«Gdzie wasze ciała porzucone»

1195

Описание

Sir Richard Burton, dziewiętnastowieczny angielski podróżnik, pisarz i awanturnik, umiera. Jednak śmierć nie jest końcem, jest początkiem. Budzi się w dziwnym świecie — ogromnej krainie, będącej doliną nieskończenie długiej rzeki. Krainie zamieszkanej przez wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli i umarli na ziemi — od neandertalczyków po kluczowe postacie naszej historii. Wraz z grupką niezwykłych towarzyszy wyrusza w podróż ku źródłom Rzeki w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania zasadnicze — czym jest ten świat, kto go stworzył i kto w nim ustanawia prawa. Powieść, rozpoczynająca jeden z najsłynniejszych cykli fantastycznych, zdobyła nagrodę Hugo (1972) i uznanie czytelników na całym świecie.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Philip Jose Farmer Gdzie wasze ciała porzucone

1

Żona trzymała go w ramionach, jakby miała nadzieję odepchnąć śmierć.

— Boże mój — zapłakał — jestem już martwy.

Drzwi do pokoju otworzyły się. Zobaczył olbrzymiego dromadera, usłyszał brzęk dzwoneczków na jego uprzęży, poruszanych gorącym wiatrem pustyni. Potem pojawiła się wielka, czarna twarz pod ogromnym czarnym turbanem. Przez drzwi wkroczył czarny eunuch z gigantyczną szablą w dłoni. Śmierć, Ta Która Niszczy Rozkosz i Rozdziela Towarzyszy, w końcu przybyła.

Czerń. Nicość. Nie wiedział nawet, że jego serce przestało bić na zawsze. Nicość.

A potem otworzył oczy. Serce biło mocno. Był silny, bardzo silny! Podagryczne bóle w stopach, cierpienia, o które przyprawiała go wątroba, tortury sprawiane przez serce, wszystko zniknęło.

Było tak cicho, że słyszał szum własnej krwi. Był sam w świecie bez dźwięków.

Przestrzeń zalewało równe, jasne światło. Widział, lecz nie rozumiał tego, co widzi. Czym były te przedmioty nad nim, po bokach, z dołu? Gdzie się znalazł?

Spróbował usiąść — i ogarnęło go tępe przerażenie. Nie było na czym siedzieć — wisiał w pustce. Przesunął się do przodu, bardzo wolno, jakby w basenie pełnym rzadkiego syropu. O stopę od czubków palców zobaczył pręt z jasnoczerwonego metalu. Pręt opadał z góry, z nieskończoności i znikał w nieskończoności w dole. Spróbował pochwycić ten najbliższy twardy przedmiot, lecz coś go powstrzymało. Jakby jakieś siły odpychały go, odsuwały.

Powoli wykonał salto. Nieznana siła zatrzymała jego palce o jakieś sześć cali od pręta. Wyprostował się i posunął jeszcze o ułamek cala naprzód. Jednocześnie zaczął się obracać wokół podłużnej osi ciała. Głośno wciągnął powietrze. Wiedział, że nie ma nic, za co mógłby się chwycić, lecz ogarnięty paniką próbował złapać się czegokolwiek i nie potrafił powstrzymać gwałtownego ruchu ramionami.

Spoglądał teraz „w dół”; a może właśnie „w górę”? Cokolwiek to było, był to kierunek przeciwny do tego, w którym zwracał twarz w chwili przebudzenia. Nie miało to znaczenia. „Nad” nim i „pod” nim było to samo. Wisiał w przestrzeni, utrzymywany przez niewidoczny i niewyczuwalny kokon. Sześć stóp „pod” nim znajdowało się ciało kobiety o bardzo bladej skórze. Była naga i całkowicie pozbawiona włosów. Wyglądała na śpiącą. Miała zamknięte oczy, a jej piersi unosiły się i opadały w powolnym rytmie. Nogi trzymała złączone i wyprostowane, ręce wyciągnięte wzdłuż boków. Obracała się wolno, niby kurczak na rożnie.

Siła, która nią poruszała, działała także na niego: Powoli odwrócił się od kobiety, żeby zobaczyć wokół siebie inne, też bezwłose ciała mężczyzn, kobiet i dzieci w milczących, obracających się szeregach. Nad nim wirowało nagie, również nieowłosione ciało Murzyna.

Opuścił głowę tak, by spojrzeć ku swoim stopom. On także był nagi i pozbawiony włosów. Miał gładką skórę, wyraźnie zaznaczone mięśnie brzucha, na jego udach widać było napięte, silne, młode muskuły. Zniknęły żyły, wystające przez skórę niby błękitne falochrony. Nie było to już ciało zniedołężniałego, chorego, sześćdziesięciodziewięcioletniego starca, który jeszcze kilka chwil temu konał. Zniknęła też ponad setka blizn.

Zdał sobie sprawę, że żadne z otaczających go ciał nie należało do ludzi starych: Wszyscy wydawali się mieć po około dwadzieścia pięć lat, choć dokładny wiek trudno było określić, gdyż bezwłose głowy i łona sprawiały, że robili wrażenie starszych i młodszych jednocześnie.

Kiedyś przechwalał się, że nie wie, co to lęk. Teraz strach wyrwał mu z gardła rozpaczliwy krzyk. Czuł przerażenie, które tłumiło radość wywołaną tym, że znowu żyje.

Z początku był tym oszołomiony. Potem położenie w przestrzeni i nowe otoczenie zmroziły mu zmysły. Widział i odczuwał jak przez grubą, zmętniałą szybę. Po kilku sekundach coś w nim pękło. Usłyszał to niemal, jak gdyby otworzyło się okno.

Świat nabrał kształtu, który postrzegał, choć nie potrafił zrozumieć. Z góry, po obu stronach i z dołu, unosiły się ciała, ułożone w pionowych i poziomych rzędach. Pionowe oddzielone były od siebie czerwonymi prętami, cienkimi jak kije od szczotki. Jeden znajdował się o dwanaście cali od stóp śpiących, drugi dwanaście cali od ich głów. Sześć stóp dzieliło każde ciało od innych, z góry, z dołu i po obu stronach…

Pręty wznosiły się z otchłani bez dna i biegły w otchłań bez pułapu. Szarość, w której znikały i one i ciała, z góry i z dołu, z prawej i z lewej, nie była ani ziemią, ani niebem. W dali nie było nic prócz mgiełki nieskończoności.

Po jednej stronie miał śniadego człowieka o toskańskich rysach, po drugiej Hinduskę, a za nią wysokiego mężczyznę, który wyglądał na nordyka. Dopiero przy trzecim obrocie zrozumiał, dlaczego wydał mu się dziwny. prawa ręka, od miejsca tuż poniżej łokcia, była czerwona. Wydawało się, że brakuje na niej zewnętrznej warstwy skóry.

Chwilę później i kilka rzędów dalej, zobaczył ciało dorosłego mężczyzny, któremu brakowało skóry i wszystkich mięśni twarzy.

Były też inne niezupełnie kompletne ciała. W dali dostrzegł niewyraźnie szkielet i plątaninę narządów w jego wnętrzu.

Ogarnięty przerażeniem, obracał się i obserwował, a serce waliło mu mocno. Zdążył się już domyślić, że znajduje się w jakiejś gigantycznej komorze i że metalowe, pręty emitują rodzaj siły, która podtrzymuje i obraca miliony — może miliardy — ludzkich istot.

Gdzie mogło być takie miejsce?

Z pewnością nie w mieście Triest, które w 1890 roku należało do Cesarstwa Austro-Węgierskiego.

Nie było to niebo ani piekło, o jakim kiedykolwiek słyszał czy czytał, a uważał, że zdołał zaznajomić się z każdą teorią na temat tamtego świata.

Umarł. A teraz żył. Przez całe życie śmiał się z życia pozagrobowego. I po raz pierwszy musiał przyznać, że się mylił. Ale nie było nikogo, kto mógłby powiedzieć: „A nie mówiłem ci, przeklęty niedowiarku?”

Z tych milionów ludzi on jeden był przytomny.

Wirując w tempie mniej więcej jednego pełnego obrotu na dziesięć sekund zobaczył jeszcze coś, co spowodowało, że aż sapnął ze zdumienia. Pięć rzędów od niego unosiło się ciało, które na pierwszy rzut oka zdawało się ludzkie. Ale żaden przedstawiciel Homo sapiens nie miał trzech palców i kciuka przy każdej dłoni ani czterech palców u stóp. Ani takiego nosa i wąskich, czarnych, skórzastych warg, podobnych do psich. Ani moszny z masą małych guzów. Ani tak dziwacznie pofałdowanych uszu.

Przerażenie minęło. Jego serce przestało bić w szaleńczym tempie, choć nie wróciło jeszcze do normalnego rytmu. Umysł zaczął pracować. Trzeba przecież znaleźć wyjście z sytuacji, w której był równie bezradny jak prosię na rożnie. Musi dostać się do kogoś, kto potrafi mu wyjaśnić, jak się tu znalazł i dlaczego. Postanowić — znaczyło działać.

Podciągnął nogi, kopnął i stwierdził, że ta akcja — a raczej jej reakcja — przesunęła go o pół cala. Kopnął znowu i przesunął się dalej, wbrew hamującej go sile. Lecz gdy przerwał, wolno popłynął z powrotem na swoje miejsce. I coś popychało łagodnie jego członki ku ich wyjściowej, wyprostowanej pozycji.

Szaleńczo kopiąc nogami i poruszając rękami jak przy pływaniu żabką przesuwał się w stronę pręta. Im bliżej był celu, tym mocniejsza stawała się pajęczyna linii sił. Nie rezygnował. Gdyby się poddał, wkrótce znalazłby się w punkcie, z którego wyruszył, ale zbyt zmęczony na kolejną próbę. Rezygnacja nie leżała w jego naturze — dopóki nie wyczerpał wszystkich sił.

Dyszał ciężko, pot pokrył mu ciało, ręce i nogi poruszały się niby w gęstej galarecie, a ruch naprzód był niemal niedostrzegalny. Aż wreszcie czubkami palców lewej ręki dotknął pręta. Był ciepły i twardy.

I nagle wiedział, gdzie jest „dół”. Zaczął spadać.

Dotknięcie złamało czar. Niewidzialna sieć wokół niego pękła bezgłośnie i runął w dół.

Był tak blisko pręta, że zdołał go pochwycić jedną ręką. Zahamował. Boleśnie uderzył biodrem o metal, skóra dłoni zapiekła od tarcia, aż wreszcie schwycił pręt także drugą ręką i zatrzymał się.

Przed nim, z drugiej strony pręta, ciała zaczęły spadać. Poruszały się z prędkością spadku swobodnego na Ziemi, a każde z nich zachowywało wyprężoną pozycję. Nie przestały się nawet obracać.

Poczuł podmuchy powietrza na nagich, spoconych plecach i okręcił się wokół pręta. Za nim, w pionowym rzędzie, w którym znajdował się jeszcze przed chwilą, śpiący spadali także. Jeden za drugim, jakby zrzucani kolejno, przelatywali obok niego, obracając się wolno. Ich głowy mijały go o parę cali. Miał szczęście, że go nie strącili, bo runąłby w otchłań wraz z nimi.

Spadali ciągle w majestatycznym pochodzie. Ciało za ciałem przelatywało obok, po obu stronach pręta, a tysiące, miliony innych spały dalej.

Przez chwilę przyglądał się, potem zaczął liczyć. Zawsze lubił to robić. Kiedy jednak doszedł do 3001, przerwał. Potem tylko patrzył na ten wodospad ciał. Jak wysoko, jak niewyobrażalnie wysoko były ułożone? I jak daleko mogą spaść? To on zrzucił je nieświadomie, gdy jego dotyk zniszczył siłę emanującą z pręta.

Nie mógł wspiąć się w górę, mógł jednak schodzić w dół. Zadął się ześlizgiwać. Gdzieś znad jego głowy dobiegło brzęczenie, zagłuszające cichy szum spadających ciał. Spojrzał w górę i zapomniał o przelatujących obok śpiących.

Wąski pojazd o kształcie canoe wykonany z jakiegoś jaskrawozielonego materiału opuszczał się pomiędzy kolumną spadających a kolumną zawieszonych: W jaki sposób to powietrzne canoe się utrzymuje, pomyślał. Jak magiczny dywan z „Tysiąca i jednej nocy”.

Jakaś twarz wysunęła się zza burty. Pojazd zatrzymał się, brzęczenie ucichło i druga twarz pojawiła się obok pierwszej. Obie okolone były długimi, prostymi, ciemnymi włosami. Potem twarze zniknęły, brzęczenie rozległo się ponownie canoe zaczęło się obniżać. Zatrzymało się jakieś pięć stóp nad nim. Na zielonym dziobie widniał niewielki znak: biała spirala rozwijająca się w prawo. Jeden z pasażerów powiedział coś w języku trochę podobnym do polinezyjskiego — słychać było dużo samogłosek i powtarzający się często przydech.

Nagle niewidzialny kokon zwarł się ponownie. Spadające ciała zwolniły i zatrzymały się. Człowiek trzymający się pręta poczuł, jak linie siły zbiegają się i unoszą go w górę. Choć rozpaczliwie przywarł do metalu, jego nogi oderwały się i uniosły, pociągając za sobą ciało. Po chwili, wyprostowany, patrzył w dół. Nieznana siła rozerwała jego uchwyt, a jednocześnie zamknęło się jego życie, umysł, jego świat. Popłynął w górę, obracając się powoli. Minął powietrzne canoe i wzniósł się wyżej. Dwaj mężczyźni we wnętrzu pojazdu byli nadzy, przystojni i ciemnoskórzy jak Arabowie z Jemenu. Rysy twarzy mieli nordyckie, przypominające rysy znanych mu Islandczyków.

Jeden z nich podniósł rękę, trzymającą metalowy przedmiot wielkości ołówka. Spojrzał wzdłuż niego, jakby do czegoś celował.

Człowiek unoszący się w powietrzu ryknął z wściekłości, nienawiści, rozpaczy; zamachał rękami, by podpłynąć do maszyny.

— Zabiję was! — wrzeszczał. — Zabiję! Zabiję! I znów ogarnęło go zapomnienie.

2

Bóg stał nad nim, leżącym w trawie nad strumieniem, pod płaczącymi wierzbami; leżącym z otwartymi szeroko oczami i słabym jak nowo narodzone dziecko. Kłuł go w żebra końcem swej żelaznej laski. Bóg byt wysokim mężczyznę w średnim wieku. Miał długą, czarną, rozwidloną brodę i nosił niedzielny garnitur angielskiego dżentelmena z pięćdziesiątego trzeciego roku panowania królowej Wiktorii.

— Spóźniasz się — powiedział. Dawno już minął termin spłaty długu.

— Jakiego długu? — zapytał Richard Francis Burton. Przeciągnął palcami po żebrach, by się upewnić, że są jeszcze całe.

— Jesteś winien za ciało — wyjaśnił Bóg, kłując go znowu swoją laską. — Że już nie wspomnę o duchu. Jesteś winien za ciało i ducha, które są jednym i tym samym.

Burton spróbował się podnieść. Nikt, nawet Bóg, nie mógł dźgać Richarda Burtona w żebra i odejść bez walki.

Bóg zignorował jego daremne wysiłki, wyciągnął z kieszeni kamizelki duży, złoty zegarek, otworzył bogato zdobione wieczko i spojrzał na wskazówki.

— Dawno po terminie — oświadczył. Wyciągnął rękę z dłonią zwróconą ku górze.

— Płać. W przeciwnym razie będę zmuszony cię wykluczyć.

— Wykluczyć z czego?

Zapadła ciemność. Bóg zaczął rozpływać się w czerni. Dopiero wtedy Burton uświadomił sobie, jak bardzo byt on podobny do niego. Miał te same czarne, proste włosy, tę samą arabską twarz z ciemnymi przenikliwymi oczami, wysokimi kośćmi policzkowymi, pełnymi wargami i wysuniętym do przodu, mocno zarysowanym podbródkiem. Te same długie, głębokie blizny — pamiątka po somalijskim sztylecie, który przebił mu szczękę w bójce pod Gerberą — znaczyły Jego policzki. Drobne dłonie i stopy kontrastowały z szerokimi ramionami i potężną piersią. Miał też długie, gęste włosy i rozwidloną brodę, dla których Beduini nazywali Burtona „ojcem Wąsów”.

— Wyglądasz jak Diabeł — oświadczył Burton, lecz Bóg był już zaledwie jeszcze jednym cieniem w ciemności.

3

Burton spał, lecz tak płytko, że zdawał sobie sprawę z tego, że śni. Dzień zastępował noc.

Potem otworzył oczy. I nie wiedział, gdzie jest.

W górze było błękitne niebo, a delikatny wietrzyk owiewał jego nagie ciało. Bezwłosa głowa, plecy, nogi i dłonie dotykały trawy. Spojrzał w prawo i zobaczył równinę pokrytą bardzo krótkimi, bardzo zielonymi i bardzo gęsto rosnącymi źdźbłami. Teren wznosił się łagodnie na przestrzeni mniej więcej mili. Dalej było pasmo wzgórz, zrazu niewysokich, potem wyższych i bardziej stromych w miarę, jak wspinały się ku górom. Wzgórza ciągnęły się jakieś dwie i pół mili. Porastały je drzewa, płonące szkarłatem, lazurem, jasną zielenią, płomienną żółcią i głębokim różem. Góry wyrastały nagle, pionowe i bardzo wysokie. Były czarne i błękitno — zielone; wyglądały na szkliste skały wulkaniczne z wielkimi plamami mchu, pokrywającego co najmniej czwartą cześć powierzchni.

Pomiędzy nim a wzgórzami leżały ludzkie ciała. Najbliższe, ledwo o parę stóp od Burtona, należało do białej kobiety, która w pionowym rzędzie znajdowała się tuż pod nim.

Chciał wstać, lecz był zbyt słaby. Jedyne, co mógł na razie zrobić, ale i to z najwyższym wysiłkiem, to obrócić głowę w lewo. Było tam więcej nagich ciał, równina zaś opadała ku rzece odległej może o sto jardów. Rzeka miała jakąś milę szerokości, a po jej drugiej stronie była także równina, prawdopodobnie ciągnąca się na milę i wspinająca ku wzgórzom pokrytym drzewami, a potem ku wysokim, stromym, czarnym i błękitno — zielonym górom. Tam był wschód, stwierdził odruchowo. Słońce właśnie wzeszło nad szczytami.

Prawie na samym brzegu stała dziwna budowla — jakby grzyb z szarego granitu w czerwone plamki. Szeroka podstawa miała nie więcej niż pięć stóp wysokości, a kapelusz co najmniej pięćdziesiąt stóp średnicy.

Zdołał się podnieść o tyle, by podeprzeć się na łokciu.

Po obu brzegach rzeki stało więcej tych granitowych grzybów.

Na równinie wszędzie leżały nagie, łyse istoty ludzkie, porozkładane mniej więcej co sześć stóp. Większość spoczywała jeszcze na plecach, wpatrzona w niebo. Inni zaczynali się już poruszać, rozglądać, a nawet siadać.

Usiadł także i obiema rękami przeciągnął po głowie i twarzy. Były nagie.

Jego ciało nie było tym pomarszczonym, przygarbionym, pokrzywionym ciałem sześćdziesięciodziewięciolatka leżącego na łożu śmierci. To było umięśnione ciało o gładkiej skórze, które należało do niego, gdy miał dwadzieścia pięć lat. To samo ciało, które unosiło się pomiędzy prętami w tym śnie. We śnie? Przeżycie zdawało się zbyt wyraźne, żeby być snem. Nie, to nie był sen.

Wokół nadgarstka miał opaskę z czegoś przezroczystego, połączoną z sześciocalowym paskiem tego samego materiału. Drugi koniec paska przymocowany był do metalicznego łuku — uchwytu szarego, metalowego cylindra z zamkniętą pokrywą.

Odruchowo, nie zastanawiając się po co to robi, gdyż jego umysł był jeszcze zbyt niemrawy, podniósł cylinder. Ważył mniej niż funt, więc nie mógł być z żelaza, nawet gdyby był pusty w środku. Miał półtorej stopy średnicy oraz ponad dwie i pół wysokości.

Wszyscy wokół mieli umocowane do nadgarstków takie same cylindry.

Chwiejnie wstał na nogi. Uderzenia serca nabierały tempa, a zmysły zaczynały pracować normalnie. Inni wstawali także. Wiele twarzy było jeszcze ospałych, wiele zastygłych w zdumieniu. Niektórzy wyglądali na przerażonych, mieli rozbiegane, szeroko otwarte oczy, wznoszące się i opadające szybko piersi, świszczący oddech. Niektórzy drżeli, jakby owiewał ich lodowaty wicher, choć powietrze było przyjemnie ciepłe.

Dziwna, naprawdę obca i przerażająca, była niemal całkowita cisza. Nikt nie wymówił słowa; słychać było tylko oddechy stojących w pobliżu, krótkie klaśnięcia, gdy jakiś mężczyzna klepał się po udzie, ciche gwizdanie jakiejś kobiety.

Wszyscy mieli otwarte usta, jakby właśnie chcieli coś powiedzieć.

Zaczęli się poruszać, zaglądać sobie w twarze, czasem dotykać się lekko. Szurali bosymi stopami, podchodzili kawałek, zawracali, skręcali, patrzyli na wzgórza, na drzewa pokryte wielkimi, jaskrawo kolorowymi kwiatami, na porośnięte mchem, wypiętrzone ku niebu góry, na zieloną, roziskrzoną rzekę, głazy w kształcie grzybów, paski i szare, metaliczne pojemniki.

Niektórzy badali palcami swe nagie czaszki i twarze.

A wszystkich otaczała aura bezsensownego ruchu i ciszy.

Nagle jedna z kobiet zaczęła jęczeć. Opadła na kolana, odrzuciła do tyłu głowę i zawyła. Równocześnie, gdzieś dalej na brzegu, zawył ktoś jeszcze.

Te dwa krzyki stały się jakby sygnałem. A może dwoma kluczami do ludzkiego głosu, odblokowującymi go właśnie teraz.

Mężczyźni, kobiety i dzieci zaczęli krzyczeć, płakać albo rozdzierać paznokciami twarze. Bili się w piersi, padali na kolana i wznosili ręce w modlitwie lub rzucali się na ziemię i próbowali ukryć twarze w trawie, jakby chcieli się schować jak strusie. Albo tarzali się po ziemi szczekając jak psy lub wyjąc jak wilki.

Przerażenie i histeria udzieliły się i Burtonowi. Zapragnął uklęknąć i modlić się o zbawienie. Pragnął łaski. Ale nie chciał widzieć nad górami oślepiającej twarzy Boga, twarzy jaśniejszej niż słońce. Nie był tak dzielny i bez winy, jak mu się wydawało. Sąd byłby straszny i tak absolutnie ostateczny, że nie potrafił o nim myśleć.

Kiedyś miał sen o tym, jak po swojej śmierci staje przed Bogiem. Maleńki i nagi na szerokiej równinie, jak tutaj, ale zupełnie sam. I Bóg, wielki jak góra, podszedł do niego. A on, Burton, nie ustąpił i nie ugiął się przed Nim.

Tutaj nie było Boga, ale on i tak rzucił się do ucieczki. Pognał przez równinę odpychając z drogi mężczyzn i kobiety, omijając niektórych i przeskakując nad innymi, tarzającymi się po ziemi. „Nie! Nie! Nie!” krzyczał biegnąc. Wymachiwał rękami, żeby odepchnąć od siebie niewidzialne demony. Przywiązany do ręki cylinder wirował wokół niego.

Kiedy dyszał już tak, że nie mógł krzyczeć, ręce i nogi ciążyły mu straszliwie, płuca płonęły i serce wal iłu, rzucił się na trawę pod pierwszymi napotkanymi drzewami.

Po dłuższej chwili usiadł i spojrzał na równinę. Odgłosy tłumu zmieniły się z wrzasków i ryków w potężny gwar. Większość ludzi mówiła coś do siebie, choć nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek chciał słuchać. Burton nie rozróżniał słów. Niektórzy mężczyźni i kobiety obejmowali się i całowali, jakby znali się w poprzednim życiu, a teraz próbowali samych siebie przekonać o swej identyczności i swym istnieniu.

W tłumie była pewna ilość dzieci, choć ani jedno nie miało mniej niż pięć lat. Ich głowy były bezwłose, tak jak dorosłych. Połowa płakała nie ruszając się z miejsca. Pozostałe, także zapłakane, biegały tam i z powrotem zaglądając w twarze dorosłych. Najwyraźniej szukały rodziców.

Zaczynał oddychać z większą łatwością. Wstał i rozejrzał się. Stał pod czerwoną sosną (czasami błędnie zwaną norweską), wysoką na dwieście stóp. Obok rosło jakieś drzewo, którego nigdy dotąd nie widział. Wątpił, żeby pochodziło z Ziemi (był pewien, że to nie była Ziemia, choć chwilowo nie potrafiłby podać żadnych konkretnych dowodów). Drzewo miało gruby, sękaty, czarniawy pień i masę grubych gałęzi, na których rosły trójkątne, długie na sześć stóp liście — zielone ze szkarłatnymi żyłkami. Miało ze trzysta stóp wysokości. Wokół rosły także drzewa, które wyglądały jak białe i czarne dęby, jodły, cisy i pinie.

Tu i tam wyrastały kępy wysokich roślin, przypominających bambusy, a gdzie nie było ani drzew, ani bambusów ścieliła się Trawa wysika na trzy stopy. Nie dostrzegł żadnych zwierząt. Ani owadów czy ptaków.

Rozejrzał się za jakimś kijem. Nie miał pojęcia, jaki los przeznaczony był temu zbiorowisku, ale wiedział, że jeśli tylko zostanie pozostawione bez nadzoru, szybko wróci do swego normalnego stanu. Ludzie zajmą się sobą. A to oznaczało, że niektórzy spróbują znęcać się nad innymi.

Nie znalazł nic, co nadawałoby się na broń. Potem przyszło mu do głowy, że można użyć metalowego cylindra. Na próbę uderzył nim o drzewo. Był lekki, ale niezwykle twardy.

Podniósł pokrywę, umocowaną wewnątrz na zawiasach. W środku znajdowało się sześć zatrzaskujących się metalowych pierścieni, po trzy z każdej strony, umieszczonych tak, by każdy mógł przytrzymywać głęboki kubek, talerz, albo prostokątny pojemnik z szarego metalu. Wszystkie były puste. Zamknął pokrywę. Bez wątpienia w swoim czasie dowie się, do czego miały służyć.

Cokolwiek się zdarzyło, w wyniku zmartwychwstania nie pojawiły się delikatne, mgliste zjawy z ektoplazmy. Zbudowany był z ciała, krwi i kości. Wciąż jeszcze czuł się odgrodzony od realności, jakby odłączono — go od trybów maszynerii świata, ale powoli wychodził z szoku.

Chciało mu się pić. Będzie musiał zejść na brzeg i napić się z rzeki z nadzieją, że woda nie jest zatruta. Uśmiechnął się kwaśno na tę myśl i musnął górną wargę. Poczuł coś w rodzaju rozczarowania, że jego gęste wąsy zniknęły. Miał nadzieję, że woda w rzece nie będzie zatruta. Zabawny pomysł! Kto by wskrzeszał umarłych tylko po to, żeby zabić ich na nowo? Nie ruszał się jednak przez chwilę. Z nienawiścią myślał o tym, że aby dotrzeć do rzeki musi przejść przez ten szaleńczo rozgadany, histerycznie szlochający tłum. Tutaj, z dala od ludzi, nie czuł grozy, paniki i szoku, które zalewały ich jak morze. Jeżeli wróci, znowu wpadnie w wir ich emocji.

Nagle zobaczył jak jakaś postać odrywa się od masy nagich ludzi i kieruje w jego stronę. Zauważył też, że nie był to człowiek.

Właśnie wtedy Burton nabrał pewności, że takiego Dnia Zmartwychwstania nie zapowiadała żadna religia. Nie wierzył w Boga przedstawianego przez chrześcijan, muzułmanów, hinduistów czy jakąkolwiek inną wiarę. Prawdę mówiąc nie był pewien, czy w ogóle wierzy w jakiegoś Stwórcę. Wierzył w Richarda Francisa Burtona i kilku jego przyjaciół. Był pewien, że kiedy umrze, świat przestanie istnieć.

4

Kiedy po śmierci przebudził się w tej dolinie, nad tą rzeką, nie potrafił zwalczyć wątpliwości, jakie istniały w umyśle każdego człowieka, poddanego wczesnemu uwarunkowaniu religijnemu i żyjącego w społeczeństwie, które przy każdej okazji podkreślało swą religijność. Teraz, widząc zbliżającego cię obcego, nabrał pewności, że istniało inne, nie tylko nadnaturalne wyjaśnienie fenomenu zmartwychwstania. Był jakiś fizyczny, naukowy powód pojawienia się tutaj, a szukając go, nie musiał uciekać się do judeistycznochrześcijańsko — muzułmańskich mitów.

Zbliżające się stworzenie — niewątpliwie płci męskiej — było dwunogiem wzrostu około sześciu stóp i ośmiu cali. Miało niezwykle chude, pokryte różową skórą ciało, trzy palce i kciuk przy każdej dłoni, po cztery bardzo długie i wąskie palce u stóp. Pod sutkami na piersi znajdowały się dwa ciemnoczerwone punkty. Gęste, czarne brwi opadały aż do wystających kości policzkowych na pół ludzkiej twarzy, by tam rozrosnąć się i pokryć je brązowym meszkiem. Z boków nozdrzy wyrastała na kształt falbany cienka membrana, długości może szesnastej części cala. Głęboka bruzda rozdzielała szeroką chrząstkę na końcu nosa. Wargi były wąskie, skórzaste i czarne, uszy pozbawione konch, za to z całkiem nieludzkimi zwojami wewnątrz. Moszna wyglądała tak, jakby w środku było pełno małych łusek.

Pamiętał tę istotę unoszącą się w powietrzu kilka pędów dalej, w tamtym koszmarnym miejscu. Stwór zatrzymał się kilka stóp przed nim i uśmiechnął, demonstrując całkiem ludzkie zęby.

— Mam nadzieję — zagadnął — że mówisz po angielsku. Jeśli wolisz, w miarę płynnie potrafię się wysławiać po rosyjsku, po chińsku w dialekcie mandarin albo w hinduistani.

Burton był lekko wstrząśnięty — tak, jakby przemówiła do niego małpa albo pies.

— Mówisz amerykańskim angielskim — odpowiedział. — Z akcentem środkowo — zachodnim. Zupełnie dobrze. Chociaż trochę zbyt starannie.

— Dziękuję — odparł stwór. — Poszedłem za tobą, gdyż wydałeś mi się jedyną osobą, która ma dość rozsądku, by oddalić się od tego zamieszania. Być może potrafisz jakoś wyjaśnić to… jak to nazywacie?… zmartwychwstanie?

— Wiem tyle, co i ty — oświadczył Burton. — A nawet mniej, gdyż prawdę mówiąc nie potrafiłbym wyjaśnić twojego istnienia, ani przed, ani po zmartwychwstaniu.

Gęste brwi obcego poruszyły się — gest, który, jak Burton miał się przekonać, oznaczał zaskoczenie lub zdziwienie.

— Nie? Przysiągłbym, że wśród sześciu miliardów mieszkańców Ziemi nie było ani jednego, który by o mnie nie słyszał albo nie oglądał w telewizji.

— Telewizji?

Brwi obcego poruszyły się ponownie.

— Nie wiesz, co…

Zamilkł na chwilę, po czym znów się uśmiechnął.

— Naturalnie, jak mogłem o tym nie pomyśleć! Musiałeś umrzeć, zanim przybyłem na Ziemię!

— Kiedy to było?

— Chwileczkę — powiedział powoli obcy unosząc brwi (odpowiednik ludzkiego zmarszczenia czoła, jak Burton miał się dowiedzieć). — Wydaje mi się, że według waszej chronologii było to w roku 2002. A kiedy ty umarłeś?

— To musiał być 1890 — stwierdził Burton. Znów powróciło wrażenie, że nic tutaj nie dzieje się naprawdę. Przesunął językiem w ustach; tylne zęby, które stracił, gdy somalijska włócznia przebiła mu policzki, były na miejscu. Nadal jednak był obrzezany, podobnie jak mężczyźni na brzegu — chociaż ci w większości krzyczeli coś po niemiecku, w dialekcie austriackim, po włosku i słoweńsku z akcentem Triestu. A przecież w jego czasach prawie nikt z mieszkańców tamtych regionów nie był obrzezany.

— W każdym razie — dodał — nie pamiętam nic po 20 października 1890.

— Aab! — powiedział obcy. — A więc opuściłem swoją rodzinną planetę 200 lat przed twoją śmiercią. Moją planetę? To satelita gwiazdy, którą wy, Ziemianie, nazywacie Tau Ceti. Lecieliśmy w anabiozie, a kiedy statek zbliżał się do waszego słońca zostaliśmy automatycznie rozmrożeni i… ale pewnie nie rozumiesz, o czym mówię?

— Nie bardzo. Trochę za dużo tego wszystkiego. Może później pomówimy o szczegółach. Jak się nazywasz?

— Monat Grrautut. A ty?

— Richard Francis Burton, do usług.

Skłonił się lekko i uśmiechnął. Mimo obcości tego stworzenia i pewnych jego dość odrażających cech fizycznych czuł do niego coraz większą sympatię.

— Świętej pamięci kapitan sir Richard Francis Burton — dodał. — Ostatnio konsul Jej Wysokości w austro — węgierskim porcie Triest.

— Elżbiety?

— Żyłem w dziewiętnastym, nie w szesnastym stuleciu.

— Królowa Elżbieta panowała w Wielkiej Brytanii w dwudziestym wieku — stwierdził Monat.

Spojrzał ku brzegowi.

— Dlaczego wszyscy są tacy przerażeni? Każda z ludzkich istot, jakie spotkałem, była albo przekonana, że nie ma żadnego tamtego świata, albo pewna, że zyska tam specjalne przywileje.

Burton uśmiechnął się.

— Ci, którzy nie wierzyli w życie pozagrobowe są przekonani, że trafili do Piekła, ponieważ nie wierzyli w nie. Ci, którzy uważali, że pójdą do Nieba są zaszokowani chyba dlatego, że są nadzy. Widzisz, większość ilustracji mówiących o tym, co nas czeka po śmierci, ukazywała tych z Piekła nagich, a tych w Niebie ubranych. Zatem, skoro zmartwychwstałeś z gołym tyłkiem, to musisz być w Piekle.

— To cię chyba bawi — zauważył Monat.

— Jeszcze parę minut temu czułem się potwornie — wyznał Burton. — I nadal jestem wstrząśnięty. Nawet bardzo. Ale spotkanie z tobą obudziło we mnie nadzieję, że sprawy przedstawiają się inaczej, niż wyobrażali je sobie ludzie. Zresztą tak zwykle jest. Bóg zaś jeśli ma zamiar przybyć, chyba się zbytnio nie spieszy. Jestem pewien, że można to wszystko wyjaśnić, ale nie według hipotez, jakie słyszałem na Ziemi.

— Nie sądzę, żebyśmy byli na Ziemi — oświadczył Monat. Wyciągnął w górę swój długi, wąski palec z chrzęstną naroślą zamiast paznokcia. — Jeśli popatrzysz przez chwilę w tym kierunku, zobaczysz obok słońca jakieś ciało niebieskie. To nie jest księżyc.

Burton przerzucił cylinder na plecy, osłonił dłońmi oczy i spojrzał. Dostrzegł lekko świecący krążek, na oko jakieś osiem razy mniejszy od księżyca w pełni.

— Gwiazda? — spytał opuszczając ręce.

— Tak sądzę — odparł Monat. — Zdawało mi się, że widziałem jeszcze kilka bardzo niewyraźnych obiektów w innych częściach nieba, ale nie jestem pewien. Dowiemy się, kiedy zapadnie noc.

— Jak myślisz, gdzie jesteśmy''

— Nie mam pojęcia.

Skinął ręką na słońce.

— Wschodzi, a więc i zajdzie, a wtedy powinna zapaść noc. Chyba musimy się jakoś do niej przygotować. I do innych wydarzeń. Jest ciepło i robi się jeszcze ciepłej, ale nocą może się ochłodzić. Może spaść deszcz. Powinniśmy zbudować jakieś schronienie. Trzeba też pomyśleć o jedzeniu. Choć wydaje mi się, że to urządzenie — wskazał na cylinder — nas nakarmi.

— Skąd wiesz? — zdziwił się Burton.

— Zajrzałem do środka. Są tam misy i kubki, teraz puste, ale najwyraźniej urobione po to, by je czyms napełnić.

Burton poczuł, że wraca mu poczucie realności. Ta istota — z Tau Ceti! — mówiła tak logicznie, tak rozsądnie, że dawała punkt zaczepienia jego dryfującym myślom. I mimo swej odrażającej obcości emanowała cieplą sympatią i szczerością. Co więcej, każda istota będąca przedstawicielką cywilizacji zdolnej do pokonania tylu trylionów mil międzygwiezdnej przestrzeni musiała dysponować niezwykle cenną wiedzą.

Inni ludzie też zaczęli oddzielać się od tłumu. Mniej więcej dziesięcioosobowa grupa szła wolno w ich i stronę. Niektórzy rozmawiali, inni milczeli i rozglądali się z szeroko otwartymi oczami. Szli jakby bez określonego celu, niby chmura pędzona przez wiatr. Kiedy zbliżyli się do Monata i Burtona, stanęli.

Uwagę Burtona zwrócił mężczyzna wlokący się w tyle za grupą. O ile Monat był w oczywisty sposób nieludzki, ten osobnik był raczej podludzki czy przedludzki. Krępy i potężnie umięśniony, miał około pięciu stóp wzrostu. Na wygiętej, bardzo grubej szyi tkwiła wysunięta w przód głowa o niskim, pochyłym czole i długiej, wąskiej czaszce. Olbrzymie łuki brwiowe osłaniały ciemnobrązowe oczy. Nos był plackiem ciała z płaskimi nozdrzami, a potężne kości szczękowe wypychały wąskie wargi. Kiedyś mogła porastać go sierść, gęsta jak u małpy, lecz teraz był ogolony — podobnie jak wszyscy inni. Potężne dłonie sprawiały wrażenie zdolnych do wyciśnięcia wody z kamienia.

Indywiduum co chwilę oglądało się za siebie jakby w strachu, że ktoś się do niego podkrada. Istoty ludzkie cofały się, gdy podchodził.

W pewnej chwili do podczłowieka zbliżył się jakiś mężczyzna i powiedział coś po angielsku. Najwyraźniej nie oczekiwał, że zostanie zrozumiany, po prostu próbował zachować się przyjaźnie. Tym niemniej mówił nerwowo, chrapliwym niemal głosem. Był to muskularny młody człowiek wzrostu sześciu stóp. Jego twarz, dość przystojna, miała jednak komicznie nierówny profil. Oczy miał zielone.

Zagadnięty podczłowiek aż podskoczył. Przyjrzał się uśmiechniętemu mężczyźnie spod potężnych łuków kostnych, lecz po chwili także wyszczerzył w uśmiechu duże, szerokie zęby i odezwał się w języku, którego Burton nie potrafił rozpoznać. Wskazał na siebie i powiedział coś, co zabrzmiało jak Kazzintuitruaabemss. Później Burton miał się dowiedzieć, że było to jego imię i oznaczało Człowieka — Który — Zabił — Zwierza — O — Długich — Białych — Zębach.

Reszta grupy składała się z czterech kobiet i pięciu mężczyzn. Dwaj z nich znali się z poprzedniego życia, a jeden był mężem którejś z kobiet. Wszyscy byli Włochami lub Słoweńcami, którzy zmarli w Trieście, najwyraźniej około 1890 roku. Burton nie znał nikogo z nich.

— Ty tam — powiedział wskazując mężczyznę, który mówił po angielsku. — Wystąp. Jak się nazywasz?

Wezwany podszedł do niego z wahaniem.

— Jest pan Anglikiem, prawda?

Mówił po amerykańsku, w sposób typowy dla środkowego zachodu.

Burton wyciągnął rękę.

Tamten uniósł bezwłose brwi.

— Burton? — pochylił się i spojrzał w twarz Burtona. — Trudno powiedzieć… ale to przecież niemożliwe…

Wyprostował się.

— Nazywam się Peter Frigate. F-R-I-G-A-T-E.

Obejrzał się i powiedział głosem jeszcze bardziej napiętym:

— Trudno mówić z sensem. Każdy z nas jest w szoku, sam wiesz. Czuję, jakbym rozpadał się na części. Ale… jesteśmy tu… znów żywi… nie ma ogni piekielnych… przynajmniej na razie. Urodziłem się w 1918, zmarłem w 2008… przez to, co zrobił ten obcy… nie mam do niego pretensji… w końcu bronił się tylko. Jego głos opadł do szeptu. Uśmiechnął się nerwowo do Monata.

— Więc znasz tego… Monata Grrautut? — spytał Burton.

— Nie znam. Widziałem go w telewizji — wyjaśnił Frigate. — Sporo też o nim czytałem i słyszałem. Wyciągnął rękę tak, jakby spodziewał się, że zostanie odepchnięty. Monat z uśmiechem uścisnął mu dłoń.

— Myślę, że byłoby rozsądnie, gdybyśmy się połączyli — stwierdził Frigate. — Możemy potrzebować ochrony.

— Przed czym? — spytał Burtona choć wiedział aż nadto dobrze.

— Sam wiesz, jaka jest większość ludzi. Jak tylko przywykną do zmartwychwstania, zaraz zaczną walczyć o kobiety, jedzenie i o co tylko przyjdzie im jeszcze do głowy. Myślę też, że powinniśmy się zaprzyjaźnić z neandertalczykiem, czy kim on tam jest. Ważne, że będzie dobry w walce.

Kazz, jak go później nazwano, wzruszająco pragnął akceptacji. Jednocześnie był nieufny wobec każdego, kto podchodził zbyt blisko.

W pobliżu przeszła kobieta, raz za razem powtarzająca po niemiecku:

— Boże mój! Czym zgrzeszyłam przeciw Tobie?

— Moja broda! Moja broda! — wołał w jidysz jakiś mężczyzna unoszący na wysokość ramion zaciśnięte pięści.

Jeszcze inny wskazywał na swe genitalia i powtarzał po słoweńsku:

— Zrobili ze mnie Żyda! Żyda! Czy sądzicie…? Nie, to niemożliwe!

Burton uśmiechnął się ponuro.

— Nie przychodzi mu do głowy — powiedział — że może Oni zrobili z niego mahometanina albo australijskiego aborygena, albo starożytnego Egipcjanina. Wszyscy oni byli obrzezani.

— A co on mówił? — spytał Frigate. Burton przetłumaczył i Amerykanin roześmiał się.

Obok przebiegła kobieta. Bezskutecznie starała się przykryć dłońmi piersi i krocze.

— Co oni sobie pomyślą, co sobie pomyślą? — mruczała, znikając wśród drzew.

Potem przeszła jakaś para. Mówili po włosku tak głośno, jakby oddzielała ich autostrada.

— To nie może być Niebo… Wiem, o mój Boże, wiem!… Tam był Giuseppe Zomzini, a sama wiesz, jaki to zepsuty człowiek… powinien się smażyć w Piekle! Wiem, wiem… okradł skarbiec, odwiedzał domy rozpusty, zapijał się na śmierć… a jednak… jest tutaj… wiem, wiem…

Jeszcze jedna kobieta biegła krzycząc po niemiecku:

— Tatusiu! Tatusiu! Gdzie jesteś? To ja, twoja maleńka Hilda!

Jakiś mężczyzna spoglądał na nich ponuro i wciąż od nowa powtarzał:

— Nie jestem gorszy niż inni, a od wielu lepszy. Do diabła z nimi.

I kobieta:

— Zmarnowałam całe życie, całe życie. Wszystko dla nich robiłam, a teraz…

— Idźcie za mną w góry! — wzywał mężczyzna, wywijając przed sobą metalowym cylindrem, jakby to była kadzielnica. — Chodźcie! Ja znam prawdę, dobrzy ludzie! Chodźcie ze mną! Będziecie bezpieczni pod opieką Pana! Nie wierzcie w złudzenie wokół was! Chodźcie ze mną, a otworzę wam oczy!

Inni mamrotali coś bez sensu lub milczeli z wargami zaciśniętymi mocno, jakby bali się wypowiedzieć cisnące się na usta słowa.

— Trochę potrwa, zanim dojdą do siebie — zauważył Burton. Czuł, że minie też sporo czasu, zanim ten świat dla niego samego stanie się doczesnym.

— Mogą nigdy nie poznać prawdy — rzekł Frigate.

— Co przez to rozumiesz?

— Nie znali Prawdy — przez duże P — na Ziemi, więc dlaczego mają poznać ją tutaj? Skąd możesz wiedzieć, czy doznamy objawienia?

Burton wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Ale uważam, że należy zbadać, jakie jest nasze środowisko i jak możemy w nim przeżyć. Do człowieka, który siedzi nic nie robiąc, szczęście samo nie przyjdzie. Widzicie te kamienne grzyby? — wskazał w stronę rzeki. — Rozstawione są chyba co milę. Zastanawiam się, do czego służą.

— Gdybyś przyjrzał się bliżej temu tutaj — wtrącił Monat — zauważyłbyś, że na jego powierzchni znajduje się około 700 kolistych zagłębień. Mają akurat taki wymiar, że będzie do nich pasować podstawa cylindra. Zresztą, jest tam jeden cylinder, w samym środku. Wydaje mi się, że jeśli go zbadamy, to zdołamy domyślić się jego przeznaczenia. Podejrzewam, że został tam umieszczony właśnie po to.

5

Podeszła do nich jakaś kobieta. Średniego wzrostu, o znakomitej figurze i twarzy, która byłaby piękna, gdyby okalały ją włosy. Miała duże i ciemne oczy. Nie próbowała przykryć dłońmi swej nagości. Zresztą patrząc na nią, czy na którąkolwiek z kobiet, Burton nie czuł najmniejszego podniecenia. Był zbyt oszołomiony.

— Proszę o wybaczenie, panowie — odezwała się modulowanym głosem z oksfordzkim akcentem. — Całkiem niechcący podsłuchałam waszą rozmowę. Były to jedyne angielskie głosy, jakie słyszałam odkąd przebudziłam się… tutaj, gdziekolwiek znajduje się to miejsce. Jestem Angielką i szukam opieki. Liczę na dobrą wolę panów.

— Na szczęście, madame — odpowiedział Burton — trafiła pani na właściwych ludzi. A przynajmniej we własnym imieniu obiecuję otoczyć panią najlepszą opieką, na jaką mnie stać. Chociaż, gdybym był taki, jak niektórzy ze znanych mi angielskich dżentelmenów, mogłaby pani żałować swego wyboru. Nawiasem mówiąc, ten pan nie jest Anglikiem. To Jankes.

Dziwnie brzmiały te formalne zdania akurat teraz, wśród wrzasków i krzyków w dolinie, gdzie każdy był nagi jak nowo narodzone dziecko i gładki jak węgorz.

Kobieta wyciągnęła rękę.

— Nazywam się Hargreaves.

Burton skłonił się i pocałował ją w rękę. Czuł się głupio, lecz jednocześnie ten gest wzmocnił jego poczucie rzeczywistości. Jeżeli formy grzecznościowe dały się zachować, tomoże uda się przywrócić „słuszność” także innych rzeczy.

— Zmarły kapitan Si; Richard Francis Burton — powiedział, uśmiechając się lekko przy słowie zmarły. — Może słyszała pani o mnie?

Wyrwała rękę, lecz zaraz wyciągnęła ją znowu.

— Owszem, słyszałam, Sir Richardzie.

— To niemożliwe! — szepnął ktoś.

Burton spojrzał na Frigate'a. To on odezwał się tak cichym głosem.

— A to dlaczego?

— Richard Burton — mruknął Frigate. — Tak. Wydawało mi się… Ale bez włosów…

— Teek? — zaciągnął Burton.

— Teek! — rzekł Frigate. — Dokładnie jak w książkach.

— O co chodzi?

Frigate odetchnął głęboko.

— Teraz to nieważne, panie Burton. Wyjaśnię później. Na razie proszę przyjąć, że jestem wstrząśnięty. Trudno mi się skupić. To naturalne, prawda?

Przyjrzał się uważnie pani Hargreaves i pokręcił głową.

— Czy ma pani na imię Alicja?

— Istotnie — uśmiechnięta stała się piękna, nawet bez włosów. — Skąd pan wiedział? Czyżbyśmy się już spotkali? Nie, nie sądzę.

— Alicja Pleasance Liddell Hargreaves?

— Tak!

— Chyba muszę usiąść — oświadczył Amerykanin. Podszedł do drzewa i siadł, opierając się plecami o pień. Oczy szkliły mu się lekko.

— To szok — stwierdził Burton.

Jeszcze przez pewien czas ludzie, jak się spodziewał, będą zachowywać się dziwnie i mówić od rzeczy. Do pewnego stopnia także od siebie oczekiwał nieracjonalnego zachowania. Ale liczyło się tylko, by znaleźć schronienie i żywność, oraz wymyślić jakiś plan wspólnej obrony.

Porozmawiał po włosku i słoweńsku z resztą grupy, po czym przedstawił ich sobie. Nie protestowali, gdy zaproponował wyprawę nad brzeg rzeki.

— Jestem pewien, że wszyscy jesteśmy spragnieni — powiedział. — Powinniśmy też zbadać ten kamienny grzyb.

Pomaszerowali z powrotem na równinę. Ludzie siedzieli na trawie lub kręcili się bez celu. Minęli jakąś parę, kłócącą się głośno i zażarcie. Najwyraźniej byli dawniej małżeństwem, a teraz kontynuowali swą trwającą całe życie dyskusję. Nagle mężczyzna odwrócił się i odszedł. Kobieta przez chwilę stała zdumiona, potem pobiegła za nim. Odepchnął ją tak gwałtownie, że upadła na trawę: Szybko znikł w tłumie, a ona wciąż biegała i wykrzykiwała jego imię, grożąc skandalem, jeśli natychmiast nie przestanie się chować.

Burton myślał przez chwilę o własnej żonie, Isabel. Nie widział jej w tłumie, co nie znaczy, że jej tam nie było. Szukałaby go. Nie zrezygnowałaby, póki by go nie odnalazła.

Przepychając się dotarł na brzeg. Uklęknął i nabrał wody w złożone dłonie. Była chłodna, czysta i odświeżająca. Czuł, że jego żołądek jest całkowicie pusty. Kiedy zaspokoił pragnienie, poczuł głód.

— Wody Rzeki Życia — oznajmił. — Styks? Leta? Nie, to nie Leta. Pamiętam całą swoją ziemską egzystencję.

— A ja chciałbym zapomnieć swoją — stwierdził Frigate.

Alicja Hargreaves klęczała na brzegu i czerpała wodę jedną ręką, opierając się na drugiej. Trzeba przyznać, że ma świetną figurę, pomyślał Burton. Zastanowił się, czy będzie blondynką, kiedy odrosną jej włosy, o ile jej odrosną. Być — może Ten, kto ich tutaj umieścił postanowił, dla jakichś Swoich powodów, by wszyscy pozostali łysi już na zawsze.

Wspięli się na szczyt najbliższej grzybokształtnej struktury. Szary, gruboziarnisty granit usiany był czerwonymi plamkami. Na jego płaskiej powierzchni znaleźli siedemset wgłębień, ułożonych w pięćdziesięciu koncentrycznych kręgach. W środkowym otworze tkwił metalowy cylinder. Badał go niewysoki, smagły mężczyzna z dużym nosem i cofniętym podbródkiem. Kiedy podeszli bliżej podniósł głowę i uśmiechnął się.

— Nie da się go otworzyć — poinformował po niemiecku. — Na razie. Ale jestem pewien, że znajduje się tutaj, żeby pokazać nam, co robić z naszymi cylindrami.

Przedstawił się im jako Lev Ruach i gdy tylko usłyszał nazwisko Burton, Frigate i Hargreaves, przeszedł na angielski, którym mówił z silnym akcentem.

— Byłem ateistą — powiedział, jakby bardziej do siebie niż do nich. — A teraz sam nie wiem! To miejsce zaskakuje zarówno ateistę, jak i tych głęboko wierzących, którzy przedstawiali sobie życie pozagrobowe zupełnie inaczej. No cóż, być może się myliłem. Nie pierwszy raz.

Roześmiał się.

— Od razu cię poznałem — zwrócił się do Monata. — Masz szczęście, że zmartwychwstałeś tutaj, gdzie większość ludzi zmarła w dziewiętnastym stuleciu. Inaczej by cię zlinczowali.

— A to dlaczego? — zdziwił się Burton.

— On zabił Ziemię — wyjaśnił Frigate. — A przynajmniej myślę, że to zrobił.

— Skaner — powiedział smutnie Monat — nastawiony był na zabijanie wyłącznie istot ludzkich. I nie zabiłby całej ludzkości. Miał przestać działać po tym, jak z góry określona liczba — niestety, duża liczba — ludzi straci życie. Wierzcie mi, przyjaciele, nie chciałem tego robić. Nie wiecie, jakim cierpieniem była dla mnie decyzja przyciśnięcia guzika. Musiałem jednak bronić swojego gatunku. To wy mnie zmusiliście.

— Wszystko zaczęło się od wystąpienia Monata — w telewizji na żywo — opowiadał Frigate. — Zrobił wtedy dość nieszczęśliwą uwagę. Powiedział mianowicie, że ich naukowcy mają wystarczającą wiedzę i możliwości, by powstrzymać proces starzenia się. Teoretycznie, używając technik Tau Ceti, człowiek — mógł żyć wiecznie. Lecz wiedza ta nie była wykorzystywana na jego planecie; była zakazana. Dziennikarz spytał, czy te metody można by stosować także wobec Ziemian. Monat odparł, że nie widzi powodu, by nie było to możliwe. Ale odmłodzenie było niedostępne dla jego gatunku z istotnych przyczyn i przyczyny te ważne są również dla Ziemian. W tym czasie rządowy cenzor pojął, co się dzieje i wyłączył fonię. Zbyt późno.

— Potem — podjął Lev Ruach — rząd amerykański stwierdził, że Monat źlę zrozumiał pytanie i że słaba znajomość angielskiego spowodowała nieścisłości jego wypowiedzi. Ale było za późno. Mieszkańcy Ameryki i całego świata żądali, by Monat wyjawił tajemnicę wiecznej młodości.

— Której nie znałem — wtrącił Monat. — Żaden z członków naszej ekspedycji nie posiadał dostatecznej wiedzy. Prawdę mówiąc, bardzo niewielu ludzi na mojej planecie ją posiada. Ale Ziemianie nie dali się przekonać. Uważali, że kłamię. Były rozruchy, tłum zaatakował straże wokół naszego statku i udarł się do środka. Widziałem swoich przyjaciół rozrywanych na strzępy, gdy próbowali przemówić tłumowi do rozsądku. Do rozsądku! Ale zrobiłem to, co zrobiłem nie z zemsty, lecz dla całkiem innych powodów. Wiedziałem, że po naszej śmierci rząd Stanów Zjednoczonych przywróci porządek. I będzie miał nasz statek. Ziemskim naukowcom skopiowanie go nie zajęłoby wiele czasu. Wysłanie floty inwazyjnej przeciwko naszej planecie byłoby tylko kwestią czasu. Zatem, by być pewnym, że Ziemia cofnie się w rozwoju o wiele setek, może nawet tysięcy lat, świadom, że muszę popełnić ten straszny czyn, by ocalić mój świat, wysłałem sygnał do skanera na orbicie. Nie byłoby to konieczne, gdybym mógł uruchomić układ autodestrukcji i wysadzić statek. Ale nie mogłem dostać się do sterowni Tak więc wcisnąłem guzik aktywacji skanera: Chwilę później tłuszcza wyłamała drzwi do kabiny, w której się ukryłem. Nic więcej nie pamiętam.

— Leżałem w szpitalu w Zachodnim Samoa — powiedział Frigate — umierałem na raka i zastanawiałem się, czy pochowają. mnie obok Roberta Luisa Stevensona. Mała szansa, myślałem: Z drugiej strony przetłumaczyłem przecież na samoański „Iliadę” i „Odyseję”… Wtedy nadeszły wiadomości. Ludzie na całym świecie padali martwi. Powód śmierci był oczywisty. Satelita z Tau Ceti promieniował coś, co zabijało ludzi na miejscu. Ostatnie, co usłyszałem, to to, że USA, Anglia, Rosja, Chiny, Francja i Izrael wysyłają swoje rakiety, żeby go przechwycić i zestrzelić. A skaner był na trajektorii, która w ciągu najbliższych godzin miała przeprowadzić go nad Samoa. W moim stanie podniecenie musiało być zbyt wielkie. Straciłem przytomność. To wszystko, co pamiętam.

— Te rakiety przechwytujące zawiodły — poinformował Ruach. — Skaner rozwalił je, zanim zdołały się do niego zbliżyć.

Burton pomyślał, że musi wiele się nauczyć o tym, co zaszło po 1890 roku, lecz nie była to właściwa chwila.

— Proponuję — powiedział — byśmy poszli w stronę wzgórz. Powinniśmy się zorientować, jaka jest tam roślinność i czy może być użyteczna. A przy okazji, czy da się znaleźć krzemień, który można by przerobić na broń. To indywiduum z epoki kamiennej musi dobrze się znać na takiej robocie. Mógłby nas nauczyć.

Ruszyli poprzez równinę dzielącą ich od wzgórz. Po drodze do ich grupy przyłączyło się więcej osób. Jedną z nich była mała dziewczynka, mniej więcej siedmioletnia, o ciemnych, niebieskich oczach i pięknej twarzy. Patrzyła smutno na Burtona, który w dwunastu językach pytał, czy może jest w pobliżu ktoś z jej rodziców lub krewnych. Odpowiedziała w mowie, której nikt nie znał. Lingwiści próbowali wszystkiego, co mieli do dyspozycji, większość języków europejskich, wielu afrykańskich i azjatyckich: hebrajskiego, hindustani, arabskiego, dialektu berberyjskiego, rumuńskiego, tureckiego, perskiego, łaciny; greki i pusztu.

Frigate znał trochę walijski i gaelicki. Kiedy się do niej odezwał otworzyła szeroko oczy i zmarszczyła czoło. Najwyraźniej słowa były jej jakoś znajome lub zbliżone do jej języka, jednak nie na tyle, by je rozumiała.

— Z tego, co wiemy — stwierdził Frigate — może pochodzić ze starożytnej Galii. Stale powtarza słowo Gwenafra. Może to jej imię?

— Nauczymy ją angielskiego — zdecydował Burton. — I nazwiemy Gwenafrą.

Wziął dziewczynkę na ręce i ruszył dalej. Mała wybuchnęła płaczem, lecz nie próbowała się uwolnić. Szloch widać był reakcją na zapewne straszliwe napięcie i wyrazem radości z powodu znalezienia obrońcy. Burton pochylił głowę i przytulił twarz do jej ciała. Nie chciał, by ktokolwiek widział łzy w jego oczach.

Tam, gdzie równina przechodziła we wzgórza, krótka trawa kończyła się jak nożem uciął, a zaczynała gęsta, szorstka, podobna do ostnicy i wysoka po pas. Tutaj rosły także gęsto wysokie sosny, pinie, dęby, cisy, sękate olbrzymy ze szkarłatno — zielonymi liśćmi oraz bambusy. Tych ostatnich było kilka odmian, od wąskich pędów wysokich na kilka stóp do pięćdziesięciostopowych roślin. wiele drzew porastały pnącza, wśród których kwitły wielkie zielone, czerwone, żółte i niebieskie kwiaty.

— Bambus to drzewca do pik — stwierdził Burton. — A także rury doprowadzające wódę, pojemniki, podstawowy materiał przy budowie chat, mebli, łodzi, nawet przy wytwarzaniu węgla drzewnego do produkcji prochu. A młode pędy niektórych odmian nadają się do jedzenia. Ale nadal potrzebujemy kamienia, aby zrobić narzędzia do cięcia i obróbki drewna.

Wspięli się na wzgórza, których wysokość rosła w miarę, jak zbliżali się do gór: Po przejściu dwóch mil prosto jak strzelił i ośmiu mil zygzakiem, zatrzymała ich niemal pionowa ściana wulkanicznej skały z wielkimi łatami błękitno — zielonego mchu. Trudno było określić jej wysokość, lecz Burton uznał, że oceniając ją na co najmniej 20 000 stóp nie pomyli się wiele. Tworzyła nieprzerwaną barierę jak daleko sięgali wzrokiem w obie strony doliny.

— Czy zauważyliście, że nie ma tu żadnych zwierząt? — spytał Frigate. — Nawet owadów.

Burton krzyknął głośno. Podbiegł do stosu pokruszonej skały i podniósł zielonkawy kamień wielkości pięści.

— Czert — oznajmił. — Jeśli jest go więcej, będziemy mogli zrobić noże, groty do włóczni, topory i siekiery. A nimi zbudować domy, łodzie i wiele innych rzeczy.

— Narzędzia i broń trzeba przymocować do drzewców — zauważył Frigate. — Czego można użyć do wiązania?

— Może ludzkiej skóry — odparł Burton.

Pozostali zdawali się być zaszokowani. Burton wydał z siebie piskliwy chichot, niesamowity u tak potężnie zbudowanego mężczyzny.

— Jeśli będziemy zmuszeni, by zabić w obronie własnej — powiedział — albo szczęśliwie natkniemy się na ciało, które uprzejmie przygotował dla nas jakiś zabójca, będziemy durniami, jeśli nie weźmiemy tego, co nam potrzebne. Jednakże, jeśli niektórzy z was odczuwają chęć poświęcenia i chcieliby ofiarować swój naskórek dla dobra grupy, niech wystąpią! Bodziemy o nich pamiętać w testamentach.

— Nie wątpię, że pan żartuje — stwierdziła Alicja Hargreaves. — I muszę wyznać, że niezbyt mi odpowiadają takie żarty.

— Proszę się go trzymać, a usłyszy pani o wiele gorsze — zapewnił Frigate, lecz nie wyjaśnił, co ma na myśli.

6

Burton przyjrzał się skale. Był to rodzaj bazaltu; błękitno — czarnego i drobnoziarnistego. Kawałki czertu rozrzucone po ziemi lub sterczące ze skalnej płyty wyglądały, jakby spadły tu gdzieś z wysoka, tak więc ściana mogła nie być litą masą bazaltu. Ostrą krawędzią czertu zeskrobał nieco mchu. Kamień pod spodem wyglądał na zielonkawy dolomit. Najwyraźniej kawałki czertu pochodziły z dolomitu, choć w żyle nie było widać erozji ani pęknięć.

Mech mógł być odmianą Farmelia saxitilis, rosnącą także na starych kościach, także czaszkach, a więc, zgodnie z Doktryną Podpisów, był lekarstwem na epilepsję i gojącą maścią na rany.

Usłyszał stuk kamienia o kamień i odwrócił się. Wszyscy zebrali się wokół podczłowieka i Amerykanina, którzy przykucnęli plecami do siebie i obrabiali kawałki czertu. Zrobili, po nierównym toporku i pod bacznym wzrokiem pozostałych wyprodukowali ich jeszcze pół tuzina. Później każdy z nich wziął większą bryłę czertu i kamieniem rozbił ją na połowy. Używając jednej części odłupywali od zewnętrznej, krawędzi drugiej długie, wąskie skrawki. Obracali czert i tłukli, aż każdy z nich miał koło dziesięciu ostrzy.

Pracowali dalej razem: jeden, który żył sto tysięcy lat przed Chrystusem, drugi, który był wyrafinowanym końcowym produktem ewolucji człowieka, przedstawicielem najwyższej (w sensie technologicznym) ziemskiej cywilizacji, a w istocie jak można było sądzić, jednym z ostatnich ludzi na Ziemi.

Nagle Frigate wrzasnął, podskoczył i odbiegł, podtrzymując lewy kciuk. Jedno z jego uderzeń chybiło celu. Kazz uśmiechnął się, odsłaniając zęby wielkie jak kamienie nagrobne. Wstał także i odszedł swym dziwnie rozkołysanym krokiem. Wrócił po kilku minutach, niosąc cały pęk prostych, bambusowych prętów i sześć z zaostrzonymi końcami. Usiadł i zajął się jednym z nich. Rozszczepił koniec i wsunął w szczelinę trójkątnie obrobione ostrze siekiery. Całość związał pękiem długiej trawy.

Pół godziny później członkowie grupy uzbrojeni byli w toporki, siekiery o bambusowych trzonkach, noże i dzidy z drewnianymi ostrzami lub krzemiennymi grotami.

Tymczasem ręka Frigate'a przestała boleć i krwawienie ustało. Burton zapytał, w jaki sposób doszedł do takiej wprawy w obróbce kamienia.

— Byłem antropologiem amatorem — wyjaśnił tamten. — Wielu ludzi, to znaczy stosunkowo wielu, uważało wyrabianie narzędzi i broni z kamienia za rodzaj hobby. Niektórzy byli w tym całkiem dobrzy, choć wątpię, by ktokolwiek ze współczesnych doszedł kiedyś do wprawy i szybkości tego specjalisty z neolitu. W końcu ci chłopcy robili to przez całe życie. Znam się też trochę na obróbce bambusa. Mogę się przydać.

Zawrócili. Po drodze przystanęli na szczycie wzgórza. Słońce świeciło niemal nad ich głowami. Widzieli stąd dwa brzegi rzeki, na wiele mil w obie strony. Byli zbyt daleko, by rozróżnić postacie ludzi na przeciwnym brzegu, dostrzegali jednak wyraźnie grzybiaste struktury. Teren po tamtej stronie był identyczny jak ten, który mieli tutaj. Mila równiny, potem jakieś dwie i pół mili wzgórz porośniętych drzewami, wreszcie pionowa, nie do zdobycia ściana czarnej i błękitno — zielonej góry.

Na północ i na południe dolina biegła prosto. Dalej skręcała i rzeka ginęła z oczu.

— Słońce musi tu wschodzić dość późno i zachodzić wcześnie — stwierdził Burtona. — No cóż, postarajmy się wykorzystać dzienne światło jak najlepiej.

W tym momencie wszyscy podskoczyli, a wielu krzyknęło. Błękitny promień wzniósł się ze szczytu każdej z kamiennych struktur na co najmniej dwadzieścia stóp i zniknął. Po kilku sekundach dotarł do nich stłumiony huk, odbijający się echem od gór.

Burtona pochwycił na ręce dziewczynkę i zaczął zbiegać ze wzgórza. Reszta ruszyła za nim. Utrzymywali równe tempo, lecz od czasu do czasu musieli zwolnić, by złapać oddech. Mimo to Burtona czuł się cudownie. Wiele lat już minęło, odkąd mógł tak rozrzutnie wykorzystywać swe mięśnie i nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności. Trudno uwierzyć, że jeszcze całkiem niedawno podagra wykręcała mu prawą stopę, a serce protestowało szaleńczo, gdy tylko próbował wejść na schody.

Znaleźli się na równinie i nie przerywali biegu, gdyż dostrzegli jakieś poruszenie wokół jednej ze struktur. Burtona przeklinał — wchodzących mu w drogę i odpychał ich na boki. Patrzeli na niego ponuro, lecz nikt go nie zaczepiał. Aż nagle znalazł się na pustej przestrzeni wokół podstawy grzyba i zobaczył, co było przyczyną zamieszania. Także poczuł.

— O mój Boże — jęknął z tyłu Frigate i spróbował zwymiotować zawartość pustego żołądka.

Burtona widział w życiu zbyt wiele, by poruszały go takie upiorne widoki. Co więcej, gdy sprawy stawały się zbyt straszne, lub zbyt bolesne, potrafił wytworzyć dystans od rzeczywistości. Czasem musiał w to włożyć, cały wysiłek woli, żeby oderwać się od rzeczy — takich jakie — były. Zwykle jednak było to automatyczne. W tym przypadku także odizolował się bez udziału umysłu.

Zwłoki leżały na boku, do polowy ukryte za krawędzią kamiennego grzyba. Spalona skóra odsłaniała zwęglone mięśnie. Nos, uszy, palce rąk i nóg oraz genitalia albo wypaliły się zupełnie, albo pozostały z nich tylko bezkształtne kikuty.

— Obok klęczała jakaś kobieta i głośno modliła się po włosku. Miała duże, czarne oczy, które mogły być piękne, lesz teraz były zaczerwienione i spuchnięte od płaczu. Jej figura w innych okolicznościach zajęłaby uwagę Burtona bez reszty.

— Co się stało? — zapytał.

Kobieta spojrzała na niego i przerwała modlitwę.

— Ojciec Giuseppe przechylił się przez ten głaz — szepnęła wstając. — Mówił, że jest głodny. Powiedział, że nie widzi sensu w powrocie do życia tylko po to, by zaraz umrzeć z głodu. Mówiłam mu, że nie umrzemy, jakże to? Powstaliśmy z martwych i zostaniemy nakarmieni. A on na to, że może jesteśmy w piekle. I że będziemy tak chodzić, nadzy i głodni, przez całą wieczność. Prosiłam go, żeby nie bluźnił, że ze wszystkich ludzi on powinien być ostatnim, który bluźni. Ale powiedział, że to nie jest to, co przez czterdzieści lat obiecywał. A potem… potem…

— A potem? — zniecierpliwił się Burtona po kilku sekundach.

— Ojciec Giuseppe powiedział, że przynajmniej nie ma tu ogni piekielnych, ale byłyby lepsze niż trwająca całą wieczność głodówka. I wtedy wzniosły się płomienie i objęty go, i był huk jakby spadła bomba, potem on był martwy i spalony. To było straszne, straszne!

Burtona obszedł zwłoki, by stanąć z wiatrem, ale nawet tutaj odór przyprawiał o mdłości. Lecz nie zapach, a raczej idea śmierci tak go poruszyła. Jeszcze nie minął pierwszy dzień zmartwychwstania, a już ktoś zginął. Czy miało to oznaczać, że wskrzeszeni podlegają śmierci tak samo jak w życiu doczesnym? A jeśli tak, to jaki był w tym sens?

Frigate zaprzestał prób wymiotowania. Blady i drżący podszedł do Burtona, starając się cały czas zwracać plecami do trupa.

— Czy nie powinniśmy jakoś się go pozbyć? — spytał; wskazując kciukiem gdzieś ponad swym ramieniem.

— Owszem — odparł spokojnie Burton. — Szkoda, że skóra jest zupełnie zniszczona.

Szeroko uśmiechnął się do Amerykanina. Frigate wydał się jeszcze bardziej wstrząśnięty.

— Do roboty — rzekł Burton. — Bierz go za nogi, ja złapię z drugiej strony. Wrzucimy go do rzeki.

— Do rzeki?

— Teek. Chyba, że wolisz taszczyć go do wzgórz i tam wygrzebać dla niego dziurę w ziemi.

— Nie mogę — powiedział słabym głosem Frigate i odszedł.

Burton spojrzał na niego z niesmakiem i skinął na podczłowieka. Kazz burknął i podszedł do zwłok swoim dziwacznym krokiem, jakby chodził na krawędziach stóp. Pochylił się i zanim Burton zdążył złapać poczerniałe kikuty stóp, podniósł ciało nad głowę, przeszedł kilka kroków nad sam brzeg i cisnął je do rzeki. Natychmiast zniknęło pod powierzchnią i popłynęło z prądem wzdłuż brzegu. Kazz uznał, że to nie wystarcza. Pobrnął za nim, aż woda sięgała mu po pierś, po czym pochylił się i na minutę znikł pod powienchnią. Najwyraźniej przepychał trupa na większą głębię.

Alicja Hargreaves przyglądała się temu ze zgrozą.

— Przecież będziemy pić tę wodę — zaprotestowała.

— Rzeka jest na tyle duża, że się oczyści — stwierdził Burton. — Mamy zbyt wiele problemów, żeby się przejmować właściwymi procedurami sanitarnymi.

Odwrócił się, gdy Monat dotknął jego ramienia.

— Spójrz! — powiedział.

Woda zakotłowała się wokół miejsca, gdzie powinno znajdować się ciało. Nagle na powierzchnię wynurzył się srebrzysty grzbiet z białą płetwą:

— Wygląda na to, że niepotrzebnie się pani martwiła. Rzeka ma swoich czyścicieli. Zastanawiam się… myślę, czy bezpiecznie będzie w niej pływać.

Podczłowieka w każdym razie nic nie zaatakowało. Stanął przed Burtonem strzepując z bezwłosej skóry krople wody i szczerząc swoje wielkie zęby. Był przerażająco brzydki, ale posiadał umiejętności człowieka pierwotnego, umiejętności, które już zdążyły się przydać w warunkach tego prymitywnego świata. Dobrze będzie mieć go u boku w czasie walki: Nie był wysoki, ale niesamowicie silny. Jego ciężkie kości tworzyły dobre zaczepienie dla potężnych mięśni. Zdawało się oczywiste, że dla jakichś tam powodów czuł się związany z Burtonem. Burtonowi przyjemnie było sądzić, że dzikus wyczuł swym instynktem iż on, Burton, jest człowiekiem, za którym warto pójść; jeżeli chce się przeżyć. Co więcej, podczłowiek czy przedczłowiek, jako bliższy zwierzętom musiał być także bardziej wyczulony na zdolności metapsychiczne, które u Burtona były dobrze rozwinięte i widocznie poczuwał się z nim do pokrewieństwa, choć nie należał do Homo Sapiens.

Burton zaraz jednak przypomniał sobie, że sam stworzył swoją reputację jako medium i że był na pół szarlatanem. Tak wiele mówił o swojej mocy i tak bardzo słuchał żony, że wreszcie uwierzył w swój talent. Czasem jednak przypominał sobie, że owa „moc” była w połowie oszustwem.

Mimo wszystko był jednak zdolnym hipnotyzerem i naprawdę uważał, że kiedy tego zapragnie, jego oczy emanują niezwykłą, pozazmysłową moc. Może to właśnie przyciągnęło tego półczłowieka:

— Ta skała wyładowała potworną ilość energii — powiedział Lev Ruach. — Z pewnością elektrycznej. Alę dlaczego? Nie wierzę, żeby emisja była przypadkowa:

Burton spojrzał na kamienny grzyb. Szary cylinder w centralnym zagłębieniu wydawał się nieuszkodzony. Dotknął skały. Była ciepła, ale nie bardziej niż można by oczekiwać, biorąc pod uwagę nasłonecznienie.

— Nie dotykaj! — zawołał Ruach. — Może być jeszcze…

Przerwał widząc, że jego ostrzeżenie jest spóźnione.

— Jeszcze jedno wyładowanie? — spytał Burton. — Nie przypuszczam. W każdym razie nie przez jakiś czas. Ten cylinder zostawiono tutaj, żebyśmy się czegoś dowiedzieli.

Oparł ręce o krawędź grzyba i podskoczył. Łatwość, z jaką znalazł się na powierzchni ucieszyła go. Od wielu lat nie czuł się tak młody i silny. Ani tak głodny.

Wśród tłumu podniosły się okrzyki, by zszedł natychmiast, zanim znów wybuchnie błękitny płomień. Część ludzi zdawała się czekać na kolejne wyładowanie. Większość jednak była zadowolona, że to nie oni muszą ryzykować.

Nic się nie stało, choć do końca nie był pewien, czy nie spłonie. Kamień przyjemnie grzał jego nagie stopy.

Przeskakując nad wgłębieniami dotarł do, cylindra i wsunął palce pod krawędź pokrywy. Uniosła się bez oporu. Zajrzał do środka czując, jak serce bije mu szybko z podniecenia. Oczekiwał cudu i oto zdarzył się cud! W klamrach było sześć pojemników i wszystkie pełne.

Skinął ręką na swoją grupę. Kazz wskoczył na górę bez wysiłku. Frigate, który doszedł już do siebie, podciągnął się z lekkością atlety. Byłby cennym nabytkiem, pomyślał Burton, gdyby nie miał tak delikatnego żołądka. Amerykanin odwrócił się, by pomóc Alicji, która na jego rękach dotarła na szczyt.

Zebrali się w środku i pochylili głowy nad cylindrem.

— To istny róg obfitości — oznajmił Burton. — Patrzcie! Stek — solidny, soczysty stek! Chleb z masłem! Dżem! Sałatka! A to co? Paczka papierosów? Teek! I cygaro! I szklaneczka bourbona, całkiem dobrego, sądząc po zapachu. I… co to jest?

— Wygląda jak guma do żucia — zasugerował Frigate. — Bez opakowania. A to na pewno…co? Zapalniczka do papierosów?

— Jedzenie! wrzasnął jakiś człowiek, potężny mężczyzna, nie będący członkiem tego, co Burton określał w myślach jako „jego grupa”. Przyszedł za nimi, a inni też już wspinali się na powierzchnię kamiennego grzyba. Burton sięgnął ręką pod pojemniki, na samo dno cylindra i pochwycił mały, srebrzysty prostokątny przedmiot. Frigate powiedział, że może — to być zapalniczka. Burton nie wiedział, co to jest „zapalniczka”, przypuszczał jednak, że daje płomień do zapalania papierosów. Trzymając przedmiot w dłoni, drugą ręką zamknął pokrywę. Ślina napływała mu do ust, a w brzuchu burczało. Pozostali byli równie głodni. Widział wyraźnie, że nie rozumieją, dlaczego nie wyjmuje żywności.

— Jestem głodny i zabiję każdego, kto spróbuje mnie powstrzymać! — oświadczył zaczepnie potężny mężczyzna. Mówił po włosku z triestańskim akcentem. — Otwórz to!

Pozostali milczeli, lecz było widoczne, że — czekają, by Burton zorganizował obronę. On jednak miał inne plany.

— Sam sobie otwórz — powiedział i odszedł. Inni wahali się. Widzieli i czuli jedzenie. Kazz zaczął się ślinić.

— Spójrzcie na ten tłum — rzekł Burton. — Za chwilę zaczną walczyć ze sobą. Niech się biją o te okruchy. Nie boję się walki — dodał, patrząc na nich groźnie. — Ale jestem przekonany, że nasze własne cylindry w porze kolacji będą pełne jedzenia. Te cylindry, nazywajcie je rogami obfitości jeśli chcecie, napełnią się, gdy zostawimy je w zagłębieniach. To oczywiste. Żeby to właśnie nam pokazać, zostawiono na miejscu ten jeden.

Podszedł do krawędzi, głazu, tuż przy wodzie i zeskoczył. Górna powierzchnia była już pełna ludzi i wciąż więcej próbowało dostać się na górę. Jakiś potężny mężczyzna złapał stek i wbił w niego zęby. Ktoś inny próbował mu go wyrwać. Wtedy ryknął z wściekłości i nagle przebił się przez ludzi stojących pomiędzy nim a rzeką, odbił się od krawędzi i wpadł w wodę, by wynurzyć się w chwilę później. Inni wrzeszczeli, bijąc się o resztę jedzenia i pozostałe w cylindrze przedmioty.

Człowiek w wodzie dojadał stek unosząc się na plecach. Burton obserwował go z uwagą, na pól oczekując, że pochwyci go jakaś ryba. Ale tamten bez przeszkód odpłynął z prądem.

Głazy na północy i południu, po obu stronach rzeki, pełne były walczących ludzi.

Burton odszedł na taką odległość, żeby tłum go nie niepokoił i usiadł. Członkowie jego grupy przykucnęli przy nim albo stojąc obserwowali rozwrzeszczaną, kłębiącą się masę. Kamień obfitości przypominał muchomor pokryty mrowiem bladych czerwi. I to bardzo hałaśliwych czerwi. Niektóre z nich były także czerwone, gdyż zdążyła polać się krew.

Najbardziej ponurym aspektem całej sceny była reakcja dzieci. Najmłodsze nie zbliżały się do kamienia, ale wiedziały, że jest tam jedzenie. Płakały z głodu i ze strachu, przerażone walką i wrzaskami dorosłych. Dziewczynka z grupy Burtona miała oczy suche, ale drżała. Podeszła do niego i objęta rękami za szyję. Burton głaskał ją delikatnie i szeptał jakieś słowa, których nie rozumiała, ale ich ton pomógł jej się uspokoić.

Słońce opadało. W ciągu dwóch godzin miało skryć się za zachodnią skalną ścianą, choć do naturalnego zmierzchu pozostało jeszcze pewnie sporo czasu. Nie dało się określić, jak długo trwał tu dzień. Temperatura wzrosła, lecz siedzenie na słońcu nie męczyło, tym bardziej że chłodził ich równo wiejący wietrzyk.

Kazz gestami dał do zrozumienia, że chciałby rozpalić ognisko. Wskazał też na ostrze swej dzidy. Z pewnością chciał utwardzić je w ogniu.

Burton zbadał wyjęty z rogu przedmiot. Zrobiony z twardego, srebrzystego metalu, prostokątny i płaski, był wysoki może na dwa i szeroki na jedną trzecią cala. Z jednego końca miał niewielki otwór, z drugiego suwak. Burton zaczepił paznokieć o występ na końcu suwaka i pchnął, przesuwając go w dół o jakieś trzy szesnaste cala. otworu po drugiej stronie wysunął się drucik długości pół cala średnicy rzędu jednej dziesiątej. Nawet w jaskrawym świetle słońca żarzył się biało. Burton przytknął go do źdźbła trawy. Spłonęło natychmiast. Przystawiony do ostrza bambusowej dzidy drucik wypalił małą dziurkę. Burton ustawił suwak na wyjściowej pozycji i drucik schował się; niby gorąca główka mosiężnego żółwia, do srebrzystej skorupy.

Frigate i Ruach zastanawiali się głośno nad ilością energii skondensowanej w tym niewielkim pojemniku. Rozgrzanie drutu do tej temperatury wymagało wysokiego napięcia. Na ile razy wystarcza akumulator lub stos atomowy umieszczony W zapalniczce? I jak można ją naładować?

Było wiele pytań, które na razie, a być może na zawsze, musiały pozostać bez odpowiedzi. Najważniejsze z nich brzmiało: w jaki sposób zostali przywróceni do życia w odmłodzonych ciałach? Ktokolwiek to uczynił, dysponował niemal boską wiedzą. Jednak spekulacje, choć dostarczały tematu do rozmowy, nie prowadziły do niczego.

Po jakimś czasie tłum rozproszył się. Leżący cylinder pozostał na szczycie kamienia obfitości. Pozostało tam także kilka ciał. Część mężczyzn i kobiet, którzy zeszli na ziemię, była ranna. Burton przeszedł między nimi. Jedna z kobiet miała silnie podrapaną twarz, szczególnie w okolicy prawego oka. Szlochała głośno, ale nikt nie zwracał — na nią uwagi. Jakiś mężczyzna siedział na ziemi i przyciskał dłoń do pachwiny, rozdartej ostrymi paznokciami.

Z czwórki leżącej na głazie troje było nieprzytomnych. Polani wodą doszli do siebie: Czwarty, niewysoki, szczupły mężczyzna, był martwy. Ktoś wykręcał mu, głowę, aż pękł kręgosłup.

Burton spojrzał na słońce:

— Nie wiem dokładnie, kiedy będzie pora kolacji — powiedział. — Proponuję, żebyśmy wrócili tu niedługo po tym, jak słońce schowa się za górę. Wstawimy nasze rogi obfitości, albo wiadra wspaniałości, cebry obiadowe czy jak tam chcecie je nazwać, do tych tu zagłębień i poczekamy. Tymczasem…

Mogli wrzucić ciało do wody, jak poprzednie, ale Burton miał pomysł, a może nawet kilka, jak je wykorzystać. — Wyjaśnił pozostałym, o co mu chodzi. Zdjęli zwłoki z głazu i ponieśli przez równinę. Erigate i Galeazzi, dawniej handlowiec z Triestu, chwycili je jako pierwsi… Frigate najwyraźniej nie palił się do tej roboty, ale zgodził się poproszony przez Burtona. Chwycił ciało za nogi i ruszył naprzód. Galeazzi szedł za nim, trzymając trupa pod pachami. Alicja szła za Burtonem, prowadząc za rękę dziewczynkę. Od czasu do czasu ktoś patrzył na nich z zaciekawieniem albo wykrzykiwał jakieś komentarze czy pytania, lecz Burton nie zwracał na to uwagi. Pół mili dalej ciało przejęli Kazz i Monet. Zabity nie budził w dziewczynce lęku. Zresztą pierwsze zwłoki także raczej ją zaciekawiły, niż przeraziły swym wyglądem.

— Jeśli naprawdę pochodzi ze starożytnej Galii, może być przyzwyczajona do widoku zwęglonych ciał — zauważył Frigate. — O ile dobrze sobie przypominam, podczas obrzędów religijnych Galowie palili ofiary żywcem w wielkich wiklinowych koszach. Nie pamiętam już ku czci jakiego boga czy bogini odbywały się te ceremonie. Chciałbym mieć bibliotekę, żeby to sprawdzić. Jak myślicie, będzie tu kiedyś? Chyba zwariuję, jeżeli nie będę mógł czytać książek.

— To się jeszcze zobaczy — odparł Burton. — Jeśli nie znajdziemy biblioteki, stworzymy własną. O ile będzie to możliwe.

Pytanie Frigate'a uznał za głupie. No; ale nie wszyscy w tej sytuacji byli w pełni władz umysłowych.

U stóp wzgórz kolejna dwójka, Rocco i Brontich, zastąpiła Moneta i Kazza. Burton poprowadził ich za drzewa, w wysoką do pasa trawę. Była ostra i drapała w nogi. Burton odciął nożem jedno źdźbło by sprawdzić, jak jest mocne i giętkie. Frigate szedł obok niego i gadał bez przerwy. Na pewno tyle mówi, pomyślał Burton, żeby nie myśleć o obu zgonach.

— Jeżeli każdy, kto żył na Ziemi został tu wskrzeszony, to wyobraź sobie, jakie badania można by przeprowadzić! Pomyśl o sekretach historii i problemach do rozwiązania! Możesz porozmawiać z Johnem Wilkesem Boothem i dowiedzieć się, czy Sekretarz Departamentu Wojny Stanton naprawdę był zamieszany w zabójstwo Lincolna. Możesz dogrzebać się nazwiska Kuby Rozpruwacza. Sprawdzić, czy Joanna d'Arc uprawiała kult czarownic. Pogadać z napoleońskim Marszałkiem Neyem i spytać, czy udało mu się uciec przed plutonem egzekucyjnym i czy rzeczywiście został potem nauczycielem w Ameryce. Poznać prawdę o Pearl Harbor. Zobaczyć twarz Człowieka w Żelaznej Masce, o ile ktoś taki w ogóle istniał. Przeprowadzić wywiad z Lukrecją Borgi, i ludźmi, którzy ją znali, żeby ocenić, czy naprawdę była taką trucicielką, za jaką uważa ją większość. Poznać mordercę książątek w Tower. Może Ryszard III naprawdę ich zabił. A ty sam, Richard Francis Burton! Jest wiele zagadek, które twoi biografowie chcieliby rozwiązać. Czy to prawda, że miałeś w Persji ukochaną, którą zamierzałeś poślubić i dla której chciałeś się wyrzec swojej tożsamości i zostać Arabem? Czy umarła, zanim zdążyłeś się z nią ożenić i czy opłakiwałeś jej śmierć i kochałeś do końca życia?

Burton spojrzał na niego zaskoczony. Dopiero co poznał tego człowieka, a ten już zadawał mu najbardziej osobiste i niedyskretne pytania. Nic nie mogło tego usprawiedliwić.

— L… i… no cóż, rozumiem, że to musi poczekać — wycofywał się Frigate. — Ale czy wiesz, że zaraz po śmierci twoja żona kazała udzielić ci ostatniego namaszczenia? Zostałeś pochowany na katolickim cmentarzu, ty, niewierny!

Kiedy Frigate paplał, Lev Ruach patrzył na Burtona coraz bardziej rozszerzonymi oczami.

— Ty jesteś Burton? — zapytał wstrząśnięty. — Podróżnik i lingwista? Odkrywca Jeziora Tanganyika? Ten, który odbył pielgrzymkę do Mekki przebrany za muzułmanina? Tłumacz „Tysiąca i jednej nocy”?

— Nie mam ochoty ani potrzeby, by kłamać. To ja.

Lev Ruach splunął, lecz wiatr poniósł ślinę w bok.

— Ty sukinsynu! — krzyknął. — Ty nazistowski bękarcie! Czytałem o tobie! Przypuszczam, że z pewnych względów byłeś osobą godną szacunku! Ale byłeś antysemitą!

7

Burton był zaskoczony.

— Moi wrogowie rozpuszczają o mnie te bezpodstawne i oszczercze plotki — powiedział. — Ale ktokolwiek zaznajomi się z faktami i ze mną, nie da się oszukać. A teraz sądzę, że powinieneś…

— Czy mam wierzyć, że to nie ty napisałeś dzieło zatytułowane „Żyd, Cygan i El Islam”? — zapytał z ironią Ruach.

— Napisałem — odparł Burton. Był czerwony na twarzy, a kiedy spojrzał w dół, zauważył, że rumieni się na całym ciele. — A teraz, jak zacząłem mówić, zanim mi tak nieuprzejmie przerwałeś, sądzę, że powinieneś odejść. W normalnych okolicznościach skoczyłbym ci do gardła. Człowiek, który mówi do mnie w ten sposób, musi być gotów czynami bronić swych słów. Ale znaleźliśmy się w raczej niezwykłej sytuacji i być może jesteś przemęczony. Jeżeli jednak zaraz nie przeprosisz albo nie odejdziesz, to będziemy mieli kolejne zwłoki.

Ruach zacisnął pięści i zmierzył Burtona wściekłym wzrokiem. Potem odwrócił się na pięcie i odszedł.

— Co to znaczy nazistowski? — Burton zwrócił się do Frigate'a. Amerykanin wytłumaczył mu najlepiej jak umiał.

— Muszę się sporo nauczyć o tym, co się zdarzyło po mojej śmierci. Ten człowiek źle mnie osądził. Nie jestem nazistą. I Anglia, powiadasz, stała się drugorzędnym mocarstwem? Zaledwie pięćdziesiąt lat po tym, jak umarłem? Trudno uwierzyć.

— Po cóż miałbym kłamać? — spytał Frigate. — Nie masz czego żałować. Przed końcem dwudziestego wieku znowu się podniosła i to w bardzo niezwykły sposób, choć było już za późno…

Słuchając Jankesa Burton czuł się dumny ze swego kraju. To prawda, za życia Anglia traktowała go gorzej niż podle i zawsze zaraz po powrocie czuł potrzebę, by wyjechać znowu, jednak gotów był oddać za nią życie. Był też bardzo oddany królowej.

— Jeśli domyśliłeś się kim jestem — spytał nagle — to czemu nic o tym nie mówiłeś?

— Chciałem się upewnić — wyjaśnił Frigate. — Poza tym nie mieliśmy czasu na nawiązanie stosunków towarzyskich. Ani żadnych innych — dodał, spoglądając z ukosa na wspaniałą figurę Alicji Hargreave.

— O niej też coś wiem… jeżeli jest tą, o której myślę.

— Więc wiesz więcej niż ja — odparł Burton.

Zatrzymali się. Dotarli na szczyt pierwszego wzgórza i położyli ciało pod olbrzymią, czerwoną sosną. Natychmiast przykucnął przy nim Kazz z krzemiennym nożem w ręku. Uniósł głowę i wypowiedział kilka zdań — zapewne coś w rodzaju pieśni religijnej. Po czym, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować, rozciął skórę zabitego i wyszarpnął wątrobę.

Prawie wszyscy członkowie grupy krzyknęli przerażeni. Burton coś mruknął. Monat tylko patrzył.

Kazz wbił swoje wielkie zęby w krwawiące mięso i oderwał duży kawał. Jego potężnie umięśnione, grubokościste szczęki zaczęły poruszać się równomiernie. Przymknął oczy z rozkoszy. Burton podszedł i wyciągnął rękę, by go skarcić. Kazz uśmiechnął się szeroko, odciął spory kęs i podał go Burtonowi. Odmowa wyraźnie go zdziwiła.

— Kanibal! — zawołała Alicja Hargreaves. — O Boże, przeklęty, cuchnący ludożerca! I to ma być obiecany raj!

— Nie jest gorszy od naszyci przodków — zauważył Burton. Doszedł już do siebie po szoku, reakcja pozostałych zaczynała go nawet trochę bawić. — W terenie, gdzie żywność wydaje się trudna do zdobycia, jego działanie jest zdecydowanie praktyczne. Przy okazji rozwiązuje problem pogrzebania ciała bez żadnych narzędzi. Co więcej, jeżeli mylimy się co do logów obfitości jako źródła jedzenia, to niedługo zaczniemy go naśladować.

— Nigdy! — oświadczyła Alicja: — Raczej umrę!

— Tak właśnie się stanie — stwierdził chłodno Burton. — Może oddalimy się nieco i pozostawimy Kazza z jego posiłkiem. Ten widok nie poprawia mi apetytu, a jego maniery przy jedzeniu uważam za równie odrażające, jak amerykańskiego trapera. Albo wiejskiego proboszcza — dodał na użytek Alicji.

By stracić Kazza z oczu, weszli za jedno z wielkich, sękatych drzew.

Nie chcę, żeby chodził za nami — oświadczyła Alicja. — To bestia, zwierzę! Z nim w pobliżu nawet przez sekundę nie będę się czuła bezpieczna.

— Prosiłaś mnie o ochronę — rzekł Burton. — I gwarantuję ci ją, dopóki jesteś członkiem tej grupy. Ale w takim razie nie możesz kwestionować moich decyzji. Jedną z nich jest to, że małpolud zostaje. Potrzebujemy jego siły i umiejętności, bardzo odpowiednich do sytuacji. Musimy stać się dzikusami, więc będziemy się uczyć od dzikusa. Kazz zostaje.

Alicja spojrzała na pozostałych prosząco. Monet zmarszczył brwi. Frigate wzruszył ramionami.

— Pani Hargreaves, proszę zapomnieć, jeśli pani potrafi, o konwenansach i wychowaniu. Nie znaleźliśmy się we właściwie zorganizowanym wiktoriańskim niebie dla wyższych klas. Czy też w jakimkolwiek niebie kiedykolwiek wymyślonym. Nie może pani myśleć i zachowywać się tak, jak na Ziemi. Pochodzi pani przecież ze społeczeństwa, w którym kobiety okrywały się od stóp po szyję, a widok damskiego kolana był podniecającym przeżyciem erotycznym. Jednak wydaje się, że nie jest pani zakłopotana swoją nagością. Nosi się pani — z godnością i powagą, jakby miała pani na sobie habit zakonnicy.

— Nie podoba mi się to — odparła Alicja. — Ale dlaczego miałabym być zakłopotana? Nikt nie jest nagi tam, gdzie wszyscy są nadzy. Tak należy postępować, a nawet tylko tak można postępować. Gdyby jakiś anioł zesłał mi kompletny strój, nie włożyłabym go. To nie byłoby w stylu. Zresztą mam całkiem dobrą figurę. W innym przypadku byłabym pewnie bardziej zakłopotana.

Dwaj mężczyźni roześmiali się, a Frigate stwierdził:

— Jesteś cudowna, Alicjo. Absolutnie. Mogę nazywać cię Alicją? Pani Hargreaves wydaje się zbyt formalnie, kiedy jesteś naga.

Nie odpowiedziała, lecz odeszła i skryła się za pniem wielkiego drzewa.

— W najbliższej przyszłości trzeba będzie jakoś rozwiązać kwestie sanitarne — stwierdził Burton. — Oznacza to, że ktoś będzie musiał określić politykę zdrowotną, a takie mieć siłę, by wprowadzić reguły i wymusić ich stosowanie. Jak uformować ciało prawodawcze, sądownicze i wykonawcze z panującej obecnie anarchii?

— Zajmijmy się bardziej naglącymi problemami — wtrącił Frigate. — Co zrobimy z ciałem?

Był tylko trochę mniej blady niż przed chwilą, kiedy Kazz rozciął krzemiennym nożem ciało zabitego.

— Jestem pewny — odparł Burton — że właściwie wyprawiona ludzka skóra lub należycie przygotowane ludzkie jelita dużo lepiej nadadzą się do robienia powrozów i sznurów niż trawa. Mam zamiar wyciąć kilka pasków. Pomożesz mi?

Tylko szelest liści i traw zakłócał ciszę. Słońce grzało mocno, lecz pot szybko wysychał na wietrze. Żaden ptak nie zaśpiewał; nie zabrzęczał żaden owad. Nagle piskliwy głos dziewczynki przerwał milczenie. Odpowiedziała jej Alicja i mała pobiegła do niej, za drzewo.

— Spróbuję — rzekł Amerykanin. — Ale sam nie wiem. Jak na jeden dzień miałem za dużo przeżyć.

— Zrobisz jak zechcesz — stwierdził Burton. — Ale każdy, kto mi pomoże, będzie pierwszy w kolejce do skorzystania z tej skóry. Możesz jej potrzebować, choćby po to, żeby przymocować ostrze toporka do rękojeści.

Frigate głośno przełknął ślinę.

— Pójdę — powiedział.

Kazz wciąż siedział na trawie obok ciała. W jednym ręku trzymał ociekającą krwią wątrobę, w drugim ociekający krwią kamienny nóż. Na widok Burtona uśmiechnął się poplamionymi wargami i odciął kawałek mięsa. Burton pokręcił głową. Pozostali: Galeazzi, Brontich, Maria Tucci, Filipo Rocco, Rosa Nalini, Caterina Capone, Fiorenza Fiorri, Babich i Giunta nie chcieli oglądać ponurej sceny. Pozostali po przeciwnej stronie grubego sosnowego pnia i rozmawiali cicho po włosku.

Burton przykucnął obok ciała i pociągnął ostrzem noża po skórze od miejsca tuż nad kolanem aż do obojczyka. Frigate stał przy nim i patrzył. Zbladł jeszcze bardziej i drżał coraz mocniej. Ale stał twardo, póki Burton nie zdarł dwóch długich pasów i nie odwrócił ciała tak, by można było wyciąć następne, jeszcze dłuższe.

— Może sam spróbujesz — spytał Amerykanina.

Frigate ujął nóż i zacisnąwszy zęby wziął się do roboty.

— Za głęboko — zauważył Burton. — O, teraz dobrze — dodał po chwili. — Daj mi nóż. Popatrz.

— Miałem sąsiada, który zwykle wieszał króliki za garażem i podrzynał im gardła zaraz po złamaniu, karku — powiedział Frigate. — Raz na to patrzyłem i miałem dość.

— Tutaj nie możesz sobie pozwolić na grymasy i delikatność. Żyjemy w najprymitywniejszych warunkach i trzeba być dzikusem; żeby przeżyć. Czy ci się to podoba, czy nie.

Zza drzewa wybiegł Brontich, wysoki i chudy Słoweniec, kiedyś właściciel gospody.

— Znaleźliśmy jeden z tych wielkich głazów w kształcie grzyba — poinformował. — Niedaleko, jakieś czterdzieści jardów stąd. Stoi w kotlinie za drzewami.

Burton powoli przestawał odczuwać radość z tyranizowania Frigate'a i zaczynał go żałować.

— Peter — powiedział — może byś to obejrzał? Gdybyśmy rzeczywiście mieli głaz w pobliżu, nie trzeba by było wracać nad rzekę — podał mu swój róg obfitości. — Wsadź to w dziurę w kamieniu, ale dokładnie zapamiętaj miejsce. Inni też. Dopilnuj, żeby każdy wiedział, gdzie położył swój róg. Rozumiesz, nie chcę, żeby się potem kłócili.

Dziwne, ale Frigate jakby nie chciał odejść. Wydawało się, że jest zawstydzony własną słabością. Przez chwilę przestępował z nogi na nogę i wzdychał. Potem, gdy Burton nadal oskrobywał wewnętrzne strony pasów skóry, odwrócił się i odszedł niosąc w, jednym ręku dwa cylindry, a w drugim kamienne ostrze.

Gdy tylko Amerykanin schował się za drzewem, Burton przerwał pracę. Chciał się zorientować, jak wycinać pasy skóry, mógłby też rozciąć tułów zabitego, by dostać się do jelit. Ale na razie nie potrafił zakonserwować ani jednego ani drugiego. Może kora tych podobnych do dębu drzew będzie — zawierać taninę, która wraz z innymi materiałami zamieni ludzką skórę w rzemień. Zanim jednak zdąży to sprawdzić, skóra zgnije. Mimo wszystko nie zmarnował czasu. Przekonał się o skuteczności krzemiennych ostrzy i odnowił wiedzę o budowie ludzkiego ciała. Jeszcze jako chłopcy on i jego brat Edward zaprzyjaźnili się w Pizie z włoskimi studentami medycyny z miejscowego uniwersytetu. Wiele się od nich nauczyli a i później żaden z nich nie przestał interesować się anatomią. Edward został chirurgiem, Richard uczęszczał na liczcie wykłady, bywał także na publicznych i zamkniętych sekcjach: Zdążył jednak zapomnieć wiele z tego, czego się nauczył.

Niespodziewanie słońce zniknęło za krawędzią skalnej ściany. Cień padł na Burtona i w ciągu kilku minut cała dolina znalazła się w mroku. Niebo jednak przez długi jeszcze czas pozostało jasnobłękitne. Wietrzyk dmuchał wciąż tak samo a wilgotne powietrze ochłodziło się trochę. Burton i neandertalczyk pozostawili ciało i poszli za głosami pozostałych, czekających przy kamieniu obfitości; o którym mówił Brontich. Burton zastanawiał się, czy są też inne, rozstawione w odległości mniej więcej mili od brzegu. W tym, który znaleźli, nie było cylindra pozostawionego w środkowym zagłębieniu. Mogło to oznaczać, że nie jest jeszcze gotów do działania. Ale niekoniecznie. Założył raczej, że ktokolwiek stworzył te struktury, umieścił rogi obfitości w stojących nad rzeką, gdyż ich właśnie mieli używać w pierwszej kolejności. Głazy stojące w głębi lądu znaleźliby wtedy, gdy już. będą wiedzieć jak z nich korzystać.

Cylindry czekały w zagłębieniach zewnętrznego kręgu. Ich właściciele stali lub siedzieli w pobliżu zajęci rozmową, ale wyraźnie myśleli tylko o tym, kiedy — albo czy — znów pojawi się błękitny płomień. Większość rozmów krążyła wokół tego, jak bardzo są głódni. Niektórzy snuli przypuszczenia na temat sposobu zjawienia się tutaj. Kto ich tu sprowadził, gdzie był teraz i co dla nich zaplanował. Kilka osób opowiadało — o swoim życiu na Ziemi.

Burton przysiadł pod rozłożystymi i gęsto pokrytymi liśćmi gałęziami „żelaznego drzewa”. Odczuwał zmęczenie, podobnie jak wszyscy pozostali z wyjątkiem Kazza. Pusty żołądek i napięte nerwy nie pozwalały mu się zdrzemnąć, choć przytłumione odgłosy rozmów i szelest liści zachęcały do snu. Kotlina, w której się znaleźli, była kawałkiem równego terenu pomiędzy czterema wzgórzami. Wokół rosły drzewa. Było tu trochę ciemniej niż na szczytach, ale i cieplej. Kiedy jednak mrok się pogłębił a temperatura wyraźnie spadła, Burton zorganizował grupę zbierającą drewno na ognisko. Przy pomocy noża i toporków nacięli dojrzałych bambusów i zgromadzili stosy trawy, które Burton podpalił rozgrzanym do białości drucikiem zapalniczki. Trawa była jeszcze zielona, więc ogień dymił i nie chciał się rozpalić, dopóki nie podłożyli bambusów.

Nagła eksplozja wystraszyła wszystkich. Niektóre z kobiet aż krzyknęły. Zapomnieli zupełnie o kamieniu obfitości. Burton zauważył jeszcze błękitny płomień, wznoszący się wysoko w niebo. Ciepło wyładowania odczuł nawet Brontich, stojący o dwadzieścia stóp od głazu.

Grzmot ucichł, a oni bez ruchu patrzeli na rogi obfitości. Burton znów jako pierwszy wskoczył na kamienny grzyb — nikt z pozostałych nie chciał tego ryzykować tak krótko po wyładowaniu. Podniósł pokrywę swego cylindra, zajrzał do wnętrza i krzyknął z zadowolenia. Reszta poszła za jego przykładem. Nie minęła minuta, a siedzieli wokół ogniska i jedli łapczwie, pokrzykując z rozkoszy, chwaląc się tym, co znaleźli, weseli i roześmiani. Sprawy nie przedstawiały się tak źle. Ktokolwiek odpowiadał za to wszystko, dobrze się o nich zatroszczył.

Jedzenia było dość, nawet po całodniowym poście, czy też, jak wyraził się Frigate: „po głodówce trwającej połowę wieczności”. Chodziło mu o to, jak wyjaśnił Monatowi, że nie dało się stwierdzić, ile czasu minęło między rokiem 2008 i dniem dzisiejszym. Ten świat nie mógł być stworzony w jednej chwili, a przygotowanie ludzkości do zmartwychwstania zajęło z pewnością więcej niż siedem dni. Pod warunkiem oczywiście, że dokonano tego naukowymi, nie nadnaturalnymi metodami.

W swoim cylindrze Burton znalazł czterocalowy sześcian mięsa, niewielką kulę ciemnego chleba, masło, ziemniaki i sos; sałata przyprawiona była na sposób, którego nie znał, lecz smakowała wspaniale. W dodatku był tam pięciouncjowy kubek doskonałego bourbona i jeszcze jeden z czterema kostkami lodu.

Było więcej rzeczy sprawiających tym więcej radości, że nieoczekiwanych. Fajka z korzenia wrzosu. Kapciuch z tytoniem. Trzy cygara. Plastikowe pudełko z dziesięcioma papierosami.

Bez filtra — zauważył Frigate.

Był też jeden krótki, brązowy papieros, który Burton i Frigate obwąchiwali, po czym oznajmili równocześnie:

— Marihuana!

— Chyba jednak odrosną nam włosy — powiedziała Alicja, trzymając v ręku małe, srebrne nożyczki i czarny grzebień. — Inaczej nie potrzebowalibyśmy tego. Tak się cieszę! Ale czy… Oni… naprawdę sądzą, że będę tego używać? — wyciągnęła jaskrawoczerwoną szminkę.

— Albo ja? — dodał Frigate, oglądając podobną szminkę.

— Są bardzo przewidujący — oświadczył Monat pokazując paczkę papieru najwyraźniej toaletowego. Po czym wyciągnął z cylindra kulę zielonkawego mydła.

Stek Burtona był bardzo delikatny, choć osobiście wolałby mniej wysmażony. Z drugiej strony jednak Frigate skarżył się, że jest zbyt krwisty.

— Te rogi nie zapewniają chyba jadłospisu dopasowanego do konkretnego człowieka — dodał. — To pewnie dlatego mężczyźni dostają szminki, a kobiety fajki. Masowa produkcja.

— Dwa cuda jednego dnia — mruknął Burton. — O ile są to cuda. Wolałbym racjonalne wytłumaczenie i mam zamiar je znaleźć. Nie sądzę, żeby teraz ktoś mógł mi wytłumaczyć, jak nas wskrzeszono. Ale może wy, z dwudziestego wieku, macie jakąś rozsądną teorię na temat pozornie magicznego pojawienia się tych przedmiotów w pustych uprzednio pojemnikach?

— Jeżeli porównasz zewnętrzne i wewnętrzne wymiary cylindra — powiedział Monat — zauważysz, że różnią się o mniej więcej pięć centymetrów. To fałszywe dno musi ukrywać obwody molekularne, zdolne do zamiany energii w materię. Energia dopływa najwyraźniej podczas wyładowania w skale. W tych e — m konwertorach są pewnie także molekularne szablony…? wzorce…? które formują materię w pożądane kombinacje pierwiastków i związków. Tak przypuszczam, gdyż na mojej planecie mamy podobne przetworniki. Jednak z pewnością nie tak zminiaturyzowane.

— Podobnie na Ziemi — dodał Frigatę. — Już przed 2002 robili żelazo z czystej energii, ale proces był bardzo skomplikowany i kosztowny, a efekty niemal mikroskopijne.

— No dobra — stwierdził Burton. — Spekulacje nić nas nie kosztują. Na razie…

Umilkł, wspominając sen, który miał przed przebudzeniem.

— Pluć — powiedział Bóg. — Jesteś winien źa cialo…

Co to znaczyło? Na Ziemi, w Trieście w 1890 roku umierał w ramionach żony i prosił… o co? O chloroform? O coś. Nie pamiętał. Potem ciemność. Zbudzi się w tamtym koszmarnym miejscu i widział rzeczy, które nie działy się na Ziemi ani, o ile mógł się zorientować, na tej planecie. A to przeżycie nie było snem.

8

Zjedli wszystko i z powrotem umieścili pojemniki w uchwytach rogów obfitości. W pobliżu nie było wody, więc z ich umyciem musieli zaczekać do rana. Co prawda, Frigate i Kazz zrobili kilka wiader z kawałków olbrzymiego bambusa i Amerykanin zaproponował, że jeśli ktoś zechce mu towarzyszyć, pójdzie do rzeki i napełni je wodą. Burton nie był pewien, dlaczego Frigate zdecydował się na tę wyprawę, lecz domyślił się, kiedy spojrzał na Alicję. Z pewnością miał nadzieję znaleźć stosowne dla siebie damskie towarzystwo. Najwyraźniej uznał, że Alicja woli Burtona. Inne kobiety, Tucci, Malini, Capone i Fiorri wybrały już odpowiednio Galleazziego, Bronticha, Rocco i Giuntę. Babich poszedł gdzieś, być może z tego samego powodu, dla którego Frigate chciał iść po wodę.

Wybrali się z nim Monat i Kazz. Niebo wypełniło się nagle wielkimi gwiazdami i jasnymi mgławicami. Światło stłoczonych gwiazd, czasem tak dużych, że zdawały się odłamkami ziemskiego księżyca, i blask mgławic przytłaczały ich, sprawiały, że czuli się żałośnie mali i nieporadni.

Burton leżał na stosie liści i palił cygaro. Było doskonałe i za jego czasów w Londynie kosztowałoby co najmniej szylinga. Nie czuł się już mały i niegodny. Gwiazdy były martwą materią, a on żył. Żadna z nich nie mogła poznać cudownego smaku drogiego cygara. Ani rozkoszy dotyku ciepłego, miękkiego kobiecego ciała.

Po drugiej stronie ogniska, częściowo lub całkowicie skryci wśród traw i cieni, kryli się Triesteńczycy. Alkohol uwolnił ich od zahamowań; choć poczucie swobody przynajmniej częściowo musiało brać się z radości ponownego życia i młodości. Śmiali się, chichotali i całowali głośno. Wreszcie, para za parą, ginęli w mroku. W każdym razie przestali hałasować.

W migocącym świetle ognia Burton obserwował piękną, arystokratyczną twarz Alicji, jej wspaniałe ciało z długimi nogami, a także śpiącą u jej boku dziewczynkę. Nagle w całej pełni poczuł, że został wskrzeszony. Absolutnie nie był tym starym człowiekiem, który przez ostatnie szesnaście lat życia tak drogo płacił za gorączki i zarazy wyniszczające w tropikach jego ciało. Znów był młody, zdrowy — i znów opętany przez starego i potężnego demona.

Lecz przecież obiecał jej ochronę. Nie wolno mu było wykonać żadnego ruchu, wypowiedzieć jednego słowa, które mogłaby zinterpretować jako próbę uwiedzenia.

No cóż, nie była przecież jedyną kobietą na świecie. Prawdę mówiąc, miał cały świat pełen kobiet, jeżeli nie do dyspozycji, to w każdym razie osiągalnych dla jego starań. To znaczy miał, o ile każdy, kto zmarł na Ziemi, znalazł się na tej planecie. Ona byłaby wtedy tylko jedną z miliardów (może nawet trzydziestu sześciu miliardów, jeśli oceny Frigate'a były poprawne). Naturalnie nie było żadnego dowodu, że tak jest istotnie.

Pech polegał na tym, że Alicja mogła równie dobrze być jedyną kobietą na świecie — przynajmniej w tej chwili. Nie mógł przecież wstać i odejść, by szukać innej, gdyż pozostawiłby ją i dziecko bez ochrony. Na pewno nie czułaby się bezpiecznie w towarzystwie Monata i Kazza — i trudno się temu dziwić. Byli tak paskudnie brzydcy. Nie mógł jej także powierzyć Frigate'owi, nawet jeśli Amerykanin wróci tej nocy, w co wątpił. Zbyt mało o nim wiedział.

Sytuacja była tak zabawna, że Burton roześmiał się głośno. Zdecydował, że powinien wytrzymać jakoś tę noc i ta myśl rozśmieszyła go jeszcze bardziej. Śmiał się tak, że Alicja spytała, czy dobrze się czuje.

— Lepiej niż możesz sobie wyobrazić — odpowiedział, odwracając się do niej plecami. Sięgnął do swojego rogu obfitości i wyjął ostatni przedmiot, mały płaski kawałek elastycznej substancji. Frigate, zanim odszedł wspomniał, że ich nieznani dobroczyńcy muszą być Amerykanami. Inaczej nie pomyśleliby o gumie do żucia.

— Ma dość dziwny, ale znakomity smak — stwierdził. — Próbowałaś już swoją?

— Mam ochotę, ale wyglądałabym chyba jak krowa przeżuwająca swój pokarm.

— Zapomnij o byciu damą. Czy sądzisz, że istoty dysponujące mocą wskrzeszania mogą mieć wulgarne gusta?

— Naprawdę nie wiem — uśmiechnęła się Alicja i wsunęła gumę do ust. Przez chwilę oboje żuli bez słowa, spoglądając na siebie przez płomienie. Nie potrafiła patrzeć mu w oczy dłużej niż kilka sekund.

— Frigate wspominał, że cię zna — zaczął Burton. — Czy raczej, że wie coś o tobie. Kim jesteś, jeżeli wybaczysz mi te trochę niestosowną ciekawość?

— Nie ma tajemnic wśród umarłych — odparła. — Czy też wśród byłych umarłych. Urodziła się jako Alicja Pleasance Liddell 25 kwietnia 1852 roku (Burton miał wtedy trzydziestkę); Była w prostej linii potomkinią króla Edwarda III i jego syna, Johna z Gaunt. Ojciec, dziekan Christ Church College w Oxfordzie był współautorem słynnego słownika grecko — angielskiego (Liddell i Scott! pomyślał Burton). Miała szczęśliwe dzieciństwo, odebrała znakomite wykształcenie i poznała wielu słynnych ludzi swych czasów: Gladstone'a, Matthewa Arnolda i księcia Walii, który studiując w Oxfordzie znalazł się pod opieką jej ojca. Wyszła za mąż za Reginalda Gervisa Hargreaves, którego bardzo kochała. Był to „wiejski dżentelmen”, lubił polować, grać w krykieta, hodować drzewa i czytać francuską literaturę. Miała trzech synów; zostali oficerami, a dwóch poległo w Wielkiej Wojnie, toczonej w latach 1914 — 1918 (po raz drugi Burton usłyszał o Wielkiej Wojnie).

Mówiła bez przerwy, jakby alkohol rozwiązał jej język. Albo jak gdyby chciała oddzielić się od Burtona barierą rozmowy.

Opowiadała o swojej burej kotce Dianie, którą kochała w dzieciństwie, o wielkich drzewach z arboretum męża, o tym jak ojciec, pracujący nad swoim słownikiem, zawsze w południe kichał, nikt nie wiedział czemu… w wielu osiemdziesięciu lat otrzymała tytuł doktora honoris causa literatury amerykańskiego uniwersytetu w Columbii za istotną rolę, jaką odegrała w powstaniu słynnej książki pana Dodgsona (nie wymieniła tytułu, a Burton, choć był nienasycony jeśli idzie o książki, nie przypominał sobie żadnych dzieł Dodgsona).

— Ta było naprawdę piękne popołudnie 4 lipca 1862 roku — mówiła. — Wbrew prognozie pogody. Miałam dziesięć lat… siostra i ja nosiłyśmy czarne buciki, białe ażurowe skarpetki, białe bawełniane sukienki i kapelusze z dużymi rondami.

Miała rozszerzone, oczy i drżała od czasu do czasu, jakby toczyła jakąś wewnętrzną walkę. Zaczęła mówić szybciej.

— Pan Dodgson i pan Duckworth nieśli koszyki… odbiliśmy łódką od Folly Bridge na Isis i popłynęliśmy dla odmiany — w górę. Pan Duckworth wiosłował; krople wody spadały z jego wiosła jak szklane łzy na gładkie zwierciadło Isis, a…

Ostatnie słowa Burtona odebrał tak, jakby Alicja wykrzyczała mu je do ucha. Spojrzał zdumiony, lecz z ruchu jej warg wynikało, że nadal mówi normalnym głosem. Wpatrywała się w niego, lecz jej wzrok zdawał się przenikać dalej, w przestrzeń i czas poza nim. Uniosła lekko ręce, jakby chciała wyrazić zdumienie i nagle stwierdziła, że nie może się poruszyć.

Każdy dźwięk był wzmocniony. Słyszał oddech dziewczynki i uderzenia jej serca, bulgot pracujących wnętrzności Alicji i szum wiatru prześlizgujący się przez gałęzie drzew. Gdzieś z daleka dobiegł krzyk.

Wstał i zaczął nasłuchiwać. Co się działo? Skąd to wyczulenie zmysłów? Dlaczego słyszał bicie ich serc, a nie słyszał własnego? Rozróżniał — kształt i strukturę trawy pod stopami. Wyczuwał niemal pojedyncze molekuły powietrza, uderzające o jego skórę.

Alicja także wstała.

— Co się dzieje? — powiedziała, a jej głos uderzył go jak wicher.

Nie odpowiedział, gdyż patrzył na nią. Zdawało mu się, że po raz pierwszy naprawdę zobaczył jej ciało. I ją także. Całą Alicję.

Podeszła do niego wyciągając ramiona. Miała półprzymknięte oczy i wilgotne, błyszczące wargi. Zachwiała się i jęknęła:

— Richard! Richard!

Wtedy oprzytomniała i rozwarła zdumione oczy. Postąpił krok w jej stronę, wyciągając ręce.

— Nie! — krzyknęła głośno, odwróciła się i pobiegła w ciemność między drzewami.

Przez sekundę stał nieruchomo. To niemożliwe, by ona, którą kochał jak jeszcze nikogo na świecie, nie kochała go takie.

Na pewno się z nim drażni. Na pewno. Pobiegł za nią, raz po raz wykrzykując jej imię.

Zdawało się, że deszcz spadł po długich godzinach. Albo narkotyk przestał działać, albo zimne krople pomogły go przezwyciężyć, gdyż oboje równocześnie ocknęli się z ekstazy i rozmarzenia. Spojrzała, gdy błyskawica oświetliła ich twarze, krzyknęła i odepchnęła go od siebie.

Upadł na trawę, lecz wyciągnął rękę i pochwycił jej kostkę, gdy na czworakach próbowała uciec.

— Co z tobą? — zawołał.

Alicja przestała się szarpać. Usiadła z twarzą wciśniętą w kolana, a spazmy szlochu wstrząsały jej ciałem. Burton wstał, wziął ją pod brodę i zmusił do spojrzenia w górę. Gdzieś niedaleko uderzył piorun i błyskawica ukazała mu jej udręczoną twarz.

— Obiecałeś mnie chronić! — krzyknęła.

— Nie zachowywałaś się, jakbyś chciała ochrony — stwierdził. — I nie obiecywałem chronić cię przed naturalnym ludzkim impulsem.

— Impuls! — załkała. — Impuls! Boże mój, nigdy, przez całe życie, nie zrobiłam nic takiego! Zawsze byłam dobra! Byłam dziewicą, gdy brałam ślub i przez całe życie pozostałam wierna mężowi! I teraz… z obcym człowiekiem! Tak po prostu! Nie wiem, co we mnie wstąpiło!

— A więc zawiodłem — roześmiał się Burton. Czuł jednak współczucie i żal. Gdyby tylko zrobiła to z własnej woli, na własne życzenie, nie czułby teraz najmniejszych wyrzutów sumienia. Ale ta guma zawierała jakiś potężny narkotyk, pod wpływem którego zachowywali się jak kochankowie, których namiętność nie zna granic. A ona włączyła się w tę grę z entuzjazmem godnym doświadczonej nałożnicy z tureckiego haremu.

— Nie masz powodu do skruchy ani do wyrzutów — próbował ją pocieszyć. — Byłaś jak opętana. To wina narkotyku.

— Ja to zrobiłam — upierała się. — Ja… ja! I chciałam tego! Och, jakąż zepsutą, nędzną dziwką jestem!

— Nie przypominam sobie, żebym ci proponował pieniądze.

Nie chciał okazać się człowiekiem bez serca. Próbował tylko rozzłościć ją tak bardzo, by zapomniała o upokorzeniu. I udało mu się. Skoczyła na nogi i paznokciami zaatakowała jego twarz i pierś. Przeklinała go słowami, których wysoko urodzona i dobrze wychowana dama epoki wiktoriańskiej w ogóle nie powinna znać.

Burton pochwycił ją za nadgarstki i trzymał, a ona przeklinała. Wreszcie umilkła i rozpłakała się. Wtedy poprowadził ją do obozowiska. Ognisko było tylko kupką mokrego popiołu. Zebrał górną warstwę i dorzucił do żaru garść trawy, chronionej od deszczu przez gałęzie. W słabym świetle dostrzegł śpiącą dziewczynkę, skuloną pomiędzy Kazzem i Monatem pod żelaznym drzewem. Wrócił do Alicji, która przysiadła pod jakimś pniem.

— Nie podchodź — powiedziała. — Nie chcę cię więcej widzieć. Już nigdy. Zhańbiłeś mnie, zbrukałeś. I to po tym, jak dałeś słowo, że będziesz mnie chronić!

— Możesz marznąć, jeżeli masz ochotę — oświadczył. — Chciałem tylko zaproponować, żebyśmy się przytulili razem, dla ciepła. Ale jeśli wolisz cierpieć, proszę bardzo. Powtórzę tylko, że to co uczyniliśmy, było spowodowane narkotykiem. Nie, nie spowodowane. Narkotyki nie generują pragnień i działań, one tylko sprawiają, że przestajemy się opierać. Nasze normalne zahamowania zniknęły i żadne z nas nie może winić ani siebie, ani drugiego. Byłbym jednak kłamcą twierdząc, że mi się to nie podobało. I ty również skłamałabyś tak mówiąc. Po co więc ranić sobie sumienie?

— Nie jestem taką bestią jak ty! Jestem dobrą chrześcijanką, bogobojną, cnotliwą kobietą.

— Nie wątpię — odparł sucho Burton. — Jednakże pozwól, że raz jeszcze podkreślę pewną sprawę. Nie sądzę, że uczyniłabyś to, co uczyniłaś, gdybyś w głębi serca nie pragnęła tego. Narkotyk zniósł twoje zahamowania, ale z pewnością nie wcisnął ci pomysłu do głowy. Idea już tam była. Działanie było efektem przyjęcia narkotyku, ale pochodziło od ciebie; z tego, co chciałaś zrobić.

— Wiem o tym! — wrzasnęła. — Czy myślisz, że jestem jakąś głupią, prostą dziewką służebną? Mam swój rozum! Wiem, co zrobiłam i dlaczego! Nigdy nie przypuszczałam, że jestem taką… taką osobą! Jednak musiałam być właśnie taka! Musiałam!

Burton starał się ją pocieszyć, przekonać, że w naturze każdego człowieka istnieją jakieś niechciane żywioły. Zapewniał, że tego właśnie dotyczył dogmat grzechu pierworodnego: była człowiekiem, więc w jej duszy tkwiły mroczne żądze. I tak dalej. Lecz im bardziej się starał, tym Alicja czuła się gorzej. Wreszcie, drżący z zimna i zmęczony bezużyteczną argumentacją, zrezygnował. Wczołgał się między Kazza i Monata i przytulił do siebie dziewczynkę. Ciepło, przykrycie z trawy i dotyk nagich ciał uspokoiły go. Zasypiając, słyszał jeszcze cichy szloch Alicji.

9

Zbudził się w szarym świetle przedświtu, który Arabowie nazywają „wilczym ogonem”. Monat, Kazz i dziecko spali jeszcze. Podrapał się tam, gdzie ostre krawędzie trawy podrażniły mu skórę i wyczołgał spomiędzy ciał. Ogień wygasł; krople wody zwisały z liści i traw. Drżał z zimna. Nie czuł jednak zmęczenia ani żadnych efektów działania narkotyku, których się obawiał. Rozpalił ognisko ze znalezionych pod drzewem stosunkowo suchych kawałków bambusa i trawy. Po chwili było już cieplej. Zauważył, że bambusowe pojemniki są pełne, więc napił się wody. Alicja siedziała na stosie trawy i patrzyła na niego posępnie. Gęsia skórka pokrywała jej ciało.

— Chodź, ogrzej się — powiedział.

Wstała, podeszła do bambusowego wiadra i ochlapała twarz wodą. Potem przykucnęła przy ogniu, by ogrzać ręce. Gdy wszyscy są nadzy, pomyślał, jak szybko nawet najskromniejsi zapominają o wstydliwości.

Chwlę później Burton usłyszał szelest traw po wschodniej stronie i zaraz pojawiła się naga głowa Petera Frigate'a. Wyszedł na polankę, a za nim kobieta o mokrym, lecz wspaniałym ciele. Miała wielkie, ciemnozielone oczy i wargi nieco zbyt grube, by były piękne. Za to pozostałej części twarzy nie dało się nic zarzucić. Frigate uśmiechnął się szeroko. Odwrócił się i przyciągnął ją do ogniska.

— Wyglądasz jak kot, który zjadł kanarka — zauważył Burton. — Co ci się stało w rękę?

Frigate przyjrzał się opuchniętym kostkom prawej dłoni i zadrapaniom na jej grzbiecie.

— Biłem się — wyjaśnił, wskazując palcem kobietę, która grzała się kucnąwszy obok Alicji. — W nocy na brzegu był istny dom wariatów. Ta guma musiała zawierać jakiś narkotyk. Nie uwierzyłbyś, co ludzie wyprawiali. A może byś uwierzył? W końcu jesteś Richardem Francisem Burtonem. Nieważne; wszystkie kobiety, nie wyłączając tych najbrzydszych, były w ten czy inny sposób zajęte. Przestraszyłem się, a potem nagle dostałem szału. Przyłożyłem swoim cylindrem dwóm facetom, aż padli. Atakowali dziesięcioletnią dziewczynkę. Może ich zabiłem. Mam nadzieję, że tak. Próbowałem namówić małą, żeby przyszła tu ze mną, ale uciekła gdzieś w ciemność. Postanowiłem wrócić. Czułem się dość paskudnie po tym, co zrobiłem tym dwóm ludziom, nawet jeśli na to zasłużyli. To była wina narkotyku, musiał wyzwolić hamowaną przez całe życie wściekłość i frustrację. Ruszyłem z powrotem i po drodze trafiłem na jeszcze dwóch, tylko że ci napastowali kobietę, tę tutaj. Nie sądzę, by była przeciwna idei kontaktu, raczej nie spodobał się jej ich pomysł równoczesnego ataku, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. W każdym razie krzyczała, czy raczej próbowała krzyczeć i wyrywała się, a oni właśnie zaczęli ją bić. Więc przyłożyłem im pięścią, kopnąłem parę razy i walnąłem rogiem obfitości. Potem zabrałem kobietę, nawiasem mówiąc ma na imię Loghu, tylko tyle o niej wiem, bo z jej mowy nie rozumiem ani słowa. Poszła ze mną. Ale — uśmiechnął się znowu — nie doszliśmy tutaj.

Spoważniał i zadrżał.

— Przebudziliśmy się w deszczu. Błyskawice i gromy uderzały wokoło, jak obraz gniewu Bożego. Pomyślałem, nie śmiej się, pomyślałem, że może nadszedł Dzień Sądu, że Bóg dał nam swobodę na jeden dzień, byśmy sami mogli się osądzić. A teraz wszystkich nas strąci w otchłań.

Zaśmiał się wymuszenie.

— Byłem agnostykiem odkąd skończyłem czternaście lat i umarłem jako agnostyk w wieku lat dziewięćdziesięciu, choć wtedy myślałem już, czy nie wezwać księdza. To dziecko, które boi się Boga Ojca, Ogni Piekielnych i Potępienia gdzieś tam w nas pozostaje, nawet w starcu. Albo w młodzieńcu, powstałym z martwych.

— Co się stało? — przerwał mu Burton. — Czy świat skończył się w huku gromu i uderzeniu błyskawicy? Wciąż tu jesteś, jak widzę, i nie wyrzekłeś się rozkoszy grzechu w osobie tej oto niewiasty.

— Niedaleko gór znaleźliśmy kamień obfitości. Jakąś milę na zachód stąd. Zgubiliśmy się i błądziliśmy zmarznięci, mokrzy i podskakujący ze strachu za każdym uderzeniem pioruna. I wtedy znaleźliśmy kamień. Było przy nim pełno ludzi, ale bardzo przyjaznych: No i wśród tylu ciał było ciepło, nawet jeżeli trochę wody przeciekło przez trawę. Zasnęliśmy w końcu, długo po tym, jak deszcz przestał padać. Kiedy się obudziłem zacząłem szukać, aż znalazłem Loghu. W nocy jakoś się zgubiła. Ale chyba się ucieszyła na mój widok a ja ją lubię. Jest między nami jakieś pokrewieństwo. Może kiedy nauczę ją angielskiego, dowiem się czemu. Próbowałem z nią rozmawiać również po francusku, niemiecku, trochę po rosyjsku, po litewsku, grecku, we wszystkich językach skandynawskich, w tym fińskim, w klasycznym Nahuatl, aramim, hebrajskim, Onondaga, języku Irokezów i Ojibwayów, po włosku, hiszpańsku, po łacinie, greką współczesną i homecką i tuzinem innych. Rezultat: puste spojrzenie.

Musisz być niezłym lingwistą — stwierdził z uznaniem Burton.

— Żadnego z tych języków nie znam biegle — wyjaśnił Frigate. — Czytam w większości z nich, ale potrafię wypowiedzieć tylko po kilka najprostszych zdań. W przeciwieństwie do ciebie nie władam płynnie trzydziestoma dziewięcioma językami, nie wyłączając słów dalekich od używanych w literaturze.

Ten człowiek dużo wie, pomyślał Burton. Będzie musiał kiedyś sprawdzić, jak dużo.

— Szczerze mówiąc, Peter rzekł — zdumiewa mnie to, co mówisz o swojej agresywności. Nie sądziłem, że będziesz zdolny pobić tylu ludzi. Twoje skrupuły…

— To ta guma. Otworzyła drzwi klatki.

Przykucnął obok Loghu i potarł ramieniem o jej ramię. Spojrzała na niego lekko skośnymi oczami. Kiedy odrosną jej włosy, będzie piękna, pomyślał Burton.

— Jestem taki nieśmiały i petem skrupułów — mówił dalej Frigate — ponieważ boję się gniewu, boję się pragnienia przemocy, które tkwi gdzieś we mnie. Lękam się gwałtu, gdyż jestem gwałtowny. Lękam się tęgo, co się stanie, gdy przestanę się bać. Do diabła, znam to uczucie od czterdziestu lat. I dużo mi z tego przyszło.

Spojrzał na Alicję.

— Dzień dobry — powiedział.

Alicja odpowiedziała mu dość wesoło i nawet uśmiechnęli się do Loghu, gdy Amerykanin przedstawi je sobie. Nie starała się unikać wzroku Burtona i odpowiadała na zadawane jej pytania. Ale nie rozmawiała z nim i spoglądała surowo.

Monat, Kazz i dziewczynka podeszli do ogniska ziewając szeroko. Burton zbadał obrzeża obozu i stwierdził, że Triesteńczycy zniknęli. Niektórzy pozostawili nawet swoje rogi obfitości. Przeklinając ich beztroskę myślał, czy nie zostawić cylindrów w trawie, by dać im nauczkę. W końcu jednak pozbierał je i włożył w zagłębienia głazu.

Jeśli właściciele nie powrócą, będą głodni, chyba że ktoś się z nimi podzieli. Ale jedzenia z ich cylindrów nie będzie można ruszyć. Nie da się ich otworzyć. Poprzedniego dnia odkryli, że tylko właściciel rogu — może go używać. Eksperymenty z długim kijem wykazały, że w dodatku musi on dotknąć rogu palcami lub inną częścią ciała, zanim odsunie pokrywę. Frigate wysunął teorię, że każdy Z rogów nastawiony jest na szczególny układ napięcia elektrycznego skóry. Lub może mieści w sobie bardzo czuły detektor fal mózgowych.

Niebo tymczasem rozjaśniło się całkowicie, choć słońce kryło się jeszcze za wysokim na 20000 stóp wschodnim urwiskiem. Minęło jakieś pół godziny zanim z głazu obfitości wystrzelił błękitny płomień i przetoczył się grom. Huk kamieni znad brzegu odbił się echem od skał.

W rogach znaleźli jajka sadzone i bekon, szynkę, grzanki, masło, dżem, mleko, papierosy, po ćwiartce melona i kubku ciemnobrązowych kryształków. Frigate stwierdził, że to kawa rozpuszczalna. Wypił mleko, wypłukał kubek, napełnił go z bambusowego pojemnika i postawił przy ogniu. Kiedy woda zawrzała, wsypał łyżeczkę kryształków. Kawa była doskonała, a kryształków wystarczyło na sześć kubków. Potem Alicja wrzuciła je do wody bez podgrzewania jej na ognisku i okazało się, że nie trzeba tego robić: Zimna woda wrzała w ciągu trzech sekund od włożenia do niej kryształków.

Po jedzeniu wymyli pojemniki i włożyli je do cylindrów. Burtona przypiął swój do nadgarstka. Miał zamiar zbadać teren i nie chciał pozostawiać go na głazie. Wprawdzie tylko on mógł z niego skorzystać, ale ktoś zły potrafiłby ukraść róg tylko dla przyjemności patrzenia, jak on, Burton, umiera z głodu.

Zaczął lekcje języka z dziewczynką i Kazzem, a Frigate sprowadził Loghu, żeby także posłuchała. Uważał, że powinno się przyjąć jakąś uniwersalną mowę, a to z powodu wielu, zbyt wielu języków i dialektów, może nawet pięćdziesięciu do sześćdziesięciu tysięcy, którymi rodzaj ludzki posługiwał się w ciągu kilku milionów lat swego istnienia i których używał nad rzeką. Oczywiście, jeżeli istotnie cała ludzkość została wskrzeszona. W końcu wiedział tylko o kilku milach kwadratowych, które zdążył zobaczyć. Niezłą ideą byłoby propagowanie esperanto, sztucznego języka wymyślonego przez polskiego okulistę, doktora Zamenhofa w 1887 roku. Gramatyka esperanto jest bardzo prosta i całkowicie regularna, a kombinacje dźwięków, choć nie dla każdego tak łatwe do wymówienia jak twierdzono, nie były jednak trudne. A podstawą słownika jest łacina, z wieloma słowami pochodzącymi z angielskiego, niemieckiego i innych języków zachodnioeuropejskich.

— Słyszałem o nim przed śmiercią — przypomniał sobie Burtona — lecz nigdy się nie spotkałem z żadnymi przykładami. Być może okaże się użyteczny. Na razie jednak nauczę tych dwoje angielskiego.

— Przecież większość ludzi mówi tutaj po włosku albo słoweńsku — zaprotestował Frigate.

— Niewykluczone, że masz rację, choć nie badaliśmy tej sprawy: Ale możesz być pewien, że nie zamierzam tu zostać.

— Mogłem się tego spodziewać — mruknął Frigate. — Zawsze miałeś w sobie jakiś niepokój i nie mogłeś długo usiedzieć w jednym miejscu.

Burtona przyjrzał mu się uważnie; po czym wziął się do lekcji. Przez kwadrans ćwiczył znaczenie i wymowę dziewiętnastu słów, głównie rzeczowników i kilku czasowników: ogień, bambus, róg, mężczyzna, kobieta, dziewczynka, ręka, noga, oko, zęby, jeść, iść, biec, mówić, niebezpieczeństwo, ja, ty, oni, my. Miał zamiar nauczyć się od obojga co najmniej tyle, ile oni od niego. Z czasem będzie mógł porozumiewać się w ich językach, jakiekolwiek by one były.

Słońce pojawiło się nad krawędzią wschodniej ściany. Zrobiło się cieplej, więc pozwolili, by ogień wygasł. Zaczął się drugi dzień po zmartwychwstaniu, a oni nadal nie wiedzieli prawie nic o świecie, w którym się znaleźli. Ani jaki będzie ich przyszły los, ani też Kto o tym losie decyduje.

Lev Ruach wystawił z trawy swą twarz z wielkim nosem i zapytał:

— Mogę się do was przyłączyć?

— Pewnie, czemu nie — odparł Frigate, gdy Burtona skinął głową.

Ruach wyszedł na polankę. Za nim pojawiła się niewysoka, bladoskóra kobieta o wielkich, brunatnych oczach i delikatnej twarzy. Ruach przedstawił ją jako Tanyę Kauwitz. Spotkał ją w nocy i zostali razem, gdyż wiele ich ze sobą łączyło. Była z pochodzenia rosyjską Żydówką, urodziła się w 1958 roku w Bronx w Nowym Jorku, została nauczycielką angielskiego, wyszła za mąż za businessmana, który został milionerem i mając niewiele po czterdziestce zmarł, dając jej możliwość poślubienia wspaniałego człowieka, które go kochała od piętnastu lat. Sześć miesięcy później zmarła na raka. Nie Lev, lecz ona sama udzieliła tych informacji i to w jednym zdaniu.

— W nocy na równinie było istne piekło — opowiadał Lev. — Tanya i ja musieliśmy kryć się wśród drzew, żeby ocalić życie. Zdecydowałem więc odnaleźć was i spytać, czy mogę zostać. Przepraszam za moje nieprzemyślane uwagi, panie Burton. Uważam, że moje stwierdzenia były słuszne, ale nastawienie, o którym mówiłem, należy rozważyć w kontekście innych pańskich czynów.

— Wrócimy do tego innym razem — zaproponował Burton. — Kiedy pisałem tę książkę, cierpiałem z powodu ohydnych, oszczerczych kłamstw lichwiarzy z Damaszku, którzy…

— Naturalnie, panie Burton — przerwał mu Ruach. — Później, tak jak pan powiedział. Chciałem tylko podkreślić, że uważam pana za osobę o dużych zdolnościach i silnym charakterze i że chciałbym przyłączyć się do pańskiej grupy. Jesteśmy tu w miejscu, w którym panuje anarchia, o ile anarchia może panować, i wielu z nas potrzebuje ochrony.

Burton nie lubił, gdy ktoś mu przerywał.

— Proszę mi pozwolić wyjaśnić — zaczął marszcząc brwi. — Ja…

Frigate wstał.

— Wracają pozostali — oznajmił. — Ciekawe, gdzie byli.

Z dziewięciu osób wróciła jednak tylko czwórka. Maria Tucci wyjaśniła, że odeszli razem po zjedzeniu gumy i w końcu trafili do jednego z wielkich ognisk na równinie. Potem działo się wiele: bójki, napastowanie kobiet przez mężczyzn, mężczyzn przez mężczyzn, mężczyzn przez kobiety, kobiet przez kobiety, a nawet napastowanie dzieci. Grupa rozdzieliła się w zawieszaniu. Pozostałą trójkę spotkała dopiero przed godziną, kiedy chodziła po wzgórzach szukając kamienia obfitości.

Lev dodał kilka szczegółów. Efekty żucia narkotycznej gumy były tragiczne, zabawne lub przyjemne, zależało to chyba od reakcji indywidualnej. Na wiele osób guma podziałała jak afrodyzjak, ale nie tylko. Na przykład mąż i żona, którzy zmarli w Opcina, na przedmieściu Triestu, w 1899 roku — zostali wskrzeszeni sześć stóp od siebie. Szlochali z radości, że są razem w przeciwieństwie do tak wielu innych par. Podziękowali Bogu za swoje szczęście, choć wypowiadali też głośno uwagi o tym, że świat ten różni się nieco od obiecanego. Przeżyli jednak pięćdziesiąt lat małżeńskich rozkoszy, a teraz z nadzieją wypatrywali wspólnej wieczności.

I ledwie kilka minut po tym, jak oboje zaczęli żuć gumę, mąż zadusił żonę, cisnął jej ciało do rzeki, pochwycił w ramiona inną kobietę i razem pobiegli między drzewa.

Inny mężczyzna wskoczył na głaz obfitości i wygłosił mowę, która mimo deszczu trwała całą noc. Tym nielicznym, którzy go słyszeli i jeszcze mniejszej garstce tych, którzy słuchali, wyłożył zasady doskonałego społeczeństwa i wyjaśnił, jak należy je realizować w praktyce. O świcie był już tak zachrypnięty, że ledwie mógł wykrztusić parę słów.

Mężczyzna i kobieta, rozwścieczeni publiczni demonstracją zmysłowości, próbowali siłą rozdzielać pary. Wynik: zadrapania, pokrwawione nosy, rozbite wargi i dwa wstrząsy mózgu, oba u tej dwójki. Inni spędzili tę noc na kolanach, modląc się i wyznając swe grzechy. Część dzieci została mocno pobita, zgwałcona, zamordowana albo wszystko na raz. Co prawda, nie wszyscy ulegli szaleństwu: Wielu dorosłych broniło dzieci, albo przynajmniej próbowało.

Ruach opisał rozpacz i obrzydzenie chorwackiego muzułmanina i austriackiego Żyda, których rogi zawierały wieprzowinę. Hindus wywrzaskiwał przekleństwa, bo znalazł w swoim mięso.

Inny mężczyzna krzycząc; że są w rękach szatana, cisnął do wody swoje papierosy. Inni pytali go:

— Dlaczego nam nie dałeś, jeśli sam ich nie potrzebujesz?

— Tytoń to diabelski wynalazek, to zile stworzone przez Szatana w rajskim ogrodzie.

— Mogłeś przynajmniej się z nami podzielić — mówił mu jakiś człowiek. — Co ci to szkodziło?

— Chciałbym rzucić do rzeki całe to piekielne zielsko! — krzyknął.

— Jesteś wrednym bigotem i idiotą, jakich mało — odparł tamten i uderzył go w szczękę. Zanim przeciwnik tytoniu zdążył się podnieść, oberwał kilka ciosów i kopniaków od jeszcze innych czterech ludzi. Zresztą później podniósł się niepewnie i płacząc z wściekłości wołał:

— Com uczynił, że na to zasłużyłem, Panie. Boże mój! Zawsze byłem dobrym człowiekiem. Dawałem tysiące funtów na dobroczynność, trzy razy w tygodniu modliłem się w Twojej świątyni, wydałem wojnę grzechowi i zepsuciu…

— Znam cię! — krzyknęła jakaś kobieta. Była wysoka, niebieskooka, miała przyjemną twarz i ładnie zaokrągloną figurę. — Znam cię! Jesteś sir Robert Smithson!

Przestał gadać i spojrzał na nią.

— Ja ciebie nie znam!

— Pewnie, że nie! A powinieneś! Jestem jedną z tysięcy, dziewcząt, które musiały pracować w twojej fabryce szesnaście godzin dziennie przez sześć i pół dnia w tygodniu, żebyś ty mógł mieszkać w swoim wiejskim domu na wzgórzu, ubierać się w piękne stroje i żeby twoje konie i psy jadały lepiej, niż ja mogłam sobie pozwolić. Byłam jedną z twoich dziewcząt w fabryce! Mój ojciec harował dla ciebie, matka harowała dla ciebie, moi bracia i siostry, ci, którzy nie byli zbyt słabi i którzy nie umarli z braku jedzenia, od złego jedzenia, od brudnych łóżek, nieszczelnych okien i ukąszeń szczurów, wszyscy harowali dla ciebie. Ojciec stracił rękę przy jednej z twoich maszyn, a ty wykopałeś go za bramę bez jednego pensa. Matka umarła na białą zarazę. A ja też wypluwałam płuca, mój piękny baronecie, kiedy ty napychałeś się frykasami, siedziałeś w fotelu albo drzemałeś w swojej wielkiej, eleganckiej ławce w kościele. I dawałeś tysiące, żeby nakarmić biednych nieszczęśników w Azji albo wysłać misjonarzy, żeby nawracali biednych pogan w Afryce. Ja też wypluwałam płuca i musiałam zostać dziwką, żeby wykarmić moje małe siostrzyczki i braci. I złapałam syfa, ty cholerny, pobożny skurwysynu, bo chciałeś wycisnąć ze mnie i z takich jak ja każdą kroplę potu i krwi! Umarłam w więzieniu, bo powiedziałeś policji, że z prostytucją trzeba walczyć ostro. Ty… ty…!

Smithson najpierw się zaczerwienił, potem zbladł. A potem spojrzał groźnie na kobietę i oznajmił:

— Wy, nierządnice, zawsze zajdziecie kogoś, kogo chcecie obarczyć winą za swoje nieokiełznane żądze i zepsute dusze. Bóg wie, że zawsze postępowałem według Jego nauk.

Odwrócił się i odszedł, ale ta kobieta pobiegła za nim i zamachnęła się cylindrem. Ktoś krzyknął, Smithson obejrzał się i uchylił. Róg musnął jego głowę. Zanim kobieta zdążyła odzyskać równowagę, wyminął ją i szybko zmył w tłumie. Niestety, stwierdził Ruach; mało kto zrozumiał, o co chodziło, gdyż prawie nikt nie znał angielskiego.

— Sir Robert Smithson — zastanowił się Burton. — O ile dobrze pamiętam miał zakłady włókiennicze i stalownie w Manchesterze. Był znany ze swej działalności dobroczynnej i pracy na rzecz pogan. Zmarł 1870 w wieku osiemdziesięciu lat.

— I z pewnością był przekonany, że zostanie wynagrodzony w Niebie — powiedział Ruach. — Naturalnie nie przyszło mu nawet do głowy, że jest wielokrotnym mordercą.

— Gdyby on nie wykorzystywał ubogich, z pewnością zrobiłby to ktoś inny.

— Zbyt wielu ludzi używało tego usprawiedliwienia. Zresztą, byli przecież przemysłowcy i to w twoim kraju, którzy dbali, żeby płace i warunki w ich fabrykach były coraz lepsze. Robert Owen był jednym z nich.

10

— Nie ma sensu się kłócić o to, co zaszło w przeszłości — przerwał im Frigate. — Ważniejsza jest dzisiejsza sytuacja.

Burton wstał.

— Racja, Jankesie! Potrzebujemy dachów nad głowami, narzędzi i Bóg wie czego jeszcze! Ale najpierw odwiedzimy miasta na równinie i popatrzymy, jak sobie poczynają ich obywatele.

Między drzewami pojawiła się Alicja. Frigate zauważył ją pierwszy i wybuchnął śmiechem. Oto najnowszy krzyk damskiej mody!

Alicja pościnała nożyczkami trawę i powiązała ją w dwuczęściowy kostium. Jedna część tworzyła coś w rodzaju poncho, które okrywało jej piersi, druga opadającą do łydek spódnicę.

Efekt był dziwaczny, choć powinna się go spodziewać. Póki była naga, pozbawiona włosów głowa nie kontrastowała tak bardzo z jej kobiecością i urodą. Ale na tle zielonego; grubego i bezkształtnego okrycia stała się nagłe męska i brzydka.

Kobiety stłoczyły się przy niej, jak splecione są źdźbła trawy i jak zawiązany pasek przytrzymujący spódnicę.

— Bardzo drapie i jest bardzo niewygodny — Przyznała Alicja. — Ale jest przyzwoity. To wszystko, co mogę powiedzieć.

— Najwyraźniej nie byłaś szczera, kiedy mówiłaś, że nie dbasz o nagość w krainie, gdzie wszyscy są nadzy — zauważył Burton.

Alicja spojrzała na niego chłodno.

— Spodziewam się, że wszyscy będą to nosić. To znaczy wszyscy przyzwoici mężczyźni i kobiety. — Czekałem aż pani pruderia podniesie tu swoją paskudną głowę — odparł Burton.

— To był wstrząs, znaleźć się wśród tak wielu nagich ludzi — powiedział Frigate. Chociaż nagość na plażach i w prywatnych domach pod koniec lat osiemdziesiątych stała się normalna. Ale wszyscy szybko się przyzwyczailiśmy. To znaczy, jak sądzę, wszyscy poza beznadziejnymi neurotykami.

Burton spojrzał na pozostałe kobiety.

— A wy, moje Panie? Będziecie nosić te brzydkie, drapiące snopki, ponieważ jedna z przedstawicielek waszej płci znów odkryła, że posiada intymne części ciała? Czy coś, co było publiczne, może znów stać się poufne?

Loghu, Tanya i Alicja nie zrozumiały, gdyż mówi po włosku. Powtórzył więc po angielsku.

Alicja zaczerwieniła się.

— Co mam na sobie to moja sprawa. Jeżeli inni wolą chodzić nago, gdy ja jestem przyzwoicie okryta, to cóż…

Loghu nadal nie rozumiała ani sława, ale domyśliła się, o co chodzi. Roześmiała się i odeszła. Inne kobiety jakby starały się odgadnąć, co mają zamiar zrobić pozostałe. Brzydota i niewygoda ubrania nie były brane pod uwagę.

— Zanim wy, kobiety, podejmiecie decyzję — odezwał się Burton — byłoby miło, gdybyście wzięty bambusowe wiadra i poszły z nami nad rzekę. Możemy się wykąpać, nabrać wody, zbadać sytuację na brzegu, a potem tu wrócić. Może uda się nam zbudować przed nocą kilka domów, a przynajmniej tymczasowych szałasów.

Ruszyli, przeciskając się przez wysokie trawy, niosąc ze sobą swoje rogi obfitości, kamienne noże, bambusowe dzidy i wiadra. Wkrótce spotkali sporo ludzi. Niektórzy z nich także odkryli czert i zaopatrzyli się w broń i narzędzia. Z pewnością nauczyli się od kogoś techniki obróbki kamienia, być może od innych dzikich, którzy znaleźli się w okolicy. Jak dotąd Burton widział tylko dwóch przedstawicieli nie-Homo sapiens i obaj byli członkami jego grupy. Gdziekolwiek jednak ludzie poznali tę technikę, dobrze ją wykorzystali. Grupa Burtona przeszła obok dwóch niedokończonych bambusowych chat. Były okrągłe, jednoizbowe i brakowało im tylko stożkowatych dachów z wielkich, trójkątnych liści żelaznego drzewa i wiązek długiej trawy. Jakiś człowiek przy pomocy siekiery i toporka budował z bambusa niskie łóżko.

Poza tymi, którzy wznosili dość prymitywne chaty albo, pracując bez kamiennych narzędzi, szałasy u stóp wzgórz, na równinie nie było prawie nikogo. Usunięto ciała — pozostałość po szaleństwie ostatniej nocy. Na razie nikt jeszcze nie nosił spódniczki z trawy; wiele osób oglądało Alicję ze zdziwieniem lub nawet śmiało się głośno i wygłaszało złośliwe komentarze. Alicja czerwieniła się, ale nie zdjęta swego stroju. Słońce jednak grzało coraz mocniej, więc drapała się pod jego górną i dolną częścią. O niewygodzie, jaką cierpiała, najlepiej świadczył fakt, że ona, wychowana według ostrych norm epoki wiktoriańskiej, drapała się publicznie.

Kiedy — jednak dotarli do rzeki, zauważyli tuzin snopków, które okazały się ubraniami z trawy. Pozostawili je mężczyźni i kobiety, pływający i chlapiący się ze śmiechem w wodzie.

Ich zachowanie nie było podobne do tego, które Burton widywał na kąpieliskach. Ci sami ludzie zaakceptowali budki kąpielowe i kostiumy, okrywające ciała od kostek po szyję, a także wszystkie inne godziwe wynalazki jako absolutnie moralne i niezbędne dla istnienia właściwego modelu społeczeństwa — ich społeczeństwa. A po jednym zaledwie dniu pobytu tutaj kąpali się nago. I bawiło ich to.

Uznanie własnej nagości brało się pewnie w jakimś stopniu z szoku zmartwychwstania. W dodatku początkowo niewiele mogli na to poradzić. Poza tym przemieszali się tu ludzie cywilizowani i dzicy, lup cywilizowani, ale z tropików, a na tych nagość nie robiła wielkiego wrażenia.

Burton zwrócił uwagę na kobietę stojącą popas w wodzie. Miała ładną, choć dość pospolitą twarz i błyszczące niebieskie oczy.

— To ta, która napadła na sir Roberta Smithsona — poinformował go Lev Ruach. — O ile pamiętam, nazywa się Wilfreda Allport.

Burton przyjrzał się z zaciekawieniem i z uznaniem zauważył jej wspaniały biust.

— Jaka woda? — zawołał.

— Wspaniała — odparła z uśmiechem.

Odpiął swój róg, odłożył krzemienny nóż i toporek, po czym, wszedł do rzeki z kawałkiem zielonego mydła w ręce. Woda zdawała się o jakieś dziesięć stopni chłodniejsza niż jego ciało. Namydlając się zaczął rozmowę z Wilfredą. Jeżeli była jeszcze rozgoryczona z powodu Smithsona, to nie okazywała tego. Mówiła z wyraźnym północnym akcentem, możliwe że z okolic Cumberland.

— Słyszałem o pani drobnym nieporozumieniu z tym hipokrytą baronetem. Teraz jednak nic nie powinno pani brakować do szczęścia. Znów jest pani młoda, zdrowa i piękna. Nie musi pani też harować na chleb. A także może pani robić z miłości to, co dotąd robiła pani dla pieniędzy.

Aluzje nie miały sensu z prostą dziewczyną z fabryki. I tak by pewnie nie zrozumiała. Wilfreda obrzuciła go spojrzeniem równie chłodnym jak Alicja Hargreaves.

— Sakramencko pan szczery — stwierdziła. — Anglik, co? Nie umiem ustawić pana akcentu. Chyba Londyn, ale jakby trochę cudzoziemski.

— Blisko — roześmiał się. — Nawiasem mówiąc, jestem Richard Burton. Może zechce się pani do nas przyłączyć? Zebraliśmy się razem dla bezpieczeństwa, po południu chcemy zbudować parę chat. Na wzgórzach mamy własny kamień obfitości.

Wilfreda obejrzała się na neandertalczyka i przybysza z Tau Ceti.

— Ci dwaj są z pana grupy? Słyszałam o nich. Mówią, że ten stwór to człowiek z gwiazd i przyleciał w 2000 roku. Tak powiadają.

— Nie zrobi pani krzywdy — zapewnił Burton. — Ani on, ani ten podczłowiek. Co pani na to?

— Jestem tylko kobietą — powiedziała. — Co mogę zaofiarować?

— Wszystko, co kobieta ma do ofiarowania — uśmiechnął się Burton.

Ku jego zdumieniu wybuchnęła śmiechem.

— Ależ z pana spryciarz — stwierdziła, stukając go palcem w pierś. — O co chodzi? Nie może pan znaleźć sobie dziewczyny?

— Miałem i straciłem ją — wyjaśnił Burton. Nie była to cała prawda. Nie był pewien, co zamierza Alicja i nie rozumiał, dlaczego pozostaje w jego grupie, skoro jest tak urażona i przestraszona. Być może wolała znane zło od nieznanego. Przez chwilę czuł zniechęcenie wobec jej głupoty, ale nie chciał, żeby odeszła. Miłość, którą czuł zeszłej nocy, mogła być skutkiem działania narkotyku, ale nie opuściła go zupełnie. Po co więc zapraszał do grupy tę kobietę? Może chciał wzbudzić w Alicji zazdrość; może chciał mieć kogoś, gdyby Alicja odepchnęła go dzisiaj. A może… sam nie wiedział, dlaczego.

Alicja stała na brzegu dotykając wody stopami. Brzeg w tym miejscu znajdował się ledwie o cal powyżej jej powierzchni. Krótka trawa równiny tworzyła twardy, opadający do wody materac. Burton wyczuwał ją pod stopami tak daleko, jak tylko mógł sięgnąć. Rzucił mydło na brzeg, odpłynął na jakieś czterdzieści stóp i zanurkował. Prąd był tu dużo mocniejszy, a dno o wiele głębiej. Z otwartymi oczami płynął w dół, póki nie zapadła ciemność i nie poczuł bólu w uszach. I jeszcze trochę, aż dotknął palcami dna. Tutaj też rosła trawa.

Kiedy dopłynął z powrotem do miejsca, gdzie woda sięgała mu piersi spostrzegł, że Alicja zrzuciła swój strój. Była w wodzie, bliżej brzegu, ale kucnęła i zanurzyła się po szyję. Namydlała właśnie głowę i twarz.

— Dlaczego nie wchodzisz? — krzyknął do Frigate'a.

— Pilnuję rogów obfitości.

— Bardzo dobrze!

Burton — zaklął pod nosem. Powinien sam o tym pomyśleć i wyznaczyć kogoś do pilnowania. Właściwie nie był dobrym przywódcą, miał tendencję do pozostawiania spraw ich własnemu biegowi i dopuszczał do rozkładu dyscypliny. Musiał to przyznać. Na Ziemi prowadził wiele wypraw, z których żadna nie wyróżniła się dobrą organizacją. A jednak podczas wojny krymskiej, kiedy dowodził Nieregularnym Oddziałem Beatsona i ćwiczył dzikich tureckich jeźdźców, baszybuzuków, radził sobie całkiem dobrze. O wiele lepiej niż większość innych. Więc nie powinien mieć do siebie pretensji…

Lev Ruach wyszedł na brzeg i przejechał dłońmi po ciele, by strząsnąć krople wody. Burton także wyszedł i siadł obok niego. Alicja odwróciła się plecami. Nie wiedział — umyślnie czy przypadkiem.

— Wiesz, nie tylko to, że znów jestem młody tak mnie zachwyca — oświadczył Lev swoim mocno akcentowanym angielskim. — Bardziej to, że znowu mam nogę.

Postukał się w prawe kolano.

— Straciłem ją w wypadku drogowym na New Jersey Turnpike kiedy miałem pięćdziesiąt lat. — Roześmiał się. — To była ironia sytuacji, którą można by nazwać losem. Dwa lata — wcześniej byłem w niewoli u Arabów. Złapali mnie, kiedy szukałem minerałów na pustyni, w państwie Izraela, rozumiesz…

— Masz na myśli Palestynę? — przerwał Burton.

— Żydzi założyli niezależne państwo w 1948 roku — wyjaśnił Lev. — Naturalnie, nie możesz o tym wiedzieć. Kiedyś ci wszystko opowiem. W każdym razie arabscy partyzanci złapali mnie i torturowali. Nie będę wchodził w szczegóły; jeszcze teraz robi mi się niedobrze, kiedy o tym pomyślę. Ale nocą zwiałem, choć nie obyło się bez rozwalenia dwóch głów kawałem skały. Dwóch następnych zastrzeliłem. Reszta uciekła. Miałem szczęście, znalazł mnie patrol wojskowy. A dwa lata później, w Stanach, kiedy jechałem Turnpike, ciężarówka z wielką naczepą, później wytłumaczę, co to jest, zajechała mi drogę i wpadła w poślizg, a ja w nią walnąłem. Byłem poważnie ranny i amputowali mi prawą nogę poniżej kolana. Lecz głównym punktem tej historii jest fakt, że kierowca ciężarówki pochodził z Syrii. Sam widzisz, Arabowie chcieli mnie dorwać i udało im się, chociaż mnie nie zabili. To załatwił nasz przyjaciel z Tan Ceti. Zresztą, nie sądzę, żeby wyrządził ludzkości wielką krzywdę. Najwyżej przyspieszył koniec.

— O co ci chodzi? — nie zrozumiał Burton.

— Miliony ludzi umierały z głodu, nawet w Stanach racjonowano żywność, a zanieczyszczenie wód, ziemi i powietrza zabijało następne miliony. Naukowcy twierdzili, że ziemska rezerwa tlenu skończy się w ciągu dziesięciu lat, ponieważ plankton, produkujący połowę atmosferycznego tlenu, umiera. Oceany były zatrute:

— Oceany?

— Nie wierzysz? No cóż, umarłeś w 1890, więc trudno ci to pojąć. Już w 1968 przewidywano, co się zdarzy w 2000. Wierzyłem w to, byłem biochemikiem. Ale większa część ludzkości, a zwłaszcza ci, którzy się liczyli: masy i politycy, nie chciała wierzyć, póki nie było za późno. Kiedy sytuacja się pogarszała, podejmowano pewne środki, lecz zawsze były one zbyt słabe i spóźnione, no i zwalczane przez grupy, które mogłyby utracić dochody, gdyby zaczęto działać skutecznie. To długa i smutna historia, a jeżeli mamy budować domy, lepiej zacząć zaraz po lunchu.

Alicja wyszła z wody i przesunęła dłońmi po cielę. Słońce i wiatr szybko ją osuszyły. Podniosła swój strój, ale nie włożyła go. Wilfreda spytała dlaczego, więc wyjaśniła, że zbyt drażni skórę, ale zachowa go by założyć w nocy, gdy się ochłodzi… Alicja zachowywała się wobec Wilfredy uprzejmie, lecz z wyraźną rezerwą. Słyszała większą część rozmowy i wiedziała, że tamta była robotnicą. w fabryce, potem prostytutką i że zmarła na syfilis, a w każdym razie tak uważała. Nie pamiętała swojej śmierci. Widocznie, jak stwierdziła beztrosko, wcześniej straciła rozum.

Słysząc to Alicja odsunęła się jeszcze bardziej. Burton uśmiechnął się. Ciekawe, co by zrobiła, gdyby się dowiedziała, że on także przeżył tę chorobę zarażony przez niewolnicę w Kairze, kiedy udając muzułmanina podróżował do Mekki w 1853. Został „wyleczony” i w jego mózgu nie zaszły fizyczne zmiany, choć silnie przeżył to psychicznie. Ważne było jednak, że przy wskrzeszeniu każdy otrzymał świeże; młode, zdrowe ciało i to, czym był na ziemi nie powinno mieć znaczenia. Nie powinno mieć, co nie znaczy nie miało.

Nie winił za to Alicji Hargreaves. Była dzieckiem społeczeństwa, w którym żyła. Jak wszystkie kobiety była taką, jaką uczynili ją mężczyźni. Miała charakter dość silny i umysł na tyle elastyczny, by wznieść się ponad niektóre z przesądów swojej epoki i klapy. Nieźle przystosowała się do nagości, nie okazywała też otwarcie wrogości ani pogardy Wilfredzie. Wraz z Burtonem popełniła czyn, będący w sprzeczności ze wszystkimi poglądami, które w sposób otwarty i utajony wpajano jej przez całe życie. I zrobiła to już pierwszego dnia pobytu na „tamtym świecie”, kiedy powinna na kolanach śpiewać hosanny, ponieważ „zgrzeszyła” i obiecywać, że nigdy więcej nie „zgrzeszy”, jeśli nie zostanie wtrącona w ognie piekielne.

Myślał o niej, kiedy szli w stronę wzgórz. Od czasu do czasu odwracał głowę, by na nią popatrzeć. Brak włosów sprawiał, że jej twarz wydawała się stara, za to regiony poniżej pępka wyglądały jak u dziecka. Wszyscy demonstrowali tę samą sprzeczność: starcy od szyi w górę, dzieci od pasa w dół.

Przesuwał się do tyłu, aż znalazł się obok niej. Szedł teraz za Frigatem i Loghu. Jeśli nawet jego próba rozmowy z Alicją spełzła na niczym, to przynajmniej będzie mógł popatrzeć na Loghu. Miała ślicznie zaokrąglone tylne części ciała; jej pośladki wyglądały jak dwa duże jajka. I kołysała nimi równie czarująco jak Alicja.

— Jeżeli ta noc tak cię unieszczęśliwiła — zaczął cichym głosem — to dlaczego ze mną zostałaś?

— Nie zostałam z panem! Zostałam z grupą. Myślałam o tym, co naszło w nocy, choć to dla mnie bolesne. Muszę być uczciwa. To narkotyk w tej obrzydliwej gumie sprawił, że zachowaliśmy się… tak, jak się zachowaliśmy. Ja przynajmniej wiem, że to właśnie było powodem moich czynów. Wątpliwości co do pana tłumaczę na pańską korzyść.

— Czy nie ma nadziei na powtórkę?

— Jak może pan o to pytać? Oczywiście, że nie! Jak pan śmie!

— Nie zmuszałem cię. Jak próbowałem cię przekonać, zrobiłaś to, co byś zrobiła, gdyby nie krępowały cię przeróżne zahamowania. Te zahamowania nie są złe — w pewnych okolicznościach, na przykład gdy się jest prawnie poślubioną żoną człowieka, którego się kocha w Anglii, na Ziemi: Ale Ziemia już nie istnieje, przynajmniej taka, jaką znamy. Ani Anglia, ani angielskie społeczeństwo. I jeżeli nawet cała ludzkość została wskrzeszona i rozrzucona wzdłuż brzegów tej rzeki, to i tak możesz nigdy nie spotkać swego męża. Nie jesteś już zamężna. Pamiętasz… póki śmierć nas nie rozłączy? Umarłaś, a więc jesteście rozłączeni. Co więcej, nie ma małżeństwa w niebie.

— Jest pan bluźniercą, — panie. Burton. Czytałam o panu w gazetach i znam kilka pańskich książek o Afryce i Indiach, a także tę o Mormonach w Ameryce. Słyszałam też historie, w które trudno mi było uwierzyć, takim przedstawiały pana niegodziwym. Reginald był bardzo oburzony, kiedy przeczytał pańską „Kasidah”. Powiedział, że nie chce w swoim domu takiej ohydnej, ateistycznej literatury i wrzucił wszystkie pańskie książki do pieca.

— Jeśli jestem tak niegodziwy, a ty czujesz się kobietą upadłą, dlaczego nie odejdziesz?

— Czy muszę tłumaczyć raz jeszcze? W innej, grupie mężczyźni mogli być jeszcze gorsi. I, jak zechciał pan uprzejmie zauważyć, nie zmuszał mnie pan. W każdym razie jestem pewna, że ma pan jakieś serce pod tą powłoką cynizmu i ironii. Widziałam łzy w pana oczach, kiedy niósł pan płaczącą Gwenafrę.

— Rozgryzłaś mnie — powiedział z uśmiechem. — Bardzo dobrze. Niech i tak będzie. Będę rycerski, nie będę cię uwodził ani się naprzykrzał: Ale kiedy znów zobaczysz, że żuję gumę, to lepiej gdzieś się schowaj. Tymczasem daję słowo honoru — nie musisz się mnie obawiać, dopóki nie znajdę się pod wpływem gumy.

Zatrzymała się, szeroko otwierając oczy.

Masz zamiar znowu jej użyć?

— Dlaczego nie? Wprawdzie zmieniła niektórych ludzi w dzikie bestie, ale na mnie nie podziałała w ten sposób. Nie łaknę jej, zatem nie sądzę, by tworzyła nawyk. Od czasu do czasu wypalałem fajkę opium i nie uzależniłem się, więc nie przypuszczam, żebym był psychicznie podatny na narkotyki.

— O ile dobrze rozumiem, często bywał pan mocno zamroczony. Pan i ta odrażająca kreatura Swinburne…

Przerwała. Jakiś mężczyzna krzyknął coś do niej i chociaż nie znała włoskiego, zrozumiała jego nieprzyzwoity gest. Zaczerwieniła się i szybkim krokiem ruszyła naprzód. Burton spojrzał na natręta. Był dobrze zbudowany i smagły, z dużym nosem, cofniętym podbródkiem i blisko siebie osadzonymi oczami. Mówił językiem półświatka Bolonii, gdzie Burton spędził sporo czasu badając relikty i grobowce Etrusków. Za nim stało dziesięciu mężczyzn, w większości sprawiających równie nieprzyjemne wrażenie jak ich przywódca oraz pięć kobiet. Było oczywiste, że chcieli przyłączyć do swojej grupy więcej kobiet. I równie oczywiste było, że mieli ochotę na kamienne noże i toporki grupy Burtona. Sami uzbrojeni byli tylko w swoje rogi obfitości i bambusowe kije.

11

Burton krzyknął i jego ludzie nie przystając zbili się w ciasną grupkę. Kazz nie zrozumiał słów, ale od razu wyczuł, co się dzieje. Cofnął się, by wraz z Burtonem iść w tylnej straży. Jego wygląd i toporek w wielkiej łapie na chwilę powstrzymały Bolończyków. Szli za nimi wykrzykując głośno docinki i groźby, ale nie zbliżali się. Kiedy jednak dotarli do wzgórz, ich przywódca rzucił jakiś rozkaz i zaatakowali.

Młodzik z blisko osadzonymi oczami wywijając swym rogiem obfitości, runął na Burtona. Ten uchylił się i gdy cylinder opadł w dół, pchnął włócznią. Kamienny grot wbił się w splot słoneczny i napastnik upadł. Kazz odbił pojemnik kolejnego przeciwnika drzewcem dzidy, ale uderzenie wyrwało mu ją z dłoni. Skoczył w przód i toporkiem trafił tamtego w głowę. Atakujący upadł z zakrwawioną czaszką.

Niewysoki Lev Ruach walnął jednego z Bolończyków cylindrem w pierś, po czym natychmiast skoczył na niego. Tamten próbował się podnieść, ale trafiony stopami w twarz przewrócił się znowu. Ruach pochylił się i wbił mu w ramię swój krzemienny nóż. Mężczyzna zerwał się z wrzaskiem i rzucił do ucieczki.

Frigate radził sobie lepiej niż Burton oczekiwał. Wprawdzie zbladł i zaczął drżeć, kiedy banda ich zaczepiła, ale teraz, z cylindrem przywiązanym do nadgarstka i siekierą w prawej ręce rzucił się do ataku. Dostał rogiem w ramię, lecz zdołał częściowo zablokować uderzenie. Upadł na bok. Któryś z nieprzyjaciół zamierzył się z góry bambusowym kijem, ale Amerykanin przetoczył się, uniósł cylinder i odbił nim cios. Natychmiast był na nogach, zaatakował przeciwnika głową i obaj upadli. Toporek Frigate'a dwukrotnie trafił tamtego w skroń.

Alicja rzuciła swój róg w twarz któregoś z Bolończyków, po czym dźgnęła go utwardzonym w ogniu ostrzem bambusowej dzidy. Loghu podbiegła z boku i kijem uderzyła innego mężczyznę w głowę tak mocno, że osunął się na kolana.

W sześćdziesiąt sekund było po bitwie. Pozostali członkowie bandy uciekli, a ich kobiety pobiegły za nimi. Burton przewrócił na plecy wrzeszczącego przywódcę i wyrwał mu z brzucha włócznię. Nie wbiła się głębiej niż na pół cala. Ranny wstał i zaciskając dłońmi krwawiącą ranę odszedł chwiejnym krokiem. Dwóch napastników było nieprzytomnych, lecz mieli duże szanse przeżycia. Przeciwnik Frigate'a nie żył.

Amerykanin zbladł, poczerwieniał i znowu zbladł. Najwyraźniej jednak nie czuł się źle ani nie dręczyły go wyrzuty sumienia. Jego twarz wyrażała raczej podniecenie. I ulgę.

— To pierwszy człowiek, jakiego zabiłem! — powiedział. — Pierwszy!

— I na pewno nie ostatni — stwierdził Burton. — Chyba; że niedługo sam zginiesz.

Ruach przyglądał się ciału.

— Trup wygląda tu dokładnie tak samo, jak na Ziemi — oznajmił. — Ciekawe, gdzie idą ci, których zabito w życiu pozagrobowym.

— Jeżeli pożyjemy dość długo, możemy się przekonać. Świetnie się sprawiłyście, moje panie.

— Zrobiłam to, co było konieczne — oświadczyła Alicja i odwróciła się. Była blada i drżała mocno. Loghu, przeciwnie, robiła wrażenie zadowolonej. Do kamienia obfitości dotarli mniej więcej na pół godziny przed południem. Sytuacja zmieniła się. W ich cichej kotlince było teraz około sześćdziesięciu ludzi, z których wielu próbowało obrabiać kawałki czertu. Jakiś mężczyzna przyciskał dłoń do krwawiącego oka, zranionego przez odprysk krzemienia. Wielu miało poranione twarze albo poobijane palce.

Burton nie był tym zachwycony, ale niewiele mógł poradzić. Miał jeszcze nadzieję, że może brak wody przepędzi stąd intruzów, a oni odzyskają swą siedzibę. Ta nadzieja jednak rozwiała się szybko. Któraś z kobiet poinformowała go, że o półtorej mili na zachód znaleziono mały wodospad. Woda spływała ze szczytu góry kanionem w kształcie klina i wpadała do dużego zagłębienia w ziemi, na razie wypełnionego do połowy. Za jakiś czas przeleje się, znajdzie sobie koryto między wzgórzami i w końcu rozleje się na równinie. Chyba, żeby naznosić kamieni i uformować kanał dla strumienia.

— Albo zrobimy rury wodociągowe z tych wielkich bambusów — wtrącił Frigate.

Położyli swoje rogi na skale, zapamiętując dokładnie ich pozycje. Potem czekali. Burton zamierzał opuścić to miejsce, gdy tylko napełnią się pojemniki. Obozowisko zlokalizowane w połowie drogi pomiędzy kamieniem obfitości a wodospadem będzie miało równie wiele zalet jak dotychczasowe, a teren nie będzie może zbyt zatłoczony.

Błękitny płomień wystrzelił nad głazem w chwili, gdy słońce sięgnęło zenitu. Tym razem w rogach znaleźli sałatę, czarny włoski chleb ze stopionym masłem czosnkowym, spaghetti i klopsy; po kubku czerwonego wytrawnego wina, winogrona, znowu kryształki kawy, po dziesięć papierosów zwykłych i po jednym z marihuany, cygaro, jeszcze trochę papieru toaletowego i mydła, i po cztery czekoladki. Niektórzy skarżyli się, że nie lubią włoskiej kuchni, lecz nikt nie zrezygnował z jedzenia.

Członkowie grupy Burtona paląc papierosy poszli w stronę katarakty. Zamykała trójkątny kanion, w którym rozłożyła się obozem spora liczba kobiet i mężczyzn. Woda była lodowato zimna. Wypłukali pojemniki, wysuszyli je, napełnili wiadra i ruszyli z powrotem w stronę głazu obfitości. Zatrzymali się pół mili od wodospadu, na porośniętym sosnami wzgórzu. Tylko na samym szczycie wznosiło się samotnie ogromne żelazne drzewo. Wokół pełno było bambusów najrozmaitszych rozmiarów. Pod kierunkiem Kazza i Frigate'a, który spędził kilka lat w Malezji, nacięli wielkie pęki i zabrali się do budowy chat — okrągłych, z jednym wejściem, wyciętym naprzeciw niego oknem i stokową strzechą. Pracowali szybko, nie dbając zbytnio o szczegóły, toteż przed kolacją wszystko oprócz dachów było gotowe. Postanowiono; że Frigate i Monat zostaną na straży, reszta zaś pójdzie do głazu obfitości zabierając ich cylindry: Wokół kamienia znaleźli około trzystu osób, zajętych wznoszeniem chat i szałasów. Burton spodziewaj się czegoś takiego. Mało kto chciał chodzić na posiłki pół mili trzy razy dziennie. Większość wolała pozostać w pobliżu głazu. Chaty stawiano bez planu — i bliżej siebie niż to było konieczne. Pozostawał jeszcze problem zdobycia świeżej wody dlatego zdziwił się, że było tu tak wielu ludzi. Śliczna Słowenka poinformowała go jednak, że tego popołudnia znaleziono w pobliżu źródło. Strumyczek wypływał, z jaskini, położonej niemal w prostej linii nad nimi, w skale. Burton poszedł przyjrzeć się mu z bliska. Woda ciurkała po urwisku do zagłębienia o średnicy pięćdziesięciu i głębokości ośmiu stóp.

Pomyślał, że może to jakaś spóźniona refleksja ze strony Tego, kto stworzył to miejsce.

Wrócił w chwili, gdy wystrzelił błękitny płomień.

W drodze powrotnej Kazz stanął, by się wypróżnić. Nie zawracał sobie głowy odwracaniem się. Loghu zachichotała, Tanya zaczerwieniła się, włoskie kobiety były, przyzwyczajone do widoku mężczyzn pochylających się przy ścianach, gdy tylko przyszła im na to ochota. Wilfredy nic nie peszyło, Alicja zaś, ku zdumieniu Burtona, zignorowała wydarzenie, jak gdyby chodziło o psa. I to zapewne w jaśniało sprawę: dla niej Kazz nie był człowiekiem, zatem trudno było oczekiwać, by zachowywał się tak, jak ludziom wypada.

Nie było powodu, by karcić neandertalczyka, zwłaszcza teraz, kiedy nie znał jeszcze angielskiego. Ale następnym razem, gdy Kazz spróbuje załatwiać swoje potrzeby w miejscu, gdzie inni akurat jedzą, Burton będzie musiał użyć języka gestów. Wszystkich obowiązywały pewne normy, a to, co wytrąca ludzi z równowagi podczas jedzenia powinno być zakazane. Nie wyłączając kłótni, pomyślał. Uczciwie musiał przyznać, że uczestniczył w większej ilaści sporów przy stole niż przeciętny człowiek.

Przechodząc obok Kazza poklepał go po nagiej czaszce, a gdy ten podniósł wzrok, pokręcił głową. Pomyślał, że kiedyś podczłowiek zrozumie, o co mu chodzi. Natychmiast jednak zapomniał o swych intencjach, zatrzymał się i potarł czubek własnej głowy. Tak, wyraźnie wyczuwał delikatny meszek.

Dotknął brody, ale była nadal gładka. Pod pachami też odrastały już włosy. Za to krocze pozostało nagie — ale może dlatego, że włosy rosły tu wolniej niż na głowie. Powiedział o tym pozostałym. Zbadali się i obejrzeli dokładnie. Tak, włosy odrastały, przynajmniej na głowach i pod pachami. Kazz był wyjątkiem — porastał cały oprócz twarzy.

Odkrycie rozradowało wszystkich. Śmiejąc się i żartując szli w cieniu, wzdłuż urwiska. Potem skręcili na wschód. Brnąc przez trawę minęli cztery wzgórza i w końcu zaczęli wspinać się na to, o którym zaczynali — już myśleć jak o domu. W połowie zbocza zatrzymali się i zamilkli. Monat i Frigate nie odpowiadali na wołania.

Burton kazał się im rozproszyć i dopiero wtedy powoli ruszył w górę. Chaty były puste, a kilka mniejszych zburzono lub stratowano. Poczuł chłód, jakby nagle powiał zimny wiatr. Cisza, zniszczone chaty, żadnych śladów pozostawionej dwójki — wszystko to budziło w nim złe przeczucia.

Po chwili jednak usłyszeli wołania i zobaczyli wśród traw łyse głowy Monata i Frigate'a, wspinających się na szczyt. Monat był ponury, ale Amerykanin uśmiechał się szeroko. Miał szramę na policzku, a kostki palców u obu rąk rozbite i pokrwawione.

— Goniliśmy czterech mężczyzn i trzy kobiety, którzy chcieli zająć nasze chaty — wyjaśnił. — Powiedziałem, żeby sobie zbudowali własne i że niedługo wrócicie, więc jeśli się nie wyniosą, to mogą porządnie oberwać. Rozumieli mnie bardzo dobrze, mówili po angielsku. Zostali wskrzeszeni przy kamieniu obfitości o milę na północ od naszego, nad rzeką. Większość ludzi tam to Triesteńczycy z twoich czasów, ale znalazła się jakaś dziesiątka zmarłych w Chicago około 1985. Rozrzut umarłych jest dość zabawny, prawda? Musi działać jakiś czynnik losowy. W każdym razie powtórzyłem im to, co według Marka Twaina powiedział diabeł: ” Wy z Chicago myślicie, że jesteście tu najlepsi, a tymczasem jest was po prostu najwięcej”. Nie bardzo im się to spodobało. Myśleli, że powinienem zachowywać się jak ich kumpel, bo jestem Amerykaninem. Jedna z kobiet zaproponowała mi siebie, jeśli przejdę na ich stronę i pomogę w zajmowaniu chat, była już z dwójką mężczyzn. Powiedziałem: nie, a oni na to, że i tak zajmą chaty, jeśli będzie trzeba, to nawet po moim trupie.

Nie byli jednak tacy odważni. Monat przestraszył ich samym spojrzeniem. Poza tym mieliśmy — noże i włócznie. Mimo to dowódca namawiał ich do ataku — i wtedy przyjrzałem się bliżej jednemu z nich. Brakowało mu gęstych, czarnych włosów. Kiedy go znałem miał trzydzieści pięć lat i nosił okulary w rogowej oprawie. Nie widziałem go od czterdziestu pięciu lat. Podszedłem bliżej, spojrzałem na jego gębę, wyszczerzoną jak u przysłowiowego skunksa, tak samo jak wtedy, i powiedziałem: „Lem? Lem Sharkko? Jesteś Lem Sharkko, prawda?” On wytrzeszczył oczy, wyszczerzył zęby jeszcze bardziej, złapał mnie za rękę, za moją rękę, po tym wszystkim, co mi zrobił, i krzyknął, jakbyśmy byli rozłączonymi przed laty braćmi: „Tak, to ja! A to Peter Frigate! Boże mój, Peter Frigate!”

Niemal się ucieszyłem, że go spotkałem, z tego samego powodu co on. Ale potem powiedziałem sobie: „Oto nieuczciwy wydawca, który wykiwał cię na 40000 dolców, kiedy byłeś początkującym pisarzem i zrujnował twoją karierę na całe lata. Oto obrzydliwy handlarz chłamu, który okradł ciebie i co najmniej czterech innych autorów, po czym ogłosił bankructwo i zniknął. Potem odziedziczył kupę szmalu po swoim wuju i żył sobie w luksusie dowodząc, że zbrodnia jednak popłaca: Oto człowiek, któremu nie możesz wybaczyć nie tylko ze względu na to, co ci zrobił, ale także ze względu na wszystkich innych nieuczciwych wydawców, jakich w życiu spotkałeś”.

— Powiedziałem kiedyś, że księża, politycy i wydawcy nigdy nie przestąpią bram niebieskich — uśmiechnął się Burton. — Myliłem się. To znaczy myliłem się, jeżeli to jest niebo:

— Tak, wiem — mruknął Frigate. — Nigdy nie zapomniałem, że powiedziałeś coś takiego. W każdym razie stłumiłem naturalną radość na widok znajomej twarzy i powiedziałem „Sharkko…”

— Jak mogłeś mu zaufać, z takim nazwiskiem? — zdziwiła się Alicja.

— Powiedział, że pochodzi od czeskiego słowa, oznaczającego godzienzaufania. To było kłamstwo, podobnie jak wszystko, co mi mówił. W każdym razie już prawie przekonałem sam siebie, że razem z Monatem powinniśmy się wycofać. Przegonilibyśmy ich, kiedy byście wrócili od kamienia obfitości. Pomysł był całkiem niezły, ale kiedy poznałem Sharkko, dostałem szału. Uśmiechnąłem się i powiedziałem: „O rany! To świetnie zobaczyć znowu twoją twarz po tylu latach. Zwłaszcza tutaj; gdzie nie ma sądów ani glin!” Po czym walnąłem go prosto w nos. Padł na plecy i krew mu siknęła. Rzuciliśmy się na pozostałych. Kopnąłem jednego, a potem ktoś przyłożył mi cylindrem w policzek. Trochę mnie ogłuszyło, ale wtedy Monat jednego powalił drzewcem włóczni, a drugiemu połamał żebra; jest chudy, ale niesamowicie szybki i wie chyba wszystko o samoobronie… o ataku też! Sharrko się podniósł, więc dołożyłem mu drugą ręką, ale wyszło mi tylko takie muśnięcie w szczękę. Bardziej zabolało mnie niż jego. Odwrócił się i zaczął uciekać, a ja za nim. Reszta też pobiegła. Monat gonił ich i tłukł włócznią. Dopadłem Sharkko na zboczu i dołożyłem mu porządnie! Czołgał się i jęczał o litość, więc tylko dałem mu jeszcze porządnego kopniaka w tyłek, aż wrzasnął i sturlał się na sam dół.

Frigate drżał cały z podniecenia, ale wyraźnie był z siebie dumny.

— Trochę się bałem, że stchórzę. W końcu to wszystko zdarzyło się tak dawno i w innym świecie. Może sprowadzono nas tu po to, byśmy mogli wybaczyć naszym wrogom — niektórym przyjaciołom także — i zyskać przebaczenie? A może właśnie po to, żeby choć trochę odpłacić za to, co nas Spotkało na Ziemi. Co ty na to, Lev? Co byś powiedział, gdybyś mógł podpiec Hitlera na wolnym ogniu? Nie miałbyś ochoty powolutku obracać go nad ogniskiem?

— Nie wydaje mi się, żeby można porównać Hitlera z nieuczciwym wydawcą, odparł Ruach. — Nie, nie chciałbym przypiekać go nad ogniem. Wolałbym może zagłodzić go na śmierć, albo dawać mu tylko tyle jedzenia, żeby nie umarł. Ale, nie zrobiłbym tego. Co by to dało? Czy zmieniłby zdanie o jakiejkolwiek sprawie, czy uznałby Żydów za istoty ludzkie? Nie, gdyby znalazł się w mojej mocy, nic bym mu nie zrobił. Zabiłbym go tylko, żeby nie mógł krzywdzić innych. Chociaż nie jestem pewien, czy zabity pozostałby martwy. Nie tutaj.

— Mówisz jak prawdziwy chrześcijan — uśmiechnął się Frigate.

— A myślałem, że jesteś moim przyjacielem — burknął Ruach.

12

Już po raz drugi Burton usłyszał nazwisko: Hitler. Postanowił dowiedzieć się o nim czegoś więcej, ale na razie trzeba było skończyć z gadaniem i zabrać się do stawiania dachów. Wszyscy wzięli się raźnie do ścinania trawy małymi nożyczkami, które znaleźli w rogach obfitości. Niektórzy wspięli się na żelazne drzewa i zrywali wielkie, czerwono żyłkowane liście. Dachy pozostawiały wiele do życzenia. Burton zamierzał rozejrzeć się za zawodowym dekarzem i nauczyć się od niego właściwych metod. Co do łóżek, to na razie musiały im wystarczyć stosy trawy przykryte co bardziej miękkimi liśćmi żelaznych drzew. Za koce miały służyć takie same liście.

— Dzięki Bogu czy Komu tam — stwierdził z ulgą Burton — że nie ma tu żadnych insektów.

Podniósł metalowy kubek, w którym pozostały jeszcze dwie uncje najlepszej szkockiej, jaką kiedykolwiek kosztował.

— Jego zdrowie. Gdyby wskrzesił nas, do życia na dokładnej kopii Ziemi, dzielilibyśmy nasze legowiska z dziesięcioma tysiącami gatunków gryzącego, drapiącego, żądlącego, kąsającego, łaskoczącego i ssącego krew paskudztwa.

Wypili. Potem, siedząc wokół ogniska, palili papierosy i rozmawiali. Mrok pogłębiał się, niebo utraciło swój błękit, rozkwitły ogromne gwiazdy i plamy świecącej mgły, które przed zmierzchem były tylko niewyraźnymi widmami. Nieboskłon błyszczał w glorii.

— Jak ilustracja Sime'a — mruknął Frigate.

Burton nie wiedział, kto to jest Sime. Połowa rozmów z ludźmi pochodzącymi z innych niż on czasów składała się z wyjaśnień, do czego właściwie robią aluzje.

Wstał, obszedł ognisko i przykucnął obok Alicji. Właśnie wróciła, położywszy do łóżka małą Gwenafrę. Podsunął jej kawałek gumy.

— Właśnie zjadłem pół porcji — powiedział. — Masz ochotę na resztę?

Spojrzała bez wyrazu.

— Nie, dziękuję.

— Mamy osiem chat — mówił dalej. — Wiadomo, kto będzie z kim mieszkał, z wyjątkiem ciebie, mnie i Wilfredy.

— Nie wydaje mi się, żeby były jakieś niejasności — oświadczyła.

— A więc śpisz z Gwenafrą?

Ciągle nie chciała na niego spojrzeć. Po chwili milczenia wstał, wrócił na drugą stronę i usiadł obok Wilfredy.

— Nie ma pan tu czego szukać, sir Richardzie — wydęła wargi dziewczyna. — Na rany Boga, nie mam ochoty służyć za namiastkę. Mogłeś pan ją spytać jak nikt was nie widział. Mam swoją dumę.

Milczał przez chwilę. W pierwszej chwili chciał odpowiedzieć jej jakąś ostrą, obraźliwą uwagą… ale miała rację. Za bardzo ją lekceważył. Nawet jeśli była dziwką, to miała prawo być traktowana jak człowiek. Zwłaszcza że — jak utrzymywała — to głód popchnął ją do prostytucji. W tej właśnie kwestii Burton pozostał sceptyczny. Zbyt wiele dziewcząt starało się jakoś wyjaśnić swoje zajęcie, zbyt wiele wymyślało kłamstwa, usprawiedliwiające podjęcie tego zawodu. Z drugiej strony jej wściekłość i zachowanie w starciu ze Smithsonem sugerowały, że jest szczera.

Wstał.

— Nie chciałem ranić twych uczuć — powiedział.

— Kochasz ją? — spytała Wilfreda.

— Tylko jednej kobiecie powiedziałem, że ją kocham — odparł.

— Żonie?

— Nie. Dziewczynie, która umarła, zanim zdążyłem ją poślubić.

— A jak długo byłeś żonaty?

— Dwadzieścia dziewięć lat, choć to nie twoja sprawa.

— Na rany Boga! I cały czas ani razu nie powiedziałeś, że ją kochasz!

— To nie było konieczne — oświadczył i odszedł. W chacie, którą sobie wybrał, mieszkali Monat i Kazz. Kazz chrapał, Monat wsparty na łokciu palił marihuanę. Wolał ją od papierosów, ponieważ bardziej przypominała tytoń z jego planety. Nie miała zresztą na niego wpływu, za to tytoń przynosił czasem ulotne, lecz niezwykle barwne wizje.

Burton postanowił zaoszczędzić resztę „gumy snów”, jak ją sobie nazwał. Zapalił, choć wiedział, że marihuana jeszcze bardziej pobudzi jego gniew i frustrację. Porozmawiał z Monatem o jego ojczyźnie, Ghuurrkh. Interesowało go to, ale narkotyk zadziałał i Burton odpłynął w pustkę, a głos Cetańczyka stawał się coraz cichszy i cichszy…

— …zamknijcie oczy, chłopcy! — polecił Gilchrist zaciągając po szkocku.

Richard spojrzał na Edwarda. Tamten uśmiechnął się i zakrył oczy dłońmi. Na pewno wyglądał przez szpary między palcami. Richard także, zakrył oczy i dalej stał na palcach. Wprawdzie stanęli bratem na skrzynkach, ale i tak musieli się wyciągać, żeby widzieć coś ponad stojącym z przodu tłumem dorosłych.

Głowa kobiety spoczywała już na pniu: długie, kasztanowe włosy zakryty twarz. Żałował, że nie widzi jej oczu, wpatrzonych w czekający na nią, a raczej na jej głowę, kosz.

— Nie podglądać teraz, chłopcy! — powtórzł Gilchrist.

Rozległ się stuk werbli, pojedynczy krzyk i ostrze spadło; potem wrzask tłumu, kilka jęków, stęknięć i głowa potoczyła się. Szyja trysnęła strumieniem krwi, który nie miał końca. Lał się, pokrył cały tłum i chociaż Richard stal co najmniej pięćdziesiąt jardów od pnia, krew uderzyła go w dłonie, przesączyła się przez palce, zalała mu twarz i oczy, oślepiła; wargi miał lepkie i słone. Krzyknął…

— Obudź się, Dick! — powtórzył Monat. — Zbudź się? Dręczył cię jakiś koszmar!

Burton usiadł, drżący i mokry. Roztarł ręce, dotknął twarzy. Były wilgotne. Ale — od potu, nie od krwi. — Miałem sen — powiedział. — Jako sześciolatek mieszkałem w Tours we Francji. Mój nauczyciel, Jolin Gilchrist, zabrał mnie i mojego brata Edwarda na egzekucję kobiety, która wytruła swoją rodzinę. To będzie przeżycie, powiedział. Byłem strasznie podniecony i podglądałem przez palce, chociaż zakazał nam patrzeć na ostatnie sekundy, kiedy ostrze gilotyny spada w dół. Ale patrzyłem. Nie mogłem się powstrzymać. Pamiętam, że było mi trochę niedobrze, ale poza tym ten ponury widok wcale na mnie nie podziałał. Miąłem wrażenie, że oddzieliłem się od niego, jakbym widział wszystko przez grubą szybę. Jakby to nie było rzeczywiste. Albo jakbym ja nie był rzeczywisty. Tak, że naprawdę się nie przestraszyłem.

Monat zapalił papierosa z marihuany. Płomień dał dość światła, by Burton dostrzegł, jak kręci głową.

— Co za barbarzyństwo. Chcesz powiedzieć, że nie tylko zabijaliście swoich przestępców, ale ucinaliście im głowy? Publicznie? I do tego pozwalaliście dzieciom na to patrzeć!

— W Anglli byli trochę bardziej humanitarni — stwierdził Burton. — Tam wieszali.

— Francuzi przynajmniej pozwalali, by ludzie byli w pełni świadomi, że przelewają krew swych przestępców — odparł Monat. — Że ta krew plami ich ręce. Najwyraźniej jednak ten aspekt sprawy nikomu nie przyszedł do głowy. Przynajmniej nie świadomie. A teraz, po ilu to latach? sześćdziesięciu trzech? wypalasz trochę marihuany i znów przeżywasz zdarzenie, które, jak uważałeś, nie miało na ciebie żadnego wpływu. Tyle, że jeszcze teraz wzdrygasz się ze zgrozy. Wrzeszczałeś jak przerażone dziecko. Zareagowałeś tak, jak powinieneś zareagować wtedy. Można uznać, że narkotyk usunął głębokie zahamowania i odkrył grozę, zagrzebaną przez sześćdziesiąt trzy lata.

— Być może — zgodził się Burton.

Z dali dobiegł głos gromu i błyskawica rozświetliła noc. Potem rozległ się szum i uderzenia kropel o dach. Mniej więcej w tym samym czasie, koło trzeciej nad ranem, padało także poprzedniej nocy. Deszcz zmienił się w ulewę, ale dach był gęsty i nie przepuścił ani kropli. Trochę wody przeciekło jednak pod tylną ścianą stojącą nieco wyżej rozlało się po podłodze, ale to im nie przeszkadzało — posłania z trawy i liści miały po dziesięć cali grubości.

Burton i Monat rozmawiali jeszcze z pół godziny, póki deszcz nie ustał. Potem Cetańczyk zasnął. Kazz w ogóle się nie obudził. Burton nigdy jeszcze nie czuł się tak samotny. Próbował usnąć, ale nie mógł. Bał się, że powróci tamten koszmar. Po jakimś czasie wstał, wyszedł i ruszył w stronę chaty, w której mieszkała Wilfreda. Poczuł dym tytoniowy zanim jeszcze stanął w drzwiach. Koniec jej papierosa żarzył się w ciemności. Dostrzegł jej sylwetkę, siedzącą na stosie trawy i liści.

— Witaj — powiedziała. — Czułam, że przyjdziesz.

— Chęć posiadania to instynkt — oświadczył Burton.

— Wątpię, czy człowiek ma taki instynkt — sprzeciwił się Frigate. — W latach sześćdziesiątych, to znaczy sześćdziesiątych dwudziestego wieku, pewni ludzie próbowali wykazać, że człowiek posiada instynkt, który nazywali imperatywem terytorialnym. Ale…

— Podoba mi się ta nazwa — stwierdził Burton. — Dobrze brzmi.

— Wiedziałem, że ci się spodoba: Audrey i inni uważali jednak, że człowiek nie tylko instynktownie uznaje pewien obszar za swoją własność, ale także, że pochodzi od drapieżnej małpy. I że odziedziczył po niej silny instynkt zabijania. Co tłumaczy istnienie granic państwowych, patriotyzm narodowy i lokalny, kapitalizm, wojny, morderstwa, przestępczość i tak dalej. Inna szkoła, myśli albo inklinacji temperamentu, utrzymywała, że wszystko to wynika z uwarunkowań cywilizacyjnych, z kulturowej ciągłości społeczeństw, od najdawniejszych czasów kultywujących wrogość plemienną, wojnę, mordy, przestępstwa i tak dalej. Zmień kulturę, a drapieżna małpa zniknie. Zniknie, ponieważ nigdy jej nie było, tak jak skrzata w sieni. Drapieżne było społeczeństwo i to ono właśnie wychowywało nowych drapieżców z każdego miotu dzieci. Istniały jednak społeczeństwa, prehistoryczne, co prawda, ale jednak społeczeństwa, które nie wychowywały drapieżców. I one dowodzą, że człowiek nie pochodzi od drapieżnej małpy. To znaczy, może i pochodzi, ale nie przenosi już genów zabójcy. Tak, jak nie przenosi genów wysuniętych łuków brwiowych, owłosionej skóry, grubych kości czy czaszki o pojemności tylko 650 centymetrów sześciennych.

— Wszystko to jest niezwykle interesujące — oświadczył Burton. — Innym razem może omówimy tę teorię dokładniej. Pozwól jednak sobie przypomnieć, że prawie każdy członek wskrzeszonej ludzkości pochodzi ze społeczeństwa, które zachęcało do wojny, mordu, przestępstw, gwałtów, kradzieży i szaleństwa. Tacy są ludzie, wśród których się znaleźliśmy i którymi musimy żyć. Może kiedyś nadejdzie nowa generacja. Nie wiem. Za wcześnie na przewidywania, jesteśmy tu przecież dopiero siedem dni. Ale, chcesz czy nie, nasz świat zaludniony jest przez istoty, które często zachowują się tak, jakby były drapieżnymi małpami. Tymczasem wróćmy do naszego modelu.

Siedzieli na bambusowych stołkach przed chatą Burtona. Na niedużym bambusowym stoliku leżał przed nimi model łodzi z sosnowego drewna i bambusa. Miała podwójny kadłub, na którym umieścili otoczoną niskim relingiem platformę. Na środku wznosił się pojedynczy, bardzo wysoki maszt z gaflowym żaglem i wielkim sztakslem oraz lekko podwyższony mostek z kotem sterowym. Zrobili ten model używając kamiennych noży i ostrzy nożyczek. Burton postanowił, że gdy katamaran będzie gotowy, nazwie o „Hadżi”. Popłynie na pielgrzymkę, choć nie Mekka miała być jej celem. Miał zamiar pożeglować łodzią w górę Rzeki, jak daleko się uda (w ciągu minionego tygodnia rzeka stała się Rzeką).

Rozmowa na temat imperatywu terytorialnego została wywołana przewidywanymi trudnościami przy budowie łodzi. Ludzie w okolicy zdążyli się już zagospodarować. Ogrodzili tereny i albo zbudowali swoje siedziby, albo właśnie nad nimi pracowali. Były one bardzo różne: od prostych szałasów do wspaniałych domów, wznoszonych z bambusowych pni i kamieni, mających cztery pokoje i piętro. Większość stała w pobliżu kamieni obfitości nad Rzeką i u stóp gór. Badania, które Burton zakończył dwa dni temu wykazały, że żyje tu średnio 260 do 261 ludzi na milę kwadratową. Na każdą milę kwadratową równiny po obu brzegach przypadało mniej więcej 2, 4 mili kwadratowej wzgórz. Te jednak były tak wysokie i nieregularne, że ich rzeczywista powierzchnia nadająca się do zamieszkania, wynosiła około dziewięciu mil kwadratowych. Na obszarach, które badał, stwierdził, że dwie trzecie ludzi budowało swe siedziby w pobliżu nadbrzeżnych kamieni obfitości, natomiast jedna trzecia wokół głazów położonych w głębi lądu. Dwieście sześćdziesiąt jeden osób na milę kwadratową mogłoby się wydawać gęstym zaludnieniem, lecz wzgórza były tak zalesione i mocno pofałdowane, że niewielka grupa mogła czuć się odizolowana. Równina także nieczęsto bywała zatłoczona, z wyjątkiem pór posiłków. Jej mieszkańcy przybywali na ogół wśród drzew lub łowili ryby na brzegu. Niektórzy budowali dłubanki lub bambusowe łódki i wypływali nimi na połów, na środek Rzeki. Część z nich, podobnie jak Burton, szykowała się do wypraw.

Wielkie kępy bambusów zniknęły, choć jasne było, że wkrótce pojawią się na nowo. Rośliny te miały fenomenalną szybkość wzrostu. Burton oceniał, że pęd długości pięćdziesięciu stóp może wyrosnąć w ciągu dziesięciu dni.

Grupa Burtona pracowała ciężko i ścinała wszystkie drzewa, które mogły się przydać przy budowie łodzi. Musieli jednak powstrzymać jakoś złodziei, więc część drewna wykorzystali na wzniesienie wysokiego płotu. Ukończono go tego samego dnia co model łodzi. Kłopot polegał na tym, że katamaran trzeba było budować na równinie. W żaden sposób nie przenieśliby go przez las i wzgórza.

— Tak, ale jeśli się przeniesiemy i założymy nową bazę, natrafimy na opór — stwierdził Frigate. — Na granicy wysokich traw nie pozostał nawet cal wolnej ziemi. Już teraz trzeba przechodzić przez cudze tereny, żeby się dostać na równinę. Jak dotąd nikt nie próbował jeszcze zbyt twardo egzekwować swoich praw własności, ale może się to zmienić lada dzień. Jeśli zbudujemy statek trochę dalej, to owszem, wyciągniemy go spomiędzy drzew i przeniesiemy między chatami. Za to trzeba będzie dzień i noc trzymać wartę, żeby nie rozkradli nam materiałów. Albo nie zniszczyli. Znasz tych barbarzyńców.

Chodziło mu o chaty, zburzone, gdy właściciele zostawili je na pewien czas bez nadzoru i zanieczyszczone jeziorka w pobliżu katarakty i źródła. A także o wysoce niehigieniczne zwyczaje wielu mieszkańców najbliższej okolicy, którzy nie chcieli korzystać z małych budek, wystawionych przez rożnych ludzi do publicznego użytku.

— Zbudujemy nowe domy i hangar jak najbliżej równiny — oświadczył Burton. — Potem zetniemy każde drzewo, które wejdzie nam w drogę i przebijemy się przez tych, którzy odmówią nam prawa przejścia. To Alicja zeszła do ludzi mieszkających na granicy między równiną a wzgórzami i namówiła ich na zamianę. Nikomu nie mówiła, co zamierza. Znała trzy pary niezadowolone z lokalizacji ze względu na brak odosobnienia. Zawarli umowę i przeprowadzili się do chat grupy Burtona dwunastego dnia po zmartwychwstaniu, w czwartek. Wedle powszechnie uznanej konwencji niedziela była Dniem Zmartwychwstania. Ruach uważał, że pierwszy dzień powinien zostać nazwany sobotą, a jeszcze lepiej po prostu Pierwszym Dniem. Ponieważ jednak znalazł się na terenie zamieszkałym głównie przez gojów, czy też byłych gojów (choć kto raz był gojem, zostaje nim na zawsze), zgodził się z większością. Miał bambusowy pręt, wbity w ziemię przed chatą, na którym odliczał dni, co ranka robiąc kolejne nacięcie.

Przenoszenie drewna na budowę łodzi zajęło cztery dni ciężkiej pracy. W tym czasie włoskie pary uznały, że mają dość zaharowywania się na śmierć. Po co budować statek i płynąć gdzie indziej, kiedy wszędzie na pewno jest tak samo jak tutaj? Zostali przecież wskrzeszeni z martwych, by cieszyć się życiem. Jakiż byłby inny powód dostarczania im alkoholu, papierosów, marihuany, gumy snów, nie mówiąc już o powszechnej nagości?

Odeszli bez żalu i nie raniąc uczuć żadnej ze stron. Z tej okazji wydano nawet pożegnalne przyjęcie. Następnego dnia, dwudziestego, w pierwszym roku po Zmartwychwstaniu, miały miejsce dwa wydarzenia. Jedno z mich rozwiązało pewien problem, drugie dodało nowy, choć niezbyt ważny.

O świcie grupa dotarła do kamienia obfitości. Znaleźli przy nim dwóch nowych ludzi. Spali, lecz bez trudu dali się obudzić. Obaj jednak byli przestraszeni i zdziwieni. Jeden z nich, wysoki i smagły, posługiwał jakimś nieznanym językiem. Drugi, także wysoki, przystojny — i mocno zbudowany miał szare oczy i czarne włosy. Jego mowa była zupełnie niezrozumiała do chwili, gdy Burton pojął, że przybysz mówi po angielsku. Był to dialekt z Cumberland używany za panowania Edwarda I, zwanego czasem Longshanks. Gdy tylko razem z Frigate'm opanowali wymowę i dokonali pewnych przestawień, mogli prowadzić z przybyszem niezbyt płynną rozmowę. Amerykanin dysponował bardzo dużym zasobem słów staroangielskiego, lecz wiele wyrazów i — konstrukcji gramatycznych spotykał po raz pierwszy.

John de Greystock przyszedł na świat w posiadłości Greystocke'w pobliżu Cumberland. Towarzyszył Edwardowi I we Francji podczas inwazji na Gaskonię. Wyróżnił się w walce, jeśli można było wierzyć jego słowom. Został powołany do parlamentu jako baron Greystocke, a potem znów wyruszył na wojnę w Gaskonii. Był w orszaku biskupa Anthony'ego Bec, Patriarchy Jeruzalem. W dwudziestym ósmym i dwudziestym dziewiątym roku panowania Edwarda walczył ze Szkotami. Umarł w 1305. bezdzietnie, lecz swoje ziemie i baronię zapisał kuzynowi Ralphowi, synowi lorda Grimthorpe'a z Yorkshire.

Został wskrzeszony gdzieś nad Rzeką wśród ludzi, z których dziewięćdziesiąt procent pochodziło z Anglii i Szkocji początku czternastego wieku, a dziesięć stanowili starożytni Sybaryci. Na drugim brzegu żyli Mongołowie z czasów Kublaj Chana i jacyś ciemnoskórzy, których nie potrafił zidentyfikować. Jego opis pasował do północnoamerykańskich Indian.

Dziewiętnastego dnia po Zmartwychwstaniu dzicy zza Rzeki zaatakowali. Najwyraźniej jedynym ich motywem było pragnienie stoczenia dobrej walki. Jako broń służyły głównie kije i rogi obfitości, gdyż w okolicy nie było zbyt wielu kamieni. John de Greystock unieszkodliwił swoim cylindrem dziesięciu Mongołów, po czym otrzymał cios kamieniem w głowę i pchnięcie utwardzonym w ogniu końcem bambusowej włóczni. Obudził się nagi, jedynie ze swym — czy może po prostu jakimś — rogiem obfitości, pod tym tu kamieniem.

Drugi mężczyzna opowiedział swą historię gestami. Łowił ryby, kiedy na haczyk złapało się coś tak dużego, że wciągnęło go pod wodę. Kiedy wypływał na powierzchnię uderzył głową w dno łódki i utonął. Problem, co się dzieje z zabitymi w życiu pozagrobowym, został rozwiązany. Dlaczego nie wskrzeszano ich w tym samym miejscu, gdzie umarli, było zupełnie inną sprawą. Drugim wydarzeniem było niepojawienie się w południe jedzenia w rogach obfitości. Zamiast niego znaleziono po sześć kawałków materiału. Były najróżniejszych rozmiarów, kolorów, odcieni i deseni. Cztery z nich najwyraźniej miały być noszone jako kilty, zapinane na magnetyczne paski. Dwa pozostałe zrobione były z cienkiej, niemal przezroczystej tkaniny, uszyte jak staniki, choć można było ich użyć do innych celów. Materiał był lekki i wchłaniał wilgoć, a przy tym niezwykle wytrzymały — nie dawał się przeciąć nawet najostrzejszym kamieniem czy bambusowym nożem.

Ludzkość zbiorowo jęknęła z zachwytu na widok tych „ręczników”. Wprawdzie mężczyźni i kobiety przyzwyczaili się już, a przynajmniej pogodzili z nagością, lecz osobnicy obdarzeni głębszym zmysłem estetycznym lub mniejszą zdolnością adaptacji wciąż uznawali powszechny widok ludzkich genitaliów za niezbyt piękny, czy wręcz odrażający. Teraz mieli kilty, biustonosze i turbany. Te ostatnie postanowiono nosić do czasu kiedy odrosną włosy, lecz później stały się powszechnym nakryciem głowy. Włosy rosły wszędzie z wyjątkiem twarzy.

Burton odczuwał zawód. Zawsze był dumny ze swych długich wąsów i rozwidlonej brody; twierdził, że bez nich czuje się bardziej nagi niż bez spodni.

Wilfreda śmiała się z niego.

— Cieszę się, że ich nie masz — mówiła. — Nie cierpiałam męskiego zarostu. Całować faceta z brodą to tak, jakby wsadzić twarz w połamane sprężyny łóżka.

13

Minęło sześćdziesiąt dni i katamaran przetoczono przez równinę na wielkich bambusowych rolkach. Przyszedł czas wodowania. „Hadżi” miał około czterdziestu stóp długości i składał się właściwie tylko z dwóch połączonych platform bambusowych kadłubów o ostrych dziobach, bukszprytu i pojedynczego masztu z żaglami z plecionych włókien bambusa. Sterowano nim przy pomocy wielkiego, sosnowego wiosła, gdyż koło okazało się niepraktyczne. Liny wykonali doraźnie z plecionej trawy, lecz mieli nadzieję zastąpić je wkrótce rzemieniami z wyprawionej skóry i jelit większych ryb. Dłubankę z sosnowego pnia, dzieło Kazza, przywiązano w przedniej części pokładu.

Tuż przed spuszczeniem katamaranu na wodę Kazz zaczął się denerwować. Potrafił się już posługiwać kilkudziesięcioma słowami łamanego angielskiego. Nauczył się też od Burtona paru przekleństw w arabskim, baluchi, suahili i włoskim.

— Musi trzeba… jak nazywać?… wallah!… jakie słowo? zabić kogoś zanim rzucić łódź do wody… wiesz… merda… brak słowa, Burton — naq… słowo… słowo… zabić człowieka, żeby bóg Kabburquanaqruebemss… bóg wody… nie topić łódź… gniewać się… utopić nas… zjeść.

— Ofiara? — podpowiedział Burton.

— Cholerne dzięki, Burton — naq. Ofiara! Przeciąć gardło… zanieść na łódź… wetrzeć w drzewo… wtedy bóg wody nie gniewać się…

— Nie robimy tego — oświadczył Burton.

Kazz sprzeczał się, ale w końcu wszedł na pokład. Był jednak niespokojny i przestraszony. Burton próbował go uspokoić, przekonując, że nie jest przecież na Ziemi. Jest w innym świecie, co może bez trudu stwierdzić, jeśli spojrzy wokół siebie, zwłaszcza na gwiazdy. Żadni bogowie nie mieszkają w tej dolinie. Kazz słuchał i uśmiechał się, wciąż jednak sprawiał wrażenie, że tylko czeka aż z głębin wynurzy się ohydna zielonobroda twarz Kabburquanaqruebemssa z wyłupiastymi rybimi oczyma.

Wokół miejsca wodowania zebrał się tłum. Cała ludność w promieniu wielu mil zgromadziła się tutaj, szukając tak rzadkiej odmiany. Wszyscy pokrzykiwali, śmiali się i żartowali. Niektóre komentarze były złośliwe, ale wszystkie wygłaszano wesołym tonem. Zanim katamaran zsunął się z brzegu do wody, Burton stanął na „mostku” — podwyższonej nieco platformie — i podniósł rękę. Kiedy gwar tłumu przycichł, przemówił po włosku.

— Współ — łazarze, przyjaciele, mieszkańcy tej doliny w Ziemi Obiecanej! Za kilka minut opuścimy was…

— Jeżeli łódka nie wywróci się do góry dnem — mruknął Frigate.

— …by popłynąć w górę Rzeki, pod prąd i wiatr. Wybieramy trudną trasę, gdyż trudności obiecują najwspanialszą nagrodę. Tak twierdzili wszyscy moraliści na Ziemi, a wiecie już, jak bardzo należy im wierzyć.

Śmiechy, a tu i tam ponure spojrzenia zatwardziałych bigotów.

— Na Ziemi, jak może niektórzy z was wiedzą, prowadziłem kiedyś ekspedycje w najdalsze, najciemniejsze zakątki Afryki, by odkryć źródła Nilu. Nie dotarłem tam, choć byłem blisko, a z zasłużonej nagrody okradł mnie człowiek, który wszystko mi zawdzięczał, niejaki John Hanning Speke. Jeśli spotkam go w mej podróży w górę Rzeki, będę wiedział, jak z nim postąpić.

— Dobry Boże! — zawołał Frigate. — Chcesz, żeby zabił się jesz raz, dręczony wstydem i wyrzutami sumienia?

— Rzecz jednak w tym, że ta Rzeka może być o wiele, wiele dłuższa od Nilu, który, o czym może wiecie, był najdłuższą rzeką na Ziemi, wbrew czczym pretensjom Amerykanów, wysuwających swoją Amazonkę i Mississipi wraz z Missouri. Niektórzy z was spytają, po co ruszamy do celu, który leży nie wiedzieć jak daleko, a może wcale nie istnieje. Odpowiem wam: stawiamy żagle, ponieważ istnieje Nieznane, a my chcemy uczynić go Znanym. To wszystko! Tutaj, w przeciwieństwie do Ziemi, pieniądze nie są potrzebne, ani na ekwipunek, ani na podróż. Król Szmal nie żyje i do diabla z nim! By dostać zgodę na rejs w górę Rzeki nie musimy wypisywać setek petycji i formularzy, ani wyczekiwać na audiencję u osób wpływowych i drobnych biurokratów. Nie ma granic państwowych…

— …na razie — wtrącił Frigate.

— …ani paszportów do okazywania, ani urzędników czekających na łapówki. Zbudowaliśmy łódź, na co nie potrzebowaliśmy licencji i odpływamy nie potrzebując pozwolenia żadnego durnia na wysokim, średnim czy niskim stołku. Po raz pierwszy w historii jesteśmy wolni. Wolni! I teraz mówimy żegnajcie! Nie chcę mówić: do widzenia…

— Nigdy nie mówisz — mruknął Frigate.

— . … gdyż może wrócimy tu dopiero za tysiąc lat! Więc mówię: żegnajcie, załoga woła: żegnajcie, dziękujemy za waszą pomoc w budowie łodzi i za pomoc w jej wodowaniu. Niniejszym przekazuję swą godność Konsula Jej Brytyjskiej Wysokości w Trieście temu, kto ma ochotę ją przyjąć i ogłaszam, że jestem wolnym obywatelem świata Rzeki! Nie będę nikomu składał hołdów, nie będę niczyim poddanym, będę wierny tylko sobie!

— Czyń, co ci męstwo czynić każe, od siebie tylko czekaj braw.

Ten pięknie żyje i umiera, kto według własnych żyje praw — zadeklamował Frigabe.

Burton spojrzał na niego spod oka, ale nie przerwał swej mowy. Amerykanin przytoczył dwuwiersz z jego poematu, „The Kasidah of Haji Abdu Al — Yazdi”. Nie pierwszy raz już cytował prozę czy poezję Burtona. I choć ten często stwierdzał, że Frigate go irytuje, to nie mógł gniewać się na człowieka, który podziwiał go do tego stopnia, że nauczył się na pamięć jego słów.

Kilka minut później, gdy grupa kobiet i mężczyzn zepchnęła łódź na Wodę i tłum urządził owację, Frigate znów go zacytował. Patrzył na zebrane przy brzegu tysiące przystojnych młodych ludzi, na ich brązową od słońca skórę, na kilty i staniki, na barwne, rozwiane turbany. Powiedział Wtedy:

Piękny był dzień gdy słońce lśniło, gdy bryza grała, gdy tłum w zawody Śpiewał i tańczył nad rzeki brzegiem, kiedym był młody, kiedym był młody.

Prąd i wiatr odwróciły dziób łodzi w dół Rzeki, lecz zaraz na rozkaz Burtona wciągnięto żagle, a on sam naparł na wielkie wiosło. Katamaran obrócił się i ruszył ostro pod wiatr. unosił się i opadał na falach, woda szumiała rozcinana przez podwójny dziób, słońce grzało mocno, a lekka bryza chłodziła ich ciała. Byli szczęśliwi, choć czuli lekki niepokój, gdy znajome brzegi i twarze ginęły w dali. Nie mieli map, nie znali opowieści wędrowców, które mogłyby ich poprowadzić; z hardą miną tworzyli cząstkę nowego świata.

Wieczorem, kiedy po raz pierwszy wyciągnęli katamaran na brzeg, zdarzył się dziwny wypadek, który mocno Burtona zastanowił. Kazz zszedł właśnie na ląd, pomiędzy zaciekawionych ludzi, kiedy nagle coś go poruszyło. Zaczął wykrzykiwać w rodzinnym języku i próbował złapać stojącego w pobliżu mężczyznę. Tamten cofnął się i szybko zniknął w tłumie.

Burton próbował się dowiedzieć, o co chodzi, ale niewiele z Wyjaśnień Kazza zrozumiał.

— On nie mieć. … no… jak nazywać?… tego… tego… — i wskazał palcem czuło, po czym narysował w powietrzu jakieś dziwne symbole.

Burton chciał wyjaśnić tę sprawę, lecz Alicja nagle i podbiegła do jakiegoś człowieka. Najwyraźniej sądziła, że to jej syn, zabity podczas I wojny światowej. Powstało zamieszanie; Alicja przyznała, że musiała się pomylić, potem trzeba było zająć się innymi rzeczami. Kazz nie wrócił już do sprawy i Burton zapomniał o wszystkim. Miał to sobie jednak przypomnieć.

Dokładnie w 415 dni później minęli 24.900 kamieni obfitości stojących na prawym brzegu Rzeki. Halsując, płynąc pod prąd i wiatr, robiąc średnio sześćdziesiąt mil dziennie, zatrzymując się w czasie dnia, by napełnić swoje rogi i na noc, by się przespać. Czasem urządzali całodzienny postój, by rozprostować kości i pogadać z kimś spoza załogi. W ten sposób przebyli 24.900 mil. Na Ziemi była to mniej więcej długość równika. Gdyby ułożyć Mississipi z Missouri, Nil, Kongo, Amazonkę, Yangcy, Wołgę, Amur, Huang, Lenę i Zambezi jedna za drugą, tworząc jedną wielką rzekę, to jeszcze nie byłaby tak długa, jak odcinek Rzeki, który poznali. A przecież Rzeka płynęła dalej, wciąż dalej, wielkimi łukami wiła się tam i z powrotem. I wszędzie nad brzegiem widzieli równinę, za nią porośnięte lasem wzgórza i niebotyczne, niezdobyte, nieprzerwane pasmo gór.

Czasem równina zwężała się i wzgórza podchodziły do samego brzegu; czasem Rzeka rozlewała się i stawała jeziorem szerokim na dwie mile, a nieraz trzy, pięć, sześć mil. Tu i tam pasma gór zbliżały się do siebie i łódź płynęła przez kaniony, gdzie woda pieniła się w wąskim korycie, gdzie niebo było błękitną nitką wysoko, wysoko nad głowami, a czarne ściany pochylały się nad nimi.

Wszędzie też byli ludzie. Mężczyźni, kobiety i dzieci dzień i noc tłoczyli się na brzegach Rzeki, a jeszcze więcej ich było między wzgórzami.

Żeglarze poznali już rozkład populacji. Ludzkość została wskrzeszona nad Rzeką w porządku mniej więcej chronologicznym i narodowym. Łódź minęła obszary zamieszkałe przez Słoweńców, Włochów i Austriaków, umarłych w ostatniej dekadzie dziewiętnastego wieku, minęła Węgrów, Norwegów, Finów, Greków, Albańczyków i Irlandczyków. Czasem zatrzymywali się tam, gdzie żyli ludzie z innych czasów i miejsc. Raz był to dwudziestomilowy odcinek wybrzeża, zamieszkały przez australijskich Aborygenów, którzy na Ziemi nigdy nie widzieli Europejczyka. Innym razem obszar stu mil zaludniony przez Tocharyjczyków, współplemieńców Loghu. Pochodzili z początków naszej ery i z terenów późniejszego Chińskiego Tumanu. W owym czasie reprezentowali oni najbardziej na wschód wysuniętą grupę używającą języka indoeuropejsltiego. Ich kultura przez pewien czas kwitła, by w końcu zginąć pod atakiem pustyni i barbarzyńców.

Badania Burtona, choć powierzchowne i niepewne, wykazywały, że na każdym terenie żyło na ogół 60 procent ludzi jednej narodowości i z jednego stulecia, 30 procent innych, zwykle z innego czasu, zaś pozostałe 10 procent było dobrane zupełnie losowo.

Wszyscy mężczyźni powstali z martwych byli obrzezani. Wszystkie kobiety wskrzeszono jako dziewice. Dla większości z nich, zdaniem Burtona, stan ten trwał tylko do pierwszej nocy.

Jak dotąd nie widzieli ani nie słyszeli o kobiecie ciężarnej. Ktokolwiek ich tu umieścił, musiał ich także wysterylizować, co było rozsądnym posunięciem. Gdyby ludzie mogli się rozmnażać, to przed końcem pierwszego stulecia dolina Rzeki byłaby zapchana zwartym tłumem.

Z początku wydawało się, że prócz człowieka nie ma w tym świecie żadnego życia zwierzęcego. Teraz wiadomo już było, że nocą wypełzają z ziemi różne robaki. W samej Rzece żyło co najmniej sto gatunków ryb, od małych, długości sześciu cali, do stworów wielkości kaszalota, „rzecznych smoków”, mieszkających przy dnie, tysiąc stóp pod powierzchnią. Frigate twierdził, że zwierzęta spełniają określone cele. Ryby oczyszczają wody Rzeki, niektóre typy robaków zjadają odpadki i trupy, inne pełnią normalne funkcje dżdżownic.

Gwenafra urosła, podobnie jak wszystkie dzieci. Jeśli wszędzie panowały warunki podobne do obserwowanych dotychczas, to za dwanaście lat w całej dolinie nie będzie ani jednego dziecka czy podrostka. Burtom zastanawiał się nad tą sprawą.

— Ten szanowny Dodgson, twój przyjaciel — odezwał się do Alicji. — Ten, który kochał tylko małe dziewczynki. Znajdzie się tutaj w irytującej sytuacji, prawda?

— Dodgson nie był zboczeńcem — wtrącił się Frigate. — Ale co z tymi, dla których dzieci są jedynym obiektem seksualnym? Co będą robić, gdy tych dzieci zabraknie! Albo ci, których podnieca męczenie i torturowanie zwierząt? Wiesz, kiedyś żałowałem, że nie ma tu psów, kotów, niedźwiedzi, słoni… Lubiłem zwierzęta. Oprócz małp; są zbyt podobne do ludzi. Teraz się cieszę, że ich nie ma. Nikt nie może się nad nimi znęcać. Wszystkie te bezradne istoty, cierpiące ból, pragnienie i głód z powodu bezmyślności lub okrucieństwa ludzi… Już nie.

Pogłaskał Gwenafrę po jasnych włosach, opadających na ramiona.

— Czuję to samo jeśli chodzi o bezradne i krzywdzone maluchy.

— Co to za świat, w którym nie ma dzieci? — odezwała się Alicja. — Zresztą, co to za świat bez zwierząt? Nie można ich krzywdzić i znęcać się nad nimi, ale nie można też pieścić i kochać.

— Jedna rzecz równoważy drugą — rzekł Burton. — Nie ma miłości bez nienawiści, łagodności bez złośliwości, pokoju bez wojny. Zresztą nie mamy wyboru. Niewidzialni Władcy tego świata zdecydowali, że nie będziemy mieli zwierząt i że kobiety nie będą rodzić dzieci. Niech więc tak będzie.

Poranek czterysta szesnastego dnia podróży nie różnił się od innych poranków. Słońce wzeszło ponad szczytami gór po lewej, wiatr wiał jak zawsze w dół Rzeki z szybkością około piętnastu mil na godzinę. Temperatura wzrastała, by mniej więcej o drugiej po południu osiągnąć w przybliżeniu 85° Fahrenheita. Burton stał na „mostku” halsującego katamarana, ściskając obiema rękami długi, gruby sosnowy rudel. Skórę miał ogorzałą od słońca i wiatru; ubrany był w kilt w czerwono — czarną kratę, sięgający prawie do kolan, a na szyi nosił naszyjnik z nierównego, lśniącoczarnego kręgosłupa rogacza. Była to ryba długości sześciu stóp, z której czoła wystawał sześciocalowy róg, podobnie jak u jednorożca. Rogacze żyły mniej więcej sto stóp pod powierzchnią i trudno było je złapać. Za to ich kręgosłupy znakomicie nadawały się na naszyjniki, a odpowiednio wyprawiona skóra na sandały, pancerze i tarcze. Można też było przerobić ją na liny i pasy. Mięso rogacza smakowało wspaniale. Najcenniejszy jednak był róg — gotowy grot do włóczni i strzał albo — umocowany do drewnianego uchwytu — ostrze sztyletu.

W uchwytach koło Burtona, owinięty w przezroczysty rybi pęcherz, stał łuk z zakrzywionych kości, wystających po bokach paszczy ryby — smoka. Nacięto je tak, że wsuwały się jeden w drugi. W rezultacie powstała podwójnie zakrzywiona broń. Tylko bardzo silny mężczyzna potrafił napiąć cięciwę z jelit smoka. Burton dostrzegł łuk czterdzieści dni temu i zaproponował za niego właścicielowi czterdzieści papierosów, dziesięć cygar i trzydzieści uncji whisky. Oferta została odrzucona. Powrócił więc z Kazzem późną nocą i ukradł go. A raczej zamienił, gdyż zostawił na miejscu swój cisowy łuk.

Do tej pory zdążył usprawiedliwić przed sobą tę kradzież. Tamten człowiek chwalił się, że aby zdobyć łuk zamordował poprzedniego właściciela. Zabrali go więc złodziejowi i zabójcy. Mimo to odczuwał wyrzuty sumienia, gdy myślał o tej sprawie, co jednak nie zdarzało się często.

Burton prowadził „Hadżiego” od brzegu do brzegu zwężającego się koryta. Na przestrzeni pięciu mil Rzeka rozlewała się w jezioro szerokie na trzy i pół mili, a teraz wpadała w wąski, półmilowy kanał, który ginął z oczu, skręcając i kryjąc się między ścianami kanionu.

Wiedział, że łódź będzie pełzła wolno, gdyż popłynie przeciwko silnemu prądowi i nie będzie dość miejsca na halsowanie. Wiele już razy mijali podobne miejsca, więc nie przejmował się zbytnio. Jednak za każdym razem porównywał to z ponownymi narodzinami, kiedy „Hadżi” wypływał wąskim korytarzem z jeziora — macicy na następne jezioro. Woda burzyła się, a po drugiej stronie zawsze mogła czekać cudowna przygoda lub niezwykłe objawienie.

Katamaran zrobił zwrot ledwie dwadzieścia jardów od kamienia obfitości. Na prawym brzegu równina była tylko na pół mili szeroka. Stojący tam ludzie machali rękami w stronę łodzi, krzyczeli, czasem wygrażali pięściami lub przeklinali. Burton nie znał słów, ale rozumiał. Już wiele razy tak ich przyjmowano. Tutejsi ludzie nie byli szczególnie wrogo nastawieni, po prostu zawsze witano obcych w ten sposób. Okolicę zamieszkiwał ciemnoskóry, ciemnowłosy naród, posługujący się językiem, który Ruach określił jako proto — semicko — chamicki. Na Ziemi żył gdzieś w Północnej Ameryce lub Mezopotamii w czasie, gdy ziemie te były jeszcze żyzne. Wszyscy nosili kilty, lecz kobiety chodziły z obnażonymi piersiami, a „biustonoszy” używały jako szarf na szyję albo turbanów. Zasiedlili brzeg Rzeki na przestrzeni sześćdziesięciu kamieni, to jest sześćdziesięciu mil. Przed nimi osiemdziesiąt kamieni zajmowali Cejlończycy z dziesiątego wieku i mniejszość przedkolumbijskich Majów.

Frigate określał rozmieszczenie ludzi nad Rzeką „misą Czasu” i „największym eksperymentem antropologicznym i socjologicznym”. Nie była to przesada. Wyglądało na to, że różne narody zostały przemieszane, by mogły się czegoś od siebie nauczyć. W niektórych przypadkach obce sobie grupy zdołały jakoś usunąć tarcia kulturowe i żyć we względnie przyjaznych stosunkach. Kiedy indziej jedna ze stron wyrzynała drugą, albo nawzajem wybijały się niemal do nogi. Często strona pokonana dawała początek warstwie niewolników.

Przez pewien czas po zmartwychwstaniu wszędzie panowała anarchia. Ludzie kręcili się bez celu i łączyli w niewielkie grupy dla wzajemnej obrony. Później naturalni przywódcy i ci, którzy chcieli władzy, wyszli na czoło, a naturalni podwładni stanęli za wodzami, których sobie wybrali. Choć częściej to wódz ich wybierał.

Jednym z licznych systemów politycznych, jakie powstały było „niewolnictwo rogów obfitości”. Dominująca na danym terenie grupa trzymała słabszych w niewoli. Ci byli karmieni, gdyż martwy niewolnik stawał się bezużyteczny, ale władcy odbierali im papierosy, cygara, marihuanę, gumę snów i co lepsze jedzenie.

Co najmniej trzydzieści razy „Hadżi” próbował dobić do kamienia obfitości, gdzie niewiele brakowało, by został opanowany przez łowców niewolników. Jednak Burton i pozostali uważali pilnie na oznaki świadczące, że znaleźli się w terenie, gdzie panuje niewolnictwo. Często byli uprzedzeni przez mieszkańców sąsiednich „państw”. Dwadzieścia razy zamiast zwabiać ich na brzeg mieszkańcy wyruszali łodziami w pogoń i katamaran z trudem unikał schwytania. Pięć razy Burton musiał zawrócić w dół rzeki. Jak dotąd zawsze udawało się im, gdyż ścigający niechętnie zapuszczali się poza granice swego państwa. Potem „Hadii” zawracał i nocą przemykał się ukradkiem przez niebezpieczny teren.

Proto — Semito — Chamici żyjący w tej okolicy okazali się dość przyjaźni, gdy tylko przekonali się, że załoga katamaranu nie ma złych zamiarów. Osiemnastowieczny Moskwita uprzedził, że po drugiej stronie kanału leżą państwa niewolnicze. Nie wiedział o nich zbyt wiele, gdyż wysokie góry uniemożliwiały wędrówkę. Kilka łodzi popłynęło w górę Rzeki, lecz prawie żadna z nich nie wróciła. Te, którym się udało, przyniosły wieści o złych ludziach żyjących po tamtej stronie.

„Hadżi” został więc załadowany młodymi pędami bambusa, suszoną rybą i zapasami, jakie przez dwa tygodnie udało się, zaoszczędzić z rogów obfitości.

Dzieliło ich jeszcze ponad pół godziny od wpłynięcia w wąski kanał. Burton dzielił swą uwagę pomiędzy nawigację i obserwowanie załogi. Wszyscy leżeli na platformie grzejąc się w słońcu lub siedzieli oparci o niewielkie zadaszenie, nazwane „forkasztlem”.

John de Greystock umocowywał wygładzone kości rogacza do drzewca strzały. Pełniły funkcję piór w tym świecie bez ptaków. Greystock, czy też Lord Greystock, jak nazywał go Frigate dla jakichś sobie znanych a zabawnych powodów, dobrze spisywał się w bitwie i przy ciężkiej pracy. Potrafił ciekawie opowiadać, choć był nieprawdopodobnie wulgarny. Zawsze miał w zanadrzu masę anegdot z kampanii gaskońskiej i potyczek granicznych, historię swych miłosnych podbojów, plotki o Edwardzie Longshanks i — naturalnie — wiadomości o swych czasach. Był jednak człowiekiem niezwykle upartym i z punktu widzenia późniejszych wieków nieco ograniczonym, a przy tym niezbyt czystym. Na Ziemi — jak twierdził — był bardzo pobożny. Zapewne mówił prawdę, gdyż w przeciwnym razie nie dostąpiłby zaszczytu włączenia do orszaku Patriarchy Jeruzalem. Teraz jednak, gdy rzeczywistość zdyskredytowała jego wierzenia, znienawidził księży. Jeżeli spotykał któregoś z nich, doprowadzał go do wściekłości swą demonstracyjną pogardą. Miał nadzieję, że zostanie zaatakowany. Niektórzy próbowali i niewiele brakowało, by ich pozabijał. Burton upomniał go delikatnie (nie można było ostro odzywać się do Greystocka, chyba że ktoś miał ochotę walczyć z nim na śmierć i życie). Starał się go przekonać, że są gośćmi w obcym kraju, że gospodarze mają olbrzymią przewagę liczebną i że oni w związku z tym powinni zachowywać się jak goście. De Greystock przyznawał, że Burton ma rację, ale nie potrafił się powstrzymać od zaczepiania każdego spotkanego księdza. Na szczęście nie było ich wielu na terenach, przez które przepływali, a jeszcze mniej przyznawało się do swego ziemskiego zajęcia.

Obok Greystocka siedziała mówiąca coś z przejęciem jego aktualna partnerka, urodzona jako Mary Rutherfurd w 1637, zmarła jako lady Warwickshire w 1674. Była Angielką, lecz żyła 300 lat później od niego, różnili się więc poważnie w poglądach i zachowaniu. Burton nie wróżył im długiego pożycia.

Kazz rozciągnął się na pokładzie z głową na kolanach Fatimy, Turczynki, którą spotkali czterdzieści dni temu podczas przystanku na lunch. Fatima „leciała na włosy” jak to określił Frigate. To wyjaśniało, jego zdaniem, obsesję tej żony piekarza z Ankary. Wszystko w neandertalczyku było dla niej podniecające, ale jego gęste owłosienie wprowadzało ją w ekstazę. Cieszyli się z tego wszyscy, a najbardziej Kazz. W czasie długiej podróży nie spotkał ani jednej samicy swego gatunku, choć słyszał o kilku. Większość kobiet bała się go i przed spotkaniem Fatimy nie miał stałego damskiego towarzystwa.

Mały Lev Ruach, oparty o przednią część forkasztlu, robił procę ze skóry rogacza. W worku u pasa miał trzydzieści kamieni, zebranych w ciągu ostatnich dwudziestu dni. Obok niego, mówiąc coś szybko i bez, przerwy odsłaniając długie zęby, stała Esther Rodriguez. Zajęła miejsce Tanyi, która okazała się straszną tyranką. Tanya była atrakcyjną kobietką, ale nie potrafiła się powstrzymać od „poprawiania” swoich mężczyzn. Lev odkrył, że „poprawiła” swojego ojca, wuja, dwóch braci i dwóch mężów. Próbowała zrobić to samo dla Ruacha, czy raczej Ruachowi, zwykle bardzo głośno, by inni mężczyźni w pobliżu też mogli skorzystać z jej cennych rad. W końcu, gdy „Hadżi” miał właśnie odpłynąć, Lev wskoczył na pokład, odwrócił się i powiedział:

— Żegnaj, Tanyu. Nie wytrzymam więcej pouczeń kłótliwej baby z Bronxu. Znajdź sobie kogoś innego, doskonalszego ode mnie.

Tanya przez chwilę nie mogła złapać tchu, zbladła, po czym zaczęła wrzeszczeć. Sądząc po jej poruszających się wargach wrzeszczała jeszcze długo po tym, jak katamaran znalazł się poza zasięgiem głosu. Wszyscy śmiali się i gratulowali Ruachowi, on jednak tylko uśmiechał się smutnie. Dwa tygodnie później, na terenie zamieszkałym głównie przez starożytnych Libijczyków, spotkał Esther. Żydówkę z piętnastego wieku.

— Dlaczego nie spróbujesz szczęścia z gojką? — zapytał go kiedyś Frigate.

Lev wzruszył ramionami.

— Próbowałem. Ale wcześniej czy później zaczynamy się kłócić, i to ostro, a one tracą nerwy i nazywają mnie cholernym durniem. To samo zresztą zdarza się z Żydówkami, ale u nich potrafię to znieść.

— Pomyśl, przyjacielu — nie ustępował Amerykanin. — Nad Rzeką żyją miliardy gojek,które nie słyszały o Żydach. Nie mają żadnych uprzedzeń. Spróbuj z którąś z nich.

— Będę się trzymał znanego diabła.

— To raczej on cię trzyma — stwierdził Frigate.

Burton zastanawiał się czasem, dlaczego Ruach z nimi pozostał. Nigdy więcej nie wspominał „Żyda, Cygana i El Islam”, choć często wypytywał o inne sprawy z przeszłości Burtona. Zachowywał się przyjaźnie, lecz z jakąś trudną do określenia rezerwą. Nie był potężnym mężczyzną, lecz dobrze radził sobie w walce i okazał się niezastąpiony ucząc Burtona judo, karate i jukado. Smutny nastrój, który otaczał go jak mgła nawet wtedy, kiedy się śmiał czy — według Tanyi — gdy się kochał, był rezultatem głęboko zakorzenionych wspomnień straszliwych doświadczeń z obozów koncentracyjnych W Niemczech i w Rosji. Tak przynajmniej twierdził. Tanya uważała, że Lev urodził się ponury, że odziedziczył geny smutku z czasów, kiedy jego przodkowie siadywali pod płaczącymi wierzbami Babilonu.

Monat także był smutny, choć czasem potrafił o tym zapomnieć. Tau Cetańczyk ciągle wypatrywał innej istoty swego gatunku, kogoś z trzydziestu kobiet i mężczyzn, rozerwanych na strzępy przez oszalały tłum. Nie liczył na sukces. Trzydziestka wobec trzydziestu pięciu czy sześciu miliardów, rozrzuconych nad Rzeką, która mogła mieć i dziesięć milionów mil długości — to czyniło sukces prawie niemożliwym. Zawsze jednak istniała nadzieja.

Alicja Hargreaves siedziała przed forkasztlem tak, że Burton widział tylko czubek jej głowy. Przyglądała się ludziom na brzegach, gdy tylko łódź zbliżała się do nich na tyle, by mogła rozróżnić twarze. Wypatrywała swego męża Reginalda, a także swych trzech synów, matki, ojca, sióstr i braci, jakiejkolwiek kochanej, znajomej twarzy. Należało się domyślać, że opuści ich, gdy tylko uda jej się na kogoś z nich natrafić. Burton nie wypowiadał się w tej sprawie, lecz czuł ból w piersi, ile razy o tym pomyślał. Chciał, by odeszła, a jednocześnie bał się tego. Gdyby stracił ją z oczu, prędzej czy później zniknęłaby także z jego myśli. To było nieuniknione. Lecz nie chciał nieuniknionego. Czuł do niej to samo, co do swej perskiej ukochanej i gdyby ją także utracił, znów cierpiałby przez długie lata.

Nigdy jednak nawet jednym słowem nie dał jej do zrozumienia, co czuje. Rozmawiał z nią, żartował, okazywał zainteresowanie, które uważał za trochę natrętne, gdyż nie odpłacała mu tym samym. W końcu osiągnął tyle, że potrafiła odprężyć się w jego obecności. Jednak tylko wtedy, gdy w pobliżu byli inni. Gdy znaleźli się sami od razu sztywniała.

Od owej pierwszej nocy ani razu nie użyła gumy snów. Burton zażył jej trzykrotnie, po czym zaczął wymieniać na inne przedmioty. Wtedy, za trzecim razem, kiedy miał nadzieję na szczególnie udaną noc z Wilfredą, wpadł w koszmar straszliwej choroby „małych kajdan”, choroby, która niemal go zabiła podczas wyprawy do Jeziora Ta nganyika. W tym strasznym śnie był też Speke i on go zabił. Speke zginął w „wypadku” na polowaniu. Wszyscy uważali, choć nie mówili o tym głośno, że było to samobójstwo, że Speke zastrzelił się dręczony wyrzutami sumienia, gdyż zdradził Burtona. Ale w koszmarze to Burton udusił Speke'a, pochylającego się nad nim, by spytać jak się czuje. Potem, kiedy wizja rozpłynęła się już, ucałował jego martwe wargi.

14

Wiedział, że kochał Speke'a i nienawidził równocześnie; miał wszelkie powody, by go nienawidzić. Ulotna świadomość tego, że go kocha nie miała żadnego wpływu na jego postępowanie. Kiedy podczas wywołanego gumą koszmaru zdał sobie sprawę, że pod warstwą nienawiści leżała miłość, był tak przerażony, że zaczął krzyczeć. Kiedy się zbudził, zobaczył nad sobą Wilfredę. Potrząsała nim i chciała wiedzieć, co się stało. Sama na Ziemi paliła opium lub piła go z piwem, lecz tutaj, po jednym seansie z gumą snów, bała się następnych prób. Raz jeszcze zobaczyła wtedy śmierć swojej młodszej siostry, umierającej na gruźlicę i znowu przeżyła pierwsze doświadczenie jako prostytutka.

— To niezwykły środek psychodeliczny — powiedział Burtonowi Ruach. Wcześniej wyjaśnił co oznacza to słowo. Dyskusja na temat gumy trwała przez dłuższy czas. — Wydaje się przywoływać traumatyczne epizody przeszłości w mieszance realności i symbolizmu. Nie zawsze. Czasem działa jak środek podniecający. Czasem, jak mówią, zabiera cię w podróż. Sądzę jednak, że dano ją nam w celach terapeutycznych, nie dla oczyszczenia z win. Sami powinniśmy się domyśleć, jak jej używać.

— Dlaczego sam częściej jej nie żujesz? — spytał Frigate.

— Z tych samych powodów, z których niektórzy ludzie nie chcą się poddać psychoterapii albo rezygnują przed końcem: boję się.

— Tak… ja też — przyznał Frigate. — Ale kiedyś, kiedy zatrzymamy się gdzieś na dłuższy czas, mam zamiar żuć kawałek co wieczór. Nawet jeśli przerazi mnie to na śmierć. Naturalnie, teraz łatwo podejmować takie postanowienia.

Peter Jairus Frigate urodził się zaledwie dwadzieścia osiem lat po śmierci Burtona, jednak ich światy różniły się bardzo. Wiele spraw widzieli inaczej i zapewne kłóciliby się wściekle, gdyby Frigate potrafił się wściekle kłócić. Nie o kwestie dyscypliny czy prowadzenia łodzi, lecz o wiele spraw wynikających z innego spojrzenia na świat. Jednak pod wieloma względami byli do siebie podobni: być może właśnie to sprawiło, że na Ziemi Frigate był zafascynowany Burtonem. W 1938 znalazł kieszonkowe wydanie książki Fairfaxa Downeya zatytułowanej „Burton: poszukiwacz przygód z Tysiąca i Jednej Nocy”. Na okładce było zdjęcie Burtona w wieku pięćdziesięciu lat. Dzikie oblicze, wysokie czoło z silnie zaznaczonymi łukami brwiowymi, krzaczaste brwi, prosty nos, wielka blizna na policzku, grube, zmysłowe wargi, gęste, długie wąsy, gęsta, rozwidlona broda, wyraźnie widoczna agresywność i jakby zamyślenie, wszystko to spowodowało, że kupił książkę.

— Nigdy przedtem o tobie nie słyszałem, Dick — mówił Frigate. — Przeczytałem jednak tę książkę i zafascynowałeś mnie. Coś w tobie było, poza oczywistą brawurą, opanowaniem szermierki, znajomością wielu języków, poza twoimi przebraniami za szamana, kupca, pielgrzyma do Mekki. Byłeś pierwszym Europejczykiem, który żywy wydostał się ze świętego miasta Harata, odkrywcą Jeziora Tanganyika, niemal odkrywcą źródeł Nilu, współzałożycielem Królewskiego Towarzystwa Antropologicznego, twórcą terminu ESP, tłumaczem „Tysiąca i Jednej Nocy”, studiowałeś praktyki seksualne Wschodu i tak dalej… Wszystko to było wystarczająco ciekawe. Ale poza tym czułem z tobą jakieś niezwykłe pokrewieństwo. Poszedłem do biblioteki. Peona była małym miasteczkiem, ale biblioteka miała dużo książek — twoich i o tobie, ofiarowanych przez jakiegoś zmarłego wielbiciela. Przeczytałem je. Potem zacząłem kolekcjonować ich pierwsze wydania. Zostałem w końcu pisarzem, lecz miałem zamiar napisać twoją obszerną, pełną biografię, odwiedzić wszystkie miejsca, gdzie byłeś, sfotografować je i opisać, założyć towarzystwo zbierające fundusze na konserwację twojego grobu…

Pierwszy raz Frigate wspomniał o jego grobie i Burton nie mógł powstrzymać odruchu zaskoczenia.

— Gdzie? — zapytał gwałtownie — Ach, naturalnie! Mortlake! Zapomniałem. Czy był w kształcie arabskiego namiotu, jak planowaliśmy z Isabel?

— Oczywiście. Ale slumsy pochłonęły cmentarz, twój grobowiec został zniszczony przez wandali, zielsko rosło tam po pas i mówiło się o przeniesieniu ciał w jakieś spokojniejsze miejsce, choć w tym czasie trudno było znaleźć w Anglii spokojne miejsce.

— I założyłeś to towarzystwo do opieki nad moim grobem?

Burton zdążył się już przyzwyczaić do swej śmierci, ale spotkanie z kimś, kto widział jego grób sprawiało, że dreszcz przebiegł mu po plecach.

Frigate westchnął głęboko.

— Nie — rzekł przepraszająco. — Kiedy osiągnąłem już taką pozycję, że mógłbym to zrobić, czułem się winny pragnąc wydawać pieniądze na martwych. Świat tkwił w zbyt wielkim bagnie. Żywi o wiele bardziej potrzebowali pomocy. Zanieczyszczenie, nędza, przemoc i tak dalej. Tylko to było ważne.

— A ta wielka, pełna biografia?

Frigate znowu odezwał się takim tonem, jakby chciał się usprawiedliwić.

— Kiedy po raz pierwszy o tobie przeczytałem, wydawało mi się, że tylko ja się tobą interesuję czy choćby wiem o twoim istnieniu. Ale w latach sześćdziesiątych zainteresowanie twoją osobą gwałtownie wzrosło. Powstało sporo książek na twój temat i nawet jedna o twojej żonie.

— O Isabel? Ktoś napisał o niej książkę? Dlaczego?

— Była ciekawą kobietą — uśmiechnął się Frigate. — Trzeba przyznać niezwykle irytującą, żałośnie przesądną, schizofreniczną i ze skłonnością do okłamywania samej siebie. Nie sądzę, by znalazło się wielu ludzi, którzy wybaczyliby jej spalenie twoich rękopisów i dzienników…

— Co? — ryknął Burton. — Spaliła…?

Frigate kiwnął głową.

— Twój lekarz, Grenfell Baker, określił to jako „straszliwą masakrę, jaka nastąpiła po jego opłakiwanej śmierci”. Spaliła twoje tłumaczenie „Perfumowanego ogrodu”. Twierdziła, że chciałeś go opublikować tylko dla pieniędzy. Ale już ich nie potrzebujesz, ponieważ jesteś martwy.

Burton zaniemówił, co zdarzyło mu się tylko kilka razy w życiu.

Frigate spojrzał na niego spod oka i uśmiechnął się. Nieszczęście tamtego zdawało się go bawić.

— Spalenie „Perfumowanego ogrodu” nie było jeszcze najgorszej choć wystarczająco smutne. Ale tego, że spaliła oba twoje dzienniki, ten osobisty, w którym zapewne wyjawiłeś swe najskrytsze myśli i odsłoniłeś najmocniej płonące nienawiści, a nawet ten publiczny, zapis codziennych wydarzeń, nie, tego nigdy jej nie wybaczę! Ani ja, ani wielu innych. To była wielka strata; ocalał tylko jeden z twoich notatników, lecz i ten spłonął podczas bombardowania Londynu w czasie II wojny światowej.

Zamyślił się głęboko.

— Czy to prawda — zapytał po chwili — że na łożu śmierci przeszedłeś na katolicyzm, jak twierdziła twoja żona?

— Niewykluczone — odparł Burton. — Isabel zawsze zależało, żebym się nawrócił, choć nigdy nie śmiała namawiać mnie do tego wprost. Kiedy byłem tak ciężko chory, mogłem jej w końcu obiecać, że to zrobię. Jeżeli miało ją to uszczęśliwić… Była taka zrozpaczona, tak się bała, że moja dusza będzie się smażyć w Piekle…

— Więc ją kochałeś?

— To samo zrobiłbym dla psa.

— Jak na kogoś tak irytująco szczerego i bezpośredniego, potrafisz czasem wyrażać się bardzo dwuznacznie.

Rozmowa ta miała miejsce około dwa miesiące po Pierwszym Dniu roku 1 P.Z. Jej rezultat był zbliżony do tego, jaki miałoby spotkanie Johnsona w drugim Boswellem.

Ich niezwykłe stosunki nabrały wtedy nowego charakteru. Frigate stał się bliższy, a jednocześnie bardziej denerwujący. Amerykanin starał się powstrzymywać od komentarzy na temat postępków Burtona, z pewnością dlatego, że nie chciał go rozgniewać. Zawsze bardzo się starał, by nikogo nie rozgniewać. Ale nieświadomie robił przy tym wszystko, by ludzi do siebie zrazić. Swoją niechęć okazywał na wiele subtelnych oraz kilka mało subtelnych sposobów. Burtonowi się to nie podobało. Sam był bezpośredni i wcale nie obawiał się gniewu innych. Być może, jak zauważył Frigate, zbytnio dążył do konfrontacji.

Pewnego wieczora, kiedy siedzieli przy ognisku pod kamieniem obfitości, Frigate zaczął opowiadać o Karaczi. Ta wioska, która stała się później stolicą Pakistanu, państwa stworzonego w roku 1947, za czasów Burtona miała ledwie dwa tysiące mieszkańców. W roku 1970 liczba ta wzrosła do dwóch milionów. Potem Frigate zapytał, choć nie bezpośrednio, o raport złożony przez Burtona na ręce jego dowódcy, generała sir Roberta Napiera, na temat męskich domów publicznych w Karaczi. Raport miał być przechowywany wśród tajnych akt Korpusu Indii Wschodnich, lecz został odszukany przez jednego z licznych wrogów Burtona. I choć nie wspominany publicznie przez całe życie był argumentem przeciwko niemu. Burton przebrał się za Araba, by poczynić obserwacje, których nie zdołałby dokonać żaden europejczyk. Był dumny, że go nie zdemaskowano, a podjął się tej nieprzyjemnej misji, ponieważ tylko on mógł ją wypełnić i ponieważ jego ukochany dowódca, Napier o to go prosił.

Na pytanie Frigate'a odpowiedział trochę zgryźliwie. Alicja zdenerwowała go wcześniej — ostatnio przychodziło jej to z łatwością — i zastanawiał się, jak ją rozzłościć. Skorzystał więc z okazji. Nie pomijając żadnych szczegółów zaczął opisywać, co się działo w domach publicznych Karaczi. Po krótkiej chwili Ruach wstał i odszedł. Frigate wyglądał, jakby mu było niedobrze, ale został. Wilfreda tarzała się po trawie ze śmiechu. Monat i Kazz zachowali powagę, Gwenafra spała na łodzi, więc nie musiał się liczyć z jej obecnością. Loghu słuchała z fascynacją i jakby lekkim obrzydzeniem.

Alicja, jego główny cel, najpierw zbladła, potem się zaczerwieniła. W końcu wstała.

— Doprawdy, panie Burton — powiedziała — zawsze wiedziałam, że upadł pan nisko. Ale chwalić się tymi… tymi… Jest pan degeneratem godnym najgłębszej pogardy i odrazy. Zresztą nie wierzę w ani jedno pańskie słowo. Nikt nie mógłby się tak zachowywać, a później się tym przechwalać. Próbuje pan dorównać swej reputacji człowieka, który lubi szokować innych nie dbając o własną opinię.

Odwróciła się i zniknęła w ciemności.

— Kiedyś może mi powiesz, ile z tego jest prawdą — odezwał się Frigate. — Dawniej myślałem tak jak ona. Lecz później wyszły na jaw nowe dane o tobie i jeden z twoich biografów przeprowadził psychoanalizę opierając się na twoich tekstach i różnych dokumentach źródłowych.

— Do jakich wniosków doszedł? — spytał z ironią Burton.

— Opowiem ci kiedy indziej, Dick — odparł Frigate. — Dick chuligan — dodał i także odszedł.

Teraz, stojąc przy sterze, patrząc na zalany słońcem pokład, słuchając szumu wody rozcinanej dwoma ostrymi dziobami i trzasków olinowania, zastanawiał się, co ich czeka po drugiej stronie kanionu. Na pewno nie skończy się Rzeka, która ciągnie się chyba bez końca. Może za to zbliża się kres grupy. Już zbyt długo byli razem. Zbyt wiele czasu spędzili na niewielkim pokładzie, nie mając nic do roboty prócz rozmów i pracy przy żaglach. Zaczęli działać sobie na nerwy i to już od dawna. Nawet Wilfreda nie interesowała się nim. Zresztą i on nie starał się o to. Szczerze mówiąc, był nią zmęczony. Nie nienawidził jej i nie życzył niczego złego. Po prostu był zmęczony, a to, że mógł ją mieć, gdy nie mógł mieć Alicji Hargreaves męczyło go jeszcze bardziej.

Lev Ruach trzymał się od niego z daleka i prawie się nie odzywał. Za to częściej kłócił się z Esther na temat swoich przyzwyczajeń żywieniowych, swoich zamyśleń i o to dlaczego w ogóle z nią nie rozmawia?! Frigate był na niego o coś wściekły. Lecz Frigate, tchórz jeden, nigdy nie przyjdzie i nie powie, o co chodzi, dopóki nie doprowadzi się go do ślepej furii. Loghu była zła i obrażona na Frigate'a, ponieważ był w jej towarzystwie równie ponury jak z innymi. Gniewała się także na Burtona, gdyż odmówił jej, kiedy kilka tygodni temu we dwoje zbierali bambus na wzgórzach. Powiedział „nie” dodając, że nie ma moralnych oporów, by się z nią kochać, ale nigdy nie zdradzi Frigate'a ani nikogo innego z grupy. Loghu odparła, że rzecz nie w tym, że nie kocha Frigate'a; po prostu od czasu do czasu potrzebuje odmiany. Tak jak on.

Alicja oznajmiła, że chyba zrezygnuje z poszukiwania swych bliskich. Na obszarach, które mijali musiało mieszkać około 44.370.000 ludzi i nigdy nie dostrzegła nikogo, kogo by znała z Ziemi. Owszem, widziała parę osób, które omyłkowo brała za swoich znajomych. Przyznawała też, że tylko niewielki procent tych 44.370.000 widziała z bliska, czy nawet z daleka. Ale to bez znaczenia. Wpadała w depresję, siedząc przez cały dzień na tym zapchanym pokładzie, gdzie jedyną rozrywką jest trzymanie steru albo lin, lub otwieranie i zamykanie ust podczas rozmów, zwykle całkiem bezmyślnych.

Burton nie chciał się do tego przyznać, ale bał się, że Alicja odejdzie. Przy najbliższym postoju mogła nagle wstać, wziąć swój cylinder, parę drobiazgów, zejść na brzeg i powiedzieć do widzenia. Zobaczymy się może za jakieś sto lat. Mogła to zrobić. Głównym powodem, który ją zatrzymywał, była Gwenafra. Alicja wychowywała ją na wiktoriańską damę z postwskrzeszeniową moralnością dziecka. Była to niezwykła kombinacja, lecz nie bardziej niezwykła niż wszystko, co działo się nad Rzeką.

Burton również miał już dość tej wiecznej wędrówki małym stateczkiem. Chciałby znaleźć jakiś gościnną okolicę i osiąść tam, wypocząć, rozejrzeć się, włączyć w miejscowe życie, znów przyzwyczaić do lądu, pozwolić, by pęd, gnający go wciąż dalej i dalej na nowo nabrał siły. Lecz chciał tego wszystkiego tylko z Alicją żyjącą z nim w jednej chacie.

— Szczęście człowieka, który siedzi na miejscu nie zbliża się — mruknął do siebie. Musi coś przedsięwziąć w sprawie Alicji; zbyt długo już był dżentelmenem. Zacznie ją oblegać, weźmie ją szturmem. Zawsze był agresywny w miłości; dopiero po ślubie przyzwyczaił się, że nie on kocha, ale jego kochają. Lecz stare przyzwyczajenia i dawne odruchy wciąż gdzieś w nim tkwiły. Był doświadczonym starcem w młodym ciele.

„Hadżi” wpłynął w mroczny, burzliwy kanał; błękitno — czarne skalne ściany wznosiły się po obu stronach. Łódź skręciła i rozległe jezioro zniknęło w tyle. Wszyscy rzucili się do lin, gdy Burton wykonywał zwrot za zwrotem na ćwierćmilowym pasie wody, gdzie silny przeciwny prąd podnosił wysokie fale. Pokład wznosił się, opadał i wychylał na boki, kiedy ostro zmieniali kurs. Często znajdowali się o kilka stóp od skał, o które rozbijały się fale. Lecz Burton kierował łodzią już tak długo, że stał się jej częścią, a jego załoga pływała z nim od tak dawna, że potrafiła przewidzieć rozkazy, choć nikt nie wykonywał ich za wcześnie.

Przejście kanionu zajęło im trzydzieści minut. Niektórych trochę przestraszyło — Frigate i Ruach zdenerwowali się na pewno — lecz także podniosło wszystkich na duchu. Nuda i posępny nastrój zniknęły, przynajmniej na chwilę.

„Hadżi” wypłynął na zalane słonecznym blaskiem jezioro. Miało ono około czterech mil szerokości i ciągnęło się jak daleko sięgali spojrzeniem. Góry cofnęły się nagle, równina na obu brzegach znów była szeroka na milę, jak zwykle.

W polu widzenia znajdowało się około pięćdziesięciu łodzi, od sosnowych dłubanek do bambusowych dwumasztowców. Większość była chyba zajęta połowem. Po lewej, jakąś milę od katamaranu, stał jeden z wszechobecnych kamieni obfitości, a przy nim widać było jakieś ciemnoskóre postacie. Za nimi, na równinie i między wzgórzami, stały typowe bambusowe chaty w stylu, który Frigate nazywał architekturą neopolinezyjską, a czasami postmortem nadbrzeżną.

Po prawej stronie, mniej więcej pół mili od wyjścia z kanionu, stał duży fort z drewnianych bali. Przed nim zbudowano dziesięć drewnianych kei, przy których stały najróżniejsze, duże i małe łodzie. Kilka minut po wpłynięciu „Hadżiego” na jezioro odezwały się bębny. Mogły to być wydrążone pnie drzew, albo naprężona, wygarbowana skóra, rybia lub ludzka. Przed wejściem do fortu zebrał się już spory tłum, lecz jeszcze więcej ludzi wybiegło z bramy i ze stojących dalej od brzegu chat. Wskoczyli do łodzi i natychmiast zaczęli odbijać.

Ciemnoskórzy z lewego brzegu spychali na wodę dłubanki, czółna i jednomasztowe żaglówki. Wyglądało na to, że oba brzegi ścigają się, kto pierwszy dogoni katamaran.

Burton halsował, często robiąc zwroty między łodziami. Bliżej znajdowali się ludzie z prawego brzegu: byli biali i dobrze uzbrojeni, lecz nie próbowali używać łuków. Jeden z nich, stojący na dziobie wojennego czółna z trzydziestką wioślarzy krzyknął po niemiecku, żeby się poddali.

— Nie zrobimy wam krzywdy!

— Przybywamy w pokoju — zawołał Frigate.

— On o tym wie! — burknął Burton. — To oczywiste, że nasza garstka ich nie zaatakuje!

Bębny huczały już po obu stronach Rzeki. Zdawało się, że brzegi roją się od nich. Na pewno pełno tam było uzbrojonych mężczyzn. Na wodzie pojawiło się więcej ścigających ich łodzi. Z tyłu te, które wypłynęły pierwsze, kontynuowały pościg, lecz coraz bardziej traciły dystans.

Burton wahał się. Czy powinien zawrócić, przepłynąć kanał i wrócić tu nocą? Byłby to niebezpieczny manewr, gdyż wysokie na 20000 stóp skalne ściany zasłoniłyby światła gwiazd i mgławic. Musiałby żeglować na ślepo.

W dodatku katamaran był chyba szybszy od wszystkich łodzi nieprzyjaciela. Na razie. W dali widać było jednak zbliżające się żagle. Tamci mieli za sobą wiatr i prąd. Jeśli uda się ich ominąć, czy wytrzymają tempo, kiedy będą musieli halsować?

Wszystkie łodzie, które dotąd widział, były pełne ludzi, co zmniejszało ich szybkość. Nawet statek, mający te same możliwości co „Hadżi” nie mógłby się z nim ścigać, gdyby tłoczyli się na nim wojownicy. Postanowił płynąć dalej.

Dziesięć minut później, na ostrym kursie, drogę przecięło im kolejne czółno. Miało szesnastu wioślarzy z każdej burty i niewielkie pokłady na dziobie i rufie. Na każdym z nich stało po dwóch ludzi i katapulta na drewnianym postumencie. Dwójka na dziobie włożyła w uchwyt jakiś okrągły, dymiący przedmiot, jeden z nich zwolnił zaczep i ramię machiny huknęło o belkę oporową. Czółno zadrżało, a wioślarze na chwilę złamali rytm. Pocisk poleciał wysokim łukiem, a gdy znalazł się o dwadzieścia stóp przed „Hadżim” i dziesięć nad powierzchnią wody, wybuchł z głośnym hukiem, wypuszczając kłęby czarnego dymu, szybko rozwiewane wiatrem.

Kilka kobiet zaczęło krzyczeć, jakiś mężczyzna zawołał coś głośno. Znaleźli tu siarkę, pomyślał Burton. Inaczej nie mieliby z czego zrobić prochu.

Krzyknął na Loghu i Esther Rodriguez, żeby przejęły ster. Obie były blade, lecz dość spokojne, mimo że żadna z nich nie widziała nigdy bomby.

Gwenafra schowała się do forkasztlu. Alicja stanęła na dziobie z cisowym łukiem w ręku i kołczanem pełnym strzał na plecach. Jej jasna cera kontrastowała mocno z czerwoną szminką i zielonymi cieniami na powiekach. Przeżyła już co najmniej dziesięć bitew na wodzie i stała nieruchomo jak kredowe urwisko Dover. Była najlepszym łucznikiem w grupie. Burton świetnie strzelał z broni palnej, lecz nie miał doświadczenia z łukiem. Kazz potrafił napiąć łuk z rogów rzecznego smoka jeszcze mocniej niż Burton lecz jego celność wołała o pomstę do nieba. Frigate twierdził, że nigdy się nie poprawi; jak większość osobników prehistorycznych nie miał wyrobionego poczucia perspektywy.

Obsługa katapulty nie ładowała następnej bomby. Najwyraźniej pocisk miał być tylko ostrzeżeniem i rozkazem zatrzymania się. Burton zdecydowany był w żadnym wypadku nie usłuchać. Goniący mogli już kilkakrotnie naszpikować ich strzałami. Nie zrobili tego, a więc chcieli schwytać ich żywcem.

Czółno przepłynęło tuż za rufą katamaranu. Woda pieniła się przed jego dziobem, wiosła lśniły w słońcu, a wioślarze rytmicznie stękali z wysiłku. Łódź zakołysała się, gdy dwaj mężczyźni równocześnie skoczyli z przedniej platformy. Jeden wpadł do wody. Tylko końcami palców zdołał dotknąć „Hadżiego”. Drugi wylądował na kolanach na samej krawędzi pokładu. Trzymał w zębach bambusowy nóż; w dwóch pochwach u pasa miał niedużą kamienną siekierę i sztylet z rogu. Przez sekundę, gdy próbował chwycić za mokre deski i podciągnąć się, patrzył prosto w oczy Burtona. Miał złote włosy, jasnoniebieskie oczy i klasycznie piękną twarz. Zamierzał chyba zranić jednego czy dwóch mężczyzn na „Hadżim” i zeskoczyć do wody, może z którąś z kobiet. A w czasie, gdy oni będą z nim walczyć, jego towarzysze podpłyną, zatrzymają katamaran, wskoczą na pokład i to będzie koniec.

Jego plan nie miał wielkich szans powodzenia, a on sam prawdopodobnie o tym wiedział, lecz nie przejmował się. Większość ludzi ciągle bała się śmierci, gdyż lęk tkwił głęboko w komórkach ich ciał. Reagowali instynktownie. Ale niektórzy potrafili przezwyciężyć strach, a inni nigdy go nie odczuwali.

Burton podszedł i siekierą uderzył napastnika w skroń. Tamten otworzył usta i runął na wznak; bambusowy nóż upadł na pokład. Burton podniósł nóż, rozwiązał zabitemu pas i nogą zepchnął w wodę. Z zawracającego właśnie czółna rozległ się głośny ryk. Burton zobaczył, że brzeg zbliża się szybko. Nakazał zwrot. Bom przeleciał nad pokładem; płynęli w poprzek Rzeki a tuzin łodzi pędziło w ich stronę; trzy dłubanki niosące po czterech ludzi, cztery wielkie czółna i pięć dwumasztowych szkunerów. Te ostatnie miały liczne załogi i katapulty na pokładach.

Na środku Rzeki Burton zarządził kolejny zwrot. Manewr pozwolił żaglowcom zbliżyć się niebezpiecznie, ale Burton liczył się z tym. „Hadżi” wpłynął pomiędzy dwa szkunery. Były tak blisko, że wyraźnie widział twarze ludzi na pokładach. Większość z nich miała europejskie rysy, choć cerą różnili się znacznie od siebie.

— Nie zrobimy wam krzywdy, jeśli się poddacie, ale będziecie cierpieć tortury, jeśli spróbujecie walczyć dalej! — krzyknął po niemiecku kapitan łodzi z lewej burty. Mówił z silnym akcentem, chyba węgierskim. Zamiast odpowiedzi Alicja i Burton wystrzelili z łuków. Strzała Alicji minęła dowódcę, ale trafiła sternika, który zatoczył się i wypadł przez reling. Łódź natychmiast zeszła z kursu. Kapitan skoczył do steru i druga strzała Burtona trafiła go nad kolanem.

Oba szkunery zderzyły się z trzaskiem i rozdzieliły. Pękały drewniane burty, ludzie krzyczeli, przewracali się i wypadali do wody. Jeśli nawet oba statki utrzymają się na powierzchni, będą wyłączone z pościgu. Tuż przed zderzeniem łucznicy zdążyli wystrzelić tuzin płonących strzał. Do drzewców przywiązano pęki suchej trawy nasączonej terpentyną z sosnowej żywicy. Wbiły się w żagiel katamaranu. Wiatr rozdmuchiwał ogień i płomienie rozprzestrzeniały się szybko.

Burton przejął ster od kobiet i wydał rozkazy. Wszyscy zanurzyli w Rzece wiadra z wypalanej gliny i otwarte rogi obfitości, po czym chlusnęli wodą na żagiel. Loghu, która umiała wspinać się jak małpa, wdrapała się na maszt z liną na ramieniu. Opuściła ją na dół i zaczęła wciągać pojemniki z wodą. Pozostałe żaglowce i czółna zbliżyły się niebezpiecznie. Jedno z nich miało wkrótce przeciąć kurs „Hadżiego”. Burton zrobił zwrot, niezbyt udany, gdyż Loghu obciążała maszt. Bom szarpnął gwałtownie, gdy mężczyźni nie zdołali utrzymać szotów. Kolejne strzały wbiły się w żagiel, podsycając ogień. Kilka stuknęło o pokład. Burton pomyślał, że może przeciwnicy zmienili zdanie i postanowili ich zabić, lecz były to tylko strzały, które chybiły celu.

„Hadżi” wpłynął między kolejne dwa szkunery. Ich dowódcy i marynarze uśmiechali się szeroko: Być może nudzili się już tak długo, że z radością powitali ten pościg. Mimo to załogi kryły się za relingami, pozostawiając tylko oficerów, sterników i łuczników odsłoniętych na strzały uciekających. Brzęknęły cięciwy i ciemne smugi o czerwonych głowicach i błękitnych dymnych ogonach przebiły żagiel w dwudziestu miejscach. Kilka z nich trafiło w maszt i bom, jedna przeleciała kilka cali od głowy Burtona.

Esther chwyciła ster, a Alicja, Ruach, Kazz, de Greystock i Wilfreda wystrzelili z łuków. Loghu znieruchomiała na maszcie czekając, aż ustanie deszcz wrogich pocisków. Z pięciu strzał trzy trafiły w cel, raniąc kapitana, sternika i jednego z żeglarzy, który w złym momencie wyjrzał zza osłony.

Nagle Esther krzyknęła i Burton obejrzał się szybko. Zza szkunera wypłynęło duże czółno i znalazło się kilka stóp przed dziobem „Hadżiego”. Zderzenie było nieuniknione. Dwaj ludzie z platformy skoczyli do wody, wioślarze wstali lub próbowali to zrobić, by wyskoczyć za burtę. Katamaran uderzył w czółno, tuż za dziobem, przełamał je i wywrócił. Cała załoga znalazła się w wodzie. „Hadżim” szarpnęło mocno; de Greystock spadł z pokładu, Burton przejechał po deskach, ścierając skórę z piersi, kolan i twarzy.

Wstrząs oderwał Esther od wiosła sterowego. Przetoczyła się po pokładzie, uderzyła o róg forkasztlu i znieruchomiała.

Burton spojrzał w górę. Żagiel płonął i nie było nadziei, by dało się go uratować. Loghu zniknęła, zapewne nie zdołała utrzymać się przy wstrząsie. Kiedy wstał, zobaczył ją i Greystocka, jak płyną w stronę „Hadżiego”. W wodzie wokół nich pełno było marynarzy, którzy wypadli z czółna. Sądząc po wrzaskach, niewielu z nich umiało pływać.

Burton polecił mężczyznom wciągnąć na pokład wracającą dwójkę, a sam obejrzał uszkodzenia. Oba dzioby wąskich kadłubów rozpadły się przy zderzeniu, woda lała się do środka, wokół kłębił się dym z płonącego żagla; Alicja i Gwenafra kaszlały głośno.

Od północy szybko zbliżało się kolejne czółno; dwa szkunery żeglowały w ich stronę ostrym kursem. Mogli walczyć i poranić wielu nieprzyjaciół, próbujących wziąć ich żywcem. Mogli też uciekać wpław. Tak czy tak, z pewnością zostaną schwytani.

Loghu i de Greystock weszli na pokład. Frigate zameldował, że Esther wciąż jest nieprzytomna. Ruach zbadał jej puls i rozsunął powieki, po czym wrócił do Burtona.

— Żyje, ale straciła przytomność na dłużej.

— Wy, kobiety, wiecie, co was czeka — powiedział Burton. — Naturalnie, decyzja należy do was, ale radziłbym zanurkować jak najgłębiej i mocno odetchnąć wodą. Jutro zbudzicie się jak nowe.

Gwenafra wyszła z forkasztlu i objęła go w pasie. Nie płakała, lecz była bardzo przestraszona. Przytulił ją mocno.

— Alicjo! — zawołał. — Zabierz ją ze sobą.

— Gdzie? — Alicja spoglądała na przemian to na zbliżające się czółno, to na niego. Zakaszlała, gdy owionął ją kłąb dymu i przeszła na dziób, stając pod wiatr.

— Na dół — wskazał ręką Rzekę.

— Nie mogę.

— Nie chcesz chyba, żeby ją dostali. Jest małą dziewczynką, ale to ich nie powstrzyma. Alicja wyglądała, jakby miała się załamać i wybuchnąć płaczem. Opanowała się jednak. — Dobrze — powiedziała. — Samobójstwo tutaj nie jest grzechem. Mam tylko nadzieję…

— Tak? — rzucił krótko. Nie zaciągał; nie było na to czasu. Czółno było już czterdzieści stóp od nich.

— Nowe miejsce może być nie lepsze, albo i gorsze od tego. A Gwenafra zbudzi się całkiem sama. Wiesz, jak niewielkie są szanse na ponowne wskrzeszenie razem.

— Nic na to nie poradzimy.

Zacisnęła usta, potem otworzyła je i rzekła:

— Będę walczyć do ostatniej chwili. Potem…

— Może być za późno.

Podniósł łuk i wyjął strzałę z kołczana. De Greystock stracił swój, więc złapał broń Kazza. Monat trzymał łuk Esther, gdyż także zgubił własny. Neandertalczyk włożył kamień w procę i zaczął go rozkręcać. Lev także przygotował się do rzutu.

— Odłóżcie broń — krzyknął po niemiecku dowódca czółna. — Nie zrobimy wam krzywdy.

W sekundę później runął z pokładu pomiędzy wioślarzy — strzała Alicji trafiła go w pierś. Jeszcze jedna strzała, zapewne de Greystocka, strąciła z platformy drugiego mężczyznę. Kamień trafił w ramię jednego z wioślarzy. Przewrócił się krzycząc głośno. Drugi kamień odbił się od głowy innego, który wypuścił wiosło.

Czółno zbliżało się ciągle. Ludzie na tylnej platformie popędzali załogę do chwili, gdy obaj runęli trafieni strzałami.

Burton obejrzał się. Oba szkunery zrzucały żagle. Najwyraźniej miały zamiar z rozpędu podpłynąć tak blisko, by marynarze zdołali zarzucić haki. Lecz jeśli zbliżą się za bardzo, mogą zająć się ogniem.

Dziób czółna huknął o burtę „Hadżiego”. Z jego załogi czternaście osób było martwych lub zbyt ciężko poranionych, by brać udział w walce. Tuż przed zderzeniem napastnicy puścili wiosła i podnieśli w górę małe, okrągłe skórzane tarcze. Mimo to dwie strzały przebiły osłonę i utkwiły w ramionach ludzi. Nadal jednak stosunek sił wynosił dwudziestu mężczyzn przeciwko sześciu, pięciu kobietom i dziecku.

Jednym z nich był jednak wysoki na pięć stóp, owłosiony osobnik o straszliwej sile, trzymający w ręku wielką kamienną siekierę. Kazz wyskoczył w górę tuż przed zderzeniem i wylądował w czółnie, gdy tylko się zatrzymało. Zgruchotał toporem dwie czaszki i wbił go w dno łodzi. Woda chlusnęła do środka. De Greystock skoczył Kazzowi na pomoc wykrzykując coś w swym średniowiecznym dialekcie z Cumberlandu. W jednym ręku ściskał sztylet, w drugim potężną dębową maczugę nabijaną kamieniami.

Pozostali na „Hadżim” ciągle strzelali łuków. Nagle zobaczyli, że de Greystock i Kazz wspinają się z powrotem na pokład, a czółno tonie wraz z zabitymi, konającymi i przerażonymi wioślarzami. Wielu z nich utonęło; kilku odpłynęło lub próbowało wdrapać się na katamaran. Ci runęli w wodę z odrąbanymi lub zmiażdżonymi palcami.

Coś uderzyło o pokład obok Burtona, a w chwilę później coś innego opadło mu na ramiona. Odwrócił się błyskawicznie i odciął linę, która zaciskała mu się już na szyi. Odskoczył przed drugą i szarpnął potężnie trzecią, ściągając przez reling człowieka, który ją rzucił. Tamten wrzasnął i wylądował bokiem na pokładzie „Hadżiego”. Burton zmiażdżył mu twarz siekierą.

Napastnicy zeskakiwali już z obu szkunerów, a liny padały jedna za drugą. Dym i płomienie przyczyniały się jeszcze do zamieszania, a załodze katamaranu pomagały bardziej niż atakującym.

Burtona krzyknął, by Alicja wzięła Gwenafrę i skakała do Rzeki. Nie mógł jej dostrzec, a po chwili musiał bronić się przed wielkim Murzynem z włócznią. Tamten najwyraźniej zapomniał o rozkazie, by wziąć Burtona żywcem. Uderzał, chcąc zabić. Burton odbił włócznię i z krótkiego zamachu ciął go w szyję. Nim zdołał się odwrócić, poczuł ostry ból w żebrach i w ramieniu. Powalił jeszcze dwóch mężczyzn i znalazł się w wodzie. Spadł między burtami szkunera i „Hadżiego”, zanurkował, puścił siekierę i wyrwał z pochwy sztylet. Wypłynął i zobaczył, jak wysoki, kościsty rudzielec oburącz unosi nad głową krzyczącą Gwenafrę i ciska ją daleko w wodę.

Zanurkował znowu, a gdy wypłynął zobaczył twarz dziewczynki o kilka stóp przed sobą. Poszarzała, a jej oczy zmętniały. Potem dostrzegł krew, barwiącą wodę wokół niej. Zniknęła, zanim zdążył podpłynąć. Zanurkował, złapał ją i wyciągnął na powierzchnię. Z pleców sterczał jej sztylet z rybiego rogu.

Wypuścił z rąk ciało. Nie wiedział; dlaczego ten człowiek ją zabił, skoro tak łatwo mógł ją wziąć do niewoli. Może to Alicja wbiła sztylet, a tamten uznał, że dziewczynka jest już właściwie martwa, więc rzucił ją rybom na pożarcie.

Z kłębów dymu wypadł jakiś człowiek, a zaraz za nim drugi. Pierwszy był martwy — miał skręcony kark. Drugi żył jeszcze. Burton zacisnął mu ramię na szyi i wbił sztylet pomiędzy ucho i surę. Tamten przestał się szarpać i jego ciało opadło w głębinę.

Z dymu wyskoczył Frigate; twarz i ramiona miał zalane krwią. Ukośnie uderzył o powierzchnię wody i zanurkował. Burton popłynął mu na pomoc. Nie było sensu nawet próbować powrotu na pokład. Był pełen walczących, a zbliżały się następne czółna i dłubanki.

Głowa Frigate'a wynurzyła się z wody. Był blady, przynajmniej tam, gdzie nie krwawił. Burton podpłynął do niego.

— Czy kobiety się wydostały? — zapytał.

Amerykanin pokręcił głową i nagle krzyknął:

— Uważaj!

Burtona zgiął się w pół i pionowo zszedł pod wodę. Coś uderzyło go w nogi; płynął w dół, lecz nie potrafił się zmusić, by wciągnąć w płuca wodę, jak zamierzał. Będzie walczył, aż będą musieli go zabić.

Kiedy wypłynął, w wodzie roiło się od ludzi, którzy skoczyli za nim i Frigatem. Półprzytomnego Amerykanina holowano w stronę czółna. Trójka nieprzyjaciół zbliżyła się do Burtona. Dwóch z nich zdążył dosięgnąć sztyletem, lecz potem ktoś z dłubanki wyciągnął rękę z maczugą i uderzył go w głowę.

15

Wyprowadzono ich na brzeg koło wielkiej, drewnianej budowli, obok palisady z sosnowych bali. Przy każdym kroku gzowa Burtona pulsowała bólem. Bolało go ramię i żebra, ale rany przestały już krwawić. Zbudowana z wielkich pni forteca miała wystające piętro. Wszędzie kręcili się strażnicy. Jeńcy weszli przez bramę zamykaną potężnymi wrotami, potem przeszli sześćdziesiąt stóp porośniętego trawą dziedzińca i kolejną bramę, prowadzącą do hallu o rozmiarach pięćdziesiąt na trzydzieści stóp. Stanęli przed okrągłym, dębowym stołem, wszyscy prócz Frigate'a, zbyt słabego, by utrzymać się na nogach. Chwilę trwało, nim w tym mrocznym, chłodnym wnętrzu potrafili rozróżnić postacie dwóch ludzi, siedzących po drugiej stronie.

Wszędzie pełno było straży uzbrojonej we włócznie, maczugi i kamienne siekiery. Drewniane schody w końcu hallu prowadziły na krużganek z wysokimi poręczami. Stamtąd przyglądały się im kobiety.

Jeden z mężczyzn za stołem był niewysoki, muskularny i mocno owłosiony. Miał czarne, kędzierzawe włosy, orli nos i brunatne oczy, dzikie jak oczy orła. Drugi był wyższy, jasnowłosy, o oczach chyba niebieskich — w półmroku trudno było to określić. Miał szeroką, teutońską twarz, a wystający brzuch i rysujący się wyraźnie drugi podbródek świadczyły o spożywaniu dużych ilości jedzenia i napojów, zabieranych z rogów obfitości niewolników.

Frigate usiadł na ziemi, lecz na znak blondyna podniesiono go na nogi. Amerykanin przyjrzał się mu uważnie.

— Wyglądasz jak młody Hermann Goring — oświadczył.

Natychmiast padł na kolana krzycząc z bólu — Drzewce włóczni trafiło go w nerki.

— Nie bijcie ich, póki nie rozkażę — powiedział blondyn po angielsku, lecz z wyraźnym niemieckim akcentem. — Niech mówią.

Przez kilka minut przyglądał się jeńcom badawczo.

— Tak, jestem Hermann Goring — oznajmił.

— Kto to jest Goring? — spytał Burton.

— Twój przyjaciel wyjaśni ci to później — odparł Niemiec. — Jeżeli będziesz miał jakieś „później”. Nie mam do was pretensji o świetną walkę, jaką stoczyliście. Szanuję tych, którzy potrafią walczyć. Zawsze przyda mi się parę dodatkowych włóczni, zwłaszcza że zabiliście mi sporo ludzi. Proponuję wam wybór. To znaczy wam, mężczyznom. Przyłączcie się do mnie, a będziecie mieli więcej jedzenia, alkoholu, tytoniu i kobiet, niż możecie zapragnąć. Albo zostaniecie moimi niewolnikami.

— Naszymi — wtrącił po angielsku drugi z mężczyzn. — Sapominasz, Hermann, sze mam do nich takie samo prafo jak, ty.

Goring uśmiechnął się i parsknął.

— Naturalnie! — powiedział. — Użyłem tylko królewskiego ja, że tak powiem. Bardzo dobrze — naszymi. A więc przysięgniecie, że będziecie nam służyć. Jeżeli przysięgniecie wierność mnie, Hermannowi Goringowi i temu oto Tulliusowi Hostilliusowi, niegdyś władcy starożytnego Rzymu, dokonacie słusznego wyboru.

Burton przyjrzał się uważniej. Czy to możliwe, że ów człowiek był legendarnym rzymskim królem? Władcą Rzymu, gdy ten był tylko małą wioską, otoczoną plemionami Sabinów, Ekwitów i Volsków? Na których z kolei napierali Umbrianie, sami cofający się przed potężnymi Etruskami? Cny naprawdę był to Tullius Hostillius, wojowniczy następca pokojowego Numy Pompiliusza? Niczym nie różnił się od tysięcy mężczyzn, jakich Burton widywał na ulicach Sieny. Lecz jeśli naprawdę był tym, za kogo się podawał, można by go porównać do skrzyni pełnej historycznych i lingwistycznych skarbów. Pochodził prawdopodobnie z Etrusków, więc znał ich język, nie mówiąc już o przedklasycznej łacinie, mowie Sabinów, a może i kampanijskiej grece. Może nawet znał Romulusa, legendarnego założyciela Rzymu. Jakież historie mógłby opowiedzieć!

— A więc? — zapytał Goring.

— Co mielibyśmy robić, gdybyśmy się do was przyłączyli? — zainteresował się Burton.

— Przede wszystkim musiałbym… musielibyśmy… upewnić się, że jesteście ludźmi, jakich nam potrzeba. Innymi słowy ludźmi, którzy bez wahania i natychmiast wykonają każdy nasz rozkaz. Poddamy was maleńkiej próbie.

Wydał polecenie i nim minęła minuta wprowadzono do hallu grupę ludzi. Wszyscy byli wychudzeni i wszyscy okaleczeni.

— Ulegli wypadkom przy pracy w kamieniołomach albo przy budowie murów — wyjaśnił Goring. Oprócz dwóch, których schwytano przy próbie ucieczki. Ci muszą zostać ukarani. Lecz zginąć powinni wszyscy, gdyż nie są już użyteczni. Nie musisz więc się wzdragać przed ich zabiciem. Zademonstrujesz w ten sposób, jak bardzo jesteś zdecydowany, by nam służyć. Zresztą — dodał — wszyscy są Żydami. Kto by się nimi przejmował?

Campbell, rudzielec, który wrzucił Gwenafrę do Rzeki, podał Burtonowi ciężką, nabijaną kamieniami maczugę. Dwaj strażnicy pochwycili jednego z niewolników i zmusili, by uklęknął. Był to wysoki blondyn o niebieskich oczach i greckim profilu; popatrzył na Goringa z nienawiścią i splunął.

— Jest arogancki jak cała jego rasa — roześmiał się Niemiec. — Gdybym chciał, mógłbym zmienić go w drżącą, wrzeszczącą masę mięsa, która żebrze o śmierć. Nie przepadam jednak za torturami. Mój przyjaciel chciałby mu dać pokosztować ognia, lecz ja jestem bardziej humanitarny.

— Mogę zabić broniąc swego życia, lub broniąc tych, którzy potrzebują ochrony — oświadczył Burton. Nie jestem mordercą.

— Zabicie tego Żyda będzie działaniem w obronie własnego życia — odparł Goring. — Jeżeli tego nie zrobisz, zginiesz, z tą różnicą, że potrwa to dłużej.

— Nie — odparł Burton.

— Och, wy Anglicy — westchnął Goring. — No cóż, wolałbym mieć cię po swojej stronie, ale jeśli nie chcesz postępować rozsądnie, twoja sprawa. A ty? — zwrócił się do Frigate'a.

Amerykanin wciąż krzywił się z bólu.

— Twoje popioły wyrzucono na kupę śmieci w Dachau — powiedział. — Za to, co robiłeś i za to, kim byłeś. Czy chcesz popełniać te same zbrodnie w tym świecie?

— Wiem, co się ze mną stało — roześmiał się Goring. — Żydowscy niewolnicy powtarzali mi to wystarczająco często. Co to za dziwadło? — wskazał na Monata.

Burton wyjaśnił.

— Nie mógłbym mu ufać — zasępił się Goring. — Idzie do obozu. A ty, małpoludzie? Co powiesz? Ku zaskoczeniu Burtona Kazz wystąpił naprzód.

— Zabiję dla ciebie. Nie chcę być niewolnikiem.

Chwycił maczugę. Strażnicy nastawili włócznie, na wypadek, gdyby miał inne niż Goring pomysły na wykorzystanie broni. Spojrzał na nich spod wystających brwi i zamachnął się. Trzasnęła kość i niewolnik runął na twarz. Kazz oddał maczugę Campbellowi i odstąpił. Unikał wzroku Burtona.

— Niewolnicy zbiorą się dziś wieczór — oznajmił Goring. — Przekonają się, co ich czeka, gdyby próbowali ucieczki. Uciekinierzy będą przez pewien czas przypiekani ogniem, potem skróci się ich cierpienia. Mój szanowny przyjaciel osobiście użyje maczugi. Lubi te rzeczy.

Wskazał palcem Alicję.

— Biorę ją. Tullius wstał.

— Nie, nie. Potopa mi się. Weśmiesz resztę, Hermann. Dam ci je opie. Ale ona… chcę ją mieć, barco. Wykląta na, jak to móficie, arystokratka. Mosze… królowa?

Burton ryknął wściekle, wyrwał Campbellowi maczugę i wskoczył na stół. Goring padł na plecy. Koniec pałki musnął niemal jego nos. Równocześnie Rzymianin pchnął włócznią, raniąc Burtona w ramię. Ten nie wypuścił broni, zamachnął się i wytrącił Tulliusowi dzidę.

Niewolnicy z krzykiem rzucili się na strażników. Frigate wyrwał komuś włócznię i jej drzewcem z całej siły uderzył w głowę Kazza. Neandertalczyk padł na ziemię. Monat kopnął jednego z przeciwników w krocze i złapał jego dzidę.

Burton nie zapamiętał nic więcej. Przyszedł do siebie na kilka godzin przed zmrokiem. Głowa bolała go jeszcze bardziej niż przedtem, klatka piersiowa i oba ramiona zesztywniały z bólu. Leżał na trawie w zagrodzie o średnicy jakichś pięćdziesięciu stóp, zbudowanej z sosnowych bali. Piętnaście stóp nad ziemią, wokół wewnętrznej części ogrodzenia, biegła drewniana galeryjka, po której spacerowali uzbrojeni wartownicy.

Siadając jęknął z bólu.

— Bałem się, że już z tego nie wyjdziesz — odezwał się Frigate, siedzący po turecku obok niego.

— Gdzie są kobiety? — spytał Burton.

Frigate załkał.

— Przestań ryczeć — Burton potrząsnął głową. — Gdzie one są?

— A jak myślisz, do diabła, gdzie mogą być? O Boże!

— Nie myśl o nich. Nie możesz im pomóc, przynajmniej na razie. Dlaczego mnie nie zabili, kiedy zaatakowałem Goringa?

— Nie mam pojęcia — Frigate ocierał łzy. — Może chcieli zachować nas obu na stos. Dla przykładu. Wolałbym, żeby nas zabili.

— Jak to? Tak niedawno dotarłeś do raju i już chcesz go porzucić? — Burton próbował się roześmiać, ale zrezygnował. Ostrza bólu rozdzierały mu mózg.

Później zaczął rozmawiać z Robertem Sprucem, Anglikiem urodzonym w 1945 roku w Kensington. Spruce twierdził, że Goring i Tullius przejęli władzę niecały miesiąc temu. Na razie zostawili sąsiadów w spokoju. W końcu oczywiście spróbują podbić terytoria położone wokół, w tym teren Indian Onondaga na drugim brzegu Rzeki. Jak dotąd żadnemu z niewolników nie udało się uciec, by ostrzec ich przed zamiarami Goringa.

— Przecież mieszkańcy terenów nadgranicznych sami widzą, że to niewolnicy wznoszą mury.

Spruce uśmiechnął się ponuro.

— Goring rozpuszcza pogłoski, że to wyłącznie Żydzi, że interesują go jedynie żydowscy niewolnicy. Nikt się więc nie przejmuje. Sam widzisz, że to nieprawda. Połowa niewolników to goje.

O zmierzchu Burtona, Frigate'a, Ruacha, de Greystocka i Monata wyprowadzono z zagrody i doprowadzono do kamienia obfitości. Było tam już około dwustu niewolników, pilnowanych przez siedemdziesięciu ludzi Goringa. Ułożono cylindry w zagłębieniach. Potem czekali. Kiedy błysnęły niebieskie płomienie, zdjęto rogi obfitości. Każdy niewolnik musiał otworzyć swój, a strażnicy zabrali tytoń, alkohol i połowę żywności.

Rany na głowie i ramieniu Frigate'a wymagały szycia, choć przestały krwawić. Plecy i nerki wciąż sprawiały mu ból, lecz nie był już tak straszliwie blady.

— Jesteśmy więc niewolnikami — powiedział. — Dick, wiele pisałeś o instytucji niewolnictwa. Co myślisz o niej teraz?

— To było niewolnictwo Wschodu — odparł Burton. — W tutejszym systemie niewolnik nie ma żadnych szans na odzyskanie wolności. Poza nienawiścią nie istnieje też żadne uczucie łączące go z właścicielem. W krajach Wschodu sytuacja była inna. Oczywiście, miała swoje wady, jak każda ludzka idea.

— Jesteś uparty — stwierdził Frigate. — Zauważyłeś, że co najmniej połowa niewolników to Żydzi? W większości z Izraela, z końca dwudziestego wieku. Ta dziewczyna, ta tam, mówiła, że Goring zapoczątkował niewolnictwo rogów obfitości rozniecając na tym obszarze antysemityzm. Naturalnie musiał tu istnieć zanim dało się go rozbudzić. Potem, kiedy razem z Tullusem dorwał się do władzy, wtrącił w niewolę wielu swoich byłych zwolenników.

— Sytuacja dlatego jest wyjątkowo paskudna — kontynuował po chwili — że Goring, oczywiście relatywnie, nie jest naturalnym antysemitą. Osobiście interweniował u Himmlera, by ratować Żydów. Ale jest czymś nawet gorszym niż urodzony wróg Żydów. Jest oportunistą. Przez Niemcy przetaczała się fala antysemityzmu; żeby do czegoś dojść, trzeba było płynąć z falą. I Goring popłynął z falą, wtedy i teraz. Antysemici, tacy jak Goebbels czy Frank wierzyli w zasady, które wyznawali — perwersyjne i pełne nienawiści, ale jednak zasady. Podczas gdy dla wielkiego, grubego, beztroskiego Goringa Żydzi byli sprawą obojętną. Chciał ich tylko wykorzystać.

— Wszystko znakomicie — odparł Burton — ale co to ma wspólnego ze mną? Ach, rozumiem! Widzę to spojrzenie! Masz zamiar wygłosić mi kazanie.

— Dick, podziwiam cię jak wielu ludzi w życiu. Kocham cię tak, jak normalny mężczyzna może kochać mężczyznę. Jestem szczęśliwy i zachwycony tym, że wyjątkowy traf dał mi zmartwychwstać obok ciebie. Tak samo cieszyłby się Plutarch gdyby mógł spotkać, powiedzmy, Alcybiadesa czy Tezeusza. Nie jestem jednak ślepy. Znam twoje błędy, a było ich wiele, i boleję nad nimi.

— A o który chodzi ci tym razem?

— O tę książkę. „Żyd, Cygan i El Islam”. Jak mogłeś to napisać? To dokument nienawiści, pełen kretyńskich bzdur, głupich bajek i przesądów! Rytualne morderstwa, dobre sobie!

— Byłem wściekły z powodu niesprawiedliwości, jakich doznałem w Damaszku. Być usuniętym z konsulatu przez kłamstwa wrogów, wśród których…

— To nie usprawiedliwia głoszenia kłamstw o całej grupie — oświadczył Frigate.

— Kłamstw! Pisałem prawdę!

— Mogłeś myśleć, że to prawda. Ale ja pochodzę z czasów, kiedy z całą pewnością wiedziano, że tak nie jest. Prawdę mówiąc, nawet w twoich czasach nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby w te brednie.

— Fakty mówią — rzekł Burton — że żydowscy lichwiarze z Damaszku pobierali od ubogich tysiąc procent lichwy. Fakty mówią, że ten potworny procent pobierali nie tylko od ludności chrześcijańskiej i muzułmańskiej, ale także od własnego narodu. Fakty mówią, że gdy w Anglii oskarżano mnie o antysemityzm, w Damaszku wielu Żydów wystąpiło w mojej obronie. Jest faktem, że protestowałem u Turków, gdy chcieli sprzedać synagogę damasceńskich Żydów greckiemu biskupowi ortodoksyjnemu, żeby mógł ją przerobić na kościół. Jest faktem, że zmusiłem osiemnastu muzułmanów do zeznawania na korzyść Żydów. Jest faktem, że chroniłem chrześcijańskich misjonarzy przed Druzami. Jest faktem, że ostrzegałem Druzów, że ta gruba i tłusta turecka świnia, Raszyd Pasza, podburza do powstania, żeby móc ich potem zmasakrować. Jest faktem, że kiedy przez oszczerstwa chrześcijańskich misjonarzy i kapłanów, Raszyda Paszy i żydowskich lichwiarzy odwołano mnie ze stanowiska w konsulacie, tysiące chrześcijan, muzułmanów i Żydów wystąpiło w mojej obronie, choć wtedy było już za późno. Jest też faktem, że nie muszę się tłumaczyć przed tobą, ani przed nikim innym.

Jakże to podobne do Frigate'a, żeby wywlec jakąś nieistotną sprawę w tak nieodpowiedniej chwili. Może chciał uwolnić się od poczucia winy obracając lęk i gniew przeciw Burtonowi. A może naprawdę przeżywał to, że jego bohater nie jest ideałem.

Lev Ruach siedział z twarzą skrytą w dłoniach.

— Witaj w obozie koncentracyjnym, Burton — odezwał się głucho podnosząc głowę. — Pierwszy raz masz okazję go zakosztować. Dla mnie to stara historia i od początku mi się nie podobała. Byłem w obozie nazistowskim i uciekłem. Byłem w obozie rosyjskim i uciekłem. W Izraelu byłem w niewoli u Arabów i uciekłem. Może więc teraz też uda mi się uciec. Ale dokąd? Do kolejnego obozu? Wydaje mi się, że nie mają końca. Człowiek wciąż je buduje i zamyka w nich wiecznego więźnia — Żyda czy kogoś innego. Nawet tutaj, gdzie mogliśmy zacząć od nowa, gdzie wszystkie religie, wszystkie przesądy powinny zostać zmiażdżone pod młotem zmartwychwstania, prawie nic się nie zmieniło.

— Zamknij się — odezwał się mężczyzna siedzący obok Ruacha. Miał rude włosy, tak kędzierzawe, że wydawały się splątane. Twarz z niebieskimi oczyma byłaby przystojna, gdyby nie złamany nos. Był wysoki na sześć stóp i zbudowany jak zapaśnik.

— Jestem Dov Targoff — oświadczył z szorstkim oksfordzkim akcentem. — Były komandor marynarki wojennej Izraela. Proszę nie zwracać uwagi na tego człowieka. To jeden z Żydów starej daty pesymista i płaczka. Woli skamleć pod murem niż powstać i walczyć jak mężczyzna.

Ruach aż się zakrztusił.

— Bezczelny sabra! Walczyłem i zabijałem! Nie jestem płaczką! Co teraz porabiasz, dzielny wojowniku? Czy nie jesteś niewolnikiem, tak jak my wszyscy?

— To stara historia — odezwała się jakaś kobieta, wysoka i ciemnowłosa. Gdyby nie była tak wychudzona, można by ją uznać za piękność. — Stara historia. Walczymy między sobą, a nasi wrogowie zwyciężają. Tak samo walczyliśmy, gdy Tytus oblegał Jeruzalem. Zabiliśmy więcej współbraci niż Rzymian. Tak samo…

Obaj mężczyźni zwrócili się przeciw niej i cała trójka kłóciła się głośno, póki wartownik nie zaczął bić ich kijem.

— Nie wytrzymam tego dłużej — powiedział później Targoff przez opuchnięte wargi. — Już wkrótce… sam zabiję tego strażnika.

— Masz jakiś plan? — zapytał gorączkowo Frigate, lecz Targoff nie odpowiedział.

Krótko przed świtem niewolników obudzono i poprowadzono do kamienia obfitości. Znowu dano im tylko odrobinę jedzenia. Potem, podzieleni na grupy, pomaszerowali do pracy. Burton i Frigate poszli nad północną granicę, gdzie z tysiącem innych harowali ciężko przez cały dzień, nadzy pod palącymi promieniami słońca. Jedyny wypoczynek przysługiwał im w południe, gdy zanieśli swoje rogi obfitości do kamienia i zostali nakarmieni.

Goring zamierzał wybudować mur pomiędzy górami a Rzeką; miał też zamiar postawić drugi mur, biegnący wzdłuż całych dziesięciu mit brzegu rozlewiska i trzeci na jego południowym końcu.

Burton i pozostali musieli kopać głęboki rów i wznosić mur z wykopanej ziemi. Była to ciężka praca, gdyż do dyspozycji mieli tylko kamienne motyki. Korzenie traw tworzyły splątaną gęsto, bardzo wytrzymałą sieć, którą można było przeciąć dopiero wielokrotnie powtarzanymi uderzeniami. Ziemię i korzenie zbierano drewnianymi szpadlami i rzucano na bambusowe sanie. Ludzkie zaprzęgi wciągały je na szczyt muru, gdzie ziemię rozrzucano, czyniąc ten mur jeszcze wyższym i grubszym.

Przed nocą niewolników odprowadzono do zagrody. Większość zasnęła niemal natychmiast, lecz Targoff — rudowłosy Izraelczyk przykucnął obok Burtona.

— Od czasu do czasu docierają tu jakieś plotki — powiedział. — Słyszałem o bitwie, jaką stoczyła twoja załoga. Słyszałem też, że odmówiłeś przyłączenia się do Goringa i tej jego świni.

— A co na temat mojej niesławnej książki? — zapytał Burton.

Targoff uśmiechnął się.

— Nic, dopóki Ruacomi nie opowiedział. Twoje czyny mówią same za siebie. Poza tym Rwach jest bardzo wyczulony na pewne sprawy. Trudno mieć do niego pretensję po tym wszystkim, co przeszedł. Lecz nie wydaje mi się, że zachowałbyś się tak, jak się zachowałeś, gdybyś byt taki, jak on twierdzi. Myślę, że jesteś porządnym chłopem, takim, jakiego mi potrzeba. A więc…

Mijały dni ciężkiej pracy i niewielkich racji żywnościowych. Z plotek Burton dowiedział się o losie kobiet Wilfreda i Fatima trafiły do apartamentów Campbella. Loghu była z Tulliusem. Alicję Goring zatrzymał na tydzień, by potem oddać ją swemu adiutantowi, niejakiemu Mandfredowi von Kreyscharft. Chodziły słuchy, że Goring skarżył się na jej oziębłość i chciał ją podarować swojej ochronie osobistej do zabawy, alt poprosił o nią von Kreyscharft.

Burtona cierpiał: Nie mógł znieść podsuwanych mu przez wyobraźnię obrazów Alicji z Goringiem i von Kreyscharftem. Musiał powstrzymać te bestie lub zginąć próbując. Późną nocą z baraku, który dzielił z dwudziestoma pięcioma innymi przeczołgał się do chaty Targoffa i obudził go.

— Byłeś pewien, że muszę stanąć po twojej stronie — szepnął. — Kiedy masz zamiar mi zaufać? Ostrzegam cię, że jeśli będziesz nadal zwlekał, podniosę bunt z własną grupą i wszystkimi, którzy się do nas przyłączą.

— Ruach opowiedział mi więcejo tobie — odparł Targoff. — Przedtem nie rozumiałem, o co mu chodzi. Czy Żyd może ufać komuś, kto napisał taką książkę? Czy można wierzyć, że taki człowiek nie zwróci się przeciwko nam, gdy tylko wspólny nieprzyjaciel zostanie pokonany?

Burton otworzył usta, by odpowiedzieć gniewnie i zaraz je zamknął. Gdy się odezwał, jego głos był całkowicie spokojny.

— Przede wszystkim moje czyny na Ziemi wołają głośniej, niż moje drukowane słowa. Byłem przyjacielem i obrońcą wielu Żydów; wielu moich przyjaciół było Żydami.

— Ostatnie zdanie jest zwykle wstępem do ataku na Żydów — zauważył Targoff.

— Być może. Ale jeśli nawet to, co mówi Ruach jest prawdą, to Richard Burtona który stoi przed tobą w tej dolinie nie jest Burtonem, który żył na Ziemi. Uważam, że zdobyte tu doświadczenia zmieniły każdego. Jeśli ktoś się nie zmienił, to jest niezdolny do zmian. Lepiej byłoby dla niego, gdyby umarł. Wiele się nauczyłem przez czterysta siedemdziesiąt sześć dni, jakie spędziłem na Rzece. Potrafię zmienić zdanie. Słuchałem Ruacha i Frigate'a. Kłóciłem się z nimi często i gorąco. I chociaż wtedy nie chciałem tego przyznać, myślałem wiele o tym, co mi powiedzieli.

— Nienawiść do Żydów jest czymś, co kształtuje się od dziecka — odparł Targoff. — Co staje się częścią systemu nerwowego. Żaden akt woli nie zdoła jej usunąć, chyba że jest osadzona bardzo płytko, albo wola jest niezwykle silna. Dzwoni dzwonek i pies Pawłowa ślini się. Pada słowo Żyd i system nerwowy rusza do szturmu na cytadelę umysłu goja. Tak samo, jak słowo Arab szturmuje mój umysł. Jednak ja mam rzeczywiste podstawy, by nienawidzieć wszystkich Arabów.

— Dość długo już prosiłem — oświadczył Burton. — Albo mnie przyjmiesz, albo mnie odrzucisz. W każdym przypadku wiesz, co zrobię.

— Przyjmę — rzekł Targoff. — Jeżeli ty potrafisz zmienić poglądy, to ja takie potrafię. Pracowałem z tobą i jadłem z tobą chleb. Chcę wierzyć, że umiem oceniać charaktery. Powiedz, gdybyś ty miał to zaplanować, co byś ty zrobił?

Słuchał uważnie. Kiedy Burton skończył, pokiwał głową. — Bardzo podobnie do mojego planu. A teraz…

16

Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, kilku strażników przyszło do Burtona i Frigate'a. Targoff spoglądał na Burtona ponuro, ten zaś wiedział, o czym myśli były komandor. Nic nie mógł na to poradzić, mógł tylko pomaszerować do „pałacu”. Goring siedział w dużym, drewnianym fotelu i palił fajkę. Poprosił, by usiedli i poczęstował ich cygarami i winem.

— Co jakiś czas — wyjaśnił — lubię trochę się odprężyć i porozmawiać z kimś poza moimi kolegami, którzy nie są szczególnie błyskotliwi. Interesuje mnie szczególnie rozmowa z tymi, którzy żyli po mojej śmierci, a także z ludźmi swego czasu sławnymi. Jak dotąd nie mam ich zbyt wielu, ani jednych, ani drugich.

— Po tobie żyło wielu izraelskich więźniów — zauważył Frigate.

— Ach, Żydzi! — Goring machnął fajką. — To właśnie stwarza problem. Za dobrze mnie znają. Są ponurzy, kiedy próbuję z nimi rozmawiać i zbyt wielu chciało już mnie zabić, żebym mógł się czuć przy nich swobodnie. Zresztą nie mam nic przeciwko nim. Nie przepadam za nimi, ale wielu moich przyjaciół było Żydami…

Burton poczerwieniał.

Goring possał fajkę i mówił dalej.

— Fuhrer był wielkim człowiekiem, ale czasem zachowywał się jak idiota. Ten jego stosunek do Żydów! Osobiście mniej się tym przejmowałem. Niemcy w moich czasach były jednak antyżydowskie, a jeżeli człowiek chce do czegoś dojść, musi nadążać za Zeitgeistem. Lecz dość już o Żydach. Nawet tutaj nie można się od nich uwolnić.

Paplał przez chwilę, potem zadał Frigate'owi masę pytań na temat losów swoich współczesnych i historii powojennych Niemiec.

— Gdybyście wy, Amerykanie, mieli choć odrobinę politycznego rozsądku, wypowiedzielibyście wojnę Rosji zaraz po naszej kapitulacji. Walczylibyśmy przeciwko bolszewikom razem z wami.

Frigate milczał. Goring opowiedział kilka „zabawnych”, bardzo nieprzyzwoitych historyjek, po czym poprosił Burtona, żeby streścił swoje niezwykłe doświadczenie, jakie przeżył przed zmartwychwstaniem w dolinie Rzeki.

Burton był zaskoczony. Czy Goring dowiedział się o tym od Kazza, czy też wśród niewolników znalazł się informator?

Opowiedział ze szczegółami o wszystkim, co się zdarzyło od chwili, kiedy otworzył oczy w tamtym miejscu pełnym unoszących się w powietrzu ciał, do chwili kiedy człowiek w powietrznym canoe wymierzył w niego metalową rurkę.

— Monat, ten nieziemiec, ma teorię, że jakieś istoty — nazwijmy je Kimkolwiek albo X — ami — obserwowały ludzi od chwili, gdy przestali być małpami. Przez co najmniej dwa miliony lat. Te nadistoty zapisały w jakiś sposób każdego człowieka, jaki kiedykolwiek żył, zapewne od chwili poczęcia aż do śmierci. To oszałamiająca idea, ale nie bardziej niż wskrzeszenie całej ludzkości i przebudowa tej planety w jedną Dolinę Rzeki. Zapisy mogły być dokonane za życia obiektów. Możliwe, że owe nadistoty wychwyciły wibracje z przeszłości, tak jak my, na Ziemi, widzimy światło gwiazd, wysłane tysiące lat temu. Monat skłania się ku drugiej teorii. Nie wierzy w podróże w czasie, nawet w niewielkim zakresie. Wierzy, że X — owie zmagazynowali te zapisy. Jak nie ma pojęcia. Lecz ta planeta została przebudowana specjalnie dla nas. Najwyraźniej jest to jeden wielki Świat Rzeki. Podczas naszej podróży rozmawialiśmy z dziesiątkami ludzi, a ich opowieści pozwalają stwierdzić bez żadnych wątpliwości, że przybyli z odległych terenów, z całej planety. Ktoś był gdzieś daleko na półkuli północnej, ktoś inny na południowej. Wszystkie ich opisy złożone razem tworzyły obraz świata, który przerobiono na jedną meandrującą Dolinę Rzeki.

Ludzie, z którymi rozmawialiśmy, zostali zabici lub zginęli w wypadkach i zmartwychwstali ponownie na terenach, przez które przepływaliśmy. Monat uważa, że proces zapisu trwa nadal dla wszystkich wskrzeszonych. Kiedy jeden z nas umiera po raz drugi, aktualny zapis umieszczany jest w jakimś miejscu — może pod powierzchnią planety — i wgrany do konwertorów materii i energii. Ciało zostaje odtworzone w stanie, w jakim było w chwili śmierci, po czym urządzenia odmładzające odbudowują je. Prawdopodobnie w tej samej komorze, w której się obudziłem. Potem ciała, znów młode i zdrowe, podlegają zapamiętaniu i zniszczeniu. A zapisy są ponownie odgrywane, tym razem w urządzeniach pod ziemią. I jeszcze raz konwertory energii i materii, używające zapewne ciepła z roztopionego jądra planety jako źródła energii, reprodukują nas na powierzchni, w pobliżu kamieni obfitości. Nie wiem, czemu nikt nie został wskrzeszony w miejscu, w którym umarł. Nie wiem także, dlaczego ogolono nam włosy, ani dlaczego zarost nie chce mi rosnąć, ani czemu mężczyźni są obrzezani, kobiety zaś budzą się jako dziewice. Ani też dlaczego zostaliśmy wskrzeszeni. W jakim celu? Ktokolwiek nas tu umieścił nie pokazał się, żeby cokolwiek wyjaśnić.

— Problem polega na tym — wtrącił Frigate — że nie jesteśmy tymi samymi ludźmi, którymi byliśmy na Ziemi. Ja umarłem. Burton umarł. Ty też umarłeś, Hermannie Goring. Wszyscy umarli. I nie można przywrócić nas do życia.

Goring głośno ssał fajkę i spoglądał na Frigate'a.

— Dlaczego nie? — zapytał. — Ja znowu żyję. Chcesz temu zaprzeczyć?

— Tak! Zaprzeczam — w pewnym sensie. Ty żyjesz. Ale nie jesteś Hermannem Goringiem, urodzonym w Sanatorium Marienbad w Rosenheim w Bawarii 12 stycznia 1893 roku. Nie jesteś Hermannem Goringiem, którego ojcem chrzestnym był dr Hermann Eppenstein, Żyd nawrócony na chrześcijaństwo. Nie jesteś Goringiem, który zastąpił von Richthofena po jego śmierci i prowadził swych pilotów przeciwko Aliantom nawet wtedy — gdy wojna się skończyła. Nie jesteś Marszałkiem Rzeszy hitlerowskich Niemiec ani uciekinierem aresztowanym przez porucznika Jerome N. Shapiro. Eppenstein i Shapiro, ha! I nie jesteś Hermannem Goringiem, który odebrał sobie życie połykając cyjanek potasu podczas procesu o zbrodnie przeciwko ludzkości!

Goring nabił fajkę tytoniem.

— Najwyraźniej wiesz o mnie wiele — stwierdził łagodnie. — Chyba powinno mi to pochlebiać. Przynajmniej nie zostałem zapomniany.

— Ogólnie rzecz biorąc, zostałeś — odparł Frigate. — Choć istotnie dość długo przetrwała twoja reputacja ponurego błazna, nieudacznika i lizusa.

Burton był zaskoczony. Nie spodziewał się, że Amerykanin potrafi się postawić komuś, kto miał władzę nad jego życiem i śmiercią, i kto poprzednio tak ostro go potraktował. Cóż, może Frigate liczył na to, że go zabiją.

Liczył też pewnie na ciekawość Goringa.

— Mógłbyś to wyjaśnić? — spytał Niemiec. — Nie to, co powiedziałeś o mojej reputacji. Każdy wielki człowiek wie, że bezmózgie masy nie zrozumieją go i spróbują oczernić: Wytłumacz, czemu nie jestem tą samą osobą.

Frigate uśmiechnął się lekko.

— Jesteś produktem, hybrydą zapisu i konwertora materii — energii. Zostałeś stworzony ze wszelkimi wspomnieniami martwego człowieka, Hermannie Goring, ze skopiowaną każdą komórką jego ciała. Masz wszystko, co on miał. Więc myś1isz, że jesteś Hermannem Goringiem. Ale nie jesteś! Jesteś kopią i niczym więcej. Oryginalny Hermann Goring jest tylko molekułami, zaabsorbowanymi przez glebę i powietrze, potem przez rośliny i rozum ciała zwierząt i ludzi, a następnie wydalonymi jako ekskrementy, und so weiter! A ty, który siedzisz tu przede mną, nie jesteś oryginałem, jak nie jest oryginalnym głosem zapis na płycie czy taśmie, wibracje wytwarzane przez ludzkie usta, wychwytywane i przetwarzane przez elektroniczne urządzenia, po czym odtwarzane na nowo.

Burton zrozumiał, o co chodzi, gdyż w 1888 roku w Paryżu widział fonograf Edisona. Teorie Frigate'a rozwścieczyły go równie mocno, jakby dostał od Amerykanina w twarz.

Szeroko otwarte oczy Goringa i jego poczerwieniała twarz świadczyły, że on także poczuł się obrażony aż do głębi swego jestestwa. Przez chwilę nie mógł wydobyć głosu.

— Dlaczego te istoty miałyby się męczyć tylko po to, żeby wyprodukować kopie? — zapytał w końcu.

— Nie mam pojęcia — wzruszył ramionami Frigate.

Goring poderwał się z krzesła i wyciągnął w stronę Amerykanina cybuch fajki.

— Kłamiesz! — ryknął po niemiecku. — Kłamiesz! Scheisshund!

Frigate drgnął, jakby spodziewał się kolejnego ciosu w nerki. Odezwał się jednak spokojnie.

— Na pewno mam rację. Naturalnie, możesz nie wierzyć. Nie potrafię niczego udowodnić. I świetnie rozumiem, co czujesz. Wiem, że jestem Peterem Jairusem Frigate, urodzonym w 1918, zmarłym w 2008. Lecz muszę wierzyć, gdyż tak mówi mi logika, że naprawdę jestem tylko istotą, posiadającą wspomnienia tamtego Frigate'a, który nigdy nie powstanie z martwych. W pewnym sensie jestem synem tamtego człowieka, który nie może zaistnieć na nowo. Nie krwią z jego krwi i kością z jego kości, ale myślą z jego myśli. Nie jestem człowiekiem zrodzonym z kobiety na zaginionej planecie Ziemi. Jestem produktem wiedzy i maszyny. Chyba, że…

— Co? Chyba, że co? — spytał Goring.

— Chyba, że istnieję pewna jakość, związana z ludzkim ciałem, jakość, która jest istotą ludzką. Rozumiecie, ona zawiera wszystko co sprawia, że osobnik jest tym, czym jest, a kiedy ciało ulega zniszczeniu, owa jakość pozostaje. Tak więc w przypadku odtworzenia ta jakość, magazynująca samą istotę człowieka, może być na powrót związana z ciałem. I będzie zapamiętywać wszystko, czego ciało doświadcza. W tym wypadku oryginał będzie żył na nowo. Nie będzie tylko kopią.

— Na miłość boską, Peter! — zawołał Burton. — Sugerujesz istnienie duszy?

— Czegoś analogicznego do duszy — kiwnął głową Frigate. — Czegoś, co ludzie pierwotni przeczuwali niewyraźnie i nazywali duszą.

Burton miał ochotę się roześmiać, lecz nie chciał moralnie ani intelektualnie wspierać — Goringa, który pierwszy ryknął śmiechem.

— Nawet tutaj — powiedział, gdy się uspokoił — nawet w tym świecie, którego istnienie w oczywisty sposób wynika z nauki, zwolennicy czynników nadnaturalnych ciągle muszą próbować. Ale dość o tym. Przejdźmy do bardziej konkretnych spraw. Powiedzcie, zmieniliście zdanie? Jesteście gotowi się do mnie przyłączyć?

Burton spojrzał na niego spod oka.

— Nie będę służył pod rozkazami człowieka, który gwałci kobiety — oświadczył. — Co więcej, szanuję Izraelitów. Wolę raczej być niewolnikiem wraz z nimi niż wolnym człowiekiem przy tobie.

Goring zmarszczył brwi.

— Bardzo dobrze. Spodziewałem się tego. Miałem jednak nadzieję… cóż, mam kłopoty z Rzymianinem. Jeśli postawi na swoim, sami zobaczycie, jaki łaskawy byłem dla was, niewolników. Nie znacie go. Tylko moja interwencja sprawia, że każdego wieczoru któryś z was nie jest torturowany na śmierć dla jego rozrywki.

W południe Burtona i Frigate'a zaprowadzono do pracy na wzgórza. Żaden z nich nie zdołał porozmawiać z Targoffem czy kimś z jego grupy, gdyż praca nie pozwalała na bezpośredni kontakt. Otwarte próby rozmowy groziły chłostą.

Wieczorem, po powrocie do zagrody, Burton opowiedział, co im się przydarzyło.

— Targoff prawdopodobnie nie uwierzy w tę historię. Pomyśli, że jesteśmy szpiegami. Nawet jeśli nie będzie pewny, to nie może ryzykować. Będą kłopoty. Szkoda, że tak się stało. Ucieczkę trzeba będzie przełożyć.

Z początku nic niezwykłego się nie działo. Izraelczycy odwracali się, kiedy Burton albo Frigate próbowali z nimi rozmawiać. O zmierzchu pojawiły się gwiazdy i zagrodę zalało światło tak mocne, jak podczas pełni księżyca na Ziemi.

Więźniowie nie wychodzili na zewnątrz, ale cichymi głosami szeptali coś między sobą. Mimo ogromnego zmęczenia nikt nie mógł zasnąć. Strażnicy musieli wyczuwać napięcie, choć nie mogli widzieć ani słyszeć ludzi w barakach. Chodzili tam i z powrotem po galeryjce, rozmawiali w grupach, przy świetle gwiazd i żywicznych pochodni próbowali zobaczyć, co się dzieje na dole.

— Targoff nie zrobi nic, dopóki nie zacznie padać — stwierdził Burton. Wydał rozkazy. Frigate miał czuwać pierwszy. Spruce drugi, on sam na końcu. Potem położył się na stosie liści i zasnął, nie zważając na szepty wokół siebie.

Zdawało mu się, że Spruce zbudził go, ledwo zdążył zamknąć oczy. Wstał szybko, ziewnął i przeciągnął się. Pozostali nie spali. Po paru minutach zebrały się pierwsze chmury. Po dziesięciu zakryły gwiazdy. Od gór dobiegł huk gromu, pierwsza błyskawica rozświetliła niebo.

W pobliżu uderzył piorun. W krótkim błysku Burton dostrzegł, że wartownicy kulą się pod dachami budek strażniczych, okryci ręcznikami dla ochrony przed ulewą i zimnem. Poczołgał się do sąsiedniego baraku. Targoff stał przy wejściu. Burton wstał.

— Czy plan jest ciągle aktualny? — zapytał.

— Sam chyba wiesz — warknął Targoff. — Ty Judaszu!

Zrobił krok naprzód; dziesięciu ludzi stanęło za nim. Burton nie czekał; zaatakował. Lecz kiedy ruszał, usłyszał jakiś dziwny dźwięk. Odwrócił się i wyjrzał na zewnątrz. Błyskawica oświetliła strażnika, leżącego twarzą ku ziemi na trawie pod galeryjką.

Gdy Burton odwrócił się do niego plecami, Targoff opuścił pięści. — Co się tam dzieje? — zapytał.

— Zaczekaj — rzucił Burton. Nie wiedział więcej niż tamten, ale każde niespodziewane zdarzenie mogło obrócić się na jego korzyść.

W krótkim błysku zobaczył na drewnianej galeryjce krępą sylwetkę Kazza. Zamierzał się kamienną siekierą na grupę strażników, skulonych w kącie utworzonym przez stykające się dwie ściany palisady. Następny błysk: strażnicy leżeli. Jeszcze jeden: następny wartownik spadł na ziemię, dwaj pozostali uciekali w przeciwne strony.

W świetle kolejnej błyskawicy Burton dostrzegł, że reszta strażników zorientowała się, że coś się dzieje. Biegali galeryjką krzycząc i wymachując włóczniami.

Kazz nie zwracał na nich uwagi. Opuścił na dół bambusową drabinę i zrzucił pęk dzid. Przy kolejnym błysku Burton zobaczył, jak rusza w stronę najbliższych strażników. Pochwycił włócznię i niemal pędem wbiegł na drabinę. Inni, nie wyłączając Izraelczyków, podążyli za nim.

Walka była krótka i krwawa. Wartowników zakłuto dzidami, niektórzy zginęli przy upadku na ziemię. Pozostali tylko ci, którzy schronili się w budkach. Więźniowie przenieśli drabinę do bramy, zeskoczyli po drugiej stronie i otworzyli wrota. Po raz pierwszy Burton mógł zamienić kilka słów z Kazzem.

— Myślałem, że nas sprzedałeś.

— Nie. Nie ja, Kazz — odparł z wyrzutem neandertalczyk. — Ty wiedzieć, że cię kochać, Burton — naq. Ty być mój przyjaciel, mój wódz. Udawać, że połączyć się z wrogiem, bo to chytre. Dziwić się, że też tak nie robić. Chyba nie być głupi.

— Ty nie jesteś na pewno — oświadczył Burton. — Ale nie mogłem się zmusić, żeby zabić tych niewolników.

W świetle błyskawicy zobaczył, że Kazz wzrusza ramionami.

— Mnie nie przeszkadzać. Nie znać ich. Zresztą ty słyszeć Goring. On mówić, że oni i tak zginąć.

— Dobrze się złożyło, że akurat tę noc wybrałeś, żeby nas uwolnić — powiedział Burton. Nie tłumaczył dlaczego. Wolał nie robić zamieszania. Zresztą były ważniejsze sprawy.

— Dziś dobra noc — zapewnił Kazz. — Toczyć się wielka bitwa. Tullius i Goring pijani, kłócić się. Walczyć i ich ludzie też walczyć. Kiedy oni się zabijać, przypłynąć najeźdźcy. Ci brązowi ludzie zza Rzeki… jak nazywać?… Onondaga, to oni. Ich łodzie przybić do brzegu kiedy zacząć padać. Napaść, żeby ukraść niewolników, a może po prostu to lubić. Więc myśleć, dobra pora zacząć uwalniać Burton — naq.

Deszcz ustał równie nagle jak się zaczął. Burton słyszał krzyki i wrzaski gdzieś od strony Rzeki. Na brzegach biły bębny. Odwrócił się do Targoffa.

— Możemy uciekać, co pewnie uda nam się bez trudu — powiedział. — Możemy też atakować.

— Chcę zetrzeć z powierzchni ziemi te bestie, które nas wzięły w niewolę — odparł Targoff. — W pobliżu są inne zagrody. Posłałem ludzi, żeby otworzyli bramy. Pozostałe są za daleko, żeby można było szybko do nich dotrzeć. Stoją w odstępach co pół mili.

Tymczasem zdobyto barak, w którym odpoczywali strażnicy. Więźniowie uzbroili się we włócznie i ruszyli w stronę, skąd dobiegały odgłosy bitwy. Grupa Burtona znalazła się na prawym skrzydle. Nim przeszli pół mili natknęli się na pierwszych zabitych i rannych — Indian i białych.

Mimo niedawnej ulewy wybuchł pożar w głównym budynku. W świetle płomieni uciekinierzy coraz wyraźniej widzieli walczących ludzi. Nagle Onandaga przełamali obronę na jednym skrzydle. Ludzie Goringa rzucili się do ucieczki wprost ku zbliżającym się niewolnikom. Indianie pędzili za nimi, wyjąc i krzycząc triumfalnie.

— Tam jest Goring — powiedział Frigate. — Ten jego tłuszcz nie pomoże mu się wydostać, to pewne. Wskazał ręką. Burton dostrzegł Niemca, który rozpaczliwie przebierał nogami, lecz coraz bardziej zostawał z tyłu.

— Nie chcę, żeby Indianom przypadł zaszczyt zabicia go — oświadczył. — Sami to załatwimy. Jesteśmy to winni Alicji.

Na czele uciekających biegł długonogi Campbell i w niego Burton cisnął swoją włócznię. Dla Szkota ten pocisk z ciemności musiał być absolutnym zaskoczeniem. Zbyt późno spróbował się uchylić — krzemienny grot wbił się w ciało pomiędzy lewym ramieniem i piersią. Campbell upadł na bok. Próbował jeszcze się podnieść, ale Burton kopniakiem powalił go na ziemię.

Szkot wywracał oczami, z ust pociekła mu strużka krwi. Dotknął palcem drugiej rany, głębokiej szramy tuż pod żebrem.

— Two… twoja kobieta… Wilfreda… mi to zrobiła — wykrztusił. — Ale zabiłem ją za to, tę sukę… Burton chciał go zapytać, gdzie jest Alicja, ale Kazz, wrzeszcząc coś w swoim języku, z całej siły uderzył Szkota w głowę maczugą. Burton podniósł włócznię i pobiegł naprzód.

— Nie zabijaj Goringa! — krzyknął do Kazza. — Zostaw go mnie!

Neandertalczyk nie słyszał. Był zajęty walką z dwoma Onondagami. Burton zauważył nagle przebiegającą obok Alicję. Pochwycił ją i odwrócił twarzą do siebie. Krzyczała i broniła się. Burton krzyknął głośno jej imię. Rozpoznała go, opadła mu w ramiona i rozpłakała się. Chciał ją uspokoić, ale bał się, że Goringowi uda się uciec. Odsunął ją więc i pobiegł za Niemcem. Cisnął włócznię. Otarła się o głowę Goringa; ten wrzasnął i zaczął rozglądać się za jakąś bronią, lecz Burton był już przy nim. Runęli na ziemię i zaczęli się tarzać, próbując zadusić się nawzajem.

Coś uderzyło Burtona w tył głowy. Oszołomiony rozluźnił uchwyt. Goring przycisnął go do ziemi i rzucił się do włóczni. Chwycił ją, wstał i ruszył w stronę leżącego. Burton próbował wstać, ale jego nogi zdawały się zrobione z gliny. Wszystko wokół wirowało. Goring zachwiał się nagle — Alicja złapała go z tyłu za nogi — i upadł na twarz. Burton raz jeszcze spróbował się podnieść, stwierdził, że z trudem może ustać, przeszedł kilka kroków i przewrócił się na Goringa. Znów zaczęli walczyć. Goring zacisnął mu palce na gardle. Wtedy nad ramieniem Burtona przemknęła strzała, zdzierając mu skórę, a jej kamienny grot wbił się Goringowi w krtań.

Burton wstał, chwycił włócznię i wbił ją w gruby brzuch przeciwnika. Tamten spróbował usiąść, ale przewrócił się na wznak i skonał. Alicja opadła na ziemię i rozpłakała się.

O świcie bitwa dobiegła końca. Do tej pory niewolnicy wyrwali się ze wszystkich zagród. Wojownicy Goringa i Tulliusa zostali zmiażdżeni pomiędzy armiami Onondaga i więźniów, niby plewy na młyńskich kamieniach. Indianie, którzy zaatakowali pewnie tylko po to, by rabować i zdobyć więcej niewolników oraz ich rogów obfitości, wycofali się. Wsiedli do swych dłubanek i canoe, po czym powiosłowali na drugi brzeg. Nikt nie miał ochoty ich ścigać.

17

Nadeszły dni wypełnione pracą. Przybliżone obliczenia wskazywały, że co najmniej połowa z 20000 mieszkańców małego królestwa Goringa została zabita, ciężko ranna, porwana przez Onondagów lub uciekła. Rzymianin Tullius Hostillius najwyraźniej zdołał uciec. Ci, którzy przeżyli, wybrali coś w rodzaju rządu. Targoff, Burton, Spruce, Ruach i jeszcze dwóch innych utworzyli komitet wykonawczy mający szerokie, choć tymczasowe uprawnienia. John de Greystock znikł. Widziano go na początku bitwy, a potem wszyscy jakoś stracili go z oczu.

Alicja Hargreaves przeprowadziła się do chaty Burtona. Żadne z nich nie próbowało wyjaśniać, jak to się stało i dlaczego.

Dopiero później powiedziała:

— Frigate uważa, że jeśli cała planeta przypomina tereny, które widzieliśmy, a nie ma powodu w to nie wierzyć, to Rzeka musi mieć co najmniej dwadzieścia milionów mil długości. To nie do wiary, ale nie do wiary jest też nasze zmartwychwstanie i wszystko na tym świecie. Poza tym wzdłuż Rzeki może mieszkać trzydzieści pięć do trzydziestu siedmiu miliardów ludzi. Jaką mam szansę, by znaleźć swego ziemskiego męża? Poza tym kocham cię. Wiem, że nie okazywałam tego. Ale coś się we mnie zmieniło. Może spowodowało to wszystko, co tu przeżyłam. Nie sądzę, żebym na Ziemi mogła cię pokochać. Mógłbyś mnie fascynować, ale coś by mnie w tobie odpychało, może nawet przerażało. Nie mogłabym tam być dla ciebie dobrą żoną. A raczej dobrą towarzyszką życia, gdyż nie ma chyba żadnej władzy czy instytucji religijnej, która udzieliłaby nam ślubu. Już to dowodzi, jak bardzo się zmieniłam. Żeby spokojnie żyć z człowiekiem, który nie jest moim mężem…! Tak to wygląda.

— Nie żyjemy już w epoce wiktoriańskiej — odparł Burton. — Jak nazwać ten wiek… Erą Melange'u? Okresem Mieszanym? W końcu powstanie Kultura Rzeczna, Nadbrzeżny Świat, czy raczej wiele rzecznych kultur.

— Pod warunkiem, że przetrwa. Wszystko zaczęło się tak nagle; może się skończyć równie szybko i nieoczekiwanie.

Z pewnością, pomyślał Burton zielonkawa Rzeka, trawiasta równina, zalesione wzgórza i niezdobyte góry nie przypominały mglistej wizji Shakespeare'a. Były twarde, rzeczywiste, równie realne jak zbliżający się właśnie ku niemu ludzie: Frigate, Monat, Kazz i Ruach. Wyszedł przed chatę, by ich powitać.

— Dawno temu — zaczął Kazz — zanim mówić dobrze angielski, widzieć coś. Próbować powiedzieć, ale ty nie rozumieć. Widzieć człowieka, który nie mieć tego na czole.

Wskazał palcem na własne czoło, potem na pozostałych.

— Wiedzieć — mówił dalej — że ty nie widzieć. Pete i Monat też nie. Nikt inny nie widzieć. Lecz ja widzieć to na czole każdego. Oprócz tego człowieka, którego chcieć złapać dawno temu. Potem, któregoś dnia, zobaczyć kobietę, która tego nie mieć, ale nic ci nie mówić. Teraz widzieć trzecią osobę bez tego.

— On twierdzi — wyjaśnił Monat — że jest w stanie dostrzec pewne symbole czy znaki na czole każdego z nas. Widzi je tylko w ostrym świetle słońca i tylko pod pewnym kątem. Ale każdy, kogo spotkał do tej pory, miał te symbole — z wyjątkiem tej trójki, o której mówił.

— Dostrzega pewnie dalsze części widma, dla nas niedostępne — stwierdził Frigate. — Niewątpliwie Ten, Kto naznaczył nas znakiem bestii, czy jak tam chcesz to nazwać, nie wiedział o tej szczególnej umiejętności gatunku Kazza. Co dowodzi, że Oni nie są wszechwiedzący.

— Najwyraźniej — przyznał Burton. — Ani nieomylni. Inaczej nigdy bym się nie zbudził w tamtym miejscu, zanim zostałem wskrzeszony. Kim więc jest osoba, która nie ma na skórze tych symboli?

Mówił spokojnie, lecz serce biło mu jak szalone. Jeżeli Kazz się nie pomylił, to może trafił na ślad agenta istot, które na nowo powołały do życia cały rodzaj ludzki. Czy są to bogowie w przebraniu?

— Robert Spruce! — oznajmił Fńgate.

— Zanim zaczniemy wyciągać wnioski — wtrącił Monat — pamiętajmy, że pominięcie to może być przypadkowe.

— Sprawdzimy — rzekł groźnie Burton. — Ale po co te symbole? Dlaczego jesteśmy naznaczeni?

— Prawdopodobnie dla identyfikacji lub w celach statystycznych — zasugerował Monat. — Któż to wie, prócz Tych, Którzy nas tu sprowadzili.

— Chodźmy porozmawiać ze Sprucem — powiedział Burton.

— Najpierw musimy go złapać — zauważył Frigate. — Kazz popełnił błąd i powiedział mu, że wie o symbolach. To było dziś rano, przy śniadaniu. Nie było mnie przy tym, ale ci co byli mówią, że Spruce zbladł. Chwilę potem powiedział, że musi gdzieś iść i od tego czasu nikt go nie widział. Wysłaliśmy grupy poszukiwawcze w górę i w dół Rzeki, na drugi brzeg i między wzgórza.

— Ucieczka jest przyznaniem się do winy — oświadczył Burton. Był wściekły. Czy ludzie to bydło, żeby ich piętnować dla jakichś złowrogich celów?

Po południu bębny ogłosiły, że Spruce został schwytany. Trzy godziny później stanął przed Radą w nowo wybudowanej sali obrad. Członkowie Rady usiedli za stołem. Drzwi zamknięto, gdyż wszyscy uznali, że sprawę załatwi się skuteczniej bez tłumu gapiów. Do sali wpuszczono także Monata, Kazza i Frigate'a.

— Lepiej powiem ci to od razu — zaczął Burton. — Postanowiliśmy nie cofnąć się przed niczym, by zmusić cię do wyznania prawdy. Użycie tortur jest przeciwne zasadom wyznawanym przez każdego z siedzących za tym stołem. Z odrazą i pogardą myślimy o ludziach, którzy się do tortur uciekają. Uważamy jednak, że w tej sprawie należy złamać te zasady.

— Nigdy nie wolno łamać zasad — odparł spokojnie Spruce. — Cel nigdy nie uświęca środków. Nawet jeżeli trzymanie się zasad oznacza porażkę, śmierć czy pozostanie w niewiedzy.

— Stawka jest zbyt wielka — rzekł Targoff. — Ja, który byłem ofiarą ludzi pozbawionych zasad, Ruach, którego torturowano wiele razy, inni — wszyscy się z tym zgadzamy. Użyjemy ognia i noża, jeśli nas do tego zmusisz. Musimy poznać prawdę. Powiedz, czy jesteś jednym z Tych, Którzy sprawili nasze zmartwychwstanie?

— Jeżeli będziecie mnie torturować, to staniecie się nie lepsi niż Goring i jemu podobni — oświadczył Spruce. — Więcej, będziecie gorsi, gdyż zmuszacie się do bycia takimi jak on, aby osiągnąć coś, co być może nie istnieje. Lub, jeżeli istnieje, może nie być warte takiej ceny.

— Powiedz nam prawdę — powtórzył Targoff. — Nie kłam. Wiemy, że jesteś agentem, może nawet jednym z bezpośrednich Sprawców.

— Tam na kamieniach płonie ogień — wtrącił Burton. — Jeśli natychmiast nie zaczniesz mówić, będziemy zmuszeni… no cóż, przypiekanie nie będzie jeszcze najgorsze. Jestem ekspertem chińskich i arabskich tortur. Zapewniam cię, że opracowali oni bardzo wyrafinowane metody dochodzenia do prawdy. Nie będę miał oporów przed praktycznym wykorzystaniem swej wiedzy.

— Jeśli to zrobisz, możesz utracić życie wieczne — Spruce był blady i zlany potem. — A na pewno cofnie cię to w twej podróży i odsunie cel ostateczny.

— Co jest tym celem? — spytał Burton.

Spruce zignorował go.

— Nie możemy wytrzymać bólu — szepnął. — Jesteśmy zbyt delikatni.

— Będziesz mówił? — zapytał Targoff.

— Nawet idea samobójstwa jest bolesna i należy jej unikać, póki nie ma innego wyjścia — mamrotał Spruce. — Mimo, iż wiem, że znów będę żył.

— Przypieczcie go nad ogniem — polecił Targoff dwóm ludziom, którzy trzymali jeńca.

— Jedną chwilę — wtrącił Monat. — Spruce, nauka mojej rasy znacznie wyprzedziła ziemską. Dlatego mam większe możliwości stawiania rozsądnych hipotez. Może zdołamy oszczędzić ci cierpień nad ogniem i bólu zdrady swej sprawy, jeżeli tylko potwierdzisz to, co powiem. W ten sposób nie staniesz się zdrajcą.

— Słucham — rzekł Spruce.

— Moja teoria mówi, że jesteś Ziemianinem. Pochodzisz z okresu o wiele późniejszego niż rok 2008. Musisz być potomkiem tych nielicznych, którzy przeżyli mój skaner śmierci. Sądząc po technologii i energii potrzebnej do przebudowy tej planety w jedną potężną Dolinę Rzeki, twój czas jest bardzo odległy od dwudziestego pierwszego wieku. Powiedzmy, wiek pięćdziesiąty?

Spruce spojrzał na ogień.

— Dodaj jeszcze dwa tysiące lat — powiedział.

— Jeżeli ta planeta jest wielkości Ziemi, to może pomieścić tylko pewną liczbę ludzi: Gdzie są inni, dzieci urodzone martwo i te, które umarły zanim skończyły pięć lat, imbecyle, idioci i ci, którzy żyli po dwudziestym pierwszym wieku?

— Są gdzie indziej — odparł Spruce. Zerknął na płomienie i zacisnął wargi.

— Naukowcy mojej planety — mówił dalej Monat — uważali, że kiedyś będą w stanie zajrzeć w przeszłość. Nie będę wchodził w szczegóły, ale istniała możliwość, że minione zdarzenia mogą być obserwowane i zapisywane. Naturalnie, podróże w czasie to czysta fantazja. Lecz jeśli twoje społeczeństwo potrafiło zrealizować to, o czym my myśleliśmy tylko teoretycznie? Jeżeli zapisali w pamięci każdą ludzką istotę, jaka kiedykolwiek żyła na Ziemi? Znaleźli tę planetę i przekształcili ją w Dolinę Rzeki? Gdzieś, może tuż pod powierzchnią, użyli tych zapisów i zamiany energii w materię, powiedzmy ciepła z płynnego jądra planety, by odtworzyć w pojemnikach ciała zmarłych? Przy pomocy technik biologicznych odmłodzili te ciała, przywrócili im utracone kończyny, oczy i tak dalej, a także poprawili wszystkie fizyczne defekty? Potem dokonaliście zapisu tych nowo stworzonych ciał, by przechować go w jakimś ogromnym zespole pamięciowym i zniszczyliście ciała w pojemnikach. I odtworzyliście je na nowo wykorzystując przewodliwy metal, używany także przy ładowaniu naszych rogów obfitości. Urządzenia mogą być ukryte pod ziemią. Wtedy zmartwychwstanie następowałoby bez odwoływania się do nadnaturalnych instancji. Pozostaje jednak zasadnicze pytanie: dlaczego?

— Gdyby to wszystko leżało w twojej mocy, czy nie uznałbyś tego za swój etyczny obowiązek? — zapytał Spruce.

— Tak, ale wskrzesiłbym tylko tych, którzy na to zasługują.

— A gdyby inni nie uznali twoich kryteriów? Czy naprawdę uważasz, że jesteś dość mądry i dobry, żeby wydawać sądy? Czy chciałbyś postawić się na pozycji Boga? Nie, szansa należy się wszystkim, nieważne jacy byli okrutni, egoistyczni czy głupi. Potem wszystko zależy już od nich…

Zamilkł nagle, jakby pożałował swojego wybuchu i nie zamierzał powiedzieć ani słowa więcej.

— Poza tym — rzekł Monat — chcecie pewnie prowadzić studia nad ludzkością taką, jaka istniała w przeszłości. Chcecie zapisać wszystkie języki, jakimi mówił człowiek, jego obyczaje, filozofie, jego biografie. Po to potrzebni są wam agenci, badacze i obserwatorzy, udający wskrzeszonych, wmieszani między ludzi Rzeki. Jak długo potrwają te badania? Tysiąc lat? Dwa? Dziesięć? Milion? I co potem z nami zrobicie? Mamy tu zostać na zawsze?

— Zostaniecie tu tyle czasu, ile zajmie wam rehabilitacja! — krzyknął Spruce. — Potem…

Umilkł. Rozejrzał się ponurym wzrokiem i powiedział:

— Przy dłuższym kontakcie z wami nawet najtwardsi z nas przejmują wasze cechy. Sami musimy przechodzić rehabilitację. Już czuję się nieczysty…

— Przypieczcie go trochę — polecił Targoff. — Dowiemy się całej prawdy.

— Nie, nie dowiecie się — wrzasnął Spruce. — Już dawno powinienem to zrobić. Kto wie, co…

Upadł, a jego skóra przybrała odcień szaroniebieski. Doktor Steinborg, członek Rady, pochylił się nad nim, lecz dla wszystkich było oczywiste, że Spruce nie żyje.

— Niech go pan zabierze, doktorze — powiedział Targoff. — Proszę zrobić sekcję. Zaczekamy na wyniki.

— Z kamiennymi nożami, bez chemikaliów, bez mikroskopów, jakich wyników można oczekiwać? spytał Steinborg. — Ale zrobię, co będę mógł.

Wyniesiono ciało.

— Dobrze, że nie zmusił nas do przyznania, że bluffujemy — stwierdził Burton. — Gdyby nie chciał mówić, pewnie by nas pokonał.

— Więc nie mieliście zamiaru naprawdę go torturować? — upewnił się Frigate. — Miałem taką nadzieję. Gdybym się mylił, wyszedłbym stąd natychmiast, by was więcej nie oglądać.

— Oczywiście, że tylko go straszyliśmy — odrzekł Ruach. — Sprute miał rację. Nie bylibyśmy lepsi od Goringa. Były jednak inne środki, choćby hipnoza. Burton, Monat i Steinborg są ekspertami w tej dziedzinie.

— Problem w tym, że wciąż nie wiemy, czy powiedział prawdę — zauważył Targoff. — Właściwie mógł kłamać. Monat próbował domysłów, ale jeżeli się mylił, to Sprute zgadzając się z nim, mógł nas wyprowadzić w pole. Nie ma żadnej pewności.

W jednym wszyscy byli zgodni: brak znaków na czole nie pozwoli już odróżnić kolejnego agenta. Teraz, gdy Oni — kimkolwiek byli — wiedzieli już, że te znaki są widzialne dla gatunku Kazza, podejmą odpowiednie środki, by zapobiec wykryciu.

Steinborg wrócił po trzech godzinach.

— Nie ma nic, co pozwoliłoby go odróżnić od jakiegokolwiek innego członka Homo sapiens — oznajmił. — Z wyjątkiem tego małego aparatu.

Podniósł do góry czarną, lśniącą kulkę wielkości główki zapałki.

— Znalazłem to na powierzchni płatów czołowych. Był połączony z nerwami przy pomocy drucików tak cienkich, że mogłem je zobaczyć tylko pod odpowiednim kątem, kiedy odbijały światło. Moim zdaniem Spruce przy pomocy tego urządzenia popełnił samobójstwo. Dosłownie: zamyślił się na śmierć. Ta mała kulka przemieniła jego pragnienie śmierci w czyn. Być może reagując na myśl wypuściła jakąś truciznę, której nie ma możliwości zanalizować.

Zakończył swój raport i oddał kulkę, by pozostali mogli ją obejrzeć.

18

Trzydzieści dni później Burton, Frigate, Ruach i Kazz wracali z podróży w górę Rzeki. Zbliżał się świt. Zimna, gęsta mgła unosiła się sześć czy siedem stóp nad powierzchnią wody i kłębiła wokół nich. W żadnym kierunku nie widzieli dalej, niż mógłby skoczyć z miejsca silny mężczyzna. Burtona stojący na dziobie jednomasztowej, bambusowej żaglówki wiedział jednak, że są już blisko zachodniego brzegu. Woda była tam stosunkowo płytka, a prąd słabszy, sterowali więc po prostu od środka Rzeki w lewo.

Jeśli nie pomylił się w obliczeniach, powinni być już blisko ruin fortu Goringa. W każdej chwili oczekiwał, że z mrocznych wód wynurzy się pasmo gęściejszego mroku, skrawek ziemi, który nazywał teraz domem. Dom zawsze był dla niego miejscem, skąd mógł ruszyć w podróż, miejscem odpoczynku, tymczasową fortecą, gdzie mógł napisać książkę o ostatniej wyprawie, legowiskiem, gdzie leczył świeże rany, wieżą obserwacyjną, skąd wypatrywał nowych lądów do zbadania.

Tak więc, już w dwa tygodnie po śmierci Spruce'a poczuł, że musi gdzieś wyruszyć, do jakiegoś miejsca innego niż to, w którym właśnie przebywał. Słyszał plotki, że na zachodnim brzegu, mniej więcej sto mil w górę Rzeki, znaleziono miedź. Miało się to zdarzyć na odcinku nie dłuższym niż dwanaście mil, zamieszkałym przez Samarytan z piątego wieku przed naszą erą i trzynastowiecznych Fryzyjczyków.

Burton tak naprawdę nie wierzył, że plotka odpowiada prawdzie, jednak dzięki niej zyskał pretekst do wyprawy. Wyruszył nie zważając na prośby Alicji, żeby zabrał ją ze sobą.

Teraz, po miesiącu, przeżywszy kilka przygód, z których nie wszystkie były nieprzyjemne, się do domu. Wiadomości nie były zupełnie fałszywe. Znaleźli miedź, choć w bardzo małych ilościach. Cała czwórka wsiadła więc do łodzi i ruszyła w drogę, łatwą, bo z prądem. Nigdy nie ustający wiatr wypełniał ich żagiel. Płynęli w dzień i przybijali na posiłki, gdy tylko na brzegu byli przyjaźni bidzie, którym nie przeszkadzali obcy, korzystający z ich kamieni obfitości. Nocą albo spali wśród przyjaciół, albo — wśród wrogów — żeglowali w ciemnościach.

Ostatni odcinek drogi pokonali już po zachodzie słońca. Zanim dotarli do domu, musieli minąć część doliny, zamieszkałą po jednej stronie przez czyhających na niewolników osiemnastowiecznych Mohawków, po drugiej przez równie chciwych Kartagińczyków z trzeciego wieku przed naszą erą. Prześlizgnąwszy się między nimi pod osłoną mgły, byli już prawie na miejscu.

— Jest brzeg — zawołał nagle Burton. — Pete, opuść żagiel. Kazz, Lew, do wioseł! Ruszać się!

Po kilku minutach już wyciągali z wody lekką łódź. Wynurzyli się z mgły i widzieli niebo, coraz jaśniejsze nad wschodnim pasmem gór.

— Niezły wynik jak na ślepą nawigację! — zawołał Burton. — Wylądowaliśmy o dziesięć kroków od kamienia obfitości przy ruinach.

Przyjrzał się bambusowym chatom na równinie i budynkom widocznym wśród wysokich traw między drzewami na wzgórzach. Nie dostrzegł nikogo. Dolina była pogrążona we śnie.

— Słuchajcie, czy to nie dziwne, że nikt jeszcze nie wstał? — zapytał. — Albo że nie zatrzymały nas straże?

Frigate wskazał wieżyczkę na prawo od nich. Burton zaklął.

— Posnęli, na rany Boga, albo zeszli z posterunków — mruknął.

Wiedział jednak, że nie mogło to być zwykłe zaniedbanie obowiązków. Nic nie mówił, ale od chwili, gdy zszedł na brzeg, był pewien, że stało się coś bardzo niedobrego. Ruszył biegiem w stronę chaty, w której mieszkał z Alicją.

Spała po prawej stronie izby, na łóżku z bambusa i trawy. Widział tylko jej głowę, gdyż skulił — a się pod okryciem z ręczników spiętych magnetycznymi klamrami. Odrzucił je na bok, przyklęknął przy niskim posłaniu i podniósł ją do pozycji siedzącej. Głowa opadła jej w przód, a ramiona zwisły bezwładnie. Cerę jednak miała zdrową i oddech regularny.

Zawołał ją trzykrotnie. Spała dalej. Uderzył ją mocno w oba policzki; na skórze wystąpiły czerwone plamy. Powieki Alicji zadrżały, lecz zaraz na powrót zapadła w głęboki sen.

W drzwiach pojawili się Ruach i Frigate.

— Zajrzeliśmy do kilku chat — poinformował Amerykanin. — Wszyscy śpią. Próbowaliśmy ich obudzić, ale nie ma szans. Co się stało?

— Jak myślicie — spytał Burton — kto ma możliwości i chęci, by zrobić coś takiego? Spruee! Spruce i jemu podobni. Kimkolwiek są!

— Po co? — Frigate był przestraszony.

— Szukali mnie! Musieli przyjść pod osłoną mgły i jakoś uśpili wszystkich w tym obszarze.

— Gaz usypiający załatwiłby to bez problemów — zauważył Ruach. — Choć ludzie dysponujący taką potęgą jak Oni mogą mieć metody, o których się nam nie śniło.

— Szukali mnie! — wrzasnął Burton.

— Jeżeli masz rację, to oznacza, że dziś w nocy mogą tu wrócić — stwierdził Frigate. — Ale po co mieliby cię szukać?

— Ponieważ, o ile nam wiadomo, jest on jedynym człowiekiem, który przebudził się w fazie przedwskrzeszeniowej — odpowiedział za Burtona Ruach. — Jak to zrobił, pozostaje tajemnicą. Jest jednak oczywiste, że coś nie zadziałało jak powinno. Dla Nich także może to być tajemnicą. Jestem skłonny przypuszczać, że dyskutowali nad tym i w końcu postanowili tu przybyć. Może chcieli porwać Burtona dla obserwacji, a może mają gorsze zamiary.

— Niewykluczone, że chcieli wymazać mi z pamięci to, co widziałem w komorze unoszących się ciał rzekł Burton. — Ich nauka może pozwalać na takie działania.

— Przecież opowiadałeś o tym tylu ludziom — zdziwił się Frigate. — Nie mogą wyśledzić ich wszystkich i wszystkim usunąć z pamięci wspomnień o tym, co mówiłeś.

— Czy to naprawdę konieczne? Ilu mi uwierzyło? Czasami sam wątpię, czy to prawda.

— Spekulacje nie prowadzą do niczego — oświadczył Ruach. — Co powinniśmy zrobić?

— Richard! — krzyknęła Alicja. Obejrzeli się i zobaczyli, że siedzi i patrzy na nich zdumiona.

Minęło kilka minut, zanim jej wytłumaczyć, co zaszło.

— Więc dlatego mgła pokryła także ląd! — powiedziała wreszcie. — Wydało mi się to dziwne, ale, naturalnie, nie mogłam wiedzieć, co się naprawdę dzieje.

— Bierz róg — polecił Burton. — Pakuj do worka wszystko, co chcesz ze sobą zabrać. Ruszamy natychmiast. Chcę odpłynąć, zanim reszta się obudzi.

Szeroko otwarte oczy Alicji otworzyły się jeszcze szerzej.

— Dokąd ruszamy?

— Dokądkolwiek. Nie lubię uciekać, ale nie mogę zostać i walczyć z takimi ludźmi. Nie wtedy, kiedy wiedzą, gdzie jestem. Powiem wam jednak, co zamierzam zrobić. Postanowiłem dotrzeć do końca Rzeki. Ona musi gdzieś wpływać i skądś wypływać. Musi istnieć droga, którą można przedostać się do źródła. A jeżeli istnieje, to ja ją znajdę. Możecie postawić o zakład swoje dusze. Tymczasem Oni będą mnie szukać gdzie indziej — mam nadzieję. To, że mnie tutaj nie znaleźli dowodzi, że nie potrafią bezpośrednio zlokalizować konkretnego człowieka. Mogli napiętnować nas jak bydło — wskazał niewidzialne znaki na swoim czole — ale nawet bydło miewa narowy. A my jesteśmy bydłem, które posiada mózgi.

— Możecie płynąć ze mną — zwrócił się do pozostałych. — Więcej, byłbym zaszczycony, gdybyście zechcieli mi towarzyszyć.

— Iść po Monata — rzekł Kazz. — On nie chcieć zostać bez nas.

Burton skrzywił się.

— Dobry, stary Monat! — powiedział. — Nienawidzę myśli, że muszę mu to zrobić, ale nie ma rady. Nie może płynąć z nami. Zbyt się wyróżnia. Ich agenci nie będą mieli najmniejszych problemów ze znalezieniem kogoś, kto wygląda tak jak on. Przykro mi, ale to niemożliwe.

W oczach Kazza pojawiły się łzy, spływając po jego wystających kościach policzkowych.

— Burton — naq — powiedział stłumionym głosem — Ja też nie móc. Ja też się wyróżniać.

Burton też poczuł łzy w oczach.

— Zaryzykujemy — rzekł. — W końcu musi tu być mnóstwo osobników twojego rodzaju. Sami spotkaliśmy w podróży co najmniej trzydziestu, jeśli nie więcej.

— Na razie żadnych kobiet, Burton — naq — powiedział żałośnie Kazz. Potem uśmiechnął się. — Może znaleźć jakąś, kiesy płynąć Rzeką.

Lecz zaraz spoważniał.

— Nie, do diabła. Nie płynąć. Nie móc ranić bardzo Monata. On i ja, inni myśleć, że brzydcy i straszni. My przyjaciele. On nie być mój naq, ale prawie. Ja zostać.

Podszedł do Burtona i uścisnął go tak, że tamten głośno wypuścił powietrze z plac. Podał rękę pozostałym, którzy kolejno krzywili się z bólu. Potem odwrócił się i odszedł.

— Tracisz czas, Burton — odezwał się Ruach, trzymając sparaliżowaną chwilowo dłoń. — Czy nie zdajesz sobie sprawy, że możesz żeglować Rzeką przez tysiąc lat i ciągle być o milion albo więcej mil od celu? Ja zastaję. Jestem potrzebny mojemu narodowi. Poza tym Spruce jasno powiedział, że powinniśmy dążyć do duchowej doskonałości, a nie walczyć z Tymi, Którzy dali nam na to szansę.

W smagłej twarzy Burtona jasno błysnęły zęby. Zakręcił rogiem obfitości jakby to była broń.

— Nie prosiłem, żeby mnie tu wsadzili, tak jak nie prosiłem, żeby się urodzić na Ziemi. Nie mam zamiaru słuchać niczyich rozkazów! Chcę znaleźć kraniec tej Rzeki! A jeśli mi się nie uda, to przynajmniej będę się dobrze bawił i sporo się nauczę po drodze!

Ludzie zaczynali wychodzić z chat, ziewali i tarli zaspane oczy. Ruach nie zwracał na nich uwagi. Patrzył, jak łódź stawia żagle ostro na wiatr i wykręca pod prąd. Burton stał przy sterze; obejrzał się raz i zamachał cylindrem, a słońce odbiło się od metali pękiem lśniących włóczni.

Ruach pomyślał, że wymuszona decyzja naprawdę uszczęśliwiła Burtona. Zrzekł się odpowiedzialności sprawowania rządów w tym maleńkim państwie; robił to, na co miał ochotę. Mógł wyruszyć po największą ze swych przygód.

— Chyba to nawet lepiej — mruknął do siebie Ruach. — Każdy może znaleźć zbawienie, jeśli będzie go pragnął, tak w drodze jak i w domu. Wszystko zależy od niego samego. Tymczasem ja, jak ten bohater Voltaire'a… jak mu było? Ziemskie sprawy zaczynają umykać mi z pamięci — będę uprawiał własny ogródek. Zatrzymał się, żeby z odrobiną zazdrości spojrzeć za Burtonem.

— Kto wie? Może kiedyś spotka Voltaire'a. Westchnął i uśmiechnął się.

— Z drugiej strony, Voltaire może kiedyś spotka mnie!

19

— Nienawidzę cię, Hermannie Goringu!

Głos zabrzmiał nagle i zgasł, jakby koło zębate jego snu napotkało przekładnię cudzych marzeń, wsunęło się w nią i powróciło natychmiast.

Richard Francis Burton wiedział, że śni, lecz nie mógł nic na to poradzić.

Wróciło pierwsze marzenie.

Wydarzenia były rozmyte i pooddzielane. Jasna wstęga jego samego w niezmierzonej komorze, gdzie unosiły się ciała; ulotna wizja bezimiennych Strażników, znajdujących go i usypiających na powrót; później przerywany skrót snu, który miał tuż przed prawdziwym Zmartwychwstaniem w dolinie Rzeki.

Bóg — piękny starzec w stroju dżentelmena epoki wiktoriańskiej, właściwie ułożonego i dysponującego odpowiednimi środkami, szturchnął go żelazną laską w żebra i mówił, że jest winien za ciało.

— Co? Jakie ciało? — pytał Burton, niewyraźnie pojmując, że mruczy coś przez sen. Śniąc nie słyszał słów!

Płać! powiedział Bóg. Jego twarz rozpłynęła się i złożyła na powrót we własne rysy Burtona.

Bóg nie odpowiedział, wtedy, w tamtym śnie pięć lat wcześniej. Teraz przemówił. Postaraj się, by twoje Wskrzeszenie było warte mego czasu, głupcze! Poniosłem wielkie wydatki, włożyłem wiele wysiłku, by dać tobie i tym żałosnym miernotom jeszcze jedną szansę.

— Jeszcze jedną szansę na co? — spytał Burton. Bał się tego, co Bóg mógłby odpowiedzieć. Poczuł ulgę, gdy Ojciec Wszechrzeczy — dopiero teraz zauważył, że Jahwe — Odyn nie ma jednego oka, a w pustym oczodole płoną ognie piekieł — nie odpowiedział. Odszedł… nie, nie odszedł, przekształcił się w wysoką, cylindryczną szarą wieżę, wznoszącą się spośród szarych mgieł, z których dobiegał ryk morza.

— Graal!

Raz jeszcze zobaczył człowieka, który opowiadał mu o Wielkim Graalu. Człowiek ten słyszał o nim ód jakiegoś mężczyzny, który słyszał o tym od jakiejś kobiety, która słyszała… i tak dalej. Wielki Graal był jedną z legend, opowiadanych przez miliardy mieszkające nad Rzeką — Rzeką, która wiła się jak wąż wokół tej planety, od bieguna do bieguna, wypluwana przez nieosiągalne i połykana przez niezdobyte.

Ów człowiek, czy też podczłowiek, zdołał przejść przez góry do bieguna północnego i widział Wielkiego Graala, Mroczną Wieżę, Zamek Mgieł, tuż przed tym jak się potknął. Albo został popchnięty. Runął wrzeszcząc do osłoniętego mgłami morza i zginął. Potem zbudził się znowu. Śmierć nie była tu wieczna, choć nie utraciła swej potęgi.

Opowiedział o tym, co widział. Jego opowieść dotarła do wszystkich zakątków doliny Rzeki szybciej, niż płynie łódź.

I tak Richard Francis Burton, wieczny pielgrzym i wędrowiec, zapragnął przypuścić atak na mury Wielkiego Graala. Odsłoni tajemnicę zmartwychwstania i sekret tej planety. Był przekonany, że istoty, które zbudowały ten świat, wzniosły także wieżę.

— Giń, Hermannie Goring! Umieraj i zostaw mnie w spokoju! — krzyknął ktoś po niemiecku.

Burton otworzył oczy. Nie widział nic prócz bladego światła niezliczonych gwiazd, lśniących w otwartym oknie po drugiej stronie izby.

Rozpoznał kształty czarnych brył we wnętrzu. Zobaczył Petera Frigate i Loghu, śpiących na swych posłaniach pod przeciwległą ścianą. Obejrzał się, by spojrzeć na biały ręcznik rozmiarów koca, pod którym leżała Alicja, Zwrócona w jego stronę bieli twarzy. Czarna chmura włosów spływała na ziemię obok jej posłania.

Tego wieczora jednomasztowa łódka, w której wraz z pozostałą trójką żeglował w dół Rzeki, przybiła do przyjaznego brzegu. Niewielkie państewko Sevieria zamieszkiwali w większości szesnastowieczni Anglicy, choć ich przywódcą był Amerykanin, żyjący na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku. John Sevier, założyciel „zaginionego kraju” Franklina, później zwanego Tennessee, serdecznie powitał Burtona i jego towarzyszy.

Sevier i jego podwładni nie uznawali niewolnictwa i nie zatrzymywali swych gości dłużej, niż ci mieliby ochotę. Kiedy pozwolili im napełnić swoje rogi i pożywić się, zaprosili ich na ucztę. Obchodzono Dzień Zmartwychwstania. Potem pokazano im chatę gościnną.

Burtona zawsze spał lekko, a teraz zaczął sypiać niespokojnie. Nim poddał silę zmęczeniu, inni oddychali już głęboko lub chrapali. Z niedokończonego snu wyrwał go głos, wplątany w jego wizje.

Hermann Goring pomyślał. Zabił go, ale tamten znów żyje gdzieś nad Rzeką. Czy człowiek, który jęczał i krzyczał w sąsiedniej chacie, także cierpiał przez Goringa, na Ziemi lub tutaj.

Burton odrzucił czarny ręcznik i wstał, szybko i bezszelestnie. Zatrzasnął znane klamry kiltu, zapiął pas z ludzkiej skóry i upewnił się, że w pochwie, też z ludzkiej skóry, tkwi jego krzemienny nóż. Wyszedł z chaty trzymając w dłoni assegai, krótkie drzewce z twardego drewna zakończonego krzemiennym grotem.

Mimo braku Księżyca było jasno, jak w czasie pełni na Ziemi. Niebo płonęło wielkimi, kolorowymi gwiazdami i bladymi plamami kosmicznego gazu.

Chaty gościnne stały półtorej mili od Rzeki, na jednym ze wzgórz wznoszących się przy krańcu równiny — siedem jednoizbowych, bambusowych budowli pokrytych dachami z liści. W pewnej odległości, pod gigantycznymi konarami żelaznych drzew, pod olbrzymimi sosnami i dębami stały chaty miejscowych. O pół mili, na szczycie wzgórza, wznosiła się wysoka, kolista palisada, zwana potocznie „Okrąglakiem. Tam sypiali urzędnicy Sevierii.

Co pól mili na brzegu stały wysokie bambusowe wieże. Pochodnie płonęły na ich platformach przez całą noc, a strażnicy wypatrywali najeźdźców.

Burtona zajrzał w cień pod drzewami, po czym Przeszedł kitka kroków, dzielących go od chaty, z której dobiegały jęki i krzyki. Odsunął zasłonę z trawy. Światło gwiazd padło na śpiącego. Burton syknął ze zdumienia. Zobaczył jasne włosy i szeroką twarz młodego mężczyzny. Rozpoznał go.

Podkradł się powoli. Śpiący jęknął, zakrył twarz ramieniem i odwrócił się na bok. Burton stanął, by po chwili znów bezszelestnie ruszyć naprzód. Odłożył assegai, wyjął sztylet i delikatnie przycisnął ostrze do krtani tamtego. Śpiący opuścił ramię, otworzył oczy i spojrzał na Burtona. Ten zakrył dłonią jego otwarte usta.

— Hermann Goring! Nie ruszaj się i nie krzycz! Zabiję cię!

Jasnoniebieskie oczy Goringa tutaj zdawały się ciemne, lecz meso mroku widać było, jak zbladł ze strachu. Zadrżał i spróbował usiąść, zrezygnował jednak, gdy krzemień mocniej nakłuł mu skórę.

— Jak długo tu jesteś? — zapytał Burtona.

— Kto…? — jęknął po angielsku i jego oczy rozwarły się jeszcze szerzej. — Richard Burton? Czy ja śnię? To ty?

Burton wyczuwał gumę snów w oddechu Goringa: Pachniała nią także przesączona potem mata. Niemiec był o wiele chudszy niż ostatnio, kiedy go widział.

— Nie wiem, od kiedy tu jestem — powiedział Goring. — Jaki dziś dzień?

— Pierwszy po Święcie Zmartwychwstania. Mniej więcej godzina do wschodu słońca.

— Więc jestem tu już trzy dni. Mógłbym się napić wody? W ustach mam sucho jak w sarkofagu.

— Nic dziwnego. Jesteś żywym sarkofagi, jeśli przyzwyczaję się do gumy snów — odparł Burton, wstał i wskazał ostrzem assegai garnek z wypalonej gliny stojący obok na bambusowym stoliku. — Możesz się napić. Ale nie próbuj żadnych sztuczek.

Goring wstał i niepewnie podszedł do stolika.

— Jestem za słaby, żeby walczyć, nawet gdybym chciał — napił się głośno, po czym wziął ze stołu jabłko — Co ty tu robisz? Myślałem, że się ciebie pozbyłem.

— Najpierw ty odpowiesz na moje Pytania — oświadczył Burton. — I to szybko. Stwarzasz problem, który mi się nie podoba.

20

Goring zaczął żuć, przestał, spojrzał ponuro i zapytał:

— A właściwie dlaczego? Nie mam tu żadnej władzy, a gdybym nawet miał, nic bym ci nie mógł zrobić. Jestem tylko gościem. Cholernie porządni ludzie, ci tutaj; wcale się mną nie interesują. Tyle że od czasu do czasu wpadną spytać, czy mi czegoś nie brakuje. Co prawda nie wiem, jak długo pozwolą mi zostać, zanim każą zarabiać na swoje utrzymanie.

— Nie wychodzisz z chaty? — zdziwił się Burton. — Więc kto ładuje ci róg — obfitości? Jak zdobyłeś tyle gumy, snów?

Goring uśmiechnął się chytrze.

— Miałem spory zapas, zebrany w miejscu, gdzie byłem ostatnio, jakieś tysiąc mil stąd w górę Rzeki.

— Na pewno odebrany jakimś nieszczęsnym niewolnikom — stwierdził Burton. — Ale jeżeli tak dobrze ci się tam powodziło, to czemu odjechałeś?

Goring zapłakał. Łzy spływały mu po policzkach, po szyi, na pierś. Ramiona drżały od szlochu.

— Ja… musiałem uciec. Byłem nie dość dobry. Traciłem autorytet… za dużo czasu spędzałem na piciu, paleniu marihuany i żuciu gumy snów. Mówili, że jestem za miękki. Zabiliby mnie, albo zrobili niewolnikiem. Więc pewnej nocy wymknąłem się… zabrałem łódź. Udało mi się uciec i płynąłem, aż trafiłem tutaj. Za część moich zapasów Sevier udzielił mi schronienia na dwa tygodnie.

Burton przyjrzał mu się z zaciekawieniem.

— Przecież wiedziałeś, co cię czeka, jeśli będziesz żuł za dużo gumy — powiedział. — Koszmary, halucynacje, złudzenia. Całkowite wyniszczenie psychiczne i fizyczne. Musiałeś widzieć, co się dzieje z ludźmi.

— Na Ziemi byłem morfinistą — krzyknął Goring. — Walczyłem z tym i przez długi czas wygrywałem. Potem, kiedy sprawy Trzeciej Rzeszy zaczęły się źle układać, a moje jeszcze gorzej, kiedy Hitler się do mnie przyczepił, znów zacząłem brać narkotyki!

— Tutaj — podjął po chwili milczenia — kiedy przebudziłem się w młodym ciele, kiedy zdawało się, że mam przed sobą całą wieczność życia i młodości, kiedy nie było surowego Boga w Niebiosach ani Diabła w Piekle, by mnie powstrzymać, pomyślałem, że mogę robić wszystko, na co mam ochotę i niczym się nie przejmować. Stałbym się większy nawet niż Fuhrer! To małe państewko, w którym mnie znalazłeś, miało być tylko początkiem! Widziałem już swoje imperium ciągnące się na tysiące mil w górę i w dół Rzeki, po obu jej brzegach. Miałbym więcej poddanych, niż śniło się Hitlerowi!

Zapłakał znowu. Napił się wody i włożył do ust kawałek gumy snów. W miarę jak żuł na jego twarzy wypływał wyraz odprężenia i błogości.

— Widziałem cię w koszmarnych snach, jak wbijasz mi włócznię w brzuch — powiedział. — Kiedy się budziłem, bolało mnie, jakby krzemienny grot rozrywał mi flaki. Zacząłem żuć gumę, żeby zapomnieć o bólu i poniżeniu. Z początku pomagało, byłem wielki. Byłem panem świata, Hitlerem, Napoleonem, Juliuszem Cezarem, Aleksandrem, Dżyngis Chanem, wszystkimi w jednej osobie. Znów dowodziłem Eskadrą Czerwonej Śmierci von Richthofena; to były piękne dni, pod wieloma względami najszczęśliwsze w moim życiu. Lecz euforia szybko ustąpiła miejsca ohydzie. Runąłem w otchłanie piekła; widziałem, jak oskarżam sam siebie, a za mną stały miliony innych. To już nie byłem ja, to były ofiary tego wielkiego, wspaniałego bohatera, tego obrzydliwego szaleńca Hitlera, którego tak wielbiłem i w którego imieniu popełniłem tyle zbrodni.

— Przyznajesz, że jesteś zbrodniarzem? — zdziwił się Burton. — Poprzednim razem twierdziłeś coś całkiem innego. Mówiłeś, że wszystko co zrobiłeś było uzasadnione, że zostałeś zdradzony przez…

Przerwał pojmując, że zboczył z drogi do celu, który sobie wyznaczył.

— To, że dręczą cię wyrzuty sumienia, jest zadziwiające; fakt ten wyjaśnia jednak to, co tak dziwiło purtytan: dlaczego rogi obfitości ofiarowują nam, prócz jedzenia, także alkohol, tytoń, marihuanę i gumę snów. Przynajmniej ta ostatnia jest darem — pułapką, niebezpiecznym dla tych, którzy go nadużywają.

Podszedł do Goringa. Niemiec miał półprzymknięte oczy i otwarte usta.

— Wiesz, kim jestem. Podróżuję pod pseudonimem i to nie bez powodu. Pamiętasz Spruce'a, jednego z twoich niewolników? Po tym jak umarłeś, okazało się zupełnie przypadkowo, że jest jednym z tych; którzy jakoś doprowadzili do zmartwychwstania ludzkości. Nazwaliśmy ich Etykami, bo nic lepszego nie przyszło nam do głowy. Słuchasz mnie? Goring?

Goring kiwnął głową.

— Spruce zabił się, zanim zdążyliśmy z niego wyciągnąć to, co chcieliśmy wiedzieć. Później jego ziomkowie przybyli na nasz teren i na pewien czas wszystkich uśpili, zapewne jakimś gazem. Chcieli mnie zabrać do swojej głównej kwatery. Ale im się nie udało. Wypłynąłem akurat w celach handlowych w górę Rzeki. Kiedy wróciłem, zdałem sobie sprawę, że mnie szukają. Od tego czasu uciekam. Słyszysz, Goring?

Z całej siły uderzył Niemca w twarz. Goring krzyknął i odskoczył, trzymając się za policzek. Otworzył oczy i skrzywił się.

— Słyszałem! — warknął. — Tyle że nie chciało mi się odpowiadać. Nic mi się nie chciało, tylko płynąć, jak najdalej od…

— Zamknij się i słuchaj! — przerwał mu Burton. — Etycy wszędzie mrą swoich ludzi i szukają mnie. Nie mogę sobie pozwolić na pozostawienie cię przy życiu, rozumiesz? Nie mógłbym ci zaufać. Nawet, gdybyś był przyjacielem. Jesteś gumistą!

Goring zachichotał, podszedł do Burtona i spróbował zarzucić mu ręce na szyję. Burton odepchnął go tak mocno, że tamten zatoczył Się na stolik i tylko chwytając się blatu zdołał utrzymać równowagę.

— To zabawne — oznajmił. — Kiedy tu przypłynąłem, jakiś człowiek pytał mnie, czy cię nie widziałem. Opisał cię szczegółowo i podał twoje nazwisko. Wytłumaczyłem, że znałem cię dobrze — aż za dobrze — i mam nadzieję nigdy cię już nie spotkać. Chyba, że byłbyś w mojej mocy. Powiedział, żebym go zawiadomił, jeżeli cię znowu zobaczę. To mi się opłaci.

Burton nie tracił czasu. Podszedł do Goringa i chwycił go obiema rękami. Dłonie miał drobne i delikatne, lecz Niemiec skrzywił się z bólu.

— Co chcesz zrobić? Zabić mnie jeszcze raz? — zapytał.

— Nie, jeżeli podasz mi nazwisko człowieka, który o mnie pytał. W przeciwnym razie…

— No dalej, zabijaj! — zaśmiał się Goring. — Co z tego? Obudzę się gdzieś tysiące mil stąd, poza twoim zasięgiem.

Burton wskazał bambusową skrzynkę w rogu chaty. Domyślał się, że mieściła w sobie zapas gumy snów.

— Przebudzisz się bez tego! — powiedział. — Gdzie mógłbyś szybko zdobyć tyle gumy?

— Niech cię diabli! — krzyknął Goring, próbując wyrwać się z uchwytu, by dostać się do skrzynki.

— Jak on się nazywa? — zapytał Burton. — Powiedz, bo wrzucę tę gumę do Rzeki!

— Agneau. Roger Agneau. Śpi w chacie tuż obok Okrąglaka.

— Później się tobą zajmę — rzekł Burton i kantem dłoni uderzył Goringa w kark.

Odwracając się, dostrzegł człowieka skulonego przed wejściem do chaty: Tamten wyprostował się i odbiegł. Burton popędził za nim; po chwili byli już wśród sosen i dębów na wzgórzach. Uciekinier zniknął w wysokiej trawie.

Burton zwolnił, dostrzegł białą plamę — odblask księżyca na nagiej skórze — i zerwał się do biegu. Liczył na to, że Etyk nie zabije się natychmiast. Miał plan, jak wydobyć z niego informacje — pod warunkiem, że uda mu się od razu pozbawić go przytomności. Chciał użyć hipnozy. Najpierw jednak musiał go złapać. Możliwe, że uciekinier miał wszczepiony w ciało rodzaj radiostacji i już teraz porozumiewa się ze swymi kolegami, gdziekolwiek są. Jeżeli tak, to przybędą tu w tych swoich latających maszynach i będzie zgubiony.

Zatrzymał się. Człowiek, którego ścigał, zniknął. Jedyne, co mógł zrobić, to zbudzić Alicję i pozostałych i uciekać. Może tym razem powinni odejść w góry i ukryć się tam na pewien czas.

Najpierw jednak pójdzie do chaty Agneau. Szansa, że zastanie jej lokatora była niewielka, ale należało się o tym przekonać.

21

Burton zbliżył się do chaty w samą porę, by dostrzec plecy jakiegoś mężczyzny, znikającego właśnie we wnętrzu. Zatoczył krąg, by podejść od strony wzgórz, padzie rozrzucone na równinie drzewa dawały mu osłonę. Skulony podbiegł do drzwi.

Gdzieś z tyłu usłyszał głośny krzyk. Odwrócił się błyskawicznie i dostrzegł Goringa, zbliżającego się niepewnym krokiem. Wrzeszczał po niemiecku uprzedzając Agneau, że Burton stoi przed chatą. W ręku trzymał długą dzidę, którą zamierzał się na Anglika.

Burton odwrócił się i huknął ramieniem w cienkie drzwi z bambusowych listew: Wyrwane z drewnianych zawiasów wpadły do wnętrza uderzając stojącego tuż za nimi Agneau. Wszyscy: Burton, drzwi i Agneau runęli na klepisko. Agneau znalazł się na samym dole.

Burton zerwał się na nogi i skoczył obiema stopami na bambusowe listwy. Agneau wrzasnął głośno i zamilkł. Burton odrzucił drzwi na bok. Jego ofiara krwawiła z nosa i była nieprzytomna. Doskonale! Teraz, jeżeli hałas nie sprowadzi tu warty i jeśli dostatecznie szybko poradzi sobie z Goringiem, będzie mógł przeprowadzić swój plan.

Obejrzał — się w samą porę, by dostrzec światło gwiazd odbijające się od lecącego ku niemu długiego, czarnego przedmiotu.

Rzucił się w bok. Dzida ze stukiem wbiła się w klepisko. Jej drzewce drżało jak grzechotnik; szykujący się do ciosa.

Wyskoczył na zewnątrz; rzutem oka ocenił odległość dzielącą go od Goringa i zaatakował. Jego assegai wbiło się w brzuch, Niemca. Goring wyrzucił ramiona w górę, wrzasnął i upadł. Burton przerzucił przez ramię bezwładne ciało Agneau i wyniósł go przed chatę.

Z Okrąglaka dobiegały już krzyki, zapalano pochodnie, a strażnik w pobliskiej wieżyczce wołał na alarm. Goring siedział na ziemi i ściskał oburącz drzewce assegai. Z otwartymi ustami spojrzał na Burtona. — Znów mi to zrobiłeś — wykrztusił. — Ty…

Rzężąc, upadł na twarz.

Aneau doszedł do niebie. Szarpnął się gwałtownie. wyrwał z uścisku Burtona i upadł na ziemię. W przeciwieństwie do Goringa nie wydał z siebie dźwięku. Miał tyleż powodów by zachować ciszę co i Burton, a może nawet więcej. Burton był tak zaskoczony, że przez chwilę stał nieruchomo, trzymając w ręku przepaskę biodrową tamtego. Chciał ją odrzucić, gdy nagle wyczuł zaszyty w niej jakiś prostokątny, twardy przedmiot. Złapał tkaninę w lewą rękę, prawą wyrwał assegai z ciała Goringa i pognał za Agneau.

Etyk zepchnął na wodę jedno z wyciągniętych na brzeg bambusowych czółen. Wiosłował wściekle, co chwilę oglądając, się za siebie. Burton uniósł assegai i cisnął go mocno. Broń była krótka, z grubym drzewcem, służąca raczej do walki wręcz niż — do rzutów, lecz pomknęła prosto i opadając, zakończyła swój lot w plecach Agneau. Etyk upadł na twarz, nieco na ukos, tak że przewrócił wąską łódkę do góry dnem. Nie wypłynął już na powierzchnię.

Burton zaklął. Chciał go złapać żywcem, ale za nic nie pozwoliłby mu uciec. Być może Agneau nie zdążył jeszcze porozumieć się z Etykami.

Zawrócił w stronę chat gościnnych. Bębny dudniły wzdłuż brzegu, ludzie z pochodniami biegli w stronę Okrąglaka, Burton zatrzymał jakąś kobietę i poprosił, by pożyczyła mu pochodnię. Podała mu ją, lecz zarzuciła go gradem pytań. Wyjaśnił, że zdawało mu się; iż to Choctawowie zza Rzeki dokonali nagłego ataku. Ruszyła natychmiast, by dołączyć do ludzi, zbierających się przy palisadzie.

Burton wbił zaostrzony koniec pochodni w miękką ziemię i obejrzał dokładnie ręcznik Agneau, Po wewnętrznej stronie, tuż nad twardym prostokątem, znalazł rozcięcie zamknięte dwoma wąskimi magnetycznymi paskami. Otworzył je bez trudu, wyjął niezwykły przedmiot i przyjrzał mu się w świetle pochodni.

Przez długą chwilę trwał znieruchomiały w migotliwym blasku płomienia. Nie był zdolny odwrócić wzroku ani opanować paraliżującego niemal zdumienia. Fotografia w tym świecie bez aparatów fotograficznych była rzeczą niezwykłą. Ale jego zdjęcie było czymś jeszcze bardziej niesamowitym, podobnie jak fakt, że nie zrobiono go na tej planecie! Wykonano je na Ziemi, Ziemi zagubionej gdzieś w kłębowisku gwiazd na jasnym firmamencie, w odległości Bóg jeden wie ilu tysięcy lat.

Jedna niemożliwość gonna drugą! Ale fotografię zrobiono w miejscu i czasie; kiedy był pewien, że żadna kamera nie mogła utrwalić jego wizerunku. Retusz pozbawił go wąsów, ale ktokolwiek tego dokonał, nie zadał sobie trudu, by choć częściowo usunąć ze zdjęcia tło lub jego ubranie. Był tam, w magiczny sposób pochwycony od pasa w górę, uwięziony w płaskim prostokącie jakiegoś tworzywa. Płaskim? Kiedy go odwrócił, zobaczył swój profil. A — kiedy przytrzymał fotografię niemal prostopadle do linii wzroku, dostrzegł też półprofil.

— To było w 1848 — mruknął do siebie. — Kiedy miałem dwadzieścia siedem lat i byłem młodszym oficerem Korpusu Wschodnioindyjskiego. A to są błękitne szczyty gór Goa. Leczyłem się tam. Mój Boże, jak to zrobili? I kto? Jak ci Etycy zdołali to zdobyć?

Agneau najwyraźniej nosił tę fotografię, żeby łatwiej mu było pytać o Burtona. Prawdopodobnie każdy z łowców miał taką samą, ukrytą w swym ręczniku. Szukali go w górze i w dole Rzeki; mogły Ich być tysiące, może dziesiątki tysięcy. Któż wiedział, ilu mieli agentów i jak bardzo chcieli go schwytać? I dlaczego chcieli go schwytać?

Schował fotografię do ręcznika, po czym ruszył do chaty. Przez chwilę patrzył na szczyty gór — niepokonaną barierę, po obu stronach otaczającą Dolinę Rzeki.

Zauważył, że coś zamigotało na tle jaskrawej chmury kosmicznego gazu. Pojawiło się tylko na mgnienie oka i znikło.

Kilka sekund później wynurzyło się z nicości, tym razem jako półkolisty obiekt, i zniknęło znowu. Drugi latający pojazd pojawił się na moment, później znowu; na mniejszej wysokości i rozpłynął tak jak pierwszy.

Etycy zabiorą go stąd, a mieszkańcy Sevierii będą się zastanawiać, dlaczego nagle zapadli w sen.

Nie miał już czasu, by wrócić do chaty i budzić pozostałych. Jeśli będzie zwlekał choć przez chwilę dłużej, znajdzie się w pułapce.

Zawrócił i pobiegł do Rzeki. Skoczył do wody i popłynął w stronę drugiego brzegu, oddalonego o półtorej mili. Nim jednak przebył czterdzieści jardów wyczuł nad sobą coś wielkiego. Przewrócił się na plecy. Widział tylko słabe światło gwiazd. Potem, w pustce, pięćdziesiąt stóp ponad nim, pojawił się dysk o średnicy jakichś sześćdziesięciu stóp i zasłonił skrawek nieba. Zniknął niemal natychmiast i zjawił się ponownie zaledwie dwadzieścia Stóp nad wodą.

Dysponowali więc środkami, pozwalającymi w ciemności widzieć na odległość i zauważyli jego ucieczkę.

— Dranie! — ryknął do Nich. — I tak mnie nie dostaniecie.

Zgiął się wpół i zanurkował. Woda była coraz zimniejsza, zaczynał odczuwać ból w uszach. Oczy miał otwarte, lecz nic nie widział. Nagle pchnęła go ścina wody i wiedział, że zmianę ciśnienia spowodowało przemieszczenie jakiegoś dużego obiektu.

To pojazd zanurzył się za nim.

Pozostała mu tylko jedna droga. Dostaną jego zwłoki, ale nic więcej. Znów Im ucieknie, by zmartwychwstać gdzieś nad Rzeką, by zaatakować Ich jeszcze raz.

Otworzył usta i wciągnął wodę do płuc Jedynie najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywał się od zamknięcia ust i walki ze śmiercią. Jego umysł wiedział, że znów będzie żył, lecz komórki organizmu nie. Walczyły o życie teraz, nie w wymyślonej przyszłości. I wyrwały z jego zalanej wodą krtani krzyk rozpaczy.

22

— Jaaaaaaaaa!

Wrzask podniósł go na nogi, jak odbitego od batutu. W przeciwieństwie do pierwszego zmartwychwstania, tym razem nie był słaby ani oszołomiony. Wiedział, czego oczekiwać. Powinien przebudzić się na trawiastym brzegu Rzeki w pobliżu kamienia obfitości. Nie był jednak przygotowany na tych olbrzymów, walczących wokół niego.

Pierwszą myślą było znalezienie jakiejś broni. Pod ręką miał tylko róg obfitości, zawsze pojawiający się przy wskrzeszonych i stos ręczników rozmaitych rozmiarów, kolorów i grubości. Postąpił krok do przodu i mocno ujął uchwyt cylindra. Jeżeli będzie musiał, użyje go jako maczugi. Był lekki, ale praktycznie niezniszczalny i bardzo twardy.

Tyle że te potwory dookoła wyglądały, jakby można je było tłuc przez cały dzień, zanim by coś poczuły. Większość z nich miała co najmniej osiem stóp wzrostu, niektórzy z pewnością ponad dziewięć; potężnie umięśnione ramiona były na trzy stopy szerokie. Zbudowani byli jak ludzie, czy prawie jak ludzie, a ich białą skórę pokrywały długie, rudawe lub brunatne włosy. Nie byli porośnięci tak mocno jak szympansy, lecz bardziej niż jakikolwiek człowiek, którego w życiu widział, a znał kilku naprawdę owłosionych.

To twarze jednak nadawały im nieludzki i przerażający wygląd, zwłaszcza że wykrzywiał je bitewny szał. Pod niskim czołem wyrastał wał kostny, biegnący tuż ponad oczami i dalej wokół nich, tworząc podwójny owal. Oczy, nie mniejsze niż jego własne, zdawały się maleńkie w szerokich twarzach, w których były osadzone. Kości policzkowe wystawały daleko i ostro zakrzywiały się do wewnątrz. Wielkie nochale nadawały olbrzymom wygląd długonosych małp.

W innych okolicznościach ich wygląd mógłby go rozbawić. Lecz nie teraz. Ryki dobywające się z głębi piersi szerszych niż u goryli brzmiały jak ryki lwów, a wielkie zęby nawet niedźwiedzia polarnego skłoniłyby do zastanowienia przed atakiem W pięściach, wielkich jak głowa Burtona, ściskali kamienne siekiery i maczugi, długie jak dyszle. Taką bronią zadawali sobie ciosy, a przy każdym trafieniu pękające kości trzaskały głośno jak łamiące się drzewa. Czasem pękały też maczugi.

Burton miał tylko chwilę, żeby się rozejrzeć. Słońce do połowy wynurzyło się zza szczytów gór za Rzeką. Odczuwał zimno jak jeszcze nigdy na tej planecie, chyba że podczas swej nieudanej próby wspinaczki na pionowe ściany gór.

Jeden z tych, którzy zwyciężyli w walce, rozejrzał się i zauważył go. Stanął nieruchomo. Przez chwilę wydawał się równie zdumiony jak Burton, gdy ten po raz pierwszy otworzył oczy. Może nigdy jeszcze nie widział takiego stworzenia, podobnie jak Burton nie widział nigdy istoty jak ów gigant. Jeśli nawet tak było; to szybko ochłonął. Ryknął, przeskoczył nad okaleczonym ciałem swego przeciwnika i pobiegł w stronę Burtona, wznosząc do ciosu siekierę, którą mógłby powalić słonia.

Burton także ruszył, ściskając w dłoni swój cylinder: Gdyby go zgubił, zginąłby od razu. A bez niego umarłby z głodu albo z wysiłkiem wegetował, jedząc ryby i pędy bambusa.

Prawie mu się udało. Zobaczył przed sobą wolną drogę i przemknął pomiędzy dwoma splecionymi w uścisku olbrzymami, usiłującymi powalić się wzajemnie na ziemię, a trzecim, cofającym się przed gradem ciosów maczugi czwartego. Prawie ich minął, gdy para zapaśników przewróciła się na niego.

Biegł na tyle szybko, że go nie przygnietli, lecz odrzucone ramię jednego uderzyło go w lewą piętę. Cios był tak silny, że wgniótł mu stopę w ziemię i zatrzymał na miejscu. Przewrócił się na twarz i zaczął krzyczeć. Miał połamane kości stopy i pozrywane mięśnie w nodze.

Mimo to spróbował wstać i dokuśtykać do Rzeki. Gdyby mu się udało, mógłby odpłynąć, o ile nie zemdlałby z bólu. Zdążył dwa razy podskoczyć na prawej nodze, gdy coś chwyciło go od tyłu…

Wirując wyleciał w powietrze i został złapany zanim zaczął spadać.

Olbrzym trzymał go w jednej ręce na odległość wyciągniętego ramienia i zaciskał potężną pięść wokół jego piersi. Burton ledwie mógł oddychać. Czuł, że za chwilę popękają mu żebra.

Wciąż trzymał w ręku swój róg obfitości: Z całej siły uderzył nim w ramię olbrzyma. Tamten lekko, jakby odpędzając muchę, puknął siekierą w cylinder i wyrwał go Burtonowi z dłoni. Wyszczerzył zęby i zgiął rękę, by przyjrzeć się człowiekowi z bliska. Burton ważył sto osiemdziesiąt funtów, lecz ramię wielkoluda nawet nie zadrżało pod tym ciężarem.

Przez chwilę Burton patrzył prosto w bladobłękitne oczy otoczone kostnymi kręgami. Popękane żyły znaczyły nos olbrzyma. Usta sterczały do przodu nie dzięki grubości warg, jak wydawało mu się z początku, lecz ze względu na mocno wysunięte szczęki.

Gigant ryknął głośno i uniósł Burtona nad głową. Burton okładał pięściami trzymającą go rękę. Wiedział, że to na próżno, lecz nie chciał poddać się jak królik schwytany w sidła. Mimo grozy sytuacji zdołał dostrzec kilka szczegółów krajobrazu, choć nie zwrócił na nie większej uwagi.

Kiedy się przebudził, słońce wschodziło nad szczytami gór. Wprawdzie od chwili, gdy skoczył na nogi minęło tylko kilka minut, jednak powinno się już całkiem wynurzyć. Lecz nie; tkwiło nadal na takiej samej wysokości jak wtedy, gdy zobaczył je po raz pierwszy.

Co więcej, dolina wznosiła się lekko, otwierając widok na co najmniej cztery mile biegu Rzeki. Kamień obfitości, przy którym został wskrzeszony, był ostatnim. Dalej widział już tylko równinę i Rzekę.

Dotarł do końca, … lub do początku Rzeki.

Nie miał czasu ani ochoty, by rozważyć znaczenie tego faktu. Po prostu zauważył go w krótkiej chwili przejścia pomiędzy bólem, wściekłością a przerażeniem: Potem olbrzym, właśnie w chwili, kiedy unosił siekierę by zmiażdżyć mu czaszkę, zesztywniał i wrzasnął. Burton poczuł się tak, jakby stanął tui obok gwizdka lokomotywy. Uścisk potężnych palców rozluźnił się i Burton spadł na ziemię. Zemdlał od bólu zgruchotanej stopy.

Gdy odzyskał przytomność, musiał zacisnąć zęby, by nie krzyczeć. Jęknął i usiadł. Płomień bólu przebiegł mu po nodze sprawiając, że szare. światło dnia zmieniło się w ciemność. Wokół nadal wrzała bitwa, lecz on sam znalazł się w niewielkiej enklawie spokoju. Obok leżało wielkie jak pień drzewa ciało olbrzyma. Tylko część czaszki, tak potężnej, że mogłaby chyba wytrzymać uderzenie tarana, była wgnieciona.

Obok ogromnego ciała pełzał na czworakach inny ranny. Na jego widok Burton na chwilę zapomniał o bólu. Tym straszliwie okaleczonym człowiekiem był Goring.

Obaj zostali wskrzeszeni w tym samym miejscu. Nie miał jednak czasu, by zastanowić się nad tym fenomenem. Znów poczuł ból. Co więcej, Goring zaczął mówić.

Nie wyglądał, jakby miał dużo do powiedzenia, ani też dość czasu na mówienie. Zalany był krwią. Brakowało mu prawego oka, a kącik ust miał rozerwany aż do ucha. Jedna dłoń była zupełnie zmiażdżona, a przez skórę na piersi przebiło się złamane żebro. Jak w tym stanie zdołał utrzymać się przy życiu, nie mówiąc już o poruszaniu, przekraczało zdolność rozumienia Burtona.

— Ty… ty! — wyharczał po niemiecku Goring i upadł. Z jego ust na nogę Burtona wytrysnęła fontanna krwi, oczy zaszły mgłą.

Burton zastanowił się, czy kiedykolwiek się dowie, co Goring chciał mu powiedzieć. Zresztą to było bez znaczenia. Miał ważniejsze sprawy.

W odległości jakichś dziesięciu jardów stało odwróconych do niego plecami dwóch olbrzymów. Obaj dyszeli ciężko, najwyraźniej odpoczywając przed ponownym rzuceniem się w wir walki. I wtedy jeden z nich powiedział coś do drugiego.

Nie mogło być wątpliwości. Olbrzym nie wydawał z siebie ryków. Używał języka.

Burton nie rozumiał, ale wiedział, że to artykułowana mowa. Nie potrzebował modulowanej, wyraźnie sylabicznej odpowiedzi drugiego, by potwierdzić swe odkrycie.

Zatem nie był to rodzaj prehistorycznej małpy, lecz jakiś gatunek praludzi. Z pewnością nieznany dwudziestowiecznej nauce Ziemi, gdyż jego przyjaciel Frigate opisał mu wszystkie skamieliny znalezione do roku 2008.

Leżał oparty o gotycko sklepione żebra powalonego giganta. Odgarnął z twarzy kosmyk przepoconych, rudawych włosów. Walczył z mdłościami, bólem stopy i pozrywanych mięśni nogi. Jeżeli narobi hałasu, zwróci uwagę tych dwóch, którzy dokończą dzieła. I co z tego? Z takimi ranami, jaką miałby szansę przeżycia w krainie potworów?

Gorsza niemal od tortury strzaskanej stopy była myśl, że już przy pierwszej podróży tyra co nazwał Samobójczym Ekspresem, dotarł do celu.

W przybliżeniu miał jedną szansę na dziesięć milionów, by tutaj trafić. Mogłoby mu się nie udać, choćby topił się i dziesięć tysięcy razy. Sprzyjało mu fantastyczne szczęście, które może już nigdy się nie powtórzyć. Teraz miał to wszystko utracić, i to już niedługo.

Słońce przesuwało się, skryte do połowy ż a szczytami gór. Znalazł się w miejscu, o którym przypuszczał, że istnieje; trafił tu przy pierwszej próbie. Wzrok go zawodził i przestawał odczuwać ból. Wiedział, że umiera. Mdłości były spowodowane nie tylko bólem strzaskanych kości stopy. Musiał mieć wewnętrzny krwotok.

Raz jeszcze spróbował się podnieść. Stanie, choćby na jednej nodze, pogrozi pięścią drwiącym z niego losom i przeklnie je. Umrze z przekleństwem na ustach.

23

Czerwone skrzydło brzasku musnęło jego oczy.

Wstał wiedząc, że jego rany będą wyleczone, a on sam znów cały; wiedząc, lecz nie do końca w to wierząc. Obok leżał jego ród obfitości i stosik poskładanych ręczników różnej grubości; wielkości i barwy. Dwanaście stóp dalej inny człowiek, również nagi, podnosił się z krótkiej, jasnozielonej trawy. Burton poczuł chłód. Blond włosy, szeroka twarz i jasnoniebieskie oczy należały do Hermanna Goringa. Niemiec był tak samo zdumiony.

— Coś tu się zupełnie nie zgadza — powiedział powoli, jakby budząc się z głębokiego snu.

— Rzeczywiście, dzieje się coś paskudnego — zgodził się Burton. O systemie wskrzeszania nad Rzeką wiedział tyle, co inni. Nigdy nie widział samego zmartwychwstania, ale opowiadali mu o nim ludzie, którzy widzieli. O świcie, w chwili gdy słońce wynurzało się zza niezdobytych gór, obok kamienia obfitości pojawiało się jakby migotanie powietrza. W mgnieniu oka tężało i nagi mężczyzna, kobieta lub dziecko zjawiali się znikąd na trawie przy brzegu. Przy „łazarzu” zawsze leżał nieodłączny róg obfitości i ręczniki.

Wzdłuż Doliny Rzeki, długiej może na dziesięć do dwudziestu milionów mil żyło pewnie trzydzieści pięć — sześć miliardów ludzi. Każdego dnia milion z nich mógł tracić życie. Co prawda, nie było tu chorób, poza psychicznymi, lecz — choć nikt nie prowadził statystyki — łączną ilość zabitych w tysiącach wojen prowadzonych przez masę państewek a także zamordowanych w afekcie, ginących w wypadkach, samobójców i likwidowanych przestępców można było oceniać na milion. Równo płynął liczny strumień ludzi przebywających „Małe zmartwychwstanie”, jak je powszechnie nazywano.

Burton nigdy jednak nie słyszał o dwóch osobach, które zginęły w tym samym miejscu i czasie, po czym razem zostały wskrzeszone. Proces wyboru miejsca nowego życia był losowy, — tak przynajmniej zawsze uważał.

Jedno takie zdarzenie można było sobie wyobrazić, choć szansa jego zaistnienia była jak jeden do dwudziestu milionów. Ale dwa, jedno po drugim — to cud.

Burton nic wierzył w cuda. Wszystko dawało się wytłumaczyć — o ile znało się wszystkie fakty. Nie znał ich, więc na razie nie miał zamiaru przejmować się tym „przypadkiem”. Musiał znaleźć rozwiązanie innego, pilniejszego problemu. Mianowicie: co ma zrobić z Goringiem?

Ten człowiek go znał i mógł wskazać każdemu szukającemu go Etykowi.

Burton rozejrzał się szybko. Zbliżała się do nich grupka ludzi, chyba przyjaźnie nastawionych. Miał dość czasu, by rzucić Niemcowi kilka słów.

— Goring, mogę zabić ciebie lub siebie. Ale nie chcę tego robić, przynajmniej na razie. Sam wiesz, czemu jesteś dla mnie niebezpieczny. Nie powinienem się zastanawiać, ty zdradziecka hieno. Jednak coś się w tobie zmieniło, coś nieokreślonego… Ale pamiętaj…

Goring, kiedyś znany ze swej odporności, pomału dochodził do siebie.

— Wygląda na to — powiedział z chytrym uśmiechem — że trzymam cię na muszce. Widząc jednak wyraz twarzy Burtona podniósł rękę.

— Przysięgam, że nikomu nie zdradzę, kim jesteś! I nie zrobię niczego, co mogłoby ci zaszkodzić. Nie jesteśmy może przyjaciółmi, ale przynajmniej się znamy, a jesteśmy w kraju obcych: Dobrze jest mieć przy sobie znajomą twarz. Wiesz, zbyt długo już cierpię z powodu samotności. Myślałem; że zwariuję. Między innymi dlatego zacząłem żuć gumę snów. Uwierz mi, nie zdradzę cię.

Burton nie uwierzył. Uznał jednak, że na pewien czas może mu zaufać. Goring będzie potrzebował silnego sprzymierzeńca, przynajmniej dopóki nie pozna miejscowych ludzi i nie zorientuje się, co może, a czego nie może zrobić. Zresztą, mógł się w końcu zmienić na lepsze.

Nie, powiedział sam do siebie. Nie. Znów to samo. Na pozór jesteś cynikiem, lecz zawsze zbyt łatwo wybaczasz, zbyt łatwo zapominasz o doznanych krzywdach i próbujesz dać krzywdzicielowi szansę poprawy. Nie bądź głupi, Burton…

Trzy dni później wciąż nie miał pewności co do Goringa.

Przyjął nazwisko Abdula ibn Haruna, mieszkańca dziewiętnastowiecznego Kairu. Miał ku temu kilka powodów. Przede wszystkim świetnie mówił po arabsku i znał dialekt, jakiego używano w tym okresie w Kairze. Poza tym dawało to — pretekst do noszenia na głowie ręcznika — zwiniętego jak turban. Miał nadzieję, że pomoże mu to zamaskować swój wygląd. Goring nie powiedział nikomu ani słowa, które przeczyłoby tej historii. Był tego prawie pewien, gdyż większość czasu spędzali razem. Zakwaterowano ich w jednej chacie, dopóki nie poznają miejscowych zwyczajów i nie przejdą okresu próbnego. Częścią tych prób było intensywne szkolenie wojskowe. Burton był jednym z najlepszych szermierzy dziewiętnastego wieku, znał też wszelkie odmiany walki bronią lub wręcz — Kiedy w serii prób zademonstrował swe umiejętności, radośnie powitano go jako rekruta. Więcej nawet, obiecano mu stanowisko instruktora, gdy tylko w dostatecznym stopniu opanuje język.

Goring niemal równie szybko pozyskał szacunek. miejscowych. Miał wiele wad, lecz był odważny. Był też silny, sprawny w walce, jowialny i sympatyczny, o ile służyło to jego celom. W nauce języka nie pozostawał w tyle za Burtonem. Szybko też zdobywał i wykorzystywał autorytet, jak przystało na byłego marszałka Trzeciej Rzeszy.

Odcinek zachodniego brzegu, na którym się znaleźli, zamieszkiwali ludzie mówiący językiem nieznanym nawet Burtonowi, znakomitemu lingwiście tak na Ziemi, jak w świecie Rzeki. Gdy poznał go już na tyle, by zadawać pytania wywnioskował, że ludzie ci żyli gdzieś w Europie Środkowej we wczesnej Epoce Brązu. Mieli kilka niezwykłych obyczajów, między innymi publiczną kopulację. Burton, współzałożyciel Królewskiego Towarzystwa Antropologicznego w Londynie w 1863 roku, bardzo się tym zainteresował. Nie uczestniczył w ceremoniach, lecz nie był też nimi zgorszony.

Zwyczajem, który przyjął z radością, był malowany zarost. Tutejszych mężczyzn bardzo oburzał fakt, że Sprawcy Zmartwychwstania pozbawili ich twarze włosów i obcięli napletki. Na tę drugą zniewagę nic nie mogli poradzić, lecz pierwszą zdołali naprawić, przynajmniej do pewnego stopnia. Smarowali górne wargi i brody ciemnym płynem, robionym z drobno startego węgla drzewnego, rybiego kleju, barwnika dębowego i paru innych składników. Bardziej ofiarni używali tej farby do tatuażu, poddając się długotrwałej i bolesnej operacji nakłuwania ostrą bambusową igłą.

Zamaskowany podwójnie Burton pozostał jednak na łasce człowieka, który przy pierwszej sposobności mógł go zdradzić. Chciał przywabić do siebie Etyków, lecz nie chciał, by odkryli jego tożsamość. Dzięki temu miałby szansę ucieczki, zanim tamci pochwycą go w sieć. Nie miał jednak zamiaru uciekać, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Gdy wszystko pójdzie zgodnie z planem, stanie się zwierzyną tropiącą myśliwych.

Wizja Mrocznej Wieży, Wielkiego Graala, zawsze tkwiła gdzie§ w jego myślach. Po co bawić się w kotka i myszkę, skoro mógłby szturmować wały tego zamku, gdzie zapewne mieściła się główna kwatera Etyków. Lub, jeżeli szturmować nie było najlepszym określeniem, wkraść się do Wieży, wejść tak, jak mysz wchodzi do domu — czy zamku. Kiedy koty szukają gdzie indziej; mysz wślizguje się do Wieży i tam zmienia w tygrysa.

Roześmiał się, budząc zdziwione spojrzenia swoich dwóch współmieszkańców, Goringa i Johna Collopa, Anglika z siedemnastego wieku. Śmiał się trochę z samego siebie, ze swego obrazu jako tygrysa. Jak mógł pomyśleć, że on, samotny, może zrobić cokolwiek Kształtującymi Planety, Wskrzeszającym miliardy martwych, Karmicielom i Opiekunom wszystkich powołanych na nowo do życia? Splótł ręce. W tych rękach i w mózgu, który nimi sterował, krył się może upadek Etyków. Czym była ta straszna rzecz, którą chował w sobie — nie wiedział. Lecz Oni bali się go. Gdyby tylko wiedział dlaczego…

Jednak śmiech z siebie nie był całkiem szczery. Części umysłu wierzył, że naprawdę jest tygrysem wśród ludzi.

— Człowiek jest tym, za kogo się uważa — mruknął.

— Masz niezwykły śmiech, przyjacielu — odezwał się Goring. — Kobiecy, u kogoś tak pełnego męskości. Przypomina… bo ja wiem… kamień ślizgający się' po lodowym jeziorze. Albo śmiech szakala.

— Mam w sobie coś z szakala i hieny — odparł Burton. — Tak utrzymywali moi wrogowie. I mieli rację. Jestem jednak czymś więcej.

Wstał z łóżka i zrobił krótką gimnastykę, by rozruszać zastałe mięśnie. Za kilka minut pójdzie z innymi do kamienia na brzegu, by napełnić swój róg obfitości. Później godzina patrolowania terenu i musztra, po niej zaś ćwiczenia z włócznią, maczugą, procą, obsydianowym mieczem, łukiem i strzałami, w końcu walka wręcz. Godzina na odpoczynek, rozmowy i obiad. Potem godzina nauki języka i dwie pracy przy budowie wałów, znaczących granice małego państewka. Pół godziny odpoczynku i obowiązkowy bieg na milę, dla Zwiększenia wytrzymałości. Kolacja z rogów obfitości i wolny wieczór dla wszystkich prócz pełniących wartę lub mających inne obowiązki.

Taki program dnia był typowy dla wszystkich kraików w górę i w dół biegu Rzeki. Niemal wszędzie ludzkość była w stanie wojny lub szykowała się do niej. Obywatele musieli zachowywać dobrą farmę i potrafić walczyć jak najlepiej. Ćwiczenia dawały im też jakieś zajęcia. Nieważne, jak monotonne było wojskowe życie, zawsze było czymś lepszym niż siedzenie i myślenie nad sposobami zabicia nudy. Uwolnienie od zdobywania żywności, od opłat, rachunków i wszystkich przykrych zajęć i obowiązków, nękających Ziemian, nie do końca okazało się błogosławieństwem. Trwała wielka bitwa z nudą, a przywódcy wszystkich państw próbowali znaleźć ludziom coś do roboty.

Życie w dolinie Rzeki powinno być rajem, a było wojną, wojną, wojną. Pomijając wszystko inne wojna była tu (zdaniem niektórych) czymś pożądanym. Eliminowała stagnację i przydawała życiu smaku. Ludzka zachłanność i agresywność miały swoje dobre strony.

Po kolacji wszyscy mężczyźni i kobiety mogli robić co chcieli pod warunkiem, że nie łamali miejscowych praw. Można było wymienić papierosy i alkohol znalezione w rogu obfitości lub złapaną w Rzece rybę na lepszy łuk i strzały, tarcze… misy i kubki, stoły i krzesła, bambusowe flety, gliniane trąbki, bębny z ludzkiej lub rybiej skóry, rzadkie kamienie (naprawdę bardzo rzadkie), naszyjniki z pięknie ukształtowanych i zabarwionych kości ryb, żyjących głęboko w Rzece, nefrytu albo rzeźbionego drewna, obsydianowe zwierciadła, sandały i buty, rysunki węglem drzewnym, rzadki i cenny papier z bambusowych włókien, atrament i pióra z rybich ości, kapelusze z długiej i twardej trawy ze wzgórz, tuby, małe wózki do zjeżdżania z górki, drewniane harfy o strunach z jelit ryby — smoka, dębowe pierścienie na palce u rąk i nóg, gliniane figurki i inne przedmioty, użyteczne lub ozdobne.

Później, naturalnie; przychodził czas na miłość, której Burton i mieszkający wraz z nim zostali na razie pozbawieni. Dopiero kiedy zostaną uznani za pełnoprawnych obywateli, będą mogli przeprowadzić się do oddzielnych chat i poszukać sobie kobiet.

John Collop był niewysokim, drobnym, młodym człowiekiem. Miał długie, jasne włosy, wąską lecz miłą twarz, duże, niebieskie oczy i bardzo długie, podwinięte w górę rzęsy. W swej pierwszej rozmowie z Burtonem powiedział, że się już przedstawił:

— Zostałem wydany z ciemności łona mej matki — kogóż innego? — na światło boże na Ziemi w roku 1625. Zbyt wcześnie powróciłem na łono Matki Natury, z nadzieją oczekując zmartwychwstania. Nie zawiodłem się, jak widzisz. Choć muszę przyznać, że to życie pozagrobowe różni się od tego, którego oczekiwałem zgodnie z naukami kapłanów. Skąd jednak mieli znać prawdę, nieszczęśni ślepcy wiodący ślepców!

Wkrótce potem Collop wyznał, że jest członkiem Kościoła Jeszcze Jednej Szansy.

Burton uniósł brwi. Spotkał już tę nową religię w wielu miejscach nad Rzeką. Choć niewierzący, miał ambicję dokładnie zbadać każdą wiarę. Poznaj, w co wiemy człowiek, a poznasz połowę jego istoty. Poznaj jeszcze jego żonę, a znasz go całego.

Kościół wyznawał kilka prostych dogmatów, kilka z nich opartych na faktach, większość jednak na domysłach, nadziejach i pragnieniach. Nie różnił się w tym od żadnej religii znanej na Ziemi. Wyznawcy wiary w Jeszcze Jedną Szansę mieli jednak przewagę nad ziemskimi kościołami: nie musieli się trudzić, by udowodnić, że martwi mogą zmartwychwstać. I to nie raz, a często.

— A dlaczego dano ludzkości Jeszcze Jedną Szansę? — mówił Collop cichym, pełnym przejęcia głosem. — Czy na to zasłużyła? Nie. Prócz kilku wyjątków ludzie są nędzni, żałośni, małostkowi, zepsuci, ograniczeni, niezwykle egoistyczni, kłótliwi, ogólnie budzący niesmak. Patrząc na nich bogowie — lub Bóg. — powinni dostawać mdłości. Lecz w tych boskich rzygowinach kryje się grudka współczucia, jeżeli wybaczysz mi takie porównanie. Każdy człowiek, jakkolwiek by był prymitywny, nosi w sobie srebrzyste włókno świętości. To nie puste słowa, że został stworzony na obraz i podobieństwo Boga. W najgorszym z nas jest coś godnego ocalenia i z tego czegoś może powstać nowa istota. Ktokolwiek dał nam tę nową okazję do zbawienia naszych dusz, musiał znać prawdę. Umieszczono nas tutaj, w dolinie Rzeki, na obcej planecie pod obcym niebem, abyśmy zapracowali na własne zbawienie. Ile mamy czasu, nie wiem, a przywódcy Kościoła nawet nie próbują zgadywać. Może wieczność, może tylko sto lat. Może tysiąc: Lecz, przyjacielu, musimy wykorzystać czas, jaki nam dano.

— Czyż nie byłeś złożony w ofierze na ołtarzu Odyna? — spytał Burton. — Przez Wikingów, którzy trzymali się dawnej religii, mimo że ten świat nie jest Walhallą, jaką obiecywali im kapłani? Czy nie uważasz, że marnowałeś czas i siły wygłaszając im kazania? Oni nadal wierzą w swych starych bogów. Jedyna różnica w teologii to drobne przeróbki, dopasowujące ją do tutejszych warunków. Ty też trzymałeś się swojej wiary.

— Wikingowie nie potrafią wyjaśnić przyczyny powstania tych warunków — odparł Collop. — Ja potrafię. Mam rozsądne wytłumaczenie, które i oni w końcu przyjmą. Uwierzą wtedy równie gorąco jak ja. Mnie zabili, lecz przyjdzie do nich inny członek Kościoła, obdarzony większą mocą przekonywania, i nawróci ich, zanim rozciągną go na drewnianym łonie swego drewnianego bożka i przebiją serce. A jeśli nie jemu, uda się to następnemu. Na Ziemi prawdziwe było twierdzenie, że krew męczenników jest nasieniem Kościoła. Tu jest prawdziwe tym bardziej. Jeżeli zabijesz człowieka, by zamknąć mu usta, pojawi się w innym miejscu. A inny, zabity tysiące mil stąd, przybędzie, by zająć miejsce tamtego męczennika. W końcu zwycięży Kościół. Ludzie zaprzestaną bezsensownych, rodzących nienawiść wojen i zajmą się prawdziwą, jedyną wartą zachodu pracą — pracą dla zbawienia.

— To, co powiedziałeś o męczennikach pozostaje prawdą dla każdego, głoszącego jakąś ideę — Zauważył Burton. — Zabity zły człowiek także znowu pojawi się, by popełniać zło w innym miejscu.

— Dobro przeważy — oświadczył Collop. — Prawda zawsze zwycięża.

— Nie wiem, jak wiele podróżowałeś na Ziemi, ani jak długo żyłeś. Lecz zarówno czas twego życia jak zasięg twych podróży musiały być mocno ograniczone, skoro pozostałeś taki zaślepiony. Ja wiem swoje. — Kościół nie opiera się wyłącznie na wierze — stwierdził Collop. — Dysponuje realnymi, materialnymi faktami, z których wywodzi swe nauki. Powiedz, przyjacielu Abdulu, słyszałeś kiedy o kimś, kto został wskrzeszony martwym?

— To paradoks! — zawołał Burton. — Co masz na myśli — wskrzeszony martwym?

— Znane są przynajmniej trzy potwierdzone przypadki i cztery inne, o których Kościół słyszał, lecz nie był w stanie sprawdzić. Mężczyźni i kobiety ginęli w jakimś miejscu nad Rzeką i zostawali przeniesieni do innego. Co dziwne, odtworzono ich ciała, lecz brakło im iskry życia. Dlaczego?

— Nie potrafię sobie tego wyobrazić — powiedział Burtona. — Powiedz, Posłucham cię, gdyż mówisz jak człowiek, który wie.

Potrafił sobie wyobrazić, gdyż słyszał już tg historię. Chciał jednak sprawdzić, czy wersja Collopa zgodna jest z innymi.

Zgadzała się łącznie z nazwiskami martwych łazarzy. Owi mężczyźni i kobiety zostali rozpoznani przez ludzi, którzy znali ich na Ziemi. Wszyscy byli świątobliwi, niemal święci; jeden z nich został w rzeczy samej kanonizowany. Według teorii Collopa, osiągnęli oni stan oczyszczenia, w Ittórym nie musieli dłużej pozostawać w „czyśćcu” Świata Rzeki. Ich dusze odeszły do… jakiegoś innego miejsca… pozostawiając za sobą zbędny bagaż fizycznych ciał.

Wkrótce, jak głosił Kościół, więcej ludzi osiągnie ten stan i pozostawi za sobą swe ciała. W końcu, po dostatecznie długim czasie, dolina Rzeki wyludni się. Wszyscy wyrzekną się gwałtu i nienawiści, oświeceni miłością do Boga i ludzkości. Nawet najbardziej zepsuci, na pozór zgubieni bez nadziei, zdołają porzucić swe fizyczne istnienia. Wszystkim, co potrzebne do osiągnięcia tej łaski; była miłość.

Burtona westchnął zaśmiał się głośno i oświadczył:

— Plus a charge, plus c'est la meme chose. Jeszcze jedna bajka, by dać ludziom nadzieję. Dawne religie zostały skompromitowane, choć niektóre nie chcą tego przyznać, więc trzeba stworzyć nowe.

— To rozsądne wyjaśnienie — upierał się Collop. — Czy znasz lepsze wytłumaczenie faktu, że tu jesteśmy? — Być może. Ja też umierii wymyślać bajki. — W rzeczywistości Burtona znał wyjaśnienie. Co więcej, nie mógł powiedzieć o tym Collopowi. Spruce powiedział sporo o tożsamości, historii i celach swej grupy, Etyków. I wiele z tego zgadzało się z teologią Collopa.

Spruce zdążył się zabić, zanim opowiedział o „duszy”. Można było założyć, że owa „dusza” jest częścią ogólnego schematu zmartwychwstania. W przeciwnym wypadku, gdy ciało osiągało „zbawienie” i przestawało żyć, nie pozostałoby nic, co niosłoby istotę człowieka. Ponieważ postziemskie życie dawało się opisać w terminach fizycznych, „dusza” także musi być jakością fizyczną. Nie można zbyć jej określeniem „nadnaturalna”, jak na Ziemi.

Wielu rzeczy Burtona nie wiedział. Zdołał jednak wejrzeć przelotnie w mechanizm działania Świata Rzeki, co nie udało się żadnej innej ludzkiej istocie.

Z tymi skromnymi wiadomościami, jakie zdobył, planował przebić sobie drogę do wiedzy, podważyć wieko i wśliznąć się do sanktuarium. W tym celu musi dostać się do Mrocznej Wieży. A jedynym sposobem, by dotrzeć tam szybko, było skorzystanie z Samobójczego Ekspresu. Najpierw jednak musiał odkryć go któryś z Etyków. Burtona musi go zwyciężyć, pozbawić możliwości śmierci i jakoś wyciągnąć z niego więcej informacji.

Na razie nadal grał rolę Abdula ibn Haruna, przeniesionego tutaj egipskiego lekarza z dziewiętnastego wieku, aktualnie obywatela Bargawhwdzs. Jako taki postanowił przyłączyć się do Kościoła Jeszcze Jednej Szansy. Wyznał Collopowi swe rozczarowanie Mahometem i jego naukami, i tak stał się pierwszym nawróconym na tym obszarze.

— Musisz przysiąc, drogi przyjacielu, że nie podniesiesz broni przeciwko żadnej ludzkiej istocie, ani że nie będziesz bronił się przed przemocą — uświadomił go Collop.

Burtona oświadczył oburzony, że nikomu, kto spróbuje go uderzyć, nie pozwoli odejść bezkarnie.

— To nie jest wbrew naturze — rzekł łagodnie Collop. — Sprzeciwia się przyzwyczajeniom, to fakt. Człowiek może się jednak stać czymś innym, niż był kiedyś, czymś lepszym — jeżeli tylko ma silną wolę i pragnienie.

Burton wyrzucił z siebie gwałtowne „nie” i odszedł. Collop ze smutkiem pokiwał głową, lecz pozostał przyjazny jak dawniej. Nie bez poczucia humoru nazywał czasem Burtona „pięciominutowym nawróconym”. Nie chodziło o ten czas, jaki poświęcił, by wprowadzić go do owczarni, lecz o ten, jaki Burtona potrzebował by ją opuścić.

Znalazł zresztą innego chętnego, Goringa. Z początku miał on dla Collopa jedynie żarty i kpiny. Później jednak zaczął żuć gumę snów i jego koszmary powróciły.

Przez dwie noce płakał, jęczał i krzyczał, nie pozwalając zasnąć swym współmieszkańcom. Wieczorem trzeciego dnia zapytał, czy może wstąpić na łono Kościoła. Musi jednak się wyspowiadać, by Collop zrozumiał, jakim człowiekiem był na Ziemi i tutaj.

Collop wysłuchał mieszaniny samoponiżania i samowyniesienia, po czym oświadczył:

— Przyjacielu, nieważne, kim byłeś. Jedynie kim jesteś i kim się staniesz. Słucham cię tylko dlatego, że spowiedź pomaga duszy Widzę, że jesteś głęboko rozdarty, że cierpisz ból i zgryzotę z powodu tego, co uczyniłeś, a jednak dumę, że kiedyś byłeś potężny wśród ludzi. Wielu rzeczy nie zrozumiałem, gdyż zbyt mało wiem o twych czasach. To bez znaczenia. Tylko dzień dzisiejszy i przyszły powinny nas interesować; tylko one są ważne.

Bartonowi wydało się, że Collop nie tyle nie dbał o to, co wyznał mu Goring, lecz zwyczajnie nie uwierzył w jego historię o ziemskiej chwale i pohańbieniu. Trafiało się tak wielu oszustów, że prawdziwi bohaterowie i przestępcy stracili na znaczeniu. Burton spotkał już trzech Jezusów Chrystusów, dwóch Abrahamów, czterech Ryszardów Lwie Serce, sześciu Attylów, z tuzin Judaszy (z których tylko jeden znał aramejski), George'a Washingtona, dwóch lordów Byronów, trzech Jesse Jamesów, ogromną liczbę Napoleonów, genarała Czestera (mówiąc z ciężkim akcentem Yorkshire), Finna McCoola (który nie znał staroirlandzkiego), Czakę (używającego nieprawidłowego dialektu Zulu) i masę innych, którzy mogli lecz nie musieli być tymi, za których się podawali.

Kimkolwiek człowiek był na Ziemi, tutaj musiał od nowa zdobywać pozycję. To nie było łatwe, gdyż warunki zmieniły się drastycznie. Wielkich i sławnych mieszkańców Ziemi nieustannie tu poniżano odmawiając im wiary i szansy wykazania swej tożsamości.

Dla Collopa poniżenie było błogosławieństwem. Powiedziałby pewnie, że najpierw poniżenie, później pokora. A potem, oczywiście, naturalną koleją rzeczy, człowieczeństwo.

Goringa zachwycił Wielki Plan — jak nazwał to Burton — ponieważ w jego naturze leżała przesada, zwłaszcza w użyciu narkotyków. Wiedział, że guma snów wyrywa ponure sprawy z otchłani jego podświadomości, wywleka je na światło dnia, że rozrywa go na części — a jednak nadal żuł tyle, ile tylko mógł zdobyć. Przez pewien czas, chwilowo uzdrowiony przez kolejne zmartwychwstanie, potrafił się powstrzymać. Poddał się jednak po kilka tygodniach i znowu rozdzierał ciszę nocy krzykiem „Nienawidzę cię, Hermannie Goringu.

— Jeżeli to potrwa dłużej — powiedział Callopowi Burton — on zwariuje. Albo sam się zabije, albo po to, by uciec przed samym sobą zmusi kogoś, żeby go zabił. Lecz samobójstwo nic mu nie da i wszystko powtórzy się od nowa. Odpowiedz mi szczerze: czy to nie jest piekło?

— Raczej czyściec — odparł Collop. — Czyściec to piekło z nadzieją.

24

Minęły dwa miesiące. Burton zaznaczał mijające dni nacięciami na sosnowym kijku. Był czternasty dzień siódmego miesiąca 5 PZ, piątego roku Po Zmartwychwstaniu. Próbował prowadzić kalendarz, gdyż oprócz wielu innych rzeczy był także kronikarzem. Sprawa jednak nie była prosta. Czas niewiele znaczył nad Rzeką. Oś planety była prostopadła do płaszczyzny ekliptyki, nie zmieniały się pory roku, a gwiazdy przemieszały tak, że rozpoznanie pojedynczych świateł lub ich konstelacji było prawie niemożliwe. Były tak liczne i jasne, że nawet południowe słońce stojąc w zenicie nie potrafiło całkowicie zaćmić światła największych. Wisiały na rozpalonym nieboskłonie jak duchy, które nie chcą się rozpłynąć w jasności dnia.

Człowiek jednał potrzebuje jak ryby wody. Jeżeli go nie ma, musi go stworzyć. Tak więc dla Burtona był to 14 lipca 5 r. PZ.

Collop jednak, podobnie jak wielu innych, liczył czas tak, jakby płynął nieprzerwanie od dnia jego. Dla niego był teraz rok pański 1667. Nie mógł uwierzyć, że jego słodki Jezus zgorzkniał. Wolał raczej uważać Rzekę za rzekę Jordan, a dolinę — za dolinę poza mrokiem śmierci. Przyznawał, że życie pozagrobowe nie było takie, jakiego się spodziewał. Trafił za to w miejsce pod wieloma względami wspanialsze i uznał to za dowód wszechogarniającej miłości Boga dla Jego stworzeń. Dał On wszystkim ludziom, niegodnym takiej łaski, kolejną szansę. I jeśli ten świat nie był nowym Jeruzalem, to był miejscem przygotowanym do jego zbudowania. Cegły, jakimi była miłość Boga, i zaprawa — miłość do bliźnich, miały być uformowane w tym piecu i młynie — plancie Rzeki w Dolinie.

Burton naśmiewał się z tej koncepcji, lecz nie mógł nie pokochać tego drobnego mężczyzny. Collop był szczery; nie dokładał do paleniska swej dobroci kart ksiąg ani traktatów teologii. Jego zachowanie nie było wymuszone. Płonął ogniem, żywiącym się jego własną istotą, której esencją była miłość. Miłość nawet do tych, których nie można było kochać, najrzadszy i najtrudniejszy rodzaj uczucia.

Opowiedział Burtonowi o swym ziemskim życiu. Był lekarzem, rolnikiem, liberałem niezachwianie wierzącym w swą religię, a jednak pełnym wątpliwości wobec wiary i społeczeństwa swych czasów. Napisał apel o tolerancję religijną, budząc tym równocześnie podziw i przekleństwa. Był też poetą, znanym przez krótki czas, później zapomnianym.

Panie, niech przejrzy grzesznik zagubiony. Niech się odrodzę cuda, co minęły. Niech ślepiec przejrzy, niech trąd oczyszczony, A martwy Twą mocą wskrzeszony.

— Moje wiersze zostały zapomniane, lecz żyje zawarta w nich prawda — powiedział Burtonowi. Zatoczył ręką koło wskazując wzgórza, Rzekę, góry i ludzi. — Sam możesz to zobaczyć, jeśli otworzysz oczy i przestaniesz upierać się przy tej bajce, że wszystko to jest dziełem ludzi takich jak my. Zresztą, jeśli nawet uznam twoje przesłanki, wciąż będę uważał, że ci Etycy są jedynie narzędziem Stwórcy.

— Bardziej podoba mi się inny twój wiersz — stwierdził Burton.

Dusza ulata; Tyś nie z tej Ziemi jest. Więc dalej! Niebiosa iskrę dały; Do nich płomień powraca.

Collop był zadowolony, nie wiedząc, że Burton inaczej rozumie te strofy niż ich autor.

Płomień powraca.

Oznaczało to dotarcie jakimś sposobem do Mrocznej Wieży, odkrycie tajemnic Etyków i zwrócenie Ich urządzeń przeciwko Nim. Nie czuł wdzięczności za drugie życie, które mu dali. Był raczej oburzony, że dokonali tego bez jego zgody. Jeśli chcieli jego podziękowań, to dlaczego mu nie wyjaśnili, czemu otrzymał jeszcze jedną szansę? Jakie mieli powody, by ukrywać swoje motywy? Dowie się tego. Iskra, którą w nim rozniecili rozpali się w szalejący pożar, który Ich pochłonie.

Przeklinał los, który zesłał go w miejsce tak bliskie źródła Rzeki, a więc blisko Wieży, by już po kilku minutach porwać go stamtąd gdzieś w środek biegu Rzeki, miliony mil od celu. Jeśli jednak raz tam trafił, to może dotrzeć znowu. Nie łodzią, gdyż podróż zajęłaby co najmniej czterdzieści lat, a prawdopodobnie więcej. Mógł też być pewien, że po drodze tysiąc razy będzie schwytany i wtrącony w niewolę. A jeśli zginie może się zdarzyć, że — wskrzeszony daleko od celu — będzie musiał zaczynać od nowa.

Z drugiej strony, przy losowym na pozór wyborze miejsc zmartwychwstania, może raz jeszcze znaleźć się u końca Rzeki. To skłaniało go do skorzystania znowu z Samobójczego Ekspresu. Choć wiedział, że śmierć jest tylko chwilowa, nie mógł się zmusić do zrobienia decydującego kroku. Umysł mówił, że to jedyna możliwość, lecz ciało buntowało się. Gwałtowne pragnienie życia, tkwiące gdzieś w komórkach organizmu, przezwyciężało wolę.

Przez pewien czas, jak sobie tłumaczył, zajmie się badaniem języka i zwyczajów prehistorycznego ludu, do którego trafił. Uczciwość jednak kazała mu przyznać, że szuka tylko pretekstu, by odwlec Straszny Moment. Mimo to nie robił nic.

Burton — Collop i Goring opuścili barak kawalerów i podjęli normalne życie obywateli małego państwa. Każdy z nich zamieszkał w osobnej chacie i w ciągu tygodnia znalazł sobie kobietę. Kościół Collopa nie wymagał celibatu. Jego wierni mogli przyjąć śluby czystości, jeżeli sami mieli na to ochotę. Kościół uznawał fakt, że mężczyźni i kobiety zostali wskrzeszeni zachowując w pełni cechy płciowe, jakie mieli na Ziemi (lub, jeśli ich nie mieli, otrzymali tutaj). Było oczywiste, że Sprawcy Zmartwychwstania życzyli sobie, by z tego korzystać. Było wiadomo, choć nie wszyscy to uznawali, że seks ma takie inne funkcje niż reprodukcja. Dalej więc młodzi, tarzajcie się w trawie:

Innym rezultatem żelaznej logiki Kościoła (który, nawiasem mówiąc, odrzucał rozsądek jako rzecz niegodną zaufania) był ten, że dopuszczalny był każdy rodzaj miłości, jeżeli tylko uprawiany jest za zgodą zainteresowanych i nie wiąże się z okrucieństwem lub przymusem. Zakazane było wykorzystywanie dzieci. Ten problem sam zniknie po pewnym czasie; za kilka lat wszystkie dzieci będą dorosłe.

Colop nie chciał wybierać sobie towarzyszki tylko po to, by rozładować napięcie seksualne. Upierał się, że musi to być kobieta, którą kocha. Burton śmiał się, że ten warunek jest łatwy do spełnienia, zatem niewiele warty. Collop kocha całą ludzkość, powinien więc — teoretycznie — wziąć sobie pierwszą kobietę, która odpowie „tak”.

— Szczerze mówiąc, przyjacielu — wyznał Collop — dokładnie tak się zdarzyło.

— Więc to tylko przypadek, że jest piękna, namiętna i inteligentna? — spytał Burton.

— Choć pragnę być czymś więcej, niż tylko człowiekiem, a raczej być w pełni człowiekiem, pełen jestem ludzkich wad — odparł tamten z uśmiechem. — Czy chciałbyś, bym świadomie uczynił się męczennikiem wybierając jakąś obrzydliwą sekutnicę?

— Uważałbym cię z durnia jeszcze bardziej niż teraz. Co do mnie, wymagam od kobiety tylko urody i uczucia. Jej — umysł mnie nie obchodzi. I wolę blondynki. Jest we mnie jakaś struna, która odpowiada tylko na dotyk palców złotowłosej dziewczyny.

Z Goringiem zamieszkała Valkiria; osiemnastowieczna Szwedka, wysoka, o potężnym biuście i szerokich ramionach. Burton zastanawiał się, czy miała być namiastką pierwszej żony Goringa, szwagierki szwedzkiego podróżnika, hrabiego von Rosen. Sam Goring przyznawał, że jego wybranka przypomina Karin nie tylko wyglądem, ale nawet głosem. Wydawał się z nią bardzo szczęśliwy, podobnie jak ona przy nim.

Aż pewnej nocy, podczas stałego porannego deszczu, coś wyrwało Burtona z głębokiego snu.

Zdawało mu się, że dobiegł go krzyk, lecz kiedy oprzytomniał słyszał tylko huk gromu i trzask uderzających w pobliżu piorunów. Zamknął oczy, by po chwili znów się poderwać. Gdzieś blisko krzyczała kobieta. Zerwał się, odepchnął bambusowe drzwi i wystawił głowę na zewnątrz. Zimny deszcz spływał mu po twarzy. Wszędzie było ciemno, jedynie błyskawice oświetlały góry na wschodzie. Bliskie uderzenie pioruna ogłuszyło go i oślepiło. Dostrzegł jednak dwie białe jak duchy postacie obok chaty Goringa. Niemiec zaciskał ręce na szyi kobiety, a ona trzymała go za nadgarstki i usiłowała odepchnąć od siebie.

Burton wybiegł na dwór, pośliznął się na mokrej trawie i upadł. Gdy wstał, kolejny błysk ukazał mu kobietę na kolanach, odchyloną do tyłu, a nad nią wykrzywioną twarz Goringa. W tej samej chwili ze swojej chaty wybiegł Collop, zawiązując ręcznik wokół pasa. Burton poderwał się na nogi i pobiegł, wciąż milcząc. Goring jednak zniknął. Burton przyklęknął przy Karli i przyłożył jej rękę do piersi. Nie wyczuł uderzeń serca. W świetle błyskawicy zobaczył jej twarz, otwarte usta i wytrzeszczone oczy.

Wstał.

— Goring! Gdzie jesteś! — zwołał.

Coś uderzyło go w tył głowy. Upadł na twarz.

Oszołomiony, podniósł się na czworakach tylko po to, by paść pod kolejnym ciosem. Półprzytomny, zdołał jednak przetoczyć się na plecy, unosząc obronnym gestem ręce i nogi. Błyskawica oświetliła Goringa, stojącego nad nim z maczugą w dłoni. Jego twarz była twarzą szaleńca.

Znów zapadła ciemność. Coś białego i niewyraźnego skoczyło na Goringa od tyłu. Dwa blade ciała runęły na trawę obok Burtona i tarzały się wrzeszcząc jak koty. W kolejnym błysku zobaczył, że walczący próbują dosięgnąć zakrzywionymi palcami swych twarzy.

Burton wstał zataczając się i skoczył ku nim, lecz rzucony przez Goringa Collop zwalił go z nóg. Podniósł się znowu. Collop poderwał się i rzucił na Goringa. Burton usłyszał głośny trzask i tamten zwalił się bezwładnie. Próbował pobiec w stronę Niemca, lecz nogi nie chciały go słuchać; poniosły go na ukos, w bok od celu ataku. Wybuch światła i huku ukazał Goringa, jakby zatrzymanego na fotografii w chwili uderzenia Burtona maczugą:

Burton poczuł, jak drętwieje mu ramię, na które spadł cios. Teraz nie tylko nogi, ale i lewa ręka odmawiały mu posłuszeństwa. Mimo to zacisnął prawą pięść i spróbował trafić Goringa. Znów rozległ się trzask — zdawało mu się, że coś wyrywa mu żebra i wgniata je do płuc. Stracił oddech i raz jeszcze znalazł się na zimnej, mokrej trawie.

Jakiś przedmiot upadł obok niego. Pochwycił go mimo bólu. Trzymał w dłoni maczugę; Goring musiał ją upuścić. Drżąc przy każdym oddechu zdołał przyklęknąć. Gdzie był ten wariat? Dwa cienie, rozmazane i drżące, zachodzące na siebie i na pół rozdzielone. Chata! Nie był pewien swych oczu. Przez chwilę zastanawiał się, czy ma wstrząs mózgu, lecz zapomniał o tym, gdy dostrzegł Goringa słabo oświetlonego dalekim zygzakiem błyskawicy. A raczej dwóch Goringów. Jeden towarzyszył drugiemu; ten lewy stawiał stopy na ziemi, prawy unosił się w powietrzu.

Obaj wznosili w górę ręce, jakby chcieli umyć je w deszczu. A kiedy odwrócili się i ruszyli ku niemu zrozumiał, że to właśnie próbowali zrobić. Krzyczeli po niemiecku (jednym głosem):

— Usuń krew z mych rąk! Zmyj ją, Boże!

W maczugę Burtona ruszył niepewnie ku Goringowi. Chciał go uderzyć, lecz tamten odwrócił się nagle i odbiegł. Burton pobiegł za nim tak szybko, jak tylko pozwalały mu siły. Zbiegł ze wzgórza, wspiął się na następne i znalazł się na równinie. Deszcz ustał, gromy ucichły i w ciągu pięciu minut, jak zwykle, chmury rozwiały się. Blada skóra Goringa błyszczała w świetle gwiazd jak widmo pomykające przed Burtonem. Zdawało się, że chce dotrzeć do Rzeki. Burtona biegł za nim, choć sam nie wiedział, dlaczego to robi. Odzyskał już władzę w nogach i przestał widzieć podwójnie. Wreszcie dopadł Goringa. Skulony na brzegu wpatrywał się w odbite w falach gwiazdy.

— Dobrze się czujesz? — zapytał Burtona.

Goring zadrżał. Zaczął wstawać, lecz zrezygnował. Jęcząc oparł głowę na kolanach.

— Wiedziałem co robię, ale nie wiedziałem dlaczego — powiedział tępo. — Karla mówiła, że rano się wyprowadzi, że nie może spać pyry tym hałasie, jaki robię, kiedy męczą mnie koszmary. Zachowywałem się dziwnie. Błagałem ją, żeby została. Mówiłem, że ją kocham, że umrę; jeżeli mnie porzuci. Powiedziała, że mnie lubi, lubiła raczej, ale nie kocha. Nagle wydało mi się, że jeśli chcę ją zatrzymać, muszę ją zabić. Z krzykiem wybiegła z chaty. Resztę znasz.

— Miałem zamiar cię zabić — oświadczył Burtona. — Widzę jednak, że jesteś szalony i nie odpowiadasz za swoje czyny. Lecz ludzie tutaj nie uznają tego wyjaśnienia. Wesz, co z tobą zrobią: powieszą cię do góry nogami za kostki i zostawią, żebyś tak wisiał aż umrzesz.

— Nie rozumiem, co się stało! — załkał Goring. — Co się ze mną dzieje? — Te koszmary! Uwierz mi, Burton, jeżeli zgrzeszyłem, zapłaciłem za to. Ale nie mogę przestać płacić! — Moje noce są piekłem i wkrótce dni też takie się staną… Zabiję się! Ale to nie pomoże! Zbudzę się znowu… i znowu piekło!

— Nie ruszaj gumy snów — poradził Burton. — Musisz ją z siebie wyrzucić. Potrafisz przecież! Mówiłeś, że na Ziemi zerwałeś z morfiną.

Goring wstał i spojrzał Burtonowi w oczy.

— Właśnie o to chodzi! Nie tknąłem gumy odkąd się tu znalazłem.

— Co? Przysiągłbym…

— Uznałeś, że jej używam, bo tak się zachowuję! Ale nie, nie wziąłem do ust nawet kawałka gumy! Ale to nie ma znaczenia!

Burton, mimo odrazy jaką żywił do Goringa, poczuł litość.

— Otworzyłeś puszkę Pandory — powiedział — wygląda na to, że nie będziesz w stanie zatrzasnąć wieka. Nie wiem, jak to wszystko się skończy, ale nie chciałbym teraz być tobą. Choć trudno powiedzieć, żebyś na to nie zasłużył.

— Pokonam ich — oświadczył Goring cichym, pełnym determinacji głosem.

— Chcesz powiedzieć, że zwyciężysz sam siebie — odparł Burton. Odwrócił się chcąc odejść, lecz zatrzymał się, by zadać ostatnie pytanie: — Co teraz zrobisz?

Goring skinął ręką w stronę Rzeki.

— Utopię się. Zacznę od początku. Może w nowym miejscu pójdzie mi lepiej. W każdym razie nie chcę, żeby mnie powiesili jak kurczaka na wystawie u rzeźnika.

— Zatem au rewir. I powodzenia.

— Dzięki. Wiesz, nie jesteś taki zły. Pozwól, że dam ci radę.

— Jaką?

— Trzymaj się z daleka od gumy snów. Jak dotąd miałeś szczęście. Kiedyś jednak opanuje cię, tak jak mnie. Twoje demony będą inne od moich, ale równie straszne.

— Bzdura! — roześmiał się głośno Burtona. — Nie mam przed sobą nic do ukrycia. Żułem ją dość często, żeby się o tym przekonać.

Odszedł, lecz wciąż myślał o ostrzeżeniu. Używał gumy dwadzieścia dwa razy. I po każdej przysięgał sobie, że nie zrobi tego nigdy więcej.

W drodze ku wzgórzom obejrzał się. Niewyraźna, biała sylwetka Goringa zanurzała się wolno w czarno srebrzyste wody Rzeki. Burton zasalutował, gdyż nie należał do ludzi, którzy potrafią oprzeć się pragnieniu widowiskowego gestu. Potem zapomniał o Goringu. Ból w potylicy, chwilowo przytłumiony, powrócił silniejszy niż przedtem. Kolana zmiękły mu, jakby były z waty i — kilka zaledwie jardów od swojej chaty musiał usiąść.

Musiał stracić przytomność, przynajmniej częściowo, gdyż nie Pamiętał, by wleczono go po trawie. Kiedy doszedł do siebie, leżał na bambusowym łóżku wewnątrz chaty.

Panującą ciemność rozjaśniało tylko światło gwiazd sączące się przez trzy konary za kwadratem okna. Odwróciwszy głowę dostrzegł niewyraźną, bladą postać mężczyzny, siedzącego obok niego. Trzymał przed sobą wąski, metalowy przedmiot, którego lśniący koniec skierowany był na Burtona.

25

Gdy tylko Burton odwrócił głowę, mężczyzna odłożył przedmiot na bok.

— Długo trwało, zanim cię znalazłem, Richardzie Burton — powiedział po angielsku.

Burton próbował lewą ręką trafić na broń, ukrytą przed wzrokiem intruza. Pod palcami czul jednak tylko nagą ziemię.

— Znalazłeś mnie więc, cholerny Etyku — warknął. — I co masz zamiar ze mną zrobić?

Mężczyzna poruszył się w ciemności i zachichotał.

— Nic — odparł. — Nie jestem jednym z Nich — dodał po chwili. Zaśmiał się znowu, wyczuwając zdumienie Burtona. — To niezupełnie prawda. Jestem jednym z Nich, ale nie jestem z Nimi. Podniósł przedmiot, którym celował w Burtona.

— To urządzenie mówi, że masz pękniętą czaszkę i wstrząs mózgu. Musisz być bardzo wytrzymały, gdyż sądząc po obrażeniach, powinieneś już nie żyć. Możesz z tego wyjść, jeżeli poleżysz spokojnie. Niestety, nie masz czasu na rekonwalescencję. Tamci wiedzą, że jesteś w tym rejonie, z dokładnością do trzydziestu mil. Za dzień, dwa zlokalizują cię dokładnie.

Burton spróbował usiąść, lecz jego kości były miękkie jak rozgrzany słońcem toffi, a w tyle czaszki czuł wbijający się do mózgu bagnet. Z jękiem opadł z powrotem na plecy.

— Kim jesteś i o co ci chodzi?

— Nie mogę ci zdradzić swego imienia. Jeżeli, a raczej — co bardziej prawdopodobne — kiedy cię złapią; wyizolują twoją pamięć i przewiną ją do tyłu, aż do chwili, kiedy zbudziłeś się w przedwskrzeszeniowym bąblu. Nie dowiedzą się, dlaczego odzyskałeś przytomność przed czasem. Odkryją jednak naszą rozmowę. Będą nawet mogli mnie zobaczyć, lecz tak, jak ty mnie teraz widzisz — jako niewyraźny, jasny cień. Usłyszą też mój głos, lecz nie rozpoznają go. Używam transmutera. Będą jednak przerażeni. To, co powoli i opornie zaczynali podejrzewać, okaże się nagle prawdą. W ich szeregach znalazł się zdrajca.

— Chciałbym wiedzieć, o co ci właściwie chodzi — odezwał się Burton.

— Powiem ci tylko tyle — odparł tamten. — To, czego się dowiedziałeś o przyczynach Zmartwychwstania jest potwornym kłamstwem. To, co ci mówił Spruce i czego naucza ten twór Etyków, Kościół Jeszcze Jednej Szansy — to kłamstwa! Same kłamstwa! Prawda jest taka, że wy, istoty ludzkie, otrzymaliście życie po to, by wziąć udział w eksperymencie naukowym. Etycy — ta nazwa zupełnie do nich nie pasuje — przebudowali tę planetę w jedną dolinę Rzeki, zbudowali kamienie obfitości i przywrócili wam życie w jednym tylko celu — by zbadać waszą historię i obyczaje. Jako kwestię drugorzędną potraktowali obserwację waszych reakcji na Zmartwychwstanie i na wymieszanie różnych ludów pochodzących z różnych epok. To wszystko — naukowy projekt badawczy. A kiedy spełnicie wasze zadanie, z powrotem do piachu! Ta bajeczka, że otrzymaliście jeszcze jedną szansę zbawienia i wiecznego życia, to bzdura. Moi ziomkowie nie wierzą, że warto was zbawiać. Nie sądzą, żebyście mieli „dusze”!

Burton milczał przez chwilę. Ten człowiek z pewnością był szczery. A jeśli nawet nie, to jego ciężki oddech zdradzał silne zaangażowanie emocjonalne.

— Nie rozumiem — odezwał się w końcu — jak ktoś mógł ponieść takie koszta t włożyć tyle pracy tylko po to, by przeprowadzić eksperyment albo dokonać badań historycznych.

— Nieśmiertelnym trudno zabić czas. Byłbyś zaskoczony wiedząc, co robimy, by wieczność stała się interesująca. Co więcej, mając ją do dyspozycji nie odrzucamy nawet najbardziej oszałamiających projektów. Po śmierci ostatniego Ziemianina przygotowanie Zmartwychwstania zajęło nam kilka tysięcy lat, choć ostatni etap trwał ledwie dzień.

— A ty? — spytał Burton. — Co t y chcesz osiągnąć? I d1aczego robisz to, co robisz?

— Jestem jedynym prawdziwym Etykiem z całej tej monstrualnej rasy! Nie podoba mi się przestawianie was, jakbyście byli kukiełkami, przedmiotami do obserwacji jak zwierzęta w laboratorium! Choć prymitywni i gwałtowni, jesteście przecież istotami i świadomymi! W pewnym sensie jesteście tak… tak…

Widmowy rozmówca machnął widmową ręką, jakby chciał chwycić w powietrzu brakujące słowo.

— Muszę użyć waszego terminu — mówił dalej. — Jesteście równie ludzcy jak my. Podobnie owe prehistoryczne istoty, które pierwszy raz użyły mowy, były równie ludzkie jak wy. I jesteście naszymi przodkami. Z tego co wiem, mogę być twoim potomkiem w linii prostej. Cała moja rasa może pochodzić od ciebie.

— Wątpię — stwierdził Burton. — Nie miałem dzieci… w każdym razie nic o tym nie wiem.

Chciał zadać wiele pytań, lecz tamten nie zwracał na niego uwagi. Przyciskał przyrząd do własnego czoła. Nagle odsunął go.

— Przed chwilą… — przerwał Burtonowi w połowie zdania. — … nie macie na to określenia… Powiedzmy… słuchałem. Wykryli mój… wathan… Ty chyba nazwałbyś go aurą. Nie wiedzą, czyj to wathan, tyle tylko, że należy do Etyka. Ale wyzerują tutaj w ciągu najbliższych pięciu minut. Muszę odejść.

Blada sylwetka wyprostowała się.

— Ty też musisz odejść.

— Dokąd mnie zabierasz? — spytał Burton.

— Donikąd. Musisz umrzeć. Znajdą tylko twoje zwłoki. Nie mogę cię zabrać ze sobą; to niemożliwe. Lecz jeżeli umrzesz, Oni stracą twój ślad. Kiedyś spotkamy się znowu. A wtedy…!

— Zaczekaj! — przerwał Burton. — Nie rozumiem. Dlaczego nie potrafią mnie znaleźć? To Oni zbudowali maszynerię Zmartwychwstania. Czy nie wiedzą, gdzie jest urządzenie wskrzeszające właśnie mnie?

Mężczyzna zaśmiał się znowu.

— Nie. Ich jedyne zapisy ludzi na Ziemi były czysto wizualne, nie dźwiękowe. A lokalizacja wskrzeszonych w bąblu przedwskrzeszeniowym była losowa, ponieważ planowali rozrzucić was, ludzi, wzdłuż Rzeki w porządku z grubsza chronologicznym, lecz z pewnymi domieszkami. Dopiero potem chcieli zejść na indywidualny poziom. Naturalnie nie mieli pojęcia, że się Im przeciwstawię, ani że wyselekcjonuję niektórych Ich poddanych; by pomogli mi w zniweczeniu Planu. Nie wiedzą więc, gdzie ty albo inni wyskoczycie następnym razem. Zastanawiasz się pewnie, dlaczego nie mogę nastawić twojego układu wskrzeszeniowego, tak, by przeniósł cię w pobliże celu, do źródeł. Uczyniłem to. Kiedy zginąłeś po raz pierwszy, znalazłeś się przy pierwszym kamieniu obfitości. Lecz nie udało ci się; domyślam się, że zabici cię Titanthropi. To nie, dobrze, gdyż nie śmiem więcej bez ważnego powodu zbliżać się do bąbla. Nikomu nie wolno tam wchodzić, z wyjątkiem obsługi. Oni są podejrzliwi, boją się manipulacji… Od ciebie więc i od przypadku zależy, czy trafisz znowu w północny region polarny. Co do innych, to nie miałem okazji nastawienia ich układów wskrzeszających. Muszą radzić sobie z pomocą praw prawdopodobieństwa. Mają jedną szansę na dwadzieścia milionów.

— Inni? — zdziwił się Burton. — Jacy inni? I dlaczego akurat nas wybrałeś?

— Miałeś odpowiednią aurę. Oni także. Uwierz mi, wiem co robię. Wybrałem dobrze.

— Powiedziałeś, że zbudziłeś mnie przed czasem w… bąblu przedwskrzeszeniowym dla jakiegoś celu. Co chciałeś tym osiągnąć?

— Tylko to mogło cię przekonać, że Zmartwychwstanie nie jest czymś nadnaturalnym. Zacząłeś też szukać śladów Etyków. Mam rację? Oczywiście, że mam. Trzymaj!

Podał Burtonowi maleńką kapsułkę.

— Połknij to. Umrzesz natychmiast i znajdziesz się poza ich zasięgiem — na pewien czas. Komórki twojego mózgu będą tak poniszczone, że Oni nie będą w stanie nic odczytać. Spiesz się. Muszę już iść!

— A jeśli nie połknę? Jeżeli pozwolę Im teraz się schwytać?

— Nie masz na to właściwej aury.

Burton już niemal postanowił, że nie zażyje tabletki. Dlaczego ma temu arogantowi pozwolić rządzić sobą? Pomyślał jednak, że nie powinien odmrażać sobie uszu tylko po to, by zrobić na złość babci. W danej sytuacji mógł wybierać jedynie pomiędzy przymierzem z nieznanym człowiekiem a wpadnięciem w ręce Tamtych.

— Dobrze — powiedział. — A dlaczego t y mnie nie zabijesz? Czemu sam muszę to zrobić?

— W tej grze są pewne reguły — zaśmiał się obcy. — Nie mam czasu, by ci je tłumaczyć. Jesteś inteligentny, większość sam odkryjesz. Jedna z nich mówi, że jesteśmy Etykami. Możemy dawać życie, lecz nie możemy go bezpośrednio odbierać. Nie jest to rzecz dla nas niewyobrażalna czy niewykonalna. Po prostu bardzo trudna.

Zniknął nagle. Burton nie wahał się. Przełknął kapsułkę. Zobaczył oślepiający błysk…

26

… i wschodzące właśnie słońce, świecące mu prosto w oczy. Zdążył rozejrzeć się pospiesznie, dostrzec swój róg obfitości, stosik złożonych równo ręczników… i Hermanna Goringa.

Zatem potem obu ich pochwycili niewysocy, ciemnoskórzy ludzie o dużych głowach i krzywych nogach. Mieli włócznie i kamienne siekiery, a ręcznik nosili tylko jako chusty zawiązane wokół swych grubych, krótkich karków. Rzemienie, niewątpliwie z ludzkiej skóry, biegły przez nieproporcjonalnie wysokie czoła wokół głów, przytrzymując długie, grube czarne włosy. Wyglądali na rasę zbliżoną do Mongołów i mówili nieznanym Burtonowi językiem:

Wsunięto mu na głowę pusty, odwrócony do góry dnem cylinder, a ręce związano z tyłu skórzanym rzemieniem. Ślepego i bezradnego popędzono przez — równinę; poganiając ukłuciami kamiennych grotów. Gdzieś w pobliżu biły bębny, a kobiece głosy zawodziły jakąś pieśń.

Po trzystu krokach zatrzymano go. Bębny umilkły, kobiety takie. Słyszał tylko uderzenia własnego tętna. Co u diabła się tu dzieje? Czy brał udział w jakimś obrzędzie religijnym wymagającym, by ofiara niczego nie widziała? Dlaczego nie? Na Ziemi było wiele kultur, które nie dopuszczały, by rytualnie mordowani patrzyli na tych, którzy przelewają ich krew. Duch zabitego może próbować zemsty na zabójcach.

Lecz ci ludzie musieli już przecież wiedzieć, że nie istnieją żadne duchy. A może łazarzy uważali właśnie za upiory, które można przepędzić do krainy, z której przybyły zabijając je po prostu jeszcze raz? Goring! On także został tu przeniesiony. Do tego samego kamienia. Pierwszy raz mógł być przypadkiem, choć szanse na to były minimalne. Ale trzy razy z rzędu? Nie, to było…

Pierwszy cios i uderzenie głową o ściankę cylindra oszołomiły go. Zadrżał, przed oczyma rozbłysły iskry świateł. Opadł na kolana. Nie poczuł drugiego ciosu. Obudził się znowu w innym miejscu…

27

… a obok niego był Hermann Goring.

— Ty i ja jesteśmy chyba pokrewnymi duszami — powiedział. — Wydaje się, że Ktokolwiek odpowiedzialny jest za to wszystko, postanowił związać nas razem.

— Wół i osioł orzą razem — odparł Burton, pozostawiając Niemcowi do odgadnięcia, który z nich jest którym. Potem obaj zajęli się przedstawianiem; a raczej próbą przedstawienia, ludziom, wśród których się znaleźli. Jak się później okazało byli to Semerowie Starego czy też Klasycznego okresu; oznacza to, że zamieszkiwali Mezopotamię od 2500 do 2300 r. pne. Mężczyźni golili głowy (nie był to przyjemny obyczaj, gdyż mieli do dyspozycji jedynie krzemienne brzytwy), a kobiety chodziły obnażone do pasa. Miały na ogół krótkie, krępe ciał, wyłupiaste oczy i brzydkie (zdaniem Burtona) twarze.

Choć wskaźnik urody nie był wśród nich wysoki, to prekolumbijscy Samoańczycy, stanowiący 30 proc. ludności podnosili go znacznie. Naturalnie, było też wszechobecne 10 proc. ludzi znikąd i zewsząd, w większej części pochodzących z dwudziestego wieku. Było to zrozumiałe, gdyż stanowili czwartą część całej ludzkości. Burton oczywiście nie dyspronował żadnymi danymi statystycznymi, lecz podróże przekonały go, że ludzie z dwudziestego wieku zostali świadomie rozrzuceni wzdłuż rzeki w proporcji większej nawet, niż można było oczekiwać. Był to kolejny fragment struktury Świata Rzeki, którego nie pojmował. Co Etycy chcieli zyskać poprzez to rozprószenie?

Miał zbyt wiele pytań. Potrzebował czasu na zastanowienie, a nie mógł go znaleźć przesiadając się z jednej podróży Samobójczym Ekspresem w drugą. Ten region, w przeciwieństwie do większości poznanych, oferował nieco ciszy i spokoju, niezbędnych do przeanalizowania faktów. Postanowił zostać tu na pewien czas.

Był jeszcze Hermann Goring. Burton chciał obserwować niezwykły rozwój pielgrzyma. Jedną z wielu spraw, o które nie zdążył zapytać Tajemniczego Przybysza (tak o nim myślał, dużą literą) była kwestia gumy snów. W którym miejscu pasowała do ogólnego obrazu? Jako kolejna część Wielkiego Eksperymentu?

Niestety, Goring nie wytrzymał długo.

Pierwszej nocy zaczął krzyczeć. Wyskoczył ze swej chaty i pognał ku Rzece, zatrzymując się co chwilę, by wymierzyć cios w powietrze, odepchnąć od siebie niewidzialne istoty lub tarzać się po trawie. Burton szedł za nim aż na brzeg. Tu Goring ustawił się do skoku; zapewne chciał się utopić. Nagle zamarł na chwilę, zadygotał i runął, sztywny jak posąg. Jego otwarte oczy nie widziały niczego; wzrok skierowany był do wewnątrz. Jakie potwory widział nie dało się określić, gdyż nie był w stanie mówić. Poruszał tylko bezgłośnie wargami.

Pozostał w tym stanie przez dziesięć ostatnich dni swego życia. Burton próbował go karmić, lecz bez skutku — nie mógł rozewrzeć zaciśniętych szczęk. Ginął w oczach, ciało nikło, skóra zapadała się, a sterczące kości nadawały mu wygląd szkieletu. Pewnego ranka dostał konwulsji, potem usiadł i krzyknął. W chwilę później już nie żył.

Burton, zaciekawiony, spróbował sekcji krzemiennymi nożami i obsydianowymi piłami, jakie mógł zdobyć. Napięty pęcherz Goringa pękł, zachlapując go uryną.

Burton przed pochowaniem Goringa wyrwał mu zęby. Był to artykuł handlu; można było nawlec je na rybie jelito lub ścięgno, by uzyskać bardzo poszukiwany naszyjnik. Zdjął także skalp. Sumerowie przejęli zwyczaj zdzierania skalpów od swoich wrogów, siedemnastowiecznych Indian Shawnee, żyjących na drugim brzegu. Zszywali je razem robiąc płaszcze, spódniczki a nawet zasłony. Skalp, choć mniej wart na rynku niż zęby, mógł się jednak przydać.

Wspomnienie olśniło Burtona, gdy kopał grób pod wielkim głazem u stóp gór. Przerwał na chwilę, by napić się wody i przypadkiem spojrzał na ciało. Naga głowa i spokojna, jakby śpiąca twarz, pokonały blokadę w jego mózgu.

Widział tę twarz, kiedy przebudził się w tamtej ogromnej komorze, w rzędzie unoszących się w powietrzu ciał. Należała do człowieka z sąsiedniego szeregu. Goring miał wtedy ogoloną głowę, jak wszyscy śpiący. Burton dostrzegł go tylko w przelocie, podczas tej krótkiej chwili zanim wykryli go Strażnicy. Później, po masowym Zmartwychwstaniu, gdy spotkał się z Goringiem, nie zauważył, podobieństwa między śpiącym a człowiekiem z czaszką porośniętą gęsto jasnymi włosami.

Teraz jednak wiedział, że ów człowiek zajmował miejsce w pobliżu niego.

Czy to możliwe, by dwa układy wskrzeszające, umieszczone fizycznie blisko siebie, zestroiły się fazą? Jeżeli tak, to ilekroć on i Goring umierali mniej więcej w tym samym czasie, pojawiali się pod tym samym kamieniem obfitości. Żart Goringa, że są chyba pokrewnymi duszami, nie byłby wtedy daleki od prawdy.

Burton powrócił do kopania. Przeklinał, gdyż miał tak wiele pytań, a tak mało odpowiedzi. Jeżeli jakiś Etyk znów znalazłby się w jego mocy, wyciągnąłby z niego informacje nie dbając o metody.

Następne trzy miesiące Burton spędził przyzwyczajając się do niezwykłej społeczności tego regionu. Fascynował go jej język, uformowany przez połączenie sumeryjskiego i samoańskiego. Sumerów było więcej, a więc ich mowa dominowała. Lecz, jak wszędzie, było to pyrrusowe zwycięstwo. W rezultacie połączenia powstał dialekt o drastycznie zredukowanej fleksji i uproszczonej składni. Gramatyka poszła w zapomnienie, słowa były elizowane, czasowniki występowały jedynie w formie czasu teraźniejszego, używanego także jako przyszły. Przeszły tworzono za pomocą przysłówków. Wszelkie subtelności zniknęły zastąpione wyrażeniami, zrozumiałymi zarówno dla Sumerów jak dla Samoańczyków, nawet jeśli zdawały się naiwne i prymitywne. Wiele słów samoańskiego, ze zmienioną nieco konstrukcją fonologiczną, wypierało słowa sumeryjskie.

Dialekty takie powstawały w każdym miejscu Doliny Rzeki. Burton uznał; że jeżeli Etycy zamierzają poznać wszystkie ludzkie języki, muszą się spieszyć. Dawna mowa umierała, a raczej zmieniała się. Zapis mógł jednak zostać już zakończony: Układy zapamiętujące, konieczne dla przeniesienia fizycznych ciał, mogły także notować mowę.

Wieczorami, kiedy mógł być sam, palił papierosy, których wystarczającą ilość znajdował w rogu obfitości i starał się przeanalizować sytuację. Komu miał wierzyć, Etykom czy Zdrajcy — Tajemniczemu Przybyszowi? A może wszystko było kłamstwem?

Dlaczego Tajemniczy Przybysz potrzebował właśnie jego, by wrzucić ziarnko piasku w tryby Ich kosmicznej maszynerii? Jak mógł pomóc Judaszowi on, zwykła ludzka istota, uwięziona w tej dolinie, tak ograniczona własną niewiedzą?

Jedno było pewne. Gdyby Przybysz nie potrzebował Burtona, nie zdradziłby się przed nim. Chciał, by Burton dotarł do Wieży na biegunie północnym.

Dlaczego?

Znalezienie jedynego możliwego powodu zajęło Burtonowi dwa tygodnie.

Przybysz powiedział, że — jak wszyscy Etycy — nie może nikomu bezpośrednio odebrać życia. Nie miał jednak skrupułów przed dokonaniem tego okrężną drogą, o czym świadczyło wręczenie Burtonowi trucizny. Zatem, jeżeli chciał, by Burton znalazł się w wieży, to po to, aby dla niego zabijał. Chciał wypuścić tygrysa na swych rodaków, otworzyć okno przed wynajętymi mordercą.

Morderca zechce zapłaty. A co zaproponował Przybysz?

Burton wciągnął do płuc dym z papierosa, wypuścił go i wypił kubek bourbona. Bardzo proszę. Tamten spróbuje go wykorzystać, ale niech się ma na baczności. On także wykorzysta Przybysza.

Po trzech miesiącach Burton uznał, że przemyślał już wszystko. Nadeszła pora, by się stąd wynieść. Pływał właśnie w Rzece i kierowany nagłym impulsem wypłynął na sam środek. Zanurkował tak głęboko, jak tylko zdołał, zanim niepokonana wola przeżycia jego ciała zmusiła go, by ze wszystkich sił płynął ku bezcennemu powietrzu. Nie zdążył. Drapieżne ryby pożrą jego ciało, a kości spoczną w mule głęboko na dnie. Tym lepiej. Nie chciał wpaść w ręce Etyków, nawet po śmierci. Jeśli Przybysz mówił prawdę, to portrafiliby odczytać z jego mózgu wszystko co widział i słyszał, jeśli tylko znaleźliby go dostatecznie wcześnie, zanim komórki ciała ulegną rozkładowi.

Nie sądził, by Im się to udało. Przez następne siedem lat udawało mu się, o ile mógł to stwierdzić, uniknąć wykrycia. Jeżeli Zdrajca wiedział, gdzie przebywa, to nie dał Burtonowi znać. Lecz Burton wątpił, by wiedział ktokolwiek. Sam nie mógł określić, w jakiej części Świata Rzeki się znajduje, jak daleko lub jak blisko głównej kwatery w Wieży. Cały czas był w ruchu, wciąż płynął, płynął, płynął. Wiedział, że pobił swego rodzaju rekord. Śmierć stała się jego drugą naturą.

Jeśli się nie pomylił, to dokonał 777 podróży Samobójczym Ekspresem.

28

Czasami Burton myślał o sobie jako o planetarnym koniku polnym, co skacze w ciemność śmierci, potem ląduje i przez krótką chwilę skubie trawę, jednym okiem wciąż bacząc na cień, zdradzający nadlatującego drapieżcę — Etyków. Na wielkiej łące ludzkości siadał już na wielu źdźbłach, smakował je i ruszał dalej.

Kiedy indziej porównywał się do sieci, tu i tam wyłapującej z ogromnego morza ludzkości jakieś okazy. Schwytał kilka wielkich ryb i wiele sardynek. Równie wiele, jeśli nie więcej, można było się dowiedzieć od tym małych, co od dużych.

Nie lubił jednak porównania z siecią. Przypominało mu, że jest gdzieś inna, większa sieć, zarzucona specjalnie na niego.

Jakichkolwiek jednak używał przenośni czy porównań, był człowiekiem, który — żeby użyć dwudziestowiecznego amerykanizmu — sporo kręcił się po świecie. Kilka razy spotkał się — nawet z legendą o Burtonie Cyganie. W pewnym regionie, gdzie mówiono po angielsku, usłyszał o Richardzie Wędrowcu, a w innym o Łazarzu Włóczędze. Trochę go to niepokoiło, gdyż Etycy mogli domyślić się, w jaki sposób ucieka i przedsięwziął odpowiednie środki, by go schwytać. Mogli też odgadnąć jego główny cel i rozmieścić straże w pobliżu źródeł Rzeki.

Po siedmiu latach obserwacji gwiazd, po wielu odbytych rozmowach, wyrobił sobie opinię o biegu Rzeki.

To nie była amphisbaena, wąż o dwóch głowach, ze źródłem na północnym i ujściem na południowym biegunie. To był Wąż Midgardu, z głową na biegunie północnym, ciałem owiniętym po wielokroć wokół planety i ogonem we własnej paszczy. Rzeka wypływała z północnych regionów polarnych, płynęła tam i powrotem przez jedną półkulę, okrążała biegun południowy i ruszała zygzakiem po drugiej, tam i z powrotem, ciągle w górę, aż jej ujście otwierało się do hipotetycznego polarnego morza.

Zresztą ten duży akwen nie był czysto hipotetyczny. Jeśli historia o Titanthropie, prehistorycznym osobniku, który twierdził, że widział Mglistą Wieżę, była prawdziwa, to Wieża wznosiła się z okrytej mgłami powierzchni morza.

Burton znał tę opowieść tylko z drugiej ręki. Widział jednak Titanthropów u początków Rzeki, w czasie pierwszego „skoku”. Wydawało się zupełnie możliwe, by jeden z nich przeszedł przez góry i dotarł tak daleko, że widział morze polarne. A gdzie doszedł jeden człowiek, tam może dojść drugi.

W jaki sposób Rzeka płynęła pod górę?

Prędkość ruchu wody wyglądała na stałą, nawet w miejscach, gdzie prąd powinien zwolnić lub całkiem się zatrzymać. Burton wywnioskował z tego istnienie lokalnych pól grawitacyjnych, przesuwających masy wody do miejsca, gdzie zaczynało działać naturalne przyciąganie planety. Gdzieś, może pod dnem samej Rzeki, ukryte były urządzenia, wykonujące tę pracę. Ich pola musiały być bardzo ograniczone, ponieważ mieszkańcy, tych rejonów nie odczuwali zmian grawitacji.

Zbyt wiele miał pytań. Musiał próbować, póki nie dostanie się do Istot, które udzielą odpowiedzi.

To był jego 777 „skok”. Był przekonany, że siódemka jest jego szczęśliwą liczbą. Mimo kpin swych dwudziestowiecznych przyjaciół, Burton święcie wierzył w większość przesądów, do których przyzwyczaił się na Ziemi. Śmiał się często z cudzych zabobonów lecz wiedział, że niektóre liczby przynoszą mu szczęście, że srebro położone na powiekach pomoże odzyskać siły w chwili zmęczenia i wzmocni intuicję, dodatkowy zmysł, ostrzegający przed niebezpieczeństwami. Co prawda, w tym ubogim w minerały świecie nie było chyba srebra, lecz gdyby je znalazł, na pewno potrafiłby wykorzystać.

Przez cały pierwszy dzień pozostał na brzegu. Nie zwracał uwagi na tych, którzy próbowali z nim rozmawiać. Uśmiechał się tylko. W przeciwieństwie do większości poznanych dotychczas, tutejsi ludzie nie przejawiali wrogości. Słońce płynęło nad wschodnim pasmem gór, na pozór właśnie wynurzając się zza szczytów. Płonąca kula przesuwała się nad doliną niżej niż kiedykolwiek udało mu się zaobserwować, z wyjątkiem krótkiego okresu pobytu wśród Titanthropów o groteskowych nosach. Na pewien czas słońce zalało ziemię światłem i ciepłem, by zaraz rozpocząć swą wędrówkę nad zachodnimi górami. Dolina pogrążyła się w cieniu. Znowu zrobiło się chłodniej niż w jakimkolwiek innym miejscu, które poznał, z wyjątkiem tamtego pierwszego skoku. Słońce przesuwało się ciągle, aż powróciło do miejsca, gdzie zobaczył je Burton gdy pierwszy raz otworzył oczy.

Szczęśliwy, choć zmęczony dwudziestoczterogodzinnym czuwaniem ruszył, by poszukać sobie kwatery. Wiedział już, że trafił na tereny arktyczne, choć nie w miejsce tuż poniżej źródeł. Tym razem znalazł się na drugim końcu, u ujścia.

Odwracając się usłyszał głos, z pewnością znajomy, choć nie potrafił go rozpoznać (tak wiele ich już słyszał).

Dusza ulata; Tyś nie z tej Ziemi jest; więc dalej! Niebiosa iskrę dały; Do nich płomień powraca.

— John Collop!

— Abdul ibn Harun! A mówią, że nie ma cudów! Co się z tobą działo od czasu, kiedy się widzieliśmy?

— Umarłem tej samej nocy co ty — odparł Burton. — A potem jeszcze parę razy. Wiele jest złych ludzi na tym świecie.

— To naturalne. Wielu ich było na Ziemi. Śmiem jednak twierdzić, że ich liczba maleje. Kościół zdołał dokonać wiele dobrego, Bogu niech będą dzięki. Zwłaszcza na tym terenie. ile chodźmy, drogi przyjacielu. Przedstawię cię mojej towarzyszce. Piękna kobieta i wierna w tym świecie, gdzie wierność małżeńska wciąż jeszcze niewiele jest warta, podobnie zresztą jak inne cnoty. Urodziła się w dwudziestym wieku i przez większą część życia uczyła angielskiego. Szczerze mówiąc, wydaje mi się czasem, że kocha mnie nie tyle dla mnie samego, lecz za wszystko, czego mogę ją nauczyć o mowie moich czasów.

Zaśmiał się nerwowo, z czego Burton wywnioskował, że żartuje.

Przeszli przez równinę ku wzgórzom, gdzie na kamiennych platformach przed chatami płonęły ogniska. Większość mężczyzn i kobiet otulała się ręcznikami, spiętymi w rodzaj kurtek, chroniących od chłodu.

— Mroczne i zimne miejsce — stwierdził Burton. — Nie rozumiem, jak ci ludzie mogą tu żyć.

— Większość z nich to Finowie i Szwedzi z końca dwudziestego wieku. Są przyzwyczajeni do nocy polarnych. Ale ty powinieneś się cieszyć, że tu trafiłeś. Pamiętam twoją gorącą ciekawość polarnych regionów i twoje spekulacje na ich temat. Byli też inni, podobni do ciebie. Ruszyli Rzeką szukać swego Ulitima Thule, czy też, jeżeli wybaczysz mi to określenie, złota głupców na krańcu tęczy. Lecz wszyscy albo nie wrócili, albo nie dotarli daleko, zatrzymani przez przeszkody nie do pokonania.

— Jakie przeszkody? — przerwał Burton ściskając Collopa za ramię.

— To boli, przyjacielu. Po pierwsze, znikają kamienie obfitości, nie mają więc gdzie naładować rogów. Po drugie, równiny kończą się nagle i Rzeka płynie korytem pomiędzy samymi górami, rozpadliną lodowatego mroku. Po trzecie, co jest dalej nie wiem, gdyż nikt nie wrócił, żeby o tym opowiedzieć. Lękam się jednak, że spotkał ich zwykły koniec tych, co grzeszą pychą.

— Jak daleko jest to miejsce, skąd nie ma powrotu?

— Z biegiem Rzeki około 25.000 mil. Żeglując pospiesznie możesz się tam dostać w rok, może trochę dłużej. Tylko Ojciec Wszechmocny wie, ile jeszcze musisz przepłynąć, by dotrzeć do samego końca Rzeki. Zapewne zginiesz przedtem z głodu, gdyż od ostatniego kamienia będziesz musiał żywić się zapasami.

— Istnieje Tylko jeden sposób, by się o tym przekonać — oznajmił Burton.

— Nic więc cię nie powstrzyma, Richardzie Burton? — zapytał Collop. — Nie zrezygnujesz z bezowocnego pościgu za tym, co fizyczne, kiedy powinieneś podążać za metafizycznym?

Burton znów ścisnął go za ramię.

— Powiedziałeś Burton?

— Istotnie. Twój przyjaciel Goring powiedział mi jakiś czas temu, że tak się naprawdę nazywasz. Opowiadał mi o tobie także inne rzeczy.

— Goring jest tutaj?

Collop kiwnął głową.

— Już prawie dwa lata. Mieszka jakąś milę stąd. Jutro możemy się z nim zobaczyć. Będziesz zdumiony zmianą, jaka w nim zaszła. Przezwyciężył szaleństwo spowodowane gumą snów i uformował odłamki swej jaźni w nowego, lepszego człowieka. Jest nawet przywódcą Kościoła Jeszcze Jednej Szansy na tym terenie. Podczas gdy ty, przyjacielu, szukałeś jakiegoś nieważnego, zewnętrznego graala, on we własnej duszy znalazł Święty Graal. Szaleństwo prawie go zabiło, niewiele brakowało, by powrócił do zła swego ziemskiego żywota. Lecz z łaski Boga, poprzez swe prawdziwe pragnienie okazania się godnym daru kolejnego życia… zresztą jutro sam się przekonasz. I modlę się, byś wyniósł korzyść z tego przykładu.

Collop przesadzał. Goring zginął prawie tyle razy co Burton, zwykle śmiercią samobójczą. Niezdolny wytrwać wśród koszmarów i odrazy do samego siebie, raz za razem zdobywał tym sposobem krótki okres spokoju… tylko po to, by następnego dnia znów spotkać własne ją. Dopiero kiedy pojawił się w tym regionie i otrzymał pomoc Collopa, człowieka, którego kiedyś zamordował, udało mu się zwyciężyć.

— Jestem zdumiony — oświadczył Burton. — I cieszę się wraz z Goringiem. Ja mam jednak inne cele. Chciałbym, byś mi obiecał, że nikomu nie zdradzisz mojego prawdziwego nazwiska. Pozwól mi pozostać Abdulem ibn Harun.

Collop przyrzekł dochować tajemnicy, choć był rozczarowany; że Burton nie zobaczy Goringa i nie przekona się, co miłość i wiara potrafią uczynić nawet z beznadziejnego na pozór grzesznika: Zaprowadził Burtona do swej chaty i przedstawił żonie, niewysokiej, drobnej brunetce. Była uprzejma i przyjazna, upierała się też, by towarzyszyć obu mężczyznom podczas wizyty u tutejszego przywódcy valkotukkainena. Słowo to oznaczało w miejscowym dialekcie białowłosego chłopca lub kogoś ważnego.

Ville Ahonen był potężnym, spokojnym mężczyzną. Cierpliwie wysłuchał Burtona, który wyjawił mu tylko część swego planu. Powiedział, że pragnie zbudować łódź, by ruszyć w podróż do końca Rzeki. Nie wspomniał, że chce popłynąć dalej. Ahonen jednak najwyraźniej spotykał już podobnych ludzi.

Uśmiechnął się chytrze i oświadczył, że Burton może budować łódź. Ludzie w okolicy byli jednak konserwatystami i nie uznawali odbierania ziemi jej drzew. Dęby i sosny musiały pozostać nienaruszone, lecz bambus był do zdobycia. Nawet bambus jednak musiał kupić za papierosy i alkohol, zebranie których zajmie mu trochę czasu.

Burton podziękował i odszedł. Później położył się do łóżka w chacie, stojącej niedaleko domostwa Collopa. Nie mógł zasnąć.

Zbliżała się pora deszczu. Burton postanowił wyjść z chaty, iść w stronę gór, ukryć się pod jakąś skałą i przeczekać, aż minie ulewa, rozpłyną chmury i wieczne choć słabe słońce pojawi się znowu. Teraz, kiedy był już tak blisko celu, nie chciał, by Tamci go zaskoczyli. A wydawało się prawdopodobne, że Etycy umieścili tu wielu swych agentów. Nawet żona Collopa mogła być jednym z Nich.

Zanim przeszedł pół mili runęła ulewa, a piorun uderzył w pobliżu. W krótkim blasku dostrzegł, jak coś pojawia się w pustce wprost przed nim, około dwudziestu stóp nad ziemią.

Zawrócił i pognał w stronę kępy drzew. Miał nadzieję, że go nie zauważyli i — zdoła się ukryć. Gdyby się to powiodło, mógłby przedostać się do góry. A kiedy Oni uśpią tu wszystkich, znów się przekonają, że już go nie ma…

29

— Długo cię ścigamy, Richardzie Burton — powiedział ktoś po angielsku.

Burton otworzył oczy. Przemieszczenie się w to miejsce było tak nieoczekiwane, że poczuł oszołomienie. Lecz tylko na moment. Siedział w fotelu z jakiegoś bardzo miękkiego, elastycznego materiału, w pokoju o kształcie idealnej kuli. o bladozielonych, półprzezroczystych ścianach. Ze wszystkich stron widział inne kuliste pomieszczenia, po bokach, przed i za sobą, u góry i u dołu. Znów poczuł oszołomienie; tamte pokoje nie stykały się z tym, w którym się znalazł. Przecinały się. Ich części przenikały do wnętrza, lecz tutaj stawały się tak bezbarwne i przejrzysta że z trudem je dostrzegał.

Po przeciwnej stronie komory zauważył owal ciemniejszej zieleni, wklęsły, dopasowany do krzywizny ściany. W elipsie widniał obraz widmowego lasu; widmo jelenia biegło między drzewami. Dochodził stamtąd zapach sosen i dereni.

Naprzeciw niego, w fotelach podobnych do jego fotela, siedziało dwunastu ludzi, sześciu mężczyzn i sześć kobiet, wszyscy przystojni; opaleni i prócz dwójki ciemnowłosi. Jeden z mężczyzn miał włosy tak silnie kręcone, że wydawały się splątane.

Tylko jedna z kobiet miała złote, faliste włosy, spięte w luźny węzeł. A jeden z mężczyzn miał czuprynę rudą, tak rudą jak futro lisa. Był przystojny, o ciemnozielonych oczach i nieregularnych asach, z dużym, zakrzywionym nosem.

Ubrani byli w srebrzyste lub purpurowe bluzy z krezowymi kołnierzami i krótkimi, szerokimi rękawami, wąskie, błyszczące paski, kilty i sandały. Wszyscy, mężczyźni i kobiety, mieli pomalowane paznokcie u rąk i nóg, umalowane wargi i oczy, wszyscy też nosili kolczyki.

Nad głową każdego z nich, niemal dotykając włosów, unosiła się wielobarwna kulą średnicy mniej więcej jednej stopy. Kule te wirowały i połyskiwały, zmieniały kolory poprzez wszystkie odcienie widma. Od czasu do czasu wybiegały z nich sześciokątne promienie, zielone, błękitne, czarne lub lśniąco białe. Potem znikały, by ustąpić miejsca kolejnym sześciokątom.

Burton spojrzał w dół. Miał na sobie tylko czarny ręcznik, spięty w pasie.

— Uprzedzę twoje pierwsze pytanie i powiem, że nie udzielony ci żadnych informacji na temat miejsca, w którym się znalazłeś.

Tym, który się odezwał, był rudowłosy mężczyzna. Uśmiechnął się do Burtona odsłaniając nieludzko białe zęby.

— Znakomicie — odparł Burton. — A na jakie pytania mi odpowiesz, jak Cię tam zwać? Na przykład, jak mnie znaleźliście?

— Na imię mi Loga — wyjaśnił rudzielec. — Udało się nam dzięki połączeniu działań detektywistycznych i szczęścia. Była to dość złożona operacja, lecz dla ciebie postaram się ją uprościć. Mieliśmy pewną ilość agentów, którzy cię szukali, żałośnie małą w porównaniu z trzydziestu sześcioma miliardami, sześcioma milionami, dziewięcioma tysiącami sześćset trzydziestoma siedmioma kandydatami żyjących nad Rzeką.

Kandydaci? pomyślał Burton. Kandydaci do czego? Do wiecznego życia? Czyżby było prawdą to, co do celu Zmartwychwstania twierdził Spruce?

— Nie mieliśmy pojęcia — mówił dalej Loga — że uciekasz przed nami poprzez samobójstwa. Nic nie podejrzewaliśmy nawet wtedy, gdy wykryto cię na terenach tak bardzo od siebie odległych, że nie mógłbyś do nich dotrzeć inaczej niż drogą zmartwychwstania. Uważaliśmy, że zostałeś zabity i przeniesiony. Mijały lata. Wciąż nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś. Mieliśmy inne sprawy, ściągnęliśmy więc wszystkich agentów ze Sprawy Burtona, jak to nazywaliśmy, z wyjątkiem kilku umiejscowionych po obu końcach Rzeki. Jakoś zdobyłeś informację o istnieniu wieży w pobliżu bieguna. Później dowiedzieliśmy się skąd. Twoi przyjaciele Goring i Collop okazali się bardzo pomocni, choć naturalnie nie podejrzewali nawet, że rozmawiają z Etykami.

— Kto was zawiadomił, że jestem niedaleko końca Rzeki? — zainteresował się Burton.

— Nie musisz tego wiedzieć — uśmiechnął się Loga. — Zresztą i tak byśmy cię złapali. Widzisz, przy każdej pozycji w bąblu odtwarzającym — to miejsce, gdzie z niewyjaśnionych przyczyn przebudziłeś się w trakcie fazy przedwskrzeszeniowej — wmontowany jest automatyczny licznik. Służy on celom badawczym i statystycznym. Lubimy wiedzieć, co się dzieje. Na przykład prędzej czy później byśmy się zainteresowali każdym kandydatem z liczbą śmierci wyższą niż przeciętna. Raczej później, gdyż brakuje nam ludzi. Przy twojej 777 śmierci akurat rozglądaliśmy się za wyższymi częstotliwościami zmartwychwstań. Ty miałeś najwyższy wynik. Chyba można ci pogratulować.

— Są także inni?

— Nie ścigaliśmy ich, jeżeli o to ci chodzi, jest ich zresztą stosunkowo niewielu. Nie mięliśmy pojęcia, że to właśnie ty uzyskałeś tę oszałamiającą liczbę. Twoje miejsce w bąblu PW było puste, kiedy pojawiliśmy się tam w trakcie badań statystycznych. Dwaj technicy, którzy widzieli, jak obudziłeś się w komorze PW, zidentyfikowali cię na… fotografii. Ustawiliśmy system wskrzeszający tak, że przy kolejnym odtwarzaniu twojego ciała miał nas zaalarmować, byśmy mogli przenieść cię tutaj.

— A gdybym nie zginął? — zapytał Burton.

— Ależ musiałeś zginąć. Planowałeś dotrzeć do morza polarnego poprzez ujście Rzeki, prawda? To niemożliwe. Ostatnie sto mil Rzeki płynie podziemnym tunelem. Każda łódź rozpadnie się na kawałki: Zginąłbyś jak inni, którzy próbowali tej trasy.

— Moja fotografia — zaciekawił się Burton. — Ta, którą odebrałem Agneau. Najwyraźniej zrobiono ją na Ziemi, kiedy byłem oficerem w John Company w Indiach. Jak to się stało?

— Badania, panie Burton — odparł Loga, wciąż się uśmiechając.

Burton zapragnął zetrzeć z jego twarzy ten wyraz wyższości. Na pozór nic nie ograniczało jego ruchów; zdawało się, że bez przeszkód mógłby podejść do Logi i uderzyć go. Wiedział jednak, że Etycy nie siedzieliby z nim w jednym pomieszczeniu, gdyby nie mieli jakichś zabezpieczeń. Prędzej już wypuściliby na wolność wściekłą hienę.

— Dane wskazują — mówił dalej Loga — że potencjalnie mógłbyś uniemożliwić realizację naszych planów. Dlaczego miałbyś to zrobić i jak, tego nie wiemy. Lecz cenimy nasze źródło informacji — nawet nie wiesz, jak wysoko.

— Jeżeli w to wierzycie — rzekł Burton — to czemu nie wsadzicie mnie do chłodni? Nie zawiesicie między tymi dwoma prętami i nie zostawicie unoszącego się w przestrzeni, obracającego się jak pieczeń na rożnie, dopóki nie zrealizujecie tych planów?

— Nie możemy! — oświadczył Loga. — Ten czyn zniszczyłby wszystko! Jak mógłbyś wtedy osiągnąć zbawienie? Poza tym byłaby to niewybaczalna przemoc z naszej strony! To nie do pomyślenia!

— Stosujecie przemoc zmuszając mnie, bym uciekał i ukrywał się przed wami. Stosujecie przemoc, trzymając mnie tutaj wbrew mej woli. Przemocą będzie zniszczenie moich wspomnień z tego małego tete — a — tete z wami.

Loga niemal załamał ręce. Jeżeli to on był Tajemniczym Przybyszem, owym zdrajcą wśród Etyków, to był też wielkim aktorem.

— Tylko po części jest to prawda — powiedział zasmuconym głosem, — Musieliśmy podjąć pewne środki dla własnej ochrony. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego, zostawilibyśmy go w spokoju. To fakt, pogwałciliśmy własny kod etyczny badając cię i zmuszając do ucieczki. To było konieczne. I wierz mi, drogo za to płacimy psychicznym cierpieniem.

— Możecie częściowo wynagrodzić mi krzywdy. Wytłumaczyć, dlaczego wszystkie istoty ludzkie, jakie kiedykolwiek żyły na Ziemi, zostały wskrzeszone. I jak tego dokonaliście.

Loga zaczął mówić. Czasem przerywał mu ktoś z pozostałych. Złotowłosa kobieta wtrącała się najczęściej. Po pewnym czasie Burton, obserwując zachowanie jej i Logi, doszedł do wniosku, że albo jest jego żoną, albo zajmuje wysoką pozycję w grupie.

Od czasu do czasu wtrącał kilka słów jeden z mężczyzn, którego pozostali słuchali z uwagą i szacunkiem. Burton uznał, że musi to być przywódca. W pewnej chwili mężczyzna odwrócił głowę tak, że światło rozbłysło w jego lewym oku. Burton patrzył na to zdumiony, gdyż do tej chwili nie zauważył, że człowiek ten ma wstawiony do oczodołu klejnot.

Uznał, że urządzenie to daje pewnie właścicielowi zmysł, lub zmysły, jakich inni nie mają. Później czuł się niepewnie, ilekroć to fasetowe, lśniące oko zwracało się ku niemu. Co dostrzegał ten wielokątny pryzmat?

— Czy wiecie już, dlaczego przebudziłem się przed czasem? — zapytał. — Albo w — jaki sposób inni odzyskali świadomość?

Loga drgnął. Z pozostałych kilkoro na moment wstrzymało oddech.

Loga otrząsnął się pierwszy.

— Przeprowadziliśmy dokładne badania twojego ciała — powiedział. — Nawet nie masz pojęcia, jak dokładne. Przestudiowaliśmy też każdą ze składowych twego… sądzę, że nazwałbyś to psychomorfem. Albo aurą, jeśli wolisz to słowo — skinął na kulę nad swoją głową. — Nie znaleźliśmy niczego.

— Burton odchylił się do tyłu i zaśmiał, głośno i długo.

— Więc jednak nie wiecie wszystkiego, sukinsyny!

— Nie. I nigdy nie będziemy wiedzieć — odparł Loga z wymuszonym uśmiechem. — Tylko Jeden jest wszechwiedzący.

Dotknął swego czoła, ust, serca i genitaliów trzema środkowymi palcami prawej ręki. Pozostali zrobili to samo.

— Wyznam ci jednak, że nas przeraziłeś… jeżeli to poprawi ci samopoczucie. I nadal nas przerażasz. Widzisz, mamy prawie całkowitą pewność, że jesteś jednym z ludzi, przed którymi zostaliśmy ostrzeżeni. Ostrzeżeni? Przez kogo?

— Przez… rodzaj gigantycznego komputera. Żywego komputera. I jego operatora — znów wykonał dziwny gest palcami. — Nic więcej ci nie powiem, choć kiedy odeślemy cię nad Rzekę, zapomnisz o wszystkim, co zaszło tu, na dole.

Gniew nie zaćmił Burtonowi zdolności logicznego myślenia na tyle, by nie zauważył tego „na dole”. Czy oznacza ło, że maszyneria zmartwychwstania i kryjówka Etyków mieści się pod powierzchnią świata Rzeki?

Pod koniec wyjaśnień Burton wiedział niewiele więcej niż przedtem. Etycy potrafili zajrzeć w przeszłość rodzajem chronoskopu; mogli też tym urządzeniem zanotować strukturę każdej istoty fizycznej. Używając tych zapisów jako modeli, przeprowadzili zmartwychwstanie przy pomocy konwertorów materii — energii.

— A co by się stało — zapytał — gdybyście dwukrotnie odtworzyli jedno Biało, w tym samym czasie? Loga uśmiechnął się z przymusem i wyjaśnił, że przeprowadzano już podobne eksperymenty. Tylko jedno z ciał żyło.

— Uważam, że kłamiecie — oświadczył Burton z miną kota, który właśnie zjadł mysz. — Albo mówicie półprawdy. Jest w tym jakieś oszustwo. Skoro ludzie mogą osiągnąć stan takiego oczyszczenia, że „idą dalej”, to dlaczego wy, Etycy, podobno istoty wyższe wciąż tu jesteście? Dlaczego też nie „poszliście dalej!

Wszyscy zesztywnieli, prócz Logi i człowieka z klejnotem zamiast oka.

— Bardzo sprytne — roześmiał się Loga. — Znakomita uwaga. Mogę odpowiedzieć tylko, że niektórzy z nas istotnie idą dalej. Ale od nas więcej się wymaga, w sensie etycznym, niż od was, wskrzeszonych.

— Nadal uwalam, że kłamiecie — powtórzył Burton. — Nic jednak nie mogę na to poradzić. Przynajmniej na razie — dodał z uśmiechem.

— Jeśli nadal będziesz tak postępował, to nigdy nie Pójdziesz Dalej — stwierdził Loga. — Uznaliśmy jednak, że winni ci jesteśmy to wyjaśnienie. Kiedy schwytamy innych, podobnych tobie, zrobimy dla nich to samo.

— Wśród was jest Judasz — oznajmił Burton, delektując się wrażeniem, jakie wywarły jego słowa. Mężczyzna z klejnotem zamiast oka powiedział jednak:

— Dlaczego nie wyjawisz mu prawdy, Logo? To zetrze mu z twarzy ten obrzydliwy uśmieszek i uświadomi jego właściwe miejsce.

Logo zawahał się.

— Dobrze, Thanaburze — powiedział w końcu. — Burton, od tej chwili musisz być bardzo ostrożny. Niewolno ci popełnić samobójstwa, musisz walczyć o życie równie mocno jak na Ziemi, gdy sądziłeś, że masz je tylko jedno. Istnieje ograniczenie liczby wskrzeszeń. Liczba ta zmienia się i nie ma sposobu, by przewidzieć ją w przypadku konkretnego osobnika. Kiedy człowiek przekroczy to ograniczenie, psychomorf zdaje się niezdolny do ponownego związania z ciałem. Każda śmierć osłabia przyciąganie pomiędzy istotą fizyczną a psychomorfem. W końcu psychomorf nie może już powrócić. Staje się — że użyję nienaukowego terminu — „duszą zagubioną” — wędruje bezcielesny poprzez wszechświat. Potrafimy wykryć takie odłączone psychomorfy bez żadnych przyrządów, podczas gdy należące do… jak to powiedzieć?… do „zbawionych”, znajdują się całkowicie poza naszym zasięgiem. Widzisz więc, że musisz zrezygnować z formy podróży poprzez śmierć. Dlatego też ciągłe samobójstwa tych nieszczęśników, którzy nie wytrzymują życia, są grzechem — jeżeli nie niewybaczalnym, to w każdym razie nieodwracalnym.

— Zdrajca, obrzydliwy przestępca, który twierdzi, że ci pomaga, w istocie wykorzystuje cię dla własnych celów — oświadczył mężczyzna z klejnotem. — Nie powiedział ci, że zmniejszasz swą szansę na życie wieczne, gdy próbujesz realizować jego i swoje — plany. On czy ona, kimkolwiek jest ten zdrajca, jest zły. Zły, zły! Musisz być teraz ostrożny. Może pozostało ci tuzin śmierci, a może już następna będzie ostatnią!

Burton wstał.

— Nie chcecie, żebym się dostał do końca Rzeki? — krzyknął. — Dlaczego? Dlaczego?

— Au rewir — powiedział Logo. — Wybacz nam przemoc.

Burton nie dostrzegł, by któraś z dwunastu osób wymierzyła w niego jakiś aparat. Świadomość jednak opuściła go szybko, jak strzała wypuszczona z łuku. Przebudził się…

30

Pierwszym człowiekiem, który go przywitał, był Peter Frigate. Zapomniał o swej zwykłej rezerwie i z plakat. Burton także uronił kilka łez i zacinającym się glonem odpowiadał na rzucane jedno za drugim pytania Amerykanina. Sam pragnął się dowiedzieć, co Frigate, Loghu i Alicja porabiali po jego zniknięciu. Okazało się, że szukali go, a potem popłynęli w górę Rzeki, do Theleme:

— Gdzie się podziewałeś? — spytał Frigate.

— „Chodziłem po Ziemi tam i z powrotem, poprzez nią w, górę i w dół” — odparł Burton. — Lecz w przeciwieństwie do Szatana spotkałem co najmniej kilku wspaniałych, godnych ludzi, szanujących Boga i pogardzających złem. Jednak bardzo niewielu. Większość mężczyzn i kobiet pozostaje nadal tymi egoistycznymi, głupimi, zabobonnymi, nieszczerymi, tchórzliwymi hipokrytami, jakimi była na Ziemi. Drapieżna małpa o czerwonych ślepiach walczy w nich ze swym strażnikiem, społeczeństwem, aż w końcu wyrwie się i unurza ręce w krwi.

Obaj ruszyli w stronę oddalonej o milę wysokiej palisady i budynku rady, gdzie mieściła się administracja państwa Theleme. Frigate opowiadał o nowinach, lecz Burton prawie nie słuchał. Drżał, a serce biło mu mocno, lecz nie dlatego, że powracał do domu.

Pamiętał wszystko!

Wbrew zapowiedziom Logi przypomniał sobie zarówno przebudzenie w bąblu przedwskrzeszeniowym, jak i rozmowę z dwunastoma Etykami.

Mogło być tylko jedno wyjaśnienie — jeden z tej dwunastki zapobiegł wymazaniu jego pamięci i zrobił to bez wiedzy innych.

Jednym z dwunastu był Tajemniczy Przybysz, Renegat.

Którym? Na razie nie potrafił tego stwierdzić: Kiedyś jednak się dowie. Tymczasem miał przyjaciela u dworu, człowieka, który — być może — wykorzystuje Burtona dla własnych celów. Lecz przyjdzie czas, gdy Burton jego wykorzysta.

Byli też inni ludzie; którymi Przybysz próbował manipulować. Może potrafi ich odszukać; razem zaatakują Wieżę.

Odyseusz miał swoją Atenę. Zwykle musiał własnym sprytem wyplątywać się z niebezpiecznych sytuacji, lecz od czasu do czasu bogini, gdy tylko mogła, podawała mu pomocną dłoń.

Odyseusz miał swoją Atenę; Burton swego Tajemniczego Przybysza.

— Jakie masz plany, Dick? — zapytał Frigate.

— Zbuduję łódź i popłynę w górę Rzeki. Aż do końca! Zabierzesz się ze mną?

Koniec

Оглавление

  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • 12
  • 13
  • 14
  • 15
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • 20
  • 21
  • 22
  • 23
  • 24
  • 25
  • 26
  • 27
  • 28
  • 29
  • 30
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Gdzie wasze ciała porzucone», Филип Хосе Фармер

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства