George R.R. Martin, Lisa Tuttle Przystań wiatrów
W dowód miłości i wdzięczności ofiarowuję tę książkę mojej matce i mojemu ojcu, nawet jeśli jej nie przeczytają.
Lisa Tuttle
Książkę tę dedykuję Elizabeth, Anne, Mary Kaye, Carol, Meredyth, Ann i Yvonne, i pozostałym zadziornym istotom z „Couriera", w nadziei, że nie utracą zadziorności i umiejętności zadawania niewygodnych pytań i nadal będą wyrzucane z rozmaitych instytucji.
George R.R. Martin
Skoro już raz spróbowałeś lotu, chodząc po ziemi, ku niebu zwracasz oczy; albowiem zaznawszy przestworzy, pragniesz do nich powrócić.
Leonardo da Vinci
PROLOG
Burza szalała prawie całą noc.
Na szerokim łóżku, obok swojej matki, leżała dziewczynka. Była przykryta włochatym kocem z kiepskiej wełny. Nie mogła spać. Słuchała, jak krople deszczu miarowo i uporczywie uderzają o cienkie, zbudowane z drewna cytrynowca ściany chatynki. Od czasu do czasu gdzieś w oddali rozlegał się grzmot piorunu. Ilekroć na niebie pojawiała się błyskawica, jej światło sączyło się przez zasłony w oknie, a gdy zanikało, w malutkim pokoju znów robiło się ciemno.
Słysząc, jak woda kapie na podłogę, dziecko uświadomiło sobie, że w dachu powstała kolejna dziura. Wiedziało, że mocno ubita ziemia stanie się grząska jak błoto, a matka wpadnie w szał, lecz nie było na to żadnej rady. Matka nie potrafiła dobrze łatać dachów, a na wynajęcie kogoś do tej roboty brakowało pieniędzy. Twierdziła, że któregoś dnia sfatygowana chatka zupełnie się zawali pod wpływem gwałtownych burz. „Wtedy znowu zobaczymy się z twoim ojcem" — mawiała. Dziecko nie pamiętało ojca zbyt dobrze, ale matka często o nim wspominała.
Podmuch wiatru wprawił zasłony w drżenie. Dziewczynka usłyszała nieprzyjemny dźwięk skrzypiącego drewna oraz łopotanie natłuszczonego papieru, który służył jako szyba w oknie, i przez chwilę odczuwała strach. Matka spała bardzo spokojnie. Burze zdarzały się często, lecz nigdy nie zakłócały jej snu. Dziewczynka bała się pomyśleć, że mogłaby ją obudzić — matka odznaczała się porywczym usposobieniem i na pewno dostałaby szału, gdyby zbudzono ją dla tak błahego powodu jak dziecięcy lęk.
Ściany zaskrzypiały znowu i mocno się zachwiały. Piorun zagrzmiał niemal równocześnie z pojawieniem się błyskawicy. Dziecko dygotało pod kocem; zastanawiało się, czy właśnie tej nocy wyruszą na spotkanie z ojcem.
Natura okazała się jednak litościwa. Burza wreszcie odeszła i nawet deszcz przestał padać. W pokoju było ciemno i cicho.
Dziewczynka wyrwała matkę ze snu.
— Co? — zapytała przebudzona. — Co się stało?
— Burza się skończyła, mamo — odparło dziecko. Na te słowa kobieta pośpiesznie wstała.
— Ubieraj się — powiedziała dziewczynce. Sama szukała w ciemności poszczególnych części garderoby. Od świtu dzieliła je jeszcze co najmniej godzina, ale należało bardzo szybko dostać się na plażę. Dziewczynka wiedziała, że podczas burz często dochodzi do katastrof dużych statków handlowych. Rozbiciu ulegały też małe łodzie rybackie, których właściciele zapuścili się zbyt daleko albo zwlekali z powrotem. Kiedy wychodziło się na plażę tuż po burzy, można się było natknąć na rozmaite przedmioty wyrzucone przez fale. Któregoś razu dziewczynka i jej matka znalazły nóż o wyszczerbionym metalowym ostrzu. Za sumę uzyskaną z jego sprzedaży żywiły się dobrze przez dwa tygodnie. Jednak poszukiwacze wartościowych przedmiotów nie mogli sobie pozwolić na lenistwo. Leniwa osoba czekała aż do świtu i nic nie znajdowała.
Matka powiesiła sobie na ramieniu pustą płócienną torbę. Jej córka miała sukienkę z dużymi kieszeniami. Obie włożyły wysokie buty. Kobieta zdjęła ze ściany długą tyczkę zakończoną drewnianym hakiem, żeby móc przyciągnąć rzeczy, które będą unosiły się na wodzie poza ich zasięgiem.
— Chodź, dziecino — rzekła. — Nie trać czasu.
Na plaży panował mrok i chłód, spotęgowany wiejącym z zachodu zimnym wiatrem. Po mokrym piasku grasowały już ze cztery osoby; wgłębienia po ich buciorach szybko wypełniała woda. Od czasu do czasu ten i ów nachylał się i uważnie coś oglądał. Jeden z poszukiwaczy miał przy sobie latarnię.
Dawniej, kiedy jeszcze żył ojciec, jego żona i córka posiadały dobrą latarnię, lecz później musiały ją sprzedać. Matka często się na to uskarżała. Nie widziała w nocy tak dobrze, jak jej dziecko; czasami potykała się w ciemnościach i nieraz omijała przedmioty, które powinna była zauważyć.
Jak zwykle, poszukiwaczki rozdzieliły się. Dziecko udało się plażą na północ, podczas gdy matka przeszukiwała stronę południową.
— Zawróć o świcie — powiedziała matka. — Masz w domu robotę. Po wschodzie słońca nic nie zostanie.
Dziecko kiwnęło głową i pobiegło na poszukiwania.
Tej nocy połów okazał się nędzny. Dziewczynka długo kroczyła wzdłuż brzegu ze wzrokiem utkwionym w ziemi. Lubiła znajdować przedmioty. Gdyby wróciła do domu z kawałkiem metalu albo zębem scylli, długim jak jej ramię, wygiętym, żółtym i straszliwym, matka zapewne uśmiechnęłaby się do niej i pochwaliła, że jest bardzo dobrą dziewczynką. Nie zdarzało się to jednak zbyt często. Zazwyczaj matka karciła ją za roztargnienie i zadawanie głupich pytań.
Kiedy pierwsze blade promienie świtu zaczęły pochłaniać gwiazdy, dziewczynka przekonała się, że ma w kieszeniach tylko dwa kawałki mlecznego szkła morskiego i mięczaka. Mięczak był duży i ciężki; z trudem mieścił się w dłoni, a szorstka, żwirowata skorupa wskazywała, że jest to gatunek najlepiej nadający się do jedzenia; jego czarne mięso przypominało w smaku masło. Niestety, udało jej się znaleźć tylko tego jednego mięczaka. Poza tym fale wyrzuciły na brzeg jedynie bezwartościowe kawałki drewna.
Dziecko miało już zawrócić, zgodnie z poleceniem matki, gdy nagle na niebie zabłysło coś metalowego — srebrzysty promień, który jak gdyby zwiastował narodziny nowej gwiazdy, przyćmiewającej wszystkie inne. Dziewczynka wiedziała, co ma przed oczami — zanim skrzydła jakiegoś lotnika ukazały się światu, oblewał je blask pierwszych promieni wschodzącego słońca.
Mała zapragnęła pobiec w ślad za nimi, by móc je obserwować. Uwielbiała oglądać lecące ptaki — małe dzięcioły zielone, dzikie kozodoje i padlinożerne kanie — ale widok srebrnych skrzydeł lotników był najwspanialszy. Słońce jednak zaczynało już wschodzić, a matka kazała jej wrócić o świcie.
Zaczęła biec. Pomyślała, że skoro tak szybko przebyła drogę tam i z powrotem, to może zostanie jej trochę czasu na obejrzenie lotnika, zanim matka zauważy jej nieobecność. Dlatego w pędzie mijała leniwych maruderów, którzy dopiero teraz wylegli na plażę. W jej kieszeni podskakiwał mięczak.
Gdy dotarła do miejsca, w którym zatrzymał się lotnik, niebo na wschodzie było już bladopomarańczowe. Skrzydlaci ludzie często lądowali na tym rozległym skrawku piaszczystej plaży; górowała nad nim wysoka, stroma skała, z której rozpoczynali loty. Dziewczynka lubiła się wspinać na klif. Czując, jak wiatr rozwiewa jej włosy, spuszczała nogi nad krawędzią i obserwowała otaczające ją zewsząd niebo. Jednakże tego dnia nie miała czasu. Musiała szybko wracać, jeśli nie chciała się narazić na gniew matki.
Tak czy owak, przybiegła zbyt późno. Lotnik właśnie lądował.
Z wdziękiem wykonał w powietrzu ostatni karkołomny manewr, machając skrzydłami zaledwie dziesięć metrów nad głową dziewczynki, która obserwowała go szeroko otwartymi oczami. Następnie przechylił się nad wodą. Opuścił jedno srebrne skrzydło, podniósł drugie, raptownie zatoczył szerokie koło, a potem wyprostował się i ruszył naprzód. Wylądował z gracją, ledwo musnąwszy piasek.
Na plaży znajdowały się jeszcze dwie osoby — jakiś młodzieniec i starsza kobieta. Biegli obok lądującego lotnika, pomogli mu się zatrzymać, a następnie zadbali o to, żeby jego skrzydła opadły, i powoli, ostrożnie je złożyli. W tym samym czasie lotnik odpinał paski, które łączyły skrzydła z jego ciałem.
Dziewczynka uważnie mu się przyjrzała i stwierdziła, że to jeden z jej ulubionych lotników. Wiedziała, że na świecie jest ich mnóstwo, i oglądała już wielu z nich, a niektórych nawet rozpoznawała, lecz tylko troje pojawiało się tu często, gdyż mieszkali na jej wyspie. Dziecko wyobrażało sobie, że żyją gdzieś wysoko, na stromych skałach, w domach przypominających ptasie gniazda, o ścianach z bezcennego srebra. Była wśród nich sroga, siwa kobieta o zgorzkniałym wyrazie twarzy. Drugim znajomym był ciemnowłosy, oszałamiająco przystojny chłopak. Miał miły głos i dziewczynka lubiła go bardziej niż starą kobietę. Jednak jej faworytem był lotnik, który wylądował przed chwilą na plaży. Ten wysoki, szczupły i barczysty mężczyzna przypominał jej ojca. Miał brązowe oczy, kręcone, rudawe włosy i starannie wygoloną twarz. Często się uśmiechał i chyba odbywał więcej lotów niż tamci.
— Hej, ty — odezwał się.
Dziewczynka ze strachem podniosła oczy i zobaczyła, że mężczyzna uśmiecha się do niej.
— Nie bój się — rzekł. — Nie zrobię ci krzywdy.
Cofnęła się o krok. Obserwowała lotników wiele razy, ale dotychczas żaden z nich nie zwrócił na nią uwagi.
— Kim ona jest? — Lotnik zadał to pytanie swojemu pomocnikowi, który stał za jego plecami, trzymając złożone skrzydła. Młodzieniec wzruszył ramionami.
— Pewnie jakaś poszukiwaczka mięczaków. Nie wiem. Już ją tutaj widywałem. Chcesz, żebym ją przegnał?
— Nie — odparł mężczyzna i znowu posłał dziewczynce uśmiech. — Dlaczego jesteś taka przerażona? — zapytał. — Nic się nie stało. Nie mam nic przeciwko temu, że tu przyszłaś, dziewczynko.
— Mama powiedziała, że nie powinnam przeszkadzać lotnikom — rzekło dziecko.
Mężczyzna wybuchnął śmiechem.
— Och, przecież wcale mi nie przeszkadzasz. Może któregoś dnia dorośniesz i będziesz pomagać lotnikom, tak jak to robią moi przyjaciele tutaj. Podobałoby ci się takie zajęcie?
Dziecko potrząsnęło głową.
— Nie.
— Nie? — Mężczyzna wzruszył ramionami, nie przestając się uśmiechać. — Wobec tego co chciałabyś robić? Latać?
Dziecko bojaźliwie kiwnęło głową.
Starsza kobieta zachichotała, ale lotnik zerknął na nią i zmarszczył brwi. Następnie podszedł do dziewczynki, pochylił się i wziął ją za rękę.
— Hm, no, wiesz, jeśli zamierzasz latać, to musisz dużo ćwiczyć — powiedział. — Chciałabyś poćwiczyć?
— Tak.
— Teraz jesteś jeszcze za malutka na skrzydła — rzekł lotnik. — Chodź tu. — Objął ją mocnymi rękami, podniósł i posadził sobie na ramionach. Dziewczynka spuściła nogi na klatkę piersiową lotnika i niepewnie wczepiła ręce w jego włosy. — Nie, nie możesz się mnie trzymać, jeśli chcesz zostać lotnikiem. Twoje ramiona mają być twoimi skrzydłami. Czy potrafisz rozprostować ramiona?
— Tak — odparła. Uniosła ramiona i rozpostarła je jak parę skrzydeł.
— Twoje ramiona się zmęczą — ostrzegł lotnik — lecz nie wolno ci ich opuszczać, chcesz bowiem latać. Lotnik musi mieć mocne ramiona, które nigdy się nie męczą.
— Ja jestem mocna — upierała się dziewczynka.
— Dobrze. Czy jesteś gotowa do lotu?
— Tak. — Zaczęła wymachiwać ramionami.
— Nie, nie, nie! — zawołał. — Nie machaj nimi. Wiesz, że nie robimy tego jak ptaki. Myślałem, że zdążyłaś się nam przypatrzyć.
Dziewczynka szukała w pamięci właściwego określenia.
— Kanie — powiedziała nagle. — Jesteście jak kanie.
— Czasami — odrzekł lotnik z zadowoleniem. — I jak kozo-doje oraz inne szybujące ptaki. Wiesz, właściwie to my nie latamy. Szybujemy na podobieństwo kań. Unosi nas wiatr. Dlatego nie możesz trzepotać skrzydłami — musisz trzymać ramiona sztywno i próbować wyczuć wiatr. Czy teraz czujesz wiatr?
— Tak. — Wiatr wydał się dziewczynce cieplejszy, przynosił intensywną woń morza.
— To zagarniaj go ramionami, poddawaj się jego podmuchom.
Przymknęła oczy i usiłowała wyczuć ramionami powiew wiatru.
Po chwili zaczęła się przemieszczać.
Lotnik już od jakiegoś czasu biegł po piasku w taki sposób, jakby napierał na niego wiatr. Poruszał się zgodnie z podmuchami bryzy, gwałtownie zmieniając kierunek. Dziewczynka rozpostarła ramiona. Wydawało jej się, że wiatr przybiera na sile. Kiedy mężczyzna pędził, ona sama gwałtownie podskakiwała na jego barkach czując, że porusza się coraz szybciej.
— Przez ciebie wlecę do wody! — wrzasnął. — Skręcaj, skręcaj!
W tym momencie dziewczynka przechyliła swoje skrzydła, tak jak czynili to wielokrotnie obserwowani przez nią lotnicy; opuściła jedną rękę, a druga znalazła się w górze. Lotnik skręcił w prawo i zaczął krążyć w kółko, aż wreszcie dziewczynka ponownie wyprostowała ramiona i mężczyzna zboczył z trasy, którą przebył.
Biegł niestrudzenie, a jego „pasażerka" leciała unoszona wiatrem; byli zziajani i roześmiani.
Wreszcie lotnik zatrzymał się.
— Wystarczy — powiedział. — Początkujący lotnik nie powinien przebywać w górze zbyt długo. — Zdjął dziewczynkę z ramion i uśmiechając się, postawił ją na piasek. — No!
Na skutek niedawnych manewrów miała obolałe ramiona, lecz rozsadzało ją podniecenie, choć wiedziała, że w domu nie obędzie się bez lania. Słońce znajdowało się już wysoko ponad linią horyzontu.
— Dziękuję — powiedziała, wciąż jeszcze nie mogąc złapać tchu po swoim pierwszym lataniu.
— Nazywam się Russ — rzekł lotnik. — Jeśli będziesz chciała znowu polatać, przyjdź się ze mną spotkać. Nie mam swoich własnych małych lotników.
Dziecko ochoczo skinęło głową.
— A ty? — zapytał, otrzepując ubranie z piasku. — Jak się nazywasz?
— Maris — odparła.
— Ładne imię — rzekł uprzejmie lotnik. — No cóż, Maris, muszę się zbierać. Ale kiedyś może znowu polatamy, hę? — Uśmiechnął się do dziewczynki, odwrócił i odszedł. Dołączyli do niego pomocnicy; chłopak nadal trzymał złożone skrzydła. Kiedy się oddalali, usłyszała strzępy rozmowy, a potem śmiech lotnika.
Nagle rzuciła się w ślad za nim. Piasek ją hamował, gdy próbowała nadążyć za dużymi krokami lotnika. Ten zorientował się, że dziewczynka za nim biegnie, i odwrócił się.
— Słucham?
— Masz — powiedziała. Sięgnęła do kieszeni i wręczyła mu mięczaka.
Na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz zdumienia, a potem serdeczny uśmiech. Z powagą przyjął prezent.
Dziewczynka zarzuciła mu ręce na szyję, niemal zmiażdżyła go w uścisku, a potem uciekła. Biegła z rozpostartymi ramionami. Pędziła tak szybko, że miała wrażenie, iż unosi się w powietrzu.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Burze Maris leciała kilka metrów nad powierzchnią morza, ujarzmiając wzburzone prądy powietrzne szerokimi, metalicznymi skrzydłami. Był to lot szaleńczy, nierozważny. Upajała się niebezpieczeństwem i bryzgającym pyłem wodnym, nie zważając na chłód. Niebo miało złowieszczą barwę kobaltu, wiatry przybierały na sile, ale ona unosiła się na skrzydłach i to jej w zupełności wystarczało. Gdyby teraz przyszło jej umrzeć, to z błogim uśmiechem na ustach.
Leciała lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Lawirowała między powietrznymi prądami niemal bezwiednie, za każdym razem natrafiając na podmuch z dołu lub z góry, dzięki czemu szybowała coraz dalej i coraz szybciej. Każdy jej wybór okazywał się trafny; nie była zmuszona do pośpiesznego miotania się nad wzburzoną kipielą, a jeśli wykonywała trudne manewry, to jedynie po to, by czuć jeszcze większą radość. Bezpieczniej byłoby lecieć na dużej wysokości, niczym dziecko, jak najdalej od fal, aby nie narazić się na popełnienie błędu. Jednakże Maris niemal ślizgała się po morskiej toni, jak przystało na prawdziwego lotnika. Wystarczyło lekko zamoczyć skrzydło, zaledwie musnąć nim o wodę, a już spadało się niezdarnie z wyżyn nieba. Taki błąd oznaczał również śmierć: ze skrzydłami o rozpiętości ponad sześciu metrów nie dałoby się płynąć zbyt długo.
Maris nie brakowało odwagi, ale wiedziała, jak groźne mogą być wiatry.
W oddali wypatrzyła szyje scylli, która majaczyła na horyzoncie niczym ciemny, falisty sznur. Zareagowała prawie odruchowo. Pociągnęła prawą ręką skórzany uchwyt skrzydła, a lewą wypchnęła płat w górę. Następnie przemieściła cały ciężar ciała na drugą stronę. Wielkie, srebrne skrzydła — zrobione z cienkiego, prawie nic nie ważącego, ale niesamowicie wytrzymałego materiału — przesunęły się wraz z nią. Jeden czubek skrzydła prawie musnął niebezpieczne, grzywiaste fale, drugi zaś uniósł się wyżej. Dzięki temu Maris mogła lepiej wykorzystać zrywający się wiatr i wkrótce zaczęła się piąć do góry.
Liczyła się ze śmiercią, podniebną śmiercią, ale nie zamierzała skończyć w taki sposób — przechwycona w powietrzu niczym nieostrożna rybitwa, żeby jakiś głodny potwór mógł napełnić nią swój brzuch.
Po kilku minutach dogoniła scyllę i zatrzymała się, a potem, kpiąc sobie z niej, okrążyła ją, uważając jednak, żeby się nie znaleźć w zasięgu potwora. Z góry mogła swobodnie obserwować cielsko scylli, która znajdowała się tuż pod falami, miarowo poruszając gładkimi, czarnymi płetwami. Malutka, osadzona na długiej szyi głowa powoli przechylała się z boku na bok i najwyraźniej ignorowała obecność Maris. Dziewczyna pomyślała, że zapewne stworzenie już zdążyło się zetknąć z lotnikami i ich mięso nie przypadło mu do gustu.
Wiatry były teraz zimniejsze i ciężkie od soli. Sztorm przybierał na sile; Maris odczuwała wyraźne drganie powietrza. Rozweselona, wkrótce zostawiła scyllę daleko w tyle i znowu była sama. Leciała bez wysiłku przez pusty, ciemniejący nieboskłon, słysząc jedynie łopot swoich skrzydeł.
Po pewnym czasie zobaczyła wyłaniającą się z morza wyspę; właśnie na niej miała wylądować. Westchnęła, żałując, że to już koniec podróży.
Na lądowisku dyżurowali Giną i Tor — dwoje miejscowych lądowców. Maris zastanawiała się, czym zajmują się tacy ludzie, kiedy nie pomagają przybywającym lotnikom. Zrobiła nad nimi kółko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Oboje natychmiast zerwali się z mokrego piasku i pomachali do niej. Kiedy zbliżyła się ponownie, byli już gotowi. Opadała coraz niżej, aż w końcu jej stopy dzieliło od ziemi zaledwie kilkanaście centymetrów. Giną i Tor biegli równolegle do niej, po obu stronach jej skrzydeł. Maris zaszurała palcami nóg o ziemię, stopniowo wytraciła szybkość i wreszcie się zatrzymała, wzniecając tumany piasku.
Wtuliła twarz w zimną, suchą plażę. Czuła się idiotycznie. Leżący lotnik przypominał przewróconego na wznak żółwia. Mogłaby dźwignąć się na nogi, gdyby zmusiły ją do tego okoliczności, lecz taka operacja byłaby uciążliwa i niegodna. Mimo wszystko lądowanie przebiegło dobrze.
Giną i Tor przystąpili do metodycznego składania skrzydeł, złącze po złączu. Uwalniali poszczególne rozporki i nakładali je na siebie, a wówczas naciągany przez nie materiał wiotczał. Kiedy wszystkie prostowniki zostały wciągnięte do wewnątrz, skrzydła skurczyły się do dwóch metalowych fałd, luźno zwisających z centralnej osi przymocowanej do pleców Maris.
— Spodziewaliśmy się Colla — powiedziała Giną, uporawszy się z ostatnią rozporą. Jej krótkie, ciemne włosy sterczały niczym najeżone ostrza.
Maris potrząsnęła głową. Być może ta podróż rzeczywiście należała się Collowi, ale ona sama rozpaczliwie tęskniła za byciem w powietrzu. Zabrała skrzydła — swoje skrzydła — i opuściła dom, zanim jej brat wstał z łóżka.
— Pewnie gdy minie następny tydzień, będzie miał za sobą już dużo lotów — rzekł wesoło Tor. Wciąż miał w swoich cienkich, jasnych włosach ziarenka piasku i trochę drżał owiewany morskimi wiatrami, lecz cały czas się uśmiechał. — Nalata się, ile zechce. — Stanął przed Maris, żeby pomóc jej odpiąć skrzydła.
— Sama będę je niosła — warknęła Maris, zniecierpliwiona i poirytowana jego nonszalanckim tonem. Cóż on mógł rozumieć? Czy ktokolwiek z nich mógł pojąć istotę latania? Przecież byli lądowcami.
Ruszyła w kierunku bazy lotników. W ślad za nią kroczyli Giną i Tor. Na miejscu jak zwykle pokrzepiła się jedząc i pijąc, a potem, stanąwszy przed dużym, buzującym kominkiem, grzała się i suszyła rzeczy. Na zadawane jej przyjazne pytania odpowiadała lakonicznie. Starała się unikać słów, nie myśleć: „To może być ostatni raz". Ponieważ była lotnikiem, wszyscy szanowali jej milczenie, chociaż sprawiła im zawód. Wszak opowieści lotników stanowiły dla nich, szczurów lądowych, najczęstsze źródło informacji o tym, co działo się na innych wyspach. W nękanych codziennymi sztormami morzach roiło się od scylli, kotów morskich i innych drapieżników; ze względu na niebezpieczne warunki statki kursowały regularnie tylko między wysepkami położonymi blisko siebie. Lotnicy zapewniali łączność między archipelagami; oczekiwano od nich najnowszych wieści, plotek, piosenek, anegdot i romansów.
— Zwierzchnik przyjmie cię, gdy tylko odpoczniesz — oświadczyła Giną, ostrożnie dotykając ramienia Maris.
Maris odsunęła się. Tak, tobie wystarczy, że usługujesz lotnikom, pomyślała. Chciałabyś mieć za męża lotnika — na przykład Colla, gdy dorośnie — i nie masz pojęcia, co dla mnie znaczy fakt, że to Coll będzie lotnikiem, a nie ja.
— Już jestem gotowa — powiedziała głośno. — To był łatwy lot. Wiatry wykonały za mnie całą robotę.
Giną zaprowadziła ją do sąsiedniego pokoju, gdzie zwierzchnik czekał na przyniesioną przez nią wiadomość. Podobnie jak pierwsza sala, pomieszczenie było długie i oszczędnie umeblowane; w wielkim, kamiennym kominku trzaskały płomienie. Zwierzchnik siedział na miękko wyściełanym krześle blisko ognia. Na widok Maris powstał. Lotników zawsze witano jak równych rangą, nawet na wyspach, gdzie zwierzchnicy byli czczeni na podobieństwo bogów i dysponowali niemal nieograniczoną władzą.
Po rytualnych powitaniach Maris zamknęła oczy i wyrecytowała wiadomość. Nie zastanawiała się nad treścią i zupełnie jej ona nie obchodziła. Wypowiadała kolejne słowa bez udziału świadomości. Pomyślała, że prawdopodobnie chodzi o politykę. Ostatnimi czasy wszystko sprowadzało się do polityki.
Kiedy wiadomość została przekazana, Maris otworzyła oczy i uśmiechnęła się do zwierzchnika — rozmyślnie, albowiem mężczyzna sprawiał wrażenie zatroskanego jej słowami. Jednakże szybko otrząsnął się i odwzajemnił jej uśmiech.
— Dziękuję — powiedział trochę niepewnym głosem. — Dobrze się spisałaś.
Zaproponowano jej nocleg, ale odmówiła. Do rana burza mogła zupełnie ustać, a poza tym nocne latanie było przyjemne. Tor i Giną wyszli razem z dziewczyną i odprowadzili ją po skalistej ścieżce aż do skały lotników. Osadzone w kamiennym podłożu latarnie rozpraszały mrok, dzięki czemu wspinaczka po krętym szlaku była bezpieczniejsza.
Na samej górze znajdował się naturalny występ, pogłębiony i poszerzony ludzkimi rękami. Dalej rozciągał się głęboki na kilkadziesiąt metrów uskok; na kamienistą plażę wdzierały się przybrzeżne fale. Giną i Tor rozwinęli skrzydła Maris i zablokowali rozporki. Napięta metalowa powierzchnia zajaśniała srebrzystym blaskiem. Maris skoczyła.
Dała się porwać wiatrowi i znowu leciała nad ciemnym morzem, słysząc pomruki dudniącej w górze burzy. Kiedy była już wysoko, ani razu nie obejrzała się na dwoje tęsknie śledzących ją ludzi. Wiedziała, że niebawem i ona będzie musiała się zadowolić życiem na lądzie.
Nie skręciła w kierunku domu. Popłynęła wraz z porywistą nawałnicą, która wiała teraz gwałtownie na zachód. W każdej chwili należało się spodziewać grzmotów i deszczu; w takich warunkach Maris musiałaby wzbić się ponad chmury, aby znaleźć lepsze schronienie przed piorunem. W okolicach domu zapewne panował spokój. Ludzie przeczesywali plaże w nadziei, że wiatry przywiały coś ciekawego. Być może ten czy ów spuścił łódkę, aby nie wrócić z całodziennego połowu z pustymi rękami.
Wiatr jękliwie zawodził i spychał Maris, lecz ona płynnie i bez wysiłku utrzymywała wytyczony przez siebie kurs. W pewnej chwili przypomniał jej się Coll i nagle straciła panowanie nad sobą. Zachwiała się, opadła, a potem, gwałtownie manewrując, z powrotem podciągnęła się w górę. Przeklinała siebie samą. Dotychczas było cudownie — dlaczego to wszystko miało się skończyć w taki sposób? Być może odbywała swój ostatni lot, dlatego starała się wypaść lepiej niż kiedykolwiek, lecz jej wysiłki nie miały wiele sensu. Straciła wyczucie: wiatr już nie był jej przychylny.
Leciała teraz chaotycznie, napinała mięśnie aż do bólu, toczyła zawziętą walkę z nadciągającą burzą. Zdecydowała się wzbić wyżej; ponieważ wiatr przestał jej sprzyjać, zbytnia bliskość wody mogła się okazać niebezpieczna.
Podniebne zmagania zupełnie ją wyczerpały i dopiero gdy zobaczyła Orle Gniazdo, uświadomiła sobie, jak dużą odległość pokonała.
Orle Gniazdo było potężną skałą sterczącą w morzu, walącą się kamienną wieżą, którą otaczały spienione fale, wściekle uderzające o jej wysokie, strome mury. Miejsce nie zasługiwało na miano wyspy. Jedynym przedstawicielem świata flory były tu kępy zdrewniałych porostów. W nielicznych osłoniętych szczelinach i występach skalnych znajdowały się jednak ptasie gniazda, a na samym szczycie zbudowali swoją bazę lotnicy. Właśnie tutaj, w miejscu, do którego nie zdołałby zawinąć żaden statek, w miejscu, gdzie mogły osiąść tylko latające istoty — ptaki i ludzie — powstała ich mroczna, kamienna siedziba.
— Maris!
Usłyszawszy swoje imię, Maris zerknęła w górę i ujrzała na tle chmur ciemne skrzydła Dorrela, który ze śmiechem zaczął na nią pikować. W ostatniej chwili gwałtownie skręciła w bok i zręcznie mu się wymknęła, lecz on nadal gonił ją wokół Orlego Gniazda, tak że pochłonięta radością latania zapomniała o bólu i zmęczeniu.
Kiedy wreszcie wylądowali, zaczął padać deszcz. Nadciągnął ze wschodu niespodziewanie; jego krople smagały twarze lotników i głośno bębniły o skrzydła. Maris uświadomiła sobie, że prawie zdrętwiała z zimna. Opadli w miękkie, ziemiste zagłębienie, które utworzyło się samoistnie w litej skale. Maris sunęła po błocie kilka metrów, zanim udało jej się zatrzymać. Potrzebowała dobrych kilku minut, żeby wyciągnąć stopy na powierzchnię i rozplatać potrójne paski, które ją spowijały. Potem ostrożnie przymocowała skrzydła do linki i zaczęła je składać.
Gdy uporała się z tą czynnością, zdała sobie sprawę, że gwałtownie szczęka zębami i ma obolałe barki. Dorrel marszczył czoło, obserwując jej pracę. Sam zdążył już starannie złożyć swoje skrzydła i przewiesił je przez ramię.
— Długo latałaś? — zapytał. — Powinienem był pozwolić ci wylądować. Przepraszam. Nie wiedziałem. Na pewno przez całą drogę uciekałaś przed burzą. Ciężkie warunki atmosferyczne. Ja też zmagałem się z przeciwnymi wiatrami. Dobrze się czujesz?
— O, tak. Byłam zmęczona, ale nie tak strasznie, a poza tym już mi przeszło. Cieszę się, że czekałeś na mnie w górze. To było przyjemne latanie i bardzo go potrzebowałam. Na końcu było trochę ciężko — bałam się, że spadnę. Ale nie ma to jak dobry lot — człowiek nie myśli wtedy o odpoczynku.
Dorrel roześmiał się i objął dziewczynę ramieniem. Zetknąwszy się z jego rozgrzanym ciałem, uświadomiła sobie, jak bardzo jest zziębnięta. Dorrel również to wyczuł i mocniej przycisnął ją do siebie.
— Wejdź do środka, bo zamarzniesz. Garth przywiózł z Shotanów parę butelek kivasu. Jedna z nich powinna już być gorąca. Wypicie kivasu w naszym towarzystwie na pewno cię rozgrzeje.
Wspólny pokój w bazie był jak zawsze ciepły i przytulny, lecz tym razem świecił pustkami. Znajdował się w nim jedynie Garth, niski, muskularny lotnik, starszy od Maris o dziesięć lat. Siedział przy kominku. Kiedy podniósł głowę i zawołał ją po imieniu, Maris usiłowała mu odpowiedzieć, lecz miała zaciśnięte zęby i dławił ją smutek. Dorrel podprowadził dziewczynę do kominka.
— Trzymałem ją w tym zimnie jak jakiś drewnianoskrzydły idiota — powiedział. — Czy kivas jest już gorący? Nalej nam trochę. — Szybko i zręcznie ściągnął z siebie mokrą, ubłoconą odzież i wziął dwa ręczniki z piętrzącej się obok kominka sterty.
— Dlaczego miałbym marnować kivas dla ciebie? — burknął Garth. — Dla Maris — oczywiście tak, gdyż jest bardzo piękna i wspaniale lata. — Ukłonił się jej żartobliwie.
— Nie powinieneś mi żałować tego kivasu — odparł Dorrel, energicznie wycierając się dużym ręcznikiem — chyba że wolisz zmarnować wino, wylewając je na podłogę.
Riposta Gartha zapoczątkowała wymianę nieszkodliwych obelg i żartobliwych pogróżek. Maris nie zwracała na nie uwagi — miała okazję słyszeć je wielokrotnie. Wycisnęła wodę z włosów, a potem patrzyła, jak krople tworzą na kamiennych płytach rozmaite desenie i błyskawicznie wysychają. Zerknęła na Dorrela, próbując zapamiętać jego szczupłe, muskularne ciało — ciało dobrego lotnika. Kiedy droczył się z Garthem, jego twarz ciągle się zmieniała. Czując, że Maris go obserwuje, odwrócił się i jego oczy złagodniały. Garth nie wypowiedział ostatniej błyskotliwej riposty i zamilkł. Dorrel delikatnie musnął palcami twarz Maris.
— Wciąż drżysz. — Zabrał dziewczynie ręcznik i owinął ją. — Garth, zdejmij tę butelkę z ognia, zanim pęknie, i pozwól nam się rozgrzać.
Kivas, korzenne wino z rodzynkami i orzechami, zostało podane w dużych, kamiennych kubkach. Już pierwszy łyk palącego trunku sprawił, że Maris zarumieniła się i przestała dygotać.
Garth uśmiechnął się do niej.
— Dobre, prawda? Nie sądzę, żeby Dorrel je docenił. Wyłudziłem kilkanaście butelek od pewnego obleśnego, starego rybaka. Znalazł je we wraku statku; nie wiedział, co wpadło mu w ręce, a jego żona nie chciała trzymać tego wina w domu. Dałem mu w zamian parę błyskotek — kilka metalowych paciorków, które zabrałem dla siostry.
— A co dostanie twoja siostra? — zagadnęła Maris między jednym łykiem a drugim.
Garth wzruszył ramionami.
— Ona? Przecież to i tak miała być niespodzianka. Przywiozę jej coś z Poweet, gdy będę tam następnym razem. Jakieś malowane jajka.
— Chyba że w drodze powrotnej przehandluje je na coś innego — zauważył Dorrel. — Garth, jeśli twoja siostra kiedykolwiek otrzyma niespodziewany upominek, będzie tak wstrząśnięta, że nawet nie odczuje przyjemności. Jesteś urodzonym handlowcem. Myślę, że gdyby trafiła ci się korzystna transakcja, sprzedałbyś nawet swoje skrzydła.
Garth prychnął z oburzeniem.
— Lepiej, żebyś nie kłapał tym dziobem, ptaszku — odparł i zwrócił się do Maris. — Jak się miewa twój brat? Wcale go nie widuję.
Maris pociągnęła następny łyczek. Starała się za wszelką cenę opanować drżenie rąk.
— W przyszłym tygodniu osiągnie stosowny wiek — powiedziała ostrożnie. — Wówczas skrzydła staną się jego własnością. Nie wiem, co porabia. Może nie przepada za twoim towarzystwem.
— A dlaczegóż to? — zapytał Garth urażonym tonem.
Maris machnęła ręką i zmusiła się do uśmiechu. Chciała, żeby jej zachowanie wypadło naturalnie.
— Ja nawet go lubię — ciągnął Garth. — Wszyscy go lubimy, prawda, Dorrel? Jest młody, spokojny, może trochę za bardzo ostrożny, ale na pewno zrobi postępy. Jest jakiś inny. Ach, jakież on potrafi opowiadać historie! A jak śpiewa! Lądowcy pokochają widok jego skrzydeł. — Garth pokręcił głową z zadziwieniem. — Skąd on zna wszystkie te opowieści i piosenki? Widziałem więcej świata niż on, a jednak…
— On je wymyśla — przerwała mu Maris.
— Sam? — Garth był wyraźnie poruszony. — Wobec tego będzie naszym śpiewakiem. W następnym turnieju odbierzemy Wschodowi pierwszą nagrodę. Zachód zawsze ma najlepszych lotników — dorzucił, powodowany lojalnością — lecz nasi śpiewacy nigdy nie zasługiwali na miano najlepszych.
— Podczas ostatniego spotkania śpiewałem dla Zachodu — zaprotestował Dorrel.
— No właśnie.
— Za to ty wyjesz jak kot morski.
— Tak — rzekł Garth — ale przynajmniej nie mam złudzeń co do swoich zdolności.
Maris nie dosłyszała odpowiedzi Dorrela. Przestała zwracać uwagę na rozmowę mężczyzn i w zamyśleniu obserwowała płomienie, tuląc jeszcze ciepłe naczynie. Tutaj, w Orlim Gnieździe, odczuwała spokój, którego nie mogła zakłócić nawet wzmianka Gartha o Collu. I, co dziwne, w tym miejscu było jej naprawdę wygodnie. Na skale lotników nikt nie mieszkał, lecz czuła się tu jak w domu, w swoim własnym domu. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że już nigdy do niego nie zawita.
Przypomniała sobie, jak to było, kiedy po raz pierwszy ujrzała Orle Gniazdo. Zjawiła się w bazie ponad sześć lat temu, w dzień po osiągnięciu wieku uprawniającego do latania. Była wówczas trzynastoletnią dziewczynką, dumną z tego, że samodzielnie przeleciała tak duży dystans, ale też wystraszoną i nieśmiałą. W bazie zobaczyła kilkunastu lotników, którzy siedzieli wokół kominka, śmiali się i pili. Na moment przerwali huczną biesiadę i uśmiechnęli się do niej. Garth był wtedy cichym młodzieńcem, a Dorrel — chuderlawym, niewiele od niej starszym chłopakiem. Nie znała żadnego z nich, lecz jeden z uczestników imprezy, Helmer, lotnik w średnim wieku, pochodzący z wyspy, która znajdowała się blisko ojczyzny Maris, przedstawił towarzystwo. Wciąż jeszcze pamiętała twarze i imiona: rudowłosą Anni z Culhall, Fostera, który później przytył tak bardzo, że nie mógł latać, Jamisa Seniora, a nade wszystko lotnika przezywanego Krukiem, butnego młodzieńca, który nosił czarne futro i metalowe ozdoby i zdobył dla Wschodu nagrody w trzech konkursach pod rząd. Maris poznała jeszcze wychudzoną blondynkę z Wysp Zewnętrznych. Przyjęcie odbywało się na jej cześć; rzadko zdarzało się, żeby w te strony zapuszczał się ktoś z tak daleka.
Wszyscy serdecznie powitali Maris i wkrótce można było odnieść wrażenie, że to ona, a nie chuda blondynka, jest honorowym gościem. Poczęstowali ją winem, pomimo że była taka młoda, a potem opowiadali o lataniu; znała większość tych anegdot, ale nigdy dotąd nie słyszała ich z ust lotników. Kiedy wreszcie poczuła się dobrze w nowym towarzystwie, przestano ją darzyć szczególnymi względami i odtąd biesiada toczyła się jak zwykle.
Było to jednak dziwne, niezapomniane przyjęcie. Zwłaszcza jeden incydent głęboko utkwił w pamięci Maris. Kruk, jedyny lotnik ze Wschodu w tym gronie, wypił sporo alkoholu i gdy już nieźle sobie podchmielił, rzucił biesiadnikom wyzwanie.
— Nazywacie siebie lotnikami — rzekł zjadliwym tonem, który Maris miała na zawsze zapamiętać. — No, chodźcie ze mną. Ja wam pokażę, jak się lata.
Wszyscy uczestnicy imprezy opuścili bazę i udali się na najwyższą skałę Orlego Gniazda. Dwustumetrowa grań opadała ku ostrym niczym zęby skałom, które podmywała wzburzona kipiel morska. Kruk podszedł na samą krawędź, niosąc na plecach złożone skrzydła. Ostrożnie rozwinął trzy pierwsze złącza i wsunął ramiona do pętli. Jednak nie zablokował skrzydeł. Zawiasy nadal swobodnie się poruszały, a uwolnione rozpory zginały się do przodu i do tyłu zgodnie z ruchem jego ramion. Pozostałe rozpory trzymał złożone w dłoniach.
Maris zastanawiała się, co Kruk zamierza zrobić. Niebawem jej ciekawość została zaspokojona.
Mężczyzna puścił się pędem i skoczył ze stromej skały, tak daleko, jak mógł. Skrzydła miał ciągle złożone.
Maris z wrażenia straciła oddech. Pobiegła na krawędź skały. W ślad za nią pognali inni; kilka osób pobladło, niektórzy uśmiechali się niepewnie. Obok Maris stanął Dorrel.
Kruk spadał, trzymając ręce przy bokach, a materiał jego skrzydeł trzepotał niczym peleryna. Mężczyzna leciał głową w dół; patrzący mieli wrażenie, że jego nurkowanie trwa wieczność.
W ostatniej chwili, kiedy był bliski rozbicia się o skały, a Maris wydawało się, że już czuje siłę uderzenia, na tle słonecznego nieba zalśniły srebrzyste skrzydła. Skrzydła znikąd. Kruk złapał sprzyjający wiatr i poleciał w górę.
Maris była wstrząśnięta, ale Jamis Senior, najstarszy z lotników Zachodu, tylko się roześmiał.
— Stara sztuczka Kruka — mruknął. — Już dwa razy widziałem, jak to robił. Natłuszcza rozpory skrzydeł. Kiedy opada dostatecznie nisko, z całych sił je odrzuca. Gdy jedna rozpora zaskakuje na właściwe miejsce, gwałtowne szarpnięcie wywołuje zatrzaśnięcie się następnych złączy. Tak, ładny manewr. Możesz być pewna, że ćwiczył tę sztuczkę wiele razy, zanim zdecydował się ją komukolwiek zaprezentować. Jednak któregoś dnia zawias może się zablokować i już nigdy nie będziemy musieli słuchać Kruka.
Pomimo ironicznych słów starca akrobacja Kruka nie straciła w oczach Maris nic ze swego czaru. Często widywała lotników, którzy unosili częściowo rozłożone skrzydła i raptownym szarpnięciem rozwijali kilka ostatnich rozpór, zniecierpliwieni opieszałością lądowców. Ale czegoś takiego jeszcze nigdy nie oglądała.
Kruk stał na lądowisku i uśmiechał się głupawo.
— Jeżeli wykonacie taki manewr, będziecie mogli się uważać za lotników — oznajmił towarzystwu. Był zarozumiały i nierozważny, ale w tamtej chwili, i jeszcze przez kilka następnych lat, Maris miała wrażenie, że kocha się w nim na zabój.
Smutno potrząsnęła głową i dokończyła kivas. Cała ta historia wydawała się teraz niedorzeczna. W niespełna dwa lata po tamtym przyjęciu Kruk zaginął bez śladu gdzieś nad morzem. Rokrocznie kilkunastu lotników spadało wraz ze swoimi skrzydłami. Tonęli na skutek źle prowadzonego lotu; nieostrożnie muskając wodę, narażali się na ataki scylli o długich szyjach; bywało, że metalowe części skrzydeł przyciągały piorun. Tak, lotnik mógł ponieść śmierć z różnych powodów. Maris podejrzewała, że większość z nich po prostu gubiła się i nie mogąc trafić do miejsca przeznaczenia, leciała na oślep, aż w końcu spadała na skutek śmiertelnego wyczerpania. Być może nieliczni lotnicy spotykali się z najrzadszym i wzbudzającym największy strach zagrożeniem — bezwietrzną pogodą. Teraz jednak Maris uświadamiała sobie, że to właśnie Kruk, błyskotliwy, narwany lotnik był najbardziej prawdopodobną ofiarą podniebnych ewolucji.
Głos Dorrela sprawił, że otrząsnęła się ze wspomnień.
— Maris — odezwał się — hej, nie zasypiaj tu nam.
Maris odstawiła pustą czarkę, lecz nadal dotykała jej szorstkiej, kamiennej powierzchni, chcąc zachować resztki ciepła. Wreszcie z wysiłkiem odsunęła rękę i podniosła sweter.
— Jeszcze nie wysechł — zaprotestował Garth.
— Zimno ci? — spytał Dorrel.
— Nie. Muszę wracać.
— Jesteś zbyt zmęczona — odparł Dorrel. — Zostań na noc.
Maris unikała jego wzroku.
— Nie mogę. Będą się o mnie niepokoić.
Dorrel westchnął.
— W takim razie weź suche ubranie. — Wstał, przeszedł na koniec wspólnego pokoju i otworzył drzwiczki drewnianej, rzeźbionej szafy. — Chodź tu i wybierz sobie coś odpowiedniego.
Maris nie ruszyła się z miejsca.
— Lepiej, żebym miała własne rzeczy. Przecież już tu nie wrócę.
Dorrel po cichu zaklął.
— Maris, nie utrudniaj — wiesz, o czym myślę — no, chodź, weź to ubranie. Przecież wiesz, że możesz je nosić bez przeszkód. Zostaw swoje w zamian, jeśli chcesz. Nie wypuszczę cię w mokrych rzeczach.
— Przepraszam — odparła Maris. Dorrel stał wyczekująco, podczas gdy Garth uśmiechał się do niej. Powoli wstała i szczelniej owinęła się ręcznikiem, żeby nie marznąć z dala od kominka. Mokre koniuszki krótkich, ciemnych włosów chłodziły jej kark. Wraz z Dorrelem przeszukała sterty odzieży, aż w końcu znalazła spodnie i brązowy sweter ze zgrzebnej wełny, który pasował na jej szczupłe, umięśnione ciało. Dorrel patrzył, jak się ubierała, a potem szybko wyszukał coś dla siebie. Następnie podeszli do wieszaka przy drzwiach i zdjęli swoje skrzydła. Maris sprawdziła długimi, mocnymi palcami wszystkie rozpory, chcąc się upewnić, czy nie uległy uszkodzeniu. Skrzydła rzadko się psuły, lecz jeśli tak się działo, usterki zawsze należało szukać w złączach. Błyszczący materiał wydawał się równie mocny i miękki jak w dniu, w którym gwiezdni żeglarze przybyli do tego świata. Maris z zadowoleniem przymocowała skrzydła. Były w dobrym stanie; mogły służyć nie tylko Collowi, ale i następnym pokoleniom.
Usłyszała kroki Gartha i spojrzała na niego.
— Nie mam takiego daru wymowy jak Coll czy Dorrel — zaczął. — Ja… No cóż, do widzenia, Maris. — Zaczerwienił się. Wyglądał na bardzo przygnębionego.
Lotnicy zazwyczaj nie żegnali się ze sobą. Ale ja przecież nie jestem lotnikiem, pomyślała. Przytuliła i ucałowała Gartha, a potem powiedziała „do widzenia". Tak brzmiało pożegnanie lądowców.
Dorrel wyszedł z nią na dwór. Wiatry dawały się we znaki, jak zawsze w okolicach Orlego Gniazda, ale burza ustąpiła. Tylko delikatna mgiełka pyłu wodnego nawilżała powietrze. Nie było jednak widać blasku gwiazd.
— Zostań przynajmniej na kolację — odezwał się Dorrel. — Będę walczył z Garthem o przyjemność obsługiwania ciebie.
Maris potrząsnęła głową. Nie powinna była tu przylatywać; należało od razu udać się do domu i nie żegnać się z Garthem i Dorrelem. Łatwiej byłoby nie kończyć niczego, udawać, że wszystko będzie tak jak dotychczas, a następnie zniknąć.
Kiedy dotarła wraz z Dorrelem na stromą skałę lotników, tę, z której przed tak wielu laty skakał Kruk, wzięła swego towarzysza za rękę i przez długą chwilę stali w milczeniu.
— Maris — powiedział z wahaniem Dorrel. Stojąc u boku dziewczyny i nie wypuszczając jej dłoni, spoglądał na morze. — Maris, mogłabyś wyjść za mnie. Dzieliłbym się z tobą skrzydłami, nie musiałabyś całkowicie rezygnować z latania.
Maris puściła jego rękę. Zrobiło się jej się gorąco ze wstydu. Nie miał prawa tego proponować; udawanie byłoby okrucieństwem.
— Nie — szepnęła. — Nie wolno ci dzielić się skrzydłami.
— Tradycja — mruknął z rozpaczą w głosie. Zauważyła, że i on jest zakłopotany. Pragnął jej pomóc, a nie pogorszyć sytuację. — Moglibyśmy spróbować. Skrzydła należą do mnie, ale mogłabyś z nich korzystać…
— Och, Dorrel, przestań. Zwierzchnik, twój zwierzchnik nigdy by na to nie zezwolił. To coś więcej niż tradycja. W grę wchodzi prawo. Mogliby zabrać ci skrzydła i dać je komuś bardziej szanowanemu. Przecież w taki sposób załatwili przemytnika Linda. Poza tym, nawet gdybyśmy uciekli i znaleźli miejsce, w którym nie obowiązywałoby prawo ani rządy zwierzchników, jak długo znosiłbyś dzielenie się skrzydłami, ze mną czy kimkolwiek innym? Nie rozumiesz? Znienawidzilibyśmy się. Nie jestem dzieckiem, które będzie ćwiczyło w godzinach twojego odpoczynku. Nie mogę żyć w taki sposób: wiedząc, że jestem tylko tolerowana, a skrzydła nigdy nie będą moje. A ty prędko miałbyś dosyć, widząc, jak ciebie obserwuję, i w końcu… och — urwała, gdyż nie przychodziły jej do głowy właściwe słowa.
Dorrel przez chwilę milczał.
— Przepraszam — rzekł. — Chciałem ci pomóc, Maris. Świadomość tego, co ma się z tobą stać, sprawia mi nieznośny ból. Pragnąłem ci coś ofiarować. Nie mogę znieść myśli, że odejdziesz i staniesz się…
Znowu złapała go za rękę i trzymała ją mocno.
— Tak, tak. Pst.
— Przecież wiesz, że cię kocham, Maris. Wiesz o tym, prawda?
— Tak, tak. I ja cię kocham, Dorrel. Ale nigdy nie poślubię lotnika. Nie teraz. Nie mogłabym. Zamordowałabym lotnika dla jego skrzydeł. — Spojrzała na Dorrela. Próbowała rozjaśnić uśmiechem ponurą prawdę swoich słów, ale z mizernym skutkiem.
Przywarli do siebie, chcąc opóźnić moment rozstania, usiłując przez dotyk ciał wypowiedzieć wszystko to, co kiedykolwiek pragnęli sobie wyznać. Potem odsunęli się i spojrzeli na siebie przez łzy.
Maris zaczęła manipulować przy skrzydłach. Przenikały ją dreszcze — znowu czuła chłód. Dorrel próbował jej pomóc, ale zawadził o palce dziewczyny i oboje wybuchnęli śmiechem, rozbawieni tą niezdarnością. Maris pozwoliła mężczyźnie rozłożyć jej skrzydła. Kiedy jedno było już całkowicie rozwinięte, nagle pomyślała o Kruku i odpędziła Dorrela. Zaintrygowany, obserwował jej poczynania. Maris uniosła skrzydło niczym zmęczony powietrzem senior i z głośnym trzaskiem zaczepiła ostatnie złącze. Teraz była gotowa do odlotu.
— Szczęśliwej podróży — powiedział na koniec.
Maris otworzyła usta, ale nic nie odrzekła i głupio pokiwała głową.
— Tobie też — rzekła po chwili. — Uważaj na siebie, dopóki… — Nie potrafiła wypowiedzieć ostatniego kłamstwa, podobnie jak nie mogła wydusić z siebie słów pożegnania. Odwróciła się, pobiegła i skoczyła z Orlego Gniazda w zimne, mroczne, smagane nocnymi wiatrami niebo.
Podczas długiego, samotnego lotu unosiła się nad znieruchomiałym, skąpanym w blasku gwiazd morzem. Wiejące ze wschodu wiatry zmuszały Maris do nieustannego lawirowania, przez co traciła czas i prędkość. Kiedy dostrzegła wieżę świetlną Amberly Mniejszej, swojej ojczystej wyspy, było już dobrze po północy.
W dole znajdowało się jeszcze jedno światło, dzięki któremu było widać plażę i lądowisko. Wykonawszy ostatni, płynny manewr, Maris doszła do wniosku, że zapewne rozpalili je pomocnicy dyżurujący na lądowisku. Ze zdziwieniem skonstatowała, że ci ludzie już dawno powinni byli zakończyć wartę; o tej porze w powietrzu znajdowało się bardzo niewielu lotników. Była tak zaaferowana, że wyrżnęła w ziemię i dopiero ten przykry wstrząs wyrwał ją z zamyślenia.
Jęknęła, pośpiesznie wstała i zajęła się rozpinaniem pasków. Wiedziała, że podczas lądowania nie wykazała należytej koncentracji. Światło przybliżało się do niej.
— A więc jednak zdecydowałaś się wrócić — oznajmił czyjś chrapliwy, gniewny głos. To był Russ, jej ojciec, przybrany ojciec. Podszedł do niej, trzymając latarnię w zdrowej ręce. Prawa ręka była od dawna martwa i bezużyteczna.
— Najpierw zatrzymałam się w Orlim Gnieździe — broniła się. — Chyba nie martwiliście się o mnie?
— To Coll miał polecieć, nie ty — odparł, zaciskając szczęki.
— On spał — powiedziała Maris. — Za długo marudził. Wiedziałam, że przegapi najlepsze wiatry burzowe. Co najwyżej złapałby deszcz, a dotarcie na miejsce zajęłoby mu całą wieczność. Jeśli w ogóle zdołałby tam dolecieć. Jeszcze nie radzi sobie dobrze w deszczu.
— W takim razie musi pracować nad sobą. Nadszedł czas, żeby chłopak zaczął się uczyć na własnych błędach. Byłaś jego nauczycielką, ale skrzydła będą należały do niego. To on jest lotnikiem, a nie ty.
Maris skrzywiła się, jakby ktoś ją uderzył. W ten sposób przemawiał do niej człowiek, który nauczył ją latać i sprawiał wrażenie takiego dumnego z niej i z jej wspaniałej intuicji przestrzennej. Wiele razy mówił, że chociaż nie łączy ją z nim pokrewieństwo, to jednak skrzydła powinny należeć do niej. Wraz ze swoją żoną adoptował ją, gdy wydawało się, że nie będzie miał potomka, który odziedziczyłby po nim skrzydła. Uległ poważnemu wypadkowi i musiał znaleźć następcę — skoro nie mogły o tym decydować więzy krwi, postanowił przekazać skrzydła komuś, kogo pokochał. Jego żona nie chciała zgłębiać sztuki latania. Przeżyła trzydzieści pięć lat jako lądowiec i nie zamierzała zeskakiwać z żadnych skał, nawet gdyby przypięto jej skrzydła. Poza tym w jej przypadku na naukę było za późno. Dlatego Russ zaadoptował, uczył i pokochał Maris-Maris, córkę rybaka, która zawsze wolała obserwować niebo ze skały lotników, niż bawić się z dziećmi.
I wtedy, całkiem nieoczekiwanie i wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, narodził się Coll. Jego matka zmarła po drugim i skomplikowanym porodzie. Maris sama była wtedy jeszcze dzieckiem. Pamiętała, że tamtej nocy mnóstwo ludzi biegało tam i z powrotem, a potem jej ojczym samotnie płakał w kącie. Ale Coll nie umarł. Maris nagle przypadła w udziale rola matki. Opiekowała się braciszkiem i bardzo go kochała. Z początku nie spodziewano się, że niemowlę pożyje długo. Maris była szczęśliwa, gdy okazało się, że malcowi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo; przez trzy lata kochała go jak brata i syna i przez cały ten czas ćwiczyła loty pod czujnym okiem ojca.
Jednak pewnego wieczoru na plaży ojciec powiedział Maris, że Coll, malutki Coll, musi dostać jej skrzydła.
— On nigdy nie będzie tak dobrym lotnikiem jak ja — odparła drżącym głosem.
— Nie twierdzę, że będzie. Ale to nie robi różnicy. On jest z mojej krwi.
— To niesprawiedliwe! — zawołała, dając upust żalowi, który gromadził się w niej od dnia, w którym stała się pełnoletnia. Coll wyrósł na silnego, zdrowego chłopca; wciąż był za mały, aby móc unieść skrzydła, ale i tak miały się stać jego własnością w dniu osiągnięcia odpowiedniego wieku. Maris nie mogła sobie do nich rościć żadnych pretensji. Takie było prawo lotników; stosowali je już gwiezdni żeglarze, którzy, według legendy, wykuli dla siebie skrzydła. Pierworodne dziecko w każdej latającej rodzinie dostawało w spadku skrzydła rodzica. Umiejętności nie Uczyły się wcale. Najważniejsze było prawo dziedziczenia, a Maris pochodziła z rodziny rybaków, którzy mogli jej zostawić co najwyżej resztki wraku drewnianej łódki.
— Sprawiedliwe czy nie, takie jest prawo, Maris. Znasz je od dawna, nawet jeśli postanowiłaś je ignorować. Przez lata bawiłaś się w bycie lotnikiem, a ja ci na to pozwalałem, ponieważ kochałaś latanie, Coll zaś potrzebował utalentowanego nauczyciela, a także dlatego, że ta wyspa jest zbyt duża, by jej los zależał tylko od dwóch lotników. Ale cały czas wiedziałaś, że ten dzień nadejdzie.
Pomyślała z wściekłością, że mógłby być życzliwszy. Przecież musiał wiedzieć, co dla niej oznacza rezygnacja z podniebnych ewolucji.
— Teraz chodź ze mną — powiedział. — Nie będziesz już latała.
Maris wciąż miała rozwinięte skrzydła; zdążyła odpiąć zaledwie jeden pasek.
— Ucieknę — odparła gniewnie. — Już nigdy mnie nie zobaczysz. Udam się na jakąś wyspę, która nie ma żadnego lotnika. Powitają mnie z zadowoleniem i nie będą pytali, jak zdobyłam skrzydła.
— Nigdy — rzekł ze smutkiem jej ojciec. — Inni lotnicy unikaliby tej wyspy, tak jak robili to, gdy szalony zwierzchnik Kennehut zarządził egzekucję Lotnika-Który-Przyniósł-Złe-Wieści. Bez względu na to, dokąd byś się udała, zostałabyś pozbawiona skradzionych skrzydeł. Żaden zwierzchnik nie zdecydowałby się na ryzyko przyjęcia cię na swoją wyspę.
— Wobec tego połamię je! — zawołała Maris. Była bliska histerii. — On również nie będzie latał; na pewno nie częściej niż… niż…
Russ upuścił latarnię; światło zgasło, a szklany klosz potłukł się o skałę. Maris poczuła na rękach uścisk rąk ojca.
— Nie mogłabyś, nawet gdybyś chciała. I nie zrobiłabyś tego Collowi. Ale teraz daj mi te skrzydła.
— Nie zrobiłabym…
— Nie wiem, czego byś nie zrobiła. Myślałem, że dziś rano wyleciałaś po to, żeby się zabić podczas burzy. Znam te uczucia, Maris. Właśnie dlatego byłem taki przerażony i wściekły. Nie możesz obwiniać Colla.
— Nie obwiniam go. I nie zabroniłabym mu latać. Ale sama tak strasznie chcę latać… Ojcze, proszę. — W ciemności pozwoliła łzom popłynąć i przysunęła się do ojca, pragnąc jego pociechy.
— Tak, Maris — rzekł. Nie mógł objąć córki ramieniem: zawadzały mu skrzydła. — Jestem bezradny. Tak przedstawia się sytuacja. Musisz się nauczyć żyć bez skrzydeł, tak jak ja. Przynajmniej mogłaś się nimi cieszyć przez pewien czas — wiesz, co się czuje latając.
— To nie wystarczy! — odparła przez łzy. — Kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, jeszcze nie twoją dziewczynką, ot, po prostu obcym dzieckiem, a ty należałeś do najwspanialszych lotników Amberly, sądziłam, że takie doświadczenie zadowoliłoby mnie. Obserwowałam ciebie i innych ze skały i myślałam sobie — gdybym mogła mieć skrzydła, choćby przez chwilę, wystarczyłoby mi to na całe życie. Ale nie wystarczy, nie wystarczy. Nie mogę z nich zrezygnować.
Z twarzy jej ojca zniknęła cała surowość. Delikatnie dotknął policzków córki i otarł jej łzy.
— Może masz rację — wyrzekł powoli. — Może to nie było właściwe postępowanie. Myślałem, że jeśli dam ci skrzydła choćby na krótko, będzie to lepsze niż nic i potraktujesz moje przyzwolenie jak wspaniały prezent. Ale prezent nie okazał się świetny, prawda? Teraz już nigdy nie zaznasz szczęścia. Nigdy nie staniesz się prawdziwym lądowcem, gdyż latałaś, i zawsze będziesz się czuła więźniem. — Nagle przerwał i Maris uświadomiła sobie, że mówił również o sobie Pomógł jej odpiąć i złożyć skrzydła i razem poszli do domu.
Mieszkali w skromnej drewnianej chatynce, otoczonej drzewami i trawnikiem. Na tyłach płynął strumyk. Lotników było stać na wygodne życie. W drzwiach Russ powiedział dobranoc i udał się po schodach na górę wraz ze skrzydłami. „Czy naprawdę stracił całą wiarę? Co ja narobiłam?", dręczyła się Maris. Czuła, że za chwilę znowu wybuchnie płaczem.
Zamiast się rozpłakać, poszła do kuchni, odszukała ser, zimne mięso, zrobiła herbatę i zabrała to wszystko do jadalni. Na środku stołu znajdowała się świeca piaskowa w kształcie miseczki. Maris zapaliła ją i jedząc obserwowała tańczący płomyk.
Coll wszedł akurat w momencie, gdy skończyła; stanął w drzwiach, z zakłopotaniem przestępując z nogi na nogę.
— Witaj, Maris — powiedział niepewnym głosem. — Cieszę się, że wróciłaś. Czekałem na ciebie. — Jak na trzynastolatka, odznaczał się wysokim wzrostem. Był szczupły, nieumięśniony. Miał długie, rudawe włosy i zaczynał mu się sypać wąs.
— Witaj, Coll — odezwała się Maris. — Nie stój tak. Przepraszam, że zabrałam ci skrzydła.
Chłopiec usiadł.
— Wiesz, że nie mam nic przeciwko temu. Latasz o wiele lepiej ode mnie i… no, sama rozumiesz. Czy ojciec był wściekły?
Maris kiwnęła głową.
Coll sprawiał wrażenie smutnego i wystraszonego.
— Został nam jeszcze tylko jeden tydzień. Maris, co my zrobimy? — Wzrok miał utkwiony w świecy, unikał spojrzenia siostry.
Maris westchnęła i delikatnie położyła rękę na jego ramieniu.
— Postąpimy tak, jak będziemy musieli, Coll. Nie mamy wyboru. — Rozmawiali o tym już wcześniej i znała udrękę brata na równi z własną. Była jego siostrą, prawie matką; jak na ironię, chłopiec dzielił z nią swą wstydliwą tajemnicę.
Teraz popatrzył na nią jak dziecko, które szuka pomocy u swej matki. Pomimo że wiedział, iż jego siostra jest równie bezradna jak on, wciąż łudził się nadzieją.
— Dlaczego nie daje się nam wyboru? Nie mogę tego pojąć.
Maris westchnęła.
— Takie jest prawo, Coll. Wiesz, że sprzeciwianie się tradycji nie zdarza się u nas. Wszyscy musimy wypełniać powinności. Gdybyśmy mieli wybór, ja zatrzymałabym skrzydła i latałabym, a ty mógłbyś zostać śpiewakiem. Oboje czulibyśmy się wspaniale i mielibyśmy pewność, że jesteśmy dobrzy w tym, co robimy. Życie lądowca będzie dla mnie trudne. Tak bardzo pragnę skrzydeł. Już je miałam i to, że zostaną mi odebrane, nie wydaje mi się sprawiedliwe, ale może po prostu nie potrafię zrozumieć, iż na tym polega sprawiedliwość. O takim rozwiązaniu zadecydowali ludzie mądrzejsi ode mnie i może zachowuję się dziecinnie, pragnąc, by wszystko układało się po mojej myśli.
Coll nerwowo oblizał wargi.
— Nie.
Spojrzała na niego z zaciekawieniem. Uparcie kręcił głową.
— To nie jest sprawiedliwe, Maris, po prostu nie jest. Ja nie chcę latać, nie chcę odbierać ci skrzydeł. To wszystko jest takie głupie. Zadaję ci ból, a wcale tego nie chcę, ale ojca również nie chcę ranić. Jak mogę mu o tym powiedzieć? Jestem jego dziedzicem i w ogóle — powinienem przejąć te skrzydła. Inaczej znienawidziłby mnie. W pieśniach nie wspomina się o lotnikach, którzy bali się nieba tak jak ja. Wszak lotnicy nie boją się, zatem nie nadaję się na lotnika.
Maris patrzyła na jego trzęsące się ręce.
— Nie martw się, Coll. Wszystko się ułoży, naprawdę. Na początku każdy odczuwa strach. Ja też się bałam. — Nie zastanawiała się nad tym kłamstwem. Mówiła tylko po to, by dodać bratu otuchy.
— Ale to jest niesprawiedliwe! — zawołał. — Wcale nie chcę rezygnować ze śpiewania, a jako lotnik nie będę mógł śpiewać jak Barrion, nie będę tym, kim chcę być. Dlaczego więc zmuszają mnie do latania? Dlaczego to ty nie możesz być lotnikiem, tak jak tego pragniesz? Dlaczego?
Widziała, że jest bliski łez, i również miała ochotę zapłakać. Nie miała odpowiedzi ani dla niego, ani dla siebie.
— Nie wiem — odparła głucho. — Nie wiem, mały. Ale w ten sposób postępuje się od wieków i tak musi być.
Spojrzeli sobie w oczy. Oboje czuli się więźniami prawa, które było starsze od nich, i tradycji, której nie potrafili pojąć. Bezradni i zranieni, długo dyskutowali przy palącej się świecy, bez końca powtarzając te same argumenty, aż w końcu poszli spać późną nocą, nie rozstrzygnąwszy niczego.
Kiedy jednak Maris leżała w łóżku, znowu ogarnął ją gniew, poczucie straty, a zarazem wstyd. Tej nocy płakała, a potem śniła o fioletowym, zachmurzonym niebie, do którego już nigdy nie miała polecieć.
Tydzień ciągnął się w nieskończoność.
Podczas wlokących się niemiłosiernie dni Maris wielokrotnie wchodziła na skałę lotników i stojąc z rękami w kieszeniach, bezradnie spoglądała na morze. Widywała łodzie rybackie i mewy, a raz zdarzyło jej się ujrzeć w oddali polujące stado błyszczących szarych kotów morskich. Odczuła wtedy jeszcze większy ból; miała wrażenie, iż świat, który znała, zamyka się wokół niej, że kurczy się okalający ją widnokrąg. Mimo to nie mogła sobie odmówić przychodzenia w to miejsce. Wystawała na klifie i tęskniła za wiatrem, lecz w powietrzu unosiły się jedynie jej rozwiane włosy.
Raz zauważyła, że Coll obserwuje ją z oddali. Potem żadne z rodzeństwa nie wspominało o tym zdarzeniu.
Skrzydła znajdowały się teraz u Russa i miały tam pozostać aż do dnia przekazania ich Collowi. Ilekroć Amberly Mniejsza potrzebowała lotnika, z najdalszego zakątka wyspy na wezwanie odpowiadał Corm albo wesoła Shalli, która czuwała nad Maris, gdy ta jako dziecko podejmowała pierwsze próby oswojenia się z niebem. Wyspa nie dysponowała trzecim lotnikiem; ten stan rzeczy miał ulec zmianie dopiero po osiągnięciu przez Colla wieku uprawniającego do latania.
W stosunku do Maris ojciec zachowywał się inaczej niż przedtem. Czasami, widząc, że córka jest pogrążona w rozmyślaniach, złościł się na nią, lecz zdarzało się, iż obejmował ją zdrowym ramieniem i oboje płakali. Nie potrafił odczuwać czegoś pośredniego miedzy gniewem i litością, dlatego, w poczuciu bezradności, unikał Maris. Za to gdy spędzał czas z Collem, zdradzał duże ożywienie, a nawet entuzjazm. Chłopiec, jak przystało na dobrego syna, usiłował dostosować się do jego nastroju, lecz Maris wiedziała, że i on chodzi na długie spacery i spędza dużo czasu samotnie ze swoją gitarą.
W dniu poprzedzającym osiągnięcie dojrzałości przez Colla Maris siedziała na skale lotników i spuściwszy nogi nad przepaścią, patrzyła jak Shalli zakreśla srebrzyste łuki na południowym niebie. Wprawdzie Shalli twierdziła, że wypatruje kotów morskich dla rybaków, ale Maris latała wystarczająco długo, by mieć pewność, że jej starsza koleżanka robi to przede wszystkim dla przyjemności. Ilekroć Shalli przechylała się na krótką chwilę, pobłyskując srebrzystym skrzydłem, uwięziona na skale Maris wyczuwała odległe echo radości, która towarzyszyła manewrom lotniczki.
„Czy tak to się kończy?", zapytywała samą siebie. „Niemożliwe. Przecież taki był początek. Pamiętani".
I rzeczywiście pamiętała to dobrze. Czasami odnosiła wrażenie, że obserwowała lotników, jeszcze zanim nauczyła się chodzić, aczkolwiek matka, jej prawdziwa matka utrzymywała, iż wcale tak nie było. W każdym razie Maris przechowywała żywe wspomnienie skały lotników; kiedy miała cztery, pięć lat, przybiegała tu niemal każdego tygodnia, żeby przyglądać się lotnikom. Matka zawsze odnajdywała ją w tym miejscu i nieodmiennie wpadała we wściekłość.
— Maris, jesteś lądowcem — tłumaczyła, przedtem sprawiwszy córce lanie. — Nie trać czasu na głupie mrzonki. Nie pozwolę, by moja córka została drewnianoskrzydłą.
Ilekroć matka zastawała Maris na skale, opowiadała jej starą legendę o Drewnianoskrzydłym, synu cieśli, który pragnął być lotnikiem. Oczywiście nie wywodził się z lotniczej rodziny. Według podania wcale się tym nie przejmował; nie słuchał krewnych ani przyjaciół, marzył tylko o niebie. Wreszcie w warsztacie ojca zrobił sobie parę skrzydeł: wspaniałe skrzydła motyla z rzeźbionego, polerowanego drewna. Wszyscy mówili, że są piękne, wszyscy z wyjątkiem lotników; lotnicy tylko kiwali głowami i milczeli. W końcu Drewnianoskrzydły wspiął się na skałę lotników. Czekali na niego w górze; spokojnie, bez słowa krążyli i przechylali się, połyskując skrzydłami w blasku poranka. Drewnianoskrzydły rozpędził się i skoczył, pragnąc do nich dołączyć, lecz spadł i napotkał śmierć.
— A morał jest taki — zawsze dodawała matka Maris — że nie powinno się próbować być tym, kim się nie jest.
Czy taki rzeczywiście był morał? Jako dziecko Maris nie przejmowała się zbytnio tą historią; po prostu uznała Drewnianoskrzydłego za niedołęgę. Jednak w miarę upływu lat rozmyślała o nim coraz częściej. Przychodziło jej do głowy, że matka nic nie rozumiała. Przecież Drewnianoskrzydły zwyciężył. Wprawdzie jego lot trwał bardzo krótko, ale dla takiej chwili warto było umrzeć. Zginał jak prawdziwy lotnik. A inni lotnicy nie wzbili się w powietrze po to, żeby z niego szydzić albo go odpędzić; przeciwnie — pilnowali młodzieńca, ponieważ dopiero zaczynał się uczyć, a poza tym rozumieli jego aspiracje. Lądowcy często wyśmiewali się z Drewnianoskrzydłego. Jego imię stało się synonimem głupca. Jednakże ilekroć lotnik słyszał jego historię, mógł tylko płakać.
Patrząc, jak Shalli ujarzmia zimne prądy powietrzne, Maris rozmyślała o Drewnianoskrzydfym i ogarniały ją dawne wątpliwości. Czy warto było, Drewnianoskrzydły? Chwila latania, a potem śmierć na wieki? A ja? Czy miały sens kilkunastoletnie zmagania z burzami, skoro teraz moje życie będzie ich pozbawione?
Kiedy Russ zaczął ją zauważać na skale, była najszczęśliwszym dzieckiem pod słońcem. Kiedy ją adoptował i z dumą wypchnął na podniebne szlaki, miała wrażenie, iż umrze z radości. Jej prawdziwy ojciec nie żył. Przepadł wraz ze swój ą łodzią; zabiła go rozwścieczona scylla, po tym jak zboczył z kursu na skutek sztormu. Matka chętnie pozbyła się córki. Wzbijając się w powietrze, Maris sięgała po nowe życie i czuła, że spełniają się wszystkie jej marzenia. Doszła do wniosku, że Drewnianoskrzydły miał rację. Wystarczy mocno czegoś pragnąć, żeby móc to urzeczywistnić.
Utraciła wiarę, gdy powiedziano jej, co oznacza przyjście na świat Colla.
Coll. Wszystko zaczęło się od niego.
Siedząc na skale, Maris starała się o niczym nie myśleć. Obserwowała Shalli z melancholijnym spokojem.
Wreszcie nadszedł dzień, który musiał nadejść.
W przyjęciu uczestniczyło niewielu gości, chociaż wydawał je sam zwierzchnik. Był to korpulentny, wesoły mężczyzna, skrywający sympatyczną twarz za bujnym zarostem, który miał mu przydawać surowości. Kiedy stanął w drzwiach, od jego stroju bił przepych: miał na sobie bogato haftowaną szatę, bransolety z miedzi i mosiądzu, a nawet ciężki naszyjnik z prawdziwego, kutego żelaza. Powitał przybyłych bardzo serdecznie.
W bazie znajdował się duży pokój przeznaczony na przyjęcia. Jego sufit tworzyło drewniane belkowanie, na ścianach paliły się pochodnie, a na podłodze leżał szkarłatny dywan. Stół uginał się pod ciężarem potraw — kivasu z Shotanów i win wytłaczanych na Amberly; serów, które sprowadzono drogą powietrzną z Culhall; owoców z Wysp Zewnętrznych oraz wielkich mis zielonej sałaty. Na rożnie w kominku obracał się kot morski; kucharz polewał pieczeń wywarem z gorzkich ziół i cieczą, która z niej skapywała. Zwierzę było duże, sięgało mężczyźnie do pasa. Ciepłe, niebieskoszare futro odsłaniało cielsko w kształcie beczułki, zwężające się z jednej strony i zakończone parą potężnych płetw. Gruba warstwa tłuszczu, chroniąca kota przed zimnem, zaczęła skwierczeć pod wpływem płomieni. Jego pysk, o osobliwie kobiecych rysach, został nafaszerowany orzechami i ziołami i rozsiewał wspaniały zapach.
Na przyjęciu zjawili się wszyscy zaprzyjaźnieni lądowcy. Stłoczeni wokół Colla, serdecznie mu gratulowali. Niektórzy czuli się w obowiązku porozmawiać z Maris, powiedzieć jej, jakie ma szczęście, że jej brat będzie lotnikiem i że ona sama mogła latać. Słysząc, jak ludzie mówią o niej w czasie przeszłym, Maris miała ochotę wyć.
Lotnicy okazali się jeszcze gorsi. Oczywiście, stawiło się ich wielu. Corm, jak zawsze przystojny i pełen olśniewającego uroku, wodził rej w jednym rogu pomieszczenia, opowiadając wpatrzonym w niego dziewczętom-lądowcom historyjki o odległych miejscach. Shalli tańczyła; miała niespożyte siły i zanim wieczór dobiegł końca, zdążyła porządnie zmęczyć kilku partnerów. Z innych wysp nadciągnęli: Anni z Culhall, chłopięcy Jamis Junior, Helmer z Amberly Większej, który za niespełna rok miał przekazać skrzydła swojej własnej córce, kilka osób z Zachodu i trzech trzymających się razem przybyszów ze Wschodu. Wszyscy byli przyjaciółmi Maris, wiernymi druhami z Orlego Gniazda.
Teraz jednak unikali jej. Anni grzecznie się uśmiechała i spoglądała w drugą stronę. Jamis przekazał pozdrowienia od ojca, a potem umilkł i przestępował z nogi na nogę, aż w końcu Maris pozwoliła mu odejść. Poczuł taką ulgę, że głośno westchnął. Nawet Corm, który utrzymywał, że nigdy się nie denerwuje, sprawiał wrażenie zakłopotanego. Przyniósł jej kubek gorącego kivasu, a potem zobaczył w drugim końcu pokoju przyjaciela i oczywiście musiał z nim porozmawiać.
Czując się izolowana i osamotniona, Maris usiadła w skórzanym fotelu pod oknem. Sącząc kivas, słuchała szumu wiatru, który coraz silniej napierał na okiennice. Nie miała pretensji do uczestników przyjęcia. Jak można rozmawiać z pozbawionym skrzydeł lotnikiem?
Była zadowolona z nieobecności Gartha i Dorrela, i wszystkich tych, których darzyła szczególnym uczuciem. I wstydziła się tego zadowolenia.
Po pewnym czasie przy drzwiach zapanowało poruszenie. Zjawił się Barrion, z nieodłączną gitarą. Maris natychmiast poczuła się trochę lepiej.
Uśmiechnęła się na jego widok. Wprawdzie Russ uważał, że ten śpiewak ma zły wpływ na Colla, ale i tak lubiła Barriona. Był wysokim, ogorzałym od słońca i wiatru mężczyzną, o zwichrzonych, siwych włosach, które go postarzały. Miał pociągłą, roześmianą twarz i szare oczy, w których tliły się iskierki humoru, oraz tubalny głos. Zachowywał się nonszalancko i uwielbiał niesamowite historie. Mówiło się o nim, że jest najlepszym śpiewakiem Zachodu. Tak przynajmniej utrzymywał Coll i, oczywiście, sam Barrion, który zapewniał również, że odwiedził sto wysp — rzecz nie do pomyślenia w przypadku człowieka nie posiadającego skrzydeł. Ponadto twierdził, iż jego gitara przybyła przed siedmioma stuleciami z Ziemi, wraz z gwiezdnymi żeglarzami. Ze śmiertelną powagą, jakby spodziewał się, że Coll i Maris uwierzą mu, mówił, że jego rodzina przekazuje instrument z pokolenia na pokolenie. Cóż za niedorzeczny pomysł — traktować gitarę w taki sposób, jakby to była para skrzydeł!
Bez względu na to, czy kłamał czy nie, chudy Barrion był zajmującą i romantyczną osobą, a śpiewał niczym wiatr. Coll uczył się u niego i zostali wielkimi przyjaciółmi.
Zwierzchnik energicznie poklepał Barriona po plecach. Śpiewak roześmiał się, usiadł i nastroił instrument. W pomieszczeniu zrobiło się cicho. Nawet Corm przerwał opowiadanie jakiejś historyjki. Barrion rozpoczął od Pieśni o gwiezdnych żeglarzach.
Była to najstarsza ballada z tych, które lotnicy uznawali za część własnego dziedzictwa. Barrion śpiewał ją swobodnie, z uczuciem. Jego basowy, głęboki głos wzruszył Maris. Jakże często słyszała późną nocą Colla, który potrącał struny swojej gitary i śpiewał ten utwór! Akurat przechodził mutację i to doprowadzało go do szewskiej pasji. Co trzy zwrotki nagle ucinał koguta, a potem przez minutę klął na czym świat stoi. Maris przeważnie leżała w łóżku i nie mogła się powstrzymać od chichotania, gdy te odgłosy dobiegały do jej pokoju.
Teraz słuchała Barriona, który słodko śpiewał o gwiezdnych żeglarzach i ich wielkim statku, którego srebrne żagle rozpościerały się na sto mil, żeby łapać dzikie gwiezdne wiatry. W pieśni była zawarta cała opowieść. Tajemnicza burza, strzaskany statek, trumny, w których chowano żeglarzy umierających w trakcie rejsu. Zepchnięci z kursu żeglarze zawitali t u t a j, do świata bezmiernego oceanu i szalejących burz, do świata, w którym jedynymi skrawkami lądu były tysiące porozrzucanych dookoła skalistych wysp, a wiatr wiał nieustannie. Pieśń opowiadała o lądowaniu statku, który nie był do tego przeznaczony, o tysiącach umarłych w trumnach i o tym, jak żeglowano — niewiele cięższy od powietrza statek unosił się na morzu, posrebrzając wody wokół Shotanów. Barrion śpiewał o zaklęciach gwiezdnych żeglarzy; marzyli o naprawieniu statku, lecz ich nadzieja powoli umierała. Melancholijnie rozwodził się nad gasnącą mocą ich magicznych maszyn i ciemnością, która potem nastała. Wreszcie rozgorzała bitwa, niedaleko Shotanu Wielkiego. Stary Kapitan i jego sojusznicy ponieśli klęskę, broniąc drogocennych metalowych żagli przed zakusami swych dzieci. Potem, wykorzystując magiczne zaklęcia, synowie i córki gwiezdnych żeglarzy, pierwsze potomstwo Przystani Wiatrów, pocięli na kawałki żagle, które były lekkie, sprężyste i niesamowicie wytrzymałe. Używając wszystkich części metalowych, jakie udało im się uratować ze statku, skonstruowali skrzydła.
Rozproszony lud Przystani Wiatrów potrzebował bowiem łączności. Bez paliwa, bez metalu, otoczeni oceanami, w których roiło się od drapieżników, nękani burzami, ludzie mieli do dyspozycji tylko silne wiatry; w tych warunkach trzeba było dokonać wyboru.
Umilkły ostatnie akordy pieśni. Biedni żeglarze, pomyślała Maris jak zwykle. Stary Kapitan i jego ludzie również byli lotnikami, chociaż ich skrzydła nazywano gwiezdnymi. Ich sposób latania musiał jednak zaginąć, aby mógł się pojawić nowy.
Barrion uśmiechnął się, usłyszawszy czyjąś prośbę o nową melodię i zaczął grać. Wykonał kilka utworów z prastarej Ziemi, a potem bojaźliwie powiódł dookoła wzrokiem i zaproponował własną kompozycję, sprośną pijacką przyśpiewkę o podnieconej scylli, która wzięła statek rybacki za swojego partnera. Maris prawie go nie słuchała. Wciąż rozmyślała o gwiezdnych żeglarzach. Doszła do wniosku, że pod pewnym względem przypominali Drewnianoskrzydłego — nie umieli rezygnować z marzeń, a to oznaczało, iż musieli umrzeć. Ciekawe, czy zastanawiali się nad sensem swojego poświęcenia.
— Barrion! — zawołał Russ. — To dzień narodzin nowego lotnika. Zaśpiewaj nam kilka pieśni o lotnikach!
Śpiewak uśmiechnął się i skinął głową. Maris zerknęła na Russa. Uśmiechnięty, stał obok stołu, trzymając w zdrowej ręce kieliszek z winem. Jest dumny, pomyślała. Wkrótce jego syn zostanie lotnikiem. O mnie zapomniał. Poczuła się zdruzgotana. Ogarnęły ją mdłości.
Barrion zaczął śpiewać o lotnikach: ballady z Wysp Zewnętrznych, z Shotanów, z Culhall, z obu Amberly i Poweet. Śpiewał o duchach lotników, którzy na zawsze zaginęli nad morzem, gdyż usłuchali zwierzchnika-kapitana i wzbili się w powietrze z mieczami. Kiedy cichną wiatry, wciąż można ich oglądać; błąkają się wśród burz, lecąc na widmowych skrzydłach. Tak przynajmniej głoszą legendy. Jednak lotnicy, którzy natykali się na bezwietrzną pogodę, rzadko wracali, by móc o tym opowiedzieć, toteż nikt nie mógł uchodzić za wiarygodnego świadka.
Barrion zaśpiewał utwór o białowłosym Roynie, który miał ponad osiemdziesiąt lat, gdy dowiedział się, że jego wnuk został zabity na skutek kłótni z kochanką, i wziął skrzydła, aby dogonić i zabić winowajczynię.
Następna ballada opowiadała o Aronie i Jeni i była najsmutniejsza. Nie dość, że Jeni należała do lądowców, to jeszcze nie mogła chodzić. Mieszkała z matką, która zarabiała na życie praniem, i codziennie przesiadywała przy oknie, żeby patrzeć na skałę lotników na Shotanie Małym. Zakochała się w Aronie, pełnym wdzięku, wesołym lotniku i roiła sobie, że on odwzajemnia jej uczucie. Jednak któregoś dnia, gdy była w domu sama, zobaczyła, że jej ukochany bawi się w powietrzu z inną lotniczką, rudowłosą kobietą, a gdy wylądowali, zaczęli się całować. Powróciwszy do domu, matka znalazła Jeni martwą. Kiedy Aron dowiedział się o tym, nie pozwolił pogrzebać kobiety, chociaż nigdy jej nie poznał. Wziął Jeni na ręce i zaniósł na skałę, a następnie, przywiązawszy do siebie jej ciało, poleciał daleko nad morze i sprawił Jeni pogrzeb godny lotnika.
Drewnianoskrzydłemu również poświęcono pieśń, ale nie był to zbyt dobry utwór; portretował syna cieśli jako komicznego głupca. Mimo to Barrion odśpiewał go, a potem wykonał jeszcze balladę o Lotniku-Który-Przyniósł-Złe-Wieści, i Taniec Wiatru, zaślubinową pieśń lotników, i jeszcze wiele innych. Maris była tak zauroczona, że prawie się nie poruszała. Słuchając słów Barriona, zapomniała o kivasie, który zdążył całkowicie wystygnąć w jej dłoni. Ogarnął ją dręczący, cudowny smutek. Czuła się dobrze; powracały do niej wspomnienia o wiatrach.
— Twój brat jest lotnikiem rodowym — szepnął ktoś u jej boku. Obejrzała się i zobaczyła, że to Corm opiera się o poręcz jej krzesła. Wyciągnąwszy rękę, w której trzymał kieliszek z winem, wskazał Colla, siedzącego u stóp Barriona. Młodzieniec mocno objął kolana, a w jego oczach malował się zachwyt.
— Widzisz, jak te pieśni go wzruszają — rzekł Corm z prostotą. — Dla lądowca to tylko pieśni, ale lotnik dostrzega w nich więcej, znacznie więcej. Wiemy o tym oboje, Maris, a twój brat również zdaje sobie z tego sprawę. Widać to na pierwszy rzut oka. Wiem, co czujesz, ale pomyśl o nim, dziewczyno. On to kocha tak samo jak ty.
Maris zerknęła na Corma; mówił z takim przekonaniem, że miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Tak, Coll sprawiał wrażenie oczarowanego, ale tylko Maris wiedziała dlaczego. Uwielbiał śpiew, a nie latanie, zachwycał się pieśniami, a nie tym, że mówią o lataniu. Ale czy mógł wiedzieć o tym Corm, przystojny, uśmiechnięty Corm, który był taki pewny siebie, choć rozumiał tak mało?
— Corm, myślisz, że tylko lotnicy mają marzenia? — wyszeptała i szybko obejrzała się na Barriona, który właśnie kończył utwór.
— Są jeszcze inne lotnicze pieśni — oznajmił Barrion. — Gdybym je wszystkie wykonał, siedzielibyśmy tutaj całą noc i nic bym nie zjadł. — Popatrzył na Colla. — Poczekaj. Kiedy polecisz do Orlego Gniazda, poznasz ich więcej, niż ja kiedykolwiek zdołam usłyszeć.
Siedzący u boku Maris Corm podniósł kieliszek.
Coll wstał.
— Chcę jedną zaśpiewać.
Barrion uśmiechnął się.
— Chyba mogę ci powierzyć swoją gitarę. Zapewne nie dałbym jej nikomu innego, ale tobie — czemu nie. — Ustąpił miejsca spokojnemu, blademu młodzieńcowi.
Coll usiadł i drżącą ręką uderzył w struny, przygryzając wargę. Zmrużył oczy, oślepiony blaskiem pochodni, spojrzał na Maris i znowu zamrugał.
— Chcę zaśpiewać nowy utwór, o pewnym lotniku. Ja… sam go skomponowałem. Oczywiście, nie było mnie tam, rozumiecie, ale słyszałem tę historię i, cóż, jest całkowicie prawdziwa. Powinna być tematem pieśni, ale dotychczas taki utwór nie powstał.
— Zatem zaśpiewaj go, chłopcze! — ryknął zwierzchnik.
Coll uśmiechnął się i jeszcze raz zerknął na Maris.
— Zatytułowałem go Upadek Kruka.
I zaśpiewał.
Śpiewał czysto, wyraźnie, pięknym głosem, dokładnie relacjonując tamto wydarzenie. Maris patrzyła na niego z zachwytem. Był perfekcyjny. Oddał nawet nastrój, podniecenie, jakie odczuwała, gdy złożone skrzydła Kruka rozbłysły w słońcu niczym lustro i lotnik wzbił się w górę, unikając śmierci. Utwór Colla wyrażał całą miłość, jaką wtedy darzyła Kruka. Kruk był w tej pieśni wspaniałym skrzydlatym księciem, mrocznym, dzielnym, śmiałym i zbuntowanym. Właśnie za kogoś takiego uważała go kiedyś Maris.
Pomyślała, że jej brat ma talent. Corm zerknął na nią i zapytał:
— Słucham?
Nagle uświadomiła sobie, że szepcze do siebie na głos.
— Coll — rzekła zniżonym głosem. W uszach dźwięczały jej jeszcze ostatnie nuty pieśni. — On mógłby być lepszy niż Barrion, gdyby dano mu szansę. To ja opowiedziałam mu tę historię, Corm. Byłam tam wraz z kilkunastoma osobami, gdy Kruk wykonywał tę sztuczkę, ale żadne z nas nie potrafiłoby o tym zaśpiewać tak pięknie, jak uczynił to Coll. On ma szczególny dar.
Corm uśmiechnął się do niej z błogim zadowoleniem.
— To fakt. W przyszłym roku pokonamy Wschód w turnieju śpiewaków.
Maris popatrzyła na niego i nagle ogarnęła ją wściekłość. To wszystko jest takie bezsensowne, pomyślała. Coll zerkał na nią wyczekująco z drugiego końca pomieszczenia. Maris skinęła głową, a wtedy wyszczerzył zęby w uśmiechu. Miał pewność, że zrobił dobrą robotę.
W głowie Maris zakiełkowała decyzja.
Jednakże zanim Coll zdążył rozpocząć kolejną pieśń, na środek wystąpił Russ.
— Przyszła pora, żeby przejść do rzeczy poważnych — oświadczył. — Śpiewaliśmy i rozmawialiśmy, rozkoszując się ciepłem, dobrym jedzeniem i piciem. Ale na zewnątrz czekają na nas wiatry.
Wszyscy słuchali go z należytą powagą i wydało im się nagle, że szum wiatrów, o których zapomnieli, wypełnił cały pokój. Maris zadrżała.
— Skrzydła — powiedział jej ojciec.
Zwierzchnik wystąpił do przodu, trzymając skrzydła jak cenny depozyt, którym w istocie były. Wyrzekł rytualną formułę:
— Skrzydła te służą Amberly, łącząc nas z całym ludem Przystani Wiatrów od wielu pokoleń, poczynając od gwiezdnych żeglarzy. Latała na nich Marion, córka gwiezdnego żeglarza, a potem jej córka Jeri i jej syn Jon, i Anni, i Flan, i Denis… — wyliczał przodków bardzo długo — …a na koniec Russ i jego córka Maris. — Tłum lekko zafalował, zaskoczony wzmianką o Maris. Nie była prawdziwym lotnikiem i nie spodziewano się, że zwierzchnik wspomni jej imię.
Maris uświadomiła sobie, że wymienia się ją w gronie lotników, a jednocześnie pozbawia skrzydeł.
— A teraz przejmie je młody Coll, a ja, podobnie jak to czynią od pokoleń inni zwierzchnicy, trzymam je przez krótką chwilę, aby moje dotknięcie przyniosło im szczęście. A za moim pośrednictwem dotyka tych skrzydeł cała społeczność Amberly Mniejszej i moim głosem powiada: „Lataj szczęśliwie, Coll!”
Zwierzchnik wręczył złożone skrzydła Russowi, ten zaś odwrócił się do Colla.
Chłopiec stał z gitarą u stóp; pobladł i wydawał się bardzo mały.
— Czas już, aby ktoś został lotnikiem — rzekł Russ. — Nadeszła pora, abym przekazał skrzydła i aby Coll przyjął je ode mnie. Jednak przypinanie skrzydeł pod dachem byłoby nierozsądne. Chodźmy na skałę lotników, żeby popatrzeć, jak z chłopca robi się mężczyzna.
Ludzie niosący pochodnie — wszyscy lotnicy — byli gotowi do drogi. Cała grupa opuściła bazę. Coll zajął honorowe miejsce między swym ojcem i zwierzchnikiem. Tuż za nim szli lotnicy z pochodniami, a w tyle kroczyła Maris wraz z pozostałymi gośćmi.
Maszerowali dziesięć minut. Kroczyli powoli, w ciszy nie z tego świata, aż w końcu stanęli w półkolu na skale. Russ odłączył się od grupy i pomimo że miał tylko jedną rękę sprawną, odrzucił pomoc, którą mu oferowano, i sam przypiął swojemu synowi skrzydła. Twarz Colla była blada jak kreda. Podczas gdy Russ rozkładał jego skrzydła, stał nieruchomo i patrzył w otchłań na dole, gdzie ciemne fale zagarniały plażę.
Wreszcie Russ skończył robotę.
— Mój synu, jesteś lotnikiem — oznajmił, po czym wrócił do grupy i zbliżył się do Maris.
Coll stał samotnie pod gwiaździstym niebem, na krawędzi skały. Rozłożyste srebrne skrzydła sprawiały, że wydawał się mniejszy niż w rzeczywistości. Maris miała ochotę zakrzyknąć, przerwać ceremonię, zrobić coś; po policzkach ciekły jej łzy. Nie mogła się jednak ruszyć. Jak wszyscy, czekała na tradycyjny pierwszy lot.
Wreszcie Coll gwałtownie wciągnął powietrze, odbił się i skoczył.
Potknął się, robiąc ostatni krok, i spadł w przepaść, znikając widzom z oczu. Tłum rzucił się naprzód. Zanim uczestnicy ceremonii dobiegli do krawędzi, Collowi udało się wyhamować upadek i powoli zaczął się piąć w górę. Zatoczył duże koło nad oceanem, poszybował blisko klifu i znowu się cofnął nad wodę. Czasami młodzi lotnicy popisywali się przed swoimi przyjaciółmi, ale Colla nie było stać na wymyślne akrobacje. Niczym skrzydlate, srebrne widmo, niezdarnie sunął po niebie, które wywoływało w nim uczucie zagubienia i obcości.
Zaczęto rozkładać kolejne pary skrzydeł; Corm, Shalli i inni lotnicy szykowali się do lotu. Niebawem mieli dołączyć do Colla, kilkakrotnie przelecieć obok w zwartej grupie, a potem opuścić lądowców i udać się do Orlego Gniazda, gdzie zamierzali świętować przyjęcie do swego grona nowego członka.
Jednakże zanim ktokolwiek zdążył skoczyć, zmienił się wiatr. Maris wyczuła to dzięki swej lotniczej intuicji. Do jej uszu dobiegło smętne zawodzenie zimnej wichury, która chłostała skaliste krawędzie szczytu. Ponadto zauważyła, że Coll wyraźnie się zachwiał. Lekko opadł i gdy walczył o utrzymanie się w powietrzu, nagle zaczął wirować. Ktoś w tłumie głośno westchnął z wrażenia. Coll szybko odzyskał panowanie nad lotem i skierował się ku skale. Szło mu jednak ciężko, bardzo ciężko. Groźny wiatr wściekle spychał go w dół. Z takim prądem powietrznym należało postępować łagodnie, próbować go obłaskawić. Coll jednak zmagał się z nim jak zapaśnik, mozolnie i bez efektu.
— Ma kłopoty — orzekł Corm. Przystojny lotnik z trzaskiem odblokował ostatnią rozporę. — Lecę, żeby go asekurować. — Ledwo wyrzekł te słowa, wzbił się w powietrze.
Na pomoc było jednak zbyt późno. Skrzydła Colla przechylały się to w przód, to w tył, a on sam, miotany nieoczekiwaną turbulencją, spadał w kierunku lądowiska. Nie mając czasu na naradę, uczestnicy ceremonii, na czele z Maris i jej ojcem, zbiegli na plażę.
Coll opadał szybko, zbyt szybko. Nie ujarzmiał wiatru, lecz dawał mu się spychać. Jego skrzydła dygotały, kiedy zaś przechylił się przed lądowaniem, zaczął szorować jednym końcem skrzydła o ziemię, a koniec skrzydła sterczał ku górze. Źle, źle, wszystko poszło źle. W momencie gdy jego przyjaciele wbiegli na plażę, ujrzeli tuman piachu, a potem usłyszeli okropny dźwięk łamanego metalu. Coll leżał na piasku. Żył.
Jednak jego lewe skrzydło było złamane i zwisało bezwładnie.
Pierwszy podbiegł do niego Russ. Ukląkł przy chłopcu i zaczął odpinać paski. Pozostali uczestnicy ceremonii zebrali się wokół nich. Coll uniósł głowę, a wtedy zobaczyli, że drży i ma łzy w oczach.
— Nie martw się — rzekł Russ, próbując dodać mu otuchy. — To tylko rozpora, synu; one ciągle się psują. Naprawimy ją bez trudu. Leciałeś trochę niepewnie, ale wszyscy tak robią podczas pierwszego lotu. Następnym razem będzie lepiej.
— Następnym razem, następnym razem! — zawołał Coll. — Ojcze, ja nie potrafię tego zrobić, nie potrafię! Nie chcę następnego razu! Nie chcę twoich skrzydeł! — Teraz już nie powstrzymywał się od płaczu. Jego ciałem wstrząsał szloch.
Goście stali w niemym osłupieniu. Twarz Russa przybrała surowy wyraz.
— Jesteś moim synem i lotnikiem. Będzie następny raz! I nauczysz się latać.
Coll nadal szlochał i dygotał. Skrzydła leżały już u jego stóp, połamane i, przynajmniej na razie, bezużyteczne. Tego wieczoru lot do Orlego Gniazda nie mógł się odbyć.
Ojciec wyciągnął zdrowe ramię i mocno potrząsnął synem.
— Słyszysz? Słyszysz? Nie życzę sobie tych bzdur. Polecisz albo przestanę cię uważać za swojego syna.
Coll nagle przestał się buntować. Skinął głową i stłumiwszy łzy, spojrzał w górę.
— Tak, ojcze — odparł. — Przepraszam. Po prostu obleciał mnie strach tam w górze, nie chciałem tego wszystkiego powiedzieć.
Stojąc pośród gości i obserwując Colla, Maris przypomniała sobie, że chłopak ma zaledwie trzynaście lat. Trzynaście lat i okropnego stracha, który nie przystoi lotnikowi.
— Nie wiem, dlaczego to powiedziałem. Naprawdę nie miałem tego na myśli.
Maris wreszcie odzyskała mowę.
— Ależ miałeś — oświadczyła donośnym głosem. Przypomniała sobie, jak Coll śpiewał o Kruku, przypomniała sobie o decyzji, którą niegdyś podjęła. Wiedziała, że tamci patrzą na nią wstrząśnięci. Shalli położyła jej rękę na ramieniu, ale odepchnęła ją i stanęła między Collem i swoim ojcem. — Powiedział to, co myśli — dodała cicho. Jej spokojny, pewny głos kontrastował z gwałtownym biciem serca. — Nie potrafiłeś tego zrozumieć, ojcze? On nie nadaje się na lotnika. Jest dobrym synem i zasługuje na to, byś był z niego dumny, ale nigdy nie pokocha wiatru. Nie obchodzi mnie, co głosi prawo.
— Maris — odezwał się Russ. W jego głosie nie wyczuwało się życzliwości; sprawiał wrażenie zdesperowanego i urażonego. — Odebrałabyś skrzydła własnemu bratu? Myślałem, że go kochasz.
Jeszcze tydzień temu rozpłakałaby się, ale teraz zabrakło jej łez.
— Naprawdę go kocham i pragnę, żeby żył długo i szczęśliwie. Jako lotnik nie będzie szczęśliwy; robi to tylko dlatego, żebyś ty mógł być dumny. Coll jest śpiewakiem, i to dobrym. Dlaczego chcesz odebrać mu zajęcie, które ukochał?
— Niczego mu nie zabieram — rzekł chłodno Russ. — Tradycja…
— Głupia trądycja — przerwał mu czyjś głos. Maris obejrzała się w poszukiwaniu swojego sojusznika i zobaczyła Barriona, przedzierającego się przez tłum. — Maris ma rację. Coll śpiewa jak anioł, a jak lata, wszyscy widzieliśmy. — Spojrzał pogardliwie na lotników w tłumie. — Wy, lotnicy, jesteście tak uzależnieni od tradycji, że oduczyliście się myśleć. Jesteście ślepo wierni tradycji, bez względu na to, czy kogoś krzywdzicie czy nie.
Prawie nikt nie zauważył lądowania Corma. Złożywszy skrzydła, mężczyzna zbliżył się do tłumu. Jego gładka, smagła twarz pociemniała z wściekłości.
— Lotnicy wraz ze swoimi tradycjami zapewnili Amberly wielkość i wielokrotnie wpływali na dzieje Przystani Wiatrów. To, że dobrze śpiewasz, Barrion, nie oznacza, że jesteś poza prawem. — Corm zerknął na Russa i dorzucił: — Nie martw się, przyjacielu. Zrobimy z twojego syna lotnika, jakiego Amberly do tej pory nie oglądała.
Jednak w tym momencie Coll podniósł zapłakane oczy. Na jego twarzy malowała się teraz wściekłość i zdecydowanie.
— Nie! — wrzasnął i rzucił Cormowi wyzywające spojrzenie. — Nie obchodzi mnie, kim jesteś — nie zmusisz mnie do czegoś, na co nie mam ochoty! Nie jestem tchórzem. Nie jestem małym dzieckiem. Ja nie chcę latać, nie chcę, nie chcę! — Zasypując słuchaczy gradem słów, ujawnił swoją tajemnicę i poczuł, jak pękają wszystkie bariery. — Wy, lotnicy, myślicie, iż jesteście tak świetni, że przewyższacie całą resztę, ale dobrze wiecie, że to nieprawda! Barrion był na stu wyspach i zna więcej piosenek niż tuzin lotników razem wziętych. Nie obchodzi mnie twoje zdanie, Corm. On nie jest szczurem lądowym. Dopływa na statkach do miejsc, które bałby się odwiedził każdy inny człowiek. Wy, lotnicy, trzymacie się z dala od scylli, ale Barrion zabił jedno z tych stworzeń, a miał do dyspozycji tylko drewnianą łódkę i harpun. Założę się, że nie wiedziałeś o tym.
Ja też mogę być taki jak on. Mam talent. On wybiera się na Wyspy Zewnętrzne i chce, abym się tam udał z nim, powiedział mi też, że pewnego dnia da mi swoją gitarę. Potrafi opiewać latanie i upiększyć je słowami, ale nie tylko — potrafi zrobić to samo z rybołówstwem, myślistwem, ze wszystkim. Lotnicy tego nie umieją, a on tak, gdyż jest Barrionem! Jest śpiewakiem, a to równie dobre zajęcie jak bycie lotnikiem. I ja też mogę śpiewać, tak jak uczyniłem to dzisiejszego wieczoru, opiewając Kruka. — Spojrzał na Corma z nienawiścią. — Weź te stare skrzydła, daj je Maris, ona jest lotnikiem! — krzyknął i kopnął leżący na ziemi materiał. — Chcę popłynąć z Barrionem.
Zapadła straszliwa cisza. Russ przez dłuższy czas milczał, a gdy wreszcie spojrzał na syna, jego twarz wydawała się stara jak nigdy przedtem.
— Ona nie może wziąć tych skrzydeł, Coll — powiedział. — Należały do mnie, do mojego ojca, a wcześniej do jego matki, ja zaś pragnąłem… pragnąłem… — Głos mu się załamał.
— Ty jesteś za to odpowiedzialny — oznajmił z wściekłością Corm, przeszywając Barriona wzrokiem. — I ty, tak, t y, jego własna siostra — dodał, patrząc na Maris.
— Zgadza się, Corm — odparła. — Barrion i ja ponosimy odpowiedzialność, ponieważ kochamy Colla i chcemy, żeby był szczęśliwy i pełen życia. Lotnicy zbyt długo postępują zgodnie z tradycją. Czy nie rozumiesz, że Barrion ma rację? Każdego roku lotnicy zabierają skrzydła swoim rodzicom i umierają, mając je na sobie, a Przystań Wiatrów biednieje, gdyż utraconych skrzydeł nie da się niczym zastąpić. Ilu było lotników w czasach gwiezdnych żeglarzy? Ilu jest ich teraz? Nie widzisz, do czego prowadzi nasza tradycja? Skrzydła są jak cenny depozyt; powinny być noszone przez tych, którzy kochają niebo, którzy będą świetnie latali i dbali o nie. Zamiast tego jedynym kryterium przyznawania skrzydeł jest urodzenie. Urodzenie, a nie umiejętności. A przecież tylko umiejętności ratują lotnika od śmierci i tylko one zapewniają Przystani Wiatrów trwanie.
Corm prychnął gniewnie.
— To hańba. Nie jesteś lotnikiem, Maris, i nie masz prawa mówić o tych sprawach. Twoje słowa okrywają niebo wstydem, a ty sama pogwałciłaś wszelkie tradycje. Skoro twój brat postanowił zrzec się praw pierworodnego, niech tak się stanie. Ale nie wolno mu szydzić z naszego prawa i oddawać skrzydła dowolnie wybranej osobie. — Powiódł wzrokiem po skamieniałym ze zdumienia tłumie. — Gdzie jest zwierzchnik? Powiedz nam, jakie jest prawo!
Władca zaczął mówić powoli, z zakłopotaniem.
— Prawo… tradycja… jednakże ten przypadek jest taki wyjątkowy, Corm. Maris dobrze służyła Amberly i wszyscy wiemy, jak lata. Ja…
— Prawo — przerwał mu z naciskiem Corm.
Zwierzchnik potrząsnął głową.
— Tak, to mój obowiązek, ale… Prawo głosi, że… że jeśli lotnik wyrzeknie się swoich skrzydeł, to są one zabierane przez najstarszego lotnika wyspy, który wraz ze zwierzchnikiem zachowuje je do chwili wyboru nowego właściciela. To prawo jest stosowane tylko wówczas, gdy lotnik umiera bezpotomnie, lecz tutaj, w tym przypadku, Maris jest…
— Prawo jest prawem — rzekł Corm.
— I będziecie mu ślepo posłuszni — wtrącił się Barrion.
Corm zignorował tę uwagę.
— Jestem najstarszym lotnikiem Amberly Mniejszej, odkąd Russ zrzekł się skrzydeł. Skrzydła będą pod moją pieczą, dopóki nie znajdziemy kogoś, kto będzie zasługiwał na miano lotnika i dochowa wierności tradycjom.
— Nie! — krzyknął Coll. — Chcę, żeby Maris dostała te skrzydła.
— W tej sprawie nie masz nic do powiedzenia — odparował Corm. — Jesteś lądowcem. — Wypowiadając te słowa, nachylił się i podniósł zniszczone, nie chciane skrzydła, a potem zaczął je starannie składać.
Maris rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu pomocy, lecz sytuacja była beznadziejna. Barrion rozłożył ręce, Shalli i Helmer unikali jej wzroku, a ojciec — już nie lotnik, co najwyżej stary kaleka — płakał i sprawiał wrażenie załamanego. Uczestnicy przyjęcia jeden po drugim zaczęli wychodzić.
Zwierzchnik podszedł do dziewczyny.
— Maris — odezwał się — jest mi przykro. Gdybym mógł, dałbym ci te skrzydła. Prawo nie przewiduje takich sytuacji — ma być przewodnikiem, a nie narzędziem kary. Dotyczy jednak lotników, a ja nie mogę im się sprzeciwiać. Jeśli odmówię Cormowi, Amberly Mniejsza upodobni się do Kennehut, a twórcy pieśni będą mi przypisywali szaleństwo.
Kiwnęła głową.
— Rozumiem — odparła. Zauważyła Corma majestatycznie kroczącego po plaży ze skrzydłami pod pachą.
Zwierzchnik odwrócił się i odszedł, a Maris zbliżyła się do Russa.
— Ojcze… — zaczęła.
Podniósł głowę.
— Nie jesteś moją córką — wyrzekł i odwrócił się do niej plecami, a potem na zeszty wniałych nogach zaczął iść w głąb lądu, pragnąc ukryć swój wstyd.
W końcu na lądowisku zostało tylko troje milczących, przygnębionych ludzi. Maris podeszła do Colla, zarzuciła mu ręce na szyję i mocno go przytuliła. Przez chwilę przypominali dzieci spragnione pocieszenia, którego nie mogły sobie ofiarować.
— Chodźcie do mnie — odezwał się w końcu Barrion. Jego głos wyrwał ich z odrętwienia. Oderwali się od siebie i zachwiali. Zobaczyli, że śpiewak przewiesza gitarę przez ramię, i udali się za nim do jego domu.
Następne dni były dla Maris okresem smutku i udręki.
Barrion mieszkał w małej chatce obok przystani, niedaleko opuszczonego, niszczejącego nabrzeża.
Nigdy przedtem Coll nie wydawał się Maris taki szczęśliwy. Codziennie śpiewał z Barrionem i nabierał pewności, że w końcu jednak zostanie śpiewakiem. Niepokoił go jedynie fakt, że Russ nie chce się z nim widzieć, ale często zapominał nawet o tej przykrości. Był młody, lecz zdążył się już przekonać, że w oczach wielu rówieśników jest zasługującym na podziw buntownikiem, i rozkoszował się tą świadomością.
Życie Maris nie układało się tak łatwo. Opuszczała chatkę rzadko; od czasu do czasu chodziła na nabrzeże w porze zachodu słońca i obserwowała przypływające kutry rybackie. Potrafiła myśleć jedynie o tym, co utraciła. Była uwięziona i bezradna. Pracowała nad sobą bardzo ciężko, robiła to, co do niej należało, a mimo to odebrano jej skrzydła. Tradycja, niczym szalony, okrutny zwierzchnik, zwyciężyła dziewczynę i skazała ją na los więźnia.
Od zdarzenia na plaży minęły dwa tygodnie. Barrion wrócił do chatki po dniu spędzonym w basenie portowym, dokąd udawał się co ranek, by wysłuchiwać nowych piosenek rybaków z Amberly i śpiewać w nadbrzeżnych gospodach. Jedząc gorący gulasz, spojrzał na Maris i chłopca.
— Załatwiłem łódź — powiedział. — Za miesiąc pożegluję na Wyspy Zewnętrzne.
Coll uśmiechnął się entuzjastycznie.
— My też?
Barrion skinął głową.
— Ty tak, z pewnością. A Maris?
Pokręciła głową.
— Nie.
Śpiewak westchnął.
— Nic nie zyskasz, zostając tutaj. Na Amberly nie będzie ci łatwo. Nawet dla mnie nastają ciężkie czasy. Corm podjudza zwierzchnika, a ten występuje przeciwko mnie, przez co porządni ludzie zaczynają mnie unikać. Na świecie jest jeszcze tyle miejsc do obejrzenia! Płyń z nami. — Uśmiechnął się. — Może nawet ciebie nauczyłbym śpiewać.
Maris leniwie mieszała gulasz.
— Barrion, śpiewam gorzej, niż mój brata lata. Nie, nie mogę wyruszyć w tę podróż. Jestem lotnikiem. Muszę zostać i odzyskać swoje skrzydła.
— Podziwiam cię, Maris — odparł — lecz twoja walka jest skazana na niepowodzenie. Co możesz zrobić?
— Nie wiem. Cokolwiek. Mogę na przykład pójść do zwierzchnika. Zwierzchnik ustanawia prawo i jest zdolny do współczucia. Jeśli przekona się, że tak będzie najlepiej dla ludu Amberly, to może…
— …Może zbuntuje się przeciw Cormowi. To kwestia prawa lotników, a on nie ma nad nim żadnej kontroli. Ponadto… — Zawahał się.
— Co?
— Mam wiadomości. Mówi się o tym w całym porcie. Znaleźli nowego, a raczej starego lotnika. Devin z Gavory właśnie płynie do nas łodzią; zamierza się tu osiedlić i przejąć twoje skrzydła. — Uważnie spojrzał na Maris, Na jego twarzy malowała się troska.
— Devin! — Cisnęła widelcem i wstała. — Czy te prawa całkowicie pozbawiły ich zdrowego rozsądku? — Zaczęła nerwowo spacerować po pokoju. — Devin jest jeszcze gorszym lotnikiem niż Coll. Stracił własne skrzydła, gdy opadł zbyt nisko i musnął wodę. Gdyby nie płynący w pobliżu statek, byłby martwy. Zatem Corm chce mu dać następną parę skrzydeł? Barrion uśmiechnął się z goryczą.
— Jest lotnikiem i postępuje zgodnie z tradycją.
— Kiedy wyruszył Devin?
— Powiadają, że przed kilkoma dniami.
— Taka podróż zajmuje co najmniej dwa tygodnie — orzekła Maris. — Jeśli mam coś zdziałać, muszę zdążyć przed jego przybyciem. Kiedy założy skrzydła, będą do niego należały już na zawsze.
— Ale co możesz zrobić, Maris? — zapytał Coll.
— Nic — odparł Barrion. — Och, oczywiście moglibyśmy ukraść skrzydła. Corm kazał je naprawić i wyglądają jak nowe. Ale dokąd byś poleciała? Nigdzie nie byłabyś mile widziana. Daj sobie spokój, dziewczyno. Nie zdołasz zmienić prawa lotników.
— Nie? — zagadnęła z nagłym ożywieniem w głosie. Przestała chodzić po pokoju i oparła się o stół. — Jesteś pewien? Czyżby te tradycje n i g d y nie podlegały zmianie? A skąd się wzięły?
Barrion sprawiał wrażenie zakłopotanego.
— Hm, odbyła się rada, tuż po tym, jak zabito Starego Kapitana, kiedy zwierzchnik-kapitan Shotanu Wielkiego przekazał dopiero co wykute skrzydła. Właśnie wówczas postanowiono, że odtąd żaden lotnik nie będzie miał przy sobie broni podczas lotu. Uczestnicy rady pamiętali bitwę i sposób, w jaki starzy gwiezdni żeglarze wykorzystali ostatnią parę gwiezdnych sań do prowadzenia ostrzału z góry.
— Tak — powiedziała Maris. — I pamiętaj, że odbyły się jeszcze dwie rady. Wiele pokoleń później, gdy kolejny zwierzchnik-kapitan zapragnął ujarzmić innych władców i podporządkować sobie całą Przystań Wiatrów, wysłał lotników Shotanu Wielkiego, by za pomocą mieczy pokonali Shotan Mały. Wtedy lotnicy pozostałych wysp zwołali radę i potępili go, gdy zniknęli jego widmowi lotnicy. Był zatem ostatnim zwierzchnikiem-kapitanem, a obecnie Shotan Wielki nie wyróżnia się statusem spośród innych wysp.
— Tak — zawtórował Coll — natomiast podczas trzeciej rady, po tym jak szalony zwierzchnik zabił Lotnika-Który-Przyniósł-Złe-Wieści, lotnicy jednomyślnie uchwalili, że nie będą lądowali na Kennehut.
Barrion kiwał głową.
— Zgadza się, ale od tamtej pory nie zwołano żadnej rady. Jesteś pewna, że mogłoby dojść do zgromadzenia?
— Oczywiście — rzekła Maris. — To przecież jedna z drogocennych tradycji Corma. Każdy lotnik ma prawo zwołać radę. Wówczas mogłabym przedstawić swoją sprawę wszystkim lotnikom Przystani Wiatrów i…
Urwała. Barrion popatrzył na nią, a ona odwzajemniła jego spojrzenie. Oboje pomyśleli o tym samym.
— Każdy lotnik — powtórzył z ledwo dosłyszalnym naciskiem.
— Ale ja nie jestem lotnikiem — dorzuciła Maris. Opadła na krzesło. — Coll zrzekł się skrzydeł, a Russ — nawet gdyby zechciał się z nami zobaczyć — przekazał je komuś innemu. Corm nie zgodziłby się zaakceptować naszej prośby. Nie moglibyśmy powiadomić ludzi o radzie.
— Mogłabyś poprosić Shalli — podsunął Coll. — Albo zaczekać na skale lotników, czy też…
— Shalli jest zbyt młoda w porównaniu z Cormem, a ponadto zbyt wystraszona — odezwał się Barrion. — Wiem, jak wygląda sytuacja. Ona smuci się twoim losem, podobnie jak zwierzchnik, ale nie odważy się złamać tradycji. Corm mógłby spróbować odebrać skrzydła również i jej. A jeśli chodzi o innych — na kogo mogłabyś liczyć? I jak długo byłabyś w stanie czekać? Helmer pojawia się najczęściej, ale jest równie ograniczony jak Corm. Z kolei Jamis jest zbyt młody, i tak dalej. Prosiłabyś ich o podjęcie bardzo ryzykownej gry. — Pokręcił głową z powątpiewaniem. — To się nie uda. Żaden lotnik nie przemówi w twoim imieniu, a przynajmniej nie nastąpi to odpowiednio szybko. Za dwa tygodnie Devin założy twoje skrzydła.
Wszyscy troje umilkli. Maris wpatrywała się w talerz z zimnym gulaszem i rozmyślała. Po raz nie wiadomo który pytała siebie, czy naprawdę nie istnieje żadne wyjście. Wreszcie spojrzała na Barriona.
— Wspominałeś przed chwilą — zaczęła ostrożnie — o wykradzeniu skrzydeł…
Zimny, wilgotny wiatr wściekle smagał fale. Na wschodzie rozpoczynał się sztorm.
— Dobra pogoda do latania — orzekła Maris. Stała w delikatnie kołyszącej się łodzi.
Barrion uśmiechnął się i żeby nie zmarznąć, szczelniej owinął się płaszczem.
— Gdybyś tylko mogła trochę polatać — powiedział.
Dziewczyna skierowała wzrok ku brzegowi, gdzie na tle drzew majaczył ciemny, drewniany dom Corma. W oknie na górze paliło się światło. Trzy dni, pomyślała z rozgoryczeniem. Powinien już się pojawić. Jak długo mogli czekać? Coraz mniej godzin dzieliło Maris od przybycia Devina, człowieka, który miał zabrać jej skrzydła.
— Myślisz, że dzisiejszego wieczoru? — zagadnęła Barriona.
Wzruszył ramionami. Zawzięcie czyścił paznokcie długim sztyletem.
— Wiesz lepiej ode mnie — odparł, nie podnosząc oczu. W wieży świetlnej nadal jest ciemno. Jak często wzywa się lotników?
— Często — rzekła Maris. Zastanawiała się, czy Corm zostanie wezwany. Już dwie noce pływali w pobliżu, mając nadzieję, że otrzyma nakaz stawienia się i nie będzie mógł pilnować skrzydeł. Być może zwierzchnik korzystał tylko z usług Shalli do czasu pojawienia się Devina. — Nie podoba mi się to — dorzuciła. — Musimy coś zrobić.
Barrion wsunął sztylet do pochwy.
— Mógłbym go użyć przeciw Cormowi, lecz nie zrobię tego. Jestem z tobą, Maris, a twój brat jest dla mnie prawie jak syn, ale nie zamierzam zabijać dla pary skrzydeł. Nie. Zaczekamy, aż wieża świetlna wezwie Corma, a potem włamiemy się do środka. Każda inna akcja byłaby zbyt ryzykowna.
Maris pomyślała o zabijaniu. Czy doszłoby do niego, gdyby wdarli się do środka podczas obecności Corma? Od razu uświadomiła sobie, iż taka możliwość jest realna. Człowiek pokroju Corma na pewno stawiałby opór. Maris była w jego domu jeden raz. Przypomniała sobie szereg lśniących, obsydianowych noży, skrzyżowanych na ścianie. Musieli pomyśleć o innym rozwiązaniu.
— Zwierzchnik nie wezwie go — oznajmiła, wiedziona przeczuciem. — Chyba że zaszłaby konieczność natychmiastowego wysłania kogoś z misją.
Barrion obserwował kłębiące się na wschodzie chmury.
— A więc co zrobimy? — zapytał. — Trudno by nam było wymyślić coś pilnego.
— Możemy jednak nadać sygnał — zauważyła Maris.
— Hmm… — mruknął śpiewak. Przez chwilę rozważał ten pomysł. — Tak, chyba moglibyśmy to zrobić. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Maris, łamiemy coraz więcej praw. Nie dość, że mamy ukraść twoje skrzydła, to jeszcze chcesz, żebym wdarł się do wieży świetlnej i nadał fałszywy sygnał. Dobrze, że jestem śpiewakiem, bo inaczej uznano by nas za największych przestępców w historii Amberly.
— Dlaczego twoje zajęcie miałoby nas od tego uchronić?
— A jak myślisz, kto układa piosenki? Już wolę uczynić z nas wszystkich bohaterów.
Wymienili uśmiechy.
Barrion chwycił za wiosła i szybko skierował łódź do brzegu, na błotnistą plażę, która znajdowała się niedaleko domu Corma, skryta za drzewami.
— Zaczekaj tutaj — powiedział, wlazłszy po kolana w chlupiącą wodę. — Pójdę do wieży. Jak tylko zobaczysz, że Corm wychodzi, biegnij do środka i zabieraj skrzydła.
Maris posłusznie kiwnęła głową.
Przez prawie godzinę siedziała samotnie w gęstniejącym mroku i patrzyła, jak w oddali na wschodzie pojawiają się błyskawice. Coraz silniejszy wiatr świadczył o tym, że w jej kierunku nadciąga burza. Wreszcie na najwyższym wzgórzu Amberly Mniejszej rozbłysło światło wieży zwierzchnika; mrugało rytmicznym staccato. Nagle Maris uświadomiła sobie, że Barrion jakimś cudem zna odpowiedni sygnał, choć ona zapomniała mu go wyjawić. Śpiewak wiedział całkiem sporo, z pewnością więcej, niż się po nim spodziewała. Może jednak nie był takim łgarzem, za jakiego uchodził.
Kilka minut później Maris leżała w chwastach, zaledwie metr od drzwi domu Corma. Trzymała głowę nisko, chowając się w cieniu drzew. Drzwi otworzyły się i ciemnowłosy lotnik z zarzuconymi na plecy skrzydłami opuścił dom. Miał na sobie ciepłą odzież. Maris pomyślała, że przyszykował się do lotu. Mężczyzna zaczął szybko iść główną drogą.
Teraz należało tylko znaleźć jakiś kamień, przekraść się do budynku i rozbić szybę w oknie. Na szczęście Corm był kawalerem i mieszkał sam. Oczywiście istniała możliwość, że zaprosił tego wieczoru kobietę, ale Maris i Barrion uważnie obserwowali dom — zauważyli jedynie posługaczkę, która sprzątała tam za dnia.
Maris usunęła pojedyncze odłamki szkła, skoczyła na parapet i znalazła się w środku. Jej oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności. Musiała odnaleźć skrzydła, swoje skrzydła, zanim wróci Corm. Nie potrzebował wiele czasu, aby się zorientować, że ma do czynienia z fałszywym alarmem, a Barrion musiał szybko opuścić wieżę, aby nie zostać złapany.
Poszukiwania trwały krótko. Skrzydła Maris znajdowały się na wieszaku, zaraz za drzwiami, w miejscu, gdzie Corm zostawiał własne. Zdjęła je ostrożnie, przepełniona miłością i tęsknotą. Przesunęła dłonie po chłodnym metalu, żeby sprawdzić złącza. Nareszcie, pomyślała. Już nigdy mi ich nie odbiorą.
Przypięła je do ramion i rzuciła się do drzwi. Pobiegła w stronę lasu, inną drogą niż ta, którą wybrał Corm. Mógł wrócić w każdej chwili, a wówczas zauważy brak skrzydeł. Musiała szybko dostać się na skałę lotników.
Zajęło jej to dobre pół godziny; dwukrotnie musiała się chować w zaroślach, żeby uniknąć spotkania z jakimś nocnym podróżnikiem. I nawet gdy dotarła na górę, zauważyła, że na plaży stoją jacyś ludzie — dwaj mężczyźni z bazy lotników — i znowu schowała się za skały, skąd mogła obserwować ich latarnie.
Wkrótce zdrętwiała w tej pozycji, a chłodne powietrze przyprawiało ją o dreszcze. W pewnej chwili dostrzegła w oddali nad morzem kolejną parę srebrzystych skrzydeł. Lotnik opadał bardzo szybko, zatoczył koło nad plażą, zwracając na siebie uwagę mężczyzn z bazy, a potem łagodnie wylądował. Pomocnicy zajęli się odwiązywaniem jego skrzydeł. Maris zorientowała się, że lotnikiem jest Anni z Culhall; nie ulegało wątpliwości, że zjawiła się tu, aby przekazać wiadomość. Ta okoliczność stwarzała szansę. Dyżurujący pomocnicy na pewno odprowadzą wysłanniczkę do zwierzchnika.
Kiedy odeszli, Maris dźwignęła się na nogi i szybko weszła po skalistej ścieżce na urwisko lotników. Powoli, mozolnie, zdołała rozłożyć swoje skrzydła, chociaż zawiasy na lewym płacie stwardniały tak bardzo, że musiała je odginać pięć razy, żeby odblokować ostatnią rozporę. Uświadomiła sobie z przykrością, że Corm wcale nie dbał o jej skrzydła.
Po chwili zapomniała o bożym świecie. Przebiegła po skale i skoczyła w wietrzną przestrzeń.
Narastająca zawierucha była jak uderzenie pięści, lecz Maris zręcznie balansowała ciałem, aż w końcu złapała mocny prąd powietrzny i osiągnąwszy sporą prędkość, zaczęła się wzbijać coraz wyżej. Poczuła, że tuż za nią ciemności rozświetla błyskawica, i zadrżała ze strachu. Potem jednak zrobiło się spokojniej. Znowu unosiła się w górze i gdyby trafił ją piorun, na Amberly Mniejszej nie płakałby po niej nikt z wyjątkiem Colla, lecz byłaby to wspaniała śmierć. Przechyliła się i wzleciała jeszcze wyżej; mimo woli wydała okrzyk radości.
W tym momencie usłyszała czyjś głos.
— Skręć! — zabrzmiał gniewny okrzyk.
Strach utrudniał Maris sterowanie lotem. Spojrzała nerwowo w górę i za siebie.
Nad Amberly Mniejszą ponownie zajaśniała błyskawica. W jej świetle Maris ujrzała nad sobą ciemne jak noc skrzydła. Zza chmur wyłonił się Corm. Nie przestając wrzeszczeć, sunął ku niej z ogromną szybkością.
— Wiedziałem, że to ty! — krzyknął. Wiatr sprawiał, że źle go słyszała. — …musiałem… za tym… wcale nie wróciłem do domu… skale… czekałem. Skręć! Zmuszę cię, żebyś poleciała w dół, ty szczurze lądowy!
Usłyszawszy te pogróżki, roześmiała mu się w twarz.
— No, to spróbuj! — krzyknęła wyzywająco. — Pokaż mi, jakim jesteś lotnikiem, Corm! Spróbuj mnie złapać! — Po czym nachyliła jedno skrzydło i gwałtownie skręciła. Wciąż jeszcze pikował w dół, podczas gdy ona już się unosiła. Gdy ją mijał, wciąż na nią wrzeszczał.
Kiedyś często ścigała się z Dorrelem wokół Orlego Gniazda. Tym razem jednak podniebna gonitwa toczyła się na śmierć i życie. Maris igrała z wiatrami. Zależało jej na zwiększeniu prędkości i pułapu lotu. W końcu instynktownie złapała właściwe prądy i dopięła swego. Corm znajdował się teraz daleko w dole. Przestał opadać, wzbił się w powietrze, przechylił na bok i ruszył w kierunku dziewczyny, ale zanim osiągnął jej wysokość, ona była już daleko w przodzie. Pragnęła zachować bezpieczny dystans. Wiedziała, że żarty się skończyły; nie zamierzała ryzykować. Corm był wściekły i gdyby uniósł się wyżej niż ona, zacząłby ją spychać centymetr po centymetrze, aż w końcu musiałaby się znaleźć w oceanie. Na pewno by tak postąpił, nawet gdyby miał później żałować utraty skrzydeł. Ponad wszystko przedkładał lotnicze tradycje. Zastanawiała się, jak postąpiłaby jeszcze rok temu, gdyby ktoś ukradł jej skrzydła.
Zostawili Amberly Mniejszą daleko w tyle. W zasięgu wzroku mieli jedynie skrawek lądu po prawej stronie, niemal na linii widnokręgu, z pobłyskującą wieżą świetlną Culhall, która wkrótce również zniknęła. Teraz Maris widziała jedynie czarne morze w dole, nad jej głową zaś rozpościerało się niebo. A z tyłu podążał niezmordowany Corm, którego sylwetka wyraźnie odznaczała się na tle skłębionych chmur. Maris obejrzała się za siebie i zamrugała z niedowierzaniem. Wydawał się mniejszy. Czyżby zaczynała się od niego oddalać? Nie ulegało wątpliwości, że Corm jest dobrym lotnikiem. Zawsze zdobywał dla Zachodu czołowe lokaty, podczas gdy jej nie pozwalano brać udziału w zawodach. Jednak teraz odstęp między nimi wyraźnie się powiększał.
Po raz kolejny ujrzała błyskawicę, a kilka sekund później nad morzem rozległo się złowieszcze uderzenie piorunu. W dole zabrzmiał ryk scylli, która potraktowała grzmot jak wyzwanie. Dla Maris ów dźwięk oznaczał jednak coś innego: uświadomiła sobie, że burza się oddala, i to na zachód, podczas gdy ona zmierzała na północ. W każdym razie niebawem miała się znaleźć poza zasięgiem sztormu.
Poczuła się cudownie. Przechyliła się i z radości przekoziołkowała, a potem zrobiła widowiskową pętlę. Triumfalnie przeskakiwała powietrzne prądy niczym podniebna akrobatka. Miała wrażenie, że całkowicie ujarzmiła wiatry; teraz już nic nie mogło pójść źle.
Tymczasem Corm nadrabiał dystans i gdy Maris wyszła z pętli, żeby znowu wzbić się w górę, zobaczyła, że znalazł się bardzo blisko i coś do niej krzyczy. Chyba wołał, że nie uda jej się wylądować, a kradzież skrzydeł skazuje ją na wygnanie. Biedny Corm! Cóż on mógł wiedzieć?
Maris leciała w dół do momentu, aż niemal poczuła smak morskiej soli, a od spienionych wód dzielił ją najwyżej metr. Gdyby zechciał ją teraz zabić, zepchnąć w fale, dawała mu tę sposobność: prawie muskała powierzchnię wody. Wystarczyło, żeby dogonił Maris, uniósł się i runął na nią z góry.
Wiedziała, po prostu wiedziała, że Corm nie da rady tego uczynić, nawet pomimo najszczerszych chęci. Kiedy wyleciała ze skłębionej chmury i ujrzała czyste nocne niebo, gdzie gwiazdy zdawały się mrugać do jej skrzydeł, Corm był już tylko malutką plamką, która kurczyła się w błyskawicznym tempie. Po chwili zupełnie zniknął z pola widzenia Maris. Dała się porwać kolejnemu prądowi i skręciła na południe. Domyślała się, że Corm nadal będzie leciał na oślep przed siebie, a potem da za wygraną, zatoczy koło i wróci na Amberly Mniejszą.
Była sama, tylko ze swoimi skrzydłami, pod gołym niebem. Przez chwilę mogła się cieszyć spokojem.
Kilka godzin później dostrzegła w mroku pierwsze światła Laus: jaskrawe latarnie umieszczone ponad skalistą wyspą, na szczycie starej fortecy. Maris poszybowała w tym kierunku i niebawem ujrzała z bliska mocno zniszczone mury wiekowego zamczyska, którego martwotę łagodziły jedynie światła.
Przeleciała nad zamkiem, pokonała małą, górzystą wyspę wszerz i dotarła do pasa lądowiska na południowo-zachodnim krańcu plaży. Laus miała zbyt mało mieszkańców, żeby utrzymywać bazę dla lotników, lecz Maris błogosławiła tę okoliczność.
Nie musiała się obawiać, że ludzie z bazy wyjdą jej na powitanie albo będą zadawali pytania. Nikt nie zauważył, jak lądowała, wzniecając tuman suchego piasku, a potem jak odpinała skrzydła.
Przy końcu lądowiska, u podnóża skały, z której startowali lotnicy, stała chata Dorrela. Była ciemna i sprawiała wrażenie opustoszałej. Maris zapukała do drzwi i nie usłyszawszy odpowiedzi właściciela, nacisnęła klamkę i weszła do środka. Zawołała Dorrela, lecz w domu panowała całkowita cisza. Doznała rozczarowania, które szybko ustąpiło miejsca zdenerwowaniu. Gdzie on mógł być? Kiedy zamierzał wrócić? A jeśli Corm domyślił się, dokąd postanowiła polecieć, i dopadnie ją tutaj, zanim Dorrel wróci?
Włożyła trzcinkę w rozżarzone węgle na obwałowanym palenisku i zapaliła świecę piaskową. Następnie rozejrzała się po małym, schludnym wnętrzu, próbując ustalić, dokąd udał się właściciel chaty i jak długo trwa jego nieobecność.
O, proszę: na zazwyczaj starannie wytartym stole Dorrel zostawił kilka okruszków ciasta rybnego. Maris zerknęła na drugi koniec pokoju. Dom rzeczywiście był pusty — nawet Anitra nie siedziała na swojej grzędzie. A zatem Dorrel wyruszył na polowanie wraz ze swoim kozodojem.
W nadziei, że nie odeszli zbyt daleko, Maris ponownie wzbiła się w powietrze. Znalazła Dorrela na zdradzieckiej mieliźnie zachodniego cypla Laus. Odpoczywał na skale; nie odpiął skrzydeł, ale były złożone. Na nadgarstku siedziała Anitra, racząc się kawałkiem dopiero co złapanej przez siebie ryby. Dorrel przemawiał do ptaka i zauważył Maris dopiero wówczas, gdy pojawiła się nad nim, zasłaniając skrzydłami gwiazdy.
Przypatrywał się dziewczynie, gdy kołowała i opadała niebezpiecznie nisko, lecz przez dłuższą chwilę nie mógł jej rozpoznać.
— Dorrel! — krzyknęła ostrym, zdradzającym napięcie głosem.
— Maris? — Na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie. Skręciła i dała się porwać wiatrowi w górę.
— Zejdź na brzeg. Muszę z tobą pogadać. Dorrel kiwnął głową i raptownie wstał, strącając kozodoja. Ptak niechętnie zrezygnował z ryby i wzleciał ku niebu, machając białymi skrzydłami. Zataczał kręgi bez wysiłku i czekał na swojego pana. Maris odwróciła się w stronę, z której nadleciała.
Tym razem lądowanie okazało się gwałtowne i niezdarne. Maris miała pokiereszowane kolana, a także mętlik w głowie. Napięcie związane z kradzieżą skrzydeł, męczący lot po dłuższej przerwie, dziwna mieszanina bólu, strachu i radości, jaką nieoczekiwanie i nagle wywołał w niej widok Dorrela — to wszystko przytłoczyło ją i wstrząsnęło nią tak bardzo, że nie wiedziała, co ma robić. Zanim Dorrel zdążył do niej dotrzeć, już zabrała się za odpinanie skrzydeł. Energicznie wymachiwała rękami i próbowała odpędzić od siebie wszelkie myśli. Czuła, że po nogach cieknie jej krew z rozbitych kolan.
Dorrel wylądował obok Maris bez najmniejszych kłopotów. Był wstrząśnięty jej nagłym pojawieniem się, ale nie pozwolił, by emocje wpłynęły na jego lot. Nie była to tylko kwestia dumy; odziedziczył tę cechę tak jak swoje skrzydła. Kiedy ją odwiązał, Anitra usiadła mu na ramieniu.
Ruszył w stronę Maris i wyciągnął ramiona. Nie zważając na gderliwe protesty kozodoja, zamierzał objąć dziewczynę, lecz ona nagle rzuciła mu na rozpostarte ręce swoje skrzydła.
— Masz — oznajmiła. — Zwracam je. Ukradłam te skrzydła Cormowi, a teraz oddaję je i samą siebie w twoje ręce. Przyleciałam poprosić cię, żebyś zwołał radę w moim imieniu, gdyż jesteś lotnikiem, ja zaś nie, a tylko lotnik ma prawo ją zwołać.
Dorrel wlepił w nią oczy; wyglądał jak ktoś, kogo nagle wyrwano z błogiego snu. Zniecierpliwił tym Maris. Ogarnęło ją wielkie zmęczenie.
— Och, wszystko ci wytłumaczę — dodała. — Chodźmy do twojego domu, żebym mogła trochę odpocząć.
Szli długo, lecz większość prawie cały czas milczeli oddaleni od siebie. Dorrel odezwał się tylko raz:
— Maris — czy ty naprawdę ukradłaś…
Przerwała mu w połowie zdania.
— Tak. Już ci mówiłam. — Nagle westchnęła i przysunęła się do mężczyzny, jakby zamierzała go dotknąć, lecz stłumiła w sobie ten odruch. — Wybacz mi, Dorrel, nie chciałam… Jestem wyczerpana i chyba przerażona. Nigdy nie sądziłam, że jeszcze cię zobaczę w takich okolicznościach. — Znowu umilkła, a on nie nalegał, żeby się zwierzała. Odtąd nocną ciszę przerywały już tylko wrzaski Anitry, niezadowolonej z przedwcześnie zakończonego połowu.
Kiedy dotarli do domu, Maris opadła na duże krzesło i próbowała się odprężyć, pozbyć wyniszczającego napięcia. Obserwując Dorrela, który wykonywał te same czynności co zawsze, poczuła, że trochę się uspokaja. Posadził Anitrę na grzędzie i zaciągnął zasłony wokół niej (inni ludzie nakładali ptakom kapturki, żeby je uciszyć, ale on nie pochwalał tej metody). Następnie rozpalił ogień i napełnił czajnik wodą.
— Herbaty?
— Tak.
— Zamiast miodu wsypię trochę płatków kem — oznajmił. — Taki napój powinien ci przynieść odprężenie.
Nagle ogarnęła ją wdzięczność dla Dorrela.
— Dzięki.
— Może zdejmiesz to ubranie? Włóż mój szlafrok, jeśli chcesz.
Potrząsnęła głową — ruszenie się z miejsca kosztowałoby ją zbyt wiele wysiłku — lecz spostrzegła, że Dorrel z niepokojem zerka na jej gołe nogi, wystające spod krótkiej spódnicy, i marszczy czoło.
— Zraniłaś się — zauważył. Nalał ciepłej wody z czajnika do miski, a potem wziął ściereczkę i jakąś maść i ukląkł przed dziewczyną. Wilgotny materiał, którym zmywał zakrzepłą krew, przypominał w dotyku miękki język. — Ach, nie jest tak źle, jak myślałem — mruknął, nie przerywając zabiegów. — To tylko kolana. Zadrapania są dość płytkie. Wylądowałaś zbyt gwałtownie, moja droga.
Jego bliskość i delikatny dotyk podnieciły Maris. Nagle zupełnie zapomniała o zmęczeniu, napięciu i bólu. Ręka Dorrela powędrowała do jej uda i już tam została.
— Dorr — powiedziała czule, choć była tak urzeczona, że mówienie przychodziło jej z trudem. Dorrel podniósł głowę, spojrzeli sobie w oczy i w końcu wróciła do niego w pełnym znaczeniu tego słowa.
— To się da zrobić — powiedział Dorrel. — Będą musieli zrozumieć, że nie mogą ci odmówić.
Siedzieli i jedli śniadanie. Podczas gdy Dorrel gotował jajka na miękko i robił herbatę, Maris szczegółowo objaśniała swój plan.
Wreszcie uśmiechnęła się. Skończyła swoje jajko. Czuła się szczęśliwa i pełna nadziei.
— Kto pierwszy pójdzie zwołać radę?
— Poproszę Gartha — odparł z zapałem Dorrel. — Złapię go w domu, ustalimy, na które z najbliższych wysp polecimy, i rozdzielimy się. Inni też będą chcieli ci pomóc. Żałuję tylko, że ty nie możesz lecieć — dodał i jego oczy posmutniały. — Przyjemnie byłoby znowu być razem w powietrzu.
— Jeszcze się tym nacieszymy, Dorr. Pod warunkiem że…
— Tak, tak, będziemy mieli dużo czasu na wspólne loty, ale… Akurat dziś rano byłoby to szczególnie przyjemne.
— Rzeczywiście, bardzo przyjemne. — Wciąż się uśmiechała i w końcu poszedł za jej przykładem. Nachylił się nad stołem, żeby wziąć dziewczynę za rękę albo dotknąć jej twarzy, lecz niespodziewane, głośne pukanie do drzwi sprawiło, że zastygli w przerażeniu.
Dorrel wstał. Maris nadal siedziała na krześle, skąd doskonale widziała korytarz; ukrywanie się nie miało sensu, tym bardziej że w chacie nie było drugich drzwi.
Na dworze stał Helmer. Na plecach miał złożone skrzydła. Patrzył prosto na Dorrela, udając, że nie zauważa Maris.
— Corm skorzystał z lotniczego prawa do zwołania rady — oznajmił z przesadną służbistością, głosem, w którym wyczuwało się napięcie. — W sprawie byłej lotniczki Maris z Amberly Mniejszej, która ukradła skrzydła innej osobie. Uprasza się, żebyś się stawił.
— Co? — Maris zerwała się z miejsca. — Helmer… To Corm zwołał radę? Dlaczego?
Dorrel zerknął na nią przez ramię, a potem spojrzał na Helmera, który w oczywisty sposób, chociaż z zażenowaniem, ignorował Maris.
— Dlaczego, Helmer? — zapytał, o wiele ciszej niż dziewczyna.
— Już ci powiedziałem. I nie mam czasu na wystawanie pod drzwi i mielenie językiem. Muszę zawiadomić innych lotników, a pochmurna pogoda nie ułatwia latania.
— Zaczekaj na mnie — odezwał się Dorrel. — Podaj mi kilka nazwisk i wysp, na które mógłbym się wybrać. Będziesz miał łatwiejsze zadanie.
Helmer nie mógł opanować lekkiego drgnięcia kącików ust.
— Nie przyszłoby mi do głowy, że zechcesz polecieć z taką misją, i to z takiego powodu. Nie zamierzałem prosić cię o pomoc, ale skoro ją proponujesz…
Podczas gdy Helmer przekazywał Dorrelowi zwięzłe instrukcje, młodszy lotnik pośpiesznie przymocowywał skrzydła. Maris nerwowo krążyła po pokoju. Miała mętlik w głowie i poczucie, że sytuacja jest niezręczna. Helmer najwyraźniej postanowił, że nie będzie jej zauważać, toteż zrezygnowała z dalszych pytań, nie chcąc stawiać i jego, i siebie w kłopotliwej sytuacji.
Przed wyjściem Dorrel pocałował ją i mocno uścisnął.
— Nakarm Anitrę i spróbuj się nie martwić. Wrócę niedługo po zapadnięciu zmroku. Taką mam przynajmniej nadzieję.
Kiedy lotnicy opuścili dom, Maris doznała wrażenia, że się dusi. Oparłszy się o drzwi, stwierdziła, że na dworze również ciężko się oddycha. Helmer miał rację: warunki atmosferyczne nie sprzyjały lataniu; dzień wydawał się niemal bezwietrzny. Zadrżała. Bała się o Dorrela. Uspokajała ją jednak myśl, iż Dorrel jest tak sprawny i inteligentny, że nie należy martwić się na zapas. Przyszło jej też do głowy, że zwariuje, jeśli będzie siedziała cały dzień w domu, i zastanawiała się, jakie niebezpieczeństwa na niego czekają. Już sam fakt, że musiała tutaj czekać, pozbawiona możliwości latania, był dostatecznie przygnębiający. Spojrzała na zasnute jasnymi chmurami niebo. Jeśli rada skaże ją na wieczne bycielądowcem…
Odpędziła od siebie tę myśl. W przyszłości będzie miała mnóstwo czasu na smucenie się. Weszła z powrotem do domu.
Anitra, nocny lotnik, spała za swoją zasłoną. W domku panowała cisza i Maris dotkliwie odczuła jego pustkę. Żałowała, że nie ma przy niej Dorrela, z którym mogłaby się wspólnie zastanowić nad tym, dlaczego Corm zwołał radę. W samotności jej myśli były jak miotające się w klatce ptaki.
Na szafie Dorrela znajdowała się gra geechi. Maris zdjęła ją i na początek ułożyła z gładkich, czarnych i białych kamyków prosty wzór, który podziałał kojąco na jej umysł. Od niechcenia przesuwała kamyki w coraz to nowe miejsca, bezwiednie zmieniała kolejne układy, które tworzyły jednak logiczny ciąg, nieunikniony niczym ślepy traf. I intensywnie rozmyślała:
Corm jest dumnym człowiekiem, ja zaś uraziłam jego dumę. Jest znany z tego, że świetnie lata, a ja, córka rybaka, ukradłam mu skrzydła i zdołałam uciec przed jego pościgiem. Teraz pragnie odzyskać dobre mniemanie o sobie, toteż musi mnie upokorzyć jak najdotkliwiej, na oczach wszystkich. Nie zadowoli go odzyskanie skrzydeł, o nie. Chce, żeby wszyscy lotnicy zobaczyli mnie poniżoną i skazaną na wygnanie.
Maris westchnęła. Tak, właśnie o to mu chodziło. Ta rada miała wyjąć spod prawa lotnika, który ukradł skrzydła, choć nie wolno mu było latać — och, tak, będzie się o tym pisać piosenki.
Ale być może nie miało to takiego znaczenia. Pomimo że Corm ją ubiegł, rada mogła mu się przeciwstawić. Jako oskarżona Maris będzie miała prawo przemówić we własnej obronie, zaatakować bezsensowną tradycję. I wiedziała, że rada zwołana przez Corma daje jej takie same szansę jak zebranie, do którego doprowadziłby Dorrel. Tyle że dopiero teraz w pełni uświadamiała sobie, jak bardzo zraniony i wściekły jest Corm.
Popatrzyła na tablicę geechi. Białe i czarne kamyki ułożyły się naprzeciwko siebie i utworzyły szereg biegnący przez środek planszy. Obie armie były gotowe do ataku i na pewno nie zamierzały odkładać go w nieskończoność. Wystarczy jeszcze jeden ruch Maris i zacznie się regularna bitwa.
Uśmiechnęła się i zmiotła kamyki ze stołu.
Rada zebrała się dopiero po miesiącu.
Dorrel już pierwszego dnia zawiadomił czterech lotników, a nazajutrz — pięciu następnych. Ci z kolei dali znać innym osobom i w ten sposób wieść zataczała coraz szersze kręgi po morzach Przystani Wiatrów. Jednego lotnika wysłano na Wyspy Zewnętrzne, a kolejny herold pojawił się na wyludnionej Artellii, wielkiej zamarzniętej wyspie na północy. Wkrótce wszyscy poznali nowinę i jeden po drugim zaczęli przylatywać na spotkanie.
Na miejsce rady wyznaczono Amberly Większą. Zgodnie z prawem powinna się odbyć na Amberly Mniejszej, w ojczystym kraju Maris i Corma, lecz wyspa nie dysponowała wystarczająco dużym pomieszczeniem, dlatego zdecydowano się na Amberly Większą z jej ogromną, chłodną, rzadko wykorzystywaną salą.
Właśnie tam zebrali się lotnicy Przystani Wiatrów. Nie wszyscy — część chorowała, niektórych nie zdążono poinformować o radzie, a kilku ludzi jeszcze nie wróciło z długich, niebezpiecznych wypraw; w każdym razie pojawiła się tam zdecydowana większość lotników i to było najważniejsze. Żaden z uczestników nie przypominał sobie tak licznego zgromadzenia. Nawet doroczne zawody w Orlim Gnieździe nie przyciągały tak wielu osób; były to jedynie lokalne turnieje, w których Wschód współzawodniczył z Zachodem. Taki wniosek wyciągnęła Maris, która cały miesiąc obserwowała, jak ulice Ambertown zapełniają się roześmianymi lotnikami.
W miasteczku panowała odświętna atmosfera. Ci, którzy przybyli wcześniej, ku uciesze właścicieli miejscowych winiarni co wieczór urządzali hulanki, wymieniali się piosenkami i anegdotami, a także bez końca plotkowali o radzie i jej wyniku. Barrion i inni śpiewacy zapewniali im późną porą rozrywkę, natomiast za dnia goście ścigali się i figlowali w powietrzu. Ilekroć zjawiał się jakiś maruder, urządzali mu hałaśliwe powitanie. Maris, która przyleciała z Laus po otrzymaniu specjalnego zezwolenia na użycie skrzydeł, straszliwie tęskniła za towarzystwem lotników. Zauważyła wszystkich swoich przyjaciół, a także towarzyszy Corma — właściwie znajdowali się tu wszyscy skrzydlaci mieszkańcy Zachodu. Pojawili się też przybysze ze Wschodu. Wielu z nich miało kombinezony z futra i metalu, które nieodparcie kojarzyły się Maris z ubiorem Kruka tamtego pamiętnego dnia. Przybyli również trzej jasnoskórzy Artellijczycy, z których każdy miał na sobie srebrny diadem. Ci arystokraci pochodzili z ponurej, mroźnej krainy, gdzie lotnicy byli królami i posłańcami, równymi sobie braćmi. Mieszali się z odzianymi w czerwone mundury lotnikami Shotanu Wielkiego oraz dwudziestoma wysokimi przedstawicielami Wysp Zewnętrznych i szwadronem opalonych, skrzydlatych kapłanów. Ci ostatni przylecieli z pokrytego bujną roślinnością Archipelagu Południowego i służyli zarówno Niebiańskiemu Bogu, jak i swoim zwierzchnikom. Obserwując ich poczynania, krążąc między nimi, Maris silnie jak nigdy dotąd odczuwała ogrom kulturowej różnorodności Przystani Wiatrów. Przynajmniej przez krótki okres mogła latać, należała do garstki uprzywilejowanych. Istniało jednak jeszcze mnóstwo miejsc, których nie zdążyła odwiedzić. Gdyby tylko mogła odzyskać skrzydła…
Wreszcie na wyspę ściągnęli wszyscy goście. Ustalono, że rada rozpocznie się o zmierzchu. Tego wieczoru gospody Ambertown miały opustoszeć.
— Masz szansę — powiedział Barrion, gdy spotkali się na schodach wielkiej sali. Byli z nią również Coll i Dorrel. — Większość lotników jest w dobrym nastroju po tygodniach spędzonych na śpiewaniu i piciu wina. Chodzę to tu, to tam, rozmawiam, śpiewam i jedno jest dla mnie oczywiste: oni cię wysłuchają. — Wyszczerzył zęby jak rozbrykany wilk. — Jest to dość niezwykłe, jak na lotników.
Dorrel skinął potakująco.
— Garth i ja zagadywaliśmy wielu z nich. Otaczają cię dużym współczuciem, zwłaszcza młodsi. Starsi delegaci przeważnie biorę stronę Corma i tradycji, lecz nawet oni nie podjęli jeszcze ostatecznej decyzji.
Maris pokręciła głową.
— Starszych lotników jest więcej, Dorr.
Barrion ojcowskim gestem położył dłoń na jej ramieniu.
— W takim razie będziesz musiała ich przekabacić. W porównaniu z tym wszystkim, czego potrafiłaś dokonać do tej pory, to zadanie jest dziecinnie proste — dodał z uśmiechem.
Delegaci weszli do budynku. Maris stanęła pod drzwiami sali i usłyszała zwierzchnika Amberly Większej, który zgodnie z ceremoniałem kilkakrotnie uderzył w bębny na znak, że rozpoczyna się rada.
— Musimy wejść — powiedziała.
Barrion kiwnął głową. Ponieważ nie był lotnikiem, nie mógł wziąć udziału w zgromadzeniu. Ścisnął Maris za ramię, na szczęście, a potem złapał gitarę i powoli zszedł po schodach. Maris, Coll i Dorrel szybko wślizgnęli się do środka.
Gmach przypominał wielki kamienny silos, okolony pochodniami. W centralnej części zapadniętej posadzki ustawiono długi stół. Tworząc półkole, lotnicy usiedli wokół niego na kamiennych krzesłach, które pięły się rzędami aż po sufit. Jamis Senior usiadł na środku długiego stołu. Sędziwy wiek przydał jego chudej twarzy zmarszczek. Wprawdzie od kilkunastu lat był lądowcem, lecz nadal powszechnie szanowano jego doświadczenie i zalety charakteru, toteż dotarł na wyspę łodzią, żeby przewodniczyć obradom. Siedział między jedynymi dopuszczonymi do rady szczurami lądowymi: smagłym zwierzchnikiem Amberly Większej i korpulentnym władcą Amberly Mniejszej. Corm zajął miejsce z prawej strony, a piąte krzesło po lewej stronie na razie było puste.
Zajęła je Maris, podczas gdy Dorrel i Coll udali się po schodach na swoje miejsca. Znowu rozległo się bicie w bęben, a potem apel o ciszę. Maris usiadła i rozejrzała się dookoła. Coll znalazł miejsce w jednym z wyższych rzędów, które zajmowała nie posiadająca skrzydeł młodzież. Wielu z tych chłopców przybyło z pobliskich wysp łodziami, żeby zobaczyć historyczne wydarzenie, lecz, podobnie jak Coll, nie mieli odegrać żadnej roli w podjęciu decyzji. Jak można się było spodziewać, ignorowali Colla: tym spragnionym latania dzieciakom trudno było zrozumieć, że ktoś z własnej woli mógł zrzec się skrzydeł. Chłopiec rzucał ze swego miejsca trwożliwe spojrzenia i czuł się równie osamotniony jak Maris.
Dudnienie bębnów ustało. Jamis Senior wstał i przemówił swym tubalnym głosem.
— To pierwsza rada w życiu obecnych tutaj — oświadczył. — Większość z was zna okoliczności jej zwołania. Ustaliłem następujący porządek obrad. Pierwszy przemówi Corm, gdyż to on doprowadził do spotkania. Następnie oskarżona przez niego Maris będzie miała szansę na udzielenie mu odpowiedzi. Potem może zabrać głos każdy lotnik albo były lotnik. Proszę tylko, byście mówili głośno i przed wystąpieniem podawali swoje imiona. Wielu zebranych tutaj nie zna się nawzajem.
Jamis usiadł. W sali panowała cisza. Corm wstał i zaczął przemawiać.
— Zwołałem radę na mocy prawa lotników — oznajmił dobitnym, dźwięcznym głosem. — Popełniono przestępstwo, a jego charakter i konsekwencje są tak poważne, że musimy na nie zareagować wszyscy, wszyscy lotnicy jak jeden mąż. To, co dziś postanowimy, przesądzi o naszej przyszłości, podobnie jak decyzje poprzednich rad. Pomyślcie, jaki byłby teraz nasz świat, gdyby nasi ojcowie i matki zgodzili się na toczenie wojny w powietrzu. Wspólnota wszystkich lotników nie byłaby… Podzieliłyby nas lokalne spory i rywalizacja, lecz na szczęście wznieśliśmy się ponad nieporozumienia.
Przez dłuższy czas odmalowywał spustoszenie, jakie by zapanowało, gdyby przed wiekami rada podjęła niewłaściwe decyzje. Maris pomyślała, że jest urodzonym mówcą; swoim kunsztem dorównywał Barrionowi-pieśniarzowi. Starała się jednak nie poddawać magii słów Corma. Zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby mu się przeciwstawić.
— Obecnie mamy do czynienia z równie poważnym problemem — ciągnął Corm. — Od waszej decyzji zależeć będzie nie tylko los jednej osoby, dla której być może żywicie współczucie, ale również przyszłość naszych dzieci przez wiele następnych pokoleń. Pamiętajcie o tym dzisiejszego wieczoru, gdy będziecie wysłuchiwali poszczególnych argumentów. — Rozejrzał się dookoła i chociaż jego rozpłomieniony wzrok nie spoczął na Maris, to jednak udało mu się obudzić w niej strach. — Maris z Amberly Mniejszej ukradła parę skrzydeł — oświadczył. — Sądzę, że wszyscy znacie tę historię… — Tu Corm zaczął jednak relacjonować całe zdarzenie, i to od momentu narodzin Maris aż do sceny na plaży. — …i wyznaczono nowego właściciela. Zanim jednak obecny tutaj Devin z Gavory zdążył się pojawić i przejąć skrzydła, Maris je ukradła i zbiegła.
To jeszcze nie wszystko. Kradzież jest czymś niegodziwym, ale nawet taki czyn nie musiał być wystarczającym powodem do zwołania rady. Maris wiedziała, że nie może mieć nadziei na zatrzymanie skrzydeł. Wzięła je nie z myślą o ucieczce, lecz raczej po to, by zbuntować się przeciw najważniejszemu — naszej tradycji. Ona kwestionuje fundamenty, na których opiera się nasze społeczeństwo. Chciała poddać pod dyskusję prawo posiadania tych skrzydeł, narazić nas na anarchię. Jeśli nie okażemy zdecydowanej dezaprobaty, jeśli nie osądzimy jej podczas tej rady, która przejdzie do historii, fakty mogą ulec zniekształceniu, a Maris zostanie zapamiętana jako odważna buntowniczka, a nie złodziejka, którą jest w rzeczywistości.
Złodziejka. To określenie dotknęło Maris do żywego. Czyżby rzeczywiście nią była?
— Ma wśród przyjaciół śpiewaków, a oni chętnie będą z nas szydzili — ciągnął Corm — tworząc utwory sławiące jej odwagę.
Maris odtwarzała w pamięci słowa Barriona:, Już wolę uczynić z nas wszystkich bohaterów". Odszukała w tłumie widzów Colla. Siedział wyprostowany i lekko się uśmiechał. Śpiewacy rzeczywiście mieli dużą władzę, jeśli byli zdolni.
— A zatem ze względu na potomność musimy otwarcie potępić to, co zrobiła — powiedział Corm i spojrzał Maris w twarz. — Maris, oskarżam cię o kradzież skrzydeł. I wzywam lotników Przystani Wiatrów, zebranych na radzie, aby uznali cię za wygnańca i przyrzekli, iż nie wylądują na wyspie, na której ty się osiedlisz.
Corm usiadł i w przeraźliwej ciszy, która nastała w sali, Maris uświadomiła sobie, jak bardzo musiała go obrazić. Nie przyszło jej do głowy, że Corm zażąda aż tak surowej kary. Nie zadowalało go odebranie skrzydeł: chciał odmówić jej prawa do życia, wygnać ją na jakąś odległą, bezludną wyspę, gdzie nie mogłaby spotkać żadnej przyjaznej duszy.
— Maris — odezwał się łagodnie Jamis. Ale wezwana nie mogła wstać. — Teraz twoja kolej. Czy odpowiesz na zarzuty Corma?
Powoli dźwignęła się z miejsca. Żałowała, iż nie ma w sobie mocy śpiewaka; pragnęła choć raz przemówić z taką pewnością w głosie jak Corm.
— Nie zaprzeczam, że dokonałam kradzieży — powiedziała, spoglądając na pozbawione wyrazu twarze, na szeregi obcych ludzi. Jej głos był zaskakująco spokojny. — Ukradłam te skrzydła z rozpaczy — stały się moją jedyną szansą. Podróż łodzią zajęłaby zbyt dużo czasu, a żaden z mieszkańców Amberly Mniejszej nie chciał mi pomóc. Musiałam znaleźć lotnika, który zechciałby zwołać radę w moim imieniu. Gdy tylko to zrobiłam, oddałam swoje skrzydła. Mogę tego dowieść, jeśli… — Spojrzała na Jamisa; kiwnął głową na znak zgody.
Dorrel znajdował się w jednym ze środkowych rzędów sali. Wyczuł, że nadeszła jego kolej, i powstał.
— Dorrel z Laus — oznajmił donośnym głosem. — Ręczę za Maris. Gdy tylko do mnie dotarła, dała mi swoje skrzydła na przechowanie i już nigdy ich nie używała. Nie nazwałbym jej czynu kradzieżą.
Rozległ się szmer aprobaty. Wierzono mu, albowiem jego rodzina była znana i cieszyła się poważaniem.
Maris zdobyła pierwszy punkt w rozgrywce i teraz z każdą chwilą czuła się pewniej.
— Chciałam zwołać radę ze względu na coś, co uważam za bardzo ważne dla nas i dla naszej przyszłości. Ale Corm uprzedził mnie. — Bezwiednie wykrzywiła usta w lekkim grymasie. Zaraz jednak dostrzegła uśmieszki na twarzach kilku nieznajomych lotników. Sceptycyzm? Pogarda? A może wsparcie, zgodność opinii? Maris doszła do wniosku, że musi zapanować nad rękami, tak aby swobodnie opadały wzdłuż jej boków. Nie powinna splatać ich nerwowo na oczach tłumu. Corm powiada, że zwalczam tradycję — ciągnęła — i ma słuszność. Oświadczył wam, że to straszna rzecz, ale nie wyjaśnił dlaczego. Nie wytłumaczył wam, dlaczego należy bronić tradycji i przeciwstawiać się moim poglądom. To, że coś robi się zawsze w ten sam sposób, nie oznacza jeszcze, że zmiany są niemożliwe lub niepożądane. Czy w ojczystych stronach gwiezdnych żeglarzy ludzie latali? Jeśli nie, to czy mamy uważać, że lepiej jest nie latać? Ostatecznie nie jesteśmy długoszponami, które, jeśli im się wepchnie dzioby w ziemię, usiłują dreptać dalej, aż w końcu przewracają się i zdychają — nie musimy codziennie kroczyć tą samą drogą, nie stworzono nas do tego.
Publiczność ryknęła śmiechem, który bardzo podniósł Maris na duchu. Potrafiła odmalowywać obrazy za pomocą słów tak samo jak Corm! Te głupie, chodzące jak kaczki ptaki jaskiniowe trafiły do wyobraźni słuchaczy i skłoniły ich do śmiechu. Wcześniej napomknęła o łamaniu tradycji, a mimo to ci ludzie nadal jej słuchali. Podniecona, kontynuowała swoją mowę:
— Jesteśmy ludźmi i jeśli dysponujemy jakimkolwiek instynktem, to dotyczy on pragnienia zmian. W świecie ciągle zachodzą jakieś zmiany, a inteligentne istoty potrafią same ich dokonywać, i to dla własnego dobra, zamiast godzić się na nie pod przymusem. Tradycja przekazywania skrzydeł potomkowi przez długi czas dawała korzystne efekty — z pewnością jest lepsza od anarchii albo dawnego zwyczaju walki o skrzydła, który rozprzestrzenił się na Wschodzie w okresie Dni Smutku. Ale nie jest to jedyna droga i na pewno nie zasługuje na miano doskonałej.
— Dość tej gadaniny! — warknął ktoś w tłumie. Maris rozejrzała się dookoła i z lękiem dostrzegła, że z miejsca w drugim rzędzie podnosi się Helmer. Założył ręce na piersi. Na jego twarzy malowało się rozgoryczenie.
— Helmer — upomniał go Jamis. — Głos ma Maris.
— Nie obchodzi mnie to! Ona atakuje nasze zwyczaje, ale nie oferuje nam nic lepszego. A powód jest prosty. Nasza tradycja funkcjonuje od wielu lat dlatego, że n i e ma lepszej. Owszem, można ją uznać za uciążliwą. Jest uciążliwa dla ciebie, ponieważ nie masz prawa zostać lotnikiem. Z pewnością jest uciążliwa. Ale czy macie inne wyjście?
Kiedy Helmer usiadł, Maris przez chwilę rozmyślała. Jego gniew był oczywiście uzasadniony; wkrótce i dla niego tradycja miała się stać ciężarem. Pomimo młodego wieku już za niespełna rok będzie szczurem lądowym, gdyż właśnie wtedy jego córka osiągnie pełnoletność i przejmie skrzydła. Być może pogodził się z tą stratą, uważając, że stanowi ona słusznie przestrzegany obyczaj. Maris zaś atakowała tradycję, występowała przeciw jedynej rzeczy, która nadawała przyszłemu poświęceniu Helmera pozór szlachetności. Przez moment zastanawiała się, czy gdyby utrzymał się istniejący stan rzeczy, z upływem czasu nie znienawidziłby córki za jej skrzydła. A Russ… Gdyby nie został ranny… gdyby nie narodził się Coll…
— Tak — powiedziała głośno, nagle uświadomiwszy sobie, że cała sala w milczeniu oczekuje na jej ripostę. — Tak, rzeczywiście widzę inne wyjście. Nigdy nie ośmieliłabym się zwołać rady, gdybym…
— Przecież nie ty ją zwołałaś! — krzyknął ktoś na widowni. Uczestnicy rady wybuchnęli śmiechem. Maris poczuła, że robi jej się gorąco. Miała nadzieję, że nikt nie zauważy jej rumieńców.
Jamis z całej siły uderzył w stół.
— Teraz przemawia Maris z Amberly Mniejszej — powiedział głośno. — Następny, który jej przerwie, zostanie wyrzucony!
Maris uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.
— Proponuję inne wyjście, lepsze wyjście — oznajmiła. — Uważam, że na prawo do posiadania skrzydeł trzeba zasłużyć. Liczyłoby się nie urodzenie ani wiek, lecz tylko jedno naprawdę istotne kryterium: umiejętności! — Kiedy tak perorowała, idea zaczynała się rozrastać w jej głowie, robiła się coraz bardziej konkretna, obrastała w szczegóły, stawała się sprawiedliwsza niż nieokreślona koncepcja, iż skrzydła powinny być dostępne dla wszystkich. — Proponuję utworzenie akademii lotniczej, dostępnej dla każdego dziecka, które marzy o skrzydłach. Oczywiście wymagania byłyby tam bardzo wysokie i wiele osób zostałoby odprawionych z kwitkiem, ale każdy — czy to syn rybaka, czy córka śpiewaka albo tkacza — każdy mógłby przynajmniej spróbować. Nikomu nie odbierałoby się marzeń ani nadziei. A dla tych, którzy przeszliby wszystkie testy, urządzałoby się egzamin końcowy. W naszym corocznym turnieju mogliby zmierzyć się z każdym dowolnie przez siebie wybranym lotnikiem. I gdyby byli dobrzy, wystarczająco dobrzy, aby tego lotnika prześcignąć, wówczas otrzymywaliby w nagrodę skrzydła!
W ten sposób najlepsi lotnicy mieliby prawo zachowywać skrzydła. A pokonany lotnik… hm… czekałby do następnego roku, żeby pokusić się o zwycięstwo i odebrać skrzydła temu, który mu je zabrał. Albo mógłby wyzwać na pojedynek kogoś innego, jakiegoś gorszego lotnika. Żaden lotnik nie mógłby sobie pozwolić na lenistwo, a ci, którzy nie kochają nieba, nie musieliby latać, i… — Spojrzała na Helmera. Jego twarz była nieprzenikniona. — Co więcej, nawet dzieci lotników musiałyby toczyć podniebne boje. Uzyskiwałyby prawo do posiadania skrzydeł tylko pod warunkiem pełnej gotowości — gdyby latały lepiej od swoich ojców czy matek. Żaden lotnik nie stanie się lądowcem tylko dlatego, że wcześnie zawarł małżeństwo i jego dziecko osiągnęło pełnoletność w momencie, gdy elementarne poczucie sprawiedliwości sugeruje, iż powinien nadal latać. Liczyłyby się tylko umiejętności, a nie urodzenie czy wiek — osoba, a nie tradycja!
Zrobiła pauzę. Niewiele brakowało, żeby opowiedziała własne dzieje, żeby zwierzyła się z udręki i tęsknoty, jaką odczuwa córka rybaka, która wie, że nigdy nie będzie mogła zawładnąć niebem. Ale po cóż miałaby zdzierać gardło? Wszyscy uczestnicy zgromadzenia byli lotnikami na mocy prawa dziedziczenia; nie zdołałaby skłonić ich do współczucia dla szczurów lądowych, których zawsze otaczali pogardą. Postulat, żeby następni drewnianoskrzydli urodzeni na Przystani Wiatrów mieli szansę latać, był ważny, ale nie stanowił dostatecznie mocnego argumentu. Nie musiała już nic więcej dodawać. Przedstawiła zebranym wszystkie racje i wybór należał do nich. Zerknęła na Helmera. Zauważyła dziwny uśmieszek, błąkający się na jego wargach, i nabrała absolutnej pewności, że będzie głosował na jej korzyść. Przed chwilą dała mu szansę na nowe życie, które bynajmniej nie oznaczało okrutnego potraktowania córki. Uśmiechnęła się z zadowoleniem i usiadła.
Jamis Senior popatrzył na Corma.
— To brzmi bardzo przyjemnie — stwierdził Corm. Był uśmiechnięty, całkowicie panował nad emocjami; nawet nie zadał sobie trudu, żeby wstać. Widząc jego spokój, Maris poczuła, że opuszczają nadzieja, którą z takim trudem zdołała w sobie rozbudzić. — Marzenie przyjemne dla córki rybaka, to całkiem zrozumiałe. Być może jednak nie pojmujesz znaczenia skrzydeł, Maris. Jak możesz oczekiwać, że rodziny, które latają od… od niepamiętnych czasów, pozbędą się skrzydeł, odstąpią je obcym ludziom? Obcym ludziom, którzy być może nie będą należycie o nie dbali, albowiem brakuje im dumy rodowej i poczucia tradycji. Czy naprawdę sądzisz, że ktokolwiek z nas zechciałby przekazać nasze dziedzictwo zuchwałym szczurom lądowym? A co mielibyśmy dać naszym własnym dzieciom?
Maris zawrzała gniewem.
— Oczekiwaliście ode mnie, że odstąpię swoje skrzydła Collowi, który nie potrafił latać tak dobrze jak ja.
— To nigdy nie były twoje skrzydła — odparł Corm.
Zacisnęła wargi i nic nie odrzekła.
— Jeśli myślałaś, że należą do ciebie, był to jedynie wytwór twojej fantazji — ciągnął Corm. — Pomyśl tylko: gdyby skrzydła ciągle zmieniały właściciela, jak płaszcz, gdyby zachowywało się je tylko rok albo dwa, czy ich posiadanie wiązałoby się z jakąkolwiek dumą? Byłyby jedynie pożyczane, a każdy wie, że lotnik musi mieć skrzydła na własność, gdyż w przeciwnym razie nie zasługiwałby na miano lotnika. Tylko szczur lądowy mógłby życzyć nam takiego życia!
Maris czuła, że z każdym słowem Corma sympatia tłumu coraz wyraźniej przechyla się na jego stronę. Piętrzył kolejne argumenty tak zręcznie, że nie nadążała z ich analizowaniem. Musiała udzielić mu odpowiedzi, ale jak, jak? Lotnik był przywiązany do skrzydeł niemal równie mocno jak do swoich stóp; musiała uznać, iż jest to niezaprzeczalny fakt. Pamiętała swój własny gniew na myśl o tym, że Corm nie dbał należycie o jej skrzydła. A jednak nigdy nie była ich właścicielką; należały do jej ojca, a potem do brata.
— Skrzydła są jak cenny depozyt! — wybuchnęła. — Nawet teraz lotnik zdaje sobie sprawę z tego, że z czasem będzie je musiał przekazać własnemu dziecku.
— To coś zupełnie innego — odparł Corm wyrozumiałym tonem. — Rodzina to nie to samo co obcy, a dziecko lotnika nie jest lądowcem.
— Ta kwestia jest zbyt poważna, żeby pleść głupoty na temat więzów krwi! — zawołała Maris, rzucając mu wściekłe spojrzenie. — Posłuchaj siebie samego, Corm! Zwróć uwagę na snobizm, który zrodził się w tobie i w innych lotnikach, na pogardę, którą żywisz dla lądowców, jak gdyby mogli oni, wobec obecnie obowiązującego prawa dziedziczenia, samodzielnie decydować o swym losie! — Mówiła z gniewem i niebawem wyczuła, że tłum robi się wyraźnie wrogi. Nagle uświadomiła sobie, że jeśli będzie broniła lądowców przeciw lotnikom, to może ponieść sromotną klęskę.
Za wszelką cenę starała się panować nad swoimi emocjami.
— My naprawdę jesteśmy dumni z naszych skrzydeł — oznajmiła, świadomie wracając do swoich najmocniejszych argumentów. — I jeśli ta duma okaże się wystarczająco silna, powinna gwarantować, iż je zachowamy. Dobrzy lotnicy utrzymają się na niebie. Jeśli ktoś rzuci im wyzwanie, nie dadzą się łatwo pokonać. A jeśli poniosą klęskę, to wrócą. I będą mieli satysfakcję, wiedząc, że lotnik, który zabiera im skrzydła, jest dobry i zrobi z tych skrzydeł dobry użytek, bez względu na to, jakich ma rodziców.
— Skrzydła mają być… — zaczął Corm, ale Maris nie pozwoliła mu dokończyć.
— Skrzydła n i e mają być gubione w morzu — powiedziała. — Niezdarni lotnicy zaś, lotnicy, którym nie zależało na osiągnięciu perfekcji, albowiem nigdy tego od nich nie wymagano, utracili skrzydła ze szkodą dla nas wszystkich. Niektórzy właściwie nie zasługiwali na to, by nazywać ich lotnikami. A co z dziećmi, które w gruncie rzeczy są zbyt młode na latanie, choć osiągnęły przepisowy wiek? Wpadają w panikę, lecą nierozważnie i giną, zabierając ze sobą skrzydła. — Pośpiesznie zerknęła na Colla. — A co powiecie o tych, którzy w ogóle nie nadają się na lotników? Bycie dzieckiem lotnika jeszcze nie oznacza, że ma się odpowiednie umiejętności. Mój własny… Coll, którego kocham jak brata i syna, nigdy nie miał zostać lotnikiem. Skrzydła należały do niego, lecz ja nie mogłam mu ich dać — nie chciałam tego zrobić. Och, nawet gdyby rzeczywiście ich pragnął, za nic w świecie nie zrezygnowałabym z nich…
— Twój system tego nie zmieni! — krzyknął ktoś z tłumu.
Maris potrząsnęła głową.
— Nie o to chodzi. Nadal byłabym nieszczęśliwa z powodu utraty skrzydeł, ale gdyby mnie pokonano, mogłabym zostać w akademii, trenować, odczekać rok i podjąć próbę ich odzyskania. Och, nie rozumiecie, że żadne rozwiązanie nie będzie idealne, gdyż mamy za mało skrzydeł i sytuacja jeszcze się pogorszy. Ale musimy powstrzymać tę tendencję, zmniejszyć liczbę traconych rokrocznie skrzydeł, zapobiegać wysyłaniu niedoświadczonych lotników, których tak wielu ginie. Wypadki nadal będą się zdarzały; nie uchronimy się całkowicie przed zagrożeniami; ale przynajmniej nie będziemy tracili skrzydeł i lotników z powodu mylnej oceny, strachu i braku umiejętności.
Wyczerpanej Maris zabrakło słów, ale jej przemówienie poruszyło tłum, który znowu zaczął brać stronę dziewczyny. Kilkanaście osób podniosło ręce. Jamis wskazał palcem jakiegoś masywnie zbudowanego Shotańczyka.
— Dirk z Shotanu Wielkiego — odezwał się cicho. Ponieważ lotnicy siedzący w tylnych rzędach krzyknęli „Głośniej! Głośniej!", musiał powtórzyć swoje imię. Mówił nieskładnie, z widocznym skrępowaniem. — Chciałem tylko powiedzieć, że… Tak siedzę tu sobie i słucham… Byłem… Nigdy nie oczekiwałem… czegoś takiego… że będziemy głosować w sprawie wygnania… — Pokręcił głową. Miał wyraźne kłopoty z doborem słów. — Och, do diabła — wydusił na koniec. — Maris ma rację. Trochę mi wstyd się przyznać, chociaż nie powinienem się wstydzić. Prawda jest taka, że nie chcę, aby mój syn latał na moich skrzydłach. Boję się tego. To dobry chłopak i kocham go, słowo daję, ale wiecie, od czasu do czasu zdarzają mu się ataki, okropne dreszcze. On nie może latać, nie powinien, ale dorastał, nie myśląc o niczym innym, i w przyszłym roku, kiedy skończy trzynaście lat, będzie oczekiwał ode mnie skrzydeł, ja zaś, zważywszy na obowiązujące prawo, zostanę zmuszony do ich oddania. Potem on poleci i umrze, a wówczas ja nie będę miał ani syna, ani skrzydeł i zostanie mi tylko czekanie na własną śmierć. Nie! — Usiadł zadyszany i purpurowy na twarzy.
Kilkanaście osób wydało okrzyki poparcia. Maris nabrała otuchy. Spojrzała na Corma i zobaczyła, że nie uśmiecha się już tak kpiąco jak dotąd. Być może naszły go wątpliwości.
W tym momencie podniósł się ktoś znajomy i uśmiechnął się do dziewczyny.
— Jestem Garth ze Skulny — powiedział. — Ja również jestem z Maris!
Poparcia udzielili jej kolejni mówcy. Maris uśmiechała się. Najwyraźniej Dorrel porozsadzał wszędzie swoich przyjaciół, którzy teraz usiłowali pozyskać dla niej sympatię zgromadzenia. I chyba im się to udawało! Wskazywał na to fakt, iż aprobatę wyrażali nie tylko lotnicy, których znała od lat, ale także zupełnie nie znane jej osoby. Czyżby wygrana? Corm zdradzał autentyczne zaniepokojenie.
— Dostrzegasz, co jest niesłuszne w naszej tradycji, ale sądzę, że akademia nie jest dobrym pomysłem. — Te słowa wytrąciły Maris z błogiego optymizmu. Ujrzała wysoką, jasnowłosą kobietę, czołową lotniczkę Wysp Zewnętrznych. — Nasza tradycja ma głębokie uzasadnienie i nie powinniśmy z niej rezygnować, gdyż w przeciwnym razie nasze dzieci mogłyby powrócić do tych idiotycznych pojedynków w powietrzu. Musimy jednak lepiej uczyć nasze dzieci. Należy postępować tak, żeby miały większe poczucie godności, trzeba wyrabiać u nich pożądane umiejętności już wtedy, gdy są bardzo małe. Właśnie w taki sposób uczyła mnie moja matka, a ja identycznie postępuję z synem. Być może jakiś sprawdzian jest niezbędny — podoba mi się twój pomysł z rzucaniem wyzwania. — Wykrzywiła usta w ironicznym grymasie. — Przyznaję, że wcale mi nie pilno do dnia, w którym będę musiała przekazać skrzydła Yardowi. Sądzę, że kiedy nadejdzie owa chwila, oboje będziemy zbyt młodzi. Natomiast fakt, że będzie musiał ze mną rywalizować, udowodnić, iż jest równie dobrym — ba, lepszym lotnikiem niż ja — tak, to jest wspaniały pomysł.
Inni lotnicy kiwali głowami na znak, że się z nią zgadzają. Ależ tak, oczywiście, dlaczego nie przyszło im do głowy, jakim dobrym pomysłem byłaby rywalizacja? Wszyscy wiedzieli, że osiągnięcie pełnoletności stanowi dość arbitralne kryterium; niektórzy ze świeżo upieczonych lotników byli jeszcze dziećmi, podczas gdy inni wydawali się w pełni dorośli. Tak, niech najpierw młodzi pokażą, co potrafią. Uczestnicy zebrania nie mieli w tej kwestii żadnych wątpliwości.
— Ale ta akademia — ciągnęła łagodnie kobieta z Wysp Zewnętrznych — nie jest konieczna. W naszym gronie rodzi się wystarczająco wielu nowych lotników. Sporo wiem o twoich losach i potrafię zrozumieć, jakimi motywami się kierujesz, ale nie mogę ich zaakceptować. To nie byłoby rozsądne — dokończyła i usiadła.
Maris ogarnęło wielkie przygnębienie. Niczego nie załatwiła. Teraz opowiedzą się za testem, ale niebo nadal będzie niedostępne dla tych, którzy mają niewłaściwe pochodzenie. A zatem najważniejszy postulat zostanie odrzucony przez lotników. Szkoda — była tak blisko osiągnięcia celu!
Do dyskusji włączył się następny uczestnik rady, wychudzony mężczyzna w ubraniu ze srebra i jedwabiu.
— Arris, lotnik i książę Artellii — przedstawił się zebranym. Jego błękitne oczy kontrastowały ze srebrną koroną. — Głosuję zgodnie z sugestią mojej siostry z Wysp Zewnętrznych. W żyłach moich dzieci płynie królewska krew. Są stworzone do skrzydeł. Zmuszanie ich, żeby się ścigały z prostym ludem, byłoby farsą. Ale jeśli chodzi o test, przekonanie się, czy już mogą być lotnikami, uważam za dobry pomysł.
Po Arrisie wystąpiła kobieta w skórzanym uniformie.
— Zevakul z Deeth w Południowym Archipelagu — zaczęła. — Każdego roku lecę do swojego zwierzchnika, żeby mu przekazać ważne wieści, ale służę również Niebiańskiemu Bogu, tak jak wszyscy członkowie wyższych kast. Przekazywanie skrzydeł komuś niżej urodzonemu, dziecku wieśniaka, może jeszcze niewiernemu — co to, to nie!
Występowali kolejni lotnicy.
— Joi ze Stormhammer, z Wysp Zewnętrznych. Powiadam tak: dobrze, zmuszajcie nas do lotów, żebyśmy zasłużyli na skrzydła, ale niech czynią to tylko dzieci lotników.
— Tomas z Shotanu Małego. Dzieci szczurów lądowych nigdy nie nauczyłyby się kochać niebo tak jak my. Budowanie akademii, o której mówi Maris, byłoby stratą czasu i pieniędzy. Popieram jednak test.
— Crain z Poweet. Zgadzam się z tym, co mówili inni. Dlaczego mielibyśmy współzawodniczyć z dziećmi rybaków? Oni nie pozwalają nam rywalizować o swoje łodzie, prawda? — Zebrani w sali ryknęli śmiechem, a stary lotnik wyszczerzył zęby w radosnym grymasie. — Tak, to był dowcip, i to dobry. No cóż, bracia, sami bylibyśmy śmieszni, i ta akademia również byłaby śmieszna, gdyby dopuszczała motłoch… Skrzydła należą do lotników i ten zwyczaj utrzymuje się od lat, bo tak się już utarło. Reszta nie protestuje, a tylko nieliczni naprawdę chcą latać. Dla wielu ludzi to jedynie przelotny kaprys, a w najlepszym przypadku zbyt przerażający pomysł, by móc go brać pod uwagę. Dlaczego mielibyśmy rozbudzać bezsensowne mrzonki? Oni nie są lotnikami i nigdy nie mieli nimi być, lecz mogą cieszyć się życiem, wykonując jakąś inną…
Maris słuchała go z niedowierzaniem i narastającym gniewem; kołtuńska obłuda tego mężczyzny doprowadzała ją do furii. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że pozostali lotnicy, nawet ci młodsi, z zadowoleniem kiwają głowami, przytakując jego słowom. Tak, byli lepsi, ponieważ przyszli na świat w rodzinach lotników, tak, należeli do wyższej kasty i nie życzyli sobie obcowania z gminem, tak, tak. Nagle to, że w przeszłości sama nieraz myślała z pogardą o lądowcach, przestało mieć znaczenie. Teraz myślała jedynie o swoim ojcu, o swoim naturalnym ojcu, nieżyjącym rybaku, którego prawie nie pamiętała. Powracały do niej, zdawałoby się utracone na zawsze, wspomnienia — przede wszystkim wrażenia zmysłowe: sztywna odzież, która zalatywała solą i rybą; ciepło rąk, szorstkich, ale delikatnych, gładzących włosy dziewczynki i ocierających jej łzy, gdy płakała po kolejnej awanturze wywołanej przez matkę; i jeszcze niski głos ojca, kiedy opowiadał o tym, co mu się przydarzyło w ciągu dnia: jak ptaki uciekały przed nagłym sztormem, jak księżycowe ryby wyskakiwały ku ciemniejącemu niebu, a smagana wiatrem łódka opierała się falom. Ojciec był spostrzegawczy i odważny; codziennie wypływał na ocean kruchą łódeczką i Maris wiedziała, że nie ustępował nikomu w całej Przystani Wiatrów.
— Ach, wy snoby — powiedziała ostrym tonem, nie dbając już o to, że zaprzepaszcza swoje szansę. — Wszyscy nimi jesteście. Wyobrażacie sobie, iż jesteście lepsi tylko dlatego, że przyszliście na świat w rodzinach lotników, i nie uczyniwszy nic dobrego, odziedziczyliście skrzydła. Myślicie, że odziedziczyliście także zdolności rodziców? A co powiecie o pozostałej części waszego dziedzictwa? A może wszyscy wywodzicie się z rodzin, w których oboje rodziców było lotnikami? — W oskarżycielskim geście wskazała palcem znajomą twarz w trzecim rzędzie. — Ty, Sar, potakiwałeś moim przedmówcom. To prawda, że twój ojciec był lotnikiem, ale matka zajmowała się handlem i wywodziła się z rodu rybaków. Czy patrzysz na nich z góry? A gdyby twoja matka przyznała, że jej mąż nie jest twoim prawdziwym ojcem — gdyby powiedziała ci, iż swoje narodziny zawdzięczasz handlarzowi, którego poznała na Wschodzie? Czy czułbyś się zobowiązany do odstąpienia skrzydeł i rozpoczęcia nowego życia?
Sar tylko wytrzeszczył oczy. Miał twarz jak księżyc w pełni i nigdy nie należał do szczególnie rozgarniętych. Teraz nie mógł pojąć, dlaczego to on właśnie został wybrany przez Maris. Dziewczyna cofnęła palec i wycelowała swój gniew na całą widownię.
— Mój prawdziwy ojciec był rybakiem, wspaniałym, dzielnym, odważnym mężczyzną, który nigdy nie nosił skrzydeł i nigdy ich nie pragnął. Ale gdyby wybrano go na lotnika, byłby najlepszy ze wszystkich! Układano by pieśni na jego cześć! Skoro dziedziczymy talent po naszych rodzicach, to spójrzcie na mnie. Moja matka umie tkać i zbierać ostrygi, ja zaś nie. Mój ojciec nie umiał latać, a ja potrafię. I niektórzy z was wiedzą, jak dobrze latam — lepiej niż niejeden urodzony lotnik. — Odwróciła się i popatrzyła na członków rady przy stole. — Lepiej od ciebie, Corm — dorzuciła. Jej głos niósł się po całej sali. — A może zapomniałeś o tym?
Corm poczerwieniał ze złości, a na szyi wystąpiły mu żyły. Rzucił Maris wściekłe spojrzenie, ale nic nie odrzekł. Dziewczyna ponownie zwróciła się w stronę publiczności i spojrzała na nią z udanym zatroskaniem.
— Czy wy się boicie? — zagadnęła łagodniejszym tonem. — Czy tylko prawo posiadania sprawia, że kurczowo trzymacie te skrzydła? Boicie się, że wszystkie brudne dzieci rybaków przyjdą i je wam zabiorą, a potem okażą się lepszymi lotnikami niż wy i zrobią z was głupców?
Umilkła i nagle opuściła ją złość. Usiadła na krześle. W wielkiej kamiennej sali zaległa martwa cisza. W końcu podniosła się czyjaś ręka, a potem jeszcze jedna, ale Jamis był tak zamyślony, że powiódł dookoła niewidzącym spojrzeniem. Wreszcie poruszył się, jakby coś wyrwało go ze snu, i dał znak ręką komuś w tłumie.
W jednym z wyższych rzędów, w migoczącym żółtym świetle pochodni, stał stary człowiek ze sparaliżowanym barkiem. Zwrócił na siebie uwagę całej widowni.
— Russ z Amberly Mniejszej — powiedział łagodnym tonem. — Moi przyjaciele, Maris ma rację. Jesteśmy głupcami. A nikt nie okazał się tak wielkim głupcem jak ja.
Nie tak dawno temu stałem na plaży i mówiłem, że nie mam córki. Dzisiejszego wieczoru chciałbym móc cofnąć te słowa i żałuję, że utraciłem prawo nazywania Maris moją córką. Napełniła mnie wielką dumą, ale nie jest moja. Tak jak powiedziała, przyszła na świat w rodzinie rybaka, człowieka lepszego ode mnie. Ja tylko kochałem ją trochę i nauczyłem latać. Jak wiecie, nie musiałem się zbytnio wysilać; zawsze miała w sobie tyle zapału. Moja mała drewnianoskrzydła. Nic nie mogło jej powstrzymać, nic. Nawet ja, chociaż, jak ostatni głupiec, próbowałem ostudzić jej zapał, gdy urodził się Coll.
Maris jest najlepszym lotnikiem na Amberly, a moja krew nie ma z tym nic wspólnego. Ważne jest tylko jej pragnienie, jej marzenia. I jeśli wy, moi bracia lotnicy, jeśli wy żywicie taką pogardę dla dzieci lądowców, to powinniście się wstydzić, ponieważ powoduje wami strach. Czyżbyście pokładali tak mało wiary w waszych dzieciach? Jesteście tacy pewni, że nie zdołałyby zachować skrzydeł w pojedynku z żądnym przewagi dzieckiem rybaka? — Russ pokręcił głową. — Nie wiem. Jestem starym człowiekiem, a ostatnimi czasy wszystko się pomieszało. Wiem jedno: gdybym nadal miał sprawne ramię, nikt nie zdołałby mi odebrać skrzydeł, nawet gdyby ojcem mego rywala był kozodój. I nikt nigdy nie odbierze skrzydeł Maris, dopóki nie będzie gotowa się ich wyrzec. Jeśli rzetelnie nauczycie dzieci latania, nigdy nie opuszczą nieba. Jeśli macie dumę, którą tak się chełpicie, staniecie na wysokości zadania, żeby jej dowieść: pozwolicie, by skrzydła należały tylko do tych, którzy na nie zasłużyli, gdyż sprawdzili się w powietrzu.
Russ usiadł i całkowicie skrył się w mroku. Corm próbował coś powiedzieć, ale Jamis Senior uciszył go.
— Słuchaliśmy cię wystarczająco długo — powiedział.
Corm zamrugał ze zdumieniem.
— Teraz ja coś powiem — oznajmił Jamis. — A potem przeprowadzimy głosowanie. Russ mówił nam mądre rzeczy, ale muszę dodać coś jeszcze. Czyż nie wywodzimy się wszyscy od gwiezdnych żeglarzy? Doprawdy, Przystań Wiatrów stanowi jedną wielką rodzinę. I nie ma takiej osoby, która nie znalazłaby w swoim drzewie genealogicznym jakiegoś lotnika, gdyby cofnęła się głęboko w przeszłość. Miejcie to na względzie, moi przyjaciele. I pamiętajcie, że chociaż wasz najstarszy potomek może nosić skrzydła i latać, jego młodszy brat i siostry, i wszystkie ich dzieci przez następne pokolenia będą szczurami lądowymi. Czy rzeczywiście powinniśmy im na zawsze odmawiać wiatru tylko dlatego, że ich przodkowie nie urodzili się w swoich rodzinach pierwsi? — Jamis uśmiechnął się. — Może powinienem dodać, że przyszedłem na świat jako drugi syn swojej matki. Mój starszy brat zginął podczas sztormu; od dnia, w którym miał przejąć skrzydła, dzieliło go sześć miesięcy. Taki drobiazg. Nie sądzicie? Rozejrzał się dookoła. Dwaj zwierzchnicy, którzy siedzieli po jego bokach, nie odzywali się podczas dyskusji, gdyż zabraniało tego prawo lotników. Jamis szepnął coś każdemu z nich, a potem skinął głową.
— Uważamy, że wniosek Corma o wyjęcie spod prawa Maris z Amberly Mniejszej nie powinien być uwzględniony — oświadczył. — Teraz przegłosujemy wniosek Maris dotyczący założenia dostępnej dla wszystkich akademii lotniczej. Ja głosuję za.
Po tej deklaracji ustały wszelkie wątpliwości.
Nieco później Maris doświadczyła lekkiego szoku. Zwycięstwo przyprawiało ją o zawrót głowy, lecz w dalszym ciągu jakoś nie mogła uwierzyć, że to koniec, że już nie będzie musiała walczyć. Powietrze na zewnątrz było czyste i wilgotne, ze wschodu nieprzerwanie wiał wiatr. Maris stała na schodach i rozkoszowała się nim. Wokół zgromadził się tłum obcych ludzi, którzy chcieli z nią porozmawiać. Dorrel obejmował dziewczynę ramieniem; nie zadawał pytań ani nie wyrażał zdumienia. Przyjemnie było się na nim oprzeć. Zastanawiała się, co teraz. Czy powinna wracać do domu? Gdzie podział się Coll? Być może poszedł po Barriona i łódkę.
Tłum zrobił przejście dla Russa, obok którego kroczył Jamis. Maris zobaczyła, że jej ojczym trzyma skrzydła.
— Maris — przemówił.
— Tak, ojcze… — wydusiła z drżeniem w głosie.
— Właśnie tak powinno było być między nami cały czas — stwierdził, uśmiechnąwszy się do niej. — Byłbym dumny, gdybyś znowu pozwoliła mi nazywać cię córką, pomimo to, co zrobiłem. Byłbym jeszcze dumniejszy, gdybyś zechciała nosić moje skrzydła.
— Wy walczyłaś je — oznajmił Jamis. — Stare reguły utraciły ważność, a ty z pewnością zasługujesz na te skrzydła. Dopóki nie otworzymy akademii, nie może ich nosić nikt oprócz ciebie i Devina. A ty dbałaś o nie lepiej, niż Devin kiedykolwiek dbał o swoje.
Wyciągnęła ręce, żeby wziąć skrzydła od Russa. Znowu należały do niej. Uśmiechała się. Nie doskwierało jej już zmęczenie; ożywiała ją świadomość, że czuje ich znajomy ciężar.
— Och, ojcze — powiedziała i z płaczem rzuciła się Russowi w objęcia.
Kiedy już wypłakano wszystkie łzy, wraz ze sporą gromadką przyjaciół udała się na skałę lotników.
— Polećmy do Orlego Gniazda — zaproponowała Dorrelowi. W tym momencie ujrzała Gartha. Nie zauważyła go w tłumie wypełniającym salę obrad. — Garth! Ty też leć z nami. Urządzimy przyjęcie!
— Dobrze — zgodził się Dorrel — ale czy Orle Gniazdo jest właściwym miejscem?
Maris zarumieniła się.
— Och, oczywiście, że nie! — Popatrzyła na zebranych wokół niej ludzi. — Nie, wrócimy do naszego domu na Amberly Mniejszej. Wszyscy mogą iść, i my, i ojciec, i zwierzchnik, i Jamis. A Barrion nam zaśpiewa, jeśli zdołamy go odszukać, i… — przerwała na widok Colla, który pędził ku niej z rozjaśnioną twarzą.
— Maris! Maris! — Podbiegł do siostry i uściskał ją ze wszystkich sił, a gdy wreszcie oderwał się od niej, wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Dokąd cię poniosło?
— Byłem z Barrionem. Musiałem, bo właśnie układani pieśń. Na razie mam tylko początek, ale będzie dobra, czuję to. Naprawdę będzie świetna. Jest o tobie.
— O mnie?
Z jego słów biła ogromna duma.
— Tak. Będziesz sławna. Wszyscy będą śpiewali tę pieśń i poznają twoją historię.
— Już znają — wtrącił się Dorrel. — Możesz mi wierzyć.
— Och, ale mnie chodzi o to, że będą ją znali zawsze. Ilekroć zaśpiewają tę pieśń, będą pamiętali o tobie — o dziewczynie, która pragnęła skrzydeł tak bardzo, że zmieniła świat.
Być może to była prawda. Maris doszła do tego wniosku nieco później, gdy przywiązywała skrzydła, żeby dać się porwać wiatrowi i polecieć razem z Dorrelem i Garthem. Ale to, że zmieniła świat, nie wydawało się nawet w połowie tak ważne i realne jak wiatr, który rozwiewał jej włosy, jak znajomy wysiłek mięśni podczas unoszenia się w górę, jak kontakt z ukochanymi prądami powietrznymi, który chciano jej uniemożliwić. Teraz i skrzydła, i niebo znowu należały do niej. Czuła harmonijną pełnię i była szczęśliwa.
CZĘŚĆ DRUGA Jednoskrzydły
Najdziwniejsze w umieraniu było to, że wydawało się bardzo łatwe, spokojne i piękne.
Powietrze zamarło zupełnie niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą Maris musiała się zmagać z szalejącą dookoła burzą. Krople deszczu siekły ją po oczach, spływały po policzkach, spadały z dudnieniem na srebrzystą, metaliczną powierzchnię skrzydeł. Wiatry również powodowały dużo kłopotów. Spychały dziewczynę to w jedną, to w drugą stronę, smagając ją pogardliwie, jakby była dzieckiem, które po raz pierwszy wybrało się w podniebną podróż. Ramiona, którymi przytrzymywała rozpory skrzydeł, bolały na skutek ciągłego wysiłku. Horyzont przesłaniały ciemne chmury, morze zaś było wzburzone i spienione; Maris nie mogła nigdzie dostrzec choćby skrawka lądu. Klęła, cierpiała katusze, ale nie przerywała lotu.
Potem czuła już tylko spokój, ciszę i nadchodzącą śmierć.
Wiatr osłabł, a deszcz przestał padać. Na morzu nie było już widać grzywiastych fal. Chmury odsunęły się w dal. Zapadła pełna grozy cisza, jak gdyby czas zatrzymał się i chciał zaczerpnąć oddechu.
Maris szeroko rozpostarła jasne skrzydła, ale przy bezwietrznej pogodzie czekał ją już tylko lot w dół.
Opadała powoli, stopniowo; był to proces piękny, pełen wdzięku i nieunikniony. Z powodu braku prądów powietrznych mogła tylko szybować do przodu i w dół. Miała wrażenie, że to spadanie ciągnie się w nieskończoność. Daleko przed sobą widziała już miejsce, gdzie miała runąć do wody.
Lotniczy instynkt sprawił, że przez chwilę walczyła. Przechylała się na obie strony, usiłowała zmieniać kurs, daremnie szukając na spokojnym niebie prądu, który uniósłby ją w górę. Wymachiwała rozpostartymi na sześć metrów skrzydłami; srebrny metal zalśnił, gdy omiótł go blady promień słońca. Wysilała się jednak na próżno — nie przestawała opadać.
Niebawem uspokoiła się. Jej wewnętrzne rozterki uległy wyciszeniu, tak jak morze w dole. Perspektywa poddania się, zakończenia długiej walki z wiatrami przynosiła ulgę i ukojenie. Przyszło jej do głowy, że zawsze była na łasce wiatrów i nie potrafiła całkowicie ich kontrolować. Okazała się słaba wobec ich mocy i niepotrzebnie wyobrażała sobie, że jest odwrotnie. Spojrzała w górę. Zastanawiała się, czy zobaczy duchy lotników, które ponoć nawiedzały bezwietrzne rejony.
Najpierw czubkami butów musnęła wodę, a potem uderzyła całym ciałem w szarą, gładką taflę oceanu. Zetknięcie z zimną wodą rozpaliło ją niczym płomień i pogrążyła się w otchłani…
…Ocknęła się mokra i zadyszana.
Cisza pulsowała jej w skroniach. Chłodne powietrze osuszyło pot. Siedziała całkowicie zdezorientowana i oszołomiona. Po chwili uświadomiła sobie, że znajduje się w pokoju, lecz cienka czerwona linia, którą tworzyły rozżarzone węgle naprzeciwko, nie była po tej samej stronie łóżka, co w Orlim Gnieździe, i nie tak blisko kominka, jak w jej domu rodzinnym. Powietrze zalatywało nieco wilgocią i morską pleśnią.
Zapach nasuwał oczywiste wnioski. Z ulgą pomyślała, że jest w akademii, w Drewnianych Skrzydłach. Nagle wszystkie cienie przybrały znajomy, ziemski wymiar. Napięcie powoli ustąpiło i Maris całkowicie się rozbudziła. Włożywszy zgrzebną koszulę, ostrożnie przeszła przez ciemny pokój do kominka, wzięła zwitek papieru i zapaliła świecę piaskową.
W jej świetle zobaczyła, że obok łóżka stoi kamienny dzbanuszek, i uśmiechnęła się. Znalazła idealne lekarstwo na koszmary.
Usiadła ze skrzyżowanymi nogami i popijała chłodne, nieco cierpkie wino. Cały czas wpatrywała się w migoczący płomień świecy. Sen był tak sugestywny, że nadal nie dawał jej spokoju. Jak wszyscy lotnicy, Maris lękała się bezwietrznej pogody, ale dotychczas nie miewała w związku z tym żadnych koszmarów. A najgorszy w owym śnie był spokój, poczucie klęski i godzenie się z nią. Jestem lotnikiem, pomyślała, a taki sen nie powinien się przyśnić prawdziwemu lotnikowi.
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę — powiedziała Maris i odstawiła dzbanek z winem. W drzwiach stanęła S'Rella, drobna, śniada dziewczyna. Włosy miała krótko ostrzyżone, na modłę południową.
— Zaraz będzie śniadanie, Maris — powiedziała. Nieco bełkotliwy sposób mówienia świadczył o jej pochodzeniu. — Ale Sena chce, żebyś przedtem poszła do niej na górę.
— Dzięki — rzekła Maris. Uśmiechnęła się. Lubiła S'Rella. Ta dziewczyna była chyba najlepszą studentką akademii Drewniane Skrzydła. Wyspę Południowego Archipelagu, gdzie S'Rella przyszła na świat, dzielił od Amberly Mniejszej szmat drogi, lecz pomimo oczywistych różnic Maris dostrzegała u niej wiele swoich cech. S'Rella wyglądała niepozornie, ale nadrabiała niski wzrost determinacją i energią. Na razie wciąż jeszcze latała niezgrabnie, ale jej upór dawał nadzieję na szybkie postępy. Maris pracowała z grupą przyszłych lotników już od prawie dziesięciu dni i doszła do wniosku, że S'Rella jest jedną z trzech, czterech najbardziej obiecujących osób.
— Mam poczekać i zaprowadzić cię tam? — zapytała dziewczyna. Maris zeskoczyła z łóżka i umyła się w misce z wodą w rogu pokoju.
— Nie — odrzekła. — Teraz pora na śniadanie. Sama potrafię odnaleźć Senę. — Uśmiechnęła się, żeby złagodzić odmowę. S'Rella nieśmiało odwzajemniła uśmiech i wyszła.
Kilka minut później Maris żałowała swojej decyzji. Żeby odszukać kącik Seny, musiała iść ciemnym, wąskim i wilgotnym korytarzem. Akademia Drewniane Skrzydła mieściła się w prastarym tworze skalnym, poprzecinanym tunelami i jaskiniami, które wydrążyli ludzie albo sama natura. Niższe komory nieustannie zalewała woda i nawet w wyżej położonych partiach skalnych liczne sale i wszystkie korytarze były pozbawione okien, odcięte od słońca i gwiazd. Wszędzie czuło się zapach morza. Kiedyś mieściła się tu forteca. Zbudowano ją podczas rebelii Morskiego Zęba przeciw Shotanowi Wielkiemu; potem nikt w niej nie rezydował, aż w końcu zwierzchniczka Morskiego Zęba ofiarowała ją lotnikom, żeby mieli się gdzie uczyć. Od tamtej pory upłynęło siedem lat, podczas których Sena i jej podopieczni przywracali warownię do stanu używalności, ale nadal nietrudno było skręcić w niewłaściwą stronę i zgubić się w nie zamieszkanych rejonach. W korytarzach Drewnianych Skrzydeł czas nie pozostawiał żadnych śladów. Osadzone w ścianach pochodnie wypalały się podobnie jak nafta w lampach, toteż dni często mijały niepostrzeżenie.
Posuwając się ostrożnie jednym z tych ciemnych, długich zaułków, Maris czuła się przytłoczona rozmiarami starej fortecy. Była zdenerwowana: przebywanie w ciasnym korytarzu pod ziemią całkowicie kłóciło się z jej lotniczym instynktem.
Z ulgą dostrzegła w oddali słabe światełko. Pokonała ostatni, gwałtowny zakręt i uświadomiła sobie, że jest na znajomym terenie. Jeśli nie straciła zupełnie orientacji, pokój Seny powinien znajdować się zaraz po lewej stronie.
— Maris. — Sena podniosła oczy i uśmiechnęła się. Siedziała na wiklinowym krześle i ociosywała kościanym nożem kawałek miękkiego drewna. Natychmiast odłożyła robotę i zaprosiła Maris do środka. — Miałam zamiar ponownie wezwać S'Relle, żeby zaczęła cię szukać. Zgubiłaś się w naszym labiryncie?
— Prawie — odparła Maris, kręcąc głową. — Powinnam była pomyśleć o zabraniu jakiegoś światła. Potrafię dostać się ze swojego pokoju do kuchni, do świetlicy albo na zewnątrz, ale dalej nie czuję się już tak pewnie.
Sena roześmiała się, lecz uczyniła to jedynie przez grzeczność, gdyż wcale nie było jej do śmiechu.
Nauczycielka liczyła sobie trzykrotnie więcej lat niż Maris. Kiedyś latała, lecz od ponad dziesięciu lat była lądowcem — uległa wypadkowi, co często zdarzało się lotnikom. Zazwyczaj miała w sobie tyle wigoru i entuzjazmu, że nie wyglądała na swój wiek, ale tego ranka sprawiała wrażenie starej i zmęczonej. Uszkodzone oko wyglądało jak kawałek mlecznego szkła morskiego; zdawało się, że przygniata lewą część twarzy, powodując obwisanie skóry i nerwowe tiki.
— Przysłałaś do mnie S'Relle nie bez powodu — odezwała się Maris. — Jakieś wieści?
— Tak, i to niepomyślne — powiedziała Sena. — Uznałam, że lepiej będzie nie wspominać o tej sprawie podczas śniadania, dopóki nie omówię jej z tobą.
— A więc?
— Wschód zaniknął Powietrzny Dom — rzekła Sena. Maris z westchnieniem oparła się na krześle. Nagle ogarnęło ją zmęczenie. Wiadomość nie była zaskoczeniem, lecz mimo to bardzo ją przygnębiła. — Ale dlaczego? — zapytała. — Rozmawiałam z Nordem trzy miesiące temu, kiedy wysłano mnie z nowinami na Far Hunderlin. Twierdził, że jego zdaniem akademia będzie otwarta przy najmniej do następnych zawodów. Powiedział mi nawet, że ma kilkunastu obiecujących studentów.
— Zdarzył się tam śmiertelny wypadek — oznajmiła Sena. — Jedna z tych obiecujących studentek popełniła błąd i wyrżnęła skrzydłem w zbocze. Nord mógł tylko bezradnie przyglądać się jej upadkowi na skały. Gorzej, że obserwowali to również jej rodzice — bogaci, wpływowi ludzie, handlarze z Cheslina, posiadający dużą flotyllę. Dziewczyna chciała się przed nimi popisać.
Oczywiście rodzice udali się do zwierzchnika po sprawiedliwość. Powiedzieli, że Nord dopuścił się zaniedbania.
— A dopuścił się? — zapytała Maris. Sena wzruszyła ramionami.
— Był przeciętnym lotnikiem i nie podejrzewam, żeby okazał się dużo lepszym nauczycielem. Zawsze lubił robić wrażenie. I nieustannie przeceniał swoich studentów. Podczas ubiegłorocznego turnieju poręczył za dziewięciu. Wszyscy przegrali, a większość nie powinna była startować. Ja wprowadziłam tylko trzech zawodników. Ponoć dziewczyna, która zginęła, uczyła się w Powietrznym Domu dopiero od roku. Od roku, Maris! Być może miała talent, ale Nord pozwolił jej zbyt wcześnie na zbyt wiele. To właśnie jest do niego podobne! No cóż, teraz jest już za późno. Wiesz, że akademie pochłaniają mnóstwo pieniędzy, a niektórzy zwierzchnicy twierdzą nawet, że są to zmarnowane środki. Potrzebowali jedynie pretekstu. Odprawili Norda i zamknęli szkołę. Koniec. Teraz wszystkie dzieci Wschodu mogą się pożegnać z marzeniami; będą musiały pogodzić się ze swoim losem — mówiła z rozgoryczeniem Sena.
— A zatem jesteśmy ostatni — posępnie zauważyła Maris.
— Jesteśmy ostatni — powtórzyła Sena. — Ale na jak długo? Wczoraj wieczorem zwierzchniczka wysłała do mnie gońca. Zwlokłam się z łóżka, żeby usłyszeć tę radosną wieść, a potem rozmawiałyśmy. Maris, ona nie jest z nas zadowolona. Twierdzi, że od siedmiu lat zapewnia nam jedzenie, ciepły kąt i pieniądze, lecz my nie daliśmy jej w zamian ani jednego lotnika. Zaczyna się niecierpliwić.
— Wiem — powiedziała Maris.
Znała zwierzchniczkę Morskiego Zęba tylko z opowieści, ale na ich podstawie zdążyła sobie wyrobić zdanie o władczyni wyspy. Morski Ząb leżał nie opodal Shotanu Wielkiego, ale jego mieszkańcy doświadczyli długiej, burzliwej walki o niepodległość. Obecnie władała nim dumna, ambitna kobieta, która uważała za zniewagę fakt, iż jej wyspa nie posiada żadnego lotnika.
Wytrwale zabiegała o to, żeby na Morskim Zębie powstała akademia lotnicza dla Zachodniego Archipelagu, i nie szczędziła gestów poparcia dla tej inicjatywy. Teraz jednak żądała wyników.
— Ona nic nie rozumie — powiedziała Maris. — Właściwie dotyczy to wszystkich lądowców. Drewnianoskrzydli przybyli na zawody, prawie nie mając doświadczenia; musieli rywalizować z wytrawnymi lotnikami i dziećmi z lotniczych rodów, dla których posiadanie skrzydeł było czymś oczywistym. Gdyby dano nam czas…
— Czas, czas, czas — powtarzała Sena. W jej głosie wyczuwało się irytację. — To samo mówiłam zwierzchniczce. Powiedziała mi, że siedem lat to wystarczająco długi okres. Ty, Maris, jesteś lotniczką. Ja również nią byłam. Mamy pojęcie o trudnościach, o tym, że trzeba przygotowywać się przez wiele lat i ćwiczyć tak zapamiętale, żeby ramiona drżały z wysiłku, a dłonie zdzierały się do krwi od ściskania uchwytów skrzydeł. Szczury lądowe nic o tym o nie wiedzą. Zbyt wielu z nich sądziło, że walka zakończyła się siedem lat temu. Myśleli, że w ciągu kilku dni niebo zaroi się od rybaków, szewców i dmuchaczy szkła. Kiedy rozegrano pierwszy turniej, z przerażeniem patrzyli, jak lotnicy i dzieci z lotniczych rodów zwyciężają wszystkich lądowców.
Wtedy przynajmniej im zależało. Obawiam się, że teraz są już zrezygnowani. W ciągu siedmiu lat, które upłynęły od waszej wielkiej rady, siedmiu lat funkcjonowania akademii, tylko raz udało się lądowcowi zdobyć skrzydła. Zresztą utracił je w rok później, podczas następnego turnieju. Mam wrażenie, że obecnie wyspiarze przybywają na zawody tylko po to, aby oglądać, jak rodzeństwa walczą między sobą o rodzinne skrzydła. O zawodnikach z mojej akademii mówi się, że stanowią zabawny przerywnik, że to tylko krótkie przedstawienie błaznów, którzy mają rozweselać publiczność między poważnymi wyścigami.
— Sena, Sena — odezwała się z niepokojem Maris. Pamiętała, że ta stara kobieta poświęciła całą pasję swego nieudanego życia marzeniom młodych ludzi, którzy przybywali do akademii, aby walczyć o dostęp do nieba. Teraz była wyraźnie przygnębiona, mówiła z drżeniem w głosie. — Rozumiem twój niepokój, Seno — powiedziała Maris, biorąc ją za rękę — ale nie jest tak źle, jak to przedstawiasz.
Sena obrzuciła Maris sceptycznym spojrzeniem i cofnęła dłoń.
— Ależ jest — upierała się. — Oczywiście, tobie tego nie powiedzą. Nikt nie lubi przynosić złych wieści, a oni wszyscy wiedzą, ile znaczą dla ciebie te akademie. Jednak sytuacja wygląda naprawdę źle. — Maris usiłowała jej przerwać, ale Sena pomachała ręką. — Nie, już dość. I nic mi nie mów o moim niepokoju. Nie wezwałam cię tutaj po to, żebyś mnie pocieszała albo żebyśmy się spóźniły na śniadanie. Chciałam opowiedzieć ci o tej sprawie w cztery oczy, zanim wyjawię ją reszcie. I zamierzałam cię poprosić, żebyś poleciała na Shotan Wielki.
— Dzisiaj?
— Tak — odparła Sena. — Świetnie pracujesz z tymi dzieciakami. To dla nich prawdziwa korzyść, że mogą obcować z prawdziwą lotniczką. Ale przez jeden dzień możemy się bez ciebie obejść. To nie powinno potrwać dłużej niż kilka godzin.
— Jasne. A o co chodzi?
— Letniczka, która zawiadomiła zwierzchniczkę o Powietrznym Domu, przyniosła jeszcze jedną wieść, przeznaczoną wyłącznie dla mnie. Jeden ze studentów Norda pragnie kontynuować studia i ma nadzieję, że poręczę za niego w następnym turnieju. Prosi o pozwolenie na przybycie tutaj.
— Tutaj? — z niedowierzaniem powtórzyła Maris. — Ze Wschodu? Bez skrzydeł?
— Ponoć wyszukał jakiś dobry statek i spróbuje przepłynąć przez ocean — wyjaśniła Sena. — Naturalnie podróż jest niebezpieczna, ale skoro chce się w nią udać, nie będę mu odmawiała prawa wstępu. Jeśli możesz, przekaż moją zgodę zwierzchnikowi Shotanu Wielkiego. Co miesiąc wysyła na Wschód trzech lotników; jeden ma wyruszyć nazajutrz. Ważna jest szybkość. Nawet przy sprzyjającym wietrze statki znajdą się tutaj dopiero za miesiąc, a od turnieju dzielą nas zaledwie dwa miesiące.
— Mogłabym przekazać Wschodowi wiadomość bezpośrednio — podsunęła Maris.
— Nie — ucięła Sena. — Potrzebujemy cię tutaj. Po prostu przekaż moje słowa Shotanowi Wielkiemu, a potem wracaj, żeby opiekować się moimi niezdarnymi, młodymi ptakami. — Niepewnie podniosła się z wiklinowego krzesła. Maris szybko wstała, żeby ją podtrzymać. — A teraz powinnyśmy się zainteresować śniadaniem — ciągnęła Sena. — Musisz coś zjeść przed lotem, zważywszy jednak na to, jak długo rozmawiałyśmy, obawiam się, że nasze porcje prawdopodobnie zostały już zjedzone.
Jednak gdy dotarły do świetlicy, śniadanie wciąż czekało. Dwa płonące paleniska sprawiały, że w dużej sali było jasno i ciepło, pomimo wilgotnego poranka. Lekko zakrzywiające się kamienne ściany tworzyły pociemniałe, łukowe sklepienie. Jedynymi, dość prymitywnymi sprzętami były trzy długie drewniane stoły z biegnącymi po obu ich stronach ławami. Teraz siedzieli na nich studenci, którzy gadali, żartowali i śmiali się. Większość z nich już prawie kończyła posiłek. W akademii rezydowało dwudziestu przyszłych lotników; najstarsza studentka była młodsza od Maris zaledwie o dwa lata, a najmłodszy adept miał dziesięć lat.
Wejście Maris i Seny nie skłoniło biesiadników do mniej hałaśliwego zachowania, toteż Sena musiała ich przekrzykiwać i stukać w talerz. Jednakże gdy wygłosiła przemówienie, zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
Maris wzięła od Kerra pajdę razowca i porcję owsianki z miodem; pyzaty młodzieniec pełnił tego dnia dyżur w kuchni. Znalazłszy miejsce na jednej z ław, usiadła i zaczęła jeść. Próbowała zagadać do siedzących obok niej studentek, ale wyczuła, iż zmuszają się do uprzejmej konwersacji. Niebawem jej sąsiadki wymówiły się czymś ważnym i odeszły od stołu. Maris nie miała o to do nich żalu. Pamiętała, co czuła przed laty, gdy nie pozwalano jej urzeczywistnić marzenia o lotach. Teraz gorycz przypadła w udziale jej uczniom. Powietrzny Dom nie był pierwszą akademią, która zamykała swe podwoje. Pierwsza, po trzech nieudanych latach, poddała się Artellia — opustoszała wyspa-kontynent. Potem skazano na zapomnienie akademie Południowego Archipelagu i Wysp Zewnętrznych. Gdy zamknięto uczelnię Wschodu, na placu boju pozostała jedynie akademia Drewniane Skrzydła. W tej sytuacji nie mogło dziwić przygnębienie studentów.
Maris wytarła talerz ostatnim kawałkiem chleba, przełknęła go i odsunęła stół.
— Sena, wrócę dopiero jutro rano — oświadczyła, wstając z miejsca. — Po dotarciu na Shotan Wielki zamierzam polecieć do Orlego Gniazda.
Sena oderwała wzrok od własnego talerza i skinęła głową.
— W porządku. Chcę, żeby dzisiaj Leya i Kurt spróbowali wzbić się w powietrze. Wróć możliwie wcześnie. — Ponownie zajęła się jedzeniem.
Maris wyczuła, że ktoś stoi za jej plecami. Odwróciła się i ujrzała S'Relle.
— Maris, czy mogę ci pomóc założyć skrzydła?
— Oczywiście, że tak. Dziękuję.
Dziewczyna uśmiechnęła się. Poszły we dwie krótkim korytarzem do pokoiku, w którym przechowywano skrzydła. Obecnie na ścianie wisiały trzy pary; jedne skrzydła należały do Maris, a pozostałe zapisali akademii lotnicy, którzy umarli bezpotomnie. Patrząc na nie, Maris pomyślała z goryczą: „Nic dziwnego, że drewnianoskrzydli wypadli w zawodach tak słabo". Przeciętny lotnik trenował swoje dziecko latami i wysyłał je w powietrze niemal codziennie. Jednak w przepełnionych, kiepsko wyposażonych akademiach studenci nie mieli zbyt wielu okazji do latania.
Otrząsnęła się ze smutnych refleksji i zdjęła skrzydła z wieszaka. Przypominały szczelnie zawiązaną paczkę; rozpory było starannie złożone, a zwisająca między nimi metalowa tkanina opadała niczym srebrna peleryna. S' Rella z łatwością podtrzymywała skrzydła jedną ręką, Maris zaś rozkładała je i sprawdzała każde złącze, żeby w porę wyszukać ewentualne skazy i uniknąć niebezpieczeństwa podczas lotu.
— Szkoda, że zamykają Powietrzny Dom — odezwała się S'Rella. — Wiesz, to samo zdarzyło się na Południu. Właśnie dlatego zjawiłam się tutaj, w Drewnianych Skrzydłach. Nasza szkoła została zamknięta.
Maris przerwała robotę i spojrzała na S'Relle. Prawie zapomniała o tym zdarzeniu w życiu dziewczyny.
— Niedługo twoim śladem ma tu przybyć jeden ze studentów Powietrznego Domu — powiedziała. — Już nie będziesz się czuła tak samotnie wśród dzikusów z Zachodu — dodała z uśmiechem.
— Tęsknisz za swoim domem? — zagadnęła nagle S'Rella. Maris przez chwilę się zastanawiała.
— Szczerze mówiąc, nie jestem pewna, czy mam prawdziwy dom — odparła. — Mój dom jest wszędzie tam, gdzie się pojawiam.
S'Rella w milczeniu rozważała odpowiedź Maris.
— To chyba właściwe odczucia, jeśli jest się lotnikiem. Czy większość lotników też tak myśli?
— Może po trosze — rzekła Maris. Znowu zerknęła na swoje skrzydła i zaczęła je obmacywać palcami. — Ale nie są tak radykalni. Z domem rodzinnym przeważnie łączą ich silniejsze więzy, aczkolwiek nie mogą się pod tym względem równać z lądowcami. Możesz mi pomóc napiąć tę rozporę? Dzięki. Nie, to, że jestem lotnikiem, nie decyduje o moich odczuciach. Po prostu mój dawny dom już nie istnieje, a nowego jeszcze nie założyłam. Mój ojciec — a właściwie mój ojczym — zmarł trzy lata temu. Jego żona odeszła z tego świata na długo przed nim, a moi naturalni rodzice również nie żyją. Został mi przyrodni brat Coll, lecz nie ma go tutaj już od dłuższego czasu — udał się na Wyspy Zewnętrzne, by móc śpiewać i zaznawać przygód. Bez Colla i Russa dom na Amberly Mniejszej stał się straszliwie duży i pusty. Ponieważ nie mam do kogo wracać, zjawiam się tam coraz rzadziej. Wyspa jakoś się trzyma. Zwierzchnik bez wątpienia chciałby częściej mieć pod ręką trzeciego lotnika, ale musi mu wystarczyć dwoje. — Wzruszyła ramionami. — Moi przyjaciele przeważnie są lotnikami.
— Rozumiem.
Maris zerknęła na S'Relle, która z przesadnym skupieniem oglądała trzymane przez siebie skrzydło.
— Tęsknisz za domem — powiedziała łagodnie. S'Rella powoli skinęła głową.
— Tu jest inaczej. Tu wszyscy są inni niż ludzie, których znałam.
— Lotnik musi się do tego przyzwyczaić — zauważyła Maris.
— Tak, ale był ktoś, kogo kochałam. Rozmawialiśmy o małżeństwie, ale wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie. Kochałam go — nadal go kocham — ale jeszcze bardziej zależało mi na lataniu. Sama rozumiesz.
— Rozumiem — odparła Maris. Starała się, żeby jej głos zabrzmiał zachęcająco. — Może gdy wygrasz skrzydła, on mógłby…
— Nie. On nie ruszy się stamtąd. Nie może. Jest rolnikiem, jego rodzina posiada ziemię od pokoleń. On — hm, nigdy nie prosił, żebym zrezygnowała z latania, a ja nigdy nie prosiłam jego, aby porzucił swoją ziemię.
— Zdarzały się już małżeństwa lotników z rolnikami — powiedziała Maris. — Mogłabyś wrócić.
— Nie wrócę bez skrzydeł — odparła z zawziętością S'Rella. Popatrzyła Maris w oczy. — Bez względu na to, jak długo będę o nie walczyła. A nawet jeśli wygram, on będzie już wtedy żonaty. Musi zawrzeć małżeństwo, gdyż jedna osoba to za mało do uprawy ziemi. Będzie potrzebował żony, która kocha pracę, i gromady dzieci.
Maris nic nie odrzekła.
— No cóż, ja już dokonałam wyboru — dodała S'Rella. Tylko czasami odczuwam tęsknotę za domem. Może również samotność.
— Tak — powiedziała Maris. Położyła jej rękę na ramieniu. — Chodź, mam wiadomość do przekazania.
S'Rella szła pierwsza. Maris zarzuciła skrzydła na plecy i kroczyła za nią ciemnym korytarzem, który prowadził do solidnie umocnionego wyjścia. Na zewnątrz rozciągał się kamienny występ, szeroki na kilkadziesiąt metrów. Stanowił niegdyś punkt obserwacyjny, dalej zaś spienione morze omywało skały Morskiego Zęba. Niebo było szare i zasnute chmurami, lecz ostry, przesiąknięty solą zapach oceanu i mocne, gorliwe dłonie wiatru wprawiały Maris w radosny nastrój.
S'Rella trzymała skrzydła, podczas gdy Maris zapinała paski. Kiedy się zabezpieczyła, S'Rella zaczęła stopniowo rozkładać skrzydła, umieszczając każdą rozporę we właściwym położeniu, tak aby srebrzysty materiał mocno się napiął. Maris cierpliwie czekała, pamiętając, iż występuje w roli nauczyciela, chociaż najchętniej oderwałaby się od ziemi natychmiast. Dopiero gdy skrzydła zostały całkowicie rozłożone, uśmiechnęła się do S'Relli, wsunęła ramiona do pętli i zacisnęła palce na dobrze znanych, podniszczonych, skórzanych uchwytach.
Szybko zrobiła cztery kroki i wzbiła się w powietrze.
Spadała przez sekundę, a może jeszcze krócej. Zaraz jednak porwał ją wiatr; napierał na skrzydła, unosił ją, sprawiał, że nurkowanie przeradzało się w lot ku niebu. Zaczerwienionej dziewczynie zabrakło tchu. Miała wrażenie, że jej ciało poraża wstrząs; odczuwała mrowienie skóry. Właśnie ten króciutki moment, ten ułamek sekundy wynagradzał Maris wszystkie poświęcenia. Z tym wspaniałym, ekscytującym doznaniem nie mogło się równać żadne znane jej uczucie, nawet miłość. Pełna energii, dawała się unosić silnemu zachodniemu wiatrowi, jakby znajdowała się w objęciach kochanka.
Shotan Wielki leżał na północy, lecz Maris przez chwilę nie wykonywała żadnych manewrów w tym kierunku. Na razie delektowała się poczuciem wolności, które wywoływał pozbawiony wysiłku lot w górę. Wiedziała, że wkrótce będzie musiała rozpocząć grę z wiatrami, prowokować je i poddawać próbom, umiejętnie skręcać i balansować ciałem, tak aby lecieć tam, dokąd zechce. Nagle wyminęło ją stado barwnie upierzonych dzięciołów; ich pośpiech zwiastował nadciąganie burzy. Maris podążyła za ptakami. Wzbijała się coraz wyżej, aż w końcu Morski Ząb skurczył się do zielonoszarej plamki, mniejszej niż dłoń lotniczki. Widziała teraz Jajolandię, a nieco dalej obłoki mgły, które spowijały najbardziej wysunięty na południe cypel Shotanu Wielkiego.
Maris zaczęła kołować, rozmyślnie wytracając prędkość. Miała świadomość, jak łatwo jest wylądować w niewłaściwym miejscu. Ścierające się ze sobą prądy powietrzne zdawały się szeptać jej coś do ucha, szyderczo obiecywać, że gdzieś wyżej wieje pomocny wiatr. Poszukując go, Maris wzbiła się w zimne powietrze. Teraz brzeg Shotanu Wielkiego oraz Morski Ząb i Jajolandia rozpościerały się na metalicznoszarym oceanie jak zabawki na stole. Widziała malutkie kutry rybackie, kołyszące się na przystaniach i w zatokach Shotanu i Morskiego Zęba, mewy i padlinożerne kanie, które krążyły setkami wokół ostrych turni Jajolandii.
Nagle uświadomiła sobie, że nie powiedziała S'Relli całej prawdy. Miała dom. Ten dom znajdował się tutaj, w powietrzu, gdzie porywiste, zimne wiatry dęły w jej osłonięte skrzydłami plecy. Świat w dole, zaabsorbowany handlem, polityką, zdobywaniem żywności, wojną i pieniędzmi, był jej obcy i nawet w najlepszych czasach czuła, że jest trochę na uboczu. Była lotnikiem i jak wszyscy lotnicy miała wrażenie, że ilekroć zdejmuje skrzydła, przestaje być w pełni sobą.
Z tajemniczym uśmiechem na ustach poleciała, aby wykonać swoją misję.
Zwierzchnik Shotanu Wielkiego był pochłonięty sprawowaniem rządów nad najstarszą, najbogatszą i najgęściej zaludnioną wyspą Przystani Wiatrów. W momencie przylotu Maris miał akurat konferencję, a właściwie dyskutował z Shotanem Małym i Skulny o prawie do połowów; mimo to wyszedł, żeby się z nią zobaczyć. Lotnicy dorównywali zwierzchnikom statusem, toteż nawet tak wpływowy władca nie mógł okazywać lekceważenia. Beznamiętnie wysłuchał wiadomości od Seny i obiecał, że prześle Wschodowi odpowiedź nazajutrz rano, za pośrednictwem jednego ze swoich lotników.
Maris zostawiła skrzydła na ścianie sali konferencyjnej w Domu Starego Kapitana (właśnie tak nazwano pradawną, obszerną rezydencję zwierzchnika) i wybrała się na przechadzkę. Było to w Przystani Wiatrów jedyne miasto z prawdziwego zdarzenia: najstarsze, największe i najważniejsze. Nosiło nazwę Stormtown; zbudowali je gwiezdni żeglarze. Maris wydawało się nieskończenie fascynujące. Wszędzie zauważała wiatraki, których ogromne łopatki odcinały się na tle szarego nieba. Na tym terenie mieszkało więcej ludzi niż na Amberly Mniejszej i Większej. Najrozmaitsze sklepy i stragany oferowały każdy użyteczny towar i każdą bezwartościową błyskotkę, wszystko, co tylko można było sobie wyobrazić.
Maris spędziła wiele godzin na rynku, oglądając towary i słuchając rozmów, aczkolwiek jej zakupy okazały się bardzo skromne. Następnie zjadła lekki obiad, składający się z wędzonej ryby księżycowej i razowca; wypiła kubek kivasu, korzennego wina, które stanowiło specjalność Shotanu. W gospodzie, w której spożywała posiłek, odbywały się występy jakiegoś śpiewaka. Maris słuchała go raczej z grzeczności — uznała, że jest znacznie gorszy od Colla i innych śpiewaków, których poznała na Amberly.
Był już prawie zmierzch, gdy wyleciała ze Stormtown w ślad za trwającą krótko nawałnicą, która skąpała ulice deszczem. Cały czas miała za sobą sprzyjające wiatry, toteż zdołała dolecieć do Orlego Gniazda, zanim zrobiło się zupełnie ciemno.
Orle Gniazdo wyłaniało się z morza, tworząc potężny, prastary blok skalny, czarny w blasku gwiazd. Nadszarpnięte zębem czasu ściany wznosiły się nad spienionymi wodami na wysokość dwustu metrów.
Maris dostrzegła światła w oknach. Zrobiła jedno kółko i umiejętnie wylądowała w specjalnym zagłębieniu, pełnym wilgotnego piasku. Ponieważ była sama, potrzebowała kilkunastu minut, żeby zdjąć i złożyć skrzydła. Następnie weszła do bazy i powiesiła je na haku tuż za drzwiami.
Na kominku w świetlicy płonął mały ogień. Tuż obok dwóch mężczyzn, których Maris znała tylko z widzenia, grało w geechi, przesuwając na tablicy czarne i białe kamyki. Jeden z nich pomachał do Maris. W odpowiedzi skinęła głową, ale mężczyzna nie zwracał już na nią uwagi, pochłonięty grą.
Na fotelu w pobliżu kominka siedział jeszcze jeden człowiek. Trzymał w ręku gliniany kubek i wpatrywał się w płomienie, ale gdy weszła Maris, natychmiast podniósł oczy.
— Maris! — wykrzyknął i natychmiast zerwał się z miejsca, ukazując zęby w uśmiechu. Odstawił kubek i ruszył w jej stronę. — Nie spodziewałem się, że cię tu zobaczę.
— Dorrel — rzekła, ale on już był przy niej, objął ją ramionami i poszukał ust. Był to krótki, lecz namiętny pocałunek. Jeden z mężczyzn grających w geechi przyglądał im się z roztargnieniem, ale gdy jego przeciwnik przesunął kamyk, natychmiast wrócił do gry.
— Przyleciałaś aż z Amberly? — zapytał Dorrel. — Na pewno jesteś głodna. Usiądź przy kominku, a ja przyniosę ci coś do przegryzienia. Mamy w kuchni ser, wędzoną szynkę i trochę chleba owocowego.
Maris chwyciła go za rękę, uścisnęła i zaprowadziła do kominka. Wybrała dwa krzesła, możliwie daleko od graczy.
— Niedawno jadłam — powiedziała — ale dziękuję za dobre chęci. Przyleciałam z Shotanu Wielkiego, a nie z Amberly. Leciało się łatwo. Wiatry są dzisiaj sprzyjające. Niestety, nie byłam na Amberly od prawie miesiąca. Zwierzchnik będzie na mnie wściekły.
Dorrel również nie wyglądał na zbyt zadowolonego. Zmarszczył swą pociągłą twarz.
— Odlatujesz? Znowu na Morski Ząb? — Puścił rękę dziewczyny, wziął kubek i ostrożnie wypił łyk parującego napoju.
— Tak. Sena poprosiła mnie, żebym spędziła trochę czasu ze studentami. Pracuję z nimi od dziesięciu dni. Przedtem odbyłam długą wyprawę do Deeth w Południowym Archipelagu.
Dorrel odstawił kubek i westchnął.
— Nie chcesz mnie słuchać — zaczął łagodnie — ale i tak powiem ci, co o tym wszystkim myślę. — Poświęcasz zbyt dużo czasu na pracę w akademii kosztem Amberly. To Sena jest tam odpowiedzialna za nauczanie, nie ty. Płacą jej za to szczodrze. Jakoś nie widzę, żeby wciskała ci do ręki żelazne monety.
— Żelaza mam aż nadto — odparła Maris. — Russ zapewnił mi dobrobyt. Los Seny jest znacznie cięższy. A drewnianoskrzydli potrzebują mojej pomocy — na Morskim Zębie nieczęsto mają okazję oglądać lotników. — Jej głos był teraz cieplejszy, wręcz przymilny. — Może przyleciałbyś spędzić tam kilka dni? Laus obejdzie się bez ciebie przez jeden tydzień. Mieszkalibyśmy w jednym pokoju. Chciałabym cię mieć przy sobie.
— Nie. — Dorrel raptownie stracił humor. Sprawiał wrażenie poirytowanego. — Maris, chciałbym spędzić z tobą tydzień na przykład w mojej chatce na Laus czy w twoim domu na Amberly, albo nawet tutaj, w Orlim Gnieździe. Ale nie w Drewnianych Skrzydłach. Już ci kiedyś powiedziałem, że nie będę szkolił grupy lądowców, którzy potem zabiorą skrzydła moim przyjaciołom.
Słowa te zabolały Maris. Skurczyła się na krześle, odwróciła oczy i wpatrzyła się w ognisko.
— Mówisz tak, jak przed siedmiu laty Corm — powiedziała.
— Nie zasłużyłem sobie na tę uwagę, Maris. Odwróciła się i znowu na niego spojrzała.
— Wobec tego dlaczego nie chcesz pomóc? Dlaczego tak pogardzasz drewnianoskrzydłymi? Szydzisz z nich niczym stary, przesiąknięty tradycją lotnik, a przecież siedem lat temu poparłeś mnie. Walczyłeś o tę sprawę, wierzyłeś w nią tak jak ja. Bez ciebie nigdy nie udałoby mi się wygrać — zabraliby mi skrzydła i skazali na wygnanie. Pomagając mi, również narażałeś się na wyjęcie spod prawa. Co sprawiło, że tak się zmieniłeś? Dorrel gwałtownie potrząsnął głową.
— Ja się nie zmieniłem, Maris. Posłuchaj. Siedem lat temu walczyłem ze względu na c i e b i e. Nie obchodziły mnie te twoje upragnione akademie, o których marzyłaś — walczyłem o to, żebyś miała prawo zachować skrzydła i być lotnikiem. Albowiem kochałem cię, Maris, i zrobiłbym dla ciebie wszystko. A poza tym — ciągnął, trochę ochłonąwszy — byłaś najlepszym lotnikiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Danie skrzydeł twojemu bratu i skazywanie cię na los szczura lądowego było zbrodnią, szaleństwem. No, nie patrz na mnie w ten sposób. Oczywiście, zasada też miała dla mnie znaczenie.
— Czyżby? — zapytała Maris. Spierała się z nim od dawna, lecz mimo to znowu ogarnęło ją przygnębienie.
— Oczywiście, że tak. Nie walczyłbym z całym światem po to, by sprawić ci przyjemność. Tamten system był niesprawiedliwy. Należało odejść od tradycji — w tej sprawie miałaś słuszność, Uważałem tak wówczas i nie zmieniłem zdania.
— Nie zmieniłeś zdania — powtórzyła z rozgoryczeniem. — Tak mówisz, bo słowa nic nie kosztują. Nie robisz nic, aby zamanifestować swoje przekonania. Nie chcesz mi pomóc, teraz, kiedy jesteśmy bliscy utraty wszystkiego, co zdołaliśmy wywalczyć.
— Nie przegramy tej walki. Przecież wygraliśmy. Zmieniliśmy reguły — zmieniliśmy świat.
— Cóż to jednak znaczy bez akademii?
— Akademia! Ja nie walczyłem o akademie. Chodziło mi o zmianę złej tradycji. Zgadzam się, że jeśli jakiś lądowiec potrafi mnie prześcignąć, to muszę mu oddać skrzydła. Ale nie zgodzę się go uczyć, żeby potem mógł mnie pokonać. A ty właśnie o to mnie prosisz. Akurat ty, bardziej niż ktokolwiek inny, powinnaś rozumieć, co oznacza dla lotnika utrata nieba.
— Wiem też, co czuje człowiek, gdy pragnie latać i wie, że nigdy mu się na to nie pozwoli — odparła Maris. — W akademii jest pewna studentka, S'Rella. Szkoda, że jej dzisiaj nie słyszałeś, Dorrel. Ona nade wszystko pragnie latać. Jest taka jak ja w czasach, gdy Russ zaczynał mnie uczyć latania. Przybądź i pomóż jej, Dorr.
— Jeżeli rzeczywiście jest taka jak ty, to wkrótce będzie latać bez względu na to, czy postanowię jej pomóc czy nie. Dlatego postanawiam, że jej odmówię. Jeśli pokona któregoś z moich przyjaciół i zabierze mu skrzydła, nie będę musiał przynajmniej się czuć winny. — Opróżnił kubek i wstał.
Maris spojrzała na niego spode łba. Szukała kolejnego argumentu, ale Dorrel przerwał tok jej myśli.
— Napijesz się ze mną herbaty?
Skinęła głową. Patrzyła, jak jej przyjaciel idzie do czajnika na kominku, w którym parzyła się aromatyczna herbata. Doskonale znała sposób, w jaki stawiał kroki i pochylał się, by nalać herbaty. Przyszło jej do głowy, że nikogo innego nie zna tak dobrze.
Kiedy Dorrel wrócił z posłodzonym, gorącym napojem i ponownie usiadł obok niej, nie czuła już gniewu. Zaczęła myśleć o czymś innym.
— Co się z nami stało, Dorr? Kilka lat temu zamierzaliśmy się pobrać. Teraz wydaje się, jakbyśmy mieszkali na odrębnych wyspach; patrzymy na siebie wilkiem i kłócimy się jak dwaj zwierzchnicy walczący o prawo do połowu ryb. Przecież planowaliśmy wspólne życie, myśleliśmy o dzieciach — co się stało z naszą miłością? — Uśmiechnęła się smutno. — Nie mogę zrozumieć, co się zdarzyło.
— Ależ rozumiesz — odparł łagodnie Dorrel. — Zdarzyła się ta kłótnia. Dzielisz swoją miłość i lojalność miedzy lotników i lądowców. Ja nie odczuwam takich sprzeczności. Życie nie jest już proste — przynajmniej dla ciebie. Każde z nas pragnie czegoś innego i trudno nam się porozumieć. Kiedyś tak bardzo się kochaliśmy… — Wypił łyk gorącej herbaty i opuściwszy głowę, zamilkł.
Maris uważnie go obserwowała. Czekała, a jednocześnie czuła smutek. Ogarnął ją żal, że nie mogą wrócić do dawnych czasów, kiedy ich miłość była tak żarliwa i mocna, jakby nie mogła jej zagrozić żadna przeciwność losu.
Dorrel znowu spojrzał na dziewczynę.
— Ale ja nadal cię kocham, Maris. Wiele spraw się zmieniło, ale miłość nie zniknęła. Może nie uda nam się rozpocząć wspólnego życia, ale skoro już jesteśmy razem, to spróbujmy się kochać i nie walczyć ze sobą, dobrze?
Uśmiechnęła się do niego trochę niepewnie i wyciągnęła rękę. Dorrel mocno ją uścisnął i również się uśmiechnął.
— No, dość już tych kłótni. I nie mówmy więcej o tym, jak mogłoby być. Powinniśmy się cieszyć teraźniejszością. Czy wiesz, że nie widzieliśmy się już prawie od dwóch miesięcy? Gdzie byłaś? Co widziałaś? Opowiedz mi trochę nowin, kochanie. Choć kilka ploteczek, które poprawią mi nastrój — zaproponował.
— Nie mam zbyt radosnych wieści — rzekła Maris, przypomniawszy sobie, jakie wiadomości ostatnio przekazywała. — Wschód zamknął Powietrzny Dom. Jeden z tamtejszych studentów zginął w wypadku. Kolejny wybiera się statkiem na Morski Ząb. Przypuszczam, że reszta zrezygnowała i udała się do swoich domów. Nie wiem, co zrobi Nord. — Wyswobodziła rękę z jego uścisku i sięgnęła po kubek z herbatą.
Dorrel pokręcił głową. Na jego twarzy pojawił się blady uśmiech.
— No cóż, twoje nowiny też dotyczą wyłącznie akademii. Ja mam bardziej interesujące wieści. Zmarł zwierzchnik Punktu Scylli, a rządy po nim ma objąć jego córka. Krążą słuchy, że Kreel — znasz go? Jasnowłosy chłopak, który nie ma jednego palca u lewej ręki? Może zauważyłaś go podczas ostatnich zawodów, robił sporo wymyślnych podwójnych pętli — tak czy owak, ponoć to właśnie on ma zostać drugim lotnikiem, ponieważ nowa zwierzchniczka jest w nim zakochana! Wyobrażasz sobie — małżeństwo zwierzchniczki i lotnika?
Maris lekko się uśmiechnęła.
— Kiedyś już się tak zdarzyło.
— Nie za naszych czasów. Czy słyszałaś o flocie rybackiej w okolicach Amberly Większej? Zniszczyła ją scylla; rybacy zdołali zabić potwora, a większość z nich uszła z życiem, chociaż nie ocalały łodzie. Inna scylla, martwa, została wyrzucona na brzeg Culhall — widziałem jej ścierwo. — Uniósł brwi i złapał się za nos. — Czułem ją nawet pod wiatr! A na Artellii mówi się, że dwóch książąt-lotników toczy wojnę o władzę nad Wyspami Żelaznymi. — Dorrel umilkł i odwrócił głowę, gdyż gwałtowny podmuch wiatru sprawił, że zakołatały ciężkie drzwi domu. — Ach, to tylko wiatr — powiedział i znowu wypił łyk herbaty.
— O co chodzi? — zagadnęła Maris. — Jesteś taki niespokojny. Spodziewasz się kogoś?
— Myślałem, że może przyjdzie Garth. — Zawahał się. — Mieliśmy się tutaj spotkać dzisiejszego popołudnia, ale jakoś się nie pokazuje. Nic ważnego, miał po prostu lecieć z wiadomością na Culhall i powiedział, że w drodze powrotnej zobaczy się ze mną i razem się upijemy.
— To może upił się sam. Znasz Gartha. — Mówiła beztroskim tonem, ale widziała, że Dorrel jest naprawdę zaniepokojony. — Mógł się spóźnić z wielu powodów, może musiał natychmiast przekazać odpowiedź albo postanowił zostać na Culhall, żeby wziąć udział w jakiejś imprezie? Jestem pewna, że nic mu nie jest.
Na przekór własnym słowom Maris również bardzo się zmartwiła. Kiedy ostatnio widziała się z Garthem, zauważyła, iż sporo przybrał na wadze, a to zawsze było niebezpieczne dla lotnika. Ponadto za bardzo lubił hulanki, zwłaszcza wino i jedzenie. Miała nadzieję, że jednak nie stało mu się nic złego. Z ulgą uświadomiła sobie, iż nigdy nie latał ryzykownie, lecz pamiętała również i o tym, że prezentował w powietrzu jedynie solidność i wprawę. W miarę jak się starzał i tył, a jego refleks pogorszą! się, umiejętności wyuczone w młodości mogły się okazać zawodne.
— Masz rację — powiedział Dorrel. — Garth potrafi się o siebie zatroszczyć. Prawdopodobnie spotkał się na Culhall z jakimiś dobrymi kompanami i zapomniał o mnie. Lubi pić, ale nigdy nie wystartowałby do lotu po alkoholu. — Wysączył resztki płynu i zmusił się do uśmiechu. — Właściwie powinniśmy mu się odwdzięczyć i zapomnieć o nim. Przynajmniej dziś wieczorem.
Spojrzeli sobie w oczy i po chwili przenieśli się na niską, wyłożoną poduszkami ławę, która stała bliżej kominka. Tam przynajmniej przez pewien czas nie pamiętali o konfliktach i obawach. Pili herbatę, a potem wino, rozmawiali o dawnych dobrych czasach i wymieniali plotki o lotnikach, których oboje znali. Byli przyjemnie upojeni, a nieco później, gdy już znaleźli się w łóżku, mogli się podzielić czymś więcej niż tylko wspomnieniami. Maris pomyślała, że dobrze jest przytulić się i być przytulanym przez ukochaną osobę, zwłaszcza po tylu nocach spędzonych samotnie w wąskim łóżku. Dorrel położył głowę na jej ramieniu. Przysunąwszy się do jego ciepłego ciała, Maris wreszcie zapadła w błogi sen.
Następnego dnia wstała wcześnie. Była zmarznięta i przerażona tym, co jej się przyśniło. Zostawiła śpiącego Dorrela i poszła do pustej świetlicy, gdzie zjadła śniadanie, które składało się z twardego sera i chleba. Gdy na horyzoncie zamajaczyło słońce, przymocowała skrzydła i dała się unieść porannemu wiatrowi. W południe była już z powrotem na Morskim Zębie, żeby czuwać nad S'Rella i chłopcem o imieniu Jan, którzy wypróbowywali swoje „nieopierzone" skrzydła.
Została z drewnianoskrzydłymi jeszcze tydzień. Obserwowała ich postępy w lataniu, pomagała im wykonywać ćwiczenia i co wieczór opowiadała przy ognisku historyjki o słynnych lotnikach.
Narastało w niej jednak poczucie winy z powodu przeciągającej się nieobecności na Amberly Mniejszej. W końcu wzięła urlop; obiecała Senie, że wróci odpowiednio wcześnie, aby pomóc w przygotowaniu studentów do turnieju.
Lot na Amberly Mniejszą trwał cały dzień. Maris była porządnie zmęczona, gdy wreszcie ujrzała ogień płonący w dobrze znajomej wieży świetlnej. Z zadowoleniem rzuciła się na własne łóżko. Długo jednak nie mogła zasnąć — pościel była zimna, a pokój pełen kurzu. Jej własny dom wydawał się ciasny i obcy. Wstała i zaczęła szukać czegoś do zjedzenia, lecz jej nieobecność okazała się zbyt długa — resztki jedzenia, które znalazła w kuchni, były czerstwe albo zepsute. Głodna i nieszczęśliwa, wróciła do zimnego łóżka i zapadła w niespokojny sen.
Kiedy nazajutrz rano udała się do zwierzchnika, została przywitana uprzejmie, ale z rezerwą.
— Mieliśmy tu sporo roboty — rzekł z prostotą. — Posyłałem po ciebie kilka razy, ale ty ciągle byłaś zajęta. Corm i Shalli latali zamiast ciebie, Maris. Zaczyna ich to męczyć. W dodatku Shalli spodziewa się dziecka. Czy mamy się zadowalać jednym lotnikiem jak biedna, o połowę mniejsza od naszej wysepka?
— Jeżeli masz dla mnie jakieś zadania, to mi je zleć — odparła Maris. Musiała uznać zasadność skarg władcy, lecz nie miała ochoty obiecać mu, że będzie się trzymała z dala od Morskiego Zęba.
Zwierzchnik zmarszczył gniewnie czoło, ale był bezradny. Wyrecytował dziewczynie długą, zawiłą wiadomość, która była przeznaczona dla handlarzy na Poweet, coś o wymianie ziarna na płócienne żagle, ale tylko pod warunkiem, że tamci przyślą statki po towar, i jeszcze o łapówce w postaci żelaznych monet za poparcie w jakimś sporze między mieszkańcami Amberly i Kesselar. Maris zapamiętała przekaz słowo w słowo, nie pozwalając, by odcisnął się znacząco w jej świadomości — lotnicy często dokonywali takiego zabiegu. Potem udała się na skałę lotników i wzbiła w niebo.
Zwierzchnikowi zależało na tym, żeby zatrzymać Maris, toteż starał się maksymalnie wypełnić jej czas. Gdy tylko wracała z jednej misji, zlecał jej następną. Czterokrotnie leciała tam i z powrotem na Poweet, dwa razy na Shotan Mały i Amberly Większą, po jednym razie na Kesselar, Culhall, Kamienną Czarę i Laus (nie zastała Dorrela, gdyż on również poleciał przekazać wiadomość), a kiedyś musiała nawet odbyć długi lot na Wschód, na Lądowisko Ptaka.
Kiedy wreszcie mogła się wyrwać na Morski Ząb, uświadomiła sobie, że do turnieju zostały niespełna trzy tygodnie.
— Ile osób zamierzasz wprowadzić do zawodów? — zapytała Maris. Znajdowała się wraz z Seną w pomieszczeniu o grubych, kamiennych ścianach, które skutecznie chroniły przed ulewnym deszczem i porywistymi wiatrami, nękającymi tego dnia wyspę. Sena siedziała na niskim taborecie i trzymała w rękach podartą koszulę. Maris stała przed nią, a ogień kominka rozgrzewał jej plecy. Rozmawiały w pokoju Seny.
— Właśnie chciałam się poradzić ciebie w tej sprawie — powiedziała Sena, odrywając się od szycia, które szło jej niezdarnie. — Myślę, że w tym roku będzie ich czterech, może pięciu.
— Na pewno S'Rella — powiedziała w zamyśleniu Maris. Jej opinie mogły wpłynąć na Senę, a poręka Seny była niezwykle istotna dla przyszłych lotników. Tylko ci, którzy zyskiwali jej aprobatę, otrzymywali prawo do rzucenia wyzwania. — Również Damen. To twoi najlepsi studenci. Potem… Sher i Leya, co? Albo Liane.
— Sher i Leya — odparła Sena, robiąc kolejny ścieg. — Gdybym poręczyła tylko za jedną z nich, robiłyby wymówki. Już i tak ciężko będzie je przekonać, że nie mogą zespołowo wyzywać na pojedynek tej samej osoby w jednym wyścigu.
Maris wybuchnęła śmiechem. Sher i Leya, młodsze kandydatki, były nierozłącznymi przyjaciółkami. Miały duże zdolności i entuzjazm, aczkolwiek zbyt szybko się męczyły i łatwo wpadały w panikę w razie nieprzewidzianych okoliczności. Maris często zastanawiała się, czy ich przyjaźń daje im siłę, czy tylko utrwala popełniane przez nie błędy.
— Myślisz, że mogą wygrać?
— Nie — rzekła Sena, nie podnosząc oczu. — Ale osiągnęły odpowiedni wiek, by podjąć próbę i przegrać. Takie doświadczenie będzie dla nich korzystne. Trochę je utemperuje. Jeżeli nie zdołają pogodzić swych marzeń z porażką, nigdy nie staną się lotnikami.
Maris kiwnęła głową.
— A Liane budzi wątpliwości?
— Nie poręczę za Liane'a — odparła Sena. — Jeszcze nie jest gotowy. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie.
Maris nie ukrywała zaskoczenia.
— Obserwowałam jego loty — powiedziała. — Jest silny i.zdarzają się chwile, kiedy lata doskonale! Przyznaję, że bywa kapryśny i nierówny, ale gdy ma formę, jest lepszy niż S'Rella i Damen razem wzięci. Może się okazać twoją największą nadzieją.
— Może — rzekła Sena — ale ja go nie wprowadzę. Jednego tygodnia unosi się do góry niczym kozodój, a następnego potyka się i spada jak dziecko, które po raz pierwszy rzucono w powietrze. Nie, Maris, pragnę wygrywać, ale zwycięstwo, to najgorsze, co mogłoby się przytrafić Liane'owi. Założę się, że zginąłby w ciągu roku. Niebo to niebezpieczna przystań dla człowieka, którego umiejętności zależą wyłącznie od nastroju.
Maris niechętnie skinęła głową.
— Być może postępujesz rozsądnie — oświadczyła — ale w takim razie kto miałby być tym piątym?
— Kerr — rzekła Sena. Odłożyła kościaną igłę, obejrzała koszulę, którą cerowała, a potem rozpostarła ją na stole. Rozsiadła się wygodnie na taborecie i spokojnie popatrzyła na Maris zdrowym okiem.
— Kerr? — spytała Maris. — To miły człowiek, ale jest nerwowy, ma nadwagę i brakuje mu koordynacji, a poza tym jego ramiona nie są nawet w połowie tak mocne, jak powinny. Kerr jest beznadziejny, przynajmniej na razie. Może za kilka lat…
— Jego rodzice życzą sobie, żeby ścigał się w tym roku — odparła Sena ze znużeniem w głosie. — Twierdzą, że zmarnował już dwa lata. Mają kopalnię miedzi na Shotanie Małym i chcą, żeby Kerr jak najszybciej przejął skrzydła. Udzielają akademii dużego wsparcia finansowego.
— Rozumiem — powiedziała Maris.
— Zeszłego roku odmówiłam — ciągnęła Sena. — W tym roku jestem mniej pewna swojej decyzji. Bez zwycięstwa w nadchodzącym turnieju akademia może utracić poparcie zwierzchników, a wówczas jedynie sponsorzy będą mogli nas uchronić przed zamknięciem uczelni. Może najlepszym wyjściem będzie danie im satysfakcji.
— Pojmuję — rzuciła Maris — ale nie całkiem pochwalam. Mimo wszystko przypuszczam, że nic nie można na to poradzić. A porażka chyba nie zaszkodzi Kerrowi. Czasami wydaje mi się, że on lubi odgrywać rolę klowna.
Sena prychnęła.
— Sądzę, że muszę to zrobić, ale z wielką niechęcią. Miałam nadzieję, że mi to wyperswadujesz.
— Nie — odparła Maris. — Przeceniasz moją elokwencję. Dam ci jednak pewną radę. Podczas tych ostatnich tygodni rezerwuj skrzydła wyłącznie dla tych, którzy będą rzucali wyzwanie. Potrzebują zaprawy. Reszta niech się zajmie tylko ćwiczeniami i lekcjami.
— Robiłam tak w ostatnich latach — powiedziała Sena. — Studenci przeprowadzają też wyścigi na niby. Chętnie kazałabym ci zmierzyć się z nimi, choćby po to, aby nauczyli się przegrywać. S'Rella rzucała wyzwanie rok temu, a Damen dwukrotnie przegrał, lecz pozostali potrzebują większego doświadczenia. Sher…
— Sena, Maris, chodźcie szybko! — Krzyk dobiegł z holu, a po chwili w drzwiach pojawił się zziajany Kerr. — Zwierzchnik kogoś przysłał. Potrzebują lotnika, oni… — sapał, połykając słowa.
— Idź z nim, szybko — powiedziała Sena do Maris. — Ja was zaraz dogonię.
Nieznajomy, który czekał w świetlicy pośród studentów, również ciężko dyszał; biegł całą drogę z wieży zwierzchnika. Jednak nie miał kłopotów z mówieniem.
— Jesteś lotnikiem? — zapytał. Był młody i wyraźnie oszołomiony. Spoglądał przed siebie jak dziki ptak uwięziony w klatce.
Maris skinęła głową.
— Musisz polecieć na Shotan. Proszę cię. I sprowadź ich uzdrowiciela. Zwierzchnik powiedział, żebym przyszedł z tym do ciebie. Mój brat jest chory. Majaczy. Okropnie połamał sobie nogę — wciąż widzę tę kość — i nie chce mi powiedzieć, jak ją złożyć, i co mam mu dać na gorączkę. Proszę, pośpiesz się!
— Czyżby Morski Ząb nie miał własnego uzdrowiciela? — zapytała Maris.
— To właśnie jego brat jest uzdrowicielem — wyrwał się Damen, szczupły młodzieniec, rodowity mieszkaniec wyspy.
— Jak się nazywa uzdrowiciel na Shotanie Wielkim? — zapytała Maris. W tym momencie zobaczyła Senę, która utykając weszła do pokoju.
Stara kobieta natychmiast zapanowała nad sytuacją i przejęła inicjatywę.
— Jest ich kilkunastu — powiedziała.
— Pośpieszcie się — błagał młodzieniec. — Mój brat może umrzeć.
— Od złamanej nogi nie można umrzeć — zaczęła Maris, ale Sena uciszyła ją gestem.
— Jesteś głupia, jeżeli tak myślisz — odparł młody człowiek. — On ma gorączkę. Bredzi. Spadł ze skały, gdy wspinał się w poszukiwaniu jaj kani, i leżał sam prawie cały dzień, dopóki go nie odnalazłem. Proszę, pomóż.
— Niedaleko stąd znajduje się uzdrowicielka o imieniu Fila — powiedziała Sena. — Jest stara i zdziwaczała i nie lubi morskich podróży, ale mieszka z nią córka, która zna jej sekrety. Jeśli nie będzie mogła przyjść, poda imię osoby, która ci pomoże. Nie marnuj czasu w Stormtown. Tamtejsi uzdrowiciele najpierw popatrzą, ile masz metalu, a dopiero potem przygotują zioła. Zatrzymaj się na Lądowisku Południowym i powiedz kapitanowi promu, żeby zaczekał na ważnego pasażera.
— Polecę natychmiast — odparła Maris i zerknęła na gulasz, który parował na ogniu. Była głodna, ale jedzenie mogło poczekać. — S'Rella, Kerr, chodźcie mi pomóc zapiąć skrzydła.
— Dziękuję — mruknął przybysz, ale Maris i jej studenci zdążyli już wyjść.
Na dworze rozpętała się burza. Maris pomyślała, że ma szczęście, gdy szybko przeleciała nad słonym kanałem, unosząc się zaledwie metr nad falami. Było to ryzykowne, ale nie miała czasu na eksperymenty z wysokością, a poza tym mogła liczyć, że nie natknie się na scylle, które rzadko unikały zbyt bliskiego sąsiedztwa lądu. Lot trwał krótko. Zgodnie z przewidywaniami Seny odnalazła Filę bez trudu, ale nie mogła jej nakłonić do wyruszenia w podróż.
— Na widok wody robi mi się niedobrze — mruczała stara kobieta. — A ten chłopak na Morskim Zębie i tak uważa, że jest ode mnie lepszy. Zawsze tak myślał, młody głupiec. A teraz przychodzi do mnie z płaczem po pomoc.
Na szczęście córka Fili przeprosiła za zachowanie matki i niezwłocznie udała się na prom.
W drodze powrotnej Maris z przyjemnością poddawała się ciśnieniu wiatrów, jak gdyby chciała wynagrodzić im obcesowość, z jaką wykorzystywała je podczas lotu na Shotan Wielki. Burzowe chmury rozpierzchły się; ocean lśnił w promieniach słońca, a niebo na wschodzie ozdabiała tęcza. Maris wzbiła się wyżej, unoszona ciepłym prądem powietrza znad Shotanu. Przestraszyła stadko ptaków, zaskakując je od dołu. Z rozbawieniem patrzyła, jak uciekają w popłochu, a jednocześnie balansowała ciałem, z przyzwyczajenia reagując na subtelne zmiany wiatrów, które wiały we wszystkich kierunkach — ku Morskiemu Zębowi, w stronę Jajolandii i Shotanu Wielkiego, a nawet ku otwartemu morzu. Po chwili zmrużyła oczy, żeby upewnić się, czy nie myli jej wzrok. Czyżby widziała długą szyję scylli wyłaniającej się z wody, aby złapać w locie jakiegoś nieostrożnego ptaka? Nie, tych istot było kilkanaście. Mogły to być polujące koty morskie. Albo statki.
Zatoczyła koło i poszybowała nad oceanem. Wkrótce zostawiła wyspy daleko w tyle i pozbyła się wszelkich wątpliwości. Zobaczyła pięć statków, a gdy wiatr uniósł ją bliżej flotylli, mogła nawet rozróżnić kolory: wyblakłą farbę na płóciennych żaglach, postrzępione bandery łopoczące w powietrzu, pomalowane na czarno kadłuby. Tutejsze statki nie były tak jaskrawe, zatem flota musiała przypłynąć z daleka, najpewniej ze Wschodu, w celach handlowych.
Zaczęła pikować i wkrótce opadła wystarczająco nisko, by móc obserwować, z jakim wysiłkiem załoga zmienia żagle, naciąga liny i desperacko próbuje wykorzystać sprzyjający wiatr. Niektórzy marynarze zadarli głowy, machali do niej i pokrzykiwali. Większość jednak była skoncentrowana na pracy. Żeglowanie po otwartych wodach Przystani Wiatrów nigdy nie należało do bezpiecznych zajęć, a przez wiele miesięcy w roku komunikację między odległymi archipelagami uniemożliwiały sztormy. Dla Maris wiatr był jak kochanek, ale żeglarze traktowali go jak uśmiechniętego zabójcę, który tylko udaje przyjaźń, a w rzeczywistości czyha na moment, by podrzeć żagiel albo roztrzaskać statek o niewidoczną skałę. Rozmiary statku wykluczały swobodne manewrowanie, które często wybawiało lotników. Statek na morzu zawsze był jak na wojnie.
Teraz jednak statkom nic nie zagrażało. Sztorm ustał, a następny mógł je dopaść dopiero o zmierzchu. Tego wieczoru Stormtown miało świętować — przypłynięcie tak wielu statków handlowych ze Wschodu stanowiło dobrą okazję. Co najmniej jedna trzecia okrętów zaginęła na morzu. Maris oceniła, że flota, sądząc po jej pozycji i sile wiatrów, powinna zawinąć do portu za niespełna godzinę. Zatoczyła w górze jeszcze jedno koło. Obserwując manewry statków, uświadamiała sobie, z jakim wdziękiem i swobodą się porusza. Postanowiła, że zamiast od razu wrócić na Morski Ząb, przekaże wieści Shotanowi Wielkiemu. Przyszło jej do głowy, że mogłaby nawet poczekać na flotyllę i dowiedzieć się, z czym przypływają marynarze i jakie mają nowiny.
Siedziała w hałaśliwej tawernie na nabrzeżu. Wypiła mnóstwo wina, którym raczyli ją inni goście, zachwyceni wieścią o zbliżającej się flocie. Teraz wszyscy zebrali się w dokach, pili, weselili się i snuli domysły na temat towarów przywiezionych przez kupców.
Kiedy rozległy się okrzyki — najpierw pojedynczy, a potem wiele jednocześnie — że statki przybijają do portu, Maris wstała, lecz natychmiast przechyliła się do przodu, gdyż była zamroczona. Niewiele brakowało, a upadłaby, ale oparła się o ludzi, którzy parli w kierunku drzwi.
Na dworze był hałas i tłok. Maris przez chwilę zastanawiała się, czy postąpiła słusznie, zatrzymując się w mieście; podniecony, napierający tłum uniemożliwiał zobaczenie czegokolwiek. Rozpychając się łokciami, powoli torowała sobie drogę w tłumie, a potem usiadła na przewróconej beczce. Pomyślała, że może trzymać się z dala od tej zgrai, a jednocześnie mieć oko na przybyszy ze statku, od których dowie się interesujących rzeczy. Oparła się o gładką kamienną ścianę i założyła ramiona w geście oczekiwania.
Obudziła się niechętnie, uporczywie szarpana przez kogoś za ramię. Rozdrażniona, długo mrugała oczami, wpatrując się w twarz nieznajomego mężczyzny.
— Ty jesteś Maris — rzekł. — Maris lotniczka? Maris z Amberly Mniejszej? — Był bardzo młodym człowiekiem o zaciętej, wyrazistej, ascetycznej twarzy, z której nie dawało się wyczytać niczego. Jego duże, ciemne i wodniste oczy wyglądały bardzo osobliwie. Rdzawe włosy przybysza były ściągnięte do tyłu i związane, odsłaniając w ten sposób wysokie czoło.
— Tak — odparła Maris, wyprostowując się. — Jestem Maris. A co się stało? Musiałam zasnąć.
— Rzeczywiście — powiedział tamten beznamiętnym głosem. — Przypłynąłem na statku. Pokazano mi cię. Sądziłem, że pojawiłaś się tutaj w związku z moim przybyciem.
— Och! — Maris szybko się rozejrzała. Tłum przerzedził się niemal całkowicie. Doki opustoszały i tylko na pomoście stała grupka handlarzy, a ekipa robotników portowych rozładowywała skrzynie z odzieżą. — Usiadłam i czekałam — mruknęła. — Widocznie zamknęłam oczy. Ostatniej nocy nie spałam zbyt dużo.
Pomimo oszołomienia Maris uświadomiła sobie, że przybysz wydaje jej się dziwnie znajomy. Uważnie mu się przyjrzała. Ubranie młodzieńca było skrojone na wschodnią modłę, ale nie miało deseniu i zostało uszyte z szarego, grubego, zapewniającego ciepło materiału. Nosił kaptur i nóż w skórzanej kaburze przy pasie.
— Mówisz, że jesteś ze statku? — zagadnęła. — Wybacz, jeszcze się nie obudziłam. Gdzie są pozostali marynarze?
— Moim zdaniem marynarze piją albo jedzą, a kupcy targują się — odpowiedział. — Podróż była uciążliwa. Straciliśmy jeden statek podczas sztormu, aczkolwiek, z wyjątkiem dwóch osób, udało się wyłowić z wody całą załogę. Potem płynęliśmy w straszliwym tłoku i niewygodach. Marynarze z ulgą zeszli na brzeg. — Na chwilę urwał. — Jednak ja nie jestem marynarzem. Składam przeprosiny. Popełniłem błąd. Nie sądzę, żeby wysłano cię na spotkanie ze mną. — Odwrócił się, żeby odejść.
Nagle Maris uświadomiła sobie, kim jest ów człowiek.
— Jasne — wypaliła. — Ty jesteś tym studentem z Powietrznego Domu. — Zobaczyła, że przybysz znowu się do niej odwraca. — Przepraszam — powiedziała. — Zupełnie o tobie zapomniałam. — Zeskoczyła z beczki.
— Nazywam się Val — oświadczył, jakby spodziewał się, iż będzie to dla niej znacząca informacja. — Val z Południowego Arrenu.
— Świetnie — odparła Maris. — Znasz moje imię. Sądzę… Niepewnie przesunął swoją torbę. Mięśnie jego twarzy były napięte.
— Nazywają mnie również Jednoskrzydłym.
Maris nic nie odrzekła, ale wyraz twarzy zdradził jej uczucia.
— Widzę, że jednak coś o mnie wiesz — zauważył nieco ostrym tonem.
— Słyszałam o tobie — przyznała. — Zamierzasz walczyć w turnieju?
— Zamierzam latać — rzekł Val. — Pracowałem na to cztery lata.
— Rozumiem — chłodno rzekła Maris. Spojrzała na niebo, jak gdyby chciała zbyć natręta. Zapadał zmierzch. — Muszę wracać na Morski Ząb — oznajmiła. — Jeszcze pomyślą, że spadłam do oceanu. Powiem im, że się zjawiłeś.
— Nawet nie zamierzasz pogadać z panią kapitan? — zapytał ironicznym tonem. — Ona jest w tawernie po drugiej stronie ulicy i opowiada tłumowi naiwniaków rozmaite historie. — Mówiąc te słowa, przechylił głowę w kierunku zabudowań na skraju portu.
— Nie — odrzekła Maris, może zbyt szybko. — Ale dzięki. — Odwróciła się, lecz powstrzymało ją wołanie przybysza.
— Czy mogę wynająć łódź, żeby popłynąć na Morski Ząb?
— W Stormtown możesz wynająć dosłownie wszystko — odpowiedziała — ale to będzie cię kosztowało. Z Południowego Lądowiska regularnie kursuje prom. Chyba zrobisz najlepiej Jeśli zostaniesz tu na noc i rano zabierzesz się na prom. — Ponownie odwróciła się i ruszyła brukowaną ulicą do kwatery lotników, gdzie przechowywała skrzydła. Odczuwała pewne zawstydzenie na myśl o tym, że zostawiła na lodzie młodzieńca, który przypłynął z tak daleka, by walczyć o prawo do latania. Wstyd nie był jednak wystarczająco silny, aby skłonić ją do zawrócenia. Myśl o Jednoskrzydłym napełniała ją furią. Była zdumiona, że przyznał się, kim jest, a jeszcze bardziej dziwiła się, iż zdecydował się ponownie wziąć udział w turnieju. Przecież musiał zdawać sobie sprawę z tego, jak zostanie przyjęty.
— Wiedziałaś! — krzyknęła Maris. Była tak wściekła, że nie przejmowała się, iż mogą ją słyszeć studenci. — Wiedziałaś, a jednak nie zdradziłaś się ani słówkiem.
— Oczywiście, że wiedziałam — odparła Sena. Mówiła bez emocji i patrzyła na przyjaciółkę z niezmąconym spokojem. — O niczym cię nie uprzedzałam, ponieważ domyślałam się, jaka będzie twoja reakcja.
— Jak mogłaś, Sena? — zapytała gniewnie Maris. — Naprawdę zamierzasz poręczyć za niego w turnieju?
— Jeśli okaże się dobry — odparła Sena. — A istnieją powody, by tak przypuszczać. Mam poważne wątpliwości, czy powinnam poręczyć za Kerra, ale z Valem to zupełnie inna sprawa.
— Czyżbyś nie wiedziała, co my o nim sądzimy?
— My?
— Lotnicy — wyjaśniła zniecierpliwioną Maris. Zaczęła chodzić niespokojnie wzdłuż kominka, a potem zatrzymała się i spojrzała na Senę. — On nie może znowu wygrać! A gdyby zdołał, czy myślisz, że zapewniłoby to przetrwanie Drewnianym Skrzydłom? Akademie wciąż jeszcze ciężko przeżywają jego pierwsze zwycięstwo. Gdyby wygrał ponownie, zwierzchnik Morskiego Zęba by łby…
— Zwierzchnik Morskiego Zęba byłby dumny i zadowolony — przerwała jej Sena. — Zdaje mi się, że w razie wygranej Val zamierza osiąść tu na stałe. To nie lądowcy nazywają go Jednoskrzydłym — czynicie tak jedynie wy, lotnicy.
— On sam przedstawia się jako Jednoskrzydły — odparowała Maris, znowu podnosząc głos. — I dobrze wiesz, dlaczego zyskał sobie taki przydomek. Nawet w roku, w którym wywalczył skrzydła, nie był pełnowartościowym lotnikiem. — Znowu zaczęła krążyć po pomieszczeniu.
— Ja sama jestem lotnikiem tylko w połowie — powiedziała cicho stara kobieta, wpatrując się w płomienie. — Lotnikiem bez skrzydeł. Val ma szansę zdobyć prawo do latania, a ja mogę mu pomóc.
— Zrobiłabyś wszystko, żeby w turnieju zwyciężył któryś z drewnianoskrzydłych, prawda? — zagadnęła oskarżycielskim tonem Maris.
Sena zwróciła ku niej pomarszczoną twarz. Jej zdrowe oko zalśniło surowym blaskiem.
— Cóż on zrobił, że tak go nienawidzisz?
— Dobrze wiesz co.
— Wywalczył parę skrzydeł — powiedziała Sena.
Nagle wydała się Maris kimś zupełnie obcym. Dziewczyna odwróciła się do starej kobiety plecami; nie chciała oglądać jej okropnego, zasnutego bielmem oka.
— Doprowadził jedną z moich przyjaciółek do samobójstwa — powiedziała drżącym głosem. — Szydził z jej smutku, zabrał jej skrzydła i prawie że zepchnął ją własnymi rękami z tamtej skały.
— Nonsens — odparła Sena. — Ari sama pozbawiła się życia.
— Znałam Ari — rzekła łagodnie Maris, ciągle wpatrując się w ogień. — Nie cieszyła się swoimi skrzydłami zbyt długo, ale była lotnikiem z prawdziwego zdarzenia, jednym z najlepszych. Wszyscy ją lubili. Val nigdy nie zdołałby jej pokonać w uczciwej walce.
— Ależ Val naprawdę ją pokonał.
— Rozmawiała ze mną w Orlim Gnieździe, tuż po śmierci jej brata — mówiła Maris. — Wszystko rozegrało się na jej oczach. Wypłynął łodzią z zamiarem zarzucenia sieci na ryby księżycowe, a ona leciała w górze, żeby mieć go na oku. Ujrzała podpływającą scyllę, ale była zbyt daleko, a nieprzyjazny wiatr zdusił jej ostrzegawczy krzyk. Nie zdążyła dolecieć do brata. Zobaczyła tylko roztrzaskaną łódź i szyję scylli, która wynurzyła się z wody z ciałem młodzieńca w pysku, a potem zanurkowała.
— Nie powinna była startować w zawodach — stwierdziła Sena.
— Turniej miał się odbyć za tydzień — odparła Maris. — Nie myślała o nim tamtego dnia, gdy znajdowała się w Orlim Gnieździe, ale była taka opuszczona. Wszyscy myśleli, że udział w zawodach ją rozweseli. No, wiesz: gry, wyścigi, śpiewanie, picie. Wszyscy zachęcaliśmy ją do tego. Nawet nam się śniło, że ktokolwiek mógłby Ari rzucić wyzwanie w jej stanie psychicznym.
— Znała reguły ustanowione przez radę — upierała się Sena. — Twoją radę. Każdy lotnik, który pojawia się na turnieju, musi się liczyć z tym, że zostanie wyzwany, a jeśli jest zdrowy, może przez dwa lata z rzędu nie brać w nim udziału.
Maris obrzuciła nauczycielkę ponurym spojrzeniem.
— Mówisz o prawie. A co z ludzkimi uczuciami? Tak, Ari powinna była zrezygnować z konkursu, ale rozpaczliwie pragnęła kontynuować normalne życie i przynajmniej na krótko w otoczeniu przyjaciół zapomnieć o bólu. Obserwowaliśmy ją. Poruszała się niezgrabnie; wydawało nam się, że często zapomina, gdzie jest i co robi, ale dbaliśmy o jej bezpieczeństwo. Podczas turnieju dobrze się bawiła. Kiedy tamten chłopak wyzwał ją na pojedynek, nikt nie mógł w to uwierzyć.
— Chłopak — powtórzyła Sena. — Użyłaś właściwego słowa, Maris. On miał piętnaście lat.
— Wiedział, co robi. Sędziowie usiłowali wyjaśnić mu sytuację, ale nie chciał się wycofać. Poszło mu dobrze, Ari zaś poleciała kiepsko, i tak to wyglądało. Jednoskrzydły zwyciężył, a dziewczyna zaledwie miesiąc później popełniła samobójstwo.
— Val był już wówczas daleko na morzu — powiedziała Sena. — Lotnicy nie mieli powodu, żeby go obwiniać ani skazywać na ostracyzm. I nie powinni byli zachować się tak, jak to uczynili w rok później, podczas zawodów na Culhall. Wszyscy rzucali mu wyzwanie: emerytowani lotnicy i początkujące dzieci, które dopiero co osiągnęły pełnoletność, a w dodatku były najlepsze i najbardziej utalentowane.
— W owych czasach nie istniał zakaz wielokrotnego wyzywania na pojedynek — broniła się Maris.
— Pragnę jednak zauważyć, że obecnie taki przepis istnieje. Czy tamto postępowanie było uczciwe?
— To nie miało wówczas znaczenia. Przegrał z drugim przeciwnikiem.
— Tak. Z dziewczyną, która trenowała loty od siódmego roku życia i której ojciec był starszym lotnikiem na Shotanie Małym. Zdołała go pokonać dopiero po tym, jak prześcignął innego konkurenta — powiedziała Sena. Prychnąwszy ze złości, powoli wstała z krzesła. — I cóż mogło go motywować do zaciętej walki? Wiedział, że czeka na niego kolejnych kilkunastu rywali. A poza tym i tak wszyscy wmawialiście mu, że nie zasługuje na miano prawdziwego lotnika. — Ruszyła w kierunku drzwi.
— Dokąd idziesz? — zapytała Maris.
— Na obiad — odburknęła Sena. — Muszę przekazać wieści studentom.
Val zjawił się nazajutrz rano w trakcie śniadania.
Sena w milczeniu jadła jajka, a studenci raz po raz zerkali w jej stronę. Maris siedziała w sporej odległości od nauczycielki i słuchała, jak S'Rella i muskularny Liane usiłują przekonać trzecią studentkę — zwyczajną cichą kobietę o imieniu Dana, najstarszą z drewnianoskrzydłych — żeby została w akademii. Poprzedniego dnia o tej samej porze Sena ogłosiła imiona pięciu osób, które miały uzyskać jej poręczenie. Zniechęcona Dana postanowiła wrócić do domu i do życia, jakie prowadziła przed wstąpieniem do akademii. S'Rella i Liane usiłowali nakłonić ją do zmiany decyzji, ale bez rezultatu. Od czasu do czasu Maris wtrącała parę słów na temat tego, jak ważne jest samozaparcie, ale przekonywała się, iż w gruncie rzeczy odczuwa obojętność. Prawda była taka, że Dana zaczęła o wiele za późno, a w dodatku nie miała nadzwyczajnego talentu.
Wraz z wejściem Vala wszystkie rozmowy ucichły.
Zdjął ciężką, wełnianą pelerynę i postawił na podłodze swoją torbę. Jeśli zauważył nagłą ciszę i świdrujące spojrzenia ludzi, to nie dał tego po sobie poznać.
— Jestem głodny — oznajmił. — Znajdzie się jakieś jedzenie?
Jego słowa przerwały zaczarowaną ciszę. Wszyscy natychmiast zaczęli ze sobą rozmawiać. Leya podsunęła przybyszowi miskę z jajkami i kubek herbaty, Sena zaś wstała, z uśmiechem podeszła do niego i poprosiła, żeby usiadł przy jej stole. Maris obserwowała te manewry z zażenowaniem. Milczała, dopóki S 'Rella nie pociągnęła jej za rękaw koszuli.
— Pytam jeszcze raz: czy myślisz, że on znowu wygra?
— Nie — odparła na cały głos Maris. Nagle wstała. — Przecież ostatnio nikt nie utracił brata, zatem jak ów człowiek mógłby wygrać?
Jeszcze tego samego popołudnia Val sprawił, że pożałowała swoich słów.
Sher i Leya spędziły cały ranek na treningu, ćwicząc okrążenia. Sena wrzeszczała do nich z dołu, podczas gdy Maris czuwała nad dziewczętami w powietrzu. Po południu S'Rella i Damen mieli korzystać ze skrzydeł należących do akademii, ale Sena poprosiła, żeby odstąpili jedne z nich Valowi, który nie latał od miesiąca i potrzebował świeżego kontaktu z wiatrami. S'Rella zgodziła się bez większych oporów.
Kiedy Val pojawił się na platformie obserwacyjnej w pełnym rynsztunku, zobaczył liczne rzesze studentów, którzy chcieli obejrzeć jego ewolucje. W gronie widzów znajdowała się również Maris, która jeszcze nie zdążyła odpiąć skrzydeł.
— Damen — powiedziała Sena. — Chcę, żebyś dzisiaj poćwiczył lot ślizgowy. Staraj się lecieć tak blisko wody, jak to jest możliwe. Skrzydła mają być rozpostarte sztywno i równomiernie. Za bardzo się chwiejesz. Musisz się poprawić, bo w końcu spadniesz. — Spojrzała na swojego drugiego studenta. — Val, ty na razie przelecisz się tylko na próbę. Potem będzie czas na inne ćwiczenia.
— Nie — odrzekł Val. Mocno zapierał się nogami, podczas gdy dwaj młodsi studenci rozkładali mu skrzydła. — Kiedy muszę się wysilać, latam lepiej. Wyznacz mi jakieś trudne zadanie. — Popatrzył na Damena, który napinał mięśnie, przygotowując się do startu. — Albo każ mi się ścigać.
Sena potrząsnęła głową.
— Za wcześnie na to. Kiedy nadejdzie właściwa pora na wyścigi, dam ci znać.
Jednak Maris przepchnęła się do przodu. Ogarnęło ją nagłe pragnienie, by się przekonać, jak dobry jest ów niesławny Val Jednoskrzydły.
— Pozwól im się ścigać — powiedziała. — Damen wykonał już wystarczająco dużo ćwiczeń. Potrzebuje autentycznej rywalizacji.
Damen spoglądał to na Maris, to na Senę. Najwyraźniej miał ochotę na wyścig, ale nie chciał się przeciwstawiać swojej nauczycielce.
— Nie jestem pewien — bąknął. Val wzruszył ramionami.
— Jak chcesz. Tak czy owak, wątpię, czy zmusiłbyś mnie do dużego wysiłku.
Dla Damena, który zawsze chlubił się, że jest jednym z najlepszych drewnianoskrzydłych, ta insynuacja była nie do zniesienia.
— Nie pochlebiaj sobie, Jednoskrzydły — warknął. Uniósł ramię i pokazał miejsce, gdzie spienione fale uderzały o występ częściowo zanurzonej skały. — Kiedy obaj będziemy w górze i Maris da komendę, przelecimy trzy razy tam i z powrotem, zgoda?
— Zgoda — odparł Val, przyglądając się skałom w oddali.
Sena zacisnęła usta i nie odezwała się ani słowem. Nie usłyszawszy żadnego sprzeciwu, Damen wyszczerzył zęby w uśmiechu, rozpędził się i skoczył. Wiatr porwał go w górę. Wzbił się wysoko, zatoczył majestatyczne koło nad wybrzeżem i przeleciał nad gapiami, rzucając falujący cień.
Val przesunął się na krawędź i całkowicie rozpostarł skrzydła.
— Twój nóż, Val — zauważyła niespodziewanie S'Rella. Reszta ludzi spojrzała na lotnika. Nadal miał w pochwie przy biodrze swój ozdobny nóż o nieco stępionym srebrnym ostrzu. Zagadnięty przez S'Relle, wyciągnął go i przyjrzał mu się z zaciekawieniem.
— No, co z tym nożem? — zapytał.
— Jest to tradycja lotników — wyjaśniła Sena. — Nie wolno mieć ze sobą w powietrzu żadnej broni. S'Rella, zabierz mu nóż. Przechowamy go.
S'Rella podeszła do Vala, żeby wykonać polecenie, lecz on odepchnął ją.
— To nóż mojego ojca — jedyna przyzwoita rzecz, jaką posiadał. Noszę go ze sobą wszędzie. — Z powrotem wsunął broń do pochwy.
— Taka jest tradycja lotników — powiedziała S'Rella. Wydawało się, że jest zbita z tropu.
Val uśmiechnął się ironicznie.
— Ach. Ale ja przecież jestem lotnikiem tylko w połowie. Odejdź, S'Rella. — Kiedy go usłuchała, rzucił się w powietrze.
Maris podeszła na najbardziej wysuniętą krawędź platformy i stanęła obok Seny i S'Relli. Wszyscy patrzyli, jak Val spiralnym ruchem wzbija się w górę, aby dołączyć do Damena. Maris słyszała, jak ludzie za jej plecami rozmawiają o Valu. „Jednoskrzydły" — odezwał się ktoś, zapewne Liane. Damen również tak się do niego zwrócił, dotknięty szyderstwami rywala. Maris przyszło do głowy, że przybysz ze Wschodu szybko przysparza sobie wrogów, i zwierzyła się z tej myśli Senie.
— To lotnicy upatrzyli go sobie na wroga — odparowała Sena. Nawet jej niewidzące oko było skierowane ku niebu, gdzie Damen i Val zataczali wielkie kręgi niczym dwa drapieżne ptaki, które czyhają na najmniejszą słabość przeciwnika. — Maris, ty dajesz hasło — przypomniała.
Maris złączyła ręce.
— Lećcie! — krzyknęła na całe gardło. Wiatr przeniósł jej słowa do walczących.
Damen pierwszy zakończył kołowanie; leciał nad wodą powoli i swobodnie, jak gdyby w ogóle mu się nie śpieszyło. Val Jednoskrzydły ruszył tuż za nim. Jego szerokie, srebrzyste skrzydła nieco łopotały. Przechylił się najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, jakby nie potrafił utrzymać równowagi. Obaj zawodnicy lecieli nisko. Maris zasłoniła oczy przed oślepiającym blaskiem ich skrzydeł.
W połowie drogi do pierwszego zakrętu Damen powiększył przewagę, a Val zaczął się unosić wyżej.
— Wiatr przybiera na sile — zauważyła Sena.
Maris skinęła głową. Czuła, że na dodatek jest to wiatr nie sprzyjający. Tak czy owak, lot musiał się odbyć; zawodnicy nie mogli jednak liczyć na to, że prądy powietrzne uniosą ich w pożądanym kierunku.
Damen dotarł do skał o wiele szybciej niż jego rywal i zaczął zakręcać. Drewnianoskrzydli wznieśli okrzyk radości; wyglądało na to, że Damen zwycięży. Jednakże wykonał manewr zbyt powoli, nawet nie próbując ściąć zakrętu, a w pewnym momencie zachwiał się pod wpływem wiatru i zmarnował kolejne cenne sekundy. Widzowie odnieśli wrażenie, że gorzej panuje nad swoim lotem.
Val rozpoczął lawirowanie na długo przed zakrętem. W miarę wznoszenia się stopniowo zmieniał kurs. Znajdował się znacznie wyżej od Damena, lecz nadal dzieliła go od niego spora odległość. Kiedy wreszcie wyszedł z zakrętu, Damen był już w połowie drogi do celu. Val nie stracił jednak szansy, gdyż wykonał manewr szybciej.
— Bije go na głowę! — zawołał Liane, gdy Damen przelatywał ponad tłumem. — Hej, Damen! — wrzasnął, przyłożywszy dłonie do ust. — Leć co sił!
Damen zbliżał się powoli — znowu zmarnował trochę czasu przy zakręcie — i przechylił jedno skrzydło w dół, na dowód, że słyszy dopingujących go ludzi, lecz ten gest drogo go kosztował. Na chwilę stracił wiatr i gwałtownie opadł. Kiedy znalazł się przed tłumem, silny powiew sprawił, że naprzeciwko wyłoniła się potężna skalista forteca. Rad nierad, Damen musiał wytracić szybkość i poświęcić dużo sił i czasu, aby unieść się wyżej.
Val nie popełniał takich błędów. Skręcił ostro, pamiętając o zachowywaniu właściwej wysokości, dzięki czemu wykorzystywał nawet najmniejszy powiew wiatru. Teraz zaczął nabierać rozpędu.
— Val już wygrał — odezwała się nagle Maris, chociaż nie zamierzała wypowiadać tej uwagi na głos.
Sena uśmiechała się. S'Rella sprawiała wrażenie zdumionej.
— Ależ, Maris, spójrz tylko. Damen ma ogromną przewagę.
— Damen unosi się biernie, a wiatry go popychają — wyjaśniła Maris. — Val potrafi je wykorzystywać. Szukał odpowiedniego prądu powietrznego i w końcu mu się to udało. Patrz, S'Rella.
Pościg nie trwał długo. W miarę jak dwaj lotnicy znowu zbliżali się do skał, przewaga Damena systematycznie malała, a gdy drewnianoskrzydły usiłował ściąć zakręt, fatalnie zboczył z kursu. Zanim zdążył naprawić błąd, Val już dotarł do zakrętu. Kilka chwil później Damen wyraźnie się zaniepokoił; najpierw jego skrzydła przykrył cień skrzydeł Vala, a potem drewnianoskrzydły przekonał się, że został w tyle.
Studenci umilkli. Nawet Liane nie mógł wydusić ani słowa.
— Przekażcie mu moje gratulacje — powiedziała Maris. Następnie odwróciła się i poszła do akademii.
W pokoju panował chłód i wilgoć. Maris rozpaliła w kominku i postanowiła podgrzać kivas, który kupiła w Stormtown. Piła już trzeci kubek i czuła, że wreszcie zaczyna się odprężać, gdy do środka bez pukania weszła Sena i usiadła.
— Jak idą ćwiczenia? — zagadnęła Maris.
— Wszyscy się z nim ścigają. Damen jakoś zniósł porażkę, ale nie miał ochoty na następny wyścig, toteż oddał skrzydła na całe popołudnie. Wszyscy rwali się do współzawodniczenia z Valem. — Uśmiechnęła się, najwyraźniej dumna z zapału swoich podopiecznych. — Bez trudu pokonał Sher i Jana, upokorzył Kerra i Egona. Egon omal nie wpadł do oceanu. Za to S'Rella toczyła wyrównaną walkę. Podpatrzyła u niego wszystkie sztuczki, których użył, aby zwyciężyć Damena. Sprytna dziewczyna z tej S'Relli.
— Brał udział w sześciu wyścigach? — zapytała Maris.
— W siedmiu — odparła z uśmiechem Sena. — Liane prawie go pokonał. Wiatr jest teraz bardzo porywisty. Nieźle dał mu się we znaki. Val jest chudy i niezbyt silny. Każę mu popracować nad wytrzymałością. Trochę pompek mu nie zaszkodzi. I oczywiście był już zmęczony, ale Liane się uparł. Liane dobrze daje sobie radę z gwałtownymi wiatrami. Jest umięśniony jak scylla. Gdy patrzę, jak wywija skrzydłami, czasami dochodzę do wniosku, że przelatuje po niebie tylko dzięki sile swoich mięśni. W każdym razie Val minimalnie go wyprzedził. Potem jeszcze Leya chciała się z nim zmierzyć, ale ponieważ zanosiło się na burzę, wygoniłam ich wszystkich do akademii. I co teraz myślisz o Jednoskrzydłym, Maris?
Maris nalała nauczycielce kivasu, myśląc nad tym, co odpowiedzieć.
— No cóż, potrafi latać — przyznała w końcu. — A jednak nadal nie podoba mi się to, co zrobił Ari. I ta heca z nożem również nie przypadła mi do gustu. Jednak nie mogę zaprzeczyć, iż posiada wielkie umiejętności.
— Czy zdoła wygrać?
Maris pociągnęła kolejny łyk; słodki napój przyjemnie rozgrzewał jej gardło. Na chwilę zamknęła oczy i wygodnie się oparła.
— Być może — odparła. — Wielu lotników nie potrafiłoby dokonać tego, co dzisiaj zrobił Val. Z drugiej strony, mamy co najmniej kilkunastu lotników, którzy są od niego lepsi i znają więcej sztuczek niż on. Powiedz mi, komu rzuca wyzwanie, a będę w stanie ocenić jego szansę. Poza tym, no cóż, szybkość to jeszcze nie wszystko. W zawodach będzie się liczyła także precyzja i płynność lotu.
— To całkiem uczciwe reguły — oświadczyła Sena. — Czy pomożesz mi go przygotować?
Maris wbiła wzrok w szarą, kamienną posadzkę.
— Stawiasz mnie w trudnym położeniu — powiedziała. — I to w związku z osobą, której w dodatku nie lubię.
— A więc na latanie zasługują tylko ci, których aprobujesz? — zagadnęła Sena. — Czy o taką zasadę walczyłaś siedem lat temu?
Maris uniosła głowę i spojrzała Senie w oczy.
— Przecież wiesz, jak jest. Ci, którzy latają najlepiej, zasługują na skrzydła.
— A ty przyznajesz, że Val ma spore umiejętności — zauważyła Sena. Czekała na odpowiedź, sącząc kivas.
Maris niechętnie kiwnęła głową.
— Nawet gdyby wygrał, inni nie zapomną o dawnych wydarzeniach. Ty mówisz o nim Val, ale oni zawsze będą go przezywali Jednoskrzydłym.
— Nie proszę cię, żebyś pilnowała go w powietrzu do końca jego życia — zgryźliwie odparła Sena. — Proszę cię tylko o to, żebyś mi teraz pomogła, żebyś pomogła Valowi zdobyć skrzydła.
— Co mam zrobić?
— Nic ponad to, co już uczyniłaś z innymi. Pokaż mu, jakie popełnia błędy. Przekaż mu to, czego sama się nauczyłaś przez te lata, tak jakbyś uczyła swoje własne dziecko. Udzielaj mu rad, dopinguj, stawiaj nowe wyzwania. On jest zbyt zdolny, żeby wiele zyskać na pojedynkach z moimi drewnianoskrzydłymi. Sama dzisiaj widziałaś, jak mało korzysta z moich wskazówek. Jestem stara i ułomna, mogę tylko marzyć o lataniu, ale ty należysz do aktywnych lotników, i to tych najlepszych. Ciebie będzie słuchał.
— Zobaczymy — rzekła Maris. Opróżniła kubek z kivasem i odstawiła go na bok. — No cóż, chyba będę udzielać mu porad, jeśli zechce je przyjąć.
— Dobrze — odparła Sena. Szybko kiwnęła głową i wstała. — Dziękuję ci. A teraz, wybacz, że muszę wyjść, ale mam pilną robotę. — W drzwiach przystanęła i odwróciła się. — Wiem, że to nie przychodzi ci łatwo, Maris. Może gdybyś lepiej poznała Vala, byłabyś życzliwiej do niego nastawiona. Wiem, że on cię podziwia.
Maris usiłowała nie okazywać zaskoczenia.
— Ja nie mogę go podziwiać — oznajmiła. — I im dłużej go widzę, tym mniej znajduję powodów do okazywania mu życzliwości.
— On jest młody — powiedziała Sena. — Nie miał łatwego życia, a teraz obsesyjnie pragnie wywalczyć skrzydła. Nie różni się tak bardzo od ciebie sprzed kilku lat.
Maris stłumiła wybuch gniewu i chęć wygłoszenia tyrady na temat tego, jak bardzo inny jest Val Jednoskrzydły od jej młodszego wcielenia. Wiedziała, że zabrzmiałoby to nieprzyjemnie.
Milczenie przedłużało się, aż w końcu Maris usłyszała lekkie, niepewne kroki Seny, która wyszła z pokoju.
Nazajutrz rozpoczął się ostatni trening.
Sześciu zawodników latało od świtu do zachodu słońca. Niektórzy spośród nie wytypowanych do turnieju udali się do domów, żeby odwiedzić rodziny na Morskim Zębie, Shotanach czy innych pobliskich wyspach. Ci, których domy znajdowały się bardzo daleko, zrezygnowali z niebezpiecznych wypraw. Teraz siedzieli na nagiej skale, żeby móc obserwować swoich towarzyszy i marzyć o dniu, w którym i oni staną przed szansą wywalczenia skrzydeł.
Sena stała niżej, na pokładzie startowym i pokrzykiwała do swoich żółtodziobów, udzielając im rad albo zachęcając do większego wysiłku. Wspierała się na drewnianej lasce, która znacznie częściej służyła jej jednak do wymachiwania i dawania komend. Maris krążyła w powietrzu; obserwowała studentów i głośno ich ostrzegała. S'Rella, Damen, Sher, Leya i Kerr musieli pracować nad rozwijaniem szybkości. Maris ścigała się z nimi, za każdym razem wybierając po dwoje zawodników. Namawiała ich również, aby trenowali akrobatyczne ewolucje, które mogłyby zrobić wrażenie na sędziach.
Val korzystał ze skrzydeł równie często jak inni, lecz Maris obserwowała go w milczeniu. Tłumaczyła sobie, że skoro już dwukrotnie brał udział w turnieju, to dobrze wie, czego będzie się od niego wymagać. Traktowanie go na równi z innymi drewnianoskrzydłymi byłoby zbytkiem uprzejmości, a ponadto upokarzałoby ją. Pamiętała jednak o obietnicy złożonej Senie, toteż uważnie przyglądała się manewrom młodzieńca i jeszcze tego samego wieczoru zagadnęła go podczas kolacji.
W świetlicy ogień płonął tylko na jednym kominku i ławy wydawały się opustoszałe. Kiedy Maris weszła na salę, zobaczyła, że przy jednym stole tłoczą się ci studenci, którzy nie otrzymali prawa do udziału w zawodach. Przy drugim stole Sena z ożywieniem dyskutowała z Sher, Leyą i Kerrem, przy trzecim zaś siedzieli tylko S'Rella i Val.
Maris pozwoliła, żeby Damen nałożył jej na talerz porcję rybnego gulaszu, a potem nalała sobie białego wina i dołączyła do reszty.
— Jak smakuje jedzenie? — zapytała, usiadłszy naprzeciwko Vala.
Spokojnie na nią popatrzył, ale nie mogła nic wyczytać w jego dużych, ciemnych oczach.
— Jest znakomite — odparł. — Ale nawet w Powietrznym Domu nigdy nie mieliśmy powodów, żeby się skarżyć na posiłki. Lotnicy odżywiają się dobrze. Nawet ci z drewnianymi skrzydłami.
Siedząca obok niego S'Rella z udaną obojętnością dziobała leżący na jej talerzu kawałek płetwy.
— Wcale nie jest takie dobre — powiedziała. — U Damena wszystko jest zawsze mdłe. Powinieneś tu przyjść, Val, gdy ja będę gotowała. Południowe żarcie zawiera mnóstwo przypraw.
Maris wybuchnęła śmiechem.
— Zbyt dużo, jak na mój gust.
— Nie mówię o przyprawach — odezwał się Val. — Chodzi mi o samo jedzenie. W tym gulaszu są cztery albo pięć gatunków ryb oraz kawałki warzyw, i wydaje mi się, że sos zrobiono na winie. Jest tego dużo i nic nie jest zepsute. Tylko lotnicy i zwierzchnicy lub bogaci kupcy mogliby się czepiać.
Jego uwagi dotknęły S'Relle. Maris zmarszczyła brwi i odłożyła nóż.
— Większość lotników jada skromnie, Val. Nie możemy sobie pozwolić na dodatkowe kilogramy.
— Podawano mi już cuchnącą rybę, a jadłem też gulasz, który był całkowicie pozbawiony ryb — rzekł chłodno Val. — Żywiłem się odpadkami i resztkami z talerzy lotników. Z przyjemnością spędzę resztę życia, jedząc takskromniejak lotnik. — W sposobie, w jaki wypowiedział słowo „skromnie", kryła się bezgraniczna ironia.
Maris spłonęła rumieńcem. Jej biologiczni rodzice nie byli zamożni, ale ojciec łowił ryby na morzu oblewającym Amberly i zawsze mieli co jeść. Kiedy umarł i została adoptowana przez lotnika Russa, niczego jej nie brakowało.
Wypiła trochę wina i zmieniła temat.
— Val, chciałam porozmawiać z tobą o twoich zakrętach.
— Tak? — Przełknął ostatni kęs ryby i odsunął pusty talerz.
— Czyżbym robił coś nieprawidłowo, lotniczko? — Mówił tak obojętnym tonem, że Maris nie była pewna, czy w dalszym ciągu nie kpi.
— Nie chodzi mi o to, że manewrujesz nieprawidłowo. Jednak zauważyłam, że ilekroć masz wybór, skręcasz zgodnie z kierunkiem wiatru. Dlaczego?
Val wzruszył ramionami.
— Tak jest łatwiej.
— Owszem — rzekła Maris. — Ale nie lepiej. Wychodzisz z takiego zakrętu z większą prędkością, ale taki manewr wymaga również większej przestrzeni. A ty masz tendencję do poddawania się sprzyjającemu wiatrowi, zwłaszcza gdy mocno wieje.
— Trudno jest zakręcać pod wiatr przy silnych podmuchach — zauważył Val.
— To wymaga większego wysiłku — zgodziła się Maris. — Ale ty powinieneś pracować nad swoją siłą. Nawyk skręcania zgodnie z wiatrem może wydawać się nieszkodliwy, ale kiedyś przyjdzie taki czas, że będziesz musiał skręcić pod wiatr i powinieneś umieć dobrze wykonywać ten manewr.
Val miał, jak zwykle, nieodgadnioną minę.
— Rozumiem — powiedział.
Ośmielona, Maris zdecydowała się poruszyć bardziej drażliwą kwestię.
— Jeszcze jedno. Widziałam, że podczas dzisiejszych ćwiczeń miałeś przy sobie nóż.
— Tak.
— Następnym razem nie zabieraj go. Zdaje się, że mnie nie rozumiesz. Bez względu na to, ile dla ciebie znaczy ten nóż, prawo lotnicze wyraźnie zabrania posiadania broni w powietrzu.
— Prawo lotnicze — odparł lodowato Val. — Powiedz mi, kto dał lotnikom prawo do ustalania reguł? Czy obowiązuje u nas prawo rolnicze? Albo prawo ustanowione przez dmuchaczy szkła? To zwierzchnicy ustanawiają prawo. Jedyne prawo. Kiedy mój ojciec dał mi ten nóż, przykazał mi, abym nigdy się z nim nie rozstawał. Ale raz nie zabrałem ze sobą noża. Było to w roku, w którym miałem skrzydła. Usłuchałem waszego lotniczego prawa, lecz ono tylko okryło mnie hańbą. Nadal byłem Jednoskrzydłym. No cóż, byłem wtedy chłopcem, w dodatku zastraszonym przez prawo lotnicze, lecz teraz nie jestem już chłopcem. Zdecydowałem, że będę nosił swój nóż.
S'Rella popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
— Ależ, Val, jak możesz lekceważyć prawo lotnicze, skoro sam zamierzasz zostać lotnikiem?
— Nigdy nie twierdziłem, że zamierzam być lotnikiem — odparł Val. — Mówiłem tylko, że chcę wygrać skrzydła i latać. — Jego wzrok powędrował ku S'Relli. — A ty, S'Rello, również nie będziesz lotnikiem, nawet gdybyś zwyciężyła. Wspomnisz moje słowa. Będziesz tym, kim byłem ja — Jednoskrzydłym.
— To nieprawda! — odezwała się rozwścieczona Maris. — Nie przyszłam na świat w rodzinie lotników, a mimo to zostałam zaakceptowana.
— Czyżby? — zagadnął Val. Uśmiechnął się ironicznie i wstał z ławy. — Wybaczcie, ale powinienem już iść. Jutro muszę ćwiczyć skręcanie pod wiatr, a takie manewry wymagają maksymalnej siły.
Kiedy opuścił świetlicę, Maris nachyliła się nad stołem i wzięła S'Relle za rękę, ale dziewczyna spojrzała na nią ze smutkiem i cofnęła dłoń.
— Ja też muszę iść — oświadczyła i wstała od stołu.
Po chwili Maris została sama. Pogrążyła się w rozmyślaniach i dopiero nadejście Damena sprawiło, że przypomniała sobie o resztkach posiłku na talerzu.
— Wszyscy już poszli — powiedział Damen. — Dojesz to, Maris?
— Och, wybacz, ale nie — odparła. — Niestety, byłam zajęta czymś innym i pozwoliłam, żeby jedzenie zupełnie mi wystygło. — Uśmiechnęła się i pomogła Damenowi zebrać talerze. Zostawiwszy mu sprzątanie świetlicy, ruszyła wilgotnym, kamiennym korytarzem, żeby odszukać pokój Vala.
Tylko raz skręciła źle, lecz szybko znalazła właściwą drogę. W miarę jak szła, narastał jej gniew; zamierzała przeprowadzić z Valem stanowczą rozmowę, lecz na jej niecierpliwe pukanie do drzwi odpowiedziała S'Rella.
— Co ty tutaj robisz? — zapytała zdumiona Maris.
S'Rella zawahała się. Sprawiała wrażenie onieśmielonej, niepewnej. Z głębi pokoju dobiegł głos Vala.
— Ona nie musi się tłumaczyć — oświadczył.
— Oczywiście, że nie — odparła Maris, całkowicie zbita z tropu. Uświadomiła sobie, że nawet nie miała prawa zadać tego pytania. Dotknęła ramienia S'Relli. — Przepraszam. Czy mogę wejść? Chcę porozmawiać z Valem.
— Wpuść ją — odezwał się Val.
S'Rella bojaźliwie uśmiechnęła się do Maris i otworzyła drzwi.
Podobnie jak wszystkie pomieszczenia w akademii, pokój Vala był mały, wilgotny i zimny. Wprawdzie młodzieniec rozpalił w kominku, ale próba zwalczenia chłodu na razie przynosiła tylko połowiczny sukces. Maris zauważyła gołe ściany; w tym pokoju nie było żadnych osobistych akcentów i drobiazgów, które świadczyłyby o charakterze lokatora.
Val robił pompki na podłodze przed kominkiem. Miał goły tors; koszulę rzucił na łóżko.
— No? — zagadnął, nie zwalniając tempa.
Maris wytrzeszczyła oczy. To, co widziała, przyprawiało ją o mdłości. Plecy Vala były pokryte licznymi pręgami i cienkimi białymi bliznami, które świadczyły o tym, jak często go bito. Maris musiała odwrócić wzrok, żeby przypomnieć sobie, po co tu przyszła.
— Val, musimy porozmawiać — oświadczyła.
Młodzieniec wstał ciężko dysząc i uśmiechnął się do niej.
— Podaj mi moją koszulę, S'Rello — polecił. — O czym chcesz rozmawiać? — zapytał ubierając się. Miał teraz rozpuszczone włosy, które opadały mu na ramiona rdzawą kaskadą i łagodziły surowe rysy, sprawiając, że wyglądał dużo subtelniej.
— Czy mogę usiąść? — zagadnęła Maris.
Val wskazał jej jedyne krzesło w pokoju, a gdy Maris skorzystała z zaproszenia, usiadł na taborecie w pobliżu ogniska. S'Rella przycupnęła na skraju wąskiego łóżka.
— Nie chcę bawić się z tobą w jakieś gierki — rozpoczęła Maris. — Musimy wykonać razem dużo pracy.
— Dlaczego myślisz, że prowadzę jakąś grę? — zapytał.
— Posłuchaj mnie — odparła. — Wiem, że nie cierpisz lotników. Zrobili z ciebie wyrzutka, dali ci szydercze, obraźliwe przezwisko i pozbawili cię skrzydeł, zapewne niesprawiedliwe, bo musiałeś walczyć z wieloma konkurentami. Ale gdy pozwolisz, by to zatruło twoje uczucia wobec wszystkich lotników, poniesiesz porażkę. Jeżeli odzyskasz skrzydła w turnieju, przez większość swego życia będziesz współzawodniczył i kontaktował się z lotnikami. Jeśli odgrodzisz się od nich, nie będziesz miał żadnych przyjaciół. Czy właśnie tego pragniesz?
Val wydawał się niewzruszony.
— Na terenie Przystani Wiatrów mieszka mnóstwo ludzi i tylko garstka zajmuje się lataniem. Chyba że nie uwzględniasz lądowców.
— Dlaczego tak bardzo chcesz okazywać nienawiść? Marnujesz czas, przysparzając sobie wrogów. Uważasz, że lotnicy wyrządzili ci krzywdę, i może masz rację, ale rzadko się zdarza, żeby tylko jedna strona ponosiła winę. Spróbuj to zrozumieć. To, co zrobiłeś Ari, również było krzywdzące. Jeśli chcesz, żeby ci wybaczono, musisz i ty wybaczyć lotnikom ich zachowanie. Zostaniesz zaakceptowany, jeśli odpłacisz tym samym.
Val wykrzywił w uśmiechu cienkie wargi.
— Dlaczego sadzisz, że marzę o akceptacji? Albo o wybaczeniu? Nie zrobiłem niczego, co wymagałoby wybaczenia. Gdybym mógł, jeszcze raz rzuciłbym Ari wyzwanie. Niestety, w tym roku nie uczestniczy w turnieju.
Maris zaniemówiła z wściekłości.
— Val — odezwała się S'Rella zduszonym głosem. — Jak możesz mówić coś takiego? Ona się z a b i ł a.
— Lądowcy umierają każdego dnia — rzekł nieco łagodniejszym tonem. — Niektórzy z tych ludzi również popełniają samobójstwo. Nikt nie robi z tego problemu, nie śpiewa o tym ani nie szuka zemsty. Trzeba chronić własną skórę, S'Rello. Nikt tego za ciebie nie zrobi. Tak uczyli mnie moi rodzice. — Znowu spojrzał na Maris. — Wiesz, poznałem twojego brata — powiedział nagle.
— Colla? — Marion była zaskoczona.
— Siedem lat temu, w drodze na Wyspy Zewnętrzne, odwiedził Południowy Arren. Był z nim jeszcze jeden śpiewak, starszy człowiek.
— To Barrion — powiedziała Maris. — Nauczyciel Colla.
— Zatrzymali się na tydzień, może dwa. Śpiewali w przybrzeżnych tawernach i czekali, aż jakiś statek zabierze ich dalej na wschód. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o tobie, o Maris z Amberly Mniejszej. Przez jakiś czas byłaś dla mnie bohaterką. Twój brat śpiewa o tobie ładną piosenkę.
— Siedem lat temu… — powtórzyła Maris. — To musiało być zaraz po radzie.
Val uśmiechnął się.
— Po raz pierwszy o niej usłyszeliśmy. Miałem wówczas dwanaście lat; w tym wieku dziecko lotnika szykuje się już do przejęcia skrzydeł, ale ja oczywiście nie mogłem nawet o tym marzyć. Aż przyszedł moment, gdy twój brat przybył na moją wyspę i zaśpiewał o tobie, o radzie i wymyślonych przez ciebie akademiach. Kiedy kilka miesięcy później otwarto Powietrzny Dom, byłem jednym z pierwszych studentów. Nadal cię uwielbiałem, gdyż wiedziałem, że to wszystko jest możliwe dzięki tobie.
— I co się wydarzyło?
Val obrócił się na taborecie i wyciągnął ręce do ognia.
— Przeżyłem rozczarowanie. Myślałem, że za twoją sprawą świat, który niegdyś należał do lotników, będzie stał otworem dla wszystkich. Czułem, że jesteśmy pokrewnymi duszami. Byłem naiwny.
Znów na nią spojrzał. Maris poczuła na sobie jego oskarżycielski wzrok.
— Myślałem, że jesteśmy tacy sami — ciągnął. — Sądziłem, że pragniesz zniszczyć zdemoralizowany klan lotników. Przekonałem się, że byłem w błędzie. Ty zawsze chciałaś być częścią tego wszystkiego. Marzyłaś o sławie, prestiżu, bogactwie i wolności. Chciałaś się bawić z nimi w Orlim Gnieździe i patrzyć z góry na grzebiące się w brudzie szczury lądowe. Popierasz to, co we mnie budzi pogardę.
Jednak, o ironio, nie możesz być lotnikiem, choćbyś nie wiem jak tego pragnęła. Podobnie jest ze mną, a także z S'Rella, która tu siedzi, Damenem i pozostałymi studentami.
— Ja jestem lotnikiem — cicho rzekła Maris.
— Oni pozwalają ci się w to bawić — odparł Val — ponieważ tak bardzo starasz się do nich upodobnić. Jednak oboje wiemy, że w gruncie rzeczy nie ufają ci i nie traktują jak swojej. Masz własne skrzydła, ale nadal jesteś podejrzana, nieprawdaż? Możesz mi przyznać rację lub nie, ale to ty pierwsza byłaś jednoskrzydłą, Maris.
Maris wstała. Słowa młodzieńca doprowadziły ją do furii, ale nie chciała go atakować ani tracić godności, kłócąc się z nim w obecności S'Relli.
— Mylisz się — powiedziała, siląc się na spokój, choć nie przychodziło jej to łatwo. Po chwili uświadomiła sobie, że brakuje jej argumentów, którymi mogłaby odeprzeć zarzuty Vala. — Żal mi ciebie, Val — ciągnęła. — Nienawidzisz lotników, a jednocześnie pogardzasz lądowcami i wszystkimi innymi ludźmi. Nie wymagam od ciebie szacunku ani wdzięczności. Ty odrzucasz nie tylko przywileje lotniczej społeczności, ale także obowiązki. Jesteś całkowicie skoncentrowany na sobie. Gdyby nie to, że obiecałam Senie, iż pomogę ci zdobyć skrzydła, w ogóle bym się z tobą nie zadawała. Dobranoc.
Opuściła pokój. Val nie ruszył się z miejsca ani nie zawołał za nią. Jednak gdy drzwi się zatrzasnęły, usłyszała jego stłumiony głos.
— Sama widzisz — powiedział do S'Relli.
Tej nocy Maris znowu przeżywała senne koszmary, miotała się i walczyła. Po przebudzeniu stwierdziła, że jest owinięta pościelą i zlana potem. Ten majak był gorszy od poprzednich. Miała uczucie, że na skutek bezwietrznej pogody wciąż spadała i spadała, a wzlatujący na swych srebrnych skrzydłach lotnicy biernie jej się przyglądali i żaden z nich nie kwapił się z udzieleniem pomocy.
Ćwiczenia odbywały się dzień w dzień.
Sena zupełnie ochrypła. Coraz częściej unosiła się gniewem i komenderowała wszystkimi jak despotyczny zwierzchnik. Damen wykonywał ostrzejsze zakręty i codziennie musiał wysłuchiwać długich pouczeń na temat tego, iż powinien wykorzystywać do lotów głowę, a nie tylko ramiona. S'Rella pracowała nad startem, lądowaniem i akrobatycznymi ewolucjami, starając się, aby jej wdzięk dorównywał wytrzymałości. Sher i Leya umiały już płynnie manewrować, i latały po wiele godzin przy silnym wietrze, gdyż jeszcze brakowało im kondycji, Kerr zaś ćwiczył wszystkie elementy.
Val Jednoskrzydły robił to, co chciał. Maris obserwowała go z dużej odległości, podobnie jak pozostałych zawodników, i rzadko się odzywała. Odpowiadała na jego pytania, czasami dawała rady, jeśli o nie prosił, i cały czas traktowała go z uprzejmą obojętnością.
Sena była całkowicie pochłonięta lotami swoich protegowanych, toteż nie zwracała na to uwagi, ale drewnianoskrzydli obserwowali zachowanie Maris i również trzymali Vala na dystans. On sam przyczyniał się do tego w niemałym stopniu; miał niewyparzony język i to przysparzało mu wrogów. Na przykład gnębił Kerra, mówiąc mu, że jest beznadziejny, i w nieskończoność szydził z dumnego, upartego Damena, raz po raz zwyciężając go w nieoficjalnych wyścigach. Studenci, na czele z Liane'em, Damenem i paroma innymi prowodyrami, otwarcie zaczęli nazywać Vala „Jednoskrzydły", ale jeśli nawet denerwowało go to, nic nie dawał po sobie poznać.
Nie znajdował się jednak w całkowitej izolacji. Wprawdzie inni unikali go, ale przynajmniej miał S'Relle, która daleka była od zdawkowej uprzejmości. Często wręcz zabiegała o towarzystwo młodzieńca, prosiła go o radę, jadła z nim i ilekroć Sena dobierała pary studentów do wyścigu, pierwsza rzucała mu wyzwanie.
Maris dostrzegała korzystne strony tej sytuacji. Konfrontacja z lepszym lotnikiem okazywała się dla S'Relli znakomitą lekcją i pomagała jej szybciej eliminować słabe punkty. A przecież S'Rella postanowiła sobie, że w tym roku musi zdobyć skrzydła. Istniały też inne, mniej praktyczne powody, dla których Val fascynował S'Relle. Ta nieśmiała dziewczyna z Południa nigdy nie czuła się zbyt dobrze wśród pochodzących z Zachodu drewnianoskrzydłych; inaczej gotowała, inaczej się ubierała i układała włosy, mówiła z obco brzmiącym akcentem; nawet to, o czym opowiadała podczas zebrań studentów, różniło się od innych historyjek. Wywodzący się ze Wschodu Val Jednoskrzydły również czuł się obco w akademickiej społeczności. Maris wcale się nie dziwiła, że te dwa egzotyczne ptaki latają razem.
Pomimo to czuła się nieswojo, obserwując ich zachowanie. S'Rella była młoda i łatwo ulegała wpływom; Maris nie chciała, aby dziewczyna podchwytywała pomysły Vala. Poza tym zbyt bliska zażyłość z Jednoskrzydłym mogłaby sprowokować nieprzychylne uwagi lotników, a to z pewnością uraziłoby wrażliwą S'Relle.
Maris postanowiła jednak zapomnieć o swoich niepokojach i nie wtrącała się. Czas nie sprzyjał osobistym rozterkom; musiała przygotować drewnianoskrzydłych do decydującej walki.
Pod koniec każdego dnia Maris ścigała się z każdym studentem osobno. Na dwa dni przed planowanym wypłynięciem na zawody zerwał się silny północny wiatr. Jego zimny powiew siekł dygoczące ciała studentów i z minuty na minutę stawał się coraz bardziej przenikliwy.
— Nie musicie czekać — oświadczyła studentom Maris. — Jest za zimno, żeby tu stać. Po zakończonym wyścigu niech każdy pomoże następnemu nałożyć skrzydła, a potem wolno wam wejść do środka.
Wysiłek rozgrzewał Maris podczas lotu, ale powodował też zmęczenie. Gdy była już zupełnie wyczerpana i zaczęła odczuwać chłód, przekonała się, że na skale lotników został tylko Val.
Opadły jej ramiona. Nie spodziewała się, że będzie czekał.
Ścigać się z nim, gdy był wypoczęty, a ona — taka zmęczona…
Spojrzała na skłębione chmury i oblizała słone od potu kąciki ust.
— Późna pora na latanie — rzekła. — Wiatry są silne i robi się ciemno. Możemy urządzić wyścig innym razem.
— Wiatry sprawią, że pojedynek będzie trudniejszy — powiedział Val. Jego zimne spojrzenie podłamało Maris; uświadomiła sobie, że długo czekał na taką chwilę.
— Sena może się niepokoić — broniła się słabo.
— Oczywiście, jeśli ściganie się z drewnianoskrzydłymi nadwątliło twoje siły…
— Kiedyś leciałam trzydzieści godzin bez odpoczynku — przerwała urażonym tonem. — Popołudnie spędzone na igraszkach nie męczy mnie.
Uśmiechnął się w taki sposób, jakby z niej szydził. Przekonała się, że wpadła w zastawioną przez niego pułapkę.
— Zakładaj skrzydła — powiedziała.
Nie zaproponowała mu pomocy, lecz było oczywiste, że nieraz przypinał skrzydła samodzielnie. Dyskretnie rozgrzewała mięśnie, aby przywrócić im sprężystość, a jednocześnie powtarzała sobie, że zważywszy na jej zmęczenie i kapryśną pogodę, ewentualne zwycięstwo Vala byłoby bez znaczenia. Zresztą, on również musiał zdawać sobie z tego sprawę.
— Jak zwykle? Dwa razy tam i z powrotem?
Maris skinęła głową i spojrzała na szare, spienione fale, które dzieliły ją od skalistej iglicy, która służyła jako punkt orientacyjny. Ile razy latała tam dzisiejszego dnia? Trzydzieści? Może więcej? To nie miało znaczenia. Przeleci jeszcze dwa okrążenia tak, jakby były pierwszymi; nakazywało jej to poczucie dumy.
— Kto będzie naszym sędzią? — zapytała.
Val odblokował dwie ostatnie rozpory skrzydeł.
— Sami będziemy sędziami — powiedział. — Tylko to się liczy. Wyruszę pierwszy. Ty dasz znak do startu. Zgoda?
— Tak. — Patrzyła, jak Val rozpędza się kilkoma szybkimi krokami i skacze z krawędzi skały. Jego ciało unosiło się targane przeciwstawnymi wiatrami niczym łódeczka na wzburzonym morzu, aż w końcu opanował sytuację, przechylił się na prawo i zaczął wznosić.
Maris głęboko odetchnęła, starając się oczyścić umysł. Lekko pobiegła do przodu i odepchnęła się od skalnego występu. Przez krótką chwilę spadała, a potem zagarnęła wiatr skrzydłami i została wypchnięta ku górze. Nie śpiesząc się, osiągnęła wysokość, na której znajdował się Val. Unosiła się nieregularnym, spiralnym ruchem; potrzebowała tych kilku chwil, żeby odzyskać wyczucie i skłonić swoje zmęczone ciało do odpowiedniego korzystania z podmuchów.
Potem zaczęli ostrożnie krążyć wokół siebie, pragnąc utrzymać pozycje na przekór niestrudzonym wiatrom. Spojrzeli sobie w oczy, lecz Maris odwróciła wzrok i popatrzyła przed siebie, w kierunku skały.
— Gotowi, start! — krzyknęła i oboje ruszyli.
Wiatry były silne, lecz zmienne. Przeważał wiatr z północy, któremu wchodziły w paradę podmuchy to z jednej, to z drugiej strony. Całą wschodnią stronę nieba pokrywały ciemniejące chmury, które zapowiadały burzę. Maris spojrzała na nie niepewnie i znowu zaczęła się unosić, mając nadzieję, że wiatry w górze będą szybsze i bardziej ustabilizowane. Sporo się namęczyła, żeby nie zboczyć z kursu; podmuchy z obu stron zmuszały ją do nieprzerwanej koncentracji i częstych półobrotów oraz korygowania kursu. Nie mogła sobie pozwolić na lot okrężną trasą.
Chociaż nie wypatrywała Vala, to jednak co pewien czas ukazywał się jej oczom. Niekiedy leciał pod nią, lecz częściej znajdował się obok niej, i to niepokojąco blisko. Leciał dobrze, a w dodatku widać było, że wziął sobie do serca porady Maris. Ta świadomość bynajmniej nie pocieszała lotniczki. Doszła do wniosku, że pokonanie Vala nie będzie łatwe ani proste.
Nagle Val wzbił się wyżej.
Maris poczuła, jak skacze jej poziom adrenaliny. Gwałtownie rzuciła się w lewo, aby złapać zmieniający się wiatr, który pomógł jej przeciwnikowi. Niech go sobie nazywają Jednoskrzydły, pomyślała. Ten chłopak wiedział, jak używać w powietrzu obu skrzydeł. Uświadomiła sobie, że wyścigi z drewnianoskrzydłymi bardzo ją osłabiły. Reagowała znacznie wolniej.
Ujrzała przed sobą, niemal w zasięgu ręki, skrzydła rywala, który właśnie zawracał przy iglicy. Zauważyła, że skręcił pod wiatr, zatoczył szeroki łuk i kołysząc się odrobinę, znowu nabrał szybkości. Teraz pędził z powrotem w kierunku skały lotników.
Pragnąc za wszelką cenę go prześcignąć, Maris nie zachowała należytej ostrożności przy zbliżaniu się do iglicy. Zawadziła o nią czubkiem skrzydła i ten błąd sprawił, że na chwilę utraciła równowagę i sprzyjający wiatr. Gwałtownie przechyliła się i zaczęła spadać. Serce waliło jej jak młotem. Dopiero po jakimś czasie zapanowała nad lotem, lecz Val zdążył już powiększyć przewagę. Mogła być tylko wdzięczna losowi, że młodzieniec nie zauważył jej niezręczności.
Straciła wysokość, ale złapała mocny wiatr nad skałami i nagle znowu zaczęła się wznosić. Leciała nierozważnie, myśląc tylko o tym, żeby natychmiast rozwinąć pożądaną prędkość. Balansowała ciałem, dopóki nie natknęła się na stały wiatr, który nadawał się do wykorzystania.
Zbliżyła się do Vala, lecz tak bardzo pragnęła go wyminąć, że ledwie zauważyła zbliżający się ląd i nagle dostała się w zimny wir, który zagarnął ją od dołu niczym lodowata ręka. Val jakoś zdołał się od niego uwolnić; z nieprawdopodobną zręcznością wydźwignął się w górę, podczas gdy Maris usiłowała nie spaść i balansowała ciałem, aby uciec przed spychającym ją wiatrem. Jej rywal krążył nad fortecą i obserwując dymy z kominów akademii, oceniał kierunek i prędkość wiatru. Po chwili zaczął zawracać; wznosił się coraz wyżej.
Dopiero w tym momencie Maris udało się opanować sytuację. Pomyślała z goryczą, że tego wieczoru niebo wyraźnie sprzyja Valowi. Wiatry miotały nią jak zabawką i ustawicznie mieszały jej szyki; ilekroć usiłowała je ujarzmić, zaczynały wiać w kierunku, którego zupełnie się nie spodziewała. Jednak Valowi pozwalały na swobodny lot. Miało się wrażenie, że młodzieniec nie zaprząta sobie głowy niebezpieczną zmiennością podmuchów i bez trudu wyszukuje mocny, umożliwiający płynne szybowanie prąd.
Maris już wiedziała, że wyścig zakończy się jej porażką. Val znajdował się wysoko ponad nią, pamiętając, że osiągnięcie odpowiedniego pułapu lotu często zwiększa prędkość. Nawet gdyby natrafiła na sprzyjające wiatry, wzbicie się na taką wysokość zajęłoby jej zbyt dużo czasu. Starała się zmniejszyć dzielącą ich odległość, lecz walka z chaotycznymi podmuchami nadwątliła jej siły, a świadomość, iż jest już za późno, powodowała zniechęcenie. Val stracił trochę czasu, obniżając się do lądowania, lecz mimo to przeleciał nad skałą, wyprzedzając instruktorkę o całą szerokość skrzydeł. Jego zwycięstwo było wyraźne.
Kiedy oboje opadli na miękki piasek lądowiska, Maris odczuwała tak duże zmęczenie, że nie potrafiła się uśmiechnąć do swojego przeciwnika… i była zbyt przygnębiona, aby udawać, iż przegrana nie ma dla niej znaczenia. W milczeniu zdjęła skrzydła. Chociaż starała się to zrobić możliwie szybko, miała tak zdrętwiałe palce, że odpinała paski z najwyższym trudem. Wreszcie, nadal nie odzywając się ani słowem do Vala, zarzuciła sobie skrzydła na ramię i odwróciła się w stronę podniszczonej fortecy.
Val zastąpił jej drogę.
— Nikomu o tym nie powiem — rzekł.
Maris gwałtownie poruszyła głową. Poczuła, że się rumieni z zażenowania.
— Nie obchodzi mnie, co komu powiesz!
— Naprawdę? — Lekki uśmiech na jego wargach uświadomił dziewczynie, jak nieprzekonująco zabrzmiały jej słowa. Ta kwestia ją przecież bardzo obchodziła.
— W tym pojedynku nie było równych szans — warknęła i natychmiast pożałowała swojej dziecinnej skargi.
— To prawda — zgodził się Val. Jego obojętny ton nie pozwalał jednoznacznie stwierdzić, czy kryje się w nim ironia. — Ty latałaś cały dzień, a ja byłem wypoczęty. Nigdy nie zdołałbym cię pokonać, gdybyśmy oboje startowali z równej pozycji. To jest oczywiste dla wszystkich.
— Zdarzało mi się przegrywać — powiedziała Maris, starając się za wszelką cenę panować nad emocjami. — Wcale się nie przejmuję.
— Widzę — odparł Val. — To dobrze. — Znowu się uśmiechnął.
Maris z irytacją wzruszyła ramionami, czując, że skrzydła obcierają jej plecy.
— Jestem bardzo zmęczona — oznajmiła. — Wybacz, ale muszę już iść.
— Jasne. — Val usunął się z drogi.
Maris powlokła się po piasku, a następnie zaczęła iść w górę po omszałych, popękanych schodach, które prowadziły do fortecy od strony morza. Jednak na samej górze pod wpływem jakiegoś impulsu zawahała się i odwróciła przed wejściem do środka.
Val nie szedł za nią. Wciąż stał na piasku. Złożone skrzydła przewiesił przez ramię, a jego szczupła sylwetka wyraźnie odcinała się na tle zapadającego zmierzchu. Spoglądał na niebo, gdzie samotna kania zataczała nierówne kręgi pośród ciemniejących obłoków.
Maris zadrżała i weszła na teren akademii.
Doroczny turniej miał uroczystą oprawę i trwał trzy dni. Kiedyś składały się nań tylko zawody i picie, a jedynym trofeum był prestiż. Tradycyjnie odbywał się w Orlim Gnieździe i nie brało w nim udziału wielu zawodników. Jednakże odkąd przed siedmiu laty wprowadzono system wyzywania na pojedynek, liczba uczestników znacznie wzrosła, toteż konieczne stało się przeniesienie turnieju na wyspy.
Zwierzchnicy ubiegali się o organizację z zapałem, pamiętając o wszelkich udogodnieniach i dostarczaniu siły roboczej. Turniej był świętem dla ich własnych ludów i sprowadzał zasobnych w pieniądze przybyszy z innych wysp. Lądowcy nieczęsto mieli okazję oglądać takie widowiska; dla wielu z nich lotnicy wciąż byli postaciami symbolizującymi romantyczną przygodę.
Tegoroczne zawody miały się odbyć na Skulny, średniej pod względem rozmiarów wyspie na północny wschód od Shotanu Małego. Dla Seny i drewnianoskrzydłych zwierzchniczka postarała się o statek, który, wedle słów gońca, już stał w jedynym porcie niedużej wyspy. Rejs miał się rozpocząć podczas wieczornego odpływu.
— Wyruszanie w podróż o zmroku — burknęła Sena, zajmując miejsce obok Maris podczas śniadania — jest szukaniem guza.
Kerr oderwał się od owsianki.
— Och, przecież musimy skorzystać z odpływu — powiedział z przekonaniem. — Właśnie dlatego ruszamy wieczorem.
Sena ironicznie popatrzyła na niego zdrowym okiem.
— Znasz się na żeglowaniu, prawda?
— Tak, proszę pani. Mój brat Rac jest kapitanem statku handlowego, jednego z tych dużych trójmasztowców, a mój drugi brat również pływa, aczkolwiek tylko jako pomocnik na promie na kanale. Myślałem, że… hm, zanim pojawiłem się w Drewnianych Skrzydłach, sądziłem, że również będę marynarzem. Pływanie na statku jest bardzo podobne do latania.
Sena wzdrygnęła się.
— Fakt, pływanie jest jak nie kontrolowane latanie, jak latanie z ciężarami, które spychają cię w morze — jak latanie na oślep.
Mówiła tak głośno, że wszyscy ją usłyszeli i wybuchnęli śmiechem. Kerr zaczerwienił się i wbił wzrok w talerz z owsianką.
Maris obrzuciła Senę wyrozumiałym spojrzeniem, usiłując nie śmiać się kosztem Kerra. Wprawdzie Sena od dawna nie mogła wzbijać się w powietrze, lecz nigdy nie wyzbyła się charakterystycznego dla lotników, niemal zabobonnego lęku przed morskimi rejsami.
— Ile czasu to zajmie? — zapytała Maris.
— Och, mówił, że przy sprzyjających wiatrach trzy dni, razem z postojem w Stormtown. Jakie to ma znaczenie? Albo się tam dostaniemy, albo zatoniemy. — Nauczycielka spojrzała na Maris. — Lecisz na Skulny wieczorem?
— Tak.
— Dobrze. — Sena nachyliła się nad stołem i złapała Maris za ramię. — Przynajmniej nie wszyscy utoną. — Mamy dwie pary skrzydeł, których będziemy potrzebowali podczas turnieju. Byłoby szaleństwem zabierać je na łódź…
— Na statek — przerwał jej Kerr.
Sena spojrzała na niego.
— Czy na łódź, czy na statek, byłoby to szaleństwem. Moglibyśmy je wykorzystać. Zabierzesz ze sobą dwóch studentów? Taki długi lot będzie dla nich dobrą zaprawą.
Maris zerknęła na ludzi przy stole i nagle uświadomiła sobie, że wszyscy ucichli. Nikt nie podnosił łyżki ani nie poruszał szczękami, w oczekiwaniu na odpowiedź.
— To świetny pomysł — odparła z uśmiechem. — Zabiorę ze sobą S'Relle i… — Zawahała się. Usiłowała podjąć właściwą decyzję.
Siedzący dwa stoły dalej Val odłożył łyżkę i wstał.
— Ja polecę — oświadczył.
Maris spojrzała mu w oczy.
— S'Rella i Sher albo Leya — rzekła z uporem. — One najbardziej potrzebują tego rodzaju lotu.
— W takim razie zostanę z Valem — odparła cicho S'Rella.
— A ja wolałabym polecieć z Leyą — dodała Sher.
— Polecą S'Rella i Val — rzekła poirytowana Sena. — I żadnej dyskusji. Jeżeli zginiemy na morzu, oni mają największe szansę zostania lotnikami i uczczenia naszej pamięci. — Odsunęła miskę z owsianką i obróciła się na ławce. — Teraz muszę iść na spotkanie z naszą patronką zwierzchniczką i trochę się przed nią popłaszczyć. Zobaczę się z wami jeszcze przed wypłynięciem na Skulny.
Maris ledwo ją słyszała. W dalszym ciągu nie odrywała wzroku od oczu Vala, który posłał jej wymuszony uśmiech, a następnie zakręcił się i wyszedł za Seną z pokoju. Niebawem w jego ślady poszła S'Rella.
Nagle Maris uświadomiła sobie, że Kerr coś do niej mówi. Otrząsnęła się z zamyślenia i uśmiechnęła się do młodzieńca.
— Przepraszam. Nie słyszałam, co mówiłeś.
— To nie jest takie niebezpieczne — powiedział spokojnie. — Chodzi mi o ten rejs na Skulny. Musimy pokonać tylko kilka mil otwartego morza w miejscu, w którym statek przepływa z Shotanu Małego na Skulny. Przez większość trasy będziemy płynąć blisko brzegu i ani na moment nie stracimy lądu z oczu. A statki nie są takie nietrwałe, jak ona myśli. Znam się na statkach.
— Jestem tego pewna, Kerr — odparła Maris. — Sena po prostu rozumuje jak typowy lotnik. Kiedy czuło się swobodę, mając własne skrzydła, trudno jest podróżować drogą morską i powierzać życie ludziom, którzy obsługują żagle i rumpel.
Kerr przygryzł wargę.
— Chyba rozumiem — powiedział bez przekonania — ale jeśli wszyscy lotnicy tak myślą, to mają marne pojęcie o żeglowaniu. Ono wcale nie jest takie niebezpieczne. — Niezbyt usatysfakcjonowany, ponownie zajął się śniadaniem.
Maris jadła machinalnie, pogrążona w niewesołych myślach. Przyszło jej do głowy, że miał rację; lotnicy zbyt często rozumują w ograniczony sposób, gdyż osądzają wszystko z własnej perspektywy. Jednak myśl, że skrajna pogarda, jaką okazywał im Val, była w pewnym stopniu uzasadniona, niepokoiła Maris bardziej, niż miałaby ochotę przyznać.
Zjadłszy śniadanie, wyszła, żeby poszukać S'Relli i Vala. Nie zastała ich ani w ich pokojach, ani w innych miejscach, w których zazwyczaj przebywali. Nikt nie wiedział, dokąd się udali po opuszczeniu świetlicy. Maris błąkała się po ciemnych, zimnych korytarzach, aż w końcu zupełnie się zagubiła i skręcała tylko wtedy, gdy dostrzegała zapalone pochodnie.
Miała już zamiar wezwać pomoc. Miała ochotę się roześmiać na myśl o własnej bezradności, lecz w tym momencie usłyszała w oddali czyjeś głosy i poszła w ich kierunku. Jeszcze raz skręciła w prawo i ujrzała S'Relle i Vala. Siedzieli przytuleni w małym zaułku z oknem, które wychodziło na morze. Ich bliskość wprawiła Maris w rozdrażnienie.
— Wszędzie was szukałam — powiedziała ostro.
S'Rella odwróciła się od Vala i wstała.
— O co chodzi? — zapytała.
— Wiesz przecież, lecimy na Skulny. Zdążysz się przygotować w godzinę? Jeśli chcesz coś ze sobą zabrać, spakuj to i daj Senie.
— Mogę być gotowa za minutę — odparła S'Rella. Jej uśmiech sprawił, że Maris zupełnie zapomniała o rozgoryczeniu. — Byłam taka szczęśliwa, kiedy wymieniłaś moje imię, Maris. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. — Z rozjaśnioną twarzą uścisnęła Maris z całej siły.
Maris odwzajemniła jej gest.
— Myślę, że rozumiem. A teraz idź się przygotować do drogi.
S'Rella szybko pożegnała się z Valem i odeszła. Maris patrzyła za nią przez chwilę, a potem skierowała się w stronę Vala, lecz się zawahała.
Val wciąż patrzył w stronę tunelu, w którym zniknęła S'Rella, i uśmiechał się. Maris uświadomiła sobie, że jego uśmiech jest prawdziwy. Była w nim nawet czułość, która sprawiała, że młodzieniec wyglądał łagodniej, bardziej ludzko. Maris nigdy nie widziała u niego takiego wyrazu twarzy.
Potem zerknął na nią i w jego uśmiechu zaszła nieznaczna zmiana. Wystarczyło lekkie wygięcie kącików ust, żeby stał się szyderczy, wręcz wrogi.
— Nie podziękowałem ci, że wymieniłaś moje imię — powiedział. — Byłem taki szczęśliwy, kiedy oświadczyłaś, że mogę z tobą polecieć.
— Val — odparła znużonym głosem Maris. — Możemy się nie lubić, ale czeka nas długa wspólna podróż. Mógłbyś przynajmniej spróbować być uprzejmy. Nie szydź ze mnie. Czy masz zamiar się spakować?
— Nawet jeszcze się nie rozpakowałem — odparł. — Dam swoją torbę Senie i będę miał przy sobie tylko nóż. To jedyny przedmiot, który ma dla mnie znaczenie. Nie martw się, będę gotowy. — Zawahał się. — I nie będę ci przeszkadzał na Skulny. Kiedy wylądujemy, znajdę sobie jakąś kwaterę. Czy to uczciwa propozycja?
— Val… — zaczęła Maris. Jednak młodzieniec już zdążył się odwrócić. Patrzył przez okienko na kłębiące się chmury na niebie. Jego twarz była posępna i nieprzenikniona.
Sena sprowadziła studentów na skałę, żeby mogli się przyglądać startowi Maris, S'Relli i Vala. Wszyscy byli w świetnych humorach, śmiali się i żartowali, a jednocześnie walczyli między sobą o zaszczyt przypinania podróżnikom skrzydeł. Nastrój szalonej i niesfornej wesołości okazał się zaraźliwy; Maris poczuła, że odżywa w niej optymizm, i po raz pierwszy z radością pomyślała o turnieju.
— Dajcie im spokój, no, dajcie im spokój! — krzyknęła roześmiana Sena. — Na pewno nie polecą, jeśli wszyscy będziecie im wisieć na skrzydłach!
— Szkoda, że nie mogą zawisnąć — mruknął Kerr. Potarł nos, który poczerwieniał na wietrze.
— Ty również dostaniesz szansę — rzekła Sena, jakby się broniła.
— Nikt nie ma do ciebie pretensji — szybko odezwała się Leya.
— Jesteś najlepsza z nas wszystkich — dodała Sher.
— Dajcie spokój — powiedziała Sena, obejmując Leyę i Sher. — Lećcie już — zwróciła się do lotników. — Pomachamy wam na do widzenia i spotkamy się z wami na Skulny.
Maris odwróciła się do S'Relli. Młoda adeptka w napięciu obserwowała swą instruktorkę, gotowa na jej sygnał. Maris przypomniała sobie czasy, gdy latała, jeszcze nie do końca wierząc, iż mogłaby mieć swoje własne skrzydła. Dotknęła ramienia S'Relli i powiedziała do niej życzliwie:
— Będziemy się trzymali blisko siebie i unikali pośpiechu. Kaskaderskie popisy są dobre podczas turnieju, lecz teraz powinno nam zależeć na spokojnym locie. Wiem, że będzie to dla ciebie długa podróż, ale nie przejmuj się — masz tyle energii, że mogłabyś pokonać dwukrotnie dłuższy dystans. Po prostu odpręż się i ufaj własnym siłom. Będę leciała obok ciebie, ale właściwie nie potrzebujesz mojej opieki.
— Dziękuję — rzekła S'Rella. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
Maris skinęła głową i dała sygnał, a wówczas Damen i Liane wystąpili naprzód i stopniowo rozłożyli jej skrzydła, tak że były rozpostarte na szerokość sześciu metrów. Maris skoczyła ze skały przy akompaniamencie chóralnych pożegnań i życzeń szczęśliwej drogi. Poczuła chłodny, spokojny, pachnący deszczem wiatr. Zrobiła kółko i zaczęła obserwować start S'Relli. Próbowała oceniać go tak, jakby odbywał się podczas zawodów.
Bez wątpienia ostatnio S'Rella poczyniła wielkie postępy. Nie wykonywała już niezdarnych ruchów i przestała się wahać na krawędzi. Zeskoczyła z fortecy płynnie i właściwie oceniwszy siłę wiatru, niemal natychmiast zaczęła się unosić.
— Nie mogę uwierzyć, że twoje skrzydła są z drewna! — zawołała do niej Maris.
Po chwili obie zataczały na niebie coraz szersze kręgi, niecierpliwie oczekując Vala.
Młodzieniec nie uczestniczył w powszechnej wesołości i przygotowaniach. Stał oparty o drzwi, a jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Skrzydła przypiął sobie bez niczyjej pomocy. Teraz spokojnie minął grupę studentów i przyszłych lotników i stanął na samym skraju urwiska, tak że jego stopy niemal ześlizgiwały się w przepaść. Starannie rozłożył trzy pierwsze rozpory, ale nie umieścił ich w odpowiednich miejscach. Następnie wsunął ramiona do pętli, zgiął się, ukląkł i znowu wstał.
Damen wyciągnął ręce, żeby pomóc mu rozpostrzeć skrzydła, lecz Val odwrócił się z ostrą reprymendą (krążąca w górze Maris nie dosłyszała tych słów). Zmieszany Damen cofnął się.
Val roześmiał się i skoczył.
S'Rella wyraźnie zadygotała; była tak wstrząśnięta, że drżały jej skrzydła. Maris usłyszała, że na dole ktoś krzyczy, a ktoś inny głośno przeklina.
Val spadał. Miał wyprostowane ciało, niczym nurek, i leciał w dół sześć metrów, dwanaście metrów…
Nagle przestał spadać. Raptownie, jakby spod ziemi, oczom zebranych ukazały się jego skrzydła, błyszczące, srebrzystobiałe w słońcu. Miało się wrażenie, że rozpostarły się z własnej woli. Powietrze napierało na nie z głośnym świstem. Val złapał podmuch, skręcił, poddał się jego sile i od razu poleciał przed siebie. Musnął przybrzeżne fale z nieprawdopodobną szybkością, a potem wzbił się w górę, porzucając morze, skały i perspektywę śmierci. Maris usłyszała w oddali jego triumfalny, donośny, smagany wiatrem śmiech.
S'Rella zamarła w powietrzu. Patrzyła na Vala. Wreszcie komendy Maris wytrąciły ją z osłupienia. Odchyliła skrzydła i ukosem przeleciała nad lądem. Kiedy minęła rozgrzaną w słońcu nagą skałę fortecy, złapała silny wiatr i ponownie wzbiła się na bezpieczną wysokość.
W dole Sena głośno przeklinała Vala i wymachiwała laską w apoplektycznym szale, lecz adresat jej wyzwisk nie zwracał na to uwagi. Unosił się coraz wyżej, a stojący na skale drewnianoskrzydli zaczęli wydawać entuzjastyczne okrzyki.
Balansując ciałem, Maris przerwała kołowanie i poleciała za młodzieńcem. Val był już daleko na przedzie, lecz tym razem sunął swobodnie, rozkoszując się swym kaskaderskim wyczynem.
Kiedy Maris znalazła się nad nim, nieco w tyle po prawej stronie — tak blisko, jak pozwalała jej odwaga — zaczęła miotać przekleństwa, szczodrze korzystając z bogatego słownictwa Seny.
Val tylko się śmiał.
— To było niebezpieczne i bezsensowne, i głupie! — wrzeszczała. — Mogłeś się zabić… w razie zablokowania rozpory… gdybyś nie rozrzucił ich dość mocno…
Val nadal skręcał się ze śmiechu.
— To ja ryzykowałem! — krzyknął. — I wcale ich nie rozrzuciłem… napięte sprężyny?… lepiej niż Kruk!
— Kruk był durniem! — wrzasnęła. — I od dawna nie żyje… co dla ciebie znaczy Kruk?
— Twój brat śpiewał również pieśń o nim! — zawołał Val. Po chwili przechylił się, skierował głowę w dół i zaczął pikować, gwałtownie ucinając rozmowę.
Maris była jak sparaliżowana. Nie widząc sensu w ściganiu Vala, zatoczyła koło i rozejrzała się za S'Rella, która leciała niżej, pozostając w tyle o co najmniej kilkaset metrów. Maris nieco opadła, żeby się zbliżyć do dziewczyny, uspokoić jej mocno bijące serce, skłonić ją do rozluźnienia mięśni i poddania się wiatrowi.
S'Rella była blada jak upiór i leciała bardzo niepewnie.
— Co się stało? — krzyknęła na widok Maris. — Myślałam, że umrę.
— To była kaskaderska sztuczka — odkrzyknęła Maris. — Kiedyś wykonywał ją lotnik zwany Krukiem. Val przygotował własną wersję tego numeru.
S'Rella przez chwilę milczała, rozważając odpowiedź Maris. Na jej twarzy pojawiły się nieśmiałe rumieńce.
— Myślałam, że ktoś go zepchnął! — zawołała. — Ta kaskaderska sztuczka była wspaniała.
— Przede wszystkim była idiotyczna! — krzyknęła Maris. Przerażało ją to, iż S'Rella mogła podejrzewać studentów o mordercze zamiary i zepchnięcie Vala. On naprawdę wywiera na nią zły wpływ, pomyślała z goryczą.
Zgodnie z przewidywaniami Maris, pozostała część lotu była łatwa. Maris trzymała się blisko S'Relli, a Val leciał daleko w przodzie i o wiele wyżej, jak gdyby wolał towarzystwo dzięciołów. Nie spuszczały go z oczu przez całe popołudnie. Kosztowało je to sporo wysiłku.
Wiatry sprzyjały lotnikom, równomiernie popychając ich w kierunku Skulny. Mogli rozluźnić mięśnie i swobodnie szybować. Lot był momentami nudny, ale Maris nie żałowała, iż znajduje się w górze. Wszyscy troje przelecieli nad wybrzeżem Shotanu Wielkiego. Wszędzie w okolicy portowych miasteczek rybacy wieźli na kutrach obfity połów, korzystając z ładnej pogody. Po chwili Maris, S'Rella i Val ujrzeli z lotu ptaka Stormtown oraz wielką zatokę wrzynającą się w centrum miasta, a także czterdzieści, a może pięćdziesiąt wiatraków, które młóciły powietrze wzdłuż całej linii brzegowej — S 'Rella usiłowała je policzyć, ale zanim doszła do połowy, już były daleko w tyle. W miejscu, w którym słońcu chyliło się ku zachodowi, na otwartym morzu pomiędzy Shotanem Małym a Skulny, lotnicy wypatrzyli scyllę. Potwór wyciągał długą szyję i młócił niebieskawozieloną wodę rzędami potężnych płetw. S'Rella była zachwycona. Tyle się nasłuchała o scyllach, lecz dopiero teraz udało jej się zobaczyć jedno z tych stworzeń na własne oczy.
Dolecieli na Skulny tuż przed zapadnięciem zmroku. Krążąc nad lądowiskiem, widzieli postacie ludzi, którzy wzdłuż całej plaży zatykali na tyczkach latarnie, aby ułatwić spóźnionym lotnikom bezpieczne lądowanie. W położonej nie opodal małej bazie dla skrzydlatych przybyszy już paliły się światła. Maris pomyślała, że z roku na rok przyjęcia zaczynają się coraz wcześniej.
Usiłowała pokazać S'Relli, jak wygląda wzorowe lądowanie, ale gdy już opadła na ręce i kolana i otrzepywała włosy z piasku, usłyszała, jak studentka z łoskotem ląduje w pobliżu, i uświadomiła sobie, że dziewczyna z pewnością była zbyt pochłonięta tym manewrem, żeby zauważyć, czy jej instruktorka wykazuje należytą sprawność.
Natychmiast powitały ich przyjazne okrzyki i wyciągnięte ręce.
— Pomóc ci, lotniku? Proszę, czy mogę ci pomóc?
Maris chwyciła czyjąś mocną dłoń i spojrzała na pełną entuzjazmu twarz młodego chłopca o splątanych przez wiatr włosach. Z jego oblicza biła radość; przyszedł tu, aby znaleźć się blisko lotników, i zapewne cieszył się na myśl, że zawody zostaną rozegrane na jego ojczystej wyspie.
Gdy pomagał jej odpiąć skrzydła, a inny chłopiec S'Relli, Maris nagle usłyszała łopot skrzydeł, a potem łupnięcie o ziemię. Rozejrzawszy się dookoła, zobaczyła lądującego Vala. Straciły go z oczu przed zmierzchem i Maris sądziła, że już dawno dotarł do celu.
Niezdarnie dźwignął się na nogi. Wielkie srebrzyste skrzydła podskoczyły mu na plecach. Rzuciły się do niego dwie młode dziewczyny.
— Pomożemy ci, lotniku. — Ich słowa brzmiały jak refren piosenki. — Pomożemy ci, lotniku. — Wyciągnęły ręce ku przybyszowi.
— Odczepcie się! — warknął gniewnie. Dziewczęta odskoczyły, spłoszone, i nawet Maris podniosła głowę. Val był zawsze taki chłodny i opanowany; nigdy nie wybuchał złością.
— My tylko chcemy ci pomóc odpiąć skrzydła, lotniku — powiedziała odważniejsza z dziewcząt.
— Nie macie za grosz dumy? — zapytał Val. Zdejmował skrzydła bez niczyjej pomocy. — Nie macie nic lepszego do roboty, tylko łasić się do lotników, którzy traktują was jak śmieci. Kim są wasi rodzice?
Dziewczyna cofnęła się.
— Garbarzami, lotniku.
— Wobec tego idźcie uczyć się garbowania — powiedział. — To bardziej przyzwoita profesja niż niewolnicze usługiwanie lotnikom. — Odwrócił się od dziewczyny i zaczął ostrożnie składać skrzydła.
Maris i S'Rella miały to już za sobą.
— Proszę — powiedział chłopiec, który pomagał Maris. Podał jej starannie złożone skrzydła.
Nieco speszona, pogrzebała w kieszeni i ofiarowała mu żelazną monetę. Dotychczas przyjmowała pomoc bez zapłaty, lecz jakaś nuta w głosie Vala skłoniła ją do zmiany zwyczaju.
Wszelako chłopiec tylko się roześmiał i nie wziął pieniędzy.
— To nie wiesz, że dotknięcie skrzydeł lotnika przynosi szczęście? — zapytał i natychmiast pobiegł do swoich towarzyszy. Maris zauważyła, że na plaży roi się od dzieci. Pomagały ustawiać tyczki, bawiły się w piasku i czekały na okazję, by pomóc jakiemuś lotnikowi.
Spoglądając na nie, Maris pomyślała o Valu i zaczęła się zastanawiać, czy są na tej wyspie dzieci, w których lotnicy i turniej nie budzą entuzjazmu, dzieci, które zostały w domach i z posępnym gniewem rozmyślają o uprzywilejowanej kaście oblatującej Przystań Wiatrów.
— Bierzesz swoje skrzydła, lotniku? — Maris usłyszała czyjś ostry głos. Zerknęła przez ramię i zorientowała się, że to Val przemówił do niej tak szyderczym tonem. — Proszę — powiedział teraz już normalnie i podał jej skrzydła, które miał na sobie podczas lotu. — Przypuszczam, że zechcesz je przechować.
Wzięła skrzydła. Teraz niezgrabnie trzymała w każdej ręce po jednej parze.
— Dokąd się wybierasz?
Val wzruszył ramionami.
— To całkiem spora wyspa. W pobliżu jest jakieś miasto i parę tawern, znajdzie się jakieś miejsce do spania. Mam kilka żelaznych monet.
— Mógłbyś pójść do bazy razem ze S'Rella i ze mną — powiedziała z wahaniem.
— Naprawdę? — odparł doskonale obojętnym głosem. Na jego wargach błąkał się uśmiech. — To byłaby interesująca scena. Chyba jeszcze dramatyczniejsza niż moje dzisiejsze lądowanie.
Maris zmarszczyła brwi.
— Nie zapomniałam o tamtym wyczynie — oświadczyła. — Wiesz, S'Rella mogła sobie zrobić krzywdę. Ten twój idiotyczny skok okropnie ją przeraził. Powinnam…
— Zdaje się, że już to słyszałem — przerwał jej Val. — Wybacz. — Odwrócił się i odszedł. Kroczył po plaży szybko, trzymając ręce głęboko w kieszeniach.
Maris usłyszała, że za jej plecami S'Rella śmieje się i rozmawia z innymi młodymi ludźmi, dzieląc się z nimi radością ze swojego pierwszego długiego lotu. Kiedy zbliżyła się Maris, przerwała pogawędkę i podbiegła, żeby wziąć instruktorkę za rękę.
— Jak się spisałam? — zapytała, z trudem łapiąc oddech.
— Dobrze wiesz, jak się spisałaś, i tylko chcesz, żebym cię chwaliła — odparła Maris z udawaną przyganą. — No dobrze, powiem to. Leciałaś tak, jakbyś nigdy w życiu nie zajmowała się niczym innym, jakbyś urodziła się tylko po to, aby machać skrzydłami.
— Wiem — nieśmiało rzekła S'Rella. Po chwili wybuchnęła radosnym śmiechem. — To było cudowne. Nie chcę robić niczego poza lataniem!
— Wiem, co czujesz — oznajmiła Maris — ale teraz powinnyśmy trochę odpocząć. Wejdźmy do środka, usiądźmy przy kominku i przekonajmy się, czy ktoś jeszcze przyleciał wcześniej.
Maris jednak zauważyła, że S'Rella się ociąga. Spojrzała na nią i zaraz domyśliła się przyczyny tych wahań. S'Rella niepokoiła się, jak zostanie przyjęta w bazie. Była przecież obca, a Val bez wątpienia naopowiadał jej różnych historii o tym, jak źle go potraktowano.
— Ależ mogłabyś wejść do środka — powiedziała spokojnie Maris — chyba że masz ochotę wracać jeszcze tego wieczoru. Prędzej czy później będą musieli cię poznać.
S'Rella bojaźliwie kiwnęła głową; ruszyły po kamienistym wzniesieniu w stronę bazy.
Była ona zbudowana z miękkich, nieco zwietrzałych białych głazów. Składała się z dwóch pokoi. Główne pomieszczenie było dobrze oświetlone, przegrzane i bardzo zatłoczone. Panujący tu gwar niemile kontrastował z cichą samotnością, jakiej podróżniczki zaznawały na dworze. Kiedy Maris rozglądała się w poszukiwaniu przyjaciół, miała wrażenie, że twarze lotników zlewają się w jedną wielką plamę. Zdenerwowana S'Rella nie wychylała się zza jej pleców. Letniczki powiesiły skrzydła na hakach przy ścianie i zaczęły torować sobie drogę.
Pulchny, brodaty mężczyzna w średnim wieku wlewał jakiś płyn do wielkiego, rozsiewającego aromatyczną woń kociołka zawieszonego nad ogniem, a jednocześnie lżył kogoś, kto domagał się jedzenia. Coś w jego wyglądzie przyciągnęło uwagę Maris, gdy go mijała wraz ze S'Rella. Doznała wstrząsu, rozpoznając w otyłym kucharzu Gartha. Kiedy zdążył się tak postarzeć i przybrać na wadze?
Ruszyła ku niemu, gdy wtem czyjeś szczupłe ramiona objęły ją z tyłu i mocno uścisnęły. Poczuła znajomy, kwiatowy zapach.
— Shalli! — zawołała odwróciwszy się. Rzucił jej się w oczy zaokrąglony brzuch przyjaciółki. — Nie spodziewałam się, że cię tu zobaczę. Słyszałam, że jesteś w cią…
Shalli zakryła jej wargi dłonią.
— Pst. Corm przypomina mi o tym nazbyt często. A ja mówię mu, że nasz mały lotnik musi się uczyć latania od samego początku. Ale jestem ostrożna, słowo honoru. Leciałam tutaj powoli, spokojnie. Przecież nie mogłam przegapić czegoś takiego! Corm chciał, żebym popłynęła łodzią. Wyobrażasz sobie? — Piękna, ruchliwa twarz Shalli tryskała wesołością.
— Nie zamierzasz startować?
— Och, nie. To nie byłoby uczciwe, zważywszy na moje dodatkowe kilogramy! — Poklepała się po małym wzgórku i roześmiała. — Mam być sędziną. I obiecałam Cormowi, że po turnieju zostanę w domu i będę uczyć się być dobrą mamusią aż do narodzin dziecka, chyba że zdarzy się jakiś nagły wypadek.
Maris przeszyło poczucie winy. Wiedziała, że wszystkie dotychczasowe „nagłe wypadki", gdy Shalli musiała ją zastępować, były wy wołane jej nieobecnością na Amberly. Poprzysięgła sobie, że po zawodach zostanie w ojczystych stronach i będzie wypełniała swoje obowiązki.
— Shalli, chciałabym, żebyś poznała moją przyjaciółkę — powiedziała. Musiała łagodnie popchnąć S'Relle, która ciągle chowała się za jej plecami. — To jest S'Rella, nasza najbardziej obiecująca studentka. Przyleciała dzisiaj ze mną z Drewnianych Skrzydeł; to był jej najdłuższy lot.
— Ach, tak. — Shalli wygięła brwi.
— S'Rella, to jest Shalli. Pochodzi z Amberly Mniejszej, tak jak ja. W czasach, gdy dopiero uczyłam się latania, często asekurowała mnie w powietrzu.
Kobiety wymieniły grzeczne pozdrowienia. Potem Shalli zmierzyła S'Relle wzrokiem i powiedziała:
— Powodzenia w turnieju. Ale lepiej by było, żebyś nie pokonała Corma. Chybabym zwariowała, gdyby przez cały następny rok obijał mi się po domu.
Shalli uśmiechnęła się, lecz S'Rella potraktowała jej słowa poważnie.
— Nie chcę robić nikomu krzywdy — oświadczyła — ale ktoś musi przegrać. Pragnę wygrywać jak każdy lotnik.
— Hm, no cóż, to niedokładnie to samo — mruknęła Shalli. — Ale ja tylko żartowałam, dziecino. Przecież nie próbowałabyś wyzywać na pojedynek Corma. Miałabyś marne szansę. — Rozejrzała się po sali. — Przepraszam, ale muszę iść. Widzę, że Corm znalazł dla mnie poduszkę, i zdaje mi się, że będę musiała na niej usiąść, żeby nie zranić jego uczuć. Pogadamy później, Maris. S'Rello, miło było cię poznać.
Patrzyły, jak Shalli oddala się od nich, zręcznie torując sobie drogę w tłumie.
— Czy miałabym? — zapytał S'Rella z niepokojem w głosie.
— Czy miałabyś co?
— Czy miałabym szansę w pojedynku z Cormem?
Maris obrzuciła dziewczynę zatroskanym spojrzeniem. Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
— On jest bardzo dobry — wydusiła po namyśle. — Lata już od prawie dwudziestu lat i zdobywał nagrody w wielu turniejach. Chyba rzeczywiście nie jesteś dla niego godną rywalką, ale to żaden wstyd, S'Rello.
— Który to? — zapytała S'Rella, marszcząc brwi.
— Ten nad Shalli — ciemnowłosy, w czaraoszarym ubraniu.
— Przystojny — stwierdziła S'Rella.
Maris wybuchnęła śmiechem.
— O, tak. Kiedy był młodszy, kochała się w nim połowa dziewcząt-lądowców. Wszystkie miały złamane serca, gdy dowiedziały się o jego ślubie z Shalli.
Na twarzy S'Relli pojawił się blady uśmiech.
— Na mojej ojczystej wyspie wszyscy chłopcy marzyli o S'Landrze, naszej lotniczce. Czy ty również byłaś zakochana w Cormie?
— Nigdy. Zbyt dobrze go znałam.
— Maris! — Krzyk, który rozległ się w grupce flisaków, usłyszeli wszyscy zebrani. To wołał Garth, który stojąc w drugiej części sali, dawał Maris znaki, żeby do niego podeszła.
Uśmiechnęła się serdecznie.
— Chodź — powiedziała do S'Relli i pociągnęła ją za sobą, po drodze uprzejmie kiwając głową i witając się ze starymi znajomymi.
Gdy dopchała się do Gartha, ten mocno ją uścisnął, a potem odsunął, żeby lepiej jej się przyjrzeć.
— Wyglądasz na zmęczoną, Maris — oznajmił. — Za dużo latasz.
— A ty za dużo jesz — odcięła się i wepchnęła palec w jego sterczący brzuch. — Co to jest? Czyżbyś miał zamiar rodzić razem z Shalli?
Garth parsknął śmiechem.
— Ach, to wina mojej siostry! Wiesz, ona sama warzy piwo. Rozkręciła mały interes. Oczywiście muszę jej pomagać; od czasu do czasu kupuję trochę piwa.
— Zapewne jesteś jej najlepszym klientem — rzekła Maris. — Kiedy zapuściłeś brodę?
— Och, jakiś miesiąc temu, może dwa, coś koło tego. Zdaje mi się, że nie widziałem cię od pół roku.
Maris kiwnęła głową.
— Gdy byliśmy w Orlim Gnieździe ostatnim razem, Dorrel złościł się na ciebie, bo ponoć umówiliście się na jakąś popijawę, a ty się nie zjawiłeś.
Nachmurzył się.
— Ach, tak, wiem — powiedział. — Dorrel czepia się bez końca. Byłem chory, ot i wszystko, to żadna tajemnica. — Znowu odwrócił się do ogniska i zamieszał w kociołku. — Zaraz będzie żarcie. Jesteś głodna? Przyrządziłem tę potrawę sam. W południowym stylu, z dużą ilością przypraw i wina.
Maris odwróciła się.
— Słyszysz, S' Rello? Wygląda na to, że dostaniesz przyzwoite jedzenie. — Przyprowadziła dziewczynę do Gartha. — S'Rella jest drewnianoskrzydłą, i to jedną z najlepszych. W tym roku zabierze jakiemuś biedakowi skrzydła. S'Rella, to jest Garth ze Skulny, jeden z tutejszych gospodarzy i stary przyjaciel.
— Nie taki znowu stary — zaprotestował Garth. Uśmiechnął się do S'Relli. — Jesteś tak śliczna jak Maris w okresie, gdy jeszcze nie była chuda i zmęczona. Czy równie ładnie latasz?
— Próbuję — odparła S'Rella.
— No, proszę, jest także skromna — zauważył. — Skulny umie podejmować lotników, nawet jeśli to są żółtodzioby. Jeśli będziesz czegoś chciała, daj mi znać. Jesteś głodna? Jedzenie zaraz będzie gotowe. A może pomogłabyś mi z tymi przyprawami? Wiesz, właściwie to ja nie jestem z Południa, więc może coś pokręciłem. — Wziął S'Relle za rękę i zaprowadził ją do ogniska, a następnie wyciągnął do niej łyżkę z gulaszem — Masz, spróbuj i powiedz mi, co o tym sądzisz.
Podczas gdy S'Rella oceniała smak potrawy, Garth zerknął na Maris i dał jej znak.
— Ktoś cię szuka — powiedział.
W drzwiach stał Dorrel. Trzymał złożone skrzydła i wołał ją, starając się przekrzyczeć tłum.
— No, idź — odezwał się burkliwie Garth. — Ja się zajmę S'Rella. Ostatecznie jestem gospodarzem. — Popchnął Maris w kierunku drzwi.
Uśmiechnęła się do niego i zaczęła torować sobie drogę. Miała wrażenie, że tłok jest jeszcze większy niż przedtem. Dorrel odwiesił skrzydła i ruszył jej na spotkanie. Objął ją i przez chwilę całował. Maris uświadomiła sobie, że cała dygocze.
Kiedy oderwali się od siebie, zauważyła niepokój w oczach Dorrela.
— Co się stało? — zapytał. — Drżałaś. — Bacznie jej się przyglądał. — I wyglądasz na zmęczoną, całkowicie wyczerpaną.
Maris zmusiła się do uśmiechu.
— To samo powiedział Garth. Nie, nic mi nie jest, słowo honoru.
— Nieprawda. Zbyt dobrze cię znam, kochanie. — Położył dłonie na ramionach Maris. — Naprawdę nie możesz mi nic powiedzieć?
Maris westchnęła. Nagle uświadomiła sobie, że naprawdę odczuwa zmęczenie.
— Chyba sama nie wiem — mruknęła. — W tym miesiącu nie spałam zbyt dobrze. Dręczyły mnie nocne koszmary.
Dorrel otoczył ją ramieniem i zaprowadził do szerokiego drewnianego stołu pod ścianą, na którym stały półmiski z jedzeniem i rozmaite gatunki win i likierów.
— Jakie to były koszmary? — zapytał. Nalał sobie i dziewczynie czerwonego wina i uciął dwa kawałki białego, kruszącego się sera.
— Tylko jeden rodzaj. Spadanie. Spadam na skutek braku wiatru, uderzam o wodę i umieram. — Ugryzła ser i popiła go winem. — Dobre — zauważyła z uśmiechem.
— Powinno być dobre — odparł Dorrel. — Jest z Amberly. Ale to niemożliwe, żebyś się przejmowała snem, prawda? Nie myślałem, że jesteś przesądna.
— Nie, nie w tym rzecz — rzekła Maris. — Nie umiem tego wytłumaczyć. Po prostu to mnie dręczy i tyle. Jest jeszcze coś — dodała z wahaniem.
Dorrel patrzył na nią wyczekująco.
— Ten turniej — powiedziała. — Mogą być kłopoty.
— Jakiego rodzaju kłopoty?
— Pamiętasz nasze spotkanie w Orlim Gnieździe? Wspomniałam wtedy, że jeden ze studentów Powietrznego Domu płynie na statku do Drewnianych Skrzydeł?
— Tak — odparł Dorrel i również wypił łyk wina. — No i co z tego?
— Jest teraz na Skulny. Ma zamiar rzucić wyzwanie i nie jest to całkiem zwyczajny student. To Val.
Dorrel osłupiał.
— Val?
— Jednoskrzydły — cicho dorzuciła Maris. Dorrel zmarszczył brwi.
— Jednoskrzydły — powtórzył. — No cóż, teraz rozumiem, dlaczego jesteś taka niespokojna. Nigdy nie spodziewałbym się, że kiedykowiek podejmie kolejną próbę. Czy oczekuje, że zostanie dobrze przyjęty?
— Nie — odparła Maris. — Jest na to zbyt mądry. I osądza lotników równie surowo, jak oni jego.
Dorrel wzruszył ramionami.
— Hm, to będzie nieprzyjemne, ale przecież nie musi zepsuć całego turnieju — powiedział. — Z łatwością można go zignorować, a poza tym nie wyobrażam sobie, żeby ponownie zdołał wygrać. Przecież nikt nie utracił ostatnio bliskiej osoby!
Maris cofnęła się. Głos Dorrela wydał jej się taki wrogi, a żart zabrzmiał tak okrutnie… A przecież ona sama wypowiedziała niemal identyczne słowa w dniu, w którym pojawił się Val.
— Dorr — rzekła — on jest dobry. Ćwiczył całymi latami. Sądzę, że wygra. Posiada dostateczne umiejętności. Wiem to, bo ścigałam się z nim.
— Ścigałaś się z nim? — zagadnął Dorrel.
— Podczas ćwiczeń — wyjaśniła Maris. — W Drewnianych Skrzydłach. Jaki…
Dorrel wysączył wino i odstawił szklankę.
— Maris — odezwał się cicho, z napięciem w głosie. — Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że pomagasz również jemu. Trenowałaś z Jednoskrzydłym?
— On był studentem, Sena zaś poprosiła mnie, żebym z nim popracowała — odparła z naciskiem Maris. — Nie jestem tu po to, żeby zwalczać faworytów i pomagać tylko tym, których lubię.
Dorrel zaklął i chwycił ją za ramię.
— Wyjdźmy stąd — powiedział. — Nie chcę rozmawiać o tej sprawie tutaj, gdyż ktoś mógłby nas podsłuchać.
Na dworze było zimno, a wiejący od morza wiatr miał słonawy posmak. Na plaży stały rzędy tyczek z zapalonymi latarniami, które miały wskazywać drogę spóźnialskim podróżnikom. Maris i Dorrel oddalili się od zatłoczonej bazy i usiedli na piasku. Większość dzieci już sobie poszła, toteż byli sami.
— Może właśnie tego się obawiałam — rzekła Maris z lekką goryczą w głosie. — Wiedziałam, że się sprzeciwisz. Ale nie mogę robić wyjątków — nie możemy robić wyjątków. Nie potrafisz tego zrozumieć? Nie możesz spróbować tego zrozumieć?
— Spróbować mogę — odparł — ale nie obiecuję, że mi się to uda. Dlaczego, Maris? Przecież on nie jest zwykłym szczurem lądowym, drewnianoskrzydłym chłoptasiem marzącym o zostaniu lotnikiem. To Jednoskrzydły; nawet gdy miał skrzydła, był tylko w połowie lotnikiem. Zabił Ari. Czyżbyś o tym zapomniała?
— Nie — odparła Maris. — Nie żywię sympatii do Vala. Trudno go lubić. Nienawidzi lotników, a nad jego ramieniem zawsze unosi się duch Ari. Ale m u s z ę mu pomóc, Dorr. Muszę ze względu na to, co zrobiliśmy siedem lat temu. Skrzydła powinny przypadać w udziale najlepszym, nawet jeśli lotnikiem miałby zostać ktoś taki jak Val — mściwy, gniewny i oziębły człowiek.
Dorrel pokręcił głową.
— Nie mogę się z tym zgodzić — powiedział.
— Żałuję, że znam go tak słabo. Może potrafiłbym zrozumieć przyczynę jego zachowania. Myślę, że on nienawidził lotników, jeszcze zanim zaczęli go przezywać Jednoskrzydłym. — Wyciągnęła dłoń i złapała rękę Dorrela. — Jeśli akurat nie chowa się za tą swoją lodową skorupą, zawsze wysuwa oskarżenia i kpi. Według niego ja również jestem jednoskrzydłą, choćbym nawet udawała, że to nieprawda.
Dorrel popatrzył na Maris i mocno ścisnął jej rękę.
— Nie — rzekł. — Jesteś lotnikiem, Maris. To nie ulega wątpliwości.
— Czyżby? Nie jestem pewna, co to znaczy być lotnikiem. Nie chodzi tylko o posiadanie skrzydeł i dobre latanie. Val miał skrzydła i lata całkiem dobrze, lecz sam mówiłeś, że tylko częściowo zasługuje na miano lotnika. Jeśli bycie lotnikiem oznacza. … hm, godzenie się z istniejącym stanem rzeczy, pogardzanie lądowcami i odmawianie pomocy drewnianoskrzydłym, powodowane obawą, iż mogliby zwyciężyć znajomego lotnika, prawdziwego lotnika… jeśli bycie lotnikiem sprowadza się do tego rodzaju rzeczy, to chyba nie jestem lotnikiem. I czasami zastanawiam się, czy nie zaczynam utożsamiać się z poglądami Vala na temat innych lotników.
Dorrel puścił rękę Maris, ale nie spuszczał z niej wzroku. Pomimo że było ciemno, czuła na sobie jego intensywne spojrzenie.
— Maris — odezwał się cicho. — Ja jestem lotnikiem, odziedziczyłem swoje skrzydła. Val Jednoskrzydły z pewnością pogardza mną za to. Ty też?
— Dorr, przecież wiesz, że tobą nie pogardzam — odparła urażona. — Zawsze cię kochałam i ufałam ci — jesteś moim najlepszym przyjacielem, naprawdę. Ale…
— Ale? — powtórzył.
Nie mogła spojrzeć mu w oczy.
— Nie byłam z ciebie dumna, kiedy odmówiłeś przybycia do Drewnianych Skrzydeł — oświadczyła.
Miała wrażenie, że do jej uszu nie dobiegnie nic poza odgłosami przyjęcia i melancholijnym szumem fal. Wreszcie usłyszała głos Dorrela.
— Moja matka była lotnikiem, a przed nią jej matka, i tak dalej. Skrzydła, które noszę, są w mojej rodzinie od wielu pokoleń. Ten fakt znaczy dla mnie bardzo wiele. Jeżeli zostanę ojcem, któregoś dnia moje dziecko również zacznie latać.
Ty nie przyszłaś na świat w rodzinie o takiej tradycji, a jesteś dla mnie najdroższą osobą na świecie. I zawsze potrafiłaś udowodnić, że zasługujesz na skrzydła w równym stopniu jak dziecko lotników. Zabranie ci skrzydeł byłoby potworną niesprawiedliwością. Jestem dumny, że mogłem ci pomóc.
Jestem też dumny, że razem z tobą walczyłem na radzie o swobodny dostęp do nieba, ale teraz odnoszę wrażenie, że nie chodziło nam o to samo. Myślałem, że walczyliśmy o to, by każda osoba, która marzy o lataniu i pracuje wystarczająco długo, miała prawo być lotnikiem. Nie zamierzaliśmy niszczyć wspaniałej tradycji lotniczej, rozrzucać skrzydeł, pozwalać, by zarówno lądowcy, jak i przyszli lotnicy bili się o nie niczym żarłoczne rybitwy walczące o ławicę ryb.
Usiłowaliśmy — tak mi się przynajmniej wydawało — otworzyć dostęp do nieba, otworzyć Orle Gniazdo, sprawić, by w szeregach lotników mogły się znaleźć osoby godne noszenia skrzydeł.
Czyżbym się mylił? A może w istocie walczyliśmy o porzucenie wszystkiego tego, co nas wyróżniało?
— Sama nie wiem — odparła. — Siedem lat temu nie istniało dla mnie nic wspanialszego od bycia lotnikiem. Ty też nie widziałeś świata poza lataniem. Nawet nam się nie śniło, że są ludzie, którzy pragną naszych skrzydeł, a jednocześnie odrzucają wszystkie inne atrybuty lotnika. Nie przyszło nam to do głowy, ale oni istnieli. I otworzyliśmy dostęp do nieba również im, Dorr. Zmieniliśmy więcej, niż nam się wydawało. I nie możemy się odwracać od tych ludzi. Świat się zmienił i musimy się z tym pogodzić i radzić sobie w nowych warunkach. Nie muszą nam się podobać wszystkie skutki naszej rewolucji, ale nie możemy ich nie dostrzegać. Obecność Vala jest jednym z tych skutków.
Dorrel wstał i otrzepał się z piasku.
— Nie mogę się pogodzić z takim skutkiem — powiedział.
W jego głosie wyczuwało się raczej smutek niż gniew. — Z miłości dla ciebie zrobiłem wiele, ale istnieją jakieś granice, Maris. To prawda, że świat się zmienił w wyniku naszych poczynań, ale przecież nie musimy akceptować złych zjawisk, które towarzyszą dobrym. Nie musimy się z nimi godzić tak jak Val Jednoskrzydły, który szydzi z naszych tradycji i usiłuje nas skłócić. W końcu on nas zniszczy, Maris — zniszczy swoim egoizmem i nienawiścią. A ponieważ ty nie zdajesz sobie z tego sprawy, pomożesz mu. Ja mu nie będę pomagał. Rozumiesz mnie?
Skinęła, nie patrząc na niego.
Przez minutę milczeli.
— Wrócisz ze mną do bazy?
— Nie. Nie teraz.
— Dobranoc, Maris. — Dorrel odwrócił się i odszedł. Jego buty chrzęściły na piasku. Otworzył drzwi bazy, skąd dobiegał hałaśliwy zgiełk przyjęcia, a potem je za sobą zamknął.
Na plaży było cicho i spokojnie. Świecące na tyczkach latarnie poruszały się lekko na wietrze. Maris słyszała ich ciche stukanie, a oprócz tego nie kończący się szum morza, które nadpływało i odpływało od brzegu.
Nigdy tak mocno nie odczuwała samotności.
Maris i S'Rella przespały noc w chatce niedaleko brzegu. Zwierzchnik Skulny kazał zbudować pięćdziesiąt takich domków, żeby mogli w nich zamieszkać lotnicy przybywający na wyspę. Mała wioska była na razie zapełniona tylko w połowie, ale Maris wiedziała, że ci, którzy przylecieli najwcześniej, zapewnili sobie noclegi w bazie albo w przeznaczonym dla gości skrzydle dworu zwierzchnika.
S'Relli nie przeszkadzały spartańskie warunki. Była w świetnym nastroju, kiedy Maris wreszcie wyciągnęła ją z kończącego się przyjęcia. Garth nie odstępował dziewczyny przez cały wieczór. Przedstawiał S'Relle niemal wszystkim gościom, zmusił ją do zjedzenia trzech porcji gulaszu, po tym jak nieopatrznie pochwaliła jego potrawę, i raczył rubasznymi anegdotami na temat niemal połowy uczestników przyjęcia.
— On jest miły, ale za dużo pije — orzekła S'Rella.
Maris mogła jej tylko przytaknąć. Dawniej Garth nie przesadzał z alkoholem, lecz teraz, gdy przyszła szukać S'Relli, miał zaczerwienione oczy i prawie się zataczał. Maris zaprowadziła bełkoczącego mężczyznę do pokoju na zapleczu i położyła go do łóżka.
Świt następnego dnia był szary i wietrzny. Pokrzykujący sprzedawca żywności zbudził obie kobiety. Maris wybiegła z chatki i kupiła dwie gorące kiełbaski z jego wózka. Po śniadaniu obie założyły skrzydła i wystartowały. W powietrzu unosiło się niewielu lotników. Większości z nich udzieliła się świąteczna atmosfera — pili i gawędzili w bazie albo składali uszanowanie zwierzchnikowi, albo wędrowali po Skulny w poszukiwaniu ciekawych widoków. Jednak Maris nalegała, żeby S'Rella odbyła trening. Spędziły w górze prawie pięć godzin, korzystając z silnych wiatrów.
Na plaży znowu tłoczyły się dzieci, które pragnęły asystować lądującym lotnikom. Pomimo że było ich dużo, miały pełne ręce roboty. Najbardziej widowiskowy był przylot zwartej, czterdziestoosobowej grupy z Shotanu Wielkiego. W swoich ciemnoczerwonych mundurach, ze srebrnymi skrzydłami błyszczącymi w słońcu wyglądali wspaniale. S'Rella oniemiała z zachwytu.
Do czasu rozpoczęcia zawodów na Skulny mieli się pojawić niemal wszyscy lotnicy z porozrzucanych wysepek Przystani Wiatrów. Ekipa Wschodu również była liczna, chociaż nie tak zwarta jak przedstawiciele Zachodu. Mniej zaludnione i dalej położone Południe miało skromniejszą reprezentację, a z Wysp Zewnętrznych, opustoszałej Artellii, wulkanicznych Węgli i innych odległych zakątków przylatywało bardzo niewielu zawodników.
Było popołudnie. Maris i S'Rella siedziały przed bazą. Trzymały w rękach szklanki z gorącym, pikantnym mlekiem. Ujrzały Vala.
Młodzieniec obdarzył Maris zwykłym u niego szyderczym uśmieszkiem, a potem usiadł obok S'Relli.
— Mam nadzieję, że zaznałaś lotniczej gościnności — rzekł obojętnie.
— Byli bardzo uprzejmi — powiedziała S'Rella, czerwieniąc się. — Może przyjdziesz dziś wieczorem? Mają urządzić kolejne przyjęcie. Garth zamierza upiec całego kota morskiego, a jego siostra dostarczy piwa.
— Nie — odparł Val. — Tam, gdzie się zatrzymałem, mają wystarczająco dużo piwa i jedzenia, i tak jest dla mnie lepiej. — Zerknął na Maris. — Bez wątpienia tak jest lepiej dla nas wszystkich.
Maris nie dała się sprowokować.
— A gdzie się zatrzymałeś?
— W tawernie; idzie się tam jakieś dwie mile. Nie byłabyś zachwycona. Nie pojawia się tam zbyt wielu lotników. Przebywają w niej głównie górnicy, straż lądowa i inni, którzy nie mają ochoty rozmawiać o swoich profesjach. Wątpię, żeby wiedzieli, jak należy traktować lotnika.
Maris zmarszczyła brwi. Była rozdrażniona.
— Czy ty nigdy nie przestaniesz?
— Przestaniesz? — Uśmiechnął się.
Maris natychmiast ogarnęła przewrotna chęć, żeby zetrzeć z jego twarzy uśmieszek, żeby udowodnić Valowi, iż się myli.
— Ty nawet nie znasz lotników — powiedziała. — Jakim prawem tak ich nienawidzisz? To przecież ludzie, którzy nie różnią się od ciebie — choć nie, właściwie to są inni: bardziej serdeczni i wielkoduszni.
— Serdeczność i wielkoduszność lotników to bajeczki — stwierdził Val. — Niewątpliwie właśnie dlatego na przyjęciach lotników tylko lotnicy są dobrze przyjmowani.
— Ja również zostałam dobrze przyjęta — rzekła S'Rella.
Val zmierzył ją uważnie wzrokiem. Potem wzruszył ramionami i znowu lekko się uśmiechnął.
— Przekonałaś mnie — oświadczył. — Przyjdę na to przyjęcie, jeśli wpuszczą za próg szczura lądowego.
— Wobec tego przyjdź jako mój gość — powiedziała Maris — skoro nie chcesz nazywać siebie lotnikiem. I przez kilka godzin nie okazuj tej cholernej wrogości. Daj im szansę.
— Proszę — odezwała S'Rella. Wzięła młodzieńca za rękę i uśmiechnęła się do niego z nadzieją.
— Och, będą mieli szansę okazać swoją serdeczność i wielkoduszność — rzekł Val. — Ale nie będę o to żebrał ani nie zamierzam czyścić im skrzydeł czy śpiewać pieśni na ich cześć. — Nagle wstał. — Teraz chciałbym trochę sobie polatać. Znajdzie się dla mnie jakaś para skrzydeł?
Maris skinęła głową i zaprowadziła go do kabiny, w której wisiały jego skrzydła. Kiedy odszedł, zwróciła się do S'Relli.
— Bardzo ci na nim zależy, prawda? — powiedziała łagodnie.
S'Rella spuściła oczy i zarumieniła się.
— Maris, wiem, że on czasami bywa okrutny, ale nie zawsze jest taki.
— Może to prawda — przyznała Maris. — Mnie nie dał się poznać od tej innej strony. Po prostu — po prostu bądź ostrożna, dobrze, S'Rello? Val ma silne poczucie krzywdy, a tacy ludzie są skłonni do ranienia innych, nawet tych, którzy odpłacają im uczuciem.
— Wiem — rzekła S'Rella. — Maris, chyba nie sądzisz… dziś wieczorem oni nie zrobią mu krzywdy, prawda? Mam na myśli lotników.
— Przypuszczam, że on chce, żeby tak z nim postąpili — powiedziała Maris. — Żeby ci pokazać, że ma rację, jeśli chodzi o nich — o nas. Ale mam nadzieję, że udowodnimy mu, iż się myli.
S'Rella nic nie odrzekła. Maris skończyła mleko i wstała.
— Chodź — rzekła. — Mamy jeszcze czas na ćwiczenia, a ty ich potrzebujesz. Załóżmy z powrotem nasze skrzydła.
Zanim się ściemniło, wszyscy już wiedzieli, że Val Jednoskrzydły jest na Skulny i zamierza rzucić wyzwanie. Maris nie była pewna, w jaki sposób ta nowina rozeszła się między ludźmi. Prawdopodobnie stało się tak za sprawą Dorrela, a może Val został rozpoznany lub rozgłosił to jakiś lotnik ze Wschodu, który wiedział, że Val wypłynął z Powietrznego Domu statkiem. Tak czy owak, jego obecność wywoływała ożywione komentarze. Maris dwukrotnie usłyszała przezwisko „Jednoskrzydły", gdy wracała z S'Rella do swojej chatki w wiosce lotników, przed drzwiami zaś młoda lotniczka, którą kiedyś poznała w Orlim Gnieździe, zatrzymała ją i zapytała prosto z mostu, czy ta pogłoska jest prawdziwa. Kiedy Maris przytaknęła, dziewczyna gwizdnęła i pokręciła głową z niedowierzaniem.
Gdy Maris i S'Rella wybrały się do bazy, nie zdążyło się jeszcze ściemnić, lecz w świetlicy było już pełno lotników, którzy w małych grupkach pili i rozmawiali. Twierdzili, że morski kot już się piecze na rożnie, lecz sądząc po wyglądzie zwierzęcia, degustacja może się rozpocząć dopiero za kilka godzin.
Siostra Gartha, przysadzista, nieładna kobieta o imieniu Riesa, nalała Maris kufel piwa z jednej z trzech dużych drewnianych beczek, które stały pod ścianą.
— Dobre — powiedziała Maris, skosztowawszy trunku. — Chociaż muszę przyznać, że żaden ze mnie ekspert. Zazwyczaj piję wino albo kivas.
Riesa wybuchnęła śmiechem.
— No, Garth je uwielbia, a w swoim czasie wypił tyle piwa, że mógłby z powodzeniem załadować opróżnionymi beczkami tego napitku małą flotyllę handlową.
— Gdzie jest Garth? — zapytała S'Rella. — Myślałam, że tu będzie.
— Powinien przyjść później — rzekła Riesa. — Nie czuł się dobrze, toteż przysłał mnie. Myślę, że posłużył się wymówką, żeby uniknąć pomagania przy beczułkach.
— Nie czuł się dobrze? — zapytała Maris. — Riesa, czy wszystko jest w porządku? Ostatnio często chorował, prawda?
Riesa przestała się uśmiechać.
— Mówił ci, Maris? Nie byłam pewna. To kwestia ostatniego półrocza. Chodzi o jego stawy. Strasznie mu puchną, a jeśli nawet się nie powiększają, to i tak odczuwa bóle. — Przysunęła się do swojej rozmówczyni. — Prawdę mówiąc, martwię się o niego. Dorrel też. Garth korzystał już z usług uzdrowicieli, tu i w Stormtown, ale nikt nie potrafił mu pomóc. No i pije znacznie więcej niż kiedyś.
Maris była przerażona.
— Wiedziałam, że Dorrel niepokoi się o Gartha, ale sądziłam, że chodzi tylko o picie. — Zawahała się. — Riesa, czy Garth powiedział zwierzchniczce o swoich problemach?
Riesa potrząsnęła głową.
— Nie, on się… — Przerwała, żeby podać kufel jakiemuś klientowi ze Wschodu, i dokończyła zdanie dopiero po jego odejściu. — On się boi, Maris.
— Dlaczego się boi? — zapytała cicho S'Rella, spoglądając to na Maris, to na Riesę. Stała tuż przy Maris i w milczeniu czekała na odpowiedź.
— Jeżeli lotnik jest chory, zwierzchnik może zwołać na naradę innych lotników na wyspie — wyjaśniła Maris. — Jeśli wyrażą zgodę, wolno zabrać skrzydła choremu, żeby nie przepadły w morzu. — Znowu popatrzyła na Riesę. — A zatem Garth nadal lata w misjach, jakby nic mu nie dolegało — stwierdziła z niepokojem. — Zwierzchnik go nie oszczędza.
— Rzeczywiście — odparła Riesa. Przygryzła wargę. — Boję się o niego, Maris. Czasami ból pojawia się zupełnie niespodziewanie i gdyby coś takiego zdarzyło mu się podczas lotu… Prosiłam go, żeby porozmawiał ze zwierzchnikiem, ale on nie chce o tym słyszeć. Wiesz przecież, że skrzydła są dla niego wszystkim. Wy, lotnicy, wszyscy jesteście tacy sami.
— Pogadam z nim — powiedziała stanowczo Maris.
— Dorrel rozmawia z nim nieustannie — odparła Riesa. — To nic nie daje. Wiesz, jaki Garth potrafi być uparty.
— Powinien zrezygnować ze skrzydeł — nagle wypaliła S'Rella.
Riesa popatrzyła na nią surowo.
— Dziecko, nie masz pojęcia, o czym mówisz. Jesteś tą drewnianoskrzydłą, którą Garth poznał wczoraj wieczorem, prawda? Przyjaciółką Maris?
S'Rella skinęła głową.
— Tak, Garth wspomniał o tobie — ciągnęła Riesa. — Zrozumiałabyś go lepiej, gdybyś była lotnikiem. Ty i ja możemy tylko obserwować to wszystko z zewnątrz. Nigdy nie pojmiemy, co czuje lotnik do swoich skrzydeł. Tak przynajmniej twierdzi Garth.
— Ja b ę d ę lotnikiem — upierała się S'Rella.
— Naturalnie, że będziesz, dziecino — odparła Riesa — ale jeszcze nie jesteś, i właśnie dlatego z taką łatwością mówisz o zrezygnowaniu ze skrzydeł.
S'Rella wyglądała na urażoną. Przybrała sztywną pozę i po chwili odparła:
— Nie jestem dzieckiem i wszystko rozumiem. — Miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, lecz w tym momencie otworzyły się drzwi i skierowała na nie wzrok, podobnie jak Maris.
Do sali wszedł Val.
— Przepraszam — powiedziała Maris. Ścisnęła Riesę za ramię, żeby dodać jej otuchy. — Porozmawiamy później. — Podbiegła do Vala, który rozglądał się po pomieszczeniu z dłonią opartą o rękojeść ozdobnego noża, w wyzywającej pozie, która jednak zdradzała zdenerwowanie.
— Małe przyjęcie — powiedział dyplomatycznie, gdy Maris i S'Rella dołączyły do niego.
— Jeszcze wcześnie — zauważyła Maris. — Chodź, dostaniesz coś do picia i jedzenia. — Pokazała mu suto zastawiony stół pod przeciwległą ścianą; były tam jaja w pikantnym sosie, owoce, ser, chleb, rozmaite skorupiaki, słodycze i ciastka. — Jako główne danie mają podać kota morskiego, ale na ten moment będziemy czekali godzinami — dodała.
Val popatrzył na piekącego się na rożnie kota morskiego i smakołyki na stole.
— Widzę, że lotnicy znowu jedzą skromnie — powiedział, ale dał się poprowadzić do stołu. Zjadł dwa pikantne jajka i kawałek sera, a potem nalał sobie wina.
Przyjęcie trwało w najlepsze. Jego uczestnicy nie zwracali uwagi na Vala. Być może zaakceptowali obecność Jednoskrzydłego albo go nie rozpoznali — Maris nie umiała rozstrzygnąć swoich wątpliwości.
Przez kilka chwil wszyscy troje odzywali się mało albo wcale. S'Rella cicho zagadywała Vala, który sączył wino i pogryzał ser, podczas gdy Maris wielkimi łykami opróżniała kufel z piwem i obserwowała drzwi, odczuwając lekki strach, ilekroć się otwierały. Na dworze było już ciemno i baza szybko zapełniała się nowymi przybyszami. W pewnej chwili zjawiła się kilkunastoosobowa grupa Shotańczyków w czerwonych uniformach; znała ich tylko z widzenia, a mieszkańcy Wschodu, którzy przyszli zaraz potem, byli jej zupełnie obcy. Jeden z tych ludzi wgramolił się na beczułki Riesy. Chwyciwszy rzuconą mu przez kompana gitarę, zaczął łagodnym głosem śpiewać lotnicze utwory. Na dole zgromadziło się wielu słuchaczy, hałaśliwie zgłaszających swe życzenia.
Maris, która wciąż zerkała na otwierające się drzwi, podeszła do Vala i S'Relli i starała się przysłuchiwać ich rozmowie pomimo ogólnego zgiełku.
Nagle muzyka ucichła. Śpiewak przestał śpiewać i grać na gitarze. W pomieszczeniu zapanowała cisza. Biesiadnicy przerywali rozmowy i skierowali wzrok na mężczyznę, który siedział na beczce. Wkrótce stał się obiektem powszechnej ciekawości, sam zaś uporczywie patrzył na drugi koniec pokoju. Tam, gdzie stał Val.
Val odwrócił się do śpiewaka i uniósł szklankę z winem.
— Pozdrowienia, Loren! — zawołał ze swoją charakterystyczną, denerwującą obojętnością. — Wznoszę toast za twój wspaniały śpiew. — Wypił wino i odstawił szklankę.
Ktoś prychnął, najwyraźniej traktując słowa Vala jak zawoalowaną obelgę. Niektórzy uczestnicy przyjęcia wzięli jego toast za dobrą monetę i również wznieśli szklanki. Twarz śpiewaka ciemniała; nadal wpatrywał się w Vala. Lotnicy byli zbici z tropu. Spodziewali się, że mężczyzna znowu coś zaśpiewa.
— Zaśpiewaj balladę o Aronie i Jeni! — krzyknął ktoś z tłumu.
Gitarzysta potrząsnął głową.
— Nie — odparł. — Mam odpowiedniejszą piosenkę. — Zagrał kilka akordów na początek, lecz piosenka nie przypominała Maris niczego znanego.
Val odwrócił się do niej.
— Nie poznajesz? — zapytał. — To popularna piosenka ze Wschodu. Nazywają ją balladą o Ari i Jednoskrzydłym. — Nalał sobie wina i jeszcze raz uniósł szklankę w geście szyderczego hołdu dla śpiewaka.
Maris ogarnęło przygnębienie. Uświadomiła sobie, że kiedyś słyszała tę piosenkę i, co gorsza, utwór przypadł jej do gustu. Była to wzruszająca, dramatyczna historia zdrady i zemsty, w której Jednoskrzydły okazywał się łotrem, a lotnicy bohaterami.
S'Rella gniewnie przygryzała wargę, z trudem powstrzymując łzy. Pod wpływem impulsu rzuciła się naprzód, lecz Val położył jej rękę na ramieniu i pokręcił głową. Maris mogła tylko bezradnie stać w miejscu i słuchać okrutnych słów, jakże innych od tekstu, który niegdyś napisał dla niej Coll. Żałowała, że Coll nie towarzyszy im teraz; może zaśpiewałby utwór, który stanowiłby reakcję na tę przeróbkę. Śpiewacy dysponowali niezwykłą mocą. Dotyczyło to nawet amatorów, takich jak ten przybysz ze Wschodu, siedzący w drugim końcu sali.
Kiedy skończył piosenkę, wszyscy zrozumieli jego intencję.
Rzucił gitarę swojemu przyjacielowi i zeskoczył z beczki.
— Jeśli ktoś zechce mnie posłuchać, będę śpiewał na plaży — rzekł. Następnie wziął swój instrument i opuścił bazę. W jego ślady poszło wielu gości ze Wschodu, głównie spośród tych, którzy przybyli razem z nim. Pomieszczenie nagle opustoszało.
— Loren mieszkał niedaleko mnie — odezwał się Val. — Na Północnym Arrenie, zaraz za zatoką. Nie widziałem go od lat.
Shotańczycy cicho ze sobą rozmawiali. Paru z nich od czasu do czasu spoglądało spode łba na Vala, Maris i S'Relle. W końcu wyszli całą grupą.
— Nie przedstawiłaś mnie swoim przyjaciołom lotnikom — odezwał się Val do S'Relli. — Chodź. — Wziął dziewczynę za rękę i wbrew jej woli pociągnął ku grupce czterech mężczyzn. Maris nie miała wyjścia, musiała podążyć za nimi. — Jestem Val z Południowego Arrenu — oznajmił gromko. — To jest S'Rella. Ładna dzisiaj pogoda do latania, prawda?
Jeden z czterech zagadniętych — zwalisty, ciemnowłosy mężczyzna o wydatnej szczęce — obrzucił go ponurym spojrzeniem.
— Podziwiam twoją odwagę, Jednoskrzydły — burknął. — Ale nic ponadto. Znałem Ari… no, niezbyt dobrze. Spodziewasz się, że będę prowadził z tobą uprzejmą rozmowę?
— To jest baza dla lotników i przyjęcie dla lotników — powiedział ostrym tonem jeden z jego towarzyszy. — Co wy dwoje tu robicie?
— Oni są moimi gośćmi — odezwała się Maris. — A może kwestionujecie również moją obecność? — zapytała z gniewem.
— Nie. Tylko twój gust przy doborze gości. — Klepnął zwalistego mężczyznę po ramieniu. — Chodź. Odczułem nagłą potrzebę posłuchania czyjegoś śpiewu.
Val usiłował zagadnąć następną grupkę. Dwie kobiety i mężczyzna jeszcze nie opróżnili kufli z piwem, lecz na widok Vala odstawili je i wyszli.
W pomieszczeniu zostało tylko sześciu lotników z odległych zakątków Zachodu, których Maris znała, i jasnowłosy młodzieniec z Wysp Zewnętrznych. Jednak i oni gwałtownie ruszyli do drzwi. Jeden członek tej grupy, mężczyzna w średnim wieku, przystanął, żeby porozmawiać z Valem.
— Zapewne nie pamiętasz, że byłem członkiem komisji sędziowskiej w roku, w którym odebrałeś Ari skrzydła. Ogłosiliśmy sprawiedliwy werdykt, lecz niektórzy nigdy nam tego nie wybaczyli. Może wiedziałeś, co robisz, a może nie wiedziałeś. To nie robi żadnej różnicy. Skoro nie chcieli wybaczyć mnie, to nigdy nie wybaczą tobie. Żal mi ciebie, ale jesteśmy bezradni. Twój powrót był niewłaściwym posunięciem, synu. Oni nigdy nie pozwolą ci zostać lotnikiem.
Do pewnego momentu Val zachowywał spokój, lecz teraz jego twarz wykrzywił grymas wściekłości.
— Nie chcę twojej litości — odparł. — Nie chcę być jednym z was. I nie nazywaj mnie synem! Wynoś się stąd, starcze, bo w tym roku zabiorę twoje skrzydła!
Siwy lotnik potrząsnął głową. Kolega wziął go za łokieć.
— Chodźmy, Cadonie. Niepotrzebnie się nad nim rozczulasz.
Na koniec w świetlicy oprócz Maris, Vala i S'Relli została tylko Riesa, która udawała, że jest pochłonięta zbieraniem brudnych kufli, i w ogóle na nich nie patrzyła.
— Serdeczność i wielkoduszność — odezwał się Val.
— Nie wszyscy są… — Maris nie mogła dokończyć zdania. S'Rella wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
Ktoś otworzył z hukiem drzwi. Ujrzeli Gartha, który sprawiał wrażenie oszołomionego i wściekłego.
— Co się dzieje? — zapytał. — Przykuśtykałem tu, żeby być gospodarzem przyjęcia, a tymczasem wszyscy są na plaży. Maris? Riesa? — Zatrzasnął drzwi i ruszył przez pokój. — Jeśli doszło tu do jakiejś bójki, to łeb ukręcę głupkowi, który ją zaczął. Lotnicy nie powinni się wykłócać jak lądowcy.
Val spojrzał mu prosto w twarz.
— To przeze mnie nie masz gości — oznajmił.
— Czy ja cię znam? — zapytał Garth.
— Val z Południowego Arrenu. — Czekał na reakcję.
— On niczego nie zaczął — odezwała się nagle Maris. — Uwierz mi, Garth. Jest moim gościem.
Garth wydawał się zaskoczony.
— Wobec tego dlaczego…?
— Nazywają mnie również Jednoskrzydłym.
Teraz Garth zrozumiał wszystko. Patrząc na jego twarz, Maris pomyślała, że musiała mieć taką samą minę, gdy spotkała Vala w dokach Stormtown. Gdy uświadomiła sobie, co musiał wtedy czuć, ogarnęły ją mdłości.
W każdym razie Garth starał się panować nad swoimi emocjami.
— Żałuję, że nie mogę ci zgotować serdecznego powitania — oznajmił — ale to zadawałoby kłam moim uczuciom. Ari była przemiłą, wspaniałą kobietą, która nigdy nie zrobiła nikomu krzywdy. Znałem również jej brata. Wszyscy ich znaliśmy. — Westchnął i spojrzał na Maris. — Mówisz, że jest twoim gościem? Co mam, według ciebie, zrobić?
— Ari była również moją przyjaciółką — powiedziała Maris. — Garth, nie proszę, żebyś o niej zapomniał, ale to nie Val ją zabił. Zabrał jej skrzydła, a nie życie.
— Na jedno wychodzi — burknął Garth, ale nie zabrzmiało to przekonująco. — Znowu popatrzył na Vala. — Jednak ty byłeś wtedy zaledwie chłopcem, a poza tym nikt z nas nie wiedział, że Ari popełni samobójstwo. Mnie też zdarzały się błędy, choć żaden nie był tak poważny jak twój, i sądzę, że…
— Ja nie popełniłem błędu — przerwał Val.
Garth zamrugał.
— To, że rzuciłeś wyzwanie, było błędem — oświadczył. — Ari się zabiła.
— Gdybym miał okazję, znowu bym ją wyzwał — odparł Val.
— Nie przygotowała się do lotów. To, że zginęła, wynikało z jej błędu, nie z mojego.
Garth zawsze był łagodnym, wesołym człowiekiem. Nawet gdy zdarzało mu się okazywać złość, czynił to w komiczny sposób. Nigdy dotąd Maris nie widziała u niego tak ponurego, pełnego zawziętości wyrazu twarzy.
— Wynoś się, Jednoskrzydły — powiedział, zniżając głos. — Opuść tę bazę i nigdy tu nie wracaj, nawet jeśli zdobędziesz skrzydła. Nie chcę cię tu więcej widzieć.
— Nie wrócę — odparł stanowczo Val. — Niemniej jednak dziękuję ci za serdeczność i wielkoduszność. — Uśmiechnął się i skierował do drzwi. S'Rella ruszyła za nim.
— S'Rello — odezwał się Garth. — Ja nie… Dziewczyno, możesz zostać. Nie mam nic…
S'Rella zakręciła się w kółko.
— Wszystko, co mówi Val, jest prawdą. Nienawidzę was wszystkich.
I wybiegła za Valem.
Tej nocy S'Rella nie wróciła do chatki. Zjawiła się w niej dopiero o świcie, wraz z Valem; oboje byli gotowi do ćwiczeń. Maris dała im skrzydła i poszła z nimi po krętych kamiennych schodach na skałę lotników.
— Ścigajcie się — poleciła. — Lećcie nad wybrzeżem, wykorzystując morską bryzę i nie wznosząc się wysoko. Macie okrążyć całą wyspę.
Dopiero gdy zniknęli jej z oczu, sama założyła skrzydła. Wiedziała, że okrążenie wyspy zajmie lotnikom dobrych kilka godzin, i cieszyła się, że będzie miała tyle czasu dla siebie. Była zmęczona i rozdrażniona. Nawet najlepsze towarzystwo nie sprawiłoby jej przyjemności, a tym bardziej Val. Poddała się kojącemu wiatrowi i poleciała nad morze.
Niebo było blade i spokojne, wiatr miarowo daj jej w plecy, a ona pozwalała mu wyczyniać z sobą rozmaite harce. Nie dbała o to, dokąd leci; pragnęła jedynie unosić się w górze, czuć dotyk wiatru, zapomnieć o drobnych zmartwieniach w czystym, zimnym powietrzu.
Na dole nie działo się zbyt wiele. W pobliżu brzegów Skulny Maris wypatrzyła rybitwy, kanie i kilka sokołów. Tu i ówdzie trafiały się łodzie rybackie, a dalej widać było tylko ocean, wielką taflę niebieskawozielonej wody, z długimi, jasnymi smugami słońca. Raz zobaczyła stado pełnych wdzięku srebrzystych kotów morskich, które radośnie wyskakiwały ponad falami na wysokość sześciu, siedmiu metrów. Godzinę później mignęło jej przed oczami wietrzne widmo — ogromny, rzadko spotykany ptak o półprzeźroczystych skrzydłach, szerokich i cienkich jak żagle statku handlowego. Maris nigdy dotąd nie widziała tego stworzenia, aczkolwiek znała je z opowieści lotników. Ptaki te latały wysoko, tam gdzie nie docierali ludzie, i prawie nigdy nie zbliżały się do lądu. Okaz, który zobaczyła Maris, leciał dość nisko, szybując z wiatrem; miało się wrażenie, że w ogóle nie porusza swymi wielkimi skrzydłami. Wkrótce Maris straciła go z oczu.
Odczuwała teraz niezmącony spokój. Zniknęło napięcie i wściekłość, których doświadczała na lądzie. Pomyślała, że właśnie na tym polega latanie. Odpoczynek, przekazywanie wieści, hołdy, które składali jej ludzie, wygodny tryb życia, przyjaciele i wrogowie w lotniczej społeczności, zasady, prawa i legendy, odpowiedzialność i nieograniczona wolność — to wszystko miało drugorzędne znaczenie. Prawdziwą nagrodą było samo latanie.
Przyszło jej do głowy, że S'Rella jest pod tym względem podobna do niej. Może właśnie dlatego tak ją lubiła. Gdy ta południowa dziewczyna wracała z lotów, była uśmiechnięta, miała zaczerwienione policzki i roziskrzone oczy. Nagle Maris uświadomiła sobie, że Val nigdy tak nie wyglądał, i ta myśl ją zasmuciła. Nawet gdyby wywalczył skrzydła, nie otrzymałaby czegoś bardzo cennego. Wprawdzie latanie napełniało go widoczną dumą i satysfakcją, ale nie potrafił się cieszyć bliskością nieba. Bez względu na to, czy odniesie zwycięstwo czy nie, nigdy nie zazna błogości i szczęścia, które są dane prawdziwemu lotnikowi. I taka była okrutna prawda o życiu Vala.
Kiedy Maris zorientowała się, że minęło południe, w końcu przechyliła się na bok i zatoczyła długi, piękny łuk, żeby ruszyć w powrotną drogę na Skulny.
Nieco później, jeszcze tego dnia, Maris siedziała sama w chatce i odpoczywała, gdy nagle przestraszyło ją gwałtowne stukanie do drzwi.
Gościem okazał się nieznajomy mężczyzna — niski, drobny, o zapadniętych policzkach i siwiejących włosach, które były ciasno upięte w kok z tyłu głowy. Fryzura i oblamowana futrem odzież wskazywały, iż jest to przybysz ze Wschodu. Na jednym palcu nosił żelazny, a na drugim srebrny pierścień, co świadczyło o jego zamożności.
— Nazywam się Arak — oznajmił. — Od trzydziestu lat latam dla Południowego Arrenu.
Maris uchyliła drzwi i wpuściła go do środka. Wskazała mu jedyne krzesło w pomieszczeniu, a sama usiadła na łóżku.
— Pochodzisz z ojczystej wyspy Vala.
Wykrzywił usta.
— Rzeczywiście. I właśnie o Valu Jednoskrzydłym chcę z tobą porozmawiać. Niektórzy z nas powiedzieli…
— Nas?
— Lotników.
— Których lotników? — Jego pewność siebie budziła w Maris wrogie uczucia. Nie podobał jej się arogancki, zarozumiały ton przybysza.
— Nieważne — odparł Arak. — Wysłano mnie, abym z tobą porozmawiał, gdyż powszechnie uważa się, że chociaż nie przyszłaś na świat w lotniczej rodzinie, to jednak w pełni zasługujesz na miano lotnika. Nie pomogłabyś Valowi, gdybyś wiedziała, co to za człowiek.
— Znam go — powiedziała Maris. — Nie lubię go i wcale nie zapomniałam o śmierci Ari, lecz mimo to uważam, że powinno mu się dać szansę.
— Dostał szansę więcej razy, niż na to kiedykolwiek zasłużył — odparł ze złością Arak. — Wiesz, skąd on się wywodzi? Jego rodzice byli zdeprawowanymi, brudnymi, ciemnymi ludźmi. I wcale nie mieszkali na Południowym Arrenie, tylko na Lomarronie. Znasz Lomarron?
Maris skinęła głową. Przypomniała sobie swój lot sprzed trzech lat. Lomarron był dużą, górzystą wyspą o nieurodzajnej ziemi, w której znajdowały się jednak obfite złoża metalu. To bogactwo w nieunikniony sposób powodowało konflikty. Większość tamtejszych lądowców pracowała w kopalniach.
— Jego rodzice byli górnikami — zgadywała.
Arak potrząsnął głową.
— Strażnikami — oświadczył. — Zawodowymi mordercami. Jego ojciec był nożownikiem, a matka procarzem.
— Wiele wysp posiada straż lądową — niepewnie odparła Maris.
— Na Lomarronie straż ćwiczy więcej niż na innych wyspach — rzekł z wyraźną satysfakcją. — W końcu okazało się, że tej praktyki było aż za dużo. Podczas jednej z potyczek matka straciła rękę; odcięto jej dłoń tuż przy nadgarstku. Wkrótce potem zawarto rozejm. Jednak rodzina Vala nie przepadała za rozejmami. Jego ojciec i tak zabił jakiegoś człowieka, a potem wszyscy troje musieli uciekać z Lomarronu w łodzi rybackiej, którą zresztą ukradli. Właśnie w ten sposób przybyli na Południowy Arren. Matka była bezużyteczną, jednoręką kaleką, lecz ojciec ponownie wstąpił do straży lądowej. Jednak tylko na krótko. Któregoś wieczoru strasznie się upił i powiedział swemu towarzyszowi, kim jest. Wieść o tym doszła do zwierzchnika, a potem na Lomarron. Ojciec Vala został powieszony jako złodziej i morderca.
Maris siedziała jak sparaliżowana.
— Wiem o tym wszystkim — ciągnął Arak — ponieważ ulitowałem się nad biedną wdową. Przyjąłem ją do siebie na gosposię i kucharkę. Nie zważałem na to, że miała tylko jedną sprawną rękę i pracowała powoli i niezdarnie. Zapewniłem im dach nad głową i wyżywienie, a Val wychowywał się razem z moim synem. Skoro utracił ojca, powinien był słuchać mnie. Dawałem mu dobry przykład, wpajałem dyscyplinę, której nigdy go nie uczono. Jednak to wszystko poszło na mamę — taką miał już krew. Niepotrzebnie okazywałem uprzejmość im obojgu. Cokolwiek dla niego zrobisz, również zostanie zmarnowane. Jego matka była leniwa i niezaradna. Wiecznie jęczała i użalała się nad swoim zdrowiem. Nigdy nie wykonywała roboty na czas, a mimo to uważała, że należy jej się zapłata. Val często bawił się w nożownika i zabijanie ludzi. Usiłował nawet wciągnąć do tych zabaw mojego chłopaka, ale szybko położyłem temu kres. Val miał na niego bardzo duży wpływ. Wiesz, oni oboje kradli — i matka, i syn. Ciągle czegoś brakowało. Musiałem trzymać swoje żelazo pod kluczem. Raz przyłapałem go w nocy. Myślał, że śpię, i zaczął manipulować przy moich skrzydłach.
Dano mu możliwość uczciwej walki o skrzydła i cóż robi? Atakuje biedną Ari, która nie miała szansy, i właściwie ją zabija. On nie ma moralności, żadnych zasad. Nie potrafiłem mu ich wpoić na siłę, gdy był chłopcem, a teraz…
Maris wstała. Nagle przypomniała sobie blizny na plecach Vala.
— Biłeś go?
— Słucham? — Arak rzucił jej zdumione spojrzenie. — Oczywiście, że go biłem. To jedyny sposób, żeby nauczyć go rozumu. Kiedy był mały, używałem drewnianego kija, a potem od czasu do czasu bata. Tak samo traktowałem swojego syna.
— Tak samo traktowałeś swojego syna. A co powiesz o innych sprawach — na przykład, czy Val i jego matka jadali z tobą przy jednym stole?
Na wychudłej twarzy Araka pojawił się grymas przerażenia. Nawet gdy wstał, wydawał się niski i musiał zadzierać głowę, żeby spojrzeć na Maris.
— Oczywiście, że nie! — warknął. — Przecież byli służbą, wynajętymi szczurami lądowymi. Służący nie jedzą razem ze swoimi panami. Dawałem im wszystko, czego potrzebowali — nie waż się sugerować, że ich głodziłem.
— Dawałeś im ochłapy — odparła z gniewną pewnością. — Ochłapy i odpadki — to, czego sam nie mogłeś wykorzystać.
— Byłem zamożnym lotnikiem, gdy ty dopiero nosiłaś koszulę w zębach. Nie próbuj mnie pouczać, jak mam karmić swoich domowników.
Maris zbliżyła się do Araka.
— Wychowywałeś go ze swoim synem, tak? A co powiedziałeś, kiedy szkoliłeś swojego syna, a Val zapytał, czy mógłby przymierzyć skrzydła?
Arak zaśmiał się gardłowo.
— Od razu go zlałem, żeby mu wybić z głowy ten pomysł — rzekł. — To działo się, jeszcze zanim zjawiłaś się ty, ze swoimi przeklętymi akademiami i bzdurami, w które kazałaś wierzyć lądowcom.
Maris odepchnęła go.
Nigdy przedtem nie pozwalała sobie na tego rodzaju zachowanie, lecz teraz pchnęła przybysza mocno, obiema rękami, tak że Arak zatoczył się do tyłu, a śmiech uwiązł mu w gardle. Pchnęła go jeszcze raz i w końcu potknął się i upadł. Stanęła nad nim i zmierzyła go wzrokiem. Jego oczy wyrażały lęk i niedowierzanie.
— Wstawaj — powiedziała. — Wstawaj i wynoś się, ty obrzydliwy człowieczku. Gdybym mogła, tobym ci zdarła skrzydła z grzbietu. Ty plugawisz niebo.
Arak dźwignął się na nogi i szybko ruszył w stronę drzwi. Na zewnątrz wróciła mu śmiałość.
— Krew jest najważniejsza — wycedził już zza drzwi. Wiedziałem o tym. Mówiłem im wszystkim. Szczur lądowy zawsze będzie szczurem lądowym. Akademie zostaną zamknięte. Powinniśmy byli zabrać ci skrzydła od razu, ale nie szkodzi, możemy to zrobić i teraz.
Dygocząc, Maris zatrzasnęła drzwi.
Nagle w jej umyśle zrodziło się straszliwe podejrzenie. Wybiegła za Arakiem. Na jej widok przyśpieszył, ale wkrótce go dogoniła i przewróciła na piasek. Kilku lotników obserwowało tę scenę ze zdumieniem, ale żaden nie zdecydował się interweniować.
Arak kulił się ze strachu.
— Jesteś szalona! — wrzeszczał. — Zostaw mnie w spokoju!
— Gdzie odbyła się egzekucja ojca Vala? — zapytała Maris.
Arak niezdarnie wstał.
— Na Lomarronie czy na Południowym Arrenie?
— Oczywiście, że na Arrenie. Nie było sensu eskortować go z powrotem — odparł, cofając się o krok. — Mieliśmy równie dobry stryczek.
— Ale zbrodnia została popełniona na Lomarronie, zatem tylko zwierzchnik Lomarronu mógłby zarządzić egzekucję — oświadczyła Maris. — W jaki sposób przekazano owo zarządzenie waszemu zwierzchnikowi? Ty poleciałeś, prawda? Żeby przekazać tę wiadomość, poleciałeś tam i z powrotem!
Arak spojrzał na nią nienawistnym wzrokiem, a potem puścił się pędem. Tym razem Maris nie usiłowała go gonić.
Wyraz jego twarzy potwierdził jej najgorsze przypuszczenia.
Tej nocy wiatr znad morza był zimny i orzeźwiający, lecz Maris spacerowała powoli; w porównaniu z samotną przechadzką po wybrzeżu narada z Valem wydawała się ciężką przeprawą. Pragnęła porozmawiać z nim — czuła, że jest to jej obowiązkiem — ale nie była pewna, co powinna mu powiedzieć. Po raz pierwszy miała wrażenie, że go rozumie, i ta współczująca postawa budziła w niej niepokój.
Była wściekła na Araka. Doszła do wniosku, że niepotrzebnie się uniosła. Nie miała prawa do okazywania gniewu, nawet jeśli takie prawo miał Val. Nie można winić lotnika za to, jaką nowinę przekazuje — tak nakazywał zdrowy rozsądek i wielowiekowa tradycja. Samej Maris nigdy nie zdarzyło się przekazać informacji, której bezpośrednim skutkiem byłaby czyjaś śmierć. Jednak raz jej wieść zadecydowała o uwięzieniu kobiety oskarżonej o kradzież. Teraz zastanawiała się, czy ta kobieta żywi urazę do niej i do zwierzchnika, który ją skazał.
Wepchnęła ręce do kieszeni i zgarbiła się, smagana przenikliwym wiatrem. Z zasępioną twarzą ponownie rozważała całą sytuację. Arak nie należał do sympatycznych osób; bycie narzędziem zemsty wobec mordercy dawało mu zapewne satysfakcję i bez wątpienia skorzystał wówczas z tej okazji. Traktował Vala i jego matkę po prostu jak tanią siłę roboczą, choć teraz ze świętoszkowatą miną zapewniał Maris o swojej wspaniałomyślności.
Kiedy zbliżała się do tawerny, w której mieszkał Val, nadal targały nią sprzeczne myśli. Arak był lotnikiem, a lotnicy musieli przekazywać każdą wiadomość, nawet przykrą albo powodującą czyjąś krzywdę. Nie mogła pozwolić, aby niechęć do Araka prowadziła ją do obwiniania go o egzekucję, słuszną lub nie, ojca Vala. I jeśli Val pragnął być kimś więcej niż tylko Jednoskrzydłym, również musiał to sobie uświadomić.
Tawerna mieściła się w odrapanym budynku; jej wnętrze było ciemne i chłodne i lekko zalatywało pleśnią. Ogień na kominku nie ogrzewał należycie głównej sali, a palące się na stole świece mocno dymiły. Val grał akurat w kości z trzema ciemnowłosymi, grubymi kobietami w brązowoziełonych uniformach straży, ale gdy Maris go poprosiła, podszedł do niej ze szklanką wina.
Wysłuchał jej w milczeniu, nie zdradzając żadnych emocji. Kiedy skończyła, przez chwilę na jego twarzy gościł blady uśmiech.
— Serdeczność i wielkoduszność — powiedział. — Arak dysponuje tymi cechami w nadmiarze. — Na tym zakończył swój komentarz.
Nastąpiła długa, kłopotliwa cisza.
— Czy to wszystko, co masz zamiar powiedzieć? — zapytała Maris.
Wyraz twarzy Vala uległ nieznacznej zmianie. Bruzdy wokół jego ust stwardniały, a oczy przypominały wąskie szparki. Jeszcze nigdy nie miał tak surowej miny.
— A czego ode mnie oczekiwałaś, lotniczko? Myślałaś, że cię obejmę, zaciągnę do łóżka, zaśpiewam pieśń sławiącą twoje wyczyny. No, czego się spodziewałaś?
Maris była zaskoczona jego gniewnym tonem.
— Ja… ja nie wiem, czego oczekiwałam — odparła. — Ale chciałam, abyś wiedział, że rozumiem, przez co przeszedłeś, że jestem po twojej stronie.
— Nie chcę, żebyś była po mojej stronie — rzekł Val. — Nie potrzebuję ani ciebie, ani twojego współczucia. I jeśli sądzisz, że podoba mi się to, iż grzebiesz w mojej przeszłości, to jesteś w błędzie. To, co zaszło między mną i Arakiem, to nasza sprawa, nie twoja, i żaden z nas nie potrzebuje twoich osądów. — Skończył wino i pstryknął palcami.
Właściciel baru podszedł do stolika i postawił na nim butelkę.
— Pragnąłeś zemsty na Araku i miałeś rację — uparcie kontynuowała Maris — ale potem przeniosłeś chęć zemsty na wszystkich lotników. Powinieneś był wyzwać na pojedynek Araka, a nie Ari.
Val nalał sobie wina i pociągnął łyk.
— Ta romantyczna koncepcja wiąże się z kilkoma problemami — oświadczył nieco spokojniejszym tonem. — Po pierwsze, w roku, w którym Powietrzny Dom poparł mój udział w turnieju, Arak nie miał skrzydeł. Jego syn osiągnął pełnoletność. Arak przeszedł w stan spoczynku. Dwa lata temu jego syn zaraził się jakąś gorączką z Południa i zmarł, a wówczas Arak przejął jego skrzydła.
— Rozumiem — odparła Maris. — Nie rzuciłeś wyzwania synowi, ponieważ był twoim przyjacielem.
Val wybuchnął okrutnym śmiechem.
— Nie za bardzo. Syn był źle wychowanym byczkiem, który z każdym dniem coraz bardziej przypominał swego ojca. Nie uroniłem ani jednej łzy, gdy wrzucali go do morza. Och, kiedyś, gdy był jeszcze zbyt młody, aby pojąć, jaką ma nade mną wyższość, bawiliśmy się razem i całkiem często obrywaliśmy baty, ale to nie wytworzyło miedzy nami więzi. — Nachylił się do Maris. — Nie rzuciłem wyzwania synowi dlatego, że był dobry. Z tej samej przyczyny nie chciałem się mierzyć z Arakiem. Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale nie interesuje mnie zemsta. Zależy mi na skrzydłach i przywilejach, które są związane z ich posiadaniem. Wasza Ari była najsłabszą lotniczką, jaką zdarzyło mi się widzieć, i czułem, że zdołam odebrać jej skrzydła. W walce z Arakiem czy jego synem mógłbym przegrać. Widzisz, jakie to proste.
Pociągnął łyk wina. Maris patrzyła na niego z przerażeniem. To, co miała nadzieję osiągnąć swoją wizytą, okazało się mrzonką. Uświadomiła sobie, że to coś się nie zdarzy, nie może się zdarzyć. Była nierozsądna myśląc, że mogłoby być inaczej. Val Jednoskrzydły nie zamierzał się zmieniać tylko dlatego, że Maris zrozumiała okrutne okoliczności, które go ukształtowały. Siedział i, jak zawsze, spoglądał na nią z chłodną pogardą. Wiedziała, że nigdy nie będą przyjaciółmi, bez względu na rozwój wypadków.
Podjęła jeszcze jedną próbę.
— Nie osądzaj wszystkich lotników według zachowania Araka. — Słysząc własne słowa, zastanawiała się, dlaczego nie powiedziała „my", dlaczego mówiła o lotnikach w taki sposób, jakby nie była jednym z nich. — Arak nie jest typowy.
— Arak i ja rozumiemy się nawzajem wystarczająco dobrze — odparł Val. — Znam go, nie musisz mi o nim mówić. Wiem, że jest bardziej okrutny niż większość ludzi, zarówno lotników, jak i szczurów lądowych, a ponadto jest mniej inteligentny i bardziej popędliwy. Jednak to w żaden sposób nie zmienia mojej opinii o innych lotnikach. Możesz się ze mną zgodzić lub nie, ale uważam, że podobną postawę jak on prezentuje większość twoich przyjaciół. Arak jest tylko mniej powściągliwy w wyrażaniu poglądów i ma bardziej niewyparzoną gębę.
Maris wstała.
— Nie mamy już sobie nic do powiedzenia. Czekam na ciebie i S'Relle jutro z samego rana, na ćwiczeniach — oznajmiła i wyszła.
Sena przybyła wraz z drewnianoskrzydłymi o kilkanaście godzin wcześniej, niż planowała, w dniu poprzedzającym otwarcie zawodów. Statek zawinął do najbliższego portu, a potem grupa szła dwanaście mil drogą ciągnącą się wzdłuż wybrzeża.
Maris przeprowadzała loty i nie wiedziała, że jej podopieczni od dłuższego czasu są na Skulny. Kiedy ich odnalazła, Sena natychmiast poprosiła ją o zestaw należących do akademii skrzydeł i wysłała po nie Sher i Leyę.
— Musimy wykorzystać każdą godzinę dobrego wiatru, jaka nam została — oświadczyła. — Byliśmy uwięzieni na tym statku zbyt długo.
Kiedy studenci odeszli, Sena kazała Maris usiąść i uważnie na nią spojrzała.
— Powiedz mi, co się stało.
— Co masz na myśli?
Sena niecierpliwie potrząsnęła głową.
— Zauważyłam to od razu — powiedziała. — W poprzednich latach lotnicy może i okazywali nam rezerwę, ale zawsze byli uprzejmi i opiekuńczy. W tym roku wyraźnie wyczuwam w nich wrogość. Czy to z powodu Vala?
Maris odpowiedziała starej kobiecie, co zaszło.
Sena nachmurzyła się.
— Hm, to bardzo niepomyślne wieści, ale jakoś damy sobie radę. Przeciwności losu zahartują ich. Potrzebują tego.
— Czyżby? Tego rodzaju zaprawa nie ma przecież nic wspólnego z silnym wiatrem, złą pogodą czy twardym lądowaniem. Czy oprócz ciał powinni hartować również swoje serca?
Sena położyła rękę na ramieniu Maris.
— Zapewne tak. Mówisz z rozgoryczeniem, Maris. Rozumiem twoje rozczarowanie. Ja również byłam lotnikiem i chciałabym mieć lepsze zdanie na temat swoich starych przyjaciół. Jakoś to przetrwamy, i lotnicy, i drewnianoskrzydli.
Tego wieczoru lotnicy urządzali huczne przyjęcie w bazie. Hałas dochodził aż do wioski, w której mieszkała Maris ze swoją ekipą. Jednak Sena nie zgodziła się, żeby studenci wzięli udział w imprezie. Oświadczyła im, że powinni wypocząć. Przedtem zwołała ich na ostatnie spotkanie w swojej chatce.
Najpierw omówiła zasady. Turniej miał trwać trzy dni, lecz jego najważniejsza część, oficjalne wyzwania, rozgrywała się tylko z rana.
— Jutro podacie imię swojego przeciwnika i będziecie się ścigać — tłumaczyła. — Sędziowie ocenią waszą szybkość i wytrzymałość. Pojutrze będą zwracali uwagę na płynność lotu, a trzeciego dnia — na precyzję; będziecie lecieli do bram, aby zaprezentować swoją technikę.
Popołudnia i wieczory miały być poświęcone mniej istotnym pojedynkom, zabawom, wyzwaniom osobistym, turniejom śpiewaków, piciu, i tak dalej.
— Zostawcie tego rodzaju zajęcia lotnikom, którzy nie startują w poważnych zawodach — ostrzegła Sena. — Takie błazeństwa tylko wam szkodzą. Zmęczycie się i stracicie wytrzymałość. Jeśli chcecie, możecie się przyglądać, ale nie bierzcie w tym udziału.
Kiedy Sena wyczerpała temat reguł, przez jakiś czas odpowiadała na pytania. Nie potrafiła rozstrzygnąć wątpliwości Kerra, który podczas trzech dni na morzu trochę schudł i wyglądał zdumiewająco dobrze.
— Sena — odezwał się — jak mamy zadecydować, komu najlepiej będzie rzucić wyzwanie?
Sena spojrzała na Maris.
— Już mieliśmy ten problem — powiedziała. — Dzieci z lotniczych rodów wiedzą wszystko, co trzeba, gdy osiągają wiek, w którym można rzucać wyzwanie. Nie dochodzą jednak do nas żadne pogłoski na temat tego, kto jest mocny, a kto słaby. Ja sama mam informacje sprzed dziesięciu lat. Zechcesz im coś doradzić, Maris?
Maris skinęła głową.
— No cóż, przede wszystkim powinniście znaleźć osobę, którą będziecie mogli pokonać. Radziłabym rzucać wyzwania tym ze Wschodu albo z Zachodu. Lotnicy z odleglejszych stron są zapewne najlepszymi reprezentantami swoich regionów. Kiedy turniej odbywa się na Południu, można wybrać spośród tamtejszych lotników słabeuszy, lecz sukces w powietrzu mogą osiągnąć tylko najlepiej wyszkoleni zawodnicy Zachodu.
Poza tym dobrze byłoby, gdybyście unikali lotników z Shotanu Wielkiego. Oni są zorganizowani prawie jak w wojsku; ćwiczą nieustannie.
— W zeszłym roku wyzwałem na pojedynek kobietę z Shotanu Wielkiego — odezwał się posępny Damen. — Na początku nie wydawała się zbyt dobra, ale gdy przyszło do poważnej rozgrywki, pokonała mnie bez trudu.
— Prawdopodobnie celowo okazywała niezdarność, żeby sprowokować kogoś do rzucenia wyzwania — zauważyła Maris. — Znam parę osób, które tak robią.
— Mimo wszystko zostaje całkiem dużo osób — odezwał się Kerr. Oczekiwał bardziej szczegółowych informacji. — Nie znam żadnej z nich. Czy możesz mi podać imię kogoś, z kim miałbym szansę wygrać?
Val roześmiał się. Stał pod drzwiami; towarzyszyła mu S'Rella.
— Nie uda ci się pokonać nikogo — rzekł. — Chyba że Senę. Wyzwij ją.
— Pokonam ciebie, Jednoskrzydły — warknął Kerr.
Sena uciszyła go i groźnie spojrzała na Vala.
— Spokój. Nie życzę sobie takich odżywek, Val. — Skierowała wzrok na Maris. — Kerr ma rację. Czy możesz nam powiedzieć, którzy lotnicy są słabsi?
— Przecież wiesz, Maris — wtrącił się Val. — Tacy jak Ari — dodał z uśmieszkiem.
Jeszcze nie tak dawno temu podobna sugestia wzbudziłaby u Maris przerażenie. Kiedyś potraktowałaby takie słowa jak najgorsze z możliwych bluźnierstwo. Teraz nie była już taka pewna. Gorsi lotnicy narażali siebie i swoje skrzydła; ich możliwości nie były żadną tajemnicą dla kogoś, kto znał ploteczki z Orlego Gniazda.
— Hm, przypuszczam, że mogę zasugerować kilka imion — odparła z wahaniem. — Na przykład Jon z Culhall. Ponoć ma kiepski wzrok, a jego umiejętności nigdy nie robiły na mnie wrażenia. Drugi kandydatem mogłaby być Bari z Poweet. W zeszłym roku przytyła prawie piętnaście kilogramów, a to u lotnika wyraźny objaw złej formy psychicznej i fizycznej. — Wymieniła jeszcze kilka osób, starych i bardzo młodych; lotnicy często o nich rozmawiali, wytykając im niezdarność albo beztroskę, albo jedno i drugie. Potem, pod wpływem impulsu, dorzuciła jeszcze jedno imię. — Może warto byłoby zmierzyć się z mieszkańcem Wschodu, którego wczoraj poznałam. To Arak z Południowego Arrenu.
Val potrząsnął głową.
— Arak jest drobny, ale całkiem mocny — zauważył ze spokojem w głosie. — Prześcignąłby każdego z was, oprócz mnie, być może.
— Ach tak? — podchwycił Damen, jak zwykle wściekły, gdy subtelnie mu ubliżano. — Przekonamy się. Ja będą ufał osądowi Maris.
Rozmawiali jeszcze parę minut. Drewnianoskrzydli z zapałem dyskutowali o osobach wskazanych przez Maris. Wreszcie Sena wygoniła ich wszystkich, nakazując, aby odpoczęli.
Stojąc przed chatką dzieloną z Maris, S'Rella życzyła dobrej nocy Valowi.
— Idź już — powiedziała. — Dzisiaj zostanę tutaj.
Val sprawiał wrażenie nieco zakłopotanego.
— O — bąknął. — No cóż, rób, jak chcesz.
Kiedy Val znikł im z oczu, Maris zagadnęła dziewczynę:
— S'Rello? Oczywiście cieszę się z twojej obecności, ale dlaczego zdecydowałaś się zostać?
S'Rella odwróciła się do niej. Na jej twarzy malowała się powaga.
— Pominęłaś Gartha — zauważyła.
Maris była zaskoczona. Naturalnie, myślała o Garthie. Był chory, za dużo pił, przybierał na wadze — najlepiej by było, gdyby utracił skrzydła. Wiedziała jednak, że nigdy by się na to nie zgodził. Byli sobie bliscy przez wiele lat i nie potrafiła się zmusić do podania jego imienia podczas rozmowy z drewnianoskrzydłymi.
— Nie mogłam mu tego zrobić — odparła. — To mój przyjaciel.
— A my nie jesteśmy twoimi przyjaciółmi?
— Oczywiście, że tak.
— Ale nie tak bliskimi jak Garth. Bardziej zależy ci na tym, żeby go chronić, niż na wyniku naszych pojedynków o skrzydła.
— Może pominęłam go niesłusznie? — zastanowiła się Maris. — Ale to nie jest łatwe; za bardzo mi na nim zależy. S'Rello — zwróciła się do dziewczyny — ty chyba nie mówiłaś Valowi nic na temat Gartha? — Ogarnął ją nagły niepokój.
— Nie martw się — odparła S'Rella. Minąwszy Maris, weszła do chatki i zaczęła zdejmować ubranie. Maris w poczuciu bezradności weszła za nią, żałując, iż zadała pytanie.
— Chcę, żebyś mnie zrozumiała — powiedziała do S'Relli, gdy dziewczyna z Południa wślizgnęła się pod koc.
— Rozumiem cię — odparła S'Rella. — Jesteś lotnikiem. — Przewróciła się na bok, plecami do Maris, i już się nie odzywała.
Pierwszego dnia konkursu świt był pogodny i niemal bezwietrzny.
Stojąc przed bazą lotników, Maris odnosiła wrażenie, że na zawody przyszła połowa mieszkańców Skulny. Wszędzie było widać ludzi: wędrowali tam i z powrotem po brzegu, wspinali się na urwiste skały w poszukiwaniu lepszych punktów obserwacyjnych, siadali na trawie, na piasku lub na kamieniach, samotnie i w grupkach. Na plaży roiło się od dzieci w różnym wieku. Pędziły, rozkopując piasek, taplały się w przybrzeżnych falach, wznosiły radosne okrzyki, bawiły się w lotników, co polegało na bieganiu z rozpostartymi ramionami.
W tłumie ludzi krążyli handlarze: jeden człowieczek był obwieszony kiełbaskami, inny nosił bukłaki z winem, a jakaś kobieta ciągnęła wózek, na którym piętrzyły się paszteciki. Widzowie zebrali się nawet na morzu; Maris dostrzegła kilkanaście łódek zapełnionych pasażerami, przycumowanych niedaleko od brzegu. Domyślała się, że znacznie więcej takich łódek znajduje się poza zasięgiem jej wzroku.
Puste było tylko niebo.
Zazwyczaj przemykały po nim liczne grupy niecierpliwych lotników, którzy rozświetlali je srebrzystym blaskiem skrzydeł, krążyli i zawracali, przeprowadzając ostatnie ćwiczenia lub po prostu sprawdzając siłę wiatru. Jednak dzisiaj było inaczej.
Dzisiaj powietrze znieruchomiało.
Ta martwa cisza była przerażająca, a zarazem nienaturalna, nieprawdopodobna: przecież na wybrzeżu zawsze wiała orzeźwiająca morska bryza. Teraz jednak wszystko przykryła jakaś dusząca ociężałość. Nawet chmury na niebie nasuwały myśl o znużeniu.
Lotnicy dreptali po plaży ze skrzydłami przewieszonymi przez ramiona i od czasu do czasu niepewnie zerkali w górę. Czekając na wiatr, rozmawiali ściszonymi głosami o nieoczekiwanej zmianie aury.
Lądowcy gorliwie wyczekiwali inauguracji zawodów. Większość tych ludzi nawet nie wiedziała, że coś jest nie w porządku. Wszak dzień był ładny, bezchmurny. Tymczasem sędziowie przygotowywali swoje stanowiska na skałach i zajmowali miejsca. Nie można było dłużej zwlekać. Pojedynki przy bezwietrznej pogodzie byłyby mniej interesujące, ale przecież miały stanowić test umiejętności i wytrzymałości zawodników.
Maris zobaczyła, że drewnianoskrzydli idą za Seną po piasku, w kierunku schodków prowadzących na skały, i szybko do nich dołączyła.
Przed stolikiem sędziowskim, za którym siedział zwierzchnik Skulny i czworo lotników — po jednym ze Wschodu, Południa, Zachodu i Wysp Zewnętrznych — już utworzyła się kolejka zawodników.
Obwoływaczka zwierzchnika, potężnie zbudowana kobieta o klatce piersiowej, która przypominała beczułkę, stanęła na krawędzi skały. Każdy z zawodników informował sędziów, kogo wybrał sobie jako przeciwnika, a wówczas ona przykładała dłonie do ust i gromko obwieszczała to imię, żeby wszyscy je usłyszeli, a pomocnicy przekazywali wieść na całą plażę, pokrzykując, dopóki nie mieli pewności, że wyzwany lotnik rusza w kierunku skały. Następnie zawodnik, który rzucił wyzwanie, szedł na spotkanie ze swym oponentem, a kolejka posuwała się do przodu.
Większość podawanych imion brzmiała w uszach Maris znajomo. Wiedziała, że pojedynki mają charakter rodzinny: najczęściej rodzice testowali swoje dzieci, a w jednym przypadku siostra kwestionowała prawo starszego brata do noszenia rodzinnych skrzydeł. Jednak tuż przed pojawieniem się przy stoliku drewnianoskrzydłych, czarnowłosa dziewczyna z Shotanu Wielkiego, córka znakomitego lotnika, podała imię Bari z Poweet i Maris usłyszała, jak Kerr cicho przeklina. Stracił szansę na łatwy pojedynek.
Potem przyszła kolej na drewnianoskrzydłych.
Maris czuła, że zrobiło się ciszej. Zwierzchnik kipiał energią, ale czworo sędziów wyglądało na ponurych i zdenerwowanych. Lotniczka ze Wschodu bawiła się drewnianym teleskopem, który stał przed nią na stole, muskularny blondyn z Wysp Zewnętrznych marszczył brwi i nawet Shalli okazywała zaniepokojenie.
Pierwsza do stolika podeszła Sher, a za nią Leya. Obie podały imiona lotników, zgodne z sugestiami Maris. Obwoływaczka ogłosiła je krzycząc donośnie, a potem były powtarzane na całej plaży.
Gdy Damen wymienił Araka z Południowego Arrenu, sędzina ze Wschodu chytrze się uśmiechnęła.
— Arak będzie bardzo zadowolony — powiedziała.
Kerr podał imię Jona z Culhall. Maris nie cieszyła się z tego wyboru. Jon latał kiepsko i miała nadzieję, że zostanie wyzwany na pojedynek przez bardziej obiecującego studenta — Vala, S'Relle lub Damena. Kerr był najsłabszy z całej szóstki, toteż istniało duże prawdopodobieństwo, że Jon zdoła mu uciec.
Tymczasem do stolika zbliżył się Val Jednoskrzydły.
— Twój wybór? — zagrzmiał lotnik z Wysp Zewnętrznych. Był spięty podobnie jak pozostali sędziowie i zwierzchnik. Maris uświadomiła sobie, że ona również jest ogromnie zdenerwowana; bała się nieobliczalności Vala.
— Wolno mi wybrać tylko jednego rywala? — zgryźliwie zagadnął Val. — Gdy brałem udział w turnieju ostatnim razem, miałem ich kilkunastu.
— Reguły się zmieniły, o czym dobrze wiesz — powiedziała ostro Shalli. — Wielokrotne wyzwania nie są już dozwolone.
— Szkoda — odparł Val. — Miałem nadzieję, że wygram całą kolekcję skrzydeł.
— Nieszczęściem byłoby, gdybyś wywalczył choćby jedną parę, Jednoskrzydły — odezwała się sędzina ze Wschodu. — No, inni czekają. Podaj swojego przeciwnika i ruszaj dalej.
Val wzruszył ramionami.
— Wobec tego wybieram Corma z Amberly Mniejszej.
Zapadła cisza. Z początku Shalli była wstrząśnięta, ale w końcu się uśmiechnęła. Sędzina ze Wschodu cicho zachichotała, a lotnik z Wysp Zewnętrznych wybuchnął nieskrępowanym śmiechem.
— Corm z Amberly Mniejszej! — zagrzmiała obwoływaczka. — Corm z Amberly Mniejszej! — Kilkanaście głosów powtórzyło jej wezwanie.
— Będę musiała zrezygnować z sędziowania w tym pojedynku — cicho oznajmiła Shalli.
— Nie, Shalli — rzekła sędzina ze Wschodu. — Wierzymy w twoją uczciwość.
— Ja nie proszę, żebyś się usuwała — powiedział Val.
Shalli spojrzała na niego ze zdumieniem.
— W porządku. Sam przyczyniasz się do własnej klęski. Corm nie jest pogrążonym w rozpaczy dzieciakiem.
Val uśmiechnął się zagadkowo i przeszedł dalej. Natychmiast zaczepiły go Maris i Sena.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytała z wściekłością Sena. — Wygląda na to, że zmarnowałam czas, pracując z tobą. Corm! Maris, powiedz mu, jak dobry jest Corm, powiedz temu żałosnemu głupcowi, że na własne życzenie pozbawił się skrzydeł!
Val patrzył na nią.
— Myślę, że on wie, jak dobry jest Corm — odparła Maris, spoglądając mu w oczy. — I wie, że Shalli jest jego żoną. Sądzę, że właśnie dlatego zdecydował się go wybrać.
Val nie zdążył wyrazić sprzeciwu. Kolejka za nimi nieco się przesunęła i teraz obwoływaczka wykrzykiwała inne imię. Gdy Maris usłyszała je, poczuła, że robi jej się niedobrze. „Nie", powiedziała do siebie, żeby nikt tego nie słyszał. Jednak obwoływaczka, jakby w odpowiedzi na jej niedowierzanie, ponownie wzniosła okrzyk.
— Garth ze Skulny! Garth ze Skulny!
S'Rella odchodziła od stolika sędziowskiego ze spuszczoną głową. Wreszcie skierowała oczy na Maris. Miała zarumienioną twarz, ale jej spojrzenie wyrażało buntowniczą pewność siebie.
Odlatywali parami ku porannemu słońcu, zmagając się z ociężałym powietrzem — wprawdzie minął okres martwoty, ale wiatry nadal dęły niemrawo i chaotycznie. Lotnicy mieli własne skrzydła, a ich konkurenci zakładali je dzięki uprzejmości sędziów, przyjaciół lub widzów.
Trasa prowadziła na skalistą wysepkę Lisie, na której mieli wylądować i uzyskać ocenę czekającego tam zwierzchnika, a potem wrócić. W normalnych warunkach lot zajmował trzy godziny. Maris podejrzewała jednak, że tym razem z powodu nie sprzyjającego wiatru potrwa dłużej.
Drewnianoskrzydli i ich przeciwnicy startowali zgodnie z kolejnością rzucanych wyzwań. Sher i Leyi poszło całkiem nieźle. Damen miał kłopoty. Arak krzyknął coś obraźliwego, gdy krążyli w oczekiwaniu na sygnał do startu, a potem, w trakcie lotu nad oceanem, trzymał się niebezpiecznie blisko rywala. Pomimo że Maris przyglądała im się z dużej odległości, zauważyła, iż Damen jest zdenerwowany.
Kerr wystartował jeszcze gorzej. Miało się wrażenie, że zsunął się ze skały, a kiedy gwałtownie opadał ku plaży, krzyczał. Wreszcie zdołał zapanować nad sytuacją, ale gdy wzbił się w powietrze, jego rywal miał już nad nim znaczną przewagę.
Corm był pogodny i roześmiany. Przygotowując się do pojedynku z Valem, żartował i flirtował z dwiema dziewczynami, które pomagały mu rozłożyć skrzydła. Głośno wypowiadał uwagi przeznaczone dla widzów i machał do Shalli, a nawet uśmiechnął się cierpko do Maris. Do Vala przemówił tylko raz, tuż przed startem.
— To dla Ari! — krzyknął nie wróżącym nic dobrego tonem. Po chwili już biegł, aby dać się unieść wiatrowi.
Val nic nie odrzekł. W milczeniu rozłożył własne skrzydła, w milczeniu skoczył ze skały i w milczeniu wzbił się w górę. Gdy obwoływaczka wydała okrzyk, obaj polecieli w przeciwnych kierunkach i płynnym ruchem zatoczyli koła. Cień ich skrzydeł omiótł zadarte w górę twarze dzieci na plaży. Kiedy zaczęli znikać widzom z oczu, Corm miał przewagę, ale wyprzedzał rywala zaledwie o szerokość skrzydeł.
Wreszcie przyszła kolej na S'Relle i Gartha. Maris stała wraz z Seną w pobliżu sędziów. Spoglądając w dół, na skałę lotników, cierpiała męki.
Garth był posępny i blady. Wyglądało na to, że jest zbyt gruby i niezdarny, by mieć szansę w walce ze szczupłą, młodą zawodniczką. Oboje szykowali się do lotu bardzo spokojnie. Garth kilka razy odezwał się do swojej siostry; S'Rella nie mówiła nic. Żadne z nich nie wystartowało zbyt dobrze. Garth miał trochę więcej kłopotów z racji swej tuszy. S'Rella szybko wysforowała się do przodu, lecz mężczyzna dogonił ją, zanim dotarli do linii widnokręgu, i zniknęli Maris z oczu.
— Wiem, że chciałaś pomóc swoim drewnianoskrzydłym, ale czy naprawdę musiałaś posunąć się aż do zdradzenia przyjaciela?
Głos Dorrela był aż podejrzanie spokojny. Zasmucona Maris odwróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz. Nie rozmawiała z nim od pamiętnej nocy na plaży.
— Nie chciałam, żeby tak się stało, Dorr — rzekła. — Być może to wszystko obróci się na dobre. Oboje wiemy, że on jest chory.
— Tak, chory — warknął Dorrel. — Ale pragnąłem go ochronić. Przegrana go zabije.
— Wygrana również może go zabić.
— Myślę, że wolałby tę ewentualność. Co będzie, jeśli ta dziewczyna odbierze mu skrzydła… On ją lubił — wiedziałaś o tym? Wspominał mi o niej, mówił, jaka była miła tamtego wieczoru, po tym jak Val zepsuł przyjęcie w bazie.
Maris również odczuwała wściekłość i żal z powodu wyboru dokonanego przez S'Relle, jednak zimny gniew Dorrela wpłynął na zmianę jej uczuć.
— S'Rella nie zrobiła niczego złego — odparła. — Jej wyzwanie było całkowicie zgodne z zasadami. I wbrew temu, co mówisz, Val wcale nie zepsuł przyjęcia. Jak możesz mieć czelność tak twierdzić: przecież to lotnicy obrazili go i potem wyszli.
— Nie rozumiem cię — cicho odparł Dorrel. — Nie chcę wierzyć, że aż tak bardzo się zmieniłaś. Ale to, co mówią inni, okazuje się prawdą. Zwróciłaś się przeciwko nam. Wolisz towarzystwo drewnianoskrzydłych i Jednoskrzydłego, zamiast przestawać z prawdziwymi lotnikami. Nie chcę cię znać.
Udręka na twarzy Dorrela bolała Maris równie mocno jak jego surowe słowa. Z trudem wydusiła odpowiedź:
— To fakt. Nie znasz mnie.
Dorrel przez chwilę czekał na dalszy ciąg, ale Maris wiedziała, że jeśli znowu otworzy usta, będzie ją stać tylko na krzyk albo szloch. Zauważyła, że Dorrelem miotają sprzeczne uczucia, lecz ostatecznie przeważył gniew. Mężczyzna odwrócił się bez słowa i powoli odszedł.
Patrząc na niego, Maris czuła się tak, jakby jej serce krwawiło; miała świadomość, że sama zadała sobie tę ranę.
— Taki był mój wybór — szepnęła i skierowała zapłakane oczy ku morzu.
Odlatywali dwójkami; wracali po kilku godzinach, lecz tym razem pojedynczo.
Tłumy szczurów lądowych czekały na plażach, uważnie lustrując linię horyzontu. Widzowie uczestniczyli w swoich własnych zabawach i konkursach, a także jedli i pili w oczekiwaniu na rezultaty turnieju lotników.
Sędziowie obserwowali niebo przez teleskopy sporządzone dla nich przez najlepszych optyków Stormtown. Na ich stole znajdowały się drewniane skrzynki, po jednej na walkę, i kupki małych kamyków: białe dla lotników, czarne zaś dla tych, którzy rzucali wyzwanie. Kiedy wyścig dobiegał końca, każdy sędzia wrzucał kamyk do skrzynki. Jeśli pojedynek był wyrównany, sędzia mógł wskazać remis poprzez wrzucenie kamyków w obu kolorach. Zdecydowane zwycięstwo mogło być premiowane nawet dwoma czarnymi lub białymi kamykami, ale to zdarzało się bardzo rzadko.
Pierwszy lotnik został zauważony z łodzi na długo przed tym, zanim wypatrzył go ktokolwiek z brzegu. Po wodzie rozszedł się głośny okrzyk. Ludzie na plaży zaczęli wstawać i zasłaniać oczy przed promieniami słońca. Shalli uniosła teleskop.
— Widzisz coś? — zapytała jedna z sędzin.
— Lotnika — odparła ze śmiechem Shalli. — Tam — usiłowała pokazać ręką — poniżej tej chmury. — Jeszcze nie potrafię powiedzieć, kto to taki.
Ludzie wytężali wzrok. Mała plamka, którą Maris widziała w oddali, mogła być kanią albo dzięciołem zielonym.
Sędziowie dysponowali teleskopami. Pierwszą osobą, którą rozpoznała lotnika, była sędzina ze Wschodu.
— To Lane — orzekła ze zdumieniem. Ta informacja wywarła wrażenie również na pozostałych sędziach. Maris przypomniała sobie, że Lane wystartował w trzeciej parze, co oznaczało, że prześcignął nie tylko własnego syna, ale również czterech innych zawodników, którzy wystartowali przed nim.
Zanim opadł na ziemię, zza chmur wyłonili się dwaj następni lotnicy, z których jeden wyprzedzał drugiego o kilkanaście szerokości skrzydeł. Sędziowie ogłosili, iż jest to para, która wystartowała pierwsza. Pomocnik zwierzchnika przesunął po stole dwie drewniane skrzynki, a potem Maris usłyszała łoskot wrzucanych kamyków.
Kiedy odstawiono skrzynki na bok, zbliżyła się do nich. W jednej naliczyła pięć czarnych kamyków i jeden biały; czworo sędziów głosowało za pretendentem do skrzydeł, a piąty uznał rozstrzygnięcie za remisowe. Druga skrzynka przygotowana była dla wyścigu, w którym brał udział Lane. Leżało w niej pięć kamyków, ale sędziowie dorzucili jeszcze trzy. Tymczasem w oddali pojawili się dwaj kolejni lotnicy. Żaden z nich nie był synem Lane'a. Młodzieniec przyleciał dopiero dwadzieścia minut później, ale wyprzedziło go aż pięciu rywali, a w skrzynce Lane'a było już dziesięć kamyków. Tak znaczna przewaga wskazywała, iż chłopak właściwie już stracił wszelkie szansę.
Rozpoznawszy lotników, sędziowie podawali ich imiona obwoły waczce, która wykrzykiwała je tak głośno, by dotarły do uszu wszystkich zainteresowanych. Niektóre komunikaty budziły aplauz zgromadzonych na plaży lądowców, a od czasu do czasu także jęk rozczarowania.
Maris podejrzewała, iż było to spowodowane nie tyle osobistymi, ile finansowymi względami. Lądowcy przeważnie nie znali lotników z innych wysp wystarczająco dobrze, żeby ich lubić albo nie lubić, ale obstawianie wyścigów należało do tradycji i Maris wiedziała, iż tam w dole mnóstwo pieniędzy zmienia właścicieli. S'Rella z pewnością nie mogła oczekiwać dużego aplauzu. Wszak Garth wywodził się właśnie ze Skulny; liczne zastępy widzów znały go i podziwiały.
— Arak z Południowego Arrenu! — krzyknęła obwoływaczka.
Sena cicho zaklęła. Maris pożyczyła od Shalli teleskop. Nie ulegało wątpliwości, że Arak był pierwszy. Wyprzedził nie tylko Damena, ale także Sher i Leyę oraz ich konkurentów.
Ostatecznie kolejność była następująca: za Arakiem pojawił się mężczyzna wyzwany przez Sher, potem Damen, a za nim rywal Leyi. Kilka minut później na niebie zamajaczyła grupka trzech osób: jak zawsze nierozłączne Sher i Leya, tuż zaś za ich plecami Jon z Culhall, który szybko je doganiał. Sena znowu zaklęła, wykrzywiając twarz w grymasie rozczarowania. Maris usiłowała powiedzieć coś pocieszającego, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Sędziowie wrzucili kamyki do skrzynek. Tymczasem Damen opadł na plażę i zaczął odpinać skrzydła, podczas gdy inni dopiero szykowali się do lądowania.
Przez chwilę niebo było puste. Okazało się, że Kerr również poniósł sromotną klęskę. Jon z Culhall już dawno wylądował, a Kerra nadal nie było widać. Maris wykorzystała wolne minuty, żeby się przekonać, jak sędziowie ocenili jej studentów.
Wyniki nie były krzepiące. W skrzynce Sher leżało siedem białych kamyków, Leya miała ich pięć, a Damen osiem. Przeciw Kerrowi rzucono już sześć kamyków, a w miarę upływu czasu stale ich przybywało. On jednak wciąż się nie pojawiał.
— No, przylećże — mruknęła Maris pod nosem.
— Widzę kogoś — odezwała się sędzina z Południa. — Bardzo wysoko. Właśnie opuszcza się niżej.
Pozostali unieśli teleskopy.
— Tak, widzę go — rzekł ktoś. Po chwili ludzie na plaży również dostrzegli nadlatującego zawodnika. Głośny pomruk świadczył, iż tłum usiłuje odgadnąć tożsamość lotnika.
— Czy to Kerr? — z niepokojem zapytała Sena.
— Nie jestem pewna — odparła sędzina ze Wschodu. — Zaczekaj.
Jednak to Shalli pierwsza opuściła teleskop. Sprawiała wrażenie oszołomionej.
— To Jednoskrzydły — rzekła cicho.
— Daj mi to — powiedziała Sena, wyrywając jej teleskop z rąk — To naprawdę on. — Podała przyrząd Maris. Była rozpromieniona.
Maris zobaczyła go również. Wiatr przybrał na sile, a Val umiał to wykorzystać, unosząc się z coraz to innym prądem, sunąc niczym weteran podniebnych szlaków.
— Zapowiedz go — powiedziała otępiałym głosem Shalli, zwracając się do obwoływaczki.
— Val Jednoskrzydły! Val z Południowego Arrenu!
Tłum na moment zamarł, a potem dały się słyszeć dzikie okrzyki radości, jęki i przekleństwa. Nikt nie był obojętny wobec Vala Jednoskrzydłego.
W górze zalśniła kolejna para srebrzystych skrzydeł. Maris domyślała się, że to musi być Corm, i zerknąwszy przez teleskop, utwierdziła się w tym przekonaniu. Znajdował się jednak zdecydowanie w tyle, zbyt daleko, aby mieć szansę na dogonienie rywala. Nie można było mówić o upokorzeniu, lecz przegrywał bardzo wyraźnie.
— Maris — rzekła Shalli — chcę, żebyś uważnie się temu przyglądała. Niech wszyscy wiedzą, że sędziuję uczciwie. — Otworzyła rękę. W zagłębieniu jej dłoni spoczywał czarny kamyk. Na oczach Maris upuściła go do skrzynki, gdzie niebawem znalazły się cztery kolejne.
— Jeszcze jeden — zasugerowano. — Nie, dwa.
Val zdążył już wylądować i w milczeniu zdejmował skrzydła. Jak zwykle, odrzucił pomoc dzieci, które tłumnie go otoczyły. Wkrótce nad plażą i skałami przeleciał Corm. Zatoczył ostatnie koło niczym rozwścieczony drapieżca, z niechęcią myśląc o wylądowaniu i pogodzeniu się z własną porażką. Maris wiedziała, że Corm nie umie przegrywać.
Oczy wszystkich zwróciły się ku dwóm nowym lotnikom.
— Garth ze Skulny — powiedział sędzia z Wysp Zewnętrznych — i jego konkurentka. Jest tuż za nim.
— Tak, to Garth — wtrącił się zwierzchnik. Nie był zadowolony, gdy S'Rella wyzwała do walki jego lotnika. Perspektywa utraty pary skrzydeł nie mogła się podobać żadnemu zwierzchnikowi. — No, dalej, Garth! — zawołał, już nie ukrywając, po czyjej stronie się opowiada. — Pośpiesz się!
Sena skrzywiła się.
— Całkiem nieźle jej idzie — powiedziała do Maris.
— Nie dość dobrze — zauważyła Maris. Teraz widziała wyraźnie oboje. S'Relle dzieliły od przeciwnika zaledwie dwie szerokości skrzydeł, ale wydawało się, że traci siły. Garth zaczął opadać, gwałtownie przecinając powietrze. Turbulencja wywołana tym manewrem wstrząsnęła dziewczyną. Jej skrzydła przez moment huśtały się i dopiero po pewnym czasie odzyskała panowanie nad lotem, lecz straciła kolejne cenne metry.
Garth osiągnął przewagę trzech szerokości skrzydeł. W skrzynce zagrzechotały kamyki. Maris odwróciła się. Wyścig był wyrównany, uczciwy, bardzo zacięty. Istniała możliwość, iż niektórzy sędziowie uznają go za remisowy.
Uczynił tak tylko jeden z nich. Maris przeliczyła kamyki. Pięć białych dla Gartha, jeden czarny na korzyść S'Relli.
— Zejdźmy do niej — zaproponowała Senie.
— Kerr jeszcze nie wylądował — odparła Sena. Maris prawie zapomniała o Kerze.
— Och, mam nadzieję, że nic mu się nie stało.
— Nie powinnam była za niego poręczyć — narzekała Sena. — Niech diabli wezmą pieniądze jego rodziców.
Czekały pięć minut, dziesięć, piętnaście. Wkrótce dołączyli do nich Sher, Leya i zniechęcony Damen. Na horyzoncie pojawiały się kolejne skrzydła, ale żadna para nie należała do Kerra. Maris zaczęła się o niego poważnie lękać.
W końcu jednak przyleciał — jako ostatni z tych, którzy wystartowali rano, w dodatku z niewłaściwej strony. Potem tłumaczył się, że został zepchnięty przez wiatr i przeoczył Skulny. Był bardzo zakłopotany.
Do tego czasu w jego skrzynce oczywiście znalazło się już dziesięć białych kamyków.
W dole rzedły tłumy lądowców. Ludzie rozglądali się za czymś do jedzenia i picia oraz za cieniem, natomiast lotnicy przygotowywali się do popołudniowych rozgrywek.
Sena pokręciła głową.
— Chodź — powiedziała, obejmując Kerra. — Odszukajmy resztę. Trzeba ich nakarmić.
Popołudnie upłynęło szybko. Część drewnianoskrzydłych poszła oglądać turniej lotniczy — indywidualne nagrody zdobyło dwóch Shotańczyków i jeden reprezentant Wysp Zewnętrznych, a Zachód triumfował w wyścigach drużynowych — reszta zaś odpoczywała, rozmawiała albo się bawiła. Damen przyniósł zestaw do gry w geechi i spędził nad nią wraz z Sher kilka godzin; oboje usiłowali sobie zrekompensować utracone poczucie dumy. Wieczorem rozpoczęły się przyjęcia. Drewnianoskrzydli urządzili własną imprezę przed chatką Seny. Chcieli poprawić sobie nastrój, ale ich wysiłki niewiele dawały. Leya grała na kobzie, Kerr opowiadał morskie historie, a wszyscy pili wino z bukłaka, który przyniosła Maris. Val emanował charakterystycznym dla siebie chłodem i obojętnością: reszta zawodników też była posępna.
— Nikt nie zginał — odezwała się w końcu Sena burkliwym tonem. — Gdyby któreś z was straciło oko i roztrzaskało sobie nogę, miałoby prawo rozpaczać. Teraz takiego prawa nie macie. Wynoście się stąd, całą grupą, bo się zdenerwuję. — Zaczęła wygrażać im laską. — Jazda stąd, i do łóżek. Mamy przed sobą jeszcze dwa dni zawodów. Wszyscy możecie wywalczyć skrzydła, jeśli dobrze polecicie. Jutro spodziewam się po was lepszej postawy.
Maris i S'Rella przez jakiś czas spacerowały po plaży, rozmawiając i nasłuchując niestrudzonego szumu morza. Potem wróciły do swojej chatki.
— Czy jesteś na mnie zła? — cicho zagadnęła S'Rella. — Za wyzwanie Gartha?
— Byłam — odparła znużonym głosem Maris. Nie miała ochoty rozmawiać o swoim zerwaniu z Dorrelem. — Może nie miałam prawa złościć się na ciebie. Jeśli go pokonasz, będziesz mogła założyć jego skrzydła. Teraz już nie jestem zła.
— Cieszę się — rzekła S'Rella. — Ja też byłam na ciebie zła, ale to już minęło. Przepraszam cię.
Maris objęła ją ramieniem. Przez chwilę kroczyły w milczeniu, a potem S'Rella zapytała:
— Przegrałam, prawda?
— Nie — odparła Maris. — Nadal masz szansę na zwycięstwo. Słyszałaś, co powiedziała Sena.
— Tak — rzekła S'Rella — ale jutro będą oceniać płynność lotu, a to zawsze było moim najsłabszym punktem. Nawet jeśli wygram bramy, zostanę tak daleko w tyle, że nie zdołam nadrobić strat.
— Cicho — powiedziała Maris. — Nie wygaduj takich rzeczy. Po prostu leć najlepiej, jak potrafisz, a resztę zostaw sędziom. To wszystko, co możesz zrobić. A jeśli nawet przegrasz, to przecież w następnym roku znowu będziesz miała szansę.
S'Rella skinęła głową. Dotarła wraz z Maris do chatki. Szybko podbiegła do drzwi, lecz natychmiast się cofnęła.
— Och! — zawołała z nagłym przestrachem w głosie. — Maris! — jęknęła.
Podbiegła Maris. S'Rella dygotała, wpatrzona w drzwi ich chatki. Maris również spojrzała i ogarnęły ją mdłości.
Ktoś przybił do drzwi dwa martwe dzięcioły. Ich małe ciałka bezwładnie zwisały z gwoździ; nastroszone jasnozielone pióra były zaplamione krwią, która powoli, miarowo skapywała na ziemię.
Maris weszła do środka po nóż i wróciła, żeby usunąć przerażające znalezisko. Jednak gdy wyciągnęła pierwszy gwóźdź i martwy ptak spadł na ziemię, ku swemu przerażeniu odkryła, że ptak został nie tylko zabity, ale również okaleczony.
Urwano mu jedno skrzydełko.
Następny dzień okazał się chłodny i pochmurny. O świcie padał deszcz, który wprawdzie skończył się przed porannymi rozgrywkami, lecz sprawił, że w powietrzu utrzymywała się wilgoć, a niebo wciąż zasnuwały ciemne obłoki. Siedzenie na plaży zrobiło się mniej przyjemne, toteż publiczność była nie tak liczna, a na lekko wzburzonym morzu kołysało się zaledwie kilka łódek.
Jednak dla lotników liczył się tylko wiatr, który w drugim dniu zawodów wiał mocno i równomiernie, co zapowiadało wspaniałe loty.
Maris odciągnęła Senę od stłoczonych na plaży drewnianoskrzydłych i opowiedziała jej o upiornym znalezisku.
— Któż mógłby zrobić coś takiego? — zapytała wstrząśnięta Sena.
Maris przyłożyła palec do ust. Nie chciała, żeby ktoś je podsłuchał. Wystarczyło, że S'Rella była przerażona wypadkiem; nie należało niepokoić reszty.
— Przypuszczam, że jakiś lotnik — odparła ponuro. — Chory, rozgoryczony lotnik. Ale nie mamy żadnych dowodów. Niewykluczone, iż zrobił to jeden z wyzwanych lotników albo przyjaciel kogoś, kto został wyzwany, a może po prostu jakiś obcy, który nienawidzi drewnianoskrzydłych. To mógł być nawet jeden z tutejszych lądowców, który stracił pieniądze, postawiwszy je przeciw Valowi Jednoskrzydłemu. Osobiście mam podejrzenia w stosunku do Araka, ale nie potrafię ich udowodnić.
Sena skinęła głową.
— Postąpiłaś słusznie, nie nadając sprawie rozgłosu. Mam tylko nadzieję, że S'Rella nie przeżyła tego zbyt mocno.
Maris zerknęła na grupkę studentów. S'Rella stała wraz ze swoimi kolegami i cicho rozmawiała z Valem.
— Dzisiaj musi dobrze wypaść, bo inaczej wszystko będzie dla niej skończone.
— Właśnie zaczynają! — zawołał Damen, pokazując na skały.
Pierwsza para zawodników wzbiła się w powietrze i szybko przelatywała nad plażą. Maris wiedziała, że zatoczą koło nad wodą, a potem każdy z nich wykona serię akrobatycznych ewolucji, żeby zademonstrować umiejętności lotnicze.
Rodzaj manewrów zależał wyłącznie od lotnika. Niektórzy zadowalali się niemal perfekcyjnym wykonaniem podstawowych figur, podczas gdy inni porywali się na śmielsze i ambitniejsze wyczyny. Rzadko zdarzało się zdecydowane zwycięstwo lub porażka. W tej konkurencji najwięcej do powiedzenia mieli sędziowie.
Pierwsze dwie pary nie zaprezentowały niczego nadzwyczajnego, ot, długie sekwencje wznoszenia się i lądowania, płynne, zamaszyste zakręty, wszystko wykonane umiejętnie, ale niezbyt widowiskowo.
Trzeci pojedynek wyglądał zupełnie inaczej. Lane, któremu poszło tak świetnie poprzedniego dnia, okazał się również wspaniałym akrobatą. Zeskoczywszy ze skały, zaczął pikować nad plażą. Przeleciał tak blisko piasku, że lądowcy musieli gwałtownie pochylić głowy, aby o kogoś nie zawadził. Po chwili Lane natrafił na wiatr, który porwał go w górę. Wzbił się wyżej i zniknął w skłębionych chmurach, a następnie, rozwinąwszy szaloną prędkość, znowu zanurkował w dół i dosłownie w ostatniej chwili uchronił się przed zaryciem w piasek. Przechylał się w pozycji pionowej, wykonał pełną pętlę i tylko raz utracił niezbędną prędkość. Maris uświadomiła sobie, że podziwia jego werwę. Jego syn nie stanowił dlań poważnej konkurencji. Pomyślała, że ten biedny chłopak będzie długo czekał na skrzydła, chyba że w następnym roku zdecydowałby się wyzwać na pojedynek kogoś spoza rodziny. Po zakończonej walce Maris naliczyła w skrzynce osiemnaście białych kamyków: do dziesięciu, które Lane zdobył wczoraj, dołożono osiem nowych.
Pierwszą z drewnianoskrzydłych, która wzbiła się w powietrze, była Sher. Lekko zachwiała się podczas startu, ale wykonała płynnie standardową sekwencję skrętów, pętli, nurkowari i wznoszeń. Jej zwinność i entuzjazm kontrastowały z flegmarycznymi ruchami doświadczonej konkurentki. Maris uznała, że Sher ma niewielką przewagę, lecz niebawem przekonała się, że sędziowie spoglądają na drewnianoskrzydłą bardziej krytycznym okiem. Dwóch przyznało zwycięstwo lotniczce, dwóch wskazało na remis, a tylko jeden opowiedział się za Sher, która przegrywała teraz stosunkiem kamyków trzy do jedenastu.
Sena westchnęła, gdy Maris zrelacjonowała jej wyniki Sher.
— Przywykłam do tego. Nie znoszę tej akrobatyki. Być może sędziowie usiłują dokonać sprawiedliwej oceny, ale nigdy nie są całkowicie bezstronni. Jest na to tylko jedna rada: nasi drewnianoskrzydli muszą latać tak dobrze, aby nikt nie mógł ich pozbawić zwycięstwa.
Potem wystartowała Leya. Wykonywała tę samą sekwencję co Sher, ale miała mniej szczęścia. Podczas pojedynku wiatr przemieszczał się, nie pozwalając dziewczynie na płynny, pełen wdzięku lot, który Maris tak często miała okazję obserwować. Kilkanaście razy podmuchy spychały Leyę na bok i nie udawało jej się wykonać prawidłowo skrętów. Jej rywal również miał kłopoty, ale nie tak duże. Ostatecznie czterech sędziów przyznało mu zwycięstwo, a tylko jeden wskazał remis. Leya przegrywała jeden do dziesięciu.
Damen był ambitniejszy niż jego dwie koleżanki. Wcześniej, gdy Arak użył wobec niego obraźliwych słów, natychmiast je odwzajemnił, co wywołało uśmiech Maris. Teraz rozpoczął od niezłej imitacji spektakularnego wyczynu Lane'a. Arak usiłował go przyćmić. Leciał blisko Damena, mając nadzieję, że ten będzie zmuszony gwałtownie przerwać szybowanie. Jednak Damen wykonał pełen gracji zakręt i zniknął w chmurach, dzięki czemu zgubił starszego lotnika. Jeden z sędziów, ten z Wysp Zewnętrznych, mruknął coś o taktyce Araka, ale inni tylko wzruszyli ramionami.
— Bez względu na okoliczności on i tak jest lepszym lotnikiem — upierała się sędzina ze Wschodu. — Zauważcie, jak oszczędne są jego zakręty. Tamten chłopak ma dużo werwy, ale manewruje niestarannie.
Maris musiała przyznać jej rację. Damen miał tendencję do zamaszystych zakrętów, zwłaszcza gdy leciał z wiatrem.
Kiedy doszło do podsumowania, czterech sędziów opowiedziało się za Arakiem, a tylko jeden, sędzia z Wysp Zewnętrznych, za Damenem.
— Jon z Culhall, Kerr drewrdanoskrzydły! — ryknęła obwoływaczka.
Podmuchy wiatru były silne, a Kerr — jak zwykle ociężały. Po kilku minutach Sena spojrzała Maris w twarz.
— Nawet gdy patrzy się jednym okiem, jest to przykry widok.
Jon z Culhall zgromadził osiem kolejnych białych kamyków.
Maris współczuła Kerrowi.
— Corm z Amberly Mniejszej! — krzyknęła obwoływaczka. — Val Jednoskrzydły, Val z Południowego Arrenu!
Zawodnicy weszli na skałę i ukazali się tłumowi. Skrzydła mieli przypięte, ale jeszcze ich nie rozłożyli. Maris wyczuła wśród widzów dreszcz emocji. Ludzie zebrani na plaży wznosili okrzyki i nawet strażnicy i pomocnicy, którzy stali w pobliżu zwierzchnika, podeszli bliżej, żeby obejrzeć pojedynek.
Dzisiaj Corm wcale się nie śmiał ani nie żartował. Stał w milczeniu, podobnie jak Val. Jego ciemnowłosą czuprynę rozwiewał wiatr. Nie rozkładał skrzydeł sam: robili to za niego inni. Natomiast Val, jak zwykle, odpędził pomocników.
— Corm potrafi płynnie latać. — Maris ostrzegła Senę. — Val może mieć dzisiaj kłopoty.
— To prawda — zgodziła się Sena, zerkając na miejsce Shalli pośród sędziów.
Tłum zaczął się niecierpliwić; wciąż oczekiwano startu dwóch lotników. Pomocnicy odstąpili od Corma, który stał z całkowicie rozłożonymi skrzydłami, lecz Val nie uczynił żadnego ruchu, aby rozwinąć własne. Zamiast tego uważnie oglądał rozpory, jakby spodziewał się znaleźć jakąś nieprawidłowość. Corm rzucił mu jakieś ostre słowo, a wtedy Val podniósł oczy i zrobił zamaszysty gest ręką.
— W porządku — głośno odezwał się Corm. Po chwili rozpędził się i skoczył ze skały.
— Mamy Corma — powiedziała Shalli. — Gdzie jest Jednoskrzydły?
— Nie wie, że zwłoka będzie go drogo kosztowała? — mruknęła Sena.
Maris mocno chwyciła ją za łokieć.
— On zamierza zrobić to jeszcze raz — rzekła z niepokojem.
— Co takiego? — zapytała Sena. Od razu jednak rozpromieniła się. Nie potrzebowała dalszych wyjaśnień.
Val skoczył.
Opadał długo, a w dole znajdował się tylko piasek i widzowie. Akrobacja w takim miejscu była trudniejsza i bardziej niebezpieczna niż nad wodą. Jednak Val leciał na łeb na szyję, a jego skrzydła furkotały niczym srebrzysta peleryna. Shalli i sędzina z Południa zerwały się z miejsc. Dwóch strażników pognało na krawędź skały. Nawet obwoływaczka wydała okrzyk zdumienia. Maris również usłyszała wołanie ludzi z dołu.
Val rozpostarł skrzydła jak pąki kwiatu.
Przez ułamek sekundy wydawało się, że nie rozwinął ich odpowiednio szeroko. Wciąż spadał, i to z coraz większą szybkością, pomimo rozłożonych skrzydeł. Jednak w pewnym momencie przechylił się na bok i to wystarczyło; nagle wydźwignął się w górę i przeleciał nad plażą w kierunku morza. Ludzie padali na piasek. Rozległy się pokrzykiwania, a potem zapadła cisza; miało się wrażenie, że tłum na długą chwilę wstrzymał oddech.
Val muskał fale tak, jakby się ślizgał po lodzie, a potem płynnym ruchem uniósł się wyżej i spokojnie doleciał do miejsca, gdzie Corm dopiero co wykonał, nie zwracając niczyjej uwagi, trudną pętlę.
Na całym wybrzeżu rozbrzmiewały wiwaty. Lądowcy klaskali i powtarzali niby refren: „Jednoskrzydły! Jednoskrzydły! Jednoskrzydły!" Nawet odważne akrobacje Lane' a nie wzbudziły tu tak ogromnego entuzjazmu.
Sędzina ze Wschodu śmiała się.
— Nigdy nie myślałam, że jeszcze kiedyś to zobaczę! — wykrzyknęła. — Do diabła, do diabła! Nawet Kruk nie robił tego lepiej.
Shalli sprawiała wrażenie załamanej.
— Tania sztuczka — oznajmiła. — A także niebezpieczna.
— Prawdopodobnie — zgodził się sędzia z Wysp Zewnętrznych — ale nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego. Jak on to zrobił?
Sędzina ze Wschodu usiłowała mu to wytłumaczyć i oboje zajęli się rozmową. Tymczasem w oddali Val i Corm wykonywali kolejne manewry. Valowi szło nieźle, aczkolwiek Maris zauważyła, że jego zakręty pod wiatr nie były wystarczająco płynne. Corm latał lepiej i wykonywał każdy popis akrobatyczny z większym wdziękiem. Taki poziom osiągało się po kilku dekadach latania. Jednak Maris pomyślała, że jego wysiłki nie zdadzą się na nic. Nawet największa finezja nie mogła zrównoważyć spadania w stylu Kruka.
Miała rację. Z ogólnego werdyktu wyłamała się jedynie Shalli.
— W sumie Corm był o wiele lepszy — protestowała sędzina. — Jeden zwariowany wyczyn tego nie zmienia. — I teatralnym gestem wrzuciła do skrzynki biały kamyk.
Jednak pozostali sędziowie pobłażliwie się do niej uśmiechnęli i po chwili w skrzynce znalazły się jeszcze cztery czarne kamyki.
— Garth ze Skulny, S'Rella drewnianoskrzydła!
Obserwując przygotowania zawodników, Maris pomyślała, że chociaż S'Rella i Garth bardzo się od siebie różnią wyglądem, to jednak tego ranka zachowują się niemal tak samo. Garth powinien być podniesiony na duchu wczorajszym zwycięstwem i prawdopodobieństwem zachowania skrzydeł, a tymczasem wyglądał blado i staro. Prawie nie odzywał się do Riesy i zakładał swoje skrzydła powoli, sztywnymi ruchami. S'Rella przygryzała wargi, gdy pomocnicy rozkładali jej skrzydła. Wyglądała tak, jakby powstrzymywała się od płaczu.
Żadne z nich nie zdecydowało się na karkołomny skok przy starcie. Garth przechylił się w prawo, S'Rella w lewo i oboje w podobnym tempie wznieśli się nad plażą i łódkami. Kilku miejscowych pomachało do Gartha i wykrzyknęło jego imię, gdy przelatywał nad ich głowami, lecz poza tym tłum milczał, jeszcze nie ochłonąwszy po wyczynie Vala.
Sena pokręciła głową.
— S'Rella nigdy nie latała tak ładnie jak Sher czy Ley a, ale stać ją na coś lepszego — oznajmiła.
S'Rella akurat zawisła w powietrzu i utraciła odpowiednią wysokość podczas dość łatwego skrętu pod wiatr, toteż Maris musiała się zgodzić z oceną instruktorki. S'Rella nie miała dobrego dnia.
— Wykonuje tylko rutynowe manewry — zauważyła Maris. — Myślę, że nadal jest wstrząśnięta wczorajszym zdarzeniem.
Garth wykorzystał znużenie rywalki. Wzbił się w górę w charakterystycznym dla siebie, spokojnym tempie, wykonał ładne, nieco flegmatyczne zakręty i rozpoczął pętlę. Nic nadzwyczajnego, ale S'Rella nawet nie próbowała takiego manewru.
— Ten pojedynek będzie łatwy do rozstrzygnięcia — z ulgą zauważył zwierzchnik Skulny i zaczął się rozglądać za białym kamykiem. Maris mogła mieć tylko nadzieję, że władca nie wrzuci do skrzynki dwóch kamyków.
— Spójrz no tylko — z obrzydzeniem prychnęła Sena. — To moja najlepsza studentka, a błąka się po całym niebie jak jakiś ośmiolatek w trakcie pierwszego lotu.
— Co wyczynia Garth? — zastanawiała się na głos Maris.
Skrzydła Gartha przechylały się to w jedną, to w drugą stronę; niemal drżały.
— Ależ on okropnie się chwieje.
— Ciekawe, czy sędziowie to zauważą — powiedziała ironicznie Sena. — Patrz, już się poprawił.
Miała rację. Zdołał wyprostować srebrzyste skrzydła i leciał miarowo, wykorzystując wiatr i nieznacznie opadając.
— On tylko leci — ze zdumieniem rzekła Maris. — Nie wykonuje żadnych akrobacji.
Garth w dalszym ciągu sunął ku głębokim wodom za spienionymi falami. Leciał płynnie, ale bez jakichkolwiek manewrów; przy locie z wiatrem płynność nie stanowiła większego problemu. Opadał coraz niżej. Od lustra wody dzieliło go już tylko dziesięć metrów, lecz nadal się obniżał. Wydawał się absolutnie spokojny.
Maris zaparło dech w piersiach.
— On spada — oznajmiła i zwróciła się do sędziów. — Pomóżcie mu! — wrzasnęła. — On s p a d a!
— Dlaczego ona się tak drze? — zapytała sędzina ze Wschodu.
Shalli przystawiła teleskop do oczu i namierzyła Gartha, który właśnie zaczął muskać fale.
— Ona ma rację — odparła cicho.
Natychmiast zapanował chaos. Zwierzchnik skoczył na równe nogi, zaczął wymachiwać ramionami i wykrzykiwać komendy. Dwóch strażników błyskawicznie zbiegło po schodach, a reszta gdzieś się rozpierzchła. Obwoływaczka przyłożyła masywne dłonie do ust i wykrzyknęła:
— Pomóżcie mu! Pomóżcie lotnikowi! Hej, tam, ludzie na łódkach, pomóżcie lotnikowi!
W dole na plaży powtarzali ten nakaz inni obwoływacze, widzowie zaś biegli na brzeg, wrzeszczeli i coś sobie pokazywali.
Garth wpadł do oceanu. Zanim to się stało, kilkakrotnie rozprysnął wodę skrzydłami, ale szybko wytracił szybkość i zatrzymał się.
— Nic się nie stało, Maris — zapewniała Sena — nic się nie stało. Patrz, zaraz go wyciągną.
Alarm podniesiony przez obwoływaczy sprawił, że w kierunku niefortunnego lotnika szybko popłynęła mała żaglówka. Maris obserwowała jej manewry z dużymi obawami. Załoga potrzebowała kilkudziesięciu sekund, żeby dotrzeć do Gartha, a kolejną minutę zajęło zarzucenie sieci i wyłowienie go z wody. Jednak z tak dużej odległości Maris nie potrafiła stwierdzić, czy mężczyzna żyje.
Zwierzchnik opuścił teleskop.
— Mają go, i skrzydła również.
S'Rella leciała nad żaglówką, która wyratowała Gartha. Za późno zorientowała się, co zaszło, i chociaż ruszyła za Garthem, istniało niewielkie prawdopodobieństwo, iż zdołałaby mu pomóc.
Zwierzchnik z ponurą miną polecił kolejnemu strażnikowi, żeby zszedł i zbadał, w jakim stanie jest Garth, a sam powędrował na swoje miejsce. Sędziowie nerwowo dyskutowali między sobą. Maris i Sena milczały, z niepokojem czekając na powrót strażnika.
— Żyje i dochodzi do siebie, chociaż opił się wodą — oznajmił mężczyzna, który zjawił się po dziesięciu minutach. — Zabierają go do jego domu.
— Co się stało? — zagadnął zwierzchnik.
— Jego siostra twierdzi, że od jakiegoś czasu chorował — odparł strażnik. — Zdaje się, że miał atak.
Zwierzchnik zaklął.
— Nigdy mi o czymś takim nie wspominał. — Obrzucił czterech sędziów ponurym spojrzeniem. — Czy musimy oceniać ten pojedynek?
— Obawiam się, że musimy — łagodnie odparła Shalli i wzięła do ręki czarny kamyk.
— Wybierasz ją? — zagadnął zwierzchnik. — Przecież Garth był od niej lepszy, dopóki nie dostał ataku. Zamierzasz przyznać zwycięstwo tej dziewczynie?
— Pan chyba nie mówi poważnie — odezwał się zwalisty sędzia z Wysp Zewnętrznych. — Pański Garth wpadł do oceanu. Nawet gdyby dokonał sztuczek w stylu Lane'a, i tak by przegrał.
— Jestem zmuszona zgodzić się z tym — rzekła sędzina ze Wschodu. — Zwierzchniku, nie jest pan lotnikiem i nie może pan tego zrozumieć. Garth ma szczęście, że żyje. Gdyby spadł podczas misji i gdyby nie mógł go uratować żaden statek, pożarłaby go scylla.
— Był chory — upierał się zwierzchnik, który za wszelką cenę nie chciał utracić skrzydeł na rzecz Skulny.
— To nie ma znaczenia — wtrąciła się spokojna sędzina z Południa i wepchnęła kciukiem do skrzynki pierwszy kamyk, czarnego koloru. Zaraz potem w skrzynce znalazły się jeszcze trzy czarne kamyki. Shalli oddała swój głos z wyraźnym znużeniem, a zwierzchnik wyzywającym gestem dorzucił biały kamyk.
Upadek Gartha spotęgował rozgoryczenie zarówno lotników, jak i drewnianoskrzydłych. Popołudniowe turnieje, rozgrywane na coraz ciemniejszym i bardziej pochmurnym niebie, nie budziły w uczestnikach zbytniego entuzjazmu. Zwyciężyła kobieta ze Wschodu, z Lądowiska Ptaka, lecz nie miała poważnej konkurencji, albowiem wielu lotników w ostatniej chwili postanowiło się wycofać. Zdarzało się nawet, że ci, którzy nie angażowali się bezpośrednio w wyzwania, zabierali swoje skrzydła i wracali w ojczyste strony. Kerr, jedyny drewnianoskrzydły, który zadał sobie trud uczestnictwa w zawodach, doniósł, że publiczności również ubyło, a wyłącznym tematem rozmów był Garth.
Sena usiłowała ożywić studentów, lecz to zadanie przerastało jej siły. Sher i Leya rozważały swoje szansę z filozoficznym spokojem. Żadna nie oczekiwała wygranej. Jednak Damen był w okropnym stanie, a Kerr sprawiał wrażenie kogoś, kto ma ochotę chyłkiem się wynieść i rzucić do morza. S'Rella również okazywała przygnębienie i zmęczenie. Przez większą część popołudnia była zamknięta w sobie, a wieczorem pokłóciła się z Valem.
Do sprzeczki doszło po kolacji. Damen właśnie rozkładał tablicę do gry w geechi i rozglądał się za przeciwnikiem, a Leya znowu wyciągnęła swoją kobzę. Val odnalazł S'Relle na plaży, gdzie siedziała wraz z Maris, i dołączył do nich nie proszony.
— Przejdźmy się do tawerny — zaproponował S'Relli. — Uczcimy nasze zwycięstwo. Chcę się uwolnić od tych nieudaczników i usłyszeć, co ludzie o nas mówią, a może nawet zrobić jakieś zakłady na jutro.
— Ja nie mam czego czcić — posępnie odparła S'Rella. — Poleciałam okropnie. Garth był znacznie lepszy ode mnie. Nie zasłużyłam na wygraną.
— Albo się wygrywa, albo przegrywa — rzekł Val. — To, na co zasługujesz, w ogóle się z tym nie wiąże. No, chodź. — Próbował wziąć dziewczynę za rękę i zmusić ją do powstania, ale rozgniewana S'Rella wyrwała mu się.
— Czy ty w ogóle nie przejmujesz się tym, co przydarzyło się Garthowi?
— Nieszczególnie. I ty też nie powinnaś. Jeśli dobrze pamiętam, ostatnio mówiłaś mu, jak bardzo go nienawidzisz. Dla ciebie byłoby lepiej, żeby utonął. Wtedy musieliby ci przekazać jego skrzydła. A tak, będą próbowali znaleźć jakiś sposób, żeby ci ich nie dać.
Słuchając go, Maris zaczęła tracić panowanie nad sobą.
— Przestań, Val — rzekła.
— Nie wtrącaj się, lotniczko — warknął. — To sprawa między nami.
S'Rella zerwała się z miejsca.
— Dlaczego zawsze masz w sobie tyle nienawiści? Cały czas jesteś okrutny dla Maris, a przecież ona tylko próbuje ci pomóc. A to, co mówiłeś na temat Gartha… Garth był dla mnie bardzo miły, a ja — cóż najlepszego zrobiłam? Wyzwałam go na pojedynek, omal nie poniósł śmierci, a teraz ty wygadujesz o nim straszne rzeczy. Nie mów ani słowa więcej! Nie waż się!
Twarz Vala zastygła w pozbawionej uczuć masce.
— Rozumiem — rzekł matowym głosem. — Rób, jak uważasz. Skoro tak bardzo przejmujesz się lotnikami, idź z wizytą do Gartha i powiedz mu, że może sobie zostawić te skrzydła. Sam będę świętował. — Odwrócił się i ruszył powoli po piasku w kierunku nadmorskiej drogi, która prowadziła do jego ulubionej tawerny.
Maris wzięła S'Relle za rękę.
— Chciałabyś odwiedzić Gartha? — zapytała.
— A mogłybyśmy? Maris skinęła głową.
— Zajmuje wraz z Riesą duży dom o pół mili drogi stąd, na wzgórzu. Zawsze chciał mieszkać blisko morza i bazy. Mogłybyśmy pójść i zobaczyć, jak się czuje.
S'Rella miała wielką ochotę na te odwiedziny, toteż niezwłocznie ruszyły w drogę.
Maris trochę się obawiała, jak zostaną przyjęte, ale stan zdrowia Gartha niepokoił ją tak bardzo, że była gotowa zaryzykować. Okazało się, że niepotrzebnie się niepokoiła. Kiedy Riesa otworzyła drzwi, rozpromieniła się na ich widok, a po chwili zaczęła płakać. Maris musiała ją wziąć w ramiona i pocieszać.
— Och, wejdźcie go zobaczyć, wejdźcie — mówiła Riesa przez łzy. — Będzie taki szczęśliwy.
Garth leżał na łóżku wsparty o mnóstwo poduszek, a nogi miał owinięte podniszczonym wełnianym kocem. Jego twarz była zatrważająco blada i zapuchnięta, ale gdy zobaczył gości, uśmiechnął się, szczerze uradowany.
— O! — zaryczał swym donośnym głosem — Maris! I ta mała diablica, która ma zamiar odebrać mi skrzydła. — Przywołał je gestem ręki. — Przyjdźcie tu, usiądźcie i porozmawiajcie ze mną. Riesa ciągle tylko się krząta i śpieszy, i nawet nie chce mi przynieść swojego piwa.
Maris uśmiechnęła się.
— Tobie wcale nie potrzeba piwa — oświadczyła z udaną surowością. Podeszła do łoża i ucałowała pacjenta w czoło.
Jednakże S'Rella nadal stała w drzwiach. Zauważywszy to, Garth spoważniał.
— Och, S'Rello — powiedział — nie bój się. Nie jestem na ciebie zły.
S'Rella podeszła bliżej i stanęła obok Maris.
— Naprawdę?
— Naprawdę — stanowczo odparł Garth. — Riesa, przynieś im krzesła. — Jego siostra spełniła polecenie i gdy dziewczęta usiadły, Garth wrócił do tematu. — Och, byłem wściekły, kiedy mnie wyzwałaś, a także urażony — temu nie mogę zaprzeczyć.
— Przepraszam — wypaliła S'Rella. — Nie chciałam cię zranić. I to nieprawda, co powiedziałam tamtego wieczoru w bazie: że cię nienawidzę.
Machnął ręką, żeby dojść do głosu.
— Wiem o tym. I nie musisz mnie przepraszać. Woda była strasznie zimna, ale może trochę mnie rozbudziła, i miałem całe popołudnie, żeby tutaj leżeć i rozmyślać. Byłem głupcem i mam szczęście, że sam mogę ci to dzisiaj oznajmić. Zrobiłem błąd, ukrywając swój stan, a ty postąpiłaś słusznie: dowiedziałaś się o mojej chorobie i postanowiłaś mnie wyzwać. — Pokręcił głową. — Wiesz, nie mogłem się pogodzić z tym, że zostanę szczurem lądowym. Za bardzo kocham latanie, przyjaciół, ciągłe podróże. Ale to już koniec — świadczy o tym moje wodowanie. Pozostała tylko jedna kwestia: czy mam być w ostateczności żywym lądowcem czy lotnikiem-topielcem. Dotychczas zawsze udawało mi się znosić ból i docierać tam, gdzie planowałem. Ale dzisiaj rano… Ach, to było okropne, okropny ból przeszywał mi ręce i nogi. Ale nie chcę o tym mówić. Wystarczy, że do tego wszystkiego doszło. — Przechylił się i wziął S'Relle za rękę. — Chcę ci powiedzieć, S'Rello, że jutro nie mogę stanąć do pojedynku i że nie uczyniłbym tego, nawet gdybym miał dość sił. Dzięki Riesie i morzu zmądrzałem. Skrzydła należą do ciebie.
S'Rella nie mogła mu uwierzyć. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Na jej ustach błąkał się drżący, niepewny uśmiech.
— Co teraz zrobisz, Garth? — zapytała Maris.
Wykrzywił twarz.
— To zależy od uzdrowicieli — oświadczył. — Wydaje mi się, że mam trzy wyjścia. Może będę trupem, może kaleką, ale jeśli zdołam odnaleźć uzdrowiciela, który zna się na rzeczy, to myślę, że mógłbym popróbować sił w handlu. Odłożyłem wystarczająco dużo żelaza, żeby kupić sobie statek. Dzięki niemu mógłbym podróżować, zwiedzać inne wyspy, chociaż na samą myśl o pływaniu dostaję gęsiej skórki — przyznał z chichotem. — Ty i Dorr często żartowaliście na temat mojej żyłki do handlowania. Pamiętasz, Maris? Kiedyś powiedziałaś, że przehandlowałbym nawet swoje skrzydła, gdyby transakcja była korzystna, tak bardzo lubię się wymieniać rzeczami. No cóż, marnym okazałem się handlarzem. Oto S'Rella bierze moje skrzydła i nie daje mi niczego w zamian. — Wybuchnął śmiechem, podobnie jak Maris.
Rozmawiali przez ponad godzinę, o kupcach, o marynarzach, a wreszcie o lotnikach. Śmiech Gartha, jego dowcipy, plotki, które między sobą wymieniali — wszystko to działało odprężające.
— Corm jest wściekły na waszego przyjaciela Vala — oznajmił w pewnym momencie Garth — i nawet mu się nie dziwię. To dobry lotnik i myślę, że nigdy nie przyszło mu do głowy, iż mógłby utracić skrzydła, a tymczasem właśnie na to się zanosi. W dodatku nowym właścicielem może się okazać Val Jednoskrzydły. Czy ty miałaś coś wspólnego z tą sprawą, Maris?
Potrząsnęła głową.
— Właściwie nie. Wymyślił to Val. Nigdy się do tego nie przyzna, ale chciał pokonać jednego z najlepszych lotników, żeby zapomniano o Ari. Fakt, że w komisji sędziowskiej zasiada żona Corma, przydał temu wyczynowi dodatkowego blasku, a jednocześnie stanowił dla niego dobry argument, w razie gdyby przegrał. Mógłby wówczas tłumaczyć się uprzedzeniami lotniczki.
Garth pokiwał głową i bezceremonialnie zażartował na temat Corma, a potem zwrócił się do siostry.
— Riesa, może oprowadzisz S'Relle po naszym domu?
Riesa zrozumiała aluzję.
— Tak, proszę pójść za mną — powiedziała.
S'Rella ruszyła za gospodynią i opuściła pokój.
— Jest miła — powiedział Garth, gdy wyszły. — I strasznie przypomina mi ciebie, Maris. Pamiętasz, kiedy się poznaliśmy?
Maris uśmiechnęła się.
— Pamiętam. To był mój pierwszy lot do Orlego Gniazda, a tamtego wieczoru odbywało się w nim przyjęcie.
— Kruk również tam był. Właśnie tam wykonał swoją słynną sztuczkę.
— Nigdy tego nie zapomnę — rzekła Maris.
— Nauczyłaś tej sztuczki Vala?
— Nie.
Garth wybuchnął śmiechem.
— Wszyscy są pewni, że to ty go nauczyłaś. Wszyscy pamiętamy, jakie wrażenie wywarł na tobie Kruk. Coll nawet ułożył o tym piosenkę, prawda?
Maris uśmiechnęła się.
— Tak.
Garth zaczął mówić o czymś innym, ale urwał w pół zdania. W pokoju zapanowała cisza. Z twarzy Gartha powoli znikał uśmiech.
Zaczął płakać, choć usilnie walczył ze łzami. Wyciągnął do Maris swoje wielkie ręce, a ona usiadła na skraju łóżka, objęła go i pogładziła po czole.
— Wiedziałem… Nie chciałem, żeby S'Rella mnie widzia — ła w tym stanie… Ach, Maris, to jest takie paskudne, tak cholernie…
— Och, Garth — szepnęła, lekko go całując i próbując powstrzymać się od łez. Czuła się całkowicie bezradna. Przez chwilę myślała, jak by reagowała, gdyby była na miejscu Gartha. Zadrżała i odsunęła od siebie tę myśl. Przycisnęła Gartha jeszcze mocniej.
— Odwiedzaj mnie — powiedział. — Ja… wiesz, jak to jest… Gdy się nie lata, gdy nie można się udać do Orlego Gniazda — wiesz — utrata wolności i wiatru jest dostatecznie przykra, ale nie chcę utracić również ciebie i innych przyjaciół tylko dlatego, że… Och, przeklęte łzy — odwiedzaj mnie, Maris, obiecaj, obiecaj mi to!
— Obiecuję, Garth — powiedziała, siląc się na beztroski ton. — Chyba że tak bardzo przytyjesz, że nie będę mogła na ciebie patrzeć.
Garth roześmiał się przez łzy.
— Ach — odezwał się — no, proszę. A już myślałem, że będę mógł spokojnie obrastać w tłuszcz. Ty…
Na zewnątrz dały się słyszeć kroki zwiastujące powrót Riesy i S'Relli. Garth szybko otarł łzy kocem.
— Idź — powiedział, ponownie się uśmiechając. — Idź już, zmęczyłaś mnie. Ale przyjdź jutro, kiedy będzie po wszystkim. Opowiesz mi, jak upłynęły zawody.
Maris skinęła głową. S'Rella stanęła przy niej i pochyliła się. Zanim wyszły, szybko i nieśmiało ucałowała Gartha.
Powoli wracały do wioski. Podczas półmilowego spaceru rozmawiały i poddawały się chłodnemu nocnemu wiatrowi. Mówiły przede wszystkim na temat Gartha i trochę o Valu. S'Rella była ciągle oszołomiona, gdy napomknęła o skrzydłach — o s w o — i c h skrzydłach.
— Jestem lotnikiem — rzekła z radością. — To naprawdę się stało.
Jednak sprawa nie była tak prosta.
Sena czekała na nie w chatce. Siedziała na brzegu łóżka i wyglądała na zniecierpliwioną. Kiedy zobaczyła dziewczęta, wstała.
— Gdzie byłyście?
— Poszłyśmy zobaczyć, jak się czuje Garth — odparła Maris.
— Czy stało się coś złego?
— Nie wiem. Zostałyśmy wezwane do bazy przez sędziów. — Znacząco spojrzała na S'Relle zdrowym okiem. — Wszystkie trzy. I jesteśmy spóźnione.
Natychmiast opuściły chatkę. Po drodze Maris opowiedziała Senie, co Garth postanowił zrobić ze swoimi skrzydłami, ale stara nauczycielka nie wydawała się zadowolona.
— No cóż, przekonamy się, jak będzie — oświadczyła. — Jeszcze nie szykowałabym się do odlotu.
Tego wieczoru lotnicy nie urządzali przyjęcia. W głównym pomieszczeniu przebywało zaledwie kilku lotników z Zachodu. Maris znała ich bardzo słabo. Siedzieli i popijali, ale atmosfera z pewnością nie była świąteczna. Na widok Maris i jej towarzyszek jeden z lotników wstał.
— W drugim pokoju — oznajmił lakonicznie.
Pięcioro sędziów sprzeczało się przy okrągłym stole, ale przerwało, gdy otworzyły się drzwi. Shalli zerwała się z miejsca.
— Maris, Sena, S'Rella, proszę, wejdźcie — powiedziała. — I zamknijcie drzwi.
Zajęły miejsca przy stole. Shalli zaczęła mówić:
— Wezwaliśmy was, ponieważ prowadzimy dyskusję, która wiąże się z obecną tu młodą S'Rella. Macie prawo wyrazić swoje zdanie. Garth zawiadomił nas, że nie będzie jutro latał…
— Wiemy — przerwała jej Maris. — Właśnie od niego przyszłyśmy.
— Dobrze — stwierdziła Shalli. — Wobec tego zapewne zrozumiecie nasz problem. Musimy zadecydować, co zrobić ze skrzydłami.
S'Rella była jak ogłuszona.
— One należą do mnie — oznajmiła. — Tak powiedział Garth.
Zwierzchnik Skulny bębnił palcami po stole i marszczył brwi.
— Garth nie ma prawa rozdawać skrzydeł — odezwał się głośno. — Pozwól no, dziecko, że zadam ci pytanie. Jeżeli dostaniesz te skrzydła, czy obiecasz, że osiedlisz się tutaj i będziesz latała dla Skulny?
Maris z zadowoleniem przekonała się, że S'Rella wytrzymuje jego uporczywe spojrzenie.
— Nie — odparła, nie siląc się na ceremonie. — Nie mogłabym. Oczywiście Skulny jest ładną wyspą, ale… ale to nie mój dom. Zamierzam wrócić ze skrzydłami na Południe, na Veleth, moją ojczystą wysepkę.
Zwierzchnik gwałtownie potrząsnął głową.
— Nie, nie, nie. Skoro chcesz, możesz sobie wracać na tę południową skałę, ale jeżeli tak uczynisz, to nie będziesz miała skrzydeł. — Spojrzał na sędziów. — Widzicie. Dałem jej szansę. Upieram się.
Sena uderzyła pięścią w stół.
— Co to ma znaczyć? Co tu się dzieje? S'Rella ma prawo do skrzydeł. Zasłużyła sobie na nie bardziej niż ktokolwiek inny. Wyzwala na pojedynek Gartha, a on nie zdołał jej sprostać. Jak możecie mówić, że nie dacie jej skrzydeł? — Jej gniewne spojrzenie zatrzymywało się po kolei na każdym z sędziów.
Shalli, która, jak się wydawało, pełniła funkcję rzecznika grupy, wzruszyła ramionami jakby na znak ubolewania.
— Mamy tu sporną kwestię — oświadczyła. — Chodzi o to, jak powinniśmy punktować jutrzejszy turniej. Niektórzy z nas sądzą, że skoro Garth nie weźmie udziału, musimy automatycznie przyznać zwycięstwo S'Relli. Jednak zwierzchnik uważa, że nie możemy głosować w konkursie, w którym uczestniczy tylko jeden lotnik. Upiera się, żebyśmy podjęli decyzję wyłącznie na podstawie dwóch ukończonych konkurencji. Gdybyśmy tak postąpili, musielibyśmy wziąć pod uwagę, że Garth obecnie prowadzi sześć do pięciu, a zatem zachowałby skrzydła.
— Ale przecież Garth wyrzekł się skrzydeł! — zawołała Maris. — On nie może latać, jest zbyt schorowany.
— Prawo przewiduje takie sytuacje — odezwał się zwierzchnik. — Jeżeli lotnik jest chory, jego skrzydła są przekazywane zwierzchnikowi i innym lotnikom wyspy, pod warunkiem że poszkodowany nie ma potomka. Damy te skrzydła godnej osobie, komuś, kto zechce osiedlić się na Skulny. Zaoferowałem taką możliwość obecnej tu dziewczynie i wszyscy słyszeliście, jaka była odpowiedź. To musi zatem być ktoś inny.
— Mieliśmy nadzieję, że S' Rella zgodzi się pozostać na Skulny — rzekła Shalli. — Wtedy nie byłoby o co się sprzeczać.
— Nie — z uporem powtórzyła S'Rella. Miała żałosną minę.
— To, co proponujecie, jest oszustwem — powiedziała do zwierzchnika rozgoryczona Sena.
— Jestem skłonny się z tym zgodzić — odezwał się zwalisty mężczyzna z Wysp Zewnętrznych. Przeczesał palcami rozczochraną, jasną czuprynę. — Garth prowadzi tylko i wyłącznie dlatego, że dzisiaj wrzuciłeś kamień na jego korzyść, nawet pomimo to, że spadł do oceanu, zwierzchniku. Trudno to nazwać uczciwą oceną.
— Sędziowałem uczciwie — ze złością odparł zwierzchnik.
— Garth chce, żeby S'Rella przejęła jego skrzydła — oznajmiła Maris. — Czyżby jego życzenie nie liczyło się w tej sprawie?
— Nie — rzekł zwierzchnik. — On nigdy nie był ich wyłącznym właścicielem. Stanowią cenny depozyt, należą do wszystkich mieszkańców Skulny. — Popatrzył na sędziów błagalnym wzrokiem. — To niesprawiedliwe, żebyśmy bez powodu oddali skrzydła tej dziewczynie z Południa i bez powodu zmniejszyli liczbę lotników na Skulny do dwóch. Posłuchajcie mnie. Gdyby Garth czuł się dobrze, obroniłby prawo do posiadania skrzydeł w walce z każdym przeciwnikiem i nie doszłoby do takiej sytuacji. Gdyby był chory i przyszedł do mnie, aby mi to wyznać, tak jak nakazuje prawo lotnicze, do tej pory znaleźlibyśmy nowego właściciela skrzydeł, kogoś, kto zachowałby je na rzecz Skulny. Nasza kłopotliwa sytuacja wynika wyłącznie z faktu, iż Garth postanowił ukryć swą chorobę. Czy ukarzecie całą społeczność wyspy tylko dlatego, że jakiś lotnik nie wyjawił tajemnicy?
Maris musiała przyznać, że jego argument jest częściowo uzasadniony. Odniosła wrażenie, że sędziowie również dali się przekonać.
— To, co mówisz, jest prawdą — odezwała się drobna kobieta z Południa. — Ucieszyłabym się, gdyby Południe zyskało nową parę skrzydeł, ale trudno odmówić twemu żądaniu słuszności.
— S'Rella również ma jakieś prawa — upierała się Sena. — Musicie traktować ją sprawiedliwie.
— Jeżeli dacie skrzydła zwierzchnikowi — dorzuciła Maris — odbierzecie jej prawo wyzwania. Przegrywa tylko o jeden kamień. Ma ogromne szansę.
W tym momencie odezwała się S'Rella.
— Nie zasłużyłam na skrzydła — powiedziała niepewnym głosem. — Wstydziłam się swojego dzisiejszego lotu. Ale mogłabym je wygrać, gdybym dostała szansę uczciwej walki, jestem tego pewna. Garth pragnie, żebym walczyła.
Shalli westchnęła.
— S'Rello, moja droga, to nie jest takie proste. Nie możemy tylko ze względu na ciebie rozpoczynać całego turnieju od nowa.
— Ona powinna dostać skrzydła — burknął sędzia z Wysp Zewnętrznych. — Patrzcie, już dzisiaj wrzucam kamyk na jej korzyść. Teraz mamy wynik sześć do sześciu. Kto jeszcze? — Popatrzył na resztę.
— Nie będziemy wrzucać żadnych kamyków — warknął zwierzchnik. — A poza tym nie można urządzać pojedynku, w którym bierze udział tylko jeden lotnik. — Skrzyżował ramiona na piersiach i rozsiadł się na krześle, gniewnie spoglądając na resztę.
— Obawiam się, że muszę głosować zgodnie z wolą zwierzchnika — powiedziała sędzina z Południa — W przeciwnym razie mogę zostać oskarżona o niesprawiedliwe faworyzowanie sąsiadki.
Zostały jeszcze Shalli i kobieta ze Wschodu. Obie wahały się.
— Czy nie ma sposobu, żeby oddać sprawiedliwość wszystkim stronom? — pytała Shalli.
Maris popatrzyła na S'Relle i dotknęła jej ramienia.
— Czy naprawdę chcesz polecieć jeszcze raz, aby spróbować wywalczyć te skrzydła?
— Tak — odparła S'Rella. — Chcę je zdobyć uczciwie. Pragnę na nie zasłużyć, bez względu na to, co mówi Val.
Maris skinęła głową i ponownie zwróciła się do sędziów.
— Wobec tego mam dla was propozycję — oświadczyła. — Zwierzchniku, masz na Skulny jeszcze dwóch lotników. Czy uważasz, że są wystarczająco dobrzy?
— Tak — rzekł podejrzliwie. — A o co chodzi?
— Tylko o następującą rzecz: proponuję, żebyś wznowił turniej. Zachowaj dotychczasową punktację, według której S'Rella przegrywa jednym kamykiem. Ponieważ jednak Garth nie może latać, wyznacz jego zastępcę. Niech jeden z twoich lotników założy jego skrzydła. Jeżeli ten zastępca wygra, wówczas Skulny zachowuje skrzydła, a ty przekażesz je wybranemu przez siebie człowiekowi. Jeżeli zwycięży S'Rella, hm, wtedy powróci na Południe jako lotniczka i nikt nie będzie mógł tego kwestionować. Co na to powiesz?
Zwierzchnik namyślał się przez chwilę.
— No cóż — rzekł. — Mógłbym się na to zgodzić. Jirel może polecieć zamiast Gartha. Jeżeli ta dziewczyna zdoła ją prześcignąć, to będzie znaczyło, że zasłużyła na skrzydła, aczkolwiek z pewnością mnie nie uszczęśliwi.
Jego słowa przyniosły Shalli wyraźną ulgę.
— Wyborny pomysł — oznajmiła z uśmiechem. — Wiedziałam, że gdy potrzebne jest rozsądne wyjście, można liczyć na Maris.
— Czy zatem sprawa jest ustalona? — zapytała dziewczyna ze Wschodu.
Wszyscy sędziowie przytaknęli, z wyjątkiem mężczyzny z Wysp Zewnętrznych, który potrząsnął głową i mruknął:
— Ta dziewczyna powinna dostać skrzydła. Przecież facet spadł do oceanu. — Nie protestował jednak zbyt głośno.
Na dworze w chłodnym, nocnym powietrzu mżył deszcz, lecz mimo to Sena nakazała swoim towarzyszkom, aby przystanęły. Wyglądała na zaniepokojoną.
— S'Rello — powiedziała, wspierając się na lasce. — Jesteś pewna, że tego chcesz? W ten sposób możesz utracić skrzydła. O Jirel mówi się, że jest dobrą lotniczka. Poza tym być może zdołałybyśmy przekabacić sędziów, gdybyśmy sprzeczały się z nimi dłużej.
— Nie — odparła ponuro S'Rella. — Nie, chcę, żeby to się odbyło właśnie w taki sposób.
Sena długo patrzyła jej w oczy i w końcu skinęła głową.
— Dobrze — stwierdziła, usatysfakcjonowana. — W takim razie wracajmy do domu. Jutro trzeba będzie trochę polatać.
W trzecim dniu zawodów Maris zbudziła się przed świtem. Chłód i mrok wytrąciły ją z równowagi. Uświadamiała sobie, że coś jest nie w porządku. Ktoś dobijał się do drzwi.
— Maris — odezwała się śpiąca na sąsiednim łóżku S'Rella. — Mam otworzyć?
Maris nie widziała jej. Do świtu było jeszcze dużo czasu, a poza tym nie paliła się żadna świeca.
— Nie — szepnęła Maris. — Cicho. — Bała się. Walenie w drzwi nie ustawało ani na chwilę. Przypomniała sobie martwe dzięcioły, które im podrzucono, i zastanawiała się, kto stoi po drugiej stronie drzwi o tej porze i z tak wściekłą zawziętością usiłuje skłonić gospodynie do ich otwarcia. Wygramoliła się z łóżka i poczłapała przez pokój. Pomimo ciemności zdołała odszukać ostre narzędzie, którego użyła do odcięcia ptaków. Ot, zwykły nożyk, nie nadający się do walki, ale poczuła się pewniej. Tak wyposażona, odważyła się podejść do drzwi.
— Kto tam? — zapytała. — Kto tam?
Walenie ustało.
— Raggin — odezwał się ktoś tubalnym głosem. Maris nie wydawał się znajomy.
— Raggin? Nie znam żadnego Raggina. Czego chcesz?
— Jestem z Żelaznej Siekiery — powiedział nieznajomy. — Znasz Vala? Tego, który się u mnie zatrzymał?
Maris przestała się bać i natychmiast otworzyła drzwi. Mężczyzna widoczny w gwiezdnej poświacie był chudy i przygarbiony. Miał haczykowaty nos i niechlujny zarost. Nagle Maris przypomniała sobie, kim jest: barmanem z tawerny Vala.
— O co chodzi? Stało się coś złego?
— Właśnie zamykałem, a twój przyjaciel wciąż się nie pojawiał. Myślałem, że przygruchał sobie jakąś ładną dziewczynę, ale znalazłem go przed tawerną, leżącego na plecach. Ktoś go mocno pobił.
— Val — wydusiła S'Rella, podbiegłszy do drzwi. — Gdzie on jest?
— Jest na górze, w swoim pokoju — odparł Raggin. — Jakoś go tam zawlokłem po schodach. Nie było to łatwe. Ale przypomniałem sobie, że ma znajomych w tych okolicach, więc pomyślałem sobie, że popytam, i przysłali mnie tutaj. Wybierzesz się ze mną? Nie wiem, co z nim teraz zrobić.
— Idę natychmiast — powiedziała Maris. — S'Rello, ubieraj się. — Sięgnęła po własne rzeczy, szybko je nałożyła i ruszyła wraz ze S'Rella nadmorską drogą. Zabrała latarnię. Część drogi prowadziła między stromymi skałami. Potknięcie w ciemnościach mogło się zakończyć tragicznie.
W tawernie nie paliły się światła, a rolety pospuszczano. Drzwi wejściowe były zaryglowane od wewnątrz ciężką drewnianą belką. Raggin zostawił dziewczęta na dworze, a sam okrążył budynek, żeby, jak się wyraził, udać się do środka „tajnym przejściem". Kiedy otworzył drzwi od wewnątrz, oznajmił:
— Muszę dobrze zamykać, dookoła kręci się mnóstwo podejrzanych typów. Nie uwierzyłybyście, lotniczki, jakich miewam klientów.
Nie zwracały uwagi na to, co mówił. S'Rella wbiegła po schodach do pokoju, który czasami dzieliła z Valem. Kiedy Maris ją dogoniła, S'Rella już zapalała świecę przy łóżku.
W niedużym pomieszczeniu zamigotało czerwone światło. Postać, skulona pod kocem, poruszyła się i jęknęła niczym ranne zwierzę. S'Rella odstawiła świecę i odkryła leżącego.
Val zauważył dziewczynę i wydawało się, że ją rozpoznaje, gdyż kurczowo chwycił jej dłoń lewą ręką. Jednak gdy usiłował się odezwać, z jego gardła wydobył się tylko zduszony jęk.
Maris zrobiło się niedobrze. Mężczyzna miał liczne obrażenia na głowie i ramionach, jego twarz była opuchnięta i posiniaczona. Po policzkach nadal ściekała mu krew, której plamy zastygły na koszuli i na brodzie. Z ust także pociekła mu krew, gdy chciał się odezwać.
— Val! — krzyknęła z płaczem S'Rella. Dotknęła czoła mężczyzny, a wtedy on cofnął rękę i usiłował do niej coś powiedzieć.
Maris podeszła bliżej.
Val mocno przyciskał S'Relle lewą ręką i ciągnął ją ku sobie, ale jego prawe ramię nadal bezwładnie spoczywało na prześcieradle, a w dodatku utworzyła się pod nim kałuża krwi. Ramię było dziwacznie wykręcone, a kurtka podarta i zakrwawiona. S'Rella uklękła po prawej stronie i delikatnie dotknęła obolałej kończyny. Val krzyknął tak głośno, że S'Rella odskoczyła z przerażeniem. Dopiero wówczas Maris zauważyła, że ze strzępów odzieży sterczy kość.
Raggin stał w drzwiach i obserwował całą scenę.
— On ma złamane ramię, nie dotykajcie go — powiedział — bo będzie wył. Szkoda, że nie słyszałyście, jak wrzeszczał, kiedy go tu wnosiłem. Myślę, że nogę też ma złamaną, ale nie jestem tego pewny.
Val uspokoił się, ale nadal oddychał nieregularnie, odczuwając wyraźny ból. Maris dźwignęła się na nogi.
— Dlaczego nie wezwałeś uzdrowiciela? — zapytała Raggina. — Dlaczego nie dałeś mu żadnego środka przeciwbólowego?
Raggin cofnął się zdziwiony, jakby tego rodzaju pomysły nigdy dotąd nie przychodziły mu do głowy.
— Przecież sprowadziłem ciebie, prawda? A kto zapłaci temu uzdrowicielowi? On na pewno nie. Nie ma tylu pieniędzy. Przeszukałem jego rzeczy.
Maris zacisnęła pięści i usiłowała nie stracić panowania nad sobą.
— Masz w tej chwili pójść po uzdrowiciela — oznajmiła. — I nie obchodzi mnie, czy będziesz musiał przebiec dziesięć mil. Zrobisz to szybko, a jeśli nie, to przysięgam, że pogadam ze zwierzchnikiem i doprowadzę do zamknięcia tej knajpy.
— Lotnicy. — Barman splunął. — Zgrywacie ważnych, co? No cóż, pójdę, ale kto zapłaci temu uzdrowicielowi? Chciałbym to wiedzieć, a on też będzie tym zainteresowany.
— Niech cię wszyscy diabli — odparła Maris. — Ja zapłacę, do diabła, ja to zrobię. Ten człowiek jest lotnikiem i jeśli kości mu się dobrze nie zrosną, jeśli nie poddamy go odpowiedniej kuracji, to już nigdy nie będzie latał. A teraz ruszaj w drogę!
Raggin po raz ostatni spojrzał na nią ze skwaszoną miną r i skierował się na schody. Maris wróciła do łóżka chorego. Val jęczał i usiłował zmienić pozycję, ale każdy ruch wywoływał rozdzierający ból.
— Czy nie możemy mu jakoś pomóc? — zapytała S'Rella, zerknąwszy na Maris.
— Tak — rzekła Maris. — Ostatecznie jesteśmy w tawernie. Zejdź na dół i przynieś kilka butelek. Alkohol powinien trochę zmniejszyć ból do czasu przybycia uzdrowiciela.
S'Rella skinęła głową i ruszyła do drzwi.
— Co mam przynieść? — zapytała. — Wino?
— Nie, potrzebujemy czegoś mocniejszego. Poszukaj jakiejś brandy. Albo może tej wódki z Poweet, jak ona się nazywa… Robi się ją ze zboża i ziemniaków…
S'Rella jeszcze raz kiwnęła głową i zbiegła na dół. Niebawem wróciła z trzema butelkami miejscowego trunku oraz nie oznakowaną flaszką, z której wydobywał się ostry, silny zapach.
— Musi być mocna — zawyrokowała Maris. Najpierw sama spróbowała wódki, a potem kazała S'Relli przytrzymać głowę Vala i wlała mu do ust kilka kropel. Odniosły wrażenie, że mężczyzna pije chętnie, toteż poiły go na zmianę.
Kiedy ponad godzinę później Raggin wreszcie wrócił z uzdrowicielem, Val był już nieprzytomny.
— Oto wasz uzdrowiciel — rzekł barman. Wziął do ręki jedną ze stojących na podłodze pustych butelek i dodał: — Za to również zapłacisz, lotniczko.
Uzdrowiciel nastawił Valowi kończyny (Raggin miał słuszność — noga również była złamana, choć nie tak fatalnie jak ręka), unieruchomił je i nałożył opatrunek na opuchniętą twarz mężczyzny, a na koniec wręczył Maris buteleczkę ciemnozielonego płynu.
— To lepsze niż brandy — oświadczył. — Zmniejszy ból i pozwoli mu zasnąć. — To rzekłszy, wyszedł, zostawiając Maris i S'Relle z Valem.
— To zrobili lotnicy, prawda? — płaczliwym tonem zapytała S'Rella, gdy usiadły w zadymionym pomieszczeniu, w którym paliła się świeczka.
— Złamano rękę i nogę po jednej stronie — gniewnie zauważyła Maris. — To wygląda na robotę lotnika. Nie sądzę jednak, żeby któryś z nich mógł tego dokonać osobiście, ale podejrzewam, że to lotnik zlecił pobicie. — Nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł. Podeszła do zakrwawionej garderoby Vala w kącie i uważnie ją przetrząsnęła. — Hmm. Tak myślałam. Nie ma jego noża. Może go zabrali albo wypadł Valowi z ręki.
— Mam nadzieję, że pociął napastnika, kimkolwiek on był — powiedziała S'Rella. — Myślisz, że to zrobił Corm? Przecież Val miał jutro zabrać mu skrzydła.
— Dzisiaj — ze smutkiem zauważyła Maris, spoglądając na okno. Po wschodniej stronie nieba zaczynało świtać. — Jednak nie sądzę, żeby to był Corm. Oczywiście Corm zniszczyłby Vala z wielką chęcią, gdyby tylko mógł, ale on uczyniłby to zgodnie z prawem. Corm jest zbyt dumny, żeby uciekać się do bicia.
— W takim razie kto? Maris potrząsnęła głową.
— Nie wiem, S'Rello. Zapewne jakiś chory osobnik. Może któryś z przyjaciół Corma lub Ari. Albo Arak czy jeden z jego przyjaciół. Val miał wielu wrogów.
— Chciał, żebym z nim poszła — powiedziała S'Rella. — A ja wybrałam się z wizytą do Gartha. Gdybym mu towarzyszyła, nie doszłoby do tego wszystkiego.
— Gdybyś z nim poszła, prawdopodobnie również leżałabyś połamana i zakrwawiona — zauważyła Maris. — S'Rello, kochanie, przypomnij sobie te martwe ptaki, która nam podrzucono. W ten sposób chcieli nam coś powiedzieć. Ty także jesteś jednoskrzydłą. — Zerknęła na jaśniejące niebo. — I ja też. Może już pora, żebym to przyznała. Jestem lotniczką tylko w połowie i tak już będzie zawsze. — Uśmiechnęła się do S'Relli. — Myślę jednak, że najważniejsze jest to, o którą połowę chodzi.
S'Rella była zdezorientowana.
— No, ale dość już tego gadania — powiedziała Maris. — Masz jeszcze kilka godzin do rozpoczęcia turnieju i chcę, żebyś spróbowała się przespać. Dzisiaj musisz wygrać walkę o skrzydła, pamiętasz?
— Nie mogę — zaprotestowała S'Rella. — Nie w takim momencie.
— Właśnie teraz — odparła Maris. — Ktoś, kto pobił Vala, z pewnością byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że przez to i ty utraciłaś skrzydła. Chcesz tego?
— Nie — rzekła S'Rella.
— Wobec tego idź spać.
Nieco później, gdy S'Rella była pogrążona we śnie, Maris ponownie spojrzała na okno. Słońce prawie już wzeszło, a jego czerwoną tarczę przesłaniały smugi ciemnych chmur. Zapowiadał się pogodny, wietrzny dzień. Wymarzona pogoda na latanie.
Kiedy Maris i S'Rella przybyły na miejsce zawodów, pojedynek trwał już w najlepsze. Spóźniły się, gdyż Raggin zażądał od nich w tawernie, by natychmiast uregulowały rachunek Vala, i długo musiały się z nim wykłócać, żeby go przekonać, iż na pewno otrzyma zapłatę. Przymuszony przez Maris zgodził się opiekować Valem i nie wpuszczać nikogo na górę.
Sena znajdowała się tam, gdzie w poprzednie dni — w pobliżu sędziów — i obserwowała pierwsze pary zawodników, którzy lecieli do bram. Maris kazała S'Relli dołączyć do kolegów z Drewnianych Skrzydeł, a sama wbiegła na skałę. Sena powitała ją z wyraźną ulgą.
— Maris! — wykrzyknęła. — Martwiłam się, że coś się stało. Nikt nie wiedział, dokąd poszłyście. Czy S'Rella i Val są z tobą? Zaraz przyjdzie pora. Sher startuje następna.
— S'Rella jest gotowa do lotu — odparła Maris. Opowiedziała Senie o Valu.
Miała wrażenie, że w trakcie tej opowieści nauczycielka traci wszystkie siły i całą witalność. Jej zdrowe oko zaszkliło się łzami. Wsparła się mocniej o laskę i nagle wydała się Maris bardzo stara.
— Nie wierzyłam — wymamrotała słabym głosem. — Nie wierzyłam, nawet gdy zdarzyła się ta straszna historia z ptakami… nawet wówczas nie mieściło się mi w głowie, że odważyliby się na coś takiego. — Jej twarz była szara jak popiół. — Pomóż mi, dziecko. Muszę usiąść.
Maris objęła ją ramieniem i poprowadziła do stolika sędziowskiego. Shalli podniosła oczy.
— Wszystko w porządku? — zapytała z niepokojem.
— Nie — odparła Maris, posadziwszy Senę na krześle. — Val nie będzie dzisiaj latał. — Obróciła się twarzą do sędziów. — Ostatniej nocy został zaatakowany i poturbowany w tawernie, w której wynajmował pokój. Ma złamaną rękę i nogę.
Wszyscy sędziowie byli wstrząśnięci.
— Jakież to okropne — powiedziała Shalli.
Sędzina ze Wschodu zaklęła, mężczyzna z Wysp Zewnętrznych potrząsnął głową, a zwierzchnik Skulny powstał z miejsca.
— To straszne. Nie pozwolę, żeby takie rzeczy działy się na mojej ziemi. Znajdziemy tego, kto to zrobił, obiecuję ci to.
— Zrobił to jakiś lotnik — rzekła Maris. — A przynajmniej zapłacił za to. Złamano Valowi prawą rękę i prawą nogę. Jednoskrzydły. Rozumiesz.
Shalli zmarszczyła brwi.
— Maris, ten czyn jest straszny, ale żaden lotnik nie zdobyłby się na coś podobnego. A jeśli chcesz zasugerować, że Corm…
— Czy masz dowód, że był w to wmieszany jakiś lotnik? — przerwała jej sędzina ze Wschodu.
— Znam tawernę, w której nocował Val Jednoskrzydły — rzekł zwierzchnik. — To była Żelazna Siekiera, prawda? Okropne miejsce, przychodzi tam najbardziej niewybredna klientela. Każdy mógł paść ofiarą napadu: uczestnik pijackiej bójki, zazdrosny kochanek, skłócony hazardzista. Wiem, że w tej knajpie wydarzylo się mnóstwo napadów.
Maris spojrzała na niego gniewnie.
— Nigdy nie odnajdziesz człowieka, który to zrobił, choćbyś obiecywał sto razy — oświadczyła. — Ale to nie jest najważniejsze. Dziś wieczorem chcę odnieść Valowi skrzydła.
— Skrzydła? Valowi?
— Obawiam się, że musi poczekać do następnego roku i spróbować jeszcze raz — odezwała się sędzina z Południa. — Przykro mi, że został ranny w chwili, gdy był tak bliski zwycięstwa.
— Bliski? — powtórzyła Maris. Spojrzawszy na stół, dostrzegła skrzynkę, podniosła ją i mocno nią potrząsnęła. — Dziewięć czarnych kamieni i jeden biały. To więcej niż blisko. Val zwyciężył. Nawet gdyby przegrał dzisiaj zero do pięciu, i tak zwyciężył.
— Nie — z uporem oświadczyła Shalli. — Corm zasługuje na otrzymanie szansy. Nie pozwolę, żebyś go jej pozbawiała na rzecz Jednoskrzydłego, choć bardzo mu współczuję. Corm doskonale lata przez bramy. Mógłby wygrać dziesięć do zera, otrzymując po dwa kamyki od każdego z nas, i wówczas zachowałby swoje skrzydła.
— Dziesięć do zera — powtórzyła Maris. — Jakie jest prawdopodobieństwo takiego wyniku?
— Istnieje taka możliwość — odparła Shalli.
— Istnieje — powtórzyła sędzina ze Wschodu. — Nie możemy przyznać zwycięstwa Jednoskrzydłemu. To byłoby niesprawiedliwością wobec Corma, który lata znakomicie od wielu lat. Sądzę, że musimy ogłosić przegraną Vala walkowerem.
Ludzie za stołem zgodnie pokiwali głowami, ale Maris tylko się uśmiechnęła.
— Obawiałam się, że zajmiecie takie stanowisko. — Oparła ręce na biodrach i wyzywająco spojrzała na sędziów. — Jednak Val będzie miał swoje skrzydła. Na szczęście istnieje precedens.
Ustanowiliście go wczoraj wieczorem, dla S'Relli i Gartha. Zachowajmy punktację i kontynuujmy rozgrywkę. Wezwijcie Corma. J a polecę w zastępstwie Vala.
I wiedziała, że nie spotka się z odmową.
Maris wzięła skrzydła i dołączyła do tłumu zawodników; czekała niecierpliwie się i okazywała coraz większe zdenerwowanie.
Bramy wzniesiono podczas nocy. Składały się z dziewięciu prymitywnych konstrukcji, mocno osadzonych w piasku i wymagających serii trudnych zakrętów i zmian kursu. Pierwsza brama znajdowała się zaraz nad skałą lotników. Składała się z dwóch wysokich drewnianych tyczek, mierzących po kilkanaście metrów i wbitych w piasek w odległości piętnastu metrów. Do czubków tyczek była przywiązana lina.
Żeby zdobyć punkty, lotnik musiał przelecieć przez bramę. Było to dość łatwe, ale następna brama znajdowała się zaledwie kilka metrów dalej, na plaży, i to nie w prostej linii, toteż zawodnik musiał błyskawicznie skręcić, żeby w nią wlecieć. Ponadto druga brama była trochę mniejsza — tworzyły ją nieco krótsze tyczki, które ustawiono bliżej siebie. Kolejne odcinki również nastręczały sporo trudności; z mielizny trzeba było wracać na ląd, to zaś wymagało gwałtownego manewrowania skrzydłami, a każda brama była mniejsza od poprzedniej. Tyczki ostatniej, dziewiątej bramy miały zaledwie po dwa i pół metra wysokości, a odstęp między nimi wynosił tylko nieco ponad sześć metrów, podczas gdy rozłożone skrzydła lotnika były szerokie na sześć metrów. Nikomu nie udało się pokonać więcej niż siedem bram, zresztą, nawet i taki lot był nie lada wyczynem. Tego ranka najlepszy wynik osiągnął fenomenalny Lane, który zdołał przelecieć przez siedem bram.
Zgodnie z tradycją, w tej konkurencji pierwsi startowali pretendenci. Dzięki temu lotnicy wiedzieli, o ile muszą być lepsi od swych rywali. Niosąc skrzydła na ramionach, Maris obserwowała starania drewnianoskrzydłych.
Sher skoczyła ze skały ku pierwszej bramie i pokonała ją, ledwo mieszcząc się pod liną. Następnie gwałtownie skręciła w kierunku drugiej bramy, lecz nadal opadała, i to o wiele za szybko. Przerażona, szybko odchyliła się do pozycji horyzontalnej, żeby nie wyrżnąć w ziemię, a potem nagle zaczęła się wznosić i zamiast skierować się między tyczki, przeleciała nad bramą. Lotniczka, która została wyzwana przez Sher, pokonała tylko dwie bramy, lecz to wystarczyło, żeby wygrać pojedynek.
Leya obserwowała Sher i postanowiła wybrać inną strategię. Skoczyła ze skały i zatoczyła nad plażą duże koło. Opadała stopniowo i pokonała pierwszą bramę, lecąc prosto, a nie w dół. Zaczęła skręcać na długo przed wleceniem w pierwszą bramę i kołyszącym, pełnym wdzięku ruchem ominęła jedną tyczkę, starając się już w tym momencie skierować do drugiej bramy. Przeleciała przez nią gładko, szykując się do kolejnego, ostrzejszego, bardziej wymagającego zakrętu pod wiatr. Zdołała pokonać trzecią bramę, ale nie udało jej się wykonać kolejnego manewru i spokojnie poleciała na morze, ominąwszy czwartą bramę szerokim łukiem. Mimo to kilku widzów zgotowało dziewczynie owację, a jej przeciwnik zaliczył tylko dwie bramy i zbyt gwałtownie wylądował na piasku. Zatem Leya osiągnęła pierwszy sukces, który nie wystarczył jednak do zdobycia skrzydeł.
Obwoływaczka zapowiedziała pojedynek Damena i Araka. Obaj mieli kłopoty. Damen pokonywał bramy zbyt szybko i gdy minął drugą, nie zdążył skręcić w stronę trzeciej. Arak przeleciał przez drugą bramę zbyt wysoko i zawadził o linę górną krawędzią skrzydła. To wystarczyło, żeby stracił równowagę i zboczył z kursu. Remis pozwolił mu jednak zachować skrzydła.
Ku zdziwieniu Maris, Kerr również zdołał wywalczyć remis. Naśladując Leyę, pokonał pierwszą bramę w pozycji horyzontalnej, zaczął skręcać i dość łatwo zaliczył drugą bramę. Jednakże, podobnie jak Leya, miał kłopoty ze skręceniem pod wiatr i, w przeciwieństwie do niej, nie dał rady przelecieć przez trzecią bramę. Gwałtownie zarył w piasek w odległości kilku metrów od bramy. Ze wszystkich stron przybiegły dzieci lądowców, żeby mu pomóc zdjąć skrzydła. Jon z Culhall próbował uniknąć losu Kerra, utrzymując dużą wysokość, ale zanadto wychylił się w prawo i nie zdołał trafić w trzecią bramę.
— Corm z Amberly Mniejszej! — krzyknęła obwoływaczka. — Val Jednoskrzydły, Val z Południowego Arrenu! — Po chwili dorzuciła: — Maris z Amberly Mniejszej, lecąca w zastępstwie Vala, Maris z Amberly Mniejszej!
Maris stanęła na skale lotników. Pomocnicy rozkładali jej skrzydła i odblokowywali każdą rozporę. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdował się Corm, któremu pomagano w ten sam sposób. Maris zerknęła na niego i napotkała jego ciemne, wyraziste oczy. — Maris Jednoskrzydła! — zawołał z goryczą. — Na co ci przyszło? Cieszę się, że Russ tego nie doczekał.
— Russ byłby dumny! — Maris poczuła wściekłość, choć wiedziała, że nie powinna tracić opanowania. Gniew mógł ją przywieść do nieostrożności, a to pomogłoby Cormowi. Siedem lat temu pokonała go w znacznie bardziej zaciętym pojedynku. Była pewna, że zdoła tego dokonać i tym razem. Należało jedynie wykazać precyzję, opanowanie, refleks i wyczucie wiatru, a tych cech nigdy jej nie brakowało.
Jej skrzydła były szerokie i napięte, a ich metaliczna powierzchnia cicho szumiała w zetknięciu z wiatrem. Maris była w świetnym nastroju i wierzyła w siebie. Wyciągnęła ręce do góry, złapała nimi uchwyty, pobiegła, skoczyła i wzbiła się w powietrze. Unosiła się coraz wyżej, zrobiła pętlę ot tak, dla przyjemności, a potem zaczęła pikować. Szybowała w dół, przemieszczając się zgodnie z podmuchami wiatru, a jednocześnie przechylając się w taki sposób, żeby móc przelecieć pierwszą bramę. Gdy gwałtownie skręciła i minęła pierwszą parę tyczek, jej skrzydła utworzyły srebrzystą linię tuż pod nimi, ale Maris ustabilizowała lot i przechyliła się w drugą stronę, dzięki czemu swobodnie pokonała następną bramę. W takich chwilach nie myślało się racjonalnie; liczyło się wyczucie podmuchów, to, że kochało się latanie, miało się instynkt, refleks i znajomość wiatru, a Maris sama była wiatrem. Przejście trzeciej bramy wymagało gwałtownego skrętu pod wiatr, ale Maris zrobiła to sprawnie, a potem wykonała pętlę nad wodą, żeby pod właściwym kątem zbliżyć się do czwartej bramy. Pokonała ją, podobnie jak piątą, przed którą musiała tylko powoli skręcić z wiatrem, a szósta brama znajdowała się zaraz potem i nie wymagała gwałtownych manewrów. Ze względu na jej nieduże rozmiary Maris trochę obniżyła lot i sunęła nad piaskiem, napinając skrzydła, przy akompaniamencie entuzjastycznych okrzyków widzów.
W chwilę później było już po wszystkim.
Gdy tylko zamajaczyła przed nią szósta brama, nagle natrafiła na zimny, spychający w dół podmuch, który nie miał prawa wystąpić w tym miejscu. Chwycił ją na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, żeby otarła się skrzydłami o ziemię, a potem zaryła nogami w mokry piasek i sunęła po wybojach, aż w końcu zatrzymała się w cieniu pechowej bramy.
Zobaczyła jasnowłosą dziewczynkę, która podbiegła do niej i pomogła jej wstać, a potem zaczęła składać skrzydła. Maris była zadyszana i rozbawiona. Zaliczyła pięć bram. Wynik nie najlepszy tego dnia, ale całkiem przyzwoity. Corm miał do Vala tak dużą stratę, że nie zdołałby jej wyprzedzić. Musiałby całkowicie ją pognębić, odnieść druzgocące zwycięstwo, dostać od każdego z sędziów po dwa kamyki, a na to nie było go stać.
On sam zdawał sobie z tego sprawę. Zniechęcony jej dobrym lotem, nawet się nie starał jej dorównać. Zatrzymał się już na czwartej bramie, co oznaczało zdecydowany triumf Maris, a zarazem Vala. Kiedy kroczyła po plaży ze złożonymi skrzydłami, czuła ogromne podniecenie.
Na całym wybrzeżu rozbrzmiewały okrzyki obwoływaczek. S'Rella stała z uniesioną głową na skraju urwiska. Metaliczna powierzchnia jej skrzydeł błyszczała w słońcu. Za jej plecami Maris dostrzegła szczupłą, muskularną, ciemnowłosą Jirel ze Skulny.
S'Rella skoczyła. Maris przystanęła, żeby ją obserwować. Była całym sercem z nią i przepełniała ją wielka nadzieja. S'Rella przechyliła się i zatoczyła koło. Leciała spokojnie, nie decydując się na szaleńczy pęd w stylu Maris, a potem płynnie poszybowała w dół. Stosowała tę samą taktykę co Leya i Kerr. Przeleciała przez pierwszą bramę, wykonała skręt, przybrała pozycję horyzontalną, zatoczyła koło w przeciwnym kierunku — Maris miała wrażenie, że na minutę wstrzymała oddech — pokonała drugą bramę, a potem skręciła pod wiatr. Gwałtowność tego manewru można było porównać z pchnięciem noża. Miało się wrażenie, że wiatr zmienia kierunek na jej rozkaz. Następnie S'Rella pokonała trzecią bramę i nie tracąc ani na chwilę panowania nad lotem, minęła czwartą parę tyczek. Ludzie wstawali i wznosili entuzjastyczne okrzyki. Piąta brama okazała się dla niej równie łatwa jak dla Maris, a po chwili zaczęła się zbliżać do szóstej, tej, której Maris nie udało się przelecieć. Skrzydła trochę się zachwiały, ale potem przestały drżeć i S'Rella znalazła się wyżej niż Maris; zimny podmuch wstrząsnął nią, ale nie zmusił do opadnięcia na ziemię, i po chwili, przy akompaniamencie okrzyków, pokonała również szóstą bramę. Siódma wymagała błyskawicznego przechylenia się pod ściśle określonym kątem. S'Relli udało się wykonać ten manewr, a potem czekała ją ósma brama… Okazała się nieco za wąska, a S'Rella zbytnio wychyliła się w jedną stronę i zawadziła lewym skrzydłem o tyczkę. Rozległ się trzask rozbijanych podpórek i tyczek, a potem S'Rella runęła jak długa na ziemię.
Maris była jedną z wielu osób, które do niej podbiegły.
Kiedy dotarła na miejsce, S'Rella już siedziała z zaczerwienioną od wiatru twarzą, ciężko dysząc. Otaczali ją lądowcy, którzy zachrypniętymi z emocji głosami serdecznie jej gratulowali. Dzieci cisnęły się do niej, żeby dotknąć jej skrzydeł, a ona ciągle się śmiała.
Maris przepchnęła się przez tłum i objęła S'Relle.
— Nic ci nie jest? — zapytała dziewczynę, która potrząsnęła głową, nie przestając się śmiać. — To dlaczego…?
S'Rella pokazała jej skrzydło, to samo, którym uderzyła w bramę. Metaliczna, dosłownie niezniszczalna tkanina była nietknięta, ale rozpora uległa złamaniu.
— To łatwo da się naprawić — zauważyła Maris. — Nie powinno być z tym żadnego kłopotu.
— Nie widzisz? — zapytała S'Rella, gwałtownie wstając. Jej prawe skrzydło podskoczyło, napięte i rozedrgane, ale lewe bezwładnie zwisało, a srebrzysty materiał ciągnął się po piasku.
Maris spojrzała na nie i zaczęła się śmiać.
— Jednoskrzydła! — zawołała. Po chwili padły sobie ze śmiechem w ramiona.
— Jirel nie przyniosła ci wstydu — powiedziała Maris podczas wieczornej rozmowy z Garthem przy kominku. Garth doszedł do siebie; wyglądał lepiej i znowu popijał piwo. — Wspaniale cię zastępowała, przeleciała przez pięć bram, nie była gorsza ode mnie. No, ale pięć oczywiście nie równa się siedem, to nie wystarczyło do zwycięstwa. Nawet zwierzchnik nie mógłby ogłosić remisu.
— Dobrze — powiedział Garth. — S'Rella zasługuje na skrzydła. Lubię S'Relle. Niech obieca, że również mnie odwiedzi.
Maris uśmiechnęła się.
— Przekonam ją — oświadczyła. — Żałuje, że nie mogła tu przyjść dzisiaj, ale chciała od razu zobaczyć się z Valem. Dołączę do niej, kiedy wyjdę od ciebie. Nie będzie to przyjemne, ale… — Westchnęła.
Garth wypił spory haust piwa i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ogień na kominku.
— Żal mi Corma — rzekł. — Nigdy za nim nie przepadałem, ale on naprawdę dobrze latał.
— Nie martw się — odparta Maris. — Jest rozgoryczony, ale otrząśnie się z tego. Zaawansowana ciąża Shalli wkrótce uniemożliwi jej latanie i Corm przez kilka miesięcy będzie mógł korzystać ze skrzydeł żony. O ile go znam, zapewne skłoni ją do dzielenia się z nim skrzydłami nawet po przyjściu na świat dziecka. A w przyszłym roku może rzucić komuś wyzwanie. I na pewno nie wybierze Vala. Corm nie jest taki głupi. Założę się, że skłoni do walki kogoś takiego jak Jon z Culhall.
— Ach, jeśli ci przeklęci lekarze kiedykolwiek mnie uzdrowią, to sam będę mógł wyzwać Jona — rzekł Garth.
— W przyszłym roku Jon będzie miał wzięcie — zgodziła się Maris. — Nawet Kerr chce ponownie się z nim zmierzyć, aczkolwiek wątpię, by Sena za niego poręczyła, dopóki młodzieniec nie nabierze większej wprawy. Za rok będzie mogła wybierać spośród bardziej obiecujących kandydatów. Dzięki podwójnemu zwycięstwu S'Relli i Vala akademia Drewniane Skrzydła nagle znowu osiągnęła sukces. Niedługo Sena nie będzie wiedziała, co robić z napływającymi studentami. — Maris zachichotała. — Poza tym nie tylko ty i Corm zostaliście pokonani. Ban z Poweet straciła skrzydła w pozarodzinnej rozgrywce, a Big Hara przegrała z własną córką.
— Zgraja byłych lotników — burknął Garth.
— I mnóstwo jednoskrzydłych — dodała z uśmiechem Maris. — Świat się zmienia, Garth. Kiedyś mieliśmy tylko lotników i lądowców.
— Tak — powiedział Garth i pociągnął kolejny łyk piwa. — Potem ty wszystko pomieszałaś. Latający lądowcy i uziemieni lotnicy. Do czego to wszystko doprowadzi?
— Nie wiem — odparła Maris. Wstała. — Chętnie zostałabym dłużej, ale muszę pogadać z Valem, a poza tym już od dawna powinnam być na Amberly. Zważywszy na to, że Shalli jest w ciąży, a Corm nie ma skrzydeł, zwierzchnik bez wątpienia zamęczy mnie robotą. Ale znajdę czas na odwiedziny, obiecuję.
— Dobrze. — Garth uśmiechnął się. — Życzę dobrego lotu. f Kiedy wyszła, krzyknął do Riesy, żeby mu przyniosła następny kufel piwa.
Val leżał wsparty o poduszki. Głowę miał podniesioną w taki sposób, aby mógł przyjmować pokarmy. W lewej ręce trzymał łyżkę, którą jadł zupę. S'Rella siedziała obok niego z miską. Oboje podnieśli oczy na widok Maris, a Valowi zadrżała ręka i rozlał gorącą zupę na piersi. Zaklął. S'Rella pomogła mu wytrzeć plamę.
— Val — spokojnie przywitała się Maris i kiwnęła głową. Położyła na podłodze skrzydła, które niegdyś należały do Corma z Amberly Mniejszej. — Twoje skrzydła.
Opuchlizna powoli zaczynała schodzić Valowi z twarzy i wyglądał prawie normalnie, z wyjątkiem obrzmiałych warg, które zmieniały jego uśmiech w szyderczy grymas.
— S'Rella powiedziała mi, co zrobiłaś — rzekł z dużym wysiłkiem. — Teraz zapewne oczekujesz ode mnie podziękowań.
Maris skrzyżowała ramiona i czekała.
— Wiesz, że pobili mnie twoi przyjaciele lotnicy — powiedział. — Jeżeli kości źle się zrosną, to nigdy nie skorzystam ze skrzydeł, które dla mnie wywalczyłaś. A nawet gdyby zrosły się prawidłowo, nigdy nie będę tak dobry jak kiedyś.
— Wiem o tym — odparła Maris — i bardzo mi przykro. Ale tego nie zrobili moi przyjaciele, Val. Nie wszyscy lotnicy są moimi przyjaciółmi. I nie wszyscy z nich są twoimi wrogami.
— Byłaś na tym przyjęciu — zauważył Val.
Maris kiwnęła głową.
— Twoje życie nie będzie łatwe — stwierdziła. — Jeśli chcesz, odrzucaj ich, poddaj się nienawiści. Albo znajdź takich, którzy są warci przyjaźni. To zależy od ciebie.
— Powiem ci, kogo zamierzam znaleźć — odparł Val. Ludzi, którzy mnie pobili, a następnie tych, którzy im zlecili tę robotę.
— Rozumiem. I co dalej?
— S'Rella znalazła mój nóż — powiedział Val. — Ostatniej nocy upuściłem go w zaroślach, lecz zdołałem jednak pociąć jednego z napastników i z łatwością rozpoznam go po szramie.
— Dokąd się wybierzesz, gdy zrosną ci się kości? — zapytała Maris.
Val sprawiał wrażenie zaskoczonego nagłą zmianą tematu.
— Myślałem o Morskim Zębie. Nasłuchałem się historii o tym, jak bardzo tamtejsza zwierzchniczka chce mieć lotnika. Ale S'Rella twierdzi, że zwierzchnikowi Skulny również na tym zależy. Pogadam z obojgiem, zobaczę, co mi zaproponują.
— Val z Morskiego Zęba — powiedziała Maris. — To ładnie brzmi.
— Moje imię zawsze będzie brzmiało Jednoskrzydły — odparł. — Być może również twoje.
— Lotnicy w połowie — zgodziła się. — Oboje nimi jesteśmy. Ale o którą połowę chodzi? Val, możesz skłonić zwierzchników do licytowania się o twoje usługi. Lotnicy w przeważającej większości będą tobą pogardzali za to, choć niewykluczone, że ci młodsi i chciwsi spróbują pójść w twoje ślady, a tego nie chciałabym oglądać. I możesz zabierać w powietrze nóż, który podarował ci ojciec, aczkolwiek w ten sposób łamiesz jedną z najstarszych i najmądrzejszych lotniczych zasad. Gwałcenie tradycji da lotnikom jeszcze jeden powód, by tobą pogardzać, ale nikt nic nie zrobi. Chcę ci też powiedzieć, że jeśli odnajdziesz człowieka, który kazał cię pobić, i zabijesz go tym nożem, to przestaniesz być Jednoskrzydłym. Lotnicy uznają cię za wyrzutka i pozbawią cię skrzydeł, i żaden zwierzchnik na terenie Przystani Wiatrów nie weźmie cię w obronę i nie da ci prawa lądowania, bez względu na to, jak bardzo' potrzebowałby lotników.
— Chcesz, żebym zapomniał? — zagadnął Val. — Żebym zapomniał o czymś takim?
— Nie — odparła Maris. — Znajdź tego człowieka i zabierz go do zwierzchnika albo zwołaj sąd lotników. Dlaczego to ty masz tracić skrzydła, dom i życie, a nie twój wróg? Czy to taka zła alternatywa?
Val wykrzywił usta w uśmiechu. Maris zauważyła, że stracił również kilka zębów.
— Nie — odparł. — Prawie mi się podoba.
— Wybór należy do ciebie — rzekła Maris. — Nieprędko założysz skrzydła, więc będziesz miał dużo czasu, żeby przemyśleć tę sprawę. Myślę, że jesteś wystarczająco inteligentny, by wykorzystać ten okres. — Popatrzyła na S'Relle. — Muszę wracać na Amberly Mniejszą. Jeśli wybierasz się z powrotem na Południe, będzie ci po drodze. Polecisz ze mną i spędzisz dzień w moim domu?
S'Rella z zapałem pokiwała głową.
— Tak, strasznie bym chciała. To znaczy… jeśli Val wydobrzeje.
— Lotnicy mają niewyczerpany kredyt — odparł Val. — Jeśli obiecam Ragginowi odpowiednio dużo żelaza, będzie mnie pielęgnował lepiej niż mój własny rodzic.
— W takim razie polecę — oznajmiła S'Rella. — Ale jeszcze cię zobaczę, prawda, Val? Teraz oboje mamy skrzydła.
— Tak — rzekł Val. — Leć na swoich skrzydłach. Ja zerknę na własne.
S'Rella pocałowała go i podeszła do Maris. Obie ruszyły do drzwi.
— Maris! — zawołał Val ostro.
Odwróciła się na dźwięk jego głosu. Zdążyła dostrzec, że Val niezdarnie sięga lewą ręką za głowę, pod poduszkę, i z przerażającą szybkością wydobywają na wierzch. Długie ostrze przeszyło powietrze i wbiło się we framugę drzwi, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów od głowy Maris. Nóż był czarny, ostry, z ozdobną, obsydianową rękojeścią, lecz nie dość sprężysty; złamał się przy zetknięciu z drzwiami.
Maris musiała wyglądać na przerażoną. Val uśmiechał się.
— Nigdy nie należał do mojego ojca — powiedział. — Mój ojciec nigdy niczego nie miał. Ukradłem ten nóż Arakowi.
Spojrzeli sobie w oczy i Val zaniósł się pełnym goryczy śmiechem.
— Pozbądź się go w moim imieniu, dobrze, jednoskrzydła?
Maris uśmiechnęła się i pochyliła, żeby zebrać połamane kawałki.
CZĘŚĆ TRZECIA Upadek
Maris postarzała się w niespełna minutę.
Kiedy żegnała zwierzchnika Thayos, jeszcze czuła się młodo. Opuściwszy jego skalistą, ubogą siedzibę, szła w stronę morza wilgotnym, mrocznym tunelem wydrążonym w paśmie górskim. Kroczyła szybko, ze stożkowatą latarnią w dłoni i ze złożonymi skrzydłami na plecach. W jej uszach rozbrzmiewały echa rozmaitych dźwięków i powolne kapanie wody. Liczne kałuże sprawiły, że Maris przemoczyła buty i marzyła o szybkim wydostaniu się na powierzchnię.
Ujrzała niebo dopiero o zmierzchu. Przybrało barwę zgaszonego fioletu — tak ciemnego, że niemal przechodzącego w czerń; wyglądało jak gigantyczny, bolesny i krwawiący siniak. Wiatr był zimny i niesforny. Maris wyczuwała, że wkrótce rozpęta się straszliwa burza, dostrzegała jej oznaki w skłębionych chmurach. Zatrzymała się u podnóża nadgryzionych zębem czasu schodów, które prowadziły na nadmorską skałę, i rozważała powrót, zatrzymanie się na noc w bazie, odłożenie dalszej podróży do świtu.
Jednakże myśl o ponownej wędrówce przez długi tunel budziła w niej przerażenie. Nie potrafiła się cieszyć pobytem na wyspie. Thayos wywarła na Maris ponure wrażenie, a uprzejme zachowanie zwierzchnika, konieczne w relacjach z lotnikami, było tylko maską skrywającą brutalność i nieokrzesanie. Wiadomość, którą polecił przekazać, zawierała gniewne pogróżki zapowiadające wojnę. Maris dręczyły wyrzuty sumienia. Pragnęła jak najszybciej wypełnić zobowiązanie i zapomnieć o nim.
W końcu zgasiła latarnię i weszła na schody. Szła szybko, niecierpliwe stawiając duże kroki. Jej twarz była już pomarszczona, a włosy częściowo posiwiały, ale zachowała wdzięk i wigor dwudziestolatki.
Znalazłszy się na samej górze, na szerokim kamiennym podeście górującym nad morzem, rozłożyła skrzydła. Gdy odblokowała ostatnią rozporę, poczuła mocny podmuch wiatru. Fioletowe barwy burzy rzucały cień na srebrzystą, metaliczną powierzchnię skrzydeł, a promienie zachodzącego słońca zostawiały na nich jasnoczerwone smugi, które przypominały świeże, nabiegłe krwią rany.
Maris śpieszyła się. Pragnęła zdążyć przed burzą, wykorzystać pogodę do osiągnięcia zdwojonej szybkości. Obwiązała się mocniej paskami, po raz ostatni sprawdziła skrzydła i zacisnęła ręce na uchwytach. Dwoma szybkimi krokami odbiła się od skały, tak jak to robiła niezliczoną ilość razy. Wiatr był jej starym i wiernym kochankiem. Rzuciła się w jego objęcia i poleciała.
Na horyzoncie ujrzała błyskawicę, potrójnie rozgałęzioną strzałę oświetlającą wschodnie niebo. Tymczasem wiatr osłabł. Maris obniżyła się, przechyliła i zmieniła kierunek lotu. Starała się natrafić na silniejszy podmuch, lecz nagle, niczym smagnięcie bicza, zaatakowała ją burza. Ni stąd, ni zowąd zerwał się potężny wiatr, a gdy usiłowała polecieć wraz z nim, zmienił kierunek. Powtórzyła ten manewr kilkakrotnie, ale bez skutku. Deszcz siekł ją po oczach, błyskawice oślepiały, czuła dudnienie w uszach.
Sztorm zepchnął Maris do tyłu, a potem zmusił ją do przekoziołkowania, jakby była zabawką. Była bezradna jak listek na wietrze — poniewierana i miotana to w jedną, to w drugą stronę. W końcu poczuła mdłości i zawroty głowy i uświadomiła sobie, że spada. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła gwałtownie zbliżającą się ku niej górę, ogromną ścianę ze śliskiego, mokrego kamienia. Usiłowała się cofnąć, lecz gwałtowny wiatr umożliwił jej jedynie lekki obrót. Lewe skrzydło Maris otarło się o skałę i opadło. Przewróciła się na bok i zaczęła krzyczeć. Wprawdzie próbowała lecieć na jednym skrzydle, ale wiedziała, iż jej wysiłek jest skazany na niepowodzenie, a poza tym oślepiał ją deszcz. W ostatnim przebłysku świadomości zrozumiała, że za chwilę umrze.
Morze zagarnęło ją, zniszczyło i wypluło. Została odnaleziona następnego dnia, na skalistej plaży trzy mile od miejsca, z którego startowali lotnicy Thayos. Była ciężko ranna i nieprzytomna, ale żyła.
Kiedy ocknęła się po kilku dniach, była stara.
Podczas pierwszego tygodnia rzadko odzyskiwała przytomność, a jeśli nawet do tego dochodziło, pamiętała niewiele: ból towarzyszący jej ciągle, nawet gdy się nie poruszała, budzenie się i zasypianie. Spała większość czasu, a sny wydawały jej się realne w równym stopniu co ustawiczny ból. Pokonywała długie podziemne tunele, szła pomimo straszliwie obolałych nóg, lecz nie mogła znaleźć schodków, które zaprowadziłyby ją ku niebu. Jej spadanie ciągnęło się w nieskończoność, jej siła i talent nie miały znaczenia wobec bezwietrznej pogody. Stawała przed setkami ludzi podczas rady i przedstawiała swoje argumenty, lecz jej słowa brzmiały zbyt niewyraźnie i cicho, by zebrani chcieli ich słuchać.
Maris czuła, że jest jej gorąco, strasznie gorąco, i nie może się ruszać. Ktoś zabrał jej skrzydła i spętał ręce i nogi. Usiłowała zerwać się z miejsca, przemówić. Przecież musiała polecieć, żeby przekazać pilną wiadomość. Nie była w stanie się poruszyć ani odezwać, nie wiedziała, czy ma na policzkach krople deszczu czy łzy. Ktoś otarł jej twarz i przygotował gęstą, gorzką ciecz do wypicia.
W pewnym momencie Maris zaczęła sobie uświadamiać, że leży na dużym łóżku, w pobliżu kominka, w którym zawsze płonie ogień, i jest przykryta ciężkimi futrami i kocami. Nadal było jej bardzo gorąco i próbowała się odkryć, ale bezskutecznie. Miała wrażenie, że w pokoju pojawiają się i znikają rozmaite osoby. Niektórych gości rozpoznawała — byli to jej przyjaciele — ale chociaż prosiła, by zdjęli z niej koce, nikt tego nie zrobił. Wydawało się, że w ogóle jej nie słyszą, lecz często siadali u wezgłowia i zagadywali do niej. Mówili o dawnych wydarzeniach w taki sposób, jakby działy się w teraźniejszości. Ten fakt dezorientował Maris, ale przecież wszystko wywoływało w niej dezorientację, toteż cieszyła się, że może przebywać w towarzystwie swoich przyjaciół.
W pokoju pojawiał się Coll, który wykonywał własne utwory. Był z nim Barrion, Barrion o serdecznym uśmiechu i głębokim, tubalnym głosie. Stara, ułomna Sena siadywała na brzegu posłania i w ogóle się nie odzywała. Raz przyszedł Kruk; był ubrany na czarno i wyglądał tak wspaniale i dumnie, że Maris znowu bolało serce od niewypowiedzianej miłości dla młodzieńca. Garth przynosił chorej gorący kivas, a potem zabawiał ją żartami, tak że śmiała się i zapominała o wypiciu napoju. W drzwiach stawał też często Val Jednoskrzydły, obserwując ją z charakterystyczną dla niego kamienną twarzą. S'Rella, jej ukochana przyjaciółka, przychodziła często i wspominała dawne czasy. Dorrel, jej pierwsza miłość i w dalszym ciągu dobry przyjaciel, zjawiał się regularnie, a jego obecność dodawała chorej otuchy w okresie, gdy odczuwała ból i miała mętlik w głowie. Przychodzili też inni: dawni kochankowie, o których myślała, że już nigdy ich nie zobaczy, rozmawiali z nią, błagali ją o coś, oskarżali, a potem znikali, nie odpowiedziawszy na żadne z jej pytań. Był wśród nich pulchny blondyn T'mar, który przynosił jej prezenty rzeźbione w kamieniu; był też Halland, pieśniarz, dobrze zbudowany, z czarną brodą — wyglądał tak samo jak wtedy, gdy mieszkali razem na Amberly Mniejszej. Przypomniała sobie, że ten mężczyzna zaginął na morzu, i zaczęła płakać tak rzewnymi łzami, że straciła go z oczu.
Odwiedził ją jeszcze jeden gość, nieznajomy mężczyzna. Nie był jej jednak zupełnie obcy: znała dotyk jego łagodnych, pewnych rąk i brzmienie melodyjnego głosu. W przeciwieństwie do innych gości podszedł do niej bardzo blisko, uniósł jej głowę i nakarmił gorącą zupą mleczną, korzenną herbatą i gęstym, gorzkim napojem, który sprowadzał na nią senność. Nie mogła sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach poznała tego człowieka, ale cieszyła się z jego obecności.
Był chudy i niski, ale muskularny. Blada skóra ciasno opinała mu kości i policzki i była usiana ciemnymi plamkami, charakterystycznymi dla starych ludzi. Nad wysokim czołem rosły zaczesane do tyłu, gęste, siwe włosy. Spod nastroszonych brwi, okolone siateczką malutkich zmarszczek, jaśniały intensywnie błękitne oczy. Przychodził do Maris często, lecz mimo to nie potrafiła sobie przypomnieć jego imienia.
Któregoś razu, gdy stał obok niej i uważnie na nią patrzył, Maris zdołała się otrząsnąć z półsnu i powiedziała mu, że jest jej bardzo gorąco, a następnie poprosiła go, aby zabrał koc.
Mężczyzna potrząsnął głową.
— Masz gorączkę — oznajmił. — W pokoju panuje chłód, a ty jesteś bardzo chora. Musisz być przykryta czymś ciepłym.
Zaskoczona, że widmo w końcu do niej przemówiło, Maris dźwignęła się trochę, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Jej ciało stawiało opór, a w lewym boku poczuła rozdzierający ból.
— Spokojnie — odezwał się tajemniczy gość. Położył zimne palce na jej czole. — Musisz poczekać, aż zrosną ci się kości. Masz, wypij to. — Uniósł jej głowę i przytknął do ust gładką, grubą krawędź filiżanki. Płyn miał znajomy, gorzki smak. Maris posłusznie go wypiła i opadła na poduszkę, czując, jak słabnie w niej napięcie i ból.
— Spij i niczym się nie przejmuj — powiedział starzec.
— Kim…? — wydusiła z trudem.
— Nazywam się Evan — oświadczył. — Jestem uzdrowicielem. Opiekuję się tobą od paru tygodni. Dochodzisz do siebie, ale wciąż jesteś bardzo słaba. Musisz teraz dużo spać i oszczędzać siły.
— Od paru tygodni — powtórzyła. Te słowa wprawiły ją w popłoch. Musiała być strasznie chora, bardzo poraniona, skoro spędziła tyle czasu w domu uzdrowiciela. — Gdzie? — wyjąkała.
Położył jej na ustach swoje mocne, cienkie palce, żeby nic nie mówiła.
— Na Thayos. Na razie wystarczy tych pytań. Opowiem ci o wszystkim później, kiedy się wzmocnisz. A teraz śpij. Pozwól, żeby twoje ciało leczyło się samo.
Maris przestała walczyć z ogarniającą ją sennością. Przecież uzdrowiciel powiedział, że wraca jej zdrowie i musi oszczędzać siły. Zapadając w drzemkę, miała tylko nadzieję, że już nie będzie śniła o krótkim, okropnym locie podczas burzy i straszliwym miażdżeniu swojego ciała.
Kiedy się przebudziła, stwierdziła, że w pokoju jest ciemno i tylko na kominku żarzą się węgle.
Usłyszawszy, że się poruszyła, Evan natychmiast do niej podszedł. Podsycił ogień, dotknął czoła Maris, a potem usiadł na jej łóżku.
— Gorączka ustąpiła — oznajmił — ale jeszcze nie jesteś zdrowa. Wiem, że chcesz się ruszać. Leżenie w bezruchu będzie trudne, ale nie masz innego wyjścia. Wciąż jesteś bardzo osłabiona i twoje ciało szybciej wróci do zdrowia, jeśli nie będziesz się przemęczać. Jeżeli nie możesz leżeć nieruchomo, będę ci musiał dać więcej tesisu.
— Tesisu? — zapytała. Miała wrażenie, że jej głos brzmi nienaturalnie. Zakaszlała, próbując oczyścić gardło.
— To ten gorzki napój, który uspakaja ciało i umysł, przynosi sen i odprężenie, a jednocześnie uśmierza ból. To bardzo skuteczny specyfik, zawiera mnóstwo leczniczych ziół, ale w nadmiarze może się okazać trujący. Musiałem ci go zaaplikować więcej, niż bym chciał, żebyś się nie ruszała. Krępowanie nic nie dawało — miotałaś się i wiłaś, pragnąc się uwolnić z więzów. Robiłaś wszystko, żeby twoje kości nie mogły się zrosnąć. Kiedy napiłaś się tesisu, zapadłaś w spokojny, uzdrawiający, bezbolesny sen, którego potrzebowałaś. Nie chcę jednak znowu poić cię tą miksturą. Będziesz odczuwała ból, ale myślę, że jakoś go wytrzymasz. Jeżeli nie, to jednak dam ci tego napoju. Czy rozumiesz mnie, Maris?
Spojrzała w jego jasnoniebieskie oczy.
— Tak — odparła. — Rozumiem. Spróbuję się nie ruszać. Przypominaj mi o tym.
Uśmiechnął się, co sprawiło, że jego twarz nagle odmłodniała.
— Będę ci przypominał — obiecał. — Jesteś przyzwyczajona do aktywnego trybu życia, ciągłego ruchu, latania i załatwiania spraw. Ale nie możesz nigdzie iść, żeby odzyskać siły — musisz leżeć tutaj, wykazać maksimum cierpliwości, inaczej nie wyzdrowiejesz.
Maris pokiwała głową, ale zaraz poczuł tępy, uporczywy ból w lewym boku.
— Nigdy nie byłam cierpliwa — przyznała.
— Wiem, ale słyszałem, że jesteś wytrzymała. Wykorzystaj tę cechę, a wówczas wrócisz do zdrowia.
— Musisz mi powiedzieć całą prawdę — rzekła Maris. Obserwowała twarz mężczyzny, usiłując wyczytać z niej odpowiedź. Czuła, jak strach rozlewa się po jej ciele niczym zimna trucizna. Żałowała, iż brakuje je sił, by usiąść i obejrzeć ręce i nogi.
— Powiem ci to, co wiem — odparł Evan.
Lęk ścisnął Maris za gardło. W końcu zdołała przemówić.
— Jak… jak ciężko jestem ranna? — wyszeptała. Zamknęła oczy, bojąc się spojrzeć na twarz uzdrowiciela.
— Byłaś okropnie poturbowana, ale żyjesz. — Pogładził ją po policzku, a wtedy otworzyła oczy. — Na skutek upadku złamałaś obie nogi, lewą aż w czterech miejscach. Złożyłem je i mam wrażenie, że zrastają się dobrze — zrastałyby się szybciej, gdybyś była młodsza, ale sądzę, że będziesz chodziła normalnie, nie utykając. Twoje lewe ramię zostało zmiażdżone, aż sterczała z niego kość. Myślałem, że trzeba będzie się zdecydować na amputację, ale w końcu jej nie przeprowadziłem. — Przycisnął swoje palce do jej ust: przypominało to pocałunek. — Oczyściłem je i przyłożyłem do niego wywar z ognistego kwiatu i innych ziół. Jeszcze długo będziesz odczuwała w tym miejscu sztywność, ale moim zdaniem nie doszło do uszkodzenia nerwu, toteż z czasem, dzięki odpowiednim ćwiczeniom, wzmocnisz lewe ramię i będziesz normalnie go używała. Kiedy spadłaś, złamałaś sobie dwa żebra i wyrżnęłaś głową o skały. Byłaś nieprzytomna przez trzy dni. Nie miałem pojęcia, czy kiedykolwiek odzyskasz świadomość.
— Tylko trzy złamane kończyny — odezwała się Maris. — Mimo wszystko niezłe lądowanie. — Po chwili zmarszczyła czoło. — Ta wiadomość…
Evan kiwnął głową.
— Powtarzałaś ją w swoich majaczeniach nieustannie, jak refren piosenki. Tak bardzo chciałaś ją przekazać. Ale nie musisz się martwić. Zwierzchnik został poinformowany o twoim wypadku i zdążył już przesłać wiadomość zwierzchnikowi Thrane za pośrednictwem innego lotnika.
— Jasne — mruknęła Maris. Nagle poczuła, że zdjęto z niej ogromny ciężar, którego rozmiarów nawet sobie nie uświadamiała.
— Taka pilna wiadomość — rzekł gorzko Evan. — Nie można było zaczekać na lepszą pogodę. Przez to natknęłaś się na burzę i zostałaś ranna. Ta eskapada mogła się skończyć twoją śmiercią. Wojna jeszcze nie wybuchła, a oni już ją zaczynają, nie zważając na życie ludzi.
Jego rozgoryczony ton zaniepokoił ją bardziej niż zagadkowe słowa o wojnie.
— Evan — powiedziała łagodnie. — Lotnik sam wybiera porę na latanie. Zwierzchnicy nie mają nad nami władzy. To chęć opuszczenia twojej ponurej wysepki sprawiała, że wystartowałam pomimo fatalnej pogody.
— A teraz moja ponura wysepka jest od jakiegoś czasu twoim domem.
— Jak długo? — zapytała. — Ile czasu upłynie, zanim będę mogła znowu latać?
Popatrzył na nią bez słowa.
Nagle Maris poczuła strach przed tym, co byłoby dla niej najgorsze.
— Moje skrzydła! — wykrzyknęła. Spróbowała się podnieść. — Utraciłam je?
Evan zareagował błyskawicznie: położył jej ręce na ramionach.
— Nie ruszaj się! — zawołał.
— Zapomniałam — wyszeptała. — Będę leżała spokojnie. — Całe ciało dygotało z bólu na skutek lekkiego wysiłku, który przed chwilą podjęła. — Proszę… Moje skrzydła?
— Mam je — odparł. Pokręcił głową. — Ach, wy lotnicy! Powinienem był wiedzieć — przecież leczyłem lotników. Należało powiesić ci te skrzydła nad łóżkiem, żebyś je zobaczyła zaraz po przebudzeniu. Zwierzchnik chciał zabrać skrzydła do naprawy, aleja uparłem się, żeby je zostawić tutaj. Zaraz ci je przyniosę. — Zniknął w sąsiednim pokoju. Wrócił po kilku minutach, ze skrzydłami w rękach.
Były poszarpane i połamane i źle się składały. Metaliczny materiał, z którego je wykonano, był jednak dosłownie niezniszczalny, lecz rozpory składały się ze zwykłego metalu i część z nich uległa roztrzaskaniu, a niektóre były zgięte i groteskowo powykręcane. Ich srebrną powierzchnię pokrywała skorupa brudu. Trzymane przez Evana skrzydła wydawały się całkowicie nieprzydatne.
Maris jednak wiedziała, że da sieje naprawić i jeszcze wzbije się na nich nad morzem. Ich widok bardzo ją pokrzepił. Były dla niej jak nowe życie: przypominały o czekającym ją lataniu.
— Dziękuję — powiedziała Evanowi, usiłując się nie rozpłakać.
Evan powiesił skrzydła na ścianie naprzeciw łóżka, żeby Maris mogła je oglądać, a potem powiedział:
— Doprowadzenie do porządku twojego ciała będzie trudniejsze. Potrwa o wiele dłużej, niżbyś sobie życzyła. To nie kwestia tygodni, ale miesięcy, i to wielu miesięcy, i nawet po upływie tego czasu nie mogę ci obiecać całkowitego wyzdrowienia. Połamałaś kości i naderwałaś mięśnie. Zważywszy na twój wiek, jest mało prawdopodobne, żebyś całkowicie odzyskała siły. Będziesz chodziła, ale co do latania…
— Będę latała. Moje nogi i żebra, i ręka zrosną się — spokojnie odparła Maris.
— Tak, myślę, że z czasem się zrosną. Ale to może nie wystarczyć. — Podszedł bliżej i wtedy zauważyła niepokój na jego twarzy. — Te obrażenia głowy… mogły źle wpłynąć na wzrok i poczucie równowagi.
— Przestań — powiedziała Maris. — Proszę cię. — Z jej oczu trysnęły łzy.
— Na razie jest za wcześnie — oświadczył Evan. — Bardzo mi przykro. — Pogładził ją po policzkach i otarł jej łzy. — Powinnaś odpoczywać i mieć nadzieję, a nie zamartwiać się. Potrzebujesz czasu, żeby się wzmocnić. Założysz skrzydła, ale dopiero gdy będziesz gotowa, to znaczy wtedy, gdy j a ci powiem, że jesteś gotowa.
— Szczur lądowy miałby mówić lotnikowi, kiedy można latać — mruknęła Maris z udaną pogróżką w głosie.
Jakoś wytrzymywała okres przymusowej bezczynności, ale wprawiał ją on w fatalny nastrój. W miarę upływu dni spała coraz mniej i zrobiła się niespokojna. Evan był przy niej przez większość czasu, pieszczotliwie namawiał do jedzenia, przypominał o konieczności leżenia i nieustannie z nią rozmawiał, żeby zająć jej umysł, ruchliwy, nawet gdy ciało zostało skazane na bezruch.
Evan okazał się znakomitym gawędziarzem. Sam uważał, że jest nie tyle uczestnikiem, ile obserwatorem wydarzeń; umiał patrzeć na życie z dystansem i miał zamiłowanie do szczegółów. Często doprowadzał Maris do śmiechu, a także skłaniał ją do myślenia. Czasami udawało mu się nawet dokonywać niemożliwej rzeczy: na parę chwil zapominała, iż jest cała połamana i przykuta do łóżka.
Na początku Evan opowiadał pacjentce o społeczeństwie Thayos. Odmalowywał je tak barwnie, że opisywane przezeń osoby stawały przed nią niemal jak żywe. Jednakże po jakimś czasie zajął się własną osobą i zaoferował Maris opowieść o swoim życiu, jak gdyby w zamian za zwierzenia, które mu czyniła, majacząc w chorobie.
Przyszedł na świat przed sześćdziesięciu laty, w niedostępnych lasach Thayos, wyspy na pomocnych obrzeżach Wschodu. Jego rodzice byli leśniczymi.
W lesie mieszkały też inne rodziny z dziećmi, które mogły stanowić towarzystwo do zabawy, lecz Evan od najmłodszych lat wolał spędzać czas samotnie. Lubił się chować w zaroślach, żeby obserwować nieśmiałe, brązowe żuki. Wyszukiwał miejsca, gdzie rosły najpiękniej pachnące kwiaty i najsmaczniejsze korzonki. Często przesiadywał na małej polance, trzymając kawałek starego chleba, i zachęcał ptaki, żeby sfrunęły mu na rękę.
Kiedy miał szesnaście lat, zakochał się w wędrownej akuszerce. Jani była drobną, opaloną kobietą, inteligentną, o ostrym języku. Żeby być blisko niej, Evan zaofiarował się, że będzie jej pomocnikiem. Z początku była rozbawiona jego zainteresowaniem, ale szybko go zaakceptowała, Evan zaś, uskrzydlony przez miłość, wiele się od niej nauczył.
W przeddzień wyjazdu Jani wyznał jej swoje uczucia. Powiedziała, że nie zostanie i nie weźmie go ze sobą — ani jako kochanka, ani jako przyjaciela, ani nawet jako pomocnika — aczkolwiek przyznała, że uczył się pilnie i ma zręczne ręce. Wyjaśniła, że zawsze podróżuje sama i nie zamierza tego zmieniać.
Po odejściu Jani Evan nadal rozwijał nowo nabyte umiejętności. Ponieważ najbliższy uzdrowiciel mieszkał w wiosce Thossi, do której szło się z lasu cały dzień, Evan nie musiał długo czekać na pacjentów. W końcu zgłosił się na ucznia do uzdrowicielki w Thossi. Wprawdzie mógł się zapisać do akademii dla lekarzy, ale to wiązałoby się z morską podróżą, a perspektywa rejsu po niebezpiecznych wodach niesłychanie go przerażała.
Kiedy nauczył się wszystkiego, co mogła mu przekazać uzdrowicielka, wrócił do lasu, żeby tam mieszkać i pracować. Nigdy się nie ożenił, ale nie zawsze żył samotnie. Kobiety zabiegały o jego względy — były wśród nich żony spragnione nie zobowiązującego kochanka, turystki, które przebywały w jego towarzystwie kilka dni lub miesięcy, pacjentki, które zostawały aż do wyleczenia się ze swej namiętności.
Maris słuchała łagodnego, aksamitnego głosu Evana i spoglądała na jego twarz tak wiele godzin, że znała ją równie dobrze jak jego dawne kochanki, i nie dziwiła się ich fascynacji.
Miał jasnoniebieskie oczy, zręczne, delikatne ręce, wysoko osadzone kości policzkowe i wydatny nos. Maris intrygowało jego życie emocjonalne. Czy rzeczywiście był tak zamknięty w sobie, jak się wydawało?
Pewnego dnia Maris przerwała mu opowieść o rodzinie wiewiórek, którą niedawno znalazł.
— Czyżbyś nigdy się nie zakochał? To znaczy, po Jani. Sprawiał wrażenie zdumionego.
— Tak, oczywiście. Opowiadałem ci o…
— Ale nie dość mocno, żeby zapragnąć małżeństwa?
— Czasami chciałem się ożenić. Na przykład z S'Rai — mieszkała tu ze mną prawie rok i byliśmy bardzo szczęśliwi. Prosiłem, żeby została. Ale ona miała swoje życie gdzie indziej. Nie chciała zostać ze mną w lesie i opuściła mnie.
— Dlaczego nie odszedłeś razem z nią? Nie prosiła cię o to?
Evan zrobił nieszczęśliwą minę.
— Tak. Chciała, żebym z nią wyjechał, ale po prostu jakoś nie wydawało się to wówczas możliwe.
— Nigdy nie byłeś w jakimś innym miejscu?
— Przemierzałem Thayos, ilekroć zachodziła taka potrzeba, znam ją jak własną kieszeń — odparł Evan, jakby się bronił. — A kiedy byłem młodszy, przez prawie dwa lata mieszkałem w Thossi.
— Cała Thayos jest taka sama — stwierdziła Maris, wzruszając zdrowym ramieniem. W tym momencie poczuła kłucie w lewym ramieniu, lecz zignorowała je. Pozwolono jej już siedzieć i obawiała się, że Evan odbierze jej ten przywilej, jeśli się przyzna do bólu. — Cała różnica to to, że w niektórych rejonach jest więcej drzew, a w innych przeważają skały.
Evan roześmiał się.
— Bardzo powierzchowny ogląd! Tobie wszystkie części lasu wydałyby się identyczne.
Uwaga była tak oczywista, że nie wymagała komentarza. Maris drążyła jednak uparcie poprzednią kwestię.
— Więc nigdy nie opuściłeś Thayos?
Evan skrzywił się.
— Raz — odparł. — Zdarzył się wypadek. Łódź rozbiła się o skały, a kobieta, która w niej płynęła, odniosła ciężkie obrażenia. Zabrano mnie tam kutrem rybackim. Podczas podróży dostałem takich mdłości, że prawie na nic się nie przydałem.
Maris uśmiechnęła się współczująco, ale pokręciła głową.
— Skąd możesz wiedzieć, że chcesz mieszkać tylko tutaj, skoro nie byłeś nigdzie indziej?
— Nie twierdzę, że to wiem, Maris. Mogłem stąd odpłynąć, mogłem rozpocząć całkiem inne życie. Ale wybrałem właśnie to miejsce i znam jego dobre i złe strony. Teraz jest już raczej za późno żałować utraconych możliwości. Jestem zadowolony ze swojego życia. — Wstał, na znak, że zakończył rozmowę. — Pora, żebyś się zdrzemnęła.
— Czy mogę…
— Możesz robić to, co chcesz, pod warunkiem że cały czas będziesz leżała bez ruchu na plecach.
Maris roześmiała się i przy jego pomocy znów się położyła. Zmiana pozycji przyniosła jej ulgę; siedzenie męczyło ją, ale za nic w świecie nie przyznałaby się do tego. Fakt, iż jej ciało wracało do sprawności w tak wolnym tempie, bardzo ją frustrował. Nie mogła też pojąć, dlaczego z powodu tych kilku złamanych kości tak łatwo się męczy. Przymknęła oczy i nasłuchiwała krzątaniny Evana, który doglądał ognia i sprzątał pokój.
Zaczęła o nim rozmyślać. Pociągał ją, a okoliczności naturalnie sprzyjały intymnemu kontaktowi. Jeszcze niedawno wyobrażała sobie, że gdy wyzdrowieje, może zostaną kochankami. Teraz, znając więcej szczegółów z jego życia, podchodziła do sprawy rozsądniej. Evan kochał i był opuszczany zbyt wiele razy. Lubiła tego mężczyznę i nie chciała go ranić, a przecież wiedziała, że gdy tylko znowu będzie mogła latać, prędzej czy później opuści Thayos i uzdrowiciela.
Już prawie zasypiając, doszła do wniosku, iż powinni pozostać przyjaciółmi. Będzie musiała obojętnie spoglądać na pogodne iskierki w błękitnych oczach Evana i zapomnieć, iż kiedykolwiek snuła fantazje,w których pojawiało się jego szczupłe, muskularne ciało i zręczne dłonie.
Uśmiechnęła się, ziewnęła i w końcu zasnęła. Śniło jej się, że uczy Evana, jak się lata.
Następnego dnia zjawiła się S'Rella.
Maris jeszcze się nie rozbudziła i z początku myślała, że śni. Do dusznego pokoju nagle wpadło świeże powietrze, w którym wyraźnie wyczuwało się zapach morskich wiatrów. Potem Maris podniosła głowę i ujrzała S'Relle stojącą w drzwiach ze skrzydłami przerzuconymi przez ramię.
Przez chwilę S'Rella wyglądała jak nieśmiała, drobna dziewczyna, którą była przed ponad dwudziestu laty, ale gdy spokojny uśmiech rozjaśnił jej ogorzałą, szczupłą twarz, podkreślił bruzdy wyryte na niej przez upływ czasu. Kiedy podeszła, rozpryskując słoną wodę, która kapała z jej skrzydeł i mokrego ubrania, duch S'Relli drewnianoskrzydłej całkowicie się rozpłynął i była już S'Rella z Veleth, doświadczoną lotniczką i matką dwóch dorosłych córek. Uścisk kobiet wypadł trochę niezręcznie ze względu na gipsowy opatrunek chroniący lewe ramię Maris, lecz było w nim mnóstwo gorących uczuć.
— Ruszyłam w drogę, jak tylko się dowiedziałam, Maris — powiedziała S'Rella. — Przykro mi, że musiałaś przebywać tutaj sama tak długo, ale komunikacja między lotnikami nie jest już tym, czym była, zwłaszcza w przypadku jednoskrzydłych. Kto wie, czy w ogóle bym się tu zjawiła, ale na szczęście musiałam przekazać wiadomość dla Shotanu Wielkiego, a potem postanowiłam odwiedzić Orle Gniazdo. Teraz dochodzę do wniosku, że był to z mojej strony dziwaczny kaprys; od ostatniego razu minęło chyba z pięć lat. Zastałam Corinę, która dopiero co przyleciała z Amberly i powiedziała mi, że jakiś wschodni lotnik przyniósł wieści o twoim wypadku. Wyruszyłam w drogę natychmiast. Tak się martwiłam… — Pochyliła się, omal nie zrzucając skrzydeł, żeby znowu objąć przyjaciółkę.
— Pozwól, że je powieszę — cicho odezwał się Evan.
S' Rella, prawie nie patrząc na mężczyznę, podała mu skrzydła. Całą uwagę skupiła na Maris.
— Jak… jak ty się czujesz? — zapytała.
Maris uśmiechnęła się. Zsunęła zdrową ręką koc i zaprezentowała dwie unieruchomione szyną nogi.
— Jak widzisz, są złamane, ale się zrastają. Tak przynajmniej twierdzi Evan. Żebra nie bolą mnie już prawie wcale. I jestem pewna, że można będzie ściągnąć mi z nóg te opatrunki — okropnie swędzą! — Nachmurzyła się i wyciągnęła z wazonu z kwiatami, który stal na stoliku przy łóżku, długą słomkę. Marszcząc brwi i koncentrując się, wsunęła słomkę między ciało i opatrunek. — To czasami pomaga, ale bywa, że jeszcze pogarsza sytuację, bo czuję łaskotki.
— A twoje ramię?
Maris wyczekująco spojrzała na Evana.
— Maris, nie próbuj stawiać mnie w niezręcznej sytuacji — rzekł. — Wiesz na ten temat tyle samo co ja. Sądzę, że twoje ramię zrasta się prawidłowo i nie wywiąże się kolejne zakażenie. Jeśli chodzi o nogi… Za dzień lub dwa będziesz mogła drapać się po nich do woli.
Maris aż lekko podskoczyła z radości, ale zaraz się zadyszała. Pobladła i z trudem przełknęła ślinę.
Evan zmarszczył czoło i zbliżył się do łóżka.
— Co się stało? Gdzie cię zabolało?
— Nigdzie — szybko odparła Maris. — Nigdzie. Po prostu poczułam się… trochę mnie zemdliło, to wszystko. Widocznie podrażniłam ramię.
Evan kiwnął głową, ale nie wyglądał na usatysfakcjonowanego.
— Zrobię herbatę — powiedział i zostawił dwie kobiety same.
— Teraz opowiedz mi nowiny — odezwała się Maris. — Ty wiesz już wszystko o mnie. Evan jest wspaniały, ale leczenie trwa bardzo długo, a ja czuję się tutaj tak strasznie odcięta od świata.
— To odległe miejsce — zgodziła się S'Rella. — I zimne — dodała.
Ludzie z Południa uważali, że wszędzie poza ich archipelagiem panuje chłód. Maris roześmiała się — to był ich stary dowcip — i uścisnęła rękę S'Relli.
— Od czego mam zacząć? — zagadnęła S'Rella. — Od dobrych wiadomości czy złych? Ploteczek czy polityki? To ty jesteś przykuta do łóżka, Maris. Co chciałabyś wiedzieć?
— Wszystko — odparła Maris — ale możesz zacząć od opowiedzenia mi o swoich córkach.
S'Rella uśmiechnęła się.
— S'Rena zdecydowała się poślubić Amo, chłopaka, który ma koncesję na sprzedaż pasztetów w dokach Garr. Ona ma tam jedyny kiosk z ciastami owocowymi, toteż postanowili połączyć swoje siły i przejąć kontrolę nad rynkiem artykułów spożywczych na wybrzeżu.
Maris wybuchnęła śmiechem.
— Wydaje się, że to bardzo rozsądna umowa.
— O, tak, małżeństwo z rozsądku — westchnęła S'Rella. — Wszystko podporządkowane interesom. W jej duszy nie ma ani krztyny romantyzmu. Czasem trudno mi uwierzyć, że S'Rena jest moją córką.
— Marissa ma romantyzmu za dwie. Co u niej?
— Och, wędruje. Zakochała się w śpiewaku. Od miesiąca nie mam od niej wiadomości.
Evan przyniósł dwa parujące kubki z herbatą, zaparzoną według specjalnego przepisu, i dyskretnie się usunął. Białe płatki w gorącym płynie wydzielały intensywny zapach.
— Masz jakieś wieści z Orlego Gniazda? — zapytała Maris.
— Tylko kilka, ale żadna nie jest pomyślna. Jamis zaginął podczas lotu z Geer na Shotan Mały. Lotnicy obawiają się, że wpadł do morza.
— Och, tak mi przykro — powiedziała Maris. — Nigdy go dobrze nie poznałam, ale ponoć był dobrym lotnikiem. Jego ojciec przewodniczył radzie lotników, gdy przyjęliśmy system akademii.
S'Rella skinęła głową.
— Lori z Varon już urodziła — ciągnęła — ale dziecko było chore i po tygodniu zmarło. Matka szaleje; Garret, oczywiście, też. A brat T'katin zginął podczas sztormu. Jak wiesz, był kapitanem statku handlowego. Powiadają, że sztorm zabrał całą flotę. Żyjemy w ciężkich czasach, Maris. Słyszałam, że na Lomarronie znowu toczy się wojna.
— Niedługo wojna może się rozpocząć i na Thayos — ponuro zauważyła Maris. — Nie masz żadnych optymistycznych wieści?
S'Rella potrząsnęła głową.
— Orle Gniazdo nie nastrajało mnie optymistycznie. Odniosłam wrażenie, że nie cieszą się tam specjalnie z mojego przybycia. Jednoskrzydli zazwyczaj nie odwiedzają tych stron, a ja jednak się tam zjawiłam, bezczeszcząc ostatnie sanktuarium lotników rodowych. Wszyscy czuli się skrępowani, chociaż Corina i jeszcze parę osób siliło się na uprzejmość.
Maris kiwnęła głową. Nic nowego, pomyślała. Napięcie między lotnikami, którzy od urodzenia mieli prawo do skrzydeł, i tymi, którzy zdobyli je w turnieju, narastało od lat. Z każdym rokiem w powietrze wzbijało się coraz więcej lądowców. Stare rody lotnicze czuły się zagrożone.
— Jak się miewa Val? — zapytała.
— Jak to Val — odparła S'Rella. — Jest bogatszy niż kiedykolwiek, ale poza tym wcale się nie zmienił. Gdy byłam ostatnio na Morskim Zębie, miał na sobie pas złożony z metalowych ogniw. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, ile coś takiego kosztuje. Dużo pracuje z drewnianoskrzydłymi. Wszyscy studenci bardzo go szanują. Wolny czas spędza na przyjęciach w Stormtown z Athenem, Damenem, Ro i innymi kompanami, którzy musieli zdobywać skrzydła w turniejach. Mówiono mi, że ma romans z jakąś kobietą mieszkającą na Poweet, ale nie sądzę, żeby zadał sobie trud powiedzenia o tym Carze. Usiłowałam dać mu reprymendę, ale wiesz, że Val zazwyczaj jest przeświadczony o słuszności swojego postępowania.
Maris uśmiechnęła się.
— O, tak — przyznała. Piła herbatę małymi łykami, podczas gdy S 'Rella kontynuowała opowieść o wydarzeniach na Przystani Wiatrów. Plotkowały o lotnikach, rozmawiały o przyjaciołach, krewnych i miejscach, które znały. Była to długa, miła pogawędka o wielu rozmaitych sprawach.
Maris czuła się świetnie, była szczęśliwa i odprężona. Jej przymusowa niewola wkrótce miała się skończyć. Wiedziała, że za kilka dni będzie chodziła i zacznie ćwiczyć, aby wrócić do formy. S'Rella, jej najbliższa przyjaciółka, siedziała teraz przy jej boku i nie pozwalała zapomnieć o prawdziwym życiu, które czekało na nią za tymi grubymi murami, a także pomagała jej do niego wrócić.
Po kilku godzinach dołączył do kobiet Evan — przyniósł talerze z serami i owocami, świeżo upieczony chleb ziołowy oraz usmażoną na dzikiej cebuli pikantną jajecznicę. Wszyscy usiedli na wielkim łóżku i jedli posiłek z wielkim apetytem. Rozmowa, a może nowa nadzieja sprawiały, że Maris także jadła z wielką chęcią.
Zaczęli dyskutować o polityce.
— Czy tutaj naprawdę zacznie się wojna? — zapytała S'Rella. — Jaki miałby być jej powód?
— Skała — burknął Evan. — Skała szeroka na pół mili, o długości dwóch mil. Nawet nie ma nazwy. Znajduje się w cieśninie Tharin, pomiędzy Thayos i Thrane, i wszyscy myśleli, że jest bezwartościowa. Dopiero niedawno odkryto na niej żelazo. Złoże zostało znalezione przez grupkę ludzi z Thrane, którzy zaczęli je eksploatować i nie mają zamiaru z niego zrezygnować, ale skała leży nieco bliżej Thayos niż Thrane, toteż nasz zwierzchnik usiłuje ją zagarnąć. Wysłał kilkunastu strażników, żeby zajęli kopalnię, ale zostali odparci, a obecnie Thrane obwarowuje skałę.
— Nie wydaje się, żeby Thayos mogła sobie rościć poważne pretensje do tego terenu — powiedziała S'Rella. — Czy wasz zwierzchnik naprawdę zamierza toczyć o niego wojnę?
Evan westchnął.
— Przykro mi, ale tak właśnie myślę. Zwierzchnik Thayos jest wojowniczym, a na dodatek chciwym mężczyzną. Już raz udało mu się pokonać Thrane w sporze o łowienie ryb i jest pewny, że zdoła tego dokonać ponownie. Prędzej zabiłby ludzi, niż zgodził się na kompromis.
— Wiadomość, którą miałam przekazać Thrane, zawierała same pogróżki — oświadczyła Maris. — Jestem zaskoczona, że wojna jeszcze nie wybuchła.
— Obie wyspy zbierają sojuszników, uzbrojenie i obietnice — rzekł Evan. — Słyszałem, że lotnicy przybywają do wieży i opuszczają ją codziennie. Bez wątpienia zwierzchnik wystosuje pod twoim adresem kilka pogróżek, jeśli odlecisz, S'Rello. Nasi lotnicy, Tya i Jem, przez ostatni miesiąc nie mieli ani jednego dnia odpoczynku. Jem latał tam i z powrotem nad cieśniną, przekazując większość wiadomości, Tya zaś odwiedziła kilkudziesięciu potencjalnych sojuszników, żeby zapoznać ich z rozmaitymi propozycjami i obietnicami. Na szczęście żaden z nich nie wydawał się zainteresowany; Tya wracała tylko po to, żeby powiadomić zwierzchnika o kolejnej odmowie. Myślę, że wojna wisi na włosku. — Znowu westchnął. — Jej wybuch jest tylko kwestią czasu — dorzucił znużonym głosem. — I zginie mnóstwo ludzi. Będą mnie wzywać, żebym leczył tych, którzy przeżyją. To czysta kpina — podczas wojny uzdrowiciel leczy objawy i nawet nie wolno mu mówić o leczeniu właściwej przyczyny, czyli wojny, chyba że chce pójść do więzienia jako zdrajca.
— Chyba powinnam się cieszyć, że nie będę brała w tym udziału — rzekła Maris. Jednak w jej głosie wyczuwało się niechęć. Na temat wojny miała inne zdanie niż Evan. Lotnicy byli ponad tego rodzaju konfliktami; zachowywali dystans, co było podobne do latania tuż nad taflą zdradzieckiego morza. Byli neutralni, nigdy nie doznawali obrażeń. Obiektywnie rzecz biorąc, uważali wojnę za coś przykrego, ale Maris nigdy nie odczuła jej na własnej skórze, podobnie jak osoby, które kochała, toteż nie była zdolna do głębszej refleksji nad jej okropnością. — Kiedy byłam młodsza, potrafiłam zapamiętać wiadomość, nawet jej nie słysząc, naprawdę. Chyba utraciłam tę umiejętność. Czasem musiałam przekazywać wieści, które nie pozwalały mi cieszyć się lataniem.
— Wiem — zgodziła się S'Rella. — Zdarzało się, że miałam okazję obserwować skutki swoich misji i niekiedy dręczyło mnie poczucie winy.
— Nie powinno — odparła Maris. — Jesteś lotnikiem. Nie ponosisz odpowiedzialności.
— Wiesz, że Val się z tym nie zgadza — przypomniała jej S'Rella. — Raz spierałam się z nim na ten temat. On uważa, że ponosimy odpowiedzialność.
— To zrozumiałe — rzekła Maris.
S'Rella zmarszczyła brwi i spojrzała na nią z zaskoczeniem.
— Dlaczego? — zapytała.
— Dziwię się, że nigdy ci o tym nie powiedział — odparła Maris. — Jego ojciec został powieszony. Rozkaz egzekucji został przekazany z Lomarronu na Południowy Arren przez pewnego lotnika. Był nim Arak. Pamiętasz Araka?
— Aż za dobrze — oznajmiła S'Rella. — Val zawsze podejrzewał, że to Arak miał związek z jego pobiciem. Pamiętam, jaki był wściekły, kiedy nie mógł odszukać napastników i zdobyć dowodu przestępstwa. — Uśmiechnęła się ironicznie. — Pamiętam również przyjęcie, które urządził na Morskim Zębie, kiedy Arak umarł — czarne ciasto i inne takie rzeczy.
Evan w zamyśleniu przyglądał się obu kobietom.
— Dlaczego przekazujesz wiadomości, jeśli dręczy cię w związku z tym poczucie winy? — zagadnął S'Relle.
— Przecież jestem lotnikiem — odparła S'Rella. — To moja praca. Właśnie tym się zajmuję. Posiadanie skrzydeł zmusza do odpowiedzialności.
— Tak przypuszczam — rzekł Evan. Wstał i zaczął zbierać puste talerze. — Szczerze mówiąc, nie sądzę, bym mógł przyjąć taką postawę. No, ale ja jestem lądowcem, a nie lotnikiem. Nie przyszedłem na świat w rodzinie, która przekazywała skrzydła.
— My też nie — zauważyła Maris, ale Evana już nie było w pokoju. Poczuła lekkie rozdrażnienie, lecz S'Rella podjęła swą opowieść. Maris ponownie dała się wciągnąć w pogawędkę i niebawem zapomniała, co wprawiło ją w zdenerwowanie.
Nadeszła pora rozcięcia opatrunku. Nogi Maris miały zostać uwolnione, a Evan zapewniał ją, że wkrótce to samo będzie można zrobić z jej ramieniem.
Maris aż krzyknęła na widok swoich nóg. Były chude jak patyki, blade i wyglądały dziwacznie. Evan zaczął delikatnie wmasowywać w nie ciepły, pachnący ziołami roztwór, a potem, z równą ostrożnością, ugniatał dawno nie używane mięśnie. Maris wzdychała z rozkoszy.
Kiedy skończył, wstał, zabrał miskę i płótno. Maris miała wrażenie, że rozsadzi ją jej własna niecierpliwość.
— Czy mogę pochodzić? — zapytała.
Evan spojrzał na nią i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— A potrafisz?
Na to wyzwanie jej serce zabiło mocniej. Usiadła i zsunęła nogi z łóżka. S'Rella zaproponowała, że ją wesprze, ale Maris przecząco pokręciła głową.
Po chwili już stała. Na własnych nogach, bez niczyjej pomocy. Jednak coś było nie w porządku. Poczuła zawrót głowy i mdłości. Nic nie powiedziała, ale wyraz jej twarzy wszystko zdradził.
Evan i S'Rella byli już przy niej.
— Co się stało? — zapytał Evan.
— Ja… ja chyba za szybko wstałam. — Maris spociła się. Czuła lęk przed następnym ruchem. Bała się, że upadnie, zemdleje albo zwymiotuje.
— Spokojnie — odezwał się Evan. — Nie ma pośpiechu. — Jego głos był spokojny i kojący. Chwycił Maris za zdrowe ramię, a S'Rella podparła ją z lewej strony. Tym razem Maris nie próbowała ich odganiać.
— Rób po jednym kroku — poradził Evan.
Korzystając ze wsparcia i wskazówek przyjaciół, Maris zrobiła kilka pierwszych kroków. W dalszym ciągu odczuwała lekkie mdłości i dziwne oszołomienie. Jednak jej serce wzbierało od triumfu. Wreszcie odzyskała sprawność w nogach!
— Czy teraz mogę pójść sama?
— Dlaczegóż by nie?
Maris zrobiła pierwszy samodzielny krok, a potem drugi. To było łatwe! Poczuła przypływ optymizmu. Usiłując zignorować mdłości, zrobiła trzeci krok i w tym momencie doznała wrażenia, że pokój przechyla się na bok.
Zamachała ramionami i potknęła się, szukając skrawka równej powierzchni w pokoju, który zdawał się poruszać. Evan natychmiast ją podtrzymał.
— Nie! — wrzasnęła. — Ja sama…
Pomógł jej dźwignąć się na nogi i odzyskać równowagę.
— Proszę cię, puść mnie. — Maris przysłoniła twarz drżącą ręką i rozejrzała się dookoła. Pomieszczenie nie poruszało się, podłoga była płaska jak zawsze. Czuła pod sobą twardy grunt. Wzięła głęboki oddech i znowu ruszyła do przodu.
Nagle podłoga wymknęła jej się spod nóg. Byłaby wyrżnęła w nią twarzą, ale Evan ponownie ją złapał.
— S'Rella, podaj mi miednicę — powiedział.
— Nic mi nie jest… Mogę chodzić… Pozwól mi to zrobić. — Jednak po chwili Maris zwymiotowała. Na szczęście S'Rella stała tuż obok i zdążyła podsunąć jej miednicę.
Po pewnym czasie, wciąż dygocząc, ale czując się lepiej, Maris powędrowała do łóżka, wsparta o ramię Evana.
— Co się stało? — zapytała go.
Pokręcił głową, ale wyglądał na zaniepokojonego.
— Może po prostu za szybko podjęłaś się tak dużego wysiłku — rzekł i odwrócił się. — Muszę teraz iść do niemowlęcia, które cierpi na kolkę. Wrócę mniej więcej za godzinę — do tego czasu nie próbuj wstawać.
Maris była uszczęśliwiona, kiedy Evan zdjął jej opatrunek z ramienia. Jeszcze bardziej podniósł ją na duchu fakt, że ramię zrosło się prawidłowo i okazało się sprawne. Wiedziała, że będzie musiała sporo popracować nad mięśniami, aby móc wzbić się w powietrze, ale perspektywa wielogodzinnych, żmudnych ćwiczeń wcale jej nie przerażała; raczej odczuwała podniecenie po długim okresie przymusowej bezczynności.
Niebawem S'Rella zapowiedziała swój odlot. Zwierzchnik Thayos wysłał do niej umyślnego.
— Ma pilną wiadomość dla Pomocnego Arrenu — powiedziała Maris i Evanowi, a gdy to mówiła, na jej twarzy malowało się obrzydzenie — a jego lotnicy są nieobecni. Ale i tak powinnam już odlecieć. Muszę wracać na Veleth.
Siedzieli przy surowym, drewnianym stole w kuchni Evana, popijając herbatę i jedząc chleb z masłem. Było to ich pożegnalne śniadanie. Maris wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń S'Relli.
— Będzie mi ciebie brakowało — powiedziała — ale cieszę się, że mnie odwiedziłaś.
— Wrócę, jak tylko będę mogła — odparła S'Rella — aczkolwiek spodziewam się, że obarczą mnie wieloma misjami. Tak czy owak, rozgłoszę wieść o twoim wyzdrowieniu. Twoi przyjaciele odetchną z ulgą.
— Maris nie jest jeszcze całkiem zdrowa — zauważył cicho Evan.
— Och, to tylko kwestia czasu — pogodnie stwierdziła Maris. — Do chwili, gdy wszyscy dowiedzą się o mnie od S'Relli, prawdopodobnie już będę latała. — Nie pojmowała smutnego tonu Evana. Spodziewała się, że po usunięciu opatrunku z jej ramienia będzie równie uradowany jak ona. — Kto wie, może spotkamy się na niebie, zanim zdążysz tu wrócić!
Evan zerknął na S'Relle.
— Pójdę z tobą do drogi — zaofiarował się.
— Nie musisz robić sobie kłopotu — odparła. — Wiem, którędy iść.
— Chciałbym cię odprowadzić.
Maris zesztywniała, wyczuwając jakiś dziwną nutę w jego głosie.
— Powiedz to tutaj — odezwała się cicho. — Możesz o wszystkim mówić przy mnie.
— Nigdy cię nie okłamywałem, Maris — odparł Evan. Westchnął i zgarbił się. Nagle wydał się Maris starym człowiekiem. Oparł się na krześle i spokojnie spojrzał jej w oczy.
— Czy kiedykolwiek zastanawiałaś się nad zawrotami głowy, które odczuwasz, ilekroć zbyt gwałtownie stajesz, siadasz albo skręcasz?
— Jestem w dalszym ciągu słaba. Muszę uważać. To wszystko — odparła Maris broniąc się. — Ręce i nogi mam zdrowe.
— Tak, tak, nie musimy się martwić o twoje nogi czy ramię. Jednak dolega ci coś innego, coś, czego nie da się nastawić, unieruchomić i umożliwić zrośnięcie. Myślę, że to się stało w momencie, gdy uderzyłaś głową w skałę. Doznałaś uszkodzenia mózgu, które wpłynęło na twój zmysł równowagi, percepcję głębi, być może i wzrok. Nie jestem pewien, co to było dokładnie. Wiem tak mało — nikt nie wie zbyt dużo…
— Nic mi nie jest — rzekła Maris, siląc się na spokój. — Z początku byłam słaba i miałam zawroty głowy, ale mój stan ulega poprawie. Mogę już chodzić — musisz to przyznać — i niedługo będę latała.
— Uczysz się przystosowywać, kompensować uszczerbek na zdrowiu, to wszystko — odparł Evan. — Ale twój zmysł równowagi został znacznie osłabiony. Prawdopodobnie zdołasz się przystosować do życia na lądzie. Jednak w powietrzu… Być może utraciłaś umiejętności, które są tam potrzebne. Nie sądzę, żebyś bez nich mogła się nauczyć latania. Tak wiele zależy od zmysłu równowagi…
— Co ty wiesz o lataniu? Jak możesz mi mówić, czego potrzebuję, żeby latać? — spytała lodowatym tonem.
— Maris — szepnęła S'Rella. Usiłowała chwycić Maris za rękę, ale ta urażona, wyszarpnęła dłoń.
— Nie wierzę ci — oznajmiła Maris. — Nie dolega mi nic takiego, czego nie można byłoby wyleczyć. Będę jeszcze latała. Jestem tylko trochę osłabiona, to wszystko. Dlaczego zakładasz najgorszy wariant? Dlaczego ja miałabym go zakładać?
Evan milczał, zamyślony. Po chwili wstał i podszedł do kąta przy tylnych drzwiach, gdzie przechowywał opał. Oprócz kłód i drewna na podpałkę znajdowały się tam długie, płaskie deski — resztki tego, czego Evan używał do unieruchamiania kończyn pacjentów. Teraz wybrał deskę długości mniej więcej metra osiemdziesiąt i szerokości około piętnastu centymetrów, grubą na pięć centymetrów, i położył ją na drewnianej podłodze w kuchni.
Wyprostował się i popatrzył na Maris.
— Potrafisz po niej przejść?
Maris uniosła brwi, udając zdziwienie. Wydało jej się absurdalne, że ze zdenerwowania ma ściśnięty żołądek. Oczywiście, że potrafiłby to zrobić. Nie wyobrażała sobie, iż mogłoby jej się nie udać.
Powoli podniosła się z krzesła i jedną ręką chwyciła blat stołu. Przeszła po podłodze płynnym ruchem, w dość szybkim tempie. Podłoga nie wymykała jej się spod nóg jak pierwszego dnia. Pomyślała, że niedorzecznością jest wmawiać jej, iż zatraciła zmysł równowagi. Była pewna, że nie przewróci się na równej powierzchni ani nie spadnie z wysokości pięciu centymetrów.
— Mam skakać na jednej nodze? — zapytała Evana.
— Po prostu idź normalnie.
Maris weszła na deskę. Jej szerokość uniemożliwiała postawienie dwóch stóp obok siebie, toteż Maris musiała natychmiast zrobić następny krok, nie mając czasu do namysłu. Przypomniała sobie strome występy skalne, które pokonywała w dzieciństwie; część z nich była węższa niż tarcica, na której teraz stała.
Tymczasem deska zadygotała pod jej stopami. Wbrew własnej woli Maris krzyknęła czując, że spada na bok. Evan zdołał ją złapać.
— To ty poruszyłeś deskę! — krzyknęła w przypływie wściekłości. Jednak nawet ona sama poczuła, że odezwała się jak rozdrażnione dziecko. Evan zerknął na nią spod oka. Maris usiłowała się uspokoić. — Przepraszam — rzekła. — Nie chciałam tego powiedzieć. Pozwól mi spróbować jeszcze raz.
W milczeniu puścił ją i odsunął się.
Maris była teraz spięta. Weszła na deskę i zrobiła trzy kroki. Zaczęła się chwiać. Jedna stopa znalazła się na podłodze. Zaklęła i cofnęła ją. Zrobiła następny krok i w tym momencie poczuła, że deska znowu się przesuwa. Nie trafiła w nią kolejny raz. Postawiła stopę z powrotem, ruszyła naprzód i przechyliwszy się na bok, upadła.
Tym razem Evan jej nie złapał. Runęła na ręce i kolana, a potem zerwała się z podłogi. Kręciło jej się w głowie od nadmiernego wysiłku.
— Wystarczy, Maris. — Evan chwycił ją silnymi, delikatnymi rękami i odciągnął ją od zdradzieckiej deski. Usłyszała cichy płacz S'Relli.
— Dobrze — rzekła, siląc się na spokój. — Coś jest nie w porządku, przyznaję ci rację. Ale wciąż jeszcze dochodzę do siebie. Daj mi trochę czasu. Wyzdrowieję. Znowu będę latała.
Rankiem Maris przystąpiła do intensywnych ćwiczeń. Evan przyniósł jej zestaw kamiennych ciężarków i rozpoczęła regularną gimnastykę. Z przerażeniem stwierdziła, że oba ramiona, nie tylko to złamane, bardzo osłabły na skutek długiego okresu przymusowej bezczynności.
Z determinacją dążyła do osiągnięcia dawnej sprawności, która pozwoliłaby jej wzbić się w powietrze. Poleciła, aby jej skrzydła zabrano do wieży, gdzie miał je naprawić kowal samego zwierzchnika. Kobieta, które świadczyła tego rodzaju usługi, była akurat pochłonięta przygotowaniami do nadciągającej wojny, ale nie mogła zlekceważyć prośby lotniczki i obiecała, iż w ciągu tygodnia doprowadzi do porządku uszkodzone rozpory. Dotrzymała słowa.
Kiedy zwrócono skrzydła właścicielce, Maris pieczołowicie rozkładała i składała każdą rozporę, a także sprawdzała, czy materiał jest odpowiednio naprężony i umocowany. Poruszała palcami z taką biegłością, jakby nie było w jej życiu długiego okresu rekonwalescencji. Miała ręce lotniczki i z niczym innym nie umiała obchodzić się tak dobrze jak z parą skrzydeł. Odczuwała pokusę, żeby założyć skrzydła i przespacerować się na skałę lotników, lecz musiała się jej oprzeć. Pamiętała, że jeszcze nie w pełni kontroluje równowagę, aczkolwiek utrzymywała się na nogach znacznie pewniej niż w dniu upadku. Każdej nocy potajemnie przeprowadzała próbę z deską. Na razie bez sukcesu, ale robiła postępy. Jeszcze nie była gotowa do przypięcia skrzydeł, wierzyła jednak, że ten moment jest bardzo bliski.
W chwilach wolnych od ćwiczeń spacerowała czasami z Evanem po lesie, gdy musiał zebrać zioła albo pójść do jakiegoś pacjenta. Uczył ją nazw roślin, które stosował w swoich kuracjach, wyjaśniał, jakie działanie mają poszczególne zioła i jak należy ich używać. Pokazywał jej także rozmaitych przedstawicieli fauny. Zwierzęta chłodnych lasów Wschodu zupełnie nie przypominały stworzeń zamieszkujących bory Amberly Mniejszej i fascynowały Maris.
Evan czuł się w lesie jak w domu. Zwierzęta zupełnie się go nie obawiały. Dziwaczne białe wrony o szkarłatnych oczkach wyjmowały mu spomiędzy palców okruchy chleba. Znał ukryte wejścia do mateczników, w których przebywały małpy jaskiniowe. Raz złapał Maris za ramię i pokazał jej zakapturzonego, drapieżnego oprawcę, sunącego w poszukiwaniu jakiejś niewidocznej ofiary.
Maris opowiadała mu historie o swoich przygodach w powietrzu i na innych wyspach. Latała od ponad czterdziestu lat i zdążyła obejrzeć mnóstwo ciekawych miejsc. Mówiła Evanowi o życiu na Amberly Mniejszej, o Stormtown z jego wiatrakami i nabrzeżami, o rozległych, błękitnobiałych lodowcach Artellii i płonących górach Rozżarzonych Węgli. Opowiadała o samotnym Archipelagu Wysp Zewnętrznych, które znajdowały się na wschodniej części Oceanu Nieskończonego, i o solidarności w Orlim Gnieździe, która panowała tam, zanim lotnicy podzielili się na rozmaite frakcje.
Ani on, ani ona nigdy nie dyskutowali o tym, co mogłoby ich poróżnić. Evan nie sprzeczał się z Maris, gdy ta mówiła o lataniu, i nie wspominał o jakimś tam uszkodzeniu głowy. Ten temat był jak skrawek niebezpiecznego terenu, wąski niczym drewniana deska; żadne z nich nie chciało go poruszać. Nawet jeśli Maris od czasu do czasu miewała zawroty głowy, nie zwierzała się z tego uzdrowicielowi.
Któregoś dnia, gdy wyszli przed dom Evana, Maris powstrzymała go od zapuszczania się w las.
— Patrząc na wszystkie te drzewa, czuję się tak, jakbym w ogóle nie wyszła na dwór — powiedziała ze skargą w głosie. — Pragnę ujrzeć niebo, poczuć zapach czystego powietrza. Jak daleko stąd jest morze?
Evan pokazał ręką na północ.
— Około dwóch mil w tamtym kierunku. Widzisz miejsce, w którym las zaczyna się przerzedzać?
Maris uśmiechnęła się do niego.
— W twoim głosie pobrzmiewa niechęć. Czujesz smutek, kiedy dookoła nie ma drzew? Nie musisz nigdzie chodzić, jeśli tak trudno ci to znieść, ale nie pojmuję, jak możesz oddychać w tym lesie. Tu jest tak ciemno i ciasno! Czuć tylko zgniliznę, błoto i spleśniałe liście.
— Cudowne zapachy — stwierdził Evan, odwzajemniając uśmiech. Ruszyli w kierunku północnym. — Dla mnie morze jest zbyt zimne, puste i ogromne. W lesie czuję się jak w domu.
— Ach, Evan, ty i ja tak bardzo się różnimy. — Dotknęła jego ramienia i uśmiechnęła się, jakby ten kontrast sprawiał jej zadowolenie. Odrzuciła głowę do tyłu i pociągnęła nosem. — Tak, już czuję zapach morza!
— Czułaś go na schodach mojego domu; morze pachnie na całej Thayos — zauważył Evan.
— Las je zakrywał — odparła Maris. Widok rzedniejącego boru napełniał jej serce otuchą. Całe życie spędziła w pobliżu morza albo nad nim. Każdego ranka, gdy wychodziła z domu Evana, dotkliwie odczuwała oddalenie od morskiego wybrzeża. Brakowało jej łoskotu fal i ostrego, słonawego zapachu, ale przede wszystkim tęskniła za widokiem tego niezmierzonego, szarego obszaru, nad którym górowało równie ogromne, pokryte kłębiastymi chmurami niebo.
W pewnym miejscu las nagle się skończył. Dostrzegłszy strome skały, Maris puściła się pędem naprzód. Zatrzymała się na skraju klifu i ciążko dysząc, popatrzyła na morze i niebo.
Niebo miało barwę indygo; obłoki przemykały po nim z wielką szybkością. Zważywszy na wysokość, wiatr był stosunkowo łagodny, ale patrząc na dwie cierpliwie krążące kanie, Maris oceniła, że w wyższych rejonach będzie się dobrze latało. Być może ten dzień nie był dobry do przekazywania pilnych wieści, ale za to pogoda sprzyjała podniebnym igraszkom, pikowaniu i głośnemu śmiechowi w chłodnym powietrzu.
Usłyszała, że zbliża się do niej Evan.
— Nie powiesz, że ten widok nie jest piękny — powiedziała, nie odwracając się do mężczyzny. Zrobiła krok, stanęła na skraju występu, popatrzyła w dół… i doznała wrażenia, iż ziemia usuwa jej się spod stóp.
Gwałtownie wciągnęła powietrze i zamachała rękami, szukając jakiegoś oparcia, lecz cały czas spadała i spadała, i nawet oplatające ją ciasno ramiona Evana nie mogły jej zapewnić bezpieczeństwa.
Następnego dnia szalała burza. Maris nie wychodziła z domu. Była pogrążona w depresji; rozmyślała o tym, co się stało na skałach. Nie ćwiczyła. Zmusiła się do przełknięcia śniadania i z wielką niechęcią zajęła się skrzydłami. Evan obserwował jej poczynania w milczeniu, ze zmarszczonym czołem.
Deszcz padał również następnego dnia, ale nie był już tak ulewny, a burza minęła. Evan oznajmił, że wychodzi.
— Potrzebuję kilku rzeczy z Port Thayos — powiedział. — Ziół, które tutaj nie rosną. Ponoć w zeszłym tygodniu pojawił się jakiś handlarz. Być może będę mógł uzupełnić swoje zapasy.
— Być może — spokojnie odparła Maris. Była zmęczona, pomimo że tego ranka poza zjedzeniem śniadania nie robiła nic innego. Czuła się staro.
— Chciałabyś się ze mną przejść? Jeszcze nigdy nie widziałaś Port Thayos.
— Nie — odparła Maris. — Nie czuję się na siłach. Spędzę dzień tutaj.
Evan nachmurzył się, ale sięgnął po swój ciężki płaszcz przeciwdeszczowy.
— W porządku — rzekł. — Wrócę, zanim zapadnie zmierzch.
Jednak kiedy uzdrowiciel zjawił się w domu, niosąc kosz pełen butelek z ziołami, na dworze było już zupełnie ciemno. Deszcz ustał i po zachodzie słońca Maris zaczęła się martwić o Evana.
— Spóźniłeś się — zauważyła, gdy wszedł i otrząsnął płaszcz z deszczu. — Nic ci się nie stało?
Jej towarzysz uśmiechał się. Maris nigdy nie widziała u niego tak radosnego wyrazu twarzy.
— Mam nowiny, dobre nowiny — powiedział. — W porcie aż huczy. Nie będzie wojny. Zwierzchnicy Thayos i Thrane zgodzili się spotkać na tej przeklętej skale, żeby porozumieć się wreszcie do eksploatacji złoża!
— Nie będzie wojny — obojętnie powtórzyła Maris. — To dobrze, to dobrze. Ale trochę się dziwię. Jak do tego doszło?
Evan rozpalił ogień i zaczął parzyć herbatę.
— Och, kwestia przypadku — stwierdził. — Tya wróciła z kolejnej misji z niczym. Naszego zwierzchnika wszędzie odprawiano z kwitkiem. Nie zyskawszy sojuszników, nie czuł się dość mocny, by naciskać na spełnienie swych żądań. Ponoć jest wściekły, ale cóż może zrobić? Nic. Dlatego wysłał Jema na Thrane, żeby ustalić termin spotkania i wytargować możliwie korzystne warunki. Lepiej jest mieć cokolwiek niż nic. Miałem prawo sądzić, że znalazłby poparcie na Cheslinie albo Thrynel, zwłaszcza gdyby zaoferował im odpowiednio dużą ilość żelaza. A już na pewno stosunki między Thrane i obiema częściami Arrenu są dalekie od przyjaznych — dodał ze śmiechem. — Zresztą, jakie to ma znaczenie? Wojna nie wybuchnie. Mieszkańcy Port Thayos odetchnęli z ulgą. Tylko niektórzy strażnicy są niezadowoleni, gdyż mieli nadzieję, że napchają sobie kieszenie żelazem. Wszyscy świętują i my też powinniśmy uczcić to wydarzenie.
Evan podszedł do kosza, pogrzebał między butelkami i wyciągnął dużą rybę księżycową.
— Pomyślałem sobie, że jedzenie z morza sprawi ci przyjemność — rzekł. — Potrafię przyrządzić ją z ziołami i gorzkimi orzeszkami. Zobaczysz, będziesz miała niebo w gębie. — Wyszukał długi kościany nóż i zaczął czyścić rybę z łusek. Podczas pracy wesoło pogwizdywał i wkrótce jego nastrój udzielił się Maris.
W pewnym momencie usłyszeli głośne pukanie do drzwi.
Evan z niechęcią podniósł głowę.
— To z pewnością nagły wypadek — stwierdził i zaklął. — Bądź tak uprzejma i otwórz. Całe ręce mam w łuskach.
Dziewczyna stojąca w drzwiach miała na sobie ciemnozielony uniform, oblamowany szarym futerkiem; była strażniczką i jednym z gońców zwierzchnika.
— Maris z Amberly Mniejszej? — zapytała.
— Tak — odparła lotniczka.
Dziewczyna skinęła głową.
— Zwierzchnik Thayos przesyła pozdrowienia i zaprasza ciebie i Evana, abyście zaszczycili go swą obecnością na jutrzejszej kolacji. Jeśli pozwoli na to stan twojego zdrowia.
— Stan mojego zdrowia pozwala mi na to — warknęła Maris. — Dlaczego nagle spotyka nas taki zaszczyt, dziecino?
Mimo młodego wieku wysłanniczka miała bardzo poważny wyraz twarzy.
— Zwierzchnik szanuje wszystkich lotników, a fakt, że zostałaś ranna w jego służbie, przyjął z ciężkim sercem. Pragnie okazać swą wdzięczność wszystkim lotnikom, którzy przekazywali pilne wieści i pracowali na rzecz Thayos nawet przez krótki okres.
— Ach — rzuciła Maris. Nadal nie była usatysfakcjonowana. Zwierzchnik Thayos nie należał do osób, które zadają sobie trud okazywania komuś wdzięczności. — Czy to wszystko?
Dziewczyna zawahała się. Maska obojętności na chwilę zniknęła z jej twarzy i Maris przekonała się, iż jest rzeczywiście bardzo młoda.
— Wprawdzie nie miałam przekazywać wszystkiego, lotniczko, ale…
— Tak? — zachęciła ją Maris.
Evan przerwał pracę i stanął słuchając.
— Dzisiaj późnym popołudniem zjawiła się lotniczka z wiadomością przeznaczoną wyłącznie do uszu zwierzchnika. Przyjął ją w swoich prywatnych komnatach. Sądzę, że przyleciała z Zachodu. Była zabawnie ubrana i miała zbyt krótko przycięte włosy.
— Opisz ją, jeśli możesz — powiedziała Maris. Wyjęła z kieszeni miedzianą monetę i zaczęła ją obracać w palcach.
Dziewczyna spojrzała na pieniążek i uśmiechnęła się.
— No więc, pochodziła z Zachodu, młoda — dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Miała czarne włosy, przystrzyżone tak jak twoje. Była bardzo ładna. Chyba nigdy nie widziałam kogoś równie pięknego. Uśmiechała się ładnie, ale ludziom z bazy nie spodobała się. Mówili, że nawet im nie podziękowała za pomoc. Zielone oczy. Miała na sobie naszyjnik. Trzy sznury kolorowych paciorków ze szkła morskiego. Czy to wystarczy?
— Tak — odparła Maris. — Jesteś bardzo spostrzegawcza. — Wręczyła dziewczynie monetę.
— Znasz ją? — zagadnął Evan. — Tę lotniczkę?
Maris kiwnęła głową.
— Znam ją od dnia, w którym przyszła na świat. Znam również jej rodziców.
— Kto to taki? — nalegał zniecierpliwiony.
— Corina — rzekła Maris. — Z Amberly Mniejszej.
Wysłanniczka stała pod drzwiami. Maris zerknęła na nią.
— No, słucham — powiedziała. — Czy jeszcze coś? Naturalnie, przyjmujemy zaproszenie. Możesz przekazać zwierzchnikowi nasze podziękowania.
— Jest jeszcze coś! — wypaliła dziewczyna. — Zupełnie zapomniałam. Zwierzchnik powiedział, jeszcze raz przekazując ci wyrazy szacunku, że jesteś proszona o przyniesienie skrzydeł, jeśli to nie naraziłoby na szwank twojego zdrowia.
— Oczywiście — powiedziała Maris. Czuła się jak sparaliżowana. — Oczywiście — powtórzyła.
Zamknęła drzwi.
Siedziba zwierzchnika Thayos była posępna i miała wyraźnie wojskowy charakter. Mieściła się w znacznym oddaleniu od miast i wiosek wyspy, w wąskiej, trudno dostępnej kotlinie. Znajdowała się opodal morza, ale była od niego oddzielona nieprzerwanym pasmem gór. Na lądzie dawało się do niej dotrzeć tylko dwiema drogami; każdej z nich pilnowały oddziały straży. Na najwyższym szczycie stała kamienna wieża strażnicza, z której można było kontrolować wszystkie ścieżki prowadzące do kwatery zwierzchnika.
Sama twierdza sprawiała przygnębiające wrażenie. Była stara i zbudowana z dużych bloków zwietrzałego, czarnego kamienia, zwrócona tyłem do gór.
Maris zapamiętała z ostatniej wizyty, że duża część fortecy znajdowała się pod ziemią, a tworzyły ją komnaty wykute w litej skale. Na zewnątrz widać było podwójne, grube mury, po których kroczyli wartownicy z łukami. W środku stało skupisko drewnianych budynków i dwie czarne wieże, z których wyższa liczyła sobie ponad piętnaście metrów wysokości. Okna wież były zaryglowane grubymi, drewnianymi belkami. W dolinie, położonej tak blisko morza, panowały chłód i wilgoć. Ziemię pokrywały tu jedynie fioletowe czepne porosły i jasnozielony mech, który przywierał do głazów od spodu i częściowo porastał mury twierdzy.
Idąc drogą z Thossi, Maris i Evan musieli raz zatrzymać się w punkcie kontrolnym, gdzie pozwolono im kontynuować marsz. Sprawdzono ich ponownie przy zewnętrznym murze i wreszcie wpuszczono do fortecy. Zapewne formalności trwałyby dłużej, ale Maris niosła swoje srebrzyste skrzydła, a straż lądowa wolała nie żartować z lotnikami.
Na dziedzińcu twierdzy panował duży ruch — dzieci bawiły się z dużymi, kudłatymi psami, dookoła biegały dziko wyglądające świnie, uzbrojeni w maczugi i łuki wartownicy ćwiczyli musztrę. Pod jednym z murów stała mocno sfatygowana, drewniana szubienica. Dzieci bawiły się wokół niej, a jedno z nich zrobiło sobie huśtawkę z pętli. Dwie pozostałe pętle złowieszczo kołysały się w chłodnym wieczornym wietrze.
— To miejsce przytłacza mnie — zwierzyła się Maris Evanowi. — Zwierzchnik Amberly Mniejszej mieszka w ogromnym drewnianym dworze na wzgórzu, z którego roztacza się widok na miasto. W jego rezydencji znajduje się dwadzieścia pokoi gościnnych i wspaniała sala bankietowa, a także cudowne okna z witrażami oraz wieża świetlna do zwoływania lotników. Nie ma tam jednak murów, strażników ani szubienic.
— Zwierzchnik Amberly Mniejszej jest wybierany przez lud — zauważył Evan. — Zwierzchnik Thayos wywodzi się z dynastii, która panowała tutaj jeszcze w epoce gwiezdnych żeglarzy. Poza tym, Maris, zapominasz, że Wschód nie ma tak łagodnego klimatu jak Zachód. Zima trwa tu dłużej. Nasze sztormy są zimniejsze i gwałtowniejsze. W naszej ziemi znajduje się więcej żelaza, lecz nie jest tak żyzna, jak gleby Zachodu. Thayos zawsze musi się liczyć z perspektywą głodu i wojny.
Przeszli przez masywną bramę do wnętrza twierdzy i Maris umilkła.
Zwierzchnik przyjął ich w komnacie dla gości. Siedział na pozbawionym ozdób drewnianym tronie, po bokach zaś miał dwóch strażników o ponurych twarzach. Jednak na widok przybyłych wstał — lotnicy dorównywali mu rangą.
— Cieszę się, że mogłaś przyjąć moje zaproszenie, lotniczko — rzekł. — Trochę niepokojono się stanem twojego zdrowia. Pomimo że zwierzchnik mówił uprzejmym tonem, nie spodobał się Maris. Był wysokim, proporcjonalnie zbudowanym mężczyzną o regularnych, dość przyjemnych rysach twarzy. Miał długie, siwe włosy, związane z tyłu zgodnie z modą panującą na Wschodzie. W jego wyglądzie było jednak coś niepokojącego. Miał worki pod oczami, a gęsty zarost nie zakrywał nerwowo drgającego kącika ust. Jego szaty sprawiały wrażenie posępnego przepychu; gruby, niebieskoszary materiał ozdabiała lamówka z czarnego futra, buty sięgały mu aż do ud, a szeroki skórzany pas był wysadzany klejnotami z żelaza i srebra. Za pasem miał zatknięty mały, metalowy sztylet.
— Doceniam twoją troskę — odparła Maris. — Odniosłam poważne obrażenia, ale już odzyskałam zdrowie. Masz na Thayos wielki skarb w osobie Evana. Znam wielu uzdrowicieli, ale tylko niewielu dorównuje mu umiejętnościami.
Zwierzchnik z powrotem usiadł na tronie.
— Zostanie sowicie wynagrodzony — oświadczył takim tonem, jakby Evan nie był obecny. — Dobra praca zasługuje na nagrodę, nieprawdaż?
— Sama zapłacę Evanowi — rzekła Maris. — Mam wystarczająco dużo żelaza.
— Nie — nalegał zwierzchnik. — To, że omal nie zginęłaś w służbie dla mnie, bardzo mnie dręczyło. Pozwól, abym okazał ci wdzięczność.
— Sama spłacam swoje długi — odparła Maris.
Z twarzy zwierzchnika powiało chłodem.
— Świetnie — oznajmił. — Wobec tego musimy przedyskutować jeszcze jedną kwestię. Ale zaczekajmy do kolacji. Po spacerze na pewno jesteś głodna. — Nagle wstał. — Zatem chodźmy. Przekonasz się, lotniczko, jak dobrą mamy tu kuchnię. Wątpię, czy kiedykolwiek miałaś do czynienia z lepszą.
Niebawem Maris miała okazję się przekonać, że jadała lepiej na nieskończenie wielu przyjęciach. Podano mnóstwo potraw, ale przyrządzono je fatalnie. Zupa rybna była przesolona, chleba nie dawało się pogryźć, a z dań mięsnych kucharze zdołali wygotować nawet wspomnienie smaku. W dodatku piwo wydawało się kwaśne.
Spożywali posiłek w ciemnej, zalatującej wilgocią sali bankietowej. Siedzieli za długim stołem, nakrytym na dwadzieścia osób. Evan sprawiał wrażenie bardzo skrępowanego. Posadzono go na poślednim miejscu, wśród oficerów straży i młodszych dzieci zwierzchnika. Maris zajęła honorowe miejsce u boku władcy, obok jego potomkini, ponurej kobiety o wyrazistych rysach, która prawie w ogóle się nie odzywała.
Po drugiej stronie znajdowali się inni lotnicy. Najbliżej zwierzchnika siedział znużony człowiek o ziemistej twarzy z nosem jak kartofel. Po dłuższym namyśle Maris rozpoznała w nim Jema. Dalej siedziała Corina z Amberly Mniejszej. Uśmiechała się do Maris. Przypomniawszy sobie, co mówiła biegaczka, Maris uświadomiła sobie, że Corina jest rzeczywiście piękna, ale nie mogło to dziwić, gdyż jej ojcem był przystojny mężczyzna.
— Ładnie wyglądasz, Maris — stwierdziła Corina. — Cieszę się z tego. Bardzo się o ciebie niepokoiliśmy.
— Czuję się dobrze — odparła Maris. — Mam nadzieję, że niedługo znowu będę latała.
Po ładnej buzi Coriny przemknął cień.
— Maris… — zaczęła, ale się rozmyśliła. — Mam nadzieję — powiedziała niepewnie. — Wszyscy o ciebie pytają. Chcielibyśmy, żebyś powróciła w ojczyste strony. — Spuściła oczy i już nie odrywała ich od posiłku.
Pomiędzy Jemem i Corina siedziała trzecia lotniczka, młoda kobieta. Maris jej nie znała. Próbowała wciągnąć do rozmowy córkę zwierzchnika, a gdy to się nie udało, zaczęła obserwować nieznajomą. Lotniczka była rówieśniczką Coriny, ale istniała między nimi wyraźna różnica. Corina była piękna i pełna energii; miała ciemne włosy, zdrową, nieskazitelną cerę, błyszczące, zielone oczy; jej styl bycia cechowała pewność siebie i niewymuszona swoboda. Jako córka dwojga lotników, od wczesnych lat korzystała z przywilejów i tradycji wiążących się z posiadaniem skrzydeł.
Kobieta siedząca obok Coriny była chuda i drobna, ale z jej oczu emanowała siła i upór. Wpadnięte policzki miała poznaczone bliznami po ospie. Jasne włosy były niechlujnie związane z tyłu, a odsłonięte czoło wydawało się przesadnie wysokie. Kiedy się uśmiechnęła, Maris zauważyła, że jej zęby są krzywe i żółte.
— Jesteś Tya, prawda? — zagadnęła ją Maris.
Kobieta zerknęła na nią przenikliwymi, czarnymi oczami.
— Zgadza się — odparła. Jej głos okazał się zdumiewająco przyjemny; był chłodny, ale delikatny, pobrzmiewała w nim nuta ironii.
— Chyba jeszcze się nie znamy — powiedziała Maris. — Od dawna latasz?
— Wywalczyłam skrzydła dwa lata temu, na Pomocnym Arrenie.
Maris kiwnęła głową.
— Nie byłam obecna na tym turnieju. Chyba leciałam wtedy w misji na Artellię. Czy kiedykolwiek odwiedziłaś Zachód?
— Trzykrotnie — odparła Tya. — Dwa razy poleciałam na Shotan Wielki, a raz na Culhall. Nigdy nie byłam na żadnej Amberly. Przeważnie latam we wschodniej części, zwłaszcza obecnie. — Szybko zerknęła kątem oka na zwierzchnika i konspiracyjnie uśmiechnęła się do Maris.
Corina, która słuchała tej rozmowy, usiłowała być uprzejma.
— Jak ci się podobało Stormtown? — zagadnęła. — A Orle Gniazdo? Czy odwiedziłaś Orle Gniazdo?
Tya zdobyła się na pobłażliwy uśmiech.
— Jestem jednoskrzydłą — rzekła. — Trenowałam w Powietrznym Domu. My nie odwiedzamy waszego Orlego Gniazda, lotniczko. A jeśli chodzi o Stormtown, zrobiło na mnie duże wrażenie. Takiego miasta nie ma na całym Wschodzie.
Corina zaczerwieniła się. Maris przez chwilę odczuwała rozdrażnienie. Napięcia między lotnikami dziedziczącymi skrzydła i pretendentami przygnębiały ją. Niebo nad Przystanią Wiatrów nie było już tak przyjazne jak dawniej i Maris wiedziała, że ona sama w dużej mierze przyczyniła się do tego.
— Orle Gniazdo nie jest takie złe — odezwała się do Tyi. — Nawiązałam tam wiele przyjaźni.
— Ty nie jesteś jednoskrzydłą — odparowała Tya.
— Czyżby? Sam Val Jednoskrzydły powiedział mi kiedyś, że, czy mi się to podoba czy nie, byłam pierwszą osobą zasługującą na to miano.
Tya obrzuciła ją przenikliwym spojrzeniem.
— Nie — rzekła po namyśle. — To nie tak. Ty jesteś inna, Maris. Nie należysz ani do starych lotników, ani do jednoskrzydłych. Właściwie to nie wiem, kim jesteś, ale musisz się czuć osamotniona.
Zakończyły posiłek w niezręcznym, pełnym napięcia milczeniu.
Kiedy uprzątnięto pucharki po deserach, zwierzchnik odprawił swoją rodzinę, doradców i straż, toteż przy stole zostało tylko czworo lotników i Evan. Władca usiłował wyprosić również Evana, ale uzdrowiciel nie chciał wyjść.
— Maris jest nadal pod moją opieką — oznajmił. — Zostaję z moją pacjentką.
Zwierzchnik rzucił mu gniewne spojrzenie, ale postanowił nie wywierać zbyt silnej presji.
— W porządku — warknął. — Mamy do omówienia ważne sprawy. Lotnicze sprawy. — Zwrócił oczy na Maris. — Będę mówił wprost. Otrzymałem wiadomość od mojego kolegi, zwierzchnika Amberly Mniejszej. Dopytuje się o twoje zdrowie. Potrzebuje twoich skrzydeł. Kiedy osiągniesz wystarczająco dobry stan, aby powrócić na Amberly?
— Nie wiem — odparła Maris. — Widzisz, że już wydobrzałam. Jednakże wyprawa z Thayos na Amberly jest ciężka dla każdego lotnika, a ja jeszcze nie odzyskałam całkowicie sił. Opuszczę Thayos tak szybko, jak to będzie możliwe.
— To długi lot — zgodził się Jem — zwłaszcza dla kogoś, kto nie wytrzymuje nawet krótkich podróży.
— Tak — rzekł zwierzchnik. — Odbyłaś wraz ze swoim uzdrowicielem długi spacer. Wydaje się, że wróciło ci zdrowie. Mówiono mi, że twoje skrzydła są naprawione. A jednak nie latasz. Ani razu nie udałaś się na skałę lotników. Nie ćwiczysz. Dlaczego?
— Nie jestem gotowa — odparła Maris.
— Zwierzchniku — odezwał się Jem — jest tak, jak ci mówiłem. Bez względu na pozory, jakie ona stwarza, nie całkiem doszła do siebie. Latałaby, gdyby była do tego zdolna. — Przeniósł wzrok na Maris. — Wybacz, jeśli cię ranie — powiedział — ale wiesz, że mówię prawdę. Ja też jestem lotnikiem i wiem, jak to jest. Lotnik lata. Nie ma sposobu, żeby zatrzymać na ziemi zdrowego lotnika. A ty, ty nie jesteś zwyczajną lotniczką — kiedyś opowiadano mi, że ponad wszystko uwielbiałaś latanie.
— Uwielbiałam i nadal je uwiebiam — rzekła Maris.
— Zwierzchniku… — zaczął Evan.
Maris odwróciła głowę i popatrzyła na medyka.
— Nie, Evanie — powiedziała. — To brzemię nie powinno obciążać ciebie. Powiem im wszystko. — Ponownie spojrzała na zwierzchnika. — Nie odzyskałam całkowitej sprawności — przyznała. — Mój zmysł równowagi… Coś jest z nim nie w porządku. Ale powoli wraca do normy. Nie jest już tak źle, jak przedtem.
— Przykro mi — szybko wtrąciła się Tya. Jem pokiwał głową.
— Och, Maris — odezwała się Corina. Wydawało się, że jest ogromnie zasmucona, wręcz bliska płaczu. Nie miała w sobie ani trochę ojcowskiej złośliwości; doskonale wiedziała, ile znaczy dla lotnika poczucie równowagi.
— Czy możesz latać? — zwierzchnik zapytał wprost.
— Nie wiem — szczerze odparła Maris. — Potrzebuję jeszcze trochę czasu.
— Miałaś go wystarczająco dużo — rzekł i zwrócił się do Evana. — Lekarzu, czy możesz mi powiedzieć, kiedy całkowicie wyzdrowieje?
— Nie — ze smutkiem odparł Evan. — Tego nie mogę ci powiedzieć. Nie wiem.
Zwierzchnik rzucił zebranym ponure spojrzenie.
— Taką sprawą powinien się zajmować zwierzchnik Amberly Mniejszej, ale to ja zostałem nią obarczony. I oświadczam wam, że lotnik, który nie może latać, nie zasługuje na miano lotnika i wcale nie potrzebuje skrzydeł. Skoro twoje wyzdrowienie jest tak niepewne, spodziewałby się go tylko ostatni głupiec. Maris, pytam cię jeszcze raz: czy możesz latać?
Utkwił w niej wzrok i wykrzywił kącik ust w złośliwym uśmiechu. Maris pojęła, że jej czas się skończył.
— Mogę latać — odpowiedziała.
— Dobrze — stwierdził zwierzchnik. — Dzisiejszy wieczór będzie odpowiednią porą. Powiadasz, że możesz latać. Bardzo dobrze. Weź swoje skrzydła. Udowodnij nam to.
Spacer w wilgotnym, ociekającym wodą tunelu dłużył się Maris tak jak ostatnim razem i czuła się równie osamotniona, aczkolwiek teraz miała towarzystwo. Nikt się nie odzywał. Słychać było tylko echo kroków. Dwaj strażnicy szli na przedzie, oświetlając drogę latarniami. Lotnicy nieśli ze sobą skrzydła.
Na odległym zboczu góry zaległa chłodna, rozgwieżdżona noc. W dole niespokojnie falowało morze, potężne, mroczne, melancholijne. Maris zaczęła się wspinać po kamiennych stopniach na skałę lotników. Szła powoli i gdy dotarła na szczyt, bolały ją uda i ciężko dyszała.
Evan na chwilę wziął ją za rękę.
— Czy uda mi się przekonać cię, żebyś nie próbowała latać?
— Nie — odparła. Skinął głową.
— Tak też myślałem. Zatem dobrego lotu. — Pocałował ją i cofnął się.
Zwierzchnik stanął na skale w otoczeniu dwóch strażników. Tya i Jem rozwinęli skrzydła lotniczki. Corina ociągała się z odejściem, aż wreszcie Maris zawołała do niej:
— Nie gniewam się na ciebie! To przecież nie twoja wina. Lotnik nie ponosi odpowiedzialności za przekazywane przez siebie wieści!
— Dziękuję — odparła Corina. Jej ładna twarzyczka pobladła w świetle gwiazd.
— Jeżeli mi się nie powiedzie, masz dostarczyć moje skrzydła na Amberly, tak?
Corina niechętnie skinęła głową.
— Czy wiesz, co zwierzchnik zamierza z nimi zrobić?
— Znajdzie nowego lotnika, być może kogoś, kto utracił własne skrzydła w pojedynku. No cóż, dopóki nie wyszuka się kogoś… matka jest chora, ale ojciec w dalszym ciągu może latać.
Maris wybuchnęła beztroskim śmiechem.
— Jest w tym cudowna ironia. Corm zawsze pragnął moich skrzydeł, ale ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby po raz kolejny odebrać mu szansę na ich zdobycie.
Corina uśmiechnęła się.
Skrzydła Maris zostały całkowicie rozłożone. Czuła, że napiera na nie dobrze znajomy, uporczywy wiatr. Sprawdziła paski i rozpory, poleciła Corinie, aby ta usunęła się z drogi, i podeszła na krawędź przepaści. Upewniwszy się, że nie traci równowagi, popatrzyła w dół.
Świat wirował jak w pijackim zwidzie. Daleko w dole grzywiaste fale uderzały o czarne skały, w odwiecznej walce morza z kamiennym lądem. Maris z trudem przełknęła ślinę. Starała się zanadto nie przechylać. Powoli świat wracał do równowagi i odzyskiwał normalne wymiary. Już nic się nie poruszało. Ot, po prostu skała, a poniżej nie kończący się ocean. Niebo było przyjacielem Maris, jej kochankiem.
Napięła mięśnie ramion i mocno ścisnęła uchwyty skrzydeł. Wzięła głęboki oddech i skoczyła.
Udało jej się dobrze odbić, a po chwili uniosła się w górę, wspierana podmuchem. Był to chłodny, silny wiatr, wiatr, który przenikał do szpiku kości, ale nie wydawał się wściekły, wręcz przeciwnie — sprzyjał lataniu. Maris odprężyła się i zaufała powietrznemu prądowi, zataczając płynny, pełen wdzięku łuk.
Jednakże podmuch zaczął ją spychać w kierunku skały. Przez ułamek sekundy Maris widziała zwierzchnika i resztę czekających tam lotników — Jem rozwinął własne skrzydła i przygotowywał się do startu — i natychmiast zdecydowała się zawrócić. Przegięła się całym ciałem i spróbowała wykonać skręt.
Niebo przechyliło się i zwróciło ku niej niczym płynna masa. Zrozumiała, że przechyliła się zbyt mocno, a gdy próbowała skorygować kurs, przenosząc swój ciężar na drugą stronę, zachwiała się i całkowicie wytraciła szybkość. Z wrażenia zaparło jej dech w piersiach.
Wiatr przestał jej sprzyjać. Na moment przymknęła oczy i poczuła mdłości. Wydawało jej się, że całe ciało krzyczy: spadasz! W uszach pulsowała jej straszliwa prawda: utraciła panowanie nad lotem i spadała. Dotychczas zawsze wyczuwała nawet delikatne zmiany kierunku wiatru, reagowała na nie, zanim na dobre uświadomiła sobie ich występowanie, znała smak nadciągającej burzy i nieomylnie przewidywała bezwietrzne okresy. Teraz nie potrafiła wykorzystać żadnej z tych umiejętności. Sunęła po nie kończącym się, pustym oceanie powietrznym, nie czuła nic oprócz zawrotów głowy, a jej los zależał od dzikiego wiatru, którego nie mogła ujarzmić.
Trzęsła się tak mocno, że jej wielkie srebrne skrzydła gwałtownie odskakiwały to w przód, to w tył. W przypływie desperacji ponownie otworzyła oczy. Odzyskała poczucie równowagi i odtąd starała się polegać wyłącznie na swoim wzroku. Jednakże skały poruszały siei było zbyt ciemno, i wydawało się, że nawet jasne, zimne gwiazdy w górze tańczą, przemieszczają się i szydzą z jej wysiłków.
Miała wrażenie, że zawrót głowy pochłania ją całą. Puściła uchwyty skrzydeł — nie robiła tego nigdy przedtem, nigdy! — i teraz już nie leciała, tylko bezradnie zwisała pod własnymi skrzydłami. Zaplątana w paskach, zgięła się w pół, na skutek nudności zwymiotowała do oceanu cały posiłek zjedzony u zwierzchnika. Miała gwałtowne dreszcze.
Jem i Corina już wzbili się w powietrze i lecieli za nią, ale jej to nie obchodziło. Była słaba, wyczerpana, stara. W dole, po czarnym oceanie sunęły łodzie. Maris ponownie złapała uchwyty skrzydeł i spróbowała wydźwignąć się w górę, ale skończyło się na tym, że porwał ją nieprzychylny wiatr. Daremnie usiłowała zapobiec dalszemu spadaniu.
Krzyczała.
Cały czas zbliżało się do niej morze. Było błyszczące i wzburzone.
Zaczęły ją boleć uszy.
Nie mogła się zmusić do lotu. Była lotniczką, miłośniczką wiatru, drewnianoskrzydłą, podniebnym dzieckiem-samotnym, odnajdującym dom tylko w powietrzu — lotnikiem, lotnikiem, lotnikiem — a mimo to nie mogła lecieć.
Ponownie zamknęła oczy, żeby otaczający ją świat znowu się uspokoił.
Morze zagarnęło ją, rozbryzgując słoną wodę. Pomyślała, że czekało na nią przez wszystkie te lata.
— Zostaw mnie w spokoju — powiedziała wieczorem, gdy wreszcie wrócili do domu Evana. Uzdrowiciel zastosował się do jej życzenia.
Maris przespała większość następnego dnia.
Kolejnego dnia zbudziła się wczesnym rankiem, gdy pokój zalały pierwsze różowe promienie świtu. Czuła się okropnie. Była zmarznięta i przepocona jednocześnie, a jej klatkę piersiową uciskał jakiś wielki ciężar. Przez chwilę nie mogła pojąć, co jest nie w porządku, lecz zaraz przypomniała sobie, że zabrano jej skrzydła. Próbowała rozważyć to wydarzenie. Wezbrała w niej taka rozpacz i gniew, i litość dla siebie samej, że zwinęła się pod kocem i usiłowała znowu zasnąć. Sen pozwoliłby jej zapomnieć o tamtym straszliwym wieczorze.
Jednakże sen wcale nie przychodził. Wreszcie wstała i ubrała się. Evan był w sąsiednim pomieszczeniu i smażył jajka.
— Jesteś głodna? — zapytał.
— Nie — tępo odparła Maris.
Evan skinął głową i wbił na patelnię jeszcze dwa jajka. Maris usiadła przy stole i gdy Evan podał jej talerz z jajecznicą, zaczęła apatycznie jeść.
Dzień był mokry i wietrzny, obfitował w gwałtowne burze. Skończywszy śniadanie, Evan zajął się własnymi sprawami. Opuścił Maris około południa. Krążyła bez celu po pustym domu. Wreszcie usiadła przy oknie i zaczęła obserwować deszcz.
Evan wrócił po zapadnięciu zmierzchu. Był przemoczony i markotny. Maris wciąż siedziała przy oknie w zimnym, nieprzytulnym domu.
— Przynajmniej mogłaś napalić w kominku. — Evan burknął wyraźnie zdegustowany.
— Och, przepraszam. — Maris rzuciła mu obojętne spojrzenie. — Nie pomyślałam o tym.
Evan zaczął układać drwa. Maris wstała, zamierzając mu pomóc, ale on tylko warknął do niej, żeby nie zawadzała. Spożyli posiłek w milczeniu, ale było widać, że dzięki jedzeniu Evanowi wraca dobry nastrój. Potem zaparzył specjalną herbatę, postawił kubek dla Maris i usiadł na swoim ulubionym krześle.
Maris posmakowała parującego napoju. Miała świadomość, że Evan cały czas jej się przygląda. Wreszcie podniosła oczy.
— Jak się czujesz? — zapytał.
Namyślała się przez chwilę.
— Czuję się jak martwa — odparła.
— Mów o tym.
— Nie mogę. — Zaczęła płakać. — Nie mogę.
Ponieważ nadal szlochała, Evan zaparzył jej herbatkę na sen i zaniósł do łóżka.
Nazajutrz Maris wyszła na dwór.
Wybrała drogę, którą kiedyś pokazał jej Evan, często uczęszczaną ścieżkę prowadzącą nie na skały, lecz nad same morze. Spędziła cały dzień, wałęsając się po zimnej, kamienistej plaży, która ciągnęła się w nieskończoność. Kiedy poczuła zmęczenie, kucnęła na samym brzegu i ciskała kamyki w fale, obserwując melancholijnie, ale z pewnego rodzaju przyjemnością, jak muskają taflę wody i znikają.
Pomyślała, że nawet morze jest tutaj inne — szare i zimne, pozbawione jaśniej zabarwionych obszarów. Zatęskniła za lśniącym błękitem i zielenią wód otaczających Amberly.
Po policzkach ciekły jej łzy, ale nawet ich nie ocierała. Od czasu do czasu uświadamiała sobie, że szlocha, jednak nie pamiętała, kiedy i dlaczego zaczęła płakać.
Morze przywodziło na myśl bezmiar i samotność, pusta plaża nie miała końca, a niebo na górze było dzikie i skłębione, a Maris czuła się osaczona, przytłoczona. Rozmyślała o wszystkich miejscach na świecie, których już nigdy nie miała zobaczyć, i wspomnienie każdego z nich na nowo wywoływało w niej ból. Jej pamięć ożywiały imponujące ruiny starej fortecy na Laus. Przypominała sobie akademię Drewniane Skrzydła, rozległą i ponurą, wykutą w skałach Morskiego Zęba. Oczyma wyobraźni widziała Świątynię Niebiańskiego Boga na Deeth, pełne przeciągów zamki książąt-lotników na Artellii, wiatraki Stormtown, pradawny Dom Starego Kapitana, lesiste miasta Setheen i Alessy, cmentarze i pola bitew na Lomarronie, winnice obu Amberly i gorącą, zadymioną piwiarnię Riesy na Skulny. To wszystko było teraz dla niej stracone. I jeszcze Orle Gniazdo — statki mogłyby zabierać ją w inne miejsca, ale o dostaniu się do Orlego Gniazda, bazy lotników, nie mogła nawet marzyć.
Rozmyślała o swoich przyjaciołach, rozsianych po całej Przystani Wiatrów niczym wysepki na oceanie. Mogła się spodziewać wizyt niektórych z nich, ale większość tych ludzi została wyrwana z jej życia tak gwałtownie, jakby przestali istnieć. Kiedy ostatni raz widziała T'mara, był gruby i prowadził szczęśliwe życie w swym kamiennym domku na Hethenie, ucząc wnuczkę, jak wydobyć piękno z bryły skalnej. Teraz wydawał się lotniczce martwy tak samo jak Halland; stanowił zaledwie odległe wspomnienie. Uświadomiła sobie, że już nigdy nie ujrzy Reida ani jego pięknej, roześmianej żony, nie spędzi wieczoru, pijąc piwo Riesy i razem z nią wspominając Gartha. Wiedziała też, że już nigdy nie kupi u S'maela drewnianych błyskotek i nie pożartuje z kucharzem w małej gospodzie na Poweet. I już ani razu nie obejrzy wielkich dorocznych zawodów w lataniu, nie weźmie udziału w lotniczej imprezie, gdzie mogłaby plotkować i śpiewać piosenki.
Wspomnienia raniły ją niczym cięcia tysiąca noży. Maris wypłakiwała swój ból, szlochała tak bardzo, że brakowało jej tchu. Zdawała sobie sprawę z tego, że wygląda jak żałosna stara kobieta samotnie jęcząca na plaży, lecz mimo wszystko nie mogła się powstrzymać od płaczu.
Nie mogła również znieść myśli o lataniu, o tej wielkiej rozkoszy, którą na zawsze utraciła. Jednakże wspomnienia napływały same; roztaczał się przed nią świat, który ujarzmiała za pomocą skrzydeł; rozpamiętywała ekscytujące ucieczki przed burzą, mieniące się tysiącem odcieni niebo, cudowną samotność wzgórz. Tego wszystkiego nie będzie już mogła zobaczyć ani poczuć; zostawała jej tylko pamięć. Kiedyś, dawno temu, natrafiła na podmuch, który uniósł ją bardzo wysoko, niemal do wieczności, tam gdzie poruszali się gwiezdni żeglarze, a morze w dole znikało i jedynymi lotnikami były dziwne, nierealne, wietrzne widma. Maris zapamiętała ten dzień na zawsze.
Dookoła robiło się ciemno i zaczęły się pojawiać gwiazdy. Zewsząd szumiało morze. Maris była odrętwiała, przemarznięta na kość; nie miała już siły płakać, dręczyło ją poczucie, iż jej życie utraciło sens. W końcu zaczęła iść z powrotem do chatki, odwróciwszy się od morza i nieba.
W domu było ciepło, a gulasz roztaczał apetyczną woń. Widok stojącego przy kominku Evana sprawił, że serce Maris zaczęło bić w przyśpieszonym tempie. Kiedy wymówił jej imię, z jego błękitnych oczu emanowała ogromna czułość. Podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na szyję. Przytuliła się do mężczyzny tak mocno, jakby od tego zależało jej życie. Zamknęła oczy, czując, że kręci jej się w głowie.
— Maris — powtórzył. — Maris. — W jego głosie słychać było radosne zaskoczenie. Uniósł ramiona i przytulił ją jeszcze mocniej i jeszcze serdeczniej. Wreszcie zaprowadził ją do stołu i postawił przed nią talerz.
Jedli, a on opowiadał jej, co wydarzyło się tego dnia. Musiał gonić kozła. Znalazł krzew z dojrzałymi srebrnymi jagodami. No i przygotował dla niej specjalny deser.
Maris kiwała głową. Prawie nie rozumiała, o czym do niej mówił, ale pragnęła słuchać jego kojącego głosu. Jego słowa i jego obecność sprawiały, iż mogła jeszcze wierzyć, że świat nie skończył się całkowicie.
W końcu postanowiła mu przerwać.
— Evan, muszę wiedzieć. Chodzi o… o ten defekt. Czy istnieje jakakolwiek szansa wyleczenia? Czy będę mogła… czyja dojdę do siebie?
Uzdrowiciel odłożył łyżkę. Z jego twarzy natychmiast zniknę — i ożywienie.
— Nie mam pojęcia, Maris. Nie sądzę, by ktokolwiek mógł rzec, czy twój stan ulegnie poprawie albo czy zajdą w nim jakieś liany. Nie jestem pewien.
— Wobec tego powiedz mi, co przypuszczasz.
Na twarzy Evana odmalował się ból.
— Moim zdaniem nie wydobrzejesz całkowicie — odparł cicho. — Nie sądzę, żebyś mogła odzyskać to, co utraciłaś.
Skinęła głową, nie zdradzając swych emocji.
— Rozumiem — rzekła. Odstawiła jedzenie. — Dziękuję. Chciałam to powiedzieć. Gdzieś w głębi duszy żywiłam jeszcze nadzieję. — Wstała.
— Maris…
Machnęła ręką na znak, żeby nie wstawał.
— Jestem zmęczona. Miałam ciężki dzień i muszę to wszystko przemyśleć, Evanie. Powinnam podjąć pewne decyzje i potrzebuję samotności. Wybacz mi. — Zmusiła się do uśmiechu. — Ten gulasz był świetny. Przykro mi, że nie zjem deseru, który przygotowałeś, nie jestem głodna.
Kiedy Maris obudziła się, w pokoju było ciemno i chłodno. Ogień, który rozpaliła, już dawno wygasł. Usiadła na łóżku i zaczęła wytężać oczy w mroku. Żadnych łez, pomyślała Z tym już koniec.
Odkryła koce i wstała. Miała wrażenie, że podłoga usuwa jej się spod nóg, i przez chwilę odczuwała zawroty głowy. Zaraz jednak odzyskała równowagę, włożyła kusą koszulę i poszła do kuchni, gdzie zapaliła świecę od żarzących się na palenisku węgli. Ruszyła boso po zimnej drewnianej podłodze. Pokonała korytarz, minęła pracownię, w której Evan przygotowywał swoje napary i maści, przeszła obok pustych sypialni dla przybywających tu czasem pacjentów.
Kiedy otworzyła drzwi, Evan poruszył się na łóżku i spojrzał na nią, otwierając zaspane oczy.
— Maris? — odezwał się sennym głosem. — Co się stało?
— Nie chcę umrzeć — odparła.
Przeszła przez pokój i postawiła świecę na stoliku obok jego łóżka. Evan usiadł i chwycił j ą za rękę.
— Jako uzdrowiciel, już nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić — powiedział. — Jeśli chcesz mojej miłości… jeśli pragniesz mnie…
Powstrzymała go od dalszych słów pocałunkiem.
— Tak — rzekła.
— Moja kochana. — Popatrzył na nią w blasku świecy. Cienie przydawały jego twarzy osobliwego wyrazu i przez chwilę Maris czuła własną niezręczność i strach.
Ale ten moment zaraz minął. Evan odkrył koc, a Maris zrzuciła ubranie i wskoczyła do jego łóżka. Mężczyzna objął ją. Jego ręce były delikatne, kochające i cudownie znajome, a jego ciało ciepłe j pełne życia.
— Naucz mnie uzdrawiania — powiedziała Maris następnego ranka. — Chciałabym z tobą pracować.
Evan uśmiechnął się.
— Dziękuję bardzo — odparł. — Wiesz, to nie jest takie proste. Skąd to nagłe zainteresowanie sztuką leczenia?
Zmarszczyła czoło.
— Evan, ja muszę coś robić. Nauczyłam się tylko latania, a teraz to utraciłam, a przecież nigdy nie zajmowałam się niczym innym. Mogłabym popłynąć statkiem na Amberly i bezczynnie przeżyć resztę swych dni w domu, który odziedziczyłam po ojczymie. Byłabym zabezpieczona — nawet gdybym nie miała nic, lud Amberly nie dopuściłaby, by jego lotniczka chodziła na żebry. — Wstała od stołu i zaczęła chodzić po pokoju. — Mogłabym też zostać tutaj, jeślibym miała jakieś zajęcie. Evan, jeżeli nie zdołam zapełnić dni czymś pożytecznym, wspomnienia doprowadzą mnie do obłędu. Na urodzenie dziecka jest już za późno, zresztą, o tym, że nie będę matką, zadecydowałam przed wielu laty. Nie potrafię żeglować na statku, śpiewać ani budować domów. Ogrody, którymi zaczynałam się opiekować, zawsze marniały, szycie idzie mi kiepsko, a jeśli miałabym się gnieść w sklepie i cały dzień sprzedawać towary, musiałabym topić smutek w alkoholu.
— Widzę, że rozważałaś wszystkie możliwości — powiedział Evan. Na jego wargach błąkał się dyskretny uśmiech.
— Tak — z powagą przyznała Maris. — Nie wiem, czy sprawdziłabym się w roli uzdrowiciela — nie mam podstaw, by tak myśleć — ale jestem gotowa ciężko pracować, no i dysponuję lotniczą pamięcią. Raczej nie pomylę trucizn z leczniczymi miksturami. Mogłabym ci pomóc zbierać zioła, mieszać składniki, przytrzymywać twoje ofiary, podczas gdy ty będziesz je ciął czy coś w tym rodzaju. Asystowałam przy dwóch porodach — wypełniałabym wszystkie twoje polecenia, byleby na coś ci się przydać.
— Przez długi czas pracowałem sam, Maris. Nie traktuję wyrozumiale niezręczności, ignorancji ani błędów.
Maris uśmiechnęła się do niego.
— Ani poglądów, które są inne od twoich. Evan wybuchnął śmiechem.
— Tak. Myślę, że mógłbym cię uczyć i mógłbym korzystać z twojej pomocy. Ale chyba ci nie wierzę, kiedy mówisz: „Wypełniałabym wszystkie twoje polecenia". Zaczynasz trochę zbyt późno, by być pokorną służką.
Spojrzała na niego, starając się nie okazywać lęku, który nagle poczuła. Gdyby jej odmówił, co mogłaby zrobić? Odnosiła wrażenie, że żebrze, aby pozwolił jej zostać.
Musiał zauważyć to w jej oczach, bo złapał ją za rękę i mocno uścisnął.
— Spróbujemy — powiedział. — Skoro chcesz się uczyć, to ja chcę być twoim nauczycielem. Najwyższy czas, żebym przekazał część mojej wiedzy komuś innemu; zawsze może się zdarzyć, że kiedy ukąsi mnie niebieski kleszcz albo dostanę gorączki, nie wszystko zostanie stracone.
Maris uśmiechnęła się z ulgą.
— Od czego zaczniemy?
Evan przez chwilę się namyślał.
— W lesie znajdują się małe wioski i obozowiska, których nie odwiedzałem przez pół roku. Przez parę tygodni będziemy po nich podróżowali, Zobaczysz, na czym polega moja praca, i jeśli okażesz się wystarczająco wytrzymała, będziemy się uczyli. — Puścił jej rękę i wstał. Skierował się do magazynu. — Chodź, pomożesz mi się spakować.
W trakcie podróży z Evanem Maris nauczyła się wielu rzeczy, ale nie wiązało się to raczej z przyjemnymi odczuciami.
Praca była ciężka. Evan, nadzwyczaj cierpliwy lekarz, okazał się wymagającym nauczycielem. Jednak Maris była z tego zadowolona. Pragnęła się męczyć do granic wytrzymałości, pracować ponad miarę. Dzięki temu nie miała czasu myśleć o własnych kłopotach i spała mocnym snem.
Chociaż radowało ją to, że jest przydatna, i chętnie wykonywała zadania powierzane przez Evana, istniały jednak w jej nowym życiu obowiązki, które sprawiały jej większą trudność.
Już samo pocieszanie obcych osób nie przychodziło jej łatwo, aprzecież zdarzało się, że nie miała do powiedzenia nic pocieszającego. Zaczęły ją dręczyć koszmarne sny o pewnej kobiecie, której zmarło dziecko. Oczywiście, kobieta dowiedziała się tego od Evana, ale z całym swoim smutkiem, wściekłością, niemożnością uwierzenia zwróciła się do Maris, domagając się cudu, który nie mógł się zdarzyć.
Maris dziwiła się, że Evan potrafi dawać z siebie tak wiele, przez tyle lat przyjmować tyle cudzego bólu, strachu, rozpaczy, a jednocześnie nie załamywać się psychicznie. Usiłowała naśladować jego spokój, stanowcze, ale delikatne zachowanie; pamiętała, jak jej mówił, że to ona jest silna.
Zastanawiała się, czy z czasem nabierze większej wprawy i pewności. Wydawało jej się, że Evan niekiedy postępuje instynktownie, na podobieństwo tych drewnianoskrzydłych, którzy latali tak, jakby byli do tego stworzeni, podczas gdy innym brakowało wyczucia powietrznych prądów. Evan potrafił ukoić ból dotknięciem, Maris nie miała takiego daru.
O zmierzchu dziewiętnastego dnia podróży Maris i Evan nie zatrzymali się, by rozbić obóz, lecz tylko przyśpieszyli kroku. Nawet Maris, dla której wszystkie drzewa zazwyczaj były takie same, rozpoznała tę część lasu. Niebawem ujrzeli dom Evana.
Nagle Evan złapał ją za nadgarstek i zatrzymał. Zaczął uważnie przyglądać się swojemu domowi. W oknie paliło się światło, a komin dymił.
— Przyjaciel? — zgadywała. — Ktoś, kto potrzebuje twojej pomocy?
— Być może — odparł cicho Evan. — Ale są też inni… Bezdomni, ludzie wypędzeni z wiosek za jakieś przestępstwa lub popadniecie w obłęd. Atakują podróżnych albo włamują się do domów i tam czekają…
Skradali się cicho pod dom. Pierwszy szedł Evan, kierując się raczej w stronę okna niż drzwi.
— Jakiś mężczyzna i dziecko. To nie wygląda źle — mruknął. Okno było wysoko położone. Żeby zajrzeć do środka, Maris musiała stanąć na palcach i oprzeć się o Evana.
Zobaczyła masywnie zbudowanego, ogorzałego, brodatego mężczyznę, który siedział na zydlu przed kominkiem. U jego stóp przykucnęło dziecko i patrzyło mu w twarz.
Mężczyzna odwrócił głowę. Na ciemnych włosach zalśniło w blasku ognia czerwone pasemko. Maris ujrzała jego twarz.
— Coll! — wykrzyknęła radośnie. Zachwiała się i omal nie upadła, ale Evan ją złapał.
— Twój brat?
— Tak! — Obiegła dom, lecz gdy położyła rękę na klamce, drzwi otworzyły się od wewnątrz i po chwili znalazła się w objęciach Colla.
Po długim niewidzeniu Maris zawsze była zaskoczona słusznym wyglądem przyrodniego brata. Widywała go w kilkuletnich odstępach; gdy nie miała go przed oczami, wyobrażała go sobie jako młodzieńca — chudego, niezdarnego i nieumięśnionego braciszka, który czuł się swobodnie tylko wówczas, gdy miał w dłoni gitarę i mógł śpiewać.
Jednak jej ukochany braciszek zaokrąglił się i urósł. Wiele podróżował, pracował jako marynarz i pomocnik do wszystkiego w okresach, gdy uboga publiczność nie mogła mu płacić za śpiewanie pieśni. Wysiłek zwiększył jego krzepę. Rudozłociste włosy były teraz ciemniejsze, niemal brązowe; w blasku ognia czerwony odcień miały tylko kosmyki brody.
— Ty nazywasz się Evan i jesteś uzdrowicielem? — zapytał Coll, zwróciwszy się do medyka. Nadal obejmował Maris ramieniem.
Evan skinął głową potakująco.
— Przepraszam za tę bezceremonialność, ale w Port Thayos powiedziano nam, że Maris tutaj z tobą mieszka. Czekaliśmy na was przez ostatnie cztery dni. Rozbiłem okno, żeby dostać się do środka, ale już wstawiłem nowe — myślę, że teraz nawet będzie ci się bardziej podobało. — Spojrzał na Maris i jeszcze raz ją uścisnął. — Bałem się, że się rozminęliśmy — że znowu dokądś poleciałaś!
Maris zesztywniała. Dostrzegła zaniepokojenie na twarzy Evana i nieznacznie potrząsnęła głową.
— Pogadamy — rzekła. — Usiądźmy przy kominku. Nogi mnie bolą od chodzenia. Evan, zrobisz swoją cudowną herbatę?
— Przyniosłem kivas — szybko rzucił Coll. — Trzy butelki, prezent za piosenkę. Mam rozgrzać jedną?
— Byłoby wspaniale — odparła Maris. Kiedy podeszła do kredensu, w którym znajdowały się ciężkie gliniane kubki, przyjrzała się dokładniej ukrywającemu się w cieniu dziecku i stanęła jak wryta.
— Bari? — zagadnęła z niedowierzaniem. Dziewczynka nieśmiało podniosła głowę i spojrzała z ukosa na lotniczkę.
— Bari — powtórzyła Maris. W jej głosie wyczuwało się serdeczność. — To ty! Ja jestem Maris, twoja ciocia! — Pochyliła się, żeby uścisnąć dziecko, ale zaraz cofnęła się o krok, gdyż zapragnęła obejrzeć je dokładniej. — Oczywiście, nie możesz mnie pamiętać. Kiedy widziałam cię ostatni raz, byłaś malutka jak wróbelek.
— Mój ojciec śpiewa o tobie — powiedziała Bari. Miała czysty, dźwięczny głos.
— Czy ty również śpiewasz? — zapytała Maris.
Bari wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w podłogę.
— Czasami — wymamrotała.
Bari była chudą, drobną, najwyżej ośmioletnią dziewczynką. Jej krótko ostrzyżone, jasnobrązowe włosy przypominały błyszczącą czapkę; okalały piegowatą, owalną twarzyczkę o dużych, szarych oczach. W wełnianej, przewiązanej paskiem tuniczce i skórzanych spodniach wyglądała jak pomniejszona kopia ojca. Na rzemyku wokół jej szyi wisiał kawałek twardej żywicy o złocistej barwie.
— Może weźmiecie poduszki i koce i rozłożycie się bliżej kominka, będzie wygodniej nam wszystkim — zaproponowała Maris. — Są w tej drewnianej skrzyni w rogu.
Zabrała kubki i wróciła do kominka. Coll złapał ją za rękę i pociągnął w dół, żeby usiadła obok niego.
— Jak to dobrze, że możesz już chodzić — powiedział swoim głębokim, ciepłym głosem. — Kiedy dowiedziałem się, że spadłaś, bałem się, że zostaniesz kaleką tak jak ojciec. Przez całą długą podróż z Poweet miałem nadzieję, że usłyszę jakieś wieści, i to pomyślniejsze, ale nic z tego. Mówiono mi, że to był okropny upadek, wprost na skałę, że połamałaś ręce i nogi. Ale teraz oglądam cię zdrową i to starczy za wszelkie doniesienia. Kiedy zamierzasz odlecieć z powrotem na Amberly?
Maris spojrzała w oczy mężczyźnie, którego kochała jak brata przez ponad czterdzieści lat, chociaż nie łączyły jej z nim więzy krwi.
— Coll, ja już nigdy nie wrócę na Amberly — rzekła spokojnym głosem. — Już nigdy nie będę latała. Przy tym upadku odniosłam znacznie poważniejsze obrażenia, niż przypuszczałam. Moje ramię i nogi zostały wyleczone, ale jest coś, co nadal nie fukcjonuje sprawnie. Kiedy uderzyłam się w głowę… utraciłam poczucie równowagi. Nie mogę latać.
Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, a z jego twarzy znikała radość. Wreszcie pokręcił głową.
— Maris… Nie…
— Nie ma sensu więcej o tym mówić — stwierdziła. — Musiałam się z tym pogodzić.
— Czy nie ma jakiegoś…
Ku uldze Maris wtrącił się Evan:
— Nie ma niczego. Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Obrażenia głowy są dość zagadkowe. Nawet nie wiemy, co zostało uszkodzone, i mogę się założyć, że w całej Przystani Wiatrów nie ma uzdrowiciela, który znałby skuteczne lekarstwo.
Coll kiwnął głową. Wyglądał na oszołomionego.
— Nie zamierzałem sugerować… Po prostu tak trudno mi się z tym pogodzić, Maris! Nie mogę sobie wyobrazić, że będziesz cały czas na lądzie!
Maris wiedziała, że Coll chce dobrze, ale jego smutek i niezrozumienie sprawiły jej dużą przykrość i na nowo otworzyły rany.
— Nie musisz sobie tego wyobrażać — rzekła ostrym tonem. — Takie jest teraz moje życie, każdy może się o tym przekonać na własne oczy. Skrzydła zostały już zabrane na Amberly.
Coll nic nie odrzekł. Maris nie chciała oglądać jego zbolałej miny, toteż nie przerywając milczenia, skierowała wzrok w ogień. Po chwili usłyszała dźwięk odkorkowywanej kamiennej butelki. Evan nalał gorącego kivasu do trzech kubków.
— Mogę spróbować? — Bari przykucnęła obok ojca i rzuciła mu pełne nadziei spojrzenie. Coll uśmiechnął się i przecząco pokręcił głową.
Obserwując ojca i córkę, Maris poczuła, że nagle opuszczają napięcie. Popatrzyła w oczy Evanowi, który akurat podawał jej kubek z parującym korzennym winem, i uśmiechnęła się.
Odwróciła się do Colla i już miała mu coś powiedzieć, gdy jej wzrok spoczął na gitarze, z którą jej brat nigdy się nie rozstawał. Ten widok przywołał mnóstwo wspomnień. Nagle Maris doznała wrażenia, że nie żyjący od wielu lat B anion znowu jest z nimi w pokoju. Gitara należała kiedy ś do niego; utrzymywał, że w jego rodzinie przekazywało się ją z pokolenia na pokolenie jeszcze w czasach gwiezdnych żeglarzy. Maris nigdy nie miała pewności, czy powinna mu wierzyć — wymyślał piękne kłamstwa i przesadzone opowieści równie łatwo, jak oddychał — lecz nie ulegało wątpliwości, że instrument jest bardzo stary. Barrion powierzył gitarę Collowi; lubił go i traktował jak syna, którego nie miał.
Maris wyciągnęła rękę, żeby dotknąć gładkiej drewnianej powierzchni, poczerniałej od lakierowania i startej.
— Zaśpiewaj dla nas, Coll — poprosiła. — Zaśpiewaj nam coś nowego.
Ledwo to powiedziała, Coll już chwycił gitarę i przycisnął ją do piersi. Po chwili zabrzmiały pierwsze ciche akordy.
— Nazwałem tę piosenkę Lamentem śpiewaka — powiedział, siląc się na uśmiech. Zaczął śpiewać na poły melancholijną, a na poły ironiczną piosenkę o śpiewaku, od którego odchodzi żona, ponieważ za bardzo uwielbia jego muzykę.
Maris podejrzewała, że Coll śpiewa o własnym małżeństwie, aczkolwiek nigdy jej nie powiedział, co doprowadziło do rozpadu tego związku, a ona sama była zbyt daleko, by wiedzieć coś o sprawie z pierwszej ręki.
Refren piosenki brzmiał następująco: „Nie dla śpiewaka małżeńskie więzy, nie skusisz się zaślubinami, w łożu pieśń będzie ci towarzyszką i tylko muzykę zwiewną obsypiesz pocałunkami".
Potem Coll wykonał utwór o burzliwym romansie dumnego zwierzchnika i jeszcze dumniejszej jednoskrzydłej. Maris rozpoznała jedno z imion, ale nigdy przedtem nie słyszała tej historii.
— Czy to prawda? — zagadnęła, gdy piosenka się skończyła.
Coll roześmiał się.
— Pamiętam, że to samo pytanie zadawałaś w związku z Barrionem! Przekażę ci jego odpowiedź: Nie potrafię ci powiedzieć, kiedy i gdzie to się stało, ale, tak czy owak, ta historia jest prawdziwa!
— Teraz zaśpiewaj moją piosenkę — rzekła Bari.
Coll pocałował córkę w nosek i wykonał melodyjną fantazję o młodej dziewczynie imieniem Bari, przyjaźniącej się ze scyllą, która zabierają do podmorskiej groty, żeby znalazła tam skarb.
Później śpiewał inne piosenki: balladę o Aronie i Jeni, utwór o duchach lotników, o szalonym zwierzchniku Kennehut, i swoją własną wersję hymnu Drewnianych Skrzydeł.
Upłynęło trochę czasu i Bari poszła do łóżka. Troje dorosłych opróżniało trzecią butelkę kivasu i rozmawiało o swoim życiu. Maris nieco się uspokoiła i mogła już pogadać z Collem o swej decyzji pozostania z Evanem.
Kiedy Coll ochłonął z pierwszego szoku, starał się nie okazywać jej współczucia, ale dał siostrze do zrozumienia, że nie pojmuje jej wyboru.
— Dlaczego chcesz zostać tutaj, na Wschodzie, z dala od wszystkich przyjaciół? — Potem z pijacką kurtuazją dodał: — Nie mam zamiaru cię obrażać, Evan.
— Gdziekolwiek zdecydowałabym się osiedlić, byłoby to daleko od ludzi — rzekła Maris. — Wiesz, że moi przyjaciele są rozsiani po całym świecie. — Pociągnęła łyk gorącego, upajającego trunku. Czuła się oderwana od świata.
— Wróć ze mną na Amberly — przymilał się Coll. — Zamieszkaj w domu, w którym razem dorastaliśmy. Moglibyśmy trochę poczekać, aż wiosną morze się uspokoi. Podróż stąd na naszą wyspę naprawdę nie jest taka uciążliwa.
— Możesz mieć ten dom dla siebie — odparła. — Możesz tam mieszkać razem z Bari. Albo go sprzedaj, jeśli chcesz. Ja nie mogę tam znowu zamieszkać — to miejsce wywołuje zbyt wiele wspomnień. Tu, na Thayos, mogę rozpocząć nowe życie. Nie jest łatwo, ale Evan mi pomaga. — Wzięła go za rękę. — Nie potrafię znieść bezczynności; dobrze jest przydawać się na coś.
— Uzdrawiając? — Coll powątpiewająco pokręcił głową. — Dziwne, że zdecydowałaś się na coś takiego. — Zwrócił się do Evana. — Czy ona się nadaje? Powiedz szczerze.
Evan trzymał rękę Maris i gładził ją.
— Szybko się uczy — powiedział po namyśle. — Bardzo pragnie być pomocna i nie wymiguje się od uciążliwych czy trudnych zadań. Jeszcze nie wiem, czy jest stworzona do leczenia i czy kiedykolwiek opanuje wszystkie umiejętności. Muszę jednak egoistycznie przyznać, że cieszę się, iż tu ze mną jest. Mam nadzieję, że nigdy nie zechce mnie opuścić.
Maris oblała się rumieńcem. Pochyliła głowę i wypiła kolejny łyk alkoholu. Była spłoszona, ale też usatysfakcjonowana ostatnimi słowami uzdrowiciela. Nigdy nie rozmawiali ze sobą jak para kochanków — nie składali sobie nawzajem romantycznych obietnic, nie wysuwali przesadnych roszczeń ani nie prześcigali się w komplementach. I chociaż usiłowała odpędzać od siebie niewygodne myśli, to jednak doznawała przykrego wrażenia, iż nie dała Evanowi czasu do namysłu — że wkroczyła w jego życie, stawiając go przed faktem dokonanym. W jego głosie brzmiało jednak prawdziwe uczucie.
Zapadła cisza. Chcąc ją przerwać, Maris zaczęła wypytywać Colla o Bari.
— Kiedy zaczęła z tobą podróżować?
— Jakieś sześć miesięcy temu — odparł. Odstawił kubek, otarł usta i wziął gitarę. Podczas rozmowy pieścił struny, wydobywając z instrumentu ciche akordy. — Nowy mąż jej matki to człowiek popędliwy. Raz uderzył Bari. Jej matka boi się mu przeciwstawić, więc nie protestowała, gdy zabierałem dziewczynkę. Powiedziała mi, że być może on jest zazdrosny o Bari — bardzo chciałby mieć własne dziecko.
— Co czuje Bari?
— Myślę, że jest zadowolona, przebywając ze mną. To takie spokojne stworzenie. Wiem, że tęskni za matką, ale woli być z dala od domu, w którym bez przerwy ją strofowano.
— Czy zamierzasz uczynić z niej śpiewaczkę? — zagadnął Evan.
— Jeśli będzie tego chciała. Ja wiedziałem, że zostanę śpiewakiem, gdy byłem młodszy niż ona teraz, ale Bari jeszcze nie jest pewna, co chce zrobić ze swoim życiem. Śpiewa jak słowik, ale prawdziwy śpiewak nie ogranicza się do odtwarzania cudzych utworów, a ona jeszcze nie układa własnych.
— Jest bardzo młoda — zauważyła Maris.
Coll wzruszył ramionami i znowu odłożył gitarę.
— Tak. Jest jeszcze dużo czasu. Nie naciskam na nią. — Zamrugał i przeciągle ziewnął. — Chyba powinienem iść spać.
— Odprowadzę cię do pokoju — powiedział Evan.
Coll roześmiał się i potrząsnął głową.
— Nie musisz — rzekł. — Po czterech dniach czuję się tutaj jak u siebie w domu.
Wstał. Maris również wstała i sprzątnęła puste kubki. Pocałowała Colla na dobranoc i czekała na Evana, który dosypał świeżego węgla do ogniska i poustawiał sprzęty. Potem, trzymając się za ręce, poszli do wspólnego łoża.
Przez kilka następnych dni Coll sprawiał, że Maris była w świetnym nastroju. Przebywali razem nieustannie. Opowiadał jej o swoich przygodach i śpiewał jej piosenki. Przez wszystkie lata od momentu, gdy Coll pierwszy raz wyruszył z Barrionem, a Maris stała się lotniczką z prawdziwego zdarzenia, nigdy nie spędzili wspólnie tak dużo czasu. Ten okres bardzo ich zbliżył. Coll po raz pierwszy napomknął Maris o swym nieudanym małżeństwie i oświadczył, iż to on ponosi winę, gdyż zbyt często nie było go w domu. Maris nie opowiadała o wypadku ani o swoim załamaniu, ale nie musiała tego robić. Coll doskonale zdawał sobie sprawę, ile znaczyły dla niej skrzydła.
Dni niepostrzeżenie wydłużały się w tygodnie, a Coll i Bari nadal gościli u Evana. Coll opuszczał wyspę, żeby śpiewać w gospodach Thossi i Port Thayos, natomiast Bari nie odstępowała na krok uzdrowiciela. Była spokojna i uważna, nie narzucała się; jej zainteresowanie bardzo cieszyło Evana. Wszyscy czworo żyli zgodnie, sprawiedliwie dzielili się obowiązkami, a wieczorem zbierali się przed kominkiem, żeby umilić sobie czas opowieściąmi i grami. Maris mówiła wszystkim, że jest zadowolona, że już nie wyobraża sobie innego życia.
Któregoś dnia na wyspie pojawiła się S'Rella.
Tego popołudnia Maris siedziała w domu sama i usłyszała pukanie do drzwi. Na widok starej przyjaciółki najpierw poczuła radość, ale gdy rozłożyła ramiona, żeby ją uścisnąć i bezwiednie skierowała wzrok na przewieszone na ramieniu S'Relli skrzydła, zabolało ją serce. Usadowiła S'Relle na krześle w pobliżu kominka i nastawiła czajnik na herbatę. Cały czas myślała tępo: „Niedługo odleci i mnie zostawi".
Musiała się zdobyć na ogromny wysiłek, by usiąść obok lotniczki i okazując zaciekawienie, wypytywać ją o najnowsze wieści.
S'Rella była rozpromieniona; nie potrafiła ukryć podniecenia.
— Przybyłam tu w ważnej sprawie — powiedziała. — Mam dla ciebie wiadomość. Zapraszam cię, abyś ruszyła w podróż na Morski Ząb i zamieszkała tam jako nowy szef akademii. W Drewnianych Skrzydłach potrzebują na stałe dobrego nauczyciela, nie takiego, jak ci, którzy przychodzili i odchodzili w ciągu ostatnich sześciu lat. Kogoś kompetentnego, zaangażowanego. Przywódcy. Ciebie, Maris. Wszyscy liczą na ciebie — nikt nie nadaje się lepiej do tej pracy. Wszyscy chcemy, żebyś tam była.
Maris pomyślała o nieżyjącej od prawie piętnastu lat Senie. Przypomniała sobie ostatnie lata jej drugiego życia. Schorowana nauczycielka stała na skale w Drewnianych Skrzydłach i ochrypłym głosem pokrzykiwała na krążących wokół niej młodych drewnianoskrzydłych, żeby przekazać im swoją wiedzę. Sama nie mogła już latać. Mając bezwładną nogę i niewidzące, zasnute bielmem oko, była skazana na życie na ziemi. Lata mijały, a ona stała na dole i pilnie obserwowała zwiastujące burzę wiatry, a także ćwiczących w powietrzu adeptów latania. I tak do śmierci. Jak ona mogła to znosić?
Maris zadrżała i gwałtownie potrząsnęła głową.
— Maris? — S'Rella wydawała się zaskoczona. — Zawsze byłaś najzagorzalszą zwolenniczką Drewnianych Skrzydeł i całego systemu. Mogłabyś jeszcze tak wiele zdziałać… Co z tobą? Maris spojrzała na nią spode łba. Miała ochotę krzyczeć.
— Jak możesz o to pytać? — zapytała bardzo cicho.
— Ale… — S'Rella rozłożyła ramiona. — Co możesz robić tutaj? Maris, wiem, co czujesz — uwierz mi. Jednakże twoje życie nie jest skończone. Pamiętam, jak kiedyś powiedziałaś mi, że my, lotnicy, jesteśmy dla ciebie rodziną. I tak jest w dalszym ciągu. To nierozsądne z twojej strony skazywać się na wygnanie. Wracaj. Potrzebujesz nas teraz, a my nadal potrzebujemy ciebie. Twoje miejsce jest w Drewnianych Skrzydłach — bez ciebie ta akademia nie mogłaby istnieć. Nie odwracaj się od niej plecami.
— Nic nie rozumiesz — odparła Maris. — Zresztą, czy byłabyś w stanie? Przecież nadal możesz latać.
S'Rella wyciągnęła rękę, chwyciła dłoń Maris i nie wypuszczała jej, aczkolwiek Maris nie odwzajemniała uścisku.
— Usiłuję zrozumieć — powiedziała. — Wiem, jak bardzo musisz cierpić. Uwierz mi, gdy tylko dowiedziałam się o wszystkim, zaczęłam się zastanawiać, jak wyglądałoby moje życie, gdybym została ranna. Wiesz, parokrotnie zdarzało się, że spędzałam na ziemi cały rok, chociaż nigdy nie musiałam godzić się z myślą, iż tak będzie już zawsze. Ale każdy musi brać to pod uwagę. Wiesz, wszyscy lotnicy kiedyś przestają latać. Czasami o końcu decyduje turniej, czasami wypadek, a czasami po prostu podeszły wiek.
— Zawsze wyobrażałam sobie, że wtedy umrę — cicho rzekła Maris. — Nigdy nie brałam pod uwagę tego, że pomimo braku skrzydeł będę nadal żyła.
S'Rella pokiwała głową.
— Wiem — odparła. — Ale skoro już do tego doszło, musisz się jakoś przystosować.
— Jestem pogodzona z losem. A raczej byłam. — Odepchnęła rękę S'Relli. — Rozpoczęłam tutaj nowe życie. Gdybyś nie przyleciała… Gdybym po prostu mogła zapomnieć… — Dostrzegła cień na twarzy S' Relli i uświadomiła sobie, że zraniła swą przyjaciółkę.
Jednakże S'Rella otrząsnęła się z przykrych myśli. Na jej twarzy malowała się determinacja.
— Nie uda ci się zapomnieć — oświadczyła. — Ta sytuacja jest beznadziejna. Musisz żyć dalej, robić to, co potrafisz. Płyń do Drewnianych Skrzydeł, żeby tam uczyć. Bądź blisko swoich przyjaciół. Ukrywając się tutaj, jedynie stwarzasz pozory…
— W porządku, to są pozory — ochryple rzekła Maris. Wstała i podeszła do okna. Patrzyła niewidzącym wzrokiem na tworzący wilgotną, burozieloną plamę las. — Potrzebuję tych pozorów, żeby móc dalej żyć. Nie potrafię znieść ciągłego wspominania tego, co utraciłam. Kiedy zobaczyłam cię stojącą w drzwiach, myślałam tylko o twoich skrzydłach i o tym, jak bardzo pragnęłabym je przypiąć i odlecieć stąd. Wydawało mi się, że już mi przeszło, że zapuściłam tu korzenie. Kocham Evana i dużo się od niego uczę jako jego pomocniczka. Robię coś pożytecznego. Cieszę się, że mam przy sobie Colla i że poznałam jego córkę. A teraz widok jednej pary skrzydeł to wszystko niweczy i zamienia moje życie w nicość.
W chatce zapanowała cisza. Wreszcie Maris odwróciła się od okna i spojrzała na S'Relle. Zobaczyła na twarzy przyjaciółki łzy, ale także upór i dezaprobatę.
— Dobrze — powiedziała z westchnieniem. — Mów mi, że postępuję źle. Powiedz mi, jakie jest twoje zdanie.
— Moim zdaniem, postępujesz źle — odparła S'Rella. — Myślę, że na dłuższą metę utrudnisz sobie życie. Przecież nie uda ci się go wymazać, tak jakby nie istniała przeszłość. Przecież nie żyjesz w świecie pozbawionym lotników. Możesz się tutaj ukrywać i pozować na pomocniczkę uzdrowiciela, ale nigdy nie zdołasz zapomnieć, że byłaś, a właściwie jesteś lotniczką. Nadal cię potrzebujemy — życie jeszcze się dla ciebie nie skończyło. Ty nie pogodziłaś się życiem — nadal przed nim uciekasz. Wracaj do Drewnianych Skrzydeł, Maris.
— Nie, nie, nie! S'Rello, nie mogłabym tego znieść. Może masz rację, może to, co robię, jest niesłuszne, aleja wszystko przemyślałam i zdecydowałam, że zostało mi tylko to jedno. Nie mogę znieść bólu. Trzeba jakoś żyć, zatem muszę zapomnieć o tym, co utraciłam, bo inaczej zwariuję. Ty tego nie rozumiesz. Nie mogłabym patrzeć, jak wszyscy dookoła mnie z radością unoszą się w powietrzu, nie pogodziłabym się ze świadomością, że już nigdy do nich nie dołączę. I ciągle by mi przypominano, co straciłam. Nie mogę. Drewniane Skrzydła nie zginą beze mnie. Nie mogę tam wrócić. — Przerwała, drżąc z emocji. Miotał nią lęk i wspomnienie tego, co zaprzepaściła.
S'Rella wstała i objęła ją. Trzymała ją tak długo, aż dygotanie ustało.
— W porządku — powiedziała łagodnie. — Nie będę na ciebie naciskać. Nie mam prawa mówić ci, co powinnaś zrobić. Ale… gdybyś zmieniła decyzję, gdybyś przemyślała to wszystko jeszcze raz, po jakimś czasie… Wiem, że to miejsce zawsze będzie stało przed tobą otworem. Decyzja należy do ciebie. Ja nie odezwę się na ten temat ani słowem.
Następnego dnia Maris i Evan wstali wcześnie i spędzili poranek, starając się udobruchać chorego, gderliwego staruszka w jego odludnej leśnej chatce. Bari, która zerwała się już o świcie, poszła za nimi, ponieważ jej ojciec jeszcze spał. Okazało się, że potrafi skłonić cienkie wargi pacjenta do uśmiechu, czego nie dokonali uzdrowiciel i jego pomocniczka. Nastrój Maris uległ poprawie. Dotychczas była przygnębiona, a jękliwe skargi staruszka wzmagały jej irytację. Z trudem powstrzymywała się od gniewnego warknięcia.
— Sądząc po jego zachowaniu, można byłoby pomyśleć, że jest umierający — powiedziała, gdy ruszyli w powrotną drogę.
Mała Bari popatrzyła na nią dziwnie.
— Ależ on j e s t umierający — powiedziała cicho i spojrzała na Evana, jakby szukała u niego wsparcia.
Uzdrowiciel skinął głową.
— Dziecko ma rację — oznajmił burkliwym tonem. — Objawy są bardzo wyraźne, Maris. Czyżbyś w ogóle nie słuchała tego, co ci wpajałem? Ostatnio zrobiłaś się mniej uważna, w przeciwieństwie do Bari. Wątpię, żeby pożył dłużej niż trzy miesiące. Jak myślisz, dlaczego zrobiłem mu tesis?
— Objawy? — Maris wydawała się zmieszana i zażenowana. Dość łatwo zapamiętywała wskazówki Evana, lecz gorzej szło jej ze stosowaniem ich w praktyce. — Skarżył się, że ma bóle w kościach — powiedziała. — Myślałam, że… Przecież to staruszek, a starzy ludzie często…
Evan chrząknął zniecierpliwiony.
— Bari, jak się zorientowałaś, że on jest umierający? — zapytał.
— Pomacałam jego łokcie i kolana, tak jak mi pokazywałeś — odparła z dumą dziewczynka. — Były pokryte guzami i twardniały. Dotykałam go też pod brodą. Za bokobrodami. Miał zimną skórę. Czy to był obrzęk?
— Obrzęk — z zadowoleniem powtórzył Evan. — Dzieci często z tego wychodzą, ale dorosłym nie udaje się nigdy.
— Ja… Ja nie zauważyłam — wyjąkała Maris.
— Rzeczywiście — odparł Evan.
Szli dalej w milczeniu. Bari wesoło podskakiwała, natomiast Maris odczuwała potworne zmęczenie.
W powietrze wyczuwało się delikatne tchnienie wiosny.
Krocząc rześkim świtem w towarzystwie Evana, Maris czuła się znakomicie. Wprawdzie pod koniec drogi miała ujrzeć ponure siedzibę zwierzchnika, ale na razie rozkoszowała się słońcem i świeżym powietrzem. Pomimo iż miała na sobie płaszcz, jej ciało pieścił łagodny wiatr. Na szarozielonym mchu, porastającym żyzny czarnoziem przy drodze, połyskiwały niczym klejnoty czerwone, niebieskie i żółte kwiaty. W koronach drzew buszowały rozśpiewane ptaki, tworząc na niebie ogniste plamki. W takie dni jak ten samo oddychanie i poruszanie się sprawiało człowiekowi ogromną przyjemność.
Evan nie odzywał się. Maris wiedziała, że uzdrowiciel duma nad wiadomością, która skłoniła ich do tej wyprawy. Jeszcze przed nastaniem świtu zbudziło ich walenie do drzwi. Jeden z wysłanników zwierzchnika zdyszanym głosem oznajmił, że w siedzibie władcy potrzebny jest uzdrowiciel. Nie znał szczegółów; wiedział tylko, że ktoś został ranny i potrzebuje pomocy.
Zaspany Evan nie miał ochoty opuszczać rozgrzanej pościeli. Jego siwe włosy sterczały jak zmierzwione pióra ptaka.
— Wszyscy wiedzą, że zwierzchnik ma osobistego lekarza, który opiekuje się jego rodziną i służbą — protestował. — Dlaczego on nie zajmie się tym nagłym przypadkiem?
Goniec, który najwyraźniej nie wiedział nic ponad to, co miał do przekazania, sprawiał wrażenie zakłopotanego.
— Uzdrowiciel Reni został niedawno wtrącony do więzienia za zdradę, za podejrzenie o zdradę — odparł cicho, zduszonym głosem.
Evan zaklął.
— Zdrada! Przecież to szaleństwo. Reni z pewnością nie… Och, dobrze, przestań już przygryzać wargę, chłopcze. Pójdziemy, ja i moja asystentka, i zajmiemy się tą raną.
Dość szybko znaleźli się w wąskiej dolinie i zobaczyli w oddali zarysy masywnej, kamiennej twierdzy zwierzchnika. Maris szczelniej otuliła się płaszczem. W tym miejscu powietrze było zimniejsze; wiosna nie docierała za skalny masyw. Maris nie widziała żadnych kwiatów czy jaskrawych pnączy bluszczu, które urozmaicałyby monotonny krajobraz składający się ze skał i porostów. Jedynymi dającymi się słyszeć ptakami były schrypnięte, padlinożerne rybitwy.
Zdążyli pokonać zaledwie kilka metrów doliny, gdy wyszła im na spotkanie dość stara strażniczka o twarzy poznaczonej bliznami; miała nóż za paskiem i łuk na plecach. Zadała wędrowcom serię pytań, przeszukała ich i odebrała Evanowi jego zestaw chirurgiczny, a następnie przeszła z nimi przez dwa punkty kontrolne i odeskortowała aż do bramy fortecy.
Maris zauważyła, że wysokie, grube mury patroluje jeszcze więcej strażników niż podczas jej ostatniej wizyty. Rzuciła jej się w oczy także zawziętość i tłumione podniecenie w oddziałach ćwiczących musztrę na dziedzińcu.
Zwierzchnik oczekiwał ich w zewnętrznej sali. Był sam, jeśli nie brało się pod uwagę nie odstępujących go strażników. Na widok Maris poczerwieniał i przemówił do Evana surowym tonem:
— Posłałem po ciebie, uzdrowicielu, a nie po tę pozbawioną skrzydeł lotniczkę.
— Maris jest teraz moją asystentką — spokojnie odparł Evan. — Jak sam doskonale wiesz, nie jest lotniczką.
— Ktoś, kto był lotnikiem, jest nim całe życie — warknął zwierzchnik. — Ma przyjaciół lotników i nie potrzebujemy jej tutaj. Względy bezpieczeństwa…
— Ona terminuje u uzdrowiciela — przerwał mu Evan. — Ja za nią ręczę. Zasady postępowania, które mnie wiążą, są wiążące również dla niej. Nie będziemy plotkować o tym, czego się tutaj dowiemy.
Zwierzchnik nadal miał nachmurzone oblicze. Maris zesztywniała z wściekłości — jak śmiał mówić o niej w taki sposób, jakby nawet nie dostrzegał jej obecności?
Wreszcie opór zwierzchnika zelżał.
— Nie wierzę w to „terminowanie" — oznajmił gderliwie — ale uwierzę w twoją porękę, uzdrowicielu. Jednakże pamiętaj, że jeśli ona zacznie rozpowiadać o tym, co tu dzisiaj zobaczy, oboje będziecie wisieć.
— Dołożyliśmy wszelkich starań, żeby dotrzeć tu szybko — rzekł chłodno Evan. — Jednak sądząc po twoim zachowaniu, ów pośpiech był nieuzasadniony.
Zwierzchnik odwrócił się bez słowa i posłał po dwóch kolejnych strażników. Następnie, nawet nie obejrzawszy się za siebie, opuścił swych gości.
Dwaj młodzi i uzbrojeni po zęby strażnicy eskortowali Evana i Maris po stromych kamiennych schodkach do tunelu wykutego w litej skale, pod częścią mieszkalną fortecy. Na ścianach w rzadkich odstępach były umieszczone obficie dymiące pochodnie. Ich drżący płomień zapewniał skąpe oświetlenie, lecz powietrze w tym wąskim, nisko sklepionym przejściu cuchnęło pleśnią i gryzło w oczy. Maris nagle ogarnęło uczucie klaustrofobii i chwyciła Evana za rękę.
Wreszcie doszli do miejsca, w którym korytarz rozgałęział się i kończył dwojgiem grubych, drewnianych drzwi; pod jednymi z nich przystanęli. Strażnicy usunęli masywną belkę, która je ryglowała. Prowadziły do małej kamiennej celi, w której znajdował się prymitywny siennik i okrągłe, wysoko umieszczone okienko. O ścianę opierała się młoda kobieta o długich, jasnych włosach. Miała opuchnięte wargi i podbite oko, a na jej ubraniu było widać ślady krwi. Maris rozpoznała ją dopiero po dłuższej chwili.
— Tya — powiedziała z niedowierzaniem.
Strażnicy odeszli, uprzednio ryglując drzwi. Oznajmili, że będą czekali na zewnątrz, w razie gdyby czegoś od nich potrzebowano.
Podczas gdy Maris nadal nie mogła się otrząsnąć ze zdumienia, Evan podszedł do Tyi.
— Co się stało? — zapytał.
— Te zbiry zwierzchnika nie były zbyt delikatne podczas aresztowania — odparła Ty a z charakterystyczną dla siebie chłodną ironią. — A może popełniłam błąd, usiłując stawiać im opór.
— Gdzie jesteś ranna? — ciągnął Evan.
Tya skrzywiła się.
— Zdaje się, że złamali mi obojczyk i odłamali kawałek zęba, a reszta to tylko guzy. Cała ta krew pociekła mi z ust.
— Maris, podaj moją apteczkę — powiedział Evan.
Maris wypełniła polecenie i spojrzała na Tyę.
— Jak on mógł zaaresztować lotniczkę? Dlaczego?
— Oskarża się mnie o zdradę — odparła Tya. Po chwili syknęła, gdyż Evan zaczął naciskać palcami jej szyję.
— Usiądź — rzekł i pomógł jej to zrobić. — Tak będzie lepiej.
— On musiał oszaleć — stwierdziła Maris. Przypomniała sobie szalonego zwierzchnika Kennehut. Dowiedziawszy się o śmierci syna na jakiejś odległej wyspie, w przypływie rozpaczy zamordował wysłannika, który obwieścił mu smutną nowinę. Po tym zdarzeniu lotnicy wykluczyli go ze swojej społeczności, aż w końcu dumna, bogata Kennehut obróciła się w zaniedbane pustkowie, a nazwa wyspy stała się symbolem obłędu i rozpaczy. Od tamtej pory żaden zwierzchnik nie odważył się skrzywdzić lotnika. Teraz jednak to się stało!
Maris pokręciła głową. Wpatrywała się w Tyę, lecz w gruncie rzeczy jej nie widziała.
— Skoro wyobraża sobie, że wieści, które przynosisz od jego wrogów, pochodzą od ciebie samej, to chyba nie ma ani krztyny zdrowego rozsądku. Już samo nazywanie tego zdradą jest niewłaściwe. Ten człowiek naprawdę oszalał. Nie należysz do jego poddanych — on zdaje sobie sprawę z tego, że lotników nie obowiązują tutejsze prawa. A skoro jesteś mu równa, to jak mogłabyś zdobyć się na zdradziecki czyn? Co, według niego, zrobiłaś?
— Och, on wie, co zrobiłam — odparła Tya. — Nie twierdzę, że aresztowano mnie niesłusznie. Po prostu nie spodziewałam się, że to wykryje. Nadal nie jestem pewna, jak się o tym dowiedział; wydawało mi się, że zachowałam wszelkie środki ostrożności. — Skrzywiła się. — Ale teraz to wszystko nie przydaje się na nic. Wojna i tak wybuchnie, a będzie gwałtowna i krwawa. Równie dobrze mogłabym się w tę sprawę nie angażować.
— Nie rozumiem.
Tya ukazała zęby w uśmiechu. Pomimo że była posiniaczona i bez wątpienia odczuwała ból, jej czarne oczy spoglądały na Maris z niezwykłą przenikliwością.
— Nie? Słyszałam, że niektórzy starzy lotnicy mogą przekazywać wiadomości, nie wiedząc, co one zawierają. Aleja zawsze znałam ich treść — pamiętałam każdą wojowniczą pogróżkę, każdą kuszącą obietnicę, każdą zapowiedź sojuszu w obliczu konfliktu. Dowiedziałam się rzeczy, których nie miałam zamiaru wyjawiać. Zaczęłam zmieniać treść wiadomości. Z początku tylko trochę, żeby brzmiały nieco bardziej dyplomatycznie. Wracałam z odpowiedziami zmierzającymi do opóźnienia wojny, na której jemu tak strasznie zależało. Wszystko szło dobrze, ale w końcu zorientował się, że go oszukuję.
— W porządku, Tya — odezwał się Evan. — Teraz już nic nie mów. Zamierzam nastawić ci obojczyk, a to będzie bolało. Będziesz siedziała nieruchomo, czy też chcesz, żeby Maris cię przytrzymywała?
— Postaram się nie ruszać, uzdrowicielu — odparła Tya i wzięła głęboki oddech.
Maris tępo wpatrywała się w Tyę, nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała. Tya zrobiła coś niesłychanego — zmieniła treść wiadomości, którą jej powierzono. Zaangażowała się w politykę lądowców, zamiast trzymać się od niej z dala, jak przystało na lotniczkę. Szalony akt aresztowania lotniczki nie wydawał się już taki nieracjonalny — jak inaczej w tej sytuacji mógł postąpić zwierzchnik? Nic dziwnego, że obecność Maris tak go wzburzyła. Kiedy wieść dotarła do innych lotników…
— Co zwierzchnik planuje z tobą zrobić? — zapytała Maris.
Po raz pierwszy Tya posmutniała.
— Zdradę przeważnie karze się śmiercią.
— Nie odważyłby się!
— Nie jestem taka pewna. Bałam się, że planuje potajemnie mnie zabić i pogrzebać tutaj, a strażników, którzy mnie aresztowali, zmusi do milczenia. Ludzie myśleliby, że zaginęłam gdzieś na morzu. Ale skoro ty się tutaj zjawiłaś, nie sądzę, żeby tak postąpił. Przecież zdemaskowałabyś go.
— A wtedy oboje byśmy wisieli jako zdradzieccy kłamcy beztrosko zauważył Evan. Potem, już poważniejszym tonem, dodał: — Nie, myślę, że masz rację, Tya. Zwierzchnik nie przysłałby po mnie, gdy chciał cię potajemnie zabić. O wiele prościej jest pozwolić ci umrzeć. Im więcej ludzi dowie się o aresztowaniu ciebie, tym bardziej jest zagrożony.
— Obowiązuje prawo lotnicze — odezwała się Maris. — Po prostu będzie musiał cię oddać w ręce lotników. Zostaniesz osądzona i pozbawiona skrzydeł. Och, Tya, jeszcze nie słyszałam, żeby lotnik zrobił coś podobnego.
— Zaszokowałam cię, Maris, prawda? — Tya uśmiechnęła się. — Nie wyobrażasz sobie czegoś tak okropnego jak złamanie tradycji — pomimo swojej przeszłości. Mówiłam ci, że nie jesteś prawdziwą jednoskrzydłą.
— Myślisz, że to robi jakąś różnicę? — zapytała cicho Maris. — Spodziewasz się, że wszyscy ci, którzy nie są lotnikami rodowymi, jednogłośnie poprą cię i pochwalą to przestępstwo? Że jakimś sposobem uda ci się zachować prawo do skrzydeł? Że zwierzchnik puści ci to płazem?
— Zwierzchnikom to się nie spodoba — odparła Tya — ale być może powinni wreszcie zrozumieć, że nie mogą nas kontrolować. Mam wśród jednoskrzydłych przyjaciół, którzy się ze mną zgadzają. Zwierzchnicy mają za dużo władzy, zwłaszcza tutaj, we wschodniej części. I jakim to prawem? Ze względu na urodzenie? Kiedyś otrzymywało się skrzydła dzięki rodowodowi, ale twoja rada zmieniła to. Dlaczego rodowód miałby decydować o tym, kto rządzi?
Maris, nie uświadamiasz sobie, jaki zakres władzy ma zwierzchnik. Na Zachodzie jest pod tym względem inaczej. A ty byłaś ponad to, tak jak pozostali starzy lotnicy. Jednak w przypadku jednoskrzydłego sytuacja jest inna.
Dorastamy tak samo jak inni lądowcy, nie odznaczamy się niczym nadzwyczajnym. Gdy udaje nam się wywalczyć skrzydła, zwierzchnicy nadal traktują nas jak swoich poddanych. Skrzydła, które przypinamy, sprawiają, że jesteśmy im równi i należy nam się szacunek, ale ten szacunek ma strasznie kruche podstawy. Możemy utracić skrzydła w każdym turnieju i na powrót stać się słabymi obywatelami drugiej kategorii.
Na Wschodzie, na Węglach, w przeważającej części Południa, a nawet na kilku wyspach Zachodu — tam, gdzie zwierzchnicy dziedziczą urząd — traktuje się z szacunkiem lotników, którzy przyszli na świat w lotniczych rodzinach. Ci władcy nie są w stanie ukryć, że odczuwają coś w rodzaju pogardy dla tych z nas, którzy musieli dużo pracować, żeby wywalczyć parę skrzydeł. Tylko pozornie odnoszą się do nas jak do równych sobie. Cały czas usiłują nami sterować, próbują nas kupować i sprzedawać, komenderują nami i zmuszają do przekazywania wieści, jakbyśmy byli jedynie stadem tresowanych ptaków.
To, co zrobiłam, wstrząśnie nimi, skłoni do zastanowienia się nad tą kwestią. Nie jesteśmy ich służącymi i już nie będziemy pokornie przekazywać wiadomości, których treścią gardzimy — na przykład nakazu egzekucji czy ultimatum grożącego wojną, która mogłaby zniszczyć nasze rodziny, przyjaciół i inne niewinne istoty!
— Nie możesz dokonywać wyboru w taki sposób — przerwała jej Maris. — Nie możesz — wysłannik nie odpowiada za treść wiadomości.
— Właśnie to od wieków wmawiają sobie lotnicy — powiedziała Tya. Jej oczy lśniły gniewnie. — Ależ to oczywiste, że wysłannik ponosi odpowiedzialność! Przecież mam mózg, serce, sumienie — nie będę udawała, że jest inaczej.
Nagle Maris poczuła się tak, jakby ktoś oblał ją zimną wodą; zakiełkowała w niej myśl: ja nie mam z tym nic wspólnego. Jej wzburzenie opadło; zostały tylko gniew i rozgoryczenie. Z jakiej racji sprzeczała się w kwestiach dotyczących lotników? Przecież nie była lotnikiem. Spojrzała na Evana.
— Jeśli skończyłeś, to lepiej chodźmy stąd — powiedziała głucho.
Położył jej rękę na ramieniu i skinął głową, a potem zerknął na Tyę.
— To tylko drobne pęknięcie — oświadczył. — Powinno się zagoić bez problemów. Odpoczywaj — nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów, żeby nie przemieścić klamry.
Tya uśmiechnęła się krzywo, obnażając pożółkłe zęby.
— Na przykład nie próbować uciekać? Niczego takiego nie planuję. Ale lepiej powiadomcie zwierzchnika, żeby jego strażnicy nie zapomnieli sprawić mi masażu za pomocą swoich pałek.
Evan zapukał do drzwi, żeby przywołać strażników, i niemal natychmiast rozległ się szczęk odsuwanych rygli.
— Do widzenia, Maris! — zawołała Tya.
Maris już miała przekroczyć próg, ale zawahała się, a potem odwróciła do tyłu.
— Myślę, że zwierzchnik nie ośmieli się skazać cię osobiście — powiedziała z przekonaniem. — Będzie musiał pozwolić, żeby osądziły cię osoby, które dorównują ci statusem. Ale moim zdaniem nie będą pobłażliwi, Tya. To, co zrobiłaś, było zbyt niebezpieczne. Wpływa na sytuację bardzo wielu ludzi — wpływa na każdego.
Tya wytrzeszczyła oczy.
— To, co ty zrobiłaś, również miało ogromny wpływ. Myślę jednak, że świat dojrzał do kolejnej zmiany. Wiem, że postępowałam słusznie, nawet jeśli mi się nie udało.
— Być może świat dojrzał do kolejnej zmiany — odparła ze spokojem Maris — ale czy w taki sposób powinniśmy go zmieniać? Ty tylko zastąpiłaś pogróżki kłamstwami. Naprawdę uważasz, że lotnicy jako społeczność są mądrzejsi i szlachetniejsi od zwierzchników? Że powinni ponosić całkowitą odpowiedzialność za wybór wiadomości, prawo ich zmieniania albo odrzucania?
Tya spokojnie wytrzymała jej wzrok.
— Zrobiłabym to jeszcze raz — oznajmiła.
Powrót przez tunel wydawał się krótszy. Zwierzchnik znowu czekał na wędrowców w pełnej przeciągów sali zewnętrznej. Uważnie ich zlustrował, jakby szukając oznak gniewu lub strachu.
— Bardzo niefortunny wypadek — oświadczył.
— Ma tylko złamany obojczyk i kilka stłuczeń. Powinna szybko dojść do siebie, jeżeli będzie się ją porządnie karmić i umożliwi odpoczynek.
— Podczas pobytu tutaj będzie miała zapewnioną doskonałą opiekę — rzekł zwierzchnik. Patrzył na Maris, chociaż adresował swoje słowa do Evana. — Wysłałem Jema, żeby rozgłosił nowinę o jej zaaresztowaniu. Niewdzięczne zadanie — lotnicy nie mają przywódców ani racjonalnie zorganizowanej struktury — to zanadto ułatwiłoby sprawę. Dlatego powinno się powiadomić jak najwięcej osób, a to wymaga czasu. Ale zostanie wykonane. Jem lata dla mnie od wielu lat, a jego matka latała dla mojego ojca. Przynajmniej na niego mogę liczyć.
— Zatem zamierzasz przekazać Tyę lotnikom, żeby ją osądzili? — zagadnęła Maris.
Wargi zwierzchnika gwałtownie zadrżały. Popatrzył na Evana, z rozmysłem ignorując Maris.
— Przyszło mi do głowy, że lotnicy mogą zechcieć wysłać kogoś, kto będzie reprezentował ich punkt widzenia, kto oficjalnie potępi czyny Tyi, poprosi o łaskę, ewentualnie przedstawi okoliczności łagodzące. Jednak przestępstwo zostało popełnione przeciwko mnie — przeciwko Thayos — i tylko zwierzchnik Thayos może zarządzić w takim przypadku rozprawę i wymierzyć karę. Zgadzasz się?
— Nie mam pojęcia, jakie jest prawo ani co musi czynić zwierzchnik — cicho odparł Evan. — Znam się na metodach leczenia.
Maris poczuła ostrzegawcze uściśnięcie ręki Evana na swoim ramieniu i nic nie powiedziała. Milczenie przychodziło jej z trudem. Dotychczas zawsze mówiła to, co myślała.
Zwierzchnik uśmiechnął się do Evana. Miał złośliwą, triumfującą minę.
— Może chciałbyś się czegoś nauczyć? Możesz zostać ze swo ją asystentką, to zjemy razem kolację, a potem obiecuję wam bardzo wyrafinowaną rozrywkę. Zdrajca, Reni uzdrowiciel, ma zostać powieszony o zachodzie słońca.
— Za jakie przestępstwo?
— Jak powiedziałem, za zdradę. Ten Reni miał rodzinę na Thrane. Często widywano go w towarzystwie zdrajczyni lotniczki — właściwie, było powszechnie wiadomo, że z nią żyje. Był jej wspólnikiem. Nie zostaniecie, żeby popatrzeć, jak kończą ci, którzy przeciwko mnie knują?
Maris zrobiło się niedobrze.
— Myślę, że nie — odparł Evan. — A teraz wybacz, ale musimy już się zbierać.
Evan i Maris nie odzywali się do siebie aż do momentu, gdy strażnicy zostawili ich u wylotu doliny. Znalazłszy się na drodze prowadzącej do domu, mogli mieć nadzieję, że nie usłyszy ich żaden nieprzyjaciel.
— Biedny Reni — rzekł Evan.
— Biedna Tya — dodała Maris. — On chce powiesić również ją. Och, bez wątpienia postąpiła niewłaściwie, ale jaki straszny czekają los! Nie wiem, co zrobią lotnicy, ale przecież nie mogą tego tolerować. Zwierzchnikowi nie wolno skazać lotnika i dokonać na nim egzekucji!
— To może się nie zdarzyć — odparł Evan. — Biedny Reni bez wątpienia umrze, ale nie wiadomo, czy to usatysfakcjonuje zwierzchnika. To człowiek żądny krwi, ale nie szaleniec. Z pewnością zdaje sobie sprawę z tego, że ostatecznie będzie musiał oddać Tyę w ręce lotników i że to oni muszą wymierzyć jej karę.
— Cokolwiek stanie się Tyi, ja nie mogę się wtrącać — westchnęła Maris. — Ciężko jest się wyzbyć dawnych przyzwyczajeń, przecież ponad czterdzieści lat uważałam się za lotniczkę. Jednakże teraz jestem lądowcem, jak wszyscy, i los Tyi nie powinien mieć dla mnie żadnego znaczenia.
Evan otoczył Maris ramieniem i mocno przytulił.
— Maris, nikt nie oczekuje od ciebie, żebyś zapomniała o swojej lotniczej przeszłości albo przestała odczuwać siłę dawnych więzów.
— Wiem — odparła Maris. — Nikt oprócz mnie samej. Ale tak nie jest dobrze, Evan. Ja muszę o tym zapomnieć, bo inaczej nie potrafię dalej żyć. Kiedy byłam młoda, historia Drewnianoskrzydłego wydawała mi się romantyczna. Uważałam, że najważniejsze jest marzyć i gdy mocno się czegoś chce, to w końcu udaje się to osiągnąć, nawet za cenę własnego życia. Nigdy się nie zastanawiałam, jak potoczyłyby się losy Drewnianoskrzydłego, gdyby został wyłowiony z oceanu, gdyby jego legendarny upadek nie zakończył się śmiercią. Gdyby, unosząc się na tych idiotycznych drewnianych skrzydłach, został złapany i przekazany swoim przyjaciołom lądowcom. Ciekawe, jak by żył ze świadomością porażki. Na jakie kompromisy by się zgodził wiedząc, że jego marzenia zostały unicestwione. — Westchnęła i oparła głowę na ramieniu Evana. — Byłam lotniczką długo — dłużej niż wielu innych. Powinnam być zadowolona. Żałuję, że tak nie jest. Pod pewnymi względami nadal jestem dzieckiem, Evanie. Nigdy nie nauczyłam się godzić z rozczarowaniami — myślałam, że zawsze jest jakiś sposób, żeby dostać to, czego się chce, bez konieczności rezygnacji czy pójścia na kompromis. To takie trudne.
— Dojrzewanie bywa bolesne — stwierdził Evan. — A gojenie ran wymaga czasu. Musisz dać sobie trochę czasu, Maris.
Colla i Bari nie było w domu. Postanowili odbyć wędrówkę po Thayos, ostatnią przed wypłynięciem na inne wyspy Wschodu. Coll zapewnił Maris i Evana, że niedługo wrócą, ale Maris podejrzewała, iż ponowne ujrzenie Colla i jego córki będzie możliwe raczej za kilka lat niż miesięcy.
Tymczasem stało się to już po kilku dniach.
Coll szalał z wściekłości.
— Żeby opuścić tę nędzną skałę, trzeba mieć pozwolenie od zwierzchnika — rzekł, gdy powitała go zaskoczona Maris. Prawie krzyczał. — Przeżywamy krytyczny okres, w którym śpiewacy mogą się okazać szpiegami!
Zza masywnej postaci nieśmiało wyjrzała Bari, a potem rzuciła się kolejno do Maris i Evana, żeby ich uściskać.
— Cieszę się, że wróciliśmy — mruknęła.
— A zatem, czy wypowiedziano wojnę Thrane? — zapytał Evan. Wprawdzie uśmiechnął się do Bari, ale twarz miał poważną.
Coll rozsiadł się na dużym krześle w pobliżu kominka.
— Nie wiem, czy to jest już wojna czy nie — odparł. — Ale na innych wyspach mówi się, że zwierzchnik niedawno wysłał trzy okręty wojenne, pełne strażników, żeby przejąć kontrolę nad tymi pokładami żelaza. — Kiedy mówił do Evana, jego palce błądziły po strunach gitary, wydobywając ciche, chaotyczne dźwięki.
— I w okresie oczekiwania na rezultat tego przedsięwzięcia nikomu nie będzie wolno lądować na Thayos ani opuszczać tej wyspy bez wyraźnego osobistego pozwolenia zwierzchnika. Handlarze są wściekli, ale boją się protestować. — Coll nachmurzył się. — Tylko zaczekajcie, aż oddalę się stąd na przyzwoitą odległość! Ułożę taką piosenkę, że zwierzchnikowi spuchną uszy, gdy ją usłyszy. Właśnie tak będzie!
Maris wybuchnęła śmiechem.
— Teraz mówisz jak Barrion. Zawsze twierdził, że w gruncie rzeczy to wy, śpiewacy, sprawujecie rządy.
Coll wreszcie się uśmiechnął, ale Evan nadal miał ponurą minę.
— Żadna pieśń nie uleczy rannych i nie wróci życia martwym — powiedział. — Jeśli dojdzie do wojny, będziemy musieli opuścić las i udać się do Port Thayos. Właśnie tam będzie się przywozić rannych, tych, którzy przeżyją morską eskapadę.
— Ludzie oszaleli — zauważył Coll. — Rozpowszechniane są rozmaite nieprawdopodobne historie. W mieście zapanowała przygnębiająca atmosfera. Zwierzchnik powiesił swego uzdrowiciela i ludzie boją się chodzić do twierdzy. Będą kłopoty, i to nie tylko z Thrane. — Jego wzrok spoczął na Maris. — U lotników też coś się dzieje. Naliczyłem chyba kilkanastu, jak przelatywali tam i z powrotem nad cieśniną. Sądziłem, że przekazują wiadomości wojenne, ale kiedy piłem z pewną garbarką w Głowie Scylli, powiedziała mi interesującą rzecz. Ma w oddziałach straży siostrę, która pochwaliła jej się, że niedawno aresztowała lotnika. Zwierzchnik ośmielił się zarządzić egzekucję na lotniku za zdradę! Wyobrażasz sobie coś podobnego?
— Tak — rzekła Maris. — To prawda.
— Ach — wtrącił się Coll. Wydawał się zdziwiony. Mówił chaotycznie. — No, tak… Czy mógłbym dostać herbatę?
— Zaraz ci ją przyniosę — powiedział Evan.
— Mów dalej — ponaglała Maris. — Jakieś inne pogłoski?
— Być może wiesz więcej ode mnie. Co z tym aresztowaniem? Nie mogłem w to uwierzyć. Co ci o tym wiadomo?
Maris zawahała się.
— Ostrzegano nas, żebyśmy o niczym nie opowiadali.
Coll niecierpliwie zabrzdąkał na gitarze.
— Do diabła, jestem twoim bratem. To, że śpiewam, nie znaczy, że nie potrafię milczeć. Mów, co wiesz!
Maris opowiedziała mu, w jakich okolicznościach zostali wezwani do siedziby zwierzchnika i co tam zobaczyli.
— To by wiele wyjaśniało — rzekł, wysłuchawszy jej relacji. — Och, słyszałem o tej sprawie z innych ust. Ludzie nie umieją trzymać języka za zębami, nawet gdy są strażnikami; sekrety zwierzchnika nie są tak pilnie strzeżone, jak sobie wyobraża. Nie przypuszczałem jednak, że to może być prawda. Teraz nie dziwi mnie podejrzana aktywność lotników. Niech no zwierzchnik spróbuje ograniczyć ich ruchy! — Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Inne pogłoski — przypomniała mu Maris.
— Jasne — odparł Coll. — Czy wiedziałaś, że Val Jednoskrzydły przebywał na Thayos?
— Val? Tutaj?
— Teraz już opuścił wyspę. Mówiono mi, że zjawił się tu zaledwie kilka dni temu; był wyczerpany jak po długiej podróży. Nie przyleciał sam. Towarzyszyło mu pięć, sześć osób. Wszyscy byli lotnikami.
— Usłyszałeś jakieś imiona?
— Tylko Vala. On jest sławny. Ale opisano mi niektórych jego towarzyszy. Przysadzista kobieta o siwych włosach. Potężnie zbudowany mężczyzna z czarną brodą i naszyjnikiem z zębów scylli. Kilku ludzi z Zachodu, w tym dwóch mężczyzn podobnych do siebie tak bardzo, że uznano ich za braci.
— Damen i Athen — domyśliła się Maris. — Jeśli chodzi o resztę, nie jestem pewna.
Evan wrócił do pokoju; przyniósł filiżanki z gorącą herbatą i pajdy grubo pokrojonego chleba.
— Za to ja mam pewność — powiedział. — Wiem, kim jest co najmniej jedna osoba. Mężczyzna noszący naszyjnik to Katinn z Lomarronu. On często pojawia się na Thayos.
— Oczywiście — rzekła Maris. — Katinn. Przywódca jednoskrzydłych Wschodu.
— Coś jeszcze? — zapytał Evan.
Coll odłożył gitarę i zaczął dmuchać na herbatę, żeby szybciej wystygła.
— Powiedziano mi, że Val jako reprezentant lotników usiłował przekonać zwierzchnika, by uwolnił uwięzioną kobietę, tę Tyę.
— Blef — stwierdziła Maris. — Val nie reprezentuje lotników. Wszyscy, których wymieniłeś, są jednoskrzydłymi. Stare rody — zwolennicy tradycji — nadal nienawidzą Vala. Nigdy nie pozwoliliby, aby przemawiał w ich imieniu.
— Tak, to również słyszałem — zauważył Coll. — W każdym razie twierdzono, że Val zaproponował zwołanie rady, która osądziłaby Tyę. Był gotów pozwolić, aby zwierzchnik do tego czasu przetrzymywał Tyę w więzieniu…
Maris niecierpliwie skinęła głową.
— Tak, tak. Ale co powiedział zwierzchnik?
Coll wzruszył ramionami.
— Niektórzy twierdzą, że był bardzo opanowany, inni twierdzą, że głośno kłócił się z Valem Jednoskrzydłym. W każdym razie nalegał, żeby lotniczka została stracona w jego siedzibie, i upierał się, że sam ją osądzi. W mieście mówi się, że wyrok już został wydany.
— A zatem zwierzchnik nie zadowolił się biednym Reni — mruknął Evan. — Potrzebuje kolejnego trupa, żeby pomścić swą urażoną dumę.
— Co powiedział na to Val? — zapytała Maris.
Coll łyknął herbaty.
— Z tego, co wiem, Val odleciał po spotkaniu ze zwierzchnikiem. Niektórzy utrzymują, że jednoskrzydli chcą zaatakować twierdzę i odbić Tyę. Mówi się też o radzie lotników; miałby ją zwołać Val. Żeby nałożyć sankcje na Thayos i odciąć wyspę od innych archipelagów.
— Nic dziwnego, że ludzie się boją — powiedział Evan.
— Lotnicy również powinni się bać — zauważył Coll. — Miejscowa ludność jest przeciwko nim. W tawernie pod skałami w pomocnej części podsłuchałem rozmowę na temat lotników; twierdzono, że od dawna potajemnie rządzą Przystanią Wiatrów, wpływając na losy wysp i ludzi za pośrednictwem przekazywanych przez siebie wiadomości i kłamstw.
— To absurd! — powiedziała zdumiona Maris. — Jak oni mogą w to wierzyć?
— Problem polega na tym, że wierzą — odparł Coll. — Jestem synem lotnika. Wychowywano mnie na lotnika, którym nigdy nie zostałem. Rozumiem tradycje lotników, łączące ich więzy, przeświadczenie, iż stanowią zamkniętą społeczność. Ale znam również ludzi, których lotnicy nazywają „szczurami lądowymi"; oni również tworzą jakby jedną wielką rodzinę.
Postawił kubek z herbatą i znowu wziął do ręki gitarę, jakby jej trzymanie pomagało mu mówić.
— Maris, wiesz, z jaką pogardą lotnicy potrafią się odnosić do lądowców — powiedział. — Jednak chyba nie zdajesz sobie sprawy, jaką urazę żywią lądowcy w stosunku do lotników.
— Mam przyjaciół na lądzie — rzekła Maris. — Poza tym wszyscy jednoskrzydli byli kiedyś lądowcami.
Coll westchnął.
— Tak, są tacy, którzy czczą lotników. Ludzie pracujący w bazie poświęcają całe życie, żeby dbać o ich potrzeby, dzieci pragną dotknąć skrzydeł, a niektóre przymilne osóbki poczytują sobie za zaszczyt zaciągnięcie lotnika do łóżka. Ale występują również inne postawy. Lądowcy, którzy nienawidzą lotników, rzadko zabiegają o ich przyjaźń.
— Wiem, że istnieje wiele problemów. Nie zapomniałam wrogości, z jaką się spotykaliśmy, gdy Val zdobył skrzydła, pamiętam pogróżki, bicie, chłodne traktowanie. Ale teraz, gdy bycie lotnikiem nie zależy wyłącznie od rodzinnych koneksji, sytuacja niewątpliwie się zmienia.
Coll potrząsnął głową.
— Jest jeszcze gorzej — oznajmił. — Dawniej, gdy o posiadaniu skrzydeł decydowało urodzenie, powszechnie uważało się, że lotnicy to ludzie wyjątkowi. Na wielu wyspach Południa lotnicy są kapłanami, specjalną kastą, obdarzoną błogosławieństwem ich Niebiańskiego Boga. Na Artellii są niby książęta. Podobnie jak zwierzchnicy Wschodu, którzy przejmowali urząd po rodzicach, tak i lotnicy dziedziczą skrzydła.
— Ale teraz nikomu nie przyszłoby do głowy, że lotnicy są wybrańcami opatrzności. Nagle pojawiają się nowe pytania. Dlaczego to brudne chłopskie dziecko, z którym dorastałem, ni stąd, ni zowąd staje się taką ważną figurą? Co sprawia, że mój dawny sąsiad ma specjalny status, dysponuje swobodą, władzą jako dobrze sytuowany lotnik? Jednoskrzydli nie okazują rezerwy charakterystycznej dla tradycyjnych lotników — czasami komenderują starymi kompanami albo mieszają się do lokalnych spraw. Nie wycofują się całkowicie z uprawiania polityki na wyspie — wciąż mają tu interesy. To nie poprawia atmosfery.
— Dwadzieścia lat temu żaden zwierzchnik nie ośmieliłby się porwać lotnika — rzekł zamyślony Evan. — Ale czy dwadzieścia lat temu którykolwiek lotnik odważyłby się zniekształcić treść wiadomości?
— Oczywiście, że nie — odezwała się Maris.
— Jednak zastanawiam się, ilu ludzi w to uwierzy — dorzucił Coll. — Teraz, gdy stało się coś takiego, jest oczywiste, że tego rodzaju rzeczy mogły się zdarzać w przeszłości. Rolnicy, których podsłuchiwałem, byli przekonani, że lotnicy cały czas dokonywali manipulacji. Z tego, co słyszałem, wynika, że zwierzchnik Thayos jest bohaterem, bo ujawnił prawdę.
— Bohaterem? — Evan nie krył dezaprobaty.
— Jedno kłamstwo w słusznej sprawie nie może całkowicie zmienić sytuacji — upierała się Maris.
— Nie może — odparł Coll. — Ona zmieniała się cały czas. A wszystko przez ciebie.
— Przez mnie? Ja nie mam z tym nic wspólnego!
— Nie? — Coll uśmiechnął się do niej szeroko. — Pomyśl tylko. Barrion opowiadał mi pewną historię, starsza siostro. O tym, jak razem siedzieliście w łódce, czekając na okazję wykradzenia twoich skrzydeł Cormowi, żebyś mogła zwołać radę. Pamiętasz?
— Oczywiście, że pamiętam!
— Powiedział, że pływaliście tą łódką dosyć długo, czekając, aż Corm wyjdzie z domu, dzięki czemu miał czas, żeby przemyśleć wasze postępowanie. Kiedyś siedział i czyścił paznokcie sztyletem, i przyszło mu do głowy, że zrobiłby najlepiej, gdyby użył tego sztyletu przeciw tobie. Powiedział, że to zaoszczędziłoby Przystani Wiatrów mnóstwo chaosu, ponieważ gdybyś zwyciężyła, nastąpiłyby niewyobrażalne zmiany, których rozmiar odczuwałoby boleśnie wiele następnych pokoleń. Barrion miał o tobie bardzo dobre mniemanie, Maris, ale uważał też, że jesteś naiwna. Powiedział mi: „Nie możesz zmieniać jednej nuty w środku piosenki". Kiedy dokonujesz jednej zmiany, po niej muszą nastąpić kolejne, aż w końcu cały utwór zostaje przerobiony. Widzisz, wszystko się ze sobą łączy.
— W takim razie dlaczego mi pomógł?
— Barrion zawsze był niespokojnym duchem — odparł Coll. — Wydaje mi się, że chciał przerobić całą piosenkę, uczynić z niej coś lepszego. — Przyszywany brat Maris uśmiechnął się przebiegle. — Poza tym on nigdy nie lubił Corma — dodał.
Upłynął tydzień. Ciekaw, jak rozwija się sytuacja, Coll postanowił wrócić do Port Thayos i zasięgnąć tam języka. Doki i tawerny, w których zarabiał na życie, stanowiły prawdziwą kopalnię nowin.
— Może nawet odwiedzę siedzibę zwierzchnika — powiedział wesołym tonem. — Ułożyłem piosenkę o tutejszym zwierzchniku i chciałbym zobaczyć jego minę, gdy ją usłyszy!
— Ani mi się waż, Coll — rzekła Maris.
Uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Jeszcze nie zwariowałem, starsza siostro. Ale jeśli zwierzchnik przepada za dobrym śpiewem, ta wizyta mogłaby się okazać warta zachodu. Być może czegoś się dowiem. Ty tylko pilnuj Bari.
Dwa dni później sprzedawca win przyniósł Evanowi pacjenta: potężnego, wychudzonego czarnego psa, jednego z dwóch monstrualnych ogarów, które ciągnęły jego drewniany wózek od wioski do wioski. Jakiś zakapturzony prześladowca okaleczył psa, który teraz leżał między bukłakami, pokryty zakrzepłymi plamami krwi i kurzem.
Evanowi nie udało się uratować zwierzęcia, ale w nagrodę za swoje starania dostał bukłak kwaśnego czerwonego wina.
— Skazali tę zdrajczynię lotniczkę — powiedział sprzedawca, gdy pili przed kominkiem. — Ma zawisnąć na szubienicy.
— Kiedy? — zapytała Maris.
— A któż to może wiedzieć? Wszędzie są lotnicy, a zwierzchnik chyba się ich boi. Ona jest teraz zamknięta w jego twierdzy. Myślę, że zwierzchnik czeka na to, co zrobią ci lotnicy. Gdybym był na jego miejscu, zabiłbym ją i ukręcił łeb całej sprawie. No, ale nie urodziłem się zwierzchnikiem.
Maris stanęła w drzwiach i patrzyła, jak mężczyzna wychodzi, a potem ciągnie wraz z drugim psem swój wózek. Evan podszedł z tyłu i objął ją ramieniem.
— Co czujesz? — zapytał.
— Zażenowanie — odparła, nie odwracając się do niego. — I strach. Wasz zwierzchnik rzucił wyzwanie lotnikom. Czy wiesz, jak poważna jest sytuacja? Oni muszą coś zrobić — nie mogą puścić tego płazem! — Dotknęła ręki mężczyzny. — Ciekawe, co się mówi na ten temat w Orlim Gnieździe. Wiem, że nie wolno mi dać się wciągnąć w sprawy lotników, ale trudno jest…
— Oni są twoimi przyjaciółmi — rzekł Evan. — Twój niepokój jest całkowicie zrozumiały.
— Mój niepokój przysporzy mi więcej cierpień — stwierdziła Maris. — Mimo to… — Potrząsnęła głową i odwróciła się twarzą do uzdrowiciela, który nadal ją obejmował. — Uświadamiam sobie, jak mało ważne są moje własne problemy — dorzuciła. — Dziś wieczorem nie chciałabym być w skórze Tyi, chociaż ona nadal jest lotniczką, a ja już nie.
— To dobrze — oznajmił Evan i lekko ją pocałował. — Bo wolę mieć przy sobie ciebie, a nie Tyę.
Maris uśmiechnęła się do niego i oboje weszli do domu.
W nocy zawitało do nich czworo obcych przybyszy wyglądających na rybaków. Mieli na sobie ciężkie buty, swetry i ciemne czapki oblamowane futrem kota morskiego. Przynieśli zapach słonego morza. Troje z nich miało długie noże z kości słoniowej i oczy przypominające barwą lód na zamarzniętym jeziorze. Czwarty przybysz przemówił.
— Nie pamiętasz mnie, Maris, ale my już się kiedyś poznaliśmy. Nazywam się Arrilan, pochodzę z Przerwanego Pierścienia.
Maris uważnie mu się przyjrzała. Przypomniała sobie ładnego młodzieńca, którego parę razy spotkała. Pod trzydniowym jasnym zarostem jego twarz była nierozpoznawalna, ale przenikliwe błękitne oczy wydawały się znajome.
— Rzeczywiście, to chyba ty — powiedziała. — Znalazłeś się daleko od domu, lotniku. Gdzie się podziały twoje skrzydła? I dobre maniery?
Arrilan zdobył się na ponury uśmiech.
— Moje maniery? Wybacz nieuprzejme zachowanie, ale bardzo się tu śpieszyłem, a w dodatku narażałem się na znaczne ryzyko. Płynęliśmy aż z Thrynel, żeby się z tobą zobaczyć; nasza mała łódka omal nie zatonęła na wzburzonym morzu. Kiedy ten stary człowiek chciał nas odprawić, straciłem cierpliwość.
— Jeśli jeszcze raz nazwiesz Evana starym człowiekiem, to ja stracę cierpliwość — chłodno stwierdziła Maris. — Dlaczego tu jesteś? Dlaczego nie przyleciałeś?
— Moje skrzydła są schowane na Thrynel. Uznano, że najlepiej będzie wysłać do ciebie potajemnie osobę, której twarz nie jest znana na Thayos. Wybrano mnie, ponieważ jestem nowy wśród lotników i pochodzę z Węgli. Moi rodzice byli rybakami i wychowywali mnie na rybaka. — Zdjął czapkę i potrząsnął gęstą, jasną czupryną. — Możemy usiąść? — zapytał. — Mamy do omówienia ważną sprawę.
— Co ty na to, Evan? — zapytała Maris.
— Siadajcie — powiedział Evan. — Zrobię herbatę.
— Ach, to byłoby bardzo miłe — powiedział z uśmiechem Arrilan. — Na morzu jest zimno. Przepraszam, jeśli użyłem zbyt ostrych słów. Czasy teraz ciężkie.
— Tak — zgodził się Evan. Wyszedł na zewnątrz, żeby nabrać wody.
— Po co tu przybyliście? — zapytała Maris, gdy Arrilan i jego milczący towarzysze usiedli. — O co w tym wszystkim chodzi?
— Przysłano mnie, żebym cię stąd zabrał. Wiesz, z Port Thayos trudno wypłynąć. Nie dostałabyś pozwolenia na opuszczenie wyspy. Niedaleko stąd ukryliśmy małą łódź rybacką. Tak będzie bezpieczniej. W razie gdyby nas złapała straż, powiemy, że jesteśmy zwykłymi rybakami, których sztorm przygnał na północ z Thrynel.
— Moje ucieczka wydaje się dobrze zaplanowana — zauważyła Maris. — Szkoda, że nikt nie porozumiał się w tej sprawie ze mną. — Spojrzała na przebranego lotnika i zmarszczyła czoło. — Czyj to był pomysł? Kto cię przysłał?
— Val Jednoskrzydły.
Maris uśmiechnęła się.
— Oczywiście, któżby inny? Ale dlaczego Val chce, żebym została zabrana z Thayos?
— Ze względu na twoje bezpieczeństwo — odparł Arrilan. — Tutaj jesteś zdana na własne siły, a ponieważ byłaś lotniczką, grozi ci nawet utrata życia.
— Nie stanowię dla zwierzchnika żadnego zagrożenia — żachnęła się Maris. — Nie miałby powodu…
Młody lotnik gwałtownie potrząsnął głową.
— Nie chodzi mi o zwierzchnika, tylko o ludzi. Nie wiesz, co się dzieje?
— Chyba nie — odparła Maris. — Może powinieneś mi o tym opowiedzieć.
— Wieść o aresztowaniu Tyi rozniosła się po całej Przystani Wiatrów. Dotarła nawet na Artellię i Węgle. Niektórzy ze szczurów lądowych zaczęli szemrać, wyrażając nieufność w stosunku do lotników. Zdarza się to nawet zwierzchnikom. — Zaczerwienił się. — Władczyni Przerwanego Pierścienia wezwała mnie natychmiast po tym, jak usłyszała nowinę i kategorycznym tonem zapytała, czy kiedykolwiek skłamałem albo przekręciłem wiadomość. Zmusiła mnie, żebym jej przysiągł lojalność. Jednak podczas tego przesłuchania było widać, że powątpiewa w każde moje słowo. I groziła mi! Groziła, że mnie wtrąci do więzienia, tak jakby mogła to zrobić albo miała prawo… — Przerwał. Wydawało się, że dławi go gniew.
— Ja oczywiście jestem jednoskrzydłym — podjął po chwili. — Wszyscy jesteśmy teraz podejrzani, ale najgorzej mają jednoskrzydli. S'wena z Deeth została zaatakowana przez opryszków i pobita po tym, jak wystąpiła w obronie Tyi podczas kłótni w tawernie. W miastach Wschodu ludzie wyzywają jednoskrzydłych, unikają ich, a nawet opluwają. Jem, który ma naprawdę ogromny szacunek dla tradycji, został wczoraj na Thrane uderzony odłamkiem skały. Natomiast Katinnowi podczas jego nieobecności podpalono dom na Lomarronie.
— Nie miałam pojęcia, że jest tak źle — powiedziała Maris.
— Jest źle — rzekł Arillan. — A będzie jeszcze gorzej. Największa gorączka panuje na Thayos. Val uważa, że wkrótce tłum przyjdzie po ciebie, dlatego przysłał nas tutaj, abyśmy mogli zabrać cię w bezpieczne miejsce.
Evan wrócił i zaczął parzyć herbatę.
— Może powinnaś wyjechać — powiedział do Maris z troską w głosie. — Myśl, że mogłoby ci coś zagrażać, bardzo mnie niepokoi. Z czasem wszystko rozejdzie się po kościach i będziesz mogła wrócić albo ja przypłynę do ciebie.
Maris pokręciła głową.
— Nie sądzę, żeby groziło mi niebezpieczeństwo. No, może gdybym paradowała po ulicach Port Thayos i krzyczała, jak bardzo martwię się o Ty ę… Ale tutaj, w lesie jestem nieszkodliwą starą ekslotniczką, która nie zrobiła nic, co mogłoby wzbudzić czyjś gniew.
— Tłum nie kieruje się rozsądkiem — stwierdził Arrilan. — Ty nie rozumiesz, że musisz opuścić wyspę razem z nami dla własnego bezpieczeństwa.
— Jakie to miłe ze strony Vala, że się troszczy o moje bezpieczeństwo — powiedziała Maris, wpatrując się w Arrilana. — I jakie niezwykłe. Przecież w tak gorącym okresie Val z pewnością ma na głowie mnóstwo spraw., Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić, że poświęcił czas i energię na obmyślanie wyszukanego planu ratowania biednej starej Maris, która właściwie tego ratunku nie potrzebuje. Jeżeli Val rzeczywiście wysłał was po to, byście mnie ratowali, to bez wątpienia dlatego, że na coś mam mu się przydać.
Arrilan wyraźnie się spłoszył.
— Ależ on… jesteś w błędzie. On bardzo się przejmuje twoim bezpieczeństwem. On…
— A czym jeszcze się przejmuje? Właściwie mógłbyś mi powiedzieć, czego tak naprawdę ode mnie chcecie.
Arrilan uśmiechnął się zrezygnowany.
— Val mówił, że przejrzysz go na wylot. — W tonie jego głosu brzmiał autentyczny podziw. — Gdybyśmy się stąd wydostali, i tak bym ci powiedział. Val zwołał radę lotników.
Maris skinęła głową.
— Gdzie?
— Na Południowym Arrenie. To niezbyt odległe miejsce, ale nie zagraża mu bezpośredni konflikt, a poza tym Val ma tam przyjaciół. Zebranie wszystkich lotników potrwa co najmniej miesiąc, ale mamy czas. Zwierzchnik się boi i z pewnością będzie czekał na wynik obrad, nie chcąc działać pochopnie.
— Jakie są zamiary Vala?
— A jakie mogłyby być? Poprosi, żeby sankcje nałożone na Thayos obowiązywały do czasu uwolnienia Tyi. Żaden lotnik nie wyląduje ani tutaj, ani na innych wyspach, które prowadzą wymianę handlową z Thayos. Ta skała będzie odizolowana od świata. Zwierzchnik ustąpi albo zostanie zniszczony.
— Pod warunkiem, że Valowi uda się przekonać zebranych. Jednoskrzydli w dalszym ciągu stanowią mniejszość, a Tya nie jest niewinną ofiarą — zauważyła Maris.
— Tya jest lotniczką — odparł Arrilan i z wdzięcznością przyjął od Evana kubek z herbatą. — Val liczy na lojalność jej pobratymców. Mimo że jednoskrzydła, jest lotniczką i nie możemy jej opuścić w potrzebie.
— Mam wątpliwości — oznajmiła Maris.
— Och, naturalnie, będzie sporo przepychanek. Podejrzewamy, że Corm i paru innych zechce wykorzystać incydent, żeby zdyskredytować wszystkich jednoskrzydłych i zamknąć akademie. — Uśmiechnął się nad kubkiem. — Nie można powiedzieć, żebyś okazała się tu pomocna. Val stwierdził, że wybrałaś najgorszy moment na wpadnięcie do morza.
— Nie miałam żadnego wyboru — odparła Maris. — Jednak nadal nie mówisz, dlaczego po mnie przypłynęliście.
— Val chce, żebyś przewodniczyła obradom.
— Co?!
— Przecież wiesz, że według tradycji przewodniczącym rady zostaje emerytowany lotnik. Val sądzi, że ty byłabyś najlepszą kandydatką. Jesteś powszechnie znana i szanowana, zarówno przez jednoskrzydłych, jak i lotników rodowych, toteż nie mielibyśmy kłopotu z uzyskaniem dla ciebie akceptacji. Każdy inny reprezentant jednoskrzydłych zostanie odrzucony. A my potrzebujemy kogoś, na kogo można liczyć, a nie jakiegoś zgrzybiałego starca, który pragnie, by wszystko było tak jak dotychczas. Val uważa, że takie posunięcie może znacząco wpłynąć na wynik rady.
— Może — przytaknęła Maris. Przypomniała sobie, jak ważna i rozstrzygająca była rola Jamisa Starszego podczas rady zwołanej przez Corma. — Jednakże Val będzie musiał znaleźć kogoś innego. Mam serdecznie dość latania i zgromadzeń lotników. Chcę, żeby zostawiono mnie w spokoju.
— Dopóki nie wygramy, nie ma mowy o spokoju.
— Nie jestem pionkiem do gry w geechi na planszy Vala i im prędzej to sobie uświadomi, tym lepiej! Val wie, ile by mnie kosztowało spełnienie jego prośby. Jak on śmie prosić mnie o coś takiego? Przysłał cię, żebyś mnie zwodził, okłamywał tą gadką o bezpieczeństwie, ponieważ przeczuwał, że odmówię. Ja nie mogę znieść widoku jednego lotnika, a co dopiero tysiąca! Myślisz, że mam ochotę obserwować ich podniebne zabawy, słuchać, jak wymieniają się opowieściami, a potem odlatują i zostawiają mnie samą? Myślisz, że o właśnie o tym marzę? — Maris uświadomiła sobie, że krzyczy. W żołądku czuła bolesne skurcze.
Arrilan był przygnębiony.
— Prawie cię nie znam — jak możesz oczekiwać, że będę rozumiał twoje uczucia? Przykro mi. Jestem pewien, że Valowi też jest przykro, ale nie ma na to rady. Ta sprawa jest ważniejsza od twoich uczuć. Wszystko zależy od tej rady i Val chce, żebyś się tam zjawiła.
— Powiedz Valowi, że jest mi przykro — cicho odparła Maris. — Przekaż, że życzę mu powodzenia, ale nie przybędę. Jestem stara i zmęczona i chcę, żeby mnie zostawiono w spokoju.
Arrilan wstał. Z jego oczu wiało chłodem.
— Powiedziałem Valowi, że go nie zawiodę — oświadczył. — Jest nas czworo przeciw tobie. — Dał znak ręką i kobieta po jego prawej stronie wysunęła nóż z pochwy. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu, a wówczas Maris spostrzegła, że są drewniane. Mężczyzna za jej plecami również powstał; on także trzymał w dłoni nóż.
— Wynoście się — powiedział Evan. Stał w pobliżu drzwi prowadzących do jego pracowni. Miał w rękach łuk, którego zazwyczaj używał do polowania; napiął go, gotów do wypuszczenia strzały.
— Za pomocą tej broni zdołałbyś dosięgnąć zaledwie jednego z nas — zauważyła kobieta o drewnianych zębach. — Pod warunkiem, że sprzyjałoby ci szczęście. I nawet nie zdążyłbyś sięgnąć po następną strzałę, stary człowieku.
— To prawda — odparł Evan. — Jednakże grot tej strzały został posmarowany jadem niebieskiego kleszcza, zatem jedno z was zginie.
— Schowajcie noże — powiedział Arrilan. — Proszę, odłóż ten łuk. Nikt nie musi ginąć. — Popatrzył na Maris.
— Naprawdę sądziłeś, że zdołałbyś mnie zmusić do przewodniczenia radzie? — zapytała Maris. Prychnęła z irytacją. — Możesz powiedzieć Valowi, że jeśli obmyślił strategię równie dobrą jak twoja, jednoskrzydli są skończeni.
Arrilan zerknął na swych towarzyszy.
— Zostawcie nas — powiedział. — Zaczekajcie na zewnątrz. — Cała trójka niechętnie powlokła się do drzwi. — Już nie będzie żadnych pogróżek — przyrzekł. — Przepraszam, Maris. Może zdołasz zrozumieć, jak bardzo jestem zdesperowany. Potrzebujemy ciebie.
— Być może potrzebujecie lotniczki, którą kiedyś byłam, ale ona umarła na skutek upadku. Dajcie mi spokój. Jestem tylko starą kobietą, pomocniczką uzdrowiciela, i do niczego więcej nie aspiruję. Nie powiększajcie moich ran, próbując z powrotem wciągnąć mnie do waszego świata.
Na twarzy Arrilana odmalowała się bezbrzeżna pogarda.
— I pomyśleć, że wciąż śpiewa się o takim tchórzu jak ty — rzekł.
Kiedy wyszedł, Maris odwróciła się do Evana. Drżała i odczuwała silne zawroty głowy.
Uzdrowiciel opuścił trzymany przez siebie łuk i odłożył go na bok. Miał nachmurzoną minę.
— Martwa? — zapytał z rozgoryczeniem. — Przez cały ten czas byłaś martwa? Myślałem, że uczysz się na nowo żyć, lecz okazuje się, że moje łóżko było dla ciebie grobem.
— Och, Evan, nie — zaprzeczyła. Była przerażona; pragnęła słów pocieszenia, a nie kolejnej porcji wyrzutów.
— To był twój własny świat — dorzucił. — Nadal wierzysz w to, że twoje życie skończyło się wraz z upadkiem? — Wykrzywił twarz w grymasie bólu i wściekłości. — Nie chcę kochać zwłok.
— Och, Evan. — Nagle usiadła, czując, że dłużej nie utrzyma się na nogach. — Nie chciałam przez to… chodziło mi tylko o to, że jestem martwa dla lotników, a oni są martwi dla mnie. Ta część mojego życia jest zakończona.
— Nie sądzę, żeby to było takie proste — rzekł Evan. — Jeżeli usiłujesz zabić część samej siebie, ryzykujesz unicestwienie. Pamiętasz, co mówił twój brata raczej Barriono próbie zmiany tylko jednej nuty w całym utworze.
— Cenię nasze wspólne życie, Evanie — powiedziała Maris. — Proszę, uwierz mi, że tak jest. Tyle że Arrilan i Val z tą swoją diabelną radą wywołali falę wspomnień. Znowu uświadomiłam sobie, ile straciłam. Powróciło uczucie bólu.
— To sprawiło, że zaczęłaś się nad sobą użalać — zauważył Evan.
Maris ogarnęło rozdrażnienie. Czy naprawdę niczego nie chciał pojąć? Czy lądowiec byłby w stanie zrozumieć, co utraciła?
— Tak — odparła chłodnym głosem. — To sprawiło, że zaczęłam się nad sobą użalać. Czy nie mam takiego prawa?
— Czas na litowanie się nad sobą już dawno minął. Musisz się pogodzić ze swoją obecną sytuacją, Maris.
— Pogodzę się. Już jestem pogodzona. Uczyłam się zapominać. Jednak gdybym dała się wciągnąć w ten spór lotników, wszystko bym zniweczyła, a samą siebie doprowadziła do szaleństwa. Nie widzisz tego?
— Widzę kobietę, która zaprzecza całej swojej przeszłości — oznajmił Evan. Miał ochotę coś dodać, ale oboje usłyszeli szmer i zobaczyli, że w drzwiach stoi nieco przestraszona Bari.
Evan złagodniał. Podszedł do dziewczynki, podniósł ją i mocno uścisnął.
— Mieliśmy gości — wyjaśnił i ucałował małą.
— Skoro wszyscy już wstali, to może zrobię śniadanie? — zapytała Maris.
Bari uśmiechnęła się ł skinęła głową. Z twarzy Evana trudno było cokolwiek wyczytać. Maris odwróciła się i zabrała do pracy, z mocnym postanowieniem, iż postara się o wszystkim zapomnieć.
W ciągu następnych tygodni rzadko rozmawiali o Tyi albo radzie lotników, ale wieści przychodziły do nich regularnie, pomimo iż wcale o nie nie zabiegali. Obwoływaczka na placu w wiosce Thossi, plotkujący sklepikarze, podróżnicy, którzy udawali się do Evana po leki albo rady — wszyscy ci ludzie mówili o konflikcie, o lotnikach i o wojowniczo usposobionym zwierzchniku.
Maris wiedziała, że na Południowym Arrenie zbierają się lotnicy. Mieszkańcy tej wysepki na zawsze mieli zapamiętać te dni, podobnie jak ludzie z Amberly Większej i Mniejszej, dla których wspomnienie ostatniej rady ciągle było żywe. Na ulicach Southport i Arrenton — zakurzonych miasteczek, które wyryły się w pamięci Maris — z pewnością panowała już świąteczna atmosfera. Z kilku okolicznych wysp przybyli sprzedawcy win, piekarze, wytwórcy kiełbasek i kupcy, ryzykując podróż po zdradzieckim morzu w nadziei zarobienia na lotnikach kilku żelaznych monet. Gospody i zajazdy nie będą narzekały na brak klientów, miasteczka zaczną pękać w szwach.
Maris wyobrażała sobie tłumy przybyszów: lotników z Shotanu Wielkiego w ciemnoczerwonych uniformach, chłodnych, bladych Artellijczyków w srebrnych koronach, kapłanów Niebiańskiego Boga, mieszkańców Wysp Zewnętrznych i Węgli, których nie widziano od lat. Starzy przyjaciele będą się ściskać i całe noce rozmawiać; dawni kochankowie wymienią niepewne uśmiechy i będą spędzać nocne godziny w inny sposób. Śpiewacy i gawędziarze opowiedzą stare historie i wymyślą nowe, stosownie do okoliczności. Plotki, przechwałki i utwory muzyczne będą się mieszały z zapachem korzennego kivasu i pieczonego mięsa.
Pomyślała, że na radzie zjawią się wszyscy jej przyjaciele. Widywała ich w snach: młodzi i starzy, jednoskrzydli i lotnicy rodowi, dumni i bojaźliwi, ulegli i skłonni do burd; Południowy Arren będzie lśnił blaskiem ich skrzydeł i rozbrzmiewał śmiechami gości.
A oni będą latali.
Maris próbowała sobie tego nie wyobrażać, lecz myśli same cisnęły się do głowy i śniło się jej, że lata razem ze swoimi przyjaciółmi. We śnie czuła powiew wiatru, który dotykał jej łagodnymi palcami i doprowadzał do ekstazy. Wokół siebie dostrzegała setki par skrzydeł na tle ciemnobłękitnego nieba, przechylających się i leniwie zataczających pełne wdzięku koła. Jej własne skrzydła odbijały światło słońca i na moment zalśniły pełnym blaskiem, jakby w niemym okrzyku radości. Widziała te skrzydła również o zachodzie słońca; krwista czerwień na tle pomarańczowo-fioletowego nieba powoli ustępowała błękitowi indygowemu, a potem znowu przechodziła w srebrzystą biel; w końcu zniknęło ostatnie światło i jedynymi jasnymi punktami na niebie były gwiazdy.
Przypominała sobie smak deszczu i błysk pioruna w oddali, i jeszcze wygląd morza o świcie, tuż przed wschodem słońca. Pamiętała, co czuła, rzucając się ze skały lotników, pamiętała swoją ufność, iż wiatr, skrzydła i nabyte umiejętności pomogą jej utrzymać się w powietrzu.
W nocy czasami drżała i krzyczała, a wtedy Evan obejmował ją i szeptał do ucha kojące obietnice, lecz Maris nie opowiadała mu o swoich snach, Nigdy nie był lotnikiem ani nie oglądał rady lotników, dlatego nie mógłby tego zrozumieć.
Czas mijał. Chorzy przychodzili do Evana albo on odwiedzał chorych; pacjenci umierali albo zdrowieli. Maris i Bari ze wszystkich sił pomagały lekarzowi. Jednakże Maris przekonała się, że nie zawsze jest skoncentrowana na tym, co robi. Pewnego dnia Evan wysłał ją do lasu, żeby zebrała trochę słodkiej pieśni, zioła, którego używał do sporządzania tesisu. Wędrując po wilgotnym, zimnym lesie, Maris rozmyślała wyłącznie o radzie. Doszła do wniosku, że zebranie musiało się już zacząć. Wyobrażała sobie przemówienia wygłaszane przez Vala, Corma i innych; rozważała ich racje, przeciwstawiała im inne argumenty, zastanawiała się, kto został wybrany na przewodniczącego rady i jaki będzie jej finał. Kiedy wreszcie wróciła, trzymała kosz pełen kłamliwego ziela, które z wyglądu bardzo przypominało słodką pieśń, ale nie miało właściwości leczniczych. Obejrzawszy zioła, Evan głośno westchnął i pokręcił głową.
— Maris, Maris — mruknął. — Co ja mam z tobą zrobić? — Zwrócił się do Bari. — Dziewczyno, idź i przynieś mi trochę słodkiej pieśni, zanim się ściemni. Twoja ciotka nie czuje się najlepiej.
Maris nie mogła nie zgodzić się z nim.
Któregoś dnia, po sześciotygodniowej nieobecności, wrócił Coll. Wlókł się z gitarą na plecach. Nie był sam. Obok niego kroczyła S'Rella; miała na sobie skrzydła i potykała się, jakby ogarniała ją śpiączka. Twarze wędrowców były szare i wymizerowane.
Kiedy Bari ich zobaczyła, głośno krzyknęła i puściła się pędem, żeby uściskać ojca. Maris zapytała przyjaciółkę:
— S'Rello, czy ty dobrze się czujesz? Jak poszło na radzie? S'Rella zaczęła płakać.
Maris podeszła do niej i wzięła ją w ramiona. Jej przyjaciółka dygotała. Dwukrotnie usiłowała coś powiedzieć, ale wzruszenie dławiło jej głos.
— Już dobrze, S'Rello — bezradnie rzekła Maris. — No, uspokój się, uspokój, już jestem przy tobie. — Odszukała wzrokiem Colla.
— Bari — powiedział drżącym głosem Coll. — Idź po Evana i przyprowadź go do nas.
Bari z niepokojem spojrzała na S'Relle i pobiegła do lasu.
— Byłem w twierdzy zwierzchnika — rzekł Coll, kiedy jego córka oddaliła się. — Dowiedział się, że jestem twoim bratem, i postanowił zatrzymać mnie, dopóki nie skończy się rada. S'Rella przyleciała po zebraniu. Strażnicy złapali ją i również osadzili w twierdzy.
Byli tam jeszcze inni lotnicy: Jem, Ligar z Thrane, Katinn z Lomarronu, jakieś biedne dziecko z Zachodu. Oprócz lotników i mnie przetrzymywano czterech śpiewaków, kilku gawędziarzy i, oczywiście, obwoływaczy i posłańców samego zwierzchnika. Widzisz, on chce, żeby wszyscy dowiedzieli się o jego postępowaniu. My byliśmy jego świadkami. Straż wmaszerowała z nami na dziedziniec i zmusiła nas, żebyśmy na to patrzyli.
— Nie — rzekła Maris, mocniej przyciskając S'Relle. — Nie, Coll, on nie ośmieliłby się zrobić czegoś takiego!
— Tya z Thayos została powieszona wczoraj o zachodzie słońca — powiedział tępo Coll. — Zaprzeczanie temu niczego nie zmieni. Widziałem egzekucję. Usiłowała wygłosić mowę, ale zwierzchnik nie pozwolił jej na to. Pętla nie została porządnie zaciągnięta i skazana długo się dusiła, zanim umarła.
S'Rella oderwała się od Maris.
— Miałaś szczęście — wyjąkała. — On mógł… mógł posłać po ciebie. Och, Maris, nie mogłam odwrócić oczu. Ja… To było okropne! Nie pozwolili jej… powiedzieć… kilku słów na pożegnanie. A najgorsze było to, że… — Znowu nie mogła nic z siebie wydusić.
Maris zobaczyła, że Bari wraca z Evanem, ale prawie nie dotarł do niej odgłos ich kroków ani słowa, które uzdrowiciel powiedział na powitanie. Czuła wszechogarniający chłód; doświadczyła podobnego mdlącego odrętwienia, gdy umarł Russ i gdy Halland zaginął, przelatując nad morzem.
— Jak on śmiał — wycedziła. — I nikt nic nie zrobił? Nie było nikogo, kto by go powstrzymał?
— Kilkunastu oficerów przestrzegało go przed tym, zwłaszcza jedna wysoka rangą osoba — zdaje się, że ta kobieta jest szefem jego ochrony. Nie posłuchał ich. Strażnicy, którzy nas wprowadzali, wyraźnie się bali. Niektórzy odwracali oczy, gdy otworzono zapadnię. Jednak usłuchali rozkazów. Ostatecznie są strażnikami, a on jest ich zwierzchnikiem.
— Ale przecież odbyła się rada — rzekła Maris. — Dlaczego rada nie… A co z Valem, z lotnikami?
— Rada wyjęła ją spod prawa i pozbawiła skrzydeł — z rozgoryczeniem odparła S'Rella. Gniew sprawił, że przestała płakać. — Właściwie rada pozwoliła mu dokonać tej egzekucji!
— I żeby wszyscy wiedzieli, że wiesza lotnika — przerwał smutnie Coll — zwierzchnik założył jej skrzydła. Oczywiście, nie zostały rozwinięte, lecz i tak było widać, że to skrzydła. Robił sobie żarty na ten temat. Powiedział jej, żeby skorzystała ze skrzydeł podczas tego upadku i odleciała.
Nieco później, pijąc specjalną herbatę uzdrowiciela i jedząc chleb z kiełbasą, S'Rella odzyskała panowanie nad sobą i opowiedziała Maris i Evanowi wszystko o nieszczęsnej radzie. Coll wyszedł, żeby porozmawiać ze swoją córką.
Opowieść była prosta. Val Jednoskrzydły, który zwołał piątą radę lotników w historii Przystani Wiatrów, stracił kontrolę nad jej przebiegiem. W gruncie rzeczy nie panował nad nią od samego początku. Jednoskrzydli i inni sojusznicy Vala stanowili zaledwie jedną czwartą zebranych, a trzej uprzywilejowani uczestnicy obrad — zwierzchnicy Północnego i Południowego Arrenu i lotnik w stanie spoczynku, Kolmi z Thar Kril, przewodniczący — nie wykazali zrozumienia. Już na samym początku podniosły się gniewne głosy, żeby potępić Tyę i jej zbrodnię. W tym duchu wypowiadał się sam Kolmi. „Ta uziemiona dziewczyna nigdy nie pojmowała, co oznacza bycie lotnikiem" — zacytowała go S'Rella. Reszta wyrażała się podobnie. Ktoś powiedział, że nigdy nie powinna była dostać skrzydeł. Ktoś jeszcze orzekł, że popełniła zbrodnię nie tylko przeciw zwierzchnikowi, ale również przeciwko swoim braciom lotnikom. Trzeci dorzucił, że nie uszanowała drogocennego depozytu w postaci skrzydeł — zszargała największą świętość.
— Katinn z Lomarronu próbował jej bronić — mówiła S' Rella — ale został wygwizdany. Katinnn wściekł się i zaczął ich wszystkich przeklinać. Podobnie jak Tya, napatrzył się wojnom. Niektórzy przyjaciele Tyi usiłowali jej bronić, przynajmniej wytłumaczyć, dlaczego tak postąpiła, ale reszta nie chciała ich słuchać. Kiedy wstał Val, żeby przedstawić własną propozycję, przez chwilę łudziłam się, że mamy jakąś szansę. Mówił świetnie. Był spokojny i rzeczowy, zupełnie inny niż zazwyczaj. Zjednał sobie ludzi przyznając, iż Tya popełniła wielką zbrodnię, lecz potem oświadczył, że mimo wszystko lotnicy muszą jej bronić, że nie możemy pozwolić, aby zwierzchnik zrobił z nią to, co mu przyjdzie do głowy, że nasze losy są związane z jej losem. To było bardzo dobre przemówienie. Mogłoby przechylić szalę» gdyby nie fakt, iż zostało wygłoszone przez Vala, a tamto miejsce roiło się od jego przeciwników. Wielu starszych lotników nadal go nienawidzi.
Val zaproponował, żeby rada pozbawiła Tyę skrzydeł na pięć lat, a potem mogłaby je odzyskać, walcząc w turnieju. Stwierdził też, że musimy naciskać, aby tylko lotnicy mogli sądzić lotników, co oznaczałoby uwolnienie dziewczyny z Thayos pod groźbą sankcji.
Wyznaczył kilka osób, które miały poprzeć jego sugestię i przemówić w jego imieniu, ale to na nic się nie zdało. Kolmi ani razu nie udzielił nam głosu. Rada trwała prawie cały dzień i według mojej oceny przemawiało najwyżej kilkunastu jednoskrzydłych. Kolmi po prostu nie pozwolił, żeby nas wysłuchano.
Kiedy Val skończył, Kolmi udzielił głosu kobiecie z Lomarronu, która oświadczyła, że ojciec Vala został powieszony za popełnienie morderstwa, a sam Val przywiódł do samobójstwa Ari, zabierając jej skrzydła. „Nic dziwnego, że chce, abyśmy bronili tej zbrodniarki", oznajmiła. Dalsze wystąpienia były podobne w tonie. Mówiono o zbrodni, o jednoskrzydłych, którzy nie do końca uświadamiają sobie, co to znaczy być lotnikiem, i tym sposobem propozycja Vala przepadła w ogólnym zamieszaniu.
Potem jacyś starsi lotnicy zasugerowali, że należałoby zamknąć akademie. Nie spotkało się to z powszechną aprobatą. Corm opowiedział się za tą propozycją, ale przeciwko niemu wystąpiła jego własna córka. Było na co patrzeć. Artellijczycy oraz część emerytowanych lotników poparli projekt i wymusili głosowanie, ale zdołali przeciągnąć na swoją stronę niespełna jedną piątą zebranych. Zatem akademiom nic nie zagraża.
— Dobre i to — stwierdziła Maris.
S'Rella kiwnęła głową.
— Potem głos zabrał Dorrel. Wiesz, jak bardzo jest szanowany. Wygłosił wspaniałe przemówienie — wręcz zbyt wspaniałe. Najpierw mówił o idealistycznych pobudkach Tyi i o swojej sympatii dla celu, który próbowała zrealizować. Następnie dodał jednak, że nie możemy pozwolić, by sympatia czy inne emocje wpływały na nasze decyzje. Powiedział, że przestępstwo Tyi uderza w samo serce lotniczej społeczności. Jeśli zwierzchnicy nie mogą liczyć, że lotnicy przekazują posłania wiernie i beznamiętnie, aby ich reprezentować na odległych lądach, na cóż im się przydamy? A skoro nie będą mieli z nas pożytku, ile czasu upłynie, zanim zabiorą nam skrzydła siłą i zastąpią swoimi ludźmi? Dorrel uznał, że nie możemy walczyć ze strażą. Musimy odzyskać zaufanie, które nam okazywano, a dokonamy tego jedynie poprzez wyjęcie Tyi spod prawa, pomimo iż miała dobre intencje. Trzeba zostawić ją swojemu losowi, bez względu na to, jak bardzo jesteśmy jej życzliwi. Jeżeli w jakikolwiek sposób będziemy jej bronić, lądowcy zinterpretują to opacznie i dojdą do wniosku, że pochwalamy jej zbrodnię. Musimy wyraźnie zamanifestować nasze potępienie.
Maris pokiwała głową.
— Spora część tych argumentów jest słuszna, bez względu na ich ponure konsekwencje. Teraz rozumiem, jak przekonywająco mogły zabrzmieć.
— Po Dorrelu występowali dyskutanci o podobnych poglądach: Terakul z Yethienu, stary Arris z Artellii, jakaś kobieta z Wysp Zewnętrznych, Jon z Culhall, Talbot z Shotanu Wielkiego — każda z tych osób jest przywódcą i cieszy się powszechnym szacunkiem. Wszyscy poparli Dorrela. Val pienił się ze złości. Katinn i Athen głośno domagali się prawa głosu, ale Kolmi udawał, że ich nie zauważa. Dyskusja ciągnęła się przez wiele godzin i w końcu — zajęło to niespełna minutę-w wyniku głosowania odrzucono propozycję Vala. Potem rada uznała Tyę za zbrodniarkę i skazała ją na miłosierdzie Thayos. Nie powiedzieliśmy zwierzchnikowi, żeby ją powiesił. Rozważywszy sugestię Jirel ze Skulny, posunęliśmy się tak daleko, że poprosiliśmy go, by tego nie zrobił. Ale to była tylko prośba.
— Nasz zwierzchnik rzadko wysłuchuje próśb — zauważył cicho Evan.
— W tym momencie dla mnie było już po wszystkim — kontynuowała S'Rella. — Właśnie wtedy jednoskrzydli opuścili miejsce obrad.
— Co takiego?
S'Rella skinęła głową.
— Po głosowaniu Val wstał i jego wygląd… Dobrze, że nie miał broni, bo mógłby kogoś zabić; zamiast tego przemówił. Nazwał zebranych głupcami, tchórzami, użył zresztą jeszcze gorszych wyzwisk. Zewsząd miotano na niego przekleństwa. Dochodziło do przepychanek. Val wezwał wszystkich swoich przyjaciół, żeby wyszli. Damen i ja musieliśmy się przeciskać do drzwi. Lotnicy — niektórych z nich znałam od lat — szydzili z nas, wygadywali pod naszym adresem okropne rzeczy. Maris, to było straszne. Ten ich gniew…
— Ale jakoś się wydostaliście.
— Tak. I polecieliśmy na Pomocny Arren — prawie wszyscy jednoskrzydli. Val zaprowadził nas na rozległy teren, stare pole bitwy. Stanął na szczycie zniszczonej fortyfikacji i przemówił do nas. Odbyliśmy naszą własną radę. Wzięła w niej udział jedna czwarta wszystkich lotników Przystani Wiatrów. M y przegłosowaliśmy nałożenie sankcji na Thayos, pomimo iż tamci tego nie uczynili. Właśnie dlatego Katinn przyleciał tutaj ze mną. Mieliśmy oznajmić to zwierzchnikowi razem. Znał już decyzje podjęte przez tamto zgromadzenie, ale Katinn i ja mieliśmy go zapoznać z pogróżkami jednoskrzydłych. — Zaśmiała się gorzko. — Wysłuchał nas chłodno, a gdy skończyliśmy, powiedział, że tacy jak my nie nadają się na lotników i że nic nie sprawi mu takiej przyjemności jak zrezygnowanie z usług jednoskrzydłych, którzy do tej pory przekazywali wiadomości na Thayos. Obiecał, że pokaże nam, jakie ma zdanie o nas, o Valu i o jednoskrzydłych w ogóle.
I rzeczywiście, pokazał nam to bardzo wyraźnie. O zachodzie słońca nadeszli jego strażnicy. Kazano nam wmaszerować na dziedziniec wraz z resztą ludzi i pokazał nam… — Twarz S'Relli poszarzała; rozpamiętywanie tej historii na nowo otworzyło rany.
— Och, S'Rello — rzekła ze współczuciem Maris. Wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń przyjaciółki, ale w momencie, gdy jej dotknęła, S'Rella gwałtownie zadrżała i znowu zaczęła szlochać.
Maris miała kłopoty z zaśnięciem. Niespokojnie przewracała się z boku na bok; jej sny były mroczne i bezkształtne, a ich treść przeważnie stanowiły loty kończące się stryczkiem.
Obudził ją dochodzący z oddali cichy dźwięk muzyki. Do świtu zostało jeszcze kilka godzin.
Obok, na poduszce z pierza, cicho pochrapywał Evan. Maris wstała, ubrała się i wyszła z sypialni. Bari była pogrążona we śnie; miała błogą, niewinną minę dziecka wolnego od trosk, których brzemię odczuwają inni. S'Rella również spała, skulona pod kocami.
Pokój Colla był pusty.
Maris szła za dźwiękiem łagodnej, cichnącej muzyki. Znalazła brata na dworze. Siedział oparty o ścianę domu, w świetle gwiazd, wypełniając chłodne poranne powietrze melancholijnym brzmieniem swej gitary.
Maris usiadła przy nim na wilgotnej ziemi.
— Układasz piosenkę?
— Tak — odparł Coll. Poruszał palcami bardzo powoli. — Jak się domyśliłaś?
— Przypomniałam sobie, że gdy byliśmy młodzi, czasem wstawałeś w środku nocy i wychodziłeś na dwór, żeby w tajemnicy przed wszystkimi popracować nad jakąś melodią.
Coll zagrał ostatni, płaczliwy akord i odłożył gitarę na bok.
— Zatem nie wyzbyłem się dawnych nawyków — stwierdził.
— No cóż, nie mam wyboru. Kiedy w mojej głowie pojawiają się słowa, nie potrafię zasnąć.
— Czy już skończyłeś tę piosenkę?
— Nie. Mam zamiar zatytułować ją Upadek Tyi. Tekst jest już prawie gotowy, ale nie mam melodii. Prawie słyszę ją, ale za każdym razem brzmi inaczej. Czasami jest ponura i tragiczna, powolna i smutna jak ballada o Aronie i Jeni. Innym razem odnoszę wrażenie, że powinna być szybsza, że powinna pulsować niczym krew czowieka dławiącego się ze złości, że powinna palić, powodować ból i tętnić. Co o tym sądzisz, starsza siostro? Jak powinienem ją skomponować? Jakie emocje budzi w tobie upadek Tyi — smutek czy wściekłość?
— Jedno i drugie — odparła Maris. — Wiem, że ci nie pomagam, ale mogę udzielić tylko takiej odpowiedzi. Jest jeszcze coś. Mam poczucie winy, Coll.
Opowiedziała mu o Arrilanie i jego towarzyszach oraz o propozycji, którą jej przedłożyli. Coll słuchał ze współczuciem, a gdy skończyła, wziął siostrę za rękę. Jego palce były zgrubiałe, ale zarazem łagodne i ciepłe.
— Nie wiedziałem — rzekł. — S'Rella nic nie mówiła.
— Wątpię, żeby S'Rella o tym wiedziała — odparła Maris.
— Val prawdopodobnie nakazał Arrilanowi, żeby nie wspominał o mojej odmowie. Poczciwy gość z tego Vala, bez względu na to, co się o nim mówi.
— Twoje poczucie winy jest nierozsądne — oznajmił Coll. — Nawet gdybyś się tam udała, wątpię, żeby to miało duże znaczenie. Obecność lub brak jednej osoby niewiele zmienia. Bez względu na twój udział rada podzieliłaby się i Tya ostatecznie zostałaby powieszona. Nie powinnaś się zadręczać wyrzutami sumienia z powodu zdarzeń, na które nie miałaś wpływu.
— Może masz rację — rzekła Maris — ale przynajmniej powinnam była spróbować, Coll. Może wysłuchaliby mnie — Dorrel i jego przyjaciele, grupa ze Stormtown, Corina, nawet Corm. Oni wszyscy mnie znają. Val nigdy nie potrafiłby do nich dotrzeć, ale ja może zdołałabym utrzymać jedność wśród lotników, gdybym tam się udała i przewodniczyła obradom, jak chciał tego Val.
— Spekulacje — odparował Coll. — Niepotrzebnie zadajesz sobie ból.
— Może nadeszła pora, żebym zadała sobie ból. Bałam się, że znowu zostanę zraniona — właśnie dlatego odmówiłam Arrilanowi, kiedy po mnie przybył. Naprawdę okazałam się tchórzem.
— Maris, nie możesz ponosić odpowiedzialności za wszystkich lotników Przystani Wiatrów. W pierwszym rzędzie powinnaś myśleć o sobie, o własnych potrzebach.
Maris uśmiechnęła się.
— Dawno temu myślałam wyłącznie o sobie i zmieniłam cały świat wokół siebie, żeby pasował do moich aspiracji. Och, wmawiałam sobie, że walczę o dobro wszystkich, ale oboje wiemy, że robiłam to dla siebie. Barrion miał rację, Coll. Byłam naiwna. Nie miałam pojęcia, do czego to wszystko doprowadzi. Wiedziałam tylko, że pragnę latać.
Powinnam była zjawić się na radzie. To był mój obowiązek, Coll. Ale przejmowałam się tylko swoim bólem, swoim życiem, w momencie gdy należało myśleć o ważniejszych sprawach. Moje ręce są splamione krwią Tyi. — Podniosła jedną dłoń do góry.
Coll chwycił tę dłoń i mocno ją ścisnął.
— Bzdury. Widzę tylko, że moja siostra dręczy się bez powodu. Tya odeszła, nie mogłaś jej pomóc, a gdyby nawet istniała taka możliwość, to teraz z pewnością nie możesz nic zrobić. Już po wszystkim. Barrion powiedział mi kiedyś, że nigdy nie należy się martwić przeszłością. Wyraź swój ból w piosence i podaruj ją światu.
— Nie potrafię układać piosenek — powiedziała Maris. — Nie mogę latać. Mówiłam, że chcę być użyteczna, ale odwróciłam się od ludzi, którzy mnie potrzebowali, i bawiłam się w uzdrowicielkę. Nie jestem uzdrowicielką. Nie jestem lotniczką. Wobec tego czym jestem? Kim jestem?
— Maris…
— No właśnie — rzekła. — Maris z Amberly Mniejszej, dziewczyną, która zmieniła świat. Skoro kiedyś dokonałam takiego wyczynu, może zdobędę się na to jeszcze raz. Przynajmniej mogę spróbować. — Nagle zerwała się z miejsca. W bladych promieniach świtu, który lekko barwił horyzont na wschodzie, widać było powagę na jej twarzy.
— Tya nie żyje — przypomniał jej Coll. Wziął gitarę, wstał i popatrzył w oczy swojej przyszywanej siostrze. — Rada została przerwana. Już po wszystkim, Maris.
— Nie — rzekła. — Nie pogodzę się z tym. Sprawa jeszcze nie jest zakończona. Jeszcze nie jest za późno, żeby zmienić zakończenie pieśni o Tyi.
Lekkie dotknięcie Maris szybko zbudziło Evana. Usiadł na łóżku gotowy stawić czoło każdej sytuacji.
— Evan — rzekła Maris, siadając przy nim — wiem, co powinnam zrobić. Musiałam powiedzieć tobie pierwszemu.
Przygładził ręką zmierzwione siwe włosy i zmarszczył brwi.
— Co takiego?
— Ja…ja jestem żywa, Evanie. Nie mogę latać, lecz nadal jestem sobą.
— Miło słyszeć te słowa i wiedzieć, że naprawdę tak myślisz.
— I nie jestem uzdrowicielką. Nigdy nią nie będę.
— Odkryłaś sporo ciekawych rzeczy, prawda? I to wszystko podczas mojego snu? Tak… ja również zdawałem sobie sprawę, że się nie nadajesz na uzdrowicielkę, aczkolwiek nie bardzo mogłem ci o tym powiedzieć. Wydawało mi się, że nie chcesz przyjąć tego do wiadomości.
— Oczywiście, że nie. Myślałam, że nie mam innego wyboru. Cóż innego mi pozostało? Jedynie ból, wspomnienie udręki i poczucie, iż jest się bezużytecznym. Wprawdzie nadal odczuwam ból i nie uwolniłam się od wspomnień, ale nie muszę być bezużyteczna. Muszę się nauczyć żyć z bólem, pogodzić się z nim albo go ignorować, ponieważ mam do zrobienia wiele rzeczy. Tya zginęła, lotnicy są rozbici i tylko ja mogę doprowadzić do poprawy sytuacji. Zatem widzisz… — Przygryzła wargę. Unikała jego wzroku. — Kocham cię, Evanie. Jednak muszę cię opuścić.
— Zaczekaj. — Dotknął jej policzka, a ona spojrzała mu w oczy. Przypomniało jej się, jak patrzyła na te intensywnie niebieskie oczy pierwszy raz, i nagle ogarnęło ją nadspodziewanie silne poczucie straty.
— Powiedz mi teraz, dlaczego musisz mnie opuścić — zażądał.
Bezradnie poruszyła rękami.
— Ponieważ… ponieważ jestem bezużyteczna. Nic tu po mnie.
Evan wstrzymał oddech. Nie wiedziała, czy miał to być płacz czy śmiech.
— Myślałaś, że cię kocham, bo u mnie terminujesz, Maris? Za ile mogłabyś mi pomagać? Szczerze mówiąc, jako uzdrowicielka wystawiałaś moją cierpliwość na ciężką próbę. Kocham cię jako kobietę, kocham cię za to, kim jesteś. A ty, uświadomiwszy sobie, kim jesteś — kim zawsze byłaś — uważasz, że musisz mnie opuścić?
— Czekają mnie ważne zadania — odparła. — Nie wiem, co się ze mną stanie. Być może poniosę klęskę. To, że ze mną jesteś związany, może się okazać dla ciebie niebezpieczne. Może cię spotkać ten sam los co Reniego. Nie chcę cię narażać na ryzyko.
— Ty nie możesz mnie narażać — odparł stanowczo. — Ja sam ryzykuję. — Mocno uścisnął jej rękę. — Może będę mógł ci pomóc w niektórych sprawach — pozwól mi na to. Będę z tobą dzielił ten ciężar i zagrożenie, żebyś nie odczuwała ich tak bardzo. Wiesz, oprócz robienia herbaty dla twoich przyjaciół stać mnie na coś więcej.
— Ależ nie musisz — rzekła Maris. — Nie powinieneś bezsensownie narażać swego życia. To przecież nie twoja walka.
— Nie moja walka? — W głosie było oburzenie. — Czy Thayos nie jest moim domem? Decyzje zwierzchnika Thayos mają wpływ na mnie, na moich przyjaciół, na moich pacjentów. Moja krew jest w tych górach i w tym lesie. T y jesteś tu obca. To, co zdziałasz dla swoich ludzi, dla lotników, będzie miało wpływ również na tutejszą społeczność. A znam tych ludzi tak, jak ty nigdy nie zdołasz ich poznać. Oni też mnie znają i ufają mi. Wielu ma wobec mnie dług, dług, którego nie da się spłacić żelaznymi monetami. Oni mi pomogą, a ja pomogę tobie. Myślę, że potrzebujesz mojej pomocy.
Maris odnosiła wrażenie, że uścisk ręki uzdrowiciela wlewa w jej ciało wielką siłę. Uśmiechnęła się, zadowolona, że nie jest sama; teraz czuła się pewniej.
— Tak, Evanie, rzeczywiście potrzebuję cię.
— Jestem do twojej dyspozycji. Od czego zaczynamy?
Maris oparła się o drewniane wezgłowie łóżka, wtulając twarz w zgięte ramię Evana.
— Potrzebujemy zasłoniętego terenu, bezpiecznego lądowiska dla lotników. Chodzi o to, żeby zwierzchnik i jego szpiedzy nie wiedzieli o ich bytności na Thayos.
Jak tylko skończyła, Evan kiwnął głową.
— Zrobione — oświadczył. — Niedaleko stąd znajduje się opustoszała farma. Gospodarz zmarł ostatniej zimy, toteż las nie porósł jeszcze całkowicie tego miejsca, ale przynajmniej zasłania je przed szpiegami.
— Dobrze. Być może na jakiś czas wszyscy powinniśmy się tam przenieść, na wypadek gdyby szukali nas strażnicy.
— Ja muszę zostać tutaj — rzekł Evan. — Jeśli nie odnajdą mnie strażnicy, to nie zdołają tego zrobić również chorzy. Muszę być do ich dyspozycji.
— To może być dla ciebie niebezpieczne.
— Znam pewną rodzinę w Thossi, rodzinę z trzynaściorgiem dzieci. Pomagałem matce przy trudnych porodach i wiele razy ratowałem jej dzieci od śmierci — chętnie by mi się odwdzięczyli. Ich dom mieści się przy głównej drodze i w pobliżu zawsze będzie się kręciło jakieś dziecko. Jeżeli zjawi się straż, to będzie musiała przejść obok tego domu, a wówczas któreś z dzieci mogłoby przybiec, żeby nas ostrzec.
Maris uśmiechnęła się.
— Świetnie.
— Co jeszcze?
— Przede wszystkim musimy obudzić S'Relle. — Maris usiadła i łagodnie wyzwoliła się z lekkiego uścisku Evana. — Potrzebuję jej, żeby była moją parą skrzydeł, żeby za mnie przekazywała wieści, i to wiele razy. Ale najpierw musi przekazać tę najważniejszą. Wiadomość dla Vala Jednoskrzydłego.
Oczywiście, Val przybył do Maris.
Czekała na niego w drzwiach ciasnej dwuizbowej, drewnianej chatki, mocno podniszczonej, częściowo pokrytej pleśnią. Trzykrotnie zatoczył koło nad zachwaszczonym polem, pobłyskując srebrzystymi skrzydłami na tle złowieszczego nieba, aż w końcu uznał, że lądowanie będzie bezpieczne.
Kiedy opadł na ziemię, pomogła mu zdjąć skrzydła, chociaż dotykanie miękkiej, metalowej tkaniny sprawiło, że drżały jej ręce. Val objął Maris i uśmiechnął się.
— Jak na starą inwalidkę, dobrze wyglądasz — zauważył.
— A ty, jak na idiotę, całkiem płynnie się wysławiasz — odparowała Maris. — Wejdź do środka.
W chatce siedział Coll. Stroił gitarę. Powitał Vala kiwnięciem głowy.
— Usiądź — zwróciła się Maris do Vala. — Chcę, żebyś czegoś posłuchał.
Zerknął na nią zaskoczony, ale posłusznie usiadł.
Coll zaśpiewał pieść o upadku Tyi. Ponaglany przez siostrę, skomponował dwie wersje utworu. Valowi zaprezentował tę smutną.
Val uprzejmie wysłuchał piosenki, tylko nieznacznie zdradzając zaniepokojenie. — Bardzo ładna — stwierdził, gdy Coll skończył. — Bardzo smutna. — Rzucił Maris ostre spojrzenie. — Czy właśnie dlatego wysłałaś po mnie S'Relle i kazałaś mi tu przylecieć z narażeniem życia, pomimo iż poprzysiągłem sobie, że nigdy nie zjawię się na Thayos? Po to, żebym wysłuchał jakiejś piosenki? — Zmarszczył brwi. — Jak bardzo ten upadek uszkodził ci głowę?
Coll wybuchnął śmiechem.
— Daj jej szansę — rzekł.
— Wszystko w porządku — rzekła Maris. — Val i ja przywykliśmy do siebie nawzajem, prawda?
Val zmusił się do uśmiechu.
— Masz szansę. Powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi.
— Wystarczy jedno słowo — odparła Maris. — Tya. I jeszcze odwrócenie rozłamu, który nastąpił podczas rady.
Val nachmurzył się.
— Za późno. Tya nie żyje. Zareagowaliśmy, a teraz czekamy na to, co się wydarzy.
— Nasze czekanie sprawi, że będzie za późno. Nie możemy sobie pozwolić na czekanie, aż lotnicy pozamykają akademie lub ograniczą się do wyzywania na pojedynek tylko tych, którzy twierdzą, że zignorują wasze sankcje. To, że opuściliście zgromadzenie i działaliście bez wsparcia rady, dało broń Cormowi i jemu podobnym.
Val pokręcił głową.
— Zrobiłem to, co należało zrobić. A jednoskrzydłych z każdym rokiem przybywa. Zwierzchnik Thayos może się śmiać, ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.
— Nie mamy aż tak dużo czasu — odparła Maris. Przez chwilę milczała; myśli przebiegały przez jej głowę tak szybko, że bała się odezwać. Nie mogła sobie pozwolić na odstraszenie Vala. Zgodnie z tym, co powiedziała Collowi, między nią i Valem nie istniało idealne porozumienie, lecz Val, jak tego dowiodło jego zachowanie podczas rady, nadal był drażliwy i wybuchowy. Z pewnością ciężko by mu było się przyznać, że postąpił niewłaściwie.
— Powinnam była wyruszyć z twoimi wysłannikami — *pV wiedziała po chwili — ale bałam się, byłam samolubna. Być może zdołałabym uchronić lotników przed rozłamem.
— Te rozważania są bez sensu — odparł apatycznie Val. — Co się stało, to się nie odstanie.
— Co nie oznacza, że nie można tego zmienić. Rozumiem cię: czułeś, że musisz coś zrobić. Jednak to, co zrobiłeś, może się okazać gorsze od bezczynności. Co będzie, jeśli lotnicy postanowią odebrać ci skrzydła i uziemić wszystkich jednoskrzydłych?
— Niech spróbują.
— A co mógłbyś zrobić? Walczyć z każdym po kolei? Nie. Jeśli lotnicy zdecydowaliby o odebraniu skrzydeł wszystkim tym, którzy popierają twoje sankcje, nic nie mógłbyś zdziałać. Co najwyżej zabiłbyś paru lotników, a potem oglądałbyś śmierć kolejnych jednoskrzydłych, którzy umieraliby tak jak Tya. Zwierzchnicy poparliby lotników przy wydatnej pomocy swoich strażników.
— Jeśli dojdzie do tego… — Val spojrzał na Maris. Na jego twarzy malował się złowróżbny spokój. — Jeśli dojdzie do czegoś takiego, zobaczysz, jak umiera twoje marzenie. Czy ta kwestia tak wiele dla ciebie znaczy? W dalszym ciągu? Przecież zdajesz sobie sprawę, że już nigdy nie będziesz latała.
— Ta sprawa jest ważniejsza niż moje marzenie czy moje życie — odparła Maris. — To coś więcej i dobrze o tym wiesz. Tobie również na niej zależy, Val.
Mieli wrażenie, że cisza w małej chatce tworzy wokół nich szczelny krąg. Nawet palce Colla zamarły na strunach gitary.
— Tak — powiedział Val. Zabrzmiało to jak westchnienie. — Ale co… co mogę zrobić?
— Odwołać tę sankcję — niezwłocznie odparła Maris. — Zanim twoi wrogowie wykorzystają ją przeciwko tobie.
— Czy zwierzchnik odwoła egzekucję Tyi? Nie, Maris, ta sankcja jest naszą jedyną bronią. Inni lotnicy muszą do nas dołączyć albo rozłam będzie się utrzymywał.
— Wiesz, że to jest pusty gest — powiedziała Maris. — Thayos nie odczuje utraty jednoskrzydłych. Wystarczą mu lotnicy rodowi, a zwierzchnik również będzie do dyspozycji wielu posłańców. Twój gest jest bez znaczenia.
— Mój gest oznacza, że dotrzymamy słowa, że nie bawimy się w czcze pogróżki. Poza tym sankcję przegłosowaliśmy wszyscy. Nie mógłbym jej odwołać sam. Szkoda twoich słów.
Maris uśmiechnęła się pogardliwie, ale w głębi duszy miała nadzieję. Val zaczynał spuszczać z tonu.
— Nie baw się ze mną w żadne gierki, Val. To ty uosabiasz jednoskrzydłych. Właśnie dlatego wezwałam cię tutaj. Oboje wiemy, że tamci zrobią wszystko, co im każesz.
— Czy naprawdę prosisz mnie, żebym zapomniał o postępku zwierzchnika? Żebym zapomniał o Tyi?
— Nikt o niej nie zapomni.
Usłyszeli cichy akord.
— Moja piosenka to zagwarantuje — odezwał się Coll. — Za kilka dni będę ją śpiewał w Port Thayos. Podchwycą ją inni śpiewacy. Wkrótce będzie ją słychać wszędzie.
Val popatrzył na niego z niedowierzaniem.
— Masz zamiar zaśpiewać ten utwór w Port Thayos? Czyś ty oszalał? Nie wiesz, że w Port Thayos samo imię Tyi wywołuje przekleństwa i bijatyki? Spróbuj zaśpiewać tę piosenkę w którejkolwiek tawernie, a założę się, że wylądujesz w rynsztoku z poderżniętym gardłem.
— Śpiewakom pozwala się na trochę swobody — odparł Coll. — Zwłaszcza jeśli są dobrzy. Pierwsza wzmianka o Tyi może sprowokować szydercze uwagi, ale kiedy ludzie wysłuchają mojej piosenki, ich odczucia zmienią się. Niebawem Tya stanie się bohaterką, tragiczną ofiarą. Nastąpi to dzięki mojej piosence, aczkolwiek niewielu ludzi uświadomi to sobie albo zechce przyznać mi rację.
— Nigdy nie słyszałem czegoś równie aroganckiego — zauważył Val z rozbawieniem w głosie. Popatrzył na Maris. — Ty go do tego namówiłaś?
— Rozmawialiśmy o tym.
— A czy rozmawialiście też o tym, że Coll może zostać zabity? Część ludzi prawdopodobnie chętnie posłucha piosenki, która czyni z Tyi szlachetną postać, ale jacyś rozwścieczeni, pijani strażnicy postarają się, żeby śpiewak nie rozpowszechniał kłamstw, i rozwalą mu łeb. Wzięliście to pod uwagę?
— Sam zadbam o to, żeby nic mi się nie stało — odparł Coll. Nie wszystkie moje piosenki od razu stają się popularne.
— To jest twoje życie — rzekł Val, kręcąc głową. — Jeśli pożyjesz wystarczająco długo, być może twoje śpiewanie będzie miało jakiś sens.
— Chciałabym, żebyś tu przysłał więcej lotników — powiedziała Maris. — Jednoskrzydłych, którzy choć trochę potrafią śpiewać i grać.
— Chcesz, żeby Coll przygotował ich na dzień, w którym utracą skrzydła?
— Jego pieśń musi się rozejść poza Thayos, i to jak najszybciej — oświadczyła Maris. — Potrzebuję lotników, którzy ją zapamiętają i nauczą jej śpiewaków na innych wyspach. Pragnę, by wszędzie rozpowszechniali tę pieśń jako posłanie od nas. Wszyscy mieszkańcy Przystani Wiatrów poznają Tyę i będą śpiewali utwór Colla o tym, czego próbowała dokonać.
Val zamyślił się.
— Doskonale — oznajmił. — Przyślę tu potajemnie moich ludzi. Poza granicami Thayos piosenka może zdobyć popularność.
— Rozgłosisz też, że sankcje przeciwko Thayos zostały odwołane.
— Nie zrobię tego — warknął. — Nie wystarczy jedna pieśń, żeby pomścić Tyę!
— Czy ty kiedykolwiek znałeś Tyę? — obruszyła się Maris. — Naprawdę nie wiesz, czego usiłowała dokonać? Próbowała zapobiec wojnie i udowodnić zwierzchnikom, że im się nie uda kontrolować lotników. Jednakże sankcje sprawią, że znowu znajdziemy się w rękach zwierzchników, gdyż doprowadziły do rozłamu, który nas osłabił. Tylko poprzez wspólne, całkowicie zgodne działanie lotnicy zdołają stawić opór zwierzchnikom.
— Powiedz to Dorrelowi — odparł chłodno Val. — Nie zrzucaj winy na mnie. Zwołałem radę nie po to, żebyśmy kłaniali się w pas zwierzchnikowi Thayos, tylko dla podjęcia wspólnej akcji na rzecz Tyi. Dorrel odebrał mi radę i osłabił nas. Powiedz to wszystko j e m u, a przekonasz się, jaką ci da odpowiedź!
— Zamierzam to zrobić — spokojnie oznajmiła Maris. — S'Rella właśnie leci na Laus.
— Chcesz go tu sprowadzić?
— Tak. I pozostałych też. Sama nie mogę teraz do nich polecieć. Jak powiedziałeś, jestem kaleką. — Uśmiechnęła się ponuro.
Val wahał się, najwyraźniej próbując ułożyć poszczególne elementy w dającą się pojąć całość.
— Chcesz czegoś więcej niż odwołanie sankcji — zauważył. — To ma być pierwszy krok do zjednoczenia Jednoskrzydłych i lotników rodowych. Jakie są twoje plany, skoro uważasz, że potrafisz nas połączyć?
Maris poczuła ogromną ulgę; wiedziała, że Val nie będzie jej się sprzeciwiał.
— Wiesz, jak umarła Tya? — zapytała. — Wiedziałeś, iż zwierzchnik Thayos był tak okrutny i głupi, że zabił ją, gdy miała na sobie skrzydła? Potem zdarto je z niej i przekazano człowiekowi, którego pokonała w turnieju przed dwoma laty. Ciało Tyi pochowano w nie oznaczonym grobie na polu w pobliżu twierdzy, gdzie zazwyczaj grzebie się złodziei, morderców i innych wyrzutków społecznych. Umierała ze skrzydłami na plecach, ale nie sprawiono jej lotniczego pogrzebu. I nie miała opłakujących ją żałobników.
— No i co z tego? Co to ma wspólnego ze mną? Czego ode mnie oczekujesz, Maris?
Uśmiechnęła się.
— Chcę, żebyś ją opłakiwał, Val. To wszystko. Chcę, żebyś opłakiwał Tyę.
Maris i Evan usłyszeli nowinę z ust wędrownej gawędziarki, dosyć starej, chudej kobiety z Port Thayos, która na krótko zatrzymała się u nich prosząc, aby uzdrowiciel wyciągnął jej cierń z bosej stopy.
— Nasz zwierzchnik zajął kopalnię Thrane — powiedziała podczas zabiegu. — Mówi się nawet, że zamierza najechać samą Thrane.
— Szaleństwo — mruknął Evan. — Znowu będą ginąć ludzie.
— Masz jeszcze jakieś wieści? — zapytała Maris. Na sekretne miejsce wciąż przybywali nowi lotnicy, ale minął już ponad tydzień od czasu, gdy Coll — nauczywszy pieśni kilku jednoskrzydłych — ruszył w drogę do Port Thayos. Kolejne dni były zimne, deszczowe i pełne niepokoju.
— No, o tej lotniczce — odparła kobieta. Skrzywiła się, gdy Evan wyciął cienkim kościanym nożem kolec z jej stopy. — Ostrożnie, medyku — powiedziała.
— Co z tą lotniczką? — zagadnęła Maris.
— Powiadają, że to duch — rzekła kobieta. Evan usunął cierń i zaczął wcierać maść w rozcięte miejsce. — Być może duch Tyi. Kobieta w czerni, milcząca, niespokojna. Przybyła z zachodu dwa dni przed moim wyruszeniem w drogę. Ludzie z bazy wyszli jej na spotkanie, żeby pomóc w lądowaniu i złożeniu skrzydeł. Jednak ona wcale nie wylądowała. Cicho przeleciała nad górami i siedzibą zwierzchnika, a potem skierowała się do Port Thayos. Tam również nie wylądowała. Zatoczyła wielkie koło i zawróciła. Minęła twierdzę zwierzchnika i znalazła się nad bazą, ani razu nie opadając na ziemię i nie wykrzykując choćby jednego słowa. I tak w kółko. Lata w słońcu i podczas burzy, w dzień i w nocy. Krąży w powietrzu o zmierzchu i o świcie. Nie je ani nie pije.
— Fascynujące — rzekła Maris, tłumiąc uśmiech. — Sądzisz, że ona jest duchem?
— Możliwe — odparła stara kobieta. — Wiele razy sama ją widziałam. Spaceruję sobie alejami Port Thayos, czuję, że pada na mnie cień, spoglądam w górę, a ona już tam jest. Wywołała ogromne poruszenie. Ludzi ogarnął strach, a strażnicy utrzymują, że najbardziej boi się zwierzchnik, chociaż usiłuje tego nie okazywać. Kiedy ona przelatuje nad jego siedzibą, zwierzchnik nie wyściubia nosa na zewnątrz, żeby na nią nie spojrzeć. Może boi się, że zobaczy twarz Tyi.
Evan owinął zranioną stopę gawędziarki opatrunkiem nasączonym leczniczym balsamem.
— Gotowe — oznajmił.
Kobieta wstała i oparła się na ramieniu Maris.
— Trochę boli — powiedziała.
— Wdało się zakażenie — odparł Evan. — Masz szczęście. Gdybyś zwlekała z przyjściem do uzdrowiciela jeszcze kilka dni, mogłabyś stracić stopę. Noś buty. Leśne szlaki są niebezpieczne.
— Nie cierpię butów — rzekła kobieta. — Lubię czuć pod stopami ziemię, trawę i skały.
— A lubisz czuć, jak ciernie włażą ci pod skórę? — spytał Evan.
Dyskutowali jeszcze dobrych kilka minut, aż w końcu kobieta zgodziła się nosić but z miękkiego sukna, ale tylko na chorej nodze i jedynie na czas kuracji.
Kiedy sobie poszła, uśmiechnięty Evan zwrócił się do Maris.
— A więc zaczęło się — stwierdził. — Jak to się dzieje, że duch nie je i nie pije?
— Ma przy sobie torbę z orzechami i suszonymi owocami, a także bukłak wody — wyjaśniła Maris. — Lotnicy często zabierają taki ekwipunek na długie trasy. Myślisz, że bez niego bylibyśmy w stanie dolecieć na Artellię czy Węgle?
— Nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiałem.
Maris z roztargnieniem pokiwała głową.
— Podejrzewam, że w nocy potajemnie wysyłają drugą lotniczkę, żeby duch mógł odpocząć. Val sprytnie wybrał osobę, która przypomina Ty ę. Powinnam była o tym pomyśleć.
— Myślałaś o wszystkim wystarczająco dużo — rzekł Evan. — Nie dręcz się wyrzutami. Dlaczego masz taką poważną minę?
— Żałuję, że nie mogę być tą lotniczką — odparła Maris.
Dwa dni później u drzwi ich domu pojawiła się zadyszana dziewczynka. Należała do tej rodziny, która zawdzięczała wiele Evanowi, toteż przez chwilę Maris ogarnął strach, że przyszła po nią straż. Okazało się, że dziewczynka przybiegła tylko po to, by przekazać najnowsze wieści. Evan prosił, by informowano go o wszystkim, co dzieje się w Thossi.
— Przybył pewien handlarz — oznajmiła dziewczynka. — Mówił o lotnikach.
— Co mówił? — zagadnęła Maris.
— Powiedział staremu Mullishowi w gospodzie, że zwierzchnik jest przerażony. Mówił, że jest ich trzech — trzech lotników w czerni, którzy nieustannie krążą. — Wstała i okręciła się w kółko z rozpostartymi ramionami, żeby pokazać gospodarzom, co ma na myśli. Maris popatrzyła na Evana i uśmiechnęła się.
— Teraz jest ich siedmiu — wyjawił im potężny, tęgi mężczyzna. Przyszedł do nich cały pobity i zakrwawiony. Miał na sobie strzępy munduru straży, z której zdezerterował.
— Chcieli mnie wysłać na Thrane — wyjaśnił — ale za nic w świecie tam nie wyruszę. — Kiedy przerywał swą opowieść, kaszlał i pluł krwią.
— Siedmiu?
— Zła liczba — powiedział mężczyzna i znowu się zakrztusił. — W dodatku wszyscy są ubrani na czarno, a to pechowy kolor. Niczego dobrego nie możemy się po nich spodziewać. — Zaniósł się tak gwałtownym kaszlem, że nie mógł dalej mówić.
— Spokojnie, spokojnie — prosił Evan. Podał przybyszowi wino zmieszane z ziołami, a potem wraz z Maris zaprowadził go do łóżka.
Jednakże tęgi mężczyzna nie mógł spokojnie leżeć. Gdy tylko przeszedł mu dławiący kaszel, zaczął mówić dalej:
— Na miejscu zwierzchnika wysłałbym kolumnę bieżników, żeby zestrzelili tamtych. Właśnie tak bym zrobił. Niektórzy mówią, że strzały przeleciałyby przez nich, nie czyniąc im szkody, ale ja mam na ten temat inne zdanie. Myślę, że czarni lotnicy są takimi samymi śmiertelnikami jak ja. — Poklepał się po wydatnym brzuchu. — Nie można pozwolić, żeby sobie tak swobodnie latali. Oni sprowadzają na nas wszystkich nieszczęście. Pogoda jest od jakiegoś czasu kiepska, ryby nie biorą, a słyszałem też, że ludzie w Port Thayos, którzy znaleźli się choć na chwilę w cieniu skrzydeł lotników, zapadają na jakąś chorobę i umierają. Na Thrane wydarzy się coś okropnego, czuję to i dlatego nie chciałem tam się udać. Miałbym popłynąć na wyspę, nad którą krąży siedmiu czarnych lotników? Co to, to nie. Powiadam wam, że to nieczysta moc, która niczego dobrego nam nie przyniesie.
W każdym razie nie przyniosła nic dobrego tęgiemu mężczyźnie. Do takiego wniosku Maris doszła następnego ranka, zaniósłszy mu śniadanie. Zwaliste ciało przybysza było sztywne i zimne. Evan pochował go w lesie, między grobami kilkunastu innych podróżników.
— Dwudziestu lotników. Wszyscy w czerni, milczący, ponurzy — powiedziała młoda śpiewaczka. Miała złociste włosy i błękitne oczy, a także słodki głos i swobodny styl bycia. — Powstanie o nich cudowna piosenka! Już zaczęłabym nad nią pracować, gdybym tylko wiedziała, jak to wszystko się skończy.
— Jak myślisz, dlaczego tu są? — zagadnął Evan.
— Oczywiście ze względu na Tyę — odparła młoda kobieta, zdumiona, że ktoś zadaje takie pytanie. — Skłamała, by powstrzymać wybuch wojny, a zwierzchnik zabił ją za to. Założę się, że noszą żałobę na jej cześć. Wielu ludzi opłakuje Tyę.
— Ach, tak — rzekł Evan. — Tya. Jej historia również mogłaby stać się tematem piosenki. Zastanawiałaś się nad skomponowaniem takiego utworu?
Śpiewaczka wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
— Jest już jeden — powiedziała. — Słyszałam go w Port Thayos. Proszę bardzo, zaraz ją wam zaśpiewam.
Maris spotkała Katinna z Lomarronu na porzuconym polu, gdzie cienkie zielone rzezimieszki i zdeformowane smoki błotne szybko pokrywały łan dzikiej pszenicy. Zwalisty mężczyzna zgrabnie wylądował. Jego srebrzyste skrzydła kontrastowały z czarnym ubiorem i naszyjnikiem z kłów scylli.
Maris zaprowadziła Katinna do domu i poczęstowała go wodą.
— No i co?
Otarł wilgotne usta i uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Wzbiłem się bardzo wysoko i zobaczyłem ten krąg daleko w dole. Ach, żałuj, że tego nie widziałaś! Teraz lata ich tam chyba ze czterdziestu. Zwierzchnik na pewno poci się ze strachu.
A wieść dociera coraz dalej. Kolejni jednoskrzydli ściągają z całej wschodniej części, a sam Val przekazał nowiny Zachodowi, toteż niebawem dołączą do nas następni. Już teraz jest ich tak wielu, że z łatwością można niepostrzeżenie wyrwać się z kręgu i coś zjeść albo odpocząć.
Nie zazdroszczę biednej Alain, która to wszystko zaczęła. Bez wątpienia jest mocną lotniczką. Jeszcze nie widziałem, żeby była zmęczona. Akurat odpoczywa w dyskretnym miejscu na Thrynel, ale wkrótce do nas wróci. Jeśli chodzi o mnie, właśnie zamierzam dołączyć do kręgu.
Maris kiwnęła głową.
— A co z piosenką Colla?
— Śpiewają ją na Lomarronie i Południowym Arrenie, i na Lądowisku Ptaka. Sam wielokrotnie ją słyszałem. A dotarła również na Południe i na Wyspy Zewnętrzne, oraz, oczywiście, do części zachodniej — na twoją Amberly, Culhall i Poweet. Ponoć staje się popularna wśród śpiewaków w Stormtown.
— Dobrze — powiedziała Maris. — Dobrze.
— Jem został wysłany przez zwierzchnika, żeby zadać pytania czarnym lotnikom — oświadczył przyjaciel Evana, powtarzając wieści z Thossi. — Ponoć rozpoznał ich i wołał do nich po imieniu, ale oni nie chcieli się do niego odezwać. Powinieneś udać się do miasta i zobaczyć ich, Evanie. Ilekroć spogląda się w górę, na niebie widzi się pełno lotników.
— Zwierzchnik kazał się lotnikom wynieść, lecz oni nie chcą go usłuchać. Zresztą, dlaczegóż mieliby to uczynić? Jak powiadają śpiewacy, niebo należy do lotników!
— Słyszałam, że z Thrane przybyła do nich lotniczka z posłaniem od swojego zwierzchnika do naszego, ale gdy wyszedł jej na spotkanie w sali audiencyjnej, pobladł ze strachu, gdyż lotniczka była od stóp do głów ubrana na czarno. Wysłuchał jej z drżeniem, ale zanim ją puścił, zadał pytanie, dlaczego jest ubrana całkowicie na czarno. „Lecę dołączyć do kręgu" — oznajmiła ze spokojem — „i opłakiwać Tyę". I właśnie tak postąpiła.
— Ponoć wszyscy śpiewacy w Port Thayos przywdziewają teraz czarne stroje. I nie tylko oni. Na ulicach pełno jest handlarzy sprzedających czarne sukno, a farbiarze mają pełne ręce roboty.
— Jem przyłączył się do czarnych lotników!
— Zwierzchnik polecił strażnikom wycofać się z Thrane. Ponoć obawia się ewentualnej akcji czarnych lotników i chce mieć wokół siebie najlepszych łuczników. Twierdza dosłownie pęka w szwach. Mówi się, że zwierzchnik nie chce wychodzić na zewnątrz w obawie, że skrzydła czarnych lotników mogłyby rzucić na niego cień.
S'Rella wróciła z pomyślną nowiną. Dorrel miał się zjawić niespełna dzień po niej. Całe popołudnie Maris czatowała na klifach, nie mogąc usiedzieć w domu razem z przyjaciółką. Wreszcie została nagrodzona widokiem czarnej postaci na horyzoncie. Szybko udała się do lasu, żeby wyjść na spotkanie przybyszowi.
Był gorący, bezwietrzny dzień. Taka pogoda nie sprzyjała lataniu. Maris opędzała się od atakujących ją owadów i brnęła przez wysoką trawą, która niemal przesłaniała chatkę. Serce biło jej mocno z podniecenia. Otworzyła ciężkie drewniane drzwi.
Zmrużyła oczy, gdyż ciemne wnętrze silnie kontrastowało z oślepiającym ją słońcem. Poczuła czyjąś rękę na ramieniu, a po chwili znajomy głos wypowiedział jej imię.
— Ty… ty zjawiłeś się — rzekła. Nagle zaparło jej dech w piersiach. — Dorrel.
— Wątpiłaś w to, że przybędę?
Teraz widziała go wyraźnie. Uśmiechał się tak jak zawsze i stał, przybrawszy pozę, którą doskonale pamiętała.
— Masz coś przeciwko temu, żebyśmy usiedli? — zagadnął. — Jestem okropnie zmęczony. Lot z Zachodu trwał długo, a próba doścignięcia S'Relli nie wyszła mi na dobre.
Usiedli blisko siebie, na dwóch identycznych krzesłach, które kiedyś musiały wyglądać bardzo ładnie, lecz teraz poduszki były pełne kurzu, zielonkawe i nieco wilgotne na skutek pleśni.
— Jak się czujesz, Maris?
— Ja… żyję. Zapytaj mnie o to za jakiś miesiąc, to może będę miała dla ciebie lepszą odpowiedź. — Spojrzała w jego ciemne, niespokojne oczy i znowu odwróciła wzrok. — Długo się nie widzieliśmy, prawda, Dorr?
Skinął głową.
— Kiedy nie było cię na radzie, zrozumiałem… Miałem nadzieję, że robisz to, co jest dla ciebie najlepsze. Poczułem nie dające się wyrazić zadowolenie, gdy S'Rella przyleciała do mnie z wiadomością od ciebie, z twoją prośbą, żebym się zjawił. — Wyprostował się na krześle. — Jednak z pewnością nie sprowadziłaś mnie tutaj wyłącznie po to, żeby zobaczyć się ze swoim starym przyjacielem.
Maris wzięła głęboki oddech.
— Potrzebuję twojej pomocy. Wiesz o kręgu? O czarnych lotnikach?
Kiwnął głową potakująco.
— Wieść o tym już się rozeszła. Zresztą, sam ich dostrzegłem, lecąc tutaj. Imponujący widok. To twoja sprawka?
— Tak.
Pokręcił głową.
— I założę się, że to krążenie lotników nie jest celem samym w sobie. Jaki masz plan?
— Pomożesz mi w jego realizacji? Potrzebujemy cię.
— My? Zdaje się, że stanęłaś po stronie jednoskrzydłych, tak? — W głosie Dorrela nie było słychać złości ani potępienia, lecz Maris uświadomiła sobie, że jej dawny przyjaciel oddala się od niej coraz bardziej.
— Tu nie chodzi o stawanie po czyjejś stronie, Dorr. Przynajmniej nie w społeczności lotników. Zresztą, taki sposób postępowania oznaczałby śmierć, koniec wszystkiego, co jest dla nas drogie. Lotnicy — ci rodowi i jednoskrzydli — nie mogą być podzieleni i zdani na łaskę zwierzchników.
— Zgadzam się. Ale jest już za późno. Było za późno już wówczas, gdy Tya okazała pogardę dla wszelkich praw i tradycji, decydując się pierwszy raz na kłamstwo.
— Dorr — odezwała się Maris przymilnym tonem, starając się przemówić mu do rozsądku — ja również nie aprobuję postępku Tyi. Chciała dobrze; to, co zrobiła, było niewłaściwe, z tym się zgadzam, ale…
— Ja się zgadzam, ty się zgadzasz, ale… zawsze jest jakieś ale — przerwał jej. — Zawsze dochodzimy do tego punktu. Tya już nie żyje — to nie budzi niczyjej wątpliwości. Nie żyje, ale na tym sprawa się nie kończy, wręcz przeciwnie. Inni jednoskrzydli uznają ją za bohaterkę, męczennicę. Zginęła dlatego, że kłamała, oddała życie za prawo do niemówienia prawdy, fle jeszcze kłamstw zostanie wypowiedzianych? Ile czasu upłynie, zanim ludzie przestaną być nieufni wobec nas? Ponieważ jednoskrzydli odmówili potępienia Tyi i odłączyli się od nas, rozważa się… w nielicznym gronie… zamknięcie akademii, zlikwidowanie turniejów i powrót do dawnej tradycji, do czasów, gdy lotnik stawał się lotnikiem na całe życie.
— Przecież nie chcesz tego.
— Nie, nie, nie chcę. — Na moment zgarbił się, co nie było u niego typowe, i westchnął. — Maris, ta sprawa wykracza daleko poza moje czy twoje zachcianki. Wymknęła nam się z rąk. Wyprowadzając jednoskrzydłych z rady i ogłaszając nielegalne sankcje, Val podpisał na nich wyrok śmierci.
— Sankcje można odwołać — zauważyła Maris.
Dorr spojrzał na nią ze zdumieniem. Zmrużył oczy.
— Czy powiedział ci to Val Jednoskrzydły? Ja mu nie wierzę. On prowadzi jakąś podstępną grę, usiłuje mnie zwieść i w tym celu wykorzystuje ciebie.
— Dorrel! — Wstała z oburzeniem. — Proszę, zaufaj mi choć trochę! Nie jestem marionetką Vala! Nie obiecał, że odwoła sankcje, i wcale mnie nie wykorzystuje. Próbowałam go przekonać, że najlepiej będzie działać tak, aby nastąpiło ponowne zjednoczenie lotników rodowych i jednoskrzydłych. Val jest uparty i porywczy, ale nie ma klapek na oczach. Wprawdzie nie chciał obiecać, że odwoła sankcje, ale w końcu zdał sobie sprawę z tego, że popełnił błąd — te sankcje honorowała jedynie mała grupa, a rozłam wśród lotników nie przyniósł korzyści żadnej ze stron.
Dorrel popatrzył na Maris w zamyśleniu. Potem wstał również i zaczął krążyć po małym, zakurzonym pomieszczeniu.
— Niezły wyczyn — przekonać Vala Jednoskrzydłego, że nie miał racji — zauważył. — Ale jaki będzie teraz z tego pożytek? Czy on się zgadza, że nasz plan był dobry?
— Nie — odparła Maris. — Zresztą, nasz plan też miał wady. Moim zdaniem, postąpiłeś zbyt surowo. Och, wiem, co myślałeś — wiem, że musiałeś potępić przestępstwo Tyi i uznałeś, iż zrobisz najlepiej, przekazując ją zwierzchnikowi, by ten mógł dokonać na niej egzekucji.
Dorrel zatrzymał się i rzucił jej pochmurne spojrzenie.
— Maris, wiesz, że nigdy nie miałem takiego zamiaru. Nie wierzyłem, że Tya umrze. Jednakże propozycja Vala była absurdalna — ludzie odnieśliby wrażenie, że przebaczamy jej to, co zrobiła.
— Rada powinna była nalegać na wydanie Ty i. Lotnicy ukaraliby ją sami i pozbawili skrzydeł na zawsze.
— Ależ my ją pozbawiliśmy skrzydeł.
— Nie — odparła Maris. — Pozwoliliście, żeby uczynił to zwierzchnik, który powiesił ją, gdy miała je na sobie! Jak myślisz, dlaczego tak postąpił? Żeby pokazać, że może uśmiercić lotnika i ujdzie mu to płazem.
Na twarzy Dorrela malowało się przerażenie. Podszedł do kobiety i ścisnął ją za ramię.
— Maris, nie! Gdy ją wieszał, miała na sobie skrzydła?
Skinęła głową.
— Nie słyszałem o tym. — Znowu opadł na krzesło, jakby ktoś podciął mu nogi.
— Dopiął swego — zapewniła Maris. — Dowiódł, że lotników można zabijać równie łatwo jak wszystkich innych ludzi. I odtąd będą zabijani. Teraz gdy ty i Val doprowadziliście do rozłamu lotników rodowych i jednoskrzydłych na dwa wzajemnie zwalczające się obozy, zwierzchnicy nie omieszkają skorzystać z okazji. Zażądają przysiąg lojalności, ustanowią zasady i nakazy, żeby kontrolować lotników, a buntowników skażą za zdradę i stracą. Z czasem, być może, uznają skrzydła za swoją własność i będą je rozdawać tym, którzy będą posłuszni. Aresztowania i egzekucje grożą innym lotnikom choćby jutro. Wystarczy, żeby kolejny zwierzchnik uświadomił sobie, jaką ma władzę — żeby pamiętał, iż rozbici lotnicy nie potrafią skutecznie mu się przeciwstawić. — Usiadła i przyglądała się Dorrelowi, niemal wstrzymując oddech, w nadziei, że usłyszy pożądaną odpowiedź.
Dorrel skinął głową.
— To, co mówisz, jest niezbitą prawdą i budzi strach, ale… cóż ja mogę zrobić? Tylko Val i inni jednoskrzydli mogą podjąć decyzję o dołączeniu do nas. Z pewnością nie oczekujesz, że będę próbował zjednoczyć lotników i nawoływać ich do ogłoszenia naszych własnych spóźnionych sankcji?
— Oczywiście, że nie. Ale to nie zależy tylko od Vala — nie może. Obie strony muszą się zdobyć na pojednawcze gesty.
— Jakiego rodzaju gesty?
Maris pochyliła się do przodu.
— Dołącz do czarnych lotników — powiedziała. — Opłakuj Tyę. Przyłącz się do reszty. Kiedy rozejdzie się wieść, że Dorrel z Laus jest pogrążony w żałobie tak jak jednoskrzydli, inni uczynią to samo.
— Obchodzić żałobę? — Zmarszczył brwi. — Chcesz, żebym ubrał się na czarno i latał w kręgu? — zapytał podejrzliwie. — I co jeszcze? Co jeszcze mam robić wspólnie z czarnymi lotnikami? Czy twój plan polega na tym, że chcesz wzmocnić sankcje przeciw Thaoys, każąc lotnikom krążyć nad wyspą?
— Nie. To nie jest sankcja. Oni nie przeszkadzają innym lotnikom w przekazywaniu wieści na Thayos i z wyspy. Gdybyś ty musiał wraz ze swoimi zwolennikami opuścić krąg, nikt by was nie powstrzymywał. Tylko zrób ten gest.
— To więcej niż gest i więcej niż żałoba. Jestem tego pewien — rzekł Dorrel. — Maris, bądź ze mną uczciwa. Znamy się od bardzo dawna. Ze względu na uczucie, które wciąż do ciebie żywię, zrobiłbym wiele. Jednakże nie mogę działać wbrew własnym przekonaniom i nie dam się zwieść. Proszę, nie graj w jedną z gier Vala Jednoskrzydłego i nie próbuj mnie wykorzystywać. Myślę, że jesteś mi winna uczciwość.
Maris spokojnie patrzyła mu w oczy, ale ogarnęło ją poczucie winy. Rzeczywiście, usiłowała go wykorzystać — stanowił ważny element jej planu, a pamiętając o tym, ile znaczyli dla siebie w przeszłości, była pewna, że dawny ukochany nie sprawi jej zawodu. Jednakże nie miała zamiaru go oszukiwać.
— Dorr, zawsze uważałam cię za przyjaciela, nawet gdy mieliśmy odmienne poglądy — odparła spokojnie. — Nie proszę cię jednak o przyjacielską przysługę. Chodzi o coś ważniejszego. Myślę, że zlikwidowanie rozłamu między lotnikami rodowymi i jednoskrzydłymi jest równie istotne dla ciebie jak dla innych.
— Wobec tego powiedz mi całą prawdę. Wyjaśnij naprawdę, czego ode mnie chcesz.
— Chcę, żebyś dołączył do czarnych lotników i dowiódł, iż jednoskrzydli nie są osamotnieni. Pragnę doprowadzić do ponownego zjednoczenia lotników i jednoskrzydłych, pokazać światu, że nadal potrafią działać wspólnie.
— Uważasz, że jeśli Val i ja polecimy razem, to zapomnimy o wszystkim, co nas dzieli?
Maris uśmiechnęła się smutno.
— Kiedyś, dawno temu, może byłam tak naiwna. Ale to już się skończyło. Mam nadzieję, że jednoskrzydli i lotnicy rodowi będą działali wspólnie.
— Jak? Co zrobią oprócz uczestnictwa w tej dziwacznej ceremonii żałobnej?
— Czarni lotnicy nie mają przy sobie broni, nie wysuwają żadnych gróźb i nawet nie lądują na Thayos — odparła. — Są tylko żałobnikami, nikim więcej, lecz ich obecność wprawia zwierzchnika Thaoy s w ogromne zdenerwowanie. On tego nie pojmuje. Już jest tak przerażony, że wezwał swoją straż z Thrane. Zatem czarni lotnicy odnieśli sukces w tym, co nie powiodło się Tyi, i położyli kres wojnie.
— Jednak zwierzchnik z pewnością przezwycięży strach, a czarni lotnicy nie mogą krążyć nad Thayos w nieskończoność.
— Tutejszy zwierzchnik jest człowiekiem porywczym, krwiożerczym, a zarazem tchórzliwym — rzekła Maris. — Ludzie skłonni do przemocy zawsze podejrzewają o nią innych. Poza tym on nie ma w zwyczaju czekać, aż ktoś coś zrobi. Sądzę, że wkrótce zdobędzie się na jakiś czyn. Moim zdaniem, da lotnikom powód do działania.
Dorrel nachmurzył się.
— Co zrobi? Zasypie nas gradem strzał, żebyśmy nie krążyli nad wyspą?
— Nas?
Dorrel potrząsnął głową, ale uśmiechał się.
— To może być niebezpieczne, Maris. Prowokowanie go do działania…
Jego uśmiech dodał Maris otuchy.
— Czarni lotnicy tylko latają. Jeśli Port Thayos ożywia się na ich widok, to dzieje się tak za sprawą zwierzchnika i jego poddanych.
— Zwłaszcza śpiewaków i uzdrowicieli — wiemy, jakiego potrafią narobić zamieszania! Spełnię twoją prośbę, Maris. Będę miał co opowiadać wnukom. Tak czy owak, nie nacieszę się długo skrzydłami — Jan wyrasta na wspaniałego lotnika.
— Och, Dorr!
Podniósł rękę.
— Będę nosił czerń na znak żałoby po Tyi — powiedział ostrożnie. — I dołączę do wielkiego kręgu, który ją opłakuje. Nie uczynię jednak niczego, co wydałoby się usprawiedliwieniem jej zbrodni albo sankcją przeciw Thayos za śmierć lotniczki. — Wstał i przeciągnął się. — Naturalnie, gdyby coś się stało, gdyby zwierzchnik ośmielił się nadużyć swej władzy i zagroził lotnikom, to wtedy wszyscy — lotnicy rodowi i jednoskrzydli — musimy działać razem.
Maris również wstała. Była uśmiechnięta.
— Wiedziałam, że dojdziesz do takiego wniosku — rzekła.
Objęła go ramionami i przyciągnęła w czułym geście. Wtedy Dorrel uniósł głowę i pocałował ją. Być może zrobił to, mając w pamięci dawne czasy, ale przez chwilę nie pamiętali o długim okresie rozstania; znowu byli młodzi i zakochani, całe niebo i to, co rozpościerało się w dole, należało tylko do nich.
Wreszcie przestali się całować i oderwali od siebie: dawni przyjaciele, których łączyły wspomnienia i lekki żal.
— Bezpiecznego lotu, Dorrel — odezwała się Maris. — Wracaj szybko.
Opuściwszy nadmorską skałę, skąd Dorrel wyruszył na Laus, Maris była pełna nadziei. Odczuwała również smutek — kiedy pomagała Dorrelowi rozłożyć skrzydła i obserwowała jego postać na ciepłym, błękitnym niebie, ogarnęła ją dawna, dobrze znajoma tęsknota.
Jednak tym razem ból był nieco mniejszy. Wprawdzie dałaby wiele, żeby znowu polecieć z Dorrelem, ale pochłaniały ją inne sprawy, toteż bez trudu odpędziła przygnębiające myśli o podniebnych ewolucjach i zajęła się bardziej praktycznymi kwestiami. Dorrel obiecał jej, że niebawem wróci ze swoimi stronnikami. Już cieszyła się wizją powiększenia kręgu czarnych lotników.
Kiedy zbliżyła się do domu Evana, z zadumy wyrwał ją przenikliwy szloch. Otworzyła pośpiesznie drzwi i ujrzała zapłakaną Bari oraz Evana, który bezskutecznie usiłował pocieszyć dziewczynkę. Była tam też S'Rella wraz z chłopcem z Thossi.
— Co się stało? — zawołała z niepokojem Maris.
Słysząc głos ciotki, Bari odwróciła się i podbiegła do niej z płaczem.
— Mój ojciec. Zabrali mojego ojca. Och, zrób coś, żeby oni… proszę cię, zrób coś…
Maris objęła szlochającą dziewczynkę i pogładziła ją po włosach.
— Co się stało z Collem?
— Został aresztowany i zabrany do twierdzy — odparł Evan. — Zwierzchnik schwytał ponadto kilku innych śpiewaków — wszystkich, o których było wiadomo, że wykonywali pieśń Colla o Tyi. Zamierza ich stracić za to, że dopuścili się zdrady.
Maris nie wypuszczała Bari z objęć.
— No, uspokój się — prosiła. — Już cicho, Bari.
— W Port Thayos wybuchł bunt — odezwał się chłopiec z Thossi. — Kiedy do gospody Pod Księżycową Rybą przyszli strażnicy, żeby zabrać śpiewaczkę Lanyę, musieli stawić czoło klientom, którzy próbowali jej bronić. Strażnicy użyli pałek. Nikt nie został zabity.
Maris słuchała chłopca w otępieniu, usiłując zrozumieć w pełni sens jego słów.
— Polecę do Vala — oświadczyła S'Rella. — Rozpuszczę wieści wśród czarnych lotników — zjawią się wszyscy. Zwierzchnik będzie musiał uwolnić Colla!
— Nie — odparła Maris. Nadal obejmowała Bari, która przestała płakać. — Nie, Coll jest lądowcem, śpiewakiem. Nie może niczego oczekiwać od lotników — oni nie zjednoczą się, żeby go bronić.
— Ale on jest twoim bratem!
— To nie robi żadnej różnicy.
— Musimy coś zrobić — upierała się S'Rella.
— Zrobimy. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się sprowokować zwierzchnika, ale sądziliśmy, że zaatakuje lotników, a nie śpiewaków. Jednakże teraz doszło do tego… Coll i ja rozważaliśmy taką możliwość. — Delikatnie uniosła palcem brodę Bari i otarła jej łzy.
— Bari, musisz teraz wyjechać.
— Nie! Chcę, żeby wrócił mój ojciec. Nie ruszę się bez niego!
— Bari, posłuchaj mnie. Musisz stąd odejść, zanim złapie cię zwierzchnik. Twój ojciec na pewno by sobie tego nie życzył.
— Nie dbam o to — rzekła z uporem Bari. — Nie dbam o to, czy zwierzchnik mnie złapie! Chcę być z moim ojcem!
— Nie chcesz polecieć? — zapytała Maris.
— Polecieć? — Twarz Bari pojaśniała.
— S' Rella pozwoli ci polecieć z sobą nad oceanem — powiedziała Maris — jeśli jesteś wystarczająco duża, by się nie bać. — Popatrzyła na S'Relle. — Dasz radę ją wziąć, prawda?
S'Rella kiwnęła głową.
— Jest lekka. Val ma pomocników na Thrynel. To będzie łatwy lot.
— Jesteś dużą dziewczynką — powiedziała Maris. — Chyba nie będziesz się bała?
— Nie boję się — zapalczywie odparła Bari, czując, że jej duma została urażona. — Przecież wiesz, że mój ojciec latał.
— Wiem — powiedziała z uśmiechem Maris. Przypomniała sobie, jakim strachem napawało Colla latanie. Miała nadzieję, że Bari nie odziedziczyła po ojcu akurat tej cechy.
— A ty uratujesz mojego ojca? — zapytała Bari.
— Tak — odparła Maris.
— A co mam robić, kiedy już zaniosę ją na Thrynel? — zagadnęła S'Rella.
— Chcę, żebyś poleciała do twierdzy z wiadomością dla zwierzchnika. — Maris wzięła Bari za rękę. — Powiedz mu, że to wszystko moja sprawka, że to ja namówiłam Colla i innych śpiewaków. Powiedz mu, że stawię się u niego, gdy tylko wypuści Colla i resztę.
— Maris, on cię powiesi — rzekł Evan.
— Być może — odparła Maris. — Muszę jednak zrobić wszystko, co w mojej mocy.
— On się zgadza — oznajmiła S'Rella po powrocie. — Na dowód szczerości swoich intencji uwolnił wszystkich śpiewaków z wyjątkiem Colla. Zabrano ich łodzią na Thrynel i zabroniono kiedykolwiek wrócić na Thayos. Sama widziałam, jak opuszczali twierdzę.
— A Coll?
— Pozwolono mi z nim porozmawiać. Jest cały i zdrów, aczkolwiek martwi się o swoją gitarę — nie mógł jej zatrzymać przy sobie. Zwierzchnik oświadczył, że będzie więził Colla przez trzy dni. Jeśli do tego czasu nie zjawisz się w twierdzy, Coll będzie wisiał.
— Wobec tego muszę się tam udać natychmiast — rzekła Maris.
S'Rella chwyciła ją za rękę.
— Coll błagał, żebym cię ostrzegła. Powiedział, że nie wolno ci się tam zjawiać pod żadnym pozorem. Twierdzi, że to byłoby zbyt niebezpieczne.
Maris wzruszyła ramionami.
— To jest niebezpieczne również dla niego. Oczywiście, popłynę tam.
— To może być pułapka — zauważył Evan. — Zwierzchnikowi nie można ufać. Być może zamierza powiesić was oboje.
— Jestem zmuszona wystawić się na takie ryzyko. Jeżeli się tam nie zjawię, Coll z pewnością zostanie powieszony. Nie mogę mieć na sumieniu jego śmierci — to ja go w to wpakowałam.
— Nie podoba mi się to wszystko — oświadczył Evan.
Maris westchnęła.
— Jeżeli natychmiast nie ucieknę z Thayos, prędzej czy później zwierzchnik i tak mnie dopadnie. Oddając się w jego ręce, mam szansę uratować Colla. I może dokonam czegoś więcej.
— A cóż więcej możesz zdziałać? — zapytała S'Rella. — Powiesi ciebie i prawdopodobnie także twojego brata i na tym się skończy.
— Jeżeli mnie powiesi — odparła Maris — będzie to wydarzenie. Nic nie zjednoczy lotników tak mocno jak moja śmierć.
S'Rella zrobiła się blada jak płótno.
— Maris, nie — szepnęła.
— A więc moje przypuszczenia okazały się trafne — odezwał się Evan nienaturalnie spokojnym głosem. — To jest ta tajemnica, która kryje się w twoich planach. Postanowiłaś zakończyć swoje życie jako męczennica.
Maris zmarszczyła brwi.
— Bałam się powiedzieć ci o tym, Evanie. Rozważałam taką możliwość — musiałam brać ją pod uwagę, kiedy planowałem to wszystko. Czy jesteś zły?
— Zły? Nie. Rozczarowany. Zraniony. I bardzo smutny. Uwierzyłem ci, gdy mówiłaś, że postanowiłaś żyć dalej. Wydawałaś się szczęśliwsza i mocniejsza psychicznie. Sądziłem, że naprawdę mnie kochasz i że mogę ci pomóc. — Westchnął. — Nie uświadamiałem sobie, że zamiast życia wybrałaś po prostu coś, co uważałaś za szlachetniejszy rodzaj śmierci. Nie mogę ci odmówić tego, czego pragniesz. Zmagam się ze śmiercią na co dzień i nigdy nie wydała mi się szlachetna, ale być może przyglądam się jej zbyt wnikliwie i nie mam dystansu. Spełnisz swoje życzenie, a gdy już ciebie nie będzie na tym świecie, śpiewacy, bez wątpienia, ułożą na ten temat bardzo piękne piosenki.
— Nie chcę umrzeć — odparła cicho.
Podeszła do Evana i złapała go za ramiona.
— Spójrz mi w oczy i posłuchaj mnie — powiedziała. Zauważyła smutek w jego błękitnych oczach; wyrzucała sobie, iż doprowadziła go do takiego stanu. — Kochany, musisz mi uwierzyć — dodała. — Wyruszam do twierdzy zwierzchnika, ponieważ to jedyne, co mogę zrobić. Muszę spróbować uratować brata i siebie i przekonać zwierzchnika, że z lotnikami nie ma żartów.
Przyznaję — mój plan sprowadza się do prowokowania zwierzchnika, tak aby w końcu się załamał i zrobił coś nierozsądnego. I wiem, że to niebezpieczna gra. Zdaję sobie sprawę, że mogę umrzeć i że podobny los może spotkać jednego z moich przyjaciół. Jednak powtarzam ci, że nie obmyślałam wyrafinowanego planu własnej śmierci.
Evanie, ja chcę żyć. I kocham cię. Proszę, nie wątp w to. — Wzięła głęboki oddech. — Pragnę, abyś we mnie wierzył. Cały czas potrzebuję twojej pomocy i miłości.
Wiem, że zwierzchnik może mnie zabić, ale muszę się tam udać i ponieść ryzyko, aby móc żyć. To jedyny sposób. Muszę to zrobić dla Colla i Bari, dla Tyi, dla lotników i dla siebie. Albowiem muszę mieć pewność, że jeszcze się do czegoś nadaję. Że to, iż pomimo upadku wyżyłam, miało jakiś cel. Czy rozumiesz mnie teraz?
Evan patrzył na nią w napięciu i w końcu kiwnął głową.
— Tak, rozumiem. I wierzę ci.
Maris odwróciła się.
— S'Rella?
W oczach wiernej przyjaciółki lśniły łzy, ale na jej drżących wargach pojawił się uśmiech.
— Boję się o ciebie, Maris. Ale masz rację. Musisz tam iść. I modlę się, żeby ci się udało, ze względu na samą siebie i na nas wszystkich. Nie chcę jednak, żebyśmy odnieśli zwycięstwo dzięki twojej śmierci.
— Jeszcze jedna sprawa — wtrącił się Evan.
— Tak?
— Płynę z tobą.
Oboje byli w czerni.
Szli niecałe dziesięć minut, gdy natknęli się na jedną z przyjaciółek Evana, dziewczynkę, która biegła zadyszana z Thossi, aby ostrzec wędrowców, że w ich kierunku zmierza kilku strażników.
Spotkanie z ludźmi zwierzchnika nastąpiło pół godziny później. Strażnicy sprawiali wrażenie znużonych. Nieśli kolczaste maczugi i łuki, a ich mundury były brudne i przepocone na skutek długiego, forsownego marszu. Okazali Maris i Evanowi szacunek. Wydawało się, że wcale nie są zaskoczeni tym, że natknęli się na nich na drodze.
— Mamy was odeskortować do twierdzy zwierzchnika — powiedziała młoda kobieta, która dowodziła grupą.
— Świetnie — odparła Maris i narzuciła szybkie tempo.
Na godzinę przed wkroczeniem do opustoszałej doliny zwierzchnika Maris ujrzała wreszcie pierwszy raz czarnych lotników.
Z daleka wyglądali jak owady — czarne plamki pełzające po niebie — poruszali się jednak z powolnością, do której nie byłby zdolny żaden owad. Od chwili, gdy Maris zauważyła lotników nisko nad widnokręgiem, ani razu nie straciła ich z oczu. Gdy tylko któryś z nich znikał za drzewem czy skalistym występem, na jego miejscu pojawiał się inny. Przybysze tworzyli nieprzerwany korowód i Maris wiedziała, że ta powietrzna kolumna ciągnie się milami aż do Port Thaoys i jeszcze dalej, do twierdzy zwierzchnika i do morza, a potem zatacza wielkie koło, zamykające się nad falami.
— Patrz — powiedziała do Evana.
Spojrzał w górę i uśmiechnął się. Wzięli się za ręce.
Już sam widok lotników poprawił samopoczucie Maris, dodał jej siły i otuchy. W miarę jak zbliżała się do celu, ruchome plamki przybierały kształt i formę i rosły, aż w końcu dostrzegła na skrzydłach srebrzysty blask promieni słonecznych, a także manewry lotników, którzy szukali dobrego wiatru.
W miejscu, gdzie droga z Thossi łączyła się z szeroką arterią biegnącą z Port Thayos, lotnicy przelatywali tuż nad głowami wędrowców, do końca podróży skazując ich na swoje towarzystwo. Maris mogła już rozpoznać poszczególne osoby. Kilku lotników wzbiło się wysoko w górę, gdzie wiał silniejszy wiatr, ale większość trzymała się nad czubkami drzew, a srebrzyste skrzydła i czarne uniformy wyraźnie rzucały się w oczy. Co kilkanaście sekund kolejny lotnik doganiał Maris i Evana oraz ich eskortę, toteż cień skrzydeł zagarniał ich z regularnością fal cicho omywających plażę.
Maris zauważyła, że strażnicy ani razu nie spoglądają w górę. Podniebny korowód wręcz działał im na nerwy. Zachowywali się opryskliwie, a jeden z nich — młodzieniec o ospowatej twarzy — wyraźnie drżał, ilekroć przemykały po nim cienie.
Słońce zaczęło już zachodzić, gdy grupa pokonała ostatnie wzgórza i dotarła do pierwszej wartowni. Nie zatrzymując się, eskorta pomaszerowała dalej. Po kilku metrach ścieżka gwałtownie się urywała; z wysoko położonego punktu obserwacyjnego widać było całą dolinę.
Maris gwałtownie wciągnęła powietrze i poczuła, że ręka Evana sztywnieje.
W lśniącej czerwonej mgle zachodzącego słońca barwy bladły i zanikały, a cienie wyraźnie odcinały się na powierzchni doliny. Świat w dole sprawiał wrażenie unurzanego we krwi. Twierdza zwierzchnika wyglądała jak garbiące się, okaleczone zwierzę, które ktoś utkał z niewiarygodnie czarnego cienia. Palące się wewnątrz niej ogniska sprawiały, że powietrze w górze marszczyło się od ciepła; miało się wrażenie, że ciemne kamienie również wiją się i dygoczą na podobieństwo drżącej ze strachu bestii.
Nad siedzibą zwierzchnika krążyli lotnicy. Czekali.
Dolina roiła się od nich. Maris naliczyła dziesięciu i straciła rachubę. Ciepło ogrzewające kamienie wywoływało silne prądy powietrzne. Lotnicy korzystali z nich; wzbijali się wyżej, wirowali, a potem opadali, wykonując zamaszyste, pełne wdzięku spiralne ruchy. I tak krążyli i krążyli niczym czarne padlinożerne ptaszyska, niecierpliwie oczekujące na śmierć cienistej bestii.
— Nic dziwnego, że się tak boi — stwierdziła Maris, obserwując ponure, ciche widowisko.
— Nie wolno się zatrzymywać — powiedziała młoda dowódczyni eskorty.
Maris rzuciła ostatnie spojrzenie i udała się do doliny, gdzie milczący żałobnicy Tyi zataczali złowieszcze kręgi nad ukrytą w cieniu fortecą. W zimnej, kamiennej komnacie czekał na nich zwierzchnik Thayos, który bał się widoku nieba.
— Mam zamiar powiesić was troje — oznajmił na powitanie.
Siedział na drewnianym tronie w sali gościnnej i muskał palcami ostrze ciężkiego noża z brązu, który leżał na jego kolanach. Na białej, jedwabnej koszuli mężczyzny w świetle lamp naftowych łagodnie połyskiwał srebrny łańcuch — oznaka władzy — lecz jego twarz kontrastowała z ubiorem: była blada, ściągnięta i rozedrgana.
W sali znajdowało się wielu strażników; stali pod ścianami, milczący i niewzruszeni. Pomieszczenie było pozbawione okien i zapewne dlatego zwierzchnik je wybrał. Na dworze panował już mrok, a czarni lotnicy krążyli na tle rozproszonych gwiazd.
— Coll wychodzi na wolność — rzekła Maris, siląc się na swobodny ton.
Zwierzchnik nachmurzył się i podniósł nóż.
— Przyprowadźcie tego śpiewaka — nakazał. Oficer straży pośpiesznie opuścił komnatę.
— Twój brat narobił mi dużo kłopotów — ciągnął władca. — Jego pieśni są pieśniami zdrajcy. Nie widzę powodu, dla którego miałbym go uwolnić.
— Zawarliśmy umowę — szybko odparła Maris. — Ja się zjawiłam. Teraz ty musisz zwrócić wolność Collowi.
Zwierzchnik nerwowo wykrzywił wargi.
— Nie waż się mówić mi, co mam robić. Z jakiej racji wyobrażasz sobie, że możesz mi dyktować warunki? Między nami nie będzie żadnych targów. Ja tu rządzę! Thayos to ja! Ty i twój brat jesteście moimi więźniami.
— S'Rella przekazała mi twoją obietnicę — rzekła Maris. — Jeśli jej nie dotrzymasz, dowiedzą się o tym wszyscy lotnicy i zwierzchnicy na całej Przystani Wiatrów. Twoja rękojmia okaże się bezwartościowa. Jak będziesz wówczas rządził, jak będziesz się targował?
Zmrużył oczy.
— Ach, tak? Być może rzeczywiście przyrzekłem go uwolnić, ale nie twierdziłem, że uwolnię go całego. Ciekaw jestem, jak twój brat będzie śpiewał o Tyi, kiedy każę wyrwać mu język i odciąć palce prawej ręki.
Maris nagle zakręciło się w głowie. Miała wrażenie, że stoi na skraju przepaści, nie ma skrzydeł i za chwilę spadnie. Jednak Evan natychmiast wziął ją za rękę i gdy spletli palce, mogła już mówić pewnie i z groźbą, w głosie.
— Nie ośmieliłbyś się. Nawet twoi strażnicy mogliby się wzbraniać przed takim okrucieństwem, lotnicy zaś rozgłosiliby wieść o twojej zbrodni wszędzie tam, gdzie poniósłby ich wiatr. A wtedy nie cieszyłbyś się długo poczuciem bezpieczeństwa.
— Zamierzam wypuścić twojego brata — głośno oznajmił zwierzchnik. — Nie dlatego, że obawiam się jego przyjaciół i twoich czczych pogróżek, ale dlatego, iż jestem litościwy. Jednakże ani on, ani żaden inny śpiewak już nigdy nie zaśpiewają o Tyi na mojej ziemi. Zostanie odesłany z Thayos bez prawa powrotu.
— A my?
Zwierzchnik uśmiechnął się i pogładził kciukiem ostrze noża.
— Uzdrowiciel nie liczy się. Jest zupełnie bez znaczenia. On też może odejść. — Pochylił się na swoim tronie i wycelował nóż w stronę Maris. — Nawet tobie, lotniczko bez skrzydeł, okażę litość. Ty również zostaniesz wypuszczona na wolność.
— Na pewno nie za darmo — powiedziała Maris.
— Chcę, żeby czarni lotnicy wynieśli się z mojego nieba — oznajmił zwierzchnik.
— Wykluczone — odparła Maris.
— Wykluczone? — ryknął chrapliwie i wbił czubek noża w poręcz swego krzesła. — Gdzie ty jesteś, jak myślisz? Mam dość twojej arogancji. Jak śmiesz się sprzeciwiać? Jeśli mi się spodoba, z samego rana każę cię powiesić.
— Nie powiesisz nas — rzekła Maris.
Jego usta zadrżały.
— Ach, tak? No, to jazda. Mów, co zrobię, a czego nie zrobię. Chętnie posłucham — ciągnął, z trudem tłumiąc gniew.
— Może i chciałbyś nas powiesić, ale się nie odważysz. Z powodu czarnych lotników, których usunięcia tak stanowczo żądasz.
— Odważyłem się powiesić lotniczkę — przypomniał. — Mogę powiesić innych. Twoi czarni lotnicy nie przerażają mnie.
— Nie? W takim razie dlaczego ostatnio nie opuszczasz tych korytarzy, po to żeby zapolować czy choćby pospacerować na dziedzińcu własnej twierdzy?
— Lotnicy są zobowiązani nie nosić broni — odparł zwierzchnik. — Jaką szkodę mogliby wyrządzić? Niech sobie latają całe stulecia.
— Od wieków żaden lotnik nie zabierał ze sobą broni — zgodziła się Maris. Starannie dobierała słowa. — Takie jest lotnicze prawo i tradycja. Jednakże prawo lotników nakazywało również trzymać się z dala od polityki lądowców, dostarczać wiadomości bez zastanawiania się nad ich treścią. Niemniej jednak Tya postąpiła wbrew tej zasadzie. A ty ją za to zabiłeś, pomimo wielowiekowej tradycji, która zabrania zwierzchnikowi sądzić lotnika.
— Ona była zdrajczynią — rzekł zwierzchnik. — Zdrajcy nie zasługują na inny los, bez względu na to, czy noszą skrzydła czy nie.
Maris wzruszyła ramionami.
— Chodzi mi tylko o to, że w dzisiejszych czasach tradycja nie jest już tym, czym była. Uważasz, że jesteś bezpieczny, bo lotnicy nie mają broni? — Rzuciła mu chłodne spojrzenie. — No cóż, wszyscy dostarczający ci wiadomości lotnicy będą nosili żałobne stroje, a niektórzy będą mieli żałobę również w sercach. Wysłuchując ich, zawsze będziesz się zastanawiał: „Czy to ten? Czy to ta będzie nową Tyą, nową Maris, nowym Valem Jednoskrzydłym? Czy prastara tradycja zostanie unicestwiona tutaj i teraz, w wyniku rozlewu krwi?”
— Do tego nigdy nie dojdzie — rzekł zwierzchnik mocnym głosem.
— To jest nie do pomyślenia — odparła Maris. — Tak samo jak to, co zrobiłeś Tyi. Ale spróbuj mnie tylko powiesić, a stanie się to, czego tak się lękasz.
— Powieszę, kogo zechcę. Chronią mnie moi strażnicy.
— Czy zdołają powstrzymać strzałę wypuszczoną z góry? Czy każesz zaryglować wszystkie okna? A może przestaniesz się spotykać z lotnikami?
— Ty mi grozisz! — wrzasnął zwierzchnik w nagłym przypływie furii.
— Ja cię ostrzegam — powiedziała Maris. — Może nie stanie ci się żadna krzywda, ale nigdy nie będziesz miał pewności Zadbają o to czarni lotnicy. Będą cię ścigali do końca twych dni nieubłagani jak duch Tyi. Ilekroć popatrzysz na gwiazdy, zobaczysz skrzydła. Ilekroć przemknie po tobie cień, będziesz się czuł nieswojo. Nigdy nie będziesz mógł wyjrzeć przez okno ani pospacerować w słońcu. Lotnicy zawsze będą nad tobą krążyli jak muchy wokół zwłok. Ujrzysz ich na łożu śmierci. Twój dom stanie się dla ciebie więzieniem i nawet tam nigdy nie będziesz się czuł pewnie. Lotnicy potrafią sforsować każdy mur, a kiedy odpinają skrzydła, wyglądają jak wszyscy.
Podczas tej przemowy zwierzchnik siedział nieruchomo. Maris uważnie go obserwowała, mając nadzieję, że jej przemowa odnosi właściwy skutek. Podpuchnięte oczy mężczyzny miały w sobie coś dzikiego, nieprzewidywalnego, przerażającego. Maris była spokojna, ale na jej czole pojawiły się krople potu, a ręce zrobiły się wilgotne i lepkie.
Zwierzchnik nerwowo zerkał na boki, jakby szykował się do ucieczki przed widmem czarnego lotnika. Wreszcie jego wzrok spoczął na którymś ze strażników.
— Sprowadź mi mojego lotnika ! — warknął. — Natychmiast, natychmiast.
Poszukiwany przez niego mężczyzna najwyraźniej stał tuż za drzwiami komnaty, gdyż od razu wszedł do środka. Maris rozpoznała chudego, łysiejącego, przygarbionego lotnika, choć nigdy nie była z nim mocno zaprzyjaźniona.
— Sahn — powiedziała głośno, przypomniawszy sobie jego imię.
Nie zwrócił uwagi na jej powitanie.
— Jestem, mój zwierzchniku — powiedział uniżonym tonem.
— Ona mi grozi — rzekł gniewnie zwierzchnik. — Twierdzi, że czarni lotnicy zaszczują mnie na śmierć.
— Kłamie — odezwał się szybko Sahn.
Maris drgnęła: wreszcie przypomniała sobie, kim jest ten człowiek. Sahn z Thayos, lotnik rodowy, konserwatysta, Sahn, który przed dwoma laty utracił skrzydła na rzecz początkującej jednoskrzydłej. Teraz miał je z powrotem, dzięki temu, że rywalka umarła.
— Czarni lotnicy nie stanowią zagrożenia. Oni są niczym, niczym — zapewniał Sahn.
— Ona mówi, że nigdy nie dadzą mi spokoju — rzekł zwierzchnik.
— Niesłusznie — odparł Sahn swym cienkim, przymilnym głosem. — Nie masz się czego obawiać. Oni wkrótce odlecą. Mają obowiązki, własnych zwierzchników, własne życie, rodziny, wiadomości do przekazania. Nie mogą tu przebywać w nieskończoność.
— Ich miejsce zajmą inni — zauważyła Maris. — Przystań Wiatrów ma lotników w bród. Zawsze będziesz w cieniu ich skrzydeł.
— Nie zwracaj na nią uwagi, panie — rzekł Sahn. — Ona nie ma za sobą lotników. Popiera ją tylko kilku jednoskrzydłych. Podniebny motłoch. Kiedy odlecą, nikt ich nie zastąpi. Musisz tylko poczekać, mój zwierzchniku.
W jego tonie było coś, co zdumiało Maris i wzbudziło w niej obrzydzenie. Natychmiast uświadomiła sobie jego przyczynę; Sahn nie rozmawiał jak równy z równym, lecz przybierał ton podwładnego. Bał się zwierzchnika i czuł się jego dłużnikiem choćby z powodu skrzydeł. Po raz pierwszy lotnik stał się tak całkowicie zależny od zwierzchnika.
Władca ponownie odwrócił się do Maris i zmierzył ją chłodnym wzrokiem.
— Tak jak myślałem — rzekł, — Tya okłamywała mnie i w końcu ją przejrzałem. Val Jednoskrzydły usiłował mnie zastraszyć czczymi pogróżkami. A teraz ty. Wszyscy łżecie, ale ja jestem sprytniejszy, niż sobie wyobrażacie. Twoi czarni lotnicy nie zrobią nic, n i c. Wszyscy jesteście jednoskrzydłymi. Prawdziwych lotników los Tyi w ogóle nie obchodzi. Dowiodła tego rada.
— Tak — zgodził się Sahn, kiwając głową.
Maris poczuła gwałtowną złość. Miała ochotę podbiec do chudego lotnika, chwycić go i potrząsnąć nim tak, żeby mu sprawić ból. Jednakże Evan mocno ścisnął jej rękę i gdy na niego spojrzała, potrząsnął głową.
— Sahn — rzekła łagodnie.
Niechętnie popatrzył jej w oczy. Dygotał, być może zawstydzony tym, co się z nim stało. Spoglądając na niego, Maris doznała wrażenia, że dostrzega w nim coś z każdego lotnika, którego znała. Czego to my nie robimy, byle tylko móc latać, pomyślała.
— Sahn — powtórzyła. — Jem dołączył do czarnych lotników. On już nie jest jednoskrzydłym.
— Nie jest — przyznał Sahn — ale dobrze znał Tyę.
— Skoro doradzasz swojemu zwierzchnikowi, powiedz mu, kim jest Dorrel z Laus.
Sahn zawahał się.
— Kto to taki? — warknął zwierzchnik, zerkając to na Sahna, to na Maris. — No?
— Dorrel z Laus — niechętnie odparł Sahn. — Zachodni lotnik, mój zwierzchniku. Pochodzi z bardzo starego rodu. Dobry lotnik. Mniej więcej w moim wieku.
— No i co z tego? Jakie to ma dla mnie znaczenie? — Zwierzchnik zaczynał się niecierpliwić.
— Sahn — rzekła Maris — jak myślisz, co by się stało, gdyby Dorrel przyłączył się do czarnych lotników?
— Nie — szybko odezwał się Sahn. — Przecież on nie jest jednoskrzydłym. Nie zrobiłby tego.
— A gdyby jednak?
— Jest popularny. To przywódca. Znaleźliby się inni. — Sahnowi najwyraźniej nie podobały się jego własne słowa.
— Dorrel z Laus zamierza sprowadzić stu zachodnich lotników, żeby dołączyli do tego kręgu — rzekła z naciskiem Maris. Prawdopodobnie podała przesadzoną liczbę, ale oni nie byli w stanie jej zweryfikować.
Wargi zwierzchnika drgnęły.
— Czy to prawda? — zagadnął swego usłużnego lotnika.
Sahn nerwowo zakaszlał.
— Dorrel… Ja, hm, trudno mi powiedzieć, panie. On jest wpływową postacią, ale… ale…
— Milczeć — przerwał mu zwierzchnik — bo przekażę te twoje skrzydła komuś innemu.
— Zignoruj go — odezwała się ostro Maris. — Sahnie, zwierzchnik nie ma prawa dawać ani zabierać skrzydeł. Lotnicy zjednoczyli się, aby dowieść słuszności tego prawa.
— Tya zginęła, mając na sobie te skrzydła — rzekł Sahn. — To on mi je przekazał.
— Skrzydła należą do ciebie. Nikt cię za to nie obwinia. Jednakże twój zwierzchnik nie powinien był postąpić w ten sposób. Jeżeli jesteś wrażliwy, jeżeli uważasz, że Tya niesłusznie poniosła śmierć, przyłącz się do nas. Masz jakieś czarne ubranie?
— Czarne? Hm, zdaje się, że tak.
— Czyś ty oszalał? — zapytał zwierzchnik i wycelował w Sahna ostrze swego noża. — Bierzcie tego głupca.
Po chwili wahania dwóch strażników ruszyło w kierunku lotnika.
— Trzymajcie się z dala ode mnie! — wrzasnął Sahn. — Do diabła, jestem lotnikiem!
Zatrzymali się i obejrzeli na zwierzchnika. Ten ponownie wskazał im Sahna. Był roztrzęsiony, wydawało się, że ma kłopoty z doborem słów.
— Macie… macie wziąć Sahna i…
Nie dokończył, gdyż w tym momencie ktoś gwałtownym ruchem otworzył drzwi i grupa strażników wtaszczyła do komnaty Colla, po czym popchnięto go w kierunku zwierzchnika. Śpiewak wlókł się na czworakach, aż w końcu zdołał niepewnie wstać. Prawą część jego twarzy pokrywał wielki, fioletowy siniak, a obwódki wokół oczu były czarne jak jego uniform.
— Coll! — krzyknęła przerażona Maris.
Coll zdobył się na słaby uśmiech.
— Moja wina, starsza siostro. Ale nic mi nie jest.
Evan podszedł bliżej i obejrzał jego twarz.
— Ja nie kazałem tego zrobić — rzekł zwierzchnik.
— Mówiłeś, że nie powinien śpiewać — wyjaśnił strażnik. — A on nie chciał przestać.
— Nic mu nie będzie — rzekł Evan. — Rana się zagoi.
Maris westchnęła z ulgą. Pomimo że tyle ostatnio rozmawiała o śmierci, widok poranionej twarzy Colla silnie nią wstrząsnął.
— Mam już tego dość — oznajmiła zwierzchnikowi. — Zechciej wysłuchać moich warunków.
— Warunków? — W jego tonie brzmiało niedowierzanie. — Jestem zwierzchnikiem Thayos, a ty jesteś nikim. Nie możesz mi stawiać żadnych warunków.
— Mogę i będę je stawiała. Postąpisz mądrze, jeśli mnie wysłuchasz. W przeciwnym razie nie tylko ty ucierpisz. Chyba nie zdajesz sobie sprawy z tego, co się dzieje na Thayos. Na całej wyspie twój lud śpiewa pieśni Colla, a śpiewacy wędrują z wyspy na wyspę, by wszędzie ją rozpowszechniać. Wkrótce wszyscy się dowiedzą, w jakich okolicznościach kazałeś zabić Tyę.
— Ona kłamała, była zdrajczynią.
— Lotnik nie zalicza się do poddanych, a zatem nie może być zdrajcą — odparła Maris. — Poza tym ona kłamała, żeby zapobiec bezsensownej wojnie. Och, zawsze będzie budziła kontrowersje. Jednakże ty byłbyś głupcem, gdybyś nie doceniał mocy śpiewaków. Stajesz się powszechnie nienawidzonym człowiekiem.
— Milczeć! — krzyknął zwierzchnik.
— Twój lud nigdy cię nie kochał — ciągnęła nie zrażona tym Maris. — I boi się. Czarni lotnicy budzą w nim strach, śpiewacy trafiają do aresztu, lotnicy są wieszani, ustała wymiana handlowa, wszczęta przez ciebie wojna przynosi fatalne skutki i nawet twoi strażnicy zaczynają dezerterować. I to wszystko przez ciebie. Prędzej czy później lud wpadnie na pomysł, żeby się ciebie pozbyć. Już wie, że nie skłonisz czarnych lotników do opuszczenia wyspy.
Wszędzie się o tym mówi. Thayos jest przeklęty. Thayos przynosi pecha. Duch Tyi nawiedza fortecę, zwierzchnik oszalał. Zostaniesz wyklęty, tak jak pierwszy szalony zwierzchnik, jak Kennehut. Twój lud nie będzie jednak tego długo znosił. Wie, co powinien zrobić. Powstanie przeciw tobie. Śpiewacy skrzeszą iskrę, a czarni lotnicy rozniecą ogień, który cię strawi.
Na ponurej twarzy zwierzchnika pojawił się przebiegły uśmiech.
— Nie — odparł. — Wszystkich was zabiję i nad wszystkim zapanuję.
Maris odwzajemniła jego uśmiech.
— Evan jest uzdrowicielem, który oddał swe życie Thayos, a setki ludzie zawdzięczają mu to, że nadal żyją. Coll należy do najwspanialszych śpiewaków Przystani Wiatrów; jest znany i uwielbiany na wielu wyspach. A ja, Maris z Amberly Mniejszej, jestem postacią z pieśni, dziewczyną, która zmieniła świat. Jestem bohaterką dla ludzi, którzy nigdy mnie nie poznali. Zabijesz nas troje? Świetnie. Czarni lotnicy będą to obserwowali i przekażą wieści, a śpiewacy ułożą piosenki. Jak sądzisz, ile zostanie ci wtedy dni rządzenia? Na kolejnej radzie lotnicy osiągną jednomyślność — Thayos stanie się martwą krainą, jak Kennehut.
— Kłamstwo — rzekł zwierzchnik i przesunął palcami po nożu.
— Nie chcemy krzywdzić twojego ludu — powiedziała Maris. — Tya nie żyje i nic nam jej nie wróci. Jednak ty musisz przyjąć moje warunki, bo inaczej stanie się wszystko to, przed czym cię ostrzegałam. Po pierwsze, wydasz ciało Tyi, żeby mogła zostać wrzucona do morza z dużej wysokości, w sposób, w jaki zawsze grzebie się lotników. Po drugie, zgodnie z jej życzeniem, zaprowadzisz pokój. Zrezygnujesz z wszelkich roszczeń do kopalni, co stało się przyczyną wojny z Thrane. Po trzecie, co rok będziesz wysyłał jakieś biedne dziecko do akademii Powietrzny Dom, żeby mogło trenować latanie. Myślę, że ten pomysł przypadłby Tyi do gustu. Ostatnia rzecz. — Maris na chwilę przerwała, i choć w oczach mężczyzny teraz już czaiła się furia, kontynuowała listę żądań: — Zrzekniesz się swego stanowiska, wycofasz się z życia publicznego, a twoja rodzina zostanie przeniesiona z Thayos na jakąś wyspę, gdzie cię nikt nie zna, i tam spokojnie dokonasz żywota.
Zwierzchnik gładził kciukiem ostrze noża. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że się zaciął. Kropelka krwi zabarwiła cienkie białe płótno jego koszuli. Kąciki ust drgały. W komnacie zapanowała cisza. Maris uświadomiła sobie nagle, że jest zmęczona i bliska omdlenia. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy, powiedziała wszystko, co mogła powiedzieć. Pozostało jej czekanie.
Evan objął ją ramieniem. Kątem oka dostrzegła, że opuchnięte wargi Colla wykrzywiają się w lekkim uśmiechu, i odzyskała dobre samopoczucie. Bez względu na to, co się stanie, dała z siebie wszystko. Czuła się, jakby właśnie wróciła z dalekiej podróży; ledwo stała na obolałych nogach, była mokra i przemarznięta na kość. Kiedy jednak przypomniała sobie niebo i lot na własnych skrzydłach, wrócił spokój.
— Warunki — przemówił jadowitym tonem zwierzchnik. Powstał z tronu, ściskając w dłoni zakrwawiony nóż. — Postawię ci warunki. — Wycelował nóż w stronę Evana. — Zabierzcie starego i odetnijcie mu ręce — zarządził. — Potem go wyrzućcie i niech się sam wyleczy. To powinien być niezły widok. — Roześmiał się; jego dłoń powędrowała w bok, tak że nóż był teraz wycelowany w Colla. — Śpiewak straci jedną rękę i język. — Ponownie uniósł nóż. — A tobie — ciągnął, skierowawszy broń w stronę Maris — ponieważ tak bardzo lubisz czerń, zapewnię odpowiednią dawkę tego koloru. Wsadzę cię do celi bez okna, bez światła; będzie czarno w dzień i w nocy i zostaniesz tam tak długo, aż zapomnisz, jak wygląda światło słoneczne. Czy podobają ci się te warunki, lotniczko? Podobają ci się?
Maris poczuła, że do oczu napływają jej łzy, ale nie pozwoliła sobie na płacz.
— Żal mi twojego ludu — powiedziała łagodnie. — Nie zasłużyli na takiego władcę jak ty.
— Zabierzcie ich i zróbcie to, co wam kazałem! — zawołał zwierzchnik.
Strażnicy popatrzyli na siebie. Jeden z nich zrobił krok do przodu, lecz przystanął, gdyż nikt nie poszedł w jego ślady.
— Na co czekacie? — wrzasnął zwierzchnik. — Łapcie ich!
— Panie — odezwała się wysoka, majestatyczna kobieta w oficerskim mundurze. — Błagam cię, byś przemyślał swą decyzję. Nie możemy okaleczyć śpiewaka ani uwięzić Maris z Amberly Mniejszej. To oznaczałoby nasz koniec. Lotnicy zniszczyliby nas wszystkich.
Zwierzchnik gniewnie spojrzał na kobietę, a potem wyciągnął nóż w jej kierunku.
— Ty również jesteś aresztowana, zdrajczyni. Skoro tak ją lubisz, będziesz gniła w celi obok niej. — Zwrócił się do pozostałych strażników. — Brać ich.
Nikt się nie poruszył.
— Zdrajcy — wymamrotał. — Jestem otoczony zdrajcami. Wszyscy zginiecie. — Odszukał wzrokiem Maris. — A ty, ty będziesz pierwsza. Sam to zrobię.
Maris z bolesną wyrazistością widziała nóż w jego dłoni, ostrze z brązu zaplamione krwią. Poczuła, że stojący obok niej Evan tężeje. Zwierzchnik uśmiechnął się i podszedł do nich.
— Powstrzymajcie go — rzekła wysoka kobieta, którą usiłował zaaresztować. Jej głos był zmęczony, ale stanowczy. Zwierzchnik natychmiast został otoczony. Zwalisty mężczyzna o posturze niedźwiedzia przytrzymał go za ramiona, a szczupła młoda kobieta wyrwała mu nóż z taką łatwością, jakby wyciągała go zza pasa. — Wybacz — dorzuciła kobieta, która kierowała operacją.
— Puśćcie mnie! — domagał się zwierzchnik. — Ja tu jestem władcą!
— Nie — odparła — nie, panie, obawiam się, że jesteś bardzo chory.
W ponurej, starej twierdzy nigdy dotychczas nie świętowano z takim zapałem.
Szare mury ozdobiono kolorowymi chorągwiami i lampionami, a powietrze było przesycone zapachem jedzenia i wina, dymem palonego drewna i fajerwerkami. Bramy fortecy zostały otwarte na oścież, dla wszystkich. Strażnicy nadal ją patrolowali, ale chodzili bez broni i tylko kilku miało na sobie mundury.
Szubienice zburzono, a rusztowanie posłużyło za scenę dla żonglerów, magików, klaunów i śpiewaków, którzy zabawiali przechodzący tłum.
Korytarze w twierdzy zapełniły się uczestnikami zabawy. Uwolniono więźniów z lochów i dopuszczono do fety nawet najgorszy motłoch z zaułków Port Thayos. W wielkiej sali przygotowano stoły, na których znalazły się potężne gomółki sera, kosze z chlebem oraz rozmaite ryby — wędzone, marynowane i smażone. Z palenisk wciąż ulatniała się woń pieczonego prosiaka i kota morskiego, a na kamiennej posadzce lśniły kałuże piwa i wina.
W powietrzu rozbrzmiewały śmiechy i muzyka. Thayos nie pamiętała równie hucznej i gigantycznej imprezy. W tłumie jej mieszkańców krążyły postacie w czerni — byli to lotnicy. Ci ludzie, zarówno jednoskrzydli jak i lotnicy rodowi, wraz z niegdyś wygnanymi śpiewakami stanowili poczet honorowych gości. Na ich cześć wznoszono toasty.
Maris przeciskała się przez niesforną ciżbę, obawiając się, iż rozpoznają ją kolejne osoby. Przyjęcie trwało zbyt długo. Była zmęczona, a nadmiar jedzenia i picia oraz hołdów ze strony wielbicieli wywoływał w niej lekkie mdłości. Pragnęła jedynie odnaleźć Evana i pójść do domu.
Ktoś wypowiedział jej imię i Maris niechętnie odwróciła się. Ujrzała nową władczynię Thayos. Kobieta była ubrana w długą, haftowaną suknię, która do niej nie pasowała; miała przy tym dość nieszczęśliwą minę.
Maris przywołała na wargi uśmiech.
— Słucham, zwierzchniczko?
Dawna członkini straży skrzywiła się.
— Sądzę, że w końcu przywyknę do tego tytułu, choć w dalszym ciągu przywodzi on na pamięć kogoś, o kim trzeba zapomnieć. Nie miałam dziś okazji cię widzieć — czy mogłabyś poświęcić mi kilka minut?
— Tak, oczywiście. De tylko zechcesz. Uratowałaś mi życie.
— To nie było aż tak szlachetne. Twój czyn wymagał większej odwagi niż mój i nie był samolubny. O mnie będzie się opowiadać, że starannie uknułam spisek, dzięki któremu usunęłam zwierzchnika i zajęłam jego miejsce. To nie jest prawda, ale czy śpiewakom zależy na prawdzie?
Jej rozgoryczony ton sprawił, że Maris spojrzała na nią ze zdumieniem.
Szły razem przez pokoje pełne graczy, pijaków i kochanków, aż w końcu znalazły puste pomieszczenie, w którym mogły usiąść i swobodnie porozmawiać.
Zwierzchniczka przez chwilę milczała.
— Chyba nikt nie tęskni za starym zwierzchnikiem? — odezwała się Maris. — Nie sądzę, żeby był uwielbiany.
Nowa władczyni zmarszczyła czoło.
— Nie, nikt nie będzie za nim tęsknił. Za mną również, gdy odejdę. Ale on przez wiele lat był dobrym przywódcą; dopiero potem strach zmącił mu umysł. Zdecydowałam się na swój czyn z prawdziwą przykrością, ale nie widziałam innego wyboru. Chcę, żeby dzięki dzisiejszemu przyjęciu ludzie nauczyli się znowu cieszyć. Wolę się zadłużyć, byle tylko czuli, iż dzieje im się dobrze.
— Myślę, że doceniają ten gest — rzekła Maris. — Wszyscy sprawiają wrażenie bardzo szczęśliwych.
— Teraz tak, ale co będzie dalej? — Zwierzchniczka poruszyła się niespokojnie, jakby chciała odpędzić tę myśl. Zniknęła pionowa zmarszczka między oczami; twariz kobiety przybrała życzliwszy wyraz. — Nie miałam zamiaru nudzić cię swoimi zmartwieniami. Odciągnęłam cię na bok, żeby ci powiedzieć, jak bardzo jesteś szanowana na Thayos i że doceniam twoje wysiłki na rzecz utrzymania pokoju między lotnikami i ludem Thayos.
Maris zaniepokoiła się lekko, czy nie widać, że poczerwieniała.
— Proszę, nie mów tak — powiedziała. — Szczerze mówiąc, zależało mi na lotnikach, a nie na ludzie Thayos.
— To nie ma znaczenia. Liczą się twoje osiągnięcia. Ryzykowałaś życie.
— Zrobiłam, co było w mojej mocy — oświadczyła Maris — lecz mimo to nie osiągnęłam zbyt wiele. Tylko rozejm, tymczasowy pokój. Rzeczywisty problem, czyli konflikt między lotnikami rodowymi i jednoskrzydłymi oraz pomiędzy zwierzchnikami i pracującymi dla nich lotnikami, nadal istnieje i znowu da o sobie znać. — Urwała, zdając sobie sprawę, że zwierzchniczka nie przejmuje się tym ani nie chce wiedzieć, że to szczęśliwe zakończenie w gruncie rzeczy niczego nie kończy.
— Lotnicy na Thayos nie będą już mieli problemów — oznajmiła władczyni. Miała bardzo użyteczną umiejętność — nawet zwykłe zdanie brzmiało w jej ustach tak, jakby ogłaszała prawo. — Tutaj szanuje się lotników. I śpiewaków też.
— Bardzo mądrze — stwierdziła Maris i uśmiechnęła się. — Nigdy nie zaszkodzi mieć śpiewaków po swojej stronie.
Zwierzchniczka mówiła dalej, tak jakby w ogóle jej nie przerywano.
— A ty, Mans, zawsze będziesz mile widziana na Thayos, jeśli kiedykolwiek zechcesz powrócić tu z wizytą.
— Z wizytą? — Maris była zdziwona. Zmarszczyła brwi.
— Rozumiem, że ponieważ już nie latasz, podróż morska może się okazać…
— O czym ty mówisz?
Wydawało się, że zwierzchniczka jest rozdrażniona tym, że ciągle się jej przerywa.
— Wiem, że wkrótce opuszczasz Thayos i ruszasz na Morski Ząb, żeby się osiedlić w akademii Drewniane Skrzydła.
— Kto ci to powiedział?
— Śpiewak. Chyba miał na imię Coll. Czy to była tajemnica?
— Ani tajemnica, ani fakt. — Maris westchnęła. — Zaoferowano mi pracę w Drewnianych Skrzydłach, ale jej nie przyjęłam.
— Jeżeli zostajesz na Thayos, wszyscy oczywiście będziemy się cieszyć i zawsze możesz liczyć na gościnność tej… hm, mojej… siedziby. — Władczyni wstała, najwyraźniej uznając oficjalną część spotkania za zakończoną.
Maris również wstała i przez kilka chwil rozmawiały o nieistotnych rzeczach. Maris odpowiadała zupełnie machinalnie. W głowie miała mętlik z powodu kwestii, która, jej zdaniem, była przesądzona. Czyżby Coll uważał, że samo mówienie o czymś sprawi, iż to coś zostanie urzeczywistnione? Czuła, że będzie musiała z nim pogadać.
Jednakże gdy po kilku minutach odnalazła go na zewnętrznym dziedzińcu, w pobliżu bramy, nie był sam. Towarzyszyły mu Bari, a także S'Rella, która trzymała swoje skrzydła.
Maris podeszła do nich szybko.
— S'Rella — chyba nie odlatujesz?
S'Rella chwyciła jej dłonie.
— Muszę. Zwierzchniczka chce, żeby przekazano wiadomość na Deeth. Zaofiarowałam się, że to zrobię — muszę wracać do domu, a więc za dzień, dwa i tak leciałabym na południe. Nie było potrzeby wysyłać tak daleko Jema czy Sahna, skoro ja również mogłam się podjąć tego zadania. Właśnie wysłałam Evana, żeby cię odszukał i powiedział o moim wyjeździe. Ale wiesz, to nie musi być smutne pożegnanie — przecież niedługo zobaczymy się w Drewnianych Skrzydłach.
Maris gniewnie zerknęła na Colla, ale ten sprawiał wrażenie, jakby o niczym nie wiedział.
— Mówiłam ci, że dokończę żywota na Thayos — powiedziała do S'Relli.
S'Rella była zdumiona.
— Ale chyba zmieniłaś decyzję? Po tym wszystkim, co się stało? I przecież wiesz, że nadal chcą cię w Drewnianych Skrzydłach, zwłaszcza w obecnej sytuacji. Znowu stałaś się bohaterką!
Maris spojrzała na nią z ukosa.
— Chciałabym, żeby ludzie przestali tak mówić! Dlaczego jestem bohaterką? Co takiego zrobiłam? Tylko załagodziłam sytuację na jakiś czas. Nic nie zostało załatwione. Przynajmniej ty, S'Rello, powinnaś zdawać sobie z tego sprawę!
S'Rella niecierpliwie pokręciła głową.
— Nie zmieniaj tematu. A ta wspaniała mowa, którą nam wygłosiłaś, ta mowa o potrzebie celu w życiu? Jak możesz teraz rezygnować z własnych zamiarów? Przyznałaś, że nie nadajesz się na uzdrowicielkę, zatem co zrobisz na Thayos, co zrobisz ze swoim życiem?
Maris zdążyła sobie zadać to samo pytanie; ostatniej nocy prawie nie zmrużyła oka, bijąc się z własnymi myślami.
— Znajdę tu sobie coś do roboty — odparła cicho. Może zwierzchniczka będzie coś dla mnie miała.
— Ale to przecież straszne marnotrawstwo! Maris, jesteś potrzebna w Drewnianych Skrzydłach. Tam jest twoje miejsce. Nawet pomimo braku skrzydeł jesteś lotniczką — zawsze nią byłaś i będziesz. Myślałam, że o tym wiesz!
S'Rella miała łzy w oczach. Maris była wściekła; czuła się jak w pułapce — wcale nie chciała toczyć tego sporu.
— Moje miejsce jest przy Evanie — rzekła, siląc się na spokój. — Nie mogę go zostawić.
— No, proszę, a mówi się, że kto podsłuchuje, ten zawsze usłyszy o sobie coś niedobrego.
Maris odwróciła się i zobaczyła Evana. Z jego oczu biła taka czułość, że zapomniała o dręczących ją wątpliwościach. Zrozumiała, że podjęła właściwą decyzję. Nie mogła go opuścić.
— Ale wiesz, nikt nie prosi cię, żebyś mnie zostawiła — dorzucił. — Właśnie rozmawiałem z młodym uzdrowicielem, który chętnie wprowadzi się do mojego domu i przejmie pacjentów. W ciągu tygodnia będę gotowy do drogi.
Maris wytrzeszczyła oczy.
— Do drogi? Chcesz opuścić dom? Ale dlaczego?
Uśmiechnął się.
— Żeby udać się z tobą na Morski Ząb. Może ta podróż nie okaże się przyjemna, ale przynajmniej będziemy mogli się wzajemnie pocieszać w naszej chorobie.
— Ale… Nie rozumiem. Evan, ty chyba nie mówisz poważnie — przecież to jest twój dom!
— Zamierzam podróżować z tobą wszędzie tam, dokąd się udasz — odparł. — Nie mogę cię prosić o pozostanie na Thayos tylko po to, żebyś była przy mnie. Nie mogę być aż takiem egoistą wiedząc, że potrzebują cię w Drewnianych Skrzydłach i że tam jest twoje miejsce.
— Ale jak możesz ruszać w tę podróż? Jak będziesz żył? Przecież nigdy dotychczas nie opuszczałeś Thayos.
Roześmiał się, choć był to nieco wymuszony śmiech.
— Mówisz tak, jakbym zadeklarował się, że chcę mieszkać na dnie morza! Mogę opuścić Thayos jak wszyscy inni, na statku. Moje życie jeszcze się nie skończyło. Nie pojmuję, dlaczego nie miałbym czegoś w nim zmienić. Na Morskim Zębie z pewnością znajdzie się jakieś zajęcie dla starego uzdrowiciela.
— Evan…
Wziął ją w ramiona.
— Wiem. Uwierz mi, dokładnie to przemyślałem. Chyba nie sądziłaś, że ostatniej nocy spałem, podczas gdy ty miotałaś się na łóżku, nie wiedząc, co masz dalej robić? Postanowiłem, że nie pozwolę ci odejść z mojego życia. Przynajmniej ten jeden raz muszę być dzielny i odważyć się na zrobienie czegoś nowego. Wyruszam z tobą.
Maris nie mogła dłużej powstrzymywać łez, aczkolwiek nie potrafiłaby wytłumaczyć, dlaczego płacze. Evan przyciągnął ją i mocno objął, aż w końcu odzyskała panowanie nad emocjami.
Kiedy odłączyli się od siebie, Maris usłyszała, jak Coll zapewnia Ban, że ciocia płacze z radości, a nie ze smutku. Zobaczyła też stojącą nieco z boku S'Relle, która promieniowała szczęściem i czułością.
— Poddaję się — powiedziała trochę drżącym głosem. Otarła twarz. — Nie mam innych wymówek. Popłynę na Morski Ząb — popłyniemy na Morski Ząb, jak tylko uda nam się znaleźć jakiś statek.
To miał być zwykły spacer na skałę lotników w towarzystwie S'Relli i kilku przyjaciół, lecz przerodził się w wielką procesję, która była kontynuacją uroczystości w siedzibie zwierzchnika. Maris, Evan i Coll byli uważani za bohaterów; wielu ludzi chciało znaleźć się blisko nich, na własne oczy przekonać się, co takiego wyjątkowego jest w lotniku, uzdrowicielu i śpiewaku, którzy usunęli despotycznego władcę, zapobiegli wojnie i położyli kres tajemniczemu zagrożeniu ze strony milczących lotników w czerni. Jeżeli ktokolwiek nadal miał odwagę sądzić, że Tya postąpiła źle i zasłużyła na swój los, to nie zdradzał się z tym niepopularnym poglądem.
Mimo wszystko Maris uświadamiała sobie, że ten szczęśliwy, pełen podziwu tłum nie wyzbył się zadawnionej urazy. Nie zdołała zlikwidować granic dzielących szczury lądowe i lotników ani konfliktu między lotnikami rodowymi i jednoskrzydłymi. Prędzej czy później musiała się spodziewać kolejnej bitwy.
Krocząc przez górski tunel, tym razem nie czuła się samotna. Głosy odbijały się donośnym echem o kamienne ściany, a kilkanaście płonących pochodni sprawiało, że wilgotny, mroczny korytarz wydawał się zupełnie inny.
Gdy wyszli na powierzchnię, panowała już wietrzna noc, a gwiazdy były przesłonięte chmurami. Na krawędzi klifu Maris zobaczyła S'Relle, rozmawiającą z jakimś lotnikiem, jednoskrzydłym, który miał na sobie czarny ubiór. Widząc przyjaciółkę w miejscu, z którym wiązało się tyle wspomnień, Maris poczuła ucisk w żołądku i zakręciło jej się w głowie. Gdyby nie pomoc Evana, zapewne przewróciłaby się. Nie chciała oglądać S'Relli skaczącej ze skały, z której ona sama spadła. Nagle ogarnął ją strach.
Kilku młodych ludzi rzuciło się naprzód, głośno żądając przywileju asystowania S'Relli, która szykowała się do lotu. Po chwili dwie przyjaciółki spojrzały sobie w oczy. Maris wzięła głęboki oddech, starając się odzyskać równowagę i zapomnieć o lęku. Puściła dłoń Evana i podeszła.
— Pozwól, że ci pomogę — rzekła.
Znała wszystko tak dobrze: metaliczną powierzchnię skrzydeł, ich ciężar, silny trzask odblokowywanych rozpór. Pomimo że sama nie mogła już przypiąć skrzydeł, nadal lubiła ich dotykać i znajdowała przyjemność w przygotowywaniu S'Relli do lotu, nawet jeśli towarzyszył temu lekki smutek.
Kiedy skrzydła zostały całkowicie rozłożone, Maris znowu ogarnął strach. Pojmowała irracjonalność tego uczucia i wiedziała, że nie wolno jej wspominać o nim S'Relli, lecz czuła, że jeśli S'Rella zeskoczy z niebezpiecznej skały, spadnie tak samo jak ona.
Wreszcie zmusiła się do powiedzenia kilku słów.
— Dobrego lotu — rzekła niskim głosem.
S'Rella rzuciła jej badawcze spojrzenie.
— Ach, Maris, nie będziesz żałowała — dokonałaś właściwego wyboru. Niedługo się zobaczymy. — Pochyliła się i ucałowała przyjaciółkę.
Ona również życzyła Maris pomyślnej drogi, a potem odwróciła się w kierunku występu skalnego, ku morzu i niebu, i skoczyła.
Dała się porwać wiatrowi i zatoczyła koło, pobłyskując skrzydłami i wywołując aplauz widowni. Potem uniosła się wyżej i niemal natychmiast zniknęła ludziom z oczu, jak gdyby wtopiła się w ciemne niebo.
Maris jeszcze długo spoglądała w górę. Była bardzo wzruszona, ale oprócz bólu odczuwała również niezachwianą pewność, a nawet odrobinę dawnej radości. Wiedziała, że przetrwa. Nawet pomimo braku skrzydeł nadal była lotniczką.
EPILOG
Kiedy ktoś otworzył drzwi, stara kobieta obudziła się. W pokoju unosił się zapach choroby. Unosiły się w nim również inne wonie: słonej wody, dymu, morskiej pleśni oraz wystygłej korzennej herbaty na stoliku przy łóżku. Dominował jednak odór choroby, który sprawiał, że pokój wydawał się duszny i ciasny.
W drzwiach stała kobieta z dymiącą pochodnią. Stara kobieta widziała światło — przesuwającą się żółtawą plamę; dostrzegała też inną postać, której twarz była jednak zamazana. Jej wzrok nie funkcjonował już tak sprawnie jak dawniej. Czuła okropne pulsowanie w głowie, które towarzyszyło jej przebudzeniu od wielu lat. Przyłożyła miękką, pokrytą błękitnymi żyłkami rękę do czoła i zmrużyła oczy.
— Kto tam? — zapytała.
— Odera — odparła kobieta z pochodnią.
Chora poznała po głosie uzdrowicielkę.
— Przyszedł człowiek, na którym ci zależało. Czy czujesz się na siłach, żeby go zobaczyć?
— Tak — oznajmiła stara kobieta. — Tak — powtórzyła i spróbowała usiąść na łóżku. — Podejdź bliżej — dodała. — Chcę cię ujrzeć.
— Mam zostać? — niepewnie zapytała Odera. — Potrzebujesz mnie?
— Nie — odpowiedziała stara kobieta. — Nie. Jestem już wyleczona. Chcę się widzieć tylko z nim.
Odera kiwnęła głową — staruszka zauważyła ten gest, choć twarz przybyłej nadal stanowiła dla niej niewyraźną plamę — i ostrożnie zapaliła lampy naftowe za pomocą pochodni, a następnie zamknęła za sobą drzwi.
Gość przysunął drewniane krzesło z prostym oparciem i usiadł przy łóżku, dzięki czemu chora widziała go całkiem dobrze. Był młodym, najwyżej dwudziestoletnim chłopakiem; nie miał brody, a kilka bladych kosmyków nad górną wargą uchodziło za wąsy. Miał bardzo jasne, silnie skręcone włosy i prawie niewidoczne brwi. Przyniósł ze sobą instrument — coś w rodzaju prymitywnej gitary o kwadratowym kształcie, posiadającej zaledwie cztery struny — i natychmiast zaczął go stroić.
— Chciałabyś, żebym ci coś zagrał? — zapytał. — Jakąś specjalną piosenkę? — Miał przyjemny, wesoły głos, mówił z lekkim obcym akcentem.
— Przebyłeś długą drogę — zauważyła stara kobieta.
Młodzieniec uśmiechnął się.
— Skąd wiesz?
— Twój głos — wyjaśniła. — Od wielu lat nie słyszałam tak brzmiącego głosu. Jesteś z Wysp Zewnętrznych, prawda?
— Tak — odparł. — Mieszkam na maleńkiej wyspie na samym krańcu świata. Prawdopodobnie nigdy o niej nie słyszałaś. Nazywa się Burzowy Młot i należy do Najdalej Wysuniętego Archipelagu.
— Ach, pamiętani ją doskonale — rzekła. — Wieża Wschodniej Warty i ruiny poprzedniej wieży. Ten gorzki napój, który sporządzacie z korzeni. Wasz zwierzchnik nalegał, żebym go spróbowała, i śmiał się na widok mojej miny, gdy przełknęłam pierwszy łyk. Był karłem. Nigdy nie spotkałam równie brzydkiego i równie bystrego mężczyzny.
Śpiewak sprawiał wrażenie zaskoczonego — Nie żyje od jakichś trzydziestu lat — powiedział — ale masz rację, słyszałem o nim wiele historii. A zatem byłaś tam?
— Trzy albo cztery razy — odparła. Jego reakcja przyniosła jej wyraźne zadowolenie. — Wiele lat temu, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie. Byłam lotniczką.
— Och, oczywiście, powinienem był się domyślić. Na Morskim Zębie przebywa mnóstwo lotników, prawda?
— Niezupełnie — odparła. — To jest akademia Drewniane Skrzydła, tutejsi ludzie to przeważnie marzyciele, którzy dopiero muszą wywalczyć skrzydła, albo instruktorzy, którzy odłożyli swoje skrzydła dawno temu. Na przykład ja. Byłam instruktorką, dopóki nie zachorowałam. Teraz leżę tutaj i żyję głównie wspomnieniami.
Śpiewak dotknął strun i wydobył czysty akord.
— Co chciałabyś usłyszeć? — zagadnął. — Jest taka nowa piosenka, ostatnio bardzo popularna na Burzowym Młocie. — Nagle zrobił niewyraźną minę. — Ale jest trochę sprośna. Może ci się nie spodobać.
Stara kobieta wybuchnęła śmiechem.
— Kto wie, kto wie. Zdziwiłbyś się, jakie rzeczy pamiętam. Jednakże nie wezwałam cię tutaj, żebyś dla mnie śpiewał.
Popatrzył na nią dużymi, zielonymi oczami.
— Co takiego? — zapytał ze zdumieniem. — Ależ powiedziano mi… Byłem w gospodzie na Burzowym Młocie, właściwie dopiero co przypłynąłem, statek ze Wschodu zawinął do portu przedwczoraj, i nagle pojawia się jakiś chłopak i mówi mi, że na Morskim Zębie potrzebują śpiewaka.
— I przybyłeś tutaj. Opuściłeś gospodę. Nie powodziło ci się tam zbyt dobrze?
— Całkiem przyzwoicie — odparł. — Nigdy przedtem nie odwiedzałem Shotanów, a klienci nie okazali się głusi ani skąpi. Ale… — Gwałtownie urwał. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie.
— Ale tak czy owak przypłynąłeś, bo powiedziano ci, że jakaś umierająca kobieta poprosiła o śpiewaka — dokończyła chora.
Młodzieniec milczał.
— Nie czuj się winny — powiedziała. — Nie zdradzasz żadnej tajemnicy. Wiem, że umieram. Między mną i Oderą panuje całkowita szczerość. Prawdopodobnie powinnam była umrzeć już kilkanaście lat temu. Nieustannie boli mnie głowa, powoli ślepnę, a wydaje mi się, że przeżyłam połowę ludzi na świecie.
Och, nie zrozum mnie źle. Nie chcę umierać. Z drugiej strony, nie zależy mi na dalszym życiu w taki sposób. Nie akceptuję bólu ani własnej bezradności. Śmierć przeraża mnie, ale przynajmniej uwolnię się od tego smrodu. — Zauważyła minę gościa i lekko się uśmiechnęła. — Nie musisz udawać, że go nie czujesz. Wiem, że jest w tym pokoju. Odór choroby. — Westchnęła. — Wolę przyjemniejsze zapachy. Korzenne przyprawy i słoną wodę, a nawet pot. Wiatr. Burzę. Wciąż pamiętam, jaki zapach zostawia po sobie błyskawica.
— Mógłbym coś zaśpiewać — ostrożnie powiedział młodzieniec. — Pogodne piosenki, które poprawiłyby ci nastrój. Wesołe albo smutne, jak wolisz. Może zmniejszyłyby twój ból.
— Na ból najlepszy jest kivas — odparła stara kobieta. — Odera umie robić mocne trunki i czasem zaprawia je słodką pieśnią albo innymi ziołami. Daje mi tesis, żebym łatwiej zasypiała. Nie potrzebuję twojego głosu, żeby łagodzić ból.
— Wiem, że jestem młody — rzekł śpiewak — ale mam talent. Pozwól mi się zaprezentować.
— Nie. — Uśmiechnęła się. — Z pewnością jesteś dobry, naprawdę w to wierzę. Chociaż prawdopodobnie nie doceniłabym twojego talentu. Może pogarsza mi się słuch albo zwodzi mnie starość, ale żaden ze śpiewaków, których poznałam w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nie wydał mi się równie dobry, jak ci z dawnej epoki. A słuchałam najlepszych. Przed wieloma laty S'Lassa i Trhennian śpiewali duety na Veleth. Rozrywkę zapewniał Jared z Geer, bezdomny Geni Jednooki i Coll. Kiedyś znałam śpiewaka Hallanda; idę o zakład, że jego piosenki były o wiele sprośniejsze niż ta, którą ty zamierzałeś wykonać. Kiedy byłam młoda, słyszałam nawet Barriona, i to niejeden raz — wielokrotnie.
— Dorównuję każdemu z nich — upierał się młodzieniec.
Stara kobieta westchnęła.
— Nie dąsaj się — powiedziała ostrym tonem. — Jestem pewna, że śpiewasz wspaniale, ale nigdy nie skłonisz kogoś tak starego jak ja, żeby ci to przyznał.
Nerwowo błądził palcami po strunach.
— Jeśli nie chcesz słuchać pieśni na łożu śmierci, to dlaczego posłałaś na Burzowy Młot po śpiewaka? — zagadnął.
— To ja chcę zaśpiewać dla ciebie — odparła. — To nie będzie takie straszne, chociaż nie umiem grać ani wiernie odtwarzać melodii. Głównie będę recytowała.
Śpiewak odłożył instrument i skrzyżował ręce na piersi, gotów do słuchania.
— Dziwna prośba — zauważył — lecz na długo przed tym, zanim stałem się śpiewakiem, dużo słuchałem innych ludzi. A tak w ogóle, nazywam się Daren.
— Dobrze. Miło mi cię poznać, Darenie. Żałuję, że nie znałeś mnie, gdy miałam trochę więcej wigoru. Teraz posłuchaj mnie uważnie. Chcę, żebyś nauczył się tych słów na pamięć i śpiewał je, jeśli uznasz, że utwór jest dobry, gdy mnie już nie będzie na tym świecie. A tak się stanie.
— Znam już mnóstwo dobrych utworów — powiedział śpiewak.
— Tego nie znasz — ucięła.
— Sama go ułożyłaś?
— Nie — odparła. — To było coś w rodzaju pożegnalnego prezentu dla mnie. Mój brat śpiewał tę piosenkę, gdy był umierający, i zmusił mnie, żebym nauczyła się każdego słowa. Strasznie cierpiał i śmierć była dla niego wybawieniem, ale odszedł dopiero wówczas, gdy upewnił się, że znam jego utwór na pamięć. Nauczyłam się tych słów szybko, cały czas płacząc, aż w końcu zmarł. To działo się w miasteczku na Shotanie Małym, niespełna dziesięć lat temu. Zatem widzisz, że ta piosenka znaczy dla mnie bardzo wiele. A teraz zechciej jej posłuchać.
Zaczęła śpiewać.
Jej głos był stary, sfatygowany, okropnie piskliwy. Natężała go tak mocno, że od czasu do czasu kaszlała i charczała. Wiedziała, że nie wyczuwa właściwej tonacji i odtwarza melodię równie kiepsko jak w czasach młodości, ale przynajmniej znała słowa, naprawdę je znała. Smutnemu tekstowi towarzyszyła prosta, łagodna, melancholijna muzyka.
Była to pieśń o śmierci bardzo sławnej lotniczki. Kiedy zrobiła się stara i zbliżał się kres jej dni, znalazła skrzydła i założyła je, tak jak w latach swej legendarnej młodości. Ruszyła do startu i pobiegli za nią wszyscy jej przyjaciele wołając, żeby przystanęła i zawróciła, gdyż była już bardzo stara i słaba i od dawna nie latała, a umysł miała tak zamroczony, że nawet nie pamiętała o rozwinięciu skrzydeł. Ale ona nie chciała ich słuchać. Dotarła na skałę, zanim zdołali ją złapać, i runęła w dół. Jej przyjaciele krzyknęli i zasłonili oczy, żeby nie patrzeć, jak spada do morza, lecz ona w ostatniej chwili rozłożyła skrzydła, które utworzyły srebrzyste, napięte przęsło. Wiatr porwał ją i uniósł wyżej, a potem stojący w dole przyjaciele usłyszeli jej śmiech. Zatoczyła nad nimi koło, z rozwianymi włosami, ze skrzydłami jasnymi jak nadzieja, i przekonali się, że znowu jest młoda. Pomachała im na pożegnanie, przechyliła jedno skrzydło i zniknęła na tle zachodzącego słońca. Nie zobaczyli jej już nigdy.
Kiedy stara kobieta skończyła piosenkę, w pokoju zapanowała cisza. Śpiewak siedział na krześle odchylony do tyłu i wpatrywał się w migoczące światło lampy. Był zamyślony.
Wreszcie stara kobieta zakaszlała z irytacją.
— No? — zagadnęła.
— Och… — Uśmiechnął się i wyprostował na krześle. Przepraszam. To ładna piosenka. Właśnie zastanawiałem się, jak by brzmiała, gdyby dodać do niej muzykę.
— I bez wątpienia głos — taki, w którym nie byłoby słychać ciągłego charczenia i wysiłku. — Pokiwała głową. — Hm, taki utwór brzmiałby naprawdę dobrze. Zapamiętałeś wszystkie słowa?
— Oczywiście — odparł. — Chcesz, żebym ci ją zaśpiewał?
— Tak — rzekła stara kobieta. — Jak inaczej mogłabym się przekonać, że dobrze ją znasz?
Śpiewak uśmiechnął się od ucha do ucha i wziął do ręki instrument.
— Wiedziałem, że dasz się przekonać — powiedział z zadowoleniem. Dotknął strun, poruszając palcami ze złudną powolnością, czym przywołał nastrój melancholii. Po chwili zaśpiewał pieśń wysokim, melodyjnym, rozwibrowanym głosem.
Wykonawszy utwór, zaczął się uśmiechać.
— No i jak?
— Tylko nie popadaj w samouwielbienie — rzekła. — Odtworzyłeś cały tekst poprawnie.
— A mój śpiew?
— Jesteś dobry — przyznała. — Dobry. A będziesz jeszcze lepszy.
Był usatysfakcjonowany jej odpowiedzią.
— Widzę, że nie przesadzałaś — ty naprawdę znasz się na dobrym śpiewaniu. — Uśmiechnęli się do siebie. — Dziwne, że nigdy wcześniej nie słyszałem tej piosenki. Śpiewałem o tej lotniczce rozmaite utwory, ale tego nigdy. Nawet nie wiedziałem, że Maris umarła w taki sposób. — Utkwił w niej baczny wzrok. Światło odbijało się w zielonych oczach młodzieńca; wydawał się zamyślony.
— Nie bądź taki chytry — rzekła. — Doskonale wiesz, że to ja jestem Maris i nie umarłam w taki sposób. To znaczy, jeszcze nie umarłam. Ale już niewiele mi zostało.
— Naprawdę jeszcze raz wykradniesz skrzydła i skoczysz ze skały?
Westchnęła.
— W ten sposób zmarnowałabym parę skrzydeł. Nie sądzę, żebym była w stanie powtórzyć wyczyn Kruka. Jestem na to za stara. Ale zawsze o tym marzyłam. Oglądałam ten wyczyn zaledwie kilkakrotnie, a gdy zdarzyło mi się to ostatnim razem, dziewczynie pękło złącze w skrzydle i zginęła. Sama nigdy się na to nie odważyłam, ale zawsze o tym marzyłam. Tak, Daren, to jedyna rzecz, której chciałam, a która nigdy mi nie wyszła. Całkiem nieźle, zważywszy na to, jak długo żyję.
— Rzeczywiście, nieźle — przytaknął.
— Jeśli chodzi o moją śmierć — ciągnęła — no cóż, przypuszczam, że umrę tutaj, w tym łóżku, i to w niezbyt odległej przyszłości. Może skłonię ludzi do wyniesienia mnie na dwór, żebym po raz ostatni mogła obejrzeć zachód słońca. A może nie. Wzrok pogorszył mi się tak bardzo, że niewiele bym zobaczyła na niebie. — Cmoknęła ze zniecierpliwieniem. — W obu przypadkach, gdy umrę, jakiś lotnik przy wiąże moje zwłoki rzemieniami i tak obciążony poniesie mnie w górę, nad morze, gdzie sprawi mi tak zwany lotniczy pogrzeb. Nie mam pojęcia, dlaczego tak się go nazywa. Zwłoki z pewnością nie latają. Kiedy sieje odetnie, spadają jak kamień, a potem toną lub stają się łupem scylli. Cały ten obrzęd nie ma sensu, ale taka jest tradycja. — Westchnęła. — Val Jednoskrzydły wpadł na dobry pomysł. Pogrzebano go tutaj, na Morskim Zębie, w potężnym kamiennym grobowcu, i postawiono mu pomnik, który sam zaprojektował. W przeciwieństwie do Vala, ja nie byłabym zdolna do tak zupełnego zlekceważenia tradycji.
Młodzieniec pokiwał głową.
— A zatem wolisz, żeby raczej pamiętali tę piosenkę, a nie rzeczywiste okoliczności twojej śmierci?
Popatrzyła na niego z pogardą.
— Myślałam, że jesteś ś p i e w a k i e m. — Odwróciła wzrok.
— Śpiewak powinien rozumieć takie rzeczy. Ta pieśń… Ja naprawdę umieram w taki sposób. Coll o tym wiedział, gdy układał dla mnie utwór.
Młody artysta zawahał się.
— Ale…
Drzwi do pokoju znowu się otworzyły i stanęła w nich uzdrowicielka Odera. W jednej ręce trzymała pochodnię, a w drugiej szklankę.
— Dość już śpiewania — powiedziała. — Zanadto się zmęczysz. Pora na drzemkę.
Stara kobieta skinęła głową.
— Tak — rzekła. — Moja głowa funkcjonuje coraz gorzej. Nigdy nie spadaj na skały z wysokości kilkuset metrów, Darenie. A jeśli przytrafi ci się coś podobnego, nie ląduj na głowie. — Wzięła od Odery kubek z tesisem i natychmiast go opróżniła. — Okropne — powiedziała. — Mogłabyś przynajmniej czymś to doprawić.
Odera zaczęła popychać Darena w stronę drzwi. Zatrzymał się w pół kroku.
— Ta piosenka — rzekł. — Będę ją śpiewał. Podobnie jak inni. Ale nie zaśpiewam jej dopóki — no, wiesz — dopóki jej nie usłyszę.
Skinęła głową. Tesis już zaczynał działać, powoli paraliżując jej członki i powodując senność.
— To uzasadnione życzenie — rzekła.
— Jaki ma tytuł ta piosenka? — zapytał.
— Ostatni lot — odparła z uśmiechem. Oczywiście, to był jej ostatni lot i ostatnia piosenka Colla. Tytuł wydawał się uzasadniony.
— Ostatni lot — powtórzył. — Chyba rozumiem, Maris. Ta piosenka jest prawdziwa, tak?
— Prawdziwa — przytaknęła. Nie była jednak pewna, czyją usłyszał. Mówiła cicho, a poza tym Odera wyciągnęła gościa na zewnątrz i już zamykała drzwi. Po pewnym czasie uzdrowicielka wróciła, żeby utrzeć knoty lamp. Na razie jednak chora leżała sama w ciemnym pokoiku, który pachniał chorobą, pod prastarym kamiennym, przesiąkniętym krwią sklepieniem akademii Drewniane Skrzydła.
Mimo że wypiła tesis, nie mogła zasnąć. Ogarnęło ją podniecenie, przyprawiająca o lekki zawrót głowy radość, jakiej nie zaznawała od wielu lat.
Wydawało jej się, że gdzieś wysoko rozpoczyna się sztorm i na zwietrzałą skałę kapią krople deszczu. Forteca była mocna, naprawdę mocna; kobieta wiedziała, że murom nie grozi zawalenie. Jednocześnie miała przeczucie, że być może właśnie tego wieczoru, po tylu latach, uda się na spotkanie ze swoim ojcem.
Комментарии к книге «Przystań Wiatrów», Джордж Мартин
Всего 0 комментариев