razie potrzeby zapłacić rodzinie odszkodowanie…

– To, co proponujesz, jest wprost potworne – rzekła, odsuwając się od niego, jak od wstrętnego płaza. – Kimkolwiek ten odważny i szlachetny człowiek jest, nigdy – słyszysz?

– nie przyłożę ręki do podobnego bezeceństwa.

– Wolisz zatem być znieważana przez lada jakiego arystokratę, który przybywa do tego kraju?

Chauvelin dobrze trafił, puszczając tę ostrą strzałę.

Świeże policzki Małgorzaty zbladły, ale zagryzła wargi, aby nie dać mu poznać, że ją dotknął.

– To nie ma nic do rzeczy – rzekła obojętnie. – Mogę się bronić, ale nie podejmę się nigdy wykonania żadnego nikczemnego czynu dla ciebie lub Francji. Masz inne sposoby do dyspozycji, możesz ich użyć, przyjacielu.

I nie spojrzawszy już na Chauvelina, odwróciła się i weszła prosto do zajazdu.

– To nie ostatnie twoje słowo, obywatelko – mruknął Chauvelin, gdy snop światła objął jej wytworną postać. – Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze w Londynie.

– Być może, że spotkamy się w Londynie – odpowiedziała, nie odwróciwszy głowy – lecz fakt ten nie zmieni w niczym mego ostatecznego postanowienia.

Otworzyła drzwi kawiarni i zniknęła mu z oczu.

Pozostał na progu i zażył tabaki. Spotkała go odmowa i zniewaga, ale na jego lisiej twarzy nie znać było rozczarowania, ani zakłopotania, owszem, dziwnie chytry i ironiczny uśmiech zawitał na jego cienkich wargach.

Rozdział IX. Zamach

Po całodziennym deszczu zapadła piękna, gwiaździsta noc. Noc chłodna, jesienna, czysto angielska, pachnąca wilgotną ziemią i opadłymi liśćmi.

Powóz sir Percy'ego, zaprzężony w cztery przepyszne konie jego chowu, uważane za najpiękniejsze w Anglii, toczył się drogą, wiodącą do Londynu. Sir Percy Blakeney siedział na koźle, trzymając lejce w długich, kobiecych rękach, a obok niego siedziała lady Blakeney, otulona drogocennym futrem. Pięćdziesiąt mil jazdy w gwiaździstą noc!… Małgorzata przywitała tę myśl z rozkoszą. Sir Percy był zapalonym sportsmenem, a jego czwórka, wysłana kilka dni przedtem do Dovru, była dostatecznie wypoczęta i ochotnie przebywała powrotną drogę.

Małgorzata, korzystając z kilku godzin samotności, kołysana słodkim nocnym powiewem, pogrążyła się cała w myślach.

Wiedziała z doświadczenia, że sir Percy jak zwykle będzie mówił mało, albo zatonie w milczeniu. Jeździł z nią często nocami w tym wspaniałym powozie i czynił najwyżej jedną lub dwie uwagi o powietrzu lub stanie dróg. Ogromnie lubił powozić nocą, a i ona także znalazła urok w tym sporcie. Gdy tak siedziała koło niego, zachwycając się sprawnością, z jaką powoził, zastanawiała się, nad czym ten milczący człowiek głęboko duma. Nigdy jej tego nie powiedział, a ona też go nigdy o to nie spytała.

W "Odpoczynku Rybaka" Jellyband obchodził dom i gasił światła. Goście jego opuścili już bar, ale na górze w małych, przytulnych pokoikach, gospodarz miał kilku znakomitych gości: hrabinę de Tournay, Zuzannę i wicehrabiego. Poza tym były jeszcze zarezerwowane dwa gotowe pokoje dla sir Andrewa Ffoulkesa i lorda Antony'ego, jeśli raczą zaszczycić stary zajazd i pozostaną na noc. Do tej pory obaj młodzieńcy siedzieli jeszcze w kawiarni przed ogromnym ogniskiem, które mimo łagodnego powietrza płonęło wesoło.

– Powiedz mi, Jelly, czy wszyscy już wyszli? – zapytał lord Antony czcigodnego gospodarza, krzątającego się koło stołów i zbierającego pozostałe dzbany i puchary.

– Wszyscy, jak widzisz, panie.

– A czy wszystka służba udała się już na spoczynek?

– Z wyjątkiem chłopca, zajętego w barze, ale – dodał, śmiejąc się – i ten zbój zaśnie lada chwila!

– Wobec tego możemy tu spokojnie rozmawiać jeszcze z pół godziny, nieprawdaż?

– Bez wątpienia, panie. Zostawię świece na kredensie, a pokoje są gotowe. Mieszkam na górze, ale jeżeli panowie głośno zawołają, to na pewno usłyszę.

– Dobrze, Jelly. Nie potrzebujesz zostawiać świecy, ognisko da nam aż nadto światła, a nie chcemy zwracać uwagi przechodniów.

– Do usług, panowie.

Jellyband zrobił, jak mu kazano, skręcił wiszącą u sufitu staroświecką lampę i zagasił świece.

– Daj nam jeszcze butelkę wina, Jelly – rozkazał sir Andrew.

Jellyband wyszedł po wino. W pokoju było teraz ciemno, tylko kłody drzewa, palące się na ognisku, rzucały krąg migotliwego światła.

– Czy niczego więcej panom nie potrzeba? – zapytał Jellyband, powróciwszy z butelką wina i szklankami, które postawił na stole.

– Mamy wszystko i dziękujemy -odparł lord Antony.

– Dobranoc, panom, dobranoc sir!

– Dobranoc, Jelly!

Obaj młodzieńcy poczekali, aż umilkły na schodach ciężkie kroki gospodarza. Zdawało się że cały "Odpoczynek Rybaka" pogrążył się we śnie, prócz młodych ludzi, popijających wino przy ognisku.

Nie dochodził najmniejszy szelest prócz tykania staroświeckiego zegara i trzaskania palącego się drzewa.

– I tym razem wszystko dobrze poszło, Ffoulkes, czy nie? – zapytał w końcu lord Antony.

Sir Andrew był widocznie zatopiony w myślach, gdyż patrzył w ogień, jak gdyby w nim widział ładną twarzyczkę z dużymi czarnymi oczami i ciemne loki, otaczające młodociane czoło.

– Tak, zupełnie dobrze -odparł z roztargnieniem.

– Nie było przeszkody?

– Żadnej.

Lord Antony nalał sobie szklankę wina i zaśmiał się wesoło.

– Nie widzę potrzeby zadania ci pytań, czy tym razem podróż była dla ciebie przyjemna.

– Nie, przyjacielu, to byłoby zbyteczne.

– W takim razie: na jej zdrowie! Ładna to panienka – dodał jowialnie lord Antony – choć… Francuzka. Niech ci się wiedzie, mój drogi!

Wychylił kieliszek do ostatniej kropli i przysiadł się do sir Andrewa bliżej ogniska.

– Zdaje mi się, że na ciebie przypada następna podróż, Tony -rzekł sir Andrew, budząc się ze swoich myśli. – Tobie i Hastingsowi życzę również miłego zadania i tak rozkosznego towarzysza podróży. Nie możesz sobie wyobrazić, Tony…

– Nie, nie wyobrażam sobie -przerwał wesoło przyjaciel – ale wierzę ci na słowo. A teraz… -tu młoda jego twarz przybrała wyraz wielkiej powagi – jak stoi nasza sprawa?

Przybliżyli ku sobie krzesła i instynktownie, choć byli zupełnie sami, głosy ich zniżyły się do szeptu.

– Widziałem przedwczoraj "Szkarłatny Kwiat" przez kilka minut w Calais – rzekł sir Andrew. – Wrócił do Anglii na dwa dni przed nami. Towarzyszył całej wyprawie od samego Paryża w przebraniu… – nigdy w to nie uwierzysz – starej przekupki, wiozącej w krytym wozie hrabinę de Tournay, pannę Zuzannę i wicehrabiego pod stosem kapusty i rzepy. Oni naturalnie ani się domyślali, kto był woźnicą! Przeprowadził ich przez cały oddział wojska i wyjący tłum, który krzyczał: "śmierć arystokratom!" Ale wóz przejechał i "Szkarłatny Kwiat" w szalu, spódnicy i czepcu wołał jeszcze głośniej od innych: "śmierć arystokratom!" Słowo daję – dodał młodzieniec, a oczy jego błyszczały zachwytem dla ukochanego wodza – to nadzwyczajny człowiek! Jego odwaga jest wprost zdumiewająca; to jej zawdzięcza, że wszystko zawsze mu się udaje.

Lord Antony nie miał takiego daru wymowy jak jego przyjaciel, wydał więc tylko parę okrzyków podziwu dla swego wodza.

– Kazał wam powiedzieć -ciągnął dalej z większym spokojem – abyście, ty i Hastings, spotkali się z nim w Calais drugiego dnia przyszłego miesiąca. Którego dnia to będzie? Zdaje mi się, że w środę.

– Tak, w środę.

– Tym razem przychodzi kolej na hrabiego de Tournay. To niebezpieczne zadanie. Wiesz zapewne, że nieszczęśliwy hrabia, uważany za podejrzanego przez trybunał bezpieczeństwa publicznego, zdołał uciec z pałacu przy pomocy genialnego "Szkarłatnego Kwiatu", który po mistrzowsku przeprowadził ten plan, ale obecnie hrabia jest skazany na śmierć. Wyprowadzić go z Francji będzie ciężką robotą. Armand pojechał teraz, aby się z nim spotkać. Dotąd nikt nie podejrzewa St. Justa, ale potem? Jak wyjść z tej sytuacji obronną ręką? Zaręczam ci, to bardzo niebezpieczna igraszka i ciężka próba dla geniusza naszego wodza. Mam zawsze jeszcze nadzieję, że i ja dostanę rozkaz towarzyszenia wam.

– Czy masz dla mnie szczególne polecenia?

– Tak, dużo ściślejsze niż zwykle. Podobno rząd republikański posłał do Anglii zaufanego agenta, człowieka zwanego Chauvelin, który ma być zaciekłym wrogiem naszej ligi i który poprzysiągł sobie, że zdemaskuje naszego wodza i przyłapie go w chwili, gdy stanie na ziemi francuskiej. Ten Chauvelin sprowadził ze sobą całą zgraję szpiegów, a nasz wódz postanowił, abyśmy w sprawach ligi spotykali się jak najrzadziej, pod żadnym warunkiem nie rozmawiali ze sobą w publicznych miejscach, przynajmniej przez pewien czas. Gdy będzie chciał się z nami skomunikować, znajdzie już na to sposób.

Młodzieńcy pochylili się nad ogniskiem, gdyż płomień już zgasł i tylko czerwony żar rozpalonych węgli rzucał słabe światło w bliskości. Reszta pokoju zatopiona była w mroku. Sir Andrew wyjął z kieszeni notes, rozwinął arkusz papieru i obaj zaczęli czytać przy słabym świetle gasnących węgli. Tak byli zatopieni w tej czynności, tak myślą ich zawładnęła całkowicie droga ich sercom sprawa, tak cenny był dokument, napisany własną ręką ubóstwianego wodza, że nie słyszeli i nie widzieli nic dookoła siebie; ani szelestu wysuwających się węgli pod rusztem, ani monotonnego tykania zegara, ani nawet cichego szmeru, który się rozległ za nimi. Jakaś postać wysunęła się spod jednej z ławek i jak wąż zbliżyła się do młodzieńców, czołgając w ciemnościach.

– Masz przeczytać to polecenie, zapamiętać dobrze i zniszczyć.

Już miał włożyć na powrót notes do kieszeni, gdy mały papierek wysunął się i upadł na ziemię.

Lord Antony schylił się i podniósł go.

– Co to jest? – zapytał.

– Nie wiem – odrzekł sir Andrew.

– Wypadł właśnie z twojej kieszeni i widocznie nie ma nic wspólnego z tamtymi papierami.

– Ciekawe! Jak się tam dostał?… Pochodzi od wodza -dodał, spojrzawszy na pismo.

Obydwaj nachylili się znowu, aby przeczytać co zawierało to nowe polecenie, skreślone naprędce, gdy wtem lekki szmer, dochodzący z korytarza, zwrócił ich uwagę.

– Co to jest? – zawołali równocześnie. Lord Antony przeszedł przez pokój i nagle otworzył drzwi. W tej samej chwili otrzymał pomiędzy oczy uderzenie pięścią tak silne, że odrzuciło go z powrotem na salę.

Równocześnie czołgająca się postać powstała z ziemi i rzuciła się na sir Andrewa, który oszołomiony tak niespodziewaną napaścią, upadł na podłogę.

To wszystko nie trwało dłużej niż trzy sekundy i nim sir Andrew lub lord Tony zdołali krzyknąć, już czterech ludzi zakneblowało im usta, skrępowało nogi i ręce i związało plecami do siebie.

Tymczasem jeden z napastników ostrożnie zamknął drzwi. Miał na sobie maskę i czekał spokojnie, aż jego towarzysze ukończą swą czynność.

– Już wszystko w porządku, obywatele – rzekł jeden z ludzi, obejrzawszy dokładnie więzy, krępujące młodzieńców.

– Dobrze – odrzekł człowiek przy drzwiach – teraz przeszukajcie wszystkie kieszenie i oddajcie mi znalezione papiery.

Rozkaz wykonano w oka mgnieniu. Zamaskowany człowiek, wziąwszy w posiadanie dokumenty, posłuchał przez chwilę, czy cisza nie została zakłócona, a przekonawszy się, że jego nikczemny zamach nie zwrócił niczyjej uwagi, otworzył drzwi i wskazał korytarz rozkazującym ruchem.

Czterech ludzi podniosło z ziemi lorda Antony'ego i sir Andrewa i śpiesznie, równie cicho, jak przyszli, wynieśli ich w głęboką noc ku drodze do Londynu.

W kawiarni, zamaskowany wódz tego śmiałego napadu, przejrzał pobieżnie skradzione papiery.

– Jak na pierwszy dzień, udało się nieźle – szepnął, zdejmując maskę, a blade, lisie jego oczy błysnęły w czerwonym blasku ognia. – Nieźle, wcale nieźle…

Rozwinął kilka arkuszy, wyciągniętych z notesu sir Andrewa, spostrzegł skrawek papieru, który młodzi ludzie zdołali ledwo przeczytać, ale szczególniej jeden list, podpisany "Armand St. Just", ucieszył go szczególnie.

– Armand St. Just – zdrajcą! -zasyczał – a teraz, piękna Małgorzato Blakeney – dodał przez zaciśnięte zęby – pomożesz mi na pewno w zdemaskowaniu "Szkarłatnego Kwiatu".

Rozdział X. W operowej loży

Pamiętnego roku 1792 w teatrze londyńskim odbywało się pierwsze jesienne galowe przedstawienie.

Teatr był przepełniony. Tłum zalał nie tylko loże i parter, ale galerie przeznaczone dla ludu. "Orfeusz" Glucka zainteresował przeważnie towarzystwo muzykalne, a eleganckie panie i modnisie zadowolić się musiały osobami, których ostatnia nowość importowana co dopiero z Niemiec zbytnio nie interesowała. Liczni wielbiciele Seliny Storace wywoływali ją kilkakrotnie po odśpiewaniu wielkiej arii, a Beniamin Incledon, faworyt pań, otrzymał z loży królewskiej skinienie, pełne uznania. Właśnie kurtyna zapadła po wspaniałym finale drugiego aktu. Widzowie słuchali w takim skupieniu przepysznego głosu wielkiego mistrza, że odetchnęli z ulgą, mogąc przez chwilę wesoło i swobodnie porozmawiać. W eleganckich lożach tłum podziwiał znane osobistości. Był tam Pitt, obarczony troską o państwo, który przyszedł szukać odpoczynku w muzykalnej wieczornej rozrywce, i książę Walii, zawsze wesół, ale trochę rubaszny, odwiedzający w lożach najbliższych przyjaciół.

W loży lorda Grenville'a pociągała wzrok ciekawa osoba. Drobna mała figurka o chytrej sarkastycznej twarzy i głęboko osadzonych lisich oczach, słuchała z zajęciem muzyki, dowcipnie krytykując towarzystwo. Pan ten ubrany był czarno i miał ciemne włosy. Lord Grenville, sekretarz spraw zagranicznych, obchodził się z nim z wyszukaną grzecznością, choć bardzo chłodno.

Tu i ówdzie, wśród typowo angielskich piękności, zauważyć można było kilka obcych twarzy. Była to wyniosła szlachta francuska, prześladowana przez rząd rewolucyjny ich ojczyzny, która schroniła się na ziemię angielską. Nieszczęścia i zawody wyryły głębokie piętna na ich twarzach. Szczególnie kobiety mało zważały na muzykę i świetne towarzystwo, a myśli ich błąkały się daleko, szukając męża, brata, którzy byli w niebezpieczeństwie lub ulegli już okropnemu losowi.

Ogólną uwagę zwracała dopiero co przybyła z Francji hrabina de Tournay de Basserive. Ubrana w czarną, jedwabną suknię, ozdobioną białym koronkowym szalem, aby nie dać pozoru żałoby, siedziała koło lady Portarles, która usiłowała żartami i wesołą rozmową wywołać uśmiech na jej ustach. Za nimi siedziała Zuzanna w towarzystwie wicehrabiego, oboje onieśmieleni obecnością tylu nieznajomych ludzi. Oczy Zuzanny były zamyślone. Gdy weszła do zapełnionego teatru, przebiegła wzrokiem wszystkie twarze, wszystkie loże i widocznie nie znalazłszy jedynej osoby, którą pragnęła zobaczyć, usiadła cichutko za matką i słuchała apatycznie muzyki, nie zwracając uwagi na towarzystwo.

– Ach, lordzie Grenville! -zawołała lady Portarles, gdy po dyskretnym zapukaniu, klasyczna głowa sekretarza stanu okazała się w drzwiach loży – nie mogłeś zjawić się bardziej w porę. Oto hrabina de Tournay, która ginie z ciekawości, aby usłyszeć ostatnie wiadomości z Francji.

Elegancki dyplomata zbliżył się i przywitał panie.

– Niestety! Są jak najgorsze… – odrzekł ze smutkiem. – Rzeź trwa. Paryż literalnie ocieka krwią, a gilotyna domaga się coraz to nowych ofiar.

Hrabina oparta o fotel, blada i jakby skamieniała, słuchała krótkiego sprawozdania z wypadków rozgrywających się w jej nieszczęsnej ojczyźnie.

– Mój Boże! jak to boleśnie słuchać o tym wszystkim, panie -rzekła złą angielszczyzną – mój biedny mąż pozostał jeszcze w tym okropnym kraju! Co za męka… ja siedzę bezpiecznie w teatrze, gdy on otoczony jest takim niebezpieczeństwem!

– Ależ pani – rzekła zawsze szczera i otwarta lady Portarles

– nic ci nie pomoże ucieczka do klasztoru; tym nie uratujesz życia męża! Musisz myśleć o twoich dzieciach, a one są za młode, aby wciąż smucić się i martwić.

Hrabina uśmiechnęła się przez łzy na tę szczerą radę przyjaciółki. Lady Portarles, której głos i maniery były stosowniejsze raczej dla dżokeja, miała w gruncie rzeczy złote serce i pod tą trywialną rubasznością, którą pewne damy przybierały wówczas dla pozy, kryły się najdelikatniejsze uczucia.

– Poza tym pani – dodał lord Grenville – czy nie wspominałaś mi wczoraj, że liga "Szkarłatnego Kwiatu" przysięgła ci, że przeprowadzi hrabiego przez kanał?

– Tak – odparła zagadnięta – i to jest moja jedyna nadzieja. Widziałam wczoraj lorda Hastingsa i znów dodał mi otuchy.

– W takim razie nie powinnaś niczego się lękać. Co liga przyrzekła, wykona z pewnością. Niestety! – westchnął stary dyplomata – czemuż nie jestem o parę lat młodszy!

– Ale jesteś jeszcze dostatecznie młody, aby pokazać plecy temu francuskiemu straszydłu, które króluje w twojej loży – przerwała lady Portarles.

– Uczyniłbym to z pewnością, gdyby to było w mojej możności, ale musisz pamiętać, pani, że służąc ojczyźnie, musimy odłożyć na bok uprzedzenia. Pan Chauvelin jest zaufanym przedstawicielem rządu…

– A to dobre! Nazywasz tych łotrów rządem?

– Dotąd Anglia nie uważała za stosowne zerwać dyplomatycznych stosunków z Francją – rzekł minister – i wobec tego jesteśmy zmuszeni przyjmować uprzejmie posła, którego mianowała.

– Niech diabli wezmą dyplomatyczne stosunki, lordzie! Zaręczam ci, że ten chytry lis jest niczym innym, tylko szpiegiem. Przekonasz się, że będzie zajmować się bardzo mało dyplomacją, a za to szkodzić ukrytym tu monarchistom, heroicznemu "Szkarłatnemu Kwiatowi" i jego zacnej lidze.

– Jestem pewna – rzekła hrabina, przygryzając wargi – że jeżeli ten Chauvelin zamierza zrobić nam krzywdę, to znajdzie wiernego sprzymierzeńca w osobie lady Blakeney.

– A to dopiero złośliwa kobieta! – wykrzyknęła lady Portarles.

– Lordzie Grenville, jesteś bardzo wymowny, proszę cię zatem, wytłumacz hrabinie, że mówi niedorzeczności. W twoim położeniu tu w Anglii, pani -ciągnęła zwróciwszy się do emigrantki z twarzą zaczerwienioną z oburzenia – nie możesz sobie pozwalać na te pańskie kaprysy, które tak lubią wasi francuscy arystokraci. Lady Blakeney może być w przyjaźni lub nie z tymi łotrami z rewolucji, mogła mieć coś wspólnego lub nie ze skazaniem St. Cyra, ale jest dziś osobą bardzo wysoko postawioną: sir Percy Blakeney ma większą fortunę, niż pół tuzina innych lordów wziętych razem i cieszy się ogromnym poważaniem u dworu, więc chcąc poniżać lady Blakeney, nie zaszkodzisz jej z pewnością w niczym, tylko siebie pani ośmieszysz. Czyż nie mam racji, lordzie?

Lecz nikt nie dowiedział się nigdy, co o tym długim kazaniu lady Portarles pomyślał lord Grenville lub hrabina de Tournay, gdyż właśnie podniesiono kurtynę. Rozpoczynał się trzeci akt "Orfeusza" i ze wszystkich stron zaczęły dochodzić niecierpliwe sykania o ciszę.

Lord Grenville pożegnał spiesznie panie i wślizgnął się do swej loży, gdzie Chauvelin przesiedział cały antrakt, sam z nieodstępną tabakierką w ręku. Blade oczy wlepił w lożę naprzeciw, gdzie z szelestem jedwabiu i wesołym śmiechem na ustach weszła właśnie w towarzystwie męża piękna lady Blakeney. Wyglądała wprost czarująco w lekko zapudrowanych złotawych puklach, przytrzymanych nisko w tyle głowy olbrzymią czarną wstążką. Ubrana zawsze według ostatniej mody, tym razem wzgardziła skrzyżowanym szalem, ogólnie wówczas noszonym. Miała suknię o krótkiej klasycznej talii, którą przyjętą niebawem w całej Europie, i w tym stroju była szczególnie piękna, gdyż podnosił wspaniałą linię jej postaci, a błyszcząca materia sukni lśniła bogactwem złotych haftów.

Gdy weszła, wychyliła się, aby przywitać znajomych; z loży królewskiej posłano jej krótkie i serdeczne pozdrowienie.

Chauvelin śledził ją uporczywie z początkiem trzeciego aktu, gdy słuchała z zajęciem muzyki. Drobna jej ręka bawiła się wachlarzem, wysadzanym kosztownymi kamieniami. Jej głowę, szyję i ramiona okrywały wspaniałe diamenty złożone w darze przez ubóstwiającego ją męża.

Małgorzata ogromnie lubiła muzykę. "Orfeusz" ją zachwycał. Radość życia odbijała się na jej twarzyczce, w wesołych niebieskich oczach i drażała uśmiechem na ustach. Licząc dopiero 25 lat, w pełni rozkwitu swej młodości, była bóstwem uwielbianym przez najwykwintniejsze towarzystwo. Dwa dni temu "Day Dream" powrócił z Calais, przywożąc wiadomości o ukochanym bracie. Armand donosił, że odbył szczęśliwie podróż, że myśli o niej i że będzie ostrożny. I w tej chwili, słuchając namiętnych akordów Glucka, zapomniała o rozczarowaniach, o przelotnych marzeniach, zapomniała nawet o dobrodusznej, ospałej miernocie męża, który obsypywał ją brylantami i splendorami wielkoświatowego życia. Sir Percy pozostał przy żonie tak długo, jak mu nakazywały formy grzeczności i odstąpił swe miejsce w loży jego królewskiej wysokości i całemu zastępowi wielbicieli, którzy składali hołd królowej mody. Wyszedł na pogawędkę z przyjaciółmi, ale Małgorzata nie zapytała nawet, czemu ją opuszcza, ani gdzie idzie, tak mało ją to interesowało.

Choć otaczał ją świetny dwór złotej młodzieży londyńskiej, wyprawiła wszystkich z rozpoczęciem trzeciego aktu, pragnąc pozostać sama z Gluckiem.

Dyskretne pukanie do drzwi oderwało ją od muzyki.

– Proszę – rzekła z lekkim odcieniem zniecierpliwienia, nie patrząc na intruza.

Chauvelin, czekając na sposobną chwilę, zauważył, że była sama, i nie zważając na niecierpliwe "proszę", cicho wsunął się do loży i stanął za krzesłem Małgorzaty.

– Jedno słówko, obywatelko – szepnął.

Małgorzata obróciła się żywo.

– Przestraszyłeś mnie – rzekła z wymuszonym uśmiechem. – Twoja obecność nie jest dla mnie wcale pożądana, gdyż chcę słuchać Glucka i nie jestem usposobiona do rozmowy.

– Ta chwila daje mi jedyną sposobność – odpowiedział spokojnie; i nie czekając na pozwolenie, przysunął krzesło tak blisko, że mógł szeptać jej do ucha, nie przeszkadzając słuchaczom i nie będąc widzianym na ciemnym tle loży. – Jest to moja jedyna sposobność -powtórzył, nie otrzymawszy odpowiedzi. – Lady Blakeney jest zawsze tak otoczona, tak poszukiwana przez swych wielbicieli, że zwykły stary przyjaciel nie może mieć żadnych specjalnych względów…

– W takim razie musisz poszukać innej sposobności -odparła z rozdrażnieniem. – Dziś idę po operze na bal do lorda Grenville'a, gdzie i ty z pewnością będziesz, więc przeznaczę ci pięć minut na rozmowę.

– Trzy minuty w tej pustej loży wystarczy mi zupełnie, a zdaje mi się, że postąpisz rozsądnie, jeżeli wysłuchasz mnie, obywatelko St. Just.

Małgorzata drgnęła. Chauvelin nie podniósł głosu, zażył spokojnie tabaki, a mimo to było coś w jego bladych oczach, co mroziło krew w żyłach, jak gdyby przeczucie śmiertelnego niebezpieczeństwa.

– Czy to groźba, obywatelu? -zapytała.

– Nie, piękna pani. To tylko strzała wymierzona w próżnię.

Umilkł na chwilę, gotowy do skoku, jak kot na widok biegnącej myszy, gdy czeka z zadowoleniem na ból, który jej zada.

– Twój brat St. Just jest w niebezpieczeństwie – szepnął po chwili.

Ani jeden muskuł nie drgnął na pięknej twarzy Małgorzaty. Chauvelin mógł ją widzieć tylko z profilu, lecz będąc wybornym obserwatorem, zauważył nagłe drgnienie powiek i bolesny skurcz ust.

– Znów jeden z twoich urojonych spisków – odrzekła z udaną wesołością. – Zrobiłbyś lepiej, gdybyś powrócił na twoje miejsce i nie przeszkadzał mi w słuchaniu muzyki.

Nerwowym ruchem zaczęła wachlarzem wybijać takt o poręcz loży. Selina Storace śpiewała właśnie "Che fare" i cały teatr z przejęciem słuchał pięknego głosu primadonny. Chauvelin nie ruszył się z miejsca i z niezmąconym spokojem patrzył na ruchy nerwowej ręki, która zdradzała, że strzała trafiła celnie.

– A więc? – rzekła nagle w tym samym niedbałym tonie.

– A więc obywatelko?

– Co grozi mojemu bratu?

– Mam dla ciebie wiadomości o nim i zdaje się, że cię zainteresują, ale najpierw pozwól mi wszystko wytłumaczyć. Czy mogę?

Pytanie było zbyteczne. Wiedział dobrze, że choć Małgorzata była w dalszym ciągu odwrócona od niego, każdy nerw drgał w oczekiwaniu.

– Przed kilkoma dniami prosiłem cię o pomoc. Francja potrzebowała jej i myślałem, że będę mógł liczyć na ciebie. Tymczasem zawiodłem się. Od tego czasu moje liczne zajęcia i twoje światowe obowiązki rozdzieliły nas, chociaż zaszło dużo nieprzewidzianych faktów…

– Do rzeczy, do rzeczy -przerwała. – Muzyka jest czarująca i słuchacze zaczną się niecierpliwić twoim szeptaniem.

– Chwileczkę, obywatelko. Tegoż dnia, kiedy miałem honor spotkać cię w Dover, w godzinę po otrzymaniu twej ostatecznej odpowiedzi, wszedłem w posiadanie pewnych dokumentów, które mi wyjawiły nowy plan ucieczki całej bandy arystokratów, pomiędzy innymi i zdrajcy de Tournay. Plan ten zorganizowany został przez tego intryganta, zwanego "Szkarłatnym Kwiatem". Niektóre nici tego tajemniczego spisku wpadły w moje ręce, ale nie wszystkie i potrzebuję ciebie… musisz mi dopomóc, aby zdobyć cały kłębek.

Małgorzata słuchała go ze wzrastającym niepokojem. Wzruszyła ramionami i rzekła lekceważąco:

– Czy ci nie powiedziałam już raz, przyjacielu, że mnie nic nie obchodzą ani twoje plany, ani "Szkarłatny Kwiat"? Gdybyś nie był wspomniał o moim bracie…

– Trochę cierpliwości, błagam cię, obywatelko – ciągnął dalej, z flegmą. – Dwaj dżentelmeni lord Antony i sir Andrew byli tej samej nocy w "Odpoczynku Rybaka".

– Wiem, widziałam ich tam.

– Wiedziałem już przez moich szpiegów, że należą do tej przeklętej ligi. Sir Andrew przewiózł de Tournay i jej dzieci przez kanał. Gdy ci dwaj młodzi ludzie zostali sami w gospodzie, moi szpiedzy wtargnęli do kawiarni, związali i obezwładnili tych dwóch kawalerów, wydobyli papiery z ich kieszeni i oddali mi je.

W mgnieniu oka zgadła, gdzie leżało niebezpieczeństwo.

Papiery? Czyżby Armand był nieostrożny? Sama myśl o tym przepełniała ją zgrozą, ale ciągle jeszcze nie chciała zdradzić, że się lęka, i nie przestała śmiać się wesoło.

– Twoja bezczelność przechodzi wszelkie granice! Rabunek połączony z gwałtem! I to tu, w Anglii, w przepełnionym zajeździe? Twoi ludzie mogli być schwyceni na gorącym uczynku!

– Więc cóż? oni są dziećmi Francji i w dodatku mają rutynę, którą nabyli u twego powolnego sługi. Gdyby ich schwytano, byliby bez słowa protestu poszli do więzienia, do ciężkich robót, nie wydawszy nikogo. W każdym razie warto było zaryzykować. Niekiedy napełniony hotel jest bezpieczniejszy, niż ci się to zdawać może, a moi ludzie mają doświadczenie.

– Dobrze, a te papiery? -spytała niedbale.

– Choć dowiedziałem się z tych dokumentów o niektórych nazwiskach… i działalnościach… które wystarczą mi, aby na razie przeszkodzić spiskowi, nie wywnioskowałem z nich, niestety, kim jest "Szkarłatny Kwiat".

– W takim razie, przyjacielu, nie postąpiłeś ani o krok dalej, niż byłeś poprzednio, nieprawdaż? Możesz mi zatem pozwolić wysłuchać w spokoju ostatniej części arii? Ach! -dodała, udając że ziewa ze znudzenia. – Gdybyś nie był wspomniał o moim bracie…

– Dochodzę właśnie do jego sprawy, obywatelko. Między znalezionymi papierami był też list do sir Andrew Ffoulkes'a, pisany przez twego brata St. Justa.

– No i cóż z tego?

– Ten list wskazuje, że twój brat nie tylko sprzyja nieprzyjaciołom Francji, ale jest ich pomocnikiem, jeżeli nie członkiem ligi "Szkarłatnego Kwiatu".

Ostatecznie cios został zadany. Małgorzata dawno go już oczekiwała.

Za nic nie chciała okazać lęku, przeciwnie, usiłowała zachować nadal ton lekceważący, żartobliwy i aby się opanować, skupiała wszystkie siły i zasoby swej inteligencji. Nawet teraz, gdy padł cios, nie straciła zimnej krwi. Wiedziała, że Chauvelin mówi prawdę. Był zanadto poważny i oddany ohydnej sprawie, zanadto dumny ze swych rodaków_wywrotowców, aby poniżać się do podłych i bezcelowych kłamstw.

Ten list Armanda, tego nieostrożnego szalonego Armanda, znajdował się w rękach Chauvelina! Małgorzata wierzyła w to niezachwianie, jak gdyby widziała go na własne oczy. Wiedziała, że Chauvelin zachowa go do swoich celów i że użyje go przeciwko Armandowi lub zniszczy stosownie do korzyści, jakie może osiągnąć. Wszystko to wiedziała, a śmiała się wciąż dalej wesołym, pustym śmiechem.

– A więc mój drogi – rzekła zwracając się do niego przez ramię i patrząc mu prosto w oczy

– czyż nie powiedziałam ci, że jest to z pewnością jakiś urojony spisek? Armand w lidze z tym zagadkowym "Szkarłatnym Kwiatem"! Armand pomagający tym francuskim arystokratom, którymi pogardza! Winszuję ci! Ta bajka jest rzeczywiście znakomitym tworem twej fantazji!

– Pozwól mi dodać, obywatelko

– rzekł z naciskiem – że St. Just jest skompromitowany bez najmniejszej nadziei ratunku.

W loży zapadło przez kilka sekund głębokie milczenie. Małgorzata siedziała wyprostowana bez ruchu, próbując zebrać myśl, zorientować się w położeniu, powziąć jakiekolwiek postanowienie.

Na scenie Storace kończyła arię i w stylowej sukni wedle mody XVIII wieku kłaniała się klaskającej z zapałem publiczności.

– Chauvelin – rzekła w końcu głosem bardzo spokojnym i pewnym

– przyjacielu, musimy się w końcu porozumieć. Zdaje mi się, że mój umysł zardzewiał w tym mglistym klimacie. Powiedz mi, czy pragniesz gorąco dowiedzieć się, kim jest "Szkarłatny Kwiat"?

– To najzacieklejszy wróg Francji, obywatelko, i tym niebezpieczniejszy, że pracuje w ukryciu.

– Tym szlachetniejszy, chcesz powiedzieć… dobrze. A teraz pragniesz zmusić mnie do szpiegostwa, w zamian za życie mego brata Armanda… czy tak?

– Fe! dwa brzydkie słowa, piękna pani – zaprotestował grzecznie Chauvelin – nie może być mowy o "zmuszaniu", a przysługa, o którą cię proszę w imieniu Francji, nie może być nigdy nazwana brzydkim mianem szpiegostwa!

– W każdym razie tak tę czynność tu nazywają – odparła oschle. – Więc to jest twoim dążeniem?

– Moim dążeniem jest to, abyś wyprosiła przebaczenie dla Armanda St. Just, oddając mi małą usługę.

– Jaką?

– Po prostu, żebyś dziś wieczorem zwracała baczną uwagę na wszystko. Obywatelko St. Just, słuchaj: pomiędzy papierami, które znaleźliśmy przy sir Andrewie była notatka. Patrz – dodał, wyciągnąwszy z kieszeni skrawek papieru i podał jej do przeczytania.

Był to ten sam skrawek papieru, który przed 4 dniami obaj młodzieńcy mieli w rękach, w chwili gdy napadli na nich szpiedzy Chauvelina. Małgorzata wzięła go machinalnie i nachyliła się, aby przeczytać. Dojrzała tylko dwie linie, skreślone widocznie umyślnie zmienionym pismem.

Półgłosem odczytała treść:

– "Pamiętajcie, że tylko w ważnych wypadkach możemy się spotkać. Macie wszystkie potrzebne wskazówki. Jeżeli chcecie jeszcze ze mną pomówić, będę na balu G."

– Co to ma znaczyć?

– Przeczytaj jeszcze raz, to zrozumiesz.

– W rogu jest mały znak -czerwony kwiatek.

– Tak.

– "Szkarłatny Kwiat"! -zawołała żywo – a G. oznacza bal Grenville'a… będzie dziś wieczorem na balu u lorda Grenville'a!

– I ja w ten sposób to rozumiem, obywatelko -potwierdził Chauvelin.

– Gdy moi szpiedzy związali i przeszukali sir Andrewa Ffoulkesa i lorda Antony'ego Dewhursta, kazałem ich przenieść do pewnego opuszczonego domu, który wynająłem na drodze ku Londynowi. Przetrzymałem ich tam aż do dnia dzisiejszego, ale po znalezieniu tego oto papieru postarałem się, aby jak najprędzej stanęli w Londynie i zdążyli na bal lorda Grenville'a. Rozumiesz? Z pewnością będą mieli mnóstwo rzeczy do omówienia ze swym wodzem. Poszukają sposobności widzenia się z nim, jak to zresztą sam zaproponował. Dlatego też dziś rano dozorcy zniknęli i dwaj dżentelmeni znaleźliw swym więzieniu wszystkie zamki i bramy otwarte, a na podwórzu dwa dobre, osiodłane konie. Nie widziałem ich jeszcze, ale nie ulega wątpliwości, że przyjechali do Londynu, co koń wyskoczy. Teraz widzisz, obywatelko, jakie to proste.

– Rzeczywiście, bardzo proste

– rzekła z przekąsem w głosie. -Gdy chcesz zarżnąć kurczę, łapiesz je, skręcając mu szyję, z tą różnicą, że kurczę nie uważa, że to bardzo proste. Teraz kładziesz mi nóż na gardle i sądzisz, że nie ma nic prostszego, ale ja jestem zupełnie innego zdania.

– Nie, obywatelko, ofiarowuję ci jedynie sposób wyratowania brata, którego kochasz, ze skutków jego szaleństwa.

Twarz Małgorzaty złagodniała, oczy jej zaszły łzami i szepnęła jakby do siebie:

– Jedyna istota na świecie, która mnie prawdziwie kochała -do końca. Ale co mam robić, Chauvelin? – rzekła z bezgraniczną rozpaczą w głosie.

– W moim obecnym położeniu jest to przecież niemożliwe.

– Nie, obywatelko – odrzekł oschle, nie zwracając uwagi na ten okrzyk dziecięcego bólu, który byłby w stanie wzruszyć kamienne serce. – Jako lady Blakeney nikt cię nie będzie podejrzewał, i z twoją pomocą dziś w nocy uda mi się może przejrzeć, kto jest "Szkarłatnym Kwiatem". Idziesz na dzisiejszy bal, słuchaj więc i patrz pilnie dokoła. Daj mi znać, gdy dojdzie do ciebie jakiś szept lub słowo. Możesz zapamiętać każdego, z kim rozmawiał sir Andrew lub lord Antony. "Szkarłatny Kwiat" będzie na balu lorda Grenville'a dziś wieczorem, powiedz mi, kim on jest, a ja ci dam słowo w imieniu Francji, że twemu bratu nic złego się nie stanie.

Chauvelin oparł jej ostrze noża na gardle. Małgorzata zrozumiała, że się wplątała w sieć, z której nie było wyzwolenia. Ofiarowano jej nagrodę bezcenną i wiedziała, że człowiek ten dotrzyma obietnicy.

Nie ulegało wątpliwości, że Armand już był uważany za podejrzanoego przez trybunał bezpieczeństwa publicznego, że tenże trybunał nie pozwoli mu wyjechać z Francji i skaże go bez miłosierdzia, jeżeli ona, lady Blakeney, odmówi Chauvelinowi posłuszeństwa.

Chciała się upewnić i wyciągnęła rękę do tego człowieka, którego lękała się teraz i nienawidziła.

– Jeżeli obiecam ci pomoc w tej sprawie, czy oddasz mi list brata? – zaryzykowała.

– Jeżeli dopomożesz mi skutecznie, dzisiaj w nocy, obywatelko – odparł z ironicznym uśmiechem – to oddam ci list… jutro.

– Czy mi nie ufasz?

– Ufam ci całkowicie, kochana lady, ale życie St. Justa jest w rękach jego ojczyzny i tylko od ciebie zależy jego okupienie.

– Może mi się przecież nie udać pomimo całej mojej dobrej woli – błagała.

– To byłoby naprawdę okropne -odpowiedział zimno. – Okropne dla ciebie i… St. Justa.

Małgorzata zadrżała. Zrozumiała, że nie mogła spodziewać się litości, że człowiek ten trzymał ukochane życie w swych rękach. Znała go zbyt dobrze, aby nie wiedzieć, że w razie nieudanej próby postąpi z całą bezwzględnością.

Mimo gorąca panującego w sali przeszył ją zimny dreszcz. Porywające tony muzyki dochodziły do niej jakby z wielkidej odległości. Otuliła ramiona koronkowym szalem i siedziała milcząca, zapatrzona w scenę i jakby pogrążona w złowrogim śnie.

Myśli jej odbiegły na chwilę od ukochanej istoty, będącej w niebezpieczeństwie, a zwróciły się do tego drugiego człowieka, który miał też prawo do jej zaufania i miłości. Była opuszczona, drżała o życie Armanda, pragnęła pomocy i rady od kogoś, kto wiedziałby, jak pomóc i pocieszyć. Sir Percy Blakeney kochał ją niegdyś, był jej mężem, czemuż więc miała cierpieć samotnie w tej ciężkiej rozterce? Nie był wprawdzie inteligentny, ale miał tyle męskiej siły… Gdyby zaczęli działać wspólnie, mogliby obrócić wniwecz plany chytrego dyplomaty i wyrwać z jego rąk zakładnika, nie narażając życia szlachetnego wodza odważnej garstki bohaterów. Sir Percy znał St. Justa, miał dla niego dużo przyjaźni, i Małgorzata była pewna, że mąż zechce jej dopomóc.

Chauvelin nie zwracał już na nią uwagi. Postawił jej bezwzględne ultimatum, a rozstrzygnięcie zależało od niej. Zdawało się, że uważnie słucha melodii "Orfeusza", gdy w takt kołysał swą spiczastą głowę, podobną do głowy łasicy.

Ciche pukanie do drzwi wyrwało Małgorzatę z zadumy. Był to sir Percy Blakeney. Wszedł jak zawsze w doskonałym humorze, z uśmiechem na pół nieśmiałym, na pół ironicznym, i rzekł głosem powolnym, który bardziej niż kiedykolwiek rozdrażnił jego żonę:

– Twój powóz już czeka, kochanie. Zdaje mi się, że idziesz na ten nudny bal… Ach, przepraszam, monsieur Chauvelin… nie zauważyłem pańskiej obecności.

Wyciągnął dwa długie, białe palce ku Chauvelinowi, który powstał, gdy sir Percy wszedł do loży.

– Czy wychodzisz, moja droga?

– Cicho! cicho! – odezwały się z różnych stron gniewne głosy.

– A to bezczelność! -zawyrokował sir Percy z dobrodusznym uśmiechem.

Małgorzata westchnęła. Jedyna jej nadzieja pierzchła bezpowrotnie. Otuliła się płaszczem i nie spojrzawszy na męża, przyjęła jego ramię.

– Jestem gotowa – rzekła krótko.

Przy drzwiach loży obróciła się i spojrzała prosto w oczy Chauvelinowi, który trzymając swój kapelusz pod pachą, uśmiechał się osobliwie, zamierzając towarzyszyć tej dziwnie dobranej parze.

– Do widzenia, Chauvelin, spotkamy się za chwilę na balu u lorda Grenville'a – rzuciła wesoło, a chytry Francuz wyczytał w jej oczach coś, co mu widocznie sprawiło wielką radość, gdyż zażył tabaki, strzepnął pył z koronkowego żabotu i zatarł kościste ręce z widocznym zadowoleniem.

Rozdział XI. Bal u lorda Grenville'a

Wspaniały bal wydany przez lorda Grenville'a, sekretarza spraw zagranicznych, należał do najświetniejszych przyjęć sezonu. Chociaż jesienne zabawy dopiero się rozpoczynały, wszyscy, którzy należeli do najwytworniejszego towarzystwa, starali się na czas zjechać do Londynu, by wziąć udział w tej uroczystości i wystąpić jak najokazalej.

Jego królewska wysokość książę Walii obiecał przybyć prosto z opery, a lord Grenville sam zjawił się na 2 akty "Orfeusza", zanim wrócił do domu, by przyjmować gości. O dziesiątej, co było na owe czasy bardzo późną godziną, wielkie apartamenty pałacu spraw zagranicznych, zdobne przepysznymi kwiatami i egzotycznymi palmami, zapełniły się gośćmi. Jedną salę przeznaczono na tańce. Delikatne tony menueta wtórowały śmiechom i wesołym rozmowom licznie zgromadzonego wykwintnego towarzystwa.

W mniejszym salonie, naprzeciw klatki schodowej, dostojny gospodarz oczekiwał zaproszonych gości. Wybitne osobistości, piękne panie, znani dygnitarze, ze wszystkich krajów Europy witali go wyszukanym ukłonem, jakiego wymagała przesadna moda XVIII wieku, a następnie rozchodzili się po salach tańca lub gry.

W pobliżu lorda Grenville'a, Chauvelin, wsparty o kolumnę, w eleganckim czarnym stroju, robił skrupulatny przegląd wchodzących gości. Zauważył, że sir Percy i lady Blakeney jeszcze się nie zjawili i jego blade, przenikliwe oczy zwracały się żywo ku drzwiom, bacznie przyglądając się nadchodzącym nowym gościom.

Był nieco osamotniony. Jako poseł rewolucyjnego rządu francuskiego nie mógł liczyć na wielką popularność w Anglii, w chwili, gdy wieści o straszliwych rzeziach wrześniowych i o panowaniu terroru i anarchii zaczęły obiegać kraj. Koledzy jego w sferach oficjalnych przyjęli go uprzejmie, Pitt uścisnął mu dłoń, lord Grenville przyjął go kilkakrotnie na prywatnych audiencjach, ale towarzystwo londyńskie ignorowało go zupełnie. Kobiety obracały się plecami na jego widok, mężczyźni, którzy nie piastowali oficjalnych urzędów, nie witali się z nim nigdy.

Ale Chauvelin nie przejmował się bynajmniej takim stanem rzeczy, zaliczając owe publiczne zniewagi do kategorii zwykłych nieprzyjemności kariery dyplomatycznej. Ślepo i fanatycznie oddany sprawie rewolucji, pogardzał wszelkimi różnicami społecznymi i kochał namiętnie ojczyznę. Te trzy czynniki uczyniły go najzupełniej obojętnym na sposób, w jaki go przyjmowano w tej zamglonej, lojalnej i zacofanej Anglii. Ponadto Chauvelin miał przeświadczenie, że wszyscy bez wyjątku arystokraci francuscy byli zaciekłymi wrogami Francji i dlatego pragnął ich zagłady. Należał do ludzi, którzy pierwsi za panowania terroru wygłosili okrutne życzenie, "by arystokracja mogła posiadać jedną tylko głowę, by ją można było ściąć za jednym zamachem". Uważał, że każdy szlachcic, który zdołał uciec z Francji, był zdobyczą niesłusznie wydartą gilotynie, ze szkodą ogółu. Nie wątpił, że po przekroczeniu granicy emigranci czynili co mogli, aby wywołać oburzenie cudzoziemców na ich własną ojczyznę. Niezliczone spiski knuto w Anglii, Belgii i Holandii, aby zmusić jakieś wielkie mocarstwo do wysłania wojsk przeciwko zbuntowanemu Paryżowi, uwolnić Ludwika XVI i powywieszać wszystkich krwawych przywódców tej potwornej republiki.

Nic więc dziwnego, że zagadkowa i romantyczna postać "Szkarłatnego Kwiatu" była przedmiotem gorzkiej nienawiści Chauvelina. Jemu i kilku śmiałkom, będącym pod jego rozkazami, udało się za pomoc pieniędzy i bezprzykładnego zuchwalstwa wyratować setki monarchistów francuskich.

Dziewięć dziesiątych emigrantów przyjmowanych na angielskim dworze zawdzięczało swe życie temu właśnie człowiekowi i jego lidze.

Chauvelin przysiągł towarzyszom z Paryża, iż wyśledzi tego Anglika, wciągnie go podstępnie w granice Francji, a wtedy!… wzdychał z lubością na samą myśl o egzekucji i widział już w marzeniu tę dumną głowę spadającą pod nożem gilotyny.

Nagle zamilkły rozmowy, a głos odźwiernego zawołał donośnie:

– Jego królewska wysokość książę Walii i jego dwór, sir Percy Blakeney, lady Blakeney!

Lord Grenville zbliżył się śpiesznie do drzwi na przyjęcie znakomitego gościa.

Książę Walii, ubrany we wspaniały galowy strój, z aksamitu "saumon", bogato haftowany złotem, wszedł na salę, prowadząc pod ramię Małgorzatę Blakeney. Po lewej stronie księcia szedł sir Percy w kremowym mieniącym się atłasie, skrojonym według "incroyable" z bezcennymi koronkami przy szyi i rękawach. Jego jasne, faliste włosy nie były zapudrowane, a pod pachą niósł cylinder.

Po zwykłym etykietalnym powitaniu lord Grenville zwrócił się do królewskiego gościa.

– Czy pozwoli wasza królewska wysokość, że mu przedstawię pana Chauvelina, posła rządu francuskiego?

Gdy książę wszedł do salonu, Chauvelin prosił o przedstawienie siebie. Skłonił się bardzo nisko, a książę podziękował mu lekkim skinieniem głowy.

– Monsieur – rzekł jego królewska wysokość bardzo chłodno – spróbujemy zapomnieć, jaki rząd cię tu przysyła, uważając cię jedynie za naszego gościa, zwykłego poddanego francuskiego, i jako takiego witam cię panie.

– Wasza wysokość – odrzekł Chauvelin z nowym ukłonem.

– Madame – dodał, zwracając się do Małgorzaty.

– Ach, mój drogi Chauvelin! -zawołała wesoło, podając mu rękę. – Wasza królewska wysokość, pan Chauvelin i ja jesteśmy parą przyjaciół.

– W takim razie, panie Chauvelin – rzekł książę uprzejmie – jesteś tu tym lepiej widziany.

– Jeszcze jedna osoba pragnie dostąpić zaszczytu i zostać przedstawiona waszej królewskiej wysokości – przerwał lord Grenville.

– A któż to? – zapytał książę.

– Hrabina de Tournay de Basserive i jej rodzina, wszyscy przybyli z Francji dopiero przed kilkoma dniami.

– Ci mają szczęście – zauważył książę.

Lord Grenville poszedł po hrabinę. Siedziała w samym końcu salonu, ale gdy książę Walii ujrzał z daleka nadchodzącą sztywną postać starej damy, szepnął do Małgorzaty.

– Aż bije od niej cnota i melancholia!

– Proszę waszej królewskiej wysokości – odparła piękna Francuzka – cnota jest jak cenne pachnidło, gdy się je rozetrze, wydaje woń tym silniejszą.

– Niestety, cnota – westchnął książę – nie dodaje uroku waszej czarującej płci.

– Hrabina de Tournay de Basserive – przedstawił lord Grenville.

– Poznanie pani jest dla mnie zaszczytem. Mój ojciec, król angielski, jest rad, że może przyjąć twoich rodaków, pani, na naszej ziemi.

– Wasza królewska wysokość jest pełen dobroci – odrzekła hrabina z wyszukaną godnością. -Moja córka Zuzanna – dodała, wskazując córkę, która nieśmiało stała obok matki.

– Urocza, urocza! – zawołał książę. – A teraz pozwól hrabino, że ci przedstawię Lady Blakeney, zaszczycającą nas swą przyjaźnią. Zaręczam, że panie będą miały dużo tematów do rozmowy. Każdy rodak lady Blakeney jest tu podwójnie dobrze widziany. Przyjaciele jej są naszymi przyjaciółmi, a wrogowie wrogami Anglii!

Niebieskie oczy Małgorzaty zajaśniały radością pod wpływem uprzejmych słów królewskiego przyjaciela. Hrabina de Tournay, która przed kilkoma dniami znieważyła ją w tak okropny sposób, otrzymała publiczną nauczkę, co było dla Małgorzaty rodzajem zadośćuczynienia. Dla hrabiny zaś uległość wobec monarchii była rodzajem religii; znała aż nadto etykietę dworską, aby okazać choćby najlżejsze nieukontentowanie i obie panie oddały sobie wzajemnie żądany ukłon.

– Król jest zawsze uprzejmy – rzekła figlarnie Małgorzata -ale zbyteczne tu były jego pochlebne wyrazy. Zapamiętam na zawsze z wdzięcznością, jak miło przywitałaś mnie pani, gdy miałam szczęście spotkać cię po raz pierwszy.

– My, biedni wygnańcy, okazujemy naszą wdzięczność dla Anglii uległością względem waszej królewskiej wysokości -odrzekła hrabina.

– Madame – ukłoniła się znów Małgorzata.

– Madame – podziękowała jej z równą grzecznością hrabina.

Tymczasem książę Walii zamienił kilka słów z młodym wicehrabią.

– Cieszę się, że miałem przyjemność poznać pana. Znałem dobrze twego ojca, gdy był ambasadorem w Londynie.

– Ach, wasza wysokość, byłem wówczas dzieckiem, a teraz zawdzięczam to spotkanie naszemu opiekunowi, któremu na imię "Szkarłatny Kwiat".

– Cicho – szepnął żywo książę, wskazując Chauvelina, który przez cały czas stał na uboczu, przypatrując się z ironicznym uśmiechem hrabinie i Małgorzacie.

– Nie, wasza wysokość -zaprzeczył dyplomata, jakby w odpowiedzi na znak księcia – nie wstrzymuj objawów wdzięczności tego młodzieńca! Nazwa owego zajmującego "Czerwonego Kwiatu" jest dobrze znana i mnie i całej Francji!

Książę spojrzał na niego badawczo.

– Ha, mój panie, zdaje mi się, że wiesz więcej, niż my o naszym narodowym bohaterze. Może powiesz nam zatem, kim on jest? Spojrzyj – dodał, zwracając się do rozmawiającego towarzystwa – wszystkie panie z ciekawością spoglądają na ciebie. Staniesz się niesłychanie popularnym wśród nich, jeżeli zdradzisz tę wielką tajemnicę!

– Wasza wysokość – rzekł dobitnie Chauvelin – wszyscy twierdzą we Francji, że wasza wysokość mógłby, gdyby zechciał, dać nam najściślejsze informacje o tym zagadkowym, drobnym kwiatku…

Mówiąc te słowa, rzucił spojrzenie na Małgorzatę, która nie zdradziła najmniejszego wzruszenia i najspokojniej wytrzymała wzrok chytrego dyplomaty.

– Nic panu nie mogę odpowiedzieć – odparł książę. -Członkowie ligi zazdrośnie przechowują tajemnicę swego wodza, a piękne czcicielki nieznanego bohatera muszą się zadowalać uwielbieniem jego cienia. Tu w Anglii – dodał wyniośle i z imponującym urokiem

– wystarcza nam wymienić imię "Szkarłatnego Kwiatu", a już każda świeża twarzyczka oblewa się rumieńcem zapału. Nikt go nie zna, prócz wiernej garstki jego podwładnych. Nie wiemy, czy jest wysoki, czy drobnego wzrostu, czy ma jasne włosy, czy ciemne, czy jest piękny, lub źle zbudowany, ale wiemy, że jest najszlachetniejszym dżentelmenem na całym świecie. Jesteśmy dumni wszyscy, jak jeden mąż, że "Szkarłatny Kwiat" jest Anglikiem!

– Panie Chauvelin – zawołała Małgorzata, patrząc podejrzliwie na spokojną twarz francuskiego sfinksa. – Jego królewska wysokość nie dodał, że my, damy, czcimy go jak bohatera zamierzchłych wieków. Uwielbiamy go, nosimy jego barwy, drżymy o niego w chwilach niebezpieczeństwa, a radujemy się z nim, gdy zwycięża.

Chauvelin nie odrzekłszy słowa, skłonił się w milczeniu przed księciem i Małgorzatą. Wyczuwał u nich głęboką pogardę dla siebie, ale i on pogardzał tym księciem, rozmiłowanym w zabawach, a co do pięknej damy, która w złotych włosach nosiła gałązkę szkarłatnych kwiatków z diamentów i rubinów, czyż nie miał jej całej w swych rękach? Mógł zatem pozwolić sobie na milczenie i czekać na rozwój dalszych wypadków.

Wesoły wybuch śmiechu przerwał dziwny nastrój, który zapanował wśród rozmawiających.

– A my, biedni mężowie – rzekł wspaniały sir Percy powolnym głosem – stoimy zupełnie na uboczu, gdy one… kochają się w cieniu…

Odpowiedział mu wybuch chóralanego śmiechu, a książę śmiał się najgłośniej. Żart ten rozchmurzył czoła i po chwili rozmawiano znów wesoło, rozchodząc się grupami po wszystkich salach.

Rozdział XII. Skrawek papieru

Małgorzata przeżywała straszliwe męczarnie. Śmiała się, rozmawiała, otaczano ją, dogadzano jej bardziej niż innym kobietom, a mimo to miała wrażenie, że jak skazaniec czeka na ostatnią godzinę.

Bolesne napięcie nerwów spotęgowało się jeszcze podczas kilku chwil, spędzonych w towarzystwie męża po powrocie z opery. Słaby promień nadziei, że znajdzie w dobrodusznym, leniwym mężu światłego doradcę i przyjaciela, zgasł równie prędko, jak rozbłysnął.

Miała dla tego człowieka uczucie życzliwego lekceważenia, jak dla oddanego sługi lub wiernego zwierzęcia. I dlatego właśnie odwróciła się z pobłażliwym uśmiechem od męża, który powinien był stać się w ciężkiej rozterce jej moralną podporą, gdy jej honor ważył się między miłością do zagrożonego brata a obrzydzeniem dla nikczemnej przysługi, mającej okupić życie Armanda.

Ach! ta moralna podpora, ten światły doradca! W gronie młokosów o płaskim mózgu powtarzał z uciechą biegnącą z ust do ust bezmyślną strofkę, którą właśnie im zadeklamował. Ze wszystkich stron dochodził do niej ten bezdennie głupi wiersz. Nawet sam książę zapytał ze śmiechem, czy oceniła ostatni utwór poetycki męża.

– Ułożyłem go podczas zawiązywania krawatu -oświadczył swym wielbicielom sir Percy.

"Szukam go tu, szukam go tam,@ Francuz mówi – już go mam…@ Nie ma go w niebie, w piekle go szukam,@ "Szkarłatny Kwiat" znów umknął nam!"@

Ta fraszka sir Percy'ego obiegła wszystkie salony. Uradowany książę oświadczył, że życie bez Blakeneya byłoby beznadziejną pustynią. Po pewym czasie, ująwszy go pod ramię, zaprowadził do sali gry i zasiadł z nim przy jednym stole.

Sir Percy, który podczas zebrań towarzyskich stale przesiadywał przy stolikach z kartami, pozwalał żonie flirtować, tańczyć, bawić się lub nudzić do woli. I tego wieczoru, zdobywszy się na ten dowcipny wierszyk, pozostawił Małgorzatę, otoczoną tłumem wielbicieli, którzy dokładali wszelkich starań, aby zapomniała jak najprędzej o mężu, dość naiwnym, aby łudzić się niegdyś, że "najmądrzejsza kobieta w Europie" zadowoli się zimną formą angielskiego małżeństwa. Podniecenie nerwów i niepokój dodawały jej jeszcze uroku. Otoczona zbitą masą mężczyzn różnych narodowości, budziła ogólny zachwyt i podziw. Nie chciała już o niczym myśleć. Jej wychowanie, trochę poniekąd cygańskie, uczyniło ją fatalistką. Tłumaczyła sobie, że wypadki muszą pójść swoją koleją, a kierunek ich nie zależał od niej. Wiedziała, że od Chauvelina nie mogła spodziewać się litości. Naznaczył cenę za głowę Armanda i pozostawił jej rozstrzygnięcie.

Późnym wieczorem zauważyła przybycie sir Andrewa Ffoulkesa i lorda Antony'ego Dewhursta. Sir Andrew zwrócił się natychmiast do Zuzanny de Tournay i oboje stanąwszy we framudze okna, rozpoczęli długą i zajmującą rozmowę.

Obaj młodzieńcy wyglądali na nieco zakłopotanych i niespokojnych; poza tym ani z ich stroju, ani zachowania nie można było odgadnąć strasznej przygody, jaką przeżyli, która zagrażała ponadto bezpieczeństwu ich wodza.

Małgorzata wywnioskowała ze słów Zuzanny, że liga "Szkarłatnego Kwiatu" nie miała zamiaru zaniechać uwolnienia i porwania hrabiego de Tournay. Młoda Francuzka i jej matka wierzyły niezachwianie, że ojciec przyjedzie do Anglii za kilka dni.

Rozglądając się po wytwornym towarzystwie, zgromadzonym w rzęsiście oświetlonych salonach, Małgorzata zapytywała się w duchu, który z tych dumnych panów był zagadkowym "Szkarłatnym Kwiatem", trzymającym w silnych dłoniach nici tak zawiłych spisków i los tylu drogich istot?

Ogarnęła ją paląca ciekawość, aby koniecznie go dzisiaj poznać. Pragnęła wiedzieć, kim on jest, zupełnie bezinteresownie, nie z powodu Armanda i nie dla Chauvelina, ale dla swojej własnej satysfakcji, dla zaspokojenia namiętnej czci, jaką odczuwała dla niego za jego waleczność, zręczność i odwagę.

Był na pewno na balu, skoro lord Antony i sir Andrew znajdowali się tu także, czekając na spotkanie z wodzem, aby odebrać nowy rozkaz.

Małgorzata śledziła każdego mężczyznę, spoglądała na arystokratyczne normandzkie twarze, na jasnowłosych barczystych Sasów, na delikatniejszych i wesołych Celtów, i pragnęła wyczytać z ich rysów, który z nich zdradzał siłę, potęgę, energię i dostateczną zręczność, aby wybić się na stanowisko wodza tych wysoko urodzonych angielskich dżentelmenów, do których należał, jak twierdzono, jego królewska wysokość.

Może sir Andrew Ffoulkes? -zapytywała, wątpiąc, gdyż jego niebieskie oczy były zanadto łagodne, gdy odprowadzały czułym wejrzeniem uroczą Zuzannę, odwołaną przez surową matkę ze słodkiego sam na sam.

Z drugiego końca salonu Małgorzata widziała, jak westchnąwszy ciężko, stał przez chwilę samotny i bezradny, patrząc jak zgrabna postać znikła w tłumie przechadzających się gości. Potem skierował się ku drzwiom, prowadzącym do małego bocznego saloniku, i oparł się o nie plecami, spoglądając niespokojnie dokoła.

Małgorzata, wymknąwszy się zgrabnie towarzyszącemu jej kawalerowi i przecisnąwszy się przez tańczące pary, przystanęła przy drzwiach, o które oparł się sir Andrew. Czemu zapragnęła zbliżyć się do niego?

Nie odpowiedziałaby z pewnością na to pytanie.

Może kierowało nią wszechwładne fatum, które tak często zdaje się rządzić losami ludzkimi?

Nagle zatrzymała się. Serce jej na chwilę przestało bić. Pałającymi oczyma błysnęła w stronę drzwi i natychmiast zwróciła wzrok w inną stronę. Sir Andrew stał ciągle nieruchomo, ale Małgorzata dojrzała wyraźnie, jak lord Hastings, młody elegant, przyjaciel jej męża i księcia Walii, wsunął mu coś skrycie do ręki, przechodząc koło niego.

Opanowała się w mgnieniu oka. Z doskonale udaną obojętnością przeszła się parę razy po sali, a potem zwróciła się nagle ku drzwiom saloniku, w których zniknął młodzieniec. Wszystko to trwało najdłużej minutę i oto w tej chwili przestała istnieć lady Blakeney. Została tylko Małgorzata St. Just, która dzieciństwo i wczesną młodość spędziła pod opiekuńczymi skrzydłami brata Armanda. Zapomniała o wszystkim innym, o swym stanowisku, godności, o uwielbieniu dla męstwa… wszystko poszło w niepamięć, prócz jednej myśli, że Armand jest w niebezpieczeństwie, a tam, o dwadzieścia kroków od niej, w małym pustym gabinecie, w rękach sir Andrewa Ffoulkesa znajdował się może talizman, mogący uratować brata…

Nie zwlekając weszła do saloniku. Sir Andrew, obrócony plecami, stał blisko stołu, na którym lśnił światłem ciężki srebrny świecznik. Trzymał w ręku skrawek papieru i czytał go z uwagą. Małgorzata, wstrzymując oddech, zbliżała się cicho. Jej miękka suknia nie zaszeleściła nawet na ciężkim dywanie i… gdy lady Blakeney była już blisko, sir Andrew odwrócił się nagle i zobaczył ją. Wydała słaby okrzyk, podobny do jęku, podniosła rękę do czoła i szepnęła cicho:

– To gorące powietrze w salonach jest nie do zniesienia… czuję się tak źle…

Zachwiała się, jakby miała upaść. Sir Andrew, ochłonąwszy ze zdumienia, zgniótł w ręce przeczytany bilecik i rzucił się na jej ratunek.

– Jesteś chora, lady Blakeney? – zapytał z niepokojem.

– Nie, nie – przerwała szybko.

– Krzesło! Podaj mi pan krzesło!

Upadła na krzesło blisko stołu i wsparłszy głowę o poręcz, zamknęła oczy.

– Już omdlenie przechodzi – szepnęła bardzo słabo. – Nie troszcz się pan o mnie, zapewniam cię, że czuję się o wiele lepiej.

W takich chwilach, jak zapewniają nas psychologowie, działa szósty zmysł, nie mający nic wspólnego z pięcioma innymi. Nie widzimy, nie słyszymy, nie dotykamy, a jednak odnosimy wrażenie, że czynimy to wszystko jednocześnie. Małgorzata siedziała z przymkniętymi oczami, sir Andrew tuż za nią, a po prawej ręce stał pięcioramienny świecznik.

W owym półśnie widziała tylko twarz Armanda, tego Armanda, którego życie było tak bardzo zagrożone. Zdawało się, że patrzył na nią z kipiącego tłumu Paryża, z tła nagich ścian trybunału bezpieczeństwa publicznego; a sędzia Fouquier Tinville w imię ludu francuskiego domagał się jego głowy… Posępna gilotyna o zakrwawionym nożu czekała na nową ofiarę… Armand!

W saloniku zapadło głębokie, śmiertelne milczenie. Ze wspaniałej sali balowej dochodziły słodkie dźwięki gawota, szelest bogatych sukien, rozmowy i śmiechy wesołych gości; jaki dziwny kontrast między uczuciami Małgorzaty a światem zewnętrznym. Andrew milczał. I nagle ów szósty zmysł objawił się u Małgorzaty. Nie mogła widzieć, gdy oczy miała zamknięte, nie mogła słyszeć, gdy hałas sali balowej zagłuszał szelest papieru, a mimo to wiedziała, jakby widziała i słyszała, że sir Andrew podniósł bilecik do płomienia świecznika.

W chwili, gdy zaczął płonąć, Małgorzata otworzyła oczy, wyciągnęła rękę i delikatnymi palcami wyrwała papier z rąk młodzieńca. Zdmuchąwszy płomień, spokojnie przyłożyła go do nozdrzy.

– Jakże ci jestem wdzięczna, panie – rzekła wesoło. – Na pewno twoja babka zdradziła ci sekret, że woń palącego się papieru jest znakomitym środkiem przeciw omdleniu…

Westchnęła z ulgą, trzymając mocno w swych palcach, okrytych bogactwem pierścieni, ów cenny talizman.

Sir Andrew patrzył na nią z osłupieniem, nie pojmując zupełnie, co się właściwie stało. Nie wiedział, że od tego skrawka papieru, który trzymała w swych delikatnych dłoniach, zależało może życie jednego z jego towarzyszy.

Małgorzata parsknęła wesołym śmiechem.

– Czemu tak patrzysz na mnie? – zapytała rozbawiona. -Zaręczam ci, że czuję się zupełnie dobrze. Twój środek jest niezrównany. Taki miły chłód panuje w tym pokoju -dodała z równym spokojem – a dźwięki gawota, dochodzące z balowej sali, działają na mnie kojąco.

Szczebiotała wesoło, gdy tymczasem sir Andrew w paroksyzmie strachu łamał sobie głowę, w jaki sposób wyrwać dokument z rąk tej kobiety.

Bezładne myśli rozsadzały mu czaszkę. Zbyt dobrze pamiętał, że Małgorzata jest Francuzką i dręczyła go myśl o okropnej historii margrabiego St. Cyr, w którą w Anglii nie chciano wierzyć ze względu na sir Percy'ego i na jego żonę.

– A więc? Czemu mi się tak przyglądasz? – zapytała, uśmiechając się wesoło. – Jesteś bardzo niegrzeczny i widzę, że moja obecność bardziej cię przeraża niż cieszy. Przychodzi mi na myśl, że chciałeś spalić ten papier nie z powodu mego zdrowia. Głowę daję, że to bezlitosny bilecik od pani twego serca, który usiłowałeś zniszczyć. Przyznaj się – dodała figlarnie, podnosząc wysoko dokument. – Czy zawiera on ostateczne zerwanie, czy błagalną prośbę o zgodę?

– Czymkolwiek jest, lady Blakeney – rzekł sir Andrew, wracając powoli do panowania nad sobą – bilecik ten bezsprzecznie należy do mnie i… – nie zastanawiając się, czy jego postępowanie nie będzie grubiaństwem wobec kobiety, sięgnął odważnie po papier; ale ruchy pięknej Francuzki pod wpływem podniecenia okazały się zwinniejsze i pewniejsze. Była wysoka i silna, cofnęła się nagle w tył, trącając mały marmurowy stolik, przeciążony masywnym, srebrnym świecznikiem, który runął z hałasem na posadzkę.

Krzyknęła ze strachu.

– Świece! Sir Andrew, prędko!

Nie stało się nic wielkiego. Jednak dwie świece zgasły, padając na podłogę, i może nieco splamiły woskiem cenny dywan, a jedna zapaliła papierowy abażur świecznika. Sir Andrew zgasił zgrabnie płomień i postawił na powrót kandelabr na stole, ale czynność ta pochłonęła kilka sekund. Małgorzata skorzystała z nich, aby rzucić wzrokiem na papier i zapamiętać kilka słów, nakreślonych znaną jej ręką, zamiast podpisu zakończonych tym samym czerwonym kwiatkiem w formie gwiazdki.

Gdy sir Andrew spojrzał na Małgorzatę, nie wyczytał z jej twarzy nic innego, jak zmieszanie z powodu wypadku, a tak cenny dla niego papier leżał spokojnie na dywanie.

Młody człowiek podniósł go śpiesznie i rysy jego wypogodziły się nagle.

– Wstydź się, panie – rzekła żartobliwie, potrząsając głową.

– Robisz spustoszenia w sercu pewnej romantycznej księżnej w chwili, gdy zdobywasz miłość uroczej Zuzanny. Ręczę, że sam Kupido był twym sprzymierzeńcem i zagroził pożarem całemu ministerstwu spraw zagranicznych, aby wydrzeć z mej ręki ten miłosny list, nim spoczną na nim niedyskretne oczy! Jeszcze chwileczka, a byłabym się dowiedziała o tajemnicy tej nieznanej księżnej.

– Pozwolisz, lady Blakeney -rzek spokojnie sir Andrew – abym dokończył zajęcia, które mi przerwałaś.

– Ależ naturalnie, jakże mogłabym ponownie sprzeciwiać się bóstwu miłości, które może zesłałoby na mnie straszliwą karę za moją ciekawość. Spal twój bilecik, proszę cię!

Sir Andrew zwinął papier i przyłożył go do jedynej palącej się jeszcze świecy.

Tak był zajęty swym dziełem zniszczenia, że nie zauważył na twarzy Małgorzaty dziwnego uśmiechu. Może wyraz ulgi znikłby z jego rysów, gdyby podniósł oczy. Fatalny skrawek papieru kurczył się i skręcał w ogniu. Ostatni strzęp upadł na posadzkę i sir Andrew przydeptał obcasem dymiący popiół.

– A teraz, mój panie – rzekła Małgorzata z właściwą sobie prostotą i czarującym uśmiechem – czy odważysz się na wywołanie zazdrości u swej pięknej przyjaciółki, zapraszając mnie do tańca? Oto rozpoczynają menueta…

Rozdział XIII. Ten albo tamten

Kilka słów, które Małgorzata zdążyła przeczytać na półspalonym papierze, były istotnie słowami przeznaczenia: "Jutro wyjadę sam", przeczytała wyraźnie. Wielka plama, spowodowana dymem świecy, zatarła następne litery, ale na samym brzegu kartki skreślono inne zdanie, które rysowało się przed jej oczami tak wyraźnie, jak gdyby było napisane ognistymi zgłoskami: "Jeżeli chcesz ze mną pomówić jeszcze raz, będę w sali jadalnej punktualnie o pierwszej". Zamiast podpisu w rogu kartki płonął jak zwykle naprędce narysowany mały czerwony kwiatek.

Punkt o pierwszej! a teraz była blisko jedenasta. Tańczono ostatniego menueta i sir Andrew z piękną lady Blakeney prowadzili pary w kunsztownym wirze wytwornych i stylowych figur.

Z jaką zawrotną szybkością posuwają się wskazówki na pięknym zegarze Ludwika XV, umieszczonym na konsoli ze złoconego brązu. Za dwie godziny rozstrzygną się losy Małgorzaty i Armanda. Za dwie godziny musi ona zdecydować się, czy zachować dla siebie tajemnicę tak podstępnie wykradzioną i zostawić brata swojemu losowi, czy też dobrowolnie, z całą świadomością, zdradzić człowieka heroicznego, poświęcającego życie dla bliźnich, człowieka, który nie przeczuwał zdrady? Był to czyn haniebny, ale przecież wchodziło tu w grę życie Armanda! Armand także był odważny i szlachetny, także nie spodziewał się zdrady… Armand kochał ją i powierzyłby jej z całym zaufaniem swoje życie. I oto w chwili, gdy mogła go ratować, wahała się… Jakże potworne było to wahanie! Oczy Armanda, dobre i czułe, tak pełne miłości dla niej, zdawały się patrzeć z wyrzutem. "Mogłaś mnie ratować, Margaret! – mówiły do niej – a wybrałaś obcego człowieka, którego nie znasz, którego nigdy nie widziałaś, by mnie wysłać pod gilotynę!"

Te sprzeczne myśli dręczyły biedną Małgorzatę, gdy z uśmiechem na ustach składała wdzięczne ukłony w zawiłych figurach menueta. Zauważyła ze zwykłą bystrością, że potrafiła uspokoić wszystkie obawy sir Andrewa. Jej panowanie nad sobą było zdumiewające. Lepiej grała swą rolę dzisiaj, tańcząc menueta, niż dawniej na deskach Komedii Francuskiej, ale wówczas życie brata nie zależało od jej aktorskich zdolności.

Była zbyt sprytna, by zepsuć rolę przesadą i dlatego nie robiła już najmniejszej wzmianki o miłosym bileciku, który sprawił Andrewowi tyle przykrości. Pod wpływem srebrzystego śmiechu Małgorzaty niepokój jej tancerza powoli ustępował. Nie wiedział, w jakim stanie zdenerwowania znajdowała się i ile ją kosztował ten pozorny lekki ton i banalna rozmowa. Gdy ucichły dźwięki menueta, lady Blakeney poprosiła sir Andrewa, aby ją zaprowadził do sąsiedniego salonu.

– Obiecałam jego królewskiej wysokości, że pójdę z nim na kolację. Ale zanim się rozstaniemy, powiedz mi, czy mi przebaczyłeś?

– Czy przebaczyłem?

– Tak. Przyznaj się, że przestraszyłam cię przed chwilą, ale zapominasz, że nie jestem Angielką i nie uważam za zbrodnię wymiany miłosnych bilecików. Obiecuję, że nie zdradzę cię przed Zuzanną. A teraz, czy mogę liczyć, że przybędziesz na majówkę, którą urządzam w środę?

– Nie mogę się zobowiązać, lady Blakeney – odrzekł wymijająco. – Będę może zmuszony opuścić jutro Londyn.

– Nie zrobiłabym tego, gdybym była na twoim miejscu – rzekła poważnie, ale widząc nowy przestrach w jego oczach dodała wesoło: – Nikt nie umie lepiej od ciebie rzucać piłki i bardzo brakowałoby ciebie podczas zabawy.

Zaprowadził ją do drugiego salonu, gdzie jego królewska wysokość czekał już na piękną lady Blakeney.

– Madame, nasza kolacja już gotowa – rzekł książę, podając Małgorzacie ramię. – Jestem pełen otuchy: bogini Fortuna obeszła się ze mną tak srogo podczas gry, że z ufnością stawiam czoło boskim uśmiechom piękności.

– Wasza królewska wysokość nie miał szczęścia przy kartach? -zapytała, przyjmując ramię księcia.

– Ach, tak, wcale mi się nie wiodło. Nie wystarcza temu Blakeney'owi fakt, że jest najbogatszym poddanym mego ojca, ale jeszcze ma wprost czarodziejskie szczęście i co za niezrównany umysł… Zapewniam cię, pani, że życie byłoby posępną pustynią bez twoich uśmiechów i jego dowcipu.

Rozdział XIV. Punkt pierwsza

Przy kolacji panowała nadzwyczajna wesołość. Wszyscy oświadczyli zgodnie, że nigdy lady Blakeney nie była piękniejsza, a ten idiota sir Percy zabawniejszy.

Jego królewska wysokość śmiał się do łez z głupich, ale niemniej pociesznych dowcipów Blakeney'a. Śpiewano jego czterowiersz "Szukam go tu, szukam go tam", na melodię "Ho!

Merry Britons" przy akompaniamencie brzęku szklanek. Dodać trzeba, że lord Grenville miał pierwszorzędnego kucharza. Ogólnie twierdzono, że był to potomek starej szlacheckiej rodziny francuskiej, który straciwszy majątek, chciał się znów dorobić w kuchniach ministerstwa spraw zagranicznych.

Małgorzata Blakeney była w najlepszym humorze i oczywiście nikt nie domyślał się nawet, jak straszna walka wrzała w jej duszy.

Wskazówki zegara posuwały się wciąż ze straszliwą bezwzględnością. Już było dawno po dwunastej i książę Walii wstał od stołu.

Za pół godziny miało wypełnić się przeznaczenie dwóch szlachetnych ludzi – ukochanego brata i nieznanego bohatera.

Lady Blakeney unikała spotkania z Chauvelinem. Była pewna, że gdy spojrzy na nią lisimi oczyma, przechyli od razu szalę na stronę Armanda. Nie widząc go, miała zawsze jeszcze nadzieję, że stanie się coś wielkiego, wstrząsającego, co zrzuci z jej ramion to straszne brzemię odpowiedzialności.

Ale minuty mijały szybko z ową bezlitosną monotonnością, która w chwilach ciężkich prób szarpie jeszcze bezwzględniej naszymi zbolałymi nerwami.

Po kolacji zaczęto znów tańczyć. Książę Walii opuścił już bal, a starsi goście zaczęli się też rozchodzić za jego przykładem. Niezmordowana młodzież tańczyła nowego gawota, ale Małgorzata nie czuła się już na siłach, by znów wmieszać się w tłum balowy i z coraz większą trudnością panowała nad ogarniającą ją trwogą. W towarzystwie ministra gabinetu udała się znów do owego zacisznego saloniku, domyślając, że Chauvelin szuka sposobności, aby się z nim spotkać.

Podczas menueta, poprzedzającego kolację, wyczytała w chytrych oczach dyplomaty, iż zgadł, że dzieło jego jest spełnione.

Widocznie taka była wola przeznaczenia… Małgorzata, szarpana najstraszliwszą rozterką, jaką kiedykolwiek przeżywało serce kobiety, poddała się w końcu jego wyrokom. Wszak Armanda musi wyratować za wszelką cenę, bo był jej bratem, matką i przyjacielem od czasu, gdy jako małe dziecko straciła rodziców. Nie mogła dopuścić aby Armand zginął jak zdrajca pod gilotyną. Nigdy, nigdy stać się to nie może… a jaki będzie los nieznanego bohatera – niech rozstrzygnie przeznaczenie. Małgorzata musi wydrzeć Armanda ze szponów wroga, nie troszcząc się o dalsze koleje nieustraszonego wodza. Wierzyła wreszcie w głębi duszy, że ten śmiały spiskowiec, który przez tyle już miesięcy stawiał czoło całym zastępom szpiegów i tym razem potrafi wymknąć się Chauvelinowi.

Zagłębiona w myślach, siedziała obok ministra gabinetu, który był przekonany, że piękna dama słucha z uwagą jego mądrych uwag, gdy wtem za kotarą drzwi saloniku ukazała się długa twarz Chauvelina.

– Lordzie Fancourt – rzekła do ministra – czy mogę prosić o małą przysługę?

– Jestem na twoje rozkazy, pani – odparł z kurtuazją.

– Czy zechciałbyś zajrzeć do sali gry? Chciałabym wiedzieć, czy jest tam jeszcze mój mąż. Jeżeli tak, proszę cię panie, powiedz mu, że czuję się bardzo zmęczona i pragnęłabym wrócić już do domu.

Prośby pięknych kobiet są zawsze rozkazami, nawet dla ministrów gabinetu. Lord Fancourt wstał natychmiast.

– Nie chciałbym zostawić cię samej, pani.

– Nie obawiaj się, lordzie, nic mi się nie stanie i nikt nie będzie mi przeszkadzał. Jestem naprawdę bardzo zmęczona. Jak wiesz, jedziemy powozem aż do Richmond. To bardzo daleka droga i jeżeli się nie pospieszymy, to przed świtem nie zajedziemy do domu.

Po odejściu lorda Fancourta do pokoju wsunął się Chauvelin.

– Czy masz jakie wiadomości dla mnie, obywatelko? – zapytał.

Lodowaty dreszcz wstrząsnął całym ciałem Małgorzaty, choć twarz jej pałała ogniem.- Ach Armandzie, czy ocenisz kiedykolwiek, jak wielką ofiarę z dumy i kobiecej godności poniosła dla ciebie twoja siostra? – pomyślała z bolesnym drżeniem.

– Nic ważnego – odrzekła, patrząc przed siebie tępym wzrokiem – ale zdaje się, że mogę naprowadzić cię na ślad. Podpatrzyłam – mniejsza o to jakim sposobem – sir Andrewa palącego przy świecy pewien skrawek papieru w tym pokoju. Udało mi się wydrzeć z jego rąk ów bilecik i rzucić nań pobieżnie wzrokiem.

– Czy miałaś dość czasu, by go przeczytać?

Kiwnęła potakująco głową i ciągnęła dalej bezdźwięcznym głosem:

– W rogu papieru był zwykły znak – mały czerwony kwiatek. -Nad tym znakiem przeczytałam dwa wiersze, bo reszta była zniszczona przez płomień.

– Jak brzmiały te dwa wiersze?

Głos jej odmówił posłuszeństwa i czuła, że nie jest w stanie wypowiedzieć słów, które wyślą na śmierć wielkiego bohatera.

tych – Co za szczęście dla ciebie, że cały papier nie spłonął -odezwał się oschle Chauvelin -inaczej byłoby źle z Armandem St. Just… Proszę o treść dwóch wierszy – powtórzył.

– Treść?… "Wyjadę jutro sam." Drugi wiersz brzmiał następująco: "Jeżeli chcesz jeszcze raz ze mną pomówić, będę w sali jadalnej punkt o pierwszej."

Chauvelin spojrzał na zegar nad kominkiem.

– W takim razie mam dość czasu – rzekł z flegmą.

– Co chcesz zrobić? – spytała gwałtownie.

Była trupioblada. Ręce miała lodowate, a serce biło jej gwałtownie w okropnym naprężeniu nerwów.

– Jakie to straszne… jakie straszne… czym sobie zasłużyłam na taką ciężką karę? Uczyniła już wybór i nie wiedziała, czy postąpiła szlachetnie czy nikczemnie? Tylko anioł, zapisujący złotymi zgłoskami czyny ludzkie, mógł jej na to odpowiedzieć.

– Co chcesz zrobić? -powtórzyła bezdźwięcznie.

– Ach, na razie nic, a potem… to zależy.

– Od czego?

– Od tego, kogo zobaczę w sali jadalnej punktualnie o pierwszej.

– Zobaczysz, że tam będzie "Szkarłatny Kwiat", ale nie znasz go i…

– Nie znam go, ale niebawem poznam.

– Sir Andrew na pewno go przestrzegł.

– Zdaje mi się, że nie. Gdy rozstaliście się po menuecie, stał i patrzył na ciebie przez chwilę tak dziwnym wzrokiem iż domyśliłem się, że zaszło coś między wami. Starałem się odgadnąć to "coś" i rozpocząłem ożywioną rozmowę z twoim uprzejmym tancerzem. Mówiliśmy o Glucku, o jego powodzeniu w Anglii, póki pewna lady nie przyszła prosić go o ramię do kolacji.

– A potem?

– Nie spuszczałem go z oka podczas kolacji. Gdy wróciliśmy do salonu, lady Portarles zaczęła go wypytywać o Zuzannę de Tournay. Wiedziałem, że nie będzie mógł odejść, póki ta dama nie wyczerpie tematu, co potrwa przynajmniej kwadrans, a teraz dochodzi godzina pierwsza.

Chauvelin zwrócił się ku drzwiom i gdy odsunął na bok kotarę, wskazał Małgorzacie postać sir Andrewa w ożywionej rozmowie z lady Portarles.

– Zdaje mi się, piękna pani -rzekł z triumfującym uśmiechem -że mogę bezpiecznie czekać w sali jadalnej na osobę, o którą mi chodzi.

– A jeżeli tam jest więcej osób?

– Oczywiście, ale każdy kto będzie się znajdować punktualnie o pierwszej w sali jadalnej, pozostanie pod ścisłą obserwacją. Jeden z nich albo dwóch, może nawet trzech wyjedzie jutro do Francji. Pomiędzy nimi będzie i "Szkarłatny Kwiat".

– Tak. A co potem?

– Ja też wyjadę jutro za nimi do Francji. Papiery, znalezione w Dover przy osobie sir Andrewa Ffoulkesa, wspominają o pewnej miejscowości, leżącej niedaleko Calais, o zajeździe dobrze mi znanym "Pod Burym Kotem" i o "Chacie ojca Blancharda", którą muszę odnaleźć. Wszystkie te miejscowości są oznaczone przez Anglika jako punkty zborne dla zdrajcy de Tournay i innych, gdzie spotkać się mają z członkami ligi. Ale widocznie ów "Czerwony Kwiat" rozmyślił się i nie pośle pomocników, tylko pojedzie jutro sam. Jedna z osób, którą zobaczę za chwilę w sali jadalnej, pojedzie do Calais; będę ją śledził krok za krokiem, aż ją przytrzymam w tym miejscu, gdzie czekają na niego ukryci arystokraci. Ta osoba zaś – piękna pani – będzie człowiekiem, którego szukam od roku, którego energia przewyższyła moją, którego pomysłowość wszędzie mi urągała, a zuchwalstwo wprawiało mnie w zdumienie. Tym człowiekiem, wreszcie będzie ów tajemniczy i nieuchwytny "Szkarłatny Kwiat".

– A Armand? – zapytała z prośbą w głosie.

– Czy nie dotrzymałem kiedykolwiek słowa? Obiecałem ci, że z chwilą gdy "Szkarłatny Kwiat" i ja wyjedziemy do Francji, przyślę ci przez umyślnego posłańca list nieostrożnego Armanda. I co więcej, przysięgam ci w imię Francji, że gdy schwytam tego angielskiego intryganta, St. Just znajdzie się w Anglii w objęciach uroczej siostry.

I spojrzawszy znów na zegar, Chauvelin opuścił pokój, złożywszy poprzednio głęboki, ceremonialny ukłon. Zdawało się Małgorzacie, że wśród zgiełku muzyki, tańców i śmiechów odróżnia jego kocie kroki, prześlizgujące się przez salony i słyszy, jak Chauvelin schodzi z szerokich schodów i otwiera drzwi do sali jadalnej.

Tak chciało przeznaczenie. Musiała przemówić, musiała zdobyć się na haniebny czyn dla ukochanego brata. Siedziała w fotelu bez ruchu, obojętna na wszystko, mając wciąż przed oczami twarz zaciętego wroga.

Chauvelin wszedł do jadalni zupełnie pustej w tej chwili. Tchnęła opuszczeniem, przypominającym balową suknię nazajutrz po zabawie. Na stołach stały do połowy napełnione szklanki, bielały porozrzucane serwety, a tu i tam porozstawiane w nieładzie krzesła potęgowały jeszcze wrażenie upiornej pustki. Para krzeseł postawiona blisko siebie, świadczyła o dopiero co wyszeptanych flirtach wśród zimnych przekąsek i lodowatego szampana. Cokolwiek dalej rząd ustawionych stołków był jakby krytyką towarzystwa, przez kwaśne i sztywne matrony, a inne krzesła przewrócone na dywanie opowiadały całe tomy o znakomitych piwnicach lorda Grenville'a. Była to jakby parodia świetnego towarzystwa, bawiącego obecnie na górnym piętrze, jakby obraz nakreślony białą kredą na szarym kartonie, obraz nikły i bezbarwny, od czasu, gdy jasne jedwabne suknie i wspaniale haftowane ubrania nie urozmaicały pierwszego planu, a dogasający płomień świec chwiał się w ciężkich kandelabrach.

Chauvelin uśmiechnął się i zatarł szczupłe ręce. Rozejrzał się po opustoszałej sali, pogrążonej w milczeniu i w półmroku; z dala dochodziły przytłumione dźwięki gawota, odgłos dalekich rozmów i śmiechów i turkot przejeżdżających ulicą powozów.

Sala tchnęła takim niezmąconym spokojem, że wydawało się wprost nieprawdopodobieństwem, iż właśnie tu czyha pułapka na najbardziej przebiegłego i zuchwałego spiskowca, jakiego kiedykolwiek widziały owe niespokojne czasy. Chauvelin starał się odgadnąć, co nastąpi i kim będzie ten człowiek, któremu poprzysiągł zgubę. Wszystko, co otaczało owego spiskowca, osłonięte było tajemnicą; jego tak zręcznie ukryte nazwisko, władza, którą sprawował nad 19 angielskimi dżentelmenami, wykonującymi jego rozkazy ze ślepym entuzjazmem, namiętna miłość i uległość, którą wzbudzał w swej lidze, a przede wszystkim ta nadzwyczajna odwaga, niepojęta śmiałość, dzięki której w murach Paryża drwił z nieprzyjaciół. Łatwy do zrozumienia był fakt, że imię tego Anglika wywoływało wśród ludu francuskiego zabobonny strach. Sam Chauvelin, spoglądając na pustą salę, w której lada chwila miał się ukazać ów bohater, odczuwał dziwny lęk. Ale plany jego były dobrze obmyślane. Miał pewność, że "Szkarłatny Kwiat" nie został ostrzeżony i że Małgorzata mówiła prawdę. A jeżeli ośmieliła się oszukać Chauvelina… Okrutny błysk, który przejąłby dreszczem Małgorzatę, zapłonął w jego bladych oczach. Jeżeli go oszukała, Armand St. Just odpokutuje śmiercią…

Na szczęście sala jadalna była pusta. Okoliczność ta miała ułatwić zadanie Chauvelina w momencie zjawienia się zagadkowego spiskowca.

Nagle chytry poseł rządu francuskiego usłyszał spokojne chrapanie jednego z gości lorda Grenville'a, zażywającego po dobrej kolacji błogiego snu, z dala od hałasu i tańców.

Chauvelin raz jeszcze spojrzał dookoła i ujrzał w rogu kanapy w ciemnym kącie pokoju uśpionego męża "najmądrzejszej kobiety w Europie".

Chauvelin przez chwilkę patrzył na lorda Blakeney'a. Ten spał, oddychając spokojnie, jak człowiek w zgodzie z całym światem i samym sobą, drzemiący po wybornej kolacji. Uśmiech politowania złagodził rysy Chauvelina i złośliwy błysk jego oczu.

Nie wątpił, że ten niewinny śpioch, głęboko pogrążony w słodkich marzeniach, nie przeszkodzi mu w wykonaniu jego planu.

I znów zatarł ręce i za przykładem sir Percy'ego wyciągnął się w rogu drugiej kanapy, zamknął oczy, otworzył usta, wydał ciche chrapanie i… czekał.

Rozdział XV. Niepewność

Małgorzata Blakeney ścigała wzrokiem małą, czarną postać Chauvelina w chwili, gdy przeciskał się przez salę balową. Potem nastąpiło długie oczekiwanie, szarpiące wszystkimi jej nerwami.

Siedziała samotnie w pustym saloniku, patrząc przez odchyloną kotarę na tańczące pary. Patrzyła, ale nie widziała nic; nie słyszała nawet muzyki, pogrążona w udręczeniu tego strasznego oczekiwania.

W mózgu jej wirowały bezładnie obrazy: prawie pusta sala, Chauvelin na straży, wejście "Szkarłatneg Kwiatu", tego tajemniczego wodza, który był dotąd dla Małgorzaty czymś nieuchwytnym i jakby bezcielesnym. Czemuż nie poszła do sali jadalnej w tym rozstrzygającym momencie? Wiedziona intuicją kobiecą, wyczytałaby z twarzy nieznajomego tę potężną indywidualność, znamionującą bohaterskich wodzów, owego wspaniałego orła o śmiałym locie, którego skrzydła zostaną spętane sidłami na wróble. Myślała o nim z głębokim smutkiem. Ironia losu wydawała się tak potworna. Musiała dopuścić, by lew zginął od ukąszeń szczura. Ach, czemuż wchodzi w grę życie Armanda!…

– Prawdopodobnie uważasz mnie, pani za człowieka, na którego nie moża liczyć – zabrzmiał głos lorda Fancourta. – Trudno mi było spełnić twoje polecenie, gdyż nigdzie nie mogłem znaleźć Blakeneya.

Małgorzata zapomniała zupełnie o mężu i o poleceniu, jakie dała lordowi. Myśli jej przeniosły się w owe czasy, gdy mieszkała na ul. Richelieu z Armandem, który otaczał ją opieką i bronił w potrzebie.

– Wreszcie odnalazłem go -ciągnął dalej lord Fancourt – i powtórzyłem mu twe słowa. Zapewnił mnie, że wyda natychmiast rozkazy, aby konie jak najprędzej zajechały.

– Ach tak – rzekła nieprzytomnie – więc odnalazłeś go, panie?

– Znalazłem go w sali jadalnej, pogrążonego we śnie. Spał tak twardo, że nie mogłem go obudzić.

– Dziękuję ci bardzo -odparła, usiłując zebrać myśli.

– Czy mogę prosić cię pani o kontredansa, zanim nadjedzie twój powóz?

– Nie, dziękuję ci, panie. Mam nadzieję, że nie weźmiesz za złe tej odmowy, ale jestem naprawdę zmęczona i w sali balowej jest duszno.

– W oranżerii panuje miły chłód, może więc tam przejdziemy? Czy nie napiłabyś się czegoś orzeźwiającego. Wyglądasz pani, jakbyś była chora?

– Jestem tylko bardzo zmęczona – powtórzyła smutno, idąc do oranżerii, gdzie płonęły przyćmione światła i zielona roślinność nasycała powietrze chłodną świeżością. Lord Fancourt przysunął jej krzesło. Była tak śmiertelnie znużona długim oczekiwaniem… czemu Chauvelin nie przychodzi, by opowiedzieć o wyniku szpiegostwa? – pomyślała z udręczeniem.

Lord Fancourt starał się ją rozbawić rozmową, ale nie słuchała nawet jego słów. Nagle zwróciła się żywo w jego stronę.

– Lordzie Fancourt – czy zauważyłeś, kto był w sali jadalnej prócz sir Percy'ego Blakeney'a?

– Tylko agent rządu francuskiego Chauvelin, który także spał w drugim kącie pokoju. A czemu o to pytasz, pani?

– Doprawdy nie wiem… czy pamiętasz, która była godzina?

– Musiało być 5 lub 10 minut po pierwszej. Zastanawiam się, o czym myślisz lady? – dodał, widząc wyraźne roztargnienie pięknej towarzyszki.

Ale myśli jej nie były daleko: o jedno piętro niżej, w tym samym domu, w sali jadalnej, gdzie Chauvelin siedział cicho na czatach. Czy mu się nie powiodło? Przez chwilę serce Małgorzaty napełniło się nadzieją. Nadzieją, że "Szkarłatny Kwiat" został ostrzeżony przez sir Andrewa i że rajski ptak nie dał się schwytać w sidła; ale błyskawicznie nadzieja ta zamieniła się w śmiertelną trwogę. Jeżeli Chauvelinowi nie powiodło się, co stanie się z Armandem?

Lord Fancourt przestał rozmawiać od chwili, gdy spostrzegł, że Małgorzata go nie słucha. Czekał tylko na sposobność, aby się wymknąć, gdyż towarzystwo damy, choćby najpiękniejszej, która nie zwraca najmniejszej uwagi na to, co się do niej mówi, nie należy do przyjemności, nawet dla ministra gabinetu.

– Pójdę zobaczyć, czy twój powóz stoi – rzekł po chwili.

– Ach! Jeżeli jesteś tak uprzejmy panie – nie czuję się dziś w nastroju do rozmowy i może lepiej będzie, jeżeli zostanę sama.

Istotnie, pragnęła pozbyć się lorda Fancourta w nadziei, że Chauvelin czyha w pobliżu jak lis, aby rozmówić się z nią w cztery oczy.

Jednakże gdy lord Fancourt odszedł, Chauvelin nie nadchodził. Co się mogło stać? Czuła, że los Armanda jest zagrożony, ogarnęła ją śmiertelna trwoga na myśl, że Chauvelin nie dopiął swego celu, a "Szkarłatny Kwiat" jeszcze raz zwyciężył. Jeżeli tak się stało, wiedziała, że nie było dla niej ani litości, ani ratunku. Chauvelin postawił nieubłagany warunek "ten, albo tamten" i nic nie mogło zachwiać jego postanowienia. Był bardzo zawzięty, gdyby zaś nie pojmał orła, mściwe jego serce zadowoliłoby się mniej cenną zdobyczą, czyli Armandem. Odegra nikczemną komedię, iż Małgorzata umyślnie go wprowadziła w błąd, mimo że uczyniła wszystko, co mogła. Nie była w stanie czekać spokojnie, pragnąc usłyszeć wyrok, lecz Chauvelin nie nadchodził, choćby po to tylko, by wylać złość i pastwić się nad nią…

Nagle lord Grenville oznajmił jej, że powóz zajechał, a sir Percy czeka z lejcami w ręku. Małgorzata chciała pożegnać ministra, ale uprzejmy gospodarz odprowadził ją aż na schody. Mijając salony, zamieniała z tłumem znajomych ostatnie uśmiechy i uprzejme słówka. Czekał na nią cały zastęp eleganckich dżentelmenów, pragnących pożegnać królową piękności i mody.

Pod masywnym portykiem wspaniałe kasztany sir Percy'ego niecierpliwie parskały i biły kopytami. W chwili gdy Małgorzata żegnała lorda Grenville'a, zobaczyła nagle na schodach Chauvelina. Szedł na górę wolno, lekko, zacierając ręce, a wyrazista jego twarz miała wyraz szczególny, nieco rozbawiony i trochę zdziwiony. Gdy przenikliwe jego oczy spostrzegły Małgorzatę, uśmiechnął się ironicznie.

– Monsieur Chauvelin – odrzekła, gdy stanął przed nią kłaniając się głęboko. – Mój powóz czeka na mnie. Czy mogę prosić o twoje ramię?

Uprzejmy jak zawsze sprowadził ją ze schodów.

– Chauvelin – rzekła z rozpaczą – muszę wiedzieć, co się stało.

– Co się stało – kochana lady?

– spytał z udanym zdziwieniem. -Gdzie, kiedy?

– Dręczysz mnie, panie. Pomogłam ci dzisiejszej nocy i mam prawo wiedzieć. Co się stało w sali jadalnej o pierwszej? -Mówiła zupełnie cicho, aby w ogólnym zgiełku tylko dyplomata mógł usłyszeć jej słowa.

– Spokój i cisza panowały w sali, piękna pani. O pierwszej godzinie spałem głęboko w jednym rogu sofy, a sir Percy w drugim.

– Czy nikt nie wszedł do sali?

– Nikt.

– W takim razie nie udało się nam – nieprawdaż?

– Tak, nie udało się… może.

– Ale… Armand…?

– Losy Armanda zawisły na włosku. Proś Boga, by ten włos nie zerwał się.

– Chauvelin, pamiętaj, że pracowałam dla ciebie szczerze i życzliwie…

– Pamiętam o swojej obietnicy

– odrzekł – w dniu, w którym "Szkarłatny Kwiat" i ja spotkamy się na ziemi francuskiej, St. Just będzie w objęciach uroczej siostry.

– To znaczy, że krew szlachetnego człowieka musi splamić moje ręce – odparła ze wstrętem.

– Krew jego albo krew twego brata. Na pewno pragniesz razem ze mną, aby "Szkarłatny Kwiat" wyjechał dzisiaj do Calais.

– Pragnę tylko jednej rzeczy, obywatelu.

– A tą rzeczą jest?

– Żeby twój mistrz szatan zawezwał ciebie gdzie indziej, nim słońce wzejdzie.

– Pochlebiasz mi, obywatelko.

Zatrzymała go na stopniach, usiłując wyczytać uczucia, ukryte pod nieprzeniknioną lisią maską, ale twarz Chauvelina miała wciąż wyraz tajemniczy i ironiczny. Ani jeden muskuł nie zadrżał i nie zdradził nieszczęśliwej, przerażonej kobiecie, czy powinna tylko obawiać się, czy też może ośmielić się ufać.

Na dole otoczył ją gwarny tłum. Lady Blakeney opuszczała zawsze liczniejsze zebrania eskortowana chmarą ludzkich motyli, wirujących dookoła oślepiającego blasku jej piękności. Nim rozstała się z dyplomatą, wyciągnęła do niego drobną rączkę wdzięcznym ruchem dziecięcej prośby.

– Daj mi promyk nadziei, mój mały Chauvelin – prosiła.

Z wyszukaną galanterią pochylił się nad tą małą dłonią, która jaśniała białością w przezroczystej koronkowej rękawiczce i całując końce jej różowych palców, powtórzył z zagadkowym uśmiechem:

– Proś Boga, aby włos się nie zerwał.

Odszedł, ustępując miejsca wirującym motylom, aby mogły zbliżyć się do płomienia. Wytworny tłum złotej młodzieży zasłonił przed oczami lady Blakeney długą, lisią twarz Francuza.

Rozdział XVI. Richmond

W kilka minut później Małgorzata siedziała koło sir Percy'ego Blakeney'a na koźle pięknego powozu, otulona miękkim futrem, a cztery wspaniałe kasztany grzmiały kopytami po uśpionych ulicach Londynu.

Noc była ciepła, mimo lekkiego powiewu, który chłodził rozpalone policzki Małgorzaty. Wkrótce domy londyńskie pozostały w tyle, zadudnił stary most Hammersmith i sir Percy skierował rozpędzone rumaki w kierunku Richmond.

Rzeka wiła się w delikatnych skrętach, podobna do srebrnego węża w promieniach księżyca, a gałęzie starych drzew rzucały na drogę długie, smukłe cienie. Konie pędziły jak wiatr, kierowane silną i wprawną ręką.

Te nocne przejażdżki po balach i kolacjach były źródłem rozkoszy dla Małgorzaty; ceniła wysoko fantazję męża, który wolał co noc odwozić ją do wspaniałej rezydencji nad rzeką, niż mieszkać w dusznym pałacu londyńskim. Lubił powozić mądrymi końmi przy świetle księżyca po opustoszałych drogach, a te nocne romantyczne wycieczki były jego najmilszym sportem. Małgorzata zaś upajała się całą duszą szybką jazdą na łagodnym powietrzu późnego angielskiego lata i z rozkoszą poddawała się nocnemu powiewowi, który odświeżał płonącą twarz po dusznej atmosferze balu lub kolacji. Jazda nie trwała długo, najwyżej godzinę, a czasem i mniej, gdy kasztany były wypoczęte, a sir Percy puszczał im wodze.

Tej nocy powóz leciał jak na skrzydłach wzdłuż drogi nad rzeką. Blakeney nie odzywał się do żony jak zwykle, a wzrok miał utkwiony przed siebie, trzymając luźno cugle w mocnych i sprawnych rękach. Małgorzata spoglądała na niego kilkakrotnie. Mogła widzieć jego rasowy, klasyczny profil, na pół otwarte oko z prostym łukiem brwi i spuszczoną powieką.

W świetle księżyca twarz jego wydawała się dziwnie poważna i przypomniała zbolałemu sercu Małgorzaty owe szczęśliwe czasy, gdy starał się o jej rękę, gdy był taki inny, zanim zamienił się w ową malowaną lalę, w tego znudzonego salonowca, który życie spędzał jedynie przy kartach i kolacjach.

Ale mimo blasku księżyca nie mogła uchwycić wyrazu jego niebieskich sennych oczu. Widziała tylko silny rysunek szczęki i ust i linię szlachetnego potężnego czoła. Natura hojnie obdarzyła barona Blakeneya. Jego wady można było usprawiedliwić chorobą biednej nieprzytomnej matki i apatią zbolałego ojca. Rodzice nie byli w stanie poświęcić się rozwojowi tego młodego charakteru, który zmarnował się wskutek zaniedbania. Małgorzata uczuła nagle głęboką sympatię do męża. Moralny przełom, który przed chwilą przeżyła, uczynił ją pobłażliwą dla błędów i wad bliźnich. Poznała brutalną przemoc ślepego przeznaczenia. Gdyby przed tygodniem ktoś był jej przepowiedział, że stanie się szpiegiem wśród własnych przyjaciół i wyda szlachetnego i bezbronnego człowieka w ręce zaciętego wroga, roześmiałaby się z pogardą. Oto popełniła tę podłość. Wkrótce śmierć tego człowieka zaciąży na jej sumieniu, jak dwa lata temu śmierć margrabiego de St. Cyra, który zginął wskutek jej nierozważnych słów. Ale w tym wypadku była moralnie niewinna. Nie miała zamiaru nikogo zgubić, a samo przeznaczenie pokierowało wypadkami. Teraz zaś popełniła czyn nikczemny z całą świadomością z pobudek, których moraliści nie mogliby nawet usprawiedliwić.

Czując u boku silne ramię męża, pomyślała, o ile straszliwszą byłaby jeszcze jego pogarda dla niej, gdyby wiedział

0 jej ostatnim czynie. Iluż to ludzi pogardza sobą wzajemnie na podstawie powierzchownych sądów.

1 ona potępiała męża za jego lekkomyślność, płytkość; czyż sir Percy nie potępiałby jej stokroć surowiej za brak siły i hartu, aby nie zboczyć z prawej drogi i poświęcić brata nakazowi sumienia?

Małgorzata tak była pogrążona w myślach, że przejażdżka wśród nocnego chłodu wydawała się jej znacznie krótsza niż zwykle. Doznała uczucia prawdziwego zawodu, gdy kasztany skręciły w masywną bramę angielskiej wspaniałej rezydencji.

Pałac sir Percy'ego nad Tamizą ma wartość historyczną. Wzniesiony za czasów Tudorów stoi wśród pięknie położonych ogrodów, z malowniczym tarasem i frontem zwróconym ku rzece. Stare czerwone cegły muru wyglądają wprost romantycznie na tle otaczającej je zieleni, a antyczny zegar słoneczny na wzorowo utrzymanym gazonie dodaje całości harmonijnej nuty. Wiekowe drzewa rzucają na trawniki chłodny cień, a tej ciepłej nocy jesiennej, gdy rdzawe i złote liście srebrzyły się w świetle księżyca, stary ogród tchnął dziwną poezją i spokojem.

Przed samym frontem stylowego hallu z czasów Elżbiety, sir Percy osadził czwórkę kasztanów. Mimo późnej godziny, na turkot powozu cała armia służby i groomów wyrosła jakby spod ziemi; stanęli z uszanowaniem gotowi do usług. Sir Percy wyskoczył zgrabnie, aby pomóc Małgorzacie przy wysiadaniu. Wydał służbie kilka krótkich rozkazów, a tymczasem młoda lady obszedłszy dom, udała się ku ogrodowi, wpatrzona w srebrny krajobraz. Cała natura pogrążona była w niezmąconej niczym ciszy, co tworzyło ostry kontrast ze stanem duszy Małgorzaty, tak głęboko wzburzonej przeżytymi walkami. W bolesnym zamyśleniu nie słyszała ani szumu rzeki, ani lekkiego szmeru spadających tu i ówdzie suchych liści z drzew. Dookoła panowało milczenie. Ucichł tupot koni odprowadzonych do odległych stajen, zmieszany z przyspieszonymi krokami licznej służby, udającej się na spoczynek – pałac pogrążył się we śnie. W dwóch oddzielnych apartamentach nad wspaniałymi salami przyjęć płonęły światła. Były to pokoje sir Percy'ego i lady Blakeney, oddzielone całą długością domu, tak oddalone od siebie, jak oddalone było ich życie. Małgorzata mimo woli westchnęła, sama nie wiedząc dlaczego. Cierpiała niewymownie i czuła się samotna i opuszczona. Tak bardzo potrzebowała współczucia, otuchy i podniesienia na duchu… Z nowym westchnieniem zwróciła się ku domowi, zadając sobie pytanie, czy po takiej burzliwej nocy będzie mogła zasnąć i odpocząć. Nagle nim doszła do tarasu, usłyszała na żwirze czyjeś kroki: w mroku zarysowała się postać męża. Okrążył dom i przechadzał się wzdłuż trawników, kierując się ku rzece. Miał jeszcze na sobie ciężki płaszcz podróżny z licznymi wyłogami i pelerynami, które wprowadził w modę.

Chodził, wsunąwszy wedle zwyczaju ręce w głębokie kieszenie atłasowych spodni, a bogate białe ubranie i bezcenny koronkowy żabot nadawały mu w ciemności wygląd ducha.

Nie zauważył widocznie żony, gdyż zatrzymawszy się chwilkę, zwrócił się w stronę tarasu ku domowi.

– Sir Percy… – rozległo się ciche wołanie.

Miał już jedną nogę na stopniach tarasu, ale na jej głos przystanął, szukając wzrokiem wśród mroku jej sylwetki.

Zbliżyła się ku niemu szybko, skąpana w blasku księżyca, a gdy ją zobaczył, rzekł z wyszukaną galanterią, z którą zawsze do niej przemawiał: – Jestem do twych usług, madame.

Lecz trzymał wciąż nogę na stopniu i całe jego zachowanie wskazywało jasno, że pragnął odejść i nie miał ochoty do nocnej pogawędki.

– Powietrze jest tak miłe – rzekła – światło księżyca mnie czaruje, a ogród nęci. Czy chcesz ze mną pozostać przez krótką chwilę? Wszak nie jest jeszcze tak późno, czy moje towarzystwo sprawia ci tyle przykrości, że pragniesz jak najprędzej uwolnić się od niego?

– Zapewniam cię, madame, że jest przeciwnie – odparł spokojnie. – Jednak jestem pewien, że czar nocy wyda ci się bardziej poetyczny bez mego towarzystwa, od którego uwolnię cię, pani.

I znów zwrócił się ku pałacowi, aby odejść.

– Mylisz się, sir Percy -zaprzeczyła żywo, zbliżając się do niego. – Nieporozumienie, które niestety powstało między nami, nie było wynikiem mojej winy, przypomnij sobie…

– W takim razie musisz mi przebaczyć, madame – odparł zimno. – Miałem zawsze bardzo krótką pamięć.

Spojrzał jej prosto w oczy z tym sennym wyrazem, który trwał już stale w jego wzroku.

Przetrzymała to spojrzenie i oczy jej złagodniały. Stanęła już przy mężu u stóp tarasu.

– Tak krótka jest twoja pamięć, sir Percy? W takim razie zaszła w niej olbrzymia zmiana! Przed trzema lub czterema laty widziałeś mnie w Paryżu przez godzinę w drodze na Wschód. Gdy powróciłeś dwa lata później, nie zapomniałeś mnie.

Była bosko piękna w świetle księżyca, otulona futrzanym płaszczem spadającym z jej ramion. Złoty haft sukni lśnił tysiącem blasków, a dziecinne niebieskie oczy patrzyły wymownie w twarz męża.

Stał milczący, niewzruszony, tylko ręka jego oparta o kamienną balustradę tarasu lekko drżała.

– Pragnęłaś mojej obecności, madame – ciągnął dalej po chwili

– nie po to zapewne, aby budzić czułe wspomnienia.

Głos jego był surowy i nieprzejednany. Postawa sztywna i nieugięta. Kobieca taktyka dyktowała Małgorzacie za obojętność odpłacić obojętnością i przejść koło męża bez słowa, lub skinąć głową, ale zatrzymał ją ten subtelny instynkt pięknej kobiety, świadomej swej potęgi, która pragnie za wszelką cenę widzieć u swych stóp jedynego człowieka odmawiającego jej żądanych hołdów. Wyciągnęła ku niemu rękę.

– Choćby i tak, sir Percy? Teraźniejszość nie jest tak powabna, abym nie chciała myślą powracać do przeszłości.

Pochylił się i ująwszy końce palców żony, złożył na nich ceremonialny pocałunek.

– W takim razie, madame – odparł – wybacz, jeżeli mój ograniczony umysł nie będzie mógł ci towarzyszyć.

Jeszcze raz usiłował odejść i znów słodki, dziecinny, niemal kochający głos odwołał go.

– Sir Percy!

– Jestem na twoje rozkazy, madame.

– Czyż możliwą jest rzeczą, aby miłość zgasła? – zawołała namiętnie. – Myślałam, że miłość, którą żywiłeś dla mnie przez pewien czas, trwać będzie całe życie. Czyż nic już nie zostało z tego przywiązania… czyż nie mógłbyś zapomnieć o smutnym nieporozumieniu, które powstało między nami?

Gdy mówiła, potężna jego postać zdawała się prężyć i sztywnieć. Zacisnął usta i wyraz nieugiętego uporu błysnął w jego niebieskich, zwykle tak ładnych oczach.

– A to w jakim celu, madame? -zapytał zimno.

– Nie rozumiem ciebie.

– A jednak to bardzo proste -rzekł z nagłą goryczą, która rosła stopniowo, mimo widocznych wysiłków, aby ją stłumić.

– Pokornie pytam o to, gdyż tępy mój mózg nie jest w stanie zrozumieć tak prędko nagłej zmiany twego usposobienia, pani. Masz może ochotę rozpocząć na nowo szatański sport, który uprawiałaś z takim powodzeniem w ubiegłym roku? Czy chciałabyś może widzieć mnie znowu u twych stóp w roli rozmiłowanego kochanka, aby kopnąć mnie potem nogą jak natarczywego psa?

Więc jednak wyprowadziła go z równowagi… znów spojrzała mu prosto w oczy, gdyż takim pamiętała go przed rokiem.

– Percy, błagam cię – szepnęła

– czy nie możemy pogrzebać przeszłości?

– Przepraszam cię najmocniej, madame, ale zrozumiałem, że właśnie chcesz do niej powrócić.

– Nie! Nie o tej przeszłości wspomniałam! – zawołała, a głos jej stawał się coraz miększy. -Myślałam o czasie, gdy mnie jeszcze kochałeś… a ja… byłam lekkomyślna i próżna, twoje zaś stanowisko i majątek pociągały mnie. Zostałam twoją żoną w nadziei, że twoje wielkie przywiązanie rozpali miłość we mnie, ale niestety!

Księżyc skrył się za chmurami. Na wschodzie szary brzask zaczął rozpraszać ciężką zasłonę nocy. Blakeney mógł tylko rozróżnić wdzięczną sylwetkę Małgorzaty, jej małą królewską główkę, okoloną bogatymi złotawymi puklami i lśniące kamienie drobnych czerwonych kwiatków w formie gwiazdki, którymi zdobiła włosy.

– W 24 godziny po naszym ślubie, madame, margrabia de St. Cyr i cała jego rodzina zginęli pod gilotyną. Ogólnie twierdzono, że dopomogła w tej zbrodni żona sir Percy'ego Blakeney'a.

– Opowiedziałam ci sama, ile było prawdy w tej wstrętnej plotce…

– Ale przedtem dowiedziałem się od obcych o wszystkich okropnych szczegółach…

– I uwierzyłeś im! – rzekła z goryczą – bez dowodów, bez zapytania uwierzyłeś, że ja, której przysiągłeś bezgraniczną miłość, którą uwielbiałeś, że ja mogłam poniżyć się do podobnego czynu! Myślałeś, że chcę cię okłamywać, że obowiązkiem moim było przemówić, nim złączył nas ślub! Ach, gdybyś mnie był wysłuchał, byłabym ci powiedziała, że aż do stracenia margrabiego de St. Cyr wytężyłam wszystkie siły, używałam wszystkich wpływów, aby go wyratować. Ale zamknęła mi usta duma, gdy miłość twoja zamarła jakby pod nożem tej samej gilotyny. A jednak mogłam ci wytłumaczyć, jak bardzo mnie oszukano! Mnie, którą nazywają "największą inteligencją we Francji"! Potrafili wyzyskać moją miłość do jedynego brata i moje pragnienie zemsty, wiedzieli, jak się do tego zabrać… Czyż wszystko to nie jest dość jasne?

Głos jej zadrżał łkaniem. Umilkła, aby się uspokoić. Oczy jej zwracały się błagalnie ku mężowi i patrzyły jakby na nieprzejednanego sędziego. Pozwolił jej mówić do końca, nie przerywał tego namiętnego wyznania, ale nie obdarzył ani jednym słowem pociechy lub pojednania. Gdy umilkła, usiłując stłumić gorące łzy, napływające wciąż do oczu, czekał z niewzruszonym spokojem. Szary blask świtu wyolbrzymiał jego wyniosłą postać i nadawał mu wyraz dziwnie surowy. Ta twarz zazwyczaj taka dobroduszna, jakby senna, była dziwnie przeobrażona. Małgorzata zauważyła, mimo wewnętrznego wzburzenia, że jego oczy błyszczały niezwykłym ogniem spod przymkniętych powiek, a kurczowo zaciśnięte usta jakby powstrzymywały wzbierającą namiętność. Małgorzata Blakeney była przede wszystkim kobietą. Zrozumiała w jednej chwili, że przez pięć ostatnich miesięcy została wprowadzona w błąd i że ten człowiek, pozornie zimny jak posąg, kochał ją tak jak przed rokiem i że ta miłość ukrytqa czy uśpiona, stawała się równie silna, potężna i porywająca na dźwięk jej melodyjnego głosu, jak wówczas, gdy po raz pierwszy usta ich połączyły się w długim upajającym pocałunku. Duma trzymała go z dala od niej. Małgorzata zapragnęła gorąco zdobyć na nowo to serce, które do niej należało. Nagle odczuła, że jedynym szczęściem, które życie dać jej jeszcze mogło, był uścisk tego człowieka.

– Wysłuchaj mnie, sir Percy, do końca… – rzekła słodkim głosem, drżącym z miłości -Armand był dla mnie wszystkim. Nie mieliśmy rodziców i wychowaliśmy się wzajemnie. On był moim ojcem, a ja jego mateczką. Kochaliśmy się tak bardzo! Pewnego dnia… – czy słuchasz mnie jeszcze Percy? -Margrabia de St. Cyr kazał obić mego brata przez swoich lokai. Obić Armanda, którego kochałam ponad wszystko! A czym zawinił? Oto on, plebejusz, śmiał kochać córkę arystokraty i za to schwytano go podstępnie i zbito, zbito jak psa, prawie na śmierć. Przeżyłam tortury upokorzenia; a gdy nadarzyła się sposobność, zemściłam się… ale chciałam tylko upokorzyć dumnego margrabiego. Spiskował z Austrią przeciw własnej ojczyźnie, o czym dowiedziałam się przypadkiem i powtórzyłam usłyszane wieści. Nie wiedziałam… bo jakże wiedzieć mogłam, co stanie się później… oszukano mnie, a gdy zrozumiałam, było już za późno…

– Trudno jest, madame, cofnąć się w tak daleką przestrzeń -rzekł sir Percy po chwili milczenia. – Mówiłem ci niejednokrotnie, że pamięć moja jest bardzo krótka ale o ile się nie mylę, przypominam sobie, że prosiłem cię o wyjaśnienie tych bezecnych plotek. Jeżeli ta sama pamięć mnie znów nie zawodzi, to zdaje mi się, że odmówiłaś mi wszelkiego wyjaśnienia, żądając od mej miłości upokarzającej uległości, której nie miałem żadnego zamiaru ci okazać.

– Chciałam wystawić na próbę twoją miłość, ale ona próby nie wytrzymała. Zapewniałeś mnie zawsze, że żyłeś tylko dla mnie i z miłości ku mnie.

– I aby wypróbować tę miłość, żądałaś ode mnie, bym wyrzekł się własnego honoru – odparł, tracąc coraz bardziej panowanie nad sobą. – Chciałaś, abym pochwalił bez szemrania, bez zapytania, jak niemy i najposłuszniejszy z niewolników każdy czyn mej wszechwładnej pani? Całym sercem, przepełnionym przywiązaniem, prosiłem cię o wyjaśnienie; czekałem, nie zwątpiłem w ciebie, lecz ufałem… Gdybyś była choć słówko powiedziała, przyjąłbym każde wytłumaczenie, bo pragnąłem uwierzyć. Ale pozostawiłaś mnie bez słowa wyjaśnienia, prócz suchego wyznania wstrętnego faktu. Powróciłaś dumnie do domu swego brata i pozostawiłaś mnie samego… całymi tygodniami, gdy ja sam nie wiedziałem, komu wierzyć, odkąd jedyna świętość, zawierająca moje wszystkie złudzenia, rozprysła się u moich stóp.

Nie mogła się już skarżyć, że był zimny i obojętny. Głos jego drżał ze wzruszenia, a opanowywał się nadludzkim wysiłkiem.

– Ach, duma moja, ta duma szalona! – westchnęła smutno. – Ledwie wyjechałam, już żałowałam swego postępowania. Ale gdy wróciłam, byłeś tak zmieniony! Nosiłeś na twarzy tę maskę sennej obojętności, której już nigdy nie zdjąłeś… i dopiero teraz widzę… – Stała tak blisko męża, że miękkie jej włosy muskały jego twarz. Oczy błyszczące od łez, zwrócone ku niemu, doprowadzały go do szaleństwa, melodia tego głosu rozpalała mu ogniem krew. Ale nie chciał poddać się magicznemu urokowi tej kobiety, tak gorąco niegdyś kochanej, kobiety, dla której tyle wycierpiał. Zamknął oczy, aby odsunąć czarującą wizję jej twarzyczki, śnieżnobiałej szyi i uroczej postaci, którą lekkie światło jutrzenki zaczynało otaczać różową aureolą.

– Nie, madame, to nie maska – rzekł lodowato. – Przysiągłem ci niegdyś, że moje życie należy do ciebie, a ponieważ przez szereg miesięcy było twoją igraszką, wypełniło już swoje zadanie.

W tej chwili Małgorzata zdawała sobie jasno sprawę, że ta zewnętrzna obojętność była tylko maską. Już bez goryczy przypominała sobie troski i niepokoje, przeżyte podczas ubiegłej nocy, gdyż miała wrażenie, że człowiek, który ją kochał, pomoże w dźwiganiu jej ciężaru.

– Sir Percy! – rzekła z uniesieniem. – Bóg jeden wie, jak utrudniasz mi zadanie, które wzięłam na siebie. Przed chwilą wspomniałeś o swym zmiennym usposobieniu. Jeżeli chcesz, możemy je tak nazwać. Ale pragnę pomówić z tobą, bo… jestem w wielkiej rozterce i szukałam u ciebie pociechy…

– Jestem na twoje rozkazy, madame.

– Ach, jakiś ty zimny -westchnęła – naprawdę, trudno mi uwierzyć, że przed kilkoma miesiącami jedna łza w moim oku przyprawiłaby cię o szaleństwo! A teraz przychodzę do ciebie ze złamanym sercem i…

– Proszę cię, madame -przerwał, a głos jego drżał nie mniej jak słowa Małgorzaty – w czym mogę ci służyć?

– Percy! Armand jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. List… nierozważny i porywczy, jak wszystkie jego czyny, napisany przez niego do sir Andrewa Ffoulkesa, wpadł w ręce fanatyka. Armand jest beznadziejnie skompromitowany. Jutro może go zaaresztują… a potem gilotyna, jeżeli… jeżeli… ach, to okropne! -krzyknęła z nagłą rozpaczą, gdy wszystkie wypadki tej nocy stanęły przed jej oczami. -Okropne! A ty mnie nie rozumiesz, nie możesz mnie zrozumieć… a przecież nie mam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić po ratunek, nawet po współczucie…

W oczach jej zalśniły łzy. Złamały ją wszystkie te walki i niepokoje i okropna niepewność o los Armanda. Zachwiała się i oparłszy dłoń o kamienną balustradę, wybuchnęła gorzkim płaczem.

Gdy sir Percy usłyszał imię Armanda i dowiedział się niebezpieczeństwie, które mu groziło, twarz jego lekko pobladła, a wyraz niezłomnego uporu i żelaznej woli błysnął jeszcze posępniej w jego wzroku. Nie wyrzekł ani słowa, tylko patrzył na delikatną postać żony, wstrząsaną łkaniem. Powoli twarz jego łagodniała i coś jakby łza zabłysło w jego oczach.

– A więc tak… – rzekł wreszcie z gorzką ironią – krwiożerczy pies rewolucji zwraca się przeciwko rękom, które go karmiły… Proszę cię, madame – dodał z wielką dobrocią, gdy Małgorzata nie przestawała spazmatycznie szlochać – osusz swoje łzy. Nigdy nie znosiłem widoku płaczącej kobiety.

Instynktownie, na widok jej bezradności i rozpaczy, uniesiony nieprzezwyciężonym szałem, wyciągnął do niej ręce i byłby porwał ją w swe ramiona, przytulił do siebie i bronił ode złego za cenę życia i krwi serdecznej… ale duma i tym razem zwyciężyła w walce z miłością. Pohamował się ze zdumiewającą siłą woli i zapytał zimno, choć łagodnie:

– Czy nie zechcesz zwrócić się do mnie, madame, i powiedzieć mi, w jaki sposób mogę mieć zaszczyt okazania ci pomocy?

Usiłowała opanować się, zwróciwszy ku niemu twarz oblaną łzami, wyciągnęła jeszcze raz rękę, którą ucałował z tą samą galanterią. Ale tam razem palce Małgorzaty pozostały w ręce sir Percy'ego dłużej, niż wymagał konwenans. Odczuła, że ręka męża drżała lekko i płonęła jak ogień, gdy usta były chłodniejsze od marmuru.

– Czy możesz uczynić coś dla Armanda? – zapytała z wielką słodyczą. – Masz na dworze tak wielkie wpływy i tylu przyjaciół…

– Czy nie lepiej byłoby, byś się zwróciła w tej kwestii do swego przyjaciela, tego Francuza Chauvelina? Jego wpływy, jeżeli pamięć moja mnie nie zawodzi, sięgają aż do rządu republikańskiej Francji?

– Nie mogę go o to prosić, Percy… ach, gdybym śmiała ci powiedzieć! ale on nałożył cenę na głowę mego brata… cenę która…

Byłaby dała największe skarby świata, aby mieć odwagę wyznać mu wszystko, co zrobiła tej nocy, ile wycierpiała i pod jakim przymusem działała, ale nie śmiała ulec tej pokusie, w chwili gdy zaczynała wierzyć, że Percy ją jeszcze kocha, w chwili gdy miała nadzieję zdobyć go na nowo. Nie śmiała wyznać swego czynu, wiedząc, że nie zrozumiałby, jak silna była pokusa, jak ciężka jej walka. Drzemiąca wciąż jeszcze miłość zamarłaby z pewnością snem śmierci.

Może Blakeney odgadł, co działo się w jej duszy? Cała jego postawa ujawniała pragnienie, a nawet prośbę o wyznanie, które powstrzymywała nierozsądna miłość własna. Gdy wciąż milczała, westchnął i rzekł z wyrafinowaną oschłością:

– Mój Boże, madame, jeżeli ci to sprawia tyle przykrości, nie mówmy już o tym. Proszę cię, bądź spokojna o Armanda. Daję ci słowo, że nic mu się złego nie stanie. A teraz, czy pozwolisz mi odejść, jest już bardzo późno i…

– Czy zechcesz przyjąć wyrazy mojej wdzięczności? – zapytała ze słodyczą zbliżając się do niego.

Już miał objąć ją ramionami i ucałować jej oczy, wciąż jeszcze zalane łzami, ale powstrzymał się. Już raz zwiodła go w ten sam sposób, a potem odrzuciła od siebie jak zużytą rękawiczkę. Pomyślał, że może paść ofiarą chwilowego kaprysu, a był zbyt dumny, aby narażać się na ponowne upokorzenie.

– Za wcześnie, madame – odparł spokojnie – wszak nic dotąd jeszcze nie zrobiłem. Musisz być bardzo zmęczona, panny służebne czekają na ciebie.

Usunął się na bok, aby dać jej przejście. Westchnęła głęboko, dotknięta boleśnie. Duma i piękność stanęły do walki ze sobą i duma zwyciężyła. Zresztą, może pomyliła się. Może błysk, który brała za ogień miłości w jego oczach, był tylko nieokiełznaną pychą lub nienawiścią, a nie miłością? Spojrzała na niego badawczo. Stał niewzruszony, zimny jak posąg. Najwidoczniej nie dbał już o nią. Szary świt ustępował stopniowo przed różanym blaskiem wschodzącego słońca. Ptaki zaczęły świergotać, natura budziła się, uśmiechem witając ciepły i radosny poranek październikowy. Tylko między tymi dwoma sercami leżała nieprzebyta zapora, wzniesiona przez dumę, a żadne z nich nie chciało pierwsze jej usunąć.

Z nowym westchnieniem zaczęła wstępować na stopnie tarasu. Sir Percy skłonił się przed nią nisko i ceremonialnie. Szła, opierając się o kamienną balustradę, długi tren, złotem haftowanej sukni, zmiatał po drodze, z cichym dźwięcznym szmerem, zwiędłe liście. Różowa poświata złociła jej włosy i zapalała ogniem rubiny na czole i rękach.

Doszła do wielkich szklanych drzwi, prowadzących do pokoju. Zanim przestąpiła próg, przystanęła, by jeszcze raz spojrzeć na męża, łudząc się szaloną nadzieją, że zobaczy jego ramiona wyciągnięte do uścisku i usłyszy przywołujący ją głos. Lecz on stał bez ruchu.

Jego wysmukła postać była uosobieniem nieugiętego uporu.

Do oczu Małgorzaty napłynęły znów gorące łzy. Chcąc je ukryć, odwróciła się spiesznie i wbiegła do swych apartamentów.

Gdyby jeszcze raz spojrzała w zaróżowieny jutrzenką ogród spłynęłoby na nią radosne ukojenie. Zobaczyłaby bowiem człowieka złamanego rozpaczą miłości, która zwyciężyła dumę, upór i żelazną wolę. Ujrzałaby człowieka szalenie, ślepo i namiętnie kochającego.

Gdy lekkie kroki Małgorzaty ucichły w korytarzach, sir Percy ukląkł na stopniach tarasu i w szale swej miłości ucałował ślady drobnych stóp i kamienną balustradę, na której wsparła się jej maleńka ręka.

Rozdział XVII. Pożegnanie

Gdy Małgorzata weszła do pokoju, zastała służebną pannę ogromnie zaniepokojoną.

– Będziesz pani bardzo zmęczona – rzekła Luiza, której oczy walczyły ze snem. – Już piąta wybiła.

– Ach tak, Luizo, jestem pewna, że będę bardzo zmęczona -rzekła uprzejmie – ale widzę, że i ty jesteś zupełnie wyczerpana. Idź do siebie i połóż się. Rozbiorę się sama.

– Ależ pani…

– Nie sprzeczaj się ze mną, tylko idź do łóżka. Podaj mi szlafrok i zostaw mnie samą.

Uszczęśliwiona Luiza postanowiła skorzystać z pozwolenia. Zdjęła z pani bogatą suknię balową i owinęła ją miękkim szlafroczkiem.

– Czy potrzebujesz jeszcze czegoś, pani? – zapytała.

– Nie, Luizo. Zgaś światła odchodząc.

– Dobrze, zatem dobranoc.

Gdy służąca odeszła, Małgorzata odsunęła firanki i otworzyła szeroko okna. Ogród i rzeka jaśniały różowym światłem zorzy. W oddali promienie wschodzącego słońca zamieniały różane barwy nieba w roztopione złoto. Małgorzata spojrzała z góry na pusty taras, gdzie przed chwilą usiłowała obudzić miłość mężczyzny, tę miłość, która niedawno jeszcze była niepodzielną jej własnością. Mimo ciężkich przejść i niepokoju o Armanda, odczuwała obecnie tylko głęboką tęsknotę za tym człowiekiem, który nią wzgardził, pozostał głuchy na jej prośby i oparł się namiętnym porywom. Jakże to wszystko było dziwne! Widocznie Małgorzata kochała go zawsze. Gdy wróciła myślą ku minionym miesiącom, tak samotnym i obfitym w nieporozumienia, przyszła do przekonania, że zawsze kochała męża i że ani na chwilę nie przestała go kochać. W najskrytszych tajnikach jej serca powstało już dawno podejrzenie, że jego bezmyślne dowcipy, irytujący śmiech i senne lenistwo były tylko maską, ukrywającą prawdziwego, silnego, namiętnego, o żelaznej woli człowieka, którego kochała i którego niezwykła indywidualność przyciągała ją i podbiła. Czuła, że za tą pozą i maską znajdowało się "coś", co pragnął zataić przed światem, a szczególnie przed nią. Wiedziała na pewno, że pragnie zdobyć to oporne serce na powrót, że je zdobędzie, by już go nigdy nie utracić, by zachować jego miłość, na którą sobie zasłużył, i czuła, że nie było już dla niej szczęścia poza miłością tego człowieka…

Najsprzeczniejsze myśli krzyżowały się w zawrotnym pędzie w jej mózgu. Nie zdawała sobie sprawy, że czas mijał i że wyczerpana długim czuwaniem zamknęła oczy i zapadła w męczący i niespokojny półsen, który był jakby odbiciem jej dręczących myśli. Teraz przebudził ją odgłos kroków na korytarzu.

Zerwała się z posłania i słuchała. Dom zaległa cisza, w której dosłyszała wyraźnie oddalające się kroki. Przez otwarte okno radosne promienie rannego słońca zalewały światłem pokój. Małgorzata spojrzała na zegarek. Było pół do siódmej. Zapytała się z niepokojem, czyje kroki zbudziły ją ze snu. Cichutko, na łalcach przeszła przez pokój i otworzyła drzwi, nie słyszała jednak nic w ciszy wczesnego poranku. Nagle spostrzegła u swych stóp na progu drzwi coś białego, zapewne list. Podniosła go z trwogą; zdziwiona i oszołomiona zobaczyła na kopercie swój adres, skreślony dużym, pospiesznym pismem męża.

Rozdarła kopertę i przeczytała:

"Nieprzewidziane okolicznoÍści zmuszają mnie do natychmiastowego wyjazdu na północ. Proszę cię Pani o przebaczenie, że nie przychodzę pożegnać się z tobą. Moje sprawy zatrzymają mnie niemal przez tydzień i niestety, nie będę miał zaszczytu uczestniczyć w majówce, którą naznaczyłaś na środę. Pozostaję Pani twoim pokornym i powolnym sługą.

Percy Blakeney"

Widocznie Małgorzata została nagle dotknięta, jak jej mąż, jakimś chwilowym zaćmieniem umysłu, gdyż musiała odczytywać kilkakrotnie te proste słowa, zanim je zrozumiała.

Stała bezmyślnie w drzwiach, obracając w palcach krótki i zagadkowy list, dręczona dziwnym niepokojem i złowrogim przeczuciem.

Sir Percy rzeczywiście posiadał w Anglii północnej rozległe dobra, do których często jeździł na tydzień lub dłużej, ale dzisiaj wydawało jej się rzeczą nieprawdopodobną, aby pomiędzy piątą a szóstą godziną rano nadeszła wiadomość, powołująca go z takim pośpiechem. Daremnie starała się opanować niepokój. Drżała na całym ciele. Ogarnęło ją niepohamowane pragnienie, aby zobaczyć się jeszcze raz z mężem, o ile nie wyjechał.

Nie zważając już na zbyt lekki strój i rozpuszczone na ramionach włosy, zbiegła spiesznie ze schodów ku drzwiom wejściowym.

O tak wczesnej godzinie były zamknięte na klucze i zasuwki, ale usłyszała odgłos rozmów i tupot koni na brukowym dziedzińcu pałacowym. Drżącymi palcami zaczęła przekręcać ciężkie klucze i odsuwać żelazne sztaby, kalecząc sobie ręce i łamiąc paznokcie, smagana trwogą, iż mogła przyjść za późno, że Percy mógł wyjechać, zanim go zobaczy, zanim zawoła: szczęśliwej drogi! Nareszcie przekręciła ostatni klucz i szarpnęła drzwiami. Nie pomyliła się. O kilka kroków od niej stał chłopak stajenny, trzymając za cugle dwa konie, z których jeden Sułtan, ulubiony wierzchowiec sir Percy'ego, był osiodłany i gotowy do drogi.

Po chwili ukazał się sir Percy i zbliżył się spiesznie do koni. Nie miał już na sobie bogatego balowego stroju, ale jak zwykle był ubrany wytwornie i bez zarzutu w piękny płaszcz z żabotem i mankietami z koronek i w skórzane spodnie wsunięte w wysokie buty.

Małgorzata zbliżyła się do niego. Podniósł oczy i ujrzawszy ją, lekko zmarszczył brwi.

– Wyjeżdżasz? – zapytała szybko i niespokojnie. – Dokąd wyjeżdżasz, Percy?

– Miałem już zaszczyt wytłumaczyć ci listownie, pani, że nieprzewidziane i ważne sprawy powołują mnie dziś rano na północ – odrzekł powoli i zimno.

– Ale przecież – twoi goście -jutro…

– Prosiłem cię, pani, abyś przeprosiła za mnie jego królewską wysokość. Jesteś tak znakomitą panią domu, że goście nie odczują nawet mej nieobecności.

– Jestem pewna, że mógłbyś odłożyć swój wyjazd na później… po naszej majówce -mówiła wciąż nerwowo. – Ręczę, że sprawa nie jest tak pilna… przecież nie mówiłeś mi nic do tej chwili.

– Moje sprawy, jak miałem zaszczyt zaznaczyć przed chwilą, są równie ważne jak nieprzewidziane… wobec tego czy mogę cię prosić o pozwolenie odjazdu? Zatrzymam się w powrotnej drodze w Londynie, czy masz jakie sprawunki, polecenia?

– Nie, nie, dziękuję… czy prędko wrócisz?

– Bardzo prędko.

– Przed końcem tygodnia?

– Tego powiedzieć nie mogę.

Widocznie spieszył się, a ona wytężała wszystkie siły, aby go zatrzymać jak najdłużej.

– Percy! – zawołała. – Czemu nie chcesz mi powiedzieć, dokąd jedziesz? Jestem twoją żoną i mam prawo wiedzieć. Jestem pewna, że nikt nie wzywał cię na północ. Nie było żadnych listów, ani posłańców, gdy wyjeżdżaliśmy wieczorem do opery i na balu i nikt na ciebie nie czekał, gdy wróciliśmy do domu. Nie jedziesz na północ… tu jest jakaś tajemnica.

– Nie ma żadnej tajemnicy, madame – przerwał żywo z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. -Mój wyjazd ma na celu sprawę Armanda – oto wszystko. A teraz czy pozwalasz mi jechać?

– W sprawie Armanda! Ale nie będziesz się narażał?

– Ja narażać się! Nie pani. Ale twoja troskliwość wzrusza mnie. Jak to sama powiedziałaś, mam dużo stosunków i pragnę je wyzyskać, nim będzie za późno.

– Czy pozwolisz, bym ci nareszcie podziękowała?

– Nie, madame – odpowiedział oschle – nie ma powodu do podziękowań. Moje życie jest na twoje usługi i jestem aż nadto wynagrodzony.

– A moje życie będzie również na twoje usługi, jeżeli tylko je przyjmiesz w zamian za to, co czynisz dla Armanda – zawołała z uniesieniem, wyciągając ku niemu obie ręce. – A teraz już nie zatrzymuję cię, myśli moje ci towarzyszą – szczęśliwej drogi… Tak ślicznie wyglądała w porannym słońcu z rozpuszczonymi, ognistymi włosami, które spływały jej na ramiona! Skłonił się jej nisko i ucałował rękę. Odczuła, jak gorący był pocałunek, i serce jej zadrżało radością i nadzieją.

– Powrócisz? – szepnęła słodko.

– Bardzo niedługo – odrzekł, obejmując ją przeciągłym, głębokim spojrzeniem.

– I – nie zapomnisz? -zapytała, a oczy jej w odpowiedzi na jego wejrzenie zalśniły miłosną obietnicą.

– Nie zapomnę nigdy, madame, że zaszczyciłaś mnie prośbą o usługę. – Słowa były zimne i ceremonialne, ale tym razem jej nie dotknęły. Kobiece serce wyczuło, co działo się w duszy męża pod maską, z której duma nie chciała zrezygnować. Skłonił się ponownie i pożegnał ją. Usunęła się na bok, aby mógł dosiąść konia, a gdy Sułtan w galopie wyjeżdżał przez bramę, skinęła ręką na pożegnanie.

Na zakręcie drogi znikł jej z oczu. Zaufany groom miał wielkie trudności, aby dotrzymać mu kroku, gdyż Sułtan pędził jak wicher, podzielając podniecenie swego pana.

Małgorzata westchnęła z ulgą i powróciła do apartamentów, czując się zmęczona i śpiąca jak małe dziecko. W jej sercu nagle zapanował spokój i choć nieokreślona tęsknota dręczyła ją jeszcze, jakaś nadzieja niby balsam koiła jej duszę.

Nie bała się już o Armanda. Ufała niezachwianie w energię i moc człowieka, który wyjechał, aby go ratować. Nie mogła pojąć, jak mogła kiedykolwiek uważać go za głupca. Oczywiście nosił maskę, służącą do ukrycia bolesnej rany, zadanej jego miłości i dumie. Jego uwielbienie dla niej było tak potężne, że nie chciał dać poznać po sobie, jak bardzo była mu droga i jak głęboko cierpiał.

Ale teraz wszystko będzie dobrze. Małgorzata skruszy swoją własną dumę, upokorzy się przed mężem, wyzna i zwierzy mu się z wszystkiego i powrócą szczęśliwe dni, gdy przechadzali się razem po lasach Fontainebleau – on jak zwykle małomówny, a ona tak szczęśliwa, że przy jego mężnym sercu znajdzie zawsze spokój i ukojenie. Im głębiej zastanawiała się nad wypadkami ubiegłej nocy, tym mniej lękała się Chauvelina i jego planów. Była pewna, że nie udało mu się wyśledzić identyczności "Szkarłatnego Kwiatu". Lord Fancourt i Chauvelin zapewnili, że sala jadalna punkt o pierwszej była pusta i prócz Francuza i Percy'ego, nikt więcej nie przestąpił jej progu. Jaka szkoda, że zapomniała zapytać Percy'ego, czy nie widział w sali nikogo prócz Francuza… W każdym razie niebezpieczeństwo minęło dla nieznanego szlachetnego bohatera, który nie wpadł w sidła Chauvelina. Jego śmierć nie będzie ciążyć na jej sumieniu.

Wprawdzie nad Armandem wisiało jeszcze niebezpieczeństwo, ale Percy dał słowo, że nic złego mu się nie stanie, i gdy ujrzała odjeżdżającego męża, nie wątpiła ani przez chwilę o skuteczności jego przedsięwzięcia. Gdy Armand stanie bezpiecznie na angielskiej ziemi, Małgorzata nie pozwoli mu już powrócić do Francji…

Czuła się prawie szczęśliwa i zasunąwszy szczelnie firanki przed promieniami słońca, położyła się, wsparła głowę o poduszki i jak zmęczone dziecko zapadła w spokojny, cichy sen.

Rozdział XVIII. Tajemnicze godło

Słońce stało już wysoko, gdy Małgorzata obudziła się odświeżona długim snem. Luiza przyniosła jej świeże mleko i koszyczek owoców, a młoda lady z ochotą spożyła ten lekki posiłek.

Myśli jej wciąż ścigały lotem ptaka wysoką postać męża, wyjeżdżającego przez bramę przed pięciu godzinami.

W odpowiedzi na jej niespokojne pytania, Luina zawiadomiła panią, że groom już powrócił z Sułtanem, pozostawiwszy sir Percy'ego w Londynie. Groom przypuszczał, że jego pan wsiądzie na pokład swego jachtu, który stał na kotwicy niedaleko London Bridge. Sir Percy udał się tam konno, spotkał się z Briggs'em, kapitanem "Day Dreamu", i odesłał grooma z Sułtanem do Richmond.

Te wiadomości wprawiły Małgorzatę w zdumienie. Dokąd mógł mąż udać się teraz na "Day Dream"? Powiedział, że jedzie na pomoc Armandowi, a istotnie sir Percy miał wpływowych przyjaciół. Może więc jechał do Greenwich? Małgorzata zaprzestała snucia dalszych domysłów w nadziei, że wszystko niebawem się wyjaśni. Wszak przyrzekł jej, że powróci i że będzie o niej pamiętał.

Miała jeszcze przed sobą długie godziny oczekiwania na przyjaciółkę Zuzię de Tournay. Jak psotne dziecko poprosiła zeszłej nocy hrabinę de Tournay w obecności księcia Walii o przysłanie jej Zuzanny. Jego królewska wysokość przyklasnął głośno temu projektowi, oświadczając, że pozwoli sobie na przyjemność odwiedzenia młodych dam w ciągu dnia, a hrabina nie mając odwagi odmówić, była zmuszona ulec. Zuzanna miała zatem w perspektywie długie i wesołe popołudnie w Richmond, a Małgorzata oczekiwała jej z niecierpliwością.

Pragnęła z nią pomówić o przeżytych latach szkolnych i doprawdy wolała dziś towarzystwo Zuzanny niż wszelkie inne wizyty. Ale Zuzanna jeszcze nie przyjechała i Małgorzata, już ubrana, gotowała się, aby zejść na dół. Wyglądała jak młoda panienka w skromnej, muślinowej sukni, z szeroką, niebieską szarfą, obejmującą jej smukłą kibić, z wytwornym szalem skrzyżowanym na piersiach i pękiem późnych czerwonych róż, przypiętych do stanika. Minęła przedpokój wiodący do jej apartamentów, i stanęła na pięknych, dębowych schodach, prowadzących na dół. Po lewej stronie znajdowały się pokoje jej męża: cały szereg sal, do których nie wchodziła nigdy.

Składały się z sypialni, gotowalni i salonu, a na samym końcu korytarza znajdował się gabinet, zawsze zamknięty na klucz, gdy sir Percy w nim nie pracował. Jedynie jego osobisty kamerdyner, zaufany Frank, miał dostęp do tego pokoju. Nikomu nie wolno było tam wejść. Małgorzata nie dopominała się nigdy o ten przywilej, a służba oczywiście nie śmiała przekroczyć surowego zakazu.

Małgorzata często ze zwykłym lekceważeniem męża sprzeciwiała mu się, szydząc z tajemnicy, którą otaczał swój prywatny gabinet. Twierdziła z uśmiechem, że odsuwał tak starannie wszystkie ciekawe oczy od swego sanctuarium z obawy, aby się nie przekonano, jak mało tam pracował. Z pewnością wygodny fotel, służący do drzemki, stanowił całe umeblowanie tego pokoju!

Małgorzata przypomniała sobie te drwiny, gdy teraz w ten jasny październikowy dzień rozglądała się po korytarzu. Frank zajęty był z pewnością w apartamentach jej męża, gdyż wszystkie drzwi były otwarte, nawet te od gabinetu.

Ogarnęła ją dziecinna i paląca ciekawość, by rzucić okiem na tę pracownię. Zakaz oczywiście nie stosował się do niej i Frank nie ośmieliłby wzbronić jej wstępu. Miała wreszcie nadzieję, że kamerdyner, zajęty w innych pokojach, po prostu nie zauważy jej obecności i nie ściągnie na siebie gniewu męża.

Cichutko na palcach przeszła przez korytarz i jak żona Sinobrodego, drżąc z ciekawości i strachu, stanęła na progu gabinetu, dziwnie zmieszana. Drzwi były przymknięte, Małgorzata nie mogła nic zobaczyć. Pchnęła je nieśmiało i nie słysząc żadnego szmeru weszła bez wahania. Gabinet był pusty. Uderzył ją surowy wygląd pokoju. Ciemne i ciężkie kotary, masywne dębowe meble, dwie mapy na ścianach nie ujawniały w niczym upodobań owego amatora wyścigów, modnego salonowca i próżniaka, słowem człowieka takiego, jakim był w oczach świata baron Percy Blakeney.

Nic tu nie świadczyło o pośpiesznym wyjeździe. Wszystkie przedmioty były na swoim miejscu, na posadzce nie leżał ani jeden kawałek papieru, ani jedna szuflada lub szafa nie była otwarta. Przez odsunięte firanki wchodziło ranne, świeże powietrze.

Pod oknem stało ciężkie, masywne biurko, które widocznie często i wiele było używane. Po lewej stronie biurka, sięgając niemal od podłogi do sufitu, wisiał na ścianie wspaniały portret kobiety, naturalnej wielkości, oprawny w bogate ramy i podpisany nazwiskiem Bouchera. Była to matka sir Percy'ego Blakeney'a.

Małgorzata wiedziała o niej bardzo mało. Słyszała tylko, że umarła na kontynencie, chora na ciele i umyśle, gdy Percy był jeszcze dzieckiem. Musiała być cudownie piękna, gdy Boucher ją malował, i kiedy Małgorzata wpatrzyła się uważnie w portret, uderzyło ją nadzwyczajne podobieństwo między matką a synem. To samo niskie czoło, okolone gęstym jasnym włosem, miękkim jak jedwab, te same głębokie niebieskie oczy, pod ciemnymi prostymi brwiami, a w oczach, mimo pozornej senności, ta sama siła, ten sam ognisty temperament, który pałał w spojrzeniu syna w dawno minionych dniach… Zeszłej nocy o świcie znów spostrzegła ów wyraz, gdy zbliżyła się do niego i gdy serdeczniejsza nuta zabrzmiała w jej głosie…

Małgorzata wpatrywała się w portret z ogromnym zainteresowaniem, a później wzrok jej padł na ciężkie biurko, zarzucone stosem papierów związanych, poukładanych jak urzędowe akta, co nadawało im wygląd faktur i rachunków, ułożonych we wzorowym porządku. Małgorzata nie zastanawiała się nigdy -niestety, nie przyszło jej to dotąd na myśl – jakim sposobem sir Percy, któremu cały świat odmawiał inteligencji, zarządzał olbrzymią fortuną, pozostawioną mu przez ojca.

Od chwili przekroczenia progu tego pokoju, tak systematycznie uporządkowanego, tyle miała przeróżnych niespodzianek, że oczywisty dowód niezwykłych zdolności administracyjnych jej męża nie zdziwił jej, tylko potwierdził w przekonaniu, że poza na zewnętrzną płytkość, bezsensowne dowcipy i płaskie rozmowy była maską nie tylko jego uczuć. Całe jego zewnętrzne zachowanie kryło bardzo umiejętnie głębsze powody wyuczonej komedii. Małgorzata zastanowiła się, dlaczego mąż jej postępował w ten właśnie sposób; po co robił to wszystko, dlaczego on, który był najwidoczniej niezwykle poważnym i rozumnym człowiekiem, chciał uchodzić w oczach rodaków za bezmyślnego głupca? Czy dla ukrycia miłości dla kobiety, która go lekceważyła? Przecież mógł znaleźć inny sposób, bez tylu ofiar i wysiłków, jakie pociągała za sobą nieustająca komedia, nie licująca z jego usposobieniem.

Spojrzała dokoła, szukając odpowiedzi. Niewytłumaczony lęk ogarnął ją przed tą niezbadaną tajemnicą, wstrząsnął nią dreszcz, poczuła się nieswojo w tym surowym, zimnym pokoju. Spostrzegła, że na ścianach nie było żadnego obrazu, prócz portretu Bouchera, a tylko wisiały mapy Francji, jedna przedstawiająca północne wybrzeża, a druga okolice Paryża. Po co były mu potrzebne te mapy?

Poczuła gwałtowny ból głowy i postanowiła opuścić ten dziwny pokój Sinobrodego, nie rozwiązawszy jego zagadki. Obawiała się wreszcie, by Frank jej tu nie zastał i rzuciwszy ostatnie spojrzenie, podeszła ku drzwiom; ale w tej właśnie chwili potrąciła stopą mały przedmiot, leżący na dywanie tuż koło biurka, który potoczył się na środek pokoju. Schyliła się, aby go podnieść. Był to gruby, złoty pierścień, o płaskim kamieniu, na którym lśniło wyryte godło.

Małgorzata uważnie przypatrzyła się rysunkowi, który przedstawiał mały, czerwony kwiatek w kształcie gwiazdki. Widziała go już dokładnie dwa razy: w operze i na balu u lorda Grenville'a.

Rozdział XIX. "Szkarłatny Kwiat"

Małgorzata nie była w stanie określić, kiedy właściwie zaczęła odgadywać prawdę. Z mocno zaciśniętym w palcach pierścieniem wybiegła do ogrodu, aby w samotności móc przyjrzeć się uważniej sygnetowi i jego godłu.

Siedziała bez ruchu w cieniu zwieszających się gałęzi klonu, z oczyma utkwionymi bezmyślnie w płaski kamień i w kwiatek na nim wyryty. Przesuwały się błyskawicznie przez jej mózg niedorzeczne przypuszczenia i szalone podejrzenia. Widziała wszędzie jakieś tajemnicze znaki, jakieś dziwaczne symbole w najprostszych zdarzeniach. Czyż w Londynie nie używali wszyscy i nie nosili owego godła zagadkowego bohatera? Czyż ona sama nie kazała wyhaftować go na swych sukniach i nie stroiła włosów rubinami, naśladującymi jego kształt? Czyż jest w tym coś dziwnego, że sir Percy wybrał czerwony kwiatek na pieczątkę? Wszystko to można było przecież tak łatwo wytłumaczyć… tak bardzo łatwo, i wreszcie cóż mógł mieć wspólnego wytworny salonowiec, strojny wygodniś ze śmiałym spiskowcem, który ratował ofiary krwiożerczej rewolucji?

Myśli jej plątały się chaotycznie i nie wiedziała, gdzie się znajduje, ani co się dokoła niej dzieje. Ocknęła się dopiero na dźwięk młodego głosu, który wołał ją po imieniu.

– Małgorzato, gdzie jesteś?

Zuzanna, świeża jak pączek róży, z oczyma roześmianymi i rozwianymi od ranego powiewu ciemnymi lokami, ukazała się na zakręcie alei.

– Powiedziano mi, że jesteś w ogrodzie – szczebiotała wesoło, rzucając się jak dziecko w ramiona koleżanki.

– Pobiegłam sama po ciebie, aby zrobić ci niespodziankę; nie spodziewałaś się mnie tak wcześnie, droga moja Margot, nieprawdaż?

Małgorzata ukryła śpiesznie pierścień w fałdach szala i starała się odpowiedzieć młodej dziewczynie z równą wesołością i swobodą.

– Tak, kochanie moje -odrzekła z uśmiechem – jakże się cieszę, że spędzimy razem dzisiejszy dzień. Będę cię miała wyłącznie dla siebie i mam nadzieję, że nie będziesz się ze mną nudzić.

– Nudzić się! Ach, Margot, jak możesz być tak niedobra. Wszak jeszcze w naszym drogim starym klasztorze czułyśmy się zawsze najszczęśliwsze, gdy nam pozwolono z sobą rozmawiać sam na sam.

– I mówić sobie tajemnice.

Dwie młode kobiety, ująwszy się za ręce, zaczęły przechadzać się po ogrodzie i wspaniałym zwierzyńcu.

– Ach, jak cudny jest ten twój dom, Margot ukochana – zawołała Zuzanna z zachwytem – i jak musisz w nim być szczęśliwa!

– O, tak… powinnam czuć się szczęśliwa – odparła Małgorzata ze smutnym westchnieniem.

– Czemu to mówisz z takim smutkiem? Ale przypuszczam, że teraz jako mężatka nie będziesz chciała mi się zwierzać jak dawniej… czy pamiętasz, jak dużo miałyśmy wspólnych tajemnic? Niektórych nie chciałyśmy zdradzić siostrze Teresie od św. Aniołów, choć była taka dobra.

– A czy teraz masz także ważną tajemnicę? – zapytała wesoło Małgorzata. – Mam nadzieję, że opowiesz mi wszystko, i że nie będziesz się wstydziła, kochanie

– dodała, widząc, że twarzyczka Zuzanny powlokła się ciemnym rumieńcem. – Naprawdę, nie ma się czego wstydzić. Jest to szlachetny i prawy człowiek, z którego może być dumna narzeczona i żona.

– Nie wstydzę się – odparła cicho Zuzanna – i jestem bardzo szczęśliwa, że tak pochlebnie się o nim wyrażasz. Mam nadzieję, że mama pozwoli -dodała w zamyśleniu – i byłabym tak szczęśliwa! Ale naturalnie nie mogę marzyć o małżeństwie, póki papa znajduje się w niebezpieczeństwie.

Małgorzata drgnęła. Ojciec Zuzanny, hrabia de Tournay, jeden z tych, których życie będzie w najwyższym stopniu zagrożone, jeżeli Chauvelin dowie się, kim jest "Szkarłatny Kwiat"! Zrozumiała z kilku słów hrabiny i członków ligi, że tajemniczy wódz przyrzekł uroczyście uratowanie hrabiego de Tournay. I kiedy Zuzanna, nieświadoma świeżych wypadków, a zajęta jedynie własnym sekretem, szczebiotała w dalszym ciągu, myśli Małgorzaty wróciły do wydarzeń zeszłej nocy: niebezpieczeństwo, w jakim znajdował się Armand, groźby Chauvelina i jego okrutne ultimatum "ten, albo tamten", które przyjęła.

A potem jej własny udział w tej sprawie i ów moment w sali jadalnej lorda Grenville'a, gdy agent francuskiego rządu miał odkryć, kim jest ten śmiałek, urągający tak długo całym zastępom szpiegów i zuchwale ratujący nieprzyjaciół Francji…

Od tej chwili nie słyszała już nic o Chauvelinie, z czego wnioskowała, że mu się jego akcja nie powiodła; nie obawiała się jednak o Armanda: czyż Percy nie obiecał jej, że nic złego mu się nie stanie? I oto nagle, wśród wesołego opowiadania Zuzanny, odczuła straszny lęk, jakie będą skutki jej uczynku. Wprawdzie Chauvelin nic jej nie powiedział, ale przypomniała sobie ironiczny, diabelski wyraz jego twarzy, gdy żegnała się z nim po balu. Czy domyślał się czegoś? Czy miał jakiś konkretny plan pojmania zuchwałego spiskowca i wysłania go na szafot bez najmniejszych skrupułów i zwłoki? Serce jej zamarło z trwogi i ręką kurczowo ścisnęła pierścień, ukryty w fałdach sukni.

– Nie słuchasz mnie, droga Małgorzato! – rzekła z wyrzutem Zuzanna, przerywając zwierzenia.

– Ależ tak, kochanie, zaręczam ci, że słucham – zaprzeczyła, siląc się na uśmiech. – Lubię słuchać twych opowiadań i szczęście twoje sprawia mi tak wielką radość… nie lękaj się, postaramy się o pozwolenie twej mamy. Sir Andrew Ffoulkes jest angielskim gentlemanem, ma majątek i wysokie stanowisko, więc hrabina nie odmówi pozwolenia. Ale teraz powiedz, jakie są najświeższe wiadomości o twoim ojcu?

– Najlepsze, jakie mogą być -odparła Zuzanna z uniesieniem -lord Hastings przyszedł do mamy dziś rano bardzo wcześnie; doniósł nam, że sprawa ojca rozwija się pomyślnie i że możemy oczekiwać go tu w Anglii za cztery dni.

– Naprawdę? – zapytała Małgorzata, której błyszczące oczy były utkwione w Zuzannę.

– Nie obawiamy się już teraz niczego – ciągnęła dalej wesoło Zuzanna. – Czy wiesz, że sam "Szkarłatny Kwiat" pojechał, aby papę ratować? On naprawdę pojechał – dodała z uniesieniem.

– Dziś rano był w Londynie, a w Calais zjawi się może jutro – i tam ma się spotkać z papą, a potem…

Cios był zadany. Czekała nań już długo, choć przez ostatnie pół godziny oszukiwała sama siebie, starając się stłumić zwiększający się wciąż lęk. Pojechał do Calais, był w Londynie dziś rano… on… "Szkarłatny Kwiat"… Percy Blakeney… jej mąż, którego wydała zeszłej nocy jak Judasz w ręce Chauvelina… Percy, Percy, jej mąż. Ach, jak mogła być tak ślepą! Zrozumiała teraz wszystko: rolę, jaką grał… maskę, którą nosił, aby zmylić czujność wszystkich…

I czynił to wszystko widocznie dla sportu, z jakiegoś junackiego upodobania do niebezpieczeństwa, ratował od śmierci mężczyzn, kobiety i dzieci, jak inni ludzie zabijają z rozkoszą zwierzęta na polowaniu. Ten bogaty, wyniosły magnat chciał mieć cel w życiu, tchnął go w serce młodych zapaleńców, których skupiał pod swym sztandarem, by od szeregu miesięcy narażać własne życie w zamian za ratowanie bliźnich z rąk katów!…

A może sir Percy miał początkowo zamiar wtajemniczyć w swe czyny żonę, ale gdy doszły go wieści o śmierci margrabiego St. Cyra, odsunął się od niej, obawiając się, że pewnego dnia zdradzi go wraz z jego towarzyszami, którzy przysięgli mu wierność w dobrej i złej doli. I dlatego to grał przed nią i przed światem tę wzniosłą komedię, gdy setki ludzi zawdzięczały mu życie i szczęście rodzinne.

Maska była przepyszna, komedia znakomicie odegrana. Nic dziwnego, że szpiegom Chauvelina nie przyszło na myśl szukać w tym lekkomyślnym półgłówku śmiałego męża, który genialną pomysłowością wprowadzał w błąd najbieglejszych szpiegów na ziemi francuskiej i angielskiej. Nawet zeszłej nocy, gdy Chauvelin wszedł do sali jadalnej lorda Grenville'a, w poszukiwaniu "Szkarłatnego Kwiatu", zastał tylko ograniczonego sir Percy'ego Blakeney'a, pogrążonego w głębokim śnie w rogu kanapy.

Czy chytry jego umysł odgadł tajemnicę? W tym leżała cała okropna, przerażająca zagadka. Zdradzając nieznanego, bezimiennego człowieka, celem wyratowania brata, Małgorzata Blakeney wysłała na śmierć własnego męża.

– Nie, nie, po tysiąc razy nie! – starała się uspokoić wewnętrzną mękę. Czyż przeznaczenie mogło być tak okrutne? Sama natura zaprotestowałaby przeciw takiej nikczemności i ta ręka, trzymająca zeszłej nocy ów skrawek papieru, przyczynę złego, byłaby raczej uschła, niż dopuściła do takiej zbrodni!

– Co ci jest, droga? -zapytała Zuzanna z niepokojem, zauważywszy śmiertelną bladość przyjaciółki. – Czy jesteś chora?

– Nic, nic, dziecko – szepnęła jakby w półśnie. – Czekaj… niech się zastanowię. Mówiłaś, że "Szkarłatny Kwiat" dzisiaj wyjechał?

– Małgorzato najmilsza, przestraszasz mnie!

– Mówię ci, że nic mi nie jest, tylko muszę pozostać przez chwilę sama i będę zmuszona skrócić dzisiejszą pogawędkę. Muszę wyjechać. Niebawem zrozumiesz wszystko…

– Czuję, że coś się stało, że pragniesz być sama i nie chcę ci przeszkadzać. Moja panna służąca odwiezie mnie do domu, więc nie troszcz się o mnie, droga Margot.

Zarzuciła ramiona na szyję koleżanki, odczuwając głęboki ból przyjaciółki; ale nie śmiała zadawać żadnych pytań, zrozumiawszy z wrodzoną sobie delikatnością, że lepiej będzie zostawić ją samą.

Zuzanna pożegnała serdecznie Małgorzatę i oddaliła się z głębokim smutkiem. Lady Blakeney pozostała na miejscu bez ruchu, rozmyślając o tym, co dalej należy czynić.

W chwili gdy Zuzanna wstępowała na schody tarasu, spostrzegła biegnącego ku swej pani grooma, który niósł zapieczętowany list. Zuzana instynktownie wróciła, obawiając się nowych niepomyślnych wiadomości dla przyjaciółki. Jej biedna Margot była już tak przybita, że nie zniosłaby z pewnością nowego ciosu!

Groom stanął z uszanowaniem przed swoją panią i wręczył jej zapieczętowaną kopertę.

– Co to jest? – zapytała Małgorzata.

– Posłaniec przyniósł w tej chwili ten list, pani.

Małgorzata wzięła list drżącą ręką i zapytała:

– Kto przysłał posłańca?

– Tego nie mówił – odrzekł groom – powiedział mi tylko, że miał rozkaz oddania listu i że domyślisz się już sama, pani, kto go przysyła.

Małgorzata rozdarła kopertę. Z góry przeczuła jej zawartość. Był to list Armanda St. Justa do sir Andrewa Ffoulkes'a, ów dokument skradziony przez szpiegów Chauvelina w "Odpoczynku Rybaka", który, w rękach francuskiego agenta służył za bicz, zmuszający ją do posłuszeństwa.

Chauvelin dotrzymał słowa i odsyłał kompromitujący list Armanda, gdyż był na śladach "Szkarłatnego Kwiatu".

W oczach Małgorzaty pociemniało, zachwiała się i pewnie by upadła, ale podtrzymała ją troskliwa Zuzanna. Z nadludzkim wysiłkiem opanowała się, wiedząc, że ma przed sobą ważne zadanie.

– Przyprowadź mi tu posłańca -rzekła spokojnie do służącego. -Wszak jeszcze nie odszedł?

– Nie, pani.

Groom oddalił się, a Małgorzata zwróciła się do Zuzanny.

– A ty, dziecko, idź do domu i powiedz swej służącej, aby była gotowa do drogi. Obawiam się, że będę zmuszona cię odesłać. Każ mojej służebnej przygotować dla mnie suknię podróżną i płaszcz.

Zuzanna nic nie odpowiedziała. Ucałowała serdecznie Małgorzatę i oddaliła się bez słowa, głęboko przygnębiona strasznym, bezbrzeżnym cierpieniem, wyrytym na twarzy przyjaciółki.

Po chwili groom powrócił z posłańcem.

– Kto wręczył ci ten list? -zapytała Małgorzata.

– Pewien gentleman, pani -odrzekł posłaniec – w zajeździe "Róża i Oset", naprzeciw Charing Cross. Mówił mi, że będziesz już wiedziała o co chodzi.

– W zajeździe "Róża i Oset"? Co tam robił?

– Czeka, pani, na powóz, który zamówił.

– Na powóz?

– Tak, pani, zamówił powóz specjalnie dla siebie. Jego służący powiedział mi, że jedzie prosto do Dover.

– Dobrze. Możesz odejść. Zwróciła się do grooma.

– Niech zajedzie w tej chwili mój powóz, zaprzężony w cztery najszybsze konie, jakie są w stajni.

Groom i posłaniec oddalili się pośpiesznie, aby wypełnić rozkazy.

Małgorzata pozostała w ogrodzie sama, nieruchoma, jakby skamieniała. Patrzyła przed siebie z rękami kurczowo zaciśniętymi na piersiach, a usta jej poruszały się wciąż w tragicznym, bezradnym szepcie:

– Co mam zrobić? Co mam zrobić? Gdzie go szukać?… O Boże, oświeć mnie!

Ale nie było czasu na wyrzuty sumienia i rozpacz. Popełniła bezwiednie czyn okropny, największą zbrodnię, jakiej kobieta kiedykolwiek się dopuściła. Wiedziała o tym dobrze, a sam fakt, że nie domyśliła się tajemnicy męża, był grzechem nie do przebaczenia. Powinna była wiedzieć.

Jak mogła przypuszczać, aby człowiek, który potrafił kochać tak, jak Percy Blakeney ją niegdyś kochał, stał się owym lekkomyślnym głupcem, za którego chciał uchodzić. Powinna była odczuć, że nosił maskę, a przekonawszy się o tym, zmusił go do szczerości. Ale jej miłość do męża tłumiła pycha i lekceważenie i oba te uczucia nie pozwoliły jej zrozumieć wielkości sir Percy'ego. Lecz po cóż w tej tragicznej chwili powracać do przeszłości? Zawiniła przez własne zaślepienie i musiała za nie odpokutować nie próżnymi skargami, lecz energicznym pożytecznym czynem.

Blakeney wyjechał do Calais, nie domyślając się, że najzacieklejszy wróg go ściga. Wsiadł wczesnym rankiem na okręt w London Bridge, a jeżeli miał pomyślny wiatr, to mógł bez wątpienia dobić do brzegów Francji w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Sądziła, że Chauvelin siądzie na pocztowe konie do Dover, najmie statek i prawdopodobnie przybędzie do Calais równocześnie z Percym. Tutaj Percy spotka się ze zbiegami z Francji, którzy z niecierpliwością czekali na dzielnego i szlachetnego zbawcę.

Oczy Chauvelina śledzić będą każdy jego ruch, i oto Percy narazi nie tylko własne życie, ale i życie ojca Zuzanny i innych uchodźców, pokładających w nim całą nadzieję. W grę wchodziło także życie Armanda, który bez najmniejszej obawy pojechał na spotkanie hrabiego de Tournay, wiedząc, że "Szkarłatny Kwiat" nad nim czuwa. W rękach Małgorzaty spoczywało życie jej męża i wszystkich tych ludzi, więc musiała ich ratować za wszelką cenę, jeżeli jej odwaga i pomysłowość staną na wysokości zadania.

Czuła jednak, że sama nie mogła wykonać tego planu. Dojechawszy do Calais, nie wiedziałaby, gdzie szukać męża, gdy tymczasem Chauvelin, z pomocą skradzionych papierów w Dover, trzymał w ręku wszystkie nici akcji. Przede wszystkim należało przestrzec Percy'ego.

Wiedziała, że nie opuści on nigdy tych, którzy mu zaufali, i że nie odstraszy go żadne niebezpieczeństwo i że nie wyda hrabiego de Tournay w ręce krwawych katów. Ale trzeba go przestrzec, aby miał czas stworzyć nowy plan i uzbroić się w ostrożność i przezorność. Nie spodziewając się niczego złego, wpadłby w zręcznie zastawione sidła, lecz gdyby go ostrzeżono, mógłby jeszcze dopiąć celu.

A jeżeli nie powiedzie mu się, jeżeli przeznaczenie i Chauvelin ze środkami, jakimi rozporządzał, okażą się silniejsze od śmiałego spiskowca, wtedy przynajmniej stanie przy jego boku, aby go pokrzepić na duchu, kochać i osłodzić ostatnie chwile. Zginą razem, świadomi, że miłość rodzi miłość i że jej potęga zwalcza wszystko.

Powzięła wielkie, niezłomne postanowienie, wyprostowała się i skupiła w sobie. Wiedziała teraz, co należało czynić, jeżeli Bóg doda jej sił i pomocy. Oczy jej straciły błędny wyraz i pałały wewnętrznym ogniem w nadziei rychłego spotkania wśród śmiertelnych niebezpieczeństw. Błyszczały radością na myśl dzielenia tych niebezpieczeństw z Percym, niesienia mu pomocy i pozostania przy nim aż do końca, jeżeli śmierć okaże się koniecznością.

Dziecinna twarzyczka Małgorzaty spoważniała. Zacięła usta na kurczowo zaciśniętych zębach; głęboka zmarszczka na czole, świadcząca o niezłomnej woli i niezachwianym postanowieniu, pojawiła się między łukami prostych brwi -już miała gotowy plan.

Postanowiła udać się do sir Andrewa Ffoulkes'a, który był najlepszym przyjacielem jej męża. Małgorzata przypomniała sobie z rozrzewnieniem, z jakim ślepym entuzjazmem młody człowiek wyrażał się zawsze o swym tajemniczym wodzu. Była pewna jego pomocy. Ujrzała nadjeżdżający powóz.

Nie śpiesząc się zbytecznie, ale bez cienia wahania, weszła spokojnie do domu, by się przebrać, uściskać Zuzannę i wyjechać.

Rozdział XX. Przyjaciel

W pół godziny później Małgorzata, zatopiona w myślach, siedziała w powozie, dążącym do Londynu.

Pożegnała Zuzannę i odesłała ją ze służącą do miasta swymi własnymi końmi. Wysłała jednego posłańca z listem pełnym uszanowania do jego królewskiej wysokości, prosząc księcia Walii, aby odłożył na inny dzień łaskawą wizytę, gdyż nie mogła go przyjąć z powodu nieprzewidzianych wypadków. Drugi lokaj udał się na jej rozkaz do Faversham, celem przygotowania przeprzęgu.

Następnie zmieniła muślinową suknię na ciemny podróżny strój i płaszcz, zaopatrzyła się w pieniądze, którymi mąż hojnie ją zawsze obdarzał i udała się w podróż.

Nie łudziła się próżnymi nadziejami. Życie Armanda zależało od możliwości schwytania "Szkarłatnego Kwiatu" i wobec tego faktu Chavelin odesłał jej kompromitujący list brata; nie miała najmniejszej wątpliwości, iż odgadł kim jest sir Percy. Ta straszna rzeczywistość nie pozwoliła na żadne złudzenia. Percy, jej mąż, którego dziś tak kochała, uwielbiała za jego męstwo i bohaterstwo, znajdował się z jej powodu w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wydała go w ręce nieprzyjaciół prawie bezwiednie, ale jeżeli szczęście będzie sprzyjać Chauvelinowi, na jej sumieniu zaciąży śmierć męża. Jego śmierć! Czuła się gotowa oddać w jego obronie ostatnią kroplę krwi!…

Kazała się zawieźć do zajazdu "Pod Koroną". Stanąwszy na miejscu, poleciła woźnicy nakarmić konie, a sama zamówiwszy lektykę udała się do Pall Mall, gdzie mieszkał sir Andrew Ffoulkes.

Wśród przyjaciół, których Percy zgromadził pod swoim sztandarem, miała największe zaufanie do sir Andrewa. Uważała go zawsze za swego przyjaciela, a miłość młodego Anglika do Zuzanny zbliżała ją jeszcze bardziej do niego. W razie jego nieobecności lub wyjazdu zwróciłaby się do lorda Hastingsa albo lorda Tony, gdyż bez pomocy jednego z nich nie mogła żadną miarą uratować męża.

Sir Andrew był w domu. Służący wprowadził ją do pięknego kawalerskiego mieszkania i pozostawił w komfortowej sali jadalnej. Małgorzata czekała na sir Andrew zaledwie dwie, trzy minuty. Jej niespodziewana obecność mocno zadziwiła młodzieńca. Patrzył na Małgorzatę z niepokojem i pewnym niedowierzaniem, składając przed nią wykwintny ukłon, jakiego wymagała surowa ówczesna etykieta.

Małgorzata nie ujawniła najmniejszego zdenerwowania. Była zupełnie spokojna i odkłoniwszy się równie ceremonialnie rzekła:

– Sir Andrew! nie mam zamiaru tracić czasu na długie tłumaczenia. Musisz mi uwierzyć, że wasz wódz i towarzysz "Szkarłatny Kwiat" a mój mąż Percy Blakeney, jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wszelkie wątpliwości, które jeszcze mogłam mieć co do prawdziwości domysłów, rozwiały się w tej właśnie chwili.

Sir Andrew zaskoczony tą nieoczekiwaną wieścią, zbladł śmiertelnie i nie był w stanie znaleźć żadnej odpowiedzi.

– Nie chodzi o to, skąd się o wszystkim dowiedziałam -ciągnęła dalej – może Bóg pozwoli, że uda się nam jeszcze uratować Percy'ego, jednak nie mogę tego sama dokonać i przyszłam po ratunek do ciebie.

– Lady Blakeney – wyszeptał młody człowiek, usiłując zebrać myśli – ja…

– Czy chcesz mnie wysłuchać? -przerwała. – Oto moje wyjaśnienia: gdy agent rządu francuskiego zrabował wasze papiery w Dover, znalazł pomiędzy nimi pewne plany uratowania życia hrabiemu de Tournay. "Szkarłatny Kwiat" -Percy, mój mąż, wyjechał dziś rano, aby ten plan wykonać. Chauvelin wie, że "Szkarłatny Kwiat" i Percy Blakeney są tą samą osobą. Pojedzie za nim do Calais i tam go schwyci. Wiesz równie dobrze, jaki los mu zgotuje rząd rewolucyjny we Francji. Nie pomoże żadne wstawiennictwo Anglii, ani nawet króla Jerzego. Robespierre i jego pomocnicy postarają się już o to, aby wstawiennictwo przyszło za późno. Ale nie dość na tym: wódz, któremu wszyscy zaufali, zdradzi nieświadomie kryjówkę hrabiego de Tournay i jego towarzyszy niedoli.

Mówiła spokojnie, ale w głosie jej drgało niezłomne postanowienie. Pragnęła za wszelką cenę przekonać młodzieńca o prawdziwości tych słów, aby zdobyć jego pomoc, gdyż bez niego nic uczynić nie mogła.

– Nie rozumiem – powtarzał, starając się zyskać na czasie, gdyż nie wiedział, co mu należało czynić.

– Zdaje mi się, przeciwnie, że rozumiesz. Przecież musi pan odczuwać, że mówię prawdę. Rozważ spokojnie okoliczności, które ci przedstawiam: Percy wyjechał do Calais, aby dotrzeć stamtąd do pewnej odległej miejscowości nad brzegiem morza, a Chauvelin go ściga. Wyjechał już pocztą do Dover i prawdopodobnie przepłynie kanał dziś w nocy. Jak sądzisz, co się stanie?

Młodzieniec milczał.

– Percy dojdzie do umówionego miejsca, nie wiedząc o tym, że go ścigają. Połączy się z Tournay'em i innymi zbiegami, między którymi znajduje się mój brat Armand, a tymczasem przenikliwe oczy szpiegów śledzić będą wszystkie jego ruchy. Zdradziwszy w ten sposób zupełnie bezwiednie tych nieszczęśliwych, będzie usiłował przedostać się z nimi do Anglii. Ale wtedy drzwi pułapki zamkną się za nimi i "Szkarłatny Kwiat" zakończy bohaterskie życie na gilotynie.

Sir Andrew wciąż milczał.

– Nie wierzysz mi! – zawołała z rozpaczą. – Mój Boże, czyż nie słyszysz dźwięku szczerego w mych słowach? Przyjacielu! -dodała, chwytając za ramiona młodzieńca i zmuszając go, aby spojrzał jej prosto w oczy. -Powiedz! czy wyglądam na najwstrętniejszego potwora na świecie, na kobietę, która chce zdradzić własnego męża?

– Broń Boże, lady Blakeney, abym przypisywał tobie tak niskie zamiary, ale…

– Ale co? Powiedz mi człowieku, każda chwila jest bezcenna!

– Czy zechcesz mi wyjaśnić -rzekł poważnie, patrząc badawczo w jej niebieskie oczy – czyja ręka pomogła Chauvelinowi do zdobycia tych wiadomości?

– Moja! – odrzekła śmiało. -Przyznaję się do tego i nie chcę kłamać przed tobą, abyś ślepo mi wierzył. Ale przecież nie wiedziałam o niczym. Jakżeż mogłam przeczuć, kim jest "Szkarłatny Kwiat". Miałam okupić tym wyznaniem życie brata…

– Pomagając Chauvelinowi w odkryciu "Szkarłatnego Kwiatu"?

Skinęła głową potwierdzająco.

– Uważam za zbyteczne opowiadać, w jaki sposób Chauvelin mnie do tego zmusił. Armand jest więcej dla mnie niż bratem i czyż mogłam odgadnąć? Ale tracimy czas! Każda sekunda stracona może zaważyć na szali. Na miłość Boską, mój mąż jest w niebezpieczeństwie! Twój wódz, twój przyjaciel, twój towarzysz! Pomóż mi go ratować!

Sir Andrew znalazł się w bardzo trudnym położeniu. Przysiągł swemu wodzowi posłuszeństwo i dotrzymanie tajemnicy, a teraz ta kobieta, która z pewnością mówiła prawdę, twierdziła, że życie jego przyjaciela, jego wodza było zagrożone.

– Lady Blakeney – rzekł w końcu – jestem w ciężkim położeniu i nie wiem jak postąpić. Powiedz mi co należy czynić, jest nas dziewiętnastu gotowych wylać krew do ostatniej kropli, jeżeli "Szkarłatny Kwiat" znajduje się w niebezpieczeństwie.

– Nie chodzi na razie o wasze życie, mój drogi – rzekła sucho.

– Cztery szybkie konie i moja głowa wystarczą, ale muszę wiedzieć, gdzie go znaleźć -dodała ze łzami. – Upokorzyłam się przed tobą, przyznałam się do winy i czyż mam jeszcze wyjawić swoją słabość? Mój mąż i ja byliśmy sobie obcy, gdyż on mi nie ufał, a ja byłam zaślepiona i nie rozumiałam go. Musisz przyznać, że przez ciężką zasłonę, którą rzucił mi na oczy, niełatwo było dojrzeć prawdę. Nic więc dziwnego, że popełniłam omyłkę. Ale zeszłej nocy, gdy wtrąciłam go mimo woli w tak śmiertelną pułapkę, zasłona zsunęła się nagle z mych oczu. Jeżeli odmówisz mi pomocy, spróbuję mimo to uratować męża; użyję wszystkich sposobów, jakimi jestem w stanie rozporządzać, a gdy okażę się bezsilna, gdy przyjdę za późno, nic ci nie pozostanie, prócz wiecznych wyrzutów sumienia.

– Ależ, lady Blakeney – rzekł młody człowiek, wzruszony szczerością tej pięknej kobiety

– czy wiesz, że twój zamiar jest szaleństwem? Nie możesz żadną miarą sama odbyć podróży do Calais, gdyż naraziłabyś się na największe niebezpieczeństwo, a odnalezienie twego męża wydaje mi się niemal nieprawdopodobne, pomimo najściślejeszych wskazówek z mej strony.

– Ach, mam nadzieję, że się narażę! – szepnęła namiętnie -to będzie moja pokuta… lecz zdaje mi się, że się mylisz; oczy Chauvelina śledzą tylko was i nawet mnie nie zauważą. A więc śpiesz się, sir Andrew! Powóz czeka i nie ma chwili do stracenia… muszę jechać do niego, muszę… – powtarzała z zaciętym uporem – muszę go przestrzec. Czy nie rozumiesz, że muszę go odnaleźć, nawet jeżeli już będzie za późno, przynajmniej będę przy nim do końca…

– Rozkazuj mi, madame. Moi towarzysze i ja poświęcimy z ochotą życie za twego męża. Jeżeli chcesz koniecznie osobiście…

– Ależ, przyjacielu, czy nie widzisz, że oszalałabym, gdybyś pojechał beze mnie? – Wyciągnęła do niego ręce. – Czy mi ufasz teraz?

– Czekam na twoje rozkazy -odparł spokojnie.

– W takim razie – słuchaj: Powóz czeka, aby zawieźć mnie do Dover. Pojedziesz za mną co koń wyskoczy. Spotkamy się o zmierzchu w "Odpoczynku Rybaka", którego Chauvelin będzie unikał, gdyż go tam znają. Zdaje mi się, że w tej gospodzie będziemy bezpieczniejsi. Byłabym ci niezmiernie wdzięczna, gdybyś mi towarzyszył do Calais, gdyż, jak sam twierdzisz, mogłabym minąć się z sir Percy'm pomimo najściślejszych wskazówek. Wynajmiemy statek w Dover i w nocy przepłyniemy kanał. W przebraniu za mego lokaja, jeżeli się na to zgodzisz, unikniesz prawdopodobnie niebezpieczeństwa i nikt cię nie pozna.

– Jestem na twoje usługi, madame – odparł młodzieniec z zapałem – i proszę Boga, abyś ujrzała "Day Dream", nim dojedziemy do Calais, gdyż obecnie każdy krok "Szkarłatnego Kwiatu" na ziemi francuskiej naraża go na niebezpieczeństwo ze strony Chauvelina.

– Oby Bóg cię wysłuchał, sir Andrew! A teraz do widzenia. Spotkamy się wieczorem w Dover, a w nocy rozpocznie się ciężka walka między mną a Chauvelinem, której nagrodą będzie życie "Szkarłatnego Kwiatu".

Sir Ffoulkes ucałował jej rękę i odprowadził do lektyki. W kwadrans później Małgorzata była już z powrotem w zajeździe "Pod Koroną", gdzie powóz i konie czekały gotowe do drogi. Za chwilę grzmiały kopytami po ulicach londyńskich, biegnąc ku Dover w szalonym pędzie.

Małgorzata nie miała czasu oddawać się rozpaczy. Trzeba było działać szybko i energicznie. Myśl, że sir Andrew był jej sprzymierzeńcem i towarzyszem, dodawała jej otuchy.

Ufała, że Bóg okaże się miłosiernym, że nie pozwoli, aby dokonała się taka ohydna zbrodnia jak śmierć sprawiedliwego człowieka, zadana ręką uwielbiającej go kobiety. Myśli jej pobiegły znów ku temu tajemniczemu bohaterowi, którego zawsze bezwiednie kochała, nawet gdy prawdziwe oblicze zasłaniał maską przed jej oczyma. Niegdyś, w minionych dniach szczęścia nazywała go wymarzonym królem swego serca, a teraz przekonała się, że ten tajemniczy wódz, którego ona uwielbiała, i ten człowiek, który ją ubóstwiał, stanowili tę samą osobę. Cóż więc dziwnego, że w jej wyobraźni znów zrodziły się sny o szczęściu; w ciągu ostatnich godzin tyle przeżyła niepokoju, że poddała się z rozkoszą słodkim marzeniom o szczęściu i nadziei.

Monotonny turkot powozu podziałał kojąco na jej rozdrażnione nerwy. Oczy, zmęczone wylanymi łzami, zamknęły się bezwiednie i Małgorzata zapadła w niespokojny sen.

Rozdział XXI. Nieoczekiwana przeszkoda

Lady Blakeney późną nocą dotarła do gospody, zwanej "Odpoczynkiem Rybaka". Jechała niespełna osiem godzin, dzięki częstym zmianom koni w rozlicznych przydrożnych zajazdach, za które płaciła hojnie. Miała zawsze do dyspozycji najlepsze i najsilniejsze konie. Woźnica także był niestrudzony. Obietnica wysokiej nagrody dopomogła niewątpliwie do podtrzymania jego zapału, gdyż podczas całej drogi powóz mknął jak wicher.

Przyjazd lady Blakeney w nocy wywołał wielki ruch w "Odpoczynku Rybaka". Sally wyskoczyła śpiesznie z łóżka, a Jellyband wytężył wszystkie siły, aby godnie przyjąć tak wysokiego gościa.

Ci poczciwi ludzie dobrze wiedzieli, jak powinni zachować się właściciele zajazdów w pewnych okolicznościach i nie okazali najmniejszego zdziwienia na widok damy, przyjeżdżającej bez żadnej opieki o tak niezwykłej godzinie. Bez wątpienia zastanawiali się nad tym faktem i komentowali go, ale Małgorzata zbyt była przejęta doniosłością swej podróży, aby zważać na takie drobnostki.

Wielka sala zajazdu, widownia napadu na dwóch angielskich gentlemanów, była całkiem pusta. Jellyband śpiesznie zapalił lampę, podłożył ogień na kominku i przysunął do niego wygodny fotel, na który Małgorzata opadła zmęczona.

– Czy spędzisz tu noc, pani? -zapytała ładniutka Sally, zajęta rozkładaniem śnieżnobiałego obrusu na stole, na wypadek, gdyby Małgorzata zamówiła skromną kolację.

– Nie zostanę tu przez całą noc – odparła Małgorzata – ten pokój mi wystarcza, jeżeli w nim mogę pozostać parę godzin.

– Ten pokój jest na twoje rozkazy, pani – odparł uprzejmie Jellyband, odwracając ostrożnie rumiane oblicze w obawie, by dama nie zauważyła jego potęgującego się zdumienia.

– Z chwilą przypływu wsiądę na pierwszy lepszy okręt, lecz mój woźnica i służba tu pozostaną przez kilka dni. Mam nadzieję, że zajmiesz się nimi, panie Jellyband.

– Tak, pani, niczego im nie będzie brakować. Czy Sally może przynieść ci jaki posiłek?

– Owszem, proszę, postaw na stole trochę zimnego mięsa, a gdy zjawi się sir Andrew Ffoulkes, poproś go tutaj.

– Dobrze, pani.

Mimo wysiłków twarz zacnego Jellybanda zdradzała najwyższe osłupienie. Miał wielkie uszanowanie dla sir Percy'ego Blakeney'a i myśl, że jego żona ucieka z młodym sir Andrew, przejmowała go zgrozą. Co prawda nie miał prawa mieszać się do tych spraw i nie lubił plotek. Zresztą lady należała do owych cudzoziemców, którymi tak pogardzał, cóż więc dziwnego, że była równie niemoralną jak oni wszyscy?

– Udaj się na spoczynek, zacny Jellybandzie – rzekła uprzejmie Małgorzata – i nie czuwajcie ani ty, ani twoja córka. Sir Andrew przyjedzie może bardzo późno.

Jellyband był aż nadto szczęśliwy, iż może odesłać Sally. Ta cała wyprawa zaczęła mu się stanowczo nie podobać. Miał jednak nadzieję, że lady Blakeney zapłaci mu hojnie za nocną gościnę, a poza tym nic go nie obchodziło.

Sally przygotowała skromną kolację, złożoną z zimnego mięsa, wina i owoców, i ukłoniwszy się nisko, wyszła zadając sobie pytanie, dlaczego lady ma tak stroskaną twarz, skoro zamierza uciec z kochankiem.

Małgorzata z lękiem pomyślała o długich chwilach oczekiwania, które musi spędzić bezczynnie i w udręce niepewności. Wiedziała, że sir Andrew, który musiał się zaopatrzyć w liberię lokaja, nie mógł przybyć do Dover wcześniej niż za dwie godziny. Był znakomitym jeźdźcem i te 50 mil pomiędzy Londynem a Dover stanowiły dla niego igraszkę. Pędził na pewno co koń wyskoczy, ale nie wszędzie znajdzie dobre konie i nie zdąży wyjechać z Londynu wcześniej jak w godzinę po Małgorzacie. W drodze nie mogła zasięgnąć żadnych wieści o Chauvelinie. Woźnica nie widział nikogo, przypominającego choćby w przybliżeniu zwiędłą twarz małego Francuza. Widocznie Chauvelin ją wyprzedził, ale nie miała odwagi pytać o niego ludzi napotkanych w zajazdach, w których zatrzymywała się dla zmiany koni, w obawie, że Chauvelin obsadził całą drogę szpiegami. Usłyszawszy jej pytania, mogliby przestrzec nieprzyjaciela o jej podróży i cała sprawa byłaby stracona.

Ach! gdyby mogła wiedzieć, do jakiej gospody zajechał Chauvelin, czy nie wsiadł już na okręt i nie odpłynął do Francji? Ta myśl ściskała jej serce jakby żelaznymi kleszczami.

Samotność i głucha cisza dręczyły ją i przygniatały. Nie dochodził do niej żaden odgłos i szmer, prócz tykania starego zegara, którego wskazówki posuwały się tak bardzo powoli. Małgorzata użyć musiała całej energii i wysiłku woli, aby nie stracić odwagi podczas tej bolesnej nocy oczekiwania.

Prócz niej cały dom pogrążony był we śnie. Słyszała, jak Sally udała się na spoczynek. Jellyband poszedł się przekonać, czy woźnica i służba lady dostali wygodne pomieszczenie, a po chwili wrócił i zatrzymał się w tych samych drzwiach, w których przed tygodniem Małgorzata po raz pierwszy spotkała się z Chauvelinem. Widocznie zamierzał czekać na sir Andrew Ffoulkesa, ale sen go zmorzył i Małgorzata słyszała wyraźnie monotonny i spokojny oddech gospodarza.

Piękny i ciepły dzień październikowy, tak szczęśliwie rozpoczęty, zmieniał się powoli w noc chłodną i wietrzną. Zadrżała z zimna i zbliżyła się do wesołego ognia, trzaskającego na kominku. Z każdą chwilą wiatr wzmagał się i szum fal, rozbijających się o groblę portową w Admiralty Pier, dochodził do niej jak przytłumiony grzmot.

Wiatr dął z wściekłością. Szarpał drzwiami w ogrodzie i hulał w obszernym kominie, aż szyby dźwięczały, a drzwi starego domu skrzypiały jękliwie. Małgorzata zadała sobie pytanie, czy ten wiatr korzystnie wpłynie na jej podróż? Nie bała się burzy i nie opóźniłaby wyjazdu, choćby o godzinę.

Głośny tupot w podwórzu ocknął ją z tych rozmyślań. Widocznie był to sir Andrew, gdyż usłyszała tętent kopyt końskich i wesoły, choć zaspany głos Jellybanda, witającego gościa.

Przez chwilę pomyślała, że jej sytuacja jest istotnie niezwykła i że to nocne spotkanie z sir Ffoulkesem ma wszystkie pozory tajemnej schadzki, tym bardziej, że młody kawaler zjawił się w przebraniu. Cóż za przepyszny materiał do plotek!

Ta myśl uderzyła ją szczególnie z komicznej strony. Takie było przeciwieństwo między powagą chwili a pozorami, które z pewnością cnotliwy Jellyband fałszywie sobie będzie tłumaczyć, że pierwszy od wielu godzin uśmiech zaigrał na jej dziecinnych ustach.

Gdy sir Andrew, zgoła niepodobny do siebie w lokajskiej liberii, wszedł do sali zajazdu, przyjęła go niemal z wesołym śmiechem.

– Ach, mój panie lokaju, jakże jestem uradowana z twego wyglądu!

Jellyband, który wszedł za młodym człowiekiem, był zmieszany w najwyższym stopniu. Przebranie młodego eleganta potwierdziło całkowicie jego podejrzenia. Niechętnie otworzył butelkę wina, przystawił krzesło do stołu i czekał.

– Dziękuję ci, zacny przyjacielu – rzekła Małgorzata, uśmiechając się wciąż na myśl o tym, co sądzi gospodarz o tej nocnej przygodzie. – Niczego już nie potrzebujemy; oto zapłata za twoje trudy.

Podała kilka sztuk złota Jellybandowi, który przyjął je z należnym uszanowaniem i wdzięcznością.

– Lady Blakeney – zawołał sir Andrew, gdy gospodarz chciał się oddalić – obawiam się, że będziemy musieli niestety korzystać dłużej z gościnności mego przyjaciela Jellybanda. Z przykrością muszę ci oznajmić, że nie możemy wsiąść na okręt tej nocy.

– Nie możemy wsiąść na okręt tej nocy! – powtórzyła ze zdumieniem. – Ależ musimy, musimy koniecznie! Tu nie mogą wchodzić w grę ani przeszkody, ani koszta. Musimy mieć okręt jeszcze dzisiaj!

Jednakowoż młodzieniec potrząsnął ze smutkiem głową.

– Nie chodzi tu o koszta. Straszna burza dmie od strony Francji, mamy wiatr przeciwny, nie ma żadnej możliwości wyjazdu, póki wiatr się nie zmieni.

Małgorzata zbladła. Tej właśnie przeszkody nie przewidziała. Sama natura sprzysięgła się przeciw niej. Percy był w niebezpieczeństwie, a ona nie mogła śpieszyć mu z pomocą, bo wiatr dął od strony Francji!

– Przecież musimy jechać, musimy… – powtarzała z rozpaczliwym uporem – ty wiesz, że musimy. Czy nie możesz znaleźć jakiegoś sposobu?

– Byłem już na wybrzeżu i rozmawiałem z marynarzami, którzy mnie zapewnili, że dzisiejszej nocy nie można w żaden sposób podnieść kotwicy, żaden okręt dziś nie odpłynie, a zatem nikt – dodał, patrząc znacząco na Małgorzatę – nikt nie wyjechał z Dover wieczorem.

Małgorzata zrozumiała o kim mówił. Nikt, to znaczy ani Chauvelin, ani ona.

Skinęła uprzejmie na Jellybanda.

– Wobec tego musimy pogodzić się z losem – rzekła do niego. -Czy masz dla mnie wolny pokój?

– Ależ naturalnie, pani, ładny, jasny pokój, i drugi dla sir Andrewa. Są już przygotowane.

– To dobrze, mój zacny Jelly -odparł wesoło sir Andrew, klepiąc gospodarza po ramieniu.

– Otwórz te dwa pokoje i zostaw lichtarze na kredensie. Jestem pewien, że umierasz ze zmęczenia, a lady, zanim się położy, musi jeszcze coś zjeść. Nie bój się, przyjacielu, i nie miej tak pogrzebowej miny; przybycie lady o tak niezwykłej godzinie jest wielkim zaszczytem dla ciebie i sir Percy wynagrodzi cię podwójnie, jeżeli starać się będziesz, aby jej na niczym nie zbywało.

Sir Andrew odgadł widocznie niepokoje i obawy, które dręczyły zacnego gospodarza, a że był grzecznym dżentelmenem, starał się tą uwagą rozproszyć jego podejrzenia. Z zadowoleniem zauważył, że po części dopiął celu, gdyż na wzmiankę o sir Percy'm rumiana twarz gospodarza rozjaśniła się nieco.

– W tej chwili zajmę się wszystkim – odrzekł trochę udobruchany. – Czy nie życzysz sobie czego więcej na kolację, pani?

– Mam wszystkiego pod dostatkiem, zacny przyjacielu. Jestem bardzo głodna i upadam ze zmęczenia, więc idź, proszę, i otwórz pokoje.

– A teraz powiedz mi – rzekła, zwracając się do towarzysza, gdy Jellyband wyszedł z pokoju – co wiesz nowego?

– Nie mam nic nowego do oznajmienia – odrzekł młodzieniec. – Burza uniemożliwia każdemu okrętowi odpłynięcie z Dover. Ale co ci się początkowo wydawało okropną klęską, jest w rzeczy samej wielkim szczęściem. Jeżeli my nie możemy tej nocy przeprawić się do Francji, Chauvelin jest przecież w tym samym położeniu.

– Mógł odpłynąć przed burzą.

– Oby tak było – zawołał wesoło sir Andrew – gdyż w takim razie burza go wpędziła na inne wybrzeża, lub kto wie? może już leży na dnie morza. Szaleje straszliwa wichura i biada małym okrętom, które znajdują się z dala od portu. Ale obawiam się, że nie powinniśmy pokładać nadziei w zatonięciu tego szatana wraz z jego morderczymi planami. Marynarze zapewniali mnie, że ani jeden statek nie podniósł kotwicy od kilkunastu godzin, poza tym twierdzili, że pewien nieznajomy przyjechał powozem po południu i chciał przeprawić się do Francji.

– W takim razie Chauvelin jest jeszcze w Dover?

– Bez wątpienia. Czy mam wyprowadzić go gdzieś podstępnie i przebić go moją szablą? Byłoby to najlepsze i najszybsze załatwienie sprawy.

– Nie żartuj, sir Andrew. NIestety, już parokrotnie miałam pokusę życzyć śmierci temu nędznikowi, ale to, co proponujesz, jest niemożliwe. Prawa tego kraju nie pozwalają mordować. Jedynie w naszej pięknej Francji wolno urządzać masowe rzezie w imię wolności i braterstwa.

Sir Andrew namówił Małgorzatę, aby zjadła cokolwiek i napiła się trochę wina. Ten przymusowy odpoczynek, który mógł trwać aż do następnego przypływu, czyli co najmniej 12 godzin, był dla Małgorzaty źródłem nowych udręczeń, wobec niepokoju, jaki nią miotał.

Będąc posłuszna w małych rzeczach jak dziecko, zmusiła się do jedzenia i wychylenia kieliszka wina. Sir Ffoulkes z głębokim współczuciem i wrodzoną delikatnością zaczął opowiadać o jej mężu, opisując niektóre śmiałe wyprawy, których był bohaterem, akty szaleńczej odwagi, z jaką ratował nieszczęśliwych tułaczy francuskich, wygnanych z własnej ojczyzny przez krwawą i nieubłaganą rewolucję. Gdy wspominał o jego odwadze, pomysłowości i sprycie, oczy lady Blakeney lśniły zapałem i uwielbieniem.

Kilkakrotnie nawet zaśmiała się wesoło, gdy opisywał przeróżne niesłychanie pomysłowe przebrania, dzięki którym sir Percy wprowadzał w błąd straże, broniące wstępu do Paryża. Ostatnia wycieczka hrabiny Tournay i jej dzieci była wprost mistrzowskim dziełem sprytu. Blakeney przebrany za ohydną przekupkę, w brudnym czepcu, z którego wysuwały się siwe kosmyki włosów, mógł rozśmieszyć samych bogów Olimpu. Gdy sir Andrew zaczął opisywać swego wodza, którego wysoki wzrost sprawiał mu we Francji największy kłopot, Małgorzata śmiała się z całego serca. Na tej rozmowie minęła godzina, ale jakże długo trzeba było czekać w męczącej bezczynności! Małgorzata wstała od stołu i westchnęła. Myślała z przerażeniem o nocy, która ją czekała w samotnym pokoju, nocy pełnej trwogi, huczącej odgłosami szalejącej burzy. Starała się odgadnąć, gdzie obecnie znajduje się Percy. "Day Dream" był mocnym, dobrze zbudowanym statkiem, a sir Andrew twiedził, że Percy bez wątpienia przeprawił się na drugi brzeg przed zerwaniem się wiatru, albo nie wypłynął jeszcze wcale na pełne morze, czekając spokojnie w Gravesend.

Brigges był kapitanem bardzo doświadczonym, a ponieważ sir Percy znał się na żegludze jak najwprawniejszy sternik, nic im nie groziło ze strony morza. Już północ minęła, gdy Małgorzata udała się na spoczynek. Obawy jej sprawdziły się, gdyż nie zasnęła ani na chwilę. Najczarniejsze przeczucia dręczyły ją podczas tych długich strasznych godzin wśród szalejącej burzy, która nie pozwalała jej połączyć się z Percym. Grzmot dalekich fal przejmował smutkiem serce biednej kobiety i wzmagał jej bolesny niepokój. Tylko w chwilach szczęścia możemy wpatrywać się z przyjemnością w bezbrzeżną otchłań morską, która faluje z przygnębiającą jednostajnością, jakby w takt naszych myśli smutnych lub radosnych; gdy są wesołe, fale szumią radośnie, ale gdy ból nas trapi, każdy bałwan rozbijając się o brzeg, przyczynia nam smutku, przywodząc na myśl znikomość i głębię naszych złudzeń.

Rozdział XXII. Calais

Najprzykrzejsze noce i najdłuższe dni na szczęście nie trwają wiecznie. Po bezsennej nocy Małgorzata wstała wcześnie, bardziej podniecona niż kiedykolwiek, niecierpliwie czekając na chwilę odjazdu i lękając się śmiertelnie nowych przeszkód. Ubrała się i przygotowała do podróży, choć wszyscy mieszkańcy zajazdu byli pogrążeni we śnie.

Gdy zeszła na dół, zastała w kawiarni sir Andrewa. Przed pół godziną był w Admiralty Pier, aby zasięgnąć wiadomości, ale ani okręt z pocztą francuską, ani żaden prywatny statek nie opuścił dotąd portu w Dover. Burza nadal szalała i rozpoczynał się odpływ. Jeżeli wiatr nie uspokoi się, lub przynajmniej nie zmieni kierunku, zmuszeni będą czekać jeszcze 12 godzin, aż do następnego przypływu. Tymczasem burza nie ucichła, wiatr nie zmieniał kierunku i odpływ postępował szybko. Rozpacz ogarnęła Małgorzatę, gdy usłyszała te smutne wieści, ale opanowała się siłą woli. Jej cierpienia zwiększały jeszcze rosnący z każdą chwilą niepokój młodzieńca.

Usiłował zataić przed nią swoje rozdrażnienie, lecz Małgorzata jasno zdawała sobie sprawę, że sir Andrew z równą niecierpliwością i trwogą oczekuje na chwilę spotkania z towarzyszem i przyjacielem. Ta przymusowa bezczynność była dla obojga straszną próbą. Małgorzata nigdy nie potrafiła sobie przypomnieć, jak spędzili ten dzień oczekiwania w Dover. Nie wychodziła nigdzie ze strachu przed szpiegami Chauvelina i nie pokazywała się nikomu. Siedziała całymi godzinami z sir Andrewem w prywatnym saloniku, spożywając od czasu do czasu lekki posiłek, który przynosiła im Sally.

Burza ucichła zbyt późno i morze okazało się za płytkie, aby okręt mógł podnieść kotwicę. Wiatr przybrał inny kierunek, zamieniając się w lekki powiew północno_zachodni, który był prawdziwym błogosławieństwem dla udających się w drogę do Francji. A tymczasem dwoje naszych podróżnych musiało wciąż czekać, zapytując się w duchu, czy nadejdzie wreszcie godzina wyzwolenia. Raz tylko, w ciągu tego męczącego dnia doznali chwili radości, gdy sir Andrew powrócił z portu, oznajmiając, że wynajął statek, którego kapitan gotów był wyruszyć w drogę, gdy tylko nastąpi przypływ. Od tego czasu godziny wydawały się im znośniejsze i czekanie mniej beznadziejne. Wreszcie o piątej po południu lady Blakeney w gęstym woalu na twarzy udała się do portu.

Za nią szedł jej towarzysz w liberii lokaja, niosąc liczne pakunki.

Świeże i ostre powietrze morskie orzeźwiło ją, gdy stanęła na pokładzie. W chwilę potem łagodny wiatr wzdął żagle "Foam Crest" i jacht wypłynął na pełne morze.

Zachód słońca po burzy był wspaniały i Małgorzata, wpatrując się w białe skały Dover, znikające stopniowo w oddali, uczuła się spokojniejszą i pełną otuchy.

Sir Andrew, zawsze gotów do usług, nie opuszczał jej na chwilę, a ona była mu głęboko wdzięczna za jego obecność w tych ciężkich przejściach. Niebawem sine wybrzeża Francji zaczęły wyłaniać się z wieczornej mgły; kilka światełek mignęło w oddali i wysmukłe wieże kościołów zarysowały się na widnokręgu.

W pół godziny później podróżni stanęli na ziemi, gdzie ludzie tysiącami mordowali bliźnich i wysyłali pod nóż najniewinniejsze głowy.

Sam wygląd kraju i jego mieszkańców ujawniał już tę kipiącą rewolucję, która zmieniała piękny Paryż we wstrętną jaskinię zbrodni. Wszyscy mężczyźni nosili czerwone czapki bardzo wątpliwej czystości, ale zawsze z przypiętą po lewej stronie trójkolorową kokardą. Małgorzata zauważyła, że zamiast wesołości, cechującej zwykle jej rodaków, twarze przechodniów miały wyraz nieufny i ponury. Każdy przechodzień był teraz szpiegiem w oczach swych współbraci; najniewinniejsze słowo wymówione żartem, mogło być powtórzone jako dowód arystokratycznych lub monarchistycznych aspiracji czy też zdrady knowanej przeciw ludowi. Nawet kobiety miały dziwny wyraz lęku i nienawiści w ciemnych oczach i patrząc na Małgorzatę, wysiadającą z okrętu w towarzystwie sir Andrewa, szeptały przez zęby: "przeklęci arystokraci" albo "przeklęci Anglicy".

Poza tym obecność podróżnych nie wywołała żadnych komentarzy. Miasto Calais, nawet w tych dniach niepokoju, nie przerywało stosunków handlowych z Anglią i angielscy kupcy wciąż przebywali na tym wybrzeżu.

Z powodu wysokiego cła, nałożonego przez rząd brytyjski, przemycano po kryjomu z Francji olbrzymią ilość wina i wódek, co sprawiało francuskim mieszczanom wielką radość. Cieszyli się niezmiernie, że tym sposobem oszukiwano znienawidzony rząd angielski, a przede wszystkim króla, i przemytnik był zawsze dobrze widzianym gościem w nędznych szynkach Calais i Boulogne.

Znaczna część ludności widząc sir Andrew prowadzącego Małgorzatę przez kręte ulice Calais, brała ich za kupców na artykuły obłożone cłem, a choć obsypywano ich przezwiskami, nikt ich nie zatrzymywał w drodze.

Małgorzata nie mogła zrozumieć, jak jej mąż, olbrzym, mógł przejść przez Calais niespostrzeżony, choćby w najstaranniejszym przebraniu. Sir Andrew przeprowadził ją przez miasto i udał się w stronę przylądka Gris Nez. W drodze przeważnie milczeli. Ulice były wąskie, kręte, przesycone zapachem zgniłych ryb i wilgotnych piwnic. Skutkiem gwałtownego deszczu, który spadł ostatniej nocy, lady Blakeney zapadała po kostki w błocie, błądząc w ciemności nie oświetlonych wcale ulic. Niekiedy tylko słaby promyk światła padał przez szyby domów i ułatwiał nieco drogę. Ale nie zważała na te drobne niewygody.

– Spotkamy się może z Blakeneyem pod "Burym Kotem" -powiedział jej sir Andrew, gdy wysiedli z okrętu; szła więc jakby po różanym dywanie, sądząc, że niebawem ujrzy męża.

Nareszcie dotarli do miejsca przeznaczenia. Widoczne było, że jej przewodnik znał okolice, gdyż ani razu nie zapytał o drogę, choć noc była ciemna.

Małgorzata z powodu ciemności nie mogła przyjrzeć się zewnętrznemu wyglądowi domu. Ów zajazd pod "Burym Kotem" – jak go sir Andrew nazywał – musiał być małą karczmą przydrożną, leżącą niedaleko od Calais, przy gościńcu prowadzącym do przylądka Gris Nez. Znajdował się w pobliżu morza, gdyż słyszała wyraźnie szum fal. Sir Andrew końcem laski zapukał do drzwi. Odpowiedziano mu gniewnym mruknięciem i całym stekiem przekleństw. Młodzieniec zapukał po raz drugi z większą siłą. Za drzwiami rozległy się nowe przekleństwa, a potem ciężkie kroki zbliżyły się do drzwi, które otwarto z hałasem.

Małgorzata stanęła na progu najbrudniejszej i najbardziej zaniedbanej izby, jaką kiedykolwiek w życiu widziała.

Z murów zwieszały się strzępy tapet, a krzesła miały złamane oparcia lub dziurawe siedzenia. Jeden róg stołu opierał się na stosie chrustu z braku czwartej nogi.

W kącie izby wznosił się wielki piec kuchenny, nad którym wisiał garnek z gotującą się zupą o niezbyt odrażającym zapachu, w drugim zaś rogu chwiejące schody prowadziły na strych, zasłonięty podartą niebieskobiałą firanką.

Na gołych, obdartych i zabrudzonych ścianach widniały kredą nakreślone słowa: "Wolność, równość, braterstwo".

Tę okropną norę oświetlała cuchnąca lampa oliwna, zwieszająca się z na pół spróchniałej powały. Wszystko tchnęło takim brudem i nędzą, że Małgorzata nie mogła zdobyć się na przekroczenie progu tej ohydnej izby.

Sir Andrew wszedł bez wahania.

– Jesteśmy podróżnymi z Anglii, obywatelu – rzekł śmiało po francusku.

Człowiek, który otworzył dzrzwi, okazał się właścicielem tej wstrętnej chałupy. Był to mężczyzna średniego wieku, tęgi, ubrany w brudną niebieską bluzę i ciężkie chodaki, z których wyglądały długie źdźbła słomy. Nosił oczywiście nieodstępną czerwoną czapkę, z trójkolorową kokardą, odpowiadającą jego obecnym poglądom politycznym, a w ręku trzymał krótką drewnianą fajkę, cuchnącą tytoniem. Spojrzał podejrzliwie i z widoczną pogardą na podróżnych, mruknął "przeklęci Anglicy" i splunął na ziemię, aby okazać swą niezależność moralną. Jednak usunął się nieco, aby dać im miejsce, w przypuszczeniu, że ci intruzi mają pełną sakiewkę.

– O Boże! – szepnęła Małgorzata, wchodząc do pokoju z chustką przy nosie – co to za okropna dziura. Czy wiesz na pewno, że to właśnie ta gospoda?

– Ależ na pewno – odrzekł jej towarzysz, odkurzając krzesło chusteczką ozdobioną koronkami -choć przyznaję, że nigdy nie widziałem brudniejszej nory.

– Istotnie, lokal ten nie jest zbyt pociągający – westchnęła Małgorzata, rozglądając się z ciekawością i obrzydzeniem po odrapanych murach, złamanych krzesłach i kulawym stole.

Właściciel zajazdu pod "Burym Kotem", zwany Brogard, nie zwracał już teraz żadnej uwagi na gości. Sądził, że zamówią kolację, a wolny obywatel nie miał najmniejszego obowiązku okazywania grzeczności lub uszanowania komukolwiek, nawet ludziom najlepiej ubranym. Przy piecu siedziało jakieś stworzenie, okryte łachmanami i gdyby nie czepiec – niegdyś biały – i szmata naśladująca spódnicę, nikt nie domyśliłby się w nim kobiety. Mruczała pod nosem i od czasu do czasu mieszała coś w garnku.

– Hej przyjacielu – zawołał w końcu sir Andrew – zjedlibyśmy chętnie kolację. Ta obywatelka – rzekł, wskazując palcem stos łachmanów skulony przy ogniu – gotuje jak widzę jakąś znakomitą zupę, a moja pani nie miała nic w ustach od kilku godzin.

Brogard milczał. Nie przystoi bowiem wolnemu obywatelowi odpowiadać zbyt grzecznie na życzenia gości.

– Przeklęty arystokrata – zamruczał i znów splunął na ziemię.

Następnie zbliżył się powoli do kredensu, stojącego w kącie pokoju, wyjął z niego starą cynową wazę i podał ją połowicy, która również milcząco zaczęła ją napełniać dymiącą zupą.

Małgorzata przypatrywała się temu z wzrastającym obrzydzeniem. Gdyby nie doniosłość jej planów, dawno by uciekła z tej cuchnącej nory.

– Nasz gospodarz i gospodyni nie są zbyt mili – zauważył sir Andrew, widząc wyraz niesmaku na twarzy towarzyszki. – Wolałbym podać pani wytworniejszy i smaczniejszy posiłek, lecz sądzę, że zupa nie okaże się zbyt odrażająca, a wino będzie nie najgorsze. Ci ludzie gniją w brudzie, ale jedzą dobrze.

– Sir Andrewie -zaprotestowała – nie troszcz się o mnie, doprawdy, nie myślę w tej chwili o jedzeniu.

Brogard milcząc przygotowywał kolację. Położył na stole dwie łyżki i ustawił 2 szklanki, które sir Andrew wytarł starannie, a następnie przyniósł butelkę wina i bochenek chleba. Małgorzata niechętnie siadła do stołu i zmusiła się do jedzenia. Sir Andrew, grając rolę lokaja, stanął za jej krzesłem.

– Zaklinam cię, madame – szepnął, widząc, że Małgorzata nie mogła prawie nic przełknąć – zaklinam cię, bądź rozsądna i jedz. Pamiętaj, że potrzeba ci jeszcze dużo sił.

Zupa nie była zła, zapach i smak miała znośny, ale otoczenie budziło wstręt i odejmowało chęć do jedzenia. Małgorzata ukroiła kawałek chleba i wypiła trochę wina. – Tak mi przykro, sir Andrewie, że stoisz, zamiast jeść razem ze mną. Potrzebujemy przecież sił oboje. Ten człowiek po prostu pomyśli, że jestem ekscentryczną Angielką, która ucieka ze swym lokajem. Usiądź przy mnie i spożyj tę lichą zupę.

Obsłużywszy swych gości, Brogard nie zajmował się potem nimi wcale, a matka Brogard wyszła cicho z pokoju, człapiąc pantoflami, gospodarz zaś chodził po pokoju, paląc śmierdzącą fajkę, puszczając niekiedy dym w twarz Małgorzaty, jak przystało wolnemu obywatelowi, dla którego nie istnieją różnice klas.

– Przeklęte bydlę – zawołał sir Andrew porywczo, gdy Brogard nachylił się nad stołem i wypuszczając kłęby dymu, przyglądał się ze wzgardą swym gościom.

– Zlituj się – upomniała go żywo Małgorzata, widząc, że młodzieniec z angielską popędliwością zaciskał groźne pięści. – Nie zapominaj, że jesteśmy we Francji i że trzeba tu wszystko znosić spokojnie.

– Miałbym ochotę łeb mu skręcić – syknął z pasją sir Andrew.

Usłuchał Małgorzaty, siadł przy niej, aby zmusić się do przełknięcia zupy i wina.

– Proszę cię, nie drażnij tego gbura, gdyż inaczej nie zechce odpowiadać na nasze pytania.

– Robię co mogę, jak widzisz, ale daję słowo, że wolałbym go zakłuć, niż zadawać mu pytania.

– Hej przyjacielu – rzekł wesoło, zwracając się do Brogarda i klepiąc go lekko po ramieniu. – Czy widujesz tu niekiedy ludzi z naszych stron, czyli angielskich podróżnych?

Gospodarz spojrzał spode łba, znów wypuścił kłąb dymu z fajki, aby pokazać, że mu nie pilno z odpowiedzią, a potem mruknął:

– Tak, niekiedy.

– Naturalnie – odparł sir Andrew niedbale – angielscy podróżni wiedzą dobrze, gdzie szukać dobrego wina. A teraz słuchaj: moja pani chciałaby wiedzieć, czy nie widziałeś przypadkiem jednego z jej znajomych, angielskiego dżentelmena, który często dla interesów przyjeżdża do Calais. Jest bardzo wysoki i dopiero co wyjechał do Paryża. Moja pani miała nadzieję, że spotka się z nim w Calais.

Małgorzata starała się nie patrzeć na Brogarda ze strachu, by nie zdradzić przed nim trwogi, z jaką czekała na jego odpowiedź. Ale wolny francuski obywatel nie śpieszył się i dopiero po chwili rzekł powoli.

– Wysoki Anglik? Dziś? Tak, widziałem go.

– Widziałeś go? – zapytał sir Andrew.

– Tak, dzisiaj – mruknął kwaśno Brogard. Następnie wziął spokojnie kapelusz sir Andrewa leżący na krześle, wsadził go na głowę, strzepnął brudną bluzę i próbował objaśnić rozmaitymi ruchami, że ten pan, o którym była mowa, miał na sobie piękne ubranie.

– Przeklęty arystokrata -mruknął znowu – ten wysoki Anglik!

Małgorzata ledwo powstrzymała okrzyk zgrozy.

– To z pewnością sir Percy! I nawet się nie przebrał!

Uśmiechnęła się przez łzy na myśl o tym szczególnym zamiłowaniu męża do elegancji, z której nie chciał nawet rezygnować w obliczu śmierci i narażał się na szalone i niedorzeczne niebezpieczeństwa, zwracając na siebie uwagę modnym ubraniem, śnieżnymi żabotami i koronkami.

– Ach! co za lekkomyślność! -westchnęła. – Sir Andrewie, zapytaj tego człowieka, kiedy Percy wyszedł.

– Tak przyjacielu – rzekł sir Andrew, zwracając się znów do Brogarda, równie niedbale – ten lord ubiera się zawsze bardzo elegancko i jest przyjacielem tej pani. Mówiłeś, że wyszedł?

– Tak, wyszedł… ale powróci… zamówił kolację.

Sir Andrew nagłym ruchem położył rękę na ramieniu Małgorzaty. To ostrzeżenie nie było przedwczesne, gdyż szalona radość o mało jej nie zdradziła. Był zdrów, nic złego go dotąd nie spotkało, przyjdzie tu za chwilę, zobaczy go może już za parę minut… Ach, ten bezmiar szczęścia po prostu ją zabijał!

– Tutaj? – zawołała patrząc na Brogarda, który zmienił się nagle w jej oczach w jakiegoś niebiańskiego zwiastuna. – Tutaj? Mówisz, że angielski dżentelmen powróci tutaj?

Niebiański zwiastun splunął, aby okazać pogardę dla tych wszystkich wstrętnych arystokratów, którzy upodobali sobie zajazd pod "Burym Kotem".

– Jeżeli zamówił kolację, to wróci – mruknął. – Przeklęty Anglik – dodał niecierpliwie na myśl, że tyle miał kłopotu z powodu jednego marnego Anglika.

– Ale czy wiesz, gdzie jest teraz? – zapytała żywo, kładąc delikatną białą rączkę na brudnym rękawie jego granatowej bluzy.

– Poszedł zamówić konia i wózek – rzekł Brogard lakonicznie, odrzucając nagłym ruchem ze swego ramienia ładną rączkę, którą z dumą całowali książęta krwi.

– O której godzinie wyszedł? – zapytała z bijącym sercem.

Ale Brogard miał już dość tych wszystkich pytań. Uważał, że nie przystoi wyznawcy równości stanów być zbyt uprzejmym dla tych przeklętych arystokratów, nawet jeżeli to byli bogaci Anglicy. Wreszcie jego godność nakazywała mu raczej jak najgłębsze lekceważenie, niż grzeczne odpowiadanie, które mogłoby oznaczać służalczą uniżoność.

– Nie wiem – mruknął gburowato. – Zdaje mi się, że dosyć powiedziałem. Przyszedł dzisiaj, zamówił kolację, wyszedł, powróci niedługo. Dajcie mi spokój, do diabła.

Zaznaczywszy raz jeszcze w ten sposób prawa obywatela i wolnego człowieka, Brogard wyszedł z pokoju i trzasnął drzwiami na znak, że zachowuje się właśnie tak, jak mu się podoba.

Rozdział XXIII. Nadzieja

– Zapewniam cię, madame -rzekł sir Andrew, widząc, że Małgorzata miałaby ochotę wypytywać w dalszym ciągu swarliwego gospodarza – że lepiej zostawić go w spokoju. Nie wydobędziemy już nic więcej z niego, a także łatwo możemy w nim obudzić podejrzenia! Tym bardziej, że nie wiadomo, czy te przeklęte zajazdy nie są otoczone szpiegami.

– Co mnie to obchodzi -odparła wesoło – jeżeli wiem, że mój mąż jest zdrów i że ujrzę go za chwilę?

– Cicho – przerwał trwożnie, gdy w uniesieniu radości mówiła głośno – we Francji dzisiaj nawet ściany mają uszy.

Wstał od stołu, obszedł wkoło pusty, brudny pokój i podsłuchał uważnie pod drzwiami, za którymi znikł Brogard. Ale nie usłyszał nic podejrzanego prócz zwykłych przekleństw i człapania chodakami. Wdrapał się też po spróchniałych schodach na strych, aby upewnić się, czy nie czają się tam szpiedzy Chauvelina.

– Czy jesteśmy sami, panie lokaju? – zapytała z uśmiechem Małgorzata, gdy młodzieniec usiadł koło niej. – Czy możemy spokojnie rozmawiać?

– Tak, ale ostrożnie – błagał.

– Czemuś taki smutny jak skazaniec? Ja mam ochotę tańczyć z radości. Nie mamy już żadnego powodu do strachu. Nasz jacht "Foam Crest" zajduje się w pobliżu o dwie mile morskie i mój mąż nadejdzie tu może za pół godziny, cóż zatem nas może niepokoić? Chauvelin i jego sfora nie przyszli dotąd.

– O tym nie wiemy, madame.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Był w Dover razem z nami.

– Zatrzymała go ta sama burza, która i nam stanęła na przeszkodzie.

– Oczywiście, ale nie powiedziałem ci tego dotychczas, aby cię nie przestraszyć, widziałem go na wybrzeżu na pięć minut przed naszym odjazdem z Dover. Przynajmniej byłbym przysiągł, że to on. Przebrał się za księdza tak zręcznie, że sam szatan, jego mistrz, by go nie poznał. Zamawiał właśnie statek do Calais i wyjechał najpóźniej w pół godziny po nas.

Twarz młodej kobiety posmutniała. Zrozumiała groźne położenie, w jakim znajdował się Percy, wylądowawszy na ziemi francuskiej. Chauvelin go ścigał i tu, w Calais, ten chytry dyplomata był wszechmocny. Jedno słowo, a Percy zostanie zdemaskowany i pojmany…

Krew ścięła się w jej żyłach. W najcięższych chwilach w Anglii nie rozumiała tak wyraźnie jak teraz grozy sytuacji. Chauvelin poprzysiągł Percy'emu zgubę, a ona własnymi rękoma zdarła maskę ze śmiałego spiskowca, choć ta maska stanowiła jedyną jego obronę.

Gdy w "Odpoczynku Rybaka" Chauvelin schwycił w zasadzkę dwóch młodzieńców, wpadły mu w ręce wszystkie plany przyszłej wyprawy. Armand St. Just, hrabia de Tournay i inni monarchiści mieli się spotkać ze "Szkarłatnym Kwiatem" drugiego października, w miejscu widocznie dobrze lidze znanym, a oznaczonym jako chata "Ojca Blanchard".

Armand, którego stosunki ze "Szkarłatnym Kwiatem" i rozbrat z rządem terroru nie były znane jego współrodakom, opuścił Anglię przed tygodniem, wioząc ze sobą niezbędne wskazówki, umożliwiające spotkanie ze zbiegami i przeprowadzenie ich w bezpieczne miejsce.

Małgorzata wiedziała o tym wszystkim, i sir Andrew utwierdził ją w tych domysłach. Wiedziała także, że gdy Blakeney'a uwiadomiono o zrabowaniu jego planów i wskazówek, było już za późno, by móc skomunikować się z Armandem, lub wysłać inne rozkazy.

Siłą rzeczy zatem zbiegowie musieli dojść na miejsce w oznaczonym czasie, nie wiedząc o niebezpieczeństwie, na jakie narażał się ich bohaterski zbawca.

Blakeney, który zawsze sam planował i organizował ucieczki, nie chciał pozwolić, aby jeden z jego młodszych towarzyszy naraził się na pewną zgubę. Dlatego to nakreślił na balu lorda Grenville'a krótką notatkę: "Wyjeżdżam jutro sam". A teraz, gdy jego identyczność została odkryta najzacieklejszemu wrogowi, wiedział na pewno, że każdy jego krok będzie śledzony. Ścigany przez emisariuszy Chauvelina aż do nieznanej chaty, w której oczekiwać go będą zbiegli Francuzi, zostanie tam osaczony i schwytany.

Mieli godzinę czasu, gdy wyjechali z Dover mniej więcej o godzinę wcześniej od Chauvelina, by ostrzec Percy'ego i przekonać go o szaleństwie tej wyprawy, której epilogiem mogła być jedynie jego śmierć.

Ale na to mieli tylko godzinę czasu.

– Chauvelin trafi do zajazdu pod "Burym Kotem" dzięki skradzionym papierom – rzekł sir Andrew – i zaraz po wylądowaniu tu przyjdzie.

– Ale jeszcze nie wylądował -odparła. – Mamy zatem nieco czasu, a Percy zjawi się tu lada chwila. Nim się Chauvelin spostrzeże, będziemy już dawno w drodze do Anglii.

Mówiła z ożywieniem, pragnąc wzbudzić w młodym przyjacielu choć iskrę nadziei, której wciąż rozpaczliwie się chwytała; ale on smutnie potrząsnął głową.

– Czemu nic nie mówisz -zapytała z rozdrażnieniem – i czemu potrząsasz głową z taką grobową miną?

– Dlatego madame, że snując różowe plany, zapominasz o najważniejszym czynniku.

– Co mówisz? o niczym nie zapominam… co za czynnik? -dodała z rosnącym zniecierpliwieniem.

– Ma sześć stóp wysokości i nazywa się Percy Blakeney -odparł poważnie sir Andrew.

– Nic nie rozumiem – szepnęła.

– Czy myślisz na serio, pani, że twój mąż opuści Calais, nie wypełniwszy swego zadania?

– To znaczy, że…?

– Przecież chodzi o hrabiego de Tournay.

– O hrabiego…

– I o Armanda St. Justa i o wielu innych jeszcze…

– Mojego brata! – zawołała z okrzykiem zgrozy. – Boże, przebacz mi, ale zapomniałam o nim…

– Ci zbiegowie wyczekują z niezachwianą wiarą zjawienia się "Szkarłatnego Kwiatu", który pod słowem honoru przyrzekł im pomoc.

Tak, ona zapomniała o tym. W szlachetnym egoizmie kobiety, kochającej całym sercem, zapomniała w ubiegłych godzinach o wszystkich, z wyjątkiem męża. Jego cenne życie, groza położenia, słowem on jeden pochłaniał wszystkie jej myśli.

– Mój brat – szepnęła i duże łzy zaczęły znów spływać z jej oczu na wspomnienie o Armandzie, tym towarzyszu i umiłowanym opiekunie jej dzieciństwa, dla którego popełniła ciężki grzech, prowadzący jej męża do zguby.

– Sir Percy Blakeney nie byłby uwielbianym wodzem garstki dżentelmenów – rzekł dumnie sir Andrew – gdyby opuszczał tych, którzy okazali mu ufność. Sama myśl, by mógł złamać słowo, jest niedopuszczalna.

Zapadło milczenie. Małgorzata zasłoniła twarz rękoma, a przez drżące jej palce spadały ciężkie, duże łzy. Młodzieniec nie starał się jej pocieszać, choć cierpiał na widok jej bólu. Zrozumiał cały bezmiar nieszczęścia, w jakie wtrąciła wszystkich lekkomyślność tej kobiety. Znał tak dokładnie swego przyjaciela i wodza, jego szaloną wprost odwagę, bezprzykładne zuchwalstwo i kult danego słowa. Sir Andrew wiedział, że Blakeney stawi czoło każdemu niebezpieczeństwu, narazi się na niechybną zgubę, niż złamie przysięgę. Z Chauvelinem podejmie ostatnią rozpaczliwą walkę, bezowocną może, aby tylko wypełnić obietnicę.

– Tak, sir Andrew – rzekła wreszcie Małgorzata, usiłując osuszyć łzy – masz rację. Okryłabym się hańbą przeszkadzając mu w wypełnieniu obowiązku. Zresztą, jak sam mówisz, prośby moje byłyby daremne. Oby Bóg go wspomagał i wybawił z rąk nieprzyjaciół. Percy ci może nie odmówi, abyś mu towarzyszył i dzielił z nim wzniosłe zadanie. We dwóch znajdziecie więcej sposobów; tak wiele macie odwagi i sprytu! tylko czasu tracić nie trzeba. Jestem przekonana, że ocalenie jego zależy od ostrzeżenia go, że Chauvelin go ściga.

– Bez wątpienia, gdyż ma pomysły wprost zdumiewające, a przestrzeżony będzie jeszcze ostrożniejszy.

– W takim razie przejdź się po tej mieścinie dla zbadania sytuacji, a ja tu będę czekać na przybycie Percy'ego. Może wpadniesz na jego ślad i oszczędzisz tym sposobem dużo cennego czasu. Jeżeli odnajdziesz męża, proś go, aby miał się na baczności.

– Czy czekałabyś pani w tak wstrętnej norze?

– Cóż mi to szkodzi? poproś tylko naszego mrukliwego gospodarza o inny pokój, abym nie była wciąż narażona na towarzystwo tych wchodzących i wychodzących robotników. Ofiaruj mu także hojny napiwek, aby mnie ostrzegł, gdy wróci wysoki Anglik.

Mówiła z wielkim spokojem, prawie wesoło, choć była przygotowana na najgorsze. Postanowiła nie okazać najmniejszej słabości i stać się godną tego, który ofiarowywał życie za bliźnich.

Sir Andrew nie opierał się, chętnie poddając się energicznym rozkazom Małgorzaty. Zapukał lekko do drzwi, za którymi przed chwilą znikł Brogard z żoną, i oczywiście usłyszał siarczyste przekleństwo.

– Hej przyjacielu Brogard! – rzekł młodzieniec rozkazująco – pani chciałaby nieco odpocząć. Czy mógłbyś odstąpić jej osobny pokój, gdyż pragnęłaby pozostać sama?

Wyciągnął z kieszeni pieniądze i zadzwonił nimi znacząco.

Brogard otworzył drzwi i wysłuchał niechętnie żądania gościa. Na widok złota wyprostował się nieco, wyjął fajkę z ust i wszedł do izby. Wskazał przez ramię strych i ryknął:

– Może tam poczekać, zupełnie jej to wystarczy; zresztą nie mam innego pokoju.

– Ależ naturalnie – rzekła lady Blakeney po angielsku, zrozumiawszy jaką korzyść wyciągnie z tej kryjówki. – Daj mu pieniądze, sir Andrew. Jestem zupełnie zadowolona z tej propozycji, gdyż zobaczę wszystko, a sama pozostanę w ukryciu.

Skinęła na Brogarda, który wszedł po schodach na strych i odgarnął słomę leżącą na podłodze.

– Błagam cię, madame – rzekł sir Andrew, gdy Małgorzata podeszła ku chwiejącym się schodom – postępuj z rozwagą! Pamiętaj, że ten dom przepełniony jest szpiegami i nie pokazuj się sir Percy'emu, dopóki nie upewnisz się, że jesteś z nim sam na sam.

Ale zrozumiał, jak dalece ta przestroga była zbyteczna. Młoda kobieta tchnęła spokojem i równowagą jak mężczyzna. Nie potrzebował się obawiać lekkomyślności z jej strony.

– Bądź spokojny – odpowiedziała, siląc się na wesołość. – Mogę uroczyście obiecać, że nie narażę na niebezpieczeństwo życia męża ani jego planów. Nie bój się, zaczekam na sposobność, którą uznam za najkorzystniejszą.

Brogard zszedł ze strychu i Małgorzata udała się do bezpiecznej kryjówki.

– Nie śmiem pocałować cię w rękę, madame – rzekł sir Andrew

– od chwili, gdy jestem twoim lokajem, ale proszę cię, bądź dobrej myśli. Jeżeli nie spotkam się z Blakeney'em w przeciągu pół godziny, powrócę w nadziei, iż zastanę go tutaj.

– Tak, to będzie najlepiej. Możemy bezpiecznie poczekać pół godziny, gdyż Chauvelin rychlej się nie zjawi. Ufajmy Bogu, że jedno z nas zobaczy się z Percy'ym, zanim Chauvelin nadejdzie. Życzę ci szczęścia przyjacielu i nie obawiaj się o mnie.

Wspięła się lekko po ostatnich stopniach spróchniałych schodów prowadzących na strych. Brogard nie zwracał już na nią najmniejszej uwagi, mogła zatem postępować zupełnie spokojnie. Sir Andrew pozostał w izbie, póki nie znikła w głębi kryjówki i nie usadowiła się na słomie. Gdy zasunęła podartą firankę, młodzieniec mógł zdać sobie sprawę, jak dobrze była ukryta, by wszystko widzieć i słyszeć, nie będąc widoczna dla nikogo. Gburowaty Brogard otrzymał zapłatę tak hojną, że nie miał najmniejszego interesu, aby ją zdradzić. Sir Andrew podszedł ku drzwiom i jeszcze raz obrócił się, by spojrzeć na strych.

Dostrzegł przez dziury firanki słodką twarzyczkę Małgorzaty i stwierdził z radością, że była spokojna, a nawet uśmiechnięta.

Skinął przyjaźnie głową na pożegnanie i znikł w nocnej ciemności.

Rozdział XXIV. Zasadzka

Następny kwadrans minął spokojnie i cicho. W dolnej izbie Brogard posprzątał ze stołu i nakrył dla nowych gości. Małgorzata z takim zajęciem śledziła te przygotowania, że oczekiwanie wydało jej się mniej męczące. Była pewna, że przyrządzano wieczerzę dla Percy'ego i Brogard musiał odczuwać dla wysokiego Anglika pewne uszanowanie, gdyż zadawał sobie trudu, aby nakrycie przybrało wygląd mniej odrażający.

Wyjął ze starego kredensu coś, co na pierwsze wejrzenie podobne było do obrusa, ale gdy nakrył stół tym czymś i zobaczył mnogie dziury i plamy, pokiwał bezradnie głową, starając się ukryć je, o ile możności, pod talerzami. Potem z szuflady wyciągnął serwetę równie starą i podartą, ale trochę czystszą i zaczął wycierać nią starannie szklanki, łyżki i talerze, stojące na stole.

Małgorzata nie mogła wstrzymać się od śmiechu na widok tych przygotowań, które Brogard uskuteczniał przy wtórze przeróżnych przekleństw. Widocznie olbrzymi wzrost, bary Anglika, a może siła jego pięści zaimponowały wolnemu obywatelowi francuskiemu, gdyż inaczej nie byłby zadawał sobie tyle pracy dla takiego "przeklętego arystokraty".

Gdy stół i nakrycie było gotowe, gospodarz objął owoc swego trudu wzrokiem zupełnie zadowolonym. Wytarł kurz z krzesła rąbkiem bluzy, zamieszał w rondlu, dorzucił trochę suchych gałęzi do ognia i wyszedł z izby.

Lady Blakeney pozostała sama ze swymi myślami. Rozciągnęła na słomie płaszcz podróżny i usiadła dość wygodnie, gdyż słoma była świeża i zaduch z dołu nie dochodził do strychu. I nagle poczuła się niemal szczęśliwa, gdyż przez podartą firankę mogła spoglądać na kulawe krzesło, poplamiony obrus, szklankę, talerz i łyżkę, które czekały na Percy'ego. Była szczęśliwa, że niedługo, bardzo niedługo, mąż jej nadejdzie i że będą już razem.

To przeświadczenie tak było słodkie, że zamknęła oczy w upojeniu na myśl, że za parę minut zbiegnie ze schodów, stanie przed nim i powie mu, że z radością umarłaby za niego lub z nim, a on porwie ją w swe potężne ramiona i przytuli do serca. Co stanie się potem, nie była w stanie tego przewidzieć. Wiedziała, że sir Andrew miał rację twierdząc, że Percy wypełni wszystko, co postanowił, lecz ona mogła błagać go o ostrożność i przestrzec, że Chauvelin go ściga i tropi.

Wiedziała także, że czeka ją nowe rozstanie, gdy Percy wyruszy na niebezpieczną wyprawę i postanowiła posłusznie wypełnić rozkazy, choćby nawet wymagał, by oddaliła się i czekała na dalsze wypadki w nadludzkiej męce i niepewności. Ale i ta ostateczność wydawała jej się znośniejsza niż myśl, że Percy nie dowie się nigdy, jak bardzo go kochała.

Nagle czujny jej słuch uchwycił odgłos dalekich kroków. Serce jej wezbrało nadzieją. Czy to nareszcie Percy? Nie, krok ten nie był tak pewny jak jego chód… wreszcie zorientowała się, że to dwaj ludzie zbliżają się jednocześnie…

Ale nie miała czasu na dalsze domysły, gdyż w tej właśnie chwili rozległ się ostry, rozkazujący głos i pchnięte gwałtownie drzwi otworzyły się szeroko.

– Hej obywatelu Brogard! hola!

Małgorzata nie mogła zobaczyć wchodzących, gdyż przez dziurę firanki tylko jedna część pokoju była widoczna.

Słyszała wlokący się krok Brogarda, wychodzącego z sąsiedniej izby i jego zwykłe przekleństwa, ale gospodarz, gdy zobaczył nieznajomych, zatrzymał się, obrzucił ich pogardliwym spojrzeniem, pogardliwszym nawet od tego, którym obrzucał poprzednich gości, i syknął: -Przeklęta sutanna!

Małgorzata uczuła, że serce jej zamiera z trwogi. Rozszerzone przerażeniem oczy utkwiła w jednym z przybyłych, który właśnie zbliżał się do Brogarda. Ubrany był w sutannę. Miał na głowie kapelusz o szerokich brzegach i trzewiki z klamerkami, zwykły strój francuskich księży. Lecz gdy stanął przed gospodarzem, rozpiął sutannę i odkrył na piersiach oficjalną trójkolorową szarfę, pogardliwa postawa Brogarda zamieniła się w jednej chwili na służalczą uniżoność.

Przybycie francuskiego "księdza" ścięło krew w żyłach Małgorzaty. Nie mogła dostrzec jego twarzy osłoniętej wielkim kapeluszem, ale poznała cienkie kościste ręce, lekko zgarbioną postać, słowem całą jego sylwetkę. Był to Chauvelin.

Groza położenia uderzyła w nią jak piorun. Straszne rozczarowanie, trwoga przed tym, co się za chwilę stanie, zmąciły jej myśli. Czyniła nadludzkie wysiłki, aby nie paść w omdlenie pod tym okropnym ciosem.

– Talerz zupy i butelkę wina!

– rozkazał Chauvelin Brogardowi

– a potem umykaj stąd, gdyż chcę być sam, rozumiesz?

Brogard milcząc wypełnił rozkaz, nie protestując tym razem żadnym pomrukiem. Chauvelin siadł do stołu na miejscu przygotowanym dla wysokiego Anglika, a gospodarz zakrzątnął się koło kolacji, nalewając zupę i wino. Towarzysz Chauvelina, którego Małgorzata nie mogła widzieć, czekał, stojąc przy drzwiach.

Brogard na znak dyplomaty wyszedł śpiesznie z pokoju, a Chauvelin skinął ręką na owego drugiego mężczyznę.

Lady Blakeney poznała w nim Desgasa, przybocznego sekretarza Chauvelina, jego zaufanego powiernika, którego niegdyś często widywała w Paryżu. Desgas przeszedł przez pokój i przyłożył ucho do drzwi, za którymi znikł Brogard.

– Nie podsłuchuje? – zapytał krótko Chauvelin.

– Nie, obywatelu.

Małgorzata była przekonana, że Chauvelin rozkaże Desgasowi przeszukać mieszkanie. Nie śmiała nawet pomyśleć, co się stanie, gdy ją odkryją. Na szczęście dyplomata z taką niecierpliwością oczekiwał rozmowy z Desgasem, że obawa przed szpiegami grała tu rolę podrzędną.

Skinął na sekretarza, aby się zbliżył.

– Angielski jacht? – zapytał.

– Straciliśmy go z oczu o zachodzie słońca, obywatelu -odrzekł Desgas. – Jacht płynął wówczas na wschód ku przylądkowi Gris Nez.

– To dobrze. A co powiedział kapitan Jutley?

– Zapewnił mnie, że wszystkie rozkazy, które nadesłałeś zeszłego tygodnia, zostały wypełnione. Drogi śledzone są dniem i nocą przez patrole, plaża i skały nadbrzeżne obszukane starannie i również ściśle strzeżone.

– Czy wie, gdzie znajduje się chata ojca Blancharda?

– Nie, obywatelu. Nikt nie może dać żadnych informacji o tej chacie. Jest tu mnóstwo chat rybackich wzdłuż wybrzeża, ale…

– Dobrze, już dobrze. A co przedsięwziął na dzisiejszą noc?

– przerwał niecierpliwie Chauvelin.

– Drogi i plaża będą nadal pilnowane przez patrole, obywatelu, i kapitan Jutley czeka na dalsze rozkazy.

– W takim razie idź do niego zaraz. Powiedz mu, że ma wzmocnić patrole, a przede wszystkim te, które czuwają na wybrzeżu. Zrozumiałeś?

Chauvelin mówił prędko i zwięźle. Każde słowo brzmiało w sercu Małgorzaty jak dzwon pogrzebowy jej najdroższych nadziei.

– Ludzie – ciągnął dalej -muszą zwracać baczną uwagę na każdego nieznajomego, przebywającego drogę pieszo, konno lub wozem, albo przekradającego się wzdłuż wybrzeża. Szczególnie nie przepuścić pewnego osobnika wysokiego wzrostu, którego wyglądu nie ma celu opisywać, bo będzie z pewnością w przebraniu; nie może jednak ukryć swej niezwykłej postaci. Czy rozumiesz?

– Rozumiem doskonale, obywatelu – odrzekł Desgas.

– Gdy tylko jeden z ludzi spostrzeże nieznajomego, dwóch innych nie spuści go już z oka. Człowiek, który straci go z oczu, zapłaci życiem za swą lekkomyślność. Jeden z żołnierzy musi w tej chwili i co prędzej dać mi znać, gdy go spostrzeże. Zrozumiałeś?

– Wszystko jak najdokładniej obywatelu.

– Dobrze. Idź i rozmów się z Jutleyem. Postaraj się, aby posiłki zaraz wyruszyły w drogę; poproś kapitana o 6 ludzi i przyprowadź ich tutaj. Możesz być z powrotem za 10 minut. Ruszaj.

Desgas zasalutował i zwrócił się ku drzwiom.

Przed oczyma strwożonej Małgorzaty, słuchającej rozkazów Chauvelina, stanął jasno cały plan pojmania "Szkarłatnego Kwiatu".

Chauvelin chciał, aby uchodźcy pozostali w złudnym bezpieczeństwie, czekając w kryjówce na przybycie Percy'ego. Wtedy miano schwycić na gorącym uczynku odważnego spiskowca, gdy ratował monarchistów i zdrajców republiki. Dzięki temu, choćby nawet jego pojmanie zaniepokoiło obce państwa, rząd angielski nie mógłby legalnie protestować. Ponieważ pojmany spiskował z nieprzyjaciółmi rządu francuskiego, zatem Francja miała prawo skazać go na śmierć.

Ucieczka była niemożliwością. Drogi obsadzono patrolami, sidła zastawiono umiejętnie i na wielką odległość, a powoli zacieśniano je, aby schwycić w nie Blakeney'a, którego teraz nie zdoła już wyratować nawet jego zdumiewająca pomysłowość.

Desgas już odchodził, gdy Chauvelin odwołał go raz jeszcze.

Małgorzata zastanawiała się, jaki nowy szatański plan powstał teraz w jego głowie, żeby zgubić szlachetnego obrońcę, tak samotnego wobec całej bandy opryszków. Spojrzała na swego nieprzyjaciela, gdy zwrócił się w stronę Desgasa. Blada jego twarz rysowała się wyraźnie spod księżego szerokiego kapelusza i było w niej tyle śmiertelnej nienawiści i szatańskiego okrucieństwa, że ostatnia nadzieja zgasła w sercu Małgorzaty.

Zrozumiała, że od tego człowieka nie mogła spodziewać się litości.

– Zapomniałem dodać – rzekł Chauvelin z ohydnym chichotem, zacierając kościste ręce podobne do szponów drapieżnego ptaka -że wysoki osobnik będzie się z pewnością bronił, lecz pod żadnym warunkiem nie wolno do niego strzelić, chyba w ostateczności. Pamiętaj o tym. Chcę go pojmać żywego, o ile się da. – Zaśmiał się śmiechem szatanów, na widok mąk potępieńców, które opisał Dante.

Małgorzata miała wrażenie, że przechodzi wszystkie tortury, jakie ludzkie serce znieść było w stanie, i gdy Desgas opuścił gospodę, a ona została sama w tej pustej wstrętnej izbie, w towarzystwie zaciętego wroga, poprzednie jej męki wydały się teraz igraszką. A Chauvelin chichotał i zacierał wciąż ręce, ciesząc się z góry swym triumfem. Uplanował wszystko tak genialnie, że nie było najmniejszej obawy zawodu, ani możliwości ucieczki dla najzuchwalszego, najbardziej pomysłowego człowieka. Każda droga została obsadzona strażą, każdy kąt przeszukany, a tam w odległej, opuszczonej nadbrzeżnej chacie mała garstka skazańców czekała niecierpliwie na zbawcę, który śmiercią przypłaci swe bohaterstwo. Śmiercią? Stokroć więcej niż śmiercią! Ów wróg w szatach świątobliwego męża, szatan w ludzkim ciele, nie pozwoli nieustraszonemu bohaterowi umrzeć nagłą prędką śmiercią żołnierza na posterunku.

Przede wszystkim Chauvelin pragnął dostać w swe ręce nieprzyjaciela, który od dawna już mu urągał, chciał go widzieć bezbronnego, poniżonego, chciał nacieszyć się jego upadkiem i zadać mu wszystkie moralne męki, jakie wymyślić może najdziksza nienawiść.

Małgorzata gorąco zapragnęła zginąć u boku męża i wierzyła, że znajdzie się chwila, choćby najkrótsza, w której zdoła mu wyznać, że jej miłość prawdziwa i gorąca należy jedynie do niego.

Chauvelin usiadł przy stole, zdjął kapelusz i Małgorzata ujrzała jego cienki profil o spiczastej brodzie, pochylony nad marną strawą.

Tchnął zadowoleniem i czekał na dalsze wypadki z wielkim spokojem, spożywając ze smakiem kolację, podaną mu przez Brogarda.

Nagle usłyszała dźwięk, który przeszył jej serce bezgranicznym lękiem. Był to wesoły, młody głos, śpiewający z uniesieniem angielski hymn narodowy.

Rozdział XXV. Orzeł i lis

Przez chwilę Małgorzata straciła świadomość tego, co się dzieje. Słyszała jedynie ów złowróżbny śpiew. Poznała głos męża. Chauvelin usłyszał go również, gdyż rzucił okiem na drzwi, a potem nasunął śpiesznie kapelusz na oczy. Głos stawał się coraz wyraźniejszy, a Małgorzata musiała stoczyć ze sobą okropną walkę, aby nie podbiec do nadchodzącego i nie ostrzec go, nim będzie za późno. Opanowała się w ostatniej chwili, wiedząc, że Chauvelin zatrzymałby ją na pewno, nim zdołałaby dosięgnąć drzwi. Była także niemal pewna, że dom otaczali żołnierze, gotowi na każde zawołanie. Ten czyn szalony mógłby tylko przyśpieszyć śmierć człowieka, którego za cenę własnego życia chciała uratować.

"Niech długo nam panuje król@ i Bóg go ma w opiece"@ śpiewał coraz radośniej. Wtem otworzyły się drzwi i zapanowało głuche milczenie.

Małgorzata, nie mogąc dojrzeć drzwi wejściowych, wstrzymywała oddech i czekała.

Percy Blakeney spostrzegł oczywiście księdza siedzącego przy stole. Zawahał się przez kilka sekund, a potem wszedł do pokoju i zawołał donośnym, swobodnym głosem:

– Hejże tam! Czy nie ma nikogo? Gdzie podział się ten głupi Brogard?

Miał na sobie wspaniały płaszcz i owo ubranie do jazdy konnej, które nosił na sobie, gdy wyjeżdżał z Richmond. Jak zwykle strój jego leżał bez zarzutu. Piękne brabanckie koronki przy szyi i rękach odznaczały się niepokalaną świeżością, dłonie miał białe, jasne włosy starannie przyczesane, a w oku jego lśnił monokl, nadając mu ton jak zawsze nieco afektowany.

Sir Percy Blakeney wyglądał raczej w tej chwili na zaproszonego gościa, będącego w drodze na "garden party" u księcia Walii, niż na szaleńca, wpadającego w zasadzkę z zimną krwią i z całą świadomością grozy sytuacji.

Stanął na środku izby. Małgorzata sparaliżowana trwogą była pewna, iż lada chwila Chauvelin krzyknie i cały zajazd zapełni się w oka mgnieniu żołnierzami, a wówczas ona rzuci się na pomoc mężowi i oboje drogo okupią śmierć. Ale czas mijał i nic nie zakłócało ciszy panującej w izbie.

Małgorzata walczyła w duchu zaciekle, aby nie krzyknąć, widząc jak Percy mało świadomy jest grożącego mu niebezpieczeństwa.

"Uchodź Percy, wszak to twój najzaciętszy wróg! uciekaj nim będzie za późno!"

Ale nie zdążyła krzyknąć, gdyż w tej właśnie chwili Blakeney, spokojnie zbliżył się do stołu i dobrodusznie klepiąc księdza po plecach, rzekł zwykłym afektowanym i leniwym głosem:

– Słowo daję, że to dziwny traf, panie Chauvelin. Nigdy bym nie przypuszczał, że cię tu spotkam.

Chauvelin, który właśnie podnosił do ust łyżkę zupy, zachłysnął się gwałtownie. Jego drobna zmięta twarz zaczerwieniła się jak burak, pod wpływem nagłego kaszlu, co pomogło chytremu przedstawicielowi rządu francuskiego ukryć nieco zdumienie, graniczące z osłupieniem. Najwidoczniej nie spodziewał się takiej bezczelności ze strony przeciwnika i stracił mowę wobec podobnego zuchwalstwa.

Przerażenie dyplomaty zdradzał fakt, że nie pomyślał o otoczeniu gospody żołnierzami, czego Blakeney domyślił się i bez wątpienia jego szybko orientujący się umysł tworzył już plany wyzyskania tego nieprzewidzianego spotkania.

Małgorzata nawet nie drgnęła w kryjówce. Przyrzekła sir Andrewowi, że nie przemówi do męża wobec świadków i miała dość panowania nad sobą, aby nie przeszkadzać sir Percy'emu w wykonywaniu planów. Czuła jednak, jak okropną męką była ta przymusowa bezczynność w obliczu tych dwóch ludzi. Słyszała rozkazy Chauvelina, aby strzeżono drogi, i wiedziała doskonale, że gdyby jej mąż opuścił teraz gospodę pod "Burym Kotem", nie doszedłby daleko. Byłby w tej chwili schwytany przez jednego z patrolujących ludzi kapitana Jutley'a gdyby zaś pozostał w oberży, to po nadejściu Desgasa z żołnierzami czekałby go taki sam los.

Pułapka miała lada chwila zatrzasnąć się, a ona nie mogła czynić nic innego, jak gubić się w domysłach i czekać.

Ci widziani z góry dwaj ludzie tworzyli dziwny kontrast, lecz z nich dwóch tylko Chauvelin zdradzał pewien niepokój. Małgorzata znała go dostatecznie, aby zgadnąć, co się działo w jego duszy. Nie lękał się o swe życie, choć znajdował się sam w odległej gospodzie, z człowiekiem olbrzymiej siły, którego zuchwalstwo i odwaga przewyższały wszelkie pojęcie. Był gotów stawić czoło niebezpieczeństwu dla sprawy tak bardzo mu drogiej, ale mógł obawiać się, by zuchwały Anglik zabijając go, nie ułatwił sobie ucieczki. Jego podwładni nie potrafiliby może pojmać tak łatwo "Szkarłatnego Kwiatu", w razie gdyby zabrakło im kierownictwa przywódcy, który czerpał podnietę w śmiertelnej nienawiści.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa przedstawiciel francuskiego rządu nie potrzebował na razie niczego się obawiać, gdyż Blakeney śmiejąc się dobrodusznie jak zwykle, poklepał go znów po plecach z największym spokojem.

– Jestem w prawdziwej rozpaczy

– mówił wesoło – naprawdę w prawdziwej rozpaczy, gdyż zdaje mi się, że ci przeszkodziłem w spożywaniu zupy. Ach, to podła strawa ta zupa! Wyobraź sobie, że pewien mój przyjaciel umarł nagle zaduszony łyżką zupy.

Mówiąc to, uśmiechał się uprzejmie i nieśmiało, patrząc z góry na Chauvelina.

– Słowo daję – ciągnął dalej, gdy ten przyszedł cokolwiek do siebie – czy nie uważasz, że ta gospoda to straszna nora? Czy pozwolisz? – dodał siadając na krześle tuż koło stołu i przybliżając sobie wazę zupy. – Ten głupi Brogard pewnie śpi, lub coś w tym rodzaju.

Na stole leżał drugi talerz i sir Percy spokojnie napełnił go zupą i nalał wina do szklanki.

Małgorzata płonęła ciekawością, jak postąpi Chauvelin. Przebranie tak go zmieniało, że może miał zamiar udawać nadal, że jest księdzem, ale dyplomata był zbyt przebiegły, by rozpocząć grę tak niepewną.

Wyciągnął rękę i rzekł uprzejmie:

– Sir Percy, jestem zaszczycony tym spotkaniem. Musisz mi wybaczyć, ale sądziłem, że przebywasz po drugiej stronie kanału… ta niespodzianka mnie zaskoczyła…

– Ależ oczywiście – rzekł sir Percy z niezmąconym spokojem -oczywiście… monsieur… jak? Chaubertin? czy tak?

– Przepraszam bardzo -Chauvelin.

– Ach wybacz! stokrotnie cię przepraszam! Naturalnie, Chauvelin… nigdy nie mogę spamiętać obcych nazwisk…

Jadł wolno zupę, śmiejąc się od czasu do czasu wesoło, zupełnie jak gdyby przyjechał do Calais jedynie po to, by spożywać kolację w tej wstrętnej gospodzie w towarzystwie zaciętego wroga.

Małgorzata nie mogła zrozumieć, czemu Percy nie skręca karku Francuzikowi. Z pewnością podobna myśl musiała zrodzić się w jego głowie, gdyż niekiedy jego senne oczy błyszczały złowrogim blaskiem, posępnie spoglądając na drobną postać Chauvelina.

Tymczasem Francuzik odzyskał zimną krew i jadł spokojnie zupę.

Lecz przebiegły spiskowiec, który wprowadzał w czyn tyle śmiałych wypraw, patrzał zbyt trzeźwo na sytuację, aby narazić się na niepotrzebne niebezpieczeństwa. Gospoda mogła być przepełniona szpiegami, a Brogard przekupiony przez Chauvelina. Jedno zawołanie dyplomaty wystarczało, aby sprowadzić 20 żołnierzy, którzy rzucą się na Blakeney'a i skrępują go, zanim uratuje lub przynajmniej przestrzeże uchodźców. Tego nie mógł ryzykować. Musiał dostać się do zbiegów francuskich, gdyż dał im na to słowo dżentelmena.

Jedząc i żartując równocześnie, rozmyślał i organizował nowy plan, gdy tymczasem biedna i niespokojna Małgorzata dręczyła się pytaniem w ciasnej kryjówce, co powinna była uczynić. Przeżywała najcięższe walki.

– Nie wiedziałem – odezwał się znów spokojnie Blakeney – że… że wstąpiłeś do stanu duchownego.

– Ja? Hm – jąkał się Chauvelin.

Dobroduszne zuchwalstwo Blakeneya wyprowadziło go znów z równowagi.

– Byłbym cię jednak poznał wszędzie – ciągnął spokojnie sir Percy, nalewając sobie drugą szklankę wina – choć szerokie rondo kapelusza nieco cię zmieniło.

– Istotnie?

– Naturalnie, monsieur Chauvelin. Mam jednak nadzieję, że nie uraziłem cię tą uwagą. Czy nie masz do mnie pretensji?

– Ależ nie, bynajmniej. Mam nadzieję, że lady Blakeney czuje się dobrze – dodał żywo Chauvelin, zmieniając tok rozmowy.

Percy zjadł zupę, wypił szklankę wina i Małgorzata miała wrażenie, że obrzucił izbę przelotnym spojrzeniem.

– Dobrze, dziękuję – odrzekł w końcu bardzo zimno.

Zapadło milczenie. Teraz Małgorzata swobodnie mogła obserwować tych dwóch wrogów, mierzących badawczo swe siły.

Widziała męża niemal wyraźnie, gdyż siedział przy stole najdalej o 10 kroków od miejsca, w którym była ukryta, kuląc się w kryjówce. Opanowała już szaloną chęć, by pokazać się mężowi. Człowiek, który tak przepysznie umiał odgrywać swą rolę, jak to czynił Percy w tej właśnie chwili, nie potrzebował pomocy kobiety.

Małgorzata ze wzruszeniem właściwym kochającej kobiecie, wpatrywała się przez podartą firankę w przystojną twarz męża i odgadywała w jego niebieskich, pozornie sennych oczach i w dobrodusznym uśmiechu tę niepospolitą siłę, energię i pomysłowość, które uczyniły go bohaterem i otoczyły tak wielką czcią i bezgranicznym zaufaniem towarzyszy. "19 nas jest gotowych każdej chwili oddać życie za twego męża lady Blakeney" powiedział jej sir Andrew.

Patrząc na to niskie czoło, na te intensywnie niebieskie oczy i całą jego postać, zdradzającą nieugiętą i żelazną energię, pomimo mistrzowsko granej komedii, jego nadludzką siłę woli i genialną inicjatywę, zrozumiała czar, jaki wywierał na towarzyszy. Czar ten podbił przecież ją samą, zapanował niepodzielnie nad jej sercem i wyobraźnią…

Chauvelin starając się ukryć zniecierpliwienie, pod pozorami zwykłej grzeczności, spojrzał ukradkiem na zegarek w nadziei, że Desgas nadejdzie każdej chwili i zuchwały Anglik znajdzie się pod strażą zaufanych żołnierzy kapitana Jutley'a.

– Czy jesteś w drodze do Paryża, sir Percy? – zapytał niedbale.

– Bynajmniej – odrzekł śmiejąc się Blakeney. – Nie jadę dalej jak do Lille. Paryż na razie jest nieprzyjemnym miastem. Czyż nie mam racji, monsieur Chaubertin? Przepraszam, Chauvelin.

– Może Paryż jest niemiły, ale nie dla angielskiego dżentelmena, jakim jesteś ty, sir Percy – odparł sarkastycznie dyplomata – dla dżentelmena, który nie miesza się zupełnie do walk, które się tam rozgrywają.

– A więc widzisz sam, że nie mam tam nic do czynienia, a nasz przeklęty rząd stanął całkowicie po waszej stronie. Ale widzę, że ci pilno sir – dodał, widząc, że Chauvelin wyjął znów zegarek. – Masz może jaką schadzkę? nie krępuj się mną. Mam jeszcze dużo czasu.

Wstał od stołu i przysunął krzesło do kominka i znów Małgorzata zawahała się, czy go nie przestrzec, gdyż czas mijał i Desgas mógł niebawem nadejść, o czym Percy nie wiedział.

– Nie śpieszę się nigdzie -ciągnął Percy wesoło – lecz nie uśmiecha mi się pozostanie w tej przeklętej norze. Zaręczam ci, sir – zaśmiał się, gdy Chauvelin po raz trzeci spojrzał na godzinę – że twój zegarek nie będzie szedł prędzej, dlatego, że ciągle na niego spoglądasz. Czekasz prawdopodobnie na przyjaciela?

– Tak, na przyjaciela.

– Mam nadzieję, że nie na damę, drogi księże – rzekł Blakeney – gdyż Kościół na pewno na takie schadzki nie pozwala. Zbliż się do ognia, panie Chauvelin, czy nie czujesz zimna?

Obcasem kopnął rozpalone kłody, które rozprysły się tysiącem iskier. Rzeczywiście nie śpieszył się wcale i nie przewidywał grożącego mu niebezpieczeństwa. Przysunął drugie krzesło do pieca i Chauvelin, którego niepokój ogarniał coraz widoczniej, usiadł koło ognia w ten sposób, aby widzieć drzwi wejściowe. Desgas wyszedł przed kwadransem. Małgorzata nie wątpiła, że gdy tylko powróci, Chauvelin zaniecha wszelkich dalszych planów, dotyczących pojmania uchodźców, i uwięzi natychmiast jej męża.

– Hej, monsieur Chauvelin! – odezwał się znów Blakeney – czy twoja przyjaciółka jest ładna? Te Francuzeczki bywają niekiedy diabelnie ładne. Ale pytanie moje zbyteczne – dodał, oparłszy się niedbale o stół – gdyż w tych kwestiach Kościół nie powinien mieć zdania. Nieprawdaż?

Ale Chauvelin go nie słuchał. Całą uwagę skupił na drzwiach, w których Desgas miał się ukazać lada chwila. Małgorzata również nie spuszczała wzroku z drzwi, gdyż usłyszała nagle wśród nocnej ciszy odgłos licznych i miarowych kroków.

Był to Desgas i jego ludzie. Za trzy minuty tu będą. Za trzy minuty stanie się rzecz okropna: szlachetny orzeł wpadnie w sidła na wróble! Chciała krzyczeć i biec do Percy'ego, ale nie miała odwagi. Patrzyła tylko na męża i śledziła każde jego poruszenie, gdy kroki żołnierzy stawały się coraz wyraźniejsze. Stał ciągle przy stole, odwrócony plecami do Chauvelina i mówił dalej spokojnym głosem. Dostrzegła jednak, że wyjął z kieszeni tabakierkę i zwinnym ruchem wsypał do niej zawartość stojącej na stole miseczki z pieprzem. Następnie zwrócił się znów do Chauvelina i zapytał z niewinnym uśmiechem:

– O czym to mówiłeś, sir?

Chauvelin, zbyt pilnie wsłuchany w zbliżające się kroki, nie zauważył, co robi jego przebiegły przeciwnik i z wysiłkiem starał się ukryć radość ze spodziewanego triumfu.

– O niczym – odrzekł przytomnie. – Nie mówiłem nic. A ty, sir Percy, co chciałeś powiedzieć?

– Mówiłem – rzekł Blakeney, zbliżając się do Chauvelina – że Żyd w Piccadilly sprzedał mi najlepszą tabakę, jaką kiedykolwiek widziałem. Czy zrobisz mi ten zaszczyt, aby spróbować, mój księżulku?

Stał tuż koło Chauvelina z dobrodusznym uśmiechem, podając mu tabakierkę. Francuz zaś, wsłuchując się w szybko zbliżające się kroki i spoglądając wciąż ku drzwiom, nie podejrzewał żadnej zasadzki ze strony przebiegłego Anglika. Niewinny wygląd przeciwnika uśpił wszystkie jego podejrzenia i z zaufaniem przyjął szczyptę tabaki.

Tylko ten, któremu przypadkiem zdarzyło się zażyć dawkę pieprzu, może mieć pojęcie o okropnych skutkach takiej fatalnej pomyłki. Chauvelinowi zdawało się, iż pieprz rozsadzi mu głowę. Kichał ustawicznie, nie mogąc złapać tchu. Przez chwilę był ślepy, głuchy, nieprzytomny, a tymczasem Blakeney spokojnie, bez najmniejszego pośpiechu włożył kapelusz, wyciągnął z kieszeni pieniądze, zostawił je na stole i swobodnie wyszedł z gospody.

Rozdział XXVI. Żyd

Małgorzata ochłonąwszy ze zdumienia, starała się uporządkować rozpierzchłe myśli. Ten ostatni, nieoczekiwany epizod, nie trwał dłużej niż parę minut, a Desgas z żołnierzami znajdował się już o kilka kroków od gospody pod "Burym Kotem".

Gdy zrozumiała nareszcie, co zaszło, ogarnęło ją gwałtowne uczucie radości i podziwu. Wszystko było tak proste, a takie genialne. Chauvelin znajdował się wciąż w tym samym opłakanym stanie, stokroć gorszym, niż po najsilniejszym nawet uderzeniu pięścią, gdyż nie był w stanie ani widzieć, ani słyszeć, ani przemówić, a tymczasem "Szkarłatny Kwiat" wymykał się z jego sideł. Blakeney uszedł, na pewno z intencją połączenia się ze zbiegami, ukrywającymi się w chacie ojca Blancharda. Co prawda na razie Chauvelin był obezwładniony i "Szkarłatny Kwiat" wyślizgnął się z rąk Desgasa, ale przecież całe wybrzeże było strzeżone, każdy kąt obszukany i każdy nieznajomy śledzony. Dokąd mógł się udać Percy, ubrany w tak bogate szaty i jak mógł nadal uniknąć schwytania?

Wyrzucała sobie teraz gorzko, że nie zeszła ze schodów i nie dała mu dowodu swej trwogi o niego i gorącej miłości, nie przestrzegając go o czyhającym na niego niebezpieczeństwie. Śmiertelnym lękiem przejęła ją myśl, że Percy nie wiedział o rozkazach wydanych przez Chauvelina, tyczących się jego pojmania. Ale zanim te okropne przypuszczenia skrystalizowały się w jej umyśle, usłyszała tuż koło drzwi szczęk broni i silny głos Desgasa, który rozkazywał żołnierzom: "Stój!"

Chauvelin powracał z wolna do przytomności. Nie kichał już tak gwałtownie i chwiejąc się powstał z krzesła. Starał się dojść do drzwi, gdy Desgas zapukał.

Chauvelin otworzył mu śpiesznie i zanim sekretarz zdołał wymówić słowo, zapytał między dwoma kichnięciami:

– Wysokiego wzrostu nieznajomy… Odpowiadaj prędko, czy który z was go widział?

– Gdzie obywatelu? – odrzekł zdziwiony Desgas.

– Tu człowieku! Wyszedł przez te drzwi, najwyżej przed pięcioma minutami.

– Nikogo nie widzieliśmy, obywatelu. Księżyc jeszcze nie ukazał się i…

– A ty spóźniłeś się o pięć minut? – przerwał dyplomata z ukrytą wściekłością.

– Obywatelu, ja…

– Spełniłeś mój rozkaz, wiem o tym – przerwał zniecierpliwiony Chauvelin – ale bardzo długo musiałem na ciebie czekać. Mam nadzieję, że wszystko jeszcze da się naprawić, inaczej źle będzie z tobą, obywatelu Desgas…

Desgas zbladł. Tyle było nienawiści i złości w obliczu przełożonego…

– Wysokiego wzrostu nieznajomy, obywatelu? -wyjąkał.

– Był w tym pokoju przed pięcioma minutami i jadł tu kolację. Bezczelność przechodząca wszelkie granice!… oczywiście sam nie mogłem go schwytać. Brogard jest za głupi, a ten przeklęty Anglik ma zdaje się siłę byka. Uciekł ci przed samym nosem…

– Przecież nie może iść daleko, wszędzie go zobaczą!…

– Oby tak było.

– Kapitan Jutley posłał 40 ludzi na pomoc patrolom, z których 20 zeszło na plażę. Zapewnił mnie, że cały dzień pełnią służbę pilnie i sumiennie i żaden nieznajomy nie jest w stanie dojść do wybrzeża i wsiąść na okręt.

– To dobrze. Czy żołnierze dostali ścisłe instrukcje?

– Otrzymali bardzo jasne rozkazy, obywatelu, i sam z nimi mówiłem. Mają iść krok w krok, o ile możności niewidziani, za każdym nieznajomym, którego spostrzegliby, szczególnie gdyby odznaczał się wysokim wzrostem.

– Pod żadnym warunkiem nie można takiego osobnika aresztować – rzekł żywo Chauvelin. – Ten bezwstydny "Szkarłatny Kwiat" umknąłby w chwili uwięzienia go. Musimy pozwolić mu dosięgnąć chaty Blancharda, a wtedy dopiero otoczyć go i pojmać.

– Żołnierze doskonale zrozumieli ten rozkaz, obywatelu. Gdy tylko spostrzegą wysokiego nieznajomego, jeden ze straży musi w tej chwili przybiec do ciebie, by ci o tym oznajmić.

– Dobrze, bardzo dobrze -rzekł Chauvelin, zacierając ręce z zadowoleniem.

– Mam jeszcze jedną wiadomość dla ciebie, obywatelu.

– Mów.

– Pewien wysoki Anglik miał długą rozmowę, trwającą może trzy kwadranse z Żydem, zwanym Ruben, który mieszka tuż koło gospody.

– Tak? I co dalej? – zapytał niecierpliwie Chauvelin.

– Chodziło o konia i bryczkę, które Anglik chciał wynająć na godzinę jedenastą.

– Już jest po jedenastej. A gdzie mieszka ten Ruben?

– O parę kroków stąd.

– Poślij żołnierza, aby zapytał, czy nieznajomy wyjechał wózkiem Rubena.

– Dobrze, obywatelu.

Desgas wyszedł, aby wydać żołnierzowi rozkazy. Ani jedno słowo z rozmowy nie uszło uwagi Małgorzaty, miotanej złowrogim przeczuciem. Rozpoczęła podróż z taką płomienną nadzieją i niezachwianą wolą, by pomóc mężowi, a dotąd nie uczyniła nic, zmuszona patrzeć bezradnie, jak zacieśniają się sidła, w które musi wpaść bohaterski "Szkarłatny Kwiat".

Wszędzie ścigały go zdradzieckie oczy szpiegów, a jej własna bezradność przygniatała ją. Zrozumiała, że nie było najmniejszego prawdopodobieństwa, aby mogła mu w czymkolwiek przyjść z pomocą i jedyną jej nadzieją stała się myśl, by móc podzielić jego los, choćby najgorszy.

Na razie nie ośmielała się nawet ufać, że ujrzy jeszcze człowieka, którego tak kochała, ale pragnęła za wszelką cenę wiedzieć, co czyni Chauvelin, licząc, iż póki nie straci szpiega z oczu, los Percy'ego nie będzie jeszcze całkowicie rozstrzygnięty.

Desgas pozostawił zwierzchnika w zajeździe, a sam czekał przed gospodą na powrót posłańca, którego wysłał po Rubena.

Upłynęło kilka minut. Chauvelin chodził niecierpliwie po izbie, dręczony niepokojem. W tej chwili nie ufał już nikomu. Nowy figiel spłatany przez zuchwałego Anglika zachwiał jego przeświadczeniem o pewnym zwycięstwie, o ile sam nie dopilnuje osobiście wyprawy.

Po 5 minutach wrócił Desgas, prowadząc za sobą starszego Żyda, ubranego w brudny i zniszczony chałat, z poplamionymi tłuszczem rękawami. Jego rude włosy zaczesane na sposób polskich Żydów, przyprószone już były siwizną i zwieszały się w długich pejsach wzdłuż twarzy, okrytej warstwą brudu, nadając mu wygląd wprost odrażający. Szedł zgięty wpół, z tą pozorną pokorą jego rodaków, zdobytą w ciągu stuleci, przed zwycięstwem równości i wolności wyznań, i wlókł za sobą nogi, jak to czynią zwykle na kontynencie Europy kupcy żydowscy.

Chauvelin, który jak każdy Francuz dzielił uprzedzenie rasowe do tej pogardzonej narodowości, skinął na Żyda, by się zbytecznie nie zbliżał. Trzej mężczyźni stali pod samą lampą oliwną, zwieszającą się od powały, tak że Małgorzata mogła widzieć wyraźnie każdego z nich.

– Czy to ten człowiek, o którym była mowa? – zapytał Chauvelin.

– Nie, obywatelu – rzekł Desgas. – Nie mogliśmy znaleźć Rubena, musiał z pewnością wyjechać z Anglikiem, ale ten człowiek może podobno dać pewne wskazówki, których gotów nam udzielić za wynagrodzeniem.

– Ach, tak – odrzekł Chauvelin, odwracając się z obrzydzeniem od wstrętnego okazu ludzkiego, stojącego przed nim.

Żyd stał na boku z pokorną cierpliwością, oparty na sękatym kiju i czekał, aż jego ekscelencja raczy mu zadać pytanie. Zatłuszczony kapelusz rzucał głęboki cień na jego twarz.

– Ów obywatel twierdzi, że możesz udzielić mu pewnych wiadomości o moim przyjacielu, Angliku, z którym pragnę się spotkać – rzekł Chauvelin rozkazująco – do licha! Nie zbliżaj się człowieku! – dodał śpiesznie, gdy Żyd uczynił krok ku niemu.

– Tak, wasza ekscelencjo -odrzekł Żyd z tą dziwną wymową, ujawniającą wschodnie pochodzenie. – Ja i Ruben Goldstein spotkaliśmy dziś wieczór wysokiego Anglika na drodze niedaleko stąd.

– Czy z nim mówiłeś?

– Zwrócił się do nas, wasza ekscelencjo, gdyż chciał nająć konia i bryczkę, aby pojechać szosą Saint Martin do pewnej miejscowości jeszcze tej nocy.

– Cóżeś odpowiedział?

– Nic nie odpowiedziałem -rzekł Żyd nienawistnie – Ruben Goldstein – ten podły zdrajca, ten syn Belzebuba…

– Nic mnie te szczegóły nie interesują – przerwał szorstko dyplomata – do rzeczy!

– Wyprzedził mnie, wasza ekscelencjo, i w chwili gdy miałem ofiarować bogatemu Anglikowi swego konia i bryczkę, aby zawieźć go gdzie chciał, Ruben już wynajął mu swą zagłodzoną szkapę i rozbity wózek.

– I co zrobił Anglik?

– Usłuchał Rubena Goldsteina, wasza ekscelencjo! Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął całą garść złota, którą pokazał temu potomkowi Belzebuba, mówiąc mu, iż to wszystko będzie należeć do niego, jeżeli stawi się z koniem i bryczką na godzinę jedenastą.

– I naturalnie koń i wózek były na czas gotowe?

– Tak, były gotowe, jeżeli to tak można nazwać. Szkapa Rubena kulała jak zawsze i nie chciała z początku ruszyć z miejsca. Dopiero pod gradem razów puściła się w drogę – dodał Żyd, śmiejąc się szyderczo.

– A więc wyjechali?

– Tak, wyjechali przed paru minutami. Głupota tego cudzoziemca wzbudziła we mnie litość. Taki Anglik nie spostrzegł, że szkapa była niezdatną do jazdy!

– Ależ on nie miał wyboru?

– Nie miał wyboru? Wasza ekscelencjo! – zaprotestował Żyd ochrypłym głosem. – Czyż nie powtarzałem mu kilkakrotnie, że mój koń i wózek zawiozą go o wiele pewniej i prędzej, niż zagłodzona szkapa Rubena? Nie chciał słuchać. Ruben jest takim kłamcą, że umie przekonać każdego i oszukał nieznajomego. Jeżeli Anglik się śpieszył, byłby dużo lepiej wyszedł, biorąc mój wózek.

– To i ty masz konia i bryczkę? – zapytał Chauvelin.

– Naturalnie, że mam, wasza ekscelencjo, i jeżeli wasza ekscelencja chce pojechać…

– Czy wiesz przypadkiem, jaką drogą pojechał mój przyjaciel wózkiem Rubena Goldsteina?

Żyd w zadumie drapał brudny podbródek. Serce Małgorzaty biło tak gwałtownie, jak gdyby lada chwila miało pęknąć. Usłyszała pytanie i patrzała z lękiem na Żyda, choć nie mogła dojrzeć jego twarzy spod szerokiego kapelusza. Czuła jednak instynktownie, że Żyd trzyma los jej męża w swoich chudych, brudnych rękach.

Zapadło przykre milczenie. Dyplomata patrzył groźnie na zgiętą postać stojącą przed nim i wreszcie Żyd położył rękę na piersi i z wolna wyciągnął z przepastnej kieszeni całą garść srebrnych monet. Popatrzył wahająco na pieniądze, a potem rzekł spokojnie:

– Oto, co mi dał wysoki Anglik, gdy wyjeżdżał z Rubenem, abym trzymał język za zębami.

Chauvelin wzruszył niecierpliwie ramionami.

– Ile masz tych pieniędzy?

– Dwadzieścia franków, wasza ekscelencjo. Byłem całe życie uczciwym człowiekiem.

Chauvelin bez dalszych komentarzy wyjął z sakiewki parę sztuk złota i położywszy je na dłoni, zadzwonił nimi znacząco w stronę Żyda.

– Ile tu jest sztuk złota? – zapytał.

Widocznie nie miał zamiaru terroryzować Żyda, lecz przekupić go dla swych własnych planów, gdyż głos jego był spokojny i łagodny. Grożąc gilotyną lub posługując się innymi sposobami tego rodzaju, byłby może zbyt przeraził tego starca i sądził, że korzystniej będzie pozyskać go pieniędzmi, niż straszyć karami.

Oczy Żyda rzuciły krótkie, chciwe wejrzenie na złoto, spoczywające w ręce dyplomaty.

– Przynajmniej pięć sztuk złota, jeżeli się nie mylę, wasza ekscelencjo – odrzekł cicho.

– Czy to wystarczy, aby rozwiązać twój uczciwy język?

– A co wasza ekscelencja pragnie wiedzieć?

– Czy koń twój i wózek mogą zawieźć mnie tam, gdzie pojechał mój przyjaciel wysoki cudzoziemiec.

– Mój koń i wózek zabrać cię mogą, gdzie chcesz wasza wysokość.

– Do miejscowości zwanej "Chata Blancharda".

– Zgadła wasza wysokość! -zawołał zdumiony Żyd.

– Czy znasz to miejsce?

– Znam wasza wysokość.

– Którędy się tam jedzie?

– Szosą Saint Martin, wasza wysokość, a potem ścieżką ku nadbrzeżnym skałom.

– Czy znasz dobrze drogę?

– Każdy kamień, każdą trawkę wasza wysokość – odparł spokojnie Żyd.

Chauvelin umilkł i rzucił Żydowi 5 sztuk złota. Ten ukląkł i zaczął je zbierać na czworakach. Jedna moneta potoczyła się daleko i z trudnością ją odnalazł, gdyż zatrzymała się dopiero pod kredensem. Dyplomata czekał spokojnie, aż stary Żyd odnajdzie wszystkie pieniądze.

Gdy starzec skończył poszukiwania, Chauvelin zapytał:

– Kiedy koń i bryczka mogą wyć gotowe do drogi?

– Już są gotowe.

– Gdzie?

– Stąd o par kroków. Czy wasza ekscelencja raczy spojrzeć?

– To zbyteczne. Jak daleko możesz mnie zawieźć?

– Aż do chaty Blancharda, wasza wysokość, i dalej niż szkapa Rubena dowlokła twego przyjaciela. Jestem pewien, że po niespełna dwóch milach spotkamy tego przeklętego Rubena, jego szkapę, wózek i wysokiego cudzoziemca.

– W jakiej odległości znajduje się pierwsza wieś, przez którą przejedziemy?

– Miquelon jest najbliższą wsią położoną stąd o dwie mile.

– Mógł przecież znaleźć tam przeprząg, jeżeli chciał dalej jechać?

– Oczywiście że mógł, jeżeli w ogóle dojechał tak daleko.

– A więc?

– Czy raczy wasza ekscelencja pojechać? – zapytał Żyd.

– Tak. Mam zamiar pojechać -odparł spokojnie Chauvelin. -Ale pamiętaj, że jeżeli mnie oszukujesz, każę dwóm żołnierzom sprawić ci takie lanie, że aż dusza wyjdzie z twego wstrętnego cielska na zawsze. Jeżeli jednak odnajdę swego przyjaciela, tego wysokiego Anglika albo na drodze, albo w chacie Blancharda, to dostaniesz jeszcze dziesięć sztuk złota. Czy przyjmujesz te warunki?

Żyd zastanowił się chwilkę i podrapał się znów w podbródek. Spojrzał na pieniądze, na surowego dyplomatę i Desgasa stojącego w milczeniu za nim, a wreszcie rzekł swobodnie:

– Hm, przyjmuję.

– W takim razie idź sobie i czekaj przed domem – rzekł Chauvelin. – Pamiętaj, abyś dotrzymał słowa, bo ręczę ci, że rzetelnie spełnię obietnicę.

Żyd skłonił się nisko, pokornie i skulony wyszedł z pokoju.

Chauvelin wydawał się bardzo zadowolony z tej rozmowy, gdyż zacierał ręce, jak to zwykle czynił w chwilach szczególnie radosnych.

– Podać mi płaszcz i buty! – rzekł w końcu do Desgasa.

Desgas zwrócił się do drzwi i wydał potrzebne rozkazy. Prawie równocześnie wszedł żołnierz, niosąc płaszcz, buty i kapelusz.

Chauvelin zdjął sutannę, pod którą miał obcisłe spodnie i kamizelkę, i zaczął się przebierać.

– A ty obywatelu – zwrócił się do Desgasa – idź natychmiast do kapitana Jutley'a i powiedz mu, aby ci dodał dwunastu nowych żołnierzy. Udaj się na szosę Saint Martin, na której mnie wkrótce dopędzisz. Będziecie mieli niemałą robotę w chacie Blancharda. Rozegra się tam cała walka, gdyż ów zapalwniec, zwany "Szkarłatnym Kwiatem" w swej głupocie czy też zuchwalstwie, nie wiem jak to nazwać, pozostał przy dawnym planie. Poszedł połączyć się z Tournay'em, St. Justem i innymi zdrajcami, o czym przez chwilę zwątpiłem. Gdy dojdziemy na miejsce, spotkamy się z garstką ludzi, gotowych na wszystko. Będą się bronili do upadłego i sądzę, że padnie kilku naszych. Ci monarchiści dobrze władają szablą, a Anglik jest mocny, zwinny i przy tym chytry jak szatan, ale mimo wszystko będziemy mieli przynajmniej pięciu żołnierzy na jednego zdrajcę. Idź z żołnierzami za moim wózkiem i kieruj się szosą Saint Martin przez Miquelon. Anglik wyprzedził nas i nie sądzę, aby zawrócił z drogi.

Wydając powyższe jasne i zwięzłe rozkazy, zmieniał ubranie; zrzucił sutannę i przyoblekł się w zwykłe czarne odzienie.

– Wydam w twoje ręce niezwykłego jeńca – ciągnął dalej Chauvelin śmiejąc się złośliwie i wziąwszy Desgasa pod ramię, podszedł z nim ku drzwiom. – Nie zamordujemy go zaraz, nieprawdaż mój stary Desgasie? Chata Blancharda znajduje się w odległym miejscu wybrzeża i nasi ludzie będą mogli użyć nieco zabawy z rannym lisem. Wybierz między nami przyjacielu Desgasie takich, którzy lubują się w tego rodzaju sportach… Musimy nacieszyć się widokiem zwyciężonego "Szkarłatnego Kwiatu". Niech skomli trochę, niech drży… zanim w końcu… – tu uczynił ruch bardzo wymowny i zaśmiał się dziko, a echo tego śmiechu napełniło duszę Małgorzaty niewypowiedzianą zgrozą.

– Wybierz dobrze ludzi, obywatelu Desgas – powtórzył raz jeszcze, wychodząc z gospody z sekretarzem.

Rozdział XXVII. Na tropie

Lady Blakeney nie namyślała się długo. Usłyszała Desgasa wydającego rozkazy swym ludziom i kierującego się ku portowi, celem otrzymania posiłków, gdyż sześciu ludzi nie wystarczało na schwytanie pomysłowego Anglika, którego geniusz był jeszcze niebezpieczniejszy od jego odwagi i siły. Kroki oddaliły się i ucichły. W kilka minut potem doszedł do niej ochrypły głos Żyda, klnącego na swą szkapę, potem turkot kół podskakujących na nierównym bruku.

W zajeździe wszystko pogrążyło się w głębokiej ciszy. Brogard i jego żona, przerażeni widokiem Chauvelina, nie dawali znaku życia w nadziei, że nie narażą się nikomu.

Małgorzata poczekała jeszcze chwilę, a potem śpiesznie zbiegła z chwiejących się schodów, otuliła się ciemnym płaszczem i opuściła gospodę.

Noc była bezgwiezdna, dzięki czemu młoda kobieta mogła niespostrzeżenie podążyć za turkotem oddalającej się bryczki. Miała nadzieję, że jeżeli będzie szła wzdłuż przydrożnych rowów, nie zwróci uwagi żołnierzy Desgasa i patroli czatujących we wszystkich kierunkach. Puściła się zatem w drogę, samotna, zgubiona, w ciemnościach nocy. Miała przed sobą do przebycia pieszo 2 mile do Miquelon, a potem jeszcze drogę, wiodącą wśród kamieni i wybojów aż do chaty ojca Blancharda.

Żydowska szkapa nie mogła iść szybko i choć Małgorzata czuła się wycieńczona wskutek przebytych wstrząśnień, miała jednak nadzieję, że nie pozostanie w tyle. Droga była górzysta, a że biedne konisko ledwie żyło, wózek będzie z pewnością często zatrzymywać się w drodze, co ułatwi Małgorzacie podążanie za nim.

Szosa, ciągnąca się w pewnym oddaleniu od morza, obsadzona była krzakami i wątłymi drzewami, okrytymi nędzną zielenią. Drzewa szarpane wiecznie północnymi wichrami, stały nachylone w ciemności, jak zastygłe upiory.

Szczęśliwym trafem księżyc nie wynurzył się zza ciężkich chmur i Małgorzata, trzymając się blisko niskich zarośli, na samym brzegu drogi, prawie wcale nie była widoczna. Głęboka cisza panowała dokoła, tylko z daleka dochodził szum oceanu, jak cicha, bolesna skarga.

Powietrze było ostre, przesycone wonią morza. W innych warunkach biedna kobieta wdychałaby balsamiczny, łagodny zapach jesiennej nocy i wsłuchiwała się w daleki szum fal, rozkoszując się spokojem tego odludnego krajobrazu i nocną ciszą, przerywaną smutnym krzykiem mewy lub turkotem dalekiego wozu. Lecz w tej chwili dręczyły ją złowrogie przeczucia i rozdzierająca tęsknota za człowiekiem, który był jej jedynym szczęściem. Potykała się na śliskiej trawie rowu, nie chcąc dla ostrożności iść środkiem drogi, i z trudem przyśpieszała kroku po błotnistej pochyłości. Nie spotkała na drodze nikogo. Ostatnie światła Calais dawno już pozostały w tyle, a dokoła nie było ani śladu ludzkiej osady, chaty rybackiej czy szałasu drwala. W oddali, po prawej stronie bielały nadbrzeżne skały, a niżej rysował się skalisty brzeg morza, o który nadchodzący przypływ rozbijał się bezustannym, przytłumionym grzmotem.

Małgorzata próbowała odgadnąć, gdzie teraz na tym odludnym wybrzeżu znajduje się Percy. Z pewnością nie był daleko, gdyż wyjechał na kwadrans przed Chauvelinem. Czy wiedział, że w tym zimnym, wietrznym zakątku Francji czyha na jego życie tylu szpiegów?

Tymczasem najpiękniejsze nadzieje kołysały Chauvelina trzęsącego się na nierównej drodze w żydowskiej bryczce. Zacierał ręce z ukontentowaniem na myśl o gęstej sieci tak zręcznie zarzuconej, z której Anglik nie mógł już żadną miarą się wyślizgnąć. Podczas powolnej jazdy wśród ciemnej nocy, czekał niecierpliwie na triumfalne zakończenie tych wspaniałych łowów, których zdobyczą był tajemniczy "Szkarłatny Kwiat". Pojmanie wielkiego spiskowca będzie najpiękniejszym liściem w jego wieńcu chwały, a Anglik schwytany na gorącym uczynku, w chwili, gdy pomaga i otacza opieką zdrajców republiki francuskiej, nie mógł żądać pomocy od własnej ojczyzny. W każdym razie Chauvelin postara się, aby wszelka interwencja przyszła za późno.

Ani przez chwilę nawet nie pomyślał o okropnym położeniu nieszczęśliwej kobiety, która nieświadomie zdradziła własnego męża. Zapomniał o niej. Była potrzebną zabawką w jego rękach, a poza tym niczym.

Żydowska chuda szkapa szła prawie ciągle stępa, a gdy zwalniała kroku, woźnica przyśpieszał jej bieg razami.

– Czy daleko jeszcze do Miquelon? – pytał od czasu do czasu Chauvelin.

– Nie bardzo daleko, wasza wysokość – brzmiała wciąż ta sama odpowiedź.

– Nie spotkaliśmy jeszcze dotąd twego i mego przyjaciela, stojących bezradnie na środku drogi! – wtrącał ironicznie Chauvelin.

– Cierpliwości szlachetna ekscelencjo – dodawał syn Mojżesza – jadą na pewno przed nami. Widzę ślady kół bryczki tego zdrajcy, tego syna Amalekitów…

– Czy na pewno znasz drogę?

– Znam ją tak dobrze, jak owe 10 sztuk złota w kieszeni waszej szlachetnej ekscelencji, które będą niebawem moje.

– Gdy tylko przywitam swego przyjaciela, owego wysokiego cudzoziemca, będą na pewno twoje.

– Posłuchaj… co to jest? -zapytał nagle Żyda.

Wśród milczenia i ciszy usłyszeli wyraźnie tupot kopyt końskich na błotnistej drodze.

– To są żołnierze – szepnął trwożnie Żyd.

– Zatrzymaj się na chwilę. Chcę posłuchać – rzekł Chauvelin.

Małgorzata usłyszała również tętent galopujących koni, zbliżających się w kierunku wózka. Z początku myślała, że to Desgas i jego ludzie, ale teraz zdawała sobie wyraźnie sprawę, że jeźdźcy nadjeżdżali z przeciwnej strony, może z Miquelon. Otaczała ją ciemność i nie potrzebowała obawiać się, że ją zobaczą.

Gdy wózek zatrzymał się z największą ostrożnością przyczołgała się bliżej po rozmokłej drodze.

Serce jej biło jak młotem, drżała całym ciałem. Już odgadła, jakie wieści przynosili jeźdźcy: "Każdego nieznajomego na drodze lub na wybrzeżu należy śledzić, szczególnie gdyby był wysokiego wzrostu. Gdy ktoś spostrzeże podobnego osobnika, żołnierz na koniu musi w tej chwili mi o tym donieść." Takie były rozkazy Chauvelina. Czy odnaleziono już cudzoziemca? Czy był to ów konny posłaniec, przynoszący ważną nowinę, że ścigana zwierzyna wpadła nareszcie w zasadzkę?

Małgorzata, chcąc usłyszeć słowa posłańca, przysunęła się bliżej wśród ciemności i do jej uszu doszło śpiesznie rzucone hasło:

Wolność, równość, braterstwo!

– a potem pytanie Chauvelina.

– Jakie wiadomości?

Dwaj jeźdźcy osadzili konie przy samym wózku. Małgorzata rozróżniała wyraźnie ich sylwetki, rysujące się na tle nieba. Słyszała głosy i parskanie koni, a za nią w pewnej odległości dźwięczały regularne i miarowe kroki zbliżającego się oddziału Desgasa.

Nastała dłuższe pauza, podczas której dyplomata prawdopodobnie dawał żołnierzom papiery do przejrzenia, gdyż po chwili dopiero nastąpiły pytania i odpowiedzi.

– Widzieliście cudzoziemca? -zapytał żywo Chauvelin.

– Nie obywatelu, nie widzieliśmy żadnego wysokiego cudzoziemca. Szliśmy brzegiem nadbrzeżnych skał…

– I co?

– O ćwierć mili od Miquelon napotkaliśmy rozpadającą się drewnianą chatę, która wyglądała na szałas rybacki, służący do przechowywania sieci i narzędzi. Z początku chata wydawała nam się pusta, ale po chwili zobaczyliśmy lekki słup dymu, wydobywający się z boku. Zeskoczyłem z konia i przyczołgałem się tuż do chaty. Nic nie było w niej podejrzanego tylko w jednym kącie paliły się węgle drzewne, a przy ognisku stały dwa krzesła. Naradziłem się z towarzyszami, co dalej czynić. Oni schowali się z końmi w pobliżu, a ja pozostałem na czatach.

– Dobrze. I widziałeś kogoś?

– Po półgodzinie usłyszałem głosy i równocześnie dwóch ludzi wyłoniło się spoza skały. Zdaje się, że przychodzili od strony Lille. Jeden był młody, drugi stary. Rozmawiali po cichu i nie mogłem usłyszeć co mówili.

Jeden był młody, drugi stary!… Serce Małgorzaty ścisnęło się boleśnie na te słowa. Czy ten młody był Armandem, jej bratem, a stary to de Tournay? Ci dwaj uchodźcy nieświadomie służyli za przynętę do schwycenia ich nieustraszonego i szlachetnego zbawcy.

– Ci dwaj mężczyźni weszli do chaty – ciągnął dalej żołnierz -a ja przyłożyłem ucho do ściany szałasu. Chata była tak licho sklecona, że mogłem uchwycić parę słów z ich rozmowy.

– Tak? Mów prędko, co usłyszałeś?

– Starzec zapytał młodego, czy wie na pewno, że są w umówionym miejscu. "Ależ tak – odrzekł tamten – to tu z pewnością" i przy blasku ogniska pokazał towarzyszowi jakiś papier. "Tu jest plan – rzekł – który mi dał, nim opuściłem Londyn. Mieliśmy trzymać się ściśle tych wskazówek, o ile byśmy nie odebrali innych rozkazów. Oto droga, którą tu przyszliśmy. Patrz – w tym miejscu drogi się rozchodzą… tutaj przecięliśmy szosę Saint Martin, a oto ścieżka, która doprowadziła nas do brzegu skały." Musiałem nieostrożnie wywołać lekki szelest, gdyż młodzieniec zbliżył się do drzwi chaty i spojrzał niespokojnie wkoło. Gdy podszedł znów do towarzysza, szeptali tak cicho, że nie słyszałem już ani słowa.

– Dobrze. A potem? – zapytał niecierpliwie Chauvelin.

– Było nas razem sześciu, z tych co patrolowali wybrzeże. Zadecydowaliśmy, aby czterech pozostało przy chacie i pilnowało jej, a my ruszyliśmy co prędzej, by zdać ci sprawę z tego, co widzieliśmy.

– Nie macie żadnych wieści o wysokim cudzoziemcu?

– Żadnych, obywatelu.

– Co uczynią w razie, gdyby twoi towarzysze go spostrzegli?

– Nie stracą go z oczu ani przez chwilę, a gdyby zamierzał uciekać lub szedł w kierunku zbliżającego się okrętu lub łodzi, otoczą go i w razie potrzeby strzelą, aby przywołać na pomoc resztę patroli. Pod żadnym warunkiem nie dadzą mu uciec.

– Ale pamiętaj, aby go nie zranić – szepnął z dziką nienawiścią Chauvelin. -Dobrzeście się sprawili chłopcy. Oby tylko przeznaczenie pozwoliło, abym nie przyjechał za późno.

– Spotkaliśmy przed chwilą 6 ludzi, którzy patrolowali na drodze przez kilka godzin.

– I co?

– I oni również nie spotkali wysokiego Anglika.

– A jednak jest przed nami, jedzie wozem… Nie ma ani chwili do stracenia. Jak daleko jest stąd ta chata?

– Jeszcze ze dwie mile drogi, obywatelu.

– Czy możesz odnaleźć ją zaraz, w tej chwili, bez wahania?

– Nie mam najmniejszej wątpliwości, obywatelu.

– Odnajdziesz ścieżkę na brzegu skały nawet wśród ciemności?

– Noc nie jest tak ciemna, wreszcie znam drogę – powtarzał z naciskiem żołnierz.

– W takim razie siadaj w tyle, a twój towarzysz niech odprowadzi konie z powrotem do Calais. Powiedz Żydowi, aby jechał prosto, a potem zatrzymaj go o ćwierć mili przed ścieżką. Staraj się, aby jechał najkrótszą drogą.

Podczas tej rozmowy Desgas i jego żołnierze zbliżali się śpiesznie i Małgorzata słyszała tętent kopyt końskich najwyżej o sto kroków za sobą. Zrozumiała, że szaleństwem było dalsze narażanie się, szczególnie teraz, gdy dowiedziała się o wszystkich planach. Pod wpływem bezustannej trwogi jej serce, nerwy i umysł doszły do stanu zupełnego zobojętnienia, a apatia zabiła nawet dręczące ją dotychczas cierpienia. Nie miała najmniejszej nadziei uratowania męża.

Tak niedaleko od tego miejsca francuscy uchodźcy czekali na swego zbawcę, a on zbliżał się do nich po opustoszałej drodze, aby lada chwila wpaść w ręce 24 ludzi, prowadzonych przez człowieka, którego nienawiść była równie okrutna, jak chytrość jego była piekielna. I oto wszyscy zostaną schwytani. Według danego słowa, Chauvelin odda Armanda młodej kobiecie, ale jej mąż Percy wpadnie w sidła zaciętego wroga, nie znającego litości dla szlachetnego serca, ani podziwu dla bohaterstwa. Usłyszała jeszcze, jak żołnierz wydawał kilka krótkich wskazówek Żydowi, a potem cofnęła się żywo na brzeg rowu i ukryła się za niskimi krzewami.

Tymczasem nadjechał oddział Desgasa. Stanęli w milczeniu za wozem i po chwili wszyscy ruszyli w dalszą drogę. Małgorzata poczekała chwilkę i dopiero, gdy się upewniła, że nikt nie słyszy jej kroków, pobrnęła dalej wśród zwiększających się wciąż ciemności.

Rozdział XXVIII. Chata ojca Blancharda

Małgorzata szła wciąż naprzód jakby w półśnie. Jedynym jej pragnieniem było zobaczyć jeszcze raz męża, wyznać mu swą winę, powiedzieć mu, ile wycierpiała, jak bardzo go lekceważyła i jak mało starała się go zrozumieć. To było jedynym jej celem. Z rozpaczą rozglądała się wśród mroku, zapytując siebie, z której strony nadejdzie Percy, aby wpaść w zasadzkę.

Daleki szum bałwanów przejmował ją dreszczem. Smutny jęk sowy, rozlegający się od czasu do czasu, lub krzyk mewy przepełniał ją niewypowiedzianą trwogą. Myślała o drapieżnych bestiach ukrytych w ludzkim ciele, czyhających na swe ofiary i rozdzierających je bez litości jak zgłodniałe wilki, w wyłącznym celu zadośćuczynienia żądzy zemsty. Nie bała się ciemności, lękała się jedynie tego człowieka jadącego przed nią na prostym wózku, który żywił pragnienia zemsty tak okrutne i tak szatańskie. Czuła ból w nogach, a kolana uginały się pod nią z wysiłku. Od kilku dni żyła w okropnej rozterce, spędziła trzy ostatnie noce bez snu i szła już od dwóch godzin po śliskiej drodze, podtrzymywana nadzieją, że zobaczy męża po raz ostatni i jeżeli uzyska od niego przebaczenie popełnionej zbrodni, będzie miała przynajmniej prawo umrzeć przy jego boku.

Na wpół przytomna, szła bezmyślnie po błotnistej drodze, gdy nagle jej uszy, czułe na każdy szmer, usłyszały, że bryczka stanęła, a żołnierze osadzili konie. Doszli do miejsca przeznaczenia. Bez wątpienia na prawo znajdowała się ścieżka prowadząca do skał morskich i do chaty Blancharda. Obojętna na niebezpieczeństwo, przyczołgała się do miejsca w którym znajdował się Chauvelin z eskortą. Zsiadł z wózka i wydawał rozkazy żołnierzom.

Miejsce, w którym zatrzymała się ekspedycja, znajdowało się w odległości mniej więcej 800 metrów od wybrzeża. Słaby odgłos fal dochodził jakby z wielkiej oddali. Chauvelin i Desgas skręcili nagle na prawo, prawdopodobnie na ścieżkę, wiodącą ku morzu, a Żyd pozostał na szosie ze szkapą i wózkiem.

Małgorzata bardzo ostrożnie, pełzając na rękach i kolanach, wróciła w tę stronę. Musiała przedostać się przez cierniste, niskie krzaki, unikając najlżejszego szelestu i rozdzierając sobie twarz i ręce o suche gałęzie. Ale za wszelką cenę chciała widzieć i słyszeć wszystko, a nie być dostrzeżoną. Na szczęście, jak to bywa w tych okolicach Francji, ścieżka obsadzna była niskim, zwartym płotem, za którym ciągnął się wyschnięty rów, obrośnięty wysokimi trawami. Małgorzacie udało się więc znaleźć schronienie w tych sitowiach. Ukryta w nich całkowicie, zbliżyła się o trzy metry od miejsca, gdzie Chauvelin wydawał rozkazy swym żołnierzom.

– A teraz powiedzcie mi -mówił tonem rozkazującym – gdzie jest chata ojca Blancharda?

– Chata znajduje się w odległości 800 metrów stąd -odrzekł żołnierz, prowadzący całą ekspedycję.

– Doskonale! Więc poprowadzisz nas. Nim zaczniemy schodzić ze skał, podejdziesz pod samą chatę, jak najostrożniej i przekonasz się, czy zdrajcy monarchiści jeszcze się tam znajdują. Rozumiesz?

– Rozumiem, obywatelu.

– Słuchajcie wszyscy uważnie -ciągnął dalej Chauvelin, zwracając się do żołnierzy -gdyż może nie będziemy mogli potem wymienić ani słowa. Zapamiętajcie zatem każdy rozkaz, jak gdyby życie wasze zależało od waszej pamięci. Wreszcie kto wie, czy tak nie będzie? – dodał oschle.

– Słuchamy, obywatelu -odrzekł Desgas. – Żołnierz republikański nigdy nie zapomni rozkazu.

– Ty przyczołgasz się aż do chaty i spróbujesz do niej zajrzeć. Jeżeli Anglik już tam się znajduje, zagwizdaj krótko i głośno. Będzie to hasłem dla twoich towarzyszy i wówczas wy wszyscy – dodał zwracając się znów do żołnierzy – otoczycie śpiesznie chatę i wejdziecie do niej. Niech każdy z was schwyci jednego z tych zdrajców, ale tak szybko, aby nie zdołali wyciągnąć szabli lub strzelić z pistoletu. Jeżeli który z nich się będzie bronił, to postrzelcie go w nogę lub w rękę, ale pod żadnym warunkiem nie wolno zabić wysokiego cudzoziemca. Czy rozumiecie?

– Rozumiemy, obywatelu.

– Ten człowiek, który wyróżnia się szczególnie wysokim wzrostem, okaże z pewnością silny opór. Trzeba użyć z pięciu ludzi, aby go obezwładnić.

Zapanowało krótkie milczenie, po czym Chauvelin ciągnął dalej.

– Jeżeli monarchiści będą jeszcze sami, co jest bardzo prawdopodobne, musisz przestrzec towarzyszy, czekających w pobliżu. Wszyscy razem schronicie się za skałami, otaczającymi chatę i czekajcie w grobowym milczeniu, póki nie nadejdzie wysoki Anglik. Wtedy dopiero wpadniecie do chaty, lecz nie pierwej niż cudzoziemiec przekroczy próg. Pamiętajcie, że musicie być ostrożni jak wilk w nocy, gdy krąży dokoła kurnika. Chodzi o to, aby monarchiści nie domyślili się niczego. Strzał z pistoletu, krzyk, zawołanie z ich strony wystarczyłoby może, aby ostrzec Anglika, by nie zbliżał się do chaty. A przecież zadaniem waszym jest ujęcie go w ciągu dzisiejszej nocy – dodał z naciskiem.

– Dokładnie wykonamy twoje rozkazy, obywatelu.

– Ruszajcie zatem z największą ostrożnością, a ja pójdę za wami.

– A co stanie się z Żydem, obywatelu? – zapytał Desgas, podczas gdy żołnierze jak ciemne cienie zaczęli schodzić po wąskiej i urwistej ścieżce wzdłuż skały.

– Ach, prawda, zapomniałem na śmierć o Żydzie! – rzekł Chauvelin i zwróciwszy się w jego stronę, zawołał groźnie: -Chodź tu, ty, jak się tam nazywasz, Aronie, Mojżeszu czy Abrahamie – rzekł do starca, który stał spokojnie przy swojej szkapie jak najdalej od żołnierzy.

– Beniamin Rosenbaum, za pozwoleniem waszej wysokości -odrzekł pokornie.

– Cicho bądź i słuchaj moich rozkazów. A radzę ci, abyś je wypełnił.

– Słucham, wasza wysokość.

– Trzymaj za zębami przeklęty język, mówię ci. Pozostaniesz tutaj, słyszysz? Pozostaniesz z koniem i wózkiem aż do naszego powrotu. Nie wolno ci wydać najmniejszego dźwięku, a nawet głośniej oddychać. Nie wolno ci opuszczać tego stanowiska pod żadnym pozorem, póki nie dam ci innego polecenia.

– Ależ, wasza wysokość… – zaprotestował Żyd z rozpaczą.

– Nie ma tu żadnego ale -przerwał Chauvelin tonem, który dreszczem przerażenia wstrząsnął bojaźliwym starcem – jeżeli po moim powrocie nie znajdę ciebie tutaj, to zapewniam cię uroczyście, że gdziekolwiek spróbujesz się skryć, wynajdę cię i spotka cię kara natychmiastowa i straszna. Czy słyszysz?

– Ależ, wasza ekscelencjo…

– Czy słyszałeś, co powiedziałem?

Żołnierze znikli już w ciemności; trzej mężczyźni stali na opustoszałej drodze, a Małgorzata za płotem słuchała rozkazów Chauvelina, jak gdyby to był jej własny dekret śmierci.

– Zrozumiałem, wasza wysokość

– zaprotestował znów Żyd, próbując zbliżyć się do dyplomaty – i przysięgam na Abrahama, Izaaka i Jakuba, że wypełnię co do joty rozkazy waszej wysokości i że nie ruszę z tego miejsca, póki wasza wysokość nie raczy rzucić na swego powolnego sługę jasności swego spojrzenia, ale pamiętaj, że jestem biednym, już bardzo starym człowiekiem. Moje nerwy nie są tak silne, jak nerwy młodego żołnierza i jeżeli nadejdą nocni zbóje, szukający zdobyczy na tej opustoszałej drodze, krzyknę może lub ucieknę ze strachu… czyż i wówczas zostanę pozbawiony życia lub okropna kara spadnie na moją biedną starą głowę za tak mimowolne przestępstwo?

Żyd istotnie zdradzał straszne przerażenie. Trząsł się od stóp do głów. Trudno było tego człowieka pozostawić samego na odludnym miejscu. Biedak miał rację. Nie panując nad przerażeniem, mógł krzyknąć, co byłoby dostateczną przestrogą dla chytrego "Szkarłatnego Kwiatu". Chauvelin zamyślił się.

– Czy sądzisz, że twój koń i wózek mogą tu pozostać bez ciebie? – zapytał twardo.

– Zdaje mi się, obywatelu -wtrącił Desgas – że byłoby to najrozsądniejsze i że lepiej pozostawić wózek bez tego brudnego, tchórzliwego starca. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że przy pierwszej sposobności ucieknie jak zając lub zacznie krzyczeć wniebogłosy.

– Dobrze, ale co zrobić z tą pokraką?

– Odesłać go na powrót do Calais.

– Nie możemy tego uczynić, gdyż potrzebny nam będzie za chwilę do przewożenia rannych -rzekł chmurnie Chauvelin.

Zapadło znów milczenie. Desgas czekał na postanowienie swego przełożonego, a stary Żyd wzdychał ciężko koło szkapy.

– A więc, leniwy, stary tchórzu – odezwał się wreszcie Chauvelin – nic nam nie pozostaje innego do uczynienia, jak zabrać cię z nami. Obywatelu Desgas, wpakuj tę oto chustkę do ust tego obywatela.

Chauvelin podał chustkę Desgasowi, który natychmiast wykonał rozkaz. Beniamin Rosenbaum dał sobie zakneblować usta bez oporu. Widocznie wolał oddać się tej przykrości, niż tkwić samotnie w ciemności na szosie Saint Martin. Następnie trzej mężczyźni ruszyli w drogę jeden za drugim po wąskiej ścieżce.

– Prędzej – rzekł niecierpliwie Chauvelin. – Straciliśmy już i tak za dużo drogiego czasu.

Po chwili sprężyste kroki Chauvelina i Desgasa i odgłos ciężkich butów starego Żyda umilkły w oddali.

Małgorzata nie straciła ani jednego słowa z rozkazów dyplomaty. Wytężyła wszystkie myśli, aby w całej pełni objąć położenie, które było istotnie rozpaczliwe. Garstka ludzi czekała na swego zbawcę, nieświadomego, jakie sidła zastawiono na niego w tę ciemną noc na opustoszałym wybrzeżu, by zgubić bezbronnych ludzi, nie przeczuwających zasadzki. Wśród tych skazańców jeden był jej mężem, którego ubóstwiała, a drugi bratem, którego kochała. Zapytywała w duchu, jaki będzie los tamtych, czekających również spokojnie na wyzwolenie, gdy śmierć czyhała na nich ze wszystkich rozpadlin skalnych, otaczających samotną chatę.

Na razie nie mogła uczynić nic innego, jak iść za żołnierzami i Chauvelinem. Gdyby nie lęk, że zgubi drogę, pobiegłaby naprzód, znalazła ten drewniany szałas, przestrzegła na czas zbiegów i walecznego bohatera.

Wahała się, czy nie należy przeraźliwie krzyknąć, by ostrzec męża oraz jego przyjaciół, którzy mogliby jeszcze uciec, zanim będzie za późno; lecz nie wiedziała, w jakiej odległości znajduje się od chaty i czy jej głos dojdzie do uszu skazańców. Zadrżała na myśl, czy żołnierze nie zakneblują jej ust jak Żydowi i czy nie stanie się bezbronnym jeńcem w rękach katów?

Bez szelestu przemykała wzdłuż płotu. Zrzuciła obuwie, a pończochy jej rozpadły się w strzępy. Nie odczuwała ani bólu, ani zmęczenia. Chciała za wszelką cenę połączyć się z mężem i ta żelazna wola zabijała w niej każde cierpienie fizyczne, zaostrzając jej postanowienie.

Słyszała tylko miarowe i ciche kroki wrogów i z przeraźliwą dokładnością widziała w myśli drewnianą, samotną chatę i Percy'ego, idącego prosto na śmierć.

Wtem przystanęła i przywarła do ziemi przy samym płocie. Księżyc, który dotąd był jej sprzymierzeńcem i ukrywał się wśród chmur, wypłynął nagle na niebo w całym blasku wczesnej, jesiennej nocy i w jednej chwili zalał światłem ciemny i opustoszały krajobraz.

W odległości 10 metrów znajdował się brzeg urwiska, a poniżej srebrząc się aż do wolnej i szczęśliwej Anglii, kołysały się spokojnie morskie fale. Oczy Małgorzaty spoczęły na lśniącej powierzchni. Serce jej rozdarte bólem wezbrało rozpaczą, a oczy napełniły się gorącymi łzami: o niespełna 3 mile morskie z białymi, rozpiętymi żaglami czekał piękny jacht, gotowy do drogi. Małgorzata raczej go odgadła, niż poznała. Był to "Day Dream", ulubiony statek męża, ze starym Briggesem, księciem pilotów, na czele całego zastępu angielskich marynarzy. Jego białe żagle błyszczały w świetle księżyca i zdawały się przysyłać obietnicę radosnej nadziei. Czekał tam na szerokim morzu, czekał na swego pana jak wspaniały biały ptak, gotowy do lotu, a ten pan nigdy nie zobaczy już jego pokładu ani białych skał Anglii, ojczyzny wolności i nadziei…

Widok jachtu napełnił biedną, znękaną kobietę nadludzką siłą rozpaczy. Już doszli do brzegu skały, za którą śmierć czyhała na najdroższego na świecie człowieka. Światło księżyca wskazywało jej drogę, więc mogła pobiec do szałasu, obudzić śpiących, aby mogli sprzedać drogo swe życie, jeżeli musieli zginąć.

Potknęła się w gęstej trawie rowu, lecz zerwała się śpiesznie i wyprzedziwszy Chauvelina i Desgasa, znalazła się na brzegu skały. Słyszała kroki żołnierzy poza sobą, ale księżyc oświetlił ją nagle tak jasno, że postać młodej kobiety zarysowała się wyraźnie na srebrzystym tle morza.

Na pół martwa ze zgrozy przywarła znów do ziemi, jak tropione zwierzę. Z góry spojrzała na ścieżkę. Zejście z niej nie przedstawiało zbyt wielkich trudności, gdyż skały, pełne rozpadlin, miały spadek dość łagodny. Małgorzata rozglądnęła się dokoła i nagle dojrzała w pewnej odległości prosty, drewniany szałas, przez którego ściany przeświecało czerwone światełko jak oddalona latarnia morska.

Nie była w stanie obliczyć, jak daleko znajdowała się ta chata, ale bez wahania zaczęła pełzać ku niej po kamienistej ścieżce, czołgając się z jednej skały na drugą i nie zważając już na żołnierzy, ukrytych w pobliżu.

I tak biegła naprzód, zapominając o śmiertelnym wrogu, potykając się i upadając, kalecząc sobie nogi, bez tchu, bez pamięci. Wtem potknęła się na kamieniu, czy też na śliskim odłamie skalnym i ciężko upadła. Podniosła się jednak i znów biegła naprzód, aby ostrzec nieszczęsne ofiary Chauvelina o śmiertelnej zasadzce. Ale dosłyszała ze zgrozą czyjeś przyśpieszone kroki, zbliżające się ku niej. Czyjaś ręka chwyciła ją za suknię i rzuciła o ziemię i w usta wtłoczono jej chustkę.

Przerażona i oszalała na myśl o swej porażce, rozejrzała się bezradnie dokoła. Jakaś postać pochyliła się nad nią i jak przez gęstą mgłę ujrzała parę chytrych oczu świecących dziwnym, zielonkawym blaskiem.

Leżała w cieniu wielkiego odłamu skalnego; Chauvelin, nie mogąc rozpoznać jej rysów, cienkimi, białymi palcami wodził po jej twarzy.

– Kobieta – szepnął przez zęby. – Do wszystkich diabłów! Nie możemy jej tu zostawić pod żadnym pozorem – mruknął groźnie. – Dziwię się tylko…

Zatrzymał się. Po kilku sekundach śmiertelnej ciszy Małgorzata poczuła znów na twarzy jego cienkie palce. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, a Chauvelin zaśmiał się cichym, okropnym chichotem i szepnął:

– Mój Boże, cóż za niespodzianka! Jak mi miło! – i Chauvelin podniósł do ust jej bezwładną rękę.

Sytuacja byłaby naprawdę groteskowa, gdyby nie miała piętna straszliwej tragedii. Znękana kobieta, złamana i na pół oszalała z rozpaczy, przyjmująca banalne galanterie swego najzaciętszego wroga!

Opuszczała ją przytomność, dusił knebel w ustach i nie miała już sił na najmniejszy ruch lub krzyk o pomoc. Sztuczna, nadludzka energia, która dotąd podtrzymywała jej wątłe ciało, załamała się nagle i lady Blakeney zapadła w odrętwienie.

Chauvelin musiał wydać pewne rozkazy, których w omdleniu nie dosłyszała, gdyż podniesiono ją z ziemi, mocniej wtłoczono w usta chustkę i czyjeś silne ramiona zaniosły ją ku temu czerwonemu światłu, które spostrzegła, podobnemu do dalekiej latarni morskiej, a zarazem do ostatniego płomyka nadziei.

XXIX. Schwytani

XXIX. Schwytani

Małgorzata nie zdawała sobie sprawy, jak długo ją niesiono. Zatraciła wszelką świadomość czasu i miejsca, była zupełnie nieprzytomna. Gdy odzyskała zmysły, leżała wygodnie na męskim płaszczu, oparta o skałę. Księżyc ukrył się w chmurach i dokoła znów zapanowały ciemności. O 200 stóp poniżej szumiało morze. Rozglądając się uważnie, nie mogła już dostrzec czerwonego światełka chaty, słyszała wyraźnie szept w pobliżu.

– W chacie zobaczyłem czterech ludzi, obywatelu. Siedzą koło ogniska i czekają spokojnie.

– Która godzina?

– Koło drugiej po północy.

– W jakim stanie jest przypływ?

– Wznosi się szybko.

– Co to za jacht?

– Jest to statek angielski. Stoi o 3 kilometry od wybrzeża, ale nie widzimy łodzi.

– Czy żołnierze są dobrze ukryci?

– Tak, obywatelu.

– Czy nie popełnią jakiej niezręczności?

– Nie ruszą z miejsca, póki nie przyjdzie wysoki Anglik. Gdy nadejdzie, otoczą go i pochwycą wszystkich razem.

– Dobrze. A dama?

– Zdaje mi się, że nie odzyskała jeszcze przytomności. Jest tuż przy tobie, obywatelu.

– A Żyd?

– Obezwładniony i nogi ma związane. Nie może się ani ruszyć, ani krzyknąć.

– Znakomicie. A teraz miejcie w pogotowiu strzelby, w razie gdyby były potrzebne. Idźcie pod samą chatę, a ja zajmę się damą.

Desgas poszedł wypełnić rozkaz, gdyż Małgorzata usłyszała jego przyciszone kroki wzdłuż ściany skalnej. I znów uczuła, jak ciepłe, chude ręce, podobne do ptasich szponów, obejmowały jej dłonie żelaznym uściskiem.

– Nim wyjmę chustkę z twych pięknych ust, urocza pani – szepnął jej do ucha Chauvelin – uważam za stosowne udzielić ci paru słów przestrogi. Czemu przypisać mam ten zaszczyt, iż przebyłem kanał z tak miłą towarzyszką podróży, tego zgadnąć na razie nie mogę, ale jeżeli się nie mylę, nie ja byłem powodem tych łaskawych względów. Sądzę także, że pierwszy okrzyk, który wydałyby twoje koralowe usta po usunięciu przykrego knebla, miałby na celu ostrzeżenie chytrego lisa, ściganego z takim trudem.

Umilkł, ale żelazne jego szpony zaciskały się coraz silniej dokoła rąk nieszczęsnej kobiety. Po chwili ciągnął dalej, szepcząc śpiesznie:

– W tej chacie twój brat Armand czeka ze zdrajcą de Tournay i dwoma towarzyszami na przybycie "Szkarłatnego Kwiatu", którego identyczność tak długo była nieznana komitetowi bezpieczeństwa publicznego. Nie ma wątpliwości, że gdy tylko krzykniesz, lub gdy tam zawrze walka i padną strzały, te same długie nogi, które tu przyniosą to tajemnicze indywiduum, dopomogą mu do ucieczki w jakieś bezpieczne miejsce, a wtedy cel mojej uciążliwej eskapady będzie chybiony. Z drugiej strony od ciebie tylko zależy, aby twój brat Armand był wolny i powrócił z tobą do Anglii jeszcze dziś, jeżeli zechcesz.

Małgorzata nie mogła wymówić słowa, gdyż knebel tamował jej głos, ale Chauvelin mimo ciemności patrzył na nią badawczo i dojrzał, jak ręka młodej kobiety uczyniła na tę ostatnią wzmiankę jakby ruch błagalny, gdyż ciągnął dalej:

– Jeżeli chcesz zapewnić bezpieczeństwo Armandowi, musisz uczynić rzecz bardzo prostą, droga lady.

W oczach Małgorzaty widać było pytanie: "Co mam uczynić?"

– Abyś została tu na miejscu, nie odważyła się na najmniejszy okrzyk ani słowo, zanim dam ci na to pozwolenie. Ale myślę, że usłuchasz mnie – dodał z tym dziwnym chichotem, który wzbudzał w Małgorzacie tak okropne obrzydzenie – gdyż inaczej, jeżeli będziesz usiłowała uciec lub krzyczeć, moi ludzie, a jest ich trzydziestu – schwycą St. Justa, de Tournay'a oraz ich przyjaciół i rozstrzelają tu na mój rozkaz w twoich oczach.

Małgorzata, choć zdrętwiała ze znużenia, miała jednak dosyć przytomności umysłu, aby uświadomić sobie całą potworną grozę położenia. I oto musiała milczeć i pozwolić, aby ubóstwiany Percy nieświadomie poszedł na śmierć, albo ostrzec go krzykiem i skazać na zgubę własnego brata i trzech innych bezbronnych ludzi…

Nie mogła rozpoznać rysów Chauvelina, ale czuła na sobie jego blade, przebiegłe oczy z wyrazem szyderstwa i ironii, słyszała tuż nad uchem jego szept, i zgasł ostatni błysk nadziei w jej sercu.

– Nie myśl, piękna pani -dodał z udaną galanterią – o nikim innym tylko o bracie. Jedyna rzecz, którą możesz dla niego uczynić, to pozostać tu gdzie jesteś i milczeć. Żołnierze mają bardzo dokładne rozkazy, aby go oszczędzać; w każdym wypadku co ci zależeć może na sławnym "Szkarłatnym Kwiecie"? Czymże on jest dla ciebie? Wierz mi, że żadne ostrzeżenie z twojej strony nie może go już wyratować. A teraz pozwól, piękna pani, abym cię uwolnił od niewygodnego knebla, który rani twoje czarowne usta. Widzisz, że pragnę, abyś była wolną i sama rozstrzygnęła, co ci należy uczynić.

Z myślami w błędnej rozterce, z krwią pulsującą w skroniach, z nerwami sparaliżowanymi trwogą i sercem ściśniętym bólem i rozpaczą lady Blakeney siedziała bezradnie w ciemnościach otaczających ją nieprzeniknioną zasłoną.

Nie widziała morza, ale nieustanny szum przypływu dochodził do jej uszu, szepcząc o zmarłych nadziejach, utraconej miłości, o mężu, którego zdradziła i wydała katom własnymi rękoma…

Chauvelin wyjął jej z ust knebel, ale nie miała nawet siły krzyknąć. Była tak słaba, tak śmiertelnie znużona, że nie mogła ustać na nogach, ani zebrać myśli.

Ach, gdyby mogła zastanowić się nad tym, co należało czynić! Nie czuła słodkiego zapachu jesiennego powietrza, połączonego z orzeźwiającą wonią morza, nie słyszała łagodnego szumu fal, miała wrażenie, że oszalała. Wydawało jej się niemożliwością, by ona, lady Małgorzata Blakeney, królowa londyńskiego towarzystwa, siedziała tutaj na brzegu urwiska wśród nocnych ciemności obok zaciętego wroga, wiedząc, że ten, którego lekceważyła i nie doceniała, a który był jej teraz droższy ponad wszystko w świecie, idzie prosto ku pewnej zgubie, a ona nie może uczynić nic, aby go uratować…

Czemu nie pośle ostrzeżenia przeraźliwym krzykiem, który by tysiącznym echem odbił się na tym opustoszałym wybrzeżu? Chciała krzyknąć, a czuła już ten krzyk wznoszący się w jej piersi, ale paraliżowała ją myśl o okropnych skutkach… brat i jej towarzysze rozstrzelani w jej oczach jakby z jej rozkazu… ona w roli ich zabójczyni…

Jakże dobrze znał kobiecą duszę ten szatan wcielony w Chauvelina! Zagrał na strunach niewieściej duszy, jak znakomity wirtuoz gra na instrumencie muzycznym. Przeniknął do głębi jej myśli i uczynił ją niewolnicą swej woli. Była zbyt słabą kobietą, aby krzykiem ostrzec męża i z całą świadomością skazać jednocześnie na rozstrzelanie Armanda i splamić dłonie ukochaną krwią… widzieć może jak umiera z przekleństwem na ustach! Byłaby także świadkiem konania starego ojca Zuzanny i tylu innych, którzy uciekli z Francji przed gilotyną… a więc musiała czekać, wciąż czekać, a noc już bladła, szarzał wczesny świt, choć jutrzenka nie zabłysła jeszcze. Może szumiało cicho, jesienny powiew łagodnie muskał twarz, a puste wybrzeże milczało wciąż jak grób.

Nagle nie wiadomo skąd, lecz blisko, wesoły i silny głos zaśpiewał: "Boże, ochraniaj króla".

XXX. Jacht

Rozdział XXX. Jacht

Krew zastygła w żyłach Małgorzaty. Odgadła raczej niż usłyszała, że straż gotowała się do walki. Czuła, że każdy żołnierz z szablą w ręku czeka przyczajony na skok.

Głos zbliżał się coraz bardziej. Wśród ogromu pustych skał i monotonnego szumu morza, u stóp kamiennych urwisk nie można było określić, z jak daleka i skąd nadchodził ów beztroski śpiewak, wznoszący pieśń do Boga za swoim królem i jakby nieświadomy, że był u progu śmierci. Słaby z początku głos brzmiał coraz potężniej i niekiedy kamyk trącony widocznie nogą śpiewaka, toczył się po skalistej przepaści i spadał na piaszczyste wybrzeże.

Małgorzata czuła, że życie i siły ją opuszczają. Śpiew zbliżał się powoli, Percy dochodził do miejsca zasadzki.

Wyraźnie słyszała szczęk broni Desgasa tuż przy sobie.

– Nie, nie! Boże mój! -jęknęła głucho. – Niech raczej krew Armanda spadnie na jej głowę! Niech raczej ona będzie jego zabójczynią, niech raczej Armand pogardzi nią i znienawidzi, ale Boże, Boże! wyratuj go za wszelką cenę!

Zerwała się z dzikim krzykiem i pobiegła wzdłuż skały, która służyła jej za oparcie. Spostrzegła czerwone światełko poprzez szpary desek chaty, rzuciła się ku niej i padła u stóp drewnianej ściany szałasu, bijąc w nią pięściami i krzycząc z dziką namiętnością:

– Armandzie! Armandzie! Strzelaj, na miłość boską! Twój wódz się zbliża! Zdradzono go! Czy słyszysz, Armandzie? Strzelaj, w imię boskie!

Ktoś ją pochwycił i rzucił na ziemię. Leżała teraz na trawie, płacząc i krzycząc konwulsyjnie wśród łez:

– Percy, uchodź, błagam cię! Armandzie! czemu nie strzelasz?

– Niech jeden z was uciszy wrzaski tej kobiety – zawył Chauvelin, hamując się, aby jej nie uderzyć.

Zarzucono jakąś płachtę na jej twarz. Nie mogła oddychać i znów zapanowało głuche milczenie.

Odważny śpiewak umilkł również, przestraszony widocznie oszalałym krzykiem Małgorzaty. Żołnierze wypełzli z ukrycia, gdyż wszelka ostrożność stała się zbyteczna. W powietrzu jeszcze drżało echo rozdzierającego jęku młodej kobiety.

Ze strasznym przekleństwem, nie obiecującym nic dobrego dla tej, która śmiała obrócić wniwecz jego genialne plany, Chauvelin krzyknął słowa komendy:

– Wejść do chaty, chłopcy, i nie wypuścić stamtąd nikogo żywego!

Księżyc wychylił się znów spoza chmur. Ciemność osłaniająca wybrzeże rozproszyła się i srebrzyste promienie oblały okoliczne skały.

Kilku żołnierzy rzuciło się ku drzwiom, a dwóch zostało przy Małgorzacie. Drzwi były na pół otwarte. Jeden z ludzi pchnął je, lecz wewnątrz panowała ciemność i tylko ognisko rozpalone w kącie chaty rzucało słaby blask. Żołnierze stanęli na progu, czekając na dalsze rozkazy.

Chauvelin, który spodziewał się gwałtownego ataku i śmiałego oporu ze strony zbiegów pod osłoną ciemności, oniemiał ze zdumienia, widząc swych ludzi, stojących na progu; z wnętrza chaty nie dochodził najmniejszy szelest.

Przejęty złowrogim przeczuciem, Chauvelin zbliżył się do drzwi i przeszukawszy spojrzeniem wnętrze szałasu, zapytał śpiesznie:

– Co to ma znaczyć?…

– Myślę, obywatelu, że tu nie ma nikogo – odezwał się flegmatycznie żołnierz.

– Spodziewam się, że nie daliście uciec czterem łotrom! -zabrzmiał głos dyplomaty. -Rozkazałem wam, aby żywa dusza stąd nie uszła! Niech wszyscy prędko biegną za nimi! Śpieszcie się i szukajcie ich na wszystkie strony!

Żołnierze, posłuszni jak automaty, zbiegli ze skalistego urwiska ku wybrzeżu, jedni na prawo, drudzy na lewo.

– Ty i twoi ludzie zapłacą życiem za twą pomyłkę, obywatelu sierżancie – rzekł Chauvelin popędliwie do sierżanta, stojącego na czele oddziału. – I ty również – dodał, zwracając się ze złością do Desgasa – za to, że nie słuchałeś moich rozkazów.

– Kazałeś nam czekać, obywatelu, póki nie nadejdzie wysoki Anglik i nie połączy się z czterema uchodźcami w chacie; a przecież nikt nie przyszedł -rzekł sierżant z naciskiem.

– Ale dałem wam rozkaz przed chwilą, gdy kobieta krzyknęła, aby wpaść do chaty i nie wypuścić nikogo.

– Tak, obywatelu, ale przypuszczam, że ludzie którzy byli w tej chacie, musieli już wyjść przedtem.

– Przypuszczasz? Ty! -krzyknął Chauvelin, trzęsąc się ze złości – pozwoliłeś im uciec!

– Kazałeś nam czekać -zaprotestował sierżant – i słuchać ślepo pod karą śmierci, a więc czekaliśmy.

– Słyszałem, jak uciekali z chaty, jeszcze zanim skryliśmy się i zanim kobieta krzyknęła -dodał, podczas gdy Chauvelin milczał, dławiony wściekłością.

– Słuchajcie… – krzyknął nagle Desgas.

W oddali odgłos strzału rozdarł powietrze.

Chauvelin usiłował przeniknąć wzrokiem ciemności, ale na nieszczęście psotny księżyc skrył się znów w chmurach i nie można było nic dojrzeć.

– Niech jeden z was wejdzie do chaty i rozpali ogień – zasyczał w końcu.

Sierżant usłuchał rozkazu. Podszedł do rozżarzonych węgli i zapalił małą latarnię, która wisiała u jego pasa; chata była istotnie zupełnie pusta.

– Którędy poszli? – zapytał Chauvelin.

– Tego nie mogę ci powiedzieć, obywatelu – rzekł sierżant -wiem tylko, że zeszli w dół ze skały i zaraz zniknęli za pierwszym zakrętem.

– Cicho. Słuchajcie. Co to jest?

Trzej mężczyźni natężyli słuch. W oddali, bardzo daleko, usłyszano jakby plusk kilkunastu wioseł. Chauvelin wyjął chustkę i zaczął wycierać sobie czoło.

– Łódź jachtu – wykrztusił z trudnością.

Widocznie Armandowi St. Just i jego towarzyszom udało się umknąć wzdłuż skał, gdy tymczasem żołnierze, jako godni wojacy karnej armii republikańskiej, ze ślepym posłuszeństwem i w strachu o swe życie, wykonali co do joty rozkaz Chauvelina, który brzmiał: "Czekać na wysokiego Anglika".

Dobiegli bez wątpienia do jednego z przylądków, wysuwających się w morze w bliskich odstępach, za którym czekała łódź "Day Dream'u", a teraz dopływali już do angielskiego jachtu. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia usłyszano daleki wystrzał armatni.

– Jacht – rzekł Desgas spokojnie – podnosi widocznie kotwicę.

Chauvelin wysilił całą wolę, aby nie wybuchnąć szalonym gniewem, równie bezcelowym jak i niestosownym.

Nie było żadnej wątpliwości, że przeklęty Anglik wywiódł go znów w pole. Jak mu się udało dosięgnąć szałasu, nie będąc widzianym przez żadnego z trzydziestu żołnierzy, tego nie mógł zrozumieć. Jasne było, że uczynił to, zanim trzydziestu żołnierzy doszło do wybrzeża, ale w jaki sposób dojechał tutaj w wózku Rubena Goldsteina i jak przedarł się z Calais, nie zauważony przez patrole krążące po całej okolicy? Istotnie, chyba jakieś potężne bóstwo czuwało nad tym zuchwałym "Szkarłatnym Kwiatem" – pomyślał z zimnym dreszczem Francuz, rozglądając się po olbrzymich skałach i opustoszałym wybrzeżu.

Ale przecież w roku 1792 nie chodziły już po świecie ani boginie, ani złośliwe fauny. Chauvelin i jego trzydziestu ludzi słyszeli wszyscy ten głos, śpiewający angielski hymn w dwadzieścia minut po otoczeniu chaty. W tym samym mniej więcej czasie czterej wygnańcy musieli dopaść łodzi, a najbliższy przylądek był odległy od chaty o milę. Gdzie znikł ten odważny śpiewak? Chyba sam szatan użyczył mu skrzydeł, gdyż inaczej nie mógł w przeciągu dwóch minut przebyć mili po tych skalistych urwiskach, a dwie minuty zaledwie minęły między jego śpiewem a pluskiem wioseł, słyszanym daleko na morzu. Pozostał zatem gdzieś w tyle i ukrywał się na wybrzeżu.

Chauvelin pomyślał z radością, że patrole wciąż jeszcze czuwają, i wierzył, że spostrzegą go na pewno i pochwycą. Otucha wstąpiła weń na nowo.

Dwaj żołnierze, którzy puścili się w pościg za uchodźcami, powracali z wolna po uciążliwej, skalistej drodze. Jeden z nich zbliżył się do Chauvelina w chwili, gdy nadzieja znów zawitała w sercu dyplomaty.

– Przyszliśmy za późno, obywatelu – rzekł żołnierz. -Dotarliśmy do wybrzeża, zanim księżyc skrył się w chmurach. Łódź musiała czekać za pierwszym przylądkiem, o milę stąd, ale gdy doszliśmy na miejsce, już odpłynęła, i widzieliśmy ją na morzu, w pewnej odległości od brzegu. Strzeliliśmy, ma się rozumieć, ale bez skutku. Podpłynęła prosto do jachtu, który wyraźnie rysował się w świetle księżyca.

– A więc – rzekł Chauvelin, żądny szczegółów – mówisz, że łódź odpłynęła przed chwilą, a najbliższy przylądek znajduje się stąd o milę?

– Tak, obywatelu. Biegłem przez całą drogę prosto do morza i sądzę, że łódź musiała czekać blisko nadbrzeżnych skał, gdyż przypływ dochodzi tam najwcześniej. Bez wątpienia łódź odpłynęła, zanim kobieta krzyknęła.

Zanim kobieta krzyknęła? W takim razie nadzieje Chauvelina były uzasadnione. "Szkarłatny Kwiat" przyczynił się do odesłania naprzód wygnańców, a on sam nie zdążył już wsiąść na czółno i znajdował się wciąż jeszcze na lądzie. Nie było nic straconego, skoro bezwstydny Brytyjczyk nie opuścił jeszcze francuskiej ziemi.

– Przynieś tu światło! – rozkazał żywo, wchodząc znowu do chaty.

Sierżant przyniósł latarnię i dwaj mężczyźni zaczęli przeszukiwać izbę. W mgnieniu oka Chauvelin obejrzał ją dokładnie. Zobaczył duży baniak, umieszczony w zagłębieniu muru, pod którym żarzyły się jeszcze dogasające węgle drzewne, dwa krzesła przewrócone widocznie w pośpiechu ucieczki, a w kącie przyrządy i sieci rybackie oraz leżący na podłodze mały skrawek papieru.

– Podnieś to – rzekł Chauvelin do sierżanta, wskazując papier – i podaj mi.

Był to zmięty skrawek papieru, widocznie zapomniany przez uchodźców w czasie ucieczki. Sierżant, przerażony złością i tłumioną wściekłością Chauvelina, podniósł go żywo i podał dyplomacie z uszanowaniem.

– Czytaj, sierżancie – rzekł krótko Chauvelin.

– Pismo jest nieczytelne, obywatelu… takie gryzmoły…

– Rozkazuję ci czytać -powtórzył Chauvelin popędliwie.

Przy świetle latarni sierżant zaczął odczytywać w pośpiechu nakreślone słowa:

"Nie mogę dotrzeć do was bez narażenia waszego życia. Gdy otrzymacie to pismo, zaczekajcie dwie minuty, a potem wyjdźcie z chaty jeden po drugim, skręćcie od razu na lewo i spuśćcie się ostrożnie bez hałasu wzdłuż skał. Trzymajcie się ciągle lewej strony, aż do chwili, gdy dojdziecie do pierwszej skały, wrzynającej się w morze. Za nią znajduje się łódź, która się do was zbliży, gdy zagwizdacie. Wsiądźcie do niej, a moi ludzie zawiozą was do jachtu, a potem do Anglii i wolności. Gdy będziecie na pokładzie "Day Dream'u", odeślijcie łódź z powrotem do mnie i powiedzcie moim ludziom, że będę na nich czekał w zatoce, znajdującej się naprzeciwko "Burego Kota" koło Calais. Znają to miejsce i tam się spotkamy. Muszą czekać na mnie daleko na morzu, nim usłyszą zwykły sygnał. Śpieszcie się i wypełnijcie moje rozkazy co do słowa."

– Pod tymi rozkazami jest podpis, obywatelu – dodał sierżant, podając papier dyplomacie.

Lecz Chauvelin nie czekał już dłużej. Jedno tylko zdanie z tego ważnego dokumentu dźwięczało mu w uszach: "Będę czekał w zatoce naprzeciw "Burego Kota" koło Calais". Te słowa mogły mu jeszcze przynieść zwycięstwo.

– Który z was zna dokładnie wybrzeże? – krzyknął do żołnierzy, którzy powrócili z bezcelowego pościgu i stali znów koło chaty.

– Ja, obywatelu – rzekł jeden z nich – urodziłem się w Calais i znam dokładnie każdy kamień wybrzeża.

– Jest tu podobno mała przystań naprzeciwko "Burego Kota"?

– Tak, obywatelu, znam ją dobrze.

– Anglik zamierza tam dotrzeć i nie zna z pewnością każdego kamienia wybrzeża. Może nie obierze najkrótszej drogi. W każdym razie będzie szedł bardzo ostrożnie z obawy przed patrolami. Tysiąc franków dla tego, kto dotrze do przystani, zanim zjawi się tam długonogi Anglik.

– Znam ścieżkę, prowadzącą wprost jak strzelił do zatoki – rzekł żołnierz z radością i skoczył naprzód, otoczony towarzyszami.

Po kilku minutach kroki ich umilkły w oddali. Chauvelin nadsłuchiwał przez chwilę. Był pewien, że obietnica tak hojnej nagrody wzmoże zapał żołnierzy republikańskich. I znów wyraz nienawiści i triumfu zabłysnął w jego oczach.

U jego boku stał wyprostowany Desgas, czekając na dalsze polecenia, a dwaj żołnierze klęczeli koło leżącej Małgorzaty. Chauvelin rzucił sekretarzowi złowrogie spojrzenie. Jego wspaniale obmyślone plany zawiodły i wynik całej akcji był problematyczny. Prawdopodobnie "Szkarłatny Kwiat" wymknie się znowu, a Chauvelin z wściekłością szukał kogoś, na kim mógłby wywrzeć zemstę.

Żołnierze trzymali mocno związaną Małgorzatę, choć biedaczka nie stawiała najlżejszego oporu. Opuściły ją resztki sił i opadła zemdlona na ziemię. Jej oczy, otoczone sinymi kręgami, świadczyły o długich, bezsennych nocach. Na skroniach miała zlepione włosy a boleśnie skrzywione usta zdradzały dotkliwy ból fizyczny.

Wytworna i modna lady Blakeney, podbijająca Londyn urodą, dowcipem i zbytkiem, przedstawiała tragiczny obraz cierpiącej istoty i zapewne wzbudziłaby litość w każdym przechodniu, lecz nie w sercu przeciwnika, zawiedzionego w zemście.

– Nie ma sensu pilnować dłużej tej na pół żywej kobiety – odezwał się z pogardą do żołnierzy. – Pozwoliliście uciec pięciu ludziom żywym i zdrowym.

Żołnierze posłusznie podnieśli się z ziemi.

– A teraz odszukajcie ścieżkę, którą przyszliśmy tutaj, i pozostawiony na drodze wózek.

Nagle przyszła mu do głowy radosna myśl.

– Gdzie jest Żyd?

– Niedaleko, obywatelu – rzekł Desgas. – Według twego rozkazu związałem go i zakneblowałem mu usta.

Jakby na potwierdzenie tego oświadczenia Chauvelin usłyszał w pobliżu cichy jęk. Podążył za sekretarzem i zobaczył leżącego ze związanymi nogami i zakneblowanymi ustami nieszczęśliwego potomka Izraela. Twarz jego w srebrnym blasku księżyca wydawała się zastygła z przerażenia. Oczy miał szkliste, szeroko rozwarte, trząsł się na całym ciele jak w febrze, a z jego zsiniałych ust wydobywał się rozdzierający jęk. Sznur, którym go spętano, obsunął się z jego ramion i rąk, ale Żyd widocznie nie zauważył tego, gdyż nie uczynił najmniejszego wysiłku, aby uciec z miejsca, gdzie go Desgas związał i zostawił.

– Przyprowadź mi tu tę tchórzliwą bestię – rozkazał Chauvelin.

Dyszał wściekłością i nie mogąc jej wyładować na żołnierzach, którzy zawinili jedynie zbytnią gorliwością, uznał, że syn tej przeklętej rasy ma odpokutować za wszelkie porażki i nieporozumienia.

Z właściwą Francuzom pogardą dla Żyda, pogardą, która przetrwała wieki aż do obecnej doby, nie chciał się zbliżyć do niego, odczuwając wstręt i obrzydzenie. I gdy żołnierze przyprowadzili mu starca i postawili go przed nim w świetle księżyca, Chauvelin rzekł z gorzką ironią:

– Spodziewam się, że jako Żyd masz dobrą pamięć i nie zapomniałeś o naszej umowie.

– Odpowiadaj! – krzyknął, gdy Rosenbaum ze strachu nie mógł wykrztusić słowa.

– Tak, wasza wysokość -wyjąkał biedak trwożnie.

– Pamiętasz zatem o ugodzie, którą zawarliśmy w Calais, gdy podjąłeś się wyprzedzić Rubena Goldsteina, jego szkapę i mego przyjaciela Anglika.

– Ale, wasza wysokość…

– Nie ma tu żadnego ale. Zapytuję, czy pamiętasz?

– Taaak… wasza miłość…

– Jaki był układ?

Zapanowało grobowe milczenie. Nieszczęśliwy Żyd rozglądał się dokoła, patrzył na skały zalane księżycowym światłem, na rubaszne twarze żołnierzy i na biedną, omdlałą postać kobiecą, leżącą tak niedaleko, ale nie odrzekł ani słowa.

– Czy odpowiesz wreszcie?

Usiłował przemówić, ale nie mógł, wiedząc czego należy się spodziewać od owego bezlitosnego człowieka.

– Wasza wysokość… – szepnął błagalnie.

– Wobec tego, że trwoga sparaliżowała ci język – rzekł sarkastycznie Chauvelin – muszę ci teraz odświeżyć pamięć. Ułożyliśmy się, że jeżeli dopędzisz mego przyjaciela, dostaniesz 10 sztuk złota.

Cichy jęk wydobył się z drżących ust starca.

– Zaznaczyłem – dodał Chauvelin z naciskiem – że jeżeli mnie zawiedziesz, otrzymasz porządne kije, które oduczą cię kłamstwa raz na zawsze.

– Nie skłamałem, wasza wysokość, przysięgam na Abrahama…

– I na wszystkich patriarchów, nieprawdaż? Niestety, według waszych wierzeń znajdują się oni jeszcze w otchłaniach, skąd w obecnej sytuacji nie mogą ci pomóc. Słowem, nie dotrzymałeś swoich zobowiązań, ale ja jestem gotów dotrzymać swoich.

– Hej, ludzie! – zawołał, zwracając się do żołnierzy – wygarbujcie pasami grzbiet tego przeklętego Żyda!

Żołnierze posłusznie zaczęli zdejmować ciężkie, skórzane pasy, a Rosenbaum krzyczał tak przeraźliwie, że głos ten mógł z pewnością wywołać z otchłani wszystkich patriarchów, aby bronili potomka Izraela przed okrucieństwem władz francuskich.

– Sądzę, że mogę się spuścić na was, obywatele żołnierze? -zaśmiał się szyderczo Chauvelin

– że wymierzycie temu staremu kłamcy najstraszliwszą karę, jaką kiedykolwiek otrzymał. Ale nie zabijcie go – dodał sucho.

– Słuchamy – odpowiedzieli żołnierze jak zwykle niewzruszeni i posłuszni.

Chauvelin wiedział, że mógł liczyć na swoich ludzi, którzy rozdrażnieni jego wymówkami i gniewem szukali sposobności wywarcia na kimś swej zemsty.

– Gdy ten tchórz otrzyma chłostę – rzekł do Desgasa – żołnierze zaprowadzą nas do wózka i jeden z nich zawiezie nas z powrotem do Calais. Żyd i ta kobieta mogą się wzajemnie pocieszać – dodał twardo – póki nie przyślemy kogoś po nich w ciągu dnia. Nie mogą uciec zbyt daleko w stanie, w jakim się obecnie znajdują.

Chauvelin nie dał za wygraną. Wiedział, że żołnierze nie zaniedbają niczego wobec przyrzeczonej nagrody. Ten zagadkowy "Szkarłatny Kwiat", otoczony trzydziestoma ludźmi, nie mógł przecież umknąć po raz drugi. Ale mimo wszystko Chauvelin stracił pewność siebie. Zuchwalstwo Anglika pobiło go, a głupota żołnierzy i rozpaczliwe krzyki kobiety pokrzyżowały jego plany. Wszak byłby dopiął celu, gdyby Małgorzata nie weszła mu w drogę i gdyby straż okazała odrobinę sprytu… Chauvelin zasępił się głęboko, przeklinając żołnierzy, Anglika i szaloną lady Blakeney.

Cicha noc, pogodna i milcząca, przesycona wonią morza, oblana jasnym blaskiem księżyca, mimo szumu srebrzystych fal, tchnęła spokojem i urokiem, a Chauvelin przeklinał ją jako noc swej klęski, którą mu zadał długonogi angielski intrygant.

Ryki bitego Żyda krzepiły jego serce. Uśmiechnął się i rzucił ostatnie spojrzenie na puste wybrzeże i na drewnianą chatę, oblaną księżycowym światłem, na ową chatę, w której doznał najdotkliwszej porażki, jaka kiedykolwiek spotkała członka komitetu bezpieczeństwa publicznego.

Na skale, jakby na łożu z kamieni, leżała zemdlona Małgorzata Blakeney, a o parę kroków od niej wił się z bólu nieszczęśliwy Żyd pod razami republikańskich żołnierzy. Krzyki Beniamina Rosenbauma były tak przeraźliwe, że musiały w każdym razie obudzić wszystkie mewy i zniewolić je do przyglądania się ze zdumieniem czynom królów stworzenia.

– Wystarczy… – rozkazał Chauvelin, gdy jęki Żyda zaczęły słabnąć i zdawało się, że biedak zemdlał. – Nie mieliście przecież go zabijać.

Żołnierze posłusznie włożyli znów pasy, a jeden z nich kopnął jeszcze Żyda z pogardą w bok na pożegnanie.

– Zostawcie go tu – rzekł dyplomata – i wskażcie mi drogę do wózka. Idę z wami.

Zbliżył się do leżącej Małgorzaty i spojrzał jej w twarz. Wracała powoli do przytomności i usiłowała się podnieść. Jej duże niebieskie oczy objęły trwożnym spojrzeniem krajobraz, oblany światłem księżyca, i spoczęły z wyrazem zgrozy i litości na Żydzie, którego dzikie ryki usłyszała, wracając do przytomności.

Po chwili spostrzegła Chauvelina. Uśmiechał się ironicznie, a blade oczy spoglądały na nią z wyrazem niewypowiedzianej złośliwości.

Z udaną galanterią schylił się i podniósł do ust jej lodowatą rękę. Małgorzata wzdrygnęła się ze wstrętem.

– Żałuję niezmiernie piękna pani, że okoliczności zmuszają mnie do pozostawienia cię w tym pustkowiu. Ale odchodzę w tym przekonaniu, że nie pozostawiam cię bez opieki. Nie wątpię, że nasz przyjaciel – tu obecny Beniamin – aczkolwiek trochę zmaltretowany, okaże się z pewnością rycerskim obrońcą twojej czarującej osoby. O świcie przyślę po ciebie ludzi i aż do tego czasu Beniamin będzie na twoje usługi.

Małgorzata miała dość siły, aby odwrócić głowę. Od chwili powrotu do przytomności dręczyła ją jedna myśl: co się stało z Percym? Co się działo z Armandem?

Nie pamiętała, co zaszło, gdy w nocnej ciszy rozległ się wesoły śpiew, który był sygnałem śmierci.

– Muszę cię pani opuścić, niestety – ciągnął dalej Chauvelin – do widzenia, lady Blakeney, zobaczymy się niebawem w Londynie, mam nadzieję. Czy będę miał przyjemność spotkać cię na przyjęciu u księcia Walii? Nie? A więc do widzenia i proszę o najserdeczniejsze pozdrowienie w moim imieniu dla sir Percy'ego.

I skłoniwszy się jeszcze raz, zniknął na skręcie ścieżki, poprzedzony przez oddział żołnierzy.

Rozdział XXXI. Ucieczka

Na pół przytomna Małgorzata wsłuchiwała się w oddalające się kroki. Po chwili dobiegł do niej turkot starego wózka i drobny truchcik kulawej szkapy. Z ulgą pomyślała, że jej śmiertelny wróg już się oddalił. Nie wiedziała, jak długo leżała na twardych głazach. Spojrzała na niebo jaśniejące promieniami księżyca i czuła, jak orzeźwiające powietrze morskie chłodziło jej pałającą twarz. Dokoła trwała cisza i sennie falowało na pół uśpione morze. Tylko myśl Małgorzaty czuwała, dręczona męką niepewności.

Nie wiedziała!

Nie wiedziała, czy w tej chwili Percy nie znajdował się w rękach władz republikańskich i nie znosił jak ona katuszy, naigrawań i szyderstwa wrogów. Nie wiedziała, czy skrwawione ciało Armanda nie leży gdzieś w pobliżu i czy Percy nie dowiedział się, że jego żona pomogła katom w zamordowaniu brata i jego przyjaciół.

Znużenie jej było tak straszliwe, że pragnęła zostać na zawsze tutaj, pod tym jasnym niebem, kołysana szumem fal i tym balsamicznym jesiennym powiewem, przesyconym taką bezgraniczną melancholią. W głuchej ciszy nie było słychać żadnego odgłosu. Umilkło nawet słabe echo turkotu oddalającego się wózka.

Nagle… rozległ się szmer, jakby dźwięk, tak nieoczekiwany, tak dziwny, że Małgorzata na pół martwa ze znużenia pomyślała, że dobroczynny, ostatni sen zbliżającej się śmierci, przynosi jej kojące widziadła.

Był to poczciwy, potężny, prawdziwie angielski wykrzyknik: do diabła!

Mewy obudziły się w gniazdach i rozejrzały ze zdziwieniem.

W oddali huknęła sowa, a majestatyczne złomy skalne niechętnie i wyniośle powtórzyły echo tego bluźnierczego przekleństwa.

Małgorzata nie wierzyła uszom. Dźwignęła się na rękach, wytężyła wszystkie zmysły, aby widzieć, słyszeć i rozumieć, co się stało.

Lecz dźwięk umilkł i znów wybrzeże morskie zatonęło w milczeniu i ciemności.

Małgorzata, która kilka chwil przeżyła jakby w ekstazie, myśląc że śni w tej nocy gwiaździstej i fantastycznie pięknej, usłyszała znowu ów dźwięk. Serce przestało jej bić. Spojrzała dokoła rozszerzonymi oczami, nie chcąc jeszcze wierzyć w rzeczywistość, w przekonaniu, że wciąż jeszcze marzy.

– A do diabła, wolałbym, żeby te przeklęte katy nie trzepały tak mocno!

Nie było wątpliwości; tylko jedne na świecie usta na wskroś brytyjskie mogły wymówić te słowa takim powolnym, afektowanym tonem.

– Do diabła – powtórzyły te same brytyjskie usta. – Jak Boga kocham – jestem słaby jak szczur!

Małgorzata zerwała się błyskawicznie. Czy śniła, czy te wielkie kamienne skały są bramami niebios? Czy wonny powiew wiatru stał się falowaniem anielskich skrzydeł, przynoszących bezmiar radości po przebytych cierpieniach? Albo może po prostu majaczy w gorączce, słysząc ów głos tak dobrze znany.

I znów doszły do niej te same dźwięki na wskroś ziemskie, dźwięki kochanej mowy angielskiej, niepodobne w niczym do niebiańskich śpiewów, ani trzepotu anielskich skrzydeł.

Objęła spojrzeniem olbrzymie skały, pustą chatę i ogrom piaszczystego wybrzeża. Tam nad nią lub pod nią, za urwistą ścianą lub w jakiejś rozpadlinie musiał znajdować się właściciel tego głosu, niewidoczny dla jej rozgorączkowanych oczu. Ten, który dawniej drażnił ją i niecierpliwił, a który obecnie uczyniłby ją najszczęśliwszą kobietą w Europie, gdyby tylko mogła odgadnąć, gdzie się znajdował…

– Percy! – krzyknęła z namiętną czułością, dręczona strachem i nadzieją. – Jestem tu! Przyjdź do mnie, gdzie jesteś Percy?

– Jak to ładnie z twojej strony, że mnie wzywasz! -odpowiedział ten sam powolny głos – ale Bóg mi świadkiem, że nie mogę przyjść do ciebie. Ci przeklęci zjadacze żab związali mnie jak gęś na rożnie; jestem słaby jak mysz i nie mogę się ruszyć.

Małgorzata jeszcze nie rozumiała i nie mogła się zorientować, z której strony dochodził głos, ten drogi, powolny głos, tak słaby i tak bolesny. Nikogo nie widziała, prócz sylwetki opartego o ścianę… wielki Boże! Żyd!… czy śni się jej, czy już oszalała?

Na pół leżąc, usiłował powstać, wspierając się na silnie skrępowanych rękach. Małgorzata zerwała się, pobiegła ku niemu, wzięła w obie ręce jego głowę i spojrzała prosto w parę niebieskich oczu, tak dobrych, tak łagodnych, lśniących wesołością, w doskonale ucharakteryzowanej twarzy Żyda.

– Percy, mężu mój! – szepnęła drżąc z nadmiaru szczęścia. -Boże dzięki ci, dzięki!

– Tak moja droga – odrzekł wesoło – za chwilę podziękujemy Bogu oboje, jeżeli potrafisz uwolnić mnie z tych sznurów i zmienić moją mało elegancką pozycję.

Nie miała noża, palce jej były słabe i zesztywniałe, ale posługiwała się zębami, a duże, ciężkie łzy spływały z jej oczu na biedne, skrępowane ręce.

– Nareszcie – zawołał, gdy po nadludzkich wysiłkach żony sznury się rozluźniły. – Ciekawym, czy zdarzył się już kiedykolwiek taki fakt, aby angielski dżentelmen dał się zbić byle jakim obcokrajowcom, nie usiłując nawet zrewanżować się im w należyty sposób?

Widocznie bardzo był wyczerpany, bo kiedy sznury opadły, zachwiał się i ciężko upadł na skałę.

Małgorzata spojrzała dokoła bezradnie.

– Ach! Gdybym znalazła choć kroplę wody na tym okropnym pustkowiu! – zawołała z rozpaczą, obawiając się, aby Percy nie zapadł znów w omdlenie.

– Nie kochanie – szepnął ze swobodnym uśmiechem. – Wolałbym stanowczo kroplę dobrego francuskiego koniaku! Jeżeli zechcesz włożyć rękę do kieszeni tego olbrzymiego chałatu, to znajdziesz moją manierkę. Niech mnie diabli wezmą, jeżeli mogę się ruszyć!

Napił się nieco koniaku i zmusił Małgorzatę, aby uczyniła to samo.

– Czujemy się lepiej, czy nie?

– rzekł westchnąwszy z ulgą. -Ale daję słowo, że baronet Percy Blakeney znajduje się w obecności damy swego serca w stroju oryginalnym… to nie ulega wątpliwości. Nie goliłem się nawet od przeszło 20 godzin

– dodał przesunąwszy ręką po brodzie. – Muszę wyglądać wstrętnie. No, a te pejsy!…

Śmiejąc się, zdjął szpecącą go perukę, wyciągnął obolałe członki, skurczone w ciągu tylu godzin, i spojrzał przeciągle i badawczo w niebieskie oczy żony.

– Percy – szepnęła, oblewając się gorącym rumieńcem – gdybyś wiedział…

– Wiem kochanie, wiem o wszystkim – rzekł z niewysłowioną słodyczą.

– Czy będziesz mógł mi kiedy przebaczyć?

– Nie mam ci nic do przebaczenia, kochanie. Twój heroizm, twoje przywiązanie, na które tak mało niestety zasłużyłem, okupiły aż nadto nieszczęsny epizod na balu.

– Wiedziałeś? – szepnęła z trwogą.

– Tak – odrzekł łagodnie. -Wiedziałem, ale gdybym przypuszczał, jak szlachetne masz serce, moja Margot, byłbym ci zaufał, jak na to zasługiwałaś, zamiast narażać cię na straszne cierpienia ostatnich godzin.

Siedzieli obok siebie wsparci o skałę. Percy złożył zbolałą głowę na ramieniu Małgorzaty, która czuła obecnie, że jest najszczęśliwszą kobietą w Europie.

– Sprawdza się bajka o ślepym i paralityku, kochanie – rzekł z dawnym poczciwym uśmiechem. – Do licha, nie wiem, co więcej boli, czy moje plecy, czy twoje stopy.

Schylił się, aby je ucałować, gdyż wyglądały z podartych pończoch jak smutne świadectwo jej wytrwałości i przywiązania.

– A jaki jest los Armanda? -zapytała z nagłym lękiem i wyrzutem sumienia. Wśród niewypowiedzianego szczęścia obraz umiłowanego brata, dla którego popełniła tak wielką zbrodnię, stanął jej przed oczami.

– Nie obawiaj się o Armanda najdroższa – odparł z czułością sir Percy. – Czy nie dałem ci słowa, że nic mu się złego nie stanie? Armand wraz z Tournay'em znajduje się obecnie na pokładzie "Day Dreamu".

– Jakim sposobem? Nic nie rozumiem…

– Ach, to bardzo proste -rzekł z nieśmiałym uśmiechem. -Posłuchaj więc: gdy przekonałem się, że ten nędznik Chauvelin zamierza przyczepić się do mnie jak pijawka, pomyślałem, że skoro nie mogę się go pozbyć, najlepiej będzie zabrać go ze sobą. Musiałem za wszelką cenę dojść do Armanda i jego towarzyszy, a wszystkie drogi były strzeżone i wszyscy dokoła szukali twego pokornego sługi. Wiedziałem, że gdy wyśliznąłem się ze szponów Chauvelina pod "Burym Kotem", będzie na mnie czekał tutaj. Chodziło o to, aby nie stracić go z oczu i wiedzieć co zrobi; w rezultacie angielska pomysłowość nie powstydziła się francuskiego dowcipu i wykazała więcej przebiegłości.

Serce Małgorzaty wezbrało radością i podziwem, gdy chciwie słuchała opowiadania o śmiałym uskutecznieniu ucieczki zbiegów.

– Przebrany za starego Żyda -opowiadał wesoło Percy – ufałem, że nikt mnie nie pozna. Spotkałem Rubena Goldsteina w Calais wczesnym wieczorem. Za parę sztuk złota pożyczył mi tego chałatu i obiecał ukryć się przez parę godzin i wynająć mi wózek i szkapę.

– I nie lękałeś się, że Chauvelin cię pozna mimo przebrania?

– W takim razie byłbym przegrał partię – odrzekł spokojnie. – Zaczynam dokładnie zdawać sobie sprawę z ludzkiej natury – dodał z cieniem smutku w młodym, wesołym głosie – i znam Francuzów na wylot. Oni tak nienawidzą Żydów, że trzymają ich zawsze o parę kroków od siebie, a zdaje mi się, że uczyniłem wszystko, co mogłem, aby wzbudzić wstręt do mojej osoby.

– Tak, a potem? – pytała.

– Później przeprowadziłem plan. Z początku zamierzałem wszystko pozostawić losowi, ale gdy usłyszałem rozkazy Chauvelina, powiedziałem sobie, że muszę koniecznie przyjść z pomocą przeznaczeniu. Budowałem swe plany na ślepym posłuszeństwie żołnierzy. Chauvelin rozkazał im, aby pod karą śmierci nie ruszyli z miejsca, zanim przyjdzie, a Desgas złożył mnie jak worek tuż koło chaty. Straż nie zwracała najmniejszej uwagi na Żyda, który przywiózł Chauvelina. Po długich wysiłkach udało mi się uwolnić ręce z więzów, którymi ten zbój mnie skrępował. Noszę zawsze przy sobie ołówek i papier; nakreśliłem więc śpiesznie parę ważnych wskazówek na skrawku papieru, a potem rozejrzałem się wkoło. Przyczołgałem się do szałasu pod sam nos żołnierzy, ale ani nie drgnęli, jak im Chauvelin polecił; mogłem więc wrzucić do chaty ów skrawek papieru przez szparę w ścianie. Następnie czekałem. W tej notatce rozkazałem wygnańcom, aby wyszli cicho z chaty, spuścili się ze skały na wybrzeże, trzymając się lewej strony, póki nie dojdą do pierwszego przylądku. Następnie mieli dać umówiony sygnał, aby zabrała ich łódź "Day Dreamu", stojąca w pogotowiu. Usłuchali mnie ślepo na szczęście ich i moje. Żołnierze usłuchali także ślepo Chauvelina. Poczekałem z pół godziny i gdy przekonałem się, że moi przyjaciele są uratowani, dałem śpiewem sygnał, który wywołał ów popłoch. Oto cała historia.

Małgorzata była olśniona genialną pomysłowością śmiałego spisku i niesłychaną odwagą męża, dzięki czemu jego genialny plan został uwieńczony pomyślnym skutkiem.

– Ci nędznicy pobili cię! -szepnęła z niepokojem, przypominając sobie nikczemne postępowanie żołnierzy.

– Tak, lecz na to nie było już rady – rzekł z czułością. -Musiałem przecież pozostać przy swojej drogiej Margot, której los był tak niepewny! ale mniejsza o to – dodał wesoło -nie lękaj się! Przysięgam ci, że gdy tylko Chauvelin powróci do Anglii, zapłaci mi za te kije z procentem.

Małgorzata zaśmiała się. Tak jej było dobrze u jego boku, wsłuchanej w ten radosny głos, wpatrzonej w filuterny blask niebieskich oczu…

Nagle drgnęła. Rumieniec szczęścia zbladł na jej twarzy i błysk radości zgasł w jej oczach. Usłyszała ostrożne kroki i odgłos kamienia, staczającego się ze szczytu skały prosto na wybrzeże.

– Co to jest? – szepnęła w śmiertelnej trwodze.

– Ależ nic, kochanie – odparł ze śmiechem. – To tylko mała bagatelka, o której zapomniałaś… mój przyjaciel Ffoulkes!

– Sir Andrew!

W istocie zapomniała zupełnie o wiernym przyjacielu i towarzyszu, który zaufał jej i stał przy jej boku podczas tych strasznych godzin niepewności i udręczenia. Przypomniała go sobie teraz i odczuła wyrzut sumienia.

– Wszak prawda, że zapomniałaś o nim? – rzekł sir Percy żartobliwie. – Na szczęście spotkałem go niedaleko gospody pod "Burym Kotem" przed ową zajmującą kolacją z moim przyjacielem Chauvelinem… Ale mam rozmaite porachunki – i z tym młodym nicponiem! Tymczasem wskazałem mu pewną długą i okrężną drogę, której ludzie Chauvelina nigdy nie odkryją i która miała doprowadzić go tutaj, gdy nie będzie nam już przeszkadzał.

– I usłuchał? – zapytała Małgorzata ze zdziwieniem.

– Bez słowa protestu. Patrz -oto nadchodzi. Bez wątpienia sir Andrew będzie dla młodej Zuzanny najidealniejszym i najbardziej przywiązanym mężem.

Tymczasem sir Andrew Ffoulkes posuwał się ostrożnie wśród skał; przystawał kilka razy, aby posłuchać cichych szeptów, które mu wskazywały miejsce, gdzie ukrywał się Blakeney.

– Blakeney! – szepnął ostrożnie – Blakeney! Czy to ty?

W tej samej chwili okrążył skałę, ukrywającą sir Percy'ego z Małgorzatą, i widząc ohydną postać Żyda w długim chałacie, zatrzymał się osłupiały.

Ale już Blakeney zerwał się na równe nogi i zawołał śmiejąc się:

– To ja przyjacielu, to ja -żywy i cały, choć wyglądam jak straszydło w tych wstrętnych szmatach.

– Na Boga – krzyknął sir Andrew zdumiony, poznając wodza

– do stu…

Młodzieniec spostrzegł Małgorzatę i przerwał dosadne słowa przekleństwa, cisnące mu się na usta, na widok wytwornego Blakeneya w tym okropnym przebraniu.

– Tak – rzekł Blakeney – do stu… hm, przyjacielu, nie miałem czasu dotąd zapytać się, co robisz we Francji, gdy kazałem ci pozostać w Londynie? Niesubordynacja? Co? Poczekaj, aż mi się plecy zgoją, a zobaczysz, jak oberwiesz.

– Zniosę karę z przyjemnością, choćby dlatego, żeś cały i żyw -odrzekł sir Andrew z rozrzewnieniem – czy miałem pozwolić, aby lady Blakeney odbyła podróż sama? Ale, człowiecze, w imię boskie, skąd wziąłeś to nadzwyczajne ubranie?

– Ono jest rzeczywiście niezwykłe – zaśmiał się wesoło sir Percy. – Ale teraz Ffoulkes

– dodał z nagłą powagą – nie mamy czasu do stracenia. Ten nędznik Chauvelin może w każdej chwili po nas przysłać żołnierzy.

Małgorzata czuła się tak szczęśliwa, że byłaby tu pozostała na zawsze, wsłuchując się w głos męża i zadając mu tysiące pytań. Ale na wzmiankę o Chauvelinie zadrżała o drogie życie.

– Jak my się stąd wydostaniemy? – jęknęła. -Wszystkie drogi są strzeżone aż do Calais.

– Nie pójdziemy do Calais, najdroższa – rzekł sir Percy -ale na drugą stronę przylądka Gris Nez, najdalej pół mili stąd. Łódź "Day Dreamu" czeka tam na nas.

– Łódź "Day Dreamu"?

– Tak – zaśmiał się wesoło -to znów mała sztuczka wymyślona przeze mnie. Zapomniałem ci powiedzieć, że gdy wrzuciłem ową notatkę do chaty, dodałem drugą dla Armanda, którą kazałem mu w chacie zostawić, celem wysłania Chauvelina i jego ludzi w pogoni za mną z powrotem do gospody pod "Burym Kotem". Ale tylko pierwszy skrawek papieru zawierał prawdziwe rozkazy dla Armanda i starego Briggesa. Poleciłem mu wypłynąć na pełne morze i kierować się na zachód. Gdy będzie już niewidoczny z Calais, wyśle łódź do małej przystani dobrze nam znanej za przylądkiem Gris Nez. Moi ludzie czekają tam na nas. Mamy umówiony sygnał i znajdziemy się niedługo żywi i zdrowi na pokładzie "Day Dreamu", gdy tymczasem Chauvelin i jego żołnierze będą pilnowali małej zatoki naprzeciw gospody pod "Burym Kotem".

– Po drugiej stronie Gris Nez? Ach, ja nie mogę ujść ani kroku Percy – jęknęła bezradnie, czując, że mimo wysiłków nie była w stanie utrzymać się na zbolałych nogach.

– Zaniosę cię kochanie – rzekł czule. – Wiesz przecież, że jak w bajce ślepy musi nieść paralityka!

Sir Andrew pośpieszył z pomocą, ale Percy nie chciał powierzyć innym rękom ukochanego brzemienia.

– Gdy będziemy bezpieczni na pokładzie jachtu – rzekł do młodego towarzysza – a oczy panny Zuzanny nie przyjmą mnie w Anglii z wyrazem pełnym wyrzutu, dopiero wówczas odpocznę za wszystkie czasy.

I mimo zmęczenia i ran objął potężnymi ramionami znękaną, biedną Małgorzatę i podniósł ją w górę jak piórko.

Sir Andrew oddalił się dyskretnie, by nie słyszeć szeptów pełnych czułości tych dwojga ludzi, którzy wreszcie odnaleźli swe szczęście.

Blakeney zapomniał o zmęczeniu i choć ramiona musiały mu boleśnie dolegać, mięśnie jego były ze spiżu, a wytrzymałość wprost niewyczerpana. Niełatwa była ta półmilowa przeprawa po kamienistych zboczach, ale ani przez chwilę nie opuściły go siły i ani razu nie zachwiał się pod drogim ciężarem.

Szedł naprzód pewnym krokiem, silnymi ramionami obejmując żonę, na pół przytomną z radości, wpatrzoną przy blasku wschodzącej jutrzenki w pogodną twarz męża o przymkniętych oczach, jaśniejących uśmiechem.

Usta jej szeptały słowa, które skracały uciążliwą drogę i koiły jak balsam zbolałe członki.

Złocista jutrzenka płonęła na wschodzie, gdy dotarli do zatoki, położonej z drugiej strony Gris Nez. Na umówione hasło zbliżyła się łódź i dwaj silni marynarze brytyjscy przenieśli Małgorzatę do czółna.

W pół godziny później wszyscy troje stali na pokładzie "Day Dreamu". Załoga, która oczywiście musiała być wtajemniczona w sprawy pana i która oddana mu była duszą i ciałem, nie zdziwiła się bynajmniej, widząc go w tak dziwnym przebraniu.

Armand St. Just i inni zbiegowie francuscy czekali niecierpliwie na przybycie zbawcy, ale Percy nie chciał przyjąć od nich wyrazów wdzięczności. Zszedł śpiesznie do prywatnej kajuty, zostawiając Małgorzatę w objęciach brata.

Jacht "Day Dream" był urządzony z wytwornym smakiem, tak drogim sercu sir Percy'ego i zanim dopłynął do portu w Dover, Blakeney przebrał się w ulubione bogate szaty, które zawsze woził ze sobą na okręcie.

Trudniejsze okazało się zaopatrzenie Małgorzaty w obuwie – mały chłopiec okrętowy ucieszył się niemało, gdy lady orzekła, że wysiądzie na brzegach Anglii w jego odświętnych trzewikach.

Na wspaniałym ślubie baroneta Andrewa Ffoulkesa i panny Zuzanny de Tournay, na którym byli obecni jego królewska wysokość książę Walii i elita towarzystwa, najpiękniejszą kobietą była niezaprzeczalnie lady Blakeney, a wspaniały strój sir Percy'ego stanowił przez długi czas jedyny temat rozmów w kołach złotej młodzieży londyńskiej.

Oczywiście, mr Chauvelin, zaufany agent republikańskiego rządu francuskiego, nie był obecny na tej uroczystości i już nigdy, od czasu owego sławnego balu u lorda Grenville'a, nie widziano go w salonach.

***

Оглавление

  • Wstęp
  • Rozdział I. Paryż we wrześniu 1792 roku
  • Rozdział II. "Odpoczynek Rybaka" w Dover
  • Rozdział III. Ocaleni
  • Rozdział IV. Liga "Szkarłatnego Kwiatu"
  • Rozdział V. Małgorzata
  • Rozdział VI. Elegant z roku 1792
  • Rozdział VII. Tajemniczy ogród
  • Rozdział VIII. Zaufany agent
  • Rozdział IX. Zamach
  • Rozdział X. W operowej loży
  • Rozdział XI. Bal u lorda Grenville'a
  • Rozdział XII. Skrawek papieru
  • Rozdział XIII. Ten albo tamten
  • Rozdział XIV. Punkt pierwsza
  • Rozdział XV. Niepewność
  • Rozdział XVI. Richmond
  • Rozdział XVII. Pożegnanie
  • Rozdział XVIII. Tajemnicze godło
  • Rozdział XIX. "Szkarłatny Kwiat"
  • Rozdział XX. Przyjaciel
  • Rozdział XXI. Nieoczekiwana przeszkoda
  • Rozdział XXII. Calais
  • Rozdział XXIII. Nadzieja
  • Rozdział XXIV. Zasadzka
  • Rozdział XXV. Orzeł i lis
  • Rozdział XXVI. Żyd
  • Rozdział XXVII. Na tropie
  • Rozdział XXVIII. Chata ojca Blancharda
  • Rozdział XXX. Jacht
  • Rozdział XXXI. Ucieczka
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Szkarłatny Kwiat», Baronowa Orczy

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства