Ulica wrzała. Łoskot nadziemnych pociągów, klaksony aut, grzechot rozpędzonych trolejbusów, dzwonki sygnałów i potężny gwar ludzkich głosów kipiały w granatowym powietrzu, poprzerzynanym na strzępy ciemności snopami świateł wszystkich barw i odcieni. Tłumy przelewały się na kształt węży bez końca, wypełniając szczelnie chodniki, jaskrawiejąc w kwadratach świateł okien wystawowych i zapadając w półmrok domów. Świeżo zwilżony asfalt syczał pod setkami opon samochodowych. Oślizłe czarne i srebrne cielska długich maszyn migały jedne za drugimi.
Szedłem wtłoczony w tłum, stanowiąc jego cząstkę nierozdzielną, bez celu i myśli, dając się unosić jak korek fali.
Ulica dyszała, mruczała i huczała, oblewały mnie potoki świateł i smugi ciężkich woni perfum kobiecych, czasem owiewał ostry dym południowych papierosów, czasem słodkawy, duszący opiumowanych cygar. Po fasadach domów wspinały się w obłąkańczym tempie neonowe litery gasnących i zapalających się reklam, tryskały fontanny świateł, migotały szaleńcze wypryski rac i ogni sztucznych, opadając ostatnim błyskiem na głowy tłumu.
Szedłem pod olbrzymie, rozjarzone rzęsiście portale, pod ciemne sklepy, pod wyniosłe kolumny jakichś gmachów nieznanych, wbity w ruchliwą, wielojęzyczną, ani na chwilę nie zamilkającą masę ludzi, a jednak samotniejszy niż na wyspie bezludnej. Dłoń machinalnie pobrzękiwała w kieszeni dwiema pięciocentowymi monetami, które stanowiły cały mój majątek.
Na skrzyżowaniu trzech wielkich ulic, których kamienne paszcze wyciągały się w dal szyjami malejącymi w perspektywie, a upstrzonymi regularnym kręgosłupem–mozaiką lamp, oddzieliłem się od tłumu i stanąłem na krawężniku.
Tłumy przepełzały przez jezdnię jakby wyrzucane z jakiejś gigantycznej śluzy, zależnie od koloru zapalających się świateł. Na zmianę z nimi huczały, wyły, mruczały motory wielkich aut, gwiżdżąc od czasu do czasu rozdzierająco hamulcami. Przebiegający kolporter wetknął mi do ręki jakąś niepotrzebną gazetę, którą kupiłem, żeby się od niego odczepić, wsadziłem ją za mankiet rękawa i patrzyłem dalej.
Tłum był właściwie coraz inny, ale zawsze taki sam. Ulica wciąż tętniła w dwie przeciwne strony, przepuszczając przez swój asfaltowy przełyk porcje ludzkiej masy, jakby chewing gum, na zmianę z błyszczącym żelastwem samochodów.
Комментарии к книге «Człowiek z Marsa», Stanisław Lem
Всего 0 комментариев