«Poniedziałek zaczyna się w sobotę»

2355

Описание

Młody programista w czasie urlopu spotyka w lesie dwóch sympatycznych naukowców, którzy proponują mu pracę w swojej placówce w pobliskim miasteczku. Wizyta w tajemniczym Instytucie Badań Czarów i Magii staje się początkiem wypadków, które przeczą logice. Ich kulminacją jest niezwykła podróż do świata wyobrażeń, która odbywa się w kierunku odwrotnym do osi czasu…



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Arkadij Strugacki Borys Strugacki Poniedziałek zaczyna się w sobotę

HISTORIA 1

ROZDZIAŁ 1

Nauczyciel: Dzieci, proszę napisać zdanie: „Ryba siedziała na drzewie”.

Uczeń: A czy ryby siedzą na drzewach?

Nauczyciel: No… To była taka zwariowana ryba.

Anegdota szkolna

Zbliżałem się do miejsca przeznaczenia. Dokoła mnie zieleniał las, tłocząc się tuż przy drodze i tylko od czasu do czasu ustępując miejsca polanom zarosłym żółtą turzycą. Słońce zachodziło już nie wiem odkąd, ale wciąż jeszcze nie mogło się zdecydować i wisiało nisko nad horyzontem. Samochód jechał wąską drogą, zasypaną chrzęszczącym żwirem. Większe kamienie brałem pod koło, a wtedy puste kanistry w bagażniku odpowiadały mi zgrzytliwym łoskotem.

Po prawej stronie drogi wyszli z lasu dwaj mężczyźni i zatrzymali się na poboczu, patrząc w moim kierunku. Jeden podniósł rękę. Zwolniłem, aby im się przyjrzeć. Byli to młodzi ludzie, niewiele starsi ode mnie, prawdopodobnie myśliwi. Twarze ich wydały mi się sympatyczne, więc zatrzymałem wóz. Ten, który dawał mi znaki, wsunął do samochodu smagłą, uśmiechniętą twarz z garbatym nosem i zapytał:

— Nie podrzuciłby pan nas do Sołowca?

Drugi, z rudą brodą, ale bez wąsów, też się uśmiechał, zaglądając mu przez ramię. Stanowczo byli to ludzie sympatyczni.

— Wsiadajcie, panowie — odpowiedziałem. — Jeden koło mnie, drugi z tyłu, bo tam kupa gratów na tylnym siedzeniu.

— Dobroczyńco! — Garbonos zdjął radośnie strzelbę z ramienia i siadł obok mnie.

Brodaty zaglądał niepewnie przez drugie drzwiczki.

— Czy mógłbym tu troszkę tego?…

Przechyliłem się w tył i pomogłem mu zrobić miejsce obok śpiwora i zwiniętego namiotu. Usiadł, ostrożnie stawiając strzelbę między kolanami.

— Proszę dobrze zatrzasnąć drzwiczki — powiedziałem.

Wszystko odbywało się normalnie. Samochód ruszył. Garbonos odwrócił się i zagadał żywo, jak to przyjemnie jechać samochodem osobowym, o niebo przyjemniej, niż zasuwać per pedes. Brodaty potakiwał niewyraźnie, trzaskając raz po raz drzwiczkami. „Niech pan zabierze płaszcz — poradziłem obserwując jego manipulacje w lusterku. — Przyciął pan płaszcz”. W pięć minut później zapanował spokój. Spytałem: „Do Sołowca pewnie jeszcze z dziesięć kilometrów?” — „Tak — odpowiedział Garbonos. — Albo trochę więcej. Droga nienadzwyczajna, raczej dla ciężarówek”. — „Całkiem przyzwoita droga — zaprzeczyłem. — Mówili mi, że w ogóle nie przejadę”. — „Nawet jesienią można tędy przejechać”. — „Tędy owszem, ale od Korobca zaczyna się polna”. — „W tym roku lato bezdeszczowe, wszystko podeschło”. — „Pod Zatonią ponoć deszcze” — zauważył Brodaty na tylnym siedzeniu. „Kto tak powiedział?” — spytał Garbonos. — „Merlin”. Roześmiali się obaj z niewiadomego powodu. Wyjąłem papierosy, poczęstowałem ich i zapaliłem sam. „Fabryka Klary Zetkin — Garbonos oglądał opakowanie. — Pan z Leningradu?” — „Tak”. — „Przejazdem?” — „Przejazdem. A panowie tubylcy?” — „Rdzenni” — odpowiedział., Ja jestem z Murmańska” — poinformował Brodaty. „Dla Leningradu Sołowiec czy Murmańsk znaczy to samo — Północ” — rzekł Garbonos. „Ależ nie, dlaczego?” — zaprotestowałem przez uprzejmość. „Zatrzyma się pan w Sołowcu?” — zapytał Garbonos. „Oczywiście. Jadę właśnie do Sołowca”. — „Do rodziny czy do znajomych?” — „Nie, po prostu zaczekam tam na kolegów. Idą wybrzeżem, a Sołowiec jest miejscem naszego rendez-vous”.

Spostrzegłem na drodze spore osypisko kamieni i przyhamowałem mówiąc: „Trzymajcie się mocno”. Samochód zatrząsł podrygując raz po raz. Mój sąsiad dziabnął garbatym nosem w lufę strzelby. Silnik ryczał, kamienie bębniły o spód. „Biedna maszyna” — mruknął Garbonos. „Co robić…” — odpowiedziałem. „Nie każdy pojechałby własnym wozem po takiej drodze”. — „Ja bym pojechał” — rzuciłem. Osypisko się skończyło. „Aha, więc to nie pański wóz?” — domyślił się Garbonos. ,,No pewnie, skąd mi do takiego wozu? Wypożyczony”. — „Rozumiem” — mruknął z pewnym rozczarowaniem, przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Poczułem się dotknięty.

„A cóż to za sens kupować samochód, żeby jeździć po asfalcie? Tam, gdzie jest asfalt, nie ma nic ciekawego, a gdzie jest coś ciekawego, tam nie ma asfaltu”. — „Tak, oczywiście” — potaknął Garbonos uprzejmie. „Moim zdaniem, to idiotyzm robić z samochodu bożyszcze” — oświadczyłem. „Pewnie, że idiotyzm — zgodził się Brodaty. — Nie wszyscy jednak są tego zdania”. Gadaliśmy czas jakiś o samochodach i doszliśmy do zgodnego wniosku, że jak już kupować, to tylko gaz-69, ale niestety nie ma ich w sprzedaży. Następnie Garbonos zapytał: „A gdzie pan pracuje?” Wymieniłem nazwę instytutu. „Piramidalne! — wykrzyknął. — Programista! Właśnie potrzebujemy programisty. Wie pan co, niech pan rzuci ten swój instytut i przejdzie do nas!” — „A co wy macie?” — „Co my mamy?” — spytał Garbonos oglądając się. „Ałdan-3” — odpowiedział Brodaty. „Piękna maszyna — zauważyłem. — I dobrze pracuje?” — , Jakby tu panu powiedzieć…” — „Rozumiem” — odparłem. „Właściwie to jeszcze jej całkiem nie wyszykowaliśmy — wyjaśnił Brodaty. — Niech pan zostanie u nas, to ją! pan wyszykuje…” — „Przeniesienie załatwimy od ręki” — dodał Garbonos. „A nad czym pracujecie?” — zapytałem., Jak wszyscy naukowcy — odrzekł. — Nad szczęściem ludzkim”. — „Aha. Coś z kosmosem?” — „Z kosmosem także”. — „Jak ktoś ma dobrze, to nie szuka lepszego” — stwierdziłem. „No tak, stołeczne miasto, przyzwoite zarobki” — mruknął pod nosem Brodaty, mimo to usłyszałem. „Tak nie wolno — odparłem. — Nie wszystko się przelicza na pieniądze”. — „Ach nie, to przecież tylko żarty” — usprawiedliwiał się Brodaty. „On naprawdę żartował — zapewnił Garbonos. — Nigdzie nie znajdzie pan ciekawszej pracy niż u nas”. — „Czemu pan tak sądzi?” — „Jestem przekonany”. — „Ale ja nie jestem”. Garbonos uśmiechnął się. „Pogadamy jeszcze na ten temat — rzekł. — Jak długo będzie pan w Sołowcu?” — „Dwa dni maksimum”. — „No to sobie drugiego dnia po — i gadamy”. A Brodaty oświadczył: „Ja osobiście widzę w tym rękę losu: szliśmy przez las i spotkaliśmy programistę. Wydaje mi się, że to pańskie przeznaczenie”. — „Naprawdę tak potrzebny wam programista?” — zapytałem. „Kaducznie potrzebny”. — „Porozmawiam z kolegami — obiecałem. — Znam paru niezadowolonych”. — „Kiedy nam potrzebny nie pierwszy lepszy — powiedział Garbonos. — Programiści to plemię deficytowe, poprzewracało się im w głowach, a nasz musi być nierozpieszczony”. — „No tak, to trudniejsza sprawa” — przyznałem. Garbonos zaczął wyliczać zaginając palce: „Powinien to być programista: a) nierozpieszczony, b) taki, który przyjdzie do nas z własnej woli, c) zgodzi się mieszkać wspólnie w naszym hotelu…d) — podchwycił Brodaty — pracować za sto dwadzieścia rubli”. — „I jeszcze żeby miał skrzydełka u ramion, tak? — spytałem. — Lub aureolę wokół głowy? Taki jeden z tysiąca!” — „Właśnie jeden nam potrzebny” — rzekł Garbonos. „A jeśli jest ich tylko dziewięciuset?” — „Zgoda na dziewięć dziesiątych”.

Las rozstąpił się, minęliśmy most i jechaliśmy drogą wiodącą przez pola kartofli. „Dziewiąta godzina — oznajmił Garbonos. — Gdzie pan zamierza przenocować?” — „W samochodzie. Do której tu czynne są sklepy?” — „Sklepy już zamknięte” — odpowiedział. „Może by u nas w hotelu — wtrącił Brodaty. — W moim pokoju jest wolne łóżko”. — „Do hotelu nie podjedziemy” — mówił Garbonos zastanawiając się nad czymś. „Tak, chyba nie” — zgodził się Brodaty i nie wiadomo czemu parsknął śmieszkiem. „Samochód można by zostawić koło milicji” — ciągnął Garbonos. „Co za idiotyzm — przerwał Brodaty. — Ja plotę głupstwa, a ty powtarzasz za mną. Jak on się dostanie do hotelu?” — „Do diabła! Rzeczywiście, jeden dzień przerwy i człowiek zapomina o tych sztuczkach”. — „A może go transgresować?” — „Także coś — mruknął Garbonos. — To nie kanapa. A ty nie jesteś Christobal Junta, ani ja…”

— Nie kłopoczcie się, panowie — odezwałem się. — Przenocuję w samochodzie, nie pierwszy raz mi się to zdarza.

Równocześnie poczułem straszną chęć przespania się w normalnej pościeli. Już cztery noce spałem w śpiworze.

— Słuchaj! — wpadł na jakąś myśl Garbonos. — Hej — hej! Chatnakumóż!

— Racja! — wykrzyknął Brodaty. — Jazda z nim na Łękomorze!

— Ależ panowie — usiłowałem protestować — przenocuję w wozie.

— Przenocuje pan w mieszkaniu — rzekł Garbonos — we względnie czystej pościeli. Musimy się jakoś zrewanżować…

— Trudno przecież wsunąć panu półrublówkę — dodał Brodaty.

Wjechaliśmy do miasta. Wzdłuż ulicy ciągnęły się solidne stare palisady, wielkie domy z olbrzymich sczerniałych belek o wąskich oknach i rzeźbionych framugach, z drewnianymi kogucikami na dachach. Było też między nimi parę brudnych murowanych budynków z żelaznymi bramami, których wygląd wydobył z mej pamięci dawno zapomniane słowo „hurtownia”. Ulica była prosta, szeroka, nazywała się Prospekt Pokoju. Bliżej śródmieścia zaczęły się pojawiać jednopiętrowe domki z płyt z otwartymi ogródkami.

— Następny zaułek na prawo — powiedział Garbonos.

Włączyłem kierunkowskaz, przyhamowałem i skręciłem w prawo. Uliczka była zarośnięta trawą, ale przed jedną z furtek stał już przytulony do niej nowiutki zaporożec. Tabliczki z numerami domów znajdowały się na bramach, ale cyfry z trudem dawały się odczytać na zardzewiałej blasze. Zaułek nosił przepiękną nazwę: „Ul. Łękomorze”. Był niezbyt szeroki, wciśnięty między masywne stare ogrodzenia, pamiętające chyba jeszcze owe czasy, gdy grasowali tu szwedzcy i norwescy piraci.

— Stop — zawołał Garbonos. Przyhamowałem, a on znów stuknął nosem w lufę. — Teraz zrobimy tak — ciągnął pocierając nos. — Poczeka pan tutaj, a ja pójdę i raz dwa wszystko załatwię.

— Doprawdy nie warto — spróbowałem po raz ostatni.

— Ani słowa. Wołodia, trzymaj go na muszce.

Wysiadł z samochodu i schyliwszy głowę wszedł w niską furtkę. Za niebotycznym szarym ogrodzeniem nie widać było domu. Masywna, jak w parowozowni brama zamknięta na ciężkie zardzewiałe antaby stanowiła zupełny fenomen. Ze zdumieniem czytałem wywieszki. Było ich trzy. Na lewym skrzydle błyszczała lustrzana ciemnoniebieska tabliczka ze srebrnymi literami:

INBADCZAM
Chatka na Kurzych Nóżkach
Zabytek architektury sołowieckiej

U góry na prawym skrzydle widniała zardzewiała blaszana wywieszka: „Ul. Łękomorze nr 13, N. K. Horynycz”, niżej zaś kawałek dykty z niedbałym odręcznym napisem:

KOT NIE PRACUJE
Administracja

— Jaki KOT? — zapytałem. — Komitet Obrony Terytorialnej? Brodaty zachichotał.

— Niech pan się nie denerwuje — odpowiedział. — Trochę tu u nas zabawnie, ale wszystko będzie w najlepszym porządku.

Wysiadłem z samochodu i zacząłem przecierać przednią szybę. Wtem usłyszałem nad głową jakiś szelest. Podniosłem oczy. Na szczycie bramy sadowił się wygodnie olbrzymi — nigdy takiego nie widziałem — bury, pręgowany kot. Umościwszy się, zwrócił na mnie żółte ślepia z wyrazem sytej obojętności. „Kici-kici” — zawołałem machinalnie. Kot uprzejmie, lecz chłodno rozdziawił zębatą paszczę, wydał ochrypłe gardłowe miauknięcie, po czym odwrócił się i patrzył w głąb podwórza. Za płotem rozległ się głos Garbonosa:

— Bazyli, wybacz, przyjacielu, że cię fatyguję.

Zgrzytnęła antaba. Kot podniósł się i bezszelestnie dał susa w dół. Brama zakołysała się ciężko, przy akompaniamencie okropnych zgrzytów i trzeszczenia lewe skrzydło otworzyło się powoli. Wyjrzała czerwona z natężenia twarz Garbonosa.

— Dobroczyńco! — zawołał. — Proszę, niech pan wjeżdża!

Wsiadłem z powrotem do samochodu i wolniutko wjechałem na obszerne podwórze. W głębi stał dom zbudowany z grubych bierwion, przed domem pysznił się rozłożysty dąb o niesłychanie grubym pniu, z szeroką, gęstą koroną, zasłaniającą cały dach. Od bramy, okrążając dąb, prowadziła ku domowi ścieżka wyłożona kamiennymi płytami. Na prawo był ogród warzywny, na lewo, pośrodku polanki, studnia z kołowrotem, czarna i omszała ze starości.

Ustawiłem samochód z boku, zgasiłem motor i wysiadłem. Brodaty Wołodia też wysiadł, oparł strzelbę o drzwiczki i zaczął rychtować plecak.

— No i jest pan w domu — oznajmił.

Garbonos zamykał trzeszczącą, zgrzytającą bramę, a ja rozglądałem się z pewnym zakłopotaniem, nie wiedząc, co z sobą począć.

— A otóż i gospodyni! — wykrzyknął Brodaty. — Jak szacowne zdrowie, babciu Naino Kijewno?

Gospodyni liczyła sobie chyba ponad setkę lat. Szła ku nam powoli, wspierając się na sękatym kiju i powłócząc nogami w walonkach. Twarz jej miała kolor ciemnobrunatny. Z gęstej sieci zmarszczek wystawał długi nos, zakrzywiony i ostry niby jatagan, oczy były blade i zmatowiałe, jakby zasnute bielmem.

— Jak się masz, wnuczku, jak się masz — wymówiła nadspodziewanie dźwięcznym basem. — A to pewnie ten nowy programista? Witam dobrodzieja, prosimy bardzo!

Skłoniłem się w milczeniu czując, że tak będzie najwłaściwiej. Babka była ubrana w czarną wełnianą suknię i watowany serdak. Głowę jej otulała czarna chustka zawiązana pod brodą, na wierzchu zaś pstrzyła się wesolutka kapronowa apaszka z kolorowymi wizerunkami Atomium oraz różnojęzycznymi napisami: „Wystawa światowa w Brukseli”. Na brodzie i pod nosem starej sterczała rzadka siwa szczecina.

— A więc, Naino Kijewno — Garbonos podszedł do niej, wycierając ręce z rdzy — trzeba naszego nowego pracownika ulokować na dwie noce. Pozwoli pani, że go przedstawię… hm… hm…

— Nie potrzeba — odparła starucha, przyglądając mi się badawczo. — Sama widzę, Aleksander Iwanowicz Priwałow, tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem, płeć męska, Rosjanin, członek Komsomołu, nie brał udziału, nie był, nie ma, a czeka cię, mój diamentowy, daleka droga w rządowej sprawie, a strzec się musisz, mój brylantowy, człowieka rudego, niedobrego, a pozłoć mi rękę, mój rubinowy…

— Uhumm! — chrząknął głośno Garbonos i babka urwała. Zapadło kłopotliwe milczenie.

— Proszę mnie nazywać po prostu Saszą… — wykrztusiłem zawczasu przygotowane zdanie.

— I gdzież ja go położę? — spytała babka.

— W zapasowym, oczywiście… — odpowiedział Garbonos z lekką irytacją.

— A kto będzie za to odpowiadał?

— Naino Kijewno! — ryknął głosem prowincjonalnego tragika, złapał starą pod rękę i powlókł w stronę domu. Słychać było, jak się z nią użera: „Przecież już się dogadaliśmy!…” — „A jak on co zwędzi?” — „Ciszej! Przecież to programista, rozumie pani? Komsomolec! Naukowiec!…” — „A jak będzie cmykać?”

Odwróciłem się, speszony, do Wołodii. Wołodia chichotał.

— Głupia sytuacja — powiedziałem.

— Niech się pan nie przejmuje, wszystko będzie dobrze… Chciał jeszcze coś dodać, lecz akurat stara dziko wrzasnęła: „A przecież kanapa!…”. Wzdrygnąłem się.

— Wie pan co, ja chyba pojadę.

— Mowy nie ma! — zaprotestował stanowczo. — Wszystko się załatwi. Zwyczajnie stara chce coś wycyganić. A my nie mamy gotówki.

— Ja zapłacę. — Teraz już nade wszystko chciałem stąd odjechać, nie znoszę tak zwanych życiowych kolizji. Wołodia potrząsnął głową.

— Nic podobnego. O, Roman już idzie. Wszystko w porządku. Garbonosy Roman podszedł do nas, wziął mnie za rękę.

— No, załatwione. Chodźmy.

— Wie pan, to jakoś nie wypada — powiedziałem. — Ostatecznie ona nie ma obowiązku…

— Ma obowiązek, ma — odpowiedział Roman.

Okrążyliśmy dąb i stanęliśmy przed gankiem z drugiej strony domu. Roman pchnął obite dermatyną drzwi, znaleźliśmy się w przedpokoju dużym i czystym, ale marnie oświetlonym. Stara czekała z założonymi na brzuchu rękami, wargi miała zaciśnięte. Na nasz widok zahuczała mściwym basem:

— A pokwitowanko trzeba od ręki!… Tak i tak: otrzymałem to i to od takiej a takiej, która zdała wyżej wymienione niżej podpisanemu. …

Roman zawył z cicha, po czym weszliśmy do przydzielonego mi pokoju. Było to chłodne pomieszczenie z jednym oknem zasłoniętym perkalową firanką. Roman powiedział do mnie napiętym głosem:

— Niech pan się rozgości i czuje się jak w domu.

Z przedpokoju natychmiast dobiegło natrętne pytanie starej:

— A on na pewno zębem nie cmyka?

Roman warknął nie odwracając głowy:

— Nie cmyka! Mówiłem, że nie ma zębów.

— No to chodźmy napisać pokwitowanko…

Roman podniósł brwi, zatoczył oczami, wyszczerzył zęby i potrząsnął głową, ale mimo to poszedł. Rozejrzałem się po pokoju. Mebli było niewiele. Pod oknem masywny stół nakryty starą wyszarzałą serwetą z frędzlami oraz kulawy taboret. Przy bierwionowej ścianie szeroka kanapa, przy drugiej, oklejonej różnej maści tapetą — wieszak z jakimiś starymi łachami (waciaki, wyliniałe kożuchy, podarte czapki). Pośrodku duży rosyjski piec, jaśniejący świeżym wapnem, w rogu — lustro w oblazłej ramie. Podłoga była czysto wyszorowana i zasłana pasiastymi chodnikami.

Zza ściany dolatywał dwugłosy trajkot — stara grzmiała na jednej nucie, głos Romana podnosił się i opadał. „Serweta numer inwentarzowy dwieście czterdzieści pięć…” — „Pani pewnie wpisze każdą deskę z podłogi!…” — „Stół do posiłków…” — „A piec też wpisany?!…” — „Porządek musi być… Kanapa…”

Podszedłem do okna i odsunąłem firankę. Całą przestrzeń za oknem przesłaniał dąb. Zacząłem mu się przyglądać. Było to bez wątpienia bardzo wiekowe drzewo. Kora na nim była szara i jakaś martwa, monstrualne korzenie, wystające z ziemi, pokryte czerwonym i białym porostem. „Jeszcze dąb proszę wpisać!” — powiedział za ścianą Roman. Na parapecie leżała gruba zatłuszczona książka, przewróciłem bezmyślnie kilka kartek, po czym odszedłem od okna i usiadłem na kanapie. Natychmiast ogarnęła mnie senność. Pomyślałem, że przez czternaście godzin prowadziłem dziś samochód, że chyba nie warto było tak się spieszyć, że bolą mnie plecy i w głowie mam zamęt, że ostatecznie gwiżdżę na tę starą nudziarę, byle się to wszystko prędzej skończyło i bylebym mógł położyć się i zasnąć.

— No — rzekł Roman stając na progu. — Formalnościom stało się zadość. — Rozprostował powalane atramentem palce. — Paluchy mi zdrętwiały od tej pisaniny… Niech pan się kładzie. My sobie pójdziemy, a pan niech spokojnie śpi. Co pan robi jutro?

— Czekam — odpowiedziałem apatycznie.

— Gdzie?

— Tu. I koło poczty.

— Jutro pan chyba nie wyjeżdża?

— Jutro… wątpię… Raczej pojutrze.

— Wobec tego jeszcze się zobaczymy. Nasza miłość dopiero się zaczyna — uśmiechnął się, machnął dłonią na pożegnanie i wyszedł. Pomyślałem leniwie, że wypadałoby odprowadzić go, pożegnać się z Wołodią — i położyłem się. Niemal równocześnie weszła do pokoju babka. Wstałem. Dłuższą chwilę przyglądała mi się badawczo.

— Boję się, dobrodzieju, że będziesz cmykać zębem — powiedziała zaniepokojona.

— Nie będę cmykać — zapewniłem znużonym tonem. — Będę spał.

— Ano kładź się, kładź się i śpij… Daj tylko pieniądze i śpij… Sięgnąłem do kieszeni po portfel.

— Ile jestem winien?

Stara utkwiła oczy w suficie.

— Za pokój niech już będzie rubel… Pół rubla za pościel, bo jest moja, nie państwowa. Za dwie noce wypada trzy ruble… A ile hojną rączką dorzucisz za kłopot, tego już nie wiem.

Podałem jej pięć rubli.

— Na razie dorzucę rubla. A później zobaczymy.

Pochwyciła żywo pieniądze i oddaliła się, mrucząc coś o reszcie. Nie było jej dosyć długo, chciałem już machnąć ręką na tę resztę i na pościel, gdy wróciła i wysypała na stół garść brudnych miedziaków.

— Masz tu resztę, dobrodzieju — powiedziała. — Akurat rubelek, możesz nie przeliczać.

— Nie będę przeliczał. A co z pościelą?

— Zaraz przygotuję. Wyjdź na dwór, pospaceruj trochę, a ja przez ten czas przygotuję.

Wyszedłem, sięgając do kieszeni po papierosy. Słońce wreszcie zaszło, zapadła biała noc, gdzieś niedaleko szczekały psy. Usiadłem pod dębem na wrośniętej w ziemię ławeczce, zapaliłem papierosa i patrzyłem na blade bezgwiezdne niebo. Nie wiadomo skąd zjawił się kot, spojrzał na mnie fosforyzującymi oczami, po czym zwinnie wdrapał się na dąb i zniknął w ciemnym listowiu. Zapomniałem o nim natychmiast i drgnąłem, gdy zaczął się naraz wiercić gdzieś w górze. Na moją głowę posypały się jakieś śmieci. „Żeby cię…” — powiedziałem głośno i zacząłem się otrzepywać. Byłem okropnie senny. Z domu wyszła stara i nie zauważywszy mnie podreptała do studni. Domyśliłem się, że posłanie już gotowe, i wróciłem do pokoju.

Nieznośna baba posłała mi na podłodze. No, tego już trochę za wiele — pomyślałem, zamknąłem drzwi na zasuwę, potem przeniosłem pościel na kanapę i zacząłem się rozbierać. Przez okno sączyła się szara poświata, kot na dębie wiercił się z głośnym szelestem. Potrząsnąłem głową, wytrzepując resztki śmieci z włosów. Dziwne to były śmieci, bardzo dziwne — grube i suche łuski rybie. Będzie kłuło w nocy — zdążyłem jeszcze pomyśleć, po czym zwaliłem się na poduszkę i natychmiast zasnąłem.

ROZDZIAŁ 2

Opustoszały dom zamienił się w legowisko lisów i borsuków, dlatego mogą się tu zjawiać niesamowite upiory i wilkołaki.

A. Weda

W środku nocy obudziła mnie czyjaś rozmowa. Prowadziły ją dwie osoby ledwie dosłyszalnym szeptem. Głosy były bardzo podobne, tyle że jeden nieco zduszony i zachrypnięty, a drugi z nutą najwyższej irytacji.

— Przestań rzęzić — szeptał zirytowany. — Możesz przestać?

— Mogę — odpowiedział zduszony i zakasłał.

— Ciszej — syknął zirytowany.

— Chrypa — wyjaśnił zduszony. — Poranny koklusik palacza… — Znów zakasłał.

— Odejdź stąd — warknął zirytowany.

— Przecież on i tak śpi…

— Co to za jeden? Jakie licho go tu przyniosło?

— Skąd mogę wiedzieć?

— Przykre to… Po prostu fenomenalny pech.

Sąsiedzi znów nie śpią — pomyślałem w półśnie. Zdawało mi się, że jestem w domu. Mam sąsiadów, dwóch braci fizyków, którzy uwielbiają pracę nocną. Około drugiej kończą im się papierosy, a wtedy przyłażą do mego pokoju i zaczynają szperać, zawadzając o meble i klnąc pod nosem.

Chwyciłem poduszkę i cisnąłem w pustkę. Coś spadło z hałasem, po czym nastąpiła głucha cisza.

— Oddajcie poduszkę i jazda stąd — zawołałem. — Papierosy na stole. Dźwięk własnego głosu do reszty wyrwał mnie ze snu. Usiadłem. Żałośnie ujadały psy, stara chrapała groźnie za ścianą. Uprzytomniłem sobie wreszcie, gdzie się znajduję. W pokoju nie było nikogo. W szarawym półmroku zobaczyłem na podłodze moją poduszkę oraz gałgany, które spadły z wieszaka. Babka urwie mi głowę, pomyślałem zrywając się z kanapy. Podłoga była zimna, stanąłem więc na chodniku. Babka przestała chrapać. Zamarłem. Deski skrzypiały, coś chrzęściło i szurało po kątach. Babka gwizdnęła ogłuszająco i znów zaczęła chrapać. Podniosłem poduszkę i rzuciłem na kanapę. Łachy cuchnęły psami. Wieszak spadł z gwoździa i wisiał przekrzywiony. Poprawiłem go i pozbierałem łachy. Zaledwie powiesiłem ostatni kożuch, wieszak znów się urwał, szurnął po tapecie i zawisł na jednym gwoździu. Chrapanie ucichło nagle, a ja oblałem się zimnym potem. Gdzieś w pobliżu wrzasnął kogut. Łeb ci ukręcę, pomyślałem z nienawiścią. Stara za ścianą zaczęła się kręcić, sprężyny skrzypiały i trzeszczały. Czekałem, stojąc na jednej nodze. Na dworze ktoś powiedział szeptem: „Pora spać, zasiedzieliśmy się dzisiaj”. Głos był młody, kobiecy. „Oj tak, spać” — odezwał się drugi. Usłyszałem przeciągłe ziewnięcie. „Kąpać się nie będziesz?” — „Trochę za zimno. Chodźmy lulu”. Zrobiło się cicho. Babka chrapnęła potężnie, zamruczała coś, a ja ostrożnie stąpając wróciłem na kanapę. Rano wstanę wcześnie i doprowadzę wszystko do ładu…

Położyłem się na prawym boku, naciągnąłem kołdrę na ucho, zamknąłem oczy i nagle poczułem, że absolutnie nie chce mi się spać, natomiast chce mi się jeść. Ładna historia, pomyślałem. Trzeba było natychmiast czymś się zająć i tak też zrobiłem.

Weźmy, na przykład, system dwóch równań całkowych typu równań statystyki gwiezdnej; obie niewiadome funkcje znajdują się pod całką. Rozwiązywać można, oczywiście, tylko liczbowo, powiedzmy, na BESM… Przypomniałem sobie naszą BESM. Pulpit sterowniczy koloru budyniu śmietankowego. Żenią kładzie na nim paczuszkę i powoli ją rozpakowuje. „Co masz dzisiaj?” — „Chleb z serem i kiełbasą. Z polską półwędzoną w plasterkach”. — „E tam, żony ci brakuje! Ja mam kotlety domowe z czosnkiem. I kiszony ogórek”. Nie, dwa ogóreczki… Cztery kotlety i żeby było do pary, cztery twarde kiszone ogóreczki. I cztery kawałki chleba z masłem.

Odrzuciłem kołdrę i usiadłem. A może w samochodzie zostały jakieś resztki? Nie, zjadłem wszystko co do okruszyny. Została tylko książka kucharska dla mamy Walki, mieszkającej w Leżniewie. Jak tam było… Sos pikantny. Pół szklanki octu, dwie cebule… i pieprz. Podaje się do dań mięsnych… O ile sobie przypominam, do małych zrazików. To świństwo — pomyślałem — nie do zwykłych zrazów, lecz do małych zra-zi-ków. Zerwałem się i podbiegłem do okna. Nocne powietrze wyraźnie pachniało małymi zra-zi-ka-mi. Gdzieś z głębi mej podświadomości wypłynęło: „Podawano mu stereotypowe w oberżach dania, jako to: kapuśniak, móżdżek z groszkiem, kiszony ogórek (przełknąłem ślinę) i nieśmiertelny słodki przekładaniec…”. Trzeba się jakoś oderwać, pomyślałem i wziąłem z parapetu książkę. Był to Pochmurny ranek Aleksego Tołstoja. Otworzyłem na chybił trafił. „Machno, gdy mu się złamał nóż do konserw, wyjął z kieszeni scyzoryk z mnóstwem ostrzy, w okładzinie z masy perłowej, i manipulując nim zaczął otwierać puszki z ananasami (masz ci los, pomyślałem), pasztetem strasburskim, z homarami, których silna woń rozeszła się po pokoju”. Odłożyłem książkę i usiadłem na taborecie przy stole. W pokoju zjawił się nagle silny smakowity zapach, zapewne tak pachną homary. Jąłem się zastanawiać, czemu nigdy dotychczas nie kosztowałem homarów. Lub, dajmy na to, ostryg. U Dickensa wszyscy jadają ostrygi, manipulują składanymi nożami, krają grube pajdy chleba, smarują masłem… Zacząłem nerwowo wygładzać serwetę, na której widniały liczne, nie dające się wywabić, plamy. Dużo i smacznie jadano na tej serwecie. Homary i móżdżek z groszkiem. Małe zraziki w pikantnym sosie. A także duże i średnie zrazy. Sapali najedzeni, z ukontentowaniem cmykali przez zęby… Sapać nie miałem po czym, zacząłem więc cmykać.

Widocznie robiłem to zbyt głośno i pożądliwie, za ścianą bowiem skrzypnęło łóżko, rozległ się jakiś hałas, mamrotanie i w drzwiach mego pokoju ukazała się babka. Miała na sobie długą płócienną koszulę, w rękach niosła talerz, wraz z nią wtargnął do pokoju prawdziwy, nie wyimaginowany zapach jadła. Uśmiechała się. Postawiła przede mną talerz i przemówiła słodziutkim basem:

— Posil się, dobrodzieju Aleksandrze Iwanowiczu, poczęstuj się. Czym chata bogata, tym rada…

— Ależ Naino Kijewno — bąknąłem — tyle kłopotu po nocy…

Równocześnie sam nie wiem kiedy palce moje chwyciły widelec z kościanym trzonkiem i zacząłem jeść, a babka stała obok, kiwała głową i dogadywała:

— Jedz, dobrodzieju, jedz na zdróweczko… Wymiotłem talerz do czysta. Były to gorące kartofle z topionym masłem.

— Naino Kijewno — rzekłem z powagą — pani mnie ocaliła od głodowej śmierci.

— Najadłeś się? — spytała z jakąś nieżyczliwą nutką.

— Nieziemsko. Ogromnie dziękuję! Nie potrafi pani wyobrazić sobie…

— A co tu jest do wyobrażania — przerwała już z prawdziwą złością. — Pytam, czy się najadłeś? No to oddaj talerz… Talerz dawaj, słyszysz?!

— Pro… proszę, dziękuję — wykrztusiłem.

— Proszę, proszę… Karmić ich za dziękuję…

— Mogę zapłacić. — Byłem już bliski gniewu.

— Zapłacić, zapłacić… — Szła ku drzwiom. — A jeśli za to w ogóle się nie płaci? I po co było kłamać…

— Jak to kłamać?

— Ano tak! Sam mówiłeś, że nie będziesz cmykać… — Umilkła i zniknęła za drzwiami.

Co to znaczy? — pomyślałem. Jakaś dziwaczna baba… Może zauważyła wieszak? Usłyszałem, jak przewraca się na łóżku skrzypiąc sprężynami, i mruczy ze złością. Potem zaśpiewała cicho na jakąś niesamowitą nutę: „Poturlam się, pokatulam, jak podjem mięsa Iwaszki…”. Od okna wionęło nocnym chłodem. Dreszcz mnie przeszedł. Wstałem, by wrócić na kanapę, i nagle tknęła mnie myśl, że przecież przed pójściem spać zamknąłem drzwi na zasuwę. Zbity z tropu chciałem sprawdzić, czy się nie mylę, lecz zaledwie palce me dotknęły zimnego żelaza, wszystko nagle popłynęło mi przed oczami. Okazało się, że leżę na kanapie z nosem w poduszce i dotykam palcami zimnej bierwionowej ściany.

Przez pewien czas leżałem półprzytomny, zanim doszło do mej świadomości, że gdzieś obok chrapie babka, a w pokoju słychać rozmowę. Ktoś mówił cicho belferskim tonem:

— Słoń jest największym spośród żyjących na świecie zwierząt, Na końcu pyska ma kawał mięsa, który nazywa się trąbą, ponieważ jest długi i na wylot pusty. Słoń może nią poruszać, wyginać na wszystkie sposoby, słowem, zastępuje mu ona rękę…

Drętwiejąc z ciekawości, przewróciłem się ostrożnie na prawy bok. W pokoju było pusto. Głos mówił dalej z jeszcze bardziej mentorską nutą:

— Wino, używane z umiarem, doskonale działa na żołądek; ale gdy pić go zbyt wiele, wytwarza pary, które spychają człowieka do poziomu bezmyślnego bydlęcia. Widział pan nieraz pijaków i pamięta pan chyba ten usprawiedliwiony wstręt, jaki w panu budzili…

Zerwałem się gwałtownie i spuściłem nogi z kanapy. Głos zamilkł. Wydało mi się, że słyszałem go gdzieś za ścianą. W pokoju nic się nie zmieniło, nawet wieszak, ku memu zdziwieniu, wisiał na miejscu. I ku memu zdziwieniu, znów okropnie chciało mi się jeść.

— Tinctura ex vitro antimonii — odezwał się nagle głos. Drgnąłem. — Magisterium antimonii angelici salae. Oleum basilici vitri antimonii alexiterium antimoniale! — Usłyszałem wyraźny chichot. — Ależ to zupełna bzdura! — rzekł głos i ciągnął z egzaltacją: — Niebawem oczy, które jeszcze nie przejrzały, nie zobaczą już słońca, aliści nie dozwól zaniknąć się onym, zanim głos z głębokości płynący nie obwieści o mym przebaczeniu i zbawieniu… Tak podaje Duch, czyli Myśl o Moralności Sławnego Junga, owoc jego nocnych medytacji. Do kupienia w Sankt-Petersburgu oraz w Rydze w księgarniach Swiesznikowa po dwa ruble. — Ktoś chlipnął. — Też jakieś brednie — powiedział głos, po czym zadeklamował z ekspresją:

Zaszczyty, bogactwa, piękności, Świata doczesne przyjemności, Jak prędko wszystkie przemijają. O, złudne szczęście ziemskich losów! Zarazy serce twe kąsają. A sławy zatrzymać nie sposób…

Już się zorientowałem, skąd płynie głos. Z kąta, gdzie wisiało zamglone lustro.

— A teraz — zabrzmiało — co następuje: „Wszystko jest jedynym Ja, czyli wszech-Ja. Jako jedność z niewiedzą, pochodzącą z zaćmienia światła, zanika wraz z rozwojem duchowym”.

— A te brednie skąd? — zapytałem. Nie liczyłem na odpowiedź. Byłem pewny, że śpię.

— Sentencje z „Upaniszad” — odpowiedział skwapliwie głos.

— A co to są „Upaniszady”? — Nie byłem już pewny, czy śpię.

— Nie wiem — padła odpowiedź.

Wstałem i na palcach zbliżyłem się do lustra. Nie zobaczyłem swego odbicia. W zmętniałej tafli odbijała się firanka, fragment pieca i kilka innych przedmiotów. Lecz mnie w lustrze nie było.

— O co chodzi? — odezwał się głos. — Są jakieś pytania?

— Kto mówi? — Zajrzałem za lustro. Było tam tylko mnóstwo kurzu i zdechłych pająków. Wówczas palcem wskazującym nacisnąłem lewe oko. Był to stary sposób rozpoznawania halucynacji, o którym dowiedziałem się z pasjonującej książki W. W. Bitnera Wierzyć czy nie wierzyć? Wystarczy nacisnąć palcem gałkę oczną i wszystkie przedmioty realne — w odróżnieniu od halucynacji — natychmiast się rozdwoją. Lustro rozdwoiło się, ukazując moją zaspaną, wystraszoną gębę. Wiało mi po nogach. Kuląc palce podszedłem do okna i wyjrzałem na dwór.

Nie było tam nikogo, nie było nawet dębu. Przetarłem oczy i popatrzyłem jeszcze raz. W prostej linii przede mną rysowała się wyraźnie omszała studnia z kołowrotem, brama i obok niej mój samochód. A jednak ja chyba śpię — pomyślałem uspokajająco. Wzrok mój padł na parapet, na podartą książkę. W poprzednim śnie był to trzeci tom Drogi przez mękę, teraz przeczytałem na okładce: P. I. Karpow Twórczość psychicznie chorych i jej wpływ na rozwój nauki, sztuki oraz techniki. Szczękając zębami z zimna, przewertowałem książkę i obejrzałem kolorowe wkładki. A potem przeczytałem Wiersz nr 2:

Tam wysoko w chmur pierścieniu Czarnoskrzydły wróbel mknie. Samiuteńki ponad ziemią. Śmigłym lotem przestrzeń tnie. Srebrnym blaskiem oświetlony, Żadną troską nie dręczony, Wszystko dostrzega pod sobą. Drapieżny i rozjątrzony, Śmiga cicho niby cień, Oczy świecą mu jak dzień.

Podłoga nagle zachwiała się pod moimi nogami. Usłyszałem głośne przeciągłe skrzypienie, po czym niby grzmot dalekiego trzęsienia ziemi rozległo się gdaczące: „Koo… koo…”. Chata zakołysała się jak łódź na falach. Podwórze uciekło w bok, spod okna wysunęła się i wczepiła pazurami w ziemię olbrzymia kurza łapa, wyorała w trawie głębokie bruzdy i znów się skryła. Podłoga nieomal stanęła dęba, poczułem, że padam, uczepiłem się rękami czegoś miękkiego, rąbnąłem o coś bokiem i głową i zleciałem z kanapy. Leżałem na podłodze ściskając kurczowo poduszkę, która spadła wraz ze mną. W pokoju było zupełnie widno. Za oknem ktoś zapamiętale chrząkał.

— No więc tak… — odezwał się ładnie modulowany męski głos. — Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami żył był król, który się nazywał… m…rau… no, w końcu to nieważne. Dajmy na to, mm…rau… Poliekt… Miał on trzech synów, trzech królewiczów… Pierwszy… mm…rau… Trzeci był głupi, ale co z pierwszym?

Zgięty, jak żołnierz pod ostrzałem, podkradłem się do okna. Dąb znajdował się na swoim miejscu. Pod dębem, odwrócony do mnie tyłem, stał na tylnych łapach kot Bazyli. W zębach trzymał kwiat lilii wodnej. O czymś intensywnie myślał. Patrzył w ziemię i mruczał: „Mm…rau…” Wreszcie potrząsnął głową, splótł przednie łapy za plecami i lekko przygarbiony, jak docent Dubino-Kniażycki podczas wykładu, płynnym krokiem odszedł w bok.

— Dobrze… — mówił przez zęby. — Żyli byli król i królowa. Mieli jednego syna… Mm… rau… Głupiego, naturalnie… Wypluł z irytacją kwiat i marszcząc się potarł czoło.

— Beznadziejna sytuacja — wymówił. — To i owo jednak pamiętam. „Cha — cha — cha! Aż mi ślinka cieknie: koń na obiad, dzielny rycerz na kolację…” Z czego to jest? A Iwan, jak wiadomo, głupek, odpowiada: „Ach, ty wstrętny potworze, nie ciesz się za wcześnie!”. Potem naturalnie hartowana strzała i wszystkie trzy głowy spadają z karku, Iwan wyjmuje trzy serca i przywozi, kretyn, matce do domu… Śliczny prezencik! — Kot roześmiał się sardonicznie, a potem westchnął: — Jest taka choroba, nazywa się skleroza…

Znów westchnął, zawrócił w stronę dębu i zaśpiewał: „Kra-kra, synkowie, córeczki! Kra-kra, moje gołąbeczki! Ja was łzami odkarmiłam… a raczej — wykarmiłam…” — Westchnął po raz trzeci, dłuższą chwilę szedł w milczeniu. Zrównawszy się z dębem, wrzasnął niemuzykalnie: „Od ust sobie odejmowałam!…”.

W jego łapach pojawiły się nagle masywne gęśle — nawet nie zauważyłem, skąd je wziął. Uderzył w nie desperacko łapą i zaczepiając pazurami o struny, wrzasnął jeszcze głośniej, jakby usiłował zagłuszyć muzykę:

Das im Tannenwald finster ist, Das macht das Holz, Das… mmrau… mein Schatz… albo Katz?

Urwał, przez chwilę szedł w milczeniu, trącając struny. Potem cicho, niepewnie zaśpiewał:

Chcecie może wiedzieć, Jak się zbiera mak? Oto tak, oto tak Zbiera się mak.

Powrócił do dębu, oparł o niego gęśle i podrapał się tylną łapą za uchem.

— Praca, praca i praca — powiedział. — Nic, tylko praca! Znów założył łapy za plecami i ruszył w lewo od dębu, mrucząc:

— Doszły mnie słuchy, o możny królu, że w sławnym mieście Bagdadzie żył pewien krawiec imieniem… — Stanął na czterech łapach, wygiął grzbiet i zasyczał z pasją: — Z tymi imionami to istna rozpacz! Abu… Ali… Czyjś ibn… N-no dobrze, powiedzmy, Poliekt. Poliekt ibn… mm-rau… Poliektowicz… I tak zresztą nie pamiętam, co było dalej z tym krawcem. Pies z nim… zaczniemy inną…

Leżałem brzuchem na parapecie i na wpół zdrętwiały patrzyłem, jak nieszczęsny Bazyli wędruje koło dębu to w prawo, to w lewo, mruczy, chrząka, jęczy z cicha, pobekuje, staje z wysiłku na czterech łapach — słowem, cierpi nieopisane męki. Zakres jego wiedzy był imponujący. Ani jednej bajki, ani jednej pieśni nie znał w całości, najwyżej w połowie, za to repertuar jego składał się z rosyjskich, ukraińskich, zachodniosłowiańskich, niemieckich, angielskich, moim zdaniem nawet japońskich, chińskich i afrykańskich bajek, legend, przypowieści, ballad, pieśni, romanc, przyśpiewek i refrenów. Skleroza doprowadzała go do szaleństwa, kilka razy rzucał się na pień dębu, darł korę pazurami, syczał i parskał, oczy płonęły mu diabelskim ogniem, a puszysty ogon, gruby jak wąż boa, to stawał sztorcem, to skręcał się konwulsyjnie, to znów chłostał go po bokach. Ale jedyną piosenką, którą dośpiewał do końca, był Czyżyk — pyżyk, a jedyną bajką opowiedzianą sensownie Dom, który zbudował Jack, w tłumaczeniu Marszaka, i to zresztą z pewnymi skrótami. Stopniowo — widocznie na skutek zmęczenia — zaczęły dźwięczeć w jego głosie coraz wyraźniejsze kocie akcenty. „A w poli, w poli — śpiewał — samiuśki pług chode, a… mrnra-u… a…mm-ra-a-u!… a za tym pługiem sam… mi-i-a-u-au!… sam Pan Bóg chode… czy brodę?…” Wreszcie, już u kresu sił, siadł na ogonie i przez jakiś czas siedział tak z opuszczoną głową. Potem cicho i żałośnie miauknął, wziął gęśle pod pachę i powoli na trzech łapach odszedł kuśtykając po rosistej trawie.

Zsunąłem się z parapetu i niechcący zrzuciłem książkę. Pamiętałem doskonale, że ostatnim razem tytuł jej brzmiał: Twórczość psychicznie chorych, byłem więc pewny, że na podłogę spadła ta właśnie książka. Tymczasem podniosłem i położyłem na parapecie nakrywanie przestępstw A. Svensona i O. Wendla. Otworzyłem ją, tępym wzrokiem przebiegłem na chybił trafił kilka akapitów i nagle wydało mi się, że na dębie dynda wisielec. Podniosłem bojaźliwie oczy. Z dolnej gałęzi dębu zwisał mokry, srebrzystozielony ogon rekina. Kołysał się ciężko w podmuchach porannego wiatru.

Odskoczyłem gwałtownie, uderzając tyłem głowy o coś twardego. Rozległ się głośny dzwonek telefonu. Rozejrzałem się. Leżałem w poprzek kanapy, kołdra zsunęła się na podłogę, w okno skroś listowie dębu biło poranne słońce.

ROZDZIAŁ 3

Przyszło mi do głowy, że normalny wywiad z diabłem lub czarownikiem można by z powodzeniem zastąpić zręcznie dobranymi tezami naukowymi.

H. G. Wells

Telefon dzwonił. Przetarłem oczy, spojrzałem w okno (dąb stał na swoim miejscu), spojrzałem na wieszak (wieszak też wisiał na swoim miejscu). Telefon dzwonił. Za ścianą w pokoju babki było cicho. Wstałem z kanapy, otworzyłem drzwi (zasuwa znajdowała się na swoim miejscu) i wyszedłem do przedpokoju. Telefon dzwonił. Stał na półce nad wielką stągwią — bardzo nowoczesny aparat z białego plastyku, takie aparaty widziałem tylko w kinie oraz w gabinecie naszego dyrektora. Podniosłem słuchawkę.

— Halo…

— Kto mówi? — zapytał metaliczny głos kobiecy.

— A o kogo pani chodzi?

— Czy to Chatnakurnóż?

— Co?

— Pytam, czy to chatka na kurzych nóżkach, tak czy nie? Kto mówi?

— Tak. Chatka. O kogo pani chodzi?

— Do diabła — rzekł głos kobiecy. — Proszę przyjąć telefonogram.

— Proszę bardzo.

— Niech pan pisze.

— Chwileczkę. Wezmę tylko ołówek i papier.

— Do diabła — zabrzmiało znów w słuchawce. Przyniosłem notes i automatyczny ołówek.

— Słucham panią.

— Telefonogram numer dwieście sześć. Obywatelka Naina Kijewna Horynycz…

— Nie tak prędko… Kijewna… Co dalej?

— „Niniejszym… prosimy… o przybycie w dniu dzisiejszym… dwudziestego siódmego lipca… bieżącego roku… o północy… na doroczny zlot republikański…” Napisał pan?

— Tak.

— „Pierwsze spotkanie… odbędzie się… na Łysej Górze. Stroje wieczorowe. Środki lokomocji… na własny koszt. Podpis… szef kancelarii… Cha… Em… Wij”.

— Kto?

— Wij! Cha Em Wij.

— Nie rozumiem.

— Wij! Chronos Monadowicz! Nie zna pan szefa kancelarii?

— Nie znam — powiedziałem. — Niech pani przeliteruje.

— Do diabła! Dobrze, literuję: Wilkołak, Inkub, Jaga… Napisał pan?

— Chyba tak. Wyszło Wij.

— Jak?

— Wij!

— Ma pan polipy w nosie? Nic nie rozumiem.

— Władimir! Iwan! Jurij!

— Dobrze. Niech pan przeczyta telefonogram. Przeczytałem.

— Zgadza się. Nadała Onuczkina. Kto przyjął?

— Priwałow.

— Jak się masz, Priwałow! Od kiedy służysz?

— Pieski służą — powiedziałem ze złością. — Ja pracuję.

— No dobrze, pracuj. Spotkamy się na zlocie.

Rozległ się sygnał. Położyłem słuchawkę i wróciłem do pokoju. Ranek był chłodny, zrobiłem szybko kilka ćwiczeń gimnastycznych i ubrałem się. Cała ta historia wydała mi się nadzwyczaj ciekawa. Telefonogram dziwnie kojarzył się w mej świadomości z nocnymi przygodami, choć nie miałem pojęcia dlaczego. Zresztą to i owo już mi zaczynało świtać w głowie i moja wyobraźnia była pobudzona.

Wszystko, czego stałem się tu mimowolnym świadkiem, nie było dla mnie zupełnie nowe, czytałem gdzieś o podobnych wypadkach i przypomniałem sobie, że zachowanie ludzi znajdujących się w analogicznej sytuacji zawsze wydawało mi się nieprawdopodobnie, denerwująco głupie. Zamiast w pełni wykorzystać pasjonujące perspektywy, jakie stworzył przed nimi szczęśliwy traf, tchórzyli, usiłowali za wszelką cenę wrócić do powszedniości. Pewien bohater nawet zaklinał czytelników, by trzymali się jak najdalej od zasłony, oddzielającej nasz świat od Niewiadomego, strasząc ich psychicznymi i fizycznymi urazami. Nie znałem jeszcze dalszego rozwoju wypadków, lecz byłem już gotów z entuzjazmem rzucić się w ich wir.

Błądząc po pokoju w poszukiwaniu jakiegoś czerpaka albo kubka, snułem swoje rozważania. Ci tchórzliwi ludzie — myślałem — są podobni do niektórych uczonych eksperymentatorów, bardzo upartych, bardzo pracowitych, lecz absolutnie pozbawionych wyobraźni i dlatego nadto ostrożnych. Gdy otrzymają wynik niebanalny, cofają się zaskoczeni, skwapliwie wyjaśniając go błędami eksperymentu i de facto uciekają przed nowym, ponieważ nazbyt zżyli się ze starym, wygodnie mieszczącym się w ramach autorytatywnej teorii. Obmyśliłem już pewne eksperymenty z książką — kameleonem (leżała jak przedtem na parapecie i teraz był to Ostatni wygnaniec Aldridge’a), z gadającym lustrem i cmykaniem. Miałem kilka pytań do kota Bazylego, a i rusałka mieszkająca na dębie przedstawiała się nader interesująco, aczkolwiek chwilami zdawało mi się, że to chyba był sen. Nie mam nic przeciwko rusałkom, lecz nie wyobrażam sobie, jak mogłyby łazić po drzewach… choć, z drugiej strony, łuska?

Znalazłem czerpak na stągwi pod telefonem, ale stągiew była pusta, udałem się więc do studni. Słońce wzniosło się już dość wysoko. Słychać było gdzieś klaksony samochodów, gwizdek milicjanta, w górze z potężnym warkotem przepłynął helikopter. Podszedłem do studni i ujrzawszy blaszany pognieciony cebrzyk na łańcuchu, zacząłem obracać kołowrót. Cebrzyk, postukując o ściany, zanurzał się w czarną głębię. Plusnęło, łańcuch się naprężył. Kręciłem korbą i patrzyłem na mego moskwicza. Samochód miał wygląd skapcaniały, był zakurzony, przednia szyba zachlapana szczątkami rozbitych muszek i komarów. Trzeba dolać wody do chłodnicy — pomyślałem. I w ogóle…

Cebrzyk wydał mi się bardzo ciężki. Gdy postawiłem go na cembrowinie, z wody wychylił się ogromny łeb szczupaka, zielony i jakiś omszały. Cofałem się gwałtownie.

— Znowu będziesz mnie wlokła na rynek? — przemówił szczupak z wyraźnym akcentem na „o”. Milczałem osłupiały. — Dajże mi spokój, ty nienasytnico! Jak długo tak można? Ledwie trochę odetchnę, przyłożę się, żeby odpocząć i podrzemać — już mnie ciągniesz! Przecież mam już swoje lata, na pewno więcej od ciebie… skrzela też nie w porządku.

Dziwaczne wrażenie robił ten gadający szczupak. Zupełnie jak w teatrze kukiełkowym otwierał na całą szerokość i zamykał zębatą paszczę w przykrej niezgodzie z wymawianymi słowami. Ostatnie zdanie wypowiedział z kurczowo zaciśniętymi szczękami.

— I powietrze mi szkodzi — ciągnął. — Co ci z tego przyjdzie, jak zdechnę? Wszystko przez twoją głupią babską chytrość… Ciułasz i ciułasz, sama nie wiesz na co… Po ostatniej wymianie zostałaś goluteńka, nie? Tak, tak! A jak było z katarzynami? Kufry nimi oklejałaś! A kierenki, kierenki! W piecu rozpalałaś kierenkami…

— Przepraszam… — powiedziałem ochłonąwszy nieco.

— Oj ej, kto to? — przestraszył się szczupak.

— To ja… Znalazłem się tu przypadkiem… Chciałem się trochę umyć…

— Umyć się! A ja myślałem, że to znów babka. Stary jestem i niedowidzę. No i współczynnik załamania w powietrzu też jest podobno zupełnie inny. Zamówiłem sobie odpowiednie na powietrze okulary, ale zgubiłem i, szkoda gadać, nie znajdę… A coś ty za jeden?

— Turysta — odpowiedziałem krótko.

— Aha, turysta… A ja myślałem, że to znów stara. Co ona ze mną wyprawia! Łapie mnie, taszczy na rynek i sprzedaje niby to na uchę. Cóż mi pozostaje? Oczywiście, mówię nabywcy: tak i tak, wypuść mnie do moich małych dziatek chociaż po prawdzie te, co żyją, to już nie dziatki, ale raczej dziady. Jeśli mnie wypuścisz, odwdzięczę ci się za to, wymów tylko. „Na szczupaka polecenie, spełnij się moje życzenie”. No i wypuszczają mnie. Jeden ze strachu, drugi z dobroci serca, a niektóry z chciwości… Popływam trochę w rzece, ale zimno, reumatyzm kręci, więc włażę z powrotem do studni, a starucha w te pędy łap za cebrzyk… — Szczupak schował się pod wodą, pobulgotał i znów się wychylił. — No, o co chcesz prosić? Tylko nie o jakieś nadzwyczajności, bo niektórzy proszą o telewizory, tranzystory… Jeden to całkiem zdumiał. „Wykonaj za mnie plan roczny w tartaku”. Już nie te lata, żebym mógł drzewo piłować…

— Aha — powiedziałem. — To jednak telewizor możesz dać?

— Nie — przyznał się uczciwie szczupak. — Telewizora nie mogę. I grającej szafy też nie. Nie wierzę w te rzeczy. Poproś o coś zwyczajnego. Może o buty siedmiomilowe albo czapkę-niewidkę, dobra?

Nadzieja, że wymigam się od oliwienia moskwicza, którą żywiłem przez chwilę, zgasła definitywnie.

— Nie martw się — powiedziałem. — Niczego w zasadzie nie potrzebuję. Zaraz cię wypuszczę.

— To dobrze — rzekł uspokojony. — Lubię takich ludzi. Niedawno też… Kupił mnie na rynku taki jeden, a ja obiecałem mu królewską córkę. Płynę rzeką i nie wiem, gdzie oczy podziać ze wstydu. No i na ślepo wpakowałem się prosto w sieci. Ciągną w górę. Znów, myślę, trzeba się będzie wyłgiwać. I cóż się dzieje? Ktoś mnie chwyta za pysk w ten sposób, żebym go nie mógł rozdziawić. No, myślę sobie, koniec pieśni, usmażą mnie. Ale nie. Czyjaś ręka zaciska mi coś na płetwie i wrzuca z powrotem do rzeki. O! — szczupak wystawił z cebrzyka płetwę z zaciśniętą u nasady metalową plakietką. Przeczytałem napis na plakietce: „Egzemplarz wpuszczony do rzeki Solowy w roku 1854. Dostarczyć do Cesarskiej Akademii Nauk, SPb”. — Tylko starej nic nie mów — zastrzegł szczupak. — Bo mi razem z płetwą oderwie. Strasznie jest pazerna i skąpa.

O co by go poprosić? — myślałem gorączkowo.

— Jak ty robisz te swoje cuda?

— Jakie znów cuda?

— No… jak spełniasz czyjeś życzenia…

— Ach, to! Jak robię… Od małego jestem nauczony, to i robię… Złota rybka jeszcze lepiej umiała i mimo to zginęła. Nikt nie ujdzie swego losu.

Zdawało mi się, że szczupak westchnął.

— Ze starości umarła?

— Gdzie tam! Młoda była, zdrowa… rzucili w nią bombę głębinową, mój drogi. Ją do góry brzuchem wywrócili i jakiś okręt podwodny, który się obok przypadkiem znalazł, też zatonął. Złota rybka by się przecież wykupiła, ale nawet nie spytali, zobaczyli i od razu łup… Tak to czasem bywa… — Umilkł i po chwili spytał: — Więc jak, wypuścisz mnie, czy nie? Duszno jakoś, burza będzie…

— Ależ naturalnie, naturalnie — powiedziałem przytomniejąc. — Mam cię wrzucić, czy wolisz zjechać w cebrzyku?

— Wrzuć, kochany, wrzuć.

Ostrożnie zanurzyłem ręce w cebrzyku i wyciągnąłem szczupaka — ważył z osiem kilogramów. Mruczał: „No, a jakbyś zechciał «stoliczku nakryj się» albo «latający dywan», to ja tu będę… u mnie ci nie przepadnie…” — „Do widzenia” — powiedziałem i wypuściłem go z rąk. Rozległo się głośne pluśnięcie.

Stałem, przypatrując się moim dłoniom powalanym zielonkawą pleśnią. Miałem jakieś dziwne uczucie. Chwilami niby podmuch wiatru nadlatywała świadomość, że siedzę w pokoju na kanapie, lecz wystarczyło potrząsnąć głową i znów znajdowałem się przy studni.

Niebawem to minęło. Umyłem się w pysznej lodowatej wodzie, napełniłem nią chłodnicę i ogoliłem się. Starej wciąż nie było widać. Chciało mi się jeść, poza tym musiałem iść na pocztę, gdzie koledzy pewnie już na mnie czekali. Zamknąłem samochód i w chwilę później byłem za bramą.

Szedłem ulicą Łękomorze wolnym krokiem, z rękami w kieszeniach szarej enerdowskiej wiatrówki i wzrokiem utkwionym w ziemię. W tylnej kieszeni moich ulubionych dżinsów pokreślonych liniami suwaków brzękały miedziaki starej. Rozmyślałem. Cienkie broszurki Towarzystwa „Wiedza” wpoiły we mnie przekonanie, iż zwierzęta nie potrafią mówić. Bajki z lat dzieciństwa twierdziły coś wręcz przeciwnego. Zgadzałem się, rzecz oczywista, z broszurkami, ponieważ nigdy w życiu nie widziałem mówiących zwierząt. Nawet papug. Znałem pewną papugę, która potrafiła ryczeć jak tygrys, ale ludzkim językiem nie umiała przemawiać. I oto naraz — szczupak, kot Bazyli i nawet lustro. Zresztą właśnie przedmioty nieożywione rozmawiają często. Taka myśl nigdy by nie przyszła do głowy, dajmy na to, mojemu pradziadowi. Z jego, pradziada, punktu widzenia gadający kot byłby czymś znacznie mniej fantastycznym aniżeli drewniana polerowana skrzynka, która chrypi, wyje, gra i mówi różnymi językami. Z kotem sprawa jest mniej skomplikowana. Ale jak może gadać szczupak? Szczupak nie ma płuc. To pewnik. Powinien wprawdzie mieć pęcherz pławny, którego funkcji, o ile mi wiadomo, ichtiologowie jeszcze dokładnie nie zbadali. Mój znajomy ichtiolog, Żeńka Skoromachow, uważa nawet, że funkcja ta jest absolutnie niejasna, a kiedy próbuję operować argumentami z broszurek Towarzystwa „Wiedza”, ryczy i aż się zapluwa. Kompletnie zatraca właściwy mu dar ludzkiej mowy… Mam wrażenie, że o możliwościach zwierząt wiemy na razie jeszcze bardzo mało. Dopiero niedawno wyjaśniło się, że ryby oraz inne zwierzęta morskie porozumiewają się pod wodą za pomocą sygnałów. Ogromnie ciekawe rzeczy pisze się o delfinach. Albo, na przykład, małpa Rafał. Widziałem to na własne oczy. Mówić wprawdzie nie potrafi, ale wyrobiono w niej odruch: zielone światło banan, czerwone — wstrząs elektryczny. I wszystko było pięknie do momentu, gdy włączono oba światła równocześnie. Rafał zachował się wówczas identycznie jak Żeńka. Okropnie się obraził. Skoczył do okienka, za którym siedział eksperymentator, i zaczął w nie pluć przy akompaniamencie ryków i wrzasków. Słyszałem nawet taką anegdotę — jedna małpa powiada do drugiej: „Wiesz, co to jest odruch warunkowy? Kiedy na dźwięk dzwonka wszystkie te quasi-małpy w białych fartuchach biegną do nas z bananami i cukierkami”. Oczywiście, wszystko to bynajmniej nie jest proste. Terminologia nie opracowana. Toteż gdy w tych warunkach człowiek próbuje rozwiązywać zagadnienia związane z psychiką oraz potencjalnymi możliwościami zwierząt, czuje się kompletnie bezsilny. Z drugiej strony jednak, gdy mu dają, powiedzmy, wspomniany układ równań całkowych typu gwiezdnej statystyki z niewiadomymi funkcjami pod całką, jego samopoczucie wcale nie jest lepsze. I dlatego najważniejsze jest myślenie. Zacytuję Pascala: „Nauczmy się dobrze myśleć — to jest główna zasada moralności”.

Skręciłem na Prospekt Pokoju i nagle przystanąłem zaciekawiony niezwykłym widowiskiem. Jezdnią szedł człowiek z dziecinnymi chorągiewkami w rękach. Dziesięć kroków za nim, rycząc ogłuszająco, toczył się powoli duży biały maź z olbrzymią dymiącą przyczepą w kształcie srebrzystej cysterny. Na cysternie widniał napis: „Łatwo palne”, z prawej i lewej strony jechały w tym samym powolnym tempie czerwone gaziki straży pożarnej, najeżone gaśnicami. Od czasu do czasu w równomierny warkot motoru wdzierał się jakiś nowy dźwięk, przejmujący serce niemiłym chłodem, i wówczas z otworów cysterny buchały żółte języki płomieni. Twarze strażaków pod wysokimi hełmami miały wyraz mężny i surowy. Dokoła kawalkady pędziła chmara dzieciaków. Wrzeszczały przeraźliwie: „Na bok śledzie, bo smok jedzie!”. Dorośli przechodnie lękliwie przyciskali się do płotów. Po ich minach można było poznać, że chcą uchronić swe ubrania przed ewentualnymi zniszczeniami.

— Powieźli kochaneczka — wymówił nad moim uchem znajomy skrzypiący bas.

Obejrzałem się. Za mną stała z markotną miną Naina Kijewna. W ręce trzymała koszyk napełniony niebieskimi torebkami cukru.

— Powieźli — powtórzyła. — Co piątek wożą…

— Dokąd? — spytałem.

— Na poligon, dobrodzieju. Ciągle eksperymentują… Nic innego nie mają do roboty.

— Ale kogo powieźli?

— Jak to — kogo? Sam chyba widzisz, nie? Odwróciła się i odeszła, lecz ją dogoniłem.

— Naino Kijewno, był do pani telefonogram.

— Od kogo?

— Od Cha Em Wiją.

— A w jakiej sprawie?

— Macie jakiś zlot dzisiaj — przyglądałem się jej badawczo, Na Łysej Górze. Stroje wieczorowe.

Stara wyraźnie się ucieszyła.

— Naprawdę? Jak to dobrze!… A gdzie telefonogram?

— W przedpokoju na aparacie.

— A o składkach członkowskich nic tam nie ma? — spytała ściszonym tonem.

— W jakim sensie?

— No, że trzeba spłacić należność od tysiąc siedemsetnego… — Umilkła.

— Nie — odpowiedziałem. — Nie było o tym mowy.

— No to dobrze. A co z lokomocją? Przyślą samochód czy jak?

— Pomogę pani nieść koszyk. Babka żachnęła się.

— A to z jakiej racji? — mruknęła podejrzliwie. — Zostaw, nie lubię tego… Koszyk mu dać!… Młody, widać z tych, co wcześnie… Nie cierpię starych bab.

— No więc, jak z tą lokomocją? — powtórzyła.

— Na własny koszt — zakomunikowałem nie bez złośliwej satysfakcji.

— A to skąpiradła! — jęknęła. — Miotłę do muzeum zabrali, stępora nie naprawiają, składki zdzierają po pięć rubli, a na Łysą Górę to za własne pieniądze! Spory to wydatek, dobrodzieju, jeszcze jak taksówka czeka.

Zrzędząc i kaszląc odwróciła się ode mnie i poszła. Zatarłem ręce i też udałem się swoją drogą. Moje przypuszczenia sprawdzały się. Splot przedziwnych wypadków zaciskał się coraz mocniej. Wstyd się przyznać, ale obecnie wydawało mi się to nawet bardziej interesujące niż modelowanie łuku reflektora.

Prospekt Pokoju już opustoszał. Na skrzyżowaniu uwijała się grupa malców, grających chyba w palanta. Spostrzegłszy mnie, zaprzestali gry i ruszyli w moją stronę. Przeczuwałem coś niedobrego, toteż wyminąłem ich pospiesznie, dążąc w kierunku centrum. Za moimi plecami zabrzmiał stłumiony okrzyk podziwu: „Picuś-glancuś!”. Przyśpieszyłem kroku. „Picuś!” — zapiało kilka głosów naraz. Puściłem się niemal pędem. Goniło za mną wycie: „Pii-cuś! Bocian! Tatusiowa pobieda!…”. Przechodnie spoglądali na mnie współczująco. W takich sytuacjach najlepiej dać gdzieś nura. Dałem więc nura do najbliższego sklepu, jak się okazało, gastronomicznego, obszedłem po kolei stoiska, przekonałem się, że cukru jest pod dostatkiem, asortyment kiełbas i słodyczy niezbyt bogaty, za to wybór tak zwanych przetworów rybnych przechodzi wszelkie oczekiwania. Taaaaki łosoś, w dodatku różne gatunki!… Wypiłem szklanką wody sodowej i wyjrzałem na ulicę. Malców nie było. Wyszedłem ze sklepu i udałem się w dalszą drogę. Wkrótce skończyły się hurtownie i bierwionowe chaty-reduty, a zaczęły się nowoczesne jednopiętrowe domy z otwartymi ogródkami. W ogródkach grzebały maluchy, starsze panie robiły na drutach, a starsi panowie rżnęli w domino.

W centrum miasta znajdował się duży plac otoczony jedno — i dwupiętrowymi budynkami. Plac był asfaltowany, pośrodku zieleniał skwer. Nad zielenią górowała duża czerwona tablica z napisem: „Tablica honorowa” oraz kilka pomniejszych ze schematami i wykresami. Poczta mieściła się przy tymże placu. Umówiliśmy się z kolegami, że kto pierwszy przybędzie do miasta, zostawi na poste restante kartkę ze swymi współrzędnymi. Nie było dla mnie kartki, zostawiłem więc list, w którym podałem mój adres oraz wskazówki, jak trafić do chatki na kurzych nóżkach. Wreszcie postanowiłem wstąpić gdzieś na śniadanie.

Obchodząc dokoła plac, odkrywałem po kolei: kino, w którym szedł film „Kozara”, księgarnię zamkniętą z powodu remanentu, miejską radę narodową, przed którą stało kilka gazików pokrytych grubą warstwą kurzu, hotel „Zimne morze” (jak zwykle nie miał wolnych miejsc), dwa kioski z wodą sodową oraz lodami, sklep nr 2 (z wyrobami przemysłowymi), sklep nr 18 (sprzęt gospodarstwa domowego), jadłodajnię nr 11 czynną od godziny dwunastej i bar nr 3 zamknięty bez wyjaśnienia powodów. Przed otwartym wejściem do komisariatu milicji pogawędziłem z młodziutkim milicjantem w stopniu sierżanta, który poinformował mnie, gdzie się znajduje stacja benzynowa i którędy jedzie się do Leżniewa. „A gdzie jest pański samochód?” — spytał rozglądając się po placu. „U znajomych” — odpowiedziałem. „Ach, u znajomych…” — powtórzył znacząco. Byłem pewny, że sobie mnie przyuważył. Pożegnałem się czym prędzej.

Obok dwupiętrowego budynku Centrali Rybnej znalazłem na koniec małą, schludną herbaciarnię nr 16/27. Było tam bardzo przyjemnie. Osób niewiele, wszyscy rzeczywiście pili herbatę i rozmawiali o rzeczach zrozumiałych, na przykład, że pod Korobcem wreszcie zawalił się mostek i teraz trzeba przeprawiać się brodem, że na piętnastym kilometrze od tygodnia już zniesiono posterunek służby drogowej itp. W powietrzu unosiła się woń benzyny i smażonych ryb. Goście nie zajęci rozmową przypatrywali się ciekawie moim dżinsom, a ja cieszyłem się, że mam na nich z tyłu dużą profesjonalną plamę — przedwczoraj siadłem szczęśliwym trafem na smarownicy z solidolem.

Wziąłem kopiasty talerz smażonej ryby, trzy szklanki herbaty i trzy kanapki z bałykiem, zapłaciłem garścią miedziaków babki („Chyba stał pod cerkwią…” — mruknęła bufetowa), ulokowałem się w zacisznym kąciku i zabrałem się do jedzenia, obserwując z przyjemnością tych ludzi o zachrypniętych przepalonych głosach. Miło było patrzeć, jacy są ogorzali, muskularni, jakie mają niezależne miny oblatanych wyjadaczy, jak ze smakiem jedzą, ze smakiem palą, ze smakiem opowiadają. Do ostatniej kropli wycisnęli czas odpoczynku przed długimi godzinami nudnej, wyboistej drogi, rozpalonym zaduchem kabiny, kurzem i słońcem. Gdybym nie był programistą, zostałbym ponad wszelką wątpliwość szoferem, ale prowadziłbym wtedy nie jakąś zakichaną osobówkę ani nawet autobus, lecz jakiegoś ciężarowego potwora, żeby do szoferki włazić po drabinie, a koło zmieniać z pomocą niedużego podnośnika.

Przy sąsiednim stoliku siedzieli dwaj młodzi ludzie nie wyglądający na szoferów, dlatego początkowo nie zwróciłem na nich uwagi. Tak samo, zresztą, jak oni na mnie. Ale gdy kończyłem drugą szklankę herbaty, doleciało mnie słowo „kanapa”. Następnie któryś z nich powiedział: „Nie rozumiem wobec tego, po co Chatnakurnóż w ogóle istnieje…”, a ja nadstawiłem ucha. Niestety, rozmawiali cicho, w dodatku siedziałem odwrócony do nich plecami, więc źle było słychać. Niemniej głosy wydały mi się znajome: „… żadnych tez… tylko kanapa…”, „takiemu kudłatemu?”, „…kanapa… szesnasty stopień…”, „przy transgresji tylko czternaście rzędów…”, „…łatwiej modelować translator…”, „…no to co, że się śmieją! …”,„…podaruję w prezencie brzytwę…”, „nie możemy bez kanapy…”. W tym momencie jeden zakasłał i to w sposób tak znajomy, że od razu przypomniała mi się dzisiejsza noc. Obejrzałem się, lecz oni szli już do wyjścia — dwaj świetnie zbudowani młodzieńcy o spadzistych ramionach i prezencji sportowców. Chwilę obserwowałem ich jeszcze przez okno, przeszli plac, okrążyli skwer i skryli się za tablicami. Dopiłem herbatę, zjadłem kanapki i również wyszedłem. Patrzcie, państwo, kanapa im nie daje spokoju — myślałem. Rusałka ich nie ciekawi. Mówiący kot też nie. A bez kanapy, proszę, ani rusz… Spróbowałem przypomnieć sobie, jaka właściwie jest ta moja kanapa, ale nic szczególnego nie zapamiętałem. Kanapa jak każda inna. Ładna. Wygodna. Tyle że śni się na niej dziwna rzeczywistość.

Dobrze byłoby wrócić teraz do domu i zająć się dogłębnie tymi kanapowymi sprawami. Poeksperymentować z książką-kameleonem, pogadać od serca z kotem Bazylim i popatrzeć, czy w chatce na kurzych nóżkach nie znajdzie się jeszcze coś interesującego. Ale w domu czekał na mnie mój moskwicz oraz konieczność dokonania zarówno CP jak i OT. CP to jeszcze pół biedy, ostatecznie to tylko Codzienna Pielęgnacja, trzepanie dywaników, mycie karoserii strumieniem wody z węża, które to mycie można w razie potrzeby zastąpić polewaniem z ogrodowej konewki lub wiadra. Ale OT… Człowiek schludny ze strachem myśli podczas upału o OT. Albowiem OT to nic innego, jak Obsługa Techniczna, polegająca na tym, że leżę pod samochodem ze smarownicą w rękach i stopniowo przenoszę jej zawartość do olejarek kapturkowych i zarazem na moją osobę. Pod samochodem jest wściekle gorąco i duszno, spód pokryty grubą warstwą zaschniętego błota… Krótko mówiąc, nie miałem wielkiej ochoty iść do domu.

ROZDZIAŁ 4

Kto pozwolił sobie na ten diabelski żart? Pochwycić go i zerwać mu maskę z twarzy, abyśmy wiedzieli, kogo jutro powiesimy na murach fortecznych!

E. Poe

Kupiłem przedwczorajszą „Prawdę”, napiłem się wody mineralnej i usiadłem na ławce w cieniu Tablicy Honorowej. Była godzina jedenasta. Uważnie przejrzałem gazetę. Na tej czynności zeszło mi siedem minut. Przeczytałem więc artykuł o hydroponii, felieton o łapownikach z Kańska oraz długi list do redakcji od robotników zakładów chemicznych. Zajęło mi to raptem dwadzieścia dwie minuty. Może by pójść do kina? „Kozarę” widziałem już raz w kinie i raz w telewizji. Postanowiłem napić się wody, złożyłem gazetę i wstałem. Z miedziaków babki pozostał mi w kieszeni tylko piątak. Przepiję go — pomyślałem i poprosiłem o szklankę wody z sokiem. Za kopiejkę, którą mi wydano, kupiłem w sąsiednim kiosku pudełko zapałek. Nie miałem już nic więcej do roboty w centrum miasta. Ruszyłem więc przed siebie, skręciwszy w niezbyt szeroką ulicę pomiędzy sklepem nr 2 a jadłodajnią nr 11.

Przechodniów prawie tu nie było. Wyminęła mnie duża zakurzona ciężarówka z hurkoczącą przyczepą. Szofer, wysunąwszy przez okno łokieć i głowę, patrzył ze znudzoną miną na brukowaną kocimi łbami jezdnię. Ulica, opadając w dół, ostro skręcała w prawo, na zakręcie przy chodniku wystawała z ziemi lufa starej armaty, wylot był zapchany piaskiem i niedopałkami papierosów. Niebawem ulica kończyła się u nadrzecznej skarpy. Posiedziałem trochę na skarpie, napawając się pięknym widokiem, a później przeszedłem na drugą stronę ulicy i powędrowałem z powrotem.

Ciekawe, gdzie podziała się ciężarówka? — pomyślałem nagle. Skarpa nie miała zjazdu. Zacząłem się rozglądać, szukając jakiejś bramy, i niespodziewanie odkryłem nieduży, ale bardzo dziwny budynek wtłoczony między dwie ponure murowane hurtownie. Okna na parterze były zabezpieczone żelaznymi sztabami i do połowy zamazane kredą. Drzwi budynek ten w ogóle nie miał. To się od razu rzucało w oczy, ponieważ tabliczka, którą zazwyczaj umieszcza się w bramie lub przy wejściu, tu wisiała między dwoma oknami. Na tabliczce widniał napis: „AM ZSRR INBADCZAM”. Cofnąłem się na środek ulicy — tak, parter i piętro po dziesięć okien i ani jednych drzwi. Aż prawej i z lewej strony ściśle przylegające do budynku hurtownie. INBADCZAM — zastanawiałem się. Instytut badań… CZAM? Czego? Czarnych Asocjacji Melanezji? Częstotliwości Aberracji Myślowych? Chatka na kurzych nóżkach to zapewne muzeum tego INBADCZAM-u. Moi towarzysze podróży też są prawdopodobnie stąd. I tamci, których widziałem w herbaciarni… Z dachu zerwało się stado wron i kracząc zaczęło krążyć nad ulicą. Zawróciłem w kierunku placu.

Wszyscy jesteśmy naiwnymi materialistami — myślałem. — I wszyscy racjonalistami. Chcemy, by każde zjawisko zostało niezwłocznie wyjaśnione w sposób racjonalistyczny, to znaczy sprowadzone do garstki znanych już faktów. Nie ma w tym ani za grosz dialektyki. Nikomu do głowy nie przychodzi, że między znanymi faktami a jakimś nowym zjawiskiem może istnieć ocean Niewiadomego, i z miejsca uznajemy owo zjawisko za nadprzyrodzone, a zatem niemożliwe. Jakby, dajmy na to, mistrz Monteskiusz przyjął wiadomość o przywróceniu do życia człowieka zmarłego i to po upływie czterdziestu pięciu minut od zarejestrowanego zaniku akcji serca? Na pewno skoczyłby do oczu. Poszedłby, że tak powiem, na noże. Nazwałby to obskurantyzmem i zabobonem. O ile by w ogóle nie zlekceważył takiej wiadomości. Ale gdyby zdarzyło się to na jego oczach, znalazłby siew sytuacji nadzwyczaj kłopotliwej. Prawie tak, jak ja obecnie, z tym jednak, że ja jestem bardziej otrzaskany. A on musiałby albo uznać to zmartwychwstanie za szachrajstwo, albo negować własne odczucia, albo w najgorszym razie wyprzeć się materializmu. Raczej jednak uznałby za szachrajstwo. Niemniej do końca życia wspomnienie tej zręcznej sztuczki jątrzyłoby jego myśl na podobieństwo źdźbła w oku… My natomiast jesteśmy dziećmi innej epoki. Widzieliśmy już niejedno — żywą głowę psa przyszytą do karku drugiego żywego psa, sztuczną nerkę wielkości szary, martwą metalową rękę sterowaną przez żywe nerwy, a także ludzi, którzy mogą rzucić od niechcenia: „Ach, to było już po tym, jak umarłem po raz pierwszy…”. Tak, tak, w naszych czasach Monteskiusz niewiele miałby szans na pozostanie materialistą. A my jesteśmy materialistami i dobrze! Niekiedy bywa co prawda trudno — gdy przypadkowy wiatr przynosi do nas przez ocean Niewiadomego fantastyczne płatki z nie przejrzanych lądów Tajemnicy. Najczęściej zdarza się to wówczas, gdy człowiek znajduje nie to, czego szuka. Tylko patrzeć, jak w muzeach zoologicznych pojawią się dziwne zwierzęta, pierwsze zwierzęta z Marsa lub z Wenus. Oczywiście, że będziemy wytrzeszczać oczy i klepać się po biodrach ze zdumienia, ale przecież już od dawna na nie czekamy, jesteśmy świetnie do tego faktu przygotowani. O wiele większe zdumienie i rozczarowanie przeżylibyśmy, gdyby zwierzęta te nie istniały lub gdyby okazały się podobne do naszych kotów i psów. Nauka, w którą wierzymy (częstokroć ślepo), z reguły na długo przedtem przygotowuje nas do przyszłych cudów, a szok psychologiczny wywołuje w was jedynie zetknięcie się z czymś nieprzewidzianym — z jakąś dziurą w czwarty wymiar, z radiobiologią albo żywą planetą… Albo, powiedzmy, z chatką na kurzych nóżkach… A jednak rację miał garbonosy Roman — u nich jest bardzo, ale to bardzo interesująco…

Znalazłszy się na placu, zatrzymałem się przed kioskiem z wodą sodową. Pamiętając dobrze, że drobne już wydałem i że muszę rozmienić banknot, miałem już w pogotowiu czarujący uśmiech (sprzedawczynie wody sodowej nie cierpią rozmieniania banknotów), gdy nagle odkryłem w kieszeni dżinsów pięciokopiejkówkę. Zdziwiłem się i ucieszyłem zarazem, bardziej jednak to drugie. Napiłem się wody z sokiem, otrzymałem mokrą kopiejkę reszty, wymieniłem ze sprzedawczynią kilka uwag o pogodzie, po czym udałem się do domu z mocnym postanowieniem, aby prędzej skończyć z CP oraz OT i przystąpić do racjonalistyczno-dialektycznych wyjaśnień. Kopiejkę wsunąłem do kieszeni i stwierdziłem przy tym, że mam w niej jeszcze jedną piątkę. Wyjąłem monetę i obejrzałem. Była trochę wilgotna, miała wyryty napis „5 kopiejek 1961”, a cyfra „6” była nieco wyszczerbiona. Być może to drobne zdarzenie z pięciokopiejkówką nie zwróciłoby nawet mojej uwagi, gdyby nie nagłe, trwające przez ułamek sekundy i znane mi już wrażenie, że stoję na środku ulicy i jednocześnie siedzę na kanapie, wpatrując się tępym wzrokiem w wieszak. I podobnie jak przedtem wrażenie to zniknęło, gdy potrząsnąłem głową.

Szedłem jeszcze chwilę wolnym krokiem, z roztargnieniem podrzucając i łapiąc pięciokopiejkówkę (za każdym razem spadała mi na dłoń reszką) i usiłowałem się skupić. Potem spostrzegłem sklep gastronomiczny, do którego niedawno ratowałem się ucieczką przed malcami, i wszedłem do środka. Trzymając piątkę w dwóch palcach skierowałem się wprost do stoiska, gdzie sprzedawano soki oraz wodę sodową i bez najmniejszej przyjemności wypiłem szklankę wody czystej. Następnie ściskając w garści resztę odszedłem na bok i sprawdziłem zawartość kieszeni.

Był to właśnie ten przypadek, kiedy szok psychiczny nie następuje. Raczej zdziwiłbym się, gdybym w kieszeni nie znalazł monety. Ale była tam, wilgotna, z roku 1961, z niewielką szczerbą na cyfrze „6”. Ktoś mnie trącił pytając, czy śpię. Okazuje się, że stałem w kolejce do kasy. Odpowiedziałem, że nie śpię i wybiłem czek na trzy pudełka zapałek. Stojąc w kolejce po zapałki, stwierdziłem, że piątka dalej spoczywa w mojej kieszeni. Byłem absolutnie spokojny. Wziąłem zapałki i wyszedłszy ze sklepu na plac, przystąpiłem do eksperymentowania.

Eksperyment zajął mi około godziny. W ciągu tego czasu okrążyłem dziesięć razy plac, napęczniałem od wody, pudełek zapałek oraz gazet, zawarłem znajomość ze wszystkimi sprzedawcami i sprzedawczyniami, a także wyciągnąłem kilka interesujących wniosków. Pięciokopiejkówka wraca pod warunkiem, że się nią płaci. Jeżeli ją rzucić, upuścić, zgubić, zostanie tam, gdzie upadła. Powraca do kieszeni w momencie, gdy reszta przechodzi z rąk sprzedawcy do rąk nabywcy. Jeżeli trzymać przy tym rękę w jednej kieszeni, zjawia się w drugiej. W kieszeni zamkniętej na zamek błyskawiczny nie zjawia się nigdy. Jeżeli wsadzić ręce do obu kieszeni i resztę odbierać łokciem, pięciokopiejkówka może się zjawić w dowolnej części garderoby (ja, na przykład, znalazłem jaw bucie). Zniknięcie piątki z tacki na ladzie odbywa się niepostrzeżenie — gubi się ona natychmiast pośród innych miedziaków i w momencie przechodzenia do kieszeni nie powoduje żadnego ruchu na tacce.

Mieliśmy zatem do czynienia z tak zwaną pięciokopiejkówka nierozmienną w procesie jej funkcjonowania. Fakt nierozmienności sam w sobie niezbyt mnie interesował. Wyobraźnię moją szokowała przede wszystkim możliwość przemieszczania się ciała materialnego poza przestrzenią. Natomiast było dla mnie rzeczą niewątpliwą, że tajemnicze przejście pięciokopiejkówki od sprzedawcy do nabywcy jest niczym innym, jak szczególnym przypadkiem transportu zero, dobrze znanego miłośnikom literatury fantastycznonaukowej również pod nazwą: hiperprzejście, regularny skok, fenomen Tarantogi… Zatem otwierały się przede mną fascynujące perspektywy.

Nie miałem przy sobie żadnych przyrządów. Zwykły laboratoryjny termometr mógłby tu być bardzo przydatny, ale i jego nie miałem. Musiałem ograniczyć się do czysto wizualnych subiektywnych obserwacji. Rozpoczynając ostatnie okrążenie placu, postawiłem sobie następujące zadanie: „Położyć pięciokopiejkówkę obok tacki i starać się w miarę możności przeszkodzić sprzedawcy w zmieszaniu jej z innymi monetami przed wydaniem reszty; prześledzić wizualnie proces przemieszczania się pięciokopiejkówki w przestrzeni, próbując równocześnie określić przynajmniej jakościowo zmianę temperatury powietrza w pobliżu przypuszczalnej trajektorii ruchu”. Niestety, eksperyment został przerwany na samym początku.

Kiedy zbliżyłem się do ekspedientki Mani, czekał tam już na mnie ów młodziutki milicjant w stopniu sierżanta.

— No tak — wymówił urzędowym tonem. Spojrzałem na niego badawczo, przeczuwając jakąś nieprzyjemność.

— Poproszę o dowód, obywatelu — rzekł salutując, patrzył przy tym gdzieś w bok.

— O co chodzi? — spytałem wyjmując dowód.

— Pięciokopiejkówkę też poproszę.

Podałem mu ją w milczeniu. Mania patrzyła na mnie gniewnym wzrokiem. Milicjant obejrzał monetę, mruknął z zadowoleniem: „Aha…” i otworzył dowód. Studiował go, jak bibliofil studiuje rzadkie inkunabuły. Zaczęło mnie nużyć to czekanie. Dokoła nas gromadził się tłum. Wymieniano najrozmaitsze uwagi na mój temat.

— Pójdzie pan ze mną — rzekł wreszcie milicjant.

Poszliśmy. Przez ten czas w towarzyszącym nam tłumie ukuto kilka wariantów mojej niełatwej biografii, jak też sformułowano wiele przyczyn, rozpoczynającego się na oczach wszystkich śledztwa.

W komisariacie sierżant wręczył pięciokopiejkówkę oraz mój dowód dyżurnemu lejtnantowi, ten zaś obejrzał monetę i wskazał mi krzesło. Usiadłem. Lejtnant rzucił niedbale: „Proszę oddać drobne” i również zagłębił się w studiowaniu dowodu. Wytrząsnąłem z kieszeni miedziaki. „Przelicz, Kowalow” — powiedział lejtnant i odłożywszy dowód spojrzał mi prosto w oczy.

— Dużo pan nakupił? — spytał.

— Dużo.

— Proszę oddać to wszystko.

Wyłożyłem przed nim na stół cztery numery przedwczorajszej „Prawdy”, trzy numery miejscowej gazety „Rybak”, dwa numery „Litieraturnoj Gaziety”, osiem pudełek zapałek, sześć sztuk irysków oraz przecenioną szczoteczkę do czyszczenia prymusa.

— Niestety, wody nie mogę oddać — powiedziałem sucho. — Pięć szklanek z sokiem i cztery bez soku.

Zaczynałem rozumieć, o co chodzi. Zrobiło mi się niesłychanie głupio i nieprzyjemnie na myśl, że będę musiał się tłumaczyć.

— Siedemdziesiąt cztery kopiejki, towarzyszu lejtnancie — zameldował młodziutki Kowalow.

Lejtnant kontemplował w zamyśleniu stos gazet i pudełek z zapałkami.

— Czy to zabawa, czy coś innego? — zapytał.

— Coś innego — bąknąłem posępnie.

— To nieostrożność. Nieostrożność, obywatelu. Proszę mi wszystko dokładnie opowiedzieć.

Opowiedziałem. Pod koniec zwróciłem się do niego ze stanowczą prośbą, by nie uważał mych poczynań za próbę ciułania pieniędzy na zaporożca. Uszy mi płonęły. Lejtnant uśmiechnął się ironicznie.

— A czemuż by nie? — zapytał. — Były już takie wypadki. Wzruszyłem ramionami.

— Zaręczam panu, że taka myśl nie mogłaby mi przyjść do głowy… Co ja mówię — nie mogłaby… Ona rzeczywiście nie przyszła mi do głowy…

Lejtnant długo milczał. Młodziutki Kowalow wziął mój dowód i zaczął go znów przeglądać.

— Trudno nawet przypuścić coś podobnego… — tłumaczyłem się zdetonowany. Zupełnie wariacki pomysł… Zbierać po kopiejce…Znów wzruszyłem ramionami. Już lepiej, jak to się mówi, iść pod kościół…

— Żebractwo również zwalczamy — rzekł z naciskiem lejtnant.

— No oczywiście, bardzo słusznie… Nie rozumiem tylko, co ja tu… — Przyłapałem się na tym, że zbyt często wzruszam ramionami, i przyrzekłem sobie w duchu więcej tego nie robić.

Lejtnant znów nieznośnie długo milczał, oglądając pięciokopiejkówkę.

— Trzeba sporządzić protokół — oznajmił wreszcie.

Wzruszyłem ramionami.

— Proszę bardzo, naturalnie… aczkolwiek… — Urwałem nie wiedząc, co dalej mówić.

Lejtnant patrzył na mnie przez chwilę, czekając na dalszy ciąg. Lecz ja zastanawiałem się właśnie, pod jaki paragraf kodeksu karnego można podciągnąć moją sprawę, więc w końcu przysunął arkusz papieru i zaczął pisać.

Kowalow wrócił na swój posterunek. Lejtnant skrzypiał piórem, często i z głośnym stukiem maczał je w kałamarzu. Siedziałem, patrząc bezmyślnie na plakaty wiszące na ścianach i apatycznie rozmyślałem o tym, że gdyby na moim miejscu był, na przykład, Łomonosow, to złapałby dowód i wyskoczyłby przez okno. Bo o co właściwie chodzi? O to, by człowiek sam nie czuł się winien. W takim aspekcie nie jestem winien. Jednakże wina bywa, zdaje się, obiektywna i subiektywna. I fakt pozostaje faktem: wszystkie te siedemdziesiąt cztery jednokopiejkowe miedziaki stanowią z prawnego punktu widzenia rezultat malwersacji dokonanej za pomocą środków technicznych, w którym to charakterze występuje nierozmienna pięciokopiejkówka.

— Niech pan przeczyta i podpisze — powiedział lejtnant.

Przeczytałem. Z protokołu wynikało, że ja, niżej podpisany A. I. Priwałow, wszedłszy niewiadomym mi sposobem w posiadanie obowiązującego modelu nierozmiennej pięciokopiejkówki typu „GOST 718-62”, popełniłem nadużycie; że ja, A. I. Priwałow, stwierdzam, iż czyniłem to wyłącznie w celach naukowego eksperymentu, a nie z chęci zysku; że jestem gotów wyrównać straty, na jakie naraziłem skarb państwa w wysokości jednego rubla pięćdziesięciu pięciu kopiejek; że, na koniec, zgodnie z uchwałą Sołowieckiej Rady Narodowej z dnia dwudziestego drugiego marca 1959 r., oddałem wspomniany model nierozmiennej pięciokopiejkówki dyżurnemu lejtnantowi U. U. Siergijence i otrzymałem w zamian pięć kopiejek w monetach będących w obiegu na terytorium Związku Radzieckiego. Podpisałem.

Lejtnant porównał mój podpis z podpisem w dowodzie, jeszcze raz skrupulatnie przeliczył miedziaki, zadzwonił dokądś w celu ścisłego uzgodnienia ceny irysków oraz szczoteczki do prymusa, wypisał pokwitowanie i wręczył mi je wraz z pięcioma kopiejkami w monetach obiegowych. Zwracając gazety, zapałki, cukierki i szczoteczkę, powiedział:

— A wodę, zgodnie z pańskim zeznaniem, wypił pan. W sumie należy się osiemdziesiąt jeden kopiejek.

Zapłaciłem z gigantyczną ulgą. Lejtnant zwrócił mi dowód przejrzawszy go uważnie po raz nie wiadomo który.

— Może pan odejść — powiedział. — A na przyszłość proszę być ostrożniejszym. Pan na długo w Sołowcu?

— Jutro wyjeżdżam.

— No więc niech pan będzie ostrożniejszy do jutra.

— Och, postaram się — odrzekłem, chowając dowód. I pod wpływem nagłego impulsu spytałem zniżając głos: — Proszę mi powiedzieć, lejtnancie, czy pan nie czuje się dziwnie w tym Sołowcu?

Lejtnant przeglądał już jakieś papiery.

— Jestem tu od dawna — odpowiedział z roztargnieniem. — Przyzwyczaiłem się.

ROZDZIAŁ 5

— A pan, czy wierzy w duchy? — spytał prelegenta jeden ze słuchaczy.

— Oczywiście, że nie — odparł prelegent, po czym z wolna rozpłynął się w powietrzu.

Historia autentyczna

Do późnego wieczora starałem się być nadzwyczaj ostrożny. Wprost z komisariatu udałem się na Łękomorze i natychmiast wlazłem pod samochód. Było piekielnie gorąco. Od zachodu nadciągała groźna czarna chmura. Gdy leżałem pod samochodem paćkając się oliwą, stara, która naraz zrobiła się strasznie słodka i uprzejma, dwukrotnie brała mnie pod włos, żebym ją odwiózł na Łysą Górę. „Podobno, dobrodzieju, dla samochodu najlepiej, jak dużo jeździ — gruchała skrzypiącym basem, zaglądając pod przedni zderzak. — Jak stoi, to podobno się psuje. Ja bym ci zapłaciła, nie bój się…” Nie chciało mi się jechać na Łysą Górę. Po pierwsze, w każdej chwili mogli przybyć moi koledzy. Po drugie, babka w wersji gruchającej była jeszcze bardziej antypatyczna aniżeli w kłótliwej. Poza tym, jak się wyjaśniło, do Łysej Góry było dziewięćdziesiąt wiorst w jedną stronę, a gdy spytałem, czy droga jest dobra, babka oznajmiła mi radośnie, żebym się nie martwił, droga jest gładka, a w razie czego ona sama będzie wyciągać samochód. („Nie zważaj, dobrodzieju, że jestem stara, sił mam jeszcze dużo”). Po pierwszym nieudanym ataku wycofała się chwilowo i poszła do chaty. A wtedy wlazł do mnie pod samochód kot Bazyli. Przez pewien czas obserwował z uwagą moje czynności, a potem przemówił półgłosem, lecz wyraźnie: ,,Nie radzę… mmrau… nie radzę. Zjedzą pana” — i niezwłocznie oddalił się kołysząc ogonem. Musiałem być bardzo ostrożny, toteż gdy babka powtórnie przypuściła szturm, zażądałem od niej pięćdziesiąt rubli, żeby raz skończyć z tą sprawą. Z punktu się odczepiła popatrzywszy na mnie z szacunkiem.

Załatwiłem CP oraz OT, i niezwykłą ostrożnością pojechałem na stacją benzynową, by zaopatrzyć się w paliwo, zjadłem obiad w jadłodajni nr 11 i jeszcze raz zostałem wylegitymowany przez czujnego Kowalowa. Dla spokoju sumienia spytałem go, jaka jest droga na Łysą Górę. Młodziutki sierżant popatrzył na mnie z wielką nieufnością i odpowiedział: „Droga? Co też pan mówi. Tam nie ma żadnej drogi”. Gdy wracałem do domu, lunął rzęsisty deszcz.

Stara wyszła. Kot Bazyli gdzieś zniknął. W studni ktoś śpiewał na dwa głosy, co sprawiało niesamowite wrażenie. Ulewa przeszła niebawem w drobny dokuczliwy deszcz. Zrobiło się ciemno.

Udałem się do mego pokoju i zacząłem od eksperymentu z książką-kameleonem. Coś w niej jednak zastopowało. Może ja popełniałem jakiś błąd, może bruździła pogoda, dość, że jak była, tak pozostała: Ćwiczeniami praktycznymi z zakresu składni i interpunkcji” F. F. Kuźmina, choćbym stawał na głowie. Niepodobna było czytać takiej książki, spróbowałem więc szczęścia z lustrem. Ale lustro odbijało wszystko, co trzeba, i milczało. Wobec tego położyłem się na kanapie.

Z nudy i ukołysany monotonnym szumem deszczu zacząłem już drzemać, gdy naraz zadzwonił telefon. Wyszedłem do przedpokoju i podniosłem słuchawkę.

— Halo…

W słuchawce cisza i trzaski.

— Halo — dmuchnąłem w membranę. — Proszę nacisnąć guzik. Nie było odpowiedzi.

— Proszę postukać w aparat — doradziłem. Słuchawka milczała. Dmuchnąłem jeszcze raz i potrząsnąłem sznurem. — Proszę zadzwonić z innego automatu.

Wówczas ktoś spytał gburowato:

— Czy to Aleksander?

— Tak. — Byłem zdumiony.

— To dlaczego nie odpowiadasz?

— Odpowiadam przecież. A kto mówi?

— Piotrowski. Bądź tak dobry, idź do solami i powiedz majstrowi, żeby do mnie zadzwonił.

— Jakiemu majstrowi?

— No, który tam dziś u ciebie pracuje?

— Nie wiem…

— Jak to, nie wiesz? Czy to Aleksander?

— Proszę pana — powiedziałem. — Z jakim numerem pan się łączył?

— Siedemdziesiąt dwa… Czy to numer siedemdziesiąt dwa?

Nie miałem pojęcia.

— Widocznie nie — odpowiedziałem.

— To czemu pan mówi, że Aleksander przy telefonie?

— Bo ja rzeczywiście mam na imię Aleksander!

— Tfu!… Czy to kombinat?

— Nie. Muzeum.

— A… Bardzo przepraszam. To znaczy, że pan nie może poprosić majstra…

Odłożyłem słuchawkę. Stałem jeszcze chwilę, rozglądając się po przedpokoju. Było tu pięcioro drzwi — do mego pokoju, na podwórze, do pokoju babki, do ubikacji i piąte, obite blachą, z olbrzymią wiszącą kłodą. Nudno, pomyślałem. Samotnie. I żarówka mętna, zakurzona… Powłócząc nogami wróciłem do mego pokoju i stanąłem w progu jak wryty.

Kanapy nie było.

Reszta znajdowała się na swoim miejscu — stół, piec, lustro, wieszak, taboret. I na parapecie książka dokładnie tam, gdzie ją położyłem. Ale na podłodze, gdzie przedtem stała kanapa, pozostał tylko bardzo zakurzony i zaśmiecony prostokąt. Potem zobaczyłem pościel starannie ułożoną pod wieszakiem.

— Przed chwilą była tu kanapa — odezwałem się głośno. — Leżałem na niej.

W domu zaszła jakaś zmiana. Pokój napełnił się niewyraźnym szmerem. Ktoś rozmawiał, słychać było muzykę, czyjś śmiech, kaszel, szuranie nogami. Mglisty cień przesłonił na mgnienie światło lampy, głośno skrzypnęła podłoga. W powietrzu rozeszła się nagle woń apteczna, na twarzy poczułem chłodny powiew. Cofnąłem się. Jednocześnie ktoś głośno i energicznie zapukał do drzwi wejściowych. Szmery natychmiast ucichły. Oglądając się na to miejsce, gdzie niedawno stała kanapa, wyszedłem ponownie do sieni i otworzyłem drzwi.

Przede mną na drobnym deszczu stał niewysoki elegancki mężczyzna w krótkim, idealnie czystym kremowym płaszczu z podniesionym kołnierzem. Zdjął kapelusz i przemówił z godnością:

— Najmocniej przepraszam, Aleksandrze Iwanowiczu. Czy mógłby pan poświęcić mi pięć minut?

— Oczywiście — powiedziałem nieco stropiony. — Proszę wejść… Widziałem tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu i nawet przebiegło mi przez myśl, czy nie jest to ktoś związany z miejscową milicją. Nieznajomy wszedł do przedpokoju i zrobił ruch, jakby chciał skierować się wprost do mego pokoju. Zastąpiłem mu drogę. Nie wiem, dlaczego to uczyniłem, pewnie chciałem uniknąć pytań co do kurzu i śmieci na podłodze.

— Przepraszam — wybąkałem — może tutaj… u mnie straszny bałagan. I nie ma na czym usiąść…

Nieznajomy raptownie podniósł głowę.

— Nie ma? — powiedział cicho. — A kanapa?

Długą chwilę patrzyliśmy sobie w oczy bez słowa.

— Hm-m… Kanapa… no cóż… — mówiłem szeptem sam sobie z tego nie zdając sprawy.

Nieznajomy spuścił powieki.

— Ach, więc tak? — rzekł powoli. — Rozumiem. Szkoda. Wobec tego przepraszam…

Skłonił się uprzejmie, włożył kapelusz i energicznym krokiem skierował się do ubikacji.

— Dokąd pan idzie? — zawołałem. — Nie tędy!

Nieznajomy mruknął, nie odwracając głowy: „Ach, to obojętne” i zniknął za drzwiami. Machinalnie zapaliłem mu światło, przez chwilę stałem nasłuchując, a potem jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi. W ubikacji nie było nikogo. Wyjąłem papierosa i zapaliłem. Kanapa — myślałem. — Jaką rolę może tu odgrywać kanapa? Nigdy nie słyszałem żadnych bajek o kanapach. Był latający dywan. Stoliczku, nakryj się. Czapka-niewidka, siedmiomilowe buty, gęśle-samograje. Było czarodziejskie zwierciadło. Ale czarodziejskiej kanapy nie było. Na kanapach siedzi się albo leży, kanapa to coś solidnego i całkowicie banalnego… Jakaż fantazja mogłaby z niej czerpać natchnienie?…

Wróciwszy do pokoju od razu spostrzegłem Małego Człowieczka. Siedział na piecu pod sufitem, skurczony w bardzo niewygodnej pozie. Miał pomarszczoną zarośniętą twarz i szare włochate uszy.

— Witam pana — powiedziałem znużonym tonem.

Mały Człowieczek z grymasem bólu skrzywił wąskie wargi.

— Dobry wieczór. Zechce pan wybaczyć, sam nie wiem, jak mnie tu zaniosło… Ja w sprawie kanapy.

— W sprawie kanapy pan się spóźnił — wyjaśniłem, siadając przy stole.

— Widzę — szepnął Człowieczek i poruszył się niezdarnie. Posypało się wapno.

Paliłem, przyglądając mu się w zadumie. Mały Człowieczek z zakłopotaniem spoglądał w dół.

— Pomóc panu? — uczyniłem ruch w jego kierunku.

— Nie, dziękuję — powiedział zbolałym głosem. — Wolę sam…

Uwalany kredą podczołgał się na brzeg pieca, odbił się niezgrabnie i dał nura głową w dół. Serce mi podskoczyło w piersi, ale on zawisł w powietrzu i zaczął powoli opadać kurczowo rozcapierzywszy ręce i nogi. Wyglądało to niezbyt estetycznie, ale za to zabawnie. Wylądował na czworakach, zaraz jednak wstał, ocierając rękawem mokrą twarz.

— Jestem już stary niedołęga — rzekł ochryple. — Sto lat temu albo, na przykład, w czasach Gonzasta odebraliby mi dyplom za taki skok, niech mi pan wierzy, Aleksandrze Iwanowiczu.

— A co pan studiował? — spytałem, zapalając drugiego papierosa. Nie zwrócił uwagi na moje słowa. Siadł na taborecie naprzeciwko mnie i ciągnął dalej z goryczą:

— Dawniej umiałem lewitować jak Zeks. A teraz, za przeproszeniem, nie umiem nawet wytępić tej sierści na uszach. To takie niechlujne… Ale co począć, jak się nie ma talentu? Tyle pokus dokoła, najrozmaitsze stopnie, tytuły, a talentu brak! Bardzo wielu spośród nas tak kudłacieje na starość. Oczywiście, nie dotyczy to geniuszów. Giarr Giacomo, Christobal Junta, Giuseppe Balsamo albo towarzysz Fiodor Simeonowicz Kiwrin… Ani śladu owłosienia! — Popatrzył na mnie triumfująco.

— Ani śladu! Skóra gładka, świetna prezencja, dystynkcja…

— Przepraszam — wtrąciłem. — Powiedział pan — Giuseppe Balsamo … To przecież hrabia Cagliostro! A według Tołstoja hrabia był trusty i robił bardzo niemiłe wrażenie…

Mały Człowieczek spojrzał na mnie z politowaniem i uśmiechnął się wyrozumiale.

— Pan jest po prostu źle poinformowany, Aleksandrze Iwanowiczu. Hrabia Cagliostro to coś zupełnie innego niż wielki Balsamo. To… jakby tu panu wytłumaczyć… Niezbyt udana jego kopia. Balsamo powielił się za młodu. Był niesłychanie, niesłychanie utalentowany, no ale, wie pan, jak to się robi w młodości… Byle prędzej, na łapu capu, jakoś się uda… T-tak… Niech pan nigdy nie mówi, że Balsamo i Cagliostro to ta sama osoba. Może z tego wyjść gafa.

Zrobiło mi się głupio.

— Rzeczywiście — przyznałem. — To prawda, że nie jestem specjalistą. Jednakże… Proszę mi darować niedyskretne pytanie, ale jaki związek ma z tym kanapa? Komu ona jest potrzebna?

Mały Człowieczek drgnął.

— Niewybaczalne zarozumialstwo z mojej strony — powiedział głośno i wstał. — Popełniłem błąd i gotów jestem szczerze przyznać się do niego. Skoro tacy mocarze… A tu naraz jakieś bezczelne płotki. — Zaczął się kłaniać, przyciskając do serca blade łapki. — Najmocniej przepraszam, Aleksandrze Iwanowiczu, za tyle kłopotu… Jeszcze raz gorąco przepraszam i już mnie nie ma. — Zbliżył się do pieca i bojaźliwie popatrzył w górę. — Zestarzałem się, Aleksandrze Iwanowiczu — westchnął ciężko. — Bardzo się zestarzałem…

— A może byłoby panu wygodniej… przez… hm-m-m… Niedawno był tu pewien gość i użył tej drogi.

— Ho — ho, łaskawco, to przecież był Christobal Junta! Cóż to dla niego przesączyć się z dziesięć mil przez kanalizację… — Mały Człowieczek żałośnie machnął ręka. — My prostszym sposobem… Kanapę wziął ze sobą czy transgresował?

— N-nie wiem — odpowiedziałem. — Cała rzecz w tym, że on też się spóźnił.

Mały Człowieczek skubał w osłupieniu sierść na prawym uchu.

— Spóźnił się? On? Nie do wiary… Zresztą, nie nam o tym sądzić! Do widzenia, Aleksandrze Iwanowiczu, proszę mi wspaniałomyślnie wybaczyć.

Przeszedł z widocznym wysiłkiem przez ścianę i zniknął. Rzuciłem niedopałek na kupę śmieci na podłodze. A to ci kanapa! Blednie przy niej gadający kot. To coś znacznie poważniejszego, jakiś dramat. Może nawet dramat idei. Chyba przyjdą jeszcze dalsi spóźnieni goście. Na pewno przyjdą. Popatrzyłem na śmieci. Gdzie to ja widziałem miotłę?

Miotła stała obok stągwi pod telefonem. Zacząłem zmiatać kurz i śmieci, wtem jakiś ciężki przedmiot zaczepił o miotłę i poturlał się na środek pokoju. Przyjrzałem mu się. Był to błyszczący podłużny wałeczek wielkości wskazującego palca. Trąciłem go miotłą. Wałeczek zakołysał się, usłyszałem suchy trzask i w pokoju rozszedł się zapach ozonu. Rzuciłem miotłę i podniosłem wałeczek. Był gładki, pięknie wypolerowany i wydawał się ciepły. Postukałem weń paznokciem, a wtedy znów rozległ się trzask. Obróciłem go, chcąc obejrzeć od czoła, i poczułem równocześnie, że podłoga umyka mi spod nóg. Pokój wywinął kozła. Boleśnie wyrżnąłem o coś piętami, potem ramieniem i głową, wypuściłem z rąk wałeczek i upadłem. Doznałem silnego wstrząsu i nie od razu uprzytomniłem sobie, że leżę w wąskiej szczelinie między piecem a ścianą. Podniosłem oczy i ze zdumieniem spostrzegłem rozhuśtaną lampę nad moją głową, a obok na suficie rowkowane ślady moich podeszew. Stękając, wygramoliłem się ze szczeliny i obejrzałem podeszwy. Były białe od kredy.

— Ładna historia! — powiedziałem na głos. — Żeby się tylko nie przesączyć przez kanalizację!

Poszukałem wzrokiem wałeczka. Stał sztorcem, opierając się samym brzeżkiem o podłogę, w pozycji wykluczającej jakąkolwiek możliwość równowagi. Zbliżyłem się ostrożnie i przykucnąłem obok niego. Wałeczek kołysał się i potrzaskiwał cichutko. Przyglądałem mu się długo, wyciągając szyję, a potem dmuchnąłem. Wałeczek zachwiał się mocniej, przechylił się, równocześnie za moimi plecami rozległ się ochrypły klekot i wionął strumień powietrza. Obejrzałem się i siadłem na podłodze. Na piecu starannie składał skrzydła olbrzymi sęp z gołą szyją i złowieszczo zakrzywionym dziobem.

— Moje uszanowanie — powiedziałem. Byłem pewny, że jest to ptak mówiący.

Sęp przekrzywił głowę, popatrzył na mnie jednym okiem i od razu zrobił się podobny do kury. Pomachałem mu ręką. Otworzył co prawda dziób, ale nie przemówił. Podniósł skrzydło i kłapiąc dziobem zaczął iskać pióra na boku. Wałeczek ciągle kołysał się i potrzaskiwał. Sęp przestał się iskać, wyciągnął szyję i przesłonił oczy żółtą błoną. Starając się nie odwracać do niego tyłem, skończyłem sprzątanie i wyrzuciłem śmieci w mokrą ciemność podwórza. Potem wróciłem do pokoju.

Sęp spał, powietrze pachniało ozonem. Spojrzałem na zegarek — było dwadzieścia po dwunastej. Stałem chwilę nad wałeczkiem, rozmyślając o prawie zachowania energii i zarazem materii. Wątpliwe, aby sępy materializowały się z niczego. Jeżeli dany sęp zjawił się w Sołowcu, to znaczy, że jakiś sęp (niekoniecznie dany) zniknął na Kaukazie czy gdzie indziej, gdzie ptaki te zamieszkują. Obliczyłem w pamięci energię przeniesienia i z lękiem popatrzyłem na wałeczek. Lepiej go nie dotykać. Lepiej nakryć czymkolwiek i niech sobie stoi. Przyniosłem z przedpokoju czerpak, wycelowałem dokładnie i, wstrzymując oddech, nakryłem wałeczek. Wreszcie usiadłem na taborecie, zapaliłem papierosa i z zaciekawieniem czekałem na dalszy ciąg wypadków. Sęp głośno sapał. W świetle lampy pióra jego mieniły się odblaskiem miedzi, olbrzymie szpony wpijały się w tynk. Biła od niego coraz silniejsza woń zgnilizny.

— Niepotrzebnie pan to zrobił, Aleksandrze Iwanowiczu — odezwał się męski głos o przyjemnym brzmieniu.

— Co mianowicie? — spytałem oglądając się na lustro.

— Mam na myśli umklajder…

To nie lustro mówiło. Mówił ktoś inny.

— Nie rozumiem, o co chodzi — odmruknąłem. W pokoju nie było nikogo i to mnie irytowało.

— O umklajder — wyjaśnił głos. — Zupełnie niepotrzebnie nakrył go pan tym metalowym czerpakiem. Z umklajderem czy — jak wy to nazywacie — z pałeczką magiczną trzeba się obchodzić nadzwyczaj ostrożnie.

— Dlatego właśnie ją nakryłem… Ale może zechce pan wejść, bo w ten sposób rozmowa jest ogromnie utrudniona.

— Dziękuję panu — odpowiedział głos.

Tuż przede mną zmaterializował się powoli blady, bardzo dystyngowany mężczyzna w świetnie skrojonym szarym garniturze. Skłoniwszy lekko głowę, zapytał z kurtuazją, świadczącą o nienagannych manierach:

— Mam nadzieję, że nie zakłóciłem zbytnio pańskiego spokoju?

— Ależ bynajmniej — odrzekłem wstając. — Proszę bardzo, niech pan siada i czuje się jak w swoim domu. Może herbaty?

— Dziękuję — nieznajomy usiadł naprzeciwko mnie, eleganckim gestem podciągając nogawki spodni. — Bardzo żałuję, ale przed chwilą skończyłem kolację.

Umilkł i z miłym uśmiechem patrzył mi w oczy. Ja również się uśmiechałem.

— Pan zapewne w sprawie kanapy — przerwałem wreszcie milczenie. — Nie ma jej, niestety. Bardzo mi przykro, ale nawet nie wiem… Nieznajomy zatrzepotał rękami.

— Ach, to nieważne — powiedział. — Tyle hałasu z powodu jakiejś, daruje pan, bzdury, w którą nikt przecież naprawdę nie wierzy… Niechże pan sam osądzi, Aleksandrze Iwanowiczu, robić intrygi, urządzać skandaliczną pogoń jak w złym filmie, niepokoić ludzi z powodu mitycznej, tak, tak, nie zawaham się użyć tego słowa — mitycznej Białej Tezy.,. Każdy trzeźwo myślący człowiek uważa kanapę za uniwersalny translator, nieco przyciężki, ale bardzo solidny i niezawodny w pracy. I tym śmieszniej wyglądają starzy ignoranci, ględzący o Białej Tezie… Nie, nawet wspominać nie warto o tej kanapie.

— Dostosuję się do pańskiego życzenia — powiedziałem najuprzejmiejszym tonem, na jaki było mnie stać. — Porozmawiajmy zatem o czym innym.

— Zabobony… Przesądy… — mówił nieznajomy z roztargnieniem. — Lenistwo umysłowe i zawiść, włochata zawiść… — Urwał nagle. — Pan wybaczy, Aleksandrze Iwanowiczu, ośmielę się jednak prosić pana o usunięcie tego czerpaka. Niestety, żelazo jest praktycznie nieprzezroczyste dla hiperpola, a wzrost napięcia hiperpola w małej zamkniętej przestrzeni… Podniosłem ręce.

— Ależ wszystko, czego pan sobie życzy! Proszę, niech pan zabierze czerpak… I nawet ten… hm… mm… tę pałeczkę magiczną… — Umilkłem, spostrzegłszy z najwyższym zdumieniem, że czerpaka już nie ma. Wałeczek stał w kałuży cieczy przypominającej zabarwioną rtęć. Ciecz szybko wyparowywała.

— Tak będzie lepiej, zapewniam pana — rzekł nieznajomy. — A co do pańskiej wspaniałomyślnej propozycji, to, niestety, nie mogę zabrać umklajdera. To już zagadnienie moralności i etyki, zagadnienie honoru, jeśli kto woli… Tradycje są tak silne! Pozwolę sobie dać panu radę — proszę nie dotykać więcej umklajdera. Widzę, że pan się skaleczył, poza tym ten sęp… Pan chyba czuje… hm… trochę tu pachnie…

— Tak — przytaknąłem skwapliwie. — Ohydny smród. Jak w klatce z małpami.

Popatrzyliśmy na sępa. Drzemał nastroszony.

— Sztuka władania umklajderem — ciągnął nieznajomy — jest bardzo skomplikowana i subtelna. Ale w żadnym razie nie powinien pan z tego powodu martwić się lub czynić sobie wyrzutów. Kurs władania umklajderem trwa osiem semestrów i wymaga gruntownej znajomości alchemii kwantowej. Pan jako programista na pewno nie miałby specjalnych trudności w opanowaniu umklajdera poziomu elektronów, tak zwanego UEU-17… Jednak umklajder kwantowy… hiperbola… wcielenia translacyjne… uogólnione prawo Łomonosowa-Lavoisiera… — Rozłożył ze skruchą ręce.

— Ależ o czym tu mówić! — wtrąciłem pośpiesznie. — Ja przecież nie pretenduję… To jasne, że absolutnie nie jestem przygotowany.

Tu się zreflektowałem i zaproponowałem mu papierosa.

— Dziękuję — powiedział nieznajomy. — Nie palę ku memu wielkiemu żalowi.

Wówczas, starając się to zrobić jak najuprzejmiej, zapytałem, a raczej poinformowałem się:

— Czy mógłbym się dowiedzieć, czemu zawdzięczam przyjemność pańskiej wizyty?

Nieznajomy spuścił oczy.

— Nie chciałbym wydać się panu niedyskretnym, muszę jednak, niestety, przyznać się, że byłem w tym pokoju już od dłuższego czasu. Wolałbym nie wymieniać nazwisk, ale nawet dla pana, Aleksandrze Iwanowiczu, człowieka zupełnie nie związanego z tą sprawą, , nie jest tajemnicą, iż wokół kanapy powstała jakaś niezdrowa sensa — • cja, nabrzmiewa skandal, atmosfera staje się coraz gorętsza, napięcie rośnie. W takiej sytuacji nieuniknione są błędy, nadzwyczaj niepożądane przypadki… Przykładów nie trzeba szukać daleko. Ktoś — powtarzam, wolałbym nie wymieniać nazwisk, tym bardziej że jest to kolega godzien najwyższego szacunku, a mówiąc o szacunku mam na myśli nie tylko maniery, lecz również wielki talent i ofiarność — otóż wspomniany ktoś gubi tu w nerwowym pośpiechu umklajder, ten zaś staje się osią wypadków, w które wciągnięty zostaje człowiek, nie mający z nimi nic wspólnego… — Skłonił się lekko w moją stronę. — W takich razach niezbędne jest działanie niejako neutralizujące szkodliwe wpływy… — Popatrzył znacząco na ślady butów na suficie. Potem uśmiechnął się do mnie. — Nie chciałbym jednak wyglądać w pańskich oczach na abstrakcyjnego altruistę. Wszystkie te wypadki, rzecz jasna, interesują mnie bardzo i jako specjalistę, i jako administratora… Nie zamierzam zresztą przeszkadzać panu dłużej, a ponieważ otrzymałem pańskie zapewnienie, iż poniecha pan eksperymentów z umklajderem, odejdę spokojny. Pozwoli pan, że się pożegnam. Wstał.

— Ależ skąd! — zawołałem. — Niech pan nie odchodzi! Tak przyjemnie się z panem gawędzi, chciałbym panu zadać jeszcze tysiące pytań!…

— Doceniam w pełni pańską delikatność, Aleksandrze Iwanowiczu, ale pan jest zmęczony i powinien odpocząć…

— Ani trochę! — zaprotestowałem gorąco. — Wręcz przeciwnie!

— Aleksandrze Iwanowiczu — rzekł nieznajomy z miłym uśmiechem, patrząc mi przeciągle w oczy. — Pan jest naprawdę zmęczony. I naprawdę chce pan odpocząć.

Poczułem nagle ogromną senność. Oczy mi się kleiły. Nie chciało mi się rozmawiać. Nic mi się nie chciało. Strasznie chciało mi się spać.

— Było mi niezmiernie miło poznać pana — rzekł nieznajomy półgłosem.

Widziałem, jak zaczął blednąc coraz bardziej i z wolna rozpłynął się w powietrzu, zostawiając po sobie lekki zapach dobrej wody kolońskiej. Rozesłałem byle jak materac na podłodze, wtuliłem twarz w poduszkę i natychmiast zasnąłem.

Obudził mnie trzepot skrzydeł i nieprzyjemne klekotanie. W pokoju panował dziwny błękitnawy półmrok. Sęp wiercił się na piecu, wrzeszczał obrzydliwie i walił skrzydłami w sufit. Usiadłem patrząc, co się dzieje. Pośrodku pokoju fruwał w powietrzu potężny dryblas w spodniach treningowych i pasiastej koszulce wyrzuconej na wierzch. Szybował nad wałeczkiem i nie dotykając go, wykonywał jednostajne ruchy wielkimi kościstymi łapskami.

— Co to ma znaczyć? — spytałem.

Dryblas łypnął na mnie spod ramienia i odwrócił głowę.

— Nie słyszę odpowiedzi — powtórzyłem ze złością. Wciąż jeszcze byłem okropnie senny.

— Cicho bądź, śmiertelniku — zachrypiał dryblas. Skończył swoje passy i podniósł wałeczek. Głos jego wydał mi się dziwnie znajomy.

— Ejże, przyjacielu! — powiedziałem z nutą pogróżki. — Połóż tę zabawkę, skąd ją wziąłeś, i zjeżdżaj stąd.

Dryblas patrzył na mnie, wysunąwszy dolną szczękę. Odrzuciłem prześcieradło i wstałem.

— Połóż umklajder, słyszysz?! — zawołałem.

Dryblas wylądował na podłodze i wparłszy się w nią nogami przyjął pozycję pionową. W pokoju zrobiło się znacznie widniej, choć lampka się nie paliła.

— Dziecinko — powiedział — noc jest od spania. Lepiej połóż się sam.

Facet był najwyraźniej nastawiony bojowo. Ja zresztą też.

— Może wyjdziemy na dwór? — zaproponowałem rzeczowo, podciągając gatki.

Ktoś nagle wyrecytował z ekspresją:

— „Kierując swe myśli ku wyższemu

Ja, wolny od żądz i samolubstwa,

uleczony z wewnętrznej gorączki,

przystąp do walki, Ardżuno!”

Drgnąłem. Dryblas również drgnął.

— Bhagawad-Gital — rzekł głos. — Pieśń trzecia, wers trzydziesty.

— To lustro — wyjaśniłem machinalnie.

— Wiem o tym — warknął dryblas.

— Połóż umklajder — zażądałem.

— Czego wrzeszczysz jak chory słoń? Twój umklajder, czy co?

— A może twój?

— Owszem, mój.

I tu mnie olśniło:

— Więc to ty zabrałeś kanapę?

— Nie pchaj nosa w nie swoje sprawy — odburknął.

— Oddaj kanapę. Dostałem ją za pokwitowaniem.

— Idź do diabła! — rzekł dryblas, rozglądając się.

Wtem zjawiło się w pokoju jeszcze dwóch mężczyzn, Chudy i Gruby, obaj w pasiastych piżamach, wyglądający na więźniów z Sing-Sing.

— Korniejew! — ryknął Gruby. — Więc to pan ukradł kanapę?! Co za skandal!

— A idźcie wszyscy… — warknął dryblas.

— Ordynus! — krzyczał Gruby. — Powinno się pana wyrzucić! Złożę na pana raport!

— A niech pan składa — rzekł ponuro Korniejew. — Niech pan robi, co się panu żywnie podoba.

— Jak pan śmie odzywać się do mnie takim tonem? Smarkacz! Impertynent! Zapomniał pan zabrać umklajder. Ten młody człowiek mógł przez to ucierpieć!

— Już ucierpiałem — wtrąciłem. — Kanapy nie ma, śpię na ziemi jak pies, noc w noc rozmowy… Ten śmierdzący sęp… Gruby niezwłocznie odwrócił się w moją stronę.

— Niesłychane naruszenie dyscypliny — oświadczył. — Powinien pan złożyć skargę… Czy panu nie wstyd? Ostatnie słowa były skierowane do Korniejewa.

Korniejew z ponurą miną wpychał umklajder pomiędzy szczękę a policzek. Chudy spytał cicho z groźbą w głosie:

— Pan zabrał Tezę, Korniejew?

Dryblas uśmiechnął się pogardliwie.

— Nie ma tam żadnej Tezy — powiedział. — Po co to zawracanie głowy? Nie chcecie, żebyśmy kradli kanapę, dajcie nam inny translator…

Czytał pan zarządzenie o nietykalności przedmiotów znajdujących się w magazynie muzealnym? — spytał Chudy tym samym groźnym tonem.

Korniejew wsadził ręce do kieszeni i patrzył w sufit.

— Czy pan zna uchwałę Rady Naukowej?

— Ja wiem tylko, towarzyszu Diomin, że poniedziałek zaczyna się w sobotę — odparł Korniejew.

— Niech pan da spokój z tą demagogią — powiedział Chudy. — Proszę natychmiast zwrócić kanapę i więcej się tu nie pokazywać.

— Nie zwrócę kanapy. Jak zakończymy eksperyment, wtedy ją oddamy.

Gruby urządził skandaliczną scenę. „Samowola!” — wydzierał się. — „Chuligaństwo!…” Zdenerwowany sęp znów zaczął skrzeczeć. Korniejew, nie wyjmując rąk z kieszeni, odwrócił się i wszedł w ścianę. Grubas podążył za nim krzycząc: „O, nie, pan musi zwrócić kanapę!”. Chudy powiedział do mnie:

— To nieporozumienie. Dopilnujemy, żeby coś takiego się nie powtórzyło.

Skinął mi głową i też skierował się ku ścianie.

— Niech pan zaczeka! — zawołałem. — Sęp! Proszę zabrać sępa! Razem z zapachem!

Chudy, stojąc już do połowy w ścianie, obejrzał się i kiwnął na sępa palcem. Ptaszysko z łopotem sfrunęło z pieca i wpełzło mu pod paznokieć. Chudy zniknął. Błękitna poświata z wolna przygasała, zrobiło się ciemno, w okno znów zabębnił deszcz. Zapaliłem światło i popatrzyłem na pokój. Nic się w nim nie zmieniło, tylko na piecu ziały głębokie bruzdy wyorane szponami sępa, a na suficie niewiarygodnie i głupio ciemniały żłobkowane ślady moich podeszew.

— Przezroczyste masło znajdujące się w krowie — wygłosiło z idiotycznym patosem lustro — nie służy jej odżywianiu, natomiast po przetworzeniu w odpowiedni sposób staje się najwartościowszym pokarmem.

Zgasiłem światło i położyłem się. Na podłodze było twardo, ciągnęło chłodem. Dostanie mi się jutro od starej — pomyślałem.

ROZDZIAŁ 6

— Nie — rzekł w odpowiedzi na mój uporczywie pytający wzrok — nie jestem członkiem klubu, jestem duchem.

— W porządku, ale to nie daje panu prawa do spacerowania po klubie.

H. G. Wells

Rano okazało się, że kanapa stoi na swoim miejscu. Nie byłem tym zdziwiony. Pomyślałem tylko, że stara bądź co bądź dopięła swego — kanapa stoi w jednym kącie, ja zaś leżę w drugim. Sprzątając pościel i wykonując gimnastykę poranną, rozmyślałem o tym, że chyba istnieje jakaś granica, do której człowiek zdolny jest się dziwić. Ja widocznie byłem już daleko poza tą granicą. Odczuwałem nawet niejakie znużenie. Próbowałem wyobrazić sobie coś takiego, co mogłoby mnie w obecnej sytuacji zaszokować, lecz zabrakło mi fantazji. Bardzo mi to było nie w smak, gdyż nie cierpię ludzi pozbawionych zdolności dziwienia się. Co prawda daleki byłem od filozofii „też mi wielkie dziwy”, stan mój przypominał raczej stan Alicji w Krainie Czarów — żyłem jak we śnie, przyjmowałem i gotów byłem przyjąć każdą dziwność za coś obowiązującego, wymagającego głębszej reakcji aniżeli zwykłe rozdziawianie gęby i mruganie oczami.

Nie skończyłem jeszcze gimnastyki, gdy w przedpokoju trzasnęły drzwi, usłyszałem szuranie i stuk obcasów, ktoś zakasłał, coś upadło z łoskotem, czyjś władczy głos zawołał: „Towarzyszko Horynycz!” Stara się nie odezwała i w przedpokoju zaczęto rozmawiać: „Co to za drzwi?… Aha, rozumiem. A te?” — „Tędy wchodzi się do muzeum”. — „A tu? Cóż to, zamknięte na cztery spusty…” — „To bardzo przezorna kobieta, Janusie Poliektowiczu. Tu jest telefon”. — „A gdzie ta słynna kanapa? W muzeum?” — ,,Nie, gdzieś tu musi być magazyn zapasowy”.

— Tutaj — powiedział znajomy ponury głos.

Drzwi do mego pokoju otworzyły się szeroko i na progu ukazał się wysoki starszy pan o wspaniałych śnieżnobiałych włosach, czarnych brwiach, czarnych wąsach i równie czarnych, głęboko osadzonych oczach. Ujrzawszy mnie (stałem w samych tylko spodenkach, z rękami wyrzuconymi w bok, w rozkroku na szerokość ramion) zatrzymał się i wymówił dźwięcznym głosem:

— Tak.

Za nim z prawej i z lewej strony zaglądały do pokoju jeszcze jakieś osoby. Wybąkałem: „Przepraszam bardzo” — i skoczyłem po moje dżinsy. Nikt zresztą nie zwracał na mnie uwagi. Do pokoju weszli czterej mężczyźni i skupili się wokół kanapy. Dwóch znałem — ponurego Korniejewa, nie ogolonego, z zaczerwienionymi oczami, wciąż jeszcze w tej niepoważnej koszulce, oraz garbonosego Romana, który mrugnął do mnie, dał jakiś niezrozumiały znak ręką i natychmiast się odwrócił. Siwowłosego ujrzałem po raz pierwszy. Nie wiedziałem również, kim jest korpulentny rosły mężczyzna w czarnym wyświeconym z tyłu garniturze, o zamaszystych gospodarskich ruchach.

— To ta kanapa? — spytał wyświecony.

— To nie kanapa — odparł posępnie Korniejew. — To jest translator.

— Dla mnie kanapa — oświadczył wyświecony zaglądając do notatnika. — Kanapa wyściełana numer inwentarzowy jedenaście dwadzieścia trzy. — Schylił się i pomacał siedzenie. — Ależ ona jest mokra, Korniejew, pan ją wlókł po deszczu. Proszę zobaczyć: sprężyny zardzewiały, obicie zbutwiało.

— Wartość tego przedmiotu — odezwał się garbonosy Roman, a ja wyczułem w jego głosie ironię — bynajmniej nie polega na obiciu, zwłaszcza zaś na sprężynach, których nie ma.

— Wypraszam sobie — oświadczył wyświecony z godnością. — Niech pan nie broni swojego Korniejewa. Kanapa figuruje u mnie na koncie muzeum i tam powinna się znajdować…

— To jest przyrząd — wybuchnął rozpaczliwie Korniejew. — Służy do pracy…

— Nic o tym nie wiem — odparł wyświecony. — Nie wiem, do jakiej pracy może służyć kanapa. W domu też mam kanapę i doskonale wiem, jak się na niej pracuje.

— My też wiemy — mruknął Roman.

— Wypraszam sobie — rzekł wyświecony, odwracając się do niego. — Nie jesteśmy w piwiarni, lecz w instytucji państwowej. A co pan właściwie chciał przez to powiedzieć?

— Chciałem powiedzieć, że to nie jest kanapa — odparł Roman. — Albo w przystępniejszej dla pana formie: jest to niezupełnie kanapa. Jest to przyrząd w kształcie kanapy.

— Wypraszam sobie te aluzje — rzekł wyświecony kategorycznie. — Na temat przystępniejszej formy i tak dalej. Niech każdy robi to, co do niego należy. Do mnie należy walka z marnotrawstwem i właśnie z nim walczę.

— Tak — zabrzmiał dźwięczny głos siwowłosego. Natychmiast zaległa cisza. — Rozmawiałem z Christobalem Hozewiczem i z Fiodorem Simeonowiczem. Obaj uważają, że ta kanapa-translator przedstawia jedynie wartość muzealną. W swoim czasie stanowiła własność króla Rudolfa II, zatem jej wartość historyczna nie ulega kwestii. Ponadto, o ile mnie pamięć nie myli, przed dwoma laty zamawialiśmy translator seryjny… Kto go zamawiał, nie pamięta pan, Modeście Matwiejewiczu?

— Chwileczkę — wyświecony Modest Matwiejewicz zaczaj pospiesznie wertować notatnik. — Chwileczkę… Translator dwutorowy TDX-80E z fabryki kitieżgradzkiej… Na zamówienie towarzysza Balsamo.

— Balsamo pracuje na nim dzień i noc — wtrącił Roman.

— To straszny grat — dodał Korniejew. — Selektywność na poziomie molekularnym.

— Tak, tak — rzekł siwowłosy. — Przypominam sobie. Był referat o badaniach TDX. Rzeczywiście, krzywa selektywności nie przebiegała płynnie. Tak. A ta… hm… kanapa?

— Ręczna robota — pospieszył z odpowiedzią Roman. — Bez zarzutu. Konstrukcji Lwa Ben Becalela. Ben Becalel montował ją i wykańczał przez trzysta lat…

— Proszę! — zawołał wyświecony Modest Matwiejewicz. — Tak się powinno pracować. Starzec, a wszystko robił sam. Lustro nagle chrząknęło i przemówiło:

— Wszystkie one odmłodniały, spędziwszy godzinę w wodzie, i wyszły z niej równie piękne, młode i zdrowe, silne i pełne radości życia, jakimi były, mając lat dwadzieścia.

— No właśnie — powiedział Modest Matwiejewicz. Lustro przemawiało głosem siwowłosego.

Siwowłosy skrzywił się niechętnie:

— Nie będziemy teraz rozstrzygali tej sprawy.

— A kiedy? — spytał gburowaty Korniejew.

— W piątek na Radzie Naukowej.

— Nie możemy niszczyć bezcennych zabytków — wtrącił Modest Matwiejewicz.

— A co mamy robić? — powtórzył gburowaty Korniejew. Lustro zadudniło niesamowitym grobowym głosem:

— Kanidia w kołtun nie czesan, nie myty, Wplótłszy rój cały wężów jadowity, Bierze cyprysy rwane na mogile, Cmentarne, suche figowe badyle, Jaja maczane w posoce ropuchy, Wydarte z skrzydeł puszczykowych puchy.

Siwowłosy skrzywił się jeszcze bardziej, podszedł do lustra, zanurzył w nie rękę aż po samo ramię i coś przekręcił. Lustro umilkło.

— Tak — powiedział. — Decyzja w sprawie waszej grupy też zostanie podjęta na Radzie. A pan… — Z jego miny można było wyczytać, że zapomniał imienia i patronimiku Korniejewa — pan niech się na razie powstrzyma… hm… od wizyt w muzeum.

Po tych słowach wyszedł z pokoju. Drzwiami.

— Dopiął pan swego — wycedził przez zęby Korniejew, spoglądając na Modesta Matwiejewicza.

— Nie pozwolę na żadne marnotrawstwo — odpowiedział tamten krótko, chowając notatnik do kieszeni na piersi.

— Marnotrawstwo! Pan przecież kicha na to wszystko! Boi się pan tylko o swoją sprawozdawczość. Nie chce się panu wprowadzać nowej rubryki.

— Wypraszam sobie — rzekł nieugięty Modest Matwiejewicz. — Powołamy jeszcze komisję i zobaczymy, czy nie został uszkodzony zabytek…

— Numer inwentarzowy jedenaście dwadzieścia trzy — dokończył półgłosem Roman.

— W takim akcepcie — oświadczył majestatycznie Modest Matwiejewicz, odwrócił się i zobaczył mnie. — A co pan tu robi? — zapytał. — Dlaczego pan tu sypia?

— Ja… — zacząłem.

— Pan spał na kanapie — ciągnął lodowato, świdrując mnie wzrokiem funkcjonariusza kontrwywiadu. — Czy pan wie, że to jest przyrząd?

— Nie. To znaczy, dopiero teraz się dowiedziałem.

— Modeście Matwiejewiczu! — wykrzyknął garbonosy Roman. — To przecież jest nasz nowy programista, Sasza Priwałow.

— Ale dlaczego on tu sypia? Dlaczego nie w domu dla pracowników?

— Nie załatwił jeszcze formalności — wyjaśnił Roman, obejmując mnie wpół.

— Tym bardziej!

— Więc co ma robić, spać na ulicy? — spytał ze złością Korniejew.

— Wypraszam sobie. Jest dom, jest hotel, a tu jest muzeum, obiekt państwowy. Gdyby wszyscy chcieli sypiać w muzeach… Pan skąd?

— Z Leningradu — mruknąłem zdehumorowany.

— A jakbym tak ja przyjechał do Leningradu i poszedł spać do Ermitażu?

— Proszę bardzo — wzruszyłem ramionami. Roman wciąż obejmował mnie wpół.

— Ma pan zupełną rację, Modeście Matwiejewiczu, to było nie w porządku. Od dziś będzie nocował u mnie.

— To co innego. Bardzo proszę — rzekł łaskawie Modest. Ogarnął gospodarskim spojrzeniem pokój, spostrzegł ślady na suficie i natychmiast przeniósł wzrok na moje nogi. Na szczęście byłem boso. — No więc w takim akcepcie — powtórzył, poprawił łachy na wieszaku i wyszedł.

— Tępak! — warknął zduszonym głosem Korniejew. — Kawał drewna! — Usiadł na kanapie i objął głowę rękami. — Żeby ich wszyscy diabli. Dziś w nocy znów ją wytaszczę.

— Uspokój się — rzekł Roman łagodnie. — Nie stało się nic strasznego. Po prostu trochę nie dopisało nam szczęście. Zauważyłeś, który to Janus?

— No? — w tonie Korniejewa nie było odrobiny nadziei.

— Przecież to był A-Janus. Korniejew podniósł głowę.

— Co za różnica.

— Ogromna — Roman przymrużył oko. — Jako że U-Janus odleciał do Moskwy. I to głównie z powodu tej kanapy. Rozumiesz, porywaczu skarbów muzealnych?

— Bracie, wracasz mi życie — po raz pierwszy zobaczyłem uśmiech na twarzy Korniejewa.

— Widzisz, Sasza — powiedział do mnie Roman — mamy idealnego dyrektora. Jednego w dwóch osobach. A-Janusa Poliektowicza i U-Janusa Poliektowicza. U-Janus to wielki uczony światowej klasy. Co się tyczy A-Janusa, jest on dość przeciętnym administratorem.

— Bliźniacy? — spytałem ostrożnie.

— Ach nie, to jeden i ten sam człowiek, tyle że w dwóch osobach.

— No rzeczywiście, jasne jak słońce — mruknąłem wkładając bury.

— Nie martw się, Sasza, niedługo dowiesz się wszystkiego — pocieszył mnie Roman. Podniosłem głowę.

— Jak to mam rozumieć?

— Potrzebny nam programista — oznajmił z przejęciem Roman.

— Śmiertelnie potrzebuję programisty — ożywił się Korniejew.

— Wszyscy potrzebują — powiedziałem, biorąc się znów do wkładania butów. — Tylko proszę bez hipnozy i różnych zaczarowanych miejsc.

— On już coś zaczyna kapować — rzekł Roman. Korniejew chciał coś dodać, ale za oknem rozległy się nagle jakieś krzyki.

— To nie nasza płęciokopiejkówka! — wołał Modest.

— A czyja?

— Nie wiem czyja! Co mnie to obchodzi! To wy macie obowiązek ścigać fałszerzy monet, towarzyszu sierżancie!…

— Pięciokopiejkówka została skonfiskowana niejakiemu Priwałowowi, który mieszka tu w waszym Chatnakurnożu!

— Ach, Priwalowowi? Zaraz sobie pomyślałem, że to złodziejaszek!

Odezwał się mitygujący głos A-Janusa:

— No, no, Modeście Matwiejewiczu!

— Przepraszam, Janusie Poliektowiczu! Tego nie wolno tak zostawić! Chodźmy, towarzyszu sierżancie!… On jest w domu… Janusie Poliektowiczu, proszę tu stanąć, żeby nie zwiał przez okno. Ja udowodnię! Ja nie pozwolę rzucać podejrzeń na towarzyszkę Horynycz!…

Poczułem w piersi niemiły chłód. Ale Roman wykazał znakomity refleks. Chwycił z wieszaka wyświechtaną czapkę i wsadził mi na głowę.

Zniknąłem.

Było to bardzo dziwne uczucie. Wszystko pozostało na miejscu. Wszystko oprócz mnie. Roman jednak nie pozwolił mi długo napawać się nowymi wrażeniami.

— To czapka-niewidka — szepnął. — Odejdź na bok i zachowuj się cicho.

Oddaliłem się na palcach i usiadłem w kącie pod lustrem. W tej chwili do pokoju wpadł jak burza Modest, ciągnąc za rękaw młodego sierżanta Kowalowa.

— Gdzie jest?… — wrzasnął, rozglądając się.

— Tu — Roman wskazał na kanapę.

— Niech pan się nie obawia, stoi na miejscu — dodał Korniejew.

— Nie pytam o przyrząd, tylko o waszego… programistę.

— O jakiego programistę? — zdziwił się Roman.

— Wypraszam sobie! Był tu programista. W spodniach i bez butów.

— Ach, o to panu chodzi — rzekł Roman. — To przecież żart, Modeście Matwiejewiczu. Nie było tu żadnego programisty. Po prostu… — Wykonał jakiś gest w powietrzu i na środku pokoju zjawił się mężczyzna w trykotowej koszulce i w dżinsach. Widziałem go z tyłu, więc nic o nim nie mogę powiedzieć, ale Kowalow potrząsnął głową.

— Nie, to nie on.

Modest obszedł dokoła zjawę mrucząc:

— Trykot… spodnie… bez butów… To on! On! Zjawa zniknęła.

— Ależ nie, to nie on — zaprzeczył sierżant. — Tamten był młodszy i bez brody…

— Bez brody? — Modest wyraźnie się speszył.

— Bez brody — powtórzył Kowalow.

— Hm… tak… A mnie się zdaje, że miał brodę…

— To ja zostawię panu wezwanie — oświadczył Kowalow podając Modestowi urzędowy papier. — I niech pan już sam wybada tego Priwałowa, i tę swoją Horynycz…

— Mówię panu, że to nie nasza pięciokopiejkówka — ryknął Modest. — Co do Priwałowa, nie będę się upierał, możliwe, że on jako taki w ogóle nie istnieje… Ale towarzyszka Horynycz jest naszą pracownicą!

Kowalow, przyciskając ręce do piersi, usiłował coś powiedzieć.

— Żądam, aby to niezwłocznie zbadać! — wrzeszczał Modest. — Wypraszam to sobie, towarzysze milicja! Takie wezwanie rzuca cień na cały nasz kolektyw! Żądam, żebyście się upewnili!

— Otrzymałem rozkaz-zaczął Kowalow, ale Modest z krzykiem: „Wypraszam sobie! Stanowczo nalegam!” — rzucił się na niego i wywlókł z pokoju.

— Taszczy go do muzeum — powiedział Roman. — Gdzie jesteś, Sasza? Zdejmij czapkę, pójdziemy zobaczyć…

— Może lepiej nie zdejmować? — spytałem.

— Zdejmij, zdejmij. Jesteś teraz zjawą. Nikt teraz w ciebie nie wierzy, ani administracja, ani milicja…

— No, ja idę spać — powiedział Korniejew. — Sasza, przyjdź do nas po obiedzie. Obejrzysz nasze maszyny i w ogóle… Zdjąłem czapkę.

— Wypraszam to sobie — oświadczyłem. — Jestem na urlopie.

— Chodźmy, chodźmy — popędzał Roman.

W przedpokoju Modest jedną ręką trzymał kurczowo sierżanta, a drugą otwierał masywną kłódkę. „Zaraz zobaczycie naszą pięciokopiejkówkę! — wołał. — Wszystko jest zaprzychodowane… Wszystko na swoim miejscu”. — „Ależ ja nic… — bronił się słabo Kowalow. — Mówię tylko, że może jest jeszcze jakaś inna…” Modest pchnął drzwi i wszyscy weszliśmy do obszernego pomieszczenia.

Było to całkiem przyzwoite muzeum — znajdowały się tu stelaże, gabloty, modele, makiety i wykresy. Na pierwszy rzut oka przypominało raczej muzeum kryminalistyki z uwagi na wielką liczbę fotografii i nieapetycznych eksponatów. Modest natychmiast pociągnął sierżanta gdzieś za stelaże i tam zaczęli obaj dudnić jak w beczce: „Oto nasza pięciokopiejkówka…” — „Ależ ja nic nie mówię…” — „Towarzyszka Horynycz…” — „Ja mam rozkaz!…” — „Wypraszam to sobie!…”.

— Pooglądaj sobie, pooglądaj, Sasza — Roman zrobił okrągły zapraszający gest i usiadł w fotelu przy drzwiach.

Szedłem wzdłuż ściany. Nie dziwiłem się niczemu. Byłem tylko niesłychanie zaciekawiony. „Woda żywa. Skuteczność 52%. Dopuszczalny osad 0,3” (staroświecka prostokątna butla z wodą, korek zalany kolorowym woskiem). „Schemat produkcji żywej wody na skalę przemysłową”. „Makieta kotła do destylacji żywej wody”. „Ziele miłosne Wieszkowskiego-Traubenbacha; (słoik aptekarski z jadowicie żółtą maścią). „Krew zepsuta zwykła” (zasklepiona ampułka z czarną cieczą)… Nad tym stelażem wisiała tabliczka: „Aktywne środki chemiczne. XII-XVIII w.”. Było tu jeszcze mnóstwo buteleczek, słoiczków, retort, ampułek, probówek, działających i nie działających modeli urządzeń do sublimacji, destylacji i kondensacji, ale ja poszedłem dalej.

„Miecz-samosiecz” (bardzo zardzewiały oburęczny miecz z wyszczerbioną klingą, przymocowany łańcuchem do żelaznego stojaka, gablota starannie opieczętowana). „Prawy kieł górny hrabiego Drakuli Zadunajskiego” (nie jestem Cuvierem, ale sądząc po tym żabie, hrabia Drakula Zadunajski był człowiekiem bardzo dziwacznym i niesympatycznym). „Ślad zwykły i ślad wyciągnięty. Odlewy gipsowe” (moim zdaniem ślady niczym się nie różniły, tyle że jeden odlew był pęknięty). „Stępor na polu startowym, wiek IX” (potężna konstrukcja z szarego porowatego żeliwa)… „Smok Horynycz, szkielet, 1/25 wielk. nat.” (podobny do szkieletu diplodoka z trzema szyjami)… „Schemat pracy ziejącego ogniem gruczołu głowy środkowej”. … „Buty siedmiomilowe grawigenne, model działający” (bardzo wielkie buty gumowe)… „Dywan latający grawiodpomy, model działający” (model circa półtora na półtora z Czerkiesem ściskającym młodą Czerkieskę na tle rodzimych gór)…

Doszedłem właśnie do stelażu: „Rozwój idei kamienia filozoficznego”, gdy na sali znów pojawili się sierżant Kowalow i Modest Matwiejewicz. Wszystko świadczyło o tym, iż nie udało im się ruszyć z martwego punktu. „Wypraszam to sobie” — słabym głosem powtarzał Modest. „Otrzymałem rozkaz” — odpowiadał z rezygnacją sierżant. „Nasza moneta znajduje się na swoim miejscu…” — „Niech tylko stara przyjdzie i złoży zeznanie…” — „Jak to, posądzacie nas o fałszowanie monet?” — „Ależ ja tego nie mówiłem…” — „Cień na cały kolektyw…” — „Zbadamy to…” Kowalow nie zauważył mnie, ale Modest zatrzymał się, mętnym wzrokiem zlustrował mnie od stóp do głów, następnie podniósł oczy, przeczytał obojętnie na głos: „Ho-mun-cu-lus laboratoryjny, habitus” — i poszedł dalej.

Podążyłem za nim pełen niedobrych przeczuć. Roman czekał na nas przy drzwiach.

— No i co? — zapytał.

— Skandal — odpowiedział apatycznie Modest. — Biurokraci.

— Otrzymałem rozkaz — z uporem powtórzył Kowalow już w przedpokoju.

— No, niech pan wychodzi, Romanie Piotrowiczu, niech pan wychodzi — przynaglił Modest podzwaniając kluczami.

Roman wyszedł. Chciałem zrobić to samo, lecz Modest zatrzymał mnie.

— Przepraszam bardzo. Pan dokąd?

— Jak to dokąd? — jęknąłem z rozpaczą.

— Na miejsce proszę, na miejsce.

— Na jakie miejsce?

— No tam, gdzie pan stoi! Przepraszam… pan przecież… cham-munkuls? Proszę więc stanąć, gdzie należy.

Zrozumiałem, że wpadłem. I na pewno tak by się stało, gdyż Roman też całkiem stracił głowę, ale akurat z tupotem i hałasem wpadła do przedpokoju Naina Kijewna, ciągnąc na sznurze wielkiego czarnego kozła. Na widok sierżanta milicji kozioł beknął szkaradnie i rzucił się do ucieczki. Naina upadła. Modest wyskoczył do przedpokoju i rozpętało się prawdziwe piekło. Z łoskotem potoczyła się pusta stągiew. Roman złapał mnie za rękę, szepnął: „Gazu, gazu!…” i puścił się pędem do mego pokoju. Zatrzasnęliśmy za sobą drzwi i dysząc ciężko, oparliśmy się o nie plecami. Z przedpokoju dolatywały okrzyki:

— Proszę o dokumenty!

— O rety, co tu się dzieje!

— Skąd ten kozioł? Dlaczego kozioł w mieszkaniu?

— Me-e-e…

— Wypraszam sobie, to nie piwiarnia!

— Nie znam się na waszych monetach i o niczym nie wiem!

— Me-e-e!…

— Obywatelko, proszę zabrać kozła!

— Wypraszam sobie, kozioł jest zaprzychodowany!

— Zaprzychodowany?!

— To nie jest kozioł! To nasz pracownik!

— Więc niech się wylegitymuje!…

— Wiej przez okno do samochodu!… — rzucił Roman.

Chwyciłem wiatrówkę i wyskoczyłem przez okno. Spod moich nóg umknął z przeraźliwym miauknięciem kot Bazyli. Pobiegłem nachylony do samochodu, szarpnąłem drzwiczki i wskoczyłem za kierownicę. Roman już otwierał bramę. Silnik nie chciał zapalić. Szarpiąc rozrusznik widziałem, jak drzwi domku otworzyły się szeroko, z przedpokoju wypadł czarny kozioł i olbrzymimi susami pognał gdzieś za róg domu. Silnik zawarczał. Ruszyłem i w mgnieniu oka znalazłem się na ulicy. Dębowe skrzydło bramy zatrzasnęło się z hukiem. Roman wynurzył się z furtki i w biegu wskoczył na siedzenie obok mnie.

— Gazu! — zawołał raźno. — Do ośrodka! Gdy skręciliśmy w Prospekt Pokoju, zapytał:

— No, jak ci się u nas podoba?

— Owszem — odpowiedziałem. — Tylko za dużo hałasu.

— U Nainy zawsze tyle hałasu. Kłótliwa baba. Bardzo ci dokuczała?

— Nie. Prawie się nie widywaliśmy.

— Czekaj — powiedział Roman. — Przyhamuj.

— Po co?

— Tam idzie Wołodia. Pamiętasz go?

Zahamowałem. Brodaty Wołodia wpakował się na tylne siedzenie i radośnie uścisnął nam dłonie.

— Świetnie się składa! — powiedział. — Akurat szedłem do was!

— Tylko ciebie tam brakowało — mruknął Roman.

— No i na czym się to wszystko skończyło?

— Na niczym.

— A dokąd teraz jedziecie?

— Do instytutu.

— Po co? — spytałem.

— Pracować — odpowiedział Roman.

— Ja jestem na urlopie.

— Nieważne. Poniedziałek zaczyna siew sobotę, a sierpień tym razem zacznie się w lipcu!

— Koledzy czekają na mnie — wykręcałem się błagalnym tonem.

— Bierzemy to na siebie — oświadczył Roman. — Koledzy nic absolutnie nie zauważą.

— Zwariować można — mruknąłem.

Przejechaliśmy między sklepem nr 2 a jadłodajnią nr 11.

— On już zna drogę — zauważył Wołodia.

— Wspaniały chłop — dodał Roman. — Potęga!

— Od razu mi przypadł do serca.

— Widzę, że wam wściekle potrzebny programista — powiedziałem.

— Ale nie byle jaki programista — odparł Roman. Stanęliśmy przed dziwacznym budynkiem z tabliczką „INBADCZAM” między oknami.

— Co to oznacza? — spytałem. — Czy mogę się przynajmniej dowiedzieć, gdzie jestem zmuszony pracować?

— Możesz — odpowiedział Roman. — Teraz wszystko możesz. To jest Instytut Badań Czarów i Magii. No, czemu stoisz? Wprowadź samochód!

— Gdzie?

— Doprawdy nie widzisz?

I oto zobaczyłem.

Ale to już zupełnie inna historia.

HISTORIA 2 WIELKI RWETES

ROZDZIAŁ 1

Spośród bohaterów opowiadania kilku wybija się na plan pierwszy, reszta są to postaci drugoplanowe.

Metodyka nauczania literatury

Około godziny czternastej, kiedy w „Ałdanie” znów przepalił się bezpiecznik urządzenia wejściowego, zabrzmiał dzwonek telefonu. Dzwonił dyrektor administracyjno-gospodarczy, Modest Matwiejewicz Kamieniojad.

— Priwałow — zgromił mnie surowym tonem — dlaczego pan znów nie na miejscu?

— Jak to nie na miejscu? — żachnąłem się. Tego dnia miałem istne urwanie głowy i wszystko inne wyleciało mi z pamięci.

— Wypraszam sobie — perorował Modest. — Już pięć minut temu powinien pan był zjawić się u mnie po instrukcję.

— Zawracanie… — mruknąłem odkładając słuchawkę.

Wyłączyłem maszynę, zdjąłem fartuch i powiedziałem dziewczętom, by nie zapomniały zamknąć dopływu prądu. W dużym korytarzu było pusto, za na wpół zamarzniętymi oknami szalała śnieżyca. Wkładając po drodze kurtkę, pobiegłem do działu gospodarczego.

Modest Matwiejewicz w wyświeconym garniturze przyjął mnie majestatycznie w swoim sekretariacie. Za jego plecami malutki gnom o włochatych uszach smętnie i gorliwie wodził palcem po ogromnej liście.

— Priwałow, pan zupełnie jak ten… chammunkuls — powiedział Modest. — Nigdy pana nie ma na miejscu.

Wszyscy starali się być z Modestem Matwiejewiczem w jak najlepszych stosunkach, albowiem był to człowiek potężny, nieugięty i ponadto fantastyczny ignorant. Toteż ryknąłem: „Tak jest!” — i trzasnąłem obcasami.

— Wszyscy powinni znajdować się na swoich miejscach — ciągnął. — Zawsze. Pan na ten przykład ma wyższe wykształcenie, nosi okulary i zapuścił brodę, a nie może pan zrozumieć takiego prostego twierdzenia.

— To się już nie powtórzy! — zapewniłem wytrzeszczając oczy.

— Wypraszam sobie — mówił Modest nieco łagodniejszym tonem. Wyciągnął z kieszeni arkusz papieru i studiował go przez chwilę. — No więc, Priwałow — oznajmił wreszcie — dzisiejszej nocy pan będzie pełnił dyżur. Dyżur w instytucji podczas świąt jest zadaniem odpowiedzialnym. To nie jakieś tam naciskanie guzików. Przede wszystkim — ochrona przeciwpożarowa. To na pierwszym miejscu. Nie dopuszczać do samozapalania. Przestrzegać, aby w powierzonych pańskiej pieczy pomieszczeniach zakładu dopływ prądu był zamknięty. Pilnować osobiście, bez tych waszych sztuczek z dwojeniem się i trojeniem. Bez waszych dubletów. W razie wykrycia czynnika samozapalania dzwonić niezwłocznie pod numer 01 i wydać odpowiednie zarządzenia. Otrzyma pan gwizdek, by w razie czego wezwać brygadę alarmową… — Wręczył mi platynowy gwizdek z numerem inwentarzowym. I nikogo nie wpuszczać. Tu jest lista osób, którym pozwolono korzystać z pracowni w godzinach nocnych, ale ich także proszę nie wpuszczać, ponieważ są święta, żeby w całym instytucie nie było żywej duszy. Demony zakląć przy wejściu i przy wyjściu. Rozumie pan sytuację? Żywa dusza nie ma prawa wejść, a wszystko inne nie ma prawa wyjść. Był już taki prencendens — wymknął się diabeł i ukradł księżyc. Bardzo głośny prencendens, posłużył nawet za temat do filmu. — Spojrzał na mnie badawczo i nagle poprosił o dokumenty. Podałem mu przepustkę. Przeczytał ją uważnie i zwrócił mi ze słowami:

— W porządku. Przyznam się, że miałem pewne podejrzenie, iż mimo wszystko jest pan dubletem. No tak. A zatem o godzinie piętnastej zero zero zgodnie z ustawą kończy się dzień pracy, wszyscy oddadzą panu klucze od swoich pracowni, a pan osobiście sprawdzi, cały teren. Później będzie pan co trzy godziny odbywał obchód na okoliczność samozapalania. Co najmniej dwa razy podczas dyżuru zajrzy pan do wiwarium. Jeśli dozorca będzie pił herbatę, proszę mu zakazać. Były sygnały, że on tam nie herbatę popija. W takim akcepcie. Ulokuje się pan w sekretariacie dyrektora. Może pan odpoczywać na kanapie. Jutro o szesnastej zero zero zmieni pana Władimir Poczkin z pracowni towarzysza Ojry-Ojry. Jasne?

— W zupełności — powiedziałem.

— Zadzwonię do pana w nocy oraz jutro rano. Osobiście. Możliwe, że towarzysz kierownik kadr wpadnie na kontrolę.

— Tak jest — powiedziałem i zacząłem przeglądać listę.

Otwierało ją nazwisko dyrektora instytutu, Janusa Poliektowicza Niewstrujewa, z dopiskiem obok: „2 egz.”. Drugi na liście był Modest Matwiejewicz, trzeci — towarzysz kierownik kadr, obywatel Cerber Piesowicz Diomin. Dalej figurowały nazwiska, których nigdy i nigdzie nie spotkałem.

— Czy pan czegoś nie rozumie? — spytał pilnie obserwujący mnie Modest Matwiejewicz.

— Tu — odparłem z powagą, stukając palcem w listę — figurują nazwiska towarzyszy, w liczbie… hm-m… dwudziestu jeden egzemplarzy. Nie znam tych nazwisk, a więc chciałbym je z panem przewentylować. — Popatrzyłem mu prosto w oczy i dodałem po męsku: — Profilaktycznie.

Modest Matwiejewicz wziął listę i przyjrzał się jej na odległość wyciągniętej ręki.

— Wszystko w porządku — rzekł pobłażliwie. — Po prostu nie zna pan jeszcze tych rzeczy, towarzyszu Priwałow. Nazwiska wymienione od numeru czwartego do dwudziestego piątego włącznie należą do osób dopuszczonych pośmiertnie do pracy w godzinach nocnych. Jako wyraz uznania dla ich zasług w przeszłości. Teraz pan rozumie?

Osłupiałem z lekka. Bądź co bądź oswoić się z tym wszystkim było nadzwyczaj trudno.

— Proszę przystąpić do pełnienia obowiązków — oznajmił uroczyście Modest Matwiejewicz. — W moim własnym imieniu oraz w imieniu administracji życzę panu w nadchodzącym Nowym Roku jednakiego powodzenia w pracy i w życiu osobistym.

Ja też życzyłem mu jednakiego powodzenia i wyszedłem na korytarz.

Byłem zadowolony, dowiedziawszy się wczoraj, że wyznaczono mi dyżur, zamierzałem bowiem dokończyć pewnych obliczeń dla Romana Ojry-Ojry. Teraz jednak czułem, że sprawa nie wygląda tak prosto. Perspektywa spędzenia nocy w instytucie ukazała mi się w zupełnie innym świetle. Dawniej też przesiadywałem nad robotą do późna, często dyżurni z oszczędności gasili już cztery lampy spośród pięciu palących się w każdym korytarzu i trzeba było przemykać się do wyjścia obok jakichś uskakujących kosmatych cieni. Początkowo robiło to na mnie niesamowite wrażenie, później przyzwyczaiłem się, a później znów się odzwyczaiłem, gdy wracając pewnego razu szerokim korytarzem usłyszałem z tyłu miarowe drap-drap-drap pazurów po parkiecie. Obejrzałem się — jakieś fosforyzujące zwierzę biegło wyraźnie trop w trop za mną. Wprawdzie, gdy zdjęto mnie z kamisza, wyjaśniło się, że był to zwyczajny żywy pies jednego z pracowników. Pracownik przyszedł mnie przeprosić, Ojra-Ojra palnął mi ironiczną mówkę o szkodliwości przesądów, ale mimo to jakiś osad pozostał w mej duszy. Przede wszystkim zaklnę demony — pomyślałem.

Przed drzwiami sekretariatu dyrektora spotkałern ponurego Witka Korniej ewa. Kiwnął mi głową bez uśmiechu i chciał przejść, ale przytrzymałem go za rękaw.

— No? — spytał gburowato.

— Mam dzisiaj dyżur — oznajmiłem.

— Toś idiota.

— Ależ ty jesteś ordynus — powiedziałem. — Nie będę się więcej do ciebie odzywał.

Witek odciągnął palcem kołnierz swetra i popatrzył na mnie z zaciekawieniem.

— A co będziesz robił? — zapytał.

— Coś tam sobie znajdę — odparłem lekko speszony. Witek nagle się ożywił.

— Czekaj no. To twój pierwszy dyżur?

— Tak.

— Aha. I jak masz zamiar postępować?

— Zgodnie z instrukcją. Zaklnę demony i położę się spać. Na okoliczność samozapalania. A ty co zamierzasz?

— Zbieramy się całą paczką — powiedział wymijająco Witek. — U Wierki… Co to takiego? — Wyjął mi z ręki listę. — Aha, martwe dusze…

— Nikogo nie wpuszczę — oświadczyłem. — Ani żywych, ani martwych.

— Słuszna decyzja — pochwalił. — Arcysłuszna. Miej tylko oko na moją pracownię. Będzie tam pracował dublet.

— Czyj dublet?

— Mój, oczywiście. Któż by mi dał swojego? Zamknąłem go, weź klucz, skoro jesteś dyżurnym. Wziąłem klucz.

— Słuchaj, Witek, do dziesiątej niech sobie popracuje, ale później wszędzie zamykam dopływ prądu. Zgodnie z przepisami. — Dobra, zobaczymy. Nie widziałeś Edka?

— Nie. I proszę cię, nie wykręcaj kota ogonem. O dziesiątej wszystko wyłączam.

— A czyja mam coś przeciwko temu? Proszę bardzo, wyłączaj. Choćby całe miasto.

Wtem drzwi od sekretariatu otworzyły się i na korytarz wyszedł Janus Poliektowicz.

— Tak — powiedział ujrzawszy nas.

Ukłoniłem się z szacunkiem. Po minie Janusa Poliektowicza widać było, że zapomniał, jak się nazywam.

— Proszę — rzekł podając mi klucze. — To pan dziś dyżuruje, jeśli się nie mylę… Aha — zawahał się chwilę. — Czyja z panem rozmawiałem wczoraj?

— Owszem, był pan w sali maszyn elektronicznych. Pokiwał głową.

— Tak, tak, rzeczywiście… Mówiliśmy o praktykantach…

— Nie — zaprzeczyłem z szacunkiem — niezupełnie. Mówiliśmy o naszym piśmie do CZA. W sprawie przystawki elektronicznej.

— Ach, prawda — powiedział. — No dobrze, życzę panu spokojnego dyżuru… Wiktorze Pawłowiczu, można na chwilę?

Wziął Witka pod rękę i oddalili się korytarzem, a ja wszedłem do sekretariatu. Drugi Janus Poliektowicz zamykał szafy pancerne. Gdy mnie zobaczył, mruknął: „Tak” — i znów zaczął podzwaniać kluczami. Był to A-Janus, już się trochę nauczyłem ich odróżniać. A-Janus wyglądał nieco młodziej, był oschły, zawsze poprawny i małomówny. Słyszałem, że dużo pracuje, a ludzie znający go od dawna twierdzili, iż ten mierny administrator powoli, lecz konsekwentnie przeobraża się w wybitnego naukowca. W przeciwieństwie do niego U-Janus był zawsze bardzo uprzejmy, życzliwy i miał dziwaczny nawyk pytania: „Czyja z panem rozmawiałem wczoraj?”. Przebąkiwano, że w ostatnich czasach bardzo się postarzał, choć nadal pozostawał uczonym o światowej sławie. A przecież A-Janus i U-Janus byli tym samym człowiekiem. I to w żaden sposób nie mieściło mi się w głowie. Była w tym jakaś fikcja.

A-Janus zamknął ostatnią szafę, wręczył mi część kluczy i pożegnawszy się chłodno, wyszedł. Usiadłem przy biurku referenta. Położyłem przed sobą listę i zadzwoniłem do mojej sali maszyn. Nikt nie odpowiadał, widocznie dziewczęta już sobie poszły. Była godzina czternasta trzydzieści.

O czternastej trzydzieści jeden, sapiąc głośno, wpadł do sekretariatu, przy akompaniamencie trzeszczącej pod jego ciężarem posadzki, Fiodor Simeonowicz Kiwrin, wielki mag i czarodziej, kierownik działu Szczęścia Linearnego. Fiodor Simeonowicz słynął z niepoprawnego optymizmu i wiary w piękną przyszłość. Przeszłość natomiast miał bardzo burzliwą. Za Iwana Wasiljewicza — cara Groźnego, na skutek donosu sąsiada, diaka, oprycznicy Maluty Skuratowa, sypiąc żartami i facecjami, spalili go w łaźni wiejskiej jako czarownika; za Aleksego Michajłowicza — cara Potulnego, wychłostano go bez miłosierdzia batogami i wszystkie rękopisy jego dzieł spalono mu na gołym grzbiecie; za Piotra Aleksiejewicza — cara Wielkiego, wybił się Kiwrin początkowo jako znawca w dziedzinie chemii i hutnictwa, później jednak naraził się czymś kniaziowi Romodanowskiemu, został zesłany na katorgę do tulskiej fabryki broni, zbiegł stamtąd do Indii, długo wędrował po świecie, był pokąsany przez jadowite żmije i krokodyle, mimochodem prześcignął jogów, wrócił ponownie do Rosji w najgorętszym okresie pugaczowszczyzny, oskarżono go o uzdrawianie buntowników, wyrwano mu nozdrza i zesłano dożywotnio do Sołowca. W Sołowcu miał znowu masę najrozmaitszych przykrości, aż wreszcie wylądował w INBADCZAM-ie, gdzie w krótkim czasie objął stanowisko kierownika dziani.

— W-witam p-pana! — zahuczał, kładąc przede mną klucze od swych pracowni. — B-biedaku, d-do czego to podobne! W t-taką noc powinien pan szaleć, c-co to za id-diotyzm, z-zadzwonię do Mode-sta i ja p-podyżuruję…

Widać było, że myśl ta nagle przyszła mu do głowy i strasznie się do niej zapalił.

— Z-zaraz, gdzie jest jego t-telefon? P-przekleństwo, n-nigdy nie p-pamiętam n-numerów… Jeden p-piętnaście albo p-pięć jedenaście…

— Ależ co znowu, Fiodorze Simeonowiczu! — wykrzyknąłem. — Mowy nie ma! Właśnie zamierzam trochę popracować!

— Aa, p-popracować! T-to co innego! B-bardzo dobrze, z-zna-komicie, t-to się chwali!… A ja, u d-diabła, elektroniki ani w z-ząb… T-trzeba się uczyć, bo ta cała m-magia słowa, anachroniczne hokus-pokus z p-psychopolami, p-prymityw… Z-zagranka naszych p-pradziadów…

W mgnieniu oka, nie ruszając się z miejsca, wyczarował dwie duże antonówki, jedną wręczył mnie, z drugiej odgryzł połowę naraz i zaczął soczyście chrupać.

— P-przekleństwo, znów mi wyszło r-robaczywe… A p-pańskie zdrowe? To d-dobrze… P-później wpadnęjeszcze do p-pana, Sasza, b-bo jednak n-nie bardzo r-rozumiem system impulsów… W-wypiję trochę w-wódki i wpadnę… Impuls d-dwadzieścia dziewięć w p-pań-skiej maszynie… Albo m-maszyna kłamie, albo ja n-nie r-rozumiem. … P-przyniosę p-panu do p-poczytania k-kryminał G-gardne-ra. P-pan przecież zna angielski? D-dobrze, szelma, pisze, p-pierwszorzędnie! W-występuje tam t-taki adwokat b-bestia, P-perry Mason… I m-może jeszcze coś z s-science fiction… m-może Asimov lub B-bradbury…

Podszedł do okna i wyrzekł z zachwytem:

— Ale z-zamieć, d-diablo kocham t-takie coś! Wszedł otulony w nurkowe futro, szczupły i elegancki Christobal Hozewicz Junta. Fiodor Simeonowicz obejrzał się.

— A, Ch-christo! — wykrzyknął. — Popatrz no, ten g-ghipi Ka-mieniojad w-wlepił m-młodemu człowiekowi d-dyżur na Nowy Rok. M-może go z-zastąpimy, p-posiedzimy we d-dwójkę, p-pogadamy o dawnych czasach, w-wypijemy, hę? P-po co chłopak m-ma się m-męczyć? P-powinien tańczyć z p-pannami…

Junta położył na biurku klucze i odparł niedbale:

— Obcowanie z kobietami tylko wtedy daje satysfakcję, jeżeli mężczyzna musi przedtem pokonać przeszkody…

— N-no jakże by inaczej! — zahuczał Fiodor Simeonowicz. — D-dużo krwi i p-pieśni d-dużo z racji p-pięknych p-płynie dam… I j-jak to jest u p-pana? Tylko ten osiągnie szczęście, kto nie zna s-słowa „strach”…

— Właśnie — powiedział Junta. — A ponadto nie cierpię filantropii.

— On nie cierpi f-filantropii! A kto wybłagał ode m-mnie Od-ichmantjewa? Przekabacił mi t-takiego laboranta… P-postaw teraz p-przynajmniej b-butelkę szampana… Albo słuchaj, n-nie chcę szampana! Amontillado! Z-zostało ci jeszcze z t-toledańskich zapasów?

— Czekają na nas, Teodorze — przypomniał Junta.

— T-tak, racja… Muszę jeszcze znaleźć k-krawat… i w-walon-ki, nie złapiemy p-przecież t-taksówki… Idziemy, n-niech p-pan się tu nie z-zanudzi, Sasza.

— W noc noworoczną dyżurni nie nudzą się w instytucie — rzekł półgłosem Junta. — Zwłaszcza nowi pracownicy.

Poszli ku drzwiom. Junta przepuścił przodem Fiodora Simeonowicza, spojrzał na mnie z ukosa i szybko nakreślił palcem na ścianie gwiazdę Salomona. Gwiazda rozbłysła, po czym zaczęła blednąc jak ślad wiązki elektronów na ekranie oscylografu. Splunąłem trzykroć przez lewe ramię.

Christobal Hozewicz Junta, kierownik Działu Sensu Życia, był człowiekiem wybitnym, lecz, jak się zdaje, absolutnie bez serca. Ongiś, we wczesnej młodości, był przez długi czas Wielkim Inkwizytorem i do dziś zachował niektóre nawyki. Niemal wszystkie swoje niezrozumiałe eksperymenty przeprowadzał na sobie lub na swych pracownikach, sam słyszałem, jak mówiono o tym z oburzeniem na walnym zebraniu związkowym. Zajmował się badaniem sensu życia, na razie jednak nie posunął się zbyt daleko, aczkolwiek uzyskał dość interesujące rezultaty, dowiódł, na przykład, teoretycznie, iż śmierć bynajmniej nie jest koniecznym atrybutem życia. To ostatnie odkrycie również wywołało oburzenie — tym razem na seminarium filozoficznym. Do swego gabinetu nie wpuszczał prawie nikogo, a po instytucie chodziły słuchy, że jest tam moc ciekawych rzeczy. Opowiadano, że w rogu stoi wspaniale wypchany pewien stary znajomy Christobala Hozewicza, Standartenfuhrer SS w galowym mundurze, z monoklem, kordzikiem, żelaznym krzyżem z dębowymi liśćmi oraz innymi akcesoriami. Junta był znakomitym dermoplastą. Standartenfuhrer według słów Christobala Hozewicza również. Ale Christobal Hozewicz był szybszy. Lubił wyprzedzać — zawsze i we wszystkim. Nieobcy był mu także pewien sceptycyzm. W jednej z jego pracowni wisiał olbrzymi plakat: „Czy jesteśmy potrzebni sami sobie?”. Bardzo niepospolity człowiek.

Punkt o piętnastej, zgodnie z regulaminem pracy, przyniósł klucze doktor nauk Ambroży Ambruazowicz Wybiegałło. Eył w walonkach podzelowanych skórą, w cuchnącym rurmańskim kożuchu, znad podniesionego kołnierza sterczała niechlujna szpakowata broda. Włosy strzygł „pod garnek”, tak że nikt nigdy nie widział jego uszu.

— Tego… — zaczął podchodząc do biurka. — Tam u mnie może się coś dzisiaj wykluć. To znaczy, w pracowni. Trzeba by… tego… dopilnować. Nałożyłem mu żarcia, tego… z pięć bochenków chleba, parzonych otrąb, no i dwa wiadra odciąganego mleka. Ale jak to wszystko, tego… zeżre, zacznie się ciskać. Tak ty zadryndaj do mnie, mą szer.

Położył przede mną pęk kluczy od spichrza i, jakby czymś zafrasowany, otworzył usta i wlepił we mnie oczy. Oczy miał przezroczyste, w brodzie pełno plew.

— Dokąd mam zadryndać? — spytałem. Bardzo go nie lubiłem. Był cyniczny i głupi. Pracę, za którą otrzymywał trzysta pięćdziesiąt rubli miesięcznie, można by śmiało nazwać eugeniką, ale nikt jej tak nie nazywał, wszyscy woleli trzymać się od tego z daleka. Tenże Wybiegałło twierdził, iż wszystkie, tego… nieszczęścia wynikają po prostu z niezaspokojenia i jeżeli dać człowiekowi wszystko, to znaczy chleba, no i jeszcze parzonych otrąb — będzie to nie człowiek, lecz anioł. Tę nader nieskomplikowaną teorię usiłował forsować, nie przebierając w środkach, potrząsając tomami klasyków, z których w sposób niesłychanie prymitywny wyrywał nieomal z mięsem cytaty, opuszczając i skreślając wszystko, co mu nie pasowało. W swoim czasie Rada Naukowa ugięła się pod naporem tej niepohamowanej, nawet zgoła pierwotnej demagogii i temat Wybiegałły został włączony do planu. Działając ściśle według tego planu, skrupulatnie obliczając swe osiągnięcia w procentach wykonania i nigdy nie zapominając o reżimie oszczędności, zwiększeniu rotacji środków obrotowych, jak również o związku z życiem, Wybiegałło zaprogramował trzy modele eksperymentalne: model Człowieka niezaspokojonego całkowicie, model Człowieka niezaspokojonego żołądkowo oraz model Człowieka w pełni zaspokojonego. Całkowicie niezaspokojony antropoid dojrzał pierwszy — wykluł się dwa tygodnie temu. To nieszczęsne stworzenie pokryte niby Hiob wrzodami, na wpół rozkładające się, nękane wszelakimi znanymi i nieznanymi chorobami, cierpiące z powodu zimna i gorąca zarazem, wypadło na korytarz, napełniło instytut serią głośnych nieartykułowanych skarg i zdechło. Wybiegałło triumfował. Teraz już można było przyjąć za pewnik, że jeśli człowieka nie karmić, nie poić i nie leczyć, to będzie, tego… nieszczęśliwy i może nawet zemrzeć. Tak jak zmarło się temu. Radę Naukową ogarnęła groza. Koncepcja Wybiegałły ukazała się im z jakiejś makabrycznej strony. Powołano komisję, której zadaniem była kontrola pracy Wybiegałły. On jednak, zgoła tym nie speszony, przedstawił dwa zaświadczenia, z których wynikało, po pierwsze, że trzech jego laborantów wyjeżdża co roku do pracy w podopiecznym sowchozie, i po drugie, że sam Wybiegałło był ongiś więźniem caratu, a teraz prowadzi cykl popularnych wykładów w audytorium miejskim oraz w terenie. I gdy oszołomiona komisja usiłowała połapać się w logice zachodzących wypadków, wywiózł sobie wolniutko z podopiecznej przetwórni ryb (w ramach powiązań z produkcją) cztery ciężarówki łebków śledziowych dla dojrzewającego antropoida niezaspokojonego żołądkowo. Komisja pisała sprawozdanie, a instytut w strachu oczekiwał dalszych wydarzeń. Sąsiedzi Wybiegałły z tego samego piętra brali bezpłatne urlopy. — Dokąd mam zadryndać? — spytałem.

— Dokąd? No jak to… tego… do domu, a gdzieżby w Nowy Rok! Moralność przede wszystkim, kochany. Nowy Rok wita się w domu. Tak wypada po naszemu, nes pa?

— Wiem, że do domu. Ale jaki numer?

— Zajrzyj do książki. Umiesz czytać? No więc… tego… poszukaj w książce. My nie mamy sekretów, jak niektórzy inni. Ań mas.

— Dobrze — powiedziałem. — Zadryndam.

— Zadryndaj, mą szer, zadryndąj. A jak zacznie gryźć, to nie krępuj się, daj mu po pysku. Se la wi.

Zdobyłem się na odwagę i odburknąłem:

— Nie przypominam sobie, żebyśmy pili bruderszaft.

— Pardon?

— Nic, ja tak sobie.

Patrzył na mnie chwilę przezroczystymi oczami, pozbawionymi jakiegokolwiek wyrazu, potem rzekł:

— Jak nic, to i dobrze. No, wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. Bywaj zdrów. Ariwuar.

Wcisnął na oczy uszatą czapę i wyszedł. Czym prędzej otworzyłem lufcik. Wpadł Roman Ojra-Ojra w zielonym palcie z barankowym kołnierzem, powęszył garbatym nosem i zapytał:

— Wybiegałło przybiegałło?

— Przybiegałło — odpowiedziałem.

— N-no tak. Śledzie. Łap klucze. Wiesz, gdzie on zwalił jedną ciężarówkę? Pod oknami Giana Giacomo. Wprost pod jego gabinetem. Noworoczny prezencik. Wypalę u ciebie papierosa.

Padł na olbrzymi skórzany fotel, rozpiął płaszcz i zapalił.

— Dalej, bierz się do roboty — powiedział. — Dane: zapach sosu śledziowego, intensywność szesnaście mikrosiekier, kubatura… — Ogarnął wzrokiem pokój. — No, sam pokombinuj, rok na przełomie, Saturn w konstelacji Wagi… Jazda!

Podrapałem się za uchem.

— Saturn… Co ty mi o Saturnie… A jaki wektor magistatum?

— Ee, bracie — powiedział Ojra-Ojra — to już sam powinieneś…

Podrapałem się za uchem, obliczyłem w pamięci wektor i wykonałem, jąkając się trochę, działanie akustyczne (wymówiłem zaklęcie). Ojra-Ojra zatkał nos. Wyrwałem z brwi dwa włoski (okropnie to bolesne) i spolaryzowałem wektor. Zapach nabrał jeszcze większej mocy.

— Do kitu — zganił mnie Ojra-Ojra. — Co ty wyrabiasz, uczniu czarnoksiężnika? Nie widzisz, że lufcik otwarty?

— Aha, rzeczywiście. — Uwzględniłem dywergencję i rotację, spróbowałem rozwiązać w pamięci równanie Stokesa, pomyliłem się, wyrwałem, oddychając przez usta, jeszcze dwa włoski, powęszyłem chwilę, wymamrotałem zaklęcie Awersa i już się nastawiłem psychicznie do wyrwania następnego włoska, gdy okazało się nagle, że pokój przewietrzył się w sposób naturalny, a Roman doradził mi oszczędzać brwi i zamknąć lufcik.

— Tróją — powiedział. — Teraz przejdźmy do materializacji.

Przez pewien czas zajmowaliśmy się materializacją. Ja stwarzałem gruszki, a Roman kazał mi je zjadać. Gdy odmawiałem, zmuszał mnie do tworzenia następnych. „Poty będziesz pracował, póki nie wyjdzie coś jadalnego — mówił. — A te oddasz Modestowi. On jest przecież Kamieniojad”. Wreszcie stworzyłem prawdziwą gruszkę — dużą, żółciutką, miękką jak masło i gorzką jak chinina. Zjadłem ją i wtedy Roman pozwolił mi odpocząć.

W tym momencie przyniósł klucze bakałarz czarnej magii, Magnus Fiodorowicz Red’kin, grubas ustawicznie zaaferowany i obrażony na cały świat. Bakalaureat otrzymał trzysta lat temu za wynalezienie portek-niewidek. Od tego czasu Red’kin bez przerwy je udoskonalał. Portki-niewidki przeobraziły się najpierw w pludry-niewidki, potem w szarawary-niewidki, wreszcie od niedawna zaczęto o nich mówić jako o dżinsach-niewidkach. Ani rusz nie mógł dojść z nimi do ładu. Na ostatnim seminarium czarnej magii, gdy wygłaszał któryś z rzędu referat: „Przyczynek do pewnych nowych właściwości spodni-niewidek Red’kina”, znów się zblamował. W czasie pokazu zmodernizowanego modelu coś się zacięło i spodnie zamiast uczynić niewidzialnym wynalazcę, naraz z głośnym pstryknięciem zniknęły same. Sytuacja nader krępująca. Przede wszystkim jednak pracował Magnus Fiodorowicz nad rozprawą, której temat brzmiał następująco: ,,Materializacja oraz naturalizacja linearna Białej Tezy jako argument dość dowolnej funkcji Z, nie dającego się w pełni wyobrazić szczęścia ludzkiego”.

Osiągnął w tej dziedzinie znaczne i poważne rezultaty, z których wynikało, że ludzkość dosłownie pławiłaby się w nie dającym się w pełni wyobrazić szczęściu, gdyby tylko udało się znaleźć ową Białą Tezę i — rzecz najważniejsza — zrozumieć, co to właściwie jest i gdzie tego szukać.

Wzmiankę o Białej Tezie spotyka się tylko w dziennikach Ben Becalela. Otóż podobno wyodrębnił on Białą Tezę jako produkt uboczny pewnej reakcji alchemicznej i nie mając czasu na zajmowanie się takim drobiazgiem, wmontował ją do jakiegoś swego przyrządu w charakterze elementu pomocniczego. W jednym z ostatnich pamiętników, pisanych już w lochu więziennym, Ben Becalel oznajmia: „Możecie sobie coś takiego wyobrazić? Owa Biała Teza nie spełniła jednak moich nadziei, niestety. Gdy uświadomiłem sobie jak ogromną mogłaby przynieść korzyść — mam na myśli szczęście wszystkich ludzi na świecie — okazało się, że nie pamiętam, gdzie ją wmontowałem”. Instytut był w posiadaniu siedmiu przyrządów, należących niegdyś do Ben Becalela. Sześć Red’kin rozebrał do ostatniej śrubki, lecz nic szczególnego nie znalazł. Siódmym przyrządem była kanapa-translator. Ale na niej położył łapę Witek Korniejew, co sprawiło, że do nieskomplikowanej duszy Red’kina wkradły się najczarniejsze podejrzenia. Zaczął więc śledzić Korniejewa, doprowadzając go tym do wściekłej pasji. Pożarli się, stali się zaciętymi wrogami i ta sytuacja trwa po dzień dzisiejszy. Do mnie jako przedstawiciela nauk ścisłych Magnus Fiodorowicz odnosił się życzliwie, jakkolwiek potępiał moją przyjaźń „z tym plagiatorem”. Był to na ogół niezły człowiek, bardzo pracowity, bardzo wytrwały i absolutnie bezinteresowny. Dokonał olbrzymiej pracy, gromadząc wręcz gigantyczny zbiór przeróżnych definicji szczęścia. Były tam najprostsze definicje negatywne („Pieniądze nie dają szczęścia”), najprostsze pozytywne („Najwyższe zadowolenie, całkowity dostatek, sukces, powodzenie”), definicje kazuistyczne („Szczęście jest to brak nieszczęścia”) oraz paradoksalne („Najszczęśliwsi są głupcy, błazny, debile i abnegaci, albowiem nie doznają wyrzutów sumienia, nie boją się upiorów ani innych duchów, nie nęka ich obraz przyszłych klęsk i nie łudzą się nadzieją pomyślności”).

Magnus Fiodorowicz położył na stole pudełko z kluczem i łypiąc na nas nieufnym okiem, oznajmił:

— Znalazłem jeszcze jedną definicję.

— Jaką? — spytałem.

— Coś w rodzaju wiersza. Tylko bez rymów. Chcecie?

— Oczywiście — powiedział Roman.

Magnus Fiodorowicz wyjął notes i zacinając się, przeczytał:

I wy mnie pytacie, co uważam za najwyższe szczęście na ziemi? Dwie rzeczy: zmieniać w ten sposób stan mego ducha, jak gdybym pensa na szyling wymieniał, i młodej dziewczyny piosenkę usłyszeć nie na mej drodze, lecz w chwilę później gdy mnie o drogę zapyta.

— Nic nie rozumiem — rzekł Roman. — Niech pan pokaże, muszę sam przeczytać.

Red’kin podał mu notes i wyjaśnił:

— To Christopher Loge. Z angielskiego.

— Świetny wiersz — pochwalił Roman. Magnus Fiodorowicz westchnął.

— Jedni mówią to, drudzy co innego.

— Ciężka historia — odparłem współczująco.

— Prawda? Jak to wszystko powiązać? Dziewczyny piosenkę usłyszeć… I przecież nie pierwszą lepszą piosenkę, ale żeby dziewczyna była młoda, znajdowała się nie na jego drodze, w dodatku, żeby śpiewała w chwilę później, gdy go o drogę zapyta… Czy to możliwe? Czy takie rzeczy dadzą się algorytmować?

— Wątpię — odparłem. — Ja bym się nie podjął.

— No właśnie — podchwycił. — A przecież pan jest kierownikiem zakładu przetwarzania danych! Któż więc to zrobi?

— A może on tego w ogóle nie ma? — rzekł Roman prowokacyjnie.

— Czego?

— Szczęścia.

Magnus Fiodorowicz z punktu się obraził.

— Jak to nie ma — oświadczył z godnością. — Wszakże ja sam doświadczałem go niejednokrotnie.

— Wymieniając pensa na szyling? — spytał Roman. Magnus Fiodorowicz obraził się jeszcze bardziej i wyrwał mu z rąk notes.

— Pan jest zbyt młody… — zaczął.

Wtem rozległ się huk, trzask, buchnął płomień i zapachniało siarką. Na środku pokoju zjawił się Merlin. Magnus Fiodorowicz, który mimo woli odskoczył w stronę okna, rzucił z pasją: „Tfu, a niech cię…” i wybiegł z pokoju.

— Good God! — powiedział Ojra-Ojra, przecierając zaprószone oczy. — Canst thou not come in by usual way as decent people do? Sir…(Czyżby zwykła droga nie odpowiadała panu? )

— Beg thy pardon (Przepraszam). — odrzekł Merlin zadufanym tonem i popatrzył na mnie z satysfakcją. Na pewno byłem blady, ponieważ bardzo się przestraszyłem samozapalenia.

Merlin wygładził fałdy mocno nadjedzonej przez mole peleryny, cisnął na stół wiązką kluczy i spytał:

— Czy milordowie zauważyli, jaka jest pogoda?

— Zgodna z prognozą — odpowiedział Roman.

— Otóż to, sir Ojra-Ojra! Otóż to!

— Radio to rzecz pożyteczna.

— Nie słucham radia — oburzył się Merlin. — Mam własne metody. Machnął połą płaszcza i uniósł się na metr od podłogi.

— Ostrożnie — zauważyłem — żyrandol.

Merlin spojrzał na żyrandol i ni z gruszki, ni z pietruszki zaczął:

— Nie mogę zapomnieć, drodzy milordowie, jak w zeszłym roku wraz z sir przewodniczącym rady dzielnicowej, towarzyszem. Perejasławskim…

Ojra-Ojra ziewnął rozdzierająco, mnie też zrobiło się smętnie. Merlin byłby chyba jeszcze gorszy niż Wybiegałło, gdyby nie był tak archaiczny i tak zadufany w sobie. Przez czyjeś niedopatrzenie udało mu się wcisnąć na stanowisko kierownika Działu Przepowiedni i Proroctw, jako że we wszystkich ankietach pisał o swej nieprzejednanej walce z imperializmem Jankesów jeszcze we wczesnym średniowieczu, załączając do ankiet poświadczone notarialnie odbitki odpowiednich stronic z Marka Twaina. Później został znów przeniesiony na dawne stanowisko kierownika biura pogody, gdzie podobnie jak tysiąc lat temu zajmował się przepowiadaniem zjawisk atmosferycznych za pomocą zarówno sposobów magicznych, jak i na podstawie zachowania się tarantuli, nasilania się bólów reumatycznych oraz obserwacji, czy świnie sołowieckie zdradzają chęć do tarzania się w błocie, czy też z niego wyłażą. Głównym zresztą źródłem jego prognoz był najwulgarniejszy podsłuch radiowy, realizowany za pośrednictwem aparatu detektorowego, świśniętego ponoć jeszcze w latach dwudziestych z sołowieckiej wystawy młodych techników. Merlin żył w wielkiej przyjaźni z Nainą Kijewną Horynycz i wspólnie z nią trudnił się kolekcjonowaniem, jak też rozsiewaniem wieści o pojawieniu się w lasach kudłatej olbrzymki i o porwaniu pewnej studentki przez jeti z Elbrusu. Mówiono także, że od czasu do czasu bierze on udział w nocnych seansach na Łysej Górze wraz z Cha Em Wijem, Chomą Brutusem i innymi chuliganami.

Obaj z Romanem milczeliśmy czekając, kiedy wreszcie zniknie. Merlin tymczasem, owinąwszy się szczelnie peleryną, ulokował się wygodnie pod żyrandolem i rozpoczął długą opowieść, która już dawno wszystkim się przejadła, mianowicie, jak to kiedyś wspólnie z przewodniczącym sołowieckiej rady dzielnicowej, towarzyszem Perejasławskim, odbywali wojaż inspekcyjny po rejonie. Cała ta historia była wierutnym łgarstwem, nieudolną i koniunkturalną transpozycją z Marka Twaina. Mówiąc o sobie, używał zwykle trzeciej osoby liczby pojedynczej, a przewodniczącego, myląc się chwilami, nazywał królem Arturem.

— Tak więc przewodniczący rady i Merlin wyruszyli w drogę i przyjechali do pasiecznika, Bohatera Pracy, sir Samotniczenki, który był mężnym rycerzem i słynnym pszczelarzem. Sir Samotniczenko zameldował o swoich osiągnięciach w pracy i poleczył trochę sir Artura jadem pszczelim z zapalenia korzonków nerwowych. I sir przewodniczący przebywał tam trzy dni, i zapalenie ustąpiło, i ruszyli w dalszą podróż, i w drodze sir Ar… przewodniczący powiedział: ,,Nie mam miecza”. — „Nic nie szkodzi — rzekł na to Merlin — zdobędę miecz dla ciebie”. I przyjechali nad wielkie jezioro, i widzi Artur, że z jeziora wychynęła ręka…

Tu zabrzmiał dzwonek telefonu, a ja z radością chwyciłem za słuchawkę.

— Halo! Halo, słucham.

W słuchawce coś mamrotało i równocześnie w pokoju gęgał Merlin: „I niedaleko Leżniewa spotkali sir Pellinora, jednakże Merlin sprawił, aby Pellinor nie zauważył przewodniczącego…”.

— Sir obywatelu Merlin — powiedziałem. — Czy można by nieco ciszej? Nic nie słychać.

Merlin zamilkł z miną człowieka gotowego w każdej chwili podjąć na nowo opowieść.

— Halo — powiedziałem znów do słuchawki.

— Kto przy aparacie?

— A o kogo panu chodzi? — spytałem odruchowo.

— Wypraszam sobie. Pan nie jest w budzie jarmarcznej, Priwałow.

— Przepraszam, Modeście Matwiejewiczu. Dyżurny Priwałow przy telefonie.

— No właśnie. Niech pan melduje.

— Co mam meldować?

— Słuchajcie no, Priwałow. Pan znów zachowuje się jak nie wiadomo kto. Z kim pan rozmawiał? Jakim prawem na posterunku znajdują się osoby postronne? Dlaczego po godzinach pracy ktoś jeszcze przebywa w instytucie?

— To Merlin — odpowiedziałem.

— Niech pan go wyrzuci na zbity pysk!

— Z przyjemnością — oznajmiłem. Na twarz Merlina, który niewątpliwie podsłuchiwał, wystąpiły czerwone plamy, mruknął: „Gru-bia-nin!” — i rozpłynął się w powietrzu.

— Z przyjemnością czy bez, to mnie nie obchodzi. Miałem przed chwilą sygnał, powierzone panu klucze rzuca pan na stół, zamiast zamykać je w szufladzie.

Wybiegałło doniósł, pomyślałem.

— Dlaczego pan nic nie mówi?

— Zastosuję się do polecenia.

— W takim więc akcepcie — zakończył Modest Matwiejewicz. — Czujność musi być na wysokości zadania. Jasne?

— Jasne.

Mruknął: „To wszystko” i położył słuchawkę.

— No dobra — Ojra-Ojra zapiął zielone palto. — Idę otwierać konserwy i odkorkowywać butelki. Bądź zdrów, Sasza, wpadnę jeszcze później.

ROZDZIAŁ 2

Szedłem ciemnymi korytarzami, wiodącymi w dół, to znów pod górą. Byłem sam. Wołałem — nikt nie odpowiadał. Byłem sam w tym wielkim, zagmatwanym jak labirynt domu.

Guy de Maupassant

Wepchnąłem klucze do kieszeni marynarki i wyruszyłem na pierwszy obchód. Głównymi schodami, które za mojej pamięci były używane tylko jeden raz, gdy instytut zwiedzała jakaś koronowana osoba z Afryki, zbiegłem do olbrzymiego westybulu z wielowiekowymi nawarstwieniami ozdób architektonicznych i zajrzałem przez okienko do portierni. W fosforyzującej mgławicy majaczyły tam dwa makrodemony Maxwella. Demony grały w jedną z najbardziej stochastycznych gier — w orła i reszkę. Trawiły na to wszystek wolny czas. Olbrzymie, niemrawe, nieopisanie absurdalne — przypominały odziane w zniszczoną liberię kolonie wirusa Heinego-Medina pod mikroskopem elektronowym. Jak przystoi demonom Maxwella, przez całe życie zajmowały się otwieraniem i zamykaniem drzwi. Były to rutynowane, świetnie wytresowane egzemplarze, ale jeden z nich, ten, który pilnował wyjścia, osiągnął już wiek emerytalny, równy wiekowi Galaktyki, od czasu do czasu dziecinniał i przestawał pracować. W takich razach ktoś z Obsługi Technicznej wkładał skafander, wchodził do portierni napełnionej stężonym argonem i doprowadzał starego do przytomności.

Zgodnie z instrukcją zakląłem oba demony, to znaczy, zamknąłem kanały informacji, i zwarłem na sobie urządzenia wejściowo-wyjściowe. Demony nie zareagowały, były zaprzątnięte czym innym. Jeden wygrywał, a drugi — zgodnie z logiką — przegrywał, i fakt ten, naruszający równowagę statystyczną, bardzo je niepokoił. Zakryłem okienko osłoną, następnie obszedłem cały westybul. Panował tu wilgotny półmrok, każdy krok dudnił głośnym echem. Gmach instytutu był w ogóle dość wiekowy, a jego budowa zaczęła się prawdopodobnie od westybulu. W zapleśniałych kątach połyskiwały białawo kości przykutych łańcuchami szkieletów, gdzieś jednostajnie kapała woda, w niszach między kolumnami stały w nienaturalnych pozach zakute w zardzewiałe zbroje posągi, pod ścianą na prawo od wejścia leżały zwalone na kupę szczątki starożytnych bożków, na wierzchu sterczały gipsowe nogi w butach z cholewami. Z poczerniałych portretów na ścianach spoglądali surowo czcigodni starcy, w twarzach ich można było dostrzec znajome rysy Fiodora Simeonowicza, towarzysza Giana Giacomo oraz innych mistrzów. Cały ten archaiczny chłam dawno już należało wyrzucić, przebić w ścianach okna i założyć świetlówki, ale cóż — wszystko było zaprzychodowane, zainwentaryzowane i mocą osobistego zakazu Modesta Matwiejewicza chronione przed marnotrawstwem.

Na kapitelach kolumn i w labiryntach gigantycznego żyrandola, który zwisał z poczerniałego plafonu, szeleściły nietoperze i psy latające. Modest Matwiejewicz wojował z nimi bez ustanku. Polewał je terpentyną i kreozotem, opylał środkami owadobójczymi, opryskiwał heksachloranem, one zaś ginęły tysiącami, a odradzały się w dziesiątkach tysięcy. Przechodziły mutacje, powstawały wśród nich szczepy śpiewające i gadające, potomkowie najstarszych rodzajów żywili się teraz wyłącznie proszkiem perskim zmieszanym z chlorofosfatem, a nasz kinooperator, Sania Drozd, przysięgał, że widział tu kiedyś na własne oczy nietoperza podobnego jak dwie krople wody do towarzysza kierownika kadr.

W głębokiej niszy, z której ciągnęło lodowatym smrodem, ktoś przeciągle zajęczał i zabrzęczał łańcuchami. „Wypraszam sobie — zgromiłem go surowo. — Cóż to za mistyka! Wstyd!…” W niszy ucichło. Pieczołowicie poprawiłem zagięty róg dywanu i wszedłem po schodach na górę.

Jak wiadomo, instytut wydawał się z zewnątrz budynkiem jednopiętrowym. W rzeczywistości miał co najmniej jedenaście pięter. Nigdy nie wchodziłem wyżej jedenastego, gdyż windę stale naprawiano, a latać jeszcze nie umiałem. Fasada o dziesięciu oknach, podobnie jak większość fasad, była również złudzeniem wzrokowym. Instytut ciągnął się co najmniej na kilometr, licząc na prawo i na lewo od westybulu i mimo to wszystkie jego okna wychodziły na tę samą krętą ulicę i na tę samą hurtownię. Nie mogłem się temu nadziwić. Początkowo zamęczałem Ojrę-Ojrę, żeby mi wytłumaczył, jak to się daje pogodzić z klasycznymi lub bodaj relatywistycznymi pojęciami o właściwościach przestrzeni. Nie zrozumiałem nic z jego wyjaśnień, ale po pewnym czasie przyzwyczaiłem się i przestałem się dziwić. Jestem głęboko przekonany, że za kilkanaście lat byle uczeń będzie lepiej orientował się ogólnie w teorii względności niż dzisiejszy specjalista. W tym celu bynajmniej nie musi się rozumieć, w jaki sposób zachodzi zakrzywienie przestrzeni-czasu, trzeba tylko, aby to pojęcie od dziecka weszło w krew i stało się czymś normalnym. Cały parter był zajęty przez Dział Szczęścia Linearnego. Tu rozpościerało się królestwo Fiodora Simeonowicza, pachniało tu jabłkami i leśnym igliwiem, tu pracowały najładniejsze dziewczęta i najwspanialsi chłopcy. Nie było tu mrocznych fanatyków, znawców i adeptów czarnej magii. Nikt nie wyrywał sobie włosów, sykając i krzywiąc się z bólu, nikt nie mamrotał zaklęć brzmiących jak nieprzystojne wyliczanki, nie warzył żywcem ropuch i wron o pomocy, przy pełni księżyca, w noc Kupały, w feralne dni. Tu pracowali na optymizm. Robili wszystko, co możliwe, w ramach białej, submolekularnej i infraneuronowej magii, aby wzmocnić tonus duchowy każdego pojedynczego człowieka, jak również całych kolektywów ludzi pracy. Tu kondensowali i rozsyłali na cały świat pogodny wesoły śmiech; opracowywali, wypróbowywali i upowszechniali modele sposobów bycia i stosunków międzyludzkich, zacieśniające przyjaźń i eliminujące niezgodę; sporządzali drogą sublimacji ekstrakty odsmucaczy, nie zawierające ani jednej cząsteczki alkoholu lub innych narkotyków. Obecnie przygotowywali do doświadczeń w terenie uniwersalny przenośny źłowytrzebiacz i opracowywali nowe gatunki fenomenalnych stopów rozumu i dobroci.

Otworzyłem drzwi do sali głównej i, stojąc na progu, patrzyłem z zachwytem, jak pracuje olbrzymi kondensator Dziecięcego Śmiechu, przypominający trochę generator van de Graaffa. Z tą tylko różnicą, że pracował zupełnie bezszmerowo i wokół niego unosił się przyjemny zapach. Zgodnie z instrukcją powinienem przekręcić dwa białe wyłączniki nożowe na pulpicie, żeby zgasło złociste jaśnienie, żeby w sali zrobiło się ciemno, zimno i nieruchomo — słowem, instrukcja nakazywała przerwać obwód w danym pomieszczeniu produkcyjnym. Tymczasem ja bez chwili wahania cofnąłem się na korytarz i zamknąłem za sobą drzwi. Wyłączanie czegokolwiek w pracowniach Fiodora Simeonowicza wydawało mi się po prostu świętokradztwem.

Szedłem powoli korytarzem, oglądając zabawne obrazki na drzwiach pracowni, i na zakręcie spotkałem skrzata Tichona, który je malował i co noc zmieniał. Przywitaliśmy się uściskiem dłoni. Tichon był to poczciwy szary skrzat z obwodu riazańskiego, zesłany przez Wiją do Sołowca za jakieś przewinienie — ukłonił się komuś nie tak, jak należało, czy też nie chciał zjeść ugotowanej żmii… Fiodor Simeonowicz przygarnął go, umył, wyleczył z nałogowego alkoholizmu i skrzat zadomowił się na parterze. Malował znakomicie, w stylu Bidstrupa, i słynął wśród miejscowych skrzatów z rozsądku i trzeźwej postawy.

Miałem już wejść na pierwsze piętro, lecz przypomniałem sobie o wiwarium i udałem się do sutereny. Dozorca wiwarium, starszy wyzwolony wampir Alfred, pił herbatę. Na mój widok usiłował schować imbryk pod stół, stłukł szklankę, zaczerwienił się i spuścił oczy. Zrobiło mi się go żal.

— Wszystkiego dobrego w Nowym Roku — powiedziałem udając, że nic nie zauważyłem.

Odkaszlnął, zasłonił usta dłonią i odpowiedział chrypiącym głosem:

— Bardzo dziękuję. I panu również.

— Wszystko w porządku? — zapytałem spoglądając na rzędy klatek i żłobów.

— Briareus złamał palec — poinformował Alfred.

— Jakim cudem?

— Ano tak. Na osiemnastej prawej ręce. Dłubał w nosie, odwrócił się niezgrabnie, hekatonchejrowie to przecież straszne niezdary, no i złamał.

— Trzeba więc weterynarza…

— Obejdzie się! Albo to pierwszy raz…

— Nie, tak nie można — powiedziałem. — Chodźmy zobaczyć.

Poszliśmy w głąb wiwarium obok woliery z harpiami, które powiodły za nami mętnym ze snu wzrokiem, obok klatki z hydrą lernejską, posępną i nierozmowną o tej porze roku… Hekatonchejrowie, bracia bliźniacy o stu rękach i pięćdziesięciu głowach, pierworodni Uranosa i Gai, mieszkali w dużej betonowej jaskini, odgrodzonej grubymi prętami z żelaza. Gyes i Kottos spali zwinięci jak toboły, z których sterczały sine ogolone głowy z zamkniętymi oczami i włochate zwątlałe ręce. Briareus cierpiał. Siedział w kucki przytulony do kraty, wysunął przez otwór rękę z chorym palcem i podtrzymywał ją siedmioma innymi rękami. Pozostałe dziewięćdziesiąt dwie ręce czepiały się prętów lub podpierały głowy. Niektóre z głów spały.

— Co? — spytałem ze współczuciem. — Boli? Czuwające głowy zagadały po helleńsku i obudziły jedną głowę, która znała język rosyjski.

— Okropnie boli — odpowiedziała głowa. Inne umilkły i gapiły się na mnie z otwartymi ustami.

Obejrzałem palec Briareusa. Był brudny i spuchnięty, ale wcale nie złamany. Zwykłe zwichnięcie. W naszej hali sportowej tego typu kontuzje leczono bez doktora. Chwyciłem za palec i z całej siły szarpnąłem ku sobie. Z pięćdziesięciu gardeł wydarł się ryk bólu, Briareus zwalił się na wznak.

— No, no — powiedziałem, wycierając ręce chusteczką. — Już po wszystkim…

Briareus, pociągając nosami, zaczął oglądać palec. Tylne głowy ciekawie wyciągały szyje i kąsały przednie w uszy, żeby im nie zasłaniały widoku. Alfred uśmiechał się.

— Przydałoby się krwi mu upuścić — rzekł z dawno zapomnianą ekspresją, po czym westchnął i dodał: — Ale co on ma za krew, tylko pozór. Mara i nic więcej.

Briareus wstał. Wszystkie pięćdziesiąt głów uśmiechało się błogo. Pomachałem mu dłonią i odszedłem. Po chwili zatrzymałem się przed Kościejem Nieśmiertelnym. Wielki zbrodzień mieszkał osobno w komfortowej klatce wysłanej dywanami, z klimatyzacją i regałami na książki. Na ścianach wisiały portrety Dżyngis-chana, Himmlera, Katarzyny de Medici, jednego z Borgiów i chyba Goldwatera, czy też McCarthy’ego. Kościej w połyskliwym chałacie stał ze skrzyżowanymi nogami przed ogromnym pulpitem i czytał offsetową odbitkę Malleus maleficarum (Młota na czarownice). Wykonywał przy tym jakieś obrzydliwe ruchy długimi palcami — jakby coś przykręcał, to znów wbijał czy też obdzierał. Pozostawał w nieskończonym areszcie prewencyjnym, póki trwało nieskończone śledztwo w sprawie jego nieskończonych zbrodni. W instytucie bardzo go sobie ceniono, ponieważ bywał użyteczny przy niektórych unikalnych eksperymentach, a także jako tłumacz w kontaktach ze Smokiem Horynyczem. (S. Horynycz był zamknięty w starej kotłowni, skąd dolatywało jego metaliczne chrapanie i porykiwania przez sen). Stałem, rozmyślając o tym, że jeśli w jakimś nieskończenie oddalonym od nas punkcie czasu Kościeja wreszcie skażą, to sędziowie, kimkolwiek oni będą, znajdą się w nader dziwnej sytuacji — nie można przecież skazać na karę śmierci nieśmiertelnego zbrodniarza, a dożywocie, jeśli uwzględnić areszt prewencyjny, już odbył.

Wtem ktoś mnie chwycił za nogawkę i przepity głos zawołał:

— Hej, ferajna, kto się składa?

Zdołałem się wyrwać. Trzy wampiry w sąsiedniej wolierze patrzyły na mnie pożądliwie, przyciskając sine mordy do metalowej siatki, znajdującej się pod prądem o napięciu dwustu wolt.

— Rękę mi zgniótł, cholerny okularnik! — powiedział jeden.

— Odczep się — rzuciłem. — Kołek osinowy ci pachnie?

Podbiegł Alfred, trzaskając z bata, i wampiry skryły siew ciemnym kącie, gdzie natychmiast zaczęły ohydnie przeklinać i rżnąć w karty własnej produkcji.

Zwróciłem się do Alfreda:

— No dobrze. Widzę, że wszystko w porządku. Idę dalej.

— Szczęśliwej drogi — odpowiedział skwapliwie.

Wchodząc po schodach usłyszałem łomotanie imbrykiem i znajomy bulgot.

Zajrzałem do hali maszyn i popatrzyłem, jak pracuje generator. Instytut nie był zależny od miejskich źródeł energii. Po sprecyzowaniu zasady determinizmu postanowiono wykorzystać dobrze znane Koło Fortuny jako źródło bezpłatnej energii mechanicznej. Nad cementową podłogą hali wznosił się tylko niewielki odcinek błyszczącej polerowanej obręczy gigantycznego koła, którego oś obrotu leżała gdzieś w nieskończoności, stąd też obręcz wyglądała jak taśma przenośnika, wychodząca z jednej ściany i ginąca w drugiej. W swoim czasie modna była obrona prac na temat obliczenia promienia krzywizny Koła Fortuny, ponieważ jednak prace te dawały wyniki o niezwykle małej dokładności, do dziesięciu megaparseków, Rada Naukowa instytutu podjęła uchwałę, aby przerwać ocenę dysertacji do chwili, gdy budowa transgalaktycznych środków komunikacji umożliwi zwiększenie dokładności.

Kilka biesów z obsługi urządziło sobie przy Kole zabawę, wskakiwały na obręcz, dojeżdżały do ściany, zeskakiwały i pędziły z powrotem. Kategorycznym tonem przywołałem je do porządku. „Wypraszam sobie — powiedziałem. — Nie jesteście w budzie jarmarcznej”. Biesy pochowały się za płaszcze transformatorów i stamtąd zaczęły strzelać we mnie kulkami zżutego papieru. Postanowiłem zignorować smarkaczy, przeszedłem wzdłuż pulpitów i przekonawszy się, że wszystko funkcjonuje całkowicie prawidłowo, udałem się na pierwsze piętro.

Cicho tu było, ciemno, wszędzie gruba warstwa kurzu. Przy niskich uchylonych drzwiach drzemał wsparty na długiej skałkówce stary niedołężny żołnierz w mundurze pułku Preobrażeńskiego i trójgraniastym kapeluszu. Mieścił się tu Dział Magii Obronnej, wśród jego pracowników od dawna już nie było ani jednej żywej duszy. Wszyscy nasi dostojni starcy, z wyjątkiem może Fiodora Simeonowicza, padli w swoim czasie ofiarą żarliwej pasji dla tego dziana magii. Ben Becalel z powodzeniem wysługiwał się Golemem podczas przewrotów pałacowych — gliniany potwór nieczuły na zakusy przekupstwa i odporny na trucizny strzegł pracowni i jednocześnie cesarskiego skarbca. Giuseppe Balsamo stworzył pierwszą w historii eskadrę lotniczą na pomiotłach, która dobrze się sprawdziła na polach bitew podczas wojny stuletniej. Dość szybko jednak rozpadła się — część wiedźm wyszła za mąż, reszta zaś przystała do rajtarów w charakterze markietanek. Król Salomon schwytał i zaczarował tuzin tuzinów ifrytów i sklecił specjalny myśliwski batalion przeciwsłoniowy miotaczy ognia. Młody Christobal Junta przyprowadził Karolowi Wielkiemu smoka chińskiego wytresowanego do walki z Maurami, dowiedziawszy się jednak, że cesarz zamierza wydać wojnę nie Maurom, lecz jego współplemieńcom Baskom, wpadł w wielki gniew i zdezerterował. W ciągu wielowiekowej historii wojen rozmaici magowie doradzali stosowanie wampirów (do nocnego rozpoznania w walce), bazyliszków (aby wrogie wojska kamieniały porażone strachem), latających dywanów (w celu zrzucania nieczystości na nieprzyjacielskie miasta), mieczy-samosieczy o różnorakich zaletach (dla skompensowania małej liczebności wojsk) itd. Jednakże już po pierwszej wojnie światowej, po Grubej Bercie, czołgach, iperycie i chlorze, Magia Obronna zaczęła podupadać. Pracownicy gromadnie uciekali z działu. Najdłużej pozostał niejaki Pitirim Szwarc, były mnich i wynalazca podpórki do muszkietu, z samozaparciem pracujący nad projektem dżinobombardowań. Projekt polegał na zrzucaniu na miasta nieprzyjacielskie butelek z dżinami przetrzymywanymi w zamknięciu co najmniej przez trzy tysiące lat. Dobrze wiadomo, że dżiny w stanie wolnym potrafią tylko burzyć miasta albo budować pałace. Solidnie przetrzymany dżin (rozumował Pitirim Szwarc) na pewno nie będzie po uwolnieniu z butelki budować pałaców i nieprzyjaciel dostanie za swoje. Pewną przeszkodą w realizacji tego pomysłu był niedostatek butelek z dżinami, toteż Szwarc zamierzał uzupełnić zapasy drogą głębinowego trałowania Morza Czerwonego oraz Śródziemnego. Podobno, dowiedziawszy się o bombie wodorowej oraz o wojnie bakteriologicznej, stary Pitirim utracił równowagę ducha, porozdawał swoje dżiny innym działom, a sam przeszedł do Christobala Junty badać sens życia. Nikt go już więcej nie widział.

Gdy zatrzymałem się na progu, żołnierz popatrzył na mnie jednym okiem, zachrypiał: „Nie zatrzymywać się, maszerować dalej…”

I znów zapadł w drzemkę. Obejrzałem pusty pokój zaśmiecony szczątkami osobliwych modeli i strzępami dyletanckich szkiców, trąciłem czubkiem buta poniewierającą się przy drzwiach teczkę z zatartym napisem: „Ściśle tajne. Spalić przed odczytaniem”. I wyszedłem. Nie było tu nic do wyłączania, a co się tyczy samozapalności, to wszystko, co mogło się sarno zapalić, zapaliło się tu wiele lat temu.

Na tym samym piętrze mieściła się biblioteka. Był to mroczny zakurzony lokal, przypominający westybul, lecz bez porównania obszerniejszy. Na temat jego rozmiarów opowiadano, że w głębi, w odległości pół kilometra od wejścia, prowadzi wzdłuż regałów niezgorsza szosa oznaczona słupami wiorstowymi. Ojra-Ojra dotarł do znaku „19”, a zawzięty Witek Korniejew, w poszukiwaniu dokumentacji na kanapę-translator, zdobył siedmiomilowe buty i dobiegł do znaku „124”. Poszedłby i dalej, lecz zagrodziła mu drogę brygada Danaid w waciakach i z młotkami mechanicznymi. Pod dozorem pyzatego Kaina rozbijały asfalt i zakładały jakieś rury. Rada Naukowa niejednokrotnie podnosiła kwestię budowy wzdłuż wspomnianej szosy linii wysokiego napięcia celem przesyłania po drutach abonentów biblioteki, jednakże wszystkie pozytywne wnioski rozbijały się o brak funduszów.

Biblioteka była po brzegi nabita wręcz kuriozalnymi książkami we wszystkich językach świata, od języka Aliantów po Pidgin English włącznie. Mnie jednak szczególnie zainteresowało wielotomowe wydanie Księgi Losów. Księga była wydrukowana petitem na najcieńszym ryżowym papierze i zawierała w porządku chronologicznym mniej lub bardziej kompletne dane o 73 619 024 511 homo sapiens. Pierwszy tom rozpoczynał się od pitekantropa Ayuychcha. („Ur. 2 sierpnia 965543 r. p.n.e., zm. 13 stycznia 965522 r. p.n.e. Rodzice ramapiteki. Żona ramapitek. Dzieci: samiec Ad-Amm, samica E-Ua. Koczował ze szczepem ramapiteków w dolinie Araratu. Jadł, pił i spał do woli. Przewiercił pierwszą dziurę w kamieniu. Pożarty przez niedźwiedzia jaskiniowego w czasie polowania”). Jako ostatni w ostatnim tomie regularnego wydania (tom ten ukazał się w zeszłym roku) figurował Francisco Caetano-Augustin-Lucia-y-Manuel-y-Josefa-y-Miguel-Lucas-Carlos-Pedro Trinidad. („Ur. 16 lipca 1491 n.e., zm. 17 lipca 1491 n.e. Rodzice: Pedro-Carlos-Lucas-Miguel-y-Josefa-y-Manuel-y-Lucia-Augustin-Caetano-Francisco Trinidad i Maria Trinidad. Portugalczyk. Anakefalos. Kawaler Orderu Świętego Ducha, pułkownik gwardii).

Z notki wydawniczej wynikało, że Księga Losów wychodzi w nakładzie l (jeden) egzemplarz i że ów ostatni tom został podpisany do druku jeszcze w okresie lotów braci Montgolfier. Ażeby chociaż w pewnej mierze zaspokoić potrzeby współczesnych, wydawnictwo podjęło w trybie przyspieszonym publikację nieregularnych wydań, w których były zaznaczone tylko daty urodzenia i zgonów. W jednym z takich wydań znalazłem i moje nazwisko. Na skutek pośpiechu wkradło się jednak do edycji mnóstwo błędów, toteż dowiedziałem się ze zdumieniem, że umrę w roku 1611. Ośmiotomowe errata mego nazwiska jeszcze nie objęły.

Księga Losów była przed wydaniem konsultowana ze specjalną grupą z Dziani Proroctw i Przepowiedni. Dział ten zszedł na psy w okresie krótkotrwałych rządów sir obywatela Merlina i ciągle nie mógł się podźwignąć. Instytut wielokrotnie ogłaszał konkurs na wakujące stanowisko kierownika i za każdym razem podanie składała jedna tylko osoba — tenże Merlin.

Rada Naukowa rzetelnie rozpatrywała podanie, które zawsze w głosowaniu odpadało — czterdzieści trzy głosy „przeciw” i jeden „za”. (Merlin, zgodnie z tradycją, również był członkiem Rady).

Dział Proroctw i Przepowiedni zajmował całe drugie piętro. Szedłem obok drzwi z tabliczkami: „Grupa Fusów Kawowych”, „Grupa Augurów”, „Grupa Pytii”, „Grupa synoptyczna”, „Grupa Pasjansów”, „Wyrocznia Sołowiecka”. Nie musiałem tu nic wyłączać, ponieważ dział pracował przy świecach. Na drzwiach grupy synoptycznej pojawił się już świeży napis kredą: „Ciemna woda w obłoczech”. Co rano Merlin, przeklinając intrygi zawistników, zamazywał ów napis mokrą ścierką i co noc zjawiał się on ponownie. Nie miałem zielonego pojęcia, na czym się opierał autorytet tego działu. Pracownicy jego od czasu do czasu wygłaszali prelekcje na jakieś dziwne tematy, na przykład: „O wyrazie oczu augura”, albo: „Wróżebne właściwości fusów kawy mocca ze zbioru 1926 roku”. Niekiedy grupie pytii udawało się coś prawidłowo przepowiedzieć, lecz za każdym razem były tak zdumione i przestraszone swoim sukcesem, że cały efekt diabli brali. U-Janus, odznaczający się niezwykłym taktem, nie mógł, jak to niejednokrotnie zauważono, powstrzymać się od lekkiego uśmiechu, gdy uczestniczył w seminariach pytii i augurów.

Na trzecim piętrze znalazło się wreszcie coś do roboty — zgasiłem światło w celach Działu Wiecznej Młodości. Młodych pracowników tu nie było, a ci staruszkowie, cierpiący na tysiącletnią sklerozę — stale zapominali o wyłączaniu. Podejrzewam zresztą, że w grę wchodziła nie tylko skleroza. Wielu do dzisiejszego dnia obawiało się, że porazi ich prąd. Wciąż jeszcze kolej elektryczną nazywali parową.

W pracowni sublimacji między drugimi stołami snuł się z rękami w kieszeniach znudzony i osowiały model wiecznego młokosa. Jego siwa broda dwumetrowej długości wlokła się po podłodze — zaczepiając o nogi krzeseł. Na wszelki wypadek schowałem do szary, stojącą na taborecie, butelkę z wodą królewską, po czym udałem się do siebie, to znaczy do sali maszyn elektronicznych.

Tutaj stał mój „Ałdan”. Patrzyłem chwilę z przyjemnością na jego zwartą sylwetkę, piękną, tajemniczo połyskującą. W instytucie odnoszono się do nas bardzo różnie. W finansowym, na przykład, przyjęto mnie z otwartymi ramionami, główny księgowy skąpo się uśmiechając zarzucił mnie natychmiast nudnymi obliczeniami płacy i rentowności. Gian Giacomo, kierownik Dziani Uniwersalnych Transformacji, początkowo też się ucieszył, ale po stwierdzeniu, że „Ałdan” nie może obliczyć nawet elementarnej transformacji bryłki ołowiu w bryłkę złota, ochłódł znacznie dla mej elektroniki i zaszczycał nas tylko sporadycznymi zadaniami. Natomiast przed jego pod — j władnym i zarazem ulubionym uczniem, Witkiem Korniejewem, nie było ratunku. Ojra-Ojra również siedział mi bezustannie na karku ze , swymi niesamowitymi zadaniami z dziedziny matematyki irracjonalnej. Christobal Junta, który lubił być we wszystkim pierwszy, z reguły podłączał nocami maszynę do swego centralnego układu nerwowego, W rezultacie nazajutrz coś mu najwyraźniej w głowie brzęczało lub zgrzytało, a zdezorientowany „Ałdan”, zamiast obliczać w systemie binarnym, ku memu zdumieniu przechodził na stary sześćdziesiętny, w dodatku zmieniał logikę, odrzucając całkowicie zasadę wy — h łączonego środka. Fiodor Simeonowicz Kiwrin z kolei bawił się ; maszyną jak dziecko zabawką. Godzinami potrafił grać z nią w cetno i licho, nauczył ją rozgrywki szachowej i gwoli atrakcyjności tchnął w „Ałdana” czyjąś nieśmiertelną duszę, dość zresztą optymistyczną i pracowitą. Janus Poliektowicz (nie pamiętam już A czy U) skorzystał z usług maszyny tylko jeden raz — przyniósł małe półprzeźroczyste pudełeczko i podłączył je do „Ałdana”. Po dziesięciu sekundach pracy z tą przy stawką trzasnęły w maszynie wszystkie bezpieczniki, po czym Janus Poliektowicz przeprosił uprzejmie, zabrał swe pudełeczko i wyszedł.

Ale mimo tych drobnych zakłóceń i przykrości, mimo że uduchowiony obecnie „Ałdan” drukował czasem na wyjściu: „Myślę. Proszę nie przeszkadzać”, mimo braku zapasowych bloków oraz poczucia bezradności, ogarniającego mnie, gdy musiałem przeprowadzać analizę logiczną „niekongruentnej transgresji w psychopole inkubprzeistoczenia”, mimo to wszystko praca w instytucie była niezmiernie interesująca i czułem się dumny z powodu mej niezaprzeczalnej przydatności. Wykonałem wszystkie obliczenia w pracy Ojry-Ojry o mechanizmie dziedziczności bipolarnych homunculusów. Sporządziłem dla Witka Korniejewa tabelę napięcia M-pola kanapy-translatora w dziewięciowymiarowej magoprzestrzeni. Prowadziłem kalkulacje pracy dla podopiecznej przetwórni ryb. Opracowałem schemat najbardziej oszczędnego transportu eliksiru Dziecięcego Śmiechu. Obliczyłem nawet prawdopodobieństwo wyjścia pasjansów „Wielki słoń”, „Duma Państwowa” oraz „Grób Napoleona” dla wesołków z Grupy Pasjansów i wykonałem wszystkie kwadratury metody obliczeniowej Christobala Hozewicza, w zamian za co nauczył mnie zapadać w nirwanę. Byłem zadowolony, dni wydawały się za krótkie, życie miało sens.

Było jeszcze wcześnie, zaledwie godzina siódma. Włączyłem „Ałdan” i zagłębiłem się w pracy. O dziewiątej oprzytomniałem, z żalem wyłączyłem prąd i udałem się na czwarte piętro. Śnieżyca nie słabła. Była to prawdziwa noworoczna zamieć. Wyła i gwizdała w starych przewodach kominowych, usypywała zwały śniegu pod oknami, wściekle szarpała i rozhuśtywała nieliczne latarnie na ulicy.

Minąłem teren działu administracyjno-gospodarczego. Wejście do sekretariatu Modesta Matwiejewicza było założone na krzyż grubymi żelaznymi belkami, a po bokach stały dwa olbrzymie ifryty w turbanach z obnażonymi szablami i w pełnym rynsztunku bojowym. Nos każdego, czerwony i spuchnięty od kataru, był przekłuty masywnym złotym kółkiem, opatrzonym w blaszkę z numerem inwentarzowym. Wokół unosiła się woń siarki, spalonej sierści oraz maści streptocydowej. Stanąłem, przypatrując się im z ciekawością, jako że w naszej strefie geograficznej ifryty należą do istot rzadko spotykanych. Naraz ten, który stał po prawej stronie, zarośnięty, z czarną opaską na oku, zaczął mnie drugim okiem dosłownie pożerać. Miał złą sławę, ponoć dawniej był ludożercą, toteż czym prędzej wyniosłem się stamtąd. Słyszałem jeszcze, jak głośno pociąga zakatarzonym nosem i mlaska za moimi plecami.

W salach Działu Wiedzy Absolutnej były otwarte wszystkie lufciki, gdyż przenikała tu woń łebków śledziowych profesora Wybiegałły. Na parapetach nawiało śniegu, pod kaloryferami czerniały kałuże wody. Zamknąłem lufciki i przeszedłem między dziewiczo czystymi biurkami pracowników działu. Na biurkach stały nowiutkie przybory do pisania, nie splamione dotychczas nawet kroplą atramentu, w kałamarzach tkwiły niedopałki papierosów. Dziwny to był dział. Hasło jego brzmiało: „Poznanie nieskończoności wymaga nieskończonego czasu”. Z tym mógłbym się jeszcze zgodzić, gdyby nie dalszy zaskakujący wniosek: „Toteż wszystko jedno, czy się pracuje, czy nie”. I aby nie powiększać entropii wszechświata — nie pracowali. Przynajmniej lwia część. „An mass”, jak by powiedział Wybiegałło. W gruncie rzeczy zadanie ich sprowadzało się do analizy krzywej poznania względnego w obszarze jej asymptotycznego zbliżenia do prawdy absolutnej. Stąd jedni pracownicy bez przerwy zajmowali się dzieleniem zera przez zero na podręcznych kalkulatorach, inni zaś prosili o delegacje w nieskończoność. Z podróży służbowych wracali rześcy, odkarmieni i z miejsca brali urlop ze względu na zły stan zdrowia. W przerwach między podróżami łazili z działu do działu, przysiadali na stołach laboratoryjnych, ćmiąc papierosy, i opowiadali kawały o wykryciu niedokładności metodą U-Hospitala. Można ich było łatwo rozpoznać po pustyni wzroku i podrapanych od nieustannego golenia uszach. W ciągu mej półrocznej pracy w instytucie dali „Ałdanowi” tylko jedno zadanie, które polegało znów na tymże samym dzieleniu zera przez zero i nie zawierało żadnej prawdy absolutnej. Możliwe, że ktoś tam zajmował się konkretną pracą, ale ja przynajmniej nic o tym nie wiedziałem.

O wpół do jedenastej wszedłem na piętro Ambrożego Ambruazowicza Wybiegałły. Przyłożyłem do nosa chusteczkę i starając się , oddychać ustami, skierowałem się prosto do pracowni zwanej przez pracowników „Izbą porodową”. Tu, jak twierdził profesor Wybiegałło, rodziły siew kolbach modele idealnego człowieka. Wykluwały się, znaczy się. Komprene wu?

W pracowni było duszno i ciemno. Zapaliłem lampy. Blask padł na gładkie ściany ozdobione portretami Eskulapa, Paracelsusa, a także Ambrożego Ambruazowicza. Ten ostatni był tu przedstawiony w czarnej czapeczce na szlachetnych puklach, na piersi mgliście połyskiwał jakiś order.

Pośrodku pracowni stał jeden autoklaw, w rogu drugi, większy. Przy pierwszym leżały na podłodze bochenki chleba, stały wiadra z sinawym odciąganym mlekiem i olbrzymia kadź z parzonymi otrębami. Sądząc po zapachu, gdzieś w pobliżu musiały się znajdować również łebki śledziowe, ale nie mogłem się zorientować gdzie. W pracowni panowała cisza, z głębi autoklawu dochodziło rytmiczne bulgotanie.

Zbliżyłem się — nie wiem dlaczego na palcach — do środkowego autoklawu i zajrzałem przez wziernik. I tak mnie już mdliło od zapachu, a teraz zrobiło mi się całkiem niedobrze, choć nie zobaczyłem nic szczególnego, tylko jakąś białą bezkształtną masę falującą powoli w zielonkawym półmroku. Zgasiłem światło i wyszedłem, starannie zamykając drzwi. „Daj mu po pysku” — przypomniałem sobie. Nękały mnie niejasne przeczucia. Dopiero teraz spostrzegłem, że próg był zakreślony grubą magiczną linią, upstrzoną koślawymi znakami kabalistycznymi. Przyjrzawszy się bliżej, odczytałem zaklęcie chroniące przed głodnym demonem piekieł.

Z niejaką ulgą opuściłem włości Wybiegałły i udałem się na piąte piętro, gdzie Gian Giacomo oraz jego zespół zajmowali się teorią i praktyką Uniwersalnych Transformacji. Na podeście wisiał kolorowy wierszowany plakat z apelem o założenie biblioteki publicznej. Myśl należała do komitetu zakładowego, wiersze były moje:

Przekop piwnicę wzdłuż i wszerz, Szafy przetrząśnij do dna, Ksiąg i czasopism stertę zbierz I nieś czym prędzej do nas.

Zaczerwieniłem się i poszedłem dalej. Znalazłszy się na piątym piętrze spostrzegłem, że drzwi do pracowni Witka są uchylone, i usłyszałem czyjś ochrypły śpiew. Cichaczem podszedłem bliżej.

ROZDZIAŁ 3

Ciebie pragnę opiewać, Ciebie, przedzierającego się skroś śnieżycy w zimowy wieczór. Twój silny oddech i miarowe bicie twojego serca… W. Whitman

Witek powiedział mi godzinę temu, że spadzi noc noworoczną w towarzystwie, a w pracowni zostawi dubleta. Dublet to bardzo dowcipna rzecz. Z reguły jest mniej więcej dokładną kopią swego twórcy. Jeżeli komuś nie starcza, dajmy na to, rak, to stwarza sobie dubleta bezmózgiego, potulnego, który umie tylko lutować kontakty lub dźwigać ciężary, lub pisać pod dyktando, ale robi to rzeczywiście doskonale. Albo ktoś potrzebuje modelu antropoida do celów eksperymentalnych — stwarza więc dubleta bezmózgiego, potulnego, który umie tylko łazić po suficie lub odbierać telepatemy, ale umie to rzeczywiście doskonale. Albo przypadek najprostszy. Ktoś w dniu wypłaty nie chce tracić czasu, posyła więc po odbiór pieniędzy ’swego dubleta, który umie tylko trzy rzeczy — nie przepuszczać nikogo poza kolejką, podpisać się na liście i przeliczyć pieniądze nie odchodząc od kasy. Oczywiście, nie wszyscy potrafią tworzyć dublety. Ja, na przykład, jeszcze nie umiałem. To, co mi na razie wychodziło, nie potrafiło absolutnie nic, nawet chodzić. I oto stoisz nieraz w kolejce, obok niby Witek, Roman i Wołodia Poczkin, a pogadać nie ma z kim. Stoją jak posągi, nie mrugają oczami, nie oddychają, nie przestępują z nogi na nogę i nie ma kogo poprosić o papierosa.

Prawdziwi mistrzowie potrafią tworzyć bardzo skomplikowane, wieloprogramowe, samo szkolące się dublety. Takiego superdubleta Roman wysłał w lecie zamiast mnie samochodem. I żaden z moich kolegów nie domyślił się, że to nie byłem ja. Dublet znakomicie prowadził mego moskwicza, klął, gdy gryzły go komary, i ochoczo włączał się do chóralnego śpiewu. Po przybyciu do Leningradu odwiózł każdego do domu, zwrócił wypożyczony samochód, zapłacił i następnie znikł dosłownie na oczach oszołomionego dyrektora wypożyczalni.

Przez pewien czas sądziłem, że A-Janus i U-Janus to dublet i oryginał. Jednakże sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej. Przede wszystkim obaj dyrektorzy posiadali dowody osobiste, dyplomy, przepustki oraz inne niezbędne dokumenty, podczas gdy najbardziej złożone dublety absolutnie nie mogły mieć żadnych świadectw tożsamości. Sam widok urzędowej pieczęci na ich fotografii przyprawiał je o atak furii i darły dokumenty na strzępy. Tę zagadkową właściwość dubletów starał się zbadać Magnus Red’kin, okazało się to jednak zadaniem ponad jego siły.

Po drugie obaj Janusowie byli strukturami białkowymi. A co się tyczy dubletów, do dziś jeszcze nie zakończył się spór pomiędzy filozofami a cybernetykami, czy należy uważać je za istoty żywe, czy też nie. Większość dubletów były to struktury krzemoorganiczne, były również na osnowie germanowej, ostatnio zaś weszły w modę dublety na alumopolimerach.

I wreszcie rzecz najważniejsza — zarówno A-Janusa, jak i U-Janusa nikt nie stwarzał sztucznie. Nie byli kopią i oryginałem ani nawet bliźniętami, byli jednym człowiekiem — Janusem Poliektowiczem Niewstrujewem. Nikt w instytucie tego nie rozumiał, wszyscy jednak wiedzieli o tym tak dobrze, że nawet nie próbowali zrozumieć. Dublet Witka, wsparty rękami o stół laboratoryjny, śledził nieruchomym wzrokiem pracę homeostatu Ashby’ego. Nucił przy tym półgłosem jakąś popularną przed laty melodię.

Nie słyszałem nigdy, żeby dublety śpiewały. Ale po dublecie Witka można się było wszystkiego spodziewać. Pamiętam, że jeden jego dublet ośmielił się kłócić z samym Modestem Matwiejewiczem na temat nadmiernego wydatkowania psychoenergii. A przecież nawet stworzone przeze mnie straszydła bez rąk i nóg drętwiały ze strachu przed Modestem, zapewne instynktownie.

Po prawej ręce dubleta stał w rogu pod brezentowym pokrowcem translator TDX-80E, deficytowy produkt zakładu magotechniki w Kitieżgradzie. Obok stołu laboratoryjnego w świetle trzech reflektorów błyszczała pocerowaną skórą moja stara znajoma — kanapa. Na kanapie była umieszczona dziecięca wanienka z wodą, w wanience pływał brzuchem do góry zdechły okoń. Poza tym w pracowni znajdowały się stelaże zastawione różnymi przyrządami, a tuż przy drzwiach stała duża trzylitrowa butla z zielonkawego szkła, pokryta warstwą kurzu. W butli siedział zapieczętowany dżin, można było zobaczyć, jak się porusza błyskając oczkami.

Dublet Witka przestał obserwować homeostat, usiadł na kanapie obok wanienki, wlepiając z kolei kamienny wzrok w zdechłą rybę, i zanucił kolejną zwrotkę piosenki. W zachowaniu okonia nie zaszła żadna zmiana. Wówczas dublet zanurzył głęboko rękę we wnętrze kanapy i sapiąc z wysiłku zaczął coś w niej przekręcać.

Kanapa była translatorem. Wytwarzała wokół siebie M-pole przeobrażające, najprościej mówiąc, rzeczywistość realną w rzeczywistość baśniową. Doświadczyłem tego na sobie owej pamiętnej nocy u Nainy Kijewny i tylko dzięki temu, że kanapa pracowała wówczas jedną czwartą swej mocy, nie obudziłem się — jako Tomcio Paluch. Dla Magnusa Red’kina kanapa była ewentualnym pojemnikiem, zawierającym poszukiwaną Białą Tezę. Dla Modesta Matwiejewicza — eksponatem muzealnym numer inw. 1123, który należy chronić przed marnotrawstwem. Dla Witka był to przyrząd numer jeden. Dlatego też wykradał ją co noc. Magnus Fiodorowicz przez zazdrość donosił o tym kierownikowi kadr, towarzyszowi Diominowi, działalność zaś Modesta Matwiejewicza sprowadzała się do tego, by temu wszystkiemu położyć kres. Witek dopóty wykradał kanapę, dopóki w tę sprawę nie wmieszał się Janus Poliektowicz, któremu w ścisłym współdziałaniu z Fiodorem Simeonowiczem i przy aktywnej pomocy Giana Giacomo, a także na podstawie oficjalnego pisma Akademii Nauk z podpisami czterech członków, udało siew końcu całkowicie zneutralizować Red’kina i z lekka wyprzeć z zajmowanych pozycji Modesta Matwiejewicza. Modest oświadczył, że jako osoba materialnie odpowiedzialna, nie życzy sobie o niczym słyszeć, życzy sobie natomiast, aby kanapa numer inwentarzowy 1123 znajdowała się w specjalnie przeznaczonym dla niej pomieszczeniu. W przeciwnym razie, zagroził, niechaj wszyscy, włącznie z członkami Akademii, mają pretensję tylko do siebie. Janus Poliektowicz zgodził się mieć do siebie pretensję, Fiodor Simeonowicz również, a Witek czym prędzej zaciągnął kanapę do swej pracowni.

Witek był naukowcem solidnym, nie takim jak szałapuły z Działu Wiedzy Absolutnej, i pracował nad przemianą wód wszystkich mórz i oceanów w wodę życia. Na razie znajdował się co prawda w stadium eksperymentu.

Okoń w wanience drgnął i odwrócił się grzbietem do góry. Dublet wyjął rękę z kanapy. Okoń apatycznie poruszył płetwami, ziewnął, przewrócił się na bok, a potem znów brzuchem do góry.

— B-bydlak — wycedził dublet z pasją.

Od razu obudziła się we mnie czujność. To miało zabarwienie emocjonalne. Wykluczone, by jakikolwiek laboratoryjny dublet mógł w ten sposób przemawiać. On tymczasem włożył ręce do kieszeni, podniósł się z wolna i wtedy zobaczył mnie. Przez kilka sekund patrzyliśmy na siebie, po czym spytałem zjadliwie:

— Pracujemy?

Dublet spoglądał na mnie tępym wzrokiem.

— No już, przestań, nie wygłupiaj się — powiedziałem. — Wszystko jasne.

Milczał. Stał jak posąg i nie mrugał oczami.

— Posłuchaj — mówiłem dalej — jest teraz wpół do jedenastej. Daję ci dziesięć minut. Sprzątnij wszystko, wyrzuć tę padlinę i fruwaj na tańce. Ja sam wyłączę prąd.

Dublet złożył wargi w ryjek i zaczął się cofać. Ostrożnie okrążył kanapę i stanął tak, że przedzielał nas stół laboratoryjny. Demonstracyjnie spojrzałem na zegarek. Dublet wymamrotał zaklęcie, na stole zjawił się kalkulator, długopis i plik czystego papieru. Dublet, zgiąwszy kolana, zawisł w powietrzu i zaczął coś pisać, od czasu do czasu bojaźliwie zerkając na mnie. Wyglądało to tak prawdopodobnie, że na moment zachwiałem się w moim przekonaniu. Miałem zresztą niezawodny sposób na wyjaśnienie prawdy. Dublety są z reguły absolutnie niewrażliwe na ból. Poszperałem w kieszeni, wyciągnąłem małe ostre cążki i poszczekując nimi wymownie, zacząłem zbliżać się do dubleta. Przestał pisać. Badawczo patrząc mu w oczy, odciąłem cążkami wystającą ze stołu główkę gwoździa i mruknąłem:

— N-n-no?

— Czego się mnie czepiasz? — zapytał Witek. — Nie widzisz, że człowiek pracuje?

— Skoro jesteś dubletem — odparłem — nie waż się ze mną rozmawiać.

— Zabierz te cążki!

— A ty się nie wygłupiaj. Też mi dublet.

Witek siadł na krawędzi stołu i zmęczonym gestem potarł uszy.

— Nic mi się dziś nie udaje — powiedział. — Jestem dziś do kitu. Stworzyłem dubleta, wyszła mi jakaś denna fujara. Wszystko mu z rąk leciało, siadł na umklajderze, zupełne dno… Trzasnąłem go w łeb i odbiłem sobie łapę… Okoń też zdycha systematycznie.

Podszedłem bliżej i zajrzałem do wanienki.

— Co mu jest?

— A czy ja wiem…

— Skąd go wziąłeś?

— Z rynku.

Podniosłem okonia za ogon.

— Czego ty chcesz? Zwyczajna śnięta ryba.

— Idiota — powiedział Witek. — Przecież to żywa woda.

— Aha-a — zastanawiałem się, co by mu poradzić. Miałem nader mgliste pojęcie o mechanizmie działania żywej wody. Głównie na podstawie bajki o królewiczu Iwanie i Szarym Wilku.

Dżin poruszał się w butelce i od czasu do czasu przecierał łapką szkło zakurzone z zewnętrznej strony.

— Mógłbyś wytrzeć butlę — powiedziałem nic nie wymyśliwszy.

— Co?

— Zetrzyj kurz z butelki. Przecież mu tam nudno.

— A niech się nudzi, czort z nim — odpowiedział Witek z roztargnieniem. Znów wsadził rękę w głąb kanapy i znów coś w niej przekręcił. Okoń ożył.

— Widzisz? Jak daję maksymalne napięcie, to wszystko w porządku.

— Egzemplarz… nieodpowiedni — rzuciłem na chybił trafił. Witek wyjął rękę z kanapy i wlepił we mnie oczy.

— Egzemplarz… — powtórzył. — Nieodpowiedni… — Do złudzenia przypominał teraz dubleta. — Egzemplarz egzemplarzowi lupus est…

— Poza tym na pewno mrożony — dodałem nabrawszy śmiałości. Witek nie słuchał.

— Skąd by tu wytrzasnąć rybę? — rzekł rozglądając się i klepiąc po kieszeniach. — Rybeńki potrzebuję…

— Na co?

— Prawda, na co? Skoro nie ma innej ryby — rozważał — czemu by nie wziąć innej wody? No nie?

— Nie — zaprotestowałem. — Taki numer nie przejdzie.

— A jaki? — spytał skwapliwie.

— Zjeżdżaj stąd. Opuść ten lokal.

— Dokąd?

— Dokąd chcesz.

Witek przełazi przez kanapę i złapał mnie za klapy marynarki.

— Słuchaj, co ci mówię, rozumiesz? — zasyczał groźnie. — Nie ma na świecie rzeczy jednakowych. Wszystko jest rozłożone według krzywej rozkładu Gaussa. Woda wodzie nierówna… A ten stary głupiec nie skapował, że istnieje dyspersja właściwości…

— Mój kochany — zawołałem — Nowy Rok za progiem. Nie zapalaj się tak bardzo.

Puścił mnie i zaczął krzątać się nerwowo.

— Gdzie on się podział? Gdzie ja go wsadziłem? W piętkę gonię. … Aha, jest…

Podbiegł do krzesła, na którym w pozycji pionowej stał umklajder. Ten sam. Odskoczyłem w kierunku drzwi i zacząłem błagać:

— Opamiętaj się! Za chwilę dwunasta! Przecież czekają na ciebie! Wieroczka czeka!

— Nie — odpowiedział. — Posłałem do nich dubleta. Pierwszorzędny dublet, z fasonem… Niebotycznie głupi. Opowiada kawały, staje na głowie, tańczy jak wół…

Obracał w rękach umklajder, coś obliczał, przymierzał, zmrużywszy jedno oko.

— Zjeżdżaj stąd, słyszysz?! — wrzasnąłem z rozpaczą.

Witek spojrzał na mnie krótko i od razu przysiadłem. Skończyły się żarty. Był już w tym stanie, kiedy pochłonięci pracą magowie zamieniają otoczenie w pająki, stonogi, jaszczurki i inne cichutkie stworzenia. Przykucnąłem koło dżina i patrzyłem, co będzie dalej.

Witek znieruchomiał w pozie klasycznej przy zaklęciach materializacyjnych (pozycja „Martichor”), nad stołem zakłębiła się różowa para, zatrzepotały w górę i w dół cienie na kształt nietoperzy, zniknął kalkulator, zniknął plik papierów i nagle całą powierzchnię stołu pokryły słoje napełnione przezroczystymi roztworami. Witek rzucił umklajdera byle jak na krzesło, chwycił jeden ze słojów i zaczął uważnie badać jego zawartość. Nie ulegało wątpliwości, że teraz już nie wyjdzie stąd za żadne skarby. Czym prędzej zdjął z kanapy wanienkę, jednym susem znalazł się przy stelażach i przytaszczył do stołu ciężki mosiężny akwawitometr. Usadowiłem się wygodniej, przetarłem dżinowi okienko na świat, gdy wtem na korytarzu rozległy się głosy, tupot i trzaskanie drzwiami. Zerwałem się na równe nogi i wybiegłem z pracowni.

Wrażenie nocnej pustki i ciszy ogromnego budynku zniknęło bez śladu. W korytarzu płonęły lampy. Ktoś pędził po schodach na złamanie karku, ktoś krzyczał: „Wala! Napięcie spadło! Biegnij do akumulatorni!”, ktoś otrząsał na podeście futro, rozpryskując mokry śnieg. W moją stronę szedł szybkim krokiem wytwornie pochylony Gian Giacomo, za nim, niosąc pod pachą jego olbrzymią tekę, a w zębach jego laseczkę, dreptał gnom. Wymieniliśmy ukłony. Od wielkiego prestidigitatora powiało dobrym winem i francuskimi pachnidłami. Nie śmiałem go zatrzymać, minął mnie i wszedł przez zamknięte drzwi do swego gabinetu. Gnom wsunął za nim teką i laseczkę, a sam dał nura w kaloryfer.

— Co za diabli?! — wrzasnąłem i wbiegłem na schody.

Instytut roił się ludźmi. Było ich chyba więcej niż w normalnym dniu pracy. Gabinety i pracownie rzęsiście oświetlone, drzwi pootwierane na oścież. Zewsząd dobiegał ożywiony rozgwar — trzask wyładowań, monotonne głosy, dyktujące cyfry i wygłaszające zaklęcia, drobny stukot kalkulatorów. A nad tym wszystkim grzmiący, triumfalny ryk Fiodora Simeonowicza: „B-bardzo dobrze, t-to rozumiem! Z-zuch jesteś, k-kochaneczku! Ale c-co za d-dureń wyłączył g-gene-rator?” Poczułem uderzenie w plecy jakimś twardym kantem i uchwyciłem się poręczy. Ogarnęła mnie szewska pasja. To Wołodia Poczkin i Edek Amperian ciągnęli na swoje piętro maszynę koordynacyjno-pomiarową, ważącą z pół tony.

— A-a, Sasza! — powiedział miło Edek. — Jak się masz?

— Odsuń się, Saszka! — zawołał Wołodia Poczkin, który szedł tyłem. — Jazda, podawaj, podawaj!… Złapałem go za kołnierz.

— Dlaczego jesteś w instytucie? Którędy tu wszedłeś?

— Drzwiami, drzwiami, puszczaj… Edek, trochę bardziej na prawo! Widzisz, że nie przechodzi!

Puściłem go i pobiegłem do westybulu. Kipiałem administracyjnym oburzeniem. ,Ja wam pokażę — mruczałem skacząc po cztery stopnie naraz. — Ja was nauczę próżniaczyć się. Ja was nauczą puszczać wszystkich bez wyboru!…” Makrodemony In-put i Out-put, zamiast pilnować wejścia i wyjścia, rżnęły w ruletką, trzęsąc się z podniecenia i gorączkowo fosforyzując. W moich oczach niepomny swych obowiązków In-put rozbił bank i zagarnął blisko siedemset miliardów molekuł niepomnemu swych obowiązków Out-putowi. Ruletkę rozpoznałem od razu. Była to moja ruletka. Sam ją zmajstrowałem na jakiś wieczorek, gdzie służyła za atrakcję, a potem trzymałem za szafą w sali maszyn, o czym wiedział jedynie Witek Korniejew. „Spisek — pomyślałem. — Łby im poukręcam”. A tymczasem przez westybul sznurem ciągnęli pracownicy, zaśnieżeni, weseli, o czerwonych od mrozu policzkach.

— Ale sypie! Uszy mi całkiem zatkało…

— Co, ty też zwiałeś?

— No pewnie, nudy na pudy… Towarzystwo pod gazem. E, myślę sobie, pójdę lepiej popracować. Zostawiłem im dubleta i wyniosłem się…

— Wyobraź sobie, tańczę z nią i naraz czuję, że obrastam sierścią. Golnąłem kielicha — nie pomaga…

— A jakby wiązkę elektronów? Masa za duża? No to fotonów…

— Aleksy, masz wolny laser? Niech będzie gazowy…

— Jak to, Halu, zostawiłaś męża?

— Wyszedłem już godzinę temu, żebyś wiedział. Wleciałem w zaspę i omal mnie nie zawiało…

Zrozumiałem, że leżę na całej linii. Nie było już sensu odbierać ruletkę demonom, pozostawało mi tylko iść i skląć w żywy kamień prowokatora Witka, a potem, niech się dzieje, co chce. Pogroziłem demonom pięścią i idąc po schodach, próbowałem wyobrazić sobie, co by to był za sądny dzień, gdyby tak Modest Matwiejewicz zajrzał teraz do instytutu.

Po drodze do sekretariatu dyrektora zatrzymałem się w sali doświadczalnej. Poskramiano tu wypuszczonego z butelki dżina. Ogromny, siny ze złości, szamotał się w wolierze osłoniętej tarczami Giana ben Giana i od góry nakrytej potężnym polem magnetycznym. Dżin, którego rażono prądem wysokiego napięcia, wył, klął w kilku martwych językach, skakał, rzygał ogniem, zaczynał z impetem wznosić pałace i natychmiast je burzył, wreszcie skapitulował, usiadł na podłodze i wstrząsany prądem, zaskowyczał żałośnie:

— No dosyć, no przestańcie, już więcej nie będę… Oj — oj — oj-oj… Już jestem jak baranek…

Przy pulpicie odgromnika stali spokojni młodzieńcy o nieruchomych oczach, same dublety. Oryginały natomiast, skupione wokół stanowiska wibracyjnego, spoglądały na zegar i odkorkowywały butelki.

Podszedłem do nich.

— Cześć, Saszka!

— Saszeńka, podobno jesteś dziś dyżurnym… Wpadnę później do twojej sali.

— Hej, niech tam który stworzy mu lampkę do wina, ja mam ręce zajęte…

Byłem tak oszołomiony, że nawet nie spostrzegłem, kiedy w mej dłoni zjawiła się lampka. Strzeliły korki, zabębniły po tarczach Giana ben Giana, z sykiem zapienił się lodowaty szampan. Wyładowania ucichły, dżin przestał stękać i zaczął węszyć pociągając nosem. Równocześnie rozległo się pierwsze uderzenie kremlowskiego zegara, wybijającego dwunastą.

— Koledzy! Niech żyje poniedziałek!

Stuknęły lampki. Potem ktoś zapytał oglądając butelkę:

— Kto stworzył wino?

— Ja.

— Nie zapomnij jutro zapłacić.

— No, może jeszcze buteleczkę?

— Dosyć, przeziębimy się.

— Fajny dżin nam się trafił… Trochę nerwowy.

— Darowanemu koniowi…

— Nie szkodzi, poleci bez szemrania… Czterdzieści okrążeń wytrzyma, a potem niech leci gdzie chce ze swoimi nerwami.

— Koledzy — zacząłem nieśmiało — jest noc… i święta. Może byście poszli do domu…

Spojrzeli na mnie, poklepali po ramieniu, powiedzieli: „Nic, nic, to przejdzie” — i hurmą ruszyli w kierunku woliery… Dublety odsunęły jedną z tarcz, oryginały otoczyły dżina, chwyciły go mocno za ręce i nogi i zaniosły na stanowisko wibracyjne. Dżin zawodził bojaźliwie i niezdecydowanie obiecywał im wszystkie skarby królów tego świata. Stałem z boku i przyglądałem się, jak przywiązują go pasami i przytwierdzają mikronadajniki w różnych miejscach jego ciała. Pomacałem tarczę. Była olbrzymia, pokryta wklęśnięciami od piorunów kulistych, w niektórych miejscach nadpalona. Tarcze Giana ben Giana, wykonane z siedmiu skór smoczych sklejonych żółcią ojcobójcy, były piorunoodporne nawet w przypadku bezpośredniego trafienia. Każda tarcza miała przybitą tapicerskimi gwoździkami blaszkę z numerem inwentarzowym. Teoretycznie po zewnętrznej stronie tarcz powinny znajdować się malowidła, przedstawiające najsłynniejsze bitwy przeszłości, a po wewnętrznej — wielkie bitwy przyszłości. Praktycznie jednak po zewnętrznej stronie, przed którą stałem, widniało coś w rodzaju samolotu odrzutowego, atakującego kolumnę samochodów, wewnętrzna zaś była pokryta esami floresami, przypominającymi malarstwo abstrakcyjne.

Dżina poddano wibracji. Chichotał i piszczał: „Oj, łaskocze!… Oj, nie mogę!…”. Wróciłem na korytarz. Pachniało tu ogniami bengalskimi. Pod sufitem wiły się ogniste pióropusze, przelatywały race, stukając o ściany i zostawiając za sobą smugi kolorowego dymu. Spotkałem dubleta Wołodii Poczkina, taszczącego gigantyczny inkunabuł z mosiężnymi klamrami, dwa dublety Romana Ojry-Ojry, uginające się pod ciężkim ceownikiem, potem samego Romana, niosącego stos niebieskich teczek z archiwum Działu Niedostępnych Problemów, a na końcu ponurego laboranta z Działu Sensu Życia., konwojującego na przesłuchanie do Junty stado złorzeczących upiorów w płaszczach krzyżackich. Wszyscy byli nadzwyczaj zaaferowani…

Regulamin pracy został złośliwie pogwałcony, aleja nie miałem już najmniejszej chęci z tym walczyć, ponieważ ludzie, którzy o godzinie dwunastej w noc noworoczną przybmęli tu przez śnieżycę, dali tym samym dowód, że znacznie im przyjemniej doprowadzać do końca lub zaczynać od nowa jakąś pożyteczną pracę, niż otumaniać się wódką, podrygiwać bezmyślnie w tańcu, grać w fanty i uprawiać flirt o różnej temperaturze. Ludzie, którzy znacznie lepiej czuli się razem niż w pojedynkę, którzy nie uznawali żadnych świąt, ponieważ w święta się nudzili. Magowie, ludzie przez duże L, których dewizą było: „Poniedziałek zaczyna się w sobotę”. Owszem, znali te lub inne zaklęcia — umieli zamieniać wodę w wino, żadnemu nie sprawiłoby trudności nakarmienie tysiąca ludzi pięcioma bochenkami chleba. Ale nie dlatego byli magami. To był pozór, zewnętrzna powłoka. Byli magami, ponieważ bardzo dużo wiedzieli, tak dużo, że wreszcie ilość przeszła u nich w jakość i zaczęli obcować ze światem inaczej niż zwykli ludzie. Pracowali w instytucie, który zajmował się głównie problemami ludzkiego szczęścia i sensu życia, lecz nawet oni nie potrafili dokładnie określić, co to jest szczęście i na czym polega sens życia. Przyjęli więc roboczą hipotezę, że zarówno szczęście, jak i sens życia polegają na nieustającym poznawaniu rzeczy nieznanych. Każdy człowiek ma duchowe zadatki na maga, ale naprawdę staje się nim dopiero wtedy, gdy zaczyna, mniej myśleć o sobie, a więcej o innych, gdy praca staje się dla niego o wiele bardziej interesująca niż zabawa w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Niewątpliwie owa robocza hipoteza była bliska prawdy, albowiem tak jak praca przeobraziła małpę w człowieka, tak brak pracy w znacznie krótszym czasie przeobraża go w małpę. Nawet gorzej niż w małpę.

W życiu nie zawsze to dostrzegamy. Wałkoń i darmozjad, rozpustnik i karierowicz w dalszym ciągu chadzają na tylnych łapach, posługują się mową artykułowaną (aczkolwiek zasób interesujących ich tematów staje się krańcowo ograniczony). Jeśli idzie o modne spodnie oraz pasjonowanie się jazzem, według czego próbowano w swoim czasie określać stopień małpoupodobnienia, to dość szybko wyjaśniło się, iż powyższym słabościom ulegają nawet najlepsi z magów.

W instytucie natomiast regres był nie do ukrycia. Instytut dawał nieograniczone możliwości przeobrażenia człowieka w maga. Ale był bezlitosny dla zaprzańców i dosięgał ich bez pudła. Wystarczyło, by pracownik bodaj przez godzinę oddawał się egoistycznym i instynktownym czynnościom (czasem nawet tylko myślom) i już ze strachem spostrzegał, że puszek na jego uszach zaczyna gęstnieć. Było to ostrzeżenie. Podobnie jak gwizdek milicjanta ostrzega przed mandatem, ból przed możliwością urazu fizycznego. Teraz wszystko zależy od danej jednostki. Człowiek nie jest w stanie walczyć na każdym kroku ze swymi parszywymi myślami, od tego jest człowiekiem pośrednim stopniem między neandertalczykiem a magiem. Może natomiast postępować wbrew tym myślom i wtedy zachowuje szansę. Ale może też zrezygnować, machnąć na wszystko ręką („Żyje się tylko raz”, „Trzeba brać z życia wszystko”, „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce”) i wówczas ma tylko jedno wyjście — czym prędzej opuścić instytut. Tam na zewnątrz może jeszcze stać się przynajmniej poczciwym mieszczuchem, rzetelnie, choć bez entuzjazmu odrabiającym comiesięczną pensję. Trudno jednak zdecydować się na odejście. W instytucie ciepło, przytulnie, robota czysta, ciesząca się uznaniem, płacą nieźle, ludzie świetni, a wstyd nie dym, oczu nie wygryzie. No i snują się po korytarzach i pracowniach takie osobniki z uszami obrośniętymi szarą szczeciniastą sierścią, tępe, nie umiejące już gadać po ludzku, głupiejące w oczach, ścigane spojrzeniami pełnymi współczucia lub potępienia. Ale tych jeszcze można żałować, można próbować im pomóc, liczyć na przywrócenie im ludzkiego oblicza.

Są także inni. Z pustymi oczami. Doskonale wiedzący, która strona kanapki posmarowana jest masłem. Na swój sposób nawet niegłupi. Na swój sposób nieźli znawcy natury ludzkiej. Przezorni i wyzuci z zasad, znający siłę ludzkich słabostek, umiejący każde zło zmienić dla siebie w dobro i pod tym względem niezmordowani. Starannie wygalają swoje uszy, niekiedy nawet wynajdują cudowne środki na usuwanie owłosienia. Jakże często osiągają znaczne wyżyny i wielkie sukcesy w głównej dziedzinie swej pracy — budowaniu świetlanej przyszłości w jednym wyodrębnionym mieszkaniu, na jednej wyodrębnionej działce odgrodzonej od reszty ludzkości drutem kolczastym…

Wróciłem na mój posterunek do sekretariatu dyrektora, smyrgnąłem bezużyteczne klucze do szuflady, następnie przeczytałem kilka stronic klasycznego dzieła J. P. Niewstrujewa pt: Równania magii matematycznej. Książkę tę czytało się niczym powieść awanturniczą, gdyż była pełna problemów wysuniętych, a nie rozwiązanych. Nabrałem strasznej chęci do roboty i już miałem kichnąć na ten cały dyżur i pójść do mego „Ałdana”, gdy zadzwonił Modest Matwiejewicz.

Chrupiąc coś głośno, spytał z irytacją:

— Gdzie pan się podziewa, Priwałow? Trzeci raz dzwonię, to skandal!

— Szczęśliwego Nowego Roku, Modeście Matwiejewiczu. Przez chwilę żuł w milczeniu, po czym odpowiedział o ton niżej:

— Nawzajem. Jak dyżur?

— Właśnie wróciłem z obchodu. Wszystko normalnie.

— Samozapaleń nie było?

— Żadnych.

— Prąd wszędzie wyłączony?

— Briareus złamał palec — oznajmiłem. Zaniepokoił się.

— Briareus? Zaraz… Aha, numer inwentarzowy 1489… W jaki sposób?

Wyjaśniłem.

— Co pan zastosował? Opowiedziałem.

— Bardzo dobrze. Proszę kontynuować dyżur. To wszystko.

W chwilę po Modeście zadzwonił Edek Amperian z Działu Szczęścia Linearnego, prosząc uprzejmie o obliczenie optymalnych współczynników niefrasobliwości pracowników na odpowiedzialnych stanowiskach. Umówiliśmy się za dwie godziny w sali elektronicznej. Następnie przyszedł dublet Ojry-Ojry i drewnianym głosem poprosił o klucze od szafy pancernej Janusa Poliektowicza. Odmówiłem. Zaczął nalegać. Wyrzuciłem go za drzwi.

W minutę później przybiegł sam Roman.

— Dawaj klucze. Potrząsnąłem głową.

— Nie dam.

— Dawaj klucze!

— Powieś się. Jestem osobą materialnie za wszystko odpowiedzialną.

— Saszka, bo wyniosę szafę! Uśmiechnąłem się.

— Proszę bardzo.

Roman wlepił oczy w szafę i skoncentrował się maksymalnie, lecz szafa była albo zaklęta, albo przyśrubowana do podłogi.

— A co ci tak gwałtownie potrzebne?

— Dokumentacja na RU-16 — powiedział Roman. — No, bądź miły, daj klucze!

Roześmiałem się i sięgnąłem do szuflady po klucze. W tej chwili gdzieś z góry doleciał przeraźliwy krzyk. Skoczyłem na równe nogi.

ROZDZIAŁ 4

Biada! mały jestem, słaby, Zje mnie ten upiór ani chybi… A. S. Puszkin

Wykluł się — oznajmił spokojnie Roman, patrząc w sufit. Kto? — Czułem się nieswojo, krzyk był kobiecy.

— Upiór Wybiegałły — odpowiedział. — A raczej kadawer.

— Czemu więc krzyczała kobieta?

— Zaraz zobaczysz.

Wziął mnie za rękę, podskoczył i zaczęliśmy lecieć skroś pięter. Przenikając przez sufity wrzynaliśmy się w stropy niczym nóż w zamrożone masło, i znów z odgłosem przypominającym cmoknięcie wyskakiwaliśmy w powietrze, aby wbić siew następny strop. W warstwach stropowych było ciemno, małe gnomy na przemian z myszami piszcząc uciekały w popłochu, w pracowniach i gabinetach, przez które przelatywaliśmy, ludzie z niepokojem spoglądali w górę.

W „Izbie porodowej” przepchaliśmy się przez tłum ciekawskich i ujrzeliśmy za stołem laboratoryjnym golutkiego profesora Wybiegałłę. Jego sinawobiała skóra lśniła wilgocią, mokra broda zwisała klinem, mokre włosy oblepiały niskie czoło, na którym płonął czynny wulkaniczny pryszcz. Puste bezbarwne oczy, pomrugując z rzadka, bezmyślnie myszkowały po pokoju.

Profesor Wybiegałło jadł. Na stole przed nim dymiła wielka kuweta po brzegi napełniona parzonymi otrębami. Nie zwracając na nikogo specjalnej uwagi, brał palcami otręby, ugniatał je jak pilaw i utworzoną bryłkę wkładał w otwór gębowy, przy czym okruchy obficie sypały się na brodę. Żuł z chrzęstem, cmokał, chrząkał, pochrapywał, przechylał głowę na bok i mrużył oczy, jak gdyby z nadmiaru rozkoszy. Od czasu do czasu, nie przestając opychać się i krztusić, wpadał w podniecenie, chwytał za krawędzie kadź z otrębami i wiadra z odciąganym mlekiem, stojące obok na podłodze, i przysuwał je do siebie coraz bliżej. U drugiego końca stołu młodziutka wiedźma praktykantka, Stella, z czystymi różowymi uszkami, blada i zapłakana, krajała bochenki chleba na grube pajdy i, odwracając głowę, podawała je z daleka Wybiegalle, przy czym usteczka jej drżały spazmatycznie.

Środkowy autoklaw był otwarty, przewrócony, wokół niego stała wielka zielonkawa kałuża.

Wybiegałło wybełkotał nagle:

— Hej, dziewko… tego… daj mleka! Lej tu, prosto w otręby… Tego… sil wuple…

Stella skwapliwie podniosła wiadro z mlekiem i wychlusnęła do kuwety.

— Ech! — krzyknął znów profesor. — Za małe naczynie! Dziewko, jak cię tam zwą, lej… tego… do kadzi. Będziemy… tego… z kadzi żreć…

Stella zaczęła wylewać mleko z wiader do kadzi napełnionej otrębami, profesor zaś chwyciwszy kuwetę zaczął nią, niby łyżką, czerpać otręby i wrzucać do paszczęki, która nagle rozwarła się niewiarygodnie szeroko.

— No, zadzwońcie do niego! — zawołała żałośnie Stella. — Przecież jedzenie zaraz się skończy!

— Już dzwoniliśmy — odpowiedział ktoś z tłumu. — Lepiej odejdź stamtąd na wszelki wypadek. Chodź tutaj.

— Ale czy on przyjdzie? Przyjdzie?

— Powiedział, że już wychodzi. Włoży tylko kalosze i wychodzi. Odejdź stamtąd, słyszysz?

Nareszcie rozjaśniło mi się w głowie. To nie był profesor Wybiegałło. To był nowo narodzony kadawer, model człowieka niezaspokojonego żołądkowe. Chwała Bogu, bo już myślałem, że profesor dostał porażenia mózgu. W następstwie wytężonej pracy.

Stella wycofała się ostrożniutko. Ktoś złapał ją za rękę i wciągnął w tłum. Schowała się za moimi plecami, ściskając mnie kurczowo za łokieć, a ja odruchowo rozprostowałem ramiona, choć nie pojmowałem jeszcze, o co idzie i czego ona tak się boi. Kadawer żarł. W zatłoczonej ludźmi pracowni panowała niesamowita cisza, słychać było tylko, jak on sapie, żuje z chrzęstem niczym koń i skrobie kuwetą po ścianach kadzi. Nie spuszczaliśmy z niego oczu. Zlazł z krzesła i wsadził głowę do kadzi. Kobiety odwróciły się. Lileczce Nowośmiechowej zrobiło się niedobrze i trzeba było wyprowadzić ją na korytarz. Potem zabrzmiał jasny głos Edka Amperiana:

— No dobrze. Bądźmy logiczni. On zaraz opchnie otręby, w drugiej kolejności chleb. A co dalej?

W przednich szeregach nastąpiło poruszenie. Tłum cofnął się ku drzwiom. Zaczynałem pojmować. Stella powiedziała cieniutkim głosikiem:

— Są jeszcze łebki śledziowe…

— Dużo?

— Dwie tony.

— T-tak. A gdzie one są?

— Miały być podawane na transporterze. Próbowałam, ale transporter zepsuty…

— Nawiasem mówiąc — odezwał się Roman głośno — już od dwóch minut usiłuję go zamagnetyzować i kompletnie bez rezultatu…

— Ja też — dodał Edek.

— Dlatego byłoby bardzo pożądane, żeby ktoś ze szczególnie uczulonych na takie widoki zajął się naprawą transportera. Jako paliatywu. Czy są tu jacyś magicy? Widzę Edka. Jest jeszcze ktoś? Korniejew! Wiktorze Pawłowiczu, jesteś tu?

— Nie ma go. Może skoczyć po Fiodora Simeonowicza?

— Myślę, że na razie nie warto go fatygować. Damy sobie jakoś radę. Edek, zaczynamy razem, skoncentruj się.

— Jaką metodą?

— Metodą hamowania. Aż do stadium tetanusa. Koledzy, pomagajcie wszyscy, kto potrafi.

— Chwileczkę — powiedział Edek. — A jeśli go uszkodzimy?

— Na-tu-ral-nie! — zawołałem. — Dajcie spokój. Już lepiej niech mnie pożre.

— Nie denerwuj się. Będziemy ostrożni. Edek, stosujemy muśnięcia. Jednocześnie.

— Jazda.

Zrobiło się jeszcze ciszej. Kadawer kokosił się w kadzi, za ścianą stukali i wymieniali uwagi ochotnicy naprawiający transporter. Upłynęła minuta. Kadawer wylazł z kadzi, otarł brodę, popatrzył na nas sennie i nagle zwinnym ruchem wyciągnął łapę niesłychanie daleko i porwał ostatni bochenek chleba. Potem czknął donośnie i rozparł się na krześle, splótłszy ręce na ogromnym wydętym kałdunie.

Błogość rozlała się na jego twarzy. Posapywał i uśmiechał się bezmyślnie. Był tak absolutnie szczęśliwy, jak człowiek, który padając ze zmęczenia dotarł wreszcie do upragnionego łóżka.

— Chyba poskutkowało — odezwał się ktoś z westchnieniem ulgi. Roman z powątpiewaniem zacisnął wargi.

— Nie odnoszę takiego wrażenia — zauważył Edek uprzejmie.

— Może to koniec jego rozruchu? — spytałem z nutą nadziei. Stella powiedziała płaczliwie:

— To tylko relaksacja… Paroksyzm zadowolenia. Niedługo znów się obudzi.

— Słabo z wami, magistrowie — odezwał się energiczny głos. — Puśćcie mnie, pójdę po Fiodora Simeonowicza.

Spoglądaliśmy na siebie, uśmiechając się niepewnie. Roman, zamyślony, bawił się umklajderem, turlając go na dłoni. Stella szeptała, dygocąc nerwowo: „Co to będzie? Boję się, Sasza!” Jeśli o mnie chodzi, to wypinałem pierś i marszczyłem brwi, walcząc z namiętnym pragnieniem ściągnięcia tu Modesta Matwiejewicza. Chciałem za wszelką cenę zrzucić z siebie odpowiedzialność. Niewątpliwie była to słabość, ale nie mogłem jej pokonać. Modest Matwiejewicz wydawał mi się teraz kimś zgoła niezwykłym. Byłem przekonany, że gdyby się tu zjawił i wrzasnął na upiora: „Wypraszam to sobie, towarzyszu Wybiegałło!” — kadawer natychmiast położyłby uszy po sobie.

— Roman — zagadnąłem od niechcenia — przypuszczam, że w najgorszym razie potrafisz go zdematerializować? Roześmiał się i poklepał mnie po ramieniu.

— Nie denerwuj się — powiedział. — To wszystko dziecinne igraszki. Nie mam tylko chęci wdawać się z Wybiegałłą… Ten jest niegroźny, bój się tamtego! — wskazał drugi autoklaw cichutko bulgoczący w rogu.

Kadawer tymczasem poruszył się niespokojnie. Stella pisnęła i przywarła do mnie mocniej. Oczy kadawra otworzyły się szeroko. Najpierw schylił się i zajrzał do kadzi. Potem zaczął łomotać pustymi wiadrami. Wreszcie znieruchomiał i przez pewien czas siedział jak skamieniały. Wyraz błogości zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca gorzkiej urazie. Podniósł się nieco z krzesła, szybko, rozdymając nozdrza, obwąchał stół i długim czerwonym jęzorem zlizał okruszyny.

— No, trzymajmy się… — zaszeptano w tłumie. Kadawer zanurzył rękę w kadzi, wyciągnął kuwetę, obejrzał ją ze wszystkich stron i ostrożnie odgryzł kawałek. Brwi jego uniosły się męczeńsko. Odgryzł jeszcze kawałek i zaczął chrupać. Twarz mu posiniała, jak gdyby z wielkiej irytacji, oczy zaszły łzami, ale gryzł raz za razem, dopóki nie pożarł całej kuwety. Dobrą chwilę siedział w zamyśleniu, próbując palcami zęby, na koniec z wolna powiódł wzrokiem po zdrętwiałym tłumie. Był to niedobry wzrok, jakiś taksujący, selekcjonujący. „No, no, spokojnie, ty…” — wymówił odruchowo Wołodia Poczkin. I nagle puste, szkliste oczy zatrzymały się na Stelli. Z piersi jej wydarł się krzyk, ten sam rozdzierający krzyk, który niedawno słyszeliśmy z Romanem o cztery piętra niżej. Drgnąłem. Kadawra to również speszyło — spuścił oczy i zaczął nerwowo bębnić palcami w stół.

Przy drzwiach rozległ się rumor, przez rozstępujący się tłum, odpychając zagapionych, wydzierając sople z brody, szedł Ambroży Ambruazowicz Wybiegałło. Autentyczny. Zalatywało od niego wódką, kożuchem i mrozem.

— Kochasiu! — zawołał. — Co to ma znaczyć, hę? Kel situasią! Stella, czego się gapisz?!… Gdzie śledzie? Przecież on ma potrzeby!… I to rosnące!… Należy czytać moje prace!

Podszedł do kadawra, który natychmiast zaczął go pożądliwie obwąchiwać. Wybiegałło dał mu swój kożuch.

— Potrzeby muszą być zaspokajane! — mówił szybko, pstrykając przełącznikami na pulpicie transportera. — Dlaczego mu od razu nie dałaś? Ach, te le fam, te le fam!… Kto powiedział, że zepsuty? Wcale nie zepsuty, tylko pod zaklęciem. Żeby tego… nie każdy mógł go używać, bo potrzeby… tego… mają wszyscy, a śledzie są wyłącznie dla niego…

W ścianie otworzyło się okienko, zawarkotał transporter i wprost na podłogę popłynął strumień wonnych łebków śledziowych. Oczy kadawra rozbłysły. Truchcikiem, na czworakach, podbiegł do okienka i zabrał się do dzieła. Stojący obok Wybiegałło klaskał w dłonie, wydawał radosne okrzyki i z nadmiaru uczuć drapał raz po raz kadawra za uchem.

Tłum ożywił się, odetchnął z ulgą. Okazało się, że Wybiegałło przyprowadził z sobą dwóch korespondentów gazety obwodowej. Byli to nasi znajomi — G. Dociekliwy i B. Żłobek. Od nich też zalatywało wódką. Błyskając fleszami, zaczęli fotografować i robić notatki. Obydwaj specjalizowali się w tematyce naukowej, G. Dociekliwy wsławił się zdaniem: „Oort był pierwszym, który spojrzawszy na gwiaździste niebo zauważył, że Galaktyka się obraca”. Jego dziełem był również zapis literacki opowieści Merlina o podróży z przewodniczącym rady rejonowej oraz wywiad, przeprowadzony (na skutek ignorancji) z dubletem Ojry-Ojry. Wywiad nosił tytuł „Człowiek przez duże C” i zaczynał się od zdania: „Jak każdy prawdziwy uczony, był on skąpy w słowach…”. B. Żłobek pasożytował na Wybiegalle. Jego bojowe reportaże o samoobuwających się butach, samoczynnie wyrywającej się z ziemi i wskakującej na ciężarówkę marchwi oraz innych projektach Wybiegałły były w obwodzie powszechnie znane, a artykuł: „Czarodziej z Sołowca” ukazał się nawet w jednym z dzienników stołecznych.

Gdy podczas następnego paroksyzmu zadowolenia kadawer znów zapadł w drzemkę, laboranci Wybiegałły, przemocą wyrwani zza noworocznych stołów i dlatego nader niezadowoleni, pospiesznie ubrali go w czarny garnitur i umieścili na krześle. Obok krzesła korespondenci ustawili Wybiegałłę, kazali mu oprzeć ręce na ramionach kadawra i nacelowując obiektywy poprosili, by mówił dalej.

— Cóż jest najważniejsze? — podjął skwapliwie Wybiegałło. — Najważniejsze jest to, by człowiek czuł się szczęśliwy. W nawiasie dodam: szczęście jest pojęciem ludzkim. A czym jest człowiek, mówiąc filozoficznie? Człowiek, towarzysze, jest to homo sapiens, który może i chce. Może… tego… wszystko, czego chce, a chce wszystkiego, co może. Nes pa, towarzysze? Jeżeli on, to znaczy człowiek, może wszystko, czego chce, a chce wszystkiego, co może, to tym samym jest szczęśliwy. Tak go zdefiniujemy. Cóż, towarzysze, widzimy tu przed sobą? Widzimy model. Ale model, który chce, towarzysze, a to już dobrze. Że tak powiem, ekselan, szarman, manifik. W dodatku, towarzysze, sami widzicie, że ono może. I to jeszcze lepiej, bo skoro tak, to ono… on jest, znaczy się, szczęśliwy. Zachodzi tu metafizyczne przejście od nieszczęścia ku szczęściu, i to nas nie powinno dziwić, ponieważ nikt nie rodzi się szczęśliwym, lecz… tego… szczęśliwym się staje. Ono w tej chwili się budzi… Ono chce. I dlatego jest na razie nieszczęśliwe. Ale przecież może i dzięki temu „może” dokona się skok dialektyczny. O, o!… Patrzcie! Widzieliście, jak ono może? Ach, ty moje złotko, ach ty moje szczęście!… O, o!… Patrzcie, jak ono może! Przez kilkanaście minut może… Towarzyszu Żłobek, odłóżcie ten swój aparacik i weźcie kamerę filmową, tu się odbywa proces… u nas wszystko jest w ciągłym ruchu! Spokój, jak być powinno, mamy względny, za to ruch bezwzględny. No więc tak. Teraz ono już mogło i dialektycznie przechodzi w stadium szczęścia. Czyli zadowolenia. Widzicie, zamknęło oczy. Delektuje się. Jest mu dobrze. Stwierdzam jako naukowiec, że gotów byłbym zamienić się z nim. W danym momencie, oczywiście… Towarzyszu Dociekliwy, notujcie wszystko, co mówią, a później dacie mi do przejrzenia. Trochę wygładzę i wstawię odsyłacze… No więc ono teraz drzemie, ale na tym nie koniec. Nasze potrzeby winny sięgać zarówno w głąb, jak i wszerz. Tylko wtedy proces będzie prawidłowy. Ą di, ke Wybiegałło nie uznaje, znaczy się, świata duchowego. To jest etykietka, towarzysze. Najwyższy czas zaprzestać takich chwytów w dyskusji naukowej. Wiemy wszyscy, że na pierwszym planie są sprawy materialne, a dopiero potem duchowe. Satur venter, jak wiadomo, non student libenter (Pełny brzuch nie uczy się chętnie).

Co w danym przypadku przetłumaczymy następująco: kiedy w brzuchu pusto, w głowie groch z kapustą…

— Chyba na odwrót — przerwał Roman. Wybiegałło patrzył na niego przez chwilę pustym wzrokiem, po czym odpowiedział:

— Tę replikę z sali, towarzysze, odrzucimy z oburzeniem. Jako niezogranizowaną. Nie będziemy oddalać się od zasadniczego tematu — od praktyki. Teraz zajmę się następnym stadium eksperymentu. Wyjaśniam dla prasy. Zakładając z materialistycznego punktu widzenia, że mat-potrzeby zostały chwilowo zaspokojone, możemy przejść do zaspokajania duch-potrzeb. To znaczy obejrzeć film, telewizję, posłuchać muzyki ludowej albo samemu pośpiewać, nawet poczytać jakąś książkę, na przykład „Krokodyla” czy inną gazetę… Nie zapominajmy przy tym, towarzysze, że to wszystko wymaga zdolności, natomiast zaspokajanie mat-potrzeb szczególnych zdolności nie wymaga, one są stałe, gdyż natura hołduje materializmowi. Na razie nie możemy nic powiedzieć na temat zdolności duchowych danego modelu, gdyż jego racjonalnym jądrem jest niezaspokojenie żołądkowe. Ale zaraz te zdolności spróbujemy wyłuskać.

Ponurzy laboranci rozłożyli na stołach magnetofon, aparat radiowy, projektor i małą przenośną bibliotekę. Kadawer obrzucił owe narzędzia kultury obojętnym wzrokiem i spróbował, jak smakuje taśma magnetofonowa. Było jasne, że zdolności duchowe modelu nie objawią się spontanicznie. Wówczas Wybiegałło przystąpił do przymusowego, jak się wyraził, wpajania nawyków kulturalnych. Magnetofon zaśpiewał rzewnie: „Pamiętasz, miły, jak przy rozstaniu miłość na wieki poprzysięgliśmy…”. Radio zagwizdało, zabulgotało. Projektor zaczął wyświetlać na ścianie kreskówkę: „Wilk i siedmioro koźląt”. Dwaj laboranci z czasopismami w rękach stanęli z obu stron kadawra i zaczęli jeden przez drugiego głośno czytać…

Jak należało oczekiwać, model żołądkowy odniósł się do tych hałaśliwych zabiegów kulturalnych z całkowitą obojętnością. Dopóki był głodny, kichał na strawę duchową, chciał tylko żreć i żarł. Z kolei, nasyciwszy się, ignorował ją, gdyż stawał się senny i niczego więcej na razie nie pragnął. Spostrzegawczy Wybiegałło zdołał mimo wszystko zauważyć niewątpliwy związek pomiędzy grochotem bębna (w radio) a odruchowym drganiem dolnych kończyn modelu. Owo drganie wprawiło go niemal w ekstazę.

— Nogę! — krzyczał, ciągnąc B. Żłobka za rękaw. — Obiektyw na nogę! Zbliżenie! La wibrasją są molegosz etiun grań sin. Ta noga odeprze wszystkie intrygi, zerwie wszystkie etykietki, jakimi mnie oblepiają! Uj, sań dut, ktoś nie będący fachowcem może się nawet zdziwić, że ta noga tak mnie bulwersuje. Ale, towarzysze, przecież rzeczy wielkie objawiają się w małych i tu muszę przypomnieć, że mamy do czynienia z modelem o ograniczonych potrzebach, mówiąc konkretnie — o jednej tylko potrzebie, a nazywając rzecz po imieniu, wprost i bez osłonek — z modelem o potrzebie żołądkowej. Stąd właśnie tak wielkie ograniczenie duch-potrzeb. Oświadczamy przecież, że tylko różnorodność mat-potrzeb umożliwia powstanie różnorodności duch-potrzeb. Wyjaśniam dla prasy na prostszym przykładzie. Gdyby, powiedzmy, przejawiało ono wyraźną potrzebę danego magnetofonu „Astra 7” za sto czterdzieści rubli, którą to potrzebę winniśmy rozumieć jako materialną, i gdyby dany magnetofon posiadło, toby go puszczało, no bo sami wiecie, cóż można innego robić z magnetofonem? A jakby go puszczało, to z muzyką, a jak muzyka, to trzeba jej słuchać albo tańczyć… A czym, towarzysze, jest słuchanie muzyki albo tańczenie przy niej? Jest zaspokajaniem duch-potrzeb. Komprene wu?

Zauważyłem, że zachowanie się kadawra od dłuższego już czasu uległo zasadniczej zmianie. Czy coś się w nim rozregulowało, czy też właśnie tak miało być, dość że okresy relaksacji stawały się coraz krótsze, a pod koniec przemówienia Wybiegałły kadawer już w ogóle nie odchodził od transportera. Może po prostu dlatego, że było mu trudno poruszać się.

— Mogę zadać pytanie? — odezwał się uprzejmie Edek. — Czym się tłumaczy fakt, że obecnie paroksyzmy zadowolenia całkowicie ustały?

Wybiegałło umilkł i popatrzył na kadawra, który wcinał jak szalony. Następnie popatrzył na Edka.

— Odpowiadam — rzekł zadufanym tonem. — Bardzo słuszne pytanie, towarzysze. Powiedziałbym nawet — inteligentne pytanie, towarzysze. Mamy przed sobą konkretny model stale rosnących potrzeb materialnych. I tylko powierzchownemu obserwatorowi może się zdawać, że jakoby paroksyzmy zadowolenia ustały. W rzeczywistości przeszły one dialektycznie w nową jakość. Objęły, towarzysze, sam proces zaspokajania potrzeb. Teraz już nie wystarcza mu być sytym. Teraz potrzeby wzrosły, teraz musi jeść bez przerwy, już się nauczył i wie, że proces jedzenia też jest przyjemnością. Rozumiecie, towarzyszu Amperian?

Spojrzałem na Edka. Uśmiechał się uprzejmie. Obok niego stały ramię w ramię dublety Fiodora Simeonowicza i Christobala Hozewicza. Ich głowy z odstającymi uszami obracały się z wolna wokół osi niby radary na lotnisku.

— Można jeszcze jedno pytanie?-wtrącił Roman.

— Proszę — odpowiedział Wybiegałło z miną pobłażliwie znużoną.

— Ambroży Ambruazowiczu, a co będzie, gdy ono wszystko skonsumuje?

W oczach Wybiegałły błysnął gniew.

— Proszę wszystkich obecnych o zanotowanie w pamięci tego prowokacyjnego pytania, które na wiorstę trąci maltuzjanizmem, neomaltuzjanizmem, pragmatyzmem, egzysto… gzystencjalizmem i niedowiarstwem, towarzysze, w niewyczerpaną moc ludzkości. Bo cóż chcieliście przez to powiedzieć, towarzyszu Ojra-Ojra? Że w pracy naszej instytucji naukowej może nastąpić moment, kryzys, regres, gdy nasi konsumenci nie będą mieli co konsumować? Fatalnie, towarzyszu Ojra-Ojra! Nie przemyśleliście tego! Ale my nie możemy dopuścić, by nam przylepiano etykietki i rzucano cień na naszą pracę. I nie dopuścimy do tego, towarzysze.

Wydostał chustkę i otarł brodę. G. Dociekliwy, krzywiąc się z wysiłku umysłowego, zadał następujące pytanie:

— Ja, oczywiście, nie jestem fachowcem. Ale jaka przyszłość czeka dany model? Rozumiem, że eksperyment przebiega pomyślnie. On chyba jednak zbyt aktywnie konsumuje.

Wybiegałło uśmiechnął się gorzko.

— No i widzicie, towarzyszu Ojra-Ojra — powiedział. — W taki właśnie sposób rodzą się niezdrowe sensacje. Postawiliście nieprzemyślane pytanie. I oto szeregowy towarzysz już został źle zorientowany. Nie na ten ideał patrzy. Nie na ten ideał patrzycie, towarzyszu Dociekliwy! — zwrócił się bezpośrednio do korespondenta. — Dany model to już etap miniony! Oto ideał, na który patrzeć należy! Podszedł do drugiego autoklawu i położył obrośniętą ryżymi włosami rękę na jego gładkim boku. — Oto nasz ideał! — obwieścił zadzierając brodę. — Lub, wyrażając się ściślej, oto model naszego wspólnego ideału. Mamy tu uniwersalnego konsumenta, który wszystko chce i współmiernie wszystko może. Zaprogramowano w nim wszelkie istniejące potrzeby. I owe potrzeby może zaspokoić. Z pomocą nauki, oczywiście. Wyjaśniam dla prasy. Model uniwersalnego konsumenta, zamknięty w tym autoklawie, czyli mówiąc po naszemu — samoczynnym zamykaczu, chce bez ograniczeń. My wszyscy, towarzysze, przy całym szacunku, jaki dla siebie żywimy, jesteśmy po prostu zerem w porównaniu z nim. Albowiem on chce takich rzeczy, jakie nam się nawet nie śniły. I on nie będzie czekał na łaskę natury. Sam weźmie od niej wszystko, co mu jest potrzebne do pełnego szczęścia, to znaczy zaspokojenia. Siła materialno-magiczna wydobędzie z otaczającej go natury wszystko, co uzna za konieczne. Szczęście danego modelu będzie nieopisane. Nie zazna on głodu ani pragnienia, ani bólu zębów, ani osobistych przykrości. Jego potrzeby, w miarę ich powstawania, będą natychmiast zaspokajane.

— Przepraszam — spytał uprzejmie Edek — i te wszystkie potrzeby będą materialne?

— No, oczywiście! — zawołał Wybiegałło. — Potrzeby duchowe będą szły w parze z nimi! Wspominałem już, że im więcej potrzeb materialnych, tym różnorodniejsze będą duchowe. To będzie tytan duchowy, koryfeusz.

Spojrzałem na audytorium. Korespondenci zawzięcie pisali. Wielu słuchaczy robiło wrażenie oszołomionych. Niektórzy, jak zauważyłem, z dziwnym wyrazem twarzy wodzili wzrokiem od autoklawu do zachłannie żrącego kadawra i z powrotem. Stella przywarła czołem do mego ramienia i szeptała łkając: „Odejdę stąd, nie mogę dłużej, odejdę…”. Ja też chyba zaczynałem rozumieć, czego obawiał się Ojra-Ojra. Wyobraziłem sobie olbrzymią rozdziawioną paszczę, do której, rzucone siłą magiczną, wpadają zwierzęta, ludzie, miasta, kontynenty, planety i słońca…

B. Żłobek ponownie zwrócił się do Wybiegałły:

— A kiedy i gdzie odbędzie się demonstracja modelu uniwersalnego, Ambroży Ambruazowiczu?

— Odpowiedź — rzekł Wybiegałło. — Demonstracja odbędzie się tu, w mojej pracowni. Prasa zostanie o tym dodatkowo powiadomiona.

— Czy to nastąpi w najbliższych dniach?

— Przypuszczalnie w najbliższych godzinach. Lepiej więc, by towarzysze z prasy zaczekali na miejscu.

Gdy kończył te słowa, dublety Fiodora Simeonowicza i Christobala Hozewicza zrobiły jak na komendę w tył zwrot i wyszły. Ojra-Ojra powiedział:

— Czy nie wydaje się panu, Ambroży Ambruazowiczu, że przeprowadzenie takiej demonstracji w pracowni, i to jeszcze w centrum miasta, może być niebezpieczne?

— My nie mamy się czego obawiać — odparł z mocą Wybiegałło. — Niech się boją nasi wrogowie.

— Proszę sobie przypomnieć, mówiłem już panu, że jest możliwa…

— Widać z tego, towarzyszu Ojra-Ojra, że jesteście niewystarczająco… tego… podbudowani. Trzeba rozróżniać, towarzyszu Ojra-Ojra, możliwość od rzeczywistości, przypadek od konieczności, teorię od praktyki i w ogóle…

— Mimo wszystko, może jednak na poligonie…

— Ja nie przeprowadzam doświadczeń z bombą — odpowiedział wyniośle Wybiegałło. — To będzie próba modelu człowieka idealnego. Są jeszcze pytania?

Jakiś mędrek z Działu Wiedzy Absolutnej zaczaj wypytywać o warunki pracy autoklawu. Wybiegałło ochoczo pospieszył z wyjaśnieniami. Ponurzy laboranci sprzątali narzędzia do zaspokajania potrzeb duchowych. Kadawer żarł. Czarny garnitur trzeszczał na nim, rozłażąc się w szwach. Ojra-Ojra obserwował go uważnie. I nagle powiedział głośno:

— Mam propozycję. Niechaj ci, którzy nie są osobiście zainteresowani, natychmiast opuszczą pracownię. Wszystkie głowy zwróciły się ku niemu.

— Za chwilę będzie tu brudno, jak w kloace — wyjaśnił. — Straszliwie brudno.

— To prowokacja — oświadczył Wybiegałło z godnością.

Roman chwycił mnie za rękaw i pociągnął w stronę drzwi. Ja pociągnąłem Stellę. Za nami podążyła reszta widzów. Roman cieszył się w instytucie zaufaniem, Wybiegałło nie. Z osób postronnych zostali w pracowni tylko korespondenci, my zaś zgrupowaliśmy siew korytarzu.

— O co chodzi? — dopytywano się Romana. — Co się stanie? Dlaczego jak w kloace?

— On lada moment eksploduje — odpowiedział Roman, nie spuszczając oczu z drzwi.

— Kto eksploduje? Wybiegałło?

— Szkoda korespondentów — powiedział Edek. — Słuchaj, Sasza, czy prysznic jest dzisiaj czynny?

Drzwi się otworzyły, z pracowni wyszli dwaj laboranci, ciągnąc kadź z pustymi wiadrami. Trzeci, oglądając się bojaźliwie, kręcił się wokół nich mamrocząc: „Czekajcie, pomogę wam, to przecież ciężkie…”.

— Zamknijcie drzwi — powiedział Ojra-Ojra. Laborant pospiesznie zatrzasnął drzwi i podszedł do nas, wyciągając z kieszeni papierosy. Oczy miał okrągłe, rozbiegane.

— No, zaraz tu będzie… — mruknął. — Ten idiota Dociekliwy… mrugałem do niego… Jak tamten żre! Zwariować można, jak on żre…

— Jest dwadzieścia pięć po drugiej… — zaczaj Roman.

Przerwał mu straszliwy huk. Posypały się wybite szyby. Drzwi zatrzeszczały, wysadzone z zawiasów. Przez powstałą szczelinę wymiotło aparat fotograficzny i czyjś krawat. Odskoczyliśmy. Stella znów pisnęła przeraźliwie.

— Spokojnie — powiedział Roman. — Już po wszystkim. O jednego konsumenta mniej na świecie.

Laborant, biały jak jego fartuch, palił papierosa, zaciągając się raz po raz. Z pracowni dolatywało chlupotanie, kaszel, niewyraźne przekleństwa. Wionęło ohydnym smrodem. Wybąkałem niezdecydowanie:

— Trzeba by tam zajrzeć.

Nikt nie zareagował. Patrzyli na mnie ze współczuciem. Stella cicho płakała, trzymając mnie za kurtkę. Ktoś wyjaśniał komuś szeptem: „On dzisiaj ma dyżur, rozumiesz? Musi przecież iść… wygrzebać…”

Zrobiłem kilka niepewnych kroków w kierunku drzwi, gdy wtem, czepiając się jeden drugiego, wygramolili się z pracowni korespondenci i Wybiegałło.

Boże wielki, ale w jakim stanie!…

Oprzytomniawszy, sięgnąłem do kieszeni po platynowy gwizdek i dałem sygnał. Natychmiast, usuwając innych z drogi, pospieszyła do mnie brygada alarmowa skrzatów asenizatorów.

ROZDZIAŁ 5

Wierzcie mi, był to najokropniejszy widok na świecie.

F. Rabelais

Najbardziej zdumiało mnie, że Wybiegałło nie był ani trochę speszony wypadkiem. Przez cały czas, gdy skrzaty obrabiały go, polewając absorbentami i namaszczając pachnidłami, perorował falsetem:

— No weźmy was, towarzysze Ojra-Ojra i Amperian, wy też ciągle się baliście. A co to będzie, a jak go powstrzymać… Jest, jest w was, towarzysze, taki niezdrowy sceptycyzm. Powiedziałbym, taki brak wiary w potęgę natury, w ludzkie możliwości. I co teraz z waszym sceptycyzmem? Trachnął! Trachnął, towarzysze, na oczach zgromadzonej publiczności i ochlapał mnie oraz towarzyszy z prasy…

Prasa milczała, skonsternowana, pokornie nadstawiając boki pod syczące strumienie absorbentów. G. Dociekliwego trzepała potężna febra. B. Żłobek kręcił głową i oblizywał się bezwiednie.

Gdy skrzaty z grubsza uprzątnęły pracownię, zajrzałem do środka. Brygada alarmowa sprawnie wstawiała szyby i spalała w piecu muflowym szczątki modelu żołądkowego. Niewiele tego było — garstka guzików z napisem „For gentlemen”, rękaw od marynarki, niemożliwie rozciągnięte szelki oraz sztuczna szczęka, przypominająca kopalną szczękę gigantopiteka. Reszta widocznie rozprysnęła się w pył. Wybiegałło obejrzał drugi autoklaw i oznajmił, że wszystko w porządku. „Prasę poproszę do mnie. Pozostali zechcą wrócić do swych normalnych obowiązków”. Prasa wyjęła notatniki, po czym wszyscy trzej usiedli przy stole i zaczęli uzgadniać szczegóły reportażu: „Narodziny odkrycia” oraz notki informacyjnej: „Profesor Wybiegałło opowiada”.

Pracownia opustoszała. Wyszedł Ojra-Ojra, wziąwszy ode mnie klucze od szafy Janusa Poliektowicza. Wyszła zrozpaczona Stella, gdyż Wybiegałło nie zgodził się na jej przejście do innego działu. Wyszli laboranci, którym humory wyraźnie się poprawiły. Wreszcie oddalił się Edek, otoczony gromadką teoretyków i obliczający po drodze minimalne dopuszczalne ciśnienie w żołądku rozbryźniętego kadawra. Ja też wróciłem na mój posterunek, upewniwszy się przedtem, iż doświadczenie z drugim kadawrem odbędzie się najwcześniej o ósmej rano.

Eksperyment wywarł na mnie przygnębiające wrażenie, usiadłem w wielkim fotelu i zagłębiłem siew długich dociekaniach, czy Wybiegałło jest głupcem, czy też sprytnym demagogiem-chałturzystą. Wartość naukowa wszystkich jego stworów równała się, rzecz jasna, zeru. Modele na podstawie własnych dubletów umiał tworzyć każdy pracownik instytutu, który obronił pracę magisterską i ukończył dwuletni kurs specjalistyczny transgresji nielinearnej. Obdarzanie modeli właściwościami magicznymi też nie miało sensu, gdyż istniały poradniki, tabele i podręczniki dla magów aspirantów. Same modele absolutnie nie mogły niczego udowodnić i z naukowego punktu widzenia były tyleż samo interesujące, co sztuczki z kartami czy połykanie noży. Można jeszcze zrozumieć owych korespondentów od siedmiu boleści, którzy zlatywali się do Wybiegałły jak muchy do śmietnika. Dla niefachowców były to rzeczy nadzwyczaj efektowne, budziły dreszcz szacunku i mętne wyobrażenia o jakichś olbrzymich możliwościach. Trudniej zrozumieć Wybiegałłę z jego chorobliwą nianią urządzania cyrkowych widowisk i publicznych eksplozji na użytek ciekawskich, nie mających możliwości (ani zresztą ochoty) wniknięcia w sedno zagadnień. Jeśli nie liczyć kilku przemęczonych delegacjami pracowników Działu Wiedzy Absolutnej, pasjonujących się udzielaniem wywiadów o stanie prac w nieskończoności, nikt w instytucie, delikatnie mówiąc, nie nadużywał kontaktów z prasą. Uważano, iż jest to w złym tonie, poza tym były jeszcze motywy głębszej natury.

Rzecz w tym, że najciekawsze i najpiękniejsze rezultaty naukowe często gęsto wydają się osobom nie wtajemniczonym nazbyt mądre i do znudzenia niepojęte. W naszej epoce ludzie, stojący z daleka od nauki, oczekują od niej wyłącznie cudów, praktycznie zaś nie są w stanie odróżnić prawdziwego cudu naukowego od zręcznej sztuczki czy innych intelektualnych salto mortale. Nauka czarów i magii nie stanowi pod tym względem wyjątku. Zorganizować w studio telewizyjnym konferencję słynnych duchów lub przewiercić wzrokiem dziurę w betonowym murze półmetrowej grubości — potrafi wielu. Nikomu nic z tego nie przyjdzie, ale takie sztuki wprawiają w zachwyt najszacowniejszą publikę, mającą słabe wyobrażenie o tym, jak dalece nauka splotła i zwikłała pojęcia baśni i rzeczywistości. Spróbujcie, na przykład, znaleźć głęboki wewnętrzny związek pomiędzy zdolnością świdrowania wzrokiem a filologiczną charakterystyką słowa „beton”, spróbujcie rozwiązać taki jeden malutki problemik znany pod nazwą Wielkiego Problemu Awersa! Rozwiązał go Ojra-Ojra, tworząc Teorię Fantastycznej Wspólnoty ł otwierając tym samym zupełnie nowy rozdział magii matematycznej. Prawie nikt jednak nie słyszał o Ojrze-Ojrze, za to wszyscy doskonale znają profesora Wybiegałłę. („Ach, pan pracuje w INBADCZAM-ie? No i jak tam Wybiegałło? Co znów stworzył nowego?) Dzieje się tak dlatego, że koncepcje Ojry-Ojry są dostępne dla najwyżej kilkuset ludzi na świecie, wśród tych kilkuset znajduje się spora liczba członków korespondentów AN, ale, niestety! — nie ma ani jednego korespondenta. Niemniej klasyczna praca Wybiegałły „Technologia produkcji samoobuwających butów”, będąca stekiem demagogicznego bełkotu, wywołała w swoim czasie, dzięki staraniom B. Żłobka, niezły huczek. (Później okazało się, że samoobuwające buciki kosztują drożej niż motocykl, a poza tym nie znoszą kurzu i wilgoci).

Była już późna noc. Zmęczenie wzięło górę i sam nie wiem, kiedy zasnąłem. Śniły mi się jakieś potworności: gigantyczne komary, wielonogie, brodate jak Wybiegałło, gadające wiadra z mlekiem, kadź na krótkich nóżkach, biegająca po schodach. Czasem do mego snu zaglądał jakiś niedyskretny skrzat i na widok tych koszmarów zmykał w popłochu. Obudził mnie ból. Otworzywszy oczy, zobaczyłem ponurego brodatego komara, który usiłował zapuścić w móją łydkę grube jak długopis żądło.

— A kysz! — wrzasnąłem i uderzyłem go pięścią w wyłupiaste oko. Komar warknął wściekle i odleciał w bok. Był wielkości psa, rudy, brunatno podpalany. Widocznie podczas snu wymówiłem bezwiednie formułę materializacji i wywołałem z niebytu tę ponurą bestię. Nie udało mi się zapędzić go z powrotem w niebyt. Wobec tego, uzbrojony w tom „Równań magii matematycznej”, otworzyłem lufcik i wygnałem komara na mróz. Natychmiast porwała go zamieć i zniknął w ciemności. Tak oto powstają niezdrowe sensacje — pomyślałem.

Była godzina szósta rano. Nasłuchiwałem przez chwilę. W instytucie panowała cisza. Albo wszyscy tak gorliwie pracowali, albo rozeszli się do domów. Powinienem odbyć jeszcze jeden obchód, ale nie chciało mi się nigdzie ruszać, byłem głodny, od osiemnastu godzin nie miałem nic w ustach. Postanowiłem więc wysłać w zastępstwie mego dubleta.

Na razie był ze mnie mag nie najmocniejszy. Niedoświadczony. Gdyby ktoś był w pokoju, za nic w świecie nie odważyłbym się demonstrować swej ignorancji. Ale nie było nikogo, mogłem więc zaryzykować i jednocześnie trochę poćwiczyć. Znalazłem w „Równaniach magii matematycznej” ogólną formułę, podstawiłem swoje parametry, wykonałem niezbędne manipulacje i wymówiłem niezbędne zaklęcia w języku chaldejskim. Po raz pierwszy wyszedł mi całkiem przyzwoity dublet. Miał wszystko na swoim miejscu, był nawet trochę podobny do mnie, tylko nie wiem, czemu nie otwierało mu się lewe oko i u każdej ręki było po sześć palców. Wytłumaczyłem mu zadanie, kiwnął głową, szurnął nóżką i oddalił się chwiejnym kroczkiem. Już go więcej nie spotkałem. Może przypadkiem zaniosło go do bunkra Smoka Horynycza, a może pojechał w bezkresną podróż na obręczy Koła Fortuny — nie wiem, nie wiem. Cała rzecz w tym, że bardzo prędko o nim zapomniałem, gdyż postanowiłem przyrządzić sobie śniadanie.

Jestem człowiekiem niewybrednym. Zadowoliłbym się kanapką z doktorską kiełbasą i filiżanką czarnej kawy. Nie rozumiem, jak to się stało, ale najpierw uformował się na stole doktorski fartuch grubo nasmarowany tłuszczem. Gdy minął pierwszy moment naturalnego zaskoczenia, przyjrzałem mu się uważnie. Nie było to masło ani nawet tłuszcz roślinny. Powinienem był teraz unicestwić fartuch i zacząć wszystko od początku. Tymczasem z obrzydliwym zarozumialstwem, wyobraziwszy sobie, iż jestem bogiem-stwórcą, wybrałem drogę kolejnych transformacji. Obok fartucha zjawiła się butelka z czarną cieczą, sam zaś fartuch zaczął po chwili zwęglać się przy brzegach. Czym prędzej postarałem się sprecyzować swoje wizje, kładąc szczególny nacisk na obrazy kubka i wołowiny. Butelka zamieniła się w kubek, ciecz pozostała bez zmiany; jeden rękaw fartucha skurczył się, wyprostował, zrudział i zaczął podrygiwać. Spocony ze strachu, stwierdziłem, iż jest to krowi ogon. Wstałem z fotela i odszedłem w kąt. Dalej poza krowi ogon rzecz się nie posunęła, ale i tak widok był makabryczny. Spróbowałem jeszcze raz i nagle ogon zaczął się kłosić. Wziąłem się w garść, zamknąłem oczy i usiłowałem wywołać w mózgu możliwie najdokładniejszy obraz kromki zwykłego żytniego chleba, świeżo odkrajanej z bochenka, nasmarowanej masłem śmietankowym, z kryształowej maselniczki, z plastrem kiełbasy na wierzchu. Licho bierz doktorską, niech będzie zwyczajna połtawska, podwędzana. Z kawą na razie zaczekam. Kiedy ostrożnie otworzyłem oczy, na doktorskim fartuchu spoczywała spora bryłka górskiego kryształu, a w jej wnętrzu coś ciemniało. Podniosłem kryształ i wraz z nim fartuch, nie wiem czemu do niego przyrośnięty. W środku bryłki rozróżniłem upragnioną kanapkę, bardzo podobną do prawdziwej. Jęknąłem i spróbowałem rozbić w myśli kryształ. Porysowała go gęsta sieć pęknięć, wskutek czego kanapka stała się prawie niewidoczna. „Barani łbie — rzekłem do siebie — sfrygałeś w życiu tysiące kanapek i nie potrafisz ich sobie dokładnie uzmysłowić. Nie denerwuj się, nikogo tu nie ma, nikt na ciebie nie patrzy. To nie kolokwium, nie sprawdzian i nie egzamin. Spróbuj jeszcze raz”. Spróbowałem. Bodajbym nie próbował. Moja wyobraźnia dziwnie się rozigrała, w mózgu zapalały się i gasły zgoła nieoczekiwane asocjacje, toteż w miarę mych prób pokój zapełniał się niesamowitymi przedmiotami. Wiele wyszło zapewne z głębi podświadomości, z nieprzebytych dżungli pamięci dziedzicznej, z dawno przytłumionych na skutek rozwoju intelektualnego pierwotnych lęków. Miały kończyny, poruszały się bez przerwy, wydawały ohydne dźwięki, były nieprzyzwoite, agresywne i ciągle się biły. Rozglądałem się jak zaszczute zwierzę. Wszystko to żywo przypominało mi stare grawiury, przedstawiające sceny kuszenia świętego Antoniego. Szczególnie niemiłe wrażenie sprawiał owalny półmisek na pajęczych nóżkach, obrośnięty po brzegach sztywną rzadką sierścią. Nie wiem, czego ode mnie chciał, ale odchodził w najdalszy kąt pokoju, rozpędzał się i z całej siły podcinał mi kolana. Musiałem go w końcu przycisnąć fotelem do ściany. Część przedmiotów udało mi się jakimś cudem unicestwić, reszta rozpełzła się i pochowała po kątach. Został półmisek, fartuch wraz z kryształem i kubek z czarną cieczą, który rozrósł się do wielkości dzbana. Podniosłem go obiema rękami i powąchałem. Moim zdaniem był to atrament do wiecznych piór. Półmisek wiercił się za fotelem, skrobał łapami linoleum i ohydnie syczał. Czułem się w tym towarzystwie nader nieswojo.

Nagle w korytarzu rozległy się czyjeś kroki, głosy, drzwi się otworzyły, na progu stanął Janus Poliektowicz i jak zwykle powiedział: „Tak”. Zakrzątnąłem się nerwowo. Janus poszedł do swego gabinetu i w przejściu, od niechcenia, jednym uniwersalnym ruchem brwi zlikwidował całe stworzone przeze mnie panoptikum. Za nim szli Fiodor Simeonowicz, Christobal Junta z grubym czarnym cygarem w kąciku ust, naburmuszony Wybiegałło i pełen determinacji Roman Ojra-Ojra. Wszyscy byli zaaferowani, bardzo się spieszyli i w ogóle nie zwrócili na mnie uwagi. Drzwi do gabinetu pozostały otwarte. Z westchnieniem ulgi siadłem na dawnym miejscu, odkrywając nagle, że czeka na mnie duża porcelanowa filiżanka parującej kawy oraz talerz z kanapkami. Który z tytanów zatroszczył się mimo wszystko o mnie, nie mam pojęcia. Zabrałem się do jedzenia, słuchając jednocześnie rozmowy toczącej się w gabinecie.

— Zacznijmy od tego — mówił z chłodną pogardą Christobal Junta — że pańska, za przeproszeniem, „Izba porodowa” znajduje się akurat pod moimi pracowniami. Spowodował pan już jeden wybuch, w rezultacie czego musiałem przez dziesięć minut czekać, aż w moim gabinecie wstawią szyby. Podejrzewam mocno, iż argumenty o szerszym charakterze do pana nie przemówią i dlatego kieruję się pobudkami czysto egoistycznymi…

— Co ja u siebie robię, to moja rzecz, mój drogi — odpowiadał Wybiegałło falsetem. — r Ja się nie wtrącam do waszego piętra, choć ostatnio bez przerwy cieknie u was żywa woda. Cały sufit mi zalała i pluskwy się od niej lęgną. Aleja się nie wtrącam, więc i wy się nie wtrącajcie do mnie.

— K-kochanku — zagrzmiał Fiodor Simeonowicz — Ambroży Ambruazowiczu! M-musi pan wziąć p-pod uwagę ewentualne k-komplikacje… P-przecież nikt nie p-przeprowadza doświadczeń, d-dajmy na to, ze smokiem w budynku, mimo że są zap-pory ogniowe i…

— U mnie nie ma smoka, tylko idealny człowiek! Tytan ducha! Dziwnie rozumujecie, towarzyszu Kiwrin, dziwne są wasze analogie, obce! Model idealnego człowieka i jakiś ponadklasowy smok ziejący ogniem!…

— Ależ k-kochanku, co ma do tego p-ponadklasowość, chodzi o to, że on może p-pożar wzniecić…

— Znów to samo! Idealny człowiek może wzniecić pożar! Trzeba najpierw pomyśleć, towarzyszu Kiwrin!

— Ja m-mówię o smoku…

— A ja o waszej niesłusznej postawie! Wy ciągle zacieracie, Fiodorze Simeonowiczu! Tuszujecie na wszelkie sposoby! Owszem, my też zacieramy sprzeczności… między umysłowym a fizycznym… między miastem a wsią… między mężczyzną a kobietą wreszcie… Ale tuszować przepaści wam nie pozwolimy, Fiodorze Simeonowiczu!

— Jakiej p-przepaści? Roman, cóż to za jakieś b-bałamuctwo? Przecież p-pan mu przy mnie t-tłumaczył! Mówią o tym, że pański eksperyment jest niebezpieczny, rozumie p-pan? M-miasto może ucierpieć, rozumie p-pan?

— Rozumiem wszystko. I nie pozwolę na to, by idealny człowiek wykluwał się na dworze, w szczerym polu!

— Ambroży Ambruazowiczu — powiedział Roman — mogę jeszcze raz powtórzyć moją argumentację. Eksperyment jest niebezpieczny, dlatego…

— Romanie Piotrowiczu, ja już dawno przyglądam się panu i nie rozumiem, jak można używać takich epitetów w stosunku do człowieka-ideału. Patrzcie, państwo, idealny człowiek jest dla niego niebezpieczny!

Tu Roman stracił cierpliwość, widocznie poniósł go młodzieńczy temperament.

— Jaki idealny człowiek?! — krzyknął głośno. — Pański geniusz konsumpcji?

Zapadło złowieszcze milczenie.

— Coś ty powiedział? — spytał strasznym głosem Wybiegałło. — Powtórz! Jak ty nazwałeś idealnego człowieka?

— Janusie P-poliektowiczu — zwrócił się do dyrektora Fiodor Simeonowicz — t-tak jednak nie wolno, p-przyjacielu…

— Nie wolno! — krzyknął Wybiegałło. — Słusznie, towarzyszu Kiwrin! Przeprowadzamy eksperyment naukowy o międzynarodowym wydźwięku! Tytan duchowy musi narodzić się tu, w murach naszego instytutu! To jest symboliczne! Towarzysz Ojra-Ojra ze swoim pragmatycznym odchyleniem podchodzi do tej sprawy w sposób politycznie ograniczony. Towarzysz Junta też ma ciasny pogląd! Nie patrzcie tak na mnie, towarzyszu Junta. Carscy żandarmi nie zdołali mnie zastraszyć, to i wy nie zastraszycie! Czy to w naszym duchu, towarzysze, bać się eksperymentu? Towarzysz Junta jako były cudzoziemiec i pracownik kościoła może czasem błądzić, to zrozumiałe, ale wy, towarzyszu Ojra-Ojra i wy, Fiodorze Simeonowiczu? Wy, prości ludzie rosyjscy?

— D-dość tej d-demagogii! — wybuchnął wreszcie Fiodor Simeonowicz. — Jak p-pan się nie wstydzi p-pleść takie b-bzdury! Ja mam być p-prostym człowiekiem? W ogóle cóż t-to za jakieś słowo: p-pro-sty? U nas p-proste są d-dublety!…

— Mogę oświadczyć tylko jedno — rzekł obojętnie Christobal Hozewicz. — Otóż ja, prosty były Wielki Inkwizytor, zamykam dostęp do pańskiego autoklawu na tak długo, aż otrzymam gwarancję, że eksperyment odbędzie się na poligonie.

— N-najmniej p-pięć kilometrów za miastem — dodał Fiodor Simeonowicz. — Albo n-nawet dziesięć…

Wybiegałło najwidoczniej nie miał chęci taszczyć swojej aparatury, jak również sam wlec się w taką zawieję na poligon, gdzie w dodatku nie było dostatecznego oświetlenia dla kroniki filmowej.

— No tak — powiedział — rozumiem. Odgradzacie naszą naukę od narodu. Wobec tego może nie dziesięć kilometrów, ale dziesięć tysięcy, Fiodorze Simeonowiczu? Może na drugiej półkuli? Gdzieś na Alasce, Christobalu Hozewiczu, albo jeszcze gdzie indziej? Proszę mi to powiedzieć wprost. A my zaprotokołujemy.

Znów zapadło milczenie. Słychać było tylko groźne sapanie Fiodora Simeonowicza, który nagle utracił dar mowy.

— Trzysta lat temu — przemówił chłodno Junta — za takie słowa zaproponowałbym panu spacer za miasto, tam strzepnąłbym panu kurz z uszu i przebił na wylot.

— Wolnego, wolnego! — zapienił się Wybiegałło — Tu nie Portugalia. Nie lubicie krytyki. Trzysta lat temu ja też bym się z tobą specjalnie nie patyczkował, ty katoliku nie dokończony.

Poczułem, że mnie skręca z nienawiści. Dlaczego milczy Janus? Jak długo tak można? W ciszy rozległy się kroki, do mego pokoju wszedł Roman, blady, szczerząc zęby w bezsilnej pasji. Pstryknął palcami, stworzył dubleta Wybiegałły, złapał go za marynarkę na piersi, potrząsał nim dłuższą chwilę, szarpnął z jakąś dziką rozkoszą kilka razy za brodę, po czym, uspokojony, zlikwidował dubleta i wrócił do gabinetu.

— P-powinno się p-pana przegnać stąd na cztery wiatry, Wybiegałło — odezwał się Fiodor Simeonowicz nadspodziewanie spokojnym tonem. — P-pan jest n-nieprzyjemny t-typ, jak się okazuje.

— Krytyka wam nie w smak, krytyka — sapał wściekle Wybiegałło. I oto wreszcie przemówił Janus Poliektowicz. Głos miał silny, metaliczny, jak londonowscy kapitanowie.

— Zgodnie z prośbą Ambrożego Ambruazowicza eksperyment odbędzie się dziś o godzinie dziesiątej zero zero. Ponieważ spowoduje on wielkie zniszczenia, które omal nie pociągną za sobą ofiar w ludziach, wyznaczam na jego przeprowadzenie daleki sektor poligonu, znajdujący się w odległości piętnastu kilometrów od granicy miasta. Korzystając z okazji, pragnę z góry podziękować Romanowi Piotrowiczowi za jego przytomność umysłu i męstwo.

Zapanowało długie milczenie, widocznie wszyscy przetrawiali tę decyzję. Przynajmniej ja przetrawiałem. Nie da się zaprzeczyć, że Janus Poliektowicz miał bardzo dziwny sposób wyrażania swych myśli. Mimo to wszyscy bez oporów wierzyli, że on widzi najjaśniej. Były już precedensy.

— Pójdę sprowadzić samochód — przerwał ciszę Roman i widać przeszedł przez ścianę, gdyż w moim pokoju się nie zjawił.

Fiodor Simeonowicz i Christobal Junta kiwali na znak zgody głowami, natomiast Wybiegałło, który już zdążył ochłonąć, wykrzyknął:

— Słuszna decyzja, Janusie Poliektowiczu! W porę pan nam wytknął osłabienie czujności. Jak najdalej, jak najdalej od postronnych oczu. Tylko że będę potrzebował tragarzy. Autoklaw jest ciężki, bądź co bądź pięć ton…

— Oczywiście — powiedział Janus. — Proszę wydać dyspozycje.

W gabinecie zaszurały odsuwane fotele, a ja pospiesznie dopiłem kawę.

Przez następną godzinę wraz z tymi, którzy zostali jeszcze w instytucie, tkwiłem przed wejściem i przyglądałem się, jak załadowują autoklaw, lornety nożycowe, osłony pancerne i na wszelki wypadek kożuchy. Zawieja ucichła, ranek był pogodny i mroźny.

Roman ściągnął ciężarówkę na gąsienicach. Wampir Alfred przyprowadził hekatonchejrów, którzy mieli pełnić funkcję tragarzy. Kottos i Gyes szli ochoczo, grzmiąc z ożywieniem setką gardeł i zakasując po drodze niezliczone rękawy, a Briareus wlókł się za nimi, wystawiając koślawy palec i jęcząc, że go boli, że kręci mu się w kilku głowach, że całą noc nie zmrużył oka. Kottos wziął autoklaw, Gyes resztę przyrządów. Briareus, spostrzegłszy, że mu się szczęśliwie upiekło, zaczaj natychmiast rządzić się jak szara gęś, dawać wskazówki i dobre rady. Wybiegał naprzód, otwierał i przytrzymywał drzwi, co trochę przykucał i patrząc z dołu wołał: „Jazda! Jazda!”, albo: „Bardziej naprawo! Zaczepiasz!” Skończyło się na tym, że mu nadepnęli na rękę i przygnietli autoklawem do ściany. Rozbeczał się i Alfred musiał go odprowadzić do wiwarium.

Ciężarówka była po brzegi napchana ludźmi. Wybiegałło ulokował się w szoferce. Był bardzo niezadowolony i wszystkich po kolei pytał, która godzina. Odjechali na koniec, lecz po pięciu minutach byli z powrotem, gdyż okazało się, że zapomnieli o korespondentach. Podczas gdy kilka osób pobiegło ich szukać. Kottos i Gyes zaczęli dla rozgrzewki rzucać śnieżkami i wytłukli dwie szyby. Potem Gyes wdał się w bójkę z jakimś zawianym przechodniem, który wrzeszczał: „Wszyscy na jednego, tak?” Gyesa czym prędzej wepchnięto do ciężarówki, gdzie w dalszym ciągu klął w języku helleńskim i groźnie toczył oczami. Nadeszli wyrwani ze snu, drżący z zimna, G. Dociekliwy i B. Żłobek i ciężarówka wreszcie odjechała.

Instytut opustoszał. Było wpół do dziewiątej. Całe miasto spało. Miałem wielką chęć pojechać wraz z tamtymi na poligon, ale cóż robić. Westchnąłem i ruszyłem w kolejny obchód.

Ziewając szedłem korytarzami, gasząc wszędzie światło, na koniec dotarłem do pracowni Witka Korniejewa. Witek nie interesował się eksperymentami Wybiegałły. Mawiał, że osobniki w rodzaju wyżej wymienionego powinno się jako zwierzęta doświadczalne przekazywać bez litości Christobalowi Juncie celem wyjaśnienia, czynie są one mutantami letalnymi. Stąd też Witek, zamiast jechać na poligon, siedział sobie na kanapie-translatorze, palił papierosa i leniwie gawędził z Edkiem Amperianem, który leżał obok niego i patrząc zamyślonym wzrokiem w sufit, ssał landrynkę. Na stole, w wanience z wodą, zwinnie pływał okoń.

— Szczęśliwego Nowego Roku — powiedziałem.

— Szczęśliwego — uśmiechnął się sympatycznie Edek.

— O właśnie, niech Sasza nam powie — zawołał Korniejew. — Saszka, czy istnieją żywe organizmy bezbiałkowe?

— Nie wiem — odparłem. — Nie widziałem. A dlaczego pytasz?

— Nie widziałeś! M-pola też nigdy nie widziałeś, a obliczasz jego napięcie.

— I co z tego? — Patrzyłem na okonia w wanience. Zataczał kręgi, brawurowo biorąc wiraże i wtedy widać było, że jest wypatroszony. — Witek — spytałem — więc jednak się udało?

— Sasza nie chce mówić o bezbiałkowym życiu — zauważył Edek. — I ma rację.

— Bez białka żyć można — powiedziałem — ale jak ten żyje bez bebechów?

— Kolega Amperian twierdzi właśnie, że bez białka istnieć nie można — rzekł Witek, zmuszając jednocześnie smugę dymu papierosowego, by skręcała się w trąbę powietrzną i sunęła po pokoju omijając przedmioty.

— Powiadam, że życie to białko — sprostował Edek.

— Nie widzę różnicy. Twierdzisz, że jak nie ma białka, to nie ma i życia.

— Tak.

— No, a to co jest? Witek machnął nieznacznie ręką.

Na stole obok wanienki zjawiło się obrzydliwe stworzenie, przypominające jeża i zarazem pająka. Edek podniósł się z lekka i spojrzał na stół.

— Ach — rzucił kładąc się ponownie. — To nie jest życie. To wytwór fantazji, niebylica. Czyż Kościej Nieśmiertelny nie jest istotą bezbiałkową?

— Czego chcesz jeszcze? — spytał Korniejew. — Rusza się? Rusza. Jeść musi? Musi. Rozmnażać się też może. Chcesz, to zaraz się rozmnoży?

Edek znów podniósł się na łokciach i popatrzył na stół. Jeżopająk niezdarnie przebierał w miejscu łapkami. Wyglądało, jakby miał zamiar iść w cztery strony naraz.

— Niebylica to nie życie — powiedział Edek. — Istnieje tylko o tyle, o ile istnieje życie rozumne. Można nawet wyrazić to ściślej: o ile istnieją magowie. Albowiem stanowi ona produkt uboczny działalności magów.

— Niech będzie — rzekł Witek.

Jeżopająk zniknął. Na jego miejscu zjawił się Witek Korniejew, dokładnie skopiowany, tyle że duży na łokieć. Pstryknął małymi paluszkamii stworzył jeszcze mniejszego dubleta. Ten również pstryknął paluszkami. Zjawił się dublet wielkości długopisu. Potem pudełka zapałek. A potem — naparstka.

— Starczy? — zapytał Witek. — Każdy z nich jest magiem. I w żadnym nie uświadczysz ani cząsteczki białka.

— Bardzo niefortunny przykład — odparł Edek z ubolewaniem. — Po pierwsze, one w zasadzie niczym się nie różnią od maszyny ze sterowaniem programowym. Po wtóre, nie są produktem rozwoju, lecz twojej białkowej sztuki. Chyba szkoda czasu na dyskusję o tym, czy ewolucja zdolna jest wydać samorozmnażające się maszyny z programowym sterowaniem.

— Dużo ty wiesz o ewolucji! — powiedział gburowaty Korniejew. — Też mi Darwin! Co za różnica — proces chemiczny czy świadome działanie. Ty też nie wszystkich przodków miałeś białkowych. Twoja pra-pra-pra-mamusia była, przyznaję, dość skomplikowaną, ale bynajmniej nie białkową molekułą. I całkiem możliwe, że nasze tak zwane świadome działanie też jest jakąś odmianą ewolucji. Skąd my wiemy, że celem natury było akurat stworzenie kolegi Amperiana? Może właśnie stworzenie niebylicy rękami Amperiana. Zupełnie możliwe.

— Rozlaniem, rozumiem. Najpierw wirus proteinowy, potem białko, potem kolega Amperian, a potem cała planeta zaludnia się niebylica.

— Właśnie.

— A my wszyscy wymieramy, gdyż nie jesteśmy już potrzebni.

— Czemu by nie? — powiedział Witek.

— Mam znajomego — ciągnął Edek — który twierdzi, że człowiek jest tylko ogniwem pośrednim, umożliwiającym naturze ukoronowanie dzieła kreacji — stworzenie kieliszka koniaku z plasterkiem cytryny.

— Ostatecznie, dlaczego by nie?

— Dlatego, że ja nie chcę — powiedział Edek. — Natura ma swoje cele, a ja swoje.

— Antropocentrysta — Witek skrzywił się ze wstrętem.

— Tak — dumnie odparł Edek.

— Nie życzę sobie dyskutować z antropocentrystami — mruknął gburowaty Korniejew.

— Wobec tego opowiadajmy kawały — zaproponował spokojnie Edek i wrzucił do ust następną landrynkę.

Dublety Witka w dalszym ciągu rozmnażały się na stole. Najmniejszy był już wielkości mrówki. W trakcie sporu antropocentrysty z kosmocentrystą przyszła mi do głowy pewna myśl.

— Chłopcy — zacząłem ze sztucznym ożywieniem — dlaczego nie poszliście na poligon?

— A po co? — spytał Edek.

— No, to mimo wszystko ciekawe…

— Nigdy nie chodzę do cyrku. A poza tym: ubi nil vales, ibi nil velis.

— Mówisz o sobie? — zapytał Witek.

— Nie. O Wybiegalle.

— Chłopcy — mówiłem dalej — ja przepadam za cyrkiem. Nie wszystko wam jedno, gdzie będziecie opowiadać kawały?

— Co to znaczy?

— Podyżurujcie za mnie, a ja skoczę na poligon.

— Tam zimno — ostrzegał Witek. — Mróz. Wybiegałło.

— Mam straszną ochotę. Wszystko to bardzo tajemnicze.

— Puścimy chłopaczka? — zwrócił się Witek do Edka. Edek skinął głową.

— Idź — powiedział Witek. — Będzie cię to kosztowało cztery godziny pracy, Ałdana”.

— Dwie — rzuciłem szybko. Spodziewałem się czegoś w tym rodzaju.

— Pięć — odpowiedział bezczelnie.

— No niech będzie trzy. I tak przez cały czas na ciebie pracuję.

— Sześć — podwyższył z zimną krwią.

— Witek — odezwał się Edek — sierść ci wyrasta na uszach.

— Ryża — dodałem złośliwie. — Nawet tu i ówdzie zielonkawa.

— Pal was diabli — powiedział Witek. — Idź za darmo. Wystarczą mi dwie godziny.

Udaliśmy się we trójkę na mój posterunek do sekretariatu. Po drodze magistrowie zaczęli niezrozumiałą dla mnie dyskusję o jakiejś cyklotacji i musiałem się upomnieć, by transgresowali mnie na poligon. Pragnąc się jak najprędzej pozbyć nudziarza, przeprowadzili transgresję z taką energią, że nawet nie zdążyłem się ubrać i co gorsza wleciałem tyłem w gromadę widzów.

Na poligonie przygotowania dobiegały końca. Publiczność kryła się za osłony pancerne. Wybiegałło sterczał dziarsko przy lornecie nożycowej w świeżo wykopanej transzei. Fiodor Simeonowicz i Christobal Junta z czterdziestokrotnie powiększającymi binoktarami w rękach rozmawiali półgłosem po łacinie. Janus Poliektowicz w obszernej szubie stał obojętnie z boku i rozgrzebywał laską śnieg. B. Żłobek siedział w kucki nad transzeją, trzymając w pogotowiu długopis i otwarty notes. Za jego plecami G. Dociekliwy, obwieszony aparatami fotograficznymi i filmowymi, pocierał zmarznięte policzki, chrząkał i uderzał nogą o nogę.

Niebo było jasne, tarcza księżyca kłoniła się ku zachodowi. Mgliste, drżące promienie zorzy polarnej pojawiały się wśród gwiazd i znikały. Na tle skrzącej się śnieżnej równiny wielki cylinder autoklawu był wyraźnie widoczny z odległości stu metrów.

Wybiegałło oderwał się od lornety, odkaszlnął chrypliwie i przemówił:

— Towarzysze! Towarzysze! Cóż my obserwujemy przez tę oto lornetę? Pełni skomplikowanych uczuć, obserwujemy z zapartym tchem, jak klosz ochronny zaczyna się automatycznie odkręcać… Piszcie, piszcie — powiedział do B. Żłobka. — Starajcie się jak najdokładniej… Automatycznie, znaczy się, odkręcać… Za kilka minut pojawi się wśród nas człowiek idealny: szewalie, tego… sań per e sań reprosz, towarzysze…

Widziałem gołym okiem, jak pokrywa odkręciła się i bezdźwięcznie upadła na śnieg. Z autoklawu buchnął wysoki aż po samo niebo strumień pary.

— Wyjaśniam dla prasy… — zaczął Wybiegałło i naraz przerwał mu straszliwy, grzmiący ryk.

Ziemia zakołysała się i usunęła nam spod nóg. W powietrze wzbiła się ogromna chmura śniegu. Wszyscy padli pokotem, jak zmieceni, mnie też cisnęło o ziemię, aż się potoczyłem. Ryk potężniał z każdą sekundą. Gdy, czepiając się gąsienicy samochodu, podniosłem się na chwiejnych nogach, oczom moim przedstawił się koszmarny widok: w martwym świetle księżyca gigantyczną czaszą pełznie krawędź horyzontu, zawijając się do wewnątrz, osłony pancerne niebezpiecznie się huśtają, ludzie uciekają w popłochu, padają i znów się zrywają, unurzani w śniegu. Widziałem, jak Fiodor Simeonowicz i Christobal Junta, nakryci tęczowymi kloszami pola ochronnego, cofają się pod naporem huraganu i podniósłszy ręce usiłują rozciągnąć osłonę na resztę obecnych, lecz wicher rozrywają w strzępy, które na podobieństwo olbrzymich baniek mydlanych mkną nad równiną i pękają gdzieś w gwiaździstym niebie. Zobaczyłem Janusa Poliektowicza — odwrócony plecami do wichru, z podniesionym kołnierzem szuby, stał, opierając się mocno na lasce wbitej w obnażoną ziemię, i spoglądał na zegarek. A tam, gdzie był autoklaw, kłębiła się, oświetlona czerwono od wewnątrz, gęsta chmura pary, horyzont skręcał się coraz gwałtowniej, zdawało się, że znajdujemy się wszyscy na dnie kolosalnego dzbana. I nagle w pobliżu epicentrum tej kosmicznej hecy ukazał się Roman w swoim zielonym palcie, rwącym się z ramion. Zamachnął się szeroko, cisnął w ryczącą parę coś dużego, co błysnęło szkliwem butelki, i natychmiast padł plackiem, zakrywając głowę rękami. Z chmury wychynęła szkaradna, wykrzywiona szaleństwem gęba dżina, toczącego wokół wściekłym wzrokiem. Rozdziawiając paszczę w bezdźwięcznym śmiechu, machnął wielkimi włochatymi uszyskami, rozszedł się swąd spalenizny, ponad kłęby śnieżycy wystrzeliły mury baśniowego pałacu, zatrzęsły się i runęły, a dżin, przedzierzgnąwszy się w długi jęzor pomarańczowego płomienia, zniknął wysoko w niebie. Przez kilka sekund było cicho. Potem horyzont z ciężkim hukiem osiadł na dawnym miejscu. Zostałem wyrzucony w górę, po czym, oprzytomniawszy nieco, stwierdziłem, że siedzę oparty rękami o ziemię w pobliżu ciężarówki. Śnieg zniknął bez śladu. Cała równina dookoła była czarna. Tam, gdzie przed chwilą stał autoklaw, ział olbrzymi lej. Snuł się z niego biały dymek i woń spalenizny.

Widzowie zaczęli się z wolna podnosić. Twarze mieli umorusane i oszpecone przerażeniem — Wielu nie mogło wydobyć głosu, chrząkali, spluwali i pojękiwali cicho. Zaczęli doprowadzać się do porządku i wtedy okazało się, że niektórzy rozebrani są do bielizny. Rozległ się szmer, potem okrzyki: „Gdzie moje spodnie? Byłem przecież w spodniach?” — „Koledzy! Czy ktoś nie widział mego zegarka?” — „I mojego!” — „I mój też zginął!” — „Brak mi platynowego zęba! Dopiero latem wstawiony…” — „Oj, a mnie zginął pierścionek. … i bransoletka” — „Gdzie Wybiegałło? Cóż to za skandal! Co to wszystko ma znaczyć?” — „Licho bierz zegarki i zęby! Czy wszyscy są cali ł zdrowi? Ilu nas było?” — „A co właściwie się stało? Jakiś wybuch… Dżin… A gdzież ów tytan ducha?” — „Gdzie konsument?” — „Gdzież, do diabła, ten Wybiegałło?” — „Widziałeś horyzont? Wiesz, co to przypominało?” — „Zwinięcie przestrzeni, znam te sztuki…” — „Zimno mi w podkoszulku, dajcie coś…” — „G-g-gdzież jest W-wybiegałło? Gdzie ten d-dureń?”

Ziemia się poruszyła i z transzei wygramolił się Wybiegałło. Był bez walonek.

— Wyjaśniam dla prasy… — zaczął ochryple.

Nie pozwolono mu nic wyjaśniać. Magnus Fiodorowicz Red’kin, który przybył tu specjalnie w tym celu, by dowiedzieć się na koniec, co to jest prawdziwe szczęście, przyskoczył do Wybiegałły i wywijając zaciśniętymi pięściami, wrzasnął:

— Szarlataństwo! Odpowie pan za to! Bałagan! Gdzie moja czapka? Gdzie moje futro? Złożę skargę na pana! Gdzie moja czapka, pytam raz jeszcze?!

— Ściśle według programu… — mamrotał Wybiegałło, oglądając się niepewnie. — Nasz drogi tytan…

Tu natarł na niego Fiodor Simeonowicz:

— Pan, k-kochanku, m-mamuje swój talent. P-powinien pan p-pracować w Dziale M-magii Obronnej. Z-zrzucać swoich idealnych ludzi na b-bazy nieprzyjacielskie. Agresorom na p-postrach.

Wybiegałło cofnął się, zasłaniając głowę rękawem kożucha. Podszedł do niego Christobal Junta, zmierzył go wzrokiem, cisnął mu pod nogi wybrudzone rękawiczki i oddalił się bez słowa. Gian Giacomo, tworząc naprędce elegancki garnitur, wołał z daleka:

— To wprost fenomenalne, senores. Nigdy nie czułem do niego specjalnej sympatii, ale czegoś podobnego nie byłem w stanie sobie wyobrazić…

W rym miejscu G. Dociekliwy i B. Żłobek nareszcie zorientowali siew sytuacji. Dotychczas patrzyli każdemu na usta, uśmiechając się niepewnie i usiłując cośkolwiek zrozumieć. No i w końcu zrozumieli, iż cała rzecz daleko odbiegła od programu. G. Dociekliwy energicznym krokiem zbliżył się do Wybiegałły i dotykając jego ramienia, przemówił twardo:

— Towarzyszu profesorze, gdzie mogę otrzymać z powrotem moje aparaty? Trzy fotograficzne i jedną kamerę filmową?

— A ja moją obrączkę? — dodał B. Żłobek.

— Pardą — odparł z godnością Wybiegałło. — Ą wu demandera, kańą ora bezuę de wu. Proszę zaczekać na wyjaśnienia.

Korespondentom zrzedły miny. Wybiegałło odwrócił się i poszedł w kierunku leja. Nad nim stał już Roman.

— Czego tu nie ma… — wołał już z daleka.

Tytana konsumpcji w leju nie było. Znajdowała się natomiast cała reszta i wiele ponadto.

Aparaty fotograficzne, kamery filmowe, portfele, futra, obrączki, naszyjniki, spodnie i platynowy ząb. Walonki Wybiegałły i czapka Magnusa Fiodorowicza. Mój służbowy platynowy gwizdek. Poza tym jeszcze dwa moskwicze, trzy wołgi, szafa pancerna z pieczęciami miejscowej kasy oszczędności, kawał pieczonego mięsa, dwie skrzynki wódki, skrzynka żigulewskiego piwa oraz żelazne łóżko z niklowanymi gałkami.

Wybiegałło wciągnął walonki i oznajmił z pobłażliwym uśmiechem, że można już przystąpić do dyskusji. „Proszę stawiać pytania” — zachęcił obecnych. Dyskusja jednak spaliła na panewce. Rozzłoszczony Magnus Fiodorowicz wezwał milicję. Natychmiast przyjechał gazikiem młodziutki sierżant Kowalow i wszyscy zostaliśmy powołani na świadków. Sierżant chodził dokoła leja, szukając śladów przestępcy. Znalazł olbrzymią sztuczną szczękę i zaczął ją kontemplować w głębokim skupieniu. Korespondenci, którym zwrócono już aparaty, zmienili pogląd na całą sprawę i uważnie słuchali Wybiegałły wygłaszającego znów jakieś demagogiczne androny na temat nieograniczonych i różnorodnych potrzeb. Zrobiło się nudno, marzłem coraz bardziej.

— Chodźmy do domu — powiedział Roman.

— Chodźmy. Skąd ty wytrzasnąłeś dżina?

— Wypisałem wczoraj z magazynu. Dla zupełnie innych celów.

— Co to właściwie było? Znów się obżarł?

— Nie, po prostu Wybiegałło jest skończonym idiotą — odpowiedział Roman.

— To nic nowego. Ale skąd ten kataklizm?

— Z tych samych powodów. Mówiłem mu tysiąc razy: „Programuje pan wzorcowego superegocentrystę. Pochłonie wszystkie wartości materialne, znajdujące się w zasięgu jego łap, a potem zwinie przestrzeń i okręcony nią, zatrzyma czas”. Ale na Wybiegałłę nie ma siły, w żaden sposób nie wytłumaczysz mu, że prawdziwy tytan ducha nie tyle dba o własne potrzeby, ile myśli i czuje.

— To jeszcze nic — mówił dalej, gdyśmy dolecieli do instytutu. — To każdy rozumie. Powiedz mi lepiej, skąd U-Janus wiedział, że wszystko potoczy się właśnie tak, a nie inaczej? Przecież on bezbłędnie przewidział fakty. I ogromne zniszczenia, i to, że ja wpadnę na myśl, jak ukatrupić tytana w zarodku.

— Rzeczywiście — przyznałem. — Nawet wyraził ci podziękowanie. Awansem.

— Dziwne, prawda? — powiedział Roman. — Musimy to wszystko dokładnie przemyśleć.

Przystąpiliśmy zatem do dokładnych przemyśleń. Zajęły nam mnóstwo czasu. Dopiero na wiosnę i dopiero dzięki przypadkowi udało nam się rozwikłać zagadkę.

Ale to już zupełnie inna historia.

HISTORIA 3 POWSZECHNY RWETES

ROZDZIAŁ 1

Kiedy Pan Bóg stwarzał czas — powiadają Irlandczycy stworzył go w dostatecznej ilości.

H. Boli

Osiemdziesiąt trzy procent dni w roku zaczyna się jednakowo: dzwoni budzik. Dźwięk ten wdziera się w ostatnie sny to spazmatycznym skrzekotem perforatora wyjściowego, to grzmiącym basem Fiodora Simeonowicza, to zgrzytem pazurów bazyliszka, dokazującego w termostacie.

Tego rana przyśnił mi się Modest Matwiejewicz Kamieniojad. Że niby został kierownikiem ośrodka przetwarzania danych i uczy mnie pracy na „Ałdanie”. „Modeście Matwiejewiczu — mówiłem do niego — przecież pan bredzi jak w gorączce”. A on wrzeszczał: „Wypr-r-raszam sobie! To u pana są br-r-rednie! An-drr-ony!”. — Wreszcie uprzytomniłem sobie, że to nie Modest Matwiejewicz, lecz mój budzik „Drużba”, na którym mały słonik podnosi trąbę, wymamrotałem: „Słyszę, słyszę” — i zacząłem macać ręką po stole dookoła budzika.

Okno było szeroko otwarte, zobaczyłem ciemnobłękitne niebo, poczułem rześki wiosenny podmuch. Po gzymsie łaziły gołębie. Trzy muchy obijały się bezsilnie o szklaną amplę — widocznie pierwsze muchy w tym roku. Co jakiś czas zaczynały miotać się szaleńczo na wszystkie strony i wtedy, na poły we śnie, zaświtał mi genialny pomysł, że muchy pewnie próbują wyskoczyć z przechodzącej przez nie płaszczyzny. Zacząłem współczuć im z powodu tych beznadziejnych wysiłków. Dwie muchy usiadły na ampli, trzecia gdzieś znikła, a ja obudziłem się na dobre.

Najpierw odrzuciłem kołdrę i spróbowałem wzbić się nad łóżkiem. Jak zwykle — przed gimnastyką, tuszem i śniadaniem — skończyło się na tym, że moment odrzutu wgniótł mnie z całej siły w kanapę i z żałosnym jękiem zarwały się pode mną sprężyny. Potem przypomniałem sobie wczorajszy wieczór i zrobiło mi się bardzo przykro, że przez cały dzisiejszy dzień nie będę miał nic do roboty. Wczoraj o jedenastej wieczorem przyszedł do sali maszyn Christobal Junta, jak zawsze podłączył się do „Ałdana”, by wspólnie z nim rozwiązać któryś z kolei problem, dotyczący sensu życia, i po pięciu minutach „Ałdan” się zapalił. Nie wiem, co się w nim mogło palić, niemniej stał się na długo nieprzydatny, a ja, zamiast pracować, będę dziś musiał na wzór tamtych kosmatouchych trutni włóczyć się po działach, uskarżać się na los i opowiadać kawały.

Skrzywiłem się, usiadłem na łóżku i na początek nabrałem pełne płuca prany zmieszanej z rześkim porannym powietrzem. Czekałem chwilę, aż prana się przyswoi i zgodnie ze wskazówkami myślałem o rzeczach szlachetnych i radosnych. Potem wypuściłem z płuc rześkie poranne powietrze i zabrałem się do porannej gimnastyki. Opowiadano mi, że stara szkoła zalecała ćwiczenia jogów, ale system joga, jak również prawie zapomniany dziś system maja, zabierał piętnaście do dwudziestu godzin na dobę, toteż z chwilą mianowania nowego prezesa AŃ ZSRR stara szkoła musiała ustąpić. Młodzież INBADCZAM-u z rozkoszą łamała tradycje.

Przy sto piętnastym skoku wpadł do pokoju mój współlokator, Witek Korniejew. Był jak zwykle z rana pełen humoru, energiczny i nawet niefrasobliwy. Chlasnął mnie mokrym ręcznikiem po gołych plecach i zaczął pływać w powietrzu, wykonując rękami i nogami takie ruchy jak przy żabce. W trakcie tego opowiadał swoje sny interpretując je od razu według Freuda, Merlina oraz panny Lenormand. Umyłem się przez ten czas, po czym ubraliśmy się i poszliśmy na śniadanie.

W stołówce zajęliśmy nasz ulubiony stolik pod dużym spłowiałym już plakatem: „Raźniej, towarzysze! Ruszajcie szczękami! G. Flaubert”, otworzyliśmy butelki z kefirem i zabraliśmy się do jedzenia, słuchając jednocześnie miejscowych nowin i plotek.

Wczorajszej nocy odbył się na Łysej Górze tradycyjny wiosenny zlot. Uczestnicy zachowywali się wręcz skandalicznie. Wij i Choma Brutus, pijani jak bela, włóczyli się po ulicach śpiącego miasta, świntuszyli, zaczepiali przechodniów, w końcu Wij przydepnął sobie lewą powiekę, co go wprawiło w iście zwierzęcą wściekłość. Pobili się z Chomą, przewrócili kiosk z gazetami i skończyło się na tym, że wylądowali w komisariacie milicji, gdzie im wlepiono po piętnaście dni aresztu za chuligaństwo.

Kot Bazyli wziął wiosenny urlop — podobno się żeni. Niebawem znów pojawią się w Sołowcu gadające kocięta z dziedzicznie sklerotyczną pamięcią.

Louis Siedłowoj z Działu Wiedzy Absolutnej wynalazł jakiś wehikuł czasu i będzie dziś o tym mówił na seminarium.

Wybiegałło znów się zaktywizował. Chodzi po instytucie i chwali się, że dokonał fantastycznego odkrycia. Mowa niektórych małp przypomina… tego… zapis mowy ludzkiej na taśmie magnetofonowej, puszczonej z dużą szybkością w kierunku odwrotnym. Wybrał się więc… tego… do małpiego rezerwatu w Suchumi i nagrał rozmowy pawianów na taśmie, po czym przesłuchał ją, puszczając w tył na wolnych obrotach. Rezultat ponoć fenomenalny, ale jaki — na razie nie wyjaśnia.

W sali maszyn spalił się „Ałdan”, lecz nie z winy Saszki Priwałowa, tylko Christobala Junty, który ostatnio zajmuje się wyłącznie zadaniami nierozwiązalnymi, mimo że owa nierozwiązalność dawno została dowiedziona.

Sędziwy czarodziej, Perun Markowicz Nierozpaczaj-Bałwano z Dziani Ateizmu, wziął urlop w celu kolejnej transformacji.

W Dziale Wiecznej Młodości zmarł po długotrwałej chorobie model człowieka nieśmiertelnego.

Akademia Nauk przyznała pewną sumę na zagospodarowanie terenu. Modest Matwiejewicz zamierza ją wykorzystać w następujący sposób: otoczyć instytut ozdobną żelazną siatką z alegorycznymi wizerunkami oraz doniczkami kwiatów na słupach, a na tylnym podwórzu, pomiędzy budką transformatora a zbiornikiem na benzynę, zbudować fontannę o dziewięciometrowym strumieniu wody. Dział Sportowy prosił o pieniądze na kort tenisowy, lecz Modest odmówił oświadczając, że fontanna stanowi akcesorium niezbędne przy rozważaniach naukowych, tenis natomiast jest zwyczajnym miotaniem się w podrygach…

Po śniadaniu wszyscy udali się do swych pracowni. Ja też zajrzałem do mojej sali, melancholijnie połaziłem wokół rozbebeszonego ,,Ałana”, w którym grzebali opryskliwi inżynierowie z Dziani Obsługi Technicznej. Nie zdradzali najmniejszej ochoty do rozmowy ze mną, przeciwnie, proponowali, bym sobie stąd poszedł i zajął się czymkolwiek. Powlokłem się do kolegów.

Witek Korniejew wypędził mnie, gdyż przeszkadzałem mu w koncentracji. Roman miał wykład dla praktykantów. Wołodia Poczkin rozmawiał z korespondentem prasowym. Ujrzawszy mnie, wykrzyknął z podejrzaną radością: „O-o, właśnie o wilku mowa! Przedstawiam panu kierownika naszego ośrodka przetwarzania danych, on panu opowie…”. Czym prędzej udałem, i to z powodzeniem, własnego dubleta i uciekłem, nie oglądając się na wystraszonego korespondenta. U Edka Amperiana poczęstowali mnie świeżymi ogórkami i już zawiązała się ożywiona pogawędka, gdy nagle wysiadł im kocioł destylacyjny i z punktu przestałem dla nich istnieć.

W ciężkiej rozpaczy wyszedłem na korytarz i natknąłem się na U-Janusa, który powiedział: „Tak” — po czym zapytał, czy rozmawiał ze mną wczoraj., ,Nie — odparłem — niestety, nie rozmawialiśmy wczoraj”. Poszedł dalej i usłyszałem jeszcze, jak na końcu korytarza zadaje to samo stereotypowe pytanie Gianowi Giacomo.

Koniec końców diabli mnie ponieśli do absolutystów. Akurat za chwilę miało się rozpocząć seminarium. Pracownicy, ziewając i dyskretnie przygładzając uszy, zajmowali miejsca na małej sali konferencyjnej. Na stolcu prezydialnym zasiadał kierownik działu, członek akademii, magister Wszechmagii Białej, Czarnej i Szarej, wielce uczony Maurycy Laurenty Johann Pupkow-Tylny. Splótłszy wygodnie palce na brzuchu, spozierał życzliwym okiem na krzątającego się prelegenta, który wespół z dwoma okropnie sfuszerowanymi kosmatouchymi dubletami ustawiał na podium jakąś machinę z siodłem i pedałami, wyglądającą jak rower treningowy dla osób cierpiących na otyłość. Siadłem w kąciku, z daleka od zebranych, wyjąłem notes, długopis i przybrałem zaciekawioną minę.

— N-no, jak tam — spytał uczony magister Wszechmagii — gotowe?

— Tak jest, Maurycy Johannowiczu — odpowiedział L. Siedłowoj. — Gotowe.

— No to może zaczniemy? Jakoś nie widzę Smogulija…

— Jest w podróży służbowej, Johannie Laurentowiczu — wyjaśnił ktoś z sali.

— Ach tak, przypominam sobie. Badania eksponencjalne? Aha, aha… No dobrze. A teraz Louis Iwanowicz wygłosi krótki komunikat o pewnych możliwych typach wehikułu czasu… Czy nie przekręciłem czegoś, Louisie Iwanowiczu?

— Ee… Właściwie… Właściwie chciałbym zatytułować mój referat następująco…

— No więc dobrze. Niech pan zatytułuje.

— Dziękuję panu. Ee… Dałbym taki tytuł: „Możliwość wykonania wehikułu do przemieszczeń w sztucznie skonstruowanych przestrzeniach czasowych”.

— Ogromnie interesujące — przemówił uczony magister. — Pamiętam jednak wypadek, kiedy nasz pracownik…

— Przepraszam bardzo, właśnie od tego chciałem zacząć…

— Ach tak… Proszę zatem, proszę.

Z początku słuchałem dość uważnie. Nawet mnie to zaczęło pasjonować. Okazuje się, że niektórzy z tych panów zajmują się arcyciekawymi sprawami. Okazuje się, że niektórzy po dziś dzień borykają się z problemem przemieszczania w czasie fizycznym i wciąż bez rezultatu. Ale za to jeden — nie pamiętam nazwiska — ze starych luminarzy nauki udowodnił, iż można dokonać przerzutu ciał materialnych w światy idealne, to znaczy stworzone przez ludzką wyobraźnię. Okazuje się, że oprócz naszego normalnego świata z metryką Riemanna, zasadą nieoznaczoności, próżnią fizyczną oraz pijaczyną Brutusem istnieją jeszcze inne światy, mające wyraźnie zarysowaną rzeczywistość. Są to światy kreowane przez twórczą fantazję w ciągu całych dziejów ludzkości. Na przykład świat wyobrażeń kosmologicznych, świat stworzony przez malarzy i nawet na wpół abstrakcyjny świat skomponowany przez pokolenia muzyków.

Kilka lat temu ponoć uczeń wspomnianego luminarza zbudował machinę, na której wyruszył w podróż do świata wyobrażeń kosmologicznych. Przez pewien czas utrzymywano z nim jednostronną łączność telepatyczną, zdążył jeszcze poinformować, iż znajduje się na krańcu płaskiej Ziemi, widzi w dole poruszającą się trąbę jednego z trzech słoniatlasów i zamierza zejść na dół do żółwia. Więcej wiadomości od niego nie było.

Prelegent, Louis Iwanowicz Siedłowoj, prawdopodobnie nie najgorszy naukowiec, magister, bardzo jednak upośledzony na skutek reliktów paleolitu w świadomości i dlatego zmuszony regularnie golić uszy, skonstruował,: wehikuł do odbywania podróży w opisywanym czasie. Jak wynikało z jego słów, istnieje realny świat, w którym żyją i działają: Anna Karenina, Don Kichot, Sherlock Holmes, Grigorij Melechow i nawet kapitan Nemo. Świat ten posiada własne bardzo ciekawe cechy i prawidłowości, a ludzie, którzy go zamieszkują, są tym bardziej plastyczni, realni i zindywidualizowani, z im większym talentem, pasją i prawdą odmalowali ich autorzy danych powieści.

Były to rzeczy bardzo interesujące, zwłaszcza że Siedłowoj porwany tematem mówił żywo i plastycznie. Później jednak spostrzegł się, że jego wywody brzmią niezbyt naukowo, porozwieszał schematy i wykresy i zaczaj mówić nudno, ściśle fachowym językiem o stożkowych redukcyjnych kołach zębatych, wielokanałowych transmisjach temporalnych i o jakimś przenikającym sterze. Bardzo szybko zgubiłem wątek i zacząłem przyglądać się obecnym na sali.

Uczony magister spał majestatycznie, chwilami odruchowo podnosił prawą brew, jakby dawał wyraz pewnym wątpliwościom co do słów prelegenta. Słuchacze w ostatnich rzędach rżnęli w funkcjonalną bitwę morską w przestrzeni Banacha. Dwaj studiujący zaocznie laboranci gorliwie zapisywali każde słowo, a na twarzach ich zastygł wyraz beznadziejnej rozpaczy i absolutnego poddania się losowi. Ktoś ukradkiem zapalił papierosa, puszczając dym między kolanami pod stół. W pierwszym rzędzie magistrowie i bakałarze słuchali ze zwykłą uwagą, notując pytania i spostrzeżenia. Jedni uśmiechali się sarkastycznie, drudzy mieli miny nieco zakłopotane. Kierownik naukowy Siedłowoja kwitował aprobującym kiwnięciem głowy każde J zdanie prelegenta. Zacząłem patrzeć w okno, ale wzrok mój napotykał wciąż tę samą obrzydłą hurtownię, tylko od czasu do czasu przebiegali chłopcy z wędkami.

Ocknąłem się, gdy prelegent zakomunikował, że skończył część wstępną, a teraz chciałby zademonstrować wehikuł w działaniu.

— Ciekawe, ciekawe — powiedział uczony magister, otwierając oczy. — No i co dalej? Pan sam wyruszy?

— Właśnie nie wiem, wolałbym pozostać tutaj, by móc udzielać wyjaśnień w czasie trwania podroży. A może ktoś z obecnych?

Obecni krępująco milczeli. Widocznie pamiętali wszyscy zagadkowy los podróżnika na kraniec płaskiej Ziemi. Któryś z magistrów zaproponował wysłanie dubleta. Siedłowoj odpowiedział, że podróż straciłaby na atrakcyjności, gdyż dublety są mało wrażliwe na bodźce zewnętrzne, będą więc złymi przekazicielami informacji. Z ostatnich rzędów padło pytanie, o jakich bodźcach zewnętrznych mowa. Siedłowoj wyjaśnił, że o normalnych: wzrokowych, węchowych, dotykowych i słuchowych. Wówczas z ostatnich rzędów znów zapytano, jakiego rodzaju bodźce dotykowe będą przeważały. Siedłowoj rozłożył ręce i powiedział, że to już zależy od zachowania się podróżnika w tych miejscach, w których się znajdzie. Z ostatnich rzędów doleciało mruknięcie: „Aha…” — J więcej pytań nie zadawano. Prelegent rozglądał się bezradnie po sali. Wszyscy, jak mogli, unikali jego wzroku. Uczony magister zachęcał dobrodusznie: „No? Czemu tak długo? Młodzi! No? Kto pierwszy?” Podniosłem się bez słowa i podszedłem do podium. Nie mogę patrzeć na agonię prelegenta — to okropnie żenujący, męczący i żałosny widok.

W ostatnich rzędach zawołano:„Dokąd, Saszka? Opamiętaj się!”. Oczy Siedłowoja rozbłysły.

— Może ja? — spytałem.

— Proszę, proszę bardzo, oczywiście! bąkał łapiąc mnie za palec i ciągnąc do wehikułu.

— Chwileczkę — uwolniłem delikatnie palec. — Czy to długo potrwa?

— Ile pan sobie będzie życzył! — wykrzyknął Siedłowoj. — Ja dostosuję się do pana… Zresztą pan przecież sam będzie prowadził! Tu nie ma nic skomplikowanego. — Znowu chwycił mnie i pociągnął do wehikułu. — O, to jest ster. A to pedał sprzężenia z teraźniejszością. To hamulec. A to gaz. Prowadzi pan samochód? Świetnie! Ten klawisz… Dokąd pan chciałby — w przyszłość czy w przeszłość?

— W przyszłość — odpowiedziałem.

— Aa — zdawało mi się, że słyszę w jego głosie nutkę rozczarowania. — W opisywaną przyszłość… Czyli różne powieści fantastyczne i utopie. Oczywiście, to także ciekawe. Tylko proszę mieć na uwadze, że jest to przyszłość nieciągła, muszą tam być ogromne przepaści czasu nie wypełnione przez żadnych autorów. Zresztą mniejsza z tym… A więc ten klawisz naciśnie pan dwa razy. Raz przy starcie, co nastąpi za chwilę, a drugi raz, gdy zapragnie pan wrócić. Rozumie pan?

— Rozumiem. A jeżeli coś w nim się złamie?

— Absolutnie nic panu nie grozi! — Zamachał rękami. — Gdyby coś się zepsuło lub choćby drobinka pyłu wpadła pomiędzy styki, natychmiast wróci pan do nas.

— Śmiało, młodzieńcze — rzekł uczony magister. Nareszcie się dowiemy, jak wygląda ta przyszłość… cha, cha, cha…

Wgramoliłem się na siodło, starając się na nikogo nie patrzeć. Czułem się bardzo głupio.

— Niech pan naciśnie, niech pan naciśnie… — szeptał rozgorączkowany prelegent.

Nacisnąłem klawisz. Zapewne było to coś w rodzaju startera. Pojazd szarpnął, zakwiczał i zaczął równomiernie dygotać.

— Wał pogięty — szeptał nerwowo Siedłowoj. — No nic, nie szkodzi… Niech pan rusza. O tak. A teraz gazu, gazu…

Dodałem gazu, jednocześnie z czuciem wyciskając sprzęgło. Świat zaczął szarzeć. Usłyszałem jeszcze dobroduszny głos uczonego magistra: „A w jaki sposób będziemy go obserwować?…” I sala zniknęła.

ROZDZIAŁ 2

Jedyna różnica pomiędzy czasem a jakimkolwiek z trzech wymiarów przestrzeni polega na tym, że nasza świadomość porusza się wzdłuż czasu.

H. G. Wells

Początkowo wehikuł mknął susami, a ja oplótłszy nogi wokół ramy i kurczowo trzymając się pałąka steru, byłem zaprzątnięty tylko tym, by utrzymać się w siodle. Kątem oka widziałem jakieś wspaniałe iluzoryczne budowle, mglistozielone równiny i nieopodal zenitu chłodne, nie grzejące ciało niebieskie w szarym otoku mgieł. Wkrótce połapałem się, że zdejmując nogę z gazu, sam powodowałem owe wstrząsy i zrywy — silnikowi brakuje mocy (podobnie rzecz się ma w samochodzie) i machina poruszając się nierównomiernie, raz po raz natrafia na ruiny antycznych i średniowiecznych utopii. Nacisnąłem gaz, pojazd z miejsca nabrał płynności, mogłem wreszcie wygodniej usiąść i rozejrzeć się z należytą uwagą.

Otaczał mnie fantasmagoryczny świat. Ogromne budowle z kolorowego marmuru, ozdobione kolumnadami, wznosiły się pośród małych wiejskich domków. Dokoła, w zupełnym bezruchu powietrza, falowały zboża. Tuczne, widmowe stada pasły się na trawie, na pagórkach siedzieli dostojni srebrnowłosi pasterze. Wszyscy bez wyjątku czytali księgi oraz stare rękopisy. W pewnej chwili zjawili się obok mnie dwaj przezroczyści mężczyźni, przybrali odpowiednie pozy i zaczęli przemawiać. Obaj byli bosi, spowici w fałdziste chitony, uwieńczeni kwiatami. Jeden trzymał w prawej ręce łopatę, a w lewej zwój pergaminu. Drugi, wspierając się na kilofie, z roztargnieniem bawił się wielkim mosiężnym kałamarzem, zawieszonym u pasa. Mówili, ściśle przestrzegając kolejności i jak mi się początkowo zdawało — do siebie. Bardzo prędko jednak zmiarkowałem, że słowa ich są zwrócone do mnie, choć żaden nawet nie spojrzał w moją stronę. Zacząłem słuchać uważnie. Ten z łopatą długo i monotonnie wykładał zasady ustroju politycznego cudownej krainy, której był obywatelem. Był to ustrój głęboko demokratyczny, wykluczający jakikolwiek przymus wobec obywateli (podkreślił to kilkakroć ze szczególnym naciskiem), wszyscy byli bogaci i wolni od trosk, nawet najdrobniejszy rolnik miał co najmniej trzech niewolników. Gdy na chwilę przerywał, by zaczerpnąć tchu i oblizać wargi, głos zabierał tamten z kałamarzem. Przechwalał się, że właśnie odpracował powinne trzy godziny jako przewoźnik na rzece, od nikogo nie wziął ani grosza, gdyż nie wie, co to są pieniądze, a teraz idzie napawać się rozkosznym chłodem strumienia.

Mówili bardzo długo — według szybkościomierza upłynęło kilka lat — potem nagle zniknęli i zrobiło się pusto. Skroś iluzorycznych budowli przeświecało nieruchome słońce. Wtem dość nisko nad ziemią przepłynęły z wolna ciężkie aparaty latające o błoniastych jak u pterodaktyli skrzydłach. W pierwszej chwili wydało mi się, że wszystkie się palą, ale wkrótce spostrzegłem, że dym wydobywa się z dużych stożkowych kominów. Machając ociężale skrzydłami przeleciały nad moją głową, posypał się popiół, ktoś upuścił na mnie sękate polano.

W baśniowych budowlach zaszły pewne zmiany. Liczba kolumn nie zmniejszyła się, architekturę w dalszym ciągu cechował absurdalny przepych, niemniej pojawiły się nowe układy barw, marmur został chyba zastąpiony przez jakiś bardziej współczesny materiał, a na miejscu ślepych posągów i popiersi połyskiwały na dachach urządzenia podobne do anten teleskopów radiowych. Na ulicach było znacznie więcej ludzi i mnóstwo pojazdów mechanicznych. Zniknęły stada oraz czytający pasterze, ale zboża falowały w dalszym ciągu, choć i teraz nie było najlżejszego powiewu. Nacisnąłem hamulec i wehikuł stanął.

Rozejrzawszy się dokładniej stwierdziłem, iż stoję wraz z wehikułem na wstędze ruchomego trotuaru. Wokół mnie mrowili się niesłychanie różnorodni ludzie. Większość ich, co prawda, wyglądała jakoś nierealnie, daleko mniej realnie niż potężne, skomplikowane i prawie bezszelestne pojazdy. Stąd też, gdy taki pojazd najeżdżał na człowieka, nie następowało żadne zderzenie. Pojazdy nie wzbudziły we mnie specjalnego zainteresowania, może z tej przyczyny, że na czołowym pancerzu każdego siedział uduchowiony do półprzezroczystości wynalazca, obszernie wyjaśniający konstrukcję oraz przeznaczenie swego dziecięcia. Nikt ich nie słuchał, oni też raczej nie starali się przyciągnąć niczyjej uwagi.

O wiele ciekawsza była obserwacja ludzi. Widziałem krzepkich jak dęby młodzieńców w kombinezonach, którzy spacerowali objąwszy się wpół, raz po raz sadzili diabłami i ryczeli niemelodyjne pieśni ze złym tekstem. Co trochę przechodziły jakieś osoby w niekompletnych strojach, powiedzmy — w zielonym kapeluszu i czerwonej marynarce na gołe ciało (i nic ponadto). Albo w żółtych butach i kolorowym krawacie (ani spodni, ani koszuli, ani innych części garderoby). Albo w eleganckich pantofelkach na bose nogi. Nie szokowali nikogo swoim wyglądem, a i moje zażenowanie minęło z chwilą, gdy przypomniałem sobie, że niektórzy autorzy mają zwyczaj pisania na przykład w ten sposób. „Drzwi się otworzyły i na progu ukazał się postawny muskularny mężczyzna w kudłatej czapie i ciemnych okularach”. Zdarzali się też ludzie w strojach co prawda kompletnych, niemniej dość dziwnego autoramentu. Tu i ówdzie przepychał się wśród tłumu ogorzały brodaty mężczyzna w nieskazitelnie białej chlamidzie z ketmeniem czy jakimś chomątem w jednej ręce i ze sztalugą lub piórnikiem w drugiej. Właściciele chlamid robili wrażenie zagubionych, cofali się gwałtownie przed pojazdami mechanicznymi i oglądali się z przestrachem.

Nie biorąc pod uwagę ględzenia wynalazców, można by powiedzieć, że było dość cicho. Ludzie przeważnie milczeli. Na rogu ulicy dwaj młodzieńcy majstrowali przy jakimś mechanizmie. Jeden dowodził z zapałem: „Myśl konstruktorska nie może stać w miejscu. Takie jest prawo rozwoju społeczeństwa. Dokonamy tego wynalazku. Z całą pewnością. Na przekór biurokratom w rodzaju Czynuszyna i konserwatystom w rodzaju Twiordołobowa”. Drugi młodzieniec ciągnął swoje: „Wiem, jak zastosować nieścierające się ogumienie z wielostrukturowego włókna ze zwyrodniałymi związkami aminowymi i niekompletnymi grupami tlenu. Nie wiem natomiast, jak użyć reaktora regenerującego o neutronach subtermicznych. Miszka! Co z tym reaktorem?”. Przyjrzawszy się bliżej mechanizmowi bez trudu rozpoznałem rower.

Trotuar wyniósł mnie na wielki plac pełen ludzi tłoczących się wokół statków kosmicznych różnorakiej konstrukcji. Zeskoczyłem wraz z wehikułem z chodnika. Początkowo nie rozumiałem, co się tu odbywa. Grała muzyka, wygłaszano przemówienia, tu i tam jacyś rumiani, kędzierzawi młodzieńcy nie mogący uporać się z nieposłusznymi pasmami włosów, które bez ustanku opadały im na czoła, stali na jakichś podwyższeniach i natchnionym głosem deklamowali wiersze. Wiersze były albo dobrze znane, albo kiepskie, niemniej z oczu licznie zgromadzonych słuchaczy płynęły obficie skąpe łzy męskie, gorzkie kobiece i jasne łzy dziecięce. Mężczyźni o surowych twarzach, na których grały pod skórą gruzłowate mięśnie, brali się w ramiona i klepali po plecach. Ponieważ wielu było nie ubranych, klepanie to rozlegało się jak głośne oklaski. Dwaj służbiści lejtnanci o zmęczonych, ale poczciwych oczach, przeprowadzili obok mnie jakiegoś wymuskanego faceta, trzymając go za wykręcone do tyłu ręce. Facet wił się, krzycząc coś w łamanym języku angielskim. Zdaje się, że sypał wszystkich i opowiadał, jak i za czyje pieniądze podłożył minę do silnika gwiazdolotu. Kilku malców z tomikami Szekspira pod pachą, oglądając się jak złodziejaszki, skradało się ku dyszom najbliższego astroplanu. Nikt nie zwracał na nich uwagi.

Domyśliłem się, że jedna połowa zgromadzonych żegna drugą połowę. Wyglądało to na jakąś powszechną mobilizację. Z przemówień i rozmów wynikało, że mężczyźni wyruszali w kosmos — jedni na Wenus, drudzy na Marsa, trzeci, o twarzach wyrażających zupełną determinację, wybierali się w podróż ku innym gwiazdom i nawet do środka Galaktyki. Kobiety miały czekać na ich powrót. Bardzo wielu ustawiało się już w kolejce przed olbrzymim szpetnym gmachem, nazywanym przez jednych Panteonem, a przez innych Zamrażalnią. Stąd wniosek, że zdążyłem w samą porę. Gdybym się zjawił bodaj o godzinę później, zastałbym w mieście tylko zamrożone na tysiące lat kobiety. W pewnej chwili uwagę moją przyciągnął wysoki szary mur ogradzający plac od zachodu. Za murem kłębiły się chmury czarnego dymu.

— Co to jest? — spytałem przystojną kobietę w chusteczce, idącą ze spuszczoną głową ku Panteonowi-Zamrażalni.

— Żelazny mur — odpowiedziała, nie zatrzymując się.

Ogarniał mnie coraz smutniejszy nastrój. Wszyscy dokoła płakali, mówcy ochrypli na amen. Nieopodal jakiś młodzieniec w błękitnym kombinezonie żegnał się z dziewczyną w różowej sukni. Dziewczyna mówiła jednostajnym głosem: „Chciałabym zamienić się w pył gwiezdny, chciałabym otulić twój pojazd kosmicznym obłokiem…”. Młodzieniec słuchał z przejęciem. Potem zagrzmiały wszystkie naraz orkiestry, nerwy moje nie wytrzymały, wskoczyłem na siodło i nacisnąłem pedał. Widziałem jeszcze, startujące z rykiem, gwiazdoloty, planetoloty, astroplany, jonoloty, fotonoloty i astromaty, a potem wszystko oprócz szarego muru zasnuła fosforyzująca mgła.

Po roku dwutysięcznym zaczęły się luki w czasie. Leciałem skroś czasu pozbawionego materii. W takich miejscach panowała ciemność, tylko chwilami za szarym murem słychać było łoskot eksplozji i rozpalały się łuny. Co jakiś czas spostrzegałem, że znów otacza mnie miasto, lecz za każdym razem budowle jego są wyższe, kuliste kopuły przezroczystsze, a gwiazdolotów na placu coraz mniej. Za murem bez przerwy kłębił się dym.

Zatrzymałem się powtórnie, gdy z placu zniknął ostatni astromat. Trotuary sunęły naprzód Hałaśliwych młodzieńców w kombinezonach już nie było. Nikt nie sadził diabłami. Na ulicach spacerowały skromnie parami lub we trójkę jakieś bezbarwne osoby, w strojach dziwacznych lub też skąpych. Jak się zorientowałem, wszyscy dyskutowali na tematy naukowe. Zamierzano kogoś reanimować i profesor medycyny, atletycznie zbudowany inteligent, prezentujący się nader oryginalnie, w samej tylko kamizelce, wyjaśniał proces reanimacji dryblasowatemu biofizykowi, którego przedstawiał wszystkim jako autora, inicjatora oraz głównego wykonawcę tej idei. W innym znów miejscu dyskutowano projekt przewiercenia Ziemi na wylot. Dyskusja toczyła się na ulicy z udziałem licznie zgromadzonej publiczności, rysunki szkicowano kredą na murach i na chodniku. Przysłuchiwałem się chwilę, lecz było to takie nudziarstwo, w dodatku naszpikowane wypadami pod adresem nie znanego mi konserwatysty, że wziąłem wehikuł na plecy i oddaliłem się stamtąd. Nie zdziwiło mnie, że dyskusja nad projektem natychmiast zakończyła się i wszyscy wzięli się do pracy. Ledwie przystanąłem w innym miejscu, wystąpił z oracją jakiś obywatel nieokreślonej profesji. Ni z uszki, ni z pietruszki zaczął prawić o muzyce. Natychmiast zleciał się tłum słuchaczy. Śledzili z uwagą jego słowa i zadawali pytania, świadczące o niemal jaskiniowej ignorancji. Wtem zobaczyłem biegnącego ulicą człowieka, który wydawał przeraźliwe okrzyki. Za nim pędził jakiś pająkopodobny automat. Sądząc z okrzyków, ścigany był „samoorganizującym się robotem cybernetycznym na trójstanowych elementach ze sprzężeniem zwrotnym, które to elementy rozregulowały się i… Ojej, on mnie zaraz zdemontuje! …” Dziwna rzecz, nikt nawet okiem nie mrugnął. Widocznie nie wierzyli w bunt maszyn.

Z bocznej uliczki wypadły jeszcze dwa pająkopodobne automaty, nieco mniejsze i nie takie zacietrzewione. Nim zdążyłem otworzyć usta, jeden wypucował mi buty, a drugi wyprał i wyprasował chustkę do nosa. Podjechała biała cysterna na gąsienicach i mrugając mnóstwem lampek, spryskała mnie perfumami. Zamierzałem już ruszyć w dalszą podróż, gdy rozległ się niespodzianie straszliwy huk i na placu wylądowała olbrzymia zardzewiała rakieta. W tłumie wybuchło wielkie poruszenie.

— To „Gwiazda Marzenia”!

— Tak, tak, to ona!

— No oczywiście, że ona! Wystartowała dwieście osiemnaście lat temu i wszyscy już o niej zapomnieli, ale dzięki einsteinowskiemu kurczeniu się czasu, które zachodzi przy poruszaniu się z prędkością bliską prędkości światła, załoga postarzała się tylko o dwa lata!

— Dzięki czemu? Aha, Einstein… Tak, tak, pamiętam. Uczyłem się o tym w drugiej klasie.

Z zardzewiałej rakiety wygramolił się jednooki mężczyzna bez lewej ręki i prawej nogi.

— Czy to Ziemia? — spytał opryskliwie.

— Ziemia! Ziemia! — odkrzyknięto z tłumu. Na twarzach pojawiły się uśmiechy.

— Dzięki Bogu — odetchnął mężczyzna. Ludzie spoglądali na siebie pytająco, albo nie zrozumieli, albo udawali, że nie rozumieją.

Kaleki astronauta stanął w pozie oratora i zaczął wygłaszać płomienną przemowę, wzywając całą bez wyjątku ludzkość do lotu na planetę Chcesz Czy Nie Chcesz w Małym Obłoku Magellana celem uwolnienia swych braci w rozumie jęczących (tak się wyraził) pod butem okrutnego dyktatora cybernetycznego. Potężny ryk dysz zagłuszył dalsze jego słowa. Na placu wylądowały dwie następne rakiety, również pokryte rdzą. Z Panteonu-Zamrażalni wybiegły oszronione kobiety. Powstał wielki ścisk. Domyśliwszy się, że trafiłem na epokę powrotów, pospiesznie nacisnąłem pedał.

Miasto zniknęło na czas dłuższy. Pozostał mur, za którym z przygnębiającą monotonią wybuchały pożary i migotały błyskawice. Dziwny to był widok — absolutna pustka i tylko od zachodniej strony ten wysoki mur. Lecz oto nareszcie rozbłysło jasne światło, a ja równocześnie zatrzymałem wehikuł.

Dokoła rozciągała się kwitnąca bezludna kraina. Falowały zboża. Pasły się tuczne stada, tylko kulturalnych pasterzy nigdzie nie było widać. Na horyzoncie srebrzyły się znajome przezroczyste kopuły, wiadukty i spiralne schody. Bardzo blisko miejsca, gdzie się zatrzymałem, jak dawniej wznosił się mur.

Ktoś dotknął mego kolana. Drgnąłem. Obok stał mały chłopiec o płonących, głęboko osadzonych oczach.

— Czego chcesz, chłopczyku?

— Czy twój aparat się zepsuł? — spytał melodyjnym głosem.

— Do dorosłych mówi się „pan” — odrzekłem pouczająco. Słuchał ze zdziwieniem, potem twarz mu się rozjaśniła.

— Ach tak, przypominam sobie. O ile mnie pamięć nie myli, był to zwrot przyjęty w Epoce Przymusowej Uprzejmości. Jeżeli słowo „ty” wdziera się jak dysonans w twój rytm emocjonalny, będę odtąd używał tylko takich zwrotów, które nie zakłócą jego harmonii.

Nie znalazłem na to odpowiedzi, wówczas chłopczyk przykucnął obok mego pojazdu, dotykał różnych jego części i mówił coś, czego zupełnie nie rozumiałem. Był to miły chłopczyk, bardzo czyściutki, zdrowy i wypielęgnowany, wydał mi się jednak zbyt poważny na swoje lata.

Za murem rozległ się ogłuszający trzask. Obejrzeliśmy się. Wstrętna, pokryta łuskami łapa o ośmiu palcach wychynęła zza krawędzi muru, zacisnęła się na niej kurczowo, potem palce się rozwarły i łapa zniknęła.

— Powiedz mi, chłopcze, co to za mur? Zwrócił na mnie poważny, nieśmiały wzrok.

— Jest to tak zwany Żelazny Mur — odpowiedział. — Niestety, nie znam etymologii tych słów, wiem tylko, że oddziela on dwa światy — Świat Wyobraźni Humanistycznej i Świat Strachu przed Przyszłością. — Umilkł i po chwili dodał: — Etymologia słowa „strach” również nie jest mi znana.

— Ciekawe. A czy można tam zajrzeć? Jak też wygląda ten Świat Strachu?

— Naturalnie, że można. Tu jest otwór komunikacyjny. Zaspokój swoją ciekawość.

Otwór miał kształt niskiego łuku zabezpieczonego pancernymi drzwiczkami. Podszedłem i niezdecydowanym ruchem dotknąłem zasuwy. Chłopiec powiedział:

— Winienem cię ostrzec. Gdyby coś ci się tam przytrafiło, będziesz wówczas zmuszony stanąć przed Zjednoczoną Radą Stu Czterdziestu Światów.

Uchyliłem drzwiczki. Trach! Bach, bach! Au-u-u-u! Wi-i-i-i! Du-du-du-du-du! Wszystkie pięć moich zmysłów naraz doznało szoku. Ujrzałem ładną blondynkę o długich nogach, nagą, z nieprzyzwoitym tatuażem między łopatkami, strzelającą z dwóch pistoletów automatycznych do brzydkiego bruneta, z którego przy każdym strzale leciały czerwone bryzgi. Usłyszałem grzmot wybuchu i mrożący krew w żyłach ryk potworów. Poczułem nieopisany smród palonego zgniłego mięsa bezbiałkowego. Gorący podmuch bliskiej eksplozji jądrowej sparzył mi twarz, w ustach rozlał się ohydny smak rozpylonej w powietrzu protoplazmy. Cofnąłem się, zatrzaskując drzwiczki z taką gwałtownością, że omal nie przyciąłem sobie głowy. Powietrze wydało mi się słodkie, a świat cudowny. Minęło trochę czasu, nim całkowicie przyszedłem do siebie. Chłopczyk gdzieś zniknął. Pomyślałem z przestrachem, że zapewne ten smarkacz pobiegł na skargę do swojej Zjednoczonej Rady i czym prędzej wskoczyłem na siodełko.

Szarawa ciemność bezprzestrzennego czasu znów zamknęła się wokół mnie. Mimo to nie odrywałem oczu od żelaznego Muru, pożerała mnie ciekawość. Aby daremnie nie tracić czasu, przebyłem jednym skokiem milion lat. Nad murem wyrastały kolonie grzybów atomowych, nic więc dziwnego, że ucieszyłem się, gdy po tej stronie znów zaczęło się rozwidniać. Nacisnąłem hamulec i z ust moich wydarł się jęk rozczarowania.

Nieopodal górował olbrzymi Panteon-Zamrażalnia. Ku Ziemi zbliżał się zardzewiały gwiazdolot w kształcie kuli. Dokoła nie było żywej duszy, tylko falujące zboża. Kula wylądowała, wyskoczył z niej pilot w niebieskim kombinezonie, a na progu Panteonu ukazała się, cała w czerwonych plamach odleżyn, dziewczyna w różowej sukni. Podążyli ku sobie i ujęli się za ręce. Odwróciłem dyskretnie oczy. Błękitny pilot i różowa dziewczyna zatopili się w rozmowie.

Wysiadłszy z pojazdu dla rozprostowania nóg, spostrzegłem, iż niebo nad murem jest niezwykle czyste. Nie było słychać ani grzmotu eksplozji, ani strzałów. To mnie ośmieliło, podszedłem do otworu komunikacyjnego.

Za murem rozciągała się gładka równina, przepołowiona aż po sam horyzont głębokim rowem. Po lewej stronie rowu było zupełnie pusto, na całym polu widniały tylko niewielkie metalowe wypukłości, przypominające pokrywy włazów kanalizacyjnych. Po prawej, gdzieś daleko na horyzoncie, harcowali jacyś jeźdźcy. W pewnej chwili zauważyłem, że nad rowem siedzi ze spuszczonymi nogami krępy ciemnolicy mężczyzna w stalowej zbroi. Na piersi miał zawieszoną na długim pasie broń w rodzaju automatu z bardzo grubą lufą. Mężczyzna żuł coś, miarowo poruszając szczękami, spluwał raz po raz i spoglądał na mnie bez szczególnego zainteresowania. Ja też patrzyłem na niego, przytrzymując drzwi i nie mając odwagi przemówić pierwszy. Zbyt dziwaczne sprawiał wrażenie. Niesamowite. Kto wie, co to za jeden.

Po pewnym czasie wydostał spod zbroi płaską butelkę, wyrwał korek zębami, pociągnął kilka łyków i przemówił ochrypłym głosem:

— Hello! Arę you from that side?

— Tak — odpowiedziałem. — To znaczy: yes.

— And how is it going on out there?

— So, so — przymknąłem nieco drzwi. — And how is it going on here?

— It’s o’key — rzekł flegmatycznie i umilkł.

Odczekałem chwilą, po czym spytałem, co on tu robi. Z początku odpowiadał niechętnie, a później język mu się rozwiązał. Dowiedziałem się, że po lewej stronie rowu ludzkość dożywa ostatnich dni pod władzą okrutnych robotów. Roboty stały się tam mądrzejsze od ludzi, opanowały rządy, korzystają z wszelkich dóbr życia, a dawnych swych panów zapędziły pod ziemię, do pracy przy transporterach. Po prawej stronie, na terytorium, którego on strzeże, ludzie zostali ujarzmieni przez przybyszów z sąsiedniego świata. Oni również zagarnęli władzę, ustanowili ustrój feudalny i w najlepsze korzystają z ius primae noctis. Żyją sobie owi przybysze, że daj Bóg każdemu, a i tym, którzy są u nich w łaskach, też coś niecoś kapnie. W odległości zaś mniej więcej dwudziestu mil, idąc wzdłuż linii rowu, leży obszar podbity przez przybyszów z Altaira — rozumne wirusy. Osiedlają się one w ciele człowieka, zmuszając go, by czynił wszystko, co im się podoba. Jeszcze dalej na zachód znajduje się duża kolonia Federacji Galaktycznej. Ludzie są tam również ujarzmieni, ale żyją nie najgorzej, gdyż jego ekscelencja namiestnik tuczy ich na ubój, pewną zaś liczbę werbuje do gwardii przybocznej Jego Cesarskiej Mości Imperatora Galaktyki A-u 3562. Istnieją też obszary podbite przez rozumne pasożyty, rozumne rośliny i rozumne minerały. I wreszcie za górami leżą połacie ujarzmione jeszcze przez kogoś, lecz na ten temat krążą takie bajki, że człowiek poważny nie daje im wiary…

Tu nasza pogawędka została przerwana. Nisko nad równiną przeszło kilka aparatów latających o kształcie talerzy. Posypały się z nich bomby, koziołkując w powietrzu. „Znów się zaczyna” — warknął mój rozmówca, położył się nogami w kierunku wybuchów, podniósł automat i otworzył ogień do jeźdźców, harcujących na horyzoncie. Jednym susem znalazłem się za drzwiami i oparty o nie, słuchałem gwizdu, wycia i łoskotu bomb. Błękitny pilot i różowa dziewczyna wciąż jeszcze wiedli swój dialog na stopniach Panteonu. Uchyliłem ostrożnie drzwiczki i wyjrzałem przez szparę — nad równiną z wolna pęczniały ogniste kule wybuchów. Metalowe pokrywy otwierały się, spod ziemi jeden po drugim wyłazili bladzi, obszarpani ludzie o brodatych, wykrzywionych gniewem twarzach. W rękach trzymali żelazne łomy wysunięte naprzód jak do ataku. Mego niedawnego rozmówcę siekli na befsztyk długimi mieczami jeźdźcy w pancerzach, on zaś krzyczał wniebogłosy i opędzał się automatem.

Zamknąłem drzwiczki i starannie je zaryglowałem.

Wróciłem do mego wehikułu. Miałem chęć skoczyć jeszcze parę milionów lat naprzód i zobaczyć umierającą Ziemię, opisaną przez Wellsa, ale w machinie po raz pierwszy coś się zacięło. Sprzęgło nie dało się wycisnąć. Nacisnąłem raz, potem drugi, wreszcie kopnąłem pedał z całej siły — coś trzasnęło, zgrzytnęło, falujące łany stanęły dęba i nagle jak gdybym ocknął się ze snu. Siedziałem na podium w małej sali konferencyjnej naszego instytutu, a wszyscy patrzyli na mnie z nabożnym podziwem.

— Co ze sprzęgłem? — spytałem, szukając wzrokiem wehikułu. Nie było go. Wróciłem sam.

— To nieważne! — zawołał Louis Siedłowoj. — Ogromnie panu dziękuję! Pan mnie po prostu uratował… A jakie to było interesujące, prawda, koledzy?

Audytorium chóralnie przytaknęło.

— Ja chyba gdzieś to czytałem — rzekł z wahaniem jeden z magistrów, siedzących w pierwszym rzędzie.

— No oczywiście! Nie inaczej! — wykrzyknął L. Siedłowoj. — Przecież on właśnie był w opisywanej przyszłości.

— Trochę za mało przygód — skrytykowały ostatnie rzędy, czyli gracze w funkcjonalną bitwę morską. — Nic, tylko rozmowy i rozmowy. …

— To już nie było zależne ode mnie, uciął stanowczym tonem Siedłowoj.

— To się nazywa rozmowy — odburknąłem, schodząc z podium. Przypomniałem sobie scenę pastwienia się nad moim ciemnolicym rozmówcą i zrobiło mi się niedobrze.

— Nie tylko rozmowy — odezwał się któryś z bakałarzy. — Były też inne ciekawe rzeczy. Na przykład ten robot… Pamiętacie? Na trój stanowych elementach… To jest, hm…

— Jak widzę — przerwał Pupkow-Tylny — zaczęła się już dyskusja. Może jednak ktoś chciałby jeszcze zadać jakieś pytania prelegentowi?

Skrupulatny bakałarz niezwłocznie spytał o wielokanałową transmisję temporalną (interesował go — proszę, proszę — współczynnik rozszerzania objętościowego), ja zaś wymknąłem się cichaczem.

Miałem dziwne uczucie. Wszystko wydawało mi się niezwykle materialne, trwałe, realne. Gdy ktoś przechodził, słyszałem, jak mu skrzypią buty, czułem lekki wiaterek wywołany jego poruszeniami. Wszyscy byli bardzo oszczędni w słowach, wszyscy pracowali pochłonięci problemami naukowymi, nikt nie tracił czasu na gadanie, nie deklamował wierszy ani też nie wygłaszał patetycznych oracji. Każdy wiedział, że co innego pracownia, co innego trybuna zebrania związkowego, a jeszcze co innego — akademia z okazji święta. Toteż gdy zobaczyłem idącego vis a vis szurającego walonkami Wybiegałłę, poczułem do niego nawet pewien rodzaj sympatii za to, że jak zwykle miał w brodzie jagły, że dłubał w zębach długim cienkim gwoździem i nie ukłonił się przechodząc. Był to pełnokrwisty, dotykalny i widzialny cham, nie gestykulował teatralnie i nie przybierał akademickich póz. Zajrzałem do Romana, gdyż korciło mnie, by opowiedzieć komuś o mojej przygodzie. Roman, trzymając się za brodę, stał przy stole laboratoryjnym i przyglądał się małej zielonej papużce, leżącej w szalce Petriego. Papużka była nieżywa, oczy miała zasnute martwą białawą błoną.

— Co jej się stało? — spytałem.

— Nie wiem — odpowiedział Roman. — Zdechła, jak widzisz.

— Skąd się u ciebie wzięła papuga?

— Sam się dziwię.

— Może to sztuczna?

— Ależ nie, normalna papuga.

— Pewnie Witek znowu siadł na umklajderze. Pochyliliśmy się nad papugą i zaczęliśmy ją dokładnie oglądać. Na czarnej podkurczonej łapce była obrączka.

— „Foton” — odczytał Roman. — I jeszcze jakieś cyfry… „Dziewiętnaście zero pięć siedemdziesiąt trzy”.

— Tak — wymówił znajomy głos. Obejrzeliśmy się i stanęli na baczność.

— Dzień dobry — powiedział U-Janus, zbliżając się do stołu. Widocznie wyszedł ze swej pracowni, drzwi w głębi pokoju były otwarte. Na jego twarzy malowało się znużenie i wielki smutek.

— Dzień dobry, Janusie Poliektowiczu — odpowiedzieliśmy jednocześnie tonem pełnym uszanowania.

Janus spostrzegł papugę, jeszcze raz powtórzył: „Tak”, po czym wziął ją w ręce bardzo ostrożnie i delikatnie, pogłaskał jaskrawo-czerwony czubek i cicho powiedział:

— Jakże to, Fotonku?

Chciał dodać coś jeszcze, ale spojrzał na nas i umilkł. Patrzyliśmy, jak powolnym i dziwnie starczym krokiem idzie w drugi koniec pracowni, otwiera drzwiczki elektrycznego pieca i wrzuca do niego zielony zewłok.

— Romanie Piotrowiczu — powiedział. — Niech pan będzie łaskaw włączyć piec.

Roman wykonał polecenie z taką miną, jakby go olśniła niezwykła myśl. U-Janus postał ze spuszczoną głową parę chwil nad piecem, potem starannie wygarnął gorący popiół i otworzywszy lufcik, wysypał na dwór. Jakiś czas spoglądał w okno, wreszcie oznajmił Romanowi, że za pół godziny oczekuje go u siebie, i wyszedł.

— Dziwne — zauważył Roman, patrząc za nim.

— Co? — spytałem.

— Wszystko — odpowiedział.

Byłem nie mniej zdziwiony zarówno zjawieniem się martwej zielonej papugi, widocznie dobrze znanej Janusowi Poliektowiczowi, jak i tą nader osobliwą ceremonią kremacji z rozrzucaniem popiołów na wiatr, przede wszystkim jednak trawiła mnie chęć opowiedzenia wrażeń z podróży w opisywaną przyszłość. Zacząłem więc opowiadać. Roman słuchał z wielkim roztargnieniem, patrzył na mnie szklanym wzrokiem, ni w pięć, ni w dziewięć kiwał głową, potem rzucił nagle: „Mów dalej, mów, ja słucham”, wlazł pod stół, wyciągnął stamtąd kosz na śmieci i zaczął grzebać w pogniecionych papierach i strzępach taśmy magnetofonowej. Gdy skończyłem moją relację, zapytał:

— A ten Siedłowoj nie próbował podróżować w opisywaną teraźniejszość? Uważam, że to byłoby znacznie zabawniejsze…

Śmiałem się serdecznie z tego dowcipu, a Roman tymczasem odwrócił kosz dnem do góry i wysypał zawartość na podłogę.

— Czego ty szukasz? — spytałem. — Zginęła ci dysertacja?

— Wiesz, Saszka — powiedział patrząc na mnie niewidzącymi oczami — to jakaś przedziwna historia. Wczoraj czyściłem piec i znalazłem w nim nadpalone zielone pióro. Wrzuciłem je do kosza, a dziś zniknęło stąd bez śladu.

— Czyje pióro?

— Zielone pióra ptasie są w naszych szerokościach geograficznych raczej wielką rzadkością, rozumiesz? A papuga, której popioły wyrzucono niedawno przez lufcik, była zielona.

— Co za idiotyzm. Przecież pióro znalazłeś wczoraj.

— Otóż to właśnie — powiedział Roman, wrzucając z powrotem śmieci do kosza.

ROZDZIAŁ 3

Wiersze to rzecz nienaturalna. Nie ma ani jednego człowieka, który by mówił wierszami, z wyjątkiem zakrystiana w drugi dzień Bożego Narodzenia i tych, co zachwalają Warrena czernidło do butów, rozmaite olejki i tym podobne rzeczy. Nie zniżaj się nigdy do mówienia wierszami, mój chłopcze, to dobre dla hołoty.

Ch. Dickens

Remont „Ałdana” ciągnął się przez całą noc. Kiedy nazajutrz rano wszedłem do sali maszyn, niewyspani, wściekli inżynierowie siedzieli na podłodze i w niewyszukany sposób sobaczyli na Christobala Hozewicza. Nazywali go Scyta, barbarusem i Hunem, który się dorwał do cybernetyki. Rozpacz ich była tak wielka, że nie tylko raczyli wysłuchać moich rad, lecz nawet próbowali zastosować się do nich. Wkrótce jednak przyszedł ich najwyższy zwierzchnik — Sabaoth Baalewicz Odyn — i natychmiast przestali zwracać na mnie uwagę. Usiadłem więc z boku przy moim stole i zacząłem obserwować, jak Sabaoth Baalewicz stara się zgłębić przyczynę awarii.

Był to człowiek bardzo stary, ale krzepki i sprężysty, ogorzały, z błyszczącą łysiną, gładko wygoloną twarzą, w nieskazitelnie białym czesuczowym ubraniu. Wszyscy odnosili się do niego z wielką czcią. Widziałem kiedyś na własne oczy, jak strofował półgłosem Modesta Matwiejewicza, a groźny Modest stał zgięty w przypochlebnym ukłonie i powtarzał: „Tak jest… Moja wina. To się więcej nie powtórzy…”. Z Sabaotha Baalewicza emanowała jakaś nadnaturalna energia. Zauważono, że w jego obecności zegarki zaczynają się spieszyć oraz wyprostowują się tory cząstek elementarnych skrzywione przez działanie pola magnetycznego. A równocześnie nie był magiem. W każdym razie magiem praktykującym. Nie przechodził przez ściany, nikogo nie transgresował i nigdy nie tworzył własnych dubletów, mimo że pracował niezwykle intensywnie. Był kierownikiem Działu Obsługi Technicznej, znał najsubtelniej sze tajniki aparatury technicznej w instytucie, zaliczał się również do grona konsultantów Kitieżgradzkich Zakładów Magotechniki. Prócz tego zajmował się nader zaskakującymi i dalekimi od swego zawodu sprawami.

Historię Sabaotha Baalewicza poznałem stosunkowo niedawno. W niepamiętnych czasach S.B. Odyn był największym magiem na świecie. Christobal Junta i Gian Giacomo byli uczniami jego uczniów. Jego imieniem zaklinano złe duchy. Pieczętowano naczynia z dżinami. Król Salomon słał do niego pełne uwielbienia pisma i wznosił na jego cześć świątynie. Sabaoth wydawał się wszechmogący. I oto gdzieś w połowie wieku szesnastego naprawdę stał się wszechmogący. Znajdując rozwiązanie liczbowe całkowo-różniczkowego równania Najwyższej Doskonałości, którego wzór ułożył jakiś tytan jeszcze w epoce przedlodowcowej, zdobył moc tworzenia wszelakich cudów. Możliwości poszczególnych magów mają swoje granice. Jedni nie potrafią wytrzebić owłosienia na uszach. Drudzy władają uogólnionym prawem Łomonosowa-Lavoisiera, są natomiast bezsilni wobec drugiej zasady termodynamiki. Trzeci — takich jest bardzo niewielu — potrafią zatrzymać czas, jednak tylko w przestrzeni Riemanna i nie na długo. Sabaoth Baalewicz był wszechmogący — mógł wszystko. I nie mógł nic. Albowiem Równanie Doskonałości było obwarowane zastrzeżeniem, aby cud nikomu nie przyniósł szkody. Żadnej istocie rozumnej. Na Ziemi jako też w innych częściach wszechświata. A takiego cudu nikt, nawet Sabaoth Baalewicz, nie umiał sobie wyobrazić. I oto S.B. Odyn na zawsze porzucił magię i został kierownikiem Działu Obsługi Technicznej INBADCZAM-u…

Z chwilą jego przybycia praca inżynierów od razu wzięła inny obrót. Ruchy ich nabrały precyzji, ustały złośliwe docinki. Wyjąłem moją teczkę i zabrałem się do roboty, wkrótce jednak przyszła do mnie Stella, urocza wiedźmulka z zadartym noskiem i szarymi oczami, praktykantka Wybiegałły. Należało zająć się kolejnym wydaniem gazetki ściennej.

Byliśmy oboje członkami kolegium redakcyjnego, układaliśmy wiersze satyryczne, bajki oraz podpisy pod rysunkami. Ponadto wykonywałem jeszcze zgrabny rysunek skrzynki pocztowej, do której ze wszystkich stron zlatują się skrzydlate listy ze wzmiankami gazetowymi. Właściwyrrrgrafikiem był mój imiennik, Aleksander Iwanowicz Drozd, operator filmowy, który dziwnym trafem dostał się do instytutu. Specjalnością jego były przede wszystkim nagłówki. Naczelnym redaktorem gazety był Roman Ojra-Ojra, zastępcą Wołodia Poczkin.

— Chodźmy, Saszka — powiedziała Stella, patrząc na mnie uczciwymi szarymi oczami.

— Dokąd? — spytałem dobrze wiedząc, o co chodzi.

— Trzeba przygotować numer.

— Teraz?

— Roman bardzo prosi. Cerber się wścieka, że zostało tylko dwa dni, a gazeta w lesie.

Cerber Piesowicz Diomin, towarzysz kierownik kadr, był kuratorem naszej gazety, głównym popędzajłą i cenzorem.

— Słuchaj — zaproponowałem — może by odłożyć do jutra, co?

— Jutro nie będę mogła. Lecę do Suchumi. Nagrywać rozmowy pawianów. Wybiegałło każe nagrać przewodnika stada, jako najbardziej odpowiedzialnego… Sam boi się podejść bliżej, bo przewodnik jest zazdrosny. Chodź, Saszka, dobrze?

Złożyłem z westchnieniem robotę i poszedłem za Stella, gdyż sam nie potrafię pisać wierszy. Muszę mieć przy sobie Stellę. Ona poddaje mi pierwszą linijkę i myśl przewodnią, a to jest według mnie w poezji najważniejsze.

— Gdzie pracujemy? W Radzie Zakładowej?

— Nie, tam zajęte, sztorcują Alfreda. Za herbatę. Roman oddał nam swoją pracownię.

— A o czym będziemy pisać? Znów o łaźni?

— Owszem. Ó łaźni, o Łysej Górze. Chomę Brutusa trzeba napiętnować.

— Z Chomy Brutusa kawał nygusa — zadeklamowałem.

— Et tu, Brute… — powiedziała Stella.

— To jest myśl. Musimy ją rozwinąć.

Na stole w pracowni Romana leżała gazeta — wielki, dziewiczo czysty arkusz kartonu. Obok, pośród słoików z gwaszem, rozpylaczy i materiałów redakcyjnych leżał malarz i operator filmowy Aleksander Drozd z papierosem przylepionym do warg. Rozpięta jak zwykle koszula odsłaniała niedyskretnie wypukły włochaty brzuszek.

— Cześć — powiedziałem.

— Czołem.

Grzmiała muzyka — Sania nastawiał radio turystyczne.

— No, co u was słychać? — spytałem zgarniając maszynopisy.

Materiałów było niedużo. Wstępniak W przededniu święta. Artykuł Cerbera Piesowicza Rezultaty lustracji odnośnie wypełnienia zarządzenia dyrekcji w sprawie dyscypliny pracy za okres — koniec pierwszego-początek drugiego kwartału. Artykuł profesora Wybiegałły Nasz obowiązek — to związek z podopiecznymi zakładami w mieście i w rejonie. Artykuł Wołodii Poczkina O wszechzwiazkowej naradzie na temat magii elektronicznej. Korespondencja jakiegoś skrzata Kiedyż zostaną odpowietrzone kaloryfery na trzecim piętrze? Artykuł prezesa kombinatu stołówkowego Ani ryby, ani mięsa — sześć bitych stron maszynopisu przez jeden odstęp. Pierwsze zdanie brzmiało: „Fosfor jest potrzebny człowiekowi jak powietrze”. Notatka Romana o pracy Działu Niedostępnych Problemów. Do rubryki: Nasi weterani — artykuł Christobala Junty Od Sewilli do Grenady. 1547 r. Było jeszcze kilka krótkich korespondencji krytycznych na temat: nieporządków w kasie zapomogowo-pożyczkowej, dezorganizacji w pracy ochotniczej straży pożarnej, uprawiania gier hazardowych w wiwarium. Poza tym kilka karykatur. Jedna przedstawiała Chomę Brutusa, rozchełstanego, z fioletowym nosem. Druga wykpiwała łaźnię — nagi zsiniały mężczyzna zamarzał na sopel pod lodowatym tuszem.

— Nudy na pudy! — powiedziałem. — A może obejdzie się bez wierszy?

— Niestety — westchnęła Stella. — Rozkładałam już artykuły i tak, i siak, ale dziury zostają.

— Niech Sańka tam coś wymaluje. Jakieś kłosy, bukieciki bratków… Co, Sania?

— Jazda do roboty — powiedział Drozd. — Ja muszę malować nagłówek.

— Wielkie rzeczy — mruknąłem. — Raptem trzy wyrazy.

— Na tle gwiaździstego nieba — dodał sugestywnie. — I rakietę. I paręnaście innych nagłówków. A jeszcze nie jadłem obiadu. Śniadania też.

— To idź zjedz.

— Nie mam za co — powiedział ze złością. — Kupiłem magnetofon. W komisie. Zamiast tracić czas na głupstwa, moglibyście mi zrobić ze dwie kanapki. Z masłem i z dżemem. Albo lepiej wyczarujcie dychę.

Wyjąłem rubla i pokazałem mu z daleka.

— Jak skończysz nagłówek, to dostaniesz.

— Na zawsze? — zapytał żywo.

— Nie. Do oddania.

— To przecież na jedno wychodzi. Ale teraz uważaj, mogę za chwilę umrzeć. Już mam drgawki. Stygną mi ręce i nogi.

— Kłamie jak najęty — powiedziała Stella. — Chodź, Saszka, usiądziemy przy tamtym stoliku i raz dwa machniemy wiersze.

Usiedliśmy, rozkładając przed sobą karykatury. Wpatrywaliśmy się w nie czekając, aż spłynie na nas natchnienie. Wreszcie Stella przemówiła:

— Takich jak Brutus strzeż się, kolego, on zwędzi twoje, powie, że jego.

— Zwędzi? — zapytałem. — A czy on coś zwędził?

— Nie. Chuliganił tylko i bił się. Ja tylko tak — dla rymu. Znów zaczęliśmy wysilać koncept. Nic innego nam nie przychodziło do głowy.

— Rozpatrzmy to logicznie — powiedziałem. — Jest Choma Brutus. Spił się jak bela. Wszczynał bijatykę. Co jeszcze robił?

— Zaczepiał dziewczęta. Wytłukł szybę.

— Dobrze. Co jeszcze?

— Mówił różne świństwa…

— To dziwne — odezwał się Sania Drozd. — Pracowałem z tym Brutusem w kabinie operatorskiej. Chłop jak każdy inny. Normalny…

— No i co? — spytałem.

— I nic.

— Masz jakiś rym do Brutusa? — spytałem Stellę. Zadeklamowała z ekspresją:

— Weźże dobry kij, żeby tęgo bił, łupu-cupu wal Brutusa, aż w Brutusie jęknie dusza.

— Odpada — powiedział Drozd. — Propaganda kar cielesnych.

— Może coś o tym świntuszeniu? — zaproponowałem.

— Choma Brutus tak świntuszył, że powiędły ludziom uszy.

— Od waszych rymów więdną uszy — mruknął Drozd.

— Zrobiłeś nagłówek? — zapytałem.

— Nie-e — odpowiedział z kokieteryjnym wdziękiem.

— To pilnuj swego nosa.

— Towarzysze, Choma Brutus splamił honor instytutu — powiedziała Stella.

— Bardzo dobrze. Damy to na zakończenie. Zapisz. To będzie morał, świeży i oryginalny.

— Co w tym oryginalnego? — spytał prostoduszny Drozd. Udałem, że nie słyszę.

— Teraz musimy opisać, jak on rozrabiał, na przykład: tak nisko upadł, że schlał się w trupa, wrzeszczał i tupał…

— Fe — skrzywiła się Stella.

Wsparłem głowę na rękach i znów zacząłem wpatrywać się w karykaturę. Drozd, półleżąc na stole, wodził pędzlem po papierze. Zadek miał wypięty, nogi w obcisłych dżinsach tworzyły półkole. Uderzyłem się w czoło.

— Kolankami w tył! — wykrzyknąłem. — Piosenka.

— Siedział mały pasikonik kolankami w tył — zanuciła Stella.

— Tak, tak — potwierdził Drozd, nie odwracając głowy. — I ja to znam. Wszyscy goście poszli sobie kolankami w tył.

— Czekaj, czekaj — mówiłem w natchnieniu. — Wszczynał burdę, w rezultacie znalazł się w komisariacie — kolankami w tył.

— Nie najgorzej — powiedziała Stella.

— Rozumiesz? Jeszcze parę wersów i żeby w każdym powtarzał się refren „kolankami w tył”. Na ulicy chuliganił… Za pannami się uganiał… Wiesz, coś w tym sensie.

— Z wszystkiego sobie drwi, diabła by nawet spił, cudze wyłamał drzwi, kolankami w tył.

— Bomba! — powiedziałem. — Zapisz to. A rzeczywiście wyłamał?

— No pewnie, że tak.

— Świetnie! No, jeszcze jedną strofę.

— Za każdą panną biegał w ślad — zaczęła Stella z namysłem. — Ale brakuje początku… Poddaj jakieś słowo…

— Policja. Justycja. Ambicja…

— Ambicji nie ma ani krzty — podchwyciła Stella. — Nie goli się, nie myje…

— Tak — wtrącił Drozd. — To racja. Tu wam wyszła artystyczna prawda. Od urodzenia nie mył się i nie golił.

— No, wymyślmy tę trzecią linijkę — denerwowała się Stella. Świat, szmat, grat…

— Gad podsunąłem. — Gnat.

— Mat — zawołał Drozd. — Szach i mat. Umilkliśmy, patrząc na siebie bezmyślnie i poruszając wargami. Drozd postukiwał pędzelkiem o brzeg filiżanki z wodą.

— Sam diabeł jego swat — odezwałem się wreszcie.

— O diable już było.

— Gdzie? Aha, rzeczywiście.

— Ma ogoniasty zad — podpowiedział Drozd. Wtem usłyszeliśmy lekkie drapanie.

Obejrzeliśmy się. Drzwi od pracowni Janusa Poliektowicza otwierały się z wolna.

— Patrzcie! — wykrzyknął Drozd i ze zdumienia zastygł z pędzlem w ręku.

Przez szparę w drzwiach przeciskała się mała zielona papużka z czerwonym czubkiem na głowie.

— Papuga — wołał Drozd. Papużka! Cip, cip, cip… — Zaczął poruszać palcami w taki sposób, jakby drobił chleb na podłogę. Papuga spoglądała na nas jednym okiem. Potem rozwarła czarny, garbaty jak nos Romana dziób i zaskrzeczała ochryple:

— Rrrreaktor! Rrreaktor! Wytrrrwać, wytrrrwać!

— Jaka cudna! — zawołała Stella. — Złap ją, Sania… Drozd zrobił kilka kroków w kierunku papugi i nagle zatrzymał się.

— Jeszcze mnie dziobnie — rzekł wahająco. — Popatrzcie na jej dziób.

Papuga machnęła skrzydłami, odbiła się od podłogi i zaczęła niezdarnie fruwać po pokoju. Przyglądałem się jej ze zdziwieniem. Była niezwykle podobna do wczorajszej. Kubek w kubek, jak bliźniacza siostra. Coś za dużo tych papug — pomyślałem.

Drozd oganiał się pędzlem.

— Udziobie mnie, daję słowo.

Papuga siadła na ramionach wagi laboratoryjnej, przez chwilę wierciła się, chwytając równowagę, a potem wrzasnęła wyraźnie:

— Prrroxima Centaurrri! Rrrubid! Rrrubid!

Nastroszyła się, wciągnęła szyję i zamknęła oczy. Zdawało mi się, że dygoce. Stella szybko wyczarowała kromkę chleba z powidłami, oderwała kawalątko i podsunęła jej pod dziób. Papuga nie reagowała. Najwyraźniej miała dreszcze, szalki trzęsły się, podzwaniając o podstawkę wagi.

— Ona chyba jest chora — powiedział Drozd. Przez roztargnienie wyjął kanapkę z rąk Stelli i zaczął jeść.

— Słuchajcie, czy ktoś widział przedtem papugę w instytucie? — zapytałem.

Stella potrząsnęła głową. Drozd wzruszył ramionami.

— Ostatnio za dużo tych papug — zauważyłem. — Wczoraj na przykład…

— To na pewno Janus eksperymentuje z papugami — powiedziała Stella. — Antygrawitacja lub coś w tym rodzaju…

Drzwi od korytarza otworzyły się, weszli Roman Ojra-Ojra, Witek Korniejew, Edek Amperian i Wołodia Poczkin. Pokój napełnił się gwarem. Korniejew, doskonale wyspany i zbyt rześki, zaczął przeglądać artykuły i głośno wykpiwać styl. Olbrzymi Wołodia Poczkin, który jako zastępca naczelnego pełnił w zasadzie funkcje policyjne, złapał Drozda za gęstą czuprynę, przygiął nad stołem i stukając jego nosem w gazetę, powtarzał: „Gdzie jest nagłówek, hę? Gdzie nagłówek, Drozdiłło?” Roman zażądał od nas gotowych wierszy. A Edek Amperian, nie należący do kolegium redakcyjnego, podszedł do szafy i zaczął z rumorem przesuwać w niej różne przyrządy. Nagle papuga wrzasnęła: „Owerr-san! Owerr-san!” — i wszyscy czterej skamienieli.

Roman wpatrywał się w papugę jak urzeczony. Na jego twarzy odmalował się ten sam co wczoraj wyraz. Jakby olśniła go jakaś niezwykła myśl. Wołodia puścił Drozda i wymówił: „Patrzcie, państwo, papuga!” Gburowaty Korniejew natychmiast wyciągnął po nią łapy, ale papuga wyrwała się i zdołał tylko chwycić za ogon.

— Daj spokój, Witek! — rozgniewała się Stella. — Jak możesz męczyć zwierzęta?

Papuga wrzasnęła. Otoczyliśmy kołem Korniejewa, który trzymał ją w dłoniach jak gołębia. Stella głaskała czerwony czubek, a Drozd delikatnie przebierał pióra w ogonie. Roman spojrzał na mnie.

— Ciekawe — powiedział. — Prawda? . — Skąd ona się tu wzięła, Sasza? — spytał uprzejmie Edek. Wskazałem głową drzwi do pracowni Janusa.

— Na co Janusowi papuga?

— Mnie o to pytasz?

— Nie, to oczywiście pytanie retoryczne — odparł poważnie.

— Na co Janusowi dwie papugi — mruknąłem.

— Albo trzy — dodał cicho Roman. Korniejew odwrócił się.

— A gdzie jeszcze? — spytał, rozglądając się z ciekawością. Papuga trzepotała się słabo, usiłując dziobnąć go w palec.

— Puść ją — powiedziałem. — Widzisz, że jest chora. Korniejew odepchnął Drozda i z powrotem posadził papugę na wadze. Nastroszyła się i rozcapierzyła skrzydła.

— Dajmy spokój — rzekł Roman. — Później będziemy się zastanawiać. Gdzie są wiersze?

Stella pospiesznie wytrajkotała to, co zdążyliśmy przygotować. Roman podrapał się w brodę, Wołodia zarżał nienaturalnie, a Korniejew krzyknął:

— Rozstrzelać! Z armaty. Czy wy kiedyś nauczycie się pisać wiersze?

— To pisz sam — odgryzłem się.

— Ja nie mogę pisać. Nie mam predyspozycji na Puszkina. Raczej na Bielińskiego.

— Ty masz predyspozycje na kadawra — roześmiała się Stella.

— Pardon! — zawołał Witek. — Żądam, by w gazecie otworzyć dział krytyki literackiej. Będę pisał artykuły krytyczne. Rozniosę was wszystkich! Przypomnę jeszcze ten utwór o daczy.

— Jaki? — zapytał Edek.

— „Chcę zbudować letnie mieszkanie — zacytował Korniejew. — A gdzie? Oto jest pytanie! Rada Zakładowa milczy jak głaz, może się wreszcie wypowie raz”. Było tak? Przyznajcie się!

— Wielkie rzeczy — powiedziałem. — Puszkinowi też się zdarzały słabsze wiersze. Nawet w wypisach szkolnych nie dają ich w całości.

— A ja wiem… — odezwał się nagle Drozd. Roman odwrócił się do niego.

— Czy będziemy dziś mieli nagłówek, czy nie?

— Będziemy. Już wymalowałem literę „G”.

— Co? Skąd wziąłeś „G”?

— A co, źle?

— Umrzeć można — powiedział Roman. Nagłówek brzmi: „O przodującą magię”. Pokaż mi tu choć jedną dużą literę „G”. Drozd wybałuszył oczy i poruszył wargami.

— Jak to możliwe? wybąkał. — Skąd ja to wziąłem, u diabła? Była przecież litera „G”.

Roman wściekł się do reszty i kazał Poczkinowi porozpędzać wszystkich na miejsca. Stellę i mnie oddano do dyspozycji Korniejewa. Drozd zaczął gorączkowo przerabiać literę „G” na stylizowane „O”. Edek Amperian próbował wymknąć się cichaczem, unosząc psychoelektrometr, lecz został schwytany, skrępowany i rzucony do naprawy rozpylacza niezbędnego przy preparowaniu gwiaździstego nieba. Wreszcie przyszła kryska i na Poczkina. Roman kazał mu przepisywać artykuły na maszynie i jednocześnie wprowadzać poprawki stylistyczne oraz ortograficzne. A sam spacerował po pracowni, co trochę zaglądając nam przez ramię.

Robota szła pełną parą. Zdążyliśmy napisać i odrzucić szereg wariantów na temat łaźni: „W naszej łaźni wody w bród, tylko zimna jest jak lód”. „Kiedy w brzuchu burczy z głodu, trudno myć się zimną wodą”. „W instytucie dwieście dusz, każdy chce gorący tusz!” Korniejew pastwił się nad nami jak autentyczny krytyk literacki. „Uczcie się od Puszkina!! — perorował. — Lub bodaj od Poczkina.

Siedzi obok was taki geniusz, a wy nawet nie potraficie go naśladować: «Ził na pełnym gazie mknie i za chwilę zmiażdży mnie…» Jaka siła fizyczna rozsadza te wiersze! Ileż w tym ekspresji!” Odszczekiwaliśmy się z mniejszym lub większym powodzeniem. Sania Drozd doszedł już w tyrnle do litery „J”. Edek naprawił rozpylacz i wypróbował go na konspektach Romana. Wołodia Poczkin, klnąc jak szewc, szukał na maszynie litery „Q”. Wszystko przebiegało normalnie. I nagle Roman zawołał:

— Sasza, spójrz no tam!

Poszedłem za jego wzrokiem. Papuga leżała obok wagi z podkurczonymi łapkami, oczy jej zasnuwała biaława błona, czubek obwisł.

— Zdechła… — powiedział Drozd z żalem.

Znowu skupiliśmy się wokół ptaka. Bez wyraźnej myśli, wiedziony raczej podświadomym odruchem, podniosłem papugę i obejrzałem jej łapki. Roman natychmiast zapytał:

— Jest?

— Jest — odpowiedziałem.

Na czarnej podkurczonej łapce widniała obrączka z białego metalu, a na niej wyryty napis: „Foton 190573”. Popatrzyłem osłupiały na Romana. Widocznie mieliśmy obaj bardzo dziwne miny, gdyż Witek zażądał:

— Gadajcie zaraz, o co chodzi.

— Opowiedzieć? — spytał Roman.

— Coś nam się przywidziało — mruknąłem. — Sztuki magiczne. Na pewno jakieś dublety.

Roman jeszcze raz uważnie obejrzał papugę.

— Nic podobnego. W tym właśnie cała rzecz. To nie jest dublet. Mamy do czynienia z najprawdziwszym oryginałem.

— Pozwól nam popatrzeć — rzekł Korniejew.

We trójkę z Wołodia i Edkiem obejrzeli skrupulatnie papugę, po czym stwierdzili zgodnie, że nie jest dubletem i że nie rozumieją, czemu ten fakt tak nas bulwersuje. „Weźmy, na przykład, mnie — mówił Korniejew. — Ja też nie jestem dubletem. Dlaczego to was nie zdumiewa?”

Roman popatrzył na płonącą z ciekawości Stellę, na Wołodię Poczkina, który stał z otwartymi ustami, wreszcie na złośliwie uśmiechniętego Witka i opowiedział im wszystko po kolei — jak przedwczoraj znalazł w piecu elektrycznym zielone pióro i wrzucił je do kosza na śmieci, jak wczoraj pióro z kosza zniknęło, za to na stole (na tymże stole) zjawiła się martwa papuga, idealna kopia tej oto i też nie dublet, jak Janus rozpoznał papugę, użalił się nad nią, po czym spalił w wyżej wspomnianym piecu, a popioły nie wiadomo czemu wyrzucił za okno.

Przez dłuższy czas nikt nie zabierał głosu. Drozd, na którym opowiadanie Romana nie zrobiło większego wrażenia, wzruszał ramionami. Widać było po jego minie, że nie rozumie, co w tym nadzwyczajnego, przecież w instytucie zdarzają się numery o wiele bardziej efektowne. Stella też wyglądała na rozczarowaną. Co się tyczy trzech magistrów, to ci zrozumieli wszystko znakomicie i twarze ich wyrażały niewiarę. Korniejew oświadczył krótko:

— Łżecie. W dodatku bez pojęcia.

— Wykluczone, żeby to była tamta papuga — tłumaczył nam dobrze wychowany Edek. — Na pewno się mylicie.

— Ależ tamta — powiedziałem. — Zielona z obrączką.

— Foton? — spytał Wołodia Poczkin prokuratorskim tonem.

— Foton. Janus nazywał ją Fotonkiem.

— A cyfry?

— Cyfry też były.

— Te same? — indagował groźnie Korniejew.

— Zdaje się, że tak — odpowiedziałem niepewnie, oglądając się na Romana.

— A dokładniej? — zażądał Korniejew. Przykrył czerwoną łapą papugę. — Powtórz te cyfry!

— Dziewiętnaście… — zacząłem — ee… zero dwa, zdaje się? Sześćdziesiąt trzy.

Korniejew zajrzał pod uchyloną dłoń.

— Nieprawda. A ty? — zwrócił się do Romana.

— Nie pamiętam — odparł Roman spokojnie. — Zdaje się, że zero pięć, a nie zero trzy.

— Nie — powiedziałem. Chyba zero sześć. Pamiętam, że tam był taki haczyk.

— Haczyk — przedrzeźniał pogardliwie Wołodia. — Sherlocki Holmesy! Naty Pinkertony! Znudziła im się zasada przyczynowości… Korniejew wsadził ręce do kieszeni.

— To inna sprawa — powiedział. — Ja nawet nie upieram się przy tym, że kłamiecie. Po prostu coś wam się pokręciło. Wszystkie papugi są zielone, a wśród nich dużo zaobrączkowanych. Ta para pochodziła z serii „Foton”, a wy macie dziurawą pamięć. Typowe dla wierszokletów i redaktorów chałowych gazet ściennych.

— Dziurawą, powiadasz? — spytał Roman.

— Jak durszlak.

— Jak durszlak, powiadasz? — powtórzył Roman z dziwnym uśmiechem.

— Jak stary durszlak. Zardzewiały. Jak sito. Z dużymi otworami. Roman, nie przestając się uśmiechać, wyjął z wewnętrznej kieszeni notes i zaczął przerzucać kartki.

— A więc — mówił — zardzewiały i z dużymi otworami. Zobaczymy. … Dziewiętnaście zero pięć siedemdziesiąt trzy — przeczytał.

Magistrowie jednym susem znaleźli się przy papudze i z suchym trzaskiem zderzyli się czołami.

— Dziewiętnaście zero pięć siedemdziesiąt trzy — odczytał Korniejew grobowym tonem cyfry na obrączce. Efekt był piorunujący. Stella nie omieszkała pisnąć z radości.

— I co z tego — powiedział Drozd, nie podnosząc głowy znad arkusza. — Kiedyś zobaczyłem, że wyszedł mój numer na loterii, i w te pędy poleciałem odbierać samochód. A później okazało się…

— Dlaczego zapisałeś ten numer? — Korniejew patrzył na Romana zmrużonymi oczami. — Masz taki zwyczaj? Zapisujesz wszystkie numery? Numer swojego zegarka też?

— Wspaniale! — zawołał Poczkin. Brawo, Wiciu! Trafiłeś w dziesiątkę. Wstydź się, Roman! Dlaczego otrułeś papugę? Co za okrucieństwo!

— Idioci! — obruszył się Roman. — Bierzecie mnie za Wybiegałłę? Korniejew podbiegł do niego i obmacał mu uszy.

— Idź do diabła! Sasza, popatrz tylko na nich!

— Panowie — powiedziałem z wyrzutem — cóż to za nieprzyzwoite żarty? Za kogo nas macie!

— A co nam zostaje? — spytał Korniejew. — Ktoś tu kłamie. Albo wy, albo prawa przyrody. Ja wierzę w prawa przyrody. Wszystko inne się zmienia.

Mimo to był wyraźnie skwaszony, usiadł z boku i pogrążył się w myślach. Sania Drozd spokojnie malował nagłówek. Stella wodziła po nas przestraszonymi oczami. Wołodia Poczkin pisał szybko i przekreślał jakieś wzory. Pierwszy przemówił Edek.

— Jeżeli nawet żadne prawa nie zostały naruszone, to przecież sam fakt nagłego pojawienia się tylu papug w tym samym pokoju oraz podejrzana śmiertelność wśród nich muszą wydawać się dziwne. Ja wprawdzie nie jestem zbytnio zdziwiony, gdyż nie zapominam, że wchodzi tu w grę Janus Poliektowicz. Czy nie uważacie, iż jest to osobistość sama w sobie niesłychanie interesująca?

— Owszem-przyznałem.

— I ja tak myślę — ciągnął Edek. — Roman, czym on właściwie się zajmuje?

— Zależy który Janus. U-Janus zajmuje się łącznością z przestrzeniami równoległymi.

— Hm. Wątpię, czy to nam coś pomoże.

— Niestety — odpowiedział Roman. — Ja też przez cały czas głowię się nad tym, jaki związek z Janusem mogą mieć te papugi, i nic nie potrafię wymyślić.

— Ale przyznajesz, że to dziwny człowiek?

— Tak, niewątpliwie. Począwszy od tego, że jest ich dwóch w jednej osobie. Tak się z tym oswoiliśmy, że przyjmujemy to jako rzecz normalną…

— Właśnie to miałem na myśli. Rzadko mówimy o Janusie, ponieważ wzbudza zbyt wielki szacunek. Ale jestem pewny, że każdy z nas dostrzegł w nim bodaj jeden rys osobliwy.

— Osobliwość numer jeden — wtrąciłem. — Miłość do zdychających papug.

— Powiedzmy — zgodził się Edek. — Co jeszcze?

— Plotkarze — przemówił Drozd z godnością. — A ja poprosiłem go kiedyś o pożyczkę.

— No i co? — spytał Edek.

— I dał. Tylko że zapomniałem, ile mi dał. A teraz nie wiem, co robić.

Umilkł. Edek czekał przez chwilę na dalszy ciąg i nie doczekawszy się, powiedział:

— Czy wiecie, że ilekroć wypadło mi, na przykład, pracować wspólnie z nim w nocy, tylekroć dokładnie z wybiciem godziny dwunastej dokądś wychodził i po pięciu minutach wracał. A ja za każdym razem odnosiłem wrażenie, że stara się delikatnie wybadać mnie, co robiliśmy przed jego odejściem.

— To prawda — przyznał Roman. — Znam to doskonale. Od dawna już zauważyłem, że właśnie o północy jak gdyby całkowicie tracił pamięć. I jest w pełni świadomy swego mankamentu. Kilka razy tłumaczył się przede mną, że miewa chwilowi zaniki pamięci, że to następstwa poważnej kontuzji.

— Pamięć ma do niczego — powiedział Wołodia Poczkin. Zmiął kartkę z obliczeniami i rzucił pod stół. — Stale zagaduje, czy widzieliśmy się wczoraj, czy nie.

— A jeśli tak, to o czym rozmawialiśmy — dodałem.

— Pamięć, pamięć — mruknął niecierpliwie Korniejew. — Co ma do tego pamięć? Dużo ludzi ma słabą pamięć… Nie o to idzie. Jak tam jest z tymi przestrzeniami równoległymi?

— Najpierw trzeba zebrać fakty — powiedział Edek.

— Papugi, papugi — ciągnął Witek. — A jeśli to mimo wszystko dublety?

— Nie — odparł Wołodia Poczkin. — Obliczyłem. Według wszelkich kategorii to nie są dublety.

— Zawsze o północy — mówił Roman — idzie do tej swojej pracowni i zamyka się dosłownie na parę minut. Raz wbiegł tam z takim pośpiechem, że nie zdążył zamknąć drzwi…

— I co? — spytała Stella zamierającym głosem.

— Nic. Usiadł w fotelu, posiedział chwilę, a potem wrócił. I od razu zapytał, czy nie mówiliśmy o czymś ważnym.

— No, muszę już iść — Korniejew podniósł się z krzesła.

— Ja też — powiedział Edek. — Zaraz się u nas zacznie seminarium.

— I ja — rzekł pospiesznie Wołodia Poczkin.

— Nie — sprzeciwił się Roman: — Ty siedź i pisz. Mianuję cię naczelnym. A ty, Stello, weź Saszę i piszcie wiersze. Ja muszę wyjść. Pamiętajcie, żeby, jak wrócę wieczorem, gazeta była gotowa.

Wyszli, a my zabraliśmy się do roboty. Próbowaliśmy początkowo coś wymyślić, ale zmęczyliśmy się bardzo szybko i nic z tego nie wyszło. Napisaliśmy więc nieduży poemat o umierającej papudze.

Gdy Roman wrócił, wszystko było zapięte na ostatni guzik. Drozd leżał na stole i pochłaniał kanapki, a Poczkin klarował Stelli i mnie, dlaczego historia z papugą jest absolutnie niemożliwa.

— Dobra robota — pochwalił Roman. — Gazeta prezentuje się pierwszorzędnie. A jaki nagłówek! Jakie przepastne gwiaździste niebo! I jak mało błędów!… A gdzie papuga?

Papuga leżała w szalce Petriego w tym samym miejscu, gdzie widzieliśmy ją wczoraj. Zatkało mnie po prostu.

— Kto ją tu położył? — zapytał Roman.

— Ja — powiedział Drozd. — A co takiego?

— Nie, nic. Niech sobie leży. Prawda, Sasza? Skinąłem głową.

— Zobaczymy, co się z nią stanie jutro — rzekł Roman.

ROZDZIAŁ 4

Ten biedny, stary, niewinny ptak klnie jak tysiąc diabłów, ale nie rozumie, co mówi.

R. Stevenson

Nazajutrz musiałem jednak od samego rana zająć się moją normalną pracą. „Ałdan” był naprawiony i w gotowości bojowej, toteż gdy przyszedłem po śniadaniu do sali maszyn, przy drzwiach stała już spora kolejka dubletów ze zleceniami. Zacząłem od tego, że z mściwą satysfakcją odesłałem dubleta Christobala Junty, napisawszy na jego kartce, że nie mogę odczytać zlecenia. (Christobal Hozewicz miał rzeczywiście bardzo nieczytelny charakter pisma, pisał po rosyjsku gotyckim alfabetem). Fiodor Simeonowicz przysłał mi przez swego dubleta program, który po raz pierwszy sporządził samodzielnie, bez żadnych rad, sugestii i wskazówek z mej strony.

Po dokładnym przejrzeniu stwierdziłem z satysfakcją, iż jest opracowany umiejętnie, ekonomicznie i z dużym polotem. Poprawiłem kilka nieznacznych błędów i oddałem program moim dziewczętom. Zauważyłem, że w kolejce stoi blady i wystraszony księgowy z przetwórni ryb. Widać było po nim, że czuje się okropnie nieswojo, więc przyjąłem go poza kolejką.

— Ale to jakoś nie wypada — bąkał, zerkając lękliwie na dublety. Towarzysze przyszli wcześniej… i też czekają.

— Nie szkodzi, to nie towarzysze — uspokoiłem go.

— No więc obywatele…

— Obywatele też nie.

Księgowemu wszystka krew odpłynęła z twarzy, pochyliwszy się ku mnie szepnął rwącym się głosem:

— Toteż patrzę, że oni nie mrugają… Aten w granatowym to chyba nawet nie oddycha…

Załatwiłem już połowę kolejki, gdy zadzwonił Roman.

— Sasza?

— Tak.

— A papugi nie ma…

— Jak to?

— Zwyczajnie — nie ma.

— Sprzątaczka wyrzuciła?

— Pytałem. Nie tylko nie wyrzuciła, ale nawet nie widziała.

— Może to jakiś bezczelny kawał skrzatów?

— W pracowni dyrektora? Wątpię.

— No tak — powiedziałem. — A może to Janus?

— Janus jeszcze nie przyszedł. Zresztą chyba nawet nie wrócił z Moskwy.

— Co o tym wszystkim sądzisz?

— Nie wiem. Zobaczymy. Umilkliśmy.

— Dasz mi znać? — zapytałem po chwili. — Jeżeli będzie coś ciekawego…

— No oczywiście. Murowane. Na razie cześć, stary.

Starałem się nie myśleć o papudze, ostatecznie to nie moja rzecz. Załatwiłem interesantów, sprawdziłem programy i zabrałem się do nieznośnego zadania, które od dawna wisiało mi nad głową. Otrzymałem je od absolutystów. W pierwszej chwili oświadczyłem im, że nie ma żadnego sensu i, jak większość ich zadań, jest nierozwiązalne. Później jednak naradziłem się z Juntą, który posiadał bardzo finezyjną znajomość przedmiotu, i dopiero on wlał we mnie nieco otuchy. Kilkakrotnie wracałem do tego zadania i znów je odkładałem, aż wreszcie dziś rozgryzłem do końca. Wypadło bardzo pięknie. Akurat skończyłem i rozparty na krześle przyglądałem się z błogością wynikowi, gdy wszedł Junta z twarzą pociemniałą z gniewu. Patrząc na czubki moich butów, oschłym i nieprzyjemnym tonem zapytał, odkąd to jego pismo stało się dla mnie nieczytelne. Ta sprawa zanadto pachnie sabotażem, oświadczył. Patrzyłem na niego z rozczuleniem.

— Christobalu Hozewiczu — powiedziałem — udało mi się to wreszcie rozwiązać. Miał pan zupełną rację. Przestrzeń zaklęć rzeczywiście można zwinąć według każdej z czterech zmiennych.

Podniósł oczy. M usiałem mieć bardzo uszczęśliwioną minę, gdyż mruknął znacznie łagodniejszym tonem:

— Pozwoli pan rzucić okiem?

Podałem mu kartki, usiadł obok mnie i razem przeanalizowaliśmy wszystko od początku do końca, rozkoszując się dwoma niezwykle efektownymi przekształceniami, z których jedno podpowiedział mi on, a drugie znalazłem sam.

— Okazuje się, że mamy głowy na karku, Alejandro — powiedział Junta. — Umiemy artystycznie myśleć. Nie uważa pan?

— Uważam, że nie brak nam polotu — przyznałem szczerze.

— Ja też tak myślę. Opublikujemy ten wynik. Nie przyniesie nam wstydu. To nie kalosze-autostopy czy jakieś portki-niewidki.

W doskonałych humorach zabraliśmy się do pracy nad nowym zadaniem Junty… Niebawem jednak usłyszałem, że Christobal Hozewicz już dawno uważał się za nieuka, a o tym, że ja jestem matematycznym ignorantem, przekonał się już przy pierwszym zetknięciu ze mną. Zgodziłem się, skwapliwie dorzucając, że chyba czas najwyższy, by przeszedł na emeryturę, mnie zaś trzeba wylać na łeb z instytutu i zatrudnić przy ładowaniu drzewa, gdyż do niczego innego się nie nadaję. Zaprotestował. O emeryturze mowy nie ma, nadaje się tylko w charakterze nawozu dla gleby, mnie natomiast należy trzymać w odległości co najmniej kilometra od wyrębów leśnych, gdzie bądź co bądź wymagany jest pewien poziom intelektualny. Najlepiej nadawałbym się na ucznia pomocnika czyściciela w taborze asenizacyjnym f przy barakach dla zadżumionych. Siedzieliśmy oparłszy głowy na rękach i prześcigaliśmy się w samounicestwianiu, gdy wtem do sali zajrzał Fiodor Simeonowicz. o ile dobrze zrozumiałem, pragnął koniecznie usłyszeć, co myślę o opracowanym przez niego programie.

— Program! — uśmiechnął się zgryźliwie Junta. — Nie widziałem twego programu, Teodorze, lecz mam głęboką pewność, iż jest genialny w porównaniu z tym oto… — Ujął z odrazą w dwa palce kartkę ze swym zadaniem i podał Fiodorowi Simeonowiczowi. — Spójrz, oto przykład miernoty, nędzy umysłowej.

— K-kochani — zdumiał się Fiodor Simeonowicz, przebiegłszy oczami kartkę. — Ależ to p-problem Ben B-becalela. Cagliostro przecież d-dowiódł, że jest on n-nierozwiązalny.

— Wiemy, że jest nierozwiązalny — Junta od razu się naczupurzył. — Ale chcemy wiedzieć, jak go rozwiązać.

— Jak ty d-dziwnie rozumujesz, Ch-christo… Jak m-można szukać r-rozwiązania, jeśli się wie, że go n-nie ma? Z-zupełny nonsens…

— Wybacz, Teodorze, ale to ty rozumujesz dziwnie. Nonsensem jest szukać rozwiązania, gdy ono i tak istnieje. Idzie o to, jak postępować z zadaniem, które nie ma rozwiązania. To kwestia bardzo zasadnicza. Ty, przedstawiciel nauk stosowanych, niestety, pojąć jej nie jesteś w stanie. Widzę, że niepotrzebnie wdałem się z tobą w dyskusję. Ton Christobala Hozewicza był nad wyraz obraźliwy i Fiodor Simeonowicz zawrzał gniewem.

— Z-zapozwoleniem, ko-kochanku. N-niebędę dyskutował z t-tobą w tym t-tonie p-przy młodym człowieku. Z-zadziwiasz mnie. To n-nie-p-pedagogicznie. Jeśli ż-życzysz sobie rozmawiać d-dalej, zechciej w-wyjść ze mną na k-korytarz.

— Proszę bardzo — zawołał Junta, prostując się jak sprężyna i kurczowo chwytając za nie istniejącą rękojeść u biodra.

Wyszli ceremonialnie, nie patrząc na siebie, z dumnie zadartymi głowami. Dziewczęta zachichotały. Ja też nie byłem zbytnio przerażony. Siedziałem objąwszy głowę rękami nad pozostawioną kartką, słuchając tylko półuchem, jak grzmi na korytarzu potężny bas Fiodora Simeonowicza, przerywany suchymi, gniewnymi okrzykami Christobala Junty. Potem Fiodor Simeonowicz ryknął: „Z-zechce pan p-przejść do mego g-gabinetu!” — „Proszę bardzo!” — zaskrzeczał Junta. Byli już na pan. Głosy oddaliły się. „Pojedynek! Pojedynek!” — pisnęły dziewczęta. Junta miał sławę dzielnego rębacza i zabijaki. Mówiono, ze prowadzi adwersarza do swej pracowni, każe mu wybierać rapiery, szpady lub halabardy, a potem zaczyna a la Jean Marais skakać po stołach i wywracać szafy. O Fiodora Simeonowicza byliśmy jednak spokojni. Z góry wiadomo, że zasiądą w jego gabinecie po obu stronach stołu i przez pół godziny będą ponuro milczeć, potem Fiodor Simeonowicz ciężko westchnie, otworzy swój barek i napełni dwa kieliszki Eliksirem Błogości. Junta poruszy chrapami, podkręci wąsa i wypije. Fiodor Simeonowicz niezwłocznie napełni po raz drugi kieliszki i krzyknie w stronę pracowni: „świeżych ogóreczków!”.

Zadzwonił telefon. Roman jakimś dziwnym głosem wezwał mnie natychmiast na górę. Pobiegłem.

W pracowni oprócz Romana byli jeszcze Witek i Edek. I zielona papuga. Żywa. Siedziała tak samo jak wczoraj na ramionach wagi, przyglądała się nam po kolei to jednym, to drugim oczkiem, czyściła dziobem pióra i według wszelkich oznak czuła się znakomicie. W przeciwieństwie do magistrów, którzy mieli rzadkie miny, Roman stał ze spuszczoną głową i co trochę wzdychał spazmatycznie. Edek, blady jak ściana, delikatnie masował sobie skronie z tak męczeńskim wyrazem twarzy, jakby miał wściekłą migrenę. A Witek siedział okrakiem na krześle, huśtał się jak maluch, bawiący się w koniki, i coś niewyraźnie bełkotał wytrzeszczając oczy.

— Ta sama? — spytałem półgłosem.

— Ta sama — odpowiedział Roman.

— Foton?

— Foton.

— I numer się zgadza?

Roman milczał. Edek odezwał się udręczonym głosem:

— Gdybyśmy wiedzieli, ile papugi mają piór w ogonie, moglibyśmy policzyć, uwzględniając to zgubione przedwczoraj.

— Skoczę po Brehma, chcecie? — zaproponowałem.

— Gdzie zwłoki? — spytał Roman. — Od tego trzeba zacząć Panowie detektywi, gdzie się podział trup? Rrubid?

— Cer-remonia! Tr-rapazabur-rtę!

— Czort wie, co ona gada! — rzekł Roman z pasją.

— Trupazaburtę, to jest typowe wyrażenie pirackie — wyjaśnił Edek. A rubid?

— R-rubid! R-rezerwy! Ogr-romne! — powiedziała papuga.

Nachyliłem się i zacząłem badać obrączkę.

— Może to jednak nie tamta?

— Gdzież więc podziała się tamta? — spytał Roman.

— To inna kwestia. Mimo wszystko prostsza do wyjaśnienia.

— No to proszę, wyjaśnij.

— Czekaj — powiedziałem. — Najpierw odpowiedzmy na pytanie, czy to jest tamta papuga, czynie.

— Według mnie, tamta — oświadczył Edek.

— A ja myślę, że nie — mówiłem. — Patrzcie, tu jest rysa na obrączce, gdzie trójka…

Tr-rójka zawołała papuga. — Tr-rójka! Skr-ręt w pr-rawo!

Wir-rująca tr-rąba!Tr-rąba!

Witek poruszył się gwałtownie.

— Mam myśl!

— Jaką?

— Badanie systemem skojarzeniowym.

— W jaki sposób?

— Czekajcie. Usiądźcie wszyscy, nic nie gadajcie i nie przeszkadzajcie. Roman, masz tu magnetofon?

— Jest dyktafon.

— Dawaj. Tylko siedźcie cicho. Zaraz mi ta małpa puści farbę Wszystko mi wyśpiewa.

Witek przyciągnął stół, siadł z dyktafonem naprzeciwko papugi, nastroszył się, spojrzał na nią jednym okiem i wrzasnął:

— R-rubid!

Papuga drgnęła i omal nie spadła z wagi. Trzepotała przez chwilę skrzydłami, chwytając równowagę, po czym odpowiedziała chrypliwie:

— R-rezer-rwy!Kr-rater-rR-ricci! Spojrzeliśmy na siebie.

— R-rezer-rwy! — zakrakał Witek.

— Ogr-romne! Br-ryły! Br-ryły! R-ricci r-racja! R-ricci r-racja! R-roboty! R-roboty!

— Roboty!

— Kr-rach! Pożar-r! Atmosfer-ra! Pożar-r! Pr-recz! Dr-rambapr-recz!

— Dramba!

— R-rubid! R-rezer-rwy!

— Rubid!

— R-rezer-rwy! Kr-rater-r R-ricci!

— Krąg się zamyka — powiedział Roman.

— Czekaj, czekaj — mówił Witek. — Zaraz…

— Spróbuj z innej beczki — poradził Edek.

— Janus!

Papuga otworzyła dziób i kichnęła.

— Janus! — powtórzył Witek groźnie. Papuga patrzyła w okno zamyślona.

— Nie ma litery „r” — powiedziałem.

— Chyba tak… Zaraz… Niewstr-rujew!

— Odbiór-r! Czar-rodziej! Czar-rodziej! Tu Astr-ra, tu Astr-ra!

— To nie jest piracka papuga — stwierdził Edek.

— Zapytaj ją o trupa — podszepnąłem.

— Trup — wymówił Witek niechętnie.

— Cer-remonia, gr-robowiec! Ogr-raniczonyter-rmin! Or-racje! Bajdur-ry! Pr-racować! Pr-racować!

— Jej właściciel to ciekawy facet — zauważył Roman. — Co robimy dalej?

— Wiesz co, Witek, wydaje mi się, że ona używa terminologii kosmicznej — powiedział Edek. — Spróbuj jakieś proste, zwyczajne słowo…

— Bomba wodorowa!

Papuga przechyliła głowę i oczyściła łapką dziób.

— Parowóz. Milczenie.

— Nic z tego — mruknął Roman.

— Psiakrew — zdenerwował się Witek. — Nie przychodzi mi na myśl żadne zwyczajne słowo z literą „r”. Krzesło, stół, sufit… Kanapa… O! Tr-ranslator-r!

Papuga zerknęła na Witka jednym oczkiem.

— Kor-miejew, pr-roszę!

— Co? — spytał Witek. Pierwszy raz w życiu widziałem, że Korniejew się speszył.

— Kor-rniejew gbur-r! Gbur-r! Wybor-my pr-racownik! R-re-welacyjnydur-reń! R-rozkosz!

Parsknęliśmy śmiechem. Witek łypnął na nas i rzucił mściwie:

— Ojr-ra-Ojr-ra!

— Star-ry! Star-ry! — odpowiedziałapapuga. — R-rad! Dor-rwał się!

— Coś tu się nie klei — zauważył Roman.

— Dlaczego? — zdziwił się Witek. — Nawet bardzo się klei… Pr-ri wałów!

— Pr-rostodusznypr-rojekt! Pr-rymityw! Pr-racuś!

— O rety, ona nas wszystkich zna — zawołał Edek.

— Nor-rmalka! — potwierdziła papuga. — Ziar-rnko papr-ryki! Zer-ro! Gr-rawitacja!

— Amperian — podsunął szybko Witek.

— Kr-remator-rium! Przedter-rminowykr-res!-wymówiła papuga i po chwili dodała: — Amper-rometr-r!

— Jakiś bełkot bez związku — zniechęcił się Edek.

— Nie ma bełkotu bez związku — rzekł Roman w zamyśleniu. Witek szczęknął zamkiem i otworzył dyktafon.

— Taśma się skończyła. Szkoda.

— Wiecie co — powiedziałem — myślę, że chyba najprościej będzie zapytać o to Janusa. Co to za papuga, skąd się wzięła i w ogóle…

— A kto się tego podejmie? — zapytał Roman.

Nikt się nie zgłosił. Witek zaproponował przesłuchanie taśmy. Nagranie brzmiało bardzo dziwnie. Zaraz przy pierwszych słowach papuga frunęła na ramię Witka i zaczęła z widocznym zainteresowaniem słuchać, wtrącając od czasu do czasu swoje repliki: „Dr-ramba ignor-ruje ur-ran”, „R-racja”, „Kor-miejew gbur-r”. Kiedy skończyło się nagranie, Edek powiedział:

— W zasadzie można by ułożyć leksykon i przeanalizować go na maszynie. Ale i tak coś niecoś wiemy. Po pierwsze, że nas wszystkich zna. To zdumiewające. Musiała wiele razy słyszeć nasze nazwiska. Po drugie, wie o robotach. I o rubidzie. Gdzie właściwie używa się rubidu?

— Nigdzie. W każdym razie nie u nas w instytucie.

— To coś w rodzaju sodu — powiedział Korniejew.

— No dobrze, rubid — odezwałem się. — Ale skąd ona wie o kraterach księżycowych?

— Dlaczego o księżycowych?

— A czy góry na Ziemi nazywa ktoś kraterami?

— No jest przecież krater Arizona, a następnie krater to nie góra, lecz raczej dziura.

— Dziur-ra w czasie — oznajmiła papuga.

— Ten ptak posługuje się niesłychanie ciekawą terminologią — zauważył Edek. — Trudno byłoby nazwać ją popularną.

— Tak — przyznał Witek. — Jeżeli papuga przebywa z Janusem, to nie da się zaprzeczyć, że zajmuje się on nader oryginalnymi rzeczami.

— Or-ryginalny tr-ranspor-rt or-rbitalny! — powiedziała papuga.

— Janus nie interesuje się kosmosem — rzekł Roman. — Wiedziałbym coś o tym.

— Może się dawniej interesował?

— Dawniej też nie.

— Jakieś roboty — mówił Witek markotnie. — Kratery… Ni przypiął, ni przyłatał te kratery…

— Może Janus czyta powieści fantastyczne? — wyraziłem przypuszczenie.

— Na głos? Papudze?

— No nie…

— Wenera — powiedział Witek zwracając się do papugi.

— Tr-ragiczny r-romans — wymówiła papuga. Zamyśliła się, po czym dodała wyjaśniająco: — R-rozbił się. Nadar-remnie.

Roman wstał i zaczął spacerować po pracowni. Edek położył głowę na stole i zamknął oczy.

— Którędy ona się tu dostała? — zapytałem.

— Tą samą drogą co wczoraj — odpowiedział Roman. — Z pracowni Janusa.

— Widzieliście to na własne oczy?

— Uhum.

— Nie rozumiem jednego — czy ona zdechła, czy nie zdechła?

— Skąd możemy wiedzieć? — Roman wzruszył ramionami. — Nie jestem weterynarzem. A Witek nie jest ornitologiem. I w ogóle może to nie papuga.

— A co?

— Czy ja wiem?

— Może to jakaś skomplikowana halucynacja za czyjąś sprawą — odezwał się Edek nie otwierając oczu.

— Za czyją?

— Właśnie w tej chwili nad tym się zastanawiam. Nacisnąłem palcem oko i spojrzałem na papugę. Rozdwoiła się.

— Ona się rozdwaja — oznajmiłem. — To nie halucynacja.

— Mówiłem: skomplikowana halucynacja — przypomniał Edek. Nacisnąłem obydwa oczy. Przez moment byłem oślepiony.

— Słuchajcie! — powiedział Korniejew. — Oświadczam, że mamy do czynienia z naruszeniem związku przyczynowo-skutkowego. Dlatego też zostaje nam tylko jedno wyjście — uznać to wszystko za halucynację, a następnie ubrać się, stanąć w szeregu i z pieśnią na ustach pomaszerować do psychiatry. Zbiórka!

— Nie pójdę — zaprotestował Edek. — Mam pewną koncepcję.

— Jaką?

— Nie powiem.

— Dlaczego?

— Bo mi dacie po łbie.

— I tak oberwiesz.

— No to walcie.

— Nie masz żadnej koncepcji — zawołał Witek. — Tak ci się tylko zdaje. Jazda do psychiatry!

Drzwi od korytarza skrzypnęły i do pracowni wszedł Janus Poliektowicz.

— Tak — powiedział. — Dzień dobry panom. Wstaliśmy. Przywitał się podając każdemu z nas rękę.

— Fotonek — uśmiechnął się spostrzegłszy papugę. — Czy ona panu nie przeszkadza, Romanie Piotrowiczu?

— Przeszkadza? Mnie? Ależ skąd. Dlaczego miałaby przeszkadzać? Przeciwnie…

— No, jednak co dzień… — zaczął Janus Poliektowicz i nagle urwał. — O czym to my wczoraj rozmawialiśmy? — spytał pocierając czoło.

— Wczoraj pan był w Moskwie — odpowiedział Roman potulnie.

— Aha… tak, tak. No dobrze. Fotonku! Chodź do mnie. Papuga usiadła Janusowi na ramieniu i skrzeknęła mu do ucha:

— Pr-roso, pr-roso! Cukier-r!

Janus Poliektowicz uśmiechnął się do niej czule i poszedł do swego gabinetu. Patrzyliśmy na siebie z osłupieniem.

— Chodźmy stąd! — powiedział Roman.

— Do psychiatry! Do psychiatry! — mruczał złowieszczo Korniejew, gdy szliśmy korytarzem w kierunku jego pracowni. — Do krateru Ricciego. Dr-ramba! Cukier-r!

ROZDZIAŁ 5

Faktów jest zawsze dostatecznie dużo — brakuje tylko fantazji.

D. Błochincew

Witek zestawił na podłogę pojemniki z żywą wodą, rozłożyli się na kanapie-translatorze i zapaliliśmy papierosy. Po pewnym czasie Roman zapytał:

— Witek, wyłączyłeś kanapę?

— Tak.

— Bo mi jakieś głupstwa łażą po głowie.

— Wyłączyłem i zablokowałem.

— Słuchajcie — powiedział Edek. — Czemu właściwie nie halucynacja?

— Kto mówi, że nie halucynacja? — spytał Witek. — Proponuję przecież udać się do psychiatry.

— Jak się kochałem w Majce — ciągnął Edek — to wywoływałem takie halucynacje, że nieraz sam byłem przestraszony.

— Po co?

Edek zamyślił się.

— Czy ja wiem — rzekł. — Pewnie z zachwytu.

— Pytam się, po co ktoś miałby nasyłać nam halucynacje? — mówił Witek. — Poza tym nie jesteśmy Majką. Chwalić Boga, jesteśmy magistrami. Kto nas może przeskoczyć? No, Janus, Kiwrin, Junta. Może jeszcze Giacomo.

— Saszka jest nie najmocniejszy — próbował tłumaczyć Edek.

— I co z tego? — spytałem. — Czy tylko mnie się przywidziało?

— Właściwie można by to sprawdzić — rozmyślał na głos Witek. — Gdyby Saszkę… ten… tego…

— No, no — powiedziałem. — Wypraszam to sobie. Innych sposobów me ma? Naciśnijcie palcem oko. Albo dajcie dyktafon osobie postronnej. Niech przesłucha i powie, czy jest tam nagranie.

Magistrowie uśmiechnęli się z politowaniem.

— Programista to ty jesteś dobry, Saszeńka — powiedział Edek.

— Nieopierzemec — mruknął Korniejew. — Poczwarka.

— Tak, tak, Saszeńka — westchnął Roman. — Widzę, że nawet me potrafisz wyobrazić sobie, co to jest prawdziwa, starannie wypracowana halucynacja.

Na twarzach magistrów pojawił się rozmarzony wyraz — widocznie nawiedziły ich miłe wspomnienia. Patrzyłem na nich z zawiścią Uśmiechali się Przymykali oczy. Mrugali do kogoś. W pewnej chwili Edek powiedział:

— Przez całą zimę kwitły u niej orchidee. Wydzielały najpiękniejszy zapach, jaki mogłem wymyślić. Witek nagle oprzytomniał.

— Berkeley nam się kłania — rzucił z niesmakiem. — Solipsyści niedomyci. „Jak przerażająca jest moja wyobraźnia!”

— Tak — przyznał Roman. — Halucynacje nie mogą być przedmiotem dyskusji. To zbyt naiwne. Niech sobie opowiadają dzieci i babunie Nie chcę być agnostykiem. Edek, jaką miałeś koncepcję? Ja… Ach tak, miałem. Też, zresztą, prymitywną. Matrykaty.

— Hm — mruknął Roman z powątpiewaniem.

— Co to takiego? — spytałem.

Edek wyjaśnił niechętnie, że oprócz znanych mi dubletów istnieją jeszcze matrykaty, czyli idealnie dokładne kopie przedmiotów lub stworzeń. W odróżnieniu od dubletów, matrykaty mają nawet strukturę oryginału. Rozpoznanie ich za pomocą zwykłych metod jest wręcz niemożliwe. Trzeba na to specjalnych urządzeń i w ogolę to bardzo skomplikowana i pracochłonna historia Balsamo otrzymał niegdyś tytuł magistra akademika za udowodnienie, iż Filip de Bourbon, zwany „Żelazną Maską”, był matrykatem Ów matrykat Ludwika XIV został stworzony w tajnych laboratoriach jezuitów celem zagarnięcia tronu francuskiego. W naszych czasach matrykaty tworzy się metodą biostereograficzną a la Richard Segur.

Nie wiedziałem, kto zacz Richard Segur, od razu jednak wyraziłem opinię, że hipoteza o matrykatach może wytłumaczyć jedynie niezwykłe podobieństwo papug. I na tym koniec. Fakt zniknięcia wczorajszej zdechłej papugi pozostaje nadal niezrozumiały.

— Masz rację — przyznał Edek. — Nie zamierzam obstawać przy tym. Zwłaszcza że Janus nie ma nic wspólnego z biostereografią.

— No właśnie — powiedziałem. — Wobec tego załóżmy raczej podróż w opisywaną przyszłość. Rozumiecie? Jak Louis Siedłowoj.

— No? — Korniejew nie zdradzał zainteresowania.

— Po prostu Janus lata w jakąś powieść fantastyczną, zabiera stamtąd papugę i przywozi tutaj. Jak papuga zdechnie, leci na tę sarną stronicę i znów… Teraz rozumiemy, dlaczego są takie podobne i skąd to naukowo-fantastyczne słownictwo. To przecież jest ta sama papuga. I w ogóle — ciągnąłem czując, że moja hipoteza jakoś trzyma się kupy — można nawet pokusić się o wyjaśnienie, dlaczego Janus ciągle zadaje pytania. Otóż za każdym razem obawia się, że wrócił nie w tym dniu, w którym powinien wrócić… Zdaje mi się, że to brzmi sensownie, co?

— A jest taka powieść fantastyczna? — spytał zainteresowany Edek. — Z papugą?

— Nie wiem — odpowiedziałem uczciwie. — Ale w tych tam gwiazdolotach bywają przecież różne zwierzęta. Koty i małpy, i dzieci… Z drugiej strony na Zachodzie istnieje tak obszerna literatura fantastyczna, że nie sposób wszystkiego przeczytać…

— No… raczej wątpliwe, żeby papuga z literatury zachodniej mówiła po rosyjsku — zauważył Roman. — A już zupełna zagadka, skąd owe kosmiczne papugi — nawet z rosyjskiej powieści — mogą znać Korniejewa, Priwałowa i Ojrę-Ojrę…

— Nie mówiąc o tym — podjął leniwie Witek — że przerzucenie ciała materialnego w świat urojony to co innego, a ciała urojonego w świat materialny — znów coś zupełnie innego. Wątpię, by jakiś pisarz zdołał stworzyć postać papugi, nadającej się do samodzielnego istnienia w świecie realnym.

Przypomniałem sobie półprzeźroczystych wynalazców i zrezygnowałem z dalszych argumentów.

— Poza tym — dodał Witek łaskawszym tonem — nasz Saszeńka rokuje pewne nadzieje. Jego koncepcja ma w sobie coś ze szlachetnego obłędu.

— Janus nie spaliłby urojonej papugi r oświadczył kategorycznie Edek. — Przecież takie coś nawet nie może się zaśmierdzieć.

— A dlaczego — rzekł nagle Roman — jesteśmy tacy niekonsekwentni? Dlaczego Siedłowoj? Dlaczego Janus miałby go powtarzać? Janus ma własny temat. Własną problematykę. Zajmuje się przestrzeniami równoległymi. Weźmy to za punkt wyjścia.

— Świetnie — powiedziałem.

— Sądzisz, że Janusowi udało się nawiązać łączność z jakąś przestrzenią równoległą? — spytał Edek.

— Łączność nawiązał już dawno. Załóżmy, że poszedł dalej. Czemu nie? Załóżmy, że robi eksperymenty z przerzucaniem ciał materialnych. Edek ma rację, to matrykaty, to nawet muszą być matrykaty, gdyż konieczna jest gwarancja absolutnej identyczności przerzucanego obiektu. Poprzez eksperymenty ustala się metodę przerzutu. Pierwsze dwa przerzuty były nieudane, papugi zdechły. Dzisiejszy eksperyment chyba się powiódł…

— Dlaczego one mówią po rosyjsku? — spytał Edek. — I skąd bądź co bądź u papug takie słownictwo?

— To by znaczyło, że i tam jest Rosja — powiedział Roman. — Ale tam się już wydobywa rubid z krateru Ricciego.

— Strasznie naciągane — mruknął Witek. — Dlaczego właśnie papugi? Czemu nie psy albo świnki morskie? Albo w końcu magnetofony? I skądże te papugi wiedzą, że Ojra-Ojra jest stary, a Korniejew — wyborny pracownik?

— Gbur — podpowiedziałem.

— Gbur, ale wyborny. I gdzież, do licha, podziała się zdechła papuga?

— Słuchajcie — odezwał się Edek. — To nie ma sensu. Pracujemy jak dyletanci. Jak amatorzy, którzy przysyłają nam listy następującej treści: „Drodzy uczeni! Od paru lat w mojej piwnicy coś stuka pod ziemią. Bardzo proszę o wyjaśnienie, dlaczego stuka?”. Musimy obrać jakąś metodę. Gdzie masz papier, Witek? Zaraz wszystko spiszemy.

I wszystko zostało spisane pięknym charakterem Edka.

Najpierw przyjęliśmy postulat, iż cała ta historia nie jest halucynacją, inaczej — byłaby po prostu nieinteresująca. Następnie sformułowaliśmy pytania, na które poszukiwana hipoteza winna dać odpowiedź. Pytania podzielono na dwie grupy: grupę „Papuga” i grupę „Janus”. Druga grupa została wprowadzona na życzenie Romana i Edka, którzy oświadczyli, iż całym swym jestestwem wyczuwają związek pomiędzy osobliwą postacią Janusa i osobliwym zachowaniem się papug. Nie umieli wyjaśnić Korniejewowi, co w sensie fizycznym oznacza pojecie, jestestwo” oraz „wyczuwać”, podkreślili jednak, że Janus sam przez się stanowi niesłychanie ciekawy obiekt dla badań i że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ponieważ ja nie wyraziłem żadnego poglądu, przeważyło zdanie większości i ostateczna lista pytań przedstawiała się następująco:

Dlaczego papugi numer jeden, dwa i trzy, zaobserwowane w dniach dziesiątego, jedenastego i dwunastego, są tak do siebie podobne, że początkowo uważaliśmy je za identycznego ptaka? Dlaczego Janus spalił pierwszą papugę oraz przypuszczalnie tę, która była przed nią (zerową) i po której zostało tylko pióro? Co się stało z piórem? Gdzie się podziała drugą (zdechła) papuga? Jak wytłumaczyć osobliwe słownictwo drugiej i trzeciej papugi? Jak wytłumaczyć fakt, że trzecia zna nas wszystkich, gdy tymczasem my widzimy japo raz pierwszy? (, .Dlaczego i wskutek czego zdechły papugi?” — dodałem, ale Korniejew warknął: „Dlaczego i wskutek czego pierwszą oznaką zatrucia jest sinienie zwłok?”, i mego pytania nie zanotowano). Co ma wspólnego Janus z papugami? Dlaczego Janus nigdy nie pamięta, z kim i o czym rozmawiał poprzedniego dnia? Co się dzieje z Janusem o pomocy? Dlaczego U-Janus ma oryginalny zwyczaj mówienia w czasie przyszłym, gdy u A-Janusa nigdy tego nie zauważono? Dlaczego w ogóle jest ich dwóch i skąd właściwie powstała legenda, że Janus jest jednym człowiekiem w dwóch osobach?

Długi czas siedzieliśmy, rozważając wszystko gruntownie i co trochę zaglądając do spisu. Miałem cichą nadzieję, że znów nawiedzi mnie szlachetny obłęd, tymczasem myśli moje rozpraszały się i w miarę upływających minut coraz bardziej skłaniałem się do poglądu Drozda, że w naszym instytucie nie takie sztuki można zobaczyć. Zdawałem sobie sprawę, że ów tani sceptycyzm wynika po prostu z mej ignorancji i nieumiejętności myślenia kategoriami zmiennego świata, ale to już nie było zależne ode mnie. Cała ta historia — rozmyślałem — tylko wtedy może wydawać się niezwykła, jeśli przyjmiemy, że owe trzy lub cztery papugi są jednym i tym samym ptakiem. Rzeczywiście, tak są do siebie podobne, że i mnie wprowadziło to w pierwszej chwili w błąd. Rzecz zupełnie naturalna. Jestem matematykiem, mam szacunek dla liczb i zbieżność numerów — szczególnie sześciocyfrowych — kojarzy mi się automatycznie ze zbieżnością ponumerowanych przedmiotów. Wiadomo jednak, że to nie może być ta sama papuga. Inaczej bowiem zostanie naruszony związek przyczynowo-skutkowy, zasada, w którą absolutnie nie zamierzałem wątpić z powodu jakichś głupich papug, w dodatku zdechłych. A jeśli to nie jest ta sama papuga, wówczas cały problem maleje do minimum. No dobrze, zgadzają się numery. No, ktoś cichaczem wyrzucił papugę. No, co tam jeszcze? Słownictwo? Phi, wielkie rzeczy… Z pewnością znajdzie się na to jakieś bardzo proste wytłumaczenie. Już chciałem wyłożyć wszystkie te argumenty, gdy nagle przemówił Witek:

— Słuchajcie, zdaje się, że mam!

Nikt się nie odezwał. Odwróciliśmy się tylko ku niemu — równocześnie i z hałasem. Wstał.

— To jest takie zwyczajne jak blin. Po prostu trywialne. Płaskie i banalne. Aż się nie chce opowiadać.

Podnosiliśmy się z wolna Miałem wrażenie, że czytam ostatnie strony pasjonującego kryminału. Cały mój sceptycyzm z miejsca się ulotnił.

— Kontramocja — powiedział Witek. Edek osunął się na kanapę.

— Brawo! — zawołał.-Geniusz!

— Kontramocja? — powtórzył Roman. — Czy ja wiem… Aha. — Potarł palce. — Tak… Uhum… No, więc, jeśli tak… to by wyjaśniało, dlaczego ona wszystkich zna… — Powiódł dokoła ręką — Więc wyruszają stąd…

— I dlatego on zawsze pyta, o czym mówiliśmy wczoraj — ciągnął Witek. — I ta fantastyczna terminologia…

— Czekajcie! — wykrzyknąłem. Ostatnia stronica kryminału była napisana po arabsku. — Czekajcie! Jaka kontramocja? Powiedział Roman z żalem i równocześnie z twarzy Witka wyczytałem, że i on już wie, dlaczego kontramocja odpada — Nic z tego — powtórzył. — To tak, jak film… Wyobraź sobie film…

— Jaki film?! — zawyłem. — Zlitujcie się!!!

— Film puszczony odwrotnie — wyjaśnił Roman. — Rozumiesz? Kontramocja.

— Psiakrew — zaklął zdehumorowany Witek i wyciągnął się na kanapie, opierając czoło na rękach.

Nic z tego — powiedział Edek. On też był zawiedziony — Nie denerwuj się, Sasza, widzisz przecież, że cała koncepcja i tak wzięła w łeb. Kontramocja jest to poruszanie się w kierunku odwrotnym względem osi czasu. Jak neutrino. W przypadku papugi całe nieszczęście polega na tym, że musiałaby ona latać tyłem i nie zdychałaby w naszych oczach, lecz przeciwnie, ożywała… Na ogół jednak to dobry pomysł Papuga — kontramot rzeczywiście mogłaby mieć pewne wiadomości o kosmosie. Żyłaby przecież, cofając się z przyszłości w przeszłość Akontramot Janus rzeczywiście nie mógłby wiedzieć, co zaszło w naszym „wczoraj”. Albowiem nasze „wczoraj” dla niego byłoby „jutrem”

— Otóż to — powiedział Witek. — Właśnie o tym myślałem. Dlaczego papuga nazywa Romana Ojrę-Ojrę „starym”? I skąd Janus tak trafnie, z najdrobniejszymi szczegółami przewiduje, co będzie jutro Roman, pamiętasz tę historię na poligonie? Przecież to samo się i naprasza, ze oni są z przyszłości…

— Słuchajcie, a czy taka kontramocja jest w ogóle możliwa? — spytałem.

— Teoretycznie tak — odpowiedział Edek. — Przecież połowa materii we wszechświecie porusza się w kierunku odwrotnym do osi czasu. Ale praktycznie nikt się tym nie zajmował.

— Komu to potrzebne i któż to wytrzyma? — rzucił Witek ponuro.

— Powiedzmy, że byłby to fascynujący eksperyment — zauważył Roman.

— Nie eksperyment, lecz samoofiara — mruknął Witek. — Myślcie, co chcecie, a to jednak ma coś wspólnego z kontramocja… Czuję całym jestestwem…

— Ach, jestestwem!… — powtórzył Roman i zapadło milczenie.

Ja tymczasem gorączkowo podsumowywałem w myśli, jak ta sprawa wyglądałaby praktycznie. Jeżeli kontramocja jest w teorii możliwa, tym samym staje się teoretycznie możliwe naruszenie związku przyczynowo-skutkowego. Właściwie nawet nie naruszenie, gdyż zasada ta utrzymuje swą moc w odniesieniu do obu światów — świata normalnego i świata kontramotów — tyle że traktowanych rozdzielnie. A więc można mimo wszystko założyć, że nie było trzech ani czterech papug, lecz tylko jedna. Cóż wtedy? Dziesiątego rano papuga leży nieżywa w szalce Petriego. Następnie Janus spala ją i popioły rzuca na wiatr. Niemniej jedenastego rano znowu jest żywa. Nie tylko nie spopielona, ale zdrowa i nietknięta. Wprawdzie koło południa zdycha i ponownie leży w szalce Petriego. To piekielnie ważna rzecz. Czułem, że ta szalka ma piekielnie duże znaczenie… Jedność miejsca!… Dwunastego papuga znów żyje i prosi o cukier… To nie kontramocja, nie film puszczony w odwrotną stronę, ale mimo wszystko jest w tym coś z kontramocja wspólnego. Witek ma rację… Dla kontramota przebieg wydarzeń jest następujący: papuga żyje, papuga umiera, papugę spalają. Z naszego punktu widzenia, jeśli pominiemy szczegóły, wszystko wygląda akurat odwrotnie: papugę spalają, papuga umiera, papuga żyje… Jakby film podzielono na trzy części, najpierw wyświetlono część trzecią, potem drugą i dopiero na końcu pierwszą… Jakieś przerwy ciągłości. … Przerwy ciągłości… Punkty przerwania…

— Słuchajcie — spytałem zamierającym głosem — czy ta kontramocja bezwzględnie musi być ciągła?

W pierwszej chwili nikt nie zareagował na moje słowa. Edek palił, wypuszczając dym pod sufit, Witek leżał nieruchomo na brzuchu, Roman zaś patrzył na mnie bezmyślnym wzrokiem. Potem oczy mu się rozszerzyły…

— Północ! — wymówił straszliwym szeptem.

I oto zaszło coś takiego, jakbym na meczu pucharowym strzelił decydującego gola. Wszyscy trzej zerwali się z kanapy, rzucili się na mnie, obślinili mi całą twarz, walili mnie po plecach i po karku, w końcu wraz ze mną przewrócili się na kanapę. „Ma łeb!” — darł się Edek. „Szpakami karmiony!” — wrzeszczał Roman. „A ja myślałem, żeś ty kompletny dureń!” — powtarzał gburowaty Korniejew. Uspokoili się wreszcie i dalej już wszystko poszło jak po maśle.

Najpierw Roman oznajmił ni z tego, ni z owego, że znalazł klucz do zagadki tunguskiego meteorytu. Pragnął niezwłocznie podzielić się z nami swoim odkryciem, a my, jakkolwiek brzmi to paradoksalnie, zgodziliśmy się z radością. Nikomu nie było pilno do tego, co nas frapowało najbardziej. Absolutnie! Zachowywaliśmy się jak prawdziwi smakosze. Nić rzucaliśmy się na jadło. Delektowaliśmy się zapachem, przewracaliśmy oczami, cmokaliśmy, zacieraliśmy dłonie, obchodząc stół dokoła, przeczuwaliśmy wyborny smak…

— Wyjaśnijmy na koniec — zaczął Roman — nie rozszyfrowaną historię tunguskiego fenomenu. Przed nami zajmowali się nią ludzie całkowicie pozbawieni wyobraźni. Wszystkie te komety, meteoryty z antymaterii, eksplodujące statki atomowe, różne obłoki kosmiczne i generatory kwantowe są nazbyt banalne, a więc dalekie od prawdy. Dla mnie osobiście meteoryt tunguski zawsze był statkiem przybyszów z kosmosu i zawsze byłem zdania, że nie odnajdą go w miejscu wybuchu, dawno już bowiem go tam nie ma. Do dziś sądziłem, iż nie było to lądowanie statku, lecz jego wzlot. I już ta ogólna hipoteza wiele wyjaśniała. Koncepcja kontramocji nieciągłej pozwala wyjaśnić ten problem do końca. Cóż bowiem zaszło trzydziestego czerwca tysiąc dziewięćset ósmego roku w rejonie Podkamiennej Tunguzki? Mniej więcej w połowie lipca tegoż roku do Układu Słonecznego wtargnął statek obcych przybyszów. Nie były to banalne istoty z powieści fantastycznych. To, moi drodzy, byli kontramoci! Ludzie, którzy przybyli do nas z innego świata, gdzie czas płynie w odwrotnym kierunku. Na skutek wzajemnego oddziaływania przeciwstawnych nurtów czasu, kontramoci, którzy normalnie dostrzegali nasz świat jak puszczony odwrotnie film, przeobrazili się w kontramotów typu nieciągłego. Charakter tej zmiany na razie nas nie interesuje. Ważniejsze jest to, że ich bytowanie w naszym świecie zostało podporządkowane określonemu rytmowi cyklicznemu. Załóżmy dla uproszczenia, że ich cykl jednostkowy równał się dobie ziemskiej, wówczas bytowanie to miało przebieg następujący: w dniu, powiedzmy, pierwszego lipca żyją, pracują, jedzą tak samo, jak my. Ale z wybiciem godziny dwunastej wkraczają wraz z całym swym wyposażeniem nie w drugi lipca, jak my, zwykli śmiertelnicy, lecz w początek trzydziestego czerwca, czyli posuwają się nie o sekundę naprzód, lecz o dwie doby wstecz, oczywiście w kategoriach naszego czasu. Identycznie dzieje się pod koniec trzydziestego czerwca zamiast w pierwszy dzień lipca, wchodzą w dwudziesty dziewiąty czerwca. I tak dalej. Znalazłszy się w bezpośredniej bliskości Ziemi, kontramoci ze zdziwieniem odkryli — o ile nie uczynili tego jeszcze wcześniej — iż wykonuje ona na swej orbicie przedziwne susy, nad wyraz utrudniające astronawigację. Poza tym pierwszego lipca (według naszej rachuby czasu) zaobserwowali w samym środku olbrzymiego kontynentu eurazjatyckiego wielkich rozmiarów pożar. Dymy tego pożaru dostrzegli dzięki mocnym teleskopom już kilka dni przedtem — drugiego, trzeciego itd. lipca według naszej rachuby czasu. Zainteresował ich ten kataklizm, a ciekawość naukowa rozpaliła się do białości, gdy rankiem trzydziestego czerwca (według naszej rachuby czasu) zobaczyli, że nie ma śladu pożaru i że w dole rozpościera się spokojne zielone morze tajgi. Zaintrygowany kapitan wydał rozkaz lądowania w tym samym miejscu, gdzie wczoraj — według jego rachuby czasu — widział na własne oczy epicentrum ognistej katastrofy. Dalej wszystko potoczyło siew sposób wiadomy. Szczęknęły przełączniki odrzutowe, zamigotały ekrany, ryknęły silniki planetarne, w których wybuchał Q-gamma-plazmoin…

— Jak, jak? — spytał Witek.

— Q-gamma-plazmoin. Albo, powiedzmy, mi-delta-jonoplast. Zionący płomieniami statek spadł na tajgę i — rzecz jasna — wywołał pożar. Ten właśnie widok obserwowali mieszkańcy wsi Karelinskoje oraz inni świadkowie, którzy potem weszli do historii. Pożar był straszliwy. Kontramoci przerazili się wyjrzawszy na zewnątrz i postanowili przeczekać za osłoną żaroodpornych i trudno topliwych ścian pojazdu. Aż do pomocy słuchali z drżeniem ryku szalejących płomieni, lecz punkt o dwunastej wszystko nagle ucichło. I nic dziwnego. Kontramoci bowiem wkroczyli w swój nowy dzień — dwudziesty dziewiąty czerwca według naszej rachuby czasu. Toteż gdy odważny kapitan z zachowaniem wszelkich środków ostrożności około drugiej w nocy wyjrzał na zewnątrz — zobaczył w świetle reflektorów spokojnie koryszące się sosny, a w sekundę później opadły go chmary drobniutkich kąśliwych owadów, znanych u nas pod nazwą meszek albo mustyków.

Roman zaczerpnął tchu i popatrzył na nas. Bardzo nam ten wywód przypadł do gustu. Czuliśmy już, jak w ten sam sposób rozgryzamy tajemnicę papugi.

— Dalsze losy przybyszów-kontramotów — mówił dalej Roman — nie powinny nas interesować. Możliwe, że w dniu piętnastego czerwca, wykorzystując tym razem nie wzniecającą płomieni alfa-beta-gamma-grawitację, cichutko oderwali się od dziwnej planety i powrócili do domu. Możliwe, że wszyscy zginęli zatruci śliną komarów, a ich statek kosmiczny długo sterczał na naszej planecie, pogrążając siew otchłań czasu i gdzieś na dnie morza syluryjskiego pełzały po nim trylobity. Nie wykluczone też, że kiedyś, w dziewięćset szóstym lub dziewięćset pierwszym roku, natknął się na niego myśliwy w tajdze i długo potem opowiadał o nim w gronie przyjaciół, którzy, jak zwykle bywa, nie wierzyli mu ani za grosz. Kończąc moje krótkie przemówienie, pozwolę sobie wyrazić współczucie słynnym badaczom, którzy bezskutecznie usiłowali wykryć jakieś ślady w rejonie Podkamiennej Tunguzki. Urzeczeni realnością, interesowali się wyłącznie tym, co zachodziło w tajdze p o wybuchu i żaden nie próbował dowiedzieć się, co zaszło przed. Dixi.

Roman odchrząknął i wypił filiżankę żywej wody.

— Czy są jakieś pytania do prelegenta? — spytał Edek. — Nie ma? To świetnie. Wracamy do naszych papug. Kto prosi o głos?

Prosili wszyscy. I wszyscy głos zabrali. Nawet Roman, który już z lekka ochrypł. Wyrywaliśmy sobie listę pytań, skreślaliśmy jedno po drugim i oto w jakieś pół godziny później wyłonił się wyczerpująco jasny, drobiazgowo przemyślany obraz badanego zjawiska.

W roku tysiąc osiemset czterdziestym pierwszym, w rodzinie niebogatego ziemianina i chorążego w stanie spoczynku, Poliekta Chrysantowicza Niewstrujewa, przyszedł na świat syn. Dano mu imię Janus, pragnąc w ten sposób uczcić dalekiego krewnego, Janusa Poliektowicza Niewstrujewa, który dokładnie wywróżył płeć, a także dzień i nawet godzinę narodzin niemowlęcia. Krewny ów, cichy, skromny staruszek, przeniósł się do emerytowanego chorążego zaraz po wojnie napoleońskiej, mieszkał w oficynie i wszystek swój czas poświęcał pracy naukowej. Był oryginałem, jak przeważnie wszyscy naukowcy, miewał różne dziwactwa, ale do swego chrześniaka przywiązał się całą duszą i nie odstępował go na krok, cierpliwie wpajając weń wiadomości z dziedziny matematyki, chemii oraz innych dyscyplin nauki. Można powiedzieć, że w życiu Janusa młodszego nie było ani jednego dnia bez obecności Janusa starszego i stąd pewnie nie dostrzegał on pewnych oznak, które tak dziwiły innych — staruszek zamiast niedołężnieć z latami, stawał się jakby silniejszy, bardziej rześki. Pod koniec stulecia stary Janus wtajemniczył młodszego w najgłębsze arkana magii analitycznej, relatywistycznej i uogólnionej. W dalszym ciągu żyli i pracowali razem, uczestnicząc we wszystkich wojnach i rewolucjach, mniej lub bardziej mężnie znosząc przemiany historii, aż wreszcie znaleźli się w Instytucie Badań Czarów i Magii…

Szczerze mówiąc, cały ten wstęp był czystą literaturą. Tylko jeden fakt z przeszłości Janusów znaliśmy dobrze, mianowicie, że J. P. Niewstrujew urodził się siódmego marca tysiąc osiemset czterdziestego pierwszego roku. Jak i kiedy J. P. Niewstrujew został dyrektorem instytutu, nie mieliśmy zielonego pojęcia. Nie wiedzieliśmy nawet, kto pierwszy wpadł na to i wypaplał, że U-Janus i A-Janus to jeden człowiek w dwóch osobach. Ja usłyszałem o tym od Ojry-Ojry i przyjąłem na wiarę, gdyż na rozum przyjąć nie mogłem. Ojra-Ojra dowiedział się od Giana Giacomo i uwierzył, ponieważ był młody i pełen entuzjazmu. Korniejewowi powiedziała sprzątaczka, on zaś uznał wówczas sam fakt za tak dalece trywialny, iż nie warto się nad nim zastanawiać. Edek słyszał, jak rozmawiali o tym Sabaoth Baalewicz i Fiodor Simeonowicz. Był wtedy młodszym preparatorem i wierzył we wszystko oprócz Boga.

Tak oto o przeszłości Janusów mieliśmy bardzo mgliste pojęcie. Przyszłość natomiast znaliśmy wręcz doskonale. A-Janus, którego obecnie bardziej pochłania instytut niż praca naukowa, zafascynuje siew niedalekiej przyszłości koncepcją praktycznej kontramocji. Poświęci jej całe swe życie. Będzie miał przyjaciela — małą zieloną papugę imieniem Foton, którą otrzyma w podarunku od słynnych kosmonautów rosyjskich. Stanie się to dziewiętnastego maja roku 1973 lub 2073 — w ten bowiem sposób sprytny Edek rozszyfrował zagadkowy numer 190573 na obrączce. Wkrótce po tym A-Janus osiągnie wreszcie całkowity sukces i zmieni w kontramota zarówno siebie, jak i papugę Fotona, która w chwili eksperymentu będzie siedziała na j ego ramieniu i prosiła o cukier. Wtedy właśnie, jeżeli mamy jakie takie pojęcie o kontramocji, przyszłość ludzka straci Janusa Poliektowicza Niewstrujewa, za to ludzka przeszłość, zyska w zamian dwóch Janusów naraz, bowiem A-Janus zmieni się w U-Janusa i zacznie posuwać się wstecz względem osi czasu. Będą się spotykali co dzień, lecz nigdy nawet cień podejrzenia nie zakradnie się do myśli A-Janusa, gdyż łagodną pomarszczoną twarz U-Janusa, swego dalekiego krewnego, przywykł oglądać od kołyski. Zawsze o północy, punktualnie o godzinie zero minut zero zero sekund zero zero tercji zero zero, według czasu miejscowego, A-Janus będzie, podobnie jak my wszyscy, przechodził z dzisiejszej nocy w jutrzejszy ranek, podczas kiedy U-Janus wraź ze swą papugą w tej samej chwili, za mgnienie równe jednemu mikrokwantowi czasu, przejdzie z naszej dzisiejszej nocy w nasz wczorajszy ranek.

Oto dlaczego papugi numer jeden, dwa i trzy, które oglądaliśmy dziesiątego, jedenastego i dwunastego, były tak do siebie podobne — po prostu była to ta sama papuga. Biedny stary Foton! Może pokonała go starość, a może przewiał go wiatr, w każdym razie zachorował i przyleciał umrzeć na ulubionej wadze w pracowni Romana. Papuga umarła, a zasmucony pan urządził jej ognisty pochówek i rzucił na wiatr popioły, nie wiedział bowiem, jak się zachowują martwe kontramoty. A może właśnie zrobił to dlatego, że wiedział. My, oczywiście, oglądaliśmy cały ten proces jak film z przestawionymi częściami. Dziewiątego Roman znajduje w piecu ocalałe pióro Fotona. Trupka już nie ma, został spalony jutro. Jutro, dziesiątego, Roman znajduje martwą papugę w szalce Petriego. Tegoż dnia znajduje ją tamże U-Janus i spala w piecu. Pióro zostaje w piecu do końca dnia i o pomocy przeskakuje w datę dziewiątego. Jedenastego rano Foton żyje, choć już jest chory. Zdycha w naszych oczach obok wagi (na której będzie tak lubił teraz siedzieć) i naiwny Sania Drozd kładzie go do szalki Petriego, gdzie papuga przeleży do północy, przeskoczy w ranek dziesiątego, zostanie znaleziona przez U-Janusa, spalona, popioły jej rozwieje wiatr, ale pióro zostanie, przeleży do pomocy, przeskoczy w ranek dziewiątego i tam znajdzie je Roman… Dwunastego rano Foton jest zdrów i cały, udziela Korniejewowi wywiadu i prosi o cukier, ale o północy przeskoczy w ranek jedenastego, zachoruje, umrze, będzie leżał w szalce Petriego, o północy przeskoczy w ranek dziesiątego, będzie spalony i rozwiany, zostanie jednak pióro, które o północy przeskoczy w ranek dziewiątego, znajdzie je Roman i wrzuci do kosza na śmieci. Trzynastego, czternastego, piętnastego i tak dalej — Foton ku radości nas wszystkich będzie wesoły, rozmowny, będziemy go głaskać, karmić cukrem, a U-Janus przyjdzie i zapyta, czy papuga nie przeszkadza nam w pracy. Za pomocą skojarzeniowego systemu badań dowiemy się od Fotona wielu ciekawych rzeczy na temat ekspansji ludzkości w kosmos i — niewątpliwie — to i owo z naszej własnej przyszłości.

Gdy w naszych rozważaniach doszliśmy do tego punktu, Edek nagle sposępniał i oświadczył, że nie podobają mu się aluzje Fotona dotyczące jego — Amperiana — przedwczesnej śmierci. Pozbawiony subtelności Korniejew zauważył w odpowiedzi, że każda śmierć maga jest przedwczesna, mimo to jednak wszyscy tam się znajdziemy. A zresztą, dodał Roman, może Foton pokocha cię najbardziej z nas wszystkich i tylko twoją śmierć zapamięta. Edek zrozumiał, że ma jeszcze szansę umrzeć po nas i humor mu się poprawił.

Jednakże rozmowa o śmierci nastroiła nas melancholijnie. Wszystkim nam, prócz, oczywiście, Korniejewa, zrobiło się żal U-Janusa. No bo rzeczywiście, jeżeli głąbiej się zastanowić, sytuacja jego jest okropna. Po pierwsze, stanowił przykład gigantycznej bezinteresowności naukowej, albowiem praktycznie był pozbawiony możliwości korzystania z owoców swej myśli. Po wtóre, nie miał przed sobą świetlanej przyszłości. My szliśmy ku czasom rozumu i braterstwa, on zaś dzień po dniu cofał się w epokę Mikołaja Krwawego, pańszczyzny, strzałów na placu Siennym i — kto wie — może do arakczejewszczyzny, bironowszczyzny, opryczniny. I oto gdzieś w głębinie czasu czyha taki zły dzień, kiedy na woskowanym parkiecie Sankt-Petersburskiej Academie des Sciences spotka kolegę w upudrowanej peruce, który notabene już od tygodnia jakoś dziwnie mu się przygląda, i kolega ów jęknie, załamie ręce i spyta z przerażeniem w oczach: „Herr Niefstrujeff? Jak to możliwe??… Przecież fczoraj w «Fiadomościach» wyraźnie podali, sze pan zmarł nagle…”. I Janus zacznie mówić coś o bracie bliźniaku lub o fałszywych pogłoskach, wiedząc doskonale, co taka rozmowa oznacza…

— Przestańcie! — warknął Korniejew. — Rozmazali się! Janus zna za to przyszłość. Był już tam, dokąd my długo jeszcze musimy iść, i bardzo możliwe, że dokładnie wie, kiedy wszyscy pomrzemy.

— To całkiem inna sprawa — westchnął smutno Edek.

— Ciężko jest staremu — powiedział Roman. — Powinniśmy okazywać mu więcej ciepła i łagodności. Szczególnie ty, Witek. Zawsze jesteś wobec niego ordynarny.

— To niech się nie czepia — burknął Witek. — A o czym rozmawialiśmy, a gdzie się widzieliśmy…

— Teraz już wiesz, dlaczego to robi, więc zachowuj się przyzwoicie.

Witek naburmuszył się i zaczaj demonstracyjnie przeglądać kartkę ze spisem pytań.

— Trzeba mu wszystko bardziej szczegółowo wyjaśniać — powiedziałem. — Wszystko, co nam jest wiadome. Trzeba mu stale przepowiadać jego najbliższą przyszłość.

— Tam do licha! — zawołał Roman. — On tej zimy złamał nogę. Była taka ślizgawica.

— Musimy temu zapobiec — oświadczyłem stanowczo.

— Co? — spytał Roman. — Czy ty rozumiesz, co gadasz? Noga już dawno się zrosła…

— Ale jeszcze jej nie złamał — zakwestionował Edek. Zamilkliśmy, usiłując się w tym wszystkim połapać. Wtem Witek wykrzyknął:

— Czekajcie! A to co takiego? Jedno pytanie zostało nie skreślone.

— Jakie?

— Gdzie podziało się pióro?

— Jak to? — powiedział Roman. — Przeskoczyło w ósmy… A ósmego włączyłem piec, robiłem wytop…

— I co z tego?

— No tak, wrzuciłem je przecież do kosza… Ósmego, siódmego i szóstego nie widziałem pióra… Hm… Co z nim się stało?

— Może wyrzuciła sprzątaczka? — podsunąłem.

— To w ogóle interesująca historia — zauważył Edek. — Przypuśćmy, że nikt go nie spalił. Jak ono będzie wyglądało w ubiegłych epokach?

— Są rzeczy bardziej interesujące — odpowiedział Witek. — Na przykład, co się dzieje z butami Janusa, kiedy donosi je do dnia ich produkcji w fabryce „Skorochod”? Albo z potrawami, które zjada na kolację? I tak dalej…

Ale byliśmy już zbyt zmęczeni. Jakiś czas jeszcze rozmawialiśmy, potem przyszedł Sania Drozd, zrzucił nas z kanapy, włączył swój tranzystor i zaczął nas męczyć o pożyczkę. „No dajcie dwa ruble” — jęczał. „Skąd ci weźmiemy?” — „Może coś znajdziecie w kieszeni, ostatnie pieniądze… No dajcie!…” Dalsza dyskusja w tych warunkach była niemożliwa, postanowiliśmy więc iść na obiad.

— Ostatecznie — powiedział Edek — nasza hipoteza nie jest aż tak fantastyczna. Być może, losy U-Janusa są o wiele bardziej zdumiewające.

Bardzo możliwe, pomyśleliśmy i udaliśmy się do stołówki.

Wstąpiłem na chwilę do sali maszyn i zakomunikowałem, że idę na obiad. W korytarzu wpadłem na U-Janusa, który spojrzał na mnie badawczo, uśmiechnął się i spytał, czy nie widzieliśmy się wczoraj wieczorem.

— Nie, Janusie Poliektowiczu — odpowiedziałem — wczoraj się me widzieliśmy. Wczoraj nie było pana w instytucie. Wczoraj z samego rana odleciał pan do Moskwy.

— Ach tak — przyznał. — Zapomniałem.

Uśmiechał się do mnie tak sympatycznie, że nagle zebrałem się na odwagę. Było w tym, oczywiście, trochę bezczelności z mojej strony, wiedziałem jednak, że Janus Poliektowicz traktował mnie ostatnio bardzo przychylnie, a więc żaden przykry incydent nie może się zdarzyć. Spytałem półgłosem, oglądając się ostrożnie:

— Janusie Poliektowiczu, czy mogę zadać panu jedno pytanie? Podniósł brwi i przez chwilę sondował mnie wzrokiem, potem widocznie coś sobie przypomniawszy, odpowiedział:

— Oczywiście, bardzo proszę. Tylko jedno?

Uświadomiłem sobie nagle słuszność tych słów. Żadnym cudem nie mogło się to pomieścić w jednym pytaniu. Czy będzie wojna? Czy coś w życiu osiągnę? Czy wynajdą receptę na szczęście? Czy nadejdzie taki czas, że nie będzie na świecie ani jednego durnia? Powiedziałem:

— Przyjdę do pana jutro, jeśli to możliwe? — Pokiwał głową i odparł, jak mi się wydało, z leciutką kpiną:

— Nie. Absolutnie niemożliwe. Jutro z rana wezwą pana zakłady kitieżgradzkie i będę musiał wystawić panu delegację.

Poczułem się głupio. Było coś poniżającego w tym determinizmie skazującym mnie, człowieka świadomego, posiadającego wolną wolę, na z góry określone postępki. I bynajmniej nie o to szło, czy ja chcę, czy nie chcę jechać do Kitieżgradu. Szło o nieuchronność. Teraz już nie mogłem ani umrzeć, ani zachorować, ani stroić fochów („aż do zwolnienia włącznie!”), byłem skazany i po raz pierwszy zrozumiałem prawdziwy sens tego słowa. Zawsze wiedziałem, że to okropna rzecz być skazanym na śmierć albo ślepotę. Okazało się jednak, że być skazanym nawet na miłość najpiękniejszej dziewczyny, na pasjonującą podróż dookoła świata i na wyjazd do Kitieżgradu (dokąd zresztą rwałem się już od trzech miesięcy) — to również bardzo przykra rzecz. Znajomość przyszłości ukazała mi się w zupełnie innym świetle…

— Niedobrze jest czytać ciekawą książkę od końca, prawda? — przemówił Janus Poliektowicz, który jawnie mnie obserwował. — A co do pańskich pytań, Aleksandrze Iwanowiczu, to… Niech pan się postara zrozumieć, że dla każdego istnieje mnóstwo przyszłości. I każdy pański postępek tworzy którąś z nich. Pan to zrozumie — powiedział tonem przeświadczenia. — Na pewno pan zrozumie.

Później oczywiście to zrozumiałem.

Ale to już zupełnie, zupełnie inna historia.

KRÓTKIE POSŁOWIE ORAZ KOMENTARZE

p.o. kierownika ośrodka przetwarzania danych INBADCZAM, młodszego pracownika naukowego A. I. Priwałowa

Zawarte w tej książce opowieści z życia Instytutu Badań Czarów i Magii nie są, moim zdaniem, realistyczne w ścisłym znaczeniu tego słowa. Mają jednak zalety odróżniające je korzystnie od analogicznych utworów G. Dociekliwego i B. Żłobka, dzięki czemu zasługują na polecenie szerokim kręgom czytelników.

Przede wszystkim trzeba podkreślić, że autorzy, doskonale orientujący się w sytuacji, potrafili oddzielić w pracy instytutu nurt postępowy od konserwatywnego. Opowiadania nie budzą irytacji, jaką odczuwa się przy czytaniu bałwochwalczych artykułów o koniunkturalnych sztuczkach Wybiegałły lub równie entuzjastycznych interpretacji nieodpowiedzialnych prognoz pracowników Działu Wiedzy Absolutnej. Poza tym przyjemnie odnotować właściwy stosunek autorów do maga jako człowieka. Mag w ich ujęciu nie jest przedmiotem lękliwego zachwytu i uwielbienia, ale równocześnie nie jest irytującym idiotą z filmów, osobistością nie z tej ziemi, która ustawicznie gubi okulary, nie umie dać po mordzie chuliganowi i czytuje ukochanej wyjątki z „Kursu rachunku różniczkowego i całkowego”. Wszystko to dowodzi, że autorzy potrafili znaleźć właściwy ton. Na ich dobro trzeba też zapisać, że obrazki z życia instytutu przedstawili w relacji nowicjusza, oglądane jego oczami, nie omieszkali również podkreślić głębokich współzależności między prawami administracyjnymi a prawami magii. Jeśli chodzi o słabsze strony opowiadań, to w przeważającej większości wynikają one z wrodzonej autorom postawy humanistycznej. Jako zawodowi literaci często gęsto dają pierwszeństwo tak zwanej prawdzie artystycznej przed prawdą faktyczną. I jak większość literatów mają nieznośnie emocjonalny stosunek do zagadnień magii współczesnej, wykazując zarazem godną ubolewania ignorancję w tej dziedzinie. Nie zgłaszając żadnych zastrzeżeń co do publikacji omawianej książki, uważam jednak za konieczne wytknąć pewne konkretne uchybienia i błędy autorów.

1. Tytuł książki, moim zdaniem, niezupełnie odpowiada treści zawartych w niej opowiadań. Wykorzystując to rzeczywiście popularne u nas porzekadło, autorzy chcieli zapewne dać do zrozumienia, że magowie pracują nieustająco, nawet w chwilach odpoczynku. W zasadzie jest to prawie zgodne z prawdą, w opowiadaniach jednak nie zostało dostatecznie wyeksponowane. Autorzy zbytnio dali się uwieść naszej egzotyce i nie ustrzegli się pokusy naszpikowania książki opisami niezwykłych przygód i efektownych epizodów. Przygody duchowe, które stanowią treść życia każdego maga, prawie nie znalazły tu odbicia. Z wyjątkiem, oczywiście, ostatniego rozdziału części trzeciej, gdzie autorzy próbowali pokazać pracę myśli, uczynili to jednak na niewdzięcznym materiale dość elementarnego, dyletanckiego ćwiczenia z logiki. (Wyłożyłem autorom mój punkt widzenia, na co wzruszyli ramionami i odparli z pewną niechęcią, że traktuję tę książkę zbyt poważnie).

2. Wspomniana wyżej ignorancja w dziedzinie magii jako nauki płata autorom złośliwe figle na kartkach całej książki. Na przykład, formułując temat dysertacji M. F. Red’kina, popełnili czternaście (!) błędów merytorycznych. Solidny termin „hiperpole”, który widocznie bardzo im przypadł do gustu, często umieszczają w tekście ni w pięć, ni w dziewięć. Prawdopodobnie nie mają pojęcia, że kanapa-translator nie wytwarza M-pola, lecz mi-pole; że termin „żywa woda” wyszedł z użycia dwieście lat temu; że tajemniczy przyrząd o nazwie akwawitometr, jak również maszyna elektroniczna o nazwie „Ałdan” w rzeczywistości nie istnieje; że kierownik ośrodka przetwarzania danych tylko w wyjątkowych przypadkach zajmuje się sprawdzaniem programów — od tego są matematycy-programiści, których w naszym ośrodku jest dwóch i których autorzy uparcie nazywają dziewczętami. Opis ćwiczeń z materializacji w pierwszym rozdziale części drugiej jest wręcz skandaliczny — na sumieniu autorów pozostaną wręcz niewiarogodne terminy, jak „wektor magistatum” oraz „zaklęcie Awersa”. Równanie Stockesa nie ma nic wspólnego z materializacją, a Saturn w opisywanym momencie absolutnie nie mógł znajdować się w konstelacji Wagi. (Ten ostami lapsus jest tym bardziej niewybaczalny, że, o ile mi wiadomo, jeden z autorów jest z zawodu astronomem). Listę podobnych uchybień i niedorzeczności można by ciągnąć w nieskończoność, poprzestanę jednak na tym, gdyż obaj autorzy kategorycznie odmówili wprowadzenia jakichkolwiek poprawek. Nie zgodzili się również na usunięcie niezrozumiałej dla nich terminologii — jeden oświadczył, iż jest ona w tym środowisku konieczna, a drugi — że tworzy koloryt. Byłem zresztą zmuszony przyznać im rację, że większość czytelników raczej me zdoła rozróżnić terminologii właściwej i błędnej, a po drugie bez względu na jej brzmienie żaden rozsądny czytelnik i tak w nią nie uwierzy.

3. Wspomniana dążność do ukazywania prawdy artystycznej (według określenia jednego z autorów) oraz do typizacji (według określenia drugiego) spowodowała znaczne wypaczenia w charakterystyce, występujących w opowieści realnych ludzi. Autorzy w ogóle zdradzają tendencję do podciągania bohaterów pod jeden strychulec, stąd tez cechy prawdopodobieństwa można odnaleźć jedynie w postaci Wybiegałły i w niewielkim stopniu — Christobala Hozewicza Junty (me wymieniając epizodycznej postaci wampira Alfreda który wypadł najlepiej ze wszystkich). Autorzy powtarzają na przykład, ze Korniejew jest gburowaty, i są przekonani, że czytelnik zdoła wyrobić sobie o nim właściwą opinię. Owszem, Korniejew jest gburowaty. Ale właśnie dlatego ten opisywany wygląda niczym półprzeźroczysty wynalazca” (że skorzystam z określenia, wprowadzonego przez autorów) w porównaniu z Korniejewem realnym. To samo odnosi się do słynnej uprzejmości E. Amperiana. R. P. Ojra-Ojrajest w książce postacią kompletnie bezpłciową, tymczasem w opisywanym okresie rozwodził się właśnie z drugą żoną i zamierzał ożenić , się po raz trzeci. Przytoczone przykłady zdołają, mam nadzieję, na j tyle przekonać czytelnika, iż nie przyjmie on z pełną wiarą charakterystyki mojej osoby, którą również znajdzie na kartach powieści.

4. Autorzy prosili mnie o wyjaśnienie pewnych niezrozumiałych terminów i mało znanych nazw, z jakimi zetknie się czytelnik. Spełnienie ich prośby nastręcza niejakie trudności. Nie zamierzam oczywiście, objaśniać terminologii wymyślonej przez autorów (akwawitometr, transmisja temporalna itp.). Nie sądzę też, by przyniosło większy pożytek objaśnienie nawet realnie istniejących terminów wymagających jednak gruntownej wiedzy fachowej. Niepodobna wszakże wyjaśnić terminu „hiperpole” człowiekowi, który słabo orientuje siew teorii próżni fizycznej. Termin „transgresja” jest jeszcze bardziej pojemny, w dodatku różne szkoły używają go w różnym znaczeniu. Krótko mówiąc, ograniczyłem się do opatrzenia komentarzem niektórych imion, nazw i pojęć z jednej strony dość powszechnie znanych, a z drugiej — dość specyficznych dla naszej pracy. Ponadto wyjaśniłem kilka słów, które nie mają wprawdzie bezpośredniego związku z magią, mogą jednak, moim zdaniem, być dla czytelnika niezrozumiałe.

Augurowie — W starożytnym Rzymie kapłani wróżący przyszłość z lotu ptaków oraz z ich zachowania. W przygniatającej większości byli świadomymi oszustami. Odnosi się to w znacznym stopniu i do augurów zatrudnionych w instytucie, jakkolwiek teraz mają opracowane nowe metody.

Anakefal — Potwór pozbawiony mózgu oraz puszki mózgowej. Anakefale umierają zazwyczaj przy urodzeniu lub w kilka godzin później.

Bazyliszek — W bajkach — poczwara z ciałem koguta i ogonem żmii, uśmiercająca wzrokiem. W rzeczywistości — prawie wymarły obecnie jaszczur, porośnięty piórami, poprzednik praptaka archeopteryksa. Potrafi hipnotyzować. W wiwarium instytutu znajdują się dwa egzemplarze.

Becalel Lew Ben — Słynny w średniowieczu mag, nadworny alchemik cesarza Rudolfa II.

Danaidy — W mitologii greckiej — występne córy króla Danaosa, które zabiły go na rozkaz swych mężów. Początkowo zostały skazane na napełnianie wodą beczki bez dna. Później, po ponownym rozpatrzeniu sprawy, sąd wziął pod uwagę fakt, iż zostały przemocą wydane za mąż. Ta okoliczność łagodząca pozwoliła przenieść je do pracy mniej bezmyślnej: w naszym instytucie rozbijają asfalt wszędzie tam, gdzie go niedawno same kładły.

Demon Maxwella — Ważny element teoretycznego eksperymentu wielkiego fizyka angielskiego, Maxwella. Przeznaczony do atakowania drugiej zasady termodynamiki. W teoretycznym eksperymencie Maxwella demon jest umieszczony obok otworu w przegrodzie, rozdzielającej naczynie napełnione poruszającymi się cząsteczkami. Praca demona polega na przepuszczaniu z jednej połowy naczynia do drugiej cząsteczek szybkich i zamykaniu otworu przed nosem powolnych. Idealny demon potrafi wytworzyć bez nakładu pracy bardzo wysoką temperaturę w jednej połowie naczynia i bardzo niską w drugiej, urzeczywistniając perpetuum mobile II stopnia. Jednakże dopiero względnie niedawno i dopiero w naszym instytucie udało się znaleźć i przystosować do pracy takie demony.

Dermoplasta — Wypychacz zwierząt. Zaproponowałem autorom to rzadko używane słowo, ponieważ Ch. H. Junta wpada w wielki gniew, kiedy nazywają go wypychaczem.

Drakula, hrabia — Słynny wampir węgierski w XVII-XIX w. Nigdy nie był hrabią. Dokonał wielu zbrodni przeciw ludzkości. Został schwytany przez huzarów i przebity kołkiem osinowym w obecności zgromadzonych tłumów. Odznaczał się niezwykłą żywotnością — sekcja wykazała obecność półtora kilograma srebrnych kuł w jego ciele.

Dżin — Zły duch z baśni arabskich i perskich. Prawie wszystkie dżiny są dubletami króla Salomona oraz współczesnych mu magów. Używane do celów wojskowych i polityczno-chuligańskich. Odznaczają się obrzydliwym charakterem, bezczelnością i zupełnym brakiem poczucia wdzięczności. Ignorancja i agresywność ich są tak wielkie, że niemal wszystkie znajdują się w zamknięciu. W magii współczesnej używa się ich powszechnie jako istoty doświadczalne. W szczególności E. Amperian określił na materiale trzynastu dżinów ilość zła, jaką może przysporzyć społeczeństwu złośliwy i głupi ignorant.

Fantom — Widmo, zjawa. Według pojęć współczesnych — koagulat nekrobiotycznej informacji. Fantomy budzą zabobonny strach, chociaż są absolutnie nieszkodliwe. W instytucie używa się ich do ustalenia prawdy historycznej, jakkolwiek prawnie nie można ich uważać za świadków.

Gian Ben Gian — Wynalazca albo wojownik w czasach starożytnych. Imię jego jest zawsze związane z pojęciem tarczy, osobno się go nie spotyka. (Wzmianka, na przykład, w „Kuszeniu świętego Antoniego” G. Flauberta).

Gnom — W baśniach zachodnioeuropejskich — szpetny karzeł, strzegący podziemnych skarbów. Rozmawiałem z niektórymi gnomami. Są to naprawdę karły i naprawdę bardzo szpetne, ale o żadnych skarbach nie mają zielonego pojęcia. Większość gnomów to zapomniane, wyschnięte do cna dublety.

Golem — Jeden z pierwszych robotów cybernetycznych, wykonany z gliny przez Lwa Ben Becalela. (Patrz np. czechosłowacka komedia filmowa „Cesarski piekarz”. Tameczny Golem jest bardzo podobny do prawdziwego).

Gwiazda Salomona — w literaturze światowej znak magiczny w kształcie sześcioramiennej gwiazdy, mający własności czarodziejskie. Obecnie, jak większość innych zaklęć geometrycznych, utracił wszelaką moc i nadaje się wyłącznie do straszenia ludzi ciemnych.

Harpie — w mitologii greckiej boginie wichru, a w rzeczywistości odmiana niebylicy, uboczny produkt eksperymentów starożytnych magów w dziedzinie selekcji. Mają wygląd wielkich rudych ptaków o głowach staruch, są bardzo niechlujne, żarłoczne i swarliwe.

Homunkulus — W pojęciu ciemnych średniowiecznych alchemików — człowiekopodobna istota, sztucznie wytworzona w kolbie, w rzeczywistości sztucznych istot nie można wytwarzać w kolbie. Homunkulusy syntetyzuje się w specjalnych autoklawach i używa do biomechanicznego modelowania.

Hydra — U starożytnych Greków — fantastyczna żmija wodna o wielu głowach. W naszym instytucie — realnie istniejąca wielogłowa reptilia, córka Smoka Horynycza i plezjozaurzycy z jeziora Loch Ness.

Ifryt — Odmiana dżina. Są to z reguły dobrze zachowane dublety wybitnych dowódców arabskich. W instytucie M. Kamieniojad zatrudnia je w charakterze zbrojnej straży, ponieważ różnią się od innych dżinów wysokim stopniem zdyscyplinowania. Mechanizm miotania ogniem przez ifryty jest niedostatecznie zbadany i raczej wątpliwe, by kiedykolwiek został zbadany szczegółowo, gdyż na nic się nie przyda.

Inkub — Odmiana powstałych z grobu umarlaków. Ma on zwyczaj zawierania związków małżeńskich z żyjącymi. Nie istnieje. W magii teoretycznej terminu „inkub” używa się w zupełnie innym znaczeniu, jest to miara energii negatywnej żywego organizmu.

Inkunabuły — Pierwsze drukowane księgi. Niektóre z inkunabułów odznaczają się gigantycznymi rozmiarami.

Kadawer — Mówiąc ogólnie, ożywiony przedmiot martwy — portret, posąg, bożek pogański, manekin. (Patrz np. A. N. Tołstoj „Hrabia Cagliostro”). Jedną z pierwszych w historii kadawrów była słynna Galatea dłuta rzeźbiarza Pigmaliona. w magii współczesnej kadawry nie znajdują zastosowania. Z reguły są fenomenalnie głupie, kapryśne, rozhisteryzowane i prawie nie poddają się tresurze. W instytucie niekiedy nazywa się ironicznie kadawrami niewydarzone dublety lub dubletopodobnych pracowników.

Lewitacja — Zdolność latania bez pomocy urządzeń technicznych. Powszechnie znana jest lewitacja ptaków, nietoperzy i owadów.

„Młot na czarownice” („Malleus maleficarum”) — W dawnych czasach zbiór wskazówek, dotyczących badania trzeciego stopnia. Ułożony i stosowany przez księży specjalnie w celu wykrywania czarownic. W czasach późniejszych uznany za przestarzały.

Pytia — Kapłanka-wieszczka w starożytnej Grecji. Wróżyła, wdychając trujące wyziewy. W naszym instytucie pytie nie praktykują. Okropnie dużo palą i zajmują się ogólną teorią przepowiedni.

Ramapitek — Według pojęć współczesnych bezpośredni poprzednik pitekantropa na drabinie ewolucyjnej.

Segur Richard — Bohater powieści fantastycznej Zagadka Richarda Segura, który wynalazł metodę stereofotografii.

Skrzat — W pojęciu ludzi zabobonnych — rodzaj istoty nadprzyrodzonej, gnieżdżącej się w każdym domu zamieszkanym przez ludzi. Nic nadprzyrodzonego w skrzatach nie ma. Są to albo doszczętnie podupadli magowie, nie nadający się do reedukacji, albo krzyżówki gnomów z niektórymi zwierzętami domowymi. W instytucie podlegają M. Kamieniojadowi i są używane do robót pomocniczych, nie wymagających kwalifikacji.

Tercja — Jedna sześćdziesiąta część sekundy.

„Upaniszady” — Staroindyjskie komentarze do czterech świętych ksiąg.

Upiór — Umarlak, pijący krew ludzką, z baśni ludowych. Nie istnieje. W rzeczywistości upiory (wampiry itp.) są to magowie, którzy z tych lub innych powodów weszli na drogę abstrakcyjnego zła. Od wieków stosowany środek przeciwko nim — pal osinowy i kule odlane z samorodnego srebra. W tekście słowo „upiór” jest wszędzie używane w znaczeniu przenośnym.

Wampir — patrz, upiór.

Wilkotak — Człowiek mogący przemienić się w niektóre zwierzęta: w wilka, lisa itp. Ludzie przesądni nie wiadomo czemu boją się go okropnie. W. P. Korniejew, na przykład, kiedy rozbolał go ząb, przemienił się w koguta i od razu mu ulżyło.

Wyrocznia — W pojęciu starożytnych sposób obcowania bogów z ludźmi: lot ptaka (u augurów), szelest drzew, majaczenie wróżbity itp. Wyrocznią nazywano również miejsce, gdzie udzielano przepowiedni. „Wyrocznia Sołowiecka” — nieduży ciemny pokój, gdzie już od lat planuje się ustawienie potężnej maszyny elektronicznej do drobnych przepowiedni.

A. Priwałow

Оглавление

  • HISTORIA 1
  •   ROZDZIAŁ 1
  •   ROZDZIAŁ 2
  •   ROZDZIAŁ 3
  •   ROZDZIAŁ 4
  •   ROZDZIAŁ 5
  •   ROZDZIAŁ 6
  • HISTORIA 2 WIELKI RWETES
  •   ROZDZIAŁ 1
  •   ROZDZIAŁ 2
  •   ROZDZIAŁ 3
  •   ROZDZIAŁ 4
  •   ROZDZIAŁ 5
  • HISTORIA 3 POWSZECHNY RWETES
  •   ROZDZIAŁ 1
  •   ROZDZIAŁ 2
  •   ROZDZIAŁ 3
  •   ROZDZIAŁ 4
  •   ROZDZIAŁ 5
  • KRÓTKIE POSŁOWIE ORAZ KOMENTARZE
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Poniedziałek zaczyna się w sobotę», Arkadij i Borys Strugaccy

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства