«Xavras Wyżrn»

917

Описание

Książka składa się z dwóch powieści: Zanim noc i Xavras Wyżryn. Pierwsza z nich to przejmujący, utrzymany w realiach VII wojny światowej opis przejścia do innego, niedostępnego dla ludzkich zmysłów świata. Bohater – cynik i hitlerowski kolaborant – dopiero w obcym wymiarze przekonuje się, czym są naprawdę dobro i zło. Powieść Xavras Wyżryn należy do popularnego gatunku ‘historii altrnatywnych’. W 1920 roku Polska przegrała wojnę z bolszewikami. Kilkadziesiąt lat później partyzanci z Armii Wyzwolenia Polski pod wodzą samozwańczego pułkownika Xavrasa Wyżyna usiłują wyzwolić kraj spod sowieckiej dominacji. Oddział uzbrojony w bombę atomową rusza w kierunku Moskwy.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Jacek Dukaj Xavras Wyżrn

Zanim Noc

1.

Po mieście poszła plotka, że chłopcy ze Związku Walki Zbrojnej znowu szykują jakąś akcję. Plotka była tak głośna, że Trudny przyjął za pewnik, iż jest to rozmyślnie rozpuszczona fałszywka. Być może przekombinował, a może Szkopy okazały się po prostu zbyt durne, by dostrzec oczywistą podpuchę – w każdym razie, zanim ciężarówka dojechała na Piękną, jej pasażerowie byli zmuszeni poddać się trzem ulicznym kontrolom oraz wspomóc Wehrmacht dobrowolnymi datkami, które w sumie wystarczyłyby na zakup dwóch skrzynek czystej. Trudny oklął gniewnie Józka Szczupaka.

–  Szef się nie rzuca – jęczał potem Szczupak. – Skąd ja mogłem wiedzieć? Te Niemce same nie mają pojęcia, co za godzinę strzeli do łba komendantowi!

–  Ja ci to odbiję z pensji – zapowiedział Trudny, otwierając drzwiczki.

– Szef nie będzie świnia – błagał Józek, zgasiwszy silnik. – To nie moja wina, jak Boga kocham! Brylantowy Leutnant zarzekał się, że nie ma niczego w planie na tydzień.

–  Że ty i ten twój Major wierzycie gównojadowi, to wasz problem – rzucił Trudny i zeskoczył z szoferki w śnieg.

Cisza uderzyła go jak obuchem. Cała okolica milczała ciężko – nawet czarnych skrzeków wron w zasięgu słuchu, nawet echa, skromnego co prawda, miejskiego ruchu ulicznego; ni jednego dźwięku. Bezludzie. Wciągnął głęboko do płuc zimne powietrze. Cisza była i w jego smaku. Wbił mocniej dłonie w przepastne kieszenie grubego płaszcza, kopnął śnieg, poruszył szerokimi barkami.

Józek tymczasem obszedł maskę ciężarówki. Spojrzał na Trudnego spode łba i zaklął głośno. To przekleństwo było jak ponowne stworzenie świata.

–  Który to? – spytał, szukając papierosów po kieszeniach kurtki.

Jan Herman Trudny przesunął wierzchem mięsistej dłoni po wąsach, po czym wskazał przed siebie:

–  Ten.

Ten. Kiedy oglądał go z wnętrza mercedesa Janosa, wydawał się mniejszy – dopiero teraz Trudny pojął, jak wielki dom kupił. Wciśnięty w szereg zaprojektowanych w podobnej manierze budynków, trzykondygnacyjny mieszkalny prostopadłościan, bocznymi ścianami sczepiony z sąsiednimi bliźniaczymi murowańcami; o dwóch rzędach okien, nie licząc małych, ciemnych wyślepni strychu; o wstrzelonych w sam środek szarej facjaty dużych, drewnianych drzwiach, do których prowadzą trzy półkoliste schodki, a nad którymi zwiesza się żelazny koszyk na żarówkę o rozbitych wszystkich ośmiu szybkach; ze spadzistym dachem przewieszającym się niżej poziomu strychu; z licznymi ponurymi naciekami, pęknięciami i krzywym ściegiem dziur po kulach na owej szarej elewacji. Cichy, cichy, martwy. Dom.

–  No więc? – mruknął Szczupak, zapaliwszy wreszcie papierosa.

Trudny leniwie rozejrzał się po ulicy w obie strony (pustka, pustka), popatrzył na rząd bezlistnych drzew rosnących przy jezdni, przyjrzał zastygłym w dystyngowanym bezruchu dziesiątkom podobnych budynków ciągnących się wzdłuż Pięknej na całej jej długości… i zaśmiał się głośno, w tej ciszy wręcz nieprzyzwoicie.

–  Zdaje się, że zrobiłem dobry interes. – Pan zawsze robi dobre interesy.

–  Nie pyskuj.

Podeszli do drzwi domu Trudnego. Józek postukał kłykciami lewej dłoni w grube drewno.

–  Z zeszłego wieku.

– Akurat się znasz – Trudny wyjął klucze, wybrał jeden, wsunął w zamek, przekręcił. Szczęknęło raz i drugi, nacisnął ciężką klamkę i pchnął: drzwi otworzyły się, lekko skrzypiąc.

–  No, dalej.

–  Przenieść szefa przez próg? – skrzywił się Józek, dziwnie rozbawiony.

–  Żebym ja cię na kopach nie przeniósł. Weszli.

Ciemno. Oczywiście, że ciemno: brak prądu, okna zasłonięte. Kurz. Oczywiście, że kurz: od paru miesięcy nie postała tu ludzka noga. Cisza. Oczywiście, że cisza.

–  Trzeba było zabrać latarkę.

–  Masz w wozie?

–  Mam.

–  No to co tak stoisz?

Szczupak wyszedł, a Trudny nie zamknął za nim drzwi. W świetle zimowego słońca obejrzał hol. W głębi, w prostokątnym rozdęciu, majaczyły szerokie spiralne schody prowadzące na piętro; bliżej, po obu stronach, znajdowały się zamknięte drzwi wewnętrzne. Ściany przedpokoju zostały brutalnie poobdzierane z boazerii, której szczątki walały się jeszcze tu i ówdzie. Rozejrzał się za instalacją: kontakt gdzieś ukryty, przewody poprowadzone prowizorycznie w zbiegach ścian i podłogi, też częściowo pozrywane; hak na lampę co prawda ostał się w suficie, lecz samej lampy brak. Kopnął w zabłocony parkiet. Twardo. Trzyma. Może nie trzeba będzie kłaść od nowa. Tu wszystko murowane.

Wrócił Szczupak z latarką.

–  Wie pan, jaki to numer?

–  A co, trzynasty? Józek się zmieszał.

–  Ja się tylko pytam, tam nie ma tabliczki. Pan nie wie?

–  Kupiłem to wczoraj na oko. Za gotówkę.

–  A co stoi w papierach?

–  Nie mam jeszcze papierów. Dawaj tę latarkę. Otworzył drzwi po lewej (jednak nie zamknięte na klucz) i wszedł, a za nim Szczupak z petem w łapie.

–  Co tu było?

–  Jadalnia chyba. Zostaw to!

–  Chciałem odsłonić, po co baterie marnować…

–  Potem, potem. Podusiłbyś nas w tym kurzu. Zresztą ta szmata wygląda jak zetlały dwustuletni kir. Uważaj z ogniem, bo spalisz mi chałupę.

–  Co szef taki nerwowy…

–  Ty, Józek, lepiej za wiele nie kombinuj, dobra?

–  Co, pan ciągle o tego Brylantowego? No, Chryste Panie, ja przecież…

–  A pierwszy to raz? – natarł nań Trudny, wymachując przy tym zamaszyście ręką z latarką, co w zaciemnionym, obszernym a pustym pomieszczeniu dawało niezwykłe efekty świetlne – Z kim ja prowadzę interesy? No, z kim? Z Niemcami, panie Szczupak, z Niemcami! Wie pan, panie Szczupak, kto to Niemcy? A widział pan może na ulicy takich hełmiastych z karabinami? Nie nasze to wojsko, panie Szczupak, nie nasze! Ja, pan, my wszyscy -jesteśmy podbici! Więc jak umawiam milionowy kontrakt z niemieckim żołdakiem – a pan, panie Szczupak, już wie kto to Niemiec, prawda? – to nie wchodzi mi się do biura gwiżdżąc „Jeszcze Polska nie zginęła", nie robi głupich min i nie wykopuje krzesła spod tego Szwaba!

–  Jasny Panie na niebiesiech, to było przypadkiem. Ja mówiłem: nie wiedziałem…

–  A jakbyś mi teraz dom sfajczył, to też by było przypadkiem, a?

–  No przecież nie specjalnie… -jęknął zrozpaczony Józek Szczupak.

Trudny skierował słup światła na jego twarz, utrzymał go tam z pół minuty, ciężko i ponuro milcząc, po czym odwrócił się i przeszedł do następnego pokoju, w głąb budynku. Józek precyzyjnie przydeptał peta do parkietu i podążył za Trudnym.

Trudny, oglądając w skupionym świetle ciężkiej latarki naciek grzybiczny na suficie, rozpamiętywał historię zakupu tego budynku. Historia była równie niejednoznaczna, jak stosunki łączące Trudnego ze Standartenflihrerem Waffen-SS Hermanem Janosem. Ci dwaj imiennicy po raz pierwszy spotkali się na balu noworocznym stacjonującego w mieście pułku SS, na który to bal firma Trudnego dostarczyła większość trunków. Janos, w cywilu właściciel hurtowni win, na czas wojny przeobrażony w armijnego zaopatrzeniowca, wdał się z Trudnym w długą i ryzykowną, bo politycznie aluzyjną, dysputę na temat jakości poszczególnych roczników. W jednej z licznych dygresji poczynionych podczas tej rozmowy Trudny dał tandartenfuhrerowi do zrozumienia, iż wbrew nazwie, jego firma zajmuje się nie tylko eksportem i importem, a w istocie akurat tymi dziedzinami najmniej i zasugerował delikatnie możliwość obustronnego zysku. Uczynił to, ponieważ był nieźle podpity, Janos zaś właściwie urżnięty na amen. Poza tym Trudnemu po prostu spodobała się owa cokolwiek naiwna i nieśmiała otwartość intendenta. Okazało się, iż na podstawie fałszywych przesłanek wyciągnął słuszny wniosek: bo aczkolwiek Herman Janos był zimny skurwysyn, nigdy naiwny, nigdy nieśmiały – to sam zdawał się darzyć Trudnego jakąś szczątkową formą sympatii, a już na pewno nie był w stanie pozostać obojętny na wizję znacznego zarobku. W nieformalnej, a w rzeczy samej nielegalnej spółce, jaką zawiązali obaj Hermanowie, to Standartenführer konsumował większość jej zysków, czasami nawet cztery piąte. Lecz Trudny godził się na ten układ, godził się na oszustwa w oszustwach, ponieważ zdawał sobie sprawę, iż bez pomocy Janosa nie ma szans na utrzymanie obrotów na poziomie chociażby jednej dziesiątej aktualnych. A wojna… Podczas wojny zawsze rodziły się wielkie fortuny. Nigdy lepszych interesów się nie robi, jak w czas wojenny. Prochy użyźniają ziemię, a krew oliwi tryby ekonomii, taka jest prawda. Trudny niemal widział Janosowe tajne konta w zurychskich bankach, pęczniejące, pęczniejące, pęczniejące. To nie była symbioza, i to nie Janos na Trudnym pasożytował: pasożytami byli obydwaj. Układ ten funkcjonował tak sprawnie, iż Janosowi zaczęło się marzyć uprawomocnienie go. Wojna skończy się lada moment, prorokował po kieliszku sherry, skończy się i skończy się koniunktura, skończą się możliwości, ja wrócę do cywila, ty stracisz dojście; musimy przygotować się już teraz, zaplanować naszą spółkę. Będziesz moim oficjalnym partnerem w wielkim międzynarodowym interesie!

Trudny pozostawał sceptyczny. Jednakowoż zapalonemu do idei Janosowi ciężko było cokolwiek wyperswadować: zaczął przedstawiać Trudnego odpowiednim ludziom, ciągać go na przeróżne spotkania towarzyskie, na których zazwyczaj Jan Herman bywał jedynym mężczyzną nie umundurowanym, nie mówiąc już o tym, że jedynym Polakiem – no i załatwił Trudnemu ten dom przy Pięknej. Przyjechali tu wczoraj wieczorem służbową limuzyną Janosa; nie wysiedli z niej jednak, mróz trzymał okrutny. Standartenfuhrer pokazał Trudnemu budynek.

– Twój – rzekł. – Nie będziesz już mieszkał w tej klitce. Nie możesz przynosić mi wstydu. Masz.

Wcisnął mu w dłoń zimne klucze. Trudny tylko palił w milczeniu papierosa. Standartenfuhrer dał znak kierowcy i odjechali; dom zniknął za oknem w śnieżnej ciemności nocy.

Rano Jan Herman zadzwonił jeszcze do Janosa, by umówić się na odbiór papierów i zapłatę za nieruchomość. Kłopotów żadnych. Cena śmiesznie niska, nawet jak na transakcje tkane przez Janosa. Ustawy antyżydowskie, wyjaśnił. Kiedy się mogę wprowadzić? Kiedy chcesz.

Więc zabrał Trudny Józka Szczupaka z wolną ciężarówką załadowaną narzędziami potrzebnymi do pierwszych, koniecznych reperacji oraz rekonesansu przed remontem – i pojechał.

–  Sprawdź hydraulikę!

–  A co ja robię?

–  Jaki tu jest rozkład? – z połowy schodów na piętro Herman wołał w kierunku łazienki, gdzie przepadł był Szczupak po kolejnym kursie do ciężarówki, którą sukcesywnie opróżniał. Z łazienki padało blade światło wojskowej lampy bateryjnej, przytaszczonej przez Józka po zakończonych niepowodzeniem próbach wykrzesania z któregokolwiek z kontaktów choć złamanego volta.

–  No i?

–  Przerabiali to. Dwukrotnie chyba. Pierwotna sieć nie obejmowała piętra, puścili całość jednym pionem. Nie wiem, jak z ciśnieniem. Stare to wszystko. Część trzeba by wymienić, zardzewiała. O, to kolanko na przykład. -Zadzwoniło głucho, Szczupak zapewne uderzył w nie kluczem francuskim. – Kanalizacja… Nie wiem, dłuższa robota, kibel zapchany, co oni tu powciskali, szlag by to…

Plan był następujący: dzisiaj rekonesans, a od jutra Szczupak załatwia fachmanów i pucują dom na akord, żeby zdążyć z przeprowadzką i remontem przed świętami.

–  A te nacieki?

–  Jakaś rura na górze.

–  Elektrykę trzeba będzie kłaść całkiem od nowa, tu chyba są szczury, poprzegryzane wszystko…

–  Szef widział piec w piwnicy?

–  A co?

–  Połowa instalacji grzewczej też do wymiany. – Cholera.

Trudny wszedł na piętro i rozejrzał się, wodząc po ścianach białą plamą światła latarki.

Na drugiej kondygnacji nie zauważył tylu zniszczeń, co na parterze. Choć pustka, cisza i mrok te same. Przez chwilę wydawało mu się, że słyszy skądś (skąd? – z którego pokoju) czyjś szept, ciche, szeleszczące słowa o pytającej intonacji, lecz gdy się usilniej weń wsłuchał – zrozumiał, że to dmący na zewnątrz wiatr.

2.

Po przekroczeniu progu widziałeś czworo drzwi, z czego troje w ścianie holu po prawej ręce; prowadziły kolejno, licząc ku schodom, do gabinetu/biblioteki Trudnego, łazienki bez okien i pokoju gościnnego. Te po lewej otwierały się natomiast do jadalni-salonu. Minąwszy je i minąwszy wejście do łazienki, wchodziłeś w lewostronne rozszerzenie holu, którego załom wcześniej krył przed tobą drzwi do kuchni. Przed sobą miałeś teraz spiralne, drewniane schody, a dalej szerokie, okratowane okno północne, przez które światło słoneczne padało na całą długość holu. Z boku, pod schodami, znajdowało się zejście do piwnicy, zakryte gęsto okutą klapą. Wspiąwszy się po schodach na piętro, patrzyłeś teraz w przeciwną stronę, ku ulicy, a okno – już nie zakratowane – miałeś za plecami. Przed sobą jednakże, w końcu krótszego niż na parterze holu, nie widziałeś drugiego okna, lecz dwoje drzwi, prowadzących do frontowych sypialni. A po lewej ręce troje kolejnych: do pokoju dziecinnego, mniejszej łazienki i pakamery. Łazienka i pakamera pozbawione były okien. Prawą (z twojego punktu widzenia) część piętra zajmowały dwa większe pokoje, wejścia do których mieściły się za załomami rozszerzeń holu na obu jego końcach. W kącie rozszerzenia, w którym stoisz, między schodami, oknem a ścianą pokoju dziecinnego, umieszczono strome, wąskie schodki na strych, zamknięty dla twego spojrzenia przez klapę identyczną z tą, która kryła wejście do piwnicy.

–  Co tu ma być? – spytała Violetta, wchodząc do drugiego z dużych, pustych pokoi na piętrze; nowa żarówka oświetlała jego nagie ściany. – Zdecydowałeś?

–  Chyba na razie zostawię te dwa nie urządzone, zawsze się mogą przydać – odparł Trudny, wyjąwszy ołówek spomiędzy zębów. Metr wsunął do kieszeni spodni roboczych, ołówek do kieszeni swetra, okulary do futerału, plany zaś zrolował i wcisnął pod pachę.

–  Chodź, skończyłem.

Violetta, wciąż wycierając z mąki ręce w lnianą ścierkę, pokręciła głową z dezaprobatą.

–  Po co ty to w ogóle robisz? Józek i te jego zalane w trupa złote rączki wymierzyli cały dom chyba z tuzin razy, z góry na dół i z powrotem.

Wyszli do przedpokoju, Trudny zgasił za sobą światło, zamknął drzwi. Z lewej sypialni dochodził głos jego matki; rozeźlona, wyzywała kogoś od nieuków i chamów – przypomniał sobie, że na dzisiaj umówił wymianę ram okiennych. Zajrzał do pakamery, w której się świeciło, ale nie było tam nikogo. Gdzie ten Józek? Z dołu dochodziły odgłosy walenia kilkoma młotkami naraz w jakieś pudło rezonansowe, nie próbował nawet zgadywać, skąd właściwie bierze się ten hałas. Podszedł do żony, która czekała przy schodach.

–  To nie był dobry pomysł z tym remontem na raty -mruknęła. – Trzeba było nam się przeprowadzać, jak już będzie po wszystkim.

–  Wiem. Ale chciałem zdążyć przed świętami. Na Szewską w ogóle nie wniósłbym choinki.

Zeszli na parter. Micho Rozkwasa, firmowy mechanik Trudnego, krzyczał z łazienki w stronę wejścia do piwnicy, skąd, spod podniesionej klapy, padał jasny blask. Było dopiero po czwartej, lecz grudzień, i w domu Trudnego paliły się prawie wszystkie światła; Jan Herman skrzywił się, pomyślawszy o przyszłych rachunkach za energię. Wszedł za żoną do kuchni. Nawet przez zamknięte drzwi słyszał tu wściekłe ryki Rozkwasy.

–  Słaby?! Słaby?! Ja ci, kurwa, dam słaby!! Zakręć ten pieprzony zawór, bo sam zejdę tam na dół!

Trudny z jękiem zwalił się na taboret przy stole, plany położył na szafce. Violetta szukała czegoś w spiżarni.

–  Słyszysz go? – parsknęła. – Dobrze, że dzieci nie ma. Co to za ludzie u ciebie pracują? Janek, na miłość boską, przecież to nie może się tak dalej ciągnąć. Rano było spięcie i ten wielki z brodą zdzielił elektryka obcążkami w głowę; biedak stracił przytomność na blisko kwadrans, musiałam go cucić. To są kryminaliści!

–  Nie wszyscy – mruknął Trudny, podbierając z miski gorącego pieroga. Violetta na szczęście nie dosłyszała.

–  A znowu ten cały Józek Szczupak – kontynuowała siekając cebulę. – On jest cwaniak czystej wody. Przyprowadził tu jakichś Cyganów i sprzedał im te graty, które kazałeś wyrzucić ze strychu. – Nie lubiła Szczupaka, nie lubiła jemu podobnych śliskich elegancików, którzy zawsze spadają na cztery łapy; to pijawki, mawiała, ich szczęście jest zawsze cudzym pechem. – Nie wiem, ile w końcu wytargował, ale ty przecież kupiłeś dom wraz z zawartością, one nie były jego.

– Powiedziałem mu, że może z nimi zrobić, co chce. Zresztą, jeśli naprawdę tak ci żal tych rzęchów, to informuję cię, że strych oczyściliśmy najwyżej w jednej piątej. Dałem sobie z nim spokój. W ogóle bym się za niego nie zabierał, gdyby nie ten, pożal się Boże, inżynier. Chciał obejrzeć stropy i ściany nośne. No, dużo nie obejrzał. Byłaś tam? Wejdź, zobacz. Zgroza – zamknął oczy, oparł głowę o ścianę. – Och, kobieto, mówię ci, piekło nie tydzień. Zdziwię się, jak dożyję świąt. Masz tam może gdzieś gorącą kawę?

– Zaraz, zaraz, nie wszystko naraz – obejrzała się. -No i gdzieś te papiery wsadził? Weź je zdejmij. Po co ty od nowa wszystko mierzysz, to idiotyzm.

Ziewnął.

–  A myślisz, że oni czemu musieli to robić aż tyle razy? Bo zawsze wychodzi co innego. To nie są duże różnice, ale nieścisłości się kumulują i w końcu się okazuje, że ściana powinna być pochyła albo drzwi o połowę węższe. Tego typu rzeczy.

–  To zeszłowieczne budownictwo… – mruknęła. Uśmiechnął się pod wąsem. Zeszłowieczne budownictwo. Łatwo to skwitowała. Przecież on zawsze był biegły w rachunkach i geometrii, umysł miał ścisły, dobrze rozumiał przestrzeń – a tu nie mógł pojąć, co się właściwie dzieje. Mierzył pokój, wychodził, mierzył drugi, wracał do pierwszego i mierzył go ponownie tym samym metrem -i okazywało się, że przez te parę minut pomieszczenie rozdęło się lub skurczyło o kilkadziesiąt centymetrów sześciennych. A wszak to są proste obliczenia, tu nawet nie ma gdzie się pomylić. Nie rozumiał tego.

–  A, właśnie – coś się jej przypomniało. Skinęła na Trudnego, wskazała blat stołu: – Zapomniałabym, a poszłam po ciebie właśnie, żebyś to sobie obejrzał.

Wstał, podszedł:

–  Mhm?

–  Popatrz. Zęby, prawda?

Przy samym brzegu blatu widniała równa podkówka

drobnych wgnieceń; i, jeśli się lepiej przyjrzeć, rzeczywiście przypominały one znak po ugryzieniu.

–  Co to za zwierzę? – zaciekawił się Jan Herman.

–  Pies?

–  Nie, nie ten układ. Bardziej jak człowiek, tylko że mniejsze. Małpka. Pewnie trzymali tu małpkę.

–  Myślisz? Co jej się stało, że tak kąsała wszystko naokoło? I to jak silnie. Popatrz jakie te wgryzy głębokie.

Wzruszył ramionami i wrócił na swoje miejsce.

W rurach coś zawyło, zarżało, zazgrzytało i zabulgotało, po czym zaczęło straszliwie rzęzić, w męce wzbierającego efektu kawitacyjnego popadając w coraz silniejsze drżenie.

–  Zabiję sukinsyna!! – rozdarł się z holu Micho Rozkwaś a.

Trudny, nie podnosząc się z taboretu, otworzył drzwi i wychylił się z kuchni.

–  Micho, do cholery, ciszej go zabijaj!

–  To jest kretyn parlamentarny, on by nie potrafił wody w kiblu spuścić, a co dopiero…

–  Micho! – warknął ostrzegawczo Trudny.

–  Dobra, dobra.

Zamknął drzwi. Violetta obserwowała go znad zlewu.

–  Aż się boję spytać, na co ci w firmie potrzebne podobne indywidua.

–  Takie czasy, Viola, takie czasy.

Pokiwała głową i ostrożnie odkręciła kran – woda płynęła bez żadnych sensacji.

–  Z gazem nie miałaś problemu? – spytał Trudny, szukając po kieszeniach papierosów.

–  Nie pal mi tu – rzuciła Violetta, nawet nań nie patrząc. – Chyba że chcesz w ten sposób sprawdzić, czy nic się nie ulatnia.

Zaniechał sporu.

–  Kawę, proszę – westchnął.

Bolała go głowa. Od dwóch dni właściwie nie spał. Pojutrze miał przyjęcie u Geider-Mullera i wiedział, że się upije – był to jedyny sposób, jaki mu jeszcze pozostał, na bezbolesne wymigiwanie się od odpowiedzi na liczne indagacje szefa Janosa i samego Standartenfuhrera w sprawie niemieckiego obywatelstwa Trudnego. Fakt, iż mówił on biegle tym językiem, miał przodków po kądzieli pochodzących z okolic Śląska, szczycących się arystokratycznym nazwiskiem von Valde, a przede wszystkim – iż posiadał tylu znajomych pośród niemieckiej kadry oficerskiej; wszystko to czyniło niemal koniecznym szybkie przenarodowienie Trudnego i jego rodziny. Zdawał sobie sprawę, iż czeka go ono prędzej czy później, nie wywinie się, Janos jasno mu to wyłożył: nawet pieniądze kosztują. W Polsce mógłby być bogatym Polakiem, lecz w Generalnej Guberni może być wyłącznie bogatym Niemcem. Trudny rozmawiał już o tym z żoną i cała sprawa, rzecz jasna, nie wywołała jej entuzjazmu; w tamtej rozmowie przenarodowienie stanowiło jednakowoż zaledwie jedną z ewentualności – a teraz Jan Herman będzie musiał postawić Violę, rodziców, dzieci oraz wszystkich krewnych i znajomych, przed faktem dokonanym. Ostracyzmu się nie bał, miał pieniądze. Bał się kłótni w domu.

Podziękował za kawę. Przesiadł się wraz z nią i rulonami planów architektoniczych na krzesło po drugiej stronie drzwi, przy stoliku, który w swym aktualnym położeniu barykadował tylne wyjście z budynku. Wyjście to, mieszczące się po prawej stronie okna, przez poprzednich właścicieli było najwyraźniej nie używane, zabito je bowiem deskami. Trudny zdecydował o jego odnowieniu, kazał również zamontować lampę na zewnątrz, nad schodkami. Podwórko było wprawdzie niewielkie i zamknięte ze wszystkich stron wysokim murem, za którym znajdowały się puste garaże, lecz stanowiło przecież część posesji i należało do Trudnego. Jeszcze nie wiedział, do czego może mu się przydać.

Spojrzał przez okno: prostokąt śniegu z krzywymi pasami cieni, jedna wrona, czyjeś ślady. – Kto wychodził na podwórze?

–  Konrad. Mówił coś o oknach strychu. Nie wiem, czego chciał.

–  Konrad wchodził na strych?

–  Zakochał się w nim. Zapowiada, że przyprowadzi kolegów, zinwentaryzują go.

–  Zabroniłaś mu.

–  No, pewnie. Zresztą pogonił go Józek. On chyba ma nadzieję, że podarujesz mu całą jego zawartość.

Konrad, ich najstarszy syn, który w kwietniu skończy siedemnaście łat, posiadał niewyczerpane zasoby energii. Po prawdzie zaczynał już Trudnego przerażać. Ponieważ nauka na kompletach zdawała się zajmować mu zaledwie ułamek czasu, ojciec wciągnął go do pracy w swojej firmie. Rychło okazało się, iż dla Konrada i firma to też za mało. Zaczął się prowadzać z jakimiś szczeniakami w skórzanych kurtkach; jednego z nich Trudny rozpoznał później w obstawie Majora. Nic nie powiedział żonie, ale sam już niemal widział wieńce na nagrobku syna. Wziął go więc ze sobą na kilka przyjęć organizowanych przez Janosa i Geider-Müllera, gdzie młodzieńca, zgodnie z przewidywaniami, zaabsorbowały inne aspekty stosunków polsko-niemieckich. Trudny odetchnął na krótko; bo oto pewnego wieczoru przydybany został na osobności przez wielce zdenerwowanego Konrada, który jął mu coś mętnie tłumaczyć o czyimś spóźniającym się okresie. Padło imię niejakiej Ingi. Trudny z wysiłkiem przypomniał sobie posągową postać blondwłosej, piersiastej aryjskiej dziewoi. Padło jej nazwisko. Że Trudny nie dostał na miejscu ataku serca, do dziś nie mógł się nadziwić. Zabronił synowi gdziekolwiek wychodzić i do kogokolwiek telefonować. Szczęściem okres córki generała ostatecznie jednak nadszedł; Trudny odczekał, aż wyjechała z miasta, lecz Konrad i tak otrzymał nieodwołalny zakaz pojawiania się na jakichkolwiek niemieckich imprezach. Jako że od jakiegoś czasu panowała wokół chłopaka względna cisza, Trudny mimowolnie począł podejrzewać go o różne straszne rzeczy, a im dłużej ta cisza trwała, tym silniejsze stawały się owe podejrzenia. Strych, myślał teraz; niechby siedział na nim dniami i nocami, nikogo tam nie zabije, sam zabity nie zostanie, a i nie doprowadzi do żadnego mezaliansu. Do cholery, mogę mu ten strych dać w prezencie na gwiazdkę.

Pił kawę i przyglądał się Violi. Nocami, kiedy pytała go szeptem, czy ją jeszcze kocha, odpowiadał, że oczywiście teraz, w elektrycznym świetle sztucznego dnia, nie zdołałby tak gładko jej okłamać. Na szczęście ona w dzień nie pytała. Wciąż była piękną kobietą – jeszcze zanim się z nią ożenił, wiedział, że długo zachowa młody wygląd, taki był bowiem typ jej urody: sylwetka szczupła, drobna i niska, szczupła twarz, kruczoczarne włosy, jeszcze ciemniejsze oczy, nie najjaśniejsza cera. Takie kobiety, starzejąc się, bardzo rzadko tyją, a przed zmarszczkami często udaje im się chronić jeszcze nawet po czterdziestce. Nie mają powodów do przedwczesnej zgryźliwości, toteż zachowują także młodość ducha. Wszystko to wiedział, gdy się jej oświadczał, on z kolei bowiem był mężczyzną systematycznym, starannie planującym i bardzo rzadko porzucającym zimną logikę na rzecz radosnego irracjonalizmu. Przy tym wszystkim nie był jednak pedantem, ani ponurakiem, a przynajmniej za takowych się nie uważał. Uważał się za zdolnego człowieka interesu. Podobnie myśleli o nim inni. Owa niespotykana zgodność wizerunków: wyobrażonego i postrzeganego, dawała Trudnemu miłe poczucie spełnienia, uodparniała na żrący jad frustracji.

Mówił, że ją kocha – i czuł, że kłamie. Te słowa brzmiały i smakowały jak kłamstwo; dziwił się, że i ona tego nie wyczuwa. Co to jest miłość, zastanawiał się, zapatrzony na Violettę tłukącą w moździerzu jakieś ostro pachnące ingrediencje; co to jest, bo już nie wiem, zapomniałem. Pożądam jej, lubię jej towarzystwo, boję się jej utraty, szanuję ją. A jednak ciążą mi słowa na wargach brudnym kłamstwem. Może to po prostu takie prawo: tylko młodzi kochają; my miłość wspominamy. Może takie prawo. Lecz czy ja już nie byłbym zdolny powtórnie się zakochać? Nie wierzę. Janos jest zaledwie półtora roku młodszy, a co kilka miesięcy zakochuje się śmiertelnie. To znaczy: on tak twierdzi. Te jego miłości są jak ofensywy Hitlera: na początku szybkie, głośne i wspaniałe, potem, gdy zdobyte jest już wszystko, co mogło zostać zdobyte, rozmywają się i gasną w monotonii posiadania. A ja? Nie kocham: posiadani. Czy to rzeczywiście na tym polega? Czy to właśnie jest ta tajemnica: że miłość to proces, a nie stan? Wektor, nie skalar?

Przechodziła obok i złapał ją w pasie, przyciągnął, aż usiadła mu na kolanach, zawijając spódnicę; ubrudzone czymś ręce podniosła i oparła na jego barkach.

Uśmiechała się, przelotnie rozbawiona.

– Co?

–  Viola…

–  Mhm?

Przygarnął ją, pocałował. Smakowała gorącym chlebem; pachniała potem i cebulą.

–  No co?

–  A gdybym ci powiedział, że się zakochałem?

–  Znalazł sobie czas na prawienie komplementów. Przytrzymał ją.

–  Nie, nie. W kimś innym.

Zmarszczyła brwi, spoważniała na takie dictum.

– W kim niby? Co, w tej rudej Marcie? Nie wytrzymał, zaczął się śmiać.

Pacnęła go przedramieniem w ucho, wbrew swej woli na nowo uśmiechnięta.

–  No i czego rżysz? Głupie pytania zadajesz, głupie odpowiedzi dostajesz. Zakochał się, stary koń!

–  Nie, nie, posłuchaj – zaczął, tłumiąc śmiech. – Mnie chodzi o to, czy w ogóle uwierzyłabyś w coś takiego.

–  Żeś ty niby taki święty? Już ja was znam, mężowie wierni, póki drzwi się za wami nie zatrzasną.

Źle się do tego zabrał, ona mu nie odpowie, nie rozumie go. W dzień jednak nigdy nie rozmawiali, w dzień po prostu prowadzili dialogi; nawet teraz, nawet w tej chwili.

Pocałował ją po raz drugi, czując znów jej smak, i puścił. Mrugnęła doń i wróciła do roboty.

Dopił kawę i rozwinął karton. Plan parteru budynku naszkicowany został z licznymi poprawkami, nanoszonymi sukcesywnie, w miarę jak inżynier robił coraz precyzyjniejsze pomiary ścian, których długość w niezrozumiały sposób potrafiła się zmieniać.

Kazek od Garbusa otworzył drzwi, wetknął głowę i szczeknął:

Telefon do pana.

–  Założyli już? – zdziwiła się Viola.

– Muszę mieć linię pod ręką – mruknął Trudny, podnosząc się. – Dałem ludziom po litrze, załatwiłem.

Przeszedł do gabinetu, potykając się po drodze na rozciągniętych kablach. W gabinecie, który, obudowany regałami o pustych półkach, nie zasłużył sobie jeszcze na szczytne miano biblioteki, obozowało dwóch elektryków, odpoczywających po zmaganiach z ozdobnym żyrandolem, który, mimo ich wysiłków, nie chciał trzymać pionu i za każdym podwieszeniem odchylał się w inną stronę. Trudny wskazał im drzwi. Wyszli z ociąganiem, zabierając ze sobą kanapki i flaszki.

Jan Herman podniósł odłożoną na podłogę słuchawkę. Trudny – przedstawił się krótko; nigdy nie mógł być pewien, czy dzwoni Polak, czy Niemiec.

–  Ciężko pana złapać. – Tym razem był to Polak. – To ty?

–  Nie, moja ciotka. Słuchaj pan, jutro o pierwszej w firmie.

–  Czego znowu chcecie?

–  Stokrotek do ogródka. Jutro o pierwszej.

–  Co was tak przypiliło?

–  Porozmawiamy.

–  Czyja to była plotka, ta z zeszłego tygodnia? Wasza czy ich?

–  Jaka plotka, ja nic nie wiem. Do widzenia.

–  Nie dzwońcie mi więcej do domu. Słyszał? Z dala od domu.

–  Zarazy się pan boi? Do widzenia.

3.

„Trudny Export-Import", prywatna firma transportowa, miała swoją siedzibę na przedmieściu, przy ulicy Kruczej, pod numerami: 25, 27, 29 i 31. Numer 25 był to warsztat samochodowy, 27 nie istniał, zaś 29 i 31, stare magazyny, zostały połączone i służyły teraz za park maszynowy; właściwe magazyny ciągnęły się w czterech szeregach niskich, długich budynków za nimi i po drugiej stronie placu. Wszystko to, w tym ów plac, otoczone było murem o zmiennej wysokości, nigdy jednakże niższym niż dwa i pół metra. Istniały trzy wyjścia z dziedzińca firmy: główna brama od strony Kruczej, którędy wjeżdżały i wyjeżdżały samochody; żelazna furtka za magazynami, przez którą wychodziło się nad brzeg rzeczki, a zaraz za tą rzeczką wznosiły się zabudowania fabryki nawozów sztucznych, zresztą aktualnie produkującej zupełnie inne chemikalia; oraz tylne drzwi warsztatu, którego ściana stanowiła zarazem granicę posesji Trudnego. Tylne drzwi służyły do niepostrzeżonego wymykania się szefa z biura, gdy sytuacja tego wymagała. Biuro mieściło się bowiem w przybudówce ponad warsztatami. Z jej okien rozciągał się widok na cały należący do firmy teren. Trudny wierzył w siłę symboli.

–  Patrzę na te wasze jasne buźki, dotknięciem brzytwy nie skalane i, kurwa, nie wiem, śmiać się czy płakać.

–  Pan, panie Trudny, zawsze robi trudności – chuderlawy blondynek w płaszczu skrzywił się szyderczo i odwrócił wzrok od okna. Faktycznie, z wyglądu był o połowę młodszy od Jana Hermana; jego milczący towarzysz zdawał się zaś Trudnemu nieomal rówieśnikiem Konrada.

Dlaczego za każdym razem są to dzieci wojny? – westchnął w duchu Trudny, wyprostowując się w fotelu za biurkiem i zdejmując okulary.

–  Moglibyście się przynajmniej ubierać jakoś bardziej po ludzku. A nie, o, tak: czarny płaszcz, skórzana kurtka, czapeczka na bakier. Już mi nawet ludzie mówią: jakieś szemrane chłopaki do pana suną… Niech on chociaż wyjmie ręce z kieszeni; trzyma tam odbezpieczone granaty czy po jajach się maca? Co wy myślicie, że to jest jakiś pieprzony teatr, jakieś kino? Gieroje malowani, Bodo i Dymsza, szlag by was…

–  No i o co ten lament, panie mocny? – Blondynek wyjął i zapalił papierosa; siedział na krześle przed biurkiem i patrzył gdzieś po kątach, omijając Trudnego wzrokiem. Natomiast ospowaty młodziak w kurtce, który na słowa gospodarza tylko jeszcze silniej wbił pięści w jej kieszenie, garbił się pod zachlapaną burą farbą ścianą, przy zamkniętych drzwiach gabinetu. Miał potężnego zeza i Trudnemu mimowolnie stawały przed oczyma groteskowe imaginacyjne obrazy ulicznych strzelanin, w których ów chojrak popisuje się swym snajperskim wzrokiem.

–  Wiesz co, Grzeczny, nie denerwuj ty mnie, nie dzisiaj, bardzo cię proszę; jestem w środku remontu domu i dopiero co po przeprowadzce, i poziom tolerancji dla chamstwa i głupoty mam znacznie obniżony.

Grzeczny wzruszył wątłymi ramionami.

–  Pan się sam denerwuje. A tu nie ma czym. Drobna rzecz.

–  Byłaby drobna, nie fatygowałbyś się osobiście. To musi być coś cholernie trefnego.

–  Zupełnie pana nie rozumiem. Stracił pan kiedy na naszych umowach?

–  Jak przez was stracę, to od razu wszystko. Z tym dynamitem to była jawna bezczelność. Na co ja się zgodziłem? Na makulaturę: gazetki, ulotki. A wyście mi władowali na ciężarówki skrzynie materiałów wybuchowych! Kierowcy się dowiedzieli dopiero po wszystkim, a jechali osiemdziesiątką; myślałem, że mnie zlinczują. Powinienem was teraz ze schodów zrzucić, w ogóle nie rozmawiać.

–  Ciekawym, skąd ci kierowcy się dowiedzieli. Pan tak wszystkim naokoło rozpowiada?

–  A stąd się dowiedzieli, że wysługujecie się takimi szczeniakami, co nie dość, że same ze strachu mało się w portki nie poszczają, to jeszcze gęby zamkniętej trzymać nie potrafią. Nic dziwnego, że co chwila się słyszy o wsypie, wpadka za wpadką. Kogoście do ochrony tego ładunku przydzielili, przedszkole?

Zadzwonił telefon. Trudny podniósł słuchawkę.

–  Zenon prosi pana na czwórkę – poinformowała go pani Madzia, w jednej osobie sekretarka i księgowa firmy, nieoceniona mistrzyni wszelkich malwersacji, defraudacji i wykorzystywania luk prawnych, od blisko dwudziestu lat prowadząca księgi wszystkich kolejnych interesów Trudnego.

– Ważne?

–  Spokojny to on nie był.

– A co konkretnie?

– Przyjechali ci od Generalmajora i zdaje się, że nie chcą płacić.

–  Idę.

Odłożył słuchawkę, wstał, wdział płaszcz. Wstał również nieco zdezorientowany Grzeczny.

–  Co jest?

Trudny ani myślał zostawiać ich tu samych. Wskazał drzwi.

–  Na dół.

Przeszli przez sekretariat i długi korytarz, potem żelaznymi schodami do warsztatu, gdzie warczała frezarka, i stąd już bezpośrednio na plac, pokryty warstwą lekko przymarzniętej brunatnej brei, powstałej z wymieszania piasku, żużlu, żwiru, gliny i śniegu. Trudny prowadził, szedł szybko, zdecydowanie, nie odzywając się ni słowem. Wyminął wlokącego się w spacerowym tempie, kopiasto wyładowanego książkami forda; obszedł wóz drabiniasty, na który wciągano z mozołem ciężki, barokowy sekretarzyk (koń zaprzągnięty do owego wozu kopnął w zezowatego, który dokonał cudu akrobatyki, w ostatniej chwili uskakując o włos spod kopyta złośliwego zwierzęcia); pogroził pięścią garbusowi w brudnym roboczym kombinezonie, opróżniającemu samotnie pod ścianą magazynu dwulitrową flachę siwuchy; przeszedł pomiędzy czterema ponurymi żandarmami, przeliczającymi jakieś pieniądze, pozdrowił po imieniu trzech spośród nich, na co odpowiedzieli ukłonami i zdjęciem czapek – i w końcu wszedł pod wysoki dach zajezdni, gdzie, przy czwartym peronie, stała zaparkowana tyłem pusta wojskowa ciężarówka, a obok niej wyraźnie podenerwowany Zenon Trupia Główka wykłócał się w swym łamanym niemieckim z młodym podporucznikiem Wehrmachtu. Na oko pięćdziesięcioletni kierowca oficera, również w mundurze, palił papierosa w szoferce ciężarówki i z melancholijnym wyrazem twarzy przysłuchiwał się owej konwersacji.

– Co się dzieje? – zwrócił się Trudny do Zenona.

–  Ten sukinsyn w ogóle nie przyniósł forsy. Mówi, że generał nie kazał mu płacić. Że, cholera, ma to dostać za darmo! Słyszał pan kiedy większy idiotyzm?

–  Gdzie rzeczy?

– A, o, przygotowane – Trupia Główka wskazał otwarte wewnętrzne wrota do magazynu.

Rzecz szła o wyposażenie willi Generalmajora, a konkretnie o wyposażenie jej łazienek; Trudny podczas jednego z przyjęć zaoferował się był dostarczyć generałowi trzy komplety złoconych armatur, dwie zabytkowe wanny i lustra o ramach tego samego rytu. Lecz, jako żywo, nie przypominał sobie, by wspominał wówczas choć słowem o jakichkolwiek filantropijnych aspektach swej działalności. Odniósł nawet wrażenie, iż suma, którą uzgodnili, nie budzi większych sprzeciwów Generalmajora. W istocie Trudny potraktował transakcję jako promocyjną i sporo opuścił cenę. Co, rzecz jasna, nie oznaczało, iż zamierza na interesie stracić. Niemniej był pewien, że nie dał Niemcowi żadnego pretekstu do wysuwania podobnie stanowczych żądań.

Zapytał podporucznika o nazwisko. Hoffer.

–  Herr Trudny – rzeki Hoffer. – Otrzymałem wyraźny rozkaz od generała. Nie było w nim mowy o pieniądzach. Jestem przekonany, że panowie omówili wszystko już wcześniej.

– Otóż to, omówiliśmy. Pan powinien mieć przy sobie te pieniądze.

–  Ale nie mam i na pewno nie stworzę ich z powietrza. Widzę zatem tylko dwa wyjścia z sytuacji: albo odjadę stąd z obiecanymi wannami i całą resztą, albo bez. Odjechać muszę – zerknął na zegarek – za pół godziny. No więc, jak pan chce, panie Trudny.

Trudny spojrzał Hofferowi w oczy i zrozumiał, że okrutnie zmylił go młody wiek podporucznika. W szarych oczach miał on starość i lód. A cwany skurwysyn, pomyślał z podziwem Jan Herman; on ma te pieniądze, ma, ale liczy na to, że się wystraszę i dam wszystko za darmo, a generał nie będzie sobie zawracał głowy jakimś Polaczkiem. Gdyby Hoffer uszczknął zaledwie część sumy, posiadałoby to wszelkie znamiona defraudacji, a że zagarnia wszystko, to nawet jeśli generał dowie się o przewalę, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż mimo wszystko zwycięży w nim podziw dla straceńcze odważnego młodzieńca. Nad Hofferem musi wisieć jakiś miecz, najpewniej honorowe długi karciane, on nie wygląda na syna chłopa małorolnego.

–  Bardzo dobrze – zdecydował spokojnie Trudny. – Załadujemy. Pan zaś, Herr Leutnant Hoffer, będzie mi winny całą sumę plus naliczane tygodniowo odsetki. – I przeszedł na polski: – Ładujcie. Dalej, dalej, dawaj, Trupia Główka.

Zenon pokręcił głową z dezaprobratą, ale zakrzyknął na ludzi w magazynie i ci, zbiorowo jęknąwszy, chwycili się za pierwszą wannę, a był to naprawdę kawał cholernie ciężkiego żelastwa.

–  Coś ty powiedział? – syknął Hoffer, podchodząc do Trudnego jeszcze bliżej. – Ja mam ci być coś winien? Co ty sobie roisz w tej durnej polskiej głowie?

– Poczekam, jeśli już umoczyliście gdzieś tę forsę, ale nie będę czekał wiecznie. Popytam ludzi, rozeznam się w waszej sytuacji; nie jestem bez serca. Macie bezpośredni przydział do sztabu generała, prawda? Jako kto?

Hoffer zaśmiał się.

–  Ty po prostu zwariowałeś!

–  Zauważcie, że możecie jeszcze po prostu zapłacić za towar i całej sprawy nie będzie, a ja stracę podstawę do szantażu.

–  Jakiego szantażu?

–  Ja zamierzam was szantażować, Herr Leutnant Hoffer.

Trudny mówił to wszystko, nie zmieniając tonacji ani natężenia głosu i do Hoffera powoli już zaczynało docierać, w co wdepnął.

–  Uważasz, że generał choć na chwilę zawierzy twoim słowom?

–  Dlaczego miałbym od razu iść z tym do generała? Są inni ludzie, którzy gotowi mi jeszcze zapłacić za informację o finansowych machinacjach młodego oficerka ze sztabu. Prosto po przeszkoleniu, co? Podporucznik. Nie powąchał jeszcze prochu na froncie, mhm?

Tamci tymczasem już załadowali na ciężarówkę pierwszą wannę i zawrócili po drugą. Hoffer obejrzał się i wtedy zobaczył wychylonego z szoferki swego kierowcę, który zasłuchał się był w toczoną parę metrów odeń rozmowę do tego stopnia, że nawet nie zauważył doszczętnego spopielenia trzymanego między palcami kościstej dłoni papierosa. Teraz szybko odwrócił wzrok.

Hoffer zacisnął szczęki. Spojrzał na Trudnego z nienawiścią.

–  Myślisz, że uda ci się zastraszyć niemieckiego oficera? – warknął.

Trudny uśmiechnął się. Ćwiczył ten uśmiech przed lustrem, był to grymas dopracowany do najmniejszego drgnięcia mięśni, bardzo skuteczny.

–  Ja z tego żyję – rzekł.

Stojący przy końcu peronu Grzeczny parsknął tłumionym chichotem.

Trudny wiedział, co Hoffer powinien teraz uczynić. Powinien mianowicie wyjąć z futerału pistolet i strzelić Janowi Hermanowi w łeb. Każda inna reakcja Leutnanta oznacza jego klęskę. Strzał zresztą też, ale najmniejszą. Miał jednak Trudny rację: podporucznik był prosto po szkole i zapewne jeszcze nawet nie widział zabitego człowieka. Śmierć nie przyszła mu do głowy. Skapitulował.

–  Wrócę tu za dwie godziny. Dostaniesz tę forsę, skurwysynu.

–  Danke schón. Heil Hitler!

Trudny odszedł wraz z Grzecznym w kąt hali. Zezowaty pozostał na zewnątrz; spacerował w tę i we w tę, wciąż nie wyjmując dłoni z kieszeni.

Grzeczny był pod wrażeniem, szczerzył krzywe zęby.

– Pan to masz jaja…! Tak się stawiać, toż to samobójstwo. Nas od straceńców wyzywasz, a sam co robisz? Oj, panie Trudny, panie Trudny.

– No i cóżeś taki uchachany? Człowieku, ja z nimi robię interesy, dzień w dzień, tydzień po tygodniu. Długo bym się utrzymał, ulegając byle poruczniczynie! Zaraz bym z torbami poszedł. Przecież oni jeden w drugiego biorą w łapę, ile się da! To jest morale zwycięskiej armii: po prostu czują, że się im to należy. Widziałeś te wanny. W życiu byś nie zgadł, jak niska jest pensja Generalmajora Wehrmachtu.

–  Ale teraz masz zajadłego wroga.

–  Wy wrogów macie miliony.

Grzeczny, mamrocząc coś pod nosem, wyjął i zapalił kolejnego papierosa – był to jakiś ruski ciężkodymny morderca płuc, koiciel frontowych strachów, opapierzona mieszanka suszu, w której akurat tytoniu było zapewne najmniej.

–  No więc sprawa jest taka – rzekł, odkaszlnąwszy mokro. – Potrzebujemy faktur, zamówień i kwitów celnych na dwieście dwufuntowych puszek wołowiny.

–  A skąd one?

–  No jak to? Z Niemiec, rzecz jasna. Ostatecznie może być Belgia, ale lepiej nie wychodzić poza stereotypy; miałbym skrzynie szampana, powiedziałbym, że od zabójadów, ale wołowina z Niemiec.

–  Jak to idzie? Jako frontówka?

–  Yhm. Gdzieś za zieloną. Nieważne. Mnie chodzi o te papiery, gubię się pod Tatrami, dalej mnie nie obchodzi.

–  Co wy, idziecie w szmugiel w odwrotną stronę? Co to za interes? Jeśli frontówka, to skąd kwity celne? Co w tych puszkach, amunicja?

–  Wołowina, nie słyszał?

–  Ty, Grzeczny, nie podskakuj. Jak ja będę ludzi prosił o pieczątki, to chcę wiedzieć pod czym.

–  Nic trefnego, no, słowo daję.

–  Co ty mi będziesz słowo dawał; jakby to nie było trefne, to, primo: wy byście się tym, chłopcy, nie zajmowali; secundo: nie przychodzilibyście z tym do mnie; tertio: w ogóle nie przejmowalibyście się papierami, tylko pojechali na łapówkach, w końcu co to jest, dwieście puszek, ćwierć ciężarówki, i nawet żadnej granicy po drodze, a przecie nie spuścicie ich bacom w Zakopanem.

–  O Jezu, panie Trudny, cóżeś pan taki upierdliwy, myślałby kto: proszę pana o nie wiadomo co…

–  Bo też i prosisz mnie o nie wiadomo co. A bo ja wiem, co będzie w tych puszkach? Wpadacie komuś w oko, otwierają jedną i drugą, a tam, na ten przykład… no nie wiem, coś diabelnie śmierdzącego. Wy wymachujecie tymi fakturami, oni nawiedzają bladym świtem pieczątkowych, pieczątkowi mówią: to ten cholerny Trudny… i upierdliwy pan Trudny jest załatwiony.

–  Dobra, dobra. Nie ma pan czegoś in blanco? Trudny uniósł brew.

–  A to jest już inna rozmowa. Po co była ta durna gadka o puszkach i wołowinie? Trza było od razu. Pewnie, że mam druki in blanco, muszę mieć; ale niewiele i na własny użytek. Gdybym miał je opylać, na pewno nie zszedłbym poniżej ceny rynkowej, a wiesz, po ile chodzą teraz dobre dziewiczki? No co tak ślepia wywalasz?

–  Ależ z was drań, Herr Trudny. Czy wy w ogóle nie odróżniacie nas od tych bazarowych cwaniaków?

–  A jakże, odróżniam. Za przekręty bazarowych cwaniaków to ja mogę co najwyżej nieco zbiednieć, a za wasze utrupią mnie i moją rodzinę, więc nie wyjeżdżajcie mi tu przypadkiem z Marszałkiem, Racławicami, Grunwaldem i, kurwa, chrztem Polski, bo sam was przechrzczę i będziecie se mordę na kowadle prostować.

–  No, no!

–  No co: no, no?! – wrzasnął mu Trudny w twarz, aż obejrzeli się na nich Zenon i jego ludzie, i obu Niemców.

Grzeczny odwrócił wzrok. Obracał nerwowo papierosa pomiędzy palcami.

–  Tylko spokojnie. Tylko spokojnie. Nie ma po co się tak wydzierać. Ludzie patrzą. Tylko spokojnie. Po ile u was te dziewiczki?

Trudny powiedział. Blondynek wzruszył ramionami.

–  Przekażę. Aha, mam do was małą prośbę. Ten wasz dom na Pięknej – tam pewnie teraz zamieszanie, masa ludzi i tak dalej. Przenocowalibyście parę dni jednego człowieka, co?

– Kto zacz, ten jeden człowiek?

–  Powoli, powoli, nie mają go na listach.

–  Ale wkrótce pewnie będą mieli? Kiedyś im trafi do pokoiku i wtedy przypomni sobie dom na Pięknej, wtedy przypomni sobie wszystko.

Grzeczny zaśmiał się, już odzyskał rezon.

– No, o to akurat nie musicie się martwić! Nie on, nie

Siwy.

–  Co, taki twardziel? Kogo wy mi wpychacie, pistolet na fajrancie? Nie macie gdzie melinować swoich katów?

–  Parę nocy, nie bądźcie Żyd, z wami interesy to jak krew z nosa, współczuję waszym wspólnikom, kutwa z was wprost nieziemska.

–  Ależ wyszukane komplementa mi prawisz, Grzeczny; no wprost rozpływam się. Wezmę tego Siwego, ale ty powiesz Majorowi, że na mojego syna ma być szlaban. Ponimajesz? Nawet jakby na kolanach błagał. Kopa w dupę i niech wraca do domu. Żadnej roboty, nawet najmniejszej. Nic. Konrad ma być czysty. Inaczej ja dla was nie istnieję. Jedno z dwojga: albo ojciec, albo syn. Obu nie będziecie mieli.

– Świnia jesteście, panie Trudny – wymamrotał pojednawczo blondynek.

4.

Przyszedł w niedzielę, późnym wieczorem, jednak jeszcze przed godziną policyjną. Sam Trudny – który dopiero co wrócił od Geider-Miillera – otworzył drzwi na jego krótki dzwonek i od razu wiedział, kto to, bo facet rzeczywiście był siwy. Miał siwe włosy i siwe oczy i nie więcej niż trzydzieści lat. Taki młody, a taki cichy, spokojny; wytłumiony, pomyślał Jan Herman. Mało mówił, na dodatek niemal szeptem. Szczupły, nawet chudy, wzrostu Trudnego – nie charakteryzował się jednak ową brzydką kanciastością ruchów, właściwą dla osób kościstych. Irytował jedynie nawykiem bezlitosnego patrzenia ludziom w oczy; miał suche i twarde spojrzenie i niemal w ogóle nie odwracał go od źrenic rozmówców, a ponadto prawie wcale nie mrugał.

Przyszedł w starym, szarym prószniku, z gołą głową, na której wiatr skotłował mu długie i wiotkie białe włosy; na dłoniach miał dziurawe włóczkowe rękawiczki, a w prawej dłoni dzierżył rączkę drewnianej walizki. Przełożył ciężki bagaż do lewej, by przywitać się z Trudnym, gdy ten już zamknął za nim drzwi wejściowe.

–  Siwy – powiedział.

–  Mhm, proszę tędy.

Ulokował go Jan Herman w pokoju gościnnym na parterze – za schodami, przy łazience. Już sobie przemyślał, co powie rodzinie: znajomy sprzed wojny w trakcie tułaczki po kraju. Standardowa i bardzo wiarygodna legenda; zresztą także na Szewskiej nocowało u Trudnego na podobnych zasadach kilkadziesiąt osób. Takie czasy. Nikt nie powinien się dziwić. A ujrzawszy Siwego, Jan Herman pozbył się większości swych obaw – ten człowiek nie sprawi kłopotu: on i tak, sam z siebie, zachowuje się, jakby nie istniał. Podziękowawszy zwięźle, zamknął za sobą drzwi pokoju i już się więcej tego wieczoru nie pokazał. Trudny objaśnił go w kwestii położenia urządzeń sanitarnych oraz kuchni i nawet zapytał, czy aby gość nie życzy sobie jakiegoś posiłku, lecz gość niczego sobie nie życzył. Wchodząc na piętro, Trudny uśmiechnął się pod nosem. Może jednak nie wyjdzie na tym układzie z ludźmi Majora aż tak źle.

Gwoli prawdy, na układach z ludźmi Majora Trudny zazwyczaj wychodził bardzo dobrze. Wynikało to z prostego faktu, iż oni jego potrzebowali bardziej, aniżeli on ich. Mógł stawiać warunki. Stawiał. Wszak to nikt inny, tylko ludzie Majora, przy okazji przeróżnych kurierskich misji, przerzucali do Szwajcarii i lokowali w tamtejszych bankach sukcesywnie zamrażany kapitał Trudnego – Trudny otrzymywał z powrotem szyfrowane potwierdzenia wpłaty sum na określone konto. Zresztą również wiele krajowych przedsięwzięć Jana Hermana nie powiodłoby się bez pomocy Majora i jego siatki.

Violettę zastał w sypialni już pogrążoną we śnie, wcześnie się dzisiaj położyła, zmęczona tym całym zamieszaniem, bynajmniej nie zmniejszającym się w miarę postępowania prac wykończeniowych. Rozdrażniła ją autorytatywna decyzja Trudnego o zezwoleniu Konradowi na swobodne buszowanie po strychu. Dla równowagi wywalczyła kategoryczny zakaz wchodzenia tam dla Lei i Krystiana, pewna, że strych zagraża dzieciom w jakiś bliżej nie sprecyzowany sposób. Rozbierając się, Trudny rozmyślał nad awanturą, jaką rano zrobił mu ojciec w związku z Janosem – któryś ze znajomych ojca widział Jana Hermana stołującego się w niemieckiej restauracji przy jednym stoliku ze Standartenfuhrerem w galowym mundurze Waffen-SS. Nie był to obraz wzorowego Polaka patrioty dającego odpór teutońskiej inwazji. Ojciec nigdy nie rozumiał, na czym polega robienie interesów. Trudny nie miał dla niego zbyt wiele szacunku; być może inaczej by się to wszystko ułożyło, gdyby rodzic wcześnie zmarł. Żył jednak na tyle długo, by dorosły syn dojrzał w nim także po prostu mężczyznę. A Paweł Trudny był mężczyzną słabym, o słabej woli i słabym poczuciu własnej godności. Czuł, iż w porównaniu do własnego syna wypada wręcz nędznie – i budziło to w nim najgorsze instynkty. To dramat każdego ojca, którego przerasta syn: trudno zdusić rozkwitającą w sercu zawiść. On, którego spłodziłem, uczyłem, wychowywałem – on teraz zawłaszcza sobie należne mi szczęście. A na dodatek czas: moje dni ostatnie, jego życia pełnia. To zakwasza krew. Jan Herman już od dawna próbował się uwolnić od owego smutnego ciężaru współzamieszkiwania z rodzicami, nie miał jednak w tym dziele sprzymierzeńców, nawet żona go nie popierała: Viola darzyła teściów sporą sympatią. Czasami odnosił wrażenie, że to on wżenił się w tę rodzinę, że to ich córka.

W domu panowała cisza, w sypialni Trudnych półmrok, szary od księżycowego poblasku na zalegającym za oknem śniegu; położywszy się obok żony, Jan Herman zapatrzył się na jej rzeźbione miękkimi cieniami spokojne, gładkie oblicze. Ładnie wyglądała we śnie, lubił ją tak obserwować nocą. Swego czasu utożsamiał szczęście z takimi właśnie chwilami: zima i mróz na zewnątrz, a ja tu, w ciepłym łóżku, u boku kobiety, której… nie kocham. Jej twarz… dotknął wierzchem dłoni atłasowego policzka śpiącej. Co teraz czuł, o czym myślał? Jakieś odległe skojarzenia, ulubione wspomnienia – wszystko z przeszłości, żadnych nagłych marzeń, żadnych gorących nadziei. Stan, nie proces.

Obudził go ostry huk, dobiegający gdzieś z dołu. Zaraz po nim nastąpiły drugi i trzeci. Rozpoznał je już podrywając się z łóżka: strzały z broni palnej. Złapał szlafrok, z szuflady nadkastlika wyszarpnął lugera i wybiegł na korytarz. Słyszał głos Violi, wykrzykującej za nim jakieś pytanie. Nie dobiegł jeszcze do schodów, gdy zagrzmiały trzy kolejne wystrzały – tak szybko po sobie, iż zlały się w jeden przeciągły grzmot. Wilgotne echo huczało we wnętrzu budynku. Trudny zbiegał po spiralnych schodach z odbezpieczonym lugerem skierowanym w dół i przed siebie. Palec na cynglu, pot na dłoni obejmującej kolbę. Oblizywał wargi. Był jeszcze cokolwiek rozespany i silnie mrugał, starając się wypatrzeć coś w pustej, jak na razie, ciemności nocy. Słyszał nad sobą zdenerwowane głosy żony, rodziców i Konrada.

Zszedł do połowy schodów i przykucnął, wychylając się ponad zakręcającą w prawo poręczą. Przez naddrzwiowy świetlik oraz okno z tyłu wpadało do holu na parterze wystarczająco dużo księżycowo-śniegowego światła, by mógł zorientować się w sytuacji. Pięć metrów od schodów, przy zamkniętych drzwiach do łazienki, a za otwartymi do pokoju gościnnego, stał Siwy w samych spodniach i mierzył do Trudnego z wielkiego pistoletu.

Trudny rzucił się w panice do góry po schodach, jakimś krabim sposobem wczołgując się na piętro. Zanim zdążył się wyprostować, ktoś zapalił w korytarzu światło.

–  Chryste Panie, co się dzieje? – sapnął zdezorientowany Konrad, zaglądając ponad podnoszącym się ojcem w dół schodów.

Obudzili się również Lea i Krystian. Stojąc w drzwiach swego pokoju, wytrzeszczali zaspane oczy na pistolet w dłoni Jana Hermana.

–  Niemcy? – szepnął Paweł Trudny, nakładając na nos okulary.

–  Jacy Niemcy… – parsknął Jan Herman i już miał polecić, by zgaszono światło, gdy zapłonęło ono również w holu na parterze i dobiegł ich stamtąd głos Siwego:

–  Przepraszam. Nic się nie stało. Nie ma się czego bać. Przepraszam. Może pan zejść.

Wszyscy spojrzeli na Trudnego.

–  Kto to jest? – zapytała samym ruchem warg Violetta.

–  Mój znajomy – odparł Trudny, nie odwracając wzroku. Matka teatralnym gestem złapała się za serce.

–  Janek, ty mnie zamordujesz…

Postąpił kilka stopni w dół i kucnął. Siwy stał tam, gdzie przedtem, z szeroko rozłożonymi pustymi rękoma, pistolet miał zatknięty za pasek spodni, lufą do góry. Trudny wstał i zszedł na parter; lugera, wciąż odbezpieczonego, miał w prawej dłoni.

–  Co? – warknął.

–  Przepraszam – rzekł cicho Siwy. Nawet przepraszając, patrzył rozmówcy prosto w oczy.

–  Za co przepraszasz?

–  Przywidziało mi się. Myślałem, że… Przywidziało mi się. Nieważne. Naprawdę przepraszam.

Trudny obejrzał się i spostrzegł w ścianie obok okna, pomiędzy schodami a pokojem gościnnym, sześć dziur po kulach. A obejrzał się dlatego, że usłyszał resztę rodziny schodzącą za nim po skrzypiących schodach.

Schował lugera do obszernej kieszeni spranego szlafroka i podszedł do podziurawionej ściany. Rozrzut strzałów Siwego był niewielki, góra dwadzieścia centymetrów. Nie wyglądało to na strzelanie w panice, gdzie popadnie. Sprawdził okno, ale zamknięte było na mur; a za oknem, na ciasnym podwórku, nikogo i niczyich śladów nie dojrzał.

Siwego tymczasem dopadła reszta rodziny.

–  Czyś pan oszalał?! – wydzierała się matka. – Strzelać po nocy w cudzym domu! Która to godzina? Druga? Trzecia? Pan w nocy nie sypia? I w ogóle do kogóż, na Boga Ojca, pan strzelał?! Co?!

–  Przepraszam, że wszystkich państwa pobudziłem -tłumaczył się tym rozsierdzająco spokojnym głosem Siwy. – Naprawdę nie było to moim zamiarem. Przykro mi. Pomyliłem się.

–  Pomylił się pan?! Pomylił?! Chuchnij no, młody człowieku!

Lea i Krystian, chichocząc, pokazywali sobie palcami pistolet Siwego. Ojciec jęczał coś o Niemcach. Powoli robiła się z tego farsa, jakiej nie powstydziłby się Hemar.

Przechodząc, Trudny zajrzał do pokoju zajmowanego przez gościa, gdzie nie paliło się światło. Rozkopana pościel na łóżku, obok otwarta walizka, na stoliku książka rozłożona płócienną okładką do góry.

–  Idźcie spać – mruknął, przepychając się do Siwego.

Złapał go za ramię i zaciągnął do jego pokoju, stanowczo zamykając za sobą drzwi. Dochodzące zza nich okrzyki protestu wywołały na jego twarzy lekkie skrzywienie ust. Płynnie zmienił je w grymas gniewu.

–  Do kogo była ta kanonada? – syknął, nie wypuszczając Siwego.

Siwy patrzył mu w oczy z odległości trzydziestu centymetrów. Lewa powieka zaczęła mu drgać w nerwowym tiku, poza tym pozostawał jednak przerażająco opanowany.

–  Przepraszam – powiedział z takim naciskiem, że było oczywiste, iż już ani razu nie powtórzy tego słowa.

–  Do kogo? – wysylabizował Jan Herman.

–  Do nikogo.

–  Tak dla wiwatu?

–  Puszczaj.

–  Czy ty w ogóle jesteś normalny?

Siwy wyrwał mu się, usiadł na łóżku. Pistolet wyjął i rzucił na wierzch ciuchów wypełniających walizkę.

Milczał.

Harmider za drzwiami powoli cichł. Trudny stał oparty o nie plecami, z dłońmi w kieszeniach szlafroka, i patrzył na Siwego. Siwy siedział zgarbiony, ręce opuścił swobodnie pomiędzy kolanami, jakby jego bicepsy uległy nagłej atrofii, i martwym wzrokiem mierzył noc za oknem. Nie paliła się lampa, księżyc wystarczał. Siwy milczał i Trudny zaczął już wyczuwać gorący ból w tym jego milczeniu.

–  Był tu ktoś? – spytał cicho, mimowolnie przyjmując ton głosu tamtego.

Siwy pokręcił głową. Białe włosy miał zmierzwione.

– Więc?

Ale on nie powiedział już ani słowa.

Jan Herman postał tak jeszcze kilka minut, wreszcie oderwał się od drzwi, warknął:

– Wynosisz się o świcie. Nie chcę cię więcej widzieć. I wyszedł.

5.

Jan Herman Trudny wlókł się przez dziedziniec swej zajezdni w kierunku wpółotwartej głównej bramy. Pięści miał skryte w kieszeniach, ramiona ściągnięte w dół. Pijane myśli tańczyły mu w głowie.

Spadł śnieg i uciekły kolory. Co to jest, że ja wszędzie widzę smutek. Śnieg, więc zima, kolejna pora roku, rok się kończy, niedługo nowy. To jest smutek czasu; ani wiosna mnie ucieszy, ani lato. Życie zużywa się coraz szybciej i szybciej. A przecież kiedy byłem dzieckiem, czas płynął tak wolno, bywały miesiące jak lata, bywały lata jak dziesięciolecia; pamiętam dni rozwlekłe niczym grudniowy sen. A teraz – niemal nie ma odstępu pomiędzy porankiem a wieczorem, niedzielą a piątkiem. Czas został sprasowany. Jestem okradany z życia. Chodzę po twardym, trzeszczącym śniegu, para oddechu przed twarzą, zimny wiatr w oczy, wrony na wyblakłym niebie… Choć tak ostra – wiem, że nie zapamiętam jej: ta chwila jest nazbyt podobna do setek innych, których nauczyłem się już w dzieciństwie. W powtórzeniach nie ma życia. Pamięć nie pożre tego samego po raz drugi.

Dotarł do uchylonej bramy, wyszedł na zewnątrz. Grzeczny odwrócił się ku niemu, rzucił w śnieg peta i wyciągnął rękę na powitanie. Trudny nie uścisnął jej.

–  Idioci – wymamrotał.

–  Noo, nic się przecież nie stało.

Trudny nie skomentował. Rozejrzał się po bezludnej Kruczej, spojrzał w niebo; byle nie na blondyna.

–  Gdzie ten twój młody sokół?

–  Kto?

–  Zezowaty. Już nie łazi za tobą? Pewnie za długo bawił się zawleczką.

–  Ząb go boli. Poszedł do dentysty rwać.

– Wychodzą mu mleczne? – zaszydził w przestrzeń Trudny.

–  Długo pan tak będzie? Wypadek to był. Przecież Siwy nie zrobił tego panu na złość.

–  Skąd wiesz? Powiedział wam może, jakim cudem udało mu się pomylić mój korytarz ze strzelnicą?

Grzeczny wzruszył ramionami. Trudny obejrzał się na niego.

–  No? – nacisnął. – Powiedział?

–  Daj pan spokój, każdemu się może zdarzyć…

–  Na głowę upadłeś? Co niby może się każdemu zdarzyć? Chcesz mi może dać do zrozumienia, że Siwy od wykonywania tych wyroków popadł już w taki rozstrój nerwowy, że od czasu do czasu po prostu wyjmuje mauzera i wali we własny cień? Ot, zdarzyło mu się! Co ty, kurwa, za debila mnie masz?!

Grzeczny zmieszał się.

–  Pan nie rozumie… – mruknął.

–  A tu masz rację.

–  On… zobaczył.

– Co? Co zobaczył? Ducha może?

Grzeczny skrzywił się i opuścił wzrok na swoje buty, które następnie jął z wielkim przejęciem czyścić z błota i śniegu o krawężnik.

Trudny nie wierzył własnym oczom.

–  To właśnie wam powiedział? – żachnął się. – Że strzelał do ducha…?

–  Daj pan już spokój, panie Trudny.

Jana Hermana jeszcze bardziej to rozwścieczyło.

–  Jeśli w moim domu straszy, to chyba mam prawo o tym wiedzieć, nie? Co to za duchy były? Mhm? Grzeczny…? Do kogo on walił? Zwidzieli mu się ci kapusie, ci esesmani, których wyprawił na tamten świat? Co on, rzeczywiście taka kosa śmierci? Wyślijcie go do wód, niech sobie główkę podkuruje, bo w końcu na którymś odlocie rąbnie wam Majora. Albo i sobie samemu w łeb strzeli. No? Grzeczny? Rzeknij słówko.

– Mięso. – Co?

– Mięso.

–  O czym ty mówisz?

Z kolei Grzeczny się zirytował.

–  On mięso widział – warknął. Trudny wytrzeszczył oczy.

–  A cóż to, do kurwy nędzy, ma znaczyć??

–  Mówię, co mnie powiedziano. Mięso.

–  Co, taki głodny chodził, że polędwica jęła mu się nocami objawiać? No ale chyba nie musiał jej od razu rozstrzeliwać! Mięso, też coś… Dzik szedł na niego szarżą ze ściany, czy jak? Mówię ci, on nie jest całkiem normalny.

–  A kto jest? – mruknął melancholijnie Grzeczny. Trudny westchnął, odgarnął z czoła ciemne włosy.

–  W każdym razie niech sobie Major zapamięta: ja już nikogo od was pod swój dach nie przyjmę. To nawet nie to, że nie chcę. Po prostu rodzina już tego nie przełknie. Niech on sobie spróbuje wyobrazić, jakie ja piekło miałem w domu przez tego waszego Siwego. To jest cud boski, że tam wszędzie dookoła puste budynki stoją, bo jakby jeszcze kto inny przy tej ulicy mieszkał, to ani chybi w godzinę miałbym w chałupie szwabski patrol, a Siwemu dzisiaj już by jaja na rożnie piekli.

–  Dobra, dobra, przekażę. Aha, wiadomość dla pana. Jest zgoda na cenę. Wezmę jutro te dziewiczki. Albo pojutrze, zależy jak będzie z forsą.

–  W sprawie Konrada, mam nadzieję, również jest zgoda?

–  Taa.

–  No to się cieszę. Do jutra. Powiedz swojemu aniołkowi, żeby za dużo cukierków nie jadł. Mięso, Jezu Chryste…

Wrócił do biura. Czekali już tam na niego dwaj pośrednicy w przemycie towaru do getta i z powrotem. Zwali się Grążel i Paniebuda i byli to bandyci z dziada pradziada. Chłopy wielkie, zwaliste, z mordami zarośniętymi, oczyma zawsze wpółprzymkniętymi i z pogardą dla całego świata w tych oczach. Trudny załatwił się z nimi szybko; uważał ten cały interes z Żydami za krótkodystansowy i starał się za bardzo weń nie angażować. Kontaktował się tylko z Grążlem i Paniebudą, ale na nich miał haka, więc czuł się bezpieczny. Nie rozgłaszał swego uczestnictwa w tym przedsięwzięciu; pieniądze są bezimienne, pana nie znają. Ryzykowna to była zabawa, lecz bardzo zyskowna – ci w getcie mieli zachomikowane skarby prawdziwe, schodzili z diamentów za paręnaście kilo mąki.

Trudnemu nieco ulżyło, gdy nareszcie odprawił owych dwóch cichonożnych; opuścili warsztat tylnym wyjściem.

Pani Madzia powiadomiła go, że dzwonił Janos, ale zignorował to. Zajął się przygotowywaniem dokumentów dla wielkiego transportu smarów mechanicznych, jaki miał wyprawić tuż po świętach.

Kwadrans później pani Madzia zadzwoniła po raz drugi.

– Żona, panie Janku.

–  Przełącz. Przełączyła.

–  Trudny.

–  Przyjeżdżaj natychmiast – tchnęła Violetta na ostatnim oddechu.

– Coś się stało?

–  Zobaczysz. – Była w oczywisty sposób wytrącona z równowagi; mówiła tak krótkimi zdaniami, by nie okazać dobitniej swego zdenerwowania. – Pospiesz się.

Zdjął go nagły lęk. – Dzieci…?

–  Nie. To znaczy Konrad… Nie, nic im nie jest. Rany boskie, Janek, przyjeżdżaj, nie wiem, co robić.

Odłożył słuchawkę z kompletnym chaosem w myślach. Co tam się stało? Czego ta Viola się tak wystraszyła? Co z Konradem?

Był jednak świadom wrodzonej skłonności Violetty do popadania w stany czasowej gigantyzacji uczuć i już po chwili uspokoił się na tyle, by spokojnie ubrać płaszcz, poinformować panią Madzie, iż nie będzie go przez godzinę albo dwie, a jeśli dłużej, to zadzwoni – i zejść do warsztatu, skąd wypożyczył czarnego mercedesa pewnego oficera, korzystającego w zamian za kilka drobnych, acz istotnych uprzejmości z usług warsztatu Trudnego po wysoce promocyjnych cenach.

Mercedes ciągnął jak szatan i pomimo śnieżnej zawiei, jaka w międzyczasie opadła miasto, Trudny dotarł na Piękną w niecałe dwadzieścia minut.

Otworzył mu Konrad.

–  Ja go tylko znalazłem – powiedział już w progu. Ulga z powodu ujrzenia syna całego i zdrowego była nazbyt wielka, by Trudny mógł się od razu zdobyć na szczegółowe wypytywanie go, kogo on mianowicie tylko znalazł.

Zrzucił z siebie przyprószony śniegiem płaszcz i spytał:

–  Gdzie matka?

–  Na strychu.

To już było coś. Dotąd Violetta nie postawiła swej stopy na strychu i teraz też na pewno nie weszła tam z czystej ciekawości.

Zanim jeszcze wspięli się na piętro, Jan Herman poczynił dwa spostrzeżenia. Pierwsze dotyczyło panującej w domu ciszy i rzucającej się w oczy nieobecności robotników. Drugie było oparte na krótkim skojarzeniu: Viola-strych-Konrad.

–  Znalazłeś tam coś takiego, że matka zwolniła wszystkich ludzi i ściągnęła mnie jak do pożaru – stwierdził.

–  Yhm – przytaknął Konrad.

Trudny zatrzymał się przed schodkami na strych; z otwartej klapy w suficie padało anemiczne światło lampy elektrycznej.

Cisza panowała i tutaj.

–  Dziadkowie gdzie?

–  U Starowiejskich.

Trudny spojrzał na syna z uwagą.

–  Co to jest? – spytał cicho. Konrad uśmiechnął się przepraszająco.

–  Trup.

–  Trup?

–  Trup. Zwłoki. Milczeli chwilę.

–  Czyje?

Konrad wykonał jakiś dziwny gest lewą ręką.

–  Nie wiem. Stare. Dziecka chyba. – Dziecka.

–  Yhm. Dziewczynki. Ma coś na sobie… jakby strzępy spódniczki.

Trudny zerknął na zegarek, zaraz zapomniał o odczytanej godzinie, spojrzał w jasny kwadrat włazu ponad sobą, pomacał po kieszeniach marynarki w poszukiwaniu papierosów, wreszcie wrócił wzrokiem do Konrada.

–  Ona tam jest? – spytał szeptem. – Nic nie słyszę.

–  Siedzi i pali – odszepnął syn.

Violetta bardzo rzadko paliła. Właściwie zdarzało się to tylko w wyjątkowych sytuacjach.

–  Przy tych zwłokach?

–  Aha.

Trudny ruchem głowy nakazał Konradowi pozostać na miejscu, po czym wszedł na górę.

Dzięki Józkowi Szczupakowi i jego Cyganom można było na strych przynajmniej swobodnie wejść i zrobić parę kroków w lewo i w prawo wzdłuż północnej jego ściany, wyposażonej w rząd niewielkich świetlików o zażółconych wieloletnim brudem szybkach. Za pierwszym razem Trudny ledwo tu się wcisnął, teraz mógł już stanąć wyprostowany, nie bojąc się, iż wystający nie wiadomo skąd drut, wiklina, gwóźdź czy drzazga wybije mu oko. Rozejrzał się. Lampa stała na podłodze w kącie północno-wschodnim, długi, sztukowany kabel biegł od niej do włazu i w dół. Naga, nie osłonięta abażurem, bardzo silna żarówka nie tyle rozpraszała zazwyczaj zalegający tutaj o tej porze ciężki półmrok, co wypychała go i wtłaczała, rozszatkowany na miriady drobnych i wielkich cieni, w dziki gąszcz pokrytych grubą warstwą kurzu rupieci, jaki wypełniał pozostałą część strychu. W efekcie Trudny postrzegał go jako surrealistyczną dżunglę zwłok tysięcy wytworów ludzkich rąk – są cmentarze i cmentarze; a czegóż nie było w tej nekropolii…! Wcale się nie dziwił fascynacji Konrada owym miejscem: było jak starożytny grobowiec zapomnianych królów, gdzie z jednakowym prawdopodobieństwem natknąć się można na jadowitego węża, jak i szkatułę diamentów. Konrad wszakże – pomyślał w roztargnieniu Jan Herman – natknął się tu na zwłoki ludzkie.

Podszedł do żony. Siedziała na jakimś drewnianym pudle, przysuniętym pod sam ceglany mur, metr od lampy, i rzeczywiście paliła papierosa. Patrzyła w bok, za ustawione pionowo wielkie płaszczyzny obciągniętych szarym papierem obrazów, gdzieś w głąb sterty żelaznych rupieci, piętrzących się niemal pod sam sufit. Nie odwróciła wzroku na wejście Trudnego, nic nie powiedziała, w ogóle się nie poruszyła. Siedziała i patrzyła. Nieruchomy smok jej cienia wpłaszczał się w brunatne cegły ścian. Strychu nie ogrzewano, a i jego uszczelnienie pozostawiało wiele do życzenia: Violetta wdziała na sukienkę popielaty włóczkowy sweter Jana Hermana, dla niej samej cokolwiek za obszerny, którym jednakowoż opatuliła się szczelnie, kuląc się na tej pace, przyciskając poziomo lewe przedramię do brzucha i ściągając kolana ku sobie i wzwyż.

Trudny obszedł obrazy, kucnął, powiódł wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Trup spoczywał we wnętrzu gęsto okutego przerdzewiałym żelastwem kufra, stojącego na bocznej ściance, tak że jego pokrywa otwierała się wprost ku podłodze. Kufer był częścią skomplikowanej konstrukcji, której zwieńczenie stanowił ów kwiat splątanego złomu, szczerzący się kolczastą paszczą pod ciemną powałą. Trudny w wyobraźni niemal widział powolny rozwój tej barokowej architektury śmietniska: co miesiąc, co dwa, ktoś przychodził i rzucał coś na wierzch, upychając całość byle dalej od włazu. Kufer stanowił fundament, kamień węgielny katedry ze stali i rdzy. Konrad dostał się był jednak do niego stosunkowo szybko, zaledwie po odgarnięciu kilku wiklinowych gratów i owych obrazów, które go zasłaniały. Otworzył go, no i zobaczył, co zobaczył.

Trudny ujął lampę za drewnianą podstawę i podciągnął ku kufrowi, na ile pozwalał na to kabel. Cienie rozprysnęły się na wszystkie strony, niczym stado much podniesione nagłym strachem z rozkładającego się truchła, na którym ucztowały. Na zwłokach w kufrze nikt i nic nie ucztowało. Spojrzał. Po pierwsze: za stare; po drugie: zima. Spojrzał ponownie. Co mieli zjeść, zjedli za cieplejszych dni. Szczury, skonstatował, zaskakująco chłodno nawet jak na niego. Owady zapewne też. To już prawie sam szkielet, z nędznymi szczątkami garderoby pouczepianymi kości. Szczerzy żółte ząbki z suchej czaszki o włosach jak nici babiego lata. Te włosy czarne, i czarna spódniczka, i czarna kurteczka, i w ogóle wszystko czarne, bo to jest śmierć. Szkielet, pomimo odchylenia pokrywy kufra do samej podłogi, trwa w nim, skręcony zwierzęco w embrionalnej pozycji, z goleniami wyżej głowy i rączkami oplecionymi na nich, i nie zamierza wypaść. Jak wmurowany. Jak zmumifikowany. Odzież w strzępach, skóra w strzępach. Ile mogła mieć lat? Nie więcej niż Lea. Podniósł lampę wyżej, przyjrzał się profilowi trupa. Oczy wyjedzone, skóra sczerniała niczym w pożarze, kości odbarwione. Co to jest, to niebieskie, takie nieprzyzwoicie jasne? To kokarda, która zsunęła się z jej włosów.

Pociągnął nosem, przejściowo zakatarzony, jak zawsze po nagłym przejściu z mrozu do cieplejszego wnętrza. Poczuł zapach i śniadanie podeszło mu do gardła; ten zapach – ten smród, ten odór, ten słodki aromat – rzucił nim w tył, mało nie przewracając, bo pod przewieszką złomu nie mógł się wyprostować i wylądowałby na plecach, gdyby nie odstawił lampy, żeby się z tyłu podeprzeć. A już wyprostowawszy się, szybko sięgnął do kieszeni i wyjął chusteczkę, którą następnie przytknął sobie do nosa pełną dłonią: woń własnego ciała, w kontraście do trupiej, zdała mu się rajskim pachnidłem. Oddychał szybko, co jakiś czas łapiąc haust powietrza przez otwarte usta.

Pochylił się nad Violą i wyłuskał spomiędzy jej palców mikroskopijnego peta. Podniosła na niego przedziwnie senny wzrok. Objął ją, podźwignął; wtuliwszy twarz w jej włosy, szepnął – tak cicho, że słowa wydawały się zaledwie chrapliwą modulacją jego oddechu:

– Zimno tu. Chodź, zrobię ci gorącej herbaty. Zadrżała.

6.

– Tato, tato, powiedz, czy mieszkanki Krety to Kretynki?

–  Co?

–  Kretynki, Kretynki!

Tato, powiedz mu, żeby mnie puścił!

Puść ją, Krystian.

Auaa! Kopnęła mnie! Kopnęła!

Lea, nie kop go.

Kretynki, Kretynki!

Taaato! Powiedz jej, że wcale nie Kretynki! Powiedz jej!

A właśnie, że nie! Powiedz mu, że tak! Powiedz! – Rany boskie, Janek, powiedz im cokolwiek, bo zwariuję od tych wrzasków.

–  Krewetki.

–  Co?

–  Krewetki. Idźcie stąd, no już!

–  Ale ja chcę wiedzieć naprawdę!

–  Bo jak zdejmę pasa…

Krystian pociągnął Lee za warkocz, Lea chciała go uderzyć łokciem, chybiła, on uskoczył i pognał na piętro, ona za nim. Trudny westchnął i zamknął drzwi do holu.

–  Skąd oni wzięli tę Kretę?

–  Nie wiem, gdzieś usłyszeli. Powiedz mi… – mimowolnie uśmiechnęła się, zorientowawszy się, iż powtarza słowa dzieci. – Powiedz mi, czego się dowiedziałeś.

Był już wieczór. Pięć godzin temu ambulans w asyście żandarmów wywiózł zwłoki. Przez te pięć godzin Trudny przeprowadził ze swego nie wykończonego gabinetu ponad dwa tuziny rozmów telefonicznych, z czego zaledwie kilka dotyczyło prowadzonych przezeń interesów. Resztę poświęcił na śledztwo w sprawie dziewczynki ze strychu. Trudny lepiej czy gorzej znał blisko trzy czwarte ludzi z wojskowej i cywilnej struktury władz miejskich, z czego bodaj jedna piąta była mu winna jakąś przysługę (jeśli nie kilka). Notes z telefonami Trudnego posiadał moc księgi czarów. Dzisiaj Jan Herman wypowiedział parę pomniejszych zaklęć.

–  Niczego.

Siedzieli w kuchni, przy bocznym stoliku i ostrożnie siorbali z drobnouchych filiżanek gorącą, czarną niczym Piekło kawę. Za oknem padał śnieg. W piekarniku piekło się jakieś ciasto, wypełniając izbę drożdżowym aromatem. Stojący na gazie czajnik prychał niezdecydowanie. Zza

zamkniętych drzwi prowadzących do salonu dochodziły metaliczne postukiwania oraz jęki i przekleństwa Pawła Trudnego, zmagającego się z przywleczoną przezeń z targu straszliwych rozmiarów choiną, wybraną tam osobiście przez Krystiana oraz Lee.

–  Jak to: niczego? Nie wiedzą nawet, kto to jest?

–  A skąd mają wiedzieć? Żadnych dokumentów przy sobie nie miała, a i do porównywania ze zdjęciami nie bardzo się nadaje. Masz pojęcie, ile dzieci zaginęło w trzydziestym dziewiątym w samej Galicji? To są jakieś astronomiczne liczby, człowiek z ratusza mówił, że nawet ich nie katalogują.

– No dobrze, a Janos? On przecież ci sprzedał ten dom. Powinien wiedzieć, co sprzedaje.

–  Janos pojechał do Berlina, zostawił mi wiadomość w firmie.

–  A ci z biura nieruchomości…

–  Ci z biura nieruchomości mają tylko numer paragrafu ustawy antyżydowskiej. Katastru nie aktualizowali od wybuchu wojny. Zdobyłem jedynie nazwisko właściciela, na którego zarejestrowano zakup posesji jeszcze za Franciszka Józefa. – Trudny wyjął karteczkę z kieszeni. – Niejaki… Mordechaj Abram. Abram, uważasz. To co ja mogę teraz?

–  No tak, faktycznie – pomieszała łyżeczką w przecukrzonej kawie. – Ale ty przecież masz dojście do getta.

–  Kochanie, ja mam dojście wszędzie, ale to nie znaczy, że muszę się wszędzie pchać.

–  A jednak… Trup w naszym domu.

–  Trup, trup – zirytował się lekko. – Co chcesz, wojna.

–  Ale… dziecko!

–  Boże drogi, przecież wiem, że nie Wernyhora! Czego ty ode mnie chcesz?

–  A jeśli jest ich tam więcej? – wskazała w górę.

–  No wiesz co…

–  Był jeden, może być i drugi. Dlaczego nie?

–  To co, mam zabronić Konradowi wchodzić na strych? Powinnaś mi dziękować, że ci nie uległem, przynajmniej szybko ją znalazł. Wolałabyś tak sypiać ze zwłokami gnijącymi nad głową?

Nie powinien tego mówić. Posłała mu przez parę znad kawy gniewne spojrzenie. Opuścił wzrok, obrócił łyżeczkę między palcami.

–  Prawda jest taka, że ja w ogóle nie zamierzam się tym zajmować. Nie zamierzam myśleć o tym. Zdarzyło się, cóż, taki dom: w innym zapewne przecieka dach, a w jeszcze innym ktoś schował złoto w ścianie. Nam się trafił ten. Los. Co mnie obchodzi ta dziewczynka? Słyszałaś słowa lekarza: ona umarła gdzieś w czerwcu, lipcu.

–  Powiedział, na co?

–  A co to za różnica? – pochylił się nad stołem. – Viola, proszę cię, daj spokój, nie możesz się tak angażować, umierają tysiące, dziesiątki tysięcy, nie współczujesz wszystkim, to niemożliwe; tę małą zobaczyłaś na własne oczy i to dlatego, ale to przecież czysty przypadek. -Chciał chwycić jej dłoń, lecz zdążyła ją odsunąć.

–  Na co ona mogła tam umrzeć? Może włożono ją do tego kufra już po śmierci…?

Wyprostował się, przeniósł spojrzenie za okno, gdzie śnieżyca wciąż przybierała na sile.

–  Czego ty ode mnie chcesz? – powtórzył, już ciszej.

–  Chcę wiedzieć, kim była i jak umarła. Co jeszcze powiedział lekarz?

–  On głównie podpisywał formularze. Bezpośrednia przyczyna śmierci niemożliwa do ustalenia po pobieżnym oglądzie zwłok na skutek czasu, jaki upłynął od zgonu.

–  Nie będzie dalszych badań?

–  Viola, zlituj się, jakich dalszych badań ty byś chciała?

–  Nikt nie będzie prowadził śledztwa?

–  Śledztwa? Jakiego śledztwa?

Trzasnęła otwartą dłonią o blat stolika, aż zadzwoniły filiżanki.

–  Tu się patrz! – warknęła. – Na mnie! Wrócił wzrokiem zza okna.

– Czy ty myślisz, że mnie to nie ruszyło? – skrzywił się.- Ale musisz być realistką. Nikt się nie przejmie śmiercią sprzed pół roku jakiejś bezimiennej dziewczynki, kiedy z frontu dzień w dzień jadą ciężarówki pełne trupów.

Zignorowała to.

–  Kiedy ich wysiedliły te antyżydowskie ustawy? -spytała.

Spróbował sobie przypomnieć.

–  Tak jakoś na wiosnę…

–  To znaczy, że później dom stał pusty, prawda?

–  Tak by z tego wynikało, ale…

–  I ona sama weszła do kufra na strychu pustego domu przy bezludnej ulicy, co?

–  Albo ją krasnoludki tam włożyły, z braku kryształowego katafalku – wymamrotał zgryźliwie.

Zmilczała. Znał ten twardy, odpychający wyraz jej twarzy i wiedział, że nie ma teraz żadnego sposobu, by wpłynąć na jej stanowisko. Wypił duszkiem kawę, niemal parząc sobie przełyk.

Schował kartkę z danymi poprzednich właścicieli domu, zgasił gaz pod czajnikiem i wyszedł do holu. Myślał o Józku Szczupaku, którego Brylantowy Leutnant pracował w miejscowej ekspozyturze Gestapo. On mógłby wydostać pozaoficjalnymi kanałami wszelkie możliwe informacje z rejestrów o każdym Mordechaju Abramie w okręgu. Ale po co? Żachnął się w myśli. Viola ciągle jeszcze jest w szoku; i tak wygląda prawda. Ruszył ku schodom. W końcu czegóż się spodziewać po kobiecie – myślał. -Ujrzała trupa, na dodatek trupa dziecka, i… Stracił dech. Zobaczył.

Na prawo od schodów, przed podziurawioną kulami Siwego ścianą.

Na wysokości oczu.

To.

Jak nagie serce jakiegoś potwora. Jak pięść o palcach ze smoczych jelit. Jak kłębowisko gnijących żył. Jak pasożytniczy polip. Pulsuje. Oddycha. Zmienia się, porusza, przepoczwarzą, obraca, wywija, deformuje, rezonuje kulistym dźwiękiem głodu. Do wewnątrz i na zewnątrz. Przestrzeń wokół tego, a nie to w przestrzeni. Widać: nazbyt ciężkie, nazbyt gęste. Dlaczego ziemia miałaby je przyciągnąć, dlaczego miałoby spaść na podłogę? Może sobie tak tkwić zawieszone na samym sobie po wieczność. Jest prawdziwsze od wszystkiego dookoła. Słońce własnej planety, planeta własnego słońca. Żyje. Mniejsze – większe -mniejsze – mniejsze – większe – większe – większe -mniejsze – większe – mniejsze. To nie rytm, to brak rytmu. Jak nagie serce jakiegoś potwora. Jak pięść o palcach ze smoczych jelit. Jak kłębowisko gnijących żył. Jak pasożytniczy polip. A wcale nie miękkie. Gdyby go dotknął (Boże, nie!), zapewne poczułby pod palcami kamień. To wiruje, przelewa się w sobie, paczy z kształtu w kształt; wypuszcza macki, zwija się w nicość i odwija z nicości we wszystkie strony. Dzieli się, łączy; je przetrzeń i je siebie. W kolejnych taktach symfonii śmiertelnej ciszy coraz gwałtowniejsze w swych wszech przemianach. Jak nagie serce jakiegoś potwora. I w końcu pożera się z taką zachłannością i z taką siłą ściska się samo w sobie – że niknie zupełnie i już nie pojawia się więcej.

Pustka.

Ściana z dziurami po kulach, okno, kraty za oknem, schody na piętro, właz do piwnicy. Pustka.

Zatoczył się. Wyciągnął rękę, by oprzeć się o drzwi i jakimś cudem nie trafił w nie dłonią. Zatoczył się głębiej. Dygot kolan, szeroko otwarte usta. Nie może zamknąć oczu, a chciałby.

Violettę przestraszył. Wpadł do kuchni śmiertelnie blady, zwalił się ciężko na krzesło. Pochylony głęboko, z łokciami opartymi na kolanach, oddychał bardzo głośno. Z katatonicznym uporem wpatrywał się w podłogę pomiędzy swymi stopami.

Zmarszczyła brwi.

–  Stało się coś?

Nie odpowiedział. Oddychał. Podeszła, przykucnęła.

–  Janek… Co jest?

Podniósł wolno głowę. Nigdy nie widziała u niego tak bladej twarzy i tak rozszerzonych źrenic. Dotknęła jego dłoni. Zimne, drżące.

Spróbowała się uśmiechnąć, zażartować.

–  No co, ducha zobaczyłeś?

Oblizał spierzchnięte wargi, spojrzał jej ciemno w ciemne oczy.

– Mięso – odrzekł.

7.

Nazajutrz Grzeczny przyniósł pieniądze za druki in blanco. Jego zezowatemu towarzyszowi lewy policzek spuchł jak bania. Trudny próbował w jakiś delikatny, subtelny sposób wysondować Grzecznego w kwestii owego nocnego objawienia Siwego, lecz Grzeczny miał dosyć, nie zamierzał już o tym w ogóle rozmawiać. Zaproponował nowy interes z przemytem broni, ale tu z kolei Trudny dał rozmówcy twardy odpór i spotkanie skończyło się dosyć szybko. Około południa przyszedł transport koniaku i Jan Herman przez najbliższe trzy godziny, do czasu zabezpieczenia ładunku w piwnicy magazynów, miał aż nadto roboty z odganianiem od skrzynek nadmiaru ochotnych pomocników o wysuszonych gardłach: tu kradli wszyscy. Zadzwonił Generalmajor z podziękowaniem za zamontowane już wyposażenie łazienek; słowem się nie zająknął o Hofferze, a i Trudny nie podjął tego tematu. Zapadająca na dworze ponura zimowa ciemność wczesnego zmierzchu sprowadzała nań inne myśli. Mięso. Mięso. Co to było, co to za rzecz, co to za stwór wisiał mi przed oczyma w powietrzu, we wnętrzu mego własnego domu? Co ja widziałem? Co to jest? A strach podpowiadał mu coraz mniej logiczne rozwiązania zagadki. Po prawdzie – logicznych nie było w ogóle. Zobaczył niemożliwe, więc logika nie miała tu już nic do roboty. Pomyślał o Koniu, swoim wojennym kumplu z czasów bitwy pod Radzyminem, kiedy to stanowili nierozłączną parę: dwaj najmłodsi żołnierze w plutonie – z Konia się potem zrobił wielki naukowiec, profesor; mieszkał gdzieś na przedmieściach. A pomyślał o nim, ponieważ przydałaby mu się teraz spora porcja odtrutki na karykaturalizm swej wyobraźni w postaci dawki trzeźwego, scjentystycznego racjonalizmu. Ale zanim wyszedł z firmy, zadzwonił do Janosa i okazało się, że Standartenfuhrer wrócił już ze swej comiesięcznej pielgrzymki do stolicy Trzeciej Rzeszy. Zdążył nawet usłyszeć od kogoś o tych zwłokach ze strychu. Trudny tymczasem niemal już o nich zapomniał, przytłoczony uporczywie powracającym przed oczy obrazem lewitującego, bijącego serca potwora.

– No i okazuje się, że sprzedałeś mi o wiele więcej, niż ja kupiłem – wymamrotał Trudny w słuchawkę.

Musiała spotkać Janosa w Berlinie jakaś przyjemna niespodzianka, był bowiem w wyśmienitym humorze.

–  Przyjacielu, to się nazywa wolny rynek.

–  Nie jesteś w stanie tego wyjaśnić, prawda?

–  Ależ Hermanie, mój drogi, ja jestem tylko pośrednikiem. Podobnie jak ty.

–  W takim razie mógłbyś mi przynajmniej znaleźć poprzednich lokatorów tego domu.

–  Hę, dziwne masz zachcianki. Na co ci oni? Trudny spróbował z innej beczki:

–  Coś ci powiem, Janos – zaczął z westchnieniem, odchylając się w swym fotelu za biurkiem i gapiąc ślepo w sufit: – Wczuj ty się w moją sytuację. Dopiero co wprowadziłem się do tego domu. Okolica bezludna, ni żywego ducha, wszystkich przecież wywieźliście. A tu trup na strychu. Żona mi wmawia, że na pewno jest ich tam więcej. Rozumiesz, że niby mieszkamy pod cmentarzem. Nie wygląda to najsympatyczniej, przyznasz chyba.

Standartenfuhrer zaśmiał się gromko, aż coś zajodłowało w słuchawce.

–  Człowieku, toż to proste: trafił ci się nawiedzony dom! – I ponownie w śmiech. – Nie czujesz tego dreszczyku? Takich atrakcji nie da się kupić za żadne pieniądze!

–  Ty co, znowu się zakochałeś?

Rozmowa skończyła się wymianą anegdot na temat wampirów, białych dam poszczekujących zabytkowym żelazem na blankach zamków, wilkołaków wykradających matkom dzieci i uprowadzających je do opuszczonych budynków, tudzież na temat satanistycznych praktyk żydowskich kabalistów.

Było już za późno na wyprawy do dawno nie odwiedzanych znajomych z czasów młodości; wrócił do domu. Zdażył akurat na moment odjazdu wozu, który dostarczył był zapas węgla do pieca. Konrad z Kazkiem od Garbusa zwalali go do wnętrza piwnicy przez otwarte okienko. Pracowali szybko, zagarniając łopatami kanciaste bryły czerni z oślepiająco białego w świetle naddrzwiowej lampy, grubego dywanu śniegu. Trudny pomachał Złotemu Dziadowi, który kulił się na koźle oddalającego się wozu, tak zakutany w przeróżne stare futra i wełniane szale, że wystawał mu na mróz jedynie wielki, czerwony nochal i siwe krzaki brwi. Konradowi Jan Herman obiecał przysłać kogoś do pomocy, żeby zdążyli z robotą przed godziną policyjną, bo nierozsądnie jest pozostawiać na noc nie zabezpieczony węgiel -minerał ten charakteryzuje się, zwłaszcza zimą, niewytłumaczalną tendencją do niepostrzeżonej dematerializacji.

W domu, gdy tylko minął mu krótki atak kataru, uderzył Trudnego w nozdrza ostry aromat świeżej farby. Remont budynku wszedł w fazę końcową. Jan Herman słusznie przewidział sfinalizowanie całości robót renowacyjnych jeszcze przed Wigilią; w styczniu przyjdzie czas na wszelkiego rodzaju poprawki, doprawki, korekty i uzupełnienia; elewacją zajmie się w lecie albo i jeszcze później -nie zależało mu na zewnętrznych oznakach zamożności. W rzeczy samej zależało mu na czymś wręcz przeciwnym. W salonie Krystian i Lea z kilkudniowym wyprzedzeniem ubierali choinkę; aby mogli sięgnąć do szczytu tego potwora, dziadek przyniósł im z pakamery drabinę. Siedział teraz w fotelu z nie zapaloną fajką w ustach i dyrygował wnukami, które nie zwracały na jego zalecenia najmniejszej uwagi, pochłonięte kolejną kłótnią na zrozumiały jedynie dla nich temat. Nikt z nich w ogóle nie spostrzegł zaglądającego przez drzwi Trudnego. W kuchni, co prawda, został on zauważony, lecz zaraz potem wygnany przez żonę i matkę, doskonale zgodne w kwestii jego absolutnej nieprzydatności do jakichkolwiek domowych prac. Zaszył się w gabinecie, zachachmęciwszy wpierw wypełnioną w jednej czwartej butelkę starego rumu.

Siedział w głębokim, skórzanym, czarnym fotelu, podarowanym mu przez Janosa na czterdzieste pierwsze urodziny, wąchał farbę, pił rum i myślał. Chcąc nie chcąc, przechodził dziś przez hol i koło schodów dziesiątki razy: to miejsce stanowiło przecież centrum, wszechoś domu. Za każdym razem wzrok mimowolnie odbiegał mu w bok, w sześcian powietrza przed ostrzelaną ścianą. Raz nawet wszedł w ten wycinek przestrzeni i chwilę stał tam nieruchomo, a jego klatka piersiowa zajmowała w tym czasie to samo miejsce, co owo nie mające prawa istnieć megaserce. Myślał, że w ten sposób przezwycięży strach, ale nic z tego. To nie takie proste.

W ogóle nie przyszło mu do głowy podważać wiarygodność świadectwa własnych zmysłów, nie postało mu, że mógł paść ofiarą jakiejś halucynacji, że po prostu dostał zwidów i omamów, że sobie to wymyślił, zasugerował czy wreszcie dokonał aktu autohipnozy, o których to ewentualnościach był wszak doskonale poinformany jako czytelnik przedwojennych gazet, lubujących się w penetrowaniu ponurych odmętów wszelakich spirytualizmów, metem-psychoz, duchowych doświadczeń czy psychicznego magnetyzmu. Okrutna realność owego megaserca, ostra, twarda, ogłuszająca dotykalność tego przedmiotu – jeśli przedmiotem można je zwać – wykluczała podobne przypuszczenia. Tamto wydarzenie nie miało nic wspólnego ze snem. W istocie stanowiło jego zaprzeczenie.

Świetnie sobie potrafił wyobrazić Siwego wychodzącego nocą do łazienki i spostrzegającego megaserce. Siwy cofa się w otwartych drzwiach, wyjmuje z walizki pistolet, uspokaja oddech i wygląda ponownie. Megaserce nie znika. Co wtedy robi Siwy? Podnosi spluwę i zaczyna strzelać? Nie, on by tego nie zrobił bez przyczyny, tam musiało się stać coś jeszcze. Co? Czy to serce… rzuciło się na niego?

Myśli Trudnego przeskoczyły na inny tor, aczkolwiek zbieżny z poprzednim. Teraz, post factum, potrafił odnaleźć we wspomnieniach ostatnich dni wiele zdarzeń, które w swoim czasie umykały mu jako całkowicie nieważne; zapewne jeszcze więcej ich zapomniał lub po prostu nie zapamiętał. Na przykład matka, Anastazja Trudny de do-mo Koniecpolska primo voto Starowieyska, z natury i wychowania dama, z przeznaczenia gospodyni domowa, kobieta o wrodzonych, co prawda, skłonnościach do konfabulacji, jednak bez wątpienia obdarzona silnymi nerwami, nie raz i nie dwa, wyraźnie zdenerwowana, wygłaszała uwagi typu: „Mówię wam, w tym domu straszy", „Jakaś niewidzialna ręka przesuwa moje rzeczy, gdy nie patrzę", „Ja po prostu czuję ich obecność" oraz „Ten dom żyje; żyje, oddycha, myśli". Albo te niewytłumaczalne niezgodności w pomiarach. Albo niezrozumiały brak odwodnienia trupa dziewczynki ze strychu; nie wspominał o tym Violetcie, bo i po co, lecz lekarz był mocno zdziwiony trupim aromatem roztaczanym przez zwłoki. „One powinny być suche jak pieprz i w ogóle nie… pachnieć", oświadczył. Chodziło o czas, przez jaki ciało pozostawało po śmierci w pomieszczeniu o określonej wilgotności i temperaturze. Zapach datował zgon najwyżej na kilka tygodni wstecz, podczas gdy sam ich stan sugerował pięciokroć dłuższy okres rozkładu. Trudny spytał, jak to możliwe. Lekarz wzruszył ramionami. „Wszystko jest możliwe -odparł – to jedynie kwestia nieprawdopodobieństwa. Gdyby ktoś je trzymał w lodówce… albo gdyby na tym strychu zawsze panowała zima… albo gdyby ich czas biegł wolniej…"Okazało się, że lekarz czytywał przed wojną te same gazety, co Trudny.

Po kolacji Jan Herman złapał Konrada i wymógł na nim odłożenie prac eksploracyjnych na strychu na po świętach.

– Nie chciałbyś chyba obdarować nas w Boże Narodzenie kolejnym trupem. Matka by mnie oskalpowała.

– To co, wolisz, żeby tam sobie leżał? – Tak – odparł Trudny. – Zdecydowanie wolę.

Konrad wzruszył ramionami i wrócił do roboty przy węglu. Razem z przysłanymi z firmy Tadkiem Kościuchą i Francuzem poradzili sobie z resztą czarnego zwału w pół godziny. Trudny chciał swych pracowników zaprosić na kieliszek czegoś rozgrzewającego, ale musieli już jechać, godzina policyjna była tuż-tuż, nie zdążyliby, gdyby nie ciężarówka Trudnego.

Teraz Jan Herman patrzył przez okno jasno oświetlonego gabinetu na niemal jednolitą ciemność zimowej nocy. Śnieg przestał padać i bezludna ulica srebrzyła się blado w blasku dopełniającego się księżyca. Zaiste, trupi krajobraz. Cisza śmiertelna. Nie mógł zasnąć, nie chciało mu się spać, w ogóle nie wszedł na piętro, Violetcie powiedział, że musi jeszcze popracować. To prawda, ale on nie pracował. Potem, w retrospekcji, był niemal pewien, iż w jakiś sposób podświadomie przeczuwał strukturę przyszłych zdarzeń. Że tej nocy po prostu czekał. Czekał na potwierdzenie.

Wielokrotnie wychodził do ciemnego holu i wypatrywał megaserca, lecz ono nie pojawiało się. Usiadł przy biurku, napisał na czystej kartce: „Duchów nie ma", po czym zaśmiał się, zmiął papier i cisnął do kosza. Dobrze wiedział, co przed chwilą uczynił: próbował rzucić zaklęcie. To przez noc. Nocą magia zyskuje na sile, czary samoistnie się uprawdopodobniają. Noc. Nocą wszyscy dziecinniejemy, to czas uproszczeń, myśli wówczas odmawiają podążania krętymi ścieżkami logiki dorosłych, wolą linie proste, drogę na skróty, która częstokroć wymaga wyburzenia fundamentów tejże logiki, jeśli zawadzają. Co z tego, że duchów nie ma, skoro są. Zaśmiał się ponownie. Wciąż jeszcze nie był do końca pewien, w co wierzyć, a z czego się śmiać. Rozmowa z Janosem nieco go ocuciła, ale teraz, w świętej ciszy i ciemności samotnej nocy, Janosowe anegdoty traciły na śmieszności. Megaserce było bardziej rzeczywiste od kuli w potylicę chłodnym świtem na podleśnej równinie, bardziej prawdziwe od Hakenkreuzów na sztandarach, mundurach, pieczątkach i trumnach. Nalał do szklaneczki resztkę ciemnego rumu. Powąchał trunek, Pogrążony w miękkim zamyśleniu.

Zaczęło się od jakby szumu, jakby coś gdzieś leciało, spadało, frunęło. Natychmiast odstawił szklankę i obejrzał się. Ale nic, nikogo. Wyjrzał do holu: też pusto. Tymczasem szum się skończył i Trudny zwątpił, czy faktycznie go słyszał. Ale potem rozległ się pierwszy szept. Z braku innych dźwięków zabrzmiał w uszach Jana Hermana dwakroć głośniej, aniżeli w rzeczywistości. Szeptał ktoś stojący trzy kroki od niego, lecz trzy kroki od Trudnego nie stał nikt.

Jan Herman poruszył się. Przysunął fotel oparciem do wschodniej, pozbawionej okien ściany, z biurka zabrał szklaneczkę z rumem, po czym usiadł w fotelu. Był przerażony, ale to go rzadko powstrzymywało.

Szepczących było więcej. Z nieruchomego powietrza we wnętrzu silnie oświetlonego pokoju – oazie jasności pośród nieskończonej ciemności nocy – płynęły ku Trudnemu fale cichych dźwięków. Do niego szeptali czy do siebie? Nie potrafił tego ocenić, ponieważ nie rozumiał ich języka. Szybko go jednak rozpoznał: to jidysz. Duchy konwersowały w jidysz. Szept zniekształca oryginalne cechy głosu, więc Jan Herman nie był w stanie wytłumaczyć sobie dziwnej miękkości i lekkiego zaseplenienia, jakie w nich zauważył. Zresztą wcale tak pilnie nie słuchał. Większą część uwagi poświęcał na daremne wypatrywanie wizualnych manifestacji obecności szepczących istot. To odruch, nie potrafił go opanować. Szepty rozlegały się z różnych stron, a on żywił irracjonalne przekonanie, iż duchy pojawiają się właśnie w tych miejscach, na które akurat nie patrzy, starał się więc patrzeć wszędzie równocześnie.

Przeszły przez gabinet niczym przypływ morza dźwięków. Ich częstotliwość jęła maleć, w końcu spadła do pojedynczych zaszepnięć, przedzielanych coraz dłuższymi interludiami wszechmilczenia, i Trudny pojął, iż duchy go opuszczają. Podniósł szklankę i opróżnił ją szybkim łykiem. Rozległ się jeszcze jeden niepewny głos, po czym wszystko ucichło. Czekał na szum, zamykający objawienie w symetrycznej sekwencji, jednakże szum nie nadszedł.

Trudny przesiedział w samotności przesączonych paniką myśli jeszcze kwadrans, wreszcie podźwignął się i wyszedł do holu. Serca nie było. Przypomniał sobie śmiech Janosa. „Człowieku, toż to proste: trafił ci się nawiedzony dom". Zrozumiał, że Standartenfuhrer mimowolnie wypowiedział okrutną prawdę. Ten dom jest nawiedzony.

8.

Ksiądz Franciszek Rębałło, proboszcz parani świętego Jacka, wyjrzał przez okno swej plebanii na zaśnieżoną ulicę, zobaczył mężczyznę w czarnym płaszczu, czarnych rękawiczkach i kapeluszu na głowie – i pomyślał: dzisiaj umrę.

Wyroku był niemal pewien. Przypuszczał, że zabiliby go dużo wcześniej, gdyby nie fakt, iż szło tu wszak o osobę duchowną. Przypuszczał również, iż – paradoksalnie -nie posunęliby się do tego, gdyby nie poprzedzająca owo wydarzenie jego współpraca z nimi: był teraz w ich oczach zdrajcą do kwadratu. Na dodatek ta historia z wtyka… Od dawna podejrzewali przeciek. Zachowanie Rębałły jednoznacznie wskazało im winnego, bo przeciek nie został zlikwidowany wraz z usunięciem Łysego. A przecież nie mógł, nie mógł się inaczej zachować. Jakiż miał wybór, on, sługa boży? Wyboru nie było.

Listopadowy zmierzch kładł się długimi cieniami na podwórzu plebanii; w chłodnym powietrzu, ścinającym oddechy w siną mgiełkę pary, wirowały pierwsze płatki śniegu, zapowiedź nadchodzącej zimy – gdy ksiądz Rębałło, wchodzący właśnie po schodkach z zawiniętym w gazetę kurczakiem pod pachą i ciężkim pękiem kluczy w drugiej ręce, usłyszał echo pistoletowej palby i obrócił się w kierunku źródła huku, ku zakrętowi wąskiej ulicy. Po nagłym, jednoczesnym grzmocie dwóch-trzech pistoletów nastąpiło kilka pojedynczych wystrzałów, po czym zaległa mroźna cisza. Ksiądz Franciszek wybrał odpowiedni klucz, wcisnął go do zamka, przekręcił… Na ulicę wypadł zgięty w pół mężczyzna, krwawiący z ran na ramieniu i w prawym boku, zataczający się głęboko w swej panicznej ucieczce przed śmiercią. Zobaczył księdza stojącego w otwartych drzwiach, skręcił ku niemu. Czapka spadła mu z głowy, odsłaniając gładką łysinę, i Rębałło rozpoznał Łysego, człowieka Majora. Niemcy! – przemknęło mu przez myśl. Obława! Ale nie słyszał ich nawoływań, gwizdków, szczekania psów, warkotu pracujących silników motocykli i samochodów; wciąż panowała cisza, mącona jedynie ciężkim tupotem nóg postrzelonego Łysego. Łysy dotarł już do schodków. Ksiądz upuścił kurczaka i klucze, postąpi) w dół, złapał słaniającego się mężczyznę, podtrzymał -ksiądz Franciszek był silnym, rosłym mężczyzną, o legendarnej w parafii krzepie. Zaciągnął rannego do wnętrza. Łysy rzęził:

– Zabiją mnie… zabiją…

Rębałło zobaczył wypadających zza zakrętu dwóch mężczyzn z pistoletami w rękach i natychmiast wszystko zrozumiał. Oni stanęli, zagapili się na niego. Sam Rębałło stanął w progu plebanii, z dłonią opartą na zimnej klamce drzwi. Patrzyli tak na siebie w milczeniu chyba z pól minuty. Potem tamci spuścili oczy, schowali broń i odbiegli w cień przecznicy, a ksiądz Franciszek zaryglował wejście do budynku plebanii. Łysy leżał na podłodze jadalni, macał się po ranie w boku.

–  Poszli – rzekł sucho Rębałło. Łysy zajęczał przeciągle:

–  Ksiądz uratował mi życie, ksiądz jest święty człowiek…

Wróciwszy z wodą, jodyną i bandażami, Rębałło uklęknął nad Łysym.

–  Za co? – spytał, rozpinając delikatnie przesiąknięty krwią płaszcz. Łysy tylko stęknął i zagapił się w sufit. Pół godziny później, już obmyty i obandażowany, usadzony na kanapie, zwrócił się łagodnie do Rębałły:

–  Ksiądz poda mi telefon.

Ksiądz podał. Łysy wykręcił numer, wyszczekał kilka zdań w łamanym niemieckim. Pół godziny później przed plebanię zajechał czarny mercedes. Łysy był mądry, nie dziękował księdzu. Zabrał się z Niemcami i wszyscy odjechali. Rębałło zaś wpadł w furię i połamał na drobne kawałki kuchenny stołek.

Czy posiadał jakikolwiek wybór? Czy gdyby ci dwaj wypadli na ulicę, gdy Łysy był dopiero przy furtce – czy wówczas Rębałło zostawiłby rannego bez pomocy i pozwolił dobić na swym progu?

Pomimo demaskacji Łysego wpadki nie skończyły się: ksiądz wiedział, że jest na niego wyrok. Wygłaszane przezeń podczas mszy kazania coraz częściej opierały się na cytatach z Apokalipsy; spowiadając, był zaskakująco wyrozumiały w wymierzaniu pokuty; zaczął prowadzić dziennik i wrócił do książek, których nie czytał od lat. Czekał.

A teraz ten mężczyzna. Ksiądz Franciszek podkręcił sumiastego, sarmackiego wąsa, wygładził sutannę, podszedł do drzwi i otworzył je jednym zdecydowanym szarpnięciem. Mężczyzna w płaszczu i kapeluszu stał przy ogrodzeniu i przyglądał się księdzu.

–  O co chodzi? – zawołał Rębałło ze schodów. Tamten przesunął orękawicznioną dłonią po ciemnym i – w odróżnieniu od Rębałłowego – krótko przyciętym wąsie, poprawił kapelusz i przeszedł przez furtkę. Zatrzymał się przy pierwszym stopniu i spojrzał w górę na księdza Franciszka, który marszczył brwi i wysuwał do przodu kwadratową szczękę, butną miną skutecznie broniąc się przed strachem.

–  Niech będzie pochwalony…

–  O co chodzi? – powtórzył ostro Rębałło.

–  Ksiądz proboszcz mnie pewnie nie pamięta… – Istotnie.

–  Jan Herman Trudny – przedstawił się obcy. – Mam do księdza wielką prośbę.

Rębałło już w chwili, gdy tamten wypowiadał swe nazwisko, zrozumiał, że to jeszcze nie jest kat. Z księdza Franciszka uszło napięcie. Odchrząknął, uśmiechnął się lekko i poprosił Trudnego do wnętrza.

Trudny zdjął kapelusz i rękawiczki, płaszcz tylko rozpiął.

–  Ta prośba… Mógłby mi ksiądz poświęcić trzy-cztery godziny czasu?

–  Dzisiaj? Teraz?

–  Tak. Bardzo mi na tym zależy.

Rębałło zamknął księgę parafialną, usiadł przy stole. Trudny stał przy oknie, popatrując to na zachmurzone niebo, to na księdza.

" No, nie wiem – skrzywił się proboszcz. – święta tuż-tuż, roboty nawał…

– TaK, taK, ja to rozumiem. Ale, proszę księdza, to jest naprawdę ważna sprawa.

Rębałło przyjrzał się Trudnemu z uwagą. Zauważył kontrolowaną martwotę jego oblicza, zauważył drobne oznaki bogactwa w jego ubiorze.

–  Słucham pana.

Jan Herman wrócił do obserwacji ciemnych obłoków na sinopopielatym nieboskłonie.

–  W moim domu straszy – rzekł. Księdza Rębałłę zatkało.

–  Proszę? – stęknął po chwili.

–  Straszy. Duchy. Rozumie ksiądz?

Tu wbił w księdza Franciszka ponure, twarde spojrzenie i proboszczowi cofnęły się z ust słowa oburzenia na strojenie sobie z wyświęconej osoby tak niestosownych żartów. Ten mężczyzna, Jan Herman Trudny, nie żartował. Był zatem szalony i do księdza z powrotem jął podpełzać strach.

–  No, a czego pan ode mnie oczekuje? – spytał.

–  Egzorcyzmów – odparł Trudny, mnąc w silnych dłoniach skórzane rękawiczki.

–  Ach, tak.

–  Ksiądz się na tym zna?

–  Na czym?

–  Na egzorcyzmach. Zna się ksiądz na wypędzaniu duchów?

–  Mhm, nigdy nie miałem okazji…

–  Ja nie oszalałem – warknął Trudny.

–  Może pan usiądzie?

–  Niech się ksiądz pospieszy, tak wszystko urządziłem, że teraz przez parę godzin mam dom pusty, potem wróci rodzina, a nie chcę wywoływać zamieszania…

–  Widział je ktoś oprócz pana?

–  Tak. Bardzo księdza proszę, samochodem tu jestem, pojedziemy tam i z powrotem…

– Zaraz, zaraz…!

–  Czego ksiądz potrzebuje, wody święconej, Biblii? Wszystko mam w domu.

Rębałło poderwał się, podszedł do Trudnego.

–  Pan naprawdę je widział?

–  Tak – rzekł tamten i ksiądz Franciszek mu uwierzył.

Ubrał się i wyszli. Samochód Trudnego stał posesję dalej. Ciemnometaliczne płaszczyzny jego karoserii były jedynymi w zasięgu wzroku nie pokrytymi kilkucentymetrową warstwą puszystego śniegu. Wsiedli, Trudny zapalił i ostro ruszył z miejsca. Rębałło obserwował go dyskretnie podczas jazdy. Nie bardzo wiedział, co ma o tym człowieku myśleć. Po prawdzie na szaleńca to on nie wyglądał w ogóle. Wyglądał na jakiegoś rzutkiego, bezwzględnego przedsiębiorcę, może właściciela ziemskiego.

Zatrzymał wóz na pustej, zaśnieżonej ulicy; po wyłączeniu silnika zapadła ciężka cisza. Wysiedli. Rębałło rozglądnął się. Domy w okolicy sprawiały wrażenie opuszczonych, cała dzielnica – zupełnie wyludnionej. Wrony krakały złośliwie z pokrytych śniegiem dachów.

–  Tu pan mieszka?

Wyjętym z kieszeni płaszcza kluczem Trudny otworzył drzwi jednego z wciśniętych w długi, szary szereg budynków. Zamachał na księdza, który się ociągał.

Cisza we wnętrzu domu była jeszcze cięższa od tej z ulicy. Panowało tu jednak przyjemne ciepło; zdjęli wierzchnie okrycia, Trudny powiesił je na wieszaku przy wejściu. Ksiądz Franciszek zajrzał do pokoju po lewej: stała tam, już przybrana, wielka choina.

–  I? – spytał, gdy gospodarz spojrzał nań wyczekująco. – Gdzie one?

–  Kto?

–  No, duchy.

Trudny zacisnął szczęki.

–  Myśli ksiądz, że pokazują się na moje zawołanie, czy jak?

–  No dobrze, to co ja mam robić?

–  Egzorcyzmować.

–  Kogo? Może pan sam jest opętany? Głupstw się pan naczytał, my nie paramy się jakąś czarną magią.

–  Dom niech ksiądz egzorcyzmuje.

–  Aha. Dom. No, łacinie. Jak pan to sobie wyobraża?

–  No, nie wiem, to nie ja jestem księdzem.

–  Fakt – Rębałło rozejrzał się. – Gdzie pan te duchy widział?

Trudny wskazał kąt między schodami na piętro, północną ścianą, a ścianą boczną holu. W tej północnej widniało kilka dziur, które ksiądz bezbłędnie rozpoznał jako blizny po kulach.

–  Ktoś tu strzelał?

–  Właśnie – odparł Trudny, uśmiechając się dziwnie. -Mój znajomy. Wyszedł w środku nocy do łazienki i zobaczył coś takiego, że wystrzelał cały magazynek. Może ksiądz zacząć właśnie stamtąd.

–  Pańscy znajomi zawsze chodzą do łazienki z karabinami?

–  Wie ksiądz, Szwab wszędzie się wciśnie.

Rębałło pokręcił głową, zdjęty mimowolną sympatią do tego mężczyzny.

–  Szczerze panu mówię – rzekł – że mam to za zabobon. Nie będzie to uczciwe z mojej strony, bo choć mogę odprawić ten rytuał i odprawię, jeśli pan chce, to dla mnie pozostanie on pustym teatrem. Nie ma we mnie wiary w te pańskie duchy, skądże więc miałbym wziąć wiarę w egzorcyzmującą moc mych formuł? Pan mnie rozumie? Cieszę się. No to gdzie to kropidło i woda?

Trudny przyniósł. Ksiądz Franciszek, zamoczywszy delikatnie miotełkę kropidła w święconej wodzie, podszedł bliżej do ostrzelanej ściany, aż częściowo zasłonił go szkielet spiralnych schodów; gospodarz podążał tuż za nim.

Rębałło westchnął, zamachnął się, i mamrocząc po łacinie skomplikowane inwokacje, prysnął chmurą drobnych kropel na mur.

Dom ryknął. Ściana wydęła się i zadrgała niczym membrana, po czym najgłębiej wypaczony jej fragment – zniknął, jakby zanurzony pod pionową powierzchnię jeziora niebytu. Pozostawił po sobie owalnego kształtu dziurę, przez którą dął z podwórka do wnętrza budynku zimny wiatr. Dziura była rozmiarów sporej miednicy, a jej krawędzie przechodziły przez strukturę muru bez zważania na układ cegieł, które przycięto gładko i bez żadnych skruszeń czy pęknięć.

Księdzu Franciszkowi słowa zamarły na wargach. Miotnął się w tył i wpadł na gospodarza, który tylko klął ordynarnie. Kropidło upadło na podłogę, podobnie talerz ze święconą wodą; prawie natychmiast przedmioty te zniknęły, a i rozlana ciecz wyparowała w mgnieniu oka. Ksiądz wrzasnął. Klnący nieprzerwanie Trudny odciągał go do tyłu, aż niemal siłą wepchnął do salonu i zamknął za sobą drzwi do holu, gdzie wył mroźny wicher. Rębałło w końcu wyrwał mu się.

–  Mój Boże – jęknął. – Mój Boże.

Trudny był już przy barku; wyjął zeń butelkę i dwa kieliszki. Nalał równo po brzegi. Chwilę odczekał i podszedł z nimi do księdza, a nie uronił po drodze ni kropli. Podał jeden Franciszkowi. Wychylili je bez słowa.

Rębałło podwinął wąsa i, wciąż kręcąc w oszołomieniu głową, zwalił się w najbliższy fotel. Nic nie mówił: nasłuchiwał odgłosów dobiegających z holu. Trudny wrócił do barku.

–  Zdarzało się już… coś takiego? – spytał go wreszcie ksiądz.

–  Skąd!

Rębałło spojrzał z uwagą na zapatrzonego przez okno w burzowe niebo Jana Hermana.

–  Po co właściwie pan mnie tu przywiózł? Trudny wzruszył ramionami.

–  Chciałem zobaczyć, co się stanie – rzekł. – Chciałem się przekonać, czy to rzeczywiście jakieś… – prychnął -siły nieczyste.

Ksiądz otarł pot z czoła. Przechylił głowę, by lepiej słyszeć dźwięki dochodzące zza drzwi prowadzących na korytarz, ale stamtąd nie dochodziły żadne dźwięki.

Trudny wskazał ruchem brody niebo.

–  Gdyby to nie był dzień… Gdyby nie zdarzyło się to w jasny dzień, ale nocą właśnie…

–  To co?

Trudny zacisnął szczęki, odwrócił się od okna, zdecydowanym krokiem przemaszerował do drzwi, otworzył je i wyjrzał.

–  Niech ksiądz zobaczy.

Ksiądz wstał, podszedł, zobaczył. Po dziurze w ścianie nie było śladu, zasklepiła się bez najmniejszej blizny, niczym rana na żywym organizmie.

–  Ale kropidła i talerza nie ma – zauważył Rębałło.

–  Ano, nie ma. Chce ksiądz spróbować jeszcze raz? Franciszek zaśmiał się nerwowo.

– Drogi panie, ze mnie żaden egzorcysta; tu najwyraźniej rzeczywiście działają jakieś siły, których nie rozumiem. Ja jestem zwykły proboszcz, ja się na tym nie znam, mogę pana wyspowiadać, mogę dokonać ostatniego namaszczenia, mogę ochrzcić pana dziecko, ale niech pan mi nie każe toczyć metafizycznych batalii, bo ja o tym pojęcia nie mam.

–  To czemu ksiądz się zgodził?

–  A jak pan myśli? Z ciekawości, to oczywiste. W duchy nie uwierzyłem, a więc moją ignorancją w tym względzie się nie przejmowałem, ale gdyby jednak… Przynajmniej przeżyłbym ciekawą przygodę.

–  Przygodę – parsknął gospodarz, podchodząc wolno do ostrzelanej ściany. – Ja tu, cholera, mieszkam.

Ksiądz Franciszek obserwował go z progu drzwi do salonu, jak zbliża się z wyciągniętymi przed siebie rękoma do feralnego muru i wreszcie dotyka go czubkami palców, a potem wewnętrzną stroną dłoni; jak przywiera do niego całym ciałem, przykłada ucho do ciemnej glazury farby i wsłuchuje się w rytm oddechu budynku. To jest naprawdę odważny człowiek, pomyślał Rębałło bez najmniejszego odcienia kpiny.

–  I co? – zawołał.

Trudny odwrócił się, wzruszył ramionami.

–  Nic. Zimna jak diabli.

–  Chodź pan. Opowiesz mi, co tu się właściwie dzieje. Wrócili do salonu, starannie zamykając za sobą drzwi, a Trudny wykonał kolejny kurs do barku. Mówił krótkimi zdaniami, bez wahania, ograniczając się do faktów i pomijając większość szczegółów. Jak w raporcie wojskowym, skojarzył ksiądz Rębałło. Słuchał w milczeniu. Zmienna kubatura budynku. Megaserce. Zwłoki na strychu. Megaserce po raz drugi. Spostrzeżenia matki Trudnego. Szepty. I teraz ściana.

–  Mówi pan, że w jidysz?

–  W jidysz, w jidysz. Potrafię przecież rozpoznać.

–  Dziwne – zadumał się ksiądz Franciszek. – No bo wcześniej, jak pan powiedział, mieszkali tu ci Abramowie, to w ogóle była dzielnica żydowska, ta bogatsza. Jest jakiś związek, nie sądzi pan?

–  Co, że niby żydowskie duchy? To co mam zrobić, wezwać spirytualistyczne Spezialsonderkommando?

–  Panie Trudny…!

–  Dobra, dobra. Chwilę milczeli.

–  Ja panu powiem, co ma pan zrobić – rzekł naraz z naciskiem Rębałło. – Pan powinien się stąd natychmiast wyprowadzić. Razem z całą rodziną.

–  Łatwo księdzu mówić. Święta, Nowy Rok, środek zimy, a i moja kieszeń nie bez dna. Zresztą, co miałbym im powiedzieć? Że duchy nas wyganiają?

–  A nie jest tak?

–  To nie o to chodzi…

–  Chce pan czekać, dopóki wszystkim same się nie objawią? Żeby nie musiał się pan narażać na śmieszność, tak? Panie, ja bym się po prostu bał mieszkać w takim domu, któremu ni z tego, ni z owego znikają ściany…!

–  No, znowuż nie tak ni z tego, ni z owego, ale od święconej wody.

Księdza to zastanowiło.

–  Naprawdę? Myśli pan…?

–  A co, może nie? Widział ksiądz. Nawet talerz i kropidło zniknęły.

–  No tak, ale…

Trudny pokiwał głową z głębi swego fotela.

–  Ja wiem, to nazbyt banalne. Jak z tych chłopskich opowieści o diable wpadającym kominem.

–  Hm, rzeczywiście, nie chce mi się wierzyć, że tak po Prostu…

–  No to jak? Diabeł? Nie diabeł?

–  Nie wiem! – warknął Rębałło, waląc pięścią w opar- Ja się na tym nie znam! Do jezuitów pan idź, do biskupa! Tylko się przypadkiem na mnie nie powołuj! Mnie tu nie było i nic nie widziałem.

Trudny uśmiechnął się krzywo.

–  Widzę, że Kościół krzywo patrzy na księży, którzy wierzą w diabła.

–  Odpieprz się pan od Kościoła. Wojna teraz jest, diabły chodzą w czapkach z trupimi główkami. W co ja mam wierzyć, w wirujące talerzyki czy w SS raczej?

–  Widocznie na tamtym świecie nikt nie słyszał o Hitlerze – mruknął gospodarz.

Znowu zamilkli na jakiś czas. Gdzieś w głębi domu zegar wybił drugą. Rębałło wyjrzał przez okno: na zewnątrz prószył już drobny śnieg.

–  Co pan miał na myśli mówiąc, że gdyby to było w nocy…?

Trudny wzruszył ramionami.

–  W dzień to ja wytrzymam i demona z rogami, ale po zmroku można dostać zawału serca. Te zimowe noce… Rozumie ksiądz: strach. To nie chodzi o to, że duchy pokazują się po zmierzchu, ale że po zmierzchu widzą je ludzie.

–  Chyba za dużo żeśmy wypili.

–  Chce ksiądz już jechać? Nie ma obawy, poprowadzę, mnie nie tak łatwo ściąć.

Rębałło zerknął za zegarek.

–  Czas, czas – mruknął. – Tak, muszę się zbierać -podniósł się. – Mam nadzieję, że nie ma pan do mnie pretensji. Przynajmniej byłem wobec pana szczery. Wyprowadźcie się stąd, nie szukajcie niepotrzebnie guza. Ja się nie znam, ale po tym, co zobaczyłem… Trzeba być naprawdę głupim, żeby tak ryzykować. Pan mi wybaczy, że nie owijam w bawełnę…

–  Rozumiem, rozumiem. – Wyszli do holu i równocześnie zerknęli na ścianę za schodami: stała. – I nawet chcę to zrobić: w nocy. Bo w dzień, w dzień zaczynam liczyć. To chyba również przez tę wojnę: człowiek się przyzwyczaja do życia w strachu, do nieuniknioności codziennego ryzyka. – Wciągnęli płaszcze, Trudny nałożył na głowę kapelusz, ksiądz biret. – Parę lat temu nie zważałbym na nic i wiał stąd, gdzie pieprz rośnie. Ale teraz… czy łapanka na ulicy, czy pijany żołnierz, czy duch w domu, co za różnica…

– Noo, nie wiem. Dla mnie duża.

Uśmiechając się pod wąsem, wyszli do samochodu, który już zdążyło lekko przysypać śniegiem. Trudny kilkoma pociągnięciami rękawiczki oczyścił zeń przednią szybę. Wsiedli do środka i Jan Herman ruszył z Pięknej tak samo ostro, jak spod plebanii.

Tym razem podczas jazdy wymienili kilka uwag na temat sytuacji politycznej i gospodarczej, skonfrontowali swoje wersje ostatnich wydarzeń na frontach i solidarnie poklęli na Niemców. Wysiadłszy, ksiądz Franciszek podał Trudnemu rękę, którą ten mocno uścisnął. Nie zgasił silnika, nie wygłaszał żadnych pożegnalnych formuł: zawrócił i odjechał.

Przekręcając klucz w zamku plebanijnych drzwi, ksiądz Rębałło ze zdumieniem stwierdził, iż wizyta w nawiedzonym domu Jana Hermana Trudnego poprawiła mu humor; że jest teraz nieomal szczęśliwy. Ta znikająca ściana, kropidło i talerz połykane przez podłogę – owe niesamowite doświadczenia rodem z gotyckich powieści były jednak w jakiś przedziwny sposób odświeżające, otrzeźwiające, a po śmiertelnej, czarnoszarej monotonii strachu i przygnębienia, w jaką przemieniły się ostatnie dni -niemal zbawienne dla pogrążającej się w zimnym cieniu duszy księdza Franciszka.

Wszedł do jadalni i zobaczył tych dwóch. Już stali. Ten z lewej, wyższy, młody a całkowicie siwy, ściskał w kościstej dłoni wielki, czarny pistolet. Ten z prawej, starszy, cokolwiek otyły, miał w ręce kartkę kratkowanego papieru, z której natychmiast jął odczytywać wyrok, szybko, połykając końcówki słów i łapiąc oddech nie wtedy, kiedy należy. Gdy skończył, siwy uniósł pistolet. Patrzył księdzu prosto w oczy.

– Tak – rzekł Franciszek Rębałło.

9.

Noc. Wszystko, co powiedział o niej księdzu – to prawda. Noc jest niebezpieczna. I nawet nie tyle chodzi tu o strach, co o wiarę dziecinną – w nocy łatwiej uwierzyć w cuda, magię, potwory i duchy. Zasypiając, obracał Trudny pod powiekami obrazy znikającej ściany. Teraz był niemal pewien interwencji sił piekielnych, ciemna cisza zatopionego w gęstej materii nocy domu dusiła mu myśli i zmuszała do bezwyjątkowej akceptacji istnienia tego wszystkiego, co w dzień nie istniało: są duchy, są, są. Nie sposób zaprzeczyć własnemu strachowi, a już na pewno nie po północy zimowego dnia.

Po co on w ogóle sprowadził tu księdza? Teraz mógł się przyznać przed samym sobą. Ano po to, żeby tamten odprawił swoje łacińskie rytuały i udowodnił mu bezpodstawność lęków; żeby go wyśmiał. Jakie duchy, co za duchy, duchów nie ma, pan jest inteligentny człowiek, czyja panu muszę tłumaczyć oczywistości, Kościół zwalcza zabobony, niech pan nie będzie śmieszny. To by Trudnego otrzeźwiło. Tymczasem nic z tego. Dom go przechytrzył. Dostał padaczki od paru kropel wody święconej.

Po odwiezieniu księdza Trudny wziął resztę tej wody i jął nią gęsto skrapiać hol i swój gabinet, lecz nic się nie stało, dom nie zareagował. Pomyślał: pewnie dlatego, żem nie ksiądz. Chwilami aż się sobie dziwił, że rozumuje w ten sposób. Przecież to dziecinne! Tymczasem zapadła noc i wróciła doń magia dziecięcych strachów. Nocą wampiry za oknami.

I tak się miotał pomiędzy autoszyderstwem a strachem, póki nie zasnął. Śniło mu się, że wszedł do środka filmu Nosferatu Murnaua. Skradał się bladym zmierzchem pośród czarnobiałych dekoracji, a niewidoczny taper wygrywał na rozstrojonym pianinie gromy i lawiny z odległych gór Transylwanii. Krwi! Krwi!!

Aż złapał go kurcz w lewej łydce i obudził się. Violetta mamrotała coś przez sen, odwrócona doń plecami. Masował nogę i wślepiał się, zaspany, w szary, gruboziarnisty mrok.

Ktoś szeptał za zamkniętymi drzwiami sypialni. W absolutnej ciszy spokojnej nocy ten szept był nieomal głośny, choć przecież na tyle cichy, że Trudny, zamarły w absolutnym bezruchu i bezdechu, nie był w stanie rozpoznać w nim ani słowa, a nawet zidentyfikować języka -znowu jidysz? Nie potrafił stwierdzić. Ale szept trwał. Jan Herman lękał się poruszyć, chociażby tą nogą o wciąż bolącym mięśniu, w obawie, iż zatrzeszczy pod nim łóżko. Pomyślał: Jakby mi kto powiedział, że będzie mnie paraliżowało na sam odgłos cudzego szeptu w moim własnym domu, to bym go wyśmiał; ale teraz, w nocy, ten szept… ten szept straszniejszy jest od każdego wyklutego z cienia potwora, bo potwór, niezależnie od tego, jaki by nie był przerażający, raz ukazawszy się, automatycznie staje się czymś już znanym, a za owym szeptem może się kryć dosłownie każdy obraz. Tam, za drzwiami mojej sypialni, stoi wszystko.

Dopiero z pięć minut po tym, jak szept ostatecznie ucichł, odważył się Trudny wstać i otworzyć je. Rzecz jasna – żadnego potwora. Ale i tak poczuł w żołądku zimną igłę strachu: klapa strychu była podniesiona, z kwadratowego otworu sączyło się w gęsty mrok korytarza blade, anemiczne światło. Nikt i nic się w tym świetle nie poruszało, lecz wystarczał sam widok. Jak zwykle, Trudny położył się był ostatni, miał więc całkowitą pewność, iż klapę pozostawiono na noc zamkniętą. Może Konrad…? -przemknęło mu, ale nie miał siły zmusić się do uwierzenia w to; w ogóle nie zastanawiał się nad zawołaniem syna, zdało mu się takie wołanie po nocy ostatnim idiotyzmem.

Podszedł do schodków, stanął na pierwszym ich stopniu. Nasłuchiwał, nasłuchiwał, nasłuchiwał.

Tylko własny oddech.

Drugi stopień. Trzeci, czwarty. Cisza jak przed wydaniem rozkazu dla plutonu egzekucyjnego. Stanął na siódmym i wystawił głowę ponad podłogę strychu.

To paliła się ta lampa na drewnianej nodze, którą Konrad przyniósł tu wraz z kilkunastometrowym ogonem kabli. Ale samego Konrada na strychu nie było. Nie było na nim nikogo, o ile Trudny mógł to ocenić, bo chaos starożytnej graciarni w trzech czwartych krył się w tłustych cieniach.

Jan Herman wszedł na strych, rozejrzał się – spostrzegł znacznie zmiany zaszłe w owym chaosie od ostatniej jego wizyty na tej kondygnacji: ktoś przewalił jakieś pół tony antycznych śmieci spod jednej ściany pod drugą, odsłaniając przejście wzdłuż zachodniego muru.

Wciągnął powietrze przez zęby. Niemożliwość, niemożliwość! Słyszałbym przecież, byłby hurkot wprost nieziemski. Ruszył na miękkich nogach otworzonym mu owym cudownym sposobem przejściem. Minął lampę i miał teraz swój żarłoczny cień z przodu, deptał go.

Przejście kończyło się ślepo zawałem ciężkich płatów dykty i nie heblowanych desek. Po lewej – góra tobołów, zetlałych obrusów, firanek i stor; po prawej – mur. Trudny, oddychając płytko i cicho, aby nie zagłuszyć żadnego ewentualnego obcego dźwięku, rozglądał się po plamach czerni i jasności pokrywających kanciaste otoczenie; nawet poruszał się z jakąś przesadną ostrożnością, jakby od jednego gwałtowniejszego gestu, jednego głośniejszego szelestu piżamy mogła mu się objawić nocą cała śmiercionośna potworność nawiedzonego budynku.

Już miał się stąd wycofać, gdy szybki przepływ cieni po zachodniej ścianie, spowodowany opuszczeniem przez Jana Hermana ramienia, otworzył mu oczy na jej atrapowość: to nie była ściana. Te cegły nie były cegłami. Wystawał spośród nich krzywy prostokąt: drzwi. Wyciągnął rękę, pchnął: poruszyły się. Fałszywy mur, pomyślał. Zrobił krok w tył i otworzył drzwi na oścież. Zaskrzypiały straszliwie i Trudnemu serce podeszło do gardła. Fałszywy mur, myślał, a za nim ukryty pokój – ja to przecież doskonale znam.

Zajrzał do środka; szczęście, że drzwi otwierały się na lewo, bo nie przesłoniły światła lampy. Pomieszczenie było długie i bardzo wąskie, pozbawione okien, wyposażone jedynie w mały, pochyły świetlik w dachu. Znajdowały się tu: wciśnięty w sam koniec kiszki stół, krzesło, ułożony wprost na podłodze materac z kłębowiskiem starych koców i niewiele więcej, jeśli nie liczyć wszechobecnego kurzu.

Trudny wszedł do środka. Odsunął się zaraz od wejścia, by nie przesłaniać światła. Wdepnął w jakieś szmaty; kucnął, podniósł – to strzępy starego, męskiego ubrania, porozdzierane w wąskie pasy, dosłownie rozszarpane.

Spodnie, koszula, kalesony, sweter, skarpetki. Cuchnęły. Odrzucił je, wytarł dłonie o piżamę, wstał.

Na stole pod świetlikiem leżały dwie książki, jedna wielka i gruba, druga o podobnym formacie, lecz cieńsza. Ostrożnie ją otworzył. Był to brulion w twardej oprawie o stronach pokrytych gęstym maczkiem czyichś zapisków, prowadzonych czarnoatramentowym piórem, ale teraz już ledwo dostrzegalnych. Podszedł z brulionem do drzwi, do światła – to po hebrajsku, rozpoznał pomimo braku okularów. Przekartkował szybko: brulion zapełniony był w dwóch trzecich, ostatnie notatki były cokolwiek wyraźniejsze, nie zdążyły do końca wyblaknąć.

Wrócił do stołu i dźwignął tę drugą, grubszą książkę. Aż się zdziwił jej ciężarem: okuto ją żelazem. Zaraz też spostrzegł kłódkę na jej zamknięciu. Przyjrzał się okładce i nierównym brzegom kart z żółtego, czerpanego papieru. To stara, stara książka.

Wcisnął brulion oraz inkunabuł pod pachę i wyszedł z sekretnego pokoju. Na strychu wciąż nikogo. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do lampy; chciał wykręcić z niej żarówkę, lecz była zbyt gorąca. Na korytarzu wyrwał kabel z kontaktu i w ten sposób ją zgasił. Mrok go oślepił; chwilę postał, mrugając, zanim na powrót przejrzał na ciemną szarość domowej nocy.

W sypialni schował książki pod nadkastlik. Kładąc się w miękkie i ciepłe łóżko, obok miękkiego i ciepłego ciała żony, był nieomal spokojny. Już rozumiał. Już wszystko rozumiał. Nie miał się czego bać, skoro pojął reguły. Nawet uśmiechnął się do siebie, jakby z czegoś tajemnie zadowolony.

To jest gra, myślał, a ja potrafię grać, dobry jestem w grach śmiertelnych. Teraz to widzę: dom, duch, diabeł – czy jakkolwiek by to zwał – gra ze mną. Chce czegoś ode mnie. Poprowadził mnie i wcisnął w ręce te książki -w jakimś określonym celu. Wszystko ma cel. I to megaserce. I te szepty. To są manifestacje, prezentacja wstępna, właśnie dla mnie przeznaczona. Tylko mnie się objawia. Teraz widzę w tym logikę. Siwy był po to, żebym uwierzył; gdybym pozostawał jedynym świadkiem, miałbym jednak prawo powątpiewać w prawdziwość świadectwa mych zmysłów, lecz nocna kanonada Siwego zapobiegła temu niebezpieczeństwu. Doskonały wybór: Siwy, ów złowrogi swym potępieńczym spokojem kat, nie domownik i nie znajomy, pierwszy ujrzał w tych murach namacalnie realną niemożliwość. A potem ja. Ja i nikt inny. Tamtego wieczoru w gabinecie – ja przecież czekałem, prowokowałem go. I odpowiedział. Odpowiedział także na sprowadzenie księdza – bo to oznaczało, iż już w niego wierzę. Nie mógł mnie zawieść. Ściana była po to, bym zaczął myśleć, jak myślałem. A teraz te książki. Też wyłącznie dla moich oczu przeznaczone. Celu jeszcze co prawda nie dostrzegam, lecz już coś tam majaczy niejasno w oddali: Mordechaj Abram, szepty w jidysz, hebrajskie pismo… Muszę znaleźć poprzednich właścicieli, poznać historię tego domu. Niech ci się zdaje, że wypełniam twój plan. Niech ci się zdaje. Jeszcze zobaczymy.

Była noc, mógł więc tak myśleć, pozostając zarazem spokojny o swe zdrowie psychiczne. W ciemności nie widział otwierającej się powoli ponad nim paszczy szaleństwa, która jest większa od Słońca i mniejsza od pszenicznego ziarna. Oczy bestii są tak jasne, że czarniejsze od najczarniejszej czerni. Jej ciało zbudowane jest ze strachu; bestia jest bardzo piękna. Posiada imię, lecz nikt go nie zna.

10.

– Masz.

–  Co to jest?

–  Mój świąteczny prezent dla ciebie. Nie spóźnij się na to spotkanie, on pojutrze jedzie gdzieś w okolice frontu organizować nowe obozy.

–  O czym ty gadasz, do cholery? – Bierz, bierz.

Wziął. Była to kartka papieru z adresem pewnej kawiarni, datą i godziną oraz nazwiskiem porucznika SS; porucznik nazywał się Klaus Jemke.

Trudny spojrzał pytająco na zadowolonego z siebie Janosa.

– No i co?

Janos wyciągnął się wygodnie w swoim antycznym fotelu za antycznym biurkiem. Ironiczny półuśmiech, jaki wykrzywiał mu wargi, mógł oznaczać wszystko.

–  Chciałem ci zrobić przyjemność – rzekł. – Wyraźnie zalazł ci za skórę ten trup na strychu, słyszałem, że wypytujesz ludzi. No i sam się zakręciłem; tego Jemkego złapałem w ostatniej chwili, jego kumpel ma dług wobec mnie, więc facet poszedł mi na rękę. On ci opowie całą tę historię.

–  Jaką historię?

–  Historię zwłok w twoim domu. Trudny żachnął się.

–  A odwal ty się ode mnie, dobra!? Mało mam przez to kłopotów, jeszcze ty będziesz sobie żarty robił?

–  Ależ mój drogi Janie Hermanie, ja chcę ci tylko pomóc. – Janos zgarnął z biurka dopiero co podpisane przez siebie papiery, wsunął do tekturowej teczki, zapiął ją i rzucił Trudnemu. – Co to był za przekręt z tymi wannami? – spytał, sięgając po cygaro.

–  Aa, jak zwykle. Orżnij Polaczka ku chwale Trzeciej Rzeszy i takie tam. – Trudny poprawił okulary na nosie i zaczął grzebać w grubym pliku dokumentów złożonym na kolanach. – Co z zamówieniami IG? Widzę tu zlecenia dla jakichś niderlandzkich podwykonawców. Co jest, wchodzimy w tulipany, czy jak?

Standartenfuhrer Waffen-SS przysunął się wraz z fotelem ku bocznemu stolikowi, na którym urzędował podczas swych wizyt w intendenturze Trudny; teraz stały tu trzy segregatory i poobijany kołonotatnik, a obok piętrzył się krzywy stos starych dokumentów Wehrmachtu i SS. Stolik był po to, żeby zachować pozory na wypadek niespodziewanych wizyt podwładnych Janosa, bo oficjalnie Trudny był zwykły petent; na dodatek potencjalny wróg; na dodatek wciąż jeszcze Untermensch.

Dzisiejsza konferencja dwóch cichych wspólników trwała już sześć godzin: kończył się kwartał, kończył się rok,zbliżał się dzień nie zapowiedzianej kontroli WYHA SS -musieli dojść do jakiego takiego ładu z księgami podatkowymi (fałszowanymi, rzecz jasna) oraz statystyką (zupełnie już fikcyjną).

–  Pokaż to.

–  Stoi jak byk.

–  Ja tego nie podpisywałem.

–  A ta pieczątka?

–  Cholera jasna, ktoś tu bierze w łapę za moimi plecami! Jaka to data?

–  Masz, sprawdź. Coś mi się zdaje, że któryś z twoich ludzi wpadł na genialny pomysł oszukiwania oszustów Skalkulował sobie, że sprawy mu i tak nie wytoczysz. Mhm, trzeba by skontrolować kopie wszystkich dawniejszych zamówień, diabli wiedzą, za co my kładziemy głowę.

–  Sprawy mu nie wytoczę, co? A, skurwysyn! Czekaj, czekaj… to Jeschke! No, Jeschke, kochaniutki, widzę, że, niedługo ubiją cię polscy bandyci.

Trudny skrzywił się.

–  Nie można jakoś inaczej? Ostatnio nieco popsuły mi się z nimi stosunki. Zresztą… niektórzy zaczynają mieć opory. Skrupuły, sam rozumiesz.

Janos wzruszył ramionami.

–  Nie rozumiem. Wróg jest wróg. Z Niemcami chyba walczą, no nie? Duża to różnica, którego esesmana rąbna? A jeszcze przysługę przyjacielowi zrobią.

–  Jaki tam ja ich przyjaciel…

–  A bardzo dobry, bardzo dobry. Nadaj im tego Jeschkego.

–  Śmieją się z nich, że tylko księgowych likwidować potrafią…

–  No, patrz, jak płaczę rzewnymi łzami nad ich urażoną- dumą…!

–  …a tu jeszcze ta wsypa. Mają gdzieś wtykę i strasznie podejrzliwi się zrobili.

–  Ponoć już ją rąbnęli. Jakiś ksiądz to był.

–  Poważnie?

–  A bo ja wiem? Jest taka dyrektywa: podtrzymywać plotki o kolaboracji polskiego kleru. To obniża ich morale. Z drugiej strony… przecież jednak nie myśmy tego księdza. Więc ciężko coś powiedzieć. Tak czy owak, powinno sję teraz uspokoić. Jeśli to był on, nikogo już nie wsypie. Ajeśli nie on, to ten prawdziwy się przyczai, żeby właśnie na księżuła wszystko zrzucić.

–  Zobaczę, co się da zrobić.

Ale już nie tego dnia i nie przed świętami. Prosto od Janosa pojechał na spotkanie z Obersturmfuhrerem SS Klausem Jemke. Kawiarnia zwała się „Die Butterblume"; właściciel był chyba totalnym daltonistą, bo rzeczywiście całe jej wnętrze pomalowano na ohydny, jaskrawo kaczeńcowy kolor. Człowiek wchodził i już miał kaca, nie musiał nic pić, wystarczało, że spojrzał na ściany.

Jemke jednakowoż pił. Kelner wskazał Trudnemu zajmowany przez esesmana stolik; Trudny podszedł, rzucił płaszcz na krzesło, teczkę na stół – Jemke podniósł nań swą bladą twarz, wzrok niejasny, nieskupiony.

–  Ehm… Herr Trudny?

Jan Herman usiadł. Przyjrzał się porucznikowi z nieukrywanym niesmakiem.

–  Co z panem? – mruknął. – Kobieta?

Klaus parsknął, zaśliniając przy okazji mankiety munduru i obrus – opierał swą głowę na rękach, czasami jednak mu się z nich wymykała i musiał wtedy dłuższą chwilę walczyć o odzyskanie nad nią pełnej kontroli.

–  Hitler – wymamrotał.

–  Ach, ten front.

Jemke sięgnął po kieliszek, podniósł go do ust. Spojrzał: pusty. Wypuścił szkło z jękiem.

–  Ja nie chcę umierać! – zarzęził, nachylając się ku Trudnemu. Połą rozpiętego munduru zahaczył o suchy badyl wystający z brunatnego wazonika stanowiącego jedyną ozdobę stolika.

–  A kto chce? – zauważył sentencjonalnie Jan Herman, szukając po kieszeniach papierosów i zapałek, bo jak zwykle nie pamiętał, gdzie je ostatnio schował.

–  Oni chcą! Oni chcą! – zaszlochał Klaus. – Tu wszyscy chcą umrzeć! – Zamierzył się rozdygotaną ręką na jakieś deliryczne zwidy zawieszone przed nim w nieruchomym powietrzu. – Pan jest Polak, prawda? Pan jest Polak- skierował swe przekrwione oczy na Trudnego. -Pan mi powie, o co w tym chodzi. Ja nie rozumiem. Ja nic nie rozumiem.

Trudny znalazł papierosy, zapalił jednego. Rozejrzał się po sali. Ciasna, nie doświetlona, oferowała klientom niskiej klasy ułudę prywatności, obskurnie fałszywą z braku tłumu wytwarzającego hałas i ścisk kamuflujący wszystkich jednaką maską anonimowości. Znudzeni kelnerzy rozmawiali o czymś przy barze. Dwie kurwy płaczliwie zwierzały się sobie nawzajem nad kieliszkami czerwonego wina. Łysawy kapitan Luftwaffe chrapał rozwalony na stoliku o dziko pomiętym obrusie, zalanym jakąś zielonkawą cieczą. W najciemniejszym kącie siedział posępny starzec i z rozciągniętą na pomarszczonym obliczu miną świadomego transcendentalnego znaczenia chwili męczennika – zalewał się cokolwiek mętnawą czystą. Z ulicy dochodziły odgłosy niemrawego ruchu ulicznego.

–  Czego pan nie rozumie?

–  Śmierci! – wrzasnął Jemke, potem przeszedł do szeptu: – Jak to jest z tym zabijaniem, co? No, jak to jest? – Wygrzebał skądś swą czarną czapkę i podstawił Janowi Hermanowi pod nos srebrny emblemat nagiej czaszki podkreślonej dwoma piszczelami. – Widzi pan to? A oni widzą i myślą, że ja wiem. Ale ja nie wiem. Pan mi powie. Co to znaczy? O co tu chodzi z tym całym umieraniem?

Trudny spojrzał w dym.

–  Jaki ma pan przydział? – spytał.

–  Totenkopfyerbande – pociągnął nosem Obersturmfiihrer.

– No to się pan szybko dowie.

–  Ale ja chcę teraz! – wydarł się Jemke. – Teraz! -I na kelnera: – Piwa! Albo czegokolwiek!

Kelner przyniósł cokolwiek.

Jan Herman zastanawiał się, czy po prostu nie wstać i nie wyjść stąd. Podarunki Janosa potrafiły być niebezpieczne dla obdarowywanego, o czym Trudny dopiero co się przekonał.

– Herr Jemke. Herr Jemke…! Pan mi miał opowiedzieć historię pewnego domu na Pięknej. Pamięta pan? Taka była umowa. Pamięta pan rozmowę ze Standarten-fuhrerem Janosem?

Coś tam Jemke pamiętał.

–  Janos… ehm, Janos. No tak. Ten dom – zamrugał, potrząsnął głową. – A właściwie co panu do niego, hę?

–  Mieszkam w nim.

– Aaa, mieszkasz pan w nim! Aa… to przepraszam. Jeśli pan mieszka, to owszem, proszę bardzo… – przysnął i zaraz się obudził. – Ale o co chodzi?

Jan Herman zrezygnował.

–  Nie, o nic, śpij pan.

Naraz Klaus Jemke się oburzył.

–  Ja nie śpię! Ja nigdy nie śpię! Ja w ogóle nie muszę spać! Siadaj pan! Wszystko pamiętam! Wszystko opowiem! No siadaj pan! I milcz, kiedy Jemke mówi! – Tu przestał mówić, lecz Trudny i tak się nie odzywał. Obersturmfuhrer przez dłuższą chwilę zbierał myśli, po czym ruszył na pierwszym biegu. – Mhm… ja wtedy robiłem w transporcie. Lato było. Upał, że skarż mnie Bóg. Wścieklizna na ludzi od tego gorąca. Dwóch w kompanii się pobiło, jednemu szwy, drugiemu areszt. I wtedy przyszedł rozkaz, żeby skończyć ten cały interes z Żydami. Wywoziliśmy ich już ponad rok, a tu jeszcze tysiące tego plugastwa, no, mówię panu, jak szczury, jak szczury… A na kolei zatory, bo to i transporty na front szły, więc walka priorytetów, i szyny gnące się od nieziemskich temperatur, i ten most, co to go wysadzili. Urwanie głowy. Były harmonogramy, ale nikt się ich nie trzymał, sam żem widział, jak się rozchodzi plan i życie. Na szczęście udało mi się znaleźć takiego kaprala, co w cywilu był dziennikarz, żeby mi tworzył fikcyjne raporty i statystyki, pożyczałem go innym kompaniom, zdolny facet, potrafi wykazać czarno na białym, że po lipcu następuje październik, skarb prawdziwy. On mnie ratował. Ale i tak piekło straszliwe. Zebrać ich i spisać nie problem, ale zorganizować jakikolwiek transport, to już po prostu cudotwórstwo, nic innego. No to gdzie ja ich miałem lokować? Czasami opóźnienia sięgały dwóch tygodni. Wyobraża pan to sobie? Dwa tygodnie! Więzienia i areszty z miejsca odmówiły, zresztą wcale im się nie dziwię. Administracja getta zasłoniła się Jakimiś odgórnymi rozporządzeniami, a i sama nam dodawała roboty, bo podniesiono im kontyngent. A nie mogliśmy ich tak po prostu postawić przed dworcem, żeby zdychali na słoneczku, bo to jednak żadna dziura, a spore miasto, zrobiłby się niepotrzebny szum. Na dodatek na każdego trupa przypada nowa sterta makulatury do wyprodukowania. A za co miałem ich żywić, za własne pieniądze? Pod czyj budżet się podwiesić, skoro oni oficjalnie już dawno stąd odjechali? Widzi pan sam, sytuacja nie do pozazdroszczenia. Powstawały spiętrzenia wprost potworne. Nierzadko nad dyslokacją tysiąca Żydków pracowałem pół dnia. No tak… pan chce usłyszeć o tym domu. Już nie pamiętam, kto mi ten pomysł podsunął; do dzisiaj uważam, że był genialny. Ktoś zauważył, że przecież mamy do dyspozycji wiele formalnie należących do Trzeciej Rzeszy pustostanów po poprzednio wysiedlonych Żydach. Budynki stoją nie wykorzystane, bo sprawy utknęły gdzieś pomiędzy zardzewiałymi trybami biurokracji. Nadąża pan za mną? No więc tak, rzeczywiście, tak właśnie było z pańskim domem. Stał pusty i wykorzystaliśmy go jako prowizoryczne więzienie. Miał kraty na oknach na parterze. Tylne drzwi zabiliśmy deskami, zresztą tam chyba jest mur, prawda? Nadawał się idealnie. Mhm… Cała sprawa wybuchła przy transporcie dzieci. Sieroty wydalone z getta i pozbierane z okolicy; trzydzieścioro ośmioro ich było, dokładnie pamiętam. Trafiły do tego domu na Pięknej na jedną noc, rano był już zarezerwowany dla nich wagon. O świcie budzi mnie sierżant i mówi, że nie mogą wejść do środka. Znaczy się: ludzie przydzieleni do odeskortowania szczeniaków na bocznicę. Myślałem, że pijany, ale gdzie tam. Dzwonię. Mówią mi, że próbowali wyważyć drzwi, ale trzymają twardo. No to już przeczułem, że zrobi się z tego grubsza afera, od razu mi dreszcz po kręgosłupie przeszedł. Co jest, do kurwy nędzy? Żydowscy gówniarze stawiają opór SS? Jezu, to przecież komedia. Jadę na miejsce. A tam już kanonada. Natychmiast rozkazałem przestać, ale już trochę poharatali elewację. Zauważył pan, co? Na pewno pan zauważył. Raportuje mi starszy sierżant. Normalnie dwuosobowa warta strażnicza śpi na piętrze, dla więźniów jest parter i piwnica. A tego ranka strażnicy nie zeszli i nie otworzyli drzwi wejściowych. W ogóle nikt się nie odezwał. Tamci od eskorty dobijali się… ale cisza. W oknach nic nie widać. Zaczęli rzucać żwirem w te na piętrze, na wypadek gdyby warta zaspała. Jeden chojrak próbował się nawet wspinać, ale zaraz spadł i tylko dupę sobie obtłukł. No to dzwonią po instrukcje. Po tym właśnie telefonie mnie obudzono. I kiedy ja jechałem na miejsce, otworzyło się jedno z okien na piętrze i ktoś wyrzucił na ulicę tych dwóch strażników. W takich, o, takich kawałeczkach. No to chłopcy dostali lekkiej histerii i dalejże walić w chałupę z czego się da. Dobrze, że nie mieli tam wtedy panzerfaustów, bo byłby pan bezdomny, panie Trudny. No… co było robić, ściągnąłem ludzi z cięższym sprzętem. Tymczasem kazałem uprzątnąć z chodnika tę rzeźnię, bo paru co wrażliwszych już się porzygało. Skład ruszał w południe i do południa musiałem się uwinąć z całym tym burdelem. Więc tak: granat pod drzwi, a potem do środka. Tylko że ten granat, pojmuje pan, panie Trudny, ten granat nie wybuchł. Ani następny rzucony. Ani następny. Leżały tam po prostu na tych schodkach. Posłałem człowieka, żeby je zebrał i przyniósł z powrotem. Kolejny błąd; zawleczki zostały już przecież wyciągnięte, nie było sposobu zabezpieczyć ich na powrót. Akurat zdążył zejść z chodnika na jezdnię, jak gruchnęło na pół miasta i nieszczęśnika rozerwało na jeszcze mniejsze kawałeczki niż tych dwóch z piętra. No, niech pan powie: co by pan zrobił na moim miejscu? Ano, widzi pan. Ja też nie wiedziałem. Tymczasem przyjechał kapitan z komendantury, wściekły jak cholera, bo mieli tam w ratuszu jakąś wizytację z Berlina, a tu strzelanina, granaty i nikt nie wie, co się dzieje ani jak się wytłumaczyć gościom z tak głośnej afery. Kapitan z wrzaskiem na mnie. Wtedy ja mówię mu, że jeśli taki mądry, to niech sam przejmie dowodzenie, zobaczymy, co poradzi. Sukinsyn jeden faktycznie to uczynił. Prusak to był, chodząca nie oheblowana deska. Co mu tam Papiery, co mu tam statystyka. Szturmem! No to szturmem. Gówno nie szturm. Alem się uśmiał. Wyglądało, jakby te dzieciaki zamurowały się tam w środku. Ani główne, ani tylne drzwi nie drgną i o milimetr. Okienko do piwnicy zamknięte na fest. Nawet nie było do czego strzelać. Posłał ludzi na dach; weszli tam przez sąsiednie budynki. Myślał, że wcisną się przez świetliki strychu, ale gdzie tam, za wąskie. Kapitan gryzie wąsa, południe coraz bliżej. Musiałem mu chyba powiedzieć coś uszczypliwego, bo nagle wpadł w szał i zadzwonił po cyklon B. Pan wie, co to jest? Gaz taki. Mniejsza z tym, cyklonu B i tak nie dało się zdobyć, zresztą on jest bardzo nieporęczny do wykorzystania w warunkach bojowych. Przysłali jakiś pospolity paraliżujący. Ludzie się lekko zdenerwowali, bo te maski przeciwgazowe, wie pan, z nimi to różnie bywa, zazwyczaj działają, ale niech tylko jedna na sto ma feler i ta jedna mnie przypadnie… no, nie jest to przyjemne, zdarzały się w kompanii różne przykre wypadki podczas ćwiczeń. Ale kapitan wścieklica, wołami nie powstrzymasz. Toteż i ja nie powstrzymywałem. Kalkukowałem sobie tak: on wyższy rangą i robi jeszcze większy burdel niż ja, więc niech ciągnie dalej przedstawienie, niech się wygłupia, mnie to na rękę, zamaże i przesłoni moje błędy. Stoję i patrzę. Było na co. SS stosuje broń gazową przeciwko przedszkolu, farsa frontowa; pan zna ten rodzaj humoru, prawda? Czarna komedia. No cóż, wpuścili do środka gaz przez szyby wentylacyjne i komin oraz różnymi szparami na dole. Mnie już tylko obchodziło, żeby mi kapitan podpisał poświadczenie o egzekucji transportu, to będę kryty; podstawiłem mu papierek, no i podpisał, nawet nie spojrzał. Zadzwoniłem na stację, odwołałem rezerwację przedziału, natychmiast zajęli go inni oczekujący w kolejce. Niby wszystko w porządku. Minęło z kwadrans, gaz powinien już zrobić swoje. Prusak daje znak: ludzie w maskach znowu się biorą za drzwi. I tym razem, uważasz pan, one puszczają natychmiast, jakby nie były w ogóle zamknięte. Bo i rzeczywiście: żadnych tam barykad, ani śladu walki. Zebrali dzieci i wynieśli je na zewnątrz. Pan wie, w jaki sposób działa taki gaz? Paraliż mięśni wyczynia z ciałem różne dziwne rzeczy, to nie jest wcale taka szybka śmierć. Jednemu chłopcu głowę wykręciło niemal o sto osiemdziesiąt stopni, pojęcia nie mam, jakim cudem. Ale wynieśli też taką dziewczynkę, starszą, z dziesięć lat musiała chyba mieć, i ona to już w ogóle nie wyglądała na człowieka. Nie uwierzę, że gaz paraliżujący jest w stanie coś takiego spowodować. Wyobraź to pan sobie: gdzieś tak od pasa w górę wyglądała niczym przenicowana. Oddzielnie skóra, oddzielnie mięśnie, oddzielnie kości. Wszystko zwinięte w jakiś niemożliwy węzeł, supeł czerwonego ciała, jakby kto w niej rzeźbił na żywo. Pamiętam… pamiętam jej częściowo wyjęty z dziwnie pogiętej kościanej puszki czaszki mózg, jej mózg, rozprzędzony na cieniutkie nitki szarej materii, niczym motek organicznej wełny. Co to, kurwa, miało być? Nawet kapitana zatkało. Mhm… ja mówiłem panu, ile było tych dzieci, co? Mówiłem: trzydzieścioro ośmioro. No więc wystaw pan sobie, że z tego zagazowanego domu wyniesiono ich tylko siedemnaścioro. Brak dwudziestu jeden sztuk. Poważna sprawa, rozumie pan: manko na koncie. Pognałem ludzi, żeby mi dokładnie przeszukali chałupę, ale znaleźli jeszcze tylko jedno, wciśnięte do wnętrza piwnicznego pieca. Dwudziestu wciąż brak. Sam wszedłem, przeszukałem: nic. Przy okazji zauważyłem, że nigdzie w środku nie było śladu krwi, a przecież tych dwóch strażników i ta dziewczynka wyglądali jak po tygodniu wczasów z Gestapo… to wszystko się kupy nie trzymało.

–  Jak się skończyła ta cała historia?

–  A jak pan myśli? – Jemke klepnął się po pagonach. – Ciągle jestem porucznikiem. – Osuszył szkło i zamachał na kelnera. – Ale-ale! – coś sobie przypomniał. – Pan przecież chyba kogoś znalazł na tym strychu.

–  Przeoczyliście jeszcze jedną dziewczynkę.

–  Aha. Dziewiętnaścioro, znaczy się. Przyzna pan, nie jest to igła w stogu siana.

–  No faktycznie, nie jest.

Jemke zmrużył mokre oczy, spojrzał na Trudnego z dołu.

–  A pan się nie boi mieszkać w takim domu?

–  Jakim?

–  Nawiedzonym.

–  Skąd panu to przyszło do głowy?

–  Każdy by się bał.

–  Skąd panu przyszło do głowy, że nawiedzony?

– Bo cuda się w nim dzieją, oto skąd. Mhm? Pan nic nie widział, nic nie słyszał?

Trudny się zirytował. Nachylił się nad stolikiem i szepnął chrapliwie w spocone ucho Obersturmfuhrera:

–  Potwory mi się pokazują. Nocami duchy rozmawiają w jidysz. Śpię z diabłem w objęciach.

Jemke na chwilę wytrzeszczył oczy, zaraz jednak wybuchnął śmiechem.

–  To tak jak ja! To zupełnie tak jak ja! – Złapał kelnera za bluzę, powalił na kolana i podniósł z podłogi toczącą się butelkę wódki. – Pan, panie Trudny, pan jesteś swój chłop. Pan mi powiesz. Ja panu powiedziałem. Pan mi powiesz, jak to jest… jak to jest ze śmiercią, jak to jest z umieraniem. Pan masz dobre oczy. Ja jestem pijany, ale widzi-. Pan wie. Pan wie.

Cokolwiek takiego Trudny wiedział, wiedział to nocą, w dzień bowiem był pełen wątpliwości. Wrócił do domu, poszedł do kuchni. Tam, na nie malowanym drewnianym blacie, widniała podkówka owych drobnych, ostrych wgnieceń. Patrzył i wątpił. Czy dziecko miałoby siłę, by wgryźć się w twarde drewno aż tak głęboko? Czy miałoby wystarczającą do tego siłę nawet w momencie konwulsyjnego napięcia wszystkich swych mięśni? Nawet w momencie śmierci? Przeszedł do gabinetu i wspominał dźwięki. Czy owo miękkie zaseplenienie, jakie posłyszał w głosach duchów, rzeczywiście powinien przypisać ich dziecinności? Kto do niego mówił? Martwe żydowskie dzieci?

Usiadł w fotelu. W domu panowała przedświąteczna gorączka; żadnych robotników, sama rodzina, ale i tak hałas, jakby krzątało się po nim tuzin osób więcej. Poczuł rozlewające się po niespokojnych myślach ciepło irracjonalnego poczucia bezpieczeństwa i zirytowało go to jako oznaka słabości. Zaklął pod nosem.

Wstał i wyjął z jednej podbibliotecznych szafek ciężki inkunabuł, ową starożytną księgę gęsto okutą, zdobytą podczas niedawnej nocnej peregrynacji tajemnych rewirów strychu. Gdy wspiął się był nań rankiem po tamtej nocy – nie dostrzegł po tunelowym przejściu w zakurzonej graciarni ani śladu, musiałby się do drzwi sekretnego pomieszczenia dosłownie przerąbywać przez zwały gargantuicznych śmieci. Księga – podobnie jak i notatnik o poblakłych stronicach – stanowiła dar, dar domu dla Trudnego.

Dla tego drugiego, nocnego Trudnego; istniało bowiem dwóch Janów Hermanów: nocny i dzienny – i inne były ich myśli, inne strachy. Teraz, o zmierzchu, dokonywała się niedostrzegalna metamorfoza: pewne rzeczy szły pod powierzchnię, pewne wynurzały się ponad. Z powrotem usiadł w fotelu i nałożył okulary; przesunął czułymi opuszkami palców po chropowatej powierzchni okładki Księgi: poczuł lekki dreszcz, niczym od pochłonięcia drobnej różnicy elektrycznych potencjałów. Trudny sprzed zachodu słońca by go nie poczuł. Zaś ten nomy r miał już na końcu języka ciepły szept: „Moja…" -jakże dziecinny, jakże, w gruncie rzeczy, śmieszny; wszak jeszcze nawet nie wiedział, co Księga zawiera, nie otworzył jej. Ale w tej chwili zawartość nie miała znaczenia. Księga znaczyła samym swym istnieniem: oto jest starożytna skarbnica zapomnianej wiedzy. Oto jest hibernatuum przedwiecznych prawd. Oto jest symbol; nocą i dla dziecka – promieniujący mocą doprawdy magiczną. Niemal to czuł, niemal słyszał przez swędzącą skórę. Dzierżę w swych dłoniach magiczny artefakt. Magia jest dookoła, magia jest we mnie. Noc.

Z kłódką poradził sobie scyzorykiem. Odłożył ją potem na stolik delikatnie, niczym bezcenny odłamek helleńskiej ceramiki, a nie kawał zardzewiałego żelaza. Wciągnął powietrze i otworzył Księgę. Martwe światło żarówki padło na pożółkłe stronice.

Łacina. Nie znał łaciny. Pomyślał, czy by się z tym nie przejść do księdza Franciszka, ale zaraz inna myśl przesłoniła tamtą: Nie zdradzać się! Nie ujawniać! Nie pokazywać Obcym! Cóż jednak sam pocznie z tymi starymi tekstami, jednym w hebrajskim, drugim w łacinie, jednako nieodczytywalnymi? Ostrożnie przewracał grube strony. Oczekiwał prymitywnego druku – a to mimo wszystko pismo ręczne, benedyktyńska kaligrafia. Oczekiwał jakichś ilustracji, ozdobnych inicjałów, iluminacji na marginesach – nic z tego: nagi i surowy ciąg niezrozumiałych słów.

Zadzwonił telefon.

Wstał, odebrał.

–  Trudny.

–  Dobrze, że cię złapałem. – To Janos.

–  Co się dzieje? Kontrolerzy się pospieszyli?

–  Nawet mi o tym nie przypominaj!

–  Więc co?

–  Słuchaj, ty znasz niejakiego von Faulnisa?

–  Kogo?

–  Peter Unalus von Faulnis, SS-Standartenfuhrer. – Pierwsze słyszę.

–  Zatrzymał się tu na święta. Przejazdem z Berlina.

–  Cóżeś taki zastrachany? Skąd on jest, z Sicherheitsdienst? Hę?

–  Powiedziałem ci, skąd on jest z Berlina. Niech cię nie zmyli jego ranga; chociaż my obaj pułkownicy, ja mu mogę co najwyżej buty polerować. Generalmajor mało facetowi do dupy nie wlazł. Słyszysz mnie, Trudny? Mówi się, że on ma chody u samego Himmlera.

–  Kto, ten von Faulnis? – Jan Herman zdjął okulary, podrapał się w brew. – No dobrze, rozumiem, że zostaliście nawiedzeni przez jakąś szarą eminencję na pielgrzymce prosto z Wolfsschanze… Ale co mnie do tego?

Janos żachnął się.

–  Co jemu do tego!? A myślisz, że dlaczego do ciebie dzwonię? Otóż robię za posłańca: niniejszym zapraszam cię na śniadanie ze Standartenfuhrerem Peterem von Faulnisem. Jutro, w głównej sali Royalu. Dziewiąta trzydzieści. Łeb ci ukręcę, jeśli się spóźnisz.

Trudnego zatkało.

–  Żartujesz – sapnął.

–  Ta, pewnie, żartuję, a jakże…! Trudny, ja cię proszę, powiedz mi szczerze: o co tu idzie?

Trudny przedreptał do fotela i zwalił się weń, razem z telefonem; otwarta Księga znajdowała się już na zewnątrz jego spojrzenia: nastąpił niespodziewany powrót dziennego Jana Hermana.

– Nie znam tego człowieka. Nigdy w życiu o nim nie słyszałem. Boję się, Janos, że ktoś mnie podłożył.

–  Kto?

Trudny przeczesał szybko pamięć.

–  Ostatnio był taki jeden podporucznik ze sztabu…

–  Nazwisko!

–  Hoffer bodajże. Wanny Generalmajora.

–  Hoffer… zapisałem, sprawdzę. Nikt więcej?

–  Wszystko jak zwykle. Wiesz, jak to jest. Nikt nie wybiera sobie wrogów. Mhm, nie masz jakichś podejrzeń, co też ten piesek Reichsfuhrera SS może ode mnie chcieć?

–  Mam cię jeszcze bardziej wystraszyć?

–  Nic nie powiedział?

– Powiedział, żebym cię umówił na śniadanie z nim. Nawet nie pytałem, dlaczego przyszedł z tym do mnie. Z takimi ludźmi lepiej nie mieć za wiele do czynienia. Obiecaj mu wszystko, co będzie chciał, przytakuj i płaszcz się, i spieprzaj stamtąd najszybciej, jak będziesz mógł. Do jasnej cholery, Trudny, ty jesteś Polak!

–  No tak. Rzeczywiście. Gute Nacht.

Poszedł powiedzieć to żonie. Smażyła farsz do pierogów.

–  Co? Idziesz w Wigilię na śniadanie z jakimś esesmanem?

–  Daj spokój, Viola, nie mogłem przecież odmówić…

–  Myślałby kto, jaki bezradny…!

Skończyło się na obustronnej irytacji. Złapał się na tym, że myśli o Violetcie jako o kolejnej przeszkodzie w prowadzeniu interesów. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej. Położył się spać w paskudnym nastroju. Śniło mu się, że dokonuje gwałtu na pozbawionej twarzy kobiecie. Rano obudził się z niejasnym poczuciem winy. Spojrzał na Violę, która stała przy oknie, odwrócona plecami, z nagimi rękoma założonymi ciasno na piersi, nieco zgarbiona, zapatrzona w ponurą biel cichej ulicy.

–  Wigilia.

–  Wigilia – odszepnęła.

–  Nie jestem dobrym człowiekiem.

–  Daj spokój.

Stęknął, wygrzebał się spod kołdry, podniósł, przeciągnął; podszedł do żony od tyłu, nie objął jej jednak. W pokoju było cieplej, niż myślał, stary piec dobrze ciągnął -chociaż rozespany, Trudny nie czuł chłodu.

–  Coś ci powiem – nachylił się nad nią, zbliżył usta do jej ucha, przesłoniętego czarnymi, splątanymi włosami; wciągając powietrze, wciągnął jej zapach: pachniała snem. Zmysł węchu Jana Hermana więcej ważył w proporcji do pozostałych jego zmysłów, aniżeli u innych ludzi; niektóre chwile, niektóre wrażenia – pamiętał wyłącznie poprzez ich aromat, a przecież nie jest łatwo zapamiętać kształt, kolor i fakturę zapachu.

–  Daj spokój – poruszyła lekko głową, jakby chcąc odsunąć się od niego, z czego ostatecznie zrezygnowała, wybierając bezruch i pasywność.

–  Ja wkrótce oszaleję, Viola.

Informacja była w tonie głosu, jakim to wypowiedział.

Obróciła się w miejscu i spojrzała mu w oczy, nagle niemal wciśnięta w jego ramiona, zmuszona przez tą nachalną bliskość do narzucenia swej twarzy konkretnego wyrazu – wybrała gniewną konfuzję.

–  Znowuż się Słowackiego naczytałeś?

–  Muszę cię ostrzec.

Znała go na tyle dobrze, by nie kontynuować kpin w obliczu braku jakiejkolwiek reakcji na pierwszą.

–  Przed czym? Odwrócił wzrok.

–  Przeczuwam… przeczuwam zmianę.

–  Od kiedy to właśnie ty jesteś od przeczuć? Janek! -pchnęła go w pierś. – Mów, jeśli coś wiesz! – Już się bała. już strach drgał w jej głosie. – W coś ty się znowu wpakował?

– Nie wiem. Nie wiem, co to jest. – Złapał ją i pociągnął na łóżko; nie szamotała się bardziej niż zwykle: obserwowała jego twarz, sztucznie martwą. – Są takie poranki kiedy się budzisz i wystarczy, że raz wciągniesz powietrze, a już z całą pewnością wiesz, iż wkrótce nadejdzie burza. – By nie patrzeć jej w oczy, obserwował swoją lewą dłoń, wędrującą powoli po unoszących się i opadających piersiach Violetty. – To jest ten ucisk w uszach, to oczekiwanie na grzmot.

–  Grzmot, co?

–  Cicho, cicho.

–  Co w Wigilię, to przez cały rok…

–  Cicho.

–  Ty przecież zawsze byłeś szalony.

A potem już nic nie powiedziała, bo nie lubiła słów; jej skłonność do ponadnormalnego rozwijania w sobie emocji czasami objawiała się katatonicznym spokojem na zewnątrz.

W miłości cielesnej był Trudny zaskakująco mało egoistyczny: nierzadko przyjemność większą od własnego zadowolenia sprawiała mu świadomość rozkoszy ofiarowywanej kobiecie. Ponieważ był tym, kim był – sam sobie tłumaczył to dominacją innej swej wady: żądzy władzy -oto bowiem dzierżył wszak ponad tą kobietą władzę ustępującą jedynie władzy strachu i cierpienia. Bywały takie wieczory, gdy dostrzegał w lustrze tylko despotę i nikogo innego. Widział wówczas w swym spojrzeniu ową żądzę tak wyraźnie, jak widzi się ból i rozpacz.

Ujrzawszy Standartenfuhrera SS Petera von Faulnisa, Jan Herman Trudny natychmiast zrozumiał, iż spotkał w nim swego duchowego bliźniaka.

–  Herr Trudny.

–  Herr Standartenfuhrer.

Mieli własny stolik w zwierciadlanej sali Royalu; von Faulnis czekał przy nim na Trudnego. Kiedy tak Trudny szedł przez salę, zaledwie w jednej trzeciej zapełnioną hotelowymi gośćmi oraz gośćmi gości, gładko ogolony, gładko zaczesany, arogancko wyprostowany i arogancko ponury, wciśnięty w swój najlepszy, bo najnowszy, ciemny garnitur – naprawdę czuł na sobie te wszystkie ich spojrzenia, niczym dotyk wilgotnych palców starego człowieka; macały mu twarz, naciskały na potylicę. Szedł za kelnerem, na żadne nie odpowiadał. To oczywiste, że brano go za Niemca; jednakże i tak stanowił jeden z nielicznych wyjątków od obowiązującej męską część klienteli reguły munduru. Ale umiał to znosić, miał wprawę. Standartenfuhrer wstał na jego widok. Ukłonili się sobie. Kelner podsunął Trudnemu krzesło. Siadając, wymienili ponad stolikiem obleczonym śnieżnobiałym obrusem suche ćwierćuśmiechy.

– Cieszę się, że przyjął pan moje zaproszenie. – Ja też.

Był o kilka lat młodszy od Jana Hermana, a przynajmniej na takiego wyglądał. Nie różnili się wzrostem, lecz von Faulnis był znacznie szczuplejszy, a ponadto był blondynem o suchej, kościstej twarzy obdarzonej bardzo ostrymi rysami i nie nosił wąsów – podczas gdy twarz Trudnego zdradzała azjatyckie pochodzenie niektórych jego przodków. I o ile o Polaku nie dałoby się powiedzieć, że jest otyły, o tyle o Niemcu każdy by rzekł, iż to człowiek po prostu chudy. Jakiekolwiek fizyczne ich powinowactwo nie wchodziło w grę.

Kelner przyjął zamówienia i zniknął. Trudny nalał sobie do literatki wody mineralnej. Von Faulnis położył dłonie na blacie, charakterystycznym gestem opierając symetrycznie nadgarstki o jego krawędź; Janowi Hermanowi skojarzyło się to z modlitewnym skupieniem chirurga przed skomplikowaną operacją.

–  Herr Trudny – zaczął esesman, mierząc interlokutora jasnym wzrokiem spod lekko pochylonego wysokiego czoła. – Ja nie jestem tym, za kogo mnie pan bierze.

Trudny uniósł brwi. Von Faulnis skrzywił się lekceważąco. – Zapewne już panu powiedzieli. Ważniak z Berlina. Ma plecy. Ciemne, ciemne sprawy. Ahnenerbe.

–  Co proszę? Dziedzictwo przodków…? Standartenfuhrer dla zaznaczenia cudzysłowu uniósł pusty kieliszek.

–  Zbadać przestrzeń, ducha, dzieło i dziedzictwo północnej rasy indogermańskiej.

Trudny przestraszył się, że zostanie wciągnięty w dialektyczną dyskusję o ideologii nazizmu.

–  Obawiam się, że niestety… Von Faulnis zamachał ręką.

–  Nie, nie, nie… To nieważne, niech pan się nie przejmuje sloganami, to tylko farba. Nie zamierzam o poranku świątecznego dnia zanudzić pana na śmierć.

Dobrze wiedzieć, sarknął w duchu Jan Herman, opróżniając literatkę.

–  W takim razie…

–  Chwilę. Nie tak szybko. Najpierw ja powiem parę słów, potem pan. – Esesman na powrót ułożył swe dłonie na stole. – Słyszał pan o astrologu Fiihrera? Na pewno; każdy słyszał. No i co pan myśli? Że Fuhrer wariat, prawda? Proszę nie zaprzeczać, to naturalne. Sam zresztą tak myślę. Darujmy sobie teatr. Ale dlaczego wspominam o tym astrologu? Otóż jest to bodaj najbardziej rzucający się w oczy dowód na religijną wręcz wiarę Wodza w istnienie i realną potęgę sił nadprzyrodzonych. Nie jedyny bynajmniej; spójrz pan na Hakenkreuz, co to niby jest, jeśli nie symbol magiczny, gammadion? On wierzy w magię, wierzy w wielopoziomowość i wzajemne przenikanie się światów widzialnego i niewidzialnego, wierzy w…

–  W noc – mruknął Trudny.

Von Faulnis cmoknął, przytakując.

–  Otóż to. Dobrze pan to ujął. Ładny skrót myślowy. Poetycki. Skąd to, z Baudelaire'a?

–  Może. Nie wiem, nie pamiętam.

–  Ma pan rację, Adolf Hitler wierzy w noc. Ale nie oszukujmy się, nie jest to nic innego, jak właśnie wiara, ślepa, pusta i bezmyślna. Jemu trzeba kuglarskich sztuczek, ciemnych słów, wielkich idei w atmosferze gotyku. Nie dla niego matematyka. Pan nie czytał Mein Kampf, nie mylę się? Nie czytał jej nikt, kto nie musiał. Lecz poznałby pan przynajmniej powierzchnię umysłu Wodza. To niewydarzony grafoman, który dorwał się do dowodzenia armiami. Miałem okazję wielokrotnie z nim rozmawiać, więc wiem. On nawet nie myśli jak normalny człowiek. Ale, jak mówią, pokrętne są sposoby, w jakie ujawnia się Boża wola. Nie raz już z błędnych przesłanek wyciągnięto słuszne wnioski. Taka też jest geneza mojej grupy. Nie mówię w tym momencie o Ahnenerbe, bo to jedynie przykrywka; sam Himmler przecie to po prostu niespełniony mason, gnostyk, kabalista, jakiś mistyczny różokrzyżowiec. Mówię o kilkudziesięciu młodych, inteligentnych ludziach, obdarzonych wolą i sceptycyzmem na tyle silnymi, by oprzeć się na nich wbrew opinii ogółu. Jest to pionierskie przedsięwzięcie. Nie było dotąd w historii podobnego zespołu dysponującego bezwarunkowym wsparciem całego aparatu państwa, i to potężnego przecież państwa, obejmującego niemal całą Europę. My mamy możliwości, mamy okazję, mamy motywację. Pojmuje pan, panie Trudny?

–  Mój dom – rzekł Trudny.

Von Faulnis, nie unosząc z blatu ręki, rozpostarł dłoń o długich, kościstych palcach; był to gest uspokajający, łagodzący, a zarazem wyrażający dominację pułkownika nad jego rozmówcą.

–  Pana dom. Tak. Ja tu jestem przejazdem, nieoficjalnie. Nie prowadzę żadnego dochodzenia z ramienia Grupy. Po prostu… usłyszałem, iż wspominał pan o dosyć ciekawych doświadczeniach związanych z tym budynkiem; a znam jego historię. To są plotki i nie zainteresowałyby mnie, gdyby nie udział w niej elementu żydowskiego. A że działam prywatnie, nie stosując się do kodeksu Grupy, mogę sobie pozwolić na pewien margines dowolności. Rozmawiałem z ludźmi i zapewne miło będzie panu usłyszeć, iż nie posiada pan opinii panikarza, łatwo ulegającego omamom i dającego wiarę opowieściom rodem z prasy brukowej. Toteż tym bardziej jestem zaciekawiony. Pozwoliłem sobie zaprosić tu pana, bym mógł mu bezpośrednio zadać owo pytanie: Czy to prawda?

–  Co konkretnie?

–  Duchy mówiące w jidysz. – Jemke – warknął Trudny.

–  Aha.

–  Ale on był pijany!

–  To mój siostrzeniec, on zawsze jest pijany. Myśli pan, że dlaczego zatrzymałem się właśnie w tym mieście? Nie pozwolę wysłać go na front, on ma duszę samobójcy. Sprawy rodzinne, wie pan.

–  Nie wierzę.

–  Co?

–  Och, tak, z pewnością rzeczywiście jest pańskim siostrzeńcem, Herr Standartenfiihrer. Ale ja nie wierzę, iż słowa tego alkoholika wystarczyły, by zainteresował się pan tą sprawą. W czas wojny liczba obserwowanych przez wiarygodnych świadków zjawisk ponadnaturalnych jest wielokrotnie większa, aniżeli w czas pokoju. Żeby pan słyszał, jakie historie opowiadają sobie żołnierze w okopach!

–  Pan walczył.

–  Dwudziesty. Esesman przytaknął.

–  Czerwona zaraza - przekrzywił lekko głowę. – Tak sobie pomyślałem, ujrzawszy pana.

–  Szeregowcem, szeregowcem byłem.

–  Proszę mi powiedzieć: czy to prawda? Jan Herman milczał.

–  Pan się zastanawia, czy mi nie skłamać, panie Trudny. Już wiem, że to prawda. Proszę mi powiedzieć: co więcej?

–  Nie ma niczego więcej.

–  Ależ jest, jest.

–  Skąd pan to wie, Herr Standartenfiihrer? Nie od Jemkego, nie od niego. Pan wiedział wcześniej. Skąd?

–  To nie ma znaczenia. To nie ma najmniejszego znaczenia, panie Trudny. Czekam na pana słowa. Pańska kolej. Pan mówi. Dom.

Jan Herman rozmyślał nad ceną kłamstwa. Wysoka, wysoka. Nie rozumiał sytuacji, nie rozumiał von Faulnisa. To było coś spoza jego świata, z jeszcze ciemniejszego zewnętrza aniżeli megaserce. Rozmawiali po niemiecku, a odnosił wrażenie, iż von Faulnis posługuje się prócz tego jakimś tajemnym metajęzykiem, międzysłownie przekazującym Trudnemu informacje, których on nie potrafi zrozumieć. Ta Grupa, die Gruppe… Z niewiadomych przyczyn złowrogo mu to brzmiało.

–  Ja każę rozstrzelać pana i pańską rodzinę, panie Trudny – wszeptał się uśmiechnięty Standartenfuhrer w sinusoidalnie rozedrgane milczenie Jana Hermana. -Myśli pan, że dlaczego tak swobodnie z panem konwersuję? Dlaczego nie boję się w dyskusji z panem dopuścić zdrady? Bo pan jesteś nikt. Bo pan jesteś mięso. Bo ja pana mogę jak tego robaka… Czyżby dał się pan zmylić? Ależ, mój drogi panie Trudny, pan i ten defraudant Janos jesteście jedna wielka kupa gówna. Ja mam władzę zesłać was do ostatniego kręgu piekieł szybkim pociągnięciem pióra. Mam tę władzę. Pan to widzi, pan to wie, pan nie jest głupi, panie Trudny. O, zbliża się nasze śniadanie. -Skinął na kelnerów. – Niech pan nie robi takiej miny. A zatem? Jak będzie? Czekam.

12.

Koń miał katar.

–  Nie zbliżaj się do mnie, jeszcze się zarazisz. Co za cholera wściekła…!

–  Leczony tydzień, nie leczony siedem dni.

–  Powiedz mi w takim razie co ja z nim robiłem, że trzyma mnie już dzień dziesiąty, a?

–  Zaraziłeś się po raz drugi.

–  Od kogo?

–  Co, nigdzie się stąd nie ruszasz?

–  Jeśli nie muszę. – Koń, zapatrzony spode łba na zaśnieżony doszczętnie świat za oknem, głośno wysiąkał nos; mieszkał na drugim piętrze i z okna gabinetu widział spory fragment przedmieścia. – Mróz i Szwaby. Tu mi dobrze.

–  Pantoflarz się z ciebie zrobił.

–  A z ciebie, Janek, kto? Zdrajca?

Ten pokój był dokładnie taki, jakim go sobie Trudny przed wizytą wyobrażał: ciasny, zagracony, zapapierzony, pogrążony w chaosie porozkładanych wszędzie książek.

Sam Koń także zgodny był z wizerunkiem z wyobraźni Trudnego: chudy, przygarbiony, o faktycznie końskiej szczęce. Tyle że cokolwiek wyłysiał. Głos mu nieco zachrypł, może od choroby, może od nazbyt wielu opróżnionych szklanic owocowo-drożdżowego destylatu. – Odbiło ci?

–  Rzadko wychodzę, ale co nieco słyszę. Mówi się o tobie. Nie jesteś w tych gadkach Rejtanem.

–  A kim?

–  Ani Wallenrodem.

–  Weź się odwal z łaski swojej.

Trudny siedział w kulawym fotelu, wciśniętym między nie domkniętą szafę, a piramidę czterech walizek różnych rozmiarów, ułożonych większa na mniejszej; spoglądał na Konia spacerującego za sztukowanym herbacianym stolikiem biurkiem i nie widział kolegi z wojska, ale już niemal zupełnie obcego człowieka. Mimo niewielkich zmian w jego wyglądzie. Mimo pozornej beztroski w rozmowie. Źle się tu czuł. Koń patrzył na niego z góry, mówił z góry – i nie dało się stwierdzić, czy darzy Trudnego sympatią, czy też go nienawidzi.

–  Ja tu przyszedłem rady zasięgnąć.

–  Rady? Rady? W jakiej niby sprawie?

–  Wierzysz w duchy?

–  Do czego ta aluzja?

–  Do niczego. Pytam się.

–  Nie, nie wierzę.

–  To dobrze. Ja też nie. Widziałem je i słyszałem.

–  Hę.

Koń zaprzestał wreszcie perypatetycznych ćwiczeń i przysiadł przed biurkiem, na postawionym do góry dnem koszu na śmieci. Trudny odwrócił wzrok, opuścił powieki, przesłonił twarz dłonią. Bolała go głowa. Był dwudziesty szósty, druga po południu, szaro pod szarym niebiem; za parę godzin w jego domu zjawi się Standartenfuhrer SS Peter von Faulnis. Jan Herman miał za sobą bardzo przykrą, bardzo smutną rozmowę z żoną i kłótnię z niemal całą zjednoczoną rodziną. W końcu wszakże udało mu się wyprawić ich wszystkich na drugi dzień świąt do Starowieyskich, zapłacił jednak za to wysoką cenę.

–  Powiedz mi, Koń, co to jest – rzekł przez dłoń i opowiedział o wszystkim, nie wspominając jednakowoż o von Faulnisie.

Koń milczał, milczał, milczał, a potem zaczął chichotać.

–  Człowieku, toż to nokaut! Jakby mnie ktoś gazrurką zaprawił. Wszystkiego się spodziewałem, ale tego… – pokręcił głową.

–  A ja, myślisz, że co… że przygotowany byłem? Mało zawału nie dostałem, jak zobaczyłem to megaserce.

–  Ty to wszystko serio…?

–  Koń!

–  Dobrze już, dobrze. No ale czego właściwie ode mnie chcesz? Ja w duchach nie robię.

–  Toteż właśnie. Wytłumacz mi to. Ty jesteś materialista.

–  Cóż – Koń podrapał się po nie ogolonej szczęce. Sposób, w jaki świętował Boże Narodzenie, jeśli świętował je w ogóle, z pewnością nie należał do pospolitych: fizys wymięta i szata plugawa, i obora w domu, i deliryczna mąciew w oczach; nie śpiewał ci on kolęd nad karpiem w galarecie, nie przybierał cukierkami choinki. Nie miał choinki; twierdził, iż jest to wulgarny, wiejski obyczaj. Był starym kawalerem, pozbawionym także przyjemności posiadania bliskiej familii i to tłumaczyło wiele, ale jednak nie wszystko. – Cóż. Najprostsza sprawa z tym sekretnym pokojem i książkami. Ci Abramowie najwyraźniej musieli ukrywać u siebie jakiegoś Żyda.

–  Co za sens chować Żyda u Żydów?

–  Jeśli nikt inny nie chciał go wziąć, a on był już wcześniej poszukiwany z jakichś pożarasowych powodów…

–  Włazisz w gdybologię.

–  A co innego mogę robić? – Koń wzruszył ramionami. – Więc pokój i książki najprostsze…

–  Zaraz, a dwukrotne przesunięcie gratów na strychu?

–  Sprawdziłeś kurz?

–  Co?

–  Sprawdziłeś po tym drugim przemeblowaniu, czy naruszona została na nich warstwa kurzu? Mówiłeś, że wszędzie go tam na cal.

–  Nie, nie sprawdziłem. Bo co?

– Zatem na razie obstawiam somnambuliczne urojenia.

–  Urojenia! Tą starą knigą słonia mógłbym ubić, jakbym się dobrze zamachnął. Urojenia!

–  Spokój! Ja po prostu stosuję zasadę brzytwy Ockhama. I błędy w pomiarach tłumaczą mi się raczej elastycznością przyrządów pomiarowych.

–  Różni ludzie mierzyli różnymi metrami. To absurd.

–  Oczywiście. Niemniej my przecież bezustannie obracamy się w sferze absurdu. A ten jest mniejszy, aniżeli przypadek oddychającego domu.

–  Oddychającego…?

–  Fazowe zmiany kubatury pomieszczeń in plus i in minus. – Koń wyprostował się, odsunął ramiona od piersi i zaczerpnął głęboko powietrza, po czym je wypuścił. -Patrz na klatkę piersiową. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Dom.

–  Czy to, co ja widzę na tym regale, to jest Poe, czy jednak Elementy Euklidesa?

–  No co ty, Janek, hipotezy produkuję. Wszak wszystko taki sam nonsens, jakaż więc różnica? A to przynajmniej ładne, prawda? Oddychający dom. Przyznasz sam.

–  A ja myślałem, że ty nad równaniami ślęczysz.

–  A pewnie. Siedzę tu przy tym oknie godzinami i obracam je w głowie ujęte w bloki, jak klocki. I bazgrzę, zapisuję tony papieru. Ale to jest jałowizna. Nowe jakości osiąga się jedynie poprzez wejście w zakazaną oryginalność, każda prawda wpierw jest kłamstwem, wszystko zaczyna się od herezji, granice niemożliwości stanowią funkcję czasu, Guderian z tym swoim złomem na gąsienicach wjechałby do Kartaginy jako bóg wojny, benzyna sokiem laktacyjnym Kybele, lufa fallusem tytana, ave panzerfaust. Co? Że bredzę od rzeczy i nie na temat? A ognie świętego Elma? Pamiętasz może rok opuszczenia przez nie domeny świata zjawisk nadprzyrodzonych?

–  To jednak chyba jest aluzja?

–  Jak najbardziej. Te szepty to autosugestia. Megaserca nie potrafię wyjaśnić, nie zagłębiając się w wątpliwej jakości pseudopsychologię, podobnie dziurawej ściany. Zaś brakujące dzieci z transportu SS zapewne się znajdą.

A niemało postawiłbym, iż to właśnie one tak urządziły tych dwóch strażników.

–  Dzieci? Dzieci?!

–  Ile ich tam było, trzydzieścioro, czterdzieścioro? Masz własne, prawda? To co się głupio pytasz? Nie ma bardziej okrutnej armii, aniżeli sformowana z dzieci. One jeszcze nie nauczone. Nawet ci trupiogłowcy od Nietzschego, nawet oni są nieludzcy jedynie poprzez negację instynktów swego człowieczeństwa. A dziecko zrobi najgorszą rzecz, jaką potrafisz sobie wyobrazić, i roześmieje ci się szczerze, radośnie, roześmieje ci się dziecięco szczęśliwe, bo czy wydłubując trupowi oko, czy bawiąc się piłeczką, nie dokonuje żadnych czynów ponad tych kilka ruchów swych rączek; nie czyni dobra, nie czyni zła. Nikt inny nie osiągnie podobnej naturalności samowoli. Dziecko to istota absolutnie wolna. My, starcy, patrzymy i myślimy: potwór. Zaprawdę, nic bardziej przerażającego od wolności absolutnej.

–  Zbywasz mnie – Trudny przyklepał myślową rejteradę Konia.

–  Tak – westchnął Koń z ulgą. – Przepraszam.

–  To ja cię przepraszam. Nie powinienem… Weź się jeszcze napij, Bóg się rodzi, moc truchleje, ma granice nieskończony. Coś jakby matematyka. Byłem na pasterce. To dopiero metafizyka. Nie poszedłeś? Żałuj. Nie podrobisz tej atmosfery. Chociaż to środek nocy… Gdybym tam i wtedy ujrzał megaserce, gdybym usłyszał szept umarłych… nawet by mi chyba puls nie przyspieszył. Wiele jest światów na tym świecie.

13.

To było tak:

–  Musicie stąd wyjechać – rzekł Violi. – Co?

–  Na Szczepana wieczorem muszę mieć dom pusty. Chcę, żebyś mnie poparła.

Spojrzała mu w oczy. Nie uciekł wzrokiem, nie mrugnął. – Janek…

– Proszę cię.

–  Ale co…

–  Proszę cię. Zrozumiała. Zacisnęła wargi.

–  Dobrze.

I oto postawił się w zastaw. Te wszystkie lata mozolnie budowanego wzajemnego zaufania, szacunku – na szali przeciwko jednemu dniu. Bo do owej prośby jeszcze posiadał prawo, ale już do niczego więcej. Tyle warte całe moje małżeństwo, wyrzekał sobie z goryczą w duchu, wracając samochodem od Konia. Tyle warte. Ale nie miał racji. To nie jest mało. W istocie, wbrew pozorom, jest to bardzo dużo. Albowiem czy on sam zdobyłby się na podobnie bezwarunkowe zawierzenie pamięci czasu minionego, gdyby szło o Violettę? Czy całe jego przywiązanie do niej zdołałoby zrównoważyć ów jeden dzień? To są kwestie bardzo skomplikowane, bo nierozstrzygalne poza subiektywnym spojrzeniem podmiotu zdarzeń; nie sposób do nich przyłożyć żadnej uniwersalnej miary, jako że nie istnieje coś takiego, jak wspólny dla wszystkich mianownik myśli. W rzeczy samej, Trudny wątpił, czy ktokolwiek byłby w stanie zrozumieć tę jego gorycz. Wzięliby ją za przejaw pychy, dowód wysokiego mniemania o sobie.

Zatrzymał samochód przed swym domem i wysiadł. Nie padał śnieg. Zmierzchało już i, z braku ulicznych latarni w okolicy, zalegający wszędzie dookoła gruby kożuch bieli jął przybierać odcień brudnego popiołu. Idąc do drzwi, Trudny zdejmował rękawiczki. Zimno, palce mu zgrabiały. Prawa upadła na ziemię, gdy sięgał po klucze. Schylił się i kula przeszła ponad.

Na grzmot wystrzału poderwały się w powietrze stada czarnych wron. Trudny padł płasko na chodnik, niczym zwalony jednym cięciem pień drzewa. Nawet nie próbował amortyzować upadku – po prostu przewrócił się. W pulsującej krwi, w myślach, w gorącym oddechu i pocie pod grubym płaszczem miał tylko strach. Ktoś chce mnie zabić. To straszne uczucie.

Przetoczył się w prawo, wpadając w martwe pole strzelca, wytworzone przez ciemną bryłę zaparkowanego opodal samochodu oraz rosnący w pobliżu, na granicy jezdni i chodnika, bezlistny, lecz potężny dąb. Słyszał dźwięk przelatującego pocisku i teraz go sobie przypomniał. Niemal nie unosząc głowy, spojrzał na szarą elewację domu. Nowa dziura, krzywa łza odprysku: na prawo od drzwi. On jest gdzieś w głębi ulicy, po lewej – pomyślał, licząc swe oddechy. Liczbą Trudnego była zawsze siódemka. Na „siedem" podciągnął nogi, obrócił się i skoczył do drzwiczek samochodu, kucając za nimi, skulony, tak że nie było widać przez okna wozu żadnej części jego ciała.

Co teraz? Przypomniał sobie swoją wojnę. Bardzo ciężko trafić do leżącego, bo w perspektywie spojrzenia człowieka stojącego stanowi on cel o niewielkich rozmiarach; chyba że celujący stoi na jakimś podwyższeniu, które zmienia kąt. Ale tu podobnych wywyższeń nie ma. Są domy. Skrytobójca mógł był wejść do jednego z nich. Zaczajony, niewidoczny… Ale ta odległość… Sugerowałaby użycie broni długiej. A to idiotyzm. A zatem… Na drugie „siedem" wyjrzał szybko przez okna auta. Nikogo. Piękna pusta na całej swej długości. Ni żywej duszy. Na trzecie „siedem" wyjrzał ponownie, patrząc z kolei po oknach opuszczonych budynków: żadnego ruchu. Na czwarte „siedem" skoczył pod drzwi, panicznie szybko otworzył je i wślizgnął się do wnętrza. Już nikt do niego nie strzelał. Udało się, przeżył.

Na piąte „siedem" ruszył przez dom, sprawdzając każde pomieszczenie, szukając zaczajonych w cieniu zamachowców. Potem przebrał się; wyjął lugera i wsunął go za pasek, pod pulower. Wyjrzał przez zakratowane okna. Ciemno. Zima. Noc. Stanął mu przed oczyma von Faulnis i Trudny na powrót wcisnął pistolet do schowka. Przyjrzał się pustce po megasercu i ścianie za nią, realnej ponad wszelką wątpliwość; w gabinecie posłuchał ciszy i szumu swego organizmu; na strychu sprawdził kurz: nie było go na tej części gratów, która musiała zostać przemieszczona, by uczynić mu nocą przejście do drzwi kryjówki tajemniczego Żyda.

Bestia rzadkiej piękności, której nie można zobaczyć, póki nie zapadnie zmierzch, a i wtedy uczynić to mogą jedynie ci, którzy znają jej imię – bestia postępowała za Trudnym krok w krok, kiedy tak chodził nerwowo po całym budynku. Rozpościerała swe skrzydła nad nim i wokół niego, niczym owi androgyniczni aniołowie stróżowie z kiczowatych obrazków wieszanych ponad łóżeczkami dzieci, aniołowie strzegący swych podopiecznych przed każdym najmniejszym nieszczęściem, jakie może się im przydarzyć na długiej i krętej ścieżce życia, usuwający trujące jagody spod ich dłoni i naprawiający dziurawe mostki na ich drodze. Bestia też jest aniołem i też strzeże Trudnego przed postawieniem fałszywego kroku. Pilnuje, by nie zstąpił ze ścieżki, na którą wszedł. Miłośnie oplata Trudnego siecią wybiegających we wszystkie strony wszechmożliwości pokus i zleniwień. Trudny podświadomie zdaje sobie sprawę z jej istnienia: ostrzegł żonę. Ale sądzi, że okaże się od bestii silniejszy. A poza tym ona jest tak piękna… Koń by mu powiedział, Koń wie: nikt przecież jeszcze nie popadł w szaleństwo wbrew swej szczerej woli.

Standartenfuhrer Peter von Faulnis przybył na Piękną mercedesem na rejestracji miejskiej komendantury. Najwyraźniej przydzielono mu z niej również szofera oraz niskiego kaprala o kozackiej mordzie, ze schmeisserem przewieszonym przez ramię. Sam von Faulnis był w cywilu, czym zaskoczył Jana Hermana, który mimo mrozu wyszedł mu naprzeciw; dopiero po paru krokach przypomniał sobie o ukrytym gdzieś w okolicy snajperze – lecz snajper widocznie już się stąd wyniósł.

–  Herr Standartenfuhrer…

–  Do środka, do środka!

Szofer został w samochodzie; natomiast kapral kurdupel podążył za esesmanem, brutalnie wlokąc za szalik jakiegoś chudzielca opatulonego starym, wielokroć łatanym Płaszczem. Po zamknięciu drzwi roztasowali się następująco: Trudny z von Faulnisem od razu do gabinetu, kapral, w postawie wartownika, w holu przy wejściu, niezdecydowany chudzielec przystanął zaś w progu pokoju.

Jan Herman miał przygotowaną śliwowicę, lecz Standartenfuhrer odmówił, więc i sam Trudny się nie poczęstował. Niemiec zdjął płaszcz, rzucił go na biurko i rozsiadł się w fotelu.

Zatarł dłonie, delikatne i długopalce; dosyć dziwnie wyglądał ten gest.

–  A więc! – zakrzyknął von Faulnis, absurdalnie czymś podniecony. – Dobrze jest!

Trudny zerknął nań podejrzliwie. Przystanął dyskretnie w kącie, za biurkiem, między zasłoniętym oknem a sięgającym sufitu regałem, i mógł się teraz stąd przyglądać esesmanowi, względnie bezpieczny od jego niespodziewanych kontrspojrzeń.

Von Faulnis arystokratycznym gestem skinął na starszego mężczyznę przytulonego jakoś bezwładnie do futryny.

–  Podejdźcie no, profesorze. Podejdźcie, podejdźcie.

Tamten uczynił kilka niepewnych kroków; krzywy kołnierz jego płaszcza odchylił się, ukazując naszytą nieumiejętnie gwiazdę Dawida.

Von Faulnis wskazał go ruchem brody Trudnemu.

–  To nasz ekspert od jidysz. Skombinowałem go naprędce, korzystając z miejscowych zasobów. Profesor Rosenberg. Profesor historii, ale to nie ma znaczenia, bo on zna doskonale zarówno jidysz, jak i niemiecki. Prawda, profesorze?

–  Ja.

–  No to co, panie Trudny, zabieramy się do roboty.

–  Ja panu mówiłem, Herr Standartenfuhrer – odezwał się Jan Herman – że nie mogę dać żadnej gwarancji. Tak na zawołanie…

–  A właśnie że tak, na zawołanie!

To był von Faulnis zupełnie różny od tego z Royalu. Niekoniecznie rewers tamtego; raczej padły na jego ciało cień duszy Standartenfuhrera od rzuconego pod innym kątem światła.

Esesman sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął zeń małą, oprawną w skórę książeczkę. Przekartkowawszy ją szybko, zatrzymał się nad jedną ze stron. Podniósł wzrok na przestępującego z nogi na nogę Rosenberga.

– Tylko słuchaj uważnie! – warknął.

Trudny nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Czyżby von Faulnis rzeczywiście sądził, iż duchy pojawią się ot tak, na jego życzenie? Pięć minut po jego wejściu? Przecież nie jest pijany. Co to ma znaczyć? Die Gruppe. Korzenie tej sprawy muszą tkwić w ciemnej, cuchnącej glebie tajemnych przedsięwzięć Himmlera. Von Faulnis ma jakiś cel, to nie jest przypadkowe. Wszak on mógł wtedy, w Royalu, kłamać o nieoficjalnym charakterze swego zainteresowania, co mu szkodziło, jakie to ma znaczenie dla skazanego na śmierć Polaczka? Polaczek i tak nigdy nie pozna prawdy.

Standartenfuhrer spojrzał krytycznie na żyrandol.

–  Więcej światła by się…

Nie dokończył. Zamarł. Po prostu zastygł w absolutnym bezruchu: z wpół uniesioną, wpół przekrzywioną głową, otwartymi ustami, przymrużonymi oczyma, białymi dłońmi symetrycznie złożonymi na otworzonej i spoczywającej na kolanach książeczce. Ni jeden muskuł mu nie drgał.

Trudny i Rosenberg, nie śmiać się odezwać, trwali w milczeniu przez blisko minutę. Wreszcie Jan Herman zauważył absolutny bezruch również klatki piersiowej esesmana i pojął, iż ten nie oddycha. Na „siedem" podszedł do fotela i przyłożył palce do tętnicy szyjnej Niemca. Nic.

Obrócił się do Żyda.

–  Martwy – rzekł cicho.

Ale profesor Rosenberg tylko marniał coś bezgłośnie, z wysiłkiem poruszając swymi mięsistymi wargami.

Trudny poderwał się z miejsca, podbiegł do drzwi, zamknął je na klucz i, odpychając z drogi Rosenberga, wrócił do spoczywającego w skórzanym fotelu trupa. Zobaczył zmianę, zobaczył nieznaczny ruch, ale był to ruch śmierci: z kącika ust esesmana ciekł wąski strumyczek jasnej krwi.

Jan Herman wyjął z rąk zmarłego książkę. (Książki, Pomyślał, to są usamodzielnione myśli, trwające wbrew człowiekowi, wbrew czasowi – w nich zawsze tajemnica).

Spojrzał: niewielkie strony pokrywały rzędy niezrozumiałych znaków, ni to liter, ni to runów, ni hieroglifów, ni piktogramów; w jednym rozpoznał ludzkie oko, w drugim rękę, w trzecim zodiakalny symbol Ryb. Przewrócił kartkę: to samo. Przewrócił kolejną i kolejną, i kolejną; w końcu trafił na alfabet łaciński. Zapisano tu po niemiecku kilkanaście adresów. Właściwie były to nie tyle adresy, co zestawy współrzędnych uściślających lokalizację tajemniczych obiektów określanych mianem „Wer VII-MoeErde". Stanowiło to jakiś skrót, lecz Jan Herman nie był w stanie go rozgryźć. Kto… siedem… Moe… Ziemia… Bez sensu. Obiekty ponumerowano. Pierwszy mieścił się: „Rzym, przedmieścia, połud.-zach.; może pod. 1932? 1933? Octavio di Plena". Opis lokalizacji drugiego zajmował półtorej strony, wiele w nim było skreśleń – szło o pewną prowincję Indii. Dwa kolejne to parcele przy konkretnych ulicach Berlina. Piąty: „Nie Amerduso. Nie Wiikalii" (skreślone) i „Wg tabeli. Kamień?" Szósty cały był pokreślony i to bardzo dokładnie. Siódmy ograniczał się do nazwy miasta, w którym Trudny mieszkał, z krzywym dopiskiem: „Niedawno. Osobowy. Interferencje. Niewytł. stabil." Trudnemu zaschło w ustach, musiał przełknąć ślinę.

Za jego plecami Rosenberg zamamrotał coś pod nosem.

Trudny obejrzał się.

–  Co…?

Profesor wytrzeszczał oczy w pustą przestrzeń ponad nim. Jana Hermana jakby prąd poraził: to przecież był szept, szept w jidysz, wypowiedziany bynajmniej nie charkotliwym głosem Rosenberga. Zmylił Trudnego brak owego miękkiego rozseplenienia i większe natężenie dźwięku w szepcie, lecz teraz, znowu pogrążony w ciemnej nocy swych lęków, nie miał wątpliwości.

–  Co on powiedział? – syknął na Żyda.

Ale tamten nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Trudny podszedł i potrząsnął nim.

–  Co powiedział?! No, gadaj że, człowieku! Profesor przełknął ślinę.

– Gospodarzowi… że to dla niego…

–  Co?

–  Żeby gospodarzowi… że dla niego… powtórzyć gospodarzowi…

–  Co niby dla mnie?!

Rosenberg wrzasnął. Trudny, zrezygnowany, zaklął. Do zamkniętych drzwi jął się dobijać kurduplowaty kapral.

–  Herr Standartenfuhrer! – wydzierał się. – Herr Standartenfuhrer!

Przerażony profesor zszedł Trudnemu z drogi – wcisnął się gdzieś w zagłębienie regału i tam znieruchomiał.

Trudny poruszał się bardzo szybko. Podbiegł do fotela i wcisnął von Faulnisowi w dłonie otwartą książeczkę. Z biurka podniósł telefon, wsunął słuchawkę pod brodę i zaczai wykręcać numer. Z telefonem w ręku przyskoczył do drzwi i otworzył je na oścież.

Wpadł kapral. Zobaczył Standartenfuhrera i zatrzymał się jak wryty. Nie wiedział, co robić. Rozglądnął się w panice naokoło, zaczął macać po ramieniu za schmeisserem. Wreszcie jego zdesperowany wzrok padł na Trudnego, ale Trudny wtedy mówił już do słuchawki, szybko relacjonując po niemiecku przebieg wydarzeń; na spojrzenie żołnierza odpowiedział obelżywą pustką w spokojnych oczach.

–  No i kipnął – opowiadał Janosowi. – Nic nie pił. Zdrowo wyglądał. Może serce. Tak, wiem, masz teraz uroczystą kolację. Ale ja mam jego trupa. Żołdacy zadepczą mi dywan. Przekręć z łaski swojej do Geider-Mullera. Yhm, o ile wiem… nieoficjalnie. Tak mówił. Ahnenerbe. To ten instytut Himmlera. No, nie wyglądał na gryzipiórka. Nie, nic. Po prostu przestał oddychać, krew z ust. Dajże spokój, święta są. Jeszcze mi tu przywlókł jakiegoś Żyda, zasmrodzi mi cały dom.

To ostatecznie przekonało kaprala.

14.

W niedzielę po świętach, w ciche, śnieżne popołudnie, Jan Herman Trudny przeprowadził cztery ważne rozmowy, które potem, w nocy, obróciły mu się w myśli o dziewięćdziesiąt stopni, okazując się, jedna w drugą, ciemnymi koszmarami.

Pierwszą odbył w kościele, podczas mszy.

–  To jest nieprzyzwoite, panie Trudny, co pan właśnie robisz. Że też się pan nie wstydzisz. Mord mi zlecasz przy dźwięku organów.

–  Cicho, Grzeczny, cicho. Myślałby kto, jakie świętoszki z was. Dopiero co rąbnęliście księdza.

–  Bo kapuś był.

–  A ten jest esesman. Jeschke, zapamiętałeś?

–  Jeschke, Jeschke. Major idiota, że sobie jeszcze z panem spokoju nie dał. Na płatnych morderców wychodzimy przez tę spółkę z panem.

–  Wy jesteście żołnierze, wy macie obowiązek. A co ja mam? Ja mam rodzinę.

–  Pan masz miliony. I wcale tak wiele za nie nie cierpisz.

–  Won z Mickiewiczem. Słuchaj mnie, Grzeczny, bo jest druga sprawa. Ktoś do mnie strzelał. I mów mi teraz, czyja to robota.

–  Jakby była nasza, to byś pan tu stał w charakterze bladego ducha.

–  Powiedz to Łysemu.

–  Łysy ma dwie dziury w korpusie. A panu nawet włos. Co to za strzelanina była?

– Przed moim domem. O rodzinę się boję. I nie wmówisz mi, Grzeczny, że to Szwaby.

–  No nie, jasne, że nie. Ale też nie my.

–  Chyba że na własną rękę ktoś, kto podziela twoje moralne obiekcje, ale jest ciut szybszy do giwery.

–  Jeśli na własną rękę, to już prędzej twoi germańscy kontrahenci.

–  Głupotę właśnie powiedziałeś.

–  Fakt. Ale… szczerze: ja nic nie wiem o takich ruchach. Nie doszło mnie. Doszło mnie natomiast, panie Trudny, o jakimś berlińskim dygnitarzu, który podejmował pana w miejscu publicznym chlebem i solą. Czy też pan jego. O co w tym chodzi?

–  O nic. On trup. Pofatygował się do mnie z wizytą i wynieśli go już nogami do przodu. Serce najpewniej.

–  Oj, w niebezpiecznej okolicy pan mieszkasz, w niebezpiecznej. Będą przez ten zgon jakieś kłopoty?

– To się zobaczy. Na razie mnie nie zgarnęli. On tu ponoć był prywatnie.

–  I prywatnie się z panem spotykał?

–  Aha. Ty, Grzeczny, pamiętasz, co Siwy mówił? No więc to się rozchodzi. Nawiedzony dom, pojmujesz? A to dzielnica pożydowska. Esesman był mistyk. Szło mu, zdaje się, o seans spirytystyczny czy coś w tym stylu.

–  Poważnie?

–  A coś ty myślał? Że Hitler człek zdrowy na umyśle? Oni tam wszyscy mają szajbę nielekką. Astrologia, te rzeczy. Suń się, ksiądz idzie.

Drugą rozmowę przeprowadził przez telefon, po powrocie do domu.

–  Janos?

–  Spokojnie, dobre wieści mam.

–  No słucham.

–  Z von Faulnisem nie będzie problemu, Berlin to tuszuje, nie chcą afery. Przyjechał, umarł, koniec, sprawy nie było. To ich wewnętrzne perturbacje, akurat dla nas szczęśliwe.

–  Żadnego śledztwa?

–  Żadnego. Zresztą i tak byłbyś poza podejrzeniami.

– O?

–  Zanim zabrali ciało, Geider-Miiller zlecił sekcję i po tej sekcji definitywnie odechciało im się spekulacji. Otóż, wyobraź sobie, kroją go, otwierają mu klatkę piersiową… i co widzą?

–  No co?

–  Ano nic!

–  Jak to: nic?

–  Nic! Mówię przecież: nic. Pustka. Zero.

–  ???

–  On tam w środku nic nie miał! Ani serca, ani płuc, ani jelit, ani w ogóle niczego. Pytanie zatem nie jest o to, w jaki sposób on umarł, ale w jaki sposób żył. Ciężko oskarżyć o zabicie trupa, chociażby to było atrapowe oskarżenie i sprawa ukartowana. Coś takiego nie przejdzie nawet w Guberni. Von Faulnis nie żyje, bo nie może żyć. Gdyby nie setki świadków, wątpiliby nawet w to, że przyjechał tu o własnych siłach. Z medycznego punktu widzenia on od początku był chodzącym trupem. – W balona mnie robisz.

–  No wiesz!

–  No jak to, co za bajki…

–  Żadne bajki!

–  Ale ja śniadanie z nim jadłem! Pożarł przy mnie pół kilo sałatki! To gdzie on to sobie wrzucał? W gębę, a potem przelatywało mu prosto do tyłka? Co, wylali może tam z niego podczas sekcji flaszkę bordeaux? A że oddychał, to sam widziałem. Przecież rozmawiałem z nim! Ty zresztą też! Proszę cię bardzo, Janos, wydaj choć pół dźwięku, nie wciągając przy tym powietrza do płuc!

–  A czego ty, do cholery, chcesz ode mnie?! Ja ci tylko przekazuję wyniki sekcji! Nie ja go kroiłem! Specjaliści raport napisali. Mam go przed sobą i stoi tu jak byk…

–  Dobra już, dobra, przepraszam.

–  Mhm. Jest też druga wiadomość. Pamiętasz, rozpytywałeś się o jakiegoś Żyda, na którego pół roku, rok temu byłby specjalny nakaz.

–  No i?

–  Mam na liście kilkadziesiąt osób. Tak jak chciałeś, wykluczyłem tych, którzy dotąd trafili na przesłuchania, a także niewykształconych, co to ani me, ani be. Zostało dziewięć pozycji; na jedną z nich – chodzi mianowicie o niejakiego Szymona Sznica – wystawiła zlecenie właśnie Ahnenerbe, za pośrednictwem berlińskiego Gestapo. Zadzwoniłem do nich, ale to straszna biurokracja, zaczęli mnie odsyłać jeden do drugiego, i w końcu wyszła z tego taka kołomyja, że zaczęło wyglądać, jakby Sznica zażyczyła sobie do tego muzeum, czy co to ma być, jakaś nigdy nie istniejąca jego sekcja. Pieczątki są, podpisy są, wszystko jest, tylko nie ma realnego zleceniodawcy. Zbitek cyfr i liter: podwydział podwydziału podwydziału jakiegoś innego podwydziału, który sam już znajduje się gdzieś na manowcach hierarchii instytutu. Niczego więcej się nie dowiedziałem, bo nagle wszedł mi na linię wściekły generał, o którym w życiu nie słyszałem, i zaczął się dopytywać, czego też chce od Ahnenerbe Standartenfuhrer intendentury Waffen-SS z jakiegoś zadupia w Guberni.

– No cóż, zawsze to coś. Aha, co się tyczy owych nieścisłości w dokumentach, które…

–  Tak?

–  Zająłem się już tą sprawą.

–  Dzięki. Wielkie dzięki. Kiedy będziemy się mogli spotkać?

–  Trzydziestego. Przedzwoń wcześniej do firmy. Muszę już kończyć.

Przerwał rozmowę drugą, by móc rozpocząć trzecią.

–  Janek?

–  Mhm?

–  Powiedz mi.

–  A gdybym dał ci słowo…

–  Nie.

–  To są brudne sprawy; sama byś wolała…

–  Naprawdę nie ma znaczenia, co ja bym wolała. Muszę już wiedzieć.

–  Tak.

– A więc?

–  Był tu pewien Niemiec. Esesman z Berlina. Szantażował mnie i Janosa. Nie żyje już.

–  Czy…

–  Nie, nie.

–  Ja przecież czuję, że się wykręcasz.

–  Prawdę ci powiedziałem.

–  Wierzę. Ale to nie o to chodzi. Nie chodzi nawet o tamten dzień.

–  Nie rozumiem.

–  Proszę cię.

–  O co mnie prosisz?

–  Żebyś się wycofał.

–  Z czego? Z interesów?

–  Ja… nie wiem. Jest coś takiego… Myślisz, że nie widzę? Próbujesz przede mną ukryć… Przyznaj się!

–  Co niby próbuję ukryć? Mhm?

–  Nie wiem!

–  Uspokój się.

–  Jestem spokojna. To wszystko przez ten dom. Nie powinniśmy się tu byli przeprowadzać.

–  Być może.

–  Nie być może, tylko na pewno! Czy ty wiesz, że Konrad wciąż myszkuje po strychu? Jeszcze następnego trupa znajdzie. No, co się śmiejesz? To nie jest śmieszne.

–  Nie dajmy się zwariować. Nie można przecież kierować się w życiu wyłącznie przeczuciami i złymi snami. Daleko byśmy w ten sposób nie zaszli.

–  O, dobrze, że mi przypomniałeś. Krystian i Lea mieli jakiś koszmarny sen. Rano byli zupełnie roztrzęsieni, Krystian jeszcze płacze.

– A cóż takiego im się śniło?

–  Nie powiedzieli mi. Chcieli porozmawiać z tobą, ale już cię nie było. Są jednak święta, Janek, mógłbyś jakoś bardziej…

–  Wiem, wiem, przepraszam. To przecież nie wychodzi z moich zamierzeń, ja tego nie planowałem. I czy ja wymyśliłem Hitlera? Czy ja wymyśliłem wojnę?

–  Nie dramatyzuj.

–  Ech, w cholerę z tym wszystkim…

Przyszła Lea; Krystian się gdzieś ukrył i nikt go nie widział od dłuższego czasu. Lea przez blisko kwadrans chodziła w tę i we w tę po całym gabinecie, wspinała się na fotele, stukała o grzbiety książek i popatrywała na Trudnego, gdy on nie patrzył. Zajęty był sprawdzaniem rozliczeń kwartalnych. Lea stopniowo coraz bardziej zbliżała się do jego biurka, nerwowo skręcając w palcach rąbek spódnicy.

–  Tato?

–  Mhm?

–  Muszę… muszę ci powiedzieć, że my nie możemy już wychodzić z domu.

–  Co?

–  Nie wolno nam.

–  Komu?

–  Mnie i Krystianowi.

–  Coś takiego. Nie wolno wam wychodzić. No chodź, usiądź tu. No. Nie wolno wam. A powiesz mi, kto tego zabronił? Mama?

–  Niee.

–  Nie mama?

–  Nie. Ona nic nie wie. To tobie mamy powiedzieć.

–  Znaczy: ty i Krystian.

–  Aha. Ale on jest tchórz i się boi.

–  Czego się boi? Mnie?

–  Ee, nie. Tylko…

–  Tylko co?

–  Bo to były takie straszne-straszne-straszne potwory. I one powiedziały…

–  Śniły wam się potwory?

–  No?

–  Powiem ci na ucho.

–  Słucham, słucham. Au! Nie ciągnij tak!

–  One przyszły w nocy. Przyszły do naszego pokoju i powiedziały, że jeśli choć rękę wystawimy poza próg domu, to się nam stanie jakieś takie coś, jak panu Fąfałnicowi, i że od tego umrzemy, umrzemy na pewno, i że ty wiesz, i żeby tobie powiedzieć, i potem nagle się zrobiły takie straszne-straszne-straszne-straszne, i Krystian zaczął płakać, bo on jest tchórz, i…

–  Zaraz, zarazi Dzisiaj w nocy się wam to śniło?

–  Ale, tato, ale nie, to nie był sen, one naprawdę przyszły i…

–  Słuchaj, Lea, ty sobie tego nie wymyśliłaś, prawda?

–  Taato…!

–  Dobrze, dobrze. Powtórz, proszę, nazwisko tego pana, któremu one już zrobiły… jakieś takie coś. Jak on się nazywał?

–  Fąfałnic.

–  Krystian też je widział i słyszał?

–  Aha.

–  A właściwie jak one wyglądały? Wiem, że strasznie, ale jak?

–  Noo, o, tak, tak jakoś…

– Wiesz co, ty mi je lepiej narysuj. Siądź sobie tutaj, masz papier i ołówek, i rysuj. O, widzisz. Ja tu będę pisać, a ty będziesz rysować.

Ale nic nie pisał. Pomimo nie zapadłego za horyzont zimowego słońca, ogarnęła Trudnego miękka i wilgotna ciemność nocy. Fąfałnic, von Faulnis. Nie mogły, po prostu nie mogły o nim wiedzieć. Gdy się im to śniło – nawet ja nic o wypatroszeniu Standartenfuhrera SS jeszcze nie wiedziałem. Jakże brzmiało tłumaczenie Rosenberga słów wyszeptanych przez ducha? Gospodarzowi… że to dla mego… Dla mnie. Śmierć von Faulnisa. Duchy tego domu potrafią dokonywać rzeczy niemożliwych – lecz przecież już wcześniej zdawałem sobie z tego sprawę: ściana, megaserce, strych. Zabiły Standartenfuhrera, a teraz szantażują mnie śmiercią moich dzieci. Znam już groźbę zawartą w tym szantażu, nie wyjawiły mi jednakże jego celu. Co takiego mam uczynić w zamian za darowanie życia Lei i Krystianowi? I owo uczucie: że jestem w tej historii postacią zaledwie trzecioplanową. Ahnenerbe. Die Gruppe. WerYIIMoeErde. „Niedawno. Osobowy. Interferencje. Niewytł. stabil." Te książki… Te żydowskie sieroty… Mordechaj Abram, który ukrywał u siebie – który ukrywał u siebie Szymona Sznica; tak, ja to czuję, to zbyt wielka zbieżność, by miała się okazać pustym przypadkiem. Szymon Sznic – jego notatnik, jego Księga. Że też nie mogę się z nikim podzielić całą tą historią, rozłożyć jej ciężaru na kilkoro umysłów. Bo w samotności – czuję, jak ogarnia mnie noc. Ale nie mam wyjścia. To z pewnością jest szaleństwo. To jest szaleństwo ponad wszelką wątpliwość – niestety, pozostaje przy tym również rzeczywistością. Strzelają do mnie. Mówią z powietrza. Pokazują na jawie koszmary. Więżą dzieci. Zsyłają noc. Ta gra mnie przerasta. Nie dla mnie napisano tę sztukę, moja rola nieznacząca, umrę w drugim akcie. Boże mój, co ja mogę? Co ja mogę? Tylko posłusznie wyczekiwać na rozkazy z zaświatów. A potem posłusznie je wykonać. Nic więcej, nic mniej. Ze mnie jest jednak dzienne zwierzę, w nocy ślepe i bezradne, nie odróżniam dymu od kamienia, możliwości od niemożliwości. Mają mnie na haczyku, złowiły Jana Hermana Trudnego.

– O, popatrz. Takie. Takie.

Spojrzał na podsunięty przez Lee rysunek. Nie rozpoznał góry i dołu. Obrócił kartkę kilkakrotnie, przekrzywiając przy tym głowę. Potwora wyśnionego przez Lee, pomimo szczerych wysiłków, nie ujrzał. We własnym skojarzeniu zobaczył na tym prostokącie papieru skrzyżowanie mapy Europy z którymś z dzieł tego szalonego Picassa oraz rozdeptaną meduzą.

–  Ładne, ładne.

15.

Grążel i Paniebuda byli na ciężkim kacu. Główki ich bolały, światło w oczka raziło i okrutne wprost pragnienie cierpieli.

–  A niech ja kapucynem zostanę, panie szefie, jeśli się dzisiaj albo jutro do getta, kurrwa, ruszę.

–  Czy ja ci mówię, że dzisiaj? Czy ja ci mówię, że do getta? Macie mi tylko wyniuchać jakiegoś wyedukowanego starozakonnego, na którego znalazłoby się coś takiego, żeby mu w razie czego buźkę przymkniętą utrzymać. A jak mówię wyedukowanego, to mam na myśli raczej rabina, aniżeli jakiegoś lichwiarza spryciulę.

–  W razie czego, to każden jeden, kurrwa, bohater, za pańskim przeproszeniem, panie szefie, siostrzyczkę rodzoną na tacy Szwabom poda. Uch…! Może jednak znalazłoby się coś dla oczyszczenia oddechu?

–  A nalejcie sobie, moja strata… Słuchajcie no, draby głupie: przecie nie chodzi mi o męczennika, bo to i żadna specjalnie trefna sprawa, tyle żeby zaraz potem nie porozpowiadał wszędzie naokoło, co i jak. To jest prosta robota; to w ogóle nie byłaby robota, gdyby nie getto i nie Niemce.

–  Ale ich pan, panie Trudny, nie ten-tego, nie wyrzucisz do śmieci… No to i jest robota, a my teraz, kurrwa, forrmy nie mamy.

–  Tajes. My bez formy. My sflaczali. Patrz pan. Palcem bym nie ruszył, chociażby tu na mnie spadła gołodupna blondyna. Amen. Kaput. Finito. Grążel i Paniebuda do wulkanizacji.

To oczywiście były targi i rzecz stanęła na dziesięcioprocentowym upuście w kolejnym przemytniczym transporcie z getta. Bandyci wywlekli się z biura Trudnego pośród chrapliwych westchnień i bulgotliwych inwokacji do bóstw o niecenzuralnych imionach. Wyszli na miasto o dziesiątej; o trzynastej trzydzieści Paniebuda przekręcił do firmy Trudnego z ciastkarni w śródmieściu. – Notuj pan – zamamrotał. – Notujesz?

–  No.

–  Notuj. Urszulańska siedem. Pukasz pan do mieszkania numer jeden i pytasz o Zdzisia. Zdzisio jest ślepy na jedno oko i pluje, jak mówi; poznasz go pan. Zdzisiowi rzekniesz, żeś od Apollina. Nie wiem, co to za syf, ten Apollin, ale tak trzeba wołać, więc lepiej pan nie przekręć. Zanotowałeś pan?

– No.

–  To już ten Zdzisio dalej pana zaprowadzi. Żydek jest młodziak, ale podobnież strasznie mądry i uczony, i w ogóle. Czyta i pisze po ichniemu, bo chciał pan wiedzieć, to się spytałem. Graba.

Trudny poszedł na Urszulańska 7. Była to stara, czteropiętrowa kamienica z zaśmieconym podwórkiem studnią; wchodziło się doń przez ciemną, tunelową bramę. Dozorca spod numeru pierwszego, inkryminowany Zdzisio, odpowiadał obrazowemu opisowi Paniebudy w dwustu procentach. Mówił bardzo dużo, a miał katar oraz zapewne jeszcze z pół tuzina innych wirusowych infekcji, i Trudny większą część swej uwagi poświęcał na utrzymywanie stosownego dystansu od owej chodzącej wszechzarazy, co wszakże nie zawsze było możliwe. Zdzisio poprowadził Jana Hermana wąskimi, niskimi schodami piwnicznymi, w dół, w mrok, w zimne i wilgotne podziemie budynku. Wyglądało na to, iż posiada on aż dwie równoległe piwniczne kondygnacje, a wejście do tej drugiej znał jedynie Zdzisio, o czym nie omieszkał poinformować zasłaniającego usta rękawiczką Trudnego. Zeszli zatem do podpiwnicy i tu dozorca włączył latarkę. Nieszczęsne owo urządzenie wydawało już z siebie ostatnie błyski, świecąc słabo i z przerwami; gdy odmawiało posłuszeństwa, straszliwy Zdzisio walił nim na oślep (bo właśnie po ciemku) gdzieś w bok, w ścianę; zazwyczaj kilka takich ciosów wystarczało, by na powrót stała się światłość. Wszelako nie zawsze, i wówczas w ciasnych, brudnych, cuchnących lochach Urszulańskiej 7 rozlegała się taka seria przeraźliwego łomotu, kontrapunktowanego jazgotliwym słowotokiem Zdzisia, iż w Trudnym poczęły się lęgnąć wątpliwości co do sensu tajności całego tego interesu z ukrywaniem tu osób poszukiwanych przez okupanta, skoro Zdzisiowe koncerty perkusyjne musiały docierać co najmniej do mieszkań na parterze, jeśli nie wyżej. Zastanowił się przelotnie, czy aby Grążel z Paniebuda nie zażartowali sobie z niego. Ale nie; nie pozwoliliby sobie na to, nawet w sztok uchlani: nazbyt groźny pozostawał dla obu bandytów Jan Herman Trudny z tajemnicami zamkniętymi w swej głowie.

–  Tutaj.

Pochyłe żelazne drzwiczki w pochyłej, nago ceglastej ścianie. Zdzisio zapukał trzy razy, a potem dwa, a potem znowu trzy. Zazgrzytało i drzwiczki się uchyliły; w loch bluzgnęło żółte światło lampy naftowej.

–  Czego?

–  To ja – mlasnął Zdzisio. – Jest ten gość do pana. Drzwiczki uchyliły się szerzej. Trudny ostrożnie wyminął dozorcę, schylił się i wszedł do środka.

–  Trafi pan z powrotem? – zatroskał się Zdzisio.

–  Ja go odprowadzę – odparł mężczyzna z brodą i zamknął celę.

Trudny rozglądnął się, dojrzał krzesło, usiadł. Gospodarz spoczął na skleconej z drewnianych skrzyń pryczy.

–  Pan…?

–  Nieważne. Słyszałem, że czyta pan po hebrajsku. To prawda?

–  Prawda.

–  Sądzę, że nie miałby pan nic przeciwko drobnemu zarobkowi?

– Słucham.

Jan Herman otworzył teczkę i wyjął zeń brulion.

–  Chciałbym, żeby mi pan przetłumaczył pewien tekst. Mężczyzna zamrugał.

– Ten zarobek. Jak drobny?

Tu zaczęli się targować. Jako że jednak żaden z nich nie miał specjalnej ochoty na bazarowe zabawy, szybko doszli do porozumienia. Trudny podał Żydowi brulion. Ten przekartkował go powoli.

–  Na kiedy chce pan to mieć?

–  Na teraz.

–  A co to znaczy?

–  To znaczy, że nie wyjdę stąd, nie dowiedziawszy się co tam jest napisane.

Żyd żachnął się.

–  Ależ panie, tego jest kilkadziesiąt stron!

–  Nie chcę tłumaczenia dosłownego. Chcę po prostu poznać treść tych zapisków. To ważne. Rozumie pan? Nie mogę czekać, muszę wiedzieć. A pan… Nie przypuszczam, żeby się pan tu skarżył na nadmiar zajęć.

–  No wie pan! Trzeba to było powiedzieć, zanim zaczęliśmy ustalać cenę!

Lecz mimo wszystko zabrał się do lektury. Dwie skrzynki, identyczne z tymi, na których sypiał, stanowiły stół; na nim to umieszczono wielką lampę naftową. Brodaty Żyd, położywszy obok brulion, przesunął się na łóżku i w końcu przysiadł na samym jego kraju, pochylając się głęboko nad notatnikiem. Trudny natomiast zamknął i odstawił teczkę, założył nogę na nogę, wyprostował się na trzeszczącym krześle i oparł potylicę o zimny mur piwnicy; obserwował. Śmierdziało naftą i szczurami. Żyd czytał. Poruszał niemo skrytymi w gęstej brodzie wargami. Był młody, ale nie w ten sposób, w jaki odmalował to sobie Jan Herman po rozmowie z Paniebudą. Inaczej wszak liczy się czas wojny, człowiek bardzo szybko się starzeje w okresie podobnego zagęszczenia śmierci. Ów brodacz, skulony nad żółtymi od światła lampy kartami, on przeżył już swoje w trójnasób, widać wysoką stojącą falę pamięci za czarnym tiulem jego rozszerzonych źrenic. Pamięć nie pożre tego samego po raz drugi, a temu mężczyźnie rzucono dostatecznie dużo ciepłych jeszcze ochłapów nie wymyślonych wcześniej przezeń wrażeń i doświadczeń, by zaspokoić jej głód na wiele lat. Trudny zamrugał. Czy to sen? Czy zaczyna tu przysypiać? Ile to już minęło? Spojrzał na Żyda: wciąż czytał. Jan Herman miał go całego zamkniętego w swym spojrzeniu, ograniczonym efektywnym zasięgiem promieni świetlnych emitowanych przez niebieski płomień tańczący na knocie. Trudny patrzył na ikonę, na witraż, na mrocznie ikonograficzne wyobrażenie symbolu. Oto jest Żyd czytający księgę. Oto jest. Zgarbiony, schylony, o całym ciele ściśniętym, zwartym, o całej uwadze skupionej na tekście, zapadły w trans zgoła religijny. Wolno wznosi dłoń z odgiętym w górę długim, brudnym kciukiem, wolno go liże, a potem dłoń tę opuszcza i przewraca za pomocą zwilżonego rzadką śliną kciuka kolejną kartkę. Tę czynność również wykonuje powoli. Jest w tej chwili powaga, jest patetyczna stateczność; jest rytuał. Brudny w brudnym ubraniu w brudnej izbie – a jakoś ponadczasowo święty zdaje się Trudnemu ów człowiek. W powietrzu intensywny zapach nafty. W przyszłości zapewne nie raz i nie dwa zdarzy się Janowi Hermanowi, poczuwszy ponownie ową woń, zapaść na sekundę w gęstą sieć na zawsze już ustalonych dlań skojarzeń: nafta-piwnica-Żyd-księga. Teraz przyszłości już się domyśla, bo jednak zna siebie i zna sposób, w jaki splatają mu się myśli; jego deja vu bywają doprawdy bardzo silne.

–  Co?

–  Skończyłem już. – I?

Brodacz zamknął brulion, wyprostował się, a ręce złożył na kolanach; wyglądał na cokolwiek zmieszanego. Jan Herman z własnej inicjatywy podniósł się i zgarnął notatnik ze skrzynki. Usiadłszy z powrotem, natychmiast schował go do teczki. Żyd popatrywał na to bez wyrazu w wielkich, ciemnych oczach. Dopiero w tym momencie Trudnego uderzyła niesamowita wręcz oschłość, suchość ruchów mężczyzny; on właściwie sam z siebie w ogóle się nie poruszał: sytuacja nim poruszała – był jak ciecz, zawsze spływająca w najniżej położone miejsce, wypełniająca naczynie, metamorficznie dostosowująca się do jego kształtu, ale sama w sobie martwa i nie przybierająca form oryginalnych. Identycznie ów Semita – entropia nie miała doń dostępu: kroki zawsze o najstosowniejszej długości, zawsze minimalne drgnięcia głowy, zawsze najpłytsze z możliwych łuki podnoszonych i opuszczanych z konieczności rąk. Nawet wtedy, gdy przewracał strony czytanej księgi – nawet w tym rytuale nie był ani odrobinę hojniej szy w gestach.

–  Bardzo mi przykro, ale to są zapiski szaleńca.

–  Mhm?

–  Bez sensu.

–  Mnie nie chodzi o ich sens; mnie idzie o ich treść. Co mianowicie ten szaleniec tam napisał?

Żyd nie tracił energii także na jałowe spory.

–  On wierzył w czary – odrzekł. – Wierzył, że sam jest w stanie… potrafi je czynić. Miał księgę…

–  Tak…?

–  Miał księgę, w której zawarto opis tych czarów. To bardzo stara księga; średniowieczny odpowiednik tego jego notatnika. Inny szaleniec, przed wiekami, zapisywał w niej własne uwagi podczas swej pracy nad… zaklęciami.

–  Szymon Sznic.

–  Co?

–  Szymon Sznic. Tak najprawdopodobniej nazywał się autor pamiętnika, który pan właśnie przeczytał.

–  Nie żyje?

–  Sznic? Dlaczego?

–  Czas przeszły.

–  Ach – Trudny wzruszył ramionami. – Nie wiem. Chyba. No, co on jeszcze tam zapisał?

–  Dużo rzeczy, ale mówię panu, że to są majaczenia szaleńca. Czego pan właściwie chce? Pan mi powie, bo nie rozumiem.

Noc, pomyślał Jan Herman, noc.

–  Chcę wiedzieć wszystko o tych jego czarach. A im bardziej to szalone, tym lepiej.

Żyd zaśmiał się cicho.

–  Pan też w nie wierzy.

–  Gadaj.

–  On zamierzył sobie zostać nadczłowiekiem.

Trudnego zatkało. – Hę?

–  Tak się wyraził w jednym miejscu. W innym, że bogiem. W innym, że diabłem. To był szaleniec, szaleniec.

–  I co, został nim?

–  To w ogóle jest mętna historia. Sznic najwyraźniej gdzieś się ukrywał, był zamknięty w jakimś pomieszczeniu, nawet dosyć szczegółowo je opisał. Przeprowadzał tam bliżej nie sprecyzowane eksperymenty podług notatek owego średniowiecznego wariata. Potem coś mu przeszkodziło… niejasne to. Zresztą, kontynuuje w ten sposób tradycję: sam wszak klnie i pomstuje na swego poprzednika, że nie pozostawił wielu konkretnych wskazówek.

–  A te, które pozostawił?

Żyd podniósł wzrok na Trudnego. Niezdrowe, rozpełgane światło lampy naftowej nadawało skórze jego twarzy barwę starego pergaminu.

–  Pan ma tę drugą księgę?

–  Bo co?

–  Ma pan? Ma?

–  Załóżmy.

–  Czego pan tak naprawdę chce? Trudny się wściekł.

–  Chcę wiedzieć! – warknął. Brodacz milczał i milczał.

W końcu wyciągnął do Trudnego rękę.

–  Proszę mi jeszcze na chwilę podać ten zeszyt. Jan Herman zawahał się, ale sięgnął do teczki.

Żyd zabrał się do systematycznego kartkowania; w jego trakcie rzucił:

–  Ma pan coś do pisania? Trudny wyjął pióro i notatnik.

Chwilę potem Żyd odnalazł właściwą stronę.

–  Izaak Goldstein. Złotnik zresztą. Nie ma ulicy, ale numer domu dwadzieścia dwa. Był wdowcem, był stary. Brak dalszych szczegółów.

Trudny zanotował.

–  Kto to, ten Goldstein? Brodacz uśmiechnął się szyderczo.

– Jak to kto? Kabalista, rzecz jasna. To on dał Sznicowi Księgę. Chciałeś wiedzieć, więc wiesz; a teraz idź do niego, no idź do niego, nadczłowieku.

16.

Pierwszy raz zdarzyło mu się znaleźć w dzielnicy żydowskiej, gdy miał pięć czy sześć lat. Ojciec, Paweł Trudny, musiał tam mieć widocznie coś do załatwienia – zabrał syna, bo tego dnia wszędzie go ze sobą zabierał. Był środek lata, upał straszliwy, wszystko płonęło białym słońcem. Spocona rączka Jana Hermana wyślizgiwała się z ojcowej dłoni. Pamiętał ten pot i gorąc, i jasność, i po prawdzie niewiele więcej. Te najstarsze, dziecinne wspomnienia – one zazwyczaj jeśli w ogóle zachowują się w pamięci dorosłych, to jako luźne impresje, wsparte na jednym silnym, jaskrawym szczególe, z całą resztą wtłoczoną w blade tło: szczegół je przytłacza, ale jedynie dzięki temu szczegółowi jeszcze istnieją, ocalały jako przypadkowy ersatz samych siebie. Bo zazwyczaj – zazwyczaj są to detale zgoła idiotyczne. Pierwszy swój pocałunek pamiętał Trudny przez upokarzające wspomnienie bolesnego ucisku na pęcherz, wypełniony dwoma litrami lemoniady, którą wypił w ramach szczeniackiego zakładu na pół godziny przed przydybaniem w ciemnym zaułku piegowatej Jaśki. Zaś moment, w którym śmierć w postaci zrykoszetowanej kuli z karabinu żołnierza cesarza Franciszka Józefa ominęła go o pół cala – moment ten zaginął w mgielnej otchłani bezpamięci Jana Hermana zupełnie; pamiętał on natomiast, niby wiernie, nie bardzo odeń odległy w czasie, a pozornie absolutnie pozbawiony znaczenia, wypadek podczas nauki jazdy na rowerze, kiedy to spadł zeń, boleśnie się tłukąc, stoczył do rowu i stamtąd zobaczył snop promieni zachodzącego słońca przestrzeliwujący przez wciąż obracające się koło wywróconego roweru, niebo było jasne, słońce czerwone, szprychy migały w szalonej karuzeli, a pomiędzy nimi migotał miękki, pastelowy blask zasypiającego wieczoru. To pamiętał. Ale nie śmierć brata. Nie jego pogrzeb. Z całego pogrzebu – tylko tego cmentarnego kruka, w którego cisnął kamieniem, nie trafił, a ptaszysko sfrunęło nań z wysokości w straszliwym kontrataku morderczego dzioba, brudnych szponów i czarnej chmury gorącego, cuchnącego pierza; wtedy mały Jan Herman się rozpłakał. I ten płacz pamiętał. Dzięki krukowi. Bo gdy trumna z wtłoczonym w nowiutki garniturek ciałkiem Jana Gustawa znikała w ziemi – nie było żadnego kruka, żeby uwiecznić ową chwilę w umyśle Trudnego. Jakiż jest klucz, podług którego przebiega ta selekcja? Czy w ogóle istnieje takowy? Nie ma pewności. Nie sposób znaleźć reguły. Być może błąd leży w założeniu: reguły dzieciństwa nie przystają do reguł czasu dorosłości. Ale Trudny w to nie wierzył. W tej kwestii, jak rzadko, skłonny był zaakceptować władzę przypadku, tego brudnego pomagiera Pana Boga, pomniejszego serafina obdarzonego Janusowym obliczem oraz imieniem, które jest kłamstwem. Dlaczego Jan Herman zapamiętał te parę sekund wyjścia z katedralnego cienia bramy w upał zatłoczonej ulicy dzielnicy żydowskiej? Dlaczego właśnie te parę sekund, a nie inne? Dlaczego zapamiętał je w taki, a nie inny sposób? Zobaczył tych ludzi, zobaczył ich w ruchu, usłyszał ten język, mowę tajemną otaczającą go zewsząd głośnym przypływem – lecz wszystko to poszło w tło. Bo tylko jedna myśl, jedno wrażenie, jeden detal ostał się do dziś jednako jasny i wyraźny: nie zwerbalizowane zdumienie, nie wyartykułowany, lękliwy nieco, dziecięcy podziw – ile tu życia…! Ile życia w nich…! Jaka energia, jaka siła, jaka moc przez nich przepływa…! Teraz, dorosły, wiedział, że wspomnienie, przechowywane przez te wszystkie lata, samo z siebie rozrosło się, rozdęło, bezkształt-nie wypęczniało i absurdalnie wyolbrzymiło ową myśl, przelotną obserwację, nic więcej; nie był jednak w stanie Przezwyciężyć potęgi tysiące i tysiące razy powtarzanej retrospekcji. Nazbyt wielka pozostaje ponad ludźmi władza skojarzeń. Mówił: Żydzi – myślał: życie.

Szedł podwórzami getta. Widział tylko śmierć.

Oczywiście – była noc.

Grążel i Paniebuda zostali za murem, przykazał im czekać do świtu; oni byli na wszelki wypadek, do ugadanią strażników, których wszystkich znali z imienia, albo do dania w łeb komu trzeba, gdyby było trzeba. Trudny poszedł sam. Sam z Księgą. Dźwigał Księgę pod pachą, zawiniętą w czarne płótno. Cały też był ubrany na czarno – w starym płaszczu, spodniach, skórzanych rękawiczkach, a i noc była czarna, chmurna.

Szedł, a gorący oddech zamieniał się w parę przed jego twarzą. Stąpał z przesadną ostrożnością: tu, w getcie, po prawdzie nie musiał się niczego bać – nie chadzały tędy niemieckie patrole, nie wyłapywano w jego granicach przypadkowych przechodniów. Śnieg skrzypiał Trudnemu pod podeszwami. Szedł podwórzami, a śnieg zalegający na podwórzach getta był dziwnie płytki, błotnisty i brudny. Na zewnątrz – na zewnątrz dzieci lepiły zeń śnieżki.

Teraz, w środku nocy, cóż mógł Jan Herman zobaczyć, jeśli nie śmierć? I słyszał ją – w ciszy – i czuł – w mrozie, który zabija zapachy. Myślał, że nikogo nie spotka, lecz nie docenił panującego w getcie przeludnienia. Raz się nawet potknął o starca zamarzającego w milczeniu pod podwórzową szopą na węgiel. Mrok zalegał ciężki, tłusty, stężały i wciąż tężejący od rosnącego zimna; chwilami Trudny posuwał się naprzód niemal po omacku.

Grążel opisał był mu całą drogę z dokładnością aż przesadną. On znał Izaaka Goldsteina; znał wszystkich złotników, jubilerów, właścicieli lombardów i paserów w mieście. Bandyci, bandyci – myślał o Grążlu i Paniebudzie Trudny; a przecież sam był nikim innym, jak paserem właśnie, i prowadził swój nielegalny interes na nieporównanie większą skalę. Skąd wziął chociażby te wanny dla Generalmajora? – wszak nie wyprodukował ich we własnej manufakturze. Nocą nie tylko wszystkie koty są czarne.

Rozpoznał cegielne rumowisko. To ta brama. Wszedł, zastukał do drzwi. Nic. Zastukał głośniej. Obudziło się niemowlę, dzieci zaczęły krzyczeć:

– Mamełe! Tatełe!

Skrzywił się wbrew woli. Od pewnego czasu jidysz przyprawiał go o zimny dreszcz strachu. Sięgnął do kieszeni, gdzie miał kartkę z nabazgraną pospiesznie wiadomością od Grążla. Tymczasem wewnątrz szczęknęło jakieś żelastwo i drzwi, okrutnie skrzypiąc, uchyliły się na dwa palce.

–  Ja do Mużryka – rzekł Trudny. Kobieta spojrzała nań krzywo.

–  E?

–  Do Mużryka.

–  Pomyłka.

–  Żadna pomyłka, droga pani. Woła pani Mużryka, bo ja stąd nie odejdę.

–  Zbój, kto tak po nocy…

–  Mużryk! – syknął jej Jan Herman w pomarszczoną twarz i kobieta zamilkła.

Mużryk pojawił się po jakichś pięciu minutach; jeszcze dociągał na sobie nazbyt obszerną kurtę, jeszcze poprawiał na głowie szarą uszatkę – był niesamowicie chudy i wszystko na nim dosłownie wisiało.

–  Ktoś pan, do ciężkiej cholery?! Trudny podał mu kartkę.

–  Co to jest?

–  Wiadomość.

–  I co ja niby mam z nią zrobić w tych egipskich ciemnościach, zeżreć? Moment. – Na powrót zniknął we wnętrzu mieszkania, skąd dochodziły przytłumione odgłosy coraz liczniejszych rozmów; Trudny zastanowił się przelotnie, ile w nim właściwie mieszka rodzin.

Mużryk ponownie wyskoczył z mroku w mrok, niczym diabeł z pudełka. Potarł nie ogolony policzek, łypnął na Jana Hermana; Trudny nie widział twarzy mężczyny, spowijała ją gładka czerń bezświatła.

–  Można spytać, na kija panu ten Goldstein?

–  A tak sobie, dla hecy – warknął Jan Herman. – No, co jest? Idziemy? Nie idziemy? Jaja mi zamarzają.

–  Bo i kto to widział, taką nocą przeklętą…

–  Chryste Panie, nie smęćże, człowieku, mnie tam zegar tyka!

–  Tfu, krześcijanin zatracony – Mużryk uśmiechnął się szeroko i mrugnął do Trudnego. Trudny, zdjęty podstępnie sympatią do tego pozornie ponurego kościelca, odburknął coś, wpadając w ten sam, na poły żartobliwy nastrój, nijak się mający do czasu i miejsca.

Przeszli przez ulicę, a potem przez coś, co wyglądało na świadomie zalodzony śmietnik. Mużryk zgrabnie przeskoczył krzywy płot i Jan Herman poszedł w jego ślady, pomimo nieporęcznego ciężaru pod pachą. Znowu ulica i znowu podwórze. Żyd podszedł do ciemnego okna, zapukał w szybę. Po chwili ponownie. Okno się uchyliło. Poszeptali coś w jidysz. Okno się zamknęło.

–  Tam – wskazał ręką Mużryk. Trudny obejrzał się i zauważył majaczący w mroku zarys wysokiego gruzowiska po budynku zniszczonym podczas bombardowania. Zmarszczył brwi.

–  Mieszka tam?

–  Nie, nie. Chodź pan.

Zaczęli się wspinać po ruinach. Dotarłszy na ocalałą platformę półpiętra, Mużryk ruchem brody kazał Janowi Hermanowi spojrzeć wzwyż, ku szczytowi schodów urwanych w połowie, wycelowanych szczerbatą krawędzią w przestwór czarnego nieba, zaciągniętego wężowymi w swych kształtach i ruchach chmurami. Trudny wytężył wzrok. Na krańcu owych schodów, na samym krańcu, ponad gruzowym zapadliskiem, siedział samotny człowiek.

–  On?

–  On.

–  Co niby tam robi?

–  Czeka na wnuczkę.

–  Że co?

–  No przecież widzisz pan, że szalony.

–  O żeż kurwa.

–  Idź pan, jak chcesz. Może coś panu powie. Licho go wie. – Mużryk zeskoczył z półpiętra, cudem sobie przy tym nie łamiąc nóg, i szybko zniknął w nocy; noc go pochłonęła w całości, razem z dźwiękami.

Trudny zaczął się wspinać po schodach do nieba. Szedł środkiem, bo nie ostały się im żadne balustrady ani ściany boczne, a to jednak była znaczna wysokość; wiatr szarpał połami starego płaszcza. Nie były ciche te jego kroki, nawet się nie starał, żeby były, ale Izaak Goldstein w ogóle nie drgnął. Śpi, pomyślał Jan Herman. Śpi. Zamarzł. Podszedł doń, zatrzymał się. Stał nad nim wysokim cieniem, zimne powietrze opływało ich jak jedną bryłę, porywało parę oddechów – Goldstein, z nogami opuszczonymi w piekielną czeluść zniszczenia, zgarbiony u stóp Jana Hermana, okutany szczelnie paroma kocami naraz, zdawał się przy nim starczo zdziecinniały, skurczony przedśmiertnie, artretycznie zasuszony: mała mumia na mrozie. Trudny kucnął, odwinął Księgę z czarnego płótna. Błysnęły matowo okucia. Orękawicznioną dłonią wyjął zapałki i po kilku nieudanych próbach zapalił trzy jednocześnie; otworzył Księgę, przewrócił pierwsze jej kartki i zbliżył do nich płomień. Jasność w ciemności: oczy samowładnie kierują się ku światłu. Izaak poruszył głową, szepnął coś po hebrajsku.

–  Polski, polski – rzekł mu cicho Trudny.

–  Ach – westchnął przeciągle Goldstein. Wiatr wtłoczył mu westchnienie z powrotem do niedołężnie uchylonych ust; ten sam wiatr zgasił zapałki.

–  Szymon Sznic – rzekł Trudny.

–  Ach – powtórzył Gołdstein, bo powtarzać zawsze łatwiej.

–  Pan mi powie, panie Goldstein, pan mi powie.

–  Co takiego?

–  Na co była Sznicowi Księga? Co on chciał…? Ahnenerbe… pan słyszał? Oni… to SS. Ścigali go. Jakie to czary, jakie…

–  Ciiiii! Ciiicho…! Cicho, cicho, cicho.

A noc była wszędzie wokół. Bestia stała krok za przykucniętym na krawędzi schodów donikąd Janem Hermanem i patrzyła mu przez ramię. Ponad Izaakiem Goldsteinem wył wiatr, a starzec wołał w ciemną nieskończoność imię swej wnuczki, najpewniej od dawna już martwej.

–  Rachel, Rachel, Rachel…

Więc gdyby nie ta noc, która obejmowała wszystko i Wszystkich, nie znalazłby Trudny w sobie dość odwagi ani strachu, aby to zrobić.

Złapał za długi odstrzęp koca, potrząsnął Goldsteinem i obrócił go twarzą do siebie.

–  Ja mam twoją Rachelę! – szepnął mu twardo. – Powiedz mi, to ci ją zwrócę!

–  Ty…

–  Ja ją mam! Ja! Mów, dziadzie!

–  Rachel…

–  Bo już jej nigdy nie zobaczysz!

–  Ale co…

–  Sznic! Księga! Czary!

–  Ja nie chciałem, on mi ją zabrał, mówiłem, żeby nie wierzył w obietnice ciała, mądrość przecie jedynie w słowach, są znaki na świecie, są znaki na ludziach, wszystko naznaczone, wyznaczone i przeznaczone, nie ten mądry, kto czyta i rozumie, lecz ten, kto rozumie i czyta, ale Szymon widział władzę na Ziemi, jego przeznaczenie krótkie, on nie chciał pokoju, on chciał wojny, w której zwycięzcami bylibyśmy my, strach i nienawiść, nienawiść i strach, błogosławieni ci, którym wystarcza sam lęk, lecz nie Szymonowi, nie jemu, on pragnie równowagi, ale czyż może zostać osiągnięta równowaga na tym świecie, czyja ręka do wagi i czyja ta waga, ale on jest młody i to dlatego, w czas wojny starość nie w cenie, Bóg mu przebaczy, Bóg wejrzy w jego serce i zobaczy łzy skrzywdzonego, cierpienie bezsilnego, upokorzenie wzgardzonej sprawiedliwości, bo gdyby się jedynie bał, gdyby wystarczał mu sam strach…

Trudny odłożył Księgę, wstał i powtórnie potrząsnął starym, znacznie silniej, mało go przy tym nie zrzucając w ciemną przepaść.

–  Zamilcz, kabałisto! Nie chcę twych sklerotycznych proroctw! Mów mi o czarach!

–  O czarach…

–  O czarach Sznica. Powiedz mi, czego on pragnął! Czego pragnął od Księgi!

Na to Izaak Goldstein wykrzywił się obrzydliwie, śliniąc się starczo w ohydnym uśmiechu.

–  I ty, który ją masz, ty… chcesz wiedzieć. Mam ci powiedzieć, jak jemu powiedziałem.

Trudny nie był już w tej chwili pewien, czy kabalista widzi w nim posiadacza Księgi, czy raczej posiadacza Racheli; szczegóły zamazały się chyba również samemu Goldsteinowi.

Tak to wyglądało. Zaiste, nie był w tym momencie Trudny dobrym człowiekiem. Stał w cichym i zimnym mieście śmierci, pod ruchomą kopułą nocy, na szczycie zaśnieżonego rumowiska, na zwłokach budynku, szczelnie otoczony ciemnością – i dla wydarcia zeń bolesnych jego sekretów bezlitośnie tarmosił umierającym człowiekiem, jak mokrą szmatą, kłamiąc mu i grożąc, i okazując siłę wobec jego słabości, zły, zły, przerażający w zamierzonej czerni swych szat na głęboko mrocznym atłasie bezgwiezdnej i bezksiężycowej północy grudniowego dnia; stał i wyrządzał krzywdę, z pełną, mroźnie zimną świadomością swych czynów wyrządzał człowiekowi krzywdę, a miał przecież za sobą a przeciwko swej ofierze wszystkie potęgi nocy, dla Goldsteina był teraz jej awatarem, gęstą personifikacją, posiadał moc obleczenia w ciało wszelkich wyobrażalnych strachów: zły, zły, przerażający.

Potem, biegnąc przez getto z przyciśniętą do piersi Księgą, z hałasem urojonej pogoni za plecami, przerażony śmiertelnie – przypomniał sobie puste spojrzenie Izaaka i zrozumiał je. Zaszlochał sucho, na jakąkolwiek głośniejszą rozpacz pozbawiony tchu. Tylko w poniżeniu równość. Czuł na karku ciepły oddech bestii. Bał się. Ścigało go samo miasto. Kiedy zaczął się ów śmiertelny bieg? Kiedy usłyszał pierwsze dźwięki pościgu? Zlewała mu się w jeden czas nawet bliska przeszłość i nie potrafił na to pytanie odpowiedzieć. Ale strach ogarnął go był niemal natychmiast: kroki, nawoływania, szelesty w ciemności. Getto otaczało go wielką, milczącą nekropolią, mógł do woli oglądać się wstecz, kryć za załomami, przystawać i nasłuchiwać – i tak mrok gapił się nań z każdej najdrobniejszej szczeliny w murze. Noc obróciła się przeciwko niemu. Musiał biec: bieg – ten paniczny ruch, byle dalej od pasywności – ratował go przed niechybnym pomieszaniem zmysłów. Gdyby chociaż księżyc… Zobaczyłby wówczas Pustkę za sobą, pustkę przed sobą. Lecz teraz, w tym mroku, jak za drzwiami sypialni – kłębiły się tam piekielne hordy. No przecież słyszał je! Gnał gdzieś na oślep, dawno utraciwszy poczucie kierunku i pamięć przebytej drogi, zagubiony, opętany strachem. Ciężka Księga ciągnęła go ku zimnej ziemi, ale nie wypuszczał jej, Księga jest Księgą, to zwierciadło przeciwko nocy. Mijał ciche domy, mijał domy z setkami ludzi wewnątrz – a nawet nie pomyślał o możliwej do uzyskania z ich strony pomocy. Nigdy nie uważał się za antysemitę, w istocie w ogóle mu nie przyszło do głowy dokonywać autooceny pod takim kątem. To w ogóle nie ulegało kwestii; Żydzi byli spoza jego świata, tak samo jak chociażby Japończycy czy komuniści – byli po prostu obcy. Nie zdając sobie z tego sprawy, pilnie strzegł reguły powierzchowności wszelkich z nimi kontaktów. Nawet prowadząc na niemałą skalę handel z gettem, czynił to za pośrednictwem Grążla i Paniebudy; teraz zaś po raz pierwszy przekroczył granicę ziemi zakazanej. Samotny pośród tysięcy. Biegł, potykając się, dysząc chrapliwie. Słowa starego Goldsteina huczały mu w głowie, w rytm pulsu szumiącej w żyłach krwi. Przez ten szum i przez oddech, nie słyszał już nic więcej – lecz był pewien: piekło za nim. Ściskał w swych ramionach Księgę niczym wyratowane z pożaru niemowlę. Ostatkiem sił poruszał nogami. W końcu padł na śnieg. Noc obróciła się nad nim. Księga grzała go w pierś. Gdzieś w oddali ktoś krzyczał po niemiecku. Oddech zamarzał Trudnemu na wargach. Zaczął się śmiać. Boże mój, toż to czyste szaleństwo!

17.

– Czego ty chcesz? Co mam ci wytłumaczyć…? Czwarty wymiar? A co się stało z twoimi duchami? Wyzdychały w międzyczasie?

–  Odpuść sobie, Koń.

–  I w ogóle, co to za zwyczaje: bladym świtem podrywać ludzi z łóżek! Gdzieś ty był? Jak ty wyglądasz! W hienę cmentarną się bawiłeś? Zdejmij to lepiej, bo zabłocisz mi mieszkanie.

Pili potem gorzką herbatę, siedząc w bliźniaczych, ohydnie zielonych fotelach, wciśniętych w podokienne kąty zawalonego książkami gabinetu Konia. Słońce wschodziło ponad miastem.

Trudnemu wzrok odmawiał posłuszeństwa, nie potrafił go na dłużej utrzymać w bezruchu: jego spojrzenie ześlizgiwało się, spływało łagodnie z każdego przedmiotu, na którym dopiero co spoczęło – niczym ciężka kropla rtęci. Bynajmniej nie z braku snu; Janowi Hermanowi nie chciało się spać, nie ciążyły mu powieki. Był całkowicie przytomny, trzeźwy aż do bólu.

Koń przyglądał mu się spod zmarszczonych brwi, zaniepokojony jego zachowaniem.

–  Powinieneś się ogolić – mruknął. – I nie patrz tak na mnie.

–  Jak?

–  Wyglądasz niczym nawiedzony prorok. Prosto ze Starego Testamentu. No, co się śmiejesz? Zerknijże w zwierciadło. Straszliwa, straszliwa fizjonomia. Chłopie, powalasz samym spojrzeniem.

–  Znasz łacinę?

–  Nie mieściła się ona w zakresie mych studiów. Bo co? Wzrok Trudnego spływał właśnie z odłożonej na stertę czasopism Księgi.

–  Czwarty wymiar. Opowiedz mi.

–  Przypuszczam, że chodzi ci o czwarty wymiar przestrzenny, bo chyba nie o czas, co? Jeszcze nie tak dawno był to wcale popularny temat. Ale nie wierz, to wszystko bajki.

– Dlaczego?

Koń wzniósł do góry wyprostowany palec wskazujący.

–  Zasada zachowania materii i energii – rzekł. – Rozumowanie przez analogię. Będąc istotą dwuwymiarową, postrzegałbyś istnienie wyższego, trzeciego wymiaru poprzez niewytłumaczalny przypływ i odpływ do i z twojego dwuwymiarowego świata wspomnianych materii i energii. Dowodziłoby to jednoznacznie otwarcia twej płaszczyzny życiowej, że się tak wyrażę, do góry i w dół, które to kierunki pozostawałyby dla ciebie samego niedostępne i niewyobrażalne. A teraz się przesuń w nasz stary, dobry świat trójwymiarowy. Otóż niczego podobnego w nim nie obserwujemy, suma zawartości każdego układu zamkniętego pozostaje constans. Z czego, per analogiam, wnosimy o nieistnieniu czwartego wymiaru przestrzennego. Quod erat demonstrandum. Tfu, znaczy się, jednak łacina nie jest mi obca… – To pewne?

Koń dopił herbatę i wzruszył ramionami. – Nic nie jest pewne, co z kolei udowodnił niejaki Einstein, Żyd zresztą, więc bardzo możliwe, że cała ta teoria względności to jedynie żydowsko-masońsko-komunistycz-na dezinformacja czy inna prowokacja; nie wiem, nie jestem na bieżąco z Goebbelsem. Nic nie jest pewne, mój drogi, exemplum historia nauki; te wszystkie święte i niepodważalne dogmaty… Przedstaw to sobie jako matrioszki, powsadzane jedna w drugą: świat, czy też raczej nasz jego obraz, zmienia się ze stulecia na stulecie, każda teoria zawiera już w sobie zalążek swej sukcesorki, która ją obali, by opisać ten świat jeszcze bardziej szczegółowo; tak ad infinitum. Ergo i ja, prawiąc ci tu uczenie o czwartym wymiarze, nie ogłaszam prawd niepodważalnych, jeno aktualny pogląd przeważającej części naukowców. Są wyjątki; zawsze są wyjątki. Pierwsza zasada termodynamiki ocaleje chociażby przy założeniu ekstremalnie małych rozmiarów owego czwartego wymiaru: nie zaobserwujemy ucieczki doń i zeń żadnych cząstek, jeśli będzie on za mały nawet dla nich. Et cetera, et cetera. Tfu, tfu, tfu! Co ja tak gadam, jak z Sienkiewicza wyjęty? Zasugerowałeś mnie tą łaciną! – Czyli… nie wykluczasz?

–  Pewnie, że wykluczam! To absurd!

–  Ale gdyby jednak… Jak by to… wyglądało?

Koń łypnął na Trudnego ponuro, odstawił filiżankę, podźwignął się z gniewnym stęknięciem, podreptał do pobliskiego regału, rozglądnął się, machnął ręką i wyszedł z pokoju; po chwili wrócił z małą, płaską książeczką w dłoni – wycierał z kurzu jej okładkę rękawem szlafroka.

– Masz – rzucił książkę Janowi Hermanowi. – Poczytaj sobie bajeczki.

Pierwszą stronę zdobił wielki czarny tytuł: Co to jest czwarty wymiar? oraz nazwisko autora, Charlesa Howar-da Hintona. Rzecz przetłumaczył z angielskiego niejaki p. W. G., wstępem opatrzył sam wydawca; a wydano tę pozycję we Lwowie, w roku 1932, samodzielnym nakładem Zjednoczonego Towarzystwa Spirytualistycznego. Dzieło obdarzone było również mottem, i to po łacinie. Spiritus flat ubi vult, głosiło rzeczone motto.

–  Ubi jak ubi, ale spirytus na pewno – mruknął Trudny i postukał łyżeczką w pustą filiżankę. – Na wypędzenie z kości mrozu znam lepsze specyfiki od nie słodzonej herbaty.

–  Wracasz do siebie, jak widzę.

–  Ano.

Przy spirytusie Koniowi łacina definitywnie wywietrzała ze łba.

–  No, kurwa, tylko imaginuj to sobie – perswadował namiętnie Janowi Hermanowi. – Co ja z takim dwuwymiarowcem mogę! Palcem go, a on nawet nie będzie wiedział, co to za bóg. Albo podnieść i obrócić. No, imaginuj to sobie! Toż jakbym ciebie wywrócił na nice, nie lepiej byś wyglądał. Flaki i kręgosłup na wierzch, skóra, włosy, oczy do wewnątrz. Albo i ciebie, trójwymiarowego, w tym idiotycznym czwartym wymiarze obkręcić w stronę, której nie wymyślisz, chociażbyś tysiąc lat myślał. I co? Serce masz po prawej, mańkut z ciebie, podpisać się nie potrafisz; i wątpię, żebyś długo przeżył, tu chemia ma też trochę do gadania, ale nie znam się, więc nie plotę… Nic dziwnego, że wymyślili sobie, iż po śmierci dusze idą w czwarty wymiar. Czy coś w tym stylu. Stąd ci się to wzięło, prawda? Mają ludzie pomysły, niech ich piorun…

–  Można… można tam wejść?

–  Hę?

–  Wejść w ten czwarty wymiar.

–  A co to, u diabła, znaczy: wejść?! Że niby tak, jak się Przechodzi z pokoju do pokoju, przez drzwi? Pijanyś, Janek!

–  Wiem przecież. A ty to co? Ścięło nas, tak na pusty żołądek… Ale to i lepiej. Hę, hę, hę. No, Koniu, powiedz mi: jak wejść w czwarty wymiar? Koniu! Nie wykręcaj się! Mów mi tu zaraz… albo ci nie naleję!

– Zdrajca narodu! Prawdę o tobie mówią, że się kurwisz ze Szwabami. Bez serca człowiek. Ażeby cię… No, na litość boską, co ci na mózg padło z tym czwartym wymiarem…?

–  A bez serca, bez serca. Gadaj, bo już mnie suszy.

–  Uch, paskuda… No nie da się, powiedziałem; tego pieprzonego czwartego w ogóle nie ma, więc…

–  Ale gdyby był.

–  O Boże, gdyby był…! A skąd ja mogę wiedzieć?! Zresztą to bez sensu: nawet podniesiony w ten czwarty, nic byś nie zobaczył; to znaczy nic byś nie zrozumiał z tego, co widzisz. Ty, trójwymiarowy, byłbyś tam tak samo kaleki, jak dwuwymiarowy platfon w naszym świecie. Znowu analogia, ale inaczej nie można. Imaginuj to sobie: coś by mu tam migało, coś przepływało… Chaos. Wrzuciłbym go do szklanki, a co on by stamtąd zobaczył? Szklankę? Gdzie tam! Jakąś elipsę dookoła siebie, i to zależy w jakiej płaszczyźnie by się ustawił. Tak samo ty. Trójwymiarowy zestaw zmysłów z przypasowanym doń systemem nerwowym nijak się nadaje do postrzegania i orientacji w układach czterowymiarowych. Podobnie i platfon nigdy w życiu nie zrozumie kształtu kuli czy sześcianu, chociażby był istnym geniuszem ichniej planimetrii.

–  Znaczy się… czekaj, czy ja dobrze rozumiem… znaczy się… trzeba by samemu stać się cztero wymiar owym…

–  Jezu, Janek, mózg mi się skręca i maceruje, jak cię słucham. Puknij się w ten zalany łeb! O czym ty w ogóle pleciesz? O czym my gadamy? To są idiotyczne, niemożliwe, bezużyteczne abstrakcje! Faktycznie, tylko po pijaku można się wdać w podobne dysputy… Raz, pamiętam, przez pół nocy prowadziłem z rektorem niesamowicie wyrafinowaną konwersację na temat wpływu na rozwój ludzkiej cywilizacji poszczególnych metod tortur: od obdzierania żywcem ze skóry do przymusowej lektury książki telefonicznej. Doprawdy, cóż to był za nieprawdopodobny popis erudycji i intelektualnej ekwilibrystyki! Do dziś wprawia mnie w podziw perfekcyjna logika mej własnej diatryby o wyższości wbijania na pal nad rwaniem końmi! Ach, ten Sienkiewicz, ten Sienkiewicz…! Ale to było po śliwowicy, zaś to tutaj to jest jakiś pospolity bimber; a nic tak nie ożywia komórek mózgowych, jak dobra śliwowica. Zapamiętaj moje słowa, bo stary praktyk ci to mówi. No, czego?! Zostaw! Czterowymiarowy kretyn! Zrób mi walec z prostokątu, to uwierzę! Przecież tu nie chodzi o jakieś przestawienie rąk i nóg czy doprawienie dodatkowych oczu i uszu! Tu nawet nie chodzi o niedobór masy, a przecież jest to ułomność, rzekłbym, fundamentalna, bo niby ile, według ciebie, ważyłby w naszym świecie taki dwuwymiarowy chudzielec? Trzeba by samego siebie podnieść do wyższej potęgi, hę, hę. Więc nie o to chodzi. Ale, słuchaj mnie, Trudny, skoro pytałeś, cokolwiek by z tego straceńca wyszło po przerobieniu go na czterowymiarowca, z całą pewnością niewiele by to miało wspólnego z człowiekiem, podobnie jak i stożek naszemu platfonowi raczej nie wydawałby się trójkątem. A przecież nie mówimy o martwych bryłach, jeno żywym organizmie. Na dodatek jakoś tam inteligentnym. Więc co by z takiego nieszczęsnego debila wyszło? Szalony potwór, ot co. Dawaj tę flachę, pókim dobry, szantażysto przeklęty.

18.

– Powiem ci, co to jest. To jest duma. To jest poczucie siły i władzy. Ty po prostu za bardzo uwierzyłeś w siebie. Dałeś wiarę własnemu wizerunkowi odczytanemu z cudzych oczu. A przede mną nie możesz udawać. Nie jesteś tylko tym, czym chciałbyś być. Nikt nie posiada mocy automatycznego obracania swych pragnień w rzeczywistość; w istocie większość ludzi zdaje się przejawiać zdolności wręcz odwrotne. Nikt nie posiada mocy absolutnej autokreacji. Jesteś człowiekiem, Janek. Denerwujesz się. Masz katar. Za dużo wypiłeś: głowa cię boli. Widziałam twój triumf, tak, widziałam… Ale widziałam również twój strach i, uwierz mi, nie jest to nic upokarzającego. Nie utożsamiaj człowieczeństwa ze słabością. Mówię ci to, żebyś nie mógł się wykręcić zagarnięciem całej odpowiedzialności na siebie. Nie masz prawa, nie masz żadnego Prawa zdejmować ze mnie odpowiedzialności za moje własne dzieci. Słyszysz? Ja muszę wiedzieć.

– Tak. Tak. Przepraszam cię. Masz rację. Oczywiście.

A mówił tak cicho, że musiała do niego podejść. Odsłonił wtedy twarz, uniósł głowę – i już ją miał. Westchnęła. Wyciągnął do niej rękę. Bez wahania odpowiedziała na ten gest. Ścisnął jej dłoń.

– Co się stało?

–  Nie wiem… jeszcze… jeszcze nie wiem. Rozmawiali w jego gabinecie. Wchodząc, zamknęła za sobą drzwi na klucz. On, zgarbiony, wychylony w przód, siedział w fotelu, w którym umarł – jeśli umarł w ogóle -Standartenfuhrer SS Peter von Faulnis, ona stała nad nim – i to było właściwe, tak się to odbyć powinno.

–  Przyrzeknij mi, że dopilnujesz, by nadal nie wychodziły z domu.

Żachnęła się.

–  No wiesz…

–  Przyrzeknij mi. Nie chcę uspokajających słów. Chcę prawdziwej przysięgi.

Pokręciła głową, włosy poruszyły się miękko wokół jej twarzy; spoglądała teraz na męża z góry, z jakąś bezmierną melancholią, smutkiem iście malarskim, niczym Madonna frasobliwa, ta spośród smagłolicych Madonn z włoskich płócien o bardzo mrocznych tłach. Posunęła się ćwierć kroku w przód, objęła twardy, nie ogolony policzek Jana Hermana wolną dłonią, delikatnie i ciepło, jak matki ujmują jasne główki swych dzieci. Nie uśmiechała się, ale uśmiech był w spokoju jej oddechu.

–  Nie – rzekła równie cicho, co on. – Nie złożę takiej przysięgi. Już zapomniałeś o moich słowach. Już zapomniałeś o przyznanej racji. Znowu chcesz zawłaszczyć dla siebie całą odpowiedzialność. Ja jestem matką. Ja decyduję. Podziel się ze mną swymi lękami. Nic nie przeraża mocniej od samej tajemnicy.

I była prawda w jej słowach, nie mógł zaprzeczyć. Nawet się nie starał.

–  Ten dom, Viola, ten dom jest nawiedzony. Opowiedziały ci swój sen? To jest szantaż. Fąfałnic, pamiętasz? Tak naprawdę on się nazywał von Faulnis i umarł tutaj, mówiłem ci. Został zabity. Nie ma ochrony przed taką śmiercią. Lea i Krystian nie mogą stąd wyjść. Bo wierzę temu szantażyście, kimkolwiek on jest. Ja mu wierzę.

Czytała szczerość z jego oczu; wdzięczny był za jej bezruch, bo nie cofnęła dłoni od jego twarzy.

– Proszę cię…

–  Viola.

–  Proszę…

–  Wiesz przecież.

–  Tak. Aleja…

–  A gdzie my niby jesteśmy? Gdzie rozmawiamy?

–  Chcesz mnie przestraszyć!

–  Sama się tego domagałaś. Otrzeźwiło ją jego okrucieństwo.

–  Nawet nie wiem, czy ci wierzę – szepnęła.

–  Ja wiem. Wierzysz. Przeczuwałaś to od początku.

–  Nie żartowałbyś sobie przecież…

–  Nie.

Dopiero wtedy odstąpiła od niego; oderwała również wzrok i rozejrzała się po bibliotece. Trudnemu błysnął w myśli, ostro i wyraźnie, obraz Violetty obronnym gestem zakładającej ręce na piersi i ściągającej ramiona do wewnątrz; w ułamek sekundy później istotnie uczyniła to. Niemal się uśmiechnął. Ten rodzaj jasnowidztwa przychodzi z czasem w każdym małżeństwie.

Zacisnęła wargi, odważnie przyjmując na siebie pełną świadomość podległości jakimś niewidzialnym mocom, już przez sam fakt nieustannego pozostawania pod ich obserwacją.

–  Co teraz?

–  Teraz trzeba będzie dobić targu. Czekam na wyjawienie ceny.

– To Koń dał ci tę książkę?

Tak – odparł, zanim się zorientował, że Violetta wskazuje gniewnym spojrzeniem nie na dzieło Charlesa Howarda Hintona, lecz na czarną Księgę; obie te książki przytargał mroźnym i śnieżnym rankiem z pogrążonego w zimowym lenistwie miasta, a ona, otwierając mu drzwi, udawała, że nie zwraca na nie uwagi. Ale to inteligentna kobieta, nie zapominał o tym. Wiedziała o Koniu, nie wiedziała o getcie; wiedziała o duchach, nie wiedziała o pokoju na strychu. Czuł, iż utrzymując ją w stanie częściowej ignorancji, w rzeczy samej dopuszcza się aktu brutalnego kłamstwa. Zaniechanie czynu też jest czynem; policzone zostaną nasze decyzje, nie zaś wyniki rzutów kośćmi. Więc kłamał, kłamał jej świadomie i z premedytacją, podobnie jak Izaakowi Goldsteinowi. Przełykał teraz gorzką plwocinę: Nie jestem, nie jestem dobrym człowiekiem.

–  Janek! Janek, spójrz mi w oczy! – zmarszczyła brwi. – Zapamiętaj sobie to jedno: nic beze mnie! Nic beze mnie.

–  Dobrze, dobrze.

–  Nie bądź taki pewien swego. Ja jeszcze nie zdecydowałam, czy to szaleństwo, czy tylko histeria.

– Ale dzieci…

–  Myślisz, że wystawię je na jakiekolwiek ryzyko? Znasz mnie chyba.

–  Znam i dlatego nie rozumiem… Uśmiechnęła się, bynajmniej nie pojednawczo.

–  Ty mi jeszcze nic nie wytłumaczyłeś. A ja muszę wiedzieć wszystko, wszystko. Po śniadaniu…

–  Nie jestem głodny.

–  …przyjdę tu i sobie porozmawiamy. Może i przetrzeźwiejesz do tego czasu.

Wyszła. Obca kobieta, obcy człowiek, wróg.

Spojrzał na zegarek: ósma czterdzieści. Śniadanie niedługo. Ma do dyspozycji godzinę, nie więcej.

Wstał i zamknął za nią drzwi; potem wrócił do biurka. Zasiadł za nim na krześle, odsunąwszy na bok po pustym blacie łaciński rękopis oraz książczynę Hintona. Wyprostował się, oparł przedramionami o mebel.

–  Czekam – rzekł w pustkę.

W gruncie rzeczy nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. Był dzień, a w domu aż huczało od ech porannych kłótni przebudzonej familii – nie są to okoliczności sprzyjające manifestacjom ciemnych sił. Błąd, jaki Trudny popełnił, popełniłaby w tej sytuacji większość ludzi: on mianowicie wciąż jeszcze stosował do rzeczywistości sztuczną, aprioryczną logikę autorów powieści grozy, ponieważ tak naprawdę – wciąż jeszcze – nie wierzył w tę rzeczywistość.

To wina tych wszystkich lat, które przeżył, twardo stąpając po ziemi: tkwiła w nim, gdzieś bardzo głęboko, organiczna, instynktowna, fundamentalna niewiara. Noc pozbawiała ją wpływu na myśli, uczucia i odruchy Jana Hermana – ale teraz właśnie nie było nocy.

– Czekam – powiedział i, zaiste, nie czekał długo.

Poczuł ucisk dookoła ud i barków. Coś nim szarpnęło. Spadał, ale do góry. Wzlatywał wzwyż, lecz na dół. Odruchowo poderwał się na nogi i złapał brzegu biurka. Tyle że nie było podłogi pod jego stopami ani blatu pod jego dłońmi. Miał otwarte oczy i dlatego nie krzyczał: sparaliżował go szok absolutnej dezorientacji. Trudny był zdezorientowany w ostatecznym tego słowa znaczeniu.

Gabinet zniknął, nie widział gabinetu: ani jego wnętrza, ani ścian, ani w ogóle domu. Miotał w panicznym strachu głową – na boki, w dół i w górę – usiłując wypatrzyć choć jeden znany, stały punkt odniesienia. Nie było takiego. Wciąż nie krzyczał, ponieważ brak mu było tchu, a także dlatego, iż czuł śmiertelne rozrzedzenie atmosfery, w jakiej się znalazł, wciąż postępujące w miarę jego ruchu w niewiadomym kierunku, lecz który to ruch postrzegał poprzez nieustanną wszechzmianę. To już Tybet, pomyślał, histerią zapędzony w absurd. To już Himalaje -to w górach tak ciężko się oddycha.

Ale przecież nadał miał otwarte oczy – nie był w stanie ich zamknąć – i widział, że to w żadnym razie nie jest Ziemia, którą znał i na której żył. Łopotały wokół niego płachty jakiejś ciemnej materii, znikając i pojawiając się w ułamkach sekund. Czasami równoległe, czasami względem siebie prostopadłe, czasami wręcz się przecinające, ciągnęły się z nieskończoności w nieskończoność, a on sunął wskroś nich. Choć tak naprawdę nie czuł przecież tego ruchu; zdezorientowane zmysły mówiły mu coś innego: że trwa nieruchomo w centrum wszystkiego, a owo wszystko kalejdoskopowo co raz to wpada i wypada z okalającej go przestrzeni. Aczkolwiek jakaś część jego umysłu wiedziała, że po prostu doświadcza kolejnego aspektu naturalnej względności ruchu.

Płachty ciemnej materii i obłoki mięsiste, i drzewa gąbczaste, białe, i deszcz oleisty, i majaczące na odległym horyzoncie szare płaszczyzny kosmicznych ścian skalnych, i kule, łzy, tuleje, toroidy i torusy różnokolorowych mas o konsystencji stygnącej magmy, i cieliste bryły, i kamienie po prostu, i po prostu piasek, i wszystko, wszystko, wszystko; wszędzie. Jedno szybkie mrugnięcie wystarczało, by odmienić cały postrzegany przez Jana Hermana świat. Czy naprawdę tak szybko się poruszał? Czy też wystarczał sam fakt ruchu? (Względem czego, na litość boską?!)

Ale to przecież nie były jedynie całościowe zmiany, chaos nie ograniczał się do rytmicznej kasacji widoku i zastępowania go innym. Trwały pośród tego krótsze i dłuższe ciągłości, jak w polifonicznym utworze muzycznym, gdzie nie ma zgody pomiędzy poszczególnymi liniami melodycznymi. Owe skały na widnokręgu – co najpewniej wcale skałami nie były – wytrzymały podaj pół minuty, zmieniając jedynie odcień; potem rozpłynęły się we mgłę, potem ta mgła przybliżyła się do Trudnego na wyciągnięcie ręki, a potem zniknęła. Deszcz, który padał po łuku, padał przez jakieś pięć sekund. Magma – co też najpewniej wcale magmą nie była – metamorficznie przybierała kształt za kształtem, a wszystkie obłe, wszystkie gładkie: to właśnie te kule i toroidy, i dwumetrowe jaja. Zresztą forma przytłaczała rozmiar; zdawało się tu nie obowiązywać prawo zachowania masy: bryły kurczyły się i rozdymały (od pięści do góry i od góry do piłki) w niemierzalnych ułamkach sekund, nierzadko szybciej, niż Jan Herman był w stanie to zarejestrować, toteż wkrótce nie był on świadom nawet tożsamości konkretnych obiektów: czy obserwowanym przed chwilą różowym grzybem piany była ta spirala dymu, czy też tamten obłok czerwieni? Transformacja, transformacja, transformacja; zmiana, zmiana, zmiana; obrót, obrót, obrót; ruch. Co to za świat? Czy w ogóle można tu mówić o jednym konkretnym, zamkniętym miejscu w przestrzeni? Sprawia to wrażenie raczej przypadkowego zbioru różnych światów, przez które Jan Herman teraz przelatuje, przebija się, niczym igła przekłuwająca się przez warstwy bezplanowo zgarniętych płócien, każde o odmiennej fakturze, barwie, grubości i elastyczności.

Ponieważ nadal – na skutek selektywnego ucisku na różne części jego ciała – odnosił wrażenie pozostawania w niewidzialnych szczękach jakiegoś potrzasku, w objęciach wymuszającej domniemany ruch pułapki; i ponieważ trwał ów ruch, a w każdym razie wszelkie jego pozory (co na jedno wychodziło) – nie od razu, a w istocie bardzo późno, Trudny zorientował się w kolejnym doświadczanym dziwie: otóż nie ważył już tyle, ile powinien. Odjęto mu ciężaru. Wzlatywał ku nieważkości.

A drugim ciągłym i stałym procesem, obok malejącej grawitacji, było postępujące zaciemnienie świata, stopniowo słabło bowiem natężenie światła. Ze światłem w ogóle była dziwna sprawa, bo skąd niby się ono brało, skoro brakowało na tym quasiniebie, zamykającym sferę około-trudną zarówno od zenitu, jak i nadiru, i w niczym nie podobnym do zwykłego, ziemskiego nieba, może oprócz wrażenia pustej, bladej nieskończoności – skąd brało się światło, skoro brakowało słońca? A co to za niebo bez słońca, księżyca czy gwiazd chociażby? I po prawdzie, w oczach Jana Hermana nie było to niebo, a – po prostu – przestrzeń. Tak czy owak, nie dostrzegał w niej żadnego konkretnego źródła światła.

A teraz zapadała nań ciemność. Mroczny horyzont tego niemożliwego świata szybko zbliżał się do Trudnego. Trudnym zaczęło szarpać na boki; siła, która nim powodowała, zmieniła spokojny dotąd ruch po prostej w szalony zygzak. Jan Herman już prawie nie miał czym oddychać. Nie widział wydychanego przez siebie powietrza, lecz był pewien, iż ścina się ono we mgłę zaraz po opuszczeniu ust, albowiem taki straszliwy, przejmujący mróz tu panował; być może Trudny po prostu zostawiał swój oddech za sobą. Mróz rósł, rosła ciemność, i strach w Janie Hermanie – strach go niemal rozsadzał. W dookolnym półmroku pęczniały i przewalały się jakieś gigantyczne kształty. Towarzysząca temu wszystkiemu nienaturalna cisza zmuszała Trudnego do wsłuchiwania się w bicie swego straceńcze rozpędzonego serca. I ta złudnie karneralna bezdźwięczność środowiska oraz brak wyczuwalnych na skórze muśnięć wiatru sprowokowały Jana Hermana do desperackiego podejrzenia: A może to wszystko omam? Może ja wciąż znajduję się w gabinecie? Nie widział tego, nie był świadom – lecz piękniejąca z dnia na dzień bestia szybowała przez niemożliwą przestrzeń wraz z nim; otaczała go swym cudownie miękkim ciałem, z pełnym satysfakcji uśmiechem na nocnym obliczu wgryzała się w serce i umysł Jana Hermana, nareszcie gotowego do zainicjowania dośmiertnego symbiotycznego związku z bestią. Już jesteś mój, szeptała mu do ucha i on coś słyszał, naprawdę coś słyszał, jakieś delikatnie tchnienie, jakiś cichy wizg, jakby odgłos tysięcy mijających go o milimetry kuł karabinowych.

– Nieee!! – wrzasnął resztką powietrza, jakie zebrał w płuca, a jego głos zabrzmiał przerażająco obco i nieludzko.

Natychmiast zmienił się kierunek ruchu i poczęły odwracać wszystkie zachodzące dookoła procesy; przy czym powrót trwał nieporównanie krócej, aniżeli droga w tę stronę: być może większa była szybkość spadania powracającego Trudnego, a być może istotnie krótszy tor, po jakim tym razem się przemieszczał. Bo nie był zdolny do dokonania porównań obu pokonanych tras. Te same? Inne? Nie wiedział, chaos go pokonał.

Dywan gabinetu delikatnie dotknął go w plecy; był u siebie, leżał na podłodze, gapił się w sufit. Wypuszczono go z uścisku.

Bardzo długo trwał tam w bezruchu, po prostu oddychając. Sycił się pewnością trwałości otoczenia, w którym nic się nie zmienia, wszystko pozostaje w jednej i tej samej formie na wieki: to jest biurko, to jest telefon, to jest krzesło, to jest regał, to jest fotel, to jest okno, to jest stora, to jest ściana, to jest żyrandol, a to jest sufit.

Po czym sufit odezwał się doń koślawymi, topornymi ustami, szerokimi na prawie półtora metra:

– Ja.

19.

–  Ty, Sznic – przemówiła bestia słowami i myślą Trudnego.

–  Ja.

Niełatwo zrozumieć logikę szaleństwa i doprawdy cienko przeniknąć procesy myślowe szaleńców. Wpierw trzeba by przyjąć za własne ich dogmaty, a to jest akt nierzadko wprost zabójczy dla zdrowego rozsądku ludzi normalnych. Potwór obłędu, który już wygodnie siedział w Janie Hermanie, nie wdarł się weń przecież siłą. Nie było walki. Zaiste, nikt nie popada w szaleństwo wbrew swej woli. Aczkolwiek istotnie wielu przydarza się to niezauważenie i bez udziału ich świadomości; i tak też przebiegło to u Trudnego. On bestii nawet nie widział. Raz usłyszał jej szept, ale nie rozpoznał – bo i skąd miałby go znać? A teraz już nic nie poradzi. Teraz już w ogóle nie ma szansy jej ujrzeć ni posłyszeć, bo nie jest zdolny do przeprowadzenia obiektywnej obserwacji i osądu, samemu stanowiąc ich podmiot. Nie odróżni własnych myśli w swej głowie od – też własnych, ale – podpowiedzianych.

Zaśmiał się Jan Herman, rozciągnięty na dywanie, wpatrzony w szczelinę ust na suficie.

–  Ty, Sznic, ty! No pewnie, że ty! Żydowski skurwysynu jeden. Zabiłbyś mi dzieci, zabiłbyś je, prawda? Prawda?!!

–  Przenajświętsza – odrzekły nasufitne usta; głos jaki się z nich wydobywał, nie był ludzkim głosem, w istocie Przypominał chropowate dźwięki odczytywane ze zbyt wiele razy granych płyt, mechaniczne rzężenie metalowych tub. – Ale nie zmusisz mnie do tego. Zrobisz, co powiem, Herr Trudny.

Trudny poderwał się z dywanu, skoczył na biurko i sięgnął do ust Sznica. Zniknęły. Obejrzał się – bestia wiedziała: wargi wyłoniły się z brązowej tapety ponad fotelem, obok okna.

–  Nie wygłupiaj się – powiedziały. – Nie jesteś w stanie uczynić mi najmniejszej krzywdy.

Trudny dał z biurka wielkiego susa, w locie wrzasnął.

– Myślisz, że sprowadzisz tu kogoś podobnymi krzykami? – szydził Sznic. – Zamknąłem w sobie ten pokój, nie wydostanie się stąd ni ćwierć dźwięku; i ty stąd nie wyjdziesz, póki nie zrobisz, co należy.

Trudny z kolei rzucił się ku drzwiom. Dzieliły go od nich jeszcze dwa metry, kiedy drzwi zniknęły, a w ich miejsce pojawił się wielki, topornie ściosany w prostopadłościan blok brunatnej masy, jakby kamienia spieczonego piekielnym ogniem w samym jądrze Słońca. Trudnego zamurowało. Dyszał. Był już jak dzikie zwierzę, z głową podaną w przód, wysuniętymi barkami, zaparty ugiętymi nogami przeciwko całemu światu. Zerknął spode łba na okna: a w nich przecież kraty.

–  Szniiiiic!!!

–  No słucham cię, słucham.

Jana Hermana zaćmiło. Krew mu uderzyła do głowy -albo też z niej odpłynęła – w każdym razie nagle ogarnęła go ciemna i zimna słabość, gabinet zakręcił mu się przed oczyma, ściemniał, zapulsował w tym ściemnieniu i na moment zniknął; Trudny upadł na podłogę. Zemdliło go nieprzyjemnie w obronnej reakcji organizmu na psychiczny, a może i fizyczny szok i musiał bardzo głęboko oddychać. Podciągnął nogi, oparł się plecami o regał. Inne dźwięki zagłuszał mu szum krwi w uszach.

–  Sznic… – szeptał. – Sznic, ty…

–  Ja, ja, ja.

Cóż mógł powiedzieć temu duchowi żydowskiego maga? Jakież argumenty wytoczyć dla zniwelowania jego gróźb? Czy w ogóle istnieje swoisty spirytualistyczny sa-voir-vivre? Już same te pytania klasyfikowały Jana Hermana jako szalonego. Bestia miała go bez dwóch zdań.

–  Ale na co te całe podchody? – jęknął. – Na co? Przecież to była gra! Te książki… Nie mogłeś od razu…? Pod podobnym szantażem i tak zrobiłbym wszystko, co tylko…

–  Nie wszystko. Nie mów, póki nie wiesz. Nie ma takich świętych, nie ma takich męczenników, którzy w imię jakichś wyższych racji, chociażby nie wiadomo jak szczytnych, chociażby w imię życia własnych dzieci, gotowi by byli rzeczywiście na wszystko.

A jednak bestia nie chroniła Trudnego przez strachem.

– Cóż to zatem za potworność musi być… – Poczuł we wnętrznościach nagłe cięcie bólu: kwasy przerażenia rozlewały mu się w żołądku i jelitach.

Sznic coś tam mówił ze ściany.

–  …cię przecież obserwowałem od pierwszego kroku, jaki postawiłeś za progiem tego domu. Słyszałem każde twoje słowo, każdy oddech, każdy grymas na twej twarzy widziałem, nawet jeśli sądziłeś, że jesteś sam; nigdy nie byłeś sam, ja byłem wokół ciebie, słuchałem powierzchnią ścian i patrzyłem soczewkami powietrza, przez które przemyka światło. Czekałem na was blisko pół roku i wiedziałem, że nie nadarzy mi się szybko druga okazja. Miałem do wyboru ciebie, twoją żonę, twoich rodziców i dzieci. Nie musiałem się długo namyślać. Wszystko, co później zrobiłem, podporządkowane było jednemu celowi: tej właśnie chwili. Teraz jesteś już gotów.

Trudny zachichotał.

– Ty czekałeś, żebym oszalał!

–  Oczywiście. Pomyśl tylko: gdybym się tak do ciebie odezwał owego wieczoru, kiedy tu zjawiłeś się po raz pierwszy razem z tym Józkiem Szczupakiem, gdybym ci się wtedy objawił, jedynie bym cię śmiertelnie wystraszył i stracił szansę. Ja bardzo długo obmyślałem sposób na pozyskanie ludzkiego współpracownika. Księga i notatnik znacznie mi pomogły, bo dzięki nim byłeś w stanie zweryfikować wiarygodność historii u zewnętrznych źródeł. A ten cholerny von Faulnis wprost spadł mi prosto z nieba. Dojrzewałeś jak ciasto odstawione na słońce. A znałem cię już na tyle, by być pewny, iż będziesz dociekał prawdy na własną rękę. Dokąd to dotarłeś za Księgą i moim pamiętnikiem?

–  Do Goldsteina.

–  On jeszcze żyje? No, popatrz. Na pewno wiele ciekawych rzeczy ci powiedział.

–  Że pragnąłeś zemsty.

–  A któż jej nie pragnie?

–  Że ten czar polega na czwartym wymiarze.

–  Dużo wiesz. To dobrze. To bardzo dobrze. Nie pomyliłem się co do ciebie.

–  Że mnie zabijesz.

–  Ale nie, że dziesiątki razy ratowałem ci życie; tego nie.

–  Kłamca, kłamca, kłamca.

–  Powiedział ci, że kłamię?

Ten dialog niszczył umysł Trudnego, jak alkohol niszczy mózg pogrążonego w delirium tremens, wieloletniego pijaka; coraz mniej w nim było Jana Hermana, coraz więcej bestii. Szaleństwo stawało się coraz bardziej normalne. Już patrzył Trudny na poruszające na/w tapecie usta bez zdziwienia. Rozmawiał z Szymonem Sznicem; po prostu.

–  Życie mi ratowałeś?

–  One po wielokroć próbowały pozabijać was wszystkich. Musiałem bez przerwy czuwać.

–  Kto?!

–  Dzieci, które zabrałem ze sobą. Tamci rzucali gaz. Nie mogłem już dłużej ich bronić. Zdecydowałem się. Nie ze wszystkimi zdążyłem, lecz te, które przeszły, żyją. Cokolwiek by mówić, one żyją, a reszta nie, więc: uratowałem im życie. Tak to wygląda. Nie wziąłem tylko pod uwagę faktu, iż są to właśnie dzieci. Zbyt krótko żyły, by zapamiętać, co to właściwie znaczy… Niewiele w nich ich samych pozostało. Ale to nie ich wina. Jesteście już dla nich tylko jak robaki pod szkłem. Nic dziwnego, że pragną się wami pobawić, rozdeptać tego i owego. Ale to nie ich wina: cała wina jest po mojej strome. Biorę na swoje sumienie także ten szantaż, którego się dopuszczam względem ciebie; biorę na siebie całe zło, którego się dopuściłem i którego się dopuszczę względem twojej rodziny. Przekroczyłem już bramę. Widzę popioły. Nie przestraszą mnie wrota piekieł. W ogóle nie ma we mnie strachu. Jestem jałowy, panie Trudny. Choć nie mam oczu, widzę jasno: krew i łzy wszędzie dookoła mnie, gdziekolwiek bym się skierował. Zrobisz, co zechcę, albo wyjmę wnętrzności z twoich dzieci.

–  A czego ty właściwie chcesz, do kurwy matki?!

–  Wolności.

–  Czego…?

–  Wolności. Uwolnij mnie.

–  Uwolnić…?

–  Nie śmiej się. Spokojnie, spokojnie. Wszystko ci wytłumaczę, podyktuję ci czar. Teraz go rozumiem, więc nie będzie błędu. Ty uwolnisz mnie, ja uwolnię dzieci… i już nigdy więcej nas nie zobaczysz.

–  Odejdziecie?

–  Za nie nie ręczę, lecz mnie już w każdym razie na Ziemi na spotkasz.

Trudny z wysiłkiem podźwignął się na nogi.

–  A więc?

Wejdziesz w czwarty wymiar. Wtedy dopiero będziesz w stanie rzucić czar korekcyjny.

–  Co to znaczy: „wejdę w czwarty wymiar"? – parsknął Trudny, przypomniawszy sobie słowa Konia. – To są nienaukowe bzdury…

–  Ja się nie znam na nauce, ja się znam na czarach. Jan Herman spojrzał na wielkie usta poruszające się na ścianie jego gabinetu, niczym materialny cień rzucany na trójwymiarową płaszczyznę konstrukcji budynku, i zrozumiał absurdalność swych obiekcji, oczywistą nieprawdę zawartą w – logicznych, a jakże – wywodach Konia. Logika zaprzeczała rzeczywistości. Trudny zaś naprawdę rozumiał to. Bestia poruszyła się w nim, w mimowolnym skurczu doznawanej ekstazy.

Dogmat autonomiczności nauki oraz magii już w swej istocie był szalony – Jan Herman dostrzegał w tym szaleństwie prawdę. Bo rzeczywiście – magia nie zależała od aktualnego stanu nauki. Dlaczegóżby czary działające w starożytności nie miały działać w XX wieku? Dlaczegóżby czar sformułowany w średniowieczu, kiedy to nikomu się nie śniło o wyższych wymiarach, teraz, gdy przemieściły się one do dziedziny nauki, miał utracić swą moc? Skoro magiczne amulety mają realny wpływ na bieg wydarzeń, jednako wypaczać będą rzeczywistość w leśnej wiosce Gotów, starożytnym Rzymie, dziewiętnastowiecznym Paryżu, Generalnej Guberni czy we wnętrzu kosmicznej rakiety. Nauka sięgnie i opanuje ów czwarty wymiar przestrzenny może dopiero za wiek, może za dwa, może nigdy – ale to nie oznacza, iż tymczasem pozostaje on równie niedosiężny dla magii i pokrewnych jej kunsztów, doktrynalnie wrogich logice. Któż bronił szamanom prymitywnych plemion z pomocą usłużnych duchów leczyć ludzi z guzów na mózgach na tysiące lat przed tym, jak trepanatorzy faraonów zaczęli grzebać swymi paluchami naukowców w królewskich czerepach Ramzesów?

–  Cóż więc mam uczynić? – Rzucisz na siebie czar.

–  Ja? A co, ty nie możesz, magu wielki? Dlaczego to sam na siebie muszę go rzucać? Hę?

–  Zapomnij o „dlaczego". Takie są rytuały.

Takie są rytuały. Szaleństwo nie podlega dyskusji. Jan Herman tylko uśmiechał się pod wąsem, głupio rozbawiony sytuacją.

–  I co dalej? Co z tym czarem?

–  Nie możesz objąć umysłem czegoś, czego nie widzisz, nie dostrzegasz, nie jesteś świadom. A przecież potem ty sam będziesz musiał rzucić czar również na mnie; inny, lecz nie mniej skomplikowany. Pozostając istotą trójwymiarową, nie byłbyś w stanie tego uczynić, nie byłbyś w stanie mnie uwolnić. Pierwszy czar i twoja transformacja stanowią jedynie warunki wstępne. To dopiero ten drugi, korekcyjny, uwalniający… wyceniłem na życie Lei i Krystiana. I po jego realizacji będziemy kwita.

Lecz Trudny nie słyszał dwóch ostatnich zdań wypowiedzianych przez naścienne usta Szymona Sznica.

–  Moja transformacja… – Zatoczył się, jak od uderzenia obuchem w ciemię. – Mam się zmienić, mam się zmienić… W co?

–  W to, czym ja teraz jestem. Musisz, musisz zyskać czwarty wymiar. Teraz mnie nawet nie widzisz. Musisz-musisz-musisz!

–  Ale jak ja potem to odwrócę… Dasz mi taki czar, żebym z powrotem stał się człowiekiem?

Jedno Sznicowi trzeba przyznać: nie wahał się z odpowiedzią.

–  Nie ma takiej możliwości.

Trudny machnął ręką. Był to gest absolutnie pozbawiony znaczenia: wizualna manifestacja mentalnego zamętu. Janowi Hermanowi poplątały się myśli. Podreptał ciężko do fotela, zapadł się w miękką czerń. Nie widział teraz ust z tapety, nie były ważne, ani się ich bał, ani im się dziwił, ani ich nienawidził.

Sznic milczał, i słusznie czynił, bo nic już nie musiał mówić, resztę robiła zań bestia w Trudnym. Paradoksalnie: to ona zaprowadziła mu w głowie porządek i ułożyła myśli podług łańcuchów przyczynowo-skutkowych zaszłych zdarzeń, to ona przesiała rzeczywistość przez sito logiki. I Janowi Hermanowi nagle rozjaśniło się w głowie.

A zatem to dlatego! To do tego było Sznicowi potrzebne moje szaleństwo! Hę, on faktycznie myśli, żem szalony! A to idiota! Ale ma jeszcze – ma jeszcze Krystiana i Lee; ich życia w jego rękach… Czy naprawdę zabiłby, gdybym mu się oparł? Czy zrobiłby to? Tak. Najpierw jedno, by móc jeszcze grozić śmiercią drugiego – a wówczas nie mógłbym już poddawać w wątpliwość jego słów. Zabił przecież von Faulnisa, zabił esesmanów trzymających wartę na piętrze opuszczonego przez Abramów domu.

Trudny poruszył się niespokojnie w fotelu. Lea i Krystian, Lea i Krystian. Poczuł się nagle słaby i samolubny, bo pierwsze, co mu przyszło do głowy, to pytanie o ból: Czy ta transformacja boli? Czy boli istnienie w czterech wymiarach? Oto, co w takich chwilach odzywa się w ludziach najgłośniej: zwierzę. Miał ratować swe dzieci, a myślał o fizycznym cierpieniu. Wyszczerzył się z goryczą w przestrzeń. Nie jestem, nie jestem, nie jestem dobrym człowiekiem.

Przygryzł wargi, zamrugał, kopnął piętą w dywan, uderzył pięścią w oparcie. Wyrządzano mu straszliwą krzywdę: Jan Herman musiał zdecydować, teraz, zaraz dokonać wyboru, a to szatański wybór, nie ma bezpiecznego wyjścia z matni zgotowanej mu przez Sznica. Albo czar spotwarniający i piekło na resztę życia, albo na resztę życia Piętno dzieciobójcy. W duszy wył z wściekłości unisono z bestią. A ona tak głęboko w nim tkwiła, że nawet przez moment nie postało Trudnemu kwestionować prawdziwość słów Sznica i podważać deklarowaną moc sprawczą magicznych rytuałów. Zgasły w Janie Hermanie ostatnie ognie niewiary. Rozważał swe postępowanie w oparciu o przyjmowaną za oczywistą -niemożliwość.

Gdyby tylko nie kazano mi decydować! Gdybyż to była kwestia ułamków sekund, odruchów, instynktów! Skoczyłbym wtedy w ogień, by ratować dzieci; wtedy, bez namysłu, istotnie zrobiłbym w imię ich życia wszystko. To znaczy – tak mi się wydaje. Przypuszczam… Domyślam się. Ale teraz… Jakaż tortura gorsza od podobnego wyboru? Lea i Krystian. Czy ja je kocham? Czy ja w ogóle kogokolwiek kocham? Zdążyłem się mocno uniezależnić od ludzi. A tu trzeba wyzbyć się egoizmu. Nie będzie nawet cudzego podziwu i zawiści, bo nie powrócę. Więc wszystko dla innych, nic dla siebie. Bez nadziei, bez nagrody, bez zadośćuczynienia, bez gwarancji sprawiedliwego osądu. Organizm wzdryga się przed podobnymi samobójczymi zakusami umysłu. Wiem, mam tę pewność, że potrafiłbym bez zbytniego cierpienia przeżyć śmierć i Lei, i Krystiana. Viola zapewne nie, nie mam pojęcia, co z nią by się stało; lecz ja sam przetrwałbym to dosyć łatwo. Krew z mojej krwi, kość z kości – ale co to właściwie znaczy, do cholery?! Nigdy nie byłem specjalnie dobry w analizowaniu uczuć, zwłaszcza własnych. A już na pewno nie studiowałem komparytystyki miłości. Przecież ja je stracę tak czy owak! Ratując im życie, stracę nawet więcej, bo cały świat człowieka. Do tego faktycznie trzeba szaleńca. Lea i Krystian. Są jeszcze na tyle małe, bym nie widział w nich ludzi, raczej jakieś miękkie, pachnące maskotki, zwierzątka domowe. Gdyby mi Sznic zagroził śmiercią Konrada, wówczas, kto wie… Ale on myślał inaczej: każdy przecież lubi małe dzieci. Cóż, ja po prostu jestem bydlę bez serca. Już je widzę, jak leżą w bliźniaczych trumienkach. Prawda, żem bydlę? No co, mało to dzieci codziennie umiera?

– Powiedz mi jak – wycedził Trudny przez zaciśnięte zęby.

I Szymon Sznic, za pośrednictwem wypiętrzonych ze ściany wielkich, ceglanych, obciągniętych tapetą ust, podyktował mu czar.

20.

Hinton pisał, że tego nie można sobie wyobrazić, ale można rozwinąć w imaginacyjnych obrazach z ostatniego stopnia w ciągu piętrowych analogii: jak jednowymiarowiec w dwóch wymiarach; a zwłaszcza jak dwuwymiarowiec w trzech – tak i trójwymiarowiec w czterech. Że to jest prosta progresja. Że istnieją punkty stałe, odnośniki niezmienne, punkty przyłożenia umysłu do rzeczywistości. Hinton pisał: „Wpatrzcie się w tesserakt". Ów hipersześcian miał posłużyć za trójwymiarową siatkę zdjętą z czterowymiarowego sześcianu, tak jak po rozłożeniu ścian sześcianu zwykłego otrzymujemy dwuwymiarową siatkę w kształcie krzyża, składającą się z sześciu kwadratów. Wpatrzcie się zatem w tesserakt, okręćcie swe myśli wokół twardych prawideł geometrycznych analogii – a dosięgniecie na krótko owego wyższego wymiaru, ujrzycie bryłę niemożliwą. Ponoć jest w tym coś zgoła mistycznego. Ponoć to doświadczenie bez mała religijne.

Ale u Trudnego wszystko zaczęło się i skończyło na ciele. Musiał się wpierw rozebrać, żeby nie krępowało go ubranie; zdjąć obrączkę, sygnet, łańcuszek. Rozbierając się, miał przed oczyma wspomnienie resztek rozszarpanego na strzępy odzienia Sznica, znalezionych pamiętną nocą w sekretnym pokoju strychu. Straszny to czar, przerażające zaklęcie.

Potem stanął na środku gabinetu. Było zimno, dreszcze przebiegały Janowi Hermanowi po skórze ramion i pleców. Ale zimna nie czuł. Nawet nie czuł gniewu. Istniał tylko strach – i w tym strachu zatracił się aż po zagładę tożsamości. Kto? Gdzie? Kiedy? – nie wiedział. Bał się cierpienia, bał się bliskiej przyszłości, bał się chwili obecnej. Figury i formuły czaru obracały mu się w myśli, zawieszone w białej, cichej pustce ostatecznego przerażenia. Nawet bestia milczała. Nawet Sznic. To nie ich czas.

Lecz nie było w Trudnym impulsu dla tak ciężkiej decyzji, nie było w nim dosyć ognia desperacji; naprawdę gotów był to zrobić, byle – byle nie teraz. Niestety, teraz nieubłaganie więziło go w swych granicach. I stałby tak – zdecydowany, a niezdecydowany – w nieskończoność, gdyby nie ciało: gorący, brudny ból szarpnął jego wnętrznościami w zrozumiałym proteście wrzodu, okrutnie storturowanego wlanym weń na czczo alkoholem oraz wzrastającym stresem. Trudny zgiął się w pół i, zacisnąwszy zęby, uaktywnił czar – uczynił to w obronnej reakcji na nagłe cierpienie; cierpienie, które zaistniało jak najbardziej teraz.

Nieraz się jeszcze miał dziwić samemu sobie z przeszłości -jakże on mógł, tak po zwierzęcemu… Niesłusznie lekceważył ciało.

Co prawda w owej chwili raczej ciężko mu było je lekceważyć. Zresztą nie miał na to czasu: od nieludzkiej męki, jaka natychmiast zwaliła się na wszystkie jego zmysły, stracił przytomność. Jeszcze tylko oczy zarejestrowały obraz czerwono-brunatnego wzoru na dywanie – jeszcze tylko ten wzór… I nicość. Ciało go pokonało.

No a potem zstąpił do piekieł.

Masa… brak masy… Dokładnie to, co mówił Koń: podnieść się do wyższej potęgi. Należy zatem zagarnąć skądś owo brakujące sto procent materii czterowymiarowego organizmu i podporządkować je starej strukturze decyzyjnej – układowi nerwowemu – organizmu trójwymiarowego, który już nie istnieje, który umarł z chwilą opadnięcia ostatniej myśli czaru transformującego. Gdy Sznic – wciąż jeszcze człowiek, wciąż jeszcze ograniczony do świata człowieka – rzucał był na siebie ten czar, w procesie poboru brakującej masy nie był w stanie uwzględnić czwartego wymiaru. Nawet już przemieniony – nawet wtedy potrzebował paru miesięcy, by odpowiednio przebudować zaklęcie. Dlatego też on i owe żydowskie dzieci, którym przeznaczona była śmierć, wszyscy oni stali się niewolnikami domu Trudnego.

Ocknął się i zobaczył, chociaż nie miał oczu: dwadzieścia niemożliwych potworów, przebitych na wylot, z naddołu ku podgórze, płaską bryłą budynku.

Krzyknąłby, ale nie miał także ust.

Oszalałby, gdyby już nie był szalony.

Z całą pewnością dostałby ataku serca – gdyby owo serce posiadał.

Zrobiłby cokolwiek z rzeczy, jakie robią w podobnych sytuacjach ludzie – gdyby nie fakt, że nie był już człowiekiem i że ludzie nigdy się w podobnych do tej sytuacjach nie znajdują.

Wszelako nadal był Janem Hermanem Trudnym i na „siedem" rzucił się z wściekłością na największego potwora, który sięgał swymi czarno-białymi mackami wnętrz ciał zawiązującego sznurowadło Krystiana oraz czeszącej włosy Lei; macki spoczywały na wątrobie, jelitach, płucach, sercach dzieci, Trudny widział je, delikatnie muskające otwarte dla jego boskiego wzroku organy małych homo sapiens. Na jego ruch, nie dokończony atak – monstrum wyciągnęło w naddół kolejne macki/witki/łapy i otoczyło nimi wilgotne mózgi Krystiana i Lei. Trudny, skamieniały od zimnego przerażenia, patrzył w bezruchu na czterowymiarowego Szymona Sznica, jak ten spokojnie i systematycznie podąża swymi wypustkami nad/pod ludźmi przemieszczającymi się w przestrzeni płaskiego i otwartego niczym książka domu – on, mag, pająk w pajęczynie, marionetkarz, nadczłowiek, bóg, diabeł. Wokoło krążyła galaktyka pomniejszych potworów. Wszystkie przebite domem niby zatrutą strzałą, zakotwiczone boleśnie w jednym miejscu.

Naraz rozległ się ryk, huk, niczym przybój sztormowego morza:

– Drugi czar, Trudny! Drugi czar!

Drugi – uwalniający. Bezoki Jan Herman, równie potworny w swym potężnym cielsku, rozciągającym się w dół i w górę, w lewo i w prawo, w przód i w tył, w podgórę i w naddół, a nie zdradzającym żadnych cech człowieczego organizmu, ani nawet organizmu w ogóle – Jan Herman, szalony w szalonym świecie, niemy w nieznajomości funkcji swej nowej maszyny do noszenia duszy, bezbronny, upokorzony, zniewolony szantażem, absolutnie obcy w tej krainie niemożliwości – cóż on mógł zrobić, cóż uczynić przeciwko Sznicowi, w jakiż sposób przeciwstawić się kabaliście, okrutnemu magowi, którego niepalce spo-

czywały nad/pod sercami, tętnicami, mózgami dzieci, kontrolowały ich życie, kontrolowały ich śmierć, posiadały na własność ich przeznaczenia, jak się posiada zegarek albo notes; cóż on mógł? Teraz wiedział, co przeczuwał niemal od początku: nie jemu bohaterstwo, nie jemu epilog po ostatnim akcie, nie jemu zwycięstwo – jest Jan Herman postacią zaledwie drugo-, trzecioplanową i nikt mu nie dał i nigdy nie da do przeczytania tekstu całej sztuki, nie pozna on jej fabuły, nie pozna motywów wszystkich występujących w niej postaci ani nawet samych tych postaci; nie zostaną mu wyjaśnione przyczyny ich zachowań i nie odkryje się przed nim puenta oraz morał całej historii, a bardzo wszak prawdopodobne, iż ona takowych w ogóle nie posiada, podobnie jak i prawdziwego swego końca, podobnie jak i początku – bo po prostu plecie się z dnia na dzień, w nieskończoność, jeszcze jedno barwne pasmo w gobelinie czasu; nikt mu tego nie objaśni. Nie zostaną poniewczasie opatrzone bogatymi didaskaliami głośne wejścia na scenę życia Trudnego Standartenfuhrera SS Petera von Faulnisa, pijanego Jemkego, szalonego Gold-steina, wreszcie samego Sznica; nie będzie komentarzy do ich słów; tajemnice zapadną się w przeszłość nie odkryte. Czym właściwie jest Die Gruppe i czym się zajmuje? Czego chciał von Faulnis? Co oznaczały zapiski w jego notatniku? Jaki jest związek Himmlerowskiego Ahnenerbe z Szymonem Sznicem? Jaka jest historia samego Sznica? Jaka jest historia czaru i Księgi, z której się o nim dowiedział? Ciężar niewiedzy przytłaczał Trudnego. Czuł teraz swą małość w obliczu bezmiaru ignorancji, na jaką skazało go jego przeznaczenie, czyjąkolwiek własnością by ono pozostawało. Nic – nic – nic nie mógł uczynić – oprócz pokornego wypełnienia w myśli rytuału drugiego czaru.

Gdy to uczynił, dwadzieścia potworów krzyknęło jednym głosem, umarło, rozpadło się, a potem narodziło ponownie, już pod/nad i nad/pod dwupiętrowym budynkiem przy Pięknej. Nie było podziękowań dla Trudnego ani nawet pożegnalnych gróźb: wielkie monstra rozprysnęły się na wszystkie strony, znikając w bezhoryzontalnej dali, w której Jan Herman był teraz w stanie dostrzec zarówno wnętrze Słońca, spadającą właśnie na Londyn V-2, ślimaka pełznącego po korze drzewa gdzieś na Kamczatce, jak i meteoryt uderzający w ciemną stronę Księżyca – ponieważ linie proste trójwymiarowego świata owych przedmiotów nie były liniami prostymi w krainie obłędu, do której wstąpił Trudny, i nie znaczyły tu odległości, co znaczyły tam.

Spadła nań malaryczna gorączka rozpaczy. Wszystko stracone! Zamknął świadomość na zewnętrze, by nie wchłaniać więcej szaleństwa, aniżeli to konieczne; wolałby nie być świadomy swego nowego ciała. Czuł, że z każdą sekundą, w której ulega nieludzkim bodźcom, zatraca się w nim Jan Herman Trudny, a rośnie ktoś inny. Nawet jakoś wyczuwał kostniejącą w sobie bestię, pęczniało w nim takie wrażenie: oto multiplikują się w mym umyśle myśli-komórki rakowatej narośli choroby. Zapadł się Trudny w ciepłą kolebkę fizycznego i psychicznego cierpienia.

A podczas gdy Jan Herman trwał w swym katatonicznym kollapsie, w rozciągającym się płasko pod/nad nim, bezwstydnie otwartym na oścież we wszystkie strony mieście działy się cuda. Mógłby je wszystkie zobaczyć, gdyby chciał, ale on nie patrzył.

Sam Sznic natychmiast po uwolnieniu udał się gdzieś w podgórę; podobnie większość dzieci. Niektóre jednakże pozostały jeszcze na jakiś czas w pobliżu przestrzeni zajmowanej przez Ziemię.

Tego rana w tajemniczy sposób zniknęło z miasta bez śladu szesnaście osób. Wszelako w wielu innych przypadkach ślady były.

Kupującemu w kiosku gazetę staruszkowi ni z tego, ni z owego urwało głowę; jedynym śladem była reszta jego ciała, bo zniknęła jedynie owa głowa. Odnaleziono ją dopiero po tygodniu: zdobiła iglicę pewnego podmiejskiego pałacyku. Przeprowadzone potem śledztwo nie zdołało niczego wykryć; staruszek nie był nikim szczególnym: ot, emerytowany zecer kupujący gazetę.

Śledztwo niczego nie dało również w przypadku przedziwnej translokacji nagiego komendanta prosto z łóżka jego kochanki na ołtarz kościoła pod wezwaniem Przenajświętszej Trójcy, chociaż wszyscy się zgadzali, iż czyn ten nosi wszelkie znamiona politycznej prowokacji. Komendant dostał zapalenia płuc, a kochanka lekkiego rozstroju nerwowego.

Była również sprawa czteroosobowego patrolu Wehrmachtu, który zaginął około południa. Odnaleziono go nazajutrz, na zapleczu piekarni, już pod śniegiem. Żołnierze byli martwi, jednakowoż przyczyna ich śmierci pozostawała niejasna do czasu odkrycia w pobliskiej zaspie symetrycznej piramidy wzniesionej z ludzkich kości. Niemców, bez naruszana przy tym ich skóry, pozbawiono szkieletów: byli teraz jak szmaciane lalki.

Jako klasyczną dywersję zaklasyfikowano zniszczenie składu towarowego, stojącego na jednej z dworcowych bocznic; zniszczono go wraz z kilkudziesięciometrowym odcinkiem torów owej bocznicy. Aż do czasu przeprowadzenia szczegółowej ekspertyzy wszyscy zakładali, iż użyto tu wielkiej ilości materiałów wybuchowych; lecz ekspertyza stwierdzała, że wagony zostały podniesione, a potem zrzucone na szyny z wysokości około dwustu metrów. Po czymś takim ekspertów, rzecz jasna, zmieniono.

Nie było natomiast żadnych ekspertów w sprawie znanego kieszonkowca, Franka „Rączki" Ugryzło. Franek Ugryzło wyszedł tego dnia, jak zwykle, do pracy, ledwo jednak zdołał przeprowadzić samowładny proces przewłaszczeniowy jednego chudego portfela, gdy stara skórzana czapka kryjąca jego nieco podłysiały czerep buchnęła wielkim płomieniem. Rączka złapał za nią, szarpnął i wrzasnął, bo czapka trzymała jak przyszyta do skóry czaszki i ogień poparzył Frankowi wierzch dłoni. Tu trzeba zaznaczyć, iż wszystko to działo się na środku ulicy w centrum miasta: ludzie gapili się na malownicze dziwowisko, jakie robił z siebie na ich oczach przerażony Franek. Bo nie był w stanie ani zgasić ognia, ani ściągnąć sobie z głowy czapki. Palić zaczęły mu się włosy i skóra. Wrzeszczał i ganiał jak szalony, zbierając śnieg całymi garściami, a potem ryjąc przyuliczne zaspy metodą na dzika. Nic z tego, kopciło dalej. W końcu z bólu stracił przytomność. Czapka spaliła się doszczętnie, przeżegając się przy tym do samej kości czaszki pana Ugryzło.

Poważnych urazów fizycznych i psychicznych doznał również niejaki Hans Feerie, oficer Abwehry przebywający w mieście przejazdem. Odwiedzał znajomego, który pracował w miejscowej agenturze wywiadu. Schodził właśnie ciemną klatką schodową z piętra na parter rządowego budynku, gdy zabolały go oczy. Zamrugał. Ciemno. Ostry ból strzelił mu w głąb mózgu, od oczodołów. Peerle zachwiał się i oparł o ścianę. Nic nie widział, był ślepy. I ten ból… Uniósł trzęsącą się dłoń do twarzy, dotknął: jakaś ciecz. Krew, ale on tego nie widział. Zaczął wrzeszczeć. Odwieziono go do szpitala. Tam wojskowy lekarz stwierdził, co następuje: gałki oczne Hansa Peerlego zostały bardzo brutalnie przekręcone o sto osiemdziesiąt stopni w osi poziomej, Peerle nic i nigdy już nie zobaczy. Ledwo nieszczęsny oficer się ocknął, zaraz głośno zaprzeczył owej diagnozie. Jego krzyki słychać było w całym budynku. Widział we wnętrzu swej głowy jakieś przerażające rzeczy, musieli mu podać środek uspokajający, potrójną dawkę.

Najmniej mówiono i najwięcej rozmyślano o tragedii pasażerów miejskiego tramwaju linii numer 12. Liczba ofiar sięgnęła trzydziestu-trzydziestu pięciu; dokładniejsze jej ustalenie okazało się niemożliwe. Liczono głowy, lecz z kolei rąk i nóg było stanowczo zbyt wiele – przyjmowano średnią. Wnętrze tramwaju wypełniało bowiem jedno wielkie, nagie cielsko, bezkrwawo pozlepiane z ciał pasażerów. I świadkowie zeznawali, iż na początku zdawało się, że ten potworny wszechorgaznim jeszcze żyje, bo się poruszał – oddychał – mrugały oczy w głowach chaotycznie rozmieszczonych na jego grzbiecie.

Nikt nie był w stanie wyjaśnić owego horroru.

A to tylko dzieci, to tylko dzieci się bawiły.

Wieczorem, kiedy Trudny wyszedł z potraumatycznego letargu, opuściły już miasto, zapewne znudzone; i Trudny nie miał zamiaru ich szukać. Po prawdzie, co się tyczy jego zamiarów, to nie miał on wówczas żadnych. Był pusty, jałowy, suchy, zimny. Był martwy. Nic nie robił, nic nie myślał. Wisiał nad/pod swym domem i przez soczewki skupianego siłą swych niewidocznych organów powietrza, niczym ommatidia owadzich oczu, obserwował go ze wszystkich stron jego wnętrza i zewnętrza; patrzył na budynek i jego mieszkańców z podgóry, oddalony od nich na wyciągnięcie ręki, na wieczny lot z prędkością światła. Był samotny, obcy, ohydny. Był bogiem.

Violetta zapłakała dopiero w nocy, układając w szafie znalezione w gabinecie ubranie Jana Hermana. Teraz już wiedziała. Sprzeciwiła się teściom i zabroniła Lei i Krystianowi nawet zbliżać się do drzwi wyjściowych. Teraz już wiedziała – bo Trudny zamknął się był w bibliotece od wewnątrz i zostawił w zamku klucz, zaś w oknach biblioteki były przecież kraty – a kiedy Konrad ze swoim szemranym kumplem od wytrychów otworzyli drzwi, zastali w środku tylko to ubranie. Więc była pewna. Oglądała się na najmniejszy szelest, martwiała na drobny ruch cieni po ścianach i klęła tym ścianom wściekłym szeptem, klęła domowi. Trudny patrzył. Trudny słuchał.

Patrzył i słuchał, a pod/nad nim mijały ciemne dni i jasne noce. Gdy zrobił się głodny, wyciągnął w naddół krótką mackę i zagarnął kilka płatków padającego śniegu; pochłonął je w całości, co dało mu energię do przenoszenia gór, osuszania mórz i obracania w perzynę miast. Był jak niemowlę, uczył się na swych odruchach.

I był jak ten Żyd z piwnicy na Urszulańskiej: ni jednego zbędnego ruchu; zawsze w położeniu o najniższym potencjale. Może coś tam myślał, może coś mu bestia podpowiadała – na powierzchnię nie przebijało żadne pragnienie. Trwał. Obserwował. Nowotwór jego myśli sprowadził nań ciszę i spokój.

Przychodzili ludzie pytać, co z Trudnym. Violetta mówiła, że nie wie. Mówiła, że zniknął. Oni pamiętali, że owego dnia nie jemu jednemu w mieście się to przydarzyło. Ludzie dzwonili i pytali, co robić. Co robić w firmie, co robić w interesach, tych i tamtych. Mówiła, że nie wie. Mówiła, że zniknął. Przyjechał Janos. Posiedział w salonie pół godziny, przy kawie i ciasteczkach. Nie władała niemieckim tak dobrze, jak Jan Herman, lecz Janos nic po sobie nie pokazał; stroskany, wypytywał, czy może w czymś pomóc. Modliła się, by teściowie nie zeszli na dół i nie zobaczyli jego munduru. Powiedziała Janosowi, że wie mniej od niego; Janos pokiwał głową. W nocy obudził ją telefon od człowieka, który przedstawił się jako Grzeczny. Rozespana, początkowo nie rozumiała, co do niej mówi. Potem się okazało, iż Grzeczny usiłuje ją przekonać, że ani on, ani jego bliżej nie sprecyzowani znajomi nie mieli nic wspólnego ze zniknięciem Jana Hermana. Twierdził, że bardzo mu przykro i że to naprawdę nie oni wtedy do niego strzelali. Trzasnęła słuchawką o widełki. Wróciła do łóżka, ale już nie zasnęła. Gryzła w ciszy dłoń. Rano zobaczyła w lustrze siwe pasemko nad lewą skronią. Dotknęła cieni pod oczami i zachichotała. Trudny to widział, Trudny to słyszał; po raz pierwszy przebiła się wówczas przez wszechciszę jego umysłu jakaś konkretna myśl, po raz pierwszy lekko cofnęła w nim swe ciało bestia.

Nadszedł Nowy Rok i Violetta upiła się wysączonym w samotności szampanem. Siedziała potem w bibliotece i przewracała pokryte niezrozumiałym pismem strony brulionu i Księgi; Hintona zlekceważyła. Jeszcze później, potykając się i chwiejąc, wspięła się na strych. Jej przesycony alkoholem oddech parował w zimnej ciemności. Zbliżał się świt, z miasta wszakże wciąż dochodziły okrzyki świętujących żołnierzy. Weszła na strych i zaczęła wrzeszczeć. Wrzeszczała coś zupełnie bez sensu, jakieś urągliwe inwokacje do niewidzialnych mocy, inwektywy skierowane pod swoim i męża adresem, jękliwe prośby i groźby, żałosne przekleństwa. Rozpłakała się, ponieważ była pijana. Konrad sprowadził ją na dół. Tłumaczyła mu coś szeptem przez łzy, uwieszona jego ramienia. Konrad nigdy jej takiej nie widział i nie miał pojęcia, co powinien zrobić w podobnej sytuacji; nie obudził jednak dziadków. Zaniósł matkę do sypialni. Nie chciała puścić jego ręki. Zorientował się, że bierze go za ojca. Trafiło to w niego niczym piorun w pogodny dzień. Wyrwał się i krzyknął na nią, pełen rozpaczy, goryczy i nie ukierunkowanego gniewu: – Tata nie żyje! On nie żyje!

Konrad napisał przynajmniej list. Trudny widział, jak go pisze w męce długich godzin walki ze swym strachem, jak zostawia złożoną kartkę papieru na nadkastliku Violetty, jak wychodzi z domu w poranną śnieżycę z plecakiem przewieszonym przez ramię. Nie obejrzał się na dom, szedł z zaciśniętymi twardo szczękami, z dłońmi zamkniętymi w pięści. List składał się z trzech wyrazów: PRZEPRASZAM. MUSZĘ. KONRAD. Violetta podarła go na strzępy. Tego dnia przed lustrem nie dotykała skóry swej twarzy. Stała i patrzyła na odbicie, milcząc, milcząc i milcząc, póki nie wyrwało się jej to jedno słowo:

– Śmierć.

Ale zza drzwi wołali ją Lea i Krystian i nie mogła tak stać długo. Po południu teściowie umyślili sobie przeprowadzić z nią poważną rozmowę. Pozwoliła im mówić. Ma spojrzeć prawdzie w oczy. On nie wróci. Najpewniej wdał się w jakieś ciemne interesy, z Niemcami czy nawet nie Niemcami, co za różnica… Trudny to słyszał, Trudny to widział – nie wytrzymał, uciekł.

Pożeglował nad/pod miastem. Ludzie, otwarci dla jego spojrzenia niczym laboratoryjne próbki tkanki, przesuwali się w naddole. Jan Herman nie rozumiał, w jaki właściwie sposób się przemieszcza, nie pojmował, co daje mu oparcie i jaki mięsień powoduje ruch, jeśli to jest mięsień, jeśli w ogóle coś takiego jest – nie zastanawiał się nad tym; nie chciał się zastanawiać nad czymkolwiek, co mogło nań sprowadzić jeszcze większą ciszę.

Przesunął się nad/pod gettem. Widział starego Goldsteina, przycupniętego na szczycie kalekich schodów, stopień od nieba; widział, jak zatrzymuje się jego serce, przestaje płynąć w żyłach krew, umiera mózg, zasypia ciało. Wszystko to mięso, myślał Trudny leniwie. Życie i śmierć; ludzie.

Przesunął się nad/pod cmentarzem, szpitalem, żłobkiem, więzieniem. Takie to było płaskie, takie małe; nawet nie czuł się podglądaczem, bo nie było w nim ciekawości. Słyszał ostatnie słowa konających i pierwsze krzyki przychodzących na świat. Widział leżących w przegniłych trumnach pod ziemią i unoszących się w ciepłej cieczy w brzuchach matek.

Przesunął się nad/pod gmachem intendentury, dawnym sądem. Janos właśnie podejmował Jeschkego koniakiem i cygarami: Jeschke nie zginął, należało więc dojść z nim do porozumienia. Jan Herman widział plamy na wątrobie Standartenfuhrera SS i wiedział, że niewiele już mu życia pozostało.

Przesunął się nad/pod drogą podmiejską, gdzie właśnie dokonywał się mord. Samochód z szoferem i adiutantem w mundurach z przodu oraz dwoma niemieckimi dygnitarzami po cywilnemu na tylnych siedzeniach wyjechał zza zakrętu i dostał długą serię w maskę. Trudny obserwował lot pocisków od momentu, gdy spoczywały jeszcze w magazynku stena, do chwili znieruchomienia w ziemi, w silniku i masce samochodu lub w ciele kierowcy, któremu oberwało się najgorzej, bo w brzuch, i teraz jelita przemieszczały mu się w stronę, w którą nie powinny się przemieszczać. Szofer wył. Gdy samochód się zatrzymał, z przeciwnej strony drogi odezwał się drugi peem. Adiutant i dygnitarze wypadli na zewnątrz, skoczyli do rowu. Adiutant, biegnąc, pociągnął serią ze schmeissera i zabił człowieka ze stenem; zza drzewa wyszedł wówczas Siwy, nacisnął spust i zastrzelił adiutanta – Niemiec, z porcją metalu w mózgu, wskoczył do rowu już martwy. Dygnitarz, ten, który miał na czole bliznę od pocisku, zobaczył Siwego ponad krawędzią rowu. Równocześnie wycelowali do siebie, równocześnie wystrzelili, obaj celnie. Trudny to widział. Widział wszystko. Ostatecznie przeważył fakt, iż działo się to tak szybko – czas wciąż pozostawał dlań czasem, sekunda sekundą – i akcja po prostu go wciągnęła, huk chaotycznej kanonady przegnał na moment ciszę. Kula mknęła ku lewemu płucu Siwego. Trudny wyciągnął fragment swego ciała w naddół. Przed piersią Siwego wyskoczyła brunatna bulwa kamiennej masy i pochłonęła pocisk; zaraz potem zniknęła. Trudny z powrotem zwinął się ku podgórze. Nie czuł bólu, kula nic mu nie mogła zrobić – była taka… cienka. Dygnitarzowi wszakże wyrządziła sporą krzywdę, a mianowicie rozerwała serce. Siwy zstąpił do rowu i zastrzelił drugiego cywila. Zza drzew wyskoczyła reszta oddziału i zasypała Siwego gradem gęsto szpikowanych przekleństwami pytań o cud, którego właśnie byli świadkami, a ten oświadczył im, że jest nieśmiertelny. Przeładował pistolet, po czym rozkazał zająć się ciałem pechowego posiadacza stena.

Trudny tymczasem szybował nad/pod miastem. Budził się w nim jakiś ogień. Bierność zaczynała go mierzić; jednak jednocześnie pojawił się dobrze znany strach: ciszę należy wszak czymś wypełnić. Wiedział, że już nigdy nie oczyści się z szaleństwa. Bestia pozostanie w nim na zawsze, nie uwolni się od niej, podobnie jak nie stanie się z powrotem człowiekiem. Więc bał się samego siebie. Mimo wszystko bierność posiada pewne zalety.

Lecz skoro już raz wytrącił się z równowagi pragnień i czynów, w jakiej dotychczas pozostawał, nie mógł jej przywrócić, nazbyt wielka była inercja jego myśli.

Przyszybował nad/pod Piękną. W jego gabinecie przechadzał się Koń. Violetty nie było w domu. Trudny sięgnął w naddół, nie otwierając szuflady, wyjął z nadkastlika lugera oraz ołówek i kartkę z życzeniami od jakiegoś znajomego z Łodzi, po czym napisał na niej: NIEDŁUGO WRÓCĘ, ViolA. TRZYMAJ SIĘ. WSZYSTKO W PORZĄDKU. JANEK. W żadnym razie nie wyglądało to na jego pismo; okazało się, że ledwo potrafi utrzymać ołówek w swej twardej, nieczułej łapie, obejmującej go we wszystkich czterech wymiarach, podczas gdy ołówek istnieje zaledwie w trzech – bardzo to było frustrujące: cóż prostszego od podniesienia ołówka? A on tego nie potrafił. Mógł ratować ludzi od celnej kuli, większych cudów dokonywać – ale nie podpisać się, tego nie. Wściekł się i aż ucieszył z tej wściekłości, bo to było zdrowe, to było jego, nie pochodziło od bestii. A lugera cisnął w podgórę -precz z tego domu! Pewne przedmioty, pewne miejsca posiadają immanentną moc narzucenia człowiekowi uroku śmierci, skuszenia samym sobą do czynów w innym razie nie do pomyślenia. Z tego samego powodu zagarnął z nad-dołu notatnik Sznica oraz Księgę i wrzucił je w środek Słońca, gdzie uległy natychmiastowej dezintegracji.

Historia z ołówkiem uprzytomniła mu wiele innych rzeczy. Wszystko to, czego dokonywał Sznic, Trudny miał dotąd za naturalną konsekwencję jego istnienia w czterech wymiarach – a tak przecież nie było. Spróbował coś powiedzieć: nic z tego. Nie miał ust, mowa nie stanowiła naturalnego przeznaczenia tego skupiska materii, które aktualnie utożsamiał ze swym ciałem; nie posiadał organów służących do wciągania i wypuszczania powietrza, nie mówiąc już o subtelnych modulatorach tego procesu umożliwiających posługiwanie się ludzką mową. Sznic wszakże mówił, i w czterech, i w trzech wymiarach; mówił niewidzialny, mówił jako usta z sufitu i ze ściany; wreszcie mówił – krzyczał! – jako po prostu Sznic-potwór. W jakiś zatem sposób wytwarzał dźwięki.

W salonie Koń prowadził smętną, meandryczną rozmowę z lekko podchmielonym Pawłem Trudnym. Jan Herman zostawił ich samych – wycofał swe soczewki ze wszystkich pomieszczeń oprócz strychu, a ponadto ograniczył je na tym strychu do trzech wymiarów identycznych z wymiarami wypełnianymi przez materię domu. Pomysł był dobry, to częściowe samooślepienie się przypomniało mu człowieczeństwo – ale też od razu poczuł się jakoś stłamszony, ściśnięty, upośledzony, ogarnął go ciepły, ciemny zaduch klaustrofobii. Nieważne, powiedział sobie; muszę się przyzwyczaić. Strych to dobre miejsce.

I tak nadeszły dni i noce nudnego, mozolnego treningu. Zaczął od dźwięków, ponieważ sądził, iż to jest najprostsze. Odkurzył logikę. Usta na suficie i ścianie nie mogły przecież mówić zamknięte w tych wymiarach, w których pozostawały widoczne dla ludzkich oczu – zaraz za nimi był wszak mur i żadnego aparatu/organu mowy. Stanowiły one zatem najwyraźniej zaledwie trójwymiarowe zakończenie uformowanych z potwornego ciała Sznica płuc, krtani i tym podobnych; powietrze i głos pochodziły z przestrzeni podgórnych lub naddolnych. Trudny, który zaczynał wszystko od początku, za odniesienie przyjął sztukę kreacji światłocieniowych zajączków, malowanych na płaszczyznach płaskimi rzutami brył ludzkich palców, dłoni, rąk. On – potwór, bóg, diabeł – nie miał palców, ani dłoni, ani rąk. Dysponował jednakowoż pełnią władzy nad masą swego nieorganizmu i powinien umieć wykształcić zeń wszystko to, co ze swojego wykształcił był Sznic. Wywijał więc czterowymirowymi mackami na wszystkie strony, przebijając nimi z podgóry w naddół przestrzeń strychu, i pilnie wpatrywał się w to, co ukazywało się w quasi-ludzkim spojrzeniu jego wewnątrzstrychowych ommaditiów: a przewalały się w owym pomieszczeniu jakieś surrealistyczne, wygibaśne, ultrametamorficzne kształty, to w kącie pod sufitem, to tuż nad podłogą, to w stosie gratów, to po prostu zawieszone w powietrzu. Jednocześnie dalsza część trenowanej ręki usiłowała się przepoczwarzyć w delikatne miechy płucne, zaopatrzone w modulacyjne przewężenie gardła; i to obserwował inny zestaw soczewek. Jeszcze inny, najliczniejszy, pokrywał niemal całe miasto: otóż skoro nie mógł być Trudny człowiekiem, chciał być przynajmniej pełnokrwistym bogiem – zaczęła mu bowiem doskwierać samotność właściwa dla demiurgów, szaleńców, geniuszy i skazańców.

Rychło największym problemem objawiła mu się trudność utrzymania zajączka w jednej i tej samej płaszczyźnie trzech wymiarów: niech tylko całość ręki przesunęła się odrobinę w naddół bądź w podgórę – i już na strychu, miast zwyczajnych ust, pojawiało się na oko dwie tony jakiegoś odrażającego cielskakamienia.

Notabene był to sam w sobie problem niewiele mniejszy: mianowicie barwa, faktura nieciała Jana Hermana. Sznic najwyraźniej sterował tym w jakiś sposób.

Sposób był prosty; gdyby był skomplikowany, Trudny odkryłby go znacznie wcześniej – a tak zabrało mu blisko tydzień pozyskanie umiejętności wywracania całych płatów swego nieciała na nice. Dawało to dowolną kombinację kolorów i wrażeń dotykowych odbieralnych w trzech wymiarach. Jednakże Trudny, który tymczasem nauczył się utrzymywać w bezruchu całość swych pseudoust, teraz musiał się uczyć tego od nowa, bo aby na dodatek wyglądały one na ludzkie, zmuszony był powykręcać sobie rękę w jakieś nieprawdopodobne supły, anatomiczne origami – nie każdy jest w stanie pokazać na ścianie wszystkie zajączki, są mistrzowie, którzy mają dłonie gibkie i elastyczne, i jest cała reszta, którym natura poskąpiła choć tak drobnego talentu.

Trudny swe talenty wypracowywał sam. Do kogóż miał się przyrównać, skąd wziąć skalę? Może jest czterowymiarowym kaleką, a może właśnie zgoła ekwilibrystą. Któż to wie? Na pewno nie on. Nie akceptował niemożliwości, wierzył we wszystko.

Aż wreszcie miał już usta i mógł krzyczeć. Zaczął od szeptów nocami; wiedział, kiedy śpią, kiedy go nie mogą usłyszeć. On słuchał siebie z uwagą. Niewiele to miało wspólnego z gaworzeniem niemowląt. Wpierw wychodziły z owego zawieszonego metr nad zakurzoną podłogą gardła skrzeki i piski wprost ohydne. Lecz stopniowo zyskiwał konieczną biegłość. Starał sobie jak najdokładniej przypomnieć brzmienie swego głosu; ileż to już dni nie powiedział ni słowa, ni słowa przez siebie wypowiedzianego nie słyszał…! (Po prawdzie wiedział, iż w rzeczy samej nic i nigdy już nie powie).

–  Trudny – padło wreszcie pewnego styczniowego poranka.

A parę minut później usta w powietrzu rzekły w brudną ciemność strychu, całkiem głośno i zdecydowanie:

–  Jestem Jan Herman Trudny.

–  Dzień dobry.

–  Miło mi.

– Piękny mamy dzień, nieprawdaż? Zwłaszcza owo „nieprawdaż" świetnie mu zabrzmiało. No dobrze, rzekł sobie, gdy opadła fala samozadowolenia; dobrze, świetnie – ale to dopiero początek.

21.

Pierwszego dnia lutego ktoś zadzwonił do drzwi, Violetta poszła i otworzyła – i tam, w półmroku zapadającego wieczoru, stał Jan Herman Trudny.

Miał na sobie jakiś brudny, wielokrotnie łatany płaszcz, na nogach rozczłapane buty włóczęgi, na głowie złysiałą futrzaną czapę. Nie uśmiechał się, lecz jego spojrzenie było jasne i czyste; a może i trwał uśmiech na jego wargach – nie widziała, twarz pokrywała mu gęsta, czarna broda.

Wciągnęła powietrze i mróz ją otrzeźwił. Złapała Jana

Hermana za połę płaszcza, szarpnęła do środka, zatrzasnęła drzwi. Poruszył rękami, jakby chciał się bronić; oparł się o ścianę, westchnął:

–  Viola…

–  Ty…!

– No już…

–  Rany boskie… Janek, rany boskie…

–  Co to tak pachnie, jabłecznik?

–  Ja ci dam jabłecznik…!

Istotnie, dała mu jabłecznik. Umyty, ogolony i przebrany zajadał się ciastem w salonie wypełnionym całą podekscytowaną rodziną. Nie było tylko Konrada i o niego spytał na samym początku.

–  Uciekł – odparła mu matka.

Lecz od pytań to byli oni, on był od odpowiedzi. Streścił im szybko niebywale skomplikowaną historię wojenną, gęsto zasłaniając się przy tym tajemnicami i słowem honoru; zabrzmiała zgoła idiotycznie, ale nie zwrócili uwagi, cieszyli się z jego powrotu, żył, to wystarczało, przeszłość tak naprawdę mało ich obchodziła – może z wyjątkiem Lei i Krystiana, którzy żądali szczegółowego opisu prawdziwych przygód.

Violetta milczała, póki nie zostali sami; wtedy milczała dalej, aż musiał samemu zacząć.

–  Wszystko już będzie dobrze – rzekł.

Nie obejrzała się znad zlewu, nad którym myła naczynia; on siedział na swoim miejscu, w kącie za stolikiem, przy oknie wychodzącym na puste, ogrodzone murem podwórko: prostokąt białego śniegu pod księżycem. Piłkawę. Gdy sięgnął po papierosa, ona – wciąż nie oglądając się – warknęła:

–  Nie pal mi tu.

I wiedział, że znowu jest jak dawniej.

–  Wszystko już będzie dobrze – powtórzył. – Nic nani nie grozi. Możesz wypuścić dzieci.

– Mogę, a? Mogę?

–  Załatwiłem, co trzeba. Nie ma duchów. To już zwyczajny dom. Zapomnijmy o tamtym.

Cisnęła w zlewozmywak talerzem: rozprysnął się na kawałki z głośnym hukiem. Podeszła do Trudnego i trzasnęła go mokrą ręką w twarz.

–  To za dumę. – Poprawiła w drugi policzek. – A to za tamtą kartkę.

Złapał ją w pasie, przyciągnął, zmuszając, by przysiadła na jego kolanach. Nie płakała. Pocałował ją, długo i głęboko.

–  A to za twoje siwe włosy – szepnął jej do ucha. -Wiem, żem świnia. Wiem, żem egoista i megaloman. Wiem, wiem. Ale, proszę cię, Viola, nie pytaj mnie nigdy o ten miesiąc i o… o to wszystko. Proszę cię.

–  Ja…

–  Już dobrze, już dobrze, nie odejdę – szeptał miękko, obejmując ją boleśnie mocno. – Wyjedziemy stąd, mamy pieniądze, dam sobie spokój z Janosem, wyjedziemy daleko, poza wojnę, ja to załatwię, znajdę Konrada, wszystko będzie dobrze…

Dopiero wtedy popłynęły łzy. Bardzo długo trzymał ją tak w ramionach, w ciszy i bezruchu. Żadnych słów, żadnych pieszczot, niczego. Spokój. Dopełniona została ostateczna symetria zdarzeń.

Wiedział, że dobrze czyni, a jednak była w nim jakaś brudna złość na samego siebie. Kiedy tak patrzył z pod-góry na płaską, trójwymiarową Violettę, ciężko mu było odnaleźć w tym żyjącym kawałku mięsa kobietę, swoją żonę. Musiał się ograniczać do dookolnych ommatidiów powietrznych, wypełniających kuchnię i nie wykraczających poza jej wymiary. A wtedy odbierał to już jako nienaturalne. Jego człowiekoid, którym poruszał ostrożnie

i w skupieniu, by drobnym drgnięciem swego nieciała nie rozedrzeć nałożonych nań trójwymiarowych ubrań i nie ukazać się Violetcie straszliwym potworem z jej koszmarów, co niechybnie wpędziłoby ją w obłęd; jego człowieko-id, stworzony w męce i mozole długich dni i nocy trenowania ręki; człowiekoid, ten płaski przekrój fragmentu Prawdziwego Jana Hermana Trudnego, wyciągniętego z podgóry w naddół wskroś domu; on, w którego ramionach. Violetta odzyskiwała teraz utracony spokój – był wszak jednym wielkim kłamstwem, oszustwem, manipulacją: równie dobrze mogłaby obejmować manekina, lalkę poruszaną przez Trudnego za pomocą systemu sznurków, marionetkę po prostu; to było wręcz nieprzyzwoite. A jednak… mimo wszystko… wiedział, iż zarazem było to dobre, właściwe – tak postąpić powinien.

Nazajutrz rano wymaszerował swym człowiekoidem na Piękną, a gdy tylko człowiekoid zniknął za jej zakrętem, podniósł go w podgórę razem z otaczającym go cienką obwódką ubraniem. Rozumiał już przestrzeń i jej właściwości na tyle dobrze, by wykonywać tego typu czynności odruchowo, bez namysłu; w istocie opanował wszystkie sztuczki, które swego czasu prezentował był mu Sznic. Najdłużej rozgryzał trik ze znikającą ścianą, ponieważ przyjął błędne założenie, iż żydowski mag faktycznie wyjął jej okazały fragment. A nic podobnego: zawaliłaby się przecież, a w każdym razie nie dała z powrotem tak doskonale i bez najmniejszego śladu zlepić. Zaczął już podejrzewać magię; niepotrzebnie. Rzecz cała opierała się na złudzeniu: ściany nie tknięto, to światło i powietrze z podwórza przerzucono tuleją naddolną lub podgórną bezpośrednio do holu – bo w czwartym wymiarze linia prosta niekoniecznie musi oznaczać linię prostą, i nikt tu się nie modli do Euklidesa.

Drugi lutego był dla Jana Hermana dniem zamknięcia.

Wpierw wsunął człowiekoida do pokoju podporucznika Hoffera, który to pokój znajdował się w kompleksie budynków dawnych koszar Wojska Polskiego, teraz służących Wehrmachtowi. Hoffer właśnie coś pisał przy stoliku, rozebrany do kalesonów, jeszcze nie ogolony: miał dzień wolny lub nocną służbę. Pojawienia się człowiekoida Trudnego nie usłyszał, jedynie poczuł na skórze lekkie wzruszenie powietrza (nie ma bowiem dla swobodnych gazów nie wymuszonego przejścia w naddół czy podgórę).

– Hoffer – rzekł człowiekoid.

Hofferem zatrzepało, jak po przyłożeniu silnego prądu; poderwał się, obrócił, rzucił do tyłu.

–  Cco…?

–  Zabić mnie usiłowałeś. Strzelałeś do mnie. Nie udało ci się, lecz ty potem jeszcze niejedną noc i niejeden dzień przeczatowałeś w budynkach naprzeciwko mego domu, gotów mnie zamordować. Powiedz mi: dlaczego?

Podporucznik sięgnął do pasa przy spodniach od munduru, przewieszonych przez oparcie krzesła, i wyciągnął lugera; przeładował go i wycelował w człowiekoida.

–  Jakżeś tu wlazł? Kogo przekupiłeś? Gadaj! Bo zastrzelę jak psa!

Trudny sięgnął w naddół i wyrwał Niemcowi pistolet. Zszokowany podporucznik zagapił się w swe puste dłonie: luger po prostu zniknął.

Człowiekoid podszedł bliżej.

–  Dlaczego?

Hoffer otrząsnął się i podniósł na niego wzrok. Wrzasnął, skoczył i z szerokiego zamachu walnął człowiekoida w szczękę. Człowiekoid ani drgnął; za to Hoffer, blady i pozbawiony tchu, zwalił się bezwładnie na kolana, ściskając przedramię prawej ręki, z której pięści ściekała wolno krew. Trudny widział kości tej dłoni: były zdruzgotane. Nierozsądnie tak z całej siły bić w kamień.

Człowiekoid przykucnął przed Hofferem.

–  Dlaczego? – szepnął.

Podporucznik szlochał przez zaciśnięte ze śmiertelnego gniewu zęby.

–  Co ty wiesz… Czy ty w ogóle jesteś w stanie zrozumieć upokorzenie? Co? Co?!! Możesz to pojąć…? Gówno możesz, honoru u was ni krzty. No dalej, wykończ mnie! Myślisz, że boję się bólu? No?! Dalej!!

Trudny wyjął człowiekoida z pokoju Hoffera. Włożył go do swego gabinetu nad warsztatami, w siedzibie „Trudny Export-Import" przy Kruczej. – Józek. Józek Szczupak wrzasnął.

–  Szef żyje…! Niech mnie szlag… Nie słyszałem, jak szef wchodził.

Człowiekoid podszedł do biurka, pochylił się nad nim.

– Józek, co ty robisz w moim fotelu?

– Aa… nic – Szczupak, uśmiechając się przepraszająco, Pospiesznie wstał. Widział, że Jan Herman nie odwraca od niego oczu i nieswojo się czuł pod tym spojrzeniem; cofnął się do okna. (Trudny w rzeczy samej przez człowiekoidowe nibyoczy nie widział zupełnie nic, bo nie był w stanie w swym czterowymiarowym ciele wykształcić dowolnie zróżnicowanych tkanek i wszystko – w tym Szczupaka – obserwował poprzez rozbudowany system powietrznych ommatidiów; a znaczna ich część pozostawała nieodmiennie skierowana na samego człowiekoida, chociażby właśnie dla kontroli, czy patrzy on dokładnie na rozmówcę).

–  Nic?

–  Noo, ktoś musiał poprowadzić firmę przez ten czas, jak szefa nie było. Szef wie, co tutaj się…

–  Chciałeś sprzedać firmę Majorowi. Szczupak przełknął ślinę.

–  Wszyscy myśleli, że szef nie żyje; nawet, za przeproszeniem, szefa żona. Ja tylko…

–  W lewej kieszeni spodni masz nóż. Połóż go na biurku. Szczupak zbladł.

– Ależ co szef…

–  Weź mi tu, kurwa, nie dyskutuj! Nóż! Położył go w rogu biurka.

–  A teraz mi powiesz, od kiedy kablujesz Szwabom. Szczupaka zatkało. Pot wystąpił mu na czoło. Trudny widział jego szaleńczo bijące serce.

–  Ja…

–  Wpierw szantażował cię Łysy, ale potem to był już twój wybór; przyzwyczajenie. Łatwo się przyzwyczaić. Kiedy zacząłeś? Ile ofiar masz na koncie? Kto cię prowadził? Brylantowy Leutnant, prawda?

–  Skąd…?

–  Mówisz przez sen.

–  Aaa-aarrr!

Złapał za nóż, otworzył go i przyskoczył do człowiekoida. Trudny nie czekał, podniósł i rzucił Józka Szczupaka w podgórę. Po dziesięciu minutach lotu Szczupak udusił się; chwilę potem zamarzł i rozpadł się na kawałki. Dwa miesiące później niektóre z nich, lekko nadpalone, spadły na Marę Imbrium, wznosząc przy uderzeniu o grunt małe chmury księżycowego pyłu. Leżą tam do dzisiaj.

Po załatwieniu sprawy z Józkiem człowiekoid Trudnego wszedł od strony korytarza do pokoiku pani Madzi.

–  Dzień dobry.

–  O mój Boże…!

– Były może jakieś telefony?

Wieczorem odwiedził w jego prywatnym mieszkaniu Standartenfuhrera Waffen-SS Hermana Janosa.

–  Więc jednak żyjesz! – promieniał Janos, częstując człowiekoida Trudnego kieliszkiem sherry. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę! Czego to ludzie nie opowiadali, żebyś tylko słyszał…

–  Co takiego mianowicie?

–  A, szkoda gadać! Ważne, że jesteś z powrotem, cały i zdrowy. Tyle zamówień czeka!

–  To koniec, Janos.

–  Hę?

–  Zamykam interes i wynoszę się stąd z rodziną.

–  Niby dokąd?

–  Do Ameryki. Janos zaśmiał się.

–  Do Ameryki! Ciekawym, jak…

–  Niech cię o to głowa nie boli, to moja sprawa. Janos przestał się śmiać i usiadł w fotelu naprzeciwko człowiekoida.

–  Noo, nie wiem, czy tak całkowicie twoja. Mamy przecież, jakby nie było, spółkę…

– Mieliśmy.

–  Kto tak powiedział?

–  Ja tak mówię – rzekł Trudny człowiekoidem, po czym przesunął nim lekko w naddół i z powrotem.

Janosowi szklanka wypadła z dłoni. Wbiło go w fotel, niczym na widok wycelowanej pomiędzy oczy broni.

–  Nie…

Trudny otworzył sufit salonu na obraz wnętrza podmorskiego wulkanu. Janos tylko zaskrzeczał z krańcowego przerażenia. Trudny zamknął sufit. Standarteniuhrer zwymiotował na swój szlafrok i na dywan.

–  Ahnenerbe, Janos – rzekł człowiekoid. – Ahnenerbe.

–  Tak.

–  Cieszę się. Żegnam. – I zniknął.

Co się tyczy Konrada, to w dniu, o którym mowa, upijał się on z nagiej rozpaczy po utraconym dzieciństwie na jakimś weselu w pobliskiej wiosce, gdzie rodzice jednego z jego aktualnych kumpli posiadali spory majątek ziemski. Dzień, o którym mowa, był to poniedziałek; impreza przedłużyła się z niedzieli hucznymi poprawinami, teraz jednak, w zapadających ciemnościach nocy, na placu boju pozostali tylko nieliczni niezłomni kiperzy trunków bardziej wulgarnych, dawno już bowiem zabrakło wszystkiego oprócz brudnej czystej, tudzież ordynarnego kartoflanego bimbru.

Konrad podniósł głowę ze stołu i pośród gęstych i tłustych cieni zalegających w kącie szopy dostrzegł sylwetkę swego ojca. Doskonale wiedział, że jest pijany, w życiu się tak nie upił, jak dziś właśnie.

Tato… – jęknął przeciągle, nieporadnie sięgając gdzieś w bok po butelkę.

–  Lepiej już wracaj, Konrad – rzekł mu ojciec. – Wracaj do domu, czekamy na ciebie.

– O Boże, tato…

Ojciec wyciągnął do niego rękę – wyłoniła się z ciemności w półświatło księżyca, niczym spod powierzchni ciemnej cieczy.

–  Wracaj. Wszystko już będzie dobrze.

Konrad spadł z ławy, zwalił się na kolana i zaczął wymiotować, gniewnie przy tym szlochając.

Gdy uniósł wzrok, ojca już nie było.

Tego wieczoru, tej nocy, drugiej nocy po powrocie Jana Hermana, gdy życie rodziny Trudnych zaczęło wracać do normy, a w każdym razie sądziła tak większość jej członków – tego wieczoru po raz pierwszy i ostatni zwątpił on w sens i słuszność swej decyzji.

Wszedł człowiekoidem do domu i już w holu przy drzwiach dopadli go Lea i Krystian. Złapały człowiekoida za nogi i zaczęły paplać coś o jakimś rozlanym sosie. Od razu zrobił się potworny hałas i zamieszanie, a w takich warunkach bardzo ciężko było Trudnemu w odpowiedni sposób poruszać głową i oczami człowiekoida dla utrzymania pozorów jego naturalnego zainteresowania zewnętrzem; pozorów przyswajania rzeczywistości za pośrednictwem zwykłych, ludzkich zmysłów manekina. Musiał uciec i ukryć się w swoim gabinecie. Tu z kolei przydybała go matka. Jęła się teatralnie rozczulać i sączyć łzy prosto do przygotowanej chusteczki. Nie wiedział, co rzec; ona plotła o palcu bożym, dziedzictwie wieków i smutnej starości. I kiedy wreszcie wyszła, po prostu wysunął człowiekoida z budynku, podciągając go lekko ku podgórze -jednak, ze względu na ubranie, nie był w stanie całkowicie rozprostować swego czterowymiarowego nieciała, które utrzymywał tak boleśnie pokręcone i powyginane już kilkadziesiąt godzin bez przerwy. Nagle uderzyła go perspektywa nie kończącego się cierpienia, które wszak sam sobie zgotował: tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Wezbrał w nim mdląco słodki jad cynizmu. Poświęcenie, co? Poświęcenie? Gówno, nie poświęcenie. A żeby ich szlag trafił! Wszak ów wpiekłozstępny czar rzuciłem, bo mnie brzuch zabolał; dlatego, a nie z jakiejś męczeńskiej miłości do dzieci! I tak żem na wieczność stracony, do śmierci przeklęty! A niech ich szlag!

Ale prawda była taka, że musiał się wysilać, by podobnie myśleć. Były to myśli pokazowe, głośne i jaskrawe, służące do zagłuszenia goryczy, wściekłości i żalu. Teraz już nie potrafił się oszukiwać: to nie oni potrzebowali jego, to on potrzebował ich. Otaczało go zewsząd przerażające szaleństwo niemożliwego wszechświata, i chociaż starał się zamykać nań swe ommatidia, chociaż starał się z całych sił owo szaleństwo ignorować, świadom był przecież naddołu i podgóry dookoła swego czterowymiarowego nieciała. Gdyby nie dom, gdyby nie człowiekoid, gdyby nie oni… runęłaby nań ciężką falą cisza, która nie wie, co to litość.

W sypialni Violetta spytała człowiekoida: – Poznajesz ten zapach?

Dla Jana Hermana był to grom z jasnego nieba. Człowiekoid to tylko człowiekoid, kawał miecha, ani to widzi, ani słyszy, ani czuje zapachy. Trudny uświadomił sobie, iż tej ułomności nigdy nie będzie w stanie zniwelować.

–  Mhm… nie. A co to?

Powiedziała mu, uśmiechając się. Zrozumiał: chce się kochać. Poruszył człowiekoidem. Zaczęła go całować. Patrzył na to ze wszystkich możliwych i niemożliwych stron, patrzył na to z podgóry, z naddołu, ze ścian, z podłogi, z sufitu, z jej skóry i ze skóry człowiekoida. Widział wnętrze tej kobiety, jak się widzi ryby pływające w akwarium. Kości, ścięgna, mięśnie, żyły, chrząstki, krew w tętnie, powietrze w oddechu.

–  Nie pocisz się – szepnęła, wpółuśmiechnięta, już powoli oddalająca się od świata.

– Zimno tu.

–  Wcale nie. Mhm, na co ty patrzysz?

–  Na ciebie, na ciebie.

–  Jakbyś był zupełnie gdzie indziej…

–  Kocham cię – powiedział człowiekoidem, szczerze i w zgodzie z bestią.

A za oknami stała noc, cała w śniegu i księżycowej poświacie.

listopad 1995-styczeń 1996

Pojawiający się w opowiadaniu Himmlerowski instytut Ahnenerbe istniał w rzeczywistości, jednakże wpisana w jego strukturę tajemnicza Grupa – Die Gruppe – stanowi już mój osobisty wymysł – co zresztą samo w sobie, rzecz jasna, nie wyklucza jej historycznej realności. O książce, którą Koń darowuje Trudnemu, mogę powiedzieć tyle, że mogłaby istnieć w rzeczywistości. Matematyk Charles Howard Hinton, żyjący na przełomie XIX i XX wieku, jest postacią autentyczną (autentyzm owej postaci zdaje mi się nawet nazbyt wielki: bardziej, aniżeli z racji swych dokonań naukowych, zasłynął Hinton z powodu dowiedzionej mu wielokrotnej bigamii oraz jako wynalazca maszyny do miotania piłek baseballowych; zaś jego ojciec, szanowny James Hinton, autentyczny aż do bólu, był religijnym przywódcą sekty propagującej poligamię i wolną miłość – na wiek przed hippisami). Tenże Charles Hinton jeszcze grubo przed I wojną światową opublikował był w prasie anglojęzycznej – nie tylko stricte naukowej – wiele artykułów popularyzujących ideę czwartego wymiaru przestrzennego (Einstein ze swoją czasoprzestrzenią siedział wówczas dopiero w kubku z kośćmi Pana Boga). W owym czasie był to temat wcale popularny, a wiązany właśnie z duchami, spirytyzmem i parapsychologią. Wydaje mi się zatem całkiem prawdopodbne zebranie i przetłumaczenie rzeczonych tekstów przez jakiegoś rzutkiego polskiego wydawcę -stąd książka u Konia. Hinton występował jako autorytet naukowy i jako taki wprowadził do języka angielskiego słowa opisujące zwroty kierunku przyłożonego do osi czwartego wymiaru; są to mianowicie: ana i kata. Świadomie z nich zrezygnowałem, świadomie rezygnuje z nich Trudny, jako że nie przystają one w swojej twardej, nieodmiennej formie do języka polskiego. Co się tyczy samego czwartego wymiaru, to dopuściłem się w opowiadaniu zaledwie jednego grzechu przeciwko aktualnej prawdzie naukowej, za to fundamentalnego, bo zwiększającego jego rozmiary od subatomowych do równych rozmiarom trzech niższych wymiarów przestrzennych. Na swoją obronę mam jedynie to, iż bez tego oszustwa opowiadanie w ogóle nie mogłoby powstać. Nie mogę jednak zaprzeczyć, iż – przez owo jedno podmienione założenie – mamy tu do czynienia z fizyką alternatywną, a nawet w tej jej alternatywności cokolwiek nielogiczną, albowiem realność czwartego wymiaru przestrzennego o zaprezentowanych wyżej własnościach implikuje totalną korektę praw rządzących między innymi grawitacją i łamie pierwszą zasadę termodynamiki (w każdym razie dla fotonów), ergo, nie da się ukryć, dopuściłem się tu ohydnej zbrodni argumentum ad ig-norantiam, jak powiedziałby Koń.

Xavras Wyżrn

…zaiste nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych, których zdradzono o świcie

Prusy Wschodnie – Bukowina

Z północy nadleciał klucz szturmowych śmigłowców. Witschko uniósł rękę i Amerykanin zamarł w pół kroku. Gapili się w szare niebo przez bezlistne jeszcze gałęzie drzew, w tej części lasu rosnących bardzo gęsto. Wąskie, ciemne maszyny z czarnymi krzyżami Reichswehry na bokach przemknęły ponad nimi w dźwiękowej chmurze rozedrganego grzmotu. Jeden, dwa, trzy, pięć, siedem. Jak apokaliptyczna szarańcza. Smith żałował, że nie ma na głowie kołpaka, byłoby świetne ujęcie. Gdy zniknęły, spojrzał na zegarek. Szósta szesnaście.

–  Często tak? – spytał Ślązaka. Przemytnik wzruszył ramionami.

–  Ruskie ich ostrzeliwują, ale bez przekonania. Od śmierci Stalina nie było na Pomorzu poważnego incydentu. Przecież pan wie. Prewencja. Przekraczają granicę o trzydzieści kilometrów i więcej. Moskwa nawet nie ma Pretensji: strzelają do tych, co trzeba.

Rozmawiali po rosyjsku, bo Smith w niemieckim był słaby, a Witschko bał się przeciwpiechotnych min językowych.

Szli lasem już pięć godzin. Granicę i pas zmilitaryzowany opuścili jeszcze przed północą, lecz z uwagi na układ dróg i ukształtowanie terenu nie mogli kierować się bezpośrednio na południe i w efekcie, za radą Ślązaka, maszerowali jakimś przedziwnym równoleżnikowym halsem. Bo tutaj drogi biegły niemal wyłącznie ze wschodu na zachód, Prusy nie istniały dla rosyjskich planistów. Smith miał w komputerze mapę, ale już kilkakrotnie zdążył się przekonać, iż odpowiada ona rzeczywistości w stopniu dalece niezadowalającym, mimo że – zgodnie z informacją producenta programu – aktualizowana była podług danych z satelitów geodezyjnych co rok, ostatnio siedem miesięcy temu. Czyżby wojna powodowała przemieszczanie się autostrad? Witschko śmiał się szyderczo w odpowiedzi na narzekania Amerykanina. Nic nie jest niezmienne.

Znajdowaliby się już znacznie dalej, gdyby nie nocna eskapada przemytnika po nowe – to znaczy stare – ubranie dla Smitha. Zmusił lana do zdjęcia i zniszczenia paramilitarnego stroju, jaki wyszykowała dlań specjalnie na tę okazję główna pruska ekspozytura sieci w Allenstein; miast niego reporter wdział grube, brudne i cuchnące łachy, które Witschko wycyganił od kogoś znajomego w okolicy. Nawet niespecjalnie pasowały na Smitha. Dobrze, że butów nie kazał mi wyrzucić, myślał Ian. Bo tempo marszu było wprost mordercze. Plecak ciążył Amerykaninowi kanciastym głazem. Szli i szli. Już nawet nie miał siły się bać. Było mu wszystko jedno. Gapił się bezmyślnie na plecy idącego przed nim mężczyzny i podsycał w sobie irracjonalną nienawiść do Ślązaka. On mógłby być moim ojcem, dyszał bezsilnie. Czterdzieści-pięćdziesiąt lat; chudy, kościsty, czarnooki, czarnowłosy, zarośnięty, zawsze z papierosem w ustach, ustach o nierównej i szczerbatej linii żółtych zębów. Wór na plecach, czapka na głowie, szyderstwo na twarzy. Może to zdrajca, może wtyka, może po prostu chciwy morderca, który zarżnie mnie podczas snu; cholera go tam wie.

Kwadrans później przesunęła się ponad nimi ta sama eskadra helikopterów; wracały do bazy. Ostatni, siódmy, cokolwiek spóźniony względem reszty, ciągnął za sobą brudny warkocz dymu. Leciał nisko, chybotliwie. Widzieli go ze szczytu wzgórza, pomiędzy drzewami. Podniósł się jeszcze raz i drugi, zajęczał rozpaczliwie swymi wirnikami – i spadł w las. Huknęło. Wyrósł w bladoszare niebo gorący pióropusz gazów i popiołu. Z północy zawróciły dwie maszyny, pokołowały nad wrakiem, lecz w końcu odleciały: widocznie nie pozostało nic do ratowania. Witschko i Smith schodzili ze wzgórza. Wiatr zamarł i czarny słup śmierci stał pionowo, prosto na ich drodze, Ian nic nie widzącym wzrokiem spojrzał na zegarek, jakby ów odruch zwyczajności był w stanie przywrócić mu dawno utracony spokój umysłu. Szósta czterdzieści dwie, trzydziesty marca 1996 roku. Mord o zimnym poranku. Niech szlag trafi Polskę.

Wieczorem, przy ognisku, Witschko snuł swe przemytnicze opowieści.

– W osiemdziesiątym drugim, w trzecim miesiącu po jego śmierci, tak na początku lutego, zapadł tu gdzieś w okolicy transport wojskowych butów. Ciężarówka cała. Kamasze zaraz się pojawiły na rynku; wóz ponoć do jeziora poszedł. Szum taki sobie, nic specjalnego. Potem to samo z mięsem. A potem, uważasz pan, jaki przeskok, zwinęli z eszełonu atomówkę. Dasz pan wiarę? Pociągiem ją wieźli, na bocznicy stała. Toż dopiero krasnoarmiejców szlag trafił! Paru ludzi pod mur, więcej na Sybir… ale bombki niet. Chodziły tu całe bataliony z psami, węszyli jak wściekli, psy i ludzie. Wykarczowali nawet kawał lasu, pojęcia nie mam, po jaką cholerę. Ze trzy niedziele tak to trwało; nie mogłeś spojrzeć w niebo, żeby nie zobaczyć helikopterów: jak muchy nad trupem. Niemce podobno się rzucali, że niby wzmożona aktywność wojska i tak dalej. Na pewno wiedzieli. Znajomy, co siedzi w leśniczówce pod granicą, no to on sobie łapał tam radio z Prus, bo tak blisko to jednak nie dało rady zgłuszyć, i to radio o wszystkim otwarcie mówiło, więc stąd żeśmy wiedzieli. Już wtedy zaczęli ludzie coś podejrzewać, bo nikt nie znał tych gierojów od butów i mięsa, a na trupa była komu pieprzona atomowa, ani jej użyć, ani spylić, więc poszła gadka, że to nietutejsi i w ogóle nie nasi, i że pewnie polityczna sprawa. No bo jak kamień w wodę: a taka bomba to jednak kawał skurwysyństwa, podobnież dźwigiem ją wyciągali z jakiejś rakiety; dźwigiem, mister Smith, dźwigiem. No więc ja myślę, że teraz z tą Moskwą to wszystko prawda. Oni już wtedy wiedzieli, już sobie zaplanowali. Jak tylko on zdechł.

Śmierć Stalina to wyznacznik nowej ery, jak narodziny Chrystusa; wystarczą zaimki: „on", Jego". Wiadomo o kogo chodzi.

Już wcześniej to spostrzegł: tu wszyscy mówią jakoś tak krzywo, w bok, po okręgu i paraboli; przestrzeń ich słów wypaczona jest przez wielkie, niewidoczne masy czarnych dziur obyczaju, do których niebezpiecznie się zbliżać, bo mogą wciągnąć, zassać. Witschko, na przykład – o czym on opowiadał? O kradzieży bomby? Nie, on mówił o Xavrasie Wyżrynie. W końcu wszystko sprowadza się do niego.

Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn.

–  Spotkałeś go kiedyś?

Ślązak strzelił spojrzeniem ponad ogniem, wsadził w płomienie patyk.

–  Bo co?

–  Nic. Ciekawy jestem.

–  Da Bóg, sami go spotkacie, to się dowiecie. Wcześniej czy później.

Smith nic już nie rzekł. Przewrócił się na drugi bok, plecami do przemytnika, i zasunął śpiwór. Przed sobą miał swój roztańczony cień odpłomienny i las, i noc, i niebo bez gwiazd i księżyca, bo ciężko zachmurzone. Aby zasnąć, musiał się uspokoić, ale myśli wymykały mu się spod kontroli. Znajduję się w strefie wojny, dumał. Tu śmierć. Podążam ku śmierci. Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn. Przekleństwo na niego, przekleństwo na nich!

Wreszcie zasnął nie uspokojony – zmogło go zmęczenie.

Rano, zanim wyruszyli w dalszą drogę, wysłał krótki meldunek: parę słów ręcznie wklepanych. PRZEZ GRANICĘ BEZ PROBLEMÓW. IDZIEMY KU WIŚLE. MOŻLIWE OPÓŹNIENIE. DLACZEGO NIE POMYŚLELIŚCIĘ O UBRANIU? Szło to wąskim stożkiem do satelityz niego do kolejnego i potem bezpośrednio do centrum WCN w Nowym Jorku, więc raczej nie istniała możliwość podsłuchu. Zresztą gdyby nawet – niczego to nie zmieniało, Smith po prostu nie posiadał żadnej innej możliwości komunikacji z siecią.

Około południa Witschko zdecydował, że wyjdą na drogę. Byli już dosyć daleko od granicy, Ian nic nie powiedział, ale strach ścisnął mu żołądek. Teraz dopiero się zacznie, pomyślał, przypomniał sobie Frazera, McHutscha, Vardę; przypomniał sobie nadawane przez nich korespondencje. Ale nic nie powiedział. Jest strach słowotoku i jest strach milczenia, a ten drugi nieporównanie głębszy, bo już bezmyślny, zwierzęcy, całkowicie ulegający beznadziei chwili.

Wyszli z lasu na pobocze i z pobocza na szosę, wąską, starą asfaltowe, z mocno wyblakłą białą linią pośrodku. Szosa wiła się tu dość gęsto i widzieli jedynie jej stumetrowy odcinek, z obu stron ucięty szarymi ścianami lasu. Było to miejsce tak anonimowe – żadnego drogowskazu, nawet drobnych śmieci w rowie, niczego – że aż jakoś symboliczne. Smith zachłannie rozglądał się dookoła. Nie takie przestrzenie wybierano do kolorowych panoram Nieuchwytnego Xavrasa.

Witschko wskazał kierunek i ruszyli. Już nie jeden za drugim, ale obok siebie, po cywilnemu; Ślązak z prawej, Amerykanin z lewej. Niebo było bladopopielate i smętnie zaciągało się potarganymi w strzępy chmurami, z których rzadko skąpie coś więcej niż chorobliwie anemiczny kapuśniak. Z owej straszliwej nudy obrazu strach wykrzesał Smithowi okrutną zapowiedź rychłego nieszczęścia, zgodnie z rytmem scenariuszowego przekładańca filmowych sekwencji napięcia i rozprężenia; bo całość Smithowych doświadczeń oraz pamięci zdarzeń i zachowań tego świata, w odróżnieniu od świata Nowego Jorku, pochodziła z kina i telewizji – a umysł tego przecież nie segregował.

Skoro cisza, to przed burzą. Skoro spokój, to przed bitwą. Wttschko próbował podjąć rozmowę, ale Smith milczał, Przejechał samochód i nawet nie zwolnił. Przemytnik nie zwrócił na ten fakt uwagi. Potem przejechał facet na rowerze. Był bardzo stary, bardzo pomarszczony; na nosie tkwiły mu okulary w pękniętych rogowych oprawkach, ze szkłami, sądząc po grubości, pancernymi; a dłonie miał -dłonie i palce to on miał takie, jakich Smith w życiu nie widział. Patykowate a gruzłowate, plamiście przebarwione, ptasio szponiaste a zarazem dziecinnie słabe; palce o różnej długości, palce bez paznokci, palce bez stawów, palce o kości przezierającej przez mięso. Rowerzysta zatrzymał się i poprosił Witschkego o papierosa i ogień, bo zauważył, że tamten pali. Przemytnik poczęstował okularnika. Zakurzyli z rozkoszą; przez dym wymieniali po rosyjsku krótkie, mrukliwe uwagi bez znaczenia, zadowoleni z chwili, Ian patrzył na to z boku, z własnej woli odsunięty poza ich spojrzenia. Patrzył, słuchał. W końcu facet wsiadł na rower i odjechał. Podjęli marsz. Smith, idąc, zbierał się w sobie i zbierał, aż w końcu zapytał Witschkego, chociaż mimo wszystko nie o to, o co chciał.

–  Co mu się stało w te palce? Witschko zrobił zdziwioną minę.

–  Skąd mam wiedzieć? – prychnął, nie wyjmując papierosa z ust.

Godzinę później, po kolejnych dwóch samochodach (również należących do serii zaprojektowanych osobiście przez Stalina, ponurych, kanciastych monumentów szos, co żrą paliwo niczym czołgi) minęły ich: zabytkowy traktor ciągnięty przez starego konia oraz furmanka. Witschko w marszu zgadał się z woźnicą i ten zgodził się podwieźć wędrowców. Wskoczyli od tyłu. Smith z ulgą wyprostował bolące nogi. Woźnica, młody chłopak o krzywo zamocowanej żuchwie, obejrzał się na głośne westchnienie lana.

–  Z daleka? – spytał.

–  Noo – odmruknął Smith.

–  Może byście spuścili kawałek tego, co tam targacie -wskazał batem na plecaki.

–  Lepiej patrz przed siebie, synu – włączył się Witschko – bo ci kobyła zlezie z drogi i w minę wdepnie.

–  liii tam, ona nauczona.

–  Przynajmniej tyle, że nie gada.

–  Hę, w Wilię na krok nie puszczamy ich z zagrody! -zaśmiał się krzywoszczęki. Smith nie zrozumiał dowcipu. Spojrzał na Ślązaka, który zapalał już kolejnego papierosa.

–  No i czemu tak kopcicie bez ustanku? – warknął Ian, irracjonalnie rozeźlony. Witschko wzruszył ramionami.

–  Bo mam raka – odparł. Furman zachichotał; po chwili zawtórował mu przemytnik. Smith odwrócił wzrok.

– Pan skąd? – spytał go po jakimś czasie chłopak z kozła. – Z Prus?

Smith nie mógł tego zrozumieć. Jego rosyjski nie różnił się niczym od rosyjskiego tamtych, ubiór – jeśli to możliwe – był jeszcze bardziej zeszmacony od Witschkowego, nie istniały też żadne identyfikujące go znaki szczególne – a jednak ów wieśniak już po kilku minutach bezbłędnie rozpoznał w nim cudzoziemca. Smith nie mógł tego pojąć. Spojrzał bezradnie na Ślązaka.

– Taa, z Prus, z Ameryki, z Księżyca – zamamrotał ów w odpowiedzi na tę desperacką prośbę o ratunek.

…wytłumaczył mi, że to z uwagi na brak benzyny. Nie istnieje coś takiego jak wolny obrót paliwem; są tylko przydziały i czarny rynek. Oddziały Armii Czerwonej, operujące w Europejskiej Strefie Wojennej, pochłaniają dziewięćdziesiąt procent dostaw ropy. Azjatyckie rurociągi są dziurawe jak rzeszoto. Na dodatek ludzie Wyżryna wysadzają je z morderczą regularnością – coraz to inną nitkę. Do Republiki Nadwiślańskiej dociera już doprawdy niewiele. Póki co – rzekł mi – Kaukaz i Stambuł siedzą cicho, ale niech się tylko odmrozi dżihad, to po tej stronie Odry nie uświadczysz ni kropli benzyny. Ja się tego uczyłem jeszcze w Nowym Jorku, z tych nudnych naukowych opracowań; ekonomia wojny – to nie jest pasjonujące zagadnienie, w każdym bądź razie nie było takim dla mnie. Ale teraz – ale tutaj – objawiają mi się owe mechanizmy w działaniu. Już rozumiem: wojna to zwierzę. To jest żywy organizm, pasożyt na ciele narodów; on rośnie z polityki, ekonomii, religii, strachu, z wszystkiego; wszystko Pożera, a wydala śmierć i zniszczenie. Jego biologia stanowi o życiu tych ludzi; teraz również moim. Owo zwierzę – ono ma swoją młodość, ma wiek dojrzały, ma starość; ma swe wdechy i wydechy; ma zimę, ma lato, a nie są to zimy i lata Ziemi. Ci ludzie już instynktownie pojmują owe cykle, potrafią je przewidzieć i przystosować się do zmieniających się warunków, jak do suszy, deszczu czy mrozu. Zwierzę jest ich bogiem. Z obawą i nadzieją spoglądają w jego chmurne oblicze. Z drobnych oznak odczytują nastrój bóstwa. Gdzie padnie palący wzrok? Czego dotknie karząca dłoń? Kulą się w swych domach, gdy ponad nimi grzmią bombowce. Jego uliczni kapłani w brudnych mundurach, z kanciastymi włodami w chłopskich rękach, posiadają nad nimi władzę śmierci: jeden ruch położonego na cynglu palca. Zwierzę jest zwierzęciem i nie zna słowa: „Litość". Nie zna żadnych słów. Żyje. To wystarcza. Na wiosnę ruszy Wschód, rzecze Witschko, który zdążył już doskonale poznać nawyki bóstwa. Na wiosnę ruszy Wschód i Ruskie będą musiały się przerzucić za Kaukaz i Amur, odpuszczą sobie Europę. Wtedy podniesie się Wyżryn. To wszystko jest wzajemnie sprzężone, powiązane, nici biegną przez całą kulę ziemską, Zwierzę swymi fraktalowymi mackami dosięga ostatniego jej zakątka. Nie byłoby Xavrasa, gdyby nie Syn Mahometa, ale i Syna Mahometa by nie było, gdyby nie Chiny; lecz z drugiej strony, gdyby nie Chiny, nie byłoby również Traktatu Berlińskiego. A Traktat Berliński, ta międzypaństwowa licencja na zabijanie, wystawiona dla Moskwy przez Ligę Narodów i sygnowana przez USA, Rzeszę Niemiecką, Zjednoczone Królestwo i Dwunastą Republikę – to jest najohydniejszy dokument w dziejach ludzkości, rzecze pierwsza jej połowa; to jest błogosławieństwo pokoju, ratujące nas od nieuchronnego w innym wypadku wybuchu drugiej wojny światowej, rzecze druga. Ja zmieniałem zdanie w zależności od towarzystwa i kontekstu rozmowy, tak naprawdę niewiele mnie to obchodziło. Obawiam się, że i teraz jest ono dyktowane wyłącznie przez strach. Lecz po prawdzie, co motywowało samych twórców Traktatu, jeśli nie polityczny lęk właśnie? Zwierzę żywi się wszystkim. Oni, którzy żyją w cieniu jego cielska… Zaczyna to do mnie docierać.

Wszak to już ósmy rok wojny. Rośnie tu cale pokolenie, dla którego pokój jest stanem nienaturalnym. A nawet ci, którzy dobrze go pamiętają – oni też są inni. Nic dziwnego, że mnie ów wieśniak rozpoznał. Nie jestem z jego świata. Nawet nie zdaję sobie sprawy, czym się wyróżniam; co najwyżej mogę zauważyć ich – w moich oczach -dziwactwa. A przecież to nie tylko wojna. To także nieśmiertelny Stalin. Bogowie tej ziemi nie są moimi bogami. Witschko, który stoi jedną nogą tu, a drugą po tamtej stronie granicy – on też zdaje sobie z tego sprawę: posiada skalę porównawczą. Kiedy go pytam, kręci głową: nie jest Polakiem, nie jest Niemcem -jest Ślązakiem. Paszport, co prawda – którego przecież nie ma przy sobie – oznajmia go obywatelem Rzeszy, ponieważ taka jest terytorialna przynależność Śląska; genealogia zaś – Polakiem, ponieważ wyłącznie taka krew płynie w jego żyłach, ale on przeczy. Ślązak. Brzmi to nieomal jak wyznanie wiary. Podobnie ów jego z bezczelnym uśmiechem obwieszczony zawód: przemytnik. Jeszcze w Prusach, ledwo nas sobie przedstawiono, on pospiesznie dodał: „Tylko tymi zakazanymi". Tu obowiązuje inna gradacja wartości. Jedyny wolny handel to przemyt właśnie. A ponad połowa przemytu do ESW to broń. Czy Witschko handluje również tym konkretnym zakazanym towarem? Czy to dlatego Frazer polecił go do przerzutu oraz jako osobę posiadającą bardzo dobre kontakty z rebeliantami – ponieważ to Witschko ich uzbraja? Trudno powiedzieć. Przecież go nie spytam. A może właśnie powinienem…? Może to normalne, może by się nie obraził? Przypomina mi się ten facet na rowerze - jego palce – to na pewno ofiara którejś z trzech atomówek wojny bolszewickiej. Witschko tylko wzruszył ramionami. Te wszystkie zdjęcia, te zdjęcia, co wygrywały wszelkie możliwe konkursy fotograficzne… jakie potwory tu jeszcze zobaczę… Ci wszyscy dziennikarze, reporterzy mordowani strzałem w tył głowy jako szpiedzy… kołpak ciąży mi w plecaku kamieniem nagrobnym… strach niczym wielka, szara, betonowa równina… Wleczemy się przez ten kraj tak powoli, jakby specjalnie prosząc się, by nas złapano. Witschko mówi: „Jutro!" Jutro dotrzemy do Grudziądza. Ale ominiemy miasto. Przy miastach blokady, kontrole… Gdybyśmy tylko mogli skombinować skądś samochód… Ale nie ma szans, tu osoby prywatne nie dysponują wozami, nawet taksówki są z wojskowego przydziału, po złożeniu podania i łapówki. Wszystko jest powiązane ze wszystkim: zginę przez brak benzyny. •

Czytał z uwagą swoje nowe dokumenty. Nazywał się teraz Jachim Weltzmann.

–  Jestem Żydem.

–  Jesteś Żydem.

Nazywał się Jachim Weltzmann i był Żydem świeżo repatriowanym z syberyjskiej podbiegunowej Palestyny.

–  Nie znam hebrajskiego ani jidysz.

–  I bardzo dobrze. Ile masz lat? Gdzie się urodziłeś? Nie masz prawa ich znać.

–  Czy ja wyglądam na Żyda?

– Tylko się nim poczuj, a zaczniesz wyglądać.

–  Zanim się nauczę całej tej legendy…

–  Lepiej naucz się szybko. Zrozum, mister Smith, zrozumcie, Weltzmann: te, które wam dali w Rastenburgu, były do niczego.

–  Mówili, że oryginalne…

–  Nie w tym rzecz.

– A w czym?

Witschko wzniósł oczy do nieba, splunął, przesunął peta na wargach.

–  One robiły cię Polakiem. Do luftu taki kamuflaż. Ty nawet śmierdzisz inaczej. Każdy głupi by się zorientował po dwóch minutach. Z was taki Polak, jak ze mnie Amerykaniec.

–  A Żyd to może być, co?

–  A Żyd może być, boście nie na Syberii; toż na Syberię dałbym wam właśnie papiery Nadwiślanina. Ale tutaj od pięćdziesiątego piątego przez czterdzieści lat nikt Żyda na oczy nie widział, więc jesteście bezpieczni.

–  Jestem bezpieczny.

–  Jesteś bezpieczny. Tylko za bardzo nie szczerz tych swoich śnieżnobiałych ząbków.

Kłócili się jeszcze o szczegóły. Przecie żem nie obrzezany, sarkał Smith/Weltzmann. I całe szczęście – Witschko na to – bo dopiero brak napletka nasunąłby podejrzenia: syberyjskich Żydów obowiązywała w tym względzie selekcja negatywna, kutas decydował o życiu lub śmierci, wszak to rękoma obrzezanych wzniesiono wszystkie trzy kosmodromy, to między innymi ich niewolnictwo trzymało w ryzach ekonomii owe księżycowe plany pięcioletnie. Obrzezany, znający hebrajski – mógłbyś być każdym, ale nie sowieckim Żydem.

Szli pieszo; szli nająć się do roboty na Śląsku.

–  Jakiej znowu roboty? – pytał Smith.

–  Byle jakiej – wzruszał ramionami Witschko.

–  I to mam powiedzieć, jak spytają? Że byle jakiej?

–  Aha.

Wreszcie Ian zrozumiał, że tutaj nawet kłamie się inaczej. Nie powinien próbować łgać samodzielnie: nie zna kryteriów, podług których buduje się tu wiarygodne kłamstwa. Co gorsza, samodzielnie nie powinien również mówić prawdy, bo mimo jego woli może ona zabrzmieć niczym najgłupsze kłamstwo.

Tak naprawdę, rzecz jasna, nie szli na Śląsk.

–  A gdzie?

– To się zobaczy.

–  Nie wiesz?

–  Się dowiem – odpowiadał flegmatycznie przemytnik. – Się dowiem, jak będzie pora.

–  A cóż to znaczy, do cholery?! Jaka pora? Pora na co?

–  Na niego, synu, na niego. – Oznaczało to, ni mniej, ni więcej, iż póki co, także Witschko nie zna miejsca pobytu Xavrasa Wyżryna. Smitha to załamało. Zabiją mnie, a nawet nie zdążę go zobaczyć, mamrotał wściekłe przepowiednie.

Siódmego kwietnia po raz pierwszy nocowali pod dachem. Było to jakieś małe miasteczko nad wąskim dopływem Wisły; nawet nie zapamiętał nazwy, ani miasteczka, ani dopływu. Dotarli już do strefy niedawnej aktywności AWP, mijali pogorzeliska. To nie to samo, co owe helikopterowe rajdy nadgraniczne: tutaj trwała wojna totalna, a ludność cywilna stanowiła taką samą zmienną w jej równaniu, co pogoda, ukształtowanie terenu lub jakość dróg. Zbuntowane dywizje Wielkiej Czwórki (Ałmasow, Ruda, Gajnicz, Jawliczius) akurat na tyle uwagi zasługiwały: siedem pruskich śmigłowców. Tutaj, na południu, bliżej gorącego serca ESW, zaczynała się kraina Xavrasa Wyżryna. Stara pieśń: im więcej gór, tym więcej wolności. Więc maszerując ku górom, maszerowali prosto w paszczę Zwierzęcia. Już pierwsze czołgi na drogach. Już brudne ciężarówki z brudnymi żołnierzami. Już świeże groby przy poboczach. Smith szedł i patrzył, jakby miał kołpak na głowie. Dziecko bez ręki. Krowa bez nogi, z drewnianą protezą, kulejąca po ogrodzonym kolczastym drutem pastwisku; dziecko nie ma protezy, bo nie potrzebuje, a poza tym jeszcze rośnie, a poza tym nie wiadomo, czy dożyje. Ludzie na drogach: masowe migracje – ruchy robaczkowe Zwierzęcia przesuwają ich w dół i w górę jego układu trawiennego. Tak dobrze, tak dobrze, szepcze Witschko: nikt nie kontroluje uchodźców. Mongolscy dzierżyciele włodów, ustawieni przy skrzyżowaniach, odchodzą od ognia jedynie wtedy, gdy wypatrzą kogoś z wyglądu na tyle zamożnego, by był w stanie zapłacić okup, łapówkę, grzywnę, mandat czy jak to się aktualnie zwie; ale tu wszyscy w szmatach i sami jak szmaty. Cywilnych samochodów nie uświadczysz już w ogóle. Sporo rowerów. W jezdni wyrwy, szramy po odłamkach. Czasami w zasięgu wzroku jakiś stary wrak: łazika, transportera opancerzonego, czołgu; Smith z przyzwyczajenia odprowadza go płynnie spojrzeniem. Dwie kontrole, ale przechodzą bez problemu. Rozmawia Ślązak, Ian milczy. Trzeba wypytywać ludzi, bo brak drogowskazów, pozostały jedynie owe wyznaczające granice miast betonowe monumenty, których nie dało się usunąć; ogłaszają betonową cyrylicą obecność jeszcze większego betonu. A oni idą, idą. Smith widzi więcej, niż rozumie.

–  Tu już prawie nie ma mężczyzn. – Ano, nie ma.

– Co to jest, kapliczka?

–  Taa, Matki Boskiej Saperskiej. – Przemytnik wciąż jednako obcy; kiedy on żartuje, kiedy mówi serio? Nie sposób rozpoznać. Czy rzeczywiście ma raka? Potwierdził, gdy go Ian spytał, lecz ten przypuszcza, że to z przekory. Teraz woli nie pytać, to go upokarza. Idzie w nieznane. Po raz pierwszy od wielu dni nocował pod dachem, dachem niegdysiejszego Domu Partii, teraz przerobionego na schronisko dla uchodźców, bo to już był pierwszy krąg ESW, połowę tego miasteczka zeszłej jesieni zniszczono w trakcie anonimowego nalotu anonimowych samolotów z anonimowej jednostki, a to się szerzy jak zaraza, mógł wyjść na próg Domu i objąć panoramicznym spojrzeniem całość pobliskiego cmentarza, długie rzędy grobów, pojedynczych i zbiorowych: anonimowe. Rzadkie zasieki drewnianych krzyży wyznaczały granice emanacji. Na ścianie budynku ktoś nabazgrał kredą po polsku: ZAJEBAĆ WSZYSTKIE WRÓBELKI. Smith stoi, pali Witschkowego papierosa, powoli, ostrożnie i z niesmakiem; zachodzące słońce wyciera cieniem lana błoto werandy. W tej chwili po raz pierwszy odczuwa swoją tutaj obcość w sposób czysto fizyczny, bo jakimś zwierzęcym rozedrganiem instynktów, dreszcze przebiegają mu po plecach. Jestem Żydem, który się przebudził w środku katolickiej mszy. Podchodzi doń Ślązak.

–  Weltzmann…

–  Co?

–  Zabili Czerniszewskiego.

Wróciwszy do wnętrza Domu Partii (uchodźcze dzieci o brudnych twarzyczkach plątały mu się pod nogami, goniąc się z krzykiem po całym pomieszczeniu, a to była jedna wielka hala, bo wyburzono wszystkie ściany wewnętrzne budynku), zaczął w myśli liczyć, która to już z kolei śmierć nielegalnego prezydenta nie istniejącej Polski. Piąta, szósta; tak jakoś – umierał on średnio raz do roku, ostatnio trochę częściej. Władimir Czerniszewski, Profesor matematyki, samozwańczy bohater, posępny starzec, ajatollah tej katolickiej dżihad. Smith dotarł do swego plecaka, usiadł, oparł się plecami o zimny beton. Nikt nie zwracał na niego uwagi, w Domu Uchodźców kłębił się tysięczny tłum; krzyki, zamieszanie – chaos wizualny i dźwiękowy kryły każdego szarą maską anonimowości. Pogrzebał w plecaku; na ślepo, na wyczucie włączył komputer, ze schowka wyjął skrzata i wetknął go sobie w ucho, kryjąc dłonią, płasko przyłożoną do głowy, niby dla oparcia. Smith tuż po przekroczeniu niemiecko-rosyj skiej granicy zaprogramował był maszynę na ciągły monitoring, archiwizację i uaktualnianie serwisu informacyjnego WCN, którym stacja, za pośrednictwem swych niezliczonych „muszych" satelitów, bezustannie bombardowała każdy zakątek Ziemi – teraz skrzat jął recytować mechanicznym szeptem ostatnią porcję newsów:

– Rzecznik emigracyjnego rządu Japonii przedstawił na konferencji prasowej w Honolulu zdjęcia satelitarne przedstawiające młodego cesarza Japonii na dziedzińcu chińskiego więzienia… Sir Geoffrey Risk, minister do spraw kolonii Zjednoczonego Królestwa, potwierdził doniesienia o wzmocnieniu singapurskiego garnizonu jednostkami specjalnymi wobec spodziewanych rozruchów w dziesiątą rocznicę rozpoczęcia się zamieszek… Prowadzone w Alugei rozmowy persko-egipskie nie zakończyły się porozumieniem, co jeszcze bardziej oddala termin odblokowania Kanału Sueskiego… Na wschodnim froncie wojny meksykańskiej doszło do drobnego incydentu: dwóch zabitych, liczba rannych nieznana… Bałkańscy korespondenci sieci donoszą o powszechnych tam plotkach o wyruszeniu na północ oddziału pułkownika Wyżryna… Rzecznik Ministerstwa Obrony Rosji wydał oświadczenie podtrzymujące twierdzenie o śmierci Władimira Czerniszewskiego, przywódcy nadwiślańskich bandytów: „Tym razem jesteśmy pewni, mamy potwierdzenie z satelity-Czerniszewski nie żyje, na własne oczy widziałem, jak rozerwało go na strzępy." Rzecznik nie kryje, iż w tym celu posłużono się bombą implantowaną w organizm jednego z bandytów, a następnie samoczynnie detonowaną po uzyskaniu założonego odczytu aktywności mózgu nieświadomego niczego nośnika ładunku, odczytu oznaczającego bezpośrednią bliskość Czerniszewskiego. Rzecznik nie skomentował wyrażonego przez dziennikarzy przypuszczenia o przekazaniu tej techniki NKWD przez amerykańską NBI, choć, jak wiadomo, jedynie wywiad USA dysponuje podobnymi… – Smith wyjął skrzata. Więc żyje? Nie żyje? Trudno orzec, Rosjanie już nie takie dezinformacje puszczali. Nie można być pewnym niczego, nie można wierzyć nikomu. Tu nie chodzi o to, że kłamią; to prawda się zmienia. Jaka jest prawda o samym Czerniszewskim? Syn polskich aparatczyków, zsowietyzowanych prominentów ery wczesnego Stalina. Profesor matematyki. Bandyta. Patriota. Samozwaniec. Marionetka Wyżryna. Wszystko i nic. Wszak to był niemal przypadek, że wówczas, po zdobyciu krakowskiej wieży telewizyjnej, właśnie jego użyto do odczytania protestu przeciwko przygotowywanemu Traktatowi Berlińskiemu – ponieważ odpowiednio dostojnie wyglądał, ponieważ miał odpowiednio poważny głos, ponieważ znał niemiecki i angielski, i ponieważ był pod ręką. A potem jakoś to już poszło, zapewne on sam nie do końca wiedział jak. Prezydent Polski. Nikt go nie wybierał na to stanowisko, sam się mianował. Bo i po prawdzie o żadnych wyborach nie mogło tu być mowy. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej. A że śmiesznie brzmi? Tylko w obcych uszach. Polski nie ma, ale jest jej prezydent, więc niby Polska jest. Tak właśnie wygląda logika tej wojny: działania na pozór absurdalne okazują się posunięciami bardzo pragmatycznymi, bo obliczonymi na wywołanie wrażenia na tych ludziach, a ci ludzie mają doprawdy dziwne wyczucie absurdu. Nawet gdyby im pokazać uciętą głowę Czerniszewskiego – nie uwierzyliby. Ale i sam Smith zaczynał już dostrzegać w tym pewną prawidłowość. Otóż jest życie człowieka i jest życie legendy, a oni tu nie mają swojego Hollywood.

– Jachim.

Podniósł głowę.

–  Co?

–  Idę.

–  Gdzie?

– Zostań. Wrócę, to ci powiem. Może już… – Tak?

–  Nic. – Witschko strzepnął do wnętrza dłoni popiół z papierosa. Uśmiechnął się krzywo.

Smithowi mocniej zabiło serce.

–  On?

– Siedź.

–  On? Powiedz. Czy…

–  Siedź, do cholery. Cóżeś taki zrywny? Gdzie ci się tak śpieszy, do piachu?

Został sam i wtedy zauważył ludzi. Stracił dystans: nagle, bez ostrzeżenia, bez stanów pośrednich. Trzask: zalała go fala empatii. Jadł jabłko: stare, zasuszone, zapewne robaczywe. Podeszła dziewczynka i poprosiła o kawałek. Wyjął scyzoryk, odciął. Aż mimowolnie otworzyła ze zdumienia usta, nie liczyła na spełnienie prośby. Przyjęła poczęstunek spoglądając na Smitha z zaciekawieniem. Na oko nie miała więcej jak dziewięć lat, ale najprawdopodobniej była starsza: tutaj dzieci nie rozwijały się całkiem prawidłowo – może z winy ziemi i powietrza przeżartych skażeniem z wojny bolszewickiej, może z winy aktualnej wojny.

–  Ma pan jeszcze?

–  Nie.

–  Mama by kupiła.

–  Nie mam.

–  Aha.

Przyjrzał się jej ubiorowi. Charakterystyczne: każda rzecz z innej parafii. Połatane szarogranatowe spodnie od jakiegoś kombinezu, cokolwiek za duże; ubłocone tenisówki, z długimi, czarnymi sznurowadłami, na modłę sandałowych rzemieni rzymskich legionistów oplatającymi ciasno nogi powyżej kostek; prujący się różowy sweterek, za mały, też niezbyt czysty; na nim górna część dresu o obciętych rękawach; na lewej dłoni wełniana rękawiczka, dziurawa, w kolorze jednolitego brudu. Dziewczynka miała jasne włosy, przewiązane jakąś spłowiałą chustą – jasne włosy i ciemne oczy, ciemną twarz, całą jakby w starych smugach olejnego smaru.

– Głodna?

– Bo co?

–  Nic – zreflektował się. Nie mógł zacząć tak po prostu rozdawać jedzenia, natychmiast zwróciłby na siebie uwagę. Ta zima była ciężka, lecz wędrując ze Ślązakiem przez kraj, jakoś nie widział konających z głodu; ale głód ma wiele twarzy, a on, urodzony i wychowany w świecie sytości, znał jedynie komiksowe wersje Jeźdźców Apokalipsy, myślał ekstremami, szokującymi ujęciami kamery. A nikt by nie otrzymał nagrody za sfotografowanie tej dziewczynki: ani nie była kościście chuda, ani śmiertelnie ranna, ani też sama nie zabijała i nie zadawała okrutnych ran, nie zaliczała się również do owych niezmiernie fotogenicznych nieletnich ofiar choroby popromiennej -a jednak to w jej oczach, na jej twarzy zalegał ciężki cień nadchodzącego Armageddonu.

–  Jak masz na imię?

–  Wiera. – Odgryzła kolejny kęs jabłka. – Dokąd pan idzie?

–  A tak, robotę jakąś znaleźć.

–  Do Niemców?

–  Ano. Na Śląsk.

–  Ma pan pieniądze?

–  Podobno czasami puszczają darmo. Skrzywiła się.

–  Pan w to wierzy? Wszyscy biorą.

–  Się zobaczy.

Bez przekonania skinęła głową. Splunęła pestką i usiadła obok Smitha, opierając się o beton i podciągając kolana pod brodę.

–  Mama mówi, że teraz to już koniec. Nie zrozumiał.

–  Koniec?

–  Noo, wezmą się za łby, a potem przyjdą Chińczyki. – A Ruskie?

–  Co Ruskie? – prychnęła. – Dadzą im wódkę i będzie spokój.

Smith chichotał w duchu, słuchając tej analizy politologicznej.

–  A tata? – spytał.

–  Co?

–  Noo, co on na ten temat sądzi?

–  Ee, panie, mojego tatę to już trzy lata temu zabrali.

–  Zabrali?

– Nie żyje, nie żyje. – Przyłożyła dłoń z palcami ułożonymi w pistolet do swojej skroni. – Puf! Wie pan, jak wtedy mózg wylatuje? Taki szary budyń na ścianie. Ale czasami kula ugrzęźnie w środku i wtedy nic nie widać. Ale z włoda to serią i wtedy głowy w ogóle nie ma. Bum-bum-bum! A ja kiedyś strzelałam… wie pan, jak to kopie? Mało mi z ręki nie wyskoczył. Strzelał pan kiedyś? Brat mówi, że najlepsze są te snajperskie. Człowiek idzie sobie pustą ulicą, a tu nagle nie wiadomo skąd… i załatwiony! Fajne, nie? Ale jeszcze lepsze są granaty. Znaleźliśmy kiedyś z bratem… O rany, mama mnie woła, muszę lecieć. -Poderwała się i odbiegła.

Nie patrzył za nią. Czuł się winny, że w ogóle z nią rozmawiał. Miał zamęt w głowie, nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Przebywał tu już wystarczająco długo, by nie posługiwać się kategoriami urazów psychicznych i traum dziecinnych; lecz na ich miejsce nie znalazł żadnych innych narzędzi. W efekcie po prostu brakowało mu słów i świat rozpadał się na kawałki, nieopisywalny. Ludzie, przedmioty, idee – wszystko się rozmywało. Ta dziewczynka – mój Boże, ta dziewczynka… przecież ona w żadnym razie nie jest chora, to dla niej całkowicie naturalne.

I tak na cokolwiek by nie spojrzał. Normalność nienormalności. Potrzeba nowych słów, nowych myśli. Ale miał tylko stare.

Patrzył i słuchał już bez wyimaginowanego kołpaka na głowie. Dom Partii kubaturą odpowiadał średniowiecznym katedrom i mniej więcej tyle samo słońca do środka wpuszczał. Kłębiło się tu, w zimnym półmroku, ponad tysiąc osób. Tych bardziej odległych widział już tylko cieniami. W kątach, przy nie doburzonych ścianach, poustawiano niskie i wąskie łóżka, coś jakby prycze, na których leżeli chorzy. Od świeżego cmentarza, w jaki przemienił się miejski park, dzieliło ich nie więcej, jak kilkadziesiąt metrów; nie była to dobra wróżba. Przy chorych żadnych lekarzy; tylko rodzina, a i to nie zawsze. Niewykluczone, że ktoś tam właśnie kona w samotności, a tuż obok bawią się dzieci. Przy filarze kilku starców rżnie w karty – oczywiście na pieniądze i oczywiście są to niemieckie marki, bo przecież nie ruble, zżerane przez hiperinflację z prędkością ponaddźwiękową. W cienistym wnętrzu unosi się szum przyciszonych rozmów: rozmawia się tak, by nie zwracać uwagi, niemal szeptem, nawet matki wołające dzieci, bo już pora spać, nawet one czynią to jakimś zduszonym głosem, jakby w obawie poniesienia srogiej kary za podniesienie poziomu dźwięków, choć wszak nie ma tu żadnych strażników, żadnych żołnierzy, żadnych oficjeli, tu sami uchodźcy. A mimo to rozmawia się po rosyjsku. Z perspektywy Nowego Jorku wydawało mu się to kolejnym sztucznym przymusem, powszechnie omijanym -wszak od śmierci Stalina nie groził już stryczek za użycie języka polskiego – tymczasem okazało się zmianą bodaj najtrwalszą. Są takie dzieci, mówił Ślązak z jakimś gorzkim niesmakiem, są takie dzieci, co to już w ogóle: tylko ruski. Z perspektywy Nowego Jorku wydawało się to zgoła niemożliwe. Trzy czwarte wieku – czy to aż tak wiele? Czy to naprawdę tak wiele? A przecież wystarczy się chwilę zastanowić, by pojąć, iż z ludzi, którzy polskiego nauczyli się w dzieciństwie jako języka, jeśli nie ojczystego, to w każdym razie rodzinnego, dziś już żyją jedynie ostatnie niedobitki; że pokoleniem dzisiaj dominującym jest pokolenie ludzi śniących po nocach krwawe koszmary, iż w miejscu publicznym wymknęło im się choć pół zdania po polsku. Można potępiać okrucieństwo takich metod, lecz przecież nikt nie neguje ich skuteczności.

I wtem, jakby w komentarzu do swych rozważań, posłyszał puszczoną z magnetofonu o trzeszczącym głośniku – polską piosenkę. Obdarzony wyjątkowo niskim głosem mężczyzna smętnie zawodził przy akompaniamencie rozstrojonej mandoliny; fatalnie było to nagrane. Smith nie znał tego kawałka, chociaż słyszał już wiele jemu podobnych kiczowatych pieśnideł ciągniętych na nutę ludowych przyśpiewek.

Czarnej Zośce czarne kwiaty,

Czarnej Zośce czarny bez,

Słodki całus piegowatej,

Zezowatej strumień łez.

Dobre słowa cichej żonie,

Cichej żonie tysiąc słów,

A kochankom, słowo o niej

I złą prawdę;

bowiem znów -Tak, to będzie długie lato:

Tego lata zadrży świat…

Obudził go Witschko, potrząsając za ramię. – C-co…?

–  Zbieraj się, idziemy.

Smith momentalnie oprzytomniał. Był wczesny ranek, a sądząc po kącie padania promieni słonecznych – ledwie świtało. Pozbierał swoje rzeczy, zarzucił na bark plecak. Ludzie pogrążeni byli we śnie, nikt nie patrzył. W drzwiach minęli się z rozespaną kobietą, wracającą od przycmentarnych dołów kloacznych.

Na werandzie Smith złapał przemytnika za rękę.

–  Tak – odparł Ślązak, zanim Amerykanin zadał pytanie.

Poszli.

Na rogatkach była zapora, stał tam transporter opancerzony, na nim wylegiwało się dwóch Ruskich, trzeci siedział w trawie obok i zajadał kiełbasę, popijając jakimś mętnym płynem z brudnej flaszki o wyszczerbionej szyjce. Przy nim rozłożyło się trzech młodych mężczyzn w cywilu, grali w karty i opowiadali sobie dowcipy, sołdat z kiełbasą częstował ich chlebem i cebulą. Czwarty z obsługi transportera, rozebrany do szarego podkoszulka, stał przy zaporze i palił papierosa. Przewieszony przez jego ramię włod kołysał się przy każdym zaciągnięciu, zatknięte za pas charakterystyczne kwadratowe magazynki puszczały w pobliski las ostre zajączki z odbitych promieni zbliżającego się do zenitu słońca. Słowem: sielanka wojenna.

Witschko podszedł do palacza i zamienił z nim kilka słów. Ten odwrócił się i zawołał w stronę karciarzy. Niechętnie się pozbierali, schowali karty, podnieśli plecaki; pożegnali się z żołnierzami i podeszli do Ślązaka.

Smith obserwował to wszystko zza pierwszych drzew lasu i kiedy potem spotkał się z grupą za zakrętem szosy, spytał o tych Ruskich.

–  Fajne chłopaki – powiedział ryży. Tymczasem Witschko zbierał się do odejścia.

–  Zobaczymy się jeszcze kiedyś? – zagadnął go Amerykanin.

Przemytnik po swojemu wzruszył ramionami.

–  Wątpię – mruknął, uścisnął mu rękę i odszedł. Trzech młodzieńców odprowadziło go spojrzeniami.

–  Stary skurwysyn – skrzeknął ostrzyżony na łyso. Smith poczuł, że czas przejąć kontrolę nad sytuacją.

–  Smith – rzekł, wyciągając dłoń.

Obawiał się, że z jakiegoś powodu zignorują ten gest, ale niepotrzebnie. Ryży zajął się przedstawianiem.

–  Jan, Michał, Andrzej. – On był Michał, Andrzej to ponury łysol, a Jan to ten trzeci, chudy brodacz z blizną nad okiem.

Smitha zaciekawiła wymowa imion, czysto polska; sam ich dobór też mu się z czymś niejasno kojarzył. Zaśmiali się, gdy zapytał.

–  Oczywiście, że co innego w papierach! Imienna ustawa, wiesz przecież. Ale to są nasze prawdziwe imiona.

Faktycznie, wiedział. W dwudziestym czwartym, równo z ustawą językową, weszła w życie ustawa imienna, nakazująca nadawanie dzieciom jedynie imion znajdujących się w oficjalnym sowieckim rejestrze, zmieniano nawet nazbyt polskie otczestwa. Tak więc ta trójka w bumagi wpisane miała zapewne jakichś Iwanów, Aleksiejów, Michaiłów. Od wybuchu powstania przez Republikę Nadwiślańską przewaliła się prawdziwa fala reimionizacji, zrobiła się z tego po prostu moda.

– A ja jestem Jachim Weltzmann – powiedział Smith. – Żyd repatriowany z Syberii.

Bardzo dobrze – skinął głową ryży Michał. – Bardzo dobrze. Sprzęt w plecaku?

– Aha.

–  To już gorzej. – Poskubał sobie brew. – No nic, coś wykombinuj emy.

–  Gdzie jest Wyżryn?

–  Powoli, powoli.

–  Mówią, że ruszył z Bałkanów.

–  Wiosna w końcu.

–  A słyszeliście, że Czerniszewski nie żyje?

–  Co, znowu? – skrzywił się Andrzej. – Ten Posmiertcow nie ma w ogóle wyczucia. Ile w końcu można? Istny kabaret z tego zrobił.

Posmiertcow był ministrem obrony Rosji. Michał spojrzał w niebo.

–  No to pójdziemy. Ładny dzionek. Co będziemy tu sterczeć jak stare dzięcioły.

Machnął na Andrzeja i ponurak ruszył naprzód, zapewne jako czujka. Smith z dwoma pozostałymi wkrótce stracili go z oczu, zresztą początkowo maszerowali bardzo powoli, pozwalając tamtemu wysforować się na odpowiednią odległość. Później jednak narzucili mordercze tempo.

–  Macie broń? – rzucił Smith w przerwie pomiędzy kolejnymi sapnięciami.

–  Daj spokój – poradził mu przez ramię Michał, który szedł kilka kroków z przodu.

Smith jednak nie dał spokoju i po chwili zagadnął milczącego dotąd Jana, towarzyszącego mu z prawej.

–  Daleko to? Ile dni? Tamten wzruszył ramionami.

W końcu Amerykanin zrezygnował, szkoda mu było tchu. Dopiero jak przystanęli na krótki odpoczynek przy strumieniu, spróbował ponownie.

–  A w ogóle spotkałeś go kiedyś?

Jan uśmiechnął się do niego, mrugnął porozumiewawczo, podciągnął swetr i wyszarpnął ze spodni kraciastą koszulę, ukazując czarny T-shirt z logo MGM, srebrnym nadrukiem: NIEUCHWYTNY XAVRAS oraz zdjęciem Johna Fourtree w roli Xavrasa Wyżryna; za aktorem kłębiły się czerwonożółte płomienie, pędził czołg, biegło kilku facetów strzelających z biodra z włodów, a sam zabójczo przystojny Fourtree, w podartej panterce, ryngrafie z Matką Boską na piersi, z kawaleryjską szablą przy boku i ze straszliwych rozmiarów granatnikiem w ręce, uśmiechał się drapieżnie do obiektywu.

Ryży zobaczył to i wściekł się.

– No przecież mówiłem ci, idioto! Musisz to nosić? Musisz? Co ty masz w tej czaszce, mózg czy gówno? Wszystkich nas mogą przez ciebie utrupić! Szlag!

Smith powtórnie zerknął na reklamowy podkoszulek. Za coś takiego tutaj kula w łeb. Doprawdy dziwne rzeczy urastają do rangi symboli. A przecież wcale się już nie dziwił, Moskwa nie mogła inaczej zareagować, ta hollywoodzka superprodukcja stanowi fakt polityczny i nie sposób go ignorować. Człowiek złapany z pojedynczą płytą z tym filmem niechybnie zostałby uznany winnym co najmniej zamachu stanu – T-shirt gwarantuje jednak śmierć równie pewnie, morda Johnn/ego Fourtree zyskała znaczenie politycznej deklaracji.

„Widywałem szatana przemocy i szatana chciwości, i szatana pożądliwości; ale, na Boga! – byli to silni, jurni szatani o ognistych ślepiach, którzy rządzili i powodowali ludźmi – ludźmi, mówią wam. Lecz stojąc tam, na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnego i bezlitosnego szaleństwa." To jak z tym wróżeniem przez otwieranie na chybił trafił Biblii, bowiem następne zdanie Jądra ciemności brzmi: „Jak chytry umiał być także, przekonałem się dopiero po kilku miesiącach i o tysiąc mil dalej". Aż dreszcz po mnie przebiegł. Zakląłem. Michał spytał, czy to Jakieś złe wieści – bo już wiedzą, że komunikują się z siecią przez komputer. Powiedziałem, że czytam książkę; uniósł brwi. Na niebie ponad nami białe smugi poodrz-towe myśliwców szturmowych; minęliśmy już przełyk i zaczynąją się do nas dobierać soki trawienne Zwierzęcia; do mnie w każdym razie na pewno. Piszę to bardziej dla siebie, aniżeli na potrzeby tej zakontraktowanej książki – kolejne wspomnienia dziennikarza z pobytu w ESW, tylko że najpierw trzeba wrócić żywym, trzeba wrócić zdrowym na ciele i umyśle; piszę to właśnie dla zachowania zdrowia psychicznego, zagrożonego przez Zwierzą. Przy drogach szubienice z gnijącymi ciałami, na piersiach tabliczki z napisem: BANDYTA. Wiszą też na drzewach, brak czasu na budowanie szubienic, sąd odbywa się bardzo szybko, bardzo szybko zapada wyrok, jeszcze szybciej jest wykonywany. A ludzie się przyzwyczaili i nawet nie odwracają wzroku. Na trupach siadają czarne ptaszyska. Raz sami o mało nie staliśmy się mimowolnymi świadkami egzekucji; zdążyłem jeszcze zorientować się w jej ponurej teatralności: żołnierze wieszali człowieka już martwego, zwłoki po prostu. Element walki psychologicznej? Ale przecież na nikim już to nie robi wrażenia. Ot, koloryt lokalny. Dwudziesty kwietnia 1996, Galicja, obwód krakowski. Minęliśmy stolicę republiki z daleka, to wciąż strefa bardzo niebezpieczna, w ciągu ostatnich dziesięciu lat miasto padało i było zdobywane blisko dwa tuziny razy, a i teraz widać dymy nad Wisłą; nikt nie wie co się pali, ale z pewnością coś dużego, moi przewodnicy boją się, że Stare Miasto, że Wawel, tajemnicą poliszynela pozostaje fakt podminowania ich przez Rosjan ostatniej jesieni, po odbiciu Krakowa przez armię Babodupcewa, i to pomimo protestów Kochanowskiego, który dotychczas urzędował był w królewskich apartamentach, ale co może Kochanowski, nic nie może, to marionetka, jak przyjdzie co do czego, to byle pułkownik więcej znaczy, bo za nim stoi realna silą, silą jego pułku, a za Kochanowskim nie stoi nikt i nic. Babodupcew ulokował sztab w fortach pod kopcem Engelsa (to znaczy Kościuszki) i zapowiedział, że się nie ruszy, ma tam dywizję pancerną i batalion spadochronowy przeszkolony do walk miejskich, Wyżryn musiałby zgłupieć, żeby się na niego porywać, ale po Wyżrynie wszystkiego można się spodziewać, im bardziej to szalone, tym bardziej prawdopodobne, nie byłby Xavrasem, gdyby nie ryzykował, jego legenda jest niebezpieczna dla niego samego, nie wolno mu po prostu odejść od stołu i odłożyć rewolwer, a w rosyjskiej ruletce tak naprawdę nie ma zwycięzców. Piszę tosobie niby lekko – ale to wcale w ten sposób nie wygląda. Człowiek idzie przez las, boi się własnego cienia, nie wie gdzie północ, gdzie południe, Xavras to półbóg, Babodupcew demon, i prócz tego nikt niczego nie jest pewien. Zalega nad tym krajem jakaś szara chmura zwątpienia, zmroziła go klątwa niewiary. Tu trzeba innych diabłów, jurnych, ognistych, co to potrafią wlać w człowieka gorące żądze. Przecież nawet takich trzech młodzików (przypomniałem sobie: ten zestaw imion to z Sienkiewicza, mają tu takiego pisarza sprzed wieku, bezczelnego podlizywacza narodowym kompleksom), nawet oni – chociaż nie skażeni cynizmem starości, pozbawieni doświadczenia, rozwagi i wyobraźni wieku dojrzałego, bogaci jedynie w dziecięcą brawurę i pogardę śmierci – nawet oni, gdy ich spytać, przyznają, że nie wierzą w zwycięstwo. Czasami po takiej wieczornej rozmowie dochodzę do wniosku, że im w ogóle nie idzie o zwycięstwo, ale o samą walkę – w opowiadanych sobie nawzajem przy ognisku historiach przeważają te o chwalebnych śmierciach: większy bohater z faceta, który efektownie zdechł, aniżeli z takiego, co samemu utrupił hordę Ruskich i przeżył. Ciężko to pojąć. Myślę jednak, że coś podobnego prawem doboru naturalnego w końcu musiało się wykształcić w narodzie, którego jedynym powodem do dumy są liczne a krwawe klęski. Gdybym cenił takie jaskrawe uproszczenia, powiedziałbym, że oni po prostu zapomnieli, jak zwyciężać – ale to przecież nie jest prawda, spójrzcie tylko na Wyżryna, toż on jest bohater właśnie w zachodnim, hollywoodzkim stylu: nieuchwytny, niepokonany; jakby wylazł prosto z tego komiksu, z którego wziął swą ksywę, bo czy ktoś jeszcze w ogóle pamięta o zmyślonym rysunkowym Xavrasie? – Wyżryn zajął jego miejsce, powstają nowe komiksy, on stoi teraz pomiędzy Kubą Rozpruwaczem a G-Giantem. Jaki z niego bohater, terrorysta przecież – ale dzisiejsi herosi do utrzymania się na piedestale nie potrzebują już atrybutu moralnej niepokalaności. W rzeczy samej wymagany jest raczej jakiś rys bezinteresownego zła, a tego Wyżrynowi doprawdy nie sposób odmówić. Wojna ta w herbie posiada właśnie bezinteresowne zło – jak zresztą wszystkie wojny XX wieku. No, idzie się przez ten kraj, zimny, szary, ponury, patrzy na tych ludzi, słucha ich rozmównierozmów, widzi te groby, te zgliszcza przydrożne, te wraki starych czołgów, ciężarówek, patrzy w spokojne oczy dzieci – i aż coś wyje człowiekowi w duszy za ognistookimi szatanami Conrada.

Oczywiście nie wierzył w to, co pisał, nie do końca. Zawsze jest ten posmak oszustwa, nawet jeśli oszukuje się samego siebie. Dobrze wiedział, że nigdy nie pojmie ani tych ludzi, ani tego kraju. W ostatecznym rozrachunku mógł się odwołać jedynie do rozumu, a to bardzo mało. Czuł się obcym, i oni wyczuwali jego obcość. Czasami łapał się na tym, że dla zrozumienia banalnej wymiany zdań pomiędzy Michałem a Andrzejem przywołuje na pomoc wykutą na pamięć historię Polski; żenujące to było.

Z drugiej strony – historia tłumaczyła wiele, bo samego Xavrasa Wyżryna, AWP, Czerniszewskiego. Nie należy lekceważyć przeszłości. Ten potwór żyje w nas wszystkich.

Oni zawsze mieli pecha do wodzów o nazbyt gorącej krwi. Gdyby nie brawura tego idioty Piłsudzkiego, może utrzymaliby niepodległość trochę dłużej niż dwadzieścia kilka miesięcy. A tak – raz-dwa i było po sprawie, nawet nie zdążyli się narządzić, jeszcze im samowładztwo nie obrzydło i nie skompromitowali się ich przywódcy. Co zresztą nie wyszło rzeczonym na zdrowie, bo Stalin się nie cackał, Syberia kraj wielki, starczy miejsca dla wszystkich; dali przykład Trocki i Tuchaczewski, jak znikać w tajemnicznych okolicznościach, cicho, niepostrzeżenie. Jeszcze przed wybuchem wielkiej wojny bolszewickiej trudno byłoby znaleźć w Republice Nadwiślańskiej więcej niż kilkaset osób polskiego pochodzenia mogących się poszczycić wyższym wykształceniem, żeby już nie wspomnieć o szlacheckim rodowodzie. Gdyby nie te niezmierzone przestrzenie, Syberia zmieniłaby się w zgoła tygiel błękitnej krwi. Lecz paszcza lagrowego państwa nigdy się przecież nie zamykała, nie było mowy o nasyceniu, i tak rychło doszłoby do rozwodnienia, podobnie jak w rzeczy samej stało się to z krwią żydowską, litewską, łotewską, estońską, cygańską, tatarską, czeczeńską i niezliczonych innych nacji; powstał z nich nowy, jedyny w swoim rodzaju naród: Syberyjczycy – o genezie łączącej w sobie najgorsze cechy narodów Ameryki i Australii.

Wielka wojna bolszewicka zdziesiątkowała również tych, którzy pozostali. Ślimaczny front przesuwał się po środkowoeuropejskiej równinie w tę i we w tę, w latach 1935-44 kilkakrotnie opierając się to na Odrze, to na Bugu; do tej pory wykopują tu przeróżne zardzewiałe żelastwa wojenne, niewypały, szkielety żołnierzy niemieckich, francuskich, rosyjskich, gdzieniegdzie nawet brytyjskich. Tę ziemię Zwierzę upodobało sobie szczególnie. Trudno stąpnąć, by nie odezwały się duchy nie pogrzebanych wojowników ze wszystkich czasów.

Gdyby Rosja była mniejsza… gdyby nie władała tak wielkimi połaciami lądu, gdyby nie posiadała do swej dyspozycji takich mas ludzkich… niezmierzone otchłanie tajemnicy… Ale słowo: „Rosja" zawiera w sobie i to, nawet jeśli chwilowo jest zakazane. Von Gausberg nie miał wyjścia, musiał liczyć na korzystny pokój, nie mógł ciągnąć tej wojny na wyniszczenie, pomimo niewątpliwej przewagi w postaci bomby atomowej – Rosja opierała się na Uralu, na Azji, a co za plecami miała Rzesza? Francję, z którą chwilowy sojusz załamać mógł się w każdej chwili pod ciężarem zadawnionych urazów; Wielką Brytanię, dla której wojna bolszewicka stanowiła głównie okazję do wzmocnienia swej pozycji w koloniach; zimne morze. Więc nie uderzono w Moskwę – bomby spadły natomiast na Kijów, Warszawę i Leningrad.

To wszystko żyje w Xavrasie Wyżrynie. On przecież urodził się wewnątrz Atomowego Trójkąta, i jako jedyny z siedmiorga rodzeństwa dotrwał wieku dojrzałego, bo pozostałych wykosiła Stara Promienista, jak ją tutaj zwą. To wszystko żyje w nim. Pierworodny Michała Wyżryna, hydraulika z Zamościa, przyszedł na świat czwartego kwietnia 1944. Szkołę podstawową ukończył z ocenami, oględnie mówiąc, przeciętnymi; w trzyletniej leninówce było już lepiej. Odsłużywszy obowiązkowe pięć lat w Armii Czerwonej, kiedy awansował do stopnia młodszego sierżanta, trafił do szkoły oficerskiej, aby kontynuować tak świetnie rozpoczętą karierę wojskową. Na roczniku plasował się w górnych warstwach drugiej połowy rankingu elewów. Podobnie w okresie służby zawodowej – nie odznaczał się niczym szczególnym. Wszelako koledzy z wojsk rakietowych wspominają go jako osobę cieszącą się wyjątkową sympatią otoczenia, organizatora nocnego życia jednostki i pułkowego Casanovę – a było to już po śmierci jego żony, która wkrótce po ślubie zmarła w czasie porodu; najwyraźniej szybko pocieszył się po jej stracie. W hierarchii służbowej piął się powoli zgodnie z harmonogramem dla nie-Rosjan, opartym na liczniku lat odsłużonych. Odznaczenia również otrzymywał tylko przewidziane zwyczajem. Do momentu śmierci Stalina i intronizacji Syna Mahometa dociągnął do stopnia kapitana..Podczas pierwszej rewolty nie opowiedział się po żadnej ze stron. Data jego dezercji zbiega się z rozpoczęciem Czarnej Dżihad i początkiem ekspansji Europejskiej Strefy Wojennej. Podobnie jak wielu zawodowych oficerów Armii Czerwonej polskiego pochodzenia, zebrał swój własny partyzancki oddział i mianował się pułkownikiem. Imię jego stało się głośne po brawurowym rajdzie na Kraków, pierwszym oblężeniu stolicy republiki; wtedy też upowszechnił się jego pseudonim – Xavras – wzięty z komiksowej historii greckiego bohatera wojen domowych, którego omijały kule, bomby i noże zamachowców. Odtąd o Nieuchwytnym Xavrasie Wyżrynie głośno było niemal bez przerwy; gdzie nie stąpnął, tam trupy i krew, zgliszcza i dym, wszystko to w telewizji bardzo malownicze, a on kamer nie unikał…

–  Cóżeś się tak zamyślił? Lepiej patrz, gdzie leziesz, bo jeszcze na minę wdepniesz.

–  Co wy z tymi minami, obsesję jakąś macie, kto by je kładł w środku lasu, tak bez sensu…

–  Wszędzie je kładą, a już te plastiki to możesz nawet w dziupli znaleźć. Potrzebujesz paru trupów, żeby się nauczyć?

–  Zejdź już ze mnie…

–  Nie jęcz, nie jęcz, jeszcze pół godzinki, potem pójdziemy w doliny. I w ogóle cicho bądź, po lesie niesie jak cholera.

Zeszli w głąb wąwozu, Andrzej i Michał z przodu, Smith coraz bardziej zostający z tyłu; Jan szedł jako czujka, nie widzieli go od rana. Ściemniło się, zbocza i drzewa przesłaniały niebo. Wąwóz skręcał.

Dwóch żołnierzy z włodami na ramionach. Omal na nich nie wpadli. Obustronna konsternacja, wytrzeszczają na siebie oczy w niemym zdumieniu, Smith z wrażenia aż wstrzymał oddech.

–  Co wy… – zaczął sołdat z lewej, niższy, skośnooki. Andrzej strzepnął lekko prawą ręką i Rosjanin zakrztusił się, złapał za gardło, przewrócił.

Ten z prawej, krzywonosy, z papierosem wiszącym na grubej dolnej wardze, w panice jął się szarpać ze swym karabinem, usiłując równocześnie zdjąć go ramienia, odbezpieczyć i wycelować; oczywiście nic z tego mu nie wyszło, zaplątał się na amen. Wypluł papierosa i cofając na miękkich nogach, zaczął kląć i wrzeszczeć o pomoc; oczy – rozszerzone od śmiertelnego przerażenia – wlepione miał w odległych od niego o sześć-siedem metrów Michała i Andrzeja, którzy wciąż nie uczynili kroku.

–  Z lewej – warknął Michał i dopiero wtedy skoczyli do przodu, momentalnie zachodząc żołnierza z dwóch stron. Krzywonos puścił włoda i złapał za bagnet. Smith już nie zobaczył, jak wyjmuje go z pochwy, bo zwalili się na Rosjanina wyżrynowcy i nieszczęśnik zniknął w kłębowisku ciał.

Ian podszedł wolno do skośnookiego. Facet kopał piętami ziemię. Ostatnie drgawki: dłonie zaciśnięte na szyi, z której wystaje rękojeść noża, oczy wpatrzone błagalnie w wąski pasek wieczornego nieba. W końcu znieruchomiał. Smith podniósł i odbezpieczył jego włoda, podszedł z nim do pozostałych.

– Odłóż to, bo se jeszcze krzywdę zrobisz – rzekł mu Michał, obejrzawszy się.

Krzywonosy miał skręcony kark. Andrzej już wstawał, otrzepując spodnie.

Smith odłożył włoda. Obserwował Andrzeja, który powlókł się do skośnookiego, wyciągnął z niego nóż, wytarł jego wąskie ostrze, po czym schował go sobie w rękawie.

Tymczasem podniósł się i Michał. Złapawszy zwłoki krzywonosa za ręce, spojrzeniem nakazał Ianowi chwycić nogi denata; zaczęli go ciągnąć pod przewieszkę na zakręcie wąwozu. Michał był wściekły, w przerwach między sapnięciami klął na Jana.

–  Gdzie znowu ta zaraza polazła? Jak on szedł, że ich, kurwa, nie widział? Taki wakacyjny patrol, spacerkiem z papieroskiem; przecież nawet się nie kryli! Gdzie ten pieprznięty kinoman ma oczy?!

Andrzej przytargał drugiego. Przykryli ich zeschniętymi gałęziami, starymi liśćmi, ziemią.

–  Która godzina? – spytał Michał.

–  Dziewiętnasta szesnaście.

–  Siódma dziesięć. Zegarek ci się spieszy – zauważył Smith.

–  To nie zegarek się spieszy, to Ziemia za wolno się obraca – odmruknął Andrzej.

–  Zamknijcie się.

–  Nie masz własnego?

–  To był mój własny.

–  Nie trza było grać, jak nie umiesz – parsknął Andrzej. – Poker nie dla dzieci.

–  Dajcie pomyśleć, do cholery. Meldunek mogli mieć o ósmej albo dziewiątej, chyba że nieregularnie, ale wątpię. To nam daje minimum dwie godziny do chwili znalezienia ciał, jakieś drugie tyle, zanim dopadną nas psy. Wołaj Janka.

Andrzej skrzywił się i wydał z siebie serię przedziwnych odgłosów, charakterystycznych zapewne dla jakiegoś miejscowego ptaka, chociaż Smith nie potrafił sobie wyobrazić, cóż by to musiał być za dziw natury. Poszło echo po lesie. Czekali. Brak odzewu.

–  Powtarzaj – mruknął Michał i sięgnął po mapę. -Przeklęta dzicz. Same gruntówki, szlag by to.

Smith otworzył komputer i uruchomił swój atlas.

–  Jest siedemdziesiątka dwójka na południe-wschód.

–  Puść sobie autotracking, to ci oko zbieleje.

–  Mhm, półtorej forsownego.

–  Pieprzysz. To jezioro obminowane jest ze wszystkich stron.

–  Skąd wiesz?

–  Bo samiśmy je minowali. Do luftu takie mapy, z orbity gówno zobaczysz. Spróbuj mi lepiej wymacać radiostację kompanii.

–  Hę, hę, hę.

–  No tak. Antenka satelitarna, niech ją syf.

–  Odezwał się, wraca – zameldował Andrzej. Michał postukał się paznokciem w ząb.

–  Coś mi się widzi, że czeka nas mały maraton. Wisikać się i wysrać, bo potem nie będę się zatrzymywał. -Schował mapę. – Gdzie ten skurwiel? Co on tam robi? Poziomki zrywa? Która godzina, do cholery?

Pierwszy maja; Karpaty. Tu już byli względnie bezpieczni. Wciąż na południe, na południe, bo tam Wyżryn. Wyżryn z kolei zmierzał na północ, wolno, ponieważ zima niechętnie ustępowała: wiosny wciąż ani śladu i najpewniej od razu uderzy gorące lato. Więc spotkają się gdzieś po drodze, oni i pory roku. To już jest prawdziwa Europejska Strefa Wojenna, tu bije serce Zwierzęcia; to ta kraina krwawych baśni, sceneria niezliczonych powieści i filmów -tylko że teraz wszystko tu dzieje się naprawdę.

Smith skrupulatnie prowadził komputerowy pamiętnik. Wieczorami wypytywał swych przewodników o szczegóły. Odpowiednio zachęceni, opowiadali historie wręcz niewiarygodne, i faktycznie, Ian z reguły im nie wierzył, przypuszczając, iż robią sobie jaja z naiwnego cudzoziemca, podśmiewając się zeń, gdy nie widzi.

Trzeciego maja minęli się z dwunastoosobowym oddziałem węgierskiej partyzantki. Michał konferował chwilę z jego dowódcą; obaj posługiwali się w tej rozmowie ową charakterystyczną gwarą ESW, stanowiącą zlepek najprostszych form językowych importowanych z połowy języków słowiańskich, choć trzeba przyznać, że głównie z rosyjskiego. Ów panslawiczny slang żołnierski, który, w hollywoodzkim wydaniu, w ustach Johnny'ego Fourtree był doskonale dla Smitha zrozumiały, teraz objawił mu się jakimś skomplikowanym szyfrem – z całej konwersacji zdołał pojąć jedynie cztery zdania: powitalne i pożegnalne.

–  Kto to był? Szabo? – spytał, gdy już się rozstali.

–  Nie, to chłopaki od Meresza.

Było dwóch komendantów podziemnej armii Wielkich Węgier; nienawidzili się nawzajem bodaj równie mocno, co każdy z nich Rosjan. Natomiast pomiędzy nimi a AWP nie było dotychczas większych tarć i Węgrzy pozostawali wobec wyżrynowców w neutralnej przyjaźni, cokolwiek miałoby to znaczyć.

Czwartego doszły ich odległe echa jakiejś potyczki z użyciem broni maszynowej, granatników i moździerzy. Nikt nie wiedział, kto z kim się bije: w Karpatach z równym prawdopodobieństwem spotkać można było zbrojnych przedstawicieli tuzina z górą nacji, na Nizinie Wołoskiej i w Besarabii operował także stambulski odłam Armii Proroka, czasami zapuszczając się jeszcze bardziej na północ. Był to rejon o strategicznym znaczeniu dla każdej ze stron, bo pomijając już proste uwarunkowania ekonomiczne, północno-zachodni brzeg Morza Czarnego stanowił jeden wielki targ handlarzy wojną, a już Stambuł… Stambuł odzyskał swą pozycję sprzed tysiąca lat: w tym neo-Konstantynopolu zbiegały się wszystkie linie układu nerwowego ESW, tam mieścił się jej mózg.

Poruszali się teraz znacznie szybciej, już to dlatego, że nie groziło im spotkanie z naziemnym patrolem Armii Czerwonej, już to z uwagi na rozległe znajomości Ianowych przewodników z AWP: kilkakrotnie ich podwieziono, a raz skorzystali nawet z uprzejmości pilota zdobycznego helikoptera i przeskoczyli za jednym zamachem ponad dwieście kilometrów; ten pilot był Holendrem, najemnikiem na usługach Frontu Ukraińskiego, z którym Czerniszewski chwilowo zawarł rozejm, i Smith wystąpił jako tłumacz, mówili po angielsku. Choć trzeba przyznać, że sam lot nieźle zszargał im nerwy, mknęli tuż ponad wierzchołkami drzew, ponad graniami, śnieg migał metry pod podwoziem maszyny, a jeszcze na dodatek szarpał nią na boki bardzo silny na pogórzu wiatr – ale nie było wyjścia, okolicę krył dosyć szczelnie parasol ruskich radarów. Niebo nigdy nie należało do buntowników, na nim panowały niepodzielnie samoloty państw ościennych. Oznakowanie śmigłowca, którym lecieli, identyfikujące go jako własność Macedońskich Sił Zbrojnych, ledwo zachlapano szarą farbą: Holender odstawiał go gdzieś do sprzedaży, bo Ukraińcom po prostu brakowało zaplecza logistycznego koniecznego do utrzymania maszyny w wystarczająco dobrym stanie przez dłuższy czas.

Informacje wychwytywane przez lana z serwisu sieciowego nie wnosiły nic nowego, a najczęściej przeczyły sobie nawzajem. Gruchnęły plotki o rychłym przetasowaniu na Kremlu: Krepkin pokazał się w czyimś towarzystwie, a w czyimś nie; na defiladzie stali obok niego w takim a takim porządku; Gumow idzie w górę, Posmiertcow spada i temu podobne. Na Wall Street bessa. Dwa największe chińskie konsorcja wycofały się z inwestowania w naftę. Szykuje się kolejna wojna celna ze Zjednoczonym Królestwem, znowu pójdą cła na towary kolonialne. W dorzeczu Amazonki zwykłe rzezie; i zwykłe rzezie w Afryce Południowej, ostatnie niedobitki białych wymierają w obozach koncentracyjnych zwycięskiego plemiona Xhosa. Huragany na południu Stanów i trzęsienia ziemi w Azji, i powodzie w Indiach i susze w północnej Afryce, i w ogóle same zwyczajne sensacje, czyli apokalipsa na raty.

Dziesiątego maja musieli się zatrzymać na jeden dzień, bo Andrzej dostał ciężkiej biegunki, widocznie zeżarł jakieś świństwo, chociaż co by to mogło być – nie mieli pojęcia; przecież wszyscy jedli to samo. Rozłożyli się obozem w ciasnej grocie w skalistym zboczu opadającym stromo na południe. Wieczorem, gdy Jan zasnął, Smithowi po raz pierwszy udało się wyciągnąć z Michała coś bardziej konkretnego o Xavrasie Wyżrynie.

– Chcesz prawdziwych historii? Prawdziwych? Dobra, Prawdziwa jest taka. Trzymaliśmy tę ruską wioskę, pamiętasz, dziewięćdziesiąty czwarty, wtedy był z nami Varda, ale to, co on sfilmował, to, co żeście w tych swoich telewizorach widzieli, to nie była prawda; Xavras prowadził go bardzo krótko. Tam wcale nie wpadł pocisk z ruskiego moździerza, to Xavras kazał wrzucić do przedszkola kilka granatów obronnych. Widzisz, on dobrze wie, że Rosjanom nikt nie da wiary, chociażby przedstawili zdjęcia, nie takie fałszerstwa robili, ludzie są przyzwyczajeni; poza tym, na logikę biorąc, Wyżryn nie miał żadnego interesu w mordowaniu dzieci.

–  Więc dlaczego?

–  A na czym polega siła terroru? Nie odwołujemy się do strachu rządzących, lecz do przerażenia zwykłych ludzi: oni wiedzą, że Posmiertcowowi nie zależy, że bez mrugnięcia okiem wyda rozkaz zbombardowania całej wioski, jeśli dzięki temu zabije kilku wyżrynowców. I Xavras potrzebuje takich obrazków, potrzebuje krwi niewinnych dzieci rosyjskiego narodu – dla rosyjskich matek, dla matek i ojców na całym świecie. Gdyby Rosja była krajem, w którym funkcjonuje demokracja, już dawno mielibyśmy niepodległą Polskę, bo nikt nie poprze w głosowaniu morderców własnych wnuków.

–  Ale nie jest. Więc dlaczego?

–  Dla nienawiści. Nas się boją, ale Kremla boją się i nienawidzą. Myślisz, że moglibyśmy tak swobodnie operować w głębi Rosji, gdyby ci zwykli ludzie wykonywali posłusznie wszystkie polecenia Moskwy, gdyby nie przymykali od czasu do czasu oczu? Najtrudniej skruszyć monolit.

–  I dlatego mordujecie im dzieci?

–  Tak. Trzeba wykorzystywać okazje, kiedy się nadarzają.

Wyszedł potem przed grotę. Gwiazdy świeciły bardzo jasno. Nie było chmur. Góry stały milczące, niebotyczne, piękne aż do ściśnięcia krtani. Brakowało Księżyca, wschodził późno w nocy, ale i tak było jasno. Z lasu poniżej szedł tajemniczy szept, to drzewa i wiatr, wiatr i drzewa. Zawył wilk. Smith zadrżał. Dzicz. Był pewien, pewnością wynikającą z jakiś irracjonalnych przesłanek, że żaden myśliwiec nie przetnie gwiaździstego nieboskłonu, żaden helikopter nie zamajaczy ciężką bryłą ponad puszczą. Nie teraz, nie teraz. Na krawędzi cienistej sylwety góry – szczerbaty kieł ruin zamku. Samotna wieża, strażnik przeszłości. A tam, aż po kres nocy – przestrzenie niezmierzone, kuszące śmiertelnie samym swym istnieniem. Stał tak długo i w końcu wydało mu się, że naprawdę słyszy ich oddech, powolny, głęboki, szeleszczący. Xaaaa-aavraaaaaaaasss, Xaaaaaaaaavraaaaaaaaa…

Tydzień po tym, jak zeszli z gór i skręcili na wschód, Michał opuścił ich na prawie całą dobę. Z różnych niedopowiedzeń i przemilczeń pozostałej dwójki Smith wywnioskował, że Xavras jest już blisko. Nazajutrz spotkali się z inną grupką wyżrynowców: pięciu mężczyzn z noszami, na których dźwigali jakiegoś starca. Zatrzymali się na dłuższą pogawędkę, Ian słuchał z uwagą; coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu o bliskości Nieuchwytnego.

Dwudziestego pierwszego weszli w gęsty las. Michał wygrzebał skądś krótkofalówkę i rozmawiał przez nią w marszu – po rosyjsku, rzecz jasna. Łączność wciąż stanowiła poważny problem AWP, każda emisja sygnału o większej mocy mogła ściągnąć na lekkomyślnych wrogie bombowce; wymuszona ostrożność doprowadziła do ograniczenia porozumiewania się za pośrednictwem fal radiowych do małych dystansów, używania nadajników o niewielkiej mocy, mimo że czasami ukształtowanie terenu pozwalało na więcej.

Była ósma rano.

– To już? – spytał Smith idącego obok niego Jana, bo tym razem to Andrzej pełnił rolę straży przedniej. – Dzisiaj?

Jan przytaknął.

Las tymczasem był bardzo zwyczajny, gęste poszycie utrudniało marsz, korony drzew, już zielonych, przesłaniały promienie słońca, ale i tak było ciepło, zapowiadał się gorący, parny dzień; pot spływał po plecach lana – zdjął kurtkę i sweter, został w podkoszulku. Śpiewały ptaki. Michał, który wyprzedzał go o jakieś dziesięć metrów, śmiał się do krótkofalówki.

Zza drzewa po prawej wychylił się na moment wysoki facet z brodą, z włodem z podwójnym magazynkiem w rękach; Michał skinął mu głową. Facet splunął, wsunął do ust dwa palce i zagwizdał. Jan skrzywił się na to i wymownie postukał palcem w czoło. Facet w odpowiedzi pokazał mu nieprzyzwoity gest i na powrót zniknął w zieleni.

Pojawiło się coś w rodzaju ścieżki. Skręcili w nią. Teren zaczął opadać, przejaśniło się lekko, bo drzewa rosły tu rzadziej, widzieli między ich pniami teren położony niżej – schodzili w dolinę.

Półnagi kurdupel z mokrą głową przeciął im drogę; Michał na moment zatrzymał się przy nim, wymienili cicho parę słów – kurdupel wycierał sobie włosy w szarą szmatę.

Wtem wszyscy zamarli. Smith, zdezorientowany, rozejrzał się dookoła, zerknął na znieruchomiałego w pół kroku Jana, który przekrzywił głowę, jakby czegoś nasłuchując. A wszak panowała zwykła leśna półcisza i Smith nie słyszał nic szczególnego.

–  O kurwa – szepnął kurdupel i rzucił się jak wariat w dół ścieżki.

–  W las! – wrzasnął Michał, pospiesznie wykonując własny rozkaz.

Jan pociągnął Amerykanina ze sobą.

–  Co…? – zaczął ten, lecz nie wyrzekł już ni słowa więcej, bo spadło na nich niebo.

Smith leżał na wilgotnej ziemi, pod paprociami, nic nie widział, zresztą oczy miał zamknięte. Grunt się pod nim trząsł, jak od niesychronicznych erupcji wulkanów; gdyby uniósł głowę i powieki, ujrzałby kołyszące się drzewa -a tak słyszał jedynie ich groźne trzeszczenie. A słyszał je bardzo niewyraźnie, bo tak naprawdę uszy miał zapchane grzmotem i hukiem, aż boleśnie głośnymi, które szły przez las ciężkimi falami ze wszystkich stron. Człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie podobnego natężenia dźwięków, dopóki go nie doświadczy, najrealistyczniejsze obrazy klęsk żywiołowych, wielkich katastrof i bitew prezentowane w kinach o najwymyślniejszych systemach nagłośnienia, budujących dla widzów prawdziwe ściany dźwiękowe – wszystko to jest jak pluszowy zwierzak przy żywym tygrysie. Dźwięk potrafi doprowadzić do szaleństwa, swędzi od niego skóra, boli głowa, rozsypuje się układ nerwowy; Smith wrzeszczał do zdarcia strun głosowych i nawet o tym nie wiedział, panicznie wbijał zakrzywione sepio palce w miękką ściółkę i nawet tego nie czuł. Spadła nań półtorametrowa gałąź – ledwo zauważył. Cały świat dygotał, wstrząsany śmiertelnymi drgawkami, i on razem z nim. Czas rozciągnął się do nieskończoności, wieczność w ułamkach sekund, ten horror będzie trwał i trwał, nie ma ratunku.

I nie mógł uwierzyć, kiedy wreszcie się skończył. Minuty całe po prostu leżał, oddychając, szczęśliwy. Tulił się do ziemi, która odzyskała swą boską niewzruszoność. Wtedy po raz pierwszy doznał tego uczucia, tego niewyobrażalnego w żadnej innej sytuacji szczęścia, zgoła nirwany, które zaistnieć może jedynie w kontraście do niedawnego, ponad wszelką wątpliwość realnego zagrożenia życia. Do czego da się to porównać? Chyba tylko do odprężenia po orgazmie, gdy z ciała ucieka ostatnia kropla energii i napięcia i organizm spada w dolinę sinusoidą, w położenie o najniższym potencjale, roztapia się i jednoczy z otoczeniem, swobodny, wolny, czysty, gotów na śmierć. Tego dnia, w tej chwili – po raz pierwszy przemknął Smithowi gdzieś na granicy pola widzenia cień owej kochanki, Ciemnej Pani, która zauroczyła już tylu mężczyzn przed nim.

Usiadł, jeszcze roztrzęsiony, strącił z siebie gałąź, przyciągnął plecak. Po lesie ścigały się ludzkie nawoływania, krzyki, po rosyjsku i polsku; ktoś błagał, by go zastrzelić, ktoś klął ohydnie, ktoś trzeci śmiał się histerycznie. Głosu Jana Smith nie słyszał.

Amerykanin podniósł się i na miękkich nogach ruszył w dół zbocza, w dolinę.

Las rósł tam nieporównanie rzadziej, pomiędzy koronami drzew jaśniały wielkie płachty nieba, można było liczyć przepływające po nich obłoki, Smith wszelako liczył trupy. Po siódmym, wyjątkowo fotogenicznym, bo żywcem wypatroszonym, nie wytrzymał i zwymiotował. Nie od widoku, oczywista, nie raz oglądał rzeczy znacznie gorsze, to przecież był jego fach, płacono mu za patrzenie w imieniu miliardów; ale nikt nie uprzedził go o czymś takim jak zapach, bo tego kamera już nie zarejestruje, a coś, czego nie da się zobaczyć i usłyszeć w telewizji – no cóż, bądźmy szczerzy, coś takiego po prawdzie nie istnieje; więc od zapachu, od smrodu otwartych jelit tego chłopca, który jakoś tak cicho, wstydliwie i bez przekonania wołał mamy, wywrócił się Smithowi żołądek, do tej pory odporny na wszelkie jaskrawości pola bitewnego, bo impregnowany milionami kadrów kolorowych jatek ze wszystkich zakątków świata.

Wymiotując, pochylony, spostrzegł plamę na swych spodniach: nie zdając sobie z tego sprawy, musiał w którymś momencie oddać mocz. Przechodzący obok łysy starzec, z naręczem bandaży i baterią szklanych ampułek upakowaną w czymś do złudzenia przypominającym ładownicę, zwolnił kroku i klepnął Smitha w ramię.

–  Siedź, patrz w ziemię i oddychaj – rzekł.

Ian przysiadł na pniu rozdartego do białego wnętrza drzewa, nie mógł się jednak zmusić do patrzenia w ziemię. Patrzył na ludzi, martwych i żywych, i tych pomiędzy, co dryfowali wolno ku bliższemu brzegowi. Łysy chodził i albo bandażował, albo kłuł strzykawką, wspomagając w ten sposób prądy rzeki przeznaczenia. Był jak Nemezis. Smith widział rozszerzone czarnym strachem oczy rannych, wpatrzone w starca, w jego ręce, gdy zbliżał się do leżących – po co sięgnie, po biel czy szkło; to było jak wyrok i, w rzeczy samej, było wyrokiem. Ochotnicy pomagający staremu ściągali w dół powieki trupom, uspokajali obandażowanych, a i sami bandażowali wskazanych przez łysego; tych po zastrzyku nie było trzeba uspokajać, a już na pewno bandażować – szybko zasypiali, w każdym razie na to to wyglądało, na sen.

Z krateru, z którego wystawała, grożąc niebu, wpółrozwarta pięść wyrwanych z ziemi korzeni powalonego drzewa, wyszedł ponury grubas z krwią na twarzy. Sapiąc, dowlókł się do pnia, na którym siedział Smith, i zwalił się obok. Dyszał jak lokomotywa, pot mieszał mu się z krwią.

–  Widziałeś z której strony? – zwrócił się po chwili po polsku do Iana.

–  Co?

–  Z której strony nadlecieli. Ze wschodu czy z południa. Widziałeś?

Smith nie wiedział, o czym facet mówi. Przełknął ślinę, nabrał powietrza w płuca i bardzo cicho i spokojnie rzekł:

–  Przepraszam, nie rozumiem. Grubas spojrzał nań z uwagą.

–  Aha – mruknął. – No nic, odpocznij sobie. Potem pogadamy, nie znam cię.

Wyciągnął skądś chustę i zaczął nią wycierać sobie twarz, wyglądało, że to jednak nie jego krew. Mruczał coś pod nosem.

Nie wstając, złapał za rękę przechodzącego obok dwumetrowego mięśniaka z włodem na plecach, papierosem w ustach i zmęczeniem w oczach.

– Widziałeś Wujka? – spytał.

Olbrzym zatrzymał się, strzepnął popiół; nie patrzył na grubasa, rozglądał się dookoła.

–  Nie.

–  Kto siedział przy radarze?

–  Nie wiem. Pluskwa chyba. Albo Murzyn.

–  Co z Jewriejem? Przyćmić go chyba musiało.

–  Miewa obsuwy, fakt.

–  A chłopaki Gawrona? Zasnęli? I w ogóle gdzie Gawron?

–  Ach, Gawron.

–  Weź mi tu, kurwa, nie wzdychaj, tylko powiedz, co z nim.

–  Mhm, głowę mu, ten-tego… Jakiś rykoszet.

–  Pieprzone kasetonówki. Przecież oni nawet nie szli Ponaddźwiękową. Ile ich było? Dwie pary?

–  Jebaka mówi, że nawrócili.

–  Musieli mieć namiar jak spod mikroskopu. Olbrzym podrapadał się w zarośnięty podbródek.

–  Prusak gadał przez radio z Wołodyjowskim.

–  Ale kiedy? Teraz przecie. Sam słyszałem, kwadrans temu zapowiedzieli Wołodyjowskiego. Za chuja by nie zdążyli, ani z Krymu, ani z Gniazda, ani od Trepa.

Olbrzym wzruszył ramionami, zakołysał się na piętach, spojrzał w niebo, wydął wargi.

–  Chyba że wzięli ich z patrolu, skręcili z trasy.

–  Co, z kasetonówkami pod skrzydłami? Pieprzysz, Juruś, pieprzysz.

Jurusiowi to zwisało, nie był w nastroju; westchnął smętnie.

–  Odwieś się, dobra? Sunę do Jebaki. Idziesz? Poszli.

Smith siedział i patrzył. Pojawił się przygarbiony chudzielec w podartej panterce i z czymś, co przypominało brudną stułę, na szyi; chodził od jednego do drugiego i szeptał coś nad nimi, doszły lana strzępy pospiesznej łaciny. Ksiądz? – zastanowił się przelotnie. Modlitwy za zmarłych, za żyjących, za umierających, za mordujących.

Rozglądnął się nieco przytomniej. Pokos był straszny. Pył już opadł, dym zniknął i widać było znacznie więcej. Jeśli ten fragment obozowiska reprezentatywny był dla jego całości, to zabitych i śmiertelnie rannych liczyć należało na dziesiątki.

Kiedy tak patrzył, na pniu, który stanowił dogodne stanowisko obserwacyjne, przysiadł łysiejący wąsacz w brudnym czarnym swetrze.

–  Kopsniesz jednego? – zagadnął po polsku.

–  Nie palę.

–  Hę, nie mów, serio? Smith uśmiechnął się blado.

–  Palenie szkodzi – wyjaśnił spokojnie. – Od tego się umiera.

–  Naprawdę? Nigdy nie widziałem.

–  Czego?

–  Żeby ktoś zdechł od palenia papierosów. Ksiądz namaszczał kolejnego konającego.

–  Nie wiem – pokręcił głową Smith. – Nie wiem.

–  Ty skąd, z Ameryki?

–  Aha.

Tamten przytaknął krótkim skinięciem, jakby tego się właśnie spodziewał. Siedział zgarbiony, z łokciami wpartymi w kolana, nogami szeroko rozstawionymi; rękawy swetra miał podwinięte, skórę jego przedramion i dłoni pokrywała brzydka czerwień pooparzeniowa, wyglądało to, jakby nosił różowe rękawice z grubego nylonu.

–  Cztery JOP-y – mruknął. – Cztery głupie JOP-y.

–  Co teraz?

–  Jak to co? Będziemy uciekać, jak zawsze. Podniósł się i poszedł w swoją stronę. W tej samej chwili z krateru wypadł Andrzej. Brakowało mu paru palców u prawej ręki, dłoń owiniętą miał bandażem.

–  Szukałem cię wszędzie – warknął na Smitha. – Nie mogłeś zostać na miejscu? Michał myślał, że cię utrupiło i mało go szlag nie trafił. O czym rozmawialiście?

–  Co? – Ian był przytłoczony tym słowotokiem zwykle małomównego Andrzeja. – W ogóle go nie widziałem, gdzieś poszedł.

–  O czym ty pieprzysz, do cholery? Przecież właśnie z nim gadałeś!

–  Z kim?

–  Z nim!

–  A kto to był?

–  No, Xavras!

–  Ten z wąsami?

–  Tobie co, w główkę dostałeś? Weź się obudź, za chwilę wymarsz.

–  Dokąd?

–  A bo ja wiem? Donikąd, byle się stąd zmyć, założę się, że w drodze jest już cała eskadra. A on ci nie powiedział?

–  To był Xavras? Ten w swetrze?

–  Co, niby goły ma chodzić? Nigdy żeś go nie widział, czy co? Rusz tyłek!

–  Nie poznałem.

–  Dobra, dobra, idziemy.

Bukowina – Moskwa

Ma dwóch przybocznych, coś jakby goryli; ci aniołowie stróżowie wyglądają jak bliźnięta, nawet ubierają się podobnie, noszą czarne T-shirty z nadrukowanymi cyrylicą cytatami z Apokalipsy świętego Jana. „I wyszedł inny koń barwy ognia, l a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój, l by się wzajemnie ludzie zabijali -li dano mu wielki miecz". A drugiego bliźniaka cytat jest taki: „I morze wydało zmarłych, co w nim byli, i Śmierć, i Otchłań wydały zmarłych, co w nich byli, i każdy został osądzony według swoich czynów". Maszerowaliśmy dwa dni i dwie noce, z krótkimi przystankami, i oni pilnowali mnie na zmianę, taki był rozkaz Wyżryna. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia jest nie do użytku, ani gęby do niego otworzyć, ani nic, ponury służbista; za to z Morze Wydało Zmarłych wyciągnąłem parę ciekawych rzeczy. To opóźnienie w wymarszu Xavrasa do Republiki Nadwiślańskiej było zamierzone, okazuje się, że on na coś czekał, na jakiś znak, na wiadomość od kogoś, to nie była wina pogody. A co do Czerniszewskiego, to zdania są podzielone: Dzidziuś Nikifor zarzeka się, że Władimir żyje (Dzidziuś to ten pułkownik terrorystów miejskich, znajomy Xavrasa jeszcze z czasów oblężenia Krakowa, ów słynny kurdupel, którego zdjęcie obiegło wówczas cały świat), ale z kolei Gustaw (też pułkownik, też komendant polowy, też terrorysta) przyznaje rację Posmiertcowowi, a to już coś znaczy. Ale po prawdzie i tak nikt temu nie daje wiary, czego się zresztą należało spodziewać. Morze Wydało Zmarłych mówi, że tak naprawdę to nie jest ucieczka przed nalotami, że Wyżryn po prostu wykorzystuje sytuację, aby znowu odskoczyć i zmylić przeciwnika. Idziemy na północny wschód. Głównie lasem. Czasami widać w oddali wioski, dymy z kominów, krzątających się ludzi. Niedawno przez przypadek zauważył nas chłopak pasący krowy: leżał w trawie z walkmanem na uszach, nie ruszał się, zwiadowcy przeoczyli go. Byłem pewien, że Xavras każe go rozstrzelać, ale nie. Podarowali mu nawet czapeczkę, dzieciak się ucieszył. Morze Wydało Zmarłych tłumaczy mi oczywistości: z tymi ludźmi trzeba żyć w przyjaźni, to się opłaca; ludność miejscowa, jeśli chce, potrafi być bardzo uciążliwą przeszkodą, a poza tym tutaj prawie za każdym stoi jakaś bojówka, w ESW praktycznie nie ma takiego narodu, który nie szczyciłby się przynajmniej jedną podziemną armią, i z podobnych pozornie nic nie znaczących incydentów robią się poważne zatargi, jeden trup, drugi, nie trzeba wiele, Ruscy potem tylko patrzą, jak się wzajemnie wyrzynamy. Morze Wydało Zmarłych stara się być przyjacielski. Rozmawiamy w marszu całymi godzinami; rozmawiamy po polsku, bo tu, tak głęboko w ESW, nie opłaca się Rosjanom stawiać min językowych. Spytał, gdzie się nauczyłem. Powiedziałem, że w domu. Powiedziałem, że dziadkowie. Tylko się uśmiechnął. Która emigracja? - spytał. Aż mi dreszcz przebiegł po plecach. Co za fatalizm. On tego nie wie, on tego nie widzi, on tego nie jest w stanie zrozumieć – ale jakaż głębia czarnego fatalizmu, jakiż grymas historii kryje się w tym uśmiechu i tym pytaniu! Wstrząsnęło mną obrzydzenie; jestem Amerykaninem, powiedziałem, Ian Smith. Obywatel Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Morze Wydało Zmarłych zachichotał. Iwan Psuta, rzekł, obywatel Federacji Rosyjskiej. Przypomniałem sobie Ślązaka. Trzecie zaparcie się świętego Piotra, pomyślałem. Moje kłamstwa i moje prawdy w cudzych uszach obracają się przeciwko mnie. Moja babka ze strony matki była z domu Śniadecka, jej mąż Warda-Mazowiecki. Ale ja nie jestem Polakiem, wiem o tym przecież, wiem, bo czuję. Zastanawiam się, co rzekłby na takie stwierdzenie Morze Wydało Zmarłych. Czy nazwałby mnie zdrajcą? Zwyzywał od tchórzy? Skąd w nich ta niewzruszona pewność, że ich krew ma pierwszeństwo ponad wszystkimi innymi? Chociaż, faktycznie – ciąży niczym przekleństwo. Co takiego powiedział wtedy Quelley? „Jesteś jedynym naszym człowiekiem, który biegle mówi po polsku. Do cholery, Smith, tylko spójrz w papiery: jesteś pieprzonym Polakiem!" Ergo: Xavras. Przyczyna była prosta: wszyscy inny ludzie WCN o odpowiednich kwalifikacjach, którzy znali polski i rosyjski – wszyscy oni gryźli już krwawą ziemię ESW. Ten Yarda, który wytrwał przy Wyżrynie najdłużej ze wszystkich – wystarczyło, że w złym momencie poszedł w krzaki za potrzebą, i już go dostał jakiś snajper, dziura we łbie na wylot. Nikt się nie spodziewał, nie było gotowego zastępcy. A kontrakt sieci z Wyżrynem wygasa po czterech miesiącach braku obsługi telewizyjnej; kontrakt jak kontrakt, bo niby do jakiego sądu mielibyśmy się odwołać w razie czego – ale on dał swoje słowo, słowo Xavrasa Wyżryna, mamy to nagrane, i, póki co, warte ono dwieście pięćdziesiąt milionów. Dział prawny WCN strasznie kręcił nosem, ale prawda jest taka, że gdyby wszystkie umowy załatwiano, wierząc w słowo honoru dane przez kontrahenta, bez potrzeby spisywania grubych niczym Biblia kontraktów, to ci chłopcy w garniturach jak folia celuloidowa szybko poszliby z torbami, w ich interesie leży nieuczciwość ich własnych klientów. A ćwierć miliarda to wcale nie jest wiele, gdy chodzi o wyłączność na najsłynniejszego terrorystę XX wieku. Mamy dzięki temu dziesiątki godzin takiego materiału, że niech się MGM ze swoim „Nieuchwytnym" schowa. Po tej rozmowie z Quelleyem blisko tydzień tylko siedziałem i oglądałem, dwu-, trzy-, czterokrotnie. Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn, Xavras Wyżryn. Nic dziwnego, że go nie poznałem. W telewizji bogowie, w telewizji demony. Archanioł Gabriel zstępujący z nieba, Franky Boo, reklama, reklama, łomot Mamuta, pan prezydent się frapuje, pan prezydent się uśmiecha, tu powódź, tam trzęsienie ziemi, tu katastrofa samolotu, tam sześcioraczki, wszędzie terroryści, reklama, reklama, piersi Fanny Kelly, kosmici podbijają Ziemię, módlmy się za ich dusze; tak rodzi się sztuka agresywnej epilepsji.

Zapadli w jakimś podgórskim jarze. Smith przespał dwanaście godzin. Obudziwszy się, pożarł potężną porcję bigosu. Potem znowu zasnął. Po raz drugi ocknął się już o świcie. Nawiązał łączność z Nowym Jorkiem. Centrala była porządnie zniecierpliwiona, kazali mu natychmiast przesłać jakiś materiał. Wyjął więc kołpak.

Urządzenie wyglądało jak cokolwiek przerośnięty, kanciasty hełm; obejmowało całą głowę, zostawiając odsłonięte jedynie usta i podbródek. Przód twarzy zakrywał plastikowo-metalowy owadzi ryj, elektronicznymi czułkami sięgający w przód na ponad dwadzieścia centymetrów. Z profilu kołpak przypominał najstarsze, pochodzące jeszcze z czasów wojny bolszewickiej, prymitywne wersje przenośnych noktowizorów wojskowych; widziany en face przywodził na myśl komiksowe wyobrażenia głów robotów z początku wieku.

Smith założył go, zapiął, włączył, przetestował, zmienił ustawienie filtrów dźwięku i obrazu, ponownie przetestował, nagrał próbnie około minuty materiału (widok obozowiska ze zbocza, jedno długie, statyczne ujęcie), po czym odtworzył go dla kontroli układów projekcyjnych. Wszystko w porządku. Włączył zewnętrzny znacznik trybu pracy i ruszył szukać Xavrasa.

Ludzie pokazywali go sobie palcami – ale sensacji nie wywołał. Wyżrynowcy, jak zwykle, rozłożyli się bardzo chaotycznie, unikając większych zgrupowań, musiał wejść między drzewa; w końcu zaczął wypytywać o drogę, zdążył już pożałować nieobecności Morze Wydało Zmarłych. Ostatecznie poprowadził lana jakiś chłopak, prawie dziecko.

Xavras właśnie się golił; zgarbiony, zezował na huśtające się na gałązce jodły metalowe lusterko. Obok, rozciągnięty pod pniem dębu, Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia oliwił rozłożony na części karabin. Gdzieś niedaleko grało radio, szedł w las bałkański jazz.

Xavras obejrzał się na Smitha, odejmując na moment brzytwę od gardła.

–  Pan Weltzmann, jeśli się nie mylę – mruknął. – Lepiej trzymaj to światełko zapalone.

–  Muszę coś nagrać, panie pułkowniku.

–  Chyba wiesz od tamtych: ani sekundy bez mojego imprimatur.

–  Wiem. Nie podoba mi się to. To jest cenzura. Wyżryn zarechotał.

–  Jasne jak słońce, że to cenzura! A tyś co myślał? Przymknij się lepiej, bo jeszcze się porznę.

Smith przysiadł na kamieniu. Czekał. Xavras się golił, Był rozebrany do pasa i Ian świetnie widział, iż żaden z niego Herkules; w rzeczy samej był to już starszy facet – gdyby nie bardzo krótko przystrzyżone włosy, zapewne zaświeciłaby mu tu i ówdzie siwizna. Próbował sobie teraz Ian przypomnieć twarz Wyżryna z przesyłanych do WCN przez swoich poprzedników filmów: i niby ta sama, a Jednak inna.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia złożył swą broń i próbnie wycelował ją w Smitha, a była to niemiecka anuka 44, szybkostrzelna armata do powalania szarżujących tyranozaurów. W odpowiedzi Smith wycelował weń obiektywy swego kołpaka.

Wyżryn się umył i naciągnął podkoszulek. Wysiąkał nos i usiadł naprzeciw Smitha.

–  Rozumiem, że straszna posucha po tej spokojnej zimie – rzekł – i szefowie chcą trochę trupów, krwi i łez matek, a najlepiej Xavrasa Wyżryna, co? No dobra, miejmy to już za sobą. Włącz to ustrojstwo.

Smith włączył i znacznik zewnętrzny z OFF zmienił się na ON.

–  Z pewnością doszły pana wieści o śmierci prezydenta Czerniszewskiego – rozpoczął po angielsku, podobnie jak czynili to inny reporterzy; atrakcyjność Wyżryna dla zachodnich mediów brała się między innymi z jego komunikatywności, jako jedyny spośród tych krwawych watażków posługiwał się biegle angielskim i francuskim, tamci tylko mamrotali coś w niecywilizowanych językach i widz, słysząc, iż nie potrafią mówić po ludzku, mimowolnie ich odczłowieczał: wciąż przecież pozostawała aktualna uniwersalna definicja barbarzyńcy jako osoby niezdolnej do porozumienia się w naszym języku.

–  Potwierdza je pan?

–  Póki co, potwierdza je tylko Posmiertcow, więc sami możecie ocenić, czy należy dawać im wiarę – odparł gładko Xavras; miał wprawę, miał doświadczenie, wywiadów udzielał rutynowo, po to przecież był ten kontrakt z siecią: obraz i słowo mówione stanowią taką samą broń terrorysty jak kula i bomba, szkodzić wrogowi można na wiele sposobów.

–  Ma zdjęcia.

–  Nie wątpię. Zawsze je ma.

–  Już od kilku miesięcy, od upadku Krakowa jesienią zeszłego roku, krążą pogłoski o szykowanym przez was terrorystycznym ataku jądrowym na Moskwę. Jest to podobno pana osobisty plan, mający na celu zaszantażowanie Kremla.

–  Fakt, krążą.

–  Są prawdziwe?

–  Myśli pan, że zaprzeczę? Słuchajcie, ludzie, Xavras Wyżryn wysadzi w powietrze Moskwę! I tak dalej.

–  Zatem jednak zaprzecza pan?

–  Pewnie, że nie.

–  Dysponuje pan odpowiednią ilością materiału rozszczepialnego?

–  Dysponuję.

Rozmowa skręciła w niebezpieczną stronę. Smith, ruchem głowy łagodząc wstrząsy kamery, przesunął się nieco w lewo, by złapać oblicze Xavrasa na tle owej tęgolufej armaty jego przybocznego.

–  I przyznaje pan, iż planuje podłożenie w Moskwie sporządzonej z niego bomby?

– A jakże.

–  Wszelako po czymś takim niezwykle trudno będzie odmówić racji ludziom nazywającym was terrorystami. W rzeczy samej dopuściłby się pan najbardziej okrutnego aktu terroryzmu w dziejach ludzkości.

–  Myli się pan. Najbardziej okrutnego aktu terroryzmu w dziejach ludzkości dopuścili i dopuszczają się Rosjanie, planowo i z rozmysłem eksterminując naród polski. Mam panu wyliczyć, ile ich miast musiałbym zrównać z ziemią, by zbliżyć się do nich w liczbie ofiar?

–  Ale proszę się zastanowić, do czego prowadzi taka eskalacja śmierci!

–  No, do czego?

–  Do obopólnego wyniszczenia.

–  A to i tak lepiej niż teraz, bo teraz wyniszczani jesteśmy jedynie my. Ale może wy uważacie to za korzystniejsze rozwiązanie, co? Zawsze lepiej, gdy zginie jeden, niż gdyby miało zginąć dwóch, prawda? Lecz co, gdy to ty jesteś tym jednym? Wybaczysz, ginąc w milczeniu? Cieszyć się będziesz z dobrego zdrowia twego mordercy?

–  Jezus wybaczył.

– Nikt nie ma obowiązku być świętym. – Wszyscy wszak deklarujecie się jako chrześcijanie, katotolicy. Jak zatem to, co robicie, ma się do dekalogu?

–  Jesteśmy żołnierzami.

–  Czy żołnierze zabijają niewinnych cywilów?

–  A my to robimy?

–  Zamierzacie.

–  Ja zamierzam.

–  Mam rozumieć, iż w ten sposób bierze pan winę w całości na siebie?

Xavras zaśmiał się.

–  Jedna dusza za wolność narodu. Przyzna pan, że to niewielka cena.

–  Nie jest aby z pana strony takie kreowanie się na telewizyjnego Fausta przejawem po prostu gigantycznej megalomanii?

–  Polskie tradycje targów z diabłem nie są aż tak ponure. Niejaki Twardowski zdołał nawet oszukać czarta. W ogóle Polacy mają dobre kontakty w piekle.

–  Pan żartuje.

–  A pan nie?

–  Pytałem, czy nie gryzie pana sumienie w związku z planowanym ludobójstwem.

– A jak pan myśli?

Doprawdy ciężko się przeprowadzało wywiady z Xavrasem Wyżrynem.

Co ciekawe, niczego nie wyciął i pozwolił Smithowi przesłać do Nowego Jorku cały zarejestrowany materiał. Z pewnością powodowały nim jakieś ukryte motywy, Ian był o Wyżrynie bardzo złego mniemania. Nie oślepiała go już legenda Xavrasa, nie utrudniały widzenia powidoki malowniczych kadrów z reportaży jego poprzedników, nie miał trudności z dojrzeniem człowieka. Widział egotysty o skrzywionej psychice, właściwie kwalifikującego się do zakładu zamkniętego, przy czym ta potworna megalomania stanowiła akurat najmniejszy jego problem. Popadł Ian w tak sentymentalny nastrój, że aż jął w duchu wyrzekać: myśmy go stworzyli, myśmy go stworzyli – co na dodatek stanowiło kiczowaty banał, toteż humor skwasił mu się całkowicie.

Ale w jakimś stopniu było to prawdą, prawdą dosłowną: wszak ćwierć miliarda dolarów pozwoliło Xavrasowi na wyposażenie AWP we wszelkie dostępne w Stambule zabawki śmierci. W istocie nie od rzeczy byłoby przypuszczenie, iż pieniądze sieci prędzej czy później przyczynią się także do owej atomowej masakry, o ile nie stanowi ona jedynie kolejnego blefu Wyżryna. Teraz, po zawarciu kontraktu, wszystkie stacje konkurencyjne odsądzały WCN od czci i wiary, opluwając wszelkimi niekaralnymi epitetami, lecz póki przetarg trwał, słowem się nie zająknęły o nieetyczności podobnego posunięcia. Aktualnie odrabiały to z nawiązką, i to tym gorliwiej, im bardziej rosły wskaźniki oglądalności WCN.

Tymczasem wyżrynowcy ciągnęli na północ, na północny wschód. Niezwykle trudno było Smithowi ustalić liczebność oddziału z uwagi na jego maksymalnie rozproszony szyk, przemieszczali się przez Strefę Wojenną niczym mała chmura szarańczy, to dzieląca się, to znowuż łącząca, od czasu do czasu przysiadająca na dłużej dla odpoczynku i posilenia się. Pomimo to, Ian rychło zorientował się, iż oddział z dnia na dzień się powiększa, przybywa w nim ludzi. Zapytał o to Morze Wydało Zmarłych.

–  Poszły wici i chłopaki się zbierają – przytaknął Morze.

–  Wyżryn coś szykuje?

–  On zawsze coś szykuje.

–  Będzie akcja?

–  Co by miało nie być – mruknął Morze Wydało Zmarłych i zasnął. Oni wszyscy potrafili tak zasypiać. Żołnierze.

Nazajutrz przeszli przez rzekę i szosę. Robiło się coraz goręcej, ludzie maszerowali rozebrani do pasa, z żelastwem poprzewieszanym przez spocone plecy i ramiona; Ponieważ obywali się bez pojazdów, całość uzbrojenia i amunicji musieli targać na własnych barkach, a nierzadko – Jak chociażby w przypadku ręcznych wyrzutni rakiet ziemia-powietrze typu Kusza – były to ciężary kilkudziesięciokilogramowe.

Powoli Smith zaczynał się orientować w strukturze dowodzenia i stosunkach panujących w oddziale. Ów spotkany w dniu nalotu ponury grubas okazał się kimś w rodzaju oficera sztabowego Wyżryna. Juruś z kolei był szefem saperów. I tak dalej, i tak dalej. Natomiast Sienkiewiczowska trójka jakoś zniknęła Ianowi z oczu; pytał o nią, ale nikt nic nie wiedział – Michał, Andrzej i Jan musieli dostać jakiś następny specjalny rozkaz, bo odeszli niedługo po doprowadzeniu Amerykanina do Xavrasa.

W południe zatrzymali się na zachodnich obrzeżach brzozowego lasku. Ledwo Smith zdążył usiąść w cieniu i łyknąć chłodnej wody, przybiegł Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia i kazał mu iść ze sobą. Ian podniósł się niechętnie.

– Kamera! – warknął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia.

Smith uniósł brwi.

–  Dzieje się coś?

–  Nie gadaj, tylko rób, co ci mówię.

Ian wyjął i założył kołpak. Morze Wydało Zmarłych został przy plecaku Amerykanina, spał.

Poszli.

Była tam polana, słońce oświetlało ją swymi ciepłymi promieniami; a na polanie – brudna łysina wywróconej ziemi; a w niej – dół; a w dole – ciała. Smith natychmiast włączył nagrywanie. Płynnym, latami trenowanym krokiem ruszył w lewo, po szerokim łuku – na ugiętych nogach, rączym suwem, z usztywnioną szyją – panoramując dół. Grób okazał rozleglejszy, niż się w pierwszej chwili wydawało: ziemia kryła go w dwóch trzecich. Oko kamery, posłuszne spojrzeniu lana, podążało od obrazu do obrazu, konstruując z nich ciągi logiczne, samym niemym widokiem przekazujące widzowi wnioski pozornie obiektywnej obserwacji: warstwa gleby stopniowo maleje w miarę, jak obiektyw obraca się na południe i w końcu znika zupełnie, odsłaniając kłębowisko ciał – grób jest płytki i nie zasypano go w całości, a może po prostu nie w całości odkopano. Kamera widzi, kamera rozumie; obrazy to słowa i można budować z nich zdania, telepatycznie wpływające na widza, który przecież nawet nie zdaje sobie sprawy, iż jest odbiorcą obdarzonego treścią i znaczeniem przekazu. To nie jego mózg dokonuje selekcji i segregacji – to mózg Smitha. Zbliżenie na twarz mężczyzny: wydziobane oczy, żółte zęby, czaszka wyzierająca spod skóry, mięśnie spod tłuszczu. I plan szerszy: dziesięć, dwadzieścia ciał – wszystko mężczyźni w sile wieku. Spojrzenie się unosi: nad dołem stoją: Xavras Wyżryn, Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia oraz trójka nie znanych Ianowi młodych bojowników.

–  Wyłącz.

Smith wyłączył. Ruszył ku Wyżrynowi, obchodząc dół dookoła – i naraz dostał się w nurt powietrza pchanego leniwym wiatrem znad powierzchni grobu. Smród był niewyobrażalny. Napłynęła mu do ust ślina, język pokrył słodki nalot. Nie mógł oddychać. Rzucił się w tył. Nie zdążył, zaczął wymiotować. Jakoś zdołał zdjąć kołpak. Trzęsły się pod Ianem nogi. Jasnowłosy młodzian ze snajperskim karabinem na plecach wyprowadził go ze strefy smrodu i poczęstował papierosem. Smith zaciągnął się dymem i natychmiast zaczął kaszleć.

–  Palenie szkodzi – zagadnął go Xavras, podszedłszy; sam również kopcił.

–  Kto to jest? – chrypnął Smith.

–  Połowa komanda Brońskiego.

Ian zaciągnął się po raz drugi, przymknął oczy, pogrzebał w pamięci. Były jakieś dziwne plotki wczesną zimą, potem o Brońskim nastała cisza. Broński, ten najmłodszy z pułkowników AWP, był pomysłodawcą i wykonawcą kilku głośnych rajdów w głąb Rosji, w ostatnim nieomal udało mu się opanować elektrownię atomową.

– Co się stało?

Wyżryn wzruszył ramionami.

–  Zastosowali jego taktykę: nagły wypad. Dostali go, jak wracał na zimowisko w Strefie.

– Nie żyje?

–  Bronek? Nie, on przeżył, jego nie było w tej grupie, Prowadził trochę cięższego sprzętu na styczniowy suk starnbulski i szedł okrężną drogą. Pozwól no.

Kilkanaście metrów między drzewami – i wyszli na drugą polanę z drugim dołem, mniejszym, lecz odkrytym całkowicie. Na pierwszy rzut oka wrzuceni doń mężczyźni niczym się nie różnili od tych z większego.

–  To jest ta grupa od ciężkiego sprzętu? – spytał Ian.

–  Ach, prawda. Widzisz, krasnoarmiejcy na rajdach w Strefie nie noszą mundurów.

–  Mhm?

–  To są właśnie te Ruskie. Bronek dorwał ich, jak zakopywali mu ludzi. – Xavras machnął ręką za siebie, w stronę pierwszej polany.

–  I tak samo powystrzelał – mruknął Smith, nagle, nie wiedzieć czemu, wściekły na Wyżryna.

–  Tylko że ich, oczywiście, filmować nie będziesz.

–  Dlaczego?

–  Głupie pytanie. Chodź. Zawrócili.

–  Zabronisz mi powiadomić o tym sieć? – dopytywał się Smith.

–  A powiadamiaj kogo chcesz, proszę bardzo. Ale zobaczyć mogą tylko jeden grób.

–  Manipulujesz mną.

–  No pewnie. Bierz kołpak i kręć – Xavras wskazał dół wypełniony ludźmi Brońskiego.

Zatrzymał się przy Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia i coś doń powiedział. Potem skinął głową i odszedł wraz z pozostałymi, pozostawiając Amerykanina sam na sam z apokaliptycznym młodzieńcem i śmiercią u jego stóp.

Smith w milczeniu podniósł i założył kołpak. Odrzucił peta. Czuł jakąś dziwną lekkość, jakby był na małym haju, choć wypalił wszak tytoń, a nie haszysz. Rozciągnął się w czasie i przestrzeni, myśli od czynu dzieliły teraz kilometry. Zmysły wyskoczyły mu w przód na długich-cienkich smyczach, dotyk najdalej; ciało odłaziło odeń, jak mięso zanurzone we wrzątku odchodzi od kości. Włączył nagrywanie. Na nogach ugiętych bardziej niż trzeba, podążył prosto nad dół. Teraz wychwytywał szczegóły, drobne detale: łapał je na krótkie ujęcia, bez planu, skacząc spojrzeniem od zwłok do zwłok w swoistym teście skojarzeniowym. Trupy były bardzo brzydkie. Chciał to pokazać. Śmierć jest brzydka. Nie ma piękna w entropii.

Chciał to pokazać i wiedział, że mu się nie uda, Xavras znowu będzie górą, ludzie zobaczą w telewizji zwłoki i zaklną w intencji Wyżryna, to wampir, on jest wampirem żyjącym na ich hollywoodzkich wyobrażeniach wojny, walki, śmierci, ogniskuje ich sny, wysysa wiarę w rzeczywistość, kradnie marzenia.

Smith wiedział to wszystko i filmował dalej. Nie mógł inaczej; to nie kołpak był dla niego, lecz on dla kołpaka. Racją jego istnienia była funkcja, jaką pełnił; Xavras Wyżryn natomiast – Xavras Wyżryn – co usprawiedliwiało jego istnienie, co dawało mu tę moc? Komu był potrzebny?

Filmował z przekleństwem przysiadłym mokro na wargach, bo jakoś podświadomie, unoszony ciepłymi falami owego niezrozumiałego odurzenia, poznał prawidłową odpowiedź na swe pytanie: to mnie, to także mnie potrzeba Wyżryna. Te dziesiątki godzin wielokrotnie przeglądanych nagrań, wszystkie te filmy – czyż nie przebiegał po mnie dreszcz? Czyż tym samym nie przyznawałem racji jego krwawemu istnieniu?

Filmował pomordowanych pobratymców Xavrasa, boleśnie świadomy, iż oni nawet teraz, martwi, mimowolnie służą Nieuchwytnemu; iż nawet tym suchym przekazem faktów on sam, Ian Smith, wspomaga Wyżryna w jego dziele roznoszenia zarazy śmierci. Są w ciele Zwierzęcia pasożyty, które rosną na cudzym cierpieniu i nieszczęściu, i to jest normalne, i temu nikt się nie dziwi, tak zawsze było i będzie; ale wzrost Xavrasa nie jest dla Zwierzęcia przykry, tu nie ma mowy o wyzysku, Xavras żyje ze Zwierzęciem w symbiozie. Złączyli swoje krwiobiegi.

Smith filmował. Czynił swą powinność, oddając w imiemu Xavrasa daninę okrutnemu bóstwu. Zimne, suche, pozbawione radości i namiętności zło Wyżryna, pozbawione nawet cynizmu, w którym są przecież kryształy ironii, to zazwyczaj pozwala cynikowi wzbudzić w ludziach coś rodzaju gorzkiej litości, współczującej sympatii; to spokojne, przyziemne zło Wyżryna, jakiego właśnie doświadczył, doprowadzało Amerykanina do cichego szaleństwa, tym bardziej, że w żaden sposób nie potrafił logicznie umotywować tego odczucia, bo ono opierało się na czym innym, nie na faktach, nie na czynach – wszak cóż takiego zrobił Xavras? Pokazał mu masowe groby, dowód zbrodni Armii Czerwonej i AWP, i zabronił filmować drugi z nich, bo to mogłoby zaszkodzić telewizyjnemu wyobrażeniu o Armii Wolnej Polski; tyle, nic więcej, nic mniej. Czy to czyniło z niego potwora? Z całą pewnością nie. A jednak – wrażenie było po prostu przerażające.

Filmował otwarte usta, w których kłębiły się błyszczące w jasnym słońcu muchy, bezmięsne wargi, dziurawe policzki, palce czarno-białe, gnijące płaty mięśni na schnących szkieletach – i jeszcze go skóra swędziała od niedawnej bliskości Xavrasa Wyżryna. W małych rzeczach objawiają się rzeczy wielkie, prawda przegląda się w szczegółach – i Smith przed chwilą właśnie dojrzał tę prawdę, prześwitywała ona spomiędzy krótkich zdań wypowiadanych przez Wyżryna, przezierała z jego pospolitej twarzy, nieefektownego ubioru, rozpaczliwie szamotała się pod gęstą siecią jego szarych gestów, małych słów, przywar i słabości nieoryginalnych i zwyczajnych, póz świadomie przesadzonych i banałów ośmieszających wygłaszającego je, wszystkich tych zachowań mających na celu tylko i wyłącznie pomniejszenie pułkownika w cudzych oczach. Prawda była nazbyt przerażająca, by Amerykanin zdołał ją wyartykułować będąc całkowicie trzeźwym, przeczyła powszechnie uznanym dogmatom, przekreślała oczywistości, negowała najgłębsze jego przekonania.

Prawda wyglądała bowiem w ten sposób, że w rzeczywistości – w rzeczywistości Xavras Wyżryn był dokładnie taki, jakim malowała go telewizja.

Wieczorem ogniska. Mogli sobie pozwolić, bo to był teren gęsto zamieszkany; zatrzymali się na przełęczy między trzema wioskami i miasteczkiem, przez które biegła linia kolejowa, oczywiście od wielu już lat nie wykorzystywana: nie było w ESW choć jednego odcinka torów, po którym mógłby się bezpiecznie poruszać pociąg. W miasteczku biły dzwony, chyba na wieczorną mszę: widzieli z przełęczy w świetle zachodzącego słońca biały budynek świeżo wzniesionego kościoła. Smith stał i filmował, na gwałt potrzebował jakiejś psychicznej odtrutki, a scena urzekła go swym pięknem, rozciągająca się przed nim i pod nim panorama niziny z malowniczo położonym nad rzeką miasteczkiem, jak przejrzewającym owocem ziemi, przywiodła mu na myśl obrazy wczesnych impresjonistów, wszystko tu było miękkie, jakby zatrzymane w fali gorącego powietrza wraz z pochwyconym obrazem miejsca wstępującego gdzieś wzwyż, ku niebu, na którym zasypiały młode chmury; światło i cień snuły się po powierzchni gruntu całymi stadami nici babiego lata, włókna pastelowych kolorów biegły kilometrami przez pola, łąki, rzekę, las, następne pola, a słońce wciąż zachodziło i zachodziło i cały ten ciepły kilim tonął powoli w sączącej się już z głębin cieni nocy. Dzwony biły. Stał i patrzył, a ponieważ na głowie miał kołpak, jego spojrzenie posiadało moc spojrzenia demiurga.

Ktoś musiał doń podejść od tyłu, bo wtem posłyszał cudzy oddech, niesynchroniczny z własnym.

–  Wołają mnie.

–  Kto?

–  One.

–  Dzwony?

–  Dzwony. Tak. Widzi pan to? Widzi pan? W takich chwilach…

–  Tak.

Dopiero po kilku minutach wyłączył kołpak i obejrzał się, i wtedy się okazało, że to ów przygarbiony chudzielec, którego spostrzegł był w dniu masakry w dolinie, tylko że teraz nie ma na sobie stuły, co innego przewiesił przez ramię, włoda z podwójnym magazynkiem mianowicie. Był to kościsty ciemnowłosy mężczyzna po czterdziestce, o smutnych piwnych oczach pod brwiami jak dwa pociągnięcia Japońskim pędzlem umazanym w bardzo gęstym tuszu. Palił papierosa. Smith poprosił o jednego. Podsunięto mu pod nos wielką, posrebrzaną papierośnicę.

–  Muszę się przyzwyczaić. – Zakaszlał. – Pan jest księdzem?

–  Aha. Ian Smith, jeśli się nie mylę?

–  Alias Jachim Weltzmann.

–  Gienek Śmiga.

Ksiądz uścisnął dłoń Smitha, nie odwracając się doń, patrząc przed siebie, na nizinę zanurzoną w słońcu i cieniu.

Ian zdjął kołpak, wsunął go sobie pod pachę. – To wciąż jest Strefa – rzekł, wskazując ręką z papierosem miasteczko i kościół.

–  Strefa, Strefa. A czy pan wie, że ja nigdy w życiu, ani razu nie odprawiłem zwykłej mszy w zwykłym kościele? Czasami wręcz cieszę się z tej wojny. Straszne, prawda?

–  Należy ksiądz do oddziału Wyżryna? Ten karabin… Śmiga posłał Smithowi złe spojrzenie.

–  Ja widziałem, co wy tam puszczacie w tej waszej telewizji – warknął. Strzepnął z peta popiół, lewą dłoń wsunął do kieszeni. – Czy imam w Armii Proroka, czy ksiądz w AWP, jednakie potwory, fanatyzm buchający czarnym płomieniem z nawiedzonych oczu. Co to ma być, do cholery? Chcecie z nas zrobić jakichś Murzynów skaczących w rytm bębna dookoła ogniska?

–  Ksiądz, jak widzę, jest z tych, którzy terroryzm i islam mają za synonimy.

Śmiga zmarszczył brwi; Smith zrozumiał, że znowu źle obliczył pole rażenia swych słów.

–  Chciałem powiedzieć – poprawił się – że dla patrzących z zewnątrz nie ma większej różnicy, w imię czego te stosy trupów. Koran czy Biblia, co za różnica, zło to samo.

Śmiga milczał przez chwilę.

–  Tylko to widzicie, co? – mruknął wreszcie, rozbawiony, choć zarazem posępny. – No tak. Filmuj pan, filmuj, dobrej zabawy.

Chciał odejść, ale Smith złapał go za ramię.

–  Niech mi ksiądz powie.

–  Co?

–  Cokolwiek. Niech mi ksiądz opowie o sobie. Proszę. Śmiga zerknął na kołpak.

–  Wyłączony, mam nadzieję.

– Oczywiście.

Słońce zaszło. Ksiądz odrzucił peta, usiadł. Smith obok, kołpak położył na trawie.

– Znalazł mnie przez szajkę kieszonkowców. Pięć lat później. To była rocznica śmierci mojego ojca, zwinęli go podczas mszy, ktoś wsypał. Miałem dwadzieścia dwa lata. Powiedział, że już czas na niego, już go namierzają, lecieli podług listy starych kawalerów; zaczął mnie uczyć łaciny. Nie było decyzji, wszystko poszło gładkimi półwyborami: to stanowiło formę oporu, podobnie jak wypisywanie antyrosyjskich haseł na murach i wykrzykiwanie w ciemności kina polskich przekleństw. Pan tego na pewno nie zrozumie, ale to jest naprawdę wielka rzecz, takie poczucie misji; potrafi doszczętnie zeżreć człowieka. Wyobraża pan sobie, jak ja się wtedy czułem? Wyświęcił mnie sam Niewidzialny Kardynał. Wstąpiłem do tajnego bractwa, przynależność do którego równała się wyrokowi śmierci. Na ulicy, w biurze, w autobusie – oni wszyscy widzieli kogoś innego, niż byłem w rzeczywistości. Jedyny zdrowy pośród ślepców, anioł w Sodomie. Byłem wyniesiony, a własne męczeństwo rozgrzeszało mnie z mej pychy. Miałem swoją parafię, swoją siatkę wiernych. Każda msza była sakramentem śmiertelnego przerażenia. Bóg stał za drzwiami z odbezpieczonym pistoletem w ręku i słyszałem Jego ciężki oddech. Śmierć Stalina zwaliła mi mój świat na głowę. Wtedy dopiero się okazało, jak niewielu nas było. Tych kilkunastu, którzy się ujawnili, rychło pod takim czy innym pretekstem trafiło na Syberię, wnet zresztą powstał nowy szablon i zostaliśmy szpiegami Watykanu. Wtedy też straciłem kontakt z hierarchią. Wszystko się rozpadało. Wojny wybuchały jedna po drugiej, w reakcji łańcuchowej, jakby ktoś rzucił granat na gęste pole minowe. Byłem przeciw, ale w ludziach się gotowało… Ktoś niechcący musiał się wygadać. Przyszli w nocy. Rytuał. Sto razy wyśniłem każdy mój ruch. Widzi pan, otrzymałem od Niewidzialnego Kardynała jeszcze jeden dar, truciznę oczywiście. I oczywiście nie zażyłem jej. Pan powiedziałby, że przeznaczenie, ale ja nie wierzę w przeznaczenie, za dużo widziałem. Odbili mnie ludzie Wyżryna. Pan spyta, czy pochwalani wojnę. Niech pan nie pyta. Nie jestem żadnym autorytetem moralnym, nawet nie znam się za dobrze na teologii; taki ze mnie ksiądz, jak i żołnierz, zmieniam zdanie w zależności od nastroju. Niech mnie pan nie pyta o Wyżryna, nie mnie go osądzać.

–  Każdy ma prawo. To nie jest dobry człowiek.

–  Ach, pan już go poznał na wylot. Smith zignorował ironię.

–  To jest potwór.

–  A cóż w nim takiego potwornego?

Smith ze złością wyrwał źdźbło trawy, splótł między palcami i rozerwał.

–  Ja tego nie potrafię wyrazić. To nie jest żadne słowo, to nie jest żaden obraz. Ja to po prostu czuję.

–  Znam to. Nie pan pierwszy. Pospolita choroba. Recepta jest taka: zażywaj Xavrasa w małych i bardzo powoli rosnących dawkach.

–  Co ksiądz, do diabła, plecie?

–  Hę, hę, hę. Moralista Freudowski. Powinniście tu przyjeżdżać na pielgrzymki. No, no, nie masz się czego obrażać, kochany. Taki jest los wszystkich świec w pełnym blasku słońca. Wiem, to nie jest przyjemne uczucie. Ale trzeba się pogodzić. Jeszcze chodzą bohaterowie po tej ziemi. Choć pan zapewne mnie wyśmieje.

–  Nie, ja rozumiem, musicie mieć swoje symbole, swoje sztandary.

Ksiądz ponownie zwrócił wzrok na Smitha i Ian odczytał na dnie ciemnych oczu Śmigi zwykłą, brudną pogardę. – Taak. Filmuj pan, filmuj.

Odkurzył stare zabawki; miał takiego drewnianego pajacyka o imieniu Relatywizm Kulturowy, podrygiwał on uciesznie na przegniłych sznurkach, główka chybotała mu się na boki niczym pijakowi, na twarzy miał wyrzezany szeroki uśmiech wyższości. Murzyni skaczący w rytm bębna dookoła ogniska; tak, tak, to było bardzo malownicze, kołpak lubi takie rzeczy.

Bo cóż innego Smithowi pozostało? Ano niewiele; jego zadaniem było przetłumaczyć Xavrasa na język telewizji – a jakże miał to zrobić, nie wierząc w niego, nie rozumiejąc go? Skręcić efektowny wideoklip każdy potrafi; ale tu chodzi o prawdę, a żeby pokazać na ekranie prawdę, trzeba kłamać, to żadna tajemnica, lecz kłamstwo kłamstwu nierówne, a prawda jest jedna – pozostając na zewnątrz, pozostając obcym, Smith, chcąc nie chcąc, każdym ujęciem, każdym kadrem tworzyłby atrakcyjny film akcji o Nieuchwytnym Wyżrynie, fabułę równie fantastyczną, co MGM-owa superprodukcja. Nie ma wyjścia, trzeba wleźć do środka. A on nie był w stanie, odrzucało go z obrzydzenia.

Bladym świtem, gdy z przełęczy schodziła zimna mgła, powlókł się przez obóz w poszukiwaniu księdza Śmigi; ktoś wskazał mu drogę. Teraz już Smith bez przerwy chodził w kołpaku, takie były zasady tej gry: nie znasz dnia ani godziny, każda chwila może okazać się tą jedyną. Utracił twarz, ludzie Wyżryna rozpoznawali go po elektronicznej masce, zlał się w ich pamięci z wszystkimi wcześniejszymi wysłannikami sieci; w rzeczy samej -Smith był kołpakiem.

Okazało się, że to niedziela, Śmiga odprawiał mszę. Ian dotarł na sam jej koniec; wiernych było czternastu, za ołtarz robił nie okorowany pień drzewa. Łacina Śmigi płynęła wartkim strumieniem, Smith nie widział jego twarzy, lecz z szybkich, oszczędnych ruchów rąk księdza i twardo wyprostowanych pleców z łatwością odczytywał kolor jego myśli. Skończywszy, ksiądz pozbierał swoje rzeczy i schował je do chlebaka; wierni rozeszli się bez słowa. Smith podszedł do Śmigi.

–  Czego? – warknął nań tamten.

– Może byłby ksiądz tak dobry i z łaski swojej…

–  Filmował pan? Co? Filmował pan? – Postukał palcem w kołpak; Ian uchylił się, odstąpił krok.

– Nie. Co się ksiądz tak wścieka?

Śmiga wzruszył ramionami.

– Nie mam teraz czasu, idę do Wyżryna.

– No to ja z księdzem.

Śmiga posłał mu dziwne spojrzenie, po chwili jednak powtórnie wzruszył ramionami i pomaszerował między drzewa.

Wyżryn wraz z ponurym grubasem i jeszcze trzema mężczyznami siedział nad rozłożonymi na żółtej, plastikowej płachcie mapami, liczył coś na kalkulatorze. Opodal Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zajadał się zielonymi jagodami. Na widok Śmigi i Smitha wszyscy przerwali wykonywane czynności.

–  Co jest? – mruknął obliźniony starzec w brązowym płaszczu, spoglądając na intruzów spode łba.

–  Wyłącz! – warknął Wyżryn na Smitha, podnosząc się z ziemi i wskazując kalkulatorem w stronę głowy Iana.

W efekcie wszyscy skupili spojrzenia na kołpaku Amerykanina i płonącym na nim czerwono napisie: ON.

A wtedy Śmiga sięgnął do wnętrza chlebaka, wyrwał zeń pistolet i wymierzył w Xavrasa.

Smith odwrócił się i zrobił krok w bok, by w pełni uchwycić obraz śmierci pułkownika. Tym samym jednak mimowolnie wszedł na ułamek sekundy na linię strzału Śmigi.

Rozległ się wrzask i huk. Księdza z rozerwaną na strzępy klatką piersiową rzuciło na krzywy pień sosny.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia z kolei wymierzył anukę w Smitha. Nawet się nie podniósł z przysiadu; po brodzie spływał mu jagodowy sok.

–  Wyłącz – powtórzył Wyżryn. Smith wyłączył.

Tamci tymczasem poderwali się na nogi i podeszli do zwłok Śmigi; ksiądz wciąż zaciskał dłoń na rękojeści czarnego pistoletu. Kulawy rudzielec w czarnych okularach trącił trupa czubkiem ciężkiego buta. Ponury grubas zaś podrapał się w głowę i obejrzał na Xavrasa.

–  To nie jest dobra reklama – rzekł.

–  Ano nie jest – mruknął Wyżryn i rzucił przez ramię swemu przybocznemu: – Skocz no po Jewrieja.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zabezpieczył karabin i pobiegł w las.

Smith przysiadł na ziemi. Żabia perspektywa monstrualizowała w jego obiektywach postaci wyżrynowców.

–  Więc jednak wzięło go – szepnął.

Xavras usłyszał. W zamyśleniu wydął policzek.

–  Flegma – zawołał na grubasa. – Obudź człowieka i przejdź się po rzeczy księdza.

–  Aha – przytaknął Flegma i odszedł.

Pozostała trójka zabrała się do przeszukiwania ubrania i chlebaka Śmigi.

Xavras usiadł obok Smitha. Postukał się kalkulatorem w nie ogolony podbródek.

–  Życie mi uratowałeś – rzekł, Ian spojrzał nań jak na wariata.

–  Tak, tak – potwierdził Wyżryn. Smith ze złością zerwał kołpak z głowy.

–  To ta maszyna – warknął. – To ta kamera.

Bierze się to stąd, że operator z okiem przyłożonym do okularu kamery czy fotograf z wycelowanym aparatem gubią gdzieś ciało i dają się w całości zassać spojrzeniu, jakby nałożyli pierścień Gygesa. Połowa przypadków śmierci reporterów wojennych wynika z ich karygodnej nieostrożności, dla postronnych obserwatorów sprawiającej wrażenie wręcz szaleńczej brawury. Taki kamerzysta potrafi w pogoni za lepszym ujęciem wbiec prosto pod kule. I nie ma to nic wspólnego z ich indywidualnymi predyspozycjami, bo nie dobiera się kandydatów na reporterów podług zawartości testosteronu w organizmie. Po prostu – prędzej czy później dopada to każdego. Przerażająca jest moc obiektywu. To śmiertelny narkotyk. Mieli w WCN szkolenia na ten temat, ale Smith nigdy nie przypuszczał, że i jemu się to przytrafi; choć po prawdzie nie miał żadnych przesłanek dla podobnych wniosków, bo jeszcze nigdy nie znalazł się w aż tak ekstremalnej sytuacji.

–  Ach, maszyna. Maszyna. Więc nie ty. No to wszystko w porządku. – Xavras zaczął zbierać mapy.

Wrócił Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia wraz z jakimś niskim chudzielcem o twarzy zakrytej czarną kominiarką z dwoma otworami na oczy – a oczy miał błękitne błękitem czystego lodu. Na dłoniach nosił skórzane rękawiczki. Przyspieszył, wyminął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia i zatrzymał się nad Wyżrynem.

–  Jest twój Judasz – oznajmił Xavras, nie podnosząc się, nie przestając rolować plastikowej płachty, w ogóle nie patrząc na mężczyznę w kominiarce.

–  Kto? – Jewriej miał niski, ochrypły, drżący głos, sugerujący bardzo podeszły wiek.

–  Śmiga.

–  Cóż.

Wtem rudzielec w okularach przeciwsłonecznych zakrzyknął znad trupa:

–  Mam! – i uniósł rękę z czymś ostro lśniącym w promieniach wschodzącego słońca.

Wyżryn wstał, podszedł doń i odebrał przedmiot.

–  No, no – mruczał, obracając go w dłoni. – Nosił przy sobie. Co za miniaturyzacja. Jaką to może mieć moc? -Wrócił do Smitha i pokazał mu posrebrzaną papierośnicę Śmigi, z odłupanym podwójnym denkiem i rozbebeszoną elektroniką, która była ukryta pod nim. – Może to satelitarna? Co, panie Sniith? Nie zna się pan?

–  Po rozłożeniu powierzchnia okazałaby się chyba wystarczająca. Ponoć Chińczycy pracują nad zegarkowymi. Nie wiem, wszystko jest możliwe.

– No, ładnie.

–  Więc co? – parsknął przepełniony irracjonalną goryczą Smith. – On był szpieg, tak? Próbował pana zabić, bo niby Ruskie mu kazali? – Podniósł kołpak, wstał. – A przekazać mi pan tego oczywiście nie pozwoli?

–  Spokojnie, co pan się tak wydziera, ludzie jeszcze śpią, po co ich budzić…

Ian wypuścił powietrze z płuc. Zorientował się, że wszyscy się na niego gapią, ci znad trupa Śmigi, ten zamaskowany Jewriej, i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, i sam Xavras. Zrobił z siebie w ich oczach głupca.

Odwrócił się i odszedł.

Aż minął brzeg lasu i otworzyła się przed nim ta sama nizina, co wczorajszego wieczoru, tylko że teraz światło padało z innej strony i w inną stronę kładły się cienie. Usiadł na trawie, zimnej i mokrej od pomgielnej rosy. Było zimno. Zadrżał. Nagle zachciało mu się papierosa - Po raz pierwszy w życiu naprawdę poczuł fizyczny głód nikotyny. Ale oczywiście nie miał ani jednego. Zaklął. Wciągnął powietrze. Poczuł dym tytoniowy. Obejrzał się. Stał tam Wyżryn; palił w zamyśleniu.

–  Nieładnie wyszło.

–  Wy wszyscy jesteście szaleni. – Od dawna to podejrzewałem.

Po chwili Smith zaczął głupkowato rechotać. Wyżryn uśmiechnął się pod nosem. Podszedł, przysiadł na piętach.

–  Przyjmie pan chyba podziękowania. Tylko proszę nie mówić, że nie ma za co, bo wydaje mi się, że moje życie jest jednak coś warte.

–  Megalomania pana toczy – pokiwał głową Ian.

–  Dwieście pięćdziesiąt milionów dolarów. Na to zaśmiali się obydwaj.

Xavras wyciągnął rękę.

–  Borys. To znaczy Antoni. Smith uścisnął ją.

–  Miło mi. Oparzenie jakimś gazem bojowym? – spytał, wskazując brodą jednolicie czerwoną skórę rąk pułkownika.

– To? Nie, mam to od dziecka.

Smith był już kompletnie wyprany z wszelkiej energii, Wyżryn wypompował go w ciągu dwóch minut, Ian nie miał siły wściekać się na niego, okazywać pogardę i opierać się tym skąpym, czerstwym uśmiechom z pomarszczonej od zbyt wielu wiatrów, zbyt wielu słońc i zbyt wielu wyborów twarzy. Wystarczyło kilkanaście słów, kilka gestów – i wola oporu opuściła Amerykanina. Przypomniał sobie diagnozę świętej pamięci Śmigi. Świeczka. Jej płomień chybotał się teraz od każdego oddechu Xavrasa.

Z trudem odwrócił od pułkownika wzrok.

– Ja tego nie rozumiem – rzekł. – Jakże on mógł być rosyjskim szpiegiem? Od jak dawna z wami chodził?

– Prawie od początku. Moi ludzie wydostali go z ciupy przy okazji jakiejś politycznej akcji.

– Więc co się stało? Czemu teraz nagle… To idiotyczne, Przecież on, podając im namiary do nalotu, skazywał na śmierć samego siebie, nie miał żadnej gwarancji, że jakiś odłamek nie trafi także jego. To była loteria, musiałby być samobójcą.

– Cóż, samobójcą był niewątpliwie. Nawet gdyby mnie teraz ubił. Nawet gdyby. To co? Wiedział doskonale, że sam zaraz będzie trupem. Nie miał szans. A mimo to. Ty przyszedłeś razem z nim. Co mówił?

–  Nic.

–  Nie oczekuj, że to zrozumiesz. W prawdziwym życiu nie jest tak, jak w tych powieściach szpiegowskich; bardziej przypomina to grę w kości aniżeli szachy.

–  Kto to jest, ten w kominiarce? Jewriej czy jak mu tam.

Xavras zerknął na Smitha z niejakim zaciekawieniem.

–  Varda wam nie powiedział?

–  Najwyraźniej nie.

–  Dobrze – Wyżryn przytaknął swoim myślom. – Polegam zatem na twoim honorze, że i ty się powstrzymasz.

Ciarki przeszły po Ianie. Jego honor. Coś nieprawdopodobnego. Ten człowiek – dorosły przecież i świadom znaczenia wypowiadanych słów – z całą powagą odwołuje się do jego honoru. Wygląda na to, że faktycznie bierze to serio. Honor obcego. Nie do uwierzenia. Ale przypomnij sobie jego umowę z siecią. Pamiętaj: ćwierć miliarda. To ESW, tu nie ma prawników. Musisz przestawić zwrotnice swych myśli.

–  Jeśli chodzi o jakiś ważny sekret, to lepiej nic nie mów – mruknął, czując, że się błaźni; gniew zaczął w nim rosnąć na nowo.

Wyżryn zastanowił się chwilę.

–  Po prawdzie nie ma to już większego znaczenia. -Strzepał popiół. – Widzisz, od tych trzech bomb z wielkiej bolszewickiej, jak wy na nią mówicie, porobiły się z ludźmi różne dziwne rzeczy. Rodziło się mnóstwo potworków, co to ani człowiek, ani zwierzę; zresztą sam na pewno dobrze wiesz, przyjeżdżali tu z całego świata filmować i fotografować, Ruskim było to na rękę, bo to przecież były nieszczęsne ofiary agresji kapitalistycznego Zachodu.

–  I ten Jewriej… jego twarz…

–  No właśnie. Ale czasami uderza to także do wewnątrz.

–  Mhm?

Xavras uczynił na wysokości skroni dziwny gest lewą dłonią.

–  Znaczy się, w główce. Ten-tego. Różnie to wychodzi. Z tych, co uciekli na Śląsk, to najsłynniejszy jest chyba Zagrutny. Nie wierzę, że nie słyszałeś. No ten, co leczy spojrzeniem. Z niego teraz multimilioner, co nie?

Smith wytrzeszczył oczy.

–  Żartujesz…!

–  Noo, u Jewrieja co innego. On miewa takie przebłyski. Widzi… rzeczy przyszłe.

–  Jasnowidz.

–  Czy jak go tam zwał.

–  Nie wierzę.

–  A to świetnie. A to bardzo dobrze.

–  Na miłość boską, Antoni, to są zabobony; że taki nieludzko wygląda, to od razu sobie każdy wyobraża, że demon czy coś w tym rodzaju; ale to są zwyczajne mutacje popromienne, żadne tam cuda. Zagrutny jest szarlatan, czerpie korzyści ze swego kalectwa, bo rzeczywiście niesamowicie wygląda z tymi nibyrogami, ale poza tym to jest zwykły człowiek. Ten Jewriej robi cię w konia, nie daj mu się oszukiwać!

–  No, popatrz. A przysiągłbym, że tam, nad dołem, że to w twoich oczach, że to była nienawiść, że ty mnie nienawidzisz, Ian, mój drogi, nienawidzisz.

Syczał, śpiewał, szeptał, oddychał tym słowem: „Nienawidzisz".

Cóż Smith mógł odrzec na podobną kwestię? W świecie, z którego pochodził, nie mówiło się takich rzeczy drugiemu człowiekowi w oczy nawet żartem. Są dwa rodzaje szczerości: ta rodem z hollywoodzkich nie kończących się seriali, wywlekająca na ekran obtoczone we freudowskim lukrze żałosne sekrety małych ludzi, których największe żądze, najdrapieżniejsze ambicje, najmroczniejsze tajemnice są w stanie zanudzić widza na śmierć w ciągu kilku minut; i ta druga, ciernista, masochistyczna, zaprawiona wódką i rozpaczą szczerość bohaterów Dostojewskiego, wylewających czarnym, oleistym strumieniem zawartość swych słowiańskich dusz, aż słuchacz, przytłoczony potwornym ciężarem tej krzywej piramidy słów, traci z oczu sens i logikę, po czym zapada się po pas, po pierś, po szyję w ciepłe, bezrozumne współczucie – są dwa rodzaje szczerości, jeden gorszy od drugiego, ale żaden naturalny, bo życie nie jest telewizyjnym serialem ani rosyjską powieścią, żaden prawdziwy. To było credo Smitha, to było pierwsze przykazanie każdego dziennikarza, adwokata, psychologa i policjanta: istnieją tylko różne rodzaje kłamstwa. W jakiej zatem intencji kłamał w tej chwili Wyżryn? Ano po prostu dla zdeprymowania, dla podporządkowania sobie narzuconym mu wstydem Smitha. Smith wykalkulował to naprawdę szybko.

–  Nie będę twoim kumplem – warknął, pilnując się, by nie spojrzeć na Xavrasa.

–  Przeżyję. Papierosa?

–  Mhm, dzięki.

Bez sensu to wszystko. Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę. Co ja tu robię? W imię czego ryzykuję życiem? Oni szykują się do bitwy. To dlatego taka koncentracja sil; normalnie przemieszczają się w znacznie mniejszych oddziałach. Zaszliśmy już na tyle daleko, by świat uznał to za atak dokonany na terytorium Rosji, chociaż doprawdy trudno tu wyznaczyć jakiekolwiek linie graniczne – gdzie kończy się ESW, gdzie zaczyna Polska, gdzie kończy się i zaczyna Republika Nadwiślańska albo Rosja? W tej wojnie nie ma frontów, od początku było wiadome, że bardziej przypominać ona będzie chorobę, nowotwór złośliwy chaotycznie sypiący przerzutami po całym organizmie-Zwierzę cierpi nań od urodzenia; Zwierzę samo jest tym rakiem: wynaturza zdrowe komórki organizmu aż do samozagłady. Jak wygląda plan Xavrasa? Jeśli on w ogóle planuje cokolwiek, bo może polega wyłącznie na swoim szczęściu i przepowiedniach Jewrieja, to nie jest wykluczone, jedną korzyść dawałoby mu na pewno, a mianowicie bezpieczeństwo od wszelkiego rodzaju przecieków i szpiegów. Szpiedzy. Śmiga. Nie wierzę, nie wierzę. Jeżeli Posmiertcow ma szpiegów w szeregach AWP, jeśli ma szpiegów u boku samego Wyżryna – to jakim cudem ten jeszcze żyje? Przecież próba jego zabójstwa podjęta przez Śmigę to była komedia, to było niepoważne. Gdyby naprawdę chcieli załatwić Xavrasa, NKWD posłużyłoby się wyzwalaną neuronalnie bombą implantacyjną, Xavras nie miałby szans, w żaden sposób nie mógłby się ustrzec, niczyj refleks by go nie uratował, gdyby Śmiga rozerwał się o krok odeń z siłą dwudziestu kilogramów trotylu. Ale nie. On wyjął z chlebaka pistolecik. Mój Boże, nadajnik w papierośnicy! Toż nawet scenarzyści „Nieuchwytnego Xavrasa" odrzuciliby ten gadżet jako nazbyt komiksowy. Zresztą bezsens sięga daleko głębiej niż do poziomu podobnych detali. Cała ta wojna… Spytałem go podczas trzeciego wywiadu, czy rzeczywiście wierzy, iż w ten sposób doprowadzi do powstania wolnej Polski. Tak, odparł, ale mówił do kołpaka. Potem spytałem go na offie. Uśmiechnął się po Wyżrynowsku. „A znasz jakiś inny sposób?" „Polityka…" "Ach, polityka. Cóż znaczy to słowo? Polityka jest jedynie sztuką konsumpcji przywilejów. Nie ustanawia warunków: dostosowuje się do nich. Jedyną naszą szansą jest doprowadzenie do takiej sytuacji, w której powszechna akceptacja istnienia niepodległej Polski będzie bardziej politycznie korzystna od jakiejkolwiek innej reakcji przywódców wszystkich zainteresowanych mocarstw." Czy coś w tym stylu. To już nawet nie jest cynizm – to fatalizm. Nikt tu nie żywi złudzeń co do pomocy Zachodu; przecie to polityczny oksymoron: pomaga się wszak jedynie słabszym, a skoro ktoś jest słabszy, to nie ma żadnego sensu (czytaj: korzyści) w pomaganiu mu. Oczywiście czasami wchodzą w grę jakieś ukryte motywy, spodziewane dalsze profity, powiązania bardziej skomplikowane – ale oni ich nie znają, zaniechanie równałoby się zatem zdaniu na Przypadek, pokornemu oczekiwaniu na kolejnego Napoleona, któremu uwidzi się opłacalne stworzenie efemerydy w rodzaju Księstwa Warszawskiego. Filozofia Xavrasa

Wyżryna jest bardzo prosta i jasna: w stosunkach między-Państwowych jedyną niesamobójczą postawą pozostaje twardy egoizm, a wszelkie obserwowalne różnice i zmiany mają swe źródło w różnicach i zmianach odległości politycznego horyzontu (inne są cele i taktyka prezydenta USA, gdy ten ma wybory na karku, a inne cele i taktyka dożywotniego prezydenta Rosji; i to niezależnie od rozbieżności ich punktów widzenia i diagnoz sytuacji). Ergo: jedynym prawem i jedyną racją jest prawo i racja siły. Kazał mi zaprzeczyć. Nie odważyłem się. Wskazałem jedynie na prymitywizm i nieprecyzyjność w użyciu tego rodzaju sity, jaką on prezentuje: wojna to zwierzą. Przytaknął. Lecz znowuż kazał mi zaproponować jakąkolwiek alternatywą. Nie potrafiłem. A jednak nie jestem w stanie zaakceptować tego sposobu myślenia. Być może to po prostu kwestia nawozu kulturowego; ja z mlekiem matki wyssałem zgoła religijne przekonanie o bezsensowności i bezwarunkowanym złu w jakikolwiek sposób motywowanej masowej przemocy – a oni… oni, cóż, oni tu rośli w cieniu Stalina, każdy dzień stanowił świadectwo właśnie sensowności i korzyści płynącej z przemocy stosowanej na jak największą skalę. W którymś wywiadzie, udzielonym chyba jeszcze McHutschowi, Xavras skwitował to gładkim, telewizyjnym aforyzmem: „Na pacyfizm mogą sobie pozwolić jedynie wnuki krwawych militarystów". Samo pojęcie wojny jako zaraźliwej choroby psychicznej jest nam kompletnie obce; nasze wojny są ściśle ograniczonymi w czasie i przestrzeni operacjami logistycznymi wykonywanymi przez wykwalifikowanych chirurgów. A wojna Xavrasa Wyżryna… ona nie zna żadnych granic. Dlatego tak trudno mi pojąć jego motywacje, tak ciężko doszukać się w jego dziaałaniach logiki. Po co się pchamy w paszczę potwora? Jaki sens w ataku na sztab jakiejś mało ważnej, rezerwowej, rozprzężonej licznymi dezercjami, a na dodatek już przerzucanej na Kaukaz dywizji? Przecież chyba nie bierze poważnie własnych słów o rajdzie na Moskwę i odpaleniu pod Kremlem atomówki? Nie jest głupi, wie, że to jedynie telewizyjna bajka, niskokaloryczna pożywka dla wygłodniałych dziennikarzy. Więc? Więc?

Zgodnie z liczącym wiele tysięcy lat tradycyjnym rytuałem zorganizowanego zadawania śmierci, atak nastąpić miał o świcie.

Sztab mieścił się w wioskowej szkole z salą gimnastyczną oraz w przylegającym do niej dwupiętrowym budynku internatu; część oficerów mieszkała także po drugiej stronie szosy, w kwaterach prywatnych, to znaczy w chłopskich domach. Kompania piechoty zmotoryzowanej, przydzielona do ochrony jednostki sztabowej, rozłożyła się w lesie za szkołą; posterunki obejmowały całą wieś, rozciągniętą wzdłuż drogi i nad wysychającą pod zardzewiałym mostem rzeczką.

Plan był bardzo prosty, zresztą nie mógł być inny. Krótki ostrzał z moździerzy i granatników, natychmiastowe zamknięcie w okrążeniu, odcięcie leśnych odwodów, zablokowanie szosy; szturm selektywny, przy pełnym pokryciu snajperów ze wzgórz i co wyższych drzew; zniszczenie budynków, wysadzenie mostu, zaminowanie drogi; szybki odwrót w rozproszeniu. Nic nowego, nic zaskakującego – tak właśnie wyglądała klasyczna taktyka wszystkich oddziałów partyzanckich z terenu ESW; w tym przypadku po prostu nie sposób było wymyślić czegokolwiek oryginalnego.

Ludzie Wyżryna docierali na miejsce akcji w dziesięcio-, piętnastoosobowych grupkach; Smith przybył na leśne zbocze ponad wsią w towarzystwie samego Wyżryna, Jewrieja, Flegmy, pary apokaliptycznych komandosów oraz tuzina mężczyzn wyposażonych jedynie w broń lekką; dowodził nimi ów chromy rudzielec o oczach trwale ukrytych za czarnymi szkłami, zwali go Jebaka.

Druga piętnaście na wewnętrznym timerze kołpaka Smitha; rozpoczęło się oczekiwanie na słońce. Świt nastąpić powinien mniej więcej za godzinę.

Nikt nic nie mówił. Nie wykonywano zbędnych ruchów; po prawdzie, teraz już każdy ruch był zbędny: kamera Smitha, pracująca w trybie „złodzieja światła", rejestrowała nieruchome bryły ludzkich twarzy, korpusów, kończyn. Ciemność można było jeść. Nikt nie palił papierosów; Ian musiał zakleić przylepcem zewnętrzny znacznik: żadnego jaśniejszego punktu. Podczas marszu nie mógł wyjść z podziwu dla Jebaki, który, mimo iż nie zdjął swych czarnych jak krzyk kruka okularów, nie potknął się ani razu.

Wszyscy trzymali w rękach broń, tylko Smith nie miał na czym zacisnąć dłoni. Po raz pierwszy pomyślał o sobie jako o uczestniku: czy nie byłoby rozsądniej zabrać jakiegoś gnata…? Dyrektywy WCN były w tym punkcie wyjątkowo niejasne. Z jednej strony -neutralność dziennikarska. Ale to już przecie jeno niepoważny frazes: Rosjanie, gdyby go złapali, potraktowaliby jak członka oddziału Wyżryna, bo też, z ich punktu widzenia, był nim i nawet na swój sposób walczył po stronie Xavrasa. O żadnej neutralności nie mogło być tu mowy. Z drugiej strony – pokazanie na ekranie, iż noszący kołpak wymachuje włodem… no cóż, z pewnością nie byłoby to najmądrzejsze posunięcie; liczy się pozór i efekt powierzchowny, a widzowie wierzą wszak we frazesy; może jeszcze przyszłoby im do głowy zastanawiać się nad obiektywizmem sieci. Z trzeciej strony – śmierć Smitha naraziłaby WCN na poważne straty; absurdalny warunek Wyżryna, który ograniczał przydzieloną doń ekipę sieci do zaledwie jednej osoby, znakomicie podnosił wartość jego życia. Wszelako ze strony czwartej – jeśli Smith będzie się krył po kątach, unikał niebezpieczeństw, obchodził strefy walk i trzymał się z dala od placu boju… to cóż on w końcu zarejestruje? Trochę dymu, trochę błysków, grzmoty, symfoniczną muzykę bitwy, może parę trupów; no ale nie o to tu chodzi, nie po to zapłacili Wyżrynowi tak ciężkie pieniądze, podobne obrazki serwuje każda stacja do śniadania, obiadu i kolacji. Rola Smitha jest inna. On ma być cieniem Wyżryna. Ludzie chcą bohaterów! Ludzie chcą prawdziwych bohaterów w prawdziwym niebezpieczeństwie! Xavrasa! To on robi oglądalność, to on daje miliony z dookomych reklam. Jest lepszy od Johna Fourtree, bo na rękach ma krew, nie keczup. Słuchaj, Smith, gówno mnie obchodzi, jak to zrobisz, ale masz być jego cieniem, nie odstępować go na krok, trzymać go w kadrze przez całą bitwę, łap jego twarz, łap ją na tle ognia, na tle walczących, na tle konających, łap go z bronią w dłoni, wydającego rozkazy i krzyczącego do żołnierzy, i siedzącego, i biegnącego, i leżącego, i atakującego, i uciekającego, i tryumfującego, i przegrywającego, i umierającego, nie waż mi się, Smith, przeoczyć momentu jego śmierci, jego śmierć należy do nas, masz ją nakręcić; więc niech ci nie przyjdzie do łba wcześniej samemu zemrzeć. Słyszysz, Smith? Słyszysz mnie?

– Już.

To Morze Wydało Zmarłych.

Ian ocknął się momentalnie. Chciał przetrzeć oczy, ale trafił na zimny kołpak. Z nerwów ziewnął, aż zatrzeszczała szczęka.

Potrząsnął głową, wstał, obejrzał się. Instynktownie zmienił czułość: wschodziło słońce.

Spojrzał na Wyżryna. Pułkownik skinął głową. Smith rozpoczął procedurę inicjacji transmisji na żywo. Pójdzie to w eter na cały świat, bo antena satelitarna Amerykanina nie nadawała się do użytku w ruchu, daleko jej do klasy Śmigowej papierośnicy. Więc każdy będzie mógł obejrzeć; ale to nie ma znaczenia, bo przecież i tak zobaczyliby wszystko w swoich telewizorach, wystarczy się przełączyć na WCN.

A tam…

– Hhhwyhhhh, hwyyyy-yyyhhh, hyh, hwyyyyy… – to dyszy Ian Smith, nasz wysłannik do miejsca śmierci, przemierzający w twoim imieniu nowo odkryte zakątki piekła.

Biegniemy. Mokre gałęzie chlaszczą nas po otwartych oczach. Świat kołysze się rytmicznie, ktoś wykopał klin spod jego bieguna: pnie drzew, krzaki, zieleń i brąz, niebo i ziemia, ludzie w przedzie, wszystko skacze – to w lewo, to w prawo, a czasami nawet w górę i w dół.

Nasz oddech nie zagłusza wszystkiego i słychać przez jego wiatr przewalające się ponad lasem pomniejsze gromy wojny: granatniki, moździerze, lekkie rakiety ziemia-ziemia; nie widać ich, lecz ucho przywykłe do tej muzyki bez trudu rozróżnia poszczególne instrumenty w orkiestrze. Wystrzały ze zwykłej broni palnej nie są na razie liczne; częściej pojedyncze niż serie.

Xavras zatrzymuje się, mówi coś do zawieszonego na ręce aparatu; podchodzimy bliżej. Pułkownik, z włodem na ramieniu, lornetką na szyi, we włóczkowej czapce na głowie, wychyla się zza pnia i zerkając na szosę, pluje w nadajnik długimi ciągami rozkazów. Za nim zatrzymał się cały oddział, wszyscy teraz czekają na decyzję Wyżryna. Podchodzimy jeszcze bliżej.

–  …pokryć podwórze. Garbaty od tyłu. Garbaty od tyłu! Widzę ich. Widzę. Jak las? Niech robi. On dowodzi.

Daje znak i Jebaka ze swoimi ludźmi ruszają biegiem brzegiem zarośli w kierunku pierwszych zabudowań wsi.

Z drugiej strony, od mostu, który widoczny jest jedynie fragmentem górnej części swej konstrukcji, pędzi, rycząc niczym rozjuszony smok, płonący transporter opancerzony, ogień i dym ciągną się za nim rozfurkotanym, strzępiastym sztandarem.

Xavras daje drugi znak i sam podrywa się do biegu. Przeskakujemy na drugą stronę jezdni i lądujemy w rowie. Stąd widać już większość sceny teatru śmierci. Pospieszna panorama – z tyłu: ciemny las; z prawej: szosa i most i znak drogowy; z przodu: ciemny las; z lewej i z przodu: kilka parterowych oraz kilkanaście jednopiętrowych chałup (dwieście metrów); z lewej i z tyłu: szkoła, sala gimnastyczna, internat, poczta, posterunek milicji (sto pięćdziesiąt-trzysta metrów); wszędzie dookoła: zalesione wzgórza, a nad nimi szare niebo, a na szarym niebie wschodzące słońce, jeszcze anemicznie blade po krótkiej nocy.

Xavras do aparatu:

–  Most.

Most wylatuje w powietrze.

Trzeci znak i wszyscy biegniemy ku szkole. W tym momencie kończy się zaplanowany atak, a zaczyna chaos.

W okolicy leśnego obozu kompanii ochrony następuje gigantyczna eksplozja, w niebo wznosi się wielki, czarny grzyb. Przez szosę za wsią przebiega kilkunastu przygiętych do ziemi wyżrynowców; jeden, dobiegnąwszy na pobocze, pada martwy. Otwierają się drzwi chałup i wypadają z nich cywile przemieszani z żołnierzami, nie sposób rozpoznać, wszyscy w bieliźnie. Zza rogu sali gimnastycznej wyskakuje rozpędzony motocykl z półnagim sołdatem na siodełku; ktoś ciska granat, ale nie trafia – motor zakręca i rusza ku mostowi. Gdy nas mija, Flegma zdejmuje szalonego jeźdźca długą serią.

– W las! – krzyczy Xavras i wszyscy wbiegamy między pierwsze drzewa. Motocykl wybucha. Płonący żołnierz sczołguje się z niego i zaczyna pełznąć po asfalcie w naszą stronę, klnie przy tym na cały głos. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia ucisza go pojedynczym strzałem w głowę.

Z początku niemrawo, potem coraz bardziej zdecydowanie odzywają się karabiny otoczonych w szkole i internacie. Wyżrynowcy, którzy pozajmowali już domy po drugiej stronie szosy, odpowiadają basem: granatniki, ręczne wyrzutnie rakiet. Tymczasem wygnani ze swoich mieszkań ludzie rozbiegają się po całym terenie walk; tylko część z nich ma na tyle rozumu, by ukryć się w lesie, ale niekiedy i to okazuje się złą decyzją, bo wybrawszy kierunek północny wpadają na Polaków blokujących dojście do kompanijnego obozu, a oni strzelają do każdego, kto nie jest kobietą lub dzieckiem; podobnie czynią wyżrynowcy we wsi, usiłując nie dopuścić do połączenia się wygnanych z kwater oficerów ze sztabem w szkole, stanowiącej główny punkt oporu Rosjan. W ciągu kilku minut szosę i teren dookoła posterunku i poczty pokrywają dziesiątki ciał.

– Moździerze! – krzyczy Xavras do aparatu. – Moździerze!

Moździerze podejmują ostrzał siedziby sztabu. W połączeniu z nie milknącą kanonadą granatników daje to wkrótce pożądany efekt: szkoła i internat zaczynają się po prostu rozpadać: najpierw szyby, tynk i elewacja, potem kawałki dachu i mniejsze fragmenty murów, wreszcie całe płaty ścian. Podnoszą się wielkie tumany szaro-białego pyłu, co jakiś czas wypadają z nich blade sylwetki ludzi z bronią lub bez – odpowiednio rozstawieni snajperzy AWP zdejmują ich bez problemu. Gdzieś w międzyczasie cichnie hałas dochodzący z północnej części lasu: obóz spacyfikowano.

Zamaskowany Jewriej klepie Xavrasa w plecy i mówi:

–  Czas.

Wyżryn podaje mu dłoń. Wygląda jakby się żegnali.

–  Pamiętaj – rzecze jeszcze Jewriej i wtedy trafia go pędzący z paraliżującym wizgiem pomiędzy drzewami odłamek lub zrykoszetowany pocisk. Dziura w piersi. Jewriej pada na plecy, zaciska palce na miękkiej ziemi, wytrzeszcza oczy. Patrzymy. Pochyla się nad nim, wymieniwszy spojrzenie z Wyżrynem, Flegma. Jewriej charczy coś niezrozumiale, różowe bąbelki pykają lekko, pączkując i pękając na ranie w piersi. W końcu milknie, a Flegma zamyka mu oczy. Spoglądamy na Wyżryna: on nie patrzył, on obserwował przez lornetkę dach poczty.

Na dachu poczty stoi czterolufowe działko przeciwlotnicze. Dorwał się doń zarośnięty wąsacz w ubłoconych gaciach i teraz trzyma w szachu wyżrynowców poukrywanych w i za chałupami.

–  Juruś niech podejdzie od północy – mówi Xavras do słuchawki. – A na pocztę moździerze. Jak z amunicją? Niech Rumun obudzi snajperów. Do internatu gaz. Gaz!

Odzywa się Flegma:

–  Kwadrans do helikopterów z Pawłowic.

Xavras przywołuje Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia:

–  Spróbuj go zdjąć.

–  Stąd?

–  Stąd. Nie musi być od razu między oczy, ale niech poczuje się odsłonięty i zwieje. Dorwał się do tego działka jak garbaty do muru.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia odbezpiecza anukę i składa się do strzału. Zaczyna krótkimi seriami. Odchodzimy od niego na kilkanaście metrów, na wypadek gdyby ktoś chciał mu odpowiedzieć.

Rozlega się huk, drży ziemia: to Juruś i jego chłopcy zrobili swoje – północne fasady szkoły i internatu spływają wolno na beton boiska do siatkówki; jeszcze więcej pyłu i kurzu. Z lasu wypada kilkadziesiąt osób i wbiega do budynków. Tymczasem milknie działko przeciwlotnicze, może dzięki moździerzom, a może dzięki anuce 44. Wybiegają również wyżrynowcy z drugiej strony szosy. Strzelanina przenosi się do wnętrza ruin.

–  Dziesięć minut – przypomina Flegma.

–  Jebaka, Juruś, Kwadrat, Rumun i Małpa! Odwrót! -zarządza Xavras. – Meldować – po czym wysłuchuje sprawozdań poszczególnych grup.

Strzelanina powoli milknie i zaczynają dochodzić nas wrzask i płacz kobiet i dzieci oraz trzeszczenie płomieni, które ogarnęły już pocztę, część posterunku milicji, siedem chałup, kilkanaście samotnie rosnących drzew i sporą połać lasu.

W sięgającym kolan dywanie gęstego gazu, wypływającego z pozbawionego górnego piętra internatu, brodzi, nie wiadomo skąd wylazłe, stado krów.

–  Ładunki? – pyta Xavras aparat i krótko odpowiada na zadane przez urządzenie kontrpytanie: – Brać. Tamtych rozstrzelać.

Następnie daje ostatni znak: Ucieczka!

–  Siedem – mówi Flegma, spoglądając na zegarek. Biegniemy w las.

Po chwili dochodzą nas grzmoty serii eksplozji; przystajemy i oglądamy się za siebie: to szkoła i internat właśnie wyleciały w powietrze.

Najbardziej zaskakujący był sam kierunek ucieczki: na północny wschód. Wszyscy mieli to za manewr mylący; i faktycznie: helikopterów na niebie jakby trochę mniej, niż się spodziewano.

Uciekali oczywiście w maksymalnym rozproszeniu, przebijając się w jak najmniejszych grupkach. Łączność radiowa urwała się z chwilą opuszczenia wsi: teraz już nawet kilkusekundowa wymiana słów przez krótkofalówki skończyć się mogła namierzeniem nie dość ostrożnych rozmówców. Przedzierali się zatem samotnie; był zapewne jakiś z góry ustalony punkt zborny, Smithowi wszelako nic o nim nie wspomniano. Po prawdzie nie miał siły ani ochoty pytać o cokolwiek. Drugiego dnia ucieczki ledwo już trzymał się na nogach. Z trudem jadł; podczas biegu Przez las nie raz wymiotował ze zmęczenia; oddychał tak głośno, że nie słyszał własnych myśli, dobywało mu się gdzieś z głębi gardła ciężkie, chrapliwe rzężenie, pluł suchą śliną.

Potem nagle zwolnili. Trzeciego dnia po ataku zmitrężyli kilka godzin, oczekując w ciemnościach błotnistego jaru na nie wiadomo co. Xavras nie tłumaczył się ze swych rozkazów, a i nikt nie pytał; najwyraźniej przyzwyczajeni byli do apodyktycznego stylu jego dowodzenia.

Gdy tylko Ian doszedł do siebie, założył kołpak i wymusił na Wyżrynie krótki wywiad. Pułkownik był jakiś zgaszony, odpowiadał monosylabami. Smith bez powodzenia usiłował się domyślić przyczyny zmiany nastroju -przecież atak się udał. Potem dopiero przypomniał sobie

O Jewrieju.

–  Był twoim przyjacielem? – spytał Wyżryna już po zdjęciu kołpaka.

Xavras wykrzywił usta lub uśmiechnął się – teraz, pozbawiony elektronicznego wspomagania swych oczu, nie był tego w stanie Ian stwierdzić z całkowitą pewnością: Wyżryn siedział w zagłębieniu pod przewieszką utworzoną z korzeni drzewa straceńczo wychylonego nad jar, słońce tu nie docierało, kryła pułkownika płynna ciemność. W jarze było mroczno, chłodno i wilgotno; senną ciszę starego lasu zakłócał jedynie szmer przeciskającego się z trudem pomiędzy gładkimi kamieniami strumienia i nieliczne odgłosy leniwych poruszeń podkomendnych pułkownika.

– Bratem.

Na pewno nie żartuje, to nie ten ton; lecz czy mówi prawdę?

–  Oficjalna wersja jest taka, że całe twoje rodzeństwo umarło jeszcze w dzieciństwie na chorobę popromienną -stwierdził ostrożnie Smith.

–  Daj spokój.

–  Ale jeśli naprawdę był z niego taki prorok, to dlaczego…

–  Przecież byłeś świadkiem. On to przewidział.

– Poszedł dobrowolnie na śmierć? – Smith uniósł brwi. – Bez sensu to.

–  Wolał tak niż… Jego decyzja. Wybrał najlepsze wyjście.

–  Jasnowidz, tak? Jasnowidz?

–  Śmiejesz się?

–  Nie, tylko… Nie obraź się, ale…

Wyżryn poruszył się w ciemności. Podciągnął nogi, wyprostował się, oparł plecami o stok jaru; odchylona w tył głowa sugerowała, iż pułkownik zapatrzył się w wycelowane gdzieś w niebo korony drzew, lecz Smith był pewien, że Xavras patrzy na niego.

–  Wrota do piekieł obracają się na niewielkich zawiasach. Przesuń teraz ten kamień o centymetr w lewo; jeszcze się okaże, że tym sposobem zniszczyłeś imperium. To nie jest do zrozumienia dla nikogo, kogo nie dotknęło owo przekleństwo.

–  Ty rozumiesz.

–  Ja wierzę. Był moim bratem. Wybierał ścieżki. Tylko dzięki niemu wciąż żyję. W ten sposób przeczę prawdopodobieństwu. Nie powinienem żyć; nie powinienem zwyciężać.

–  Ale on już zginął, już ci nie pomoże. Czy to oznacza koniec Xavrasa Wyżryna?

Długo milczał. Smith słuchał jego spokojnego, powolnego oddechu dochodzącego z tej pachnącej świeżym grobem ciemności; bicie serca zaczajonego w swej grocie smoka -tam się waży śmierć i śmierci zaniechanie.

–  To oznaczało koniec Xavrasa Wyżryna od samego początku – szepnął Xavras. – Zginę od eksplozji bomby atomowej.

Smith wstrzymał oddech.

–  Więc jednak. Gdzie ona jest?

–  Kto?

–  Idziemy na Moskwę, prawda? Gdzie jest bomba? Wyżryn zaśmiał się przez nos.

–  Źle mnie zrozumiałeś. To Ruskie spuszczą tę bombę. Smith zmagał się z tym przez chwilę.

–  Tak ci powiedział? – nie wytrzymał wreszcie. – Tak ci powiedział? Przecież to absurd! Jak polowanie z włodem na muchy! Idiotyzm! Ty w to wierzysz? Za kogo się masz, do cholery? Boże drogi, atomówkę spuszczać na człowieka… Zabijać setki tysięcy dla jednego Wyżryna! To już nawet nie jest megalomania. To… to… to jakaś mania religijna; kto ty jesteś, drugi Chrystus, co ty sobie myślisz, zesłali cię na męczeństwo za Polskę czy co; już ci, kurwa, zupełnie odjebało…

–  No dobra – Xavras podniósł się z przeciągłym steknięciem. – Pójdziemy dalej, pora już.

Smith zabrał kołpak, wstał.

–  Przepraszam – mruknął zmieszany.

Pułkownik uśmiechnął się pod wąsem; zarost na jego twarzy wyraźnie go postarzał, dodając mu wszelako pewnego rysu dobroduszności.

– Nie szkodzi. Zdarza się.

Kiedyś stał tu zamek, ale spłonął, zawalił się, zniszczał, strawił go las. Potem, wykorzystując część ruin, wzniesiono coś w rodzaju parterowego domku myśliwskiego, daczy stylizowanej na carycę Katarzynę albo Piotra I. Las poradził sobie i z tym. Obecnie tę zagubioną gdzieś wśród dziczy budowlę wykorzystywali jedynie kłusownicy oraz zbrojne bandy uchodzące przed pościgiem.

Oddział Wyżryna dotarł tu już po zmroku. Wewnątrz czekał Jebaka ze swoimi ludźmi. Mieli jeńca.

–  Kogo?

–  Jakiegoś generała.

Smith sięgnął po kołpak. Morze Wydało Zmarłych zatrzymał w pół ruchu jego rękę.

–  Jak Xavras pozwoli – rzekł. – Zresztą, co chcesz kręcić? Nie ma go tu.

Faktycznie, zwiedziwszy cały sześcioizbowy domek nie natrafił Ian na żaden ślad jeńca. Odkrył co innego: w podłodze przy drzwiach do kuchni znajdowała się wielka kwadratowa klapa, kryjąca -jak przypuszczał Amerykanin – zejście do piwnicy połączonej z systemem lochów niegdysiejszej twierdzy. Nie mógł sprawdzić swych domysłów: na klapie siedział jeden z chłopaków Jebaki, zarośnięty niedźwiedź o łapskach jak szufle, i czyścił granatnik. Za pasem miał nóż równie długi, co zawieszona nad kominkiem zardzewiała szabla.

Zaraz po przybyciu Xavrasa, Jebaka i Flegma rozsiedli się we trójkę przy piecu dookoła krzywego stołu, na którym leżały w chaosie mapy, komputer, popielniczki, chleb, kaszanka, przenośny telewizorek z wbudowaną anteną satelitarną i kilka w różnym stopniu opróżnionych butelek. Gdy tylko Wyżryn przerwał konferencję, Smith dopadł pułkownika i zaczął go molestować o jeńca. Był już po rozmowie z Nowym Jorkiem i niemal zapomniał o własnym zachowaniu sprzed kilkunastu godzin.

–  Przynajmniej pozór obiektywizmu! – naciskał. – Relacja drugiej strony. Zdanie drugiej strony. Jej racje!

–  Macie w Moskwie oficjalnych korespondentów akredytowanych na Kremlu – parsknął Wyżryn. – Nic innego nie robią, tylko warują pod drzwiami Krepkina i Gumowa, wyczekując na byle ochłap plotki.

–  Ale tam to jest teatr, a tu jest prawda! Jeniec wzięty na polu bitwy! Przecież nie będzie niczego owijał w bawełnę, bawił się w dyplomację: palnie prosto z mostu! Generał! Zastanów się, Xavras, to jest korzystne także dla ciebie!

–  Już ja wiem najlepiej, co jest dla mnie korzystne -mruknął Wyżryn, zdejmując dłoń Smitha ze swego ramienia. – Ty się o mnie nie martw. O siebie też się nie martw. Skręcisz go sobie dokładnie. Materiał będziesz miał taki, że wolałbyś go nie mieć. Jutro rano. Pół godziny, godzina, ile chcesz. No, przekaż swoim szefom. Może zgodzą się puścić na żywo, ja nie mam nic przeciwko.

–  Na żywo?

Coś za dobrze to wyglądało, Smith zaczął podejrzewać drugie dno; musi w tym tkwić jakiś haczyk, jakaś pułapka… Czemu ten Xavras nie patrzy mi w oczy, czemu się tak uśmiecha? Co on znowu planuje?

A może to wcale nie plan, może to nigdy nie był plan, tylko dalsza część przepowiedni Jewrieja…

Przed północą dotarła do leśniczówki kolejna kilkuosobowa grupka wyżrynowców, w jej skład wchodzili między innymi: Kostucha (ów stary, łysy doktor poznany przez Smitha podczas nalotu na obóz) oraz nikomu bliżej nie znany smagłolicy Włoch, każący się nazywać francuskim imieniem Pierre; dwóch było rannych. Flegma, który podjął się kucharzenia, przyrządził tyle kaszanki, że zostało pół patelni, mimo iż wszyscy napchali się po uszy, nawet wartownicy. W końcu skusił się także Ian. Tłuste to było i ostre nie do wytrzymania. I rzeczywiście, jego żołądek nie podołał wyzwaniu. W nocy wstawał Smith trzykrotnie. Wracając z trzeciego wypadu w krzaki, tuż przed świtem, natknął się na przysiadłego na progu uchylonych drzwi do leśniczówki Xavrasa. Pułkownik był jedynie w szortach i dziurawych skarpetach; palił.

–  Co, sraczka złapała? – przywitał Srnitha.

Smith wyczuł pod tą pozorną wesołością posępny niczym cmentarz o zmierzchu nastrój Wyżryna. Dosiadł się, odpalił papierosa.

–  Kiedy to ma być? – spytał.

–  Co?

Ta bomba. Twoja śmierć. Ty naprawdę w to wierzysz?

Pułkownik wzruszył ramionami.

–  Przecież nie mówię, że na mnie. Może przypadkiem. Chociaż… kto to wie. Nie zdziwiłbym się.

Ian w niemym zdumieniu kręcił głową.

–  To jest zupełnie odmienna mentalność – zamamrotał Xavras. – Chcesz, bajkę ci opowiem. Nie tak znowu dawno temu, bo w szesnastym wieku, i nie za zbyt wieloma górami i rzekami, rządził car Iwanem zwany, czwarty tego imienia w dynastii. Otóż pewnego razu odwiedził naszego Iwana poseł angielski, wysłannik królowej Elżbiety. Ówże poseł, sir Jeremi Bowes, persona, jak się waść rychło przekonasz, nader zimnokrwista, wybrał się na wizytę w carskie komnaty odzian jak żołnierz, ze szpadą przy boku; może i faktycznie taki był jego fach i stan, a może jeno dla manifestacji ubiór takowy wybrał. Car wszelako, a musisz wiedzieć, że nasz Iwan znany był z prędkiej do upuszczania krwi ręki i w ogóle charakteru nie nazbyt łagodnego, a sir Jeremi dobrze o tym wiedział, kazał posłowi szpadę odebrać. Pan Bowes tedy oświadczył stanowczo, że skoro nie może stanąć przed carem jako żołnierz, to i bez różnicy, stanie w ubiorze nocnym; i dalejże, jął zzuwać buty i posłał po nocną koszulę i pantofle. Car Iwan, najwyraźniej ujęty tak twardym obstawaniem cudzoziemskiego posła przy regułach honoru (a w każdym razie, aby przynajmniej umniejszyć wrażenie wywarte dopuszczonym despektem), gdy tylko pojawiła się okazja, a pojawiła się szybko, zareagował równie stanowczo, co imć Bowes. Otóż zdarzyło się, iż dwaj bojarowie wyprzedzili na pałacowych schodach szanownego posła, osobistego gościa cara, czym uchybili urojonemu bądź faktycznemu punktowi dworskiej etykiety. Car kazał ich ściąć. Bojarów ścięto. Nie wiem, czy zaprezentowano sir Jeremiemu odrąbane czerepy, ale bardzo możliwe. Widać wyraz jego twarzy nie dał carowi wystarczającej satysfakcji, bo ten nie ustał w swych wysiłkach. Wskazawszy trzeciego nieszczęsnego bojara, co w nieodpowiedniej chwili wpadł w imperatorskie oko, polecił mu natychmiast wyskoczyć przez okno, aby zaświadczył o swej bezgranicznej miłości do władcy, a nie był ci to bynajmniej parter. Obserwując z kamiennym obliczem krótki lot szlachica, sir Jeremi Bowes, bez wątpienia pewny historycznej wagi momentu, siląc się na dowcip, wyraził przypuszczenie, iż jego królowa czyni jednak z życia swych poddanych cokolwiek lepszy pożytek. -Wyżryn odrzucił i przydeptał peta. – Otóż ja wcale nie jestem pewien, czy miał rację.

–  To prawda?

–  Prawda, prawda. A przynajmniej jako taką mi rzecz opowiedziano.

– I co, ma mi może ta powiastka posłużyć za dowód na poparcie jakiejś tezy?

–  Dowód? Nie. Ot, anegdota historyczna.

–  Jest koniec dwudziestego wieku. Nie ma carów, nie m a bojarów.

–  A czy ja mówię, że są? – Sugerujesz ciągłość.

– Mylę się? – Wyżryn podrapał się leniwie pod pachą. " To już nawet nie chodzi o to, że wnuk czyta te same książki, co dziadek, bo bestsellery dziadka to są zazwyczaj wywołujące odruch wymiotny lektury obowiązkowe wnuka, ale że ci, co piszą owe bestsellery, pseudowieszcze kolejnych generacji, sami wyrośli na wieszczach własnego pokolenia, i tak to idzie w nieskończoność, aż do wieczornych gawęd Słowian, przy ognisku, w noc kupały. I nie tylko książkami, i nie tylko na jednym poziomie; to jest bardzo skomplikowane, to cała sieć, splątany system korzeni sięgający na wieki w głąb czarnoziemu historii, socjogenetyczna pamięć narodu… Słyszałeś o genetyce, prawda? Mówili w telewizji. Dwa lata temu jakiś Francuz zbudował model, helisa Jeanneaux się to nazywa czy jakoś podobnie. Gen, uważasz, takie małe draństwo w każdej komórce, jak oprogramowanie ciała, i to się… Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Cóżeś taki pokręcony jak pruski paragraf? E?

– …żeby się udławił tą cholerną kaszanką – zajęczał Smith i zgięty w pół pognał z powrotem w krzaki.

Potem się okazało, że dobrze mu zrobiła ta biegunka, bo już niczego nie wziął do ust i w efekcie nie miał czym wymiotować.

Podniesiono klapę i zeszli do lochów. Smith w kołpaku pracującym w trybie „złodzieja światła" widział chyba najlepiej z nich wszystkich; do domku myśliwskiego nie docierała elektryczność i ciemność panowała w podziemiach, ciemność całkowita, niczym lżejsze od powietrza czarne mięso zaszlachtowanych koszmarów. Straszne rzeczy musiały się generałowi śnić, słyszeli jego jęki i bełkotliwe inwokacje do bóstw zakazanych. Co tu się mieściło przed wiekiem – składnica win? Pozostało niewiele: szczątki drewnianych konstrukcji pod ścianami, śmieci po kątach. Tysiące ton kamieni i litej skały dookoła i nad głową, przykryte ciężkim kobiercem ziemi, zapewniało chłód nawet w środku lata. Wyżryn był w grubym, wełnianym swetrze, zapewne zrobionym na drutach przez jakąś uczynną patriotkę; sweter był barwy mięsa koszmaru i nawet po zapaleniu lamp naftowych oraz dwóch silnych latarek trzymanych w wyciągniętych na boki rękach przez Morze Wydało Zmarłych, nawet wtedy Xavras niknął gdzieś w mrocznym tle obrazu.

–  Ty! Ty, ty! – zaczął wrzeszczeć generał Sieriozny, gdy pułkownik obudził go uderzeniem w twarz.

Generał był przywiązany do metalowego krzesła, przymocowano mu doń nogi i skrępowane za plecami ręce. Samo krzesło z kolei przyśrubowane zostało do położonej na posadzce grubej pilśniowej płyty, aby więzień nie mógł się wraz z nim przewrócić i gdzieś odczołgać.

–  Ty, ty!

–  Ja, ja – mruknął Wyżryn i dał znak Kostusze, który schodził ostatni, aby zamknął drzwi. Doktor zamknął je i przysiadł na progu; skórzaną torbę położył między stopami.

Pomieszczenie posiadało jeszcze dwoje drzwi prowadzących w głąb kompleksu zamkowych lochów, ale one też były zamknięte.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, który przydźwigał tu pod pachą ów piknikowy telewizorek na baterie, wycofał się do najciemniejszego kąta, za plecami Smitha, i tam włączył urządzenie, skręcając wszelako fonię do oporu, tak że generał Sieriozny i stojący za jego plecami Wyżryn mogli wnioskować o treści programu jedynie po szaroniebieskich refleksach malujących kamienną twarz młodzieńca.

–  Złapałeś? – spytał go Xavras.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia przytaknął. Następnie pułkownik skinął na Smitha. Smith wymownym gestem postukał się w zegarek.

–  Umówiłem się na czwartą, na Wschodnim Wybrzeżu to jest dziesiąta wieczór, nocny szczyt oglądalności. Jeszcze dwie minuty. Patrz na znacznik.

–  Okay.

Sieriozny wyszczerzył zęby.

–  Wszystko im powiem – warknął. – Wszystko im powiem, wy skurwysyny, wy bandyci, cholerni terroryści…

Wyżryn podciągnął rękawy swetra za łokcie, obnażając w całości ohydne blizny pooparzeniowe, i wdział obcisłe skórzane rękawiczki, po czym – w jakimś dziwnym roztargnieniu, z cichym westchnieniem skierowanym do samego siebie – poklepał rosyjskiego generała po niewielkiej, różowej łysinie.

–  Spokój, spokój – mruczał.

I wtedy Smitha naszło straszne przeczucie, zapłonęła mu na moment myśl jak prorocza wizja przyszłości. Drgnął. Xavras to spostrzegł i spojrzał mu w ciemne ślepia obiektywów; uśmiechnął się nieśmiało pod wąsem, opiekuńczym gestem kładąc prawą orękawicznioną dłoń na barku więźnia.

Smith zmienił ogniskową, odwrócił kamery, skupił swój nie swój wzrok na twarzy generała. Generał Sieriozny był doskonałym, bo przeciętnym i przez to reprezentatywnym przedstawicielem rosyjskiej generalicji: wzrostu średniego lub trochę poniżej, otyły, po sześćdziesiątce, zdradzający w kroju małych ciemnych oczu oraz układzie kości policzkowych pewną domieszkę krwi mieszkańców zauralskich stepów. Siedział tu odziany w generalską kurtę, choć bez spodni – tak właśnie zwinęli go z przysztabowych kwater w internacie ludzie Wyżryna. Plamy na popielatych gaciach generała wzięły się stąd, że po przywiązaniu go do krzesła przez prawie dobę nikt tu nie zajrzał, aby wyprowadzić go dla załatwienia naturalnych potrzeb.

–  Ile?

–  Piętnaście sekund.

–  Konrad?

–  Zapowiadają – rzekł Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, który tymczasem założył sobie na uszy podłączone do telewizorka słuchawki.

–  Dawaj.

Smith rozpoczął transmisję. Na kołpaku zapaliło się czerwone ON.

Pokazał poza swym spojrzeniem: pięć sekund.

Minęło pięć sekund i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia machnął ręką.

Wyżryn na przywitanie posłał widzom długie, spokojne spojrzenie; potem opuścił wzrok, opuścił czarną dłoń, złapał generała za włosy i szarpnął mocno. Sieriozny obnażył krzywe zęby.

–  Nazwisko i stopień! – rzekł Xavras po angielsku i powtórzył po rosyjsku: – Nazwisko i stopień!

–  Generał Armii Czerwonej Aleksander Iwanowicz Sieriozny! – wrzasnął jeniec. – Zostałem uprowadzony przez polskich bandytów, którzy dokonali bestialskiej i niczym nie sprowokowanej napaści na znajdującą się na terenie Rosyjskiej Federacji jedno… aaaaarchgggrh!!!

Smith stał, nie poruszył głową, nie odwrócił spojrzenia, nie drgnął. Jasna krew ciekła z rany po oderwanym jednym szarpnięciem ręki Wyżryna uchu generała. Xavras przyjrzał się melancholijnie uchu, po czym cisnął je na posadzkę. Zaszedł generała z prawej, kucnął i z tej niewygodnej pozycji – aby nie przesłaniać widoku milionom telewidzów – uderzył twardo zaciśniętą pięścią w otwarte do ochrypłego wrzasku usta Sierioznego. Zachrzęściło. Sieriozny naprężył się, aż zatrzeszczały więzy. Wyżryn odstąpił. Generał dławił się krwią i zębami. Łzy płynęły mu spod zaciśniętych powiek. Cały zaczął się trząść. Wyżryn czekał. Generał wymiotował: razem z przetrawionym jedzeniem i kwasami żołądkowymi szła krew. Był teraz trupio blady. W dziąsłach pod zmiażdżonymi wargami brakowało mu pięciusześciu zębów. Wyżryn czekał.

– Ty uju! – zaszlochał Sieriozny. – Ty hepsony suwyynu!

Wyżryn oderwał mu drugie ucho. Sieriozny wrzasnął, aż po odległych komnatach lochów poszło gromkie echo. Oddał mocz. Xavras odrzucił ucho nie patrząc. Wstał, zaszedł generała z drugiej strony. Sieriozny, wykręcając sobie szyję niczym sowa, usiłował nie spuszczać go z oczu. Teraz już po prostu płakał; pociągał głośno nosem, oddychając przez szeroko otwarte usta, w których bulgotała czerwień. Wyżryn kucnął ponownie. Sieriozny wytrzeszczył oczy w śmiertelnym przerażeniu. Pułkownik uderzył go od dołu, miażdżąc nos, przemieszczając jego chrząstki i łamiąc kości, lecz nie wbijając ich w mózg. Generał zemdlał. Xavras zaczął go cucić, delikatnie policzkując. Z brudnej rany pośrodku generalskiej twarzy płynęły różnokolorowe ciecze, skapując do wpółotwartych ust. Wyżryn pochylił Sierioznemu głowę na piersi, żeby się ten przypadkiem nie zadusił. Skinął na Kostuchę. Starzec podszedł z małą buteleczką w garści; podstawił ją generałowi pod miejsce, gdzie niegdyś sterczał nos. Generał się ocknął. Kostucha na powrót zniknął w cieniu. Wyżryn jeszcze kilkakrotnie spoliczkował Sierioznego. Rosjanin zaczął patrzeć nieco przytomniej. Chciał coś powiedzieć, ale mu się nie udało; oddychając charczał tak straszliwie, jakby za każdym wydechem usiłował wypluć sobie płuca, Xavras zaszedł go z lewej. Sieriozny spojrzał i puściły mu zwieracze.

–  Plooooosę! – zawył i zaraz się zakrztusił. Wyżryn pokiwał głową, po czym wydłubał mu lewe oko. Sieriozny zemdlał po raz drugi. Wyżryn pokazał Smithowi gałkę oczną leżącą na czarno-czerwonej rękawiczce i cisnął ją w ślad za uszami generała. Kostucha podszedł nie proszony, w dłoni miał już przygotowaną strzykawkę. Odwinął rękaw generalskiej kurty, wbił igłę w przedramię. Powoli cisnął tłok. Xavras w tym czasie stał z rękoma założonymi za plecami i patrzył gdzieś w mrok, Smith uchwycił jego twarz w pełgającym świetle lamp naftowych, jak drżące w słupie gorącego powietrza oblicze pustynnego dżina, niepewnego, czyj kształt przybrać na stałe. Kiedy Sieriozny odzyskał przytomność, nie panował już nad odruchami swego ciała: trząsł się cały i telepał na krześle, bezwładnie miotając zmasakrowaną głową na boki; jedyny nie zakrwawiony punkt – biel białka ocalałego oka – błyskał w owej ponurej masce niczym światło odległej gwiazdy: tu jeszcze jest życie. Xavras zaszedł go z prawej. Sieriozny już nic nie mówił; oddychał z trudem, ciemne ciecze spływały mu na mundur, a z niego na nogi i na płytę, na posadzkę. Wyżryn jedną ręką złapał za chwiejącą się głowę, a palcami drugiej wyrwał prawe oko. Sieriozny szarpnął się, splunął krwią, ale nie dał głosu. Xavras rzucił oko za siebie, przez ramię, jako ofiarę złym duchom tej krainy. Zastanowił się chwilę i zaszedł Sierioznego z lewej. W tym momencie Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia uniósł rękę.

–  Reklamy – rzekł.

–  Przerwa? – spytał Wyżryn.

Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia pokręcił przecząco głową:

–  Koniec.

Xavras zdjął rękawiczki. Rzuciwszy je generałowi na podołek, sięgnął pod sweter, wyjął pistolet i strzelił Sierioznemu w skroń. Mózg plasnął miękko na mokrą posadzkę. Generał zwisł na sznurach. Xavras przeładował, zabezpieczył i schował pistolet.

– Możesz przestać – rzekł do Smitha.

OFF.

Smith zerwał kołpak z głowy. Zatoczył się wstecz, byle dalej od horroru na metalowym krześle. Usiadł ciężko opodal Kostuchy.

–  Coś ty zrobił? – szepnął w stronę Xavrasa. Szepty bardzo dobrze pasowały do tego wnętrza.

Morze Wydało Zmarłych, który już wyłączył i odłożył latarki, zabrał się do odwiązywania trupa. Wyżryn minął go, podchodząc do Amerykanina, Ian mimowolnie wyprostował się i cofnął głowę, gdy padł nań jeden z cieni Xavrasa. Pułkownik zauważył to i zatrzymał się dwa kroki od niego.

–  Powinienem zacząć od przyłożenia prądu do jaj i kastracji, ale ucięliby transmisję, zanim bym zdążył mu ściągnąć gacie, bo to by była deprawacja seksualna nieletnich widzów i odebrano by stacji koncesję. – Podrapał się w podbródek. – No, no. Nie martw się, nie martw, będą to puszczać w kółko, oglądalność macie murbeton osiemdziesiąt procent, jak nie więcej.

–  Coś ty zrobił?

–  Jakby odrobinę blady. Ej, Kostucha, otwórz no sakwojaż, daj mu pociągnąć czegoś mocniejszego, bo jeszcze nam bidaczyna omdleje i będziemy musieli targać chłopa po schodach.

–  Nie dotykaj mnie!

–  Przecież nie dotykam. Smith w rozżaleniu kręcił głową.

–  Po co ci to było? No po co? Cóżeś chciał osiągnąć?

–  A to moja sprawa.

–  Żaden cel nie uświęca środków, ale jest wiele takich środków, które potrafią splugawić najszczytniejsze nawet cele.

–  Ohoho, człowieku, toż to jakaś cholerna poezyja! No słucham, słucham, mów dalej.

Smith spojrzał na Wyżryna. Pułkownik się uśmiechał, Ian odwrócił wzrok.

– Dawaj, Kostucha, tę flachę.

Kostucha podał. Smith odkręcił, pociągnął długi łyk. Coś łupnęło głucho. Odchylił się w bok, bo Xavras zasłaniał mu widok. To ciało generała Sierioznego spadło na pilśniową płytę.

Ian zwrócił flaszkę. Podniósł kołpak, wstał. Był tego samego wzrostu co Wyżryn, patrzyli sobie prosto w oczy.

–  To jest wojna – rzekł Xavras.

Smithowi, w którego spirytus uderzył na czczo, w całkowicie opróżniony żołądek, szumiało już lekko w głowie. Wyciągnął rękę i dźgnął Wyżryna wyprostowanym palcem w pierś.

–  To tylko ty.

Dlaczego odmówiłem? Dlaczego odmówiłem? Dlaczego odmówiłem? Dla pieniędzy? Lecz cóż znaczy strach przed ubóstwem – w dodatku tak odległym – w obliczu najpierwotniejszego strachu o własne życie? Dlaczego zatem? Wyżryn nawet chciał, żebym odszedł. Nawet prosił. Więc może z przekory? Ale nie jestem przecież dzieckiem, a to nie jest dziecinna gra. Nie mogę tego pojąć. Nie potrafię się zrozumieć. Nie byłem pijany. Byłem absolutnie trzeźwy; spokojny. Powiedziałem: „Nie, dziękuję". Pierre tylko wzruszył ramionami. Zawsze znajdzie się ktoś chętny. Wyobrażam sobie, że z niego jest taki Witschko południa ESW: przemyt i przerzut do Włoch i z powrotem. Czyżby Xavras sprowadził go specjalnie dla mnie? Na to wygląda. Musiał mieć jakiś plan związany z moim odejściem. Coś, do czego nie jestem mu potrzebny; coś, w czym mu wręcz przeszkadzam. Jakże jednak mógł się spodziewać, że tak po prostu odejdę ? Skoro już przebyłem tak długą drogę – mam po kilku tygodniach wracać? Mógł się spodziewać stanowczego protestu centrali; w rzeczy samej, chyba się go spodziewał. „To dla twojego dobra". Dla mojego dobra, Chryste Panie! Czy on rzeczywiście sądzi, iż uwierzę w czystość jego intencji? Po tym, co zrobił z Sierioznym? Lecz prawdą jest także, że ten medal ma swoją drugą stronę: otóż niezależnie od słów i rzeczywistych motywów Wyżryna, nie mogę wątpić w rosnące zagrożenie mego życia: my wciąż idziemy w głąb Rosji. „To jest droga bez powrotu; ostatni moment na wycofanie się, potem już tylko przepaść". Ale kiedy się pytam, nikt nie potrafi mi powiedzieć niczego bliższego o tym planie. Bomba? Gdzie niby miałaby być? Idziemy kilkunastoma oddzielnymi grupami, więc bardzo możliwe, że po prostu nie miałem okazji jej zobaczyć, w końcu to może być rzecz wielkości walizki – ale jakoś nie chce mi się wierzyć. Przebijać się do samej Moskwy, tak po partyzancku, lasami i pustkowiami? Toż to szaleństwo. Pytam się, a oni wzruszają ramionami. Jakby ich nie obchodziło. A przecież to ich życie, ich śmierć. Teraz także moja – a czy ja wiem? Dlaczego, dlaczego odmówiłem? Idą za Wyżrynem, ślepo mu wierząc; gorzej, tu nawet nie ma mowy o wierze, to głębsze, niewyrażalne, coś jak wiedza instynktowna, odruch zwierzęcy: Xavras rozkazał, więc nawet nie spytam. W ten sposób to przebiega. Nie daje mi zasnąć nieludzki, przerażający spokój braci apokalipsy w czasie tortur Sierioznego. To nie to, że nie bledli, nie mdleli, nie protestowali – takich reakcji nawet ja się nie spodziewałem. Ale ich to nie zdziwiło! Bezrozumne, bezsensowne, irracjonalne zło – to jest dla nich normalne. Wyrośli pośród śmierci. Ile mogą mieć lat - siedemnaście, osiemnaście? Nie więcej. Mordercy królów pochodzą najczęściej z rodzin epileptyków i samobójców, sami jednak są zdrowi, to znaczy przeciętni; zwykle młodzi, bardzo młodzi, i takimi pozostają na wieczność. Ich samotność – miesiące, lata ostrzą swoje noże i w lesie, za miastem, skrupulatnie uczą się strzelać. Są pracowici i bardzo uczciwi, oddają matce zarobione grosze, troszczą się o rodzeństwo, nie piją. Bez dziewcząt. Bez Przyjaciół. Ich myśli są jak ciemne wino, ciężkie, zawiesiste, a jednak klarowne. Ich sny posiadają strukturę greckiej tragedii. Wierzą w Boga. Lub nie wierzą w Boga; jednako niewzruszenie. Są szczęśliwi. Podpatruję ich ukradkiem: twarze bez zmarszczek, twarze spokojne, rozluźnione. Mimowolnie napływa filmowe skojarzenie: asasyni Starca z Gór. Jakim haszyszem tumani ich Wyżryn? Wczoraj przyszła wiadomość o ostrzelaniu przez rosyjskie helikoptery kolumny uchodźców z Zamościa, rodzinnego miasta Wyżryna – leciały nad drogą i pruły z działek do ludzi, głównie kobiet i dzieci, bo mężczyzn internowano; sto osiem osób zabitych, trzykroć tyle rannych. I to jest ludobójstwo, to jest zbrodnia wojenna. Lecz tu nie ma żadnej równowagi – bo to, co robi Wyżryn, to jest zwyczajny terroryzm. Zabijanie bezbronnych; strach sączony za pomocą telewizji. Klasyka. Ma ideały; oczywiście, że ma ideały, byłoby, lepiej, gdyby nie miał. Polska. Pieprzyć Polskę; co za różnica, kraj czy rewolucja – inna to może śmierć, inny ból, gdy zabijasz nie w imię Stalina czy klasy robotniczej, a w imię narodu?

–  Ty naprawdę zamierzasz wysadzić Moskwę w powietrze.

–  Ano zamierzam.

–  Masz tę bombę. – Mam, mam.

–  I co ci to da? Setki tysięcy zabitych; cywili, niewinnych cywili. Co ci to da?

–  Myślisz, że robię to dla osobistych korzyści?

–  A nie? Chcesz Polski; dla twojego pragnienia oni mają umrzeć.

–  Może z twojego punktu widzenia rzeczywiście tak to wygląda. U podstaw waszego sposobu myślenia leży egoizm, to oś waszego układu współrzędnych.

–  Nie gadaj głupot. Z każdego punktu widzenia tak to wygląda. Umyśliłeś sobie wywalczyć niepodległy kraj i nie obchodzi cię, jakimi metodami to uczynisz.

–  Po pierwsze: gdybyś jeszcze nie zauważył, to informuję cię, że nie jestem w tym sam…

–  I co, to ma być argument? Że więcej takich szaleńców?

–  Demokracja, mój drogi, twój Bóg; vox populi, vox Dei. Zapomniałeś? Otóż prawo do samostanowienia…

–  Nie pieprz.

– A po drugie: niech no ci tylko pokażą Wujka Sama, niech zagrają Gwiaździsty Sztandar, a już łza w oku… Może nie? Może nie? A co byś miał, gdyby wpierw wasi Xavrasi nie załatwili Angoli i nie powyrzynali Indiańców, kobiet i dzieci, cywili, niewinnych cywili… Dzicz czerwonoskórych, kolonię brytyjską byś miał, ot co. Więc jak? Wyrzekniesz się swego państwa w imię pamięci tej krwi? I jeśli tak, to które inne wybierzesz? Wskaż mi choć jedno, przy narodzinach którego lub już w trakcie życia, dla jego zachowania, nie polały się hektolitry niewinnej krwi. No? Bardzom ciekaw. Zrozum to, Ian: żadne państwo, państwo, powiadam!, nie powstało w zgodzie z prawem, ponieważ prawo istnieje tylko i wyłącznie jako aksjologiczna emanacja politycznych doktryn uznawanych i gwarantowanych przez państwo, podczas gdy przed jego narodzinami nie tyle istnieje w sferze prawnej pustka, co brak w ogóle takiej sfery; podobnie też nie było czasu przed początkiem czasu ani nie było gdzie przed wybuchem wszechświata, dyskusje na takie tematy są po prostu pozbawione sensu. Aby można było dywagować o prawie, najpierw musi ono istnieć, a więc trzeba je ustanowić, a więc musi istnieć państwo bądź jakaś paralelna doń instytucja, na tyle dobrze spełniająca jego role, że w praktyce z nim tożsama. Kwestia prawności względnie bezprawności działań prowadzących do jego powstania, dla państwa jako takiego nie ma żadnego, ale to żadnego znaczenia; z punktu widzenia logiki jest to czysty bełkot. No, chyba że chcesz się odwoływać do prawa, że się tak wyrażę, zewnętrznego wobec naszego państwa, to znaczy Prawa państw, których ciało stanowi pożywienie dla rodzącego się organizmu. Ba! możesz być pewien, iż także nasze państwo, gdy już powstanie, zabezpieczy się na wszelkie możliwe sposoby przed próbami jego zniszczenia i karać będzie śmiercią jakiekolwiek działania mające na celu choćby zmniejszenie jego stanu posiadania; to naturalne. Inaczej po prostu by nie przetrwało. Nic nie łagodzi okrucieństwa tych zmagań, nie istnieje bowiem żaden Dekalog odnoszący się do stosunków międzypaństwowych, a nawet gdyby istniał, nie sposób sobie nawet wyobrazić jakiejkolwiek niezależnej, ponadpaństwowej, wystarczająco silnej instytucji, która czuwałaby nad jego przestrzeganiem. Ale po co ja ci to mówię, ty to przecież wiesz, tylko boisz się otwarcie przyznać; i niekoniecznie chodzi tu o hipokryzję, nie musisz sobie tego uświadamiać: tak cię wychowano. Pochodzisz z kraju, który już jakiś czas temu przestał się zaliczać do nowobogackich. Jako młoda arystokracja powoli zapomina o parweniuszowskich korzeniach i coraz większą wagę zaczyna przykładać do ochrony swego status quo, rąbiąc po sięgających wzwyż rękach nowych dorobkiewiczów. Oczywiście że prawo! Prawo, prawo, prawo ponad wszystkim. Prawem każdego Amerykanina i Rosjanina jest bycie obywatelem imperium… i jakiż to zbrodniarz ośmiela się teraz odbierać im ów przywilej?

–  To jest demagogia!

–  Cynizm, to może, ale demagogia na pewno nie. Co, nie mam racji? W którym miejscu przekręciłem prawdę, hę?

–  Naprawdę chcesz swym wnukom zafundować Polskę podmurowaną stosami głów?

–  Iii, dziury w całym szukasz. Gówno będzie moje wnuki obchodzić, co tam się działo dwadzieścia, trzydzieści lat wcześniej; ani się nie będą chcieli o tym uczyć, ani się nie będą przejmować niewinnie pomordowanymi, czy to po naszej, czy po nie naszej stronie. Za to mnie obchodzi, żeby one mogły rosnąć i żyć we własnym kraju, mówić na co dzień językiem rodziców i tego języka uczyć swoje dzieci, i przekazywać im swą wiarę, i mieć własną flagę, własny hymn, i być dumnymi, że są tym, kim są, nikim innym, tylko właśnie Polakami, że naprawdę są Polakami, bo jest na mapie kraj, który się nazywa Polska, i ni chuja mnie nie wzrusza, ilu śmierci dla sprawienia tego potrzeba, ani nikogo to nie będzie obchodzie w przyszłości, bo to oni będą zwycięzcami, oni, te nasze dzieci jeszcze nie poczęte, tak jak zwycięzcami roku dwudziestego są dzisiejsi Rosjanie, ten Sieriozny i Krepkin, i milion moskwiczan, którzy mogą wskazać palcem na globusie swój kraj, największe państwo planety, i cieszyć się, napawać potęgą swego narodu, i nikt z nich nawet przez sekundę nie pomyśli o zniszczonych, stłamszonych, wybitych dla ziszczenia wizji takiego globusa nacjach, o tych milionach nie-Rosjan, a jeśli przypomni się któremu Syberia, jeśli się któremu przypomną podbiegunowe łagry, to dlatego, że trafił do nich jego wuj czy dziadek, jego rodak, Rosjanin, a nie Polak czy Żyd, i teraz już wiesz, dlaczego słuszne i mądre jest rozstrzeliwanie bezbronnych uchodźców, matek z dziećmi, dzieci z kalekami, i wiesz dlaczego Moskwa wyleci w powietrze.

–  Powtarzam: to jest demagogia, Xavras. Nie istnieje żaden przyczynowo-skutkowy związek pomiędzy odpaleniem na placu Czerwonym bomby atomowej a powstaniem wolnej Polski.

–  Skąd ty to możesz wiedzieć?

– Narobisz sobie tylko nowych wrogów, wzbudzisz do siebie powszechną nienawiść, a przynajmniej niechęć, ostatecznie popsujesz swój wizerunek i stracisz sympatię telewidzów.

–  Tak ci się wydaje? A przecież to chyba ty powinieneś znać się na telewizji. Nie dostałeś wiadomości z Nowego Jorku? Ja ustaliłem dyżury i zawsze któryś z moich ludzi słucha serwisów. Twoi szefowie zrobili po emisji tego spektaklu z Sierioznym badania opinii publicznej, i tak… gdzie ja to mam… O! Zainteresowanie sprawą wojny o niepodległość Polski: wzrost o dwadzieścia siedem punktów procentowych. Poparcie: wzrost o dwanaście. Zainteresowanie postacią pułkownika Wyżryna: wzrost o trzydzieści trzy procent, do osiemdziesięciu jeden i ośmiu dziesiątych. Sympatia dla postaci pułkownika Wyżryna: spadek o sześć procent. No i teraz mi powiedz: nie opłacało się?

–  Socjologia nie jest nauką ścisłą. Sądzisz, że jak dopuścisz się bestialstw znacznie większych, to proporcjonalnie skoczą ci te procenty? Nic bardziej mylnego; reakcji społeczeństwa nie sposób przewidzieć.

–  Jeżeli faktycznie nie sposób, to skąd możesz mieć Pewność, że źle na tym wyjdę?

–  Ty mylisz efekty doraźne z długofalowymi skutkami politycznymi. To politycy podejmują decyzje. A który ci teraz poda rękę?

–  Każdy, o ile mu się to opłaci. Nie udawaj naiwnego. Popatrz na Fahrada: przez dwadzieścia lat handlował bronią, mordował, podkładał ładunki wybuchowe, ale skoro tylko usiadł do rozmów i przystąpił do targów, łaskawie zgadzając się zaprzestać rzezi, zaraz przyznano mu pokojowego Einsteina i został maskotką wszystkich królów, prezydentów i premierów, ściskają się z nim przed kamerami ile mogą, niedługo papież przyjmie go na audiencji. Gdyby ten Fahrad wcześniej wymordował dziesięć razy więcej ludzi, teraz byłby dziesięć razy większym bohaterem, stawialiby go dzieciom za przykład. A poza tym nie jest prawdą również to, że decyzje podejmują politycy, a przynajmniej nie w przypadku waszych polityków. Demokracja wcale nie oznacza rządów najmoralniejszych, najmądrzejszych, najsprawiedliwszych, najuczciwszych, najlepiej rządzących ani czyniących najwięcej dobra największej grupie ludzi; demokracja oznacza rządy najlepszych w prowadzeniu telewizyjnych kampanii wyborczych. Wszystko inne to pochodne. I te procenty, te badania opinii publicznej, z których niby to się naśmiewasz, to one będą przy podejmowaniu decyzji najważniejsze; chodzi o to, żeby nie dać politykom żadnego pola manewru, nie powinni się w ogóle zastanawiać: powinien im wystarczyć jeden rzut oka na wyniki badań.

–  Wciąż nie pojmuję, w jaki sposób miałbyś uzyskać takie wyniki owych badań, dopuszczając się zagłady atomowej.

–  Nie musisz. Nie twój problem.

–  To Jewriej, tak? Jewriej, mam rację? On cię opętał. Co ci przepowiedział?

–  A odpierdol się od Jewrieja.

–  Dobra. Dobra. Jak chcesz. To jak to będzie w tym wywiadzie? Co usprawiedliwia terroryzm?

–  Jeszcze większy terroryzm.

–  Może raczej tłumaczy, nie usprawiedliwia.

–  Jak chcesz.

–  Dalej jest ta gadka o aborcji…

–  Z terroryzmem jest jak z aborcją: zawsze totalnie potępiana, jednak w pewnych przypadkach dopuszczana niemal przez wszystkich.

–  Ładne. Ładne. Coś jeszcze?

–  Co?

–  Może byś się tak wytłumaczył z tego Sierioznego, mhm? Puścili tę zimną dokrętkę, jak przestrzeliwujesz mu łeb. Przydałoby się podać jakiś powód tego mordu.

–  Zabiłem go, bo już nie nadawał się do życia; aby oszczędzić mu cierpień.

–  No nie… tego powiedzieć nie możesz. Lepiej się wymów z samych tortur. Na co ci one były?

–  Aleś namolny. Jeśli powiem, stracą całe znaczenie.

–  Ale…

–  Daj już spokój. Zakładaj to ustrojstwo. Niedługo wymarsz.

Zaczęło padać – jakieś trzy dni temu. Wygląda to niemal na specyfikę terenu: im dalej w Rosję, tym gęstszy deszcz. Albo siąpi, albo kropi, albo leje, ale ani na moment nie ustaje. Wkrótce zaczniemy porastać mchem, pomyślał Smith, przyglądając się Morze Wydało Zmarłych naciągającemu na lufę swej anuki zieloną prezerwatywę.

Ze stoku poniżej doszły przez szum jednostajnego dżdżu ludzkie głosy. Kompletnie przemoczony Ian z westchnieniem podniósł się spod drzewa. Zabrał kołpak. Zerknął na Morze Wydało Zmarłych, ale ten nie zdradzał ochoty do wieczornej przechadzki. Poszedł więc sam.

Okazało się, że to grupa Małpy. Już trzecia, która nie zdołała się wymknąć z zaskakująco gęstej sieci zarzuconej Przez Armię Czerwoną. Ocalało trzech, z tego jeden ciężko ranny, ledwo szedł, właściwie dwaj pozostali go wlekli. Co się tyczy samego Małpy, to wdepnął on w kłusownicze sidła i nie zdążył uciec, chcieli wziąć go żywcem, ale wyciągnął zawleczkę.

Smith minął zapracowanego Kostuchę i zatrzymał się dopiero przy Xavrasie. Pułkownik wskazał światło na kołpaku. Ian wyłączył nagrywanie.

– Nic z tego nie nadasz – mruknął Wyżryn, przesuwając po wardze dawno wygasłego peta. – Żadnych defetystycznych relacji. Niech się pocą.

– Z taktycznego punktu widzenia byłoby dla was lepiej, gdyby Posmiertcow miał jak najgorsze zdanie o waszej kondycji.

Spojrzeli na niego beznamiętnie.

–  Musisz jednak jeszcze odrobinę popracować nad zaimkami – rzekł Flegma, chowając komputer pod kapotę.

Smith wzruszył ramionami i wycofał się pod pobliskie drzewo. Kołpaka nie zdejmował, przynajmniej chronił go od deszczu.

Odbywała się tu zwykła cowieczorna narada minisztabu Wyżryna: on sam, Flegma, Jebaka, Mocny, Wyszyński. Zazwyczaj ograniczała się ona do wyboru na zafoliowanych mapach lub lśniącym wszystkimi barwami tęczy ekranie komputera najmniej szaleńczej drogi ucieczki. Jeśli można tu w ogóle mówić o ucieczce, skoro nieprzerwanie parli ku Moskwie, prosto do jaskini lwa – czasami nawracając, często halsując i nadrabiając drogi, wciąż jednak zmierzając ku stolicy. Zbliżał się już moment, gdy podejdą do niej tak blisko, że będą zmuszeni z półdzikiej partyzantki leśnej przedzierzgnąć się w zakamuflowaną cywilnym wyglądem partyzantkę miejską – póki co, nie mogli się jednak oderwać na tyle skutecznie od patroli Armii Czerwonej, by rozmyć się i zniknąć na ekranach jej prognostycznych komputerów, owych krzemowych Napoleonów, co w czasie rzeczywistym liczą do szóstego miejsca po przecinku prawdopodobieństwa każdego z możliwych rozwojów przebiegu bitwy. Jeśli zaś chodzi o te nędzne maszynki, jakimi dysponował Wyżryn, to i tak nie na wiele się zdawały, pozbawione stałego dopływu wiarygodnych danych; ich prognozy coraz częściej stanowiły po prostu nieco bardziej zaawansowane technicznie wersje klasycznej wróżby Cyganki: albo umrzesz, albo będziesz żył.

Narada szybko się zakończyła, niewiele odkrywczego mógł tu ktokolwiek powiedzieć. Xavras zarządził wymarsz za pół godziny i poszedł się odlać.

Wróciwszy, skrzywił się paskudnie na widok cierpliwie czekającego pod drzewem Amerykanina.

–  Czego?

–  Podczepiłem się do wewnętrznej sieci WCN – rzekł Smith. – Czerniszewski się odcina.

–  Co, więc jednak zmartwychwstał?

–  Właśnie. I na dzień dobry naskoczył na ciebie.

–  Kiedy to pójdzie?

Ian zazezował na wewnętrzny timer kołpaka.

–  Teraz to idzie. Wyżryn pokiwał głową.

–  Coś jeszcze?

–  A co, mało? Prezydent Polski ogłasza cię bandytą i potępia stosowane przez ciebie metody: to jest wewnętrzna anatema, polityczna ekskomunika, Xavras. Zostałeś sam. Dalej będziesz szedł na Moskwę?

Pułkownik machnął ręką ze zniecierpliwieniem.

–  Co ty myślisz, że ja nie wiedziałem, że tak będzie? Co to, ja nie znam Czerniszewskiego? A cóż on mógł innego powiedzieć? Ci twoi wyświęceni przez Ligę Narodów kolesie zjedliby go żywcem. To nie jest żołnierz.

Smith zdenerwował się.

–  Ty chyba jesteś samobójca – warknął. – Nie zdajesz sobie sprawy, co się dzieje. Co z tego, że twoi ludzie wysłuchują każdego serwisu, skoro ty nie zwracasz uwagi na ich słowa! Sytuacja międzynarodowa nie jest dobra; jest zła i się pogarsza. – Tu zaczął wyliczać na palcach: -Pokój nad Amurem. Pokój na Kaukazie. Pokój na Bliskim Wschodzie. Pokój na Bałkanach. Podpisanie wstępnego układu Rosja-Szwecja. To są bardzo złe wiadomości. W ciągu dwóch miesięcy straciliście wszystkie swoje atuty. Pół roku i na każdy kilometr kwadratowy będzie tu przypadać kompania Rosjan. A ty zarządzasz szturm na Kraków! Sądziłeś, że się nie domyśle? To twoi ludzie podjudzili wszystkie te oddziały przeciwko rozporządzeniom Czerniszewskiego i teraz tysiącami idą za Brońskim i Dzidziusiem na czołgi Babodupcewa, tam się zaczyna nowe oblężenie, znowu będą stosy trupów; przecież nie dadzą rady dywizji pancernej! Tym sposobem tylko wybijesz do reszty ocalałych krakowian, nikt nie pozostanie w zgliszczach. A na dodatek grozisz masakrą ludności cywilnej i pchasz się prosto w objęcia Posmiertcowa tuż po tym, jak na oczach całego świata zakatowaleś na śmierć jego generała! Xavras, ty jesteś psychiczny!

Wyżryn wyciągnął pistolet i strzelił w pień pół dłoni od skroni Smitha.

–  No to już – splunął. – No spierdalaj. Nie ma cię. Ian obserwował broń w czerwonej dłoni pułkownika.

–  Dokąd? – spytał już spokojnie. – Znajdujemy się w permanentnym okrążeniu. Dnia bym nie przeżył.

–  Ale jak miałeś okazję, jak specjalnie dla ciebie posłałem po tego dupogłowego Pierre'a, to co mu powiedziałeś? To był twój wybór; radziłem ci, żebyś odszedł, może nie? Więc teraz nie jęcz.

Schował pistolet, Ian zdjął kołpak.

–  Nic już nie będę mówił.

–  Nie wytrzymasz – parsknął Wyżryn.

–  Czy z twojego punktu widzenia nie jest to jednak zdrada?

–  Mhm?

–  Posunięcie Czerniszewskiego. Wszak dla wielu ludzi ty jesteś symbolem tej walki o niepodległość bardziej aniżeli on. Cóż zatem robi? Opuszcza cię w nieszczęściu.

–  Czyżbyś już zapomniał o tych wszystkich analizach politologicznych, podług których Czerniszewski był niczym więcej, jak wystawionym przeze mnie przed wasze kamery figurantem?

–  Nie mąć. Usiłuję zrozumieć motywy jego postępowania.

–  Przede wszystkim zastanów się, jakie jest główne zadanie Czerniszewskiego jako prezydenta tej wyszydzanej przez wszystkich nie istniejącej Polski. Nie dowodzi wojskami, nie prowadzi ludzi ze sztandarami, nie występuje z włodem na tle czołgów. Jego funkcja jest inna: on pracuje w mass mediach na wizerunek Polaków jako narodu. Bardzo to sobie zresztą wziął do serca. I w tym sensie moje działania stoją w sprzeczności z jego celami, bo choć ja pracuję tylko na mój własny wizerunek, to przecież wciąż jestem Polakiem. A o co w tym wszystkim chodzi Władimirowi? O to mianowicie, żeby bez przerwy i jak najdobitniej uświadamiać wszystkim naszą moralną wyższość nad Rosjanami, którą zresztą opinia światowa i tak już nam dawno podświadomie przyznała, jeśli można mówić o czymś takim, jak podświadomość opinii światowej, ale rozumiesz, o co mi chodzi, prawda? No bo skąd ten nagły protest i odcięcie się ode mnie Czerniszewskiego? Kiedy Rosjanie bombardują wsie i miasta, mordują tysiące niewinnych, wysadzają w powietrze żłobki i szpitale, rozstrzeliwują starców i dzieci, porywają i gwałcą kobiety, w godzinę po podpisaniu łamią umowy, to nie jest to żadna sensacja, nawet już tego w serwisach nie pokazują, bo zbyt niska oglądalność, to nikogo nie dziwi, to jest normalne. Spytasz człowieka, to wzruszy ramionami: cóż, Rosjanie, jak to Rosjanie, a co innego mogą oni robić? Takiego postępowania się po nich oczekuje. Ale niech no tylko Wyżryn zabije generała tej krwiożerczej hordy, niech no sam zagrozi wybiciem ludności cywilnej wroga, to zaraz krzyk wniebogłosy i wszyscy łapią się za głowy, szok i dezorientacja, no, co się dzieje, jakże tak można, przecież… przecież on jest Polak! Nie Rosjanin. Pojmujesz, Ian? Moralne zwycięstwo odnieśliśmy już dawno, ale co nam po nim, moralność nie jest kategorią polityczną, Ruskie nas wyrzynają, jak dawniej wyrzynali, my bez przerwy od dwustu lat nic innego nie robimy, tylko odnosimy moralne zwycięstwa, pozwyciężamy tak jeszcze wiek i język polski wejdzie do grupy języków martwych. Ja pluję na moralną wyższość! Niech se teraz dla odmiany Rosjanie potriumfują moralnie. Myślisz, że się boję światowej opinii? Proszę bardzo, mogę być w ich oczach drugim Stalinem, Attylą narodu polskiego; proszę bardzo, niech straszą moim imieniem dzieci, niech mnie przeklinają; ja to przeżyję. Niech po śmierci ześlą mnie do piekła historii, przynajmniej spotkam tam interesujących ludzi. Bo nie ma we mnie miłości do bladolicych męczenników o dziewczęcych oczach.

– Więc jednak. Będziesz budował na cmentarzu.

– Silne są mury wzniesione z kamieni związanych zaprawą z ludzkiej krwi.

–  Pamiętasz, jak cię wtedy spytałem o Fausta?

–  A czyż może być wyższa cena za duszę?

–  Socjogenetyczna pamięć narodu; sam to mówiłeś. W dzieciństwie musieli ci na okrągło czytać tych waszych zboczonych na tle religijnym wieszczów. Cholera, nie mogę się doczekać, kiedy zaczniesz wygrażać pięścią Bogu.

–  A co, byłoby dobre ujęcie?

–  Łatwo wyzbywasz się na rzecz Rosjan tej rzekomej przewagi moralnej; a w jakim stopniu zasadza się ona na wrzucanych z twojego rozkazu do przedszkoli granatach?

–  Kto ci powiedział? Wołodyjowski?

–  Nie.

–  Wołodyjowski, Wołodyjowski. No i czego oczekujesz? Zmieszania? Postąpiłem słusznie; dzięki tym granatom i filmowi Vardy Wielka Brytania powstrzymała kredyt dla Krepkina i cała Armia Czerwona stała półtora tygodnia o pustych bakach, bo Syn Mahometa siadł im na rurociągu. A teraz wyjmij kalkulatorek i przelicz sobie, ile istnień ludzkich uratowałem.

–  Ale przecież nie mogłeś być pewien!

–  Byłem.

–  Jewriej, no tak… Gdzieś po drodze po prostu zatraciłeś zdolność rozróżniania dobra od zła.

–  Hę, hę, hę.

–  No i co rechoczesz?

–  Mógłbyś być moim synem.

–  Co z tego? Widziałem osiemdziesięcioletnich głupców, osiemdziesięcioletnich zbrodniarzy, robiłem z nimi wywiady; wiek nie gwarantuje niczego prócz cynizmu i zwiotczenia mięśni.

– Przyleciałeś tu prosto z tego twojego Nowego Jorku… Cóżeś ty w życiu widział, czego doświadczyłeś? Zapewne musiałeś sobie pamięć telewizją protezować. Czego ty mnie w ogóle możesz nauczyć o złu i dobru? Jaką najgorszą rzecz uczyniłeś w swoim życiu? Jaką najlepszą? Twoje grzechy, twoje zadośćuczynienia to są rzeczy małe, bardzo małe.

– Przepraszam. Nie chciałem cię obrażać. Słyszysz? Przepraszam.

–  Daruj sobie. I tak wiem, że nieszczerze. A ja się nie obrażam. Zresztą zejdźmy ze mnie. Lepiej wrócę do twojego kazania. Czy ty nie rozumiesz, że w ten właśnie sposób rodzi się każdy terroryzm? Dokładnie, dokładnie tak samo. Przemoc i historyczna bezkarność tej przemocy wywołuje u słabszego rozgoryczenie tak potężne, że nie zważa on już na nic i chwyta się tych samych środków. Ponieważ jednak jest słabszy, ma ograniczone pole działania, skromniejsze zasoby, musi zatem uderzać nieporównanie mocniej i zdecydowaniej. Na tym etapie niemal zawsze jest to już opozycja: państwo-cywilni terroryści wtopieni w społeczeństwo. Celem najłatwiejszym jawią im się instytucje tego państwa. Lecz im głębiej wchodzą w doktrynalną walkę z nimi, tym bardziej stają się w oczach samego społeczeństwa siłą negatywną, niszczycielską, za którą stoi tylko anarchia, chaos, entropia. Postępujące utożsamienie się społeczeństwa z państwem wyrzuca terrorystów poza nawias tego pierwszego. I na tym etapie również ono jest wrogiem. Toteż najłatwiejszym celem okazuje się już ludność cywilna. To są te bomby w autobusach i samolotach, gazy śmiertelne w sklepach, kinach, metrach. Nie ma ratunku. To samonapędzająca się spirala zła. W dół, w dół, w dół. W to twoje piekło, w którym na pewno nie spotkasz bladolicych męczenników; widzę ten ogień w twoich oczach, Xavras, widzę ten ogień. To jest szatańska żądza.

–  Myślisz, że ja nie znam tego algorytmu? Przeoczyłeś jednak kilka dość oczywistych jego odgałęzień. Otóż nie ma mowy o alienacji terrorystów, skoro już uparłeś się przy tej terminologii, gdy podłożem konfliktu jest spór narodowościowy. Wówczas poparcie społeczeństwa jest znaczne.

–  Ale przecież i tak dalekie od stuprocentowego. Na dodatek z czasem malejące. Siła przyzwyczajenia jest ogromna. Inercja życia codziennego potrafi zdławić najwznioślejsze porywy.

–  Gdzieś ty to wyczytał?

–  A co, nie mam racji?

–  Rację masz. Więc tym bardziej powinieneś zrozumieć znaczenie czynnika czasu. Nie możemy czekać na kolejne pokolenie.

– Co z tego, teraz czy w przyszłym wieku… i tak jesteście terrorystami.

–  Tak. Ponieważ przegrywamy. Widzisz, przeoczyłeś w tym swoim algorytmie także alternatywne jego zakończenie. Bo jeśli wygramy, jeśli wygramy, okażemy się nieugiętymi bojownikami o wolność i niepodległość, żołnierzami patriotami, przykładami dla harcerzy, bohaterami odwiecznej walki o polskość tych czy owych ziem. Zbrodniarzami będą nasi wrogowie. Słowo terroryzm zaliczone zostanie do bogatego arsenału propagandowego ciemięzcy i stanie się na lata niecenzuralne. W szkolnych podręcznikach Polacy o takich jak twoje zapatrywaniach określeni zostaną jako chwiejni światopoglądowo; w filmach grać ich będą rachityczni okularnicy, kryjący się pod stół na dźwięk wystrzału, podczas gdy muskularni wyżrynowcy odbezpieczają swoje pistolety. I to jest moje niebo, Ian. To jest moje niebo.

–  Na palcach jednej ręki policzyć mogę triumfy nowożytnego terroryzmu. Coś nie bardzo prawdopodobne widzi mi się zwycięstwo AWP.

–  Bo w rzeczy samej jest mało prawdopodobne. Ale nie niemożliwe. A skoro tak, skoro istnieje taki łańcuch wydarzeń, który do tego zwycięstwa doprowadza, to ja, ja jeden posiadam wiedzę i siłę, by skierować rzeczywistość na odpowiednie tory.

–  Nie masz nikogo lepszego, więc to chyba ja powinienem stać ci za plecami i powtarzać: nie jesteś bogiem, nie jesteś bogiem, nie jesteś bogiem.

–  Jeszcze nie wzniesiono łuku triumfalnego i jeszcze nawet nie było zwycięstwa, jeszcze nie przeżyliśmy.

–  A co na ten temat stoi w Ewangelii według świętego Jewrieja?

–  Moc jego przepowiedni zasadza się na milczeniu, niewierny Tomaszu.

–  Zobaczę, uwierzę.

–  Zobaczysz, zobaczysz.

Lało bez przerwy. Na zachmurzonym sinoczarnym niebie – pękate sylwety rosyjskich śmigłowców. Ich buczenie towarzyszyło wyżrynowcom w nocy i w dzień, kładli się spać i wstawali w takt tej muzyki, szli i ginęli zanurzeni w jej tonach.

Pewnego poranka nie zgłosiła się grupa Jebaki i w ten sposób dowiedzieli się o śmierci jego i jego ludzi: ciszą. Ponieważ żyli prawem wilka, historia o nich głucho zmilczy. Jak brzmiało imię, jak nazwisko Jebaki, polskie i rosyjskie? Nie wiedział o nim Smith nic, zupełnie nic – tylko ta niecenzuralna ksywa i czerń okularów, za którymi kryła się nieodgadniona tajemnica oczu buntownika. Jaki był ich kolor? Teraz zmywa ciemne szkła brudny deszcz targany wichurą wzbudzoną przez rozpędzone płaty śmigłowe padlinożernych much z metalu i szkła. Krążą, krążą, krążą. Czasami zagłusza je jednostajny grzmot odrzutowców; gdy wzniesiesz twarz pod strugi ciepłej wody, dojrzysz ich szare igły, tam na wysokościach, sferę ponad. Przyciskane do uszu aparaty szwargoczą o obrotach ciał niebieskich.

Tak mało lasów. Odsłonięci, odsłonięci, nadzy. W wieczornej mżawce samoloty zbombardowały zagajnik obok; przesycone wilgocią powietrze przyniosło zapach gorączki chemicznego zniszczenia, pot wystąpił im na twarze. Moskwa jest pyzatym księżycem, wiszącym w duszną noc nad horyzontem. Wyciągnąwszy rękę, przesłonisz go przed własnym spojrzeniem, ale dosięgnąć, dotknąć, pochwycić – nie zdołasz.

Biegnąc, odsłaniają wilkołacze zęby. Broń klekocze, mlaska błoto pod stopami, huczy oddech w płucach. Naprzód, naprzód, naprzód – a wciąż do tyłu. Bezustannie spychani. Nie można podejść do stolicy imperium cienistą dziczą, trzeba wyjść z ukrycia, wtopić się w tłum, schronić w anonimowości. A nie mieli na to żadnej szansy. Od tygodnia trwała ta nieprzerwana ucieczka. Milczenie spadło na ludzi Wyżryna jak sekretny urok. Z dnia na dzień – coraz mniej słów, coraz cichszych. Tylko Xavras się nie zmienił. Lecz kiedy Smith chciał przeprowadzić z nim kolejny wywiad, odmówił. Zabronił Ianowi przesyłania sieci jakichkolwiek nagrań, w obawie przed dostarczeniem rosyjskiemu wywiadowi wojskowemu informacji mogących zdradzić położenie oddziału zawartych w wizualnym i dźwiękowym tle nagrań. Zresztą nie bardzo było kiedy kręcić tych wywiadów. Nieregularne postoje kończyły się zazwyczaj nagłym alarmem i poderwaniem do ucieczki, czasami ostrą strzelaniną; opanowali w tym czasie do perfekcji sztukę odrywania się od przeciwnika. Odrywali się i odrywali.

Lecz kiedy Smith miał okazję zastanowić się nad tym na zimno, szybko doszedł do wniosku, że i tak dostatecznie długo wymykali się Armii Czerwonej, by zakrawało to na cud. Weszli wszak w kraj bez przygotowania, bez zaplecza, jakby nadal znajdowali się w ESW. A to przecież była Rosja i obszar bardzo gęsto zabudowany. Szli ku stolicy; szli i szli, a wciąż nie udało im się zbliżyć do jej przedmieść bardziej niż na sto kilometrów. To nie rolnicza Ukraina o stepach jak morze. To okręg stołeczny. Tu lasów praktycznie nie ma. To w żadnym razie nie powinna być operacja partyzancka; jeśli już, należało się z tą bombą przemknąć w kilka – pięć-sześć – osób, w cywilnym przebraniu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, od samego początku wtapiając się w tłum moskwiczan. I z całą pewnością nie zapowiadać światu swego nadejścia, nie odkrywać swych zamiarów, tak jak to uczynił Xavras. Po prawdzie, on robił wszystko, by utrudnić i uniemożliwić sobie dotarcie do miasta. Pomiędzy nim a stolicą znajdowała się w tej chwili zapewne połowa sił Armii Czerwonej, reszta zaś z pewnością patrolowała ulice Moskwy.

Ponieważ Smith od razu odrzucił wyjaśnienia najprostsze (że Xavras nagle zgłupiał lub zwariował), pozostało mu usiłować doszukać się w tych jego samobójczych dziaałaniach jakiegoś ukrytego sensu. Nie w każdym szaleństwie jest metoda; jedynie w tych największych. Wyżryn najwyraźniej wiedział coś, czego nie wiedział nikt inny. Duch beztwarzowego Jewrieja unosił się w przesiąkniętym zapachem zgnilizny powietrzu nad nimi wszystkimi.

Smith wsunął sobie do ucha skrzata. Urządzenie, jak gdyby nigdy nic, podjęło recytację, Ian przestawił go z powierzchownego szybkiego serwisu na najświeższe dane szczegółowe, związane – pośrednio bądź bezpośrednio -z osobą Xavrasa Wyżryna. I oto rzecznik Departamentu Stanu USA klarował Smithowi – kulącemu się pod naporem z nagła nadeszłej gorącej wichury, od której trzeszczały drzewa i giął się deszcz – stanowisko waszyngtońskiej administracji wobec zauważonej ostatnio w Republice Nadwiślańskiej intensyfikacji działań wojennych:

– Stany Zjednoczone obserwują z wielką troską i wielkim rozczarowaniem walki tego tygodnia w Republice Nadwiślańskiej, tym razem oczywiście wywołane przez polską ofensywę rebeliancką. Niewątpliwie to, co polskim buntownikom udało się sprawić tą ofensywą, to narażenie życia tysięcy, dziesiątków tysięcy cywilów, którzy nadal mieszkają w Krakowie, wokół Krakowa i na przedmieściach Krakowa. A ci biedni ludzie nie mają dokąd pójść. Zaznali już ośmiu lat wojny. A w wojnie zginęło pięćset czterdzieści tysięcy osób cywilnych. Polscy buntownicy znowu chwycili za broń i natarli na Rosjan, lecz nie tylko na rosyjskie wojsko. Wystawili na skrajne niebezpieczeństwo polską i rosyjską ludność cywilną. Polska jest częścią Rosji i nią pozostanie. W stosunkach międzynarodowych wszystkie państwa, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, uważają ją za część Rosji. To wewnętrzny konflikt między Rosjanami a Polakami…

Skrzat przerwał, zapiszczał i przeszedł w tryb bezpośredniego reportingu, dając znak, iż przekazuje informację opatrzoną wewnątrzsieciowym kodem ważności wyższym od drugiego, ustalonego przez Smitha jako progowy.

– Z ostatniej chwili: otrzymaliśmy nie potwierdzone informacje o eksplozji nuklearnej w Moskwie. Obecnie oczekujemy na zdementowanie bądź podtrzymanie wiadomości przez Centrum Obrony Powietrznej. Ani w miejscu wybuchu, ani w jego okolicy nie znajduje się, według naszej wiedzy, żaden reaktor jądrowy. Utraciliśmy kontakt z moskiewską rezydenturą WCN… Zakłócenia łączności…

Smith wyrwał skrzata z ucha, wstał, obejrzał się na Północ. Fala gorącego wiatru już przeszła; byli też na tyle daleko, by nie spostrzec bezpośredniego błysku i uchronić się od niszczycielskich skutków wyzwolenia impulsu elektromagnetycznego, zwłaszcza, że szło o wybuch naziemny. Jaka to moc? Smith wpatrywał się między drzewami w brudny horyzont. Drżenie skorupy ziemskiej z tej odległości niewyczuwalne… Fala uderzeniowa już słabła… Jakie wiatry…? Wpatrywał się w skotłowaną pierzynę chmur. Metereologia stanowić teraz będzie o życiu i śmierci. Trzeba by na normalnym radiu sprawdzić siłę zakłóceń, może to powiedziałoby coś o mocy ładunku; wygłuszane, wąskie transmisje satelitarne są najwyraźniej nazbyt skupione, nazbyt silne.

Stał i patrzył. Xavras, który oczywiście wiedział, podszedł doń uśmiechnięty, z rękoma w kieszeniach kurtki. – Kto? – spytał Smith.

–  Sienkiewiczowska trójka.

–  A my?

–  Zmyłka. Odwrócenie uwagi. Warunki powodzenia.

–  Jewriej?

–  Tak.

–  Żyją?

–  Kto?

–  No, oni: Michał i…

–  Nie.

–  Na pewno?

–  Patrzyłem na elektroniczny zegarek Flegmy i słuchałem rozmów ze sztabem. Nie ta minuta, nie ta sekunda.

–  Wciąż Jewriej.

–  To zawsze był Jewriej.

–  Jakie są kolejne warunki?

Wyżryn wyjął z kieszeni prawą dłoń, uniósł do ust i przycisnął do warg wyprostowany czerwony palec. Wciąż się uśmiechał pod wąsem i w tym geście i tym uśmiechu był zaskakująco dziecinny; iskry jakiejś przewrotnej, sztubackiej radości migotały w jego oczach.

–  Wierzysz? – spytał.

Smith zacisnął pięści, opuścił głowę.

–  Wierzę.

Moskwa – Kraków

A skoro już uwierzył, otwarły się przed nim wrota tego samego piekła. Jakiej wielkości, jakiego kształtu są naprawdę ich zawiasy? Czy rzeczywiście tak mikroskopijne?

Teoria Prunzla, ten podręcznik chaosu, mówi jasno: nie istnieje uniwersalna skala pomiaru wielkości wydarzeń. Nie ma czegoś takiego jak wydarzenie mało istotne lub nieważne. Splunięcie pijaka w rynsztok Archangielska sprowadza huragan nad Miami. Ktoś, kto patrzy w przyszłość, nie musi widzieć w tym logiki; wystarczy, że dostrzega istniejące powiązania. On wie. On wie. Nie jest mu potrzebna żadna nadludzka moc, żadne inne ponadnaturalne zdolności – aby przenosić góry, niszczyć narody, burzyć królestwa; do tego niezbędna jest mu jedynie wiedza. Wiedza, które źdźbło trawy na łące ułamać, której cegły w murze dotknąć, które słowo wypowiedzieć, a którego nie… Jewriej ją miał. Nie miał twarzy. Twarz dał mu Xavras.

Skrzypu tych malutkich zawiasów nie słychać. Nie sposób dostrzec ruchu wrót. Wszelako buchający zza nich ogień rzuca cienie i po ruchach tych czarnych monstrów umysłu poznasz czas otwarcia. I Smith już dostrzegał niektóre oczywistości. Śmierć Jewrieja. Torturowanie Sierioznego. Rajd na Moskwę. W dwóch ostatnich przypadkach powiązania były tak wyraźne, że powinien je ujrzeć, nawet nie wiedząc o Jewrieju. Sieriozny umarł na oczach całego świata – aby ściągnąć na Wyżryna zemstę Posmiertcowa. I sam Wyżryn poszedł pod stolicę – aby tym silniej skupić na sobie uwagę Armii Czerwonej. Były to proste, jasne, dla wszystkich zrozumiałe warunki powodzenia samobójczej akcji trójki bombardierów. Oprócz nich, zapewne wypełnił Xavras – podług instrukcji swego brata – wiele innych, pozornie tylko absurdalnych.

Rzecz w tym, że przecież atomowa zagłada Moskwy nie stanowiła dla Wyżryna celu ostatecznego, a jedynie kolejny warunek dla jego osiągnięcia. Aby uprawdopodobnić aż do stuprocentowej realności przyszłość świata z nieusuwalną, niepodległą Polską, uczynić musi Xavras znacznie więcej, znacznie więcej źdźbeł złamać, cegieł dotknąć, słów wypowiedzieć i przemilczeć. Jewriej mu to objaśnił; on widział tę sieć wzajemnych powiązań wszystkiego ze wszystkim.

Cóż jeszcze zatem widnieje na liście koniecznych składników, które należy wrzucić do kotła, aby w końcowym efekcie uwarzyć Polskę? Znajduje się tam może owa niby-zdrada księdza Śmigi? Bo śmierć Jewrieja na pewno. Co jeszcze? Co jeszcze? Czy jestem tam i ja?

Smith zadrżał i owinął się ściślej kocem. Strasznie trzęsło, ludzie siedzący na platformie ciężarówki kiwali się na boki i podskakiwali na wybojach. Naciągnięta plandeka chroniła ich przed deszczem, lecz zimny wiatr dostawał się do wnętrza tak czy owak. Tego wiatru i tego deszczu bali się wszyscy, bo pomimo zapewnień radiowych metereologów nikt nie był pewien, co tak naprawdę wisi tam w chmurach, może tylko woda, a może i śmierć. Z Moskwy uciekały setki tysięcy spanikowanych ludzi, wyżrynowcy nie musieli się już kryć; wyszli na drogi, porwali samochody – czym też się nie wyróżnili, bo środki transportu porywał, kto mógł i jakie mógł – i ruszyli pełnym gazem na południowy wschód. Zaraz jednak utknęli w zatorach powodowanych przez tłumy uchodźców, jedynie zrywami przekraczając pięćdziesiąt na godzinę. Mógł Smith ze swojego miejsca, nie wstając, widzieć przez dziurę w brezencie ten sznur ludzi, zwierząt i maszyn, długi, szary wąż nieszczęścia i rozpaczy, ciągnący się po widnokrąg. Ludzie szli w milczeniu; każda rozmowa jedynie potęgowałaby nastrój przygnębienia, niepotrzebnie przypominała o utraconym. Skrzypiały wozy, klekotały rowery, trzeszczały przeróżne wózki, taczki i nosidła; czasami zawarczał motocykl albo samochód, ale doprawdy rzadko. Nieustannie padający deszcz dopełniał ten obraz ponurym akcentem beznadziei.

Po prawdzie ta powszechna panika i gremialna migracja zdawały się Smithowi reakcją cokolwiek przesadzoną; ale jaka właściwie jest odpowiednia reakcja na przerobienie przez terrorystów stolicy kraju w napromieniowane cmentarzysko błota i betonu? Zwłaszcza, że przecież i przed wybuchem Moskwa stanowiła jeden wielki obóz uchodźców z ESW, dodatkowo zatłoczony przez niespodziewanie tu przerzucone w związku z groźbą Wyżryna jednostki Armii Czerwonej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pierwsze szacunki liczby zabitych mówiły o czterystu tysiącach; jako żywe trupy klasyfikowano dalszych dwieście; a dwakroć tyle było rannych.

Wyżryn sam zaproponował wywiad i Smith z kołpakiem na głowie przeprowadził z pułkownikiem długą, transmitowaną na żywo na cały świat rozmowę, w której powtarzał bodaj wszystkie przytoczone przez siebie wcześniej w ich prywatnych dialogach argumenty. Xavras, nie ogolony, w wojskowej kamizelce khaki nałożonej na czarny sweter, w zawadiackim berecie na głowie, z rękawiczkami na czerwonych dłoniach, spokojny, bardzo poważny, odpowiadał, nie unosząc się, nie ironizując, nie wyrażając dumy ani skruchy; od początku do końca jechał twardo na nucie patetycznego patriotyzmu, Polska, Polska i Polska, wyliczał doznane krzywdy, przedstawiał ogrom cierpień i strat, akcentował mnogie niesprawiedliwości; skupiony, patrzący w czarne ślepia obiektywów kołpaka, nie krzywiący warg, nie mrugający, nie odwracający wzroku nawet na grzmot pioruna i blask błyskawicy, bo rozmawiali w plenerze, zmierzchało. Xavras siedział na głazie, za plecami miał straszne nadmoskiewskie niebo, jakiś mur złego mroku, na którym łyskały w burzowym świetle brudne plamy fioletu, czerwieni i żółci, zaczął padać deszcz, a on mówił dalej i wtedy Smith – który w tym momencie nie był Smithem, lecz oczami i uszami miliardów telewidzów – naprawdę pokochał Nieuchwytnego Xavrasa Wyżryna, pokochał go dawno zapomnianą, dziką, dziecięcą, sięgającą swym gorącym drżeniem szpiku kości miłością, jaką nastolatki, z całą właściwą im radosną irracjonalnością, darzą swych celuloidowych idoli, gdy wciśnięci w fotele, osłonięci ciepłym półmrokiem sali kinowej, chłoną z ekranu każdy gest, każde słowo, każde drgnięcie mięśni swych osobistych bogów. Być może Xavras wiedział, co czyni, być może był świadom znaczenia chwili; a może po prostu wypełniał instrukcje Jewrieja. To nie miało znaczenia; ważny był efekt, a efekt był wprost porażający. Oto objawił się światu nowy anioł, nowy demon, Aryman zemsty, Baal atomu, Alastor sprawiedliwości historycznej; sięgał do umysłu każdego człowieka z ekranu telewizora, a ponieważ nie był niczym nowym, stanowił jedynie przypomnienie odwiecznego, reinkarnację niezmiennego, przyjmowali go z ochotą, pozwalali mu wejść do swych serc, a tam zaczynał rosnąć.

Jechali tymi rozklekotanymi ciężarówkami przez krainy chaosu dzień za dniem, noc za nocą; Smith siedział skulony, ze skrzatem w uchu, i słuchał. Rodziła się nowa religia. Oczywiście była to religia końca dwudziestego wieku, więc nie przypominała w niczym dobrych, starych religii z czasów prawdy i wyrzeczeń. W Los Angeles szesnastoletni sierota oblał się benzyną i podpalił na środku Bulwaru Zachodzącego Słońca, wykrzykując przez ogień imię Wyżryna. Najpierw w Niemczech, potem we Francji, potem w Stanach, potem na całym świecie pojawiły się T-shirty z nadrukowanym kadrem z owego wywiadu Smitha: wyprostowany Xavras w swym militarnym odzieniu, z rękoma złożonymi symetrycznie na kolanach, wzrokiem wbitym w patrzącego, a za nim Armageddon, czarnosine jelita burzy, orgazm Zwierzęcia. Nieuchwytny Xavras z Johnem Fourtree w roli głównej ponownie wszedł do rozpowszechniania kinowego. Pojawiły się pierwsze piosenki – liryczne ballady i ciężkie suity dark rockowe (Widziałem terrorystę… miał oczy zdradzonego kochanka. To są ludzie zakochani w Słowie -jak oni myślą? jak nienawidzą? jak myślą? -ja nie wiem, nie rozumiem, to matematyka nieskończoności: ideał minus krew niewinnych, płacz matek, dzieci w strzępach – nadal daje ideał. Jak oni myślą, ci terroryści o oczach zdradzonych kochanków…? Oni mają do świata jakiś wielki żal – widać go w tych oczach – ten żal, że świat jest jaki jest, a oni chcieliby innego, idealnego, ich. To są ludzie zakochani w Słowie; widzą je, słyszą, czują, mają wiarę, wiarę życia i śmierci, a śmierć nieważna, tylko ideał – ojczyzny, człowieka, sprawiedliwości… Krwawi święci WCN-u, ci terroryści o oczach zdradzonych kochanków – jak ja im zazdroszczę…) i dyskotekowe stroby (Xavrasxavrasxavrasxavrasxavrasxaurasxavras-Wyyżryyyyn!!), pierwsze wiersze i obrazy, mniej lub bardziej abstrakcyjne; a od artykułów i opracowań naukowych o Xavrasie puchły gazety – programy telewizyjne stały się zaś wręcz monotematyczne. Na sztachety ogrodzenia sydneyowskiego konsulatu Federacji Rosyjskiej ktoś nocą powbijał sześćdziesiąt sześć nowo narodzonych kociąt. Napis na chodniku obok: „Dla Xavrasa". W Kalifornii zarejestrowano Pierwszy Kościół Czarnego Wyżryna. W naściennych malunkach ulicznych zaczęły dominować barwy biało-czerwone. XAVRAS FOREYER. WYZHRYN RULES. HERĘ COMES XW! WYZHRYN OR DEATH. FM A POLE! Fala pogromów na emigrantach polskich i rosyjskich szła przez świat. Już kilkadziesiąt niemowląt nosiło imiona Xavras. Liga Narodów ogłosiła Wyżryna ludobójcą i zbrodniarzem wojennym. Pięć tysięcy osób, głównie młodzież, demonstrowało przed jej siedzibą. „Wolność dla Polski!" „Xavras jest zemstą za wasze grzechy, panowie politycy!" „Powiesić skurwysyna!" „Bierz mnie, Xavras, jestem twoja!" Ktoś przysłał bombę do nowojorskiej centrali WCN. Rodzinie lana Smitha przydzielono policyjną ochronę. Rękawiczki w kroju podobne do tych, w których Wyżryn zakatował generała Sierioznego, przyjęło się nazywać xavraskami; sprzedaż, rzecz jasna, rosła w nieprawdopodobnym tempie. Weszły do użycia także czarne jak noc prezerwatywy z biało-czerwonym logo AWP ze srebrnym orzełkiem. FUCK ME, XAVRAS!

Smith telepał się na pogrążonej w półmroku, przykrytej ciemnym brezentem platformie skradzionej ciężarówki; jednym uchem słuchał jęków i narzekań Morze Wydało Zmarłych, którego już trzeci dzień straszliwie bolał ząb (próbował go samodzielnie wyrwać za pomocą nylonowej nici, ale tylko wargi sobie pociął), a drugim jednostajnego szeptu skrzata. Musiał poświęcić kilka godzin, aby z owych wielokrotnie sprzecznych ze sobą doniesień poskładać jeden w miarę spójny obraz sytuacji. Pomimo że Krepkin wraz z kilkoma ministrami, ukryci w podkremlowskim bunkrze, szczęśliwie przeżyli wybuch bomby, ostateczny chaos opanował całą Federację. Ciągłość łańcuchów przekazywania rozkazów została przerwana w wielu miejscach i Armia Czerwona zachowywała się jak kurczak z odciętym łbem, to znaczy miotała się bezmyślnie naokoło i bluzgała krwią. Doszło nawet do drobnych potyczek pomiędzy poszczególnymi jej oddziałami stacjonującymi w ESW lub przy jej granicy. Taka okazja nie zdarza się często i nikt nie chciał jej zmarnować: z dnia na dzień na terenie całej Strefy wybuchły walki, ruszyły nowe ofensywy, armie podziemne powychodziły na światło dzienne. Dzidziuś z Brońskim o mało co nie zdobyli Krakowa; Babodupcewowi urwało stopę i zmienił się głównodowodzący obroną. W ręce AWP przeszły: Gdańsk, Olsztyn, Toruń, Kowno, Brześć, Grodno, Zamość, Lwów i Przemyśl, walki o kilkanaście dalszych miast trwały. Dywizje Ałmasowa, Rudy, Gajnicza i Jawlicziusa oderwały się od Prus Wschodnich, w których cieniu dotychczas się chroniły, i ruszyły wesprzeć powstanie Finów, Szwecja bowiem złamała dopiero co podpisane porozumienie z Rosją i przeprowadziła dwa jednoczesne desanty morskie, jeden w Zatoce Oneskiej, drugi w Zatoce Fińskiej, wskutek czego dopiero co odbudowany po atomowej zagładzie Petersburg znalazł się w kleszczach wrogich wojsk; Szwedzi na dodatek dawali gwarancję Litwie i Estonii, których samozwańcze rządy na takie dictum czym prędzej wyszły z ukrycia i proklamowały powstanie wolnych republik. Posmiertcowowi zaś w zadziwiający sposób wszystko leciało z rąk. Usiłował przeprowadzić naloty dywanowe na zbuntowane miasta, ale na skutek plagi dezercji, usterek technicznych oraz niesprzyjającej pogody odbyły się tylko dwa, a i w nich zanotowano po stronie rosyjskiej straty w ludziach i w sprzęcie. Następca Babodupcewa, niejaki Pincow, wydawszy rozkaz wysadzenia Wawelu w powietrze, przekonał się, że dziewięćdziesiąt procent ładunków wybuchowych rozmontowali i sprzedali za wódkę Polakom jego właśni żołnierze. Kochanowski dorwał się do radiostacji i ni z tego, ni z owego ogłosił, że on z tym wszystkim nie ma nic wspólnego, że go Ruscy zmuszali, że jeśli nie on, to byłby na pewno ktoś gorszy, że sytuacja była, jaka była, sami wiecie, że on chciał dobrze i że w ogóle jest przecież patriotą. I chyba nawet uszłoby mu wszystko na sucho, ale zaczął coś rozkazywać Dzidziusiowi, Dzidziuś się wkurwił i rozstrzelał Kochanowskiego. W serwisach informacyjnych wiadomości z ESW walczyły o lepsze miejsce z relacjami z ruin Moskwy i okolic oraz trasy przejścia radioaktywnej burzy. Burza szła na Rybińsk, Wołogdę, Totmę, Kotłas, Żelaznodorożnyj, nad Timan: kolejne miliony uchodźców. Sytuacja robiła się tragiczna, bo tu nie tylko dachu nad głową i lekarstw brakowało, ale i jedzenia, i wody, bo chociaż bez przerwy lało, ludzie bali się pić deszczówkę. Oczywiście, z miejsca ruszyły konwoje pomocy humanitarnej, pod egidą Ligi Narodów, Czerwonego Krzyża, przeróżnych Kościołów i fundacji; nie było mowy o transporcie naziemnym (żadnemu konwojowi nie udało się dotąd przejechać bezpiecznie przez ESW, a nie znalazło się państwo chętne do przydzielenia mu teraz zbrojnej eskorty), ani wodnym (z uwagi na szwedzkie desanty), toteż rychło zapadła decyzja o stworzeniu mostu lotniczego Berlin-Riazań. Błąd Posmiertcowa polegał na tym, że zawahał się i nie rozkazał zestrzelić pierwszych transportowców, które pojawiły się na rosyjskim niebie. Potem było już za późno. Cudzoziemcy przeprowadzili inwazję najpierw na szpitale i punkty pierwszej pomocy, później obozy tymczasowe, wreszcie przejęli kontrolę nad ruchem na drogach dojazdowych do miejsca katastrofy, czyli, jakby nie było, stolicy państwa; po prawdzie to oni tę kontrolę po prostu stworzyli, bo przedtem był tylko chaos i całkowita blokada – ale skutek ten sam. Reporterzy telewizyjni, dziennikarze prasowi i radiowi, naukowcy wszelkiej maści – cała ta zgraja rodem z wieży Babel w mgnieniu oka rozlazła się po całym stołecznym okręgu i okolicy. Posmiertcow, który nie był głupi i wiedział, co jest najważniejsze, odwołał swoje niedawne rozkazy i zaczął z powrotem przerzucać wojsko na granicę rosyjsko-chińską oraz Kaukaz: Pekin, co prawda, jeszcze się nie ruszył ani nawet nie odezwał, ale Syn Mahometa już pospieszył skorzystać z tej samej okazji, z której korzystali wszyscy watażkowie w ESW, i rozpoczął nową ofensywę.

Imperium rozlatywało się w oczach. Działo się to tak szybko, tak gładko, że Smith wprost nie mógł się opędzić od myśli o Jewrieju. Od ilu już lat smarował on rękoma Wyżryna zawiasy wrót, przygotowując je na tę chwilę, aby od jednego pchnięcia rozwarły się na oścież?

Na symbolicznej granicy Republiki Rosyjskiej i ESW, jaką stanowił w dolnym swym biegu Dniepr, porzucili ciężarówki i wrócili do lasów. Szli teraz prosto na zachód, a każdy krok zbliżał ich do Polski; wystarczyło spojrzeć na twarze wyżrynowców: ci ludzie żyli w jakimś ciągłym odurzeniu pobitewnym, po bitwie zwycięskiej. W marszu i na postojach bez przerwy słuchali doniesień radiowych, by potem powtarzać je sobie do znudzenia, jak się opowiada sceny z filmu doskonale wszystkim znanego. Syn Mahometa wszedł do Kabulu! Babodupcew padł na zawał serca! Posmiertcow wycofuje się z Finlandii! Padło Sarajewo! Li Czen nareszcie ruszył się na północ!

Pierwszego sierpnia przyszła wiadomość o dymisji Krepkina. Władzę przejął Gumow. W drugim dekrecie (w pierwszym posłał Krepkina przed pluton) wywalił Posmiertcowa. Posmiertcow porwał samolot i uciekł do Stambułu.

– No to już koniec – skwitował Morze Wydało Zmarłych, któremu policzek spuchł jak bania. – Leżą.

Gigant padł, ale konwulsyjne drgawki jego cielska wstrząsały jeszcze połową kontynentu.

W nocy coś przeleciało nad nimi, zrzucając ciemne przedmioty. Mrok wywrócił się na nice. Nie było sensu kryć się, uciekać: albo śmierć, albo życie, jak wypadnie. Smithowi wypadło życie. Rankiem chodził i liczył trupy, w czym miał już niejakie doświadczenie. Xavras zaś chodził i dobijał śmiertelnie rannych, samemu orzekając, czyje rany są śmiertelne, albowiem już na początku musiał dobić Kostuchę.

Na końcu zaś dobił Morze Wydało Zmarłych. Smith naszedł pułkownika, gdy ten czyścił swój pistolet. Pewnie jeszcze gorący, pomyślał.

–  Musiałeś tutaj wyznaczyć miejsce postoju? – warknął. – Nie powiedział ci Jewriej, żeby omijać tę dolinę? Jak żeśmy mieli nad głowami połowę śmigłowców Posmiertcowa, jak nas śledziły satelity i samoloty, to wtedy jakoś udawało ci się omijać złe miejsca!

Wyżryn uniósł głowę.

–  Po prostu wybierałem najlepsze z prowadzących do celu ścieżek. Ale nie stworzę możliwości z niemożliwości.

–  Przecież osiągnąłeś już cel. Zwyciężyłeś. Xavras uśmiechnął się krzywo.

– To dopiero początek.

Smithowi ścięło krew w żyłach. To dopiero początek. Mój Boże. Klątwa jakaś, nic innego. Przysiadł obok.

–  O czym ty mówisz, do cholery?

–  Mówię o tym, że do wolnej Polski jeszcze daleko.

–  Co, masz może jakąś bombkę w zapasie?

–  Oni mają.

–  Ach, to twoje epitafium… No cóż, kto mieczem wojuje… Wyżryn machnął czerwoną ręką.

–  Ty nic nie rozumiesz. Rozpad Federacji Rosyjskiej nie jest równoznaczny z powstaniem niepodległej Polski. Pojutrze Reichswehra zajmie Gdańsk.

Smitha zatkało. Zamrugał, usiłując pochwycić spojrzenie Xavrasa, które błąkało się gdzieś ponad ramieniem Amerykanina.

–  Eee… Niemcy, tak? To co, zamierzasz teraz wysadzić w powietrze Berlin?

–  Historia nie chadza tak prostymi drogami.

–  Więc po co było to wszystko? Co, Xavras? Po co ta rzeź?

Wyżryn jakby się ocknął. Skupił wzrok na twarzy Smitha, nie przesłoniętej teraz czarną maszynerią kołpaka, twarzy nagiej, bezbronnej.

–  A.może byśmy tak dla odmiany porozmawiali o tobie? To może być ciekawy temat. Pytasz, narzekasz, masz pretensje, oskarżasz, oceniasz, potępiasz, wyśmiewasz, wartościujesz. Odcinasz się od polskich przodków, Amerykanin z ciebie niby. Co ty byś zrobił na moim miejscu?

– Na pewno nie zamordował miliona ludzi.

– Jesteś tego taki pewien? Nawet gdybyś miał stuprocentową, żelazną gwarancję, że taki właśnie wybór, podłożenie owej bomby, da przyszłość z niepodległymi, potężnymi Stanami Zjednoczonymi, podczas gdy jakiekolwiek inne zachowanie przyszłość tę przekreśli; więc nawet gdybyś to jasno i wyraźnie widział, zaniechałbyś? Powiedz.

–  A jeśli Jewriej ci nakłamał?

–  Odwal się od Jewrieja. Powiedz, co ty byś zrobił. No, Smith. Chociaż raz zadziałaj i przestań jedynie obserwować. Potrafisz?

–  Nigdy nie dopuściłbym się ludobójstwa.

–  Amen. Skazałeś właśnie swój naród na wieczne niewolnictwo. Niech ci te miliardy z przyszłych pokoleń podziękują. Nie ma Stanów. No ale ty masz za to czyste sumienie, pewnie to ważniejsze.

–  To wcale nie tak!

–  A niby jak? Historia to gra o sumie zerowej.

–  Demagogia! Demagogia!

–  Proszę bardzo. Jeśli ci to odpowiada. Oczywiście, demagogia; możesz zatem odejść w spokoju ducha.

Smith prychnął.

–  Ty po prostu jesteś fanatyk.

–  Aha. Fanatyk. Niech będzie. No i co?

–  Masz te swoje niepodważalne dogmaty, jakiś wydumany absolut, wierzysz weń, a cała reszta cię nie obchodzi; chociażbyś miał wymordować kolejny milion, to co za różnica, absolut usprawiedliwi wszystko.

Xavras poskładał i schował pistolet. Podrapał się w nasadę nosa i założył czerwone ręce na piersi. Obok jego ludzie przenosili trupy, ściągając je wszystkie w jedno miejsce – ale ani Smith, ani Wyżryn się na nie nie oglądali.

–  Pięknie-ładnie – mruknął pułkownik. – Tylko co poczniesz, kiedy tego absolutu zabraknie? Co wówczas, mój drogi? Co zamiast? Jaka racja, jakie prawo? Możesz zbudować cały wspaniały system praw konsensusowych, najeżony szczytnymi hasłami i wzniosłymi deklaracjami, ale na czym go oprzesz? Na międzyludzkiej umowie? Jeśli tak, to dlaczego miałbyś go stawiać ponad innymi systemami, opartymi na innych umowach innych ludzi? Pozbawiasz się w ten sposób racji odwoływania się do jakichkolwiek argumentów poza jednym jedynym argumentem siły. I wszystko jest dobrze, póki to ty jesteś tym najsilniejszym, gospodarczo czy militarnie, a w ostatecznym rozrachunku to i tak na jedno wychodzi: i twoja siła przemawia za tobą; racja jest po mojej stronie, bo skoro uznawane przeze mnie prawa gwarantują taki dobrobobyt, to ex definitione są one dobre. Kłopot zaczyna się, gdy inni, reprezentujący systemy wzniesione na różnych od twojej umowach społecznych, sprzecznych z nią, wzrastają w siłę i stają się co najmniej równie potężni. Spójrz na Chiny, posłuchaj Li Czena. Czy on wierzy w demokrację? Czy on wierzy w równość i wolność? Czy wierzy w prawa człowieka? Dupę sobie nimi podciera, ot co. A przecież już dzisiaj drżycie w strachu przed nim i ratujecie się sprzeniewierzając się częściowo własnym ideałom, bo podpisując hipokrytyczne pakty w rodzaju Traktatu Berlińskiego: wszyscy przeciw Chinom, za każdą cenę. Ale teraz nagle straciliście rosyjski bufor, Li Czen dojdzie aż do Uralu. Co zrobicie, gdy ponad wszelką wątpliwość udowodni wam tym samym wyższość jego systemu nad waszym? Przejmiecie jego reguły gry, jego wartości? Tak przecież nakazywałaby logika, tak nakazywałby rozsądek zwiedziony miłą dla oka symetrią waszych praw. Jeśli w użyciu sprawniejszy okazuje się system z obozami koncentracyjnymi, masowym niewolnictwem i instytucjonalnym ludobójstwem, to widać coś nie tak z prawami człowieka. Mylę się? Chyba nie. Ale coś widzę po twojej twarzy, że zaraz znowu zakrzykniesz: demagogia! Prawa człowieka święte! Demokracja święta! A dlaczego?, pytam się. Dlaczego? Kto wam tak powiedział? Co, głos z nieba usłyszeliście? To była po prostu kwestia umowy. A teraz żółtki wynalazły sobie najwyraźniej lepszą umowę; i co im możecie odpowiedzieć? Że wasza mimo wszystko lepsza, a to dlatego, że po prostu jest wasza, więc musi być lepsza? No, jakie argumenty wytoczycie, czym przekonacie samych siebie? Pozbawieni absolutu, w końcu i we własnych oczach nie będziecie już niczym więcej, jak stadem głodnych szczurów, zagryzających jeden drugiego w nigdy nie kończącej się selekcji najlepszej partii socjogenów. Smith pomacał za papierosem.

–  Jak rozumiem – wymamrotał. – Ty usłyszałeś taki głos z nieba.

Wyżryn przypatrywał mu się długo, z jakimś bezbrzeżnym, sennym smutkiem w ciemnych oczach. Patrzył, jak Amerykanin zapala papierosa, jak zaciąga się dymem, jak strzepuje popiół, jak zerka przez palce opartej o skroń dłoni na ludzi zasypujących dół z ciałami zabitych w nocnym nalocie.

–  Widzisz – mruknął Ian – to nie jest tak, że nie chcę pojąć. Dostrzegam prawdę i logikę w tym, co powiedziałeś, choć się z tobą nie zgadzam i nie mogę cię poprzeć. Co byś nie mówił, owa selekcja w ramach stada głodnych szczurów, jak ty to nazywasz, i tak pozostanie w moich oczach układem daleko bardziej bezpiecznym od szalonego konkursu krucjat w imię wrogich sobie nawzajem absolutów, chociażby dlatego, że w przypadku tej pierwszej, przy jej całej, nie kwestionowanej przeze mnie cyniczności, bezwzględności i krwiożerczości istnieją przynajmniej naturalne hamulce, ograniczenia wynikające z prostej ekonomiki systemu, dążącego jednak, dokładnie podług postdarwinowskich szczurzych teorii, do osiągnięcia pewnej stabilności; podczas gdy w twoim wariancie, który wszak nie jest wolny od żadnej z powyższych wad swego alternanta, niczego takiego nie ma i upadek w przepaść wydaje się nieuchronny: absolut usprawiedliwi każde szaleństwo, nic przeciwko niemu nie poradzi rozum ani instynkt samozachowawczy, absolut wrogim okiem patrzy na wszelkich wątpiących, nie dość nieprzejednanych, nie uznaje rachunku strat i zysków, połowicznych zwycięstw, półśrodków, konsensusów, pojednań w imię dobra tymczasowego, nie uznaje mniejszego zła, racji równoważnych, nie przyznaje prawa do życia w spokoju małym, słabym, niezdecydowanym, tchórzliwym, pozbawionym ambicji i wiary, a przecież to z nich składa się ludzkość; absolut jest dla tych, co wyrastają ponad. Ja wiem, że jest piękny; ja wiem, że jest doskonały; wiem, że potrafi uwieść; wiem, że daje wielką siłę, i że to z niego rosną wszyscy bohaterowie, wielcy wojownicy, święci. Wszystko to wiem i sam czuję pokusę. Ale pozwól, pozostanę przy moich brudnych szczurach.

Bardzo długo po tym milczeli.

–  Uważasz, że jestem wrogiem demokracji? – spytał Xavras, spoglądając w roztargnieniu na swoje dłonie.

–  Nie. To demokracja jest twoim wrogiem. Demokracja jest wrogiem wszystkich Xavrasów Wyżrynów. Powstała dla obrony przed nimi. Dla obrony przed tymi wszystkimi, którzy wiedzą, które prawa są ponad prawami, które racje ponad racjami, czyje cierpienie większe i czyja niesprawiedliwość głośniej wołająca o pomstę do nieba.

–  Nawet jeśli naprawdę wiedzą?

–  Ha, przed nimi przede wszystkim.

–  Cóż potworniej szego od systemu, który zabrania dotrzymywać wiary i piętnuje prawdę?

–  Ależ nikt ci nie karze wyrzekać się twego absolutu! Wierz w Boga, wierz w Polskę, wierz, w co chcesz. Lecz…

– Lecz jeśli zwyciężę…

–  Tak. Jeśli zwyciężysz. Powstaną przeciwko tobie. Można pięknie walczyć i ginąć w imię absolutu, ale nie można w jego imię pięknie władać. Bohaterscy dyktatorzy, którzy nie dość szybko zwrócili władzę po odparciu najazdu, kończyli jako tyrani. Wy tego nie wiecie, nie macie doświadczenia, ponieważ oblężenie trwa tak długo, że czasy sprzed epoki bohaterów odeszły w mgłę waszej prehistorii, rodzicie się już z imieniem absolutu na wargach; wszak walczący o przetrwanie nie hamuje uderzeń miecza odmierzając przeciwnikom ciosy w odpowiedniej proporcji: czyniącemu zło mniejsze i czyniącemu zło większe; jeden jest wróg, jedna jest śmierć, jedna nagroda; gdy zagrożone jest istnienie narodu, nie ma priorytetów wyższych, i ja to rozumiem, dwieście lat niewoli, to dokładnie jak ze szczurami, każde kolejne pokolenie jest bardziej zajadłe, bardziej bezwzględne, przeżyć mogą jedynie najbardziej gruboskórni, postępuje ekstremizacja marzeń i metod. I to jest sposób na czas walki, na czas ucisku: aby przetrwać. Lecz jeśli zwyciężysz, Xavras… zastanów się: jakie naprawdę będzie twoje niebo? Teraz jesteś terrorystą, ale także patriotą, bohaterem, idolem. Po zwycięstwie kim będziesz? Czyż ukorzysz się przed maluczkimi? Czyż uznasz rację większości, wiedząc, że w rzeczywistości nie ma ona racji? Przystaniesz na ustępstwa w sprawach mniejszych dla dobra spraw większych? Zaczniesz je w ogóle dzielić na mniej i bardziej ważne? Krzywisz usta. W waszych uszach musi to brzmieć niemal nieprzyzwoicie: to niehonorowe, to zdrada absolutu, to słabość. Nie potrafiłbyś, nie… będąc Xavrasem Wyżrynem. Nie podpisałbyś żadnego Traktatu Berlińskiego, nie poszedłbyś na ugodę w sprawie granic, nie podpisałbyś układów zerowych. Przyszliby do ciebie dawni towarzysze, nie tak mądrzy bądź nie tak odważni. Głupców i tchórzy usuwa się, szkodzą państwu, to zdrajcy; w końcu zmuszony byłbyś ich zabić. Wiesz, czym jest ta twoja przyszła Polska? To Rosja pod biało-czerwonym sztandarem! Wiesz, kim ty jesteś? Stalinem na rok przed zdobyciem Pałacu Zimowego!

–  W każdym razie polskim Stalinem. I nie zapominaj przypadkiem, jak ochotnie te twoje demokracje na jedno jego skinienie lizały mu buty.

–  Tak. Ponieważ demokracja nie ma honoru. Nie ma sumienia. To raj głupców i tchórzy; myślisz, że nie wiem? Ty natomiast postawiony w identycznej sytuacji, karku oczywiście byś nie ugiął. Zapewne też w imię absolutu, który jest ponad. On jest ponad, człowiek jest pod. Nawet teraz. Czy walczysz dla ludzi? Nie. Ludzie za mali, brud pod ich paznokciami, podłość w myślach. Walczysz dla idei. Oj, nie cieszylibyście się długo tą swoją wolnością, tego jestem pewien.

– Sądzisz, że Jewriej mi tego nie przepowiedział? Każdy z nas nosi w sobie świętego i kanalię. Pamiętaj jednak o bombie.

– A, bomba. No tak.

Znowu milczenie. Xavras rysował coś patykiem na piasku.

– Istnieje coś takiego jak aerodynamika duszy – rzekł wreszcie. – Są dusze gładkie, opływowe, idące szybko z prądem, w złą bądź dobrą stronę, na ogół bezbolesne dla otoczenia. I są dusze kanciaste, bardzo toporne w kształcie, trudne w ruchu, nieprzyjemne w kontaktach, wymagające od właściciela nieporównanie większej siły woli i determinacji.

Smith uśmiechnął się kątem ust.

–  No i?

Wyżryn wzruszył ramionami, złamał patyk.

–  Czasami, gdy oglądam te wasze filmy, odnoszę wrażenie, jakbyście się z pokolenia na pokolenie coraz bardziej upodabniali do swoich samochodów.

Wyznaczono mi z łaski poślednią rolę kronikarza; zbyt mądry, by walczyć, zbyt głupi, by nie walczyć – zapisuję historię klęsk i zwycięstw, nie potrafiąc odróżnić jednych od drugich. Kto da mi wzrok Jewriejowy, by widzieć jasno i wyraźnie, co naprawdę znaczy dzisiejszy triumf lub upokorzenie? Kto da mi boską niewzruszoność Xavrasa, by nie oślepnąć od widoków, które wówczas się przede mną roztoczą? Ja od początku miałem rację: to jest zły, bardzo zły człowiek. Rzeczy wielkie objawiają się w rzeczach małych; gdybym był fotoreporterem, zrobiłbym mu zdjęcie -czarno-biale, wzięte pod słonce – jak z całkowicie bezmyślnym wyrazem twarzy i sennym rozleniwieniem w ciemnych oczach przeżuwa chleb ze smalcem, siedząc przygarbiony na pniu, z ręką z kanapką przy ustach, w czarnym podkoszulku i ubłoconych spodniach moro i gapi się w ekran przenośnego telewizorka, krzywo ustawionego na pniu obok, na którym to ekranie lekarze w białych skafandrach wynoszą ze zrujnowanego szpitala potwornie poparzone ofiary moskiewskiej bomby, skazane już na pewną i szybką śmierć od choroby popromiennej: dzieci i dzieci jeszcze niniejsze,złożone na noszach zawoje krwawych szmat, z których tu i tam wystaje pozbawiona skóry kończyna; a on żuje, on się gapi, obciera czerwoną dłonią wąsy – on je, je, je, JE, JE!!! Za tę jedną chwilę, za ten chleb ze smalcem – smażyć się powinien w piekle przez wieczność. A kiedy go spytam, kiedy go oskarżę – z cwaniackim półuśmiechem zagadnie mnie, ile to miliardów widzów, oglądając codziennie takie obrazki przy śniadaniu, obiedzie i kolacji nawet nie pomyśli o cierpieniu ofiar filmowanych w gruncie rzeczy dla zysku reklamodawców stacji. Ja, by być uczciwym, zrównam go z nimi w owym znieczuleniu – i wówczas będzie już w pół drogi do całkowitego usprawiedliwienia się. Więc pytać nie będę. Właśnie dlatego jest to tak potworne: ja w ogóle nie muszę go o nic pytać. Na każde pytanie, które jest we mnie – jest we mnie również odpowiedź. Xavras niczego nowego mi nie rzekł, nie wymyślił niczego oryginalnego. Czuję się, jakby od urodzenia siedział mi w głowie, gdzieś tam z tylu, skryty w cieniu nieuświadamianych sobie pragnień i żądz. Nie mówi: czyń źle. Mówi: czyń z rozmachem. Nie mówi: krzywdź. Mówi: nie zapominaj o krzywdach własnych. Nie mówi: kłam. Mówi: nie zważaj na prawdę. Nie mówi: nienawidź. Mówi: nie kochaj. Nie mówi: żyj. Mówi: zachowaj wiarę. To nie jest kusiciel, przebiegły sprowadzacz do złego o twarzy lisa, tchórzliwy i przymilny. Nie próbuje cię oszukać, nie zwodzi na manowce, nie proponuje łatwych przyjemności; sam wszak pogardza pochlebcami. On tylko uświadamia ci własną małość. Wespół z głosem sumienia powtarza: mogłeś lepiej, mogłeś wyżej, mogłeś dalej, tak naprawdę jesteś przecież więcej wart, wystarczy odrobinę wysiłku (zawsze jest to jedynie odrobina), no przyłóż się, sięgnij, spójrz w górę – widzisz ten szczyt do zdobycia? Widzisz tę utopię do spełnienia? Widzisz to zło do naprawienia? Widzisz kraj do wyzwolenia? Wskazuje wyłącznie strome i kamieniste ścieżki. Niewielu na nie wstępuje. Zazwyczaj odchodzą, ze wstydem odwracając wzrok, pełni pogardy do samych siebie; wspomnienie zaprzepaszczonej szansy wielkości zatruwa im potem życie. Ludzkość składa się z maluczkich, skromne są zastępy Aleksandrów Wielkich, Napoleonów, Stalinów, Dżyngis-chanów, świętych Szczepanów, Rolandów, Drake'ów, po nazwisku można wymienić tych, którzy doszli do końca ścieżki. Nie ma znaczenia, z czyim imieniem na ustach idą: zło jest nie w idei, zło jest w nich, bo zło jest w każdym; ale oni są jak smok przy mrówce, jak słońce przy świeczce – i takie też jest ich zło. Widzę jego mroczne fale, jak nieustannie przewalają się w Xavrasie, z lewa na prawo i z prawa na lewo; zapewne są w nim również wielkie głębie czystego dobra, zapewne są – dla mieszkańców Moskwy marna to jednak pociecha. I dlatego mówię: to zły, zły człowiek. Nie będę patrzył w jego intencje, bo tam dojrzałbym jedynie Polskę. Ja widzę te dzieci w Moskwie, i widzę go żującego chleb, i to mi wystarcza.

Dzień po nalocie natknęli się na dwudziestoosobowy oddział miejscowej partyzantki (Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia mówił na nią: partyzantka niedzielna), który, na wieść o triumfach AWP i wycofywaniu się Armii Czerwonej, z własnej inicjatywy przystąpił do akcji derusyfikacji okolicznych miasteczek i wiosek. Wszystko to byli ludzie w wieku średnim, jeśli nie starsi, o zaciętym wyrazie twarzy; ściskali w niewprawnych dłoniach zdobyczną broń, jakby nie bardzo wiedząc, co z nią począć. Lufy ich włodów zakreślały w powietrzu niebezpieczne łuki, celując wszędzie tam, gdzie padał wzrok właścicieli. Kiedy dowiedzieli się, z kim mają do czynienia, mało nie popadali plackiem za ziemię. Jeden siwowłosy gość ze sztuczną szczęką, która wystawała mu z ust krzywą podkową, zabrał się nawet do całowania dłoni Wyżryna: padł na klęczki, złapał jego czerwone ręce i dalejże przyciskać je do oślinionej szczęki. Smitha obrzydzenie brało na ten widok, i to podwójne, bo po pierwsze od samych mokrych pocałunków starca, a po drugie od miny Xavrasa, który popatrywał z góry na przykrytą wiechą tłustych, załupieżonych włosów głowę mężczyzny z nieśmiałym zażenowaniem charakterystycznym dla monarchów i polityków, przepraszająco uśmiechających się do kamer, w reakcji na nazbyt wylewne oznaki uwielbienia ludności.

– Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! – zaczęli skandować partyzanci. Zaraz odezwały się i zdobyczne włody: poszły w powietrze długie serie. Wyżrynowcy spoglądali w niebo, próbując ocenić, gdzie spadną kule.

Zaprowadzono ich potem do miasteczka wybranego przez jakiś samozwańczy komitet powstańczy na siedzibę władz okręgowych. Na dachu dawnego Domu Partii powiewała wielka biało-czerwona płachta, sporządzona zapewne z prześcieradła oraz flagi byłego ZSRR. Na drzewach dookoła budynku wisiały trupy mężczyzn z tabliczkami na piersiach: RUSCY BANDYCI. Kilkoro wyrostków rzucało kamykami, usiłując trafić w otwarte oczy wisielców.

Kierownik komitetu, miejscowy weterynarz, usiłował podjąć ich chlebem i solą, ale Xavras się wymówił. Smith obserwował jego poczynania z mimowolnym podziwem: zaiste, ten człowiek był urodzonym politykiem; w świecie wymuszonych stosunków międzyludzkich poruszał się z tą samą wprawą i pewnością co po polu walki, choć teraz już przecież nie było przy nim Jewrieja.

Chciał filmować cały ten triumfalny powrót Wyżryna na ziemie ojczyste, lecz pułkownik się sprzeciwił. Co więcej: uczynił rzecz, do której się dotychczas nigdy jeszcze nie posunął, wobec żadnego z przysyłanych mu przez sieć reporterów – a mianowicie skonfiskował kołpak. Ledwo wyszli z tego nowo mianowanego ratusza, ledwo Ian zdążył zadać pytanie i wyjąć z plecaka urządzenie – Xavras wyrwał mu je z rąk, warknął: „Konfiskuję!" i wcisnął Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia z przykazaniem, by pilnował aparatury jak oka w głowie. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia tylko wyszczerzył do Smitha zęby, on od początku nie lubił Amerykanina.

Na zapleczu, pod tylnym wyjściem z dawnego Domu Partii, na brukowanym placyku, który otaczały omarkizowane kafejki, małe sklepy spożywcze i punkty usług, stał zdobyczny transporter opancerzony. Był to pomalowany w maskujące plamy NGG 20, wersja południowa, ta ze wzmocnionym pancerzem i domontowaną na wieżyczce wyrzutnią rakiet ziemia-ziemia. Jeden bok miał osmalony i chuligani już zdążyli wysmarować w jego czerni brzydkie wyrazy. Na wysokiej antenie dyndała biało-czerwona szmata.

– Jak z paliwem? – spytał Xavras. Półnagi mechanik wylazł z wozu. – Ano, jest.

– Po co tam w nim grzebiesz? Uszkodzony? Nie uszkodzony? Co? Pojedzie?

– Ano, pojedzie.

Pułkownik machnął na weterynarza; pogrążyli się w szybkiej szeptanej rozmowie. Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia warował trzy kroki od nich, z palcem na osłonie spustu anuki.

Tymczasem pozostali wyżrynowcy zdążyli się już rozpanoszyć po całym placyku i okolicy, zdobyli także sam Dom Partii – jakiś obwieszony ładownicami młodzian wychylał się właśnie w towarzystwie dwóch rozchichotanych dziewczyn z okna na drugim piętrze i słał gromkim głosem niecenzuralne teksty swym wygrzewającym się na słoneczku towarzyszom. Trwało to, dopóki tamci nie odkryli na zapleczu pobliskiej knajpy kilkuset butelek piwa – wówczas nastąpiło natychmiastowe przegrupowanie sił.

Smith stał i patrzył; nie miał na głowie kołpaka i nie potrafił o sobie zapomnieć. Stał samotny. Nikt się do mego nie odezwał, nie zagadnął, nie posłał zapraszającego spojrzenia; nawet żartowali z niego tak, żeby nie mógł tego słyszeć, żeby nie mógł w śmiechu uczestniczyć. Był obcy. Ignorowali go. Nie miała znaczenia ilość razem spędzonego czasu, nie miały znaczenia wspólne doświadczenia, wspólne ryzykowanie życiem. Nie widzieli go, nie widzieli; pierścień Gygesa wciąż działał.

Odwrócił się w stronę Xavrasa, który skończył już dyskusję z miejscowym notablem rewolucji; pułkownik puścił oko do lana. Smith uśmiechnął się szyderczo w odpowiedzi: to Wyżryn był tym jedynym, który przyjął i zaakceptował Amerykanina.

Ponieważ NGG 20 zabierał tylko drużynę piechoty z wyposażeniem plus kierowcę i operatora broni, nastąpiła teraz selekcja. Do transportera zabrali się: sam Xavras, nieodłączny Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, Juruś w charakterze kierowcy i mechanika, pięciu ciężko ubrojonych ludzi z oddziału Wyszyńskiego, no i Smith. Pozostali przeszli pod bezpośrednie rozkazy Flegmy; a jakie rozkazy wydał Xavras Flegmie, tego nie słyszał nikt.

Tu zatem się rozstali. Po załadowaniu transportera po brzegi piwem i prowiantem, pobieżnej kontroli przeprowadzonej przez rozeźlonego Jurusia i – na wyraźne polecenie Wyżryna – ściągnięciu z anteny polskiej flagi, odjechali na zachód. Jeszcze na drugim kilometrze żegnały ich karabinowe palby.

Smith usadowił się tuż za siedzeniem kierowcy, naprzeciw pułkownika. Przez szczeliny przednie nie widział nic, monitory kamer też pozostawały wyłączone. Trzęsło okropnie. Tamci z tyłu rozpoczęli regularną libację -Xavras nie reagował, czytał jakąś książkę. Zrobiło się duszno i gorąco i Smith zdjął koszulę. Wciskając ją do plecaka, natrafił dłonią na komputer. Wyłuskał skrzata i wsunął go sobie do ucha.

W Krakowie walki uliczne. Część Rosjan broni się na Wawelu, część ucieka, część wyczekuje ewakuacji drogą powietrzną. Czerniszewski wydaje szumne polityczne deklaracje, odezwy i apele; nie bardzo jednak ma do kogo apelować, bo Zachód po moskiewskiej masakrze w żaden sposób nie zamierza Polakom pomagać, a Czerniszewskiego zawzięcie ignoruje, pomimo jego odcięcia się od Xavrasa, co z kolei nie przysporzyło samozwańczemu prezydentowi sympatii wśród samych Polaków, i prawda jest taka, że obecnie Wtadimir Czerniszewski sam nie wie, kogo reprezentuje i czy w ogóle reprezentuje jeszcze kogokolwiek. Sytuacja charakterystyczna dla społeczeństw pozbawionych demokratycznej możliwości wyłaniania swej reprezentacji politycznej: każdy reprezentant jest de facto samozwańcem, nastroje panujące wśród intelektualnych elit pozbawione są jakiegokolwiek sprzężenia z nastrojami ludu (i vice uersa), tworzą się koterie wśród koterii wśród koterii, wszystkie o planach niebywale dalekosiężnych, wszystkie jednako impotentne. I choć odnajdziemy tu pełne spektrum postaw i przekonań – rychło się zorientujemy, jak miażdżącą przewagę nad innymi stronnictwami posiadają ugodowej, ci mierni stoicy o ambicjach wielkich politycznych taktyków i horyzoncie wyobraźni nie sięgającym poza najbliższy rok; zwą ich Wróbelkami. Wróbelków jest zawsze najwięcej. Owa przewaga ilościowa wynika z samej definicji elity: to ci, którzy mają najwięcej do stracenia. Wyżryn śni im się po nocach mrocznym koszmarem. Nic gorszego nie mogło im się przytrafić. To nie ich wojna, nie ich nadzieje, nie ich przyszłość.

Oddolne inicjatywy poszczególnych dowódców AWP owocują chaosem totalnym: coraz to docierają do WCN agencyjne dementi w kwestii zdobycia / wyzwolenia danego miasta, nikt nie jest pewny niczego. A przecież Armia Czerwona jeszcze istnieje, nikt nie zmazał jej z powierzchni Ziemi; Gumow może sobie chcieć przerzucić ją w tydzień na granicę z Chinami, ale w rzeczywistości jest to niemożliwe, taka operacja wymaga świetnego zorganizowania i przemyślanej logistyki, czyli właśnie tego, czego Armii Czerwonej w tej chwili najbardziej brakuje. Mnożą się w jej szeregach dezercje, i to w najprzędziw niej szych kierunkach – część żołnierzy wraca do Rosji, część kieruje się na południe, ku gorącemu sercu ESW, by wynająć się jako najemnicy, część usiłuje przemknąć się przez Śląsk na Zachód, a część wręcz przystaje do AWP. Na dodatek wszyscy ci dezerterzy zanim osiągną cel swej wędrówki, tworzą po prostu bandyckie grupy, rabujące, palące, gwałcące, co tylko im wpadnie w łapy; mowa tu już o dziesiątkach tysięcy zdemoralizowanych maruderów – Republika Nadwiślańska staje w ogniu…

Wyjął sobie skrzata, bo przy tylnym włazie zrobiło się jakieś zamieszanie, podpity brunet wychylał się na zewnątrz i coś krzyczał.

–  Co się dzieje?

–  Śmigłowce – mruknął Xavras i wrzasnął: – Ile?!! Brunet pokazał na palcach: trzy.

–  W którą stronę?!!

Brunet i to chciał pokazać, puścił się więc uchwytu, ale wóz podskoczył na jakiejś poodłamkowej dziurze w jezdni – i facet poleciał na skrzynkę piwa; zagrzechotało złowieszczo. Wyżrynowcy jak jeden mąż rzucili się ratować cenny trunek i na długą chwilę całkowicie zasłonili bruneta.

–  Na zachód! – wyjaśnił dwie minuty później nieszczęśnik, podchodząc do pułkownika z butelkami wetkniętymi w obie kieszenie spodni i za pas z ładownicami, przez co wyglądał jak miejski partyzant szykujący się z koktajlem Mołotowa do ataku na milicyjny kordon.

Xavras odłożył książkę i przyjął butelkę; zaproponował drugą Smithowi, ale ten odmówił. Amerykanin obserwował Wyżryna, opróżniającego szkło jednym, niesamowicie długim łykiem. Kiedy wreszcie pułkownik oderwał butelkę od ust i wziął oddech, Ian rzekł:

–  Okłamałeś mnie.

Wyżryn pochylił się do przodu.

–  E? Nie słyszę!

–  Okłamałeś mnie!

–  Kiedy?

–  A ile razy kłamałeś?

– Gdy tylko było trzeba – zaśmiał się Xavras i beknął. – Gdy tylko było trzeba!

–  Czy ty wiesz, co to jest chaos?

–  Co?

–  Chaos!

Xavras zaśmiał się ponownie i machnął ręką w stronę swoich ludzi, zdzierających w tyle wozu gardła jakąś nieobyczajną polską piosenką, pełną „r", „sz" i „cz".

–  To jest chaos!

–  Nie wygłupiaj się! Nałgałeś mi o Jewrieju!

–  A bo co?

–  Bo, kurwa, słowa, oto co! Wyżryn uniósł brwi.

–  Ohoho, jaki wściekły! Ale może by tak odrobinę konkretniej, mhm?

–  Ile można drugiemu człowiekowi przekazać za pomocą słów? Jak wiele przyszłości mógł ci Jewriej przed swoją śmiercią opisać? Dziesięć? Sto? Tysiąc? A każdy dzień to są przecież miliardy nowych odgałęzień, miliardy nowych możliwości rozwoju wydarzeń, ty to dobrze wiesz, ty to doskonale pojmujesz, Xavras, sam mi mówiłeś o przesunięciach kamyków, które mogą powodować upadek imperiów; więc skąd możesz wiedzieć, ile takich kamyków przesuwasz w każdej godzinie, w każdej minucie, nie zdając sobie nawet z tego sprawy? Jewriej nie żyje i już ci nie spojrzy w przyszłość, by sprawdzić, czy na przykład wypiciem tej butelki piwa nie zaprzepaściłeś nieodwracalnie wszelkich szans na powstanie wolnej Polski. Rozumiesz? Liczba informacji, liczba wskazówek co do alternatywnego postępowania w każdej, nie wiadomo jak drobnej sprawie, jakie musiałby ci przekazać przed swoją śmiercią Jewriej, abyś rzeczywiście mógł mimo niej kontynuować swą krucjatę, liczba tych informacji, które musiałbyś odebrać i zapamiętać, przekracza fizyczne możliwości międzyludzkiej komunikacji! To jest niemożliwe! I mniejsza czy większa moc jasnowidza nie ma tu naprawdę nic do rzeczy. Sporządzony podług jego szczegółowych wizji algorytm twojego postępowania, takiego postępowania, które w efekcie ze stuprocentową pewnością dawałoby niepodległość Polski, zważywszy na czas, jaki minął już i jeszcze minie od śmierci Jewrieja, a zatem ostatniego jego spojrzenia w przyszłość; otóż taki algorytm byłby dłuższy, niż algorytmy wszystkich dotychczas napisanych programów komputerowych razem wziętych! To właśnie jest chaos!

Xavras podrapał się w szczyt głowy.

– No cóż – mruknął. – Przekonałeś mnie.

Smith się wściekł.

– Nie udawaj wiejskiego przygłupa! Nie oszukasz mnie teraz! Kłamałeś mi z premedytacją przez cały czas! Nigdy, nigdy nie miałeś pewności co do konsekwencji swych czynów! On wcale nie był jasnowidzem! Cholera wie, czy w ogóle był mutantem, przecież nikt nie widział jego twarzy, może kazałeś mu nosić kominiarkę właśnie dlatego, żeby kryła fakt, iż Jewriej nie ma żadnych deformacji! Był ci potrzebny tylko jako kukła, żywy bożek, którego mogłeś wskazać ludziom i powiedzieć: jego wola. I nikt nie kwestionował twoich słów, nikt o nic nie pytał, mogłeś wydawać najbardziej szalone rozkazy, nie było protestów, przecież jasnowidz przewidział: uda się! Włóczyłeś tego Jewrieja ze sobą, niby to kryjąc, ale w rzeczywistości dyskretnie podsuwając ludziom, żeby sami się domyślili, dopytali i wyciągnęli wnioski. On stanowił żelazną gwarancję ostatecznego rozgrzeszenia ciebie i twoich podwładnych: jakichkolwiek potworności byście się nie dopuszczali, Bóg wam wybaczy, bo to dla Polski, to wszystko dla Polski. Xavras tak mówi, a Xavras wie, co mówi, bo mu jego brat powiedział, co będzie najlepsze dla kraju. I ludzie nie wątpili; żadnych rozterek, żadnych konfliktów sumienia. Po bombie w Moskwie nikt nawet nie miał kłopotów z zaśnięciem. Wiwatowali! Cholerny Kwadrat wznosił toasty za Wołodyjowskiego, niech im ziemia ciężką będzie… Co, może nie tak było? Xavras? Nie tak? Nie tak? Kiedy to sobie obmyśliłeś? Pewnie jeszcze w wojsku. Miałeś sześcioro rodzeństwa, wszyscy urodzeni już po Warszawie, Kijowie i Leningradzie, i wszyscy dawno martwi; więc wybór spory. Znaleźć jakiegoś naiwniaka, który zgodzi się grać rolę odmieńca-proroka, i proszę, gotowe, oto mamy charyzmatycznego pułkownika Xavrasa, za którym ludzie pójdą do piekła! – Smith potrząsnął głową, wypuścił powietrze z płuc, przygarbił się; już wykrzyczał całą swą wściekłość, stać go było jedynie na szept: – I faktycznie, poszli.

Wyżryn przez dłuższą chwilę kolebał się bezwładnie na swym siedzeniu, niefrasobliwie popatrując dookoła, wydymając policzki i przesuwając językiem między zębami.

–  Nooo, ładnie – rzekł wreszcie. – Taak. Jak to mnie pięknie rozszyfrowałeś. Tylko, widzisz, kochany – tylko że wciąż tkwi w tym rozumowaniu jeden mały feler.

Jeszcze bardziej pochylił się w przód, sięgnął czerwoną ręką i przyciągnął do swojej głowy głowę Smitha, tak że Amerykanin poczuł na policzku ciepły, piwny oddech Xavrasa.

–  Ja zawsze zwyciężałem. I nadal zwyciężam.

Kraków

Dzień później Niemcy zajęły Gdańsk. Tydzień później padł ostatni punkt rosyjskiego oporu w Krakowie.

Stali na wzgórzach po drugiej stronie Wisły i patrzyli, jak płonie Wawel.

–  Masz – Xavras podał Smithowi kołpak.

–  Już mogę?

–  Wyjmij komputer i antenę i ugadaj z centralą transmisję na żywo na trzynastą dziesięć – rzekł Wyżryn, nie odwracając wzroku od krzywych filarów dymu chylących się powoli nad Starym Miastem.

Smith strzepnął popiół z papierosa, zerknął na zegarek: była dziewiąta pięć.

–  Ostatnim razem podczas twojego wywiadu na żywo wciąż szła w atmosferę Moskwa. A jeszcze wcześniej… jeszcze wcześniej to mi przed kamerą oddawał ducha Sieriozny. Czego mam się tym razem spodziewać?

–  Podczas transmisji… niczego. Będzie bardzo krótka. I sama w sobie zupełnie nie sensacyjna. Chociaż rychło zyska wartość naprawdę historyczną, to ci mogę zagwarantować.

Amerykanin spojrzał pytająco na pułkownika, ale ten twardo patrzył przed siebie.

–  Mam złe przeczucia – wymamrotał Smith.

Ale wrócił pod skałę, do swojego plecaka. Wyjął zeń komputer i antenę i rozpoczął procedurę. W międzyczasie odpalił od peta nowego papierosa. Zjadały go nerwy. Oto znajdował się w sercu rewolucji, w oku cyklonu, w środku prawdziwego narodowego powstania, jakich niewiele zna historia XX wieku.

Dotarli do Krakowa tym rozsypującym się transporterem, na ostatnich kroplach wyżebranego gdzieś po drodze paliwa – wczoraj rano. I Xavrasowi owa doba wystarczyła, żeby podporządkować sobie wszystkich stacjonujących w mieście wraz ze swoimi oddziałami dowódców polowych (Bronka i Dzidziusa od razu wsadził w zdobyczne helikoptery i wysłał gdzieś w kraj), zdobyć Wawel (co prawda niezmiernie wysokim kosztem, bo po prostu zrównując go z ziemią, o co wielu miało do niego pretensje), wyemitować w świat ze studia Kochanowskiego nową deklarację niepodległości (sam ją odczytał) oraz rozesłać do poszczególnych dowódców szczegółowy plan dyslokacji sił.

Smith nie odstępował pułkownika ani na krok, podążał za nim wszędzie, niczym drugi Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, bojąc się zgubić w chaosie, jaki opanował miasto; poza tym wciąż przecież próbował wydostać od Xavrasa swój kołpak. Miasto wyglądało jak stolica piekła. Czegóżby Ian nie dał za możliwość filmowania! Studio Kochanowskiego opuścili już ciemną nocą; jechali rosyjskim łazikiem, prowadził Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia, Wyżryn siedział obok niego, Smith z tyłu, na drzwiczkach łazika ktoś maznął białą farbą koślawego orła, między wycieraczki a szybę zatknięto ulotkę AWP i wiecheć suchych kwiatów, jechali przez świętujące tłumy z bez przerwy wciśniętym klaksonem, ludzie poznawali Wyżryna, wrzeszczeli, szarpali go za ubranie, rzucali zielsko, przez wystawione na Sukiennicach potężne głośniki leciało ze zdezelowanej płyty: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…", ale ludzie przekrzykiwali i to, niosły się pod niebo ich głosy: „Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryyyyyyyn!", a Wyżryn wstawał, wspinał się na maskę samochodu, unosił ręce, machał kwiatami, machał flagą, machał włodem, tamci też wyciągali włody i już za chwilę grzmiał z setki luf regularny salut, pękały w oknach dotychczas ocalałe szyby, huk był taki, że drżały drzewa na plantach, a tam już przecież inna muzyka leciała z magnetofonów, trwały pod jasnymi gwiazdami szalone tańce; w przywleczone na Floriańską nie wiadomo skąd, gigantyczne bębny waliło z całych sił dwie dziesiątki półnagich mężczyzn, pot lśnił na ich torsach i bicepsach, wielkie bębny słały w miasto fale dźwięków aż bolesnych dla uszu: bum, bum, BUM, BUM, BUMMMMM!, niczym w karnawał w Rio de Janeiro. Smithowi świat tańczył przed oczami, głupkowaty uśmiech wypełzł na wargi, pokrzykiwał głośno przy co donośniejszych wiwatach, tylko Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zachowywał milczenie, szarpał kierownicą w tę i we w tę, wdeptywał z furią pedały, cisnął klakson, tłum ustępował z niechęcią, nie mogli jechać najdogodniejszą trasą, większość ulic zablokowana była przez wraki czołgów, samochodów i zgliszcza barykad, jeszcze nawet wszystkich trupów nie pozbierano z bruku miasta, na wałach wciąż wisiały zwłoki Babodupcewa, Pincowa i kilkunastu członków jego sztabu, które kazał tam umieścić Dzidziuś Nikifor. Ptaszyska już dawno wydziobały im oczy, teraz na szarej skórze twarzy martwych Rosjan pełgały cienie od wysokich płomieni pożaru trawiącego Wawel i okoliczne budynki, dopalał się także teatr imienia Puszkina, trafiony w czasie jednego z licznych nalotów, od dwóch dni wszakże niebo nad Krakowem pozostawało czyste, w każdym razie niczego groźnego nie dostrzeżono ani na nim, ani na ekranach zdobycznych radarów, najwyraźniej Gumow miał zmartwienia poważniejsze niż rebelia jednej z republik, w praktyce i tak już od ośmiu lat pozostającej w stanie permanentnego buntu, ludzie mogli zatem spokojnie wyjść na ulice, starcy i dzieci, kobiety i mężczyźni, ale zdecydowanie więcej mężczyzn, tych młodych, mijającemu ich w łaziku Smithowi mieszały się owe oblicza, tysiące roześmianych twarzy, zlewały w jedno, w trzeciego z apokaliptycznych goryli Xavrasa, brata Morze Wydało Zmarłych i Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia: identyczne wejrzenie, identyczny radosny fatalizm w tym wejrzeniu; ale teraz był dzień zwycięstwa, dzień nieprawdopodobnego triumfu, o którym przecież tak naprawdę nigdy nie śnili, który nigdy im się na trzeźwo nie marzył, więc tańczyli, strzelali, śpiewali, wrzeszczeli imię boga wojny, który zstąpił do nich w ludzkiej postaci przekupiony hojną ofiarą krwi: „Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyż-ryn! Wyżryyyyyyyyyn!"

Rankiem po tej nocy Xavras osobiście obudził Smitha i pojechali nad Wisłę. Tylko oni dwaj: Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia zniknął gdzieś przed świtem. Pułkownik niczego nie tłumaczył; kazał Ianowi zabrać plecak i sam zabrał swój. Piknik? – ironizował w myślach Smith. Teraz, całkowicie dobudzony, był jak najgorszej myśli. Już wolałby, żeby mu Wyżryn kołpaka w ogóle nie oddawał. Trzęsły się Amerykaninowi ręce, kiedy wystukiwał na komputerze raport dla centrali WCN. Przeczuwał rzeczy straszne.

– No co, już?

– Będzie – mruknął Smith, odkładając komputer.

Wyżryn przysiadł na trawie obok, oparł się plecami o zimną skałę. Przed sobą mieli brudną Wisłę, dopalające się zgliszcza Wawelu i panoramę ruin reszty miasta. Na ulicach trwał już ruch, dostrzegli nawet kilka ciężarówek lawirujących po jezdniach między krzywo zaparkowanymi wrakami i fraktalowymi dziurami w nawierzchni.

–  Nadal sądzisz, że cię oszukałem? – spytał Xavras, bez patrzenia wyciągając do Smitha rękę po papierosa.

Ian wytrząsnął z paczki jednego, spojrzał na czerwoną dłoń Wyżryna – i zamarł. Był pewien, że w tym momencie nawet serce mu się zatrzymało. Ręka z papierosem zaczęła mu drżeć. Opuścił ją. Wziął głęboki oddech.

Dopiero w tej chwili Xavras obrócił głowę i spojrzał na Amerykanina. Uśmiechał się. – To ty – szepnął Smith.

Wyżryn opuścił spojrzenie na swe czerwone przedramię, przesunął po nim drugą dłonią, też ogniście karminową.

–  Ja – przytaknął.

–  Okłamałeś mnie.

–  O nich nie – uśmiechnął się szerzej. – Przecież rzeczywiście… od urodzenia.

Smith usiłował to sobie jakoś poukładać.

–  Więc Jewriej… Dlaczego…? On wiedział, widziałem, wiedział; mógł się uchylić przed tą kulą.

Xavras zgasił uśmiech.

–  Jewriej naprawdę był mutantem. I naprawdę twarz miał… nieludzką. Rak go zżerał. Nie było wyjścia. Tak czy owak… Zawarł ze mną umowę. Wierzył mi, ufał. To był prawdziwy bohater. Gdybyś go znał… Ale tak musiało być; musiał pozostawać w cieniu. Gdybyś go tylko znał… – machnął ręką w stronę miasta. – To jego imię powinni skandować. To wszystko jego zasługa. On mnie wymyślił. On mnie przekonał, on ze mnie zrobił Xavrasa. Tylko w ten sposób mógł walczyć; był bardzo słaby, włoda by nie udźwignął, choroba toczyła go od lat, cholernie cierpiał…

–  A ty go wcześniej nie widziałeś w swoich przyszłościach?

–  Widziałem, widziałem. Widziałem wiele rzeczy. Ta przyszłość, ta, która teraz jest teraźniejszością… nie potrafisz sobie wyobrazić, jak bladą, jak wąską, jak niepewną była możliwością, gdy zaczynaliśmy. W tych pierwszych latach – były wtedy takie dni, całe tygodnie, kiedy w ogóle znikała mi ze zbioru prawdopodobnych rozwinięć. Prawie zwątpiliśmy…

–  Ty i Jewriej – szepnął Smith, który wciąż nie potrafił uwierzyć.

–  Ja i Jewriej.

–  Mówisz, że jednak był mutantem. Czy posiadał jakieś…

–  Nie – Wyżryn pokręcił głową. – On nie. Tylko fizyczne. I rak, rak. – Wyciągnął przed siebie czerwone ręce. Nie drżały. – Natomiast moi młodsi bracia… Żaden jednak nie pożył dostatecznie długo, byśmy się mogli wówczas przekonać, czy faktycznie barwa pigmentu skóry rąk jest genetycznie sprzężona ze zdolnością jasnowidzenia.

Smith strzepnął nerwowo popiół. Jakiś gołąb wylądował na głazie obok; Smith przepłoszył go.

–  I ty przez te wszystkie lata… Tak, jak ustaliłeś z Jewriejem, co? Moskiewska hekatomba też była w planie?

–  Oczywiście. Od samego początku. Ta ścieżka wciąż jest bardzo wąska.

–  Wciąż? Tak blisko końca?

–  Jakiego końca? Powiedziałem ci: to dopiero początek.

–  A ja nie zrozumiałem, o co ci chodzi. Przecież zwyciężyliście. Co z tego, że straciliście Gdańsk? Niemcy zawsze mieli na niego chrapkę; Gdańsk to nie cała Polska.

Xavras z politowaniem pokiwał głową.

–  W ciągu trzech miesięcy terytorium byłej Republiki Nadwiślańskiej zostanie rozdarte między sąsiadów. Stracimy wszystkie miasta. Kraków i Lwów praktycznie znikną z powierzchni Ziemi. Wymordują w obozach koncentracyjnych dziewięćdziesiąt procent żołnierzy AWP; Niemcy i Rosjanie, pospołu. Ale niech się ludzie cieszą, póki mają z czego. Zapamiętają te dni na całe życie.

Smith zakrztusił się dymem.

–  Co ty mówisz, Xavras, co ty mówisz…?! Przecież wygraliście, wygraliście! Po toś Moskwę w powietrze wysadził, po toś milion ludzi wymordował?! Chryste Panie!

– Po to, dokładnie po to. Nie mogłem tego ominąć. Takie są warunki konieczne do spełnienia.

–  Do spełnienia czego?! Xavras, na litość boską, co ty chcesz w ten sposób osiągnąć?! Na cholerę było to wszystko, te wszystkie śmierci, skoro od początku wiedziałeś, że nie da wam to ostatecznego zwycięstwa?!

–  Ależ da, da – Wyżryn wrócił spojrzeniem do panoramy miasta; zaczął sobie z głośnym trzaskiem wyłamywać palce. – Za trzynaście lat, wiosną roku 2009, po wielkiej kaukaskiej bitwie jądrowej, w której poniesie całkowitą klęskę Druga Armia Wielkich Chin, na nowo podniesiony zostanie na Ukrainie sztandar Xavrasa Wyżryna. Zjednoczą się pod nim Czarny Wahudra, bracia Prokompicze, Maszrachań i Głowyń. Poprowadzi ich do zwycięstwa Konrad Psuta; miesiąc po jego śmierci USA, Wielka Brytania, Rzesza Niemiecka, Księstwo Moskiewskie i Dwunasta Republika oficjalnie uznają istnienie niepodległej Rzeczpospolitej Polskiej, której suwerenność nie zostanie zagrożona przez najbliższe dwieście lat. Oto jest cel; oto jest nagroda.

Smith słuchał tego proroctwa z wytrzeszczonymi oczyma.

–  O czym ty bredzisz, do kurwy nędzy?! Kto to są ci Wapudra, Pomporicze, Maszaprata i tak dalej?! Kto to jest ten Psuta?!

Xavras założył ręce za głowę, przeciągnął się, stęknął.

–  Znasz go przecież – mruknął. – Wsadziłem go dzisiaj w nocy w śmigłowiec, teraz powinien już być na Śląsku.

Smith zrozumiał: Wyszedł Inny Koń Barwy Ognia. On. Potrząsnął głową. Szaleństwo, szaleństwo.

–  Wiedział?

–  Wie wszystko.

Amerykaninowi nie mieściło się to w głowie, nie mieściło w słowach. Zaczął szeptać:

–  Ty, Xavras, ty myślisz, że kim jesteś? Bogiem?

– Jeszcze nie. Jeszcze nie. Ale już blisko, bardzo blisko – Wyżryn wbił spojrzenie w Smitha. – Ty mnie nim uczynisz. Ty zrobisz ze mnie legendę, która za trzynaście lat wywalczy tu wolną Polskę. Xavras Wyżryn. Za chwilę dodasz ostatni rys. To będzie ta religia, w imię której toczyć będą bitwy. To ja będę dawał im siłę. Mego imienia będą wzywać. Z moją sławą nadejdzie Konrad. Moją, mnie, ja, ja, ja. Przygotuj kołpak.

Przeczucie się wzmogło; strach ścisnął Smitha zimną, stalową rękawicą.

–  Co…?

Wyżryn wstał, spojrzał z góry.

–  Tak. Teraz sfilmujesz śmierć Xavrasa.

Rzucił się na niego z wrzaskiem. Ale nie miał najmniejszych szans. To dlatego nie sposób było pokonać pułkownika w żadnym starciu – wręcz, na dystans, w powietrzu i na ziemi, w polu i na mapie; on przed tobą samym zna wszystkie twoje ruchy, zamiary, myśli.

Po prostu dał krok w lewo i kopnął boczną krawędzią buta w kolano lana. Trzasnęły wiązadła, coś chrupnęło i przemieściło się w środku. Wrzask Smitha przeszedł w jęk; Amerykanin zwalił się na ziemię.

–  Daj spokój – warknął Xavras. – Już za późno. I tak nie dałbyś rady uciec na bezpieczną odległość.

–  Kiedy? – syknął Smith.

–  Pierwsza piętnaście.

Ian rozszlochał się bezsilnie. Czuł jak do torebki stawowej napływa mu krew; kolano puchło w straszliwym tempie. Nie mógł poruszyć nogą, nie wywołując nowej fali bólu.

–  Zwabiłeś mnie tu… Zginę… O Boże, bomba, bomba, cholerna bomba… Xavras, ty morderco!

–  Nic nie poczujesz. Wybuchnie nad ziemią, nie tak znowu daleko od nas. Po prostu wyparujemy. O, popatrz: noga cię przestanie boleć.

–  Ty jesteś szalony! – Już to mówiłeś.

Ian rzucał się jak w malignie.

–  Ale czemu, czemu, czemu? Po co bomba na Kraków, co to da, i w ogóle na czyj to rozkaz, Gumowa? No co mu to da, to bez sensu…

–  Cóż, przychodzi mi do głowy kilka wyjaśnień. Ale przede wszystkim jest to najtańszy, najbardziej ekonomiczny z punktu widzenia Gumowa sposób na zabezpieczenie sobie zachodniej flanki; żywego wojska potrzebuje na Chińczyków, a tutaj nikt mu nie podejdzie, wiedząc, że w razie czego dostanie po łbie atomówką, a Gumow ma ich przecież zapas aż nadto wystarczający, może sobie pozwolić i, po prawdzie, po zagładzie Moskwy mało kto odmówi mu moralnej racji.

Pułkownik odwrócił się plecami do Amerykanina. Czerwone dłonie wcisnął do kieszeni. Stał tak i patrzył na miasto. Smith ze swojej żabiej perspektywy widział ciemny pióropusz dymu z Wawelu rozpościerający się ponad głową Wyżryna mroczną koroną.

Ian parsknął gniewnym szlochem i zaklął wściekle. Xavras obejrzał się nań przez ramię. Amerykanin ujrzał wtedy jego twarz, atłasową melancholię w jego oczach -i niemal krzyknął ze strachu, bo to było dokładnie to samo, co widział przez obiektywy swego kołpaka na obliczu Wyżryna, gdy ten torturował i zabijał generała Sierioznego.

–  Przepraszam – rzekł Xavras cicho. – Musiałem.

–  Co musiałeś, co musiałeś, skurwysynu jeden?! – zawył Smith. – Zaciągnąć mnie tutaj na śmierć musiałeś?! To musiałeś?!

–  Tak – powiedział pułkownik. – Varda nie wchodził w grę. Potrzebowałem ciebie.

– Gówno potrzebowałeś, snajper go trafił, jak poszedł się wysrać, a ja wpadłem z listy, bo sukinsyn Kowalsky złamał se nogę!

Wyżryn pokręcił głową.

–  Poszedłem za Yarda i to ja strzeliłem mu w głowę. Pocisk przeszedł na wylot. Zabrałem kulę i łuskę. To musiałeś być ty.

Smith już tylko wył na jednej i tej samej nucie; nie chciał słuchać Xavrasa, nie chciał wiedzieć, nic nie chciał – miał wkrótce umrzeć i nie potrafił sobie z tym poradzić.

Wyżryn z powrotem usiadł na trawie. Patrzył na miasto, na ludzi. Nad Krakowem zbierały się powoli niskie chmury; będzie padać. W okolicy Brackiej ktoś znalazł przeoczony wczoraj zapas fajerwerków i niespodziewanie nad dachy wystrzeliła kometa zimnych ogni.

Minęła ponad godzina, zanim Smith doszedł do siebie na tyle, by móc zacząć myśleć w miarę logicznie. Przewlókł się pod skałę, oparł o nią plecami. Poprawił antenę i ułożył sobie na udzie komputer. Miał otwarte połączenie z Nowym Jorkiem, ale nie wiedział, co właściwie przekazać ludziom w centrali. Patrzył tępo w plecy oddalonego o pięć-sześć metrów Wyżryna, który trwał w takim bezruchu, jakby w ogóle przestał już oddychać.

Smith sięgnął po kołpak. On wiedział, myślał; wiedział wszystko. Nie było zatem żadnej wdzięczności, nie uratowałem mu życia, nie uchroniłem przed kulą Śmigi; nie było żadnej wdzięczności i w ogóle żadnych uczuć. Może za wyjątkiem jednego. Może za wyjątkiem tych niewielu, które nie potrzebują do rozwinięcia się – uznania podmiotowości drugiej osoby. Bo czymże dla niego jesteśmy? Przecież nie równymi mu ludźmi; albo też on nie jest już człowiekiem. Nie ma mowy o równowadze. Walczy? Dyskutuje? Gniewa się? Zwierza? Bawi? Wstydzi? Triumfuje? Nic podobnego; nigdy nie był zdolny. On jedynie wybiera ścieżki.

Ian zaczął machinalnie manipulować przełącznikami kołpaka.

–  Nie dam rady sfilmować twojej śmierci – rzekł cicho. – Błysk i impuls elektromagnetyczny zaślepią mi sprzęt.

–  Wiem – odparł Xavras. – Nie zobaczą śmierci. Ale będą mnie widzieć w swych telewizorach na ułamki sekundy przed nią; zostanie porównany czas nagrania ze zdjęciami z wojskowych satelitów i wtedy przekonają się. Przekażesz tyle, ile można. A to nawet lepiej, że nie do końca. Gdy nie ma trupa, gdy nie ma ciała i nie ma czego zbadać, zmierzyć, zważyć, rośnie wiara. Tu nie trzeba liczb; tu trzeba obrazów. Zostanę wniebowzięty.

Smith zważył w. ręce kołpak, spojrzał na obsrany przez gołębia pobliski głaz.

–  Ale ja się na to nie zgodzę. Niczego nie sfilmuję. Nie będzie transmisji na żywo, nie będzie legendy.

–  Będzie, będzie.

–  Takiś pewien?

–  Nie ma już innej przyszłości.

–  Takiś pewien?

–  Nie rozwalisz go. Varda by rozwalił. Natychmiast, w pierwszym odruchu roztrzaskałby kołpak. No, ale on miał bardzo sztywny kodeks honorowy i nienawidził mnie.

– A ja to niby cię nie nienawidzę?

–  Nie nienawidzisz mnie. Nigdy mnie nie nienawidziłeś.

Smith długo, bardzo długo trzymał w dłoni ciężki kołpak. Spociła mu się; w końcu zaczęła drżeć i musiał go odłożyć.

–  Widzę, że obmyśliłeś sobie to wszystko bardzo dokładnie – rzekł już zupełnie spokojny. – Bóg wojny XX wieku. Ciemna legenda. A ja mam być twoim apostołem.

–  Jakie czasy, tacy bogowie i tacy ich apostołowie. Zasięg oddziaływania twojej elektromagnetycznej ewangelii będzie nieporównanie większy; nawrócenia znacznie szybsze i liczniejsze.

–  I wiara płytsza.

–  Oczywiście. Wiem, co wywołuję. Jeszcze zbiją na mnie fortuny; jeszcze sprzedadzą mnie w miliardach egzemplarzy; będą przeklinać w moje imię i czynić w moje imię zło. Ale tak się dzieje ze wszystkimi bogami. A ja przynajmniej dam swym wyznawcom wolność, ja dam im Polskę. Nie każde bóstwo jest w stanie się poszczycić taką skutecznością, co? – Xavras zaśmiał się niepewnie. – To dobrze, że mogę nareszcie z kimś szczerze porozmawiać. Już nie ma znaczenia, co teraz powiem, niczego to nie zmieni, niczego nie odwróci; no, może tylko Śmiga, on mógłby. Ale tego ci oszczędzę: są tajemnice i tajemnice. Po naszej śmierci pozostanie już tylko jedna osoba, która zna prawdę. – Zaśmiał się ponownie. – Tak, właśnie tak się robi bogów.

Zaczęło kropić. Nie poruszyli się.

–  Trzynaście lat… Cóż za otchłanie prawdopobieństwa. Ty, Xavras, ty nadal kłamiesz. Pamiętasz, co ci mówiłem o chaosie? Ile musiałbyś Konradowi informacji przekazać, by mieć pewność, że nie zboczy ze ścieżki? Ha?

Wyżryn obejrzał się na Amerykanina, pokazując mu swe czerwone dłonie; znowu z owym niepokojącym półuśmiechem na twarzy.

–  To nie jest żaden stygmat, żaden wyróżnik. Kodujące je geny są recesywne. W odróżnieniu od tych naprawdę ważnych. Nie bez powodu interesowałem się pracami Jeanneaux.

Długiej chwili potrzebował Smith, by zrozumieć. Zrozumiawszy, spojrzał pułkownikowi w oczy, odrętwiały z przerażenia – jakby ujrzał ponad sobą szykującą się do wgniecenia go w ziemię łapę smoka, wskazujący go z niebios palec Boga. Nie do uniknięcia; potworne; niepojmowalne. Można tylko zakryć oczy.

– Dlaczego noszą… nosili inne nazwiska?

–  Trzeba było.

– Iwana zastrzeliłeś własnoręcznie, wcześniej posłałeś pod bomby. Tylko nie mów mi teraz o miłości.

–  Wszyscyśmy wiedzieli. Przyjął to z godnością. Nie ma litości ani żalu. To nie poświęcenie – zacisnął czerwoną pięść. – To żądza.

Wiatr przyniósł z drugiej strony Wisły dźwięki hejnału. Smith zerknął na zegarek: dwunasta jeden – godzina z małym hakiem. Komu się tam chce grać hejnał? Cholernie zresztą fałszuje.

–  Tak naprawdę, tak naprawdę nie musiałeś przecież tu umrzeć. Podobnie jak Jewriej: wiedziałeś i mogłeś uniknąć. Czemu zatem przyjechałeś do Krakowa? Czy naprawdę nie istnieje ani jedna przyszłość, w której Polska jest wolna, a Wyżryn żywy? Co? Nie wierzę – Ian zaśmiał się gorzko do siebie. – Tak naprawdę, tak naprawdę przyjechałeś tu, aby nie dożyć czasu faktycznej władzy. Zaprzeczysz może? Nie zaprzeczysz. Pamiętasz tę naszą rozmowę w dniu śmierci Iwana? Pamiętasz ją? Wiedziałeś, że to ja mam rację. I czym mogłeś mi odpowiedzieć? Tylko przepowiednią swej śmierci. Śmierć, jedynie ona cię ratuje. Xavras, Xavras… Czy istotnie aż takim potworem widzisz się w swych przyszlościach? Czy to już ostatnia chwila na zejście ze sceny, zanim nastąpi ostateczna zmiana masek? Przez cały czas byłem przekonany, że nie ma dla ciebie ratunku. Teraz już nie jestem pewien. Skoro potrafisz samemu powstrzymać się i poświęcić dla racji, których nie podzielasz, skoro dla dobra tych przez ciebie samego pogardzanych potrafisz zaprzeczyć swemu życiu… Ja wierzę w twoją siłę, Xavras. Ty, który wybierasz ścieżki. Wierzę, że miałbyś szansę, choć teraz być może bardzo mgliście lub w ogóle jej nie widzisz; ale sam przecięż przyznałeś, że był taki czas, gdy także szansę na niepodległą Polskę zniknęły ci zupełnie pośród innych prawdopodobnych przyszłości. Więc to nic nie znaczy. Powinieneś zawierzyć sile swej woli. Nie musiałeś umierać. Bohaterowie czasu wojny nie są bohaterami czasu pokoju, te światy są niekompatybilne, ale ty, ty mógłbyś zaprzeczyć regule, ty jeden miałeś możliwość dokonania w pełni świadomego wyboru. Zrezygnowałeś, poddałeś się. Dlaczego? Czyżby aż takim obrzydzeniem napawał cię ów Wyżryn-człowiek, który musiałby zastąpić dzisiejszego Wyżryna-boga?

Xavras, rzecz jasna, nic na to nie rzekł, a i Smith nie skomentował zapadłego milczenia.

–  Jedno mi powiedz – odezwał po jakimś czasie. – Po co była Moskwa?

–  Mówiłem ci.

– Tak, wiem: tylko taka przyszłość daje wolną Polskę. Ale mnie chodzi właśnie o związek przyczynowo-skutkowy. Co takiego jest w wysadzeniu w powietrze miasta wraz z milionem jego mieszkańców, że stanowi to niezbędny warunek niepodległości twojego kraju?

– Nie wiem. Nie potrafię prześledzić drogi przebywanej przez każdy atom wchodzący w skład Ziemi. Powiązania są, bo je widzę, ale nie potrafię ci wyrecytować, ogniwo po ogniwie, całego łańcucha przyczyn i skutków.

–  Nie wiesz. Nie wiesz. Więc po prostu zawierzyłeś swoim wizjom.

–  Nigdy mnie nie zawiodły.

–  A tego to nie możesz być w stu procentach pewny.

–  Teraz ty mi coś powiedz: czy wierzysz w moje zwycięstwo za trzynaście lat?

–  Tak.

–  Dziękuję.

–  Nie ma za co. Masz to darmo. Przeklinam dzień, w którym usłyszałem o tobie po raz pierwszy.

Xavras zwalił się na wznak w mokrą trawę, rozrzucił szeroko ręce i wybuchnął głośnym śmiechem. Smith nie rozumiał.

–  O co chodzi?

–  Odpowiedziałeś mi kwestią Szczygła! – wykrztusił rozrechotany Wyżryn. – Nie pamiętasz? Słowo w słowo to, co Szczygieł mówi Fourtree'emu w „Nieuchwytnym", tuż po tym, jak wysadzili ten pociąg.

Smith sięgnął nieposłuszną pamięcią wstecz.

–  Widocznie zapamiętałem – mruknął.

–  Aha. Widocznie zapamiętałeś – pułkownik powoli się uspokajał. – No nic. Trzeba się zbierać. Zbliża się pora.

Wyżryn wstał, otrzepał spodnie i koszulę. Podszedł do swojego plecaka, Ian obserwował, jak Xavras przebiera się w to samo ubranie, które miał na sobie podczas wywiadu po eksplozji moskiewskiej bomby. Nawet te same rękawiczki wciągnął i ten sam beret nasadził na głowę. Wyjął lusterko i długą chwilę się w nim przeglądał, poprawiając detale, które mu się nie podobały.

Wreszcie odwrócił się przodem do Smitha i odstąpił dwa kroki wstecz.

–  Jak wyglądam? Ian wydął wargi.

–  Ujdzie. No, może trochę brudu na kamizelce i swetrze, za czyste są.

Xavras podniósł z ziemi garść błota i rozsmarował na sobie.

–  Będzie?

–  Okay.

–  Nałóż kołpak, trzeba sprawdzić ujęcie.

Smith nałożył. Siedział pod skałą, jak w pół złamany, z nogami wyciągniętymi w przód, nie mógł się poruszyć, nie mógł wstać – siłą rzeczy zdejmować będzie Wyżryna od dołu. Przez kilka minut dyrygował Xavrasem – bliżej, dalej, w lewo, w prawo, nie, tam słońce, jeszcze pół kroku do tyłu – wypracowując optymalne warunki. W tym czasie ustał deszcz. W końcu Ian zdecydował, że nic lepszego już nie wymyśli. Wyżryn wyrył piętą linię w ziemi, aby wiedzieć, gdzie stanąć, gdy nadejdzie czas. Potem usiadł przy lanie.

Czekali.

Ewangelia według świętego Jewrieja

Samotny bombowiec nadleciał przez nikogo nie zauważony. Nikt także nie widział spadającej bomby. Xavras Wyżryn stał wówczas nad rzeką, ciesząc oczy widokiem miasta, nad którym po raz pierwszy od siedemdziesięciu sześciu lat powiewała polska flaga. Cudzoziemski dziennikarz przeprowadzał z nim wywiad. Xavras Wyżryn obudził się tego dnia ze złym przeczuciem. „Teraz", powiedział dziennikarzowi, lecz dziennikarz oczywiście nie zrozumiał i nikt na świecie nie zrozumiał. Xavras Wyżryn rozłożył ramiona. Bomba eksplodowała. Zalało go najjaśniejsze ze świateł i najczystszy z ogni, i wypalił się w kamieniu czarny cień jak krzyż, czarny cień, który możecie pójść i zobaczyć, dotknąć własną dłonią, wyżegnany na wieczność w chwili jego śmierci cień Xavrasa Wyżryna.

kwiecień-sierpień 1996

Zarówno motto, jak i wtrącone w tekst nie oznaczone cytaty, cokolwiek zresztą zniekształcone, pochodzą z wierszy Zbigniewa Herberta. Cytaty oznaczone natomiast: z Conrada, bo Smith przytacza go świadomie, co jest możliwe, jako że pierwsze wydanie Jądra ciemności ukazało się w roku 1902; oraz, rzecz jasna, z Apokalipsy świętego Jana w anachronicznym tłumaczeniu o. Augustyna Jankowskiego OSB, które to tłumaczenia uznałem za bardziej pasujące do stylistyki mojej powieści niż, na przykład, tłumaczenie ks. Wujka, jako że cytaty owe wpierw przekładane były wszak przez Smitha ze współczesnego alternatywnego rosyjskiego. Historię o doświadczeniach sir Jeremiego Bowesa na dworze cara Iwana IV zaczerpnąłem z Dziennika Samuela Pepysa i również mam ją za prawdziwą. Stanowisko Departamentu Stanu alternatywnych USA w sprawie walk w Republice Nadwiślańskiej jest oparte na autentycznych wypowiedziach pana Burnsa, który na konferencji prasowej w dniu 8 sierpnia 1996 r. reprezentował Departament Stanu USA; konferencja dotyczyła Czeczenii i jedyne zmiany dokonane przeze mnie w przytaczanych fragmentach dotyczą nazewnictwa oraz szczegółowych danych typu: daty, liczby itp.

Opowiadanie stosuje się do logiki alternatywnego rozwoju dziejów we wszystkim prócz języka; zrezygnowałem z jego totalnej bądź jedynie dialogowej alternatywizacji, rozumiejąc, iż zadanie wykreowania w całkowitej zgodzie z regułami filologii nowych gałęzi rosyjskiego i polskiego przerasta, póki co, moje umiejętności i wiedzę – nawet jeśli mamy tu do czynienia z odrostem tych gałęzi stosunkowo późnym, bo zaszłym już w XX wieku.

Оглавление

  • Zanim Noc
  •   1.
  •   2.
  •   3.
  •   4.
  •   5.
  •   6.
  •   7.
  •   8.
  •   9.
  •   10.
  •   12.
  •   13.
  •   14.
  •   15.
  •   16.
  •   17.
  •   18.
  •   19.
  •   20.
  •   21.
  • Xavras Wyżrn
  •   Prusy Wschodnie – Bukowina
  •   Bukowina – Moskwa
  •   Moskwa – Kraków
  •   Kraków
  •   Ewangelia według świętego Jewrieja
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Xavras Wyżrn», Яцек Дукай

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства