Narile zatoczyły szerokie koło i ustawiły się pod wiatr, gotowe do śmiertelnego ataku. Przez szczeliny w skórze wysunęły ostre jak brzytwa ostrza, po czym zaczęły pikować w dół.
Mężczyzna rozpaczliwie rozglądał się wokół, nie przerywając pełnego desperacji biegu. Pustynia nie oferowała mu żadnego schronienia, a jej popękana powierzchnia była twardsza od betonu.
Narile były stworzeniami powietrza: ogromnymi, szybkimi czarnymi pociskami, z wielkimi jajowatymi oczyma, a macki falujące z tyłu ciała, spełniające funkcję i ogona, i steru, wspomagały ich lot. Każdy z tych czarnych potworów posiadał na podbrzuszu dwie zakrzywione półksiężycowate, kościane płyty, z których wysuwały się śmiertelnie groźne, twarde jak stal ostrza, zdolne pociąć ofiarę na kawałki.
Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, iż nie ma gdzie się skryć, postanowił więc podjąć walkę na miejscu, na tym otwartym i płaskim terenie. Jeden z marili runął na niego z niewiarygodną prędkością, ale on padł na ziemię i przekoziołkował. Zdążył wykonać ten prosty manewr na ułamek sekundy przed uderzeniem ostrzy, przez co o mało nie spowodował kolizji napastnika z twardą jak skała ziemią. Szczęście mu jednak do końca nie dopisało, zerwał się więc ponownie na równe nogi, w duchu przeklinając siebie za to, iż wyruszył tak późno. Sprawdził położenie obydwu stworzeń. Wiedział doskonale, że powinien je mieć przed sobą, a nie na flankach, tak jak teraz. Przywołał wszelkie rezerwy swych sił — zdolne się pojawić jedynie w sytuacji zagrażającej bezpośrednio życiu — i pobiegł pod ostrym kątem w kierunku krążących potworów.
Narile posiadały inteligencję, ale poza tym były nazbyt pewne siebie. Dysponowały przecież kilkoma kilometrami kwadratowymi otwartej przestrzeni pozwalającej na wszelkie manewry i na zabawę, nie mogły więc mieć najmniejszych wątpliwości, jaki będzie rezultat takich manewrów. Tymczasem chciały mieć trochę uciechy.
Mężczyzna ponownie się zatrzymał, by stawić czoło swym dręczycielom. Tak jak się spodziewał, para połączyła się i wydawała się teraz unosić bez ruchu w powietrzu, obserwując go żółtymi, pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczyma, ukrywającymi — nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości — wielką uciechę i wielkie rozbawienie.
Wiedział, że ma bardzo niewiele czasu.
Комментарии к книге «Charon: Smok u wrót», Джек Лоуренс Чалкер
Всего 0 комментариев