«Maski czasu»

927

Описание

Jest schyłek stulecia. Narasta chaos i szerzy się upadek moralny. Na świecie pojawia się tajemniczy nieznajomy imieniem Vornan-19, który podaje się za człowieka z przyszłości, i twierdzi, że ma do spełnienia ważną misję. W krótkim czasie pociąga za sobą miliony ludzi, oferując im pełną niebezpieczeństw, ekscytującą odyseją, która całkowicie zmieni przyszły kształt społeczeństwa Ziemi…



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Robert Silverberg Maski czasu

Dla A. J. i Eddiego

Pierwszy

Przypuszczam, że tego typu pamiętnik powinna rozpocząć A jakaś deklaracja przedstawiająca osobę piszącą: byłem człowiekiem, żyłem, cierpiałem. Zaś mój udział w nieprawdopodobnych wypadkach ubiegłych dwunastu miesięcy okazał się nadzwyczaj znaczący — poznałem mężczyznę z przyszłości. Towarzyszyłem mu na jego koszmarnej orbicie wokół naszego świata. Byłem z nim aż do końca.

Lecz nie na początku. Jeśli mam wiernie przedstawić historię tego człowieka, to muszę równie wiernie opowiedzieć o sobie samym. Kiedy Vornan-19 przybył do naszego czasu, byłem tak dalece oderwany od rzeczywistości, od wszelkich wydarzeń nawet najbardziej niezwykłych, że przez kilka tygodni nic nie wiedziałem o tym fakcie. W końcu jednak wessał mnie wir przez niego stworzony… tak samo jak i was wszystkich bez wyjątku, jak każdego z nas z osobna.

Nazywam się Leo Garfield. Jest wieczór, piąty grudnia 1999 roku, liczę sobie pięćdziesiąt dwa lata. Jestem kawalerem — z wyboru — i cieszę się doskonałym zdrowiem. Mieszkam w Irvine w Kalifornii, gdzie objąłem katedrę fizyki na tamtejszym uniwersytecie. Praca moja skupia się nad zagadnieniem odwrócenia czasu dla cząstek elementarnych. Nigdy nie nauczałem w sali wykładowej. Opiekuję się kilkoma młodymi studentami ostatniego roku, których traktuję — co jest zresztą normalne na uniwersytecie — jako swych wychowanków. W naszym laboratorium nie ma wszakże zajęć w zwykłym tego słowa znaczeniu. Większą część swego dorosłego życia poświęciłem zagadnieniom fizyki czasu wstecznego, a moim czołowym osiągnięciem było zmuszenie kilka elektronów do zawrócenia na pięcie i ulecenia w przeszłość. Niegdyś uważałem to za spory sukces.

Przybycie Vornana-19, które miało miejsce niecały rok temu, zbiegło się w czasie z impasem, w jakim znalazłem się w pracy. By rozładować narastającą frustrację, wybrałem się na pustynię. Nie mówię tego wcale, aby usprawiedliwić swoją początkową ignorancję na temat wizyty Vornana-19. Bawiłem wtedy, co prawda, jakieś pięćdziesiąt mil na południe od Tuscon u przyjaciół, ale posiadali oni niezwykle nowoczesne mieszkanie, wyposażone w ekrany ścienne, datafony oraz inne środki służące do korzystania z informacji. Mogłem zatem na bieżąco śledzić rozwój wypadków. Jeśli tego nie uczyniłem, to nie z powodu izolacji, lecz dlatego iż nie miałem zwyczaju oglądać obowiązkowo każdego serwisu informacyjnego. Codzienne długie spacery po pustyni wspaniale działały na mego ducha, lecz gdy zapadał mrok nad światem, wracałem ponownie na łono ludzkości.

Zrozumcie proszę, iż moja opowieść o tym, jak Vornan-19 znalazł się wśród nas, musi rozwijać się stopniowo, w kilku odsłonach, Gdy zostałem wplątany w tę historię, była ona już równie stara, jak upadek Bizancjum czy triumfy Atylli. Moje poszukiwania zagubionych wątków wyglądały tak, jakbym uczył się o jakimś wydarzeniu z zamierzchłej przeszłości.

Vornan-19 zmaterializował się w Rzymie, po południu 25 grudnia 1998 roku.

W Rzymie? W dniu Bożego Narodzenia? Na pewno zrobił to z premedytacją. Nowy mesjasz zstępujący z nieba w ten szczególny dzień, między mury tego wyjątkowego miasta? Jakże to oczywiste! Jakże płytkie!

Lecz Vornan utrzymywał później, że był to całkowity przypadek. Uśmiechnął się w ten swój irytujący sposób, przeciągnął kciukami po delikatnej skórze pod oczodołami i powiedział cicho:

— Szansa, że wyląduję w danym dniu, wynosiła jeden do trzystu sześćdziesięciu pięciu. Traf padł akurat na tamto popołudnie. A zresztą cóż takiego szczególnego widzisz w świętach?

— Rocznica narodzin Zbawiciela — wyjaśniłem. — Od wieków.

— Przepraszam, zbawiciela czego?

— Ludzkości. Przybył, aby odkupić nasze grzechy. Vornan-19 stał wpatrzony w kulę pustki, która zdawała się go otaczać. Sądzę, że rozmyślał nad pojęciami: zbawiciel, odkupienie i grzech, próbując przypisać sens pusto brzmiącym dla niego dźwiękom. Wreszcie rzekł:

— Ten odkupiciel ludzkości urodził się w Rzymie?

— W Betlejem.

— Przedmieście Rzymu?

— Niezupełnie — odparłem. — Lecz skoro pojawiłeś się akurat na Boże Narodzenie, to powinieneś był wybrać Betlejem jako lądowisko.

— I pewnie tak bym właśnie uczynił — stwierdził Vornan — gdybym wszystko zaplanował wcześniej. Lecz ja nie miałem zielonego pojęcia o tym waszym świętym mężu. Nie mówiąc już o jego miejscu urodzenia, czy też o całej tej rocznicy.

— Czy u was, w przyszłości, zapomniano Jezusa?

— Wiesz przecież, że jestem kompletnym ignorantem w tej materii. Nie zajmowałem się nigdy starożytnymi religiami. To czysty przypadek, że przybyłem akurat tutaj, do waszego czasu.

Jego dystyngowaną twarz przecięła błyskawica boleści.

Może rzeczywiście mówił prawdę. Betlejem byłoby dużo bardziej znaczące, gdyby pragnął naśladować Mesjasza. Wybierając Rzym do swych celów, mógł co najwyżej wylądować na placu, naprzeciw Bazyliki św. Piotra, powiedzmy w chwili, gdy papież Sykstus błogosławiłby tłumy. Srebrzysta jasność, postać opadająca z nieba, setki tysięcy wiernych klęczących w rozmodleniu. Posłaniec z przyszłości emanujący bladym światłem, uśmiechnięty, czyniący znak krzyża, ślący w tłum promienie niewysłowionego dobra i ukojenia. Czyż nie byłoby to odpowiednie w tej uroczystej porze? Ale on postąpił inaczej. Pojawił się u stóp Schodów, koło fontanny, na ulicy wypełnionej w powszednie dni rzeszami zamożnych klientów, sunących nieustannie w stronę butików na Via Condotti. W południe Bożego Narodzenia na Placu Hiszpańskim było całkiem pusto. Sklepy Via Condotti były zamknięte, zaś ze Schodów wymiotło gdzieś całą przesiadującą tam zazwyczaj cyganerię. Widać było jedynie kilkoro parafian spieszących w stronę kościoła Trinita dei Monti, Dzień był mroźny, z szarego nieba opadały płatki śniegu wdzięcznie wirując, od Tybru falami chłostał przenikliwy wiatr. Rzym owego popołudnia sprawiał dość przygnębiające wrażenie. Poprzedniego dnia apokaliptyści rozpętali zamieszki. Podniecony tłum ludzi z pomalowanymi twarzami przetoczył się falą przez Forum, odtańczył wokół spękanych murów Koloseum dawno już przebrzmiały balet z Walpurgisnacht, obiegł gromadnie wielki pomnik Wiktora Emanuela, by zbezcześcić jego nieskalaną biel swym wyuzdaniem i rozpustą. Był to najpoważniejszy wybuch zbiorowego szaleństwa, jaki miał miejsce w Rzymie owego roku, choć nie mógł równać się pod względem brutalności ze zwyczajowymi już zamieszkami apokaliptystów w Londynie czy powiedzmy w Nowym Jorku. Carabinieri stłumili z pewnymi trudnościami te rozruchy, nie żałując neurobiczów, którymi bezlitośnie chłostali krzyczące i wymachujące gromady szaleńców religijnych. Podobno jeszcze tuż przed świtem Wieczne Miasto rozbrzmiewało krzykami jak podczas Saturnalii. Potem wstał poranek Dzieciątka Jezus, a w południe, kiedy smacznie sobie spałem spowity ciepłem arizońskiej zimy, ze stalowoszarego nieba opadł na ziemię w aureoli światła Vornan-19, mężczyzna z przyszłości.

Moment ów widziało dziewięćdziesięciu dziewięciu świadków. Byli zgodni co do wszystkich zasadniczych kwestii.

Vornan-19 zstąpił z nieba. Wszyscy przesłuchiwani później świadkowie stwierdzili jak jeden mąż, iż przeleciał łukiem ponad Trinita del Monti, minął Schody na Placu Hiszpańskim i wylądował parę jardów za niewielką fontanną w kształcie łódeczki. Niemal wszyscy utrzymywali, iż podczas opadania pozostawiał za sobą błyszczący ślad w powietrzu, lecz nikt nie dostrzegł żadnego pojazdu. Przy założeniu, iż wszystko odbyło się zgodnie z prawami rządzącymi swobodnym spadaniem ciał, Vornan-19 w momencie zetknięcia z ziemią musiał lecieć z szybkością kilku tysięcy stóp na sekundę. Było to możliwe przy założeniu, że przybysza spuszczono z jakiegoś poduszkowca skrytego za gmachem kościoła.

Wylądował gładko na obie nogi, nie odnosząc przy tym najlżejszej nawet kontuzji. Mówił później coś ogólnikowo o „neutralizatorze grawitacji”, który zamortyzował upadek. Nie podał jednak żadnych szczegółów. My nie odkryliśmy podobnego urządzenia, przynajmniej jak dotąd.

Był nagi. Troje świadków utrzymywało, iż częściowo otaczała go błyszcząca aura, która maskowała intymne części, coś w rodzaju opaski na lędźwie; jednak sam kontur ciała pozostawał doskonale widoczny. Tak się złożyło, iż ową trójkę świadków stanowiły zakonnice, stojące akurat na schodach kościoła. Pozostali oznajmili zgodnie, iż Vornan-19 był w czasie lądowania całkowicie nagi. Większość spośród nich potrafiła nawet opisać z detalami anatomię jego narządów płciowych. Vornan okazał się niezaprzeczalnie osobnikiem płci męskiej. Obecnie jest to już powszechnie wiadome, lecz wówczas każda wiadomość, jaka docierała do nas, wzmagała tylko pragnienie rozjaśnienia mroków tajemnicy. Naoczni świadkowie przybycia Vornana rozwodzili się nad doskonałą budową zagadkowego gościa. To było pewne!

Problem tkwił gdzie indziej: czy oto zakonnice doznały zbiorowej halucynacji, widząc wieniec ze światłości zasłaniający nagość Vornana? Czy też mniszki świadomie wymyśliły ową aurę, by ochronić swą własną niewinność? A może Vornan wszystko tak zaaranżował, aby większość świadków ujrzała go w całości, zaś tym, którzy mogliby doznać emocjonalnego wstrząsu, przedstawiono inny, nieco zmieniony obraz jego ciała?

Nie mam pojęcia. Apokaliptyści dowiedli bezspornie, iż zbiorowe halucynacje są możliwe, nie wykluczam więc tej pierwszej możliwości. Drugiej także nie można odrzucić. Wszak dzieje zinstytucjonalizowanej religii, liczące już niemal dwa tysiąclecia, dowiodły, iż jej urzędnicy nie zawsze mówią prawdę.

Natomiast do pomysłu, iż Vornan poczynił pewne modyfikacje w swym wyglądzie, by oszczędzić zakonnicom widoku nagości, odnoszę się dość sceptycznie. Nigdy w jego stylu nie było osłanianie ludzi przed wstrząsami. A w tym wypadku z pewnością nie zdawał sobie nawet sprawy, iż należy skrywać przed kimkolwiek jakikolwiek szczegół własnego ciała. A zresztą, skoro Vornan nie słyszał dotąd o Chrystusie, skąd miał wiedzieć, jakie są obyczaje zakonnic? Nie chciałbym jednak tutaj niczego rozstrzygać. Nie wydaje mi się bowiem, aby dla Vornana techniczną niemożliwością było ukazanie swej postaci w taki sposób grupie dziewięćdziesięciu sześciu gapiów, a w zupełnie odmienny trzem pozostałym.

Wiemy natomiast z całą pewnością, iż zakonnice umknęły do kościoła w parę chwil po owym przykrym dla nich wydarzeniu. Pewna część audytorium uznała go za apokaliptystę-maniaka i zbagatelizowała go. Jednakże spora grupa obserwowała z zafascynowaniem, jak nagi nieznajomy, po pełnym dramatyzmu przybyciu, okrąża Plac Hiszpański, badając uważnie fontannę, następnie okna wystawowe po drugiej stronie placu, zaś na końcu rząd zaparkowanych samochodów. Zimowy chłód najwyraźniej w ogóle mu nie doskwierał. Gdy zlustrował już wszystko, co zamierzał po tej stronie placu, przeciął go na skos i zaczął wchodzić po schodach. Postawił właśnie stopę na piątym stopniu, kiedy wściekły policjant doskoczył do niego i krzyknął, żeby zszedł i wsiadł do radiowozu.

— Nie zrobię tego, co każesz — odrzekł Vornan-19. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział — pierwsze linijki jego „Listu apostolskiego do barbarzyńców”. Mówił po angielsku. Jego słowa słyszało i rozumiało wielu świadków. Policjant do nich nie należał i dalej perorował po włosku.

— Jestem podróżnikiem z innego czasu. Przybyłem, aby dokonać inspekcji waszego świata — oznajmił Vornan-19 nadal po angielsku.

Policjant mało nie zakrztusił się z wściekłości. Sądził, że Vornan jest apokaliptystą, na dokładkę amerykańskim apokaliptystą najgorszego gatunku. Obowiązkiem każdego policjanta było ochraniać nieskalane imię Rzymu i powagę Bożego Narodzenia przed wulgarnymi wyczynami szaleńców. Wrzasnął na przybysza, aby zszedł ze schodów. Vornan jednak, ignorując wysiłki funkcjonariusza, obrócił się na pięcie i spokojnie ruszył do góry. Widok jego bladej, szczupłej pupy rozwścieczył do reszty przedstawiciela prawa. Ruszywszy w pogoń, zdjął w biegu kurtkę, zdecydowany siłą okryć nieznajomego.

Według relacji naocznych świadków Vornan-19 nie spojrzał nawet na policjanta, ani go nie dotknął. Funkcjonariusz, trzymając w lewej dłoni kurtkę, wyciągnął prawą rękę chcąc chwycić nieznajomego za ramię. Nastąpiło słabe, żółto-niebieskawe wyładowanie elektryczne, cichy trzask i zaraz potem policjant runął w tył, jakby poraził go prąd. Stoczył się ze schodów i legł w bezruchu z wykrzywioną twarzą. Gapie odsunęli się mimowolnie parę kroków do tyłu. Vornan-19 spokojnie dotarł na szczyt schodów, gdzie przystanął, by uciąć sobie pogawędkę z jednym ze świadków.

Świadkiem tym okazał się dziewiętnastoletni niemiecki apokaliptysta Horst Klein. Horst brał udział w nocnych ekscesach niedaleko Forum, a obecnie, będąc zbyt przejętym, aby myśleć o spaniu, wałęsał się po mieście w nastroju przygnębienia, frustracji post coitum. Młody Klein, władający biegle językiem angielskim, stał się w nadchodzących dniach znaną postacią telewizyjną, sprzedając swą historię licznym stacjom informacyjnym. Potem popadł co prawda w zapomnienie, niemniej ten moment zapewnił mu miejsce w historii. Jestem przekonany, iż nawet dziś gdzieś w Meklemburgii albo Szlezwiku wciąż powtarza tamtą rozmowę.

Kiedy Vornan-19 zbliżył się do Kleina, ten przywitał go uwagą:

— Niepotrzebnie zabiłeś tego carabinieri. Będą cię teraz ścigać do upadłego.

— Wcale go nie zabiłem. Jest tylko lekko ogłuszony.

— Nie masz amerykańskiego akcentu — oznajmił Klein.

— Bo nie jestem Amerykaninem. Pochodzę z Centrum. To o tysiąc lat od dzisiaj, kapujesz?

Klein zaśmiał się.

— Koniec świata nastąpi już za trzysta siedemdziesiąt dwa dni.

— Tak sądzisz? Wobec tego, jaki rok dzisiaj mamy?

— 1998. Dwudziesty piąty grudnia.

— Świat ma przed sobą co najmniej tysiąc lat. Jestem tego pewien. Nazywam się Vornan-19 i przybyłem tu jako inspektor. Ktoś musi się mną zająć. Chciałbym pobrać próbki waszej żywności i wina, a także ubrać coś stosownego dla epoki. Ciekawią mnie również starodawne praktyki seksualne. Gdzie mógłbym znaleźć jakiś przybytek publiczny?

— To ten szary budynek — wyjaśnił Klein, wskazując na kościół Trinita dei Monti. — Oni zaspokoją wszystkie twoje potrzeby. Powiedz tylko przy wejściu, że przybyłeś z przyszłości odległej o tysiąc lat. Z roku 2998, zgadza się?

— Z 2999 według waszego systemu datowania.

— Dobra. Na pewno się ucieszą, słysząc tę nowinę. Utwierdź ich tylko w wierze, że świat nie skończy się w dwanaście miesięcy po Nowym Roku, a ofiarują ci wszystko, czego zapragniesz.

— Świat będzie z pewnością trwał jeszcze przynajmniej tysiąc lat — powtórzył uroczyście Vornan-19. — Dziękuję za poradę, przyjacielu.

Ruszył w stronę kościoła.

Zdyszani carabinieri wysypali się ze wszystkich stron równocześnie. Nie śmieli podejść bliżej niż na pięć jardów, lecz utworzyli falangę, zagradzającą dostęp do kościoła. W dłoniach dzierżyli neurobicze. Jeden z policjantów rzucił Vornanowi pod nogi swój płaszcz.

— Załóż to na siebie.

— Nie władam waszym językiem.

— Chcą, abyś się okrył — wyjaśnił Horst Klein. — Widok twojego ciała wprawia ich w zakłopotanie.

— Moje ciało nie jest zdeformowane — odparł Vornan-19. — Dlaczego miałbym je zakrywać?

— Chcą, żebyś je zakrył i mają neurobicze. Mogą ci nimi zrobić krzywdę. Widzisz? To te pałki, które trzymają w dłoniach.

— Czy mógłbym obejrzeć twoją broń? — spytał uprzejmie przybysz najbliżej stojącego policjanta.

Wyciągnął dłoń po pałkę. Mężczyzna odsunął się. Wówczas Vornan skoczył z niesamowitą szybkością i wyszarpnął przedstawicielowi prawa bicz z ręki. Chwycił za koniec, a zatem powinien doznać poważnego porażenia, lecz nic takiego nie nastąpiło. Policjanci obserwowali z osłupieniem, jak nieznajomy uważnie ogląda bicz, włącza go raz po raz i pociera dłonią metalowe zakończenie, by zbadać efekt działania. Wszyscy odstąpili o parę kroków do tyłu, żegnając się gorliwie.

Horst Klein sforsował kordon zdumionych policjantów i upadł do stóp Vornana.

— Ty rzeczywiście przybyłeś z przyszłości, prawda?

— Oczywiście.

— Dotknąłeś bicza… i nic?

— Takie słabe oddziaływania można wchłonąć i przetworzyć — wyjaśnił Vornan. — Nie znacie jeszcze rytuałów energii?

Niemiec, trzęsąc się cały jak galareta, pokręcił głową. Podniósł policyjny płaszcz i podał go nagiemu mężczyźnie.

— Załóż to — szepnął. — Proszę. Nie utrudniaj sytuacji. Nie możesz chodzić tu ciągle na golasa.

Vornan tym razem usłuchał. Za pomocą nieporadnych ruchów udało mu się wdziać płaszcz.

— Zatem świat nie skończy się za rok? — spytał Klein.

— Skądże. Z całą pewnością nie.

— Byłem głupcem!

— Możliwe.

Łzy spłynęły po szerokich, kościstych, germańskich policzkach. Zdławiony śmiech wyczerpania dobył się z ust. Skulony na zimnym kamieniu, dłonie ułożywszy przed głową w geście teatralnego salaam, Horst Klein oddał pokłon Vornanowi. Szlochając, dygocząc i ciężko łapiąc oddech, Niemiec stracił wiarę w ruch apokaliptystów.

Człowiek z przyszłości zyskał pierwszego ucznia.

Drugi

Odpoczywając w Arizonie nie miałem o tym wszystkim zielonego pojęcia. Zresztą, gdybym nawet znał rozwój wypadków, to pewnie i tak uznałbym tę opowieść za niegodną uwagi. Zabrnąłem bowiem w ślepą uliczkę życia. Przepracowanie oraz brak namacalnych efektów moich badań sprawiły, iż poczułem się wyjałowiony i bezużyteczny. Przestałem zważać na sprawy toczące się poza obrębem mej własnej czaszki. Zakosztowałem w ascezie, a pośród rzeczy, których postanowiłem nie tykać owego miesiąca, znalazły się także wiadomości serwisu informacyjnego.

Gospodarze byli ludźmi niezwykle miłymi. Obserwowali już u mnie podobne kryzysy i wiedzieli, jak należy wówczas postępować. Potrzebowałem subtelnej mieszaniny troski oraz samotności i jedynie osoby obdarzone pewną dozą wrażliwości były w stanie zapewnić mi odpowiednią atmosferę. Nie skłamałbym wiele mówiąc, iż Jack oraz Shirley Bryantowie wielokrotnie ocalili mnie przed obłędem.

Z Jackiem pracowaliśmy wspólnie w Irvine przez pewien czas pod koniec dekady lat osiemdziesiątych. Przeszedł do nas prosto z M.I.T.[1], gdzie zebrał już wszystkie możliwe honory. Podobnie jak u większości byłych pracowników tej instytucji, jego dusza była bezbarwna, jakby skrępowana — naznaczona stygmatem zbyt długiego przebywania na wschodzie, zbyt wielu mroźnych zim i dusznych letnich dni. Z prawdziwą przyjemnością obserwowałem, jak przebywając w kraju, stopniowo budzi się z tego letargu niczym kwiat w promieniach słońca. Poznałem Jacka wkrótce po jego dwudziestych urodzinach: wysoki, raczej szczupły, grube loki rozrzucone w nieładzie, policzki wiecznie porośnięte szczeciną, podkrążone oczy, wąskie, niespokojne usta. Posiadał wszystkie charakterystyczne cechy, tiki i nawyki młodego geniusza. Przeczytałem jego pracę na temat fizyki cząstek elementarnych i muszę przyznać, że była znakomita. Należy pamiętać, iż odkrycia na polu fizyki to przeważnie owoc pasma nagłych olśnień, może natchnienia. Nie jest więc warunkiem koniecznym sędziwy wiek i szron na głowie, aby osiągnąć znaczący sukces. Newton przewrócił wszechświat do góry nogami jako nieopierzony młodzian. Einstein, Schroedinger, Heisenberg, Pauli oraz cała reszta pionierów swe największe odkrycia poczyniła przed ukończeniem trzydziestki. Czasami, jak w przypadku Bohra, przenikliwość przychodziła wraz z wiekiem, lecz przecież i Bohr także nie był jeszcze starcem, kiedy zaglądał do serca atomu. Tak więc, gdy mówię, iż praca Bryanta była znakomita, nie chodzi mi o to, że stanowił on przypadek wyjątkowo uzdolnionego młodzieńca. Chcę przez to powiedzieć, iż była znakomita w skali bezwzględnej i że Bryant osiągnął szczyty, nie będąc nawet dyplomantem.

Przez pierwsze dwa lata wspólnej pracy sądziłem, że jego przeznaczeniem jest zreformowanie fizyki. Posiadał tę dziwną moc, ten dar wszechmocnej intuicji, który druzgotał wszelkie wątpliwości. Dysponował również sporą dozą wytrwałości oraz uzdolnieniami matematycznymi, co wraz z intuicją pozwalało wyrwać prawdę z otchłani niewiadomego. Jego prace jedynie w bardzo nikłym stopniu zazębiały się z badaniami, które prowadziłem. Z biegiem lat zacząłem mój projekt dotyczący odwrócenia czasu coraz odważniej wprowadzać w sferę doświadczeń. Porzuciłem już stadium wczesnych hipotez. Spędzałem teraz większość czasu przy olbrzymim akceleratorze cząstek elementarnych, próbując wytworzyć siły, które — żywiłem taką nadzieję — będą zdolne wysłać fragmenty atomów w przeszłość. Jack wręcz odwrotnie — był czystym teoretykiem. Zajmował się siłami spajającymi atom. Oczywiście, nie było to nic nowego. Jack postanowił jednakże ponownie przestudiować niektóre pominięte wnioski z prac Yukawy z 1935 roku na temat mezonów. Po zapoznaniu się z owymi leciwymi już materiałami, w zasadzie obalił wszystko, co było wiadomo na temat spoiwa, które rzekomo łączyło atom w jedną całość. Wydawało mi się, że Jack zmierza prostą drogą w kierunku jednego z najbardziej rewolucyjnych odkryć w dziejach ludzkości: ustalenia fundamentalnych zależności rządzących formami energii, z których zbudowany jest nasz wszechświat. Była to kwestia, której rozwiązania wciąż bezowocnie poszukiwaliśmy.

Będąc promotorem Jacka, śledziłem dość uważnie postęp jego prac. Obserwowałem, jak systematycznie zbiera tezy do pracy doktorskiej. Jednak gros wysiłków wciąż przeznaczałem na własne badania. Stopniowo i powoli docierały do mnie szersze wnioski płynące z jego prac. Z początku dostrzegałem jedynie aspekt czysto teoretyczny, później przekonałem się również o ich utylitarnym znaczeniu. Celem, jaki niewątpliwie przyświecał Jackowi, było zbadanie oraz wyzwolenie sił wiążących atom nie na drodze nagłej eksplozji, lecz kontrolowanego przepływu energii.

Sam Jack zdawał się tego nie dostrzegać. Wykorzystanie teorii fizycznych w praktyce nie miało dla niego znaczenia. Obracając się w sterylnym środowisku równań matematycznych, kwestie o szerszym znaczeniu traktował równie obojętnie, co wahania na giełdzie. Teraz widzę to wyraźnie. Prace Rutherforda na początku dwudziestego wieku były same w sobie również czystą teorią, lecz w konsekwencji doprowadziły do wybuchu słońca nad Hiroszimą. Ludzie małego ducha mogliby zagłębić się w istotę teorii Jacka i odkryć tam sposób na całkowite wyzwolenie energii atomowej. Nie chodzi tu przy tym o rozszczepienie ani syntezę. Każdy atom mógłby zostać otwarty i wydrążony. Filiżanka zwykłej ziemi napędziłaby generator o mocy liczonej w milionach kilowatów. Kilka kropel wody starczyłoby, aby statek kosmiczny dotarł na księżyc. To był ideał o jakim marzono przez wieki, a który teraz oto począł realizować się w badaniach prowadzonych przez Jacka.

Jednakże jego prace nie doczekały zakończenia.

Któregoś dnia, podczas trzeciego roku pobytu w Irvine, Jack przyszedł do mnie i oświadczył, że wstrzymuje prace nad swą teorią. Wyglądał nieswojo i mizernie. Stwierdził, że osiągnął punkt, w którym należy przystanąć i wszystko dokładnie rozważyć. Poprosił o zgodę na udział w pewnych badaniach eksperymentalnych, chcąc na pewien czas zmienić otoczenie. Naturalnie przychyliłem się do tego pomysłu.

Nie wspomniałem mu ani słowem o potencjalnych możliwościach wykorzystania jego prac w praktyce. To nie była moja działka. Odczułem jednak pewien rodzaj ulgi zmieszanej z odrobiną zawodu. Roztrząsałem konsekwencje ewentualnej rewolucji ekonomicznej, która stałaby się udziałem ludzkości w ciągu następnego dziesięciolecia. Każde gospodarstwo domowe miałoby swe własne niewyczerpalne źródło energii. Transport i komunikacja przestałyby zależeć od tradycyjnych nośników. Układ stosunków pracowniczych, na którym wspiera się nasze społeczeństwo, runąłby w gruzy. Mimo iż nie byłem zawodowym socjologiem, perspektywa daleko idących przemian poruszyła mnie. Gdybym kierował którąś z wielkich korporacji, natychmiast kazałbym zlikwidować Jacka Bryanta. Niewiele mnie to jednak w gruncie rzeczy obchodziło. Przyznaję, iż taka postawa niezbyt pochlebnie o mnie świadczy. Prawdziwy człowiek nauki brnie jednak ciągle naprzód, ślepy na wszelkie gospodarcze konsekwencje. Szuka prawdy, nawet gdyby owa prawda miała wstrząsnąć społeczeństwem. Tak nam nakazuje głos sumienia.

Podjąłem decyzję, że nie będę czynił żadnych przeszkód, gdyby Jack pragnął kiedyś powrócić do przerwanych badań. Nie będę żądał dalekowzrocznych analiz. Świadomość istnienia moralnego dylematu była mu obca, a ja nie miałem zamiaru nikogo pouczać.

Milczenie czyniło mnie odpowiedzialnym za ewentualną zagładę światowej gospodarki. Mogłem przecież jasno wyłożyć Jackowi, iż powszechne zastosowanie jego odkrycia zapewniłoby każdej istocie ludzkiej dostęp do nieskończonych zasobów energetycznych, co zburzyłoby równocześnie fundamenty społeczności i zdecentralizowałoby ludzkość. Dzięki temu mógłbym wszystko zatrzymać. Lecz milczałem. Nie wręczono mi jednak orderów za szlachetną postawę. Moralne rozterki poszły w zapomnienie, skoro Jack przerwał prace. Stanął w miejscu, nie musiałem zatem roztrząsać innych możliwości. Gdyby powrócił do badań, dylemat pojawiłby się na nowo. Czy można wspierać swobodny rozwój myśli naukowej kosztem zachwiania gospodarczym status quo. Iście szatański byłby to wybór.

Jack strawił niemal cały trzeci rok swego pobytu u nas w campusie, angażując się w zupełnie trywialne badania. Spędzał większość czasu przy akceleratorze, jakby nagle odkrył, że fizyka to również eksperymenty. Trudno było go stamtąd wyciągnąć. Nasz akcelerator był nowy i dysponował sporymi możliwościami — model z pętlą protonową i wtryskiwaczem neutronów. Działał w zakresie około tryliona elektronowoltów. Oczywiście obecne urządzenia przyspieszające biją go na głowę, lecz owego czasu był to prawdziwy kolos. Trakcja wysokiego napięcia, która dostarczała energię z zakładów jądrowych leżących na wybrzeżu Pacyfiku, sprawiała wrażenie wzniesionych tytanicznym wysiłkiem kolumn parami biegnących w dal. Ogromny gmach akceleratora lśnił jaskrawą łuną samozadowolenia. Jack był stałym gościem w tym budynku. Przesiadywał nieustannie przed ekranami, podczas gdy dyplomanci dokonywali elementarnych doświadczeń na wykrywanie neutrino i anihilacji antycząstek. Od czasu do czasu Jack manipulował coś przy konsolecie, by sprawdzić, jak idzie praca i poczuć się panem tych kapryśnych sił. Lecz owe badania nie miały praktycznie żadnego znaczenia. Były bezwartościowe. Jack po prostu marnował czas.

Czy robił to rzeczywiście jedynie po to, by trochę odsapnąć?

Czy raczej dostrzegł wreszcie możliwości zastosowania swych teorii i przeląkł się konsekwencji?

Nigdy go o to nie spytałem. W podobnych przypadkach czekam, aż młody człowiek sam przyjdzie ze swym dylematem. Nie chciałem ryzykować, że zarażę go własnymi wątpliwościami, z których on nie musiał sobie w ogóle zdawać sprawy.

Pod koniec drugiego semestru, który upłynął mu na mało istotnych doświadczeniach, Jack poprosił mnie drogą formalną o spotkanie konsultacyjne. A więc jednak, pomyślałem. Powiadomi mnie, iż rozumie, dokąd mogą zaprowadzić jego teorie, i spyta, czy dalsze badania są moralnie usprawiedliwione. Znajdę się wówczas między młotem a kowadłem. Czekałem na to spotkanie targany sprzecznościami.

— Widzisz, Leo, chciałbym przerwać pracę na uniwersytecie — oznajmił.

Byłem poruszony.

— Dostałeś lepszą ofertę?

— Nie wygłupiaj się. Rzucam fizykę.

— Rzucasz… fizykę…?

— Żenię się. Znasz może Shirley Frisch? Widziałeś ją już ze mną. Bierzemy ślub za tydzień od najbliższej niedzieli. Nie będzie wielkiej pompy, ale chciałbym, abyś wpadł.

— Co potem?

— Kupiliśmy dom w Arizonie. Na pustyni niedaleko Tuscon. Przeprowadzamy się.

— Co będziesz robił, Jack?

— Medytował. Trochę pisał. Jest parę kwestii filozoficznych, które chciałbym rozważyć.

— A pieniądze? — spytałem. — Twoja pensja uniwersytecka…

— Odziedziczyłem niewielki, niegdyś mądrze zainwestowany kapitał. Shirley również ma stały przychód. Nie jest tego wiele, ale jakoś damy sobie radę. Opuszczamy społeczność. Czułem, że nie da się tego dłużej przed tobą kryć.

Położyłem dłonie na biurku i przez chwilę uważnie obserwowałem knykcie. Czułem, jakby między palcami ktoś zaczął tkać pajęczyny.

— A co z twoimi teoriami, Jack? — spytałem w końcu.

— Porzucone.

— Byłeś tak blisko końca.

— Utknąłem w ślepym zaułku. Nie mogę ruszyć z miejsca. Nasze oczy spotkały się i przez chwilę nie odwracaliśmy wzroku. Czy chciał powiedzieć, iż nie ma dość odwagi, by ruszyć z miejsca? Czy jego odejście zostało spowodowane klęską na polu fizyki, czy też raczej moralnymi wątpliwościami? Chciałem zapytać. Czekałem jednak, aż sam wyjaśni.

Milczał. Na jego twarzy gościł sztywny, niepewny uśmiech. Po chwili oświadczył:

— Nie sądzę, Leo, abym mógł kiedykolwiek dokonać czegoś wartościowego w dziedzinie fizyki.

— To nieprawda…

— Nie sądzę nawet, abym chciał kiedykolwiek dokonać czegoś wartościowego w dziedzinie fizyki.

— Och!

— Wybaczysz mi? Pozostaniesz nadal moim przyjacielem? Naszym przyjacielem?

Poszedłem na ich ślub. Okazało się, że byłem jednym z czwórki zaproszonych gości. Pannę młodą znałem raczej słabo. Miała około dwudziestu dwóch lat, była ładną blondynką, absolwentką socjologii. Bóg raczy wiedzieć, w jaki sposób wiecznie zapracowany Jack zdołał ją poznać. Sprawiali wrażenie bardzo zakochanych. Ona była dość wysoka, sięgała Jackowi niemal do ramienia, włosy opadały jej złotą kaskadą na plecy, skórę miała opaloną w miodowym odcieniu, duże brązowe oczy i gibkie, wysportowane ciało. Bez wątpienia była piękna, a w krótkiej ślubnej sukience wyglądała promiennie i szczęśliwie, jak to zwykle panny młode. Ceremonia była krótka i odbyła się bez żadnych obrzędów religijnych. Później poszliśmy wszyscy na obiad, a gdy nadszedł zmierzch, młoda para cicho zniknęła. Gdy wróciłem owej nocy do domu, poczułem dziwną pustkę. Nie mając nic lepszego do roboty, przeglądałem stare papiery i natknąłem się tam na wczesne szkice teorii Jacka. Przez dłuższą chwilę gapiłem się na pospiesznie nabazgrane notatki, nie pojmując z nich niczego.

Minął miesiąc i otrzymałem zaproszenie na tydzień do Arizony.

Sądziłem, że był to list jedynie pro forma i uprzejmie odmówiłem, myśląc że tego właśnie oczekiwali. Jack zadzwonił jednak i nalegał, abym przyjechał. Twarz miał jak zwykle poważną, lecz zielony ekran wyraźnie zdradzał, że napięcie i znurzenie zniknęło już z jego oblicza. Wobec tego przyjąłem zaproszenie. Ich dom, jak się przekonałem, stał na kompletnym odludziu, otoczony zewsząd połaciami burej pustym. Była to forteca światła i wszelkich wygód pośród morza nieprzyjaznej przyrody. Jack i Shirley byli mocno opalem, niezwykle radośni i połączeni cudowną nicią zrozumienia. Pierwszego dnia poszliśmy razem na długą przechadzkę po pustyni, bawiąc się obserwowaniem igraszek zajęcy, szczurów i jaszczurek. Przystawaliśmy często, kiedy gospodarze chcieli pokazać mi małe, sękate drzewka rosnące na samym skraju nieurodzajnych terenów albo wysokie kaktusy saguaro, których masywne, pofałdowane łodygi rzucały jedynie nikły cień na piaski.

Ich dom stał się moją kryjówką. Mogłem swobodnie tu przyjeżdżać, kiedy tylko poczułem potrzebę odosobnienia. Od czasu do czasu zresztą sami wysyłali do mnie zaproszenia, nalegali, abym korzystał z przywileju i wpadał, gdy tylko zechcę. Tak też się działo. Niekiedy mijało sześć, dziesięć miesięcy, a ja wciąż odwlekałem wyprawę do Arizony. Kiedy indziej odwiedzałem ich w pięć, sześć weekendów pod rząd. Nie było w tym specjalnej regularności. Wizyty zależały całkowicie od mojego samopoczucia w danej chwili, czegoś, co nazwałem wewnętrzną duszą. U nich aura była niezmienna, zarówno ta wewnętrzna jak i zewnętrzna; dni upływały w niczym nie zmąconej harmonii. Nie widziałem nigdy, aby się kłócili czy nawet lekko sprzeczali. Wiry niepokojów omijały ten dom, po dzień, w którym Vornan-19 przybił do ich przystani.

Nasze wzajemne stosunki stopniowo nabierały głębi, ciepła i serdeczności. Wydaje mi się, iż — jako człowiek Uczący już z górą czterdzieści lat — uosabiałem im dobrego wujaszka. Jack nie skończył jeszcze trzydziestki, a Shirley dopiero co weszła w drugie dziesięciolecie; jednakże nasza więź posiadała również głębsze podłoże. Ktoś mógłby nazwać to miłością. Seks nie odgrywał tutaj jednak żadnej roli, choć przyznam, iż gdyby los zetknął mnie z Shirley w innej sytuacji, to chętnie bym się z nią przespał. Z całą pewnością pociągała mnie fizycznie, Jej urok rósł stopniowo, wraz z wygasaniem płomienia słodkiej niewinności, który sprawił, iż zrazu patrzyłem na nią jako na dziewczę, a nie kobietę. I choć nasze wzajemne stosunki z Jackiem i Shirley stanowiły trójkąt, a wektory uczuć biegły w wiele stron, nigdy nie nastała chwila grożąca grzechem cudzołóstwa. Podziwiałem Shirley, lecz — jak mi się teraz zdaje — nie zazdrościłem Jackowi fizycznego kontaktu z nią. Nocą, gdy czasami dobiegały mnie odgłosy rozkoszy płynące z ich sypialni, jedyną moją reakcją była radość z ich szczęścia, nawet jeśli sam spoczywałem w kawalerskim łożu. Pewnego razu, uzgodniwszy to wcześniej, przyjechałem tam z przyjaciółką; był to błąd. Weekend okazał się zupełnie nieudany. Zrozumiałem wtedy, iż muszę przyjeżdżać sam i, co dziwne, dobrowolny celibat nie przeszkadzał mi. Byłem platonicznym ogniem w trójkącie tej miłości.

Z czasem zżyliśmy się tak bardzo, że opadły niemal wszystkie bariery. Gdy nastawały upały — to znaczy niemal zawsze — Jack miał zwyczaj paradować nago. Czemu nie? W sąsiedztwie nie było nikogo, kto mógłby protestować, a przecież nie musiał czuć się skrępowany w obecności własnej żony i najbliższego przyjaciela. Zazdrościłem mu tej swobody, lecz nie poszedłem w jego ślady, gdyż nie uważałem za stosowne obnażać się przed Shirley. Nosiłem zatem szorty. Sprawa była delikatnej natury, obrali więc — jak zwykle w takich wypadkach — bardzo subtelny sposób jej rozwiązania. Pewnego sierpniowego dnia, kiedy temperatura przekraczała grubo sto stopni, a olbrzymie słońce zdawało się zajmować czwartą część nieba, razem z Jackiem pracowaliśmy w ogródku, pielęgnując hodowlę pustynnych roślin, z których byli bardzo dumni. Gdy pojawiła się Shirley, niosąc piwo dla ochłody, spostrzegłem, iż tym razem nie założyła dwóch skrawków materiału, które zazwyczaj stanowiły całe jej odzienie. Podeszła zupełnie bez skrępowania, położyła tacę na ziemi, podała mi piwo, później Jackowi; oboje nie okazywali najmniejszego śladu zakłopotania. Wstrząs wywołany widokiem jej ciała był tyleż nagły, co krótkotrwały. Shirley normalnie, na co dzień, nosiła tak skąpy opalacz, że kształty jej piersi i pośladków nie stanowiły dla mnie najmniejszej tajemnicy. Tak więc to czy były one zakryte, czy też odkryte, nie miało faktycznie większego znaczenia.

Kierowany pierwszym impulsem chciałem odwrócić wzrok, aby nie posądzono mnie o podglądactwo. Wyczułem jednak instynktownie, iż właśnie ten odruch pragnęła zniszczyć, więc ogromnym wysiłkiem woli postanowiłem sprostać jej oczekiwaniom. Być może zabrzmi to śmiesznie i niedorzecznie, ale zacząłem powoli chłonąć ją wzrokiem, niczym rzeźbę przepięknej roboty wystawioną na publiczny widok, a swoje uznanie i podziw okazywałem, studiując uważnie każdy szczegół. Umyślnie odwlekałem moment, gdy moje oczy spoczną na częściach dotąd nie widzianych: różowych wzgórkach sutek i złotawym wzniesieniu łona. Jej ciało dojrzałe i pełne połyskiwało w jaskrawym blasku słońca niczym natarte olejkiem, opalenizna pokrywała szczelnie całą skórę. Gdy ukończyłem wreszcie te szczegółowe, choć dość niedorzeczne oględziny, wychyliłem jednym haustem połowę puszki z piwem, wstałem i powoli ściągnąłem szorty.

Od tego czasu przestaliśmy dostrzegać we wzajemnej nagości jakiekolwiek tabu, co znacznie ułatwiło życie w tym niewielkim domu. Wstyd zaczął wydawać mi się — a chyba również im — rzeczą najzupełniej zbędną w naszych stosunkach. Pewnego razu, gdy grupa turystów pomyliła drogowskazy na skrzyżowaniu i dotarła pustynnym szlakiem aż do naszej siedziby, nie próbowaliśmy nawet okryć swych ciał, nie zdając sobie zupełnie sprawy z własnej nagości. Dopiero później zrozumieliśmy, dlaczego ludzie w samochodzie mieli takie zaszokowane miny, dlaczego tak szybko zawrócili i zniknęli za horyzontem.

Istniała jednak bariera, która nie została nigdy przekroczona. Nigdy nie poruszyłem przy Jacku tematu jego teorii fizycznych, jak również nie spytałem o przyczyny, dla których przerwał prace nad nimi.

Czasami rozmawialiśmy o sprawach zawodowych. Jack pytał wtedy, jak postępują badania nad moim projektem odwrócenia czasu. Zadawał parę ogólnikowych pytań, sprowadzając dyskusję na temat trudności, z jakimi się aktualnie borykam. Sądzę, że miał to być swoisty zabieg terapeutyczny.

Skoro przyjechałem do nich w odwiedziny, to z pewnością byłem w impasie i potrzeba mi pomocnej dłoni. Wszystko wskazywało na to, iż nie był na bieżąco z najnowszymi badaniami. Nigdzie w całym domu nie dostrzegłem ani jednej znajomej, zielonej okładki „Physical Review” czy „Physical Review Letters”. Nie mogłem tego do końca zrozumieć. Próbowałem wyobrazić sobie własne życie bez fizyki, lecz nie byłem w stanie wywołać nawet mglistego obrazu. A Jackowi jakoś się to udawało. Nie śmiałem zapytać za jaką cenę. Tylko on mógłby wyjawić mi prawdę.

Jack i Shirley wiedli spokojne, samotne życie w swym pustynnym raju. Sporo czytali, uzbierali potężną fonotekę i zakupili aparaturę, by nagrywać, a następnie odtwarzać najróżniejsze soniczne zlepianki. Shirley władała tym sprzętem. Niektóre jej dzieła były nawet niczego sobie. Jack układał wiersze, które wymykały się mojemu zrozumieniu. Czasami pisał artykuły o życiu na pustyni do specjalistycznych miesięczników. Twierdził, iż pracuje nad pewnym obszernym filozoficznym traktatem, którego nie było mi jednak dane nigdy obejrzeć. Uważam, iż w zasadzie oboje byli ludźmi ospałymi, nie mówię tego jednak w sensie negatywnym. Wypadli po prostu z maratonu życia, skoncentrowali się na sobie samych, niewiele produkowali, niewiele konsumowali, byli szczęśliwi. Nie mieli dzieci, bo tak zdecydowali. Opuszczali swą pustynną enklawę nie częściej niż dwa razy do roku, robiąc szybkie wypady do Nowego Jorku, San Francisco czy Londynu, a potem wracali z powrotem tam, gdzie był ich dom. Jack i Shirley mieli czworo albo pięcioro innych przyjaciół, którzy także ich odwiedzali, nigdy jednak nie spotkałem żadnego z nich. Nie sądzę również, aby ktokolwiek był im bliższy ode mnie. Przez większą część roku Jack i Shirley mieszkali zupełnie sami. Sporadyczne wizyty doskonale zaspokajały ich potrzebę kontaktu z ludźmi z zewnątrz. Nie bardzo wiedziałem, co tak naprawdę siedzi w tej parze, wydawać by się mogło, idealnie dopasowanej. Z zewnątrz mogli sprawiać wrażenie ludzi nieskomplikowanych — dwójka dzieciaków żyjących w symbiozie z przyrodą, biegających nago po rozpalonej, pustyni, jak gdyby poza zasięgiem całej podłości tego świata. Jeśli tkwiło w nich coś głębszego, czyniącego ich obojętność pozorną, wymykało się to mojemu rozumieniu. Mimo to kochałem ich i czułem, że wzajemnie się przenikamy, że każde stanowi jakąś część pozostałej dwójki. Okazało się to jednak złudzeniem — Jack i Shirley byli istotami obcymi i w efekcie opuścili ten świat, gdyż do niego nie należeli. Kto wie, może byłoby lepiej, gdyby do końca wytrwali na swym odludziu.

W owym tygodniu przed Świętami Bożego Narodzenia, kiedy Vornan-19 zstąpił na świat, udałem się do ich enklawy, szukając spokoju. Praca straciła dla mnie cały swój czar, znużenie przywiodło mnie na skraj desperacji. Od piętnastu lat żyłem na krawędzi wielkiego odkrycia, a że krawędzie nie kojarzą się jedynie z bezdennymi otchłaniami, ale również przywodzą na myśl średnio głębokie przepaście, przeto mozolnie usiłowałem przebyć jedną z nich. Podczas wspinaczki szczyt wciąż umykał mi w dal, aż w końcu poczułem, że to, co wydawało mi się szczytem, jest jedynie moim złudzeniem. Czymkolwiek ono było, nie przedstawiało dostatecznej wartości, by płacić tak ogromny haracz. Podobne momenty całkowitego zwątpienia zdarzały mi się regularnie. Zdawałem sobie sprawę, że są irracjonalne. Przypuszczam, że każdy musi raz po raz przeżyć chwile strachu, iż zmarnował życie; może poza tymi, którzy zmarnowali je rzeczywiście i dzięki miłosierdziu opatrzności nie mieli o tym pojęcia. No bo cóż można rzec o człowieku, który strawił cały żywot wypełniając niebo lśniącym, krzykliwym obłokiem propagandy? Co rzec o urzędniczynie, który duszę zaprzedał wypisywaniu upomnień z biblioteki? Co rzec o projektancie karoserii, maklerze giełdowym, przewodniczącym studentów? Czy oni wszyscy przeżyli kiedykolwiek kryzys wartości?

Ja natomiast zdecydowanie wpadłem w szpony rozpaczy. Dalsze badania stanęły pod znakiem zapytania, myślami ulatywałem w stronę Jacka i Shirley. Na krótko przed Świętami zamknąłem biuro, kazałem odkładać pocztę i udałem się do Arizony. Nie krępowały mnie zajęcia semestralne ani wakacje uniwersyteckie — pracowałem, gdy czułem potrzebę, wyjeżdżałem, kiedy miałem ochotę.

Droga z Irvine do Tuscon zabrała mi trzy godziny jazdy samochodem. Wprowadziłem wóz na pierwszą z brzegu nitkę transportową biegnącą w kierunku gór i pozwoliłem, by niosła mnie na wschód, wzdłuż błyszczącego szlaku. Resztą zajął się elektroniczny mózg w Sierra Nevada. Nieomylnie odłączył mnie od reszty składu zdążającego w stronę Phoenix i skierował do Tuscon. Po drodze wyhamował prędkość trzystu mil na godzinę, dostarczając mnie całego i zdrowego na dworzec, gdzie znów przejąłem stery wozu. Na wybrzeżu padał deszcz i było dość chłodno, lecz tutaj słońce świeciło jasno, a temperatura przekraczała osiemdziesiąt stopni. Zatrzymałem się w Tuscon, aby naładować baterie wozu. Zapomniałem uczynić to przed wyjazdem, przez co okradłem firmę Edison z południowej Kalifornii na sumę kilku dolarów. Potem ruszyłem w głąb pustym. Pierwszy odcinek pokonałem autostradą międzystanową nr 89, następnie po około kwadransie skręciłem na szosę, aby po chwili zboczyć także i z tej arterii na wąską ścieżynę, wiodącą do serca pustyni. Większość tych terenów należy do Indian Papago i dlatego właśnie uniknęły one plagi uprzemysłowienia gnębiącej Tuscon. W jaki sposób Jack i Shirley uzyskali prawa do swojego kawałka ziemi, do dziś nie mam pojęcia. Żyli tutaj samotnie, co wydaje się nieprawdopodobne u progu dwudziestego pierwszego wieku. Istnieją jednak w Stanach Zjednoczonych podobne miejsca, gdzie można umknąć i skryć się. Ostatni, pięciokilometrowy odcinek przebyłem po ubitym, ziemnym szlaku, któremu można było nadać miano drogi jedynie dzięki semantycznej żonglerce. Czas przestał odgrywać rolę. Mogłem pójść w ślady jednego z mych elektronów i cofnąć się aż do zarania świata. Była to pustka, która wysysa cierpienie ze skołatanej duszy, podobnie jak ciepło ujarzmia dzikie pląsy molekuł.

Na miejsce przybyłem późnym popołudniem. Za plecami pozostawiłem głębokie ślady kół i spaloną ziemię. Po lewej stronie widniały purpurowe szczyty gór spowite obłokami.

Łańcuch ten zakręcał stopniowo w stronę granicy meksykańskiej, gubiąc w tyle płaską, kamienistą pustynię. Nowoczesny dom Bryantów był tu jedynym intruzem. Całą posiadłość otaczał wyschnięty strumień, który dawno zapomniał, co to znaczy woda. Zaparkowałem samochód i udałem się w stronę budynku.

Mieszkali w dwupiętrowym, liczącym już dobre dwadzieścia lat domostwie, wzniesionym z drewna sekwojowego oraz szkła, wyposażonym w słoneczny taras na tyłach. Pod domem znajdował się system podtrzymywania życia: reaktor Fermiego, który napędzał uzdatniacze powietrza, obieg wodny, układ grzewczy i oświetleniowy. Raz na miesiąc przyjeżdżał inspektor z Tuscon Elektric, by sprawdzić stan urządzeń. Tego wymagało prawo wszędzie tam, gdzie ze względów finansowych zrezygnowano z trakcji napowietrznej, a w zamian zainstalowano niezależny agregat. Magazyn o powierzchni pięćdziesięciu jardów kwadratowych umieszczony pod budynkiem zapewniał zaopatrzenie w żywność na około miesiąc, zaś filtry wodne gwarantowały niezależność od miejskich hydrociągów. Cywilizacja mogłaby zniknąć z powierzchni ziemi, a Jack i Shirley żyliby jeszcze przez długie tygodnie w zupełnej nieświadomości.

Shirley siedziała akurat na tarasie, zajęta pracą nad soniczną rzeźbą. Przędła jakiś zwiewny kształt z poplątanej włóczki i lśniących tkanin. Ta dziwaczna konstrukcja wydawała z siebie ptasi świergot, który mimo swej delikatności niósł ze sobą olbrzymią moc. Ujrzawszy mnie, przerwała pracę, wstała i ruszyła ku mnie biegiem, z wyciągniętymi ramionami. Gdy pochwyciłem ją w objęcia i przycisnąłem do piersi, poczułem jak część znużenia ulatuje w niebyt.

— A gdzie Jack? — spytałem.

— Pisze coś. Zaraz do nas dołączy. A na razie pozwól, że pomogę ci się nieco rozgościć. Mój drogi, wyglądasz strasznie!

— Wszyscy mi to mówią.

— Jakoś temu zaradzimy.

Chwyciła moją walizkę i ruszyła w stronę domu. Zuchwałe rozkołysanie jej bioder oraz nagich pośladków wprawiło mnie w dobry nastrój i jakby nieco odświeżyło. Uśmiechnąłem się półgębkiem, gdy jej gibka postać zniknęła za progiem. Byłem pośród przyjaciół. Odnalazłem dom. Czułem, że mógłbym spędzić tu wiele miesięcy.

Poszedłem do swojego pokoju. Shirley zdążyła już wszystko przygotować: świeżą pościel, parę czasopism na sekretarzyku, nocną lampkę na stole, notes, pióro oraz dyktafon, gdybym chciał utrwalić jakieś pomysły. Po chwili dołączył Jack. Wetknął mi w garść butelkę piwa. Przymknęliśmy oczy, sącząc zimny napój.

Jeszcze tego wieczoru Shirley wyczarowała cudowny obiad, a potem, gdy upalny dzień przeistoczył się już definitywnie w chłodny zmierzch, usiedliśmy w saloniku, aby porozmawiać. Nie spytali ani słowem o moje badania i błogosławiłem ich za to. Dyskutowaliśmy natomiast sporo na temat ruchu apokaliptystów, gdyż gospodarze byli wyraźnie zafascynowani tym kultem zagłady, który ogarnął tyle umysłów.

— Prześledziłem starannie ich historię — oznajmił Jack. — Orientujesz się co nieco w tej materii?

— Nie za bardzo.

— Wszystko wskazuje na to, że podobne sekty powstają co tysiąc lat. Gdy nadchodzi schyłek milenium, zaczynają głosić, że koniec świata jest blisko. W roku 999 sprawa przybrała bardzo poważny obrót. Z początku opowieściom o zagładzie wiarę dali jedynie wieśniacy, lecz później także wysocy urzędnicy kościelni zaczęli trząść portkami i tak się zaczęło. Nastały czasy orgii modlitewnych, choć nie tylko.

— A gdy nastał rok 1000? — spytałem. — Świat nie zginął. Co się stało z kultem apokaliptystów?

— Doznali przykrego rozczarowania — odparła ze śmiechem Shirley. — Ale trudno nauczyć ludzi zdrowego rozsądku.

— W jaki sposób apokaliptyści wyobrażają sobie zagładę świata?

— W ogniu — wyjaśnił Jack.

— Kara Boża?

— Oczekują wojny. Wierzą, że przywódcy wszystko już przygotowali i spuszczą z uwięzi piekielny ogień, gdy nastanie pierwszy dzień nowego tysiąclecia.

— Od pół wieku nie mieliśmy wojny światowej — stwierdziłem. — Broń atomowa została użyta po raz ostatni w roku 1945. Czy nie można zatem przyjąć założenia, iż z biegiem lat nauczyliśmy się skutecznie zapobiegać apokalipsie?

— Istnieje jeszcze teoria kumulowania katastrof — odparł Jack. — Stany uporządkowane dążą do wybuchu. Spójrz na te wszystkie małe wojny: Korea, Wietnam, Bliski Wschód, Południowa Afryka, Indonezja…

— Mongolia i Paragwaj — dodała Shirley.

— Tak. Średnio jeden konflikt co siedem, osiem lat. Każdy tworzy ciąg odwetowych akcji, które dają motyw do kolejnych ataków, służących temu, aby wcielić w życie doświadczenia wyciągnięte z ostatniej wojny. W ten sposób rośnie agresja, co rzekomo doprowadzi w efekcie do rozpętania Ostatniej Wojny. A ma ona wybuchnąć i dobiec końca l stycznia roku 2000.

— Wierzysz w tę historię? — zapytałem.

— Osobiście? Nie bardzo — odparł Jack. — Po prostu przedstawiam jedną z teorii. Jak na razie nie widać oznak nadchodzącej zagłady, lecz przyznaję, iż diagnozę opieram jedynie na tym, co dotarło na ekrany. Niemniej, apokaliptyści potrafią zawrócić w głowie. Shirley, puść tę kasetę z rozruchami w Chicago, dobrze?

Wsunęła taśmę do odtwarzacza. Cała tylna ściana wybuchła feerią barw i rozpoczęła się nagrana relacja. Ujrzałem wieże Lake Shore Drive i Michigan Boulevard. Dostrzegłem dziwaczne postacie sunące autostradą, plażą, brzegiem zamarzniętego jeziora. Większość pomalowała się w krzykliwe pasy, jak wariaci na przepustce. Byli częściowo nadzy, lecz nie tą niewinną nagością co Jack i Shirley w upalne dnie, ale wyuzdaną i wulgarną nagością rozkołysanych piersi i umazanych pośladków. Wszystko zostało tu obliczone na wywołanie szoku: ożyły groteski Hieronima Boscha. Nagie ciała szaleńców obnażały nicość świata, skazanego ponoć na zagładę. Nie miałem dotąd pojęcia o istnieniu tego ruchu. Zaskoczył mnie widok dorosłej już kobiety wybiegającej przed kamerę, zataczającej piruet, zakasującej spódniczkę, kucającej i sikającej prosto na twarz leżącego mężczyzny. Obserwowałem jawną rozpustę, groteskową plątaninę ciał, grupy kopulujących ludzi. Niesamowicie gruba kobieta leżała rozciągnięta na plaży, śmiejąc się radośnie do młodzieńców obskakujących ją dookoła. Góry mebli płonęły jasnym ogniem. Oszołomieni policjanci oblewali tłum pianą, lecz nie zapuszczali się w głąb.

— Świat powoli ogarnia czysta anarchia — mruknąłem. — Od jak dawna już to trwa?

— Od lipca — odparła cicho Shirley. — Nic nie słyszałeś?

— Byłem bardzo zajęty.

— Obecnie przeżywamy wyraźne przesilenie — oznajmił Jack. — Z początku, w latach 93-94, był to ruch skupiający garstkę szaleńców na Środkowym Wschodzie. Byli przeświadczeni, iż należy rozpocząć intensywne modły, bo dzień zagłady nadejdzie już za niecałą dekadę. Postanowili nawracać i głosić prawdę o apokalipsie. W końcu ich posłanie padło na podatny grunt zbiorowej psychozy. Kult wymknął się spod kontroli. Przez ostatnie pól roku lansowano pogląd, iż nie warto marnować czasu na nic poza zabawą, gdyż koniec jest blisko.

Wzruszyłem ramionami.

— Masowe szaleństwo?

— Coś w tym guście. Na wszystkich kontynentach powstały grupy ludzi głęboko przeświadczonych, że bomby spadną na świat w rok od daty l stycznia. Jedzcie, pijcie i weselcie się. To chwytliwe hasło. Trudno sobie wyobrazić histerię, jaka zapanuje za rok, kiedy nadejdzie ostatni tydzień naszego świata. Może jedynie nasza trójka ocaleje.

Siedziałem wpatrzony w ekran jeszcze przez parę chwil, rozmyślając.

— Wyłącz odtwarzacz — poprosiłem w końcu.

Shirley zachichotała. — Jak to się stało, że o niczym nie słyszałeś, Leo?

— Żyłem w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości.

Ekran pociemniał. Kolorowe demony z Chicago wciąż przemykały po zakamarkach mojego umysłu. Świat staje na głowie — pomyślałem — a ja niczego nie widzę.

Shirley i Jack spostrzegli, jak wielkie wrażenie wywarły na mnie przepowiednie apokaliptystów o zagładzie, więc delikatnie zmienili temat rozmowy. Zaczęli opowiadać o pradawnych ruinach indiańskiej budowli, które odkryli na pustyni zaledwie parę mil od swego domu. Wkrótce poczułem się bardzo zmęczony i gospodarze posłali mnie do łóżka. Po kilku minutach Shirley zajrzała ponownie do mojego pokoju. Stała bez ubrania, a jej nagie ciało lśniło w drzwiach niczym świąteczny lampion.

— Potrzeba ci czegoś, Leo?

— Dziękuję, wszystko w porządku — odparłem.

— Wesołych świąt, mój drogi. A może zapomniałeś również i o tym? Jutro mamy Boże Narodzenie.

— Wesołych świąt, Shirley.

Posłałem jej całusa, a ona zgasiła światło. Kiedy smacznie spałem, Vornan-19 zstąpił na świat w odległości sześciu tysięcy mil od mojego łóżka. I odtąd nic już nie było takie samo jak przedtem. Dla nikogo.

Trzeci

W świąteczny poranek obudziłem się dość późno. Jack i Shirley byli już najwyraźniej od paru godzin na nogach. W ustach czułem gorzki posmak i nie tęskniłem zbytnio za towarzystwem, nawet gospodarzy. Zszedłem do kuchni i po cichu zaprogramowałem sobie śniadanie, co było jednym z moich przywilejów. Wyczuli mój nastrój i nie próbowali się narzucać. Dozownik autokucharza wyrzucił z siebie tost oraz kubek soku pomarańczowego. Nie zwlekając pochłonąłem ów posiłek i zamówiłem na dokładkę czarną kawę. Następnie wrzuciłem brudne naczynia do zmywarki, uruchomiłem ją i wyszedłem z domu. Spacerowałem samotnie przez trzy godziny. Po powrocie czułem się oczyszczony. Dzień był zbyt chłodny na opalanie albo roboty w ogródku. Shirley zaprezentowała parę swoich rzeźb. Jack poczytał trochę własnych wierszy, ja zaś opowiedziałem z wahaniem o zastoju w pracy. Później spożyliśmy doskonałą wieczerzę składający się z pieczonego indyka i lampki zmrożonego Chablis.

Dni, które nastały później, składały się z chwil ukojenia. Uspokoiłem wreszcie skołatane nerwy. Czasami chodziłem samotnie po pustyni, czasami chodziliśmy razem. Pokazali mi te indiańskie ruiny. Jack klękał raz po raz wydobywając z piasku gliniane skorupy: trójkątne kawałki ceramiki pomalowane w czarne kreski i kropki. Wskazał palcem zapadnięte kontury studni, resztki ściany wzniesionej z grubo ciosanych kamieni i gliny.

— Czy to dzieło Indian Papago? — spytałem.

— Wątpię. Ciągle nie mam pewności, ale moim zdaniem to jest zbyt dobre jak na Papago. Przypuszczam, iż są to pozostałości po kolonii Indian Hopi sprzed około tysiąca lat, którzy dotarli tutaj z Kayenta. Shirley zaproponowała, że przywiezie mi parę kaset na temat archeologii, gdy będzie następnym razem w Tuscon. Nasz bank danych nie posiada żadnych szczegółowszych analiz tych terenów.

— Mógłbyś poprosić o parę opracowań — podsunąłem. — Bibliotece z Tuscon nie sprawiłoby większych problemów przesłanie ci kopii za pomocą datafonu. A jeśli nie dysponują odpowiednimi książkami, mogą ściągnąć je z Los Angeles. Cała idea sieci informatycznej opiera się na tym, żebyś był w stanie zdobyć wszelkie dane nie wychodząc z domu, a nie…

— Wiem — odparł spokojnie Jack. — Nie chciałbym jednak wszczynać sensacji. Mogę w każdej chwili zorganizować grupę archeologów. Będziemy zdobywać książki w tradycyjny sposób, chodząc do biblioteki.

— Jak dawno już wiesz o tym miejscu?

— Od roku — wyjaśnił. — Nie ma pośpiechu.

Podziwiałem jego niezależność. Jak tej parze udało się ułożyć sobie życie na pustyni? Poczułem zazdrość i przez chwilę zapragnąłem pójść w ich ślady. Szybko jednak się opamiętałem. Nie wytrzymałbym długo mieszkając z nimi, nawet gdyby zgodzili się na to. Zaś samotne życie w innym zakątku pustyni nie pociągało mnie szczególnie. Moim miejscem był uniwersytet. Wiedząc, iż w każdej chwili jestem w stanie skryć się u Bryantów, mogłem czerpać zadowolenie z pracy. Myśl ta przyniosła ze sobą falę radości; minęło zaledwie kilka dni, a ja znów zacząłem spoglądać z nadzieją na dalsze badania!

Czas płynął szybko. Adwent roku 1999 uczciliśmy wyprawiając niewielkie przyjęcie, na którym upiłem się nieco. Uleciało ze mnie całe napięcie. Eksplozja letnich upałów zalała pustynię zaraz na początku stycznia, hasaliśmy więc nago po dworze, bezmyślnie radośni. Kaktus w ich ogrodzie wypuścił kaskadę żółtych kwiatów, pszczoły przyleciały nie wiadomo skąd. Pozwoliłem, by wielki kosmaty trzmiel z nóżkami upapranymi pyłkiem wylądował na mym ramieniu. Nie próbowałem go wystraszyć ani strząsnąć. Po chwili uleciał ku Shirley i zaczął badać gorącą dolinę jej piersi; potem zniknął. Śmialiśmy się głośno. Któż bałby się takiego grubego trzmiela?

Minęło już niemal dziesięć lat od czasu, gdy Jack opuścił uniwersytet i zabrał Shirley na pustynię. Początek roku zawsze uświadamia nam nieuchronność przemijania. Jak się zdaje jednak, od mniej więcej dziesięciu lat nasz proces starzenia uległ, jak gdyby, zahamowaniu. Choć skończyłem już pięćdziesiątkę, miałem niezłą kondycję i z wyglądu przypominałem mężczyznę znacznie młodszego. Włosy wciąż miałem kruczo czarne, twarz bez śladu zmarszczek. Byłem z tego zadowolony, aczkolwiek nie miało to zasadniczego wpływu na stan moich badań. W pierwszym tygodniu roku 1999 nie byłem ani o krok bliżej sukcesu, aniżeli w pierwszym tygodniu roku 1989. Wciąż poszukiwałem potwierdzenia swej teorii, iż przepływ czasu jest dwukierunkowy i że przynajmniej na poziomie cząstek elementarnych można go odwrócić. Przez całą dekadę kręciłem się w kółko, nic nie wnosząc, choć moja sława, chcąc nie chcąc, rosła, zaś nazwisko podawano nie raz jako kandydaturę do nagrody Nobla. W przypadku gdy fizyk teoretyczny staje się postacią publiczną można mieć pewność, iż coś zwichnęło mu karierę albo badania utknęły w ślepym zaułku — sytuację taką opisuje doskonale zasada Garfielda. Dziennikarzom jawiłem się jako tajemniczy czarodziej, który pewnego dnia ofiaruje światu wehikuł czasu, sam sobie natomiast jako nieudacznik, który zabrnął w labirynt bez wyjścia.

Minione dziesięciolecie odcisnęło natomiast piętno siwizny na skroniach Jacka, lecz ogólnie rzecz biorąc wyszedł z tej metamorfozy obronną ręką. Nabrał muskulatury i krzepy, tracąc na dobre swoją wrodzoną chorobliwą bladość. Ciało miał silne i poruszał się z niewymuszoną gracją, która zastąpiła młodzieńczą niezdarność. Cera ściemniała mu od ciągłego przebywania na słońcu. Jack sprawiał wrażenie człowieka żywego, pewnego siebie, tryskającego energią, stracił gdzieś niegdysiejszą ociężałość i znużenie.

Shirley zyskała najwięcej. Zmiany zaszły w niej niewielkie, lecz wszystkie na korzyść. Pamiętałem ją jako dziewczynę szczupłą, wiecznie szczebioczącą, zbyt wiotką — zdawałoby się — w talii, by unieść pełen biust. Czas usunął owe usterki. Opalone na brąz ciało nabrało doskonałych proporcji. Przypominała Afrodytę spacerującą pod arizońskim niebem. Owszem, przytyła z dziesięć funtów, lecz każda uncja została rozlokowana wręcz perfekcyjnie. Shirley była bez skazy i posiadała, tak samo jak Jack, nieprzebrane zasoby witalności, tej niezachwianej pewności siebie, która kierowała jej ruchami i słowami. Uroda wciąż w niej dojrzewała. Za dwa, trzy lata zacznie razić oczy swym pięknem. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że pewnego dnia przemieni się w słabowitą i pochyloną staruszkę. Ciężko było sobie uświadomić, że ta para jest tak samo skazana na bezlitosny wyrok nieodwracalnej zmiany, jak cała reszta śmiertelników.

Przebywanie w ich towarzystwie sprawiało czystą przyjemność. W drugim tygodniu postanowiłem poruszyć kwestię moich problemów z pracy. Jack słuchał z uwagą, chcąc zapewne wszystko zrozumieć, lecz chyba niezbyt nadążał za tokiem rozumowania. Czy to możliwe? Czy tak wybitny umysł mógł utracić całkowicie zdolność pojmowania fizyki? W każdym razie słuchał z zainteresowaniem, co mnie satysfakcjonowało. Błądziłem w ciemnościach, czułem, jakbym był obecnie znacznie dalej upragnionego odkrycia niż pięć czy osiem lat temu. Potrzebowałem wiernego słuchacza i znalazłem go w Jacku.

Cały problem tkwi w anihilacji antymaterii. Elektron wysłany w przeszłość zmienia ładunek na przeciwny — staje się pozytronem i natychmiast szuka swej antycząstki. A w tym wypadku znaleźć oznacza zginąć. W miliardowej części sekundy następuje niewielka eksplozja, w czasie której uwolniony zostaje foton. Proces odwrócenia czasu miałby zatem szansę powodzenia jedynie wtedy, gdybyśmy wysyłali cząstki do wszechświata pozbawionego wszelkiej materii.

Nawet gdybyśmy dysponowali dostateczną ilością energii, by przesyłać wstecz większe cząstki — protony, neutrony albo jądra helu — wciąż stalibyśmy w obliczu tego samego problemu. Każda rzecz wysłana w przeszłość ulegałaby natychmiastowej anihilacji, tworząc w efekcie jedynie nikły ślad ha skanerze. Prawdziwa podróż w czasie nie miała zatem najmniejszych szans powodzenia. Człowiek wysłany w przeszłość stałby się superbombą, założywszy, że istota żywa w ogóle jest w stanie znieść przemianę w antymaterię. Skoro ta część teorii nie rokowała większych nadziei, skoncentrowaliśmy swe wysiłki na zagadnieniu wszechświata pozbawionego materii. Szukaliśmy obszaru nicości, gdzie można by wysłać podróżnika w czasie, obserwując później jego zachowanie. Lecz to już przekraczało nasze możliwości.

— Pragniecie stworzyć sztuczny wszechświat? — spytał Jack.

— Dokładnie.

— Jesteście w stanie?

— Teoretycznie. Na papierze. Tworzymy pewien wzór, który rozrywa ścianę czasowego continuum. Następnie w powstałą dziurę wpuszczamy elektron.

— Lecz w jaki sposób obserwujecie jego późniejsze zachowanie?

— Nie obserwujemy — odparłem. — I w tym właśnie cały problem.

— Jasne — mruknął Jack. — Jeśli w danym wszechświecie istnieje jeszcze coś poza jednym jedynym elektronem, wszechświat ów nie jest już zupełnie pozbawiony materii i następuje nie chciana anihilacja. Nie ma zatem sposobu, aby obserwować wynik doświadczenia.

— Nazywamy to zasadą niepewności Garfielda — oznajmiłem kwaśno. — Teraz rozumiesz, gdzie utknęliśmy?

— Próbowaliście już jakoś modelować ten wasz równoległy wszechświat?

— Jeszcze nie. Nie chcemy na razie nic zmieniać w tej przestrzeni, przynajmniej póki nie zyskamy pewności, że znaleźliśmy jakieś rozwiązanie. Musimy przeprowadzić więcej eksperymentów. Nie ma przecież sensu tworzyć wyrwy w czasoprzestrzeni, nie rozpatrzywszy uprzednio wszelkich możliwości i konsekwencji.

Jack podszedł i klepnął mnie lekko w ramię.

— Och, Leo, Leo, nie żałowałeś nigdy, że nie zostałeś fryzjerem?

— Nie. Ale są chwile, kiedy wolałbym, aby fizyka była choć ciut łatwiejsza.

— Wówczas każdy fryzjer mógłby zostać fizykiem. Wybuchnęliśmy śmiechem i ruszyliśmy razem na taras, gdzie Shirley leżała w słońcu czytając książkę. Było jasne, rześkie styczniowe popołudnie. Niebo miało kolor metalicznego błękitu, wielkie obłoki wisiały nad szczytami wzgórz, słońce było wielkie i gorące. Czułem się wypoczęty i spokojny. Podczas dwutygodniowego pobytu tutaj odrzuciłem precz nękające mnie problemy — stały się niejako udziałem innego człowieka. Gdyby udało mi się uwolnić umysł od wszelkich lęków i kłopotów, być może po powrocie do pracy odnalazłbym nowe siły do walki z przeciwnościami.

Cały kłopot w tym, że nie myślałem już o wytyczaniu nowych szlaków. Wciąż tkwiłem w starych schematach, a one już mi nie wystarczały. Chciałem, by człowiek z zewnątrz spojrzał na wszystko trzeźwym okiem i wskazał mi właściwą drogę. Potrzebowałem Jacka. Lecz Jack zerwał nić łączącą go niegdyś z fizyką. Postanowił, że jego błyskotliwy umysł pozostanie bezczynny.

Shirley, leżąca na tarasie przetoczyła się na plecy, usiadła i pokazała zęby w uśmiechu. Jej ciało lśniło kropelkami potu.

— Co was wyciągnęło na dwór?

— Desperacja — wyjaśniłem. — Maleje pole manewru.

— Usiądźcie i wystawcie twarze do słońca.

Nacisnęła przycisk, który wyłączył radio. Nie spostrzegłem, żeby grało, póki nie wygasły ostatnie dźwięki.

— Słuchałam właśnie najświeższych wiadomości o człowieku z przyszłości — oznajmiła Shirley.

— Kto to taki? — spytałem.

— Vornan-19. Przybywa do Stanów Zjednoczonych!

— Nie sądzę, abym słyszał cokolwiek…

Jack posłał Shirley ostrzegawcze spojrzenie. Pierwszy raz widziałem, aby ją strofował. Pobudziło to tylko moją ciekawość. Chcą przede mną coś ukryć?

— To czysta bzdura — zauważył Jack. — Shirley nie powinna zawracać ci tym głowy.

— Możesz wyjaśnić, co miałaś na myśli?

— Vornan-19 to żywa odpowiedź zesłana apokaliptystom — stwierdziła Shirley. — Twierdzi, że przybył z roku 2999 jako turysta. Pojawił się w Rzymie, zupełnie nagi wylądował na Hiszpańskich Schodach, a kiedy próbowano go aresztować, powalił policjanta dotknięciem palca. Od tego czasu uraczył nas najróżniejszymi niespodziankami i sensacjami.

— Głupi kawał — stwierdził Jack. — Pewnie jakiemuś wariatowi znudziła się opowiastka o świecie, który przestanie istnieć za rok i zaczął udawać przybysza z przyszłości. A ludzie mu wierzą. Takie to już czasy. Kiedy histeria jest sposobem na życie, tłum podąża za każdym świrusem.

— Przypuśćmy jednak, że Vornan-19 jest podróżnikiem w czasie! — nalegała Shirley.

— Jeśli jest nim istotnie, to chciałbym go spotkać — wtrąciłem. — Mógłby wyjaśnić mi parę kwestii dotyczących zjawiska odwrócenia czasu.

Zachichotałem, a potem nagle spoważniałem. To wcale nie było zabawne. Westchnąłem ciężko.

— Masz rację, Jack. To zwykły szarlatan. Po co tracimy w ogóle czas na dyskusję o takim wariacie?

— Ponieważ istnieje możliwość, że mówi prawdę. Shirley wstała i odrzuciła opadające na twarz pukle długich, złotych włosów.

— Wywiady przedstawiają go jako osobę niezwykle zagadkową. Opowiada o przyszłości w sposób bardzo przekonujący. Och, być może to tylko inteligentna maska, w każdym razie niewątpliwie jest intrygujący. To człowiek, którego chciałabym kiedyś spotkać.

— Kiedy pojawił się po raz pierwszy?

— W dniu Bożego Narodzenia — odparła Shirley.

— A więc w czasie mego pobytu u was? I cały czas milczeliście?

Shirley wzruszyła ramionami.

— Sądziliśmy, że śledzisz na bieżąco wiadomości ze świata i po prostu nie uznałeś tego wydarzenia za godne uwagi.

— Nie zbliżyłem się nawet do ekranu, odkąd tu przyjechałem.

— Zatem najwyższy czas nadrobić zaległości — poradziła.

Jack sprawiał wrażenie poirytowanego. Ze zdziwieniem odebrałem ten spór między nimi. Gdy Shirley wyraziła ochotę na spotkanie z podróżnikiem w czasie, na twarzy jej męża zagościł gniewny grymas. Ciekawe, pomyślałem. Skoro tak wielkie zainteresowanie okazuje ruchowi apokaliptystów, dlaczego neguje możliwość istnienia innych nieprawdopodobnych zjawisk?

Osobiście, do człowieka z przyszłości zachowywałem stosunek raczej neutralny. Oczywiście ta historia z podróżowaniem w czasie nieźle mnie ubawiła. Strawiłem połowę życia, by dowieść fizycznej niemożliwości zaistnienia takiego procesu, więc podobne twierdzenia wywoływały u mnie jedynie gniew i zły humor. Pewnie właśnie dlatego Jack usiłował ukryć przede mną najświeższe wiadomości. Uważał, jak sądzę, że nie ma sensu dręczyć mnie opowieściami parodiującymi me własne badania i przypominać o problemach, od których pragnąłem przecież umknąć. Lecz ja zdążyłem otrząsnąć się z przygnębienia, kwestia cofnięcia czasu nie wywoływała już desperacji. Miałem ochotę przyjrzeć się nieco bliżej temu oszustowi. Facet najwyraźniej oczarował Shirley, a wszystko, co było zdolne oczarować Shirley, ciekawiło i mnie.

Wieczorem, w czasie największej oglądalności, jedna z sieci informacyjnych puściła program dokumentalny o Vornanie-19, zamiast zazwyczaj emitowanego o tej porze głupkowatego show. Świadczyło to o rozmiarach zainteresowania, jakim cieszyła się owa historia. Jak sądzę, program ten adresowany był do takich jak ja Robinsonów Crusoe, którzy zupełnie nie orientowali się w sytuacji. Nadrobiłem zaległości.

Zasiedliśmy na pneumofotelach przed ściennym ekranem i cierpliwie przeczekaliśmy porcję reklam. W końcu donośny głos oznajmił:

— To, co za chwilę obejrzycie, jest po części komputerową symulacją.

Na ekranie pojawił się Plac Hiszpański w dniu Bożego Narodzenia. Grupki ludzi zaludniały schody i sam plac, jak gdyby komputer symulujący całą sytuację został zaprogramowany przez Tiepolego. W zgrabnie zrekonstruowane tło przypadkowych przechodniów wdarł się symulowany obraz Vornana-19, który zstąpił prosto z nieba po świetlistym łuku. Komputery radzą sobie doskonale w takich sprawach. Nie ma najmniejszego znaczenia, że obiektyw kamery nie zdołał uchwycić jakichś niespodziewanych wydarzeń, gdyż zawsze można wydobyć je z otchłani czasu za pomocą sprytnego montażu i odpowiednich wstawek. Ciekawe, jak przyszłe pokolenia historyków ocenią te symulacje… jeśli oczywiście świat przetrwa dostatecznie długo.

Opadająca z nieba postać była naga, lecz programiści ominęli dość kłopotliwą sprawę zeznań zakonnic, ukazując przybysza jedynie od tyłu. Jestem pewien, że nie była to kwestia pruderii. Telewizja okazała bowiem sporą odwagę przy prezentacji zamieszek apokaliptystów, z których relację oglądaliśmy niedawno razem z Jackiem i Shirley. Sieci informacyjne z wyraźnym upodobaniem przedstawiają szczegóły anatomiczne ludzkiego ciała, gdy tylko podpada to pod decyzję sądu najwyższego, nakazującą dziennikarzom rzetelność w przedstawianiu faktów. Osobiście nie mam nic przeciwko takiemu przemycaniu nagości. Gołe ciało to tabu, które należało już dawno wyplenić z ludzkiej świadomości. Moim zdaniem, potrzeba więcej starań, by ośmielić w tej materii skostniałe społeczeństwo, nawet poprzez prezentacje gołych tyłków w serwisach informacyjnych. Jednak o milimetr za fasadą rzetelności kryje się zawsze tchórzostwo. W relacji nie pokazano lędźwi Vornana-19, gdyż trzy zakonnice przysięgły, że skrywał je mglisty obłok. Łatwiej ominąć sporną kwestię niż ryzykować urażeniem dewotów, zarzucając świętym siostrom składanie fałszywych zeznań.

Obserwowałem z uwagą jak Vornan-19 dokonuje inspekcji placu, a potem wchodzi niespiesznie po Hiszpańskich Schodach. Uśmiechnąłem się widząc podnieconego policjanta biegnącego za nim co sił, zdejmującego kurtkę i nagle padającego na ziemię jakby był rażony niewidzialnym piorunem.

Potem nastąpiła wymiana zdań między gościem a Horstem Kleinem. To już rozegrano bardziej pomysłowo. Skorzystano bowiem z usług samego Kleina, który rozmawiał z symulowanym obrazem przybysza. Młody Niemiec odgrywał własną partię, zaś komputer powtarzał to, co według Kleina mówił Vornan.

Sceneria uległa zmianie. Znaleźliśmy się nagle wewnątrz jakiegoś pomieszczenia, którego ściany i sufit zdobiła mozaika z wielokątów. Delikatna, termoluminescencyjna poświata rzucała nikły blask na twarze zgromadzonych. Vornan-19 dał się dobrowolnie aresztować, nikt bowiem nie był w stanie nawet go tknąć z powodu elektrycznych wyładowań, które natychmiast powalały napastnika. Przybysz został poddany gruntownemu przesłuchaniu. Mężczyźni stojący dookoła byli niepewni, wrodzy, zaskoczeni i wściekli. To była również symulacja. Nikt przecież nie myślał wówczas o nagrywaniu zeznań na żywo.

Vornan-19 płynną angielszczyzną powtórzył jeszcze raz wszystko to, co już powiedział Horstowi Kleinowi. Policjanci wciąż jednak wypytywali niestrudzenie o wszystkie fakty. Vornan spokojnie, jakby rozumiejąc ich nienawiść, parował zarzuty.

Kim był? Gościem. Skąd przybył? Z roku 2999. W jaki sposób? Dzięki systemowi transportu czasowego. W jakim celu przybył do nas? Aby na własne oczy obejrzeć czasy średniowiecza. Jack parsknął śmiechem.

— Niezłe. Uważa nas za średniowiecznych kmiotków!

— Mówi całkiem przekonująco — stwierdziła Shirley.

— To wszystko dzieło programistów — zauważyłem. — Jak na razie nie usłyszeliśmy ani jednego żywego słowa.

Ten stan rzeczy nie trwał jednak długo. Dziennikarz prowadzący program skwitował wypadki ostatnich dziesięciu dni w paru zdaniach, a następnie opowiedział ze szczegółami, jak Vornan-19 zajął najbardziej ekskluzywny apartament w wytwornym hotelu Via Vento, jak przyjmował tam wszystkich zainteresowanych swoją osobą, jak nabył ogromną szafę modnych fatałaszków, wynajmując na swe usługi jednego z najdroższych rzymskich krawców. Kwestia wiarygodności stała jakby na uboczu. Najbardziej zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Rzym zaakceptował jego opowieść. Czy ludzie naprawdę uwierzyli, że przybył z przyszłości? Czy raczej była to jedynie zmowa z ich strony, nieszkodliwa gra?

Na ekranie pojawiły się grupki apokaliptystów stojące przed hotelem i nagle pojąłem, dlaczego ów żart spotkał się z tak życzliwym przyjęciem. Vornan-19 przynosił światu nadzieję. Akceptując go, ludzie akceptowali przyszłość. Apokaliptyści próbowali zanegować istnienie przyszłości. Obserwowałem ich z uwagą: groteskowe maski, pomalowane twarze, swobodne pozy, transparenty uniesione wysoko w górę, głośne okrzyki. RADUJCIE SIĘ! KONIEC JEST BLISKI! Grozili pięściami w stronę hotelowych okien i obrzucali budynek pojemnikami z płynną farbą. Chwilę później brudne mury ociekały strugami czerwieni i błękitu. Mężczyzna z przyszłości był wrogiem ich kultu. Społeczność żyjąca w strachu przed nadchodzącą zagładą, naturalną koleją rzeczy zwróciła swe twarze ku niemu, z nową nadzieją. W erze apokalipsy wszelkie cuda są mile widziane.

— Ubiegłej nocy w Rzymie — oznajmił spiker — Vornan-19 odbył swą pierwszą konferencję prasową. Pytania zadawało mu trzydziestu reporterów reprezentujących największe stacje informacyjne z całego świata.

Niespodziewanie obraz rozmyła fala bezładnych barw, z której po chwili wyłoniła się nagrana relacja z konferencji. Tym razem nie była to jednak symulacja. Vornan stał tam we własnej osobie, na żywo, pierwszy raz ukazując się moim oczom.

Byłem wstrząśnięty.

Nie potrafię znaleźć innego słowa. Przez wzgląd na moje późniejsze z nim kontakty, pozwólcie, że wyjaśnię pewną kwestię: z początku uważałem go jedynie za dość pomysłowego oszusta. Pusty śmiech mnie ogarniał, gdy słyszałem jego opowieści. Czułem niechęć do wszystkich, którzy — niezależnie od motywów — postanowili brać udział w tej idiotycznej zabawie. Jednak ten pierwszy raz, gdy ujrzałem przybysza, wywarł na mnie zupełnie nieoczekiwane wrażenie. Mężczyzna spoglądał z ekranu uważnym wzrokiem, spokojny i wypoczęty, zaś jego obecność wydawała się znaczyć coś więcej niż zdolny był przekazać trójwymiarowy obraz.

Był mężczyzną szczupłym, niewysokim, o wąskich ramionach, smukłej kobiecej szyi i zgrabnej głowie uniesionej dumnie do góry. Miał wyraziste rysy twarzy: wystające kości policzkowe, kanciaste skronie, mocny podbródek, wydatny nos. Czaszka była nieco zbyt duża w porównaniu z resztą ciała; wysoko sklepiona, dłuższa niż szersza, a budowa potylicy z pewnością zainteresowałaby niejednego frenologa z uwagi na nader ciekawe wybrzuszenia i guzy. Owe nadzwyczajne cechy budowy nie były jednak na tyle dziwaczne, aby wzbudzić sensację na ulicach wielkiego miasta.

Włosy miał krótko przycięte, szare tak samo jak oczy. Mógł liczyć od trzydziestu do sześćdziesięciu lat. Jego skóra była gładka. Nosił bladoniebieską tunikę, uszytą z prostotą, która świadczyła o doskonałym smaku, a szyję owinął apaszką w kolorze wiśni — jedynym kolorowym akcentem stroju. Sprawiał wrażenie opanowanego, dostojnego, czujnego, inteligentnego, czarującego i nieco wzgardliwego. Przed oczyma stanął mi od razu błękitny kot syjamski, który był niegdyś moim ulubieńcem.

Przybysz miał w sobie dwuznaczną zmysłowość rasowego kocura, a że każdy taki zwierzak posiada zagadkową domieszkę żeńskiego pierwiastka, również i Vornan tego nie uniknął, emanował aurą wypielęgnowanej pantery. Nie chcę przez to wcale powiedzieć, że był eunuchem albo bezpłciowcem, a raczej hermafrodytą, osobnikiem dwupłciowym, zdolnym czerpać i przynosić przyjemność każdemu i wszystkiemu. Pragnę tu podkreślić, że takie było moje pierwsze wrażenie, nieskażone jeszcze tym, co na temat Vornana odkryłem dopiero później.

Daną osobę charakteryzują głównie oczy i usta. Tam też skupiała się moc Vornana. Wargi miał wąskie, usta nieco zbyt szerokie, zęby bez skazy, uśmiech rażąco jasny. Błyskał nim niczym latarnia morska, emanując nieskończonym ciepłem i troską, by zgasić go niespodziewanie, tak że usta pozornie znikały, a cała uwaga obserwatora przenosiła się na zimne, przenikliwe oczy. Na osobowość Vornana składały się dwie zasadnicze cechy: nieustające pragnienie miłości, wyrażane przez olśniewający uśmiech oraz wyrachowana oziębłość, o czym świadczył kamienny blask oczu. Szarlatan czy nie, z pewnością był niezwykłym człowiekiem i mimo niechęci, jaką darzyłem wszelkiego rodzaju zgadywanki, czułem przemożną potrzebę oglądania go na żywo. Symulacja jego osoby, którą oglądałem parę chwil wcześniej, posiadała wszystkie te same cechy zewnętrzne co oryginał, lecz zagubiła gdzieś całą jego moc. Vornan na żywo emanował magnetyzmem, którego brakowało komputerowej kukle.

Kamera trzymała go na wizji przez prawie pół minuty — wystarczająco długo, aby zaobserwować frapującą łatwość, z jaką sterował uwagą. Później obiektyw objął resztę sali, ukazując zgromadzonych reporterów. Nigdy nie interesowałem się bohaterami ekranu, rozpoznałem więc jedynie paru z nich. Fakt, iż światowe gwiazdy dziennikarstwa uznały przybycie Vornana godnym uwagi, świadczył sam za siebie. Dowodził ogromnego wpływu, jaki wywarł ów człowiek na społeczność naszego globu, podczas gdy my gnuśnieliśmy na pustyni. Kamera zatoczyła półkole, ukazując symbole naszej ery gadżetów: agregat zasilający urządzenia nagrywające, tępy pysk komputerowego złącza, drąg, z którego zwisały mikrofony, sieć sensorów głębi, które umożliwiały trójwymiarową relację oraz niewielki laser cezowy występujący w roli reflektora. Zazwyczaj wszystkie te akcesoria były starannie maskowane, lecz tym razem grały rolę pierwszoplanową — pewnie aby pokazać, że i my, ludzie średniowiecza, również znamy parę bajerów.

Konferencję prasową rozpoczęło pytanie zadane z charakterystycznym londyńskim akcentem:

— Panie Vornan, czy mógłby pan określić ogólne zamierzenia pańskiej wizyty?

— Oczywiście. Przybyłem z przyszłości, aby przekonać się osobiście o życiu człowieka w erze wczesnotechnologicznej. Wyruszyłem z roku 2999, według waszej rachuby czasu. Zamierzam odwiedzić większe ośrodki cywilizacyjne i zebrać pełne świadectwo o tej epoce, aby po powrocie móc je zaprezentować moim przyjaciołom.

Odpowiadał płynnie, bez oznak wahania. Nie czuć było nawet śladu akcentu: w podobny sposób mówią po angielsku komputery, składając podstawowe fonemy w słowa i zatracając przez to regionalną wymowę. Doskonała barwa głosu oraz dykcja nasuwały jednoznaczne przypuszczenie, iż mężczyzna ów nauczył się języka in vacuo, korzystając z jakiegoś urządzenia uczącego. Fin, Bask albo Uzbek żyjący w dwudziestym wieku, ucząc się angielskiego z taśm, mówiłby bardzo podobnie. Sam głos Vornana był dźwięczny, przyjemny w słuchaniu.

— Dlaczego nauczył się pan akurat angielskiego? — ciągnął rozmówca.

— Wydawał się być najbardziej popularnym językiem w średniowieczu.

— U was wyszedł już z użycia?

— Nie, ale funkcjonuje w bardzo zmienionej formie.

— Proszę opowiedzieć coś o świecie przyszłości. Vornan uśmiechnął się czarująco i spytał spokojnym głosem:

— Co mianowicie?

— Jak wygląda populacja?

— Nie jestem pewien. Przynajmniej kilkanaście miliardów ludzi.

— Czy sięgnęliście już do gwiazd?

— Och tak, oczywiście.

— Jak długo żyją ludzie w roku 2999?

— Aż do śmierci — odparł uprzejmie Vornan. — To znaczy, aż zdecydują się umrzeć.

— A gdyby nie zdecydowali się nigdy?

— Przypuszczani, że żyliby dalej. Naprawdę nie mam pojęcia.

— Jakie państwa stoją na czele?

— Nie ma już podziału na państwa. Jest tylko Centrala i luźno rozrzucone osiedla. To wszystko.

— Co to jest Centrala?

— Dobrowolna społeczność obywateli. W pewnym sensie jest to miasto, ale i coś więcej.

— Gdzie leży?

Vornan-19 zmarszczył lekko brwi.

— Na jednym z głównych kontynentów. Zapomniałem, jak to się u was nazywa.

Jack rzucił mi szybkie spojrzenie.

— Starczy już, co? To szajbus. Nie potrafi nawet sklecić zgrabnej historyjki!

— Nie, niech leci — poprosiła Shirley.

Sprawiała wrażenie zafascynowanej. Jack szykował się już, aby coś odpowiedzieć, więc szybko wtrąciłem:

— Tak, popatrzmy jeszcze chwilkę. To zdumiewający przypadek.

— …zatem macie tylko jedno miasto?

— Owszem — odparł Vornan. — Mieszkają tam ci, którzy cenią sobie życie we wspólnocie. Nie robią tego wcale z przyczyn ekonomicznych. Każdy jest w pełni samowystarczalny. U was fascynuje mnie szczególnie to wasze wzajemne powiązanie. Na przykład kwestia pieniędzy — bez nich głodujecie, chodzicie obdarci. Mam rację? Nie posiadacie niezależnych środków produkcji. Jak sądzę, nie opracowaliście dotąd metody przemian energii, prawda?

— To zależy, co masz na myśli mówiąc „przemiana energii” — odrzekł szorstko ktoś z amerykańskim akcentem. — Rodzaj ludzki zna sposoby uzyskiwania energii, odkąd zapłonęło pierwsze ognisko.

— Mam na myśli wydajną przemianę energii — wyjaśnił Vornan z wyrazem zakłopotania na twarzy. — Pełne wykorzystanie mocy zawartej w pojedynczym… hmm… pojedynczym atomie. Nie znacie tego procesu?

Spojrzałem na Jacka z ukosa. Ściskał podnośnik swego pneumofotela z wyrazem udręki na twarzy. Odwróciłem pospiesznie wzrok, jakbym pogwałcił czyjąś najsekretniejszą prywatność. Zrozumiałem, że pytanie zadane przed dekadą doczekało się wreszcie choć częściowej odpowiedzi.

Kiedy skupiłem uwagę ponownie na ekranie, Vornan wyczerpał już temat przemian energii.

— …wyprawę dookoła świata. Pragnę zakosztować wszystkiego, co oferuje wasza epoka. A zacznę od Stanów Zjednoczonych Ameryki.

— Dlaczego?

— Aby ujrzeć proces dekadencji w trakcie jego trwania. Gdy odwiedza się upadającą cywilizację, najlepiej rozpocząć wizytę od jej najpotężniejszego komponentu. Mam wrażenie, iż źródło chaosu, który was pochłonie, już teraz odnaleźć można właśnie w Stanach Zjednoczonych. Dlatego więc zamierzam tam właśnie rozpocząć poszukiwanie symptomów.

Mówił dobrotliwym tonem w trybie bezosobowym, jak gdyby upadek naszej społeczności rozumiał się sam przez się, a wspominanie o czymś tak oczywistym nie niosło żadnych podtekstów obraźliwych. W chwilę później błysnął swym uśmiechem, tak promiennym, że zgromadzeni zapomnieli natychmiast o mroku kryjącym się w jego słowach.

Konferencja dobiegała końca w ospałej atmosferze. Sporadyczne pytania o świat Vornana i sposób, w jaki dotarł do naszej epoki spotykały się w odpowiedzi z niejasnymi ogólnikami. Mówił, iż na dany temat udzieli bliższych informacji przy następnej okazji albo stwierdzał wprost, że nie ma o tym pojęcia. Szczególnie wykrętnie odpowiadał na pytania dotyczące wypadków czekających nasz świat w niedalekiej przyszłości. Wszyscy zrozumieli, że gość pragnie zakończyć spotkanie. Odniosłem wrażenie, że nie ma zbyt wysokiego mniemania o naszych osiągnięciach. Był nieco zaskoczony, odkrywszy, iż na tak wczesnym etapie rozwoju historycznego wiemy, co to jest elektryczność, energia atomowa i podróże kosmiczne. Nie krył swego lekceważenia, lecz co dziwne, jego zarozumiałość nie wywoływała wcale irytacji. A kiedy wydawca kanadyjskiego faxikuriera spytał: „A tak szczerze mówiąc, twoim zdaniem, uwierzymy w całą tę historię?” Vornan odparł uprzejmie: „Cóż, dla mnie osobiście możecie nie uwierzyć ani jednemu słowu. Naprawdę nie zrobi mi to większej różnicy”.

Kiedy relacja dobiegła końca, Shirley zwróciła się do mnie:

— Ujrzałeś właśnie legendarnego człowieka, przybysza z dnia jutrzejszego. Co o nim sądzisz, Leo?

— Rozbawił mnie szczerze.

— A przekonał?

— Nie bądź naiwna. To tylko zgrabnie obmyślona kaczka dziennikarska, która ma komuś przynieść określone korzyści. Lecz jedno trzeba przyznać: facet potrafi być czarujący.

— Faktycznie — przyznała Shirley. Spojrzała na męża.

— Jack, kochanie, czy miałbyś coś przeciwko, gdybym się z nim przespała? Jestem pewna, że ci z przyszłości zdołali wymyśleć parę nowych łóżkowych numerków. Warto by się czegoś od nich nauczyć.

— Bardzo zabawne — odburknął Jack.

Twarz pociemniała mu z wściekłości. Shirley widząc to, zaraz umilkła. Zaskoczyła mnie jego gwałtowna reakcja na tę w sumie żartobliwą i niewinną propozycję. Sądziłem, iż ich związek jest dość solidny, aby umieli znosić figlarne żarciki. Chwilę później przyszło mi jednak do głowy, że może Jacka wcale nie zdenerwowała uwaga Shirley o intymnym kontakcie z Vornanem. Może wciąż trawił słowa przybysza o całkowitej przemianie energii, o zdecentralizowanym świecie, gdzie każdy stanowi odrębną, samowystarczalną jednostkę…

— Wybaczcie — poprosił i wyszedł z pokoju. Wymieniliśmy z Shirley zakłopotane spojrzenia. Zagryzła wargę, szarpnęła niesforny kosmyk włosów i powiedziała cicho:

— Przepraszam, Leo. Wiem, co go gnębi, lecz muszę milczeć.

— Nie szkodzi. Ja też się chyba domyślam.

— Tak, ty jeden byłbyś w stanie.

Odsłoniła okno. Dostrzegłem Jacka stojącego na tarasie, wspartego na poręczy, pochylonego lekko naprzód i wpatrzonego w ciemniejącą pustynię. Błyskawica przecięła szczyty gór wznoszących się na zachodzie, a zaraz potem nadleciał podmuch porywistego wiatru. Strugi deszczu spłynęły po szybie. Jack pozostał bez ruchu, niczym posąg, pozwalając, by burza chłostała go z całą swą zaciętością. Pod stopami poczułem cichy pomruk domowego krwioobiegu. To pompy zaczęły wsysać deszczówkę do cystern; przyda się na później. Shirley podeszła bliżej i położyła mi dłoń na ramieniu.

— Boję się — szepnęła. — Leo, naprawdę się boję.

Czwarty

Przejdźmy się po pustyni — zaproponował Jack. — Chciałbym z tobą pogadać, stary.

Minęły dwa dni od telewizyjnej relacji z konferencji prasowej. Od tego czasu ekran pozostawał niemy, a całe napięcie opuściło dom, niczym fala odpływu. Zamierzałem następnego dnia wrócić do Irvine, bo praca pilnie mnie wzywała. Czułem także w głębi duszy, że Jack i Shirley powinni samotnie przezwyciężyć swoje problemy. W czasie ostatnich dwóch dni Jack odzywał się bardzo rzadko. Próbował dzielnie zapanować nad bólem promieniującym z otwartej rany. Jego zaproszenie zaskoczyło mnie mile.

— Shirley pójdzie z nami? — spytałem.

— Nie ma potrzeby. Wystarczy, że ruszymy w dwójkę.

Gdy odchodziliśmy, Shirley leżała na plecach z przymkniętymi oczyma, w południowym blasku, wystawiając swe gibkie ciało na pieszczotę słońca. Uszliśmy z Jackiem dobrą milę rzadko uczęszczaną ścieżyną. Piach wciąż był wilgotny po ulewnym deszczu, a skąpa roślinność wybuchła gwałtowną zielenią.

Jack przystanął w miejscu, gdzie trzy wysokie, połyskujące miką monolity utworzyły coś na kształt naturalnego Stonehenge. Klęknął przed jednym z głazów, by wyrwać kępę szałwii rosnącą obok. Gdy w końcu uporał się z rośliną, odrzucił ją i spytał poważnie:

— Leo, czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dlaczego rzuciłem pracę na uniwersytecie?

— Wiesz przecież, że tak.

— Jak ci wówczas wyjaśniłem tę decyzję?

— Że utknąłeś w martwym punkcie — powiedziałem. — Że znudziła cię praca, że straciłeś wiarę w siebie i w fizykę, że pragniesz uciec wraz z Shirley do swego gniazdka, by pisać i rozmyślać.

Pokiwał głową.

— To było kłamstwo.

— Wiem.

— Ale nie do końca. Rzeczywiście pragnąłem umknąć i żyć poza granicami normalnego świata. Lecz kłamstwem była historia o martwym punkcie. Nic bardziej błędnego. Nie było żadnego martwego punktu i w tym tkwi cały problem. Bóg jeden wie, jak bardzo chciałem trafić ze swymi badaniami w ślepy zaułek. Lecz postrzegałem wszystko wyraźnie, aż do końcowego sukcesu. Odpowiedzi były w zasięgu ręki. Wszystkie odpowiedzi, Leo.

Dziwny skurcz szarpnął moim lewym policzkiem.

— I byłeś w stanie przerwać prace wiedząc, że jesteś tak blisko sukcesu?

— Tak.

Ponownie uklęknął przy wielkim głazie i zaczął i przesiewać piasek przez palce. Nie patrzył na mnie. Wreszcie rzekł:

— Zastanawiam się, czy był to akt moralnego zwycięstwa, czy też przejaw tchórzostwa? Jak myślisz, Leo?

— Sam odpowiedz na to pytanie.

— Wiesz dokąd zmierzały moje badania?

— Sądzę, że pierwszy zdałem sobie z tego sprawę — odparłem. — Lecz postanowiłem milczeć. Zrozumiałem, że sam musisz dokonać wyboru. Ani razu nie dałeś poznać, że dostrzegłeś szersze możliwości zastosowania swych prac. Sprawiałeś wrażenie, jakbyś uważał badania nad siłami wiążącymi atom za czysto teoretyczne rozważania.

— Bo tak było w istocie. Przez pierwsze półtora roku.

— A potem?

— Spotkałem Shirley, pamiętasz? Nie znała się zupełnie na fizyce. Socjologia, historia — to była jej domena. Wyjaśniłem Shirley o co chodzi w moich badaniach. Nie zrozumiała, więc użyłem prostszych terminów, a później jeszcze prostszych. Wyrażenie w słowach tego, co dotąd miało postać paru równań, było dla mnie przydatnym doświadczeniem. Wreszcie oznajmiłem, iż zamierzam zbadać i wyzwolić siły spajające atom. A ona wówczas spytała: „To oznacza, że będziemy mogli rozbijać atomy bez powodowania olbrzymich wybuchów?” „Zgadza się” odparłem. „Bralibyśmy trochę dowolnej materii i wyzwalali z niej energię zdolną zaspokoić potrzeby całej gospodarki”. Shirley spojrzała na mnie zaskoczona i spytała: „To oznaczałoby zagładę naszego systemu ekonomicznego, prawda?”

— Nigdy przedtem nie przyszła ci do głowy podobna konkluzja?

— Nigdy, Leo. Nigdy. Byłem tym wymizerowanym dzieciakiem z M.I.T., pamiętasz? Nie myślałem o wdrażaniu nowych technologii. Shirley wywróciła wszystko do góry nogami. Zacząłem mieć wątpliwości. Zadzwoniłem do biblioteki i zamówiłem kilka opracowań na temat inżynierii, a Shirley przyniosła podręczniki podstaw ekonomii. Wówczas zrozumiałem. Ktoś mógłby wykorzystać moje równania, aby dostarczyć światu nieograniczonych ilości energii. Ja przecież odkryłem drugie E = MC2. Przeraziłem się. Nie mogłem wziąć na siebie odpowiedzialności za zagładę świata. Niesiony pierwszym impulsem, chciałem biec do ciebie po radę.

— Dlaczego zrezygnowałeś? Jack wzruszył ramionami.

— Bo byłoby najłatwiej zwalić wszystko na ciebie. W każdym razie miałem świadomość, że z pewnością wiesz dokąd prowadzą moje badania. Skoro milczysz, to znaczy, że pragniesz, abym sam rozstrzygnął moralny dylemat. Poprosiłem więc o ten urlop na prace badawcze, trwoniłem czas na zabawie akceleratorem i rozmyślałem o sprawach, które dręczyły moje sumienie. Sam sobie zadawałem pytanie, jak bym postąpił na miejscu Oppenheimera, Fermiego i reszty chłopaków, którzy skonstruowali bombę atomową. Pracowali w czasie wojny, by unicestwić śmiertelnego nieprzyjaciela swego narodu. I nawet w takiej sytuacji mieli wątpliwości. Ja natomiast nie tworzyłem nic, co mogłoby ocalić społeczeństwo ludzkie przed wyraźnym, groźnym niebezpieczeństwem. Ja prowadziłem nikomu niepotrzebne badania, których wyniki po opublikowaniu wstrząsnęłyby strukturą ekonomiczną naszego świata. Byłem wrogiem ludzkości.

— Dzięki szeroko dostępnej przemianie form energii — rzekłem cicho — zniknęłyby głód, pragnienie, wielkie monopole…

— I nastałby także pięćdziesięcioletni okres chaosu, kiedy to nowy ład nabierałby realnych kształtów. Imię Jacka Bryanta stałoby się przekleństwem. Leo, nie potrafiłem podjąć tej decyzji. Nie byłem w stanie wziąć takiej odpowiedzialności na swe barki. Dopiero pod koniec trzeciego roku pobytu na uniwersytecie dokonałem wyboru. Rzuciłem pracę i przyjechałem tutaj. Popełniłem zbrodnię wobec nauki dla uniknięcia większego zła.

— I czujesz się winny?

— Oczywiście, że czuję się winny. Minione dziesięciolecie miało przynieść pokutę za tamtą haniebną ucieczkę. Zastanawiałeś się kiedyś, o czym będzie ta wielka książka, którą piszę?

— Wielokrotnie.

— To swego rodzaju esej autobiograficzny: apologia pro vita sua. Wyjaśniam tam wszystko: nad czym pracowałem, jak zrozumiałem prawdę, dlaczego wstrzymałem badania i co wtedy czułem. Ta książka to swego rodzaju sprawdzian moralnej odpowiedzialności wobec nauki. W specjalnym dodatku przytaczani pełen tekst moich teorii.

— W postaci nieukończonej?

— Tak — odrzekł Jack. — Pełen tekst. Wspominałem przecież, że badania były na ukończeniu. Dopełniłem dzieła przed pięciu laty. Wszystko zostało zawarte w tym manuskrypcie. Dysponując miliardem dolarów oraz doskonale wyposażonym laboratorium, każda korporacja byłaby w stanie przetworzyć moje równania w sprawnie działający agregat wielkości orzecha włoskiego. Po jednorazowym dostarczeniu mu odrobiny zwyczajnego piasku, urządzenie działałoby w nieskończoność.

W tym momencie poczułem, jakby Ziemia zadrżała w swych posadach. Po długiej chwili milczenia spytałem:

— Dlaczego zwlekałeś tak długo z podjęciem tego tematu?

— Wczorajsza relacja przepełniła czarę. Ten rzekomy facet z przyszłości opowiadał o rozproszonej cywilizacji, w której każdy człowiek jest samowystarczalną jednostką, gdyż korzysta z dobrodziejstw całkowitej przemiany energii. To była wizja przyszłości, którą sam ukształtowałem.

— Nie wierzysz chyba…

— Nie wiem, Leo. To przecież bezsens — człowiek przybyły z przyszłości odległej o tysiąc lat. Byłem szczerze przeświadczony, że to świr… póki nie zaczął roztaczać wizji zdecentralizowanego świata.

— Pomysł uwolnienia całej energii zawartej w atomie liczy sobie wiele lat. Ten facet jest sprytny jak cholera. Mógł oprzeć swoją bajeczkę na ogólnikowych przypuszczeniach. Nie oznacza to w żadnym wypadku, że mówi prawdę i że twoje równania wykorzystano w praktyce. Wybacz, Jack, ale wydaje mi się, że trochę przeceniasz własną wyjątkowość. Wydobyłeś pewną myśl ze wzburzonej sadzawki futurystycznych marzeń i sprawiłeś, że stała się rzeczywistością, lecz nikt poza tobą i Shirley o tym nie wie. Nie możesz pozwolić, aby ślepy strzał wpędził cię…

— Lecz przypuśćmy, że to wszystko prawda, Leo.

— Skoro tak bardzo martwi cię ta możliwość, dlaczego nie spalisz manuskryptu? — spytałem.

Spojrzał na mnie zaszokowany, jakbym namawiał go do zbrodni.

— Nie mógłbym tego zrobić.

— Ochroniłbyś w ten sposób ludzkość przed zapaścią, za którą z góry bierzesz na siebie odpowiedzialność.

— Manuskrypt spoczywa w bezpiecznym miejscu, Leo.

— Gdzie?

— Pod ziemią. Zbudowałem specjalnie w tym celu piwnicę i połączyłem ją dość przemyślnie z reaktorem. Gdyby ktokolwiek próbował wedrzeć się tam przemocą, pręty bezpieczeństwa zostałyby wyciągnięte ze stosu i cały dom wyleciałby w powietrze. Nie muszę niszczyć swego dzieła. Nigdy nie wpadnie w niewłaściwe ręce.

— Przyjmijmy jednak, że wpadło w niepowołane ręce w odległej przyszłości. Bo przecież w czasach Vornana-19 świat powszechnie korzysta z twojego systemu energetycznego. Prawda?

— Sam nie wiem, Leo. To czyste szaleństwo. Czuję, że powoli popadam w obłęd.

— Załóżmy dla potrzeb dyskusji, że Vornan-19 mówi prawdę i w roku 2999 rzeczywiście istnieje taki system uzyskiwania energii. Zgoda? W porządku, ale nie wiemy przecież, czy to ty jesteś jego wynalazcą. Przypuśćmy, że spalisz manuskrypt. Taki czyn zmieniłby bieg historii, i system gospodarczy, przedstawiony przez przybysza, nie zaistniałby w ogóle. Spalenie książki odebrałoby rację jego egzystencji. Tym sposobem upewniłbyś się, że przyszłość została ocalona przed straszliwym losem, jaki dla niej zgotowałeś.

— Nie, Leo. Gdybym nawet spalił notatki, fizycznie wciąż byłbym obecny. Mógłbym odtworzyć równania z pamięci. Niebezpieczeństwo spoczywa w mym mózgu. Niszcząc notatki niczego nie przesądzam.

— Istnieją narkotyki oczyszczające pamięć…

Jack wzruszył ramionami.

— Nie mógłbym im zawierzyć.

Przejął mnie strach. Czułem, jakbym runął w otchłań i wtedy po raz pierwszy ujrzałem rozmiar paranoi, której uległ mój przyjaciel. Zniknął gdzieś pogodny ekstrawertyk z dawnych dni. Jack zadręcza się myślą, że sprytny, aczkolwiek niespecjalnie przekonywujący gracz rzeczywiście reprezentuje odległą przyszłość, którą on sam pomógł ukształtować.

— Czy mógłbym ci w czymś pomóc? — spytałem cicho.

— Owszem, Leo. Jest taka jedna sprawa.

— Mianowicie?

— Postaraj się o osobiste spotkanie z Vornanem-19. Jesteś ważną figurą w świecie nauki. Możesz pociągnąć za odpowiednie sznurki. Porozmawiaj z nim poważnie. Sprawdź, czy jest oszustem, tak jak podejrzewamy.

— Jasne, że jest oszustem.

— Sprawdź to, Leo.

— A jeśli jest tym, za kogo się podaje? Oczy Jacka zapłonęły niespokojnym światłem.

— Wypytaj o jego epokę. O proces przetwarzania energii atomowej — kiedy został wynaleziony, przez kogo. Może odkryją to zjawisko dopiero za pięćset lat, całkowicie niezależnie. Może ja nie będę miał z tym nic wspólnego. Wyciągnij z niego całą prawdę. Muszę wiedzieć.

Cóż mogłem na to rzec?

Miałem powiedzieć: Słuchaj, stary, dostałeś kota? Miałem błagać, aby poddał się leczeniu? Miałem sam stwierdzić u niego paranoję i stracić najlepszego przyjaciela? Lecz z drugiej strony, udział w tym wariactwie napawał mnie odrazą. Załóżmy nawet, że uda mi się dotrzeć do Vornana-19, że uzyskam prywatną audiencję. Nie miałem przecież najmniejszej ochoty ani przez chwilę robić z siebie durnia, okłamując tego szarlatana, że biorę jego idiotyzmy poważnie.

Pozostawało kłamstwo. Mogłem wymyślić jakąś uspokajającą opowiastkę.

Byłoby to jednak niegodne. Ciemne, smutne oczy Jacka błagały o uczciwą pomoc. Postanowiłem go nie zawieść.

— Zrobię, co będę mógł.

Uścisnął mi rękę. Do domu wracaliśmy w milczeniu.

Następnego ranka, gdy pakowałem walizkę, Shirley weszła do pokoju ubrana w obcisły, lśniący zawój, który podkreślał cudowne kształty jej ciała. Ostatnio widywałem ją ciągle nagą i dopiero to skromne okrycie uzmysłowiło mi na nowo urodę Shirley oraz fakt, że moja miłość do niej nie była, mimo wszystko, pozbawiona ładunku pożądania.

— Jak wiele ci opowiedział? — spytała.

— Wszystko.

— O manuskrypcie? O tym, czego się lęka?

— Tak.

— Jesteś w stanie mu pomóc, Leo?

— Nie wiem. Jack chce, abym nawiązał kontakt z tym człowiekiem i rozwiał wszelkie wątpliwości. Nie wszystko musi pójść po jego myśli. Założywszy nawet, że zrealizuję ten cel, to i tak moje wysiłki mogą jedynie zaszkodzić.

— Jack bardzo to wszystko przeżywa. Martwię się o niego. Pozornie wygląda zdrowo i rześko, lecz ta sprawa męczyła go już od lat. Utracił zdolność obiektywnego widzenia.

— Myślałaś, aby sprowadzić lekarza?

— Nie mam dość odwagi — szepnęła. — Boję się nawet o tym głośno wspomnieć. Jack przeżywa moralny kryzys i muszę to zaakceptować. Nie chcę traktować tego stanu jak choroby. Przynajmniej na razie. Może kiedy wrócisz z wiadomością, że ten przybysz to zwykły oszust, Jack otrząśnie się ze swojej obsesji. Postarasz się?

— Zrobię, co będę mógł, Shirley.

Nagle znalazła się w moich ramionach. Głowę położyła mi na ramieniu. Jej piersi, szczelnie obciągnięte materiałem, przylgnęły do mnie, palcami dotykała moich pleców. Trzęsła się i łkała. Przyciągnąłem ją mocno do siebie, aż sam również zacząłem dygotać, choć z innej zgoła przyczyny. Delikatnie rozluźniłem uchwyt łączący nasze ciała. Godzinę później jechałem już wyboistym szlakiem w kierunku Tuscon i nitki transportowej, która miała mnie zawieźć z powrotem do Kalifornii.

Dotarłem do Irvine o zmroku. Przycisnąłem kciuk do tabliczki umocowanej obok drzwi i wszedłem do środka. Po trzytygodniowej przerwie w wietrzeniu, cuchnęło stęchlizną. Widok znajomych stert papierów dodał mi jednak otuchy. Zdążyłem tuż przed deszczem. Chodziłem po pustych pokojach czując, że coś skończyło się definitywnie — było to uczucie podobne temu, jakie ogarnia człowieka w ostatni dzień lata. Znów byłem sam, wakacje minęły, blask arizońskiego słońca ustąpił pola smutnym mgłom kalifornijskiej zimy. Nie ujrzę już Shirley krzątającej się gorączkowo po domu ani Jacka roztaczającego przede mną swe niezrozumiałe teorie. Tym razem jednak powrót do domu niósł z sobą przeżycie znacznie boleśniejsze. Utraciłem bowiem silnego, trzeźwo myślącego przyjaciela z dawnych lat. Nowy Jack był już zupełnie innym człowiekiem. Gnębiony irracjonalnymi koszmarami, u wrót paranoi. Nawet spalona na brąz Shirley nie jawiła mi się już jako bogini. Reagowała na problemy jak normalna, zwykła kobieta, zatroskana sytuacją męża. Jechałem ku nim ze skołatanym sercem, pełen rozterek. Wróciłem wolny od wszelkich wątpliwości, lecz wizyta ta drogo mnie kosztowała.

Rozjaśniłem szyby i spojrzałem na falujący Pacyfik, na czerwonawą wstęgę plaży, na mleczne tumany mgły wirujące w poskręcanych sosenkach, które wyrastały z nieurodzajnej gleby. Odór stęchlizny zniknął gdzieś nagle i poczułem aromatyczny zapach morskiego powietrza, wessanego przez wentylatory. Wsadziłem muzyczną kostkę do odtwarzacza. Za chwilę z tysiąca miniaturowych głośników popłynął Bach. Nalałem trochę koniaku do szklanki. Przez chwilę siedziałem w milczeniu sącząc alkohol i pozwoliłem, by dźwięki spowiły moje ciało szczelnym kokonem. Poczułem dziwną błogość. Rankiem miałem znów rozpocząć beznadziejne badania. Moi przyjaciele cierpieli męczarnie. Światem wstrząsały wyczyny apokaliptystów, a na dodatek przybył jeszcze emisariusz z odległej przyszłości. Ale przecież po świecie zawsze krążą fałszywi prorocy, ludzie ciągle przeżywają tragedie łamiące im serca, a dobro nieustannie zmaga się ze złem i niewiarą. Nic w tym nowego. Nie należy się nad sobą rozczulać. Żyj nowym dniem, pomyślałem, stawiaj czoła wyzwaniom, nie myśl za wiele, rób co do ciebie należy i pokładaj nadzieję w przyszłym życiu, w lepszym świecie. Niezłe. Niechaj wstanie już świt.

Po chwili przypomniałem sobie, że powinienem znów podłączyć telefon. To był błąd.

Służba wie, że podczas pobytu w Arizonie przestaję istnieć dla świata. Wszelkie telefony są łączone z moją sekretarką, która samodzielnie podejmuje decyzje, bez uprzednich konsultacji ze mną. Lecz jeśli sprawa jest szczególnie ważna, dziewczyna pozostawia wiadomość w moim domowym aparacie, abym po powrocie mógł się od razu zapoznać z sytuacją. Gdy tylko włączyłem telefon, automatyczna sekretarka natychmiast głośno przypomniała o sobie. Rozległ się dzwonek, a ja machinalnie uruchomiłem zapis. Pociągła, sympatyczna twarz mojej asystentki pojawiła się na ekranie.

— Doktorze Garfield, jest piąty stycznia. Dziś odebrałam kilkanaście telefonów od Sanforda Kralicka, członka personelu Białego Domu. Pan Kralick nalegał, abym połączyła go z panem bezpośrednio. Posunął się nawet do gróźb. Gdy wreszcie przekonałam go, że nie może z panem rozmawiać, poprosił, aby zadzwonił pan do Białego Domu natychmiast po powrocie, bez względu na porę. Twierdził, że to sprawa niezwykłej wagi państwowej. Podaję jego numer…

Tu kończył się zapis. Nigdy dotąd nie słyszałem o panu Sanfordzie Kralicku, lecz przecież ekipy prezydenckie zmieniają się jak w kalejdoskopie. W ciągu ubiegłych ośmiu lat, od czasu gdy stałem się mimo woli jednym z uczonych mędrców tego świata, miałem chyba pięć telefonów z Białego Domu. Moją twarz pokazano na okładce któregoś z popularnych, wysokonakładowych tygodników, co zapewniło mi opinię człowieka, którego należy podziwiać. Jawiłem się jako odkrywca granic ludzkiego poznania, główna postać w amerykańskiej fizyce. Odtąd przylgnęło do mnie miano wielkiego uczonego. Od czasu do czasu proszono, abym użyczył swego nazwiska tej czy tamtej oficjalnej konferencji na rzecz Dobra Narodowego albo Etycznej Konstrukcji Społeczeństwa Ludzkiego. Wzywano mnie również do Waszyngtonu, gdzie wyjaśniałem zażywnym kongresmanom tajniki teorii cząstek elementarnych, gdy akurat omawiano sprawę funduszy na nowy akcelerator. Stałem w pierwszym rzędzie, gdy pewnemu śmiałemu badaczowi kosmosu wręczano nagrodę Goddarda. Obłęd udzielił się również środowisku naukowemu, które powinno przecież pozostać zawsze trzeźwe, nieczułe na przemijające trendy. Nierzadko musiałem przewodniczyć dorocznym zjazdom A.A.A.S.[2] albo wyjaśniać delegacjom oceanografów i archeologów, co doniosłego dzieje się obecnie w dziedzinie, którą z taką chlubą reprezentuję.

Przyznaję niechętnie, że brałem udział w tych wszystkich nonsensach, lecz nie czyniłem tego dla sławy. Chciałem jedynie zapewnić sobie wiarygodne wytłumaczenie ciągłych przerw i braku postępów w badaniach. Zapamiętajcie dobrze prawo Garfielda: czołowi naukowcy to przeważnie ludzie przeżywający kryzys twórczych możliwości. Nagle zatraciwszy zdolność odkrywania nowych rzeczy, stają się osobami publicznymi i dowartościowują się uwielbieniem ignorantów.

Mimo wszystko żadne z poprzednich wezwań do Waszyngtonu nie było utrzymane w tak naglącym tonie. „Sprawa niezwykłej wagi państwowej”, jak się wyraził Kralick. Czyżby? A może po prostu ów urzędnik państwowy lubuje się w przesadnym wysławianiu?

Ciekawość nie dawała mi spokoju. W stolicy była akurat pora obiadowa. Proszę dzwonić, nie zważając na porę dnia czy nocy, powiedział Kralick. Miałem nadzieję, że gdy zadzwonię, będzie siedział właśnie przed doskonale wypieczonym de volaille, spoglądając przez okno restauracji na zimne wody Potomacu. Pospiesznie wystukałem numer do Białego Domu. Na ekranie pojawiła się pieczęć prezydencka i upiorny, syntetyczny głos spytał, w jakiej sprawie dzwonię.

— Chciałbym rozmawiać z Sanfordem Kralickiem — wyjaśniłem.

— Proszę chwilę zaczekać.

Trwało to trochę dłużej niż chwilę, bo około trzy minuty. W tym czasie komputer odszukał nieobecnego w biurze Kralicka i przywołał go do telefonu. Na ekranie pojawiła się postać młodego człowieka o posępnym wyglądzie. Był zaskakująco szpetny — ze swoją pociągłą, trójkątną twarzą i wydatnymi łukami brwiowymi, które z pewnością przyniosłyby chlubę niejednemu neandertalczykowi. Odetchnąłem z ulgą. Spodziewałem się jednego z tych ugrzecznionych, kukłowatych potakiwaczy, od których aż roi się w Waszyngtonie. Kralick nie był z pewnością człowiekiem tuzinkowym. Brzydota stawiała go w dobrym świetle.

— Doktorze Garfield — oznajmił bez wylewnych pozdrowień — czekałem na pański telefon! Udały się panu wakacje?

— Było wspaniale.

— Pańska sekretarka zasłużyła na medal za lojalność, profesorze. Zagroziłem, że wezwę Gwardię Narodową, jeśli nie połączy mnie bezpośrednio z panem, a jednak odmówiła.

— Ostrzegłem mój personel, że rozszarpię na sztuki każdego, kto pozwoli zakłócić mój wypoczynek. Czym mogę panu służyć?

— Czy mógłby pan jutro przyjechać do Waszyngtonu? Zwracamy wszelkie wydatki.

— O co chodzi tym razem? Konferencja na temat szans przetrwania ludzkości do dwudziestego pierwszego wieku?

Karlick uśmiechnął się nieznacznie.

— Nic z tych rzeczy. Potrzebujemy pańskich usług w bardzo wyjątkowej sprawie. Chcielibyśmy zaangażować pana na kilka miesięcy do pracy, której nikt inny na świecie nie byłby w stanie wykonać.

— Na kilka miesięcy? Nie sądzę, abym mógł…

— To sprawa wyjątkowej wagi, sir. Nie zawracam panu głowy bzdurami. To coś naprawdę ważnego.

— Proszę o jakieś szczegóły.

— Obawiam się, że nie jest to sprawa, która nadaje się do dyskusji przez telefon.

— Chce pan, żebym gnał do Waszyngtonu z wywalonym językiem, nie wiedząc nawet w czym rzecz?

— Właśnie. Mogę przyjechać do Kalifornii i przedyskutować całe zagadnienie, jeśli pan tak woli. Lecz to oznaczałoby dalszą zwłokę, a przecież i tak zmarnowaliśmy dość czasu…

Moja dłoń zawisła nad widełkami telefonu i upewniłem się, że Kralick to dostrzegł.

— Jeśli nie otrzymam jakiegoś konkretu, obawiam się, że będę zmuszony przerwać naszą rozmowę, panie Kralick.

Nie wyglądał na specjalnie przestraszonego.

— Dobrze zatem.

— A więc?

— Słyszał pan zapewne o rzekomym człowieku z przyszłości, który przybył do nas parę tygodni temu?

— Co nieco.

— Ta sprawa dotyczy właśnie jego. Chcemy, aby zadał mu pan parę pytań. Osobiście…

Po raz drugi w czasie ostatnich trzech dni odczułem dziwne wrażenie spadania w otchłań. Wróciłem myślami do Jacka, który błagał, abym porozmawiał z Vornanem-19, a teraz rząd pragnie tego samego. Świat zwariował.

Przerwałem Kralickowi w pół słowa.

— W porządku. Jutro przyjeżdżam do Waszyngtonu.

Piąty

Ekran telefonu zgasł. To, co widziałem podczas rozmowy, pozwalało przypuszczać, że ujrzę człowieka wysportowanego, zwinnego. Tymczasem Kralick okazał się mężczyzną o wzroście sześciu stóp i siedmiu cali, którego domniemana inteligencja nagle ulotniła się przy bezpośrednim kontakcie, ustępując wrażeniu ociężałości. Spotkaliśmy się na lotnisku. Przyleciałem o godzinie dziesiątej rano czasu waszyngtońskiego, chociaż z Międzynarodowego Portu Lotniczego w Los Angeles wystartowałem o godzinie dziesiątej dziesięć według tamtejszej rachuby. I kto mi powie, że cofnięcie czasu to trudna sprawa?

Podczas jazdy do Białego Domu, Kralick nieustannie podkreślał wagę mojego zadania oraz wyrażał wdzięczność, że wykazałem chęć współpracy. Nie przedstawił jednak żadnych szczegółów. Wjechaliśmy na drogę wiodącą w stronę centrum. Następnie boczną, prywatną bramą bez problemów dostaliśmy się na teren Białego Domu. Gdzieś tam w ukrytym wnętrzu sprawdzono mnie zapewne jak należy i uznano za nieszkodliwego. Weszliśmy do okazałego gmachu. Zastanawiałem się, czy przyjmie nas sam prezydent. W tym momencie uświadomiłem sobie, że i tak nie mam pojęcia, jak wygląda ów człowiek. Wkroczyliśmy do pomieszczenia wyposażonego w ogromną ilość sprzętu telekomunikacyjnego. Na stole, w kryształowej gablocie, spoczywał eksponat przywieziony z Wenus — purpurowy plazmoid, który wciąż wystawiał swe czułki na świat, jakby chciał oszukać śmierć. Podpis informował, że stworzenie zostało znalezione podczas drugiej ekspedycji. Byłem nieco zaskoczony. Nie sądziłem bowiem, że stać nas na umieszczanie tak rzadkich okazów w świątyniach biurokracji, niczym przyciski do papieru.

Do pomieszczenia wkroczył energicznie człowieczek o nienagannie przystrzyżonych szarych włosach, odziany w kwiecisty garnitur. Ramiona miał wypchane jak rugbista, a rząd lśniących, chromowanych spinek połyskiwał mu spod rozpiętej marynarki. Ambicją tego człowieka było, aby nadążyć za aktualną modą.

— Marcus Kettridge — przedstawił się. — Specjalny doradca prezydenta. Witam u nas, doktorze Garfield.

— Jak tam przybysz? — spytał Kralick.

— Ostatnio był w Kopenhadze. Raport dotarł pół godziny temu. Chcecie go obejrzeć, nim przejdziemy do sprawy?

— Dobry pomysł.

Kettridge wyciągnął rękę. Na jego dłoni leżała kaseta. Uruchomił odtwarzacz i nagle ożył ekran, którego przedtem nie spostrzegłem. Ujrzałem Vornana-19, jak spaceruje po pełnych przepychu, barokowych ogrodach Tivoli, osłoniętych kopułą chroniącą przed złą pogodą. Ani śladu surowej, duńskiej zimy. Na niebie raz po raz błyskały światła. Vornan poruszał się jak tancerz, kontrolował napięcie każdego mięśnia, by uzyskać maksymalną sprężystość kroku. U jego boku szła wysoka blondynka, może dziewiętnastoletnia, z rozmarzonym wyrazem twarzy. Miała na sobie niezwykle obcisłe szorty i skąpy stanik, ledwie mieszczący pokaźny biust — równie dobrze mogła chodzić nago. Vornan obejmował ją ramieniem, trzymając palce w przepastnym wąwozie jej piersi.

— Ta dziewczyna to Dunka, nazywa się Ulla Jakaś Tam. Poznali się wczoraj w kopenhaskim zoo. Noc spędzili razem. Wiecie, on sobie nie żałuje. Czuje się chyba imperatorem i myśli, że może zaciągnąć każdą kobietę do łóżka królewskim edyktem.

— Nie tylko kobiety — wtrącił Kralick.

— Prawda. Prawda. W Londynie był przecież ten młody fryzjer.

Obserwowałem, jak Vornan-19 spaceruje po ogrodach Tivoli. Towarzyszył mu tłumek ciekawskich. Bardzo blisko stała grupka krzepkich, duńskich policjantów z neurobiczami, paru ludzi, którzy sprawiali wrażenie urzędników państwowych oraz pół tuzina osobników, będących zapewne reporterami.

— Co się stało, że jest tu tak niewielu dziennikarzy? — spytałem.

— Mamy umowę — wyjaśnił Katteridge. — Sześciu reporterów reprezentuje wszystkie media. Zmieniają się codziennie. To był pomysł Vornana. Powiedział, że lubi sławę, ale nie cierpi, gdy dookoła panuje nieustanny tłok.

Przybysz dotarł do pawilonu, gdzie tańczyli młodzi Duńczycy. Zawodzenia i okropne fałszowanie kapeli nagrało się na nieszczęście z doskonałą wprost wyrazistością. Chłopcy i dziewczęta pląsali w rytm mało harmonijnych dźwięków, niezbyt estetycznie wymachując kończynami. Podłoga składała się z wielu ruchomych taśmociągów. Rozmieszczone były w ten sposób, że stojący w jednym miejscu tancerz zostawał wyniesiony na zewnętrzny okręg i po kolei towarzyszył wszystkim partnerkom. Vornan stał przez chwilę podziwiając widowisko. Błysnął swoim oszałamiającym uśmiechem i skinął na niemrawą dziewczynę. Razem weszli do pawilonu. Dostrzegłem, jak ktoś z asysty włożył parę drobniaków do szczeliny na monety. Widocznie Vornan nie chciał kalać rąk pieniędzmi. Zatem ktoś musiał ciągle chodzić za nim i płacić rachunki.

Vornan i Dunka stanęli naprzeciw siebie i podchwycili rytm tańca. Nie było to trudne: gwałtowne ruchy miednicą, na przemian z wymachami nóg i rąk. Nie różniło się to w zasadzie od innych tańców z minionego czterdziestolecia. Dziewczyna stała mocno na szeroko rozstawionych nogach i ugiętych kolanach, z odchyloną głową. Jej wielki biust odbijał się w lustrach zamontowanych pod sufitem. Vornan, wyraźnie zadowolony z siebie, przybrał postawę taką jak inni chłopcy dookoła: kolana blisko, łokcie szeroko i zaczaj podrygiwać. Błyskawicznie złapał rytm, prawie bez wahania. Potem ruszył dalej i okrążał salę dzięki wspomnianemu urządzeniu. Nieustannie zmieniał partnerki i wykonywał dziwaczne, zmysłowe ruchy, które nikogo jednak nie dziwiły.

Mogło się wydawać, że wszystkie dziewczęta wiedzą doskonale, kim jest Vornan. Świadczyły o tym dobitnie ich westchnienia i pełne zachwytu miny. Znana osobistość tańcząca wśród tłumu wywoływała sensację, dziewczęta myliły kroki. Jedna z nich przystanęła nawet, pochłaniając Vornana wzrokiem. Odczekała pełne półtorej minuty, by móc z nim zatańczyć. Jednak przez pierwsze siedem, osiem rund obyło się bez poważniejszych problemów. Potem Vornan zaczął tańczyć z cudowną, może szesnastoletnią brunetką, która popadła nagle w stan katatonii. Trzęsła się spazmatycznie i podrygiwała, usiłując przebyć elektroniczną barierę ograniczającą taśmociągi. Zabrzmiał ostrzegawczy dzwonek, lecz ona nie zważała na nic. Sunęła ku Vornanowi, stawiając nagle każdą z nóg na innej taśmie. Po chwili taśmy zaczęły się rozsuwać w przeciwnych kierunkach. Dziewczyna upadła ukazując ciekawemu audytorium jędrne, różowiutkie pośladki. Przerażona, chwyciła najbliżej stojącego chłopaka za nogę.

On również potknął się, wywołując tym samym efekt kostek domina — wszyscy tancerze po kolei zaczęli tracić równowagę. Niemal każdy stał na co najmniej dwóch taśmach równocześnie i próbował kogoś chwycić dla odzyskania równowagi. W sali zapanował nieopisany chaos. Zaś Vornan-19 stał wciąż wyprostowany i obserwował katastrofę z pobłażliwym uśmiechem. Jego przyjaciółka również się jakoś trzymała, stała dokładnie po drugiej stronie sali. Zaraz potem czyjaś dłoń chwyciła ją za kolano i szarpnęła w dół — dziewczyna runęła jak zwalony dąb, pociągając za sobą trzy dalsze osoby. Z zewnątrz widziano wszystko wyraźnie — skłębione postacie, rozrzucone kończyny, tłum leżący pokotem. W końcu ktoś wyłączył piekielną maszynerię. Nim wszyscy się jakoś pozbierali, minęło sporo czasu. Wiele dziewcząt płakało. Kilka osób miało zdarte kolana i poocierane łokcie. Jedna z tancerek zgubiła w tym bałaganie sukienkę i kuliła się ze wstydu w kącie. A co z Vornanem? Vornan był już na zewnątrz i z bezpiecznej odległości obserwował zakończenie całej awantury. Płowowłosa bogini stała u jego boku.

— Ma facet talent do wywoływania zamętu — skomentował Kettridge.

— To jeszcze nic w porównaniu z tym, co wczoraj nawyprawiał w barze szybkiej obsługi w Sztokholmie — stwierdził ze śmiechem Kralick. — Wcisnął zły guzik i obrócił zastawiony stolik do góry nogami.

Ekran pociemniał. Kettridge, już zupełnie poważnie, zwrócił się do mnie:

— Za trzy dni ów człowiek będzie oficjalnie podejmowany w Stanach Zjednoczonych, doktorze Garfield. Nie wiemy, jak długo u nas zostanie. Zamierzamy śledzić każdy jego krok i w porę zapobiec wszelkim problemom, które, jak wiemy, uwielbia stwarzać. Pragniemy, profesorze, skompletować pięcio- lub sześcioosobowy komitet złożony z czołowych naukowców. Będą oni występować w roli… no cóż, przewodników naszego gościa. Muszą jednocześnie pełnić funkcję jasnowidzów, ochroniarzy oraz… szpiegów.

— Czy Stany Zjednoczone uznały oficjalnie Vornana-19 za przybysza z roku 2999?

— Oficjalnie, owszem — odparł Kettridge. — I dlatego właśnie zamierzamy traktować go jak zepsute jajo.

— Ale przecież… — zacząłem.

— Szczerze mówiąc, doktorze Garfield — wtrącił Kralick — uważamy, że to oszust. Takie jest przynajmniej moje zdanie i sądzę, że pan Kettridge myśli podobnie. Ten człowiek to wyjątkowo przebiegły i bezczelny naciągacz. Jednakże, dla potrzeb opinii publicznej, akceptujemy istnienie Vornana-19 jako przybysza z przyszłości, dopóki nie da nam powodów, by sądzić inaczej.

— Ale dlaczego, na Boga?

— Wie pan zapewne o istnieniu ruchu apokaliptystów, doktorze Garfield?

— No cóż, owszem. Nie mogę jednak powiedzieć, abym był ekspertem w tej materii…

— Jak dotąd, najbardziej szkodliwe działania Vornana-19 sprowadzają się do uwiedzenia sporej grupki duńskich uczennic. Apokaliptyści stanowią rzeczywiste zagrożenie. Wzniecają zamieszki, grabią, niszczą. Są siłami chaosu, rozsadzającymi nasze społeczeństwo. Próbujemy ich unieszkodliwić, zanim wywrócą wszystko do góry nogami.

— I dzięki temu samozwańczemu ambasadorowi z przyszłości — powiedziałem — zamierzacie przekreślić czołowy atut apokaliptystów: wiarę, że koniec świata nastąpi pierwszego stycznia.

— Dokładnie.

— Bardzo dobrze — stwierdziłem. — Tego się właśnie spodziewałem. Tak ma wyglądać oficjalna polityka. Ale czy walka ze społeczną chorobą za pomocą rozmyślnego oszustwa jest moralnie usprawiedliwiona?

— Doktorze Garfield — odparł Kettridge znudzonym tonem — zadaniem rządu jest zapewnienie stabilizacji społeczeństwa. Kierujemy się dziesięcioma przykazaniami, gdy to możliwe. Lecz w ostateczności mamy prawo przedsięwziąć wszelkie konieczne kroki z całkowitą zagładą wrogich sił włącznie. A w tym wypadku chodzi przecież, sam pan przyzna, w sumie o niewinne kłamstewko. Dla ludzi sprawujących władzę to przecież żadna nowość. Krótko mówiąc, jeśli unieszkodliwienie apokaliptystów ma nas kosztować jedynie parę podpisów na notach uwierzytelniających dla Vornana-19, to godzimy się na taki mały, moralny kompromis.

— Poza tym — wtrącił Kralick — jak dotąd nie ma pewności, że ten człowiek to oszust. Jeśli jest rzeczywiście tym, za kogo się podaje, to spełnimy jedynie obowiązek.

— Ta ewentualność musi niesamowicie pokrzepiać wasze serca — stwierdziłem.

Natychmiast pożałowałem swej złośliwości. Kralick poczuł się tymi słowami wyraźnie dotknięty, a ja go przecież wcale nie oskarżałem. To nie on ustanowił taką politykę. Rządy na całym świecie, przerażone rozwojem wypadków, jeden po drugim usiłowały ukracać poczynania apokaliptystów. Dlatego uznały już oficjalnie istnienie Vornana. Stany Zjednoczone poszły po prostu tą samą drogą. Decyzję podjęto gdzieś na górze. Kralick i Kettridge byli zaledwie pionkami, nie miałem prawa kwestionować ich moralności. Mogło się przecież rzeczywiście okazać, że przyjęcie Vornana z otwartymi ramionami było nie tylko posunięciem korzystnym, ale i ze wszech miar słusznym.

Kettridge bawił się spinkami od swego eleganckiego garnituru i rzekł nie patrząc mi w oczy:

— Rozumiemy, doktorze Garfield, że z akademickiego punktu widzenia kwestie moralne nie podlegają dyskusji, lecz mimo wszystko…

— W porządku — przerwałem mu słabym głosem — chyba nie miałem do końca racji. Chciałem być po prostu czysty. Ale przejdźmy wreszcie do konkretów. Vornan-19 przybywa do Stanów Zjednoczonych, a my rozwijamy u jego stóp czerwony kobierzec. Świetnie. Czego oczekujecie ode mnie?

— Dwóch rzeczy — odparł Kralick. — Po pierwsze: jest pan uważany za światowy autorytet w dziedzinie fizyki czasu wstecznego. Chcielibyśmy zapoznać się z pańską opinią na temat teoretycznych możliwości podróżowania w czasie oraz szans wcielenia takich teorii w życie.

— No cóż — odparłem — siłą rzeczy muszę być nastawiony sceptycznie do tego typu zagadnień, gdyż jak dotąd udało nam się wysłać w przeszłość jedynie pojedyncze elektrony. Przechodzą one w pozytrony — antycząstki elektronów, identyczne pod względem masy, lecz o przeciwnym ładunku. Efektem końcowym jest anihilacja wszelkiej materii. Nie widzę praktycznie sposobu, aby ominąć proces zamiany materii w antymaterię podczas cofania czasu. Oznacza to, że aby rozpatrzyć ewentualność podróży w czasie Vornana-19, należy uprzednio wyjaśnić, w jaki sposób tak wielka masa zdołała ulec konwersji, oraz dlaczego nie doszło natychmiast do anihilacji…

Kralick grzecznie odkaszlnął. Przerwałem tyradę.

— Przepraszam, ale przyznam się, że nie bardzo rozumiem — rzekł Kralick. — Nie chcemy jednak, aby pan teraz wszystko powtarzał i jeszcze raz wyjaśniał. Wystarczy, jeśli wyłoży pan, doktorze Garfield, całą rzecz na papierze w ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin. Zapewniamy wszelką niezbędną pomoc. Prezydent pragnie jak najszybciej zapoznać się z pańską opinią.

— Rozumiem. A ta druga sprawa?

— Chcielibyśmy, aby dołączył pan do komitetu, który powita Vornana-19.

— Ja? Dlaczego akurat ja?

— Jest pan powszechnie znanym naukowcem, którego nazwisko, kojarzy się nierozłącznie z podróżami w czasie — wyjaśnił Kettridge. — Czy to nie wystarczający powód?

— Kto jeszcze wejdzie w skład owego komitetu?

— Nie wolno mi na razie ujawniać żadnych nazwisk — odparł Kralick. — Ręczę jednak słowem, że pozycja wszystkich kandydatów w świecie nauki przynajmniej dorównuje pańskiej.

— To znaczy, że nikt nie wyraził jak dotąd zgody — stwierdziłem — i wy chcecie wszystkich po kolei terroryzować.

Kralick znów poczuł się dotknięty.

— Przepraszam — powiedziałem.

— Sądziliśmy — oznajmił poważnie Kettridge — że po nawiązaniu bliskiego kontaktu z przybyszem będzie mógł pan wyciągnąć od niego informacje na temat podróży w czasie. Uważaliśmy, że zainteresuje to pana jako naukowca, a przy okazji oddałby pan nieocenione usługi społeczeństwu.

— Owszem — odparłem — to wszystko prawda. Z przyjemnością porozmawiałbym z tym człowiekiem na temat fizyki czasu wstecznego.

— A zatem dlaczego odnosi się pan z taką niechęcią do naszej propozycji? — spytał Kralick. — Wytypowaliśmy jednego z czołowych historyków, aby prześledził bieg wydarzeń w przyszłości; psychologa, który postara się sprawdzić autentyczność całej opowieści; etnologa, który będzie szukał świadectw kulturowego rozwoju i tak dalej. Zadaniem komitetu będzie sprawdzenie autentyczności listów uwierzytelniających oraz wyciągnięcie od przybysza wszelkich informacji, które mogą nam w czymkolwiek pomóc. Przy założeniu oczywiście, że Vornan-19 jest tym, za kogo się podaje. Trudno sobie obecnie wyobrazić zadanie większej wagi dla naszego społeczeństwa, a także ludzkości w ogóle.

Zamknąłem na chwilę oczy. Przekonali mnie. Kralick na swój smętny sposób był szczery. Tak samo Kettridge, mimo braku delikatności. Potrzebowali mnie, nie było w tym przesady. A czyż ja sam nie miałem również dość powodów, by zajrzeć Vornanowi pod przyłbicę? Jack błagał mnie o to, nie śniąc nawet, że spełnienie jego prośby może przyjść mi z taką łatwością.

Więc dlaczego zwlekałem z odpowiedzią?

Dobrze wiedziałem dlaczego. Miało to związek z moimi badaniami. Istniała minimalna szansa, że Vornan-19 rzeczywiście jest podróżnikiem w czasie. Człowiek, który usiłuje wynaleźć koło, nie ma za bardzo ochoty wysłuchiwać opowieści o samochodzie napędzanym turbiną odrzutową. Jaki, powiedzcie sami, mógł być stosunek człowieka, który połowę życia stracił na zabawę elektronami i ich antycząstkami do faceta, który opowiadał historyjki o podróżach przez stulecia. W głębi duszy pragnąłem wymazać go ze swej pamięci. Ale Kralick i Kettridge mieli rację. Byłem człowiekiem niezbędnym w tym komitecie.

Zgodziłem się.

Podziękowali mi wylewnie, a potem zupełnie stracili zainteresowanie moją osobą, jakby nie mieli zamiaru tracić czasu dla kogoś, kto już przeszedł na ich stronę. Kettridge zniknął, a Kralick zaprowadził mnie do pomieszczenia gdzieś w podziemiach Białego Domu. Z sufitu zwisały nagie żarówki. Kralick oświadczył, że mogę swobodnie korzystać z wszelkich urządzeń mieszczących się w tym gmachu. Pokazał mi również, gdzie znajduje się końcówka komputera. Mogłem korzystać z telefonu oraz przeprowadzać konsultacje niezbędne dla napisania raportu na temat podróży w czasie.

— Przygotowaliśmy tu panu warunki niezbędne do życia przez jakiś czas — oznajmił Kralick.

— Myślałem, że będę mógł wrócić jeszcze dziś do Kalifornii, aby uporządkować parę spraw.

— Nie byłoby to wskazane. Wie pan, do przyjazdu Vornana pozostały już tylko siedemdziesiąt dwie godziny. Musimy maksymalnie spożytkować ten czas.

— Ale ja przecież dopiero co wróciłem z wakacji! — zaprotestowałem. — Wyjechałem dosłownie tak, jak stałem. Muszę pozostawić jakieś instrukcje personelowi, wydać dyspozycje w sprawie laboratorium…

— Od czegóż mamy telefon, doktorze Garfield? I proszę nie kłopotać się o rachunek. Wolimy raczej pokryć koszty trzygodzinnej rozmowy z Kalifornią niż pozwolić, aby leciał pan tam osobiście i marnował cenny czas.

Uśmiechnął się. Ja też się uśmiechnąłem.

— Zgoda? — spytał.

— Zgoda — odparłem.

Sprawa była jasna. Utraciłem możliwość wyboru w momencie, gdy wyraziłem zgodę na swój udział w komitecie. Stałem się częścią Operacji Vornan, nie mając praktycznie wpływu na rozwój akcji. Do zakończenia całej sprawy przysługiwała mi tylko taka porcja wolności, na jaką pozwalał rząd. Co dziwne, nie czułem się urażony. Ja, który zawsze pierwszy stawiałem swój podpis na petycjach piętnujących ograniczanie swobód obywatelskich. Ja, który nigdy nie uważałem się za członka jakichś organizacji, a raczej za wolnego strzelca, luźno związanego z uniwersytetem. Bez szemrania dałem sobie założyć jarzmo. Wydaje mi się, że pragnąłem w ten sposób zachować twarz, a zarazem umknąć przed laboratorium. Powrót do niego oznaczałby tylko beznadziejną, z góry skazaną na niepowodzenie walkę.

Pomieszczenie, które oddano mi do użytku, było całkiem przytulne. Podłogę wykonano z miękkiego, sprężystego szkła, ściany posrebrzono — wyglądały jak zwierciadła. Sufit mienił się całą paletą barw. Pora była jeszcze przyzwoita, więc mogłem zadzwonić do Kalifornii z nadzieją, że zastanę kogoś w laboratorium. Najpierw zawiadomiłem prorektora, że rząd potrzebuje mojej współpracy i będę musiał zawiesić na jakiś czas badania. Nie stwarzał żadnych przeszkód. Następnie skontaktowałem się z sekretarką i oznajmiłem, że moja nieobecność może przeciągnąć się. Nakreśliłem w ogólnych zarysach grafik prac dla personelu oraz załatwiłem zastępcę dla mych wychowanków. Z miejscowym urzędem przetwarzania danych przedyskutowałem kwestię dostarczania poczty oraz opieki nad moim domem. Na ekranie ukazał się szczegółowy formularz. Miałem zaznaczyć sprawy, których załatwienie powierzam urzędowi oraz te, które zastrzegam dla siebie. Spis obejmował wiele pozycji:

Koszenie trawnika

Regularne odświeżanie powietrza

Przekazywanie poczty oraz przesyłek

Opieka nad ogrodem

Usuwanie uszkodzeń

Powiadomienie sklepu wysyłkowego

Opłata rachunków

I tak dalej. Zaznaczyłem niemal wszystkie pozycje, a rachunek wystawiłem na rząd Stanów Zjednoczonych. Jednej rzeczy zdążyłem się już nauczyć od Vornana: póki co, nie należy pokrywać żadnych wydatków z własnej kieszeni.

Kiedy uporządkowałem już sprawy osobiste, zadzwoniłem do Arizony. Słuchawkę podniosła Shirley. Sprawiała wrażenie spiętej i podenerwowanej, lecz gdy spostrzegła moją twarz na ekranie, jakby nieco odetchnęła.

— Jestem w Waszyngtonie — wyjaśniłem.

— Udało ci się coś załatwić, Leo?

Opowiedziałem jej o wszystkim. Z początku myślała, że żartuję, lecz dałem jej słowo, że mówię najzupełniej poważnie.

— Poczekaj chwilkę — poprosiła. — Zawołam Jacka. Odeszła od aparatu. Perspektywa uległa zmianie i zamiast normalnego popiersia na ekranie pojawiła się cała postać Shirley. Stała przy drzwiach, odwrócona tyłem do kamery. Wiedziałem, że rządowe służby nagrywają moją rozmowę. Zirytowała mnie myśl, że będą oglądać Shirley, która nieświadomie paraduje nago przed kamerą. Chciałem wyłączyć wizję, ale było już za późno. Shirley zniknęła z ekranu i zamiast niej pojawił się Jack.

— Jak tam — spytał. — Shirley mówiła…

— Za parę dni będę rozmawiał z Vornanem-19.

— Niepotrzebnie zawracałeś sobie tym głowę, Leo. Myślałem trochę o naszej rozmowie. Jest mi strasznie głupio. Naopowiadałem ci mnóstwo idiotyzmów. Nie sądziłem jednak, że weźmiesz to wszystko poważnie i popędzisz do Waszyngtonu, aby…

— To nie było do końca tak, jak myślisz, Jack. Zostałem wezwany do stolicy. Wiesz, kwestia najwyższej wagi państwowej i te sprawy. Chcę cię jednak zapewnić, że póki tu zostanę, będę starał ci się pomóc.

— Nie wiem jak ci dziękować, Leo.

— Nie ma sprawy. A teraz spróbuj się odprężyć. Może warto, abyście z Shirley zmienili na jakiś czas otoczenie.

— Pomyślę o tym — zapewnił. — Ale na razie czekam na rozwój wypadków.

Mrugnąłem do niego porozumiewawczo i przerwałem połączenie. Bynajmniej nie udawał zażenowania. To, co parę dni temu tak gwałtownie się w nim kotłowało wcale nie zniknęło. Pozostało na dnie duszy, choć próbował to zamaskować, nie do końca szczerze bijąc się w piersi. Potrzebował pomocy.

Pozostawała jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Uruchomiłem końcówkę komputera, aby podyktować raport na temat możliwości odwrócenia czasu. Nie miałem co prawda pojęcia, w ilu kopiach należy go dostarczyć, lecz pomyślałem, że nie ma to chyba większego znaczenia. Zacząłem mówić. Mrugający, zielony prostokącik tańczył po szklanym ekranie monitora, pracowicie zapisując moje słowa. Mówiłem całkowicie z pamięci, nie chciało mi się nawet korzystać z własnych opracowań zgromadzonych w banku danych. Wysmażyłem zgrabny, pozbawiony naukowej terminologii esej, w którym skondensowałem swe tezy na temat fizyki czasu wstecznego. Rozważania sprowadzały się do jednej, zasadniczej konkluzji. O ile próba odwrócenia czasu na poziomie cząstek elementarnych zakończyła się sukcesem, o tyle nie wydaje się to możliwe do osiągnięcia dla istot ludzkich. Przy założeniu oczywiście, że obiekt powinien dotrzeć żywy na miejsce przeznaczenia. Moc źródła energii nie odgrywa tu większej roli. Dorzuciłem parę spostrzeżeń na temat akumulacji momentu czasu, wzrostu masy w negatywnym continuum oraz anihilacji antymaterii. Zakończyłem, dając niedwuznacznie do zrozumienia, że uważam Vornana-19 za zwyczajnego oszusta.

Potem, przez chwilę, kontemplowałem swe własne słowa emanujące zielenią z ekranu. Zastanowił mnie fakt, iż prezydent Stanów Zjednoczonych polecił oficjalnie zaakceptować twierdzenia Vornana-19. Przyszedł mi do głowy samobójczy pomysł, żeby oznajmić prezydentowi prosto w oczy, iż sprzyja oszustowi. Rozważałem, czy nie warto poświęcić własnej kariery w imię poruszenia sumienia pierwszego męża stanu. Do diabła z tym, stwierdziłem w końcu i poleciłem komputerowi, aby wydrukował mój raport i przesłał go prezydentowi.

Chwilę później trzymałem w ręku wydrukowaną, starannie zszytą kopię z wyrównanymi marginesami. Złożyłem ją na pół, wsadziłem do kieszeni i zadzwoniłem do Kralicka.

— Właśnie skończyłem pracę — oznajmiłem — i chciałbym się stąd na chwilę wyrwać.

Przyszedł po mnie. Było późne popołudnie. To znaczy według rachuby czasu, do której przywykł mój metabolizm, musiał być akurat środek dnia, bo głód dawał mi się nieźle we znaki. Spytałem co z obiadem. Kralick popatrzył na mnie nieco zdziwiony, póki nie zrozumiał, że zmiana strefy czasowej wszystko poplątała.

— Dla mnie to akurat pora kolacji — stwierdził. — Może byśmy poszli do baru naprzeciwko i wypili po drinku. Potem ulokuję pana w hotelu i skombinuję coś na ząb. Lepsza wczesna kolacja niż spóźniony obiad.

— Niech będzie — zgodziłem się.

Niczym Wergiliusz, który pomylił kierunki, Kralick przeprowadził mnie przez podziemny labirynt Białego Domu. Wyszliśmy na zewnątrz akurat, gdy zapadał zmierzch. Na miasto spadła warstwa białego puchu. Z bocznych uliczek dochodził chrzęst gąsienic. To roboty sennie oczyszczały jezdnie, zasysając łapczywie śnieg wielkimi tubami. A z góry wciąż prószyło. Strzeliste słupy waszyngtońskich wieżowców wyglądały niczym wysadzane klejnotami na tle atramentowego nieba. Opuściliśmy teren Białego Domu boczną bramą i przecięliśmy na ukos Pensylvania Avenue, lądując prosto w niewielkim, mrocznym koktajlbarze. Kralick z trudem mieścił długie nogi pod stołem.

Była to jedna z tych zautomatyzowanych knajpek, które jeszcze kilka lat temu cieszyły się olbrzymim powodzeniem. Przy każdym stoliku wmontowano konsoletę sterowniczą, na zapleczu czuwał komputerowy barman, kurków było pod dostatkiem. Kralick spytał, na co mam ochotę. Powiedziałem, że chętnie napiłbym się rumu. Wystukał zamówienie na konsolecie, dla siebie rezerwując szkocką z lodem. Wsadził kartę kredytową do migoczącej szczeliny. Chwilę później z kurków popłynęły drinki.

— Do dna — wzniósł toast.

— Na zdrowie.

Czekałem, by rum rozlał się przyjemnym ciepłem po całym organizmie. Płynął bez przeszkód i nie napotkawszy na swej drodze żadnej solidnej zakąski, zaczął oddziaływać na system nerwowy. Bezwstydnie poprosiłem o repetę, podczas gdy Kralick nie skończył jeszcze pierwszej szklaneczki. Posłał mi zamyślone spojrzenie. Pewnie zastanawiał się, dlaczego w moim dossier nie napisano, że jestem nałogowym alkoholikiem. Ale podał mi drugiego drinka.

— Vornan pojechał do Hamburga — oznajmił nagle. — Poznaje nocne życie wzdłuż Reepersbahn.

— Myślałem, że już przed laty zamknięto ten zabytek.

— Ostał się jako atrakcja turystyczna. Marynarze wychodzą na brzeg i jak zwykle wszczynają burdy. Bóg jeden wie, w jaki sposób Vornan dowiedział się o tym miejscu, ale idę o zakład, że dziś będą tam mieli naprawdę niezłą bijatykę.

Spojrzałem na niego wyczekująco.

— Pewnie już się zaczęła. Jutro nasz przybysz leci do Brukseli, a później do Barcelony na walkę byków. Stamtąd już prosto do Nowego Jorku.

— Niech Bóg ma nas w swej opiece.

— Bóg zakończy istnienie tego świata — stwierdził Kralick — za jedenaście miesięcy i chyba szesnaście dni.

Zaśmiał się hałaśliwie.

— Wcale nie za wcześnie. Wcale nie za wcześnie. Gdyby odwalił tę robotę jutro, nie musielibyśmy użerać się z Vornanem-19 — dodał.

— Tylko nie mów, że jesteś kryptoapokaliptystą!

— Jestem kryptopijaczkiem — wyjaśnił. — Ubzdryngoliłem się po obiedzie i w głowie mi ciągle wiruje. Wiesz, Garfield, kiedyś byłem prawnikiem. Młodym, błyskotliwym, ambitnym, otworzyłem nawet praktykę. Po co pchałem się do polityki?

— Powinieneś poprosić o antidotum.

— Wiesz, chyba masz rację.

Zamówił pastylkę dla siebie, i po krótkim namyśle — trzecią szklaneczkę rumu dla mnie. W uszach mi szumiało. Trzy drinki w ciągu dziesięciu minut? Co tam, mogę przecież w każdej chwili zażyć antidotum. Pigułka pojawiła się na stole i Kralick połknął ją. Wykrzywił śmiesznie twarz, gdy jego organizm został nagle pozbawiony sporych ilości alkoholu. Przez dłuższą chwilę siedział i dygotał jak w gorączce. Potem wziął się w garść.

— Przepraszam. Ale wrażenie było niespodziewane.

— Już lepiej?

— Znacznie — odparł. — Wyjawiłem jakąś tajemnicę?

— Wątpię. Wyraził pan jedynie żal, że świat nie kończy się już jutro.

— To wina chandry. Religia nie ma z tym nic wspólnego. Czy mogę mówić panu po imieniu?

— Tak byłoby znacznie łatwiej.

— Posłuchaj więc, Leo. Jestem teraz trzeźwy jak świnia i to, co powiem, powiem całkiem serio. Wkręciłem cię w parszywą robotę i jest mi głupio. Jeśli jest jakaś sprawa, która umiliłaby ci życie, kiedy będziesz odgrywał niańkę przed tym szarlatanem, wal śmiało. W końcu wydaję nie swoje pieniądze. Powiedz tylko słowo.

— Doceniam twoje dobre chęci… hmm, Sanford.

— Sandy.

— Sandy.

— Dajmy na to, dziś wieczorem. Przyjechałeś tu prosto z wakacji i nie sądzę, abyś zdążył umówić się z jakąś przyjaciółką. Chciałbyś, aby ktoś dotrzymał ci towarzystwa przy kolacji… i potem?

Strasznie był troskliwy. Zjadł zęby na dogadzaniu podstarzałym naukowcom.

— Dzięki — odparłem — ale dziś jakoś nie mam ochoty. Muszę rozważyć parę kwestii, przywyknąć do zmiany strefy czasowej…

— Nie ma sprawy.

Uciąłem dyskusję. Pogryzaliśmy zielone sucharki i słuchaliśmy przytłumionej muzyki dolatującej z głośników. Kralick wziął na siebie ciężar podtrzymywania rozmowy. Wspomniał mimochodem nazwiska paru osób, które wejdą w skład komitetu powitalnego. Wymienił między innymi Richarda F. Heymana, historyka, Helen McIlwain, antropolog oraz Mortona Fieldsa z Chicago, psychologa. Kiwałem mądrze głową.

— Sprawdziliśmy wszystko drobiazgowo — oznajmił Kralick. — Nie chcemy mieć w komitecie ludzi uwikłanych w prywatne spory i tym podobne historie. Przejrzeliśmy dane personalne wszystkich kandydatów pod kątem łączących ich stosunków. Możesz mi wierzyć, to była mordęga. Musieliśmy odrzucić dwóch niezłych specjalistów, ponieważ mieli parę dość nieprzyjemnych zajść z resztą członków komitetu. Ta praca nie szczędziła nam rozczarowań.

— A przechowujecie materiały na temat upodobań seksualnych naszych uczonych?

— Staramy się gromadzić i przechowywać wszelkie materiały, Leo. Byłbyś zaskoczony. W każdym razie udało nam się w końcu skompletować pełen skład. Znaleźliśmy zastępstwo dla tych, którzy z jakichś tam powodów nie mogli przyjechać albo okazali się nieprzydatni ze względu na stosunki osobiste łączące ich z resztą zespołu. Dobiegły końca przygotowania…

— A nie łatwiej byłoby uznać Vornana za zwykłego oszusta i zapomnieć o całej sprawie?

— Wczoraj w Santa Barbara miały miejsce rozruchy apokaliptystów. Słyszałeś?

— Nie.

— Na plaży zgromadził się stutysięczny tłum. Zniszczenia, jakie poczynili ci ludzie w mieście, oszacowano wstępnie na dwa miliony dolarów. Po zwyczajowej orgii, ruszyli w morze jak lemury.

— Lemingi.

— Lemingi.

Dłoń Kralicka zawisła nad konsoletą, a potem szybko cofnęła się.

— Wyobraź sobie sto tysięcy apokaliptystów z całej Kalifornii, którzy wznoszą pokutne modły i maszerują śmiało w zimne odmęty Pacyfiku podczas styczniowego popołudnia. Ciągle nadchodzą meldunki o utonięciach. Jak dotąd zanotowano sto takich przypadków, Bóg jeden wie, ile jest zapaleń płuc. Dziesięć dziewcząt zostało zadeptanych na śmierć. Oni zachowują się, jakby mieszkali w Azji, a nie tutaj, w Ameryce. Pojmujesz, z czym mamy do czynienia? Vornan jest naszą nadzieją. Opowie nam o roku 2999 i ludzie przestaną wierzyć, że koniec jest tuż tuż. Apokaliptyści przegrają z kretesem. Jeszcze jedną szklaneczkę rumu?

— Chyba powinienem już pójść do hotelu.

— Racja.

Wydobył swe nogi spod stołu i wyszliśmy na zewnątrz. Gdy obchodziliśmy park Lafayette, Kralick oznajmił nagle:

— Muszę cię ostrzec, iż dziennikarze wiedzą już, że jesteś w mieście i zaczną zasypywać cię prośbami o udzielenie wywiadu. Będziemy starali się zapewnić ci względny spokój, lecz prawdopodobnie i tak sforsują nasz kordon. Na wszelkie pytania odpowiadaj…

— Bez komentarza.

— Dokładnie w ten sposób. Leo, zostaniesz gwiazdą pierwszego formatu.

Śnieg ciągle padał, trochę zbyt intensywnie jak na możliwości naszych robotów. Tu i ówdzie plamy bieli jaśniały na chodniku, w zaroślach utworzyły się nawet spore zaspy. Kałuże świeżo powstałej wody lśniły w blasku latarni. Biały puch, padając z nieba, migotał jak gwiazdy w bezchmurną noc. One same skryły się gdzieś, nie wiadomo gdzie — wszechświat mógł być teraz pusty. Czułem przejmującą samotność. W Arizonie świeciło słońce.

Kiedy przekroczyliśmy próg sędziwego hotelu, w którym wynajęto mi pokój, odwróciłem się do Kralicka i powiedziałem:

— Wiesz co, ten pomysł z towarzystwem do kolacji wcale nie był taki zły.

Szósty

Kiedy około siódmej dziewczyna przyszła do mojego pokoju, po raz pierwszy byłem skłonny naprawdę uwierzyć w potęgę rządu Stanów Zjednoczonych. Nieznajoma była wysoką blondynką o złotych włosach. Oczy miała jednak kasztanowe, a nie błękitne, wargi pełne, proporcje doskonałe. Jednym słowem, niesamowicie przypominała Shirley Bryant.

Oznaczało to, że musiałem już od dłuższego czasu budzić zainteresowanie naszego państwa. Obserwowali mnie, znali typ kobiet, w których gustuję. Znaleźli taką, która dokładnie odpowiadała wymaganiom i jest w stanie z miejsca wzbudzić moje zainteresowanie. Czy oni sądzą, że Shirley była moją kochanką? A może stworzyli po prostu wyimaginowany wizerunek idealnej partnerki dla mnie. I okazało się, że jest to dziewczyna uderzająco podobna do Shirley. Przez całe życie (zupełnie nieświadomie) adorowałem jej sobowtóry.

Nieznajoma miała na imię Marta.

— Wcale nie wyglądasz jak Marta — stwierdziłem. — Marty są niskie, ciemnowłose, krępe i mają szerokie policzki. Zawsze czuć od nich papierosami.

— Tak naprawdę — odparła Marta — to nazywam się Sidney. Ale ci z rządu uważają, że tobie imię Sidney nie przypadłoby do gustu.

Sidney, czy też Marta, była naprawdę świetna w swojej roli. Zbyt dobrze grała, aby mówić prawdę. Podejrzewałem, że jest istotą stworzoną w laboratoriach rządowych specjalnie dla moich potrzeb. Spytałem, jak jest w rzeczywistości, a ona potwierdziła moje przypuszczenia.

— Później pokażę ci gniazdko — powiedziała.

— Jak często musisz ładować baterie?

— Dwa, czasami trzy razy dziennie. To zależy.

Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat i bardzo przypominała studentki kręcące się ciągle po campusie. Może była robotem, a może prostytutką, lecz jej zachowanie przeczyło takim podejrzeniom. Przypominała raczej żywą, inteligentną kobietę, która po prostu wypełnia swoje obowiązki. Nie śmiałem spytać, czy tego typu zajęcia to dla niej chleb powszedni.

Z powodu śniegu kolację zjedliśmy w hotelowej restauracji. Jej wnętrze urządzone było dość staromodnie, z sufitu zwisały żyrandole i ciężkie draperie, kelnerzy paradowali w strojach wieczorowych, a drukowany na papierze jadłospis liczył dobry jard długości. Ten widok sprawił mi największą przyjemność. Ciągłe menu z torebek i kostek zaczęło mnie już drażnić. Czułem się szczęśliwy, kiedy mogłem wybrać potrawy z długiej listy, a stojący obok żywy człowiek zapisywał wszystko skrupulatnie w notesiku, tak jak za dawnych czasów.

Rząd pokrywał rachunki. Nie żałowaliśmy sobie niczego. Świeży kawior, sałatka z ostryg, zupa żółwiowa, dwa razy Chateaubriand. Ostrygi były wyśmienite — delikatne, malutkie Olimpias z wytwórni Puget Sound. Nie można było im nic zarzucić, lecz osobiście tęskniłem za prawdziwymi ostrygami z lat mojej młodości. Po raz ostatni jadłem je w roku 1976 na Targach Dwusetlecia — tuzin kosztował wówczas pięć dolarów, a to z powodu skażenia wód oceanu. Mogę wybaczyć ludzkości wytępienie ptaka dodo, ale wytrucie wszystkich ostryg to już osobna historia.

Nieprzyzwoicie objedzeni, ruszyliśmy w stronę schodów wiodących na górę. Cudowną atmosferę wieczoru zakłóciła żenująca scena, która rozegrała się w holu. Paru chłopców z telewizji rzuciło się na mnie w poszukiwaniu sensacji.

— Profesorze Garfield…

— …czy to prawda, że…

— …parę słów na temat pańskiej teorii…

— …Vornan-19…

— Bez komentarza. Bez komentarza. Bez komentarza. Bez komentarza.

Razem z Martą umknęliśmy do windy. Zamknąłem drzwi od swego pokoju za pomocą specjalnej blokady. Hotel, choć urządzony po staroświecku, pod tym względem nadążał za najnowszą modą. Wreszcie poczuliśmy się bezpieczni. Marta była wysoka i delikatna, cudownie pachniała. W jej ramionach zapomniałem o człowieku z przyszłości i apokaliptystach. Kurz zalegający moje laboratorium przestał się w ogóle liczyć. Jeśli doradcy prezydenta idą do nieba, to moim zdaniem Sandy Kralick powinien mieć tam zaklepane miejsce.

Rankiem zamówiliśmy śniadanie do pokoju. Potem wzięliśmy wspólnie prysznic, niczym młoda para i wyglądaliśmy przez okno na ulicę zasłaną białymi kleksami wczorajszego śniegu. Marta ubrała się; jej czarne perforowane wdzianko z tworzywa sztucznego zupełnie nie pasowało do mdłej aury poranka. Jednak, mimo wszystko, przyjemnie było na nią popatrzeć. Wiedziałem, że pewnie nigdy więcej już się nie spotkamy.

Wychodząc powiedziała cicho:

— Musisz mi kiedyś opowiedzieć o podróżach w czasie.

— Zupełnie się na tym nie znam. Żegnaj, Sidney.

— Marta.

— Dla mnie na zawsze pozostaniesz Sidney.

Odbezpieczyłem drzwi, a gdy dziewczyna wyszła, połączyłem się z hotelową centralką. Zgodnie z przewidywaniami, było mnóstwo telefonów na moje nazwisko, a wszystkich petentów odprawiono z kwitkiem. Telefonistka spytała, czy mam ochotę rozmawiać z panem Kralickiem. Odpowiedziałem, że owszem.

Podziękowałem mu za Sidney. Nie okazał wielkiego zaskoczenia. Spytał jedynie:

— Czy przyjdziesz na inauguracyjne spotkanie waszego komitetu? O drugiej w Białym Domu. Taka herbatka zapoznawcza.

— Jasne. Są jakieś wieści z Hamburga?

— Tylko złe. Vornan wzniecił zamieszki. Wszedł do jakiejś knajpy i zaczął przemawiać do siedzących w środku. Cała jego gadka sprowadzała się do stwierdzenia, iż najważniejszym osiągnięciem Niemców na przestrzeni dziejów było stworzenie Trzeciej Rzeszy. Zdaje się, że na tym kończy się jego wiedza o Niemcach. Zaczął wychwalać Hitlera i ludzie z ochrony w samą porę wyciągnęli go na zewnątrz. Nim przyjechały cysterny pianowe, spłonęło pół tuzina nocnych klubów.

Kralick uśmiechnął się zakłopotany.

— Może niepotrzebnie ci o tym powiedziałem. Wciąż nie jest za późno, aby złożyć rezygnację.

— Och, nie martw się, Sandy — odparłem. — Należę do waszej paczki na dobre i na złe. Nie mógłbym się teraz wycofać… szczególnie, po spotkaniu z Sidney.

— No to do zobaczenia o drugiej. Ktoś z naszych ludzi przyjdzie po ciebie, a potem pojedziecie tunelami. Nie chcę, aby ci szaleńcy z telewizji urwali ci głowę. Siedź spokojnie w pokoju i nikomu nie otwieraj, póki się nie zjawimy.

— W porządku — odparłem.

Odłożyłem słuchawkę, odwróciłem się na pięcie i spostrzegłem coś jakby kałużę zielonego śluzu rozlanego na podłodze przy drzwiach.

Nie był to śluz, lecz płynny nadajnik radiowy wypełniony po brzegi monomolekularnymi czujnikami dźwiękowymi. Ktoś podsłuchiwał mnie z korytarza. Podszedłem do drzwi i zacząłem nogą rozgarniać kałużę. Rozległ się słaby głos:

— Proszę tego nie robić, doktorze Garfield. Chciałbym z panem zamienić parę słów. Jestem z Połączonych Stacji…

— Spadaj.

Przestałem szurać stopą po podłodze. Resztę gęstej cieczy wytarłem ręcznikiem. Potem pochyliłem się nad parkietem i oznajmiłem na użytek przyklejonych do drewna pozostałości nadajnika.

— Moja odpowiedź w dalszym ciągu brzmi „Bez komentarza”. A teraz wynocha.

Wreszcie pozbyłem się natręta. Nałożyłem blokadę na drzwi, tak że nawet pojedyncza molekuła nie byłaby w stanie prześliznąć się do środka i przeczekałem bezczynnie cały ranek. Krótko przed drugą pojawił się Sandy Kralick i przemycił mnie do tunelu wiodącego w stronę Białego Domu. Waszyngton to istny labirynt podziemnych przejść. Podobno można dojść tamtędy dosłownie wszędzie. Pod warunkiem, że zna się rozkład tuneli i dysponuje odpowiednimi kodami. Podziemia biegną wieloma kondygnacjami pod całym miastem. Słyszałem, że sześć poziomów niżej mieści się automatyczny burdel dla kongresmanów, zaś na wysokości centrum handlowego pewna agencja rządowa prowadzi podobno eksperymenty z mutantami, krzyżując ze sobą potwory, które nigdy nie widziały słonecznego światła. Moim zdaniem, owe historie są mocno niepewne, tak samo zresztą jak wszystko, co można usłyszeć na temat stolicy. Prawda, jeśli kiedykolwiek ją poznamy, okaże się zapewne stokroć okropniejsza od tych bajeczek.

Kralick zaprowadził mnie do pomieszczenia o ścianach pokrytych kutym brązem, gdzieś w zachodnim skrzydle Białego Domu. W środku czekało już czworo ludzi. Troje z nich rozpoznałem na pierwszy rzut oka. Wyższe szczeble elity naukowej tworzą niewielką kastę, zamkniętą, samowystarczalną. Wszyscy się znamy, bywamy na tych samych międzywydziałowych sympozjach. Od razu poznałem Lloyda Kolffa, Mortona Fieldsa i Aster Mikkelsen. Czwarta osoba, przysadzisty mężczyzna, wstał i oznajmił:

— Chyba się jeszcze nie znamy, doktorze Garfield. Jestem F. Richard Heyman.

— A, miło mi. Spengler, Freud i Marks, nieprawdaż? Pańskie opracowanie zapadło mi głęboko w pamięć.

Podałem mu rękę. Opuszki palców miał spotniałe, pewnie tak samo jak dłonie. Nie byłem w stanie tego jednak ustalić. Witał się bowiem w ten charakterystyczny sposób, w jaki zwykli się witać mieszkańcy środkowej Europy, podając nieufnie do uścisku jedynie same palce zamiast całej dłoni. Wymieniliśmy zwyczajowe formułki na temat niezwykłej przyjemności płynącej z naszego spotkania.

Należy mi się medal za te wszystkie bzdury, które musiałem wygadywać. O książce F. Richarda Heymana nie mam wielkiego mniemania — była tyleż nudna co powierzchowna; trudno o lepsze zestawienie. Wywiady, których regularnie udzielał popularnym czasopismom, nie wzbudzały również mojego entuzjazmu. Zajmował się w nich głównie obsmarowywaniem kolegów. Nie podobał mi się sposób, w jaki podawał rękę. Nawet jego nazwisko nie przypadło mi do gustu. Jak miałem zwracać się do „F. Richarda”, gdybyśmy przeszli na ty? „F”, „Dick”? A może „mój drogi Heymanie”? Był mężczyzną niewielkiego wzrostu, korpulentnym, o głowie wielkości kuli armatniej, obrośniętej w części potylicznej skąpymi rudymi włoskami. Brodę miał za to imponującą, kudliła się na policzkach i szyi zapewne po to, by ukryć podgardle i wielkie jak łysina jabłko Adama. Wąskie, rekinie wargi były ledwie widoczne spod zarostu. Oczy miał wodniste i niesympatyczne.

Do reszty zgromadzonych nie żywiłem wrogich uczuć. Znałem ich dość dobrze, wiedziałem, że są w swych specjalnościach fachowcami wysokiej klasy. Nigdy dotąd, podczas wielu przecież wspólnych dyskusji na forum naukowych periodyków, nie doszło między nami do poważniejszego sporu. Morton Fields z Uniwersytetu Chicagowskiego był psychologiem, wyznawcą tak zwanej szkoły kosmicznej, która wydawała mi się czymś w rodzaju świeckiego odłamu buddyzmu. Członkowie tej doktryny filozoficznej pragnęli odkryć tajemnice duszy, utożsamiając ją ze wszechświatem. W każdym razie brzmiało to nieźle. Z wyglądu Fields przypominał szeregowego pracownika jakiejś spółki, z dobrymi widokami na umiarkowanie szybki awans: zgrabna, muskularna sylwetka, wystające kości policzkowe, złociste włosy, wąskie usta, wypchnięty podbródek, pytający wzrok. Oczami wyobraźni widziałem, jak przez cztery dni w tygodniu wklepuje jakieś dane do komputera, a w weekendy bezlitośnie katuje piłeczkę golfową, uganiając się po zielonej trawce. Jego wygląd mógł jednak mocno zmylić.

Lloyd Kolff był przedstawicielem filologów: potężnie zbudowany, krępy mężczyzna, dobrze po sześćdziesiątce, o pooranej bliznami, rumianej twarzy i długich ramionach goryla. Jego bazę wypadową stanowił Uniwersytet Columbia, gdzie był ulubieńcem studentów z powodu swej rubasznej bezpośredniości. Znał więcej pikantnych cytatów w sanskrycie niż ktokolwiek inny na przestrzeni ostatnich trzydziestu stuleci; używał ich regularnie i bez skrępowania. Jego życiową pasją było kolekcjonowanie sprośnych wierszyków, bez względu na epokę, bez względu na język. Swoją żonę — również filologa — zaciągnął zapewne na ślubny kobierzec, mrucząc po drodze gorące wyznanie w staroperskim. Dobrze mieć kogoś takiego w zespole, choćby jako przeciwwagę dla tego zarozumiałego bałwana, F. Richarda Heymana.

Aster Mikkelsen była biochemikiem z Michigan, członkiem grupy skupionej nad projektem sztucznej syntezy życia. Spotkałem ją na ubiegłorocznej konferencji A.A.A.S. w Seatle. Choć jej nazwisko brzmiało po skandynawsku, nie była jedną z tych nordyckich gigantek, na których punkcie mam prawdziwego fioła. Ciemnowłosa, delikatna, wiotka, emanowała aurą nieśmiałości. Nie mogła mieć więcej niż pięć stóp wzrostu i wątpię, żeby ważyła nawet sto funtów. Była kobietą około czterdziestki, choć wyglądała znacznie młodziej. W jej oczach migotały wojownicze ogniki, rysy twarzy miała wręcz klasyczne. Nosiła wyzywająco proste ubranie, jakby chciała w ten sposób podkreślić swą chłopięcą sylwetkę i dać do zrozumienia wszystkim lubieżnikom, że nie ma im nic do zaoferowania. Nagle przed oczyma stanęła mi absurdalna scena: Lloyd Kolff i Aster Mikkelsen leżą razem w łóżku. Wielkie połacie potężnego, włochatego ciała rozpostarte nad kruchą, wątłą postacią Aster. Jej rozchylone uda i chude łydki podrygują spazmatycznie, przywalone kilogramami tłuszczu, jej stopy kopią w pościel. Ten widok był tak obrzydliwy, że musiałem przymknąć oczy, aby go odpędzić. Dopiero po chwili zdołałem znów rozewrzeć powieki. Kolff i Aster stali nadal obok siebie, piramida cielska przy boku filigranowej nimfy. Oboje obserwowali mnie z niepokojem.

— Nic ci nie jest? — spytała Aster. Miała piskliwy, dziewczęcy głos.

— Myślałam już, że nam tu zemdlejesz.

— Jestem nieco zmęczony — skłamałem.

Nie wiedziałem, skąd wziął się ten dziwaczny obraz, ani dlaczego tak mną wstrząsnął. Aby pokryć zmieszanie, spytałem Kralicka, ile osób jeszcze dołączy do naszego komitetu. Wyjaśnił, że jedna, Helen McIlwain, sławny etnolog. Miała przyjść w każdej chwili. Jak na zawołanie, drzwi się rozwarły i do środka wkroczyła Helen we własnej osobie.

Któż nie słyszał o Helen McIlwain? Czego na jej temat jeszcze nie powiedziano? Orędowniczka kulturowego relatywizmu, pierwsza dama etnologów, zawzięta badaczka obrzędów dojrzewania i kultów płodności, która bez chwili wahania włączała się w plemienne orgie. Kobieta, która w poszukiwaniu wiedzy zapuściła się do kanałów Ouagadougu, aby skosztować pieczonego psa. Autorka fundamentalnych opracowań z zakresu technik masturbacji. Osoba, która na własnej skórze doświadczyła sposobów inicjacji seksualnej dziewic w mroźnych ostępach Sikkimu. Wydawało mi się, że Helen żyła od zawsze. Nieustannie dochodziły mnie wieści o jej bulwersujących wyczynach. Publikowała książki, za które w innej epoce spalono by ją od razu na stosie. Informowała opinię publiczną o sprawach, które były w stanie zszokować nawet przygotowanych na wszystko naukowców. Nasze drogi krzyżowały się nieraz, choć ostatnio następowało to dość rzadko. Wyglądała zaskakująco młodo i rześko, a musiała mieć już co najmniej pięćdziesiąt lat.

Ubrana była — jakby to rzec — dość ekstrawagancko. Jej ramiona owijała plastykowa przepaska, z której zwisały czarne włókna, przypominające do złudzenia ludzkie włosy. Być może nawet, były nimi w istocie. Owe długie, jedwabiste i gęste pasma tworzyły zwartą kaskadę, która sięgała do pół uda — przedmiot pożądania każdego fetyszysty. W tym przybraniu z włosów było coś dzikiego i pierwotnego — brakowało tylko obrączki w nosie i rytualnych blizn na policzkach. Sądzę, że pod spodem nie nosiła bielizny. Gdy szła, raz po raz można było dostrzec różowe ciało wyzierające spod oryginalnego stroju. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że widzę sutek jej piersi i skrawek gładkiego pośladka. Jednak, mimo wszystko, długie, lśniące i delikatne pasma tego zmysłowego kostiumu, który okrywał niemal całą jej postać, były tak zwarte i gęste, że do naszych oczu docierało tylko to, co Helen uważała za stosowne. Zgrabne, szczupłe ramiona miała odkryte. Łabędzia szyja wyrastała z godnością ponad włochaty kostium, a jej własne włosy, w kolorze kasztanów, śmiało mogły z nim konkurować. Widok był niecodzienny, fantastyczny, niesamowity i dość absurdalny. Gdy Helen wkroczyła dumnie do pomieszczenia, rzuciłem okiem na Aster Mikkelsen i dostrzegłem na jej twarzy wyraz lekkiego rozbawienia.

— Przepraszam za spóźnienie — oznajmiła Helen swoim donośnym kontraltem. — Zasiedziałam się w The Smithsonian. Zaprezentowali mi przecudny zestaw noży do obrzezania wykonanych z kości słoniowej!

— A miałaś już okazję, żeby je wypróbować? — spytał Lloyd Kolff.

— Jakoś nie bardzo. Ale, mój drogi, nic straconego. Po tym idiotycznym posiedzeniu moglibyśmy tam wrócić, a ja z rozkoszą dokonałabym zabiegu. Na tobie.

— Za późno o sześćdziesiąt trzy lata — odparł ze śmiechem Kolff. — Powinnaś wiedzieć. Z pewnym zaskoczeniem muszę stwierdzić u ciebie zanik pamięci, Helen!

— Och, masz rację mój drogi! Absolutną rację! Przepraszam stokrotnie. Jak mogłam zapomnieć!

Falując włochatym kostiumem podbiegła do Kolffa i pocałowała go w szeroki policzek. Sanford Kralick zagryzł wargę. Najwyraźniej jego komputer coś przeoczył. F. Richard Heyman wiercił się niespokojnie, na twarzy Fieldsa pojawił się uśmiech, zaś Aster sprawiała wrażenie śmiertelnie znudzonej. Powoli nabierałem pewności, że spędzimy wspólnie niezapomniane chwile.

Kralick głośno odchrząknął.

— Teraz, skoro jesteśmy już w komplecie, chciałbym prosić o chwilę uwagi…

Zaczął wprowadzać nas w tajniki zadania. Korzystał przy tym z pomocy ekranów ściennych, kości z danymi, syntetyzerów dźwięku oraz całej baterii tym podobnych ultranowoczesnych urządzeń. Wszystko po to, aby przekonać nas o potrzebie pośpiechu oraz ważkości całej misji. Krótko mówiąc, naszym zadaniem było wyciągnięcie z przybycia Vornana maksimum korzyści. Mieliśmy także nie spuszczać oka z naszego gościa i w miarę możliwości zapobiegać bardziej bulwersującym wyczynom. Przy okazji, dla własnej satysfakcji, mogliśmy również ustalić czy od początku mówił prawdę, czy też był tylko sprytnym oszustem.

Okazało się, że co do tej ostatniej kwestii zdania w naszej grupie są podzielone. Helen McIlwain była szczerze przekonana, iż Vornan przybył z przyszłości; co więcej upatrywała w tym coś mistycznego. Morton Fields podzielał jej zdanie, choć nie robił wokół całej sprawy aż tyle szumu. Uważał, że przybycie mesjasza z przyszłości, który miałby pomóc nam w tych czasach próby, byłoby czymś symbolicznym i jak najbardziej pożądanym. Skoro Vornan spełniał wymagania stawiane kandydatowi na mesjasza, Fields z radością zaakceptował jego obecność. Drugi obóz tworzyli: Lloyd Kolff (uważał, że historyjka opowiedziana przez Vornana jest sama w sobie dość komiczna i nie wymaga komentarza), F. Richard Heyman (dostawał szkarłatnych plam na twarzy na samą myśl o podróżach w czasie), no i rzecz jasna ja sam. Aster Mikkelsen zachowała neutralność w tej kwestii, a może była po prostu agnostykiem. Kierowała się naukowym obiektywizmem: nie miała zamiaru uwierzyć w przybysza z przyszłości, skoro jak dotąd nawet go nie widziała.

Pierwszą część tego kulturalnego, akademickiego sporu odbyliśmy tuż przed nosem Kralicka, dokończyliśmy go zaś wieczorem przy kolacji. Nasza szóstka siedziała wokół stołu w Białym Domu, służący donosili nieustannie najróżniejsze przysmaki, a wszystko oczywiście na koszt podatników. Drinki serwowano w szczególnej obfitości. W naszym małym, kiepsko dobranym zespole zarysowała się pewna polaryzacja. Kolff i Helen musieli ze sobą niegdyś sypiać i wcale nie ukrywali, że mają zamiar podtrzymać dobrą tradycję. Taki ostentacyjny brak skrępowania wyraźnie drażnił Heymana, który musiał cierpieć akurat na ostre zaparcie. Morton Fields również przejawiał pewne zainteresowanie osobą Helen, a im więcej popijał, tym stawał się śmielszy w dawaniu dowodów tego zainteresowania. Jednakże Helen pozostawała głucha na jego zapędy, gdyż obecnie pociągał ją starszawy, korpulentny, szwargoczący w sanskrycie Falstaff — Kolff. Zatem Fields skierował swe wysiłki w kierunku Aster Mikkelsen, która niestety przejawiała równie wielkie zainteresowanie seksem, co nasz stół biesiadny. Udaremniała wszelkie zakusy z wprawą i opanowaniem świadczącym o wieloletnim doświadczeniu. Ja, stary rozpustnik, trzymałem się cały czas z boku; siedziałem jak niemy posąg i obserwowałem swych wykształconych kolegów w akcji. Pomyślałem, że jest to przecież grupa osób dobrana starannie pod kątem braku stwierdzonych niesnasek i osobistych urazów. Biedny Sandy Kralick sądził, że zebrał sześciu nieskazitelnych uczonych, którzy będą służyć swemu narodowi z żarliwym poświęceniem. Nie byliśmy ze sobą nawet ośmiu godzin, a już powstały pierwsze pęknięcia w tym monolicie. Co będzie, kiedy dołączy do nas nieobliczalny Vornan-19? Ogarnął mnie niepokój.

Bankiet dobiegł końca około północy. Rząd pustych butelek po winie przyozdabiał nasz stół. Pojawili się ludzie z ochrony rządu i oznajmili, że odstawią nas do tuneli.

Okazało się, iż Kralick rozlokował nas w hotelach rozrzuconych po całym mieście. Fields w nieco żałosny sposób zaproponował Aster odprowadzenie do pokoju, ale udało jej się go jakoś spławić. Helen i Kolff zniknęli razem, trzymając się za ręce. Gdy weszli do windy, spostrzegłem, że jego dłoń wędruje pod włochatym kostiumem naszego powabnego etnologa. Wróciłem do hotelu. Nie włączyłem ekranu, aby sprawdzić, czego szczególnego dokonał Vornan-19 w czasie minionego dnia. Sądziłem, zresztą zupełnie słusznie, jak się okazało, że pod koniec tygodnia będę już miał powyżej uszu wszelkich historii o nim, i że dziś mogę z czystym sumieniem odpuścić serwis informacyjny.

Spałem naprawdę kiepsko. Cały czas śniła mi się Helen McIlwain. Nigdy dotychczas nie miewałem koszmarów, w których rudowłosa kobieta, spowita w przebranie z ludzkich włosów, dokonuje na mnie aktu obrzezania. Mam nadzieję, że ten sen nie powtórzy się więcej… nigdy więcej.

Siódmy

Nazajutrz w południe nasza szóstka — w towarzystwie Kralicka — wsiadła na pokład podziemnej kolejki zdążającej bezpośrednio do Nowego Jorku. Po godzinie przybyliśmy na miejsce — w samą porę, aby obejrzeć demonstrację apokaliptystów na dworcu. Dowiedzieli się, że Vornan-19 ma wylądować niebawem na nowojorskim lotnisku, urządzili więc huczne powitanie.

Weszliśmy do dworcowego holu i ujrzeliśmy morze spoconych, półnagich ciał. Smugi laserowego światła przecinały powietrze kreśląc litery, które układały się w chwytliwe slogany i zwyczajne wulgaryzmy. Miejscowa policja usiłowała utrzymać jaki taki porządek. Ponad wszystkim unosiło się głuche i bezładne zawodzenie — krzyk anarchii, z którego udało mi się wyłowić tylko słowa: „zagłada… ogień… zagłada…”

Helen McIlwain stanęła jak wryta, oczarowana widowiskiem. Apokaliptyści byli dla niej równie interesującym obiektem badań, co plemienni zaklinacze chorób. Ruszyła biegiem w stronę falującego tłumu, aby móc obserwować rozwój wypadków z bezpośredniej odległości. Kralick zawołał, chcąc ją powstrzymać, lecz było już za późno. Brodaty prorok kultu zagłady chwycił ją za ramię i zerwał misterną strukturę niewielkich kawałków tworzywa sztucznego, która stanowiła owego dnia całą jej garderobę. Fragmenty przyodziewku rozprysły się na wszystkie strony, odsłaniając pas ciała od szyi aż po kibić. W polu widzenia pojawiła się naga pierś, zaskakująco jędrna jak na kobietę w jej wieku, zaskakująco kształtna jak na kobietę tak wątłej postury. Helen była jednak zbyt zainteresowana i podekscytowana, aby zwracać uwagę na takie detale, jak brak ubrania. Uczepiła się kurczowo nowego adoratora, jakby chciała wyszarpać z niego esencję apokaliptyzmu. On tymczasem trząsł nią i szarpał w schizofrenicznej ekstazie. Trzech barczystych mężczyzn z obstawy ruszyło w tamtą stronę, aby uratować naszego etnologa. Pierwszy z nich został powitany przez Helen potężnym kopnięciem w krocze, po którym to ciosie odturlał się na bok. Natychmiast zalała go fala szturmujących fanatyków i więcej już go nie zobaczyliśmy. Pozostała dwójka wyciągnęła neurobicze i ostudziła nieco zapędy tłumu. Podniosły się okrzyki sprzeciwu. Krótkie i ostre jęki cierpiących zlały się z monotonnym zawodzeniem: „zagłada…ogień… zagłada”. Grupka półnagich dziewcząt, z rękami wspartymi na biodrach, niczym karnawałowy korowód, przedefiladowała przed naszymi twarzami zasłaniając widok. Kiedy ruchoma zasłona zniknęła wreszcie, spostrzegłem, że strażnicy oczyścili już teren wokół Helen i usiłowali wyrwać ją poza kordon fanatyków. Uczona silnie przeżyła tę przygodę.

— Zadziwiające — powtarzała nieustannie — zadziwiające, zadziwiające; co za podniecające szaleństwo!

A ściany wciąż wtórowały echem: „zagłada…ogień… zagłada…”

Kralick okrył Helen swoją marynarką, lecz ona odrzuciła ubranie, chcąc pewnie, by wszyscy podziwiali jej ciało. Niedługo potem udało nam się wydostać na zewnątrz. Kiedy mijałem drzwi, doleciał mnie straszliwy okrzyk bólu, górujący ponad wszystkimi innymi dźwiękami. Pomyślałem, że takie wycie może wydawać jedynie człowiek żywcem rozdzierany na kawałki. Nigdy jednak nie było mi dane ustalić, kto wówczas tak przeraźliwie krzyczał i dlaczego.

— …zagłada… — usłyszałem jeszcze, zanim znaleźliśmy się na zewnątrz.

Samochody już na nas czekały. Zabrano nas do hotelu na Manhattanie. Ze sto dwudziestego piątego piętra roztaczał się wspaniały widok na śródmieście. Helen i Kolff bezwstydnie zażądali dwuosobowego apartamentu. Pozostali zajęli pokoje jednoosobowe. Kralick zaopatrzył każdego z nas na odchodnym w pokaźny stosik kaset, omawiających proponowane metody postępowania z Vornanem-19. Swój przydział odłożyłem od razu do szuflady. Spoglądając na ulicę w dole, dostrzegłem postacie sunące nieustannym potokiem po chodnikach; wzory, które formowały się i ulegały rozbiciu, od czasu do czasu jakiś zator, wymachujące ramiona, gesty rozdrażnionych mrówek. Czasami watahy chuliganów pędziły środkiem ulicy, wykrzykując coś na całe gardło. Apokaliptyści. Od jak dawna trwa taki stan? Straciłem kontakt ze światem. Nie rozumiałem dotąd, że w każdym momencie życia człowiek może napotkać na swej drodze chaos i jest wobec niego bezradny. Odwróciłem twarz od szyby. Do pokoju wszedł Morton Fields. Nie odmówił, kiedy zaproponowałem mu drinka. Wystukałem zamówienie na konsolce. Siedzieliśmy w milczeniu, sącząc rum. Miałem tylko nadzieję, że nie uraczy mnie przynudnawym monologiem naszpikowanym określeniami zaczerpniętymi z podręczników psychologii. Lecz takie monologi, nie były w jego stylu. Cechowały go raczej bezpośredniość, trzeźwość spojrzenia, czasami nawet uszczypliwość.

— Nie wydaje ci się, że to wszystko jest snem?

— Przybycie ambasadora z odległej przyszłości?

— Ta specyficzna atmosfera kulturowa. Nastrój fin de siecle.

— To było długie stulecie. Może świat czeka z niecierpliwością na jego zakończenie. Może szalejąca anarchia to tylko pewien sposób na huczne pożegnanie.

— Jest w tym trochę racji — przyznał Fields. — Vornan-19 to ktoś w rodzaju Fortynbrasa. Przybyłym, aby ukoić nasze niespokojne czasy.

— Tak sądzisz?

— Zawsze to jakieś wytłumaczenie.

— Jak dotąd nie okazał się osobą zbyt pomocną — odparłem. — Gdzie stąpnie, tam od razu powstają kłopoty.

— To nie jego wina. Nie przywykł jeszcze do obcowania z barbarzyńcami i wciąż narusza jakieś tabu. Dajmy mu trochę czasu, a gdy pozna nas lepiej, zacznie dokonywać cudów.

— Skąd ta pewność?

Fields w zamyśleniu tarł lewe ucho.

— Posiada dar zjednywania sobie ludzi. Nimb. Boski czar. Wyraźnie to widać, gdy się uśmiecha, zauważyłeś?

— Tak. Tak. Ale dlaczego sądzisz, że wykorzysta swe zdolności z pożytkiem dla nas, a nie zacznie na przykład dla rozrywki podburzać tłum? Przybył do nas jako zbawiciel czy zwykły turysta?

— Za parę dni dowiemy się wszystkiego z pierwszej ręki. Pozwolisz, że zamówię jeszcze jednego drinka?

— Zamów od razu trzy — poleciłem beztrosko. — To nie ja płacę rachunki.

Fields ochoczo spełnił tę prośbę. Jego bezbarwne oczy miały wyraźnie problemy z akomodacją, jakby nosił wzmacniacze rogówki i jeszcze nie nauczył się ich obsługiwać.

— Czy znasz jakiegoś faceta, który spał z Aster Mikkelsen? — spytał po chwili milczenia.

— Raczej nie. A powinienem?

— Tak się zastanawiam — może ona jest lesbijką?

— Wątpię — odparłem. — Czy to z resztą takie ważne?

— Wczoraj wieczorem próbowałem ją uwieść — oznajmił Fields, śmiejąc się cicho.

— Nie omieszkałem zauważyć.

— Byłem zupełnie pijany.

— To także rzuciło mi się w oczy.

— Kiedy usiłowałem zaciągnąć ją do łóżka, Aster powiedziała coś dziwnego — ciągnął Fields. — Oznajmiła mianowicie, że nie sypia z mężczyznami. Stwierdziła to całkiem beznamiętnie, jakby ta sprawa była najzupełniej zrozumiała dla wszystkich poza skończonymi idiotami. Zastanawiam się, czy Aster nie skrywa przypadkiem jakiejś tajemnicy, o której powinienem wiedzieć, a tymczasem nie mam zielonego pojęcia.

— Możesz zapytać Sandy’ego Kralicka — podsunąłem. — On ma dossier każdego z nas.

— Na to mnie nie stać. To znaczy, takie postępowanie byłoby niegodziwe.

— Zabieganie o romans z Aster?

— Nie, łażenie za tym biurokratą, aby wyciągnąć jakieś informacje. Wolę raczej, aby ta sprawa została między nami.

— Między nami profesorami? — podsunąłem.

— W pewnym sensie.

Fields wyszczerzył zęby w uśmiechu — wyczyn, który musiał go wiele kosztować.

— Widzisz, stary, nie chcę zawracać ci głowy moimi sprawami. Myślałem tylko, że może wiesz coś o jej…

— Skłonnościach?

— Właśnie.

— Nie mam na ten temat zielonego pojęcia. Jest doskonałym biochemikiem — stwierdziłem. — Jest typem człowieka, który podchodzi do wszystkiego z dużą rezerwą. To wszystko, co wiem na jej temat.

Niedługo potem Fields wreszcie sobie poszedł. Kiedy otworzył drzwi, doszedł mnie sprośny rechot Lloyda Kolffa grzmiący po korytarzach. Czułem się jak więzień. Może by tak zadzwonić do Kralicka i poprosić, aby znów podesłał mi Martę-Sidney? Zdjąłem ubranie i wszedłem pod prysznic, czekając cierpliwie aż molekuły wody zmyją ze mnie apatię i kurz, jakie osiadły na mnie w czasie podróży z Waszyngtonu. Później trochę czytałem. Kolff podarował mi swoją najnowszą książkę: antologię fenickiej metafizycznej liryki miłosnej, którą przetłumaczył. Fenicjan uważałem zawsze za doskonałych lewantyńskich kupców, którzy nie mieli czasu na pisanie poezji, obojętnie — erotycznej czy jakiejkolwiek innej. A wierszyki były, trzeba przyznać, ogniste i pikantne. Nie śniło mi się dotąd, że istnieje tyle sposobów na opisanie kobiecych narządów płciowych. Strofy przyozdobiono długimi łańcuchami przymiotników — istny katalog wyuzdania. Ciekawe, czy Kolff sprezentował egzemplarz antologii Aster Mikklesen.

Musiałem się zdrzemnąć. Około piątej obudził mnie szelest kartek papieru wylatujących ze szczeliny informacyjnej w ścianie. Kralick przesłał każdemu plan pobytu Vornana-19. Nie było tam żadnych rewelacji: nowojorska giełda, Wielki Kanion, parę fabryk, jakiś indiański rezerwat oraz — opatrzone znakiem zapytania — Luna City. Ciekawe, czy będziemy musieli mu towarzyszyć w tej wyprawie na Księżyc. Pewnie tak.

Wieczorem przy kolacji Helen i Aster wdały się w długą dysputę nad jakąś sprawą, o której ja osobiście nie miałem zielonego pojęcia. Okazało się, że moje krzesło sąsiaduje z fotelem Heymana. Byłem więc, siłą rzeczy, zmuszony prowadzić rozmowę na temat spenglerowskich interpretacji ruchu apokaliptystów. Lloyd Kolff opowiadał sprośne historyjki w kilkunastu językach naraz, Fields zaś słuchał śmiertelnie znudzony i tęgo popijał. Przy deserze dołączył do nas Kralick z miłą wiadomością, że Vornan-19 właśnie wsiada na pokład promu, zmierzającego prosto w stronę Nowego Jorku i należy się go spodziewać jutro w południe. Życzył nam powodzenia.

Nie pojechaliśmy na lotnisko powitać Vornana; Kralick wietrzył kłopoty. Nie bez racji zresztą. Zostaliśmy w hotelu i na ekranach oglądaliśmy uroczystość przybycia gościa z odległej przyszłości. Na miejscu zgromadziły się dwie rywalizujące grupy. Widać było tłumy apokaliptystów, lecz ten obraz nikogo już nie dziwił — ostatnimi czasy wielkie manifestacje apokaliptystów stały się zjawiskiem powszechnym. Nieco bardziej zaskakiwała mnie obecność około tysiąca demonstrantów, których — z braku lepszego określenia — nazwano „uczniami” Vornana. Przybyli, aby oddać mu cześć. Operator z lubością ukazywał ich oblicza. Nie były podobne do wykrzywionych obłędem twarzy apokaliptystów. Nie, tę grupę tworzyli głównie zorganizowani, karni przedstawiciele klasy średniej. W ich manifestacji nie widać było nic z żywiołu Dionizji. Dostrzegłem zdeterminowane twarze, zaciśnięte usta, trzeźwe spojrzenia i obleciał mnie strach. Apokaliptyści reprezentowali szumowiny naszego społeczeństwa, obiboków, wykolejeńców. Ci, którzy przybyli, aby oddać pokłon Vornanowi, byli mieszkańcami niewielkich, podmiejskich domków, drobnymi ciułaczami, rannymi ptaszkami, pracusiami — słowem kręgosłupem Ameryki. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Helen McIlwain.

— Oczywiście — powiedziała. — To jest kontrrewolucja, reakcja na wyczyny apokaliptystów. Ci szarzy ludzi upatrują w Vornanie apostoła, który przybył, aby znów zaprowadzić ład na świecie.

Fields był podobnego zdania.

Pomyślałem o leżących ciałach i różowych udach w sali tanecznej ogrodów Tivoli.

— Jeśli sądzą, że Vornan ma zamiar komukolwiek pomóc, to spotka ich srogi zawód — stwierdziłem. — Dotychczas sprawia wrażenie uosobienia skrajnego chaosu.

— Może zajdzie w nim jakaś przemiana, kiedy spostrzeże, jak wielką władzę sprawuje nad tłumem swych uczniów.

Spośród wszystkich tych zatrważających rzeczy, jakie ujrzałem i usłyszałem w czasie pierwszych dni pobytu gościa, teraz z perspektywy czasu wydaje mi się, że ciche słowa Helen McIlwain były najbardziej złowieszcze.

Rząd, rzecz jasna, miał niezwykle bogate doświadczenie w organizowaniu podniosłych uroczystości. Prasa roztrąbiła wszem i wobec, że Vornan ma wylądować na takim to a takim pasie startowym. Tymczasem lot zakończył się zupełnie gdzie indziej, po drugiej stronie płyty lotniska, a na spodziewane miejsce lądowania przybył prom z Meksyku, podstawiony specjalnie w tym celu. Policja otoczyła demonstrantów kordonem i trzeba przyznać, że poszło jej to bardzo sprawnie. Lecz gdy obie grupy rzuciły się w stronę lotniska, mur tarcz pękł pod potężnym naporem. Apokaliptyści zmieszali się z uczniami Vornana i nie można już było rozróżnić kto jest kim. Operator ukazał na zbliżeniu pulsujący tłum ludzkich ciał, lecz zaraz potem umknął obiektywem w bok, odkrywszy, że zamieszanie przeradza się stopniowo w regularne starcie. Tysiące postaci kłębiły się przy promie, którego bladoniebieski kadłub lśnił tajemniczo w mdłym świetle styczniowego słońca. Tymczasem o milę dalej, na przeciwległym krańcu lotniska, Vornan-19 wysiadł bez przeszkód z prawdziwego promu. Następnie odleciał helikopterem na spotkanie z nami, a cysterny pianowe opróżniały swą zawartość na głowach rozgorączkowanych demonstrantów. Kralick uprzedził nas telefonicznie, iż gość zmierza właśnie w stronę hotelu, który służył nam w Nowym Jorku jako kwatera główna.

Kiedy Vornan-19 kroczył w stronę naszego pokoju, poczułem, ogarniającą mnie nagle, niepowstrzymaną chęć ucieczki.

W jaki sposób mogę wyrazić w słowach natężenie tego wrażenia? Mogę powiedzieć, że w moich myślach w jednej, krótkiej chwili puściły wszystkie cumy pętające wszechświat i Ziemia zaczęła dryfować w bezkresnej pustce. Mogę powiedzieć, że wydawało mi się, iż wędruję po świecie, który nie posiada struktury, spoiwa, sensu. Niezaprzeczalnie była to chwila czystego strachu. Całe to moje ironiczne, prześmiewcze, sarkastyczne pozerstwo opuściło mnie w godzinę największej próby. Zostałem sam, bez pancerza cynizmu, nagi pośród porywistego wiatru. Stanąłem w obliczu faktu, że za chwilę ujrzę wędrowca spoza naszego czasu.

To był strach przed abstrakcją, która nabiera realnych kształtów. Można dużo mówić o projekcie odwrócenia czasu, można nawet wysłać parę elektronów w niedaleką przeszłość, lecz to wszystko w dalszym ciągu pozostaje tylko abstrakcją. Nigdy nie widziałem elektronu ani nie jestem w stanie sprecyzować, gdzie zaczyna się przeszłość. A tu nagle materia kosmosu zostaje rozdarta i czuję na twarzy wicher przyszłości. Choć z całych sił próbowałem przywołać dawny sceptycyzm, okazało się to ponad moje siły. Boże, miej mnie w swej opiece — uwierzyłem w autentyzm Vornana. Dziwna aura wypełniła pomieszczenie, nim jeszcze do niego wszedł. Trząsłem się cały jak galareta. Helen McIlwain stała bez ruchu, wyczekując. Fields wyglądał na solidnie podenerwowanego. Kolff i Heyman sprawiali wrażenie lekko zakłopotanych. Nawet Aster, zawsze szczelnie spowita lodową zasłoną, wydawała się do głębi poruszona. Wiedziałem, że oni wszyscy czuli to samo co ja.

Vornan-19 wkroczył do środka.

W czasie ubiegłych dwóch tygodni tak często widywałem tego człowieka na ekranach, że czułem, jakbym go znał od wieków. Lecz kiedy wstąpił między nas, zrozumiałem, że jest istotą na tyle obcą, iż wymyka się wszelkiemu poznaniu. Ślady tego uczucia pozostały w mej duszy na wiele miesięcy. Vornan był dla mnie kimś, kto zawsze stoi trochę z boku.

Był nieco niższy niż się spodziewałem — może o dwa cale przerastał Aster Mikkelsen. Mając po jednej stronie potężnego Kralicka, a po drugiej zwalistego Kolffa, sprawiał wrażenie przytłoczonego. W rzeczywistości jednak był panem sytuacji. Obrzucił nas przelotnym spojrzeniem, a potem rzekł:

— Niezwykle miło z waszej strony, że zadaliście sobie tyle trudu. Czuję się zaszczycony.

Boże, miej mnie w swej opiece. Ja uwierzyłem.

Każdego z nas kształtują wydarzenia, jakie miały miejsce za jego życia. Wszystkie wydarzenia — wielkiej i małej wagi. Nasze utarte poglądy, nasze uprzedzenia — to wszystko jest dziełem mieszanki zdarzeń, które osadzają się w nas w formie wspomnień. Moją dojrzałą osobowość ukształtowały niewielkie wojny, które wybuchały raz po raz na całym świecie, próby z bronią jądrową, które pamiętam z dzieciństwa, szok po zabójstwie Kennedy’ego, wytępienie krewetek w Atlantyku, słowa, jakie szeptała moja pierwsza kochanka, triumf komputeryzacji, blask arizońskiego słońca na mojej nagiej skórze. Kiedy rozmawiam z innymi ludźmi, wiem, że łączy mnie z nimi jakaś wieź, że uformowały ich te same wydarzenia, które miały wpływ na moją duszę, że mamy jakieś wspólne punkty zaczepienia.

Co nadało kształt myślom Vornana?

Wydarzenia, z którymi ja nie mam nic wspólnego. Ta świadomość napawała lękiem. Matryca, która wytłoczyła jego osobowość, była całkowicie odmienna. Ten człowiek przybył ze świata, który mówi innymi językami; świata, który posiada dziesięć stuleci zupełnie nieznanej historii; świata, który wykształcił odmienną kulturę i podlega być może obcym żądzom. Przez chwilę krótką jak mgnienie oka ujrzałem oczyma wyobraźni wyidealizowany świat zielonych pól i błyszczących wieżyc, obłaskawionej pogody i podróży do gwiazd; świat nieokiełznanych pomysłów i niewyobrażalnych osiągnięć. I czułem, że cokolwiek podpowie wyobraźnia, w rzeczywistości okaże się niewystarczające. Zabraknie wspólnych punktów odniesienia.

Przeklinałem w duchu, że dopuściłem do siebie podobne myśli.

Tłumaczyłem sobie, że to mężczyzna wyrosły w mojej rzeczywistości, sprytny manipulator ludzkimi uczuciami.

Spróbowałem odzyskać dawny sceptycyzm. Nic z tego nie wyszło.

Po kolei witaliśmy się z Vornanem, głośno wymawiając swe nazwiska. Stał pośrodku pokoju, wyniosły, i słuchał jak recytowaliśmy swoje naukowe specjalności. Filolog, biochemik, etnolog, historyk, psycholog — padały kolejno nazwy.

— Jestem fizykiem, specjalistą w dziedzinie zjawiska odwrócenia czasu — oznajmiłem, kiedy przyszła pora na mnie i czekałem, jakie wywoła to wrażenie.

— Bardzo ciekawe — zauważył Vornan. — Na tak wczesnym stadium rozwoju cywilizacyjnego odkryliście już zjawisko odwrócenia czasu! Panie Garfield, musimy w najbliższym czasie porozmawiać na ten temat.

Heyman wystąpił o krok do przodu i szczeknął:

— Co pan rozumie przez zwrot „na tak wczesnym stadium rozwoju cywilizacyjnego”? Jeśli sądzi pan, że jesteśmy bandą zawszonych jaskiniowców…

— Franz — szepnął Kolff i chwycił Heymana za ramię. Dowiedziałem się wreszcie co oznacza literka F w nazwisku „F. Richard Heyman”. Kralick posłał mu gniewne spojrzenie. Ostudziło to nieco jego zapędy. Nie wita się gościa, nawet mocno podejrzanego, rzucając mu na samym wstępie rękawicę w twarz.

— Na jutro przygotowaliśmy wycieczkę po dzielnicy bankowej — oznajmił Kralick. — Resztę dnia możemy spędzić w bibliotece, aby się trochę odprężyć. Czy brzmi to…

Vornan nie zwracał zupełnie uwagi na to, co dzieje się dookoła. Sunąc w jakiś przedziwny sposób, przeciął całe pomieszczenie, aż stanął twarzą w twarz z Aster Mikklesen.

— Moje ciało jest mokre od potu po długiej podróży — oznajmił cicho. — Pragnę się obmyć. Czy zechciałabyś wyświadczyć mi ten honor i wraz ze mną zażyć kąpieli?

Szczęki opadły nam z wrażenia. Wiedzieliśmy doskonale, że Vornan uwielbia wysuwać dość obraźliwe propozycje. Nie spodziewaliśmy się jednak, że nastąpi to tak szybko, i że ich obiektem będzie Aster. Morton Fields ruszył przed siebie, sztywno i ciężko niczym kamienny olbrzym, chcąc najwyraźniej wyciągnąć Aster z kłopotliwego położenia. Lecz Aster nie potrzebowała niczyjej pomocy. Z wdziękiem i bez chwili wahania przyjęła zaproszenie Vornana do wspólnej kąpieli. Helen uśmiechnęła się szeroko. Kolff zamrugał. Fields zaczął coś niewyraźnie bełkotać. Vornan zaś skłonił się lekko — zgiąwszy kolano oraz plecy, co wyglądało tak, jakby nie za bardzo wiedział, jak należy składać pokłony — i wyprowadził Aster na korytarz. Wszystko odbyło się tak szybko, że staliśmy jak ogłuszeni, nic nie pojmując.

— Nie możemy mu pozwalać na takie rzeczy — wybąkał wreszcie Fields.

— Aster nie zgłaszała zastrzeżeń — zauważyła Helen. — A to w końcu jej sprawa.

Heyman uderzył pięścią w otwartą dłoń.

— Składam rezygnację! — krzyknął zapalczywie. — To przecież jakaś niedorzeczna farsa! Natychmiast wycofuję swoją kandydaturę!

Kolff i Kralick zmierzyli go gniewnym wzrokiem.

— Franz, opanuj się — wrzasnął Kolff, a Kralick dodał niemal jednocześnie:

— Doktorze Heyman proszę o…

— A przypuśćmy, że to mnie zaprosiłby do wspólnej kąpieli? — rzucił gniewnie Heyman. — Mamy spełniać każdą jego zachciankę? Nie zamierzam brać dalej udziału w tej żałosnej błazenadzie!

— Nikt nie każe panu spełniać wszystkich jego żądań, doktorze Heyman — oznajmił Kralick. — Panna Mikkelsen wyraziła zgodę z własnej i nieprzymuszonej woli. Uczyniła tak w imię zgody i przyjaźni, z pobudek naukowych. Jestem z niej dumny. Niemniej, mogła odmówić i pan na jej miejscu miałby prawo…

— Franz, złotko, szkoda, że tak szybko złożyłeś rezygnację — oznajmiła ze smutkiem Helen McIlwain. — Pragnąłeś przecież omówić z naszym gościem kwestię kształtu następnego tysiąclecia? Nigdy już nie nadarzy ci się taka okazja. Szczerze wątpię, czy pan Kralick pozwoli ci na rozmowę z Vornanem, jeśli opuścisz nasz zespół. A sam doskonale wiesz, jak wielu historyków marzy, aby zająć twoje miejsce.

Słowa te podziałały z natychmiastowym skutkiem. Myśl, że jakiś rywal miałby jako pierwszy rozmawiać z Vornanem i dokonać wielkiego odkrycia, przyprawiła Heymana o dreszcze. Zaraz też zaczął coś niewyraźnie bąkać, że wcale nie złożył jeszcze prawdziwej rezygnacji, a jedynie straszył, że wycofa się z komitetu. Kralick odczekał chwilę, obserwując jak Heyman wije się jak ryba na haczyku, po czym oświadczył, że puszcza w niepamięć cały niefortunny incydent. Wymusił jednak obietnicę, że podobna sytuacja już nigdy się nie powtórzy.

Fields, podczas całej tej wymiany zdań, stał wpatrzony tępo w drzwi, za którymi zniknęli Vornan i Aster.

— Powinieneś chyba sprawdzić, co się tam wyprawia — oznajmił głucho po dłuższej chwili.

— Zapewne biorą kąpiel — wyjaśnił Kralick.

— Mówisz to z zadziwiającym spokojem — wykrzyknął Fields. — A jeśli wysłałeś ją w towarzystwie maniakalnego mordercy? Pewne symptomy, jakie odkryłem w postawie i wyrazie twarzy tego człowieka, świadczą dobitnie, że nie należy mu ufać.

Kralick uniósł nieznacznie brwi.

— Doprawdy, doktorze Fields? Czy zechciałby pan przedstawić nam wyczerpujący raport na ten temat?

— Poczekam z tym jeszcze — odparł posępnie. — W każdym razie uważam, że naszym obowiązkiem jest zapewnić bezpieczeństwo pannie Mikkelsen. Za wcześnie jeszcze, aby przypuszczać, że przybysz podlega oraz respektuje prawa i zakazy naszej społeczności, zatem…

— To prawda — poparła go Helen. — Może on ma w zwyczaju składać ofiarę z czarnowłosej dziewicy w każdy czwartkowy poranek. Pod żadnym pozorem nie wolno nam zapominać, że ten człowiek nie myśli naszymi kategoriami.

Jednostajny ton jej głosu sprawił, że nie można było w żaden sposób ustalić czy mówi serio, czy też żartuje. Osobiście jednak skłaniałem się do tej drugiej możliwości. Jeśli zaś chodzi o niepokój Fieldsa, dawał się on wytłumaczyć dziecinnie łatwo: połamawszy sobie zęby na Aster, z zawiścią obserwował błyskawiczne postępy Vornana. Jego wściekłość doprowadziła w końcu do tego, że Kralick wyjawił przypadkowo pewien fakt, którego z pewnością nie zamierzał wyjawiać.

— Vornan znajduje się pod ciągłym nadzorem moich ludzi — wyjaśnił Kralick. — Dysponujemy kompletnym, dźwiękowym i wizualnym zapisem jego pobytu. Nie sądzę, aby Vornan zdawał sobie sprawę, że jest nieustannie obserwowany i byłbym niezwykle wdzięczny, gdybyście państwo nie ujawniali tego faktu. W każdym razie pannie Mikklesen nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

Fields był wyraźnie zdumiony. My zresztą także.

— To znaczy, że pańscy ludzie obserwują ich cały czas? Nawet teraz?

— Popatrzcie sami — rzekł Kralick poirytowanym głosem. Chwycił za słuchawkę domofonu i wykręcił jakiś numer.

Ścienny ekran zajarzył jaskrawym światłem, ukazując obraz przekazywany przez urządzenia szpiegowskie. Naszym oczom ukazał się kolorowy, trójwymiarowy wizerunek Aster i Vornana-19.

Byli zupełnie nadzy. Vornan stał tyłem do kamery. Aster widzieliśmy natomiast od przodu; ciało miała drobne, filigranowe, o piersiach dwunastolatki.

Stali razem pod prysznicem. Kobieta szorowała plecy mężczyźnie.

Sprawiali wrażenie ludzi szczęśliwych.

Ósmy

Wieczorem tego samego dnia Kralickowi udało się namówić Vornana-19 do wzięcia udziału w przyjęciu wydawanym na jego cześć w rezydencji Hudson River. Była ona własnością Wesleya Brutona, znanego potentata finansowego. Posiadłość ta została ukończona zaledwie przed dwoma łaty. Było to dzieło Alberta Ngumbwe, wybitnego architekta, zaangażowanego obecnie przy realizacji projektu wszechafrykańskiej stolicy w dżungli Iturii. Owa rezydencja należąca do Brutona zyskała już rangę swoistej atrakcji turystycznej, o której głośno było, jak się sam przekonałem, nawet w Kalifornii. Wyjątkowy przykład współczesnej myśli architektonicznej, jak głoszono wszem i wobec. Ciekawość nie dawała mi spokoju. Spędziłem większą część popołudnia nad straszliwie nużącą księgą autorstwa jakiegoś urbanisty. Szukałem opracowania krytycznego na temat budynku, który wzbudził tak wielką sensację. Można by rzec — odrabiałem zadanie domowe. O szóstej trzydzieści eskadra śmigłowców miała wystartować z dachu hotelu, by przewieźć nas na miejsce, oczywiście pod ścisłą ochroną. Zapewnienie bezpieczeństwa stało się kwestią pierwszoplanową. Przemycano nas niczym kontrabandę. Kilkuset reporterów oraz liczny personel pomocniczy czyhał przed budynkiem, gotowy śledzić Vornana do upadłego, mimo umowy ograniczającej liczebność dziennikarzy do sześcioosobowej reprezentacji. Zgraja rozdrażnionych apokaliptystów bacznie obserwowała wszelkie posunięcia Vornana, wykrzykując nieustannie groźby pod jego adresem. Do tego wszystkiego doszedł kolejny problem: wzbierający tłum uczniów, gromada statecznych, zrównoważonych obywateli, którzy postrzegali w przybyszu apostoła prawa oraz porządku. A jednocześnie przecież byli gotowi na jedno jego skinienie podeptać każde prawo, by zamanifestować swoje uwielbienie dla proroka. Stojąc w obliczu tylu niebezpieczeństw, musieliśmy działać niezwykle ostrożnie.

Gdy dochodziła szósta, zaczęto zbierać się w naszej kwaterze głównej. Kiedy przybyłem na miejsce, zastałem tam już Kolffa wraz z Helen. Kolff ubrany był niezwykle elegancko, z trudem przychodziło mi oderwać od niego wzrok: tunika lśniąca tęczą barw spowijała jego opasły tułów, szeroki, granatowy pas podkreślał sylwetkę. Rzadkie, siwe włosy spiął w pęczek. Na szerokiej piersi widniał rząd akademickich odznaczeń. Rozpoznałem tylko jedno, gdyż sam byłem jego kawalerem: francuski Legion des Curies. Kolff zrobił z siebie kompletnego pajaca.

W takim towarzystwie Helen wypadała dość blado. Wdziała na siebie lekką, zwiewną suknię z polimeru, która raz była przezroczysta, a zaraz potem zupełnie matowa. Pod odpowiednim kątem Helen wydawała się naga. Trwało to jedynie chwilę, gdyż długie łańcuchy poskręcanych molekuł nieustannie zmieniały położenie i zasłaniały ciało. Widok był nęcący, fascynujący i pełen swoistego uroku. Na szyi zawiesiła dziwny amulet, o wyraźnie fallicznym kształcie. Tak ordynarnie fallicznym, że sam zaprzeczał swemu istnieniu i sprawiał wrażenie zupełnie niewinnej ozdoby. Makijaż ograniczał się do szminki na wargach i ciemnej kredki pod oczami.

Chwilę później dołączył Fields, ubrany w zwyczajny garnitur, a za nim Heyman w obcisłym, wieczorowym fraku, który wyszedł z mody przed dwudziestu laty. Obaj mieli nietęgie miny. Niedługo potem do pokoju weszła Aster, przyodziana w długą, swobodną szatę i sznurek turmalinów zdobiący czoło. Po jej przybyciu wyraźnie wzrosło napięcie.

Odwróciłem gwałtownie głowę; nie mogłem spojrzeć jej otwarcie w oczy. Podglądałem, tak samo jak inni. Co z tego, że to nie ja rzuciłem pomysł, aby obserwować ją pod natryskiem. Patrzyłem przecież, tak samo jak pozostali. Przycisnąłem oko do dziurki od klucza i ciekawie zerkałem do wnętrza. Teraz jej małe piersi i płaskie, chłopięce pośladki nie były już dla mnie tajemnicą. Fields zesztywniał cały, zacisnął pięści. Heyman zatrzepotał rzęsami i utkwił wzrok w podłodze. Za to Helen, która nie uznawała takich rzeczy, jak skromność, poczucie winy i wstydu, powitała Aster niezwykle ciepło. Zaś Kolff, który w ciągu swego długiego życia tyle razy pogwałcił prawo, że nie miał już żadnych skrupułów przy podglądaniu nagich kobiet w kąpieli, zagrzmiał donośnie:

— I jak ci się podobało pod natryskiem?

— Było cudownie — odparła cicho Aster.

Nie wyjawiła żadnych szczegółów. Widziałem, jak Fields aż kipi z ciekawości, czy po kąpieli spędziła noc wspólnie z Vornanem-19. Osobiście uważałem za dość wątpliwe takie zakończenie ich spotkania. Co prawda, nasz gość zdążył już zademonstrować zadziwiające i różnorodne upodobania w sprawach seksu, lecz z drugiej strony Aster sprawiała wrażenie kobiety zdolnej ochronić swą cnotę w każdych warunkach. Wyglądała rześko i pogodnie, z pewnością nie jak osoba, która przed trzema godzinami doznała brutalnego pogwałcenia swej osobistej nietykalności. Mimo wszystko miałem cichą nadzieję, że spędziła tę noc z Vornanem-19. Mogłoby to być, dla tej zimnej i zamkniętej kobiety, oczyszczającym doświadczeniem.

Parę minut później dobił Kralick z Vornanem-19. Poprowadził nas na dach, gdzie oczekiwały już śmigłowce. Ściśle biorąc cztery: jeden dla sześcioosobowej reprezentacji mediów, jeden dla nas i Vornana, kolejny dla oficjeli z Białego Domu, czwarty dla ochrony. My startowaliśmy jako trzeci. Przy cichym pomruku motoru wzbiliśmy się w nocne niebo i pomknęliśmy na północ. Podczas lotu pozostałe helikoptery gdzieś zniknęły i nie mogliśmy ich dostrzec. Vornan z zaciekawieniem spoglądał na łunę bijącą od miasta.

— Ile liczy populacja tej metropolii? — spytał.

— Jeśli brać po uwagę przedmieścia, około trzydzieści milionów — odparł Heyman.

— Samych ludzi?

To pytanie zbiło nas nieco z tropu.

— Jeśli pytasz, czy mieszkają tu przybysze z innych światów, to muszę cię rozczarować. Na Ziemi nie ma przedstawicieli obcych ras. Nie odkryliśmy jak dotąd inteligentnych form życia w Układzie Słonecznym, a żaden z próbników, wysłanych do dalszych systemów, jeszcze nie powrócił.

— Nie — zaprzeczył Vornan — nie pytałem o pozaświatowców. Chodzi mi o tubylców. Ilu spośród tych trzydziestu milionów to czystokrwiste istoty ludzkie, a ilu słudzy?

— Słudzy? To znaczy, roboty? — upewniła się Helen.

— Nie, chodzi mi o syntetyczne formy życia — odparł cierpliwie Vornan. — Mówię cały czas o tych, którzy nie posiadają pełnego statusu człowieka, gdyż różnią się od ludzi pod względem genetycznym. Nie macie jeszcze sług? Trudno mi znaleźć odpowiednie słowa, aby zadawać pytania. Nie tworzycie życia z pomniejszego życia? Nie ma u was… — urwał w pół zdania. — Nie mogę wyrazić tego, co myślę. Brak słów.

Wymieniliśmy zakłopotane spojrzenia. Była to, praktycznie rzecz biorąc, pierwsza rozmowa, jaką przeprowadziliśmy z Vornanem-19 i natychmiast utknęliśmy w komunikacyjnym kalamburze. Znów poczułem mroźny dotyk strachu, świadomość, że obcuję z czymś krańcowo obcym. Każdy nastawiony sceptycznie do świata atom mojego istnienia nieustannie przekonywał mnie, że Vornan nie jest nikim więcej niż tylko sprytnym oszustem. Lecz kiedy przybysz zaczął opowiadać o Ziemi zaludnionej przez istoty ludzkie i nie całkiem ludzkie, w jego gorączkowych wysiłkach, aby przekazać swe myśli, tkwiła potężna siła przekonywania. Porzuciliśmy ten temat i lecieliśmy dalej w milczeniu. W dole rzeka Hudson leniwie toczyła swe wody ku morzu. Nagle skończyło się miasto i dostrzegliśmy ciemne zarysy lasów komunalnych. Zaraz potem zaczęliśmy opadać w stronę prywatnego lotniska. Znajdowało się ono na terenie stuakrowej posiadłości Wesleya Brutona, która leżała osiemdziesiąt mil na północ od centrum miasta. Podobno Bruton był w posiadaniu największego kawałka prywatnego gruntu po tej stronie Missisipi. Wierzyłem w to bez zastrzeżeń.

Rezydencja tonęła w jaskrawym świetle. Gdy wysiedliśmy z helikopterów, jakieś ćwierć mili od budynku, naszym oczom ukazał się fascynujący widok. Dom stał na niewielkim wzniesieniu, górującym ponad rzeką, emanował zieloną łuną, wysyłał promienie ku gwiazdom. Oszklony, ruchomy chodnik wiózł nas pod górę. Po drodze minęliśmy ogród lodowych rzeźb, kolorowych, fantazyjnych kształtów wykutych ręką mistrza. Dopiero kiedy podjechaliśmy bliżej, byliśmy w stanie w pełni ocenić dzieło Ngumbwe: koncentryczne kręgi półprzeźroczystych kopuł otaczały strzelisty pawilon, górujący nad krajobrazem. Osiem albo dziewięć fantazyjnych łuków tworzyło sklepienie, całość zaś powoli wirowała, tak że kształt budynku ulegał nieustannym zmianom. Jakieś sto stóp ponad najwyższym łukiem wisiała ogromna kula żywego światła, żółta sfera, która wirowała, kręciła się i lekko kolebała na niewidocznym cokole. Dochodziła nas muzyka wibrująca, przenikliwa, emitowana z niewielkich głośników uwieszonych na konarach posępnych drzew. Ruchomy chodnik wiózł nas prosto w stronę domu. Drzwi rozwarły się jak ogromna paszcza i połknęły nas za jednym kęsem. Dostrzegłem swoje odbicie w lustrzanej powierzchni wrót — wyglądałem poważnie, nieco ociężale. Czułem się skrępowany.

Wewnątrz budynku panował niepodzielnie chaos. Ngumbwe był najwyraźniej agentem sił ciemności; żaden kąt nie miał racjonalnego uzasadnienia, żadna krawędź nie łączyła się z sąsiednią. Z przedpokoju, gdzie staliśmy, widać było tuzin dalszych pomieszczeń, ułożonych bez ładu i jakiejś myśli przewodniej. Wrażenie to potęgował jeszcze nieustanny ruch owych pomieszczeń, ciągłe zmiany położenia i kształtu. Ściany znikały i wyrastały znów gdzie indziej. Podłogi zamieniały miejsca z sufitami, a pod nimi tworzyły się nowe pokoje. Pomyślałem, iż gdzieś głęboko pod ziemią musi być ukryta gigantyczna maszyneria, która porusza tym wszystkim bezgłośnie i gładko. Sam przedpokój był względnie stabilny. Ale to jego ściany wykonano z różowego, lepkiego, podobnego do skóry materiału. Taka płachta opadała w dół, aby tuż za nami wznieść się znów w górę i przewrócić na drugą stronę. Tworzyła w ten sposób coś na kształt wstęgi Mobiusa. Można było wspiąć się po tej ścianie, minąć miejsce, w którym wstęga zmieniała nachylenie i tym sposobem przedostać się do następnego pomieszczenia, choć na pierwszy rzut oka nie widać było żadnych drzwi. Nagle poczułem nieprzepartą ochotę, aby wybuchnąć śmiechem. Jakiś szaleniec zaprojektował ten dom, a drugi szaleniec w nim zamieszkiwał. Należało jednak okazać zachwyt nad bezsensem i bezcelowością konstrukcji.

— Nie do wiary! — zahuczał Lloyd Kolff. — Niesamowite! Co o tym sądzisz, Vornan?

Przybysz uśmiechnął się słabo.

— Całkiem osobliwe miejsce. Czy terapia daje należyte efekty?

— Terapia?

— Ludzie niezrównoważeni psychicznie otoczeni są tutaj troskliwą opieką, jak sądzę. Potoczna nazwa brzmi: dom wariatów.

— Widzimy tu rezydencję jednego z najbogatszych ludzi na świecie — wyjaśnił Heyman oficjalnym tonem — Zaprojektowana została przez genialnego architekta, Alberta Ngumbwe. Podziwiamy właśnie dzieło, będące kamieniem milowym, prawdziwie artystycznym osiągnięciem.

— Urzekające miejsce — stwierdził Vornan-19, kończąc tym samym dyskusję.

Przedpokój obrócił się i wstąpiliśmy na lepką powierzchnię wstęgi, aby po chwili znaleźć się w sąsiednim pomieszczeniu. Przyjęcie było już porządnie rozkręcone. Przynajmniej sto osób bawiło się w sali o olbrzymich rozmiarach i dziwacznym kształcie. Chociaż zgiełk panował tu straszliwy, na zewnątrz nie słyszeliśmy kompletnie nic. Pewnie za sprawą jakiejś sprytnej sztuczki inżynierów dźwięku. Weszliśmy w tłum eleganckich ludzi, którzy bawili się w najlepsze, nie zwracając najmniejszej uwagi na absencję gościa honorowego. Tańczono, śpiewano, pito, wydmuchiwano kłęby kolorowego dymu. Reflektory wirowały w szalonym pędzie. Podczas wędrówki przez salę rozpoznałem wiele sławnych twarzy: aktorów, finansistów, polityków, playboyów, kosmonautów. Bruton starannie przesiał nasze społeczeństwo, wyławiając jedynie jednostki niepowtarzalne, znaczące, obdarzone autorytetem. Z zaskoczeniem skonstatowałem, jak wiele twarzy potrafię skojarzyć z nazwiskami. Był to ewidentny dowód, że Bruton osiągnął zamierzony cel. Udało mu się zgromadzić pod jednym dachem całą plejadę postaci, które ja, zasiedziały mól książkowy, rozpoznałem na pierwszy rzut oka.

Spieniony potok czerwonego wina spływał ze ściany i dalej toczył się wąskim, wzburzonym strumieniem przez całą salę. Ciemnowłosa dziewczyna, której jedynym przyodziewkiem były srebrne obręcze, stała pod siklawą i chichotała, kiedy wino obmywało jej ciało. Spytałem, jak na imię tej dziewczynie i Helen odparła:

— Deona Sawtelle. Dziedziczka.

Dwóch przystojnych młodzieńców w srebrzystych smokingach chwyciło ją za ramiona i próbowało wyciągnąć spod kaskady. Wywinęła im się zręcznie, aby znów zatonąć w strumieniach wina. Po chwili obaj młodzieńcy pluskali się razem z nią. Nieopodal, cudowna, ciemnoskóra kobieta, o nozdrzach wysadzanych klejnotami, wykrzykiwała coś radośnie, znajdując się w objęciach olbrzymiej, metalicznej postaci, która przyciskała ją rytmicznie do swej piersi. Mężczyzna o gładko wygolonej czaszce leżał na podłodze. Trzy panny, nie pierwszej już młodości, siedziały na nim okrakiem, próbując najwyraźniej ściągnąć mu spodnie. Czterech podstarzałych dżentelmenów z farbowanymi brodami śpiewało coś ochryple w nieznanym języku. Lloyd Kollf ruszył w ich stronę, wznosząc powitalne okrzyki. Jakaś kobieta o złocistej skórze szlochała cicho u podnóża olbrzymiej konstrukcji z hebanu, nefrytu i spiżu. W zadymionym powietrzu latały mechaniczne istoty z metalowymi, brzęczącymi skrzydłami i pawimi ogonami. Skrzeczały przeraźliwie i spuszczały na gości błyszczące łajno. Parka małp, spętanych łańcuchem z kości słoniowej, kopulowała radośnie nieopodal łuku, utworzonego przez dwie nachylone ściany. To był wskrzeszony Babilon. Stałem oszołomiony. Wszystko, co tu ujrzałem, napawało mnie odrazą, a jednocześnie upajało, jak upajać potrafi jedynie całkowity brak przyzwoitości. Czy tak wygląda każde przyjęcie u Wesleya Brutona? A może było to party wyjątkowe, z okazji przybycia Vornana-19? Jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić, aby ci wszyscy ludzie tutaj zachowywali się, jak to mają w zwyczaju na każdym przyjęciu. A jednak sprawiali wrażenie zupełnie naturalnych. Jedynie trochę kurzu, zmiana dekoracji i cały ten rozgardiasz wyglądałby jak wiec apokaliptystów, a nie spotkanie elity społeczeństwa. Wymieniliśmy z Kralickiem niespokojne spojrzenia. Stał niedaleko miejsca, gdzie do niedawna znajdowało się wyjście. Zwalisty mężczyzna, którego brzydka twarz straciła cały urok, kiedy zagościła na niej konsternacja. Nie zamierzał przyprowadzać Vornana w takie miejsce.

A gdzie podziewał się nasz gość honorowy? Straciliśmy go z pola widzenia, porażeni atmosferą przyjęcia. Vornan miał absolutną rację: to był dom wariatów. On stał w centrum żywiołu. Wypatrzyłem go nad brzegiem winnego potoku. Dziewczyna w srebrnych obręczach klęczała w rwącym nurcie, zbrukana szkarłatem. Wodziła dłonią po swym zgrabnym ciele. Jak na komendę opadły z niej owe pierścienie, a ona podała jeden Vornanowi. Przyjął podarunek z poważną miną. Reszta ozdób poszybowała w powietrze. Mechaniczne ptaszyska łapały je w locie i pożerały w okamgnieniu. Dziewczyna, zupełnie naga, klaskała z uciechy. Jeden z owych młodzieńców w srebrzystych smokingach wydobył z kieszeni niewielką buteleczkę. Spryskał zawartością piersi oraz lędźwie dziewczyny, pokrywając te miejsca cieniutką warstwą tworzywa sztucznego. Podziękowała mu skinieniem głowy i zwróciła twarz w stronę Vornana. Nabrała w dłonie wina i poprosiła, aby skosztował. Pociągnął długi łyk. Lewą stroną sali wstrząsnęła wibracja. Posadzka uniosła się na dwadzieścia stóp i wypluła grupę nowych gości. Kralick, Fields oraz Aster zniknęli gdzieś na skutek niespodziewanego przeobrażenia, jakiemu uległa podłoga. Wobec faktu, że w pobliżu nie było nikogo z naszego komitetu, poczułem się odpowiedzialny za Vornana. Kolff ryczał ze śmiechu, otoczony kręgiem brodatych naukowców. Helen stała jak ogłuszona, obserwując otoczenie szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma. Heyman wirował w ramionach zmysłowej brunetki o palcach zakończonych długimi szponami. Jakiś blady młodzieniec uchwycił moją dłoń i złożył na niej uroczysty pocałunek. Korpulentna, rozkołysana kobieta zwymiotowała na podłogę, chybiając o niecałe sześć cali do moich butów. Natychmiast pojawił się metaliczny chrząszcz, długi na pół metra i emitując radosne skrzypienia oczyścił posadzkę. Chwilę później stanąłem u boku Vornana.

Na jego wargach dostrzegłem ślady po winie, lecz uśmiech wciąż miał zniewalający. Gdy dostrzegł mnie kątem oka, uwolnił się z uścisku dziewczyny, która usiłowała wciągnąć go do potoku wina.

— Wspaniałe przyjęcie, panie Garfield — oznajmił.

Zmarszczył brwi.

— Chyba zastosowałem staromodną formę grzecznościową. Nazywasz się przecież Leo. Cudowny wieczór, Leo. Ten dom to istny teatr!

Atmosfera bachanalii nabierała wciąż rozmachu. Kule żywego światła dryfowały w powietrzu na wysokości twarzy. Spostrzegłem, jak któryś z elegancko ubranych gości wyciągnął rękę, złapał wolno lecącą kulę i wepchnął ją sobie do ust. Dwaj mężczyźni, eskortujący otyłą kobietę, wszczęli bójkę. Ze zdziwieniem i niesmakiem stwierdziłem, że owa podstarzała dama, to królowa piękności z lat mojej młodości. Tuż obok dwie dziewczyny zaczęły tarzać się po podłodze i energicznie zrywały z siebie nawzajem ubranie. Wokół walczącej pary utworzył się tłumek gapiów, wznoszący okrzyki zachęty, gdy ukazywała się kolejna partia nagiego ciała. Nagle opadły resztki ubrania i bójka przemieniła się w miłosny uścisk. Vornan z wyraźnym zafascynowaniem obserwował kotłowaninę kończyn, zmysłowe ruchy pośladków, długi, namiętny pocałunek. Stanął na palcach, aby nie uronić ani sekundy widowiska. W tej samej chwili dostrzegliśmy zbliżającą się postać i Vornan spytał szeptem:

— Znasz tego człowieka?

Odniosłem dziwne wrażenie, że Vornan spogląda w dwóch kierunkach równocześnie, każdym okiem rejestrując inną połowę sali. Czy było to tylko wrażenie?

Przybysz był niewysokim, krępym mężczyzną, mniej więcej tego samego wzrostu co Vornan, lecz przynajmniej dwa razy szerszym w ramionach. Wielka głowa wyrastała prosto z potężnego tułowia, z pominięciem szyi. Mężczyzna był całkowicie pozbawiony owłosienia, nie miał nawet brwi ani rzęs. Wydawał się przez to bardziej nagi niż rozebrani goście, którzy paradowali bez skrępowania po sali. Całkowicie ignorując moją osobę, wyciągnął do Vornana wielką dłoń i spytał:

— A więc to ty jesteś tym przybyszem z odległej przyszłości? Miło mi cię poznać. Nazywam się Wesley Bruton.

— O, nasz gospodarz. Dobry wieczór.

Vornan uraczył go jednym ze swoich uśmiechów, jednak bardziej dyskretnym i wytwornym niż zwykle. Uśmiech ten trwał jedynie krótką chwilę — zaraz potem zniknął. Cała nasza uwaga skupiła się teraz na oczach. Oczach zimnych, opanowanych, przenikających na wylot. Kiwnął lekko głową w moją stronę.

— Z pewnością znasz Leo Garfielda?

— Jedynie ze słyszenia — zahuczał Bruton.

W dalszym ciągu wyciągał dłoń w geście powitania. Vornan nie miał jednak zamiaru odwzajemnić uścisku. Wyraz oczekiwania w oczach Brutona powoli zastąpiły rozczarowanie i wzbierająca wściekłość. Wiedziałem, że coś trzeba natychmiast zrobić. Sam uścisnąłem rękę Brutona i oznajmiłem:

— Jesteśmy niezwykle wdzięczni za zaproszenie. To jest naprawdę cudowny dom.

A potem dodałem ściszonym głosem:

— Vornan nie rozumie jeszcze wszystkich naszych obyczajów. Podawanie ręki to dla niego coś zupełnie nowego.

Potentat finansowy sprawiał wrażenie udobruchanego.

— Vornanie, co myślisz o mojej siedzibie?

— Wspaniała. Niezrównana w swym artyzmie. Podziwiam doskonały smak pańskiego architekta o skłonnościach do klasycyzmu.

Nie byłem pewien, czy mówi poważnie, czy też kpi sobie w żywe oczy. Bruton przyjął jednak te pochwały za dobrą monetę. Wziął Vornana pod rękę, a mnie chwycił w pół i rzekł:

— Chciałbym pokazać wam kilka rzeczy, ukrytych normalnie przed wzrokiem gości. Powinno to pana zainteresować, profesorze. Sądzę, że Vornan również nie będzie czuł się zawiedziony. Proszę za mną!

Ogarnął mnie strach, że Vornan zachowa się podobnie jak na Hiszpańskich Schodach i rzuci Brutonem o ścianę, za to, iż odważył się go dotknąć. Ale nie. Nasz gość dał się bez sprzeciwu poprowadzić za rękę. Bruton sprawnie torował nam przejście przez rozbawiony tłum. Dotarliśmy do estrady, górującej w centrum sali. Niewidzialna orkiestra grała jakąś nieznaną mi symfonię. Wzmocnione dźwięki dochodziły z każdego kąta pomieszczenia. Na podium tańczyła dziewczyna przebrana w strój egipskiej księżniczki. Bruton chwycił ją w pasie i odstawił na bok jak krzesło. Stanęliśmy we trójkę na estradzie. Nasz gospodarz dał znak i niespodziewanie zjechaliśmy w dół.

— Znajdujemy się obecnie dwieście stóp pod ziemią — oznajmił Bruton po chwili. — Oto główna sterownia. Spójrzcie!

Zatoczył szeroko łuk ręką. Wszędzie dookoła widać było ekrany przekazujące obraz z przyjęcia. Akcja toczyła się niezależnie w wielu pomieszczeniach. Spostrzegłem Kralicka chwiejnie balansującego na rozstawionych nogach, podczas gdy jakaś pożałowania godna kobieta usiłowała wdrapać mu się na barana. Morton Fields tonął w objęciach korpulentnej damy, obdarzonej przez naturę szerokim, płaskim nosem. Helen McIlwain dyktowała na gorąco spostrzeżenia do mikrofonu ukrytego w amulecie zawieszonym na szyi. Lloyd Kolff podziwiał zaś wdzięki nagiej dziewczyny o wspaniałych oczach i śmiał się do niej rubasznie. Heyman zniknął gdzieś na dobre. Aster Mikkelsen stała pośrodku sali, wilgotne ściany drgały rytmicznie. Ze spokojem obserwowała szaleństwo, jakie ogarnęło gości. Stoły zastawione jedzeniem przemykały po pomieszczeniach. Obserwowałem, jak ludzie wyciągają dłonie po smakowite zakąski, opychają się nieprzyzwoicie, rzucają jedzeniem o ścianę. W jednym z pomieszczeń z sufitu zwisały zbiorniki wypełnione (jak przypuszczam) winem albo innym alkoholem — wystarczyło odkręcić kurek i pić do woli. Inny pokój z kolei tonął w ciemnościach, lecz nie był pusty. Jeszcze gdzie indziej goście na zmianę wkładali na głowy rodzaj kasku, podłączonego do urządzenia pobudzającego zmysły.

— Popatrzcie na to! — zawołał Bruton.

Spojrzeliśmy na wskazany ekran. Vornan był wyraźnie znudzony, ja czułem się dość nieswojo. Bruton, chichocząc diabolicznie, przesunął jakieś dźwigienki, pomanipulował przy konsolecie, wystukał komendy na klawiaturze. W pomieszczeniach na górze światła zamrugały i zgasły, sufity i podłogi zamieniły się miejscami, małe roboty latały jak oszalałe wśród krzyczących i śmiejących się na przemian gości. Rozdzierające dźwięki, zbyt straszne, aby nazwać je muzyką, wypełniły cały budynek.

Myślałem już, że za chwilę Ziemia wybuchnie w proteście, a lawa pochłonie nas wszystkich.

— Pięć tysięcy kilowatów na godzinę — oznajmił Bruton z dumą.

Wsparł dłonie o wysoką na stopę srebrną kulę i pchnął ją po wysadzanym klejnotami torze. W tej samej chwili jedna ze ścian zniknęła, ukazując olbrzymi korpus magnetyczno-hydrodynamicznego generatora. Wskazówki na konsoli zaczęły kręcić się obłąkańczo, cyfry na wyświetlaczach mrugały do nas zielenią, czerwienią i szkarłatem. Pot spływał Brutonowi po twarzy, gdy wyliczał, niemal histerycznie, zalety oraz dane techniczne agregatu. Opiewał potęgę kilowatów. Uchwycił pęk grubych kabli i głaskał je w szczerym uwielbieniu. Potem skinął, abyśmy poszli za nim. Chciał nam pokazać samo serce generatora. Ruszyliśmy korytarzem w głąb. Nasz przewodnik — potentat finansowy o twarzy złośliwego gnoma — kroczył na czele. Przypomniałem sobie nagle, że Bruton wykupił udziały w przedsiębiorstwie, które dostarcza elektryczność przeszło połowie tego kontynentu. Miałem wrażenie, że cała ta potęga została zgromadzona tutaj, pod moimi stopami i służyła wyłącznie na potrzeby architektonicznego cudu Alberta Ngumbwe. Było potwornie gorąco. Po policzkach spływał mi pot. Bruton rozpiął marynarkę, odsłaniając nagą, pozbawioną owłosienia klatkę piersiową, naznaczoną grubymi węzłami mięśni. Jedynie Vornan-19 zupełnie ignorował, jak się zdawało, ten wściekły upał. Kroczył lekko u boku gospodarza, niewiele mówiąc, pilnie obserwując. Zachował pełen spokój, mimo rozgorączkowania, jakie przejawiał pan domu.

Dotarliśmy na sam dół. Bruton gładził delikatnie boczną ściankę generatora, jak gdyby był to brzuch kobiety. Musiało w końcu dotrzeć do niego to, że Vornan zachowuje dziwne opanowanie w obliczu tych wszystkich cudów.

— Widziałeś kiedyś coś podobnego? Znasz budynek, który mógłbyś porównać z moim domem? — spytał ostrym tonem.

— Bardzo wątpię — odparł grzecznie Vornan.

— Jak się u was mieszka? W wielkich wieżowcach? Może wolicie małe domki?

— Dążymy ku maksymalnej prostocie.

— Nigdy zatem nie widziałeś czegoś podobnego! W ciągu następnego tysiąclecia nie powstanie nic, co mogłoby konkurować z moim domem!

Nagle Bruton przerwał swą tyradę.

— Ale… czy mój dom nadal istnieje w twoim czasie?

— Trudno mi cokolwiek pewnego na ten temat powiedzieć.

— Ngumbwe obiecał, że będzie stał przez tysiąc lat! Pięć tysięcy! Nikt nie śmiałby przecież zniszczyć takiego cudu! Pomyśl przez chwilę. Musi gdzieś tam być. Pomnik przeszłości… muzeum pradawnej historii…

— Być może — stwierdził beznamiętnie Vornan. — Te tereny leżą poza Centralą. Nie mam pojęcia, co tam się obecnie dzieje. Myślę jednak, że prymitywne barbarzyństwo tej budowli nie spodobało się ludziom, którzy żyli w Czasie Wielkiej Czystki. Wiele rzeczy uległo wtedy zmianie. Wiele rzeczy zostało wtedy zniszczonych.

— Prymitywne… barbarzyństwo… — wysapał Bruton. Na twarzy wystąpiły mu szkarłatne plamy. Był bliski apopleksji. Żałowałem, że nie ma z nami Kralicka.

Vornan wyraźnie prowokował miliardera i nie zgadzał się z nim.

— Taki dom, to mimo wszystko wspaniała rzecz — oznajmił. — Można by urządzać tu różne imprezy, np. ceremonie powitania wiosny.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

— Najpierw musielibyśmy jednak przecierpieć zimę, aby obchodzić powrót wiosny. Wówczas byśmy tańczyli i biesiadowali w pańskim domu, sir Bruton. Lecz obawiam się, że nic z tego. Ten budynek pewnie już nie istnieje od setek lat. Nie mam jednak absolutnej pewności. Nie mam pewności.

— Żarty sobie ze mnie stroisz? — huknął Bruton. — Ze mnie i z mojego domu? Jestem dla ciebie barbarzyńcą? Czy…

Przerwałem mu pospiesznie.

— Jako specjalistę od spraw elektryczności, z pewnością interesują pana sposoby pozyskiwania energii w odległej przyszłości. Przed paroma tygodniami, podczas jednego z wywiadów, Vornan wspomniał coś o samowystarczalnych źródłach prądu, działających w oparciu o całkowitą przemianę form energii. Być może nasz gość zechciałby udzielić jakiś bliższych wyjaśnień na ten temat.

Bruton natychmiast zapomniał o gniewie. Otarł ramieniem pot napływający mu do oczu i spytał:

— W czym rzecz? Opowiedz o tym fenomenie! Vornan złożył dłonie w geście, którego znaczenie było zupełnie jasne.

— Żałuję, ale nie posiadam wielkiej wiedzy w dziedzinie techniki.

— Mimo wszystko spróbuj!

— Prosimy — powiedziałem.

Przed oczyma stanął mi Jack Bryant i pomyślałem, że nadeszła chwila, kiedy dowiem się tego, czego miałem się dowiedzieć.

— Kiedy ten system został powszechnie zastosowany?

— Bardzo dawno temu. Oczywiście, patrząc z mojej perspektywy.

— Jak dawno?

— Trzysta lat. Pięćset. Może osiemset. Trudno powiedzieć. To było tak dawno.

— Ale na czym polegał sam proces? — spytał Bruton. — Jakich rozmiarów był generator?

— Nic wielkiego — odparł Vornan znużonym głosem. Położył dłoń na nagim ramieniu gospodarza.

— Możemy pójść już na górę? Przyjęcie przecieka nam przez palce.

— To znaczy, że wyeliminowaliście straty występujące podczas przekazywania energii? — nie ustępował Bruton. — Każdy wytwarza prąd na własne potrzeby? Tak jak ja?

Ruszyliśmy wąskim korytarzem na górę. Podczas marszu w stronę głównej sterowni Bruton nieustannie zasypywał Vornana pytaniami. Ja, ze swojej strony, usiłowałem ustalić dokładny czas, kiedy nastąpił okres wielkich zmian. Gdyby okazało się, że jest to raczej odległa przyszłość, mógłbym rozwiać obawy Jacka. Vornan pływał jednak wokół tematu i nie dowiedziałem się żadnych konkretów. Ta niechęć do ujawnienia jakichś istotnych faktów wzbudziła na powrót moje podejrzenia. Lecz cóż miałem robić? Pozostawało jedynie dalej nękać naszego gościa pytaniami i złorzeczyć sobie w duchu na własną łatwowierność. Gdy dotarliśmy do głównej sterowni, Vornan w bardzo prosty sposób popsuł nam szyki i uniknął przed drobiazgową indagacją. Podszedł do konsolety, posłał Brutonowi elektryzujący uśmiech i oświadczył:

— To pomieszczenie wprawia mnie w prawdziwy zachwyt. Tu jest po prostu cudownie.

Przesunął trzy dźwignie i wdusił cztery guziki. Następnie obrócił korbą o dziewięćdziesiąt stopni i pchnął jakąś manetkę do oporu.

Bruton zawył ze zgrozy. W pomieszczeniu zaległy ciemności. Iskry błyskały w mroku niczym demony wypuszczone z otchłani. Z górnego piętra doleciały nas odgłosy rozbijanych naczyń i donośny trzask łamanych mebli. Ruchome chodniki stanęły w miejscu. Z generatora zaczęły wydobywać się niepokojące zgrzytania. Nagle ożył któryś z ekranów i ukazał główną salę balową skąpaną w bladym świetle. Goście leżeli pokotem na posadzce. Zaczęły mrugać czerwone światła alarmowe. Cały dom stanął na głowie. Pomieszczenia wirowały w bezładzie. Bruton tańczył przy konsolecie jak obłąkaniec. Nieustannie wduszał jakieś przyciski i przesuwał dźwignie, lecz jego wysiłki zdawały się jedynie pogarszać sytuację. Zastanawiałem się, czy dojdzie do wybuchu agregatu. Czy cały ten przybytek runie nam na głowy? Bruton puścił wiązankę przekleństw, która z całą pewnością wprawiłaby Kolffa w stan ekstazy. Oszalała maszyneria wciąż nie dawała za wygraną. Na zamglonym ekranie pojawiła się Helen McIlwain, dosiadająca na oklep Sandy’ego Kralicka, który sprawiał wrażenie skołowanego. Panował kompletny chaos i panika. Musiałem zacząć działać. Gdzie podział się Vornan-19? Ciemności skryły go przed moim wzrokiem. Ruszyłem po omacku przed siebie, mając nadzieję, że uda mi się odnaleźć wyjście. Namacałem drzwi. Zamykały i otwierały swą paszczę w szalonym paroksyzmie, lecz po chwili doszukałem się w tym rytmu. Odczekałem pięć pełnych cykli i, z duszą na ramieniu, skoczyłem na drugą stronę, o włos unikając zmiażdżenia.

— Vornan! — ryknąłem.

Atmosferę pomieszczenia, w którym się znalazłem, wypełniała lekko zielonkawa mgiełka. Sufit chylił się pod nienormalnym kątem, tworząc liczne załamania. Goście leżeli pokotem na podłodze. Część z nich straciła przytomność, wszyscy byli mocno poturbowani. Niektórzy trwali w uścisku, chcąc dodać sobie odwagi. Kątem oka dostrzegłem Vornana, jak znika po lewej stronie. Popełniłem jednak błąd. Oparłem się mianowicie o ścianę, a ta ustąpiła pod naciskiem i wpadłem do sąsiedniego pomieszczenia. Sufit był tutaj piski i musiałem iść dalej na czworakach. Gdy dotarłem na drugą stronę i odsunąłem płachtę materiału, która służyła za przepierzenie, okazało się, że jestem w głównej sali balowej. Winny wodospad tryskał teraz niczym fontanna, aż pod sufit. Goście dreptali bez celu, szukając wsparcia i zacisznego kącika. Po podłodze przemykały mechaniczne owady, które przy akompaniamencie donośnego buczenia, usiłowały uprzątnąć pobojowisko. W jednym miejscu udało im się pochwycić metalowego ptaka i teraz rozdzierały go na sztuki. Nie dostrzegłem nikogo z naszej grupy. Słychać było jedynie wysoki, jękliwy dźwięk dochodzący z trzewi budowli.

Przygotowałem się na śmierć. To groteskowe — pomyślałem — że przyjdzie mi umrzeć w szaleńczej misji, za sprawą kaprysu obłąkańca, a wszystko wydarzy się w domu wariatów. Lecz wciąż nie dawałem za wygraną. Parłem do przodu poprzez dym i zgiełk, poprzez leżących na podłodze wystrojonych gości, poprzez ruchome ściany i spadające sufity. Znów kątem oka dostrzegłem jakąś postać, podobną do Vornana. z maniakalnym uporem ruszyłem w pogoń. Czułem w głębi, że moim obowiązkiem jest odnaleźć go i wyprowadzić z budynku, zanim ten runie i pogrzebie nas wszystkich. Dotarłem jednak do bariery, której nie byłem w stanie sforsować. Niewidzialna i nieprzenikalna, zatrzymała mnie na dobre.

— Vornan! — krzyknąłem, gdyż widziałem go teraz wyraźnie. Rozmawiał z wysoką, atrakcyjną kobietą w średnim wieku, która zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na chaos, jaki panował w budynku.

— Vornan! To ja, Leo Garfield!

Lecz on nie słyszał. Wziął kobietę pod ramię i ruszył przed siebie, omijając ogniska chaosu. Uderzyłem pięściami o niewidzialną ścianę.

— Tędy nie zdołasz wyjść na zewnątrz — oznajmił chrypiący, kobiecy głos. — Możesz tak walić przez tysiąc lat.

Obróciłem się na pięcie. Tuż za mną stała postać emanująca srebrzystym blaskiem — szczupła dziewczyna, najwyżej dziewiętnastoletnia, cała skąpana w rażącej bieli. Usta umalowała srebrzyście. Oczy lśniły jak zwierciadła. Jej ciało spowijała obcisła, srebrna suknia. Po chwili spostrzegłem, że nie była to wcale suknia, lecz jakiś barwnik, którym spryskała całe ciało. Wyraźnie widać było piersi, pępek, płaski brzuch. Od szyi aż po stopy pokrywała ją warstwa srebrzystej farby, a dzięki blademu światłu dziewczyna sprawiała wrażenie istoty nierzeczywistej, niematerialnej. Nie widziałem jej w czasie przyjęcia.

— Co się stało? — spytała.

— Bruton zaprowadził nas do sterowni. Kiedy spuściliśmy Vornana na chwilę z oczu, nasz szacowny gość wcisnął parę przypadkowych guzików na konsolecie. Obawiam się, że cały budynek niebawem wyleci w powietrze.

Nakryła usta srebrną dłonią.

— Nie, do tego chyba nie dojdzie. Ale mimo wszystko, lepiej wyjdźmy na zewnątrz. Mechanizm wymknął się spod kontroli i ściany mogą zmiażdżyć nas jak w imadle. Chodź za mną.

— Wiesz, jak się stąd wydostać?

— Oczywiście — odparła. — Trzy pokoje dalej jest wyjście awaryjne… a przynajmniej zawsze tam było.

Nie pytajcie dlaczego, ale ruszyłem za nią bez wahania. Może ze względu na zgrabną, połyskującą pupę? W każdym razie szedłem jej śladem, aż dostałem zadyszki. Skakaliśmy przez rozedrgane futryny, przemykaliśmy koło leżących na podłodze, kompletnie pijanych gości, omijaliśmy szerokim łukiem różnorakie przeszkody, jakie wyrastały nieustannie na naszej drodze. Nigdy dotąd nie widziałem czegoś równie pięknego jak ta błyszcząca postać — srebrzysta dziewczyna, naga, zwinna i zgrabna. Z niesamowitym wdziękiem biegła przez dom, w którym panowało piekło. Stanęła przed drgającą ścianą i oznajmiła:

— To tutaj.

— Gdzie?

— Tutaj.

Ściana rozwarła się przed nami w mroczną czeluść. Nieznajoma wepchnęła mnie siłą do środka, a sama wskoczyła chwilę potem. Błyskawicznie zatoczyła piruet, wdusiła jakiś przycisk i znaleźliśmy się na zewnątrz budynku.

Powiew styczniowego wiatru smagnął nas niczym bicz.

Kompletnie zapomniałem, jaką mamy obecnie porę roku. Na przyjęciu przed skutkami złej pogody chroniły nas ściany. Teraz staliśmy wystawieni na wściekły atak wiatru: ja w leciutkim, wieczorowym stroju, ona zupełnie naga, pokryta jedynie warstwą farby. Nagle dziewczyna potknęła się, stoczyła po zboczu i wpadła w zaspę. Podałem jej rękę i pomogłem wstać. Dokąd teraz? — pomyślałem. Za naszymi plecami budynek wibrował i drżał, niczym oszalały głowonóg. Jak dotąd nieznajoma sprawiała wrażenie, że doskonale panuje nad sytuacją, lecz mroźne powietrze wyssało z niej całą energię. Stała przerażona i dygotała z zimna.

— Parking! — krzyknąłem w przebłysku geniuszu. Ruszyliśmy biegiem w tamtą stronę. Do przebycia mieliśmy około ćwierć mili otwartego terenu, pokrytego śnieżnymi zaspami i jęzorami lodu. Nie czułem niemal zimna, z podniecenia jakie ogarnęło mój umysł, za to dziewczyna ledwo żyła. Nim dobrnęliśmy na parking, parokrotnie musiałem podnosić ją z kolan. Ale w końcu udało się. Pojazdy możnych tego świata stały elegancko ustawione pod dachem ochronnej konstrukcji. Weszliśmy do środka. Urządzenia dozorujące nie zwracały na nas uwagi — widocznie uszkodzenia głównej sterowni były poważniejsze niż myślałem z początku. Roboty krążyły bez celu, emitując głośne buczenie i błyskając światłami. Otworzyłem drzwi najbliższej limuzyny, wepchnąłem dziewczynę do środka, a sam usiadłem obok.

Wewnątrz było ciepło i przytulnie. Nieznajoma siedziała drżąc na całym ciele, przemarznięta do szpiku kości.

— Przytul mnie! — krzyknęła. — Tak mi zimno! Na Boga, przytul mnie!

Otoczyłem ją ramieniem, a ona przylgnęła do mojej piersi. Opuścił ją cały strach, znów poczuła ciepło, odzyskała dawną pewność siebie. Jej dłonie zaczęły błądzić po moich plecach. Z radością skapitulowałem przed jej srebrzystym powabem. Gdy nasze usta spotkały się, a potem rozstały, na moich wargach pozostał smak metalu. Jej uścisk był zimny. Wydawało mi się przez chwilę, że siedzę obok jakiegoś uwodzicielsko pięknego automatu, lecz srebro leżało jedynie z wierzchu. Dziwne wrażenie zniknęło, gdy dotarłem do gorącego ciała. Kiedy ogarnął nas miłosny zapał, z głowy nieznajomej zsunęła się srebrna peruka odsłaniając gładką jak porcelana czaszkę. Teraz dopiero ją poznałem. Była córką Brutona, jego spadkobierczynią. Skłonność do łysienia świadczyła o tym dobitnie.

Dziewczyna westchnęła i pożeglowaliśmy w zapomnienie.

Dziewiąty

Straciliśmy kontrolę nad rozwojem wypadków — stwierdził Kralick. — Następnym razem musimy zapewnić naszemu gościowi bardziej troskliwą opiekę. Czy ktoś z naszej grupy widział, jak Vornan manipulował przy konsolecie?

— Ja byłem z nim wtedy — oświadczyłem. — Nie miałem jednak możliwości, by zapobiec nieszczęściu. Vornan działał błyskawicznie. Ponadto ani ja, ani tym bardziej Bruton nie podejrzewaliśmy, że stać go na coś takiego.

— Nie wolno wam pod żadnym pozorem spuszczać z niego oka — powiedział Kralick, a w jego głosie czuć było zniechęcenie. — Musicie nieustannie mieć świadomość, że ów człowiek jest zdolny do każdego szaleństwa, jakie może się tylko przyśnić. Czy nie podkreślałem już tego dostatecznie mocno?

— My po prostu rozumujemy racjonalnie — oznajmił Heyman. — Trudno przywyknąć do osoby, która działa nie kierując się w najmniejszym stopniu logiką.

Od czasu fatalnych wydarzeń w posiadłości Brutona minął dzień. Zakrawa to na cud, ale obyło się bez ofiar. Kralick zawiadomił w porę służby rządowe. Wszyscy goście zostali ewakuowani z rozedrganego gmaszyska nim doszło do tragedii. Vornan-19 stał sobie w tym czasie nieopodal, spokojnym wzrokiem obserwując zamieszanie. Słyszałem od Kralicka, że straty oszacowano wstępnie na kilkanaście tysięcy dolarów. Rząd pokryje wszystkie rachunki. Nie zazdrościłem Kralickowi, że będzie musiał uspokajać roztrzęsionego milionera. Ale z drugiej strony Bruton dostał to, o co prosił. Koniecznie chciał zabłysnąć przed człowiekiem z przyszłości, no i napytał sobie biedy. Z pewnością oglądał migawki z podróży Vornana po stolicach europejskich i wiedział, co mu grozi. A jednak zdecydował, że wyda przyjęcie i zaprosi na nie Vornana. Zaprowadził go nawet do głównej sterowni swego sanktuarium. Nie czułem dla Brutona współczucia. Co się tyczy gości, którym kataklizm przerwał wspaniałą zabawę, to moim zdaniem oni również nie zasługiwali na to, aby płakać nad ich losem. Przyszli, żeby obejrzeć podróżnika w czasie i zrobić z niego idiotę. Powiodło im się w dwójnasób, więc czy mogli mieć pretensje, że Vornan odpłacił im pięknym za nadobne?

Kralick miał jednak uzasadnione powody, aby odczuwać zniechęcenie. W końcu naszym zadaniem było zapobiegać podobnym ekscesom. A trudno powiedzieć, abyśmy spisali się na medal.

Przygotowania do realizacji dalszej części wizyty czyniliśmy w dość minorowych nastrojach.

Dziś w planie była wizyta na nowojorskiej giełdzie. Naprawdę nie mam pojęcia, w jaki sposób ten punkt programu znalazł się w ogóle na liście. Jedno jest pewne: Vornan o to nie prosił. Podejrzewam, że po prostu jakiś biurokrata w stolicy zadecydował, iż pokazanie przybyszowi z przyszłości głównego bastionu kapitalizmu będzie dobrym posunięciem propagandowym. Osobiście czułem się jak człowiek z innej planety, nigdy bowiem nie byłem na giełdzie, ani w ogóle nie miałem z tą instytucją nic wspólnego. Proszę zrozumieć, że nie był to bynajmniej kaprys zdziwaczałego naukowca. Gdybym miał więcej czasu i pewne predyspozycje w tym kierunku, z pewnością obracałbym w tej chwili akcjami Połączonych Przedsiębiorstw Górniczych, United Ultronics albo innych aktualnych faworytów. Pensję mam jednak niezłą, na boku też nieco dorabiam i raczej nieźle mi się powodzi. Życie jest krótkie i nie starcza go, aby doświadczyć wszystkiego na tym świecie. To, co mam, musi mi więc wystarczyć. Skupiłem się na pracy zawodowej, zamiast trwonić energię, obserwując wahania na rynku. Wyprawa na giełdę napawała mnie pewnym lękiem. Czułem się jak dzieciak na pierwszej wycieczce poza miasto.

Kralick wyjechał na jakąś konferencję do Waszyngtonu i rząd przydzielił tymczasowego zastępcę w osobie małomównego młodzieńca o nazwisku Holliday. Funkcja, jaką miał tymczasowo pełnić, wyraźnie nie wzbudziła jego zachwytu. O jedenastej ruszyliśmy w stronę centrum. Tworzyliśmy sporą gromadkę: Vornan, nasza siódemka, tłumek urzędników państwowych, siedmioosobowa reprezentacja mediów oraz ochrona. Dzięki wcześniejszym rozmowom z zarządem, giełda została na czas naszej wizyty zamknięta dla innych zwiedzających. Vornan był osobą raczej kłopotliwą, a jacyś obcy ludzie na galerii stanowiliby jedynie dodatkowe obciążenie.

Kawalkada lśniących limuzyn stanęła przed olbrzymim gmachem. Vornan ziewał dyskretnie, kiedy urzędnicy otwierali przed nami podwoje giełdy. Przez cały dzień nasz gość był dziwnie milczący. W zasadzie, od czasu fatalnych wydarzeń w posiadłości Brutona w ogóle niewiele mówił. Niepokoiła mnie ta sytuacja. Co nowego nam szykował? Sprawiał wrażenie całkowicie oderwanego od rzeczywistości. Zniknęły gdzieś zniewalający uśmiech i zimne, wyrachowane spojrzenie. Ospały, blady na twarzy, nie przypominał nikogo niezwykłego, a już na pewno wędrowca w czasie.

Widok, jaki roztaczał się z balkonu, zapierał po prostu dech w piersiach. To była, bez dwóch zdań, świątynia wszystkich przedsiębiorców.

Olbrzymia sala, którą ujrzeliśmy w dole, miała przynajmniej tysiąc stóp długości i tyle samo szerokości. Wysokość, od podłogi aż po sufit, oceniłem na około sto pięćdziesiąt stóp. Pośrodku królował olbrzymi korpus centralnego komputera: lśniąca, gruba na dwadzieścia jardów kolumna niknąca w górze. Każde biuro maklerskie na świecie było z nim bezpośrednio połączone. Któż zgadnie, co kryło się w jego wnętrzu? Ile rozgrzanych przekaźników, ile komórek pamięci, ile połączeń telefonicznych, ile banków danych? Wystarczyłby jeden strzał z działka laserowego, a cała sieć spajająca finansową strukturę tego świata zostałaby przerwana. Spojrzałem niespokojnie na Vornana. Ciekawe, jaką niespodziankę tym razem szykował? Lecz przybysz sprawiał wrażenie zadziwiająco spokojnego, wręcz ospałego. Giełda interesowała go widać jedynie w znikomym stopniu.

Wokół kolumny centralnego komputera stały mniejsze konstrukcje, podobne z wyglądu do klatek. Wewnątrz siedzieli podnieceni maklerzy, którzy nieustannie gestykulowali. Pomiędzy ich kabinami walały się sterty niepotrzebnych dokumentów i gazet. Chłopcy na posyłki biegali jak szaleni we wszystkich kierunkach, wzbijając chmury papierów. Wysoko w górze, pomiędzy dwoma ścianami, wisiał olbrzymi, żółty ekran, wyświetlający nieustannie informacje o stanie rynku. Dziwiło mnie, że mimo totalnej komputeryzacji, tyle tu bieganiny i rozgardiaszu, tyle papierów porozrzucanych po podłodze, jakbyśmy mieli rok 1949, a nie 1999. Lecz nie wziąłem pod uwagę siły tradycji. Maklerzy, finansiści to ludzie konserwatywni, niekoniecznie w kwestiach ideologicznych, lecz z pewnością jeśli chodzi o zakorzenione nawyki. Chcą, by wszystko toczyło się tak jak za dawnych lat.

Pół tuzina wyższych urzędników wyszło nam naprzeciw — nienaganni, szarowłosi mężczyźni w staromodnych garniturach. Podejrzewam, że byli nieprzyzwoicie bogaci. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego mimo grubych portfeli, spędzają całe swe życie w tym budynku. Trzeba jednak przyznać, iż zachowywali się niezwykle przyjacielsko. Podejrzewam, że równie ciepło przyjęliby delegację z jakiegoś socjalistycznego państwa, które nie poznało dotąd dobrodziejstw kapitalizmu — na przykład grupę turystów z Mongolii. Dosłownie rzucili się na nas i wyglądało na to, że równą radością napawa ich wizyta podstarzałych naukowców, jak i człowieka z przyszłości.

Dyrektor giełdy, Samuel Norton, wygłosił krótkie, treściwe przemówienie. Był mężczyzną wysokim, szykownym, w średnim wieku, najwyraźniej zadowolonym z miejsca, jakie zajmował w tym wszechświecie. Opowiedział trochę o historii swego przedsiębiorstwa, podał najnowsze statystyki dotyczące ruchów na rynku, na zakończenie zaś oznajmił:

— Teraz przewodniczka oprowadzi państwa po giełdzie i zapozna z realiami naszej pracy. Później z przyjemnością odpowiem na wszelkie pytania, w szczególności dotyczące filozofii naszego systemu. Jak mniemam, ta właśnie kwestia zainteresuje państwa najbardziej.

Przewodniczką okazała się atrakcyjna, dwudziestoletnia dziewczyna, o krótko przystrzyżonych, rudawych włosach, ubrana w szary kostium skutecznie maskujący wszelkie wypukłości. Podeszła do balustrady i powiedziała:

— Tu oto widzimy inwestycyjne piętro nowojorskiej giełdy. Obecnie w obrocie mamy cztery tysiące sto dwadzieścia pięć akcji normalnych i uprzywilejowanych. Handel obligacjami odbywa się gdzie indziej. Ta kolumna pośrodku to główny komputer naszej giełdy. Jego zasadniczy człon sięga trzynastu pięter w dół i ośmiu do góry. Pięćdziesiąt jeden spośród stu pięter tego budynku zajmują ludzie i urządzenia pracujące, aby zapewnić komputerowi należyte oprogramowanie, kodowanie procedur, dostawy energii i części zamiennych, dostęp do danych. Każda transakcja, jaka ma miejsce na tym poziomie albo na którejś z dodatkowych giełd rozsianych po całym świecie, zostaje z szybkością światła odnotowana w głównym komputerze. Obecnie istnieje jedenaście dodatkowych giełd: w San Francisco, Chicago, Londynie, Zurychu, Mediolanie, Moskwie, Tokio, Hongkongu, Rio de Janeiro, Addis Abebie oraz Sidney. Jak widać, są tu reprezentowane wszystkie strefy czasowe. Transakcje papierami wartościowymi są dokonywane dwadzieścia cztery godziny na dobę. Za to nasza nowojorska giełda otwarta jest tylko od dziesiątej do wpół do czwartej, gdyż tak nakazuje tradycja. Wszystkie transakcje zawierane po zamknięciu są skrupulatnie odnotowywane, a nazajutrz analizowane podczas sesji. U nas tutaj, dzienny obrót kształtuje się w granicach trzystu pięćdziesięciu miliardów akcji, a przeszło dwa razy tyle zmienia właściciela na podległych nam giełdach. Jeszcze dwa pokolenia wstecz takie liczby wydawały się nie do pomyślenia.

— W jaki sposób odbywa się sam proces obrotu papierami?

— Dajmy na to pan, panie Vornan, pragnie zakupić sto akcji przedsiębiorstwa „XYZ Space Transit Corporation”. Widział pan we wczorajszej wideogazecie, że aktualna cena rynkowa wynosi czterdzieści dolarów. Jasne jest zatem, iż trzeba zainwestować cztery tysiące gotówką. Po pierwsze, należy wówczas skontaktować się z maklerem, co wymaga jedynie podniesienia słuchawki telefonicznej. Przedstawia pan swoje zamówienie, a on przekazuje je na giełdę. Odpowiedni bank danych, w którym gromadzone są wszelkie informacje na temat obrotu akcjami przedsiębiorstwa „XYZ Space Transit”, odnotowuje ofertę kupna. Komputer prowadzi aukcję, na tych samych zasadach, jakie rządziły rynkiem w roku 1792. Oferty sprzedaży są porównywane z ofertami kupna. Okazuje się, że istnieje oferta sprzedaży stu akcji i że istnieje kupiec. Transakcja dobiega końca, makler powiadamia pana o zakupie i pobiera niewielką prowizję. Skromna opłata pobierana jest również za usługi naszego komputera. Część tych pieniędzy zostaje przekazana na fundusz emerytalny dla tak zwanych specjalistów, którzy niegdyś przyjmowali zlecenia kupna i sprzedaży na giełdzie.

— Ponieważ o wszystkim decyduje komputer, macie państwo prawo zastanawiać się, po co to całe zamieszanie, tam na dole. Chodzi mianowicie o kultywowanie starej tradycji. Zatrudniamy maklerów, którzy kupują i sprzedają papiery, tak jak to miało miejsce za dawnych czasów. Oczywiście nie jest to umotywowane względami racjonalnymi, gdyż te same operacje komputer wykonuje znacznie szybciej i sprawniej. Pozwólcie państwo, że przedstawię podstawowe elementy takiej transakcji…

W paru zdaniach streściła nam, o co chodzi w tym całym wariactwie. Ze zdziwieniem skonstatowałem, iż chodziło tu tylko i wyłącznie o swego rodzaju grę. Transakcje były nierealne, a na zamknięcie sesji kasowano wszystkie rachunki bankowe. Komputer sprawował absolutną władzę. Hałas, porozrzucane papiery, gorączkowe gesty — to był teatr minionych lat, odgrywany przez ludzi, których życie straciło sens. Czułem fascynację i przygnębienie. Rytuał święcenia pieniędzy, odliczanie kapitalistycznego zegara. Starzy maklerzy codziennie brali udział w tej zabawie, choć obok stał olbrzymi posąg komputera, który już dekadę temu skradł im rację bytu. Lśnił jaskrawym światłem — nabrzmiały symbol ich impotencji.

Nasza przewodniczka nieustannie szczebiotała coś o giełdowym dalekopisie, o raportach Dow-Jonesa. Wyjaśniała, co oznaczają dziwne znaczki sunące sennie po ekranie, mówiła o spekulantach, graczach na zwyżkę, minimalnej puli oraz innych dziwnych rzeczach. Na koniec przedstawienia uruchomiła końcówkę komputera i pozwoliła spojrzeć na to szaleństwo oczami sterującego nim mózgu. Transakcje zawierane z prędkością światła, miliardy dolarów, które zmieniają właściciela w ciągu paru chwil.

To widowisko przejęło mnie strachem. Ja, który nigdy nie grałem na giełdzie, czułem przemożną potrzebę skontaktowania się z maklerem i wejścia w ten magiczny świat banków danych. Sprzedać sto akcji GFX! Kupić dwieście CCC! Zniżka o jeden punkt! Wzrost o dwa! W tym tkwił sens życia, to była treść istnienia. Szalony rytm porwał mnie bez reszty. Pragnąłem biec w stronę olbrzymiej kolumny komputera, wyciągnąć szeroko ramiona, uścisnąć lśniącą stal. Widziałem oczyma wyobraźni jego macki rozpostarte ponad światem, przenikające nawet do socjalistycznych kołchozów pod Moskwą, łączące wspólnotą pieniądza wszystkie miasta, sięgające aż na Księżyc, do przyszłych baz na obcych planetach, aż do gwiazd… kapitalizm zatriumfuje! Przewodniczka zniknęła w tle. Dyrektor Norton ponownie stanął przed nami, uśmiechnięty.

— A teraz, proszę państwa, czekam na wszelkie pytania… — zachęcił.

— Tak, dręczy mnie jedna wątpliwość — oznajmił Vornan. — Mianowicie, jaki jest sens istnienia giełdy?

Dyrektor poczerwieniał wyraźnie zaszokowany pytaniem. Po tylu wyjaśnieniach, dostojny gość pyta o co chodzi. Spojrzeliśmy po sobie zbaraniali. Zupełnie niespodziewanie wyszło na jaw, że Vornan nie ma zielonego pojęcia, po co tu w ogóle przyszedł. Dlaczego zatem słuchał i milczał, skoro termin „giełda” był dla niego jedynie pustym dźwiękiem? Ponownie uświadomiłem sobie przykrą prawdę: nasz gość traktował nas jak małpy w cyrku, których zabawne harce i figle ogląda się jedynie dla samego oglądania. Nie tyle interesowała go enigmatyczna instytucja zwana „giełdą”, co powód, dla którego nasz rząd chciał mu ją tak koniecznie pokazać.

— Mam zatem przez to rozumieć, panie Vornan — oznajmił wreszcie dyrektor — iż w czasie… z którego pan przybył, nie istnieje nic takiego, jak obrót papierami wartościowymi?

— Z tego co wiem — nie.

— Może funkcjonuje pod jakąś inną nazwą?

— Nie sądzę. Konsternacja.

— W jaki sposób następuje zatem przepływ jednostek własności wielkich korporacji?

Milczenie. Nieśmiały, może trochę kpiący uśmiech Vornana.

— Wie pan przecież, co to jest własność prywatna?

— Przepraszam — odparł Vornan. — Przed wyprawą uważnie studiowałem wasz język, lecz mam jeszcze sporo luk. Może, gdybyście objaśnili znaczenie podstawowych terminów…

Dyrektor giełdy zaczął powoli tracić wewnętrzny spokój. Na policzki wystąpiły mu szkarłatne plamy, oczy błyszczały jak u zaszczutego zwierza w klatce. Podobny wyraz twarzy miał Wesley Bruton, kiedy dowiedział się od Vornana, że jego wspaniała willa, wzniesiona, by przetrwać wieki na podobieństwo Partenonu i Tadż Mahal, w roku 2999 nie będzie już istnieć i pójdzie w zapomnienie. A w wypadku, gdyby nawet jakimś cudem przetrwała, przylgnęłaby do niej etykietka kuriozum — manifestu średniowiecznego zdziwaczenia. Dyrektor giełdy czuł narastający niepokój, gdyż nie mógł pojąć kompletnej ignorancji, jaką Vornan okazywał w sprawach tak zasadniczych jak wolny rynek.

— Korporacja to inaczej… przedsiębiorstwo — oznajmił wreszcie Norton. — Grupa ludzi, którzy połączyli wysiłki dla zysku. Aby coś wytwarzać, aby wykonywać usługi, aby…

— Zysk — przerwał mu Vornan. — Co to jest zysk? Norton zagryzł wargę i otarł pot z czoła. Po chwili wahania rzekł wreszcie:

— Zysk to, innymi słowy, nadwyżka uzyskana po odciągnięciu kosztów. Wartość dodana, jak to się mówi fachowo. Podstawowym założeniem każdego przedsiębiorstwa jest dostarczać zyski, które będzie można potem podzielić między właścicieli. Aby mówić o efektywnej produkcji, koszty wytwarzania danego produktu muszą być niższe od jego rynkowej ceny. Powodem, dla którego ludzie wolą zakładać wielkie korporacje zamiast zwyczajnych spółek jest…

— Nie bardzo rozumiem — przerwał mu Vornan. — Proszę operować prostszymi terminami. Celem tak zwanej korporacji jest osiąganie zysku, który następnie jest rozdzielany między właścicieli. Zgadza się? Ale co to jest „właściciel”?

— Właśnie do tego zmierzam. Mówiąc krótko…

— I cóż za korzyść płynie z posiadania „zysku”, że „właściciele” tak bardzo o niego zabiegają?

Byłem przekonany, że Vornan struga z nas idiotów. Spojrzałem poważnie zaniepokojony na Kolffa, Helen, Heymana. Miny mieli dość nietęgie. Holliday, pełnomocnik rządu, marszczył nieco brwi, lecz z pewnością nie doceniał możliwości Vornana.

Usta dyrektora giełdy lekko drżały. Jego cierpliwość miała swoje granice. Jeden z przedstawicieli mediów, widząc zakłopotanie na twarzy Nortona, przysunął się bliżej i błysnął mu fleszem prosto w twarz. To jeszcze pogorszyło sytuację.

— Mam więc przez to rozumieć — spytał wolno Norton — że w pańskim czasie nieznane jest pojęcie przedsiębiorstwa? Że zanikła chęć zysku? Że pieniądze wyszły z użycia?

— Jestem zmuszony przyznać panu rację — odparł uprzejmie Vornan. — Nie znajduję dla tych pojęć żadnych odpowiedników w naszym systemie.

— Taki los czeka Amerykę? — spytał z niedowierzaniem Norton.

— W zasadzie nie ma u nas czegoś takiego jak „Ameryka” — sprostował Vornan. — Pochodzę z Centrali. Te miejsca nie mają wiele wspólnego, trudno określić nawet ich wzajemne położenie…

— Nie ma już Ameryki? Czy to możliwe? Jak do tego doszło?

— Podejrzewam, że w Czasie Czystek. Wiele się wtedy zmieniło. To było tak dawno. Termin „Ameryka” nic mi nie mówi.

F. Richard Heyman dostrzegł okazję, aby wyciągnąć z Vornana trochę informacji historycznych.

— Jeśli chodzi o ten Czas Czystek, o którym pan wspomniał, chciałbym wiedzieć czy…

Przerwał mu Samuel Norton, wybuchając nagle gejzerem wątpliwości.

— Nie ma Ameryki? Kapitalizm poszedł w zapomnienie? Po prostu nie do wiary! Mówię panu, że…

Ktoś ze świty stanął u jego boku i szepnął mu coś do ucha. Dyrektor pokiwał głową. Uchwycił fioletowy sześcian, podany przez mężczyznę i przytknął go do nadgarstka. Rozległ się cichy trzask — dozownik wstrzyknął porcję uspakajającego narkotyku. Norton odetchnął głęboko i z wyraźnym wysiłkiem pozbierał myśli.

Potem już dużo spokojniej kontynuował rozmowę.

— Wcale nie kryję, że trudno mi w to wszystko uwierzyć. Świat bez Ameryki? Świat, który nie zna pieniędzy? Proszę, niech pan z laski swojej wyjaśni mi jedną sprawę. Mianowicie: czy świat, z którego pan pochodzi, przeszedł na komunizm?

Zaległa cisza, zwana zazwyczaj brzemienną. Kamery rejestrowały skrupulatnie grymasy na twarzach zebranych: złość, zaskoczenie, niechęć.

— To słowo jest mi również obce — oznajmił w końcu Vornan. — Przepraszam za swoją uciążliwą ignorancję. Mój świat jest zupełnie inny od tego, choć z drugiej strony… — w tym miejscu posłał nam promienny uśmiech, który złagodził ostrość słów — przybyłem, aby rozmawiać o waszym świecie, a nie o własnym. Chętnie wysłucham wszelkich informacji na temat giełdy.

Norton jednak pragnął przede wszystkim rozwiać własne wątpliwości.

— Proszę, niech mi pan wyjaśni najpierw, w jaki sposób dokonujecie zakupu potrzebnych towarów… jak działa system ekonomiczny…

— Każdy z nas posiada wszystko, co niezbędne do życia. Nasze potrzeby są zaspokajane w stu procentach. A teraz, jeśli można, chętnie wysłuchałbym wyjaśnień odnośnie praw własności…

Norton powoli tracił resztki cierpliwości. Przed oczyma stanął nam obraz przyszłości: świat bez wszechwładnej ekonomii, świat ziszczonych pragnień. Czy to w ogóle możliwe? Z pewnością rzeczywistość nie jest aż tak różowa. Wszystko jedno zresztą. Norton przywołał lekkim skinieniem dłoni jednego z zastępców. Mężczyzna wystąpił śmiało naprzód i powiedział:

— Zacznijmy jeszcze raz od początku. Mamy przedsiębiorstwo, które wytwarza towary. Posiadaczami owego przedsiębiorstwa jest niewielka grupka ludzi. W języku oficjalnym funkcjonuje pojęcie wierzytelności. Termin ten oznacza w skrócie odpowiedzialność właścicieli za wszelkie poczynania swego przedsiębiorstwa, które są niezgodne z prawem. Aby zrzucić z siebie odpowiedzialność, owi właściciele tworzą sztuczny twór zwany korporacją. Od tego czasu korporacja odpowiada za wszelkie wykroczenia związane z działalnością przedsiębiorstwa. Teraz, skoro każdy członek korporacji posiada na własność część przedsiębiorstwa, możemy wydrukować akcje, to znaczy, pisemne zaświadczenia…

I tak dalej. Przyspieszony kurs podstaw ekonomii.

Vornan był w siódmym niebie. Słuchał wszystkiego uważnie, aż do momentu, kiedy mężczyzna zaczął wyjaśniać dlaczego najkorzystniej jest sprzedawać na aukcji swój udział w przedsiębiorstwie. Wówczas to nasz szacowny gość wyznał ze skruchą, iż w dalszym ciągu nie do końca rozumie pojęcia własności, korporacji oraz zysku, nie mówiąc już o transferze kapitału akcyjnego. Jestem przekonany, że powiedział to umyślnie, aby nas sprowokować. Udawał człowieka z państwa Utopii. Wysłuchiwał długich wyjaśnień dotyczących funkcjonowania naszego społeczeństwa, a następnie zadawał cios oznajmiając wszem i wobec swoją niewiedzę na temat podstawowych założeń, dając w ten sposób do zrozumienia, iż owe podstawowe założenia okazały się w efekcie błędne i mało znaczące. Wśród opanowanych urzędników o kamiennych twarzach zapanowało poruszenie. Nie przyszło im nigdy do głowy, że można przyjąć tak pozornie niewinną postawę i odnieść strategiczny sukces. Każde dziecko przecież wie, do czego służą pieniądze i czym zajmują się korporacje, nawet jeśli pojęcie ograniczonej odpowiedzialności pozostaje jedynie mglistą formułką.

Nie miałem najmniejszej ochoty przysłuchiwać się dalej tej farsie. Błądziłem oczyma po wielkiej sali. W pewnym momencie mój wzrok padł na wielki ścienny ekran.

GIEŁDA GOŚCI CZŁOWIEKA Z ROKU 2999

A niżej:

VORNAN-19 PRZEBYWA OBECNIE NA GALERII

Potem pojawiły się najnowsze notowania poszczególnych walorów i wykaz wahań średnich. Lecz zło już się stało. Ruch na parterze zamarł. Ustały udawane transakcje i tysiąc twarzy spojrzało w górę, na balkon. Podniósł się zgiełk, nieopisany, bezładny. Maklerzy machali do nas rękami, śmiali się jak dzieci. Ruszyli ławą, tratując kantorki, wykrzykując niezrozumiałe słowa. Czego chcieli? Raportu Dow-Jonesa na styczeń 2999 roku? Rozkładu sił na świecie? Ujrzeć twarz przybysza? Vornan przysunął się do samej balustrady i uniósł do góry dłonie, jakby chciał pobłogosławić kapitalistów tego świata. A może pragnął jedynie udzielić ostatniego namaszczenia finansowym dinozaurom.

— Ci ludzie zachowują się jakoś dziwnie — oznajmił Norton. — Coś tu nie gra.

Wyczuwając w głosie dyrektora narastający niepokój, Holliday zareagował dość gwałtownie.

— Lepiej zabierzmy stąd Vornana — mruknął do strażnika, który stał obok. — Zaraz będzie tu gorąco.

Wielki transparent łopotał w powietrzu. Maklerzy zaczęli rwać z niego pasy, tańczyć obłąkańczo, rzucać wstęgi materiału na balkon. Wyłowiłem pojedyncze głosy spośród zgiełku. Żądali, aby Vornan zszedł do nich, na dół. Gość przyjął ich hołd z powagą.

Na świetlnej tablicy pojawił się napis:

OBRÓT W POŁUDNIE: 197,452,000
INDEKS 1627.51 WZROST O: 14.32

Rozpoczął się masowy eksodus z parteru. Maklerzy parli na górę, aby stanąć twarzą w twarz z Vornanem. Nasza grupa została rozbita. Zacząłem powoli przyzwyczajać się do pospiesznych ewakuacji. Obok mnie stała Aster Mikkelsen, chwyciłem ją pod rękę i krzyknąłem do ucha:

— Chodźmy stąd, zanim zacznie być naprawdę gorąco! Vornan znów pokrzyżował nam szyki!

— Ależ on nic nie zrobił!

Szarpnąłem ją za ramię. Dotarliśmy do drzwi. Obejrzałem się i spostrzegłem, że Vornan idzie za nami, otoczony świtą straży przybocznej. Ruszyliśmy rzęsiście oświetlonym korytarzem, który wił się jak wąż wokół całego budynku. Przez cały czas ścigały nas krzyki, teraz przytłumione i głuche. Spostrzegłem drzwi z tabliczką ZAKAZ WSTĘPU i otworzyłem je na oścież. Znalazłem się teraz na balkonie, który górował ponad korpusem głównego komputera. Sążniste, poskręcane taśmy kodowe kipiały z pojemników. Dziewczyny w obcisłych garsonkach biegały gorączkowo, odprawiając dziwne rytuały nad konsoletą. Z sufitu zwisało coś podobnego do jelita. Aster wybuchnęła niepohamowanym śmiechem. Wyciągnąłem ją z powrotem na korytarz. Z przeciwnej strony nadjechał samobieżny wózek i zaczął głośno trąbić. Wyminęliśmy go w biegu. Ciekawe, co teraz widnieje na świetlnej tablicy? MAKLERZY DOSTALI KOTA?

— Patrz — krzyknęła Aster. — Następne drzwi! Stanęliśmy na progu windy, a potem wystarczył już tylko krok naprzód. W dół, w dół, w dół…

…i nareszcie świeże powietrze. Zalany słońcem chodnik na Wall Street. Za nami wyły syreny. Przystanąłem i rozejrzałem się uważnie dookoła. Vornan nadal deptał mi po piętach, a za nim Holliday i chłopcy od mediów.

— Do samochodów! — polecił Holliday.

Udało nam się szczęśliwie umknąć. Nieco później tego samego dnia agencje informacyjne podały, że w wyniku naszej wizyty na giełdzie średnie Dow-Jonesa spadły o 8.51 punktów, natomiast kilku starszych maklerów ucierpiało poważnie w wyniku niewydolności elektronicznych zastawek sercowych. Kiedy światła Nowego Jorku zostały już za nami, Vornan powiedział coś, co wydało nam się zupełnie nie na miejscu:

— A swoją drogą musicie mi kiedyś wyjaśnić dokładnie na czym polega kapitalizm. Sprawia dość ciekawe wrażenie, szczególnie z zewnątrz.

Dziesiąty

Nieco oddechu złapaliśmy dopiero odwiedzając automatyczny burdel w Chicago. Kralick kręcił trochę nosem, ale w końcu zgodził się, aby zabrać tam Vornana. Szczególnie, że on sam bardzo na to nalegał, a jakikolwiek sprzeciw mógł wywołać niezwykle „wybuchową” reakcję. Poza tym, tego typu miejsca były najzupełniej legalne, a co więcej — w modzie. Tak więc brakowało powodów do odmowy. W szczególności powodów, którym nie można byłoby zarzucić purytańskiego rodowodu.

Vornan z pewnością nie miał nic wspólnego z purytaninem. Bardzo szybko zapewnił sobie daleko idące łaski Helen McIlwain, która już trzeciego dnia nie omieszkała pochwalić się upojną nocą spędzoną z gościem. Istniało również spore prawdopodobieństwo, że Vornan sypiał z Aster, lecz na ten temat oba potencjalne źródła informacji dyskretnie milczały. Nasz szacowny gość objawił zadziwiające zainteresowanie sprawami seksu, nie mogliśmy więc ukrywać przed nim takiej atrakcji jak skomputeryzowany burdel. A poza tym, jak przybysz nieśmiało napomknął Kralickowi, odwiedziny w domu publicznym stanowiłyby ciekawy element rozpoczętego niedawno kursu podstaw kapitalizmu. Kralick nie był niestety obecny w czasie naszej wizyty na nowojorskiej giełdzie, tak więc nie zrozumiał cierpkiego dowcipu.

Zostałem delegowany jako przewodnik. Kralick sprawiał wrażenie nieco zażenowanego, kiedy proponował mi tę misję. Puszczenie Vornana samopas nie wchodziło jednak absolutnie w grę, a Kralick znał mnie dostatecznie dobrze, aby móc sądzić, że nie będę miał nic przeciwko wyprawie w takie miejsce. Jeśli już o to chodzi, Kolff również nie miałby nic przeciwko, lecz był zbyt żywiołowy jak na tego typu misję. W tym względzie Fields i Heyman okazali zadziwiającą jednomyślność. Wczesnym popołudniem, parę godzin zaledwie po powrocie z Nowego Jorku, wyruszyliśmy w stronę labiryntu cielesnych rozkoszy.

Budynek prezentował się okazale: spiżowa wieżyca na Near North Side. Przynajmniej trzydziestopiętrowa, bez okien, fasada zdobiona abstrakcyjnymi freskami. Na drzwiach nie dostrzegłem nic, co mogłoby wskazywać na cel, jaki przyświecał budowniczym. Dręczony złym przeczuciem, wprowadziłem Vornana do środka. Byłem ciekaw, co tym razem nawyprawia.

Sam nigdy nie odwiedzałem tego typu instytucji. Może zabrzmi w moich słowach nutka chełpliwości, ale nie musiałem płacić za towarzystwo do łóżka. Dotąd jakoś, bez specjalnych trudności, znajdowałem partnerki, które nie żądały innego qui pro quo niż moje własne usługi. Zawsze jednak byłem całym sercem za zalegalizowaniem domów publicznych. Z jakiej racji” seks nie miałby być traktowany jak towar, na równi z jedzeniem i piciem? Jest człowiekowi tak samo potrzebny do życia; no może prawie tak samo. Poza tym wydawanie oficjalnych licencji zwiększyłoby dochód państwa, co nie jest bez znaczenia. Wystarczą tylko odpowiednie regulacje prawne i stosownie wysoka stopa podatkowa. W końcu potrzeby skarbu przeważyły nad tradycyjnym purytanizmem. Zawsze gnębiło mnie pytanie, czy zalegalizowano by burdele, gdyby nie dziura w budżecie? Nie próbowałem nawet wyniszczać tych moich rozważań Vornanowi. Sama tylko koncepcja pieniędzy wystarczyła, aby namieszać mu w głowie — po co wspominać o seksie za pieniądze albo opodatkowaniu takiej transakcji dla dobra ogółu. Kiedy weszliśmy do środka, nasz gość spytał uprzejmie:

— Dlaczego wasi obywatele odwiedzają tego typu miejsca?

— Aby zaspokoić potrzeby seksualne.

— I wydają swoje pieniądze za chwilę przyjemności? Pieniądze, które zdobyli oddając inne usługi?

— Owszem.

— Dlaczego nie oddają tych usług bezpośrednio tutaj, bez pośredników?

Wyjaśniłem mu w skrócie rolę pieniędzy jako nośnika pośredniczącego oraz ich przewagę nad handlem wymiennym. Vornan uśmiechnął się.

— Ciekawy system — orzekł. — Kiedy wrócimy do domu, chętnie znów poruszę ten temat. Ale dlaczego trzeba płacić pieniędzmi za seksualne zaspokojenie? To nie w porządku: kobiety zatrudnione tutaj dostają pieniądze i jednocześnie czerpią przyjemność ze stosunku, są zatem opłacane w dwójnasób.

— One nie czerpią z tego przyjemności — odparłem. — To tylko praca.

— Są jednak zaangażowane w akt płciowy. Siłą rzeczy zatem odczuwają przyjemność obcowania z mężczyzną.

— Nie całkiem. One po prostu oddają siebie w użytkowanie. To zwyczajna transakcja. Każdy może skorzystać z ich usług, a to w pewien sposób wyklucza prawdziwą przyjemność.

— Ale przecież kiedy dwa ciała złączy pożądanie, rozkosz staje się udziałem obu tych ciał, bez względu na motywy!

— Widzisz, to nie tak. Nie u nas, w każdym razie. Musisz zrozumieć…

Urwałem. Na jego twarzy dostrzegłem wyraz niedowierzania. Co więcej: szoku. W tym momencie Vornan wydał mi się autentycznym przybyszem z innego czasu — autentycznym jak nigdy dotąd. Był szczerze zbulwersowany funkcjonującym u nas statusem seksu. Opadła maska uprzejmego zaciekawienia i ujrzałem prawdziwe oblicze Vornana-19 — wyraźnie odmalowane zdegustowanie naszym barbarzyństwem. Pogrążony w czarnych myślach nie czułem się na siłach, aby wyłożyć mu długą drogę ewolucji, którą przeszliśmy, i która doprowadziła do obecnego stylu życia. Zamiast tego zaproponowałem zdławionym głosem, abyśmy kontynuowali rzecz, która nas tu sprowadziła.

Vornan pokiwał głową. Ruszyliśmy przez ogromny hol wyłożony purpurowymi kafelkami. Przed nami była tylko naga, lśniąca ściana z wmontowanymi kabinami. Wiedziałem z krótkiego instruktażu, jakiego udzielono mi zawczasu, co czynić dalej. Vornan wszedł do jednej kabiny, a ja zająłem sąsiednią.

W momencie kiedy przekroczyłem próg, zapłonął niewielki ekran. Przeczytałem: „Proszę odpowiadać na wszystkie pytania wyraźnie i głośno”. Chwila przerwy. „Jeśli przeczytał pan i zrozumiał polecenie proszę wypowiedzieć słowo tak”.

— Tak.

Nagle przestraszyłem się, czy Vornan będzie w stanie zrozumieć pisane instrukcje. Mówił po angielsku biegle, co nie oznacza przecież, że zna również język pisany. Myślałem, czy nie pospieszyć z pomocą, ale komputer znów coś wyświetlił na ekranie.

Pytał o moje upodobania.

„Kobieta?”

— Tak.

„Przed trzydziestką?”

— Tak. — Po chwili wahania. „Preferowany kolor włosów?” Zwlekałem z odpowiedzią.

— Rude — oznajmiłem w końcu, dla urozmaicenia. „Typ sylwetki. Proszę wybrać naciskając odpowiedni guzik pod ekranem.”

Pojawiły się trzy postacie kobiece: gustownie szczupła i chłopięca, przeciętna z krągłościami oraz hipercycata, pędzona sterydami seksbomba. Moja dłoń błądziła po przyciskach. Kusiło mnie, aby wybrać najbardziej „hojną”, lecz szukałem przecież urozmaicenia. Ostatecznie zdecydowałem się na szczupłą, bo przypominała Aster Mikkelsen.

Teraz komputer zaczął mnie nagabywać o rodzaj miłości jaki mam zamiar uprawiać. Zostałem rzetelnie poinformowany, iż za specjalne usługi pobierana jest dodatkowa opłata. Na ekranie pojawił się spis i z chorobliwą fascynacją spostrzegłem, że sodomia jest pięciokrotnie droższa od miłości francuskiej, zaś sadyzm znacznie przewyższa cenowo masochizm. Zrezygnowałem więc z batów, hiszpańskich kołnierzyków oraz reszty sprzętu. Niech inni korzystają z tych wątpliwych przyjemności. Ja w takich sprawach zachowuję daleko posunięty konserwatyzm.

Następnie, skoro zdecydowałem się już na standardowy seans, musiałem wybrać preferowane pozycje. Pojawiła się scena jakby żywcem wyjęta z Kamasutry — dwadzieścia par splecionych na najbardziej nieprawdopodobne sposoby. Widziałem świątynie Konarak i Khadżuraho, te pomniki hinduskiego przepychu i wyuzdania; ściany pokryte wizerunkami muskularnych mężczyzn i swawolnych kobiet; Kriszna i Radna we wszystkich możliwych kombinacjach i permutacjach, jakie tylko można sobie wyobrazić. Obrazki na ekranie emanowały podobną siłą, lecz brakło im tej wyrazistości, jaką posiadały lśniące, kamienne wizerunki sporządzone pod indyjskim niebem. Po chwili namysłu wybrałem jedną z pozycji, która wzbudziła we mnie szczególną ciekawość.

Teraz przyszła kolej na najbardziej delikatną kwestię: komputer spytał o moje nazwisko i numer identyfikacyjny.

Podobno obowiązek podawania danych personalnych wprowadzili urzędnicy, których przekupili purytanie toczący desperacki bój o zlikwidowanie programu legalnej prostytucji. Przyświecała im myśl, iż nikt nie będzie korzystał z tego typu usług wiedząc, iż jego numer i fotografia zostaną zapisane w komputerze. Później ktoś mógłby przecież zdobyć te dane i wykorzystać do stworzenia kompromitującego dossier. Inni urzędnicy, po bezskutecznych wysiłkach, aby zlikwidować tę kłopotliwą formalność, ogłosili uroczyście, iż wszelkie informacje dotyczące klientów pozostaną na zawsze poufne. Sądzę jednak, że wciąż istnieje spora grupa ludzi, która nie korzysta z proponowanych tu usług, gdyż nie ma ochoty ujawniać przy tym nazwiska. Ale czego ja miałbym się obawiać? Mojego dorobku naukowego nie jest w stanie zniszczyć niewielka moralna dwuznaczność. A zresztą trudno mówić o dwuznaczności, skoro ten przybytek płaci państwu słone podatki. Podałem swoje nazwisko i numer identyfikacyjny. Zastanawiałem się chwilę, jak przez to przebrnie Vornan, który nie ma przecież numeru identyfikacyjnego. Pewnie komputer został zawczasu uprzedzony o naszej wizycie, bo obyło się bez dodatkowych kłopotów.

Pod ekranem dostrzegłem niewielką niszę. Zostałem już uprzednio poinformowany, iż wewnątrz leży maska prywatności, służąca do zasłaniania twarzy. Wyjąłem maskę i naciągnąłem. Termoplastik błyskawicznie przyjął kształty moich rysów i stał się jakby drugą skórą. Ciekawe, w jaki sposób coś takiego miało ukryć tożsamość, pomyślałem. Kiedy jednak spojrzałem w pociemniały nagle ekran komputera, dostrzegłem oblicze niepodobne zupełnie do własnego. Maska w tajemniczy sposób zapewniała anonimowość.

Na ekranie pojawił się kolejny napis głoszący, abym ruszył przed siebie. Wykonałem polecenie. Przednia ściana kabiny zniknęła. Zacząłem piąć się po spiralnej rampie, prowadzącej na wyższe piętro ogromnego budynku. Spostrzegłem, że po takich samych rampach suną inni mężczyźni; niczym duchy oczekujące zbawienia, na bezszelestnych taśmociągach, skryci za maskami, spięci. Z góry bił oślepiający blask wielkiej jarzeniówki, płynęliśmy skąpani w jej świetle. Postać z sąsiedniej rampy pomachała do mnie ręką. Mimo maski wiedziałem, że to Vornan. Rozpoznałem po szczupłej sylwetce, niedbałej pozie i dziwnej aurze obcości, która, jak się zdawało, otacza go całego. Wyprzedził mnie i zniknął, pochłonięty przez perłową światłość. Chwilę później ja również tam wniknąłem, bez przeszkód minąłem niewielką salkę, aby w końcu dotrzeć do kolejnej kabiny, niewiele większej niż poprzednia.

Po lewej stronie także widniał ekran komputera. Naprzeciw mnie dostrzegłem umywalkę i molekularny prysznic. Pośrodku stało sporych rozmiarów, świeżo pościelone, dwuosobowe łóżko. Całe otoczenie było groteskowo sterylne. Jeśli tak ma wyglądać legalna prostytucja, to osobiście wolę normalne uliczne dziwki… oczywiście przy założeniu, że ten gatunek jeszcze nie wyginął. Stanąłem przy łóżku i zerkałem ciekawie na ekran. Pokój był pusty. Może potężny mózg komputerowy zapomniał o mnie? Gdzie u diabła ta kochanka?

Okazało się, że nie dopełniłem jeszcze wszystkich formalności. Ekran zajarzył zielenią i przeczytałem: „Proszę zdjąć ubranie w celu przeprowadzenia badań medycznych”.

Posłusznie złożyłem całą odzież do pojemnika, który wysunął swą paszczę ze ściany i zaraz potem znów zniknął. Pewnie zdezynfekują i wyczyszczą mi całe ubranie, pomyślałem, jak się później okazało, całkiem trafnie. Stałem nagi, jeśli nie liczyć maski, prawdziwy Everyman skryty za ostatnim pancerzem prywatności. Skanery i próbniki badały moje ciało, błyskając raz po raz zielonkawym światłem. Szukały zapewne śladów jakiejś choroby wenerycznej. Badania trwały około minuty. Następnie dostrzegłem kolejny napis na ekranie, który prosił, abym wyciągnął przed siebie ramię. Poczułem ukłucie, gdy niewielka igła pobrała próbkę krwi. Niewidzialna aparatura zbadała skrupulatnie ową cząstkę mojego ustroju w poszukiwaniu ukrytej choroby. Najwidoczniej jednak nie znaleziono nic, co zagrażałoby życiu i zdrowiu personelu, bowiem chwilę później ekran zapłonął różnokolorowymi wzorami, co oznaczało, że pomyślnie zdałem wszystkie testy. Ściana z umywalką rozsunęła się na boki i do pokoju weszła dziewczyna.

— Cześć — przywitała się. — Mam na imię Esther. Strasznie miło cię poznać. Na pewno zostaniemy dobrymi przyjaciółmi.

Nosiła zwiewną tunikę, pod którą wyraźnie rysowały się kształty jej zgrabnego ciała. Włosy miała rude, oczy zielone, twarz inteligentną, a uśmiech bezsprzecznie szczery. Wyobrażałem sobie zawsze, że wszystkie prostytutki to ordynarne, sflaczałe kreatury o nabrzmiałych twarzach. Esther nie pasowała do tego obrazu. Podobne dziewczyny widywałem często w campusie. Bardzo możliwe, że była jedną z nich. Nie miałem ochoty zadawać jej tego starego jak świat pytania: jak taka miła dziewczyna trafiła w tak podłe miejsce? Ale swoje myślałem.

Esther oceniła moje ciało z zawodową wprawą. Nie po to zapewne, aby zbadać muskulaturę, ale aby wykryć wszelkie ułomności i dolegliwości, które ewentualnie uniknęły elektronicznym czujnikom. Później jej wzrok stracił ten czysto kliniczny błysk i nabrał więcej zmysłowości. Czułem się jakoś dziwnie, zapewne dlatego, że nie przywykłem spotykać po raz pierwszy młodych dam w tak jednoznacznych okolicznościach. Po dokonaniu wstępnych oględzin Esther podeszła do czujnika zamontowanego pod ekranem i przytknęła do niego dłoń.

— Nie chcemy, aby nas podglądali, prawda? — spytała pogodnie.

Ekran zgasł. Moim zdaniem była to część standardowego scenariusza. Chodziło mianowicie o to, aby upewnić klienta w przeświadczeniu, iż wścibskie oko komputera nie będzie go szpiegować w trakcie intymnego zbliżenia. Osobiście uważam, że mimo spektakularnego aktu wyłączenia monitora pokój w dalszym ciągu znajdował się pod wnikliwą obserwacją. Właściciele tego przybytku z pewnością zadbali o bezpieczeństwo swego personelu, nie zdając go na łaskę pierwszego lepszego klienta. Poczułem mdłości na myśl, że za chwilę położę się do łóżka z kimś, kto odgrywa tę całą farsę, doskonale wiedząc, iż jesteśmy nieustannie obserwowani, podsłuchiwani oraz zapewne nagrywani. Ale przezwyciężyłem niechęć, bo przecież przyszedłem tu dla kawału. Burdel to stanowczo nie jest miejsce dla wykształconego człowieka. Wzbudza zbyt wiele podejrzeń. Tutejsza atmosfera może odpowiadać chyba wyłącznie prostakom.

Gdy ekran pociemniał ostatecznie, Esther spytała cicho:

— Mam zgasić światło?

— Obojętnie.

— W takim razie zgaszę.

Podeszła do ekranu i zaraz potem stopniowo zaległy ciemności. Zdecydowanym ruchem odrzuciła tunikę. Jej ciało było gładkie i blade, o wąskich biodrach i dziewczęcych piersiach, na których dostrzegłem delikatną siateczkę niebieskich żyłek. Bardzo przypominała Aster Mikkelsen. Aster… Esther… chwila sennego zamyślenia… sławna biochemiczka o twarzy szarej kurewki. Dziewczyna położyła się bokiem na łóżku, podkurczyła nogi i uśmiechnęła delikatnie. Nie było w tym nic lubieżnego, po prostu ułożyła się wygodnie do rozmowy. Poczułem wdzięczność. Obawiałem się, że dziewczyny zatrudnione w tego typu instytucjach natychmiast padają na plecy, rozkładają nogi i krzyczą: „Dalej kochasiu, zapraszamy na pokład.” Naprawdę mi ulżyło, kiedy Esther nie odegrała scenki w tym stylu. Pewnie komputer podczas wstępnej rozmowy wybadał moją osobowość, ocenił jako przedstawiciela świata nauki i przesłał Esther informację, że należy traktować mnie z odpowiednimi manierami.

Usiadłem obok niej.

— Masz ochotę chwilę porozmawiać? — spytała. — Przed nami całą noc.

— W porządku Widzisz, nigdy tu jeszcze nie byłem.

— Wiem.

— Skąd?

— Komputer mi powiedział. Komputer mówi mi wszystko.

— Wszystko? Moje nazwisko również?

— Och, nazwisko nie! Miałam na myśli wszystko o twoim usposobieniu.

— W takim razie co o mnie wiesz? — spytałem.

— Za chwilę się przekonasz.

W jej oczach błysnęły figlarne ogniki.

— Widziałeś tego człowieka z przyszłości, kiedy wchodziłeś do budynku?

— Vornana-19?

— Właśnie. Miał nas dzisiaj odwiedzić. Dostaliśmy wiadomość po centralnej linii. Podobno jest strasznie przystojny. Widziałam go w telewizji. Szkoda, że nigdy nie spotkam tego mężczyzny.

— Skąd wiesz, że właśnie nie siedzisz koło niego? Roześmiała się.

— Bo wiem!

— Twarz mam przecież zakrytą. Mógłbym…

— Nie jesteś przybyszem. Przestań się droczyć. Gdybym miała obsłużyć Vornana, komputer dałby mi przedtem znać.

— Nie bądź taka pewna. Może gość woli aurę tajemnicy.

— Niech ci będzie, ale mimo wszystko czuję, że nie jesteś człowiekiem z przyszłości. Z maską czy bez maski i tak mnie nie nabierzesz.

Dotknąłem gładkiego uda dziewczyny i zacząłem delikatnie wodzić po nim ręką.

— Co o nim sądzisz, Esther? Wierzysz, że przybył do nas z roku 2999?

— A ty nie wierzysz?

— Pierwszy zadałem pytanie.

Wzruszyła ramionami. Ujęła moją głowę w zgrabne dłonie i zmusiła, abym dotknął ustami jej nagiego brzucha, a potem piersi. Zupełnie, jakby chciała odpędzić kłopotliwe pytania i pogrążyć się w zmysłowym zapomnieniu.

— Wszyscy twierdzą, że mówi prawdę. Prezydent i cała reszta. I mówią jeszcze, że dysponuje wyjątkowymi zdolnościami, że potrafi razić prądem.

Zachichotała.

— Ciekawe… ciekawe czy mógłby porazić dziewczynę podczas… no wiesz… kiedy są razem.

— Całkiem możliwe. Jeśli jest rzeczywiście tym, za kogo się podaje.

— Dlaczego mu nie wierzysz?

— Dla mnie to czyste wariactwo. Ten człowiek spadł dosłownie prosto z nieba i twierdzi, że przybył z przyszłości odległej o tysiąc lat. Gdzie dowód? Skąd mam wiedzieć, że mówi prawdę?

— Ma coś w oczach — odparła Esther. — I ten uśmiech. Jest w nim coś obcego, każdy ci to powie. Mówi też jakoś dziwnie, zupełnie bez akcentu, choć głos ma osobliwej barwy. Tak, wierzę mu. Chciałabym się z nim przespać. Za darmo.

— Może będziesz miała jeszcze okazję — oznajmiłem. Dziewczyna pokazała zęby w uśmiechu. Wyczułem jednak, że zaczyna się niepokoić, bo rozmowa przekroczyła ramy zwyczajowej pogawędki, do jakich przywykła obsługując bardziej wymagających klientów. Zastanowiła mnie siła, z jaką Vornan-19 oddziaływał na tę dziewczynę. Ciekawe zresztą, co teraz porabia nasz gość. Miałem nadzieję, że któryś z chłopców Kralicka trzyma go cały czas na oku. W zasadzie to ja miałem pilnować Vornana, ale szefostwo zdawało sobie chyba sprawę, że kiedy wejdziemy do osobnych kabin, stracę nad nim zupełnie kontrolę. Bałem się, że szacowny gość znów zaprezentuje swoje nadzwyczajne zdolności w stwarzaniu problemów. Nie mogłem jednak nic na to poradzić. Musnąłem dłońmi gładkie uda Esther. Leżała, marząc o cudownych chwilach w objęciach mężczyzny z przyszłości. Jej ciało zaczęło zmysłowo falować. Komputer musiał wydać jej odpowiednie instrukcje, bo gdy nasze ciała połączył miłosny uścisk, dziewczyna przyjęła pozycję, którą uprzednio wybrałem na monitorze. Esther wykonywała swoją pracę z werwą i stosowną dozą zaangażowania.

Gdy było już po wszystkim, stoczyliśmy się na podłogę. Dziewczyna sprawiała wrażenie zaspokojonej i szczęśliwej — zapewne część przedstawienia. Wszedłem pod prysznic, aby zmyć ślady miłosnego aktu. Czasu zostało jeszcze sporo.

— A ty nie chciałbyś spotkać Vornana-19? — spytała. — Aby samemu przekonać się o jego niezwykłości?

Myślałem przez chwile. Potem powiedziałem smutno:

— No cóż, owszem, chciałbym. Ale to tylko pobożne życzenie.

— Podnieca mnie świadomość, że on tu teraz jest, w tym budynku. Może za sąsiednimi drzwiami!

Esther podeszła i objęła mnie ramieniem. Ogromne, wilgotne oczy utkwiły w moich źrenicach.

— Nie powinnam o nim tyle mówić. Skąd te dziwne myśli? Nie po to tu przecież przyszedłeś, aby rozmawiać o innych mężczyznach. Czy jesteś szczęśliwy?

— Bardzo. Chciałbym jakoś okazać…

— Nie wolno nam przyjmować pieniędzy — powiedziała szybko, gdy spostrzegła, że wyciągam kartę kredytową. — Ale przy wyjściu komputer może cię spytać o wrażenia. Sprawdzają jednego klienta na dziesięciu. Mam nadzieję, że wydasz pozytywną opinię.

— Wiesz przecież, że tak. Pocałowała mnie lekko w usta.

— Podobasz mi się — powiedziała. — Mówię zupełnie szczerze. Mam nadzieję, że jeśli zawitasz tu jeszcze kiedyś, poprosisz, abym to ja dotrzymała ci towarzystwa.

— Możesz być pewna — odparłem. — Obiecuję solennie. Pomogła mi się ubrać, a potem zniknęła za drzwiami, gdzieś w otchłaniach olbrzymiej budowli. Zapewne, aby dokonać obrzędu ablucji, nim komputer przydzieli jej kolejnego klienta. Ekran znów zajarzył zielenią i poinformował, iż moje konto bankowe zostało uszczuplone o standardową kwotę. Seans dobiegł końca, wyszedłem więc na ruchomy chodnik, który wiózł mnie przez obłoki słodkawych zapachów miłości, przez ogromne sale ozdobione lśniącymi girlandami. Wszystko wydawało mi się takie magiczne i nierealne, że zupełnie zatraciłem zmysł orientacji. Dopiero w wielkim holu odzyskałem poczucie rzeczywistości.

Vornan. Gdzie Vornan?

Wyszedłem na mdłe światło zimowego popołudnia i poczułem przypływ zniechęcenia. Owszem, wizyta była na swój sposób kształcąca i odprężyła mnie nieco, ale trudno powiedzieć, żebym wypełnił swoją podstawową misję. Miałem przecież pilnować gościa. Przystanąłem na placu, aby rozważyć sytuację. Czy powinienem wrócić i poszukać Vornana? Ciekawe, czy można zapytać komputer w burdelu o jednego z klientów. Gdy tak stałem, rozdarty wewnętrznie, zza pleców dobiegł mnie głos:

— Leo?

Głos ów należał do Kralicka, który siedział w szarozielonej limuzynie. Z dachu sterczała cała bateria anten najróżniejszego typu. Ruszyłem w stronę samochodu.

— Vornan nadal siedzi w środku — oznajmiłem. — Nie mam pojęcia co…

— Dobra. Wsiadaj.

Wśliznąłem się do środka przez przednie drzwi, które przytrzymał pracownik ochrony rządu. Z pewnym zakłopotaniem spostrzegłem, że na tylnym siedzeniu przycupnęła Aster Mikkelsen, pogrążona w lekturze jakichś raportów. Uśmiechnęła się do mnie blado i wróciła do swoich spraw. Czułem do siebie odrazę, że prosto z burdelu staję przed obliczem niepokalanej Aster.

— Jestem w posiadaniu pełnego raportu na temat poczynań naszego szacownego gościa — oznajmił Kralick. — Pewnie zainteresuje cię wiadomość, iż właśnie zabawia czwartą dziewczynę z kolei i nie zdradza oznak zmęczenia. Chcesz popatrzeć?

— Nie, dziękuję — odparłem pospiesznie, bo spostrzegłem, że Kralick chce włączyć podgląd. — Były jakieś problemy?

— Nie w zwykłym rozumieniu tego słowa. Vornan po prostu zafundował sobie całe stadko kobiet. Nie przebierał, leciał po kolei, próbował najróżniejszych pozycji, pieprzył jak oszalały kozioł.

Mięśnie na twarzy Kralicka zagrały nerwowo.

— Leo, jesteś z tym facetem prawie od dwóch tygodni. Co sądzisz? Mówi prawdę czy zalewa?

— Naprawdę nie mam zielonego pojęcia, Sandy. Są chwile, kiedy jestem przekonany o jego autentyczności. Wówczas przystaję na moment i mówię sobie w duchu, że przecież nie można podróżować w czasie, że z naukowego punktu widzenia jest to całkowicie wykluczone, zatem Vornan musi być zwyczajnym szarlatanem.

— Naukowiec — oznajmił Kralick poważnym tonem — powinien opierać się na dowodach i dopiero wokół nich tworzyć hipotezy, a następnie wyciągać logiczne wnioski. Racja? Natomiast zaczynać od hipotez i na ich podstawie oceniać dowody — tu chyba coś nie gra?

— Zgoda — przyznałem. — Ale co tu traktować jako dowód? Posiadłem pewną wiedzę na temat zjawiska odwrócenia czasu i uważam na tej podstawie, iż nie jest możliwe wysłanie cząstki elementarnej nawet o pół sekundy w przeszłość bez zmiany jej ładunku na przeciwny. Jestem zmuszony stosować te same kryteria wobec Vornana.

— W porządku. Człowiek z A.D. 999 również uważał, że lot na Marsa to czysty nonsens. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co będzie możliwe za tysiąc lat. W dodatku dzisiaj zyskaliśmy kolejny dowód na potwierdzenie całej historii.

— Mianowicie?

— Vornan wyraził zgodę, aby komputer przeprowadził rutynowe badania medyczne. Wszystkie próbki przesłano do nas i Aster wykonała analizy. Wyniki wykazały, że Vornan posiada zupełnie nieznaną grupę krwi. Ponadto jego osocze zawiera mnóstwo tajemniczych przeciwciał. Ogółem w jego ustroju wykryto pięćdziesiąt anomalii. Poza tym komputer trafił na ślad dziwnej elektrycznej aktywności, zachodzącej w jego układzie nerwowym. Zapewne wykorzystuje to niecodzienne zjawisko, aby porażać prądem niektóre osoby. Budową przypomina elektrycznego węgorza. Naprawdę nie sądzę, aby Vornan był normalnym, nam współczesnym człowiekiem, Leo. Trudno nawet wyrazić, jak wiele kosztuje mnie to stwierdzenie.

Z tylnego siedzenia dobiegł śpiewny głos Aster.

— To trochę dziwne, że musieliśmy wysyłać go do burdelu, aby przeprowadzić podstawowe badania. Nie sądzisz, Leo? Ale wyniki dają do myślenia. Masz ochotę przejrzeć raport?

— Dziękuję. Fachowy żargon i tak niewiele mi powie. Kralick poruszył się niespokojnie.

— Vornan zakończył czwarty seans. Poprosił o piąty.

— Wyświadczysz mi małą przysługę? Pracuje tam dziewczyna o imieniu Esther. Szczupła, ładna, z rudymi włosami. Chciałbym, aby to ona była następną wybranką Vornana. Myślę, że jesteś w stanie jakoś to załatwić.

Istotnie. Vornan zażądał wysokiej, lokowatej brunetki, ale komputer zamiast niej zaserwował mu Esther. Nasz gość zaakceptował jednak tę podmianę, zwalając zapewne pomyłkę na karb zrozumiałej zawodności średniowiecznego sprzętu elektronicznego. Poprosiłem, aby Kralick włączył na moment podgląd. Ujrzałem Esther, trochę jakby spiętą w obliczu wyśnionego mężczyzny z przyszłości. Vornan mówił coś dystyngowanym tonem. Dziewczyna zrzuciła tunikę i legli na łóżku. Kralick wyłączył wizję.

Vornan siedział w budynku jeszcze przez jakiś czas. Jego nienasycenie nosiło znamiona obcej choroby. Zasępiony spoglądałem w pustkę, próbując poskładać tę całą historię do kupy. Mózg protestował przeciwko nadmiernemu obciążeniu. Nie byłem w stanie zaakceptować faktu, że Vornan mówił od początku prawdę. Mimo chłodu, jaki przeszywał moje ciało w jego obecności i całej reszty dowodów.

— Nareszcie — oznajmił nagle Kralick. — Wychodzi. Aster, pochowaj sprzęt. Migiem.

Kralick wysiadł pospiesznie i otworzył przed gościem drzwi limuzyny. Ponura, zimowa pogoda odstraszyła zarówno uczniów, którzy normalnie rzucali się pod nogi mistrza Vornana, jak i apokaliptystów, którzy ryczeli potępieńczo. Tym razem odjechaliśmy w zupełnej ciszy.

Twarz Vornana promieniała radością.

— Wasze usługi seksualne to fantastyczna sprawa — oznajmił podczas jazdy. — Fascynujące! Tak niesamowicie prymitywne! Pełne energii i tajemniczości!

Klaskał z radości. Znów poczułem chłód, pełznący po plecach i nie miało to nic wspólnego z pogodą. Ciekawe, czy Esther jest szczęśliwa, pomyślałem. Będzie miała co opowiadać wnukom. Przynajmniej tyle mogłem dla niej zrobić.

Jedenasty

Tego wieczoru kolację zjedliśmy w jednej z chicagowskich restauracji, której specjalnością były niezwykle wyszukane dania: stek z bizona, kotlet z niedźwiedzia, renifera i łosia, pieczone bażanty, kuropatwy, głuszce. Vornan zdobył skądś informację o tym lokalu i koniecznie chciał spróbować tamtejszych specjałów. Po raz pierwszy mieliśmy odwiedzić zwyczajną restaurację, co stawiało nas — komitet — w bardzo kłopotliwej sytuacji. Nieobliczalne tłumy wykazywały dziwną tendencję do gromadzenia się wokół naszego gościa. Wizyta w restauracji napawała nas zatem lękiem. Kralick skontaktował się z właścicielem lokalu i spytał, czy możliwe jest dostarczenie wszystkich frykasów bezpośrednio do hotelu. Odpowiedź brzmiała, że owszem, nie ma problemu… za dodatkową opłatą. Ale Vornan nie chciał nawet o tym słyszeć. Miał ochotę zjeść kolację na mieście i postawił na swoim.

Ludzie z ochrony zastosowali niezbędne środki ostrożności. Szybko uczyli się jak należy postępować w obliczu nieprzewidywalnych zachowań Vornana. Okazało się, iż restauracja posiada boczne wejście oraz niewielką, kameralną salkę na piętrze. Mogliśmy zatem liczyć, że przemkniemy się niezauważeni. Vornan kręcił trochę nosem, kiedy usłyszał o tej oddzielnej sali. Wyjaśniliśmy mu jednak, iż w naszym społeczeństwie spożywanie posiłków w samotności jest poczytywane za szczyt luksusu i dobrego smaku. Wyjaśnienie zostało przyjęte za dobrą monetę.

Niektórzy spośród nas nie mieli większego pojęcia o specyfice lokalu. Heyman sięgnął po jadłospis, wpatrywał się w niego przez chwilę i wreszcie cicho zaklął, chyba w starogermańskim.

— Bizon! — wyrzucił, dygocząc z oburzenia. — Renifer! To są niezwykle rzadkie zwierzęta! Mamy zjeść bezcenne okazy muzealne? Panie Kralick, ja protestuję! To oburzające!

Kralick wycierpiał się za wszystkie czasy na tej wyprawie, a tępota Heymana dała mu się nie raniej we znaki niż nieobliczalność Vornana.

— Profesorze Heyman, proszę chwilę posłuchać. Wszystko, co znajduje się w tym jadłospisie, posiada pisemną zgodę ministerstwa spraw wewnętrznych. Wie pan przecież, że czasami trzeba uszczuplić pogłowie nawet najrzadszych zwierząt dla dobra całej populacji. Poza tym…

— Można by je wysłać do instytutu w celach badawczych — zagrzmiał Heyman — a nie zabijać dla mięsa! Mój Boże, co powie o nas historia? Żyjemy być może u schyłku ostatniego stulecia, kiedy to zwierzęta jeszcze żyją dziko na świecie, a tu zjadamy sobie oto bezcenne niedobitki…

— Chcesz ferować wyroki w imieniu historii? — spytał Kolff. — Tam siedzi historia, Heyman! Jej spytaj o zdanie!

Wskazał ręką w kierunku Vornana i zaczął rubasznie rechotać, aż zatrząsł się stół. Ani za grosz nie wierzył w opowieści naszego gościa.

— To wspaniale, że macie zamiar zjeść te zwierzęta — oznajmił Vornan. — Z niecierpliwością oczekuję na ten moment.

— Ależ to jest zbrodnia — wybuchnął Heyman. — Te stworzenia… czy istnieją w twoim czasie? A może wszystkie wyginęły… albo zostały zjedzone?

— Nie mam pojęcia. Nazwy są roi zupełnie obce. Bizon, na przykład. Co to jest?

— Wielki byk pokryty kudłatym, brązowym futrem — wyjaśniła Aster Mikkelsen. — Bliski krewniak krowy. Dawniej tysiącami wędrował po zielonych preriach Dalekiego Zachodu.

— Gatunek wymarły — stwierdził Vornan. — Hodujemy krowy, ale nie słyszałem nic o ich krewniakach. A łoś?

— Zwierzę o potężnym porożu zamieszkujące północne puszcze. Na ścianie wisi jego łeb — wielkie łopaty i wydłużony pysk — ciągnęła Aster.

— Gatunek całkowicie wymarły. Niedźwiedź? Kuropatwa? Głuszec?

Aster po kolei opisywała każde ze zwierząt. Vornan z uśmiechem na twarzy wyjaśnił, iż są to stworzenia zupełnie mu nieznane. Twarz Heymana nabrała koloru purpury. Nie miałem dotąd pojęcia, że jest takim zagorzałym obrońcą przyrody. Wygłosił płomienne kazanie pod tytułem: zagłada dzikich zwierząt jako oznaka dekadencji. Wykazał, iż to nie barbarzyńcy tępią całe gatunki, a raczej ludzie cywilizowani i wykształceni. To oni szukają zabawy w polowaniu i w biesiadach. Niosą cywilizacyjną zgubę w mateczniki rzadkich i dzikich stworzeń. Przemawiał z wielką pasją i znalazłem w jego słowach nawet sporo racji. Po raz pierwszy w życiu usłyszałem z ust w pewnym sensie ograniczonego historyka coś, co zawierało jakąś treść dla inteligentnego człowieka. Vornan obserwował Heymana z wielkim zainteresowaniem. Na twarzy naszego gościa ukazywał się stopniowo wyraz zadowolenia i pomyślałem, że znam jego źródło. Heyman utrzymywał, iż zagłada gatunków postępuje wraz z rozwojem cywilizacji, a Vornanowi, który uważał nas za dzikusów, takie rozumowanie niezwykle dogadzało.

Kiedy Heyman umilkł wreszcie, spojrzeliśmy po sobie i na jadłospis z nie ukrywanym wstydem. Vornan zniszczył jednak nastrój chwili.

— Z pewnością nie odmówisz mi oczywistej przyjemności uczestnictwa w wielkiej masakrze, która oczyści mój czas z wszelkich pozostałości dzikiego życia? W końcu zwierzęta, które mamy za chwilę skonsumować, nie żyją już od wieków, prawda? Proszę, pozwól, abym wrócił do siebie ze świadomością, iż zjadłem ze smakiem bizona, łosia i głuszca.

Kolacja w jakimś innym lokalu tego wieczoru nie wchodziła absolutnie w grę. Mogliśmy tylko zostać tutaj z poczuciem winy lub nie. Kralick zauważył już wcześniej, że serwowane tu mięso posiada certyfikat rządowy. Konsumpcja nie spowoduje zatem bezpośrednio zagłady zagrożonych gatunków. Podawano tu wprawdzie potrawy z bardzo rzadkich zwierząt, co miało też odbicie w cenach, lecz śmiesznym byłoby obwiniać tego typu lokale o zagładę dzikiej fauny dwudziestego wieku. Heyman miał jednak rację przynajmniej w jednej kwestii: tak czy inaczej zwierzęta stopniowo ginęły. Spotkałem się kiedyś z przepowiednią głoszącą, iż ludzie kolejnego stulecia zapomną o dzikich formach życia. Pozostaną tylko pojedyncze sztuki w ogrodach zoologicznych. Jeśli Vornan okazałby się rzeczywiście ambasadorem z odległej przyszłości, ponure proroctwo należałoby uznać za absolutny pewnik.

Złożyliśmy zamówienia. Heyman wybrał pieczonego kurczaka; pozostali skusili się na rzadkie rarytasy. Vornan zażyczył sobie coś w rodzaju palety specjałów serwowanych w restauracji: kotlet z bizona, stek z łosia, piersi bażancie oraz jeszcze parę innych delikatesów.

— Jakie zwierzęta hodujecie w waszej… epoce? — spytał Kolff podczas posiłku.

— Psy, koty, krowy, myszy — chwila wahania. — I parę innych.

— Tylko udomowione gatunki? — spytał ze zgrozą Heyman.

— Tak — odparł Vornan, podnosząc do ust soczysty kawałek steku. Uśmiechnął się szeroko. — Wyborne! Cóż za rozkosze podniebienia umykają nam co dnia!

— Rozumiesz teraz? — wykrzyknął Heyman. — Gdyby ludzie…

— Mamy oczywiście — ciągnął słodko Vornan — wiele smacznych potraw. Muszę przyznać, że chętnie jemy mięso, lecz bardzo niewielu może sobie pozwolić na taki luksus. W każdym razie większość z nas to ludzie wybredni. Podróżowanie w czasie wymaga jednak końskiego żołądka.

— Więc jesteśmy brudnymi i obmierzłymi barbarzyńcami? — spytał głośno Heyman. — Czy za takich właśnie nas uważasz?

— Wasz tryb życia jest diametralnie różny od naszego — odparł zupełnie nie zmieszany Vornan. — To jasne. W przeciwnym razie po co miałbym w ogóle was odwiedzać?

— Nie można z góry zakładać, że jeden sposób na życie jest lepszy czy gorszy od drugiego — odezwała się Helen McIlwain, spoglądając zaczepnie znad smakowitego kęsa dziczyzny. — Życie w jednym przedziale czasu może być bardziej luksusowe niż w innym, bardziej bezpieczne, bardziej ustatkowane. Nie wolno nam jednak używać określeń „lepszy” czy „gorszy”. Z punktu widzenia kulturowego relatywizmu…

— Czy wiecie — oznajmił nagle Vornan — że w moim czasie nie znamy czegoś takiego jak restauracja? Spożywanie posiłku na widoku, razem z obcymi ludźmi, uważamy za nieeleganckie. W Centrali człowiek spotyka obcych w ogóle stosunkowo często. Zupełnie inaczej rzecz się ma w rejonach zewnętrznych. Tamtejsi mieszkańcy nie są wrodzy obcym, ale nie zjedliby w ich obecności posiłku, chyba że chodzi o nawiązanie seksualnej zażyłości. Normalnie ograniczamy grono współbiesiadników do najbliższych przyjaciół.

Zachichotał.

— Dla mnie wizyta w restauracji to sprawa dość kontrowersyjna. Musicie zrozumieć, że was wszystkich traktuję jako bliskich przyjaciół…

Zatoczył ręką krąg, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że chętnie pójdzie do łóżka nawet z Kolffem, jeśli tylko ten wyrazi na to ochotę.

— Mam jednak nadzieję, że któregoś dnia wyświadczycie mi tę uprzejmość i pozwolicie spożyć posiłek w miejscu publicznym. Zapewne chcieliście oszczędzić mi przykrości, wynajmując to kameralne pomieszczenie, lecz muszę któregoś wieczora dać upust swojej bezwstydności.

— Cudowne! — powiedziała Helen McIlwain. — Jedzenie w miejscu publicznym traktowane jako tabu! Gdybyśmy mogli lepiej poznać twoją epokę. Z niecierpliwością oczekujemy wszelkich informacji!

— Właśnie — wtrącił się Heyman. — Na przykład ten przedział historii, znany pod nazwą Czasu Czystek…

— …parę danych na temat badań z zakresu biologii…

— …problemy terapii mentalnej. Ważniejsze psychozy mogłyby nam wiele powiedzieć…

— …okazja, aby przedyskutować pewne zagadnienia natury lingwistycznej…

— …zjawisko odwrócenia czasu. A także parę informacji na temat sposobów pozyskiwania energii… — to był mój własny głos, tonący w ogólnej wrzawie, jaka rozpętała się nad stołem. Oczywiście Vornan nikomu z nas nie udzielił odpowiedzi, skoro nawet nie daliśmy mu dojść do słowa, bełkocząc nieustannie. Kiedy dotarła do nas świadomość bezsensu tego, co robimy, zapadła nieznośna cisza przerywana sporadycznie okruchami słów, które spadały ponad krawędzią naszego zakłopotania prosto w otchłań samoświadomości. Odezwała się w nas frustracja. Podczas tych wszystkich nocy i dni spędzonych na wspólnej karuzeli z Vornanem, jego epokę poznaliśmy jedynie w ogólnikach. Tu słówko, tam skrawek informacji, nigdy szerszego obrazu społeczeństwa, którego rzekomo był emisariuszem. Każdy z nas wprost kipiał od nie zadanych pytań.

Tego wieczoru nie poznaliśmy jednak odpowiedzi. Tego wieczoru dalej biesiadowaliśmy nad frykasami przemijającego czasu: piersiami feniksa i combrem jednorożca. I słuchaliśmy uważnie Vornana. Bardziej niż zwykle pragnęliśmy sami rozmawiać, zadowalając się upuszczanymi raz po raz okruszkami wiedzy na temat zwyczajów kulinarnych trzydziestego stulecia. Przepełniała nas wdzięczność, że dane nam było poznać choć tyle. Nawet Heyman wczuł się na tyle w sytuację, że zaprzestał lamentów nad nieszczęsnym losem dziczyzny, która przyozdobiła nasze półmiski.

Kiedy nadeszła pora, aby powoli wracać do hotelu, znów dał o sobie znać aż nazbyt znajomy syndrom. Miasto obiegła wieść, że człowiek z przyszłości gości w restauracji i pod drzwiami naszego kameralnego apartamentu zgromadził się spory tłum. Kralick wydał rozkaz strażnikom uzbrojonym w neurobicze, aby oczyścili dolną salę. Przez chwilę wyglądało na to, że nie obędzie się bez użycia broni. Przynajmniej setka ludzi wstała od stołów i zaczęła napierać na kordon, gdy tylko pojawiliśmy się na schodach. Pragnęli za wszelką cenę ujrzeć, dotknąć, doświadczyć obecności Vornana. Ich twarze napełniły mnie lękiem. Na niektórych dostrzegłem wyraz sceptycyzmu, na innych znów bezmyślny grymas, na wielu jednak gościła żarliwa wiara i oddanie, tak często widoczne podczas ostatnich dni. Było to coś więcej niż chęć przeżycia niezwykłej chwili. Było to wołanie o mesjasza. Ci ludzie pragnęli upaść na twarz przed Vornanem. Nie wiedzieli o nim nic poza informacjami z serwisów, a jednak przybywali, aby wypełnić jego tajemniczą obecnością pustkę swojej egzystencji. Co ich przyciągało? Urok osobisty, otwarte wejrzenie, magnetyczny uśmiech, niesamowity głos? Z pewnością tak, ale także posmak nieznanego, gdyż w każdym jego słowie i czynie czuć było tajemniczą aurę. Przebywałem za blisko Vornana, aby móc go czcić. Widziałem jego bezgraniczną pewność siebie, jego książęce maniery, jego nienasycony apetyt na wszelkiego rodzaju zmysłowe przyjemności. Gdy człowiek jest świadkiem, jak mesjasz je śniadanie, a potem śpi z legionem powolnych kobiet, trudno mu później szczerze oddawać hołdy. Niemniej, wyczuwałem w nim siłę. Zacząłem powoli zmieniać zdanie na temat przybysza. Z początku byłem mu wrogi, przepełniony nieufnością i wątpliwościami. Moja postawa nieco zmiękła, kiedy zaprzestałem dodawać kwantyfikator „założywszy oczywiście, iż ów człowiek mówi prawdę”, przed każdym spostrzeżeniem na jego temat. Moim dotychczasowym stosunkiem do niego zachwiały nie tyle same wyniki badań krwi, co ogólne wrażenie, jakie wywierał Vornan. Obecnie trudniej przyszłoby mi wyobrazić go sobie jako kłamcę niż jako gościa spoza czasu. Stawiało mnie to rzecz jasna w sprzeczności z tym, co głosiła nauka. Byłem zmuszony zaakceptować koncepcję, którą nadal uważałem za nierealną pod względem fizycznym: prawdziwie orwellowski paradoks. Płaciłem tym samym haracz wobec Vornana i wierzyłem całym sercem, że zrozumiem dzięki temu choć odrobinę z tego, co pcha ludzi w jego objęcia i każe im wyciągać ku niemu dłonie. Udało nam się jakoś opuścić restaurację, unikając nieprzyjemnych incydentów. Pogoda była pod psem i na zewnątrz czekało niewielu ludzi. Przemknęliśmy obok nich, prosto do samochodów. Bladzi szoferzy odwieźli nas pod hotel. Podobnie jak w Nowym Jorku, również i tutaj zajmowaliśmy cały korytarz w najbardziej odizolowanej części budynku. Gdy tylko dotarliśmy na właściwe piętro, Vornan przeprosił nas i zniknął w swoim pokoju. Przez ostatnie parę nocy sypiał z Helen McIlwain, lecz wyprawa do burdelu pozbawiła go, jak się zdaje, zainteresowania kwestiami seksu przynajmniej na pewien czas, co zresztą nie powinno nikogo dziwić. Strażnicy zabezpieczyli drzwi jego apartamentu. Kralick, blady i wymizerowany, pomaszerował do siebie, aby wysmażyć raport dla szefostwa w Waszyngtonie. My natomiast zasiedliśmy w jednym z pokoi, żeby ukoić nerwy przed snem.

Nasz sześcioosobowy komitet obcował ze sobą już dostatecznie długo, aby opracować różnorakie metody wzajemnej komunikacji. Nadal dzieliła nas kwestia autentyzmu Vornana, lecz owo rozbicie nie rysowało się już tak ostro, jak przedtem. Kolff, totalny sceptyk, nadal uważał Vornana za szaleńca, ale podziwiał jego pewność siebie i brawurę. Heyman, który z początku należał całą duszą do obozu Kolffa, teraz nie był już tak pewien swoich racji. Nigdy by się do tego otwarcie nie przyznał, ale widać było, że powoli ciąży w kierunku frakcji pro. Głównie za sprawą paru nęcących strzępów informacji, jakie Vornan objawił na temat przyszłego biegu historii. Helen McIlwain nadal traktowała Vornana śmiertelnie poważnie. Natomiast Morton Fields powoli wycofywał swoje poparcie dla przybysza. Moim zdaniem, był zazdrosny o łóżkowe sukcesy naszego gościa i chciał w ten sposób zemścić się na nim.

Aster była z początku neutralna i postanowiła czekać na konkretne dowody. Nie trwało to długo. Teraz całą duszą wierzyła, że Vornan przybył z odległej przyszłości. Jako biochemik, po zbadaniu próbki krwi zyskała niepodważalny dowód. Jak już powiedziałem, osobiście coraz bardziej skłaniałem się ku wersji Vornana. Kierowały mną jednak pobudki czysto emocjonalne. Na gruncie naukowym jego historia nadal pozostawała zjawiskiem niemożliwym. Tak więc aktualnie mieliśmy dwoje żarliwych wyznawców, dwoje byłych sceptyków, którzy trwali w stanie przejściowym, jednego byłego zwolennika, który przeszedł do przeciwnego obozu oraz jednego zagorzałego niedowiarka. Vornan wyszedł z tych przetasowań obronną ręką. Stopniowo zdobywał nawet przewagę.

Jak dotąd emocje targające naszą sześcioosobową grupą nie traciły na sile i gwałtowności. Zgodni byliśmy jedynie w jednej kwestii: mieliśmy mianowicie powyżej uszu F. Richarda Heymana. Sam widok bujnej, rudawej brody naszego historyka przyprawiał mnie o bóle głowy. Byliśmy już zmęczeni jego zadęciem, jego dogmatyzmem, sposobem, w jaki traktował pozostałych członków komitetu — jak gdyby byli średnio rozgarniętymi dyplomantami. Również Morton Fields powoli zaczynał grać nam na nerwach. Za fasadą ascety krył się rozpustnik (co w sumie było mi obojętne), a na dobitkę osobnik niedowartościowany, czego tolerować na dłuższą metę nie byłem w stanie. Zabiegał o względy Helen i dostał kosza. Marzyła mu się Aster i nic z tego nie wynikło. Helen uprawiała rodzaj zawodowej nimfomanii, wychodząc z założenia, iż obowiązkiem kobiety-etnologa jest zbadać całą ludzkość z możliwie najmniejszego dystansu. W takim świetle porażka, jaką poniósł Fields, była tym bardziej dotkliwa. Nim upłynął tydzień od chwili zawiązania naszego komitetu, Helen zdążyła przespać się z każdym jego członkiem. Do grupy tych szczęśliwców nie należał Sandy Kralick, który żywił wobec Helen zbyt wielką obawę, oraz biedaczyna Fields. Bez dwóch zdań, to właśnie dopełniło czary goryczy. Osobiście podejrzewam, iż Helen miała z nim jakiś zatarg natury naukowej, zanim wyszła sprawa z Vornanem, co w efekcie doprowadziło do psychicznej kastracji oponenta. Potem Fields skierował swe zapędy w kierunku Aster. Aster jednak była równie niedostępna co anioł. Z łatwością umknęła wszelkim zakusom, sprawiając przez cały czas wrażenie, jakby żyła w innym świecie i nie wiedziała o co chodzi. (Aster wzięła co prawda pamiętny prysznic wspólnie z Vornanem, nikomu z nas jednak nawet przez myśl nie przeszło, że mogło wówczas dojść do jakichś aktów cielesnego zbliżenia. Jej kryształowa niewinność sprawiała wrażenie odpornej nawet na działanie męskiego uroku Vornana.)

Tak więc Fields nabawił się kompleksów pryszczatego nastolatka, co — jak nietrudno sobie wyobrazić — zaowocowało bardzo bujnie podczas dyskusji. Skrywał swą frustrację za fasadą fachowej terminologii, a w środku wyraźnie cały płonął, przeklinając w duchu. Taka dwulicowa postawa budziła niechęć Lloyda Kolffa, który jednak w swej falstaffiańskiej dobroduszności bolał nad smutnym losem kolegi. Kiedy Fields zaczął przeciągać strunę, Kolff postanowił ukrócić te wybryki i burknął coś jowialnie. To tylko pogorszyło sytuację. Z Kolffem natomiast łączyły mnie przyjacielskie stosunki. Wnosił nieco ożywczej witalności, potrafił doskonale zabawić towarzystwo. Również udział Helen McIlwain w naszym komitecie bardzo mnie cieszył i to nie tylko ze względu na nocne spotkania. Mimo skrajnego fanatyzmu w kwestii kulturowego relatywizmu, tryskała energią, dysponowała najświeższymi plotkami, chodziła nieustannie uśmiechnięta. Zawsze można było na nią liczyć, jeśli chodzi o wszczęcie naukowej dysputy na temat powodów wycinania łechtaczek u północnoafrykańskich tubylek albo ilości ofiar składanych podczas ceremonii inicjacji na Nowej Gwinei. Co do Aster Niezgłębionej, Aster Nieprzeniknionej, Aster Niewiadomej, skłamałbym mówiąc, że za nią przepadałem. Stanowiła dla mnie zagadkę. Oczywiście do czasu, gdy zobaczyłem ją nagą pod natryskiem. Aura tajemniczości ulotniła się niczym bańka mydlana. Mimo wszystko Mikkelsen pozostała czysta — Diana biochemii, magicznie uwięziona w klatce szesnastu lat. Podczas naszych częstych rozmów na temat Vornana Aster rzadko zabierała głos, ale zawsze rozsądnie. Gdy minął styczeń, nasz objazdowy cyrk ruszył w dalszą trasę, kierując się na zachód. Vornan był równie niezmordowanym turystą co kochankiem. Pokazywaliśmy mu fabryki, elektrownie, muzea, węzły komunikacyjne, stacje meteorologiczne, punkty przeładunkowe, ciekawsze restauracje oraz całą masę innych rzeczy, po części wykonując polecenia oficjeli, a po części spełniając prośby samego Vornana. Nieustannie wpędzał nas w kłopoty. Zauważywszy zapewne, iż znajduje się poza ramami „średniowiecznej” moralności, nadużywał na różne sposoby naszej gościnności: uwodził osobników wszelkiej płci i maści, bezczelnie profanował świętości, twierdził bez zająknięcia, że uważa nasz świat za osobliwie prymitywny, a tym samym niezwykle godny uwagi. To jego zuchwalstwo działało na mnie odświeżająco, w równym stopniu fascynowało, co napawało niechęcią. W każdym razie skandaliczność niektórych zachowań zdawała się być najlepszym gwarantem autentyczności, co skutecznie uśmierzało ewentualne głosy protestu. Vornan był nietykalny, był wędrowcem spoza czasu, gościem w naszym świecie. A nasz świat, choć zbity z tropu i niepewny jutra, gościł go serdecznie.

Poczyniliśmy wszelkie możliwe kroki, aby maksymalnie ograniczyć element ryzyka. Doświadczenie nauczyło nas, jak blokować dostęp do Vornana przymilnym, wrażliwym osobnikom, łatwym celom ewentualnych napadów złośliwości. Byliśmy świadkami, jak Vornan najpierw z niekłamanym podziwem obserwował olbrzymi biust wydekoltowanej kustoszki, która oprowadzała nas po clevelandzkim muzeum. Powinniśmy spodziewać się wszystkiego najgorszego po tych spojrzeniach pełnych uwielbienia. Nie zdołaliśmy jednak zareagować na czas, gdy Vornan niespodziewanie wyciągnął dłoń i wepchnął ją kobiecie za gorset, a następnie dla żartu poraził niewielkim elektrycznym impulsem. Po tym incydencie starannie izolowaliśmy wszystkie kobiety w średnim wieku z wydatnym biustem przed bezpośrednim kontaktem z naszym pupilkiem. Staraliśmy się również przewidywać oraz w porę zapobiegać wszelkim innym zajściom i jeśli na tuzin porażek przypadł jeden sukces, znaczyło to, że nie jest jeszcze tak źle.

Znacznie gorzej radziliśmy sobie, jeśli chodzi o wydobywanie z naszego gościa informacji na temat jego epoki albo okresu przejściowego. Od czasu do czasu raczył nas smakowitym kąskiem. Wspomniał na przykład o bliżej nie zdefiniowanym przewrocie politycznym pod nazwą Czasu Czystek, o wizycie przybyszów z innych gwiazd, o wspólnocie zwanej Centralą, lecz w zasadzie nie powiedział nic konkretnego. Nic, poza paroma ogólnikami.

Każdy z nas miał wiele okazji, aby zadać dręczące pytania. Przesłuchania tego typu wyraźnie nudziły naszego gościa, lecz mimo znużenia zręcznie unikał podawania jakichkolwiek konkretów. Pewnego popołudnia, podczas pobytu w St. Louis, odbyłem z Vornanem wielogodzinną rozmowę, starając się usilnie wydobyć informacje o podstawowym znaczeniu. Doznałem jednak rozczarowania.

— Nie miałbyś ochoty opowiedzieć mi, w jaki sposób dotarłeś do naszego czasu? Coś o waszym urządzeniu transportującym?

— Chodzi ci o mój wehikuł czasu?

— Właśnie. Twój wehikuł czasu.

— W zasadzie trudno mówić tu o wehikule, Leo. Nie posiada żadnych dźwigni i zegarów.

— Mógłbyś powiedzieć coś bliższego? Wzruszył ramionami.

— To nie takie proste. Trzeba wysilić wyobraźnię. Niewiele widać z zewnątrz. Wchodzi się do pomieszczenia i zaczyna działać pole, a potem… — jego głos zamarł. — Przykro mi. Nie jestem naukowcem. Widziałem tylko samo pomieszczenie.

— Inni obsługiwali aparaturę?

— Tak. Ja byłem jedynie pasażerem.

— A ta siła, która przeniosła cię poprzez czas…

— Szczerze mówiąc, mój drogi, nie jestem w stanie nawet wyobrazić sobie, co to takiego.

— W tym cały problem, że ja również. Z tego, co wiem na temat fizyki, wynika jasno, że nie można wysłać żywej istoty w przeszłość.

— Ale ja tutaj jestem, Leo. Stanowię żywy dowód.

— Pod warunkiem, że w ogóle podróżowałeś w czasie. Był wyraźnie zbity z tropu. Chwycił mnie za rękę; palce miał zimne i delikatne.

— Masz jakieś wątpliwości, Leo? — spytał urażony.

— Próbuję jedynie wywnioskować, na jakiej zasadzie działa twój wehikuł czasu.

— Wierz mi, Leo, że powiedziałbym ci, gdybym sam wiedział. Osobiście bardzo cię lubię, tak samo jak resztę zapracowanych, uczciwych ludzi tutaj. Ale nie mam nawet bladego pojęcia o tej aparaturze. Popatrz na to z innej strony: gdybyś wsiadł do samochodu i przeniósł się za jego pomocą do roku 800, to czy umiałbyś wyjaśnić ówczesnym mieszkańcom Ameryki, jak działa silnik?

— Potrafiłbym podać choć kilka podstawowych zasad. Oczywiście, że nie byłbym w stanie samemu zbudować samochodu, ale wiem na jakiej zasadzie porusza się do przodu. Ty nie wyjaśniłeś nawet tego.

— Tutaj w grę wchodzi urządzenie dużo bardziej skomplikowane.

— Nie przeczę. Chciałbym obejrzeć twój wehikuł.

— Nie, to wykluczone — odparł Vornan z uśmiechem. — Został o tysiąc lat w przyszłości. Dostarczył mnie tutaj i zabierze z powrotem, gdy uznam, że pora wracać. Jednak sam wehikuł, który zresztą, jak już wspominałem, trudno nazwać w ogóle wehikułem, został na miejscu.

— W jaki sposób dasz sygnał do powrotu? — spytałem. Udał, że nie słyszy. Spytał za to o zakres moich obowiązków na uczelni. Standardowy chwyt — odeprzeć niewygodne pytanie, zadając natychmiast własne. Nie byłem w stanie wycisnąć z niego nawet okrucha informacji. Poczułem, jak znów budzi się we mnie sceptyk. Vornan nie potrafił wyjaśnić mechanizmu podróży w czasie, gdyż nigdy nie podróżował w czasie. Zwyczajny oszust i naciągacz — co należało dowieść. Gdy spytałem o przemianę form energii, znów napotkałem te same ogólniki. Nie potrafił jasno sprecyzować, kiedy wprowadzono ten system do użytku, na jakiej zasadzie działał, ani kto był wynalazcą.

Jeśli chodzi o wyciskanie informacji, pozostałym członkom naszego komitetu wiodło się trochę lepiej. Szczególne sukcesy w tej materii święcił Lloyd Kolff, dlatego zapewne, że nie omieszkał głośno artykuować swych wątpliwości. Z początku nie nękał naszego gościa zbytnio, w obawie przed gwałtowną reakcją, a może z powodu wrodzonego lenistwa. Podstarzały filolog wykazał się wyjątkową opieszałością. Zawodowe laury zbierał jakieś ćwierć wieku temu, obecnie jednak swój czas wolał poświęcać na rozrywki, sprawy naukowe pozostawiając młodszym kolegom. Podobno staruszek Lloyd począwszy od roku 1980 nie opublikował żadnego artykułu w prasie fachowej. Wszystko wskazywało na to, że traktuje naszą obecną misję jako zwykłą zabawę, interesujący sposób na spędzenie zimy, którą wypełniłaby inaczej nuda i rutyna. Jednak pewnego wieczoru w Denver, kiedy za oknem hulała śnieżyca, Kolff postanowił wreszcie zagadnąć Vornana o parę spraw z zakresu lingwistyki. Do dziś nie mam pojęcia, co go wówczas podkusiło.

Siedzieli razem zamknięci przez długi czas. Z pokoju hotelowego, który zajęli, dolatywał tubalny głos Kolffa. Zawodził coś rytmicznie w nieznanym nam języku — może recytował erotyczne ballady w sanskrycie. Potem zaczął tłumaczyć te wiersze na angielski i od czasu do czasu łapaliśmy pojedyncze słowa, najczęściej sprośne, a raz nawet całą swawolną strofkę opiewającą uroki cielesnej miłości. Po chwili znudziło nas słuchanie — znaliśmy repertuar Kolffa z poprzednich recitali. Kiedy znów nastawiłem ucha, doleciał mnie śmiech Vornana, tnący niczym srebrny skalpel tubalne ryki Kolffa. Wydawało mi się również, że Vornan zaczął przemawiać w nieznanym języku. Sprawy najwyraźniej przyjęły poważny obrót. Kolff przerwał gościowi, zadał pytanie, sam zaczął coś recytować, a potem na nowo rozległ się głos Vornana. W tym momencie do naszego pokoju wkroczył Kralick i rozdał każdemu plan zajęć na najbliższe przedpołudnie — ni mniej ni więcej, mieliśmy zwiedzać kopalnię złota. Rozmowa, jaką toczył Kolff z Vornanem, odeszła na dalszy plan.

Jakąś godzinę później do pokoju, w którym siedziała reszta komitetu, wszedł Kolff. Sprawiał wrażenie mocno poruszonego. Pociągał co chwila za swoje mięsiste małżowiny, skubał wałki skóry na szyi, w końcu zaczął strzelać kostkami palców, co przypominało rykoszety pocisków z pistoletu maszynowego.

— Niech to cholera — mruknął. — Niech to ciężka, zaraźna cholera!

Przemierzał pomieszczenie wielkimi krokami, przystawał co jakiś czas przy oknie, spoglądając na pokryte śnieżnym całunem wieżowce.

— Macie tu coś do picia? — spytał wreszcie.

— Rum, burbon, szkocka — oznajmiła Helen. — Nie krępuj się.

Kolff podszedł do stołu, gdzie stały na wpół opróżnione butelki, wybrał burbona i pociągnął łyk, który mógłby swobodnie powalić hipopotama. Potem wziął jeszcze kilka podobnych łyków, przechylając coraz wyżej denko flaszki, a na końcu cisnął nią o podłogę. Stał pewnie na obu nogach i tarł w zamyśleniu ucho. Usłyszałem, jak przeklina, zapewne w staroangielszczyźnie.

— Dowiedziałeś się czegoś ciekawego? — spytała Aster.

— Owszem. Całkiem sporo — odparł Kolff, opadł na fotel i uruchomił wibrator. — Dowiedziałem się mianowicie, że Vornan nie jest oszustem.

Heymanowi opadła szczęka z wrażenia. Helen sprawiała wrażenie mocno zaskoczonej, a nie sądziłem dotąd, aby cokolwiek było w stanie wytrącić ją z równowagi.

— Co chcesz przez to, u diabła, powiedzieć, Lloyd? — wybuchnął Fields.

— Vornan rozmawiał ze mną… w swoim własnym języku — odparł Kolff. — Przez bite pół godziny. Wszystko mam skrzętnie nagrane. Jutro oddam taśmę do komputerowej analizy. Ale już teraz mogę z całą pewnością powiedzieć, że to nie żaden numer. Jedynie geniusz mógłby wymyślić podobny język.

Kolff potarł nerwowo czoło.

— Dobry Boże! Człowiek z innego czasu! Kto by pomyślał?

— Rozumiałeś, co mówi? — zapytał Heyman.

— Dajcie mi jeszcze pić — zażądał Kolff.

Wziął od Aster kolejną butelkę burbona i przytknął ją do ust. Później poklepał się po brzuchu i zamachał dłonią przed oczami, jakby chciał odgarnąć pajęczyny. Wreszcie podjął przerwany wątek.

— Nie, nie zrozumiałem co mówi. Ale poznałem sam szkielet języka. Vornan używa angielskiego, lecz jest to angielski równie nam odległy, co ten, którym spisano kroniki anglosaksońskie. Mnóstwo w nim naleciałości azjatyckich. Rozpoznałem ślady perskiego, bengalskiego, japońskiego. Jestem również pewien paru wyrazów z arabskiego i malajskiego. To istny tygiel językowy.

Tutaj Kolff urwał i głośno czknął.

— Sami wiecie, że nasz angielski to także niezły tygiel. Wiele u nas naleciałości z duńskiego, francuskiego, saksońskiego, okropny bałagan, dwa główne korzenie: germański i łaciński. Mamy więc wiele synonimów: preface i foreword, perceive i know, power i might. Jednakże oba te korzenie wychodzą z jednego pnia, starego prajęzyka indoeuropejskiego. W czasach Vornana wszystko uległo przemieszaniu. Do użytku weszły słowa z zupełnie obcych grup. Co za język! Wszystko można w nim wyrazić! Dosłownie wszystko! Lecz tak głęboko sięgają tylko korzenie! Same słowa są wygładzone niczym otoczaki w rwącym strumieniu, zniknęła cała szorstkość. Gdy Vornan wypowiada dziesięć słów, to tak, jakbym ja wypowiedział dwadzieścia zdań. Gramatyka — pewnie i pięćdziesiąt lat nie wystarczy, aby rozpracować gramatykę tego języka. Następne pięćset, aby zrozumieć. Ale zostawmy w spokoju gramatykę — kocioł dźwięków, tygiel języków. Niesamowite, niesamowite! Vornan mówi… jakby recytował poezję. Metafizyczną poezję niezrozumiałą dla innych. Rozpoznałem jedynie fragmenty… niewielkie strzępy…

Kolff zamilkł i poklepał się po wydatnym brzuszysku. Był poważny jak nigdy.

Wreszcie Fields przerwał ciszę.

— Skąd ta twoja pewność, Lloyd? Nie potrafisz zrozumieć języka, ale wiesz o nim już tak wiele! Jak sam przyznałeś, nie znasz przecież gramatyki — może nasz gość robi z ciebie balona?

— Jesteś idiotą — odparł spokojnie Kolff. — Powinieneś wreszcie wziąć swoją głowę pod pachę i wysypać te wszystkie śmieci ze środka. Ale wówczas czekałaby cię śmierć z powodu wrodzonej pustoty czaszki.

Fields poczerwieniał. Heyman wstał gwałtownie i zaczął chodzić po pokoju kołysząc się jak pingwin. Stanęliśmy w obliczu kolejnego wewnętrznego kryzysu. Osobiście czułem się potwornie nieswojo. Bo jeśli Kolff — ostatni niedowiarek — skapitulował, to czyż możemy mieć jeszcze jakieś wątpliwości, co do tożsamości Vornana? Dowody świadczyły na jego korzyść. A może wszystko było tylko wytworem chorej wyobraźni Kolffa? Może Aster błędnie zinterpretowała wyniki badań? Może. Może. Niech Bóg nade mną czuwa — ja nie chcę uwierzyć w Vornana, bo cóż byłyby wówczas warte moje osiągnięcia naukowe! I tak nieustannie nękała mnie świadomość, że pogwałciłem kodeks prawdziwego naukowca, gdyż postawiłem diagnozę opierając się jedynie na przeczuciach. Tak czy inaczej jednak, mur sceptycyzmu musi rozpaść się w pył. Jak długo jeszcze mogę dawać odpór faktom? Kiedy wreszcie zaakceptuję stan rzeczy, kiedy ruszę w ślady Aster i Kolffa? Dopiero gdy Vornan na moich oczach dokona transformacji czasu?

— Możesz puścić nam tę kasetę? — spytała słodko Helen.

— Tak, oczywiście. Kaseta.

Wydobył z kieszeni niewielki sześcian i drżącymi dłońmi umieścił go w odtwarzaczu. Uruchomił odczyt i nagle cały pokój wypełniły delikatne, kojące dźwięki. Słuchałem z zapartym tchem. Vornan mówił bardzo śpiewnie, starannie, wyraźnie, perfekcyjnie operował wysokością i tembrem głosu, dzięki czemu mowa bardziej przypominała śpiew. Raz po raz wydawało mi się, że rozumiem pojedyncze słowa, lecz było to tylko złudzenie. Kolff zetknął opuszki palców na wysokości brody, kiwał z uśmiechem głową, parę razy zamajtał nerwowo nogami, coś do siebie pomruczał.

— No i co? Teraz widzicie sami.

Jedyne, co zobaczyłem, a w zasadzie usłyszałem, to dźwięki: zrazu perłowe, potem lazurowe, wreszcie ciemnoturkusowe. Wszystkie tajemnicze, wszystkie nieznane — mimo to wcale nie rozwiały moich wątpliwości. Kiedy zapis dobiegł końca, siedzieliśmy jeszcze dłuższą chwilę w milczeniu, zasłuchani w melodię, która wciąż — jak się zdawało — wisi w powietrzu. Wreszcie Kolff dźwignął się z fotela i schował sześcian z powrotem do kieszeni.

— Chodź — poprosił Helen, która trwała w bezruchu z dziwacznie wykrzywioną twarzą — jakby przed momentem obejrzała fragment mrocznej ceremonii. — Chodź — powtórzył, kładąc jej na ramieniu swoją wielką dłoń — pora już spać. Ale taka dziś noc, że smutno samemu.

Wyszli razem. Nadal brzmiał mi w uszach głos Vornana, recytującego coś w języku, który miał narodzić się dopiero za stulecia albo który był stekiem bzdur dła naiwnych. Poczułem senność owiany dźwiękami przyszłości, a może tylko bełkotaniem oszusta.

Dwunasty

Nasza karawana opuściła zasłane śniegiem Denver i ruszyła na zachód, w stronę słonecznej Kalifornii, lecz już beze mnie. Poczułem ogromny niepokój ducha, przemożną chęć chociaż chwilowej ucieczki z magicznego kręgu Vornana, Heymana, Kolffa i całej reszty. Byłem z nimi już od ponad miesiąca i ogarnęło mnie narastające znużenie. Poprosiłem Kralicka o krótki urlop i dostałem go bez problemu. Wyruszyłem na południe do Arizony z zamiarem złożenia wizyty Jackowi i Shirley. Po tygodniu miałem zamiar z powrotem dołączyć do grupy w Los Angeles.

Ostatni raz widziałem się z Brayantami w styczniu; teraz mieliśmy luty, rozłąka trwała więc bardzo krótko. Jednak i dla mnie, i dla nich, był to szmat czasu. Widziałem, jak bardzo się zmienili. Jack był wymizerowany i przygnębiony, jakby ostatnio niedosypiał. Poruszał się gwałtownie i nerwowo, przypominał dawnego Jacka — bladego chłopaka, z którym przed laty wspólnie pracowałem. Uleciał z niego cały spokój pustyni. Również Shirley sprawiała wrażenie dziwnie spiętej. Blask jej złotych włosów zmatowiał, a figura straciła wiele powabu. Widziałem jej żylastą szyję. Usiłowała pokryć zdenerwowanie nadmiarem wesołości. Śmiała się za często i zbyt głośno. Jej głos, nienaturalnie wysoki, wibrował w powietrzu. Wydawała mi się dużo starsza. Jeszcze w grudniu dałbym jej najwyżej dwadzieścia pięć lat, teraz — co najmniej czterdzieści.

Wszystkie te zmiany odnotowałem podczas pierwszych kilku minut po przyjeździe, kiedy to wrażenia są zazwyczaj najbardziej wyraziste. Ewentualny komentarz zostawiłem jednak na później. Pierwszy ruch wykonał Jack.

— Jesteś chyba mocno zmęczony, Leo. Ta nowa praca musi cię wiele kosztować.

Potem Shirley.

— Tak, biedaczysko. Ciągle w bezsensownych rozjazdach. Potrzebujesz odpoczynku. Nie mogłeś wynegocjować dłuższego urlopu?

— Taki ze mnie wrak? — spytałem.

— Arizońskie słońce potrafi czynić cuda — odparła Shirley i roześmiała się hałaśliwie.

Pierwszego dnia leżeliśmy na tarasie, skąpani w słońcu. Po tylu tygodniach mroźnej zimy, prawdziwą rozkoszą było czuć na gołej skórze ciepło świata. Oni jak zwykle taktowni, nie zadawali pytań. Leżeliśmy więc na słońcu, rozleniwieni, czasami rzucając jakąś nieistotną uwagę. Wieczorem zjedliśmy kotlety z rusztu, popijając lampką Chambertin rocznik 88. Kiedy znad pustyni zaczął napływać wieczorny ziąb, zaciągnęliśmy grube kotary i słuchaliśmy Mozarta. Wspomnienia ostatnich tygodni odeszły w dal.

Następnego ranka zerwałem się bardzo wcześnie, gdyż mój wewnętrzny zegar ciągle wskazywał czas innej strefy. Wyszedłem na pustynię. Kiedy wróciłem ze spaceru, Jack też już wstał. Siedział na kupce suchego prania i rzeźbił coś w kawałku drewna. Kiedy podszedłem bliżej, spytał niespokojnie:

— Dowiedziałeś się czegoś o…

— Nie.

— …przemianie energii? Pokręciłem głową.

— Próbowałem, Jack. Ale z Vornana nie można nic wydusić. Nie podaje żadnych konkretów. Milczy jak zaklęty.

— Jestem w kropce. Możliwość, że mój wynalazek zniszczy światowy ład…

— Zapomnij o tym, dobrze? Wytyczasz nowe szlaki, Jack. Opublikuj swoje prace, zainkasuj Nobla i do diabła ze społeczeństwem. Ty prowadzisz tylko badania. Po co obciążać głowę konsekwencjami?

— Człowiek, który wynalazł bombę atomową, tłumaczył się pewnie podobnie — mruknął Jack.

— Czy ostatnio spuszczono jakieś bomby? A tymczasem twój dom funkcjonuje dzięki reaktorowi. Gdyby tamci faceci zarzucili wówczas badania nad syntezą jądrową, musiałbyś dzisiaj palić w piecu.

— Ale ich dusze… ich dusze… Straciłem cierpliwość.

— Mamy gdzieś ich cholerne dusze! Byli naukowcami, robili swoje. A że przy okazji zmienili oblicze świata, to nie ich wina. Była wojna. Cywilizacja stanęła w obliczu zagłady. Ich wynalazek znacznie ułatwił rozwiązanie wielu spraw. Twój wynalazek na razie nie istnieje. Są tylko równania. Podstawy. A ty już rozpaczasz nad losem ludzkości, oskarżasz się o zdradę! Zrobiłeś jedynie użytek ze swojego mózgu, Jack. Jeśli to jest według ciebie zdrada, to lepiej…

— Masz rację, Leo — przerwał mi słabym głosem. — Robię z siebie mordercę i ofiarę. Zmieńmy lepiej temat. Co sądzisz o Vornanie? Mówi prawdę? Kłamie? Znasz go przecież najlepiej.

— Naprawdę, nie wiem co myśleć.

— Stary, dobry Leo. Na wszystko masz zgrabną odpowiedź!

— To nie takie proste, Jack. Widziałeś Vornana w telewizji?

— Jasne.

— Sam wiesz, że trudno opisać go jednym słowem. Drań kuty na cztery łapy, śliski jak piskorz.

— Na pewno jednak masz jakieś wewnętrzne przeczucie.

— Mam.

— Tajemnica?

Zwilżyłem usta i splunąłem na piach.

— Intuicja podpowiada mi, że Vornan jest tym, za kogo się podaje.

— Człowiekiem z roku 2999?

— Przybyszem z odległej przyszłości.

Za naszymi plecami rozległ się piskliwy śmiech Shirley.

— Cudownie, Leo! Nareszcie zrozumiałeś, że nie ma ucieczki przed prawdą, nawet tą najbardziej nierealną!

Stanęła za nami naga, bogini poranka, paraliżująco piękna, z włosami rozwianymi na wietrze. Tylko oczy miała zbyt lśniące.

— Nierealność to groźna pani — powiedziałem. — Nie chciałbym dzielić z nią łoża.

— Dlaczego uważasz, że Vornan mówi prawdę? — naciskał Jack.

Opowiedziałem o wynikach badań krwi i opinii Kolffa na temat języka przyszłości. Dodałem również kilka własnych spostrzeżeń. Shirley była w siódmym niebie, Jack siedział zamyślony.

— Wiesz coś na temat jego aparatu do podróży w czasie? — spytał w końcu.

— Zero. Vornan milczy jak zaklęty.

— Nic dziwnego. Nie chce ryzykować, że zwali mu się do domu z wizytą tłum kudłatych barbarzyńców.

— Może chodzi o… względy bezpieczeństwa — powiedziałem.

Jack przymknął oczy.

— Skoro Vornan rzeczywiście reprezentuje przyszłość, prawdą musi być również opowieść o ich systemie energetycznym. Istnieje zatem możliwość, że…

— Daj spokój, Jack — poprosiłem.

Z wyraźnym wysiłkiem zaprzestał snucia dalszych wizji. Shirley ujęła go za rękę.

— Co mamy dzisiaj na śniadanie? — spytałem.

— Co powiesz na pstrąga prosto z zamrażarki?

— Wspaniale.

Klepnąłem ją przyjacielsko w pośladek, zachęcając do powrotu w świat garnków i patelni. Jack odprowadził ją wzrokiem. Był już znacznie spokojniejszy.

— Chciałbym porozmawiać z Vornanem — oznajmił. — Najwyżej dziesięć minut. Dasz radę to załatwić?

— Wątpię. Prywatne wywiady to rzadkość. Rząd trzyma go krótko na smyczy, a w każdym razie usiłuje. Obawiam się, że jeśli nie jesteś biskupem, dyrektorem dużego przedsiębiorstwa albo sławnym poetą, to nie masz szans. Ale nie przejmuj się, Jack. I tak nie dowiedziałbyś się tego, czego pragniesz się dowiedzieć. Jestem pewien.

— A jednak chciałbym chociaż spróbować. Miej to na uwadze.

Obiecałem mu to solennie, ale nie rokowałem wielkich nadziei. Przy śniadaniu rozmowa zeszła na mniej istotne — tematy. Później Jack zniknął w swojej pracowni, a ja i Shirley wróciliśmy na taras. Powiedziała, że martwi się o Jacka — ma on wyraźną obsesję na punkcie tego, co powie o nim historia. Nie wiadomo jak reagować.

— Ta mania ciągnie się już latami, od chwili gdy go poznałam, od chwili gdy pracowaliście razem na uczelni. Ale gdy przybył Vornan, nastąpiło znaczne pogorszenie. Jack jest przeświadczony, że jego manuskrypt zmieni oblicze społeczeństwa. W zeszłym tygodniu powiedział nawet, że cieszyłby się, gdyby racja była po stronie apokaliptystów. On pragnie, aby świat przestał istnieć pierwszego stycznia. On jest chory, Leo.

— Rozumiem, w czym rzecz. Ale to jest choroba, przeciw której sam pacjent nie szuka lekarstwa.

Cichutko, niemal przytykając wargi do moich warg, szepnęła.

— Ukrywasz coś przed nim? Mnie możesz powierzyć prawdę. Co Vornan powiedział na temat energii?

— Nic, przysięgam.

— A ty naprawdę wierzysz, że on jest…

— W zasadzie tak. Nie mam jednak pewności. Nauka neguje jego teorię.

— Ale odrzucając te względy?

— Wierzę — powiedziałem.

Oboje zamilkliśmy. Wędrowałem wzrokiem po jej nagim ciele, od kształtnych piersi aż po gładkie uda. Palce u nóg miała podkurczone, jakby coś ją uwierało.

— Jack chce rozmawiać z Vornanem — oznajmiła po chwili.

— Wiem.

— Ja również marzę o spotkaniu z tym mężczyzną. Tobie mogę to powiedzieć, Leo — pragnę go całą sobą.

— Podobnie jak większość kobiet.

— Nigdy jeszcze nie zdradziłam Jacka. Ale Vornan przyciąga mnie do siebie. Wystarczy, że widzę jego postać w telewizji, a pragnę go dotknąć, przycisnąć do swojego ciała. Jesteś zgorszony?

— Nie żartuj.

— Nadzieja jedynie w tym, że nigdy nie będę miała okazji. Przede mną musi stać w kolejce rzesza innych kobiet. Zauważyłeś, Leo, jaka histeria towarzyszy temu człowiekowi krok w krok? To niemal kult. Apokaliptyści odchodzą w zapomnienie. Jesienią ludzie wierzyli w rychły koniec świata, a teraz wszyscy spodziewają się najazdu turystów z przyszłości. Obserwuję twarze tych ludzi, którzy chodzą za Vornanem — są roześmiane, szczęśliwe, pełne uwielbienia. On jest ich mesjaszem. Czy rozumiesz, o co mi chodzi?

— Doskonale rozumiem. Nie jestem przecież ślepy, Shirley. Widziałem wszystko z bliska.

— To mnie przeraża.

— Mnie także.

— A teraz ty jeszcze mówisz, że w niego wierzysz, ty, konserwatywny, stary, dobry Leo Garfield. To dopiero jest straszne.

Roześmiała się piskliwie.

— Żyję tutaj na skraju nicości i czasami wydaje mi się, że cały świat zwariował oprócz nas dwojga.

— Ostatnio naszły cię wątpliwości również w stosunku do Jacka.

— Masz rację. Ujęła mnie za rękę.

— Dlaczego ludzie reagują tak żywiołowo na Vornana?

— Bo jest niepowtarzalny.

— Nie on pierwszy potrafi efektownie przemawiać.

— On pierwszy opowiada właściwą historię we właściwym czasie — powiedziałem. — Pierwszy w dobie elektronicznych środków masowego przekazu. Ludzie oglądają jego wystąpienia w trzech wymiarach, w stereo i w kolorze. Potrafi do nich trafić. Dysponuje wielką siłą. Ty czujesz ją nawet przez ekran. Ja obcuję z nim na co dzień.

— Jak się to wszystko skończy?

— Skończy się tak, że Vornan wróci do swojego czasu — odparłem cicho — i opublikuje książkę o swoich prymitywnych przodkach.

Shirley zaśmiała się pusto i rozmowa zeszła powoli na nieistotne banały. Jej słowa dały mi wiele do myślenia. Nie tyle zaskoczył mnie jej apetyt na Vornana, gdyż nie była w tym odosobniona, ile śmiałość, z jaką mi to wyznała. Nie chciałem być jej spowiednikiem. Kobieta wyznaje swoje grzeszne myśli eunuchowi z haremu albo najlepszej przyjaciółce, ale nie mężczyźnie, o którym wie, że żywi wobec niej uczucie. Z pewnością wiedziała, że gdyby nie wzgląd na Jacka, już dawno poczyniłbym jakieś śmielsze kroki. Dlaczego więc mówiła takie rzeczy wiedząc, że mnie zrani? Może liczyła, że dzięki znajomościom wepchnę jej Vornana do łóżka? Że zapomnę o miłości i odegram rolę naganiacza?

Cały dzień próżnowaliśmy. Późnym popołudniem dołączył do nas Jack.

— Pewnie masz już dosyć widoku tego faceta, ale Vornan właśnie jest na wizji. Grupa teologów i filozofów przeprowadza z nim konferencję. Masz ochotę popatrzeć?

Nie za bardzo, pomyślałem. Przyjechałem tutaj właśnie po to, aby uciec od Vornana, ale w jakiś przedziwny sposób ani na moment nie zdołałem uwolnić się spod jego wpływu. Nie zdołałem tego jednak wyrazić, gdyż Shirley zadecydowała za mnie. Jack włączył najbliższy ekran i ujrzeliśmy trójwymiarowy obraz podróżnika z innego czasu w rzeczywistych rozmiarach. Kamera musnęła przelotnie jego rozmówców: pięciu dystyngowanych teologów. Dwoje spośród ich grona natychmiast rozpoznałem. Wydatny nos i krzaczaste brwi należały niezaprzeczalnie do Miltona Clayhorna, dziekana na uniwersytecie w San Diego. Podobno błyskotliwą karierę zawdzięczał swojej koncepcji usunięcia Chrystusa poza nawias chrześcijaństwa. Dostrzegłem również rozmazane rysy i pomarszczoną skórę pani dr Naomi Gersten, za której przymkniętymi powiekami kryło się sześć tysięcy lat semickiej udręki. Pozostała trójka również wydawała mi się znajoma, zostali zapewne tak dobrani, aby reprezentować każdą większą religię. Rozmowa trwała już od dłuższego czasu, ale zdążyliśmy w samą porę na odpalenie me gatonowej bomby.

— …nie macie zatem żadnej zorganizowanej religii? — mówił właśnie Clayhorn. — Że tak powiem, przejadł wam się kościół?

Vornan skinął głową.

— Ale sama idea religii — ciągnął Clayhorn — nie mogła przeminąć! Istnieją prawdy ponadczasowe! Człowieka musi określić zależność między granicami wszechświata i granicami jego własnej duszy. Człowiek…

— A może — przerwała mu cichym, chropawym głosem dr Gersten — mógłbyś wyjaśnić nam, co w ogóle rozumiesz przez pojęcie „religia”?

— Oczywiście. Stan pełnej zależności od potężnej, zewnętrznej siły — odparł Vornan, wyraźnie z siebie zadowolony.

— Ekscelencjo, nie uważasz, że to wspaniała definicja? — spytał miękko przewodniczący.

Teraz rozpoznałem mężczyznę o pociągłej twarzy z przepaską na czole: Meehan, telewizyjny kaznodzieja, postać o wielkiej charyzmie. Przez chwilę zbierał myśli i rzekł:

— Owszem, na swój sposób bardzo ciekawa. Dobrze wiedzieć, że gość z tak daleka przynajmniej rozumie, co kryje się pod pojęciem religii, nawet jeśli… — ekscelencja urwał na moment — …jak twierdzi, nasze kulty przestały odgrywać w jego czasach jakąkolwiek rolę. Zaryzykuję twierdzenie, iż pan Vornan nie docenia roli religii w swoich czasach, tak jak to robi wiele osób dziś. Sami nie wierząc, przypisują brak wiary całemu społeczeństwu. Czy mógłby pan to skomentować?

Vornan uśmiechnął się. W jego oczach zagrały ogniki. Poczułem zimny uścisk strachu. Użył oczu i warg jednocześnie! Przygotowuje pocisk, który zdruzgota nieprzyjacielskie szańce! Jego rozmówcy w studiu również dostrzegli, co się święci. Clayhorn zamrugał gwałtownie, dr Gersten spróbowała ukryć głowę w ramionach. Sławny kaznodzieja zobaczył oczyma duszy ostrze gilotyny.

— Mam wam zatem powiedzieć, co wiemy na temat ludzkiej zależności wobec wszechświata? — spytał cicho Vornan. — Widzicie, odkryliśmy w jaki sposób powstało życie na Ziemi i ta wiedza miała ogromny wpływ na naszą wiarę. Zrozumcie, proszę, nie jestem archeologiem i nie znam żadnych szczegółów, poza informacjami, które za chwilę wyjawię., Oto co wiemy: Niegdyś, w zamierzchłej przeszłości, na naszej planecie nie było życia. Niemal całą powierzchnię pokrywał olbrzymi ocean, usiany tu i ówdzie zrębami skał. Ani w wodzie, ani na lądzie nie istniał nawet najmarniejszy ślad egzystencji. Wówczas to przybyli goście z odległej gwiazdy. Nie wylądowali jednak. Krążyli jedynie wokół naszego globu i spostrzegli, że nie ma na nim życia, nie przedstawiał zatem dla nich żadnej wartości. Wyrzucili jedynie odpadki za burtę i polecieli dalej. Owe śmieci przedostały się przez atmosferę i trafiły do oceanu, gdzie zapoczątkowały pewne procesy chemiczne, które zaowocowały w efekcie zjawiskiem znanym pod nazwą… — w studiu zawrzało; obiektyw kamery bez litości ukazywał twarze: szeroko rozszerzone źrenice, dziki wzrok, zaciśnięte szczęki, rozwarte usta — … życia na Ziemi.

Trzynasty

Gdy dobiegł końca mój tygodniowy urlop, ucałowałem Shirley na do widzenia i poradziłem Jackowi, aby odrzucił czarne myśli. Ruszyłem w stronę Tuscon, a stamtąd do Los Angeles. Na miejsce przybyłem zaledwie parę godzin po reszcie komitetu, który gościł dotychczas w San Diego. W kraju wciąż szumiało po niedawnych rewelacjach, objawionych przez Vornana. Chyba nigdy jeszcze w historii ludzkości nie podważono zasadniczego dogmatu wiary za pośrednictwem globalnej sieci informacyjnej. Powolutku, bez krzyku, z ogromną dozą delikatności i wyczucia, Vornan podważył wiarę wyznawaną przez cztery miliardy istnień ludzkich. Trzeba przyznać, że talentu mu nie brakło.

Razem z Jackiem i Shirley obserwowaliśmy z niezdrową fascynacją, jak ludzie w studiu reagują na kolejne słowa ujawniające prawdę. Vornan przedstawił całą historię jako bezsporny fakt, rezultat szczegółowych badań oraz licznych kontaktów z istotami, które bezwiednie zasiały rozum za Ziemi. Jak zwykle, nie padły żadne dalsze informacje — jedynie gołe stwierdzenie stanu rzeczy. Jednak każdy, kto przełknął bez zmrużenia oka wiadomość o gościu z przyszłości, był również w stanie bez większego trudu przełknąć jego wersję stworzenia; chodziło w tym wypadku jedynie o elastyczność szczęk. ŚWIAT POWSTAŁ Z ODPADKÓW, pisały popołudniówki. Niedługo potem to hasło podchwycił cały świat.

Apokaliptyści, po parotygodniowej przerwie, znów dali o sobie znać. Przez miasta na całym globie przetoczyła się fala demonstracji. Z ekranów znów straszyły wykrzywione twarze, pałające oczy, prowokujące hasła. Dotarło do mnie wówczas coś, czego wcześniej nie zauważyłem: ów prężny kult to w zasadzie zbieranina najróżniejszych elementów. Podczepili się doń wszyscy wyalienowani ze społeczności, wszyscy pozbawieni nadziei, wszyscy młodzieńczy buntownicy oraz, ku ogólnemu zaskoczeniu, również zagorzali dewoci. W samym centrum apokaliptycznych orgii, pośród obmierzłych rytuałów i nagich ciał stali szarzy, zabiedzeni fundamentaliści, kwintesencja amerykańskiego gotyku, głęboko przekonani, że świat rzeczywiście wkrótce dopełni swych dni. Po raz pierwszy widziałem, aby ci właśnie ludzie dominowali na apokaliptycznych wiecach. Szli ramię w ramię z cudzołożnikami i gwałcicielami, lecz sami nie przykładali ręki do masowego zezwierzęcenia. Akceptowali jednak w niemym zapamiętaniu wszystko, co działo się dookoła, gdyż był to dla nich znak nadchodzącego końca. Dla nich Vornan był wcieleniem Antychrysta, a jego koncepcja świata powstałego z odpadków — bluźnierstwem ponad miarę.

Dla innych była to natomiast nowa biblia. Wyznawcy Vornana, których tłumy wzbierały we wszystkich miastach, mieli teraz nie tylko proroka, ale również wyznanie wiary. Jesteśmy śmieciem oraz dziećmi odpadków, musimy odrzucić całą mistyczną otoczkę własnego pochodzenia i spojrzeć prawdzie w oczy, głosili. Nie ma Boga, a Vornan jest prorokiem! Gdy dotarłem do Los Angeles, oba wrogie ugrupowania stały w pogotowiu bojowym, a Vornana chroniły znaczne siły policyjne. Dopiero po wielu perypetiach udało mi się dołączyć do reszty komitetu. Nasz hotel mieścił się w centrum Los Angeles. Musiałem skorzystać z helikoptera, który wysadził mnie dopiero na dachu. Daleko w dole kłębił się tłum zawodzących apokaliptystów. Zaraz obok stali czciciele Vornana, pragnący paść na twarz przed swym wieszczem. Kralick wziął mnie za rękę i ze skraju lądowiska wskazał przyległe, zapełnione tłumami ulice.

— Jak długo już panuje ta gorączka? — spytałem.

— Od dziewiątej rano. Nasza grupa dotarła tutaj o jedenastej. Na razie siedzimy spokojnie, ale chyba będzie trzeba wezwać wojsko na pomoc. Podobno tłum ciągnie się stąd aż do Pasadeny.

— To niemożliwe!

— Popatrz tylko tam.

Wstęga jasności sunęła ulicami, wijąc się wokół lśniących wieżyc starego miasta, sięgając dalej aż do kłębowiska autostrad i niknąc hen, na wschodzie. Słyszałem krzyki, śpiewy, zawodzenia. Odwróciłem wzrok. To było regularne oblężenie.

Vornan zajmował zwyczajny apartament na osiemdziesiątym piątym piętrze. Kiedy wszedłem do środka, zastałem tam również Kolffa, Heymana, Helen oraz Aster, a także reprezentację mediów i ogromną furę różnorakiego sprzętu. Brakowało Fieldsa. Dowiedziałem się później, że siedzi u siebie, obrażony na cały świat i przetrawia kolejną porażkę w konkurach do Aster, Kiedy stanąłem w drzwiach, Vornan rozprawiał akurat o urokach kalifornijskiej pogody. Zerwał się na równe nogi, uśmiechnął promiennie i ujął mnie za łokieć.

— Leo, stary przyjacielu! Brakowało nam twojego towarzystwa!

Stałem, zbity z tropu tym wylewnym powitaniem.

— Uważnie śledziłem każdy twój krok za pośrednictwem mediów — udało mi się jakoś wybąkać.

— Oglądałeś ostatni wywiad w San Diego? — spytała Helen.

Skinąłem głową. Vornan sprawiał wrażenie niezwykle zadowolonego ze swojej osoby. Machnął ręką w kierunku okna i powiedział:

— Na zewnątrz stoi ogromny tłum. Jak sądzisz, o co im chodzi?

— Czekają na twoje kolejne objawienie — odparłem.

— Ewangelię według świętego Vornana — mruknął cierpko Heyman.

Nieco później dowiedziałem się od Kolffa paru ciekawych faktów. Wyniki, jakie dostarczyła ekspertyza taśm z nagranymi próbkami języka, okazały się wielce zajmujące. Struktura owej mowy przyszłości przerosła moce obliczeniowe komputera rządowego. Rozbił, co prawda, wszystko na osobne fonemy, lecz nie był w stanie wyciągnąć żadnych konkretnych wniosków. Po tej analizie istniała nadal szansa, że Kolff miał rację, uważając słowa Vornana za element ewoluowanego języka. Lecz równie dobrze mogły to być jedynie przypadkowe dźwięki, które na skutek zbiegu okoliczności brzmiały czasami jak futurystyczna forma danego wyrazu. Kolff sprawiał wrażenie podłamanego. Pod wpływem entuzjazmu przedstawił własną koncepcję w mediach i wzmógł tym samym ogólnoświatową histerię. Teraz jednak nie miał już absolutnej pewności, że dokonał właściwej interpretacji.

— Jeśli się pomyliłem — powiedział smutno — to jestem skończony. Cały swój prestiż postawiłem na jedną kartę i jeżeli okaże się, że była to błędna decyzja, utracę twarz.

Drżał na całym ciele. Pod moją nieobecność schudł chyba o dwadzieścia funtów. Skóra na twarzy zsiniała mu niepokojąco.

— Dlaczego by nie przeprowadzić kolejnej ekspertyzy? — spytałem. — Wystarczy, że Vornan powtórzy jeszcze raz swoją poprzednią wypowiedź. Potem oddaj obie taśmy do analizy porównawczej. Jeśli wtedy improwizował, to nowe nagranie będzie już inne.

— Też o tym pomyślałem.

— No i?

— Nie będzie już do mnie więcej przemawiał w swoim rodzimym języku. Stracił zainteresowanie tego typu badaniami. Nie chciał wymówić nawet sylaby.

— To wygląda dość podejrzanie.

— Jasne — zgodził się smutno Kolff. — Oczywiście, że jest to podejrzane. Tłumaczyłem mu, że dzięki tak prostemu zabiegowi na zawsze rozwieje wszelkie wątpliwości na temat swego pochodzenia. On jednak odmówił. Wyjaśniałem, że taką postawą szkodzi tylko sobie, lecz on stwierdził, że nic go to nie obchodzi. Blefuje? Czy autentycznie nie dba o opinię? Leo, jestem zniszczony.

— Słyszałeś przecież na własne uszy, prawda Lloyd?

— Oczywiście. Ale mogła to być jedynie iluzja, przypadkowa gra dźwięków.

Potrząsnął głową jak zraniony mors, zamruczał coś w staroperskim albo węgierskim i odszedł włócząc nogami, przygarbiony i nieszczęśliwy. Vornan z demoniczną radością zniszczył jeden z koronnych argumentów świadczących na jego korzyść. Rozmyślnie. Dla zabawy. Igrał z nami… wszystkimi.

Tego wieczoru kolację zjedliśmy w hotelu. Nie było mowy, aby spacerować po ulicach, gdy za plecami stał tysięczny tłum. Jedna z sieci puściła film dokumentalny o podróży Vornan po kraju. Nasz gość oglądał ten program razem z nami, choć jak dotąd nie okazywał większego zainteresowania tym, co media mają na jego temat do powiedzenia. W zasadzie wolałbym, aby również i ten program umknął jego uwadze. Dotyczył bowiem siły, z jaką obcy przybysz oddziałuje na emocje tłumów i zawierał treści, delikatnie mówiąc, bulwersujące: nastolatki z Illinois powyginane w narkotycznej ekstazie przed trójwymiarową fotografią przybysza; Murzyni, palący olbrzymie stosy ofiarne, których tłusty, gryzący dym układał się podobno na kształt postaci Vornana; kobieta ze stanu Indiana, zbierająca kasety z nagranymi wystąpieniami człowieka przyszłości i sprzedająca ich kopie razem z małymi ołtarzykami. Ludzie masowo ściągali na zachód, hordy poszukiwaczy taniej rozrywki szwendały się po całym kraju, licząc na spotkanie z Vornanem. Obiektyw kamery zagłębił się w tłum wymachujący rękami — jakże częsty ostatnio widok — i ujrzeliśmy wykrzywione twarze fanatyków. Ci ludzie oczekiwali na kolejne objawienie, oczekiwali proroctwa, oczekiwali boskiego przewodnictwa. Powszechna gorączka towarzyszyła wszystkim poczynaniom Vornana. Zrozumiałem nagle, że gdyby Kolff puścił ową próbkę języka w obieg, wywołałby tym samym nie kontrolowany wybuch — ludzie zaczęliby naśladować świętą mowę przyszłości, uznając to za najlepszy sposób na zbawienie duszy. Byłem do głębi wstrząśnięty. Kiedy na ekranie niewiele się akurat działo, rzucałem na Vornana ukradkowe spojrzenia i spostrzegłem, że nasz gość kiwa z satysfakcją głową, najwyraźniej kontent z zamieszania, jakie wywołał. Zasmakował, jak się zdawało, we władzy, jaką miał nad masami. Cokolwiek by rzekł, znajdowało posłuch, było nieustannie dyskutowane i błyskawicznie stawało się przedmiotem wiary milionów osób. Dotąd bardzo niewielu ludzi dzierżyło w swym ręku podobną potęgę, a żaden z nich nie miał tak szerokiego dostępu do środków masowego przekazu. Zacząłem odczuwać rosnący strach. Dotychczas Vornan sprawiał wrażenie całkowicie nie zainteresowanego światową reakcją na własne istnienie. Stał na uboczu, tak samo jak owego pamiętnego dnia, kiedy wylądował nagi koło Schodów na Placu Hiszpańskim. Teraz jednak dało o sobie znać sprzężenie zwrotne. Z uwagą oglądał filmy dokumentalne o własnej osobie. Bawiło go zamieszanie, którego był sprawcą? Szykował nowy przewrót? Vornan, który działał z niewinną miną lekkoducha, narobił już dość zamętu; Vornan popychany złą wolą mógłby zniszczyć cywilizację. Z początku lekceważyłem przybysza, później — podziwiałem, teraz coraz bardziej się bałem.

Nasze zebranie dobiegło końca stosunkowo wcześnie. Widziałem, jak Fields mówi coś gorączkowo do Aster, ona potrząsa głową, wzrusza ramionami i odchodzi, pozostawiając mężczyznę wyraźnie wściekłego. Vornan podszedł do Fieldsa i ujął go delikatnie pod ramię. Nie mam pojęcia, co mu wówczas szepnął, lecz twarz rozmówcy nabrała jeszcze bardziej purpurowej barwy. Fields ruszył przed siebie i próbował trzasnąć wahadłowymi drzwiami. Kolff i Helen wyszli razem, objęci. Ja ciągle zwlekałem, sam nie wiedząc dokładnie dlaczego. Mój pokój przylegał do apartamentu Aster, ruszyłem więc razem z nią korytarzem. Staliśmy chwilę pod jej drzwiami. Odniosłem dziwne wrażenie, że niemo zaprasza mnie, abym spędził u niej noc. Sprawiała wrażenie niezwykle podekscytowanej, trzepotała rzęsami, jej delikatne nozdrza drgały nerwowo.

— Jak długo jeszcze będziemy jeździli z tym cyrkiem? — spytała.

Odparłem, że nie mam zielonego pojęcia. Ona zaś stwierdziła, że chętnie wróciłaby już do laboratorium, ale zaraz potem wyznała szczerze:

— Rzuciłabym to wszystko choćby zaraz, gdyby nie dziwna ciekawość, którą noszę wbrew sobie. Ciekawość Vornana. Zauważyłeś, Leo, że on się zmienia?

— Co masz na myśli?

— Coraz jaskrawiej dostrzega sytuację wokoło. Na początku był zupełnie ślepy, całkowicie obcy i oderwany od realiów. Pamiętasz ten moment, kiedy poprosił, abym wzięła z nim prysznic?

— Jakże mógłbym zapomnieć?

— Gdyby o to samo poprosił ktokolwiek inny, oczywiście odmówiłabym. Ale Vornan był taki bezpośredni, taki szczery — tylko dzieci potrafią się w ten sposób zachowywać. Wiedziałam, że robi wszystko w dobrej wierze. Ale teraz… teraz on pragnie używać ludzi. Już nie interesuje go zwyczajne zwiedzanie. On wszystkim sam manipuluje. Z niezwykłym wyczuciem.

Powiedziałem, że te same myśli błądziły mi po głowie, kiedy oglądaliśmy tamten program w telewizji. Jej oczy lśniły, policzki nabrały różowych wypieków. Zwilżyła wargi i czekałem, aż powie, że oboje mamy wiele wspólnego i najwyższa pora, aby się lepiej poznać. Lecz ona zamiast tego szepnęła:

— Boję się, Leo. Wolałabym, żeby nasz gość wrócił tam, skąd przybył. Zanim narobi prawdziwych kłopotów.

— Kralick i spółka czuwają dzień i noc.

— Miejmy nadzieję. Posłała mi nerwowy uśmiech.

— No to, dobranoc, Leo. Śpij spokojnie.

Zniknęła. Przez bardzo długą chwilę stałem nieruchomo, zapatrzony w zamknięte drzwi i skradziony wizerunek jej zwiewnej postaci, póki nie uleciał on z kart mojej pamięci. Dotąd Aster była mi obojętna, w ogóle z niejakim trudem myślałem o niej jako o kobiecie. Teraz nagle pojąłem, cóż takiego dostrzega w niej Morton Fields. Zacząłem gorąco pożądać jej ciała. Może to kolejna sztuczka Vornana, pomyślałem. Nie, zaczynam powoli demonizować jego osobę. Stałem z pięścią na wysokości drzwi do pokoju Aster i rozmyślałem, czy nie zapukać. Zamiast jednak bębnić po nocy, wszedłem do własnego apartamentu, zamknąłem się dokładnie, rozebrałem i ułożyłem wygodnie do snu. Sen nie przychodził. Wstałem i podszedłem do okna, aby popatrzeć na tłum, lecz tłum zniknął. Północ minęła już dość dawno. Delikatna, księżycowa poświata oblewała wyludnione miasto. Wydarłem czystą kartkę z notatnika i zacząłem skrobać zarysy nowej teorii, której ulotne fragmenty objawiły mi się podczas kolacji. Chodziło mianowicie o sensowne wytłumaczenie zjawiska dwukrotnej zmiany ładunku podczas wędrówki w czasie. Problem: przy założeniu, iż podróż w czasie jest w ogóle możliwa, stworzyć matematyczne podłoże dla konwersji z materii w antymaterię, przed ukończeniem skoku z powrotem w materię. Pracowałem szybko i przez chwilę nawet miałem nadzieję na sukces. Chciałem już połączyć się z komputerem, aby ten przeprowadził wnikliwą analizę moich równań, lecz w tym momencie zauważyłem błąd. Idiotyczny, rachunkowy błąd zaraz na początku obliczeń, zapomniałem po prostu zmienić znak przy przenoszeniu. Pogniotłem kartkę i odrzuciłem ją z niesmakiem.

Usłyszałem, jak ktoś puka do drzwi.

— Leo? Leo, nie śpisz? — szepnął głos.

Uruchomiłem wizjer i z zaskoczeniem spostrzegłem, iż spóźniony gość to Vornan we własnej osobie. Zerwałem się z łóżka, podbiegłem do drzwi i uchyliłem je nieznacznie. Był ubrany w cienką, zieloną tunikę, jak do wyjścia. Jego obecność tutaj, na korytarzu dała mi wiele do myślenia. Wiedziałem bowiem, że każdej nocy Kralick osobiście zamyka Vornana w jego apartamencie i, przynajmniej w teorii, nie ma sposobu, aby ktokolwiek otworzył zamek, który miał chronić przybysza, ale również skutecznie go więził. A jednak Vornan stał na progu.

— Wejdź — poprosiłem. — Coś się stało?

— Nie, dlaczego? Spałeś?

— Raczej pracowałem. W zasadzie usiłowałem wykoncypować, w jaki sposób działa twój wehikuł czasu.

Roześmiał się cicho.

— Biedaczysko. Zmarnujesz sobie łepetynę od tego myślenia.

— Gdyby mój los był ci rzeczywiście drogi, nie skąpiłbyś informacji.

— Musiałbym je najpierw posiadać — odparł. — Nie, nic nie wiem na ten temat. Wytłumaczę ci dlaczego, ale na dole.

— Na dole?

— Właśnie. Wyjdziemy na mały spacerek. Dotrzymasz mi towarzystwa, prawda Leo?

Zrobiłem głupią minę.

— Na zewnątrz trwają zamieszki. Wściekły tłum rozszarpie nas na sztuki, bez dwóch zdań!

— Tłum zniknął już z ulic — odparł Vornan. — Poza tym, mam przy sobie to.

W ręku trzymał dwie plastikowe maski, podobne do tych, jakich używaliśmy w chicagowskim burdelu.

— Nikt nas nie rozpozna. Ruszymy ulicami tego cudownego miasta w przebraniu. Mam ochotę na krótką przechadzkę, Leo. Męczą mnie te wszystkie oficjalne uroczystości. Czuję przesyt.

Nie wiedziałem co robić. Zawołać Kralicka, aby na powrót zamknął Vornana w jego apartamencie? Tak podpowiadał głos rozsądku. Z maską czy bez maski, szaleństwem byłoby opuszczać hotel bez obstawy. Z drugiej strony, nie chciałem zdradzać Vornana. Ufał mi widocznie bardziej niż innym i być może chciał powierzyć jakąś cenną tajemnicę. Warto podjąć ryzyko w imię nauki.

— Zgoda. Pójdziemy razem.

— Nie ma czasu do stracenia. Jeśli ktoś trzyma twój pokój na podglądzie…

— A co z twoim apartamentem? Zachichotał z wyraźnym zadowoleniem.

— O mój apartament niech cię głowa nie boli. Wszystko zostało tak urządzone, aby strażnicy myśleli, że ciągle siedzę w środku. Ale jeśli zobaczą mnie, że stoję równocześnie na korytarzu… Ubieraj się migiem, Leo.

Nałożyłem ubranie i wyszliśmy. Zamknąłem pokój od zewnątrz. Na korytarzu leżało trzech ludzi Kralicka, chrapiących w najlepsze. Zielony, niezbyt gustowny balon wisiał w powietrzu i kiedy zamontowany na nim cieplny czujnik wykrył naszą obecność, gumowa kula zaczęła powoli dryfować w stronę intruzów. Vornan uchwycił jedną ręką balon, ściągnął na ziemię i unieszkodliwił. Posłał mi konspiracyjny uśmiech. Potem jak chłopiec, który pierwszy raz ucieka z domu, ruszył truchtem przez korytarz dając mi znaki, abym szedł za nim. Kopnął lekko drzwi od windy towarowej, które rozwarły się z cichym sykiem. W środku stały wózki z brudną pościelą. Niemal siłą zostałem wepchnięty do środka.

— Wylądujemy w pralni! — zaprotestowałem.

— Przestań błaznować, Leo. Wysiądziemy znacznie wcześniej.

Nie wiedząc właściwie dlaczego to robię, bez oporu zająłem miejsce w windzie i ruszyliśmy w dół, do trzewi budynku.

Nagle w poprzek mrocznego tunelu wystrzeliła siatka, zagradzając dalszą drogę. Myślałem już, że wpadliśmy w zastawioną pułapkę, lecz Vornan oznajmił spokojnym głosem:

— To zabezpieczenie, które ma chronić gości hotelowych przed kąpielą w pralce automatycznej. Wiem, bo rozmawiałem z pokojówkami. Chodź za mną!

Zeskoczył z siatki, którą wystrzelił zapewne mechanizm spustowy pobudzany przez czujnik obciążenia, umieszczony pod platformą windy. Przywarliśmy do ściany balansując na wąskim nadprożu, a Vornan uchylił niewielkie drzwi od windy i ujrzałem ciemną czeluść. Jak na człowieka, który nie potrafi zrozumieć koncepcji giełdy papierów wartościowych, nasz gość okazał zadziwiająco rozległą wiedzę na temat zasad funkcjonowania urządzeń hotelowych. Gdy tylko stanąłem obiema nogami na nadprożu, siatka zniknęła w bocznej ściance szybu. Chwilę później z góry nadleciał kłąb brudnej pościeli i razem z platformą windy zjechał w dół. Vornan dał mi znak, abym szedł za nim. Ruszyliśmy wąskim tunelem; ciemność rozpraszały jedynie wątłe promyki światła padające ze szpar w suficie. Po jakimś czasie dotarliśmy do klapy wychodzącej na jeden z głównych korytarzy. Po schodkach zeszliśmy na parter, a stamtąd już bez przeszkód na ulicę.

Panował absolutny spokój. Pozostały jedynie ślady świadczące o niedawnych zamieszkach. Barwne napisy epatowały z chodników i ścian okolicznych budynków: KONIEC JEST BLISKO, STWÓRCA NADCHODZI, i tym podobne hasła przepisane z gazet. Wszędzie dookoła walały się kawałki garderoby. Strzępy piany dowodziły, że tłum nie ustąpił bez walki. Tu i ówdzie na gołej ziemi leżeli ludzie czy to pijani, czy też po prostu śpiący po dniu pełnym wrażeń. Musieli wypełznąć z ciemności dopiero po odjeździe sił porządkowych.

Nałożyliśmy maski i ruszyliśmy cicho przed siebie, spowici w łagodną noc. O tak wczesnej godzinie centrum Los Angeles spało jeszcze spokojnie. Dookoła królowały strzeliste hotele i biurowce, nocne życie toczyło się gdzie indziej. Szliśmy na ślepo. Od czasu do czasu balon reklamowy przemknął po niebie błyskając zachęcająco. Dwie przecznice od naszego hotelu przystanęliśmy przed wystawą sklepu z aparaturą szpiegowską. Vornan sprawiał wrażenie zafascynowanego. Sklep był rzecz jasna zamknięty, lecz kiedy nadepnęliśmy na czujnik wmontowany w płytkę chodnikową, zmysłowy głos poinformował nas o godzinach otwarcia i zaprosił do ponowienia wizyty o właściwszej porze. O dwie witryny dalej znajdował się sklep z artykułami wędkarskimi. Nieopatrznie uruchomiliśmy kolejny czujnik i z głośnika popłynął tekst reklamowy przeznaczony dla uszu rybaków dalekomorskich.

— Trafiliście pod właściwy adres — oznajmił mechaniczny głos. — Mamy pełen asortyment. Hydrofotomierze, próbniki planktonu, wykrywacze szlamu, mierniki dyfrakcji światła, wzbudzacze hydrostatyczne, mierniki pływów, boje radarowe, pochyłomierze, wskaźniki poziomu cieczy…

Ruszyliśmy dalej.

— Uwielbiam wasze miasta — powiedział nagle Vornan. — Budynki są tutaj takie wysokie, a sprzedawcy tak cudownie nachalni. U nas nie ma sprzedawców, Leo.

— A co wówczas, kiedy zapragniecie skorzystać z wykrywacza szlamu albo próbnika planktonu?

— Są dostępne — odparł po prostu. — Zresztą bardzo rzadko potrzebujemy tego typu urządzeń.

— Dlaczego tak niewiele mówisz o swoim czasie?

— Ponieważ przybyłem tutaj, aby zdobywać wiedzę, a nie nauczać.

— Ale przecież nie nagli cię czas. Mógłbyś zaspokoić nasz głód informacji. Jesteśmy niesamowicie ciekawi, jak wygląda świat przyszłości. Tak niewiele dotąd zdradziłeś. Bardzo mgliście widzę epokę, w której żyjesz.

— Opowiedz, jaka ona według ciebie jest.

— Na świecie żyje mniej ludzi niż obecnie — stwierdziłem. — Jest bardzo czysto, bardzo porządnie. Nowoczesne gadżety na dalszym planie, a jednak wszystko dostępne, wystarczy skinąć ręką. Nie ma wojen. Nie ma państw. Prosty, sympatyczny, szczęśliwy świat. Aż trudno w coś takiego uwierzyć!

— Nieźle ci poszło.

— Ale w jaki sposób powstał taki świat? Oto pytanie, które nie daje nam spać spokojnie! Spójrz dookoła. Setka rywalizujących państw. Bomby atomowe. Napięcie. Głód i frustracja. Miliony rozhisteryzowanych ludzi pędzących w poszukiwaniu okruchów wiary. Jak doszło do ostudzenia nastrojów, do ustatkowania życia?

— Tysiąclecie to szmat czasu, Leo. Wiele może się wydarzyć.

— Ale co się wydarzyło rzeczywiście? Gdzie podziały się państwa? Opowiedz mi o wojnach, kryzysach, przewrotach.

Przystanęliśmy pod latarnią. Fotoczujnik natychmiast wykrył naszą obecność i z góry spłynął snop światła.

— Powiedzmy, że najpierw ty, Leo, przybliżysz mi w paru słowach dzieje wzrostu i upadku Świętego Imperium Rzymskiego.

— Skąd wiesz o Świętym Imperium Rzymskim?

— Od profesora Heymana. Co wiesz na ten temat?

— No cóż, bardzo niewiele, jak sądzę. Prawie nic. Było to coś na kształt konfederacji europejskiej, jakieś siedemset, osiemset lat temu. A poza tym…hmm…

— Wspaniale. Nie wiesz dosłownie nic.

— Wcale nie twierdzę, że jestem zawodowym historykiem.

— Ja też tak nie twierdzę — odparł cicho. — Dlaczego uważasz, że powinienem wiedzieć cokolwiek więcej na temat Czasu Czystek niż ty o Świętym Imperium Rzymskim? Dla mnie to zamierzchłe dzieje. Nigdy nie zajmowałem się bliżej starożytną historią. Po prostu nie bawią mnie takie rzeczy.

— Ale skoro już zaplanowałeś podróż w nasze czasy, to powinieneś dla własnego dobra przestudiować, choć pobieżnie, podręcznik historii, tak samo jak książkę od angielskiego.

— Musiałem znać angielski, aby nawiązać kontakt. Historia byłaby zbędnym bagażem. Nie przybyłem tutaj w charakterze wykładowcy, ale jako turysta.

— Jak przypuszczam, najnowsze zdobycze techniki są ci również absolutnie obce?

— Masz rację — odparł ze śmiechem.

— A co ty w ogóle wiesz? Czym się zajmujesz?

— Niczym. Kompletnie niczym.

— Nie masz zawodu?

— Podróżuję, obserwuję, spędzam miło czas.

— Należysz do klasy zblazowanych milionerów?

— Być może. Tylko że u nas nie ma zblazowanych milionerów. Sądzę jednak, że można mnie nazwać człowiekiem zblazowanym. Zblazowanym i kompletnie pozbawionym wiedzy o własnym świecie.

— I wszyscy jesteście tacy sami? Praca, nauka, wysiłek — to pojęcia zupełnie nieznane?

— Och, nie, nie — zaprzeczył gwałtownie Vornan. — Mamy u nas wiele dociekliwych umysłów. Mój somatyczny brat, Lunn-31 jest zbieraczem impulsów świetlnych, prawdziwym autorytetem w tej materii. Mój serdeczny przyjaciel Mortel-91 to natomiast znawca gestów. Piękna Pol-13 tańczy na psychodromie. Mamy artystów, poetów, uczonych. Sławna Ekki-89 przepracowała pięćdziesiąt lat na wykopaliskach z Ery Płomienia. Sator-11 zgromadził pełen zestaw kryształowych wizerunków Szperaczy. Rozpiera mnie duma, gdy myślę o tych ludziach.

— Vornan, a ty?

— Ja jestem nikim. Na niczym się nie znam. Stuprocentowy przeciętniak.

W jego głosie zabrzmiał nieznany ton. Czyżby nuta szczerości?

— Przybyłem tutaj z nudów, pragnąłem odmiany. Znajomi oddają się uciechom ducha, ja natomiast jestem pustym naczyniem, Leo. Nie potrafię opowiadać o nauce, o historii. Brak mi również smaku i poczucia piękna. Jestem kompletnym ignorantem. Jestem człowiekiem zblazowanym. Zwiedzam światy dla własnej przyjemności, lecz jest to niezwykle płytka i nieskomplikowana przyjemność.

Nawet przez filtr maski dostrzegłem, że posłał mi zniewalający uśmiech.

— Jestem z tobą zupełnie szczery, Leo. Mam nadzieję, że wyjaśniłem ci w zadowalającym stopniu przyczynę mojego uciążliwego milczenia. Mam wiele wad i słabostek. Jeszcze dużo pracy przede mną. Czy wprawiłem cię w zakłopotanie tym niespodziewanym napadem szczerości?

Zakłopotanie to stanowczo zbyt słabe słowo. Byłem wstrząśnięty. Co więcej, uwierzyłem, że ten nagły wybuch nie był tylko wystudiowaną pozą. Vornan tytułował się głośno mianem wałkonia, dyletanta, nieroba — zniknęła aura i czar człowieka spoza czasu. Przyznawał otwarcie, że gości wśród cuchnących prymitywów, bo jego własna epoka chwilowo przestała dostarczać mu rozrywek. Nagle zrozumiałe stały się jego wymijające odpowiedzi, jego luki w pamięci. W sumie była to jednak kiepska pociecha, tym bardziej, że niosła wraz z sobą gorzką świadomość — wielce obiecujący gość to zwyczajny człowiek. Widocznie nie zasłużyliśmy na nic lepszego. Złowieszcza i niepokojąca wydała mi się jednak prostota, z jaką nawet byle przybłęda może zdobyć władzę nad światem. Dokąd zaprowadzi Vornana pogoń za przyjemnościami? I czy ma jeszcze jakieś moralne hamulce?

Szliśmy przez pewien czas w milczeniu.

— Dlaczego nie odwiedzali nas dotąd inni goście z przyszłości? — spytałem w końcu.

Vornan zachichotał bezgłośnie.

— Skąd to przekonanie, że jestem pierwszy?

— Nigdy jeszcze… nikt nie… nie było dotąd… — urwałem zmieszany; znów padłem ofiarą Vornana — mistrza zastawiania pułapek w zwyczajnej z pozoru materii wszechświata.

— Nie jestem bynajmniej pionierem — stwierdził. — Wielu z nas stąpało już po waszej ziemi.

— Incognito?

— Oczywiście. Ja wolałem ujawnić swoje pochodzenie — tak było znacznie zabawniej. Osobnicy nastawieni do świata bardziej poważnie woleli przemykać ukradkiem. Robili swoje w ciszy i spokoju.

— Ilu was w sumie było?

— Trudno dokładnie powiedzieć.

— I zapewne odwiedzaliście wszelkie możliwe epoki?

— A dlaczego by nie?

— I żyliście wśród nas pod przybranymi nazwiskami?

— Tak, to chyba oczywiste — odparł ze śmiechem Vornan. — Chętnie obejmowaliśmy posady państwowe. Och, Leo, Leo! Sądziłeś, że to ja wytyczam nowe szlaki? Taki marny głupiec jak ja?

Byłem do głębi poruszony. Mdliło mnie w żołądku. Nasz świat przeniknięty na wskroś przez obcych ludzi, z obcego czasu? Nasze państwa rządzone przez tychże obcych ludzi? Sto, tysiąc, może pięćdziesiąt tysięcy przybyszów skaczących po kartach historii? Nie, nie, nie. Nie było innego wyjścia: powiedziałem, że nie wierzę w te bzdury. Roześmiał mi się prosto w twarz.

— Możesz sobie powątpiewać, masz moje przyzwolenie. Czy słyszysz ten dźwięk?

Tak, słyszałem jakiś dźwięk. Był podobny do huku wodospadu i dochodził od strony Placu Pershinga. Tylko że na Placu Pershinga nie ma wodospadu. Vornan ruszył truchtem przed siebie, a ja pospieszyłem za nim. Serce waliło mi w piersi, czaszkę rozsadzał potworny chaos. Powoli zacząłem zostawać w tyle. Przy następnej przecznicy Vornan przystanął jednak i poczekał, aż do niego dobiję. Machnął ręką przed siebie.

— Całkiem ich sporo — stwierdził. — Jestem bardzo podekscytowany.

Tłum znowu wezbrał po spokojnej nocy, falował na Placu Pershinga i powoli zaczynało kipieć dookoła. Falanga rozhukanej tłuszczy ruszyła w naszą stronę, wypełniając całą szerokość ulicy. Na razie nie potrafiłem jednoznacznie ustalić co to za tłum — apokaliptyści czy ci, którzy przyszli złożyć pokłon Vornanowi. Chwilę później dostrzegłem jednak dziko wymalowane twarze, obsceniczne malowidła, metalowe obręcze uniesione wysoko nad głowami jak symbol boskiego ognia. Wiedziałem, że są to prorocy zagłady.

— Musimy się stąd wydostać. Z powrotem do hotelu — powiedziałem.

— Zaczekajmy jeszcze chwilę.

— Zaraz nas stratują.

— Nie, jeśli będziemy ostrożni. Trzymajmy się razem. Niech pochłonie nas żywioł.

Potrząsnąłem głową. Forpoczty kipiącego tłumu stały już na wysokości sąsiedniej przecznicy. Podnieceni ludzie, trzymając w rękach flary i syreny, płynęli w naszą stronę szerokim strumieniem. Powietrze przeszywały ich krzyki i nawoływania. Nawet jako przypadkowi przechodnie byliśmy narażeni na niebezpieczeństwo. Gdyby nas rozpoznano pomimo masek, bylibyśmy martwi. Chwyciłem Vornana za ramię i szarpnąłem zniecierpliwiony, próbując odciągnąć go w boczną uliczkę, prowadzącą w kierunku hotelu. Po raz pierwszy poczułem na własnej skórze dziwną moc przybysza. Słaby wstrząs elektryczny poraził mnie w rękę. Spróbowałem ponownie. Tym razem impuls był znacznie silniejszy — odtoczyłem się na bok, a mięśnie drgały na mnie w groteskowym tańcu. Na wpół nieprzytomny opadłem na kolana, widząc jak Vornan z uniesionymi ramionami rusza w stronę nadciągających apokaliptystów.

Pochłonął go tłum. Widziałem jak przemyka między pierwszymi szeregami i znika w samym sercu rozkołysanej, wrzeszczącej masy. Z trudem podniosłem się na nogi i zrobiłem parę niepewnych kroków. Wiedziałem, że muszę go odnaleźć. Chwilę później mnie również pochłonął ludzki żywioł.

Zdołałem utrzymać równowagę dostatecznie długo, aby otrząsnąć się ze skutków porażenia. Obok sunęli fanatyczni wyznawcy zagłady, o twarzach pokrytych grubymi warstwami czerwonej i zielonej farby. Kwaśny odór potu wypełniał powietrze. Na piersi jednego z demonstrantów spostrzegłem syczący balon wypełniony zjonizowanym dezodorantem; taki zbytkowny przedmiot był tu całkowicie nie na miejscu. Dziewczyna o nagich piersiach, których sutki błyszczały luminescencyjną farbą, krzyknęła w moją stronę.

— Nadchodzi koniec! Żyj póki jeszcze starcza tchu. Chwyciła mnie za dłonie i przycisnęła je do piersi. Przez chwilę czułem pod opuszkami pałaców rozpalone ciało, lecz zaraz potem porwał mnie tłum. Kiedy spojrzałem przypadkowo na dłonie, dostrzegłem na nich ślady fluorescencyjnego barwnika; ślady uderzająco podobne do czujnych oczu. Instrumenty muzyczne nieznanego mi pochodzenia czyniły zgiełk i jazgot. Trzech tęgich chłopaków, złączonych ramionami, szło przede mną ławą, kopiąc każdego, kto się nawinął. Rosły mężczyzna w masce kozła wystawiał bezwstydnie swą męskość na publiczny widok. Korpulentna kobieta ruszyła w jego stronę i przylgnęła całym ciałem do nagiego torsu. Nagle poczułem czyjąś rękę na karku. Obejrzałem się. Za mną stała chuda, koścista postać i szczerzyła zęby w uśmiechu. Dziewczyna, pomyślałem w pierwszej chwili, sądząc po stroju i długich, kręconych włosach. Lecz zaraz potem „jej” bluzka opadła pod nogi i moim oczom ukazał się płaski, lśniący tors.

— Pociągnij sobie łyka — rozkazał chłopak i wcisnął mi do ręki piersiówkę. Nie mogłem odmówić. Przycisnąłem szyjkę do ust i wypiłem coś cierpkiego. Zaraz potem, gdy tylko odwróciłem twarz, wyplułem wszystko na chodnik, ale przykry smak pozostał niczym tłusta plama na języku.

Maszerowaliśmy szeroką ławą — piętnaście, dwadzieścia osób ramię przy ramieniu. Niewielkie grupki znikały co prawda w bocznych uliczkach, jednak zasadniczo pochód zdążał w kierunku hotelu. Spróbowałem iść pod prąd i odszukać Vornana. Nienawistne ręce biły we mnie bez ustanku. Mało brakowało, a przewróciłbym się o parę splecioną w miłosnym uścisku na chodniku. Czekali na koniec świata i nawet nie zwrócili na mnie uwagi. Było w tym wszystkim coś z atmosfery karnawału, brakowało tylko kolorowych baloników, a kostiumy za bardzo epatowały dekadentyzmem.

— Vornan! — krzyknąłem na całe gardło.

Tłum podchwycił to słowo i zaczął gromko skandować.

— Vornan… Vornan… Vornan… zabić Vornana… zagłada… ogień… zagłada… Vornan.

Rozpoczął się taniec śmierci. Nagle przede mną wyrosła postać o twarzy pokrytej krwawymi krostami, cieknącymi wrzodami, otwartymi ranami. Kobieca ręka musnęła to koszmarne oblicze i rozmazała misterny makijaż. Moim oczom ukazała się przystojna twarz młodego chłopaka. Jakiś zwalisty mężczyzna biegł w moją stronę, wymachując dymiącą pochodnią i wrzeszcząc o nadchodzącej Apokalipsie. Zaraz obok stała brzydka dziewczyna cuchnąca potem i rozdzierała na sobie ubranie. Dwóch umalowanych mężczyzn gniotło zapamiętale je małe piersi.

— Vornan — zawołałem ponownie.

I wtedy go zobaczyłem. Stał zupełnie nieruchomo, niczym głaz pośrodku rwącego strumienia. Tłum dziwnym trafem obchodził to miejsce, prąc nieustannie przed siebie. Wokół jego smukłej postaci powstała wyspa o średnicy kilkunastu stóp, którą ludzie, jak się zdawało, instynktownie omijali. Vornan stał tak, z rękoma wzniesionymi wysoko nad głową, i uważnie obserwował szaleństwo. Maskę podarto na nim w strzępy, widać było nawet skrawki nagiego policzka i czoła. Ubranie miał całe umazane farbą i fluorescencyjnymi barwnikami. Ruszyłem w jego stronę, lecz straciłem na moment równowagę i ciżba porwała mnie ze sobą. Przy użyciu łokci i kolan mozolnie nadrobiłem zwiększony dystans. Kiedy brakło mi już tylko kilka stóp, aby chwycić Vornana za rękę, zrozumiałem dlaczego demonstranci omijają jego enklawę. Vornan utworzył wokół siebie szaniec z ludzkich ciał. Myślałem już, że to trupy, lecz nagle dziewczyna, która leżała dotąd nieruchomo po lewej stronie, wstała i dołączyła do obłąkańczego pochodu. Vornan natychmiast chwycił za ramię najbliższego apokaliptystę — trupio bladego chłopaka z wymalowaną na granatowo, łysą czaszką. Jedno dotknięcie i nieszczęśnik runął na ziemię, uszczelniając przerwaną barykadę. Vornan utworzył żywy mur za pomocą elektrycznych impulsów. Przeskoczyłem ponad szańcem i przycisnąłem twarz do twarzy Vornana.

— Na miłość Boską, uciekajmy stąd! — wrzasnąłem.

— Nic nam nie grozi, Leo. Bądź spokojny.

— Masz podartą maskę. Co będzie, jeśli ktoś cię rozpozna? — Mam swoje sposoby — roześmiał się głośno. — Cóż za rozkosz stać tak pośród tłumu!

Wiedziałem, że lepiej go nie dotykać. Mógłby znów mnie porazić i tym razem ułożyć na szczycie barykady. Wolałem nie ryzykować głową. Stałem więc przy jego boku, zupełnie bezradny. Obserwowałem z zapartym tchem, jak ciężki bucior depcze delikatną, dziewczęcą dłoń — zmiażdżone palce drgają konwulsyjnie i wyginają w dziwny sposób.

— Dlaczego oni wierzą w rychły koniec świata? — spytał niespodziewanie Vornan.

— A skąd ja mam to wiedzieć? To jest obłęd, czyste szaleństwo.

— Czy tylu ludzi może równocześnie popaść w obłęd?

— Oczywiście.

— A znają dokładną datę, kiedy nadejdzie zagłada?

— Pierwszy stycznia 2000 roku.

— To niedługo. Dlaczego wybrali akurat ten dzień?

— Bo to początek nowego wieku — wyjaśniłem. — Początek nowego tysiąclecia. Ludzie oczekują doniosłych wydarzeń tego dnia.

— Ale przecież nowe stulecie zacznie się dopiero w 2001 roku — stwierdził Vornan z pedantyczną dokładnością. — Przynajmniej tak mówił Heyman. Nie można twierdzić, że początek nowego wieku…

— Doskonale o tym wszystkim wiem, ale kogo to obchodzi. Do cholery, stoimy tu jak ostatni idioci i pieprzymy o kalendarzach. Radzę, wynośmy się stąd, póki można!

— Droga wolna.

— Ale ty ze mną.

— Mnie się tutaj podoba. Spójrz tylko tam! Spojrzałem. Zupełnie naga dziewczyna, umalowana niczym wiedźma, dosiadała na barana mężczyznę, którego czoło zdobiły ostre rogi. Piersi dziewczyny zabarwione były na czarno, sutki — pomarańczowo. Ten widok nie zrobił na mnie wrażenia. Nie ufałem tej barykadzie. Jeśli sprawy przybiorą zły obrót…

Nagle nadleciały policyjne śmigłowce. Długo zwlekali. Helikoptery mknęły między strzelistymi budynkami, niecałe sto stóp nad ziemią. Podmuch śmigieł smagał nas po twarzach. Widziałem, jak tępe dysze wychylają pyski z szarych kadłubów.

Spadła pierwsza fala piany. Apokaliptyści, jak się zdawało, tylko na to czekali. Ruszyli do przodu, usiłując wejść pod celownik i odrzucali resztki garderoby. Piana opadała i po zetknięciu z powietrzem gwałtownie zwiększała swą objętość. Chwilę później gęsta maź wypełniała niemal całą ulicę, uniemożliwiając prawie zupełnie poruszanie. Demonstranci walczyli z górami piany, prąc uparcie do przodu. Ich kroki przypominały stąpanie bezdusznych automatów. Piana miała dziwnie słodkawy smak. Spostrzegłem, jak jakaś dziewczyna dostaje w twarz odpryskiem gęstej mazi, potyka się oślepiona, usta i nos ma zapchane pianą. Upadła na chodnik i zniknęła pod wzbierającą warstwą zimnej, lepkiej substancji. Vornan uklęknął i wyciągnął dziewczynę na powierzchnię. Ona jednak nadal nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje. Vornan delikatnie przetarł jej twarz i błądził dłońmi po jej młodym, jędrnym ciele. Kiedy dotknął piersi, dziewczyna otworzyła oczy.

— Nazywam się Vornan-19 — powiedział cicho. Odnalazł jej usta. Kiedy puścił ją wreszcie, odpełzła w bok na kolanach, walcząc z oporną pianą. Z przerażeniem spostrzegłem, że Vornan stoi bez maski.

Niemal całkowicie utraciliśmy zdolność poruszania. Policyjne roboty krążyły po ulicy — wielkie, lśniące pudła ze stali, które z łatwością cięły pianę, wyławiały uwięzionych demonstrantów i ustawiały ich w grupach dziesięcioosobowych. Sprzęt porządkowy stał już w pogotowiu, aby zebrać pianę z ulic. Razem z Vornanem staliśmy na skraju zalanego mazią obszaru i po mozolnej walce udało nam się wyjść na przyległą przecznicę. Nikt nas nie zauważył.

— Posłuchasz wreszcie głosu rozsądku? — spytałem Vornana. — Mamy niepowtarzalną okazję wrócić do hotelu bez dalszych kłopotów.

— Jak dotąd nie mieliśmy większych kłopotów.

— Ale będziemy z pewnością mieli bardzo duże kłopoty, jeśli Kralick dowie się, gdzie byliśmy przez ten cały czas. Ograniczy ci swobodę poruszania. Ustawi przed twoimi drzwiami armię strażników i założy wszędzie potrójne zamki.

— Poczekaj chwilkę — poprosił. — Zapomniałem o czymś. Potem pójdziemy razem.

Znów wmieszał się w tłum. Piana zdążyła nabrać już niemal stałej konsystencji i ludzie uwięzieni wewnątrz nie mieli praktycznie możliwości ruchu. Po chwili Vornan był już z powrotem. Niósł na rękach może siedemnastoletnią dziewczynę, która sprawiała wrażenie kompletnie oszołomionej i mocno przestraszonej. Jej ubranie składało się ze skrawków plastiku, lecz odpryski piany przyległy tu i ówdzie do ciała, wymuszając jak gdyby większą skromność obyczajów.

— Teraz możemy już wracać do hotelu — oznajmił Vornan. A potem szepnął do dziewczyny:

— Nazywam się Vornan-19. Świat wcale nie wybuchnie pierwszego stycznia. Udowodnię ci, zanim wstanie świt.

Czternasty

Nie musieliśmy chyłkiem przemykać do swoich pokoi; kordon policji blokował wszystkie dojścia do hotelu. Vornan włączył sygnał identyfikacyjny i natychmiast przejęli nas ludzie Kralicka. On sam siedział w hotelowym lobby i obserwował ekrany detektorów z wyrazem wściekłości na twarzy. Myślałem już, że wyleci w powietrze, kiedy Vornan stanął przed nim z drżącą dziewczyną na rękach. Nasz szacowny gość przeprosił za wszystkie kłopoty i oznajmił, że ma ochotę wrócić do swojego pokoju. Dziewczyna dotrzymała mu towarzystwa. Kiedy zniknęli za załomem korytarza, odbyłem z Kralickiem bardzo nieprzyjemną rozmowę.

— W jaki sposób udało mu się wydostać z pokoju? — spytał podniesionym głosem.

— Nie mam pojęcia. Podejrzewam, że rozbroił blokadę na drzwiach.

Próbowałem wytłumaczyć, że naprawdę chciałem podnieść alarm, kiedy spostrzegłem Vornana na korytarzu. Przeszkodziły mi w tym czynniki zupełnie niezależne od mojej dobrej woli. Poważnie wątpię, aby Kralick dał się tym przekonać. Przynajmniej jednak uświadomiłem mu fakt, że zrobiłem wszystko, co tylko leżało w mojej mocy, aby nie dopuścić do kontaktu z apokaliptystami. A to całe zamieszanie nie było moim dziełem.

Tygodnie, które nastąpiły, przyniosły wyraźne zaostrzenie rygorów bezpieczeństwa, Vornan-19 został praktycznie rzecz biorąc więźniem, a nie, jak dotychczas, gościem rządu Stanów Zjednoczonych. Prawdę mówiąc od początku był traktowany, w mniejszym czy większym stopniu, jak aresztant. Oficjałowie uznali bowiem, iż niestosowne byłoby puszczanie go samopas po mieście. Jednak poza blokadami na drzwiach i strażnikami czuwającymi za progiem, nie wprowadzano bardziej drastycznych rygorów. Nasz gość poradził sobie z blokadą i unieszkodliwił strażników. Kralick postanowił zapobiec podobnym wybrykom zamontowując lepsze blokady, specjalne alarmy oraz ustawiając wzmocnione straże.

Rozwiązanie zdało egzamin w tym sensie, że Vornan zaprzestał podejmowania samodzielnych wypraw do miasta. Moim zdaniem jednak, była to bardziej kwestia dobrej woli naszego gościa niż zasługa dodatkowych zabezpieczeń. Po tej nocy spędzonej na wiecu apokaliptystów, Vornan wyraźnie przygasł. Znów stał się dawnym turystą. Popatrywał ciekawie na boki, trzymając na wodzy wybujały temperament. Takie zachowanie gościa przypominało jednakże uśpiony wulkan i nadal napawało mnie lękiem. Trzeba jednak przyznać, że Vornan zaprzestał nieodpowiedzialnych eskapad, nie prowokował kłótni, pod wieloma względami był uosobieniem taktu i wyczucia. Nie opuszczało mnie jednak przypuszczenie, że przygotował dla nas jakąś niespodziankę.

I tak mijały tygodnie. Byliśmy z Vornanem w Disneylandzie i, choć dużo się tam zmieniło od czasu mojej ostatniej wizyty, nasz gość wyraźnie się nudził. Nie interesowały go zupełnie sztuczne rekonstrukcje minionego czasu i obcych krain. Wolał podziwiać Stany Zjednoczone takie, jakimi były w roku 1999. Bawiąc w Disneylandzie, więcej uwagi poświęcał innym zwiedzającym niż samym atrakcjom. Chodziliśmy po lunaparku niewielką grupką, aby nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji. Dzięki temu ludzie sądzili, że widzą jedynie zręczną, plastykową imitację człowieka z przyszłości. Kiwali z uśmiechem głowami i szli dalej.

Pojechaliśmy również do Irvine, aby zaprezentować naszemu gościowi akcelerator o napięciu wejściowym tryliona woltów. Pomysł był mój — chciałem posiedzieć parę dni na uczelni, sprawdzić co się dzieje w biurze i w domu. Obecność Vornana w pobliżu akceleratora łączyła się z pewnym ryzykiem. Miałem jeszcze świeżo w pamięci zamieszanie w willi Wesleya Brutona. Dopilnowaliśmy jednak, aby nasz gość trzymał ręce z dala od konsolety sterowniczej. Stał obok mnie, obserwując z grobową miną, jak rozbijam atomy na pył. Sprawiał wrażenie zainteresowanego, lecz było to zainteresowanie dziecka: bawiły go kolorowe obrazy na ekranie.

Na moment zapomniałem o bożym świecie, pochłonięty władzą nad wielką maszyną. Stałem za konsoletą, kontrolując miliony dolarów utopionych w tym imponującym sprzęcie. Manipulowałem dźwigniami z tym samym błyskiem w oku, z jakim Wesley Bruton dokonywał cudów ze swoim domem. Rozbijałem atomy żelaza i puszczałem neutrony w szalonym tańcu po spirali. Wysyłałem wiązkę protonów i włączałem wtryskiwacz neutronów, uzyskując na ekranie wspaniałe wybuchy. Tworzyłem kwarki i antykwarki. Odegrałem cały repertuar, a Vornan kiwał tylko niewinnie głową, z uśmiechem przylepionym do warg. Przy odrobinie złośliwości mógłby łatwo zadręczyć mnie na śmierć, pytając, podobnie jak to czynił na giełdzie, o sens istnienia tej całej wyszukanej maszynerii. Ale on milczał. Nie mam pewności, czy wynikało to z sympatii do mnie (czułem bowiem w głębi, że jestem Vornanowi bliższy niż pozostali członkowie naszego komitetu), czy też opuściła go po prostu ochota do żartów i wolał stać spokojnie, pilnie słuchając i obserwując.

Potem pojechaliśmy na wybrzeże, aby obejrzeć instalację nuklearną. To był znowu mój pomysł. Trzeba jednak przyznać, że Kralick poparł tę koncepcję, jako mogącą przynieść wymierne korzyści. Ciągle miałem nadzieję, chociaż coraz słabszą, że zdołam wycisnąć z Vornana jakieś informacje na temat sposobów uzyskiwania energii w jego epoce. Skołatane sumienie Jacka Brayanta było dla mnie dodatkowym bodźcem. Ale wszelkie usiłowania spełzły na niczym. Pracownik elektrowni wyjaśnił Vornanowi, w jaki sposób gromadzimy promienistą moc słońca, wzbudzamy reakcję protonowo-protonową w magnetycznych kleszczach i czerpiemy energię z przemiany wodoru w hel. Pozwolono nam nawet wejść do sterowni, skąd urządzenia elektroniczne kontrolowały przepływ plazmy. Nie widzieliśmy samego procesu — to było niemożliwe — a jedynie symulację, sztuczny obraz fluktuacji na tafli swobodnych nukleonów. Lata minęły od czasu mojej ostatniej wizyty w tej elektrowni i widowisko wywarło na mnie wielkie wrażenie. Czekaliśmy na jakieś uwagi, strzępy informacji z ust Vornana. On jednak milczał. Nie miał widać ochoty porównywać osiągnięć średniowiecznej myśli technicznej z zaawansowaną technologią swojej epoki. Nowemu wcieleniu Vornana stanowczo brakowało niedawnej złośliwości.

Wracaliśmy przez Nowy Meksyk, gdzie — w rezerwacie — zamieszkiwali Indianie Pueblo. To były wielkie chwile Helen McIlwain. Oprowadzała nas po brudnej wiosce, zalewając nieustannie potokiem antropologicznych ciekawostek. Była wczesna wiosna i prawdziwy sezon turystyczny jeszcze się nie zaczął. Całe pueblo[3] mieliśmy zatem do wyłącznej dyspozycji. Kralick załatwił z miejscowymi władzami, aby na parę dni zamknięto rezerwat dla ewentualnych zwiedzających. Nie chcieliśmy, żeby jacyś fanatyczni wyznawcy Vornana ściągali całymi tabunami z Albuquerque albo Santa Fe i urządzali nam pod nosem wiece. Mieszkańcy wioski wychodzili na dachy swoich domostw i stamtąd ciekawie obserwowali nasze poczynania. Wątpię jednak, żeby wiedzieli, kim jest Vornan, a tym bardziej, aby przykładali do tego jakąkolwiek wagę. Byli to ludzie krępi, o pełnych twarzach, płaskich nosach, zupełnie niepodobni do drapieżnych Indian ze starych rycin. Czułem dla nich litość. Pracowali dla państwa, które płaciło im, żeby zostali tutaj i żyli w brudzie oraz nędzy. Wolno im było co prawda kupować telewizory, samochody i korzystać z dobrodziejstw elektryczności, ale nie mogli budować nowoczesnych domów. Musieli również nadal mleć kukurydzę w prymitywnych żarnach, odprawiać rytualne tańce i lepić gliniane garnki dla turystów. W taki oto sposób strzegliśmy reliktów minionego czasu.

Helen przedstawiła nas wioskowej starszyźnie: burmistrzowi, wodzowi i naczelnikom dwóch tak zwanych tajemnych stowarzyszeń. Sprawiali wrażenie bystrych, wykształconych ludzi, którzy mogliby z powodzeniem prowadzić agencję wynajmu samochodów w Albuquerque. Oprowadzili nas po rezerwacie, pokazali kilka domów, a nawet kivę, ośrodek religijny, coś w rodzaju sanktuarium. Kilkoro dzieci odtańczyło dla nas rytualny pląs wokół ogniska. W sklepie stojącym na rogu centralnego placu zaprezentowano nam wyroby garncarskie i srebrną biżuterię — dzieła wioskowych kobiet. Jedna szafa zawierała starsze wytwory miejscowego rękodzieła z pierwszej połowy dwudziestego stulecia, ładnie wykończone i ozdobione abstrakcyjnymi wizerunkami ptaków oraz zwierząt. Kosztowały jednak po sto dolarów za sztukę, a z wyrazu twarzy młodej sprzedawczyni wyczytałem, że i tak nie są przeznaczone na sprzedaż. Stanowiły plemienny skarb, pamiątki szczęśliwszych dni. Prawdziwą ofertę handlową stanowiły tanie, krzywe garnki.

— Teraz wyraźnie widać, że nakładają farbę dopiero po ostatecznym wypaleniu — oznajmiła Helen z przejęciem. — Żałosne. Dziecko potrafiłoby to zrobić lepiej. Uniwersytet w Nowym Meksyku usiłuje wskrzesić dawne sposoby obróbki, ale tutejsi ludzie twierdzą, że turyści wolą fałszywki. Są bardziej jaskrawe, bardziej żywe… no i znacznie tańsze.

Helen rzuciła Vornanowi niechętne spojrzenie, kiedy ten oznajmił, że te podrobione suweniry dla turystów są atrakcyjniesze od autentycznych garnków. Podejrzewam, że powiedział to, aby sprowokować dyskusję. Nie mam jednak pewności — estetyczne kryteria, jakimi kierował się Vornan, były zawsze niezrozumiałe. Dla niego zapewne kiczowate wytwory dzisiejszego rękodzielnictwa były równie autentycznym świadectwem przeszłości, co naprawdę artystyczne wyroby garncarskie z początku stulecia.

Podczas pobytu w pueblo miało miejsce tylko jedno poważniejsze zajście. Sklepik z pamiątkami prowadziła młoda, zgrabna dziewczyna o długich, jedwabistych włosach i ciekawych rysach — bardziej chińskich niż indiańskich. Wszyscy byliśmy zafascynowani jej urodą. Vornan miał wyraźnie ochotę wciągnąć ją do rejestru swoich podbojów. Nie wiem, jak potoczyłaby się dalej cała ta historia, gdyby zaproponował jej wówczas odegranie głównej roli na swoim polowym łóżku. Całe szczęście, nie daliśmy mu ku temu okazji. Obserwował dziewczynę z widocznym pożądaniem, gdy przemykała lekko między półkami. Oboje z Helen od razu zwróciliśmy na to uwagę. Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Vornan zrobił w tył zwrot i chciał wejść ponownie do sklepiku. Helen zastąpiła mu drogę z groźną miną.

— Nie ma mowy! — zawołała groźnie.

I na tym koniec. Vornan posłuchał. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, skinął lekko głową i zawrócił. Stałem osłupiały.

Nowe, potulne wcielenie Vornana było dla nas kompletnym zaskoczeniem i niemałą sensacją. Opinia publiczna czekała jednak na rewelacje podobne do styczniowych, na coś o tak dużym kalibrze. Wbrew wszelkim przewidywaniom, zainteresowanie słowami i poczynaniami Vornana rosło z każdym tygodniem. Zdarzenie, które mogło z powodzeniem zyskać miano kaczki dziennikarskiej, przeradzało się powoli w sensację stulecia. Kilku bystrych ludzi wydało broszurkę o Vornanie i nazwało ją „Nowe Objawienie”. Książeczka zawierała skrócone wersje wszystkich konferencji prasowych i wystąpień w mediach oraz parę komentarzy, które łączyły wszystko w zgrabną całość. Książka pojawiła się na rynku w drugiej połowie marca. Pewną miarą jej popularności może być z pewnością fakt, iż wydano ją nie tylko na kasetach, dyskietkach, jako faksymile, ale także w postaci drukowanej. Kalifornijski wydawca zaryzykował twardą, rażąco czerwoną okładkę i wypukły, smolisty tytuł. Nim upłynął tydzień, nakład miliona egzemplarzy został kompletnie wyczerpany. Niemal natychmiast podziemne drukarenki zaczęły wypuszczać kolejne wznowienia, mimo wściekłych starań właściciela praw autorskich, usiłującego zapobiec kradzieży. „Nowe Objawienie” zalało cały kraj nieprzebranym potokiem. Osobiście kupiłem jeden egzemplarz na pamiątkę. Widziałem również, jak Vornan siedział pogrążony w lekturze. Zarówno oba wydania oficjalne, jak i pirackie wznowienia miały tę samą szatę graficzną: czarne litery na czerwonym tle. Na pierwszy rzut oka nie można było ich odróżnić. Pierwsze tygodnie wiosny upłynęły pod hasłem czerwonego deszczu, który zalał nasze społeczeństwo.

Nowy kult miał swego proroka, a teraz zyskał ewangelię. Nie bardzo mogłem sobie wyobrazić, jakiego rodzaju przeżycie duchowe miało spłynąć na człowieka po lekturze „Nowego Objawienia”. Sądziłem, że książka służy raczej jako talizman niż drogowskaz przez życie. Stanowił coś w rodzaju znaku rozpoznawczego fanatyków kultu proroka. Gdy tłum wzbierał wokół Vornana podczas naszej wędrówki po Ameryce, nad głowami ludzi zawsze powiewały okładki niczym sztandary nowej wiary. Tworzyły czerwone tło, na którym widać było wyraźnie czarne litery tytułu.

Sypnęło również przekładami. Niemcy, Polacy, Szwedzi, Portugalczycy, Francuzi, Rosjanie — wszyscy mieli swoje wersje „Nowego Objawienia”. Ktoś z personelu Kralicka zbierał te rzeczy i przekazywał Kolffowi, który wykazywał niekłamane zainteresowanie nowymi wydaniami. Książka przeniknęła do Azji. Widziałem egzemplarze po japońsku, koreańsku, w kilkunastu dialektach indyjskich. Pojawiła się również wersja po hebrajsku — wymarzonym języku dla wszelkiego rodzaju świętych ksiąg. Kolff uwielbiał układać te małe, czerwone książeczki w rzędy, piramidki i różnorakie wzory. Od czasu do czasu przebąkiwał coś niemrawo o własnym przekładzie, zapewne na sanskryt albo staroperski. Nie wiem jednak, czy mówił serio.

Od czasu pamiętnej rozmowy z Vornanem, Kolff popadł w jakąś przedziwną śpiączkę i odrętwienie. Wyniki komputerowej analizy języka z przyszłości były dla niego szokiem. Niejasność ekspertyzy zakłóciła jego sen o głosie spoza czasu. Wygasł dawny entuzjazm. Kolff nie miał już poprzedniej pewności, jakoby rozpoznał cienie znanych słów w potoku wymowy. Nie głosił już wszem i wobec, że Vornan jest rzeczywiście gościem z innego czasu. Utracił wiarę we własny osąd, we własne doświadczenie i widzieliśmy wyraźnie, jak gryzą go czarne myśli. Dobroduszna poza Falstaffa była przynajmniej w połowie maską. Wielkie miał serce i rozległą wiedzę. Wiedział jednak, że reputację zdobywa się latami, ale teraz stał na krawędzi, i mógł w każdej chwili runąć w przepaść. Było mi go straszliwie żal i poprosiłem Vornana, żeby udzielił Kolffowi drugiego wywiadu i powtórzył wszystko, co mówił za pierwszym razem. Vornan jednak odmówił.

— To jest całkowicie zbyteczne — oznajmił dobitnie. Kolff, przygnębiony, sprawiał wrażenie obcego człowieka.

Niewiele jadł, mało mówił, a nim minął kwiecień, schudł nie do poznania. Ubranie i skóra wisiały na nim jak na wygiętym wieszaku. Towarzyszył nam wszędzie, lecz krok miał chwiejny, wzrok błędny, ciężko zbierał myśli. Kralick, poważnie zaniepokojony jego stanem, chciał wysłać naszego filologa na urlop do domu. Zapytał nas o zdanie. Helen gorąco zaprotestowała.

— To go zabije — oświadczyła z mocą. — Pomyśli, że chcemy się pozbyć zbędnego ciężaru.

— Kolff jest poważnie chory — oznajmił Kralick. — Te ciągłe podróże…

— Ma odpowiedzialną funkcję.

— Ale nie może już jej należycie wypełniać — odparł Kralick. — Ostatnie tygodnie przesiedział bezczynnie i cały czas układał tylko te swoje książeczki. Nie mogę brać na siebie odpowiedzialności, Helen. Trzeba oddać go do szpitala.

— Nie wolno nam go nigdzie oddawać.

— Nawet jeśli miałoby go to zabić?

— Nawet wtedy — wykrzyknęła Helen. — Lepiej umrzeć na posterunku, niż szczeznąć jak nikomu niepotrzebny pies.

Kralick dał za wygraną, stan naszego ducha jednak systematycznie się pogarszał, gdyśmy widzieli, jak stary Lloyd z dnia na dzień traci resztki dawnego wigoru. Każdego ranka lękałem się wieści, że odszedł cicho we śnie. Ostateczność jednak nie następowała, Kolff — trwał heroicznie — wypalony, szary, z nosem sterczącym niczym hak. Wyruszyliśmy do Michigan, aby zapoznać Vornana z projektem sztucznej syntezy życia prowadzonym przez Aster. Gdy sunęliśmy sterylnymi korytarzami laboratorium, Kolff dreptał za nami — chodzący trup na tropie sztucznej egzystencji.

— Oto wynik jednego z naszych pierwszych udanych eksperymentów — oznajmiła z dumą Aster — jeśli można w ogóle nazwać go udanym. Po dziś dzień nie mamy większego pojęcia, do jakiej gromady zaliczyć to dziwo, ale nie ulega wątpliwości, że żyje i potrafi się rozmnażać. Tak więc przynajmniej pod tym względem eksperyment zakończył się sukcesem.

Zaglądnęliśmy ciekawie do wielkiej kadzi, w której aż kipiało od podmorskich roślin. Wśród zielonych liści zwinnie przemykały błękitne, parocentymetrowe stworzenia. Nie miały oczu, a szybkie ruchy zawdzięczały długiej płetwie grzbietowej. Szeroko rozwarte pyszczki obrośnięte drobnymi wąsikami, łapczywie cedziły wodę. W zbiorniku dostrzegłem przynajmniej ze sto podobnych stworzeń. Kilka osobników przechodziło najwyraźniej fazę pączkowania — z ich boków sterczały główki młodych.

— Naszym zamiarem było wyprodukowanie kolonii zwyczajnych jamochłonów — wyjaśniła Aster. — W zasadzie uwieńczyliśmy nasz projekt sukcesem: oto wielkie swobodnie pływające anemony. Ale przecież jamochłony nie mają płetw. Te stworzenia natomiast nie dość, że mają płetwy, to jeszcze potrafią z nich doskonale korzystać. Ta długa płetwa grzbietowa nie była naszym pomysłem. Została wykształcona spontanicznie. Widać tu wyraźnie ślady segmentowej budowy ciała, co jest cechą gromady stojącej nieco wyżej na drabinie ewolucyjnej. Pod względem metabolizmu, stworzenie to potrafi dużo lepiej dostosowywać się do panujących warunków niż większość bezkręgowców. Żyje w wodzie morskiej i słodkiej, wytrzymuje wahania temperatur w granicach stu stopni, jest w stanie przetrawić praktycznie każdy pokarm. Tak więc widzimy tutaj super-jamochłona. Chętnie sprawdzilibyśmy jego możliwości w warunkach naturalnych, wpuszczając na przykład kilka sztuk do pobliskiego stawu, ale szczerze mówiąc nie mamy odwagi wypuścić tego stwora spod kontroli.

Aster posłała nam czarujący uśmiech.

— Ostatnio próbowaliśmy również dokonać sztucznej syntezy jakiegoś kręgowca, lecz niewiele tu jeszcze do oglądania. Proszę spojrzeć…

Wskazała ręką spory zbiornik, na którego dnie leżało niewielkie, brązowe stworzenie podrygujące raz po raz. Z tułowia sterczały dwa wątłe ramiona i pojedyncza noga — na drugą kończynę nie było nawet miejsca. Długi, szczurzy ogon majtał niespokojnie. Stwór ten przypominał mi zasmuconą salamandrę. Aster jednak była wyraźnie dumna ze swego nowego „dziecka”, ponieważ posiadało dobrze wykształcony kościec, przyzwoity system nerwowy, zaskakująco bystry wzrok i pełen garnitur narządów wewnętrznych. Nie potrafiło niestety w żaden sposób rozmnażać się. Badania jednak ciągle trwały. Każdy taki syntetyczny kręgowiec musiał być tworzony komórka po komórce z podstawowego materiału genetycznego, co znacznie ograniczało pole manewru. Ale i tak pracy starczało dla wszystkich.

Aster była w swoim żywiole. Prowadziła nas niestrudzenie długimi, rzęsiście oświetlonymi korytarzami przez obszerne sale, koło dymiących retort, wzdłuż szeregu maszyn liczących, do pomieszczenia, gdzie w wielkich probówkach z bursztynową cieczą zachodziły burzliwe reakcje. Przez specjalne wizjery zaglądaliśmy ciekawie do odizolowanych salek, w których sztucznie kontrolowano temperaturę, ciśnienie, oświetlenie, promieniowanie. Oglądaliśmy gigantyczne wybuchy za pomocą elektronowych fotomikrografów i granatowe hologramy wewnętrznej struktury różnych tajemniczych kolonii komórkowych. Aster nieustannie zalewała nas potokiem słów pełnych symbolicznych określeń — laboratoryjnym żargonem, który posiadał własny, niemal upojny rytm. Tak więc usłyszeliśmy tego dnia o fotomiareczkownicach, platynowych tygielkach, wieloostrzowych skalpelach, gęstościomierzach, ruchach elektrostatycznych, koloidach, mikroskopach na podczerwień, miernikach przepływu, menzurkach tłokowych. Słownictwo zaprawdę imponujące. Aster wyjaśniła nam w przypływie dobrego humoru, w jaki sposób łączy się proteinowe łańcuchy życia i pobudza do samoistnej reprodukcji. Mówiła jasno i przejrzyście, a dryfujące jamochłony-mutanty i zasmucone pseudo-salamandry własnym istnieniem potwierdzały każde słowo. Inaczej trudno byłoby uwierzyć.

Podczas przechadzki po laboratorium Aster pilnie nasłuchiwała wszelkich komentarzy z ust Vornana. Jego opinia miała wielką wagę. Nasza biochemik wiedziała, że w przyszłości będą istnieć jakieś formy inteligentnego, nie do końca ludzkiego życia. Sam gość wspomniał bowiem podczas jednej z rozmów o tajemniczych „sługach”, którzy nie posiadają pełnego statusu obywateli. Pod względem genetycznym różnią się zasadniczo od zwyczajnych ludzi — są „życiem powstałym z pomniejszego życia”. Z tego, co zdołaliśmy się zorientować, nie były to stwory sztuczne, a raczej hybrydy gotowych gatunków: ludzie-psy, ludzie-koty, ludzie-gnu. Rzecz jasna, Aster chciała wiedzieć więcej i oczywiście nie dowiedziała się niczego. Teraz desperacko ponawiała próby, ale ciągle bez skutku. Vornan był nieznośnie uprzejmy. Zadał nawet kilka pytań. Chciał koniecznie wiedzieć, kiedy będziemy w stanie wytworzyć sztuczne kopie człowieka.

— Za pięć, dziesięć lat — odparła z wahaniem Aster.

— O ile świat przetrwa tak długo — stwierdził Vornan.

Wybuchnęliśmy śmiechem — bardziej, aby rozładować napięcie niż okazać rozbawienie. Nawet Aster, której nie podejrzewałem dotąd o poczucie humoru, posłała nam mechaniczny uśmiech. Odwróciła się do nas plecami i wskazała na kapsułę ciśnieniową.

— Oto nasz najnowszy projekt — oznajmiła. — Nie bardzo wiem, jakie jest obecnie zaawansowanie prac, ponieważ jak chyba wszyscy zdążyliście zauważyć, jestem z wami od stycznia. W każdym razie usiłujemy uzyskać na drodze sztucznej syntezy embrion mamuta. Mamy już kilkanaście zarodków w różnych fazach rozwoju. Jeśli spojrzeć z bliska…

Zajrzeliśmy do środka. Kilka rybopodobnych stworzeń leżało bez ruchu spowitych śliską błoną. Mój żołądek gwałtownie zaprotestował przeciw tego typu atrakcjom wzrokowym. Wielkogłowe potworki, wyrosłe z mieszaniny aminokwasów, czekały spokojnie na lepsze jutro i prawdziwe kształty. Nawet Vornan sprawiał wrażenie lekko zszokowanego.

Lloyd Kolff mruknął coś w nieznanym mi języku: trzy nosowe, chrapliwe słowa. Jego głos niósł wielki ładunek cierpienia. Spojrzałem na niego z niepokojem: stał sztywno wyprostowany, jedną ręką trzymał się za pierś, a drugą machał nieporadnie w powietrzu. Przypominał baletmistrza, który usiłował wykonać niezwykle skomplikowaną figurę taneczną i zastygł w niedokończonym piruecie. Jego twarz nabrała fioletowej barwy — koloru porcelany z epoki Ming. Oczy miał szeroko rozwarte, spojrzenie pełne strachu. Stał tak przez nieskończenie długą chwilę. Później wydał gardłowy jęk i runął na kamienny stół, podrygując konwulsyjnie. Retorty i menzurki z donośnym łoskotem spadły na posadzkę. Kolff zawadził grubym ramieniem o niewielki szklany zbiornik i ze środka wyleciało kilkanaście śliskich jamochłonów. Zaczęły dygotać i podskakiwać u naszych stóp. Lloyd zsunął się powoli ze stołu i spoczął na podłodze, twarzą do sufitu. Olbrzymim wysiłkiem otworzył usta i wypowiedział powoli i wyraźnie jedno zdanie — piękne słowa na pożegnanie ze światem. Mówił w jakimś pradawnym języku, bo nikt z nas nie był później w stanie powtórzyć ani sylaby. Potem wyzionął ducha.

— Sprowadźcie aparaturę do podtrzymywania życia! — zawołała Aster. — Szybko!

Dwóch młodych asystentów wbiegło galopem, taszcząc ze sobą odpowiedni sprzęt. W tym czasie Kralick zdążył uklęknąć i próbował przeprowadzić sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Aster odsunęła go stanowczo na bok, kucnęła obok zwalistej, nieruchomej postaci i jednym szarpnięciem odsłoniła zapadniętą klatkę piersiową porosłą skudlonym włosiem. Skinęła ręką i jeden z asystentów podał elektrody. Przyłożyła je we właściwe miejsce i rozpoczęła reanimację. Drugi asystent wyciągnął kroplówkę i wbił Kolffowi igłę w gołe ramię. Wielkie ciało podrygiwało spazmatycznie, kiedy impulsy prądu i hormony toczyły zaciętą walkę o życie. Prawa ręka mężczyzny powędrowała parę cali do góry, dłoń zacisnęła się w pięść, a potem całe ramię z powrotem opadło na podłogę.

— Odruch galwaniczny — mruknęła Aster. — To koniec.

Ale nie zaprzestała walki. Komplet do podtrzymywania życia posiadał na wyposażeniu pełen zestaw najróżniejszych urządzeń, z których Aster postanowiła zrobić jak najlepszy użytek. Sztuczne płuca tłoczyły tlen, specjalne stymulatory cieplne zapobiegały zatorowi w mózgu, elektrody rytmicznie pobudzały serce. Ciało Kolffa niemal zniknęło pod górą sprzętu pierwszej pomocy.

Vornan uklęknął i zajrzał w wytrzeszczone oczy trupa. Obserwował z uwagą obwisłą skórę na jego twarzy. Ostrożnie dotknął zimnego policzka. Obejrzał z bliska aparaturę, która pompowała, uciskała i tłoczyła. Później wstał i spytał cicho.

— Przepraszam, co oni z nim teraz robią?

— Usiłują przywrócić do życia.

— Zatem Kolff jest martwy?

— Tak, jest martwy.

— Co mu się stało?

— Jego serce przestało bić. Wiesz, co to serce?

— Tak, tak.

— Jego serce było już zmęczone. Przestało bić. Aster próbuje je sztucznie pobudzić. Ale nic z tego nie będzie.

— Często zdarzają się takie rzeczy? To znaczy śmierć?

— Przynajmniej raz w życiu — odparłem z goryczą.

Nareszcie dotarł lekarz. Wyciągnął z torby parę skalpeli i zaczął nacinać klatkę piersiową.

— A jak wygląda śmierć u was? — spytałem.

— Nigdy nie przychodzi znienacka. Na pewno nie w taki sposób. Mało wiem na ten temat.

Vornan był, zdawało się, bardziej zafascynowany śmiercią niż nowym życiem, które rodziło się w tym samym pomieszczeniu. Lekarz pracował wytrwale. Kolff leżał jednak ciągłe bez ruchu, a my staliśmy dookoła niczym posągi. Tylko Aster opuściła nasz zaklęty krąg, aby pozbierać jamochłony, które podrygiwały nieporadnie na podłodze. Kilka sztuk było martwych — zginęły z braku wody albo pod nieostrożnymi stopami. Parę osobników przetrwało mimo wszystko. Wylądowały z powrotem w zbiorniku.

Po chwili długiej jak wieczność lekarz wstał i pokręcił głową.

Spojrzałem na Kralicka. W oczach miał łzy.

Piętnasty

Kolff został pochowany w Nowym Jorku z wszelkimi honorami przynależnymi wielkiej postaci świata nauki. Z uwagi na powagę chwili, przerwaliśmy na parę dni naszą wędrówkę po Ameryce. Vornan uczestniczył w pochówku razem z resztą komitetu — był niezwykle ciekaw naszych obyczajów pogrzebowych. Obecność znakomitego gościa podczas ceremonii nieomal stała się przyczyną poważnego zajścia. Szacowni naukowcy rozpychali się zapamiętale łokciami, aby podejść możliwie najbliżej, dotknąć ubrania przybysza z innego czasu. W pewnym momencie odniosłem nawet wrażenie, że lada chwila trumna ze zwłokami pójdzie zupełnie w zapomnienie i zostanie sponiewierana przez rozgorączkowany tłum. Wraz z Kolffem w mogile spoczęły trzy książki. Dwie z nich były pracami z zakresu lingwistyki, trzecia — przekładem „Nowego Objawienia” na język hebrajski. Zaskoczył mnie ten niecodzienny element uroczystości, ale Kralick wyjaśnił, że Kolff sam o to prosił przed śmiercią. Na cztery dni przed swoim końcem wręczył Helen zalakowaną kasetę z ostatnią wolą.

Gdy minął krótki z konieczności okres żałoby, ruszyliśmy dalej na zachód. To zadziwiające, jak szybko przeszliśmy do porządku dziennego po śmierci przyjaciela. Było nas teraz pięcioro, ale czas błyskawicznie zaciera pamięć i nie minęło nawet parę dni, a znów zostaliśmy pochłonięci przez rutynowe czynności. Nadeszły cieplejsze dni i ogólny nastrój uległ zasadniczej zmianie. Każdy chyba człowiek w kraju posiadał na własność egzemplarz „Nowego Objawienia”, tak więc kolejne wydania zalegały stosami półki księgarskie. Tłumy, które szły za Vornanem, co dzień stawały się liczniejsze. Pomniejsi prorocy mnożyli słowa, po swojemu interpretowali przesłanie. Wszystko to, co najważniejsze, samo ognisko zapalne miało swe miejsce w Kalifornii i Kralick zadbał starannie, aby szerokim łukiem omijać ten stan. Systematycznie rosnący w potęgę kult spędzał mu sen z powiek, tak samo jak każdemu z nas. Vornan natomiast sprawiał wrażenie zadowolonego z obecnej sytuacji. Czasami jednak nawet on nie potrafił ukryć lęku. Jak tamtego dnia, kiedy wylądował w porcie lotniczym, a na płycie czekał nieprzebrany tłum z czerwonymi książeczkami, lśniącymi w promieniach popołudniowego słońca. Odniosłem wrażenie, że wielkie zbiorowiska ludzkie wprawiają Vornana w zakłopotanie. Zazwyczaj jednak nasz gość okazywał ogromne zadowolenie z wszelkiego zamieszania wokół swojej osoby. Jedna z kalifornijskich gazet zaproponowała całkiem poważnie, aby Vornan startował w najbliższych wyborach do senatu. Widziałem, jak Kralick darł zapamiętale swój egzemplarz gazety.

— Jeśli ten brukowiec wpadnie Vornanowi do rąk, to możemy spodziewać się wszystkiego najgorszego — oznajmił ponuro.

Na całe szczęście obyło się bez dodatkowych problemów z fotelem senatorskim. Uświadomiliśmy sobie w porę, że Vornan i tak nie spełniał konstytucyjnie wymaganych warunków. Poważne wątpliwości wzbudziłaby na przykład kwestia obywatelstwa. Trybunał z pewnością zgłosiłby stanowczy sprzeciw wobec kandydatury Vornana, jako członka społeczności znanej pod nazwą Centrali. Chyba że nasz gość byłby w stanie dowieść, iż Centrala jest bezpośrednią spadkobierczynią spuścizny po Stanach Zjednoczonych, co wydawało się wielce wątpliwe.

Według naszego rozkładu jazdy, pod koniec maja Vornan miał odwiedzić świeżo wzniesiony kurort na Księżycu. Udało mi się jakoś wykpić z tej wyprawy. Nie miałem najmniejszej ochoty leżakować bezczynnie w tamtejszych pałacach tysiąca rozkoszy. Uważałem, że ten czas potrafię dużo lepiej spożytkować, załatwiając osobiste sprawy w Irvine, szczególnie że zbliżał się koniec semestru. Kralick jak zwykle kręcił nosem, mówił, że przecież dopiero co wróciłem z urlopu. Nie był jednak w stanie do niczego mnie zmusić i w końcu postawiłem na swoim. Zadecydowaliśmy, że komitet czterosobowy da sobie radę równie dobrze, co pięcioosobowy.

Ostatecznie jednak pojechało ich troje, nie licząc Vornana.

Fields zrezygnował w przeddzień odlotu. Można było się tego spodziewać zważywszy, iż już od paru tygodni mruczał coś pod nosem i trwał w jaskrawej opozycji do reszty zespołu. Fields jako psycholog uważnie śledził wszelkie kontakty Vornana z otoczeniem i musiał dojść do przykrych dla siebie wniosków. Zależnie od nastroju traktował Vornana jak oszusta bądź człowieka ze wszech miar prawdomównego i wysmażał odpowiednie raporty. Osobiście uważam, że wnioski, jakie Fields wyciągał ze swoich obserwacji, nie były wiele warte. Interpretacja poczynań Vornana w odniesieniu do ruchów wszechświata nie miała większego sensu. Milczałbym wszakże teraz dyskretnie, gdyby chociaż przez dwa kolejne tygodnie dostarczył tych samych konkluzji.

Rezygnacja nie była niestety podyktowana względami natury naukowej. Chodziło mianowicie o zwyczajną, męską zazdrość. I muszę przyznać, że o ile na ogół nie przepadałem za Fieldsem, to w tym konkretnym przypadku moja sympatia była po jego stronie.

Szło o Aster. Fields wciąż ponawiał beznadziejne ataki na tę twierdzę, co nas denerwowało, a jego doprowadzało do szaleństwa. Ona jednak nie czuła do niego nic — wszyscy to widzieli, nawet sam Fields. Ale bliskość kobiety wyczynia dziwne rzeczy z mężczyzną, więc nasz konkurent nie dawał za wygraną. Opłacił suto recepcjonistę w hotelu, aby jego pokój przylegał do apartamentu Aster i szukał sposobów wniknięcia do wewnątrz. Aster zaczęła odczuwać znudzenie i niechęć, czego nie manifestowała zresztą, jakby przystało na kobietę z krwi i kości. Pod wieloma względami była tworem sztucznym, podobnym do swoich anemonów. Bagatelizowała sentymentalne „echy-ochy” płonącego adoratora.

Zgodnie z tym, co usłyszałem od Helen, takie traktowanie wtrąciło Fieldsa w bezwład i przygnębienie. Wreszcie pewnego wieczora, gdy wszyscy siedzieli przy wspólnym stole, spytał Aster prosto z mostu i bez ogródek, czy ma ochotę spędzić dzisiejszą noc w jego sypialni. Odpowiedź brzmiała „nie”. Fields pozwolił sobie wówczas na parę kąśliwych uwag dotyczących narządów rozrodczych Aster, a konkretnie ich braku. Donośnym głosem oskarżył ją o oziębłość, perwersyjne upodobania oraz tym podobne przymioty. Wszystko, co powiedział, mogło być prawdą, z jednym zastrzeżeniem: Aster była istotnie straszną zołzą, ale mimo woli. Nie sądzę, aby czerpała przyjemność z jego cierpienia albo w jakikolwiek sposób prowokowała jego pożądanie. Najzwyczajniej w świecie nie pojmowała, czego się od niej oczekuje.

Tym razem jednak przypomniała sobie, że jest kobietą i zadała Fieldsowi cios najdotkliwszy z możliwych. Głośno, przy wszystkich, zaproponowała Vornanowi spędzenie nadchodzącej nocy u niej, w sypialni. Dała jasno do zrozumienia, że ma zamiar pójść na całość. Szkoda, że nie słyszałem tej rozmowy. Jeśli wierzyć Helen, Aster po raz pierwszy wyglądała jak prawdziwa kobieta: pałające oczy, zaciśnięte wargi, rumieńce na twarzy. Rzecz jasna, Vornan przystał na propozycję bez zastrzeżeń. Wyszli razem, Aster promienna niczym panna młoda w weselną noc. Pewnie tak właśnie się czuła.

Fields miał naprawdę dość. Trudno go zresztą winić. Aster dała mu ostatecznie kosza i szaleństwem byłoby żądać, aby on wciąż nalegał bardziej. Zawiadomił Kralicka, że rezygnuje z uczestnictwa w komitecie. Ten oczywiście zaczął apelować do poczucia patriotycznego obowiązku, wzywał do poświęceń w imię nauki i tak dalej — stek abstrakcji, które brzmią równie pusto dla wszystkich. Zbyteczne słowa przeszły obok. Jeszcze tej samej nocy Fields spakował swoje rzeczy i wyjechał. Jak twierdziła Helen, chciał oszczędzić sobie widoku szczęśliwych twarzy nazajutrz.

Kiedy tam ludzie przeżywali ciężkie chwile, ja siedziałem wygodnie w Irvine. Jak każdy zwyczajny obywatel, śledziłem rozwój wypadków na ekranie — kiedy tylko nie zapominałem uruchomić odbiornika. Te kilka miesięcy, jakie spędziłem z Vornanem, wydawały się teraz z perspektywy jeszcze bardziej odrealnione niż wtedy. Z dużym trudem przyszło mi zaakceptować fakt, że to wszystko nie było snem. Ale ja przecież nie śniłem. Vornan stąpał po Księżycu, a z nim Kralick, Helen, Heyman i Aster. Kolff leżał w grobie. Fields wrócił do Chicago. Zadzwonił do mnie pod koniec czerwca. Mówił, że pisze książkę o swoich doświadczeniach z Vornanem i chciał skonsultować ze mną parę szczegółów. Nie wspomniał ani słowem o motywach swojej rezygnacji.

Po godzinie zapomniałem o Fieldsie i jego książce. Usiłowałem również zapomnieć o Vornanie. Rzuciłem się w wir pracy, mocno zaniedbanej ostatnimi czasy, lecz nie znalazłem w niej ukojenia — widziałem bezsens, banalność, bezcelowość, tragiczną płytkość. Szwendałem się bez celu po laboratorium, przeglądałem taśmy ze starymi doświadczeniami, czasami postukałem chwilę na komputerze, ziewałem ukradkiem na spotkaniach z dyplomantami. Prezentowałem sobą zapewne żałosny widok: król Lear pośród cząstek elementarnych. Za stary, zbyt ograniczony i ślepy, aby pokonać własne wątpliwości. Wyczuwałem, że młodsi koledzy traktują mnie jak zgrzybiałego staruszka. Odnosiłem wrażenie, iż dźwigam na barkach przynajmniej osiemdziesiąt lat. Nikt nie wiedział, jak pokonać chaos, który ogarnął nasze badania. Inni członkowie zespołu również utknęli w ślepej uliczce. Różniło nas jedynie to, że oni wciąż mieli nadzieję, iż coś się ruszy, jeśli tylko nie zaprzestaniemy eksperymentów. Ja natomiast straciłem kompletnie zainteresowanie badaniami, a co gorsza również ich celem.

Oczywiście wszyscy byli bardzo ciekawi, co myślę na temat autentyzmu Vornana-19. Czy wiem już coś konkretnego odnośnie sposobów podróżowania w czasie? Czy wierzę w tę całą historię? Jakie są, według mnie, teoretyczne implikacje wizyty?

Nie znałem odpowiedzi — same pytania stały się nudne i jałowe. I tak minął miesiąc udawania, zastoju, bezwładu. Zapewne powinienem był rzucić to wszystko w diabły i odwiedzić Shirley i Jacka. Jednak ostatnia wizyta u starych przyjaciół wytrąciła mnie z równowagi, odsłoniła bowiem głębokie i nieoczekiwane wyrwy w ich związku. Nie chciałem tam wracać, bo przerażała mnie myśl, że utracę w ten sposób ostatnie miejsce schronienia. Nie mogłem również porzucić pracy, mimo jej beznadziejności i jałowości. Zostałem w Kalifornii. Niemalże codziennie wpadałem na kilka godzin do laboratorium. Sprawdzałem referaty moich studentów. Unikałem jak ognia ludzi z mediów, którzy koniecznie chcieli zalać mnie powodzią pytań na temat Vornana-19. Dużo spałem, czasami dwanaście godzin na dobę. Miałem nadzieję, że uda mi się w ten sposób przeczekać okres zastoju i chandry. Z uporem godnym miana obsesji czytałem stosy powieści, sztuk teatralnych, tomików poezji. Łatwo można uświadomić sobie stan mojego ducha, zważywszy, iż w ciągu pięciu kolejnych wieczorów przedarłem się samotnie przez Księgi Prorocze Blake’a. Nie uroniłem ani sylaby. Słowa nawiedzonego szaleńca kołatają mi pod czaszką jeszcze po dziś dzień, a minęło już pół roku. Przeczytałem również całego Prousta, sporo Dostojewskiego i kilka antologii pełnych koszmarów z epoki jakobinów — apokaliptyczna sztuka godna czasów Apokalipsy. Większość słów bledła jednak zaraz, gdy zdjąłem z nich swój rozpalony wzrok. Pozostały jedynie strzępy: Charlus, Swidrygajłow, księżniczka Malfi, Vindice, Swann. Mętne sny Blake’a: Enitharmon i Urizen, Los, Orc, majestatyczna Golgonooza:

Lecz i krew i rany, i potępieńcze krzyki, i skowyt bitewnych rogów, I serca rozpłatane szarym mieczem na ołtarzu światła, I wnętrzności skryte za kutym żelazem teraz rozlane po ziemi — wszystko na nic. Zawezwij uśmiech dyskretnego oszustwa zawezwij gorzkie łzy! Usłyszymy twe jęki pośród zgiełku trąb nim krawawy świt powróci znów.

Podczas tych dni obłąkańczej samotności i wewnętrznego rozdarcia niewiele uwagi poświęcałem dwom przeciwstawnym ruchom, które podzieliły świat między siebie. Jeden rósł w siłę, drugi tracił na znaczeniu. Apokaliptyści nie dawali za wygraną i wciąż urządzali marsze, wzniecali zamieszki, odprawiali orgie. Widziałem jednak w ich wysiłkach ten sam beznadziejny upór, który kazał konającemu Kolffowi zamachać ostatni raz ręką. Ich czas minął. Naprawdę niewielu już ludzi wierzyło, że pierwszego stycznia 2000 roku nadejdą dni zagłady. Vornan stąpał po Ziemi jako żywe zaprzeczenie ich idei. Ci, którzy mimo wszystko trwali przy swojej wizji Apokalipsy, byli po prostu osobami skrzywionymi psychicznie. Nieustanne orgie zniszczenia stały się dla nich sposobem na życie. Zniknęło całe podłoże teologiczne. Za bandą degeneratów podążali szaleni dewoci, którzy czekali z ogniem w oczach na Armageddon. Ci fanatycy tracili jednak z dnia na dzień grunt pod nogami. W lipcu, na niespełna pół roku przed zapowiadaną datą ostatecznej zagłady, dla niezależnych obserwatorów stało się jasne, że kult Apokalipsy wygaśnie śmiercią naturalną, nie doczekawszy nawet przepowiedzianego terminu końca ludzkości. Teraz już wiemy, że stało się inaczej. Gdy piszę te słowa, do momentu stwierdzenia definitywnej prawdy pozostaje zaledwie osiem dni, a apokaliptyści wciąż trzymają się nieźle. Jest wieczór Bożego Narodzenia. Teraz dopiero dociera do mnie świadomość, że obchodzę dziś rocznicę ważną również dla Vornana — rocznicę jego lądowania na rzymskim placu koło fontanny.

O ile w lipcu apokaliptyści sprawiali wrażenie dogorywających psów, o tyle drugi kult, bezimienny ruch czcicieli Vornana, wyraźnie wówczas nabierał rozpędu. Nie głosił żadnych haseł i nie wysuwał żądań. Jedyne o czym, jak się mogło zdawać, marzyli jego uczestnicy, było dotknąć ręki proroka i wykrzyczeć swoje uwielbienie. „Nowe Objawienie” było ich świętą księgą: chaotyczna, niespójna galeria wywiadów i relacji z konferencji prasowych udekorowana tu i ówdzie złotymi grudkami faktów, jakie przekazał Vornan. Udało mi się wyszukać jedynie dwa dogmaty ich wiary: życie na Ziemi to czysty przypadek, spowodowany przez niedbalstwo międzygwiezdnych podróżników; świat nie ulegnie zniszczeniu pierwszego stycznia. Zapewne tworzono już religie na wątlejszych fundamentach, ale jakoś nie mogę wskazać adekwatnych przykładów. Czciciele Vornana ściągali zawsze w pobliże swego charyzmatycznego, tajemniczego proroka. Wielu wyruszyło za nim na Księżyc i w bazie Kopernikus zaczęło być tłoczno — sytuacja doprawdy niespotykana ze względu na tamtejsze ceny. Reszta siedziała przed wielkimi ekranami ustawianymi na placach i z zapartym tchem śledziła relacje z Luny. Ja również włączałem czasami telewizor, aby oglądać doniesienia o tych masowych seansach.

Najbardziej martwiła mnie bezkształtność tego ruchu. Brakowało męskiej ręki. Vornan mógłby wyznaczyć jakiś kierunek, przydać kultowi impetu, wygłaszając jedynie kilka zdań zachęty. Mógł wezwać do świętej wojny, do przewrotu politycznego, do szaleństwa na ulicach, do abstynencji i miliony posłuchałyby w pokorze. On jednak nie zamierzał korzystać aż tak dalece z posiadanej władzy. Może nie zdawał sobie po prostu sprawy z potęgi, jaką skupił w swym ręku. Widziałem, jak jednym niewinnym gestem przemienił przyjęcie w krwawą jatkę. Co by się działo, gdyby przechwycił stery tego świata?

Siła nowej religii była zatrważająca, podobnie zresztą jak szybkość, z jaką rosła i nabierała rozmachu. Nieobecność Vornana nie miała przy tym najmniejszego znaczenia. Wywierał dostateczny wpływ nawet z tak olbrzymiej odległości — wpływ równie potężny i mimowolny, co moc Księżyca zniewalająca oceany. Był, jak głosił modny frazes, wszystkim dla wszystkich. Niektórzy kochali go za skrajny nihilizm, inni widzieli w nim z kolei symbol stabilności w rozkołysanym świecie. Podstawowym atutem Vornana była jego boskość. Boskość, ale nie w stylu Jahwe, Wotana czy surowego acz sprawiedliwego ojca. Raczej boskość przystojnego, dynamicznego Młodego Boga, wcielenia wiosny i światła, cudownego połączenia sił tworzenia i niszczenia. Był jak Apollo. Był jak Ozyrys. Był jak Baldur. Ale miał również coś z Lokiego. Wymykał się jednoznacznej interpretacji.

Wizytę na Księżycu przedłużano kilkakrotnie. Sądzę, że intencją Kralicka — czyli rządu — było utrzymywać Vornana możliwie jak najdłużej z dala od Ziemi, aby niebezpieczne emocje miały szansę ostygnąć. Pobyt w luksusowym kurorcie miał początkowo trwać maksymalnie do końca czerwca, tymczasem był środek lipca, a o powrocie nikt jakoś nie wspominał. Widziałem migawki, jak Vornan bierze kąpiele w basenach grawitacyjnych, ujeżdża na rakietowych nartach albo siedzi przy stole do gry. Zwróciłem uwagę, że często towarzyszy mu Aster, podejrzanie uśmiechnięta i ubrana zupełnie nie w swoim stylu. W tle czasami migali mi Helen i Heyman, kiepsko dobrana para, skazana na siebie mimo wzajemnej niechęci. Widziałem również jak na uboczu stoi Sandy Kralick — smutna, pogrążona w rozmyślaniach postać.

Pod koniec lipca dostałem wiadomość, że Vornan wraca na Ziemię i że znów będę potrzebny. Miałem stawić się za tydzień w porcie kosmicznym w San Francisco. Nazajutrz po tej depeszy otrzymałem egzemplarz wielce niesympatycznej broszury, której lektura z pewnością nie wpłynęła korzystnie na polepszenie humoru w ekipie Kralicka. Książeczka została oprawiona w czerwoną okładkę, na podobieństwo „Nowego Objawienia”. Tytuł tego dzieła brzmiał „Najnowsze Objawienie”, zaś autorem był nie kto inny, tylko Morton Fields. Swój, podpisany przez autora, egzemplarz otrzymałem w dowód sympatii i uznania. Nie minęło wiele czasu, a wyczerpano kolejne nakłady.

Przyczyną oszałamiającej popularności była nie tyle zawartość broszurki, co raczej chłonność rynku na wszelkie słowo pisane związane z osobą Vornana-19.

„Najnowsze Objawienie” było mało wybredną antologią wspomnień z wyprawy po Stanach. Fields wypluł z siebie całą frustrację, uderzając głównie w Aster. Nie wymieniał jej co prawda po imieniu — zapewne z obawy przed procesem o zniesławienie — lecz bez trudu można było samemu ustalić, o kogo chodzi. W komitecie były tylko dwie kobiety, a Helen McIlwain została już wcześniej przedstawiona z nazwiska. Zarysowany portret Aster Mikkelsen nijak nie przystawał do mojego obrazu Aster Mikkelsen. Fields nakreślił wizerunek naszego biochemika jako osoby niezwykle przebiegłej, wyrachowanej i ponad wszystko amoralnej. Według jego relacji, Aster oddawała się członkom naszego komitetu w imię doraźnych interesów, za sprawą swego nienasyconego apetytu przywiodła Kolffa do grobu, uprawiała z Vornanem najbardziej ohydne rodzaje miłości. Jednym z pomniejszych przestępstw, jakie popełniła ta straszna kobieta, było kuszenie i zwodzenie jedynego rzeczywiście prawego i oddanego sprawie członka naszej grupy. A imię jego brzmiało, rzecz jasna, Morton Fields. Tak pisał sam autor:

„Ta rozpustna i na wskroś zepsuta kobieta czerpała dziwną przyjemność z nieustannego zadręczania mnie i kuszenia do grzechu. Byłem łakomym kąskiem. Ponieważ od samego początku dałem jasno znać, że nią gardzę, ona postanowiła za wszelką cenę zaciągnąć mnie do łóżka. Gdy stanowczo odmówiłem, zapragnęła jeszcze goręcej dołożyć moją głowę do swej kolekcji skalpów. Jej prowokacje stały się bezwstydne, przybrały jawny wymiar i pewnego dnia musiałem ulec zmasowanemu atakowi. Wtedy oczywiście z wielkim hałasem okrzyknęła mnie Don Juanem, oczerniając i upokarzając w obecności innych…”

I tak dalej. Płaczliwy ton opanował równo wszystkie strony. Fields nie oszczędził zresztą nikogo. Helen McIlwain była trzpiotowatą, nieodpowiedzialną nastolatką w skórze dojrzałej kobiety. Kolff zyskał miano zgrzybiałego starca, któremu w głowie tylko biesiady, rozpusta i sprośne wierszyki. F. Richard Heyman został przedstawiony jako arogancki typek nie wylewający za kołnierz. (W tym konkretnym przypadku podzielam zdanie Fieldsa.) Kralick wyszedł na rządowego sługusa, który rozpaczliwie usiłuje dogodzić wszystkim na raz i jest skłonny pójść na każdy kompromis, byle tylko uniknąć kłopotów. Fields nie ukrywał stanowiska rządu w sprawie wizyty Vornana. Stwierdzał jasno, że prezydent zaakceptował bez szemrania wszystkie twierdzenia gościa, aby tym samym osłabić apokaliptystów. Była to oczywiście prawda, lecz nikt dotąd nie mówił o tym głośno, a już z pewnością nikt związany równie blisko z osobą Vornana co Fields. Na całe szczęście ten groźny zarzut został ukryty pod setkami słów poświęconych paranoidalnym stanom społecznego psyche i, jak sądzę, sedno oskarżenia umknęło większości czytelników.

Na takim tle moja osoba widniała w zaskakująco jasnych barwach. Zostałem przedstawiony jako powściągliwy, pobieżny i udawany filozof, który za wszelką cenę unika konfliktów. Nie ucieszyła mnie taka opinia, ale muszę przyznać, że było w niej ziarenko prawdy i poczułem się winny. Fields dotknął mojego czułego miejsca — braku zaangażowania w sprawy innych ludzi i zbyt wielkiej pobłażliwości w stosunku do otoczenia. W jego słowach nie było jadu. Fields nie postrzegał mnie jako głupca ani łajdaka, lecz postać najzupełniej neutralną o niewielkim znaczeniu. Niech tak zostanie.

Same tylko złośliwe ploteczki o towarzyszach wyprawy nie zapewniłyby książce dostatecznego paliwa, nie usprawiedliwiałyby również tak długiego wywodu, na jaki sobie pozwoliłem. Istota rzeczy spoczywała w „najnowszym objawieniu” — analizie osoby Vornana-19. Mimo całej szkicowości pogmatwania oraz mnóstwa sprzeczności, ta partia książki niosła dostateczny ładunek emocji, aby skutecznie przykuć uwagę czytelników. W ten oto sposób mała, niedorzeczna broszurka zyskała rozgłos, zupełnie nieproporcjonalny do swej prawdziwej wartości.

Fields poświęcił zaledwie kilka akapitów na sprawę autentyczności Vornana-19. W ciągu ostatniego półrocza przyjmował w tej kwestii przynajmniej tuzin różnych stanowisk i postanowił przedstawić je wszystkie w skrótowej formie. W ostatecznym efekcie stwierdzał z mocą, iż prawdopodobnie Vornan nie jest gościem z przyszłości, a jeśliby nawet był nim w istocie, to tym lepiej dla nas, a tak w ogóle to bez znaczenia. Nie liczy się prawda absolutna, ale wpływ Vornana na społeczeństwo roku 1999. W tym punkcie akurat Fields miał rację. Niezależnie od swej autentyczności, Vornan odcisnął na nas niezaprzeczalne piętno. Siła jego oddziaływania była faktem, nawet jeśli on sam istniał jedynie w naszej wyobraźni.

Fields uporał się z tym problemem za pomocą kilku mętnych ogólników i przeszedł do interpretowania kulturotwórczej roli Vornana. To bardzo proste, stwierdzał autor. Vornan jest bogiem, bóstwem i prorokiem w jednej osobie. Wszechpotężnym samopropagatorem, który uosabia wszystkie podświadome pragnienia ludzkości, spętanej luksusem, stresem, strachem. Jest bogiem, wykreowanym na potrzeby naszego czasu. Bogiem, który razi prądem z wszczepionych kondensatorów. Bogiem, który na podobieństwo Zeusa sypia ze śmiertelnikami. Bogiem łobuzem. Bogiem wykrętnym, nieuchwytnym, uległym, nieszczerym. Bogiem, który niczego nie obiecuje, wiele zaś wymaga. Należy pamiętać, że bardzo tutaj uprościłem i wyklarowałem myśli Fieldsa, usuwając ciemię wybujałego dogmatyzmu. Pozostawiłem jedynie sam szkielet teorii, z której założeniami zgadzam się w zupełności. Fieldsowi udało się bowiem niezwykle trafnie uchwycić sens i motywy naszej reakcji na obecność Vornana.

Fields nie twierdzi ani razu na kartach „Najnowszego Objawienia”, że Vornan jest bogiem w dosłownym tego słowa znaczeniu, nie wydaje też ostatecznego werdyktu w kwestii jego autentyzmu. Autora wyraźnie nie obchodzi, czy Vornan mówił od samego początku prawdę, nie upiera się również, że gość jest istotą ponadnaturalnego pochodzenia. Jedyne, co Fields mówi jasno i dobitnie — a osobiście podzielam jego zdanie w całej rozciągłości — sprowadza się do stwierdzenia: „sami zrobiliśmy z Vornana boga”. Potrzebowaliśmy bóstwa, które wprowadzi nas w nowe tysiąclecie, bo starzy bogowie utracili moc. A Vornan był akurat pod ręką. Fields poddaje analizie i ocenie ludzkość — Vornana pozostawia w spokoju.

Rzecz jasna, ludzkość w swej masie nie jest w stanie wychwycić tak subtelnej różnicy. Oto stoi na półce książka w czerwonej okładce, w której mowa podobno, że Vornan jest bogiem! Nieważne, że pełno tam bzdur, akademickich ploteczek, kompletnych nonsensów. Boskość Vornana została oficjalnie ogłoszona na kartach poważnej rozprawy naukowej! W końcu od stwierdzenia „Vornan jest swego rodzaju bóstwem” wiedzie bardzo krótka droga do zdania „Vornan jest Bogiem”. „Najnowsze Objawienie” zyskało rangę świętej księgi. Czyż nie napisano tam wielkimi literami; wielkimi, drukowanymi literami, że Vornan jest bogiem? Czy można zignorować takie słowa?

Dalej wszystko potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami. Mała czerwona książeczka została przetłumaczona na wszystkie języki świata. Stała się świętym dowodem rzeczowym w sprawie szaleństwa, jakie ogarnęło ludzkość. Wierni zyskali kolejny talizman, który mogli sobie powiesić na szyi. Natomiast Morton Fields został świętym Pawłem nowego kultu, agentem prasowym proroka. Chociaż Fields nigdy więcej już nie spotkał Vornana, nigdy nie wziął aktywnego udziału w uroczystościach na jego cześć, stał się poprzez swoją małą czerwoną książeczkę osobistością o wielkim znaczeniu dla ruchu, który obecnie wstrząsa światem. Moim zdaniem, prędzej czy później Morton Fields zostanie włączony w poczet świętych. Kiedy zaczną powstawać nowe żywoty świętych.

Czytając swój egzemplarz książki na początku sierpnia, zupełnie nie doceniłem znaczenia tego dzieła dla ludzkości. Szybko przerzucałem kolejne strony, z tym samym rodzajem zimnej fascynacji, jakiej doznaje człowiek, kiedy obraca wielki głaz, aby spojrzeć na białe, oślizłe robactwo pod spodem. Później odrzuciłem książkę na bok z niesmakiem i zapomniałem o niej zupełnie, do chwili gdy przesłanie treści nabrało szerokiego wymiaru.

O oznaczonej porze stawiłem się na lotnisku, aby powitać Vornana. Nie po raz pierwszy przekonałem się, że słusznie wyłożono kupę forsy na zapewnienie wszelkich środków ostrożności. Tłum wyjących ludzi wymachiwał czerwonymi książeczkami w stronę szarego nieba, a Vornan tym czasem spokojnie przeszedł podziemnym tunelem do sali odpraw.

Gorąco uścisnął moją dłoń.

— Leo, żałuj, że z nami nie pojechałeś — oznajmił na powitanie. — Czysta rozkosz. Ten kurort na Księżycu, to — można by rzec — pomnik waszych czasów. Co porabiałeś?

— Czytałem. Wypoczywałem. Trochę pisałem.

— Z jakim efektem?

— Z żadnym.

Vornan wyglądał jak zwykle zdrowo i rześko. Część jego woli życia przeszło na Aster. Stała u jego boku z oddaniem na twarzy. Zniknęła gdzieś szara, skryta, krystaliczna Aster, jaką pamiętałem. Jej miejsce zajęła ciepła, zmysłowa kobieta, w pełni świadoma swej duszy i powołania. Vornan dokonał tego cudu, przebudził śpiącą królewnę. Zajrzałem jej głęboko w oczy i w mrocznej otchłani zaświecił tajemniczy uśmiech. Helen McIlwain wyglądała natomiast staro — zmarszczki na twarzy, przerzedzone włosy, pochylona sylwetka. Po raz pierwszy dostrzegłem w niej kobietę w średnim wieku. Później odkryłem, co spowodowało tę nagłą przemianę: Helen czuła się pobita przez Aster. Przez długi czas uważała się za małżonkę Vornana, a teraz Aster zajęła jej miejsce. Również Heyman jakby osłabł. Germańska toporność, która tak mnie irytowała, zupełnie zniknęła. Niewiele mówił, przy powitaniu w ogóle milczał, sprawiał wrażenie zawieszonego w przestrzeni, otępiałego, skołowanego. Przypominał Lloyda Kolffa w ostatnim okresie. Długotrwałe wystawienie na wpływ Vornana najwyraźniej niosło ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Nawet Kralick, człowiek twardy i zdecydowany, wyglądał na krańcowo wyczerpanego. Kiedy podał mi rękę na powitanie, jego dłoń drżała. Jego palce się rozczapierzały — i musiał przez cały czas pamiętać o tym, by zacisnąć je w pięść.

Pozornie nasze spotkanie po miesiącach rozstania wypadło sympatycznie. Nie wspomniano ani słowem o złych chwilach, milczeniem pominięto również odejście Fieldsa. Kawalkada samochodów ruszyła w stronę centrum San Francisco. Na trasie przejazdu stali roześmiani ludzie, którzy od czasu do czasu blokowali ulice. Czuć było, że do miasta przybył ktoś bardzo ważny.

Wznowiliśmy przerwaną wyprawę.

Vornan zwiedził już najbardziej reprezentatywne zakątki Stanów Zjednoczonych i w dalszej części plan podróży przewidywał wizytę zagraniczną. Teoretycznie w tym momencie nasz rząd powinien przekazać pałeczkę odpowiedzialności następnemu państwu. To nie my, Amerykanie, roztaczaliśmy swe opiekuńcze skrzydła nad Vornanem, kiedy zwiedzał (i demoralizował) europejskie stolice. Teraz, skoro ruszył dalej na zachód, powinniśmy z ulgą zrzucić brzemię. Jednak odpowiedzialność posiada dziwną właściwość przylegania. Sandy Kralick był najlepszym na świecie fachowcem, jeśli chodzi o zapewnienie ochrony Vornanowi na czas podróży i został delegowany do pełnienia tej misji. Również Aster, Helen, Heyman i ja utknęliśmy na szalonej orbicie wokół Vornana. Nie miałem zamiaru oponować. Wolałem wyprawę w nieznane niż beznadziejne ślęczenie w laboratorium.

Ruszyliśmy zatem dalej w świat. Najpierw skierowaliśmy swe kroki do Meksyku. Zwiedziliśmy umarłe miasta Chichen Itza i Uksmal, stanęliśmy o północy pod piramidami Majów i przemknęliśmy ponad Mexico City, największą metropolią na tej półkuli. Vornan milczał przez cały czas. Ten nastrój powagi trwający od wiosny ciągle nie chciał go opuścić, mimo że mieliśmy już schyłek lata. Skończyły się słowne przykrości, złośliwe komentarze, nie spodziewaliśmy się już, że Vornan pokrzyżuje nasze plany. Jego poczynania można było z łatwością przewidzieć. Znużyło go nieustanne wyprowadzanie nas z równowagi. Ciekawe dlaczego? Może zachorował? Uśmiech wciąż miał zniewalający, ale brakowało w nim witalności — pozostała jedynie maska. Uczestniczył biernie w wyprawie dookoła świata i reagował mechanicznie na wszystko, co zobaczył. Kralick był wyraźnie zatroskany. Z dwojga złego wolał już Vornana-demona niż Vornana-automat. Gdzie podziała się dawna żywotność?

Spędzałem w towarzystwie Vornana mnóstwo czasu, a nasza wyprawa parła nieustępliwie na zachód: z Mexico City na Hawaje, a stamtąd do Tokio, Pekinu, Angory, Melbourne, na Taiti i Antarktydę. Nie porzucałem wciąż nadziei, że uda mi się wyciągnąć z niego jakieś informacje o doniosłym dla mnie znaczeniu. Tutaj spotkał mnie jednak zawód, dowiedziałem się za to, co leżało u podłoża jego chandry.

Stracił całkowicie zainteresowanie ludźmi dwudziestego stulecia.

Nudziliśmy go śmiertelnie. Nasze namiętności, nasze słabostki, nasze miasta, pomniki, jedzenie, spory i neurozy — wszystkiego już doświadczył. Smak naszej cywilizacji spowszedniał mu. Miał już dość, jak sam wyznał, ciągłej wędrówki po zakamarkach świata.

— Dlaczego w takim razie nie wrócisz do siebie? — spytałem.

— Jeszcze nie czas, Leo.

— Ale skoro tak się tutaj nudzisz…

— Mimo wszystko zostanę jeszcze trochę. Jestem w stanie znieść szarą codzienność, bo chcę zobaczyć, jak się rozwinie sytuacja.

— Jaka sytuacja?

— Sytuacja — odparł.

Powtórzyłem te słowa Kralickowi, który wzruszył tylko ramionami.

— Miejmy nadzieję, że nie potrwa długo to oczekiwanie na rozwój sytuacji. Nie on jeden ma dość tej włóczęgi.

Podróż nabrała zawrotnego tempa, jak gdyby Kralick pragnął możliwie najsaybciej obrzydzić Vornanowi dwudziesty wiek. Obrazy i dźwięki zlały się i wymieszały całkowicie. Z białych pustyń Antarktydy przeskoczyliśmy prosto w tropikalne lasy Cejlonu, przemierzyliśmy Indie i Bliski Wschód, chybotliwą łódeczką popłynęliśmy w górę Nilu, dotarliśmy do serca czarnej Afryki. Wszędzie, nawet w najdzikszych ostępach, gotowano nam gorące przyjęcie. Tysiące ludzi rzucało pracę, aby powitać boga. Mieliśmy już październik i „Najnowsze Objawienie” miało dość czasu, żeby zapaść w ludzką świadomość. Wszystkie przypuszczenia wysunięte przez Fieldsa traktowano jako pewnik. Oficjalnie nie powstał żaden Kościół Wyznawców Vornana, lecz zbiorowa histeria przybrała wyraźnie kształt ruchu religijnego.

Moje obawy, że Vornan zapragnie wykorzystać kult do swoich partykularnych interesów, okazały się bezpodstawne. Tłumy fanatyków nudziły go w równej mierze co laboratoria i instalacje nuklearne. Pozdrawiał rozgorączkowane rzesze uniesieniem dłoni, niczym Cezar. Nie umknęły jednak mej uwadze ledwie skrywane ziewnięcia i drżenie powiek.

— Czego ode mnie chcą ci ludzie? — spytał niemal płaczliwie.

— Oni pragną cię kochać — odparła Helen.

— Ale dlaczego? Czy wypełnia ich pustka?

— Kosmiczna pustka.

— Gdybyś wszedł pomiędzy nich, poczułbyś, co znaczy ludzka miłość — oznajmił cicho Heyman.

Vornan zadrżał cały.

— To byłoby niemądre. Mogliby zabić mnie nadmiarem miłości.

Przed oczyma stanął mi Vornan sprzed pół roku. Wszedł śmiało w oszalały tłum apokaliptystów. Nie okazał nawet cienia lęku w obliczu oszalałej tłuszczy. To prawda, że nosił wówczas maskę, ale ryzyko i tak było zawrotne. Powrócił obraz Vornana, otoczonego barykadą z nieprzytomnych ciał. Wówczas stał radosny pośród ogniska chaosu. Teraz lękał się tłumu wielbicieli. To był już inny Vornan — bardzo przezorny. Może nareszcie zrozumiał, jakie ogromne siły wywołał z otchłani i spoważniał. Zniknęła dawna beztroska.

Październik zastał nas w Johannesburgu. Zbieraliśmy siły, aby przebyć Atlantyk i rozpocząć wizytę w Ameryce Południowej. Tam już wszystko było gotowe na przyjęcie gościa. W Brazylii i Argentynie na zebrania modlitewne w intencji Vornana ściągały tysiące wiernych. Doszły nas również słuchy, że zaczęto wznosić świątynie, lecz nie znaliśmy szczegółów. Vornan, zamiast okazywać podniecenie, podszedł do mnie pewnego wieczoru i oznajmił:

— Chciałbym nieco odsapnąć, Leo.

— Mała drzemka?

— Nie. Mam już dość tłumów, zgiełku, ciągłego ruchu. Potrzebuję ciszy i spokoju.

— Lepiej porozmawiaj z Kralickiem.

— Najpierw muszę porozmawiać z tobą. Parę tygodni temu wspominałeś, że masz przyjaciół w jakimś cichym zakątku. Chodziło o kobietę i mężczyznę, starych znajomych. Wiesz, o kim mówię?

Wiedziałem doskonale. Kiedyś, przy jakiejś bzdurnej okazji, wspomniałem o Jacku i Shirley. Mówiłem, że uciekam pod ich przyjazny dach w chwilach zwątpienia i załamania. Liczyłem, że Vornan, niejako w rewanżu, opowie mi o swoich nawykach, przybliży stosunki panujące między ludźmi w świecie przyszłości. Nie przewidziałem jednak takiego obrotu sprawy.

— Oczywiście — wybąkałem z trudem. — Wiem, o kim mówisz.

— Może pojechalibyśmy tam we dwójkę, co Leo? Ty, ja i twoi przyjaciele, bez strażników, zgiełku, tłumu. Moglibyśmy zniknąć po cichutku, nikogo nie pytając o zgodę. Muszę nabrać energii. Ta podróż mocno nadwątliła moje siły. Chcę zasmakować waszej codzienności. Dotychczas widziałem jedynie zaplanowane widowiska i paradne pompy. Z prawdziwą przyjemnością usiadłbym na zwyczajnym krześle i porozmawiał w ciszy. Czy byłbyś w stanie to załatwić, Leo?

Milczałem, wytrącony z równowagi. Niespodziewane ciepło w głosie Vornana rozczuliło mnie niemal do łez. Zdałem sobie sprawę jednocześnie, że tym sposobem będziemy mieli okazję — Jack, Shirley i ja — dowiedzieć się mnóstwa bezcennych rzeczy o Vornanie i jego epoce. Sącząc drinki pod arizońskim niebem, może wyciągniemy z gościa informacje skryte dotychczas przed oczyma opinii publicznej. Wiedziałem, czego oczekujemy od Vornana, a zmylony jego dobrodusznością w ostatnich czasach nie wziąłem zupełnie pod uwagę jego oczekiwań. — Porozmawiam z przyjaciółmi — obiecałem. — A później z Kralickem. Zobaczymy, co się da zrobić.

Szesnasty

Kralick chodził z początku zmartwiony, bo starannie dopracowany plan podróży stanął pod znakiem zapytania. Nasz szef oznajmił, że Ameryka Południowa mogłaby poczuć się głęboko dotknięta, gdyby tamtejszą wizytę Vornana odłożono na później. Jednak pozytywne aspekty takiej decyzji były aż nazbyt widoczne. Vornan przecież z przyjemnością powitałby zmianę otoczenia, ucieczkę od tłumów i kamer. Sądzę, że sam Kralick również miał już ochotę trochę odsapnąć. W efekcie zaakceptował moją propozycję.

Natychmiast zadzwoniłem do Jacka i Shirley.

Miałem pewne opory i wahałem się, czy zrzucać im na kark Vornana, mimo że oboje marzyli o takiej okazji. Jack pragnął ponad wszystko omówić z Vornanem sprawę całkowitej przemiany energii, chociaż wiedziałem przecież, że niczego się nie dowie. Shirley natomiast… Shirley wyznała, że czuje fizyczny pociąg do mężczyzny z przyszłości. To właśnie z jej powodu zwlekałem z decyzją. W końcu jednak wytłumaczyłem sobie, że Shirley jest dorosła. A poza tym wiedziałem, że cokolwiek zajdzie między nią a Vornanem, zajdzie jedynie za pełnym przyzwoleniem i błogosławieństwem Jacka. Niepotrzebnie zawracam sobie głowę myślami o odpowiedzialności, zbeształem samego siebie.

Kiedy zakomunikowałem, co ich czeka, oboje sądzili, że stroję sobie puste żarty. Dużo czasu wymagało, aby przekonać Jacka i Shirley, iż Vornan naprawdę będzie gościem w ich domu. W końcu uwierzyli i spostrzegłem, jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenia.

— Kiedy macie zamiar przyjechać? — spytał Jack.

— Jutro, jeśli oczywiście można.

— Dlaczego nie? — odparła Shirley.

Szukałem na jej twarzy oznak podniecenia, ale znalazłem jedynie ślady zwykłej ciekawości.

— Dlaczego nie? — powtórzył Jack. — Ale powiedz mi jeszcze jedno: czy mamy oczekiwać hordy policjantów i dziennikarzy? To byłoby straszne.

— Nie — odparłem. — Miejsce naszego pobytu będzie utrzymywane w ścisłej tajemnicy. Mogę obiecać, że ludzie z mediów nie pojawią się w zasięgu wzroku. Podejrzewam, że drogi dojazdowe zostaną na wszelki wypadek obstawione, ale z pewnością żadni strażnicy nie będą pałętać się po werandzie. Osobiście tego dopilnuję.

— W porządku — powiedział Jack. — Przyjeżdżajcie.

Kralick przełożył wizytę w Ameryce Południowej i oświadczył na konferencji, iż Vornan ma zamiar spędzić kameralny urlop gdzieś w zacisznym zakątku. Dyskretnie rozpuściliśmy plotkę, że będzie gościł w prywatnej willi nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Nazajutrz, wczesnym rankiem po podniosłej uroczystości pożegnania, z lotniska w Johannesburgu wystartował samolot i obrał kurs na wyspę Mauritius. W ten sposób udało nam się zmylić czujność dziennikarzy. Nieco później tego samego dnia przesiedliśmy się z Vornanem na niewielki odrzutowiec i ruszyliśmy trasą przez Atlantyk. Ponowna przesiadka oczekiwała nas w Tampa, w Tuscon wylądowaliśmy wczesnym popołudniem. Samochód już na nas czekał. Kazałem rządowemu szoferowi pójść na piwo i osobiście zawiozłem Vornana do posiadłości moich przyjaciół. Wiedziałem, że Kralick rozpiął sieć bezpieczeństwa w promieniu pięćdziesięciu mil od domu. Wymogłem jednak obietnicę, że nikt z jego ludzi nie podejdzie bliżej, bez wyraźnego rozkazu z mojej strony. Będziemy mieli absolutny spokój.

Było cudowne, bezchmurne, jesienne popołudnie. Niebo tonęło w błękicie. Góry sprawiały wrażenie nienaturalnie bliskich. Gdy tak jechałem szeroką szosą, wysoko ponad naszymi głowami przelatywał od czasu do czasu złoty cień rządowego śmigłowca.

Państwo Bryantowie wyszli przed dom, aby nas powitać. Jack nałożył powyciąganą koszulę i spłowiałe dżinsy. Shirley ubrała skąpy opalacz i krótkie spodenki. Nie widziałem ich od wiosny, a rozmawialiśmy zaledwie kilka razy od tamtej pory. Z niepokojem spostrzegłem, że dziwne napięcie, jakie ogarnęło moich przyjaciół wiosną, nie zelżało, a wręcz przeciwnie — poczyniło postępy. Wyglądali bardzo nieporadnie, jak gdyby nie mogli uwierzyć, że to co się dzieje wokoło, jest w pełni rzeczywiste.

— To jest Vornan-19 — przedstawiłem gościa. — Jack Bryant i Shirley.

— Bardzo mi miło — oznajmił poważnie Vornan.

Nie wyciągnął ręki na powitanie, ale za to złożył głęboki ukłon, najpierw Jackowi, potem Shirley. Zapadło niezręczne milczenie. Staliśmy lustrując się wzajemnie, a w górze świeciło bezlitosne słońce. Gospodarze sprawiali wrażenie, jakby dopiero dzisiaj po raz pierwszy uwierzyli w istnienie Vornana. Przez cały czas traktowali go jak fantastyczną postać, teraz, niespodziewanie za sprawą czarów, przywołaną do życia. Jack zacisnął z całej siły usta i wciągnął policzki. Shirley, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z gościa, kołysała się lekko na bosych stopach. Vornan natomiast, jak zwykle zadowolony i pewien siebie, stał spokojnie i z uprzejmym zainteresowaniem obserwował otoczenie oraz obecnych.

— Chodźcie, pokażę wam pokoje — wymamrotała Shirley.

Podniosłem bagaże: swoją torbę i walizkę Vornana. Ja zabrałem tylko najpotrzebniejsze rzeczy, to znaczy kilka zmian bielizny. Za to kufer gościa ważył chyba tonę. Przybył do naszego świata nagi jak niemowlę, ale podczas podróży zebrał niezłą kolekcję przeróżnego dobra: ubrania, bibeloty, przypadkowe śmieci. Zataszczyłem to wszystko do domu. Shirley przydzieliła Vornanowi pokój, który sam zazwyczaj zajmowałem. Mnie natomiast przypadło w udziale pomieszczenie gospodarcze przyległe do werandy pospiesznie zaadaptowane do celów sypialnianych. Nie wypadało protestować. Postawiłem wielką walizę na ziemi i wyszedłem, gdy Shirley zaczęła wyjaśniać Vornanowi zasady funkcjonowania niektórych urządzeń codziennego użytku. Jack pokazał mi moje mieszkanko.

— Musisz w każdej chwili być gotów na nasz wyjazd, Jack — ostrzegłem. — Z drugiej strony, jeśli towarzystwo Vornana zacznie ci w pewnym momencie ciążyć, powiedz tylko słowo. Nie chciałbym, abyś miał przez nas jakieś nieprzyjemności.

— O nic się nie bój. Czuję, że to będą udane wakacje.

— Oby. Ale czeka nas również trochę pracy. Jack uśmiechnął się domyślnie.

— Będę miał okazję zamienić z nim parę słów?

— Jasne.

— Wiesz, o co mi chodzi.

— Tak. Pytaj o co chcesz. Cóż nam pozostanie poza rozmową? Niewiele jednak się dowiesz.

— Mogę przynajmniej spróbować — stwierdził, a potem dodał ściszonym głosem: — Jest niższy niż sądziłem, ale robi wrażenie. Duże wrażenie. Ma naturalny dar przewodzenia innym, czujesz?

— Napoleon też nie był wielkoludem — przypomniałem. — Tak samo Hitler.

— Czy Vornan wie, z kim go porównujesz?

— Historia starożytna nie należy akurat do jego najmocniejszych stron — odparłem i obaj wybuchnęliśmy śmiechem.

Chwilę później spotkałem Shirley w salonie. Musiała dopiero co wyjść od Vornana. Chyba nie spodziewała się mnie tutaj zastać. Nie dostrzegłem bowiem na jej twarzy maski obojętności, którą zazwyczaj przybierała w obecności obcych. Oczy, nozdrza, wargi zdradzały szamotaninę emocji, wewnętrzny konflikt. Może Vornan próbował już jakichś śmielszych ruchów podczas ich pięciominutowej samotności. Bo to, co spostrzegłem na twarzy Shirley, miało z pewnością podłoże czysto erotyczne — fala namiętności, która zarysowała gładką dotąd taflę. Kiedy poczuła na sobie mój wzrok, natychmiast przybrała starą maskę.

Uśmiechnęła się nerwowo.

— Zaczął rozpakowywać walizkę — oświadczyła. — Chyba go polubię, Leo. Widzisz, myślałam, że Vornan jest zimny i nieprzystępny jak robot. A tymczasem zwraca się do mnie bardzo uprzejmie, prawdziwy dżentelmen na swój sposób.

— Tak, potrafi być czarujący.

Na jej policzkach dostrzegłem nieregularne plamy rumieńców.

— Myślisz, że źle zrobiliśmy zapraszając was w odwiedziny?

— Dlaczego miałbym tak uważać? Oblizała wargi.

— Nieważne, co ma się stać. I tak się stanie. On jest piękny, Leo. I pociągający.

— Boisz się, że nie powstrzymasz swych namiętności?

— Boję się, że skrzywdzę Jacka.

— Nie rób więc nic wbrew jego woli — poradziłem, czując się jak stary, dobry wujaszek. — To bardzo proste. Nie daj się ponieść emocjom.

— A jeśli wszystko zawiedzie, Leo. Kiedy byliśmy sami w tym pokoju… Vornan patrzył na mnie tak łakomie…

— On patrzy w ten sposób na wszystkie piękne kobiety. Ale przecież wiesz, jak się mówi „nie”.

— Nie jestem tylko pewna, czy będę miała ochotę odmówić. Wzruszyłem ramionami.

— Mam zadzwonić do Kralicka i powiedzieć, że kończymy wizytę?

— Nie!

— W takim razie musisz zostać własną przyzwoitką. Jesteś dorosła, Shirley. Powinnaś panować nad sobą i nie wchodzić do łóżka gościom twojego męża. Jak dotąd nie miałaś z tym większych problemów.

Zadrżała słysząc moje ostatnie słowa. Mimo mocnego makijażu spostrzegłem, że jej twarz znów nabrała rumieńców. Patrzyła wzrokiem, jakby po raz pierwszy ujrzała mnie wyraźnie. Przekląłem własną głupotę. Jednym słowem pogrążyłem dziesięcioletnią przyjaźń. Ale chwila przykrego milczenia minęła szybko. Shirley rozluźniła mięśnie twarzy, co ją musiało kosztować wiele wysiłku.

— Masz rację, Leo. Nie będę z tym miała żadnych problemów — odparła cicho.

Wieczór minął zaskakująco spokojnie. Shirley przygotowała wspaniałą kolację, a Vornan nie szczędził pochwał. Jak sam stwierdził, był to pierwszy posiłek, jaki miał okazję zjeść w prywatnym domu, a strawa smakowała wyśmienicie. Kiedy zaczęło świtać, poszliśmy na spacer. Jack szedł obok Vornana, ja pod rękę z Shirley. W pewnej chwili spod naszych stóp wyskoczył szczur i wielkimi susami popędził w głąb pustyni. Widzieliśmy także mysikróliki i małe jaszczurki. Vornan wciąż nie potrafił zrozumieć, jak zwierzęta mogą żyć na wolności. Później wróciliśmy do domu. Siedzieliśmy sącząc drinki i miło gawędziliśmy jak czwórka starych przyjaciół. Wydawało się, że Vornan doskonale czuje się w naszym gronie. Zacząłem powoli nabierać przekonania, że niepotrzebnie martwiłem się na wyrost.

Zwodniczy spokój trwał przez kilka następnych dni. Wstawaliśmy późno, chodziliśmy po pustyni wystawieni na osiemdziesięciostopniowy upał, rozmawialiśmy, jedliśmy wspólne posiłki, obserwowaliśmy gwiazdy. Vornan był opanowany, nawet ostrożny. Mówił zaskakująco dużo o swojej epoce. Patrząc w niebo próbował odnaleźć znajome konstelacje, ale bez skutku. Opowiadał o zwyczajach biesiadnych swojej epoki, o tym jakim to zuchwalstwem u nich byłoby siedzenie z gospodarzami przy wspólnym stole. Mówił też o dziesięciu miesiącach pobytu pośród nas. Jak podróżnik, który dobija już do kresu swej wędrówki i zaczyna wspominać najlepsze chwile.

Pilnowaliśmy, aby nie oglądać przypadkiem serwisów informacyjnych, kiedy w pobliżu kręcił się Vornan. Nie chciałem, aby wiedział, że w Ameryce Południowej wybuchły zamieszki na wieść o przesunięciu jego wizyty. Świat ogarnęła histeria, ludzie podążali za Vornanem oczekując jednoznacznego rozwiązania wszystkich zagadek wszechświata. W poprzednich wystąpieniach Vornan rozpalił ognik nadziei, że kiedyś dostarczy odpowiedzi i to wystarczyło. Nieważne, że jak dotąd sprowokował jedynie pytania. Dobrze się stało przynajmniej, iż Vornan gościł teraz u Bryantów, gdyż dzięki temu nie mógł, choćby mimowolnie, sterować tym całym szaleństwem.

Rankiem czwartego dnia słońce poraziło mnie jaskrawym światłem. Rozjaśniłem szyby w oknach i spostrzegłem, że Vornan leży już na tarasie. Był zupełnie nagi i opalał się na słońcu. Zastukałem w szybę. Uniósł wzrok i posłał mi promienny uśmiech. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, on właśnie wstawał z piankowej leżanki. Jego szczupłe, zgrabne ciało przypominało wyglądem skorupę plastykowego manekina. Skórę miał idealnie gładką, bez najmniejszego nawet śladu owłosienia. Nie był muskularny, nie wyglądał też cherlawo. Sprawiał wrażenie człowieka pełnego siły a jednocześnie delikatnego. Jego męskość nie podlegała dyskusji.

— Mamy cudowną pogodę, Leo — zawołał. — Zdejmuj ciuchy.

Zwlekałem z decyzją. Nie opowiadałem Vornanowi o swobodzie panującej w tym domu, gospodarze również milczeli w tej kwestii. Ale dla Vornana nagość nie stanowiła tabu. Teraz, kiedy gość zrobił pierwszy krok, Shirley nie pozostała długo w tyle. Wyszła na taras, spostrzegła nagiego Vornana i mnie w piżamie.

— Tak, o to chodziło — powiedziała z uśmiechem. — Chciałam już wczoraj zaproponować coś podobnego. My tutaj nie wstydzimy się własnych ciał.

Po tej deklaracji pani domu zrzuciła strzęp materiału, który okrywał jej postać i wyciągnęła się na leżaku. Vornan obserwował z bardzo nikłym zainteresowaniem zgrabne, doskonale zbudowane ciało Shirley. Owszem, widziałem w jego oczach ciekawość — ciekawość badacza. Gdzieś zniknął wygłodniały Vornan, jakiego znałem. Za to Shirley zdradzała wewnętrzny niepokój. Aż po szyję zalała ją fala purpury. Jej ruchy nabrały niezwykłej gwałtowności. Błądziła przez chwilę wzrokiem po nagich udach Vornana, a potem szybko zamknęła oczy. Jej sutki wyraźnie stwardniały. Przekulnęła się na brzuch, aby zamaskować podniecenie, ale zdążyłem dostrzec, co się święci. Dotąd nasza nagość była niewinna. Teraz nabrała odcienia grzechu.

Chwilę później pojawił się Jack. Błyskawicznie ocenił sytuację. Shirley leży na brzuchu z napiętymi pośladkami. Vornan drzemie. Ja nerwowo przemierzam taras.

— Piękna dzisiaj pogoda — powiedział trochę zbyt entuzjastycznie. Miał na sobie krótkie spodenki i nie zamierzał ich ściągać. — Przygotować obiad, Shirl?

Vornan i Shirley chodzili przez cały dzień nago. Pani domu pragnęła za wszelką cenę osiągnąć ten sam stan bliskiej zażyłości, jaki towarzyszył każdorazowo moim wizytom. Kiedy minęły pierwsze chwile skrępowania, zaczęła z większą naturalnością odnajdywać się w sytuacji. Co najdziwniejsze, Vornan nie okazywał najmniejszego zainteresowania jej ciałem. Zauważyłem to dużo wcześniej niż sama Shirley. Cała kokieteria, zmysłowe ruchy talii, podrygiwanie kształtnych piersi nie robiły na nim żadnego wrażenia. Nie powinno to zbytnio dziwić, skoro Vornan pochodził ze świata, w którym nagość traktowano jako rzecz najzupełniej zwyczajną. Jednak mimo wszystko, jego oziębłość w stosunku do Shirley budziła spore wątpliwości, wziąwszy pod uwagę apetyt sprzed kilku miesięcy.

Dołączyłem do grona nudystów. Dlaczego nie? Chodzenie bez odzieży było wygodne i na czasie. Nie czułem się jednak swobodnie. Poprzednio wspólne kąpiele słoneczne z Shirley nie wywoływały u mnie niezdrowych emocji. Teraz w mojej głowie panował zamęt i musiałem skupić całą siłę woli, aby zachować zewnętrzny spokój.

Jack również zaczął się dziwnie zachowywać. Nagość była dla niego rzeczą zupełnie naturalną, a jednak chodził ubrany przez cały dzień. Widziałem w jego zachowaniu wyraźną ostentację. Pracował w ogrodzie zapięty pod szyję; podlewał, wyrywał chwasty, a po jego ciele spływał perlisty pot. Shirley spytała w końcu, skąd ta nagła wstydliwość.

— Nie wiem, o co ci chodzi — odparł cicho, ale spodenek nie ściągnął.

— Mam nadzieje, że to nie przeze mnie — oznajmił nagle Vornan.

Jack wybuchnął śmiechem. Odpiął guzik, zsunął spodnie i szybko wrócił do pracy. Później chodził już nago, ale wyczuwałem, że nie sprawia mu to tej przyjemności, co dawniej.

Jack zdradzał wyraźne objawy urzeczenia osobą Vornana. Rozmawiali całymi godzinami, leniwie sącząc drinki. Vornan siedział zamyślony, od czasu do czasu rzucał jakieś słowo. Za to Jack gadał za czterech. Przysłuchiwałem się tym dyskusjom z niewielkim zainteresowaniem. Rozmawiali o polityce, podróżach, przemianie form energii i wielu innych rzeczach. Każda konwersacja szybko przemieniała się w monolog. Zastanawiało mnie, dlaczego Vornan okazuje tyle cierpliwości, ale swoją drogą, cóż mu pozostawało poza rozmową. Po jakimś czasie nabrałem rezerwy i po prostu leżałem, odpoczywając na słońcu. Dopiero teraz odczułem zmęczenie w całej pełni. Ten rok był dla mnie niesamowicie wyczerpujący. Drzemałem, leniuchowałem wyciągnięty pod jasnym niebem. Sączyłem schłodzone drinki. I pozostawiłem mych najdroższych przyjaciół w biedzie, nie okazując najmniejszego zainteresowania dalszym rozwojem wypadków. Mimo wszystko widziałem narastające w Shirley rozgoryczenie. Czuła się ignorowana i odtrącona. Potrafiłem zrozumieć jej sytuację. Marzyła o Vornanie. A on, który podbił tuziny kobiet, traktował ją z lodowatym szacunkiem. Poniewczasie akceptując mieszczańską moralność, Vornan nie chciał brać udziału w manewrach i podchodach. Zachowywał stosowną dozę taktu. Czyżby ktoś go oświecił, że to nieładnie uwodzić żonę gospodarza? Przyzwoitość nigdy dotąd nie było rzeczą, która spędzała Vornanowi sen z powiek. Zaskakujący popis wstrzemięźliwości mogłem przypisać jedynie wrodzonej przekorze Vornana. Wziąłby każdą kobietę do łóżka bez zbytecznych ceregieli, ale teraz bawiło go psucie szyków Shirley, ponieważ była piękna, naga i osiągalna. Znów powrócił dawny Vornan — diaboliczny i przekorny.

Ta sytuacja doprowadzała Shirley niemal do rozpaczy. Jej bezowocne wysiłki nie mogły ujść mojej uwadze. Widziałem, jak specjalnie przechodzi obok Vornana, aby przygnieść jego plecy swymi jędrnymi piersiami. Widziałem, jak bezwstydnie kusi go wzrokiem. Widziałem, jak przeciąga się w pozach, których przecież unikała w przeszłości. Nie przyniosło to jednak spodziewanych rezultatów. Może gdyby wtargnęła siłą do sypialni Vornana i skoczyła na niego z wyciągniętymi ramionami, dostałaby to, czego chciała. Duma jednak nie pozwalała jej posunąć się aż tak daleko. Rosła frustracja, a wraz z nią przyszło zniechęcenie i grubiańskie zachowanie. Powrócił wstrętny, piskliwy chichot. Shirley robiła nieustannie zjadliwe uwagi. To coś rozlewała, to upuszczała. Ze smutkiem obserwowałem jej zachowanie w stosunku do mnie i nie tylko. Przecież okazywałem Shirley szacunek nie tylko przez ostatnie kilka dni, lecz od wielu lat. Opierałem się pokusie, odmawiałem sobie zakazanej przyjemności. Nigdy nie ofiarowywała się mi w tak ewidentny sposób, jak teraz Vornanowi. Nie podobał mi się jej obecny obraz i nie bawiła mnie też ironia losu.

Jack był całkowicie nieświadomy udręki, jaką przeżywała jego małżonka. Fascynacja osobą Vornana powodowała, że nie dostrzegał tego, co się działo wokół. W swoim odosobnieniu Jack nie miał wielkich szans pozyskania nowych przyjaciół. Rzadko też miewał okazję, aby podtrzymywać stare znajomości. Polubił Vornana dokładnie tak samo, jak samotny chłopiec polubiłby jakiegoś osobliwego, nieznanego przybysza w swoim sąsiedztwie. Wybrałem to porównanie celowo. Było bowiem coś młodzieńczego, a nawet dziecinnego w oddaniu, jakie Jack okazywał Vornanowi. Opowiadał bez końca. Szkicował swoją sylwetkę na tle akademickiej kariery, wyjaśniał przyczyny swego odejścia z uczelni. Zabrał Vornana nawet do swojego warsztatu, gdzie nigdy nie miałem wstępu. Pokazał gościowi tajemniczy manuskrypt. Dla Jacka nie miało znaczenia, jak bardzo intymne poruszał tematy — mówił bez skrępowania niczym dziecko, które wyciąga na pokaz swoją najcenniejszą zabawkę. Zjednywał dla siebie Vornana kosztem wielkich wyrzeczeń. Wydawało mi się, że chce go traktować jak prawdziwego kumpla. Ja, który zawsze uważałem Vornana za człowieka całkowicie obcego naszej kulturze; ja, który uwierzyłem w jego opowieść, głównie za sprawą dziwnego lęku, jaki wywoływał w mojej duszy, z wielkim niepokojem i fascynacją obserwowałem, jak bardzo Jack jest mu uległy. Vornan sprawiał wrażenie mile połechtanego. Czasami znikali w pracowni na kilka godzin. Mówiłem sobie, że Jack wszystko to uknuł, aby wyciągnąć od Vornana informacje, na których mu zależało. Całkiem sprytnie to sobie Jack wymyślił, nie ma co, myślałem. Omota go najpierw, a potem wydobędzie zeznania.

Jack nie wydobył z Vornana żadnych informacji. A ja do samego końca pozostawałem ślepy.

Jak mogłem niczego nie widzieć? Tego wyrazu twarzy pełnego dezorientacji i sennego zakłopotania, jaki często gościł na obliczu Jacka? Chwil, kiedy odwracał wzrok i umykał przed spojrzeniem Shirley? Płonących policzków? Nawet gdy widziałem, jak Vornan kładzie władczo rękę na obnażonym ramieniu Jacka — ciągle pozostawałem ślepy.

W tamtych dniach spędzaliśmy z Shirley więcej czasu razem, niż podczas którejkolwiek z poprzednich wizyt, gdyż Vornan i Jack nieustannie gdzieś razem znikali. Nie wykorzystywałem okazji. Rozmawialiśmy mało, leżeliśmy raczej ramię przy ramieniu, wyciągnięci na słońcu. Shirley wydawała się taka spięta i chmurna, że nie miałem pojęcia o czym z nią rozmawiać. Siedziałem więc cicho. Arizonę nawiedziła fala jesiennych upałów. Ciepły front atmosferyczny nadciągnął z Meksyku i pozbawił nas zupełnie energii. Naga skóra Shirley błyszczała w słońcu niczym prawdziwy brąz. Powoli spływało na mnie zmęczenie. Kilka razy miałem wrażenie, że Shirley chce coś powiedzieć, ale słowa grzęzły jej w gardle. Gmach napięcia rósł w oczach i nabierał monstrualnych kształtów. Podświadomie czułem, że w powietrzu wiszą kłopoty, tak jak nadchodząca burza. Nie widziałem jednak zupełnie w czym rzecz. Leżałem spowity w kokon słonecznego blasku i raczej niejasno wyczuwałem odgłosy nadchodzącego kataklizmu. Aż do samego końca nie pojmowałem grozy sytuacji.

A stało się to wszystko dwunastego dnia naszej wizyty. Był ostatni dzień października, ale na zewnątrz trwały niezwykłe o tej porze upały. W południe słońce przypominało płonące oko, którego ogniste spojrzenie zmuszało do ucieczki pod dach. Przeprosiłem Shirley — Jack i Vornan znów gdzieś razem zniknęli — i poszedłem do siebie. Gdy stanąłem przy oknie i chciałem zaciemnić szyby, mój wzrok spoczął na Shirley, która leżała w odrętwieniu na słońcu: przymknięte powieki, podkurczone nogi, pierś falująca z wolna, słodko połyskująca skóra. Wydawała mi się wówczas uosobieniem spokoju, piękną kobietą, drzemiącą w południowym słońcu. I wtedy dostrzegłem zaciśniętą pięść — nadgarstek drżał z wysiłku, pulsowały mięśnie całego ramienia. Zrozumiałem, że jej niedbała poza była jedynie kamuflażem utrzymywanym całą siłą woli.

Zaciemniłem pokój i ległem na łóżku. Wewnątrz panował przyjemny chłód, oddychałem orzeźwiającym powietrzem. Bardzo możliwe, że usnąłem. Otworzyłem oczy dopiero, kiedy usłyszałem kroki pod moimi drzwiami. Usiadłem.

Do środka wpadła Shirley. Twarz miała dziką, oczy wytrzeszczone i pełne odrazy, usta wykrzywione, gwałtownie łapała oddech. Jej twarz nabrała koloru purpury. Niezwykle wyraźnie widziałem kropelki potu spływające po nagiej skórze.

— Leo! — wyszeptała ochrypłym, zdławionym głosem. — O Boże, Leo!

— Co z tobą? Co się stało?

Chwiejnym krokiem ruszyła naprzód i opadła kolanami na mój materac. Była w szoku. Poruszała ustami, ale nie potrafiła wykrztusić więcej ani słowa.

— Na miłość boską, Shirely!

— Tak — wymamrotała. — Tak, Jack… Vornan… och Leo. Miałam rację! Nie chciałam wierzyć, ale jednak. Widziałam ich! Widziałam!

— O czym ty u diabła mówisz?

— Była pora lunchu — powiedziała, chrapliwie łapiąc oddech. — Obudziłam się i poszłam ich szukać. Sądziłam, że jak zwykle siedzą w pracowni Jacka. Nie odpowiadali, kiedy zapukałam, pchnęłam więc drzwi i wtedy zobaczyłam, dlaczego nie reagowali. Byli zajęci. Sobą. Sobą. Kotłowanina nóg i ramion. Widziałam. Stałam tak, patrząc może pół minuty. Och, Leo, Leo!

Jej głos wezbrał aż do przeszywającego krzyku. Miotała się w rozpaczy i zanosiła szlochem. Chwyciłem ją, zanim runęła na twarz. Ciężkie półkule jej piersi języczkami ognia uderzyły w moją chłodną skórę. Oczami wyobraźni ujrzałem scenę z jej opowieści. Teraz dopiero dotarła do mnie oczywistość sytuacji i przekląłem własną ślepotę, bezczelność Vornana i naiwność Jacka. Chciałem walić głową w mur, kiedy przed oczyma stanął mi obraz Vornan, który owija się wokół mojego przyjaciela niczym jakiś olbrzymi, drapieżny bezkręgowiec. Później nie było już czasu na dalsze rozmyślania. Tuliłem Shirley w ramionach: roztrzęsioną, bezbronną, lepką od potu i zapłakaną. Pocieszałem ją, jak mogłem. Przylgnęła do mnie całym ciałem, szukając stałego lądu na rozhukanym żywiole świata. Uścisk pocieszenia szybko jednak przemienił się w coś dużo bardziej intymnego. Nie potrafiłem opanować emocji, a ona przyjęła moją inicjatywę z ulgą. Nareszcie złączeni opadliśmy na posłanie.

Siedemnasty

Jakiś czas potem Kralick zabrał nas stamtąd. Milczałem jak zaklęty. Powiedziałem jedynie, że musieliśmy opuścić gościnny dom. Obyło się bez pożegnań. Ubraliśmy coś na siebie, spakowaliśmy rzeczy i pojechaliśmy do Tuscon, gdzie przejęli nas ludzie Kralicka.

Patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak panicznie wyglądała nasza ucieczka. Możliwe, że powinienem był zostać i pomóc przyjaciołom w odbudowaniu utraconego spokoju. Ale w tym szalonym momencie czułem, że muszę uciekać. Poczucie winy było nazbyt przytłaczające, pajęczyna wstydu za bardzo lepka. To, co zaszło między Vornanem i Jackiem, i czego dopuściłem się z Shirley, było nieodwracalne. Bezpowrotny krok w katastroficzną plątaninę, w dodatku świadomość tego, co nie zaistniało pomiędzy Vornanem a Shirley. To ja wszystko popsułem. W krytycznym momencie utraciłem moralną przewagę, jaką mógłbym posiadać, gdybym nie poddał się nastrojowi chwili i opanował emocje. To ja byłem winien, odpowiedzialność spadała na moją głowę.

Pewnie już nigdy więcej nie zobaczę moich przyjaciół.

Zbyt wiele wiem o ich wstydliwej tajemnicy i jak człowiek, który natknął się przypadkowo na stosik pożółkłych listów będących własnością kogoś bliskiego, czuję, że moja niechciana wiedza jest tylko ciężarem i coraz bardziej oddala mnie od Jacka i Shirley. To się musi zmienić. Teraz, dwa miesiące później, widzę całe to zajście w trochę innym świetle. Wszyscy troje zachowaliśmy się jednakowo paskudnie. Niczym marionetki skakaliśmy na każde zawołanie Vornana. To, że znaliśmy nasze słabości, powinno było trzymać nas razem. Sam nie wiem. Jedno jest tylko pewne: wszystko, co kiedykolwiek łączyło Shirley i Jacka, leży teraz w gruzach i żadna ze stron nie podejmie się prób odbudowy.

Ciągle mam tamtą scenę przed oczami. Shirley z wypiekami na twarzy, oszołomiona, w przypływie pasji, oczy przymknięte, usta szeroko rozwarte. Shirley, która z grymasem obrzydzenia pada gwałtownie na podłogę i czołga się mozolnie niczym zranione zwierzę. Jack, który wychodzi z warsztatu, oszołomiony i blady, jakby właśnie padł ofiarą gwałtu. Stąpa ostrożnie przez odrealniony świat. I Vornan, który sprawia wrażenie szczęśliwego, pełnego dobrej myśli, zadowolonego z własnego dzieła. Spogląda przychylnym okiem na to, co właśnie zaszło między mną i Shirley. Wtedy nie potrafiłem się na niego złościć. Wciąż był po prostu niemożliwy. Shirley nie interesowała go zupełnie, bo miał już na uwadze inny cel.

Kralick nie dowiedział się ode mnie ani słowa. Próbowałby pewnie pocieszać, ale ja nie kwapiłem się z podawaniem szczegółów, a on nie naciskał. Spotkaliśmy się w Phoenix. Przyleciał z Waszyngtonu natychmiast po otrzymaniu mojej depeszy.

Powiedział, że podróż do Ameryki Południowej trzeba koniecznie przyspieszyć. We wtorek mieliśmy już być w Caracas.

— Nie licz na mnie — ostrzegłem. — Mam dość Vornana. Odchodzę z komitetu.

— Nie rób mi tego.

— Muszę. To sprawa natury osobistej. Poświęciłem rok, a teraz zamierzam pozbierać wreszcie moje własne życie do kupy.

— Jeszcze tylko miesiąc, Leo — nalegał. — To niezmiernie ważne. Śledziłeś najnowsze doniesienia?

— Sporadycznie.

— Świat tonie w szaleństwie. Z dnia na dzień sytuacja staje się coraz poważniejsza. Te dwutygodniowe wakacje na pustyni tylko rozogniły nastroje. Czy wiesz, że w niedzielę w Buenos Aires wystąpił jakiś fałszywy Vornan i proklamował Imperium Latynoamerykańskie? Już po kwadransie zjednał sobie pięćdziesięciotysięczny tłum. Szkody można liczyć w milionach, a byłoby jeszcze gorzej, gdyby w samą porę nie zastrzelił go jakiś snajper.

— Zastrzelił go snajper? Dlaczego? Kralick pokręcił głową.

— Kto to wie? Ludzi ogarnęła histeria. Tłum rozerwał skrytobójcę na strzępy. Przez dwa następne dni musieliśmy przekonywać, że zabito fałszywego Vornana. Później dotarły do nas informacje o naśladowcach proroka w Karachi, Istambule, Pekinie i Oslo. Wszystko przez tę cholerną książkę Fieldsa. Najchętniej obdarłbym go żywcem ze skóry.

— A co ja mam z tym wszystkim wspólnego, Sandy?

— Jesteś potrzebny u boku Vornana. Spędziłeś z nim więcej czasu niż ktokolwiek inny. Znasz go dobrze i myślę, że on zna również ciebie, a co najważniejsze — ufa ci. Sprawujesz nad nim jakąś kontrolę.

— Nie mam nad nim żadnej kontroli — odparłem, myśląc o Jacku i Shirley. — Czy tego nie widać?

— Mógłbyś przynajmniej spróbować. Jeżeli Vornan skorzysta z władzy, jaka spoczęła w jego rękach, to będzie w stanie przewrócić ten świat do góry nogami. Wystarczy jedno słowo, a pięćdziesiąt milionów ludzi skoczy w ogień. Ostatnio stałeś nieco z boku. Nie śledziłeś na bieżąco sytuacji. Może zdołasz go powstrzymać, gdy spostrzeże, jaka władzę skupił w swym ręku.

— Tak samo jak w domu Wesleya Brutona?

— Wtedy gra dopiero nabierała rozpędu. Teraz jesteśmy znacznie ostrożniejsi, nie pozwolimy sobie na żadne pochopne kroki. A to, co Vornan zrobił z domem Brutona, jest tylko namiastką jego prawdziwych możliwości.

Roześmiałem się gorzko.

— Po co w ogóle ryzykować? Zabijcie go od razu.

— Na miłość boską, Leo.

— Dlaczego nie? Można to łatwo urządzić. Takiego doświadczonego i sprytnego sukinsyna jak ty nikt nie musi uczyć makiawelizmu. Usuń Vornana, póki możesz. Zanim zostanie imperatorem, strzeżonym przez legion strażników. Weź pod uwagę moje słowa i pozwól, że wrócę wreszcie do własnych zajęć.

— Nie żartuj. W jaki sposób…

— Nie żartuję. Jeśli nie chcecie go zabić, to spróbujcie chociaż przekonać, aby wrócił tam, skąd przybył.

— Niestety, to jest także niemożliwe.

— Co zamierzacie w takim razie?

— Już ci mówiłem — powiedział Kralick. — Będziemy jeździli z tym cyrkiem, póki Vornan sam nie oznajmi, że ma dość. Będziemy obserwować go uważnie, dbać o wszystko starannie, zapewniać towarzystwo kobiet.

— I mężczyzn — wtrąciłem.

— Nawet małych chłopców. Zrozum, siedzimy na beczce prochu. Musimy uważać jak cholera, żeby nie wylecieć w powietrze. Jeśli masz już naprawdę dość, to odejdź w spokoju. Ale bądź pewien, że gdy nadejdzie katastrofa, poczujesz jej siłę nawet w swojej spiżowej twierdzy. Co ty na to?

— Kapituluję — odparłem z goryczą.

W ten oto sposób powróciłem do naszego cyrku na kółkach i obserwowałem z bliska ostatnie godziny tej całej historii. Naprawdę nie sądziłem, że Kralickowi uda się mnie przekonać do dalszego udziału w komitecie. Całkiem poważnie doradzałem zabicie Vornana. Nie dlatego, że nienawidziłem go za to, co zrobił moim przyjaciołom. Po prostu wydawał mi się osobnikiem skrajnie niebezpiecznym. Znowu byłem u boku Vornana. Tym razem jednak zdecydowałem, że muszę zachowywać dystans, mimo całej sympatii, jaką zacząłem go darzyć. Vornan rozumiał sytuację. Jestem pewien. W każdym razie nie okazywał, że martwi go nagłe ochłodzenie kontaktów.

W Caracas ujrzeliśmy nieprzebrane morze ludzkich głów. Nie raz już widzieliśmy szaleństwo tłumów, lecz histeria tych ludzi przechodziła wszelkie pojęcie. Według pospiesznych szacunków, na niewielkim placu w centrum stało sto tysięcy ludzi. Tłum w niemiłosiernym ścisku głośno wyrażał swe uwielbienie, krzycząc coś po hiszpańsku. Vornan wyszedł na balkon, aby ich pozdrowić. Wyglądał jak papież, który udziela błogosławieństwa. Tłum gromko domagał się przemówienia. Nie było technicznej możliwości, aby zadośćuczynić ich żądaniu, więc Vornan tylko stał, machał ręką i szczerzył zęby w uśmiechu. Pod balkonem falowało morze czerwonych książeczek. Nie wiem nawet, czy ludzie trzymali w rękach „Nowe Objawienie”, czy też „Najnowsze Objawienie”, nie przyglądałem się specjalnie.

Tego wieczoru Vornan wystąpił w wenezuelskiej telewizji. W studio tłumacz na żywo podkładał głos pod jego słowa, gdyż Vornan nie znał hiszpańskiego. Gdy padło pytanie, co chciałby przekazać telewidzom w Wenezueli, Vornan przybrał uroczystą minę, spojrzał odważnie w obiektyw i powiedział:

— Świat jest piękny, czysty, cudowny. Życie jest świętością. Zrozumcie! Nie trzeba wcale umierać, aby znaleźć się w raju! Uwierzcie! Możecie sami stworzyć sobie raj tutaj, na Ziemi.

Byłem zaskoczony. Te słowa nie pasowały mi jakoś do Vornana. Pachniało mi to bardziej nową, niemiłą niespodzianką.

W Bogocie powitały nas jeszcze większe tłumy. Przenikliwe okrzyki grzmiały donośnym echem po całym płaskowyżu. Ludzie witali owacyjnie każde słowo wypowiedziane przez przybysza.

— Coś się tu szykuje — oznajmił Kralick z niepokojem w głosie. — Pierwszy raz słyszę, żeby Vornan w ten sposób przemawiał. Wyraźnie chce zapanować nad emocjami tłumów.

— Odwołajmy wizytę — zaproponowałem.

— Już za późno.

— Zabrońmy mu przemawiać!

— W jaki sposób? — spytał, a ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Sam Vornan nie mógł się nadziwić, jak wielu ludzi przyciągnął do siebie. To już nie były grupki ciekawskich. Co dnia napływały kolejne rzesze wiernych. Wszyscy byli przekonani, że nowy mesjasz nawiedził Ziemię. Cieszyło ich każde, choćby przelotne spojrzenie. Vornan czuł, jak wielką ma nad nimi władzę. Byłby głupcem, gdyby nie chciał jej wykorzystać. Spostrzegłem jednak, że zaczął lękać się tłumów. Coraz częściej ograniczał się do krótkich przemówień z balkonów i przejazdów oszklonymi samochodami.

— Ludzie domagają się, abyś zszedł na dół — oznajmiłem podczas wizyty w Limie. — Dlaczego wciąż tu stoisz? Czyżbyś niczego nie słyszał?

— Nawet nie wiesz, jak bardzo marzę, żeby wmieszać się w ten tłum.

— Droga wolna.

— Tak, wiem. Ale tyle tam ludzi. Mogą mnie stratować.

— Mamy przecież specjalny pancerz, który służy do ochrony przed tłumem — wtrąciła Helen.

— Co to takiego? — zainteresował się Vornan.

— Politycy często korzystają z tego urządzenia. Jest to rodzaj pola siłowego. Aparat został zaprojektowany specjalnie na użytek ważnych osobistości. Jeśli ktoś podejdzie za blisko, pancerz potraktuje nadgorliwca lekkim wstrząsem elektrycznym. Sto procent bezpieczeństwa.

— Naprawdę macie coś takiego? — nasz gość zwrócił się w stronę Kralicka. — Chciałbym, żeby przyniesiono mi to urządzenie.

— Sądzę, że nie powinno być problemu — odparł Kralick.

Następnego dnia ambasada amerykańska w Buenos Aires dostarczyła nam tę tarczę. Ostatni raz używana była przez prezydenta w trakcie jego podróży po Ameryce Łacińskiej. Przedstawiciel ambasady zademonstrował działanie urządzenia, mocując elektrody i zasilacz na klatce piersiowej.

— Spróbujcie teraz podejść — zachęcił. Postąpiliśmy naprzód. Mężczyznę otaczała ledwie widoczna, bursztynowa mgiełka. Kolejny krok i poczuliśmy nagle, że drogę zagradza nam niewidzialna bariera. Doznanie nie było co prawda bolesne, ale niespodziewany wstrząs robił wrażenie. Zostaliśmy odepchnięci — nie dało się podejść na więcej niż trzy stopy. Na twarzy Vornana dostrzegłem wyraz zadowolenia.

— Dajcie teraz mi spróbować — poprosił.

Człowiek z ambasady pomógł Vornanowi założyć tarczę i wytłumaczył zasady obsługi. Vornan roześmiał się i powiedział:

— Teraz wy wszyscy spróbujcie mnie uderzyć. Skaczcie i wymachujcie rękoma! No dalej!

Nikt nie był w stanie sforsować niewidzialnej zapory.

— Dobrze, teraz mogę iść między ludzi — oznajmił zadowolony.

— Dlaczego pozwoliłeś mu w tym paradować? — spytałem po cichu Kralicka.

— Przecież sam prosił.

— Mogłeś powiedzieć, że szwankują baterie albo coś w tym stylu. Jesteś pewien, że tarcza nie zawiedzie w najważniejszym momencie?

— To raczej niemożliwe — odparł Kralick.

Podniósł tarczę z podłogi, rozłożył ją na części i odsunął wieczko z tyłu zasilacza.

— Urządzenie ma tylko jeden słaby punkt — taki mały zintegrowany moduł. Trudno go nawet zobaczyć gołym okiem. Wykazuje tendencję, aby w pewnych okolicznościach powodować spięcie, a tym samym awarię całej tarczy. Ale istnieje zapasowy obwód, który uruchamia się po dosłownie kilku mikrosekundach. Praktycznie rzecz biorąc jedyny sposób, aby uszkodzić tarczę to umyślny sabotaż, Leo. Powiedzmy, że ktoś przerwie awaryjny obwód i doprowadzi do spięcia w zasadniczym module. Ale nie mam pojęcia, kto mógłby coś takiego zrobić.

— Może Vornan.

— Może. Vornan jest nieobliczalny. Ale naprawdę wątpię, aby chciało mu się grzebać przy podzespołach elektronicznych. Kiedy ubierze tarczę, będzie mógł się czuć zupełnie bezpieczny.

— Nie boisz się, że teraz, kiedy nawiąże bezpośredni kontakt z ludźmi, zyska tym większy posłuch?

— Boję się — odparł Kralick.

Buenos Aires stało się areną największej histerii w dziejach wizyty Vornana. W tym właśnie mieście pojawił się fałszywy Vornan i obecność prawdziwego proroka zelektryzowała Argentyńczyków. Szeroka, trzypasmowa Avenida 9 de Julio była szczelnie zapchana, tylko pośrodku sterczał pomnik oblany masą ciał. Przez ten oszalały, falujący tłum sunęła kawalkada samochodów wioząca Vornana. On sam miał na sobie tarczę, reszta z nas nie była tak dobrze zabezpieczona. Siedzieliśmy stłoczeni w pancernych pojazdach. Od czasu do czasu Vornan wychodził na zewnątrz i wtapiał się w tłum. Tarcza działała bez zarzutu — nikt nie mógł podejść na wyciągnięcie ręki. Sama jednak obecność mesjasza doprowadzała ludzi do ekstazy. Cisnęli się ze wszystkich stron, napierali na elektryczną barierę, a Vornan rozdawał spojrzenia, uśmiechy, ukłony.

— Będziemy ponosić odpowiedzialność za to szaleństwo — powiedziałem do Kralicka. — Nie trzeba było pozwalać na wszystko.

Kralick posłał mi krzywy uśmiech i poradził, abym się choć trochę odprężył. Nie byłem w stanie. Tego wieczoru Vornan po raz kolejny udzielił wywiadu i opowiadał ludziom rzeczy utopijne. Świat potrzebuje gruntownych reform, zbyt wielka władza spoczywa w ręku zbyt wąskiego grona osób. Nadciąga era powszechnego dobrobytu, lecz najpierw trzeba wspólnej pracy oświeconych mas.

— Powstaliśmy ze śmiecia — mówił — ale możemy stać się bogami. To jest realna perspektywa. W moich czasach nie ma chorób, ubóstwa, cierpienia. Śmierć została obłaskawiona. Ale czy rodzaj ludzki musi czekać na te wszystkie dobrodziejstwa przez tysiąc lat? Musicie działać! Teraz!

Te słowa brzmiały jak wezwanie do rewolucji.

Jak dotąd Vornan nie przedstawił żadnego konkretnego programu. Artykułował jedynie ogólnikowe hasła o potrzebie przemian społecznych. Lecz i tak było to znacznie więcej niż kąśliwe, szydercze uwagi, jakie czynił podczas pierwszych miesięcy swego pobytu. Wszystko wskazywało na to, że jego destrukcyjne możliwości rosły z każdym dniem. Wyczuł, że może narobić znacznie większego zamieszania przemawiając bezpośrednio do tłumu niż drocząc się z pojedynczymi osobnikami. Kralick chyba także zrozumiał, co wisi w powietrzu. Nie mam pojęcia, dlaczego pozwalał, aby podróż trwała dalej. Milczał, chociaż Vornan zyskiwał coraz większy dostęp do kanałów informacyjnych. Kralick stał zupełnie bezczynny wobec biegu wypadków, bezczynny w obliczu rewolucji, której sam był mimowolnym współtwórcą.

Motywy, jakimi kierował się Vornan, były dla nas zagadką. Drugiego dnia naszego pobytu w Buenos Aires ponownie wszedł między wiernych. Tym razem tłum był znacznie większy. Ludzie ze ślepym fanatyzmem cisnęli się w stronę Vornana, usiłując za wszelką cenę dotknąć swojego mesjasza. W rezultacie musieliśmy go stamtąd wyciągnąć, korzystając z pomocy kołyski spuszczanej ze śmigłowca. Kiedy zdjęliśmy z niego tarczę, był blady i roztrzęsiony. To przeżycie musiało wywrzeć na nim kolosalne wrażenie, bo jeszcze nigdy nie widziałem, aby dygotał na całym ciele. Spojrzał raczej nieufnie w kierunku tarczy.

— Jesteście pewni, że nie zawiedzie w najważniejszym momencie?

Kralick zapewnił go, że tarcza została wykonana z całą precyzją i starannością, co dawało jej absolutną gwarancję. Vornan wciąż nie był do końca przekonany. Odwrócił energicznie głowę i spróbował opanować skołatane nerwy. Oznaki jego strachu w istocie podziałały na mnie pokrzepiająco. Nie mogłem go przy tym winić, że mimo korzystania z tarczy lęka się tłumu. Dziewiętnastego listopada, we wczesnych godzinach porannych, opuściliśmy Buenos Aires i obraliśmy kurs na Rio de Janeiro. Próbowałem usnąć, ale Kralick wszedł do przedziału i zbudził mnie, szarpiąc za ramię. Za jego plecami stał Vornan. Kralick ściskał w ręku zwiniętą tarczę ochronną.

— Włóż to na siebie, Leo — polecił.

— Po co?

— Musisz nauczyć się z tym sprzętem obchodzić. Będziesz nosił tarczę w Rio.

Momentalnie otrzeźwiałem.

— Słuchaj, Sandy, jeśli sądzisz, że zamierzam paradować…

— Proszę — szepnął błagalnie Vornan. — Chciałbym mieć cię tam koło siebie, Leo.

— Vornan czuł się ostatnio bardzo nieswój w obliczu ogromu tłumów — dodał Kralick — i dlatego nie chce więcej schodzić tam sam. Wybrał ciebie na towarzysza wyprawy.

— To prawda — przytaknął Vornan. — Nie ufam innym. Tylko przy tobie czuję się bezpiecznie.

Potrafił być diabelnie przekonujący. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden niedbały gest, a byłem gotów stawić czoła milionom fanatyków. Powiedziałem, że zgoda, a on dotknął mojej dłoni i cicho lecz dobitnie wyszeptał słowo podziękowania. Zaraz potem zniknął za załomem korytarza. W tym momencie pojąłem rozmiary własnego szaleństwa. Gdy Kralick podał mi tarczę, na znak protestu stanowczo potrząsnąłem głową.

— Nie mogę. Lepiej zawołaj Vornana. Powiedz, że zmieniłem zdanie.

— Dajże spokój, Leo. Nie ma się co bać.

— On sam, beze mnie, nie pójdzie?

— Właśnie.

— No to mamy kłopot z głowy — powiedziałem. — Ja nie włożę tarczy i tym sposobem Vornan będzie musiał zostać z nami. Odetniemy go od źródła, z którego czerpie swoją siłę. Czy nie na to właśnie czekaliśmy?

— Nie.

— Nie?

— Chcemy, aby Vornan był wśród ludzi. Oni go kochają i potrzebują. Nie możemy zabierać tłumowi bohatera.

— Niech zatem biorą swojego bohatera, ale beze mnie.

— Nie zaczynaj wszystkiego od początku, Leo. Vornan wybrał ciebie. Zrozum, że jeśli nasz gość nie wystąpi w Rio, może to znacznie zaważyć na naszych kontaktach międzynarodowych i wywołać jeszcze Bóg wie co. Nie możemy do tego dopuścić.

— I dlatego ja mam być ofiarą rzuconą wilkom na pożarcie?

— Tarcze to sto procent bezpieczeństwa, Leo. Głowa do góry! Pomyśl sobie, że to ostatni raz.

Kralick zalał mnie potokiem słów i w rezultacie postanowiłem, że mimo wszystko dotrzymam danego słowa. Mknęliśmy na wschód, ponad dzikim dorzeczem Amazonki, a Kralick zapoznawał mnie z tajnikami obsługi tarczy ochronnej. Kiedy zaczęliśmy obniżać lot, byłem już prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie. Swoją zgodą na udział w eskapadzie sprawiłem Vornanowi niezmierną radość. Z własnej woli począł opowiadać o podnieceniu, jakie towarzyszy mu w trakcie obcowania z tłumem, i o władzy, jaką sprawuje wówczas nad ludźmi. Mówiłem niewiele, za to słuchałem pilnie. Obserwowałem go z natężoną uwagą, notując w pamięci rysy twarzy, każdy cień uśmiechu. Poczułem bowiem nagle, że jego wizyta w naszej epoce powoli dobiega końca.

Tłum, jaki oczekiwał nas w Rio, przeszedł najśmielsze oczekiwania. Vornan zaplanował już wcześniej, że występ odbędzie się na plaży. Sunęliśmy po ulicach odświętnego miasta w stronę morza. W zasięgu wzroku nie widać było jednak plaży, a jedynie bezmiar głów, ciągnący się od białych wieżowców nad oceanem do krawędzi fal, a nawet dalej, w wodę. Nie byliśmy w stanie przebić tej masy. Pozostawała więc jedynie droga powietrzna.

— Ci ludzie przybyli, aby mnie zobaczyć — oznajmił Vornan z nieskrywaną dumą i radością. — Gdzie jest megafon?

Kralick wyposażył naszego gościa w dodatkowe urządzenie: automatycznego tłumacza. Gdy tak wisieliśmy nad bezkresną dżunglą ciemnych, uniesionych ramion, Vornan mówił, a jego słowa tonęły w pogodnym, letnim powietrzu. Za tłumaczenie nie mogę ręczyć, ale słowa, których używał, chwytały za serce. Mówił o świecie, z którego przybył, świecie wolnym od konfliktów i walk, opowiadał o spokoju i harmonii. Każda istota ludzka, mówił, jest jedyna w swoim rodzaju, wartościowa. Porównał swoją epokę z naszym ponurym i udręczonym światem. Takie kłębowisko, jakie widzę tu w dole, ciągnął, nie mogłoby zaistnieć u nas, gdyż tylko głód potrafi utrzymać ludzi razem, a w moich czasach o głodzie nie może być mowy. Dlaczego, pytał, wybraliśmy takie życie? Dlaczego nie oczyścić naszych głów ze schematów, szablonów i niepotrzebnej dumy, pozbyć się dogmatów i idoli, zniszczyć łańcuchy, które skuwają ludzkie serca? Niech każdy pokocha drugiego jak brata. Niech znikną fałszywe pragnienia i żądza władzy. Niech zapanuje nowa era powszechnej miłości i dobroci.

W tych hasłach nie było nic nowego. Podobne idee głosiło już wielu proroków. Ale Vornan mówił z tak zniewalającą szczerością i ferworem, że nic nie wydawało się banalne. Nie poznawałem tego człowieka — dawnego prześmiewcy naszego świata. Czy to ten sam człowiek, który traktował ludzi jak zabawki? Rozczulający mówca? Święty? Słuchając jego słów byłem bliski łez. A wrażenie, jakie wywarł na zgromadzonych nad brzegiem morza i zasiadających przed ekranami, trudno było przecenić.

Vornan sprawował absolutną władzę. Jego zgrabna sylwetka, zwodniczo chłopięcy sposób wyrażania myśli podbiły świat. Byliśmy w jego mocy. Szczerością zamiast kpiny zawojował wszystkich.

Skończył przemowę i zwrócił się do mnie:

— A teraz zejdźmy na dół, pomiędzy ludzi, Leo.

Założyliśmy tarcze. Dygotałem z przerażenia. Vornan zerknął zza włazu śmigłowca na falujący poniżej tłum szaleńców, zawahał się i cofnął nieco. Ale oni wciąż czekali, wołając go głosami pełnymi uwielbienia.

— Idź pierwszy — szepnął. — Proszę.

Z samobójczą brawurą zjechałem sto stóp w dół, na plażę. Dotknąłem ziemi i poczułem pod stopami miękki piasek. Ludzie ruszyli w moim kierunku, lecz zobaczywszy, że nie jestem ich prorokiem, przystanęli. Kilka osób odbiło się od mojej tarczy. Poczułem, że jestem nietykalny. Strach opuścił mnie zupełnie, gdy spostrzegłem, jak bursztynowa poświata odpycha tych, co podeszli zbyt blisko.

Teraz przyszła kolej na Vornana. Niski jęk wydobył się z dziesięciu tysięcy gardeł i powoli urósł do przeszywającego ryku. Rozpoznali go. Stanął obok mnie promieniejąc władzą, dumą, radością. Wiedziałem, co myśli: całkiem nieźle mi poszło. Niewielu dane jest zostać bogiem za życia.

— Chodź za mną — powiedział.

Uniósł ramiona i ruszył przed siebie, majestatycznie, budząc nabożny lęk. Podążałem nieco z tyłu, jak niższy rangą kapłan. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Tłum wyznawców runął w kierunku swojego proroka. Twarze wykrzywione, oczy błyszczące. Nikt jednak nie był w stanie dotknąć Vornana. Przeszliśmy dziesięć stóp, dwadzieścia, trzydzieści. Tłum rozstępował się przed nami, a z tyłu znów gęstniał. Chroniony tarczą, czułem mimo wszystko siłę, z jaką napierał. Otaczał nas pewnie milion Brazylijczyków, może pięć milionów. To była najwspanialsza chwila Vornana. Kroczył wciąż przed siebie, kiwał głową, uśmiechał się, wyciągał rękę, łaskawie przyjmował składany mu hołd.

Olbrzymi, czarnoskóry, błyszczący od potu mężczyzna wynurzył się nagle przed nami, zagradzając drogę. Zastygł na tle błękitnego nieba.

— Vornan! — krzyknął głosem jak grzmot. — Vornan! Wyciągnął obie ręce w kierunku Vornana.

I złapał go za ramię.

Ten obraz mam wyryty w pamięci: smoliście czarna dłoń, która chwyta jasnozielony rękaw. I Vornan, który powoli obraca się, marszczy brwi, spogląda na obcą rękę, nagle pojmuje, że tarcza przestała go chronić.

— Leo! — krzyknął.

Powstał prawdziwy kocioł. Usłyszałem krzyki ekstazy. Tłum ogarnęło szaleństwo.

Za moimi plecami zwisał uchwyt drabinki. Chwyciłem się i podciągnąłem w górę. Byłem bezpieczny. Spojrzałem w dół, dopiero gdy siedziałem już na pokładzie śmigłowca. Na plaży ujrzałem falujące kłębowisko ludzi i przeszedł mi dreszcz po plecach.

Tłum pochłonął kilkaset ofiar. Po Voranie zaginął wszelki ślad.

Osiemnasty

Teraz to już koniec, a jednocześnie to dopiero początek. Nie wiem, czy zniknięcie Vornana umocni nas, czy zniszczy. Przez jakiś czas jeszcze pozostanie to tajemnicą.

Mieszkam w Rio od sześciu tygodni, ale w takiej samotności mógłbym równie dobrze żyć na Księżycu. Wszyscy wyjechali, ja zostałem. Zajmuję niewielkie mieszkanie — dwa pokoje nieopodal plaży, gdzie Vornan odegrał swój ostatni akt. Nie wychodziłem na zewnątrz od ponad miesiąca. Jedzenie zamawiam poprzez automatyczny dozownik. Nie gimnastykuję się. Nie mam przyjaciół w mieście. Nie znam nawet tutejszego języka.

Począwszy od piątego grudnia, nieustannie pisałem ten pamiętnik, który wkrótce zostanie ukończony. Nie zamierzam szukać wydawcy. Opisałem wszystko tak, jak pamiętam, całą historię Vornana-19 i mój udział w tych nieprawdopodobnych wypadkach. Zapieczętuję taśmę i ukryję w sejfie, aby nie została otwarta wcześniej niż za sto lat. Nie mam ochoty dodawać własnej kropelki do tej ulewy plotek, jaką rozpętało zniknięcie Vornana. Być może mój pamiętnik okaże się pomocny w nadchodzącym stuleciu, lecz teraz nie chcę podsycać ognia, który szaleje po świecie. Chciałbym mieć pewność, że z czasem ktoś przełamie pieczęć na moich ustach, złe chwile pójdą w niepamięć. Jednak szczerze wątpię, czy tak się stanie.

Tyle jeszcze zostało wątpliwości. Czy Vornan zginął rozszarpany przez tłum, czy też powrócił do swojego czasu? Może czarnoskóry olbrzym był posłańcem, który miał go stąd zabrać? Czy Vornan przeniósł się w przyszłość z chwilą, gdy jego pancerz zawiódł? Ciekawość nie daje mi spokoju. I dlaczego osłona przestała działać? Kralick przysięgał, że pancerz jest odporny na wszelkiego rodzaju sabotaż. Czy Kralick świadomie uszkodził osłonę w obawie przed rosnącą władzą Vornana? A potem pewnie użył mnie jako przynęty. Chciał, abym przekonał Vornana, że w pancerzu nic mu nie grozi i może spokojnie wejść między ludzi. Jeśli tak właśnie było, to jestem współodpowiedzialny — ja, który nienawidzę wszelkiej przemocy. Nie mam jednak pewności, czy Vornan został zamordowany. Nie wiem nawet, czy w ogóle umarł. Nie ulega jednak wątpliwości, że nie ma go już wśród nas.

Myślę jednak, że mimo wszystko nie żyje. Obecność Vornana wśród nas łączyła się ze zbyt wielkim ryzykiem. Spiskowcy, którzy zabili Cezara, czuli, że wypełniają publiczny obowiązek. Pozostaje pytanie: czy przeżyjemy odejście mesjasza?

Wymyśliliśmy odpowiednie zakończenie dla takiej historii. Za każdym razem, kiedy przychodzi do nas bóg, zabijamy go bez litości. Vornan dołączył do tego grona: razem z zapomnianym Ozyrysem, zamordowanym Tammuzem, opłakiwanym Baldurem. Teraz musi nastać pora pokuty i zmartwychwstania. I ta świadomość nie daje mi spać spokojnie. Żywy Vornan mógłby z czasem zniszczyć swój mit, objawiając się ludziom jako głupiec, ignorant, człowiek, który nie dba o nic, skrzyżowanie wilka z pawiem. Jego zniknięcie nadaje całej sprawie inny wymiar. Teraz, kiedy zgotowaliśmy mu męczeńską śmierć, Vornan jest już poza naszym zasięgiem. Ci, którzy potrzebowali boga, będą czekać na jego następcę, na kogoś, kto wypełni pustkę. Nie sądzę, aby zabrakło następców. Wstępujemy w epokę proroków. Wchodzimy w erę nowych bogów. Nadchodzi wiek płomienia. Boję się, że doczekam Czasu Czystek, o którym wspominał Vornan.

Wystarczy. Jest prawie północ — trzydziesty pierwszy grudnia. Za chwilę nastanie nowe stulecie. Na ulicach trwa zabawa.

Są tańce i śpiewy. Słyszę prostacki śmiech i huk wystrzeliwanych rac. Niebo lśni od wybuchów. Jeśli są jeszcze jacyś apokaliptyści, kolejną godzinę spędzą w strachu bądź w radości, czekając na Sąd Ostateczny. Wkrótce nadejdzie rok 2000. Dziwnie brzmią te słowa.

Pora opuścić w końcu mieszkanie. Wyjdę na ulicę, w tłum ludzi, aby świętować narodziny nowego roku. Niepotrzebny mi pancerz. Nic mi bowiem nie grozi, z wyjątkiem tego, z czym wszyscy musimy żyć. Teraz umiera stulecie. Wychodzę.

Przypisy

1

Massachusetts Institute of Technology

(обратно)

2

Amerykańskie Stowarzyszenie Popierania Postępu Nauk

(обратно)

3

Pueblo: charakterystyczna budowla indiańska skonstruowana z ustawionych jeden na drugim równoległoboków o coraz mniejszym obwodzie; najczęściej wsparta o stromą skarpę.

(обратно)

Оглавление

  • Pierwszy
  • Drugi
  • Trzeci
  • Czwarty
  • Piąty
  • Szósty
  • Siódmy
  • Ósmy
  • Dziewiąty
  • Dziesiąty
  • Jedenasty
  • Dwunasty
  • Trzynasty
  • Czternasty
  • Piętnasty
  • Szesnasty
  • Siedemnasty
  • Osiemnasty
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Maski czasu», Роберт Силверберг

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства