Las tonął w morzu mgły, miękkiej, szarej, lekko fosforyzującej. Na szczytach skał mgła zaczynała już jaśnieć w miarę, jak poranne słońce stopniowo ogrzewało kropelki wilgoci, jednak w jarze wciąż jeszcze zalegał chłodny, bezdźwięczny mrok przedświtu.
Komandor Cordelia Naismith zerknęła na towarzyszącego jej botanika, po czym poprawiła paski podtrzymujące sprzęt do badań biologicznych tak, by ulżyć nieco zbolałym ramionom i podjęła wyczerpującą wspinaczkę. Odgarnęła opadający na oczy kosmyk zwilgotniałych od mgły rudych włosów, niecierpliwym gestem wsuwając go w klamrę na karku. Następne próbki weźmiemy z miejsca leżącego zdecydowanie niżej, postanowiła. Ciążenie tej planety było nieco mniejsze, niż na ich rodzinnej Kolonii Beta, jednakże różnica ta nie rekompensowała wysiłku, towarzyszącego górskiej wspinaczce.
Na granicy lasu pojawiła się bujniejsza roślinność. Podążając szemrzącym szlakiem górskiego strumyka, z trudem przecisnęli się przez żywy tunel gałęzi i wydostali na otwartą przestrzeń.
Poranny wietrzyk rozwiewał długie pasma mgły po złocistych halach, wznoszących się niezliczonymi falami aż ku szarym zboczom centralnego szczytu, zwieńczonego błyszczącą lodową koroną. Słońce tego świata lśniło na turkusowym niebie, a jego promienie przydawały bogactwa barwom złocistych traw, maleńkich kwiatków i kępek srebrzystych roślin, rozsianych hojnie wokół niczym grochy na koronkowej woalce. Dwójka badaczy jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wyrastającą nad nimi górę, oszołomiona spowijającą wszystko ciszą.
Botanik, podporucznik Dubauer, obejrzał się przez ramię i posłał Cordelii szeroki uśmiech, po czym ukląkł obok jednej z kępek srebrnych mietlic. Cordelia bez wysiłku wspięła się na najbliższe wzniesienie, aby spojrzeć na rozciągającą się za nimi panoramę. Rzadki las gęstniał w miarę obniżania się kolejnych łagodnych grzbietów. Pięćset metrów niżej widniało sięgające horyzontu białe morze chmur. Daleko na zachodzie młodsza siostra ich góry wynurzała się nieśmiało spośród poszarpanych strzępów obłoków.
Cordelia przeniosła się w marzeniach na równiny, pragnąc na własne oczy ujrzeć niezwykłe zjawisko — wodę padającą z nieba — nagle jednak coś wyrwało ją z zamyślenia.
— Co, do diabła, Rosemont tam pali? Paskudnie śmierdzi — mruknęła.
Комментарии к книге «Strzępy honoru», Лоис МакМастер Буджолд
Всего 0 комментариев