Borys Strugacki Bezsilni tego świata (Bessilnyje mira siego)
Czyż to nie piękne, przyjaciele,
że ktoś zapalił gwiazd tak wiele,
kiedy jest ciemno?
Lecz jeśli płoną same z siebie
miriady złotych gwiazd na niebie,
to jeszcze piękniej.
Aleksander KusznierBędzie to opowieść o cudotwórcy,
który żyje w naszych czasach i tworzy cuda.
Wie, że jest cudotwórcą i że może dokonać dowolnego cudu,
ale tego nie robi.
Daniel CharmsPrzekład Ewa Skórska
Rozdział 1 Wrzesień Wadim Daniłowicz Christoforow o przezwisku Resulting Force
Dziś w nocy widziałem we śnie mojego ojca nieboszczyka — oznajmił Timofiej Jewsiejewicz, szalenie zatroskany. — A to znaczy, że z pewnością wydarzy się coś złego…
Wadim popatrzył na niego bez śladu zainteresowania i w milczeniu zagłębił się w obliczeniach średnich ważonych. Do opracowania zostały mu dwa ostatnie rzędy obserwacji, a Timofiej Jewsiejewicz Syszczenko i tak nie spodziewał się odpowiedzi, nie mówiąc już o komentarzu. Właśnie po raz kolejny reperował prymus. Benzynowy, bezgłośny, najnowszy model (cudo konwersji z ciągiem odrzutowym) i dlatego brudzący się szczególnie chętnie. Państwowy.
Nadciągał upał. Wiejący z rana wietrzyk ucichł i dzień zapowiadał się ciężki, gorący i wyczerpujący. Niebo było czyste, bez jednej chmurki, ale Bermamyt i Kindżał na wschodzie i zachodzie zasnuwała siwa mgiełka, jakby ktoś palił tam potajemnie niewidoczne ogniska. Wadim zakończył obróbkę nocnych obserwacji, zebrał notatki do teczki, popatrzył na Elbrus — widmowy i niemal przezroczysty na jasnobłękitnym niebie — i przypomniał sobie, że od dawna nie robił notatek w dzienniku. Poszedł do pokoju Komandora, wyciągnął dziennik spod nocnego umundurowania i znowu usiadł przy stoliku. Zaczął przewracać kartki i zainteresowany jednym z zapisków zagłębił się w lekturze.
14.08… Pasmo jest piękne, przypomina trochę góry na Księżycu. Elbrus ponad chmurami jest straszny i dziwny. A na naszym Charbasie wyrosła króciutka trawka i rachityczne niebieskie kwiatuszki. Przylatują do nich trzmiele i bezpardonowo je atakują, jakby chciały je zgwałcić. Rano rozległ się nieoczekiwanie szum skrzydeł, rozpaczliwy krzyk, przemknął cień i pod zaparkowany samochód wleciał śmiertelnie przerażony ptaszek. Okazało się, że to nieudany atak sokoła…
…Tengiz mówił, że nie można zbyt długo utrzymać kontaktu z Bogiem, nie tracąc przy tym rozumu. To chyba z Umberta Eco. A może nie? Nieważne. Najważniejsze, ze mocno powiedziane…
Za to, że na razie sprawnie idą polowe, Za to, że są chmury złe i że w górach jest lawina. Tutaj są tylko stromizny i grząska przełęcz, I w powolnych chmurach Charbas, Bermamyt i Kindżał…16.08 Jak tylko Komandor wyjedzie, od razu coś się musi stać.
Dziś obóz zaatakowały krowy. Potężny siwy buhaj z ogłuszającym, ochrypłym rykiem zaczął ocierać się o antenę i natychmiast zerwał przeciwwagę. Krowy podeszły bliżej i ustawiły się w szeregu, gapiąc się tępo na obóz. Buhaj był tak majestatyczny, że w pierwszym odruchu postanowiłem tchórzliwie przeczekać atak w namiocie, w nadziei, że wszystko jakoś się ułoży bez mojego udziału. Ale buhaj zaprosił do czochrania się trzy krowy (pewnie faworytki), które zaczęły głośno sikać tuż nad moim uchem, i całe stado ruszyło prosto na obóz. Gorączkowo załadowałem broń i poszedłem szukać pastucha.
Rzecz jasna, nigdzie go nie było. Wróciłem więc (krowy zdążyły już podejść bardzo blisko), ryknąłem na buhaja: „U-u!” i zacząłem machać rękami. Buhaj odpowiedział: „U-u!” i zrobił krok do przodu Trzęsąc się ze strachu, dałem susa za namiot Komandora i stamtąd wrzasnąłem do krów. „Wynoście się stąd, zarazy!” Krowy cofnęły się i w tym momencie doznałem olśnienia. Wziąłem linę i zacząłem nią strzelać jak batem, wrzeszcząc jednocześnie: „U-u!”, ale zwracając się wyłącznie do krów. Krowy, jakby nie było kobiety, drgnęły i zaczęły się wycofywać. Buhaj docenił mój takt i zaczął się niedbale oddalać, po drodze zaczepiając krowy W końcu całe stado szczęśliwie sobie poszło. Morał: „Nigdy nie wrzeszcz na przywódcę. Wrzeszcz na podwładnych i czekaj cierpliwie, aż do przywódcy dotrze, o co chodzi i jak powinien się zachować…”
18.08…W namiocie było ciemno. „Hej, proszę pana!” — zawołałem półgłosem, ale nikt nie odpowiedział. Przykucnąłem i wyciągnąłem rękę. Wymacałem nogę w bucie i potrząsnąłem nią, w miarę możliwości delikatnie. Noga poruszyła się w mojej ręce i znowu zastygła. „Halo!” — zawołałem, już wiedząc, już się domyślając, że jest źle. Mężczyzna w namiocie milczał. Poczułem, ze robi mi się zimno w środku. Człowiek nie oddychał.
Sięgnąłem do kieszeni waciaka i pstryknąłem zapalniczką. Niebieski płomyk drgał na wietrze, ale udało mi się zobaczyć mężczyznę. Leżał na wznak, z rękami ułożonymi bezsilnie wzdłuż ciała i przymkniętymi oczami patrzył na niski sufit. Twarz miał rozbitą, krew zdążyła już zaschnąć, tworząc czarne plamy. Takie same plamy zastygły na jego szerokich dłoniach…
Wadim nie czytał dalej. Poprawił tylko „niski sufit” na „obwisły” i przerzucił kilka stron tekstu.
20.08 Nocą zerwał się huragan. Zgasł prymus, namiotem szarpnęło i poczułem, że coś na mnie spadło. Wyrwało dwa kołki i uniosło stół na wysokość dziesięciu metrów, pokrywkę od rondelka na dwadzieścia, miskę na pięćdziesiąt… Właśnie w tamtej chwili przyszło mi do głowy, że każdy alternatywny wariant historii zawiera więcej entropii społecznej niż ten, który się rzeczywiście wydarzył.
Inaczej mówiąc: historia rozwija się w taki sposób, by entropia społeczna nie wzrastała. Drugie twierdzenie Clio. A jak się to ma do czasów Smuty? A te wszystkie czyngis-chany, tamerlany, atylle?
To mikroprzestrzenie historii, mikrofluktuacje. Poza tym, kto wie, może gdyby Temudżyna załatwił w dzieciństwie dyfteryt, na jego miejscu pojawiłby się ktoś, kto utopiłby w płomieniach pół świata…
21.08 Znowu sam. Walczę z krowami jak lew. Każda uciekająca krowa ma wyprostowany ogon, zwisający luźno na końcu. Wygląda to tak, jakby tym ogonem drwiąco robiła „pa, pa”. Muszę powiedzieć, że krowa jest najgroźniejszym stworzeniem na świecie Hunter nie ma racji, mówiąc, że najgroźniejszy jest lampart. Brednie! Zostałem rozgromiony. Uziom zerwały dwa razy, radiostacja nie działa. Dwukrotnie udało mi się obejść buhaja, za trzecim on podszedł od zachodu i nieoczekiwanie znalazł się za moimi plecami. Stał tak trzy metry ode mnie, rył kopytem ziemię, nadstawiał rogi i sapiąc, otwierał paszczę — pewnie okropnie przeklinał…
Ostatni zapisek zrobiono całkiem niedawno:
29.08 Siedzę sam. O skrzynki oparta jest pałka, obok niej piramidka cegieł. Na psychrometrze leży ładownica z zapasem pocisków. Czekam na wroga, ale wróg chyba został pognębiony przez upał, bo nie wychyla się za bardzo, tylko zaciekle czochra o znak triangulacyjny trzeciej klasy…
Wadim wziął długopis, znowu popatrzył na Elbrus i zaczął pisać.
Minął kolejny tydzień, całkiem sympatyczny, gorący i bez deszczu czy gradu, choć rano już widać szron i marznie wysunięty ze śpiwora nos. Mijają godziny, a sen nie przychodzi. Siedzimy na Charbasie, teraz z Timofiejem. Codziennie to samo. Wstajemy, jemy grochówkę i po raz kolejny czytamy stare czasopisma. No i oczywiście dyskutujemy o wszystkim, przechodząc na tematy osobiste. Potem nadchodzi wieczór, zapalamy prymus, zapalamy świece — no i szachy, kakao, i znowu dyskusje o wszystkim, przechodzące na tematy osobiste. Timofiej to dziwny człowiek. Komandor powiedział o nim kiedyś z zadumą: „Ciekawe, swoją drogą, ile „s” jest w słowie „Syszczenko”?
W tym momencie dziwny człowiek Timofiej odezwał się:
— Proszę, proszę. Niech pan przyjmie gości. Dawnoście się nie widzieli…
Okazało się, że przybył Mahomet, w całej swojej dzikiej, brudnej, nieogolonej, drapieżnej krasie, budzącej w Timofieju Jewsiejewiczu pierwotny lęk. Tym razem Mahomet, elegancko przechylony w siodle, trzymał w ręku emaliowane wiadro. Jak się wyjaśniło z mięsem, a dokładnie z baraniną.
— Naczelnik przesyła — wyjaśnił Mahomet, ściągając lejce i podając wiadro Wadimowi.
Wadim wziął je od niego i zawołał:
— Timofieju Jewsiejewiczu, niech pan będzie tak dobry…
Timofiej wyskoczył z namiotu kuchennego, porwał wiadro i od razu skrył się z nim na swoim terenie, rzucając Mahometowi czujne spojrzenie spod rozczochranych brwi. Mahomet, szalenie zadowolony z wrażenia, jakie zrobił, błysnął dwoma rzędami stalowych zębów i rzucił:
— Wiadro oddaj, nie?
— Zejdź z konia, posiedzimy — zaproponował Wadim.
— Dzięki, siedzę od rana — odpowiedział Mahomet w swoim zwykłym stylu.
— Herbaty się napijemy — nie ustępował Wadim.
— Dziękuję. Trzeba jechać. Naczelnik. Oczekujesz gości? — zapytał nagle.
— Gości? A skąd tu goście? Nikogo nie oczekuję.
— Gdzie Komandor?
— Pojechał na zwiad. Wróci wieczorem.
Timofiej Jewsiejewicz pojawił się obok nich, z pustym już wiadrem. Mahomet wziął je od niego, podrzucił w ręku, popatrzył na prawo, na lewo i powiedział niedbale:
— To znaczy, że na gości nie czekasz? — po czym ruszył, nie czekając na odpowiedź.
— Hej, Mahomet! Kiedy zabierzecie od nas byka? — zapytał Wadim.
Mahomet usiadł bokiem i poinstruował:
— To głupi byk. Bierz kamień i bij go między rogi. Z całej siły. On z tej głupoty nic nie rozumie. Głupi byk. Weź duży kamień i między rogi…
— Co za interesująca, nowatorska myśl — zauważył Wadim. Zmienimy nasze życie na lepsze.
Mahomet już się nie odwracał — kołysząc się lekko w siodle, zjeżdżał ze zbocza, ale nie drogą, lecz po osypisku, na północ, w stronę zasnutej siwą mgiełką kamiennej góry, słynnej nie tylko ze względu na swoją czarującą nazwę Zęby Teściowej, ale również na zjazd dla samochodów, którego nazwa w wolnym przekładzie oznaczała:
„Szkodliwe dla duszy”.
Odezwał się Timofiej Jewsiejewicz:
— Beznadziejne mięso — rzucił swarliwie. — Co pan chce z niego zrobić? Połamiemy na nim ostatnie zęby.
— Niech pan zrobi charczo — zaproponował Wadim.
— Eee tam, charczo… Charczo jest szkodliwe.
— No to proszę zrobić zupę z baraniny. Z czosnkiem i makaronem. Czyści, nie przerywając snu. Równie niezdrowe i smaczne.
Timofiej Jewsiejewicz nie odpowiedział, tylko zaczął stukać talerzami i rondlami, a potem nagle zaśpiewał wysokim głosem:
Czamu mnie nia pieć, czamu nia hudieć, Kali w majej chatańzcie paradok idzieć?…Męczący upał rozpanoszył się na dobre, powietrze drżało nad wschodnim zboczem i właśnie tam pojawiły się i zaczęły płynąć przez to drżenie plamiste krowie cielska, rogi, kołyszące się ogony i zaślinione mordy. Wadim, drzemiąc w fotelu, obserwował je spod przymkniętych powiek, a Timofiej Jewsiejewicz śpiewał smętnie:
Muszka na akoszeczcie na cymbałach bje, Pauczok na scienaczcie kresańki tkie. Czamu mnie nia pieć czamu nia hudzieć, Kali w majej chatańzcie paradok idzieć?…Niespodziewanie przerwał i powiedział ze zdumieniem:
— Nasi jadą?
Wadim przecknął się i zaczął nasłuchiwać, ale usłyszał jedynie syk prymusa.
— Niemożliwe — powiedział. — Skąd? Jeszcze drugiej nie ma.
— A ja panu mówię, że słychać samochód. Stamtąd.
Wadim znowu zaczął nasłuchiwać. Teraz rzeczywiście dały się słyszeć obce dźwięki, ale ponieważ to byłoby zbyt piękne, żeby miało być prawdziwe, Wadim — trochę przesądnie, a trochę z czystego uporu — powiedział:
— To absolutnie niemożliwe. Przecież było jasno powiedziane: nie wcześniej niż o dziewiętnastej, a najprawdopodobniej później.
— Dobrze, dobrze — zgodził się szybko Timofiej Jewsiejewicz. Niech i tak będzie…
Stał pośrodku swojego gospodarstwa (prymusy, talerze, miski, sztućce, wiadra, kanistry) i składając nad oczami dłonie jak daszek, patrzył na południe, w stronę drogi. Timofiej Jewsiejewicz przyznawał rację swojemu rozmówcy wyłącznie wtedy, gdy był absolutnie przekonany o swojej słuszności. Im bardziej był pewien swoich racji, tym łatwiej i szybciej się zgadzał. W efekcie oponent osobiście, bez jakichkolwiek dodatkowych argumentów czy też wysiłków ze strony Timofieja, przekonywał się, że doznał miażdżącej porażki.
Wyższa szkoła prowadzenia dyskusji — na dowolny temat.
Zza zielonego pagórka wyłonił się dach samochodu i od razu stało się jasne, że wielki dyskutant i zwycięzca tym razem zwyczajnie się rąbnął — ten dach był czarny, połyskliwy,
elegancki i kompletnie nie pasujący do okolicy. Był to dach wielkiego, bardzo luksusowego i nieprzyzwoicie drogiego samochodu.
Wkrótce, wyjeżdżając z wysiłkiem zza pagórka, pojawiło się całe auto. Czarny, błyszczący w słońcu, posępnie luksusowy dżip grand cherokee, „krążownik szos” oblepiony zaschniętym błotem.
Podjechał i zatrzymał się, jakby nie miał odwagi jechać dalej. Stał tak przez kilka sekund, wpatrując się w dal swoimi dwudziestoma reflektorami, a potem otworzył jednocześnie czworo drzwi i niespiesznie, jakby niechętnie, wypluł z siebie pasażerów.
— Kto to taki? — zapytał Timofiej Jewsiejewicz. W jego głosie był strach.
— Nie wiem.
— To czemu Mahomet pytał, czy oczekujemy gości?
— Nic takiego nie mówił.
— Przecież słyszałem! — zaprotestował Timofiej Jewsiejewicz z nutką histerii w głosie.
Trzech mężczyzn ruszyło od dżipa w stronę obozu. Kilka osób zostało przy samochodzie, ale Wadim patrzył tylko na tę trójkę. A właściwie tylko na tego, który szedł w środku: niewysoki, elegancki, starannie ubrany mężczyzna w szarym garniturze, chyba nawet z laseczką. Stary znajomy. Szedł lekko i energicznie, ale bez zbędnego pośpiechu — w takim tempie, jak miał ochotę, szedł, żeby zakończyć sprawę, rozpoczętą jeszcze w Petersburgu, która wówczas nie została doprowadzona do końca, a teraz potrzebowała szybkiego i efektownego zakończenia. Tak chodzą energiczni, usiłujący się odmłodzić politycy przed obiektywami kamer — zdecydowanie, stanowczo, dobitnie. Wąskie trzewiki błyszczały arystokratycznie w słońcu, zupełnie nie przystając do świata butów z kirzy i brudnych adidasów.
Po lewej stronie mężczyzny, nieco z tyłu, kroczył ogromny mięśniak, wyższy od niego o półtorej głowy, opięty skórzaną kurtką, o okrągłej, łysej albo ogolonej głowie. Wadim nie spojrzał na niego, podobnie jak nie przyglądał się trzeciemu mężczyźnie w brązowo — zielonym drelichu — małemu, z pozoru absolutnie nieszkodliwemu, drobnemu i wąskiemu w ramionach człowieczkowi, z wielką głową w skórzanej czapce.
— Co to za ludzie, nic nie rozumiem… — mamrotał spanikowany Timofiej Jewsiejewicz. — Czemu tam stanęli? Nie mogli podjechać?
— Mruczał coś dalej niezrozumiale.
Trójka mężczyzn szła dość szybkim krokiem i była już bardzo blisko. Znajomy człowiek w szarym garniturze serdecznie pomachał swoją laseczką, która wcale nie była laseczką, lecz czymś w rodzaju wypolerowanego wskaźnika, z którym najwyraźniej rzadko się rozstawał. Jak oficer brytyjski ze swoją szpicrutą.
Potężny nosorożec obszedł namiot gospodarczy z prawej strony i stanął nie wiedzieć czemu obok Timofieja, wznosząc się nad nim jak golem. Teraz już było widać, że faktycznie jest łysy,
z resztkami rudego puchu nad uszami i piegowatym ciemieniem, na którym puchu już nie było. Gębę miał okrągłą i asymetryczną, jakby cierpiał na fluksję.
Mężczyzna w szarym oraz jego drugi towarzysz ominęli namiot z lewej strony i mężczyzna podszedł do Wadima, wołając:
— Dzień dobry, dzień dobry, Wadimie Daniłowiczu! Znowu się widzimy! A pamięta pan, co wtedy mówiłem…?
Wadim patrzył, jak mężczyzna niedbale, z niewymuszoną elegancją siada przy stole (choć nikt go nie zapraszał), zakłada nogę na nogę, rzuca błyski kołyszącym się butem i lśni czarnym, lakierowanym wskaźnikiem z gałką na końcu.
— Ma pan taką minę, Wadimie Daniłowiczu, jakby zapomniał pan, jak się nazywam. A może pan nie zapomniał?
— Nie zapomniałem.
— Doskonale. Porozmawiamy?
— O czym?
— O tym samym. Zapomniał pan?
Wadim dalej milczał.
— Przypomnieć?
Wadim dalej milczał, patrząc na niego spode łba.
Mężczyzna w szarym garniturze uśmiechnął się uprzejmym, niezobowiązującym uśmiechem lwa salonowego, prowadzącego niezobowiązującą rozmowę o pogodzie, polityce lub piłce nożnej.
Drobny człowieczek z wielką głową nie siadał, choć wolne krzesła stały na widoku, tylko oparł się plecami o słup obserwacyjny, w skomplikowany sposób zaplatając chude nogi. Też się uśmiechał, ale jakoś tak z roztargnieniem, jakby myślami był daleko stąd. W połączeniu z wąskimi, wężowymi oczami uśmiech sprawiał dziwne i raczej nieprzyjemne wrażenie. Ręce trzymał w kieszeniach kurtki i przez cały czas poruszał w nich palcami, jakby czegoś szukał albo coś wymacywał.
A łysy nosorożec zawisł nad Timofiejem niczym wstrętna poczwara — nieruchomy, niezgrabny, ogromny, jakby rozdęty od środka. Biedny Timofiej Jewsiejewicz siedział pod nim w kucki, bojąc się poruszyć — rozbiegane oczy z rozszerzonymi źrenicami przypominały zdychające kijanki.
— Mam rozumieć, że jechał pan tu przez całą Rosję tylko po to, żeby znowu mówić o tych głupstwach? — powiedział Wadim przez zęby.
— Już wtedy uprzedziłem pana, że nasza rozmowa jest bardzo poważna. Pan potraktował ją niepoważnie, ale to już pański problem. Są ludzie, którzy całej tej sprawy nie traktują jak głupstwo…
— Niesłusznie. Przecież już wszystko wyraźnie powiedziałem…
— Stop. W ten sposób do niczego nie dojdziemy — rzekł człowiek w szarym garniturze z wyraźnym żalem. Miał dziwne imię i imię odojcowskie: Erast Bonifatjewicz. Zresztą skąd pewność, że naprawdę się tak nazywa? — Spróbujmy zacząć od początku — zaproponował Erast Bonifatjewicz.
— O Boże! — Wadim demonstracyjnie przymknął oczy.
— Nie „o Boże”, tylko niech pan odpowiada na pytania. Przecież pan wie?
— Załóżmy, że wiem.
— O nie, mój drogi! Żadnych „załóżmy”. Wie pan czy nie? No, przecież wie pan!
— Wiem — przyznał Wadim niechętnie. — Wybiorą Generała.
— Chwała Bogu! Przynajmniej w jednym punkcie doszliśmy do porozumienia…
— Do niczego nie doszliśmy. Przedtem również nie zaprzeczałem, że wiem…
— Otóż to! Właśnie o tym mówię, Wadimie Daniłowiczu! O tym mówię! A teraz pytanie numer dwa: skąd pan to wie?
— Tego nie potrafię wyjaśnić. A skąd pan wie, że „zima przeminie i nastanie lato”?
— „I podziękujmy partii za to!” Zły przykład. O tym wiedzą wszyscy.
— O tym, że zostanie wybrany Generał, też wiedzą wszyscy. Pan ma jakieś wątpliwości?
— I to bardzo poważne.
— Niesłusznie. Do drugiej tury przejdą Generał i Ziuziucznik. Zwycięży Generał. Jak dwa a dwa to cztery.
— A ja jestem pewien, że wybiorą Inteligenta.
— Tak? A czytuje pan czasem gazety? Orientuje się pan, jak Inteligent stoi w sondażach?
— Orientuję. Ale wybiorą Inteligenta i pan, Wadimie Daniłowiczu, się do tego przyczyni.
— Znowu to samo! Już poprzednim razem wyraźnie panu powiedziałem…
— Doskonale pamiętam, co powiedział mi pan poprzednim razem. A ja wyraźnie dałem panu do zrozumienia, że ta odpowiedź absolutnie nas nie satysfakcjonuje. Rozumie pan?
— Jakich „nas”?
— Jakby pan nie wiedział. NAS. Wielkimi literami. N-A-S. Doskonale pan to rozumie, proszą nie udawać idioty. Wszystko zostało panu powiedziane i to bardzo konkretnie.
— Nikt mi nic nie mówił — upierał się Wadim. — Jakiś Ajatollah… Co tu ma do rzeczy Ajatollah? Co Ajatollah ma z tym wspólnego?
— Niech pan przestanie udawać idiotę — powtórzył z naciskiem Erast Bonifatjewicz. — Ja nie żartuję.
Tymczasem wielkogłowy wyciągnął z kieszeni garść orzechów i zaczął je — jednego po drugim — zręcznie rozłupywać specjalnymi szczypczykami. Ziarenka wkładał do ust, skorupki rzucał w trawą. Wyglądało na to, że robi to automatycznie — przez cały czas nie odrywał
czujnego wzroku od Wadima. Nadal się uśmiechał, tylko teraz ten uśmiech był dziwnie blady, jak na niedoświetlonym zdjęciu.
— Wadimie Daniłowiczu, niechże pan nie milczy — rzekł Erast Bonifatjewicz. — Po raz kolejny przypominam i wyjaśniam, jeśli faktycznie pan nie zrozumiał: to poważna rozmowa. Bardzo poważna, więc lepiej niech pan odpowiada.
Wadim rozlepił suche wargi.
— Naprawdę wierzy pan, że mogą kształtować przyszłość?
— Nie wierzę — powiedział dobitnie Erast Bonifatjewicz. — Wiem.
— Ale przecież to bzdura — powiedział bezradnie Wadim. — Bzdura!
— Bynajmniej. Doskonale wiemy, że nie tylko widzi pan przyszłość, ale również umie ją, jak sam się pan wyraził, kształtować.
Wiemy o tym z bardzo pewnych źródeł. Bardzo pewnych, Wadimie Daniłowiczu!
— Bzdura — powtórzył Wadim. — Naprawdę nie rozumie pan, że to bzdury? Takie rzeczy się nie zdarzają…!
I wtedy rozległ się nieoczekiwany, przerażający krzyk Timofieja Jewsiejewicza:
— Wadimie Daniłowiczu! Niechże się pan zastanowi! Niech pan nie oszukuje towarzyszy! Przecież pan może! Niech się pan nie sprzeciwia, niech pan zrobi to, czego chcą…
— Mój Boże… — Wadim popatrzył na niego z przerażeniem. A pan skąd…?
— Wszystko wiem! — Timofiej Jewsiejewicz nadal siedział w kucki, jakby załatwiał potrzebę fizjologiczną, i z tej żałosnej pozycji wygłaszał swój tekst, trzęsąc się jak w gorączce i wyciągając oskarżycielsko rękę w stronę Wadima. — Przecież widzą, jak pan nam robi pogodę…! On robi pogodę — powtórzył Timofiej Jewsiejewicz, teraz już w zaufaniu, zwracając się bezpośrednio do Erasta Bonifatjewicza, który całym sobą prezentował nieudawane zainteresowanie rozgrywającą się sceną. — On nie przewiduje pogody, on ją robi!
Gdy jesteśmy zmęczeni obserwacjami, zaczyna padać deszcz. Gdy potrzebujemy dużo obserwacji — pogoda jak złoto! Proszę popatrzeć: na dworze jesień, a u nas upał, chodzimy bez portek… Bardzo potrzebuje teraz obserwacji, żeby było jasne niebo, a nie tak, żeby w nocy nie było widać żadnej gwiazdy…!
— Ciekawe, swoją drogą, ile jest „s” w słowie „Syszczenko”? zapytał ochryple Wadim, a rudy golem położył ogromną łapę na głowie Timofieja. Timofiej Jewsiejewicz od razu zamilkł, jakby go wyłączyli w połowie zdania.
Zrobiło się bardzo cicho i w tej ciszy rozległ się głos Erasta Bonifatjewicza:
— Głos narodu! — powiedział pouczająco. — Vox populi, że tak powiem. Niech się pan nie zapiera, Wadimie Daniłowiczu, bo po co? Wszyscy wszystko od dawna o panu wiedzą. W dziewięćdziesiątym trzecim wszyscy byli pewni, że zwyciężą demokraci. Cały naród radziecki, jak jeden mąż. Tylko pan mówił: nie, moi drodzy, tak nie będzie, a wygra
Żyrynowski. I tak wyszło! W dziewięćdziesiątym czwartym wszyscy byli przekonani, że nie będzie żadnej wojny w Czeczenii, i tylko pan jeden…
— Czego pan ode mnie chce? Nie rozumiem — powiedział Wadim. — Czy pańskim zdaniem jestem czarownikiem?
— Nie wiem — powiedział Erast Bonifatjewicz z emfazą. — Nie wiem i nawet nie chcę wiedzieć. Chcemy jedynie, żeby w wyborach gubernatorskich zwyciężył człowiek, którego nie wiadomo dlaczego ludzie nazywają Inteligentem, a jak pan to zrobi, to już nas absolutnie nie obchodzi. Czarnoksięstwo? Proszę bardzo, niech będzie czarnoksięstwo. Czary, magia, telekineza… futurokineza, że tak powiem… ależ proszę bardzo. Niech to pozostanie pańskim know — how, my nie pretendujemy do tej wiedzy. Rozumie pan?
— Rozumiem, że zwariowaliście — powiedział Wadim powoli.
Nagle wstał.
— Dobrze — rzekł. — W porządku. Już. Tylko przyniosę papier… — zrobił ruch w stronę namiotu.
Elegancki Erast Bonifatjewicz nawet nie spojrzał w stronę rudego golema, jedynie zerknął kątem oka, a ten jednym, wydawałoby się susem znalazł się między Wadimem a wejściem do namiotu.
— Rudy, czerwony człek nieokreślony — powiedział przytrzymany Wadim i asymetryczna twarz golema wykrzywiła się jeszcze bardziej, jakby zmrużył oczy z wysiłku.
— Czego? — zapytał niezwykle agresywnym, wysokim i ochrypłym głosem.
— Rudy, płomienny podpalił dom kamienny… Wybacz — dodał pospiesznie Wadim. — To nic osobistego. Ja tylko tak, ze strachu.
— Nie zwracaj na niego uwagi, Kieszyk — rzucił niedbale Erast Bonifatjewicz. — To tylko takie żarty. Przestraszył się. To się zdarza. Wadimie Daniłowiczu, niechże pan siada. Co pan, doprawdy, wyskoczył pan jak sprężyna… Jeden mój znajomy mówi w takich wypadkach: proszę usiąść na tyłku… No i co pan tam może mieć w tym namiocie? Jakąś dwururkę? Ale przecież i tak trzeba by ją najpierw wyciągnąć spod sterty różnego chłamu, poszukać nabojów, załadować… Przecież to śmieszne, naprawdę niepoważne. Niech pan da spokój. Lepiej porozmawiajmy.
Wadim znowu usiadł przy stole i przygładził włosy obiema rękami.
— Jak mówią w takich wypadkach Anglicy — powiedział z wymęczonym uśmiechem — my poodle light on disk as all. Co w wolnym tłumaczeniu znaczy: „Mój pudel leje na dysk i sól”.
Erast Bonifatjewicz wprawdzie nie od razu, ale jednak zrozumiał i zapytał:
— Ciekawe, co w takich wypadkach mówią Holendrzy?
— Nie wiem.
— Dobrze, załóżmy… a Francuzi?
— Allons allons très — odparł natychmiast Wadim — ma car te l’a passé.
— Co w tłumaczeniu znaczy…
— „Alona len trze, Makar cielę pasie”. Idylla. Sielski obrazek. Lewitan. Kramskoj. „Toczy się, huczy zielony szum”.
Erast Bonifatjewicz prychnął i rzekł z aprobatą:
— Dowcipne. Jest pan bardzo błyskotliwym rozmówcą, Wadimie Daniłowiczu. Ale pozwoli pan, że wrócimy do naszej sprawy.
— Ależ ja nie mam pojęcia, co mógłbym panu jeszcze powiedzieć — rzekł Wadim, ze zmęczeniem zamykając oczy. — Pan mnie nie słucha. Ja panu mówię, że to niemożliwe, a pan mi nie wierzy.
Pan wierzy w cuda, a cuda się nie zdarzają.
— A jeśli zna się przyszłość? — zapytał Erast Bonifatjewicz z naciskiem. — Czy znajomość przyszłości nie jest cudem?
— Nie jest. To nie cud, to umiejętność.
— Poprawianie przyszłości to też umiejętność.
— Ależ nie! — rzekł Wadim z irytacją i rozdrażnieniem. — Już panu tłumaczyłem. Załóżmy, że zagląda pan do rury o dużej średnicy. Patrzy pan przez nią i widzi na końcu, przy wylocie, jakiś obrazek. To jakby przyszłość. Gdyby odwrócił pan tę rurę, zobaczyłby pan inny obrazek… inną przyszłość, rozumie pan? Ale jak ją odwrócić, jeśli ona waży sto ton, tysiąc ton? Przecież to kwestia woli milionów ludzi! „Siła wypadkowa miliona wolt”, jak powiedział Lew Tołstoj. Jak pan to sobie wyobraża? Jak miałbym ją przekręcić? Czym? Kutasem, przepraszam za wyrażenie?
— A to już wyłącznie pański problem — powiedział Erast Bonifatjewicz, który przez cały czas słuchał z uwagą i nie przerywał. Czym pan chce, tym niech pan przekręci.
— Ale to niemożliwe!
— My wiemy, że możliwe.
— Skąd pan ma takie informacje, na Boga?!
— Z najpewniejszych źródeł.
— Z jakich znowu źródeł?
— On sam nam powiedział.
— Co? — nie zrozumiał Wadim.
— Nie co, tylko kto. On sam. Rozumie pan, o kim mówię? Domyśla się pan? Sam. On sam. Mój Boże, mógłby się pan domyślić.
— To kłamstwo — powiedział Wadim i zakrztusił się.
— To nie było uprzejme. Powiem więcej: to było chamskie.
— On nie mógł tego powiedzieć.
— A jednak powiedział. Niechże się pan zastanowi, skąd jeszcze moglibyśmy się czegoś takiego dowiedzieć? Komu innemu moglibyśmy uwierzyć?
W tym momencie Timofiej Jewsiejewicz jakby ocknął się z hipnozy. Wydał dziwny, skrzypiący dźwięk, zerwał się z miejsca i rzucił do przodu. Pędził ogromnymi susami, przeskakując przez naciągnięte namioty, biegł slalomem niczym gigantyczny spocony zając z przyklejonymi czerwonymi uszami — wyskoczył z bazy i pomknął w stronę północnego zbocza, prosto na migoczące, widmowe głowy cukrowe Elbrusa.
Wszyscy obserwowali ten bieg jak zahipnotyzowani. W końcu wielkogłowy miłośnik orzeszków zapytał szybko i niewyraźnie:
— Skosić go, dowódco?
— Nie. Po co? Niech sobie biegnie… — Erast Bonifatjewicz uniósł się lekko i ponad namiotem kuchni pomachał komuś laseczką, pewnie tym, którzy zostali przy samochodzie: wszystko w porządku, nie zwracajcie uwagi. — Niech sobie biegnie — powtórzył, siadając na krześle. — On ma swoje sprawy, a my swoje, prawda, Wadimie Daniłowiczu?
Wadim milczał, patrząc w ślad za Timofiejem Jewsiejewiczem.
Ten dalej pędził, przez cały czas slalomem, migając długimi, gołymi nogami w nigdy nieczyszczonych butach z kirzy. Jak na pięćdziesięciokilkuletniego mężczyznę, mającego wnuki i rozliczne choroby, wychodziło mu to całkiem nieźle. Widocznie sam Pan Strach niósł go na swoich bladych skrzydłach i Timofiej Jewsiejewicz nie mógłby się teraz zatrzymać, nawet gdyby bardzo chciał.
— Milczy pan — skonstatował Erast Bonifatjewicz, który nie doczekał się nie tyle odpowiedzi, ile w ogóle jakiejkolwiek reakcji ze strony Wadima. — Nadal pan milczy… zapomniał pan o darze wymowy… Cóż, wobec tego rozpoczniemy eskalację. Keszyk, bądź łaskaw.
Јysy nosorożec golem Keszyk podszedł z tyłu i wziął Wadima w swoje stalowe, spocone objęcia — objął go w poprzek tułowia, unieruchomił i przycisnął do składanego fotela. Wadimowi zatrzeszczały kości albo może chrząstki. Nie mógłby się teraz ruszyć. Zresztą wcale nie próbował.
— Uwolnij mu rękę — komenderował tymczasem Erast Bonifatjewicz. — Prawą. O, tak. I przesuń się, żebym ja mógł widzieć jego twarz, a on moją. Dobrze. Dziękuję… Niech mnie pan uważnie posłucha, Wadimie Daniłowiczu — kontynuował, przysuwając do twarzy Wadima nieprzyjazną, zapadniętą gębę. — Teraz nastąpi mała lekcja. Żeby pan wreszcie zrozumiał, na jakim świecie pan żyje…
Otworzyć oczy! — wrzasnął nieoczekiwanie na cały głos, podniósł swój czarny wskaźnik i oparł ostre żądło o policzek Wadima, tuż pod lewym okiem. — Zechce mi pan patrzeć prosto w oczy! To będzie ważna lekcja, na całe życie, jakie panu pozostało… Lepa, raz!
Wielkogłowy, mały Lepa uwolnił rękę od orzeszków, wytarł dłonie o spodnie i podszedł do
Wadima, niedbale brzękając szczypcami. To ten połyskujący stalowy dziadek do orzechów — dwie metalowe rączki z zębatymi wycięciami w tym miejscu, w którym były połączone z poprzecznym prętem. Wielkogłowy, mały Lepa zręcznym ruchem chwycił w te zębate wycięcia mały palec Wadima i zacisnął rączki.
— Taki malutki, a taki wre-edniutki… — powiedział Wadim zdławionym głosem. Twarz mu poszarzała, na czoło wystąpiły ogromne krople potu.
— Bez wygłupów! — rozkazał Erast Bonifatjewicz, wpadając w rozdrażnienie. — Teraz bardzo pana boli, a za chwilę zaboli jeszcze bardziej. Lepa, dwa!
Mały Lepa szybko oblizał wargi i chwycił w szczypce drugi palec Wadima.
— Ej, ty! — zasyczał Wadimowi do ucha rudy golem Keszyk, napierając na niego jeszcze mocniej. — Stój!…
— Dosyć. Wystarczy… — Wadim stracił oddech. — Wystarczy. Zgadzam się.
— Nie — sprzeciwił się Erast Bonifatjewicz. — Lepa, trzy!
Teraz Wadim zaczął krzyczeć.
Erast Bonifatjewicz, niebezpiecznie odchylony na oparcie fotela, obserwował go, bawiąc się czarnym wskaźnikiem z gałką. Na jego twarzy pojawił się wyraz wzgardliwego zadowolenia. Wszystko przebiegało zgodnie ze starannie przemyślanym, niejednokrotnie odegranym scenariuszem. Nieposłusznemu człowiekowi starannie, z kunsztem, zapałem i znajomością rzeczy ściskano palce, tak żeby zahaczyć o podstawę paznokcia. Człowiek zaczynał krzyczeć. Być może człowiek już się zmoczył. Człowiek otrzymywał lekcję, zostawał złamany i zdławiony. W efekcie dostawano to, o co chodziło: człowieka w określonym stanie ducha.
W końcu Erast Bonifatjewicz zarządził:
— Dobrze, wystarczy. Lepa! Powiedziałem: wystarczy!
Lepa i Keszyk wycofali się od razu. Wrócili na swoje pozycje wyjściowe. Jak psy do swoich bud. Psy. Szakale. Oprawcy. Wadim patrzył na swoje posiniałe palce i płakał. Palce puchły szybko, niebiesko-czerwone plamy błyskawicznie zmieniały kolor na grafitowo-czarny.
— Bardzo mi przykro — rzekł Erast Bonifatjewicz poprzednim, delikatnym głosem salonowca. — Była to jednak absolutnie konieczna, wręcz niezbędna lekcja. Nie chciał pan uwierzyć, do jakiego stopnia jest to poważne, a to jest bardzo poważne! Przejdźmy do następnego punktu… — wsunął wąską, białą dłoń za marynarkę i wyciągnął na światło dzienne długą, białą kopertę. — Tutaj są pieniądze. Spore pieniądze. Pięć tysięcy dolców. Dla pana. To zaliczka. Proszę wziąć.
Długa, biała koperta leżała na stole przed Wadimem, a Wadim patrzył na nią wzrokiem szklistym od zastygłych łez. Miał dreszcze.
— Słyszy mnie pan? — zapytał Erast Bonifatjewicz. — Halo! Niech pan odpowie, wystarczy już tej histerii. A może życzy pan sobie powtórzyć zabieg?
— Słyszę — powiedział Wadim. — Pieniądze. Pięć tysięcy…
— Bardzo dobrze. Należą do pana. To bezzwrotna zaliczka. Jeśli szesnastego grudnia zwycięży Inteligent, otrzyma pan resztę, dwadzieścia tysięcy. Jeśli zaś nie…
— Szesnastego grudnia nikt nie zwycięży — wycedził Wadim przez zęby. — Będzie druga tura.
— To nieistotne — rzekł Erast Bonifatjewicz niecierpliwie. — Nie jesteśmy formalistami. Doskonale pan rozumie, czego od pana chcemy. Jeśli Inteligent zostanie gubernatorem, pan zostanie właścicielem dwudziestu tysięcy. Inteligent gubernatorem nie będzie — pan będzie miał ogromne kłopoty. Ma pan już ogólną orientację, jakie kłopoty mam na myśli.
Wadim milczał, lewą, zdrową ręką przyciskając do piersi prawą, chorą. Nadal wstrząsały nim dreszcze. Już nie płakał, ale patrząc na niego, trudno było wyczuć, czy coś do niego dociera, czy też nadal tkwi w osłupieniu — zgięty na idiotycznym, składanym foteliku, trzęsący się, spocony, blady mężczyzna. Erast Bonifatjewicz wstał.
— To wszystko. Ostrzegliśmy pana. Czas, start. Niech pan zacznie działać natychmiast. Nie ma pan zbyt wiele czasu, żeby przekręcić pańską rurę o ogromnej średnicy. Jak wiadomo — Erast Bonifatjewicz uniósł w górę długi, blady palec — jeśli ma się wystarczająco dużo czasu, nawet małym wysiłkiem można przesunąć górę. Najlepiej będzie, jeśli przystąpi pan do dzieła od razu…
— Jeśli nie ma tarcia… — wyszeptał Wadim, nie patrząc na niego.
— Co? Ach, tak. Oczywiście. Ale to już pański problem. Żegnam i życzę zdrowia. Miłego dnia.
Odwrócił się i zrobił krok do przodu, ale zatrzymał się jeszcze na chwilę:
— Na wypadek gdyby zechciał pan zwiać do Ameryki albo strugać bohatera w inny sposób, ostrzegam. Wiemy, że ma pan matkę, którą bardzo pan kocha. — Twarz Erasta wyrażała wstręt. — Osobiście nie cierpię takiego żałosnego szantażu, ale przecież z wami, parszywcami, inaczej się nie da… — Znowu ruszył i znowu się zatrzymał. — W charakterze zaliczkowej uprzejmości — powiedział, uśmiechając się miło — nie powiedziałby mi pan, kogo postawią na czele FSB?
— Nie — mruknął Wadim. — Nie powiedziałbym.
— Dlaczegóż to? Obraził się pan? Zupełnie niepotrzebnie. Przecież to nic osobistego: to tylko interes, specyfika biznesu, nic poza tym.
— Rozumiem — rzekł Wadim, patrząc mu w oczy. — Doceniam. Mówienie sprawiało mu trudność, dlatego wymawiał słowa ze szczególną starannością, jak człowiek, który sam siebie nie słyszy. — Jednak nie mogę okazać tej uprzejmości. Wiem, czego chcą miliony, ale pojęcia nie mam, czego życzy sobie tuzin naczelników.
— Ach, więc to tak? No cóż, rozumiem, naturalnie. W takim razie wszystkiego najlepszego. Życzę szczęścia i pomyślności.
I poszedł, nie odwracając się już, wymachując swoim czarnym wskaźnikiem — elegancki,
wyprostowany, bezpiecznie chroniony i cholernie zadowolony z siebie. Mały Lepa pospieszył za nim bez pożegnania, w biegu wsuwając do kieszeni swoje szczypczyki — taki malutki, a taki wre-edniutki…! Keszyk zaś zrobił najpierw kilka kroków, żeby dogonić zwierzchnictwo, ale gdy tylko Erast Bonifatjewicz skrył się za namiotem kuchennym, zatrzymał się nagle, odwrócił gębę, wykrzywionąjak od bólu zęba, i nie biorąc zamachu, miękką, tłustą łapą uderzył Wadima w twarz tak, że ten przewrócił się na plecy razem z fotelem i leżał tak z wywróconymi do góry oczami.
Keszyk przyglądał mu się przez kilka sekund, a potem przez kilka kolejnych wpatrywał się w białą, wąską kopertę, która leżała sobie spokojnie na stole. Potem znowu popatrzył na Wadima.
— Ty skurwysynu — zasyczał ledwie dosłyszalnie, odwrócił się i tupiąc ciężko wielkimi, grubymi nogami, zaczął doganiać swoich.
Przez jakiś czas Wadim leżał tak, jak upadł — na plecach, z rozkraczonymi nogami, zgniatany przez fotel, który złożył się w czasie upadku. Potem w jego spojrzeniu pojawił się ślad myśli, Wadim zaczął szybciej oddychać i spróbował przekręcić się na bok, opierając się na łokciu bolącej ręki. Przekręcił się, uwolnił od złożonego fotela i zaczął się czołgać.
Nawet nie próbował wstać. Pełznął na czworakach, jęcząc, sapiąc, tracąc oddech i wpatrując się w jeden punkt — w wiadra z wodą, postawione rano pod dachem namiotu gospodarczego.
Doczołgał się jakoś. Usiadł i zaciskając zęby, zanurzył chorą rękę w najbliższym wiadrze.
— Nic nie powstrzyma energizera… — powiedział w przestrzeń i oklapł, wsłuchując się w swój ból, w swoją rozpacz, w pustkę w swoim wnętrzu i — z bezsilną nienawiścią — w mroczny, aksamitny pomruk luksusowego dżipa cherokee, niespiesznie zawracającego gdzieś tam, za namiotem, na wyboistej drodze.
Dygresja liryczna nr 1 Ojciec Timofieja Jewsiejewicza
Timofiej to dziwny człowiek, który w jakiś niezrozumiały sposób zafiksował się na swoim ojcu — spore pole do popisu dla wytrawnego i wytrwałego psychoanalityka. Ojciec to, ojciec tamto. Umiejętności ojca. Zdolności ojca. Jego zadzierzystość. Jego potęga. Jego zręczność…
Przykład zadzierżystości. Tysiąc dziewięćset, dajmy na to, pięćdziesiąty szósty rok. Kołchoz imienia Antykajnena (gdzieś na Przesmyku Karelskim pod Petersburgiem). Batalion budowlany pod dowództwem, jak sami rozumiecie, ojca rozbiera spichlerz, zachowany jeszcze z czasów fińskich Zasadnicza rozmowa pomiędzy, rozumie się, ojcem i miejscowym brygadzistą: czy żołnierze rozbiorą ten spichlerz w ciągu jednego dnia, czy nie dadzą rady. Przegrany ma wspiąć się na komin i tam, przy wszystkich, za przeproszeniem nasrać. Spichlerz nie tylko został
rozebrany w ciągu siedmiu godzin, ale w dodatku, gdy brygadier, spoglądając na wysoki pięciometrowy komin z czerwonej cegły, zaczął marudzić, że mu ból wszedł w krzyż, ojciec, jak sami rozumiecie, wszedł na tenże komin, „wzleciał niczym orzeł, a potem niczym orzeł usiadł i do niego nasrał… przepraszam za wyrażenie… a w owym czasie ojciec miał już, żeby nie skłamać, czterdzieści siedem lat z okładem…” Przykład inteligencji: „Człowiek jest zwierzęciem dwunogim, zawsze głodnym, nigdy nienasyconym…” (Bóg jeden wie, gdzie on to wyczytał, bo przecież nie wymyślił tego sam?) I jeszcze jedno: „Najbardziej uparty żołnierz to ten, którego okłamano. Nie da się wychować żołnierza prawdą, a wychowywać trzeba, cóż począć, w przeciwnym razie od razu wleźliby człowiekowi na głowę…”
On (ojciec, jak sami rozumiecie) w ogóle lubił wspominać wojnę, przy czym wspominał ją dość osobliwie. Na jego wojnie nie tylko nie strzelano, ale chyba nawet nie zabijano. „Przybiegają żołnierze i krzyczą: panie kapitanie, w piwnicy jest wino, dwanaście beczułek1
To ja od razu tak: dwie beczułki ojczulkowi i szybko, szybko, w tempie walca… Ojczulek był bardzo zadowolony, parabellum mi podarował, zdobyczny, zabrany jakiemuś pułkownikowi…” Najwidoczniej ojciec umiał się przystosować. „Był u nas taki dowódca kontrwywiadu Smiersz, major Skitalec — dzikie zwierzę, w oczach miał śmierć, na to ten dowódca z ręki mi jadł, jak koń… Trzeba umieć się przystosować!” W 1945, już w Prusach Wschodnich, ojciec, tak się jakoś zdarzyło, żył jednocześnie z matką — panią domu — i jej córką, można powiedzieć, w jednym łóżku. A jednocześnie nie było mowy o żadnym przymusie: same mu zaproponowały, to co miał chłop zrobić odmówić? A jesienią tego samego czterdziestego piątego, już w Mandżurii, wylewali z amortyzatorów dział płyn hamulcowy, a w wolne miejsce wciskali jedwab, żeby na punkcie kontroli pogranicznej nie zauważyli… I tak dalej, dokładnie w tym stylu.
Ojciec umarł w 1976, podczas zimowego połowu ryb, w pobliżu Kiwgody. Zniosło go razem z krą na otwarte wody i nikt go więcej nie widział…
„W nudnych rozmowach o ludziach przeszłości ukryte są tajemnice ich wielkich dokonań”. Wcale nie jestem tego taki pewien. Skoro już o tym mowa, ja nigdy nie widziałem swojego ojca, nawet na zdjęciach. Może to i lepiej?…
Rozdział 2 Grudzień Drugi poniedziałek Jurij Grigorjewicz Kostomarow, zwany „Wariografem Wariografowiczem”
Nocą zaczęła się odwilż — ciekło, kapało, krople bębniły po żelaznych dachach. Topniejące czopy lodowe z nieoczekiwanym łoskotem spadały do wielopiętrowych, metalowych studni rynien. Zrobiło się wilgotno i nieprzyjemnie, nawet w domu.
Przez całą noc przewracał się z boku na bok, budził się i znowu zasypiał, słysząc w półśnie, jak Żanka coś komuś klaruje, szybko i niezrozumiale, chaotycznie i bez związku, a przy tym szczerze i z zapałem. Brzmiało to niczym szmer strumyka wśród zieleni. W rezultacie wstał bladym świtem (nie było jeszcze siódmej) niewyspany, z bólem głowy i zły jak diabli. A przecież czekał go ciężki dzień: trzy kontakty i to z różnymi obiektami, a jeden nawet zewnętrzny.
Najpierw, tak jak było ustalone, przyszedł za kwadrans dziewiąta na róg Małej Basenowej i Lublińskiej (w miejscu, gdzie na ścianie domu od niepamiętnych czasów widniał napis kredą — wielkie litery Ziuganow, Ratuj Rosję). Kupił, tak jak było umówione, lody śmietankowe w wafelku i zaczął niespiesznie jeść, czytając — z własnej inicjatywy — wywieszoną w tym samym miejscu wczorajszą gazetkę „Czasy Pietropawłowskie”. Najbliższa latarnia stała w pewnym oddaleniu, więc wytężając wzrok i męcząc oczy, czytał w tym cholernym półmroku poranka jakieś nieciekawe wiadomości o wykształceniu zawodowym, o targu futer i jeszcze jakieś przedbożonarodzeniowe brednie…
Oczywiście, nie wziął ze sobą parasola — kto by nosił parasol w grudniu? — a za pięć dziewiąta zaczął padać deszcz. Wszyscy, którzy w tym czasie zebrali się na rogu, wszystkie te żałosne ranne ptaszki, jedni czekający na kogoś, drudzy na autobus „czwórkę”, jednakowo skulili się i nastroszyli, a ich twarze zrobiły się jednakowo nieszczęśliwe i mokre, jakby od łez.
Za minutę dziewiąta (parszywy pedantyczny Niemiec) na rogu objawił się Pracodawca — w luźnym angielskim płaszczu do pięt, z gigantycznym parasolem, również pochodzenia angielskiego. Stanął metr od Jurija, odwrócił się do niego plecami (mokrym, kołyszącym się garbem parasola) i zaczął czekać na klienta, który widocznie nie był ani Niemcem, ani pedantem i dlatego spóźniał się, jak przystało na normalnego Rosjanina płci męskiej, któremu spotkanie nie wróży nic szczególnie dobrego, ale także nic bardzo złego.
Nie minęło jednak pięć minut, gdy wyjaśniło się, że klient w ogóle nie jest mężczyzną. Gdy Jurij, pochłonięty artykułem o korupcji w organach milicji, znowu powrócił do rzeczywistości,
Pracodawcę atakowała właśnie postawna, dziarska osoba w brązowym skórzanym płaszczu, z czerwonymi, puszystymi włosami, przyprószonymi wodnym pyłem, z potężną, pomarańczową torebką w garści. Osoba mówiła wprawdzie szeptem, ale bardzo energicznie i ze swadą. Cały jej wygląd budził w pamięci na wpół zapomniane obecnie określenie „babochłop” oraz ulubiony zwrot Pracodawcy: „Koń z jajami”.
Kobieta za wszelką cenę starała się zachować prywatność, więc prawie nie było słychać, o czym mówi, szczególnie na początku później szept zabrzmiał jak grom. Najwyraźniej nie umiała szeptać i należała do ludzi, którzy swoje poglądy wygłaszają na cały głos, budząc postrach w szeregach wroga — ostro i dźwięcznie. Dzięki temu Jurij dość szybko zorientował się, w czym rzecz, tym bardziej że pod naporem brązowego płaszcza Pracodawca zmuszony był się cofać, broniąc się przed stratowaniem, i dość szybko wparł się mokrym parasolem w ramię Jurija, który również musiał się cofać, żeby zachować dystans wystarczającej słyszalności.
Cała historia sprowadzała się do tego, że klient dostał dziś w nocy ataku korzonków nerwowych. Wstał, rozumie pan, o piątej rano za potrzebą i tak go zgięło, że z toalety do kanapy trzeba było biedaka nieść na rękach (dosłownie…!) Teraz nie tylko nie może poruszać się o własnych siłach, ale nawet o kulach (kule stoją u nich w domu od niepamiętnych czasów, trzymane na takie właśnie okazje.) Aż trzeba mu było zrobić zastrzyk z diclofenacu i teraz śpi. Proszę sobie nie myśleć, o żadnym niepoważnym traktowaniu obowiązków w ogóle nie może być mowy, to wyłącznie fatalny zbieg okoliczności, można powiedzieć — nieszczęśliwy wypadek…
Oszołomiony i na wpół zdeptany Pracodawca nieśmiało bronił się, mówiąc, że co się stało, to się nie odstanie, czemu się pani tak denerwuje, mój Boże, nic wielkiego się nie stało, niech wraca do zdrowia, zdzwonimy się, proszę mu przekazać najszczersze wyrazy współczucia, nic się nie poradzi, proszę się tak nie denerwować, na Boga… A potem zaczęli szeptać stłumionymi głosami.
Gdy cała ta scena dobiegła końca (zamaszysta dama oddaliła się tak samo gwałtownie, jak nadleciała: zerwała się z miejsca i wzięła szturmem „czwórkę”, która właśnie podjechała, tratując po drodze jakąś nieuważną staruszkę). Nie kryjąc ogromnej ulgi, spoglądając najpierw w lewo, potem w prawo, Pracodawca zaczął iść, powłócząc nogami, w górę ulicy Basenowej, w kierunku stacji metra. Po odczekaniu wymaganych dwóch minut Jurij poszedł za nim krokiem urzędnika spóźniającego się do pracy. Spotkali się w przejściu podziemnym.
— A swoją drogą, dlaczego szeptem? — zapytał Jurij, przypominając sobie stary dowcip o samochodzie generała na rządowej trasie.
— Po łaźni łyknęliśmy sobie zimnego piwa… — odpowiedział ochrypłym głosem Pracodawca, najwyraźniej przypominając sobie ten sam dowcip. — Nie mam pojęcia, co on jej naplótł, że się jej zebrało na konspirację… Muszę ci powiedzieć, że to w ogóle jakaś dziwna historia. Atak
korzonków, który pojawia się jak na zawołanie, w najbardziej nieodpowie…
Przerywając sobie dosłownie w pół słowa, Pracodawca zamilkł i zamyślił się głęboko. Jurij również spróbował przemyśleć sobie tamtą scenę, ale nie doszedł do żadnych interesujących wniosków. Nigdy się nie wyróżniał umiejętnością dedukcji i indukcji, nie miał głowy do całej tej logiki formalnej. Zazwyczaj widział jedynie istotę rzeczy, kompletnie przy tym nie dostrzegając ukrytego drugiego dna. Człowiek wyznaczył spotkanie, ale dostał ataku korzonków, co w tym dziwnego…? Zdarza się. Przysłał zamiast siebie babę, bo uważał, że nieuprzejme byłoby tak po prostu nie przyjść… Gdzie tu problem?
Jurij widział zupełnie inny problem. Pracodawca jest skąpy jak dwudziestu czterech Szkotów razem wziętych. Zapłaci teraz za niedoszły seans czy będzie się uchylał? W końcu mógłby równie dobrze nie zapłacić! Dlaczego płacić, jeśli nie ma za co? Wychodziło na to (po zastosowaniu dedukcji i indukcji), że dwadzieścia grzywien (w nawiasie: dolców) właśnie nakryło się miedzianą miednicą — starą, dziurawą i pordzewiałą. Z długą, gładką rączką — żeby wygodniej było nakrywać. Próbował sobie przypomnieć, ile mu zostało na książeczce, ale się nie udało. Pamiętał tylko, że niedużo. Sto, może dwieście czarnozielonych.
Tymczasem szli wzdłuż ogrodzenia parku Wolności. Deszcz stawał się coraz mocniejszy i coraz bardziej nieprzyjemny; wszyscy przechodnie byli mokrzy i czarni, niczym topielcy, którzy właśnie wyszli z wody, z parującego przerębla. Przechodnie przypominali nieboszczyków w przeciwieństwie do Pracodawcy, nawet pogrążonego rozmyślaniach. Ale Myśliciela Rodina Pracodawca i tak nie przypominał. Miał gęstą, siwą grzywę włosów i zawsze czerwoną, prawie malinową twarz skandynawskiego szypra albo konsumenta napojów alkoholowych.
— W taką pogodę — odezwał się Jurij, ścierając z twarzy łaskoczące krople deszczu — przyzwoity właściciel psa by nie wygonił. Bez parasola.
— A kto mu broni wziąć parasol? — zareagował od razu Pracodawca, nie wynurzając się z zamyślenia.
— Komu?
— Psu.
Jurij nie wiedział, co na to powiedzieć, i przez jakiś czas szli w milczeniu, omijając ażurowe ogrodzenie parku, w stronę parkingu, gdzie mókł samochód Pracodawcy — łada niwa posępna i brudna jak ciągnik w samym środku wykopków. Wsiedli do środka. Wszystkie okna w samochodzie od razu zaparowały i nic nie było widać. Pracodawca zaczął je przecierać brudną ściereczką, a Jurij siedział bez zajęcia i myślał, że w samochodzie pachnie kotem. Rany boskie, ale cuchnie, a przecież już pół roku minęło od tego strasznego dnia, gdy wieźli Rudzielca Pracodawcy do kliniki weterynaryjnej i nieprzyzwyczajony do jazdy samochodem, oszalały ze strachu kocur zmoczył wszystko: siedzenia, podłogę i na koniec Jurija, który przepełniony był głębokim, acz bezsilnym współczuciem dla nieszczęsnego zwierzęcia.
— Nadal nie rozumiem — oznajmił nagle Pracodawca, który przetarł już najważniejsze szklane powierzchnie, a teraz ohydnie skrzypiącymi wycieraczkami czyścił przednią szybę. — Nie rozumiem, po co było tak bezczelnie kłamać?
— A któż cię tak, biedaku, okłamał? — zapytał Jurij z zawodową czujnością.
— Ten babsztyl z czerwonymi włosami… Niechby powiedziała, że się facet przeziębił. Albo że został pilnie wezwany do pracy. A ta zaraz atak korzonków, kule, zastrzyk… Jaki znowu zastrzyk, na korzonki?
Jurij zerknął na niego podejrzliwie. Sprawdza go czy co? Testuje, używając jego ulubionego wyrażenia? Nie wygląda na to. Pracodawca jest skąpy, ale sprawiedliwy. W pobudliwej wyobraźni znowu zamajaczyła wizja szeleszczącego jacksona.
— Wszystko, co powiedziała, było absolutną prawdą — powiedział z całym przekonaniem, na jakie było go stać.
— To znaczy? — Pracodawca odwrócił się do niego całym ciałem i utkwił w nim złośliwe, jadowicie zielone oczy.
— To znaczy, że absolutnie nie kłamała.
— Ręczysz?
— Tak.
— Na pewno?
— Tak! — powiedział Jurij z naciskiem i dla większej pewności od razu dodał: — W końcu za coś mi płacisz.
Pracodawca pokręcił malinową twarzą.
— Słusznie. Taką przynajmniej mam nadzieję, że za coś… A jednocześnie nie przestaję się dziwić. Słowo daję. Dobra, jedziemy.
I pojechali. Silnik mruczał na czarnym, mokrym asfalcie ulicy Bohaterów Szypki, oświetlonej pomarańczowymi latarniami, a oni jechali przez padający deszcz pół na pół z mgłą, niebezpiecznie, wyjeżdżając na przeciwny pas i wymijając gigantyczne ciężarówki i niekończące się dalekobieżne tiry, a potem skręcili w prawo (po żółtej, z lewego pasa) i zanurkowali w tunel pod placem Wolności.
Obaj milczeli. Jurij milczał, ponieważ znajdował się w stanie głodnego przedsmaku zapracowanej w pocie czoła dwudziestki. A Pracodawca milczał, bo taki miał zwyczaj. Czekał ich kontakt, a Pracodawca nie lubił paplać byle czego przed kontaktem, nawet najbardziej nieistotnym, a teraz najwyraźniej czekał ich trudny kontakt, wymagający absolutnego skupienia, koncentracji uwagi i wewnętrznego nastawienia się na obiekt. W milczeniu dojechali do swojej ulicy Ełabużskiej, w milczeniu wysiedli, w milczeniu weszli do klatki. Ochroniarz Wołodia, siedzący przy stoliku przed wejściem do S.A. Intelekt, pomachał im na powitanie ręką, a oni w milczeniu skinęli mu głowami. Weszli po szerokich, staroświeckich schodach (niegdyś z białego marmuru, obecnie, po remoncie, z imitacji marmuru) na pierwsze piętro: Pracodawca przodem, Jurij za nim, dwa schodki niżej, z należnym szacunkiem, jak przystało na pracownika najemnego. Zatrzymali się przed drzwiami do biura, gdzie Pracodawca z niewyraźnym sykiem poprawił po raz kolejny przekrzywioną tymczasową, napisaną odręcznie (przez Jurija) tabliczkę Prywatna Agencja Detektywistyczna „Poszukiwania Stells”, po czym weszli do przedsionka.
Tutaj było jasno i — chwała Bogu — ciepło. Sekretarka Miriam Solomonowna rozmawiała przez telefon. Na ich widok zrobiła surową minę i długim, czarno — purpurowym paznokciem wskazała Pracodawcę.
— Tak, właśnie przyszedł, sekundkę — powiedziała do słuchawki i zakrywając mikrofon ręką, powiedziała: — To Kuguszew. Bardzo niezadowolony, dzwoni już drugi raz.
Pracodawca udał się do swojego gabinetu, a Jurij rozebrał się i powiesił mokre palto na wieszaku.
— Napije się pan kawy? — zapytała Miriam Solomonowna, od razu w pełnej gotowości. Jej pełna figura wyrażała chęć natychmiastowego działania: kawa, herbata, szklaneczka brandy, papieros, wydrukować plik, odnaleźć link, przygotować kanapkę, zadzwonić do firmy usługowej, wezwać milicję, zrobić zastrzyk, zaszyć dziurę w kieszeni, nastawić kość… Wszystko umiała i nigdy niczego nie odmawiała. Była prawdziwym skarbem.
Miała pięćdziesiąt sześć lat, jej dzieci wycierały się gdzieś w Izraelu albo Stanach, mąż przebywał w długotrwałych rozjazdach, a ona miała dużo czasu i się nudziła. Była bardzo daleką krewną Pracodawcy; za każdym razem plątał się, próbując określić stopień pokrewieństwa — ciotka ciotecznej siostry macochy albo coś równie odległego.
— Dziękuję — powiedział Jurij i od razu dorzucił, przewidując nowe pytanie: — Dziękuję, nie. Zaraz będziemy mieli klienta — wyjaśnił, chociaż nie trzeba było niczego wyjaśniać, Miriam Solomonowna nie potrzebowała żadnych wyjaśnień. Ta biała kobieta o rubensowskich kształtach i antracytowych włosach bogini Hekate była absolutnie samowystarczalna.
— Przejrzy pan pocztę? — spytała, podając mu sztywną teczkę ze starannie zawiązanymi tasiemkami.
— Przejrzę… — wziął teczkę i zaczął gorączkowo myśleć, co by tu takiego sympatycznego, serdecznego i ciepłego powiedzieć tej kruczowłosej kobiecie. W końcu powiedział całkiem po amerykańsku: — Pięknie pani dziś wygląda, Miriam Solomonowna!
Uśmiechnęła się błyszczącymi wargami,
— To przez tę okropną pogodę — wyjaśniła. — Z podwyższoną wilgotnością powietrza jest mi bardzo do twarzy, jak miał pan okazję nieraz zauważyć.
Wcale tak nie było. Jurij poczuł charakterystyczne „uderzenie w duszę”, jak to sam określał (lekarze nazywali to dodatkowymi skurczami serca), a jego uśmiech w odpowiedzi na jej kłamstwo wypadł fałszywie… chociaż właściwie co go obchodzi to małe, życiowe,
bezinteresowne, wypowiedziane wyłącznie do podtrzymania gładkiej rozmowy łgarstwo?
— Pójdę owocnie popracować — powiedział, pospiesznie kończąc rozmowę. — Czego i pani życzę.
W gabinecie Pracodawca nadal rozmawiał przez telefon. Rozsiadł się w swoim dyrektorskim fotelu (sto pięć dolarów łącznie z dostawą), czarnym jak węgiel, z nieprawdopodobnie wysokim oparciem i zaokrąglonymi poręczami. Długie, podrygujące kończyny splątał w skomplikowany węzeł, co upodobniło go do ośmiornicy albo kłębowiska gadów w stanie tak zwanego sczepienia, czyli zajętych miłością. Jurij pomyślał (który to już raz), że gdyby w tym momencie zobaczył ich przypadkowy klient, nająłby ich co najwyżej do występów w cyrku.
— …najważniejsze! — tłumaczył Pracodawca do słuchawki swoim specjalnym, przeznaczonym dla klientów aksamitnym głosem. Nie, nie, właśnie to jest najważniejsze! Cała reszta jest nieistotna, to pył, niebyt, nicość, może mi pan wierzyć…
Jurij już go nie słuchał. Przeszedł do swojego miejsca pracy, usiadł, odłożył na bok żółtą teczkę z pocztą i zaczął ustawiać aparaturę. Włączył komputer, sprawdził magnetofon, skontrolował przycisk sygnalizacji. Wszystko było chyba okej: magnetofon nagrywał i odtwarzał, przycisk włączał się gładko i bezszelestnie, zostawiając na opuszku palca przyjemne wrażenie dotyku piłeczki pingpongowej i uruchamiając lampkę sygnałową na biurku szefa. Gdyby się ktoś skupił i wytężył wzrok, mógłby dostrzec czerwonawy odblask na podeszwie Pracodawcy, znajdującej się teraz mniej więcej w tym miejscu, w którym podczas kontaktu biznesowego znajdowała się jego twarz. Rozwiązanie z lampką sygnałową było średnio udane klient mógł zauważyć odblask i stać się czujny, zdziwić się czy nawet zainteresować, co byłoby absolutnie niewskazane. Ale wszystkie inne sposoby sygnalizacji okazały się albo zbyt skomplikowane, albo zbyt niepewne, a doświadczenie pokazywało, że klient zazwyczaj nie ma głowy do obserwowania jakichś tajemniczych odblasków na zagadkowej, malinowej twarzy Pracodawcy.
— Trzeba wreszcie przymocować tabliczkę na drzwiach — zarządził Pracodawca. Odłożył słuchawkę i teraz rozplątywał kończyny, trzeszcząc stawami. — Zajmij się tym.
— Dobrze — powiedział Jurij. — Teraz?
— Jak tylko będziesz mógł. Teraz jest za trzy jedenasta. Zaraz przyjdzie klient.
— Spóźni się — zawyrokował Jurij z przekonaniem. — Tacy jak on zawsze się spóźniają.
— Skąd wiesz? — zainteresował się Pracodawca. — Nawet go na oczy nie widziałeś.
— Poznałem po głosie. Tacy zawsze się spóźniają.
— Jacy?
— No… — Jurij zastanowił się. — Niepewni siebie i rozmamłani.
— Słuchaj, może ty masz jeszcze jakiś talent?
Jurij nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ oficjalny głos Miriam Solomonownej z centralki
oznajmił:
— Pawle Pietrowiczu, przybył pan Jepanczin. Był umówiony na jedenastą.
Pracodawca wykrzywił się do Jurija, co miało prawdopodobnie oznaczać „guzik masz, a nie talent” i powiedział aksamitnym głosem do telefonu:
— Proszę.
Pan Jepanczin (Telman Iwanowicz, lat sześćdziesiąt osiem, wdowiec, emeryt, były pracownik Towarzystwa Filatelistów Federacji Rosyjskiej, znany kolekcjoner, zasłużony konsultant kompetentnych organów, zamieszkały pod adresem… numer telefonu… faks… bez nałogów i przekonań politycznych, rozwiedziony, była żona mieszka w Moskwie, syn — astrofizyk, mieszka oddzielnie, pracuje w GAISZ-u…[1] i tak dalej, i temu podobne) był małym, szarym, zakurzonym człowieczkiem, o rzadkich złotych zębach i ruchliwych, mysich oczkach na pomarszczonej twarzy Akakija Akakijewicza Baszmaczkina. Wszedł i przywitał się normalnie, rozcierając zziębnięte, sine ręce, pociągając szarym nosem (stanowczo nie był to hrabia de la Ferre, nawet nie kanclerz Sиguier, już prędzej pan Bonasieux, ale wyraźnie skurczony ze starości i od ascetycznego trybu życia, narzuconego przez władzą radziecką). Usiadł na zaproponowanym fotelu, rozejrzał się uważnie, acz ukradkiem i od razu urządził niewielką scenę pod adresem Jurija, którego obecność wydała mu się absolutnie nieobowiązkowa, wręcz zbędna. Rzecz jasna, Pracodawca był innego zdania i doszło do następującej rozmowy, podczas której Jurij neutralnie milczał, kontynuując pospieszny przegląd dossier klienta („fotografia całej postaci z zagadkowym szczegółem intymnym”, jak wyrażał się o takich dossier Pracodawca).
— Widzi pan, moja sprawa jest szalenie, ale to szalenie delikatna…
— Ależ oczywiście, drogi Telmanie Iwanowiczu! Innymi sprawami po prostu się nie zajmujemy…
— Akcent — rzekł klient rozdrażnionym, a nawet kapryśnym tonem. — Nazywam się, za pozwoleniem, Telmбn Iwanowicz.
— Proszę o wybaczenie. W każdym razie może pan liczyć na całkowitą i absolutną poufność.
— Tak, tak, rozumiem… Froł Kuzmicz tak właśnie państwa zaopiniował…
— Sam pan widzi!
— A jednak… To wyjątkowy, szczególny przypadek. Sprawa jest niesłychanie drażliwa… Będę zmuszony do podawania znanych i to bardzo znanych nazwisk… A wie pan, jak mówią Niemcy: o czym wie dwóch ludzi, o tym wie również, za przeproszeniem, świnia, he, he, he! Dwóch!
— Absolutnie się z panem zgadzam, Telmanie Iwanowiczu. Z Niemcami zgadzam się również. Ale, jak powiedział znający się na rzeczy człowiek, dwa to ulubiona liczba alkoholika.
W Piśmie Świętym również zostało to bardzo ściśle sformułowane: „Albowiem gdzie są dwaj lub trzej zgromadzeni, tam jestem pośród nich”. Poza tym uprzedzam pana, bo nie mogę nie uprzedzić: cała nasza rozmowa jest nagrywana.
— Ach, więc to tak! No, w takim razie będę zmuszony, niestety…
I zawiedziony w swoich oczekiwaniach pan Jepanczin zaczął demonstracyjnie zbierać się do opuszczenia tak niegościnnych progów — poruszył się, udając powściągane dyplomatycznie oburzenie, uniósł się nad fotelem, ale, rzecz jasna, nigdzie nie poszedł i nawet przestał się spierać. W końcu rozsiadł się wygodniej i powiedział z pokorą:
— Dobrze, skoro tak… Skoro inaczej nie można…
— Nie można, Telmanie Iwanowiczu! — zapewnił aksamitnym głosem Pracodawca. — W żadnym razie nie można. Noblesse, jak pan sam rozumie, oblige. I tego się będziemy trzymać. Co się zaś tyczy gwarancji, są one absolutne; w tym punkcie noblesse nas również bezwzględnie oblige. Może pan być absolutnie pewien, że ani jedno wypowiedziane przez pana słowo nie wyjdzie poza te ściany. Naturalnie bez pańskiego specjalnego pozwolenia.
Pan Jepanczin był chyba usatysfakcjonowany tymi zapewnieniami. Znowu w kilku chaotycznych zdaniach podkreślił szczególną i nadzwyczajną drażliwość sprawy i znowu — bez szczególnego związku z przedmiotem, za to z wyraźnym naciskiem — wspomniał o tajemniczym (dla Jurija) Frole Kuzmiczu, który rekomendował mu Pracodawcę jako poważnego profesjonalistę i w najwyższym stopniu porządnego człowieka. I dopiero po tym kompletnie chaotycznym, a nawet bezsensownym wstępie przeszedł wreszcie do istoty rzeczy.
Istota owa (przekazana nad wyraz okrągłymi, przejrzystymi, doskonale skonstruowanymi, może nawet zawczasu przygotowanymi zdaniami) polegała na tym, co następuje.
Pan Jepanczin, jak się okazało, był nie tylko słynnym kolekcjonerem filatelistą, lecz („i mówię to bez fałszywej skromności”) posiadaczem największej w ZSRR (tak właśnie powiedział: „w ZSRR”) kolekcji znaczków, zawierającej emisje wszystkich bez wyjątku krajów świata, ograniczonej przy tym do roku 1960. Znaczki wypuszczone po 1960 roku z jakiegoś powodu pana Jepanczina nie interesowały, ale wszystkie, które wyemitowano przedtem, były przedmiotem jego zainteresowania i w znaczącym stopniu — „w bardzo znaczącym stopniu, jakichś dziewięćdziesięciu pięciu procent” — były reprezentowane w jego ogromnej kolekcji.
Pośród obfitego, przecudnej urody, ale dość „przeciętnego materiału”, w skarbnicy tej znajdowała się pewna liczba „światowych rarytasów”, prawdziwych filatelistycznych perełek czy raczej brylantów najczystszej wody o nieprawdopodobnej wartości. Każdy z tych brylantów jest bardzo sławny, występuje na całym świecie w liczbie dwóch, trzech, maksymalnie dziesięciu egzemplarzy, i gdy czasem rzadko, bardzo rzadko! — pojawi się na aukcji, przechodzi do nowego właściciela za cenę dziesiątków, a nawet setek tysięcy dolarów.
I jeden z tych właśnie brylantów, można nawet powiedzieć najcenniejszy, kilka miesięcy
temu zaginął, a raczej został barbarzyńsko skradziony. Mało tego: on, Telman Iwanowicz, domyśla się, kiedy się to dokładnie stało i w jakich konkretnie okolicznościach. Jednak on, Telman Iwanowicz, nie ma absolutnie żadnych możliwości udowodnienia tego faktu, ma jedynie uzasadnione podejrzenia. Zadanie, jakie chciałby postawić przed Pracodawcą, miałoby polegać właśnie na tym, żeby z tej delikatnej sytuacji znaleźć jakieś możliwe do zaakceptowania wyjście i w miarę możliwości przywrócić sprawiedliwość: ochronić prawo własności osobistej, niechby nawet bez karania przestępcy, jeśli taka kara okaże się zbyt trudna do realizacji…
Co ciekawe, Telman Iwanowicz zaczął przemowę według zawczasu przygotowanego scenariusza i początkowo mówił surowo i oficjalnie, obojętnym i ostrożnym tonem, jakby szedł po omacku przez pole minowe. Stopniowo jednak rozkręcał i emocjonował się coraz bardziej; widać historia tego ohydnego, niskiego przestępstwa, tej głęboko osobistej niesprawiedliwości rozjątrzyła stare rany i Telman Iwanowicz mówił teraz namiętnie i ze złością.
— Jak on śmiał, co za podły złodziej! Jak on śmiał tknąć to, co najświętsze…?
…On, widzicie panowie, zbiera kolonie angielskie, a ja cały świat. Otóż moje kolonie angielskie są dwukrotnie lepsze od tych jego i to go złości, to go kompletnie wyprowadza z równowagi… Jakże to tak, przecież on jest akademikiem, milionerem, a kimże ja jestem? Nikim. A jednak moja kolekcja jest dwukrotnie bogatsza. Nie potrafi tego znieść i gotów jest na wszystko, żeby tylko osłabić mój zbiór — wszystko jedno w jaki sposób. Najpierw rozpowszechniał o mnie ohydne plotki, jakobym pracował dla NKWD, KGB… nieważne zresztą, różne podłości. Snuł intrygi, żeby wykluczyć mnie z zarządu Towarzystwa… A teraz — proszę bardzo! Zniżył się do kryminalnego czynu…
…To był duszny, sierpniowy wieczór, nadciągała burza, było gorąco i parno, i akademik, ciężki, cierpiący na zadyszkę mężczyzna, co chwila ocierał twarz jedwabną chustką. Pili herbatę przy stole i mówili o rzadkich wariantach retuszu wczesnych znaczków Mauritiusa. Byli sami w mieszkaniu, Polina Konstantynowna podała im herbatę i wyszła aż do poniedziałku (rzecz działa się w piątek, około ósmej wieczorem), okna były otwarte na oścież, ale i tak było duszno, ale to ważna okoliczność, bo najwyraźniej wszystko zaczęło się od zwiastującego burzę porywu wiatru. Wiatr wdarł się do pokoju, trzasnęły skrzydła okna, pobrzękując szybami, sfrunęły ze stołu papierowe serwetki, on rzucił się, żeby je (nie wiadomo po co) łapać, zahaczył o szklankę, czajniczek, miseczkę z cukierkami i jeszcze o coś, wszystko poleciało na serwetę, na podłogę, akademik z bezsensownym śmiechem (a cóż w tym śmiesznego?) zerwał się z fotela, ratując spodnie przed rozlaną herbatą…
…Ależ nie, skądże, znaczków na stole nie było. Wszystkie albumy i klasery znajdowały się tam, gdzie je oglądali: na oddzielnym stoliczku w kącie pokoju, tam gdzie stoją szafy z kolekcją. Ale co było zastanawiające: nie wiedzieć czemu niektóre klasery znalazły się na podłodze, podobnie jak zastawa, chociaż od stołu z herbatą dzieliły je co najmniej trzy metry, może nawet więcej. Niestety, Telman Iwanowicz nie potrafi sensownie wyjaśnić, jak się to mogło stać. Sam tego nie pojmuje. To tak, jakby zdarzyło mu się jakieś zaćmienie. Dopiero co siedział przy stoliku i łapał fruwające serwetki, aż tu nagle, bez żadnego przejścia, siedzi na kanapie, akademik z trzaskiem zamyka okna, a klasery leżą na podłodze, cztery sztuki, kilka znaczków wypadło i też leży na podłodze, obok stoliczka na gazety i pod stoliczkiem.
…Nie, wtedy nie przydał tej okoliczności żadnego znaczenia, przestraszył się tylko, czy aby znaczki się nie zniszczyły. Ale okazało się, że wszystko w porządku, znaczki były całe i zdrowe, i on z akademikiem od razu je pozbierali i włożyli do odpowiednich klaserów… Już nawet nie pamięta, co to były za znaczki. Chyba brytyjska Afryka Środkowa. Zresztą nieistotne — jakieś przeciętne okazy, setny albo dwusetny numer w katalogu Michla, nic szczególnego, dlatego nie zapamiętał.
…Szczerze powiedziawszy, nie pamięta wielu szczegółów tamtego wypadku, cały wieczór jest jakby zasnuty mgiełką, niektóre najprostsze nawet rzeczy pozostały niewyjaśnione. Na przykład, czy po wypadku przy piciu herbaty zadzwonił telefon, czy dopiero teraz odnosi takie wrażenie? Chyba jednak dzwonił. A może nie dzwonił? Czy robili herbatę po raz drugi, czy zaraz po incydencie akademik poszedł sobie, tłumacząc się późną porą? Nie wiadomo. Nie sposób sobie przypomnieć. Luki, niejasności. Zapewne nie ma to istotnego znaczenia dla sprawy, ale fakt pozostaje faktem — wszystkie wspomnienia są dziwnie mętne i nieostre, niczym rozregulowana lornetka.
…A w ogóle, co to za nieprzyjemny typ! Jego wnuki już studiują, a on ciągle lata za spódniczkami, stary cap. A jak się nieprzyzwoicie wyraża! Co słowo, to coś obscenicznego. Da pan wiarę? Nagle, ni z tego ni z owego informuje mnie, że był u lekarza, robił sobie jakieś badania, analizy i okazało się, że wszystkie jego plemniki są żywe. Wyobraża pan sobie?! A co mnie obchodzą jego plemniki? Nieprzyjemny człowiek z niewyparzonym językiem. I w dodatku złodziej.
…Powiem panu szczerze, co ja sam o tym myślę: podtruł mnie czymś, ot co, w końcu jest chemikiem. Dosypał mi do herbaty jakiegoś świństwa i gdy tak leżałem nieprzytomny, wziął z kolekcji, co chciał, a klasery zrzucił na podłogę, że niby spadły strącone wiatrem. Nie na darmo krążą plotki, że jest hipnotyzerem: zjawia się u człowieka, chcąc rzekomo uczciwie kupić jakąś kolekcję, hipnotyzuje właściciela i człowiek z głupoty oddaje swoje skarby za bezcen. Potem się biedak orientuje, ale już za późno, już przepadło i nie da się nic udowodnić… A przecież to akademik, laureat! „Jak można było coś takiego pomyśleć?! No, jak?” A to wcale nie takie nieprawdopodobne…
Jurij słuchał tych wszystkich gorączkowych skarg przemieszanych z inwektywami jednym uchem — był bliski utraty przytomności. Serce biło nierytmicznie, z dużymi przerwami, a raczej nawet nie biło, lecz drgało spazmatycznie, niczym skóra konia pod razami bata. Jurij rozpaczliwie walczył z nadciągającymi mdłościami, brakowało mu powietrza, a w głowie, niczym zacięta płyta, wirowało zdanie z jakiejś powieści: „I wtedy zrozumiałem, za co mi płacą…”
Kilka razy dostrzegł rzucane w jego stronę gniewne i zaniepokojone spojrzenia Pracodawcy, ale odpowiadał na nie jedynie rozdrażnionym ściągnięciem brwi i niezadowolonym skrzywieniem warg: „Odczep się! Zajmij się swoimi sprawami!”
Tak obłąkanej koncentracji kłamstw Jurij nie słyszał od bardzo dawna, możliwe nawet, że nigdy w życiu. Szary, zakurzony Telman Iwanowicz łgał dosłownie w każdym zdaniu, niemal co chwila, a co ciekawsze, bez żadnego sensu, bez jakiegokolwiek widocznego celu i w ogóle nie wiadomo po co! Każde kolejne kłamstwo chłostało nieszczęsnego Jurija po mięśniu sercowym, w poprzek obu komór, po naczyniach wieńcowych… Już prawie przestał rozumieć sens wypowiadanych przez Telmana Iwanowicza słów i prosił Boga tylko o jedno — żeby nie runąć teraz całym ciałem na stół, prosto na swoją aparaturę, w szczególności na czerwony guzik, który naciskał z taką intensywnością i częstotliwością, że aż rozbolał go palec.
…Pyta mnie pan, czemu niczego nie przedsięwziąłem? (Uderzenie po naczyniach wieńcowych — kłamstwo, nikt o nic podobnego nie pytał). A cóż ja mogłem zrobić? Poza tym, właśnie, że przedsięwziąłem! Czego to ja się nie chwytałem! Nawet poszedłem do niego osobiście, wiedziałem, że to bez sensu, ale poszedłem! Jak panu nie wstyd, mówię (kłamstwo), gdzie pańskie sumienie, pytam, mój panie (kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo), przecież jest pan zasłużonym człowiekiem w podeszłym wieku! Pora pomyśleć o Bogu! (kłamie, stary szczur, do nikogo nie chodził, nikogo o nic nie pytał…)
— I co on na to powiedział? Pracodawca wreszcie się włączył, jak zwykle w najbardziej niespodziewanym momencie.
— Kto?
— Akademik. Co odpowiedział na zadane wprost pytanie?
— Nic. A co miał odpowiedzieć? Milczał i uśmiechał się tylko swoimi sztucznymi zębami.
— Nie zaprzeczał? Nie oburzał się? Nie groził?
W tym momencie Telman Iwanowicz jakby wyhamował. Poruszył szarymi wargami, wyciągnął kraciastą chustkę, otarł czoło, wargi, wytarł nawet ręce — najpierw prawą, a potem lewą dłoń.
— Słabo go pan zna — powiedział w końcu.
— Wcale go nie znam — zaprotestował Pracodawca. — Przy okazji, powiedział pan, że jak on się nazywa?
— A mówiłem coś takiego? — zaniepokoił się Telman Iwanowicz, aż spiczaste uszka stanęły mu sztorcem.
— Jak to, nie powiedział pan? Akademik… akademik… Wyszehradzki, zdaje się?
Telman Iwanowicz uśmiechnął się szyderczo.
— Nie — rzekł wyniośle. — Nie Wyszehradzki. Absolutnie nie Wyszehradzki.
— A jaki?
— Wolałbym nie podawać nazwisk — rzekł Telman Iwanowicz jeszcze bardziej wyniośle — dopóki nie będę miał pewności, że jest pan gotów zająć się moją sprawą, oraz nie dowiem się, co konkretnie ma pan zamiar przedsięwziąć.
Jednak osaczyć Pracodawcę, a tym bardziej wziąć go szturmem było niemożliwością. Jeszcze nikomu (z tego, co pamiętał Jurij) się to nie udało. Pracodawca odpowiedział natychmiast i z nie mniejszą wyniosłością:
— Nie znając nazwisk — rzekł — absolutnie nie mogę powiedzieć, co właściwie mam zamiar przedsięwziąć, poza tym jeszcze nie zdecydowałem, czy gotów jestem zająć się pańską sprawą.
Telman Iwanowicz milczał bardzo długo, a potem pociągnął nosem i powiedział żałośnie:
— Przez niego sam omal nie zniżyłem się do przestępstwa. Nie uwierzy pan, ale całkiem poważnie zastanawiałem się nad tym, żeby wysłać do niego ludzi, by odebrali mu… albo przynajmniej jego twarz wykrzywiła się nieprzyjemnie — przynajmniej dali mu nauczkę… lekko poturbowali. Co ciekawe, niedrogo biorą. Drobiazg. Chwała Bogu, Froł Kuzmicz odwiódł mnie od tego pomysłu. Co za szczęście, przecież jak się człowiek raz zwiąże z tym światkiem, to do końca życia nie ma spokoju…
— A jaką podano panu cenę?
— Ależ niewysoką. Pięćset dolarów.
— Hm. To faktycznie niedrogo. I z kim się pan dogadywał?
Telman Iwanowicz zjeżył się natychmiast.
— Co za różnica? Po co to panu?
— A po to — rzekł Pracodawca pouczająco — że muszę znać absolutnie wszystkich ludzi, którzy zostali wplątani w tę historię. Wszystkich bez wyjątku!
— Nikt nie został wplątany w tę historię…
— Jak to nikt? Froł Kuzmicz to raz…
— Ależ nic podobnego! — zaprotestował żywo Telman Iwanowicz, aż uniósł się ze swojego fotela i zastygł w napiętej, bynajmniej nie eleganckiej pozie. — Ja mu tylko w najbardziej ogólnych zarysach… bez nazwisk… bez jakichkolwiek szczegółów… Powiedziałem mu tylko, że to delikatna sprawa i że dotyczy ważnych osób. To wszystko! Co też pan! Przecież ja wszystko rozumiem!
— To dobrze. A co z tym pańskim bandytą za pół tysiąca dolców?
— Ależ nie kontaktowałem się z żadnymi bandytami! No, wie pan! Mam po prostu jednego znajomego milicjanta. Jemu to już w ogóle nic nie mówiłem, powiedziałem tylko, że należałoby dać nauczkę jednemu typowi…
— Akademikowi.
— Tego nie powiedziałem! Po prostu jednemu typowi. To wszystko.
To była prawda. W każdym razie nie dało się w tym zauważyć ani grama bezpośredniego kłamstwa: dzięki choć za to, szary, zakurzony człowieczku, pomyślał Jurij ostatecznie udręczony skurczami serca. Pracodawca odczekał sekundę (czy nie zapali się czerwona lampka) i kontynuował:
— W Towarzystwie też pan nikomu nie mówił?
— Jeszcze czego! Oczywiście, że nie!
— Przyjaciołom?
— Nie mam przyjaciół. Przynajmniej takich, żeby im coś takiego opowiadać.
— Znajomym filatelistom?
— Boże drogi, nie!
— Synowi, żonie?
— Niechże pan da spokój! Co ich to obchodzi? — westchnął Telman Iwanowicz. — Mają swoje sprawy.
— Wychodzi na to, że o tej smutnej historii nikt nie wie?
— Tak, właśnie tak. Tak jak panu mówiłem. Nikt o niczym nie wie.
— Swoją drogą, dlaczego? — zapytał Pracodawca niby niedbale, ale takim tonem, że Telman Iwanowicz od razu się spiął i ścisnął sinymi rakami za poręcze fotela.
— Jak… jak to, dlaczego? A po co?
— Nie wiem, po co — wzruszył ramionami Pracodawca. — Po prostu chciałem to wyjaśnić, tak na przyszłość. Na razie wygląda to tak: skradziono panu niezwykle cenny znaczek. Wie pan, kto to zrobił, domyśla się pan, w jaki sposób. Mijają cztery miesiące i okazuje się, że nie zrobił pan nic, nie wspomniał nikomu o przestępstwie i nie zwrócił się pan do milicji. Dlaczego?
To było ciekawe pytanie. Telman Iwanowicz nie odpowiedział na nie, a raczej odpowiedział pytaniem.
— W końcu nie rozumiem: podejmuje się pan mojej sprawy czy nie?
— Jeszcze nie wiem — odrzekł Pracodawca. — Na razie się zastanawiam, rozmyślam… Przy okazji, jakiego właściwie znaczka mielibyśmy szukać?
Telman Iwanowicz skrzywił się, co go upodobniło do starego ziemniaka.
— Przepraszam bardzo, ale czy koniecznie musi pan to wiedzieć?
— Ależ proszę pana… — powiedział Pracodawca aksamitnym głosem. — Czy pan osobiście wziąłby się do poszukiwania skradzionego przedmiotu, nie mając pojęcia, co to właściwie za przedmiot?
— Tak, tak, rzeczywiście… — bełknął Telman Iwanowicz. Wyraźnie nie miał najmniejszej ochoty podawać nazwy ukradzionego znaczka, chciał tego uniknąć za wszelką cenę. — A nie
dałoby się po prostu napisać: „niezwykle rzadki i bardzo cenny znaczek, unikatowy”? Co?
— Gdzie napisać?
— N-no, nie wiem… jakoś tak… bez nazwy… opisowo. Przecież nazwa ma znaczenie jedynie dla specjalistów. Dla, że tak powiem, profesjonalistów. A teraz to po co? Dla kogo?
Mówił coraz ciszej, wreszcie zamilkł. Mamrotać i bredzić już dalej nie wypadało, podać nazwy przedmiotu nie chciał, a co zrobić z całym tym kłębowiskiem sprzeczności, sam nie wiedział, więc siedział w milczeniu, pochylając głowę na pierś i oglądając złożone na kolanach dłonie.
— Gujana Brytyjska? — zapytał czy raczej stwierdził Pracodawca.
Telman Iwanowicz drgnął i pobladł.
— Skąd pan to wie? — wyszeptał zdławionym głosem.
Pracodawca wzruszył ramionami.
— Co za różnica? Wiem. Domyśliłem się.
Przez dłuższą chwilę mierzyli się nieruchomymi spojrzeniami.
Pracodawca patrzył pewnym wzrokiem, z dumą ucznia, który odniósł zwycięstwo — błyskotliwe, acz nieoczekiwane — nad nauczycielem. Telman Iwanowicz zaś spoglądał przestraszony, zaszczuty, nic nierozumiejący, zszokowany, powoli dochodząc do siebie po zadanym ciosie i spodziewając się nowych razów… Jednak Telman Iwanowicz też był nie od macochy, jego również trudno było wziąć szturmem. Bladość powoli odpływała z jego twarzy, znikł strach, stan osłupienia mijał. Nagle na jego twarzy pojawiło się zrozumienie przemieszane z lekką wzgardą.
— Nic pan nie wie — powiedział z ulgą i nawet pogardą. — Słyszał pan, że dzwonią, ale nie wie pan, w którym kościele. Myśli pan o purpurowej jednocentówce… nie, mój drogi panie, nie trafił pan! Też coś, jednocentówka! A zresztą, skąd miałby pan wiedzieć? Może zbierał pan znaczki w dzieciństwie?
— Zbierałem — przyznał się Pracodawca. Teraz to z kolei on odwrócił wstydliwie wzrok i ze skruchą zwiesił głowę. Uczeń został odesłany na miejsce, w którym powinien się znajdować, słuchać i uważać.
Telman Iwanowicz (nauczyciel) po odniesionym zwycięstwie stał się znacznie sympatyczniejszy, złagodniał, pozwolił sobie na umiarkowaną pobłażliwość i od razu powiedział, co to za znaczek. Zresztą Jurij, nie mając zielonego pojęcia o filatelistyce, z tych pobłażliwych wyjaśnień zrozumiał tylko ogólny sens. Znaczek nazywał się Gujana Brytyjska numer 1. Jakby rozszyfrowując tę końską (idealną dla jakiegoś kłusaka) nazwę, Telman Iwanowicz opisał ją jako „dwa centy na różowym papierze”. Takich znaczków było na świecie sporo, bo aż dziesięć sztuk, ale wszystkie one, jak się okazuje, były stemplowane, przeszły przez pocztę, a znaczek Telmana Iwanowicza był czysty, co prawda bez kleju, i ta okoliczność (czystość, a nie brak kleju) była decydująca: nie dość że na skutek tej okoliczności przechodził do kategorii unikatów, to w dodatku jeszcze nikt na świecie, żaden żywy człowiek nie wiedział o istnieniu takiego znaczka! Znaczek był wielką i słodką tajemnicą Telmana Iwanowicza, symbolem jego absolutnej przewagi nad absolutnie wszystkimi i prawdopodobnie osią jego istnienia wśród ludzi i okoliczności…
Mówiąc o tym wszystkim, Telman Iwanowicz przestał być szary — stał się różowym, wygadanym pionierem-komsomolcem, odmłodniał o jakieś czterdzieści lat. Był szczęśliwy i najwyraźniej zapomniał, że tego znaczka nie ma już w jego zbiorach. W ogóle o wszystkim zapomniał. Jego oczy stały się duże, błyszczące i radosne, a dłonie trzepotały, niczym u natchnionego poety albo trybuna.
I wszystko, co mówił, było prawdą.
— A skąd pan go ma? — zapytał Pracodawca i Telman Iwanowicz od razu zamilkł, jakby ktoś ścisnął go za gardło.
Pracodawca cierpliwie czekał. W pokoju było nieprawdopodobnie cicho: Jurij odniósł wrażenie, że słyszy szum taśmy w magnetofonie.
— Po co? Po co to panu? — wyszeptał w końcu Telman Iwanowicz z taką męką w głosie, że Pracodawca nieco złagodniał.
— Przecież nie musi pan podawać szczegółów — powiedział ze współczuciem. — Co, jak, kiedy… to w sumie nieważne. Chciałbym tylko wiedzieć, kto był ostatnim posiadaczem znaczka przed panem.
— Nie wiem — powiedział (a raczej wydusił z siebie) Telman Iwanowicz.
Prawda, skonstatował Jurij nie bez zdziwienia.
— Jak to? — rzekł Pracodawca, również szczerze zdumiony. — Jak to możliwe, żeby pan tego nie wiedział?
Telman Iwanowicz milczał. Znowu milczał, znowu był szary, zaczerwieniony i ponury, i znowu wpatrywał się w swoje zsiniałe dłonie, złożone pokornie na kolanach.
— Dobrze — rzekł Pracodawca. — Dobrze. Bóg z panem. Nie chce pan powiedzieć, to trudno. Obejdziemy się bez tej informacji. Proszę mi jednak zdradzić, jak się nazywa ten pański akademik. Niechże się pan tak nie upiera, na Boga! I tak powiedział pan o nim niemal wszystko: że jest akademikiem, chemikiem, że zbiera znaczki i jest specjalistą od kolonii brytyjskich… Że mieszka w Petersburgu. Naprawdę sądzi pan, że go nie odszukamy? Ależ na pewno! Swoim śledztwem i wypytywaniem spowodujemy tylko niepotrzebny hałas. Niechże pan sam pomyśli, czy naprawdę potrzebny panu zbędny rozgłos?
Telman Iwanowicz, przekonany chyba tą energiczną przemową, zachował się nieoczekiwanie. Zerwał się z fotela, nachylił się nad biurkiem do Pracodawcy, rzekł półgłosem: „Gdzie tu można panu…?” i zaczął coś bazgrolić na skrawku papieru.
— Tylko żadnych posądzeń! Nic panu nie mówiłem! — zawołał triumfalnie i demonstracyjnie podsunął karteluszek pod nos Pracodawcy. Potem wrócił na fotel, popatrzył nie wiadomo dlaczego na Jurija (po raz pierwszy w ciągu całej swojej wizyty, wyzywająco i dumnie) i powtórzył: — Żadnych posądzeń. Nic nie powiedziałem.
Przez jakiś czas Pracodawca przypatrywał mu się z lekkim oszołomieniem, w końcu wziął kartkę, przeczytał to, co zostało napisane, i z zadowoleniem skinął głową. Następnie wyjął z kieszeni na piersi matową zapalniczkę marki Ronson, pstryknął, zapalił długi, błękitny płomyk, podsunął do niego karteluszek, poczekał, aż ogień dojdzie do palców i wrzucił spalone resztki do miedzianej popielniczki.
— Tak? — zapytał Telmana Iwanowicza.
— Można i tak — zgodził się Telman Iwanowicz z pozoru obojętnie, a tak naprawdę bardzo zadowolony.
— Tylko tak! — rzekł Pracodawca surowo i zaczął rozgniatać popiół ogryzkiem ołówka. — Z tego, co pan mówił, wyłonił się nieco sprzeczny obraz pańskiej sprawy — dodał. — Muszę się jeszcze zastanowić przed podjęciem ostatecznej decyzji. Pośpiech nie byłby wskazany, mógłby wręcz zaszkodzić. Na razie moja rada brzmi: żadnych samodzielnych działań. W ogóle żadnych działań. Proszę zapłacić mojemu sekretarzowi dwieście dolarów za konsultację, a ja w ciągu najbliższych dwóch dni zadzwonię do pana, spotkamy się znowu i być może zawrzemy umowę. Wówczas porozmawiamy o warunkach, ale proszę pamiętać: jesteśmy drogą firmą.
Telman Iwanowicz smętnie skinął głową. Zgadzał się na wszystko i chyba już w ogóle nie słuchał, co się do niego mówi. Gdy tylko Pracodawca zrobił przerwę — znaczącą przerwę przed sformułowaniem sprawy najdelikatniejszej — Telman Iwanowicz oznajmił nagle:
— Mój ojciec był filatelistą…
Pracodawca zamilkł uprzejmie, czekając na dalszy ciąg, ale ciąg dalszy nie następował. Minęła minuta, bardzo długa minuta ciszy (gdy nagle w trakcie rozmowy pojawia się minuta ciszy, dłuży się męcząco, trwa niczym beznadziejnie głucha przepaść niemego czasu), potem druga i wreszcie Telman Iwanowicz nie wytrzymał.
…Jego ojciec był filatelistą. Nie żeby wybitnym, co to, to nie, na to wiecznie brakowało pieniędzy, ale za to ofiarnym i znającym się na rzeczy. Telman Iwanowicz wiele się od niego nauczył i, można powiedzieć, został kontynuatorem jego dzieła. Otóż ojciec przywiózł z Niemiec — po wojnie, w charakterze trofeum — pewną liczbę znaczków. Takie były czasy, ludzie przywozili całe walizy i niektóre liczące się obecnie kolekcje wyrosły właśnie z takich walizek. Ojciec nie przywiózł żadnych walizek, jedynie kilka klaserów i jedno pudełko po butach, pełne znaczków z różnych krajów i okresów. Gdy wiele lat później (ojciec od dawna nie żył, a Telman Iwanowicz wyszedł na ludzi i stał się znany w kręgach specjalistów) nieoczekiwanie wpadło mu w ręce tamto pudełko, postanowił zorientować się, co to w ogóle za materiał i czy nie znalazłoby się tam coś interesującego.
…W pudełku leżała, między innymi, żółta koperta po papierze fotograficznym Kodaka, a w niej — kilkadziesiąt najróżniejszych znaczków, również na kawałeczkach kopert. Generalnie rzecz biorąc, znaczki na wycinku (to znaczy wycięte z koperty w taki sposób, żeby przy znaczku zostały stemple pocztowe, nalepki i inne takie rzeczy) są szczególnie cenne, ale tutaj, w żółtej kopercie, były tylko jakieś stare kawałki kopert i pocztówek, brudne i zatłuszczone, o bardzo „niekolekcjonerskim” wyglądzie. Telman Iwanowicz zgarnął je na stertę i włożył do kuwety z ciepłą wodą, żeby znaczki — głównie przeciętne księstwo niemieckie i jakaś dość interesująca Szwajcaria — odmiękły i odkleiły się od papieru. Jakież było jego zdumienie, gdy pół godziny później w ostygłej wodzie, wśród strzępków rozmiękłego papieru i poodklejanych, pływających sobie przeciętnych znaczków, dostrzegł to cudo na różowym papierze. Gujana Brytyjska numer 1 w doskonałym stanie, prześlicznie obcięta, czysta, niestemplowana, chociaż, niestety, bez kleju. Niewykluczone wprawdzie, że znaczek, jak przystało na czysty znaczek pocztowy, miał początkowo klej, który w ciepłej wodzie bezpowrotnie się rozpłynął… Chociaż, z drugiej strony, możliwe, że kleju nigdy nie było, czasem się to zdarza na czystych znaczkach, wyemitowanych w krajach tropikalnych…
…Teraz można się jedynie domyślać, kto był poprzednim posiadaczem tego unikatu. Wiadomo tylko, że był to człowiek ostrożny i przewidujący, wykształcony oraz zdający sobie doskonale sprawę, jaki skarb znajduje się w jego rękach. Dlatego też, przeczuwając nadchodzące przemiany, podjął określone kroki. Sprytnie ukrył swój skarb, umieszczając go na niepozornym strzępie starej koperty i z wierzchu starannie zaklejając jakąś najzwyklejszą na świecie Bawarią, prawdopodobnie wypuszczoną w latach dwudziestych — chodziło o to, żeby znaczek był duży i nieciekawy. Proste wyliczenie: jeśli ktoś trafi na jego kolekcję, prędzej skuszą go piękne, złocone albumy niż pudełko po butach, wypchane drugorzędnymi znaczkami, czy tym bardziej niepozorna, żółta koperta po papierze fotograficznym Kodaka…
Opowiadając całą tę awanturę w stylu Boussenarde’a, Telman Iwanowicz był przejęty i szczery na tyle, na ile to w ogóle możliwe.
Cała jego historia, o dziwo, była najprawdziwszą i najszczerszą prawdą, bez najmniejszej domieszki fantazji. Poza jednym, acz dość znaczącym momentem: w pudełku po butach nie było żółtej koperty. Nie było jej tam i już. Żółta koperta trafiła do Telmana Iwanowicza w inny sposób, o którym nie chciał mówić.
Dygresja liryczna nr 2 Ojciec Telmana Iwanowicza
W dużym, ba, ogromnym gabinecie (wszystko było tu ogromne — fotele, żyrandol, stół, zasłonięte tytanicznymi portierami okna, portret Lenina na całą ścianę) znajdowało się dwóch małych ludzi, w jakiś sposób do siebie podobnych. Obaj byli szarzy, mieli rzadkie, szare, zaczesane do tyłu włosy, policzki na zawsze oszpecone śladami po ospie… Ale jeden z nich spokojnie stał przy oknie z nieruchomą twarzą, a drugi siedział przy stole w gigantycznym fotelu, podrygując z udręką, jakby fotel parzył go w tyłek. Może chciał wyprężyć się na baczność, a może skurczyć, zniknąć i znaleźć się w jakimś kompletnie innym miejscu. Jego myśli podrygiwały tak samo nerwowo i gorączkowo. Rzecz jasna, milczał jak grób i starał się nie oddychać. Drugi mężczyzna też milczał (długo, nieznośnie długo), wpatrywał się w ścianę pomiędzy oknami, w nicość, jakby wiedział, że jeśli popatrzy na siedzącego człowieczka, mógłby niechcący zabić go samym tylko spojrzeniem. W końcu powiedział cicho i niewyraźnie:
— Pojawił się pomysł, że należałoby zrobić prezent naszemu przyjacielowi i sojusznikowi panu Rooseveltowi. Poinformowano mnie, że jest filatelistą. Że zajmuje się filatelistyką. Czy to prawda, towarzyszu Jepanczin?
— Tak jest, towarzyszu Stalin! — Człowieczek w fotelu zakrztusił się i pospiesznie odchrząknął. — Przepraszam… Podobno to namiętny filatelista!
Zapadła długa, dręcząca cisza.
— A co to znaczy ta filatelistyka?
— To zbieranie znaczków pocztowych, towarzyszu Stalin. W celu kolekcjonowania ich oraz…
— To wiem. Pytam, co znaczy samo słowo „filatelistyka”. W jakim to języku?
— To z greckiego, towarzyszu Stalin. A w tłumaczeniu… jakby to najdokładniej wyrazić… dosłownie?
— Oczywiście. Najlepiej byłoby dosłownie.
— Niechęć do opłaty pocztowej… tak chyba będzie najdokładniej.
— Jak powiedzieliście?
— Niechęć do opłaty pocztowej, towarzyszu Stalin. A jeszcze dosłowniej: „chęć niepłacenia daniny pocztowej…”
Stojący mężczyzna powiedział zdumiony:
— Jakieś głupstwa… — Zamilkł i po chwili dodał: — Co to zresztą za głupie zajęcie! Dorosły, mądry, inteligentny mężczyzna, polityk, a zajmuje się głupstwami. — Znowu zamilkł na chwilą. — A może wcale nie jest taki mądry? Może wszyscy myślą, że jest mądry, a tak naprawdę jest głupcem?
Zaśmiał się, cicho, wesoło, niespodziewanie i wyglądało to tak, jakby roześmiał się znany całemu światu portret. I równie nagle i nieoczekiwanie sposępniał.
— A jak sądzicie, czy w jego kolekcji są radzieckie znaczki?
— Myślę, że są, towarzyszu Stalin. Myślę, że ma dużą kolekcję radzieckich znaczków.
— Ma wszystkie radzieckie znaczki?
— Myślę, że nie, towarzyszu Stalin. Myślę, że nikt na świecie nie ma wszystkich radzieckich znaczków.
— Dlaczego?
— Niektóre znaczki są bardzo rzadkie, jest ich najwyżej pięć czy sześć sztuk w całym kraju, może nawet mniej.
— To dobrze, to bardzo dobrze. Precyzuję wasze zadanie. Należy zebrać kompletną kolekcję radzieckich znaczków, którą ofiarujemy panu Rooseveltowi. Jak sądzicie, będzie zadowolony?
— Będzie zachwycony, towarzyszu Stalin. Ale to niemożliwe.
— Dlaczego?
— Nie da się zebrać całej kolekcji…
— Potraktujcie to jak polecenie partyjne, towarzyszu Jepanczin.
Trzeba zebrać. Macie na to miesiąc. Myślimy, że to wystarczająco dużo czasu. Zwróćcie się do towarzysza Berii. Jest zorientowany i pomoże wam…
— Tak jest, towarzyszu Stalin — powiedział mały człowieczek Jepanczin, zamierając z przerażenia.
…Ale mimo przerażenia, jego myśli już podążyły konkretnym torem. Konsularną półrublówkę trzeba będzie oddać swoją, pomyślał zatroskany. Błędnodruk 70 rub. bez ząbków również… Ale skąd wziąć Lewoniewskiego z małym „f’? Gurwitz Kogan go miał, ale sprzedał… Komu? Powinien wiedzieć. Wie. I powie. Jak nie mnie, to organom… Powie towarzyszowi Berii, pomyślał Jepanczin z nagłym okrucieństwem, czując się nagle wielki i silny, jak czasem czuł siew snach…
Tak albo mniej więcej tak wyglądała ta „gwiezdna godzina” pierwsza i jedyna w jego życiu. Tak, albo mniej więcej tak, opowiedział o wydarzeniach swojemu synowi — małemu, płaczliwemu, kapryśnemu, ale inteligentnemu Telmanowi Iwanowiczowi. Nie opowiedział tylko o tym, co przeżył, gdy wieziono go na Kreml w wielkim, czarnym samochodzie. Ani o tym, jak heroicznie walczył w ogromnym gabinecie z atakiem biegunki i jak dostał następnego dnia ataku serca — przez zbyt silne napięcie nerwowe…
„W nudnych rozmowach o ludziach przeszłości ukryte są tajemnice ich wielkich dokonań…” Rzecz jasna, nie wspomniał również o tym, jak siedział w specjalnym mieszkaniu i nerwowo tworzył kolekcję dla tego cholernego Amerykańca ze zbiorów, które przynosił mu antypatyczny mężczyzna po cywilnemu — czasem milczący, czasem nie wiadomo dlaczego rozmowny, dzisiaj opanowany, a następnego dnia odprężony, wczoraj piękny (krew z mlekiem), a dzisiaj nijaki, ale zawsze nieprzyjemny w obejściu. A jego oczy przypominały oczy wilka — nienasycone, głodne i jakby ukierunkowane.
A byłoby o czym opowiadać! Jak zerwany w środku nocy z łóżka leciał przemarzniętym do ostatniej śrubki samolotem, leciał nie wiadomo dokąd — jak się potem okazało, do Leningradu, na ulicę Popowa, do Muzeum Јączności, gdzie zamarzała w lodowatym, przemarzniętym aż do piwnic, niegdyś eleganckim domu Kolekcja Państwowa — bezcenny skarb filatelistyczny, pod czujnym okiem na wpół żywego kustosza, który nie przypominał już człowieka, lecz sczerniałą mumię, zawiniętą w trzy nitra i kożuch…
…Jak trzęsły mu się ręce i robiło się słabo, gdy w kolejnej, przyniesionej przez cywila partii znaczków rozpoznawał znajomą kolekcję, oglądaną setki razy, wylizaną do blasku jego zazdrosnym wzrokiem… Jak oczami wyobraźni widział właściciela nie jak żywego człowieka, lecz jako nieboszczyka, choć już się domyślał, że nikogo nie zabijają — po prostu konfiskują na potrzeby państwa i dają odpowiednie pokwitowanie… No, powiedzmy, że w ostateczności wsadzają. W ostatecznej ostateczności… Wolał o tym nie myśleć.
…Jak stracił kiedyś przytomność, gdy zamiast wilka po cywilnemu w specjalnym mieszkaniu zjawił się mężczyzna w mundurze i zaczął ogłuszająco wrzeszczeć od progu: „Co jest, ty sukinsynu, sabotujesz? Utrudniasz?” Okazało się, że tworząc listę, pomylił się w nazwisku jednego filatelisty i zamiast „c” napisał „s”. Skąd miał wiedzieć, jak się pisze to cholerne nazwisko, przecież do dowodu mu nie zaglądał… A oni nie mogli go znaleźć, przetrząsnęli cały Gorki, nie ma takiego, zapadł się pod ziemię… Na szczęście, od razu wszystko się wyjaśniło i skończyło na ogłuszającym wrzasku i niewielkim zdenerwowaniu do końca dnia…
A potem wszystko się skończyło. Wezwano go, podziękowano, wzięto oświadczenie o nierozgłaszaniu informacji, a kilka miesięcy później, już po zakończeniu wojny, dali mu mieszkanie — co prawda w Leningradzie, ale za to porządne, dwupokojowe, na drugim piętrze (w Moskwie mieszkał w suterenie, z oknami wychodzącymi na toaletę publiczną). Pół roku później wezwano go do pewnego wielkiego naczelnika i ten z uśmiechem wręczył mu przydział na konfiskatę znaczków w liczbie „dwóch egz.” (do wyboru), jako zasłużonemu pracownikowi („Przecież oddał pan okazy z własnej kolekcji, pamiętamy, nie zapomnieliśmy…”)
W magazynie konfiskaty gruby, senny magazynier wyrzucił na ladę ze dwadzieścia albumów… Mój Boże, to było jak sen! On wybierał i wybierał, kartkował, przeglądał, odkładał, podejmował decyzję i zaraz się wycofywał… O, słodkie męki wyboru darmochy…
A potem, gdy już się zdecydował, gdy już wybrał, już odłożył, już nawet podpisał „otrzymałem”, nie wytrzymał, zaczął jęczeć, prosić, błagać, modlić się ze łzami w głosie, żeby pozwolono mu wziąć coś jeszcze, choćby ten malutki klaserek (z kolekcją blackpenny), maluteńki, pewnie nawet nie ma go w opisie… I wyobraźcie sobie, że grubas okazał się człowiekiem z sercem w piersi. Klaserka, rzecz jasna, nie dał, ale postawił na ladzie kilka kartonowych pudełek (chyba po butach) i zaproponował: wybieraj, co mi tam. Więc wybrał. Były tam różne głupstwa, jakieś Stare Niemcy na małych wycinkach ze stemplami, ale przecież nawet takie nie leżą na ulicy. Wziął. Niech będą…
O tych szczegółach również nie opowiedział synowi (ani nikomu innemu) i już do końca życia pracował dla nich jako specjalista od konfiskaty, czego, powiedzmy sobie szczerze, nigdy nie żałował.
Rozdział 3 Grudzień Małe Motowidło
Herbaty, herbaty dla mojego taty, a kawy dla zabawy — zaśpiewał w zadumie Pracodawca na jakąś nie do końca określoną, ale bez wątpienia barbarzyńską melodię.
— A to co znowu? — zapytał Jurij bez szczególnego zainteresowania.
— A licho wie. Tak mi się skojarzyło.
Siedzieli przy stoliczku do podpisywania umów i pili herbatę podaną przez Miriam Solomonowną. Herbata była idealna: gorąca, rubinowa, cejlońska, zaserwowana w cienkich szklankach ze srebrnymi podstawkami. Do herbaty podano ciasto piaskowe i niebiańskie słodkie bułeczki domowej roboty. Miriam Solomonowną jak zwykle wspięła się na nieosiągalne wyżyny.
Jurij pił herbatę bez przyjemności i przez cały czas ziewał. Po tamtym wysiłku czuł się niedotleniony i miał ochotę przespać się choćby z dziesięć minut. W końcu kiedyś świra dostanę, pomyślał. Ale sobie pracę wybrałem, mamo moja…
— A ja nadal nie mogę zrozumieć, ale to jest: coś ci się w środku przełącza czy jak? — zapytał nagle Pracodawca i popatrzył uważnie na Jurija.
— Czy jak — odpowiedział nieuprzejmie Jurij. Wybrał przyrumienioną bułeczkę, odgryzł niechętnie kawałek i napił się herbaty łyżeczką.
— Mógłbyś powiedzieć… — nalegał Pracodawca. — Przecież ja też sobie jakoś radzę, chwała Bogu, nie skarżę się i jakoś kłamstwo odróżniam od prawdy, ale przecież nie na sto procent!
— A ja na sto. I to jest cała różnica. I właśnie za tę różnicę mi płacisz.
— Dobrze, dobrze… Ty tylko o pieniądzach. No, wyjaśnij mi… tyle razy obiecywałeś. Powiedz, co czujesz, kiedy człowiek kłamie? Jak się wtedy czujesz? Fizycznie?
Jurij zacisnął szczęki, tłumiąc w zarodku kolejne ziewnięcie. Jak można to wyjaśnić? — pomyślał bezradnie. W dodatku zdrowemu człowiekowi, który ma serce jak dzwon… Nie da się. A zresztą po co?
— Jakby mi życie uchodziło przez ramiona — powiedział powoli i sam się zdumiał. Przecież nie chciał tego powiedzieć, a jednak powiedział. Zupełnie niepotrzebnie.
— Co to ma być, cytat? — zainteresował się Pracodawca.
— Nie. Wrażenie.
— Nie wciskaj mi kitu.
— Idź do licha.
I już było po rozmowie. Przez jakiś czas ceremoniał picia herbaty przebiegał w demonstracyjnie nieprzyjaznym milczeniu, aż w końcu Pracodawca zapytał rzeczowo:
— Rozszyfrujesz to nagranie jutro?
— Oczywiście. Może nawet dziś.
— Dziś już nie zdążymy — powiedział Pracodawca, jakby się tłumaczył. — Dziś mamy jeszcze jednego klienta, i to poważniejszego.
Wytrzymasz?
— Jeśli będzie kłamał tak jak ten, to oszaleję. Przysięgam. To było coś nieprawdopodobnego.
— Rzeczywiście, ciekawy przypadek. Nawet nie wiem, co o tym myśleć.
— Ja nawet nie próbuję. — Jurij dolał sobie herbaty. — Ciemności egipskie. Pojęcia nie mam, co z nim zrobisz.
— Najprawdopodobniej nic.
— To znaczy?
— Przecież nikt mu tego znaczka nie ukradł.
— To znaczy?
Pracodawca dopił swoją herbatą, odchylił się na oparcie kanapy, zaplótł szczudłowate nogi w dziwaczną dżinsową śrubę i zajął się ronsonem i papierosem. Starannie zapalił, puścił w sufit dwa okrąglutkie kółeczka i popatrzył zmrużonymi oczami na Jurija.
— Najważniejsza rzecz to za bardzo się nie zagłębiać — poradził Jurijowi w natchnieniu. — Po co ci to, przy twoich zasadach moralnych?
Moje zasady moralne, pomyślał Jurij. O Boże! „Nie bierz tego, co do ciebie nie należy, i nie kłam”. A cała reszta? „Zapalimy, weźmiem brykę, brykę weźmiem, zapalimy…” Rozkoszna harmonia moralna, śnieżnobiałe szczyty moralności…
— „Zapalimy, weźmiem brykę, brykę weźmiem, zapalimy…” powiedział na głos.
— Pewnie tak właśnie jest! — wykrzyknął Pracodawca i jakby się spostrzegł, zaczął gasić papierosa w popielniczce. — Ruszamy. Przed nami kawał drogi, czterdzieści pięć kilosów po tym błocku.
Ale na razie nigdzie nie pojechali: bez zapowiedzi, ale za to w długim do pięt, szarym paltocie na watolinie wpadł Borka Zołotonoszyn, Agent B, czerwononosy i ruchliwy jak żywe srebro. Przywitał się pospiesznie, ściskając im ręce (łapy miał czerwone, lodowate, świeżo mrożone), wyciągnął zza pazuchy plik papierów z pozaginanymi rogami i wcisnął je z niezrozumiałym mamrotaniem Pracodawcy a sam, nie siadając i, rzecz jasna, nie rozbierając się, nalał sobie do pierwszej z brzegu, nieopłukanej szklanki resztę herbaty cejlońskiej. Z jego wyglądu można było wywnioskować, że deszcz przestał padać, odwilż się skończyła i na dworze sypie teraz gęsty śnieg, który na Borce topniał i ściekał na dywan, na stolik, na kanapę, ponieważ Borka ciągle się przemieszczał, biegał, wrzał i parował. Jurij wstał i przesiadł się na swoje miejsce pracy — jak najdalej od wszystkich tych zjawisk fizycznych.
Pracodawca przebiegł wzrokiem papiery, szybko i uważnie, niczym maszyna sczytująca, i popatrzył wyczekująco na Borkę.
— To wszystko? — zapytał.
— Mówi, że wszystko — odparł Borka, nie przestając żuć i popijać.
— Zuch — powiedział Pracodawca. Otworzył drzwiczki sejfu w ścianie, włożył papiery, wyjął z głębi niewielką paczuszkę (zieloną, owiniętą gumką), wsunął do bocznej kieszeni i zamknął sejf.
— Będzie go pan wzywał? Na dywanik? — zapytał Borka.
— Naturalnie.
— Zadzwonić?
— Jak najbardziej.
— Już teraz?
— Broń Boże! — zawołał Pracodawca. — Teraz pojedziesz do domu, weźmiesz gorący prysznic, zjesz obiad, posuniesz swoją Swietłanę…
— Swietłana w pracy — powiedział Borka, rozpływając się w szczęśliwym uśmiechu. — Wczoraj znalazła…
— W takim razie weźmiesz jeszcze jeden prysznic, ale zimny.
— Ale on tam przestępuje z nogi na nogę, Pawle Piotrowiczu, może nawet umrze z niepewności…
— Zakładamy się, że nie umrze? — Pracodawca już wkładał swój olbrzymi płaszcz. — Zadzwonisz do niego wieczorem, o siódmej, nie wcześniej, i wyznaczysz mu spotkanie na jutro, na dziesiątą, tutaj.
I niech przyniesie resztę…
— Mówi, że to już wszystko.
— Niech przyniesie resztę! — wrzasnął Pracodawca. — Tak mu właśnie przekaż. Takim właśnie tonem. Niech się nawet zesra spodnie. Prostatyt Zapalenycz nieoperowalny!
„Prostatyt Zapalenycz” to było określenie dnia i Jurij aż klasnął z zachwytu. Ale Pracodawca już spoważniał.
— Weź ustrojstwo — polecił. — I rusz się wreszcie, przecież widzisz, że już jestem ubrany.
— Tajne czy zwyczajne? — zapytał Jurij.
— Oba. Na wszelki wypadek. Przydadzą się.
— Tak jest, dowódco — powiedział Jurij i zaczął pakować aparaturę nagrywającą.
A agent Borka stał ze szklanką ostygłej herbaty i nieobecnym spojrzeniem hipnotyzował jedyną pozostałą na talerzu bułeczkę jak kameleon hipnotyzuje muchę, która zamarła przed nim w przerażeniu, zanim wciągnie ją językiem.
W samochodzie Jurij miał zamiar trochę się zdrzemnąć — rozluźnił się, oparł głowę
o szczelinę pomiędzy oparciem a drzwiami, zamknął oczy i spróbował myśleć o czymś przyjemnym. Jak idzie do sklepiku „24 godziny” i kupuje tam przeróżne smakołyki dla Żanki: pieczony schab, łososia, jesiotra… bułkę paryską… masło „farmerskie”… no i oczywiście kawior, beefeater i tonik Schwepsa…
Niechaj będzie to uczta dla ducha, pomyślał z przyjemnością. Wieczór uciech cielesnych i radosnej libacji… No tak, ale jeśli klient będzie ciężki i go wymęczy, z uciech cielesnych nic nie wyjdzie…
— A co to za klient? — zapytał, nie otwierając oczu.
— Nic się nie bój — uspokoił go Pracodawca. — Normalny. Tylko straszny gaduła.
— Lubi sobie pofantazjować?
— Mam nadzieję, że nie. W przeciwnym razie byłby guzik wart.
Ja zresztą też — dodał Pracodawca samokrytycznie.
— Rzecz dzieje się u niego w domu?
— Nie. Rzecz dzieje się w murach domu starców i ludzi ubogich imienia pana Bryzgowicyna. Słyszałeś o panu Bryzgowicynie, Leonidzie Jurjewiczu? Multimilioner, łaskawy obrońca i opiekun bezdomnych psów, kotów, osieroconych krokodyli oraz kalek. Fenomenalna osobowość, ale niestety nie spotkamy się z nim. Jest teraz w Dreźnie, na targach porcelany. A nas czeka długa i szczera rozmowa z panem Kłoszynem, Aleksym Matwiejewiczem. Aleksy to boży człowiek. Figura! Zresztą, sam zobaczysz.
Stali na placu Zwycięstwa i przepuszczali samochody jadące w przeciwnym kierunku, po szosie Pułkowskiej. Delikatny, puszysty śnieżek zastąpiła ostra, krająca kasza, wiatr kręcił nią i zamiatał, a w szarym, obojętnym świetle umierającego dnia widać było, jak niebezpiecznie połyskuje na asfalcie niedawny deszcz, skuty nieoczekiwanym mrozem.
— I gdzież to wszystko będzie się odbywać?
— Na osiedlu Motowidło.
— O, Motowidło! Pępek ziem rosyjskich.
— Nie, bracie mój — zaprotestował Pracodawca. — Pępkiem ziem jest Wielkie Motowidło, my zaś jedziemy do Małego.
Jurij znowu zamknął oczy i rozluźnił się. Małe to małe. Niechby nawet Mikroskopijne. Mikro-Motowidło — to nawet nieźle brzmi. Makro-Motowidło i Mikro-Motowidło… Jeszcze trzy godziny, pomyślał, niechby nawet cztery, i wszystko się skończy, i będę w domu, i będę mógł to wreszcie olać. Żeby tylko klient nie okazał się trudny.
Niech to będzie… Niech to będzie stary, czcigodny dżentelmen, pragnący prześledzić los swojego niezbyt mądrego wnuka… albo los córki, która wpadła w sieć zorganizowanej grupy przestępczej. Ciekawe, skąd dżentelmen z domu starców ma pieniądze, żeby im zapłacić? „Jesteśmy drogą firmą…”
— Kim jest ten twój Kaloszyn? — zapytał, nie otwierając oczu.
— Nie Kaloszyn — powiedział Pracodawca pouczająco — i nie Galoszyn, tylko Kłoszyn, od słowa „kłosić się”… „wcześnie się zboża kłoszą…” Kłoszyn jest posiadaczem tajemnicy.
— To znaczy?
— To znaczy człowiekiem, który posiada informacje stanowiące tajemnicę państwową.
Jurij wzdrygnął się i otworzył oczy.
— Tego nam tylko brakowało! Po co ci to?
— Nie bój nic. Wszystko w porządku. Nikt nic nie wie. Tak naprawdę to inwalida, odsunięty od wszelkich spraw, więc odpręż się i śpij spokojnie. Będziemy jeszcze długo jechać, a sam widzisz, jaka droga.
Droga była jak ślizgawka. Zapadał zmierzch — pora dnia między jasnością i ciemnością, samochody jadące z naprzeciwka włączały reflektory i lód mrocznie połyskiwał w ich żółtym świetle. Ci z naprzeciwka jechali powoli, a nawet nie tyle jechali, ile sunęli, czołgali się ostrożnie, krótkimi światłami wymacując drogę przed sobą.
— Zaraz zaśpiewam — powiedział Pracodawca w napięciu i Jurij od razu usiadł prosto i złapał się uchwytu nad drzwiami. Źle, pomyślał. Przecież Pracodawca nic nie zrobił, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów, może najwyżej lekko nacisnął pedał gazu, żeby zupełnie nie stanąć, a samochodem od razu szarpnęło i wóz zaczął sunąć ciężkim slalomem, bokiem, niczym krab po kamieniach.
— Nastał już wieczór, błękitna mgiełka… — zaczął śpiewać wysokim, smętnym głosem Pracodawca, delikatnymi ruchami kierownicy prostując kurs —…tajała w ciepłych promieniach zachodu…
Za każdym razem, gdy droga była trudna, nieprzejezdna albo niebezpieczna, Pracodawca zaczynał śpiewać. Jego piosenki były smętne, dziwne i zazwyczaj zupełnie nieznane.
— …Piosenkę przywiał wiatr, ma miła, którą niegdyś śpiewałaś…
Wjedziemy zaraz w jakiegoś mercedesa, myślał Jurij, wpatrując się zmartwiałym wzrokiem w luksusowe czerwone światła sunącej przed nimi bryki. I do końca życia się nie wypłacimy. Albo w nas wjedzie jakiś mafioso. Efekt ten sam… A może zjazd do rowu? To dobre rowy, obiecujące, dwumetrowe… I szare, obojętne, półślepe domki, stojące po pas w śniegu po prawej i lewej stronie drogi. I zaśnieżone, zmarznięte drzewka. Och, ten ołowiany kretynizm wiejskiego życia! Samochodem znów zarzuciło bez żadnej widocznej przyczyny. Jurij zacisnął prawą dłoń na uchwycie, a lewą zaparł się o siedzenie — dla większej pewności. „Dla pewności, dla łatwości, dla wygody spływu krwi” — przeleciało mu przez głowę ni z tego ni z owego, a Pracodawca przez cały czas śpiewał smętnie, cierpiał i skarżył się: Gdzie jesteś, w jakich teraz stronach… Kiedy tak często o tobie myślę…
Jechali już ponad godzinę. Zapadł zmrok. Światła jadących z naprzeciwka samochodów
oślepiały, jezdnia była oblodzona i odnosiło się wrażenie, że jadą nie po drodze, lecz po zamarzniętej rzece.
Grube krupy śniegu wirowały w promieniach reflektorów, a z tyłu olbrzymi autobus podmiejski posuwał się niebezpiecznie, łyskając światłami. Jechał tak ze dwie minuty, a potem nagle wysunął się ciężko do przodu i zaczął wyprzedzać. Jurij zacisnął zęby. No, jazda, jazda… rajdowiec się znalazł… Autobus wisiał teraz z lewej strony, a Pracodawca zamilkł i znieruchomiał za kierownicą. Ledwie pełzł po obrzeżu jezdni, nie próbując ani dodać gazu, ani — nie daj Boże przyhamować.
Potem rój czerwonych i żółtych świateł wraz z ogromną rufą lądowego pancernika liniowego, pokrytą brudnymi śnieżnymi pryszczami, znalazł się z przodu, jechał przez jakiś czas obok zachodniego wózka, który wyglądał, jakby spłaszczył się z przerażenia, by w końcu zniknąć w nocy i zamieci.
— …Goździki czerwone, szkarłatne i rdzawe deszczowym wieczorem dawałaś mi… — zaśpiewał z ulgą Pracodawca, nieco odprężony.
Tę piosenkę Jurij znał i ochoczo, entuzjastycznie dołączył się drugim głosem:
— Nad ranem widziałem sny niebywałe, czerwone kwiatuszki widziałem w nich…
W promieniach reflektorów błysnęła niebieska tablica: M. Motowidło 6 km. Pracodawca maksymalnie zwolnił, z ogromną ostrożnością skręcił w prawo (dobrze chociaż, że nie w lewo!) i wjechał na pokrytą dziewiczym śniegiem drogę z płytkimi koleinami. Po obu stronach wznosiły się bezpieczne zaspy, za nimi czerniały kołyszące się na wietrze krzaki, a w promieniach reflektorów na szczęście nie było nic prócz słupów wirującego śniegu i srebrzyście czarnej pustki.
A jeśli spotkacie ją na wolności, To nie próbujcie jej omamić Zachować jej miłość ja mogę jedynie W kamiennej ciemnicy — za kratami…
Z ostatnimi słowami tej dawnej, smętnej pieśni, napisanej podobno przez słynnego więziennego barda jeszcze w czasach Wielkiej Czystki, podjechali do otwartej bramy z przekrzywionymi skrzydłami. Drewniany płot biegł w prawą i lewą stronę i nikł w nieprzeniknionej ciemności i zamieci, więc widać było jedynie kilka metrów starych sztachet ze zwisającym na górze drutem kolczastym. Przestronne podwórze za płotem było puste. W głębi świecił różnokolorowymi, zasłoniętymi oknami dwupiętrowy, płaski dom. Przed wjazdem stały zaśnieżone samochody. Drzewa skupiły się z prawej i lewej strony domu w coś na kształt lasku, a pod samotną latarnią na środku podwórza stał zasypany śniegiem, przygarbiony
człowiek w szacie do pięt (niczym żołnierz z tryptyku Weraszczagina Na Szypce bez zmian), a wokół niego kręcił się, ciągnąc za sobą smycz, łaciaty foksterier, który z wyglądu i z zachowania przypominał skupionego, energicznego, kędzierzawego prosiaczka.
W jasnym, pustym westybulu unosił się nieznajomy, intensywny zapach, ale nie szpitalny, raczej zoologiczny czy botaniczny. Może po prostu pachniało kroplami na serce pomieszanymi z lekkim odorem jakiegoś nieokreślonego gówienka. Kobieta w zielonym fartuchu, siedząca nieruchomo w kącie, ze szczotką na kolanach i z emaliowanym wiadrem obok siebie, popatrzyła na nich w milczeniu i bez zainteresowania. Za kontuarem rejestracji nie było nikogo i nikt nie próbował ich zatrzymać, gdy — Pracodawca zdecydowanie z przodu, a Jurij, zatroskany i zasępiony, z tyłu — przecięli pomieszczenie i zagłębili się w korytarzu, oświetlonym błękitnymi rurkami jarzeniówek.
Pracodawca najwidoczniej był tu nie po raz pierwszy, a mimo to słabo się orientował. Najpierw, co chwila zerkając na zegarek, wszedł na drugie piętro i wpakował się do ciemnego, zadymionego pomieszczenia, w którym nie było ani światła, ani ludzi; potem, z przekleństwem na ustach, znowu zszedł na pierwsze i zaczął iść, odczytując tabliczki na drzwiach, wzdłuż korytarza, aż do oszklonych drzwi, za którymi nie było już nic prócz zamieci i kołyszących się smętnie drzew. Skręcił gwałtownie w prawo do niepozornych drzwi bez jakichkolwiek napisów i wskazówek i po słabo oświetlonych, wąskich schodkach znowu wszedł na drugie piętro. Przez cały ten czas Jurij podążał za nim w milczeniu i bez sprzeciwów, dziwiąc się jedynie dziwnym porządkom w tym dziwnym domu starców: powszechnej pustce i bezludności, jak w pałacu Śpiącej Królewny. Mnóstwo włochatych palm w wielkich donicach i cisza, jak w kościele.
Dalej było jeszcze dziwniej. Bez pukania otworzyli drzwi (szklane, pomalowane białą farbą) z tabliczką, której Jurij nie zdążył odczytać (coś w rodzaju daktyloskopia albo otolaryngologia — przemknęło, nie zagrzewając miejsca w pamięci). Za drzwiami był pokój — stół, szklane stelaże na buteleczki z lekarstwami po prawej i lewej stronie oraz koszmarne schematy ludzkich narządów na ścianach. Przy stole, zagłębiony w lekturze gazety „Kommiersant”, siedział człowiek w białym, niezbyt czystym fartuchu, wyglądający na kogokolwiek — kata, rzeźnika, szatniarza, ale na pewno nie na lekarza czy choćby sanitariusza. Okrągła głowa, krótki, jasny jeżyk włosów, ciężkie szczęki i masywne bary zawodowego wykidajły… Gazetą od razu odłożył na bok i utkwił w gości nieruchome spojrzenie jasnych oczu.
— Jesteśmy umówieni z Aleksym Matwiejewiczem — powiedział szybko Pracodawca z pewną nawet (jak wydawało się Jurijowi) pokorą i popatrzył na zegarek. — Romanow, Paweł Piotrowicz. Biuro „Poszukiwania Stells”.
Barczysty doktor opuścił wzrok, rozrzucił grubym paluchem kartki i tym samym paluchem przesunął z góry na dół po jakiejś liście. Widocznie znalazł tam carskie nazwisko Pracodawcy, bo wstał lekko, podszedł do drzwi w głębi gabinetu i dwa razy delikatnie stuknął kostkami palców w futrynę. Nikt mu chyba nie odpowiedział, ale on i tak leciutko pchnął drzwi i wykonał w stronę Pracodawcy zapraszający gest.
Weszli. Jurij od razu oślepł, stracił orientację i oblał się potem. W pomieszczeniu panowała ciemność choć oko wykol, powietrze parzyło jak w wiejskiej łaźni. Oświetlone było jedynie nienaturalnie białe łóżko ze skłębioną pościelą i człowiek na niej — a raczej jego dolna połowa: nogi w kalesonach, bose i nieżywe, jakby rzucone tutaj przypadkiem.
— Czemu się spóźniasz, kochaniutki? — zaskrzypiał z ciemności swarliwy głos. — Jak było powiedziane? Między czwartą a piątą, co? A teraz jest która? — Głos był nieprzyjemny: albo zachrypnięty, albo po prostu stary. Słuchając go, miało się ochotę odchrząknąć. — Nie tak się umawialiśmy. Zaraz odeślę cię z powrotem i będę miał rację!
Pracodawca, nie reagując nawet słowem na tę nieoczekiwaną naganę, wyciągnął zza pazuchy paczuszkę opasaną gumką i starannie położył ją na stoliczku przy łóżku, pośród szklanek, butelek, kieliszków i talerzyków z zaschniętymi resztkami jedzenia.
— Hm… — niesympatyczny człowiek w kalesonach natychmiast złagodniał. — No dobrze — powiedział już o ton niżej. — Dajmy temu spokój. Więc co cię zatrzymało? Kiepska droga?
— Gołoledź — podchwycił Pracodawca jak gdyby nigdy nic. Ledwie dojechaliśmy, słowo daję! Już myślałem, że się rozbijemy…
— Nie ten pierwszy przybiegnie, kto szybciej biegnie — powiedział właściciel łóżka sentencjonalnie — lecz ten, który wcześniej wybiegnie. Gdybyś wyjechał wcześniej, nie spóźniłbyś się. I nie zdenerwowałbyś mnie, starego człowieka…
— Przepraszam, Aleksy Matwiejewiczu — powiedział Pracodawca pokornie. — To się więcej nie powtórzy.
— Mam nadzieję — powiedział mężczyzna dumnie i zapytał z wyraźną antypatią w głosie: — A kto tu z tobą przyszedł? Bo on jest z tobą, jak sądzę?
— Ze mną, ze mną — uspokoił go Pracodawca. — To mój przyjaciel. Nazywa się Jura. Będzie pana nagrywał, Aleksy Matwiejewiczu. Dla historii, dla potomności.
— Ha! Historia dla historii. Dlaczego nie? Można i dla historii, jakie to ma znaczenie…
Jurij powoli przywykał do ciemności i zaczynał orientować się w pomieszczeniu. Wiedział już, że pokój jest ogromny (część za łóżkiem skrywała się w ciemnościach), że w pobliżu, po lewej stronie, stoi wielki, owalny stół z krzesłami wokół, jakieś cyklopowe szafy czy może kredensy pod ścianami… gruby dywan pod nogami… czarne kwadraty okien, szczelnie zasłoniętych miękkimi zasłonami… Wszystko to było dość dziwne jak na dom starców, ale mimo wszystko najdziwniej wyglądał w jaśniejącej bielą pościeli sam mężczyzna: połyskliwa goła czaszka, porośnięta po bokach kędzierzawymi, czarnymi włosami; rozczochrana, kosmata, czarna broda; ogromne czarne okulary na pół twarzy… Przypominał mu kogoś aż do bólu, jakiegoś bardzo znanego i szalenie antypatycznego człowieka… W końcu Jurij zrozumiał, kogo:
leżący na rozgrzebanym łóżku mężczyzna wyglądał jak czeczeński bandyta i terrorysta Salman Radujew we własnej osobie, bez swojej furażerki, ale za to w kalesonach.
Wstrząśnięty tym odkryciem Jurij przepuścił sam moment prezentacji, skłonił się niezręcznie i nie w porę i zaczął rozpinać na sobie kurtkę, jednocześnie rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś siedziska. Ale nic z tego.
— Na podłodze, na podłodze! — zarządził bandyta. — Na dywanie! Dywan jest porządny, wygodny, siadaj na tyłku… I nie radzę się rozbierać. Nie wytrząsać mi tu pcheł!
Oszołomiony Jurij zamarł z palcami na ostatnim guziku. Pracodawca nie zareagował: od razu, bez zbędnych słów, skrzyżował długie nogi i zręcznie usiadł po turecku dwa kroki od łóżka, bynajmniej nieskrępowany okolicznością, że jego głowa znalazła się na wysokości kalesonów tamtego. Jurij jeszcze się wahał, ale Pracodawca tak na niego popatrzył, że od razu przykucnął, by potem przejść do pozycji lotosu — pokonując chrzęst stawów i ból nierozciągniętych i absolutnie nieprzystosowanych do takich wyczynów ścięgien.
A dziwny (i straszny) mężczyzna już mówił, jakby od samego rana tylko na to czekał i nie mógł się doczekać, i wreszcie, wreszcie doczekał się tej rzadkiej sposobności. Mówił tak, jakby eksplodował. Mówił bez chwili przerwy, łapczywie, gorączkowo i chaotycznie, bez jakiegokolwiek porządku, przeskakując z tematu na temat. Początkowo trudno było zrozumieć, o czym, o kim, o jakim miejscu i czasie właściwie mówi.
— Pokój mieli ogromny, długi i szeroki, być może były to stare koszary z czasów carskich albo szpital: wysokie, łukowe sklepienia, podłogi wyłożone kolorowymi kafelkami, okna jakby więzienne, umieszczone wysoko, na wysokości trzech i pół metra, i z podwójną kratą — jedna na zewnątrz, druga wewnątrz, po tamtej stronie szyby. Sześćdziesiąt osiem prycz i niemal przez cały czas absolutny komplet — sześćdziesięciu typów w wieku od szesnastu do sześćdziesięciu lat.
…W pomieszczeniu było wiecznie zimno, jak w psiarni, cały czas wszyscy marzli, a tamci ciągle mówili: i tak ma być! Zimno, nudy, w personelu żadnej kobiety, sanitariusze same chłopy, żołnierze, a w dodatku karmili, jakby chcieli zamorzyć głodem, „piąty stół”: kasza z kartoflami, gotowane mięso tylko od wielkiego dzwonu — na święto majowe, święto październikowe i na Nowy Rok. Ale łóżka były porządne, drewniane, materace ze sprężynami i zawsze czysta pościel, zmieniali dwa razy na tydzień, ciepłe, flanelowe szlafroki w paski, kalesony i koszule, wprawdzie gorsze niż tutaj, żołnierskie, ze stemplami Szóste O.U. NNKW. A co to takiego to NNKW — nie wiadomo, nikt nigdy nie wiedział…
…Wszyscy zdychali z nudów. Czytanie? To nie ten typ człowieka, żeby książki czytać. Spacery nie przysługiwały. Pozostawało jedno — palić i kłapać dziobem. Pewnie, że wszystkich surowo ostrzegano, żeby po próżnicy języka nie strzępili: „wróg, taka jego mać, podsłuchuje”. Ale jak tu się powstrzymać? I o czym mieli rozmawiać, jak nie o swoich cierpieniach? Poza tym przecież dookoła sami swoi. Skąd by tu, do licha, mogli się wziąć wrogowie, skoro ja jestem z Petersburga, Wowan Krzywonóg z Czkałowa, a Tolka Јapaj to nawet z łagru, sukinkot…
(To było jak w koszmarnym śnie. A chwilami pojawiało się wrażenie, że to tylko teatr. Cisza i ciemność. Nienaturalnie oświetlona scena. Genialny, oryginalny aktor na tej scenie… Niekończący się i celowo chaotyczny monolog, niemal bez gestów i prawie bez mimiki… Martwa nieruchomość teatru absurdu i tylko momentami, od czasu do czasu, bez polecenia, bez cienia jakiekolwiek rozkazu, bezszelestna jak cień i milcząca jak widmo statysty zza łóżka wyłania się kobieca postać. Ledwie widoczna w ciemności, w czarnej, nieprzyzwoicie cienkiej sukience na gołym ciele, kobieta podaje temu dziwnemu narratorowi kolejny kielich z ciemnoczerwonym płynem… I piekielny żar, powietrze w płucach już chyba syczy, ale ręka z dyktafonem marznie…)
— Był z Kaukazu — może Gruzin, może Osetyniec, nigdy nic nie mówił, a gdy ktoś do niego zagadał, tylko świdrował człowieka tymi swoimi czarnymi oczami, aż zaczynałeś żałować, że chciałeś pogadać. Przez okrągłą dobę tylko spał i jadł, karmili go oddzielnie, trzymali na specjalnej diecie, a on wcale nie tył i ciągle był głodny jak wilk. Strach było patrzeć, jak pożera kurczaka razem z kośćmi, jak wiosłuje łyżką w kaszy — na jego talerzach nigdy nie zostawał nawet okruszek, a przecież dostawał podwójną czy nawet potrójną porcję. Oczywiście nie na próżno. Na tym świecie nic nigdy nie dzieje się na próżno. Na zabiegi zabierali go niezbyt często, ze dwa razy w tygodniu, ale z powrotem przywozili na wózku, sam nie mógł iść i robił się siny jak ten twój topielec. Leży tak nieruchomo (nawet nie jęknie, nawet chyba nie oddycha) przez dobę, a następnego ranka zdrów jak rydz. Aż któregoś dnia, wieczorem, gdy wszyscy powoli szykowali się do spania, rozmowy milkły, cichli jeden po drugim, on nagle wstał z pryczy, ogromny jak posąg, i zaczął iść, na nikogo nie patrząc, do wyjścia, gdzie odsiadywał sobie tyłek dyżurny sierżant i z nudów dłubał w nosie. Sierżant zerwał się (też nie żaden cherlak, krzepki był z niego chłop, jak to się teraz mówi, napakowany), ale ten tylko zmiótł go z drogi, jak się strzepuje okruchy z serwety. Sierżant bez słowa wyrżnął o podłogę pomiędzy pryczami i tak został. A ten ruszył wyprostowany, wielki jak szafa, wyszedł na korytarz, a tam coś huknęło, zapiszczało, jakby ktoś kotu ogon przytrzasnął i po wszystkim. Nigdy więcej go nie widzieliśmy, jakby człowieka nie było… A zresztą, czy on w ogóle był człowiekiem? Nie wiem, nie mnie sądzić. To znaczy, na początku oczywiście był, ale co z niego potem zrobili? Oto jest pytanie!
…Był jeszcze taki Kostik, Kostia Groszaków — mały taki, czarniawy, coś jak Ormianin… Chociaż tak naprawdę wcale nie był Ormianinem, ale na samym początku przylepili mu przezwiska Kurdupel i Awanes, i tak już zostało. No i co z nim zrobili? W ogóle przestał chodzić. To znaczy, chodzić do toalety. Ani żeby się odlać, ani w tej grubszej sprawie. Zupełnie nic. Miesiąc nie chodzi, drugi miesiąc nie chodzi. Wszyscy to już zauważyli, rechoczą, głupie
żarciki sobie robią, a co w tym śmiesznego? Wyobraź sobie na łodzi podwodnej załogę, która nie potrzebuje kibla. Albo na przykład kosmonauci. Pożyteczna rzecz i nic w tym śmiesznego… Potem go przenieśli. Dlaczego? Dokąd? Po co? Wrócił kiedyś z zabiegu, zbiera swoje rzeczy i mówi: żegnajcie, chłopaki, przenoszą mnie, nie wspominajcie mnie źle. A minę ma taką, jakby mu medal dali. A my, trzeba przyznać, niespecjalnie się zmartwiliśmy, ostatnio zaczęło od niego cuchnąć jakby karbolem, chemią jakąś, a szczególnie mocno pod wieczór…
(Dziwna rzecz! Albo był temu winien piekielny żar, płynący z głębi pomieszczenia, albo nienaturalny chłód, niemal mróz, którym ciągnęło od klienta, albo może sam klient — nieruchomy, z wyszczerzonymi zębami, porośnięty kędzierzawymi włosami żywy trup… a może jego ochrypły głos lub sposób mówienia… a może to, o czym opowiadał… A może to wszystko razem dawało wrażenie nierealności i niewiarygodności wydarzeń, atmosferę dusznego, malarycznego koszmaru… W tej atmosferze była również jakaś nieuchwytna groźba, irracjonalne niebezpieczeństwo, jakbyś miał przed sobą nie gadatliwego rozmówcę, lecz niewidoczny, mamroczący tłum. Ale dlaczego tłum? Co tu miał do rzeczy tłum? Skąd to wrażenie? Może stąd, że tłum to nie tylko grupa ludzi; to również specyficzne, niebezpieczne zwierzę, nieokreślone i nieprzewidywalne, nie mające nic wspólnego ani z człowiekiem, ani z ludzkimi odruchami).
— A w sumie ludzie tam byli najzwyklejsi. Trzy razy dziennie szprycowali ich jakimiś świństwami, rozciągali na maszyneriach z metalowych, srebrzystych rurek, obracali na tym najszybciej jak się dało, aż kości trzeszczały. Poili różnymi miksturami, kazali łykać garść tabletek dziennie. Jednych trzymali w kompletnych ciemnościach, innych przeciwnie, w jasnym świetle, jednych w upale, innych w wannie z lodem. Niektórych gotowali. Słowo daję, gotowali. Na twardo. Sam widziałem, w takich specjalnych kadziach… Mnie kiedyś wsadzili naraz dwie rury — jedną do gardła, drugą z drugiego końca — i tak przeleżałem, rozkraczony, pół dnia, już myślałem, że ducha wyzionę. Tolka Јapaja ugryzła żmija, najprawdziwsza, żywa, czerwona, potem majaczyło mu się całą noc o babach. Od tych wszystkich zabiegów człowiek wymiotował, dostawał biegunki, sikał pod siebie, sto razy na noc do kibla latał, pęcherze nam wyskakiwały na całym ciele. Jedni żółkli jak przy chorej wątrobie, inni sinieli jak w delirium… Ale ogólnie pozostaliśmy tacy, jak nas pan Bóg stworzył: głupcy nie stawali się mądrzejsi, a mądrzy głupsi. Nie zmienialiśmy się i nie działo się z nami nic takiego, o czym można byłoby pogwarzyć wieczorem przy butelce piwa. Krzywda nam się nie działa. Forsa spływała, co miesiąc pięć kawałków na książeczkę, przy czym książeczki były imienne i zawsze mieliśmy je przy sobie. A czasy były takie, że moskwicz kosztował wtedy w sklepie pięć i pół tysiąca, a wołga dwanaście. Nie było wtedy wołgi? No dobra, więc pobieda, co za różnica… Za takie pieniądze dalibyśmy sobie i trzy rury wsadzić, gdyby tylko było gdzie. I nikt nas tam siłą nie ciągnął, wszyscy jak jeden mąż „za ojczyznę, za Stalina!”
…A ten najważniejszy wśród nich był malutki, grubiutki, różowiutki, jak wyszorowany wieprzek. Włosy miał przylizane i takie mokre, jakby właśnie wyszedł spod prysznica, na nosie okularki, rączki białe, słabe, zawsze jedna drugą przytrzymywała na brzuchu, a brzuch wystawał z rozpiętego fartucha. A pod nosem kwadratowe wąsiki. Śmieszny, nieszkodliwy człowieczek. Zajączek. Ale widział nas na wylot. „Znowu się mastuwbowałeś, pawszywcu! — mówił do ciebie swoim cienkim głosikiem z takim wstrętem, jakbyś był kupą gówna. — Upwedzałem cię czy nie? Nie dawać mięsa temu pawszywcowi, aż do pawdziewnika…” Nie wiem, co wciskał innym, ale gdy mnie w czasie zabiegu wykręcało na drugą stronę, mówił: „Ciewp, kozaku, ani chybi zostaniesz atamanem. Będziesz biegał jak Nuwmi, będziesz strzelał gole jak Bobwow”. Bobrów to był taki ekstra napastnik w CDKA, a Nurmi to taki biegacz, fiński zdaje się, albo szwedzki* [*Nurmi Paavo (1897–1973), lekkoatleta fiński (długodystansowiec); dziewięciokrotny mistrz olimpijski.]…
Pracodawca słuchał go niczym starodawnego skalda, śpiewającego Eddę w samodzielnym przekładzie na prosty żołnierski, ale czasem udawało mu się wskoczyć w przerwę i zaczynał go męczyć pytaniami:
— Jak miał na nazwisko Tolka Јapaj?
— Tolka? Јapaj? A diabli go wiedzą. Nie pamiętam. Może Јapajew? Albo Јapajski…
— A za co siedział?
— Za kradzież. Przywłaszczenie mienia. Jakieś mieszkanie wyczyścił i od razu go wsadzili, prosto z Pokrowki, nawet się mendy człowiekowi przespać nie dały. Piątkę dostał, a wypuścili go po dwóch, za wzorowe zachowanie.
— Z Petersburga?
— No. Z Nejszłotskiego. Potem tam z nim bywałem. Nie wiem tylko, czy zachował się jeszcze ten zaułek, czy nie, tam była taka duża budowa, budowali hotel „Leningrad”…
— A jak się nazywał główny?
— Daj już spokój, przecież ci wszystko tłumaczyłem…
— A może jeszcze coś sobie przypomniałeś? W końcu minął tydzień.
— Nie mogę sobie przypomnieć tego, czego nigdy nie wiedziałem. Wyjaśniam jeszcze raz: żołnierze mówili do niego „towarzyszu pułkowniku”. Fagasy zwracali się do niego tak samo, a między sobą nazywali go Główny albo Tatulek…
…Pamiętam dokładnie, że to było siódmego marca. Obudziłem się, bo ktoś mnie szarpnął za ramię. A ja po wczorajszym seansie byłem strasznie chory, w ogóle nie mogłem myśleć, a przed oczami miałem jakby tiulową firankę. A tu szarpie mnie Tolka Јapaj, oczy majak spodki, nic nie widzi i mówi: „Wstawaj, Alocha, dajemy drapaka, nikogo już nie ma”. „Jak to nikogo nie ma?” No i tu faktycznie — sala pusta, żywego ducha, łóżka rozgrzebane, wszystko porzucone, jak w czasie pożaru. Zerwałem się, ale ubrania nie ma! Ubranie nam nie przysługiwało. Tylko bielizna, szlafrok i kapcie. Kropka. I dokąd tu iść w takim stroju? Ze zdenerwowania zacząłem
szczękać zębami. Rzuciliśmy się z Tolikiem do wyjścia, a tu wszędzie pusto! Na sali operacyjnej pusto, w zabiegowych pusto, w pokoju wypoczynkowym pusto, na posterunkach nikogo… Wbiegliśmy do westybulu, ogromnego, jak ten twój dworzec, a tam też nikogo, tylko drzwi wyjściowe tłuką, bo przeciąg. I wtedy doznałem zaćmienia umysłu. Ciemno mi się zrobiło przed oczami i straciłem przytomność. Potem pamiętam jakiś brukowany zaułek… Stare, odrapane domy nade mną, jakaś czarna starucha gapi się na mnie z bramy… A jak już zupełnie doszedłem do siebie, to się okazało, że jestem w melinie Tolki, wśród złodziei i bandytów. No dobra, ale to już nieciekawe.
…No a jak? Pewnie, że byli bardzo dziwni! Pamiętam, na przykład, dwóch takich… Jeden — młody chłopak, szesnastoletni, ja sam byłem wtedy szczeniakiem, ale on wydawał mi się kompletnym smarkaczem. Na imię miał Denis, nazwiska nie pamiętam, to znaczy nigdy go nie znałem. Odstające uszy, cienka szyja, chude ręce, a graby wielkie i czerwone, jak u gąsiora. Szczeniak… A drugiego wszyscy nazywaliśmy Synalek. Nie wiem, czyim on tam był synalkiem, ale sam Główny tak do niego mówił: „A tewaz, Synalku, mój dwogi, zajmiemy się wami pewsonalnie…” Tych dwóch męczyli szczególnie. Co dokładnie im robili, tego nie wiedzieliśmy ani ja, ani nikt z nas. Ale oni krzyczeli. Bywa że dzień i noc, po kilka dni z rzędu. Wokół nich biegają lekarze z wykrzywionymi twarzami, ze strzykawkami, z kroplówkami, izolują ich od nas w odległym kącie, ale jaki ma to sens, skoro oni krzyczą na cały głos, aż do zachrypnięcia… No więc całkiem ich zabrali i umieścili gdzieś dalej, aż za drugim zabiegowym. Ale zdarzało się, że leżałem w pierwszym zabiegowym z rurą w tym samym miejscu, i słyszę, jak oni się tam drą przez cztery ściany i korytarz. Nie rozumiem, jak można wytrzymać takie męki, a jednak wytrzymywali. Człowiek wszystko wytrzyma. Pięć dni wyje z nieznośnego bólu, potem traci przytomność, a potem prześpi się z dobę i znowu świeżutki jak szczypiorek. Tylko nie pamięta, co się z nim działo… Mówiłem ci, co chcieli z nich zrobić? Nie? No i dobrze, nie ma o czym gadać. Może to rzeczywiście prawda? Nie daj Boże, żeby to była prawda…
— …A ten dom, w którym was trzymali? Sam budynek? Naprawdę nic pan nie pamięta?
— Nic. Nawet nie tyle nie pamiętam, ile po prostu nie wiem. Przywieźli mnie tam w nocy, w zamkniętej furgonetce. Pamiętam jakieś podwórze, deszcz leje, czarne ściany wokół, w żadnym oknie światło się nie pali… Nie pamiętam nawet, ile tam było pięter — po prostu nie wiem. Zagadka, kompletna tajemnica…
— I nikt nigdy nie wyprowadzał was na spacer?
— Jaki spacer, kochany? Kiedy? Między zabiegami? Między zabiegami śpisz niezdrowym snem i śnią ci się koszmary o babach…
Co zapamiętałem najlepiej, to właśnie westybul. Byłeś kiedyś na dworcu Witebskim? Identyczne pomieszczenie, dwukolorowe płytki pod nogami, oszklony sufit i jakieś takie, chyba żelazne, ażurowe kraty na ścianach…
…Zamiast spacerów były spotkania z towarzyszami. Dwa razy w tygodniu i jeszcze w razie potrzeby. Co kto komu powiedział, kiedy i po co, kto był przy tym obecny. Zwykły system, bardzo wygodny, mówiąc między nami, do wyrównania rachunków. Jak to było w Biblii powiedziane? Oko za oko, ząb za ząb. Ja jestem człowiek spokojny, ale nikomu nie radzę mnie zaczepiać. Bicie w mordę to zajęcie dla niedorozwiniętych. Ja i bez rękoczynów tak ci za skórę zalezę, że popamiętasz na całe życie i dziesięć razy się zastanowisz, zanim mnie drugi raz zaczepisz…
…Nie, z nikim z nich się nie widuję. No bo skąd? Tyle lat minęło! Był, co prawda, jeden ciekawy przypadek. Przychodzi taki jeden, przyprowadza swoją, jak twierdzi, żonę. Baba ma z pięćdziesiąt lat z okładem, a on góra trzydzieści, no, może trzydzieści pięć. Trzeba przyznać, że kobita ładna, ale w strasznym stanie… No dobra, nie o tym mowa. A ja wcale na nią nie patrzę, tylko na niego i własnym oczom nie wierzę: Deniska! Jak żywy, słowo daję. „Deniska, bracie! — wołam. — Nie poznajesz?” A on patrzy na mnie bezbarwnymi oczami i mówi: „Pan się myli, nie znamy się”. „Jak to się nie znamy?! Denis?” „Denis”. „A ja Loszka — Kaloszka! Pamiętasz laboratorium?” Nie pamięta żadnego laboratorium, tylko ramionami wzrusza. „I Synalka też nie pamiętasz?” Synalka żadnego nie pamięta… Widzę, że kłamie bezczelnie, ale co mogę zrobić? A najważniejsze, że nie wiem, dlaczego kłamie. Czemu się nie przyznaje? Boi się? Tyle lat minęło i już nikt o tych sprawach nie pamięta… Aż mnie złość na niego wzięła: „Nie zrozumiałem — mówię — dowcipu! Co, mózg ci do głowy uderzył?” Ale szybko się zmitygowałem: jaki Deniska? Przecież Deniska miałby teraz z siedemdziesiąt lat, byłby starym pierdzielem, tak jak ja… No to może krewny? Może Synalek? Ale do Synalka też się nie przyznaje. Kompletnie zapomniał języka w gębie. Dobra, odczepiłem się od niego, a jakiś czas później pomyślałem: więc Tatulkowi naprawdę się udało? Więc Denis rzeczywiście się nie starzeje, a do mnie ma ciągle złość, że o nim i o Synalku opowiedziałem wtedy komu trzeba?
…Coś tam się między nimi wydarzyło. Coś niedobrego, jakieś spięcie. Przypadkiem podsłuchałem, jak wrzeszczeli na siebie w palarni, zaślepieni i ogłuszeni własną złością: ten kurczak, małolat Deniska, i Synalek, człowiek w latach, solidny i wydawałoby się, wcale nie jakiś tam krzykacz, stateczny, wyniosły pan, siwy, z łysinką i ogromnym znamieniem na pół karku… Podsłuchałem i doniosłem o nich kumowi, nie ze złości, tylko tak, żeby ten cały Synalek nie uważał się za nie wiadomo kogo, burżuj jakiś… A poszło im o towarzysza Stalina, przy czym wypowiadali jakieś dziwne, obce słowa: „wyciąg z grzybów żuczi, nalewka z fioletowych mu czyn, pewnie chińska medycyna, ale padły również inne słowa: „nieludzkie męczarnie”, „przekleństwo”, „nieśmiertelność”…
Chaotyczna historia bez ładu i składu, bez początku i końca. Jurij nie zdążył nawet zwrócić uwagi na słowa o „znamieniu na pół karku”, gdy mężczyzna nieoczekiwanie przerwał w pół słowa i wrzasnął ochryple na całe gardło:
— Dość, dość, dość! Wynocha stąd! I to ze śpiewem na ustach! Koniec seansu. Teraz będę robił kupę. Chcecie popatrzeć, jak paralityk robi kupę? Widok, godny pióra mistrza. Samson odrywający łeb manneken-pisa…
I w tym momencie, znikąd, bez wezwania i bez rozkazu, zjawiła się bezszelestnie pulchna ślicznotka w nieprzyzwoicie przezroczystych jedwabiach i gigantyczny ekran pod lewą ścianą włączył się nagle, zajaśniał wszystkimi kolorami. W rękach ślicznotki pojawił się białoporcelanowy cud higieny, z czarnych głębin pomieszczenia buchnęło nieznośnym żarem i Jurij, który nie zdążył zamknąć ust, znalazł się w przedsionku medycznym, w atmosferze boskiego chłodu i niespodziewanego bezpieczeństwa, a dyżurny wykidajło przy stole wydał mu się teraz dobrym, starym znajomym…
W samochodzie dłuższy czas milczeli i chociaż droga nadal była straszna, Pracodawca nie śpiewał, lecz cichutko pogwizdywał przez zęby. Jurij wyciągnął zza pazuchy dyktafon, przewinął do tyłu i słuchał nieprzyjemnego głosu z chrypką.
— I jak ci się podobał? — zapytał Pracodawca.
— W porządku. Czwórka. Może nawet czwórka z plusem.
— Ale raz chyba skłamał?
— Zdaje się, że tak. O tym, jak został w pustej sali.
— Otóż to — przyznał Pracodawca z zadowoleniem. — A wiesz, po czym się domyśliłem? Zeszłym razem opowiadał mi tę historię zupełnie inaczej. Że wywieźli go w zamkniętej furgonetce za miasto i tam wyrzucili na śnieg.
— Aha… I jeszcze ten fragment o Denisce, który przyszedł do niego z żoną.
— To co?
— Też jakiś taki… nieprzekonujący. Kłamie, ale nie wiem, w którym momencie. Dobra. Widziałeś się z nim już kilka razy?
— Dwa. Dziś po raz trzeci.
— I co, nigdy nie udało mu się przypomnieć jak się nazywał ten, no, Synalek?
— Silecki — odpowiedział szybko Pracodawca i od razu było jasne, że kłamie. Sam to zrozumiał, roześmiał się i powiedział: — Nie, nie przypomniał sobie. Albo nie chciał sobie przypomnieć. Naprawdę, przysięgam. A dlaczego pytasz?
— Mam jednego znajomego — powiedział Jurij z całą niedbałością, na jaką było go stać. — Też ma takie znamię na pół karku.
— Tak? — Pracodawca zerknął na niego czujnie. — A w jakim wieku jest ten twój znajomy? — rzucił równie niedbale.
— Chyba sześćdziesiąt. Albo sześćdziesiąt pięć.
— Nie. To nie ten. Nie pasuje. Tamten miałby dziś setkę z hakiem. — Znowu popatrzył na Jurija, tym razem otwarcie i przenikliwie. — Chociaż, z drugiej strony, jakby się tak zastanowić…
Poznasz mnie z nim?
— Chyba nie — rzekł Jurij, dzielnie wytrzymując słynne baczne spojrzenie. — Po co ci to? Tylko niepotrzebnie zakłóciłbyś spokój starego człowieka.
Pracodawca nie odpowiedział. Jurij wyjął drugi dyktafon, tajny, sprawdził nagranie — tutaj też wszystko było w porządku. Dobrze, potem. Wszystko zrobię potem. Nie chcę dziś o tym myśleć. W ogóle nie chcę o niczym myśleć. Do diabła z tym wszystkim.
— A kim w ogóle jest ten twój Aleksy Matwiejewicz? — zapytał.
— Jak to? Nie wiesz? To przecież Aleksy Dobry. Wielki uzdrowiciel. Gazet nie czytasz?
— Nie czytam. Radia też nie słucham.
— I ulotek do skrzynki też ci nie wrzucają?
— Na reklamy nie zwracam uwagi, telewizji nie oglądam. Szary ze mnie człowiek, czego i tobie z całego serca życzę. Z czego on uzdrawia?
— Ze wszystkiego! — powiedział Pracodawca tonem uprzejmego arystokraty.
— I na cholerę on nam potrzebny?
— Nie nam — wyjaśnił Pracodawca. — To zamówienie.
— Jakie zamówienie?
— Żeby wszystko z niego wycisnąć. On sporo wie, ten Loszka-Kaloszka. Sam widziałeś.
— A kim jest zleceniodawca?
Pracodawca odpowiedział nie od razu i niechętnie:
— To Ajatollah. Wybacz.
„Znowu Ajatollah” — chciał powiedzieć Jurij, ale oczywiście nie powiedział. Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć, że nie należy tego robić? Że to niebezpieczne? Cała ta sprawa śmierdzi. A czy dolce nie śmierdzą? Jeśli się zacznie wąchać, to owszem. Ale jeśli nie wącha się zbyt uważnie, wtedy, oczywiście… wtedy nie śmierdzą. A ja nie chcę pracować dla Ajatollaha, jasne? Dla Pawła Piotrowicza Romanowa — z przyjemnością. Dla siebie oczywiście, jak najbardziej. A dla Ajatollaha nie chcę. Mdli mnie. I to nie tylko ze strachu.
Wjeżdżali do miasta, białego od świeżego śniegu i czarnego od cieni, rtęciowego światła i mokrego asfaltu. A za oknem biało, biało, tyle śniegu nasypało… a za oknem czarno, czarno, to już noc zagląda w okno…
Pracodawca zatrzymał się przed sklepikiem „24 godziny”, bez słowa odliczył sześćdziesiąt dolców dwudziestkami i odjechał, machając na pożegnanie ręką. „Do jutra. O dziesiątej zero — zero, w miejscu pracy. Będziemy patroszyć jednego dziadka z bródką…” A niechby nawet z rogami. Jurij zszedł do sklepiku w suterenie i nakupił tam różności za czterdzieści dolców. Wszyscy go tutaj świetnie znali i brali od niego wszystko jak leci, dolce, marki, wzięliby nawet randy z RPA, według specjalnego kursu oczywiście, ale takie to już jest życie…
Ręce miał (w amerykańskim stylu) zajęte dwiema ogromnymi torbami i żeby nie ryzykować
upuszczenia drogocennych butelek, dochodząc do drzwi domu, nacisnął przycisk dzwonka podbródkiem.
Żanka na szczęście od razu przybiegła i otworzyła drzwi na oścież.
Po jej rozszerzonych oczach zrozumiał, że coś jest nie tak.
— Co jest?
— Twój Wadim… — powiedziała Żanka cichutko i jakby z przestrachem. — Wiesz, mnie się wydaje, że on jest jakiś nieswój.
— O dobry Boże! — powiedział Jurij, ale raczej z ulgą niż z niezadowoleniem czy rozdrażnieniem.
Po powrocie z tej swojej kretyńskiej ekspedycji na północny Kaukaz Wadim zachowywał się w sposób absolutnie dla niego nietypowy. Stał się dziwnie cichy, niepozorny, niezauważalny — i to do tego stopnia, że czasem wydawało się, że w ogóle go nie ma. Już przedtem był niepozorny, ale teraz jakby zupełnie znikł. Postarzał się. Któryś z chłopców zauważył nawet z pewnym przerażeniem, że chwilami Wadim traci kontrolę nad swoją twarzą i zaczyna wtedy przypominać strapionego i przypochlebnego bezdomnego staruszka. „Co się z tobą dzieje, stary? — pytali go. — Co cię gryzie?” A on bez zapału odcinał się cytatami z reklam telewizyjnych. Marisza, nie mogąc znieść tego rozkładu i degradacji, zaciągnęła go do zaprzyjaźnionej kliniki, gdzie stwierdzono, że fizycznie jest zdrowy, ale psychicznie stłamszony (co i tak było oczywiste), i zaproponowano cykl jakichś cholernych zastrzyków, od których Wadimowi zrobiło się jeszcze gorzej.
Teraz spał w fotelu przed włączonym telewizorem z wyciszonym dźwiękiem, a jego twarz była jeszcze bardziej żałosna i nieszczęśliwa niż zazwyczaj: rozchylone usta, opuszczone, szare powieki drgały. Jurij obwąchał go, ale nie poczuł zapachu alkoholu.
Dobra, niech sobie śpi. Potem się zobaczy.
Wrócił do kuchni, gdzie Żanka już działała na całego — szeleściła zatłuszczonym papierem, otwierała pudełka, rozkładała jedzenie na talerzach, kroiła coś różowego i tłustego, trzaskała drzwiczkami od lodówki, pobrzękiwała sztućcami — też pewnie zgłodniała i miała ochotę się napić. Zapragnęła się napić. (Ciekawe, czy można użyć takiego sformułowania?) Jedyne, co mu pozostało, to otworzyć butelki i przygotować dżin z tonikiem, pierwszą i najlepszą szklaneczkę. Syknęły otwierane puszki toniku, zagrzechotały kostki lodu w przezroczystym błękicie boskiego napoju… Stuknęli się grubymi szklankami, wypili. W zmęczonej głowie od razu wesoło zaszumiało i świat stał się lepszy, do przyjęcia, więcej nawet, stał się przytulny i dobry. Świat stał się dobry, ale wymagający — wymagał, żeby jak najszybciej wypić znowu…
Gdy zadzwonił telefon, oboje byli już weseli i rozanieleni. Żanka oddaliła się niezbyt pewnym krokiem, żeby pogadać z Mariszką (okazało się, że to ona dzwoniła) o jakichś potrawach i omówić przepis na tort „Arystokrata”. A Jurij stwierdził nagle, że właśnie stuknął
się szklanką z Wadimem, który pojawił się znikąd. Przespał się w fotelu i teraz był gotów do działania — aż mu policzki poróżowiały.
Zaczęła się dziwna rozmowa.
— Na kogo głosujesz? — zapytał nagle Wadim, wbijając widelec w rozpadający się kawałek wędzonego jesiotra.
— W jakim sensie?
— Na wyborach.
— Na jakich wyborach?
— Nie czytasz gazet, do cholery?
— Nie czytam! Nie czytam i już! Czemu się wszyscy uwzięliście? Nie czytam i wam też nie radzę!
— Mogę zmieniać przyszłość — powiedział nagle Wadim i popatrzył na Jurija wyczekująco.
— No i? — zapytał Jurij, nie doczekawszy się dalszego ciągu.
— Co „no i”? Mogę czy nie?
— Nie wiem — powiedział uczciwie Jurij.
— No to posłuchaj, do cholery! Mogę zmieniać przyszłość. To prawda czy nie?
— Stary… O Boże! — Jurij zrozumiał wreszcie, czego od niego chcą, ale teraz nie był już do niczego zdolny. — Słuchaj, stary, napijmy się, jak pragnę…
Wadim wyprostował się, jak marionetka pociągnięta za sznurki, popatrzył na Jurija, nic nie rozumiejąc, a potem oblizał wargi i dziwnie oklapł.
— No tak… — wymamrotał. — Zapomniałem, że jesteś pod wpływem… Wybacz. Widzisz, wydawało mi się, że mogę… tak mi się wydawało, jak się obudziłem. Taki miałem dobry sen.
Dygresja liryczna nr 3 Ordynator, tatulek synalka
— Kto się tak wydziera przez cały czas? — zapytał Wielki Naczelnik, krzywiąc się z bólu od własnego pytania. Chyba bolała go głowa po wczorajszym. Albo męczyły gazy. Wyraźnie cierpiał na wzdęcie. Prócz wzdęcia miał też ogromną, tłustą, jakby nalaną twarz w kształcie rzepy, białą jak rzepa i pokrytą ciemnymi plamami, jakby miejscami rzepa nadgniła. Oczy na tej twarzy wyglądały niczym pewien biologiczny nadmiar.
— Twwają ekspewymenty, towawyszu genewale — wyjaśnił ordynator z uprzedzającą grzecznością. — Pełną pawą. Nie pwewywamy ich nawet na chwilę.
— A nie można go jakoś zatkać?
— Można, czemu nie. Ale to waczej zaszkodzi ekspewymentowi.
— Jakiemu eksperymentowi?
— Właśnie temu, towawyszu genewale — powiedział ordynator znacząco.
Rzepa patrzyła na niego, mrugając ludzkimi oczami. Chyba zamyśliła się głęboko. Nagle rozległ się syczący dźwięk i zaśmierdziało jak w kiblu. Widocznie napięcie przekroczyło granicę bezpieczeństwa.
— Przepraszam — powiedział rzepa z prostoduszną ulgą.
— Zalecałbym węgiel aktywowany, towawyszu genewale — zauważył ordynator, ale towarzysz generał nie rozwinął tego interesującego tematu.
— Doktorze, urządzacie te swoje eksperymenty od ponad pół roku — powiedział, nieoczekiwanie przechodząc na „wy”. — Gdzie rezultaty?
— Wezultaty są bardzo obiecujące, towawyszu genewale.
— Od sześciu miesięcy słyszą o tych waszych rezultatach. Obiecujących. Gdzie one są?
— To bawdzo skomplikowane i twudne zadanie. Jeszcze nikt na świecie…
— Wiem, wiem. — Wielki Naczelnik zamilkł, a potem powiedział z naciskiem: — Gdyby gdzieś na świecie był ktoś, kto robi takie rzeczy, obeszlibyśmy się, towarzyszu profesorze, bez was. Jasne?
— Tak jest.
— No więc właśnie — Naczelnik znowu zamilkł, nasłuchując. Czemu on tak wrzeszczy? Nie rozumiem.
— Boli go — wyjaśnił ordynator. — A wównoległe stosowanie pwepawatów uśmiewających ból…
— To znaczy… jak to boli? Kogo boli?
— Ochotnika. Tego, któwy jest poddawany doświadczeniom. To bawdzo bolesny pwoces, towawyszu genewale… (Naczelnik słuchał, rozchylając usta i obnażając złote zęby. Jego blade policzki poróżowiały, stały się czerwone, potem purpurowe). — Na tym polega cały pwoblem, niestety. Ten pwoces jest już właściwie opwacowany, pwynajmniej w ogólnym pwybliżeniu, ale towawyszące mu…
W tym momencie naczelnik osiągnął kolor świeżego mięsa i wrzasnął:
— Ty grasejująca kurwo niedobita! — krzyczał. — Ty szkodniku pieprzony! Ty sukinsynu białogwardyjski! Czy ty rozumiesz, dla kogo przygotowujesz swoje zasrane preparaty? Czy ty rozumiesz, kto będzie je przyjmował, ty żuku gnojowniku, ty skurwysynu, ty gnoju żydowski! Sabotażem się zajmuje, sukinkot jeden! Interes rodzinny sobie urządził! Wstańcie, pułkowniku, jak rozmawiacie z generałem — lejtnantem…!
Ordynator zerwał się ochoczo i stojąc na baczność, cierpliwie słuchał ochrzanu, czekając na możliwość usprawiedliwienia się.
Wprawdzie nie przywykł do takiego traktowania, zazwyczaj rozmawiano z nim uprzejmie, nawet z szacunkiem, ale ten rzepogłowy pierdziel zawsze wrzeszczał, po prostu lubił
wrzeszczeć, więc zawsze znajdował powód, żeby sobie pokrzyczeć. Żeby się wyładować. Takie wzdęcia to nic przyjemnego, są męczące i upokarzające… Poza tym, to przecież kompletny idiota. Babka lubiła mawiać: za kopiejkę cebuli, za rubel smrodu… Wypisz, wymaluj naczelnik, dosłownie i w przenośni. O, już mu chyba przeszło, już się uspokoił.
Zaraz zaproponuje, żebym usiadł…
— Siadajcie, towarzyszu ordynatorze — powiedział naczelnik ze zmęczeniem. — Sami rozumiecie, że taka sytuacja jest niedopuszczalna. Trzeba coś przedsięwziąć.
— Oczywiście, towawyszu genewale. Właśnie nad tym obecnie pwacujemy.
— Słusznie. Tak trzymać. A jeśli potrzebne są jakiekolwiek lekarstwa… mikstury, preparaty, środki… meldujcie natychmiast, wszystko zapewnimy.
— Tak jest.
Naczelnik przez chwilę delikatnie, jakby z czułością obiecywał sobie policzki białymi palcami, w końcu zapytał:
— Ale mówicie, że generalnie sprawa posuwa się do przodu?
— Tak jest. Główne zadanie zostało wozwiązane.
Naczelnik skinął głową i nagle oczy mu się zwęziły.
— I jak to działa? Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Oclona przed chorobami? A może…? — nie odważył się wyrazić słowami, co właściwie „a może”, i tylko pokazał gestem, że to coś niebezpiecznego.
— Nie zostałem upowawniony do omawiania tych kwestii — powiedział sucho ordynator i mściwie dodał: — Z wami.
To zrobiło odpowiednie wrażenie. Towarzysz generał znowu puścił bąka, takiego od serca, a wtedy ordynator wstał, wyjął ze szklanej szuflady apteczki tubkę węgla i podał generałowi.
— Sewdecznie polecam — powiedział.
„W nudnych rozmowach o ludziach przeszłości ukryte są tajemnice ich wielkich dokonań”.
Rozdział 4 Grudzień Środa Noc Patriarchy
Nazywa się Sten Arkadiewicz Agre. Imię, zdawałoby się, niezwykłe, ale tylko w naszych odideologizowanych, złych czasach W rzeczywistości Sten oznacza „Stalin-Engels”. Zresztą, przy okazji mówiąc, miał starszego brata, którego nazywano Marlen — Marks plus Lenin. Ale skąd wzięło się u prawdziwego Rosjanina to egzotyczne nazwisko, nie udało mi się ustalić. Znający się na rzeczy ludzie twierdzą, że agre w sanskrycie oznacza „pierwszy”, czy nawet „najwyższy”, że po gruzińsku znaczy „oto”, a w hebrajskim agra (akcent na ostatniej sylabie) oznacza podatki. To wszystko, czego udało mi się dowiedzieć w tej kwestii.
…Zgodziłem się napisać o nim nie dlatego, że się was przestraszyłem. Nie przesadzajmy. Ajuz na pewno nie dlatego, że chcę wam pomóc. No i nie dlatego że widzę w tym zajęciu jakiś sens, ani nie z powodu pragmatyzmu. Zacząłem prowadzić te zapiski, ponieważ ostatecznie zrozumiałem: nie zostanie po mnie nic prócz tych notatek. Więcej nawet: po nim również nie zostanie nic prócz tych notatek. I może jeszcze kilku plotek, już teraz przypominających legendy. I mnóstwa wywiadów, nie dających żadnych informacji, a tylko jątrzących wyobraźnię i rodzących nowe legendy.
Rozpuszcza się o nim dziwne plotki i pikantne historyjki. Jak sądzę, w waszym departamencie ktoś je starannie zbiera, sortuje z wysuniętym językiem i uważnie analizuje Dopuszczam nawet możliwość, że część tych plotek została przez was wymyślona i rozpowszechniona… Mimo to przytoczę tu dwie legendy Jedną dlatego że wydaje mi się absolutnie doskonała, wyszlifowana w ustnym przekazie do stanu gotowej nowelki. A drugą dlatego ze sam byłem świadkiem tego wydarzenia i miałem okazję prześledzić, jak zgrzebna poczwarka faktu przeobraża się w barwnego motyla legendy.
A więc historia pierwsza. Akcja toczy się około tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku, nie później jednak niż w dziewięćdziesiątym piątym. Jedzie trolejbus. Dochodzi południe, ludzi jest mało, wszyscy siedzą, cisza, spokój. Na siedzeniu z tyłu usiadł nieokreślonej proweniencji facecik, o którym na pierwszy rzut oka można powiedzieć tylko jedno: że jest na wielkim, proletariackim kacu. Najprawdopodobniej właśnie dlatego siedzi absolutnie sam i wyraźnie mu się nudzi I zaczyna mówić, a raczej wieszczyć:
— Na następnym przystanku — głosi — wysiądzie dwoje, a wsiądzie jeden…
— A na następnym nikt nie wyjdzie, a wejdzie matka z dzieckiem…
— A na następnym wyjdzie czworo, a wejdzie troje…
Na te proroctwa początkowo niewiele osób zwraca uwagę, jednak dość szybko ludzie się przekonują, że wszystkie te nieproszone przepowiednie zaczynają się dziwnym trafem sprawdzać. Wszystkie, co do jednej. I to z absolutną dokładnością.
— Na następnym przystanku wyjdzie troje, a wejdzie dwoje: mężczyzna i kobieta.
Zgadza się.
— Jaki tam następny? Moskiewski? Dwóch wyjdzie, dwóch wejdzie…
Co do joty!
Ludzie powoli otwierają usta ze zdumienia, wytrzeszczają oczy.
Teraz już wszyscy go słuchają, jak jakiegoś Zwanieckiego, wszyscy prócz wyblakłej dziewoi zagłębionej w kryminale. A reszta słucha łapczywie i serca słodko im zamierają. Jednak współpasażerowie nie odwracają się w jego stronę, tylko uszy wszyscy mają czujnie nastawione, jak koty.
— …A na następnym wyjdzie jeden i wejdzie jeden.
Dokładnie tak się dzieje: jeden wchodzi (i od razu zaczyna się z niepokojem rozglądać — czy tez znalazł się we właściwym miejscu i co się tu właściwie dzieje?), ale nikt nie wychodzi! Trolejbus stoi z otwartymi drzwiami, zegary tykają, już kilka złośliwych pysków odwraca się w stronę skacowanego proroka, już drzwi zaczynają się zamykać w tym momencie smętna dziewoja zatrzaskuje swoje czytadło i z krzykiem „ojej!” (albo czymś w tym rodzaju) przeciska się obok sąsiada i wyskakuje przez drzwi, które omal jej nie przytrzaskują, ale jednak udaje jej się wyskoczyć. Po trolejbusie przetacza się zdławione westchnienie. Wszyscy czekają, co będzie dalej, ale dalej nic się nie dzieje, prorok milczy, heroicznie walcząc z syndromem abstynencji. A gdy trolejbus zatrzymuje się na następnym przystanku, wstaje ze swojego miejsca — mały, niechlujny, krzywousty schodzi na stopień, żeby wyjść i na koniec mówi:
— W dziewięćdziesiątym szóstym wybiorą Jelcyna, ale w dwa tysiące szóstym będzie wojna jądrowa z terrorystami…
To właśnie o nim. Chociaż wcale nie jest maty, tylko rosły nie jest niechlujny, lecz bardzo zadbany i nigdy nie pije tyle, żeby następnego dnia mieć kaca. (W ogóle nie lubi się upijać. „W imię czego miałbym się upijać? — pyta ponuro. — Mnie i tak jest wesoło”). Doskonale pamiętam czasy, gdy wszyscy jeszcze byli żywi, a nawet zdrowi. Często bywał wówczas w dobrym nastroju, lubił sobie wypić szklaneczkę i z przyjemnością odprężał się przy żartach. Teraz już nie żartuje. Nigdy. A na tych, którzy w jego obecności pozwalają sobie na żarty, po prostu patrzy. Uważnie. Jakby czekał na dalszy ciąg.
Druga historia jest równie nieskomplikowana, ale mniej kanoniczna. Na pewnego (świętego) człowieka napada tłum rozbawionych nastolatków; nawąchali się jakiegoś świństwa albo po prostu tak się odstresowują. Otaczają go, przypierają do ogrodzenia i zaczynają dręczyć, a on odzywa się pełnym głosem, zwracając się do przywódcy: „Proszę nie zwlekać! Już jutro odnajdzie pan księgę! Autor taki a taki. Tytuł taki a taki. Niech pan szuka!” Wstrząśnięte (właściwie czym?) młode gnojki puszczają go jakby niechętnie, a przywódca faktycznie zaczyna szukać owej książki. Tej konkretnej książki, jak sami rozumiecie, nie znajduje, ale za to polubił czytanie i staje się po jakimś czasie porządnym, a nawet wybitnym człowiekiem.
Niezwykle interesujące w tej absolutnie pozbawionej smaku historii są warianty książek i autorów. Najczęściej wymieniana jest Biblia: Apokalipsa albo księga Eklezjasty; czasem zaś książki z dziedziny nauk przyrodniczych, na przykład Courant i Robbins „Co to jest matematyka?” Rozdział pierwszy, paragraf czwarty, równania diofantyczne, a czasem książki zupełnie nieznane i prawdopodobnie w ogóle nieistniejące, na przykład: Arthur Miles Jak zostać sobą. Ale najciekawsze jest co innego. Najciekawsze, że tamten zwraca się do łobuza per „pan”, i to we wszystkich wariantach tej historii, które słyszałem. On w ogóle jest jedynym znanym mi człowiekiem, który zawsze i do wszystkich zwraca się per „pan”, nawet do dziesięcioletniego pętaka.
Co się zaś tyczy samej historii, tak naprawdę wszystko było inaczej. On wjechał na swoje trzecie piętro windą, a ja, Tengiz i Marisza postanowiliśmy pójść na piechotę. Tych dwóch typków sterczało na schodach piętro wyżej (i to od dawna, sądząc po stercie niedopałków) i gdy zaczął otwierać drzwi w kracie, zaatakowali go i nawet zdążyli kilka razy uderzyć. Czego właściwie chcieli, nie dowiedzieliśmy się nigdy, ale nie zdążyli zrobić mu nic złego. Podeszliśmy bardzo szybko i Tengiz wziął ich w obroty. Podbiegłem, żeby podnieść go z podłogi, ale on już wstawał, przytrzymując się kraty, blady i wściekły, krew spływa mu z twarzy, oczy jak spodki. „Niech pan go tutaj da” — polecił Tengizowi, wskazując typka, który był bliżej, a sam pochylił się do przodu, podszedł bardzo blisko, nachylił się do jego ucha i coś powiedział, ale nie usłyszeliśmy co. A potem polecił Tengizowi, żeby ich puścił, i odeszli, ledwie powłócząc nogami, jak pokorni paralitycy. A ten niższy zszedł trzy stopnie na dół i nagle odwrócił się, i zapytał z ogromnym zdumieniem: „Ale dlaczego?” „Niech pan idzie. Potem pan zrozumie” — odpowiedział i na tym skończyła się awantura, a zaczęły się opatrywanie ran, zastrzyki przeciw tężcowi i cała reszta zamieszania z dziedziny naszej Mariszki.
Krąży również opowieść o tym, jak ożywił człowieka, dziewięćdziesięcioletniego starca, który umierał spokojnie na rękach zalewającej się łzami rodziny i który po odzyskaniu przytomności zawołał:
„Wujaszku Sten! To przecież ja, Szczurek! Bujał mnie pan na kolanie, pamięta pan?”
W ogóle krąży podejrzanie dużo historii o ludziach, znacznie starszych od niego albo przynajmniej w równie podeszłym wieku, którzy pamiętają go z czasów dzieciństwa — właśnie takiego, jaki jest teraz. Sam byłem obecny przy podobnym przypadku, gdy przyprowadził w przystępie rozpaczy swoją żonę, Tatianę Olegownę, do jakiegoś wielkiego uzdrowiciela, a ten na jego widok ryknął: „Synalek! Nie poznajesz mnie czy co? To przecież ja, Loszka-Kaloszka!” Z jego słów wynikało, ze obaj pięćdziesiąt lat temu siedzieli w jednej celi albo coś w tym rodzaju.
Dziwna historia, jeśli wziąć pod uwagę, że on nigdy z żadnego powodu nie siedział i że, według słów uzdrowiciela, w ogóle się przez te lata nie zmienił. Przez pięćdziesiąt lat?! Z drugiej strony, ten uzdrowiciel niewart był złamanego grosza, wcale nie pomógł Tatianie Olegownie…
O jego przeszłości w ogóle niewiele wiadomo. Nigdy o sobie nie opowiadał, nigdy niczego nie wspominał. Może nie ma czego wspominać? A może o wszystkim zapomniał i istnieje teraz wyłącznie w teraźniejszości i przyszłości? Gdy kiedyś spytałem go wprost, odpowiedział nieoczekiwanie spokojnie, z pewnym nawet zdumieniem „Ale ja naprawdę nie mam nic do powiedzenia na temat swojej przeszłości. Nie ma w niej nic, prócz licznych prób i błędów. Nie chcę tego wszystkiego wspominać. Udane próby dawno stały się moją teraźniejszością, o nieudanych nie chcę opowiadać, bo mi wstyd. Wstyd do tej pory. Wystarczy mi to, że nie powtarzam swoich błędów”.
To nieprawda. Powtarza swoje błędy. Przecież nie jest Panem Bogiem ani geniuszem, tylko interpretatorem. To jego własne słowa „Zrozumcie, nie jestem stwórcą, jestem tylko interpretatorem. Niczego nie tworzę, wszystko już zostało stworzone przede mną i beze mnie. Ja tylko nazywam”.
Pomijam absolutnie wszystkie historie i legendy dotyczące zabójstw, okaleczeń i innych łajdactw. Teraz krążą pogłoski, nawet w gazetach o tym pisali, jakoby zabójcy coraz częściej używali trucizn paraliżujących nerwy. Albo bardzo dziwnego gazu, zabijającego niemal błyskawicznie. Znajduje się trupy obywateli (przeważnie bogatych biznesmenów, prezesów różnych spółek, magnatów naftowych i innych oligarchów), których życie skończyło się nieoczekiwanie na skutek nagłego przerwania procesu oddychania. W mojej statystyce trafiły się trzy takie przypadki w ciągu ostatniego roku, ale domyślam się, że takie rzeczy zdarzały się również wcześniej. Znajdowano ich w sklepach, w pociągach, na klatkach schodowych, czasem obok własnych ochroniarzy, którzy również ucierpieli, ale doszli do siebie i nic nie potrafią powiedzieć — szli sobie za bossem i nagle zaczęli mieć problemy z oddychaniem, w oczach im pociemniało, stracili przytomność, ocknęli się, a tu trup i dookoła pachnie spalonym papierem… No więc to wszystko nie ma z nim absolutnie nic wspólnego. Nigdy by tego nie zrobił. Powiedziałbym, że jest dobry „Nie chciałbym zostać uznany za staromodnego, ale uważam, że życie jest świętością”. „Nie my je daliśmy i nie my powinniśmy je odbierać”. „Śmierć jest większa od największego problemu”. I tak dalej…
Rano zazwyczaj przegląda prasę. (Prenumeruje cztery gazety różnych orientacji i jeszcze jedną mieszaną — kilka lat temu zaprenumerował mu ją jakiś „życzliwy”, który woli się nie ujawniać.). Czyta chciwie. Sapie. Chrząka. Prycha Nagle zaczyna zaciekle dłubać w nosie. Ślizga się łokciami po rozłożonych stronach, gniecie je bezlitośnie, a potem wygładza je bezmyślnie suchymi, białymi dłońmi. Szczękając nożycami, wycina notatki. Albo tablice. Albo kawałki tekstu.
Nie sposób zrozumieć, co właściwie go interesuje. Wygląda na to, ze wszystko. Wrodzony opór przed bratobójstwem (artykuł Konrada Lorenza). Teraźniejszość i przyszłość literatury (przegląd za obecny rok), Operacja „Gryf” (jak Skorzeni próbował zlikwidować Eisenhowera w grudniu 1944 roku). Oblężenie Watergate (afera, która załatwiła Nixona). Piekło i raj, zagubione na oceanie (o wyspach Galapagos). Poszukiwanie odpowiedzi na trudne pytania (na temat wychowania seksualnego dzieci i nastolatków). Kapitulacja porucznika Onody (historia samuraja, który samotnie kontynuował walkę na Filipinach aż do 1972 roku). Średni wiek — 900 lat (artykuł o długowieczności) Wyznanie zabójcy (wyznania terrorysty Baruha Nadeli, który zorganizował zabójstwo hrabiego Bernadotte). Tłum samotników (o rockerach i im podobnych)…
Ale przede wszystkim różnego rodzaju statystyka. Procent wydatków wojennych w globalnym produkcie narodowym USA. Płynność kadr: przyczyny i ostrzeżenia. O problemie urodzeń i pechu demograficznym. Intelekt uczonych Cambridge. Pokolenie roku 2000. Produktywne rejony oceanu…
Wycinki umieszczane są w teczkach zawiązywanych tasiemkami, a pocięte i pogniecione strony gazet lądują w koszu. Nie przypominam sobie ani jednego przypadku, żeby w jakikolwiek sposób wykorzystał te informacje. Nie jest erudytą, ma słabą pamięć, a może nie chce mu się z niej korzystać. Ja jestem jego pamięcią. Po to mnie właśnie trzyma, żebym pamiętał wszystko, co nagle staje się potrzebne Ale taka potrzeba pojawia się rzadko, bardzo rzadko, zazwyczaj jestem wykorzystywany nie jako bank danych, lecz jak zwykły notes.
„Kiedy mam spotkanie z tym kretynem z» Daily News«?” „Chciałbym się zobaczyć z Manszą, proszę się z nią skontaktować i wyznaczyć spotkanie na środę, od piętnastej do szesnastej…” „Zapomnieliśmy odpowiedzieć Instytutowi Astronomii Stosowanej?
Zapomnieliśmy. Bardzo ładnie. Niech pan naszkicuje tekst z uprzejmą odmową, podpiszę. „Z równym powodzeniem mógłby kupić sobie kalendarz i, powiedzmy sobie szczerze, kosztowałoby go to znacznie taniej Ale pomiatanie papierem wcale nie jest ciekawe, nie mówiąc już o tym, że niemożliwe.
Prócz gazet i czasopism nie czyta nic. Od dawna wszedł w wiek, gdy beletrystykę się pomija i w ogóle niewiele się czyta, a jeśli już, to literaturę faktu: słowniki, encyklopedie, eseje historyczne albo najbardziej niespodziewane podręczniki.
Mieszka sam, już od czterech lat. Jego żona, Tatiana Olegowna, jest bardzo chora i cztery lata temu została przeniesiona do specjalnej kliniki — chyba już na zawsze. Jeździ do niej co poniedziałek. Za każdym razem wraca zły, ponury i sapie jak smok: „Dość tego! Nigdy więcej tam nie pojadę. I proszę nie próbować mi o tym przypominać! Dosyć!” Ma również syna. Syn wygląda na trzydzieści lat. Mieszka teraz, jeśli mnie pamięć nie myli, w Australii, ma antykwariat. Rosły, jasnowłosy, niepodobny ani do matki, ani do ojca, przystojniak o manierach nomenklaturowego dziedzica z silnym angielskim akcentem. Przyjeżdża kilka razy w roku, mają jakieś wspólne, niezrozumiałe dla mnie, chyba filatelistyczne, sprawy. Ale przede wszystkim on (mam na myśli syna) od dawna i beznadziejnie poluje na starożytny zegarek Tengiza. Dostaje świra na punkcie tego zegarka, z każdym przyjazdem proponuje coraz większą sumę i w swoim łamanym rosyjskim (jakby miał kluski w gębie) błaga tatusia (Daddy), żeby pomógł mu przekonać Tengiza. Daddy się uprzejmie uchyla, Tengiz również, a pół roku później wszystko powtarza się od początku. Prócz tego zegarka nic go z synem nie łączy, tak mi się przynajmniej wydaje. Obcy ludzie, uprzejmie obojętni wobec sobie. Wobec zwierząt jest również absolutnie obojętny, ale trzyma w domu żółwia o imieniu Staruch, który szeleści po kątach pogniecionymi gazetami i wpatruje się swoimi bezmyślnie bystrymi oczkami w przestrzeń, jakby widział coś poza horyzontem wydarzeń. (Wyobrażam sobie, jak ciemną jesienną nocą, zamknięty w swoim sześciopokojowym mieszkaniu on bierze żółwia do ręki, gładzi palcem chłodny, gładki pancerz, zagląda w nieruchome oczka i umiera z samotności i tęsknoty).
Mieszkanie jest olbrzymie, bardzo stare, z utrwalonymi zapachami przeszłości Od podłogi do sufitu cztery metry z kawałkiem, stiuki (morskie bóstwa, wodorosty, najady i nereidy), instalacja zewnętrzna na archaicznych porcelanowych izolatorach, ogromne żyrandole w salonie i gabinecie, w sypialniach zaś (dwóch) droga boazeria, a w oknach kolorowe witraże przedstawiające żółte słońce ponad brązowym horyzontem.
Jest tam również odległy, mały pokoik bez okien, właściwie komórka, zastawiona stelażami. Stoi w niej komputer, zawsze włączony (pracujący w programie Crossyst — pojęcia nie mam, co to za program), a przeciągi nieprzyjemnie kołyszą rozwieszonymi na stelażach niezliczonymi robionymi na drutach ogonami — ogony są długie, wąskie, tylko na pięć rządków, szaroczarne, niczym zawszone warkocze koczownika. W tym pokoju zawsze panuje półmrok; strasznie tu jak w kaplicy, pachnie kurzem i pajęczyną.
Czy ma przyjaciół? Ciekawe pytanie. Sam chciałbym to wiedzieć. Przyjaciele to ludzie, których lubisz za wszystko, za wszystko bez wyjątku. Prawie tak, jak samego siebie, bo tylko z samym sobą możesz dogadać się w każdej sprawie, z wściekłości strzelić w pysk, a potem wybaczyć, płacząc z rozrzewnienia. Więc takich ludzi on nie ma. Ma wprawdzie nas, ale my nie jesteśmy dla niego przyjaciółmi, raczej ukochanymi dziećmi. Ale nie traktuje nas jak równych sobie, choć bez nas jego istnienie nie ma sensu. Ale stoimy stopień niżej. Jesteśmy niczym wymęczona, wycierpiana książka dla pisarza, posąg dla rzeźbiarza, brylant dla jubilera. Można radośnie i czule kochać klejnot, wyszlifowany z kawałka nieczystego diamentu, ale nie można się z tym kamieniem przyjaźnić.
Od czasu do czasu przychodzą do niego goście. Zazwyczaj są to ludzie w podeszłym wieku, zwykle mężczyźni, rzadziej kobiety. Czasem to dość dziwne wizyty. A najdziwniejsze, że nikt nigdy (poza szalenie rzadkimi przypadkami) nie przychodzi do niego dwa razy, choć za każdym razem widać, że to starzy znajomi, pokrewne dusze, kopę lat, dawnośmy się nie widzieli i tak dalej.
Najczęściej bywa u nas Akademik. Człowiek — góra. Quinbus Flestrin. Ogromny, pyzaty, łapy jak bochny, szerokie bary, potężne łydki, policzki jak dwa pierogi. Tak właśnie się do niego zwraca: Akademiku. Czasami: Laureacie. Rzeczywiście jest akademikiem (fizykochemikiem, zajmującym się ropą), bardzo znanym w pewnych kręgach i laureatem najbardziej niewyobrażalnych nagród, w zeszłym roku, na przykład, otrzymał bardzo prestiżową nagrodę króla saudyjskiego — jakąś niewiarygodną górę dolców (minus podatek, rzecz jasna) Ale z sensei wcale nie rozmawiają o całej tej fizyce z chemią ani o ropie, lecz o znaczkach pocztowych i pieniądzach Sensei skarży się, że ciągle brakuje mu pieniędzy i ze zaproponowali mu niedawno „numer 4” (nie chodzi, rzecz jasna, o numerację biustonosza, lecz o jakiś cenny znaczek — „na wycinku z moskiewskim stemplem”), a zmuszony był odmówić. Przeklęta bieda Na co Akademik odpowiada mu w tym stylu, że pieniądze szczęścia nie dają, i sam z kolei skarży się, ze niedawno (za pieniądze króla saudyjskiego) zakupił kilka całkiem niezłych znaczków od jednego starego pryka, a teraz ten się rozmyślił i żąda zwrotu wszystkiego, grozi milicją, opinią publiczną i rzekomo gotową na wszystko rzekomą mafią… O ile rozmowy o pieniądzach były dla mnie zrozumiałe i nawet interesujące (pieniądze to zawsze interesujący temat), gdy zaczynali mówić o znaczkach… Tengiz twierdzi, ze obaj są wielkimi znawcami. Możliwe. W każdym razie ja z tych rozmów o znaczkach nie rozumiałem nic.
— To samoprzylepne?
— Nie, wodne.
— Poziome?
— Trzy poziome, a na wycinku pionowe.
— Aha. Nieźle. Trójka. To chyba Kronsztad? Szkoda, ze kasowana.
— Jaka jest, taka jest. Nie ja stawiałem.
— A z dużą perforacją nie ma?
— Jest, czysta, w czworobloku.
— Piątki nie ma?
— Stemplowana. Z trzech.
I tak dalej. Oddajcie to waszym szyfrantom. Jest tez pewien bardzo dziwny gość. Kiedyś pojawił się, nie uprzedzając o wizycie telefonicznie — niemłody, niestary, czerwonobrązowy niczym fajka i tak samo przesiąknięty tytoniem, zgodnie z ostatnią modą kiepsko ogolony (kilkudniowy zarost), niewysoki, ale jakiś taki dziwny, odstręczający jak grzech śmiertelny. Nie chciałem go wpuścić, ale on tylko popatrzył na mnie oczami Draculi (spode łba, źrenica na całą tęczówkę, białka z czerwonymi żyłkami), popatrzył i przedstawił się (głosem jak papier ścierny), nieprzyjemnie grasejując, ze jest agentem ubezpieczeniowym i musi koniecznie porozmawiać z czcigodnym panem Agre, mając na uwadze jego, Stena Arkadiewicza, palącą potrzebę… Nie, właściwie nie przypominał Draculi (do licha z tym Draculą, co ja o nim wiem?), tylko starego
Pew, ślepego zabójcę ze Stevensona. Przestraszyłem się okropnie, aż do mdłości, no i go wpuściłem. Okazało się, ze się znają i to najwyraźniej od dawna. Rozmawiali o czymś bitą godzinę, omawiali jakieś idiotyczne ankiety, razem je wypełniali, kłócili się na temat odpowiedzi na kretyńskie pytania („Mieszkał pan przez większość życia w dużym mieście? Tak, nie…” „Regularna dbałość o higienę zębów? Tak, nie…” „Gimnastyka: regularna, nieregularna, umiarkowana, aktywna…”) Prawie ich nie słuchałem, tylko wpatrywałem się w agenta jak zahipnotyzowany. Patrzenie na niego bez drżenia, niemal fizycznego, było niemożliwością, ale patrzyłem, niemal nie słysząc i prawie nie rozumiejąc Potem zaczęły się pojawiać nazwiska, przeważnie nieznajome, ale nagle przemknęło coś znanego: Kostomarow, Chan… (Jaki Chan? Tengiz?) I wtedy czcigodny Agre wstał majestatycznie i powiedział: „Poproszę pana do siebie!” (jakby do tej pory nie byli u niego, tylko na klatce schodowej). Poszli do komórki i jeszcze dobrą godzinę gadali lam o czymś, od czasu do czasu podnosząc na siebie głos, aż wreszcie wyłonili się stamtąd, agent ubezpieczeniowy z przodu — z zadowoloną miną i już nie taki straszny jak na początku, a czcigodny Agre za nim — z wykrzywioną twarzą i lampką koniaku w dłoni. Potem, siedząc na swoim miejscu pracy, przez pół godziny po wyjściu agenta pociągał ten koniak w milczeniu, jakby dochodził do siebie po silnym stresie. A gdy ośmieliłem się zapytać, o co właściwie chodzi i kto to był, odpowiedział: „To anioł śmierci” i znowu zajął się swoją lampką. Uwierzyłem mu. Prawie. Ponieważ nie uwierzyć było trudno, a uwierzyć — absolutnie niemożliwe…
Przytoczyłem ten epizod, żeby uświadomić wam jedno: nie będziecie mieli ze mnie większego pożytku. O jego kontaktach nie dowiecie się niczego interesującego, tak jak ja nie dowiedziałem się o tych kontaktach nic przez dziesięć lat przykładnej służby.
Co się zaś tyczy jego klientów, to dziesiątki dziesiątków przewinęło się przed moimi oczami. Wszyscy zostali oficjalnie wprowadzeni do odpowiednich plików, a pliki te mogą być udostępnione w dowolnym momencie — na żądanie, powiedzmy, służb podatkowych. Dziesiątki dziesiątków, przede wszystkim mam i babć ze swoimi pociechami… Wśród nich trafiali się również ojcowie i dziadkowie, ale to wariant bardzo rzadki, niemal egzotyczny. Chciwe rodzicielskie oczy w chciwym oczekiwaniu na cud teraz, od razu, najlepiej w trakcie seansu… Dziecięce oczy, pełne lęku, który szybko i wzruszająco zostaje zastąpiony zalęknioną ciekawością, by wreszcie ustąpić miejsca rzeczowości, i oto stoi przed tobą sapiący w skupieniu chłopiec, pochłonięty czymś bardzo zajmującym, porywającym, cudownym… na przykład podarowanym właśnie zestawem „zrób to sam”… I zawsze udręczony okrzyk: „Ale dlaczego nie można dziewczynki?!”
On sam nie wie, dlaczego nie umie pracować z dziewczynkami. Z dziewczynkami, z dziewczętami, z matronami… Powiedział kiedyś (nie mnie, ale w mojej obecności), że widzi ludzi jakby na wylot: żyły, skomplikowaną strukturę komórkową, nici nerwów, kolorowe, o bogatych odcieniach, pogmatwane tkanki, ale kompletnie nie widzi kobiet: są dla niego niczym terakotowe, grafitowe, szmaragdowe, malachitowe naczynia — nieprzezroczyste, a przy tym niezrozumiale, niemal bosko piękne… Można się nimi zachwycać, nie sposób z nimi pracować. A jednocześnie rodzice dziewczynek są niewiarygodnie, wybitnie, zdumiewająco, nieprawdopodobnie wręcz natrętni!
Trzeba mu przyznać, że jest skromny. Nie ma o sobie zbyt wysokiego mniemania. Za swój największy, niewybaczalny grzech uważa lenistwo i kompletną nieumiejętność zajmowania się tym, co go nie interesuje. Gdy upominam go, że należałoby wreszcie popracować, odpowiada mi cytatem z Eklezjasty. „W dni szczęścia korzystaj z niego, w dni nieszczęścia — rozmyślaj… „, ale w rzeczywistości wcale tak nie myśli. Po prostu nawiedzające go ataki twórczego otępienia męczą go jak egzema — na to się nie umiera, ale nie sposób wyleczyć do końca.
Wiem, że nie lubi rozmyślać o swojej egzemie. Nudzi go myślenie o niej. Od dawna (przynajmniej tak mi się wydaje) nudzi go samo życie. Od czasu, gdy przeżył dwudziesty drugi atak zawodowej impotencji i nagle zrozumiał, że te ataki po prostu będą się powtarzać. To chyba jedyna rzecz, która niepokoi go naprawdę.
Zapewne sam już nie pamięta, kiedy stało się to po raz pierwszy i ostateczny. Musiało to przypominać odkrycie w sobie nasion śmierci — nagle zaczynasz rozumieć, uświadamiasz sobie po raz pierwszy, że jesteś śmiertelny i że nie będziesz już zbyt długo czekał na śmierć, powiedzmy, jakieś piętnaście, dwadzieścia lat… A przecież dopiero wczoraj miałeś się za nieśmiertelnego, a więc prawie nim byłeś! Czym jest dwadzieścia lat życia w porównaniu z nieśmiertelnością? Czym są skąpe dawki… pojedyncze eksplozje… szczęśliwe paroksyzmy natchnienia, które stały się tak obrzydliwie rzadkie, w porównaniu z tą triumfalną świadomością potęgi, która rozsadzała cię jeszcze tak niedawno, jakieś dziesięć lat temu… poczucie nieograniczonej wszechmocy… poczucie Boga w piersi, właśnie tutaj, pod samym dołkiem, pod obojczykami, gdzie od niedawna nie ma już żadnych odczuć, prócz, rzecz jasna, tępego bólu, jeśli przyjdzie ci do głowy, jak za dawnych lat, gonić odjeżdżający autobus…
Widzę, jak gorzko zazdrości ludziom, którzy mogą realizować swój profesjonalizm w dowolnym momencie, kiedy tylko zapragną. Zazdrości malarzom. Muzykom. Akrobatom. Jeśli akrobata zechce zrobić salto w tył — napina mięśnie, przykuca, podrzuca ciało, przekręca się w powietrzu i znowu jest na nogach, stoi mocno i pewnie, jak wkopany. Albo muzyk uderza w klawisze i rodzi się melodia, której przed chwilą jeszcze nie było, a która nagle zaczęła istnieć… A najważniejsze, ze uczynił to w momencie, w którym tego zapragnął. Przyszło mu do głowy… Zachciało mu się… Niejednokrotnie (z różnych powodów) powtarzał przy mnie: „Już wiem, dlaczego tak wielu ludzi tak chętnie zajmuje się rąbaniem drewna — przynajmniej od razu widzą efekt swojej pracy…” To nie jego słowa, to cytat, tylko nie pamiętam skąd.
Współczuje twórcom różnej maści, ponieważ tworzenie to wynajdywanie, powoływanie do istnienia czegoś, co przed tobą, bez ciebie i mimo ciebie nie istniało. Wynajdywanie wciąż od nowa — na przykład wynalezienie wiedzy o siedzącym przed tobą człowieku, który nic nie rozumie, tylko wytrzeszcza oczy i nawet mu do głowy nie przyjdzie, że wszystko już się zdarzyło, że widzisz przed sobą nie jego wytrzeszczone oczy, nie marne ciało, lecz jego istotę, jego duszę. Jego teraźniejszość i przyszłość, na wiele lat naprzód, amen…
Jak widzicie, powoli zbliżam się do rzeczy najważniejszej: do jego pracy. Podchodzę jakby po rozkołysanej, niepewnej spirali, zbliżam się i nie mogę się zbliżyć, ponieważ nie wiem, jak najdokładniej o niej opowiedzieć.
Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Sam chętnie i bez jakiegokolwiek przymusu opowiada o swojej pracy wszystkim, którzy go o nią spytają. Czasem wydaje mi się, że sam próbuje zrozumieć to, czym się zajmuje; właśnie próbuje, stara się, usiłuje — przeważnie niezręcznie, czasem nie bez finezji, a zawsze bez powodzenia.
Uważam za godne uwagi i dość dziwne, że choć chętnie zgadza się na wywiady z dziennikarzami, odmawia różnym opiniotwórczym pismom. „Wiadomości Moskiewskie” — zdecydowanie nie. „Prawda” — nie. „Kommiersant” — nie, nie i jeszcze raz nie. „Moskiewski Komsomolec” — raczej nie… „Argumenty i Fakty” — chyba tak, chociaż… nie, przepraszam, jednak nie… Za to coś takiego jak „Logos i Kosmos „— z przyjemnością! „Głos Niewiadomego” — tak, tak, jutro o dwunastej. „Czarna Aura” — proszę bardzo!
(Rozumiem, że jego praca żywi go i karmi, że reklama jest mu potrzebna jak chleb powszedni, choćby po to, żeby utrzymywać określony poziom życia. Nie mówię już o wzniosłych zadaniach i nienazwanych celach… Zresztą, gdyby się zastanowić, to po cholerę mu reklama, jeśli mamy po pięć, sześć zamówień w tygodniu i jesteśmy kapryśni niczym rozdrażniony Nero Wolfe? Ale on uwielbia dostawać honoraria za swoje wywiady. „Ha! — wykrzykuje pełen radosnego zadowolenia. — Sto dolców! A to nam się udało! Tacy pracownicy to są pracownicy!”)
Oto na przykład fragment jego wywiadu, udzielonego korespondentowi gazetki „Purpurowy Poranek Magii”:
— …A więc to jednak cudowny dar?
— Dar… no tak, dar. W tym sensie, ze pochodzi od Boga, bo wynika z nieprawdopodobnego splotu chromosomów. Ale dlaczego mówi pan „cudowny”? Instynkt, który sprawia, ze sikorka w pewnym momencie zaczyna interesować się gałązką, podnosi ją, zanosi na drzewo, jeszcze nie wiedząc dokąd, a potem nagle, w jakiś sposób — ale jaki? — zaczyna rozumieć, że właśnie tutaj, na tej gałęzi, tylko tu i nigdzie indziej… Czy to jest cud?
— Ale to… jakby to powiedzieć… to działalność czysto instynktowna.
— A uczony, który nocą w półśnie zrozumiał nagle, ze trzeba tensor energii impulsu przyrównać, niech go diabli wezmą, do tensora masy, bo wtedy wszystko znajdzie się na swoim miejscu i wszechświat nabierze nowego sensu? Czy to nie instynkt? Tylko proszę mi nie mówić, że to intelekt! Specjalnie wypytywałem matematyków i fizyków. Rozum jest niezbędny, by wytłumaczyć odkrycie, sprawić, że stanie się ono zrozumiałe dla otoczenia, a przede wszystkim dla samego odkrywcy. Ale samo odkrycie nie ma z rozumem nic wspólnego. Pojawia się znikąd, z pustki, z białego sufitu, z palca wskazującego… A na przykład lekarz, który z wyrazu twarzy, smutków w oczach, koloru skóry na dłoniach stawia dokładną diagnozę…
— To po prostu doświadczenie… informacje, wiedza, gromadzona z upływem lat…
— Komputery mają więcej wiedzy i informacji, ale jaki z nich pożytek, jeśli nie mają programu? A jaki program pracuje w głowie tego lekarza, kto go tam umieścił? I skąd wiadomo, że ten program jest w głowie? A może tkwi we wszystkich komórkach ciała? A może w duszy?
— To prawda, ale bez informacji każdy program będzie bezsilny…
— A kto powiedział, że ja obywam się bez informacji7 Przede mną siedzi chłopiec, widzę jego ręce, rumieniec na policzkach, uszy.
Czuję jego zapach. Słyszę głos. Słowa, które wypowiada, jego odpowiedzi na moje pytania i ton tych odpowiedzi… To więcej informacji niż zdobywa dowolny komputer A przecież ja nawet nie wiem, które z tych informacji będą mi potrzebne, a które nie. Program decyduje za mnie. To może być ten sam program co w małym, gorącym ciałku sikorki, ale znacznie bardziej złożony… Zresztą, kto wie? Może właśnie na odwrót — dużo bardziej prymitywny.
— Czyli pan po prostu zadaje pytania?
— Po prostu zadaję pytania i słucham odpowiedzi. Obserwuję odpowiedzi W odpowiedziach jest wszystko, czego potrzebuję. Tylko pytań mam, niestety, coraz mniej.
— A więc każdy chłopiec…
— Każdy chłopiec. Mówiąc ściśle, każdy człowiek w ogóle. Każdy człowiek to żywy grób talentu.
— I pan rozkopuje ten grób?
— Prostacko rzecz ujmując, tak. Tyle że nie rozkopuję, lecz… otwieram.
— I jest pan pewien, ze w ten sposób uszczęśliwia pan człowieka?
— Wcale nie jestem pewien. Ja nie mam sprawiać, że ludzie stają się szczęśliwi, ani czynić ich lepszymi. Ja tylko szukam w nich talentu i wybieram ten najpotężniejszy, dominujący.
— A jeśli nie ma talentu?
— Do tej pory nic takiego mi się nie zdarzyło. Nie miałem jeszcze takiego przypadku. Może nie zawsze udaje mi się wydobyć największy talent, ale zawsze jakiś znajduję… Kompletne beztalencie to widocznie niezwykle rzadki przypadek…
Rzeczywiście, tak to właśnie wygląda. Chłopiec siedzi przed nim, mniej lub bardziej swobodnie, w specjalnym wygodnym fotelu po jednej stronie biurka, a on, skurczony na drewnianym krześle z prostym, rzeźbionym oparciem po drugiej stronie biurka szczęka drutami
i zadaje pytania. Czasami śpiewa i prosi, żeby się przyłączyć. Albo deklamuje wiersze. Albo je wymyśla na poczekaniu. Albo zaczyna rozwiązywać zadania logiczne. Wariantów jest mnóstwo i nigdy nie wiadomo, jaki wybierze tym razem. Moim zdaniem sam tego do końca nie wie.
Jego ulubione zajęcie w czasie pracy to robienie na drutach długich wełnianych warkoczy, niemających absolutnie żadnego przeznaczenia. Służą do tego trzy kłębki wełny — czarna, szara i biała. Prowadzi swój wykład? dialog? badanie? i szczęka drutami, nie patrząc na rosnący warkocz, który wypełza spod jego palców. Potem go leniwie pruje (mamrocząc na przydechu jakieś posępne, szamańskie zaklęcia) albo uroczyście, niczym chorągiew, niesie przez całe mieszkanie i wiesza w komórce, wśród dziesiątków innych…
Doczytał wydruk do tego miejsca i, nie patrząc, odłożył kartkę na bok, na nagromadzoną w ciągu miesiąca warstwę książek, rękopisów, gazet, pomiętych listów, opakowań po środkach nasennych i podobnych zadrukowanych kartek na drogim, błękitnym papierze. Usiadł na łóżku, spuszczając bose stopy na podłogę. Trzeba wstawać. W mieszkaniu panowała jak zwykle głucha cisza, ale po kilku sekundach wyróżnił delikatny, suchy trzask, wydawany przez żarówkę, która właśnie zamierzała się przepalić w stojącej lampie. Potem, na tle ciszy i trzasku, pojawił się nowy dźwięk — nie od razu się domyślił, że to z niedokręconego w łazience kranu woda kapie do umywalki. A potem za oknem przejechała ciężarówka, hurgocząc na wybojach, i cisza znikła, jakby urażona, z irytacją skryła się na korytarzu, w głębi domu, w komórce. Wsunął nogi w kapcie i szurając, poszedł do toalety.
Potem długo mył ręce, oglądając swoją twarz w lustrze nad umywalką. Coś z tą twarzą było nie porządku, coś z nią było nie tak… nagle uświadomił sobie, że nie ma już brwi. Pospiesznie zsunął okulary na nos — brwi nie było. Wprawdzie nigdy nie wyglądały tak jak brwi Breżniewa czy choćby Nixona, ale teraz na miejscu prawej sterczały trzy samotne, dziko rosnące włoski, a z lewej został jedynie żałosny, szary puch.
— Tak — powiedział głośno i odchrząknął. — Nie jak u Nixona.
Rytm mu się spodobał i wycierając dłonie ręcznikiem zaśpiewał na motyw La cucarachy: „Nie jak u nik-sona, nie jak u nik-sona…” Ręcznik był nieświeży. Pod kapciem pękł kafelek, który wypadł ze swojego miejsca. Pochylił się, żeby położyć go na miejsce, i odkrył pod umywalką Starucha. Żółw odpoczywał w spokoju, podsuwając pod siebie łapy i gruby, krótki, czarny ogon. Obok leżały bobki, przypominające duże przecinki, które wypadły z jakiegoś tekstu.
— W jakim stanie jest to mieszkanie, do diabła! — powiedział głośno. Cisza nagle przestała mu się podobać. Nocna cisza, miękka jak wata. Jak wata, ale za to prywatna. Osobista. Personalny, bezcielesny zmierzch dźwięków. Cienie dźwięków. Złudzenia i widma… To właśnie samotność — oto, czym była ta cisza.
Poczuł dreszcz i pospiesznie włożył szlafrok, owinął się nim i mocno ścisnął jedwabnym paskiem. Szlafrok też nieprzyjemnie pachniał… Szlafrok cuchnie, ręczniki nieświeże, kafelki wypadają, wanna zardzewiała, muszla szara. Nie jak u nik-sona… Wrócił do sypialni, usiadł na łóżku i nie kładąc się, wziął do ręki wydruk.
Zostało mu do przeczytania dziesięć stron, przejrzał dwie ostatnie.
„…Jego rękopis — malutkie literki — perełki, równe jak pod linijkę, skrupulatne arabeski — wcale nie przypomina tekstu i chyba nikt nie wpadłby na to, żeby czytać coś takiego. Można to, owszem, tamując oddech, oglądać przez lupę, jak ogląda się starożytny ornament, jak filatelista ogląda ukochany znaczek. Ale nie czytać. Kiedyś odważyłem się zapytać go: „Co pan pisze, sensei? Memuary?”. Wywiązała się dziwna rozmowa czy raczej monolog. Najpierw powtórzył kilka razy: „Memuary… Hmm, memuary… memuary?…” Jakby smakował to słowo. A potem powiedział z dziwną, nieoczekiwaną wzgardą: „Ale przecież memuary to… sam pan rozumie, Robercie… to coś z przeszłości. Coś, co już się stało. A ja nie jestem żadnym historykiem. Co mnie obchodzi przeszłość? Ja piszę przyszłość…” Tak właśnie powiedział: piszę przyszłość. Po prostu. Z całą szczerością, wcale się nie popisując. Tak, jak malarz powiedziałby: „Maluję strumień”. A księgowy: „Piszę raport kwartalny”. Nie wiem, co miał na myśli. Rzecz jasna, nie czytałem jego rękopisów. Tylko kiedyś, przypadkiem, zajrzałem mu przez ramię i dostrzegłem dwie linijki na nowej stronie: „Jeśli chcesz, żeby coś zmieniło się na tym świecie za sto lat, zacznij już teraz. Młyny boże mielą bardzo wolno”.
Trzydzieści godzin straciłem i trzydzieści stron wystukałem na klawiaturze tylko po to, żeby powtórzyć to, co ze trzydzieści razy różni ludzie mówili wam wcześniej. Nic o nim nie wiem. Nikt nic o nim nie wie. To tak, jakby nie miał przeszłości. Jest znikąd. I jest nikim.
Cynik Tengiz uważa go za ostatniego czarodzieja na ziemi. To właśnie ten ostatni czarodziej uznał, że potrafi odnowić plemię czarowników, którzy odeszli — ludzi świadomych swojego głównego talentu, czyli pozbawionych kompleksów, spokojnych, pewnych siebie, samowystarczalnych, dobrych. Płodzi ich dziesiątkami, codziennie i nie może zrozumieć (czy też nie chce uwierzyć?), że życie kroczy z tyłu jak świnia za wozem i miażdży, miele, łamie, zgniata, kupuje, zabija…
Wadim uważa go za twórcę przyszłości. Dla niego to Mojra płci męskiej. U starożytnych Cloto przędzie nić losu, Lachesis przeprowadza człowieka przez przeszkody życia, Atropos przecina nić. A sensei jest w trójcy jedyny. On nie zna przyszłości, on ją tworzy. Szczęka srebrnymi drutami i robi czarno — białe szale losu.
Nie pamiętam kto, chyba Mariszka, pięknie mówiła o gorzkim aniele, wykonawcy woli bożej na ziemi, rozdawcy ciosów i nagród. Ale ponieważ świństw jest w życiu dużo, a dobra tak niewiele, wszystkie pioruny zostały już dawno rozdzielone, a nagród nadal jest pełna szafa — nie
ma ich komu rozdawać, nie ma za co… A przecież nie można ich teraz nagle wręczyć wszystkim jak leci, przecież każdy grzesznik jest jednocześnie sprawiedliwym. W całym wszechświecie nie ma nikogo prócz miotającego się, udręczonego, cierpiącego i zwyciężającego człowieka…
A Matwiej, ten piewca racjonalnych fantasmagorii, uważa go za kosmitę, progresora supercywilizacji. To się nawet ładnie składa. Progresorzy próbują coś zmienić w biegu naszej historii. Od dawna wiadomo, ze nic zmienić nie można, ale pojedynczy szaleńcy nadal próbują, nie szczędząc siebie ani innych. Tatiana Olegowna, jego żona, też jest stamtąd. Gdy zachorowała — odmówiła powrotu. Był właśnie rok 1991, nikt nie miał do tego głowy, więc choroba ją wyniszczyła a potem Tatiana zwariowała. Zapomniała, gdzie jest, mówi tylko w swoim języku, przestała poznawać męża… Progresorzy nieźle się napracowali w XIX wieku: energiczna próba pchnięcia technologu do przodu, postęp techniczny złagodzony wspaniałym rozwojem kultury (Puszkin, Dostojewski, Tołstoj, Dickens, Darwin, Freud i inni), ale i tak nic z tego nie wyszło — zwyciężył zwierzęcy instynkt tłumu. Nie sposób zmienić biegu historii, można jedynie próbować zmienić człowieka. Ale jak? Co w nim zmienić i na co? Sprawić, by wszyscy byli dobrzy? Ale dobro czyni człowieka biernym Uczynić ich mądrymi. Ale to nie uda się z każdym, tak jak nie każdy może na skutek treningów zostać biegaczem. Uczynić cierpliwymi? Ale przecież nie ma wyraźnej granicy między cierpliwością a obojętnością — jedna równa się drugiej w dziewięciu przypadkach na dziesięć…
Nie wiem. Greccy bogowie często mieszali się do życia śmiertelników, ale nigdy nie próbowali wpłynąć na bieg historii ludzkości, a te raz, gdy ludzi zrobiło się zbyt wielu, bogowie nie nadążają z upilnowaniem wszystkich Ja w ogóle nie wierzę w Boga i bogów Nie wierzę że istnieje rozumna sita zdolna wpłynąć na moje życie. Ale wierzę, ze bywają na świecie bardzo dziwni ludzie. Po prostu w to wierzę.
Koniec wariantu drugiego 9 grudnia
Doczytał do daty, starannie złożył kartkę, wstał i poszedł do gabinetu. Zapalił żyrandol. Zapalił lampę. Położył wydruk na biurku, ale nie usiadł, tylko podszedł do okna i przez chwilę patrzył na zaśnieżone ulice i dom naprzeciwko. A na dworze biało, biało, tyle śniegu napadało. Na ulicy czarno, czarno, noc zagląda już przez okno…
Wrócił do biurka, usiadł na twardym krześle z prostym, wysokim oparciem, wziął długopis i zaczął pisać — kreślić, szkicować, rozrysowywać swoje arabeski tuż pod datą, gdzie na szczęście zostało trochę miejsca:
Teraz wygląda to znacznie lepiej. Ale trzeba się postarać, żeby i tego tekstu wyłazi wstrętny, śmierdzący staruch. 1. Czasem chwyta go nagła potrzeba, rzuca wszystko i biegnie do toalety. 2.
Gdy je, ma zapuszczony cały podbródek. 3. Jego szlafrok, nigdy nieprany, śmierdzi capem. 4. Może jeszcze coś. Proszę się zastanowić.
Niech pan nie zapomina, ze pańska umiejętność zapamiętywania absolutnie wszystkiego powinna być im doskonale znana. Dlatego proszę zwrócić uwagę na nieudane zwroty typu: „jeśli się nie mylę”, „nie pamiętam dokładnie”, które w tej sytuacji uważnemu czytelnikowi mogą się wydać dziwne i nienaturalne… I dopisał jeszcze od nowego akapitu: Za dużo o życiu osobistym. To niepotrzebne… Ale od razu przekreślił te słowa na krzyż i napisał: Zresztą proszę pisać, jak pan chce.
Posiedział chwilę, obracając pióro w palcach, i nagle cichutko zaśpiewał, wybijając rytm kantem dłoni:
Nieście mnie troskliwie, nieście mnie troskliwie! Przecież jestem obrońcą ukochanego kraju! Dziękujcie! Dziękujcie! Dziękujcie!
— Gdzie jest śmiałek? — wykrzyknął, przerywając rytm i znowu go podchwytując:
Niosą go do pieca, niosą go do pieca…
— Gdzie jest tchórz?
Biegnie donosić, biegnie donosić, biegnie donosić!
Przerwał i szybko dopisał na samym dole:
Nie należy podawać nazwisk. Nie jestem wprawdzie znawcą KGB, ale wiem jedno: oni wiedzą o nas dokładnie tyle, ile my sami mówimy czy piszemy A to znaczy, że im mniej o sobie piszemy i mówimy, tym mniej o nas wiedzą.
Potem przeczytał wszystko, co napisał i odłożył pióro.
— Nie jestem tchórzem — powiedział z przekonaniem. — Jestem tylko człowiekiem przewidującym. A raczej staram się taki być. Więc „nieście mnie ostrożnie!”…
Rozdział 5 Grudzień Czwartek Robert Walentynowicz Paczulin o przezwisku Winchester
Dziś przystąpiliśmy do pracy kompletnie bez humoru, nawet nieogoleni, co u nas jest oznaką całkowitej negacji rzeczywistości. Sapaliśmy z rozdrażnieniem. Maskowaliśmy czerwonobrązową plamę na karku — widocznie do tego wszystkiego głowa nam pękała na skutek skoków ciśnienia oraz niewystarczającej ilości tlenu w mieście i okolicy. Na swojego wiernego i jedynego sekretarza — referenta spojrzeliśmy tylko przelotnie, zaciskając wargi, skinęliśmy mu jakby z roztargnieniem i od razu poszliśmy do archiwum, nucąc przy tym na motyw La cucarachy jakąś rytmiczną bzdurę: „niejakuniksona, niejakuniksona”…
Była dziewiąta dwie. Nie doczekawszy się od zwierzchnika dobrego słowa, znowu usiadłem przy swoim biurku i na wszelki wypadek wprowadziłem na drukarkę plan dnia dzisiejszego. Seans był wyznaczony na dziesiątą, hasło: „Ajatollah”. Szczegółów nie podano, była tylko notatka: z ojcem i osobą towarzyszącą, co można było zrozumieć jak się chce. Zrozumiałem tak, że prócz tatusia (a nie mamusi, co już samo w sobie było rzadkim zjawiskiem) chłopcu będzie towarzyszył ktoś jeszcze — na przykład skarbnik z walizką zielonych. Co byłoby bardzo na miejscu. W kasie zostało pieniędzy na miesiąc (i to łącznie z naszymi potrzebami!), a na liście pacjentów była jedynie dwójka, z czego jeden to dziewczynka, czyli kompletny niewypał.
Dokładnie o dziewiątej trzydzieści rozległ się dzwonek do drzwi. Popatrzyłem na sensei, ale ponieważ żadne polecenia czy choćby aluzje do tychże nie padły, nieco zaskoczony poszedłem otworzyć. Od razu się wyjaśniło, że to nie pacjent przyszedł przed czasem, lecz jakichś dwóch zakatarzonych chłopców, którzy prosili o klej „Moment”, bo pękła im opona od roweru. Bez cienia współczucia posłałem ich piętro niżej (albo wyżej, wedle ich uznania) i wróciłem na miejsce pracy, gdzie w odpowiedzi na pytające spojrzenie zdałem relację z wydarzenia.
Raczyliśmy się uśmiechnąć. Tym szczególnym, znienawidzonym przeze mnie uśmieszkiem przytłaczającej wyższości. Po takim uśmieszku następuje zazwyczaj krótki, acz wyczerpujący wykład na temat: zdumiewające, do jakiego stopnia współczesna młodzież i młodzież w ogóle nie orientuje się w otaczającej ją rzeczywistości. (Wszystko w stylu nudziarza Chirona, pouczającego nastolatka Herkulesa). „Ta pańska rowerowa historia jest charakterystyczną repliką starodawnych wyobrażeń początku wieku”. Nawet on (Chiron) ma świadomość, że współcześni smarkacze używają kleju „Moment” wyłącznie w celu wąchania go. „Ci parszywcy, jak mi powiedziano, mają wtedy odlot. Niechże się pan zastanowi, skąd rower w połowie grudnia? Przy okazji, który dzisiaj mamy?”
Ja (z kamienną, mam nadzieję, twarzą) poinformowałem go, jaki mamy dzień tygodnia,
podałem datę oraz czas moskiewski, na czym nasza rozmowa w naturalny sposób się zakończyła i każdy zajął się swoją pracą. On kartkował dawne wycinki z gazety „Za granicą”, a ja myślałem o dwóch chłopcach, którzy — sini z zimna, zatruci i pragnący nowej trucizny — obchodzą teraz mieszkanie po mieszkaniu i proszą o klej „Moment”, żeby potem w jakiejś piwnicy, przesiąkniętej zapachem kotów i bezdomnych, łapać swój tani odlot — słodkomdlący, jak całe nasze śmierdzące życie.
O dziesiątej zero cztery rozległ się dzwonek i sensei warknął:
— Jeszcze minuta i kazałbym wyrzucić go na zbity pysk. Nawet już nie mogą przyjść na czas, nuworysze…
Poszedłem otworzyć. Przez wizjer wyjrzałem na tamtą stronę kraty. Trzy postacie — jedna bardzo duża, czarna, druga znacznie mniejsza, elegancko szara, a trzecia bardzo mała, czarno-biała. Otworzyłem drzwi i podszedłem do kraty.
Najważniejszy był tutaj człowiek w szarym garniturze, cholernie elegancki, z matowobladą (jak u hrabiego Monte Christo) twarzą i wężowym uśmiechem na błyszczących, jakby uszminkowanych ustach. Mężczyzna w czarnej, opiętej skórze — ogromny bydlak, rudy, lekko łysy, dziobaty, z dużą, okrągłą głową — był bez wątpienia „osobą towarzyszącą”. A właściwym pacjentem był, rzecz jasna, szczeniak — chłopiec w wieku siedmiu, może dziesięciu lat (nie jestem specjalistą), w eleganckim czarnym garniturku, białej koszuli, krawacie i błyszczących lakierkach. Trzymał tatusia za ręką i wyglądał nienaturalnie jak, moim zdaniem, każde dziecko ubrane po dorosłemu.
To musieli być oni, ale ja, jako człowiek pedantyczny i skłonny do formalizowania wszystkiego, nie otworzyłem od razu kraty, lecz przywitałem się z całą uprzejmością, na jaką było mnie stać:
— Dzień dobry. Czym mogę służyć?
— Dzień dobry — powiedział chłopiec — dżentelmen, a człowiek o wężowym uśmiechu pokazał doskonałe zęby i, nie tracąc na próżno czasu, wygłosił hasło:
— Ajatollah przekazuje panu pozdrowienia, drogi panie! — I dorzucił od siebie bezpłatny dodatek do hasła: — Pokój temu domowi i wszystkim jego mieszkańcom!
Otworzyłem furtkę w kracie. Rudy typ natychmiast się oddalił — bez słowa znikł w kabinie windy i tak przy tym huknął drzwiami, że zadrżał cały dom. „Boże!”, powiedziałem, nie mogąc się powstrzymać, a szary elegancki tatuś tylko rozłożył ręce, całym sobą demonstrując współczucie z na wpół szczerą skruchą. W tym momencie dostrzegłem w jego prawej ręce długą, ostro zakończoną laseczkę, przypominającą szkolny wskaźnik. Ale oczywiście nie był to wskaźnik. Dziwna pałeczka miała, moim zdaniem, zbyt ostry koniec…
Przeprowadziłem ich przez przedpokój, gdzie się nie rozebrali, ponieważ nie mieli co zdejmować (naturalnie przyszli prosto z limuzyny, w której jest zawsze ciepło, zawsze sucho i pachnie cedrem). Zostawiłem ich tam przed wielkim lustrem, ogromnym i posępnym, niczym wrota prowadzące do innej rzeczywistości, a sam zajrzałem do gabinetu i skinąłem głową sensei, że wszystko w porządku. Sensei również kiwnął głową, więc wprowadziłem ich: chłopiec szedł pierwszy, tatuś za nim. A sensei już czekał, wznosząc się nad swoimi komputerami, kwarcowymi półkulami i stertami papierów na tle otwartych drzwiczek szafy z archiwami. Tysiące teczek ślepo patrzyło stamtąd płaskimi, rudymi, niebieskimi, białymi i czerwonymi okładkami, a zaplątane macki tasiemek poruszały się, zaniepokojone przeciągiem. Każdy gość od razu rozumiał, że nie ma mowy, by zwykły mieszkaniec teraźniejszości mógł w tej skarbnicy przeszłości znaleźć coś pożytecznego.
Trzeba przyznać, że w takim otoczeniu (wznosząc się ponad biurkiem, tonąc palcami w górach wycinków gazetowych, ubrany w swój purpurowy sweter, luźny, a jednocześnie opięty, z nieruchomym spojrzeniem spod nawisającego, pozbawionego brwi czoła) sensei nie mógł nie robić odpowiedniego wrażenia i oczywiście je robił. Na wszystkich. Nawet na mnie. Nie sposób przywyknąć do tego widoku, tak jak nigdy nie przywyknę do tragicznego pożaru zachodu słońca czy, powiedzmy, upiornego lśnienia Drogi Mlecznej w czarną, zimową noc.
— Dzień dobry! — czystym głosikiem (tak jak go nauczono) odezwał się młody dżentelmen, a jego rodzic wykrztusił coś w rodzaju: „Rad jestem, że…”, ale w tym momencie przerwano mu władczym gestem, jakby wymiatającym go z pola widzenia. A ja już byłem przy nim, już brałem go pod elegancki łokieć i delikatnie, lecz stanowczo skierowałem do fotela, na którym go posadziłem, mówiąc spojrzeniem: „Cicho! Niechże pan milczy, please!” Potem bezszelestnie przesunąłem się na swoje miejsce. Mały dżentelmen został na środku pokoju sam. Od razu poczuł strach i zrobiło mu się nieswojo, aż nastroszyły mu się wicherki na karku. Schował za plecami zaciśnięte pięści i zupełnie nie po dżentelmeńsku potarł jedną o drugą.
Sensei usiadł ostrożnie i złożył dłonie, tworząc domek, jak wujcio na plakacie Nasz dom, Rosja. Nadchodził moment natchnienia.
Oczy sensei nabrały orzechowej barwy, a głos stał się ciepły i miękki niczym cenne futro.
— Jak się pan nazywa, młody człowieku?
— Alik.
— Bardzo dobrze, Alik. Doskonale. Proszę podejść i usiąść. Fotel jest miękki, wygodny… O tak, doskonale, niech pan usiądzie tak, żeby było panu wygodnie. Nazywam się Sten Arkadiewicz. Po amerykańsku po prostu Sten. Teraz będziemy grać w pewną grę. Ja będę zadawał pytania, a pan będzie na nie odpowiadał. Jasne?
— A po co?
— Alik! Pytania zadaję wyłącznie ja. Pan tylko odpowiada. Odpowiada pan to, co pan chce, ale odpowiedź jest konieczna. Umowa stoi?
— A jeśli nie zrozumiem?
— Alik, pytania zadaję tylko ja. Nikt więcej. Odpowiadać można, co się tylko chce, bez względu na to, czy to dla pana jasne, czy nie. To absolutnie nieistotne. Najważniejsze, żebym na każde moje pytanie otrzymał odpowiedź. Zaczynamy?
— Tak.
Seans się zaczął. Sensei odchylił się na oparcie krzesła i zapytał niedbale, bez jakiegokolwiek nacisku:
— Gdzie jest śmiałek?
— Wsadzą go do pieca — odpowiedział od razu Alik i uśmiechnął się bardzo zadowolony, że udało mu się to zrobić tak zręcznie i szybko. Już dawno przywykłem do dziwacznych pytań. Do dziwacznych odpowiedzi przywykłem również, ale widocznie był to przypadek niespodziewany dla samego sensei. Milczał, przyglądając się radosnemu Alikowi z dziwnym wyrazem twarzy, jakby nagle coś go zainteresowało albo oszołomiło.
— A gdzie jest tchórz? — zapytał w końcu z niedowierzaniem w głosie.
— Pobiegł na wszystkich donosić!
Sensei zamilkł i po chwili zapytał przymilnie:
— Czytuje pan Jacka Londona?
— A kto to?
Ale sensei nie zatrzymał się na Jacku Londonie (opowiadanie Ząb kaszalota, w przekładzie Klaginej-Kondratiewej).
— Czyj galop tak tętni w wichurze i ćmie?* [*Pierwsza strofa ballady W. Goethego Król Elfów, w przekładzie Jadwigi Gamskiej-Јempickiej (przyp. tłum.). ] — zapytał stanowczo.
— To rycerz.
— Jaki rycerz?
— Żelazny. Błyszczący. Z kopią.
— A jak on mknie?
— Pełną parą! — wypalił radośnie pomysłowy młody człowiek.
Słuchając ich kątem ucha, patrzyłem na eleganckiego ojca, dziwiąc się jego wstrząsającej obojętności na to, co się tu działo. Trzeba przyznać, że początkowo był zainteresowany: oczy mu zabłysły, usiadł prosto i rozchylając wężowe usta, z ciekawością patrzył to na chłopca, to na sensei, najwyraźniej próbując zrozumieć, co się tu dzieje — normalna reakcja świeżego człowieka na nasze egzorcyzmy. Ale dość szybko stracił nadzieję, że cokolwiek zrozumie, znudził się, oklapł, odchylił się na oparcie fotela i zaczął w zadumie bawić się swoim złowieszczym wskaźnikiem; zręcznie, z wirtuozerią, nieuchwytnie dla oka to wysyłał go w niebyt, to znów przywoływał znikąd, jakby to była czarodziejska różdżka. Dziwny ojciec.
Chociaż widywaliśmy już dziwniejszych.
— …i co zrobiła ta kotka?
— Zjadła tygrysa.
— A co powiedziała?
— Zwyciężyłam tygrysa! Zjadłam tygrysa!
— Skąd wziął się tygrys?
— Był tam. W gąszczach.
— Tygrysie, błysku w gąszczach mroku?* [*Fragment wiersza Tygrys Williama Blake’a w przekładzie Stanisława Barańczka (przyp. tłum.). ] Ten?
— Nie. Ten, który lubi wszystko.
— Nie tygrys, lecz tygrysica?
— Tak! Pokonałam tygrysicę! Zjadłam tygrysicę!
Sensei już robił na drutach — podnosił wysoko ręce, szarpał nitki, ale patrzył tylko na chłopca i nie widział nikogo i niczego prócz niego. Nie słyszał. Nie zauważał. Można byłoby, na przykład, zrzucić komputer na podłogę czy włączyć na cały regulator Lot Walkirii albo, dajmy na to, pobić się z ojcem, a sensei nic by nie zauważył, najwyżej podniósłby głos albo wzniósł do sufitu swoje nagie brwi.
Rozumiem, że te pytania to poważna sprawa. W końcu to właśnie od pytań wszystko się zaczyna. Na przykład cała nauka. Każdy głupi to wie. Nawet ostami kretyn wie, że prawidłowo postawione pytanie zawiera połowę odpowiedzi… Zresztą nie kłóćmy się o liczby — może nie połowę, w każdym razie nie zawsze, ale na pewno jakąś cząstkę. Ale sensei nie zadaje prawidłowych pytań! Prawidłowo postawione pytania absolutnie go nie interesują. Bywało, że godzinami siedziałem wpatrzony w ścianę i odtwarzałem w pamięci jakiś seans, z udręką próbując wychwycić strategię, a przynajmniej taktykę czy chociaż przelotny sens w tym szeregu bezsensownych zdań z intonacją pytającą. I niczego nie znajdowałem.
— Tata ma czarne oczy, mama ma czarne oczy, a syn ma szare. Wierzy pan, że takie rzeczy się zdarzają?
— Wierzę.
(Teraz grali w „wierzę — nie wierzę”).
— A że tata ma szare oczy, mama ma szare oczy, a syn czarne w to też pan wierzy?
— Nie-e. Nie wierzę.
— I słusznie. A że świerszcz słyszy nogami, wierzy pan?
— Wierzę.
— A że są takie twierdzenia, których nie można ani udowodnić, ani zanegować… wierzy pan?
— Wierzę!
— Bardzo mądrze. A może pan dać przykład?
— Mogą. Bóg stworzył wszystko. Tego nie da się udowodnić.
— Hm… A że Bóg istnieje, wierzy pan?
— Wierzę.
A ja nie. Przy okazji: absolutnie nie pamiętam tych pytań, które sensei zadał mi dwadzieścia lat temu, gdy mama przyprowadziła mnie do niego na test. Mam pamięć absolutną (zdarza się słuch absolutny, a ja mam pamięć absolutną). Pamiętam wszystko. Pamiętam, że były cztery seanse. Pamiętam, jak ubrana była mama w czasie każdego z nich, i ówczesny brązowy szlafrok sensei (z plamą po lodach po lewej stronie) też doskonale pamiętam. Pamiętam daty i dni tygodnia, pamiętam pogodę — temperaturę powietrza, ciśnienie atmosferyczne, prędkość wiatru… A pytań nie pamiętam. I absolutnie nie pamiętam własnych odpowiedzi.
…Czasem przychodzi mi do głowy, że może on szuka pytań Godła, to znaczy takich, na które nie można odpowiedzieć ani tak, ani nie, nie kłamiąc. Ale wątpię. A jeśli nawet rzeczywiście ich szuka, to po co? Stale skarży się, że brakuje mu pytań. A przecież są takie, których nie zadaje nigdy. Na przykład wielkie pytanie każdej współczesności: „Dlaczego ja?” Pytanie — krzyk. Cała nasza ludzkość na nim stoi, niczym Petersburg na bagnach. Trudno wprawdzie wyobrazić sobie kontekst, w który wmontowano by to pytanie. Ale co go obchodzi kontekst?…
„…Wchodzimy teraz w nową fazę kultury, w której odpowiedziami na pytania będą nie zdania twierdzące, lecz nowe, bardziej dogłębnie sformułowane pytania”. W. W. Nalimow, traktat filozoficzny Linoskoczek. Nie wiem, nie wiem. Nie wiem czemu, ale każdy współczesny filozof robi na mnie wrażenie nieodpowiedzialnej gaduły. Żadnej solidności. Brak konkretów. I nawet terminologia (wypróbowana broń klasyków) im nie pomaga — jedynie potęguje wrażenie, że do tego wszystkiego ktoś jeszcze mąci ci w głowie. I nagle w poważnym tekście człowiek zauważa kawałki rodem z Kaszpirowskiego…
— …Czyje to było?
— I tak go nie ma.
— Czyje to będzie?
— Tego, kto przyjdzie pierwszy.
Nie ma co, oczytany chłopak. Conan Doyle’a też czytał. Rytuał rodu Musgrave ‘ów, przełożył D. Liwszyc* [*Polski przekład: Tadeusz Evert, opowiadanie Rytuał rodu Musgrave ’ów, umieszczono w zbiorze Przygody Sherlocka Holmesa, Iskry, Warszawa 1956.].
Ale cytuje niedokładnie. Należało powiedzieć: „Tego, kto odszedł. Tego, kto przyjdzie po nim…”
— W jakim miesiącu to było?
— W letnim.
Powinno być: w szóstym od pierwszego. Ale i tak całkiem nieźle. Ale nam pokolenie rośnie! Konkurencja, Bobie Walentynowiczu, konkurencja! Rynek.
— Gdzie było słońce?
— Nad choinką.
— A gdzie był cień?
— Pod pałką.
— Ile trzeba zrobić kroków?
— Dziesięć i dziesięć, a potem jeszcze pięć i pięć…
— Co za to oddamy?
— Wszystko, co mamy.
Sensei nagle znudził się Rytuał rodu Musgrave ’ów, a może ten wątek został wyczerpany, bo nieoczekiwanie zmienił temat:
— Głowa bawołu, jego rogi i cztery nogi przeszły przez okno. Czemu nie przechodzi ogon?
— Bo otworzył się parasol!
— Każdy ma ojczyznę. Jaką ojczyznę masz ty?
— Rano jadłem gotowany ryż, a na obiad będzie zupa z pulpecikami i naleśniki z konfiturami morelowymi.
— Czym moje ręce przypominają ręce Boga?
— Grają na pianinie.
— Dlaczego moje nogi przypominają nogi osła?
— Nasz Borsuk ma nogi w innym kolorze…
Tych tekstów nie znałem. A może zaczął wymyślać pytania sam? Takie rzeczy już się zdarzały, choć niezbyt często.
— Co trzeba robić po dwanaście godzin na dobę?
— To pytanie rozsmaruję po ścianie!
— Co to takiego Budda?
— Taka specjalna pałeczka.
— Ach tak? A czym jest czyste ciało Dharmy?
W tym momencie chłopak się zawahał. Do tej pory odpowiadał tak, jakby rozgrywał błyskawiczną partią szachów, a nagle zamilkł, ściągnął brwi i niepewnie powiedział:
— To grządka. Z truskawkami…
Sensei chyba go już nie słuchał. Zapytał szybko:
— Jego słudzy to Szakjamuni i Majtreja. Kim on jest?
— To obywatel miasta Petersburg, straszny głupiec Jurij Bandaleński! A jego słudzy to zauważniki, ponieważ wszyscy ich zauważają.
W tym momencie za pazuchą rodzica zadzwoniła komórka. Tatuś wyjął ją tak, jak James Bond wyciąga swoją berettę z kabury na ramieniu, i zerwał się z fotela, skoczył do drzwi, jak najdalej od ludzi, by prowadzić swoje ekstratajne superbiznesowe negocjacje. Przyglądałem mu
się, zauważając charakterystyczną pozę: „nowy Rosjanin rozmawia przez telefon komórkowy” — figura alegoryczna początku tysiąclecia, temat dla nowego Rodina… a gdy wróciłem do wydarzeń bieżących, stwierdziłem, że gra w pytania i odpowiedzi dobiegła końca i teraz bawią się w wieczór poetycki.
— Deszcz w samochód bębni, pada — deklamował chłopiec w upojeniu — już się drzewa przewracają. A kierowcy się starają, by staruszek nie przejechać…
Sensei w odpowiedzi powiedział wiersz o kocie, który „częściowo po drodze, częściowo w powietrzu płynnie leci”. A chłopiec odbębnił wyliczankę: Było sobie trzech Chińczyków: Jak, Jak Cydrak, Jak Cydrak Cydrak Cydroni. I były sobie Chinki trzy: Cypa, Cypa Dryna, Cypa Dryna Limpoponi. Ożenił się Jak z Cypą, Jak Cydrak z Cypą Dryną, Jak Cydrak Cydrak Cydroni z Cypą Dryną Limpoponi… Sensei z przyjemnością zaprezentował mu swoje ulubione:
Przy-ki-bie-ka-gły-ki do-ki i-ku-zby-ku dzie-ki-ci-ki I w-ko po-ko-śpie-ko-chu-ku wo-ko-ła-ko-kają ojca-ka: „Ta-ki-to-ki, ta-ki-to-ki, na-ka-sze-ki sie-ka-ci-ki Wy-ki-cią-ka-gnę-ki-ły-kizrze-ka-ki-ka tru-ki-pa-ka…”
Chłopiec poddał się i powiedział:
— A co to takiego?
— Niech się pan sam domyśli — zaproponował sensei. (Druty nadal błyskały, czarno-biały warkocz robótki zwisał aż do podłogi).
Chłopiec myślał przez kilka sekund i nagle zajaśniał jak słońce:
— Przybiegły do izby dzieci!
— Brawo! — wykrzyknął sensei i wstał, obiema rękami rzucając robótkę na biurko. — Dość. Na dzisiaj koniec. Ee… — zwrócił się do eleganckiego rodzica i ten natychmiast zerwał się z fotela. — Niech pan zostawi swój adres… Zresztą, nie ma takiej potrzeby. Znam pański adres. Orzeczenie pisemne przyślę e-mailem. Wstępne, rzecz jasna. Następny seans za pięć dni, we wtorek, o tej samej porze. I proszę przypilnować, żeby przez ten czas chłopiec niczego nie czytał. Ulubione gry i zabawy, telewizor, kino, muzyka — owszem, ale ani jednej książki, bardzo proszę. Do widzenia panu. Do widzenia, Alik. Robercie, bądź tak uprzejmy…
Chłopiec podał tatusiowi rączkę, a ja odprowadziłem ich do kraty. Dziobaty typ już tu był — tkwił na środku klatki schodowej, błyszcząc czarno i rudo. Chłopiec zapytał nagle:
— Eraście Bonifatjewiczu, czy moglibyśmy podjechać teraz do sklepu zoologicznego?
Widocznie odruchowo rozejrzałem się na boki w poszukiwaniu tegoż Erasta Bonifatjewicza (co za Erast Bonifatjewicz? Skąd się tu wziął?) i widocznie szary elegant zauważył moje zdumienie, bo uśmiechnął się (wypisz, wymaluj żmija!) i rzekł pobłażliwie:
— Pomylił się pan, Robercie Walentynowiczu! Nie jestem ojcem Alika. — I od razu do Alika: — Oczywiście, oczywiście. Dokąd tylko zechcesz, kochanie… — i znowu do mnie: — Jedynie in loco parentis. In loco parentis!
Przełknąłem to z pokorą i otworzyłem kratę, starając się jak najciszej szczękać kluczami. W końcu co za różnica, czy to tatuś dżentelmenowatego pacjenta, czy tylko opiekun. Najważniejsza jest suma. Zresztą doskonale wiedziałem, że nawet suma wcale nie jest najważniejsza.
Gdy wróciłem, sensei siedział na swoim miejscu, wyprostowany jak dyplomata na przyjęciu, i kończył robótkę.
— No? — powiedział zniecierpliwiony. — Jak wrażenia?
— Okazuje się, że to wcale nie jest jego ojciec… — zacząłem, ale od razu kategorycznie mi przerwano.
— Wiem, wiem. Nie o tym mówię. Jak się panu spodobał chłopiec?
— Moim zdaniem, zabawny — powiedziałem ostrożnie.
— Zabawny?! I to wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?
— Prawie.
— Co prawie?
— Prawie wszystko — powiedziałem, już żałując, że w ogóle dałem się wciągnąć w tę rozmowę. Było jasne, że sensei jest rozpłomieniony i podekscytowany, a w takim przypadku lepiej trzymać się od niego z daleka. Żeby sobie nie opalić skrzydełek.
— Zauważył pan, zapytałem go, co to takiego Budda…
— Tak, a on odpowiedział, że to taka pałeczka.
— A wie pan, jak brzmi prawidłowa odpowiedź? „Pałeczka do podcierania tyłka”. Słynna odpowiedź Joung Mana w koanie z „Mumonkan”…
— Prosiłbym po rosyjsku, jeśli można.
— Nieważne, nieważne… Co to takiego Budda? — Pałeczka do podcierania tyłka. Czym jest czyste ciało Dharmy? — To klomb piwonii…
— A on powiedział: grządka z truskawkami.
— Pańskim zdaniem to zabawne?
— Wyraziłem się nieprecyzyjnie. To nie jest zabawne. To dziwne.
— Dlaczego dziwne?
— Nie wierzę w telepatię, sensei.
— Co tu ma do rzeczy telepatia? Jaka telepatia, do cholery? Nic pan nie zrozumiał. On mówił to, co chciałem usłyszeć. Na miarę swoich sił, oczywiście.
— Tak, sensei — powiedziałem pokornie.
— Co tak?
— Mówił to, co chciał pan od niego usłyszeć. Nie rozumiem tylko, czym różni się to od telepatii. W tym konkretnym przypadku.
Nie odpowiedział. Rzucił druty na stół, wstał, uniósł wysoko swoją ubogą robótkę i szybko, niczym młody chłopak, wyszedł z gabinetu, a szaro — biały ogon wił się za nim niczym dziwna, pogańska chorągiew.
— Obiad! — krzyknął już z korytarza. — Dzisiaj zasłużyliśmy na porządny obiad, niech to diabli!…
Przygotowałem mu jego ulubione „befsztyki z mięsa młodych byczków” z makaronem. I koreańską marchewkę na zakąskę. Podgrzałem sos sojowy i postawiłem na stole sok pomidorowy oraz sól i pieprz. Przez cały ten czas siedział na swoim miejscu w rogu kanapy i patrzył przeze mnie z bezmyślną miną, podobny do akademika Pawłowa albo starego szympansa, a może jednocześnie do obu. Żeby jakoś go rozerwać, opowiedziałem dowcip o mieszkańcu Kaukazu, stojącym przed klatką z gorylem („Gurgen, to ty?”) Zachichotał i kazał podać wódkę. Wstrząśnięty (środek dnia, a przed nami jeszcze sześć godzin pracy), w milczeniu postawiłem na stole butelkę pietrozawodskiej i jego ulubiony kieliszek ze srebrnym dnem.
— Krwawa Mary! — obwieścił. — Dzisiaj zasłużyliśmy na Krwawą Mary. Napije się pan?
— Nie, dziękuję.
— Błąd. Nie ma nic lepszego, jak w środku dnia pracy, olewając wszystkie zasady i reguły, wypić zapracowany krwawym potem kieliszek Krwawej Mary!
Patrzyłem, jak nalewa swojego ulubionego dwuwarstwowego drinka (wypił, zakąsił) i słuchałem opowieści o potężnej dyskusji, która wywiązała się w swoim czasie w Internecie: robić dwuwarstwową Mary czy przeciwnie, mieszać; jak strony przez tydzień wymieniały się poglądami, przypadkami z życia i cytatami z klasyków i jak (w ostatecznej punktacji) zwyciężyli stronnicy mieszania.
— Oto klasyczny przykład, Robby, gdy tępa, toporna, niewykształcona większość zdobywa niezasłużone zwycięstwo nad wrodzoną inteligencją i dobrym smakiem!
Wypił, rozkoszując się smakiem, zmrużył oczy, oblizał się i nabrał widelcem marchewkowe strużyny.
— Niewykluczone, że chłopcu potrzebny będzie opiekun — oznajmił bez jakiegokolwiek przejścia. — Pańskie zdanie?
Nie miałem żadnego zdania. Kompletnie nie rozumiałem, z jakiego właściwie powodu chłopiec budzi taki zachwyt. No dobrze, jest oczytany. No dobrze, jest telepatą. A co, telepatów nigdy w tym domu nie widzieliśmy czy jak…?
— Mariszka? — rzuciłem na chybił trafił. Popatrzył na mnie z wyrzutem i od razu zamilkłem.
Przecież ona ma czworo własnych dzieci i na dodatek absolutnie beznadziejnego męża o przezwisku Niedojedzony. (Od „niedojedzony pająk” — aluzja do zwyczaju niektórych stawonogich pajęczych dam konsumowania swoich samców tuż po zakończeniu bądź jeszcze w trakcie igraszek miłosnych. Niedojedzony to jej drugi mąż. A pierwszy wcale nie został zjedzony, jak początkowo podejrzewaliśmy, lecz w zamierzchłej przeszłości odszedł od niej, tyle że nie do innej kobiety, a do innego mężczyzny, jak w tamtym dowcipie). A ona jest dyrektorem-wychowawcą-menedżerem-sponsorem-aniołem stróżem internatu dla dzieci upośledzonych. Mieszka przy internacie. Piekielny raj — rejwach, krzyki, kłębowisko niedorozwiniętych i absolutnie normalnych dzieci, płacz, śmiech, smarki. Każdy jest czymś zajęty, na podłodze leżą ciągnące się przez cały pokój rozwinięte rulony tapet (do rysowania obrazków), lalki Barbie, różnokolorowe piramidy, niemilknące trąbki i bębenki… Połyskują monitory przystawek komputerowych, z sufitu zwisają drabinki sznurowe, a przez to wszystko z błogim uśmiechem na wąskich ustach kroczy Niedojedzony Pająk, przedziera się do swojej norki, w której kleci dziecięce wierszyki i opowiadanka dla czasopism, uparcie, ale bez powodzenia rywalizując z Charmsem, Eduardem Uspienskim i innymi koryfeuszami („Żabka kumka, czarna noc, a kaczka kwacze, czyja to córka…”) Nie umie robić nic innego, więc Marina ma tak naprawdę nie czwórkę, lecz piątkę dzieci. Plus cały internat.
Sensei zrobił sobie drugiego drinka, obejrzał kieliszek pod światło (w małych dawkach wódka jest nieszkodliwa w dowolnych ilościach), wypił, odchrząknął i sięgnął po marchewkę. Patrzyłem, jak je swoje ulubione kotleciki, elegancko, a nawet z gracją operując nożem i widelcem. Nic nie mówił, ale wiedziałem, że wciąż czeka na odpowiedź.
— Może Matwiej? — zapytałem.
Wiedziałem, że Matwiej też się nie nadaje, ale nikogo innego nie potrafiłem mu zaproponować. Matwiej należy do ludzi, którzy kochają ludzkość, ale są absolutnie obojętni wobec poszczególnych jej przedstawicieli, zwłaszcza wobec dzieci. Czysty niczym kryształowy kielich, talent matematyczny. Motł, Wielki Matematyk. Klasyczny Żyd: z wąską piersią, przygarbiony, blady, z garbatym nosem i uszami bez płatków. Ilustracja do gazety „Narodnaja Prawda”. Trafił do sensei dość późno — miał już trzynaście lat — i sensei podarował mu wtedy książkę Jurija Manina Sześciany. Książka ta zaczyna się od słów: „Każdy matematyk, nieobojętny wobec teorii liczb, przeżył oczarowanie twierdzeniem Fermata o sumie dwóch naturalnych kwadratów”. W wieku lat czternastu Motł rozwiązał tak zwane drugie zadanie Hilberta (które, jak się okazało, zostało rozwiązane na długo przed rozwiązaniem Motła), a rok później — ósme zadanie, podówczas przez nikogo nierozwiązane. Na studia przyjęto go bezpośrednio z klasy ósmej, bez egzaminów i od razu na drugi rok. Złamano przy tym kilka radzieckich praw oraz sprzeciw nieopisanej mnogości radzieckich biurokratów. Otwierające się przed chłopcem możliwości były olśniewające; dwóch zachwyconych akademików, absolutnie pozbawionych antysemickiej solidarności, ciągnęło go, nie żałując własnej reputacji, aż wreszcie zasłużenie się na tym przejechało. Zawiodło ich — i jego samego — poczucie sprawiedliwości społecznej, doprowadzone u tego cudownego dziecka do absurdu. Zamiast dobijać w zaciszu gabinetu dobitą już niemal hipotezę Goldbacha, zaczął nagle podpisywać oświadczenia o obronie więźniów sumienia i wysyłać płomienne noty do radzieckiego rządu, a la akademik Sacharow. Niestety, nie był akademikiem Sacharowem i nie umiał robić bomb, umiał tylko udowodnić, że liczb pierwszych jest nieskończenie wiele. Okazało się, że to nie wystarczy. Nadmiernie podekscytowani akademicy zostali ostrzeżeni o służbowych konsekwencjach, a Motła na dobry początek uznano za osobę nie mającą prawa do opuszczania miejsca pobytu, a potem zewsząd wyrzucono. Wtedy błyskawicznie przemienił się w profesjonalnego dysydenta, zarzucił matematykę i zapewne zgniłby w więzieniu czy w psychiatryku, ale na szczęście nadeszła pierestrojka i kompetentne organy przestały się nim zajmować — miały inne sprawy na głowie. Ocalał, ale już w nowym charakterze. Talent bojownika o sprawiedliwość okazał się silniejszy od talentu matematyka. I teraz, przygarbiony, wiecznie głodny i oberwany — organizator i dusza kilku mikroskopijnych partii, myśli wyłącznie o dobru narodu, które pojmuje niezbyt oryginalnie. „Rozdeptać gada!” — i po sprawie…
Sensei nabrał widelcem resztki makaronu, popił sokiem pomidorowym i na znak wdzięczności zaśpiewał cicho: Oj, naiwsa warenikow, wodyszczi napywsa, oprokinuw makiterku, Bogu pomoływsa!…
— Matwiej, mówi pan? — zapytał, ocierając usta serwetką. — Nasz Wielki Matematyk, nie mający sobie równych? Nasz matematyk w swojej dzisiejszej wersji nadaje się tylko do szturmowania twierdz korupcji. Oraz bastionów zła społecznego. Z niego taki opiekun, jak z pana Robespierre. Augustyn Bon Joseph.
Milczałem. Nie wiedziałem, kogo jeszcze zaproponować. Nowi byli mi prawie nieznani, z dziadków nikt się nie nadawał. Sprzątnąłem naczynia do zlewu i wstawiłem wodę na kawę. Potem powiedziałem:
— A właściwie dlaczego pan myśli, że będzie mu potrzebny opiekun?
— Nie powiedziałem, że będzie — sprzeciwił się, zapalając papierosa. — Powiedziałem: niewykluczone.
— Ale niewykluczone, że nie.
— Niewykluczone, że nie — przyznał. — Ale nie mówię już o tym. Mówię o czym innym…
Zamilkł, patrząc w okno. Od czasu do czasu zaciągał się papierosem i z mocą wydmuchiwał dym, jakby nim pluł. Czekałem na kontynuację; potem umyłem naczynia, wytarłem wilgotną gąbką stół i rozstawiłem grube filiżanki z brązowego fajansu. On nadal palił w milczeniu, ja zająłem się przygotowywaniem kawy.
— Nic z tego nie wychodzi — powiedział w końcu. — A tak się dziś ucieszyłem z tego chłopca. Pan tego nie widzi, Robby, i najprawdopodobniej nie może pan tego wiedzieć, ale ja wiem dokładnie: ten chłopiec to ekstraklasa i wszystkich nas zatknie sobie za pasek, dajmy mu tylko trochę czasu. To nauczyciel!
Słuchałem go z pełnym (mam nadzieję) szacunku wyrazem twarzy. Naprawdę wierzył w to, co mówił. A ja wiedziałem, że to jeszcze o niczym nie świadczy. To jedynie kolejny atak optymizmu. Mieliśmy już wcześniej takie ataki, które zazwyczaj przechodziły w czarny pesymizm. Takie jest życie. Przypływy i odpływy. Wzloty i upadki. Wschody i zachody. Czarno-biały film.
— Nie wierzy pan… — powiedział z miną prokuratora. — Dobrze, pańska sprawa. Nie o tym mówię. Mówię o czym innym. On jest nauczycielem i niepotrzebni mu żadni opiekunowie. Ale z jakiegoś powodu nagle pomyślałem: a gdyby jednak opiekun stał mu się potrzebny? Gdyby był mu potrzebny rozpaczliwie, w tej chwili, jeszcze dziś? Skąd go wziąć? Z kogo wybrać? Nie wie pan? I ja nie wiem… — Tknął niedopałkiem w spodeczek z nienawiścią, jakby to było oko zajadłego wroga. — Jesteście leniwi i niezainteresowani. Bóg zesłał wam dar z całą swoją szczodrością, a wy się zatrzymaliście. Stoicie. Przyjęliście pozę albo leżycie. Staliście się odstręczająco samowystarczalni, nie chcecie latać, wystarczy wam podskakiwanie ponad tłum, jesteście zadowoleni — nawet najbardziej niezadowoleni z was są zadowoleni…
Spróbował znowu zapalić, ale ja byłem czujny. Oddał paczkę papierosów bez sprzeciwu, nawet nie zauważając.
— Bogdan? Pupilek, nie przeczę. Źródło wszelkiego dobra. I gdzie on teraz jest, to nasze źródło? Żmija rogata! Aż strach podejść. W czasie spotkania boję się z nim rozmawiać, może pan to sobie wyobrazić?
— Bogdan ma już podopiecznego — przypomniałem na wszelki wypadek, ale on mnie nie słuchał.
— Źródło dobra… Mój Boże, czym wy się wszyscy staliście? A Tengiz? „Walka ze złem jest tym samym, co walka z pluskwami w pojedynkę: mało przyjemne, dość łatwe i absolutnie bez sensu”.
I dlatego nie należy już walczyć ze złem, lepiej łazić do bab albo urządzać pokazy estradowe dla nowych Rosjan… Jura Kostomarow, nasz Wariograf Wariografowicz, zarabia na chleb powszedni uczciwie i bez polotu… Andriej Nieustraszony to już staruszek.
W wieku pięćdziesięciu lat! Co z nim będzie za sto, dwieście lat?
Ruina! A przecież to drabanci, elita, stara gwardia! Dziadkowie. Młodzi do niczego się nie nadają, bo jeszcze nic nie umieją. Potrafią tylko wołać: „Daj, daj!” O, przeklęte życie…!
— Zapomniał pan o Wadimie — powiedziałem. — Resulting Force.
— Właśnie. Resulting Force. Dlaczego sądzi pan, że o nim zapomniałem?
— Tak mi się wydawało.
— O nikim nie zapomniałem. — Wyraźnie nie chciał rozmawiać o Wadimie. — Pamiętam o was wszystkich. Śnicie mi się, jeśli chce pan wiedzieć. Myśli pan, że nie wiem, że pan, właśnie
pan, Robert Walentynowicz Paczulin, lord Winchester, po prostu gnije tu, przy mnie, na swoim cieplutkim miejscu, bez dostępu powietrza? I wiem, kto jest temu winien!
— Przeklęte życie.
Popatrzył na mnie i wyniośle uniósł łyse brwi.
— Uważa pan, że nie mam racji?
Wzruszyłem ramionami i zająłem się nalewaniem kawy.
Oczywiście miał rację. Jak zawsze. Do tego, co tu nagadał, mógłbym dodać jeszcze dużo. Mógłbym dorzucić wiele smutnych rzeczy. Robert Lord Paczulin, zwany Winchesterem… Do licha. Do diabła. Nie chcę o tym myśleć… Dlaczego to właśnie tak wygląda?
Przecież wszyscy jesteśmy zadowoleni! Jesteśmy absolutnie usatysfakcjonowani… Przeklęte życie.
— Ale, sensei — powiedziałem — przecież wszyscy jesteśmy zadowoleni. Można by powiedzieć, że wszystko z nami okej… Czy nie tego pan chciał?
Odpowiedział natychmiast:
— Oczywiście, że nie! Wcale nie chciałem, żebyście byli zadowoleni. Nie chciałem nawet, żebyście byli szczęśliwi. Jeśli chce pan widzieć, zależało mi na tym, żebyście byli niezadowoleni. Zawsze. W każdym przypadku. Przez większość swojego życia… Chciałem za to, żebyście byli godni szacunku. Wyczuwa pan różnicę? — Wstał, opierając się ciężko o blat stołu. — Dobrze. Dziękuję za obiad. Pójdę trochę poleżeć. A pana bardzo proszę o zrobienie wydruku. Teraz. Były tam bardzo interesujące zwroty!
Oddalił się do swoich apartamentów, a ja usiadłem przed komputerem i zacząłem odtwarzać roboczy dialog. Żadnych szalenie interesujących zwrotów w tym dialogu nie zauważyłem, jeśli nie liczyć przypadków, gdy chłopak dawał odpowiedzi bardzo bliskie oryginału. Poza tym spodobał mi się „obywatel miasta Petersburg, straszny głupiec Jurij Bandaleński”. Będę musiał przy okazji pokazać ten ustęp Jurce Wariografowi, to będzie cool (jak lubi powtarzać mój kuzynek, przodownik pracy kapitalistycznej).
O czwartej zadzwonił Wadim i smętnym głosem poprosił do telefonu sensei, jeśli to oczywiście możliwe.
— Leży na kanapie. To coś pilnego?
— Nie… niekoniecznie.
Już czwarty raz dzwonił do sensei, za każdym razem było „niekoniecznie” i za każdym razem nic nie wychodziło. Moim zdaniem sensei nie chciał się z nim spotykać. Wadim tego nie rozumiał (ja zresztą też nie).
— A co tam u ciebie? — zapytałem na wszelki wypadek.
— Nic. Przyjdziesz?
— Dokąd?
— Do Tengiza.
— Kiedy?
— Jutro, o siódmej. Wszyscy się zbierają.
— Pierwszy raz słyszę.
— A co, Tengiz do ciebie nie dzwonił?
— Nie.
— To znaczy, że jeszcze zadzwoni — obiecał obojętnie Wadim i odłożył słuchawkę.
Przez kilka minut myślałem o nim, znowu nic nie wymyśliłem, i wtedy rzeczywiście zadzwonił Tengiz i w swoim zwykłym telegraficznym stylu powiedział:
— Jutro u mnie… o dziewiętnastej… Przyjdziesz?
— A o co chodzi? — zapytałem na wszelki wypadek. A nuż coś się zmieniło?
— Trzeba.
— Coś się zmieniło? Pojawiły się nowe okoliczności?
— Zobaczysz, kurczę. Trzeba coś robić. Wybory tuż-tuż.
— Dobrze — powiedziałem bez entuzjazmu. — Jak trzeba, to trzeba. Tym bardziej że dawno się nie zbieraliśmy. Przynieść coś?
— A jak inaczej? Co za, kurczę, głupie pytanie!
— Innych pewnie nie ma — powiedziałem, patrząc na monitor. Mądre skończyły się dawno temu. Z odpowiedziami też kłopot.
Na ekranie widniało:
— Czym moje ręce przypominają ręce Boga?
— Grają na pianinie.
— Dlaczego moje nogi przypominają nogi osła?
— Nasz Borsuk ma różnokolorowe…
— Powiedz lepiej, jak tam twój wózek? Na chodzie? — zapytałem, przypominając sobie o poniedziałku.
— Rano niby jeździł, kurczę… Ale był blady.
— W poniedziałek trzeba zawieźć sensei, oczywiście, kurczę, nie pamiętasz.
— A, kurczę. Faktycznie. Trzeci poniedziałek. O której podjechać?
— O dziesiątej tutaj. Jeszcze ci przypomnę, nie martw się.
— A co ja się mam, kurczę, martwić? Ty się martw. To ty jesteś lordem, kurczę, Winchesterem.
Rozłączył się i nagle sobie uświadomiłem, że o nim myślę. Nie o pracy, nie o poniedziałku, nie o nieszczęśliwym Wadimie, tylko o nim. O sobie. O nas wszystkich, żeby nas licho wzięło.
Superwojownik, psychokrata. Wielki człowiek. Przystojniacha, leniuch, jeszcze nie tak dawno zajadły playboy, a teraz beznadziejnie zmęczony walką ze złem namiętny filumenista.
Tengiz zbiera etykietki z pudełek od zapałek! Mój Boże…! Czy to w ogóle możliwe? Możliwe, niestety. Teraz może najwyżej usunąć przeszkodę, na przykład zmusić kogoś, by o czymś zapomniał. Pozostały mu jedynie posępne, ołowiane spojrzenie spode łba i powieki półprzymknięte, i wzgardliwie wydęte wargi. Zgodnie z jego obecnymi pojęciami ludzie — wszyscy bez wyjątku — to absolutne gówno. Paskudne, zaślinione gęby. Oczka jak z gnoju. Mokre łapy. Śmierdzące kalesony… Bluźni jak szewc, co drugie słowo wstawia „kurczę”. Dziwkarz, co tydzień zmienia baby. A przy tym beznadziejnie zakochany w pewnej kłamliwej kokietce. Na tę jego Oleczkę (kobietę lekkomyślną i chyba nawet rozpustną) nie działają psychokratyczne passy Tengiza i pewnie właśnie dlatego jest w niej zakochany jak gimnazjalista, zapatrzony, ściele się do jej stóp, wybacza zdrady (albo ich nie widzi), błaga, żeby za niego wyszła i urodziła mu dziecko… Nie pamiętam bardziej rozdzierającego, wręcz nieprzyzwoitego widoku niż Tengiz błagający tę dziwkę, by poszła z nim na koncert Placido Domingo. Można sobie wyobrazić, co ona z nim robi w łóżku… Sensei, biedaczyna, może się tylko domyślać, jakie jest teraz podstawowe zajęcie Tengiza: hańbiące chałtury w prywatnych poradniach psychologicznych i wytrzeźwiałkach, gdzie leczy psychicznie rozluźnionych, przesiąkniętych alkoholem albo narkotykami. Czasem zajmuje się tym samym w domu, i to za niezłe pieniądze, ponieważ mieszkanie ma porządne, dwupokojowe…
A Andriucha Stachoborec to nie żaden staruszek, sensei nasz wszystkowiedzący. To ohydny, wstrętny, nudny staruch, choć wygląda niczym ilustracja z „Vogue’a” — kolorowy, połyskliwy, pachnący, aż chciałoby się polizać. „Boi się go pani Śmierć i babcia Starość”. Możliwe, sensei, możliwe. Struldbruga, o ile pamiętam, też śmierć, że tak powiem, unikała, ale wcale nie stał się z tego powodu bardziej sympatyczny… Dlaczego nieustraszoność rodzi brak sumienia? Brak sumienia, brak moralności i ogólną obojętność — zimną jak tyłek prostytutki. Oto cała tajemnica. Jakby człowiek tracił ostatnie hamulce. Niczego się nie boi, choć najwidoczniej powinien się bać. „Strach boży”.
A Bogdan Kawaler Dobra najął się jako księgowy do jakiejś S.A. czy innej z o.o. Nie zrozumiałem szczegółów i nie miałem ochoty ich precyzować. I tam mu się podoba. Firma produkuje lizaki „Mateczka Medouz”, które mają nieprawdopodobny zbyt. Bogdan chodzi z wypiętym brzuchem i gdy zwracają się do niego: „Hej, księgowy!”, poprawia z powagą: „Nie jestem dla ciebie księgowy, tylko główny księgowy!” Kiedy ostatni raz ofiarował komuś swoje słynne dobro? Komu? Nie może ich wszystkich znieść, nie cierpi ich jak Pan Bóg diabła…
A Jurka Wariograf pracuje u prywatnego detektywa, gdzie określa stopień szczerości lub kłamliwości zeznań mamroczących świadków i prawie nie pije, ponieważ po alkoholu traci zdolność odróżniania prawdy od kłamstwa.
O Kostii Belzebule sensei w ogóle nie wspomniał. A przecież nasz Władca Much zajmuje się (za pieniądze!) niszczeniem karaluchów, truciem komarów i wyprowadzaniem szczurów. Jak
się okazuje, można również nieźle zarobić, przeprowadzając aborcję domowych kotek — zaledwie dwa seanse, absolutnie bezbolesne i kompletnie nieszkodliwe dla zdrowia.
I wszyscy są zadowoleni! Nikt się nie skarży. Ba, nawet im do głowy nie przyjdzie! Przeklęte świńskie życie!
Znowu zadzwonił telefon.
— Tato — zapiszczało ze słuchawki. — Mama chce z tobą porozmawiać…
— Poczekaj, kochanie! — krzyknąłem, ale po drugiej stronie była już moja ukochana numer 2. Chciała wiedzieć, gdzie wsadziłem tę cholerną książeczkę oszczędnościową.
— A jak myślisz, moja złota rybko, gdzie człowiek może wsadzić swoją książeczką? Sprawdź w lodówce.
— Mój ty dowcipnisiu!
— Szmaragdzie ty mój szafirowy, devant les enfanń
— Zaraz zamkną bank, a ty mnie tu zabawiasz żartami…
Szybko zameldowałem, gdzie leży ta przeklęta książeczka oszczędnościowa, i znowu zostałem sam.
A gdy zostałem sam, nagle (absolutnie nie a propos i nawet nieprzyzwoicie) pomyślałem, że gdyby dzisiaj, nie daj Boże oczywiście, ale gdyby moja Saszka, moja perełka, odeszła ode mnie do tego górskiego orła Wołodii Herguani, ja, niech mnie diabli wezmą, zostałbym cały i zdrowy, bez względu na to, jak heretycko to brzmi. Zgrzytałbym zębami, zacząłbym pić, ale jakoś bym to przetrwał. Ale gdyby ona przy tym zabrała mi Waluszkę…
… Moją Guzdrałkę, mojego Leniuszka. Mojego Słodyczka z szarymi wzruszającymi oczami, a przecież oczy ojca i mamy są ciemne i wcale niewzruszające… Nigdy nie wyje, nie krzyczy, nie pręży się. A gdy się ją urazi — cichutko, gorzko płacze, i w tym momencie jestem gotów oddać jej wszystko, co mam, i natychmiast pozwolić na wszystko, na co jej nigdy nie pozwalam.
Jakie to jednak szczęście, że to dziewczynka i nigdy nie będę musiał rozstrzygać przeklętego dylematu — zaprowadzić ją czy nie zaprowadzić do sensei. Chociaż czasem, rzadko, gdy nie mogę w nocy zasnąć i leżę z otwartymi oczami, uświadamiam sobie z zimnym przerażeniem, że gdy nadejdzie czas, zaprowadzę ją, zaprowadzę jak nic i będę żałośnie prosił sensei, żeby zrobił wyjątek, żeby przyjął, pogadał, wydał wyrok… Nie wiem, co to znaczy: być godnym szacunku. Czyjego szacunku? Po co? I czym jest szczęście, też kompletnie nie rozumiem. Za to dokładnie wiem, jaką męką jest niezadowolenie z życia, przez cały czas widzę tę nudną duchotę, tę mdłą nijakość wokół siebie i nie zniosę, żeby moja Kluseczka, mój Leniuszek, moja Gapa zanurzyła się w tej siermiężnej, smętnej, mdłej duchocie. Już lepiej niech będzie zadowolona, bez względu na to, co to właściwie znaczy.
Dygresja liryczna nr 4 „Czyjaś córka” i nieco statystyki
„…Rodzice dziewczynek są nieprawdopodobnie, niewiarygodnie, zdumiewająco wręcz natrętni…”
Ci na przykład przychodzą po raz czwarty. Za pierwszym razem we trójkę (cały komplet: mamusia plus tatuś plus ukochana córeczka nastolatka), za drugim razem tylko ojciec plus matka i jeszcze dwa razy mamon osobiście. Tatuś — postać nieokreślona, bez imienia i nazwiska, ale niewątpliwie urzędnik państwowy, co najmniej z urzędu miejskiego. Mamusia zaś — Eleonora Kondratiewna — należy do kobiet, które od najmłodszych lat wyglądają na „nieźle zachowane”, do gatunku dam wojujących, zasiadających w komitetach rejonowych, związkach zawodowych i zakładach ubezpieczeń wyszczekana baba najwyższej klasy i nieprawdopodobnej siły. Taran. Katapulta. Armata. Jednorożec. Tylko że przeciwnik też jej się trafił niezgorszy: sensei stał przed nią niczym mur chiński pod naporem koczowników.
Dziewczynka też nieprzyjemna — chuda, krzywa, niesympatyczna, z ciemnym, ponurym spojrzeniem spode łba. Robert otrzymał zadanie napoić ją kakao, gdy w gabinecie będą się odbywać delikatne pertraktacje. (Włączyć nagranie, nie podsłuchiwać rozmowy, zająć dziecko i być w pogotowiu). Dziecko bez najmniejszego entuzjazmu grzebało brudnym palcem w miseczce z ciastkami, wybierało, nadgryzało i odkładało z powrotem. Okruchy spadały na serwetę.
Papierki od cukierków lądowały na podłodze. Rozzłoszczony Robert kazał jej podnieść — podniosła, położyła na brzeżku talerzyka i utkwiła w niego ciemne spojrzenie, jakby chciała zapamiętać tego drania raz na zawsze. Wypiła dwie filiżanki kakao, wstała w milczeniu od stołu i oparła się czołem o szybę — stała tak nieruchomo przez dwadzieścia minut, patrząc jak chłopcy ganiają za krążkiem po lodowisku. Czarująca dwunastoletnia istota, bez jednej sympatycznej cechy… Żeby rozładować atmosferę, Robert zanucił:
Jedną małą dziewczynką Porwali bandyci. Musiała się im poddać I zamieszkała na mansardzie…To stary, zabawny romans. Z dziewczynką dzieją się różne koszmary w stylu dziewiętnastego wieku — morzy się ją głodem i chłodem, zakuwa w kajdany, wrzuca do oceanu, jednak po każdej zwrotce następuje refren:
A rano znów uśmiechała się jak zawsze przed swoim oknem, jej ręka wyginała się nad kwiatkiem, a z konewki lała się woda.
Absolutnie niezniszczalna i niezatapialna dziewczynka. Bardzo śmieszna piosenka. Nie pomogło, spojrzenie spod opuszczonych powiek było jedyną nagrodą. Mamrocząc pod nosem klasyczne: „I kaczka kwacze: czyjaż to córka”, posprzątał ze stołu i cierpliwie czekał na zakończenie pertraktacji.
Sensei nie zgodził się z nią pracować. Wyjaśnienie było standardowe (i szalenie uprzejme): „Niestety, nie mogę pracować z dziewczynkami. Dziękuję za hojną propozycję, ale nie”. Dopiero później okazało się, że to wcale nie będzie takie proste. Następnego dnia nagle pojawił się agent ubezpieczeniowy i sensei rozmawiał z nim bitą godzinę o czymś niezrozumiałym i nieprzyjemnym. Używano wyłącznie eufemizmów i Robert zrozumiał tylko tyle, że agent przepowiada strasznej dziewczynce niebywałą przyszłość, a sensei odmawia udziału w rozwoju tej przyszłości. „To nie ferma hodowlana. Nie umiem wyhodować rasy. Umiem jedynie dostrzegać to, co już jest. A to, co dostrzegam tutaj, kategorycznie mi się nie podoba!” Sensei zobaczył widać coś niedobrego w tym niesympatycznym dziecku. Jakąś obietnicę zła. Agent ubezpieczeniowy tej wizji nie zanegował, twierdził jedynie, że to nie obietnica zła, lecz korzyści — gigantycznej korzyści dla tego świata („pańskiego świata”, mówił, przeżartego, paskudnego, który wparł chrumkający ryj w ślepą uliczkę…”)
Czegoś takiego jeszcze nie było: skoncentrowany atak na sensei trwał przez dwa tygodnie. Rodzice, agent, znowu rodzice i znowu agent. Sensei był zmęczony… Gdy ostatnim razem Robert odprowadził agenta do wyjścia i wrócił do gabinetu, siedzący przy biurku ponury sensei zapytał nagle:
— Czy może pan sobie wyobrazić tego człowieka jako okrąglutkie, różowe prosiątko z kwadratowym ryjkiem, grasejujące kapryśnym tonem?
Robert zamyślił się i powiedział, że nie, nie udaje mu się, nie starcza wyobraźni.
— Mnie również, przyznał się sensei. Co z nami robi czas… A może pan sobie wyobrazić mnie, smukłego jak topola, z czarną grzywą na głowie, spod której nie tylko nie widać tego cholernego karku, lecz nawet ciężko się go domyślić?
— Mogę — powiedział szczerze Robert, choć nie do razu zrozumiał, o jakim karku mowa.
— Pochlebca — rzekł sensei bez uśmiechu i nagle zacytował Monroe (niemal dosłownie): — Człowiek nie zmienia się na przestrzeni życia, jedynie coraz bardziej zaczyna przypominać samego siebie…
Zabrzmiało to przekonująco i Robert wolał nie pytać, kogo właściwie ma na myśli — siebie czy strasznego agenta… O co chodzi z tą paskudną dziewczynką, też wolał nie pytać — niech wszystko toczy się swoją koleją, bo kto jak kto, ale sensei na pewno wie, co powinno się zdarzyć, a co nie.
…A może chodzi tylko o to, że nie pracujemy z płcią żeńską? odważył się wtedy pomyśleć. Wyszło nam stu dwudziestu siedmiu matematyków i fizyków (a może stu dwudziestu ośmiu, jeśli liczyć Wielkiego Matematyka, który pojawił się jeszcze w czasach prehistorycznych).
I tylko trzech lekarzy (a wszyscy, jak jeden mąż, kardiolodzy — dlaczego?), stu dwudziestu inżynierów, techników, wynalazców… historycy sztuki, dziennikarze, jeden pisarz… i ani jednego polityka. A przede wszystkim — żadnego nauczyciela. Żadnego. Przecież Mariszka to nie nauczyciel, Mariszka to wychowawczyni, przedszkolanka i w ogóle matka. Innych dziewczynek nigdy nie było…
Rozdział 6 Grudzień Grigorij Petelin zwany Jadozubem
Wadim zamilkł, a Grisza Jadozub nadal stał przy oknie, patrząc na podwórko. Na podwórku nie działo się nic ciekawego, drapieżni chudzi mężczyźni w bandyckich wełnianych czapeczkach rozładowywali furgonetkę pełną ogromnych skrzyń. Wadim był bez wątpienia znacznie ciekawszym widokiem: grzejący duszę widok zniszczonego człowieczka, smętnego i pokornego. Zmiażdżonego.
Jednak z estetycznego punktu widzenia poza Griszy była bardziej efektowna: stać plecami do rozmówcy, nie patrząc i jakby nie widząc. W tym była dramaturgia. Zapytał, nadal się nie odwracając:
— Czego ty ode mnie chcesz?
— Nie wiem — wyznał Wadim. — Pukam do wszystkich drzwi. Nie mam innego wyjścia.
— Ale jak ja ci mogę pomóc? Ja, słaby, chory człowiek?
— Daj spokój, Grisza. Wszyscy od dawna o wszystkim wiedzą.
— O czym właściwie? Co takiego mogą wiedzieć?
— No dobrze, nie wiedzą. Domyślają się.
— Mam wrażenie, że ty i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi powiedział Jadozub. — A może się mylę?
— Skąd mam wiedzieć? Zawsze cię lubiłem. To ty się na mnie obraziłeś nie wiadomo dlaczego…
Jadozub odwrócił się w końcu i popatrzył uważnie na Wadima. Zobaczył małą twarzyczkę z czerwonymi plamami na policzkach. Nos. Usta rozchylone w niepewnym uśmiechu. Proszące oczy identyczne jak u głodnego psa i tak samo błyszczące. A to przecież ten człowieczek wymyślił mu ksywkę Jadozub. Tengiz proponował dźwięczne, ale zbyt egzotyczne Ołgoj-Chorchoj, jednak ostatecznie w uczciwej walce zwyciężył Jadozub. I słusznie, ksywka jest prosta, ale dobra, odpowiednia…
— Gdzie mieszka ten Ajatollah? — zapytał Jadozub z całą serdecznością, jaką dysponował.
— Nie wiem.
— A ten twój Erast Bonifatjewicz?
— Nie wiem nic — powiedział Wadim z przykrością.
Jadozub znowu odwrócił się w stronę okna. „Pańska poza mnie zadowala”. Ten parszywiec oczywiście tego nie pamięta. Dla niego to była tylko kolejna drobna przyjemność — zacytować ulubionego klasyka i przejść do innych spraw. To przecież jego najmilsze zajęcie — dobierać
cytaty do okoliczności. Głupiec. Nawet nie przyszło mu wtedy do głowy, jakie to dla mnie ważne: archiwum blokady, szesnaście listów z Wołogdy do Leningradu i z powrotem. Nigdy więcej nic podobnego mi się nie trafiło i teraz pewnie już się nie trafi…
— Dobrze — powiedział po ciężkiej jak cegła przerwie. — Zrozumiałem cię. Pomyślę.
— To świetnie, zrób mi tę uprzejmość.
— Zrobię. Uprzejmość zrobię. Pańska poza mnie zadowala. Tak to chyba było u klasyka?
Odpowiedzią był głupawy, blady uśmiech. Teraz miłośnik cytatów miał to nieszczęśliwe spojrzenie, jakie mają psy podczas załatwiania bardzo dużej potrzeby.
— Ale szczerze mówiąc, nie rozumiem, co mógłbym zrobić. Te twoje aluzje to głupstwa, więc się za wcześnie nie ciesz. A ten wasz Inteligent? Co to za jeden?
— Nic szczególnego. Profesor. Członek-korespondent. Uczciwy człowiek i całkiem przyzwoity.
— Widziałem go w telewizji. Rasowy koń.
— Tak. Bez wątpienia. Przy okazji, jego sztab mieści się w tym samym domu, za rogiem.
— Aha… Nawet zwróciłem uwagę na te stada mercedesów, jak dziki u wodopoju… Ale w takim razie, o co właściwie chodzi? Skoro jest taki przyzwoity, to skoncentruj się, wysil mózg! Przysiądź i zorganizuj mu odpowiedni ranking.
Wadim znowu uśmiechnął się tym swoim psim uśmiechem, przypominającym raczej wyszczerzone zęby nieboszczyka, i nie odpowiedział.
— Dobra — powiedział Jadozub. — To wszystko? W takim razie z Bogiem. Pozdrowienia dla mamy. Jeszcze żyje, jak sądzę?
Zobaczył oburzenie, wściekłość i pragnienie kopnięcia w krocze, ale się nie przestraszył — nie było się kogo bać. Przeciwnie, poczuł przenikającą rozkosz, tym silniejszą, że dokładnie wiedział: nie zrobi dla tego gnojka nic, kompletnie nic, nie kiwnie palcem, niech drań dostanie to, na co zasłużył, wszystko, co zgotowało mu życie. Jedem das seine.
Gdy Wadim wyszedł (ze swoją bezsilną wściekłością, ze swoim śmiertelnym smutkiem, ze swoją potworną obawą przed jutrem), usiadł przy stole, zapalił jasną lampę i podsunął sobie bliżej teczkę z listami.
Szanowny Nikołaju Dmitriewiczu! Zasyłam serdeczne pozdrowienia i spieszę donieść, że znajduję się w samym środku wulkanu. Choroba narodowa rozwija się tu tak intensywnie, że istnieje groźba zasłania trupami całego północnego Kaukazu. Z poważaniem…
Otwarty list do Piotrogrodu, datowany siódmego lutego 1918 roku, jeszcze w starej pisowni, ale bez podpisu. Czyżby już wtedy rozumiał, że takich przesłań lepiej nie podpisywać? Raczej nie. Chociaż, sądząc z tekstu, był to przezorny człowiek i nie bez poczucia humoru… Godzien szacunku, chociaż na pewno „biała kość”, szlachecki zarozumialec. Przesrali mocarstwo, ot co.
Do pana Dyrektora kursów brygadzistów rolnych ulepszeń dla kalekich żołnierzy. Od całkowicie zwolnionego ze służby wojskowej szeregowego 8. pułku strzelców Siergieja Nikołajewicza Czepowskiego, zamieszkałego Kabakły, 927 wiorsta kolei Omskiej. Zawiadomienie o rozpoczęciu kursowi folder przesłany 21 grudnia 1917 roku otrzymałem 14 lutego 1918 roku. Ponieważ muszę być w Piotrogrodzie 20 lutego niestety w tym czasie nie mogłem się zjawić, ale z powodu przeżywanego momentu w Rosji i trudnego, niemal niemożliwego przejazdu kolejami nie wyjeżdżałem, ale pokornie proszę, jeśli kurs nie odbył się, a w przyszłości będzie, bardzo proszę powiadomić mnie zawczasu.
Siergiej Czepowski
Z boku, na marginesie staranna, solidna notatka: Wysłałem 16 lutego 1918 roku. Tak, ten to na pewno niczego nie zrozumiał. Zwolniony ze służby szeregowy. Najprawdopodobniej jakiś inwalida, a może w ogóle pozbawiony kończyn. W dodatku spanikowany, rozpaczliwie szuka jakiejkolwiek możliwości urządzenia sobie swojej żałosnej przyszłości i jeszcze nie rozumie, że nie ma żadnej przyszłości, nie ma i być nie może… „W środku wulkanu”.
15 maja starego stylu. Droga Niusiu! Napisz mi, bardzo proszę, czy cieszysz się dobrym zdrowiem i czy nie siedzisz z rozkazu bolszewików w lochach Smolnego? Znając ich manierę zaczynania od końca, czyli najpierw schwytać i wsadzić, a potem dopiero szukać powodów, niepokoimy się, czy nie zdarzyła ci się taka właśnie rzecz…
To na pewno jakaś gruba, tępa krowa. Mieszczanka. Idiotka. Żadnej własnej myśli w głowie. Jeśli przeżyła, to dwadzieścia lat później z tą samą pewnością kretynki powtarzała w ślad za gazetami, że „słusznie robią, że ich rozstrzeliwują… organy się nie mylą i nie ma dymu bez ognia…”
Żyje nam się kiepsko, ale jeszcze nie umarliśmy z głodu, choć był już taki moment, że myśleliśmy, że z nami koniec. Żyjemy właściwie jak studenci, za przypadkowe pieniądze. Rzeczy wyprzedajemy niemal za bezcen, bo skupujący wyczuli, jak kruki, naszą potrzebę a swój zysk i nie chcą dać znośnej ceny. Siodła jak na złość nikt nie chce kupić, a to główny atut w naszych rękach. Gdyby udało się je sprzedać, ojciec natychmiast ruszyłby do Moskwy wystarać się o emeryturę. Bo jeśli spuścić się na los, to można będzie czekać jeszcze i rok albo do śmierci głodowej…
Jakieś siodło… co tu ma do rzeczy siodło? Może byli właścicielami majątku i po poprzednim bogactwie zostało im tylko cenne siodło? Z czaprakiem. Patrz Trzej muszkieterowie. Zresztą, to raczej mało prawdopodobne. Skąd niby emerytura dla ziemianina? W 1918 roku! Ale z drugiej strony, skąd w mieszczańskiej czy nawet, dajmy na to, urzędniczej rodzinie siodło?
Dobrze byłoby wystarać się o emeryturę i jak najprędzej stąd wyjechać. Jedzenie jest bardzo drogie. Wkrótce nie będzie nas na nie stać. Chociaż sądząc po tym, co piszą w gazetach, po co się wybieramy, skoro tam wybuchła cholera? Ale to nas nie przeraża, bowiem na cholerę można umrzeć albo nie, a głód nie zmiłuje się na pewno…
Takich jak wy nie weźmie żaden głód. A już na pewno żadna cholera. Jesteście wieczni. Wieczni! Żeby was diabli wzięli z tymi waszymi emeryturami i artykułami!
…Co to będzie, Niusia, co z tego wyniknie, jeśli w tym roku znowu będzie nieurodzaj? Cala ludzka zwierzyna się podniesie i zacznie się nawzajem zagryzać. Ale wszystko jest wolą Boga…
O, to na pewno. Wszystko się zgadza: i o zwierzynie, i o woli Boga. Ile to już lat… Od ilu stuleci powtarzacie to samo: wola boska, wola boska? Gówno.
Chodzi o to, że gospodarz wszystkim i każdemu z osobna powtarza, że lokatorzy go męczą, że wystarczy, żeby posiedział jeden dzień i szył, a cała opłata za mieszk. mu się zwróci. Bo dla niego najważniejszy jest spokój. Ale oczywiście łże i to łże bezczelnie, bo takiego skąpca i spekulanta nie widziałam jak żyję. Dopiero co sprzedawał ziemniaki ciotce Katerinie za 45 rub. za miarkę, a sam płacił swoim krewnym 25. Tej ciotce Katerinie, po którą posłali o trzeciej w nocy, prosząc ją, żeby obmyła nieboszczkę żonę. A jak się go posłucha, to święty człowiek…
Stempel na liście: „Twer, 28.5.18”. Prawie sto lat minęło, a co się zmieniło? Ziemniaki staniały… A może nawet i to nie. Zależy, co znaczyła owa miarka… O, a teraz kartka pocztowa. Dziwne, cała zapstrzona przez muchy. Wieszali ją na ścianie, czy co?
Wasia, przywieź jedną lampę naftową, drugą zostaw sobie i Niuszy. Niusza prosi, żeby zostawić jej z rzeczami małą poduszkę. Bacził do Sar nie pojechał. I chyba w ogóle nie pojedzie…
Wysłano 2.11.18 z Moskwy do Piotrogrodu. I gdzie oni teraz są, ta Niusza i tajemniczy Bacził? Może tylko lampa naftowa przetrwała. Zresztą, też chyba nie. Kto by przechowywał
lampę naftową? Najwyżej jakiś kompletnie stuknięty kolekcjoner…
Kochana Lieto. Przesyłam pozdrowienia z minionym Dniem Anioła. Lieta, dziękuję za suchary, bardzo mi się przydają, ponieważ teraz dostaję mniejszą rację. Urlopów nam nie dają (takie świństwo), tak to bym przyjechała. Jeśli możesz, przyślij ziemniaki. Koniecznie ucałuj ode mnie Miksia i Wolika. Pozdrowienia dla Borysa Al.
Lela
Pocztówka wysłana do Piotrogrodu z Orła 26.7.19. Suchary, ziemniaki, racje… Czy oni w ogóle rozmawiali wtedy o czymś innym? A przecież trwała wojna! Generał Denikin, wypad Amontowa, Budionny tworzy Pierwszą Konną… A tak naprawdę wcale nie Budionny, tylko zupełnie kto inny, który potem został zlikwidowany, ale przecież nie w tym rzecz… Do licha z nimi wszystkimi! Dostali to, na co zasłużyli. Wszyscy. Wszyscy, co do jednego. A to co za hieroglify?
Estimata sinjoro! Mi traiegis Vian anonceton kaj kuragas skribi al Vi…
Wysłane z Irkucka do Cerveny Nostelec, Czechosłowacja, ale to już grudzień dwudziestego pierwszego, odkładamy na bok. Lingwista z nas kiepski, oj kiepski, niemiecki tylko ze słownikiem. Dziwne… Jakim cudem pocztówka, wysłana do Czechosłowacji, trafiła do tego wyłącznie rosyjskiego archiwum?
Wierunczik mój, stoimy w Armawirze. Dni są gorące, podobnie jak poprzednio, ale jest bardzo przyjemnie. Płyną lekkie chmurki, wieje lekki wiaterek. Byłem w mieście na targu i jestem bardzo rozczarowany cenami. Czereśnie 8-15 mil. za funt. Jaka różnica w porównaniu z Piotrogrodem! Maliny 15 mil. W Kryłowskim masło było niedrogie (2f 15 mil.), ale niestety nie miałem w co wziąć. W papierze by się rozpłynęło. Następnym razem trzeba by wybrać się w drogę zupełnie inaczej. Prowizji brać mało, za to wziąć naczynia na mleko, masło itd. Prowizja, którą wziąłem, zepsuła się niemal zupełnie. Kotlety wytrzymały dzień, pierożki dwa dni, kiełbasa zepsuła się ze szczętem. Szczególnie przykro wyrzucać to, co zostało przygotowane troskliwymi rączkami. Całuję mocno…
Wysłane z Armawiru do Piotrogrodu 22.6.23. Już są odkarmieni, już żrą kotlety, masło na funty, pierożki… Spłynęło po nich jak woda. Jakby nic nie było — ani wojny, ani głodu, ani katastrofy. Wszystko przeminęło! Tylko kotlety zostały, przyrządzone troskliwymi rączkami…
Usiadł przed komputerem, żeby wprowadzić wszystkie dane z kopert i pocztówek do bazy,
ale wtedy ze swojego legowiska objawił się Timofiej. Najpierw położył mu gorący pysk na biodrze, a potem, ponieważ pozostawiono go bez odpowiedzi, trącił nosem w łokieć, mocno i natarczywie. Jadozub popatrzył na niego z góry.
— Zsikałeś się, zwierzaku? — zapytał.
— Jeszcze nie, ale już niedługo — dał do zrozumienia Timofiej, jeszcze mocniej kręcąc ogryzkiem ogona, piszcząc i sapiąc. Potem uniósł w górę chudy tyłek, położył się na przednich łapach i tak potrząsnął łbem, aż jego czarne uszy zafurkotały jak chorągiewki na wietrze, a ślina poleciała na wszystkie strony. Najwyższa pora z nim wyjść. Człowiek mógł nie sikać od siódmej rano. Nie to, co inni, uprzywilejowani, co to chodzą lać po dwa razy na godzinę…
Poszedł do toalety. Timofiej oczywiście za nim, jak przywiązany. Stękając nad muszlą i wytężając się, by pokonać swoje patologiczne problemy, Jadozub słyszał, jak za drzwiami pazury niecierpliwie, nerwowo stukają o linoleum, słyszał udręczony pisk, rozpaczliwie wysoki, niemal ultradźwiękowy. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie głupiego, kudłatego zwierzaka, umierającego teraz z rozpaczy i żalu, że nie może widzieć swojego boskiego pana, karmiciela i podpory swojego świata. Śmieszny pies, słowo daję. Psy to porządni ludzie. W odróżnieniu od ludzi. Psy to porządni ludzie, a ludzie to zazwyczaj parszywe psy…
Następnie przygotował jedzenie — włożył łyżką dużą porcję do miski Timofieja i postawił na specjalnej ławeczce, żeby zwierzak, wracając z promenady, od razu mógł się rozkoszować ulubionym żarełkiem. Dopiero wtedy zdjął z gwoździa smycz i zajął się poważnie przygotowaniami do wyjścia.
— Chciałbym wiedzieć, czemu ten zasmarkaniec nazwał cię Timofiejem Jewsiejewiczem? — mówił na głos, przyczepiając smycz do obroży. — Jaki tam z ciebie Jewsiejewicz? Powinieneś się nazywać Reksowicz albo Artemonowicz…
Artemonowicz nie protestował — rwał się na spacer i zgadzał się na dowolny wariant.
Przed wyjściem Jadozub przejrzał się w lustrze. Poprawił beret, pogłaskał ośmiodniową szczecinę i absolutnie zadowolony z siebie, ostrożnie uchylił drzwi wyjściowe. Było mało prawdopodobne, by natknął się tu na jakieś niebezpieczeństwo, ale jak wiadomo, najbardziej nieprzyjemne wypadki są zwykle najmniej prawdopodobne. Ostrożność jeszcze nikomu nie zaszkodziła… W obcych posiadłościach było teraz cicho i unosił się normalny aromat czy raczej odór zagadkowych wonności. W korytarzu aż do samego zakrętu nie było nic widać. Oczywiście, nikomu nie przyszło do głowy, żeby wkręcić żarówkę, więc oświetlony był tylko róg, a i to nie światłem elektrycznym, lecz żółtym i chwiejnym — widocznie znowu palili lampki oliwne.
Wyszedł na korytarz i przytrzymując szarpiącego się na smyczy Timofieja, zaczął staranie zamykać drzwi do swojego terytorium. Tutaj, za tymi drzwiami, wszystko było jego własne: własne sześć i pół metra kwadratowego, własna kuchnia z kuchenką gazową, własna łazienka
z pozornie koszmarną, ale nadającą się do użytku wanną. Kiedyś mieszkała tu służąca. Jak się nazywała? Ach, no tak, Anastazja Andriejewna, a on nazywał ją Asiewna i kochał najbardziej na świecie. Była miękka, duża i dobra, a wokół niej zawsze unosił się zapach ciągutek… Właściwie nikogo prócz niej nigdy nie kochał, więc nie było nawet z kim porównać.
Pomyślał o niej teraz zupełnym przypadkiem, na zasadzie skojarzeń niedostępnych świadomości, ponieważ świadomość była zajęta jedną jedyną myślą i jedynym, całkiem zwyczajnym obrazkiem: pilot statku kosmicznego przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności opuszcza swoją twierdzę i wychodzi w obcy, niebezpieczny świat. Obraz ten narodził się w jego wyobraźni dawno temu, sam nie pamiętał kiedy: statek kosmiczny doznał uszkodzeń na planecie, pilot czeka na śmierć za stalowymi ścianami, a na zewnątrz wre, gotuje się, bulgocze i wypuszcza smrodliwą parę obce i śmiertelnie niebezpieczne życie, budzące strach i nienawiść. Strach — zawsze, nienawiść, niestety, tylko z rzadka…
Majstrował właśnie przy zamkach (zamki były trzy plus specjalne urządzenie blokujące dla większej pewności), gdy nagle zza zakrętu wyłoniła się postać w bieli i zatrzymała w taktownym oddaleniu, dziwna i nieco upiorna w chwiejnym świetle niewidocznej lampki. W tym samym momencie usłyszał monotonny śpiew na granicy słyszalności, a nawet nie tyle śpiew, ile jakby chór kilku głosów, który melodyjnym szeptem recytuje coś rytmicznie.
— Dzień dobry — powiedział na wszelki wypadek pod adresem białej postaci. W odpowiedzi otrzymał bezgłośny pokłon ze złożonymi na piersi rękami. Wąskooka, ciemna twarz, zupełnie nieruchoma, nie wyrażała nic prócz nieludzkiego spokoju. Odczekał dwie sekundy, ale nic się nie działo. Zresztą co się mogło dziać? Za pokoje zapłacili cztery dni temu, a innych powodów do kontaktów nie j i nie mogli mieć, więc powiedział uprzejmie: Sayonara, tym samym wyczerpując jedną czwartą swojej znajomości japońskiego.
Był nieodmiennie uprzejmy wobec tych ludzi, ale tak naprawdę wcale mu się nie podobali — podobnie jak wszyscy inni ludzie na ziemi. W dodatku nie do końca ich rozumiał, co w zdumiewający sposób rodziło nie tyle szacunek i ciekawość, jak można by się było spodziewać, ile dodatkową antypatię i pewną pogardę. W myślach nazywał ich Japońcami, choć wcale nie był pewien, czy ma do czynienia z Japończykami i czy kiedykolwiek przydadzą mu się zachowane na przyszłość zwroty: konniti-wa, wakarimasen i wydawałoby się kompletnie nie na miejscu w tej sytuacji watakusi-wa tabe tai. Jednak tamci wąskoocy płacili pieniądze, i to niezłe pieniądze, za te cztery pokoje, w których mieszkał kiedyś z rodzicami i dokąd miał teraz wstęp wzbroniony. Nie dlatego że zagadkowi najemcy nie chcieli go tam widzieć (może nawet nie mieliby nic przeciwko temu, żeby go zaprosić i poznać się bliżej, oswoić, a może nawet włączyć go do swojego śpiewania szeptem, do dziwnie pachnących kadzideł i białych strojów), lecz dlatego że sam sobie tego zabronił, raz na zawsze odcinając się od tego, co było kiedyś, i zostawiając sobie jedynie pokoik Asjewny, z własną ubikacją i osobnym wejściem i wyjściem, które w przeszłości nosiło miano schodów kuchennych.
Nasłuchując i oglądając się, zszedł po brudnoszarych kuchennych schodach, z wychodzącymi na podwórze brudnymi oknami, niemytymi od czasów władzy radzieckiej; z wymyślnie pogiętymi przez jakiegoś nieprawdopodobnego siłacza żelaznymi, wyklepywanymi poręczami (które w niezmienionej postaci trwały od czasów blokady), z zaplutymi i dokładnie (nawet z pewną starannością) zaśmieconymi stopniami i starymi prezerwatywami
przyschniętymi do zasmarowanych ścian. Te schody — śmietnik, schody — wychodek, schody — skansen były tym, co w południowej Rosji nosi miano „tyły”. On zresztą przywykł do tego dawno temu, a Timofiejowi się tu podobało, w każdym razie sprawiał wrażenie zaciekawionego: on czytał te schody jak ciekawy świata człowiek czyta świeżą, wielostronicową gazetę w rodzaju „Skandali”. Prócz tego pies miał zwyczaj zaczynać swoje zabiegi oddawania moczu już tutaj, nie czekając, aż znajdą się na dworze, i robił to z przyjemnością, choć bez należytej solidności. Pan nie przeszkadzał mu w tych zabiegach, ale też nie aprobował ich, po prostu schodził po schodach, nie zatrzymując się i nie dając stworzeniu możliwości włożenia w ten zabieg całej duszy. Teraz można było liczyć tylko na Timofieja: bardzo nie lubił obcych i żaden bezdomny, żaden bandyta nie miał szans ujść jego bacznej uwagi. Zresztą, na tych schodach można było dostać w łeb nawet od znajomego — na przykład od Kostii Dranika z trzeciego piętra…
Na podwórku nie rozładowywano już furgonetki i nie było żylastych bandytów, tylko dwie przelotnie znajome kobiety z wiadrami na śmieci przy nogach (jedno pełne aż po brzegi, drugie właśnie opróżnione) omawiały wzrost cen na energię elektryczną dziesięć kroków od śmietnika. Przywitał się, a one odpowiedziały mu niedbale i bez zainteresowania odprowadziły go wzrokiem. Znały go od dzieciństwa, więc już bardzo dawno temu obsmarowały go i obgadały do najdrobniejszych szczegółów.
Gdy znaleźli się na ulicy, pozwolił wreszcie Timofiejewowi postać z zadartą tylną lewą nogą tak długo, jak jest to konieczne do osiągnięcia pełnej satysfakcji. Sam tymczasem obejrzał okolicę. Nastała już godzina Psa, ale w polu widzenia nie zaobserwował na szczęście nic naprawdę groźnego. Był pstrokaty dog, kroczący niczym własna zjawa obok swojej eleganckiej pani, wymalowanej, ubranej w futro, suki o nienaturalnie długich nogach; był znajomy stary owczarek z obwisłym brzuchem i zapadniętym grzbietem i jeszcze jakieś drobiazgi między drzewami: smętny jamnik długości półtora metra bieżącego; jazgotliwy, ale niegroźny bolończyk z piątego piętra i jeszcze jakiś czarny, nieznanej rasy i w ogóle obcy, z panem w postaci mięśniaka z nogami jak kolumny. Głównego wroga, czarnego teriera Borki, nie było nigdzie widać i dałby Bóg, żeby nie pojawił się dzisiaj w ogóle. Czasem znikał ze swoim wstrętnym nowym Rosjaninem na kilka dni albo spacerował o innych porach, nie wtedy, gdy wychodziły wszystkie normalne psy.
Zatrzymując się pod każdym drzewem i z nikim się nie witając, dotarli aż do końca bulwaru.
Panowały cisza, spokój i obojętność. Timofiej szedł spuszczony ze smyczy — nie należał do psów, które nagle rzucają się pędem, na oślep, w kompletnym zapomnieniu, niechby nawet za najbardziej atrakcyjną damą. Tak się bał, że znowu się zgubi, że nie odbiegał dalej niż do drugiego drzewa, a nawet jeśli zdarzyło mu się przypadkiem oddalić bardziej, natychmiast zatrzymywał się i czekał, dokonując rytualnych obrotów kawałkiem ogona. Naprawdę zabawny pies. Musiał się nieźle nacierpieć od poprzedniego pana, a może nie mógł zapomnieć strachu bezpańskiego istnienia w wielkim mieście, obojętnym jak krawężnik i okrutnym jak śmierć głodowa.
Już miał się odwrócić o sto osiemdziesiąt stopni (tym bardziej że natura, czyli przeklęte zapalenie prostaty, już przypominała, że pora wrócić „na chatę, do własnego kibla”), ale zatrzymał się, stwierdzając za rogiem (widocznie w okolicy sztabu, o którym wspomniał ten zasraniec Wadim) niewielki, ale absolutnie nietypowy tutaj tłumek obywateli, zajmujący całą przestrzeń chodnika i z determinacją wylewający się na ulicę. Błyszczące dachy mercedesów płynęły w tym tłumie jak w powodzi. Coś się tam działo. Jakiś wiec, a może spotkanie z kandydatem na gubernatora. Rosła postać w jasnym płaszczu wznosiła się ponad tłumem; stała na najwyższym stopniu przed głównym wejściem do biura i wyciągała rozpostarte ramiona. Dobiegał stamtąd głos — słowa trudno było zrozumieć, ale nawet z tej odległości słychać było, że ten głos jest syty, aksamitny, głośny niczym grom, całkiem jak głos niezapomnianego docenta Liebiadiewa (teoria funkcji zmiennej zespolonej), omawiającego swoje słynne zasady wystawiania ocen na egzaminach. „Kto bezbłędnie odpowie na wszystkie pytania zestawu i wszystkie dodatkowe pytania, ten otrzyma pięęęć… Kto bezbłędnie odpowie na wszystkie pytania zestawu, ale zająknie się przy pytaniach dodatkowych, ten otrzyma czteeery…”
Poczuł przelotne ukłucie nienawiści i niemal nie myśląc — nogi niosły go same — przeciął ulicę, żeby podejść bliżej. Po co? Nie umiałby tego wyjaśnić, nawet gdyby mu kazano. Musiał zobaczyć i usłyszeć to wszystko z bliska. Z detalami. Musiał. Jak zawsze w takich wypadkach, brakowało konkretnych myśli, uświadomionych pragnień czy choćby czegokolwiek znanego. Fizjologia. Trans. Nogi szły same, a w głowie wirowało wyrwane z kontekstu zdanie, wygłaszane obrzydliwie aksamitnym głosem: „Dzisiaj zaczęliśmy później, a to znaczy, że musimy skończyć wcześniej…” (nadal Liebiadiew, który był działaczem partyjno-społecznym wydziału i permanentnie spóźniał się na własne wykłady). Nie słyszał niczego, ani jednego słowa. Widział jedynie, jak otwiera siei zamyka szlachetna, arystokratyczna gęba z olśniewającymi zębami. Jak połyskują wilgotne, natchnione oczy. Widział nalot mrozu na śnieżnobiałych, obciętych na jeża włosach, duże, szerokie dłonie, unoszące się w profesjonalnie zgodnym rytmie niesłyszalnej przemowy (zawsze miał doskonały wzrok; niczym legendarna mamusia Tycho Brahe widział nieuzbrojonym okiem fazy Wenus i mógłby wpakować pięć kul w ósemkę dokładnie na godzinie jedenastej). Nagle odniósł wrażenie, że czuje tego człowieka — nadleciał zapach drogiej wody kolońskiej, zdrowy, mocny zapach energicznego, krzepkiego mężczyzny, nieznającego upokarzających chorób, nieznającego chorób w ogóle, a jednocześnie nieznającego niskich czuć i normalnych dla zwykłego człowieka zwierzęcych pragnień.
Nienawiść zapłonęła w nim i zaczęła rosnąć niczym ropiejący wrzód, bezboleśnie, ale bardzo szybko. Okazało się, że sporo jej się nagromadziło przez ostatnie pół roku, tylko że do tej pory tkwiła w nim spokojnie, niegroźna i nieszkodliwa jak zastarzała tęsknota.
A teraz obudziła się i zaczęła zżerać duszę. Pulsowała, próbując wyrwać się na wolność, zielonożółta, trująca i niebezpieczna jak gaz bojowy. Dusiła go. Chciał krzyczeć, a ona więzła w gardle, nie pozwalała oddychać i żyć. Miał ochotę wbić ją w to białe, wypielęgnowane, zanadto zdrowe ciało, jak kobra wbija zakrzywione zęby, żeby wpuścić w ofiarę jad. Żeby zabić.
Niejasno pamiętał, że to niebezpieczne. Wokół jest zbyt dużo ludzi. Ochroniarze z posępnymi twarzami rozglądają się wokół; jeden już utkwił w niego wzrok i patrzy, już się przygotowując, już celując… Ale to by go nie powstrzymało. Zapewne nie powstrzymałby go nawet strzał w gardło — nienawiść nadchodziła, pęczniała, napinała się, szykowała, żeby wybuchnąć, przebić się, zapłonąć niczym potworny, nienormalny, ponadnaturalny orgazm… Zaraz wystrzeli jadowicie żółtym, stumetrowym jęzorem. Jeszcze trochę… już za chwilę… nie wolno, nie wolno, to niebezpieczne, już dwóch mu się przygląda… I nagle to okropne uczucie z dołu; chwyciło błyskawicznie i gwałtownie, poczuł, że musi, i nienawiść znikła, rozpłynęła się w bezsilności, zeszła na dno, odeszła w nicość, a nogi, znowu same z siebie, zaniosły go z powrotem, w stronę domu, szybciej, szybciej, jeszcze szybciej, zaraz się przeleje, nie wytrzyma, zaraz będzie po wszystkim… Gdy znalazł się w bramie, gorączkowo, ze wstydliwym pośpiechem rozpinał spodnie, twarzą do ściany, w nienaturalnej, idiotycznej pozycji, stojąc prawie na jednej nodze, dosłownie na oczach jakiejś damy z córeczką; wreszcie jęknął ze wstydu, oddając mocz z wysiłkiem i bólem.
I już po wszystkim, pomyślał ze zwykłą goryczą. Już po wszystkim. Już po wszystkim… Gdzie Timofiej? Timofiej był tuż obok stał w odstraszającej pozie i obserwował córeczkę. Nie lubił dzieci i nie ufał im.
A co ten wujek robi? — pytało tymczasem dziecię jasnym głosikiem. — Wujek zachorował?
Wujek nie zachorował. Wujek zdechł. Wujek zamoczył sobie spodnie od środka i czuje się jak kompletne, absolutne gówno. A ten swobodny mówca, uwielbiany przez masy, nawet niczego nie zauważył. Ochroniarze, owszem, wyraźnie zaczęli coś podejrzewać, choć oczywiście nie zrozumieli, co i jak, a ten demokratyczny panicz okazał się ślepy jak tokujący głuszec.
…Wrócić, pomyślał z resztką nienawiści. Wrócić i dobić drania. Ale wiedział, że nie wróci. Nie dzisiaj. Jutro. Potem. Nagle poczuł ponad bezsilnym smutkiem nieoczekiwany przypływ entuzjazmu, pojawiło się coś, o czym należało pamiętać, o czym trzeba teraz myśleć. Nie tylko o tym, gdzie zdobyć stare archiwa, najlepiej z czasów blokady, ale również o tym, jak to będzie, gdy znowu się spotkają. Na przykład na jakimś mityngu. Chyba się szykują wybory, można będzie przyjść na spotkanie z wyborcami. W końcu jestem wyborcą czy nie? Jestem. Mam prawo wybierać i wybrałem. Jego. Niech się teraz modli, bo ja go wybrałem. Przypomniał sobie, co mówił ten zasraniec Wadim i zachichotał — nic ci z tego nie przyjdzie, gnojku ty mój, nie wybiorą go, bo ja go wybrałem, a ty, gnojku, ty dostaniesz to, co ci się należy od życia: gorzkie rozczarowanie. Albowiem powiedziane jest: rozczarowanie to gorzkie dziecię nadziei…
Po przyjściu do domu przede wszystkim się przebrał. Spodnie i gatki wrzucił do pralki. A więc dziś trzeba będzie zająć się praniem. Jesteśmy ludźmi prostymi, służby nie trzymamy, sami pierzemy, sami gotujemy, sami myjemy podłogi… Prawda, zwierzaku? Zeżarłeś kaszę? No właśnie. Mięsa dzisiaj nie będzie, mięso będzie jutro…
Telefon zadzwonił nieoczekiwanie głośno. A głośno, dlatego że nieoczekiwanie. Siódma. Kto to może być? Do pułkownika nikt nie dzwoni. Okazało się, że to Tengiz. Psychokrata. Bał się Tengiza. Z tym okrutnym zwierzęciem należało mieć się na baczności. Taki nie żartuje i nie lubi żartów…
— Ołgoj-Chorchoj? Witam.
— Aa, pan Psychokrata we własnej osobie! Jeszcze żyjesz?
— Niedoczekanie twoje, Ołgosza, czyli Chorchosza. Słuchaj, kiedy ostatnio widziałeś Dimkę Christoforowa?
— Dzisiaj. Ohydny widok.
— Więc jesteś w temacie?
— W temacie czego?
— W temacie jego problemów.
— Tak. Niestety. Całą kamizelkę mi zasmarkał.
— Jasne. A więc chcę cię poinformować, że zbieramy się u mnie jutro, o dziewiętnastej…
— Jacy my?
— Drabanci. Dziadki. Wszyscy.
— A co ja mam z tym wspólnego?
— Nie pieprz, Grigorij! To poważna sprawa i dotyczy nas wszystkich. Dzisiaj Dimka, jutro ty.
— Ty mnie nie… tego… Dla mnie to już na pewno byście się nie zbierali.
— Zapewniam cię, że tak.
— Przecież mnie nienawidzicie!
— Nie przesadzaj, Ołgosza. Nie przeceniaj swojego znaczenia.
To prawda, jesteś człowiekiem niepociągającym, ale też jednym z nas, i na razie nikt tego warunku nie odwoływał. I nie może odwołać…
Prościej było się nie spierać. Prościej było się zgodzić i zrobić po swojemu.
— Dobrze. Przekonałeś mnie. Zastanowię się. O dziewiętnastej, mówisz? Co my jutro mamy, piątek?
— Tak. Jutro, u mnie, o dziewiętnastej.
— Zastanowię się.
— Ty mi tu nie pieprz głupot!
— Postaram się. A ty żyj. Jeśli ci się uda.
— Już ci powiedziałem, kurczę, że niedoczekanie!
Tengiz położył słuchawkę na widełki, ostrożnie, jakby była zrobiona z najdelikatniejszej porcelany, i głośno wypuścił powietrze przez nos.
— Co za wstrętny typ — powiedział.
— Przyjdzie? — spytała Olga.
— Nie wiem. Tak w ogóle to trochę się mnie boi, więc może nawet przyjdzie.
— A ty się go nie boisz? — Olga uważnie przeglądała się w lustrze, jakby widziała się po raz pierwszy po długiej przerwie.
— Trochę tak.
— Ale dlaczego? Rozmawiałam z nim kiedyś przez telefon. Uprzejmy. I absolutnie nieszkodliwy, sądząc z głosu.
— Tak. Ale pozory mylą, jak powiedział jeż, schodząc ze szczotki ryżowej.
— Tylko bez świństw, bardzo cię proszę. A jaki on ma talent?
— Umie perfekcyjnie nienawidzić.
— To wasz sensei uczy również nienawiści?
— Sensei nikogo niczego nie uczy. On tylko otwiera wrota.
— Jak to?
— Człowiek patrzy i widzi przed sobą płot. A może nawet mur. Kamienny. A sensei mówi: oto drzwi, otwórz je i idź…
— No i co?
— I człowiek idzie.
— A co z nienawiścią?
— Wszedł w niewłaściwe drzwi. To była pomyłka.
— Sensei się myli?
— I to dość często. Dał Griszce Tragedię amerykańską, a Griszka zamiast tego przeczytał Podróż do kresu nocy.
— Nie rozumiem.
— Nikt tego nie rozumie. Myślisz, że sam sensei rozumie? Ni cholery.
— Możesz się obejść bez mocnych słów?
— Mógłbym, tylko po co?
— Na prośbę ludu pracującego.
— Tak jest. Głos ludu głosem Boga.
— Opowiedz mi lepiej o tym swoim Ołgoj-Chorchoju. Co to w ogóle znaczy?
— Po mongolsku oznacza to „straszny robal”. Jest taka legenda, że występuje na pustyni i zabija na odległość: albo trującym gazem, albo ładunkiem elektrycznym.
— A co ma z tym wspólnego twój Grisza?
— Słuchaj, księżniczko, po co ci te informacje?
— Szkoda mi go.
— Coś takiego. Przecież nawet go nie widziałaś.
— To opowiedz coś o nim.
— Mały, gruby, nieogolony, nieruchome spojrzenie. Niechlujny.
— Zepsute zęby?
— Nie pamiętam. Chyba tak. Nie ma w zwyczaju pokazywać zębów.
— Nigdy się nie uśmiecha?
— Chyba nigdy. Dlaczego miałby się uśmiechać? Jest sam jak palec, ani przyjaciół, ani krewnych…
— Dlaczego?
— Krewni umarli, a przyjaciół pogonił.
— Czemu?
— A myślisz, że przyjemnie jest utrzymywać kontakty z człowiekiem, który na twój widok pyta ze zdumieniem: „To ty jeszcze żyjesz?”
— Nie wiem. Pewnie nieprzyjemnie. Ale przecież nie pyta na serio?
— A skąd ja mogą wiedzieć, może i na serio. Był czas, że należał do towarzystwa, potem się wycofał. Po prostu przestał przychodzić i dzwonić. Żyje sam dla siebie. Siedzi w swojej komórce jak karaluch i czyta cudze listy.
— Po co?
— Takie ma hobby. Skupuje stare archiwa rodzinne. Włóczy się po wysypiskach, po śmietnikach i zbiera stare listy. Jak włóczęga.
Jeśli jakiś dom przeznaczono do rozbiórki, on już tam jest, z workiem i latarką… Speleolog cholerny.
— Naprawdę go nie lubisz.
— A za co miałbym go lubić? Za to, że nas wszystkich nienawidzi?
— No to co? Ty też wszystkich nienawidzisz.
— Nieprawda. Mnie tylko czasem mdli. A on nienawidzi naprawdę.
— Skąd wiesz?
— Przyjdź do mnie jutro, to sama zobaczysz.
— Nie — skrzywiła się Olga.
— Co „nie”?
— Nie przyjdę. Nie lubię się z wami spotykać.
— A właśnie, dlaczego? Już dawno chciałem cię zapytać.
— Sama nie wiem. Czuję się nieprzyjemnie. Albo paskudnie. Albo nieprzyjemnie paskudnie.
— Dziwne. Przecież to nie są banalni ludzie. Każdy z nich to osobowość.
— Nie mówmy o tym. Lepiej opowiedz o tym swoim Ołgoju.
— Akurat on jest najbardziej przeciętny z nas. Pojęcia nie mam, co jeszcze można by o nim powiedzieć.
— Kim są jego rodzice?
— Już nie żyją. Nie miał nawet roku, gdy zmarła mu matka, a ojciec umarł ze trzydzieści lat temu. Kiedyś chyba zlał go pasem, ze złością, dziko, za jakieś drobne przewinienie i natychmiast zszedł na serce. On też nie był pospolitym człowiekiem; słynny architekt, budował wille dla władzy, laureat, akademik, partyjny. Pił na umór przez całe życie. Człowiek o wielkich namiętnościach i słabym zdrowiu. Jego ulubione powiedzonko: „Wszystko, co jest na świecie, to albo niewiadoma, albo oszustwo…”
Zamilkł, poszedł do kuchni, wyciągnął z lodówki puszkę dżinu z tonikiem, otworzył, łyknął, potem spostrzegł się i zapytał:
— Chcesz?
Olga pokręciła niecierpliwie głową.
— Opowiadaj dalej.
— Właściwie nic już nie wiem. Został sam, z macochą. Miał, dajmy na to, dziesięć lat, a macocha dwadzieścia. Podobno to była nieprawdopodobna piękność i skończona kurwa… Wybacz, ale nie da się tego inaczej określić. Przeżyła swojego architekta o dwadzieścia lat, piła jak smok, a pod koniec życia jeszcze dawała w kanał, mieszkała sama w pięciopokojowym mieszkaniu i w końcu sprzedała wszystko — dywany, kryształy, wszystko aż do ostatniego krzesła, zostawiła po sobie gołe ściany i klitkę Griszy, w której mieszkał z jakąś staruchą, służącą, co była dla niego tym, czym Arina Rodionowna dla Puszkina… A, do diabła z nim! Јapko, chodź do mnie…
— Nie waż się mówić do mnie „łapko”!
— A to dlaczego?
— A dlatego że to ten twój Robert wymyślił.
— Dobrze. W takim razie będę do ciebie mówił „nóżko”. Nogo.
Nogo mojego życia. Żegnajcie, przyjaciele, na zawsze, nie mogę dłużej cierpieć. Ręka losu złamała miłości nogę…
— Boże, jak ty mnie męczysz!… Posuń się.
— Mmm?
— Nie. Nie chcę. Przestań.
— Główka boli?
— Wszystko mnie boli. Przez cały dzień prałam.
— Wyginiemy!
— Nie bój się, nie wyginiemy. Ta wasza wspaniała Marisza zagwarantuje reprodukcję z naddatkiem.
— No, nie wiem. Marisza ma trójkę… a może czwórkę? Nie pamiętam. Niechby nawet czwórkę. En-pe-prez — dwójkę, Robert jedno. Jurka Wariograf — zero i zmiany nie są przewidywane. Dimka — zero…
— Za to Andriej Juriewicz…
— To prawda. I wszystkie nieślubne.
— Co za różnica?
— Żadnej. Mmm?
— Daj spokój, proszę cię. Lepiej zmyj naczynia.
— Słowo daję, wyginiemy! Zobaczysz, nogo duszy mojej…!
Dygresja liryczna nr 5 Ojciec Jadozuba, czyli duże dziecko — duży kłopot
Wrócił do domu wcześnie, zdjął marynarkę, powiesił ją starannie na wieszaku i powiedział do żony (nie patrząc na nią i rozwiązując krawat): „Wódki”. Pobiegła do stołowego, wróciła z kieliszkiem na tacy (trzy czwarte kieliszka, pikle na talerzyku, serwetka złożona w trójkąt). Wziął ze wzgardą kieliszek, wylał wódkę na dywan, podszedł do kredensu, nalał sobie do pełna. Wypił trzema łykami i wciągnął powietrze przez pobladłe nozdrza. Postał nieruchomo kilka sekund, a potem zapytał, nadal na nią nie patrząc: „Jest w domu?” „Jest” — odparła żona szeptem. Najwyraźniej o wszystkim wiedziała: zadzwonili, zameldowali, zafajdali swoim radosnym współczuciem od stóp do głowy… Szedł korytarzem przez całe mieszkanie, stąpając ciężko, jakby przez cały dzień ładował worki na stacji, otworzył drzwi z tabliczką (skradzioną z jakiegoś miejsca publicznego) Proszę pukać i wszedł do pokoju. Zatrzymał się na progu, nie zamykając za sobą drzwi — chciał powiedzieć tylko dwa słowa i od razu wyjść: dławiły go nienawiść i stenokardia.
Spadkobierca pochłonięty był swoim ulubionym zajęciem: przeglądał stare listy. Pokój zapełniały stare papiery, wszystko było nimi zasypane, jakby nie był to pokój nastolatka, tylko archiwum administracji domu. Wszystko było przesiąknięte zapachem starych dokumentów, a pod ścianą stały dwie przekrzywione stare walizki przytaszczył je kiedyś z jakiegoś śmietnika, razem z pluskwami i karaluchami.
Na ojca zerknął tylko przelotnie i odwrócił wzrok — jego twarz, jeszcze przed chwilą zarumieniona i pełna zapału, od razu znieruchomiała i jakby pożółkła.
Chciał powiedzieć tylko jedno zdanie, za to takie, żeby zawierało wszystko. „Rozumiesz chociaż, do jakiej jamy mnie wtrąciłeś? tłukło mu się w mózgu. — Rozumiesz, co teraz zrobią ze mną ci dranie?” I nagle wypłynęło z pamięci: „Ale mu dali do wiwatu!” Przypomniał sobie Galicza. Też sobie znalazł czas i miejsce na wspomnienia o Galiczu! Ale to było właśnie o nim: „Rozlegały się okrzyki i wypady, i stawiano z zapałem wielokropki, a potem, jak to zwykle, różne wnioski: warsztaty i nagana, i cała reszta…” Koniec z moim memoriałem, pomyślał nagle z przerażającą jasnością. Uświadomił to sobie po raz pierwszy i przyjął jako coś nieuchronnego. Bez względu na to, czy się ukorzę, czy nie, czy odetnę się od tego pasożyta, czy nie, memoriału mi i tak nie dadzą. Nie dadzą mi już nic i nigdy. Do końca życia będę klepał prywatne zamówienia. Koniec z architektem Petelinem — absolutny i ostateczny koniec.
I mimo to nie miał nic do powiedzenia temu otyłemu nastolatkowi o żółtej twarzy, którego dwóch dziadków zginęło na wojnie i który w towarzystwie kumpli (trzeci rok z rzędu, jak się okazało) obchodził urodziny Hitlera. A ci kumple to syn pierwszego sekretarza komitetu rejonowego, synek zastępcy przewodniczącego rady miasta, kuzyn dyrektora fabryki, członka biura komitetu okręgowego… I nie miał im nic do powiedzenia, i nie powiedziałby im nic, nawet gdyby całe to towarzystwo znalazło się teraz przed nim.
„Ale dlaczego Hitlera? — powiedział w końcu martwym głosem. — Wyjaśnij mi, nie rozumiem tego”. „Dlatego, że to dwudziesty kwietnia” — odparł nieoczekiwanie chętnie syn głównego architekta i podniósł oczy. Oczy były uczciwe i okrągłe, ale dziwnie żółtawe. Zresztą główny architekt i tak nie zrozumiał odpowiedzi. „No to co, że dwudziesty?” — zapytał. „Urodziny” — wyjaśnił spadkobierca i uśmiechnął się leniwie. Widocznie spodobała mu się własna odpowiedź. Widocznie nagle, tu i teraz, sam się sobie spodobał. Widocznie zupełnie nie rozumiał swojej sytuacji. Gad. Gnida. „Czy ty nie lubisz Żydów?” — zapytał absolutnie odruchowo, siłą rozpędu. Żeby nie uderzyć. Żeby nie rozmazać łajdaka po ścianie. „A kto ich lubi?” odpowiedział niedbale spadkobierca i wykrzywił pogardliwie usta. Na ojca już nie patrzył i może dlatego nie rozumiał, co się dzieje. „Oni sami siebie nie znoszą” — dodał jakby mimochodem. „Przecież twoja matka była w połowie Żydówką” — powiedział główny architekt Petelin. „Nie mam z tym nic wspólnego — sprzeciwił się spadkobierca i dodał ze wstrętem: — To wasze sprawy i wy sobie z tym radźcie”.
I w tym momencie Petelin senior podszedł do niego, sam już nie wiedząc, co robi. Przed oczami zapłonęło mu żółte światło, ściany się zakołysały, w uszach rozległo się mechaniczne wycie i wpadł jak na kulę — wpadł na to żółte, nieruchome, połyskliwe spojrzenie. Poczuł się jak oblany lodowatą gnojówką i już leżał na podłodze, na wznak, karkiem i plecami wyczuwając
kawałki połamanego krzesła, i czuł się, jakby ktoś go kroił nożem. To były ostatnie minuty. Zrozumiał to od razu i pogodził się z tym, zaakceptował jako ostateczny atak katastrofalnego pecha ostatnich dni. Próbując wstać, zaczął wierzgać nogami, oparł się jakoś o kołyszący się pod nim dywan. Nieznośnie śmierdziało spalonym papierem, smród dusił, nie było czym oddychać, a po głowie tłukły się jakieś nieprawdopodobne bzdury. „Żółty diabeł — tętniło w mózgu. Zęby żółtego…” „Połamane zęby żółtego…” (to tytuł jakiejś trylogii z odległego dzieciństwa, coś patriotycznego o samurajach i obrońcach pogranicza, o jeziorze Hasan i wulkanie Bezimienny…)
W męce wił się na podłodze, ciągle mając nadzieję, że wstanie, i patrzył na spadkobiercę, ponieważ w żółtej mgle przed oczami nie trafiało się nic innego. Widział, jak spadkobierca przesuwa lupę nad kolejnym starym dokumentem. Jak troskliwie podnosi papier i ogląda go pod światło. Jak się uśmiecha tym swoim przelotnym, słabym, ale zadowolonym uśmiechem…
…Widocznie udało mu się jednak wstać, bo znalazł się na korytarzu. Ledwie powłócząc sztywnymi nogami, sunął wzdłuż ściany, rozpłaszczając się na niej, przylegając piersią, zrywając — jedną po drugiej — grafiki za szkłem, zawieszone na poziomie twarzy.
Potem był jeszcze pokój gościnny, gdzie leżał na dywanie obok mahoniowego stołu… Zwinięta serweta pod głową, żona ze strzykawką, drgające różowe wargi, oczy, zaszklone łzami, taka młoda, dziewczynka jeszcze, pół roku temu się ożenił, jeszcze mógłby ją rżnąć i rżnąć… „Żółty — powiedział i to były jego ostatnie słowa. Zęby żółtego. Połamane zęby żółtego”.
Rozdział 7 Grudzień Piątek Wstępne przygotowania
Co to była za noc, żeby ją diabli wzięli! Z takim właśnie energicznym, ale mało odkrywczym zdaniem na ustach, a raczej w myślach obudził się (ocknął się? oprzytomniał?) Matwiej Aronowicz Bul, wśród przyjaciół i znajomych znany jako Wielmat, czyli Wielki Matematyk. Ranek jeszcze nie zaczął się naprawdę, jednak noc (koszmarna, straszna noc) już odchodziła i gwiazdy nad odległym zagajnikiem pobladły w przeczuciu nieuniknionego świtu. Była siódma rano, smętna odwilż już się skończyła, ale nie było dużego mrozu, tylko leciutki lód ściął brzegi kałuż na drodze, a zwisające z dachu sople stały się większe i wyglądały jakoś poważniej, inaczej niż wczoraj wieczorem.
Przez noc pokój nieźle się wyziębił. Biedny Wadim leżał plackiem na łóżku, oparty nosem i czołem o ścianę, przykryty kołdrą (wyglądało to tak, jakby pod tą kołdrą nikogo nie było, tylko sterczała spod niej samotnie i wzruszająco brudna stopa z ogromną, kościstą piętą). Kożuch leżał na podłodze, demonstrując kosmate wnętrzności.
Straszna noc. Zaczadziała noc. Gdy przyjechali, Wadim przez cały czas narzekał na zimno, trzęsło go, po twarzy spływał mu pot, a ręce miał lodowate jak gąsior łapy. Bez przerwy dorzucał drewno do pieca, aż wreszcie w pokoju zrobiło się nieznośnie gorąco, w domu czuć było czad i dym, ale on dalej marzł i dygotał, i znowu dorzucał do ognia, a w końcu naciągnął na siebie kożuch, który Matwiej specjalnie dla niego wyciągnął z dziadkowego kufra. Ale kożuch też mu nie pomógł…
Wadim był pijany. Był pijany już wieczorem, gdy Matwiej przyjechał, żeby go na wszelki wypadek odwiedzić. Nie spodobał mu się głos Wadima przez telefon, bełkotliwy, starczy głos człowieka zmiażdżonego, przygniecionego nieszczęściem. De visu Wadim wyglądał jeszcze gorzej, niż brzmiał przez telefon. Całkiem jak nie on — przed Matwiejem kiwał się i wiercił, co chwila tracąc równowagę i omal nie spadając z krzesła, rozchełstany, spocony, blady człowiek z czerwonym, zakatarzonym nosem, który co prawda odrobinę przypominał Wadima, ale mógł być najwyżej jego kiepską karykaturą, jakiej nie narysowałby nawet najgorszy wróg. Był w domu sam, w dodatku pijany na umór, najwidoczniej od dawna, jakby pił od tygodnia (chociaż wczoraj wieczorem przez telefon rozmawiał całkiem normalnie i nawet żartował w swoim zwykłym stylu). „A gdzie Sofia Jefimowna?” Słysząc to całkiem niewinne i bardzo naturalne pytanie, Wadim jeszcze bardziej zmienił się na twarzy, wieloznacznie pomachał palcem przed nosem Matwieja (jakby chciał powiedzieć: „O, nie, kochaniutki… nic z tego… nawet o tym nie myśl…”), a wreszcie pokazał figę — żeby nie było już żadnych wątpliwości co do negatywnej odpowiedzi. Matwiej nie rozumiał, skąd taka tajemnica, a jednocześnie od razu pojął, że matki Wadima nie ma, nie ma jej od dawna i nieprędko wróci, i dlatego on, Matwiej, będzie musiał tu siedzieć i siedzieć, i siedzieć, ponieważ zostawienie Wadima w takim stanie świadczyłoby o braku odpowiedzialności, a Matwiej, mimo wszystkich swoich wad, uważał się za człowieka odpowiedzialnego. Dlatego został i wypił z Wadimem dużą butelkę niebieskawego, cierpkiego, wodnistego gówna, a potem jeszcze jedną butelkę innego gówna (jakąś starożytną nalewkę z dawnych zapasów) i noc jakoś zleciała.
Na szczęście, Wadim nie potrzebował rozmówcy. Przez cały czas monologował, sam siebie słuchał ze współczuciem i zrozumieniem, sam śmiał się ze swoich opowieści, sam sobie przerywał. Kilka razy zaczynał nawet płakać, ale szybko kładł kres tej słabości — bez cienia litości.
W jego mamrotaniu splatały się trzy kompletnie niepowiązane ze sobą historie. Pierwsza, najwidoczniej całkiem realna, o strasznym, diabolicznym człowieku, o szatanie z żądłem zamiast palca wskazującego, była znaną już Matwiejowi kaukaską historią o groźbach i żądaniach (ale teraz wynikało z niej, że Wadimowi nie tylko grożono, jak opowiadał wcześniej, ale w dodatku torturowano go w jakiś straszny sposób). Druga historia — bez początku i końca — mówiła o tym, jak mocno rozochocone towarzystwo wychodzi z herbaciarni (na Bermamycie? w każdym razie na Kaukazie) wychodzi, wychodzi i nijak nie może wyjść, do takiego stopnia się wszyscy uchlali. Jakiegoś Miszę wynoszą na wznak, Misza wymiotuje burą strugą, a wielki myśliwski kindżał (nawiasem mówiąc, niezarejestrowany) wypada mu z pochwy na pasie i z łoskotem skacze po kamiennych schodkach… Wszystko to jest dość prawdopodobne i całkiem życiowe, nie wiadomo tylko jednego: o co tu chodzi. A trzecia historia okazała się zupełnie dziwna. Występowały w niej namiot, góry (znowu), pochmurna, deszczowa noc, jakiś nieprzyjemny człowiek o imieniu Timofiej, który spał na połówce obok… A może wcale nie spał, tylko udawał… I nagle w pobliżu tego namiotu znalazł się w jakiś nadprzyrodzony sposób jeszcze jeden namiot, a w nim obcy człowiek… znikąd… nikt… martwy… zabity… pobity na śmierć… A potem pojawia się jeszcze dwoje ludzi, też nie wiadomo skąd, szlochających nad trupem i wygłaszających śmiertelne groźby, ale nie pod adresem Wadima, tylko jakby Timofieja, który, wyobraźcie sobie, dalej leży w swoim śpiworze i tchórzliwie udaje, że śpi… Dziwna, mało prawdopodobna, wyraźnie wymyślona (po co?) historia bez żadnego konkretnego końca i bez konkretnego początku… W dużym pokoju, gdzie wszystko było porozrzucane, porozbijane, podeptane i uświnione, gdzie paliło się górne światło, a lampka leżała przewrócona obok kanapy, gdzie było pełno dymu, jak w kinowej toalecie, panowała atmosfera bolesnej gorączki i zastarzałego strachu, który już dawno przemienił się w śmiertelne przerażenie. „Czym jest ciemny strach rozpoczynającego grę…” (wirowało w głowie Matwieja, który stracił już rozeznanie i pojęcia nie miał, co z tym wszystkim robić) „…i blady strach powtarzały niezliczone lustra…” Więc tylko łapał Wadima za spocone, śliskie dłonie, nie pozwalając mu nic więcej rozbić, przewrócić, rozwalić, podeptać…
…Nagle rozległ się stłumiony dzwonek przywalonego poduszkami telefonu — nieoczekiwany, niczym niespodziewany gość na progu.
Kto mówi? Mama? Mamo, przecież prosiłem, żeby nie dzwonić! Wszystko w porządku, mam tylko katar… Mamo, prosiłem! Nie dzwoń więcej… — I odkładając słuchawkę, od razu, bez żadnego przejścia, tym samym tonem, ale już do Matwieja: — Przecież prosiłem, żeby nie dzwoniła! Przecież tu wszystko jest na podsłuchu. Na pewno już ją namierzyli. A myślałem, że dobrze ją ukryłem… — Nowy papieros, drżąca ręka z zapalniczką, czerwone, przerażone oczy. — Zabiją, to trudno. To jeszcze nie jest najgorsze. Olać to. Ale przecież będą torturować. Okaleczaj sukinsyny. Posądzana wózek inwalidzki na resztę życia…
— …Jestem małym człowieczkiem, rozumiesz? Malutkim. Niczego nie potrzebuję, nikogo o nic nie proszę i niczego nie żądam. Owszem, bywa ze mną dziwnie… Bywa. Wiesz, jak się to dzieje? Nagle widzę związek pomiędzy rzeczami… widzę drogę, po której wszystko sunie jak po szynach… Ale nic więcej! Dlaczego im to nie wystarcza? Dlaczego chcą, żebym zrobił to, co niemożliwe? Przecież to takie proste: jeśli człowiek widzi drogę, to jeszcze nie znaczy, że może ją zbudować. A to nawet nie jest droga. To jakby rura, betonowa, wąska, na jej widok zaczynam mieć klaustrofobię… Jestem małym człowieczkiem, zrozumcież, na Boga, małym…
Słowo „mały” odwróciło jego tok myślenia o sto osiemdziesiąt stopni. Nagle się zakrzątnął:
— Gdzie ona jest? Powinna być jeszcze jedna mała butelka. Specjalnie zostawiłem. Wziąłeś? Oddaj, nie bądź świnia! No, oddaj, proszę cię, oddaj… Matwiej, niech cię diabli, oddawaj małą, ty Żydzie, ty sukinsynu… — Sięgnął za kanapę, odsunął przewróconą lampkę, znalazł butelkę, objął ją dłońmi, przytulił do policzka niczym ukochanego kociaka…
Matwiej próbował położyć go spać, ale gdzie tam! Nagle poniosło go do kuchni, postanowił zaparzyć kawę… jakby kawa stała się właśnie pilnie potrzebna! Najpierw było słychać, jak naczynia lecą na podłogę, a potem w mieszkaniu rozszedł się zapach gazu. Okazało się, że odkręcił wszystkie kurki, ale nie podpalił żadnego palnika, a teraz stoi z rondelkiem w rękach i przerażony patrzy przez okno na podwórko, gdzie jacyś ludzie (całkiem normalni, w tym również płci żeńskiej) albo wsiadają do czarnej wołgi, albo przeciwnie, właśnie z niej wysiadają.
Było już grubo po północy, gdy Matwiej zdecydował się wywieźć go stąd w cholerę. Jak najdalej. Przynajmniej wyśpi się spokojnie na łonie przyrody. O dziwo, Wadim nie protestował. Przeciwnie, sam od razu poszedł do przedpokoju, żeby się ubrać, i przekornie dogadywał: „Figa z makiem… nie dorwiecie mnie… dzisiaj czwartek, jutro już piątek… gówno…” W samochodzie od razu zasnął, jakby go wyłączyli z kontaktu, spał spokojnie i mocno, ale przy wjeździe do Chwojnego obudził się i na działce wszystko zaczęło się od początku, włącznie z chaotycznym mamrotaniem o wydarzeniach na Kaukazie (wymyślonych i rzeczywistych) oraz histerycznymi próbami odszukania zapomnianej i zostawionej w mieście małej butelki…
Matwiej ubrał się i wyszedł na dwór. Zamierzał pójść do szopy, uzupełnić zapas drewna w domku, ale zatrzymał się na werandzie, pełną piersią wdychając i wydychają czyste powietrze, kłujące mrozem i świeże niczym gałęzie świerku prosto z lasu. Nad światem leżała mroźna cisza, nawet psów nie było słychać. Po lewej stronie, przez świerki, świeciły się blado okna sąsiedniego domku, gdzie zazwyczaj zapalano wszystkie światła, ale nie było żywego ducha, najmniejszego ruchu, jakby to nie był domek, tylko zaklęty pałac.
Wszystko wyglądało tak samo jak zawsze. Żyguli Matwieja stał tam, gdzie powinien stać, cichutko mrugając czerwoną diodą włączonego alarmu. W domu po prawej stronie ludzie już się chyba obudzili, z komina wysnuwał się tłusty, biały dym, ale tam też panowały cisza i bezruch. A czego się właściwie spodziewałeś, Georges Dandin, pomyślał Matwiej, schodząc z werandy. Szpiega przymarzniętego do słupa telefonicznego naprzeciwko? A może tabunu bandyckich mercedesów przed bramą? Nie rozśmieszaj mnie. Tak się tego nie robi. Jeśli w ogóle się robi. To jakaś dziwna historia, jest w niej pewien drażniący nadmiar. Nadmiar… Próbował pochwycić tę umykającą, trzeźwą (nader cenną w chaosie bredni) myśl, ale nie udało mu się, przegapił, i myśl odeszła w mrok podejrzanych artefaktów. Trzeba będzie poczekać, aż się znowu wynurzy. To nic, jeszcze czas, poczekamy. Dzisiaj dopiero czwartek, o, przepraszam, już piątek. Dzisiaj dopiero piątek, spotkamy się u Tengiza i wspólnie znajdziemy rozwiązanie. Jeśli jakieś istnieje.
Przyniósł i położył w przedsionku trzy wiązki drew, rozpalił piec w pokoju, poszedł do kuchni i postawił na gazie pół czajnika wody. Potem zaczął myszkować po spiżarni. Nie żeby zupełnie nie było nic do jedzenia; było, ale jakieś takie beznadziejnie dalekie od spożycia. Surowiec. Nawet nie półfabrykaty, tylko właśnie surowiec: mleko, kasza, buraki, marchew… Chociaż nie, w lodówce znalazły się też jajka. Trzy sztuki. Ale z chlebem było już znacznie gorzej: skamieniała połówka razowca, popękanego niczym pustynia w Azji Środkowej.
Gdy wrócił do pokoju, żeby dorzucić drew do pieca, Wadim już siedział na łóżku z kożuchem narzuconym na ramiona. Ze wstrętem i rozpaczą oglądał w małym lusterku swoją spuchniętą fizjonomię.
— Słuchaj — powiedział — czy dzisiaj jest środa czy czwartek?
— Dzisiaj jest piątek.
— Kłamiesz!
— Przysięgam.
— To dzisiaj idziemy do Tengiza?
— Jak najbardziej.
Wadim jęknął i zaczął ugniatać policzki i czoło, jakby w ten sposób próbował doprowadzić całe swoje gospodarstwo do porządku.
— No a jak tam zabezpieczenia przed nieprzewidywalną zmianą ceny portfela
krótkoterminowych obligacji państwowych za pomocą futures? — zagaił Matwiej ostrożnie. To było pytanie kontrolne.
Przez kilka sekund Wadim milczał, ale w końcu mimo wszystko odpowiedział — niechętnie, ale całkiem rozsądnie:
— Niestety. Mogę zagwarantować jedynie osobisty udział we wtórnym przetargu obligacji.
Chwała Bogu, pomyślał Matwiej i przykucnął przed piecem z pogrzebaczem w ręku.
— Jaki byłem wczoraj? — zainteresował się Wadim.
— Jak kiedy. Chwilami nawet niezły. Czasem.
— Dużo naplotłem? — zapytał stropiony.
— Nie da się ukryć.
— Czasem lepiej jeść niż mówić — oznajmił Wadim, jakby demonstrując swój szczęśliwy powrót do rzeczywistości, i od razu zapytał: — Nie ma w tym domu czegoś do zjedzenia? Czegoś słonego, co?
— Sól jest — rzekł Matwiej. — Ze dwa kilo. Zaraz coś zorganizujemy. Muszę być dzisiaj przed dwunastą w Zielenogorsku, na seminarium. Pojedziesz ze mną czy zostaniesz tutaj?
— Pomyślę.
Do południa Tengiz zdążył przyjąć trójkę „zrelaksowanych” i zarażony dojmującym wstrętem do siebie i świata wyruszył na ulicę Donduriejewa sześć. Naprzeciwko była kawiarnia; wszyscy ludzie z gawry Ajatollaha mieli zwyczaj przychodzić tu na obiad. Tengiz zajął stolik przy oknie i zamówił czochochbili z baraniny, zieleninę i chaczapuri. Coś do picia? Poproszę wodę mineralną. Jakąkolwiek. Z głębiny pięciu tysięcy metrów? Bardzo proszę, może być z głębiny…
Za oknem była czysta, cicha uliczka bez samochodów i niemal bez przechodniów — suchy asfalt jezdni, chodniki bez jednego niedopałka, a po drugiej stronie jasnożółty, piętrowy dom ze wzruszającymi wieżyczkami na dachu, dwoma szerokimi, zachęcającymi wjazdami na podwórze po obu stronach eleganckiego wejścia głównego, z połyskującymi szybkami i rzeźbami w hebanie. I jak okiem sięgnąć ani jednego ochroniarza, nie było nawet zwykłych, czujnych kamer. I, rzecz jasna, żadnych tablic ze złoconymi literami na ścianie obok wejścia, żadnych plakatów reklamowych, neonowych napisów na szczycie dachu czy innych handlowych banałów. Surowy, ale sympatyczny, prywatny dom bardzo bogatego człowieka. Ani jednego samochodu przy wjeździe, za to w głębi podwórka widać kilka i wszystkie luksusowe.
Gdy Tengiz niespiesznie jadł czochochbili, na podwórze wjechał jeden czarny samochód (chyba rolls-royce, a zresztą diabli wiedzą), a jeden człowiek z dyplomatką przyszedł (z prawej strony) na piechotę i bez najmniejszych przeszkód wszedł do budynku głównym wejściem. Ale nadal nie stwierdzono najmniejszych śladów zakamuflowanej ochrony czy choćby jakiegoś
eleganckiego szwajcara (w galonach od szyi do pięt).
Wszystko to wyglądało dość dziwnie, ale nie tak bardzo dziwnie. W końcu Ajatollah został ustami narodu ogłoszony człowiekiem, który nie boi się nikogo, a którego boją się wszyscy. Wszyscy bez wyjątku. Od — do.
Prócz mnie, pomyślał Tengiz ze złośliwą satysfakcją. I oczywiście prócz naszego Andrieja Juriewicza… Właśnie, czy ten cholerny Nieustraszony nie boi się nawet wyrwizębów? To niemożliwe. Trzeba go koniecznie zapytać. Tak, jasne, a on zamiast dać odpowiedź, opowie najświeższy dowcip o wyrwizębach i zachichocze swoim lodowatym śmieszkiem, od którego ściska się serce każdego śmiertelnika… a może dusza?
Tymczasem eleganckie drzwi głównego wejścia otworzyły się, wypluwając porcję urzędników. Tengiz cedził powoli lodowatą wodę, wyssaną przez kogoś z głębokości pięciu tysięcy metrów, i patrzył, jak tamci rozsypują się tyralierą, jedni na prawo, inni na lewo, wychodząc poza granice widzialności, a niektórzy prosto tutaj, pod gościnny dach wyspecjalizowanego zakładu o nazwie Szaszłyki czebureki.
Stawali w drzwiach jeden po drugim, wszyscy bez płaszczy i czapek, widać, że starzy bywalcy. Niespiesznie zajmowali dobrze znajome, wysiedziane miejsca, z ożywieniem wymieniali się gastronomicznymi uwagami, a czasem bez najmniejszego skrępowania przekrzykiwali się przez całą salę, serdecznie rozmawiali z kelnerami, zamawiając „to, co zwykle, Wołodia”… Tengiz dostrzegł kilka pytających i nawet czujnych spojrzeń, skierowanych w swoją stronę, a dwóch mięśniaków już od progu popatrzyło na niego z demonstracyjną wrogością; widocznie zajął ich cholerny osobisty stolik. Jednak wahanie przy drzwiach trwało tylko chwilę; w końcu podeszli i, nie pytając o pozwolenie, co jest przyjęte wśród porządnych ludzi, energicznie odsunęli krzesła naprzeciwko Tengiza i znowu popatrzyli na niego z otwartą niechęcią. Ponieważ pozostał obojętny na te spojrzenia (siedział z przymkniętymi oczami, odchylony na oparcie, i pociągał swój egzotyczny napój), w końcu przestali go hipnotyzować i przywołali kelnera Tolę o przezwisku (bo chyba nie nazwisku) Maradona.
Niewątpliwie były to „struktury ochronne”: potężne chłopy o jednakowych, stożkowatych czaszkach, wystrzyżeni na zero, z wojowniczym barami i długimi jak u goryli łapskami. Byli do siebie podobni tylko w ogólnych zarysach, może trochę z zachowania, ale nic poza tym. Ten, który usiadł naprzeciwko Tengiza, był przystojniakiem: smagły, jasnowłosy, z czarnymi brwiami, ze szczupłą twarzą ascety i amanta filmowego jednocześnie. Drugi nie miał już tak atrakcyjnego wyglądu: pysk jak rumiany dwupudowy ciężarek, boki i brzuch o mało nie rozepchną marynarki… Nie tyle potężny, ile gruby — jasnowłosy knur, mięso z tłuszczem, humanitarna ślepa uliczka ewolucji…
Zamówili czanahi w garnuszkach i zostali obsłużeni w takim tempie, jakby w kuchni już od rana czekano tylko na nich: oho, zaraz przyjdą Knur z Pięknisiem, to trzeba od razu… żeby nie czekali ani minuty… Tengiz przyglądał się, jak zawzięcie jedzą, jak rwą lawasz i gryzą pęczki zieleniny — łapczywie, z zapałem, na tempo, jakby wykonywali dobrze znaną i lubianą pracę… Czekał, aż skończą z czanahi i wezmą się do czebureki, jeszcze gorące, i puszkowe piwo tuborg, wezmą się tak samo łapczywie, z takim samym zapałem i zręcznością, w takim samym milczeniu… Przygotowywał ich, doprowadzał do stanu gotowości, ostrożnie, tak żeby ani oni sami, ani — nie daj Boże — przypadkowi obserwatorzy nic nie zauważyli, a gdy nastąpiła odpowiednia chwila, wyłączył Knura, jednocześnie włączył Pięknisia, jako bardziej inteligentnego i nadającego się do użycia. Piękniś zaczął mówić od razu, chętnie i tak szybko, jakby od dawna to w nim dojrzewało, jakby już bardzo długo czekał na taką właśnie możliwość, by wielosłownie, nawet wyszukanie, odpowiednio modulując głos, opowiedzieć dobremu człowiekowi o tym, co go boli.
Jego przemowa okazała się nadspodziewanie prawidłowo skonstruowana, dość inteligentna, niemal bez wulgaryzmów i zupełnie bez specyficznych, pozbawionych smaku i sensu przekleństw. Opowiadał o jakichś mało istotnych sprawach, o beznadziei swojego obecnego życia, o dżungli bytu, o kłopotach z potencją, które pojawiły się w pewnym momencie, pewnie z powodu napięcia nerwowego — ale Tengiz przerwał mu bezlitośnie i zapytał niedbale, czy pan jest teraz u siebie. Okazało się, że nie, na miejscu go nie widziano, ale przecież, z drugiej strony, proszę tylko pomyśleć, skąd on, Piękniś, może to wiedzieć, przecież jest w firmie człowiekiem niewiele znaczącym, na posyłki, wie pan, jak to się mówi, „popchnęli nas i upadliśmy, podnieśli nas, to wstaliśmy”. Właściwie jeszcze pana nie widział, można powiedzieć, ani razu, jeśli nie liczyć przypadku, gdy meldował mu o tapetach… O jakich znowu tapetach? O tapetach zmywalnych, całych w smoki, cudnie pięknych, boskich, japońskich… a może chińskich? Dobrze, powiedział Tengiz, to nieistotne. Gdzie siedzi pan, jak się do niego dostać? Okazało się, że pan siedzi na pierwszym piętrze, za białą salą, ale nie można tam tak po prostu wejść, trzeba się najpierw zapisać u sekretarki… Jego sekretarka jest zawsze na posterunku, niesłychanie, jak to mówią, pieprzona baba, przepraszam za wyrażenie…
Pogrążony w sobie Knur nagle wynurzył się z tymczasowego niebytu (rozbudzony widocznie mocnym słówkiem) i zapytał ochryple, z niechęcią:
— Coś się tak rozszczebiotał? Słowiczek niedorobiony.
Tengiz tylko popatrzył na niego spode łba i Knur się wycofał. Napił się piwa w milczeniu, jakby nabrał powierza i zanurkował. I znowu go nie było. Można byłoby spokojnie pracować dalej, ale, niestety, Piękniś już się wyczerpał. Zresztą i tak nic nie wiedział. „Ja i Kola dyżurujemy na parkingu. Nasza sprawa to samochody. Podjechać, odjechać. Zadzwonić, obejrzeć. Pilnować. A w domu, w środku właściwie nigdy nie bywamy. Musiałby pan pogadać z kimś z urzędników. O, tam siedzą dziewczyny z biura…”
Tengiz odpuścił mu. Odpuścił im obu, a oni od razu wstali, starannie ustawili krzesła na miejscu, pożegnali się niezgrabnym ukłonem i poszli sobie, pijąc po drodze piwo z puszek, ogromni, ciężcy, pozbawieni talentu… Trzeba przyznać, że Piękniś wyglądał całkiem nieźle: przystojny, elegancko sportowy — przyjemnie popatrzeć. Ale jako człowiek wyraźnie nijaki i tępy jak kolano pokojówki.
Zresztą, Bóg z nimi…
Dziewczyny z biura z łoskotem i brzękiem przewróciły na swoim stole dzbanek z sokiem; sok zalał natychmiast cały stół, zaczął spływać na podłogę, sztućce poleciały na wszystkie strony, dziewczyny zerwały się z miejsca, zanosząc się śmiechem, ratując sukienki i torebki. Kelner Maradona już do nich biegł, z pełną gotowością do usłużenia i obsłużenia, rzecz jasna absolutnie się nie gniewając, a dziewczyny rozejrzały się, zobaczyły wolne miejsca i ze szczebiotem przefrunęły do Tengiza, najwyraźniej nie rozumiejąc nic z tego, co się stało, i już całkowicie gotowe do użycia.
Ale i tak poczekał, aż Maradona przeniesie im z rozgromionego stolika napoczęte chaczapuri, poda nowy dzbanek soku i sprzątnie resztki uczty „struktur ochroniarskich”. A one tymczasem chichotały i „szczebiotały, szczebiotały, szczebiotały, idiotki przeklęte” (zupełnie jak w ulubionym dowcipie Andrieja Juriewicza o wrażeniach nowożeńca). Wydawałoby się, że zupełnie nie zwracają uwagi na Tengiza, ale on wiedział, że badają go uważnie i profesjonalnie i zastanawiają się, czy jest wart uwagi, czy to tylko „przydrożny chłopek”. Nie czekał, aż dokonają wyboru, tylko wziął je w obroty, aż im żebra zatrzeszczały, i w ciągu dziesięciu cichych, intymnie poufnych minut po kolei opowiedziały mu wszystko, co wiedziały, i wszystko, czego mogły się tylko domyślać, i wszystko, o czym słyszały, a w co nie do końca wierzyły…
Kolorowe niczym tropikalne motyle i tak samo bezmózgie. Absolutnie nijakie, a imię ich brzmi nikt. Upajająco wspaniałe samiczki, plugawo — boskie naczynia do zrzutu nadmiaru działalności życiowej organizmu, zanurzonego w rozkoszy… Kociaczki. Upajająco pachnące, jadowite kociaczki. Rozkoszne dwunogie maszyny do wielokrotnej kopulacji… Zamknął oczy, żeby odpędzić urok, i od razu się uwolniły, ucichły przestraszone, jakby wsłuchując się w echa własnego, bezmyślnego i niebezpiecznego szczebiotania. Kurze móżdżki. Nadal niczego nie rozumiały, ale poczuły blady strach, zaczęły się bać, chłód wdarł się w wycięcia sukienek i zmroził je, pokrył gęsią skórką rozkoszne atłasowe ciała… Nie umawiając się i nie dojadając ledwie napoczętego chaczapuri, zerwały się z miejsc i z determinacją pobiegły do wyjścia, wymachując kolorowymi torebkami na długich paskach, omal nie przechodząc w paniczny bieg, nie widząc i nie słysząc nic wokół siebie, nie zauważając zaskoczonych spojrzeń przeżuwających współpracowników i nie słysząc ich żartobliwych pytań i trawienno-toaletowych aluzji…
Nie miał zamiaru ich zatrzymywać. Dowiedział się już wszystkiego, czego chciał. Albo prawie wszystkiego. Ujmijmy to tak wiedział wystarczająco dużo, ponieważ wszystkiego nie wie nawet Ajatollah.
Patrzył przez ulicę na sympatyczny dom bogatego człowieka. Pana i władcy. Mógłby pójść od razu, teraz. Zrobić wszystko samemu. Ostro. Na raz-dwa. Wyobraził sobie wszystko po kolei: jak wchodzi, gdzie skręca, po jakich schodach idzie, co mówi i do kogo… Obraz, jaki zobaczył, wydał mu się całkiem prawdopodobny, nawet wiarygodny. Już. Teraz. Nie ubierając się — kurtkę zostawić tutaj, w szatni (powiedzieć, że zaraz wrócę). Skończyć z tą sprawą, rozdeptać gada i może uda się zdążyć na piętnastą trzydzieści do poradni na Barmalejewej… Pochwycił spojrzeniem Maradonę i przywołał go — chciał zapłacić. Wody z głębin pięciu tysięcy metrów jednak nie dopił. Nie dał rady. Woda jak woda, co ci ludzie w niej widzą?
Mniej więcej w tym samym czasie Andriej Juriewicz Bielunin (przez przyjaciół zwany Nieustraszonym) miał spotkanie z Korniejem Awerianowiczem Esaułowem, znanym w określonych kręgach jako Korzeń albo Esauł. Rozmowa miała miejsce w nowym, zupełnie pustym wielopokojowym mieszkaniu nowego, niedawno wybudowanego elitarnego budynku. Negocjatorzy siedzieli na wielkich skrzyniach po jakiejś ekskluzywnej aparaturze (prócz pudeł w mieszkaniu nie było nic, za to pudeł — ile chcieć). Obaj palili rnarlboro, a popiół strząsali na leżącą między nimi gazetę „Dzień Iksa”.
Głosy w pustym, ogromnym mieszkaniu brzmiały dziwnie, od czasu do czasu pojawiało się echo, pachniało świeżością, farbą, lakierem, a wszystko wokół błyszczało i lśniło: futryny, ramy drzwi i podłoga, wyłożona jakimś nieprawdopodobnie luksusowym, trójkolorowym parkietem. Właściciel nadzwyczajnie pasował do tego luksusu: szary płaszcz do pięt, ciemnoczerwony krawat (z czarną iskrą), blada, arystokratycznie pociągła twarz, idealnie ogolona, natchnione brązowe loki a la młody Beethoven… Przed Andriejem siedział niewątpliwy rosyjski szlachcic w dziesiątym pokoleniu, dziecię majątków rodem z powieści Turgieniewa, cudem zachowany unikatowy egzemplarz. Zdradzały go tylko oczy — ostrożne, czujne oczy doświadczonego drapieżnika, jak najbardziej z tego świata, wręcz z najbrudniejszej i najstraszniejszej części tego świata.
Zresztą pewnie były to tylko figle pobudzonej wyobraźni. Po prostu Andriej wiedział, kogo ma przed sobą, i patrzył przez pryzmat tej wiedzy. I dobrze robił, że tak patrzył. Z tym Esaułem trzeba się mieć na baczności. Kto uprzedzony — ten uzbrojony.
— Czemu sam Aleksander Aleksandrowicz się ze mną nie skontaktował? — zapytał jakby od niechcenia Esauł, oglądając rozżarzony koniec papierosa, a w rzeczywistości bardzo uważnie obserwując swojego rozmówcę.
— Wyjechał. Jest daleko stąd. Bardzo daleko.
Esauł skinął głową, dając w ten sposób do zrozumienia, że odpowiedź go satysfakcjonuje. Od razu zadał nowe pytanie i znowu jakby od niechcenia:
— A jak pan go poznał, Andrieju Juriewiczu? Jeśli to oczywiście nie tajemnica.
— Oczywiście, że nie tajemnica. Razem szukaliśmy Shambali.
— Znaleźliście?
— Nie. Nie zdążyliśmy. „W końcu przyszedł gajowy i wszystkich przegonił z lasu…” To taki dowcip — wyjaśnił pospiesznie Andriej, przechwytując kłujące, czujne spojrzenie (jakby żądło osy wysunęło się z pasiastej pochwy). — Tak naprawdę nadlecieli ci z ochrony pogranicza i bez jednego złego słowa wyrzucili nas razem z naszym skarbem i zezwoleniami na dokładkę. Chińscy strażnicy ochrony pogranicza to, zapewniam pana, bardzo poważna sprawa.
— O tak! — przyznał Esauł z takim przekonaniem, jakby przez całe swoje świadome życie nie robił nic innego, jak tylko użerał się z chińskimi pogranicznikami. (Chociaż, jak się tak zastanowić, Bóg wie, z kim on miał do czynienia w ciągu swoich niemożliwie długich, nieprawdopodobnie długich trzydziestu sześciu lat…)
— Więc jak mogę panu pomóc? — zapytał, pochylając się lekko i skrupulatnie gasząc niedopałek o gazetę.
— Aleksander Aleksandrowicz zarekomendował mi pana jako człowieka, który wie wszystko o wszystkich.
Esauł skłonił się lekko.
— Dziękuję panu. Ale to już pan mówił. Co konkretnie pana interesuje?
— Aleksander Aleksandrowicz przedstawił mi pana również jako człowieka, który wymaga poufności, ale sam również gwarantuje absolutną poufność.
— Jak najbardziej. A więc?
— Interesuje mnie człowiek zwany Ajatollahem.
Tym razem Esauł nie od razu odpowiedział. Widocznie spodziewał się czegoś zupełnie innego — jego pociągła twarz wydłużyła się jeszcze bardziej, wydawało się, że jest rozczarowany tym, co usłyszał. Albo zaniepokojony. A może urażony?
— Mam nadzieję, że nie uraziłem pana swoją prośbą? — zapytał Andriej. — Jeśli tak, to…
— Nie, nie, bynajmniej. Czy jest pan świadom, jak niebezpieczne są tego rodzaju pytania?
— Jestem — rzekł Andriej, uśmiechając się uspokajająco.
— Obawiam się, że jednak nie — zaprotestował Esauł twardo. Ale to już nie moja sprawa. A więc, co właściwie pana interesuje?
— Generalnie mnie wszystko, ale rozumiem, że potrzebuje pan konkretnych pytań… Dobrze. Zacznijmy od samego początku. Imię?
— Nazywa się Chan Awtandiłowicz Husajnow.
— Dziwne połączenie! Tatar?
— Być może. Ale urodził się w Leningradzie, w 1970. Jego ojciec był znanym dekoratorem, zmarł wcześnie, Chan dorastał bez ojca. Ukończył techniczną uczelnię wojskową,
z wykształcenia elektronik. Do świata biznesu wszedł dzięki komputerom, teraz zajmuje się absolutnie wszystkim: elektroniką, samochodami, tokarkami, ropą, ma również sieć restauracji…
— Hazard?
— Nie.
— Narkotyki?
— Nie, nic nielegalnego. Nigdy. Takie zasady.
— Kobiety? Mężczyźni?
— Nie. Żona i synek, którego kocha nad życie. Przykładny ojciec i mąż, i uważa to za normę.
— Słabe punkty?
— Zależy, co nazywamy słabymi punktami.
— Słusznie. A jak tam siedem grzechów głównych?
Esauł zastanowił się.
— Obżarstwo, jak sądzę. Lubi zjeść smacznie i dużo.
— Choroby?
— Zdrów jak ryba.
— Fobie?
Esauł roześmiał się nieoczekiwanie.
— A, owszem. Boi się pająków, żuków i karaluchów. Boi się śmiertelnie, jak dziecko.
— Jasne. Arachnofobia. Zdarza się. Pije?
— Tylko gruzińskie wina półwytrawne. Achaszeni, Chwanczkara, Kindzmarauli…
— Jak towarzysz Stalin.
— Nie przypomina towarzysza Stalina.
— Ale jego naczelną zasadę: „Nie ma człowieka — nie ma problemu” chyba jednak wyznaje.
Esauł pokręcił głową.
— Nie zostało udowodnione — powiedział. — Nikt nie słyszał o przypadku, żeby fizycznie usunął któregoś ze swoich konkurentów czy współzawodników… I w ogóle kogokolwiek. Ma zupełnie inne metody.
— Ach, tak? A jakież to?
— Nazwałbym je oszczędzającymi. Wzywa człowieka do siebie i rozmawia z nim. Jak? O czym? Nikt nigdy nie opowiadał. Ale po takiej rozmowie człowiek zmienia się nie do poznania.
— Staje się spokojny i serdeczny?
— Inny. Ale tak, również serdeczny.
— I przez cały czas się uśmiecha. Jak tamta dziewczynka.
— Jaka dziewczynka?
— Posłuszna. Ta, która na budowie zawsze nosiła kask. A nieposłuszny chłopczyk nie nosił.
I w pewnej chwili spadło rusztowanie. Z chłopca została miazga, a dziewczynka idzie sobie dalej i tylko się uśmiecha.
— A, tak. Pamiętam. „I od tamtej pory nadal chodzi w kasku i uśmiecha się…” No cóż. Podobnie. Nawet bardzo.
— Straszne rzeczy pan opowiada, Kornieju Awerianowiczu.
— Sam pan o to prosił, Andrieju Juriewiczu.
— A jeśli po otrzymaniu zaproszenia człowiek zechce uniknąć takiego zaszczytu?
— Nie wiem. Nie zaobserwowano takich przypadków. Zresztą nie mogę niczego zagwarantować. Po prostu nie wiem. Nie posiadam takich informacji.
— Dobrze — powiedział Andriej. — To znaczy… nie ma w tym nic dobrego, za to wszystko jest bardzo interesujące i pożyteczne. A jak w temacie hobby?
— Jego główne hobby to praca. Ale ma również pewne dodatkowe pasje, na przykład kolekcjonuje starą broń — miecze, zbroje, pistolety…
— Mam dwa stare pistolety — powiedział Andriej. — Zostały mi po przodkach. Bardzo stare, z czasów Puszkina, może jeszcze starsze. Jeden ma nawet bagnet.
— Bagnet? Po co?
— No, jak to: strzeliłeś, chybiłeś, to kłujesz bisurmana bagnetem…
— Rozumiem. Tak, to chyba to samo. Chce pan mu je sprzedać?
— Może.
— Hm.
— No, powiedzmy, nie całkiem sprzedać — powiedział Andriej lekko. — Powiedzmy… podarować.
— Ciekawy pomysł — zauważył Esauł, zapalając nowego papierosa.
— Proszę ze mnie nie drwić. Pan sobie nie wiadomo co o mnie pomyślał, a przecież ja chciałbym się jedynie z nim spotkać, porozmawiać, zaprzyjaźnić się, poprosić o pewną rzecz…
— To akurat nie będzie trudne — rzekł Esauł. — Ulica Donduriejewa sześć. Tam mieści się jego biuro. Bywa tam każdego dnia, włączając soboty i niedziele, od dziesiątej do szóstej. Proszę umówić się na spotkanie i przyjść.
— Tak po prostu?
— Bardzo po prostu.
— Dowolnego dnia?
— Dowolnego dnia. Jeśli tylko jest w mieście.
— To wspaniale — powiedział Andriej. — A gdzie mieszka?
— W domu nie przyjmuje. Nigdy i nikogo.
— Ach, tak… A mimo to?
— Proszę się zwrócić do biura adresowego — odparł chłodno Esauł.
Przez jakiś czas panowała cisza. Esauł palił, od czasu do czasu popatrując na Andrieja ze spokojnym oczekiwaniem. Miał minę człowieka, który długo się wahał, aż wreszcie podjął jakąś konkretną decyzję i teraz gotów jest siedzieć tu i czekać choćby do północy. Zresztą to pewnie znowu wizje pobudzonej wyobraźni. Andriej wyciągnął z kieszeni na piersi długą, wąską kopertę i z lekkim ukłonem podał ją Esaułowi. I w tym momencie nastąpiło wahanie. Przez jedną długą sekundę, a może nawet dwie sekundy Esauł patrzył na kopertę nieruchomym wzrokiem i Andriej od razu przypomniał sobie, co mówiono mu na ten temat: „…ale jeśli nie weźmie, wtedy możesz się już tylko modlić. Albo lepiej od razu wyjedź i to jak najdalej, za góry, do Tasmanii…” Esauł w końcu wyciągnął rękę, wziął kopertę i nie zaglądając do środka, wsunął ją do kieszeni płaszcza, jak drobniaki. Andriej tymczasem przypomniał sobie również początek zdania: „Jeśli weźmie honorarium, to jeszcze nic nie znaczy, ale jeśli nie weźmie…”
— Dziękuję panu — powiedział Esauł uprzejmie. — Mam nadzieję, że jest pan usatysfakcjonowany?
— Całkowicie.
— Ma pan jeszcze jakieś pytania?
— Raczej nie.
— W takim razie proszę wysłuchać bezpłatnej rady: niech pan porzuci ten pomysł.
— Jaki pomysł?
— Nie mam pojęcia. Pan wie lepiej. W każdym razie proszę porzucić. Nic z tego nie wyjdzie, nie pan pierwszy i nie pan ostatni.
— A dlaczego pan sądzi, że nic z tego nie wyjdzie?
— Na przykład dlatego że osobiście powiadomię go o naszej rozmowie.
— Ha! — zawołał Andriej rozbawiony. — Sprytnie! A co z poufnością? Przecież obiecał pan absolutną poufność.
— Uprzedzałem pana, że zadaje pan niebezpieczne pytania.
— Nie ma niebezpiecznych pytań, są tylko niebezpieczne odpowiedzi.
— Słusznie. Ale w tym konkretnym przypadku to jedno i to samo.
— Na szczęście, nic pan o mnie nie wie — rzekł Andriej. — Jest pan niebezpiecznym człowiekiem, Kornieju Awerianowiczu. Bardziej niebezpiecznym od moich pytań i daleko bardziej niebezpiecznym od swoich odpowiedzi.
— Skąd przypuszczenie, że nic o panu nie wiem? Wiem o panu wszystko, co jest niezbędne i na dodatek jeszcze kilka rzeczy całkiem niepotrzebnych.
— Tak? Na przykład?
— Wiem, ile tak naprawdę ma pan lat. Ile razy był pan żonaty, ile ma pan dzieci, ilu wnuków. Wiem, jak szukaliście Shambali. Góra Kajlas. Dolina Śmierci… Wszystko wiem. Jak rozkopywaliście Kala-i-mug i czym się to wszystko skończyło. Jak nurkował pan po „Czarnego
księcia”… Długo by wyliczać. Jest pan człowiekiem nieustraszonym, a przy tym bardzo wyrachowanym, brak strachu łączy się u pana ze zwierzęcą, proszę o wybaczenie, precyzją czynów: instynktownie wybiera pan najlepszą trasę, najzręczniejszy manewr, pozwalający ominąć zagrożenie. Јadnie pan śpiewa i całkiem nieźle brzdąka na gitarze… i jeszcze parę rzeczy. Kontynuować?
Andriej słuchał, zachowując absolutnie serdeczny i jednocześnie ironiczny wyraz twarzy. Zamiast odpowiedzi zacytował:
— „Ożenił się Iwan Głuptas z Wasylisą Piękną i ona została Wasylisą Głuptas…”
— Tak, o tym też słyszałem: jest pan wielkim miłośnikiem dowcipów.
— Oh, yes! To mój konik.
Esauł wzruszył ramionami.
— W takim razie niech pan opowie ostatni — zaproponował.
— Ostatni? — zapytał Andriej z uśmiechem.
Esauł nie odpowiedział. W milczeniu patrzył przezroczystymi oczami, które nagle znieruchomiały, jak na fotografii.
— Proszę bardzo — rzekł Andriej. — Lenin i Dzierżyński zbierają grzyby. Nagle zza drzew wyłania się jeszcze jeden grzybiarz. Lenin chwyta Dzierżyńskiego za płaszcz i woła: „Feliksie Edmundowiczu! Czemu pan tak patrzy, niechże pan strzela, prędzej!” Dzierżyński strzela, Lenin podbiega do trupa, przekręca go nogą i mówi usatysfakcjonowany: „Najprawdopodobniej mienszewik”.
Esauł uśmiechnął się — wyłącznie z grzeczności.
— I to ma być ostatni? Temu dowcipowi rosła siwa broda, gdy ja wchodziłem pod stół.
— Bardzo możliwe. Opowiedziałem go na zasadzie skojarzenia.
— To znaczy?
— Pańskie słowo „ostatni” tak mi to jakoś nasunęło.
Esauł uśmiechnął się jeszcze raz i znowu jakby niechętnie.
— Tak. Nie należy pan do ludzi lękliwych, Andrieju Juriewiczu.
— Dokładnie tak, Kornieju Awerianowiczu: absolutnie nie należę. To też proszę przekazać.
I tym optymistycznym akcentem spotkanie pomyślnie się zakończyło. Bez ofiar i zniszczeń. Teraz można było ze spokojnym sumieniem pojechać do Tengiza. Już był spóźniony, ale przecież wszyscy się spóźniają. Tylko ten się nigdy nie spóźnia, co nic nie robi…
Rozdział 8 Grudzień Nadal piątek Wszyscy w komplecie
Oczywiście nikt nie przyszedł o wyznaczonej porze, wszyscy się spóźnili. Jako pierwsza, spóźniona dziesięć minut, zjawiła się Mariszka, obładowana koszykami z jedzeniem, i Kostia Belzebul z dwoma butelkami wódki Kristall. Ponieważ jednak w mieszkaniu nikogo nie było, goście pocałowali klamkę i, jak zwykle, usadowili się na klatce schodowej przy zsypie, gdzie wypalili po papierosie. Rozmawiali przede wszystkim o skandalach przedwyborczych oraz o dziwnym zachowaniu dolara. Mieli różne sympatie polityczne. Mariszka planowała głosować na Inteligenta, którego Kostia uważał za nudziarza, gadułę i ciepłe kluchy. Sam miał zamiar oddać głos na Generała.
— Aha, zatęskniliście za Skałozubem — gorączkowała się Mariszka. — Już on was ustawi w szeregu, już was uspokoi, spróbujcie tylko pisnąć…
— Najwyższa pora — rzekł niezrażony Kostia. — Najwyższa pora ustawić nas w szeregu, nie zaszkodziłoby też uspokoić. Rozszczekały się kundle… — Wysoki, chudy Kostia, składający się wyłącznie z kantów, łokci, ścięgien i przegubów, w swoim nieśmiertelnym zielonym palcie do pięt, przypominał nie tyle Belzebula, ile Duremara. Zresztą, w pewnym sensie był Duremarem. Tylko że Duremar lubił pijawki, a Kostia wszystkie małe stworzonka bez wyjątku. Pijawki też lubił. A one lubiły jego. Ale najbardziej lubił (uwielbiał, szanował, cenił, wychwalał, omal że nie całował) stawonogi. Na przykład karaluchy. Często i chętnie powtarzał: „To prawda, że dowolny człowiek jest mądrzejszy od karalucha, ale z drugiej strony, dowolny tłum ludzi jest niepomiernie głupszy od stada karaluchów”.
Bogdan (rycerz dobra) dołączył do nich w samym środku wyborczo-etymologicznej dyskusji na temat: „Czy wybory w społeczeństwie karaluchów są możliwe, a jeśli tak, to jak powinny wyglądać?”
Skinął Belzbulowi, przywarł wargami do ciepłej dłoni Mariszki, pachnącej słodyczami i przytulnością jak domowa pianka owocowa, i przerywając strumień wypowiedzi Kostii, na wszelki wypadek przedstawił swojego towarzysza: „Wowa. Podopieczny”, ponieważ absolutnie nie pamiętał, komu z nich już swojego podopiecznego przedstawiał, a komu nie.
Jak należało się spodziewać (Bogdan zdążył się już do tego przyzwyczaić), podopieczny Wowa wywarł na obecnych wrażenie takie jak zawsze. Doszło do sceny. Podopieczny Wowa skłonił się niezgrabnie, aż ogromna czapa z szarobiałego futra zjechała mu na oczy. Wowa poprawia czapkę gwałtownym ruchem grubej jak polano ręki, oczywiście tej samej, w której trzyma reklamówkę z butelkami. Butelki brzęczą w torbie tak niebezpiecznie, że Kostia, sypiąc
iskrami z papierosa, rzuca się na ratunek, ale na szczęście wszystko dobrze się kończy. Wszyscy uśmiechają się z wysiłkiem, Mariszka mówi swoim najczulszym głosem: „Przecież my się znamy… Wowoczka, chce pan gumę do żucia?”, zaś Kostia Belzebul (dla niego to wszystko jest nowe) milczy, ale widać wyraźnie, że wygląd zewnętrzny, podobnie jak zachowanie podopiecznego Wowy rozjątrzyły go do żywego.
…Down. Absolutny i doskonały down. Gigantyczne, niezgrabne nożyska, obwisły tyłek, jak u starego hipopotama, smętne, zawsze opuszczone ramiona, ogromne łapska… i tłusta, biała twarz z lekko skośnymi oczami. Wiecznie rozchylone usta i stearynowe policzki, nalane młodym tłuszczem. I ciężki odór, prawie jak zapach konia. I babski głosik. I męcząca nieumiejętność łączenia słów… kompletna niezborność ruchów… Wzorcowo — podręcznikowa ofiara okrutnie obojętnego, dodatkowego dwudziestego pierwszego chromosomu. A na dodatek mroczny, bezcenny, okrutny dar — ukryty głęboko pod ohydną powłoką, na samym dnie tej dziwnej duszy.
— Możesz się spokojnie wyluzować — powiedział Bogdan, patrząc na Belzebula z uśmieszkiem. — Wowa jest absolutnie niegroźny. Czasem nawet bywa pożyteczny. Wowa, jak tam zdrowie wujka Kostii?
— Kamienie — odezwał się od razu wujek Kostia. Nie lubił tracić inicjatywy i nigdy jej nie tracił. — Kamienie, a pod kamieniami rak.
Ponieważ Wowa w żaden sposób na to nie zareagował i nadal wyglądał jak człowiek, który ma tylko niejasne wrażenie, o czym właściwie jest mowa i jaki mamy dzisiaj dzień, Kostia zaczął relacjonować swoją rozmowę z ostatnią dziewczyną. (Dialog w stylu: „Kim jest Bradbury?” — „Psychiatrą”. — „???!!!” — „No dobrze, przecież wiem, że to pisarz…” — „A co on napisał?” — „Zapiski wariata”…)
— Nie — powiedział Wowa nieoczekiwanie. Jak się okazuje, wcale nie słuchał opowieści o Bradburym i patrzył wyłącznie na Bogdana. — Nic takiego nie ma. Ale będzie grypa. Jutro.
Kostia zamilkł w pół słowa.
— A widzisz — powiedział Bogdan, z przyjemnością obserwując szybko zmieniające się spektrum mimiki Belzebuba. — A ty się bałeś.
— Kostia — zareagowała szybko Mariszka, już zaniepokojona. To znaczy, że jesteś nosicielem wirusów? Koszmar! — Zaczęła grzebać w swojej dużej torbie i jak sztukmistrz wyciąga królika z cylindra, wyjęła maseczkę z gazy. — Załóż.
— Jeszcze czego! — oburzył się Kostia.
— Zakładaj natychmiast!
Wtedy szczęknęły drzwi windy i wreszcie pojawił się gospodarz: w czarnej kurtce, posępny jak chmura gradowa i niesympatyczny jak inspektor celny. Obrzucił zebrane towarzystwo ciężkim spojrzeniem spod przymkniętych powiek, popatrzył na zegarek i wymamrotał niewyraźnie:
— Dobra, dobra. Chodźcie do mieszkania… — Wszyscy posłusznie poszli za nim.
W małym przedpokoju zaczęła się normalna przepychanka i krzątanina, mężczyźni zaczęli z galanterią odbierać od Mariszki kożuszek, a Wowa, podopieczny, zdjął tytaniczną czapkę i stał teraz pośrodku tego zamieszania, wszystkim przeszkadzając i nie umiejąc przedsięwziąć nic pożytecznego. Nie zdążyli się do końca rozebrać, gdy zadzwonił dzwonek do drzwi i wszedł kolejny spóźniony gość.
Andriej Nieustraszony pojawił się nienaganny na duszy i ciele i generalnie nieskazitelny, niczym człowiek o komunistycznej przyszłości (albo arystokratycznej, jak kto woli), pocałował Mariszkę, reszcie pomachał ręką i od razu opowiedział najświeższą anegdotę o hakerze i jego DNA. Tengiz z trudem doczekał się zakończenia dowcipu i burknął: „Widziałeś się?” Strachowojownik, patrząc na niego nieruchomymi, jasnymi oczami, powiedział „A jakże!”. Oni jak zwykle mieli swoje prywatne sprawy, chociaż akurat dzisiaj nietrudno było się domyślić jakie.
Wówczas przybyła najważniejsza postać dzisiejszego wieczoru: nieszczęśliwy, trzęsący się jak w gorączce, uśmiechający się bez przerwy jak raz na zawsze nakręcona zabawka Wadim Christoforow Kaukaski, czyli Resulting Force, męczennik swojego talentu, a za nim jego tymczasowy towarzysz Matwiej, zatroskany, niespokojny, tragicznie źle ogolony i chyba nawet zgarbiony bardziej niż zwykle. Na widok tej pary Bogdan spiął się wewnętrznie, ale chyba tylko on. Pozostali zaczęli się jeszcze bardziej krzątać, rozmawiać jeszcze głośniej i z jeszcze większym ożywieniem. To również była reakcja na tę parę, tylko inna, bardziej histeryczna.
W pokoju gościnnym, gdzie cały środek zajmował staroświecki stół, jak zawsze nakryty ciężką serwetą, było jak zwykle ciemno (świeciła jedynie uliczna pomarańczowa latarnia za do połowy opuszczonymi roletami) i gdy ktoś włączył żyrandol przypominający stację kosmiczną dalekiej przyszłości, na ścianach pojawiły się, zatliły, zapłonęły obrazy: czarno-czerwony książę Alba Szemiakina patrzył na gości z lodowatą wrogością, powiało smętną nudą z żółto-niebieskiej ulicy Przechadzki dwudziestego pierwszego wieku Igora Tiulpanowa, mały Judasz garbił się przed obliczem gigantycznego Chrystusa na wielkim płótnie, a jedenastu apostołów, niebiesko-zielonych niczym ciała kur, które właśnie zaczynają sinieć, wyglądało na odprężonych i spokojnych… Czy Tengiz znał się na malarstwie, to była odrębna kwestia, natomiast dobór obrazów w jego mieszkaniu był niewątpliwie specyficzny i na nieprzygotowanego człowieka ta niewielka galeria działała ogłuszająco. Ten, kto zdążył już do niej przywyknąć, obrzucał obrazy roztargnionym spojrzeniem i już wiedział, że poprzednim razem znowu coś przeoczył i coś nie do końca zrozumiał…
Do Belzebula, który w swojej maseczce z gazy przypominał chirurga szykującego się do operacji, cała ta refleksja nie miała najmniejszego zastosowania: od razu poszedł z Mariszką do kuchni, za to podopieczny Wowa rzeczywiście osłupiał. Młodzieniec najwyraźniej nie był oswojony z taką sztuką. Należało zresztą wątpić, czy był oswojony z jakąkolwiek sztuką. Jego ojciec był alkoholikiem od pokoleń, matka zaś — właścicielką trzech warzywniaków, twardą babą z rodzaju nieugiętych rosyjskich kariatyd, czyli atlantów płci żeńskiej…
Panujący w mieszkaniu rejwach jeszcze się nasilił: przybył Jurka Wariograf, rosły, rumiany, z pulchnymi policzkami i wesołą szczoteczką wąsików. „Uwaga! — witano go. — Achtung, Achtung, as Kostomarow w powietrzu! Dajcie mu natychmiast wódki! Błagam, nalejcie mu wódki, póki nie jest za późno…” I już niesiono z kuchni szklankę wódki i już nieszczęsny Kostomarow posłusznie ją przyjmował i pokornie pochłaniał, wylewając diamentowy płyn na szalik i wyłogi zsuniętego z ramion palta.
— Wypił? Chwała Bogu! Teraz przynajmniej można po ludzku pogadać…
— Słuchaj, Jura, powiedz mi, tylko szczerze: czy sensei też czasami, choćby czasami kłamie?
— Stary, wszyscy kłamią, możesz mi wierzyć…
— Naprawdę wszyscy?
— Wszyscy jak jeden mąż. Ale to nie ma żadnego znaczenia, ponieważ i tak nikt nikogo nie słucha.
— Dobrze powiedziane!
— Niestety, to nie moje. To tak zwane prawo Liebermana…
— Którego Liebermana?
— A cholera go wie. Jednego z.
— A raz?
— Z przyjemnością.
— A dwa?
— Umrę ze szczęścia.
— A trzy?
— Można i cztery.
— A pięć?
— Też mam chęć!
— A sześć?
— Nie przysługuje…
I dalej stare żarty i dowcipy DMB-osiemdziesiąt pięć.
…Zajmowali miejsca, z hurgotem przesuwając ciężkie dziadkowe krzesła, lokowali się w zwykłym porządku wokół stołu (półżywego, onieśmielonego Wowę zagonili w odległy kąt, pod zegar, żeby nikomu nie przeszkadzał, więc tam zastygł z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami). Już lał się alkohol, już noże brzękały o talerze, ręce przedłużone srebrnymi, rodowymi sztućcami sięgały przez stół po zakąski, wszyscy się ożywili (albo udawali, że się ożywili), wszyscy mówili, co im ślina na język przyniosła, wszyscy wydawali się głodni (a może naprawdę byli głodni) i wszystko było absolutnie normalne, jak za dawnych czasów, kiedy zbierali się tylko po to, żeby pogadać o niczym i smacznie zjeść.
…Mój Boże, pomyślał Bogdan, jak ja to kiedyś lubiłem… I to całkiem niedawno, nie minęła nawet pięciolatka. Ten wesoły harmider, papierosowy dym, szczękanie sztućców przy nakrywanym stole, zapach grzanek z cebulą i serem, które Mariszka już zapieka w piekarniku, przedśmiertne psykanie otwieranego piwa i tłoczenie się w pokoju („przepraszam, stary”, „to nic, stary, nadepnij mnie jeszcze raz, należy mi się”), cały ten miły rejwach, całą tę rabelaisowską, niemal olimpijską atmosferę, przedsmak boskiej strawy dla ducha i ciała… A teraz nie zostało już nic, prócz rozdrażnienia i dojmującego pragnienia, by wyjść stąd jak najszybciej, pragnienia aż do bólu, bólu jak od rwy kulszowej, i jeszcze wstydliwa myśl: no dobrze, niech tam, jeszcze tylko dwie, no, może trzy godziny i wszystko się skończy, i będzie można pójść do domu…
Hałasowali i rozmawiali jak zawsze, jakby nie zdarzyło się nic szczególnego — o wszystkim i o niczym jednocześnie. O łyżwiarstwie figurowym. O ostatnim serialu (którego nikt nie oglądał, a mimo to wszyscy wiedzieli, o co w nim chodzi). O cenach ropy. O literaturze, oczywiście. I o filozofii. Od wieków uwielbiamy pogadać sobie o literaturze i filozofii.
— Wycofanie siebie z zewnątrz.
— A co to takiego?
— Nie pamiętam. Wyczytałem gdzieś. „Kompleks Edypa jako wyłączenie siebie z zewnątrz”.
— Jakiś Jung czy co?
— Bardzo być może. Było tam coś o dziecku płci męskiej, które w jakiś sprytny sposób chce zrekompensować brak fallusa u rodzonej matki.
— Szkoda, że nie ma Winchestera, od razu nasypałby ci cytatów.
— To nic, stary. Po pierwsze, on nie tyle sypie, ile identyfikuje. A po drugie, damy sobie radę bez Winchestera. „Postmodernizm metaforyzował powszechną metonimię awangardyzmu — totalitaryzmu”.
— Niezłe. Јadnie powiedziane. Sam wymyśliłeś?
— Nie, to z tego samego dzieła.
— Dajcie spokój. Każda nauka operuje własnym językiem.
— Jednak co innego nauka, a co innego „kontemplowanie ściany”.
— Albo jeszcze lepiej: jest tylko fizyka, a cała reszta to zbieranie znaczków.
— Tylko bardzo proszę nie czepiać się kolekcjonowania znaczków. Filatelistyka to rzecz święta.
— Kiedyś przejrzałem Philosophische Autobiographie Jaspersa. I nic, ale to zupełnie nic pożytecznego z niej nie wyciągnąłem. Prócz tego że, jak się okazuje, Heidegger był nazistą. Z czego nieodmiennie wynika, że na każdym morzu Rozumu zawsze znajdą się wysepki
Głupoty. Ale to wiedziałem już wcześniej…
— Nie Głupoty, tylko Podłości.
— Daj spokój. Co za różnica?
— Oho, stary! Ogromna! Jak między kierownikiem a kierownicą.
— Wszystko jedno: nauka to jedno, a „kontemplowanie ściany”…
— To chyba Hilbert powiedział o jakimś biedaku: „Zabrakło mu wyobraźni do matematyki i został poetą”. Wielki człowiek wyraził się zbyt pochopnie. Przecież nie chodzi tu o ilość wyobraźni, lecz o jakość. To przecież tak samo jak powiedzieć o Beckenbauerze: nie wystarczyło mu sił, żeby zostać sztangistą i został piłkarzem…
— A kto to taki ten Beckenbauer?
— O Boże! Z kim ja tu muszę rozmawiać!
— Kiedyś w jednym domu „namawiałem” karaluchy. Była tam dziewczyna. Szesnaście lat, czarująca jak myjący się kotek. Zacząłem jej nawijać. Widzę, że kompletnie nie łapie, więc pytam: „Jak to, nie wie pani, kim jest Bradbury?” „Wiem, ona na to, psychiatrą…”
Nie wszyscy zresztą brali udział w tej głośnej rozmowie. Tengiz nadal pozostawał mroczny i milczący. Pił schłodzoną wódkę, popijał wodą mineralną, nie zakąszał, patrzył na swój talerz i tylko czasem podnosił oczy — wypukłe, posępne, z ciężkimi, czerwonymi powiekami. Niewielu wytrzymywało to spojrzenie. Człowiek zaczynał czuć się nieprzyjemnie, przeszywały go dreszcze i miał ochotę udać, że żadnego spojrzenia nie było, że wynikło maleńkie nieporozumienie i wszystko się wyjaśni, wyklaruje, wszystko będzie dobrze. Był piękny, straszny i majestatyczny zarazem, niczym Demon Wrubla. Przystojniacha, zdrowy jak koń, a już na pewno nie Żyd… Beznadziejna sprawa, pomyślał Bogdan, zerkając na niego ukradkiem. Widocznie się nie udało. Widocznie ten kęs jest nie na nasze zęby. A może po prostu nie układa mu się z księżną Olgą…? Księżna zresztą zwyczajnie nie trawi naszej Mariszki i dlatego jej tu nie ma. No i bez łaski. Bóg z nią, bez niej nawet sympatyczniej…
A Mariszka była jak zwykle czarująca (jak myjący się kotek). Błękitne oczęta. Głęboki głos z lekką chrypką. I cudowny śmiech, którym nagradzała niczym medalem swoich drogich parszywców. Swoich ukochanych chłopców. Wiedziała, że chłopcy nie zawiodą. Nigdy nie zawiedli i teraz też nie zawiodą. A jeśli ktoś drgnie, ona od razu znajdzie się obok i podstawi ramię. Albo uśmiechnie się do niego. Albo po prostu powie: „Jestem tu…” Skąd w niej ta niepojęta wiara w nas? Przecież tak naprawdę jesteśmy absolutnie bezsilni wobec łajdactwa, wobec każdej złej siły. Nie mówię już o gangsterach czy sekciarzach, jesteśmy bezsilni nawet wobec zwykłych chuliganów! Czy ty, cholerny Kawalerze Dobra, mógłbyś się obronić przed dwójką żulów? Dać łajdakowi w mordę? Kopnąć łobuza w jaja? Nigdy nie wystarcza mi do tego złości. A ona i tak w nas wierzy. I ta wiara jest tak cenna, że nie można jej kupić. Jak miłości. Jak zdrowia. Jak talentu. Czy my naprawdę jesteśmy lepsi, niż wyglądamy…? „W końcu wszystko zależy tylko od nas samych…!” Niestety, o to właśnie chodzi. Wolałbym, żeby wszystko zależało od kogoś, na kim można polegać…
…A bohater dnia, Wadim, był bladożółty i źle wyglądał. Oczy czerwone i spuchnięte, usta wykrzywione, jakby go cały czas mdliło i za chwilę miał zwymiotować na serwetę („więc tak wyglądasz, człowieku trzeciego tysiąclecia…!”) Zatroskany Matwiej opiekował się nim, podsuwał mu zakąski, biegał do kuchni po wodę mineralną, podnosił spadające sztućce. Wadim musiał go bardzo poważnie nastraszyć swoimi babskimi sztuczkami i Wielki Matematyk nie wiedział teraz, czego ma się jeszcze spodziewać. Widok był raczej nieprzyjemny, ale ku swojemu zdumieniu Bogdan poczuł coś w rodzaju ukłucia zazdrości. Nigdy nie widział, żeby Wielmat był taki troskliwy, taki uważny, nie wyobrażał sobie nawet, że ten złośliwy mądrala, tak zawsze bezwzględny wobec siebie, innych i całego naszego idiotycznego świata, umie się tak zachowywać. Tak, a Wadim okazał się absolutnym ciamajdą. Może jednak zgrywa się i udaje? Nie… To niemożliwe. A może… Nic o sobie nie wiemy, nie chcemy wiedzieć i tak mija nam życie. Odkrycie za odkryciem, a wszystkie te odkrycia nie wiadomo dlaczego jednakowo wstrętne. Gdy otworzą się malowane wrota duszy, jedzie stamtąd po prostu trupem.
— Mmm! Mariszka! (Chrup, chrup). Co za grzanki! Boskie…!
— A to co takiego? Befsztyki?
— Nie gadaj! Befsztyki!
— To nie befsztyki, stary. To siekwołnat.
— Cooo?
— Siekana wołowina naturalna. Wybacz, stary.
— Słuchajcie, nie jedzcie na razie. Przecież jeszcze nie ma Boba!
— Daj spokój, jakbyśmy chcieli czekać na Boba… Bob to człowiek podległy: jak go puszczą, to przyjdzie. Nie wcześniej…
— Zakąszaj, proszę ci. Błagam cię, Wadim, nie upijaj się. Poczekaj…
Dzyń, dzyń, dzyń, nożem w brzeg kieliszka. To Tengiz. Zdecydował, że już pora i zabrał się do działania.
— Uwaga! Panie i panowie! Ladies and gentlemen! Uwaga! Co to, przyszliście się tu nażreć? Przestańcie się napychać, do licha! Najpierw sprawa!
— Otóż to! (To Wadim. Już wstawiony, już przeholował). Otwieram sprawę Wadima Christoforowa, ksywka Resulting Force. Proszę! Oto stoję przed wami, nagusieńki…
— Milcz, na Boga! Oddaj szklankę! W ogóle nie umiesz pić, ty pierdoło…
— Tak! Ale za to umiem się upijać!
— Cicho! Zamknąć się wszyscy, do licha! Zaczynamy. Wszyscy znają okoliczności sprawy? Sądzę, że wszyscy…
— Wowa nie zna.
— Wowa się obejdzie. Zwracam się do dziadków: wszyscy są zorientowani?
Dziadkowie byli zorientowani. Wszyscy. Niektórzy słyszeli tę historię niejednokrotnie — od Wadima i od siebie. Wszyscy wszystko rozumieli. I nikt nie wiedział, co należy zrobić.
— Mam pytanie do Dimy — odezwał się Bogdan. — Czy oni objawiali się jakoś ostatnio?
— A skąd ja mam wiedzieć — powiedział Wadim, po pijacku rozciągając słowa. — Podsłuchują mój telefon, sukinsyny…
— Kiedy widziałeś ich po raz ostatni? — nalegał cierpliwie Bogdan.
— W innym życiu — zachichotał histerycznie Wadim.
— Odczep się od człowieka — wtrącił się zatroskany Matwiej. Coś się tak przyssał? On nic więcej nie wie. Wyłączył się.
— Widzę, widzę — powiedział Bogdan i zamilkł.
Nic z tego nie wyjdzie, pomyślał. Albo jesteśmy obojętni, albo bezsilni. Bezsilni tego świata… Ale jak się tak zastanowić, to ja mu nawet zazdroszczę. Naprawdę. Polują na niego, czegoś się po nim spodziewają, komuś jest potrzebny, komuś przeszkadza, jest dla kogoś użyteczny. Pleciuga, cienias, troki od kalesonów, a jednak reprezentuje jakąś wartość i to chyba niemałą… A ja jestem pusty i nikomu niepotrzebny. Jak butelka po piwie…
Wadim tymczasem upijał się na tempo. Matwiej chwytał go za ręce, zabierał szklanki, odsuwał butelki — nic nie pomagało. Wydawało się, że Wadim postawił sobie jeden jedyny cel — uchlać się do nieprzytomności, jak najlepiej i jak najszybciej. Prawdopodobnie tak właśnie było. Możliwe, że był już zmęczony trzeźwością.
— Wszyscy, którzy są wam drodzy, zasługują na to, co najlepsze… — głosił Wadim, nikogo nie słuchając i niczego nie słysząc. Po prostu wash and go… Słyszeliście o takim gościu, który się nazywa Erast Bonifatjewicz? Gdybym miał pod ręką dwururkę, obiłbym sukinkotowi mordę… — śmiał się, kasłał śmiechem, dławił się śmiechem, chwiejąc się i podrygując niczym balonik na wietrze.
— Oddaj szklankę, mówię!
— Odczep się od niego, jak pragnę!
— Zamknij się. Nie widzisz, co on wyprawia…? Siedzieć mi tu!
— Uwooolnić Wadima Christoforowa!
W tym momencie odezwał się zegar stojący (ponura czarna wieża, połyskująca lakierem i miedzianymi winietkami) — zachrypiał i uderzył, głucho, ze szlachetną, powstrzymywaną mocą. Wszyscy od razu zamilkli, jakby nagle przemówił najstarszy między nimi i w gruncie rzeczy tak właśnie było: ten starodawny zegar niemiecki przywieziono w ramach reparacji z Weimaru. Miarowo odpracował swoje „chrrr-bammm!” osiem razy pod rząd, westchnął i umilkł. Jura Wariograf wygłosił tradycyjnie, z demonstracyjnym drżeniem:
— Przysięgam, aż chciałoby się wstać…!
Wszyscy popatrzyli po sobie i wszystkim zrobiło się dobrze.
…Wszystkim, prócz Wadima oczywiście, któremu w żadnym razie nie mogło się już zrobić dobrze. Mogło mu się zrobić wyłącznie niedobrze i tak mu się właśnie zrobiło. Matwiej i Mariszka zaprowadzili go pospiesznie gdzie trzeba, a pozostali znowu zaczęli gadać, głównie po to, żeby zagłuszyć męczące odgłosy, dobiegające z łazienki.
— Belzebul!
— Co, nieszczęście ty moje?
— Przestań kłamać!
— Nigdy! Prawdziwych żuków już nie ma. Znalazłem jeszcze tylko rohatyńce, Oryctes nasicornis. Pod Јugą było ich całkiem sporo. Ale jelonka rogacza nie widziałem w naturze ani razu. Wszystkie zniknęły na zawsze. Kruszczyca złotawka, Cetonia aurata, też stała się rzadkością. Zwykłą szczypawkę trudno spotkać w ogródku…
— A w Japonii żuków jest do diabła i trochę. Mają całe hodowle.
— Też mi porównanie! Japonia przegrała wojnę. Państwa totalitarne powinny przegrywać wojny, to im świetnie robi na rozwój gospodarczy.
— My też przegraliśmy wojnę.
— Zgadza się. Ale po pierwsze, później, a po drugie, my też się rozwijamy.
— Jakoś nie widać.
— Widać, widać. Ale żuków już nie odzyskamy. Najwyżej zaczniemy kupować w Japonii. Ale nie ma tego złego: pojawiły się za to zdumiewające karaluchy…!
— Hej, wy tam! Tylko nie o karaluchach!
— Słuchajcie, dzieci, czy my tu będziemy paplać, czy zajmować się sprawą…?
— …Otwiera żona. Ręce opuszczone, usta otwarte…
— Niezłe. Ale mnie bardziej spodobało się to o nowym Rosjaninie: wychodzi z Ermitażu i mówi: „Całkiem, całkiem. Żadne cuda, ile jak czysto…”
— „Maszka, żoneczko moja kochana! Urodziłaś? Ile? Trojaczki? któreś jest moje?”
— …Popatrz na Rewizora z punktu widzenia urzędnika. Historia i tym, jak drobny krętacz oszukał przyzwoitych ludzi…
— …Słuchaj, tak się zastanawiam, co by było, gdyby carowi Mikołajowi starczyło rozumu, żeby dać Puszkinowi od razu stopień kamerhera zamiast kamerjunkra?
— …Przy okazji, dopiero na stare lata się dowiedziałem, że Olga, jak się okazuje, była siostrą Tatiany…
— Boże! A do tej pory myślałeś, że kim była?
— No, nie wiem, stary. Przyjaciółką. Serdeczną. „Powiedzcie, dziewczęta, przyjaciółce waszej…”
Potem pojawiła się Mariszka, potargana i stropiona. Od razu, nie siadając, nalała sobie wody
mineralnej i chciwie wypiła.
— No, no — powiedziała i opadła na najbliższe krzesło. Andriej powiedział niezłą francuszczyzną:
— Monsieur Christforoff va s’animaliser.
Ci, którzy zrozumieli, nie skomentowali; ci, którzy nie zrozumieli, nie skomentowali tym bardziej. Belzebul zapytał rzeczowo:
— Położyliście go?
— Matwiej przy nim został — odpowiedziała Mariszka. — Chłopcy, on tak długo nie pociągnie, trzeba coś zrobić, słowo daję. Bogdan, nie chciałbyś się nim zająć?
— Nie — powiedział Bogdan tak ostro, że wszyscy od razu zamilkli i teraz patrzyli tylko na niego. Nawet Tengiz. Nawet podopieczny Wowa.
— Przepraszam, ale czy możesz mi powiedzieć, dlaczego? — zapytała Mariszka bezradnie. -Przecież teraz to właśnie twój klient!
— Wybacz, ale wolałbym nie udzielać wyjaśnień — powiedział Bogdan takim tonem, jakby chciał zakończyć rozmowę. I rozmowa została zakończona.
— Czego się dowiedziałeś? — zapytał Tengiz, przenosząc ciężkie spojrzenie na Nieustraszonego. — Dowiedziałeś się w ogóle czegokolwiek?
— Tak. Dowiedziałem się, że Ajatollah to wspaniały człowiek i że ma dwa słabe punkty…
— Aż dwa? — zadrwił Jura Wariograf. — Dajcie spokój! Toż to zwykły słabeusz!
— Po pierwsze, kocha żonę. Po drugie, kocha syna.
— O Boże — powiedziała Mariszka nerwowo.
— Ten syn jest mały? — zainteresował się Jura.
— Tak. Dziesięć lat.
Przez jakiś czas milczeli, wpatrując się w talerze, i tylko Mariszka patrzyła na wszystkich po kolei, powoli wpadając w złość.
— To nie dla nas — powiedziała w końcu stanowczo.
— Ale on o tym nie wie — sprzeciwił się Nieustraszony.
— Nawet nie chcę o tym myśleć — powiedziała Mariszka. — I wam też nie pozwolę. Zapomnijcie. Od razu.
— „Duma jest charakterystycznym rysem jej twarzy” — wygłosił Jura Wariograf, bez wątpienia kogoś cytując.
— Dobrze, dobrze — rzuciła Mariszka niecierpliwie. — Nie chcę nawet rozmawiać na ten temat.
— Złotko moje — zaczął Tengiz, patrząc jej w oczy — albo będziemy się tu zalewać, kurczę, łzami…
— Owszem, będziemy się zalewać łzami! Koniec! Koniec tematu!
— Powiedz to Dimce — zaproponował posępnie Tengiz, odwracając jednak wzrok.
— Możesz być pewien, że powiem. I on przyzna rację mnie. Mnie, a nie tobie.
Powiedziałbym, że w tej kwestii nie ma pełnej jasności, pomyślał Bogdan, ale nie wdawał się w dyskusje, tylko spytał Tengiza:
— Można do niego dotrzeć?
— Można — powiedział Tengiz.
— No to w czym problem?
Tengiz nie odpowiadał, jakby zakłopotany. Wszyscy patrzyli wyczekująco.
— Zbyt łatwe dojście — powiedział w końcu powoli. — Nie podoba mi się to.
— To znaczy?
— Wszedłem do jego biura tak, kurczę, swobodnie, jak do własnej toalety. Drania nie było na miejscu, ale ta łatwość… przecież tam powinna być ochrona, jak na Kremlu! Coś tu jest nie tak, kurczę. Tak być nie powinno. Odniosłem wrażenie, że to pułapka. Zapadnia dla naiwnych.
Pojawił się Matwiej. Zasapany, ale wesoły.
— Chwała tobie, Chryste — powiedział. — Zasnął nareszcie… No i co tu beze mnie postanowiliście?
— On ma jeszcze jedną słabość — rzekł Nieustraszony, uchylając się od odpowiedzi na to pytanie. — Cierpi na arachnofobię.
— A co to za zwierzę? — zapytał Jura.
— Boi się pająków, żuków, stonóg i innych takich.
— O! Brzmi interesująco! — ożywił się Belzebul. — I bardzo się boi?
— Powiedziano mi, że śmiertelnie. Jak dziecko.
— Dajcie go mnie — rzekł Belzebul radośnie. — Gdzie on mieszka? Adres?
— Mieszka w Carskim Domu. Nie wpuszczą cię tam.
— To nic! Tengiz mnie wprowadzi.
— Gówno — rzekł Tengiz. — Carski Dom to nie w kij dmuchał, tam wszystko jest, stary, automatyczne…
— Nie to nie — zgodził się szybko Kostia. — Właściwie co ja mam do roboty w jego mieszkaniu? I tak sobie poradzę.
Wszyscy patrzyli na niego pytająco, a on triumfował, aż podskakiwał z radości na krześle. On już zadecydował, ten Duremar, i nietrudno się było domyślić, co takiego wykombinował, tylko ten jego pomysł wyglądał głupio i niepoważnie na tle wszystkich okoliczności, infantylnie i lekkomyślnie, jak wszystkie pomysły Belzebula. Potem nagle przestał triumfować, skrzywił się, kichnął rozpaczliwie w pospiesznie podstawioną dłoń i pod groźnym spojrzeniem Mariszki wyciągnął z kieszeni maseczkę z gazy.
— Wykrakałeś mi chorobę, Wowa — powiedział przez nos, z wyrzutem mrugając
załzawionymi oczami. — Cholerny podopieczny.
Co on robi, ten twój opiekun…
— Opiekun chciałby mimo wszystko zrozumieć wreszcie, o czym my tu właściwie rozmawiamy — rzekł Bogdan. — Znamy Dimkę od wieków. Przecież to blagier i artysta. Dlaczego miałbym mu wierzyć?
— No wiesz! — wykrzyknął Matwiej, oszołomiony i oburzony jednocześnie.
— A co, może nie?! W zeszłym roku urządził nam spektakl z powodu spadku marki niemieckiej. Dwa lata temu my wszyscy, jak idioci…
— Przestań. Nie pogrążaj się — skrzywiony Matwiej nalał sobie wódki. — Nie wiesz, to nie sądź. Szkoda, że go w nocy nie widziałeś.
— A cóż takiego szczególnego zdarzyło się tej nocy?
— Nie chcę o tym mówić. On umiera ze strachu, rozumiesz?
— Nie. Nie rozumiem. Gdzie gwarancja, że nie odgrywa przed nami swojego kolejnego wodewilu? Co to, Dimki nie znam?
Matwiej nie odpowiedział, tylko skrzywił się jeszcze bardziej i wypił swoją wódkę, nie zakąszając i jakby nie zauważając.
— A ja mu wierzę — oznajmiła Mariszka.
— Ja też — rzekł Tengiz jakby z niechęcią.
— Moim zdaniem, Kawaler, po prostu szukasz pretekstu, żeby się uchylić — powiedział Andriej Nieustraszony, uśmiechając się uprzejmie. — Podkreślam: moim zdaniem. Wybacz. Nie obrażaj się, dobrze?
— Dobrze — rzekł Bogdan.
— Sam widzisz, jak on wygląda.
— Widzę. Jak przepełniony wychodek.
— Powiedzmy. Ale czy to nie jest twój kłopot?
— Powiedzmy. Powiedzmy, że powinienem go osuszyć. Ale nie zrobię tego.
— Twój wybór — rzekł Nieustraszony z grzecznym uśmiechem. To wolny kraj…
— Jest samotny jak rzadko kto — powiedział Matwiej, z tak obcą mu przenikliwością. — Wiesz, co mi powiedział? Wyobraź sobie, mówi, słup pośrodku stepu. Na jednej tabliczce widnieje napis „1035 km”, na drugiej — „3143”. I ja stoję pod tym słupem. Sam.
Co wy wiecie o prawdziwej samotności, pomyślał Bogdan z jakąś mroczną satysfakcją. Powiedziałbym wam, czym jest prawdziwa samotność. To wtedy, gdy nie chcesz nikogo widzieć. Nikogo.
Nigdy. Ale zamiast tego powiedział:
— Za kilometraż też ręczysz?
— Za kilometraż też ręczę — powiedział Matwiej z absolutną powagą.
Bogdan postanowił nie rozwijać tego tematu, chociaż miał ochotę pytać dalej. A pamiętacie (chciał zapytać), jak prawie nas przekonał, że w Petersburgu pojawiła się banda czyścicieli? Tak ich nazywał — czyściciele. Albo nowa sekta, albo nowi ludzie, zakręt ewolucji. Oczyszczają miasto z brudu, w pierwszej kolejności z kłamców.
Јapią ich i chłoszczą rózgami — z całym ceremoniałem, z ogłoszeniem wyroku, w specjalnych tajnych pomieszczeniach, zakładając białe maski. A rózgi, zgodnie ze starą recepturą, moczą w esencji octowej… Jurka Wariograf uwierzył wtedy, że jeszcze ze dwa lata i zostanie bez pracy.
A kiedy wymyślił i opowiadał nam w największej tajemnicy, że w mieście giną ludzie? I to od lat. I to dużymi grupami. Że są wysyłani w przyszłość, według jakiejś dziwnej, niezrozumiałej zasady. A wszystko dlatego że odkryto śmiertelny gen ludzkości, który rozprzestrzenia się jak pożar i teraz próbuje się uratować choćby kilka osób, choćby część… Mariszka uwierzyła i od razu chciała szukać tych ratowników, żeby zatroszczyć się o swoje przedszkole…
Dobrze. Jak sobie chcecie. Wcale nie jestem zresztą pewien, że teraz odgrywa przed nami spektakl. Lubi wymyślać niestworzone historie, ale nie jest Talmą ani nawet Innokientijem Smoktunowskim… I w ogóle mdli mnie od niego.
W tym momencie z sufitu (a może nawet z żyrandola?) spadło coś ciężkiego, wielonogiego, żywego, huknęło z kościanym stukiem o brzeg cukiernicy, odskoczyło, przekoziołkowało i popędziło po serwecie, szalonym zygzakiem omijając butelki, filiżanki i kieliszki. To musiał być karaluch, ale ogromny; Bogdan miał wrażenie, że wielki jak pięść, nigdy nie widział czegoś podobnego… Szybki, czarny z czerwonym połyskiem robal slalomem pomknął po stole, niczym jaskółka zeskoczył na kolana Belzebula i od razu znikł, jakby go tu nigdy nie było, jakby to tylko wstrętna halucynacja spadła na wszystkich bez wyjątku i natychmiast przepadła bez śladu. Nikt nie zdążył się naprawdę przestraszyć, ale wszyscy jednocześnie odsunęli się od stołu, a Mariszka pisnęła krótko i razem z krzesłem odjechała pod ścianę.
— A niech cię diabli i wszyscy czarci! — powiedział Tengiz zrywając się na równe nogi. Rozległ się chór oburzonych głosów, w którym wyróżniał się rozpaczliwy krzyk Mariszki: „Wynoś się, on po tobie łazi, psik mi stąd, żebym cię tu więcej nie widziała!…”. Belzebul wykonywał uspokajające gesty, rozsyłał obiema rękami pocałunki i nawet przez maskę było widać, jak się zarozumiale uśmiecha, a gdy krzyki i oburzone głosy nieco przycichły, złowieszczo obiecał: „Ten gad będzie jeszcze krzyczał: capivi...”, ale wszyscy byli tak wściekli i rozdrażnieni, że nikt nawet nie zapytał, co właściwie chce przez to powiedzieć. Zresztą i tak wszystko było jasne — z samej intonacji.
Belzebula zmuszono do wstania z krzesła, rozsunięcia kurtki, rozpięcia koszuli i potrząśnięcia portkami. Ekstremiści żądali, żeby rozebrał się do naga. Władca Much umierał ze
śmiechu: „Ależ już go tu nie ma! Jest w piwnicy!… Musiałby być głupi!”. W samym środku zamieszania rozległ się dzwonek do drzwi i pojawił się Robert, surowy i jak zawsze bez uśmiechu. Posadzono go na jedynym krześle z poręczami i nalano wódki. Mariszka przyniosła z kuchni dwa, jeszcze ciepłe befsztyki. Bogdan patrzył, jak obsługują Lorda Winchestera, i starannie odpędzał od siebie myśli o „bliskości ciał” i świeceniu światłem odbitym. To wszystko bzdura. Bob jest dumny bez zarozumialstwa i surowy bez okrucieństwa. To w sumie porządny facet, zresztą sensei nie trzymałby przy sobie nieporządnego. I nagle przypomniało mu się, jak Tengiz wygarnął kiedyś Robertowi ze złością: „Jesteś dla nas symbolem superszlachetności. Nawet jak robisz kupę, to przez cały czas myślisz, jak zachować przy tym maksymalną szlachetność…”. Wtedy Robert pobłażliwie prychnął — widocznie ta scenka wydała mu się nie tyle obraźliwa, ile zabawna. Nie, nie, nasz Lord Winchester to porządny facet, trochę tylko przesuszony…
— Jak tam sensei? — zapytał Bogdan uprzejmie. W końcu ktoś powinien o to zapytać.
— Sensei jest w absolutnym porządku — odpowiedział lakonicznie Robert, jedząc befsztyk.
— Jakieś wskazówki? Życzenia? — włączył się już nieźle wstawiony Jura-Wariograf. — Rozkazy?
— Spocznij. Możecie odpoczywać.
Robert wyraźnie nie chciał rozwijać tego tematu, co zresztą nie było sprzeczne z jego dotychczasowymi zwyczajami.
— Prawdziwa delikatność jest zawsze niewidoczna — skomentował sytuację Andriej Nieustraszony i zapytał: — Powiedzieć ci, do czego doszliśmy?
— Oczywiście. Tylko w skrócie.
— Pewnie. Wyłącznie w skrócie. Tengiz, opowiedz człowiekowi.
— A więc tak — zaczął Tengiz. — Proponuję wariant następujący. Wybory są w niedzielę. W niedzielę rano Dimka przeniesie się tutaj, do mnie. Niech tu na razie mieszka, będę spokojniejszy. W poniedziałek wychodzę do Ajatollaha i rozmawiam z nim. Dalej działamy odpowiednio do sytuacji. Ty, Belzebul, powinieneś być do tego czasu absolutnie gotowy. Zdążysz? — Belzebul skinął głową. — Dobrze.
Mam jeszcze wariant awaryjny, ale najpierw… Bob, powiedz mi, w jakim stopniu możemy liczyć na sensei?
— W żadnym — powiedział Robert, zgarniając sos skórką od chleba.
— To znaczy? W ogóle z nim nie pogadałeś?
— Dlaczego? Rozmawiałem z nim. Ostatni raz godzinę temu. Nie możemy na niego liczyć.
— Ale dlaczego, do licha? Co ci powiedział?
— Dosłownie?
— Dawaj dosłownie.
— Powiedział: „Zespół to wspaniała rzecz. Zawsze jest możliwość zwalenia winy na kogoś innego”.
— I co to ma, kurczę, znaczyć? — zapytał stropiony Tengiz.
— To tak zwane ósme prawo Fingeila. Jeśli ci to w czymś pomoże.
— I to wszystko?
— I to wszystko — powiedział Robert Winchester i sięgnął po grzanki leżące na ogromnym półmisku z kuźniecowskiej porcelany.
— Słuchaj, Matwiej, — powiedział bez jakiegokolwiek przejścia — już dawno chciałem cię o to zapytać. Czy stwierdzenie: „Bóg stworzył wszechświat” można nazwać twierdzeniem Godła?
Bogdan nie słuchał dalej. Nie ciekawiło go, czy to zdanie jest twierdzeniem Godła, czy nie, tym bardziej że miał dość niejasne pojęcie, co znaczy twierdzenie Godła, za to był absolutnie pewien, że Bóg nie stworzył wszechświata. Wstał, wyszedł zza stołu i zawołał podopiecznego Wowę. Trzeba brać się do pracy. Niewiele rzeczy umiał robić, ale to, co umiał, robił lepiej od innych. Może nawet najlepiej.
Poszedł do sypialni. Wowa ciężko tupał za nim, sapiąc jak wół roboczy. Ale w tym sapaniu już było słychać zapał do roboty. Podopieczny wyczuwał pracę i lubił pracować. Chociaż na razie niewiele umiał.
Wadim leżał na boku, zwieszając rękę do podłogi, jego zielonkawa twarz była odgnieciona od poduszki. Wyglądał jak zmiażdżone zwierzę. Teraz był to po prostu worek, wypełniony rozpaczą, bezsilnością i śmierdzącym strachem.
— Ale on jest zupełnie zdrowy — zaprotestował Wowa.
— To ci się tylko tak wydaje — odparł Bogdan. — Jest nieszczęśliwy, a nieszczęście to choroba. Więcej nawet, to źródło wszystkich chorób na ziemi.
— Nieszczęście jest nieuleczalne — zaprotestował Wowa.
— Przechodzi samo z siebie, jak deszcz. Albo nie przechodzi rzekł Bogdan.
— Albo nie przechodzi — zgodził się Wowa. — Ale wtedy przestaje być nieszczęściem i staje się wzorcem istnienia…
— Słusznie czyni ten — zacytował Bogdan — kto traktuje świat niczym sen. Gdy śni ci się koszmar, budzisz się i mówisz sobie, że to był tylko sen. Podobno cały nasz świat niczym nie różni się do takiego snu.
Ale Wowa też czytał Księgę samuraja i też ją cenił.
— Ale z drugiej strony — zaprotestował natychmiast — nawet miseczka ryżu czy filiżanka herbaty powinna być brana w ręce w odpowiedni sposób, bez najmniejszego niedbalstwa i z zachowaniem czujności.
Bogdan uśmiechnął się i zacytował podopiecznemu swój ulubiony fragment:
— Nie trzeba być czujnym przez cały czas — powiedział. — Trzeba po prostu przyjąć, że już
jesteś martwy.
— Ta zasada jest nie dla nas — powiedział Wowa, jakby urażony.
— To dla nich.
— Dla nas też, Wowa. Dla nas też. Dobrze. Zaczynamy?
— Spróbujemy — powiedział ostrożnie zadumany Wowa i przysiadł przed Wadimem w kucki, wypinając swój gigantyczny tyłek młodego degenerata.
Rozdział 9 Grudzień Sobota Złamanie zamknięte
On nie jest muzykiem! — powtórzył niecierpliwie sensei (po raz trzeci). — Absolutnie nie jest muzykiem i nigdy nim nie będzie.
— Ale przecież nie rozstaje się ze skrzypcami! — nalegał tatunio.
— Odkąd kupiliśmy mu skrzypce, prawie z nimi śpi…
— A jednak z samochodzikami w pewnym momencie się rozstał? Z kolejką też, prawda?
— Ale to przecież zupełnie co innego! Wtedy był dzieckiem.
— Teraz też jest dzieckiem — rzekł sensei. — Nie róbcie z niego dorosłego. Gdyby był dorosły, nie zajmowałbym się nim.
— Ale pedagog powiedział, że on ma słuch absolutny!
— Panie Firago, ja też mam słuch absolutny, a jednak nie jestem muzykiem. Mało tego, mam również absolutny węch, a nie jestem psem.
— To zupełnie co innego. Czytał pan moją ocenę?
— Oczywiście! Czytaliśmy ją jak Pismo Święte!
— Zrozumiał pan, co tam jest napisane?
— Tam jest napisane…
— Tam jest napisane, że chłopiec z natury… ze swojej istoty, rozumie pan?…organizacji psychiki, nastroju duszy, struktury podświadomości jest systematyzatorem. To utalentowany archiwista, kolekcjoner, być może przyszły Linneusz albo Mendelejew… A pan chce z niego zrobić grajka. Żeby obsługiwał drugorzędne wesela. Albo grał z czapką w przejściu podziemnym.
— Ale przyzna pan, Stenie Arkadiewiczu, że gdyby włożyć w to trochę pracy… gdyby pan się nim jednak zajął…
— Praca nie ma tu nic do rzeczy. Nie mogę zrobić dobrego muzyka z dobrego archiwisty! Ja w ogóle nikogo z niczego nie robię. Do diabła, przecież wyjaśniłem to panu na początku! Ja tylko mówię: oto najlepsza droga, i byłoby dobrze, gdyby nią poszedł…
— Jeśli potrzebne są dodatkowe zajęcia, jesteśmy gotowi podnieść honorarium do niezbędnych…
— Nic pan nie zrozumiał, Firago. Nie słucha mnie pan. Ile ma pan lat, czterdzieści?
— Czterdzieści dwa.
— Niech pan sobie zrobi jeszcze jedno dziecko. Wtedy być może wyjdzie z niego muzyk. A teraz jestem zajęty. Do widzenia. Robercie, proszę rozliczyć się z panem Firago.
I wyszedł, wściekle kręcąc głową, rozwiązując w biegu nienawistny, elegancki krawat. Robert stanął niemal na baczność, demonstrując w ten sposób maksymalny szacunek. To nie było konieczne, ale miało robić — i zazwyczaj robiło — odpowiednie wrażenie na klientach. Na panu Firago również. Gwałtownie zerwał się z miejsca, okrągły i różowy jak nadmuchany balonik, i nawet próbował skłonić się pospiesznie oddalającemu się mistrzowi. Pan Firago był biznesmenem, co znaczy, że nie mógł być kompletnym osłem, ale widocznie nie potrafił zrozumieć, że istnieją rzeczy, których nie da się kupić. Gdyby włożyć trochę pracy. Gdyby dołożyć wszelkich starań. Gdyby dołożyć wszelkich niezbędnych starań i włożyć bardzo dużo pracy…
— Myśli pan, że nie uda mi się go przekonać? — zapytał zatroskany. — Gdybym na przykład dołożył wszelkich starań?
— Nie radziłbym — rzekł Robert z całym zatroskaniem, na jakie było go stać. — Można przegiąć. Na razie ograniczmy się raczej do tego, co już zostało osiągnięte. A potem zobaczymy.
To był sprawdzony patent, który nigdy nie zawodził. Najważniejsze to stworzyć w umyśle klienta perspektywę, cała reszta zacznie się dokonywać sama z siebie.
— To znaczy, myśli pan, że może za miesiąc, dwa…?
— Raczej za pół roku, rok — powiedział Robert, wyjmując z drukarki wydruk faktury.
— Cóż… — Perspektywa została zarysowana, proces można uznać za rozpoczęty. — Zapewne ma pan rację. Gotów jestem zaufać pańskiej kompetencji. Poinformuje mnie pan, kiedy należy zacząć działać?
— Jeszcze nieraz się zobaczymy — obiecał Robert. — Będziemy teraz w ścisłym kontakcie. Zapewne będą potrzebne dodatkowe konsultacje. I to niejednokrotne. Zawsze się tak dzieje… Oto pański rachunek. Jak panu wygodniej, czekiem czy gotówką?
Panu Firago wygodniej było gotówką. I to nie wiadomo dlaczego markami niemieckimi. A zaliczkę płacił w funtach angielskich. Widocznie w ten sposób udawało mu się coś zaoszczędzić. Pewnie należał do ludzi, którzy stale na czymś oszczędzają i urywają ćwierć procenta. To był jego modus operandi, który płynnie przeszedł w modus vivendi. Zapewne dzięki temu dobrze prosperował. Zapewne był bogatym człowiekiem (mercedes, mordziasty kierowca — ochroniarz, portfel szczelnie wypchany kartami kredytowymi i walutą), a przy tym wcale nie był idiotą.
— Niech mi pan pozwoli — powiedział, podając Robertowi tęczowy papierek (chyba dwieście marek). — Jako wyraz wdzięczności… w ramach szczególnego podziękowania…
Robert zerknął przelotnie na banknot i wymownie zaciskając wargi, zaczął patrzeć na twarz pana Firago, ale nie w jego oczy, lecz na rumiane, poruszające się nerwowo wargi. Ta niezręczna sytuacja trwała jakieś dziesięć sekund.
— Oczywiście! Wszystko rozumiem! — Pan Firago podniósł ręce, (w jednej portfel, w drugiej
banknot). — Zrozumiałem aluzję! Wszystkie pieniądze z jednego okienka, bardzo słusznie, bardzo rozsądnie. Przepraszam za nietakt. Zapomnijmy o tym, dobrze?
Zapomnijmy? Robert uśmiechnął się w myślach. O nie.
— Dobrze — powiedział. Wyczuł w swoim tonie mimowolną pogardę, pańską wyniosłość i pospiesznie dodał: — Nie ma sprawy. Zdarza się.
I wtedy w twarzy pana Firago, w rumianym ryjku porcelanowego prosiaczka, coś się nieuchwytnie zmieniło. Cały uległ pewnej przemianie, jakby się wyprostował i stał się wyższy. Robert, zdumiony i czujny, przygotował się do wysłuchania dumnej tyrady (w obronie zbrukanej czci i godności), ale pan Firago zniżył głos i nieoczekiwanie zapytał:
— Czy przypadkiem nie przeszkadzamy teraz maestro? Czy nie za bardzo tu hałasujemy?
Słówko „hałasujemy” zabrzmiało w jego ustach absolutnie niespodziewanie, jakby nie na miejscu, zresztą już samo pytanie wydało się Robertowi jakby z innej bajki, jakby Smoktunowski przemówił nagle w stylu Jurija Nikulina.
— Nie sądzę — powiedział zakłopotany. — Nie sądzę, żeby nas w ogóle słyszał… Ale oczywiście nie należy przy nim wrzeszczeć dodał na wszelki wypadek.
— Ależ uchowaj Boże! Przeciwnie! A jak tutaj w temacie pluskiew?
— Jakich pluskiew?
Pan Firago zmieniał się w oczach. Gdzie podział się ten różowy balonik o prosiaczkowatych manierach? Przed Robertem stał teraz zakłopotany i uważny dżentelmen, wprawdzie z pewną skłonnością do tycia, ale jednocześnie bardzo elegancki i nawet wyniosły.
— Mam na myśli urządzenia podsłuchowe — wyjaśnił rzeczowo.
— Jak tu u was wygląda?
— Nie wiem — powiedział Robert, już trochę zły. — O co właściwie panu chodzi?
— O to, że chciałbym porozmawiać z panem o dość poufnych sprawach. Można? Czy lepiej nie ryzykować?
Robert pomyślał przelotnie, że tatulek ma atak manii prześladowczej, połączonej z manią wielkości, ale pan Firago szybko rozwiał te podejrzenia.
— Serdeczne pozdrowienia od Hermana Tichonowicza — powiedział, zniżając głos jeszcze bardziej i patrząc Robertowi prosto w oczy, źrenice w źrenice, dokładnie tak samo, jak robił to w swoim czasie Herman Tichonowicz. I chociaż Herman Tichonowicz w swojej roli wypadł znacznie bardziej przekonująco, panu Firago też wychodziło to całkiem nieźle.
Tak, pomyślał Robert, czując nieprzyjemny chłód w dołku. Zaczyna się. Minął kwartał i nic się nie zmieniło. Nie popuszczą, rubel za wejście, ćwiartka za wyjście…
— Dziękuję — powiedział, starając się, by jego głos brzmiał w miarę spokojnie. Widocznie jednak z jego głosem lub twarzą coś się stało, bo pan Firago uśmiechnął się nagle nie bez wyrafinowania i ciągnął:
— Herman Tichonowicz prosił, żebym się dowiedział, jak posuwa się praca nad rękopisem. Minęły już trzy miesiące, to sporo czasu, można napisać powieść.
— Nie jestem powieściopisarzem — rzekł Robert, z trudem przezwyciężając pragnienie oblizania warg. Suchych warg kleistym językiem. Co za ohyda.
— Oczywiście — przyznał pracownik Hermana Tichonowicza, w niedawnej przeszłości tatulek. — To się rozumie samo przez się, nikt nie ma co do tego wątpliwości. A jednak… To nie ja, to Herman Tichonowicz się interesuje. Kiedy można spodziewać się rzeczonego rękopisu?
Aż się prosiło, żeby powiedzieć: „Czekaj tatka latka”, ale to już byłoby zbyt żałosne, małostkowe i złośliwe. Oraz bezradne.
— Wolałbym rozmawiać na ten temat osobiście z Hermanem Tichonowiczem — rzekł Robert.
— To naturalne! Ale skoro już tu jestem, to co mam przekazać?
— To właśnie proszę przekazać — rzekł Robert twardo. — Słowo w słowo.
— Mój Boże, niechże się pan tak nie denerwuje! — wykrzyknął pan Firago. — Nie chce pan, to nie. Oczywiście, to właśnie przekażę.
Słowo w słowo. Naprawdę, Robercie Walentynowiczu, aż się pan zmienił na twarzy. Ależ niech pan sobie spokojnie pracuje, nam się wcale nie spieszy. Nikt pana nie popędza. Najważniejsze, żeby praca posuwała się naprzód…
Robert nie odpowiedział i pan Firago od razu się wycofał, zaczął się spieszyć i żegnać, znowu zrobił się z niego zatroskany i lekko głupawy tatulek z porcelanowym buziakiem. Robert, zachowując kamienną twarz, odprowadził go do przedpokoju, gdzie podał mu palto, szalik, kapelusz i teczkę. Pan Firago w milczeniu zapakował się w palto, zapytał zakłopotany.
— Więc sądzi pan, że on mnie jeszcze wezwie? — I nie czekając na odpowiedź, ruszył do wyjścia, i to tak szybko i energicznie, że Robert ledwie nadążał z otwieraniem przed nim drzwi. Pożegnali się przy kracie.
— Bardzo na pana liczę, Robercie Walentynowiczu, w mojej sprawie. Jeśli tylko pojawi się cień możliwości… chłopiec nie rozstaje się ze skrzypcami…
Robert kiwał głową. Bardzo chciał mu powiedzieć na do widzenia (do przekazania Hermanowi Tichonowiczowi osobiście) coś ważnego, coś znaczącego, ale nie wiedział co. W głowie wirowało mu tylko: „Odejdźcie precz! Cóż obchodzicie wy poetę spokojnego…?” To byłoby mocne i dźwięczne, ale absolutnie niepasujące do sytuacji. Dlatego nie powiedział nic. Nawet się nie pożegnał.
Potem wrócił na miejsce pracy, wyciągnął z dolnej szuflady teczkę z rękopisem i przerzucił bezmyślnie kilka kartek. Próbował czytać, ale od razu się zorientował, że nie widzi nic, prócz prosiaczkowatego ryjka tatulka z uważnym spojrzeniem Hermana Tichonowicza. Bydlaki. Ale czego innego można się było spodziewać? Że wszystko rozejdzie się po kościach? O nie, kochaniutki, rubel za wejście, ćwiartka za wyjście. A przecież nawet nie zapłaciłem wam rubla, wpuściliście mnie za friko. Profesjonaliści… Wyjął z teczki ostatnią stroną i przeczytał uwagi sensei. Cztery punkty. Chociaż ściśle rzecz biorąc, trzy. 1. Czasem chwyta go nagła potrzeba, rzuca wszystko i biegnie do toalety. 2. Gdy je, ma zapuszczony cały podbródek. 3. Jego szlafrok, nigdy nieprany, śmierdzi capem. 4. I może jeszcze coś. Proszę się zastanowić. Zastanowił się. Nic nowego nie wymyślił. Czuł wstręt. Nie chciało mu się ani wymyślać, ani myśleć. A najważniejsze, że nie rozumiał, po co, do licha ciężkiego, było to potrzebne i do czego? Niech pan nie zapomina, że pańska umiejętność zapamiętywania absolutnie wszystkiego powinna być im doskonale znana. Dlatego proszę zwrócić uwagę na nieudane zwroty typu: „jeśli się nie mylę”, „nie pamiętam dokładnie”, które w tej sytuacji uważnemu czytelnikowi mogą się wydać dziwne i nienaturalne… Potem jeszcze fragment akapitu, pokreślony, ale tekst dało się łatwo odczytać: Za dużo o życiu osobistym. To niepotrzebne… A jeszcze niżej dopisek: Zresztą proszę pisać, jak pan chce. Jego Imperatorska Wysokość raczył napisać własną ręką… Po co im to? Widocznie potrzebne. Nie mam zielonego pojęcia, po co. Właściwie to powinienem był od razu odmówić. Ostro i bez zastanowienia: nie — i po rozmowie. Co by mi zrobili? Nie puściliby mnie za granicę? I tak się nie pcham, mnie i tu jest całkiem nieźle. Olewam was. To już nie są dawne czasy… Ale porządki, pomyślał z goryczą, ciągle takie same. Nowy Rok, a porządki stare, zimnym, rdzawym drutem obóz otoczony, zewsząd patrzą oczy kaprawe, stał błyszczy zimno we wszystkie strony… No, no, no — powiedział sam do siebie. Mimo wszystko jednak nie do tego stopnia. Słusznie, nie do takiego. Nie śmiertelnie niebezpieczne, za to wstrętne. Mdli mnie. A jego? Czy to możliwe, że jego nie?
Wstał i na wszelki wypadek stąpając ostrożnie, żeby nie skrzypieć i nie szurać, ruszył korytarzem. Drzwi od sypialni były otwarte na oścież, lufciki uchylone, rolety opuszczone. Cicho. Pusto. Pokój gościny: drzwi otwarte, cicho, ciemno, lampa wyłączona. A on leży na kapanie w ulubionej pozycji — gazeta w poprzek brzucha, garbaty nos wycelowany w sufit, jeden kapeć spadł na dywan. Śpi. Oczy zamknięte.
— Coś się stało? — zapytał sensei. Okazuje się, że oczy miał otwarte, po prostu patrzył spod zmrużonych powiek, ale za to uważnie i z ciekawością.
— Znowu się ze mną skontaktowali — powiedział Robert.
Sensei milczał przez kilka sekund, potem zapytał (stwierdził?):
— Pan Firago.
— Tak. Pytał, jak posuwa się praca nad rękopisem.
— To dlatego czepiał się mnie jak mógł. A ja już sobie pomyślałem: co za osioł się trafił, wybacz mu, Panie… Tymczasem on chciał, żebym się rozgadał… No i co mu pan powiedział?
— Powiedziałem, że nie będę z nim rozmawiał. Niech wezwie zwierzchników.
Sensei wstał ze stęknięciem i usiadł, wymacując stopą zgubiony kapeć. Gazeta zjechała na podłogę, ale nie zwrócił na to uwagi.
— A czemu pan tak surowo go potraktował, Robin?
— A jak powinienem?
— No, nie wiem… Trzeba było zaspokoić ciekawość pracownika kompetentnych organów. Powiedziałby pan, jak idzie praca: już kończę, a jak tylko skończę, od razu dam znać… Przecież to podwładny, po co go tak ostro traktować.
Robert zrobił dwa kroki, nachylił się, podniósł gazetę, złożył w miarę starannie i położył na stoliku wśród różnych papierów. Potem się odezwał:
— Po prostu zrobiło mi się niedobrze od tego wszystkiego.
Sensei powiedział (jakby cytując maksymę):
— Wiedzą o nas tylko to, co im mówimy. Więc niech się dowiedzą tego, co ja i pan im powiemy.
— A dlaczego właściwie mieliby cokolwiek o nas wiedzieć?
— Taka praca. Јajdacka, ale ciekawa. Nie sądzi pan?
— Nie wiem — powiedział Robert — i nie chcę wiedzieć. Mnie od nich mdli.
— Normalna reakcja normalnego człowieka — rzekł sensei z aprobatą. — Jest pan absolutnie zdrowym i normalnym człowiekiem, Robin. Gratuluję.
— To znaczy, nadal nalega pan, żebym…
— Nalegam, Robin. Z całą stanowczością. To przyniesie pożytek siłom postępu. Może mi pan wierzyć.
Było oczywiste, że znowu nic sensownie nie wyjaśni. I było jasne jak dzień, że ma jakiś cel, ma plan. Jakiś zamysł. I że trzeba będzie mu pomóc. Skoro zdecydował się dla niego pracować…
— Co dzisiaj mamy na obiad? — zapytał sensei.
— A co by pan chciał?
— Zupę rybną. I ciemny chleb z adżyką.
Robert nie wytrzymał i rozpłynął się w uśmiechu jak dzieciak.
— Okropnie niezdrowe!
— Olejmy to. Wszystko jest szkodliwe. Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę; wszystko, co jest przyjemne w życiu…
— „Wszystko, co przyjemne, jest niemoralne, nielegalne albo tuczące”. Pierwszy postulat Pardo. Dobrze, przekonał mnie pan.
Będzie zupa rybna i czarny chleb z adżyką.
— Chleb z masłem i adżyką.
— Z masłem i adżyką.
Sensei zadowolony skinął głową, znowu położył się na wznak i złożył dłonie na piersi.
— Doskonale — powiedział. — Wobec tego jeszcze trochę pohoryzontuję. Sen po obiedzie to srebro, a przed obiadem — złoto!
Robert się nie spierał.
Wrócił do siebie, na miejsce pracy, ale w tym samym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. Nie była to pora wyznaczonej wizyty i Robert, zasępiony, poszedł zobaczyć, któż to się do nich pofatygował.
Okazało się, że pofatygował się nieszczęsny Wadim — Resulting Force.
Był absolutnie trzeźwy, ale w swojej połatanej szarej szturmówce, w skórzanej czapce przypominał bezdomnego albo studenta pijaczynę — zmarznięty, skulony, przemoknięty, z czerwonym nosem.
— Ja do sensei — oznajmił od progu, widząc zdumione i niesympatyczne spojrzenie Roberta.
— Sensei jest zajęty.
Wadim jakby tylko na to czekał.
— W takim razie posiedzę z tobą. Mogę? A może też jesteś zajęty?
W tym pytaniu zabrzmiała taka żałosna gotowość przyjęcia tego, co najgorsze, taka zmiażdżona pycha, taka beznadzieja pół na pół z żałosnym zarozumialstwem, że Robert mimo woli odsunął się i wpuścił go do mieszkania.
W przedpokoju kazał mu się rozebrać, powiesić szturmówkę na wieszaku, zdjąć przemoczone adidasy i włożyć gościnne kapcie, zaprowadził go do łazienki i dał mu ręcznik, żeby wytarł twarz. Wadim podporządkował się bez słowa, nawet z gotowością. Robert pomyślał, że już dawno nie widział takiego Wadima — cichego, pokornego, posłusznego. Widocznie wczorajsze oczyszczenie duszy zrobiło swoje.
Początkowo chciał zaprowadzić go do dyżurki, ale potem pomyślał, że to byłoby zbyt blisko sensei, i wybrał kuchnię. Tym bardziej że i tak niedługo trzeba zacząć szykować obiad.
W kuchni Wadim, jak dobrze wychowany chłopczyk, usiadł na taborecie — dłonie pod siebie — i zaczęli rozmawiać. Zupełnie normalnie.
— Zrobić herbaty?
— Herbatki?
— Tak, herbatki. Zrobić?
— A jaką masz?
— Mocną.
— Spodziewam się, że nie słabą…
— Nie. To taka nazwa: herbata Imperatorska Mocna.
Wadim zanucił w zadumie fragment reklamy:
— „A herbatę Wielki Tygrys każdy z przyjemnością pije…”
— Jasne. No to może kawy?
— „Kawę pić będziemy i mocarstwo podźwigniemy!”…
— Hm. Jesteś dziś w dobrej formie. Może w takim razie wódki?
— Nie — powiedział Wadim zdecydowanie. — Mam dość. Tym bardziej że jestem teraz człowiekiem wewnętrznie czystym. Oczyszczonym, że tak powiem. Przy okazji, widziałeś kiedyś, jak on to robi?
— Bogdan? Nie, nigdy. A co?
— A nic. Ciekawie byłoby popatrzeć. Oczyszczenie to w końcu nie byle co. Oczyszczenie podprzestrzeni.
— Nie wiem, nie widziałem — powtórzył Robert. — Wiem, że poszedł do ciebie ze swoim podopiecznym, Wową, a pół godziny później wyszedł strasznie ponury i powiedział: „Dosyć, wystarczy temu zasrańcowi”… To znaczy tobie.
— A co powiedział Wowa?
— Wowa nic nie powiedział. Wowa miał taką minę, jakby w ogóle słabo się orientował, gdzie się znajduje i jaki mamy teraz rok.
— Mocna rzecz takie oczyszczenie — powiedział Wadim. — Nic nie pamiętam. Obudziłem się i jakbym nie był sobą. Jakbym został wyleczony z jakiegoś zastarzałego draństwa… Wyobrażasz sobie?
— Nie.
Wadim pokiwał głową, patrząc w okno.
— Jakbym był zupełnie nowym człowiekiem i to w dodatku mało znajomym. Niezły ten nasz Bogdan. Przyznaję, że nigdy tak naprawdę w niego nie wierzyłem. Myślałem, że to tylko taki kit dla starych bab… — zamilkł na chwilę. — Zresztą, tak czy inaczej to nie na długo.
Niestety.
Robert nie skomentował. Też wiedział, że nie na długo.
— A gdzie Matwiej? — zapytał, żeby zmienić temat.
— Uciekłem mu.
— Naprawdę? A ja myślałem, że siedzi na dole w samochodzie.
— Na pewno siedzi gdzieś w samochodzie, ale raczej nie na dole… Po co ci on?
— Tak tylko. Chciałem pogadać.
— To pogadaj ze mną — zaproponował Wadim z absolutną powagą.
O czym? — chciał zapytać Robert. O czym mamy teraz gadać? Skarżyć się sobie nawzajem, jacy jesteśmy biedni i nieszczęśliwi, stłamszone ofiary rekietierów?
— A co ty się na tym znasz? — zapytał zamiast tego.
— Na czym?
— Czy zdanie „Bóg stworzył wszechświat” to twierdzenie Godla czy nie?
— Co to znaczy?
— Zdanie, którego nie można udowodnić ani zanegować.
Wadim popatrzył na niego, skrzywił się i wymamrotał:
— Chciałbym mieć twoje problemy.
I wtedy Robert nagle się zdecydował. A co? Niech wie. Przecież on nadal na coś liczy, nawet teraz przyszedł, żeby się poniżać.
— Niepotrzebnie tu przylazłeś — powiedział. — Sensei nam nie pomoże, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, najwyraźniej chce, żebyśmy rozwiązali twój problem sami. Bez niego.
— Jasne. A po drugie?
— A po drugie, Ajatollah jest jego klientem.
— Kłamiesz — powiedział Wadim i jego oczy znowu nabrały wczorajszego wyrazu: oczy nieszczęsnej, pechowej nędzarki, tylko teraz trzeźwej.
— Niestety, nie. Więc będziesz musiał… liczyć tylko na siebie.
Teraz Wadim popatrzył na niego z niespodziewanym zdumieniem.
— Wiesz, że ty jesteś okrutny? Dlaczego mi to mówisz? Może za coś mnie nie lubisz?
— Ależ nic podobnego — powiedział Robert nerwowo. — Po prostu nie mogę dłużej patrzeć, jak się miotasz bez sensu. Nikt ci nie pomoże, zapomnij. My nie jesteśmy w stanie, a on nie zechce.
— Dzięki — powiedział Wadim powoli. — Pocieszyłeś towarzysza. Dziękuję ci, mój ty kochany…
Robert nie kontynuował rozmowy. Odwrócił się do Wadima tyłem i wysunął z hukiem skrzynkę z warzywami. Wybrał cztery duże ziemniaki, wrzucił je z łomotem do zlewu i sięgnął po nóż. Było mu źle, jakby zrobił jakieś niepotrzebne i zupełnie bezsensowne świństwo. Chociaż tak naprawdę już dawno trzeba było mu powiedzieć co i jak. Całą gorzką prawdę. Prawda w ogóle jest rzeczą mało apetyczną, a czasem w ogóle niejadalną… Więc niech sobie ją teraz przetrawia. Nic się na to nie poradzi, będzie musiał z tym żyć…
Nagle dotarło do niego, że za jego plecami zapadła niezwykła cisza. Jakby tam nikogo nie było. Jakby Wadim absolutnie bezszelestnie wstał i wyszedł. Znikł. Wyparował. Szybko zerknął przez ramię. Wadim siedział w poprzedniej pozie, dłonie pod tyłkiem, tylko głowę wsunął w ramiona i nastroszył się jak wielki wróbel. Oczy miał szeroko otwarte, ale chyba niczego przed sobą nie widział.
— Hej — zawołał cichutko Robert.
— Hej, hej — odpowiedział tak samo cichutko Wadim.
— Co z tobą?
— A co ma być? — Wyraz twarzy Wadima w ogóle się nie zmienił. Rozmawiał jakby we śnie.
— Źle się czujesz?
— Nie. Dobrze. — Nagle uśmiechnął się i to wyglądało strasznie, jakby uśmiechnął się jakiś manekin. — Gęba zniknęła — oznajmił niespodziewanie.
— Jaka gęba?
— Czerwona — powiedział Wadim nadal jakby we śnie. — Generalska. Z wąsami.
Robert chwycił najbliższą czystą szklankę, szybko nalał do niej wody mineralnej i podsunął Wadimowi pod nos. Wadim odchylił się gwałtownie.
— Przestań! — powiedział oburzony, uwolnił spod siebie rękę i z irytacją odsunął szklankę czerwoną dłonią. — Wszystko w porządku. Nie rozumiesz? Zniknęła gęba. Przez pół roku majaczyła przede mną, jak przyklejona, w dzień i w nocy, a teraz popatrzyłem, a jej niema!
— A co jest? — zapytał Robert na wszelki wypadek.
— Nic nie ma… Pusto… — Nagle odebrał Robertowi szklankę i łapczywie wypił ją do dna. — O kurczę, aż mnie pot oblał. Ale numer…
Chciał coś jeszcze dodać, nawet otworzył usta, ale nic nie powiedział, tylko gwałtownie odwrócił głowę, uchem do przodu, w stronę drzwi na korytarz; wtedy Robert usłyszał zbliżające się ciężkie kroki i szuranie kapci po parkiecie. Jak mój kot Fiodor, pomyślał.
Trzeba będzie dopisać w doniesieniu. „Umie poruszać się bezszelestnie jak przeciąg, ale czasem hałasuje i tupie jak mieszczuch w lesie…” Kot Fiodor. Ten też, jak zechce, potrafi udawać konia tup, tup, tup…
Sensei stanął w drzwiach. Był w piżamie i wyglądał po domowemu.
— A — powiedział, uśmiechając się. — Wadim Daniłowicz! We własnej osobie! Witam serdecznie w naszym domowym ognisku. Zje pan z nami obiad?
Wadim wstał, ale zrobił to jakoś tak dziwnie, z wahaniem, jakby początkowo wcale nie chciał wstawać, a potem zmienił zdanie. Nic nie mówił, a w odpowiedzi na powitanie tylko się skłonił… nawet nie skłonił, tylko lekko skinął głową, jak podczas przypadkowego spotkania niemile widzianemu znajomemu. Sensei zapytał:
— Coś nie tak? Co?
— Jakby pan nie wiedział! — zawołał Wadim bezczelnie. Nawet ręce wsunął do kieszeni dżinsów, ale szybko wyjął. — Od dwóch miesięcy się do pana dobijam. Już łatwiej umówić się na spotkanie z prezydentem.
Sensei przestał się dobrodusznie uśmiechać.
— Jasne, z prezydentem łatwiej. Ale przecież w końcu się pan przebił. Słucham.
— Nie ma po co teraz słuchać! — pokrzykiwał dalej Wadim. Teraz już za późno!
— Ach, tak? Za późno?
— Za późno!
— To znaczy, że jestem wolny?
— Ależ jak najbardziej! Zawsze jest pan wolny! Kto ma siłę, ten ma wolność.
— Dziękuję panu — rzekł krótko sensei i zabrzmiało to okrutnie.
Chłodno. Tak chłodno, że dreszcz przebiegł po plecach. Przynajmniej Robertowi. A ten młody kretyn jakby niczego nie widział i niczego nie słyszał: ręce na szwach, pięści zaciśnięte, kciuki po dziecięcemu odchylone… oho, zaraz palnie coś takiego, że zostanie wyrzucony, jak w swoim czasie Jadozub — raz na zawsze. Robert z łoskotem wrzucił do zlewu największy nóż, ale to nie pomogło.
Histeria już się zaczęła.
— Ależ jak pan sobie życzy! — wykrzykiwał Wadim w zapale, ślepy i głuchy na wszystko. — Pan zawsze stoi z boku! I jednocześnie zawsze ma pan rację, prawda? Przecież my się przy panu żywimy… Pan nas przyhołubił i teraz do pana należymy…
Co za bzdury plecie ten bezczelny kretyn? Co ma na myśli jeże li w ogóle teraz myśli…?
— A pan jest na górze! Zawsze jest pan na górze! Ze znudzeniem obserwuje pan obroty życia. My się tu wszyscy kręcimy w tym kołowrocie, a pan sobie patrzy! A przecież jesteśmy nadzy, obdarci ze skóry, bo kołowrót zdarł z nas skórę. Ale to nic. Poobracamy się i wyhodujemy sobie nową! Przecież tak pan myśli, prawda? Bogowie milczą, więc się nie sprzeciwiają. Sztuka jest zawsze bezlitosnym wyborem olśnień… A wie pan, jak to jest, kiedy zostaje się wybranym? Kiedy człowiek jest sam jak palec i nikt mu nie pomoże, ani przyjaciele, ani krewni, ani nauczyciel, na którego tak liczył?
— Wiem — powiedział poważnie sensei i Wadim zamilkł, zaszlochał tylko krótko, jakby z rozpaczy.
— „Idź sam i uzdrawiaj ślepych — zacytował sensei całkiem poważnie, bez ironii, która byłaby tu całkiem na miejscu — żeby doznać w ciężkiej godzinie zwątpienia złej drwiny uczniów i obojętności tłumu…”
Wadim milczał, ale pięści rozluźniły się i ręce obwisły luźno.
— Chodźmy, Wadimie — powiedział sensei. — Zrozumiałem pana, ale to trzeba omówić na spokojnie. I w miarę możliwości na siedząco. My nie na długo… — zwrócił się do Roberta. — Na pół godzinki. Przepraszam.
I poszli: sensei, lekki jak dmuchawiec, a za nim Wadim — znów przygarbiony, znów pokorny, wklęsły niczym balonik, z którego spuszczono powietrze. Јączność z gabinetem była włączona, wystarczyło przekręcić pokrętło i usłyszeć, o czym tam rozmawiają, ale Robert nie zrobił tego. Wyobraźnię miał zawsze słabszą od pamięci i widział teraz w duchu, jak Wadim pada do nóg sensei, błaga o przebaczenie za swoje chamstwo i bezczelność i prosi, żeby mu pomóc, a sensei siedzi niczym Budda i wygłasza swoje mowy. Żeby skasować ten niezbyt pociągający obraz, zaczął zawzięcie obierać ziemniaki, potem oskrobał marchewkę, a wreszcie otworzył puszki z łososiem w sosie własnym. Obraz znikł, pojawił się znowu, potem zasnuł się mgłą, ale w żaden sposób nie można było się go pozbyć… A wtedy nagle włączyła się łączność i sensei powiedział:
— Wadim wychodzi, niech pan go odprowadzi, Robin.
Przykręcił gaz pod ziemniakami i poszedł odprowadzić. Wadim już wkładał swoje szare, wilgotne adidasy; zapierając się tyłkiem o ścianę, poczerwieniał na twarzy od niewygodnej pozycji, sapał, ale nie wyglądał już na przygnębionego. Więcej nawet, wyglądał na zadowolonego! I chwała Bogu, i do diabła ze szczegółami! Ofiar i zniszczeń nie ma, a o czym więcej mógłby marzyć spokojny obywatel, niepretendujący do sterowania procesami historycznymi? A jednak nie wytrzymał.
— To co? Pogadaliście sobie?
— Jeśli można się tak wyrazić — odpowiedział Wadim, z trudem się orientując, gdzie jest tył, a gdzie przód kurtki.
— I co ci powiedział?
— Na koniec?
— Może być na koniec.
— Zyskałeś szpik z moich kości.
— Jasne. A przedtem usłyszałeś: „Nadszedł czas. Dlaczego nie miałbym ci powiedzieć, co osiągnąłeś?”
— Tak, coś w tym rodzaju. Tylko on do nikogo nie mówi na „ty”.
Nawet do mnie.
— To nie on. To Bodhidharma. Ostatnio pasjonujemy się buddyzmem.
— Podobnie jak cały kraj zwyciężonego socjalizmu…
Już stali przy kracie i Robert brzękał kluczami przy drzwiczkach. Otworzył i zacytował:
— „W końcu przyszła kolej na Hui-kai”. Skłonił się z szacunkiem i zastygł w milczeniu. Nauczyciel powiedział: „Zyskałeś szpik z moich kości”. A ty również skłoniłeś się z szacunkiem i zastygłeś w milczeniu.
— Nie — rzekł Wadim, wciskając przycisk windy. — Powiedziałem mu, że gęba zniknęła.
— A co to znaczy?
— Że ją odwróciłem. Rurę o wielkiej średnicy.
Triumfował. Był z siebie dumny.
— Ni cholery nie rozumiem — przyznał się Robert. — Ale cieszę się, Hui-kai. Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze, Hui-kai.
— Nie wyrażaj się — powiedział Wadim i wszedł do windy.
…Gdy zmierzał do stacji metra Moskowskaja, gdy szperał po kieszeniach, szukając drobnych na bilet (wszystkie pieniądze gdzieś się zawieruszyły, w jakimś kompletnie niezapamiętanym „nigdzie”), gdy schodził po schodach (a właściwie zbiegał, jak w odległym dzieciństwie, niebezpieczny dla siebie i otoczenia, łowiąc zdenerwowane okrzyki i wołanie zaniepokojonej dyżurnej na dole), gdy czekał na pociąg w mokrym tłumie, gdy jechał, ściśnięty tym mokrym tłumem w pozie „baczność, ręce na szwach” — przez cały ten czas zmuszał się, żeby nie myśleć,
i mimo wszystko myślał: Jak? Jak to zrobiłem? A może to się zrobiło samo? A może nic się nie zrobiło, tylko ja tracę rozum ze strachu? I z jakiegoś powodu było jasne, że nie trzeba, że nie ma sensu szukać wyjaśnienia. Że to nawet niebezpieczne. Ktoś mnie o tym uprzedzał. Któryś z naszych… Kto? Słusznie, lepiej sobie przypomnij, kim był ten mądrala, który powiedział: „Daj sobie spokój, nie zadręczaj się; albo stanie się to samo z siebie, albo nie stanie się w ogóle”… Nie mógł sobie przypomnieć, kto to był, chociaż zachował w pamięci zarówno intonację, jak i zarozumiały okrzyk: „…a wtedy będziemy cię osłaniać”. W ciągu ostatniego dusznego i mdlącego miesiąca wiele słów powiedziano z przekonaniem, zrobiono wiele przekonujących zapewnień, ale w pamięć zapadła tylko ta jedna rozmowa — może dlatego że sugerowano mu, by nic nie robił, tylko spokojnie płynął z prądem. W stronę Styksu…
Przed jego klatką, pod pomarańczową latarnią stał znajomy żyguli, brudny jak śmieciarka. Właśnie wychodził z niego oburzony Matwiej; rozległ się jego słynny, wściekły i zaskoczony głos:
— Gdzieś ty był?!
— Piwo pił — odpowiedział od razu Wadim i aż się roześmiał, tak ładnie się to wszystko składało, ale od razu stracił ochotę na żarty: okazało się, że Matwiej nie stał tu ot, tak sobie, że czekał na niego, pchał się do jego mieszkania, chciał być obecny, ochraniać, pilnować, trzymać rękę na pulsie i mieć sytuację pod kontrolą.
Nie potrzeba kontroli, próbował mu tłumaczyć Wadim. Wszystko się ułożyło. Wszystko jest okej. „O, nie! Bardzo cię przepraszam! Przecież się umówiliśmy… Przecież Tengiz jasno powiedział”… Aha, bo się przespałem z tym twoim Tengizem! Nie trzeba mnie już ochraniać, możecie to zrozumieć? „Jak to — nie trzeba?” A normalnie — spocznij, rozejść się! No, ale tego już Matwiej nie mógł zrozumieć. Gdy stracił Wadima z pola widzenia, przez pół dnia miotał się po ulicach, o mało nie obdzwonił kostnic, wystraszył wszystkich znajomych, był w dwunastu knajpach, a potem jeszcze bitą godzinę sterczał tu, pod latarnią, czekając nie wiadomo na co… I teraz nie mógł uwierzyć, że całe to poświęcenie poszło na marne.
— Głupi — powiedział w końcu Wadim. — Nie rozumiesz, że zaraz przyjdzie do mnie kobieta? Wytłumacz mi, na jaką cholerę jesteś nam potrzebny?
— Jaka znowu kobieta? — zapytał podejrzliwie Matwiej.
— Ludmiła. Pamiętasz Ludmiłę? Modelkę?
— Pamiętam — przyznał Matwiej; nadal ściskało go imadło strasznych podejrzeń, ale już nieco odpuszczało.
— Zadzwoniłem do niej i umówiłem się na dzisiaj. Tak trudno to zrozumieć?
— Coś nie wyglądasz mi na Don Juana — zawyrokował Matwiej, świdrując go prokuratorskim spojrzeniem.
— Dlaczego nie wyglądam? Co chcesz przez to powiedzieć? Właśnie, że wyglądam. I nie psuj mi przyjemności, bardzo cię proszę. Zjeżdżaj stąd.
W końcu udało się od niego odczepić. Wadim wbiegł po schodach, otworzył drzwi do mieszkania i osłupiał na progu. Kompletnie zapomniał, co wyrabiał dwa dni temu, i przez głowę przemknęła mu paniczna myśl, że oni tu byli, mściwi i źli, podli i bezlitośni jak harpie. Panika była przytłaczająca, poczuł się tak, jakby coś w nim wybuchło, omal nie upadł, nogi się pod nim ugięły, ale szybko doszedł do siebie i wszystko sobie przypomniał. Wszedł do pokoju, podniósł i postawił wśród śmieci i chaosu przekrzywioną lampę (mamy ulubioną), rozejrzał się, ostrożnie stąpając po porozrzucanych przedmiotach, podszedł do okna, wyjrzał przez tiulowe firanki. Matwiej jeszcze nie odjechał, cały czas stał obok swojej śmieciarki i zadzierając do góry głowę, patrzył w jego okna. Jasne, on tak szybko nie pojedzie. Nie ruszy się stąd. Będzie cierpliwie czekał, żeby sprawdzić, czy przybędzie rzeczona Ludmiła, kiedy, czy będzie sama i jak długo zostanie. Azjata pod kontrolą…
Rozejrzał się, znalazł kabel od telefonu, podążył za nim do aparatu, pogrzebanego pod starymi czasopismami „Wiedza i Siła” i teczkami z rękopisami, wybrał numer. O dziwo, telefon działał. Ochrypły głos Ludmiły oznajmił wyniośle: Rozmawia pan z automatyczną sekretarką. Proszę zostawić wiadomość po usłyszeniu krótkiego sygnału. Rozległ się krótki sygnał, ale Wadim nie zostawił żadnej wiadomości. Idźcie wszyscy do diabła, pomyślał. Rzucił słuchawkę na aparat, wstał z podłogi i rozejrzał się jeszcze raz. Co za koszmar! Co za wstyd! Jaka ohyda! Z natury był perfekcjonistą i nie cierpiał bałaganu. Być może właśnie dlatego, gdy upijał się do nieprzytomności, zawsze robił taki straszny śmietnik. Na zasadzie doktor Jekyll — mister Hyde. Dobrze chociaż, że sobie tyłka nie zarzygał w czasie rozstroju emocjonalnego i utraty osobowości…
Przed godzinę starannie, skrupulatnie, z pewną nawet lubością sprzątał tę stajnię Augiasza. Matwiej na dole pewnie zmęczył się czekaniem (a może przypomniał sobie o istnieniu drugiego wejścia na schody — od strony podwórza) i wreszcie odjechał. Gdy Wadim skończył z porozrzucanymi czasopismami, podniósł i ustawił na miejscu etażerkę, Matwiej zadzwonił i spytał Wadima o samo — poczucie.
— Czuję się po prostu rozkosznie — poinformował go Wadim.
— Na pewno?
— Absolutnie.
— Pamiętaj — rzekł Matwiej — że przez cały czas jestem w domu, a samochód stoi w pogotowiu. Jakby co, od razu daj znać.
— A jak tam Tengiz?
— On też jest w pogotowiu — zapewnił Matwiej.
— Dziękuję, ale słowo daję, że niczego już nie potrzebuję — powiedział Wadim. — Wszystko się ułożyło.
— Jak? — zapytał Matwiej.
— Samo z siebie — odparł Wadim.
— …Ale jeśli wszystko ułożyło się samo z siebie, to jeszcze lepiej — zacytował Matwiej i rozłączył się.
Wtedy Wadim zadzwonił do ciotki, do Nakłażnej. Mama podeszła, porozmawiali sobie. U mamy wszystko było, dzięki Bogu, w porządku, tylko angina jeszcze nie minęła. Poza tym wszystko dobrze. I u Wadima też wszystko było w porządku. Na całym świecie też panował absolutny, kolorowy i całkowity porządek. Pozostawało tylko przesunąć kanapę, która odjechała na środek pokoju, i ustawić na miejscach porozrzucane książki, zaścielające podłogę niczym kolorowe stado martwych ptaków…
I w tym momencie Wadim sobie przypomniał. Przypomniał sobie, kto mówił: „Nie szamocz się i nie wysilaj, wszystko stanie się samo z siebie albo nie stanie się w ogóle”. Oczywiście Andriej Biełunin. Nieustraszony. To wtedy, gdy on, dygocząc z rozpaczy, przybiegł do niego poskarżyć się i prosić o pomoc. „Nie poniżaj się nadzieją. Wszystko stanie się samo z siebie albo nie stanie się w ogóle. Po prostu myśl, że już jesteś martwy, i wtedy nikt nie zdoła ci nic zrobić…” Przypomniał to sobie i znowu poczuł strach, tak samo jak wtedy, chociaż teraz, zdawałoby się, nie było się czego bać. Pociągła rasowa twarz spoglądała na niego wzgardliwie z tamtego końca tunelu, oświetlona, nie wiedzieć czemu, z lewej strony złocistym, równym światłem. Przecież w dodatku jestem teraz bogaty, pomyślał nagle. Ale od razu odgonił od siebie tę myśl jako przedwczesną i dlatego niebezpieczną.
…W tym samym czasie Andriej Juriewicz Biełunin (zwany Nieustraszonym) siedział w kuchni swojego przyjaciela Sierioży Wagela znanego wśród akolitów również pod przezwiskiem En-pe-prez. Niespiesznie przerzucając się neutralnymi tekstami (głównie na temat hokeja), pili zimne piwo z puszek i kątem oka przyglądali się działaniom małoletniego synka En-pe-preza, który siedział na własnym krześle nad talerzem. Synek walczył ze swoją kolacją. Plan bitwy wyglądał następująco: w lewej ręce trzymał dużą, nadgryzioną jakiś czas temu kromkę chleba, a w prawej widelec z nadzianym na niego kawałkiem kotleta; pół kotleta oraz górka ziemniaków nieapetycznie stygły na talerzu. Prócz tego mniej więcej ćwierć kotleta, pewna ilość chleba i część ziemniaków wypychała lewy policzek synka; z tego powodu milutkie, czarnookie (po mamie) stworzonko wyglądało boleśnie asymetrycznie.
Mama ze starszą córeczką pływała w tej chwili w basenie, a tata En-pe-prez starannie, acz nieumiejętnie wypełniał srogie polecenia: „Usmażyć kotlety, podgrzać ziemniaki, nakarmić synka, podać łyżkę syropu i o ósmej do łóżka”. Ale synuś nie chciał jeść. Synuś na ogół nie miewał apetytu, a już jeśli karmieniem zajmował się tatulek, proces przyjmowania jedzenia przemieniał się w kotletomachię i istny cyrk.
— Gryź! — nie wytrzymał i zakomenderował po raz kolejny En-pe-prez monotonnym głosem. — Gryź i łykaj, ty ofiaro losu.
Ofiara losu zrobiła kilka pospiesznych ruchów szczękami, nic nie połknęła i znowu zastygła nieruchomo, w pozie niemal tragicznej.
— Nie chce — wyjaśnił En-pe-prez. — Nie chce i już. Trwa w negacji.
— A może odpuść? — zasugerował ostrożnie Andriej, na wszelki wypadek zniżając głos.
— To znaczy… jak to „odpuść”? A kto będzie jadł za niego?
— Jak zgłodnieje, to sam przyjdzie.
— Co ty się na tym znasz? — powiedział z pogardą. — Tatuś cholerny.
Andriej zacisnął oczy i podniósł do góry obie ręce (wnętrzem dłoni do środka) na znak tego, że już milczy, poddaje się i w ogóle zamknął się na zawsze, a En-pe-prez wygłosił zdecydowanie, choć już nie do niego:
— Pogryźć i połknąć to, co jest w buzi. Potem dojeść to, co na widelcu, połowę ziemniaków i jesteś wolny. Umowa stoi?
Ofiara losu szybko pokiwała głową i natychmiast zaczęła pokazowo przeżuwać, aż szczękała zębami, podskakiwała na krześle i z wysiłkiem wymachiwała widelcem z kawałkiem kotleta. Może w nadziei, że kawałek spadnie na podłogę i problem rozwiąże się sam?
— Chcesz jeszcze piwa? — zapytał Andrieja doświadczony ojciec, zmierzając do lodówki. — Mam jeszcze tuborga.
— Dziękuję, już mi wystarczy.
— Taki jesteś kamienny?
— A wiesz, jak towarzysz Stalin nazywał towarzysza Mołotowa?
— Wiem: „leninowiec kamienny”.
— Prawie. Nazywał go „kamiennym tyłkiem”.
— Aha. Krytykując, czy raczej z aprobatą?
— Raczej z aprobatą.
— Dziwna rzecz — zauważył w zamyśleniu En-pe-prez. — Obojętne kogo się słucha, we wszystkich opowieściach towarzysz Stalin zawsze ma świetny humor, jest wesoły i w ogóle do rany przyłóż…
— To się nazywa obserwacja selektywna — wyjaśnił Andriej. Po prostu ci, którzy widzieli go w złym humorze, nie przeżyli i historia nie zachowała ich opowieści.
— Być może — przyznał En-pe-prez. — A może rzeczywiście był niezłym facetem? Co?
— W rodzaju twojego gospodarza?
— Kogo masz na myśli? — zapytał En-pe-prez, od razu wykazując zawodową czujność (jakby ktoś w tłumie nagle wsunął mu rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki).
— Jak to, kogo? Tak wielu masz gospodarzy?
— Aa… Nie, mój gospodarz jest w porządku. Nie mogę się skarżyć. To smutny człowiek z długimi włosami.
Andriej popatrzył na niego ze zdumieniem.
— Słuchaj, ty jesteś poetą! Jak to brzmi! „Smutny człowiek z długimi włosami!”
— To nie moje słowa.
— A czyje?
— Nieważne.
Wtedy Andriej pochwycił uważne spojrzenie czarnookiego stworzenia i już miał do niego mrugnąć krzepiąco, zrobić jakąś śmieszną minę albo przynajmniej współczująco wydąć wargi, ale nie odważył się. Dzieci go nie lubiły i dobrze o tym wiedział. Było w nim coś takiego, co je niepokoiło, dlatego starały się z nim nie rozmawiać, nie chciały się z nim bawić i nie tolerowały jego żartów. Martwiło go to, ale niespecjalnie. Pewnie, że nie jest przyjemnie, gdy taki sympatyczny chłopaczek patrzy na ciebie wrogo i spode łba, ale bywają znacznie gorsze sytuacje, prawda? Na przykład, gdy patrzy na ciebie spode łba jakiś cholerny bulterier.
— No to co? — zapytał zdecydowanie tatuś Sierioża, który przechwycił tę wymianę spojrzeń i niewłaściwie ją zrozumiał. — Będziemy jeść czy bawić się z wujkiem Andriejem?
— Chcę soku — oznajmiła ofiara losu, uchylając się od odpowiedzi na postawione pytanie.
— Tak. To słuszne żądanie. Dolewam soku. Pij. I natychmiast przełknij to, co masz w policzku… A, do diabła z tobą, zostaw tego kotleta, chleb też możesz zostawić, połóż tu, na talerzu, ja to sprzątnę, a ty dojedz ten kawałek, który masz na widelcu. Rozumiemy się?
Wyglądało to na absolutną i bezwarunkową kapitulację, jaką w istocie było. Andriej wielkodusznie nie skomentował klęski doświadczonego ojca Sierioży i zapytał:
— No dobrze, „smutny rycerz z długimi włosami”. A bardziej szczegółowo?
— „Smutny człowiek”. Jak już cytujesz, to cytuj dokładnie.
— Przepraszam… człowiek. Co to właściwie za człowiek? Krążą już o nim legendy. To wszystko prawda?
— Zależy co.
— Na przykład, że przemienia ludzi w potulne owieczki.
— To znaczy?
— Przychodzi do niego człowiek — wyjaśnił Andriej — jakiś, dajmy na to, mafioso. Ludojad. A wychodzi pokorny jak baranek. Wegetarianin.
En-pe-prez pokręcił głową.
— Pierwsze słyszę.
— Mówią, że jego mieszkanie to Ermitaż pół na pół z Luwrem. Obwieszone starą bronią, różnymi tam zbrojami, jataganami…
— Nie wiem. Nigdy nie byłem u niego w domu.
— A w ogóle go kiedykolwiek widziałeś? — zapytał Andriej łagodnie.
En-pe-prez tylko prychnął z pogardą, wstał i bez słowa wyszedł z kuchni — nienaturalnie bezszelestny i lekki przy swojej masie. Andriej popatrzył na ofiarę losu i jednak nie wytrzymał — zrobił minę w stylu: takie to rzeczy, przyjacielu, ten twój tatuś strasznie coś impulsywny i nerwowy… Ale nie doszło do żadnego kontaktu: chłopiec odwrócił wzrok i nawet ugryzł kawałek kotleta, żeby tylko nie mieć do czynienia z tym nieprzyjemnym wujkiem. Jego prawy policzek zrobił się przy tym jeszcze bardziej wypchany.
En-pe-prez wrócił tak samo niespodziewanie i bezszelestnie i podsunął Andriejowi pod nos bardzo ładne kolorowe zdjęcie: lato, zieleń, elegancka biała limuzyna anormalnej długości i jacyś ludzie, stojący przy otwartych drzwiczkach.
— Kto to jest, twoim zdaniem? — zapytał En-pe-prez z miażdżącą pogardą.
— Ty.
— A to?
— Nie wiem.
— On. Zauważ, tuż obok. Ramię w ramię.
— Jasne. Zostałem pokonany. Poddaję się.
Faktycznie „smutny człowiek z długimi włosami”. Blada, lekko obrzmiała twarz, opuszczone kąciki warg, lekko zmrużone od słońca oczy (w ręku ciemne okulary). Wszyscy wokół się uśmiechają, zęby na wierzchu, a on nie. Jemu jest smutno. A może nudno. Jest jakiś taki… niewspółczesny. Niewspółczesne ubranie, znoszone i wiszące jak worek. Niewspółczesna twarz… i ta jakaś smutna rezygnacja.
— A kobieta?
— Żona. Alona Grigoriewna.
— Piękna.
— Jeszcze jak!
— Piękna… — powtórzył Andriej. — A dzieci ma?
— Ma. Synka Alika. To właśnie on nas fotografuje.
— A ten z laseczką?
En-pe-prez wyciągnął rękę i odebrał mu zdjęcie.
— Wiesz, co się stanie, jak będziesz za dużo wiedział?
— Oho… Myślałby kto, wielkie tajemnice! Czekaj, czekaj, a co tam jest napisane? Pokaż!
En-pe-prez pokazał, i to nawet z przyjemnością. Na odwrocie, wyraźnym dziecięcym pismem, napisano flamastrem: En-pe-prezowi z podziękowaniami za wszystko. I wymyślny nieczytelny podpis. I dalej: lipiec ubiegłego roku. Dokładnej daty nie ma. Pewnie dlatego że zdjęcie robiono jednego dnia, a podpisano innego.
— A dlaczego nazywa się Ajatollah?
— Nazywa się Chan Awtandiłowicz — powiedział ostro En-pe-prez. — Albo pan Husajnow. Nie powtarzaj głupot.
Andriej popatrzył w milczeniu na tego ogromnego czarnego mężczyznę, groźnego i przepełnionego sprawiedliwym gniewem, i w końcu powiedział:
— Pamiętasz Kajlas?
— Aha — powiedział En-pe-prez i od razu zmiękł, i znowu był Sieriogą, Serżem, Szarym i Szczerbatym.
— Czarna Góra. Dolina Śmierci. Titapuri…
— Pustelnia Głodnego Diabła… — Sierioża już się nie gniewał, patrzył w dal zamyślony.
— Gdybym wtedy nazwał Boga Ajatollahem, czy obraziłbyś się na mnie?
— Zasadniczo jestem niewierzący… — Od nieoczekiwanych wspomnień En-pe-prez nieco złagodniał, ale od razu spoważniał. — Koniec! — zwrócił się do ofiary losu. — Mam cię dość, wynoś się i żebym cię tu więcej nie widział. Sprzątnąć zabawki! Masz dziesięć minut… I oddaj ten widelec!
Ofiara losu z radością oddała widelec z kawałkiem kotleta, zsunęła się z krzesła i radośnie potupała w głąb mieszkania, migając po drodze wyłażącą z rajstopek flanelową koszulą.
— Nie siła zwycięża — rzekł Andriej pouczająco. — Zwycięża cierpliwość.
— O czym mówisz? — zapytał En-pe-prez podejrzliwie, ale nie dopytywał się dalej, wsunął do ust resztkę kotleta i, nie wstając i nie celując, precyzyjnie umieścił widelec w zlewie. Rozległ się brzęk.
— Mam problem — powiedział Andriej w zadumie. — Jak myślisz, dlaczego dzieci mnie nie lubią?
— A ktoś cię w ogóle lubi?
— Hm. Też prawda. Chociaż nie, kobiety! Kobiety mnie kochają.
— To nie miłość — powiedział En-pe-prez ze wzgardą. — To chuć. Co tu ma do rzeczy miłość?
Andriej od razu przypomniał sobie dowcip o mężczyźnie, który chciał kiedyś pokazać swojej żonie ostrego pornosa na wideo, ale go nie opowiedział — Sierioża zawsze miał problem z poczuciem humoru. Zabawne historie do niego nie trafiały i nie widział w życiu komicznych stron. „No, nie wiem, nie wiem — mawiał — mnie nigdy nie przytrafia się nic śmiesznego…” Był poważnym facetem, ale za to niezawodnym jak rolls-royce.
— A skąd on wie, że ty jesteś En-pe-prez? — zapytał nagle Andriej i tym razem został zrozumiany natychmiast, chociaż wydawałoby się, że rozmawiali już o czymś innym.
— Sam się dziwię — przyznał się En-pe-prez. — Skądś wie. On w ogóle wszystko wie.
— Ale ty mu nie mówiłeś?
— Oczywiście, że nie. Po co? I kiedy? W sumie rozmawiał ze mną dwa razy: jak się u niego zatrudniałem i gdy wysyłał mnie w delegację…
— W jaką delegację?
— No, żebym ochraniał naszego Profesora.
— Aa…
— A przecież nie do końca do niego przeszedłem — wyjaśnił En-pe-prez, wyjmując jednak z lodówki nową puszkę. — To znaczy, do tego kandydata. Tylko na okres wyborów.
— No i co, ciężko?
— Nie. Normalnie. Powiedziałby nawet, że to małe piwo. Komu on potrzebny, na jaką cholerę?
— Podobno ranking w ostatnich czasach poszedł ostro w górę zauważył jakby mimochodem Andriej.
— Ta, podobno. Dziś rano dzwoniłem do sztabu, tam wszyscy aż pieją z zachwytu. Dziwne… czemu tak nagle?
— Pojęcia nie mam — skłamał Andriej, który pewne pojęcie na ten temat jednak miał.
— Zresztą, co za różnica? Nie mogę się doczekać, kiedy ta cała bzdura wreszcie się skończy i wrócę do chłopaków. Sprzykrzyło mi się. Ta brygada Profesora… wszyscy jacyś tacy nerwowo chorzy. Miotają się bez sensu.
— A czego się spodziewałeś? To wielka polityka.
— Aha, wielka — mruknął En-pe-prez. — Większa niż wysokie drzewo. To co, napijesz się jeszcze piwa? Czy będziesz trzymał tę pustą puszkę drugą godzinę?
— Dziękuję, nie trzeba. I tak mi dobrze.
— Boisz się przytyć?
— Nie. W ogóle niczego się nie boję, co, być może, obiło ci się o uszy.
— Obiło, obiło… Ochroniarz byłby z ciebie żaden.
— A to dlaczego?
— A to dlatego — powiedział pouczająco En-pe-prez, otwierając kolejną puszkę — że prawdziwy ochroniarz powinien bać się wszystkiego. Tylko wtedy będzie z niego jaki taki pożytek. Jakaś baba w tłumie przegląda się w lusterku, żeby pomalować usta, a ty od razu wzdrygasz się i wzmagasz czujność.
— Też mi robota! I przez cały dzień tak się wzdrygasz?
— Jasne. Jak kto głupi. Ale oczywiście nie możesz tego dać po sobie poznać. Musisz wyglądać jak egipski sfinks. „Kamienny tyłek…”
Zaśmiał się, ale niewesoło. Jego twarz nagle się postarzała, oczy znieruchomiały.
— Jakiś facet z psem krzywo na ciebie popatrzy… — zamilkł, sam sobie przerywając, a potem wymamrotał: — Wiesz, zadzwonię tam jeszcze raz. — Wyciągnął z tylnej kieszeni komórkę i nacisnął klawisz. — Poczułem jakiś niepokój… — Czyżby się usprawiedliwiał? Sam nie wiem, dlaczego… Tola, to ty? Tak, ja. No i co tam u was? Dokładnie? Już opijacie? Nie za wcześnie?
Pytam, czy nie za wcześnie zaczęliście? Tak? No to chwała Bogu… Dobra… Dobra, mówię… Do jutra. Świętują! — Wyjaśnił Andriejowi i wyraźnie poweselał. — Świętują, koryfeusze! Ale czy nie za wcześnie?
Rozdział 10 Niedziela Finał
Stał w kuchni przed otwartą lodówką, jadł kanapkę z jajecznicą i zastanawiał się, co by tu jeszcze z tej lodówki wyjąć. Za oknem delikatny śnieg padał jakby bez przekonania, panowały cisza i spokój. Nie myślał o niczym. Dzisiaj było mu lekko i dobrze, nic nie zaprzątało mu głowy. Wymacał w sobie lekką i ciepłą, delikatną i puszystą pustkę i nic prócz tej pustki. Być może po raz pierwszy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.
Wyspał się i teraz z przyjemnością pomyślał, że zacznie doprowadzać do porządku rozgromiony pokój, który już wczoraj w znacznym stopniu wysprzątał, ale ciągle niedostatecznie, absolutnie niedostatecznie. Pokój nadal budził w pamięci stary slogan reklamowy: „Tak wygląda pod mikroskopem trudna do wywabienia plama”. Skorzystam z okazji, pomyślał wesoło, i ustawię książki w konkretnym porządku: dzieła zebrane oddzielnie, beletrystyka oddzielnie, i to w porządku alfabetycznym, literatura faktu oddzielnie, na regale po lewej…
Rozległ się dzwonek do drzwi (odruchowo spojrzał na dziadkowy zegar z kukułką, była dokładnie dwunasta): dzyyń, dzyyń, dzyń-dzyń-dzyń — widać przyszedł któryś z dziadków. Najprawdopodobniej Matwiej ze swoim skupionym, wycelowanym w rozmówcę nosem i zastygłym raz na zawsze udręczonym współczuciem na pociągłej twarzy. Trzeba go od razu wysłać po żarcie. Najważniejsze to nie pozwolić człowiekowi ochłonąć, a w domu nie ma nawet chleba…
Ale okazało się, że to wcale nie Matwiej: na progu stał jakiś kompletnie obcy człowiek w berecie i patrzył na niego spod tragicznych brwi tragicznie czarnymi, nieruchomymi oczami. A za nim, za jego plecami, w wiecznym półmroku klatki schodowej majaczyli jeszcze jacyś ludzie. Widząc ich, ale jeszcze nie poznając, dopiero odnotowując ich obecność, Wadim stracił oddech i wszystko, co wczoraj się w nim uspokoiło, uleżało, stało się bezpowrotną przeszłością, znowu spęczniało i wybuchło, niczym bomba, która wpadła do starego bagna. Chyba w momencie tego strasznego wybuchu oślepł na chwilę, zrozumiał, kim są ci ludzie (tak jak pies rozumie pewne rzeczy bez słów, bez nazwisk, bez nazw) i wtedy człowiek w berecie powiedział:
— Dzień dobry, Wadimie Daniłowiczu. Zajrzałem do pana dosłownie na kilka minut. Pozwoli pan, że wejdę?
Wadim posłusznie cofnął się do przedpokoju, człowiek z tragicznymi brwiami ruszył do przodu, po drodze zdejmując beret, a za nim wyszło z mroku tamtych dwóch — z przodu szedł elegancki mężczyzna w skórzanym płaszczu do pięt, arystokratycznie blady, do obrzydzenia znajomy, z lakierowanym wskaźnikiem — laseczką w prawej ręce. Wadim powiedział ochryple:
— Nie. Tego nie chce. Nie pozwalam!
Człowiek z beretem od razu (wcale nie zdziwiony i bardzo uprzejmie) poprosił arystokratycznie eleganckiego:
— Eraście Bonifatjewiczu, proszę, niech pan zostanie na zewnątrz. Ty, Siemion, również. Ja tylko na chwilę. Pozwoli pan, że się rozbiorę? — zwrócił się do Wadima.
— Tak — powiedział Wadim, czując w gardle gorycz ostrej nienawiści. — Tak, oczywiście. Nienawiść odpłynęła tak samo nagle, jak się pojawiła, ale myśli i uczucia nadal miotały się
bezładnie. To ten (nie miał wątpliwości!), to właśnie ten człowiek dręczył go, szarpał, straszył — przeraził go do hańby, do krwawej biegunki! — przez ostatnie pół roku. To nie był nawet człowiek, to zwierzę, potwór moralny, bydlę, drań bez odruchów etycznych. Należało go od razu uderzyć. Kopnąć w kolano. Splunąć mu w twarz. Ale zamiast tego Wadim — nie wiadomo dlaczego, w absolutnie niewytłumaczalny sposób, wbrew naturze, na przekór rozumowi i logice — poczuł do tego człowieka serdeczną sympatię, czuły rezonans oraz, z jakiegoś powodu, współczucie. Wiedział (skąd?), że ten człowiek sam znalazł się teraz w męczącym rozdarciu, że jest moralnie chory i potrzebuje zwykłego, ludzkiego współczucia, i chciałby to współczucie jakoś wyrazić…
Na przykład pomóc mu się rozebrać. Wadim wziął od niego lekką futrzaną kurtką i powiesił na wieszaku, a czarny mefistofelesowski beret z kropelkami stopionych śnieżynek położył na stoliczku przed lustrem.
— Niech pan wejdzie — zaproponował z całą serdecznością, na jaką było go stać, i zaprowadził gościa do pokoju, choć początkowo chciał do kuchni, dokąd zaprosiłby każdego znajomego. Ale ten człowiek nie był jego znajomym. Był bardzo sympatyczny, wyraźnie potrzebujący duchowego ciepła czy nawet pomocy, ale na pewno nie był swój. Obcy. Absolutnie postronny. A Wadim nie potrafił tak od razu, bez jakiegokolwiek przygotowania, bez żadnego nakazu (niechby nawet tylko formalnego) zapomnieć wszystkich urazów i ran, które zadano mu tak niedawno.
Dziwiąc się swoim chaotycznym i dość nienaturalnym odczuciom, wskazał gościowi fotel mamy, usiadł naprzeciwko i spytał salonowym tonem: „Może herbaty?” Wiedział dokładnie, że żadna herbata nie będzie im potrzebna, że żadnej salonowej rozmowy nie będzie — zresztą nie umiał prowadzić takich rozmów — a jednak coś go zmusiło do zadania tego pytania. I uśmiechnął się, czekając na uprzejmą i stanowczą odmowę.
— Dziękuję, nie — powiedział gość z absolutną powagą. — Na poranną herbatę jest już za późno, a do five o’clock, sam pan przyzna, jeszcze dużo czasu. — Zrobił króciutką przerwę i przedstawił się: — Nazywam się Chan Awtandiłowicz. Odnoszę wrażenie, że się nie znamy.
— Bardzo mi miło — powiedział Wadim, bo przecież musiał coś powiedzieć. Chociaż tak naprawdę powinien był krzyknąć: „Јadne mi» nie znamy«! Od tej naszej nieznajomości cała skóra mi zeszła! Szczególnie na palcach”. Ale to byłoby chamskie. Nieprzyzwoicie, obrzydliwie chamskie. I absolutnie nie na miejscu.
— Czasem ludzie mówią na mnie Ajatollah — ciągnął Chan Awtandiłowicz z tą samą smutną swobodą. — Prawdopodobnie wie pan o tym. Ale nazywają mnie tak tylko ci, którzy mnie nie znają.
— Tak — rzekł Wadim. — Rozumiem pana.
I rzeczywiście doskonale teraz rozumiał, że tylko człowiek absolutnie obcy, który nigdy nie słyszał tego delikatnego, smutnego głosu, nigdy nie widział tragicznie załamanych brwi i długich czarnych włosów, okalających wąską, bladą twarz, tylko kompletnie beznadziejny dzikus i barbarzyńca, żłób i chamidło zdołałby powiązać tego wspaniałego, smutnego człowieka z posępną azjatycką ksywką Ajatollah.
— Widzą, że u pana remont? — stwierdził gość, rozglądając się bez skrępowania.
— Tak, coś w tym stylu… porządki… — Wadim przypomniał sobie, skąd wziął się ten bałagan i znowu poczuł przypływ złości, ale napotkał smutne spojrzenie Chana Awtandiłowicza i złość wyparowała, zmieniła się we współczucie i gotowość przyjścia z pomocą.
Zapadła krótka cisza, piętnaście sekund obopólnej niezręczności — smutny człowiek nie wiedział chyba, od czego zacząć nowy fragment rozmowy i wahał się, wewnętrznie zjeżony własną niepewnością. Wadim niemal fizycznie czuł to wahanie i tę niepewność, chciał jakoś pomóc, powiedzieć coś, cokolwiek, żeby tylko przerwać milczenie, ale kompletnie nie miał pojęcia, co by to mogło być. Przecież nie zacznie rozmowy o śniegu za oknem? Teraz pomyślał, że jego gość wcale nie jest taki pewny siebie i swobodny, jak usiłuje pokazać i jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Było w nim coś nieuchwytnego, jakieś skrywane przeczucie niebezpieczeństwa, może nawet strach? To było niezrozumiałe, nieprzyjemne i drażniące, jak zadarty paznokieć.
— Przede wszystkim — Chan Awtandiłowicz zaczął jednak nową odsłonę — proszę mi pozwolić panu pogratulować. Dokonał pan czynu, który… o, proszę, niech pan nie zaprzecza! Każdy, kto dokonuje takich rzeczy, dokonuje prawdziwie wielkiego czynu!
Wadim wcale nie miał zamiaru zaprzeczać, chociaż zgadzać się z tymi nieoczekiwanymi i nieodpowiednimi komplementami też było jakoś niezręcznie. W każdym razie nieskromnie. Z przyjemnością odpowiedziałby jakimś sloganem reklamowym, ale jak na złość nic odpowiedniego nie przychodziło mu do głowy, więc tylko wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: a co tam… ależ nie ma o czym mówić… nie warto nawet wspominać…
— To wielka rzecz, a pan wcale nie wygląda na szczęśliwego powiedział Chan Awtandiłowicz ze zdumieniem. — Wygląda pan na zmęczonego.
— Bo tak właśnie jest — przyznał Wadim, wstrząśnięty przenikliwością gościa. — Jestem zmęczony jak Syzyf — dodał nieoczekiwanie dla samego siebie. — Wyobraża pan sobie, jak zmęczony byłby Syzyf, gdyby w końcu udało mu się wtoczyć na górę ten jego kamień?
No proszę, jak mi się to udało ładnie ująć, pomyślał ze zdziwieniem. I skąd mi się to wzięło?
— Wyobrażam sobie — powiedział Chan Awtandiłowicz z eotowością. — Potrafię to sobie doskonale wyobrazić. Myślę że wcale nie byłby szczęśliwy.
— „Szczęście można znaleźć tylko na przetartych drogach „
— To prawda. Skąd to?
— Puszkin lubił to powtarzać. To chyba z Chвteaubrianda. A może z Montaigne’a? Nie pamiętam. Wydało mi się to bardzo trafne — szczęście to miłość, rodzina, przyjaciele… Czyli coś dobrze znanego zwyczajnego, żadnej egzotyki…
— Tak. To bardzo trafne. Bardzo.
I znowu zapadła napięta cisza. Temat szczęścia wydawał się wyczerpany, temat syzyfowego zmęczenia tym bardziej. Na twarzy Chana Awtandiłowicza pojawiło się cierpienie, ale szybko sobie z tym poradził i powiedział, jakby zaczynając wykład:
— Cały problem polega przecież na tym, że we współczesnej Rosji ważnym urzędnikiem może zostać albo były towarzysz partyjny, albo tak zwany mocny działacz gospodarczy, albo dawny pracownik resortu siłowego…
— Albo kryminalista z autorytetem — dodał Wadim nie bez złośliwości. Po prostu nie mógł się powstrzymać. Samo się prosiło.
— Tak, oczywiście. — Chan Awtandiłowicz albo wolał nie zauważać jadu, albo rzeczywiście go nie zauważył. — Po prostu u nas kryminalista jest pewnym wariantem pracownika resortu: tajemnicza, groźna siła… Ale ja mówię o czymś innym. Chciałem powiedzieć, że możliwe są wyjątki, chociaż tak naprawdę, mało prawdopodobne. Ba, nawet niebezpieczne. Wybiorą na przykład lekarza i wezmą sobie na głowę Papę Doca w rosyjskim wariancie. Wyobraża pan sobie Papę Doca w rosyjskim wariancie?
— No… to zależy — sprzeciwił się Wadim. — Wirtualna historia jest zawsze straszniejsza od rzeczywistości.
Chan Awtandiłowicz bezgłośnie zaklaskał w dłonie.
— Bardzo trafna uwaga. Ale dlaczego myśli pan, że rosyjski Papa Doc to wirtualna historia?
— Ponieważ wirtualna historia to taka, która mogłaby się wydarzyć, ale się nie wydarzyła.
— Wydarzyła się — powiedział Chan Awtandiłowicz z przejęciem i naciskiem. — Przykro mi, ale właśnie się wydarzyła.
Wadim przez jakiś czas patrzył w tę bladą, smutno uśmiechniętą twarz.
— Ale przecież sam pan chciał, żeby wybrali Inteligenta — powiedział w końcu. — Nie rozumiem…
— Ja chciałem? — zdumiał się Chan Awtandiłowicz. — Myli się pan! Zapewniam pana, że było mi to absolutnie obojętne… Niechże się pan sam zastanowi, co mnie to w ogóle obchodzi? Inna kwestia, że już sama próba zmiany biegu wydarzeń… „przekręcenia wielkiej rury”, bo, zdaje się, tak to pan nazywa?…to przecież cud. Początkowo nie mogłem w to uwierzyć…
— Proszę poczekać… — przerwał mu nerwowo Wadim. — Chce pan powiedzieć, że to nie pan zamówił u mnie… przekręcenie rury?
— Oczywiście, że nie ja! Przydaje pan mojej osobie zbyt wielkie znaczenie. Nigdy nie ośmieliłbym się postawić przed panem takiego zadania. Ale poproszono mnie o to, a ja nie mogłem sobie pozwolić na odmowę.
— Kto poprosił?
— To pan nie wie? Nie domyślił się pan?
— Nie.
— Nie? — Chan Awtandiłowicz był najwyraźniej poważnie zakłopotany. Chyba już żałował, że w ogóle zaczął tę rozmowę. — Ale w takim razie… nie jestem pewien, czy mogę… Po co? Nie ma żadnego sensu…
— Co nie ma żadnego sensu?
Chan Awtandiłowicz nie odpowiedział. Nie chciał kłamać, ale mówić prawdy nie chciał jeszcze bardziej. Zrobił jednoznaczną przerwę i powiedział:
— W końcu jaka to teraz różnica? Najważniejsze, że wszystkie problemy są już rozwiązane. Zwyciężył pan. A to znaczy, jak mówi jeden mój znajomy: „Może pan oddychać swobodnie”.
To był fragment jakiegoś znanego wiersza, wyjątkowo niezdarnie zniekształcony. Płaski dowcip i absolutnie nie na miejscu. W dodatku wygłoszono go z tak nagłą i bynajmniej nie żartobliwą wyniosłością, a Chan Awtandiłowicz stał się nagle taki majestatyczny i niedostępny, że Wadim, sam się sobie dziwiąc, wewnętrznie zadygotał i stwierdził na swojej twarzy pojawienie się ohydnego, przypochlebnego uśmiechu. Od razu przypomniał sobie Puszkina: „Do diabła, poczułem podłość we wszystkich żyłach” — i żeby pokonać ten nagły i wstydliwy urok, powiedział z reklamowym patosem:
— „Swobodny oddech! Szybko i na długo!”
Ale Chan Awtandiłowicz najwyraźniej nie oglądał telewizji i nie zrozumiał tego idiotycznego sloganu. Uniósł pytająco swoje tragiczne brwi, jakby spodziewał się jakiejś kontynuacji albo wyjaśnienia, ale nie doczekał się i powtórzył:
— Co to dla pana za różnica, Wadimie Daniłowiczu? Niech mi pan lepiej powie, jakie pan ma plany. Zastanawiał się pan, co będzie pan teraz robił?
To było dobre pytanie, ponieważ Wadim, rzecz jasna, nad niczym takim się nie zastanawiał. I nie miał zamiaru się zastanawiać. Teraz chciał tylko zrozumieć, kto złożył to zamówienie i po co. Absolutnie bezsensowne, idiotyczne, ale jakże naturalne pragnienie.
— A dlaczego w ogóle miałbym się nad tym zastanawiać? — zapytał z rozdrażnieniem.
— A dlatego — rzekł Chan Awtandiłowicz dobitnie — że stał się pan teraz w pewnym stopniu początkiem procesu ewolucji.
— No to co?
— Właściwe nic… tyle że będzie pan musiał bardziej uważać.
Czytałem gdzieś, że ewolucja niszczy przyczyny, które ją zrodziły…
— Ja też to czytałem — powiedział powoli Wadim. — I też „gdzieś”…
Nieoczekiwanie rozległ się dzwonek telefonu. Obaj drgnęli, a Wadim mimochodem odnotował, że gość tylko udaje swobodę, a tak naprawdę jest spięty, jakby przez cały czas spodziewał się czegoś nieprzyjemnego. Podniósł słuchawkę.
— Słucham.
— Mówi Andriej — powiedział Starchoborec. — Jest u ciebie?
— Tak… ale właściwie kto?
— Gdzie siedzicie? W pokoju?
— Tak.
— A może w kuchni.
— Nie, w dużym. A co?
— A nic. Pytam na wszelki wypadek — wyjaśnił niezrozumiale Starchoborec. — Najważniejsze, żebyś nie stchórzył — dodał. — Trzymaj się jeszcze przez pięć minut, zaraz będziemy.
— Jacy „my”? — zapytał Wadim, ale Nieustraszony już się rozłączył. Wadim odłożył słuchawkę, wzruszył ramionami i wyjaśnił gościowi: — Jakiś dziwny telefon. Chyba chłopcy zaraz przyjdą… — powiedział jakby przepraszająco, ale gość opacznie to zrozumiał i zaczął się zbierać.
— Ależ oczywiście, oczywiście… — wstał pospiesznie. — Przepraszam, zasiedziałem się, a przecież chciałem tylko wyrazić swój zachwyt… A przy okazji… — sięgnął ręką za pazuchę, coś chwycił, potem jakby zmienił zdanie, zaczerwienił się, w końcu jednak wyjął i położył na środku stołu plik dolarów w banderoli. — Tylko bardzo proszę, niech pan nie traktuje tego jak… — w tym momencie wykrzywił się ze zgrozą, jakby ktoś go uderzył albo jakby zobaczył coś potwornego. — Co to?! — wykrzyknął, cofając się gwałtownie i zasłaniając stołem.
Wadim obejrzał się i też zerwał się z miejsca. Dał się słyszeć jakby znikąd nieprzyjemny, chrzęszczący szelest; od strony sypialni leciało w ich stronę czarne, pasiaste stworzenie, ogromne jak płynąca w powietrzu meduza, wielkości, jak zdawało się Wadimowi, dłoni. Widać było wiszące nieruchomo, jakby sparaliżowane łapki; podłużne, pasiaste ciało dygotało, a nad nim, niczym śruba helikoptera, wirowało przezroczyste, szeleszczące migotanie. To był gigantyczny owad. Tygrysi szerszeń. Zeszłego lata gniazdo pojawiło się nagle nad balkonem i trzeba było prowadzić najprawdziwszą wojnę z tymi potworami wielkości palca — nieustraszonymi i niebezpiecznymi jak latająca żmija.
— A niech mnie — wyszeptał Wadim, cofając się odruchowo. Szerszeń już leciał nad stołem, kierując się prosto na Chana Awtandiłowicza, jakby w niego celował, powolny, groźny i nieuchronny. Wadim nawet nie zdążył pomyśleć o ewentualnych konsekwencjach ani porządnie się przestraszyć, tylko z determinacją palnął go ręką.
Trafił — wrażenie było takie, jakby uderzył w stertę suchych liści — i szerszeń upadł na stół, prosto na paczkę pieniędzy i rozpłaszczył się na niej, rozkraczając łapy. Pasiasty brzuszek nadal się poruszał, błoniaste żółtawe skrzydełka drżały bezsilnie. Był potwornie, nienaturalnie wielki, długości środkowego palca. Wadim nigdy takich nie widział, nie przypuszczał nawet, że istnieją.
— Dziękuję — powiedział Chan zdrętwiałymi wargami i od razu dodał z rozpaczą w głosie: — Jeszcze jeden! O Boże…
Z sypialni już płynął, bucząc, następny — jeszcze większy, jeszcze straszniejszy i na pozór jeszcze bardziej niebezpieczny. Ale ten leciał z wyraźnym trudem, niczym postrzelony bombowiec, ledwie sunący do ojczystego lotniska. Oczywiście nie ciągnął się za nim ogon tłustego dymu, ale to był ten sam mechaniczny wysiłek, jakaś niemoc, niepewność, jakby leciał na oślep, nie rozumiejąc, dokąd i po co leci. „Helikoptery to dusze zniszczonych czołgów”, przypomniał sobie Wadim ni z tego, ni z owego. Ten gigantyczny, ale słaby konający bombowiec też zdawał się czyjąś duszą — jakiegoś podziemnego, jadowitego potwora, i to bynajmniej nie nieśmiertelną a przeciwnie, umierającą w locie. Ostatkiem sił dotarł do stołu i wylądował nieopodal pierwszego, dwadzieścia centymetrów dalej, ale w odróżnieniu od swojego poprzednika już się nie ruszał — opadł na serwetę i leżał nieruchomy i bezsilny, jakby rozdeptany.
Chan Awtandiłowicz już był w przedpokoju. Spanikowany, gorączkowo wkładał kurtkę, nie mogąc trafić w rękawy, szary na twarzy, z nagle zauważalną wielodniową czarną szczeciną. Jego wargi poruszały się przez cały czas, mamrotał niezrozumiale, coś jakby: „To już drugi raz…” i „to nie przypadek… ktoś mi grozi…” (a może „wygłupia się”?) Wadim pomógł mu włożyć kurtkę, otrzepał beret z kropelek wody i podał go. Nic z tego wszystkiego nie rozumiał, cała ta historia z szerszeniami była kompletnie fantasmagoryczna. (Gdzie one były do tej pory? Pod łóżkiem? Za kanapą? W bieliźniarce?) A już zupełnie niezrozumiałe było to przerażenie, niemal nieprzyzwoite, które targnęło jego smutnym gościem. Teraz nie było w nim już żadnego smutku, żadnej godności. Jedynie niewytłumaczalna, patologiczna panika…
W tym momencie zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i niemal jednocześnie ktoś uderzył w te drzwi pięścią. Dały się słyszeć podniecone i nieprzyjemne głosy, trzy albo cztery, męskie i chyba obce.
— O Boże! — wykrzyknął Chan Awtandiłowicz. — Przecież oni się tam pozabijają!
Otworzył na oścież drzwi wyjściowe. Na klatce schodowej, w śmierdzącym półmroku rozjaśnionym jedynie żyrandolem z przedpokoju, pojawiły się znajome twarze: Andriej Nieustraszony (wyniosły i pogardliwy, wykrzykujący krótkie przekleństwa), Jura Wariograf (z torbą wiktuałów w objęciach, rumiany jak jabłuszko, również przeklinający) i Siemion (ze swoim szarym jeżem, zaczynającym się już od brwi, i — do diabła! — z najprawdziwszym pistoletem w ręku!) Wszyscy wrzeszczeli na siebie wzajemnie i jedyne, co można było zrozumieć, to straszne, wulgarne przekleństwa.
Chan Awtandiłowicz przeistoczył się — błyskawicznie i nie do poznania. Nie tracąc nawet sekundy, skoczył do przodu i stanął pomiędzy nimi, rozkładając ręce.
— Stop, stop, stop! — krzyknął władczo i nadspodziewanie głośno. — Spokój! Szpady do pochew, panowie, szpady do pochew! Siemion, schowaj pistolet. Natychmiast! Alosza! — To pewnie do kogoś niewidocznego, który stał piętro niżej i również, jak należało przypuszczać, z pistoletem. — Aleksiej, spokój! Nic strasznego się nie dzieje. Nikt nie ma zamiaru nikogo atakować, prawda, panowie? To już do Nieustraszonego, nadal głośno, ale szalenie serdecznym tonem i z przyjaznym wyrazem twarzy.
— Najświętsza i najprawdziwsza prawda — odpowiedział Starchoborec, przestając bluzgać wulgarnymi przekleństwami: piękny, szlachetny i majestatyczny niczym sam król Artur naturalnej wielkości. Albo sir Nagel. Albo lord Glenarvan. Patrzenie na niego byłoby czystą przyjemnością, gdyby nie drżenie w kolanach na myśl, że zastygły w klasycznej pozie Siemion (oraz niewidoczny stąd Alosza) zaraz otworzy ogień ze swojego ogromnego, niklowanego pistoletu, którego wcale nie miał zamiaru chować „do pochwy”.
— Przynajmniej my… — Nieustraszony położył tak silny nacisk na to „my”, że aż głos mu zadrżał, ale od razu się poprawił: — My nie mamy najmniejszego zamiaru atakować. Ale mamy zamiar bronić! I to w bardzo zdecydowany sposób.
— Kogo i przed kim? — zainteresował się Chan Awtandiłowicz, robiąc krok w bok, żeby ręką przygiąć do podłogi niklowaną lufę nieugiętego Siemiona.
— Doskonale pan wie, kogo i przed kim — oznajmił wyniośle Nieustraszony. — Niech pan nie udaje! Wszyscy świetnie o tym wiedzą. Proszę mi lepiej powiedzieć coś innego… Od rana styka się pan dzisiaj z drobnymi, ale ohydnymi stworzeniami, prawda?
— Tak — przyznał Chan Awtandiłowicz po krótkiej przerwie.
— Mam nadzieję, że wystarczyło panu inteligencji, by domyślić się, że to bynajmniej nie są przypadki?
— Więc to waasza sprawka… — przeciągnął Chan Awtandiłowicz z pewną satysfakcją.
— Proszę sobie wyobrazić, że tak.
— Mój Boże, ale po co?!
— Chcemy, żeby zostawił pan w spokoju naszego przyjaciela.
— Ma pan na myśli Wadima Daniłowicza? Ależ ja nie mam do niego żadnych pretensji! Jesteśmy w doskonałych stosunkach! Głęboko go szanuję i cenię…
— To coś nowego — wycedził przez zęby Nieustraszony i zerknął pytająco na Jurkę Wariografa.
Jurka Wariograf (trzeźwy jak prosię i spięty jak przed poważną bójką) już wystartował do Chana Awtandiłowicza, niczym wyżeł do słonki. Przechwycił spojrzenie Nieustraszonego i kiwnął głową krótko i zdecydowanie, jakby przystawiał pieczęć herbową na uwierzytelnianym tekście. Nieustraszony popatrzył na Wadima zaskoczony, zaciskając wargi w komiczny sposób.
— Niech was diabli wezmą — powiedział Wadim wyschniętymi ustami. Wreszcie mógł się odezwać. — Obrońcy cholerni…
Na tym spotkanie (czyli wizyta) szczęśliwie się zakończyło, a strony, wyjaśniające sobie pewne sprawy, rozeszły się pozornie usatysfakcjonowane i zadowolone z siebie. Przynajmniej tak to wyglądało. Chan Awtandiłowicz, kłaniając się wszystkim, zszedł na dół w towarzystwie Siemiona i Aloszy, prosto do swojego mercedesa. Po schodach demonstracyjnie powoli i z ogromną godnością wchodzili właśnie Belzebul (drwiąco — zwycięski) i Matwiej, który nie patrzył nikomu w oczy i niedbale kręcił na palcu wskazującym łańcuszek z kluczykami od samochodu. Tu już obeszło się bez pokłonów i reweransów na poziomie uproszczonego protokołu dyplomatycznego (to znaczy chłodno, ale bez wzajemnej agresji, okrzyków i pokazywania luf).
A potem całe towarzystwo dziadków z łoskotem, szuraniem i zwycięskimi okrzykami wpakowało się do mieszkania, zmiatając gospodarza z progu jego własnego domu. Napięcie walki opadło, życie stało się lekkie i przyjemne, nerwy odpuściły i wszyscy byli teraz radośni, hałaśliwi i nad wyraz dobroduszni wobec całego świata.
— Jakie ładne zielone martwe naturki! — zakrzyknął Belzebul, gdy znalazł się w dużym pokoju. — Skąd je pan wytrzasnął, Wadimie Daniłowiczu?
Wadim w milczeniu pokazał mu figę i schował paczkę do tylnej kieszeni dżinsów (tej z suwakiem). Szerszeni na stole już nie było jakby w ogóle nie istniały. A przecież istniały!
— Jak ci się podobali moi wychowankowie? — kontynuował Belzebul, zdejmując kurtkę i ciskając ją w przestrzeń. — Moje Vespa crabo! Zrobiły odpowiednie wrażenie? Ajatollah pewnie narobił w spodnie. Czarujące istotki, nieprawdaż? U Brehma przeczytałem, że ich gniazda dochodzą do niewiarygodnych rozmiarów, niemal wielkości wiadra. Szkoda, że staruszek Brehrn nie miał okazji oglądać szerszeni — mutantów!
Wadim chciał go zapytać, gdzie są teraz te robiące wrażenie Vespa crabo i czy przypadkiem nie odwiedzą Wadima w nocy, ale Belzebul już go nie słuchał. Z tym samym zapałem opowiadał wszystkim chętnym (oraz niechętnym), jak rano urządził Ajatollahowi „niewielkie, sympatyczne przedstawienie” ze stonogami murowymi (Oniscus asellus) w rolach głównych. Również mutantami, oczywiście.
— …Z mutantami wychodzi najlepiej, są posłuszne, bezwolne i zgadzają się na wszystko, rozumiesz? Wtedy to już na pewno w portki narobił! Gwarantuję! Szkoda, że nikt tego nie widział, ale ja i tak głowę daję, że Jego Wysokość zafajdał sobie całe spodnie!
Bez wątpienia Belzebul był dzisiaj bohaterem: chudy, kościsty Władca Much, czyli Rmoahal, czyli Glawatl, czyli Toltek — godny spadkobierca rasy starożytnych tytanów, siłą słowa i myśli władający zwierzętami i roślinami. To on znalazł haczyk na niepokonanego ważniaka. On zmusił go do rezygnacji ze złych zamysłów. To on sprawił, że tamten narobił w portki… Ale i tak wszyscy słuchali go nieuważnie, ponieważ był niepoprawnym gadułą. Obejmowali go za kościste ramiona, poklepywali po przygarbionych plecach, wichrzyli i tak rozwichrzoną grzywę (żółtą jak u lwa), rozczulony Matwiej próbował go nawet pocałować, ale wszyscy zajmowali się nie Belzebulem, lecz przygotowaniami do uczty zwycięzców. Otwierali przyniesione butelki, rozkładali na talerzach jadło, żądali od gospodarza sztućców… Hałasowali i radowali się — w końcu byli zwycięzcami. Wydawało im się, że od dziś wszystkie problemy uległy szczęśliwemu rozwiązaniu i że to właśnie oni je rozwiązali. Wyśledzili Ajatollaha i prowadzili go po mieście od samego rana. Bohater Matwiej wczepił się w jego białego mercedesa niczym buldog w nogawkę spodni i nie odpuszczał draniowi nawet na krok wychodziło mu to całkiem profesjonalnie, jeśli nie liczyć przypadku na rogu Prospektu Moskiewskiego i Frunze, kiedy to, pochłonięty śledzeniem, omal nie wjechał w elegancki biały tył, ale na szczęście, Bóg strzegł.
Bohater Andriej prowadził negocjacje z przeciwnikiem na niedostępnych dla zwykłego śmiertelnika dyplomatycznych wyżynach: załatwił drania przewagą osobowości i ponad wszelką wątpliwość zwyciężył w pojedynku na wulgaryzmy z Siemionem i jego pieprzonym pistoletem. Co się zaś tyczy bohatera Jurki Wariografa, to on był jak zwykle dokładny, jednoznaczny i bardzo konkretny.
Za wszystkie te bohaterskie czyny wypito z burzliwym entuzjazmem, a nawet pewną łapczywością, znowu nalano i znowu wypito.
W głowach zaszumiało, teraz również od alkoholu. Matwiej a naszła ochota, żeby zaśpiewać i natychmiast wprowadził to w czyn — wykonał pieśń, która dawno temu wyszła z użycia, została przez wszystkich zapomniana, ale nieodmiennie wydawała się piękna:
Po drodze do Bigi Dobl, po drodze do Bigi Dobl, Gdzie rośnie cienista top’l…A Belzebul od razu podchwycił czwartym głosem:
Szedł wesoły chłopaczyna, nie żałując butów swych, I gałązką machała za nim top’l…Okazało się, że piosenkę znają wszyscy, i nagle nie wiadomo dlaczego wstali ze szklankami w rękach, uroczyście i jednocześnie, jak podczas wykonania hymnu.
Wiedział wesoły chłopaczyna, że tam miasto czeka go, Że tam czeka na niego Bigi Dobl!…O co tu chodzi, myślał Wadim, starannie wyprowadzając energiczne synkopy. Co nas tak nagle wzięło? Skąd ta powszechna, nagła, nieoczekiwana miłość? Myśli plątały się ze sobą, mieszały, tworząc gmatwaninę. Z jakiegoś nieoczekiwanego zakamarka wypłynęło nagle: „Ewolucja niszczy przyczyny, które ją zrodziły…” Należało to przemyśleć. A zresztą po co? Przeciwnie, nie warto się zastanawiać, lepiej jeszcze raz wypić… i znowu nalać. A w ogóle to leję na ewolucję. Najważniejsze, że wszyscy jesteśmy braćmi i to po wsze czasy. „Gdzie byliście, gdy ja latałem do kibla ze strachu? — zapytał, ściągając groźnie brwi. — Gdzie? Zaledwie tydzień temu…! A teraz jakby na wszystkich spłynęło olśnienie…” I od razu skarcił się za to: nie wolno tak myśleć. To źle. To niegodne. O przyjaciołach, o braciach tak się nie myśli… Nie sądź nas, bracie! (To chyba wtrącił się Jurka Wariograf). A kto was osądzi? Ja? Nawet nie mam zamiaru. Sąd Ostateczny. Rejonowy. Wyrok Rejonowego Sądu Ostatecznego został utrzymany w Miejskim Sądzie Ostatecznym, a teraz wniesiemy odwołanie do Najwyższego Sądu Ostatecznego… O, drapieżności naszego wieku! Przecież wszyscy ludzie są słabi. Wszyscy, bez wyjątku. A szczególnie słabi są tak zwani supermani: nie radzą sobie sami ze sobą i odgrywają się na innych, też słabych… Jak to głupstwa? Chociaż… A niechby nawet głupstwa. Przy okazji, ktoś powiedział: chcesz, żeby cię usłyszano, mów głupstwa…
Nieoczekiwanie Andriej pojawił się obok Wadima, objął go i zaczął czule namawiać, żeby z nim dokądś pojechał… gdzieś daleko, w jakieś nieznane rejony… Tam Andriej ma krainą wzgórz, całą planetą wzgórz, jest ich tam tysiące — okrągłych, jednakowych, niewysokich pagórków, wiosną jedwabiście zielonych i miękkich, latem brunatnożółtych, kłujących, wydychających żar… A między nimi, niczym wąż albo gigantyczne jelita smoka, wije się łańcuch czterdziestu siedmiu jezior, biblijnie fantastycznych: pierwsze jest zielone i na pozór twarde niczym malachit, drugie nieprawdopodobnie żółte, oleiste i jakby martwe, trzecie gagatowoczarne (nie agatowo, tylko gagatowo, gagat to odmiana antracytu), ale gdy patrzy się pod pewnym kątem do słońca, twarda, szklista woda mieni się wszystkimi kolorami tęczy, spektralnie czystymi, jakby to nie była woda, tylko ekran jakiegoś supermonitora… I tam będą łapać raki… Raki są tam różnobarwne i ciężkie, jakby ze złota… Bo tak naprawdę rzeczywiście są ze złota, wyciągają złoto z wody, złoto, molibden i uran…
Każdy taki rak to dwa tysiące dolców, ale czy to o dolce chodzi…?
— Sam wiesz najlepiej, że nie chodzi o dolce.
— Wiem. Ale do czego ja ci jestem potrzebny? Weź lepiej Belzebula, on te twoje raki będzie wabił jak karaluchy w łazience…
— Głupi, przecież ja dla twojego dobra. Wiesz przecież, że odchodząc od zła, czynisz dobro.
— Wiem: odchodząc od dobra, nie popełniasz zła… Jakie tam dobro… przecież oni cię zjedzą. Dzisiaj cię ochroniliśmy, a jutro przegapimy i tamci cię załatwią!
— Nic nie zrozumiałeś — powiedział Wadim. — U mnie już wszystko w porządku. Super, Konstantin! Napijmy się.
— Ciszej tam! — wrzasnął nagle Matwiej i gdy trochę się uciszyło (wszyscy, prócz Belzebula, zamilkli i wpatrywali się w niego), powiedział kilka niezrozumiałych słów i dodał: — Twój Inteligent — Profesor zwycięża w pierwszej turze. Sześćdziesiąt osiem procent głosów… czyste zwycięstwo!
— No to co? — powiedział Wadim, nie od razu uświadamiając sobie, że to do niego.
— Pstro! — krzyknął Matwiej, podnosząc głowę znad laptopa, z którym usiadł bokiem na kanapie. — Opublikowali wyniki… Fundusz Sorosa… Profesor ma sześćdziesiąt osiem procent, Generał dwadzieścia siedem. Czyste zwycięstwo w pierwszej turze.
— Kto zwyciężył? — zapytał Belzebul, do którego jak zwykle wszystko dochodziło powoli. („Ja rozumiem powoli, ale zawsze!”)
— Profesor!
— Jak to Profesor? — wykrzyknął Belzebul i popatrzył na Wadima. Wszyscy gapili się teraz na Wadima, jakby ten zrobił coś nieprzyzwoitego.
Wadim wzruszył ramionami.
— Przez cały czas próbuję wam wytłumaczyć — powiedział. Tylko mnie nie słuchacie.
Wszyscy milczeli. Nagle jakby przetrzeźwieli.
— Przecież ci mówiłem — rzekł Wadim, zwracając się do Andrieja. — Nie trzeba mnie ochraniać. U mnie wszystko okej.
— To znaczy, że zrobiłeś to? — zapytał Andriej powoli.
— Tak. A co w tym nadzwyczajnego?
— Co w tym nadzwyczajnego? — powtórzył Andriej. — On jeszcze pyta?
— Zrobić zrobiłem — mruknął Wadim. — Gdybym jeszcze wiedział, jak…
— On nas pyta, jak? Nas!
Jurka Wariograf powiedział:
— Czyli wychodzi na to, że niepotrzebnie się wysilaliśmy? A może potrzebnie?
A Belzebul:
— No, nie ma co! A ty sam przynajmniej w to wierzysz?
Na co Matwiej:
— I co my teraz zrobimy?
To było niezbyt nowe, ale za to jedyne słuszne pytanie. Ale nikt nie znał na nie odpowiedzi.
Punktualnie o godzinie dwudziestej drugiej, gdy punkty wyborcze zostały ostatecznie zamknięte i już było można, urządzili długo oczekiwany mityng przed wejściem do sztabu. Mróz chwycił nie na żarty. Szczypało w uszy, marzły palce w rękawiczkach, ale pod kamizelką kuloodporną było gorąco i od czasu do czasu po plecach i po brzuchu spływał z napięcia pot. En-pe-prez sam nie wiedział, skąd wzięło się to napięcie. Na pierwszy rzut oka (na drugi i trzeci zresztą też) panował spokój i wszystko przebiegało normalnie. Tyle, ile trzeba, odchylonych do tyłu twarzy; oczy zaokrąglone niepokojem, żeby nie uronić ani słowa; rozchylone usta i gorączkowa gotowość do owacji na pierwszy sygnał w intonacji oratora. Orator był, jak zwykle, na szczycie. Miał absolutną pewność, że zwyciężył, ale udawał skromnego, omijał wszelkie rafy, ale trudno jest ukryć triumf zwycięzcy. Może właśnie dlatego był dzisiaj szczególnie dobry, rozluźniony i hojny, żartował nawet, na co zazwyczaj sobie nie pozwalał („tłum nie lubi żartów, tłum jest zawsze męcząco poważny”).
Na całym placu, czarnym od ludzi, w promieniach reflektorów unosiły się słupy białej pary z zasypanych śniegiem studzienek kanalizacyjnych i obłoczki wyrywające się z rozchylonych ust. Śnieżne zaspy srebrzyły się odświętnie, a dalej, tam gdzie plac i tłum wychodziły z kręgu światła, śnieg mrocznie połyskiwał na gałęziach drzew i krzewach bulwaru. Tam również stali ludzie, ale niewielu: jacyś przypadkowi przechodnie, przeważnie właściciele psów.
En-pe-prez nie zdążył się zorientować, skąd to wrażenie bolesnego napięcia, gdy z czarno-białych, migoczących mrocznie krzewów powiało lodowatą grozą, przed którą nie było ratunku. To nie było „celowanie”, a nawet nie „zamiar popełnienia przestępstwa”. To było coś absolutnie obcego, niepodobnego do niczego; groza, żółta i połyskliwa, mroziła źrenice. Żółta jak świeży gnój, tylko lodowata. Skamieniał od tego wrażenia i stracił kilka zamrożonych w bezsilności sekund, a potem przypomniał sobie, że to samo czuł kilka dni temu i że płynęło to z tego samego miejsca, z krzaków, i że nagle znikło, tak samo nieoczekiwanie, jak się pojawiło. Ale dziś nie znikało… trwało… nasuwało się z nieludzką siłą… groziło pęknięciem, eksplozją, zniszczeniem, było bezpostaciowe i nieodwracalne. Nic nie dawało się zrobić. Można było zdążyć, ale nie dało się nic zrobić. Wyskoczyć przed Profesora, zasłonić go sobą… Złapać za wspaniałą siwą grzywę, zgiąć bezlitośnie w pół to imponujące cielsko w futrzanym palcie, ukryć, wepchnąć za ołowiany fartuch narzucony na balustradę… po prostu podnieść alarm… Można było zdążyć, ale to wszystko okazałoby się bez sensu. „Uwaga!” — powiedział przez laryngofon.
Zdążył jeszcze zobaczyć zdumioną twarz odwracającego się w jego stronę Petunii Fedorczuka i w tym samym momencie wszystko, co przeczuł i czemu nijak nie mógł przeszkodzić, wszystko to się wydarzyło.
…Fosforyzująca jasna plama pojawiła się tam, gdzie stali na bulwarze przypadkowi gapie — jakby włączono dziwną, rozregulowaną latarkę. Podłużna plama, nierówna, jakby wypukła, z mętnymi, ciemniejszymi punktami… Plama pospiesznie wypełniała się żółtym światłem, strzępki pary wirowały w niej jak szare cienie, wszystko na placu stało się żółte: tłum, słupy pary, odchylone twarze… Ta twarz… zrozumiał nagle. Jak pośmiertna maska. Złota… Obca… I wtedy lodowata wilgoć ścięła mu nagle oczy i stracił przytomność — bez jakiekolwiek wyraźnej przyczyny, bez bólu, bez mdłości, tylko poczuł oparzenie na języku i w gardle, jakby przez nieuwagę napił się wrzącej kawy.
…Ale wcale nie pachniało kawą. Zapach był silny, obcy i raczej nieprzyjemny. Czyściec, pomyślał przez żółtą mgłę. Sam nie wiedział, skąd pojawiło mu się w mózgu to słowo, które w ciągu całego swojego życia słyszał może ze dwa razy i którego na pewno nigdy nie wypowiadał na głos. Czyściec, czyściec, czyściec, powtarzał bezgłośnie, z udręką próbując zrozumieć, dlaczego wszystko wokół jest żółte i dlaczego on już nie stoi, tylko siedzi, opierając się plecami o balustradę, nie czując rąk i nóg. Płonie poparzony przełyk, lodowate oczy wychodzą z orbit i obserwują same z siebie, bez jakiegokolwiek udziału woli, jak Tola z Fanasem, pochyleni niczym pod bombami, ciągną w stronę budynku długie, martwe ciało w białym, futrzanym palcie. Z naprzeciwka, z kłębów pary wyskakiwali spłoszeni sztabowcy o oszalałych twarzach i chłopcy z ochrony wewnętrznej. Wszystko to działo się w szczelnej, żółtej ciszy, jakby ktoś zatkał mu uszy wilgotnymi tamponami.
Nagle Pietia Fedorczuk zasłonił sobą całą tę niemą scenę — przysiadł przed nim w kucki, zajrzał mu w twarz, przesunął ręką przed oczami i tampony zniknęły. En-pe-prez zrozumiał, że to wcale nie były tampony, tylko histeryczny wrzask setek zdzieranych gardeł wycie tłumu w ostatnim stadium paniki. I przez to wycie Petunia zapytał, całkiem spokojnie i nawet rzeczowo:
— No i jak? Nie ma dziurek?
— Nie wiem — powiedział En-pe-prez i podciągnął nieposłuszne nogi.
— Co to było? — spytał Petunia, pomagając mu wstać.
— Nie wiem.
Nogi miał jak z waty, ale jakoś stał. Na rękach nie wiadomo dlaczego nie miał już rękawiczek, obie dłonie były pokaleczone, długie, cienkie ranki nabrzmiały, sączyła się z nich krew. Odruchowo polizał je, jak w dzieciństwie.
— Widziałeś go? — zapytał Petunia. Jego twarz, rumiana i spokojna, wyrażała jedynie rzeczową ciekawość. Smoliste włosy stały jak zawsze na sztorc, a Fedorczuk był jak zawsze akuratny i przygotowany na każdy zwrot wydarzeń. Tylko makarow w jego ręku wyglądał nie całkiem zwyczajnie.
— Nie wiem — powiedział En-pe-prez po raz trzeci i zapytał: Jak Profesor?
— Jak na mój gust, to chłodna dupa — oznajmił Petunia.
Już nie wpatrywał się w twarz En-pe-preza, spoglądał teraz ponad jego głową na plac, jakby szukał tam czegoś godnego uwagi, ale najwidoczniej nie znajdował.
— Na pewno nic nie widziałeś? — zapytał znowu.
En-pe-prez odwrócił się z wysiłkiem o sto osiemdziesiąt stopni i też zaczął patrzeć na plac. Było tam mnóstwo biegających, wrzeszczących na całe gardło ludzi, którzy nie wiedzieli, dokąd uciekać i gdzie się ukryć. Przypominałoby to panikę karaluchów w łazience, gdyby nie ci, którzy nie biegali, tylko spoczywali na śniegu — ze dwadzieścia, może nawet pięćdziesiąt osób leżało w poprzek placu, tworząc prawie regularną figurę, wydłużony owal, ciągnący się od bulwaru aż tutaj. Niektórzy poruszali się i jakby próbowali wstać, ale większość leżała bez ruchu. Kompletnie bez ruchu. Chyba również byli załatwieni.
— Chyba tam coś było — powiedział w końcu En-pe-prez. — Na bulwarze, w krzakach.
— Co takiego?
— Mówię ci przecież, że nie wiem. Nie widziałem.
— To dlaczego krzyknąłeś „uwaga”?
— Dlaczego, że poczułem.
Petunia popatrzył na niego i wydął wargi.
— No tak, za to właśnie ci płacą… Teraz też coś czujesz?
— Nie wiem. Chyba nie.
— Dobra — zadecydował Petunia. — Chodźmy się rozejrzeć.
Zeszli po pochylni i szli przez plac — Petunia z makarowem w ręku przodem, En-pe-prez za nim — na nieposłusznych, jakby zdrętwiałych nogach. Po lewej stronie, na chodniku tłoczyli się ludzie, którzy wprawdzie nadal wrzeszczeli, ale już nie tak przenikliwie i zrobiło ich się stanowczo mniej — widocznie najbardziej przerażeni uciekli, a zostali jedynie nieodparcie ciekawscy… Po prawej stronie, tam gdzie czerniały nieruchome ciała, było zupełnie cicho, dobiegał stamtąd jedynie suchy kaszel, męczący i wielogłosy niczym bezładna strzelanina.
I czuć było silny, gorzkawy i absolutnie nie pasujący tu zapach poruszonych warstw kurzu albo spalonego papieru.
— Petunia, czujesz coś?
— No?
— Czujesz, czym pachnie?
— Pachnie tym, że zostaliśmy bez roboty — powiedział Petunia i zaśmiał się niewesoło, zerkając przez ramię wściekłym wzrokiem.
Powiedział coś jeszcze, ale w tłumie właśnie ktoś krzyknął rozpaczliwie: „Pogotowie! Wezwijcie pogotowie, dranie!” i En-pe-prez nie usłyszał słów Petunii; nie poprosił go jednak, żeby powtórzył. Petunia lubił sobie pożartować, a to nie była pora na żarty. En-pe-prez uświadomił sobie wreszcie, co się stało, i ta świadomość uderzyła go tak, że ostatecznie ochłonął. Pokpił sprawą. Gospodarz powierzył mu zadanie, a on to zadanie spieprzył. Po raz pierwszy w życiu, za to absolutnie i do końca, bez jakiegokolwiek rozsądnego usprawiedliwienia… Ale przecież nie mogłem nic zrobić, myślał zrozpaczony. Nic się nie dało zrobić. Wiedział, że to żadne usprawiedliwienie. Nie próbował się zresztą usprawiedliwiać. To było tylko bezsensowne mamrotanie zadraśniętej dumy zawodowca. Nikt nie będzie słuchał tego mamrotania, zresztą nie będzie komu go słuchać…
Petunia szedł szybkim krokiem i już byli na bulwarze, wśród krzaków, zasp i srebrzystych drzew. Było tu mrocznie i pusto — tylko w oddali stały grupki ciemnych, kręcących się tam i z powrotem postaci. I ciche psy. Każdy z tych ludzi miał psa. I nic więcej tu nie było. Rtęciowe latarnie świeciły martwym światłem przez sploty gałęzi. Śnieg był zadeptany, czerniały psie kupy, a wśród tych kup, na samym końcu bulwaru, leżało nieruchome ciało. Obok niego czapka. Nieopodal snuł się samotnie czarny pudel, wlokąc za sobą smycz.
En-pe-prez zauważył, że pies cały drży, i przypomniał sobie Mefistofelesa. Między tym czarnym pudlem a Mefistofelesem był jakiś związek… tylko zapomniał, jaki.
— No i co? Czujesz tu coś czy nie? — zapytał Petunia, rozglądając się bacznie.
— Nie. Rozumiesz… tu już wszystko ostygło. Nie wiem, jak ci wyjaśnić…
— Popatrz, jak oni leżą — powiedział Petunia. — Jakby kształt cygara, nie?
Wsunął swojego makarowa do kabury za pazuchą i patrzył na dziwnie regularną plamę, utworzoną przez ciała leżące na zaśnieżonym placu. To rzeczywiście było cygaro. Stali teraz w jednym jego końcu, a drugi koniec wpierał się w balustradę, gdzie już nikogo nie było, tylko miotali się spłoszeni sztabowcy, bez palt i czapek. Wyglądało to tak, jakby zza krzaków wyleciał język jadowitego płomienia z jakiegoś gigantycznego rozpylacza i spalił wszystkich, którzy znaleźli się na jego drodze do wyznaczonego celu.
— Miotacz ognia — zawyrokował Petunia. — Albo gazu.
Nie było żadnego miotacza, chciał powiedzieć En-pe-prez. Ale nie odezwał się, bo Petunia i tak wiedział, że nie było żadnego miotacza, tylko coś, o czym nigdy przedtem nie słyszeli… i nikt nie słyszał.
— Najbardziej wygląda mi to na laser — powiedział mimo wszystko En-pe-prez. Na wszelki wypadek. Chociaż wiedział, że to bez sensu.
— No to skąd forma cygara? — zaprotestował od razu Petunia. Poszedł won — naskoczył na pudla, który próbował do nich podejść.
— Poszedł, mówię!
— Odczep się — powiedział En-pe-prez nerwowo. — Nie ruszaj go.
— Do diabła z nim! Nie znoszę pchlarzy.
— Może należał do tego… no, do tego…
Petunia pochylił się i wsunął dwa palce za kołnierz leżącego mężczyzny, potem wyprostował się, wytarł palce o kurtkę, skrzywił się i pokręcił głową. Twarz mężczyzny była ołowianoszara i martwa, a En-pe-prez znowu poczuł zapach spalonego papieru. Zmusił się, żeby przykucnąć. Zapach płynął od ciała, ale nie było najmniejszych śladów ognia. Nie było w ogóle żadnych śladów. Mężczyzna po prostu leżał, podkładając pod siebie bezwładne ręce; martwy człowiek z rozchylonymi ustami i szklanymi oczami w ciemnej, nieogolonej twarzy. Jak bezdomny. Nieruchomy, rzucony byle jak, dokładnie tak samo jak ci ludzie na placu. I wszyscy pachnieli spalonym papierem. Albo przypaloną kaszą. Albo spalonymi włosami… Z tych leżących na placu jednak niektórzy przeżyli; dwóch czy trzech już się ruszało, a jeden nawet wstał i, zgięty w męczącym kaszlu, chwiejąc się, niemal padając z nóg, sunął do przodu, byle gdzie, byle jak najdalej stąd…
— No? — zapytał Petunia niecierpliwie. Widocznie spodziewał się po En-pe-prezie jakichś objawień. Petunia był człowiekiem prostym: daliśmy dupy, trudno, ale zbierzmy przynajmniej jakieś informacje. „Co się właściwie stało? W jaki sposób? Gdzie się ukrywał? Jak uciekł?”
En-pe-prez zmusił się, żeby się ruszyć — rozejrzał się jeszcze raz (nic nowego nie stwierdził) i obszedł ciało. Dygoczący pies trącił go smętnym pyskiem, więc ostrożnie ominął zwierzę, przelotnie myśląc: oto kogo należałoby przesłuchać, ten na pewno wszystko widział. Na śniegu obok krzaków pełno było śladów psich łap, ludzkich śladów nie widział zupełnie, a po tamtej stronie krzaków śnieg był nietknięty. Chyba strzelano ze ścieżki, zza pleców tego, który był z pudlem… Ponad jego głową i ponad tłumem: balustrada jest stąd doskonale widoczna, teatralnie oświetlona reflektorami. Wystrzelił i poszedł sobie bez pośpiechu w stroną ulicy Biełobieriozowej, gdzie są dwie latarnie na krzyż i gdzie pewnie miał zaparkowany samochód. A może podążył w górą bulwaru, spokojnie, po dróżce, bez paniki i pośpiechu, między drzewami, między psami i psiarzami…
— Jednej rzeczy nie rozumiem — powiedział do Petunii. — Przecież go poczułem, bez dwóch zdań. Ale dlaczego byłem pewien, że nic nie mogę zrobić? Ani osłonić, ani zasłonić… nic. Wrażenie kompletnej beznadziei, rozumiesz?
Zamilkł, ponieważ nie potrafił tego sensownie wytłumaczyć. Zresztą tłumaczenie czegokolwiek Petunii było głupotą. Daj spokój Petunii, zachowaj swoje wyjaśnienia na później, pomyślał wrogo. Teraz przez całe życie będziesz pisał wyjaśnienia… Najlepszy Przyjaciel Prezydentów, dupek żołędny… A co ja mogłem zrobić, no co? Moje zadanie było proste… wyczuć go. Wyczułem? Wyczułem. I co? I nic. Nic nie dało się zrobić. I nigdy nikomu tego nie wyjaśnię, pomyślał z rozpaczą. Jak mam wytłumaczyć, skąd wiedziałem, że nic się nie da
zrobić…
— A ty? — zapytał Petunię. — Naprawdę nic nie widziałeś? Zupełnie? — Petunia pokręcił głową. — Kompletnie nic?
Nie spodziewał się poważnej odpowiedzi, bo niby z jakiej racji? Ale Petunia nieoczekiwanie odpowiedział absolutnie poważnie, choć krótko: nic nie widział. Wszystko było w absolutnym porządku, a potem nagle usłyszał: „Uwaga!” i w tym samym momencie, zgodnie z instrukcją, odwrócił się, żeby zasłonić ciało, ale Profesor już padał — tak jak stał, z wyciągniętą ręką, przewracał się na plecy i wtedy podchwycili go Tola z Fanasem.
— A ty klęczałeś, jakbyś próbował przejść za balustradę, a potem odwróciłeś się i usiadłeś. I chyba straciłeś przytomność…
— Nie widziałeś strzału?
— Nie było strzału.
— A co było?
— Nic nie było, cholera — mruknął Petunia Fedorczuk. — Jedni zaczęli się przewracać, a inni wrzeszczeć i biegać w różne strony jak karaluchy… Wynoś się, do diabła! — zasyczał z nienawiścią i kopnął pudla, który znowu spróbował do nich podejść.
Pies zaskowyczał i pomknął do przodu. Biegł w górę bulwaru z opuszczonym łbem, ze zwieszonymi do ziemi uszami, z nosem w śniegu, jakby próbował odnaleźć tam coś ważnego. Smycz wlokła się za nim, podskakując na zamarzniętych psich kupach.
En-pe-prez patrzył, jak pudel biegnie, i myślał sobie: może wziąć go do domu, dla Sieriożki? Ale by była radość! Nie, przecież nie można, przecież alergia, cholera jasna, psiakrew. Co za życie parszywe! Nic nie można, nic cię dobrego nie czeka, tylko same parszywe kłopoty…
Gdy zawarczały, zawyły, zapłonęły światłami nadjeżdżające z trzech stron karetki i milicyjne „łunochody”, on nadal patrzył za uciekającym psem…
Dygresja liryczna nr 6 A życie trwa
…Właściwie nie wiem nic ojej chorobach. Wiem, że miała raka. Wycięli go i niby wszystko skończyło się szczęśliwie. Wiem też, że od tamtej pory spodziewała się nawrotu choroby, doczekała się, przeżyła drugą operację, również pomyślną. Być może czeka na nawrót również teraz, jeśli w ogóle jeszcze na coś czeka. Pamiętam ją młodą i piękną. Byłem w niej zakochany po uszy, podobnie jak my wszyscy, jak cała nasza brygada. Harcowaliśmy wokół niej jak husarze, rzucaliśmy się hurmą przez cały pokój, żeby podać jej ogień, błyszczeliśmy dowcipem, sadziliśmy się jeden przed drugim na miarę swoich możliwości, a potem, gdy wychodziła z pokoju, patrzyliśmy na siebie oszołomieni: chłopaki, co się z nami dzieje, jak pragnę…? Na naszych oczach zmieniała się w suchą jędzę z haczykowatym nosem i długą, białą szczeciną na podbródku. Nie zmieniały się tylko orzechowe oczy i aksamitny głos, i to nam wystarczało, żeby się nią zachwycać.
Pewnego dnia — właśnie wróciła do domu po drugiej operacji — podsłuchałem przypadkiem, jak powiedziała do niego z przerażeniem: „Popatrz, to właśnie ja”. To było w kuchni. Na kuchennym stole leżała wypatroszona kura, biała, goła, z pęcherzykowatymi łapkami i bezwstydnie czarnym otworem między nimi. „Wypatroszona kura — powiedziała z przerażeniem i powtórzyła: — Kura wypatroszona…” Właśnie wtedy zaczęła pić. Niekończące się pasjanse przy kuchennym stole. Likiery. Nalewki. Potem zwyczajna wódka — butelka dziennie, później dwie. Radio na parapecie, słuchawki na uszach, na ceracie stosik kart, pusta butelka i szklanka obok niej, nasza zwykła wieczorna martwa natura. Myślałem, że słucha muzyki, ale kiedyś, gdy zasnęła z twarzą na ceracie, ostrożnie zdjąłem słuchawki i usłyszałem czysty dziecięcy głosik: Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus et benedictus fructus ventris tui Iesus… A dziecięcy, smutny chór podchwytywał: Sancta Maria mater Dei ora pro nobis peccatoribus…
A potem cisza, kosmiczne milczenie i znowu: Ave Maria… Zawołałem go, a on z trudem dźwignął ją i powlókł do łóżka, a przecież była chuda, tylko wysoka i jeszcze wtedy ciężka. Dopiero teraz skurczyła się, ścisnęła, niczym martwy balonik…
Robert złożył wydruk na pół, potem jeszcze raz na pół, zawahał się i zdecydowanie podarł kartkę na kawałki. Nikomu nie da się tego pokazać. Zresztą nikomu to niepotrzebne. Życie trwa. Życie toczy się dalej, bez względu na wszystko: oto dobiega końca niedziela i nadchodzi poniedziałek. Zadzwonić do Tengiza, przypomnieć mu jeszcze raz, czy już wystarczy? Wystarczy, zdecydował. Starał się nie myśleć o jutrze: zasłonięte okna, chorobliwa żółć lampki nocnej, martwy zapach koszmarnej nieokreśloności — jeszcze nie śmierci, ale już nie życia. Oderwij się od tego, pomyślał. Posłusznie wziął kartki z dzisiejszą porcją ostatniego artykułu sensei, przebiegł oczami na wpół znajomy tekst. Sensei wprowadził pewne zmiany i dodał trochę dla lepszego zrozumienia:
…Nic się nie zmieni, dopóki nie nauczymy się postępować z tą włochatą, posępną, bezczelną, leniwą, sprytną małpą, która siedzi w środku każdego z nas. Dopóki nie nauczymy się jej wychowywać. Uspokajać. Poskramiać. A przynajmniej tresować albo oszukiwać… Przecież to ją przekazujemy swoim dzieciom i wnukom wraz z genami. Tylko ją — i nic poza nią. („Jestem starym hakerem i dokładnie wiem, że nie ma na świecie programu, którego nie można by ulepszyć. Ale co oznacza ulepszyć, jeśli mowa o DNA?”…)
A najbardziej poraża wyobraźnię to, że wszyscy są zadowoleni! Albo prawie wszyscy. Albo prawie zadowoleni. Niezadowoleni jęczą, płaczą i szlochają, modlą się, miotają w atakach miłości bliźniego i nic nie mogą zmienić. Święci składający w ofierze samych siebie. Bezsilni fanatycy. Nie rozumieją, że wychowani nie są nikomu potrzebni. W każdym razie jeszcze nie są…
…To tak jak analfabetyzm (proszę, jaka wyczerpująca analogia). Przez tysiąclecia analfabetyzm był normą i nikogo to nie martwiło, prócz świętych i fanatyków. Musiała nastąpić jakaś bardzo istotna zmiana w społeczeństwie, żeby umiejętność czytania i pisania stała się koniecznością. Coś fundamentalnie ważnego. A wtedy, jak za dotknięciem laski Mojżesza, w ciągu bez mała stu lat wszyscy nauczyli się pisać i czytać. Może wychowanie też nie jest na razie potrzebne naszemu społeczeństwu? Niepotrzebni są nam cierpliwi, uczciwi, pracowici, niepotrzebni są wolnomyśliciele. Nie są niezbędni i tak jest dobrze. („Niech mną kierują. Nie mam nic przeciwko temu. Ale niech robią to tak, żebym tego nie zauważył”…)
Być może coś tajemniczego czy nawet religijnego powinno stać się z tym światem, żeby Człowiek Wychowany stał się temu światu potrzebny. Żeby stał się potrzebny ludzkości. Samemu sobie i bliźniemu swemu. A dopóki ta tajemnica nie zostanie zrealizowana, wszystko będzie szło jak dawniej. Јańcuch fatalnych czasów. Јańcuch zastarzałych wad i moralnego ubóstwa. Nieznośna praca w pocie czoła i nędzne życie, polegające na omijaniu nienawistnych praw… Dopóki nie zaistnieje potrzeba zmiany takiego stanu rzeczy… („W Rosji działają tylko dwa prawa: prawo zachowania energii i prawo zachowania entropii — zresztą nawet te prawa są, w razie konieczności, szczęśliwie łamane”).
Robert niczego nie poprawiał, chociaż aż się prosiło. Niech rano sensei sam przeczyta i poprawi. Altruizm to egoizm człowieka szlachetnego. To prawda, jesteśmy altruistami, ale nie do takiego stopnia, żeby poprawiać to, co i tak musi zostać poprawione.
Życie toczy się dalej. Pora zrobić zastrzyk i wracać do domu.
W sypialni było ciemno. Sensei, zawinięty w szlafrok, leżał na łóżku, skulony, twarzą do ściany, i udawał śpiącego. Nad nim połyskiwał werniksem obraz Pirosmaniego, podobno oryginał. Robertowi najbardziej podobał się tytuł obrazu: Zimne piwo (wielkimi, drukowanymi literami).
— Czas na zastrzyk, sensei.
— Jaki zastrzyk? Po co? Przecież jest ciemno!
— To nic, trudno nie trafić w taki cel. Poza tym zawsze można zapalić światło.
— To prawda… A czy moglibyśmy pójść na jakiś godny kompromis? — Wymuszony dowcip bezradnego starca, zagonionego w ciemny kąt, z którego jest tylko jedno wyjście: jutro w poniedziałek, do Domu Cierpienia. Ten dobry humor należało podtrzymać, choćby ze zwykłego miłosierdzia.
— Nie idę na kompromisy — oznajmił wyniośle Robert, rozrywając opakowanie strzykawki.
A sensei nagle zapytał (ciągle leżąc twarzą do ściany):
— Pan również mnie osądza, Robercie?
— A jakże inaczej? — powiedział Robert. — Chociaż właściwie za co? — Ale już stał się
czujny. Ton sensei absolutnie mu się nie spodobał.
— Za to, co zrobiłem Wadimowi.
— Ach, tak? Zrobił pan coś Wadimowi?
Robert nadal próbował trzymać się żartobliwego tonu, chociaż nie było już wątpliwości, że mowa o poważnych sprawach. I nagle zrozumiał.
— To pan nie zauważył? — spytał sensei.
— Zauważyłem — powiedział Robert powoli. — Właśnie w tej chwili.
— Uważa pan, że to było zbyt okrutne?
— Czy to ważne, co ja uważam? — wymamrotał Robert. A może nie wymamrotał, tylko pomyślał („…Jesteście leniwi i nieciekawi świata. Bóg obdarzył was z całą swą szczodrością, jak nikogo innego, a wy się zatrzymaliście”…) I przypomniała mu się twarz Wadima, nawet nie tyle twarz, ile oblicze: mokre, zsiniałe, drżące oblicze człowieka nieprzyzwoicie, do obrzydzenia zastraszonego. (Czy warto było? Zapewne…) I zapach psa… i jego głos — przypochlebny głosik bitego sługusa… („…Staliście się samowystarczalni, nie chcecie latać, całkowicie urządza was podskakiwanie ponad tłumem, jesteście zadowoleni — nawet ci najbardziej niezadowoleni spośród was…”) I dlatego trzeba nam od czasu do czasu dać ostrogę? Ścisnąć kolanami? Żebyśmy się nie zastali? Być może. Jeśli nie wrzuci się człowieka do wody, nigdy nie nauczy się on pływać, choć umiejętność pływania umieścił w nas sam Pan Bóg. Jeśli nie pogoni się nas kopniakami do dentysty, będziemy chodzić z dziurami w zębach… Zresztą, co to teraz za różnica. Zrobił to, osiągnął, co chciał, a teraz się dręczy. A Wadim pewnie chodzi dumny jak paw: zwyciężył, udało mu się, i wszystkich dentystów ma już za sobą. A ten dziwny staruszek zadręcza się, bo nie ma pewności, bo nie jest całkiem przekonany, że osiągnięty cel uświęcił środki.
— Z nami nie można inaczej — powiedział Robert z głębokim przekonaniem w głosie. — Zwycięstwo wyrównuje wszystko… Sensei słuchał uważnie, nastawiając czujnie kark z czarno-purpurową plamą.
— Osiągnięty cel uświęca środki — powiedział Robert do tej plamy. Kłamstwo nie było przyjemne. Ale może wcale nie kłamał?
— Dość, pański czas minął — powiedział raźno i nadłamał końcówkę ampułki.
— Rozczarowanie to gorzkie dziecię nadziei — oznajmił sensei. Nadal leżał twarzą do ściany. — A może mimo wszystko później? Przed samym wyjściem?
— Właśnie zbieram się do wyjścia. Już jedenasta.
— Ratunku! Święto się skończyło! — wykrzyknął sensei, zadzierając połę szlafroka.
Rozdział 11 Grudzień Zupełnie nie ma czasu
Wyruszyli dokładnie o dziesiątej. Droga upłynęła im w milczeniu.
Sensei siedział na swoim zwykłym miejscu (najbezpieczniejszym, po prawej stronie z tyłu) i przez całą drogę nie powiedział ani słowa, tylko na samym początku, wsiadając, przywitał się z Tengizem. Wiadomość o Inteligencie dosłownie go zmiażdżyła — nigdy wcześniej Robert nie widział go takiego cichego i pokornego. Od wczesnego poranka, gdy zadzwonił jakiś życzliwy od Ajatollaha i zaproponował prezent, sensei niczego nie żądał, na wszystko się zgadzał i tylko kiwał głową, jakby chciał dziobać nosem, przy czym za każdym razem z pewnym opóźnieniem, jakby nie od razu docierał do niego sens wypowiadanych słów.
Jak się okazało, o wczorajszym wydarzeniu Tengiz wiedział wszystko, a nawet chyba trochę więcej. Przez swoje kanały. O szczegółach nie mówił i na widok sensei stał się milczący. Prowadził z niezwykłą dla siebie ostrożnością, nie zaczynał żadnych rozmów, tylko przez zęby wygłaszał kolejną porcję swoich „kurczę” i energicznych inwektyw pod adresem „cholernej gołoledzi”.
A Robert w ogóle nie miał ochoty na rozmowę. Myślał o dziwnych kolejach losu, o nieszczęsnym Inteligencie — Profesorze, o biednym Jadozubie, ale przede wszystkim o tym, co będzie, gdy przyjadą na miejsce: czy sensei poprosi go, żeby wszedł z nim do środka, czy go to ominie. Stanowczo nie miał ochoty wchodzić do pokoju. Przypominał sobie tę ziemistą, tak teraz obcą twarz, zapadnięte, pomarszczone usta, długie jasne włosy otaczające policzki, chorobliwe spojrzenie bezradnego, bezsilnego zwierzęcia… koścista ręka w wycięciu szarej koszuli… gorzki zapach moczu… Jakże bezlitosne jest to nasze życie codzienne. Nie o to chodzi, że my się zmieniamy, lecz o to, że ono nas zmienia. Wszystkich. Zawsze. Bez jakiegokolwiek współczucia. Bez litości…
Na miejsce przybyli dokładnie o dwunastej. Tengiza zostawili w samochodzie. Samego. Przed budynkiem było pusto. Świerki stały pod śniegiem ciche i smutne, nie widać było ani odwiedzających na szerokich schodach przed wejściem, ani pacjentów spacerujących z sankami.
Przed drzwiami do pokoju sensei zatrzymał Roberta i powiedział cicho:
— Niech pan tutaj poczeka. Tylko niech pan nigdzie nie odchodzi, bardzo proszę. Być może pana zawołam… ale nie chcę, żeby mi pan przeszkadzał.
Rzecz jasna, Robert wykonał polecenie. Odetchnął głęboko, odszedł w głąb holu, usiadł na ciężkim skórzanym fotelu przy stoliku z gazetami i zobaczył swoje krzywe odbicie w ekranie olbrzymiego wyłączonego telewizora. Zagryzł wargę i wziął po omacku jakieś idiotyczne czasopismo ze stolika. Wstyd piekł go w oczy. Co się dzieje, do licha? Przecież nie muszę tu być obecny. Przecież nie jestem lekarzem. Ani krewnym. Ale wiedział, że to jego obowiązek. Podobnie jak wiele innych nieprzyjemnych, nieapetycznych, gorzkich i wstydliwych czynności… Ale mimo wszystko nie tak wstydliwych, jak ta ulga, którą czuje, gdy udaje się uniknąć spotkania. „Nigdy nie litujcie się nad sobą — przypomniało mu się. — Każdy z nas jest godzien litości, ale litowanie się nad sobą jest rzeczą niegodną”.
Tutaj panowała nieprawdopodobna, niewiarygodna, dźwięcząca cisza. Jak w baśniowym zaklętym zamku. Było nienaturalnie cicho, jasno i pusto, i pachniało jak w ogrodzie botanicznym — przyprawami korzennymi i bajką. Nie było słychać ani swobodnych rozmów personelu medycznego, ani szurania podeszew przygarbionych pacjentów, ani dźwięcznego przekrzykiwania się salowych, przecierających kilometry kwadratowe tutejszego linoleum; nie było tu nic ze zwykłej atmosfery wielkiego, niechby nawet najbardziej ekskluzywnego i drogiego szpitala. Tak naprawdę to nie był szpital. To było hospicjum dla bogaczy. Dla wielkich bogaczy. A może nawet nie hospicjum. W hospicjum leżą ludzie, dla których nie ma ratunku, a tutaj był pałac nadziei. Dom Ostatecznej Nadziei…
Początkowo, przez pierwsze pięć minut, nic się nie działo. Robert kartkował kolorowe, lśniące strony czasopisma: zdjęcia luksusowych samochodów i eleganckich kobiet, błyszczące wieżowce, specyficzne teksty obliczone na specyficznego czytelnika… Popatrywał z roztargnieniem na prawo i lewo, zmieniał położenie wyciągniętych i skrzyżowanych nóg i starał się nie wsłuchiwać w cichy głos sensei, dobiegający zza drzwi sali. (Ten głos nieoczekiwanie wykrystalizował się z ciszy: albo sensei nie dość dokładnie zamknął drzwi, albo izolacja akustyczna była tu jak w kamienicy czynszowej). Nic się nie działo. Egzotyczne rośliny w wielkich donicach, po prawej i lewej stronie od ogromnego, zajmującego pół ściany okna, wydzielały tropikalne zapachy. Za oknem był zaśnieżony parking, kilka przysypanych śniegiem limuzyn, a wśród nich „szóstka” Tengiza — wprawdzie nie zaśnieżona, ale za to brudna. Z tłumika płynął dymek.
W pewnej chwili Robert zauważył jakiś ruch na korytarzu po lewej i zza rogu wyjechał wózek — szklana etażerka na kółeczkach, a z nim klasyczna, wręcz plakatowa pielęgniarka (prosta jak kij od szczotki mniszka w fartuchu i czepku, nieruchoma twarz i zaciśnięte usta). Gdy tylko ich zobaczył (mniszkę i wózek), zrozumiał, że kierują się właśnie tutaj, do tego pokoju, do sensei i że trzeba natychmiast coś przedsięwziąć. Wstał i dwoma susami znalazł się pod drzwiami pokoju, opierając się o nie plecami. Czasopismo zabrał ze sobą i zwinął je w trąbkę, którą zaczął stukać w otwartą dłoń lewej ręki. W ten sposób chciał podkreślić swoją mocną pozycję i niechęć do opuszczenia stanowiska. Czuł się przy tym dość głupio i bardzo niepewnie.
Mniszka i wózek zbliżali się niespiesznie, nieodwracalnie i absolutnie bezszelestnie, jakby płynęli ponad dywanikiem. Szklaneczki na etażerce bezdźwięcznie podrygiwały; nieruchome, jasne oczy mniszki patrzyły nieugięcie w bok. Robert skulił się wewnętrznie. Zawczasu. Jakby w przeczuciu. A z tyłu, za drzwiami głos sensei stał się nagle całkiem wyraźny i wbrew sobie Robert usłyszał:
— …Nic się nie zmieni, dopóki nie nauczymy się postępować z tą włochatą, mroczną, bezczelną, leniwą małpą… — Sensei znowu mówił niezrozumiale, jakby chodził po pokoju i teraz odwrócił się plecami do drzwi. Mniszka podeszła już bardzo blisko i stanęła, patrząc na Roberta wypłowiałymi guzikami oczu. Jej spojrzenie stało się stanowcze i niesympatyczne, jakby dopiero teraz zauważyła przed sobą przeszkodą i czekała z chłodną niecierpliwością, aż przeszkoda sama z siebie rozpadnie się i zniknie.
— Przepraszam, ale nie może pani teraz wejść — powiedział Robert, pokonując naturalne pragnienie przepuszczenia kobiety, w dodatku pracownika służby medycznej.
— Badanie krwi — powiedziała mniszka, niemal nie otwierając ust i nadal patrząc przez niego na wylot.
— Nie teraz, bardzo proszę, teraz nie można.
— Wyznaczono na teraz.
— Proszę — powtórzył Robert — nie teraz. Teraz nie.
— Dobrze — zgodziła się niespodziewanie mniszka. — Przyjdę za godzinę. Tylko żeby nic nie jadła — dodała, odwróciła się i pojechała dalej korytarzem, bezszelestna jak białe widmo o nienaturalnie prostych plecach.
A sensei za drzwiami wykrzyknął nagle:
— I co jest najbardziej zdumiewające: wszyscy są zadowoleni!
Drzwi rzeczywiście były niedomknięte. Robert już miał je zamknąć, ale uświadomił sobie, że coś szczęknie albo zaskrzypi, rozlegnie się jakiś idiotyczny zdradziecki dźwięk i będzie głupio…
Zawahał się, nie wiedział, co zrobić. Tym bardziej że nagle poczuł zainteresowanie.
— …To tak jak z analfabetyzmem, spróbuj to sobie wyobrazić. Przez tysiąclecia analfabetyzm był normą…
Trzeba było coś przedsięwziąć. Natychmiast. Zdecydowanie. Ale nie robił nic. Słuchał. To nieładnie podsłuchiwać. Ale przecież nie podsłuchiwał, słuchał! To było zupełnie co innego niż czytanie.
— …łańcuch czasów. Јańcuch zastarzałych wad i moralnego ubóstwa. Nieznośna praca w pocie czoła i nędzne życie, polegające na omijaniu nienawistnych praw… Dopóki nie zaistnieje potrzeba zmiany takiego stanu rzeczy…
W tym momencie sensei widocznie sam zauważył, że drzwi są niedomknięte. Jego głos zbliżył się i drzwi zatrzasnęły się ze szczęknięciem — ale bez skrzypnięcia… Robert odetchnął i wrócił na swój fotel. Rzucił zwinięte czasopismo na stolik, usiadł, wyciągnął nogi. Przemowa sensei nie zawierała nic nowego, ale robiła pewne (nawet spore) wrażenie. Najbardziej dojmujące (zrozumiał nagle) było uczucie martwej ciszy w odpowiedzi na objawienia sensei, jakby on trenował wygłaszanie wykładu przed lustrem w pustym przedpokoju. A może była dzisiaj przytomna? To się przecież zdarza. Choć bardzo rzadko. Z każdym miesiącem coraz rzadziej… Zresztą, w przemowie sensei były pewne nowe elementy. Były, były, nie zaprzeczaj. Przemieszane ze starymi. No i brzmiało to z taką mocą, z taką determinacją i cierpieniem… Coś zagadkowego, nawet religijnego powinno stać się z tym światem, żeby Człowiek Wychowany stał się temu światu potrzebny. Ludzkości. Żeby stał się potrzebny samemu sobie. I dopóki tajemnica się nie spełni, wszystko będzie jak dawniej. Јańcuch zastarzałych wad i moralnego ubóstwa. Nieznośna praca w pocie czoła i parszywe życie, polegające na omijaniu nienawistnych praw… Dopóki nie zaistnieje potrzeba zmiany tego stanu rzeczy…
Cały problem polega na tym, że nie wiemy, co właściwie potrzebne jest naszemu biednemu, bydlęcemu światu i co jeszcze musi się z nim stać, żeby wreszcie zapragnął Człowieka Wychowanego. Ale z drugiej strony, nie wiemy całej masy rzeczy, i to znacznie bardziej elementarnych. Czy wiecie na przykład, że Walter Scott swoje najlepsze powieści napisał pod pseudonimem, a mówiąc ściślej anonimowo? Że krwawy Poi Pot był początkowo łagodnym, inteligentnym, skromnym człowiekiem, czułym i kochającym ojcem, a w młodości nazywał się Saloth Sar? Wielu rzeczy nie wiemy. Wiecie, jakie były ostatnie słowa Wasilija Lwowicza Puszkina? Nikt by się nie domyślił: „Jakże nudne są artykuły Katenina!” (Oto, jak należy kochać literaturę!)
Próbował przypomnieć sobie coś jeszcze — coś nieoczekiwanego, z niedawnej lektury, i nawet sobie przypomniał (to było o Aztekach), ale w tym momencie zaczęły się ruchy wojsk przeciwnika i Robert powrócił do siermiężnej rzeczywistości.
Po korytarzu bez pośpiechu, ale za to pewnie podążała dość dziwna para. Rolę szklanej etażerki grał teraz wózek inwalidzki, a zamiast mniszki był mnich — niewysoki, ale wyraźnie silny, barczysty mężczyzna w czarnym dresie z czerwonym emblematem na sercu. Na wózku zasiadała niewyobrażalna postać: inwalida cały na błękitno, ze srebrnymi i złotymi smokami od szyi do pięt. Miał nagą białą czaszkę, czarną, kosmatą brodę i nienaturalnie wielkie czarne okulary, zasłaniające połowę twarzy.
No nie, pomyślał Robert z goryczą. Teraz jeszcze ci. Wstał i zajął swój posterunek — plecami do drzwi, starając się wyglądać pewnie i niezależnie, jak powinien wyglądać prawdziwy ochroniarz. Szkoda, że nie ma Tengiza, pomyślał przelotnie. Stary Tengiz byłby tu bardzo а propos… Przeciwnik był coraz bliżej i Robert mógł już zobaczyć oczy mężczyzny, który prowadził wózek. Nieprzyjemne oczy. Wilcze. Nie, raczej wężowe. Obojętne, jak u gada, a jednocześnie przezroczyste, jasne. Tak, bez Tengiza się tu nie obejdzie. Robert wyciągnął zza paska komórkę, ale jeszcze czekał. Może jednak jadą gdzie indziej…?
Jechali właśnie tutaj. Wózek zatrzymał się metr od drzwi i kosmaty inwalida powiedział wysokim, lekko drżącym głosem:
— Dzień dobry, mój drogi. Chciałbym się widzieć ze Stenem Arkadiewiczem. Z panem Agre. I w tym momencie Robert go poznał. To był sam wielki uzdrowiciel (zwany
Loszka-Kaloszka), do którego zaprowadzili kiedyś Tatianę Olegownę, bez najmniejszego zresztą efektu. Tylko teraz stał się bardziej kosmaty, niczym Che Guevara. I zaopatrzył się w ochroniarza.
— Pan Agre teraz nie przyjmuje — powiedział Robert bez cienia uprzejmości.
— To nic, to nic. Mnie przyjmie.
— Pan Agre prosił, żeby go nie niepokoić. — Robert mówił niemal automatycznie, kątem oka zerkając na wrogiego ochroniarza i myśląc gorączkowo: naciskać przycisk alarmu na komórce czy jeszcze za wcześnie?
— Mój drogi — powiedział tymczasem uzdrowiciel drżącym głosem, wykonując uspokajające gesty białymi — dłońmi. — Wszystko w porządku. Sten Arkadiewicz wyznaczył mi spotkanie na tę właśnie godzinę…
— Otrzymałem polecenie, żeby nie przeszkadzać.
— A ja ci tłumaczę, że jestem tu oczekiwany, ty niedomyślny człowieku…
Rozmowa najwyraźniej zabrnęła w ślepą uliczkę. Usłużna wyobraźnia podsunęła Robertowi mało przyjemny obrazek nieuchronnie nadciągającej przemocy: uderzenie w punkt bólu, pchnięcie w punkt wyłączający świadomość człowieka i inne cuda, opisywane we współczesnej literaturze o gangsterach i killerach. Nacisnął przycisk alarmu na komórce i, że tak powiem, powierzył swoją osobę przeznaczeniu.
— Ja, mój drogi, nie lubię, gdy mi się przeszkadza… — oznajmił uparty inwalida, podnosząc drżący głos i w tym momencie, na szczęście, drzwi od pokoju się otworzyły i pojawił się sensei, niczym deus ex machina. Twarz miał zakłopotaną i spiętą, niemal obcą.
— Aleksiej — powiedział bynajmniej nie zaskoczony. — Czekam na pana. Proszą… Sam! — dodał od razu, łowiąc ruch wężookiego, barczystego mnicha.
Zaczęła się krzątanina. Wózek nie wjechał przez drzwi od razu, trzeba się było skulić, przy czym kulili się wszyscy, nie wyłączając eleganckiego inwalidy Aleksiej a. Obiema rękami obracał niklowane koła, powtarzając na różne sposoby: „Sam, jak najbardziej sam… Widzi pan, mój drogi, a pan mi nie wierzył, Stenie Arkadiewiczu… mówię mu: mam wyznaczone spotkanie! A on stoi jak kurhan…? A tymczasem korytarzem z lewej strony, poruszając się z niemal nadnaturalną prędkością, nadbiegał ponury Tengiz, przygotowany na najgorsze, ale w tym momencie wózek wcisnął się do środka, drzwi się zatrzasnęły i na korytarzu została trójka ochroniarzy, lekko zasapanych, czujnych i spiętych. Napięcie już mijało, schodziło jak powietrze z przebitej opony. Jak atak bólu. Jak szok.
Barczysty mnich po raz ostatni zmierzył ich przezroczystym spojrzeniem doskonale obojętnych oczu, odwrócił się przez swoje szerokie ramię i oddalił w stronę holu, do telewizora. Usiadł naprzeciwko ekranu, wziął ze stolika gazetę i rozłożył ją szybko i chciwie, jakby strasznie się stęsknił za wiadomościami.
Nie pozostawało nic innego, jak wycofać się na pozycje wyjściowe. Robert wrócił na swój fotel, a Tengiz stanął przy oknie między palmami i zaczął patrzeć w dół na parking.
— Kurczę… — powiedział zirytowany. — Nie zamknąłem samochodu, zapomniałem w pośpiechu.
— Kto by się tam połaszczył na tę twoją konserwę — odezwał się Robert, nie odwracając się.
— No, no! Tylko bez poufałości! — Tengiz odszedł od okna i usiadł obok Roberta.
— Przepraszam. — Robert obserwował spode łba potencjalnego przeciwnika i wyobraźnia znowu odmalowała mu różnorodne, przeważnie mało przyjemne obrazki.
Siedzieli chwilę w milczeniu, teraz we dwóch obserwując, jak potencjalny przeciwnik przegląda gazetę.
— Coraz gorzej z moją pamięcią — rzekł Tengiz. — O wszystkim zapominam.
— Nazwiska, adresy, spotkania…
— Nie, naprawdę. Któregoś dnia, wyobraź sobie, zapomniałem nazwiska klienta. Mam je na końcu języka i nie mogę sobie go przypomnieć.
— To się nazywa spaceroom — wyjaśnił Robert z roztargnieniem. — Dziury w pamięci…
— Taa, wiem. „Zapamiętać jest łatwo, trudniej sobie przypomnieć”. I tak dalej. A co do „zakurzonych strychów w naszych czaszkach…”
— Cytujesz? Wkrótce wysunę się na pierwsze miejsce, jako najczęściej przez was cytowany.
— Już się wysunąłeś, kurczę. Tylko ciebie cytujemy.
W tym momencie rozległy się trele komórki i potencjalny przeciwnik pospiesznie wyciągnął telefon z kieszeni. Mówił cicho, ale słychać było każde słowo i tym bardziej niezrozumiała wydawała się treść.
— Biały? A tak, srebrzysty… Jest. Tylko nie było go w lewym dolnym… wczoraj. Zrozumiałem. Dobra. Dobra, załatwione. Dobra.
Schował komórkę i nie odwracając głowy, szybkim krokiem oddalił się korytarzem w stronę, z której dziesięć minut temu się wyłonił.
— Kompletnie nie mam pojęcia, co to za ludzie — powiedział Tengiz w zadumie. — Ty ich znasz?
— Ależ skąd — skłamał Robert, żeby nie wdawać się w idiotyczne, męczące wyjaśnienia.
— Tego w szlafroku gdzieś już chyba widziałem… Może w filmie? A może w jakiejś reklamie?
— Z tym drugim wszystko jasne, jak sądzę?
— Tak — przyznał Tengiz — co do niego nie ma, kurczę, żadnych wątpliwości.
Robert nic nie powiedział i Tengiz, zniżając głos, zapytał:
— Źle? — wskazał głową w stronę pokoju.
— Nie wiem — odparł Robert — nie widziałem jej. Myślę, że źle. Znowu kłamał, ale nie będzie przecież opowiadał o wykładzie, który sensei wygłaszał półtrupowi.
— Kurczę — skomentował zmartwiony Tengiz i obaj zamilkli na dłuższą chwilę.
W końcu Tengiz zapytał:
— I jak ci się podoba ta historia? Mam na myśli Inteligenta.
Robert wzruszył ramionami.
— Tak, moi państwo — powiedział Tengiz. — Zaiste, wszystko, co zostało rozpoczęte w sposób nienaturalny, w taki sam sposób zostanie zakończone.
Robert zaprotestował bez zapału.
— Co w tym nienaturalnego? Załatwili go jak zwykłego frajera.
Jeśli odrzuci się szczegóły. Szczegóły owszem. Tu można tylko rozłożyć ręce.
— Nie, kochany, nie masz racji. Nie jak zwykłego frajera, absolutnie nie jak zwykłego frajera. I nie chodzi tylko o szczegóły. Gdyby nienawistne spojrzenia mogły zabijać, ludzkość znacznie by się przerzedziła… Jadozub to umiał. Był Ołgoj-Chorchojem, tylko wy nie chcieliście w to wierzyć… A wiesz, kto ochraniał Inteligenta? En-pe-prez. Osobiście.
— A to kto? — zdumiał się Robert. — Kto to taki i czemu go nie znam?
— N.P.P. — Tengiz narysował w powietrzu trzy litery z kropkami. — Najlepszy Przyjaciel Prezydentów.
— Któryś z naszych? — domyślił się Robert.
— Jak najbardziej! I to nie byle kto, tylko Sierioga Wagel.
— Aa… ochroniarz idealny. Nie znałem go.
— Nic dziwnego, prawie się z nami nie kontaktuje. To znaczy rzadko.
— Trudno, żeby robił to rzadziej. Po prostu nigdy.
— To z tobą „nigdy”, a z nami, prostymi ludźmi, rzadko, ale jednak.
— To czemu go nie uratował, skoro jest idealny? A może specjalizuje się wyłącznie w prezydentach?
— Na tym właśnie, kurczę, polega problem. Widocznie na łom nic nie poradzisz.
— Nie ma lepszej rady niż w ogóle nie wychodzić z domu — powiedział Robert i znowu zamilkli.
Korytarzem przeszła (z prawej strony na lewą) jeszcze jedna mniszka, z grubym plikiem papierów pod pachą. Było cicho jak przed gabinetem jakiejś wysokiej ekscelencji, ale choć Robert wytężał słuch, nie słyszał, by z pokoju dobiegał jakiś dźwięk. Ciężko było sobie wyobrazić, co tam wyprawia ten dziwny inwalida w błękitnym szlafroku ze srebrzystymi smokami.
W pewnym momencie Robert ni z tego, ni z owego, (chociaż właściwie wiadomo dlaczego) przypomniał sobie dawną rozmowę, która odbyła się między sensei a człowiekiem, którego przysłał Ajatollah. Rozmawiali o Inteligencie, którego zgodnie nazywali „nasz Profesor”. „Jeśli chodzi o gospodarkę, to nasz Profesor ma raczej przekonania niż wiedzę” — powiedział wtedy człowiek Ajatollaha. Sensei uprzejmie zauważył, że brzmi to jak cytat. „Bo to jest cytat przyznał człowiek Ajatollaha (wymuskany mężczyzna o pociągłej twarzy i długich rękach — w ogóle był długi, nieprawdopodobnie uprzejmy i cały jak z igiełki, od lakierowanych butów do używania cytatów). — Ale przyzna pan, że bardzo a propos”. „Ach tak? I skądże ten cytat?” — „Proszę sobie wyobrazić, nie pamiętam. Mam dziwną pamięć: doskonale zapamiętuję teksty i absolutnie nie pamiętam odnośników”. W tym momencie sensei popatrzył na Roberta i Robert, jak zwykle, nie zawiódł. „Andre Gide. Lochy Watykanu. Cytat niedokładny”. „Dziękuję” — powiedział sensei i znowu wrócił do człowieka Ajatollaha i tematu rozmowy. „Ale przecież nasz profesor nie musi mieć wiedzy. Wystarczą mu przekonania. Jest politykiem, nie ekonomistą”. „Jesteśmy dokładnie tego samego zdania” zareagował natychmiast człowiek Ajatollaha i zaczęli mówić o szczegółach (teraz już wiadomo jakich: jakby tu najbardziej efektywnie wystawić biednego Resulting Force) — w każdym razie Robert został odesłany, by przygotował kawę po turecku…
— Mimo wszystko szkoda — powiedział nagle Tengiz.
— Pewnie, że szkoda — przyznał Robert. — Tyle się biedak namęczył i wszystko jak kotu pod ogon. Ale za to nauczył się przekręcać rurę!
— Jaką rurę?
— Rurę o wielkiej średnicy.
— Ależ ja nie o nim! — wykrzyknął Tengiz z irytacją. — Kurczę! Co do niego wszystko jest jasne. Ja mówię o tym nieszczęśniku Jadozubie. To prawda, że wiem o nim niejedno, więcej niż wy, niezły był z niego ananas… Wiesz, że kiedyś przy mnie wdał się w rozważania, dlaczego z przyjemnością patrzy na szczenięta i kocięta, a na widok dzieci go mdli? Dlaczego chorego psa szkoda mu do łez, a jakiegoś bezdomnego żuła ani trochę? Jedna starucha, mówi, wyprowadza na spacer swojego mopsa, starego jak sfinks egipski.
Mopsowi współczuję, a staruchę widziałbym w trumnie, i to też z obrzydzeniem… Powiedziałem mu wtedy: może po prostu bardzo lubisz zwierzęta, Ołgosza łamane przez Chorchosza? I wiesz, co mi powiedział? „Nie — mówi — po prostu bardzo nie lubię ludzi.
Po prostu nie lubię. Żadnych”. A przy tym patrzył na mnie jak na kupę świeżego gnoju. Wcale się nie krępując i w dodatku wyzywająco.
— Tak, nie ma co, to był przesympatyczny człowiek, pokój jego duszy. Ale dlaczego miałby zabić Inteligenta? Po co mu to było?
— Mnie się, kurczę, pytasz? I skąd ci przyszło do głowy, że on kogokolwiek kiedykolwiek
zabił? Może w taki skomplikowany sposób popełnił samobójstwo?
— A to możliwe? — zapytał Robert.
— A skąd my mamy wiedzieć, co jest, kurczę, możliwe, a co nie, gdy mowa o homo sapiens? Pamiętać wszystko na świecie, jak ty pamiętasz, to jest na pewno niemożliwe. Albo sterować karaluchami, jak nasz Belzebul.
— Rozumiem.
— No?
— Już rozumiem. Zrozumiałem, co chcesz powiedzieć… Chwileczkę.
Robert wstał. Z lewej nadchodził potencjalny przeciwnik — szybkim krokiem, energicznie, a za jego plecami, niczym chorągiew, niczym płaszcz rycerski, wił się, trzepotał i powiewał srebrzysty szal, lekki, półprzeźroczysty, migoczący. Gruby rulon tego srebrzystego materiału niósł przed sobą, obejmując go obiema rękami, jak dziecko. Wyglądało to wszystko dość dziwnie, ale Robert nie zwracał teraz uwagi na szczegóły, nawet nietypowe, tylko podszedł do drzwi i zasłonił je własnym ciałem.
— Mam to tylko przekazać — powiedział wrogi ochroniarz z nieoczekiwanie proszącą intonacją. Robert przełomie zauważył, że facet w ogóle się nie zasapał, jakby wcale nie szedł dopiero co szybkim krokiem. I wyraz twarzy miał teraz prawie ludzki, wcale nie wilczy, jak jeszcze niedawno. I w ogóle…
Robert zacisnął wargi, odwrócił się i cichutko zastukał do drzwi. Drzwi otworzyły się błyskawicznie — jakby ktoś przy nich stał i niecierpliwie czekał na to pukanie — a za drzwiami nie wiadomo dlaczego panowały nieprzeniknione ciemności i pachniało suchym żarem, jak z sauny. Sensei już wyciągał przez próg chciwe ręce, niecierpliwie mówiąc: „Niechże pan to da… No! O co chodzi…?”
Robert stał jak słup. Obok niego zaszeleściła jedwabiście srebrzysta tkanina, musnęła mu twarz, aż zatrzeszczały ładunki statyczne, a on nie mógł oderwać wzroku od mrocznej wizji: w słabym świetle lampki, prosta niczym figura gotycka (gorgona, harpia, gargulec) na łóżku siedziała mumia — czarne ręce spoczywające na kołdrze, uchylone zapadnięte usta, zwichrzone niczym suche pakuły włosy — ciemnożółta i martwa… A okrągłe, nieruchome oczy płonęły czerwienią…
Drzwi zatrzasnęły się i Robert odetchnął głęboko, jakby dochodząc do siebie po utracie przytomności. Wrogi ochroniarz mamrotał coś, ale on nie słyszał i nie słuchał. Niech to diabli wezmą, pomyślał bezradnie i chaotycznie. Po jaką cholerę to wszystko, skoro zawsze kończy się w ten sam sposób? Nie chcę…! Czuł się tak, jakby zajrzał do piekła — zanurzył się w węglach, w siarkowym inferno i wynurzył, poparzony, cały zlany potem.
— Wiesz co, jeśli pozwolisz, jednak sobie pójdę — powiedział Tengiz.
Robert popatrzył na niego. Widocznie Tengiz nic nie zauważył. Widocznie z boku wszystko
wyglądało zwyczajnie, przyzwoicie i godnie — żadnego ogólnego zzielenienia, przyćmionego wzroku czy innych oznak krótkotrwałej psychopatii.
— Nie podoba mi się, że samochód stoi niezamknięty — wyjaśnił Tengiz. — Jeszcze się coś stanie.
— Tak, oczywiście — odparł Robert w miarę możliwości niedbale. — Pewnie. Idź, poradzę sobie.
— A gdyby nagle… — powiedział Tengiz znacząco, spoglądając na potencjalnego przeciwnika, który znowu kartkował czasopisma przy stoliku przed telewizorem.
— Oczywiście — powiedział Robert.
— No to na razie — rzucił Tengiz i oddalił się, bezszelestnie stąpając po chodniku.
Robert stanął przy oknie wśród palm i patrzył, jak Tengiz obchodzi samochód dookoła, przeciera szyby, czyści tablice, strzepuje z dachu lekki śnieżek… Chmury przesuwały się po niebie dziwnie jak na grudzień, szybko, przerażająco szybko. Robert wymyślił zagadkę: „Nie mają nóg, a szybko biegną — co to takiego?” Właściwie, mogłoby to być pytanie, pomyślał. Trzeba będzie podarować je sensei, jak się to wszystko skończy. Bo przecież kiedyś się skończy, tak czy inaczej, wcześniej czy później…
No tak, wyszło mu pytanie, ale to nie było prawdziwe pytanie. Czuł to. Kolejne nieprawdziwe pytanie — wydmuszka. Zdanie ze znakiem zapytania na końcu. Nikt nie może zresztą z góry stwierdzić, czy z jakiegoś pytania będzie pożytek, czy nie. Trzeba działać metodą prób i błędów. Histerycznych prób i posępnych błędów. Na wszelki wypadek zanotował w pamięci: „Co to takiego, nie mają nóg, a szybko biegną?” Walczył ze wspomnieniem, które nieoczekiwanie wypłynęło… Chociaż wiadomo przecież dlaczego — czysta analogia, aż się prosi, wypełza z trzciny pamięci jak ohydny stwór… Nie udało mu się z nim wygrać i ostrożnie pozwolił sobie przypomnieć. Nie do końca. Akapitami. Żeby nie przywołać czegoś niepotrzebnego. Bo co chwila wpadał na to, co niepotrzebne, i gorączkowo zaganiał to niepotrzebne z powrotem, do najgłębszych podziemi…
…Telefon do piekła, oto, czym to było. Mój Boże, jak bardzo sensei nie chciał tam dzwonić! Bronił się, wierzgał, syczał, złościł, męczył niemal fizycznie i w końcu zadzwonił — i od razu stał się fałszywie ożywiony, pełen sztucznego optymizmu i wymuszonego współczucia… Tamten już umierał. Beznadziejna sprawa. Nowotwór płuca. Robert wszystko to słyszał przez drugą słuchawkę (jego cholerny stały obowiązek — podsłuchiwać przez drugi telefon, jeśli nie było zakazu, niech diabli wezmą te wszystkie porządki…) „Stenny, mój drogi… to taka męka… taka męka… Daj spokój, zapomnij. To nie nasza sprawa… taka zapłata, Stenny…” (Słaby głos z gorącego piekła. I wizja: zadymiony, czarny, zamknięty na głucho pokój. Czarna chusta na lampie. Bezmyślna, bezlitosna plama światła na pościeli. Duchota. Strach. Ból. Śmierć). I biegające bezładnie (niczym spłoszone karaluchy) bezmyślne pytania: Co zapomnieć? Za co zapłata? I jeszcze: co to za nasza sprawa — nie nasza sprawa? Czy sam sensei rozumiał, o czym mowa? I czy w ogóle słyszał? Mamrotał jakieś żałosne brednie: trzymaj się, trzymaj się, przyjacielu, trzeba się trzymać, trzymaj się, proszę cię… Czego miał się trzymać? I czym? Czym ma się trzymać…? Nie chcę o tym myśleć, zdecydował Robert, ale nic mu z tego zdecydowania nie wyszło. Okazało się, że już nie może myśleć o niczym innym: parząca ciemność, czerwone ogniki źrenic i gorący szept z przeszłości.
Kątem oka wychwycił jakiś ruch za swoimi plecami i odwrócił się. Sensei stał na progu pokoju, w swoim pasiastym garniturze przypominając zbiegłego więźnia z łagru lub osłupiałą zjawę. Zielonkawoblady. Spocony — wielkie krople potu drżały na czole i szyi, spływały po łysinie. Patrzył nieruchomymi oczami. Był prawie nieprzytomny.
Robert podszedł do niego — żeby wziąć pod rękę i podprowadzić do fotela — ale sensei odsunął go dłonią i sam (chwiejnie i niepewnie) poszedł w głąb holu, sam opadł na kanapę, posiedział tak kilka chwil wyprostowany, a potem jakby nagle zapadł się w siebie, osiadł jak osiada umiejętnie wysadzony budynek. Jego twarz od razu straciła wszelki ślad myśli i wykrzywiła się. Nie powinien był tu przyjeżdżać, pomyślał Robert ze złością. Wyjął fiolkę nitrogliceryny, wysypał na dłoń trzy drobinki, podsunął… Sensei, niczym posłuszne dziecko, wysunął język (język wyglądał źle, obłożony, popękany). Nie powinien był. Po jaką cholerę ma tu w ogóle przyjeżdżać? Co tu z niego za pożytek? Tylko sobie niepotrzebnie serce rozkrwawia… Wrogi ochroniarz opuścił czasopismo i obserwował całą scenę z bacznym i chyba nawet pełnym współczucia zainteresowaniem. Jeszcze mi tu tylko obserwatorów brakowało. Robert zrobił krok, żeby zasłonić sobą sensei i zrobił to demonstracyjnie i bezczelnie — poobserwuj sobie teraz mój tyłek…
— Powiedział, że postawi ją na nogi — wymamrotał sensei niezrozumiale, niewyraźnie, zesztywniałymi wargami i popatrzył błagalnie na Roberta. — Wstań i idź. A ona pójdzie. Ale ja nie wierzę.
Robert się nie odezwał. Co miałby powiedzieć? Nic nie przychodziło mu do głowy. I wtedy odezwał się wrogi ochroniarz.
— Trzeba wierzyć! — powiedział z zapałem. — Wierzyć trzeba! Jeśli powiedział, to znaczy, że trzeba wierzyć!
Sensei odwrócił się do niego całym ciałem i odsunął Roberta, żeby ten nie przeszkadzał. (Niedelikatnie i gruboskórnie. Jak mebel).
— Uważa pan, że to możliwe? — zapytał z rozpaczą.
— To nie ja tak uważam. To On tak uważa. — (On zabrzmiało tak, jakby zostało wypowiedziane z wielkiej litery). — A to znaczy, że trzeba wierzyć!
Sensei wyjęczał w odpowiedzi coś nieprzyzwoicie żałosnego, ale Robert już ich nie słuchał. Na korytarzu pojawiła się nowa postać (od strony schodów po lewej stronie): postać dziwnie i jednocześnie strasznie znajoma, za to kompletnie nie na miejscu. Niewysoki człowiek o czerwonobrązowej twarzy, błyszczącej niczym cybuch fajki, mały, przygarbiony i pewny siebie. Zatrzymał się, obserwując ich, a jednocześnie niespiesznie i demonstracyjnie zapinając rozporek. Agent ubezpieczeniowy. Anioł śmierci. Tylko nie wiedzieć czemu w białym fartuchu lekarza, a nawet w czepku, teraz lekko przekrzywionym. Co on tu robi? — pomyślał Robert, a tymczasem obok agenta pojawił się jeszcze jeden biały fartuch, i jeszcze jeden, i następny (tworząc na korytarzu istne konsylium), i wszyscy oni z szacunkiem spoglądali na czerwoną twarz, i wszyscy jak jeden mąż mieli teczki pod pachami, byli w białych czepkach i prawie wszyscy w okularach. Pięciu mężczyzn. Może sześciu. Codzienny obchód z ordynatorem na czele. Medyczny oddział specjalny.
Agent ubezpieczeniowy (ordynator?) zakończył swoją delikatną procedurą i na jego twarzy pojawił się uśmiech, który wydał się Robertowi złowieszczy, choć w rzeczywistości był pewnie ironiczny czy może nawet serdeczny.
— Pwyjacielu! — zawołał ordynator (agent) skrzypiącym, acz donośnym, a nawet dźwięcznym głosem. — Co za spotkanie! Jak się cieszę, że cię widzę!
Stwierdzając jego obecność, sensei, który mamrotał coś o sile wiary i wierze w siłę, zamilkł i zrobił bezcelową próbę wydostania się z objęć kanapy. Robert pochwycił go za wyciągniętą do przodu rękę i pomógł mu wstać.
— Co pan tu robi?! — wykrzyknął sensei, patrząc na agenta niemal z przerażeniem. — Jak…? Pan tutaj?
— Zamiewam nabyć ten zakład — wyjaśnił agent, podchodząc z uśmiechem, teraz już wyraźnie serdecznym, i coraz silniej grasejując. — Właściwie już go nabyłem. Możesz mi pogwatulować, jako właścicielowi!
— Gratuluję — powiedział sensei z miną absolutnego i beznadziejnego niezrozumienia.
— Dziękuję. Mam nadzieję, że gratulacje były szczere?
Sensei wydał nieokreślony dźwięk, a Robert spojrzał na wrogiego ochroniarza. Facet stał jak słup, wyprężony na baczność, i pożerał agenta (ordynatora? właściciela?) oddanym wzrokiem. Była to klasyczna niema scena: osłupiały ochroniarz, lekarze zamarli w pozach bezsprzecznej gotowości, niczego nierozumiejący sensei, a pośrodku dobrodusznie i przerażająco uśmiechnięty człowiek o twarzy czerwonobrązowej i błyszczącej, jak cybuch drogiej fajki. Wtedy otworzyły się drzwi pokoju i na korytarz wyjechał w swoim wózku pstrokaty inwalida z rulonem przezroczystej tkaniny na plecach. Wózek prowadziła skurczona wiedźma o ziemistej twarzy, z zapadniętymi ustami i czerwonymi oczami.
— „Powiadam ci: wstań — wygłosił inwalida przenikliwie i triumfalnie, jakby zadął w trąbę — weź pościel swoją i idź do domu swego!” Niechaj każdy otrzyma to, w co wierzył!
Nikt nie zdążył ochłonąć ani się zdziwić, gdy kolana ugięły się pod kobietą. Odchyliła do tyłu straszną twarz ze zmartwiałymi nagle oczami i osunęła się na dywan — miękko i bezszelestnie, tak jak umieją padać tylko doświadczeni epileptycy albo alkoholicy, którzy utracili wreszcie równowagę.
— Może jednak zapalisz? — zapytał ostrożnie Tengiz.
— Nie. Powstrzymam się. Pewnie zaraz przyjdzie.
Robert starał się mówić spokojnie. Przed oczami ciągle miał ten sam obraz: Tatiana Olegowna pada na wznak, odchylając w stroną sufitu swoją martwą twarz. Biegnące do niej ze wszystkich stron, furczące w pędzie białe fartuchy… W uszach nadal dźwięczały mu dzwonki alarmowe, niezrozumiały gwar głosów i piskliwe polecenia: „Tara-ra-zepam, w szybkim wlewie!” I straszny głos agenta-właściciela: „Idioto cholerny! Mózg ci do głowy uderzył? Kretynie, analfabeto!” I ponad tym wszystkim suchy, niewzruszony głos sensei: „Idźcie do samochodu. Proszę was, idźcie do samochodu…!”
Głos jak u generała, a nogi mu się trzęsą, starcze chude nogi w wąskich spodniach w paseczki…
— Tak źle? — zapytał Tengiz ze współczuciem.
— Dobrze nie jest na pewno — wymamrotał Robert.
— Gdyby człowiek wiedział, co się z nim stanie po śmierci powiedział wieloznacznie Tengiz — za nic nie chciałby dłużej żyć.
— Z człowiekiem po śmierci nie dzieje się nic. Wszystko, co się wtedy dzieje, dzieje się z trupem.
— I dlatego skrzypimy sobie powolutku — powiedział Tengiz.
— Nie filozofuj. Nie umiesz.
— Nie mam zamiaru. Po prostu odciągam cię od ponurych myśli.
— Rzeczywiście, idealny sposób.
— Oczywiście. Jak oderwać się od nieprzyjemnych myśli? Przypomnieć sobie, że jesteś śmiertelny. I od razu wszystko wskakuje na swoje miejsce. Pojawia się skala, rozumiesz?
— Rozumiem. Ale „gdy myślę, że piwo składa się z atomów, przechodzi mi na nie ochota…” O, chyba idzie. Włącz silnik.
— Już to zrobiłem. Przecież ogrzewanie działa, nie?
Robert już go nie słuchał. Na przestronną werandę wyszedł sensei i od razu objął się rękami. Zimno. Agent — właściciel wyszedł razem z nim i przystanęli na najwyższym stopniu, kontynuując rozmowę. Obaj mieli kiepską wymowę i początkowo Robert zdołał odczytać z ruchu warg jedynie dziwne zdanie właściciela: „Co ci obiecałem?” Właściciel odwrócił się i Robert nie widział już jego ust, a sensei powiedział z oburzeniem: „Dlaczego miałbym panu wierzyć? Co pan takiego zrobił, żeby panu wierzyć?” Właściciel odpowiedział coś niewidocznego, odwrócił się profilem, upodabniając się do kruka i w tym momencie Robert przypomniał sobie, że sensei nazwał go niegdyś Lachesis. „Ona umiera — rzekł sensei. — Tysiące razy prosiłem: niech pan coś zrobi”. „Już nic nie można zrobić. Umarła. Proszę się z tym pogodzić. Jedyne, co można zrobić, to przywrócić jej umysł. Na kilka dni…” „Choćby na godzinę. Chcę się pożegnać”. „Przecież tak naprawdę wcale tego nie chcesz. Przyznaj się…” „Jest pan tylko kawałkiem zardzewiałego żelaza — powiedział sensei. Nienawidzę pana”. „Przyjmuję do wiadomości. To twoje prawo. Uderz mnie, jeśli chcesz”. „To byłoby wbrew naturze”. — „To nic, nie boję się. Wszystko, co się dzieje, jest naturalne”… Sensei nic nie odpowiedział i przez jakiś czas milczeli, mierząc się wzrokiem. Zaraz sensei da mu w mordę, pomyślał Robert z mściwą satysfakcją. I wtedy Tengiz zapytał szeptem:
— Kto to jest?
— Lachesis — odparł Robert z krzywym uśmiechem.
— Kto?
— Lachesis. Mojra. Mojra płci męskiej. Cloto przędzie nić losu, Lachesis przeprowadza człowieka przez życie, Atropos przecina nić.
Tengiz wpatrywał się w niego nieruchomymi oczami.
— Nie kłamiesz? — zapytał niemal żałośnie.
— Nie wiem — powiedział Robert uczciwie.
— Kłamiesz, kurczę. Przecież Mojry to kobiety, nie?
— W starożytnej Grecji rzeczywiście były kobietami. A u nas, w Rosji, są mężczyznami. Jak widzisz.
— Jakieś to straszne — rzekł Tengiz.
— Wszyscy tacy będziemy — odparł Robert. — Poczekaj, nie przeszkadzaj.
Starcy znowu zaczęli rozmawiać i już w ogóle nie wiadomo było, o czym mówią. „Niepotrzebnie poddaje mnie pan próbom — oznajmił sensei. — I tak nie będę pracował z pańską protegowaną”. „A to dlaczego?” „Tysiąc razy to panu wyjaśniałem: nie pracuję z płcią żeńską”. „Zwróć uwagę na to, że mógłbym powiedzieć to samo. Słowo w słowo”… „Jest pan tylko kawałkiem zardzewiałego żelaza powtórzył sensei zdrętwiałymi wargami. — Nienawidzę pana”. „Dziękuję, to dla mnie, oczywiście, zaszczyt. Ale nienawidziły mnie już ważniejsze osobistości…” Czerwonobrązowa twarz lśniła z zadowolenia, a na twarzy sensei prócz nienawiści pojawił się strach. Co za licho? Sensei nigdy niczego się nie bał. Co to za protegowana? i nagle zrozumiał: „zła dziewczynka”. Więc to o niej teraz mówią! Znowu. Już trzeci raz. „A rankiem jak zwykle uśmiechała się przy swoim okienku. Jej ręka zawisała nad kwiatkiem, a z konewki znowu lała się woda…” Ten czarnolicy diabeł chce wpuścić do świata „uzdrawiające zło”, a sensei nie chce. Sensei się boi. Zwyczajnie, boi się i już. A to bydlę o ciemnej mordzie go szantażuje… Patrzył, jak staruszkowie żegnają się, kłaniając ze staromodną uprzejmością, godnością, diabelną przyzwoitością. Zobaczył jeszcze słowa Lachesisa: „Nadal czekam na odpowiedź”. I słowa sensei: „Już odpowiedziałem. Niech pan nie waży się mnie dręczyć…” Albo coś w tym stylu. Wargi sensei znowu jakby zdrętwiały.
Wyskoczył z samochodu, podchwycił sensei jeszcze na schodkach, doprowadził go do samochodu i pomógł usiąść na tylnym siedzeniu. „To nic, to nic — mówił sensei niezrozumiale. — Wszystko w porządku. Ja mogę… Naprawdę”… Robert przypiął go pasami, sam usiadł obok Tengiza i też się przypiął. „Jedziemy” — rzucił Tengizowi, a Tengiz delikatnie i starannie zawrócił. (Lachesis nadal stał przed wejściem, a jego straszna twarz ciemniała na tle poduszek śniegu, przylepionych do ścian budynku; trzymał rękę uniesioną w zrelaksowanym pozdrowieniu, jak towarzysz Stalin na Mauzoleum).
Komu potrzebne są te wasze światowe problemy, myślał z rozdrażnieniem Robert, adresując swoje słowa do agenta — właściciela — Lachesisa. Zostawcie świat w spokoju i zajmijcie się własnymi sprawami. Od razu wszystkim będzie lżej… Wiedział, że sensei nigdy nie zgodziłby się z tą prostą myślą. Sensei ten świat również nie dawał spokoju, był zbyt niezdarnie skonstruowany, żeby w nim po prostu żyć, nie próbując zmienić konstrukcji. Ale sensei wierzę. A Lachesisowi nie. Idź do diabła, nieprzyjemny staruchu, pomyślał Robert. Ja w ogóle nie wierzę tym, którzy chcą przeprowadzać mnie przez przeszkody życia. Zostawicie mnie sam na sam z moim losem, a jakoś sobie poradzę… Przecież ja też się zgadzam, żeby mną kierować, ale pod warunkiem że tego kierowania nie widzę… Wiedział, że się stawia. Zupełnie nie nadawał się do tego, żeby samemu radzić sobie z własnym losem. Nikt z nas się do tego nie nadaje.
Nawet Tengiz Psychokrata. Sensei powiedział kiedyś z goryczą (w odpowiedzi na jakiś idiotyczny zarzut): „Ja teraz wszystko robię źle. Nawet źle sypiam”. To samo możemy powiedzieć o sobie.
A szczególnie źle zarządzamy naszym życiem. W ogóle nim nie zarządzamy. Absolutnie. Jesteśmy dyletantami. Totalny brak profesjonalizmu… W tym momencie z rozmyślań wyrwał go ostry i obcy głos sensei.
— Na kiedy mamy wyznaczonego chłopca? — zapytał.
— Na jutro — powiedział Robert. — Na dziesiątą.
— Pamiętam, że na dziesiątą. A nie można by dzisiaj? Teraz?
— Hm… nie wiem.
— Nie ma czasu, Robercie. Nie ma czasu. Niech pan zadzwoni i zorganizuje. Niech pan coś skłamie. Żeby za kilka godzin. Najlepiej za godzinę. Będziemy za godzinę w domu, Tengiz?
— Za dwie — odparł krótko Tengiz.
— Doskonale. Niech będzie za dwie godziny. Niech pan coś nakłamie, jeśli będzie trzeba.
— Dobrze — powiedział Robert i wyjął komórkę. — Postaram się.
— Niech pan coś skłamie — powtórzył sensei po raz trzeci. — Niech pan powie, że pojawiły się nowe, ważne okoliczności.
— Skłamię — obiecał Robert, wybierając numer. — Niech się pan nie martwi, sensei. — Zupełnie nie ma czasu — powiedział sensei z determinacją.
Odchylił się na siedzenie, położył ręce na kolanach, ale zaraz znowu się zgarbił, niemal zawisł na pasach. — Zupełnie — powtórzył. — Zupełnie nie ma czasu.
3.10.2002
1
GAISZ — (Gosudarstwiennyj Astronomiczeskij Institut im. Szternberga) Paсstwowy Instytut Astronomiczny im. P.K. Szternberga (przyp. tіum.).
(обратно)
Комментарии к книге «Bezsilni tego swiata», С. Витицкий
Всего 0 комментариев