Жанр:

«Świat Czarownic»

1386

Описание

Simon Tregarth, agent tajnych służb wywiadowczych w czasie II wojny światowej, musi uciekać przed płatnymi zabójcami nasłanymi przez swoich dawnych mocodawców. Szansą na unikniecie spotkania z wrogami, okazać się może użycie starożytnego artefaktu — Niebezpiecznego Tronu. Dzięki słono opłaconej pomocy dr. Jorge Petroniusa, Simon przenosi się do świata równoległego — Estcarpu — w którym władzę sprawują czarownice. Jednak i w tym nowym świecie wojna nie jest czymś obcym. W Estcarpie panuje swoisty matriarchat, w którym najwyższą władzę sprawują obdarzone mocą, żyjące w celibacie dla jej zachowania kobiety. Sama moc jest bronią krainy w walce z atakującymi ją najeźdźcami — od północy Alizonem i od południa Karstenem. Tregarth postanawia zaciągnąć się do wojska i służyć czarownicom jako żołnierz. Po pewnym czasie i u niego objawiają się jednak zdolności magiczne — rzecz niespotykana u mężczyzn pochodzących z tego świata.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Andre Norton Świat Czarownic

WYPRAWA DO SULKARU

NIEBEZPIECZNY TRON

Ukośna kurtyna deszczu okrywała zakopconą ulicę, wypłukując z murów sadzę. Jej metaliczny smak czuł na wargach wysoki szczupły mężczyzna idący szybkim krokiem wzdłuż ścian budynków, wpatrujący się intensywnie w otwory bram i prześwity bocznych uliczek.

Simon Tregarth opuścił stację kolejową dwie, a może już trzy godziny temu. Nie miał dłużej powodu, by zwracać uwagę na mijający czas. Przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie, a Simon nie zmierzał do żadnego celu. Jak ścigany, uciekinier czy może… ale nie, jednak nie ukrywał się. Wyszedł na środek chodnika, czujny, gotowy, wyprostowany, z głową uniesioną jak zwykle.

W tych pierwszych szalonych dniach, kiedy zachował jeszcze iskierkę nadziei, kiedy ze zwierzęcą wprost przebiegłością stosował każdy możliwy wykręt, kiedy zaciemniał i gmatwał własne ślady, kiedy kierował się czasem, liczył godziny i minuty, tak, wtedy uciekał. Teraz po prostu szedł, i będzie kontynuował ten marsz do chwili, gdy śmierć, zaczajona w jednej z bram, szykująca zasadzkę w którymś z zaułków, wyjdzie mu na spotkanie. Ale nawet wtedy zginie posługując się swoją bronią! Prawa ręka Simona, włożona głęboko do przemoczonej kieszeni płaszcza, pieściła tę broń — gładką powierzchnię śmiertelnie niebezpiecznego narzędzia, które pasowało do dłoni tak, jakby stanowiło integralną część wspaniale wytrenowanego ciała.

Krzykliwe czerwono-żółte światła neonów rzucały faliste wzory na śliski od wody bruk. Był tu obcy, jego znajomość tego miasta ograniczała się do jednego czy dwóch hoteli w centrum, garści restauracji i kilku sklepów, oto wszystko, co bawiący przejazdem podróżny poznał podczas dwóch wizyt, które dzieliło pół tuzina lat. Ulegając nieodpartemu impulsowi trzymał się na otwartej przestrzeni, gdyż był przekonany, że kres polowania nastąpi tej nocy lub jutro rano.

Simon uświadomił sobie, że jest zmęczony. Z braku snu, konieczności ciągłego czuwania. Zwolnił kroku przed oświetlonym wejściem, odczytał napis na wilgotnej markizie. Portier otworzył wewnętrzne drzwi i mężczyzna stojący na deszczu przyjął owo milczące zaproszenie, wkraczając w świat ciepła i zapachu jedzenia.

Zła pogoda musiała odstraszyć klientów. Może dlatego szef sali zajął się nim tak szybko. A może to krój ciągle jeszcze eleganckiego garnituru chronionego przed wilgocią przez zdjęty właśnie płaszcz, może nieznaczna, ale nieomylnie wyczuwalna arogancja w sposobie bycia — cecha człowieka, który przyzwyczajony był do wydawania rozkazów i do tego, żeby posłusznie je wypełniano — zapewniły Simonowi dobry stolik i usłużność kelnera.

Simon uśmiechnął się kwaśno przebiegając wzrokiem kartę, ale w uśmiechu tym czaił się cień autentycznego humoru. W każdym razie skazaniec zje przyzwoity posiłek. Własne odbicie wykrzywione na wygięciu wypolerowanej cukiernicy uśmiechnęło się do Simona. Pociągła, ładnie zarysowana twarz, ze zmarszczkami w kącikach oczu, głębszymi liniami wokół ust, opalona, czerstwa, ale w jakiś sposób nie zdradzająca wieku. Podobnie wyglądał mając lat dwadzieścia, tak samo będzie się prezentował koło sześćdziesiątki.

Tregarth jadł powoli, smakując każdy kąsek, pozwalając, by krzepiące ciepło pomieszczenia i starannie wybrane wino poprawiały samopoczucie, nawet jeśli nie wpływały na uspokojenie umysłu czy nerwów. Jednak ten pozorny relaks nie rodził żadnej fałszywej odwagi. To był koniec, Tregarth wiedział o tym — i już się z tym pogodził.

— Przepraszam…

Widelec z kawałkiem befsztyka nie zatrzymał się w drodze do ust. Jednak mimo absolutnego panowania nad sobą, dolna powieka Simona drgnęła niepostrzeżenie. Przełknął kęs, a potem zapytał spokojnie:

— Słucham?

Stojący przy stoliku człowiek mógł być maklerem, radcą prawnym, lekarzem. Odznaczał się właściwą dla tych zawodów pewnością i spokojem, które mają budzić zaufanie klientów. Nie był jednak tym, kogo Simon się spodziewał. Budził zbytni respekt, zachowywał się zbyt uprzejmie i poprawnie, aby mógł reprezentować śmierć! Chociaż organizacja miała swoich ludzi w najróżniejszych środowiskach!

— Czy mam przyjemność z pułkownikiem Simonem Tregarthem?

Simon rozłamał bułkę i posmarował ją masłem.

— Z Simonem Tregarthem, ale nie z pułkownikiem — skorygował i dodał z pewnością siebie: — O czym panu niewątpliwie wiadomo.

Mężczyzna w pierwszej chwili wydawał się nieco zaskoczony, potem uśmiechnął się tym swoim spokojnym, gładkim, pocieszającym, profesjonalnym uśmiechem.

— Cóż za niezręczność z mojej strony, Tregarth. Pan wybaczy. Jednak chciałbym od razu wyjaśnić: nie jestem członkiem organizacji, jestem natomiast pańskim przyjacielem, jeżeli oczywiście pan sobie tego życzy. Pozwoli pan, że się przedstawię. Doktor Jorge Petronius. Niech mi wolno będzie dodać, całkowicie do pańskich usług.

Simon zmrużył oczy. Sądził, że ta odrobina przyszłości, jaka mu jeszcze pozostała, nie kryje żadnych niespodzianek, nie liczył się jednak z takim spotkaniem. Po raz pierwszy w tych gorzkich dniach poczuł gdzieś w głębi duszy coś z lekka przypominającego nadzieję.

Nie przyszło mu nawet do głowy wątpić w tożsamość owego niskiego mężczyzny, który przyglądał mu się bacznie przez grube okulary w tak ciężkich i szerokich czarnych oprawkach z plastyku, że przywodziły mu na myśl maseczkę osiemnastowiecznego kostiumu na bal maskowy. Doktor Jorge Petronius był dobrze znany w owym półświatku, w którym Tregarth przeżył kilka gwałtownych lat. Jeżeli ktoś był w opalach, a do tego dysponował funduszami, zwracał się do Petroniusa. Tych, którzy to uczynili, nie udało się nigdy później odnaleźć ani przedstawicielom prawa, ani żądnym zemsty kompanom.

— Sammy jest w mieście — ciągnął monotonny głos z lekkim akcentem.

Simon z wyraźną przyjemnością sączył wino.

— Sammy? — zapytał równie obojętnie. — Bardzo mi to pochlebia.

— No cóż, panie Tregarth, cieszy się pan niezłą reputacją. Z pana powodu organizacja spuściła swe najlepsze psy gończe. Ale po tym, jak obszedł się pan z Kotchevem i Lampsonem, został już tylko Sammy. On jednak ulepiony jest z innej gliny niż tamci. A pan, proszę mi wybaczyć to wtrącanie się w prywatne sprawy, od pewnego czasu już ucieka. Nie wpływa to na siłę prawicy.

Simon roześmiał się. Sprawiało mu przyjemność dobre jedzenie i trunek, nawet cieniutkie złośliwości dra Jorgego Petroniusa. Ale nie przestał być czujny.

— A więc moja prawica wymaga wzmocnienia? Jakie lekarstwo pan proponuje, doktorze?

— Moje własne.

Simon odstawił kieliszek. Czerwona kropla wina spłynęła na obrus.

— Mówiono mi, że pana usługi są kosztowne, Petroniusie.

Mały człowieczek wzruszył ramionami.

— Oczywiście. Ale w zamian przyrzekam udaną ucieczkę. Ci, którzy mi zaufali, nie żałują poniesionych kosztów. Nie miałem dotychczas żadnych reklamacji.

— Niestety, nie mogę sobie pozwolić na pańskie usługi.

— Czyżby ostatnie pańskie działania tak nadwerężyły zasoby gotówki? Niewątpliwie. Jednak opuścił pan San Pedro z dwudziestoma tysiącami. W tak krótkim czasie nie mógł pan całkowicie wyczerpać tej sumy. A kiedy spotka się pan z Sammym i tak wszystko, co z niej zostało, powróci do Hansona.

Simon zacisnął wargi. Przez moment wyglądał na człowieka tak niebezpiecznego, jakim był w rzeczywistości, wyglądał tak, jak zobaczyłby go Sammy, gdyby doszło do ich uczciwego spotkania twarzą w twarz.

— Dlaczego pan mnie śledzi? W jaki sposób? — zapytał.

— Dlaczego? — Petronius znów wzruszył ramionami. — To zrozumie pan później. Jestem na swój sposób naukowcem, badaczem, eksperymentatorem. A co do tego, w jaki sposób dowiedziałem się, że jest pan w mieście i że potrzebuje pan moich usług, no cóż, Tregarth, powinien pan zdawać sobie sprawę, w jaki sposób rozchodzą się wiadomości. Jest pan człowiekiem napiętnowanym. I niebezpiecznym. Pana poruszenia nie przechodzą nie zauważone. Szkoda, ze względu na pana, że jest pan taki uczciwy.

Prawa dłoń Simona zacisnęła się w pięść.

— Po moich wyczynach w ciągu ostatnich siedmiu lat używa pan takiego określenia?

Teraz roześmiał się Petronius. Był to przytłumiony chichot, zachęcający Simona do smakowania zaistniałej sytuacji.

— Ależ Tregarth, uczciwość czasami niewiele ma wspólnego z przestrzeganiem prawa. Gdyby nie był pan w gruncie rzeczy uczciwym człowiekiem, a także człowiekiem z ideałami, nie mógłby pan stawić czoła Hansonowi. Właśnie dlatego, że jest pan taki, jaki jest, wiem, że przyszedł czas na moją pomoc. Pójdziemy?

Simon zorientował się, że z niezrozumiałych powodów zapłacił rachunek i idzie za doktorem Jorgem Petroniusem. Przy krawężniku czekał samochód, doktor nie podał jednak szoferowi żadnego adresu, kiedy ruszyli w ciemność i deszcz.

— Simon Tregarth — głos Petroniusa był teraz tak bezosobowy, jakby recytował dane istotne jedynie dla niego samego. — Pochodzi z Kornwalii. Wstąpił do armii amerykańskiej 10 marca 1939. Awansował w czasie działań ze stopnia sierżanta do porucznika, doszedł do rangi podpułkownika. Służył w siłach okupacyjnych aż do chwili zdegradowania i uwięzienia za… Za co właściwie, pułkowniku? Ach tak, przyłapanie na transakcjach czarnorynkowych. Na nieszczęście dzielny pułkownik nie zdawał sobie sprawy, że wciągnięto go w kryminalne transakcje, aż do chwili, kiedy już było za późno. To właśnie postawiło pana poza prawem, prawda, Tregarth? A mając już taką etykietkę, uznał pan, że równie dobrze można na nią zasłużyć.

Od czasów berlińskich uczestniczył pan w kilku wątpliwych przedsięwzięciach i wreszcie okazał się na tyle niemądry, by wejść w drogę Hansonowi. Czy w to też pana wmanewrowano? Wydaje mi się, że jest pan pechowcem, Tregarth. Miejmy nadzieję, że zmieni się to dzisiejszej nocy.

— Dokąd jedziemy? Do doków?

Znów usłyszał ten stłumiony chichot.

— Jedziemy w tamtym kierunku, ale nie do przystani. Moi klienci podróżują, ale nie morzem, powietrzem ani lądem. Co pan wie o tradycjach swojej ojczyzny, pułkowniku?

— Nigdy nie słyszałem, by miejscowość Matacham w stanie Pensylwania miała jakiekolwiek tradycje…

— Nie interesuje mnie nędzne górnicze miasteczko na tym kontynencie. Mówię o Kornwalii, która jest starsza niż czas, nasz czas.

— Moi dziadkowie pochodzili z Kornwalii. To wszystko, co wiem.

— W żyłach pańskiej rodziny płynęła czysta kornwalijska krew, a Kornwalia jest stara, bardzo, bardzo stara. Jej legendy wiążą się z Walią. Znany był tam król Artur, Rzymianie z Brytanii szukali schronienia w jej granicach, dopóki topory Saksonów nie skazały ich na zapomnienie. Przed Rzymianami było tam wielu, wielu innych, niektórzy z nich przynieśli z sobą strzępy dziwnej wiedzy. Tregarth, uczyni mnie pan bardzo szczęśliwym.

W tym momencie opowiadający uczynił pauzę, jakby oczekując komentarza, a ponieważ Simon milczał, podjął dalsze rozważania.

— Zamierzam poznać pana, pułkowniku, z jedną z pańskich rodzimych tradycji. To bardzo interesujący eksperyment. No, to jesteśmy na miejscu.

Samochód zatrzymał się przy wjeździe do ciemnej uliczki. Petronius otworzył drzwiczki.

— Widzi pan jedyny minus mojej rezydencji, pułkowniku. Ten zaułek jest zbyt wąski, by można było wjechać samochodem. Dalej musimy iść.

Simon przez moment wpatrywał się w ciemność alejki, zastanawiając się, czy doktor nie przywiózł go na jakieś umówione miejsce kaźni. Czy czekał tu Sammy? Ale Petronius zaświecił już latarkę i błyskał nią zachęcająco. Tylko jeden lub dwa jardy, zapewniam pana. Proszę tylko iść za mną.

Alejka rzeczywiście była krótka i po chwili znaleźli się na pustej przestrzeni między dwoma wysokimi budynkami. Zamknięty owymi gigantami przycupnął niewielki domek.

— Widzi pan tutaj całkowity anachronizm, Tregarth. Doktor wetknął klucz do zamka.

— To farma z końca siedemnastego wieku w sercu dwudziestowiecznego miasta. Ponieważ jej prawa są tak niepewne, tkwi jak zmaterializowany duch przeszłości, nawiedzający współczesność. Proszę wejść.

Chwilę później, kiedy Simon grzał się przy kominku, trzymając w ręku napój, który zaoferował mu gospodarz, uświadomił sobie, że opis domu widma był bardzo słuszny. Dla dopełnienia iluzji, że wkroczył z jednej epoki w drugą, wystarczyłby tylko spiczasty kapelusz z koroną na głowie doktora i szabla u boku samego Simona.

— Dokąd mam się udać? — zapytał.

Petronius przegarnął pogrzebaczem polana w kominku.

— Odejdzie pan o świcie, pułkowniku, wolny i swobodny, tak jak obiecałem. A dokąd — Petronius się uśmiechnął — to dopiero zobaczymy.

— Po cóż czekać aż do świtu?

Petronius, jak gdyby przymuszony, by powiedział więcej, niż zamierzał, odłożył pogrzebacz, wytarł ręce w chusteczkę i spojrzał na swego klienta.

— Ponieważ dopiero o świcie otworzą się drzwi, te, które są przeznaczone dla pana. Może pan się wyśmiewać z tej historii, dopóki nie przekona się pan naocznie o jej prawdziwości. Co panu wiadomo o menhirach?

Simon odczuł absurdalną radość, że może udzielić odpowiedzi, jakiej jego rozmówca najwidoczniej się nie spodziewał.

— Były to kamienie ustawione w kręgi przez ludzi prehistorycznych, jak w Stonehenge.

— Czasami ustawiane w kręgi, tak. Ale miały także inne zastosowania. — Petronius mówił teraz z nie ukrywanym zapałem, domagając się od słuchacza poważnego potraktowania. — W starych legendach wymienia się pewne kamienie obdarzone wielką mocą. Na przykład Lia Fail Tuatha De Danaan[1] w Irlandii. Kiedy wstąpił na ten kamień prawowity władca, głaz wydał głośne okrzyki na jego cześć. Był to kamień koronacyjny owej rasy, jeden z trzech jej wielkich skarbów. A czyż królowie Anglii nie czczą do dziś dnia głazu ze Scone, znajdującego się pod ich tronem? Ale w Kornwalii znajdował się inny kamień, obdarzony mocą — Niebezpieczny Tron. Mówiono, że głaz ten potrafi osądzić człowieka, ocenić jego wartość i oddać go jego przeznaczeniu. Podobno król Artur dzięki czarodziejowi Merlinowi odkrył tę moc głazu i umieścił go jako jedno z siedzeń przy Okrągłym Stole. Próbowało usiąść przy owym głazie sześciu rycerzy króla Artura i wszyscy zniknęli. A potem przyszło dwóch, którzy znali jego sekret, i ci pozostali. Byli to Percival i Galahad.

— Proszę pana — Simon był tym bardziej rozczarowany, że już niemal ośmielił się znowu żywić nadzieję. Petronius był kopnięty, mimo wszystko nie było szansy ucieczki. — Król Artur i rycerze Okrągłego Stołu to bajeczka dla dzieci. Mówi pan tak, jakby…

— …jakby była to historia prawdziwa? — przerwał mu Petronius. — Ale któż może powiedzieć, co jest historią, a co nią nie jest. Każde słowo, jakie dociera do nas z przeszłości, ubarwione jest i przekształcone przez erudycję, przesądy, a nawet samopoczucie historyka, który zapisał je dla późniejszych pokoleń. Tradycja jest matką historii, a czymże jest tradycja, jeśli nie ustnym przekazem? Jakiemu zniekształceniu mogą ulec owe przekazy w ciągu życia jednego pokolenia? Nawet pańskie życie uległo całkowitej zmianie w wyniku fałszywych zeznań. A przecież zeznania te znalazły się w aktach, stały się już historią, mimo że są nieprawdziwe. Któż może powiedzieć, że ta opowieść jest legendą, a tamta prawdą? Skąd może mieć pewność, że ma rację? Historię tworzą i zapisują istoty ludzkie, toteż jest ona pełna błędów właściwych naszemu rodzajowi. We wszystkich legendach znajduje się okruch prawdy, wiele ich jest także w przyjętej historii. Wiem o tym, ponieważ Niebezpieczny Tron istnieje!

Istnieją również teorie niezgodne z konwencjonalną historią, jakiej uczymy się w dzieciństwie. Czy słyszał pan kiedyś o światach alternatywnych, które mogą się zrodzić z istotnych decyzji? Może w jednym z takich światów właśnie, pułkowniku Tregarth, nie odwrócił pan oczu tamtej nocy w Berlinie? W innym nie spotkał się pan ze mną godzinę temu, ale starał się pan stawić na spotkanie z Sammym!

Doktor kołysał się na piętach, jakby wprawiony w ruch siłą swych słów i przekonań. I trochę na przekór sobie Tregarth zaraził się częścią tego płomiennego entuzjazmu.

— Którą z tych teorii zamierza pan wykorzystać w moim przypadku?

Petronius się roześmiał, znów rozluźniony. — Proszę wysłuchać mnie cierpliwie do końca, nie wmawiając sobie, że słucha pan szaleńca, a wszystko wytłumaczę. — Doktor spojrzał na swój ręczny zegarek i przeniósł wzrok na zegar ścienny. — Pozostaje nam jeszcze kilka godzin. A więc…

Simon posłusznie słuchał opowieści niewielkiego człowieczka, które sprawiały wrażenie kompletnych bredni. Ale Simonowi wystarczało, że może wygrzewać się w cieple, popijać alkohol i chwilę odpocząć. Może później będzie musiał wyjść, by spotkać się z Sammym, ale odsuwał w myśli tę ewentualność, starając się skoncentrować na tym, co mówił Petronius.

Łagodny kurant starego zegara trzykrotnie wybił godzinę, zanim doktor skończył mówić. Tregarth westchnął, może ów potok słów sprawił, że się poddał, ale gdyby tak, były to słowa prawdziwe… A poza tym, istniała wszak reputacja Petroniusa. Simon rozpiął koszulę i wyciągnął pas z pieniędzmi.

— Wiem, że nikt nie słyszał o Sacarsim i Wolversteinie od czasu, gdy kontaktowali się z panem — przyznał.

— Nie, ponieważ przeszli przez swoje drzwi, odnaleźli światy, których zawsze podświadomie szukali. Tak jak panu powiedziałem. Wystarczy usiąść na Niebezpiecznym Tronie, by przed oczami roztoczyła się egzystencja, w jakiej umysł — duch, jeśli pan chce tak to nazwać — czuje się całkowicie u siebie. Toteż wkracza w ową egzystencję w poszukiwaniu własnego losu.

— Dlaczego pan sam nie spróbował? — To właśnie wydawało się Simonowi słabym punktem całej historii. Jeżeli Petronius miał klucz do takich drzwi, dlaczego sam go nie wykorzystał?

— Dlaczego? — Doktor wpatrywał się w swoje tłuściutkie dłonie złożone na kolanach. — Ponieważ stamtąd nie ma powrotu, a tylko desperat wybiera nieodwracalną przyszłość. W naszym świecie zawsze trzymamy się przekonania, że możemy kontrolować swoje życie, samodzielnie podejmować decyzje. Ale tam dokonujemy wyboru, z którego nie można już zrezygnować. Posługuję się słowami, wieloma słowami, choć w tym momencie wydaje się, że nie potrafię dobrać ich odpowiednio, by wyrazić to, co czuję. Wielu było Strażników Niebezpiecznego Tronu, ale tylko nieliczni z niego skorzystali. Być może… kiedyś… ale na razie nie mam jeszcze odwagi.

— Więc sprzedaje pan swoje usługi ściganym? No cóż, jest to jakiś sposób zarabiania na życie. Lista pana klientów mogłaby być interesującą lekturą.

— To prawda. Zwracali się do mnie po pomoc bardzo sławni ludzie. Zwłaszcza pod koniec wojny. Nie uwierzyłby pan, kto mnie wtedy poszukiwał, kiedy koło fortuny się obróciło…

Simon skinął głową.

— Nie udało się złapać wielu zbrodniarzy wojennych — zauważył. — Pana kamień musi otworzyć dziwne światy, jeśli ta opowieść jest prawdziwa.

Simon wstał i przeciągnął się. Podszedł do stołu, policzył pieniądze, które wydobył z paska. W większości były to stare banknoty, brudne, zatłuszczone, jak gdyby interesy, którym służyły, pozostawiały część swojego brudu na ich powierzchni. W ręku Simona znalazła się pojedyncza moneta. Rzucił ją w powietrze i poczekał, aż spadnie na wypolerowaną powierzchnię stołu. Opadła orłem do góry. Przez chwilę Simon przyglądał się monecie, potem znowu wziął ją do ręki.

— Tę zabieram ze sobą.

— Na szczęście? — Doktor pracowicie układał banknoty w regularny stos. — Wobec tego, niech ją pan zatrzyma, człowiek nigdy nie ma zbyt wiele szczęścia. A teraz, choć nie lubię poganiać odchodzącego gościa, ale moc Niebezpiecznego Tronu jest ograniczona. Najważniejsze jest wybranie odpowiedniego momentu. Tędy proszę.

Mógłby prowadzić mnie do dentysty czy na zebranie zarządu, pomyślał Simon. Może głupotą było słuchanie tego człowieka.

Deszcz przestał padać, ale na niewielkim dziedzińcu za starym domem było jeszcze ciemno. Petronius nacisnął kontakt i łagodne światło zalało dziedziniec. Trzy szare kamienie tworzyły łuk, znajdujący się zaledwie kilka cali nad głową Simona. Przed łukiem leżał czwarty kamień, podobnie jak inne chropowaty, niekształtny i kanciasty. Z drugiej strony łuku widać było wysoki drewniany płot, nie malowany, przegniły ze starości, nasiąkły miejskim brudem; dalej była już tylko niewielka płaszczyzna mulistej ziemi.

Simon przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, kpiąc w duchu z tego, że przed chwilą niemal uwierzył Petroniusowi. Teraz była pora na pojawienie się Sammy'ego, prawdziwy powód honorarium Petroniusa. Ale doktor zajął pozycję z jednej strony głazu i właśnie wskazywał na niego palcem.

— To jest Niebezpieczny Tron. Gdyby zechciał pan usiąść, pułkowniku. Już prawie pora.

Wąskie usta Simona wykrzywił pozbawiony humoru uśmiech, jakby podkreślający jego własne szaleństwo; stanął w rozkroku nad kamieniem jak nad koniem na biegunach i stał tak przez chwilę pod kamiennym łukiem, zanim zdecydował się usiąść. Okrągłe wgłębienie zapewniało miejsce na biodra. Pełen ciekawości, a także złych przeczuć, Simon wyciągnął ręce. Owszem, były także dwa mniejsze zagłębienia, w których mógł oprzeć dłonie, tak jak obiecał Petronius.

Nic się nie wydarzyło. Pozostał drewniany płot, skrawek błotnistej ziemi. Simon miał już wstać, kiedy…

— Teraz — głos Petroniusa wymówił słowo, które było na pół wezwaniem.

Wewnątrz kamiennego łuku dało się odczuć wirowanie, jakby topnienie.

Simon spojrzał na pas wrzosowiska pod szarym niebem świtu. Jego włosy rozwiewał świeży wiatr, niosący ożywczy zapach. Coś w duszy Simona zapragnęło pójść za tym wiatrem, aż do jego źródła, pobiec po tym wrzosowisku.

— To pański świat, pułkowniku. Życzę panu wszystkiego dobrego.

Simon skinął głową, nie zainteresowany dłużej niewielkim człowieczkiem, który wołał do niego. Mogło to być złudzenie, ale to, co widział przed sobą, ciągnęło go bardziej niż cokolwiek w życiu. Bez słowa pożegnania Simon podniósł się i przeszedł pod kamiennym łukiem.

Poczuł strach, strach tak silny, że nigdy nie wyobrażał sobie, by mogło istnieć aż tak silne uczucie paniki, gorsze niż ból fizyczny — jak gdyby wszechświat został brutalnie rozerwany na części, a Simon znalazł się w straszliwej nicości. I wtedy padł twarzą na grubą, twardą darń.

POLOWANIE NA WRZOSOWISKU

Światło brzasku nie zapowiadało wschodu słońca, ponieważ gęsta mgła wypełniała powietrze. Simon podniósł się i spojrzał wstecz przez ramię. Stały zniekształcone kolumny z czerwonawej skały, a pomiędzy nimi nie widać było miejskiego podwórka, jedynie to samo szarozielone wrzosowisko ciągnące się w mglistą nieskończoność. Petronius miał rację, to nie był świat, który Simon znał.

Zadrżał. Choć zabrał ze sobą płaszcz, nie miał kapelusza, wilgoć przyklejała mu włosy do czaszki, sączyła się na szyję i policzki. Potrzebował schronienia, jakiegoś celu. Powoli rozejrzał się dokoła. Na horyzoncie nie było widać żadnej budowli. Wzruszywszy ramionami Simon postanowił oddalić się od skalnych kolumn, w końcu każdy kierunek marszu był równie dobry.

Kiedy Simon z trudem posuwał się po rozmokłym torfowisku, niebo się rozjaśniło, mgła się podniosła, charakter krajobrazu powoli ulegał zmianie. Częściej występowały odkrywki czerwonych skał, falisty grunt wznosił się i opadał bardziej gwałtownie. Simon nie potrafił ocenić, w jakiej odległości przed nim przecinała horyzont przerywana linia, sugerująca wzgórza. Ostatni posiłek zjadł już wiele godzin temu. Zerwał liść z krzaka i żuł go bezmyślnie, liść smakował cierpko, ale nieźle. I wtedy usłyszał odgłosy polowania.

Róg zagrał kaskadą wznoszących się dźwięków. Odpowiadało mu wrzaskliwe szczekanie i pojedynczy, przytłumiony krzyk. Simon zaczął biec truchtem. Kiedy dobiegł do skraju wąwozu, nabrał pewności, że odgłosy dochodzą z drugiej strony i zbliżają się w jego kierunku. Refleks płynący z wyszkolenia w oddziale komandosów kazał mu skryć się między dwoma głazami.

Z gęstwiny krzaków na przeciwległym brzegu wąwozu najpierw wyłoniła się biegnąca kobieta. Jej długie nogi poruszały się spokojnym rytmem, biegła jak ktoś, kto ma za sobą długi pościg, a przed sobą jeszcze bardziej odległy cel. Na skraju wąskiej doliny zawahała się, by spojrzeć za siebie.

W słabym świetle brzasku jej szczupłe, o barwie kości słoniowej ciało, ledwie przykryte strzępami łachmanów, rysowało się na szarozielonej roślinności jak w blasku reflektorów. Niecierpliwym gestem odsunęła kosmyki długich czarnych włosów, przeciągnęła ręką po twarzy i zaczęła torować sobie drogę na krawędzi wąwozu, poszukując ścieżki w dół.

Zagrał róg, odpowiedziało mu szczekanie psów. Kobieta drgnęła nerwowo, a Simon wychylił się ze swojej kryjówki i nagle zdał sobie sprawę, że to ona musi być ofiarą owych ponurych łowów.

Znowu przyklęknął na jedno kolano, kiedy kobieta niecierpliwym ruchem wyrwała strzęp ubrania zaczepiony na kolcach krzaków. Szarpnęła tak mocno, że ześliznęła się z brzegu wąwozu. Nawet wtedy nie krzyknęła, szukając jedynie rękami oparcia, udało jej się przytrzymać gałęzi krzewu. Kiedy starała się znaleźć miejsce na postawienie nogi, pokazały się psy.

Były to chude, białe stworzenia, a ich szczupłe ciała poruszały się z niemal bezkostną płynnością, kiedy pojawiły się na szczycie. Spuściwszy ostro zakończone nosy w dół, w kierunku kobiety, zawyły triumfalnym, zawodzącym jękiem.

Kobieta obracała się, dokonując szaleńczych prób znalezienia oparcia dla stopy na wąskiej półce po prawej stronie, która mogła dopomóc jej w odkryciu drogi na dno doliny. I może by jej się to udało, gdyby nie nadjechali myśliwi.

Byli na koniach, a ten, który miał przewieszony przez ramię róg, pozostał w siodle, podczas gdy jego towarzysz zsiadł i szybkim krokiem zmierzał na skraj wąwozu, odkopując i odpychając psy znajdujące się na jego drodze. Kiedy dostrzegł kobietę, sięgnął ręką do pochwy przy pasie.

Kobieta na jego widok poniechała daremnych wysiłków dostania się na występ skalny i uwieszona na krzaku uniosła swą pozbawioną wyrazu twarz do góry. Myśliwy uśmiechnął się szeroko. Wyciągając z pochwy broń najwyraźniej rozkoszował się bezbronnością ofiary.

W tym momencie kula z rewolweru Simona pozbawiła go życia. Zachwiał się i z krzykiem wpadł do wąwozu.

Zanim umilkło echo wystrzału i krzyku, drugi myśliwy zdążył się ukryć, co pozwoliło Simonowi wyrobić sobie opinię o przeciwniku. Tymczasem psy jakby oszalały, biegając dziko we wszystkie strony, a ich wrzaskliwe ujadanie wypełniło okolicę.

Kobieta dokonała ostatniego wysiłku i znalazła oparcie dla stóp na występie skalnym. Pospiesznie opuszczała się na dno wąwozu, kryjąc się wśród skał i krzaków porastających jego zbocza. Simon dostrzegł błysk w powietrzu. Tuż obok miejsca, w którym przykucnął, by oddać strzał, kołysała się wbita w ziemię niewielka strzała. Drugi myśliwy podjął walkę.

Przed dziesięcioma laty Simon uprawiał takie zabawy niemal na co dzień i rozkoszował się nimi. Teraz odkrył, że niektóre odruchy ciała i mięśni trudno jest zapomnieć. Prześliznął się w gęściejsze zarośla i czekał. Psy zaczynały być zmęczone, niektóre wyciągnęły się na ziemi i leżały dysząc ciężko. Teraz była to już tylko sprawą cierpliwości, a tej Simon miał w nadmiarze. Zauważył drgania zarośli i wystrzelił po raz drugi. Odpowiedział mu krzyk.

Kilka minut później, zaalarmowany trzaskiem gałązek podpełznął do skraju wąwozu i znalazł się twarzą w twarz z nieznajomą kobietą. Ciemne oczy, osadzone ukośnie w trójkątnej twarzy, przyglądały mu się z nieco peszącą intensywnością. A kiedy zacisnął dłoń na jej ramieniu, by pociągnąć ją głębiej w zarośla, odczuł ostro obecność niebezpieczeństwa, nieodpartą potrzebę ucieczki przez wrzosowisko. Bezpiecznie było tylko poza wrzosowiskiem, w kierunku, z którego przybył.

To wewnętrzne ostrzeżenie było tak silne, że Simon nawet nie zdawał sobie sprawy, kiedy przeczołgał się pomiędzy skałami, podniósł się i zaczął biec, próbując zrównać swój krok z krokiem kobiety. Ujadanie psów cichło w oddali.

Choć kobieta musiała już biec wiele mil, Simon z trudem dotrzymywał jej kroku. W końcu dobiegli do miejsca, gdzie wrzosowiska ustępowały błotnistym jeziorkom, obrośniętym sięgającymi do pasa chwastami. Poranny wiatr znowu przyniósł daleki głos rogu. Na ten dźwięk kobieta roześmiała się i spojrzała na Simona tak, jakby zachęcała go do dzielenia z nią jakiegoś dowcipu. Wskazała na błotniste kępy gestem sugerującym, że tam będą bezpieczni.

Jakieś ćwierć mili przed nimi mgła kłębiła się i wirowała, nabierała gęstości, rozciągała się w poprzek drogi. Simon przyjrzał się jej uważnie. Za taką zasłoną mogą być bezpieczni, ale mogą też zgubić kierunek. I, o dziwo, mgła zdawała się wydobywać jakby z jednego źródła.

Kobieta uniosła prawe ramię. Z szerokiej metalowej obręczy na jej nadgarstku trysnął w stronę tej mgły snop światła. Drugą ręką wskazała Simonowi, żeby się nie ruszał, wpatrywał się więc w mglistą zasłonę i był niemal pewny, że widzi za nią poruszające się ciemne kształty.

Dobiegł do nich krzyk, trudno było rozróżnić słowa, ale brzmiał w nim ton wyzwania. Towarzyszka Simona odpowiedziała dwoma rytmicznymi zdaniami. Ale kiedy posłyszała odpowiedź, zadrżała. Opanowała się jednak i spojrzała na Simona, wyciągając rękę w niemym wołaniu. Simon schwycił jej rękę i ukrył w swojej ciepłej dłoni odgadując, że zapewne odmówiono jej pomocy.

— Co teraz? — zapytał. Mogła nie rozumieć słów, ale Simon nie miał wątpliwości, że dotarło do niej ich znaczenie.

Ostrożnie polizała koniec palca i uniosła w górę, wystawiając go na wiatr zwiewający włosy z jej twarzy. W okolicy szczęki widać było spuchnięty purpurowy siniak, a ciemne cienie pogłębiały wnęki pod wystającymi kośćmi policzkowymi. Następnie, ciągle z ręką w dłoni Simona, pociągnęła go w lewo, przedzierając się przez cuchnące jeziorka; zielone szumowiny ustępowały pod ich nogami i przylepiały się śluzowatymi plamami do stóp kobiety i przemoczonych spodni Simona.

W ten sposób udało im się obejść moczary, a mgła zamykająca wnętrze błot wędrowała jakby równolegle z nimi, osłaniając ich bezpieczną kurtyną. Simon odczuwał niewypowiedziany głód, mokre buty obcierały mu stopy, na których tworzyły się pęcherze. Ale nie słyszeli już dźwięku rogu. Może droga przez bagna sprawiła, że psy straciły ślad.

Przewodniczka przeprowadziła Simona przez gąszcz trzcin i znaleźli się na skraju wyżej położonego gruntu, przez który biegło coś w rodzaju drogi, wprawdzie utwardzonej w wyniku używania, ale niewiele szerszej od ścieżki. Jednak teraz mogli posuwać się szybciej.

Musiało już być późne popołudnie, chociaż w owym nieokreślonym świetle trudno było określać godziny, kiedy droga zaczęła się wznosić. Przed nimi widoczne były czerwone, skaliste zbocza, tak strome, jak prymitywnie skonstruowany mur, przedzielone czymś w rodzaju bramy, którą przechodziła droga.

Szczęście opuściło ich, kiedy niemalże dochodzili do owej przegrody. Z trawy na poboczu dróżki wyrwało się niewielkie ciemne zwierzątko, przebiegło między nogami kobiety, która straciła równowagę i runęła na ubitą glinę. Wydała po raz pierwszy dźwięk, krzyk bólu, i złapała się za prawą kostkę. Simon pospiesznie odsunął jej ręce i posłużył się wiedzą zdobytą na polach bitew, by ocenić rozmiary obrażeń. Nie było to złamanie, ale dotyk jego palców sprawił, że kobieta w pewnym momencie gwałtownie wstrzymała oddech. Nie ulegało wątpliwości, że nie będzie mogła iść dalej. I wtedy, po raz kolejny, odezwał się dźwięk rogu.

— No to koniec! — mruknął Simon raczej do siebie niż do swej towarzyszki. Podbiegł do skalistego łuku nad drogą.

Dalej ślad drogi wiódł aż do rzeki po równym terenie, bez możliwości znalezienia kryjówki. Na przestrzeni wielu mil jedynym urozmaiceniem powierzchni były skaliste pinakle strzegące drogi. Simon uważnie obejrzał skały. Zrzucił palto i przemoczone buty, próbując znaleźć uchwyty dla rąk. Po kilku sekundach dotarł do występu skalnego, który z drogi widoczny był jako ciemniejszy cień. Był jednak wystarczająco szeroki, by zapewnić im schronienie, toteż musieli się nim zadowolić.

Kiedy Simon zszedł na drogę, kobieta czołgała się w jego stronę. Dzięki sile Simona i wspólnej determinacji udało im się wydostać na półkę skalną. Przykucnęli tak blisko siebie w tej wyrobionej wodą i wiatrami szczelinie, że Simon poczuł na policzku ciepło przyspieszonego oddechu kobiety, kiedy odwrócił głowę, żeby obserwować drogę.

Dostrzegł też drżące, półnagie ciało nieznajomej kobiety. Drżała konwulsyjnie na całym ciele, gdy smagał ich zimny wiatr. Niezgrabnie otulił ją przemoczonym płaszczem i zobaczył, że się uśmiecha, chociaż naturalny łuk jej ust zniekształciła skaleczona niedawno warga. Uznał, że nie jest piękna. Była zbyt chuda, zbyt blada i wyczerpana. I chociaż ciało jej było prawie nagie, nie budziło w nim ani cienia pożądania. W momencie gdy sobie to uświadomił, zrozumiał także, że jego towarzyszka wie, o czym myślał, i że to ją w jakiś sposób bawi.

Kobieta przysunęła się do brzegu wgłębienia tak, że dotykali się teraz ramionami, odrzuciła rękaw płaszcza i oparła rękę z szeroką bransoletką na kolanie Simona. Od czasu do czasu pocierała palcami owalny kryształ osadzony w owej metalowej bransolecie.

Poprzez zawodzenie wichru słyszeli granie rogu i odpowiadające mu psy. Simon wyciągnął automat. Palce kobiety szybko dotknęły broni, jakby chciała tym dotknięciem odkryć jej charakter. Skinęła głową, kiedy spośród drzew na drodze wyłoniły się białe kropki psów. Za psami pojawiło się czterech jeźdźców, którym Simon bacznie się przyglądał.

Sposób, w jaki się pojawili, świadczył o tym, że nie spodziewali się kłopotów. Może nie znali jeszcze losu swoich towarzyszy nad wąwozem, może przypuszczali, że w dalszym ciągu ścigają jedną tylko ofiarę. Miał nadzieję, że tak właśnie było.

Jeźdźcy mieli na głowach metalowe hełmy z postrzępionymi grzebieniami, z których opuszczały się dziwne przyłbice, mające zakrywać górną połowę twarzy. Ich ubiory, sznurowane od pasa do szyi, przypominały zarazem koszulę i kaftan. Mieli pasy szerokości dobrych dwudziestu cali podtrzymujące broń w olstrach, noże w pochwach, a także różne torebki i ekwipunek, którego przeznaczenia Simon nie potrafił odgadnąć. Nosili dopasowane spodnie i długie buty ze szpicami po zewnętrznej stronie. Całość sprawiała wrażenie munduru, bo wszystkie ubrania, jednakowo skrojone, były z niebieskozielonego materiału, a na prawej piersi koszulo-kaftanów widniały te same symbole.

Smukłe psy o wężowych głowach przemknęły przez drogę i rzuciły się do podnóża skały, niektóre stanęły na tylnych łapach, skrobiąc przednimi powierzchnię poniżej skalnej półki. Simon, pomny na cichy lot strzały, wypalił pierwszy.

Przywódca myśliwych zachwiał się i zsunął z siodła, ale noga pozostała mu w strzemieniu, toteż galopujący koń powlókł bezwładne ciało wzdłuż drogi. W momencie gdy Simon oddawał drugi strzał, rozległ się krzyk. Mężczyzna próbujący się skryć złapał się za ramię, a tymczasem koń, ciągle wlokąc za sobą trupa, pogalopował za bramę skalną na nadrzeczną równinę.

Psy przestały szczekać. Legły zdyszane u stóp skały, tylko ich oczy świeciły żółtym płomieniem. Simon przyglądał się im z rosnącym zaniepokojeniem. Znał psy bojowe, widział, jak były wykorzystywane w charakterze strażników obozów. Te olbrzymie zwierzęta potrafiły zabijać, widać to było ze sposobu, w jaki obserwowały ofiarę i czekały. Mógłby wystrzelać je po kolei, ale nie miał odwagi marnować amunicji.

Dzień chylił się już ku końcowi. Simon zdawał sobie sprawę, że w kompletnych ciemnościach szybko nadchodzącej nocy sytuacja będzie jeszcze gorsza. Wiatr przesycony wilgocią z bagien wdzierał się nieprzyjemnym chłodem na skalną półkę.

Simon poruszył się, jeden z psów poderwał się gwałtownie i oparłszy się przednimi łapami o skały zawył ostrzegawczo.

Palce kobiety zacisnęły się na ramieniu Simona, zmuszając go do zajęcia poprzedniej pozycji. Po raz drugi otrzymał informację za pomocą dotyku. Choć sytuacja wydawała się beznadziejna, kobieta nie traciła odwagi. Domyślił się, że na coś czekała.

Czy zdołaliby wdrapać się na szczyt skarpy? W ciemności dostrzegł, jak kobieta potrząsnęła nie uczesaną głową, jakby odgadła jego myśl.

Psy znów leżały spokojnie u stóp stromej skały, obserwując czujnie znajdujące się ponad nimi ofiary. Ich panowie musieli się zbliżać planując okrążenie uciekinierów. Simon wpatrywał się w zapadający zmierzch. Zdawał sobie sprawę, że jest świetnym strzelcem, ale warunki zmieniały się gwałtownie na korzyść myśliwych.

Mocno ściskał automat próbując posłyszeć najlżejszy dźwięk. Kobieta poruszyła się, zagryzieniem warg powstrzymała krzyk, z trudem łapała oddech. Nawet gdyby nie trąciła go energicznie w ramię, i tak by na nią spojrzał.

W odchodzącym świetle dnia jakiś cień poruszył się na skraju półki. Kobieta wyszarpnęła Simonowi broń i zdecydowanym ruchem przycisnęła rękojeść do owej pełzającej rzeczy.

Wysoki pisk umilkł gwałtownie. Simon wyrwał kobiecie broń i dopiero kiedy poczuł, że jest bezpieczna w jego ręku, spojrzał na wyjące stworzenie z przetrąconym grzbietem. Ostre jak igły zęby, białe i osadzone w płaskiej wąskiej głowie, porośnięty futrem tułów, czerwone oczy, w których błyszczało coś, co przeraziło Simona — inteligencja w zwierzęcej czaszce. Stworzenie zdychało, ale jeszcze próbowało dosięgnąć kobiety, zza błyszczących kłów wydobywał się ledwo dosłyszalny syk, a każda linia okaleczonego ciała zdawała się emanować jad.

Simon z pełnym obrzydzeniem wyciągnął nogę, przewrócił stworzonko na bok i zepchnął w dół, pomiędzy psy.

Zobaczył, jak się rozpierzchły i przylgnęły do ziemi, jakby rzucił pomiędzy nie odbezpieczony granat. Ponad ich jękliwym szczekaniem usłyszał bardziej krzepiący dźwięk, śmiech leżącej obok niego kobiety. Zobaczył w jej oczach błysk triumfu. Skinęła głową i znów się roześmiała, kiedy Tregarth wychylił się ponad krawędź skalnej półki, by przyjrzeć się morzu cienia, które obmywało teraz podnóże pinakla, ukrywając ciało stwora.

Czy był to inny rodzaj myśliwego poszczuty na nich przez ukrytych w dole mężczyzn? Ale niepokój psów… Niepokój psów, ich nagłe rozpierzchnięcie się — zgrupowały się teraz o kilka jardów dalej — zdawałoby się świadczyć o czymś przeciwnym. Jeżeli nawet polowały z pomocą owego zdechłego stworzenia, to nie z własnego wyboru. Przyjmując to jako kolejną tajemnicę świata, w który dobrowolnie wkroczył, Simon przygotowywał się do bezsennej nocy. Jeżeli bezgłośny atak niewielkiego stworzenia był następnym posunięciem oblegających, to teraz mogą uderzyć otwarcie.

Jednak w miarę gęstnienia ciemności nie dochodziły z dołu żadne odgłosy, które można by interpretować jako oznaki planowanego ataku. Psy znów ułożyły się półkolem u stóp skały, widoczne jedynie dzięki białej sierści. Tregarth ponownie pomyślał o wdrapaniu się na szczyt skał; mogliby nawet przeprawić się na drugą stronę owego rumowiska, gdyby pozwoliła na to noga kobiety.

Kobieta poruszyła się, kiedy było już niemal zupełnie ciemno. Jej palce pozostały przez chwilę na nadgarstku Simona, potem ześliznęły się i przytrzymała je w jego dłoni. Kiedy leżał wytężając wzrok i słuch, oczami wyobraźni zobaczył jakiś obraz. Nóż — kobieta prosiła o nóż! Uwolnił się z jej uścisku i wydobył składany nóż, który natychmiast mu wyszarpała.

Tego, co działo się potem, Simon nie rozumiał, ale miał na tyle zdrowego rozsądku, by się nie wtrącać. Zamglony kryształ w bransolecie kobiety rzucał słaby blask. W tym nikłym świetle Simon dostrzegł ostrze noża wbijające się w opuszek kciuka jego towarzyszki. Na skórze pojawiła się kropla krwi, kobieta potarła nią kryształ i gęsty płyn zaciemnił na moment światło rzucane przez kamień. I wtedy w owalu kryształu pojawił się jaśniejszy błysk, promień ognia. Kobieta zaśmiała się, tym razem z wyraźną satysfakcją. W ułamku sekundy kryształ znowu zmatowiał. Kobieta położyła ręce na pistolecie Simona i z tego gestu odczytał kolejną informację. Broń nie będzie już potrzebna, nadejdzie pomoc…

Wiejący od moczarów wiatr niósł zapach zgnilizny i jęczał wokół skał i między sterczynami. Kobieta znów zaczęła drżeć i Simon przyciągnął ją do siebie, by mogli grzać się wzajemnie. Pod kopułą nieboskłonu rozbłysł wyszczerbiony miecz purpurowej błyskawicy.

SIMON WSTĘPUJE NA SŁUŻBĘ

Inny jaskrawy grot błyskawicy rozdarł niebo tuż nad skałą. Rozległ się silny grzmot, zapowiadający tak dziką walkę żywiołów, nieba, ziemi, wiatru i burzy, jakiej Simon nie widział nigdy dotąd. Czołgał się po polach bitew, gnany strachem rozpętanej przez ludzi wojny, ale to w jakiś sposób było gorsze, może dlatego, iż wiedział, że nie ma kontroli nad owymi błyskami, grzmotami, płomieniami.

Skała drgnęła i jakby zapadła się pod nimi, kiedy przytulali się do siebie jak przestraszone zwierzątka, zamykając oczy po każdym grzmocie. Ryk żywiołów nie ustawał, nie był to jednak normalny łoskot burzy, ale jakby bicie ogromnego bębna, którego rytm wzburzył krew i przyprawiał o zawrót głowy. Kobieta przytuliła się do Simona, a on obejmował jej drżące ciało jak ostatnią obietnicę bezpieczeństwa w wirującym świecie.

Uderzenie, trzask, błysk światła, znów huk, podmuch wiatru — wydawało się, że nie ma temu końca, ale ciągle nie padał deszcz. Drgania skały, na której się schronili, zaczęły wtórować kolejnym uderzeniom piorunów.

Wyjątkowo silny błysk i huk ostatniego pioruna na sekundę ogłuszył i oślepił Simona. Kiedy jednak cisza zdawała się ciągnąć już nie sekundy, ale minuty, jakby nawet wiatr wyczerpał swoją siłę, objawiając się tylko niewielkimi, kapryśnymi podmuchami, Simon podniósł głowę.

Powietrze przesycał zapach spalonych zwierzęcych ciał. Falująca w pobliżu łuna wskazywała na pożar krzewów. Ale cudowna cisza ciągle trwała i po chwili kobieta poruszyła się i wyzwoliła z ramion Simona. Ponownie odczuł coś w rodzaju pewności siebie, pomieszanej z triumfem; jakaś gra została doprowadzona do zwycięskiego końca, ku zadowoleniu kobiety.

Simon marzył o nadejściu dnia, aby móc zobaczyć, co dzieje się u stóp skały. Czy myśliwy albo psy przeżyli burzę? Pomarańczowoczerwone blaski ognia oświetlały czasami rumowisko skał. Na dole można było dostrzec plątaninę sztywnych białych ciał. Na drodze leżał martwy koń, na jego szyi spoczywała ręka mężczyzny.

Kobieta pochyliła się do przodu patrząc uważnie. I zanim Simon zdążył ją zatrzymać, przerzuciła nogi przez występ skalny i znalazła się na dole. Simon, przygotowany na odparcie ataku, zszedł w ślad za nią, ale w świetle ognia zobaczył jedynie martwe dała.

Teraz poczuł także i ciepło ognia. Jego towarzyszka wyciągnęła ręce w stronę żaru. Simon obszedł martwe psy, popalone i powykręcane od uderzenia pioruna. Zbliżył się do konia pragnąc zabrać broń jeźdźca. Dostrzegł, że palce, zaciśnięte na szorstkiej końskiej grzywie, poruszyły się.

Myśliwy musiał być śmiertelnie ranny, a Simon z pewnością nie darzył go specjalnymi względami od czasu nękającego pościgu przez wrzosowiska i bagna. Ale nie mógł też zostawić bezbronnego człowieka w podobnej pułapce. Z trudem usunął martwego konia i ułożył ciało rannego w miejscu, gdzie w świetle ognia mógł dostrzec, kogo wyratował.

W napiętej, pokrwawionej, o grubych rysach twarzy nie było żadnych oznak życia, a jednak przygnieciona pierś z trudem unosiła się i opadała. Od czasu do czasu chory jęczał. Simon nie potrafił określić, do jakiej rasy należał. Krótko ostrzyżone włosy były bardzo jasne, niemal srebrnobiałe. Haczykowaty nos i szerokie kości policzkowe stanowiły dziwną kombinację. Simon domyślał się, że ranny jest człowiekiem młodym, choć w znękanej twarzy niewiele było cech niedojrzałego chłopca.

Na ramieniu myśliwego ciągle jeszcze znajdował się powyginany róg. Bogate ozdoby stroju, a zwłaszcza wysadzana drogimi kamieniami brosza na piersi wskazywały, że nie był to zwykły żołnierz. Simon, nie mogąc nic poradzić na rozległe obrażenia, jakich doznał myśliwy, zainteresował się jego szerokim pasem i uzbrojeniem.

Nóż zatknął za własny pas. Dziwną krótką broń wyciągnął z olstrów i uważnie ją oglądał. Miała lufę i coś, co mogło jedynie być spustem. Ale nie przystawała do ręki Simona, uchwyt ukształtowano niezręcznie, szwankowała równowaga. Jednak schował ją za pazuchę.

Właśnie miał wyciągnąć następny przedmiot, rodzaj wąskiego cylindra, kiedy wyprzedziła go biała ręka ponad jego ramieniem.

Myśliwy poruszył się, jakby dopiero to dotknięcie, nie obmacywanie Simona, dotarło do jego świadomości. Otworzył oczy, w głębi których czaił się błysk światła, jak w oczach zwierząt w ciemności. Było w tych oczach coś, co sprawiło, że Simon się cofnął.

Spotykał ludzi niebezpiecznych, ludzi, którzy pragnęli jego śmierci i mogli do niej doprowadzić szybko i sprawnie. Potrafił stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, którego charakter sprawiał, że Simon nienawidził samego jego widoku. Ale nigdy dotąd nie zetknął się z taką koncentracją uczucia, jaka czaiła się w głębi zielonych oczu na zmaltretowanej twarzy myśliwego.

Ale Simon zdał sobie sprawę, że oczy te nie patrzą na niego. Obok stała kobieta, nieco niezgrabnie, unikała bowiem obciążania zwichniętej kostki, i obracała w rękach różdżkę, którą wyciągnęła zza pasa rannego. Simon spodziewał się dostrzec w wyrazie jej twarzy odpowiedź na tę palącą, gryzącą wściekłość, z jaką wpatrywał się w nią leżący mężczyzna.

Kobieta bacznie obserwowała rannego, bez żadnych oznak emocji. Usta mężczyzny drgnęły i wykrzywiły się. Z widocznym wysiłkiem uniósł głowę, najwyraźniej sprawiało mu to straszny ból, i splunął. Głowa opadła mu z powrotem, leżał teraz nieruchomo, jakby ten ostatni gest nienawiści wyczerpał wszystkie zapasy energii. W świetle dogasającego już ognia jego twarz nagle zwiotczała, usta się otworzyły. Simon nie potrzebował obserwować końca poruszeń zmiażdżonej piersi, by wiedzieć, że mężczyzna nie żyje.

— Alizon — kobieta niezwykle starannie wypowiedziała to słowo, przenosząc wzrok z Simona na leżące ciało. Wskazała na emblemat na piersi zmarłego. — Alizon — powtórzyła.

— Alizon — zawtórował Simon, podnosząc się z klęczek. Nie miał już ochoty na dalsze obszukiwanie zmarłego.

Teraz kobieta obróciła się twarzą do rodzaju skalnej bramy, przez którą droga prowadziła na równinę nadrzeczną.

— Estcarp — znów bardzo starannie wymówiła nazwę, ale palec jej wskazywał równinę nad rzeką. — Estcarp — powtarzając to słowo, wskazała tym razem na własną pierś.

I w tym momencie, jakby na wezwanie, po drugiej stronie skalnej bramy dał się słyszeć przejmujący głos. Nie przypominał grania myśliwskich rogów, raczej gwizd, jaki wydaje człowiek w oczekiwaniu na akcję. Kobieta w odpowiedzi wykrzyknęła coś, co wiatr pochwycił i rzucił echem na skalną barierę.

Simon usłyszał tętent kopyt, szczęk metalu o metal. Ale skoro jego towarzyszka wpatrywała się wyczekująco w skalną bramę, toteż Simon nie wykonywał żadnych przygotowań do ataku. Jedynie ręka zacisnęła mu się w kieszeni na automacie, wycelowanym w prześwit między skałami.

Jeźdźcy ukazywali się pojedynczo. Prześliznęli się między głazami, pierwsza dwójka ustawiła się wachlarzem, z bronią gotową do strzału. Na widok kobiety zakrzyknęli radośnie, najwidoczniej byli przyjaciółmi. Czwarty jeździec podjechał wprost do kobiety i Simona. Jego koń był duży, szeroki w barach, jakby przystosowany do dźwigania ciężarów. Ale postać na wysokim siodle była tak niewielka, że dopóki mężczyzna nie zeskoczył na ziemię, Simon uważał go za chłopca.

W świetle ognia ciało przybysza połyskiwało, a hełm, pas, szyja i nadgarstki rzucały ognie. Mężczyzna był niski, a wrażenie to pogłębiała jeszcze niezwykła szerokość jego ramion; tors i ramiona zdawały się należeć do kogoś co najmniej dwukrotnie wyższego. Miał na sobie rodzaj zbroi, która fakturą przypominała kolczugę, ale przylegała do ciała, jak koszula z tkaniny. Hełm wojownika wieńczyła podobizna ptaka z rozpostartymi skrzydłami. A może był to prawdziwy ptak zmuszony czarami do tak nienaturalnego znieruchomienia? Bo oczy błyszczące w jego lekko uniesionej głowie wpatrywały się w Simona z posępnym okrucieństwem. Gładki metalowy czepiec, na którym ptak siedział, przechodził w rodzaj siatkowego szala owijającego szyję wojownika. Mężczyzna niecierpliwie szarpnął ów szal, uwalniając połowę zasłoniętej nim twarzy. Simon zorientował się, że jego pierwsze wrażenia nie były całkiem bezpodstawne. Wojownik z sokołem na hełmie był rzeczywiście młody.

Młody, ale także nieugięty. Wpatrywał się w kobietę i w Simona, i kiedy zadał jej jakieś pytanie, nie spuszczał z Tregartha badawczego wzroku. Odpowiedziała potokiem słów, kreśląc ręką jakieś znaki w powietrzu między Simonem a nowo przybyłym wojownikiem, który w pewnym momencie dotknął ręką hełmu najwyraźniej w pokłonie cudzoziemcowi. Ale nie ulegało wątpliwości, że kobieta sprawowała tu rządy.

Wskazując na wojownika kontynuowała lekcję języka:

— Koris — powiedziała.

Mogło to być tylko imię. Toteż Simon szybko podjął decyzję. Dotknął kciukiem piersi.

— Tregarth. Simon Tregarth. — Czekał, by kobieta wymieniła swoje imię.

Ale ona jedynie powtórzyła „Tregarth, Simon Tregarth”, jakby chciała dokładnie to zapamiętać. Ponieważ nie powiedziała nic więcej, Simon zadał nurtujące go pytanie.

— Kto? — wskazywał prosto na nią.

Wojownik imieniem Koris drgnął, jego dłoń automatycznie powędrowała do broni przy pasie. Kobieta także najpierw zmarszczyła brwi, zanim wyraz jej twarzy stał się tak obcy i daleki, że Simon uświadomił sobie, iż popełnił straszną gafę.

— Przepraszam — rozłożył ręce usprawiedliwiającym gestem w nadziei, że kobieta zrozumie jego intencje. W jakiś sposób ją obraził, ale uczynił to nieświadomie. Kobieta musiała właściwie odebrać jego zamiary, bo tłumaczyła coś młodemu oficerowi, który jednak przez najbliższe godziny nie patrzył na Simona zbyt przyjaźnie.

Koris z oznakami szacunku nie pasującego do łachmanów kobiety, ale całkowicie licującego z jej władczym sposobem bycia, posadził ją za sobą na czarnym koniu. Simon jechał za innym wojownikiem trzymając się jego pasa. Zmierzali w stronę równiny w tempie, które mimo kompletnych ciemności niewiele odbiegało od galopu.

Po wielu, wielu godzinach Simon leżał nieruchomo w cieple łóżka wpatrując się niewidzącymi oczami w rzeźbiony drewniany baldachim. Gdyby nie te otwarte oczy, można by uznać, że był równie głęboko uśpiony jak przed kilkoma godzinami. Jednak przejście do nowego świata nie osłabiło umiejętności przechodzenia z głębokiego snu do stanu pełnej czujności. Toteż Simon zajęty był teraz porządkowaniem swych wrażeń, próbą składania w całość faktów, które ułożyłyby się w konkretny obraz tego, co czekało go poza granicami łóżka i kamiennych ścian pomieszczenia.

Estcarp to nie tylko nadbrzeżna równina, to cały szereg fortów, obronnych warowni wzdłuż drogi znaczącej granicę. Fortów, w których zmieniali konie, jedli, i z których natychmiast odjeżdżali, gnani jakąś niepojętą dla Simona potrzebą pośpiechu. Aż wreszcie dotarli do miasta okrągłych wież, szarozielonych jak ziemia, z której wyrastały w brzasku nowego dnia, wieże strażnicze i mur okalający inne budowle, które zamieszkiwali wysocy ludzie o dumnej postawie, ciemnych oczach i włosach czarnych jak jego własne, ludzie o manierach władców, dźwigający brzemię wielu stuleci.

Kiedy wjeżdżali do owego Estcarpu, Simon był tak oszołomiony zmęczeniem, tak ogłupiały wymaganiami swego obolałego ciała, że zapamiętał tylko oderwane obrazy. I wszechogarniającą świadomość dawności, przeszłości tak starej, że owe wieże i mury mogłyby być częścią kręgosłupa świata. Simon zwiedzał stare miasta Europy, widział drogi, które pamiętały krok rzymskich legionów. A jednak owa dziwna aura dawności była tu znacznie bardziej przemożna i Simon starał się zapomnieć o niej próbując posegregować fakty.

Zakwaterowano go w centralnym budynku miasta, masywnej kamiennej budowli, odznaczającej się zarówno powagą świątyni, jak i bezpieczeństwem twierdzy. Pamiętał mgliście, jak ów krępy oficer Koris przyprowadził go do tego pokoju i wskazał łóżko. A potem już nic.

Czy rzeczywiście?

Simon zmarszczył brwi. Koris, ten pokój, to łóżko… Kiedy patrzył w górę na skomplikowany wzór rzeźbionych ozdób, odnajdywał w nim rzeczy znajome, dziwnie znajome, jak gdyby splecione ze sobą symbole sklepienia miały znaczenie, które za chwilę uda mu się wyjaśnić.

Estcarp! Stare, jakże stare miasto i kraj, i sposób życia! Simon znieruchomiał. Skąd o tym wiedział? A jednak było to prawdziwe, równie realne jak to łóżko, na którym odpoczywało jego umęczone od siodła ciało, równie prawdziwe jak drewniane płaskorzeźby sklepienia. Ścigana kobieta należała do tej rasy, należała do Estcarpu, tak jak nieżyjący myśliwy koło skał należał do innego, wrogiego ludu.

Strażnicy w twierdzach granicznych pochodzili z tej samej rasy, wszyscy wysocy, ciemni, o powściągliwych manierach. Jedynie Koris, ze swym zdeformowanym ciałem, różnił się od mężczyzn, którym przewodził. A jednak słuchano rozkazów Korisa, tylko kobieta jadąca za nim na siodle zdawała się cieszyć większym autorytetem.

Simon zamrugał oczami, poruszył rękami pod kołdrą i usiadł na łóżku, wpatrując się w zasłonę po lewej stronie. Usłyszał odgłos niemal bezgłośnych kroków, toteż wcale się nie zdziwił, kiedy zabrzęczały metalowe kółka zasłon, i w otworze rozsuniętej grubej niebieskiej materii ukazał się człowiek, o którym właśnie myślał.

Koris bez zbroi wyglądał jeszcze bardziej dziwacznie. Jego zbytnio szerokie ramiona, wiszące wzdłuż tułowia za długie ręce przeważały nad całą resztą postaci. Nie był wysoki, a jego wąska talia i szczupłe nogi wydawały się bardziej drobne w zestawieniu z górną częścią tułowia. Jednak na tych szerokich ramionach osadzona była głowa mężczyzny, jakim mógłby się stać Koris, gdyby natura nie spłatała mu tak paskudnego figla. Spod obfitej czupryny jasnych włosów spoglądała twarz chłopca, który dopiero niedawno osiągnął wiek męski, twarz, która zdawała się nie znajdować przyjemności w takim rozwoju wydarzeń. Uderzająco przystojne rysy pozostawały w rażącej sprzeczności z ramionami, jakby głowę bohatera osadzono na tułowiu małpy!

Simon spuścił nogi z wysokiego łóżka i wstał, odczuwając przez moment przykrość, że zmusza tamtego do patrzenia w górę. Ale Koris z szybkością kota przysiadł na szerokim kamiennym parapecie pod wąskim oknem, tak że jego oczy znalazły się na poziomie oczu Tregartha. Z wdziękiem nie pasującym do jego długich rąk wskazał na stojącą nie opodal skrzynię, na której leżał stosik ubrań.

Simon zauważył, że nie było to ubranie, które zdjął kładąc się do łóżka. Ale dostrzegł także coś więcej, subtelne potwierdzenie jego obecnego statusu. Obok nowego ubrania na schludnie ułożonej kupce znajdował się pistolet i zawartość pozostałych kieszeni. Nie był więc więźniem w tej twierdzy.

Naciągnął bryczesy z miękkiej skóry, przypominające spodnie, jakie miał teraz na sobie Koris. Były ciemnoniebieskie i dopasowane jak rękawiczki. Do tego dochodziły wysokie buty ze srebrnoszarego tworzywa, które, jak przypuszczał Simon, było skórą jakichś płazów. Założywszy owe bryczesy i buty zwrócił się w stronę Korisa i wykonał gesty mycia.

Po raz pierwszy na ładnie wykrojonych ustach wojownika pojawił się cień uśmiechu, kiedy wskazał ręką na alkowę. Simon przekonał się, że choć warownia Estcarp mogła się wydawać średniowieczna, jej mieszkańcy mieli nowoczesne poglądy na higienę. Ciepła woda płynęła z rury w ścianie po naciśnięciu prostej dźwigni, krem o słabym zapachu pozwalał usunąć wszelkie ślady zarostu. Odkryciom tym towarzyszyła lekcja języka. Koris cierpliwie powtarzał kolejne słowa tak długo, aż Simon zapamiętał je dokładnie.

Oficer zachowywał się z wystudiowaną obojętnością. Nie czynił żadnych przyjacielskich gestów, nie podjął też prób Simona, by sprowadzić rozmowę na bardziej osobiste tory. Kiedy Tregarth zakładał dziwny ubiór, służący zarazem jako koszula i kurtka, Koris odwrócił się w stronę okna i spoglądał w niebo.

Simon położył na dłoni pistolet. Wydawało się jednak, że estcarpskiemu oficerowi jest obojętne, czy przybysz wyjdzie z pokoju uzbrojony czy nie. Wreszcie Tregarth zdecydował się wsunąć broń za pas, cienki teraz w miejscu, gdzie przedtem ukryte były pieniądze, i dał znak, że jest gotów.

Z pokoju wychodziło się na korytarz, a po kilku metrach schodami w dół. Wrażenie niezwykłej dawności potwierdzały wgłębienia wydeptane w kamiennych stopniach i rowek biegnący wzdłuż lewej ściany, gdzie przez wieki musiały opierać się palce. Słabe światło dochodziło z kuł zawieszonych w metalowych koszykach bardzo wysoko. Simon nie mógł jednak odgadnąć źródła tego światła.

Na dole schodów znajdował się szeroki korytarz, w którym znajdowało się wielu mężczyzn. Niektórzy, ubrani w kolczugi, byli strażnikami na warcie, inni mieli na sobie bardziej swobodny strój, podobny do ubioru Simona. Pozdrawiali Korisa i przyglądali się jego towarzyszowi z nieco peszącą badawczością, ale żaden z nich się nie odezwał. Koris dotknął ramienia Simona, wskazując zasłonięte kotarą drzwi, przytrzymał ręką materiał w sposób przypominający rozkaz.

Weszli do kolejnego westybulu… Ale tutaj kamienne ściany zawieszone były draperiami o wzorze złożonym z tych samych symboli, na pół znajomych, na pół obcych, jakie Simon obserwował na baldachimie nad łóżkiem. Na końcu korytarza stał na baczność strażnik, przyciskając do ust rękojeść miecza. Koris uniósł następną zasłonę, lecz tym razem polecił Simonowi, by wszedł równocześnie z nim.

Pokój, w którym się znaleźli, wydawał się olbrzymi dzięki bardzo wysokiemu sklepieniu. Tutaj blask bijący ze świetlnych kul był silniejszy i choć nie docierał do mrocznych kątów, oświetlał wyraźnie środkową grupę.

Oczekiwały tam na Simona dwie kobiety, pierwsze, jakie zobaczył od przybycia do twierdzy. Ale dopiero po chwili rozpoznał w kobiecie stojącej z prawą ręką na oparciu wysokiego krzesła, w którym zasiadała jej towarzyszka, tę ofiarę ucieczki przed myśliwymi z Alizon. Włosy, zwisające wtedy w prostych wilgotnych strąkach, zwinięte były dostojnie w srebrnej siatce, a ciało kobiety od szyi do stóp spowijała suknia koloru mgły. Jedyną ozdobę stanowił owal zamglonego kryształu, takiego jaki miała przedtem na bransolecie, ale ten wisiał na łańcuchu, toteż kamień spoczywał pomiędzy niewielkimi wzgórkami jej piersi.

— Simonie Tregarth! — przywołała go kobieta siedząca na krześle. Simon przeniósł na nią wzrok i nagle uświadomił sobie, że nie może go oderwać.

Kobieta miała taką samą trójkątną twarz, równie badawcze oczy, jej czarne włosy także ukryte były pod siatką. Ale emanowała z niej szokująca moc. Simon nie potrafił określić jej wieku, mogła być świadkiem powstawania pierwszych budowli Estcarpu. Jemu jednak wydawała się pozbawiona wieku. Wyciągnęła rękę i rzuciła w kierunku Simona kulę, zrobioną chyba z tego samego mglistego kryształu, co ozdoby, jakie nosiła jej podwładna i ona sama.

Simon złapał kulę. Przy dotknięciu nie wydawała się zimna, jak oczekiwał, emanowało z niej ciepło. Kiedy instynktownie zamknął kryształową kulę w obu dłoniach, kobieta okryła ręką kryształ w swoim naszyjniku, a gest ten powtórzyła jej stojąca towarzyszka.

Tregarth nigdy później nawet sobie samemu nie potrafił wytłumaczyć, co się stało. W jakiś niepojęty sposób w jego umyśle przesunął się szereg sytuacji poprzedzających jego pojawienie się w świecie Estcarpu; miał przy tym nieodparte wrażenie, że obydwie kobiety widzą równocześnie to samo co on i w pewnym stopniu podzielają jego odczucia. Po chwili strumień informacji popłynął w jego kierunku.

Znajdował się w głównej twierdzy zagrożonego, może skazanego na zagładę kraju. Prastaremu Estcarpowi groziło niebezpieczeństwo z północy, z południa, a także z zachodu od strony morza. Ciemnowłosi mieszkańcy pól, miast i twierdz potrafili powstrzymać napór jedynie dzięki temu, że byli dziedzicami starodawnej wiedzy. Może sprawa ich skazana jest na przegraną, ale padną walcząc do chwili, gdy ostatni żołnierz będzie miał siłę utrzymać miecz, gdy jakikolwiek mężczyzna czy kobieta znajdą ostatnią użyteczną broń.

W Simonie odżyło to samo pragnienie, które ściągnęło go do tego kraju, spod kamiennego łuku na podwórzu Petroniusa. Mieszkańcy Estcarpu nie prosili go o pomoc, byli na to zbyt dumni. Jednak ofiarował swe służby kobiecie, która zadawała mu pytania, opowiedział się po jej stronie z wybuchem chłopięcego entuzjazmu. Choć nie padło ani jedno słowo, Simon zdecydował się służyć Estcarpowi.

WEZWANIE Z SULKARU

Simon podniósł do ust ciężki kufel, nie przestając przy tym bacznie obserwować otoczenia. Początkowo uważał, że mieszkańcy Estcarpu są ponurzy, przytłoczeni ciężarem lat, ostatni przedstawiciele ginącej rasy, którym pozostały już tylko marzenia o przeszłości. Jednak w ciągu ostatnich tygodni powoli uświadomił sobie, jak powierzchowne i nieprawdziwe były te oceny. Teraz, siedząc w kantynie straży przeniósł wzrok z jednej twarzy na drugą, nie po raz pierwszy już rewidując swoje poglądy na temat owych mężczyzn, z którymi dzielił codzienne obowiązki i wolny czas.

Bez wątpienia posługiwali się dziwną bronią. Musiał nauczyć się używać miecza do walki wręcz, ale nie miał kłopotu z miejscowymi pistoletami wystrzeliwującymi niewielkie strzałki, przypominały bowiem jego własny automat. Nigdy jednak nie dorówna Korisowi — dla zręczności tego młodego wojownika żywił nieopisany podziw. Lecz Simon znał na tyle dobrze taktykę innych armii, strategię innych wojen, by młody wyniosły dowódca nauczył się cenić niektóre jego wskazówki.

Simon zastanawiał się, jak zostanie przyjęty przez członków Gwardii — stali w końcu w obliczu wielkiego zagrożenia i każdy cudzoziemiec mógł się im wydawać wrogiem, wyłomem w murze obronnym. Ale nie wziął pod uwagę obyczajów panujących w Estcarpie. Estcarp jako jedyny kraj na tym kontynencie potrafił zaakceptować przybysza mającego podobne jak Simon dzieje. Ponieważ moc tej prastarej twierdzy opierała się na magii…

Tregarth przytrzymał łyk wina na języku, zanim go połknął, i starał się obiektywnie ocenić sprawę magii. Ów przesądny hokus-pokus mógł równać się zwykłemu kuglarstwu, ale mógł obejmować sprawy znacznie istotniejsze. Magiczne bronie, jakimi posługiwano się w Estcarpie, to siła woli, wyobraźnia i wiara. Znano metody ogniskowania czy wzmacniania owej woli, wyobraźni czy wiary. W wyniku tego bardzo tolerancyjnie przyjmowano w Estcarpie sprawy, których nie dało się zobaczyć, dotknąć czy też także których widzialnej egzystencji nie można było udowodnić.

Nienawiść i strach sąsiadów płynęły także z owego źródła, właśnie z magii. Mieszkańcom Alizonu na północy i Karstenu na południu moc czarownic z Estcarpu wydawała się wcieleniem zła. „Nie pozwolisz żyć czarownicy”. Ileż razy słyszał Simon to zdanie we własnym świecie jako przekleństwo wymierzone po równi w niewinnych i w pełnych winy, ale za to na znacznie mniejszych podstawach. Albowiem matriarchat w Estcarpie dysponował mocami wymykającymi się ludzkiemu pojmowaniu, a kiedy było to niezbędne, posługiwano się nimi bezlitośnie. Simon pomógł jednej z czarownic wydostać się z Alizonu, dokąd się zapuściła, by być oczami i uszami swego ludu.

Czarownica… Simon pociągnął łyk wina. Nie każda kobieta w Estcarpie obdarzona była Mocą. Był to dar, który kapryśnie przechodził z rodziny na rodzinę, z pokolenia na pokolenie. Dziewczynki, które z powodzeniem przeszły próbę, przywożono do stołecznego miasta, odpowiednio kształcono, aby potem wiernie wypełniały swe obowiązki. Przestawały nawet mieć własne imiona, jako że wypowiedzenie w czyjejś obecności własnego imienia równa się przekazaniu także części swej tożsamości, równa się daniu temu, kto owo imię usłyszał, władzy nad sobą. Simon dopiero teraz mógł pojąć ogrom swojego nietaktu, kiedy chciał poznać imię kobiety, z którą uciekał przez wrzosowiska.

Nie wszystkim była dana jednakowa Moc. Wykorzystanie jej poza pewne granice bardzo odbijało się na samej czarodziejce. Nie zawsze też dawało się przywołać moc na życzenie. Czasami zawodziła w najistotniejszym momencie. Toteż pomimo swych czarownic i tajemnej wiedzy Estcarp dysponował także odzianymi w kolczugi Gwardzistami, siecią fortów przygranicznych, dużą liczbą drzemiących w pochwach mieczów.

— Dobra… — Nowo przybyły Gwardzista wyciągnął stołek stojący obok Simona. — Gorąco jak na tę porę roku. — Hełm stuknął o blat stołu, a długa ręka wyciągnęła się po dzban wina.

Jastrząb z hełmu wpatrywał się szklanym okiem w Simona, jego wspaniałe metalowe upierzenie przypominało prawdziwe pióra. Kiedy Koris pił wino, ze wszystkich stron zasypywano go pytaniami, które krzyżowały się nad stołem niby strzałki w drodze do ostatecznego celu. W siłach Estcarpu panowała dyscyplina, jednak po służbie nie przestrzegano różnic hierarchii, a wszyscy przy stole spragnieni byli nowin. Dowódca z brzękiem odstawił kufel i odpowiedział rzeczowo:

— Moim zdaniem przed godziną zamknięcia bram usłyszycie róg wzywający na apel. Magnis Osberic zwrócił się o swobodny przejazd od strony zachodniej. A ubrany był w pełny strój wojenny. Pewnie Gorm zaczyna sprawiać kłopoty.

Ledwo skończył mówić, zapadła cisza. Wszyscy, nie wyłączając Simona, wiedzieli, co oznacza Gorm dla kapitana Gwardii Estcarpu. Zgodnie z prawem zwierzchnictwo nad Gormem powinno pozostać w rękach Korisa. Jego tragedia osobista nie zaczęła się, ale zakończyła na tej wyspie, kiedy ranny i samotny dryfował od jej brzegów, leżąc twarzą na dnie przeciekającej rybackiej łodzi.

Hilder, Pan i Obrońca Gormu, został zatrzymany przez burzę na owych wrzosowiskach, które stanowiły ziemię niczyją pomiędzy Alizonem i równiną Estcarpu. Tutaj, oddzielony od swoich ludzi, spadł z konia i złamał rękę, potem półprzytomny z bólu i gorączki zabłąkał się do krainy Torańczyków, dziwnej rasy, którą moczary broniły przed nadejściem obcych, która nie pozwoliła żadnemu ludowi czy mężowi zapanować nad swymi rozmokłymi włościami.

Pozostanie tajemnicą, dlaczego Hildera nie zabito ani nie przeprowadzono z powrotem przez bagno. Ale jego historia pozostała nieznana nawet wtedy, gdy po paru miesiącach powrócił na Gorm, już wyleczony, z nową żoną u boku. Lecz mieszkańcy Gormu, a ściślej mieszkanki, nie uznawali tego małżeństwa, poszeptując, że zostało ono wymuszone na ich władcy w zamian za zachowanie przy życiu. Bo kobieta, którą ze sobą przywiódł, miała zdeformowane ciało i jeszcze dziwniejszy umysł, pochodziła bowiem z czystej krwi Torańczyków. We właściwym czasie urodziła mężowi Korisa i wtedy odeszła. Może umarła, a może powróciła do swych pobratymców. Hilder musiał wiedzieć, ale nigdy więcej o niej nie mówił, a mieszkańcy Gormu byli radzi, że pozbyli się takiej władczyni, toteż nikt nie zadawał pytań.

Pozostał tylko Koris z głową germańskiego szlachcica i tułowiem bagiennego skoczka, o czym nigdy nie pozwolono mu zapomnieć. A kiedy Hilder pojął drugą żonę, posażną córkę dalekomorskiego kapitana, Ornę, cały Gorm znów wypełnił się szeptami i nadzieją. Z ogromną więc radością przyjęli drugiego syna, Uryana, który najwyraźniej nie miał ani kropli obcej krwi w młodym i pięknym ciele.

Po pewnym czasie Hilder umarł. Ale umierał długo i ci, którzy szeptali, zdążyli się przygotować do owego dnia. Ci, którzy spodziewali się wykorzystać Orne i Uryana do swoich celów, zawiedli się srodze, bo Orna, sprytna kupiecka córka, nie należała do naiwnych niewiast żyjących w zamknięciu dworu. Uryan był jeszcze dzieckiem, miała więc zostać regentką, ale gdyby nie okazała siły, znalazłoby się wielu przeciwników takiego rozwiązania.

Postępowała sprytnie wygrywając germańskich wielmożów jednych przeciwko drugim, osłabiając w ten sposób wszystkich, a własne siły zachowując nietknięte. Ale okazała się najgłupszą ze śmiertelniczek zwracając się o pomoc gdzie indziej. Orna bowiem spowodowała ruinę Gormu, kiedy sekretnie przyzywała na pomoc flotę Kolderu dla poparcia swych rządów.

Kolder leżał poza horyzontem mórz, w miejscu, które znał najwyżej jeden z dziesięciu tysięcy pytanych marynarzy. Bo żaden uczciwy, ludzki człowiek nie zbliżał się do tego ponurego portu i nie kotwiczył statku przy jego nabrzeżach. Wiedziano powszechnie, że ludzie z Kolderu nie są tacy jak inni i że utrzymywanie z nimi kontaktów jest przekleństwem.

Po dniu, w którym umarł Hilder, nastąpiła noc czerwonego terroru. Tylko dzięki nadludzkiej sile Koris mógł wydostać się z zastawionej na niego sieci. A potem była już tylko śmierć, bo kiedy Kolderczycy zjawili się na Gormie, kraj ten przestał istnieć. Jeżeli ocalał ktokolwiek z poddanych Hildera, nie miał już nadziei. Bo Gorm stał się teraz Kolderem, co było prawdą nie tylko w odniesieniu do wyspy Gorm, jako że w ciągu roku mocarne wieże wyrosły w innym miejscu wybrzeża i powstało miasto zwane Yle. Żaden mieszkaniec Estcarpu nie udałby się z własnej woli do Yle.

Owo Yle leżało jak rozlewająca się plama obrzydliwości pomiędzy Estcarpem i jedynym silnym sojusznikiem tego kraju na zachodzie — ludem morskich włóczęgów z Sulkaru. Ci kupcy-wojownicy, którzy znali niebezpieczne miejsca i obce lądy, zbudowali swą warowną siedzibę dzięki uprzejmości Estcarpu na skrawku wysuniętego w morze lądu. Marynarze Z Sulkaru byli doświadczonymi kupcami, ale byli także wojownikami, których nie ośmielano się zaczepiać w tysiącach obcych portów. Żołnierze z Alizonu i łucznicy z Karstenu zwracali się do mieszkańców Sulkaru tylko uprzejmie, a strażnicy Estcarpu uważali ich za swych towarzyszy broni.

— Magnis Osberic nie rozsyłałby wezwań, gdyby nie obsadził ludźmi murów obronnych — zauważył Tunston, starszy podoficer, który musztrował oddziały Estcarpu. Wstał i przeciągnął się. — Lepiej obejrzyjmy nasz rynsztunek. Jeżeli Sulkar wzywa pomocy, pewnie wyciągniemy miecze.

Koris skinął głową, najwyraźniej zamyślony. Umoczył palce w kuflu i rysował linie na wyszorowanym stole, żując automatycznie kromkę ciemnego chleba. Simon patrzył przez rumie Korisa i linie te wydawały mu się zrozumiałe, ponieważ stanowiły powtórzenie map, które widział w sztabie twierdzy.

Cypel, na końcu którego znajdował się Sulkar, tworzył jakby ramię obejmujące szeroką zatokę, tak że po drugiej stronie rozległego akwenu, na wprost miasta kupców — choć w odległości wielu mil — leżał Aliz, główny port Alizonu. W obrębie samej zatoki mieściła się wyspa Gorm. I na niej Koris starannie postawił kropkę, oznaczającą główne miasto Sippar.

Miasto Yle nie leżało, o dziwo, na wybrzeżu półwyspu od strony zatoki, ale na południowo-zachodnim brzegu wychodzącym na otwarte morze. Dalej na południe poszarpana linia brzegowa stanowiła granice księstwa Karstenu, ale wybrzeże tu było skaliste, bez jednego bezpiecznego miejsca, do którego mogłyby przybijać statki. Zatoka Gormu od dawna stanowiła najlepsze okno Estcarpu na zachodni ocean.

Kapitan Gwardii przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu dziełu, po czym z niecierpliwym westchnieniem przejechał ręką po stole, zamazując wszystkie linie.

— Czy do Sulkaru jest tylko jedna droga? — zapytał Simon. Oddziały z każdej placówki Kolderu, mając Yle na południu i Gorm na północy, mogły bez większego trudu zagrodzić drogę przez półwysep.

Koris roześmiał się. — Jest jedna droga, tak stara jak czas. Nasi przodkowie nie przewidzieli, że władcy Kolderu zajmą Gorm. Zresztą kto przy zdrowych zmysłach mógłby to przewidzieć? Aby droga stała się bezpieczna, powinniśmy uderzyć tutaj — przy tych słowach położył palec w miejscu, gdzie oznaczył kropką miasto Sippar i przycisnął go do stołu, jakby zgniatał owada. — Leczy się chorobę sięgając do jej źródła, a nie likwidując gorączkę czy inne objawy, które są po prostu oznaką istnienia choroby. A w tym przypadku — spojrzał z pewnym smutkiem na Tregartha — brakuje nam odpowiedniej wiedzy.

— A szpieg…

Oficer Gwardii znów się roześmiał. — Dwudziestu ludzi z Estcarpu udało się na wyspę Gorm. Zgodzili się zmienić swą postać, choć nie wiedzieli, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczą w lustrze swoją własną twarz, ale przystali na to z ochotą. Wyposażeni zostali w całość wiedzy i tajemnych umiejętności, jakie są nam znane. Ale niczego nie osiągnęli w Sipparze — niczego! Bo Kolderczycy nie przypominają żadnych innych ludzi i nie wiemy absolutnie nic o ich systemach detekcji poza tym, że wydają się niezawodne. W końcu Najwyższa Strażniczka zabroniła dalszych wypraw, bo odpływ mocy był zbyt wielki, a wszystko zawsze kończyło się niepowodzeniem. Ja sam chciałem się tam wyprawić, ale nie mogłem przełamać granicznego zaklęcia. Lądując na Gormie naraziłbym się na śmierć, a lepiej mogę służyć Estcarpowi za życia. Nie uda nam się wyciąć tego wrzodu, dopóki nie padnie Sippar, a na to nie mamy na razie żadnych nadziei.

— Ale jeśli Sulkar jest zagrożony!

Koris sięgnął ręką po hełm. — W takim przypadku, przyjacielu Simonie, jedziemy. Bo kiedy Kolderczycy walczą na swoim terenie czy na swoich statkach, zwycięstwo zawsze należy do nich. Ale kiedy zapuszczają się na nieznane terytorium, na które nigdy jeszcze nie kładł się ich cień, istnieje pewna szansa wykrwawienia ich, wbicia mieczy trochę głębiej. A przy Sulkarczykach krukom wojny nie brakuje żeru. Staram się niszczyć Kolderczyków, kiedy tylko mogę.

— Jadę z wami. — Było to raczej oświadczenie niż pytanie.

Dotąd Simon czekał i uczył się. Zmusił się do nauki uzbroiwszy się w cierpliwość, której z takim trudem wyuczył się w ostatnich siedmiu latach. Dobrze wiedział, że nie może liczyć na niezależność, póki nie opanuje umiejętności, które tutaj decydowały o życiu lub śmierci. I raz czy dwa razy podczas nocnej warty zastanowił się, czy nie posłużono się tak wychwalaną Mocą Estcarpu, aby sprawić, żeby bez oporu zaakceptował status quo. Jeśli tak się stało, ów czar tracił teraz moc. Tregarth zdecydowany był zobaczyć nieco więcej z nowego świata, a nie tylko miasto Es, i wiedział już, że albo pojedzie teraz ze Strażnikami, albo wyruszy samotnie. Kapitan bacznie go obserwował.

— Nie jedziemy po łatwy łup.

Simon nie poruszył się, znając niechęć Korisa do tego, by ktoś górował nad nim wzrostem; przez tę niewielką uprzejmość spodziewał się udobruchać dowódcę.

— Kiedyż to zrobiłem na tobie wrażenie człowieka, który szuka tylko łatwych zwycięstw? — w pytaniu tym było trochę zgryźliwości.

— A więc staraj się polegać jedynie na strzałkach. Mieczem władasz niewiele lepiej od spokojnych kupców z Karstenu!

Simon nie zareagował na to szyderstwo, wiedząc aż nazbyt dobrze, że odpowiada ono prawdzie. Posługując się pistoletem strzałkowym mógł dorównać najlepszym w twierdzy, nawet ich przewyższyć. Zapasy i walka wręcz, do której wprowadzał elementy dżudo, przyniosły mu sławę, sięgającą już do pogranicznych stanic. Ale posługiwał się mieczem jak niezdarni rekruci, których brody porastał dopiero chłopięcy puszek. A maczuga, którą Koris manewrował ze zręcznością kota, w rękach Simona wydawała się przytłaczającym ciężarem.

— Pistolet strzałkowy — przyznał. — Ale mimo wszystko idę.

— Niech tak będzie. Ale najpierw musimy się przekonać, czy w ogóle jedziemy.

Decyzję podjęto na zebraniu, na które wezwano oficera Korisa i czarownice będące na służbie w twierdzy. Chociaż Simon oficjalnie nie należał do tego grona, postanowił iść za kapitanem i skoro nie odmówiono mu wejścia na salę, usadowił się na parapecie jednego z okien i uważnie obserwował zebranych.

Przewodniczyła spotkaniu Najwyższa Strażniczka, władczyni miasta i dookolnych ziem Estcarpu, bezimienna kobieta, która przesłuchiwała Simona po jego przybyciu. A za jej krzesłem stała kobieta, która uciekała przed psami z Alizonu. Było jeszcze pięć innych, których wieku nie dałoby się określić, wydawały się też bezpłciowe, ale wszystkie miały czujne i uważne spojrzenia. Simon uznał, że w każdej walce wolałby raczej mieć te kobiety po swojej stronie. Nigdy nie spotkał nikogo podobnego, nigdy też nie zetknął się z podobną siłą osobowości.

A jednak stał teraz przed nimi mężczyzna, który wydawał się przytłaczać całe zgromadzenie. Zresztą górowałby pewnie w każdym innym zespole ludzi. Mieszkańcy Estcarpu byli szczupli i wysocy, ale przy tym człowieku sprawiali wrażenie niedorostków. Zbroja, która zdobiła jego pierś, wystarczyłaby na tarcze dla co najmniej dwóch Gwardzistów, jego tors i ramiona przypominały Korisa, ale reszta ciała pozostawała w odpowiedniej do nich proporcji.

Mężczyzna był ogolony, lecz nad górną szeroką wargą stroszyły się wąsy zasłaniające część policzków. Kolejną krechę gęstych włosów na twarzy stanowiły krzaczaste brwi. Hełm przybysza wieńczyła zręcznie wykonana głowa niedźwiedzia, którego pysk wykrzywiał ostrzegawczy grymas. Olbrzymia niedźwiedzia skóra podbita żółtą materią służyła za płaszcz, spięty pod szyją niedźwiedzimi łapami o złoconych pazurach.

— My w Sulkarze dochowujemy wierności pokojowi kupców — najwyraźniej starał się dostosować brzmienie swego głosu do niewielkich rozmiarów pomieszczenia, ale i tak głos ten dudnił w pokoju. — Gdy zachodzi potrzeba, utrzymujemy ten pokój ostrzem naszych kling. Ale jaki pożytek ze stali przeciwko czarownikom nocy? Nie spieram się z dawną wiedzą — zwrócił się bezpośrednio do Najwyższej Strażniczki, jakby rozmawiał z klientem po drugiej stronie sklepowej lady. — Każdy ma prawo do własnych bogów i sił, a Estcarp nigdy nie narzucał innym swoich wierzeń. Kolder jednak postępuje inaczej. Niszczy swych nieprzyjaciół! Mówię ci, pani, nasz świat zginie, jeśli nie postaramy się zatrzymać przypływu.

— A czy widziałeś kiedyś, wielki kupcze, mężczyznę zrodzonego z kobiety, który potrafiłby kontrolować przypływy? — zapytała Strażniczka.

— Kontrolować, nie, ale jechać na nich, tak! To są właśnie moje czasy. — Gest, jakim uderzył się w pierś, w innym wykonaniu mógłby się wydawać teatralny. — Ale nie ma to zastosowania wobec Kolderczyków, którzy teraz zamierzają mierzyć na Sulkar. Niech głupcy z Alizonu trzymają się z daleka, przyjdzie na nich kolej tak jak na Gorm. Ale Sulkarczycy przygotują się, będą walczyć. A kiedy padnie nasz port, owe morskie przypływy zbliżą się do was, pani. Mówi się, że macie moc panowania nad wiatrem i burzą, że potraficie zmienić wygląd i umysł człowieka. Czy wasze czasy mogą zmierzyć się z Kolderem?

Ręka kobiety powędrowała do kamienia na piersi, pogładziła go.

— Mówię teraz prawdę, Magnisie Osbericu, nie wiem! Kolder jest siłą nieznaną, nie potrafiły dokonać wyłomu w jego murach. Co do reszty, przyznaję ci rację. Nadszedł czas, kiedy musimy zająć stanowisko. Kapitanie — przywołała Korisa — jakie jest twoje zdanie w tej sprawie?

Przystojnej twarzy Korisa nie opuścił gorzki wyraz, ale oczy mu zabłysły.

— Uważam, że dopóki możemy unieść miecze, nie traćmy czasu! Jeśli pozwolisz, pani, udamy się do Sulkaru!

— To twoja sprawa, kapitanie, do ciebie należy wojsko. Ale towarzyszyć wam będą także inne moce, żebyśmy wykorzystali wszystkie siły, jakimi dysponujemy.

Kobieta nie wykonała żadnego gestu, ale czarownica, która szpiegowała w Alizonie, wyszła zza krzesła i stanęła po prawej ręce Najwyższej Strażniczki. A jej ciemne, skośne oczy przesuwały się z jednej twarzy na drugą, aż dostrzegła siedzącego na uboczu Simona. Czyżby cień uśmiechu, trwającego tylko ułamek sekundy, przemknął z jej oczu na usta? Simon nie mógłby to przysiąc, sądził, że tak było. Nie wiedział dlaczego, ale w tym momencie zdał sobie sprawę z istnienia pomiędzy nimi jakiejś bardzo wątłej nici, nie uświadamiał sobie tylko, czy drażniła go ta najcieńsza z więzi, czy też nie.

Kiedy wczesnym popołudniem wyjeżdżali z miasta, Simon odkrył, że jego koń dziwnym trafem idzie krok w krok z wierzchowcem tamtej czarownicy. Podobnie jak Strażnicy miała na sobie kolczugę i hełm z siatką. Na pozór nie wyróżniała się wśród innych jeźdźców, u jej boku zwisał miecz, miała przy pasie taką samą broń jak Simon.

— A więc, wojowniku z innego świata — mówiła cicho, jak mu się wydawało, chciała, żeby tylko on ją słyszał — znów jedziemy tym samym szlakiem.

Coś w jej pogodnej postawie zdenerwowało Simona.

— Miejmy nadzieję, że tym razem jako myśliwi, nie jako ofiary.

— Każdy ma swój dzień. — Głos jej wydawał się obojętny. — W Alizonie zdradzono mnie. I byłam nie uzbrojona.

— A teraz masz miecz i pistolet.

Spojrzała na swoje uzbrojenie i roześmiała się.

— Tak, Simonie Tregarth, mam miecz i pistolet. I inne rzeczy. Ale w jednym masz rację, spieszymy na ponure spotkanie.

— Czy to przepowiednia, pani? — Niecierpliwość Simona rosła. W tej chwili stał się niedowiarkiem. Łatwiej było ufać stalowej klindze, przystającej do ręki, niż wierzyć w przeczucia, spojrzenia, znaki.

— Przepowiednia, Simonie. — Jej skośne oczy patrzyły na niego ciągle z tym cieniem zaczajonego gdzieś w głębi uśmiechu. — Nie rzucam na ciebie czarów ani nie wydaję rozkazów, obcy przybyszu. Ale wiem jedno, nici naszego życia zostały splątane Ręką Strażniczki nad Strażniczkami. To, czego pragniemy, i to, co się stanie, to dwie różne rzeczy. Powiem to nie tylko tobie, ale wszystkim: strzeżcie się miejsca, gdzie skały są wysokie i dźwięczy głos morskiego orła!

Simon zmusił się do uśmiechu.

— Wierz mi, pani, rozglądam się tak bacznie, jakbym miał oczy ze wszystkich stron głowy. To nie jest moja pierwsza wyprawa.

— Oczywiście. Inaczej nie jechałbyś z Sokołem — wskazała ruchem podbródka na Korisa. — Gdybyś nie był z odpowiedniego tworzywa, nie chciałby mieć z tobą do czynienia. Koris pochodzi z rodu wojowników i jest urodzonym przywódcą, na szczęście dla Estcarpu.

— Czy widzisz, pani, owo nieszczęście w Sulkarze? — nalegał Simon.

Potrząsnęła głową. — Wiesz, jak to jest z tym darem. Dysponujemy tylko skrawkami, kawałkami, nigdy całym obrazem. Ale nie widzę murów miejskich. Wydaje mi się, że to jest bliżej skraju morza. Przygotuj swój pistolet, Simonie, i te swoje zręczne pięści. — Znów była rozbawiona, ale w jej śmiechu nie było szyderstwa, raczej przyjazne ciepło. Zdawał sobie sprawę, że musi ją zaakceptować na jej własnych warunkach.

WALKA DEMONÓW

Żołnierze Estcarpu śpieszyli się, ale mieli przed sobą jeszcze dzień drogi, kiedy opuścili ostatnią graniczną stanicę i wjechali na krzywą drogi wiodącej do portu. Sulkar. Regularnie zmieniali konie w serii posterunków Gwardii, noc spędzili W ostatnim forcie, po czym jechali wyciągniętym kłusem pożerającym mile dzielące ich od celu podróży.

Chociaż Sulkarczycy nie jeździli konno równie dobrze jak gwardziści, uparcie trwali w siodłach, które wydawały się zbyt małe dla ich ogromnych postaci — Magnis Osberic nie był wyjątkiem — i jechali wciąż naprzód i naprzód jak ludzie, dla których czas jest wrogiem.

Lecz poranek był pogodny, czerwone plamy kwitnących krzaków odbijały promienie słońca. W powietrzu czuło się już zapach morza, serce Simona zabiło żywiej, choć sądził, że już nigdy nie potrafi odczuwać tak intensywnie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że cicho nucił, dopóki z lewej strony nie odezwał się znajomy matowy głos.

— Ptaki śpiewają, nim zaatakuje je sokół.

Pogodnie przyjął tę drwinę.

— Nie chcę słuchać ponurego krakania, dzień jest zbyt piękny.

Czarownica niecierpliwie szarpnęła siatkę okrywającą jej szyję i ramiona, jakby jej miękkie fałdy krępowały swobodę ruchów.

— Morze… czuje się je w podmuchach wiatru. Wpatrywała się w falistą linię drogi na horyzoncie.

— My, mieszkańcy Estcarpu, mamy w swoich żyłach morze. Dlatego krew Sulkarczyków może się mieszać z naszą, co się zresztą czasem zdarza… Któregoś dnia wypuściłabym się na morze. Jest coś przyciągającego w kołysaniu fal odpływających od brzegu.

Słowa kobiety były zaledwie śpiewnym szeptem, ale Simon nagle znieruchomiał, nucona melodia zamarła mu w krtani. Może nie dysponował mocą czarownic z Estcarpu, ale coś w jego wnętrzu poruszyło się, ożyło, i zanim zdążył pomyśleć, podniósł rękę w ostrzegawczym geście ze swej przeszłości, ściągając równocześnie wodze swego konia.

— Tak! — Ręka czarownicy powtórzyła jego gest i jeźdźcy za nimi się zatrzymali. Koris odwrócił szybko głowę, powtórzył ręką sygnał i cały oddział stanął w miejscu.

Kapitan przekazał dowództwo Tunstonowi i podjechał do Simona i kobiety. Skrzydła oddziału były wysunięte, nie można było pozwolić sobie na osłabienie czujności.

— O co chodzi? — zapytał Koris.

— Zbliżamy się do jakiegoś niebezpieczeństwa. — Simon obserwował leżący przed nimi teren, niewinnie skąpany w promieniach słońca. Poruszał się tylko wysoko lecący ptak. Wiatr ucichł, nawet najlżejsze powiewy nie ożywiały kęp zarośli. A jednak Simon postawiłby na szali całe swoje doświadczenie i zdrowy sąd, że zastawiono na nich pułapkę.

Koris był najwyraźniej zdumiony. Przeniósł wzrok z Simona na czarownicę. Siedziała w siodle pochylona do przodu, wdychała powietrze rozdętymi nozdrzami. Wydawała się łowić zapach jak myśliwski pies. Wypuszczając wodze, wykonała palcami pewne znaki i skinęła szybko głową bez cienia wątpliwości.

— Ma rację. Jest przed nami pustka, której nie mogę przeniknąć. Może kryć się tam bariera pola siłowego — albo zasadzka.

— Ale w jaki sposób on… przecież dar nie należy do niego! — gwałtownie zaprotestował Koris. Obrzucił Simona spojrzeniem, którego znaczenia tamten nie potrafił odczytać, ale na pewno nie było w nim zaufania. Po chwili Koris wydał rozkazy, wysuwając się naprzód, by poprowadzić manewr okrążający, którego celem miało być wyciągnięcie z zasadzki nieprzyjaciela.

Simon przygotował swój pistolet strzałkowy. Skąd wiedział, te grozi im niebezpieczeństwo? W przeszłości zdarzały mu się takie przeczucia — jak owej nocy, kiedy spotkał Petroniusa — ale nigdy nie były one tak nagłe i wyraźne, nie nasilały się aż tak.

Czarownica jechała obok niego, tuż za pierwszą linią Gwardzistów, a teraz zaczęła śpiewać. Spod kolczugi wydobyła zamglony kamień, który był zarówno bronią, jak symbolem jej zawodu. Podniosła go ponad głowę i wypowiedziała głośno jakiś rozkaz w języku nie przypominającym tego, którego Simon nauczył się z takim trudem.

Przed nimi ukazały się naturalne formacje skał sterczących w niebo niby kły z olbrzymiej szczęki i droga przebiegająca miedzy dwoma głazami tworzącymi coś na kształt łuku. U stóp skał gęste zarośla krzaków, suchych i brązowych, żywych i zielonych formowały nieprzeniknioną ścianę.

Promień światła z tajemniczego klejnotu uderzył w najwyższy z owych skalnych kłów i to połączenie światła i skały zrodziło kłęby mgły, gęstniejącej w bawełnianą watę wokół rumowiska skał i roślinności.

Z tej szarobiałej kurtyny wyłoniła się fala uzbrojonych i opancerzonych mężczyzn idących do ataku w kompletnym milczeniu. Hełmy mieli głęboko osadzone na głowach i zaopatrzone w przyłbice, tak że sprawiali wrażenie drapieżnych ptaków. Niesamowitość ich nagłego pojawienia się pogłębiało jeszcze to, że zachowywali kompletną ciszę, nie słychać było nawet żadnych rozkazów.

Z okrzykiem „Sul, Sul, Sul!” morscy wędrowcy wyciągnęli miecze i uformowali zakończoną klinem linię ataku, na czele której znalazł się Magnis Osberic.

Gwardziści również nie wydali żadnego okrzyku, a Koris nie wydał żadnych rozkazów. Ale już strzelcy wynaleźli swoje cele, szermierze wysunęli się naprzód z wyciągniętymi mieczami. Mieli nad pieszym nieprzyjacielem tę przewagę, że siedzieli na koniach.

Simon dokładnie zbadał zbroję Gwardzistów Estcarpu i wiedział, gdzie kryją się jej słabe punkty. Nie umiał powiedzieć, czy to samo dotyczyło zbroi Kolderczyków. Wycelował w pachę żołnierza, który próbował dosięgnąć pierwszego z Gwardzistów. Żołnierz Kolderu zatoczył się i padł, spiczasta przyłbica wbiła się w ziemię.

„Sul… Sul… Sul!” Wojenne zawołanie Sulkarczyków falowało nad splątanymi ciałami walczących, którzy przeszli do walki wręcz. W pierwszych momentach starcia Simon miał jedynie świadomość własnego w nim udziału, konieczności trafienia w cel. Po chwili zaczął uświadamiać sobie, z jakim przeciwnikiem walczą.

Oddziały Kolderu nie czyniły żadnych wysiłków, by ocalić życie. Jeden żołnierz za drugim wpadał w objęcia śmierci, ponieważ nie potrafił w porę przejść od ataku do obrony. Nie stosowali żadnych uników, podnoszenia tarcz czy kling dla odparowania ciosów. Pierwsi żołnierze walczyli z tępą zawziętością, niemal mechanicznie. Jak nakręcone zabawki, myślał Simon.

A przecież uznawano ich za najlepszych żołnierzy na tym świecie! Teraz zaś zwyciężało się ich tak łatwo jak szeregi dziecięcych ołowianych wojowników.

Simon opuścił pistolet. Coś w nim buntowało się przeciwko strzelaniu do ślepych przeciwników. Skierował konia w prawo, akurat w samą porę, by dostrzec, że jeden z żołnierzy kieruje się w jego stronę.

Kolderczyk podjechał dobrym kłusem. Ale nie atakował Simona. Rzucił się natomiast dziko na jeźdźca za nim — na czarownicę.

Znakomite panowanie nad koniem pozwoliło Strażniczce uniknąć pełnej siły tego ataku, jej miecz zdążył opuścić się w dół. Ale cios nie był precyzyjny, zatrzymał się na wystającej przyłbicy żołnierza i z mniejszą siłą spadł na jego ramię.

Mimo pewnego rodzaju ślepoty, mężczyzna wydawał się świetnym szermierzem. Błysnęło stalowe ostrze, po sekundzie i ręki czarownicy wypadł miecz. Żołnierz odrzucił broń, opancerzoną rękawicą złapał za pas kobiety i mimo stawianego przez nią rozpaczliwego oporu ściągnął ją z siodła z taką łatwością, z jaką zrobiłby to Koris.

Simon już był przy nim i w tym momencie udziałem żołnierza stała się owa dziwna bezwolność, która sprawiała, że jego towarzysze przegrali walkę. Czarownica szarpała się tak desperacko w jego uścisku, że Simon nie odważył się użyć miecza. Wyciągnął nogę ze strzemienia, podjechał bliżej i z całą siłą kopnął żołnierza.

Czubek buta Simona dotknął tyłów okrągłego hełmu, a siła tego uderzenia na moment obezwładniła mu nogę. Mężczyzna stracił równowagę i upadł na ziemię, trzymając ciągle czarownicę. Simon zeskoczył z siodła, zachwiał się trochę w obawie, że nadwerężona noga nie wytrzyma jego ciężaru. Jego ręce prześliznęły się po ramionach Kolderczyka, udało mu się jednak odciągnąć go od tracącej siły kobiety; przewróciła go na plecy. Żołnierz leżał teraz niby olbrzymi żuk, ręce i nogi poruszały się nieznacznie, haczykowata przyłbica patrzyła w niebo.

Zdjąwszy kolczugową rękawicę czarownica przyklękła przy Kolderczyku, próbując odpiąć jego hełm. Simon złapał ją za ramię.

— Wsiadaj! — rozkazał podsuwając jej swego konia. Potrząsnęła przecząco głową, nie przerywając swojego zajęcia. Wreszcie klamerki puściły i zsunęła hełm z głowy żołnierza. Simon nie miał pojęcia, czego się spodziewała. Jego wyobraźnia, bardziej żywa niż chciałby przyznać, stworzyła wiele obrazów znienawidzonych wrogów, ale żaden z tych obrazów nie mógł dorównać twarzy leżącego.

— Herlwin!

Zwieńczony sokołem hełm Korisa znalazł się nagle pomiędzy tą twarzą a Simonem. Kapitan Gwardii ukląkł obok czarownicy, obejmując rękami ramiona leżącego, jakby chciał przyciągnąć go w przyjacielskim uścisku.

Oczy, równie zielononiebieskie jak oczy kapitana, w równie przystojnej twarzy, otwarte, ale nie patrzące na mężczyznę, który zawołał, ani na klęczącą przy leżącym kobietę. Czarownica odsunęła ręce Korisa. Ujęła w dłonie brodę leżącego i podtrzymując jego głowę wpatrywała się w owe niewidzące oczy. Wreszcie puściła go, odsunęła się i starannie wytarła ręce w szorstką trawę. Koris obserwował ją bacznie.

— Herlwin? — Było to raczej pytanie skierowane do czarownicy niż wezwanie do mężczyzny, którego Koris wciąż podtrzymywał.

— Zabij! — rozkazała przez zęby. Ręka Korisa sięgnęła po miecz, który położył na trawie.

— Nie możesz tego zrobić! — zaprotestował Simon. Tamten był teraz bezbronny, na pół ogłuszony uderzeniem. Nie mogą go przecież zaszlachtować z zimną krwią. Stalowo zimny wzrok kobiety skrzyżował się ze wzrokiem Simona. Wskazała na głowę leżącego, obracającą się znów z lewa na prawo.

— Zobacz sam, przybyszu z innego świata! — Pociągnęła go do siebie, by przyklęknął obok.

Z dziwną niechęcią Simon powtórzył jej gest, biorąc głowę leżącego w dłonie. I o mało się nie cofnął. W tym ciele nie było ludzkiego ciepła, nie miało ono też chłodu metalu czy kamienia, było jakimś nieczystym, wiotkim tworem, choć na oko wydawało się normalne. Kiedy spojrzał w nieruchome oczy, raczej wyczuł niż zobaczył kompletną pustkę, która nie mogła być rezultatem najmocniejszego nawet ciosu. Simon nigdy nie zetknął się z niczym podobnym — nawet człowiek nienormalny ma jeszcze jakieś pozory człowieczeństwa, zniekształcone czy okaleczone ciało może wywołać litość, osłabiającą wstręt. To jednak było zaprzeczeniem wszystkiego, co słuszne, rzeczą tak niezgodną ze światem, że Simon nie mógł uwierzyć, iż miało w ogóle chodzić po ziemi.

Podobnie jak przedtem Strażniczka, Simon wytarł starannie ręce w trawę, próbując z nich zetrzeć zarazę. Podniósł się z klęczek i odwrócił plecami, kiedy Koris podnosił miecz. Ale kapitan uderzał w kogoś, kto już dawno nie żył; nie żył i był przeklęty.

Obecność oddziałów Kolderu znaczyły tylko trupy żołnierzy, zginęło dwóch Gwardzistów, a trupa jednego z Sulkarczyków przewieszono przez siodło. Atak był tak uderzająco nieporadny, że Simon zaczął się zastanawiać, po co w ogóle go podjęto. Zrównał krok swego wierzchowca z koniem kapitana, żądny poznania prawdy.

— Zdjąć im hełmy! — rozkaz podawały sobie kolejne grupy Gwardzistów. I pod każdą z haczykowato sklepionych przyłbic znajdowano tak samo bladą twarz okoloną gęstymi jasnymi włosami, o rysach przypominających Korisa.

— Midir! — Koris zatrzymał się przy kolejnym żołnierzu. Ręka leżącego ścisnęła się, w krtani uwięzło rzężenie agonii. — zabij! — rozkaz kapitana brzmiał beznamiętnie, został też sprawnie wykonany.

Koris przyglądał się każdemu z leżących i jeszcze trzykrotnie kazał dobić rannego. W kąciku pięknie wykrojonych warg zadrgał mięsień, a wyraz jego oczu daleki był od pustki, jaka odbijała się w oczach nieprzyjaciół. Kapitan, dokonawszy obchodu wszystkich zwłok, zbliżył się do Magnisa i Strażniczki.

— Oni wszyscy są z Gormu!

— Byli z Gormu! — poprawiła kobieta. — Gorm zginął, kiedy otworzył swe morskie bramy dla Kolderu. Ci, którzy leżą tutaj, nie są ludźmi, których pamiętasz, Korisie. Od bardzo, bardzo dawna nie byli już ludźmi. Składali się z rąk i nóg, byli walczącymi maszynami w służbie swych panów, ale nie było w nich prawdziwego życia… Kiedy Moc wywabiła ich z ukrycia, mogli wypełniać tylko jeden rozkaz, jaki otrzymali: znajdź wroga i zabij… Kolderczycy mogli używać owych robotów, jakich stworzyli, by osłabić nasze siły, zanim zadadzą prawdziwy cios…

Usta kapitana drgnęły, wykrzywiając się w grymasie, który zupełnie nie przypominał uśmiechu.

— A więc w pewnym stopniu zdradzają oni własną słabość. Czy to możliwe, że brak im ludzi? — Ale zaraz poprawił się, z trzaskiem wsuwając miecz do pochwy. — Lecz któż może wiedzieć, co kryje się w umyśle Kolderczyka — jeśli mogą to uczynić, może mają w zanadrzu jeszcze inne niespodzianki.

Simon jechał w pierwszym szeregu, kiedy opuszczali skrawek ziemi, na którym starli się z siłami Kolderu. Nie był w stanie pomóc Gwardzistom w ostatnim zadaniu zleconym im przez czarownicę, ani nie chciał teraz myśleć o pozostawionych na polu bitwy bezgłowych trupach. Trudno mu było pogodzić się z rzeczą, o której wiedział, że jest prawdziwa.

— Umarli nie walczą! — Nie zdał sobie sprawy, że zaprotestował, nim Koris nie udzielił mu odpowiedzi.

— Herlwin sprawiał wrażenie, iż urodził się w morzu. Na własne oczy widziałem, jak polował na rybę miecz mając w ręku tylko nóż. Midir zaś był rekrutem w straży przybocznej i jeszcze miał mleko pod nosem, kiedy zagrała trąbka wzywając na zbiórkę w dniu, w którym Kolderczycy przybyli do Gormu. Obu dobrze znałem. Ale tamte stwory, które pozostawiliśmy na polu walki, nie były ani Herlwinem, ani Midirem.

— Człowiek składa się z trzech rzeczy. — Teraz zabrała głos Strażniczka. — Ciała, by mógł działać, umysłu, by myśleć, i duszy, by czuć. Choć może w twoim świecie, Simonie, ludzie są inaczej zbudowani? Nie sądzę, by tak było, gdyż ty działasz, myślisz i czujesz. Zabij ciało, a uwolnisz duszę; zabij umysł, a wtedy często ciało musi żyć przez pewien czas w żałosnej niewoli, która budzi w ludziach współczucie. Ale zabij duszę i pozwól żyć ciału, a może i umysłowi… — głos jej zadrżał — to grzech przechodzący wszelkie pojęcie. A to właśnie przytrafiło się tym mieszkańcom Gormu. Tego, co kroczy w ich postaci, nie powinny oglądać ludzkie oczy! Tylko bluźniercze zadawanie się z zakazanymi rzeczami może spowodować taką śmierć.

— Opowiadasz także o naszej śmierci, pani, gdyby Kolderczycy mieli kiedykolwiek przyjść do Sulkaru tak jak do Gormu — Naczelny Kupiec zrównał się z nimi.

— Tutaj daliśmy im radę, ale co będzie, jeśli wyślą tysiące tych półumarłych na nasze mury? W twierdzy jest tylko niewielu mężczyzn, bo sezon handlowy trwa i dziewięć dziesiątych naszych statków jest na morzu. Potrzebujemy obrońców portu. Można siłą woli ścinać głowy, ale ramiona męczą się przy tej robocie. A jeśli nieprzyjaciel wezwie posiłki, łatwo nas zwycięży, choćby samą przewagą liczebną. Tym bardziej że oni nie znają strachu i będą parli naprzód w sytuacjach, kiedy każdy z nas mógłby się zawahać.

Ani Koris, ani czarownica nie mieli na to gotowej odpowiedzi. Po wielu godzinach, kiedy Simon zobaczył port handlowy, już na pierwszy rzut oka widok ten wydał mu się pocieszający.

Chociaż Sulkarczycy byli głównie marynarzami, okazali się też wyśmienitymi budowniczymi, którzy wykorzystali wszelkie naturalne zalety wybranego przez siebie miejsca przy budowie fortecy. Od strony lądu ciągnął się mur z wieżami strażniczymi i licznymi otworami strzelniczymi. Ale dopiero kiedy Magnis Osberic zaprowadził ich do środka, ujrzeli w pełni siłę sulkarskiej twierdzy.

Dwa skalne ramiona, niby otwarte kleszcze kraba, wychodziły w morze, a między nimi znajdował się port. Ale każde z tych ramion umacniały mury, wieże, miniaturowe forty, połączone z głównym miastem całym labiryntem podziemnych korytarzy. Gdzie tylko było to możliwe, zewnętrzne mury schodziły w morze, uniemożliwiając wspinaczkę.

— Wydaje się — skomentował Simon — że Sulkar zbudowano z myślą o wojnie.

Magnis Osberic roześmiał się.

— Panie Tregarth, Pokój Dróg może pozostać w mocy dla naszych ludzi w Estcarpie, i w pewnym stopniu w Alizonie i w Karstenie — oczywiście, jeśli pokażemy nasze złoto właściwym osobom. Ale gdzie indziej pokazujemy nasze miecze na równi z naszymi towarami, a to jest serce naszego królestwa. Tam w dole, w tych magazynach spoczywa nasza krew — gdyż towary, które sprzedajemy, są naszym życiem. Złupienie Sulkaru jest marzeniem każdego paniczyka i pirata!

Kolderczycy mogą być pomiotem demonów, jak wieść głosi, ale nie gardzą oni dobrami tego świata. Chcieliby położyć łapę na naszych dochodach tak jak wszyscy inni. Dlaczego mamy tutaj ostateczną broń — jeśli Sulkar padnie, jego zdobywcy nie skorzystają na tym! — Walnął wielką pięścią w znajdujący się przed nimi parapet. — Sulkar został zbudowany za czasów mego pradziada, by zapewnić naszym ludziom bezpieczny port w czasie sztormu — i to zarówno podczas wojennej zawieruchy, jak i morskiej burzy. A teraz wydaje się, iż bardzo tego potrzebujemy.

— W porcie są trzy statki — liczył Koris. — Statek handlowy i dwa uzbrojone ścigacze.

— Statek handlowy wypływa o świcie do Karstenu. Skoro przewozi towary zakupione przez karsteńskiego księcia, płynie pod jego banderą i jego załoga nie musi nosić broni podczas postoju w porcie — zauważył Osberic.

— Ludzie mówią, że książę Karstenu żeni się. Ale w jednej ze skrzyń na statku spoczywa samiański naszyjnik przeznaczony dla pięknej Aldis. Wydaje się, że Yvian może włożyć małżeńską bransoletę na rękę innej kobiety, ale sam nie zamierza jej nosić.

Czarownica wzruszyła ramionami, a Koris wydawał się bardziej zainteresowany statkami, niż plotkami dotyczącymi dworu sąsiadującego z Estcarpem księstwa. — A ścigacze? — ponaglił.

— Pozostają przez jakiś czas — powiedział wymijająco Naczelny Kupiec. — Będą patrolowały okoliczne wody. Wolę wiedzieć, co zbliża się od strony morza.

Bombowiec…

Bombowiec mógłby podczas jednego lub dwóch nalotów obrócić mury Sulkaru w ruinę, ciężka artyleria po paru godzinach rozbiłaby mury, stwierdził Simon obchodząc twierdzę w towarzystwie Korisa. Ale w skale pod budynkami krył się labirynt przejść i sal, niektóre z nich wychodziły na morze i te miały okratowane drzwi, więc jeżeli Kolderczycy nie dysponowali jakąś bronią niepodobną do tych, jakie poznał w tym nowym dla siebie świecie, to, zdaniem Simona, kupcy byli nadmiernie nerwowi. Można było tak przypuszczać, dopóki zapominało się o pustce w oczach wojowników z Gormu.

Simon zauważył także wielką obfitość strażnic, stojaków z bronią — ciężkimi maczugami i łukami — ale wszędzie było bardzo niewielu żołnierzy, patrole pilnowały jedynie murów. W Sulkarze można było uzbroić i zmieścić tysiąc ludzi, ale niecała setka była tu pod bronią.

Koris, czarownica i Simon spotkali się na wieży, wieczorna bryza owiewała ich zbroje.

— Nie mam odwagi ogołocić Estcarpu — powiedział wściekle Koris, jakby odpowiadając na jakiś zarzut niedosłyszalny dla jego towarzyszy — i zgromadzić tu wszystkie siły. Byłoby to wszak otwartym zaproszeniem dla Alizonu czy dla Karstenu do najazdu z południa i północy. Osberic może się pochwalić zewnętrzną skorupą, której moim zdaniem nie skruszą nawet szczęki Kolderu, ale w tej skorupie nie ma mięsa. Zbyt długo czekał. Gdyby wszyscy jego ludzie byli w porcie, mógłby się utrzymać. Ale z tą garstką, to mi się wydaje problematyczne.

Wątpisz, Korisie, ale będziesz walczył — powiedziała Strażniczka. W tonie jej głosu nie brzmiała ani zachęta, ani niecierpliwienie. — Bo tak należy zrobić. A może się zdarzyć, że na tej twierdzy Kolder wyłamie sobie zęby. Ale Kolderczycy nadchodzą i tu Magnis miał rację. Kapitan spojrzał na nią z zaciekawieniem.

— Masz dla nas przepowiednię, pani?

Potrząsnęła głową.

— Nie spodziewaj się po mnie tego, czego nie mogę dać, kapitanie. Kiedy wjeżdżaliśmy w tę zasadzkę, widziałam przed sobą tylko pustkę. Ten całkiem negatywny znak pozwolił mi rozpoznać Kolder. Ale nie mogę zrobić nic więcej. A ty, Simonie?

Simon drgnął.

— Ja? Ależ ja nie mam takiej Mocy — zaczął i dorzucił już bardziej uczciwie — nie mogę nic powiedzieć. Choć jako żołnierz uważam, że to jest dobra twierdza, ale teraz czuję się w niej jak w pułapce.

Dodał tę ostatnią uwagę niemal bezwiednie, lecz uświadomił sobie, że jest zgodna z prawdą.

Ale nie powiemy tego Osbericowi — zadecydował Koris. Wspólnie obserwowali przystań w zachodzącym słońcu, a leżące poniżej miasto powoli zatracało wygląd schronie-nia, nabierając zarysów klatki.

NIESAMOWITA MGŁA

Zaczęło się to zaraz po północy — ujrzeli pełznącą po morzu linię, zamazującą zarówno gwiazdy, jak i fale, wysyłającą chłód nie zrodzony ani z wiatru, ani z fali, chłód, który przenikał do szpiku kości, pstrzył kolczugi oleistymi kroplami, pozostawiał na ustach smak soli i rozkładu.

Niesamowita mgła zakryła rząd świetlanych kuł, w które zaopatrzone było każde zagięcie ufortyfikowanych skalnych ramion. Jedną za drugą świetlne plamy otuliły żółte smugi.

Patrząc na to widziało się, jak cal po calu przestaje istnieć świat.

Simon chodził po niewielkiej platformie strażniczej na centralnej wieży obserwacyjnej. Już połowa fortyfikacji portowych była niewidoczna. Jeden ze smukłych ścigaczy w porcie kurtyna mgły przecięła dokładnie na pół. Nie przypominało to jednak żadnej mgły, jaką Simon kiedykolwiek widział, nie miało nic wspólnego z mgłą londyńską, z zatrutym przemysłowym smogiem światem, z którego przyszedł. Sposób, w jaki nadciągała z zachodu ta gruba kurtyna, sugerował tylko jedno: zasłonę, za którą mógł koncentrować się atak.

Do uszu zmęczonego i zgłodniałego Simona doszedł dźwięk gongów alarmowych, rozmieszczonych co kilka stóp wzdłuż całych fortyfikacji. Atak! Dobiegł do drzwi prowadzących na wieżę i spotkał w nich czarownicę.

— Atakują!

— Jeszcze nie. To są gongi sztormowe, pomoc dla statków zmierzających do portu.

— Dla statków Kolderu!

— Niewykluczone. Ale nie można stuletnich zwyczajów zniweczyć w ciągu godziny. W czasie mgły gongi Sulkaru służą marynarzom, może je uciszyć tylko rozkaz Osberica.

— A więc znane tu są takie mgły?

— Mgły są znane. Czy takie jak ta, to już inna sprawa. Przecisnęła się obok Simona wychodząc na otwartą platformę, wpatrując się w morze — tak jak on przed chwilą — na szybko znikający port.

— My, które dysponujemy Mocą, posiadamy w pewnym stopniu kontrolę nad żywiołami, ale podobnie jak w innych przypadkach mogą one zawodzić. I tego nie potrafimy przewidzieć. Każda z moich sióstr potrafi sprowadzić mgłę, która myli nie tylko oczy nieostrożnych, ale także ich umysły. Przez chwilę. Ale ta mgła jest inna.

— Jest naturalna? — nalegał Simon, absolutnie pewny, że tak nie jest. Skąd brała się ta pewność, nie potrafił wytłumaczyć.

— Kiedy garncarz tworzy wazy, kładzie na kole glinę i kształtuje ją dłońmi tak, by odpowiadała jego zamysłowi. Glina jest wytworem ziemi, ale to, co zmienia jej kształt, jest wytworem inteligencji i umiejętności. Chodzi mi o to, że ktoś — lub coś — zgromadził to, co jest częścią morza i powietrza i nadał mu inny kształt, tak by służyło jakiemuś celowi.

— A co ty zrobisz w zamian, pani? — Koris wyszedł spoza nich. Zbliżył się do parapetu i oparł dłonie na upstrzonymi kroplami wody kamieniu. — Jesteśmy jak ślepcy!

Czarownica nie oderwała oczu od mgły, obserwując ją z uwagą asystenta laboratoryjnego, który przeprowadza niezwykle istotne doświadczenie.

— Oślepienie może być ich zamierzeniem, ale ślepota działa na dwa sposoby. Jeżeli chodzi im o iluzję, to odpowiemy im tym samym chwytem.

— Zwalczać mgłę za pomocą mgły? — zapytał kapitan.

— Nie zwalcza się podstępu tym samym podstępem. Oni posługują się wodą i powietrzem. Więc my też musimy wykorzystać wodę i powietrze, ale w inny sposób. — Postu-kuta kciukiem w zęby. — Tak, to może być mylący ruch — wyszeptała, odwracając się od morza. — Musimy zejść do portu. Poproś Magnisa o drewno, najlepsze byłyby suche kołeczki. Ale jeśli nie ma, to przynieś noże, sami wytniemy. I trochę materiału. Przynieś to na główne nabrzeże.

Stłumione echo gongów dochodziło do portu, kiedy grupka Sulkarczyków i Gwardzistów zebrała się na nabrzeżu. Przynieśli naręcze drewnianych szczap. Strażniczka wzięła najmniejszą. Niezręcznie manipulowała nożem próbując wystrugać stateczek, ze spiczastym dziobem i zaokrągloną rufą. Simon wziął od niej drewno i nóż, bez trudu strugając białe drzazgi. Inni poszli w jego ślady, co spotkało się z aprobatą czarownicy.

Wystrugali flotę około trzydziestu stateczków wielkości dłoni, w każdym osadzili maszt, a Strażniczka przywiązała żagle. Uklękła przed tą flotyllą i pochylając się bardzo nisko, ostrożnie dmuchała w każdy z maleńkich żagielków, przyciskając na moment palce do dziobów każdego miniaturowego statku.

— Wiatr i woda, wiatr i woda — zaintonowała. — Wiatr dla pośpiechu, woda, by niosła, mgła, by usidliła!

Ręce kobiety zręcznym ruchem zepchnęły kolejne stateczki na wody zatoki. Mgła niemal zupełnie je zasłoniła, ale nie była aż tak gęsta, by Simon nie mógł dostrzec zadziwiającego widoku. Maleńkie okręciki uformowały się w linię zakończoną klinem skierowanym w stronę niewidocznego teraz morza. A kiedy pierwszy z nich przekraczał skraj mglistej zasłony, przestał być naprędce skleconą zabawką, stał się ślicznym błyszczącym statkiem, znacznie elegantszym niż smukłe ścigacze, które z taką dumą pokazywał Osberic.

Czarownica chwyciła rękę Simona, by podnieść się z kolan.

— Nie wierz we wszystko, co widzisz, przybyszu z obcych stron. Często posługujemy się iluzją. Miejmy nadzieję, że tym razem będzie ona równie skuteczna jak ta mgła i że odstraszy każdego najeźdźcę.

— To nie mogą być prawdziwe statki! — Simon z uporem zaprzeczał świadectwu własnych oczu.

— Zbyt mocno uzależnieni jesteśmy od naszych zmysłów. Jeżeli można oszukać oczy, palce, nos, to czary są skuteczne przez jakiś czas. Powiedz, Simonie, gdybyś zamierzał wpłynąć do tej zatoki i zaatakować port, i dostrzegłbyś we mgle flotę, której obecności nie podejrzewałeś, czyż nie zastanowiłbyś się dwa razy przed wydaniem walki? Usiłowałam tylko trochę zyskać na czasie, bo przecież każde złudzenie pryska, kiedy wystawione jest na próbę. Kolderski okręt, który spróbowałby podpłynąć do któregokolwiek z tych statków i dostać się na jego pokład, szybko zorientuje się, o co chodzi. Ale czas może okazać się niezwykle cenny.

Do pewnego stopnia miała rację. W każdym razie, jeżeli nieprzyjaciel zamierzał pod osłoną mgły zaatakować port, zrezygnował z tego planu. Nie było żadnego alarmu w nocy, ale z nadejściem świtu zasłona mgły nad portem i miastem nie opadła.

Kapitanowie trzech stojących w porcie statków czekali na rozkazy Osberica, który nie mógł powiedzieć nic poza tym, że trzeba przeczekać mgłę. Simon wraz z Korisem dokonywali obchodu wart, czasami jeden z nich musiał łapać za pas drugiego, żeby utrzymać się na zewnętrznych posterunkach od strony morza. Wydano rozkaz, by gongi biły w regularnych odstępach czasu, nie tyle dla przyjścia z pomocą ludziom na morzu, ile dla umożliwienia kontaktu między wartownikami. Wartownicy zwracali zmęczone, wyczerpane twarze i na pół wyciągniętą z pochwy broń w kierunku swoich zmienników, dopóki nie rozległo się hasło umożliwiające identyfikację.

— W ten sposób — komentował Simon, któremu udało się uniknąć ciosu przestraszonego Sulkarczyka — nie muszą wysyłać żadnych wojsk, bo sami się powybijamy. Gdyby w tej ciemności pojawił się ktoś w ostro zakończonej przyłbicy, zostałby skrócony o głowę.

— Też o tym myślałem — odpowiedział oschle kapitan. — Oni także liczą na iluzję, zrodzoną z naszych nerwów i lęków. Ale co więcej możemy zrobić?

— Każdy, kto ma dobry słuch, może podchwycić nasze hasło. — Simon postanowił spojrzeć prawdzie w oczy. — Cała partia murów może przejść w ten sposób w ich ręce.

— A czy w ogóle możemy mieć pewność, że to jest atak? — W replikował gorzko Koris. — Cudzoziemcze, jeżeli potrafisz wydać lepsze rozkazy, zrób to, a przyjmę je z radością. Jestem żołnierzem i znam się na wojnie, przynajmniej zdawało mi się, te się znam. Wydawało mi się też, że znam metody czarowników, jako że całym sercem służę Estcarpowi. Ale z czymś takim nigdy się nie spotkałem. Staram się robić, co mogę.

— Ja także nigdy nie zetknąłem się z takim sposobem walki — przyznał Simon. — To może zmylić każdego. Ale teraz wydaje mi się, że atak nie nadejdzie od strony morza.

— Ponieważ stamtąd właśnie go się spodziewamy? — Koris szybko podchwycił myśl Simona. — Nie sądzę, by można tę fortecę zaatakować od strony lądu. Żeglarze zbudowali ją sprytnie. Potrzebne byłyby maszyny oblężnicze, których zgromadzenie zabrałoby całe tygodnie. — Morze i ląd, więc co zostaje?

— Ziemia i powietrze — odpowiedział Koris. — Ziemia! Te podziemne przejścia!

— Ale nie możemy przecież zmniejszyć liczby strażników na górze, by obserwować podziemia.

Zielone jak morze oczy Korisa rozbłysły tym samym dzikim ogniem walki, jaki Simon dostrzegł przy ich pierwszym spotkaniu.

— Można obserwować podziemia, nie zmniejszając liczby straży na górze. Znam taką sztuczkę. Chodźmy do Magnisa. — Koris ruszył biegiem, a koniec jego miecza raz po raz uderzał o kamienne ściany w ostrych zakrętach wąskich korytarzy.

Na stole ustawiono miski różnych kształtów i wymiarów, ale wszystkie miedziane i Koris starannie dobierał do każdej z nich kulkę, również metalową. Miska z kulką ustawiona na murze znajdującym się bezpośrednio nad podziemnym przejściem zdradzi każdą próbę sforsowania drzwi dzięki poruszeniom kulki w misie.

Tak więc ziemia strzeżona była w sposób najlepszy, na jaki mogli się zdobyć. Zostawało tylko powietrze. Simon — może dlatego, że znał dobrze sposoby walki w powietrzu — aż do bolesnych skurczów w karku wpatrywał się i wsłuchiwał w ciemną mgłę obejmującą wieże portu. A przecież cywilizacja uzależniona od stosunkowo prostych pistoletów strzałkowych, mieczy, tarcz i kolczug, służących do natarcia i do obrony, była niezdolna stworzyć środki do ataku z powietrza, bez względu na to, jak pomysłowe sztuczki przyzywałaby na pomoc.

Dzięki miednicom Korisa zostali ostrzeżeni kilka minut przed Kolderskim atakiem. Ale sygnały alarmowe rozległy się niemal równocześnie ze wszystkich pięciu punktów, w których ustawiono miednice. Korytarze prowadzące do wejść z zewnątrz w ciągu paru godzin szalonej pracy wypełniono wszystkimi łatwopalnymi materiałami, jakie udało się znaleźć w magazynach warowni. Maty z owczej wełny i krowiego włosia namoczone w oleju i smole, których cieśle okrętowi używali do uszczelniania statków, owinięto dokoła bel eleganckich tkanin, worków z suchym ziarnem i nasionami i te ogromne zatyczki polano strumieniami wina i oliwy.

Kiedy rozległy się ostrzegawcze odgłosy w miednicach, przytknięto pochodnie zamykając równocześnie drzwi odgradzające te rozpalone przejścia od centralnej części warowni. Niech nadzieją się na to zimnymi nosami! — Magnis Osberic, nie posiadając się z radości, uderzył toporem bojowym w stół w centralnym pomieszczeniu twierdzy. Po raz pierwszy od momentu, gdy mgła uwięziła jego włości, z twarzy Naczelnego Kupca zniknęło zaniepokojenie. Jako żeglarz nie znosił mgły i obawiał się jej, bez względu na to, czy była tworem natury, czy działań tajemnych mocy. Skoro nadarzała się okazja do bezpośredniego działania, znów promieniował siłą i energią.

— Ach! — ten krzyk przeszył ciszę pomieszczenia jakby ostrzem szpady. Nie mógł być wywołany jedynie bólem fizycznym, tylko ostateczny strach mógł wydobyć go z ludzkiej krtani.

Na parę sekund w centralnym pomieszczeniu twierdzy wszyscy zastygli w bezruchu. Magnis z olbrzymią głową uszykowaną jakby do szarży na nieprzyjaciela, Koris z obnażonym mieczem, na nogach ugiętych tak, aby jego skarlałe ciało mogło uderzać z jak największą siłą.

Może dlatego, że niemal przez cały okres wyczekiwania Simon tego właśnie się spodziewał, teraz pierwszy zidentyfikował miejsce, z którego dochodził ów krzyk, i rzucił się do schodów, wychodzących trzy piętra wyżej na strażnicę na dachu.

Nie dotarł jednak tak wysoko. Wystarczającym ostrzeżeniem były dochodzące z góry krzyki i uderzenia metalu o metal. Zwalniając kroku, Simon wyciągnął pistolet. Ta ostrożność okazała się zbawienna, bo kiedy był w połowie drogi na drugie piętro, udało mu się uniknąć zderzenia ze spadającym ciałem. Było to ciało Sulkarczyka, z rozdartego gardła ciągle jeszcze broczyła krew, tryskała na schody i ściany. Simon spojrzał na królujące wyżej szaleństwo.

Walczyło jeszcze dwóch Gwardzistów i trzech żeglarzy; oparci plecami o ścianę próbowali zatrzymać napastników atakujących z jednoznaczną dzikością, jaką przejawiali ich towarzysze broni w zasadzce na drodze. Simon wystrzelił raz, potem drugi. Ale z góry napływała coraz większa fala spiczastych hełmów. Mógł jedynie się domyślać, że nieprzyjaciel w jakiś sposób dostał się z powietrza i zajmował teraz górne piętra twierdzy.

Nie było jednak czasu na zastanawianie się, w jaki sposób wrogowie przedostali się do wnętrza fortecy, wystarczyło, że udało im się to zrobić. Padło kolejnych dwóch żeglarzy i jeden Gwardzista. Żołnierze w ostro zakończonych hełmach nie zwracali najmniejszej uwagi na zabitych i rannych, zarówno nieprzyjaciół, jak i swoich. Ciała spychali w dół, nie mogli sobie pozwolić na postój. Przeszkody musiały być usuwane niżej.

Simon pobiegł na pierwszą kondygnację otwierając kopnięciem kolejne drzwi. Sulkarczycy lubowali się w dość ciężkich meblach. Mniejsze przedmioty dawały się jednak przesunąć. Simon nawet nie przypuszczał, że ma aż taką siłę, kiedy zabierał się do blokowania drzwi wszystkim, co udało mu się poruszyć.

Znad uniesionej w górę nogi krzesła, które wieńczyło zbudowaną przez Simona barykadę, wyłoniła się charakterystyczna przyłbica, a czubek miecza niemal dotknął jego twarzy. Simon rozbił na hełmie następne krzesło. Na policzku poczuł niewielkie draśnięcie, ale napastnik stał się teraz częścią barykady.

— Sul! Sul!

Simona odepchnięto na bok, zobaczył twarz Magnisa, równie czerwoną jak szczecina jego wąsów, wyłaniającą się jak pokonany przed chwilą napastnik. Uderzyli na pierwszą falę wrogów, którzy dopadli zapory i czepiali się sprzętów, z których ją zbudowano.

Celuj, pal i znów celuj. Odrzuć pusty zasobnik po strzałach, ponownie naładuj. Przekrocz jęczącego Gwardzistę, który musi tu zostać, dopóki nie będzie można go odciągnąć w jakieś bezpieczne miejsce, jeśli w ogóle takie miejsce istniało jeszcze w twierdzy. Pal, pal!

W jakiś sposób Simon znalazł się w centralnym pomieszczeniu twierdzy, a potem razem z resztą ocalałych zbiegł w dół innymi schodami, walcząc o każdy stopień. Widać było niezbyt gęsty dym. Czyżby macki mgły? Nie, bo przy każdym oddechu drażnił nozdrza i gardło, zmuszając do kaszlu. Celuj, pal, porwij zasobnik strzałek od martwego Gwardzisty, który już nigdy więcej nie użyje broni.

Schody pozostały teraz za nimi. Mężczyźni krzyczeli, dym gęstniał. Simon przetarł ręką załzawione oczy i pociągnął siatkę przy hełmie. Miał coraz krótszy, coraz bardziej urywany oddech.

Całkiem po omacku szedł za swymi towarzyszami. Zamknęły się za nim pięciocalowej grubości drzwi, zasunięto rygle. Jeden… drugi… trzeci… cztery pary drzwi. Znaleźli się pomieszczeniu, w którym stała dziwna instalacja umieszczona w skrzyni wyższej od olbrzyma opierającego się o nią nieprzytomnym wzrokiem. Gwardziści i żeglarze, którym udało się dotrzeć aż tutaj, stanęli pod ścianami, pozostawiając ową tajemniczą machinę władcy twierdzy.

Magnis Osberic postradał swój hełm z niedźwiedziem, a strzępy futrzanego płaszcza zwisały mu z jednego ramienia. Jego topór leżał na wierzchu dziwnej skrzyni, na drewnianą podłogę sączyła się z niego czerwona strużka krwi. Wszelkie odcienie czerwieni zniknęły z twarzy Magnisa, która nabrała ziemistej barwy. Oczy miał szeroko otwarte, wpatrywał się w obecnych, ale nie widział ich. Simon przypuszczał, że znajdował się w stanie szoku.

— Koniec! — Magnis podniósł topór przerzucając długą rękojeść w szorstkich od lin dłoniach. — Przyszli z powietrza jak skrzydlate demony. Żaden człowiek nie może walczyć z demonami. — Zaśmiał się ciepło, miękko, tak jak może śmiać się mężczyzna biorący w ramiona powolną mu kobieta — Ale można także odpowiedzieć demonom. Sulkar nie będzie służył temu przeklętemu pomiotowi za gniazdo!

Jego olbrzymia głowa znów się pochyliła jakby do ataku, i kołysał nią powoli i wskazał na żołnierzy Estcarpu. — Walczyliście dzielnie, synowie czarownic. Ale ten los nie jest waszym losem. Uwolnimy siły żywiące moce miasta i wysadzimy port. Uciekajcie, a może uda wam się rozliczyć z nimi w taki sposób, jaki ci fruwający czarownicy potrafią zrozumieć. Możecie być pewni, że tylu ich zabierzemy z sobą, iż nigdy nie zapomną tego dnia. Idźcie swoją drogą, synowie czarownic, i zostawcie nas naszemu ostatecznemu losowi.

Pod wpływem wzroku i głosu Magnisa pozostali przy życiu Gwardziści zebrali się razem, jakby odrzuceni jego niedźwiedzim uchwytem. Koris był tu także, choć ptak na jego hełmie stracił jedno skrzydło. Była także Strażniczka, twarz miała poważną, ale usta jej się poruszały, kiedy spokojnie przechodziła przez salę. I jeszcze dwudziestu mężczyzn, i Simon.

Gwardziści jednocześnie stanęli na baczność, unosząc skrwawione miecze w geście pozdrowienia dla tych, co pozostawali. Magnis chrząknął.

— W porządku, synowie czarownic. Teraz nie pora na parady. Wychodźcie!

Wyszli niewielkimi drzwiami, które im wskazał. Koris szedł ostatni, więc on zaryglował drzwi. Biegiem przelecieli korytarz. Na szczęście kule świetlne na suficie się paliły, a podłoga była gładka, gdyż bardzo im się śpieszyło.

Kiedy dotarli do niewielkiej groty, w której stał na kotwicy stateczek, szum morza stał się wyraźny.

— Padnij! — Simon wraz z innymi został wepchnięty na pokład i Koris uderzeniem ręką w plecy popchnął go na dno. Obok niego i na nim kładli się następni, przygniatając go do kołyszącego się dna. Usłyszał trzask następnych drzwi, a może to trzasnął pokład nad nimi? Nie było światła, a wraz z nim i powietrza; Simon leżał spokojnie, nie mając pojęcia, co nastąpi za chwilę.

Statek poruszał się, ciała się przesuwały, czuł się kopany, potrącany, ukrył więc twarz w zgięciu ramienia. Statek , zakołysał mocniej, żołądek Simona buntował się przeciwko takim ruchom. Nigdy nie przepadał za podróżami morskimi. Zajęty głównie zwalczaniem ogarniającej go morskiej choroby, nie był przygotowany na grzmot, który zdawał się wysadzać cały świat w jednym wybuchu huku i ciśnienia.

Ciągle jeszcze unosili się na falach, ale kiedy Simon podniósł głowę, odetchnął czystym powietrzem. Obrócił się i wstał nie zwracając żadnej uwagi na jęki i protesty leżących obok. Przede wszystkim olśniło go spostrzeżenie, że nie ma już mgły i że jest dzień. Niebo, morze dokoła, widoczny w dali brzeg były jasne i czyste.

Ale kiedy słońce się podniosło, z lądowej bazy rozlały się sięgające nieba płomienie. Wybuch ogłuszył Simona, ale go nie oślepił. Zmierzali na otwarte morze, pozostawiając źródło owego ciepła i światła.

Naliczył trzy kadłuby statków. Nie miały żagli, musiał je więc napędzać jakiś silnik. Na rufie ich statku siedział ruchomo mężczyzna. Widząc jego ramiona nie można się było pomylić co do osoby. Ster trzymał Koris. Uwolnili się z piekła, jakim stał się port Sulkar, ale dokąd zmierzali?

Nie było już mgły, a pożar na brzegu oświetlał drogę. Lecz fale, na których się kołysali, nie zwiastowały spokojnego morza. Może było to wynikiem wybuchu, którym Magnis zniszczył twierdzę, może wybuch ten poruszył również ocean. Wiał tak silny wiatr, jakby jakaś ręka starała się wcisnąć okręty pod powierzchnię wody, toteż ludzie płynący na mizernych stateczkach zdali sobie sprawę, że udało im się co najwyżej zyskać kilka godzin życia.

PRZYGODA W VERLAINE

TOPÓR WESELNY

Matowe, szare morze miało barwę ostrza topora, które nigdy nie nabierze połysku bez względu na to, jak długo się je poleruje, czy też metalowego lustra zamglonego wilgocią, które nie da się zetrzeć. A niebo nad nim było równie bezbarwne, tak że nie dawało się rozróżnić miejsca spotkania wody i nieba.

Loyse skuliła się na parapecie pod wąskim oknem. Nie znosiła wysokości, a ta wieża, wybrzuszona w murach twierdzy, zwisała akurat nad ostrymi, przystrojonymi pianą morską skałami wybrzeża. Jednak Loyse często siadała na tym właśnie parapecie, skąd patrzyło się przed siebie, w pustkę z rzadka tylko przerywaną lotem ptaka, skąd można zobaczyć wolność.

Dziewczyna przycisnęła wąskie dłonie o długich palcach do kamiennego parapetu po obu stronach okna, gdy wychyliła się na zewnątrz cal lub dwa, by spojrzeć w otchłań, która budziła lęk, ale wszak zmuszała się do robienia wielu rzeczy, przed którymi wzdragało się jej ciało i umysł. Kiedy jest się córką Fulka, trzeba sobie stworzyć powłokę ochronną z lodu i żelaza, której nie naruszy żadne maltretowanie ciała, żadne urąganie duszy. Zajęta była budowaniem tej wewnętrznej cytadeli przez ponad połowę swego krótkiego życia.

W Verlaine wiele było kobiet, bo Fulk należał do pełnych wigoru mężczyzn. Loyse od najwcześniejszego dzieciństwa obserwowała, jak odchodzą i przychodzą, starając się nad sobą panować. Z żadną z nich Fulk się nie ożenił, z żadną nie spłodził potomka, co stanowiło niezaprzeczalną korzyść dla Loyse i powód ogromnego niezadowolenia samego Fulka. Bo Verlaine nie było dziedzictwem Fulka, wszedł w jego posiadanie przez swoje jedyne małżeństwo z matką Loyse i tylko dopóki żyła Loyse, mógł nim władać i korzystać z przysługującego miastu prawa łupów, zarówno na lądzie, jak i na morzu. W Karstenie wielu było krewnych matki, którzy szybko upomnieliby się o zwierzchnictwo nad Verlaine, gdyby Loyse umarła.

Ale gdyby Fulk miał syna z którąś z chętnych — i branych przemocą — kobiet, które sprowadził do wielkiego łoża stojącego w komnacie pana zamku, wówczas mógłby zgodnie nowym książęcym prawem zażądać czegoś więcej niż dożywotniej dzierżawy przyznawanej męskiemu dziedzicowi. Wedle starego obyczaju dziedziczenie odbywało się w linii żeńskiej, teraz syn dziedziczył zamek po ojcu i dawne prawo obowiązywało tylko w przypadku, gdy nie było męskiego dziedzica. Loyse kurczowo czepiała się tej jedynej nadziei władzy i bezpieczeństwa i nie chciała z niej rezygnować. Niech Fulk polegnie w jednym z granicznych napadów, niech dopadnie go jakiś szukający zemsty mężczyzna z ograbionego rodu, a ona i Verlaine będą wolne! Wtedy wszyscy zobaczą, co potrafi zrobić kobieta! Dowiedzą się, że nie lała skrycie łez przez te wszystkie lata, jak większość z nich sądziła.

Była mała, lecz tylko tę jedną kobiecą cechę dzieliła z niechlujnymi dziewkami, które zaspokajały żądze ludzi jej ojca, czy z bardziej wykwintnymi niewiastami, które trzymał dla własnej przyjemności. Jej ciało było płaskie i smukłe jak u chłopca i tylko nieznaczna krzywizna bioder wskazywała, że jest dziewczyną. Splecione w warkocze włosy, sięgające pasa, były dość gęste, lecz proste i tak jasne, iż wydawały się białe jak u staruszki. Równie bezbarwne brwi i rzęsy sprawiały, że jej twarz wydawała się dziwnie obojętna i pozbawiona inteligencji. Skora napięta na delikatnych kościach twarzy i klatki piersiowej była gładka i pozbawiona koloru. Nawet wargi miały bladoróżowy odcień. Była wyblakłym stworzeniem, wyrosłym w mroku, lecz o tak wielkiej żywotności jak smukły brzeszczot, który mądry szermierz przedkłada nad cięższą, przeznaczoną do rąbania broń, jaką wybierają niedoświadczeni żołnierze.

Wstała z parapetu, przeszła się po pokoju. Było w nim chłodno od morskiego wiatru, ciemno, bo nigdy nie dochodziło tu słońce. Ale Loyse przywykła do zimna i mroku, stały się już niemal częścią jej samej.

Zatrzymała się przed lustrem przy kotarze łóżka. Nie było to eleganckie kobiece lusterko, ale tarcza wypolerowana w ciągu długich godzin do takiego połysku, że cały pokój odbijał się w niej, lekko tylko zniekształcony. Odważne przyglądanie się temu, co pokazywało lustro, stanowiło część surowej samodyscypliny.

Nagle Loyse na moment zacisnęła ręce. Równie gwałtownym ruchem opuściła je, choć dłonie ukryte pod spływającymi rękawami zaciskała w pięści, wbijając paznokcie w skórę. Nie odwróciła się w kierunku drzwi, nie wykonała poza tym żadnego ruchu, który by wskazywał, że usłyszała szczęk zasuwy. Wiedziała, jak daleko może się posunąć w swej wyzywającej postawie wobec Fulka , i nigdy nie przekraczała tej granicy. Czasami, myślała z desperacją, ojciec nawet nie domyśla się jej buntu.

Trzasnęły drzwi. Pan na Yerlaine zazwyczaj traktował każdą przeszkodę tak, jakby atakował nieprzyjacielską fortecę. Wkroczył do pokoju jak człowiek, który właśnie podjął klucze do miasta z końca miecza pokonanego dowódcy.

Tak jak Loyse była bezbarwnym tworem ciemności, tak Fulk był panem słońca i oszołamiającego światła. Jego ciało zdradzało już pierwsze oznaki niezdrowego trybu życia, ale ciągle jeszcze był bardzo przystojny, trzymał rudozłotą głowę z arogancją księcia, a rysy jego twarzy dopiero zaczynały zatracać swój czysty rysunek. Większość mieszkańców Verlaine uwielbiała swego pana. Kiedy był zadowolony, przejawiał szczerą, choć kapryśną wspaniałomyślność, a poddani rozumieli jego występki i na ogół również im ulegali.

Loyse dostrzegła w lustrze jego jasne, promienne odbicie, na jego tle stawała się w jeszcze większym stopniu płomykiem nocy. Ale nie odwróciła się w jego stronę.

— Witam, panie Fulku — powiedziała bezbarwnym głosem.

— Panie Fulku, co? W ten sposób zwracasz się do swojego ojca? Pokaż choć raz, że masz w żyłach nie tylko lód!

Wsunął rękę pod jeden z warkoczy na jej ramieniu i obrócił dziewczynę do siebie; Loyse była pewna, że siła tego chwytu zostawi na jej ciele siniaki. Wiedziała, że zrobił to specjalnie, postanowiła jednak nic nie okazywać.

— Przychodzę tu z nowiną, która każdą dziewczynę wprawiałby w szał radości, a ty mi pokazujesz tę swoją rybią twarz bez cienia zadowolenia — przyglądał się jej z jowialnym wyrazem twarzy. Ale to, co czaiło się w głębi jego oczu, nie było wynikiem dobrego humoru.

— Panie, nie wypowiedziałeś jeszcze owej nowiny.

Palce Fulka zagłębiły się w jej ciało, jakby pragnął połamać jej kości.

— Pewnie, że nie! Ale ta nowina przyprawiłaby o bicie serca każdą pannę. Weselisko i noc poślubna, moje dziecko!

Loyse, z odczuciem nieznanego dotąd lęku, postanowiła udać, że go nie zrozumiała.

— Bierzesz dla Verlaine władczynię, panie? Niech fortuna będzie dla ciebie łaskawa!

Chwyt na ramieniu nie rozluźnił się, teraz Fulk potrząsnął nią na pozór z żartobliwym pobłażaniem, ale z siłą, która sprawiała ból.

— Twoja twarz może w niczym nie przypominać niewiasty, ale nie brakuje ci konceptu, choćby nawet inni dali się zwieść pozorom. W twoim wieku powinnaś być normalną kobietą. I nareszcie będziesz miała pana, który tego dokaże. Radzę ci nie próbować z nim żadnych twoich sztuczek. Przede wszystkim lubi, żeby towarzyszki jego łoża były posłuszne.

Nadeszło to, czego Loyse najbardziej się obawiała, toteż nie potrafiła zamaskować swoich uczuć.

— Ślub wymaga zgody… — urwała, zawstydzona swym chwilowym załamaniem.

Fulk śmiał się, zachwycony, że udało mu się wyrwać z niej ten protest. Poruszył ręką na jej ramieniu, by uszczypnąć ją w szyję tak mocno, że jęknęła mimo woli. Potem obrócił ją jak marionetkę, pchając w stronę lustra i trzymał tak bezbronną smagając słowami, które uważał za bardziej raniące od ciosów zadawanych rękami.

— Spójrz na to, co nazywasz swoją twarzą! Myślisz, że jakikolwiek mężczyzna mógłby pocałować tę twarz nie zamknąwszy oczu i nie wypowiedziawszy życzenia, by dzieliło go od ciebie tysiące mil? Ciesz się, dziewko, że masz jeszcze coś prócz tej twarzy i że może twoje kościste ciało skusi jakiegoś zalotnika. Zgodzisz się na każdego, kto będzie chciał cię wziąć. Ciesz się, że masz ojca, który może załatwić ci tak korzystne małżeństwo, jak mnie się udało. Tak, lepiej czołgaj się na tych swoich sztywnych kolanach, dziewczyno, i dziękuj swoim bogom, że Fulk czuwa nad swoją rodziną.

Jego słowa brzmiały jak pomruk burzy, Loyse nie widziała w lustrze nic, poza mglistymi obrazami, jakie podsuwała jej wyobraźnia. Któremu z brutali z orszaku Fulka zostanie rzucona, aby przyniosło to jakąś korzyść jego panu?

— Sam Karsten… — We wzrastającym podnieceniu Fulka krył się rodzaj podziwu. — Karsten, wyobraź sobie! I ta kupa kości grzechocze coś o dobrowolnej zgodzie! Naprawdę, w głowie też masz pusto. — Uwolnił ją z uścisku i gwałtownie pchnął na lustro, tak że metalowa tarcza zadzwoniła w zetknięciu ze ścianą. Loyse przez chwilę walczyła o zachowanie równowagi, po czym obróciła się w stronę Fulka.

— Książę! — W to nie mogła uwierzyć. Dlaczego władca księstwa miałby się starać o córkę barona, nawet jeśli rodowód Loyse po kądzieli był tak stary i świetny?

— Tak, sam książę! — Fulk usiadł na brzegu łóżka kołysząc nogami w długich butach. — Mówisz o fortunie! Szczęście uśmiechnęło się do ciebie już w chwili narodzin. Dziś rano przyjechał posłaniec z Karstenu z propozycją małżeństwa, w którym ślubny topór zastąpi pana młodego.

— Ale dlaczego?

Fulk przestał machać nogami. Nie wykrzywił się, ale twarz jego przybrała poważny wyraz.

— Kryją się za tym pewne powody. — Uniósł rękę i zaczął wyliczać na palcach:

— Po pierwsze, zanim książę stał się mocarnym władcą w Karstenie, był najemnym żołnierzem i wątpię, czy wie cokolwiek o swojej matce, nie mówiąc już o ojcu! Zgniótł wszystkich panów, którzy stawiali mu opór. Ale to było wiele lat temu, a teraz nie ma już ochoty nosić kolczugi i wykurzać buntowników z ich zamków. Zdobywszy księstwo, chce mieć parę spokojnych lat, aby się nim cieszyć. Żona, pochodząca spośród tych, których zgniótł, to zapowiedź pokoju. I choć Verlaine nie jest może najbogatszą twierdzą w Karstenie, w żyłach jego panów płynie bardzo stara krew. Czyż nie powtarzano mi tego zbyt jasno, kiedy starałem się o twoją ,matkę? A nie byłem przecież byle kim, tylko najmłodszym synem Farthoma z północnych wzgórz. — Usta Fulka wykwity się jakby na wspomnienie upokorzeń z przeszłości. — ponieważ jesteś dziedziczką Verlaine, stanowisz doskonałą kandydaturę.

Loyse roześmiała się. — Nie jestem chyba jedyną dobrze urodzoną panną na wydaniu w całym Karstenie?

— Słusznie. Mógłby również dobrze trafić gdzie indziej. Ale, jak już powiedziałem, moja najdroższa córko, masz jeszcze pewne inne zalety. Verlaine jest nadbrzeżną twierdzą z prastarymi uprawnieniami, a ambicje księcia są teraz bardziej pokojowe niż posługiwanie się obnażonym mieczem. Co byś powiedziała, gdyby powstał tu port przyciągający cały północny handel?

— A co by się stało z Sulkarem, gdyby powstał tu taki port? Ci, którzy walczą z okrzykiem „Sul”, są bardzo zazdrośni o swoje prawa.

— Ci, którzy przysięgają na to zawołanie, mogą wkrótce ogóle nie być zdolni do żadnej przysięgi — odpowiedział ze spokojną pewnością człowieka dobrze poinformowanego. — Mają kłopotliwych sąsiadów, którzy stają się jeszcze bardziej kłopotliwi. A Estcarp, dokąd mogą się zwrócić o pomoc, to pusta łupina wysuszona przez te czarodziejskie praktyki. Wystarczy jedno pchnięcie, by cały ten kraj zamienił się w proch, który zresztą już dawno powinien go zasypać.

— A więc ze względu na krew płynącą w moich żyłach i plany budowy portu, książę Yvian proponuje małżeństwo — nastawała Loyse, niezdolna uwierzyć w prawdziwość tej wersji. — Ale czyż ten wielki pan może swobodnie przysyłać tutaj topór z ofertą małżeńską? Jestem wprawdzie trzymana w twierdzy, z dala od nowin, ale nawet ja słyszałam o pewnej Aldis, której rozkazy wykonują posłusznie wszyscy ludzie noszący znak księcia.

Tak, Yvian będzie miał Aldis i wiele jej podobnych, ale to nie twoja sprawa. Daj mu tylko syna, jeżeli w ogóle jesteś do tego zdolna, co wydaje mi się wątpliwe. Daj mu syna i trzymaj wysoko głowę przy stole, ale nie zatruwaj mu czasu żadnymi płaczliwymi żądaniami czegoś więcej niż towarzyska uprzejmość. Ciesz się z zaszczytu, a jeśli jesteś mądra, będziesz się dobrze obchodziła z Aldis i z innymi. Yvian nie uchodzi za cierpliwego czy łatwo przebaczającego człowieka.

Podniósł się z łóżka, gotów do wyjścia. Jednak przedtem odwiązał niewielki klucz z łańcucha przy pasie i rzucił go Loyse.

— Mimo twojej bladej twarzy, dziewczyno, nie pójdziesz do ślubu bez należnych ci błyskotek i wszystkiego innego. Przyślę tu Bettris, ona się na tym zna i pomoże ci wybrać coś na suknie. I welon na twarz, bo to ci na pewno będzie potrzebne! Ale uważaj na Bettris, nie pozwól, żeby wzięła dla siebie więcej niż będzie mogła unieść!

Loyse złapała klucz z takim entuzjazmem, że Fulk się roześmiał.

— Przynajmniej tyle masz w sobie z kobiety, zależy ci na błyskotkach tak samo jak każdej. Niech tylko nadejdzie jeden i drugi sztorm, a nadrobimy wszystko, co zabierzesz z magazynów.

Wyszedł, zostawiając szeroko otwarte drzwi. Loyse, idąc za ojcem, by je zamknąć, ściskała klucz w ręku. Przez całe miesiące i lata układała plany, jak zdobyć ten kawałek metalu. Teraz wręczono go jej oficjalnie i nikt nie będzie mógł kwestionować poszukiwania tego, co rzeczywiście chciała zabrać z magazynów Verlaine.

Prawo do plądrowania na lądzie i na morzu i do okradania wraków! Od kiedy wzniesiono twierdzę Verlaine na górze pomiędzy dwoma zdradliwymi przylądkami, morze przyniosło jej władcom obfite łupy. A magazyn w głównym korpusie budowli był prawdziwym skarbcem, otwieranym tylko na rozkaz pana zamku. Fulk musiał uważać, że na małżeństwie Yviana robi bardzo dobry interes, skoro pozwolił na nie kontrolowane plądrowanie. Loyse nie obawiała się towarzystwa Bettris. Ostatnia nałożnica Fulka była równie chciwa jak urodna i z pewnością nie zwróci nawet uwagi na to, co wybiera Loyse, jeśli będzie miała szansę poszperać na własną rękę.

Loyse przerzucała klucz z jednej ręki do drugiej i po raz pierwszy na jej bladych wargach zagościł wątły uśmiech. Fulk byłby zaskoczony tym, co wybierze ze skarbca Verlaine! Byłby także zdziwiony jej innymi wiadomościami o tych murach, które wydawały mu się zaporą nie do przebycia. Przez moment wzrok Loyse powędrował na ścianę ze zwierciadłem.

Rozległo się nerwowe pukanie do drzwi. Loyse znów się uśmiechnęła, tym razem z pogardą. Nie trzeba było wiele czasu, by Bettris posłuchała rozkazów Fulka. Ale przynajmniej nie odważała się zakłócać spokoju córki swego kochanka bez uprzedzenia. Loyse podeszła do drzwi.

— Pan Fulk… — zaczęła stojąca w nich dziewczyna, której pulchna uroda była równie pełna i żywa jak męskość Fulka.

Loyse uniosła klucz. — Mam go. — Nie wymieniła żadnego imienia, nie obdarzyła przybyłej żadnym tytułem, obrzuciła jedynie spojrzeniem okrągłe ramiona wyłaniające się z sukni przylegającej do wszystkich obfitych okrągłości. Za Bettris stało dwóch służących ze skrzynią. Loyse uniosła brwi pytająco, a Bettris zaśmiała się nerwowo.

— Pan Fulk pragnie, byś wybrała ślubne stroje, pani. Powiedział, żebyś poczynała sobie bez skrępowania w magazynie.

— Pan Fulk jest bardzo hojny — odparła bezbarwnym głosem Loyse. — Idziemy?

Kobiety ominęły główny hali i zewnętrzne pomieszczenia twierdzy, ponieważ skarbiec mieścił się pod wieżą, w której znajdowały się prywatne apartamenty rodziny. Loyse była bardzo z tego rada, starała się trzymać z daleka od życia toczącego się w domu jej ojca. Kiedy wreszcie dotarły do drzwi, które otwierał upragniony klucz, Loyse cieszyła się, że jedynie Bettris wchodzi z nią do wnętrza. Służący wnieśli za nimi skrzynię i wyszli na korytarz.

Blask z trzech świetlnych kul na suficie padał na skrzynie i pudła, zwoje i wory. Bettris obciągnęła suknię na biodrach gestem przekupki, która szykuje się do ubicia targu. Jej ciemne oczy przeskakiwały ze skrzyni na skrzynię, a Loyse podnieciła jeszcze ten olbrzymi głód.

— Lord Fulk chyba nie zabroniłby ci wybrać czegoś dla siebie. W istocie nawet mi to powiedział. Ale ostrzegam, bądź ostrożna i niezbyt zachłanna.

Pulchne ręce Bettris przeniosły się z bioder na pełne, niemal obnażone piersi. Loyse przeszła przez środek magazynu, zbliżyła się do stołu i podniosła wieko stojącej na nim skrzynki. Nawet ona zadrżała na widok zgromadzonego wewnątrz bogactwa. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy, że przez te wszystkie lata grabież przyniosła aż takie rezultaty. Z plątaniny łańcuchów i naszyjników wyciągnęła olbrzymią broszę, błyszczącą czerwonymi kamieniami i bogatą oprawą, błahostkę niezgodną z jej gustem, ale w jakiś sposób pasującą do niemal zbyt rozkwitłej urody jej towarzyszki.

— Coś takiego — zasugerowała wyjmując broszę.

Bettris wyciągnęła ręce, by porwać broszę, ale cofnęła je. Łapczywie oblizywała językiem czerwone wargi przenosząc wzrok z broszy na Loyse. Zwalczając odrazę Loyse przyłożyła masywną ozdobę do wyciętego w szpic dekoltu sukni Bettris, z trudem panując nad chęcią odskoczenia w momencie, gdy jej palce dotknęły miękkiego ciała kobiety.

— Dobrze ci w tym, weź to! — wbrew pragnieniu jej słowa zabrzmiały jak rozkaz. Ale przynęta chwyciła. Myśląc jedynie o klejnotach Bettris zbliżyła się do stołu, a Loyse mogła przez chwilę, a może nawet dłużej, prowadzić swobodne poszukiwania w magazynie.

Wiedziała, czego szuka, nie miała jednak pewności, gdzie to może być schowane. Przechodziła powoli pomiędzy górami skarbów. Niektóre splamione były zaciekami słonej wody, z innych emanował egzotyczny zapach. Ustawiwszy niewielką przegrodę z pudeł pomiędzy sobą a Bettris, zainteresowała się skrzynią, która zapowiadała się obiecująco.

Wątły wygląd Loyse był zwodniczy. W oczekiwaniu na ten dzień ćwiczyła swego ducha, ale trenowała też ciało. Pokrywa skrzyni była ciężka, ale Loyse udało się ją podnieść. I wiedziała, że jest na dobrym tropie, wskazywał na to zapach oleju, bezbarwne szaty na wierzchu. Rozsunęła je ostrożnie, bojąc się splamić ręce, co zdradziłoby naturę jej poszukiwań. Wyciągnęła kolczugę przymierzając ją do siebie. Zbyt duża — może nie uda się znaleźć niczego, co pasowałoby do jej wiotkiej postaci.

Zaczęła szukać głębiej. Druga kolczuga, i trzecia — musiała to być część ładunku należącego do kowala. Na dnie skrzyni znalazła coś, co zrobiono pewnie dla nieletniego syna jakiegoś wielmoży. Wydawało się, że wystarczą tylko niewielkie przeróbki. Upchnęła resztę w skrzyni, robiąc ze swojego znaleziska możliwie małe zawiniątko.

Skrzynka z biżuterią zafascynowała Bettris. Loyse nie miała wątpliwości, że zdążyła już ukryć w swoich szatach więcej niż jeden klejnot. Ale to umożliwiało dziewczynie swobodę działań, niemal jawne krążenie pomiędzy przyniesioną przez służących skrzynią i źródłami zaopatrzenia. Na koniec dodała do swoich zdobyczy bele jedwabiu, aksamitu i futrzaną pelerynę.

Aby przypodobać się Bettris i odwrócić jej podejrzenia, Loyse wybrała klejnoty także dla siebie i przywołała służących do odniesienia skrzyni. Obawiała się, że Bettris skłoni ją do rozpakowania skrzyni, ale łapówka zadziałała i kochanka Fulka przede wszystkim pragnęła jak najprędzej obejrzeć swoje łupy.

Gnana pośpiechem, hamowanym przez potrzebę ostrożności i starannego przewidywania, Loyse zabrała się do pracy. Rozłożyła na łóżku nieuważnie wybrane kupony materiałów, koronek i brokatów. Padła na kolana, by opróżnić kufer mieszczący jej ubrania. Niektóre rzeczy gotowe były od dawna. Ale teraz doszła cała brakująca reszta. Z niezwykłą pieczołowitością, jakiej nie okazywała wspaniałym materiałom, Loyse składała posag, który zamierzała wywieźć z Verlaine na plecach i w torbach przy siodle. To było wszystko, co ośmielała się zabrać.

Kolczuga, skórzana odzież, broń, hełm, złote środki płatnicze, garść biżuterii. Znów narzuciła na to swoje ubrania, wygładzając je ze starannością dobrej gospodyni. Oddychała nieco szybciej, ale kufer był już zamknięty, rozkładała właśnie pozostałe łupy, kiedy usłyszała kroki na korytarzu. To Fulk wracał po klucz.

Odruchowo złapała welon obrębiony srebrną nicią, podobny do delikatnej pajęczyny i narzuciła go na głowę i ramiona, a wiedząc, że bardzo jej w tym nie do twarzy, była na tyle wspaniałomyślna, by — teraz, kiedy osiągnęła cel — pozwolić ojcu na kilka dowcipów. Nie odrzuciwszy welonu starannie upozowała się przed lustrem.

ROZBITKOWIE

W ciągu najbliższych kilku dni wszystkie okoliczności, które zdaniem Loyse powinny działać na jej korzyść, sprzysięgły się przeciw niej. Bo chociaż Yvian z Karstenu nie przyjechał sam do Yerlaine, żeby albo zobaczyć narzeczoną, albo jej posag, przysłał jednak świtę odpowiednią do jej pozycji. Loyse musiała więc pokazać się na dole, ale pod zewnętrzną powłoką spokoju kipiała z niecierpliwości i wzrastającej desperacji.

Łączyła ogromne nadzieje z weselną ucztą, licząc, że z tej okazji większość mieszkańców i wartowników twierdzy znajdzie i się w stanie zamroczenia. Fulk pragnął zaimponować wysłannikom księcia swoją hojnością. Na stoły powędrują niewątpliwie wszystkie zasoby napojów istniejące w warowni, co stworzy Loyse najlepszą szansę na zrealizowanie swoich planów.

Ale najpierw przyszedł sztorm, tak dziki ryk wiatru i morza, że Loyse, od wczesnego dzieciństwa oswojona z wybrzeżem, nigdy nie widziała czegoś podobnego. Służąca nawet nie udawała, że coś robi. Siedziała skulona w pobliżu paleniska, na którym płonęły morskie korale, kołysząc się w przód i w tył z rękoma przyciśniętymi do piersi, jakby chciała w ten sposób załagodzić jakiś ból. Loyse podeszła do niej. Nie interesowała się ani nie litowała zbytnio nad kobietami w zamku, dotyczyło to zarówno Bettris i jej niezliczonych poprzedniczek, jak i kocmołuchów z kuchni. Ale teraz, niejako wbrew sobie, zapytała:

— Coś ci dolega, dziewko?

Dziewczyna wyglądała schludniej niż większość służebnych. Może kazano jej się umyć, zanim tu przyszła. Zwróciła twarz w stronę Loyse i twarz ta przykuła uwagę córki Fulka. Nie była to wiejska dziewczyna, chłopka ściągnięta do zamku dla przyjemności pana, która potem stawała się służącą. Ta twarz była jakby maską ukształtowaną przez strach, który towarzyszył dziewczynie tak długo, że ukształtował jej rysy jak ceramik formuje glinę. Ale pod tą maską kryło się coś więcej.

Bettris roześmiała się piskliwie.

— To nie ból brzucha jej dokucza, tylko wspomnienia. Sama była kiedyś rozbitkiem. Czyż, nie tak, flejtuchu? — Stopą w miękkim skórzanym trzewiku kopnęła dziewczynę w biodro, niemal przewróciwszy ją do ognia.

— Zostaw ją w spokoju! — Po raz pierwszy w oczach Loyse zapłonął długo skrywany ogień. Zawsze trzymała się z dala od brzegu morza po burzy, ponieważ nie mogła nic zrobić, aby zakwestionować prawa Fulka — a raczej koncesję — więc nie chciała dręczyć się widokami, których nie mogłaby zapomnieć.

Bettris uśmiechnęła się niepewnie. Nie wiedziała, jak postępować w obecności Loyse, więc nie podjęła wyzwania.

— Odeślij tę idiotkę. Nic nie zrobi tak długo jak szaleje sztorm — ani przez jakiś czas potem. Szkoda, bo dobrze szyje, gdyż inaczej dawno wysłano by ją na żer węgorzom.

Loyse podeszła do szerokiego łoża, na którym leżała większość jej strojów. Był tam szal, który na tle błyszczących jedwabi i delikatnych brokatów wydawał się całkiem pospolity. Loyse wzięła go i narzuciła na ramiona drżącej przy ogniu dziewczyny. Uklękła, wzięła dłonie dziewczyny w swoje i patrzyła na wynędzniałą twarz, jakby starając się przezwyciężyć przerażające obyczaje Verlaine, które na każdą z nich w tak odmienny sposób oddziałały.

Bettris pociągnęła ją za rękaw.

— Jak śmiesz? — wybuchnęła Loyse.

Tamta nie ustępowała, na jej pełnych wargach igrał chytry uśmieszek.

— Robi się późno, pani. Czy panu Fulkowi spodoba się, że pielęgnujesz tę brudaskę, kiedy spotyka się on z książęcym wysłannikiem, aby podpisać kontrakt małżeński? Czy mam mu powiedzieć, dlaczego nie idziesz tam?

Loyse zmierzyła ją spojrzeniem.

— Wykonam polecenie mego pana w tej sprawie tak jak w innych, dziewko. Czyżbyś chciała mnie pouczać?!

Niechętnie wypuściła ręce dziewczyny, mówiąc:

— Zostań tutaj. Nikt tu nie przyjdzie. Rozumiesz — nikt!

Czy tamta zrozumiała? Kołysała się tam i z powrotem pogrążona w bólu, który zaćmiewał jej umysł, nawet po tym jak blizny zniknęły z jej ciała.

— Nie jesteś mi potrzebna do pomocy przy ubieraniu się — Loyse zwróciła się do Bettris i kochanka Fulka poczerwieniała. Nie mogła zmusić młodszej dziewczyny do opuszczenia wzroku i wiedziała o tym.

— Dobrze byś zrobiła, gdybyś poznała choć część czarów, które zna każda kobieta, pani — odparła ostro. — Mogłabym pokazać ci, jak sprawić, żeby mężczyzna spojrzał ci w twarz, kiedy go mijasz. Gdybyś tylko trochę przyciemniła brwi i rzęsy i uróżowała nieco usta… — Zapomniała o irytacji, gdy obudził się w niej instynkt twórczy. Przyjrzała się Loyse krytycznie i bezosobowo i córka Fulka zaczęła przysłuchiwać się jej słowom mimo pogardy, jaką żywiła dla Bettris i wszystkiego, co sobą reprezentowała. — Tak, gdybyś zechciała posłuchać mnie, pani, mogłabyś odciągnąć wzrok twego małżonka od tej Aldis na tak długo, by zobaczył inną twarz. Są też sposoby, by oczarować mężczyznę. — Przesunęła koniuszkiem języka po wargach. — Mogłabym nauczyć cię wielu rzeczy, pani, a dałyby ci one do ręki broń, którą mogłabyś się posłużyć. — Podeszła bliżej, a światło błyskawic odbijało się w jej oczach.

— Yvian układał się o mnie taką, jaką jestem — odparła Loyse odrzucając ofertę Bettris i wszystko, co sobą reprezentowała — i musi się zadowolić tym, co dostanie! — I jest to bardziej prawdziwe niż Bettris może przypuszczać, dodała w myślach.

Tamta wzruszyła ramionami.

— To twoje życie, pani. I zanim umrzesz, przekonasz się, że nie możesz go urządzić tak, jak ci się podoba.

— A czy kiedykolwiek mogłam? — zapytała spokojnie Loyse. — Teraz odejdź. Jak sama powiedziałaś, robi się późno i mam dużo do zrobienia.

Fale wzbijały się tak wysoko, że na oknach jej pokoju w wieży rozbryzgiwała się słona piana. A Bettris i służąca, którą Fulk przysłał do pomocy w szyciu sukien, drżały z lęku i kuliły się za każdym uderzeniem wiatru w kamienne ściany.

Bettris wstała i zwój cienkiego zielonego jedwabiu spadł na podłogę. Oczy miała szeroko otwarte, a jej palce nakreśliły w powietrzu święty znak z dawno zapomnianego dzieciństwa, spędzonego w wiejskiej chacie.

— To zaczarowany sztorm — wycie wiatru niemal zagłuszyło jej słowa, aż Loyse usłyszała tylko cichy szept.

— To nie Estcarp — Loyse przyłożyła kawałek brokatu do atłasu i poczęła je zszywać. — Nic mamy władzy nad wiatrem i falą. A Estcarp nie zapuszcza się poza swoje granice. To tylko sztorm i to wszystko. I jeśli chcesz się przypodobać panu Fulkowi, nie będziesz trzęsła się ze strachu podczas sztormów, bo często szaleją wokół Verlaine. Jak ci się zdaje — urwała, by przewlec nowy kawałek nitki przez uszko igły — w jaki sposób gromadzimy nasze skarby?

Bettris odwróciła się w jej stronę, grymas gniewu wykrzywił jej usta, aż ukazały się ostre ząbki. — Urodziłam się na wybrzeżu, widziałam aż nadto sztormów. Tak, obchodziłam potem brzeg morza wraz ze zbieraczami. Robiłam więcej niż ty kiedykolwiek raczyłaś zrobić, pani! Ale powiedziałam ci, że w życiu nie widziałam ani nie słyszałam o takim sztormie. Jest w nim zło, mówię ci, wielkie zło!

— Zło dla tych, którzy ufają falom — Loyse odłożyła szycie.

Podeszła do okien, ale nic nie mogła zobaczyć przez koronkę piany, która przesłaniała nawet nikłe światło dnia.

Służąca nawet nie udawała, że pracuje.

— Zostań tutaj. Nikt tu nie przyjdzie. Rozumiesz, nikt — powtórzyła.

Podczas uroczystości podpisywania kontraktu Loyse zachowała właściwą sobie spokojną rezygnację. Posłowie, których książę wysłał do Verlaine po żonę, stanowili trzy zupełnie odrębne typy, toteż z olbrzymim zainteresowaniem ich obserwowała.

Hunold był towarzyszem z dawnych dni wojowania Yviana. Jego reputacja jako żołnierza dotarła nawet do takiego zaścianka jak Verlaine. Ale jego wygląd nie odpowiadał ani owej reputacji, ani stanowisku. Loyse spodziewała się zobaczyć kogoś w typie seneszala jej ojca, może troszeczkę tylko ogładzonego, a tymczasem był to odziany w jedwabie, cedzący słowa, rozlazły dworzanin, który nigdy chyba nie nosił kolczugi. Zaokrąglony podbródek, długie rzęsy, gładkie policzki nadawały mu zwodniczy pozór młodości i niezmiernej miękkości. Loyse próbując dopasować tego człowieka do wszystkiego, co o nim słyszała, była bardzo zaskoczona i lekko przestraszona.

Siric, reprezentujący świątynię Fortuny, był stary. Trzymając rękę na toporze wojennym wypowie jutro słowa, mocą których Loyse będzie należała do Yviana, jak gdyby Książę uczynił to sam. Miał czerwoną twarz, a pośrodku skroni widniała gruba niebieska żyła. Kiedy kogoś słuchał lub sam coś mówił miękkim szeptem, przez cały czas żuł słodycze z pudełka, które służący trzymał w zasięgu jego ręki, a żółta szata kapłana przykrywała dość pokaźny brzuch.

Pan Duarte należał do starej szlachty. Ale on także nie bardzo pasował do swojej roli. Szczupły i niewielkiego wzrostu, z nerwowym tikiem w dolnej wardze i udręczonym wyglądem człowieka, któremu powierzono znienawidzone zadanie, odzywał się tylko wtedy, kiedy domagano się od niego odpowiedzi. I jako jedyny z całej trójki w ogóle zwracał uwagę na Loyse. Spostrzegła, że patrzy na nią, ale nic w jego zachowaniu nie wskazywało litości czy obietnicy pomocy. Loyse była raczej symbolem kłopotów, które chętnie odsunąłby ze swej drogi.

Loyse czuła się szczęśliwa, że zgodnie ze zwyczajem mogła nie uczestniczyć w nocnych zabawach. Nazajutrz będzie musiała wziąć udział w bankiecie weselnym, ale kiedy tylko zacznie się lać wino, wtedy… Uczepiwszy się tej myśli pospieszyła do swojego pokoju.

Zapomniała o szwaczce, toteż przestraszyła się na widok sylwetki rysującej się na tle okna. Wiatr cichł, jakby sztorm przeszedł już przez swoją najgorszą fazę. Ale dał się słyszeć inny dźwięk, zawodzenie kogoś pogrążonego w nieutulonym smutku. Z otwartego okna dobiegało pachnące solą świeże powietrze.

Zdenerwowana własnymi kłopotami, zaniepokojona tym, co się wydarzy, i tym, czego będzie musiała dokonać w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin, Loyse przebiegła przez pokój, schwyciła kołyszące się okno, pokazując dziewczynie, że powinna była je zamknąć. Chociaż wiatr już ustał, niebo ciągle jeszcze rozdzierały błyskawice. I w świetle kolejnej Loyse zobaczyła to, co dziewczyna musiała obserwować od dłuższej chwili.

Do oczekujących skał przylądka zmierzały statki, dwa… trzy. Takie właśnie statki, należące zwykle do kupców przybrzeżnych, Loyse już wiele razy widziała, jak rozbijały się o zdradliwy ląd. Przybrzeżny prąd był jednocześnie bogactwem i przekleństwem Verlaine. Te statki mogły być częścią floty jakiegoś wielkiego pana. W krótkich momentach, kiedy błyskawice oświetlały teren, Loyse nie udało się dostrzec na pokładzie nikogo, żadnych prób uniknięcia losu. Były to statki widma dążące do własnej zagłady, a ich załogi najwyraźniej nie przywiązywały do tego wagi.

Przy wysokiej bramie Verlaine widać już było latarki łupieżców wraków. Czasami udawało im się na miejscu w ogólnym zamieszaniu ukryć jakąś bogatą zdobycz dla siebie, choć ciężka ręka Fulka i szubienica, którą karał schwytanych na gorącym uczynku, znacznie zmniejszyły rozmiary tego procederu. Za chwilę zarzucą sieci, by przyciągnąć wszystko. Biada temu, kto znajdzie się na brzegu jeszcze żywy! Loyse musiała zebrać wszystkie swoje siły, by odciągnąć na bok dziewczynę i zamknąć okno.

Ze zdumieniem dostrzegła, że na twarzy służącej nie maluje się już dotychczasowy strach. W głębi ciemnych oczu widać było błyski inteligencji, podniecenia i wzrastającej siły.

Dziewczyna lekko pochyliła głowę, jakby próbowała wyłowić jakiś pojedynczy dźwięk z wszechogarniającego ryku burzy. Jasne było, że skądkolwiek przyniosło ją morze do Verlaine, nie była to zwykła żołnierska dziewka.

— Ty, która od dawna przebywasz w tym budynku — głos dziewczyny był jakby nieobecny, jakby wydobywał się z dna jakiegoś doświadczenia, którego Loyse nigdy nie pozna. — Wybieraj, wybierz dobrze. Tej nocy zdecydują się nie tylko losy krajów, ale także losy ludzi!

— Kim jesteś? — zapytała Loyse, bo dziewczyna zmieniała się na jej oczach. Nie przypominała żadnego monstrum, nie przybrała postaci bestii czy ptaka, jak to głosiła plotka o czarownicach z Estcarpu. Ale coś, co drzemało niemal śmiertelnie zranione w jej wnętrzu, walczyło o powrót do życia, przedzierało się przez jej poznaczone bliznami ciało.

— Kim jestem? Nikim… niczym. Ale przychodzi ktoś, kto jest większy, niż ja kiedykolwiek byłam. Wybierzesz dobrze, Loyse z Verlaine, i będziesz żyła, wybierzesz źle i umrzesz, tak jak ja umieram, powoli, dzień po dniu.

— Ta flota… — Loyse zwróciła się w stronę okna. Czy to możliwe, by przypłynął tu jakiś najeźdźca, dość beztroski, by poświęcić swoje statki w celu wejścia na przylądek, a tym samym otwarcia sobie drogi do Verlaine? To była szalona myśl. Statkom groziła zagłada, a jeżeli komukolwiek z załogi uda się dostać na brzeg, przekona się, jak straszne powitanie zgotowali mu ludzie z Verlaine.

— Flota? — powtórzyła dziewczyna. — Nie ma floty, tylko życie albo śmierć. Masz w sobie coś z nas, Loyse. Teraz przyszedł czas próby. Musisz zwyciężyć.

— Coś z was? Ale kim jesteś?

— Jestem nikim i niczym. Zapytaj raczej, kim byłam, Loyse z Verlaine, zanim twoi ludzie wyciągnęli mnie z morza.

— Kim byłaś? — zapytała posłusznie Loyse jak dziecko na polecenie dorosłego.

— Byłam kobietą z wybrzeża Estcarpu. Rozumiesz teraz? Tak, dysponowałam Mocą, dopóki nie została mi wydarta w tej sali, która jest pod nami, kiedy mężczyźni śmiali się i sławili swoje postępki. Bo Moc należy do nas tak długo, jak długo pozostajemy czyste. W Verlaine stałam się tylko kobiecym ciałem, niczym więcej. Straciłam więc to, co pozwalało mi żyć i oddychać, straciłam siebie.

— Czy możesz zrozumieć, co to znaczy stracić siebie? — przyglądała się bacznie Loyse. — Myślę, że możesz, skoro próbujesz teraz bronić tego, co masz. Mój dar zniknął, został zgnieciony tak, jak zgniata się ostatni węgiel niechcianego ognia, ale pozostały jeszcze popioły. Dlatego wiem, że osoba znacznie ważniejsza, niż ja kiedykolwiek byłam, przybywa tu na falach sztormu. I ona zdecyduje o niejednej przyszłości.

— Czarownica! — Loyse nie wzdrygnęła się na tę myśl, poczuła jedynie rosnące podniecenie. Dar kobiet z Estcarpu był legendarny. Zawsze łapczywie słuchała wszystkich opowieści o tych kobietach z północy i o ich talentach. Teraz zdała sobie sprawę ze straconej okazji. Dlaczego nie wiedziała przedtem o istnieniu tej kobiety, dlaczego nie nauczyła się od niej niczego?

— Tak, czarownica. Tak nas nazywają ci, którzy niewiele rozumieją. Ale nie licz na mnie zbytnio, Loyse. Jestem jak wypalona szczapa w dawno wygasłym palenisku. Raczej wytęż swoje siły i inteligencję, żeby pomóc tej, która przybywa.

— Siły i inteligencję! — Loyse zaśmiała się gorzko. — Tego mi nie brakuje, ale nie mam tu żadnej władzy. Nie posłucha mnie ani jeden żołnierz, nikt nie wyciągnie ręki w mojej obronie. Lepiej zwróć się do Bettris. Kiedy mój ojciec jest z niej zadowolony, cieszy się ona pewnymi względami u jego ludzi.

— Musisz wykorzystać szansę, kiedy się nadarza! — Dziewczyna zsunęła z ramion szal, złożyła go starannie i idąc w kierunku drzwi położyła na łóżku. — Nie przegap okazji i wykorzystaj ją jak należy, Loyse z Verlaine. I śpij dobrze tej nocy, bo twoja godzina jeszcze nie nadeszła.

Zanim Loyse zdążyła wykonać ruch, aby ją zatrzymać, dziewczyna była już za drzwiami. I nagle pokój wydał się zadziwiająco pusty, jakby czarownica z Estcarpu zabrała ze sobą pulsujące życie, które czaiło się w mrocznych kątach.

Loyse powoli odłożyła ceremonialną szatę, przygładziła włosy ręką nie korzystając z lustra. Jakoś nie miała ochoty spoglądać w zwierciadło, bo dręczyła ją myśl, że zza jej ramienia ktoś jeszcze będzie w nie zaglądać. Wiele złych uczynków popełniono w wielkim hallu w Verlaine, odkąd Fulk został tu panem. Loyse wierzyła, że za sprawą kobiety z Estcarpu zostanie mu wymierzona sprawiedliwość.

Tak głęboko pogrążyła się w myślach, że zapomniała o jutrzejszym weselu. Nie wydobyła z dna skrzyni ubrań, po raz pierwszy, odkąd je tam ukryła, i nie cieszyła się obietnicą wolności, jaką dawały.

Na brzegu ciągle jeszcze szalał wiatr, chociaż stracił już swą dawną siłę. Schowani przed jego podmuchami łowcy wyrzuconych przez fale skarbów byli gotowi do działania. Flota, która prezentowała się tak dobrze z okien pokoju Loyse, robiła z brzegu jeszcze bardziej imponujące wrażenie.

Hunold ciasno zapiął pod szyją płaszcz i wpatrywał się w ciemność. Nie były to statki z Karstenu i owo plądrowanie mogło jedynie przynieść pożytek księstwu. W głębi duszy był przekonany, że są to ostatnie chwile wroga. Dobrze, że mógł w tej sytuacji mieć Fulka na oku. Plotka głosiła, że Verlaine czerpie ogromne bogactwa z prawa grabienia wraków. A kiedy Yvian poślubi tę bladą dziewkę, będzie mógł w imieniu żony domagać się rozliczenia z tych wszystkich bogactw. Fortuna niewątpliwie była łaskawa wysyłając Hunolda tego wieczoru na brzeg, by mógł obserwować, liczyć i przygotować raport dla księcia.

Pewni, że statki już teraz nie zdołają wyrwać się z zatoki, poławiacze skarbów pozapalali latarnie wzdłuż brzegu. Jeżeli szaleńcy z pokładu będą próbowali zejść na brzeg, kierując się tymi światłami, tym lepiej, oszczędzą jedynie czasu i trudu poszukiwań.

Wiązki światła, sięgające rozhuśtanych fal, pochwyciły dziób pierwszego okrętu. Podnosił się wysoko, wynoszony na grzywach fal, na brzegu rozległy się krzyki, robiono pospieszne zakłady, w którym miejscu statek się rozbije. Przez chwilę uniósł się bardzo wysoko, jakby wyskoczył do przodu, a skały wdarły się pod przednią część dna. I w tym momencie zatonął!

Oczekujący na brzegu zetknęli się z zaskakującą niespodzianką. Początkowo bardziej przewidujący uważali, że obserwują tonięcie statku złamanego w połowie, i nie tracili nadziei, że wpłynie w ich sieci. Ale nie było nic, poza uderzeniami wiatru o fale. Ani statku, ani wraku.

Nikt się nie poruszył. Nie wierzyli własnym oczom. Nadpływał następny statek. Płynął prosto na skałę, na której stali Hunold i Fulk. Zdecydowanie trzymał się kursu. Na pokładzie nie widać było żywego ducha, nikt nie czepiał się takielunku.

I znów fale podniosły swój ciężar, by skruszyć statek o wystające zęby skał… Tym razem stało się to tak blisko brzegu, iż Hunoldowi wydawało się, że z opuszczonego pokładu można by przeskoczyć na skałę, na której stał. Dziób statku podniósł się wyżej i wyżej, jego cudownie rzeźbiona głowa wyszczerzała rozchylone szczęki w niebo. A potem w dół, w wirowanie wody.

I statek przepadł!

Hunold wyciągnął rękę, złapał za ramię Fulka i dostrzegł w bladości jego twarzy to samo pełne niedowierzania przerażenie. A kiedy ukazał się trzeci statek, zmierzający prosto na skałę, ludzie z Verlaine uciekli, niektórzy z okrzykami strachu. Porzucone latarnie oświetlały wybrzeże, a puste sieci zwisały w spienionej wodzie bez jakichkolwiek łupów.

Znacznie później jakaś ręka chwyciła sieć i ściskała ją desperacko trzymając się życia. Jakieś ciało potoczyło się przez fale, ale sieć trzymała, nie puszczała też ręka. Potem zmęczony, półmartwy pływak padł twarzą na piasek i zapadł w sen.

UWIĘZIONA CZAROWNICA

Mieszkańcy Verlaine uznali, że znikająca flota, którą zamierzali złupić, była po prostu złudzeniem zesłanym przez demony. Fulk następnego dnia nawet batem nie mógłby zapędzić nikogo na brzeg. Nie starał się zresztą wystawiać na próbę swego stanowiska i nikomu nie wydał takiego polecenia.

Sprawę małżeństwa należało doprowadzić do końca, zanim jakiekolwiek wieści dotrą do Karsu i skłonią księcia do rezygnacji z ręki dziedziczki Verlaine. Aby więc przeciwdziałać przesądnym lękom, jakie mogliby żywić wysłannicy z Karsu, Fulk, co prawda z pewną niechęcią, zaprowadził ich do skarbca, ofiarowując każdemu cenną pamiątkę, nie zapominając też o mieczu z rękojeścią wysadzaną drogimi kamieniami, który miał stanowić dowód jego podziwu dla wojennych wyczynów księcia. Ale przez cały czas zimny pot oblewał jego ciało i musiał się powstrzymać siłą od zbyt intensywnego obserwowania ciemnych zakamarków klatki schodowej i korytarza.

Zauważył także, że żaden z jego gości nie uczynił najmniejszej aluzji do wydarzeń na brzegu i zastanawiał się, czy brać to za dobry czy zły znak. Dopiero w pokoju prywatnej rady, na godzinę przed ślubem, Hunold wyciągnął spod poły obszytego futrem okrycia niewielki przedmiot, który starannie ustawił w świetle słońca, padającego z największego okna.

Siric oparł brzuch na kolanach i ciężko dyszał, pochylając się do przodu, by ten przedmiot obejrzeć.

— Co to jest, panie komendancie? Co to? Czy odebrał pan jakiemuś wiejskiemu dziecku zabawkę?

Hunold zaczął kołysać przedmiot w dłoni. Choć była to rzecz ukształtowana dość niezręcznie, nie ulegało wątpliwości, że jest to rzeźbiony statek. Za maszt służył złamany patyczek.

— To, wielebny kapłanie — odpowiedział miękko — jest potężny okręt, jeden z potężnych okrętów, jakich zagładę za tymi murami obserwowaliśmy ostatniej nocy. Owszem, jest to zabawka, ale zabawka, jaką nie zwykliśmy się bawić. I ze względu na bezpieczeństwo księstwa Karstenu, muszę cię zapytać, panie Fulku, jakie stosunki utrzymujesz z tym pomiotem ciemności, z czarownicami z Estcarpu?

Zdenerwowany Fulk wpatrzył się w wystrugany okręcik. Twarz najpierw mu zbladła, a po chwili spurpurowiała. Jednak rozpaczliwie próbował zapanować nad sobą. Jeżeli teraz popełni gafę, może przegrać całą grę.

— Czy wysyłałbym ludzi na brzeg, by łupili flotę wystruganą z patyczków? — Udała mu się jakaś namiastka pogody ducha. — Domyślam się, że wyłowił pan to z morza dziś rano, panie komendancie? Co skłania cię do przypuszczeń, panie, że jest to część czarów Estcarpu, czy że statki, które widzieliśmy, były wytworem takich sztuczek?

— To zostało znalezione na piasku dziś rano, fakt — przyznał Hunold. — Od dawna znane mi są iluzje czarownic. Aby jednak mieć pewność, znaleźliśmy z moimi ludźmi jeszcze coś innego, a jest to tak wielki skarb, że można go porównać z tym, co pokazywał pan nam w swojej twierdzy. Marc, Jothen! — zawołał nieco głośniej i dwaj żołnierze księcia weszli prowadząc między sobą więźnia, choć wydawało się, że zajmują się jeńcem bez zbytniego entuzjazmu.

— Daję ci część floty, panie Fulku — Hunold rzucił wystrugany stateczek w stronę Fulka. — A teraz pokażę ci kogoś, kto przyczynił się do powstania owej floty i mam nadzieję, że się nie mylę.

Fulk, przyzwyczajony do noszących ślady słonej wody jeńców wydobytych z morskich trzewi, załatwiał się z nimi gładko, zwłaszcza że jego postępowanie zmierzało zazwyczaj do jednego celu. Raz już poradził sobie z takim samym problemem i to zupełnie nieźle. Hunold mógł go zdenerwować, ale tylko na chwilę. Teraz już znów był pewny siebie.

— A więc — poprawił się na krześle z uśmiechem wyższości człowieka, który obserwuje rozrywki mniej od siebie wyrafinowanych — zdobyłeś czarownicę. — Przyglądał się śmiało kobiecie. Była chuda, ale wyczuwało się w niej opór — na pewno dostarczy dobrej zabawy. Może Hunold będzie chciał się podjąć jej poskromienia. Żadna z czarownic nie była pięknością, a ta wydawała się tak wyblakła, jakby przez miesiąc walczyła z morskimi falami. Przyjrzał się dokładniej ubraniu kobiety.

Było skórzane, takie, jakie wkłada się pod kolczugę! A więc miała zbroję. Fulk drgnął. Czarownica w zbroi i ta flota widmo! Czyżby Estcarp wyruszył na wojnę, czyżby przypadkiem zmierzał w stronę Verlaine? Estcarp mógłby wiele zarzucić jego twierdzy, ale dotychczas zdawało się, że żaden człowiek z północy nie orientuje się w działalności Fulka. Ale o tym wszystkim pomyśli później, teraz trzeba zająć się Hunoldem i tym, jak utrzymać przymierze z Karstenem.

Starannie unikał spotkania ze wzrokiem kobiety. Przybrał jednak zwykłe maniery wyższości.

— Panie komendancie, czyż nie jest jeszcze powszechnie wiadomo w Karsie, że te czarownice mogą nagiąć człowieka do swojej woli jedynie siłą swego wzroku? Widzę, że pańscy żołnierze nie przedsięwzięli żadnych środków ostrożności…

— Wygląda na to, że ma pan jakąś szczególną wiedzę o tych czarownicach.

Ostrożnie, pomyślał Fulk. Ten Hunold jest prawą ręką Yviana nie tylko dzięki sile swego miecza. Nie można go zbytnio prowokować, trzeba jednak pokazać, że Verlaine nie jest ani krainą zdrajców, ani głupców.

— Estcarp już wcześniej złożył daninę temu przylądkowi — Fulk uśmiechnął się.

Na widok tego uśmiechu Hunold wydał rozkaz swoim ludziom.

— Marc, zarzuć jej płaszcz na głowę!

Kobieta się nie poruszyła, nie wydała żadnego dźwięku od chwili, gdy ją wprowadzono. Sprawiała wrażenie bezdusznego, bezwolnego ciała. Może była jeszcze oszołomiona wydostaniem się na brzeg, półprzytomna od uderzenia o skały. Ale żaden mieszkaniec Yeriaine nie osłabiłby swojej czujności tylko dlatego, że więzień nie wydaje okrzyków, nie błaga, nie próbuje walczyć. Kiedy na głowę i ramiona czarownicy zarzucono płaszcz, Fulk pochylił się do przodu i znów zaczął mówić, kierując słowa raczej do kobiety niż do mężczyzn, do których się zwracał, jakby oczekując od niej odpowiedzi, aby móc zorientować się, do jakiego stopnia branka zachowała świadomość.

— Czy nie powiedziano panu, panie komendancie, w jaki sposób rozbraja się te czarownice? To bardzo prosta, czasami nawet przyjemna procedura. — I z całą świadomością zagłębił się w sprośne detale.

Siric śmiał się głośno, podtrzymując rękami podskakujący brzuch. Hunold jedynie się uśmiechnął.

— Macie tu w Verlaine swoje wyrafinowane rozrywki — przyznał.

Jedynie pan Duarte zachował spokój, wpatrując się we własne dłonie złożone na kolanach. Od czasu do czasu obracał palcami. Powoli spod jego krótko ostrzyżonej brody na policzki wypływał mu głęboki rumieniec.

Na pół przykryta postać kobiety nie poruszyła się, w żaden sposób nie protestowała.

— Zabierzcie ją! — rozkaz wydany przez Fulka miał stanowić mały sprawdzian jego władzy. — Dajcie ją seneszalowi[2], bezpiecznie przechowa ją dla nas na później. Na wszystkie przyjemności przychodzi odpowiednia pora. — Fulk stał się eleganckim gospodarzem, pewnym swej pozycji. — A teraz musimy zająć się przyjemnościami naszego księcia pana, przywołajmy jego narzeczoną.

Fulk czekał. Trudno byłoby odgadnąć, z jakim napięciem wyczekiwał na reakcję Hunolda. Dopóki Loyse nie stanie przed ołtarzem rzadko używanej kaplicy, z rękami na toporze, dopóki Siric nie wypowie odpowiednich słów, Hunold może się wycofać w imieniu swego pana. Ale kiedy Loyse stanie się księżną Karstenu, choćby tylko formalnie, Fulk będzie mógł robić, co się podoba, według dawno przygotowanych planów.

— Tak, tak — Siric westchnął i podniósł się z trudem, walcząc z fałdami swego płaszcza. — Ślub. Nie możemy pozwolić, by dama czekała, prawda, panie Duarte, młoda krew to niecierpliwa krew. Chodźmy, panowie, wesele! — To był jego udział w sprawie, po raz pierwszy ten młody, zimnooki, wojskowy parweniusz nie będzie grał głównej roli. Znacznie lepiej byłoby, gdyby pan Duarte, potomek najstarszego szlachetnego rodu w Karstenie, trzymał topór i występował w zastępstwie ich seniora. To właśnie Siric zasugerował, a sam Yvian podziękował mu serdecznie za tę uwagę, zanim wyjechali z Karsu. Tak, Yvian przekona się, już się przekonuje, że dzięki Świątynnemu Bractwu i poparciu starych rodów nie będzie musiał dłużej polegać na takich zawadiakach jak Hunold. Niech tylko dokona się małżeństwo, a gwiazda Hunolda zacznie gasnąć.

Ze względu na panujące zimno Loyse szła szybkim krokiem po galerii głównej sali, stanowiącej serce twierdzy. Stała podczas toastów, ale nie zareagowała na pobożne życzenia szczęścia w nowym życiu! Szczęścia! To nie mieściło się w planach Loyse. Chciała tylko mieć wolność.

Kiedy zamknęła za sobą drzwi swego pokoju i zasunęła trzy rygle, które wytrzymałyby nawet uderzenia tarana, zabrała się do pracy. Zdjęła ozdoby z szyi, głowy, uszu i palców i ułożyła je na kupkę. Zrzuciła długą, obszytą futrem szatę. I wreszcie stanęła przed lustrem na rozłożonym na podłodze szalu, zbyt podekscytowana, by czuć chłód wiejący od kamiennych ścian, a rozpuszczone włosy otulały jej nagie ciało aż do bioder.

Bezlitośnie obcinała wielkimi nożycami kosmyk po kosmyku, rzucając długie pasma na rozłożony szal. Najpierw skróciła włosy tak, by sięgały do nasady szyi, a potem już wolniej i bardziej niezręcznie strzygła je króciutko na taką długość, jakiej można się spodziewać pod drucianym czepcem i hełmem. Z ogromnym namaszczeniem stosowała teraz sztuczki, które tak ją mierziły w zaleceniach Bettris. Starannie smarowała roztworem sadzy jasne brwi i krótkie gęste rzęsy. Tak bardzo zajęła się szczegółami, że zapomniała o całości. Cofając się teraz trochę od zwierciadlanej tarczy, krytycznie wpatrywała się w swoje odbicie, absolutnie zaskoczona tym, co zobaczyła.

Podniosło ją to na duchu, była przekonana, że gdyby nagle znalazła się w wielkiej sali na. dole, Fulk z pewnością by jej nie rozpoznał. Pobiegła do łóżka i zaczęła nakładać na siebie rzeczy, które z taką starannością przygotowywała. Pas z bronią dokładnie przylegał do bioder. Sięgnęła po przytroczone do siodła torby. Ale jej ręce poruszały się dziwnie wolno. Dlaczego tak nie miała ochoty opuścić Yerlaine? Przebrnęła przez całodzienne uroczystości, ukrywając swoje prawdziwe zamiary, myśląc o nich jak o niezwykłym skarbie. Wiedziała, że ta uczta była najlepszym parawanem dla jej ucieczki. Loyse wątpiła, by tej nocy jakikolwiek strażnik wewnątrz i na zewnątrz twierdzy szczególnie gorliwie wypełniał swe obowiązki. A ponadto znała sekretne wyjście.

A jednak coś ją powstrzymywało, traciła cenne minuty. Miała tak nieprzepartą ochotę powrócić na galerię, przyjrzeć się stamtąd ucztującym, że nawet nie zdała sobie sprawy, kiedy podeszła do drzwi.

Co powiedziała tamta dziewka? Ktoś przybywa na skrzydłach sztormu, nie strać swojej szansy, Loyse z Verlaine» wykorzystaj ją! Dobrze, to była właśnie jej szansa i zamierzała ją wykorzystać z całą mądrością, jakiej nauczyło jej życie w domu Fulka.

A przecież, kiedy się poruszyła, to nie skierowała się w stronę tych swoich sekretnych przejść, o których Fulk i jego ludzie nie mieli pojęcia, tylko podeszła bezwiednie do drzwi. I nawet, kiedy próbowała walczyć z instynktem i tą bezsensowną niechęcią, jej ręka nieświadomie odsunęła rygle i Loyse znalazła się w wielkiej sali, obcasy jej wysokich butów stukały po stopniach schodów prowadzących na galerię.

Ciepło panujące w centrum twierdzy zdawało się nie ogrzewać jej górnych regionów, podobnie też hałas panujący na dole dochodził do Loyse, na galerię, jako jednolity szum, w którym nie wyróżniał się żaden głos, takt pieśni czy poszczególne słowa. Mężczyźni pili, jedli, a wkrótce zaczną myśleć o innych przyjemnościach. Loyse wzdrygnęła się, ale wciąż pozostawała na galerii wpatrzona w siedzących przy głównym stole, jakby niezbędne dla niej było pilnowanie ich ruchów.

Siric, któremu w kaplicy udało się przez moment osiągnąć coś w rodzaju dostojeństwa, choć może to tylko ceremonialne szaty przyoblekły w ten chwilowy pozór godności jego rozdęte ciało, znów stał się samym brzuchem, wpychał do ust nie kończące się dania, mimo że pozostali biesiadnicy dawno już zajęli się wyłącznie winem.

Bettris nie miała prawa do miejsca przy stole, dopóki Loyse nie opuściła hallu, i wiedziała dobrze o swej pozycji, bo Fulk z niewiadomych powodów upierał się przy zachowywaniu pozorów. Teraz czekała na swą szansę. Wystrojona w krzykliwą broszę ze skarbca, opierała się o poręcz wysokiego krzesła swego kochanka gotowa na jego skinienie. Ale Loyse zauważyła, a wszystko docierało do niej znacznie wyraźniej, bo była zwykłym obserwatorem, że Bettris od czasu do czasu rzucała badawcze spojrzenia na komendanta Hunolda. Jej krągłe pulchne ramię, okolone głęboką czerwienią sukni, jeszcze podkreślało to wyczekiwanie na względy obecnych.

Pan Duarte siedział pochylony, zajmując zaledwie trzy czwarte olbrzymiego gościnnego krzesła, wpatrując się w kielich, jakby na jego dnie wyczytywał jakąś informację, której wolałby nie znać. Prosty krój jego śliwkowej szaty, wyostrzenie starczych rysów twarzy nadawały mu wygląd żebraka w tym bogatym zgromadzeniu, zresztą nawet nie udawał, że owa uczta sprawia mu przyjemność.

Teraz już trzeba iść! Loyse wiedziała, że w skórze, kolczudze i w płaszczu podróżnego jest tylko jednym spośród wielu cieniów w zamglonych winem oczach biesiadników, że przez chwilę jest bezpieczna. A poza tym było tak zimno, zimniej niż wtedy, kiedy mróz malował na murach swoje rysunki, a przecież zbliża się wiosna! Loyse postąpiła krok, potem drugi, zanim ów milczący rozkaz, który kazał jej przyjść na galerię, przywołał ją znów do balustrady.

Hunold właśnie się pochylił i mówił coś do jej ojca. Cieszył się względami księcia, nic dziwnego, że wzbudził zainteresowanie Bettris. Jego lisia twarz z lisią grzywą włosów była równie czerstwa jak twarz Fulka. Wykonał jakiś gest rękami, na co Fulk odpowiedział wybuchem śmiechu, którego echo dobiegło uszu Loyse.

Na twarzy Bettris pojawił się nagle wyraz konsternacji. Złapała za leżący na poręczy fotela rękaw stroju Fulka i coś mówiła, ale Loyse nie dosłyszała słów. Fulk nawet nie odwrócił głowy. Odepchnął ją zwiniętą pięścią tak, że padła na ziemię za krzesłem.

Pan Duarte wstał, odstawił swój kielich. Cienką białą dłonią z wyraźną siateczką niebieskich żył poprawił futrzany kołnierz swej szaty, jakby jedyny w całym towarzystwie odczuwał ten sam chłód, który paraliżował Loyse. Wypowiedział coś powoli, ale nie ulegało wątpliwości, że były to słowa protestu. Również ze sposobu, w jaki odwrócił się od stołu, wynikało, że nie spodziewa się ani uprzejmej odpowiedzi, ani zgody ze strony swoich towarzyszy.

Hunold roześmiał się, a Fulk zabębnił palcami po stole dając znak podczaszemu, podczas gdy najstarszy z wysłanników księcia szedł wzdłuż stołów mniej ważnych gości w niższej części hallu, zmierzając w stronę schodów prowadzących do jego apartamentów.

Przy zewnętrznych drzwiach do sali nastąpiło jakieś zamieszanie. Nagle weszli uzbrojeni i opancerzeni mężczyźni, a biesiadnicy rozstępowali się robiąc im drogę do podwyższenia. Gwar milkł, w miarę jak strażnicy z więźniem zbliżali się do Fulka. Loyse wydawało się, że poszturchiwali mężczyznę, którego ręce związane były na plecach. Nie mogła jednak odgadnąć, dlaczego uznali za stosowne narzucić mu na głowę worek, tak że posuwał się po omacku, nie reagując na szyderstwa.

Fulk machnął ręką, opróżniając stół pomiędzy sobą i Hunoldem. Przy okazji zrzucił puchar pana Duarte, resztki wina oblały Sirica, na którego gorące protesty nikt nie zwracał uwagi. Pan na Yerlaine wyjął z kieszeni dwa krążki, rzucił w powietrze, pozwalając im przez chwilę toczyć się po stole, zanim się zatrzymały w taki sposób, że dało się odczytać napisy. Potem pchnął je w kierunku Hunolda, dając mu pierwszeństwo rzutu.

Komendant pozbierał krążki, obejrzał je ze śmiechem i rzucił. Głowy obydwu mężczyzn pochyliły się nad stołem, po chwili Fulk przygotował się do rzucenia krążków. Bettris, niepomna ostrej reprymendy, przysunęła się do stołu i wpatrywała się w toczące się krążki z taką samą uwagą jak mężczyźni. Kiedy krążki zatrzymały się, Bettris znów oparła się o poręcz krzesła Fulka, jakby rezultat zakładu przydał jej odwagi. Fulk tymczasem roześmiał się i skłonił kpiąco swemu gościowi.

Hunold podniósł się i podszedł do końca stołu. Krąg otaczający więźnia rozstąpił się, kiedy Hunold zatrzymał się przed zakapturzoną postacią. Nawet nie próbował ściągnąć worka z głowy jeńca, pociągnął jedynie za splamiony skórzany kaftan, próbując rozwiązać sznury podtrzymującego wiązania. Gwałtownym szarpnięciem rozerwał kaftan aż do pasa, co spotkało się z głośnym aplauzem zebranych.

Komendant patrząc na roześmiane twarze mężczyzn schwycił uwięzioną kobietę. Przerzucił ją sobie przez ramię z siłą zadziwiającą przy jego niezbyt młodzieńczej posturze i skierował się w stronę schodów. Fulk przyłączył się do protestów wszystkich, którzy poczuli, że pozbawia się ich dalszej rozrywki, ale Hunold kontynuując swój marsz jedynie pokręcił przecząco głową.

Czy Fulk pójdzie za nim? Loyse już na to nie czekała. Jak da radę Fulkowi, nawet Hunoldowi? I dlaczego nagle wśród wszystkich nieszczęsnych ofiar Fulka i jego świty ta jedna skłoniła Loyse do pomocy? Choć starała się walczyć ze świadomością, że musi coś zrobić, nogi niosły ją bezwiednie, zmuszały do działania wbrew zdrowemu rozsądkowi.

Pobiegła do swego pokoju, stwierdzając, że w nowym przebraniu znacznie łatwiej się poruszać niż w szatach właściwych jej płci. Raz jeszcze zasunęła potrójne rygle, zrzucając płaszcz i nie zwracając uwagi na widoczne w lustrze odbicie smukłego młodzieńca w kolczudze. Zanim się spostrzegła, stała znów pod drzwiami.

Za nimi była tylko ciemność. Musiała polegać jedynie na swej pamięci, na tych licznych wyprawach, które podejmowała w ciągu ostatnich trzech lat, od kiedy przypadkiem odkryła nowe, ukryte Verlaine, którego istnienia nikt w twierdzy nawet nie podejrzewał.

Zbiegając na dół liczyła głośno stopnie. Potem jedno przejście, w drugim gwałtowny skręt. Dotykała po drodze ścian, by się nie zgubić, starając się odnaleźć jak najkrótszą drogę do celu.

Znów schody, tym razem do góry. I krąg światła na jednej ze ścian, a więc ten pokój musi być zamieszkany. Loyse wspięła się na palce, by zajrzeć do wnętrza. Tak, to jedna z gościnnych sypialni.

Pan Duarte bez długiego płaszcza z futrzanym kołnierzem wyglądał na jeszcze bardziej wysuszonego i jeszcze niższego. Przeszedł właśnie obok łóżka i stanął przed kominkiem, wyciągając ręce do ognia, jego niewielkie usta poruszały się, jakby przeżuwał jakieś gorzkie słowa czy myśli, których nie mógł wypowiedzieć.

Loyse poszła dalej. Następny otwór był ciemny, bez wątpienia to pokój Sirica. Przyspieszyła kroku, by dojść do trzeciego otworu, gdzie rysowało się złote kółko światła. Była tak pewna siebie, że nawet nie patrząc w otwór rozpoczęła poszukiwania zasuwki sekretnego wejścia.

Szarpanina, odgłosy walki. Loyse samym ciężarem ciała nacisnęła ukrytą sprężynę. Sprężyna nie była jednak oliwiona, nie istniały wszak powody, by o nią dbać. Zacięła się. Loyse oparła się plecami o drzwi, położyła dłonie płasko na przeciwległej ścianie wąskiego przejścia i pchnęła z całej siły. Drzwi otworzyły się. Udało jej się nie upaść tylko dzięki temu, że zdążyła chwycić za framugę.

Loyse obróciła się na pięcie i obnażyła miecz z szybkością kogoś, kto długie godziny poświęcił na ćwiczenia. Przerażona twarz Hunolda patrzyła na nią z łoża, do którego próbował przygwoździć swą walczącą ofiarę. Ze zwinnością zagrożonego kota ześliznął się z łóżka, puścił kobietę i skoczył po pas z bronią wiszący na najbliższym krześle.

SEKRETNE PRZEJŚCIA

Loyse zapomniała o swym przebraniu i że Hunold może widzieć w niej innego mężczyznę, który przyszedł, by zepsuć piu zabawę. Hunold wyciągnął pistolet, choć jego przeciwnik miał w ręku miecz. Ten odruch był wynikiem wiekowej tradycji. Wahał się jednak, czy celować do intruza, czy do leżącej na łóżku kobiety, która mimo krępujących ją więzów czołgała się w jego kierunku po skotłowanej pościeli.

Loyse, wiedziona raczej instynktem niż świadomym zamiarem, złapała płaszcz Hunolda i rzuciła przed siebie, prawdopodobnie ratując sobie życie. Fałdy ciężkiej materii przeszkodziły Hunoldowi dokładnie wycelować i strzałka utkwiła w oparciu łóżka, nie w piersi Loyse.

Miotając przekleństwa Hunold kopnął zwinięty płaszcz i rzucił się na kobietę. Nawet nie próbowała ucieczki. Stała naprzeciwko niego zachowując dziwny spokój. Rozchyliła wargi i z ust jej wypadł owalny przedmiot, zakołysał się na krótkim łańcuszku, którego koniec kobieta ciągle jeszcze trzymała w zębach.

Komendant nie poruszył się. Jedynie jego oczy pod pół-przymkniętymi powiekami śledziły powolny wahadłowy ruch matowego kamienia.

Loyse była już przy nogach łoża, zatrzymawszy się, by obserwować scenę, która mogła być częścią koszmarnego snu.

Kobieta obróciła się, a Hunold wpatrzony w owalny kamień na wysokości jej podbródka, poruszał się w ślad za nią. Teraz kobieta wyciągnęła do Loyse skrępowane ręce, jej ciało tworzyło przegrodę pomiędzy dziewczyną i mężczyzną.

Wzrok Hunolda wędrował w lewo i w prawo, a kiedy kamień przestał się poruszać, on także znieruchomiał. Bezwiednie otworzył usta, a na skroniach u nasady włosów pojawiły się kropelki potu.

Loyse znajdowała się ciągle pod wpływem owego nakazu, który sprawiał, że działała jak pionek w czyjejś grze. Przecięła mieczem sznury krępujące nadgarstki kobiety, skóra pod węzłami była poraniona i purpurowa. Kiedy opadły ostatnie pęta, kobieta bezwładnie opuściła ręce, jakby dłużej nieposłuszne jej woli.

Hunold wreszcie się poruszył. Dłoń, w której trzymał pistolet, zatoczyła powolne koło, jakby pod ogromnym ciśnieniem. Jego ciało lśniło od potu, pod opuszczoną dolną wargą zawisła olbrzymia kropla, opadła jak pajęcza nić na ciężko dyszącą pierś.

Tylko oczy Hunolda pozostawały żywe, zdziczałe nienawiścią i rosnącym strachem, jednak ręka nie przestawała zataczać koła, a on sam nie mógł oderwać wzroku od matowego kamienia. Jego ramię drgnęło. Z niewielkiej odległości, jaka ich dzieliła, Loyse wyczuwała mękę jego bezowocnej walki. Już nie chciał zabijać, pragnął tylko uciec. Ale dla dostojnika Karstenu nie było ucieczki.

Koniec lufy dotknął miękkiej, nie owłosionej, białej skóry torsu, w miejscu, gdzie zaczyna się szyja. Hunold cichutko jęczał, niby zwierz w pułapce, zanim trzasnął spust.

Plując krwawą pianą, mężczyzna zatoczył się. Kobieta usunęła się zwinnie, pociągając za sobą Loyse. Hunold upadł na łóżko. Z kolanami na podłodze wyglądał jak pokutnik.

Po raz pierwszy kobieta spojrzała na Loyse. Spróbowała podnieść obrzmiałą i straszliwie spuchniętą rękę do ust, może by potrzymać kamień. A kiedy jej się to nie udało, wciągnęła go z powrotem do ust, rozkazującym gestem głowy wskazując na otwór w ścianie.

Loyse nie była już tak całkiem pewna siebie. Przez całe życie wysłuchiwała historii o czarach mieszkanek Estcarpu. Ale były to tylko opowieści nie wymagające od słuchacza pełnej wiary. Kiedy ubierała się do ślubu, Bettris opowiedziała jej o tajemniczym zniknięciu floty przy brzegu. Loyse była jednak tak zaabsorbowana swoimi obawami i planami, że uznała całą historyjkę za grubą przesadę.

To, czego była świadkiem, przechodziło jej wyobrażenia, wzdragała się na myśl o kontakcie z czarownicą, toteż potykając się w drodze do otworu w murze marzyła tylko o tym, żeby starczyło jej odwagi na zamknięcie drzwi i oddzielenie się od tamtej bezpieczną przegrodą ściany. Jednak kobieta szła za nią ze zwinnością świadczącą, że mimo brutalnego traktowania, ma jeszcze niespożyte zasoby energii.

Loyse nie miała ochoty zatrzymywać się przy zwłokach Hunolda. Nie była też pewna, czy Fulk, pozbawiony swej rozrywki, nie wpadnie tu lada moment. A jednak z jakimś wewnętrznym oporem zatrzasnęła sekretne drzwi. Ciało jej przeszedł dreszcz, kiedy czarownica dotknęła ją jedną z tych swoich bezużytecznych rąk, pytając w ten sposób o drogę. Loyse złapała palcami za pas, który ciągle jeszcze przytrzymywał poszarpane szaty czarownicy, i pociągnęła ją za sobą.

Kierowały się do jej pokoju. Pozostało tak niewiele czasu. Gdyby Fulk poszedł za wojewodą, gdyby tak do pokoju Hunolda wkroczył służący, czy nawet gdyby ojciec z jakiegoś powodu przysłał po nią! Bez względu na czarownicę musi opuścić Verlaine przed świtem. Zdecydowana dotrzymać postanowienia, holowała cudzoziemkę wzdłuż ciemnych korytarzy.

Kiedy jednak znalazły się w oświetlonym pomieszczeniu, Loyse nie mogła pozostać tak nieczuła, jak jej podpowiadał pośpiech. Znalazła miękką szmatkę, żeby przemyć i zabandażować rany na nadgarstkach obcej kobiety. Pozwoliła jej także wybrać ubranie ze swojej szafy.

Czarownica w końcu na tyle opanowała własne ciało, że mogła złożyć ręce pod wystającym podbródkiem. Wzięła w nie kamień z ust. Najwyraźniej nie chciała, by Loyse dotknęła kamienia, zresztą dziewczyna odważyłaby się to zrobić jedynie za obietnicę wolności.

— Proszę mi to założyć na szyję — cudzoziemka odezwała się po raz pierwszy.

Loyse otworzyła zameczek łańcuszka i zapięła go poniżej poszarpanych końców włosów, które musiały być obcinane równie pospiesznie jak jej własne i prawdopodobnie z tych samych powodów.

— Dzięki, pani na Verlaine. A teraz, jeśli możesz, poproszę o trochę wody — głos kobiety był szorstki, jakby ocierał się o suchą krtań.

Loyse przytrzymała jej filiżankę.

— Podziękowania są zbyteczne — odpowiedziała z taką śmiałością, na jaką potrafiła się zdobyć. — Wygląda na to, że masz przy sobie broń równie skuteczną jak stalowe ostrze!

Ponad brzegiem filiżanki oczy czarownicy uśmiechały się. Loyse na ten widok trochę opuścił lęk. Ale ciągle jeszcze z goryczą zdawała sobie sprawą, że jest młoda, niezręczna, niepewna.

— Nie mogłam użyć tej broni, dopóki nie odwróciłaś uwagi mojego niedoszłego łóżkowego partnera, szlachetnego wojewody. Jest to bowiem broń, której nawet za cenę uratowania sobie życia nie oddałabym w niczyje ręce. Ale dosyć o tym. — Uniosła ręce, przyjrzała się bandażom. Następnie obejrzała pokój, leżący na podłodze szal z obciętymi włosami, przygotowane na łóżku torby. — Księżno, czyżbyś nie zamierzała jechać do swego małżonka?

Może sprawił to ton jej głosu, a może miała nad Loyse władzę. W każdym razie dziewczyna od razu powiedziała prawdę.

— Nie jestem księżną Karstenu, pani. Och tak, wypowiedziałam dziś rano takie słowa w obecności wysłanników Yviana, którzy potem oddawali mi cześć na kolanach. — Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie, jaką torturą było to dla Sirica. — Nie wybierałam Yviana. Ten ślub odpowiadał mi, bo mógł umożliwić ucieczkę.

— A jednak przyszłaś mi z pomocą. — Czarownica przyglądała się jej swymi olbrzymimi ciemnymi oczami, aż Loyse pod wpływem tego wzroku ożywiła się.

— Nie mogłam zrobić inaczej! Coś mnie tu zatrzymywało. Może twoje czary, pani?

— Może, może. Na swój sposób zwracałam się do wszystkich w obrębie tych murów, którzy mogliby mi pomóc. Wydaje się, że wspólne jest nam nie tylko niebezpieczeństwo, pani na Verlaine, czy raczej — teraz uśmiechnęła się otwarcie — zważywszy twój strój, panie na Verlaine.

— Nazywaj mnie Briantem, żołnierzem z czystą tarczą — powiedziała Loyse, mając ten tekst przygotowany od dawna.

— Dokąd się udajesz, Briancie? Szukać zajęcia w Karsie? Na północy będzie zapotrzebowanie na żołnierzy chętnych zaciągnąć się w służbę.

— Estcarp idzie na wojnę?

— Powiedzmy raczej, że wojna przychodzi do niego. Ale to już inna sprawa. — Czarownica wstała. — Możemy omówić ją szczegółowo, kiedy znajdziemy się za murami. Nie mam wątpliwości, że znasz drogę do wyjścia.

Loyse przerzuciła skórzane torby przez ramię i naciągnęła na hełm kaptur płaszcza. Kiedy podeszła, by wyłączyć świetlane kule, czarownica szarpnęła leżący na podłodze szal. Zirytowana własnym roztargnieniem dziewczyna pochwyciła go i wrzuciła obcięte włosy do gasnącego ognia.

— Dobrze zrobiłaś — potwierdziła jej towarzyszka. — Nie zostawiaj niczego, co mogłoby zostać użyte do ściągnięcia cię z powrotem — włosy mają moc. — Spojrzała na środkowe okno.

— Czy wychodzi ono na morze?

— Tak.

— Więc zostaw mylny trop, Briancie. Niech Loyse z Verlaine umrze, by ukryć twoją ucieczkę!

Wystarczyła chwila, by otworzyć szeroko okno z kwaterami i cisnąć w dół piękny ślubny welon. Ale czarownica kazała jej przywiązać strzęp bielizny do nierównego kamiennego parapetu.

— Kiedy zobaczą to po otwarciu drzwi — powiedziała — nie sądzę, żeby zbyt pilnie szukali innych dróg wyjścia z tej komnaty.

Znowu wyszły przez lustrzane drzwi i teraz poruszały się w kompletnej ciemności. Loyse nalegała, by trzymały się prawej ściany i by schodziły powoli. Ściana była mokra, powietrze wypełniał wilgotny zapach morza i zgnilizny. Schodziły coraz niżej, przez mury dochodził przytłumiony odgłos fal. Loyse liczyła stopnie.

— Teraz! Tu jest przejście prowadzące do dziwnego miejsca.

— Dziwnego miejsca?

— Tak. Nie lubię się tam zatrzymywać, ale nie mamy wyboru. Musimy poczekać, aż się rozwidni.

Loyse czołgała się dalej, walcząc z narastającą w niej niechęcią. Już trzykrotnie szła tędy i za każdym razem toczyła tę cichą wojnę z własnym ciałem. Znów poczuła przypływ niepokoju, owo zagrożenie płynące z ciemności, niosące coś gorszego niż tylko urazy cielesne. Ale mimo wszystko posuwała się dalej, zacisnąwszy palce na pasku towarzyszki i ciągnąc ją za sobą.

W ciemności Loyse słyszała ciężki oddech, który nagle umilkł. I wtedy czarownica odezwała się cichym szeptem, jak gdyby ktoś mógł podsłuchać jej słowa.

— To Miejsce Mocy.

— To jest dziwne miejsce — upierała się Loyse. — Nie lubię go, ale stąd jest nasza furtka na świat.

Chociaż nic nie widziały, zdały sobie sprawę, że wydostały się z wąskiego przejścia na szerszą przestrzeń. Loyse dostrzegła nad głową jasny punkcik światła, gwiazdę nad skalną szczeliną.

Teraz jednak ukazał się jeszcze jeden słaby blask, który nagle pojaśniał, jakby odsunięto zasłonę. Blask poruszał się tuż nad ziemią — okrągły szary punkt. Loyse usłyszała rytmiczny śpiew, ale nie znała słów. Dźwięk ten wibrował w dziwnie nasyconym powietrzu. Kiedy światełko stało się mocniejsze, Loyse zrozumiała, że rzuca je klejnot czarownicy.

Po skórze dziewczyny przebiegły ciarki, powietrze wokół naładowane było energią. Zapragnęła czegoś z całej mocy — ale nie wiedziała czego. Podczas poprzednich wizyt odczuwała strach, starała się więc zatrzymać tu dłużej, by go opanować. Teraz strach ją opuścił i nie potrafiła nawet nazwać uczucia, jakie ją ogarnęło.

Czarownica, widoczna w świetle klejnotu, kiwała się z prawej strony na lewo, na jej twarzy malowało się napięcie i zaabsorbowanie. Strumień słów ciągle płynął z jej ust. Loyse nie potrafiłaby powiedzieć, czy była to prośba, spór czy ochronne zaklęcie. Wiedziała tylko, że obydwie objęte zostały silną falą energii płynącej ze skał i piasku pod ich stopami, z otaczających je ścian; energii, która drzemała przez stulecia, by teraz nagle się ożywić.

Dlaczego? Co to było? Powoli Loyse wykonała obrót, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność. Co kryło się za słabą plamą światła płynącego z zasnutego mgłą klejnotu?

— Musimy iść! — powiedziała rozkazująco czarownica. Jej ciemne oczy były szeroko otwarte, niezręcznie złapała rękę Loyse. — Nie mogę zapanować nad siłami, które są większe od moich. To jest stare miejsce, ale oddalone od rodzaju ludzkiego i od znanych nam mocy. Czczono tu kiedyś bogów, którym nie wznoszono już ołtarzy od tysiąca lat. Ich dawna moc rośnie! Gdzie jest wyjście? Musimy je znaleźć, dopóki jest to jeszcze możliwe.

— Światło twojego klejnotu… — Loyse zamknęła oczy próbując odtworzyć w pamięci topografię miejsca, tak jak wcześniej wyszukała w pamięci wszystkie ukryte przejścia. — Tutaj! — znów otworzyła oczy i ruszyła przed siebie.

Krok po kroku czarownica posuwała się we wskazanym kierunku, a światełko klejnotu, zgodnie z przewidywaniami Loyse, poruszało się wraz z nią. Po prawej stronie wznosiły się szerokie i nie ociosane stopnie. Loyse wiedziała, że prowadzą one do płaskiego bloku z jakimiś ponurymi wgłębieniami, który znajdował się bezpośrednio pod otworem w górze, tak że czasami przenikało doń światło słońca lub księżyca.

Wzdłuż tej platformy, uformowanej z szerokich stopni, przeczołgały się do najdalszej ściany. W świetle klejnotu widać było skrawek ziemi za furtką Loyse. Ryzykowne byłoby wspinanie się po tej mieszaninie kamienia i gliny w takiej ciemności, ale zdecydowany głos czarownicy podziałał na dziewczynę.

Wspinaczka okazała się rzeczywiście trudna. Choć jej towarzyszka nic nie mówiła, Loyse zdawała sobie sprawę, że przy jej popuchniętych rękach musiało to być torturą. Kiedy tylko mogła, podciągała i popychała czarownicę, przytrzymując ją mocno, gdy ziemia uciekała im spod stóp, co groziło ponownym upadkiem na dno groty. I wreszcie znalazły się na trawie, powietrze pachniało solą, a szara poświata na niebie świadczyła, że noc dobiega kresu.

— Morze czy ląd? — zapytała czarownica. — Czy szukasz statku przy brzegu, czy też zawierzymy naszym nogom i skierujemy się w stronę wzgórz?

Loyse usiadła. — Ani jedno, ani drugie — powiedziała krótko. — Tutaj kończą się pastwiska położone pomiędzy morzem i twierdzą. O tej porze roku pasą się tu wierzchowce. A w chacie w pobliżu furtki znajduje się uprząż. Tyle że może być strzeżona.

Czarownica roześmiała się. — Jeden strażnik? Cóż to znaczy tej nocy, czy raczej tego ranka, wobec dwóch zdeterminowanych kobiet i ich nieodpartego postanowienia. Pokaż mi tylko tę chatę z uprzężą, a dostaniemy się do niej bez względu na strażnika.

Przeszły przez skraj pastwiska. Loyse wiedziała, że konie będą w pobliżu szałasu, gdzie dwa dni przed sztormem ustawiono dwa bloki soli. Po wyjściu z pieczary klejnot przestał świecić, musiały więc po omacku szukać drogi.

Nad drzwiami chaty paliła się latarnia i Loyse dostrzegła spacerujące w pobliżu konie. Nie interesowały jej ciężkie wierzchowce przeznaczone dla jeźdźców w zbroi. Ale były tam także mniejsze koniki z długą sierścią, używane do polowań w górach, znacznie bardziej wytrzymałe od droższych rumaków, które Fulk trzymał dla siebie.

W kręgu światła latarni stanęły właśnie dwa takie kucyki, jakby przywołane myślą Loyse. Wydawały się jakieś nieswoje, kręciły głowami, aż stargane grzywy opadły im na szyje, ale podeszły. Loyse położyła na ziemi torby, cicho gwizdnęła. Ku jej uciesze koniki zbliżyły się, parskając, a grzywy spadające im na oczy, pęki gęstej zimowej sierści sprawiały, że w świetle wstającego dnia kucyki wyglądały jak cętkowane.

Żeby tylko dały się złapać, kiedy już będzie uprząż! Obeszła koniki wolnym krokiem i zbliżyła się do chaty. Nie było śladu strażnika. Czyżby opuścił posterunek z powodu uczty? Gdyby Fulk się o tym dowiedział, równałoby się to wyrokowi śmierci.

Loyse pchnęła skrzypiące drzwi. Zajrzała do wnętrza pachnącego końmi, naoliwioną skórą, ale także mocną wódką, jaką chłopi produkują z miodu i ziół, której trzy szklanki uśpiłyby nawet Fulka. Pod butem Loyse przewrócił się dzbanek, z którego wysączyła się powoli gęsta ciecz. Stróż pastwiska chrapał głośno na wiązce słomy.

Dwie uzdy, dwa lekkie siodła, jakich używają myśliwi i spieszni posłańcy. Łatwo było je zdjąć z haków i z półki. Po chwili Loyse była z powrotem na pastwisku, zamknąwszy za sobą drzwi.

Konie stały spokojnie, kiedy nakładała im uzdy i zapinała siodła, najciaśniej jak potrafiła. Obydwie kobiety dosiadły koni i kiedy znalazły się na jedynym szlaku prowadzącym z Verlaine, czarownica zapytała już po raz drugi:

— Dokąd jedziemy, żołnierzyku?

— W góry. — Większość konkretnych planów Loyse dotyczyła jedynie szczegółów ucieczki z Verlaine. Niewiele myślała o chwili, kiedy tak jak teraz znajdzie się na koniu. Wolność i wydostanie się z twierdzy wydawało się tak nieprawdopodobnym wydarzeniem, tak trudnym osiągnięciem, że cały wysiłek skoncentrowała tylko na tym, nie zastanawiając się, co nastąpi, kiedy będzie na górskim szlaku.

— Mówisz, że Estcarp walczy? — Nigdy nie myślała naprawdę o przeprawieniu się przez pasmo wyjętego spod prawa terytorium rozciągającego się pomiędzy Verlaine i południową granicą Estcarpu, ale skoro towarzyszyła jej jedna z czarownic z tego kraju, może najlepiej byłoby jechać właśnie tam.

— Tak, Estcarp walczy, żołnierzyku. A czy pomyślałaś O Karsie, księżno? Czy nie spojrzysz z ukrycia na swoją dziedzinę, żeby zobaczyć, jakiej to przyszłości się wyrzekłaś?

Zaskoczona Loyse zmusiła konia do truchtu, dość niebezpiecznego na tym odcinku drogi.

— O Karsie? — powtórzyła obojętnie.

Kars stanowił centrum krain południowych i gdyby kiedyś potrzebowała pomocy, mogłaby tam znaleźć jednego lub dwóch krewniaków. W takim wielkim mieście żołnierz z sakiewką pełną pieniędzy może się zagubić. A jeżeli Fulk odkryje jakieś ślady jej ucieczki, nigdy nie wpadnie na pomysł, by szukać jej w Karsie.

— Estcarp musi jeszcze trochę poczekać — mówiła czarownica. — Coś niedobrego dzieje się w tym kraju. Chciałabym dowiedzieć się o tym więcej, jak i o tych, którzy wywołują owo zamieszanie. Zaczniemy od Karsu.

Loyse wiedziała, że czarownica pokierowała jej myślami, ale nie czuła oburzenia. Raczej było to tak, jakby wreszcie odnalazła koniec splątanej liny i jeżeli odważy się przebyć wszystkie jej zwoje, zaprowadzi ją tam, gdzie zawsze chciała przebywać.

— Więc pojedziemy do Karsu — zgodziła się spokojnie.

WYPRAWA DO KARSTENU

PIECZARA YOLTA

Na brzegu maleńkiej zatoczki, na ubitym falami piasku leżało pięciu mężczyzn. Jeden z nich nie żył, jego głowę przecinała olbrzymia rana. Dzień był gorący i promienie słońca bez żadnej osłony padały na ich półnagie ciała. Zapach morza pomieszany z wonią gnijących wodorostów stwarzał tropikalną atmosferę.

Simon zakasłał unosząc na łokciach umęczone ciało. Czuł się jak jeden wielki siniak i miał mdłości. Powoli odczołgał się na bok i zwymiotował, choć niewiele mógł wyrzucić ze skurczonego żołądka. Czynność ta sprawiła jednak, że całkiem odzyskał przytomność i kiedy mógł już opanować mdłości, usiadł na piasku.

Pamiętał jedynie urywki z bezpośredniej przeszłości. Koszmar zaczął się w chwili ucieczki z Sulkaru. Zniszczenie przez Magnisa Osberica źródła energii dostarczającego portowi światła i ciepła musiało nie tylko wysadzić w powietrze niewielkie miasto, ale także wzmóc siłę sztormu. A w czasie tego sztormu garstka ocalałych Gwardzistów, zdawszy się na łodzie ratunkowe, została rozproszona bez żadnej nadziei utrzymania się na kursie.

Trzy statki wypłynęły z portu, ale trzymały się razem do chwili, gdy po raz ostatni widać było eksplodujące miasto. Potem nastąpił czysty koszmar, statki miotane, kotłowane przez fale wreszcie rozbiły się o przybrzeżne skały, a dla pozostałych przy życiu czas dawno już przestał się liczyć normalnymi sekwencjami minut i godzin.

Simon przesunął rękami po twarzy. Rzęsy miał zlepione słoną wodą, z trudnością mógł otworzyć oczy. Jest ich tu czterech, po chwili dostrzegł na wpół roztrzaskaną głowę, a więc trzech mężczyzn i nieboszczyk.

Z jednej strony rozciągało się morze, teraz dość spokojne, zmywające plątaninę wodorostów przyczepionych do skał. Naprzeciwko sterczała stroma skała, ale Simonowi wydawało się, że dostrzega wystarczająco dużo uchwytów na ręce. Nie miał jednak najmniejszej ochoty próbować tej wspinaczki ani w ogóle wykonywać jakiegokolwiek ruchu. Przyjemnie było siedzieć i wygrzewać się w cieple słońca po ostrym zimnie wody i sztormu.

— Doobraa…

Poruszyła się jedna z postaci na piasku. Długie ramię odepchnęło masę wodorostów. Mężczyzna zakasłał, zwymiotował, podniósł głowę i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się dokoła. Po chwili kapitan Gwardii Estcarpu dostrzegł Simona, patrzył na niego bezmyślnie, zanim usta jego wykrzywiły się w nieudanej próbie uśmiechu.

Koris uniósł się nieco, poczołgał się w stronę skrawka czystego piasku, podtrzymując ciężar ciała głównie na rękach.

— Mówi się na Gormie — zaczął chropawym głosem, przypominającym rzężenie — że człowiek, którego przeznaczeniem jest poczuć na swym karku ciężar katowskiego topora, nie utonie. Często dawano mi do zrozumienia, że taki właśnie los mnie czeka. I jak tu nie wierzyć w stare porzekadła!

Z trudem doczołgał się do najbliższego z nieruchomo leżących mężczyzn i obrócił bezwładne ciało. Twarz Gwardzisty wydawała się szarobiała, ale jego pierś unosiła się w regularnym oddechu, nie miał też żadnych widocznych obrażeń.

— Jivin — powiedział Koris. — Wspaniały jeździec. — Ostatnie słowa Koris wypowiedział w zadumie, a Simon zaśmiał się cicho, przyciskając ręce do żołądka, który najwyraźniej protestował przeciwko takim odruchom wesołości.

— Oczywiście — stwierdził, zanosząc się tym na pół histerycznym śmiechem — jest to najkonieczniejsza w tej chwili umiejętność.

Ale Koris zbliżał się już do następnego nieruchomego ciała.

— Tunston!

To odkrycie ucieszyło Simona. W ciągu krótkiego okresu, jaki spędził wśród Gwardzistów Estcarpu, zdążył nabrać szczerego podziwu dla tego podoficera. Pomógł Korisowi przeciągnąć dwóch ciągle nieprzytomnych mężczyzn powyżej hałaśliwej kipieli. Potem, opierając się o skałę, spróbował stanąć na nogi.

— Wody… — Zniknęło dobre samopoczucie, jakiego doznawał przez chwilę po odzyskaniu przytomności. Chciało mu się pić, całe jego ciało spragnione było wody, chciał się napić i obmyć słony nalot z podrażnionej skóry.

Koris przyczołgał się bliżej, by obejrzeć ścianę. Istniały tylko dwie możliwości wydostania się z zatoczki, w której byli uwięzieni. Opłynięcie wystających ramion skalnych lub wdrapanie się na urwisko. Każdy nerw w ciele Simona buntował się na myśl o jakimkolwiek pływaniu czy powrocie do wody, z której cudem udało im się wydostać.

— To nie jest zbyt trudna droga — oświadczył Koris. Zmarszczył lekko brwi. — Niemal wydaje mi się, że były tu kiedyś specjalne uchwyty do wspinaczki. — Koris wspiął się na palce, przylgnął całym ciałem do skały, ramiona wyciągnął nad głową, i jego palce natrafiły na niewielkie wgłębienia w skale. Muskuły na jego ramionach napięły się, uniósł nogę, umieścił czubek buta na jednej z rozpadlin i rozpoczął wspinaczkę.

Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na plażę i dwóch mężczyzn znajdujących się już poza zasięgiem fal, Simon poszedł w ślady Korisa. Okazało się, że kapitan miał rację. Istniały w skale otwory na ręce i palce nóg, nie wiadomo czy stworzone przez naturę, czy też ręką człowieka; w każdym razie pozwoliły Simonowi dostać się tuż za Korisem na półkę umieszczoną około dziesięciu stóp nad poziomem plaży.

Nie było wątpliwości, że półka ta była dziełem ludzkim, widoczne były jeszcze ślady narzędzi, które ją ukształtowały. Przypominała rodzaj rampy, choć dość stromo wznosiła się w stronę szczytu skały. Nie była to łatwa droga dla człowieka cierpiącego na zawrót głowy, słabość w rękach i drżenie nóg, ale łatwiejsza, niż Simon oczekiwał.

Koris znów się odezwał. — Czy dasz sobie radę bez pomocy? Zobaczę, czy uda mi się poruszyć tamtych.

Simon skinął głową i natychmiast pożałował, że wybrał tę właśnie formę wyrażania zgody. Przyczepił się do skały i czekał, aż świat przestanie układać się w nieprzyjemną, skośną spiralę. Zaciskając zęby podjął wędrówkę w górę. Większość drogi przebył na dłoniach i kolanach, aż znalazł się pod płytkim zakrzywionym daszkiem. Masując obolałe ręce, zajrzał do wnętrza pieczary. Z tego miejsca nie było już innej drogi w górę, należało się tylko spodziewać, że z jaskini prowadzi jakieś inne wyjście.

— Simonie! — głos z dołu był niespokojny, pytający. Podpełznął do skraju półki i spojrzał w dół. Na dole stał Koris z głową maksymalnie odrzuconą do tyłu, próbował bowiem spojrzeć do góry. Tunston także był już na nogach i podtrzymywał Jivina. Na słaby znak ręki Simona ruszyli do akcji, jakoś przeciągając Jivina przez pierwszy etap wspinaczki.

Simon pozostał tam, gdzie był. Nie chciał sam wchodzić do pieczary. W każdym razie wydawało mu się, że jego wola osłabła w takim samym stopniu co jego ciało. Ale musiał wziąć się w garść, kiedy Koris wspiął się na skalną półkę i odwrócił, by wciągnąć na nią Jivina.

— Jest w tym miejscu coś dziwnego — oznajmił Koris. — Nie mogłem dostrzec cię z dołu, dopóki nie machnąłeś ręką. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by ukryć to wejście.

— To znaczy, że jest bardzo ważne? — Simon wskazał na ziejący w skale otwór. — Może to nawet być skarbiec królów, jeżeli tylko pozwoli nam dotrzeć do wody.

— Woda! — powtórzył cichutko Jivin. — Woda, kapitanie? — zwrócił się z ufnością do Korisa.

— Jeszcze nie, towarzyszu. Jeszcze mamy kawałek drogi. Przekonali się, że metoda pełzania na rękach i kolanach, jaką zastosował Simon, była niezbędna, by dotrzeć do wejścia. Koris przeczołgał się szybko prawie bez opierania się na nogach, zdzierając sobie skórę na dłoniach i ramionach.

Przed nimi istniało przejście, ale było tu tak ciemno, że macali rękami ściany, a Simon obmacywał przestrzeń przed sobą.

— Nie ma wyjścia! — Wyciągniętymi rękami dotknął solidnej skały. Jednak zbyt szybko wydał ten werdykt, bo z prawej strony zamigotało nikle światełko i Simon odkrył, że pasaż w tym miejscu skręca w prawo. Tutaj przynajmniej można było zobaczyć, gdzie się stawia nogę, więc przyspieszyli kroku.

Ale zawiedli się po dotarciu do końca korytarza. Światło wcale nie stało nie silniejsze i kiedy wyszli na otwartą przestrzeń, ogarnął ich półmrok, a nie jasny dzień.

Źródło słabego blasku przykuło uwagę Simona tak, że zapomniał o obolałym ciele. W jednej ze ścian znajdował się równy szereg doskonale okrągłych okien przypominających z wyglądu iluminatory. Tregarth nie mógł zrozumieć, dlaczego nie dostrzegli ich z plaży, gdyż wyraźnie przebito je w zewnętrznej stronie skały. Ale substancja, z której je wykonano, przepuszczała zamglone snopy światła.

Było wystarczająco widno, by mogli aż nazbyt wyraźnie zobaczyć jedynego mieszkańca owej kamiennej komnaty. Siedział wygodnie na krześle wykonanym z tego samego kamienia, na którym stał, ręce trzymał na szerokich oparciach, głowa opadała mu na piersi jakby spał.

Dopiero kiedy Jivin jakby z łkaniem wciągnął powietrze do płuc, Simon zdał sobie sprawę, że znaleźli się w grobowcu. Mroczna cisza pomieszczenia zamknęła się za nimi, jakby zatrzaśnięto ich w skrzyni, z której nie ma ucieczki.

Ponieważ Simon czuł się nieco przestraszony i nieswój, zdecydowanym krokiem podszedł do dwóch kamiennych bloków, na których opierało się krzesło, i wyzywająco spojrzał na tego, który tam siedział. Zarówno krzesło, jak i siedzącą na nim postać pokrywała gruba warstwa kurzu. Jednak Tregarth mógł się zorientować, że ten mężczyzna — wódz, kapłan, król — czy kimkolwiek był za życia, nie należał do tej samej rasy co mieszkańcy Estcarpu lub Gormu.

Pergaminowa skóra była ciemna i gładka, jakby sztuka balsamowania przekształciła ją w lśniące drewno. Rysy na pół ukrytej twarzy cechowała wielka siła i energia, a nad całością dominował zakrzywiony nos. Podbródek siedzącego był niewielki, ostro zakończony, a zamknięte oczy osadzone głęboko. Robił wrażenie człekokształtnej istoty, której dalekimi przodkami nie były zwierzęta z rzędu naczelnych, lecz ptaki.

Tę iluzję pogłębiał jeszcze fakt, iż jego ubranie, skryte pod grubą warstwą kurzu, wykonane było z materii przypominającej pióra. Wąską talię ściskał pas, a na poręczach fotela spoczywał topór takiej długości i rozmiarów, że Simon wątpił, czy śpiący mógł go w ogóle kiedykolwiek unieść.

Włosy siedzącego wyrosły w spiczasty grzebień, a wysadzany drogimi kamieniami diadem podtrzymywał je na kształt pióra. Na szponowatych palcach rąk opartych na ostrzu rękojeści topora błyszczały pierścienie. Krzesło, siedzący na nim mężczyzna i topór bojowy wytwarzały taką aurę obcości, że Simon zatrzymał się przed wejściem na podwyższenie.

— Volt! — okrzyk Jivina przypominał jęk grozy. Potem jego słowa stały się dla Simona niezrozumiałe, Jivin mamrotał bowiem w nieznanym języku coś, co mogło przypominać modlitwę.

— Pomyśleć, że legenda okazała się prawdziwa! — Koris stanął obok Tregartha. Jego oczy błyszczały takim samym ogniem jak w tę noc, kiedy próbowali wydostać się z Sulkaru.

— Volt? Prawda? — powtórzył Simon, a szlachcic z Gormu odpowiedział niecierpliwie.

— Volt z toporem, Volt miotający gromy, Volt, który służy teraz jako postrach dla niegrzecznych dzieci! Estcarp jest stary, jego wiedza pochodzi z czasów, zanim człowiek zaczął spisywać swoją historię, czy opowiadać legendy. Ale Volt jest starszy! Należy do tych, którzy przybyli tu przed takim człowiekiem, jakiego znamy dziś. Jego rasa wymarła, nim ludzie uzbroili się w kij i kamień, by bronić się przed zwierzętami. Tylko że Volt dożył do czasów pierwszego człowieka i poznał pierwszych ludzi, a oni jego — i jego topór! Bo Volt w swej samotności ulitował się nad ludźmi i swoim toporem wyrąbał im drogę do wiedzy i władzy, zanim on także odszedł. W niektórych miejscach zachowali go we wdzięcznej pamięci, choć boją się go, nie mogąc zrozumieć, kim był. A gdzie indziej nienawidzą wspomnienia o nim, bo mądrość Volta stanęła na przekór ich najskrytszym pragnieniom. Tak więc wspominamy Volta z modlitwą i przekleństwem, bo jest on i bogiem, i demonem. Ale my czterej możemy się teraz przekonać, że był żywą istotą i że w tym przypominał nas. Choć może miał inne umiejętności, odpowiednie do charakteru jego rasy.

— Halo, Volcie! — Koris wyciągnął swą długą rękę gestem pozdrowienia. — Pozdrawiam cię ja, Koris, kapitan Gwardii Estcarpu i przekazuję ci wiadomość, że świat nie zmienił się bardzo, odkąd go opuściłeś. Ciągle toczymy wojny, a pokój gości między nami jedynie na krótko, teraz jednak z Kolderu może przyjść nasz koniec. A ponieważ morze pozbawiło mnie broni, proszę cię o twoją broń! Jeżeli dzięki tobie staniemy jeszcze raz przeciwko Kolderowi, niech pomoże nam twój topór.

Wszedł na pierwszy stopień podwyższenia i ufnie wyciągnął rękę. Simon usłyszał zdławiony krzyk Jivina, nerwowy oddech Tunstona. Ale Koris uśmiechał się zaciskając dłoń na rękojeści topora i ostrożnie przyciągał do siebie broń. Siedząca postać wydawała się tak żywa, iż Simon spodziewał się niemal, że szponowate palce zacisną się i wyciągną z powrotem tę broń olbrzyma z rąk mężczyzny, który o nią błagał. Ale topór z łatwością znalazł się w dłoni Korisa, jak gdyby ten, który trzymał tę rękojeść od wielu pokoleń, nie tylko przekazał ją chętnie, ale popchnął w stronę kapitana.

Simon spodziewał się, że ostrze rozleci się ze starości, kiedy Koris wyciągnął je z rąk mumii. Ale kapitan uniósł topór wysoko, opuścił go na dół zatrzymując o cal od kamiennego stopnia. W rękach Korisa topór był żywą rzeczą, subtelną i piękną jak każda wspaniała broń.

— Będę ci wdzięczny do końca życia, Volcie! — krzyknął Koris. — Tym wyrzeźbię zwycięstwo, bo nigdy jeszcze taka broń nie spoczywała w mojej dłoni. Jestem Koris, niegdyś z Gormu, Koris brzydal, Koris kaleka. Ale jeśli ty zechcesz, zostanę Korisem zwycięzcą, a twoje imię raz jeszcze będzie sławne na tej ziemi!

Może samo brzmienie głosu naruszyło wiekowe prądy powietrza. Jedynie to, zdaniem Simona, mogło stanowić coś w rodzaju racjonalnego wyjaśnienia. Bo wydało mu się, że siedzący człowiek, czy też człekokształtna postać, kiwnął głową, raz, dwa, trzy, jakby na potwierdzenie radosnych obietnic Korisa. I ciało, które przed sekundą jeszcze wydawało się tak solidne, na ich oczach rozsypało się w proch.

Jivin ukrył twarz w dłoniach, a Simon powstrzymał okrzyk. Volt — jeżeli był to Volt — zniknął. Na krześle pozostał tylko pył, nic więcej, poza toporem w rękach Korisa. Tunston, człowiek pozbawiony wyobraźni, pierwszy zwrócił się do swego zwierzchnika:

— Jego służba dobiegła końca, kapitanie. Teraz zaczyna się twoja. Dobrze zrobiłeś prosząc go o broń. Myślę, że przyniesie nam szczęście.

Koris raz jeszcze zamachnął się toporem, z niezwykłą zręcznością przecinając powietrze zakrzywionym ostrzem. Simon odwrócił się od pustego krzesła. Od chwili znalezienia się w tym świecie zetknął się z magią czarownic i zaakceptował ją jako część nowego życia, a teraz równie spokojnie zaakceptował to, co widział. Ale nawet zdobycie legendarnego topora Volta nie da im wody ani pożywienia, które są niezbędne. I to właśnie powiedział swoim towarzyszom.

— To także prawda — przyznał Tunston. — A jeżeli nie ma stąd innego wyjścia, musimy wrócić na brzeg i tam próbować.

Tylko że było inne wyjście, w ścianie za wielkim krzesłem widoczny był kamienny łuk zasypany ziemią i gruzem. Zabrali się do kopania posługując się nożami i dłońmi. Byłaby to wyczerpująca praca nawet dla ludzi wypoczętych. Simon wytrzymał ją tylko dzięki nowo nabytemu strachowi przed morzem. W końcu udało im się przekopać przejście, za którym ukazały się drzwi.

Kiedyś musiały być zrobione z masywnego miejscowego drewna. Nie zniszczyła go żadna zgnilizna, raczej naturalne procesy chemiczne zachodzące w ziemi przemieniły je w twardą jak krzemień substancję. Koris gestem nakazał im odejść.

— To moje dzieło.

Raz jeszcze Topór Volta uniósł się w powietrze. Simon omal nie krzyknął, przekonany, że wspaniałe ostrze topora się wyszczerbi. Rozległ się brzęk, po czym kapitan, wytężając wszystkie siły, podniósł topór i opuścił go z mocą.

Drzwi rozłupały się, jedna ich część przechyliła się na zewnątrz. Koris stanął z boku, a trzej pozostali starali się zwiększyć tę szczelinę. Uderzyło ich światło dnia, a świeżość wiatru kazała zapomnieć o stęchliźnie podziemnej komnaty.

Usunęli szczątki drzwi robiąc wystarczająco szerokie przejście, przekopali się przez kłębowisko suchych pnączy i wydostali na stok wzgórza, porosłego plamami świeżej trawy i usianego złotymi punkcikami żółtych kwiatów. Znajdowali się na szczycie skały, która z tej strony dochodziła do strumienia.

Simon bez słowa chwiejnym krokiem skierował się do tego, co obiecywało usunąć kurz z zaschniętego gardła i soli z umęczonej skóry.

Kiedy po chwili wystawił z wody głowę i ramiona, zorientował się, że nie ma Korisa. A był pewny, że kapitan wyszedł w ślad za nimi z Pieczary Volta.

— Gdzie Koris? — zapytał Tunstona, który właśnie postękując z zadowolenia nacierał twarz kępkami mokrej trawy. Jivis leżał na brzegu strumienia, z zamkniętymi oczami.

— Poszedł dopełnić obowiązku wobec człowieka, który został na dole — wyjaśnił obojętnie Tunston. — Żaden Gwardzista nie staje się pastwą wiatru i fal, jeśli jego dowódca może oddać mu ostatnią przysługę.

Simon zarumienił się. Zapomniał o tym zmaltretowanym ciele na plaży. Chociaż należał do Gwardii Estcarpu z własnej woli, jeszcze nie czuł się jednym z nich. Estcarp był zbyt stary, jego mieszkańcy i jego czarownice — zbyt obcy. Ale co obiecywał Petronius, kiedy oferował mu możliwość ucieczki? Że człowiek, który z tej oferty skorzysta, znajdzie się w świecie, którego pragnie jego dusza. Był żołnierzem, znalazł się w świecie, w którym prowadzono wojny, a jednak walczono tu w nie znany mu sposób i ciągle czuł się bezdomnym cudzoziemcem.

Przypominał sobie kobietę, z którą uciekał przez wrzosowiska, nie wiedząc, że jest ona czarownicą z Estcarpu, przebiegł w myślach wszystko, co z tego wynikło. W czasie ucieczki były momenty, kiedy łączyła ich niewypowiedziana bliskość. Ale później to także zniknęło.

Kiedy opuszczali Sulkar, czarownica była na innym statku. Czy z tamtym statkiem równie źle obeszło się bezlitosne morze? Simon drgnął, poruszony czymś, czego nie chciał uznać, czepiając się uparcie roli obserwatora. Przewracając się na trawie, ułożył głowę na zgiętym ramieniu, wykorzystując dawno zdobytą umiejętność zmuszania się do snu siłą woli.

Obudził się również nagle, bardzo czujny. Nie mógł spać długo, bo słońce jeszcze wciąż stało dość wysoko. W powietrzu unosił się zapach jedzenia. W zagłębieniu skały płonął niewielki ogień, nad którym Tunston obracał rybki wbite na ostre gałązki. Koris spał obok swego topora, we śnie jego chłopięca twarz wydawała się bardziej ściągnięta i wynędzniała ze zmęczenia. Jivin leżący na brzuchu nad samym strumieniem udowadniał, że był nie tylko mistrzem jazdy konnej, kiedy wyciągnął rękę, w której trzepotała kolejna złowiona ryba.

Na widok nadchodzącego Simona Tunston uniósł brwi.

— Bierz swoją część — wskazał na rybę. — Nie jest to porcja jak w kantynie, ale na razie musi wystarczyć.

Simon sięgnął po rybę, ale ręka jego zamarła w bezruchu, kiedy dostrzegł napięcie na twarzy Tunstona. Popatrzył w ślad za jego spojrzeniem. Nad ich głowami zataczał szerokie, płynne kręgi czarny ptak z białą szeroką literą V na piersi.

— Sokół! — słowo to w ustach Tunstona zabrzmiało jak ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem równie poważne, jak kolderska zasadzka.

GNIAZDO SOKOŁÓW

Ptak z umiejętnością właściwą drapieżnikom utrzymywał się nad nimi na rozpostartych skrzydłach. Simon dostrzegł jasne skrawki czerwonych wstążeczek zwisające z jego szponów, co świadczyło, że nie jest to ptak dziki.

— Kapitanie! — Tunston wychylił się, by obudzić Korisa, który usiadł rozcierając oczy gestem małego chłopca.

— Kapitanie! Sokolnicy są na szlaku!

Koris gwałtownie poderwał głowę i podniósł się, zasłaniając oczy od słońca, aby obserwować swobodne kołowanie ptaka. Gwizdnął. Powolne kołowanie ustało i Simon miał okazję obserwować ów cud szybkości i precyzji — lot w dół. Ptak usiadł na rękojeści topora Volta, na wpół ukrytego w trawie tej niewielkiej łączki. Z zakrzywionego dzioba wydobył się ochrypły dźwięk.

Kapitan ukląkł przy sokole. Bardzo ostrożnie podniósł jeden ze sznureczków zwisających z nogi ptaka i niewielki metalowy wisiorek zabłysnął w słońcu. Koris przyjrzał mu się uważnie.

— Nalin. To musi być jeden z wartowników. Leć, skrzydlaty wojowniku — zwrócił się do niespokojnego ptaka. — Należymy do jednego plemienia z twoim panem i panuje między nami pokój.

— Szkoda, kapitanie, że twoje słowa nie dotrą do uszu tego Nalina — skomentował Tunston. — Sokolnicy najpierw bronią granic, a potem zadają pytania, jeżeli jest jeszcze komu je zadać.

— Istotnie, włóczęgo!

Słowo to rozległo się tuż za nimi. Obrócili się niemal równocześnie, ale dostrzegli jedynie skały i trawę. Czyżby to ptak przemówił? Jivin przyglądał się sokołowi z powątpiewaniem, ale Simon nie chciał zaakceptować tej magicznej sztuczki lub iluzji. Ścisnął w dłoni nóż przywiązany do pasa, jedyną broń, z jaką udało mu się wydostać na brzeg.

Koris i Tunston nie okazali zdziwienia. Najwyraźniej oczekiwali czegoś podobnego. Kapitan zwrócił się w powietrze, wymawiając słowa wolno i wyraźnie, jakby miały przekonać niewidzialnego słuchacza.

— Jestem Koris, kapitan z Estcarpu, wyrzucony przez sztorm na te brzegi. A to są Gwardziści z Estcarpu: Tunston, oficer z Wielkiego Zamku, Jivin i cudzoziemiec Simon Tregarth, który przyjął służbę u Najwyższej Strażniczki. Przez wzgląd na Przysięgę Miecza i Tarczy, Krwi i Chleba proszę o schronienie udzielane wtedy, kiedy dwie strony walczą nie przeciwko sobie, ale żyją wspólnie z uniesionego brzeszczotu!

Przez chwilę słychać było słabe echo jego słów. Ptak znów wydał swój dziwny okrzyk i wzbił się w powietrze.

Tuston uśmiechnął się kwaśno.

— Rozumiem, że teraz czekamy albo na przewodnika, albo na strzałkę w plecy.

— Z ręki niewidzialnego wroga? — zapytał Simon. Koris wzruszył ramionami. — Każdy dowódca ma prawo do własnych tajemnic. A Sokolnikom ich nie brakuje. Jeżeli przyślą przewodnika, rzeczywiście będziemy mieli szczęście. — Wciągnął w nozdrza powietrze. — Ale tymczasem nie ma powodu głodować.

Simon żuł rybę, nie przestawał jednak obserwować maleńkiej łączki przeciętej strumykiem. Jego towarzysze zdawali się mieć filozoficzny stosunek do przyszłości, a on ciągle nie miał pojęcia, na czym polegała ta sztuczka z głosem. Ale przyzwyczaił się w każdej nowej sytuacji obserwować Korisa. Jeżeli kapitan zamierzał spokojnie czekać, to może rzeczywiście nie groziła im walka. Jednak z drugiej strony wolałby wiedzieć coś więcej o owych gospodarzach.

— Kim są Sokolnicy?

— Podobnie jak Volt — Koris sięgnął po topór i pogłaskał pieszczotliwie jego rękojeść — są legendą i historią, ale nie tak starą.

— Na początku byli najemnikami, przybyli na sulkarskich statkach z daleka, z kraju, w którym stracili wszystkie swe włości z powodu najazdu barbarzyńców. Przez jakiś czas służyli kupcom jako ochrona karawan i piechota morska. Jeszcze czasami bardzo młodzi Sokolnicy sprzedają swe usługi. Ale większość z nich nie dba o morze, pożera ich tęsknota za górami, bo pochodzą z wyżyn. Zwrócili się więc do Najwyższej Strażniczki Estcarpu z propozycją paktu: w zamian za prawo osiedlenia się w górach będą strzegli południowych granic.

— To była mądra propozycja! — wtrącił Tunston. — Szkoda, że Najwyższa Strażniczka nie mogła się zgodzić.

— Dlaczego nie mogła? — Simon chciał wszystko wiedzieć.

Koris uśmiechnął się ponuro. — Czyż nie jesteś już wystarczająco długo w Estcarpie, żeby się zorientować, że to matriarchat? Moc, która zapewniła krajowi bezpieczeństwo, leży nie w mieczach mężczyzn, ale w rękach kobiet. I prawdę mówiąc, Mocą dysponują tylko kobiety.

— Z drugiej strony Sokolnicy mają swoje dziwne obyczaje, które są im tak drogie, jak zwyczaje Estcarpu bliskie są czarownicom. Stanowią walczący zakon złożony z samych tylko mężczyzn. Dwa razy do roku wybranych młodzieńców wysyła się do wiosek zamieszkałych wyłącznie przez kobiety, żeby przyczynili się do powstania nowych pokoleń, tak jak wypuszcza się na pastwisko ogiery z klaczami. Ale Sokolnicy nie uznają żadnych uczuć, sympatii czy równości między kobietą i mężczyzną. Nie uznają w ogóle innej roli kobiety poza rodzeniem dzieci.

— Toteż kobietom z Estcarpu wydawali się dzikusami, których zdemoralizowane życie oburza ludzi cywilizowanych. Najwyższa Strażniczka ostrzegła, że jeśli osiedlą się w granicach Estcarpu za zgodą czarownic, będzie to zniewagą dla Mocy, która wówczas opuści Estcarp. Toteż powiedziano im, że z woli Estcarpu nie mogą strzec jego granic. Pozwolono im jednak bezpiecznie przejść przez terytorium kraju, dostarczając niezbędnych do tego zapasów, tak by mogli poszukać dla siebie gór. Jeżeli zechcą zdobyć dla siebie terytorium poza Estcarpem, nasze czarownice będą im życzliwe i nie wystąpią przeciwko nim. I tak już trwa przez sto lat albo i więcej.

— Rozumiem, że udało im się zdobyć dla siebie nową ojczyznę?

— I to tak skutecznie — odpowiedział Simonowi Tunston — że trzykrotnie pobili doszczętnie hordy wysłane przeciwko nim przez książąt Karstenu. Sama ziemia, na której się osiedlili, walczy po ich stronie.

— Powiedziałeś, że Estcarp nie ofiarował im przyjaźni — zauważył Simon. — Co więc znaczyła Przysięga Miecza i Tarczy, Chleba i Krwi? Odniosłem wrażenie, że istnieje między wami jakiś rodzaj porozumienia.

Koris pilnie zajął się wyjmowaniem jakiejś ości z ryby, potem uśmiechnął się a Tunston zaśmiał się głośno. Jedynie Jivin miał niewyraźną minę, jakby mówili o rzeczach, których lepiej nie wspominać.

— Sokolnicy są mężczyznami…

— I Gwardziści Estcarpu są także mężczyznami — zaryzykował Simon.

Koris uśmiechnął się jeszcze szerzej, chociaż Jivin spochmurniał. — Nie zrozum nas źle, Simonie. Otaczamy największą czcią Kobiety Władające Mocą Czarodziejską. Ale z samej swej natury ich życie różni się od naszego i wszystkiego, co jest nam bliskie. Wiesz przecież, że Moc opuszcza czarownicę, jeśli naprawdę stanie się ona kobietą. Dlatego są one podwójnie zazdrosne o swą Moc, gdyż dzierżą ją za cenę wielkich wyrzeczeń. Stąd też dumne są, że są kobietami. Dla nich zwyczaje Sokolników, którzy odrzucają zarówno tę dumę, jak i samą Moc, traktując kobietę jako ciało pozbawione inteligencji czy osobowości, wyglądają na powstałe z podszeptu złych duchów.

— My, Gwardziści, możemy nie akceptować zwyczajów Sokolników, ale jako wojownicy darzymy ich szacunkiem. A kiedy spotykaliśmy się z nimi w przeszłości, nie było między nami wojny. I — odrzucił gałązkę, z której wydłubał ostatni kawałek ryby — wkrótce może nadejść dzień, kiedy będzie to pomocne dla nas wszystkich.

— To prawda — dodał żywo Tunston. — Karsten wojował z nimi. I czy Najwyższa Strażniczka chce tego, czy nie, jeżeli Karsten ruszy na Estcarp, Sokolnicy znajdą się między nimi. Dobrze o tym wiemy i w ubiegłym roku Strażniczka skierowała swoją uwagę gdzie indziej, kiedy spadł Wielki Śnieg i wozy z ziarnem i bydło podążały na południowy wschód do wiosek Sokolników.

— W tych wioskach były głodne kobiety i dzieci — powiedział Jivin.

— Tak, ale żywności było dużo, więcej niż mogliby zjeść mieszkańcy tych wiosek — odparował Tunston.

— Sokół! — Jivin wskazał kciukiem na niebo i zobaczyli, że czarno-biały ptak zataczał kręgi nad ich obozowiskiem. Później okazało się, że był zwiadowcą niewielkiego oddziału górali, którzy wjechali na łąkę i obserwowali Gwardzistów.

Ich konie były podobne do kucyków, miały długą sierść i, jak sądził Simon, nogi dość zwinne, by radzić sobie na wąskich górskich ścieżkach. Używali miękkich siodeł bez szkieletu. Ale na każdym siodle znajdował się rozdwojony róg, na którym siedział sokół, na siodle przywódcy wolne miejsce oczekiwało ptaka, który służył za przewodnika.

Sokolnicy, podobnie jak Gwardziści i załoga Sulkaru, nosili kolczugi, a na ramionach mieli niewielkie tarcze w kształcie rombów. Lecz ich hełmy były ukształtowane na wzór głów ptaków, którymi się posługiwali. Chociaż Simon wiedział, że spoza otworów w tych nakryciach głowy obserwują go ludzkie oczy, to milczące spojrzenie egzotycznych przyłbic budziło w nim niepokój.

— Jestem Koris, na służbie Estcarpu.

Koris, trzymając wielki topór oparty na przedramieniu podniósł się i stanął na wprost milczącej czwórki.

Sokół powrócił właśnie na swoje miejsce, a jego pan uniósł w górę prawą dłoń gestem równie starym i uniwersalnym jak sam czas.

— Nalin z zewnętrznych szczytów. — Jego głos zadudnił w hełmie-masce.

— Pomiędzy nami panuje pokój — Koris wypowiedział te słowa na pół twierdząco, na pół pytająco.

— Pomiędzy nami panuje pokój. Pan Skrzydeł otwiera gniazdo dla kapitana Estcarpu.

Simon miał wątpliwości czy kucyki udźwigną podwójny ciężar. Kiedy jednak usiadł za jednym z Sokolników, przekonał się, że mały konik porusza się po niewidocznych ścieżkach równie pewnie jak osiołek, a dodatkowy jeździec wydawał się nie sprawiać mu żadnego kłopotu.

Szlaki na terytorium Sokolników nie zostały wytyczone dla zachęty czy wygody zwykłego podróżnika. Simon otwierał oczy jedynie siłą woli, kiedy przejeżdżali po skalnych półkach i nad przepaściami, których głębokości nie chciałby zmierzyć.

Od czasu do czasu jeden z ptaków wznosił się w powietrze i leciał przed nimi nad stromymi dolinami, charakterystycznymi dla tej okolicy, ale w porę wracał do swojego pana. Simon chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o układzie między człowiekiem a ptakiem, bo wydawało się, że skrzydlaci zwiadowcy mają jakiś sposób zdawania relacji.

Grupa jeźdźców opuściwszy się po stromym stoku znalazła się na drodze gładkiej jak asfaltowa szosa. Jednak przecięli tę drogę i znów wjechali na bezludne przestworza. Simon odważył się zapytać Sokolnika, za którym jechał.

— Nie znam tej krainy — czy nie ma drogi prowadzącej przez góry?

— To jeden ze szlaków handlowych. Pilnujemy jej dla kupców i w ten sposób wszyscy na tym korzystamy. Więc to ty jesteś owym cudzoziemcem, który zaciągnął się do Gwardii Estcarpu.

— Tak.

— Gwardziści nie są najemnikami. Ich kapitan zaś szuka okazji do walki, a nie unika jej. Ale wydaje się, że morze nieźle was poturbowało.

— Żaden człowiek nie może kontrolować sztormów — odparł wymijająco Simon. — Żyjemy — i za to dziękujemy losowi.

— Podziękujcie za to, że nie zniosło was dalej na południe. Rozbójnicy z Verlaine wydobywają z morza bogate łupy. Ale nie zależy im na żywych rozbitkach. Któregoś dnia — jego głos stał się ostrzejszy — Verlaine może odkryć, że nie obronią jej ani strome skały, ani ostre jak zęby rafy. Kiedy to miejsce wpadnie w ręce księcia, nie będzie ono już niewielkim ogniem trapiącym podróżnych, ale raczej prawdziwym piekłem!

— Czy Verlaine należy do Karstenu? — zapytał Simon. Zbierał fakty gdzie i kiedy mógł, po kolei dodając je do układanki tworzącej obraz świata, w którym się znalazł.

— Córka pana na Verlaine ma poślubić księcia Karstenu zgodnie ze zwyczajem cudzoziemców. Bo wierzą oni, że ziemię dziedziczy się w linii żeńskiej! Wtedy poprzez takie oszukańcze prawo książę obejmie we władanie Verlaine dla skarbów zdobytych dzięki burzom morskim i może powiększy tę pułapkę tak, by wpadały do niej wszystkie statki pływające w pobliżu wybrzeża. Od dawna wynajmowaliśmy kupcom nasze miecze, chociaż morze nie jest naszym ulubionym polem walki, być może zostaniemy wezwani, kiedy Verlaine zostanie oczyszczone.

— Czy zaliczacie mieszkańców Sulkaru do tych, którym chcielibyście pomóc?

Osadzona na ludzkich ramionach ptasia głowa skinęła energicznie. — To na sulkarskich statkach przybyliśmy z zamorskiego chaosu krwi, śmierci i ognia. Gwardzisto! Od tego dnia Sulkar pierwszy ma prawo żądać od nas pomocy.

— Nie uczyni tego więcej! — Simon nie wiedział, czemu to rzekł, i zaraz pożałował, że puścił wodze językowi.

— Czy przynosisz jakieś wieści, Gwardzisto? Nasze sokoły latają daleko, ale nie zapuszczają się po północne szczyty. Co się stało w Sulkarze?

Simon zawahał się, ale nie zdążył odpowiedzieć, gdyż jeden z sokołów zawisł nad nimi, wydając głośne okrzyki.

— Puść mnie i zsiadaj! — rozkazał ostro towarzysz Simona. Simon posłuchał i czterej Gwardziści zostali na szlaku, a kucyki pojechały naprzód, nawet w szybkim, jak na możliwości terenowe tempie. Koris znakiem ręki przywołał pozostałych. — To jakiś napad — rzekł i pobiegł za szybko znikającymi kucykami z toporem przewieszonym przez ramię. Krótkie nogi wprawił w tak szybki trucht, że jedynie Simon nadążał za nim bez trudu.

Dochodziły ich krzyki i szczęk metalu o metal.

— Wojska Karstenu? — wydyszał Simon, kiedy zrównał się z kapitanem.

— Nie sądzę. Na tych terenach roi się od banitów, a Nalin mówił, że stają się coraz śmielsi. Wydaje mi się, że to tylko maleńka część większej całości. Alizon zagraża od północy, Kolder maszeruje na zachód, bandy włóczęgów stają się niespokojne, w Karstenie wrze. Już od dawna wilki i nocne ptaki mają apetyt na rozszarpanie Estcarpu. Choć w końcu sami się pokłócą o te szczątki. Niektórzy ludzie żyją o zmierzchu i odchodzą w ciemność, broniąc resztek tego, co jest dla nich najdroższe.

— Czy to jest zmierzch Estcarpu? — zapytał Simon resztkami tchu.

— Któż to wie? O, to rzeczywiście banici! Spojrzeli w dół na szlak handlowy. Toczyła się tam bitwa. Jeźdźcy w ptasich hełmach zsiedli z koni, bo było zbyt mało miejsca, by umożliwić kawalerii jakiekolwiek regularne uderzenie, i bili przeciwników zwabionych na otwartą przestrzeń. Ale w ukryciu pozostali jeszcze strzelcy wyborowi i ci brali na cel Sokolników.

Koris zeskoczył z półki skalnej na drogę i podbiegł do zagłębienia, w którym zmagali się dwaj mężczyźni. Simon przedarł się do miejsca, z którego mógł celnie rzuconym kamieniem unieszkodliwić strzelca celującego w plątaninę ciał. Wystarczyła sekunda, by zabrać zabitemu pistolet i amunicję i obrócić tę broń przeciwko kompanom jej niedawnego właściciela.

Sokoły latały z krzykiem, dziobiąc twarze i oczy, wbijając szpony w przeciwników. Simon wypalił, wycelował i znów wystrzelił, z gorzką satysfakcją odnotowując swoje sukcesy. W tych gorączkowych chwilach, kiedy dokoła trwała jeszcze walka, opuściła go część goryczy przegranej w Sulkarze.

Głos rogu przerwał skwir ptaków. Po drugiej stronie doliny ktoś pomachał energicznie strzępem flagi i ci z banitów, którzy jeszcze trzymali się na nogach, nie łamiąc szeregów wycofali się na teren niedostępny dla jeźdźców. Dzień szybko zmierzał ku końcowi, zniknęli więc w cieniach zmierzchu.

Mogli się skryć przed ludźmi, ale nie przed sokołami. Ptaki kołowały nad zboczem, rzucały się w dół, od czasu do czasu trafiały ofiarę, o czym świadczyły krzyki bólu dochodzące z zarośli. Simon zobaczył na drodze Korisa z toporem w dłoni, na ostrzu broni widoczna była ciemna plama. Rozmawiał żywo z jednym z Sokolników, nie zwracając uwagi na tych, którzy podchodzili do kolejnych ciał, szybkim uderzeniem miecza sprawdzając ich stan. W tym zajęciu kryła się taka sama ponura determinacja, jaka towarzyszyła Gwardzistom po zasadzce żywych trupów z Gormu. Simon zajął się przypinaniem nowo zdobytego pasa, starając się nie przyglądać tej dość szczególnej działalności.

Sokoły zaczęły wracać w odpowiedzi na gwizdy swych panów. Dwa ciała w ptasich hełmach przewieszono przez siodła zdenerwowanych kucyków, wielu jeźdźców jechało w bandażach, podtrzymywali ich towarzysze. Ale straty w obozie przeciwnika były znacznie poważniejsze.

Simon znów jechał za jakimś Sokolnikiem, tym razem był to inny żołnierz, niezbyt skory do rozmowy. Przytrzymywał na piersi zranioną rękę i klął cicho na każdym wyboju.

W górach noc nadchodziła szybko, słońce kryło się za wyższe szczyty. Jechali szerszą i równiejszą niż poprzednio drogą. Po stromej wspinaczce doprowadziła ich ona do domu, jaki Sokolnicy wznieśli sobie na wygnaniu. Na widok tej twierdzy Simon aż gwizdnął ze zdumienia.

Stare mury Estcarpu wydawały się wyrastać z kości ziemi od początku jej powstania, wywarły więc na Simonie wielkie wrażenie. Sulkar, choć ukryty pod płaszczem owej nienaturalnej mgły, był też imponującym dziełem. Ale to stanowiło część skały, część góry. Mógł tylko przypuszczać, że budowniczowie natrafili na szczyt, w którym znajdowały się liczne jaskinie i że po prostu je powiększyli i połączyli. Gniazdo Sokolników nie było zamkiem, to była góra przekształcona w fort.

Przeszli przez most zwodzony, który spinał brzegi otchłani, na szczęście ukrytej w mroku. Mógł się na nim zmieścić tylko jeden koń. Simon odetchnął dopiero wtedy, kiedy ich wierzchowiec przeszedł pod wystającymi zębami spuszczanej kraty do wnętrza jaskini. Pomógł rannemu Sokolnikowi zsiąść z konia, i oddał go w ręce kolegów, potem rozejrzał się, szukając Gwardzistów. Najpierw dostrzegł gołą, ciemną głowę wysokiego Tunstona.

Koris z Jivinem przeciskali się w ich stronę. Przez moment wydawało się, że gospodarze o nich zapomnieli. Odprowadzono konie, a każdy z żołnierzy posadził swojego sokoła na chronionym grubą rękawicą ręku. W końcu jednak jeden z ptasiogłowych hełmów odwrócił się w ich stronę i po chwili pojawił się jakiś oficer.

— Pan Skrzydeł będzie z wami mówił. Gwardziści. Krew i Chleb, Miecz i Tarcza na nasze usługi!

Koris podrzucił topór, złapał go i uroczyście odwrócił ostrze.

— Miecz i Tarcza, Krew i Chleb, Sokolniku!

CZAROWNICA W KARS

Simon usiadł na wąskiej pryczy przyciskając pięści do bolącej głowy. Miał jakiś sen, wyraźny i przerażający, ale zapamiętał z niego tylko strach. I wtedy obudził się z tym świdrującym bólem głowy w podobnej do celi kwaterze jakiegoś Sokolnika. Jednak bardziej istotna od bólu wydała mu się konieczność usłuchania jakiegoś rozkazu, a może chodziło o wezwanie na pomoc?

Ból mijał, ale owa świadomość konieczności trwała, nie mógł więc pozostać w łóżku. Przywdział dostarczony przez gospodarzy skórzany strój i wyszedł. Przypuszczał, że zbliżał się ranek.

Byli w Gnieździe Sokolników od pięciu dni. Koris zamierzał niebawem pojechać na północ, kierując się w stronę Estcarpu poprzez rojące się od banitów tereny. Simon wiedział, że kapitan zamierzał związać Sokolników ze sprawą północnego sąsiada. Po powrocie do stolicy użyje swoich wpływów do wykorzenienia uprzedzeń czarownic, tak by dzielni woje w ptasich hełmach zaciągnęli się do armii Estcarpu.

Upadek Sulkaru wzburzył surowych mieszkańców gór i przygotowania wojenne toczyły się pełną parą. Na niższych piętrach dziwacznej fortecy kowale pracowali całe noce, płatnerze szykowali zbroje, a garstka techników przygotowywała maleńkie kuleczki przyczepiane do nóg sokoła, za pomocą których wysoko kołujący ptak przekazywał informacje swemu panu. Był to najbardziej strzeżony sekret Sokolników i Simon miał jedynie podejrzenie, że opiera się na jakimś wynalazku mechanicznym.

Tregarth wielokrotnie musiał zmieniać swoje zdanie o mieszkańcach nieznanego świata z powodu podobnie dziwnych sztuczek. Ludzie walczący mieczem i tarczą nie powinni wytwarzać skomplikowanych urządzeń komunikacyjnych. Takie luki i rozbieżności w wiedzy i wyposażeniu były zadziwiające. Łatwiej mu było zaakceptować „magię” czarownic niż oczy i uszy, a czasami, w razie potrzeby, nawet głosy sokołów.

Magia czarownic… — Simon wszedł na platformę obserwacyjną krętymi schodami wykutymi w jednym ze skalnych tuneli. Żadna mgła nie przysłaniała łańcucha gór widocznych w świetle wczesnego poranka. Dzięki jakiejś sztuczce inżynieryjnej mógł przez szeroką przerwę obserwować otwartą przestrzeń, o której wiedział, że należy do Karstenu.

Karsten! Wpatrywał się tak intensywnie przez tę dziurkę od klucza do księstwa, że nie zdawał sobie sprawy z obecności wartownika, dopóki tamten się nie odezwał:

— Czy masz jakąś wiadomość. Gwardzisto? Wiadomość? Te słowa poruszyły coś w umyśle Simona. Przez moment odczuł nawrót cisnącego bólu nad oczami, przekonanie, że musi coś zrobić. Był to rodzaj przeczucia, ale nie taki, jakiego doznał w drodze do Sulkaru. Teraz wzywano go, a nie ostrzegano. Koris z Gwardzistami może jechać na północ, ale on sam musi skierować się na południe. Simon nagle przestał się bronić przed tym poczuciem konieczności.

— Czy przyszły jakieś wiadomości z południa? — spytał wartownika.

— Zapytaj o to Pana Skrzydeł. — Wartownik, dzięki zdobytemu przeszkoleniu był podejrzliwy. Simon skierował się w stronę schodów.

— Zrobię to z pewnością!

Zanim udał się do wodza Sokolników, zaczął szukać Korisa. Znalazł go zajętego przygotowaniami do drogi. Kapitan podniósł wzrok znad siodła i nagle przestał zajmować się zamkami i rzemykami.

— Co się stało?

— Możesz się śmiać, ale moja droga prowadzi na południe — odpowiedział krótko Simon.

Koris usiadł na brzegu stołu i machał nogą. — Coś ciągnie cię do Karstenu?

— Właśnie! — Simon na próżno starał się wyrazić słowami ów nakaz wzywający go wbrew zdrowemu rozsądkowi, nawet wbrew woli. Nigdy nie był specjalnie wymowny, ale teraz przekonał się, że jest mu trudniej wytłumaczyć motywy swojego postępowania. — Ciągnie mnie…

Machająca noga znieruchomiała. Na przystojnej, gorzkiej twarzy Korisa nie można było niczego odczytać. — Od kiedy? Jak to się objawiło? — Pytanie rzucone było szybko i ostro, tonem oficera żądającego raportu.

Simon powiedział prawdę. — Coś mi się śniło i obudziłem się. Kiedy spojrzałem teraz na Karsten między górami, nie miałem wątpliwości, że tam wiedzie moja droga.

— A sen?

— Chodziło o niebezpieczeństwo, ale nic więcej nie pamiętam.

Koris uderzył pięścią w rozwartą dłoń. — Niech tak będzie! Wolałbym, żeby twoja moc była albo większa, albo mniejsza. Ale jeśli ciebie ciągnie, to jedziemy na południe.

— My?

— Tunston i Jivin zawiozą wieści do Estcarpu. Kolder jeszcze przez jakiś czas nie potrafi się przebić przez barierę Mocy. A Tunston może dowodzić Gwardią równie dobrze jak ja. Spójrz, Simonie, ja pochodzę z Gormu, a teraz Gorm walczy z Gwardią, choć może jest to Gorm martwy i kierowany przez demony. Od czasu gdy Najwyższa Strażniczka udzieliła mi schronienia, służyłem Estcarpowi najlepiej jak umiałem i będę dalej mu służył. Ale może nadszedł czas, kiedy przydam się bardziej poza szeregami jej poddanych niż w ich liczbie…

— Skąd mogę wiedzieć — Koris miał sińce pod oczami i przygasły wzrok, lecz to nie zmęczenie fizyczne tak go wyczerpało — skąd mogę wiedzieć, czy niebezpieczeństwo nie może uderzyć w samo serce Estcarpu za moim pośrednictwem, bo przecież pochodzę z Gormu? Widzieliśmy, co Kolderczycy zrobili z żywymi ludźmi, których dobrze znałem. I któż wie, czego jeszcze to demoniczne plemię może dokonać? Przylecieli powietrzem, żeby zdobyć Sulkar.

— Ale to nie muszą być czary — wtrącił Simon. — W moim świecie powietrzne podróże są rzeczą powszechnie przyjętą. Gdybym mógł zobaczyć, w jaki sposób przybyli — to mogłoby wiele nam powiedzieć!

Koris roześmiał się krzywo.

— Bez wątpienia w przyszłości nie zabraknie nam innych okazji do obserwowania ich metod. Powiadam ci, Simonie, jeżeli ciągnie cię na południe, to jestem przekonany, iż nie bez powodu. A dwa miecze, albo raczej — poprawił się z uśmiechem — jeden topór i jeden pistolet strzałkowy mają większą siłę, niż samotny pistolet. Sam fakt, iż czujesz to wezwanie, jest dobrą nowiną, gdyż oznacza, że ta, która wyruszyła z nami do Sulkaru, żyje i teraz stara się pomóc naszej sprawie.

— Ale skąd wiesz, że to ona i dlaczego? — Simon również żywił, takie podejrzenie, a potwierdziły to słowa Korisa.

— Skąd? Dlaczego? Te, które władają Mocą, potrafią przesłać je pewnymi myślowymi kanałami, tak jak Sokolnicy wysyłający swoje sokoły w przestworza. I jeśli spotykają kogoś im podobnego, wówczas wzywają go lub ostrzegają. A dlaczego — wydaje mi się, Simonie, że ta, która wysyła to wezwanie, musi być damą ocaloną przez ciebie przed Alizończykami, gdyż mogłaby ona łatwo porozumieć się z kimś, kogo zna.

— Nie jesteś krwią z naszej krwi ani kością z naszej kości, Simonie Tregarth, i wydaje się, iż w twoim świecie Moc znajduje się nie tylko w kobiecych rękach. Czyż nie zwęszyłeś tamtej zasadzki na drodze do Sulkaru równie dobrze, jak każda czarownica? Tak, pojadę z tobą do Karstenu w oparciu tylko o takie dowody, jakie mi teraz przedstawiłeś, ponieważ znam Moc i ponieważ walczyłem u twego boku, Simonie. Wydam instrukcje Tunstonowi i przygotuję posłanie dla Najwyższej Strażniczki, a potem zarzucimy sieć w mętnej wodzie w poszukiwaniu grubej ryby.

Jechali na południe wyekwipowani w kolczugi i broń zwyciężonych rozbójników, mieli białe tarcze oznaczające, że są wędrownymi najemnikami, których można zaangażować. Straż graniczna Sokolników odprowadziła ich na skraj gór, do szlaku handlowego prowadzącego do Karsu.

Mając za przewodnika jedynie owo niejasne poczucie konieczności Simon powątpiewał chwilami w sens ich wyprawy. Ten wewnętrzny nakaz nie opuszczał go jednak w dzień ani w nocy, chociaż nie śniły mu się koszmary. I co rano niecierpliwie oczekiwał na wyruszenie w dalszą drogę.

W Karstenie napotkali liczne wioski, które stawały się coraz większe i bogatsze w miarę jak podróżni zagłębiali się w urodzajne tereny leżące wzdłuż wielkich rzek. Feudalni pankowie oferowali służbę dwóm żołnierzom z północy. Koris wprawdzie wyśmiewał się z proponowanych przez nich wynagrodzeń podnosząc w ten sposób respekt, z jakim patrzono na niego i na jego topór, ale Simon mówił niewiele, bacznie obserwując wszystko dokoła, starając się zapamiętać topografię terenu, starając się zaobserwować także najdrobniejsze zwyczaje i przyjęte sposoby zachowania. W okresach kiedy podróżowali sami, zasypywał kapitana pytaniami.

Księstwo Karstenu stanowiło kiedyś terytorium dość rzadko zaludnione przez rasę spokrewnioną z mieszkańcami Estcarpu. Od czasu do czasu czyjaś dumnie podniesiona ciemnowłosa głowa i blada twarz o wyrazistych rysach przypominała Simonowi mieszkańców północy.

— Przekleństwo Mocy wykończyło ich tutaj — wyjaśnił Koris w odpowiedzi na uwagę Simona.

— Przekleństwo?

Kapitan wzruszył ramionami. — Bierze się to z charakteru Mocy. Te, które nią dysponują, nie mogą się rozmnażać. Tak więc co roku mniej było dziewcząt, które chciałyby wyjść za mąż i mieć dzieci. W Estcarpie panna na wydaniu może wybierać spośród dziesięciu, a wkrótce pewnie dwudziestu mężczyzn. Toteż pełno jest domów bez dzieci.

Podobnie było tutaj. Kiedy silniejsi barbarzyńcy przybyli zza morza i osiedlili się na wybrzeżu, nie spotkali się z czynnym oporem. Coraz to więcej ziemi przechodziło w ich ręce. Rdzenni mieszkańcy cofali się w głąb lądu. Po pewnym czasie wśród nowo przybyłych wyrośli wielcy panowie. Stąd wzięli się książęta, a zwłaszcza ten ostatni, który był kiedyś zwykłym najemnym żołnierzem, ale dzięki sprytowi i sile swego miecza wspiął się aż na monarszy tron.

— Podobna przyszłość czeka więc i Estcarp?

— Być może. Tylko, że tam nastąpiło wymieszanie krwi z Sulkarczykami, którzy — jak się wydaje — mogą mieć potomstwo z rasą Estcarpu. Toteż na północy starej krwi przydała żywotności nowa. Ale Gorm może nas pochłonąć, zanim to się sprawdzi. No, jak tam, Simonie, czy miasto, do którego się zbliżamy, pociąga cię? To Gartholm nad rzeką, a dalej już jest tylko Kars.

— Więc jedziemy do Karsu — odpowiedział po dłuższej chwili Simon. — Ciągle jeszcze czuję to brzemię.

Koris uniósł brwi. — Musimy poruszać się powoli i mieć oczy i uszy otwarte. Choć książę nie pochodzi ze znamienitego rodu i szlachta patrzy na niego krzywo, nie jest to człowiek tępy. Najmarniejszy nawet cudzoziemiec nie przemknie się nie zauważony w Karsie, a dwaj najemnicy na pewno wzbudzą zainteresowanie. Zwłaszcza jeśli nie zechcemy natychmiast zaciągnąć się pod sztandary księcia.

Simon w zamyśleniu przyglądał się barkom rzecznym kołyszącym się na kotwicach przy nabrzeżu.

— Ale nie chciałby chyba przyjąć okaleczonego żołnierza. Czyż nie ma w Karsie lekarzy, którzy zajęliby się rannym? Powiedzmy, człowiekiem, który otrzymał w czasie bitwy taki cios w głowę, że oczy nie służą mu już jak dawniej?

— Tak, że do Karsu musiałby go przyprowadzić towarzysz? — zachichotał Koris. — Tak, Simonie, to dobra opowiastka. A kto jest tym rannym wojownikiem?

— Myślę, że to moja rola. Pozwoli mi to uniknąć popełnienia rażących błędów, które niewątpliwie przykułyby uwagę bystrego książęcego szpiega.

Koris z aprobatą skinął głową. — Tutaj sprzedamy kucyki. Za dobrze wiadomo, że pochodzą z gór, a w Karstenie góry są podejrzane. Możemy dopłynąć statkiem. To dobry plan.

Kapitan sam zajął się sprzedażą koni i kiedy wsiadł na barkę, liczył trójkątne kawałki metalu, które w księstwie służyły jako monety. Z uśmiechem schował je do sakiewki przy pasie.

— W moich żyłach płynie kupiecka krew i dziś tego dowiodłem. Wziąłem o połowę więcej niż się spodziewałem, co wystarczy na posmarowanie kogo będzie trzeba, kiedy przyjedziemy do Karsu, a także na zapasy żywności. — Położył na pokładzie tobół i topór, z którym nie rozstawał się od momentu, kiedy wyjął go z rąk Volta.

Spędzili dwa dni na rzece, niesieni jej powolnym prądem. Kiedy zbliżał się zachód słońca drugiego dnia i na horyzoncie zarysowały się wieże i mury Karsu, Simon podniósł ręce do głowy. Znów odczuł nad oczami ból, który przeszył go z intensywnością ciosu. Po chwili ból ustąpił, pozostał tylko bardzo żywy obraz kiepsko wybrukowanej uliczki, muru i osadzonych w nim drzwi. To był ich cel i z pewnością znajdował się w Karsie.

— To tu, Simonie? — kapitan położył rękę na jego ramieniu.

— Tak. — Simon zamknął oczy na odblaski zachodzącego słońca, kładące się na wodzie. Gdzieś w tym mieście musi znaleźć tę uliczkę, mur, bramę i spotkać się z osobą, która czeka. — Wąska uliczka, mur, brama…

Koris zrozumiał. — To niewiele — zauważył. Wpatrywał się w miasto, jakby siłą woli mógł pokonać przestrzeń dzielącą jeszcze barkę od przystani.

Wkrótce szli z nabrzeża do bramy prowadzącej do miasta. Simon poruszał się powoli i niepewnie jak człowiek, który nie może zawierzyć swojemu wzrokowi. Był bardzo zdenerwowany, ale nie miał wątpliwości, że skoro znajdzie się w mieście, odszuka uliczkę. Nić, która prowadziła go przez teren całego księstwa, doszła już do końcowego węzła.

Na rogatkach Koris zajął się wyjaśnieniem. Wiarygodna historia o chorobie Simona, poparta łapówką wręczoną sierżantowi, pozwoliła im wejść do miasta. Kiedy przeszli przez ulicę i znaleźli się za rogiem, kapitan prychnął pogardliwie.

— Gdyby tak postąpił strażnik w Estcarpie, wyrzuciłbym go z wojska i z miasta, zanim zdążyłby powiedzieć, jak się nazywa. Mówiono, że książę trochę zmiękł, odkąd objął władzę, ale nie uwierzyłby, że aż do tego stopnia.

— Podobno każdy człowiek ma swoją cenę — wtrącił Simon.

— To prawda. Ale mądry dowódca zna cenę swych podwładnych i odpowiednio nimi rozporządza. To są najemnicy i można ich kupić tanio. Na polu bitwy stają jednak mężnie w obronie tego, kto im płaci. Co to?

Pytanie Korisa zabrzmiało ostro, ponieważ Simon nagle przystanął i obrócił się.

— Idziemy w złą stronę. Musimy skierować się na wschód. Koris przyjrzał się ulicy przed nimi. — Cztery domy dalej jest przejście. Czy jesteś pewny?

— Tak. Najzupełniej.

Biorąc pod uwagę ewentualność, że sierżant przy rogatce może okazać się bystrzejszy niż sądzili, szli powoli, a Koris prowadził Simona.

Biegnąca na wschód uliczka łączyła się z innymi ulicami. Simon ukrył się w jakiejś bramie, kiedy Koris badał ich trop. Mimo rzucającej się w oczy powierzchowności kapitan wiedział, jak się kryć, i niebawem powrócił.

— Jeżeli puścili psa naszym śladem, musi on być lepszy od najlepszych estcarpskich tropicieli, a w to nie uwierzę. Zejdźmy więc z obłoków na ziemię, zanim nas zauważą i zapamiętają. Czy nadal idziemy na wschód?

Głuchy ból w skroniach Simona wzmagał się i malał, w jakiś sposób przypominał zabawę w „ciepło”, „zimno”. Szczególnie ostry atak bólu doprowadził go na biegnącą łukiem uliczkę, na którą wychodziły tylne ściany domów, z nielicznymi ciemnymi i pozasłanianymi oknami.

Przyspieszyli kroku. Simon obiegał spojrzeniem każde mijane okno, bojąc się, że dostrzeże tam jakąś twarz. I wreszcie zobaczył bramę swoich wizji. Kiedy zatrzymał się przed nią, oddychał szybko nie tyle z fizycznego zmęczenia, ile z powodu wewnętrznego niepokoju. Uniósł dłoń i zapukał w solidne drzwi.

Nikt nie odpowiadał i Simon poczuł absurdalne rozczarowanie. Popchnął więc drzwi, ale okazało się, że były zaryglowane.

— Jesteś pewien, że to tu? — nalegał Koris.

— Tak! — Nie było żadnej zewnętrznej zasuwki, niczego, co pomogłoby sforsować drzwi. A jednak to, czego chciał, to co go tu sprowadziło, znajdowało się po drugiej stronie.

Koris cofnął się o krok szacując wzrokiem wysokość muru.

— Gdyby było trochę ciemniej, moglibyśmy wejść przez mur. Ale o tej porze ktoś mógłby to zauważyć.

Simon zapomniał o ostrożności i zaczął walić w drzwi jak w bęben. Koris złapał go za ramię.

— Czy chcesz postawić na nogi całe wojsko księcia? — Przeczekajmy w jakiejś gospodzie i wróćmy tu wieczorem.

— Nie ma potrzeby — usłyszeli nagle niski, pozbawiony wyrazu głos.

Koris uniósł topór, Simon sięgnął po pistolet. Drzwi uchyliły się minimalnie. W szczelinie między ceglanym murem a drewnianymi drzwiami stał młody człowiek. Był znacznie niższy od Simona, trochę niższy nawet od Korisa, zwinny i szczupły. Górną część twarzy przysłaniał mu daszek bojowego hełmu, miał na sobie kolczugę bez żadnych oznak.

Przeniósł wzrok z Simona na Korisa i widok kapitana zdawał się upewniać go o czymś, bo cofnął się trochę i wskazał im wejście. Znaleźli się w ogrodzie, w którym kruche łodyżki zmarzniętych kwiatów na grządkach otaczały nieczynną fontannę ze śladami starej piany na obrzeżach basenu. Kamienny ptak z obtrąconym dziobem wpatrywał się w od dawna już nieistniejące odbicie w wodzie.

Przeszli kolejne drzwi i powitał ich strumień światła. Młody człowiek wbiegł przed nimi, ale już ktoś inny zapraszał ich do wejścia.

Simon widział tę kobietę w łachmanach, kiedy próbowała się wymknąć sforze myśliwskich psów. Widział ją także w sali rady w skromnych szatach przynależnych profesji, jaką obrała. Jechał obok niej, kiedy udawała się z Gwardzistami na wyprawę ubrana w kolczugę. Teraz odziana była w czerń i złoto, miała pierścienie na palcach i ozdobioną klejnotami siatkę przytrzymującą krótkie włosy.

— Simonie! — Nie wyciągnęła do niego rąk, nie wykonała żadnych gestów, wypowiedziała tylko jego imię, ale zrobiło mu się ciepło koło serca. — I Koris. — Zaśmiała się lekko, jakby zapraszając ich do zabawy, po czym wykonała ceremonialny dworski ukłon. — Czy przybyliście, panowie, by zasięgnąć porady wróżki z Karsu?

Koris położył na ziemi swój topór i zdjął z szerokich ramion torby podróżne.

— Przybyliśmy na twoje wezwanie, a raczej na wezwania, jakie słałaś Simonowi. A co będziemy tu robić, zależy od ciebie. Ale dobrze jest przekonać się, że nic ci nie grozi, pani.

Simon jedynie skinął głową. Po raz kolejny nie potrafił znaleźć odpowiednich słów dla wyrażenia uczuć, których natury nie chciał zbytnio zgłębiać.

NAPÓJ MIŁOSNY

Koris z westchnieniem odstawił puchar. — Najpierw łóżko tak królewskie, jakiego nie znają żadne koszary, a potem kolejno dwa takie posiłki. Nie piłem równie dobrego wina, odkąd opuściłem Estcarp. Nie ucztowałem też w tak dobranym towarzystwie.

Czarownica lekko klasnęła w dłonie. — Koris w roli dworzanina! Koris i Simon jako pacjent. Żaden z was nie zapytał dotychczas, co robimy w Karsie, chociaż jesteście pod tym dachem już całą noc i pół dnia.

— Pod tym dachem — powtórzył w zamyśleniu Simon. — Czy to przypadkiem jest ambasada Estcarpu?

Strażniczka uśmiechnęła się. — To mądra uwaga, Simonie. Ale nie, nie jesteśmy tu oficjalnie. Istnieje w Karsie ambasada Estcarpu, której przewodzi dostojnik o nienagannym pochodzeniu, całkiem nie związany z czarami. Przy uroczystych okazjach jada z księciem i świetnie się prezentuje jako osoba godna powszechnego poważania. Ale ten budynek usytuowany jest w zupełnie innej dzielnicy. To, co my tu robimy…

Kiedy umilkła, Koris zapytał:

— Rozumiem, że nasza pomoc jest potrzebna, skoro Simon miał te swoje bóle głowy. Czy sprawi ci przyjemność, jeśli porwiemy Yviana, czy wystarczy, jak rozpłatamy kilka czaszek?

Młody człowiek, który mówił niewiele, ale był zawsze obecny, a którego czarownica nazywała imieniem Brianta, choć dotychczas nie wyjaśniła przybyszom jego obecności, sięgnął po półmisek z pasztetem. Bez hełmu i kolczugi, jakie miał na sobie przy pierwszym spotkaniu, wyglądał smukło, niemal krucho, wydawał się zbyt młody, by w ogóle potrafił sprawnie władać bronią, którą nosił. Ale w jego ustach i oczach kryła się jakaś zaciętość i zdecydowanie, które zdawały się świadczyć, że angażując go czarownica z Estcarpu dokonała mimo wszystko słusznego wyboru.

— Briancie — zwróciła się teraz do niego — czy mają nam dostarczyć Yviana? — W pytaniu tym brzmiał jakiś figlarny ton.

Młody człowiek wzruszył ramionami, nadgryzając kawałek pasztetu. — Pragniesz go zobaczyć? Bo ja nie. — Obydwaj mężczyźni zauważyli, że wyraźny akcent padł na słowo ja.

— Nie, nie mamy zamiaru podejmować tu księcia. Chodzi nam o kogoś z jego otoczenia, o panią Aldis.

Koris gwizdnął. — Aldis! Tego bym nie przypuszczał…

— Że mamy jakieś interesy z metresą książęcą? Popełniasz tu błąd właściwy twojej płci, Korisie. Nie bez kozery chcę dowiedzieć się czegoś więcej o Aldis, mam też wspaniały powód, by ją tu ściągnąć.

— Na przykład?

— Jej władza w księstwie opiera się wyłącznie na względach Yviana. Dopóki trzyma go w łóżku, ma to, na czym jej najbardziej zależy, nie służbę czy fatałaszki, ale wpływy. Ktokolwiek pragnie załatwić coś u księcia, to nawet jeśli pochodzi z najstarszego rodu, musi najpierw szukać pomocy Aldis. Co się tyczy szlachetnie urodzonych dam, to Aldis z nawiązką odpłaciła dawne zniewagi.

Kiedy Yvian po raz pierwszy zwrócił na nią uwagę, wystarczały jej błyskotki i szmatki, ale po latach więcej zaczęła znaczyć władza. Doskonale sobie zdaje sprawę, że bez niej niewiele się różni od dziewki z portowej tawerny.

— Czyżby Yvian stawał się krnąbrny? — chciał wiedzieć Koris.

— Yvian się ożenił.

Simon obserwował dłoń nad półmiskiem z pasztetem. Tym razem ręka nie dotarła do celu, lecz powędrowała do kielicha stojącego obok talerza Brianta.

— Słyszeliśmy w górach opowieści o ślubie z dziedziczką Verlaine.

— Małżeństwo za pośrednictwem topora bojowego — wyjaśniła Strażniczka. — Książę nie widział jeszcze swojej nowej małżonki.

— A jego aktualna wybranka obawia się konkurencji. Czyżby panią na Verlaine uważano za tak piękną? — zapytał niedbale Simon. Dostrzegł jednak, że Briant rzucił na niego szybkie, przelotne spojrzenie.

I właśnie Briant udzielił mu odpowiedzi:

— Nie jest! — W tych dwóch słowach zaprzeczenia kryła się nuta goryczy, która zaskoczyła Simona. Nie mieli pojęcia, kim był Briant, ani skąd go czarownica wytrzasnęła, ale może chłopak podkochiwał się w spadkobierczyni Verlaine i był rozczarowany.

Strażniczka roześmiała się. — To także może być kwestia gustu. Ale masz rację, Simonie, myślę, że Aldis spędza bezsenne noce, odkąd odczytano tę wielką nowinę na rynku w Karsie. Zastanawia się, jak długo jeszcze Yvian będzie ją chciał. A w tym stanie ducha nadaje się doskonale do naszych celów.

— Rozumiem, że ta dama może szukać pomocy — przyznał Simon. — Ale dlaczego twojej?

Kobieta spojrzała na niego z niemym wyrzutem.

— Chociaż nie występuję tutaj jako władająca Mocą Czarodziejską kobieta z Estcarpu, cieszę się jednak w tym mieście pewną reputacją. Nie jest to zresztą moja pierwsza tu wizyta. Mężczyźni i kobiety, zwłaszcza kobiety, zawsze chcą się dowiedzieć czegoś o swojej przyszłości. Dwie pokojówki Aldis odwiedziły mnie w ciągu ostatnich trzech dni, uzbrojone w fałszywe imiona i jeszcze bardziej nieprawdziwe opowieści. Kiedy powiedziałam im, jak się naprawdę nazywają, kim są i podałam kilka faktów, pobiegły co prędzej do swojej pani z kwaśnymi minami. Nie ma obawy, wkrótce ona też się zjawi.

— Ale czego się po niej spodziewasz? Jeżeli jej wpływ na Yviana maleje… — Koris pokręcił głową. — Nigdy nie udawałem, że rozumiem kobiety, ale teraz czuję się kompletnie zagubiony. Naszym wrogiem jest Gorm, nie Karsten, w każdym razie jeszcze nie.

— Gorm! — Na twarzy Strażniczki odmalowały się hamowane emocje. — Gorm znajduje swe korzenie także tutaj.

— Co takiego?! — Koris uderzył pięściami o stół. — Co ma Gorm do księstwa?

— To wszystko trochę inaczej wygląda, raczej Karsten ma coś do Gormu, w każdym razie tam wysyła się część jego ludzi. — Czarownica oparłszy podbródek na złączonych rękach, mówiła z zapałem:

— Widzieliśmy w Sulkarze, co Kolderczycy zrobili z mieszkańcami Gormu, używając ich jako broni. Ale Gorm jest tylko małą wysepką i zanim został zdobyty, musiało polec w bitwie wielu jego mieszkańców, których nie zdążono… przerobić.

— To prawda! — głos Korisa brzmiał brutalnie. — Nie mogli schwytać zbyt wielu jeńców.

— Właśnie. A kiedy padł Sulkar, w momencie wysadzania twierdzy Magnis Osberic musiał zabrać ze sobą także większość atakujących. W ten sposób oddał swoim przysługę. Większa część floty handlowej była na morzu, a Sulkarczycy zwykli zabierać na długie wyprawy całe rodziny. Ich przystań na tym kontynencie przestała istnieć, ale naród żyje i może się gdzieś osiedlić. Tylko czy Kolderczycy mogą tak łatwo zastąpić ludzi, których wtedy utracili?

— Musi im brakować żołnierzy — ton głosu Simona był na pół pytający, gorączkowo rozważał, jakie możliwości kryją się za tym stwierdzeniem.

— To może być prawdą. Ale może z jakichś powodów nie chcą lub nie mogą zmierzyć się z nami. Tak niewiele wiemy o Kolderczykach, nawet kiedy już są przed naszymi drzwiami. Teraz kupują ludzi.

— Ale niewolnicy nie są pewnymi żołnierzami — zauważył Simon. — Wystarczy dać im broń do ręki i można oczekiwać buntu.

— Simonie, Simonie czyżbyś zapomniał, jacy ludzie czekali na nas w zasadzce? Zastanów się, czy byli skłonni do jakiegokolwiek buntu. Nie, ci którzy maszerują w takt wojennych bębnów Kolderu, nie mają już własnej woli. Ale prawdą jest także i to, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy galery podpływały do wyspy przy ujściu rzeki Kars i ładowano na nie więźniów z Karstenu. Niektórzy pochodzili z więzień książęcych, innych po prostu łapano na ulicach w porcie, ludzi samotnych, takich, których nieobecności nikt nie zauważy.

— Takich działań nie da się długo utrzymać w sekrecie. Tu słówko, tam słówko i udało nam się złożyć je w całość. Ludzie sprzedawani są Kolderczykom. A jeżeli tak się dzieje w Karstenie, to dlaczego nie w Alizonie? Teraz lepiej rozumiem, dlaczego moja misja w Alizonie się nie powiodła i dlaczego zdemaskowano mnie tak szybko. Jeżeli Kolderczycy dysponują pewnymi mocami, a przypuszczamy, że tak jest, to można mnie było odkryć z taką łatwością, z jaką psy biegły za naszym tropem po wrzosowiskach.

— Sądzimy, że Kolderczycy zbierają teraz siły na Gormie do uderzenia na kontynent. Może pewnego dnia Karsten i Alizon odkryją, że dostarczyły broni do własnej zagłady. Dlatego właśnie chcę się zająć Aldis, musimy wiedzieć więcej o tym plugawym handlu z Gormem, a nie może on przecież prosperować bez wiedzy i przyzwolenia księcia.

Koris poruszył się niespokojnie.

— Żołnierze także plotkują, pani. Runda gotowego się zaciągnąć wojaka po winiarniach, i to w dodatku z pełną pieniędzy sakiewką, może też przynieść wiele wiadomości.

Spojrzała na niego z powątpiewaniem. — Yvian nie jest głupi. Ma wszędzie swe oczy i uszy. Wystarczy, żeby ktoś taki jak ty, kapitanie, pojawił się w winiarni, a dowie się o tym.

Koris nie wydawał się tym zmartwiony. — Czyż Koris z Gormu nie stracił swych ludzi i swej reputacji w Sulkarze? Możesz mi wierzyć, że będę miał pod ręką przekonywającą historię, jeśli ktoś mnie o nią zapyta. Co do ciebie — skinął na Simona — to lepiej, żebyś się nie pokazywał, bo dogoni nas historia, jaką opowiedzieliśmy na rogatkach. Ale co do tego młodzika tutaj? — Koris uśmiechnął się do Brianta.

Ku ogromnemu zdziwieniu Simona, młodzieniec, zazwyczaj poważny, posłał Korisowi w odpowiedzi nieśmiały uśmiech. Potem spojrzał na czarownicę, jakby szukając przyzwolenia. I ku nie mniejszemu zdumieniu Simona ona dała mu je z tą samą figlarnością, jaką zademonstrowała wcześniej.

— Briant nie jest weteranem koszar, Korisie. Ale był tu uwięziony już wystarczająco długo. I nie lekceważ jego miecza, zapewniam cię, że pod wieloma względami mógłby cię zadziwić i pewno to zrobi!

Koris roześmiał się. — Nie wątpię w to, pani, zważywszy, że to ty mówisz. — Sięgnął po swój topór stojący obok krzesła.

— Lepiej zostaw tę zabawkę tutaj — ostrzegła. — Ona na pewno zostanie zauważona. — Położyła rękę na trzonku. Jej ręce jakby przymarzły do topora. Po raz pierwszy od chwili ich przybycia Simon zauważył, że straciła właściwy sobie spokój.

— Cóż za broń nosisz, Korisie? — jej głos stał się nieco piskliwy.

— Czyż nie wiesz, pani? Dał mi go z własnej woli ten, w czyich rękach śpiewał. Żywy nie oddam go nikomu.

Czarownica cofnęła szybko rękę, jakby oparzyła się, dotykając topora Volta.

— Czy otrzymałeś go po dobrej woli?

— Koris wybuchnął. — W takiej sprawie mówiłbym tylko prawdę. Ja go otrzymałem i tylko mnie będzie służył.

— Więc tym bardziej nie radzę ci wynosić go na ulice Karsu — powiedziała na poły prosząc, na poły rozkazując.

— Pokaż mi wobec tego bezpieczne miejsce, w którym mogę to złożyć — odpowiedział Koris z nie ukrywaną niechęcią.

Myślała przez chwilę, pocierając palcami dolną wargę. — Niech tak będzie. Ale potem musisz mi wszystko opowiedzieć, kapitanie. Weź topór, a pokażę ci najbezpieczniejsze miejsce w tym domu.

Simon i Briant poszli w ślad za nimi do innego pokoju. Na ścianach wisiały tkaniny tak stare, że dawało się odczytać jedynie zarysy pierwotnego rysunku. Czarownica minęła jedną z tkanin i podeszła do rzeźbionego panneau, na którym szczerzyły kły bajeczne bestie. Szarpnęła jeden z kasetonów i oczom wszystkich ukazała się szafka, na której dno Koris położył topór.

Tak jak w stolicy Estcarpu Simon czuł obecność dawnych wieków, potężne fale czasu otaczające człowieka całym naporem stuleci, w pieczarze Volta odczuwał lęk przed czymś nieludzkim, kiedy Volt jakby królował na dworze cieni i kurzu, tak w tym pomieszczeniu także wyczuł rodzaj promieniowania emanującego ze ścian, coś namacalnego w powietrzu, co sprawiało, że cierpła mu skóra.

Ale Koris chciał szybko załatwić sprawę ukrycia swego skarbu, a czarownica zamknęła szafkę gestem gospodyni domowej chowającej szczotkę. Briant zatrzymał się w drzwiach, jak zwykle spokojny. Dlaczego Simon czuł się tak dziwnie? Tak go to dręczyło, że został chwilę po wyjściu innych i starał się jak najwolniej przejść przez środek pokoju.

Stało w nim jedynie krzesło z wysokim oparciem z czarnego drewna, które mogło pochodzić z sali audiencyjnej, a naprzeciwko niego równie ciemny stołek. Na podłodze pomiędzy nimi leżał dziwny zbiór przedmiotów, którym Simon przyjrzał się uważnie, jakby starał się odnaleźć w nich rozwiązanie zagadki.

Przede wszystkim był tam niewielki gliniany piecyk — w którym można było spalić najwyżej garstkę węgla. Umieszczony był na dokładnie przyciętej, gładko wypolerowanej deseczce. Obok stała ceramiczna waza zawierająca nieco szarobiałego proszku i pękata butla. Dwa siedzenia i ta dziwna kolekcja przedmiotów — ale było tam jeszcze coś.

Simon nie słyszał, kiedy czarownica weszła do pokoju, toteż jej głos dość gwałtownie wyrwał go z zamyślenia.

— Kim ty jesteś, Simonie?

Ich oczy spotkały się. — Przecież wiesz. Powiedziałem prawdę w Estcarpie. Masz chyba własne sposoby sprawdzania, czy ktoś kłamie.

— Owszem, mamy takie sposoby, a ty powiedziałeś prawdę. Ale muszę raz jeszcze zadać ci to pytanie: kim jesteś, Simonie? Na nadmorskiej drodze wyczułeś zasadzkę, zanim Moc ostrzegła mnie. A przecież jesteś mężczyzną!

Po raz pierwszy opuściło ją opanowanie. — I wiesz, co się tutaj robi, czujesz to!

— Nie. Wiem tylko, że jest tu coś, czego nie mogę zobaczyć, a jednak to istnieje. — Raz jeszcze powiedział jej prawdę.

— No właśnie! — Uderzyła pięścią w pięść. — Nie powinieneś czuć takich rzeczy, a jednak czujesz. Ja gram tutaj pewną rolę. Nie zawsze wykorzystuję Moc, to znaczy moc przekraczającą moje własne doświadczenie w rozpoznawaniu mężczyzn i kobiet, w dokładnym zgadywaniu, co kryje się w ich sercach albo jakie są ich pragnienia. Trzy czwarte mojego daru polega na iluzji, sam to zresztą widziałeś. Nie przyzywam demonów, nie sprowadzam niczego z innego świata, moje czary działają na tych, którzy spodziewają się cudów. Ale Moc istnieje i czasami przychodzi na moje wezwanie. Wtedy mogę dokonać rzeczywistych cudów. Mogę wyczuć nieszczęście, choć nie zawsze potrafię powiedzieć, jaką formę przybierze. Tyle mogę zrobić i to jest prawdziwe! Przysięgam na moje życie!

— Wierzę — odpowiedział Simon. — W moim świecie także zdarzają się rzeczy, których nie da się wytłumaczyć za pomocą trzeźwej logiki.

— Ale takie rzeczy robią wasze kobiety?

— Nie, zdarza się to przedstawicielom obydwu płci. Miałem pod swoją komendą ludzi, którzy przeczuwali niebezpieczeństwo, śmierć własną lub czyjąś. Znałem także domy, stare miejsca, w których coś czyhało, coś, o czym lepiej było nie myśleć, coś, czego nie można było zobaczyć ani odczuć, tak jak nie możemy zobaczyć ani odczuć tego, co jest tutaj.

Teraz przyglądała mu się z nie ukrywanym zdumieniem. Jej ręka poruszyła się, nakreśliła w powietrzu jakiś znak, który na moment rozjarzył się ogniem.

— Widziałeś? — Czy miało to być oskarżenie, czy triumfalne uznanie? Simon nie miał czasu, żeby się nad tym zastanowić, bo z głębi domu dobiegły odgłosy gongu.

— Aldis! Będzie z nią eskorta! — Czarownica przebiegła przez pokój, by znów otworzyć ukrytą szafkę, w której Koris schował topór. — Do środka! — rozkazała. — Jak zwykle, najpierw przeszukają dom, a lepiej, żeby nie wiedzieli o twojej obecności.

Zanim Simon zdążył zaprotestować, znalazł się w pomieszczeniu stanowczo zbyt małym. Drzwi zamknęły się. Odkrył, że pomieszczenie owo bardziej przypominało kryjówkę szpiega niż szafkę. Między płaskorzeźbami były otwory, wpuszczające powietrze i pozwalające obserwować pokój.

Wszystko stało się tak szybko, że nie zdążył zareagować. Teraz zbuntował się i postanowił wyjść. Jednak zbyt późno odkrył, że po tej stronie nie było żadnego zamka i że został po prostu włożony do bezpiecznej przechowalni razem z toporem Volta do chwili, gdy czarownica uzna za stosowne znów go wypuścić.

Ze wzrastającym poirytowaniem Simon przycisnął czoło do rzeźbionej przegrody starając się jak najlepiej zobaczyć, co się dzieje w pokoju. Znieruchomiał na widok Strażniczki z Estcarpu, za którą weszli dwaj żołnierze: odepchnęli ją i zabrali się do przeszukiwania pomieszczenia, podnosili nawet wiszące na ścianach tkaniny.

Obserwowała ich ze śmiechem. Po chwili powiedziała przez ramię do kogoś, kto znajdował się jeszcze za progiem:

— Wydaje się, że w Karsie nie wierzy się nikomu. A czy kiedykolwiek ten dom i jego mieszkańcy zamieszani byli w coś złego? Twoje psy mogą znaleźć trochę kurzu, jedną lub dwie pajęczyny, bo przyznaję, że nie jestem nadzwyczajną gospodynią, ale nie znajdą nic więcej, pani. Przez ich poszukiwania tracimy tylko czas.

Była w tym delikatna kpina, wystarczająca, by trafić w czułe miejsce. Simon podziwiał umiejętność, z jaką czarownica posługiwała się słowami. Przemawiała jak dorosła osoba do dziecka, z odrobiną niecierpliwości, że odrywa się ją od ważniejszych prac. Było to równocześnie zaproszeniem owej niewidzialnej dla Simona osoby do udziału w tej dorosłości.

— Halsfric! Donnar!

Mężczyźni stanęli na baczność.

— Przeszukajcie resztę tej chałupy, jeśli chcecie, ale zostawcie nas same!

Szybko stanęli po obu stronach drzwi, robiąc przejście dla drugiej kobiety. Czarownica zamknęła drzwi, zanim zwróciła się do nowo przybyłej, która zrzuciła na podłogę żółty płaszcz z kapturem.

— Witaj, pani Aldis!

— Tracimy czas, kobieto, jak sama powiedziałaś. — Słowa były ostre, ale wypowiedziane głosem o miękkości aksamitu. Samo słuchanie takiego głosu mogło absolutnie oszołomić mężczyznę.

Książęca kochanka przypominała nie tyle dziewkę z tawerny, okrągłą i wulgarną, do jakiej porównywała ją czarownica, ale młodą dziewczynę, nie w pełni jeszcze świadomą swoich możliwości, z niewielkimi jędrnymi piersiami, skromnie ukrytymi, a jednak widocznymi wyraźnie pod materiałem sukni. Kobieta pełna sprzeczności, swawolna i zimna jednocześnie.

Patrząc na nią Simon mógł zrozumieć, że potrafiła tak długo i skutecznie utrzymać władzę nad znanym rozpustnikiem.

— Powiedziałaś Fircie… — znów ten ostry ton złagodzony aksamitem.

— Powiedziałam twojej Fircie to, co mogłam i co było konieczne — czarownica była równie rzeczowa, jak jej klientka. — Czy ten układ ci odpowiada?

— Będzie mi odpowiadał dopiero, kiedy okaże się skuteczny. Daj mi to, co mi zapewni pozycję w Karsie, a potem upominaj się o zapłatę.

— Masz dziwny sposób załatwiania spraw, pani. Masz wszystkie atuty w ręku.

Aldis uśmiechnęła się. — Jeżeli posiadasz taką moc, jak utrzymujesz. Mądra Kobieto, możesz równie dobrze zaszkodzić, jak pomóc. Byłabym dla ciebie łatwą ofiarą. Powiedz, co mam zrobić i to szybko. Mogę ufać tym dwóm, ponieważ ich życie zależy od jednego mojego słowa. Ale są jeszcze inne oczy i języki w tym mieście!

— Daj mi rękę. — Czarownica z Estcarpu wzięła maleńką wazę z szarobiałym proszkiem. Kiedy Aldis wyciągnęła swą przystrojoną pierścieniami rękę. Strażniczka błyskawicznie ukłuła ją wyjętą z sukni igłą i wypuściła kilka kropel krwi do naczynia. Dodała jeszcze trochę płynu z butli, mieszając to wszystko na rzadką maź. Rozpaliła węgiel w przenośnym piecyku.

— Siadaj. — Wskazała ręką stołek. Kiedy tamta usiadła, postawiła deseczkę z piecykiem na jej kolanach.

— Myśl o tym, którego pragniesz, zachowaj tylko jego w swoich myślach, pani.

Kobieta z Estcarpu rozrzuciła maź z wazy nad niewielkim płomykiem, po czym zaczęła śpiewać. W zadziwiający sposób owo coś, co tak wyostrzyło uwagę Simona przed chwilą, co zagęściło się pomiędzy nimi w momencie, gdy czarownica narysowała w powietrzu ognisty znak, teraz zdecydowanie osłabło.

Ale w jakiś sposób jej śpiew tkał inny czar, zmieniał tok myśli, przywoływał inny rodzaj odpowiedzi. Zdawszy sobie sprawę, o co chodzi, po pełnych niedowierzania chwilach, Simon przygryzł dolną wargę. A wydawało mu się, że zaczyna znać tę kobietę. Magia odpowiednia dla Aldis i jej podobnych; ale nie dla czystości i chłodu Estcarpu, o nie! Zaczynało to działać także i na niego. Simon zatkał uszy palcami, żeby oddzielić się od ciężkiego gorąca, które słowa czarownicy wpompowywały w jego coraz szybciej pulsującą krew.

Zrezygnował z tej samoobrony dopiero wtedy, gdy zobaczył, że usta Strażniczki przestały się poruszać. Twarz Aldis była zaczerwieniona, wilgotne usta rozchylone, patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, dopóki czarownica nie zdjęła z jej kolan deski z przenośnym piecykiem. Kobieta z Estcarpu wyjęła z naczynia ów rodzaj ciasta, zawinęła w białe płótno i podała klientce.

— Dodawaj po szczypcie do jego jedzenia i napojów. — Teraz głos czarownicy był głosem osoby kompletnie wycieńczonej.

Aldis porwała paczuszkę i włożyła za suknię na piersi. — Możesz być pewna, że to wykorzystam! — Złapała swój płaszcz już w drodze do drzwi. — Zawiadomię cię, jak mi się powiodło.

— Będę wiedziała, pani, będę wiedziała.

Po wyjściu Aldis czarownica stała z ręką na krześle, jakby potrzebowała oparcia. Na jej twarzy malowała się niechęć i coś w rodzaju wstydu, jakby posłużyła się niegodnymi środkami dla osiągnięcia szlachetnego celu.

WYROK

Ręce Korisa poruszały się rytmicznie czyszcząc ostrze topora wolnymi pociągnięciami jedwabnej szmatki. Zażądał swojego skarbu w momencie wejścia do domu i teraz przycupnięty na parapecie okiennym, z toporem na kolanach, opowiadał.

— …wpadł, jakby miał za plecami cały Kolder. Wypaplał to sierżantowi, który rozlał połowę wina, za które ja płaciłem… Sierżant o mało się nie zakrztusił na śmierć, podczas gdy ten jegomość chwytał go za ubranie i wykrzykiwał. Założę się o tygodniowe łupy z Karsu, że jest w tym jakieś źdźbło prawdy, choć historia jest dość niejasna.

Simon obserwował pozostałą dwójkę. Nie spodziewał się, by czarownica okazała zaskoczenie. Jednak młodzieniec, którego wytrzasnęła nie wiadomo skąd, mógł być trochę mniej opanowany. Simon nie pomylił się. Briant zbyt nad sobą panował. Ktoś, trochę bardziej zaprawiony w sztuce udawania, jednak okazałby zaskoczenie.

— Przypuszczam — przerwał Simon opowieść kapitana — że dla ciebie, pani, taka historia nie jest niejasna. — Ostrożność, która od sceny z Aldis stała się częścią jego stosunku do tej kobiety, wykorzystał teraz jak tarczę przeciwko niej. Mogła sobie z tego zdawać sprawę, ale nie próbowała skruszyć tej tarczy.

— Hunold rzeczywiście nie żyje — powiedziała bezbarwnie. — Zmarł w Verlaine. Lady Loyse także opuściła ziemię. Tyle było prawdy w opowieści tego człowieka, kapitanie — mówiła najwyraźniej do Korisa, nie do Simona. — Ale oczywiście jest nonsensem, że to wszystko stało się w wyniku najazdu Estcarpu.

— To wiem, pani. To nie jest nasz sposób walki. Chodzi o to, czy ta historia ma ukrywać coś innego? Nie zadawaliśmy ci żadnych pytań, ale czy resztki Gwardii wyszły na brzeg na skałach Verlaine?

Strażniczka potrząsnęła głową. — O ile wiem, kapitanie, ocalałeś jedynie ty i ci, którzy byli z tobą.

— Opowieści tego typu mogą się stać wystarczającym powodem ataku na Estcarp. — Koris zmarszczył brwi. — Hunold cieszył się względami Yviana. Nie przypuszczam, żeby książę tak spokojnie przyjął jego śmierć, zwłaszcza jeśli owiana będzie mgłą tajemnicy.

— To Fulk! — Briant wyrzucił z siebie to imię jak strzał z pistoletu.

— To jedyne wytłumaczenie dla Fulka! — Teraz twarz Brianta była wystarczająco ożywiona. — Ale musiałby załatwić się także z Sirikiem i panem Duarte! Przypuszczam, że Fulk był bardzo zajęty. Ten żołnierz znał tyle szczegółów najazdu, że musiał słyszeć bezpośrednią relację.

— Właśnie przybył posłaniec. Tyle zdołałem zrozumieć z jego gadaniny — wyjaśnił Koris.

— Posłaniec przybył morzem! — Czarownica wstała, czerwonozłota materia jej stroju układała się w wirujące fałdy. — Nie uważałabym Fulka z Verlaine za prostaczka, ale za tym kryje się zręczny manewr, wykorzystanie każdego przypadkowego wydarzenia, a to pachnie czymś więcej niż tylko pragnieniem Fulka, by osłonić się przed zemstą Yviana.

Oczy strażniczki pociemniały jak niebo przed burzą, kiedy spojrzała zimno na trójkę towarzyszy. — Nie podoba mi się tu. Och, można było się spodziewać jakiejś opowieści z Verlaine. Fulk potrzebował historii, którą Yvian mógłby strawić, gdyż inaczej wieże jego zamku zwaliłyby mu się na głowę. A on zdolny jest uśmiercić zarówno Sirica, jak i Duarte'a dla dodania wiarygodności swej historii i zatarcia śladów. Ale ten ruch nadchodzi za szybko, za bardzo pasuje do większej całości. Przysięgłabym, że…

Zaczęła spacerować po pokoju, a czerwona spódnica wirowała wokół niej. — Jesteśmy mistrzyniami iluzji, ale przysięgłabym przed Mocą Estcarpu, że ten sztorm nie był złudzeniem! Chyba, że Kolderczycy opanowali siły natury… — głos jej przeszedł w szept. — Nie mogę uwierzyć, że znaleźliśmy się tutaj na ich życzenie. W to jednak nie mogę uwierzyć! Chociaż… — Obróciła się i podeszła do Simona.

— Brianta znam, wiem co i dlaczego robi. Korisa też znam, wiem co nim kieruje i dlaczego. Ale ciebie, człowieku z mgieł na moczarach Toru, nie znam. Jeżeli jesteś czymś więcej niż się wydajesz, to może sami na siebie ściągnęliśmy zagładę.

Koris przestał polerować topór. Szmatka upadła na podłogę, kiedy zacisnął ręce na trzonku. — Najwyższa Strażniczka go zaakceptowała — powiedział obojętnym tonem, lecz skupił uwagę na Simonie, oceniając go bezosobowo jak zapaśnik szykujący się do walki.

— Tak! — Czarownica zgodziła się z kapitanem. — A poza tym niemożliwą rzeczą jest, żebyśmy nie mogły odkryć za pomocą naszych metod tego, co kryje w sobie Kolder. Och, oni mogą to osłonić, lecz sama pustka tej osłony czyni ją podejrzaną.

Sięgnęła za dekolt sukni i wydobyła matowy klejnot, który przywiozła z Estcarpu. Przez dłuższą chwilę trzymała go w rękach, potem zdjęła łańcuch z szyi i podała Simonowi.

— Weź to! — rozkazała.

Koris krzyknął i zeskoczył z parapetu. Ale Simon wziął klejnot. Przy pierwszym dotknięciu wydał mu się równie zimny i gładki jak każda oszlifowana gemma, ale potem zaczął rozgrzewać się, z każdą sekundą stawał się gorętszy. Lecz to gorąco nie parzyło, nie zostawiało śladów na jego skórze. Jedynie sam kamień ożył, po jego powierzchni pełzły linie opalizującego ognia.

— Wiedziałam! — Szorstki szept kobiety wypełnił pokój. — Nie, on nie przychodzi z Kolderu. Nie mógłby utrzymać tego kamienia, obudzić Mocy i nie poparzyć się. Witam, bracie obdarzony mocą! — Znów nakreśliła w powietrzu znak, który zapłonął tak jak przed chwilą matowy kamień. Zabrała klejnot od Simona, z powrotem zawiesiła na szyi i ukryła pod suknią.

— Ależ on jest mężczyzną! Zmiana kształtu nie wchodzi tu chyba w rachubę, poza tym nie mógłby nas zwieść mieszkając z nami w koszarach — zaczął Koris. — Jak to możliwe, żeby mężczyzna był obdarzony Mocą?

— Jest mężczyzną spoza naszego czasu i przestrzeni. Nie możemy powiedzieć, co się dzieje w innych światach. Przysięgnę, że nie jest Kolderczykiem. Może to z nim Kolder musi się zmierzyć w decydującej walce. Teraz trzeba…

Jej słowa przerwał świdrujący brzęk sygnału w ścianie. Koris i Simon spojrzeli na czarownicę. Briant wyciągnął pistolet. — Furtka w murze — powiedział.

— Ale to jest poprawny sygnał, tyle że w nieodpowiednim czasie. Otwórz, ale bądź gotów.

Brianta już nie było w pokoju. Koris i Simon pospieszyli za nim do ogrodowego wejścia. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, usłyszeli hałasy dobiegające z miasta. Simona ukłuło żądło wspomnień. W tych dochodzących z dala okrzykach była znajoma nuta. Koris wydawał się zaskoczony.

— To jest tłum! Ryk polującego tłumu!

Simon, pamiętając straszliwy koszmar z własnej przeszłości, potwierdził skinieniem głowy. Podniósł pistolet na powitanie każdego, kto znajdował się za furtką.

Trudno byłoby się pomylić w określeniu, do jakiej rasy należy mężczyzna, który chwiejnym krokiem skierował się w ich stronę. Nawet krwawa pręga nie mogła przesłonić typowych rysów mieszkańca Estcarpu. Przybysz runął na twarz, lecz Koris zdążył go pochwycić. Nagle wszyscy niemal zostali zbici z nóg przez wybuch i prąd powietrzny, które nawet ziemię wprawiły w drżenie.

Mężczyzna, którego podtrzymywał Koris, poruszył się, uśmiechnął, próbował przemówić. Nie mogli go jednak usłyszeć, ogłuszeni na moment wybuchem. Briant zatrzasnął furtkę i założył rygle. Simon wraz z kapitanem niemal wnieśli nowo przybyłego do domu. Poczuł się na tyle lepiej, że wykonał powitalny gest na widok czarownicy. Nalała do kubka jakiegoś niebieskawego płynu i podała mu do wypicia.

— Pan Vortimer?

Wsunął się głębiej w krzesło, na którym go posadzono. — Słyszałaś, pani, przed chwilą, jak umierał w tym grzmiącym huku! Z nim razem odeszli wszyscy ci z naszych, którzy mieli szczęście dotrzeć na czas do ambasady. Za pozostałymi trwa nagonka na ulicach. Yvian wydał rozkaz trzykrotnego odtrąbienia wyroku na każdego mieszkańca Estcarpu, czy członka Starej Rasy. Zachowuje się jak szaleniec!

— I to także? — Przycisnęła ręce do skroni, jakby chciała zagłuszyć nieznośny ból. — Nie mamy czasu, czy zupełnie nie mamy?

— Vortimer wysłał mnie, bym cię ostrzegł, pani. Czy pragniesz pójść za nim tą samą drogą?

— Jeszcze nie.

— Ci, których skazano na zagładę, mogą być zabici bez dalszych kwestii, gdziekolwiek zostaną znalezieni. A dzisiaj zabijanie w Karsie to nie jest zwykła śmierć — ostrzegł beznamiętnie. — Nie wiem, pani, czego mogłaś się spodziewać po pani Aldis…

Strażniczka zaśmiała się. — Aldis to żadna nadzieja, Vortginie. Jest nas pięcioro… — obracała w palcach kubek, wreszcie spojrzała na Simona. — Zależy od tego więcej niż tylko nasze życie. Są także w Karstenie inni, pochodzący ze Starej Rasy. Jeżeli zostaną w porę ostrzeżeni, mogą bezpiecznie przedostać się przez góry do Estcarpu i zasilić nasze szeregi. Poza tym wszystko, czego się dowiedzieliśmy tutaj, choć nieskładne, musi zostać jednak przekazane komu trzeba. Nie mogę oczekiwać, że przywołam wystarczającą ilość mocy, musisz mi pomóc, bracie!

— Ale nie wiem jak. Nie mam przecież daru — zaprotestował Simon.

— Możesz mnie poprzeć. To nasza jedyna nadzieja.

Koris odszedł od okna, skąd wyglądał na ogród.

— Zmiana postaci?

— To jedyny sposób. Ale jak długo się utrzyma? — Strażniczka wzruszyła ramionami.

Vortgin oblizał wargi językiem. — Wyprowadźcie mnie tylko z tego przeklętego miasta, a poruszę dla was całą okolicę. Mam krewnych w głębi kraju, którzy powstaną na moje słowo!

— Chodźmy! — Strażniczka zaprowadziła wszystkich do pokoju, w którym rzucała czary. Zaraz za drzwiami Koris zatrzymał się.

— To, co dostałem, zatrzymam przy sobie. Przemień mnie tak, żebym mógł posługiwać się darem Volta.

— Nazwałabym cię tępakiem — wybuchnęła — gdybym nie znała wartości tej twojej zabawki. Nie została stworzona przez człowieka, więc może także zmieni kształt. Możemy jedynie spróbować. A teraz przygotujmy się, szybko!

Zerwała z podłogi kawałek dywanu, podczas gdy Simon i Koris przesunęli krzesło i stołek, przenieśli pozostałe rzeczy do drugiego końca pokoju. Czarownica pochyliła się i cudownym kamieniem nakreśliła linie w kształcie pięcioramiennej gwiazdy, która zaczęła lekko świecić. Nieco wyzywającym gestem Koris rzucił w środek swój topór.

Strażniczka zwróciła się do Simona. — Przemiany nie są prawdziwe, tworzy się iluzję, która ma zwieść tych, co będą nas ścigali. Pozwól mi czerpać z twojej mocy, abym mogła powiększyć swoją. A teraz — rozejrzała się dokoła i ustawiła mały gliniany piecyk obok topora, rozdmuchując żar w węglach — róbmy to co należy. Przygotujcie się.

Koris schwycił Simona za ramię. — Rozbieraj się do naga, inaczej moc nie działa! — Sam zaczął zrzucać kurtkę. Simon posłuchał rozkazu, po czym obaj pomogli Vortginowi.

Z przenośnego piecyka uniósł się dym, wypełniając pokój czerwonawą mgłą, w której skryła się przysadzista postać Korisa i muskularne ciało uciekiniera.

— Niech każdy z was stanie na jednym z ramion gwiazdy — rozległ się z mroku rozkaz czarownicy. — Ty, Simonie, stań koło mnie.

Poszedł za tym głosem zostawiając Korisa i Vortgina we mgle. Wyciągnęło się do niego białe ramię, biała dłoń ścisnęła jego dłoń. Pod stopami dostrzegł rysunek gwiazdy.

Ktoś śpiewał gdzieś bardzo daleko. Simonowi zdawało się, że unosi się w chmurze. Ale równocześnie odczuwał ciepło, nie z zewnątrz, ale wewnątrz. I to ciepło wydostawało się z jego ciała, wypływało przez prawą rękę. Simon pomyślał, że gdyby mógł je obserwować, zobaczyłby ten strumień, ciepły, krwistoczerwony, przepływający rytmicznie. Nie widział jednak nic poza szarą mgłą, przy czym miał świadomość, że jego ciało jeszcze istnieje…

Śpiew stawał się coraz głośniejszy. Raz w życiu słyszał podobny, wtedy obudziło się w nim pożądanie i pragnienie zaspokojenia ich, opanował się całą siłą woli. Teraz śpiew oddziaływał na niego inaczej, Simon przestał nienawidzić tego dźwięku.

Zamknął oczy na niekończące się wirowanie mgły, stał wsłuchany w śpiew, którego każda nuta pulsowała w jego ciele, stawała się jego częścią, wchodząc na zawsze w jego mięśnie i kości, ale równocześnie czuł, jak wypływa z niego ów ciepły strumień.

Nagle jego ręka opadła bezwładnie wzdłuż tułowia. Strumień przestał płynąć, śpiew cichł. Simon otworzył oczy. W nieprzeniknionej dotychczas ścianie mroku ukazywały się otwory. W jednym z nich dostrzegł brutalną, niemal zwierzęcą twarz. Ale uśmiechały się w niej sardonicznie oczy Korisa. Trochę dalej widać było inną twarz, ze zżartą przez chorobę skórą i powieką opadającą w miejscu, gdzie kiedyś było oko.

Głowa z oczami kapitana przeniosła wzrok z Simona na swego sąsiada i uśmiechnęła się demonstrując popsute i pożółkłe kły.

— Tworzymy wspaniałą kompanię!

— Ubierajcie się! — rzuciła czarownica z ustępującej mgły. — Tego dnia wyszliście z zaułków Karsu, by łupić i zabijać. To wy gonicie za skazanymi.

Założyli ubrania, w których przybyli do Karsu, ale nie wszystkie, żeby nie wyglądać zbyt dobrze jak na męty miejskie. Zamiast topora Volta Koris podniósł z podłogi zardzewiały metalowy pręt z haczykami, których przeznaczenia Simon wolał sobie nie wyobrażać.

Nie było lustra, w którym mógłby obejrzeć swoją nową postać, przypuszczał jednak, że jest równie szkaradny, jak jego towarzysze. Oczekiwał, że czarownica i Briant także się przeistoczą, ale nie spodziewał się tego, co zobaczył. Kobieta z Estcarpu stała się staruszką, pozlepiane kosmyki siwych włosów zwisały na przygarbione ramiona, w jej twarzy czaiło się zło. Młodzieniec natomiast był jej przeciwieństwem. Simon przyglądał się zadziwiony młodej dziewczynie przystrojonej w czerwonozłotą szatę, którą zdjęła czarownica.

Bladość i bezbarwność Brianta zastąpiła pastelowa uroda, więcej niż nakazywała przyzwoitość widoczna, gdyż dziewczyna nie zadała sobie trudu, by zawiązać tasiemki gorsetu. Staruszka wyciągnęła palec w stronę Simona.

— To twój łup. Zarzuć sobie ślicznotkę na ramiona, a jeśli zmęczy cię ten ciężar, kumple chętnie ci pomogą. Dobrze zagraj swoją rolę. — Dała rzekomej dziewczynie kuksańca między łopatki, popychając ją w ten sposób w ramiona Simona. Simon schwycił ją, zręcznie zarzucił sobie na ramię, podczas gdy czarownica obserwowała ich bacznym okiem reżysera, po czym ściągnęła jeszcze bardziej gorset dziewczyny, by ukazać gładkie ramiona.

Simon zdziwiony był doskonałością iluzji. Wyobrażał sobie, że będzie to tylko złudzenie optyczne, tymczasem miał pewną świadomość, że osoba, którą trzymał na ramieniu, również zmysłom dotyku wydawała się kobietą. Musiał więc nieustannie sobie powtarzać, że wynosi na plecach Brianta.

Napotkali w Karsie wiele podobnych band. Widoki, na jakie natknęli się w drodze nad rzeką, sytuacje, w których nie mogli pomóc, mocno się wryły im w pamięć. Na rogatkach stały straże, jednak kiedy Simon zbliżył się z jęczącą ofiarą przerzuconą przez ramię, w kompanii wyraźnie gotowej skorzystać z okazji, czarownica z workiem podbiegła do przodu. Potknęła się i przewróciła tak niezręcznie, że błyszcząca zawartość torby potoczyła się po chodniku.

Wartownicy rzucili się do akcji, a ich dowódca kopnięciem usunął z drogi leżącą staruchę. Jeden z nich miał jednak odrobinę większe poczucie obowiązku, a może po prostu większe wrażenie zrobił na nim wybrany przez Simona rodzaj łupu. Zagrodził Simonowi drogę lancą i uśmiechał się do niego znad tej bariery.

— Słodki ciężar sobie wybrałeś, bubku. Za dobry dla ciebie. Pozwól spróbować najpierw lepszemu.

Koris wysunął niespodziewanie zaopatrzony w haki metalowy pręt i podciął nim żołnierzowi nogi. Kiedy ten rozciągnął się jak długi, uciekinierzy przedostali się przez bramę i pobiegli nabrzeżem, ścigani przez pozostałych wartowników.

— Do wody! — Briant został wyrwany z uścisku Simona, rzucony do rzeki, za nim wskoczył kapitan i po chwili wypłynął przy czerwonozłotym pakunku. Vortgin zataczając się dobiegł do brzegu. Simon widząc, że Koris zajmie się Briantem, obejrzał się za czarownicą.

Przy nabrzeżu widoczna była plątanina ciał. Z pistoletem gotowym do strzału Simon zawrócił, wystrzelił trzy razy, kładąc każdym strzałem jednego mężczyznę. Wrócił akurat w porę, by zobaczyć leżące nieruchomo ciało z siwą głową, z. ostrzem miecza przystawionym do gardła.

Simon wystrzelił jeszcze dwa razy. Potem jego pięści rozdzielały ciosy. Ktoś wrzasnął i uciekł, kiedy Simon podniósł z ziemi czarownicę. Ważyła zdecydowanie więcej od Brianta. Z ciężarem przewieszonym przez ramię dobiegł do najbliższej barki. Dysząc ciężko przeciskał się między ładunkiem na pokładzie, by dotrzeć do drugiej burty.

Kobieta w jego ramionach nagle ożyła, odpychając go, jakby rzeczywiście była walczącą ofiarą. Simon stracił równowagę i obydwoje wpadli do wody, uderzając o jej powierzchnię z nieoczekiwaną siłą. Simon napił się wody, zakrztusił się, zaczął niezdarnie płynąć.

Wytknął głowę na powierzchnię, rozejrzał się w poszukiwaniu kobiety i dostrzegł poruszające się rytmicznie pomarszczone ramię.

— Halo!

Wołanie dobiegło z barki płynącej w dół rzeki, przez burtę przerzucono sznur. Simon i czarownica wydostali się na pokład, tylko po to, by na polecenie Korisa znowu wskoczyć do wody, tym razem z drugiej strony, tak by płynąca barka stanowiła rodzaj osłony od strony brzegu.

Czekała na nich maleńka łódka, w której siedział Vortgin, a Briant przechylony przez burtę wymiotował do wody, ściskając równocześnie swą czerwoną suknię, jakby rzeczywiście padł ofiarą gwałtu. Kiedy znaleźli się w łódce, Koris odepchnął ją od barki posługując się swą dzidą z haczykami.

— Myślałam, że straciłeś to na rogatkach!

Na twarzy Korisa odbiło się zdumienie. — Tego nie zgubię nigdy! No, to zyskaliśmy odrobinę czasu. Tak mi się przynajmniej zdaje. Pomyślą, że chowamy się na barce, ale rozsądniej będzie przeprawić się na drugi brzeg, jak tylko barka oddryfuje wystarczająco daleko od nabrzeża przystani.

Wszyscy zgodzili się z sugestią kapitana, ale wydawało im się, że już bardzo długo czekają na odpłynięcie barki. Briant wreszcie się wyprostował, ale siedział z odwróconą głową, jakby szczerze zawstydzony swoim przebraniem. Czarownica siedząc na dziobie bacznie obserwowała odległy brzeg.

Na szczęście zapadła noc, a Vortgin dobrze znał okolicę. Potrafi przeprowadzić ich polami, unikając zabudowań, dopóki nie znajdą się w bezpiecznej odległości od Karsu.

— Trzykrotnie odtrąbiono wyrok, tak, mógł to narzucić w Karsie. Miasto należy do niego. Ale szlachta ze starych rodów na ogół czuje się związana z nami, a w braku tego rodzaju więzów czy sympatii może ją poruszyć po prostu zazdrość o Yviana. Jeśli nawet nie pomoże nam czynnie, to nie pomoże także ludziom księcia w zgładzeniu nas. Będzie chodziło głównie o to, żeby nic nie widziała, ani nie słyszała.

— Tak, Karsten jest teraz dla nas zamknięty — czarownica zgodziła się z Vortginem. — Radziłabym wszystkim należącym do Starej Rasy nie odkładać ucieczki do chwili, gdy będzie za późno. Może pomogą tu Sokolnicy. Tak… tak… nadchodzi nasza noc!

Ale Simon wiedział, że nie miała na myśli jedynie nadejścia nocnego mroku, otaczającego piątkę uciekinierów.

FAŁSZYWY SOKÓŁ

Simon, Koris i Vortgin leżeli w polu za stogiem, przykryci wiązkami wilgotnej słomy i obserwowali wioskę położoną na znajdującym się poniżej skrzyżowaniu dróg. Widać było czwórkę ludzi księcia ubranych w błyszczące szaroniebieskie płaszcze, na koniach zdatnych do długiej i ciężkiej jazdy oraz grupkę nędznie odzianych chłopów. Z zachowaniem ceremoniału przywódca niewielkich sił wysłanych z Karsu doprowadził konia pod Słup Ogłoszeniowy, przyłożył do ust róg, w którego srebrnej oprawie odbijały się promienie słońca.

— Raz… dwa… trzy — Koris głośno liczył dźwięki. Słyszeli je dokładnie, musiała je słyszeć cała okolica, choć nie zrozumieli słów wypowiedzianych przez wysłanników księcia.

Koris spojrzał na Vortgina. — Dosyć szybko to rozgłaszają. Powinieneś się pospieszyć, jeżeli w ogóle chcesz uprzedzić kogokolwiek ze swoich krewniaków.

Vortgin wbił sztylet głęboko w ziemię, jakby miał do czynienia z jednym z jeźdźców w niebieskim płaszczu. — Potrzebowałbym czegoś więcej niż para moich nóg.

— Właśnie. A tam jest to, czego szukamy — Koris wskazał kciukiem wysłanników księcia.

— Za mostem droga przecina niewielki las — rozmyślał głośno Simon.

Na pseudotwarzy Korisa malowało się złośliwe zrozumienie tej aluzji. — Wkrótce skończą pogawędkę. Lepiej ruszajmy.

Odczołgali się od punktu obserwacyjnego, przeprawili przez bród na rzece i znaleźli się w lesie. Droga prowadząca na północ nie była dobrze utrzymana. W tym okręgu rządom Yviana sprzeciwiali się zarówno możni, jak i biedota. Poza głównymi traktami, wszystkie drogi były ledwo przejezdne.

Droga biegła dnem wąwozu porośniętego krzakami i trawą. Nie był to bezpieczny dukt dla żadnego podróżnego, zwłaszcza noszącego liberię księcia.

Simon ukrył się po jednej stronie. Koris stanął bliżej rzeki, przygotowany na przecięcie odwrotu. Vortgin znajdował się na wprost Simona. Pozostawało im tylko czekać.

Przywódca wysłanników książęcych nie był głupcem. Jeden z jego ludzi jechał przodem, bacznie obserwując każdy poruszany wiatrem krzak, każdą podejrzanie wysoką kępę trawy. Przejechał pomiędzy zaczajonymi mężczyznami i pojechał dalej. Za nim pojawił się żołnierz z rogiem i jego towarzysz, czwarty zamykał tyły.

Simon strzelił, kiedy ostatni jeździec zrównał się z nim. Lecz bezbłędnie wycelowana strzałka zwaliła z konia jeźdźca straży przedniej.

Przywódca zawrócił konia ze zręcznością wytrawnego jeźdźca po to, by zobaczyć, jak plując krwią spada z konia ostatni w orszaku.

— Sul… Sul… Sul…! — Rozległ się przeraźliwy okrzyk bojowy, który Simon słyszał po raz ostatni w skazanym na zagładę porcie. Strzałka trafiła Simona w ramię, rozdzierając kurtkę i lekko raniąc skórę, przywódca wysłanników książęcych musiał mieć oczy kota.

Ostatni z pozostałych przy życiu żołnierzy usiłował wspomóc dowódcę, dopóki Vortgin nie wychylił się z ukrycia i nie rzucił sztyletem, którym poprzednio się bawił. Nóż utkwił u nasady czaszki jeźdźca, który bez słowa osunął się z konia.

Simon usłyszał nad głową stuk kopyt. Koń stracił równowagę i upadł przygniatając swym ciężarem jeźdźca. Koris wyskoczył z ukrycia i wbił zaopatrzony w haki pręt w dającego jeszcze oznaki życia nieprzyjaciela.

Zabrali się do rozbierania żołnierzy i łapania koni. Na szczęście koń, który się przewrócił, zdołał wstać na nogi, przerażony, zdyszany, lecz nie okaleczony. Odciągnęli w krzaki ciała zabitych, a kolczugi, hełmy i dodatkową broń przytroczyli do siodeł, po czym udali się do opuszczonej szopy, w której przedtem się schronili.

Mężczyźni trafili w sam środek gorącego sporu. Starucha i ciemna piękność w szkarłatnozłotej szacie stały na wprost siebie z rozgorączkowanymi oczami. Ich podniesione głosy umilkły jednak, kiedy Simon przeszedł przez dziurę w rozpadającym się płocie. Nikt nie odezwał się, dopóki nie przyprowadzono koni z bagażem. Wtedy odziana na czerwono dziewczyna wydała cichy okrzyk i rzuciła się na tobołki skórzanych okryć i kolczug.

— Chcę wrócić do własnej postaci i to zaraz! — zażądała. Simon łatwo mógł to zrozumieć. W wieku Brianta rola, jaką mu narzucono, mogła się wydawać bardziej upokarzająca od niewolnictwa. Zresztą nikt z nich nie chciał dłużej występować w tak nieatrakcyjnych postaciach, jakie utkała dla nich Strażniczka, nawet jeśli przebranie to pomogło im wydostać się z Karsu.

— To słuszne — przyznał. — Czy możemy znów się przekształcić, raczej czy zechcesz nas przekształcić, pani? Czy też musi upłynąć jakiś czas?

Czarownica zmarszczyła brwi. — Dlaczego mamy marnować czas? Nie jesteśmy jeszcze poza zasięgiem wysłanników Yviana, choć jak widać niektórych już załatwiliście. — Wzięła jeden z płaszczy, jak gdyby przymierzając go do swej zgarbionej figury.

Briant rzucał groźne spojrzenia, zabierając kłąb męskich ubrań. Odęte wargi jego dziewczęcej twarzy miały zacięty wyraz. — Odejdę stąd we własnej postaci albo nie odejdę wcale — oświadczył.

Kobieta z Estcarpu poddała się. Spod poszarpanego kaftana wyciągnęła woreczek i rzuciła go Briantowi. — Więc biegnij do strumienia. Użyj garstkę tego zamiast mydła. Ale uważaj, bo musi starczyć dla nas wszystkich.

Briant schwycił woreczek, podniósł długie suknie i przyciskając je do piersi wraz z tobołkiem z męską odzieżą pobiegł w stronę strumienia, jakby w obawie, że ktoś mu je odbierze.

— A co z nami? — zapytał z oburzeniem Simon, gotów ścigać uciekiniera.

Koris przywiązał konie do zbutwiałego płotu. Jego twarz wyglądała obrzydliwie, ale śmiech wskazywał na autentyczne rozbawienie.

— Niech chłopak spokojnie pozbędzie się tego przebrania. W końcu dotychczas nie protestował. A te suknie musiały go drażnić!

— Suknie? — w głosie Vortgina brzmiało zaskoczenie. — Ależ…

— Simon nie należy do Starej Rasy — Czarownica rozczesywała włosy długimi paznokciami. — Nie zna naszych obyczajów i zmian postaci. Masz rację, Korisie — spojrzała dziwnie na kapitana. — Trzeba pozwolić Briantowi dokonać w spokoju tej transformacji.

Ubrania zdobyte na niefortunnych wysłannikach księcia były trochę za duże na młodego wojownika, który wrócił znad strumienia znacznie pewniejszym krokiem. Cisnął zwitek czerwonej materii w kąt, a kiedy Simon i pozostali udawali się nad wodę, energicznie udeptał nad nim ziemię.

Koris najpierw pocierał i szorował zardzewiały pręt zanim zanurzył swoje ciało. Kiedy się mył, nie wypuszczał z ręki topora Volta. Wybrali sobie ubrania, Koris musiał pozostać przy kolczudze, w której wyszedł z Karsu, bo żadna inna na niego nie pasowała. Zarzucił jednak na nią płaszcz. Obaj mężczyźni poszli w jego ślady.

Kiedy wrócili, Simon podał woreczek czarownicy. Przez chwilę potrzymała go w ręku i z powrotem ukryła za dekoltem. — Jesteście dzielną grupą żołnierzy. Ja jestem waszą branką. W tych kapturach i hełmach nie widać tak wyraźnie, że pochodzicie z Estcarpu. Tylko ty, Vortginie, nosisz wyraźne piętno Starej Rasy. Ale gdybym ja pojawiła się w swojej zwykłej postaci, niechybnie bym was wydała. Więc jeszcze poczekam.

I tak wyjechali z ukrycia. Czterech mężczyzn w barwach księcia i starucha. Konie były wypoczęte, ale jechali powolnym truchtem, unikając otwartych dróg, aż do momentu, kiedy Vortgin musiał udać się na wschód.

— Jedziemy na północ traktem kupieckim — wydawała dyspozycje kobieta z siodła za Briantem. — Jeżeli uda nam się zawiadomić Sokolników, bezpiecznie przeprowadzę uciekinierów przez góry. Powiedz swoim, żeby zabrali z sobą tylko broń i żywność, tyle, ile uniosą juczne zwierzęta. I niech Moc będzie z tobą, Vortginie, bo ci, których namówisz, by przyjechali do Estcarpu, będą świeżą krwią dla naszych żył.

Koris zdjął z ramienia rzemień od rogu i podał Vortginowi. — To może być twój paszport, jeżeli natrafisz na jakieś siły Yviana, zanim znajdziesz się w głębi kraju. Niech ci szczęście sprzyja, bracie, i poszukaj Gwardii na północy. W ich arsenale jest tarcza, która będzie akurat odpowiednia dla ciebie.

Vortgin wykonał gest pożegnania i skierował konia na wschód.

— A teraz? — Czarownica zwróciła się do Korisa.

— Sokolnicy.

Strażniczka zachichotała — Zapominasz, kapitanie, że choć wydaję się stara i zniszczona, pozbawiona soków żywotnych, jednak jestem kobietą i siedziba Sokolników jest dla mnie niedostępna. Przeprowadźcie mnie i Brianta przez granicę, a potem poszukajcie tych nienawidzących kobiet ptasich przyjaciół. Poruszcie ich, jak najlepiej potraficie. Bo granica ozdobiona ostrzami mieczy każe Yvianowi trochę się zastanowić. A jeżeli Sokolnicy dopomogą naszym kuzynom przejść bezpiecznie przez góry, będziemy ich wielkimi dłużnikami. — Tylko — pociągnęła płaszcz na ramieniu Brianta — radziłabym odrzucić te barwy pana, któremu nie służycie, bo możecie zostać przykuci do jakiegoś górskiego drzewa, zanim zdążycie powiedzieć, kim naprawdę jesteście.

Tym razem Simon nie zdziwił się, że obserwuje ich sokół, nie wydało mu się też dziwne, że Koris wyraźnie wyjaśnia ptakowi ich prawdziwą tożsamość i sprawy, jakie mają do załatwienia. Simon zamykał tyły. Briant i kobieta jechali pomiędzy nimi.

Pożegnali się z Vortginem wczesnym popołudniem, teraz słońce zbliżało się ku zachodowi, a dotąd ich jedynym posiłkiem były racje żywnościowe znalezione w torbach przy siodłach zdobycznych koni.

Koris zaczekał, aż pozostali zrównają się z nim. Kiedy kapitan zaczął mówić, ciągle patrzył na rysujące się na horyzoncie góry i wydawało się Simonowi, że utracił trochę swojej zwykłej pewności siebie.

Nie podoba mi się to. Informacja musiała być przekazana przez przekaźnik sokoła i straż graniczna powinna być niedaleko. Już powinni byli się z nami spotkać. Kiedy gościliśmy w Gnieździe, gotowi byli walczyć razem z Estcarpem.

Simon niespokojnie przyglądał się stokom górskim. — Nie pojadę podobną ścieżką w ciemności bez przewodnika. Jeżeli, jak twierdzisz, kapitanie, Sokolnicy nie zachowują się dziś zgodnie ze swym zwyczajem, to jeszcze jeden powód, żeby nie wkraczać na ich terytorium. Proponowałbym rozbicie obozu w pierwszym dogodnym miejscu.

Przerwał im Briant, który z głową zadartą do góry obserwował kołującego ptaka.

— Ten ptak nie lata tak jak trzeba! — Młodzieniec wypuszczając cugle uniósł ręce naśladując skrzydła. — Prawdziwy ptak robi tak, a sokół tak, ileż razy je obserwowałem. Ale ten, popatrzcie, flap, flap, to coś nie tak!

Teraz wszyscy obserwowali krążącego w górze sokoła. Dla Simona był to ten sam rodzaj czarno-białego pierzastego wartownika, jaki odnalazł ich za Pieczarą Volta i jakie widział na siodłach Sokolników. Nie miał jednak najmniejszego pojęcia o ptakach.

— Możesz zagwizdać, żeby usiadł? — zapytał Korisa.

Kapitan odpowiednio ułożył wargi i czyste dźwięki napełniły powietrze.

W tym samym momencie pistolet Simona wystrzelił. Koris obrócił się z krzykiem i schwycił go za rękę, ale już było za późno. Zobaczyli, że strzałka trafiła w zakończenie białego V na piersi ptaka. Ale jego lot nie zmienił się, ptak nie wydawał się ranny.

— Powiedziałem, że to nie ptak! — wykrzyknął Briant. — To czary!

Wszyscy spojrzeli na Strażniczkę, oczekując wyjaśnienia, ale jej uwaga skupiona była na ptaku, z którego ciała wciąż sterczała strzała i który zataczał nad nimi powolne kręgi.

— To nie są czary znanej nam Mocy. — Wydawało się, że udzieliła tej odpowiedzi wbrew swojej woli. — Nie mogę powiedzieć, co to jest. Ale nie jest to żywe, tak jak my rozumiemy życie.

— Kolder! — prychnął Koris.

Czarownica powoli potrząsnęła głową. — Jeżeli to sprawka Kolderu, nie jest to igranie z naturą, jak w przypadku ludzi z Gormu. Ale co to jest, nie potrafię powiedzieć.

— Musimy ściągnąć to na dół. Już się obniżyło od chwili, gdy trafiła je strzałka, może ściąga je ciężar — powiedział Simon. — Daj mi swój płaszcz, pani — zwrócił się do Strażniczki zsiadając z konia.

Podała mu postrzępiony łachman, a Simon owinąwszy go dokoła przedramienia zaczął wspinać się na ścianę obok wąskiej ścieżki, którą przyjechali. Miał nadzieję, że ptak pozostanie w miejscu, dalej kołując nad nimi i coraz bardziej obniżając lot.

Simon czekał, rozciągnąwszy nieco płaszcz. Machnął nim i ptak wleciał w tę zaimprowizowaną sieć. Wyrwał się, by polecieć na oślep, aż w końcu rozbił sobie głowę o skałę.

Tregarth podbiegł, by podnieść leżący na ziemi przedmiot.

Pióra były prawdziwe, ale pod nimi! Zagwizdał równie głośno i wyraźnie jak Koris przywołujący ptaka, ponieważ pod ściągniętą skórą i połamanymi piórami kryła się plątanina delikatnych metalowych złączy, maleńkich kółek, przewodów i coś, co mogło być jedynie dziwacznej konstrukcji silniczkiem. Trzymając swą zdobycz w obu rękach powrócił do koni.

— Czy jesteś pewien, że Sokolnicy używają jedynie prawdziwych ptaków? — zapytał kapitana.

— Sokoły są dla nich święte — Koris dotknął palcem tłumoka przyniesionego przez Simona, a na jego twarzy malowało się zdumienie. — Nie przypuszczam, żeby mogło to być ich dzieło, uważają oni, że ptaki stanowią ich siłę i nigdy by ich nie podrabiali, by nie zaczęły działać przeciwko nim albo nie opuściły ich całkiem.

— A jednak ktoś wypuścił w powietrze górskie sokoły, które są sztucznym tworem — zauważył Simon.

Czarownica pochyliła się pragnąc podobnie jak Koris dotknąć sztucznego ptaka. Podniosła wzrok na Simona, u w jej oczach malowało się pytanie i cień troski.

— Inne światy — mówiła niemal szeptem. — To nie jest owoc naszych czarów ani czarów naszego czasu i przestrzeni. To jest obce, Simonie, obce.

Przerwał jej okrzyk Brianta, który wskazywał palcem w niebo. Drugi czarno-biały ptak unosił się nad ich głowami opuszczając się coraz niżej. Simon wolną ręką sięgnął do pistoletu, ale chłopiec wychylił się z siodła i uderzając Simona w nadgarstek uniemożliwił mu celny strzał.

— To jest prawdziwy ptak!

Koris gwizdnął, sokół posłuchał tego wezwania, siadając na szczycie skały, tej samej, o którą rozbił się jego sztuczny poprzednik.

— Koris z Estcarpu — powiedział kapitan — ale pozwól, skrzydlaty bracie, aby ten, co tobą włada, przybył ostrożnie, bo czai się tu zło, a gorsze może jeszcze nadejść! — Kiwnął ręką, a sokół ponownie uniósł się w powietrze, kierując się w stronę szczytów.

Simon schował sztucznego ptaka do jednej z toreb przy siodle. Kiedy był w Gnieździe Sokolników intrygowały go urządzenia komunikacyjne, wykorzystywane przez prawdziwe sokoły. Równie delikatna i skomplikowana technicznie maszyneria była całkiem nie na miejscu w tej feudalnej fortecy. A co powiedzieć o sztucznym oświetleniu i systemie ogrzewania w Estcarpie czy w zabudowaniach Sulkaru, o źródle energii, którą Osberic wykorzystał do wysadzenia portu? Czy były to ślady wcześniejszej cywilizacji, która zniknęła, pozostawiając jedyne ślady swych wynalazków? A może przeszczepiono to wszystko do tego świata z jakiegoś innego źródła? Choć oczy Simona bacznie obserwował, ścieżkę, po której jechali, jego umysł zajęty był zupełnie czym innym.

Koris mówił o rasie nieludzi, do której należał Volt, a która poprzedziła rodzaj ludzki na tych terenach. Czy to są pozostałości po nich? A może Sokolnicy, Sulkarczycy nauczyli się tego, co im było potrzebne, od kogoś innego, gdzieś za morzami? Chciałby dokładnie zbadać resztki fałszywego sokoła, żeby móc na tej podstawie ocenić, jaki rodzaj umysłu czy wykształcenia stworzył podobny przedmiot.

Sokolnicy pojawili się na zboczach, jakby wychynęli z zagłębień ziemi. Czekali, aż jeźdźcy z Karsu zbliżą się, ani nie blokując im drogi, ani specjalnie nie zapraszając.

— Faltjar z południowej bramy — Koris zidentyfikował ich przywódcę. Zdjął z głowy hełm, aby jego twarz była lepiej widoczna w gasnącym świetle dnia. — Jestem Koris z Estcarpu, a ze mną jest Gwardzista Simon.

— A także kobieta! — odpowiedź była lodowata, a sokół siedzący na siodle Faltjara załopotał skrzydłami i wydał okrzyk.

— Dama z Estcarpu, którą muszę bezpiecznie przeprowadzić przez góry — poprawił kapitan równie chłodnym tonem. — Nie prosimy was o schronienie, ale mamy wiadomości, które powinien usłyszeć Pan Skrzydeł.

— Możecie mieć przejazd przez góry. Gwardziści z Estcarpu. A nowiny możesz przekazać mnie, zostaną powtórzone Panu Skrzydeł przed wschodem księżyca. Ale w twoim pozdrowieniu mówiłeś, że czai się tu zło, a gorsze może nadejść. O tym muszę wiedzieć, bo moim obowiązkiem jest strzec południowych stoków. Czy Karsten wysłał swoich ludzi?

— W Karsten trzykrotnie ogłoszono wyrok śmierci na wszystkich członków Starej Rasy. Uciekają, by ocalić życie. Ale jest jeszcze coś, Simonie, pokaż mu fałszywego sokoła.

Simon miał pewne opory. Nie chciał oddać tej maszyny, dopóki nie będzie mógł jej dokładnie obejrzeć. Góral spojrzał na zmiażdżonego ptaka, którego Simon wyjął z torby, pogładził jednym palcem jego skrzydło, dotknął otwartego szklanego oka, odsunął na bok upierzoną skórę, by zajrzeć do metalowego wnętrza.

— To latało? — zapytał w końcu, jakby nie mógł uwierzyć temu, co zobaczył i czego dotknął.

— Latało to jak jeden z waszych sokołów, obserwując nas podobnie jak robią to wasi zwiadowcy i posłańcy.

Faltjar pieszczotliwie przesunął palcem po głowie własnego sokoła, jakby chciał się upewnić, że to żywa istota, a nie kopia.

— To rzeczywiście wielkie zło. Musisz sam porozmawiać z Panem Skrzydeł! — Najwyraźniej kierowały nim z jednej strony wiekowe tradycje jego ludu, a z drugiej konieczność natychmiastowego działania. — Gdyby nie było z wami kobiety, damy… — poprawił się z widocznym wysiłkiem. — Ona nie może wjechać do Gniazda.

Czarownica wtrąciła się do rozmowy. — Pozwól, że rozbiję tu obóz wraz z Briantem, a ty, kapitanie, jedź do siedziby Sokolników. Chociaż mówię ci, ptaszniku, bliski jest dzień, w którym będziemy musieli odrzucić wiele starych obyczajów. I my z Estcarpu, i wy z gór, bo lepiej jest żyć i móc walczyć niż zginąć w pętach przesądów. Nadchodzi takie poruszenie jakiego ta ziemia nigdy nie widziała. I wszyscy ludzie dobrej woli muszą trzymać się razem.

Sokolnik nie spojrzał na nią, nie odpowiedział, choć wykonał coś w rodzaju ukłonu, pokazując, że robi wielkie ustępstwo. Wtedy jego sokół z krzykiem wzniósł się w powietrze a Faltjar zwrócił się bezpośrednio do Korisa. — Obóz założymy w bezpiecznym miejscu. Potem pojedziemy!

WYPRAWA NA GORM

PRZERWANIE GRANICY

W powietrzu unosił się słup dymu, przerywany gwałtownymi podmuchami wiatru. Simon ściągnął wodze, żeby spojrzeć na miejsce kolejnej klęski sił Karstenu, kolejnego zwycięstwa jego własnej, zmęczonej, ale wytrzymałej grupki. Jak długo będzie im sprzyjało szczęście? Dopóki jednak będzie, będą się wyprawiali na równiny, osłaniając linie ucieczki ciemnowłosych, zaciętych ludzi z wnętrza kraju, przybywających całymi rodzinami, w dobrze uzbrojonych i wyposażonych grupach, a czasami pojedynczo w powolnym tempie dyktowanym ranami lub wyczerpaniem. Vortgin dobrze wykonał swoje zadanie. Stara Rasa, a w każdym razie to, co z niej zostało, wycofywała się przez otwartą przez Sokolników granicę do Estcarpu.

Mężczyźni pozbawieni obowiązków rodzinnych lub klanowych, którzy mieli zresztą znakomite powody, by z obnażonymi mieczami spotykać wojska Karstenu, zostali w górach, zasilając oddziały dowodzone przez Korisa i Simona. A potem już tylko przez Simona, gdyż kapitana Gwardii wezwano na północ do Estcarpu, by tam ponownie objął naczelne dowództwo.

Była to wojna partyzancka, jakiej Simon nauczył się w innym kraju i innym czasie, tym razem podwójnie skuteczna, ponieważ żołnierze pod jego komendą znali okolice, obce dla oddziałów przeciwnika. Tregarth odkrył, że jadących za nim milczących, zasępionych mężczyzn łączy dziwne pokrewieństwo z samą ziemią, ze zwierzętami i ptakami. Może nie służyły im wytresowane sokoły, ale Simon był świadkiem dziwnych wydarzeń, kiedy na przykład stado danieli zatarło ślady konnicy, a kruki zdradziły zasadzkę wojsk Karstenu. Teraz przed każdym atakiem radził się swoich sierżantów, słuchał ich i wierzył temu, co mówią.

Przeznaczeniem Starej Rasy nie była wojna, choć znakomicie posługiwali się mieczem i pistoletem. Traktowali to jednak jak nieprzyjemne zajęcie, które należyte wykonać szybko i zapomnieć o nim. Zabijali sprawnie i z pośpiechem, ale nie byli zdolni do takiego bestialstwa, jakie napotykali wszędzie tam, gdzie uciekinierzy zostali schwytani przez Karsteńczyków.

Kiedyś opuszczając podobne miejsce, pobladły Simon z największym wysiłkiem opanował chęć wymiotów. Zaskoczył go komentarz młodego mężczyzny o zaciętej twarzy, który był porucznikiem w czasie tej wyprawy.

— To nie jest ich własny pomysł.

— Widywałem podobne rzeczy przedtem — odpowiedział Simon — i także robili je ludzie innym ludziom.

Młodzieniec, który miał posiadłości w głębi kraju i przed trzydziestu dniami ledwie uszedł z życiem, pokręcił głową.

— Yvian jest żołnierzem, najemnikiem. Wojna jest jego rzemiosłem. A zabijać w taki sposób, znaczy siać nienawiść, która później wyda owoce. Yvian jest panem tej ziemi, nie doprowadzałby dobrowolnie swoich włości do ruiny, jest na to za mądry. Nie wydawałby rozkazów tego rodzaju.

— Ale przecież zetknęliśmy się z tym wielokrotnie. Nie może to być dzieło jednej czy dwóch band pod wodzą sadysty.

— To prawda. I dlatego uważam, że walczymy teraz z ludźmi, którzy są opętani.

Opętani! Simon przypomniał sobie stare znaczenie tego słowa w jego własnym świecie — opętani przez demony. W istocie, można tak przypuszczać, zobaczywszy to, co tutaj oglądali. Opętani przez demony, albo, przypomniał sobie drogę do Sulkaru, pozbawieni duszy! A więc znowu Kolder?

Od tej pory, bez względu na odrazę, jaką to w nim budziło, Simon starannie notował takie przypadki, choć nigdy nie udało mu się złapać złoczyńców przy ich przerażającej robocie. Bardzo pragnął się naradzić z czarownicą, tylko że ona wraz z Briantem i pierwszą partią uciekinierów udała się na północ.

Wydał rozkaz całej sieci powstańczych oddziałów, by zbierali informacje. A wieczorami, na kolejnych przypadkowych kwaterach, próbował ułożyć je w jakąś całość. Było bardzo niewiele konkretnych świadectw, ale Simon nabierał przekonania, że niektórzy dowódcy w siłach Karstenu nie działają według dawnych zwyczajów i że do armii księcia przeniknęły obce grupy.

Obce! Jak zwykle prześladowała go zagadka nierówności talentów i umiejętności. Wypatrując uciekinierów dowiedział się, że maszyny wytwarzające energię, które znali od zawsze, przywiezione zostały „zza mórz” przez sulkarskich kupców i przystosowane przez przedstawicieli Starej Rasy do oświetlania i ogrzewania. Sokolnicy także przybyli „zza mórz” wraz z zadziwiającymi komunikatorami przenoszonymi przez ptaki. Kolder również przychodził „zza mórz”. Czy to nieprecyzyjne określenie miało oznaczać jakieś wspólne źródło?

Zdobyte wiadomości wysyłał Simon przez posłańca do Estcarpu, prosząc w zamian o cokolwiek, co miałyby na ten temat do powiedzenia czarownice. Był pewien tylko jednej rzeczy: dopóki jego oddziały składają się z członków Starej Rasy, nie musi się obawiać infiltracji. Bo ta właściwość, która sprawiła, że stanowili jedność z krajobrazem, roślinnością i zwierzętami, pozwalała im także wyczuć obcego.

W górach odkryto jeszcze trzy fałszywe sokoły. Ale wszystkie zostały zniszczone przy łapaniu, toteż Simon dysponował tylko połamanymi częściami. Skąd pochodziły i w jakim celu zostały zmontowane w dalszym ciągu pozostawało tajemnicą.

Ingvald, porucznik z Karstenu, stanął obok Simona, by spojrzeć w dół na scenę zniszczenia, którą przed chwilą opuścili.

— Główny oddział wraz z łupami jest daleko na górskim szlaku, kapitanie. Tym razem napaść na nich miała sens, a kiedy ogień do reszty zniszczy nasze ślady, nawet się nie dowiedzą, ile wpadło nam w ręce! Są tam cztery skrzynie strzałek, a także żywność.

— Za dużo, by zaopatrzyć lotny oddział. — Simon spochmurniał, wracając myślą do problemu, który należało rozwiązać. — Wydaje się, że Yvian ma nadzieję ustanowić stanowisko dowódcze gdzieś w tych stronach i stworzyć bazę dla oddziałów dokonujących wypadów. Może planować przerzucenie nad granicę większych sił.

— Nie rozumiem tego — powiedział powoli Ingvald. — Dlaczego taki nagły wybuch z niczego? My nie jesteśmy — nie byliśmy spokrewnieni z mieszkańcami wybrzeża. Ale przez dziesięć pokoleń żyliśmy z nimi w pokoju, każdy zajmował się swoimi sprawami i nie przeszkadzał drugiemu. My ze Starej Rasy nie jesteśmy wojowniczy i nie było powodu do tak nieoczekiwanego ataku na nas. A przecież kiedy doszło do niego, został on przeprowadzony w taki sposób, że nie możemy wątpić, iż był przygotowywany od dawna.

— Kryje się w tym zagadka — rozmyślał na głos Simon, raz jeszcze rozważając stale dręczący problem. — Wygląda na to, że ktoś przypuszcza, że brutalnością można nas zmusić do posłuszeństwa. Ale ten ktoś, czy coś, nie rozumie, że tymi metodami można człowieka doprowadzić do przeciwnych reakcji. A może — dodał po chwili milczenia — chodzi o to, by całą naszą wściekłość skierować przeciwko Yvianowi i Karstenowi, rozpłomienić granice, zaangażować wszystkie siły Estcarpu, a wtedy będą mogli uderzyć gdzie indziej?

— Może i to, i to — podsunął Ingvald. — Wiem, kapitanie, że myślisz o obecności innych sił w wojskach Karstenu, słyszałem o tym, co znaleziono w Sulkarze, dotarły do mnie plotki o sprzedaży ludzi na Gorm. Co do jednego jesteśmy bezpieczni; żadna nie w pełni ludzka istota nie może się znaleźć pomiędzy nami — bez naszej wiedzy. — Ale nie przez Yviana. — Koń Ingyalda biegł truchtem. Simon ponaglił swego wierzchowca tak, że jechali obok siebie.

— Chcę mieć jeńca, Ingvaldzie, jeńca spośród tych, co to zabawiali się w sposób, którego rezultaty oglądaliśmy na tamtej łące przy rozstajnych drogach!

Ingvald spojrzał Simonowi prosto w oczy. Zabłysła w nich iskra gniewu. — Jeżeli kiedykolwiek schwytam takiego, zostanie doprowadzony do ciebie.

— Żywy i zdolny do mówienia! — przestrzegł Simon.

— Żywy i zdolny do mówienia — zgodził się tamten. — My także sądzimy, że można się wiele dowiedzieć od kogoś takiego. Tylko że nigdy na nich nie natrafiliśmy, zawsze znajdujemy tylko dzieło ich rąk. Myślę, że pozostawiają je specjalnie, jako groźbę i ostrzeżenie. Natychmiast wiedzielibyśmy się o tym, tak jak wiedzieliśmy zawsze, że ty nie jesteś z naszego świata.

Simon drgnął, odwrócił głowę i zobaczył uśmiechniętą twarz porucznika.

— Tak, cudzoziemcze, wieści o tobie rozeszły się szeroko, ale od razu wiedzieliśmy, że nie należysz do nas, choć jesteś z nami spokrewniony. Nie, Kolder nie może tak łatwo przeniknąć do naszych szeregów. Żaden nieprzyjaciel nie może też przedostać się do Sokolników, bo zdradzą go ptaki.

Simona to zastanowiło. — W jaki sposób?

— Ptak czy zwierzę wyczuje ten rodzaj obcości prędzej nawet niż ktoś obdarzony Mocą. A istoty przypominające ludzi z Gormu przekonają się, że i ptaki, i zwierzęta są przeciwko nim. Toteż Sokoły z Gniazda oddają podwójne usługi swoim treserom i sprawiają, że góry są bezpieczne.

Jednak zanim dzień dobiegł kresu, Simon miał się przekonać, iż owo osławione bezpieczeństwo gór jest równie mocne jak kruche ciało ptaka. Oglądali właśnie złupione zapasy i Simon odkładał na bok racje przeznaczone dla Gniazda, kiedy usłyszał zawołanie wartownika i odpowiedź Sokolnika. Rad z okazji wysłania zapasów do Gniazda innym sposobem i oszczędzenia swoim ludziom drogi, Simon ruszył naprzód.

Ale jeździec nie postąpił zgodnie z obyczajem. Jego hełm w kształcie ptasiej głowy miał opuszczoną przyłbicę, jakby wjeżdżał w gromadę obcych. Nie tylko to powstrzymało Simona przed wypowiedzeniem powitania. Ludzie Tregartha, zaczęli formować krąg wokół przybysza. W duszy Simona tak jak kiedyś obudziło się podejrzenie. Bez zastanowienia rzucił się na milczącego jeźdźca i chwycił go za pas. Zdumiał się jeszcze bardziej, kiedy siedzący na siodle sokół nawet nie próbował stanąć w obronie swojego pana. Atak Simona zaskoczył Sokolnika, który nie zdążył nawet sięgnąć po broń. Ale szybko przyszedł do siebie, rzucając się całym swym ciężarem na Simona i przygniatając go do ziemi. Ręce w drucianych rękawicach sięgnęły do gardła.

Przypominało to potyczkę ze stworem o stalowych mięśniach i żelaznym ciele i po kilku sekundach Simon zdał sobie sprawę, że porwał się na rzecz niemożliwą — że to, co kryło się pod postacią Sokolnika, nie da się zwalczyć gołymi rękami. Nie był jednak sam, inne ręce ściągnęły z niego owego rycerza, przytrzymały go przy ziemi, choć cudzoziemiec walczył zaciekle.

Simon ukląkł rozcierając zadraśniętą szyję.

— Zdejmijcie mu hełm! — rozkazał, a Ingvald zajął się zapięciem hełmu i zdarł go z głowy obcego.

Wszyscy zebrali się wokół grupki przytrzymującej ciągle jeszcze stawiającego opór mężczyznę. Sokolnicy stanowili odrębną rasę z dominującym typem fizycznym o rudawych włosach i brązowożółtych oczach przypominających oczy ich ptaków. Ten człowiek wyglądał jak prawdziwy przedstawiciel owej rasy. A jednak zarówno Simon, jak i każdy z obecnych na polanie zdawał sobie sprawę, że nie mają do czynienia z normalnym mieszkańcem górskiego kraju.

— Związać go mocno! — rozkazał Tregarth. — Myślę, Ingvaldzie, że mamy to, czego chcieliśmy. Podszedł do konia, na którym przyjechał pseudosokolnik. Skóra zwierzęcia błyszczała od potu, strumyczki piany zbierały się przy pysku, koń wyglądał jak po morderczym wyścigu. Jego oczy patrzyły dziko, widać było białe obwódki. Ale kiedy Simon sięgnął po wodze, koń nie próbował ucieczki, stał z opuszczoną głową, a jego spocone ciało przebiegały dreszcze.

Sokół także zachowywał się spokojnie, nie machał skrzydłami, nie syczał ostrzegawczo. Simon zdjął ptaka z siodła i w momencie gdy dotknął jego ciała, wiedział, że nie ma do czynienia z żywą istotą.

Trzymając sokoła w ręku zwrócił się do swojego porucznika. — Ingvaldzie, wyślij Lathora i Karna — byli to dwaj najlepsi zwiadowcy w jego oddziale. — Niech jadą do Gniazda. Musimy wiedzieć, jak daleko rozprzestrzeniło się zło. Jeżeli znajdą tam wszystko w porządku, niech ich ostrzegą. A na dowód swej opowieści — przerwał, by podnieść hełm jeńca w kształcie ptasiej głowy — niech wezmą to.

Myślę, że to hełm wyprodukowany przez Sokolników, ale — podszedł do związanego mężczyzny, który leżał w milczeniu obserwując ich z szaloną nienawiścią w oczach — nie mogę uwierzyć, żeby ten był jednym z nich.

— A jego nie zabierzemy? — zapytał Karn. — Albo ptaka?

— Nie. Nie otwieramy przecież całkiem zamkniętych drzwi. Musimy na jakiś czas umieścić go w bezpiecznym miejscu.

— W jaskini przy wodospadzie, kapitanie — zaproponował Waldis, chłopak służący u Ingvalda, który poszedł za swoim panem w góry. — Wystarczy jeden wartownik przy wejściu, a nikt prócz nas nie zna tej pieczary.

— Dobrze. Dopilnujesz tego, Ingvaldzie.

— A ty, kapitanie?

— Ja pojadę jego śladem. Możliwe, że przyjechał z Gniazda. Jeżeli to prawda, lepiej będzie jak najprędzej dowiedzieć się najgorszego.

— Nie sądzę, by tak było, kapitanie. Jeżeli stamtąd przyjechał, co wydaje mi się nieprawdopodobne, to nie prostą drogą. Pojawił się na ścieżce prowadzącej do morza. — Santu zwrócił się do jednego z tych, co pomagali wiązać więźnia — pilnuj tego szlaku i przyślij tu Calufa, on pierwszy go zauważył.

Simon osiodłał swego konia, przytraczając dodatkowo torbę z żywnością. Na wierzchu umieścił sztucznego sokoła. Nie umiał jeszcze powiedzieć, czy był to jeden z tych fałszywych latających ptaków, ale w każdym razie był to pierwszy nietknięty okaz, jakim dysponował. Skończył właśnie przygotowania, kiedy pojawił się Caluf.

— Jesteś pewien, że on przybył z zachodu? — nalegał Simon.

— Mógłbym przysiąc na Głaz z Engisu, kapitanie. Sokolnicy nie bardzo lubią morze, chociaż czasami służą kupcom jako morska piechota. Nie wiedziałem, żeby kiedykolwiek patrolowali nabrzeżne klify. A on przyjechał prosto spomiędzy tych poszczerbionych skał, które sterczą nad drogą do zatoki, której mapę sporządziliśmy przed pięcioma dniami. Poruszał się jak ktoś, kto dobrze zna drogę.

Simon był mocno zaniepokojony. Zatoczka, którą niedawno odkryli, stanowiła podstawę jego nadziei na ustanowienie lepszej komunikacji z północą. Nie groziło tam niebezpieczeństwo raf i skał podwodnych, tak powszechnych na tym wybrzeżu, i Simon zamierzał wykorzystać ją jako przystań dla niewielkich statków, które przewoziły uciekinierów na północ, a z powrotem przywoziły zapasy i broń dla obrońców granic. Jeżeli ta zatoczka znalazła się w rękach nieprzyjaciela, chciałby dowiedzieć się o tym jak najprędzej.

Kiedy opuszczał polanę, a za nim podążał Caluf i drugi jeździec, myśli jego pracowały niejako na dwóch poziomach. Bacznie obserwował otaczający go krajobraz w poszukiwaniu punktów orientacyjnych i naturalnych nierówności terenu, które można by wykorzystać w akcji obronnej lub zaczepnej. Ale poza tą stałą troską o bezpieczeństwo, żywność, schronienie — problemami, które trzeba było rozwiązywać od ręki — oddawał się rozmyślaniu o własnych sprawach.

Kiedyś, w więzieniu, miał czas na zbadanie głębin swej psychiki. I drogi, które wtedy wyrąbał, były niegościnne, zmroziły jego duszę, która od tego dnia nigdy nie odtajała. Wymagające kompromisu życie w koszarach, więzy koleżeństwa łączące żołnierzy — była to poza, którą przybrał, ale nic. pod nią nie przeniknęło — albo nie pozwolił na to.

Strach mógł zrozumieć. Ale było to przejściowe uczucie, zazwyczaj popychające go do jakiegoś działania. W Karsie poczuł innego rodzaju przyciąganie, ale udało mu się je zwalczyć. Kiedyś uwierzył, że przeszedłszy przez furtkę Petroniusa stanie się znów pełnym człowiekiem. Ale do tej pory to się nie sprawdziło. Ingvald mówił o opętaniu przez demony, ale jeżeli człowiek nie panuje nad sobą?

Zawsze był człowiekiem stojącym z boku, obserwatorem życia innych ludzi. Był tu obcy — jego podwładni dobrze to wyczuli. Czy był jedną z owych dziwnych części rozsianych po świecie, części do niego nie pasujących, na równi z anachronicznymi maszynami i zagadką Kolderu? Czuł, że jest u progu jakiegoś odkrycia, które będzie ważne nie tylko dla niego samego, ale dla sprawy, której zgodził się służyć.

W tym momencie ten stojący z boku obserwator znów został usunięty w cień przez kapitana jeźdźców, kiedy Simon dostrzegł gałąź drzewa, ułamaną przez burzę, lecz pozbawioną liści. Odbijała się ciemno na popołudniowym niebie, a jeszcze ciemniejszy wydawał się ciężar, zwisający na niej na eleganckich pętlach.

Podjechał bliżej i wpatrywał się w trzy drobne ciała, poruszane wiatrem, z otwartymi dziobami, szklanymi znieruchomiałymi oczami, z zakrzywionymi szponami, na których wciąż jeszcze widoczne były czerwone bransoletki ze wstążki i małe metalowe krążki. Trzy autentyczne sokoły ze skręconymi karkami, pozostawione w widocznym miejscu, aby dostrzegł je pierwszy podróżny jadący tą ścieżką.

— Ale dlaczego? — zapytał Caluf.

— Może ostrzeżenie, a może coś więcej — Simon zsiadł z konia i rzucił Calufowi wodze. — Zaczekajcie tutaj. Jeżeli nie wrócę w miarę szybko, jedźcie do obozu i zdajcie sprawę Ingyaldowi. Nie idźcie za mną, nie możemy sobie pozwolić na bezużyteczne tracenie ludzi.

Obydwaj mężczyźni zaprotestowali, ale Simon uciszył ich stanowczym gestem, zanim zagłębił się w zarośla. Znalazł tam aż zbyt wiele dowodów czyjejś obecności: połamane gałązki, podeptany mech, kawałek urwanej bransoletki sokoła. Simon zbliżał się do brzegu, słyszał już szum fal, a to, czego szukał, bez wątpienia przybywało z zatoki.

Przemierzył tę ścieżkę dwukrotnie i usiłował przywołać w pamięci mapę terenu. Na nieszczęście niewielka dolina wychodząca na brzeg morza nie dawała osłony. A turnie po obu stronach były równie nagie. Będzie musiał spróbować wspiąć się na którąś z nich, a to oznaczało okrężną drogę i trudną wspinaczkę. Uparcie zaczął piąć się w górę.

Wędrował teraz tak jak wtedy, gdy pełzł do Pieczary Volta, szczelina, półka skalna, ręka, oparcie dla stóp. Potem poczołgał się na brzuchu do skraju klifu i spojrzał w dół.

Spodziewał się wielu rzeczy: czystego piasku bez śladów inwazji lub oddziału z Karstenu czy zakotwiczonego statku. Ale to, co zobaczył, przechodziło wszelkie oczekiwania. W pierwszej chwili pomyślał o iluzjach charakterystycznych dla Estcarpu. Czy to, co dostrzegł na piasku, nie było projekcją jego własnych wizji, jakichś starych wspomnień ożywionych teraz, by go oszołomić? Ale po dokładniejszym przyjrzeniu się ostrej, czystej krzywiźnie metalu przekonał się, że chociaż łódź przypominała trochę znane mu statki, to była tak różna od jego dotychczasowych doświadczeń, jak fałszywy sokół od prawdziwego.

Była to najwyraźniej łódź dalekomorska, choć nie miała żadnej konstrukcji nadpokładowej, czy masztu, trudno też było się domyślić, jaki ma napęd. Ostro zakończona zarówno od strony dziobu, jak i rufy przypominała kształtem podłużny przekrój torpedy. Na górnej płaskiej powierzchni znajdował się otwór, przy którym stali trzej mężczyźni. Ich głowy rysowały się na srebrnym tle kadłuba jak ptasie hełmy Sokolników. Ale Simon był absolutnie pewny, że tych hełmów nie nosił żaden prawdziwy Sokolnik.

Znów zetknął się z wieczną tajemnicą tego świata, gdyż statki kupców sulkarskich miały maszty i zdecydowanie należały do cywilizacji niemechanicznej, a ta łódź mogłaby być żywcem wzięta z przeszłości jego świata. Jak mogły istnieć obok siebie dwa tak różne poziomy cywilizacji? Czy to też była sprawka Kolderu? Obcość, obcość, znów poczuł, że znajduje się o krok od zrozumienia, odgadnięcia…

I w tym momencie rozluźnił czujność. Jedynie potężny hełm wyszabrowany z magazynów Karstenu ocalił mu życie. Cios, który trafił go nie wiadomo skąd, ogłuszył Simona. Poczuł mokre pióra i coś jeszcze, na pół ogłuszony i oszołomiony usiłował się podnieść i wtedy uderzono go po raz drugi. Tym razem dostrzegł nieprzyjaciela nadlatującego od strony morza. Sokół, ale prawdziwy czy fałszywy? To pytanie zabrał ze sobą w ciemność, która go pochłonęła.

HARACZ DLA GORMU

Pulsujące uderzenia bólu wypełniały mu czaszkę, obejmowały całe ciało. Początkowo Simon, niechętnie odzyskując przytomność znalazł w sobie tylko tyle sił, by wytrzymać te katusze. Potem zorientował się, że ten rytm istniał nie tylko wewnątrz niego. To, na czym leżał, również rytmicznie drgało. Zamknięty został w czarnym sercu tam-tamu.

Kiedy otworzył oczy, było ciemno, a kiedy próbował się poruszyć, zorientował się, że nogi i ręce ma związane.

Uczucie zamknięcia w trumnie stało się tak przemożne, że musiał przygryzać wargi, żeby nie krzyczeć. Był tak zajęty swą prywatną walką z nieznanym, że dopiero po kilku minutach zorientował się, że gdziekolwiek jest, nie jest osamotniony w tej niewoli.

Z prawej strony ktoś cichutko pojękiwał. Z lewej ktoś wymiotował, dodając nowe odcienie zapachów do i tak zagęszczonej atmosfery. Simon poczuł się pewniejszy słysząc te niezbyt zachęcające odgłosy i wykrzyknął:

— Kto tu jest? I gdzie jesteśmy, czy ktoś wie? Jęk urwał się nagłym powstrzymaniem oddechu. Ale człowiek, który wymiotował, albo nie mógł zapanować nad swoimi męczarniami, albo nie zrozumiał.

— Kim jesteś? — ledwo słyszalny szept doszedł Simona z prawej strony.

— Człowiekiem z gór. A ty? Czy to więzienie w Karstenie?

— Lepiej, żeby to było więzienie w Karstenie, człowieku z gór. Byłem w lochach Karstenu, byłem nawet w sali przesłuchań. Ale to było dużo lepsze.

Simon próbował uporządkować niedawne przeżycia. Wspiął się na szczyt skały, by obserwować zatoczkę. Zauważył ten dziwny statek w przystani, potem zaatakował go ptak, który mógł wcale nie być ptakiem! Odpowiedź mogła więc być tylko jedna — znajdował się na tym statku, który widział w zatoczce!

— Czy jesteśmy w rękach handlarzy ludźmi z Gormu? — zapytał.

— Właśnie tak, człowieku z gór. Nie byłeś z nami, kiedy ci poplecznicy Yviana wydali nas Kolderowi. Czy jesteś jednym z Sokolników, których schwytali później?

— Sokolników? Halo, ludzie Pana Skrzydeł! — Simon podniósł głos, słyszał jego echo odbijające się od niewidocznych ścian. — Ilu was tu jest? Pytam o to ja, należący do jeźdźców!

— Jest nas trzech. Chociaż Faltjara przyniesiono tu w takim stanie, że nie wiemy, czy żyje.

— Faltjara! Strażnika południowych przełęczy? Jak został wzięty?

— Słyszeliśmy o zatoczce, w której mogłyby cumować statki, i posłaniec z Estcarpu powiedział, że gdyby udało się ją znaleźć, można by wysyłać dla nas transporty morzem. Pan Skrzydeł rozkazał nam szukać i w drodze napadły nas sokoły. Ale nie były to takie sokoły, jakie walczą dla nas. Potem obudziliśmy się na brzegu, już bez broni i kolczug, a potem przynieśli nas na pokład tego statku, który nie ma sobie podobnych na tym świecie. Mówię to ja, Tandis, który służyłem przez pięć lat jako żołnierz kupcom z Sulkaru. Widziałem wiele portów i więcej statków niż człowiek zdołałby zliczyć w ciągu tygodnia, ale żaden nie był podobny do tego.

— Jest zrodzony z czarów Kolderu — wyszeptał słaby głos po prawej stronie Simona. — Oni przybyli, ale jak człowiek może rozpoznać porę dnia czy nocy, kiedy bez przerwy trzymany jest w ciemnościach? Czy to noc czy dzień, ten dzień czy inny? Gniłem w więzieniu w Karsie, bo ofiarowałem schronienie kobiecie i dziecku należącym do Starej Rasy już po tym, kiedy trzykrotnie ogłoszono na nich wyrok. Z tego więzienia zabrali wszystkich młodych i przywieźli na wyspę w ujściu rzeki. Tam nas zbadano.

— Kto? — zapytał zaciekawiony Simon. Oto był ktoś, kto może widział tajemniczych Kolderczyków i kto będzie mógł udzielić trochę konkretnych informacji o nich.

— Tego nie pamiętam. — Głos stawał się coraz cichszy i Simon przysunął się na tyle blisko, na ile pozwalały mu więzy. — Oni mają jakieś czary, ci ludzie z Gormu, tak że człowiekowi kręci się w głowie, w ogóle przestaje się myśleć. Mówi się, że to demony z krainy wiecznego zimna na końcu świata i ja w to wierzę!

— A ty, Sokolniku, czy widziałeś ludzi, którzy cię pojmali?

— Tak, ale to ci niewiele pomoże. Nas przyprowadzili tutaj Karsteńczycy, zwykłe ciała pozbawione rozumu, silne ręce i plecy w służbie swoich panów. A ci panowie mieli już na sobie przebrania, które z nas ściągnęli, dla zmylenia naszych przyjaciół.

— Ale jeden z nich też został schwytany — wyjaśnił Simon. — Ciesz się z tego, Sokolniku, bo może on pozwoli rozwikłać przynajmniej część zagadki. — Dopiero w tym momencie zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem te ściany nie mają uszu, podsłuchujących bezbronnych jeńców. Ale nawet jeżeli mają, może ten strzęp informacji zasieje trochę niepokoju w umysłach prześladowców.

W pomieszczeniu więziennym było dziesięciu Karsteńczyków, wszyscy zebrani z więzień, gdzie wtrącono ich za jakieś wykroczenia przeciwko księciu. Prócz tego było trzech Sokolników schwytanych w zatoczce. Większość więźniów była nieprzytomna lub mocno oszołomiona. Jeżeli nawet potrafili sobie przypomnieć jakieś wydarzenia poprzedzające ich obecne uwięzienie, wspomnienia te kończyły się na przybyciu na wyspę w pobliżu Karsu albo na plażę zatoczki.

Jednak w miarę jak Simon kontynuował wypytywania, zaczęła się wyłaniać pewna zbieżność, jeśli nie pochodzenia więźniów, to występków przeciwko księciu i temperamentu schwytanych. Wszyscy byli ludźmi przejawiającymi pewną inicjatywę, wszyscy mieli przygotowanie wojskowe poczynając od spędzających życie w klasztorno-wojskowych barakach Sokolników, których głównym zajęciem była walka, aż do pierwszego informatora Simona, który był niewielkim właścicielem ziemskim z okolic Karsu i dowodził oddziałem milicji. Byli w wieku od kilkunastu do trzydziestu lat, i mimo niezbyt łagodnego traktowania w lochach książęcych, wszyscy znajdowali się w dość dobrej kondycji. Dwaj najmłodsi więźniowie pochodzili z drobnej szlachty, mieli trochę wykształcenia. Byli to bracia schwytani przez siły Yviana pod narzutem pomocy komuś należącemu do Starej Rasy.

Nikt z więźniów nie należał do tej rasy, ale wszyscy zgodnie twierdzili, że należących do niej mężczyzn, kobiety i dzieci w całym księstwie zabijano zaraz po schwytaniu.

Cierpliwe pytania Simona wyrwały wreszcie jednego z młodych szlachciców z otępienia spowodowanego troską o ciągle jeszcze nieprzytomnego brata, on też dostarczył Simonowi pierwszej wartej zastanowienia informacji.

— Strażnik, który tak pobił Garnita, niech Szczury z Norę gryzą go dzień i noc, powiedział im, żeby nie przyprowadzali Rcnstona. Od chwili, gdy po raz pierwszy przypięliśmy miecze, łączyło nas braterstwo krwi, toteż dostarczaliśmy mu pożywienie i broń, aby mógł przedostać się przez granicę.

Wyśledzili nas i złapali, ale trzech zostawiliśmy z dziurami w głowie i bez oddechu w piersi. Jeden z tych, którzy towarzyszyli szumowinom księcia, chciał zabrać także Renstona, ale powiedziano mu, że to nie ma sensu, bo na tych ze Starej Rasy nie ma ceny i kupcy ich nie biorą. Tamten gość wykrzykiwał, że Renston jest tak samo młody i silny jak my i powinien się równie dobrze sprzedać. Ale ludzie księcia odpowiedzieli, że przedstawiciele Starej Rasy zginą, ale nie ugną się, wobec tego tamten przebił Renstona jego własnym mieczem.

— Zginą, ale nie ugną się — powtórzył wolno Simon.

— Stara Rasa tworzyła kiedyś jedno z ludem czarownic z Estcarpu — dodał młodzieniec. — Być może demony z Gormu nie mogą sobie z nimi poradzić tak łatwo jak z innymi.

— Chodzi o to — dołożył półszeptem mężczyzna leżący obok Simona — dlaczego Yyian tak nagle obrócił się przeciwko Starej Rasie? Nie wtrącali się do nas, jeśli się ich nie zaczepiało. A kto się z nimi trzymał, mógł się przekonać, że wcale nie są źli, mimo tej całej starej wiedzy i dziwnych obyczajów. Czy Yvian robi to na czyjś rozkaz? Ale kto i dlaczego wydaje mu takie polecenia? A może, bracia w nieszczęściu, obecność tamtych wśród nas stanowiła jakąś przeszkodę dla ekspansji Gormu i trzeba było ich wyeliminować?

Było do dość zręczne rozumowanie i podobne do tego, o czym myślał Simon. Starałby się jeszcze dalej zadawać pytania, gdyby nie to, że przez ciche jęki i westchnienia tych, którzy nie odzyskali jeszcze przytomności, przedzierać się zaczął nieprzerwany syk, dźwięk, który na próżno starał się zidentyfikować. Smród panujący w celi przyprawiał o mdłości, utrudniał też rozpoznanie niebezpieczeństwa, które Simon zrozumiał zbyt późno — wpuszczenia pary do pomieszczenia, gdzie znajdowało się i tak mało powietrza.

Ludzie dusili się i kasłali, próbowali za wszelką cenę wciągnąć w płuca trochę powietrza i wkrótce znieruchomieli. Simona uspokajała tylko jedna myśl: nieprzyjaciel nie zadawałby sobie trudu załadowania na statek czternastu mężczyzn tylko po to, by ich tam zagazować. Toteż Simon był jedynym spośród więźniów, który nie starał się walczyć z gazem, lecz oddychał powoli, pogrążając się w niezbyt wyraźnych wspomnieniach fotela dentystycznego w swoim własnym świecie.

— „… bełkot… bełkot… bełkot…” — Słowa, które nie były słowami, jedynie zlewającymi się dźwiękami ostrego, wysokiego głosu, kryły w sobie jakiś kategoryczny nakaz. Simon nie poruszył się. W miarę jak powracała mu świadomość, wrodzony instynkt samoobrony nakazywał spokój.

— … bełkot… bełkot… bełkot…

Tępy ból w głowie nie dokuczał zbytnio. Simon był pewien, że nie znajduje się już na statku. To, na czym leżał, nie trzęsło się ani nie ruszało. Ale nie miał na sobie ubrania, a miejsce, w którym się znajdował, było chłodne.

Ktoś, kto mówił, oddalał się teraz, bełkot odszedł pozostawiony bez odpowiedzi. Lecz ton był tak wyraźnie rozkazujący, że Simon nie odważył się poruszyć, aby nie zdradzić się przed jakimś milczącym podwładnym tamtego.

Dwukrotnie powoli policzył do stu i w czasie tego ćwiczenia nie usłyszał żadnego dźwięku. Otworzył oczy i szybko je zamknął, porażony jaskrawym światłem. Stopniowo odzyskiwał zdolność widzenia. To, co zobaczył kątem oka, było równie zaskakujące, jak widok dziwnego statku.

Niewiele wiedział o laboratoriach, ale rząd probówek, butelek i zlewek na półkach tuż przed nim mógł znajdować się jedynie w analogicznym pomieszczeniu.

Czy był sam? Po co został tu przyniesiony? Cal po calu badał to, co mógł zobaczyć. Najwyraźniej nie leżał na podłodze, ale na jakiejś twardej powierzchni. Czy był to stół?

Powolutku zaczął obracać głowę pewien, że ostrożność jest konieczna. Teraz widział kawałek gołej, szarej ściany, a linia w końcu jego pola widzenia mogła oznaczać drzwi.

Tyle z tej strony pomieszczenia. Teraz druga strona. Znów odwrócił powoli głowę i odkrył nowe cuda. Pięć ciał, nagich jak on, leżało na stołach. Wszyscy byli nieżywi lub nieprzytomni, skłonny był raczej przypuszczać, że to ostatnie było prawdziwe. Ale w pokoju był jeszcze ktoś. Wysoka szczupła postać, odwrócona plecami do Simona robiła coś przy pierwszym z leżących ciał. Nie mógł się zorientować, jakiej rasy i płci jest ta sprawnie działająca osoba, ponieważ ubrana była w długi, szary, przepasany pasem fartuch, a na głowie miała równie szary czepek.

Obok pierwszego mężczyzny stał stolik na kółkach z rozmaitymi butelkami i zwisającymi rurkami. W żyły mężczyzny wbito igły, na głowę włożono okrągły metalowy kask. Simon ze zgrozą uświadomił sobie, że obserwuje śmierć człowieka. Nie śmierć ciała, ale śmierć, która sprowadzi to ciało do takiej postaci, jakie zabijano na drodze do Sulkaru i jakie on sam zabijał w obronie tej twierdzy!

Był absolutnie zdecydowany, że nie dopuści, aby z nim zrobiono to samo! Sprawdził ręce i nogi, poruszając się powoli. Uświadomił sobie, że na szczęście jest ostatnim w rzędzie, nie pierwszym. Ciało miał trochę zesztywniałe, ale w pełni panował nad swymi mięśniami.

Szary laborant skończył z pierwszym mężczyzną. Przysuwał stolik do następnego. Simon usiadł. Przez sekundę lub dwie kręciło mu się w głowie, więc schwycił się stołu, na którym leżał, pełen szczęścia, że stół nie zaskrzypiał, kiedy zmieniał pozycję.

Praca na drugim końcu pokoju widocznie była skomplikowana i wymagała pełnej koncentracji uwagi. Czując, że stół może się pod nim przewrócić, Simon spuścił nogi i odetchnął dopiero wtedy, kiedy jego stopy stanęły pewnie na gładkiej, zimnej podłodze.

Obserwował swego najbliższego sąsiada w nadziei, że tamten także się obudzi. Ale chłopiec, bo był to tylko nastolatek, leżał bezwładnie z zamkniętymi oczami, jego pierś unosiła się i opadała w dziwnie długich odstępach czasu.

Simon zrobił krok w kierunku półek. Jedynie tam mógł znaleźć jakąś broń. Ucieczka z laboratorium, zanim zorientuje się trochę lepiej w otoczeniu, byłaby zbyt ryzykowna. Nie mógł też pogodzić się z faktem, że w ten sposób pozostawi pięciu innych na pewną śmierć — a nawet coś gorszego niż tylko śmierć.

Wybrał sobie broń, butelkę napełnioną do połowy żółtym płynem. Wyglądała na szklaną, ale była bardzo ciężka. Cienka szyjka nad pękatym korpusem butelki stanowiła wygodny uchwyt. Simon poruszał się zwinnie wzdłuż, stołów w stronę pracującego laboranta.

Gołe stopy pozwoliły mu zbliżyć się bezszelestnie do człowieka w kitlu. Butelka uniosła się w górę i z całą siłą opadła w dół, rozbijając się u nasady głowy w szarym czepku.

Laborant przewrócił się bez żadnego krzyku, pociągając za sobą metalowy kask z przewodami, który miał być podłączony do głowy następnej ofiary. Simon chciał sięgnąć do gardła leżącego, ale zobaczył u nasady szyi płaską ranę, z której obficie płynęła krew. Przewrócił ciało na wznak, by przyjrzeć się twarzy człowieka, co do którego miał pewność, iż jest on Kolderczykiem.

Obraz, który powstał w wyobraźni Simona, okazał się znacznie bardziej szokujący niż rzeczywistość. Ten człowiek, a przynajmniej jego twarz, przypominała twarze wielu znanych mu ludzi. Miał raczej płaskie rysy, wystające kości policzkowe, szeroki nos, mały, i zbyt mały, wąski podbródek, nic pasujący do szerokości górnej połowy twarzy. Ale na oko nic wyglądał na obcego demona, bez względu na to, co kryło się pod roztrzaskaną czaszką.

Simon odnalazł tasiemki fartucha i rozwiązał je. Chociaż wzdragał się na myśl o dotknięciu czepka, musiał to jednak zrobić. W drugim końcu pokoju znajdowała się umywalnia, położył tam skrwawiony czepek do wypłukania. Pod fartuchem laborant miał obcisły kombinezon, w którym Simon nie zdołał odkryć żadnego zapięcia, toteż postanowił zadowolić się jedynie fartuchem.

Nie mógł już nic zrobić dla dwóch pierwszych mężczyzn, których laborant zdążył podłączyć do aparatury, maszyneria była zbyt skomplikowana. Próbował jednak obudzić każdego z pozostałych trzech, ale przekonał się, że to także jest niemożliwe. Wyglądali na ludzi pozostających pod działaniem silnego narkotyku. Zupełnie nie rozumiał, w jaki sposób udało mu się uniknąć tego losu, jeżeli to byli współwięźniowie ze statku.

Rozczarowany bezowocnością wysiłków, Simon podszedł do drzwi. Nie dostrzegł żadnego zamka ani klamki, ale po chwili prób okazało się, że drzwi wsuwają się w prawą ścianę. Wyjrzał na korytarz, którego sufit, ściany i podłoga miały ten sam monotonnie szary kolor co laboratorium. Korytarz wydawał się pusty, choć na całej jego długości były liczne drzwi. Simon skierował się do najbliższych.

Uchyliwszy je z taką samą ostrożnością, z jaką poruszał się po odzyskaniu przytomności, zajrzał do przechowalni ludzi, których Kolderczycy przetransportowali na Gorm, jeżeli to w ogóle był Gorm. Co najmniej dwadzieścia ciał, jeszcze w ubraniach, leżało rzędami. Simon przyjrzał się im pospiesznie, ale żaden z leżących nie wykazywał oznak przytomności. Może uda mu się jeszcze znaleźć ratunek dla tych w laboratorium. Dlatego też przywlókł do przechowalni trzech mężczyzn ze stołów i położył ich obok towarzyszy.

Odwiedzając laboratorium po raz ostatni Simon poszukiwał broni, ale znalazł jedynie zestaw skalpeli chirurgicznych, musiał więc zadowolić się najdłuższym z nich. Przeciął kombinezon laboranta, którego zabił, i ułożył go nagiego na jednym ze stołów w taki sposób, by od drzwi nie można było dostrzec roztrzaskanej głowy. Żałował, że nie zna sposobu zamknięcia drzwi na jakiś klucz czy zamek.

Wsadził nóż za pas zdobycznego fartucha, wypłukał czepek i ostrożnie założył go na głowę, chociaż był wilgotny. Setki słoików, probówek i butelek kryły niewątpliwie niejedną śmiertelną broń, ale niestety, nie potrafił jej rozpoznać. Na razie musi więc polegać na własnych pięściach i zdobytym nożu.

Simon wrócił na korytarz, zasunąwszy za sobą drzwi od laboratorium. Jak długo nikt nie będzie poszukiwał laboranta? Czy jego pracy doglądał ktoś, kto ma za chwilę się pojawić, czy też Simon dysponował większą ilością czasu?

Kolejna para drzwi nie poddała się jego wysiłkom. Ale przy końcu korytarza dostrzegł trzecie uchylone drzwi i znalazł się w pomieszczeniu, które mogło był jedynie pomieszczeniem mieszkalnym.

Umeblowanie pokoju było skromne, funkcjonalne, ale dwa krzesła i podobne do pudełka łóżko okazały się znacznie wygodniejsze niż zapowiadał ich wygląd. Simona zainteresował też inny mebel, który był biurkiem lub stołem. Postępowaniem Simona kierowało zdumienie, ponieważ jego umysł nie potrafił połączyć miejsca, w którym się właśnie znajdował, ze światem, który stworzył Estcarp, Gniazdo i pełen krętych uliczek Kars. Jedno należało do przeszłości, drugie do przyszłości.

Nie potrafił otworzyć szufladek biurka, chociaż na górze każdej z nich znajdowało się zagłębienie z łatwością mieszczące czubki palców. Zaskoczony, po daremnej próbie otwarcia najniższej szuflady, przysiadł na piętach.

W ścianach również znajdowały się schowki, z podobnymi zagłębieniami na palce. One także były zamknięte. Simon z uporem zaciskał szczęki zamierzając posłużyć się nożem jako podważającą dźwignią.

Nagle poderwał się, przywierając plecami do ściany i rozglądając się po pomieszczeniu. Tuż przed nim odezwał się głos mówiący w niezrozumiałym języku, najwyraźniej zadający jakieś pytanie, które wymagało natychmiastowej odpowiedzi.

SZARA ŚWIĄTYNIA

Czy znajdował się pod obserwacją? Czy był to po prostu jakiś system radiofonizacji? Skoro Simon upewnił się, że nadal jest sam w pokoju, zaczął wsłuchiwać się w słowa, których nie mógł zrozumieć i które mógł interpretować jedynie na podstawie intonacji. Spiker powtarzał coś, w każdym razie Simon był przekonany, że rozpoznał kilka dźwięków. Ale czy to znaczyło, że ktoś go obserwuje? Jak długo potrwa, zanim niewidzialny spiker zarządzi poszukiwania? Czy stanie się to natychmiast, jeżeli nie otrzyma odpowiedzi? Bez wątpienia było to ostrzeżenie. Należało coś zrobić. Tylko co? Simon wyszedł z powrotem na korytarz.

Z tej strony korytarz kończył się ślepą ścianą, należało spróbować drugiej strony, a to znaczyło przejście obok wszystkich drzwi. Ale wszędzie natykał się na niczym nie zakłóconą szarą ścianę. Mając w pamięci halucynacje z Estcarpu, Simon przeciągał dłońmi po gładkiej powierzchni. Jeżeli jednak znajdował się tam jakiś otwór, był ukryty znacznie lepiej niż mogłaby sprawić iluzja. Simon nabrał pewności, że Kolderczycy, kimkolwiek są, wywodzą się z innej rasy niż czarownice i że magia Kolderu ma inne pochodzenie. Opierają swe działania na umiejętnościach zewnętrznych, nie na wewnętrznej Mocy.

Dla mieszkańców Estcarpu większość umiejętności technicznych z jego własnego świata stanowiłaby czystą magię. I może właśnie spośród wszystkich Gwardzistów Estcarpu jedynie Simon mógł częściowo chociaż zrozumieć, co dzieje się na Gormie, był lepiej przygotowany, by zmierzyć się z tymi, którzy stosują maszyny i naukę niż jakakolwiek czarownica, która potrafiła stworzyć flotę z drewnianych okręcików.

Przeszedł wzdłuż korytarza, obmacując rękami najpierw jedną ścianę, a potem drugą, w poszukiwaniu jakiejś nieregularności powierzchni wskazującej na istnienie wyjścia. A może drzwi wyjściowe znajdują się w którymś z pokojów? Los z pewnością nie będzie mu długo sprzyjać.

I znów w otaczającej przestrzeni rozległ się ów głos wydający polecenia w nieznanym języku, jego gwałtowność nie ulegała wątpliwości. Simon, wietrząc niebezpieczeństwo, zamarł w bezruchu, oczekując niemal, że wciągną go jakieś ukryte drzwi lub że nagle znajdzie się w jakiejś sieci. W tym momencie zauważył wyjście, choć nie takie, jakiego się spodziewał, ponieważ w drugim końcu korytarza część ściany odsunęła się, a za nią widoczna była oświetlona przestrzeń. Simon wyciągnął nóż zza pasa, przygotowany na odparcie ataku.

Ciszę przerwał znów dźwięk owego tajemniczego głosu, Simon przypuszczał, że władcy tego miejsca nie odkryli jeszcze jego prawdziwego statusu. A może, jeśli go widzieli, to w szarym fartuchu i czepku wydał im się jednym z ich ludzi, który zachowywał się dziwnie, toteż wzywano go, by się gdzieś zameldował.

Postanowiwszy występować w tej roli jak najdłużej się da, Simon zbliżył się do nowo odkrytych drzwi z pewnością siebie godną komandosa, choć nierównie ostrożnie. Jednak omal nie wpadł w panikę, kiedy okazało się, że drzwi zamknęły się za nim i został uwięziony w pudełku. Dopiero kiedy dotknął jednej ze ścian i poczuł lekkie wibracje, domyślił się, że to winda, i odkrycie to, nie wiadomo dlaczego, poprawiło jego samopoczucie. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że Kolderczycy reprezentowali cywilizację zbliżoną do tej, jaką znał w swoim własnym świecie. Znacznie mniej denerwujące było wjeżdżanie czy zjeżdżanie windą na rozprawę z nieprzyjacielem niż na przykład stanie w wypełnionym mgłą pomieszczeniu i obserwowanie, jak w ciągu sekundy przyjaciel przemienia się w obrzydliwego cudzoziemca.

A jednak mimo uczucia, że wszystko, co go otacza, jest mu w jakiś sposób znane, Simon nie uspokoił się, nie osłabił czujności. Mógł zaakceptować wytwory Kolderczyków jako normalne, lecz nie atmosferę tego miejsca, które było mu zupełnie obce. I nie tylko obce, gdyż nie wszystko co obce musi być niebezpieczne, ale w jakiś sposób czuł, że jest ono nic do przyjęcia dla niego samego i jemu podobnych. Nie, nieobce, zdecydowała jakaś cząsteczka jego jaźni podczas krótkiej podróży do czekającego nań Kolderczyka, lecz nieludzkie, gdy tymczasem czarownice z Estcarpu były ludźmi, bez względu na to, jakie jeszcze niezwykłe zdolności mogły posiadać.

Drgania ścian ustały. Simon stanął z dala od drzwi niepewny, w którą stronę się otworzą. Nie miał jednak wątpliwości, te się otworzą i rzeczywiście tak się stało.

Tym razem z zewnątrz dochodziły jakieś dźwięki, stłumiony pomruk, ostry ton odległych głosów. Wyszedł ostrożnie do niewielkiej alkowy. I jeszcze raz ze zdwojoną siłą odczuł obcość tego miejsca, choć widok wydał mu się znajomy. Na jednej ścianie wyeksponowana była olbrzymia mapa. Drogi, głęboko wcięta linia brzegowa, ukształtowane trójwymiarowo góry — wszystko to już kiedyś widział. W niektórych miejscach mapy wpięte były różnokolorowe żaróweczki. lampki, wzdłuż wybrzeża, gdzie znajdowała się nie istniejąca już twierdza Sulkar, były fioletowe, na równinach Estcarpu paliły się światełka żółte, w Karstenie zielone, a w Alizonie czerwone.

Mapa wisiała nad stołem, na którym w pewnych odstępach umieszczone były maszyny, od czasu do czasu wydające jakieś dźwięki lub zapalające małe światełka kontrolne. Pomiędzy każdą parą maszyn, odwróceni plecami do Simona, całkowicie zaabsorbowani urządzeniami na stole, siedzieli ludzie w szarych fartuchach i czepkach.

Trochę z boku stał mniejszy stół czy biurko, przy którym siedziało trzech innych Kolderczyków. Środkowy z tej trójki miał na głowie metalowy kask, z którego zwieszały się rurki i cała pajęczyna przewodów prowadzących do stojącego za nim pulpitu. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, oczy miał zamknięte. Jednak nie spał, ponieważ od czasu do czasu jego palce sprawnie dotykały guziczków i dźwigni na umieszczonej przed nim tablicy. Simon objąwszy wzrokiem całą scenę nabrał przekonania, że znajduje się w sztabie jakiegoś ważnego zbiorowego przedsięwzięcia.

Tym razem słowa skierowane do niego nie rozległy się z powietrza, wypowiedział je mężczyzna siedzący po lewej stronie tego w metalowym kasku. Spojrzał na Simona, a jego płaska twarz o nadmiernie rozwiniętej górnej połowie, początkowo wyrażała głównie zniecierpliwienie, które jednak przekształcało się w świadomość, że ma do czynienia z kimś należącym do innego gatunku.

Simon skoczył. Nie mógł liczyć, że dotrze do końca stołu, ale w jego zasięgu znajdował się jeden z Kolderczyków obsługujących maszyny. Uderzył kantem dłoni, wymierzając cios, który mógłby złamać kark, ale pozbawił tylko ofiarę przytomności. Trzymając obwisłe ciało jak tarczę, Simon cofnął się do ściany przy drugich drzwiach, mając nadzieję, że uda mu się tamtędy wyjść.

Ku jego zdziwieniu mężczyzna, który pierwszy zauważył jego przybycie, nie czynił żadnych prób, by go zatrzymać, przynajmniej prób fizycznych. Powtórzył jedynie wolno i dobitnie w języku tubylców z kontynentu:

— Powrócisz do swojej jednostki. Zameldujesz się w punkcie kontrolnym.

W czasie gdy Simon nadal wycofywał się do drzwi, jeden z mężczyzn, który przedtem siedział obok jego obecnego więźnia, odwrócił zdumione oblicze od Simona, przenosząc wzrok na siedzących przy końcu stołu, a potem znów na Simona. Reszta jego kolegów spoglądała znad maszyn z takim samym zdziwieniem, kiedy ich oficer wstał. Było jasne, że oczekiwali od Simona natychmiastowego i bezwarunkowego posłuszeństwa.

— Wrócisz do swojej jednostki! Natychmiast! Simon roześmiał się. Rezultat tej reakcji był zaiste zadziwiający. Wszyscy obecni, z wyjątkiem mężczyzny w metalowym kasku, który na nic nie zwracał uwagi, wstali z miejsc. Ci z dużego stołu ciągle patrzyli na dwóch zwierzchników w końcu pomieszczenia, jakby w oczekiwaniu na rozkazy. Simon pomyślał, że gdyby skręcał się w agonii, nie byliby tak zaskoczeni, jego reakcja na rozkaz oszołomiła ich całkowicie.

Człowiek, który wydał ten rozkaz, położył rękę na ramieniu swego towarzysza w kasku, potrząsając nim łagodnie. Gest ten, choć tak powściągliwy, zdawał się wyrażać najwyższą panikę. Przyzwany w ten sposób do rzeczywistości Kolderczyk otworzył oczy, rozejrzał się dokoła, najpierw z niecierpliwością, a potem z widocznym osłupieniem. Patrzył na Simona, jakby obserwował cel.

To co nastąpiło, nie było fizycznym atakiem, ale uderzeniem niewidzialnej siły, niemożliwej do określenia dla kogoś niewtajemniczonego. Ale to był cios, który przygwoździł Simona do ściany, odebrał mu zdolność poruszania.

Ciało, którym zasłaniał się jak tarczą, wyśliznęło mu się z ramion i osunęło na podłogę. Nawet oddychanie stało się dla Simona wysiłkiem, na którym musiał się skoncentrować. Jeżeli zostanie w miejscu, pod naciskiem niewidzialnej miażdżącej ręki, nie przeżyje. Znajomość z czarownicami z Estcarpu wyostrzyła jego percepcję. Pomyślał, że to, co złapało go w pułapkę, nie było tworem ciała, ale umysły więc tylko przez umysł może być zwalczone.

Z tego rodzaju mocą zetknął się jedynie w Estcarpie i nie miał wprawy w posługiwaniu się nią. Zbierając wszystkie siły woli skoncentrował się na podniesieniu ręki, lecz ta poruszała się tak niezdarnie, że obawiał się niepowodzenia.

Teraz kiedy oparł jedną dłoń na ścianie, do której przykuła go nieznana energia, podniósł drugą dłoń. Choć bolały go mięśnie i głowa, zdołał odepchnąć się i odejść od ściany. Czy dostrzegł cień zaskoczenia na szerokiej twarzy Kolderczyka w metalowym kasku?

Następnym posunięciem Simona nie kierowała świadomość. Podniósł prawą rękę na wysokość serca i nakreślił w powietrzu pewien znak.

Widział go już po raz trzeci. Przedtem jednak nakreśliła go dłoń mieszkanki Estcarpu i przez chwilę płonął jasnym ogniem.

Teraz rysunek również rozbłysnął, ale rozpryskującą się bielą. I w tym momencie Simon mógł się poruszyć! Nacisk zelżał. Podbiegł do drzwi, wykorzystując chwilową możliwość ucieczki w leżące za nimi nieznane terytorium.

Była to jedynie chwilowa ucieczka, ponieważ natknął się na uzbrojonych mężczyzn. Trudno było źle odczytać ten wyraz koncentracji w zwróconych na niego oczach, kiedy wypadł na korytarz, na którym pełnili wartę. To byli niewolnicy Kolderu i tylko zabijając mógł sobie utorować drogę.

Zbliżali się w milczeniu ciężkim od groźby, od obietnicy śmierci. Simon szybko się zdecydował i rzucił się na ich spotkanie. Prześliznął się w prawo i zwarł z mężczyzną będącym najbliżej ściany, przewracając go w taki sposób, by równocześnie zabezpieczyć sobie tyły.

Niespodziewaną pomocą okazała się gładka powierzchnia podłogi. Siła uderzenia Simona przeniosła ich obydwu poza dwóch pozostałych wartowników. Simon uderzył nożem, czując dotyk ostrza na własnych żebrach. Wartownik kaszląc potoczył się po ziemi, a Simon wyrwał mu zza pasa pistolet strzałkowy.

Strzelił do pierwszego z pozostałych wartowników w samą porę i dzięki temu miecz wymierzony w jego szyję spadł na ranili? Dało to Simonowi cenną sekundę na wycelowanie w trzeciego i ostatniego przeciwnika.

Zabrawszy jeszcze dwa pistolety strzałkowe ruszył dalej. Na szczęście ten korytarz nie kończył się ukrytymi drzwiami, lecz schodami. Kamienne schody, biegnące przy kamiennej ścianie, znacznie różniły się od gładkich szarych powierzchni pomieszczeń, w których Simon dotychczas przebywał.

Jego gołe stopy szurały po chropowatej powierzchni kamiennych stopni. Na wyższym piętrze natknął się na przejście podobne do tych, jakie widywał w stolicy Estcarpu. Jakiekolwiek funkcjonalno-futurystyczne było jądro tego miejsca, z wyglądu przypominało ono miejscowe budowle.

Simon krył się dwukrotnie, z pistoletem gotowym do strzału, kiedy mijały go oddziały tubylców, przekształconych przez Kolderczyków. Nie mógł stwierdzić, czy zarządzono jakiś ogólny alarm, czy też były to zwykłe rutynowe patrole, ponieważ poruszali się równym krokiem i nie przeszukiwali bocznych przejść.

Wydawało się, że czas stanął w miejscu w szarych, jednostajnie oświetlonych korytarzach. Simon nie wiedział, czy był to dzień czy noc, ani od jak dawna przebywał w kolderskiej twierdzy. Ale ostro odczuwał głód, pragnienie, zimno przenikające fartuch, który miał na sobie, i niewygodę, jaką sprawiało mu chodzenie boso, gdyż zawsze nosił buty.

Gdyby chociaż miał jakiś obraz wewnętrznego planu labiryntu. Z którego próbował uciec. Czy był na wyspie Gorm? Albo w tajemniczym mieście Yle założonym przez Kolder-czyków na wybrzeżu kontynentu? Czy może w jakiejś bardziej ukrytej kwaterze najeźdźców? Bo nie miał wątpliwości, że była to ważna kwatera.

Chęć znalezienia choćby tymczasowego schronienia i zaspokojenia głodu skłoniła go do przeszukania pomieszczeń na wyższy m piętrze. Nie było tu mebli, jakie widział niżej. Rzeźbione drewniane skrzynie, krzesła i stoły były wytworem tubylców. W niektórych pomieszczeniach znać było ślady szybkiego opuszczenia ich przez mieszkańców, ślady poszukiwań pokryte teraz kurzem, jakby pokoje te od dawna nie były używane.

W jednym z takich pomieszczeń Simon znalazł odpowiednie ubranie. Ciągle jednak brakowało mu kolczugi i jakiejś innej broni poza pistoletami, które odebrał zabitym wartownikom. Przede wszystkim jednak odczuwał głód i zastanawiał się, czy w poszukiwaniu jedzenia nie będzie musiał wrócić na niebezpieczne niższe kondygnacje.

Choć myślał o zejściu na dół, na razie wspinał się po każdej rampie czy stopniach, na jakie natrafił. Zorientował się, że w tym labiryncie wszystkie okna pozabijano, tak że funkcjonowało tu jedynie sztuczne oświetlenie, które stawało się tym słabsze, im więcej pięter dzieliło Simona od głównej kwatery Kolderu.

Ostatnie, bardzo wąskie pasmo schodów wyglądało na częściej używane, toteż Simon trzymał pistolet w pogotowiu, wspinając się w kierunku znajdujących się na górze drzwi. Drzwi otworzyły się łatwo i znalazł się na płaskim dachu. Nad jego częścią wzniesiono rodzaj daszka, pod którym Simon dostrzegł przedmioty, które — po tym, co widział na dole — bynajmniej go nie zdziwiły. Ich krótkie przysadziste skrzydła były skierowane do tyłu pod ostrym kątem, a żaden kadłub nie mógł pomieścić więcej niż pilota i ze dwóch pasażerów, ale były to niewątpliwie samoloty. W ten sposób wyjaśniła się tajemnica zdobycia Sulkaru, jeżeli oczywiście nieprzyjaciel dysponował odpowiednią liczbą powietrznych statków.

Dla Simona stanowiły one sposób ucieczki, o ile nie trafi mu się inna szansa. Ale skąd miał uciekać? Rozglądając się po tym zaimprowizowanym hangarze w poszukiwaniu strażnika, Simon przesunął się do skraju dachu mając nadzieję, że zobaczy coś, co pozwoli mu zorientować się w okolicy.

Przez moment zastanawiał się, czy nie znalazł się z powrotem w odbudowanym Sulkarze. W dole widoczny był port z zakotwiczonymi statkami, rzędy domów wzdłuż ulic biegnących w kierunku nabrzeża. Ale to miasto miało inny plan niż port kupiecki. Było większe i zaplanowane jakby odwrotnie: tam gdzie w Sulkarze znajdowały się magazyny i nieliczne domy mieszkalne, tu było na odwrót. Chociaż słońce zdawało się wskazywać, że zbliża się południe, ulice były opustoszałe, domy sprawiały wrażenie nie zamieszkanych. Ale nie widać było także oznak rozkładu i powolnego wkraczania przyrody, tak charakterystycznych dla kompletnie opuszczonych domostw.

Wystrój architektoniczny przypominał budowle Estcarpu i Karstenu, z minimalnymi tylko różnicami, nie mogło to więc być wzniesione przez Kolder Yle. Musiał znajdować się na wyspie Gorm, może w Sipparze, owym ośrodku narośli, którego siły Estcarpu nie mogły przebić.

Jeżeli miasto widoczne w dole było rzeczywiście nie zamieszkane, powinien bez trudu dostać się do portu i znaleźć jakiś sposób, by przeprawić się statkiem na wschodni kontynent. Ale skoro budynek, na którym się znajdował, był tak dokładnie odizolowany od świata zewnętrznego, to może jedyną możliwość ucieczki stwarzał właśnie dach?

Budynek, na którym stał, był najwyższą budowlą w niewielkim mieście, może był to stary zamek, w którym władali członkowie klanu Korisa. Gdyby kapitan był tu razem z nim, sprawa mogłaby być o wiele prostsza. Simon obszedł wszystkie boki i przekonał się, że do budynku nie przylegał żaden dach, że z każdej strony była ulica lub ulice.

Niechętnie wrócił do zaimprowizowanego hangaru. Głupotą byłoby zawierzyć maszynie, której nie umiał pilotować. Ale nie był to powód, żeby chociaż jednej z nich nie przyjrzeć się dokładnie. Simon stawał się coraz bardziej śmiały, skoro tak długo nic mu się nie stało. Mimo wszystko zabezpieczył się od niespodzianek. Nóż tkwiący w zamku drzwi prowadzących na dach ostrzeże go o przybyciu intruza.

Podszedł do najbliższego samolotu. Bez trudu wypchnął go z hangaru. Maszyna okazała się lekka, łatwa do prowadzenia. Podniósł wieko szerokiego dziobu i obejrzał silnik. Nie przypominał on żadnego znanego Simonowi silnika, ale nie był on przecież ani inżynierem, ani mechanikiem. Miał jednak dość wiary w skuteczność działań ludzi znajdujących się poniżej, by zachować pewność, że samolot będzie latał — o ile potrafi go poprowadzić.

Przed podjęciem dalszych poszukiwań Simon obejrzał cztery kolejne maszyny, rozbijając kolbą jednego z pistoletów ich silniki. Jeżeli miał uciekać drogą powietrzną, nie chciał stać się celem polowania myśliwców.

Nieprzyjaciel uderzył w momencie, kiedy Simon po raz ostatni uniósł w górę zaimprowizowany młotek. Nie było dobijania się do zablokowanych drzwi ani tupotu strażników na schodach. Znów milczące uderzenie owej niewidzialnej siły. Tym razem nie próbowała przygwoździć go do miejsca, ale sprowadzić do siebie. Simon uchwycił się uszkodzonego samolotu jak kotwicy. Zamiast tego wyciągnął go na otwartą przestrzeń — nie mógł się zatrzymać i szedł dalej w dół dachu.

Jednak owa siła nie prowadziła go do drzwi! Z rosnącym przerażeniem Simon uświadomił sobie, że jego przeznaczeniem nie była wątpliwa przyszłość na niższych kondygnacjach, ale szybka śmierć po skoku z dachu.

Walczył całą siłą woli, stawiając po jednym kroku. Ponownie spróbował sztuczki ze znakiem w powietrzu, która pomogła mu uprzednio, lecz bezskutecznie. Może dlatego, że teraz nie znajdował się twarzą w twarz z nieprzyjacielem.

Mógł opóźnić nieunikniony koniec o ułamki sekund. Próba podejścia do drzwi nie powiodła się, miał desperacką nadzieję, że wróg przyjmie ten gest jako kapitulację. Teraz już Simon był pewny, że chcieli jego śmierci. Podjąłby taką samą decyzję, gdyby on tu dowodził.

Pozostawał jeszcze samolot, którym zamierzał się posłużyć jako ostatnią deską ratunku. Teraz nie było innej możliwości! Samolot znajdował się pomiędzy nim i skrajem dachu, ku któremu pchała go niewidzialna siła.

Szansa była niewielka, ale nie miał innej. Simon wykonał dwa kroki pod naciskiem nieznanej siły, zrobił następny tak szybko, jakby opuszczały go siły. Kolejny krok i jego ręka znalazła się na drzwiach do kabiny pilota. Z najwyższym wysiłkiem wskoczył do wnętrza.

Pęd powietrza pchnął Tregartha na przeciwległą ścianę kabiny, a lekki samolot zakołysał się. Simon utkwił wzrok w tablicy kontrolnej. Na końcu wąskiego otworu znajdowała się dźwignia i był to jedyny przedmiot, który wydawał się ruchomy. Skierowawszy prośbę o pomoc do innych Mocy niż te, które znano w Estcarpie, Simon zdołał podnieść rękę i opuścić dźwignię.

MIASTO UMARŁYCH

Spodziewał się jak dziecko, że uniesie się w powietrze, tymczasem maszyna ruszyła do przodu nabierając szybkości, uderzyła dziobem w balustradę dachu z wystarczającą siłą, by przetoczył się cały samolot. Simon wiedział, że spada, ale wbrew intencjom swych prześladowców nie sam, lecz uwięziony w kabinie.

Miał jeszcze jeden moment świadomości, w którym zdał sobie sprawę, że nie spada prosto w dół, lecz pod pewnym kątem. Zrezygnowany raz jeszcze pociągnął dźwignię ustawiając ją w środkowym położeniu. Wtedy nastąpił huk, a po nim ciemność, bez żadnych widoków, dźwięków ani doznań.

Bursztynowa iskierka obserwowała go w mroku. Towarzyszył jej słaby, powtarzający się dźwięk — cykanie zegarka, plusk kropel wody? Trzecim czynnikiem był zapach. To on pobudził Simona do działania. Był to słodkawy odór, duszący, kręcący w nosie, smród zgnilizny i śmierci.

Zdał sobie sprawę, że siedzi, a w słabym świetle dostrzegł szczątki samolotu, które utrzymywały go w tej pozycji. Ale niewidzialny nacisk, który dręczył go na dachu, zniknął, mógł spokojnie się poruszać, myśleć.

Poza kilkoma bolesnymi stłuczeniami, wydawało się, że wyszedł z katastrofy bez szwanku. Samolot musiał złagodzić szok uderzenia o ziemię. A czerwonawe oko, które spoglądało nań w mroku, okazało się światełkiem na tablicy kontrolnej. Gdzieś w pobliżu kapała woda. Źródło obrzydliwego smrodu także było niedaleko.

Simon uniósł się na siedzeniu i odpychał otaczające go ściany. Rozległ się zgrzyt metalu o metal i spora część kabiny opadła. Simon z trudem wyczołgał się z klatki. Nad głową dostrzegł dziurę obramowaną połamanymi drewnianymi listwami. Na jego oczach następny kawałek dachu spadł na i tak już sfatygowaną maszynę. Samolot musiał uderzyć w dach któregoś z pobliskich domów i zapaść się w głąb. Dziwnym zrządzeniem losu Simon uszedł z życiem i stosunkowo nie potłuczonymi kończynami.

Przez jakiś czas musiał być nieprzytomny, ponieważ niebo miało blade barwy wieczoru. Głód i pragnienie stały się niemal bolesne. Musi znaleźć jedzenie i wodę.

Ale dlaczego nieprzyjaciel jeszcze go nie odnalazł? Bez wątpienia z dachu zamku łatwo było zauważyć, gdzie zakończył się jego niefortunny lot. Chyba że — przypuśćmy, że nie wiedzieli o próbie użycia samolotu — przypuśćmy, iż mogą go wyśledzić tylko przez rodzaj kontaktu myślowego. W takim przypadku wiedzieliby jedynie, że przeleciał przez balustradę, że jego upadek zakończył się utratą przytomności, która dla nich mogła oznaczać śmierć. Jeżeli to prawda, to był wolny, nawet w obrębie Sipparu!

Najpierw trzeba znaleźć coś do jedzenia i picia, a potem zorientować się, w jakiej jest odległości od portu.

Udało mu się odnaleźć drzwi prowadzące na schody, które, jak się spodziewał, dochodziły do poziomu ulicy. Powietrze było ciężkie, przesycone charakterystycznym zapachem. Potrafił zidentyfikować ten zapach i zawahał się na myśl o tym, co musi się znajdować na dole.

Ale na dole znajdowało się jedyne wyjście, więc trzeba było zejść. Okna nie były zabite i na każdej kondygnacji schodów kładły się plamy światła. Były także drzwi, ale Simon żadnych nie otworzył, bo wydawało mu się, że w ich pobliżu ten przerażający, budzący mdłości zapach stawał się silniejszy.

Jeszcze jedno piętro w dół i znalazł się w korytarzu zakończonym szerokim portalem, który — jak przypuszczał — musiał wychodzić na ulicę. Tutaj Simon odważył zapuścić się w głąb domu i w jednym z pomieszczeń znalazł twardy jak podeszwa chleb, który stanowił główną rację żywnościową żołnierzy w Estcarpie, i słoik smażonych owoców, które okazały się dobrze zakonserwowane pod szczelnym przykryciem. Pokruszone resztki innych zapasów dowodziły, że od bardzo dawna nikogo tu nie było. Z kranu kapała woda i Simon napił się, jeszcze zanim zabrał się do jedzenia.

Mimo głodu jadł z trudem, gdyż słodkawy smród docierał wszędzie. Chociaż obejrzał poza cytadelą tylko ten jeden budynek, Simon podejrzewał, że Sippar był miastem umarłych. Kolderczycy musieli bezlitośnie rozprawić się z tymi spośród pokonanych, którzy nie byli im potrzebni. Nie tylko pozbawili ich życia, ale zostawili nie pogrzebanych w ich własnych domach. Czy miało to być ostrzeżenie przed buntem tych nielicznych, którzy ocaleli? Czy po prostu nie przywiązywali do tego wagi?

Simon uznał, że to było najbardziej prawdopodobne, i dziwne poczucie pokrewieństwa z najeźdźcami o płaskich twarzach zniknęło bezpowrotnie.

Zabrał z sobą cały chleb, jaki udało mu się znaleźć, i butelkę wody. Zdziwiło go, że drzwi prowadzące na ulicę zaryglowane były od wewnątrz. Czyżby mieszkańcy tego domu najpierw zamknęli drzwi, a potem popełnili zbiorowe samobójstwo? Czy też ta sama metoda presji, za pomocą której próbowano zrzucić go z dachu, doprowadziła do ich śmierci?

Ulica była kompletnie opustoszała, dokładnie tak, jak widział to z dachu. Simon jednak szedł blisko budynków, bacznie obserwując każdą zacienioną bramę, każde skrzyżowanie. Wszystkie drzwi były zamknięte, nic się nie poruszyło, kiedy zmierzał w stronę portu.

Przypuszczał, że gdyby próbował otworzyć któreś z tych drzwi, okazałyby się zamknięte, a wewnątrz znalazłby tylko trupy. Czy mieszkańcy Sipparu zginęli wkrótce po tym, jak Gorm powitał Kolderczyków, by w ten sposób zaspokoić ambicje Orny i jej syna? A może śmierć przyszła później, już po ucieczce Korisa do Estcarpu, kiedy wyspa była odcięta od reszty świata? Nie obchodziło to nikogo, może poza historykami. Gorm był miastem umarłych — umarłych ciałem, a w cytadeli — umarłych duchem — i tylko Kolderczycy, którzy równie dobrze mogli być martwi pod innym względem, nadawali mu pozory życia.

Simon starał się zapamiętać ulice i domy. Gorm można oswobodzić tylko, jeżeli zniszczy się centralną twierdzę, tego był pewien. Wydawało mu się jednak, że pozostawienie tej pustyni opuszczonych domów dokoła własnej jaskini było poważnym błędem Kolderczyków. Jeżeli nie ukryli jakichś urządzeń alarmowych w ścianach domów, to sprowadzenie na brzeg desantu i trzymanie go w ukryciu może wcale nie być trudne.

Przypomniał sobie opowieści Korisa o szpiegach wysyłanych przez lata z Estcarpu na tę wyspę. I to, że sam kapitan nie mógł tu powrócić z powodu jakiejś tajemniczej bariery. Po własnych doświadczeniach z bronią kolderską Simon gotów był uwierzyć we wszystko. Tylko że jemu udało się uwolnić, najpierw w jednym z pokoi w cytadeli wroga, a potem dzięki użyciu jednego z samolotów. Fakt, że nie próbowali go ścigać na dole, świadczył, iż uznali go za martwego. Trudno było mu uwierzyć, że nikt czy nic nie obserwuje milczącego miasta. Toteż przez całą drogę do przystani Simon starał się kryć.

Znalazł tam statki, były uszkodzone przez sztormy, niektóre częściowo wyciągnięte na brzeg, ze zgniłym takielunkiem, podziurawionymi burtami, inne na pół zatopione, tak że nad wodę wystawały jedynie górne pokłady. Żaden z tych statków nie pływał od miesięcy, nawet od lat!

Od stałego lądu dzieliła Simona szerokość zatoki. Jeżeli ten martwy port to Sippar, a nie miał powodu przypuszczać, że tak nie jest, to stał naprzeciw długiego cypla, na którym najeźdźcy zbudowali Yle, a który kończył się jakby palcem. W miejscu paznokcia stał kiedyś Sulkar. Możliwe, że od momentu upadku twierdzy kupców siły Kolderu kontrolują teraz cały przylądek.

Gdyby udało mu się znaleźć niewielką łódź, musiałby płynąć dłuższą drogą na wschód wzdłuż butelkowatej zatoki do ujścia rzeki Es i potem do Estcarpu. A prześladowała go myśl, że czas już nie stoi po jego stronie.

Znalazł odpowiednią łódź ukrytą w magazynie. Wprawdzie nie był żeglarzem, ale podjął wszelkie środki ostrożności, by sprawdzić, czy łódź jest zdatna do drogi. Czekał do zapadnięcia zupełnego zmroku, zanim wziął się do wioseł, zaciskając zęby, gdyż bolało go posiniaczone ciało, i wiosłował zaciekle klucząc pomiędzy przegniłymi kadłubami dawnej floty Gormu.

Kiedy wypłynął już z przystani i odważył się postawić niewielki maszt, natknął się na kolderskie urządzenia obronne. Nic nie zobaczył ani nie usłyszał padając na dno łodzi, z palcami w uszach, z zamkniętymi oczami, broniąc się przed nawałą milczących dźwięków i niewidzialnego światła, które próbowały się wydostać z jakiegoś zakątka jego mózgu. Przypuszczał, że doświadczenie z siłą woli uświadomiło mu moc Kolderu, ale to rozdzieranie ludzkiego mózgu było znacznie gorsze.

Czy przebywał w tej chmurze minuty, dzień, czy rok? Ogłupiały i otępiały, Simon nie potrafiłby tego powiedzieć. Leżał na dnie łodzi, która kołysała się na falach, posłuszna dotknięciu wiatru w żagle. A za nim pozostał Gorm, martwy i ciemny w świetle księżyca.

Przed świtem wyłowił Simona patrol przybrzeżny z Es. Już czuł się trochę lepiej, choć wydawało mu się, że mózg ma tak poharatany jak łódź. Często zmieniając konie dojechał do stolicy Estcarpu.

W zamku, w tym samym pomieszczeniu, w którym po raz pierwszy spotkał Strażniczkę, wziął udział w naradzie wojennej opowiadając o przygodach na Gormie, i o kontaktach z Kolderczykami. Słuchali go oficerowie Estcarpu i owe kobiety o nieprzeniknionych twarzach. Przez cały czas szukał pośród czarownic tej jednej, ale jej nie znalazł.

Kiedy skończył, zadano mu kilka pytań, pozwalając opowiadać we własny sposób. Koris z kamienną twarzą i zaciśniętymi wargami słuchał opowieści o mieście umarłych. Strażniczka ruchem ręki przywołała jedną z kobiet.

— Teraz, Simonie Tregarth, weź ją za ręce i pomyśl o człowieku w metalowym kasku, staraj się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły jego stroju i twarzy — rozkazała.

Simon posłuchał, choć nie bardzo wiedział, jaki to ma sens. Pomyślał kwaśno, że na ogół jest się posłusznym czarownicom z Estcarpu.

Więc trzymał te ręce suche i chłodne i przypominał sobie szary fartuch, dziwną twarz, której dolna część nie odpowiadała górnej, metalowy kask, władczy wyraz, a następnie zdziwienie, jakie odmalowało się na owej twarzy, kiedy Simon stawił opór. Ręce kobiety wysunęły się z jego dłoni i odezwała się znów Strażniczka:

— Siostro, widziałaś? Możesz nadać temu kształt?

— Widziałam — odpowiedziała kobieta. — Mogę nadać kształt temu, co mogę zobaczyć. Skoro użył mocy w pojedynku siły woli, wrażenie musiało być olbrzymie. Chociaż — spojrzała na swoje ręce, poruszając każdym palcem, jakby w przygotowaniu do jakiegoś zadania — czy będziemy mogli wykorzystać taką sztukę, to inna sprawa. Byłoby lepiej, gdyby polała się krew.

Nikt tego nie wytłumaczył, a Simon nie miał czasu zadawać pytań, bo po skończeniu narady Koris zabrał go do koszar. Znalazłszy się w tym pokoju, w którym kwaterował przed wymarszem do Sulkaru, Simon zapytał kapitana:

— Gdzie jest tamta pani? — Denerwujące było, że nie potrafił nazwać po imieniu znanej osoby, ta właściwość czarownic złościła go teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ale Koris zrozumiał.

— Sprawdza posterunki graniczne.

— Ale czy jest bezpieczna?

Koris wzruszył ramionami. — Czy ktokolwiek z nas jest bezpieczny? Bądź pewny, że kobiety władające Mocą nie ponoszą niepotrzebnego ryzyka. Zbyt cenne jest to, co się w nich kryje. — Podszedł do zachodniego okna, wpatrując się w nie, jakby chciał zobaczyć coś poza okalającą miasto równiną. — A więc Gorm jest martwy. — Słowa te wypowiedział z trudem.

Simon ściągnął buty i położył się na łóżku. Dokuczała mu każda kostka, każdy mięsień.

— Opowiedziałem ci, co widziałem, ale tylko to, co widziałem. Życie ogranicza się do centralnej twierdzy Sipparu. Nie znalazłem go nigdzie indziej, ale nie szukałem zbyt daleko.

— Życie? Jakie życie?

— Zapytaj tych z Kolderu, a może naszych czarownic — odpowiedział sennie Simon. — Żaden z nich nie jest taki jak ty i może życie też pojmuje odmiennie.

Jak przez mgłę uświadamiał sobie, że kapitan odszedł od okna i stanął nad nim tak, że jego szerokie ramiona zasłaniały dostęp światła.

— Myślę, Simonie Tregarth, że ty jesteś inny. — Głos jego znów zabrzmiał głucho, bezdźwięcznie. — A zobaczywszy Gorm, jak oceniasz jego życie, czy śmierć?

— Jako wstrętną — wymamrotał Simon. — Ale to także można będzie ocenić we właściwym czasie. — Jeszcze zanim zasnął, zastanawiał się nad doborem słów.

Simon spał, obudził się na obfity posiłek i zasnął znowu. Nikt go nie potrzebował, nie obudziło go też to, co działo się w zamku. Mógł być zwierzęciem gromadzącym zapasy sił, tak jak niedźwiedź zbiera zapasy tłuszczu przed zimowym snem. Kiedy wreszcie się obudził, odczuwał zapał, siły, świeżość, co nie zdarzyło mu się już od bardzo dawna, chyba od czasu poprzedzającego Berlin. Berlin! Gdzie to było? Zupełnie nowe sceny zacierały w jego pamięci dawne wspomnienia.

A najczęściej prześladowało go wspomnienie pokoju w owym położonym na odludziu domu w Karsie, pokoju, w którym tkaniny zdobiły ściany, a czarownica patrzyła na niego z podziwem, kiedy jej ręka kreśliła w powietrzu płonący symbol. I jeszcze ten drugi moment, kiedy stała z bólem w sercu, dziwnie samotna, po tym użyła czarów dla Aldis, plamiąc swój dar dla dobra sprawy.

Teraz, kiedy Simon leżał czując pulsowanie życia w każdym nerwie i komórce swego ciała, gdy nie czuł siniaków, głodu i chęci przetrwania za wszelką cenę, położył prawą rękę na sercu. Ale nie wyczuł pod nią ciepłego ciała, lecz pieścił w pamięci coś innego, coś, co wydobywała z niego pieśń nie będąca pieśnią i przelała w dłoń, którą wtedy trzymał w swej dłoni, jakąś substancję, o której istnieniu nie wiedział.

Te pełne spokoju sceny zdominowały wspomnienia o walce na granicy i kolderskiej niewoli. Ponieważ jednak, choć tak pozbawione działania, podniecały go skrycie, nie chciał ich zdefiniować ani bliżej wyjaśnić, co dla niego znaczyły.

Wkrótce jednak wezwano go do działania. W czasie jego snu Estcarp postawił na nogi wszystkie swoje siły. Rozstawione na wzgórzach wieże sygnalizacyjne ściągnęły posłańców z gór, z Gniazda Sokolników, od wszystkich chętnych do przeciwstawienia się Gormowi i zagładzie, którą niósł Gorm. Pół tuzina bezdomnych statków sulkarskich zacumowało w zatoczkach znalezionych przez Sokolników, rodziny ich załóg wylądowały bezpiecznie, statki zostały uzbrojone i przygotowane do akcji. Wszyscy byli bowiem zgodni, że trzeba uderzyć na Gorm, zanim Gorm uderzy.

Przy ujściu rzeki Es założono obóz, olbrzymi namiot stanął na samym brzegu oceanu. Z tego namiotu widać było zarys wyspy przypominający chmurę. A w pobliżu miejsca, gdzie stała kiedyś ich twierdza, czekały na sygnał statki z sulkarskimi załogami, Sokolnikami, oddziałami straży granicznej.

Najpierw należało złamać otaczającą Gorm barierę, a to mogły zrobić tylko czarownice z Estcarpu. Simon, nie bardzo wiedząc dlaczego, został tu wezwany, znalazł się przy stole, który mógł równie dobrze być stołem do gry, choć jego powierzchnia nie składała się z kolorowych prostokątów. Natomiast przed każdym siedzeniem wymalowano jakiś symbol. A towarzystwo zbierające się w namiocie było mieszane, dobrane dość dziwnie jak na najwyższe dowództwo.

Simon zauważył, że jego krzesło stoi obok miejsca Najwyższej Strażniczki, a symbol na stole obejmuje podwójną powierzchnię. Był to brązowy sokół w owalnej złotej ramie, nad którą umieszczono potrójny kornet[3]. Po lewej stronie w niebieskozielonym rombie wymalowano pięść ściskającą topór. Dalej był czerwony kwadrat z rogatą rybą.

Po prawej stronie, za krzesłem Najwyższej Strażniczki, wymalowano dwa dalsze symbole, których nie mógł odczytać nie pochylając się nad stołem. Dwie czarownice usiadły na wprost owych symboli i siedziały trzymając płasko dłonie na rysunkach. Coś poruszyło się po jego lewej strome. Poczuł dziwny przypływ dobrego samopoczucia, gdy spotkał jej wzrok, w którym kryło się więcej niż zwykłe rozpoznanie jego osoby. Czarownica nie odezwała się, więc Simon również milczał. Szóstą i ostatnią osobą był Briant, który siedział blady, wpatrując się w rysunek ryby, jakby było to żywe stworzenie i jakby siłą wzroku musiał uwięzić ją w tym morzu szkarłatu.

Kobieta, która trzymała ręce Simona, kiedy myślał o mężczyźnie z Gormu, weszła do namiotu z dwiema towarzyszkami, a każda z nich trzymała w ręku niewielki przenośny piecyk z płonącymi węglami, z którego unosił się słodkawy dym. Umieściły je na brzegu stołu, a trzecia czarownica postawiła tam duży, ciężki koszyk. Odrzuciła przykrywający go kawałek materiału i w koszu ukazało się kilka niewielkich figurek.

Wziąwszy pierwszą z nich stanęła przed Briantem. Dwukrotnie przesunęła figurkę nad unoszącym się z piecyka dymem, po czym umieściła ją na linii wzroku młodzieńca. Była to starannie wykonana laleczka z kasztanoworudymi włosami, tak pełna życia, że Simon nie miał wątpliwości, iż miała przedstawiać jakąś żyjącą osobę.

— Fulk — czarownica wypowiedziała to imię i postawiła laleczkę na środku czerwonego kwadratu, na wymalowanej rybie. Briant nie mógł już bardziej zblednąć, ale Simon widział, jak nerwowo przełykał ślinę, zanim zdobył się na odpowiedź.

— Fulk z Verlaine.

Czarownica wyjęła z koszyka następną figurkę i zbliżyła się do sąsiadki Simona, który dzięki temu lepiej mógł ocenić maestrię jej sztuki. Trzymała bowiem w ręku, nad dymem z przenośnego piecyka, doskonały obraz tej, która prosiła o amulet, by zatrzymać przy sobie Yviana.

— Aldis.

— Aldis z Karsu — potwierdziła siedząca obok Simona Strażniczka, kiedy maleńkie stopy laleczki stanęły na pięści trzymającej topór.

— Sandar z Alizonu — trzecia figurka zajęła pozycję bardziej na prawo od Simona.

— Siric. — Brzuchata laleczka w powłóczystych szatach jeszcze dalej na prawo.

Wtedy czarownica wyjęła z koszyka ostatnią figurkę i przyglądała jej się dłuższą chwilę przed wystawieniem jej na działanie dymu. Kiedy stanęła przed Simonem i Najwyższą Strażniczką, nie wypowiedziała żadnego imienia, trzymała laleczkę pozwalając Simonowi ją zidentyfikować. Przyglądał się miniaturowej kopii kolderskiego oficera z Gormu w metalowym kasku na głowie. Wydawało mu się, że podobieństwo zostało uchwycone bezbłędnie.

— Gorm! — Rozpoznał postać, choć nie potrafił nadać jej lepszego imienia. A czarownica starannie ustawiła figurkę na brązowozłotym sokole.

GRA MOCY

Pięć postaci ustawionych na symbolach krajów, pięć doskonałych podobizn żywych mężczyzn i kobiet. Ale dlaczego? I w jakim celu? Simon spojrzał znów w prawo. Znajoma czarownica trzymała w rękach maleńkie stopy podobizny Aldis, a Briant — nogi figurki Fulka. Oboje uważnie wpatrywali się w swoje laleczki, choć Briant wyglądał na zaniepokojonego.

Simon skierował uwagę na stojącą przed nim figurkę mężczyzny. Po głowie przemykały mu wspomnienia dawnych legend. Czy będą teraz wbijać szpilki w te repliki i oczekiwać, że pierwowzory dotknie cierpienie i śmierć?

Najwyższa Strażniczka sięgnęła po jego dłoń i trzymała ją w uścisku, jaki poznał w Karsie w czasie zmiany postaci. Równocześnie drugą ręką objęła podstawę figurki. Simon zrobił to samo i teraz ich palce zamknęły w uścisku podobiznę Kolderczyka.

— Myśl teraz o tym, z którym stoczyłeś próbę sił, z którym może łączyły cię więzy krwi. Wyrzuć ze swego umysłu wszystko inne, skoncentruj się na tym, którego musisz dosięgnąć i ugiąć, żeby służył naszym celom. Bo musimy teraz, przy tym stole, wygrać w tej Grze Mocy, inaczej zginiemy!

Simon wpatrywał się w figurkę w kasku. Nie wiedział, czy mógłby oderwać od niej wzrok, nawet gdyby chciał. Przypuszczał, że uczestniczy w tej dziwacznej procedurze przede

wszystkim dlatego, że jako jedyny człowiek z Estcarpu widział owego oficera z Gormu.

Maleńka twarz, na pół przysłonięta kaskiem, stawała się coraz większa, niemal naturalnych rozmiarów. Patrzyli na siebie teraz tak jak w tamtym pokoju w sercu Sipparu.

Oczy mężczyzny były zamknięte, zajęty był swoimi tajemniczymi sprawami. Simon nie przestawał mu się przyglądać i uświadomił sobie, że w jego umyśle zbiera się cała nienawiść, jaką czuł do Kolderczyków, cały wstręt zrodzony w Sipparze, płynący ze sposobu, w jaki traktowali więźniów. Jakby z drobnych elementów składał jedną wspaniałą broń.

Simon nie znajdował się już w namiocie, w którym słychać było morski wiatr i zgrzytanie piasku pod palcami. Stał na wprost Kolderczyka w twierdzy Sippar, chcąc go zmusić, by otworzył oczy, spojrzał na niego, Simona Tregartha, i zmierzył się z nim w pojedynku nie dwóch ciał, ale woli i umysłów.

Mężczyzna otworzył oczy i Simon, patrząc w ciemne źrenice, zobaczył, że powieki unoszą się wyżej jakby w geście rozpoznania, uświadomienia sobie zagrożenia. Mężczyzna jakby zdał sobie sprawę, że staje się rodzajem tygla, w którym każdy strach, każde niebezpieczeństwo doprowadzić może do stanu wrzenia.

Wpatrywali się w siebie. Simon powoli przestawał dostrzegać płaskie rysy twarzy, metalowy kask. Pozostawały tylko te oczy. Tak jak w Karsie czuł przepływ strumienia mocy z własnej ręki do ręki czarownicy, tak teraz wiedział, że to, co w nim się gotuje, zasilane jest stale ciepłem większym, niż mógłby sam stworzyć, że był tylko pistoletem, z którego wylecieć miała śmiercionośna strzałka.

Początkowo Kolderczyk stawił mu czoło z pewnością siebie, teraz pragnął uwolnić się z tego pojedynku oczu, więzi umysłu, za późno uświadomił sobie, że schwytano go w pułapkę. Lecz nie mógł wycofać się z tego, co zaakceptował pełen wiary w swoją formę magii.

Simon poczuł nagle, że opuściło go napięcie i że przeniosło się na jego przeciwnika. W oczach kolderskiego oficera pojawiła się panika, która ustąpiła miejsca niewypowiedzianemu przerażeniu. Uczucie to niczym płomień trawiło Kolderczyka, aż nie pozostało nic, co mogłoby je podtrzymać.

Simon nie miał wątpliwości, że przed nim znajduje się już tylko powłoka, która podporządkuje się jemu, tak jak powłoki, które widział na Gormie, podporządkowywały się woli swych właścicieli.

Wydał więc polecenia. Moc Najwyższej Strażniczki karmiła jego siłę, obserwowała i czekała, gotowa pomóc, ale powstrzymując się od wszelkich sugestii. Simon był tak pewny posłuszeństwa nieprzyjaciela, jak nie wątpił w to, że żyje. To, co kontrolowało Gorm, zostanie skruszone, bariera będzie przełamana, dopóki to narzędzie działać będzie nie uszkodzone przez współtowarzyszy. Estcarp miał teraz sprzymierzeńca-robota w obrębie kolderskiej twierdzy.

Simon podniósł głowę, otworzył oczy, zobaczył, że jego ręka ciągle jeszcze ściska palce Strażniczki obejmujące nogi maleńkiej figurki. Ale figurka ta nie była już doskonała. Pod metalowym kaskiem głowa stała się bezkształtną masą stopionego wosku.

Najwyższa Strażniczka rozluźniła uścisk, cofnęła rękę i położyła ją ciężko na stole. Simon obrócił głowę, zobaczył po swojej lewej stronie bladą i wyczerpaną twarz, lekko zamglone, ciemne oczy. Ta, która skoncentrowała swą moc na osobie Aldis, osunęła się na oparcie krzesła. Figurka przed nią także mocno ucierpiała.

Kukiełka nazwana Fulkiem z Verlaine leżała płasko na stole, a skulony Briant schował głowę w dłoniach, a pot zlepił jego proste jasne włosy.

— Zrobione. — Najwyższa Strażniczka pierwsza przerwała ciszę. — To co mogła zdziałać Moc, zostało zrobione. Dziś udało nam się lepiej niż kiedykolwiek w dziejach Estcarpu. Teraz miejsce na ogień i miecz, wiatr i fale, aby nam służyły, jeżeli zechcą i jeśli znajdą się mężczyźni, którzy się nimi posłużą. — Jej głos był bardzo cichy z wyczerpania.

Odpowiedział jej ktoś, kto podszedł do stołu przy akompaniamencie szczęku metalu charakterystycznego dla wojownika w pełnej zbroi. Koris miał przytroczony u pasa hełm zwieńczony sokołem, a teraz uniósł w górę topór Volta.

— Bądź pewna, pani, że są mężczyźni gotowi do użycia każdej broni, jakiej dostarczy nam los. Zapalono ognie w wieżach sygnalnych, nasze armie i statki ruszają.

Simon się podniósł, chociaż ziemia pod jego stopami wydawała się wirować. Czarownica siedząca po jego lewej stronie poruszyła się gwałtownie. Wyciągnęła rękę, ale nie dotknęła Simona, tylko opuściła ją z powrotem na oparcie krzesła. Nie wyraziła także słowami tego, co odczytywał w napiętych liniach jej ciała.

— Wojna, przeprowadzona zgodnie z waszą Mocą — zwracał się do niej, jakby byli sami — jest wojną zgodną z obyczajami Estcarpu. Ale ja nie jestem z Estcarpu i pozostaje jeszcze ta inna wojna, która należy do mojego typu mocy. Grałem w waszą grę, pani, zgodnie z waszym życzeniem, teraz chcę zagrać w swoją.

Kiedy obchodził stół, by dołączyć do kapitana, czarownica wstała i wahała się przez chwilę, z ręką opartą o stół. Briant patrzył ponuro na figurkę przed sobą, bo choć przewrócona, pozostała nietknięta.

— Nigdy nie pretendowałem do Mocy — powiedział tępo swoim miękkim głosem. — Wydaje się, że w tym rodzaju wojny jestem do niczego. Może lepiej mi pójdzie z mieczem i tarczą.

Koris wykonał taki gest, jakby pragnął zaprotestować. Ale czarownica, która była z nimi w Karsie, wtrąciła szybko:

— Wszyscy, którzy pozostają pod sztandarami Estcarpu, mają wolny wybór. Niech nikt nie kwestionuje prawa do tego wyboru.

Najwyższa Strażniczka przyzwalająco skinęła głową. Wyszli więc we troje z namiotu na brzeg: Koris, pełen życia i energii, niosąc swą ładną głowę na groteskowych ramionach i rozdymając nozdrza jakby wyczuwał w powietrzu coś więcej niż zapach morskiej soli; Simon poruszający się wolniej, odczuwający nowy rodzaj zmęczenia, ale zdecydowany dotrwać do końca tej przygody, i Briant nakładający hełm na jasną głowę, wpatrzony wprost przed siebie, jakby kierowała nim siła znacznie mocniejsza od jego woli.

Kiedy zbliżyli się do łodzi, mających zawieźć ich na statki, kapitan odwrócił się do nich. — Ty popłyniesz ze mną na okręcie flagowym, Simonie, bo musisz służyć za przewodnika, a ty — spojrzał na Brianta i zawahał się. Ale młodzieniec z podniesioną głową i wyzywającym wyrazem oczu stawił czoło temu wahaniu. Simon wyczuł między tymi dwoma jakieś im tylko wiadome prądy i czekał, jak Koris przyjmie to milczące wyzwanie.

— Ty, Briancie, dołączysz do moich żołnierzy i z nimi zostaniesz!

— Ja, Briant — odpowiedział niemal bezczelnie młodzieniec — pozostanę za twoimi plecami, kapitanie, kiedy będzie ku temu wystarczająca przyczyna. Ale walczę własnym mieczem i z własną tarczą zarówno w tej, jak w każdej innej bitwie.

Przez chwilę wydawało się, że Koris może się temu sprzeciwić, ale już wołano ich do łodzi. A kiedy podpływali do statku, Simon zauważył, że młody człowiek przez cały czas przeprawy starał się trzymać tak daleko od swego dowódcy, jak na to pozwalały rozmiary łodzi.

Statek, który miał przewodzić atakowi sił Estcarpu, był kutrem rybackim i Gwardziści stłoczyli się na jego pokładzie niemal ramię przy ramieniu. Inne, równie dziwaczne jednostki, pozostały w tyle, kiedy wypływali na wody zatoki.

Byli już na tyle blisko, by móc obserwować butwiejącą w porcie Gormu flotę, kiedy rozległo się nawoływanie z sulkarskich okrętów, które przepłynęły zatokę i udały się w kierunku przylądka. Te kupieckie statki wyładowane Sokolnikami, uciekinierami z Karstenu i niedobitkami z Sulkaru miały podpłynąć do wyspy od strony otwartego morza.

Simon nie miał pojęcia, w którym miejscu podczas ucieczki przebił się przez barierę otaczającą Gorm, niewykluczone więc, że prowadził cały ten zmasowany atak prosto ku zagładzie. Mogli tylko mieć nadzieję, że Gra Mocy osłabiła nieco obronę.

Tregarth stał na dziobie rybackiego kutra, obserwując port wymarłego miasta, czekając na pierwszą oznakę istnienia kolderskiej zapory. A może uderzy na nich teraz jeden z tych metalowych statków, których pokonanie jest absolutnie niemożliwe dla sił Estcarpu?

Wiatr dął w żagle i choć wszystkie statki były przeładowane, trzymały się kursu jak na ćwiczeniach. W pewnym momencie przeciął im drogę dryfujący kadłub, którego poszarpane żagle ciągle jeszcze potrafiły złapać wiatr, a którego tempo hamował szeroki kołnierz zielonych wodorostów widocznych tuż pod linią zanurzenia.

Na jego pokładzie nie było śladu życia. Ze statku sulkarskiego wystrzelono kulę, która powoli wznosiła się w powietrze, by rozbić się na pokładzie wraku. Po chwili z luku zaczęły się wydobywać płomienie, łapczywie obejmujące suche wiązania i statek płonąc jak pochodnia podryfował na pełne morze.

Simon uśmiechnął się szeroko do Korisa, czując wzrastające podniecenie. Nie miał już wątpliwości, że znaleźli się poza pierwszą strefą niebezpieczeństwa.

— Minęliśmy twoją barierę?

— Tak, chyba że przenieśli ją bliżej brzegu. Koris oparł brodę na toporze Volta obserwując ciemne place portowych nabrzeży tego niegdyś kwitnącego miasta. On również się uśmiechał, tak jak wilk szczerzy kły przed rozpoczęciem walki.

— Zdaje się, że tym razem Moc wykonała swe zadanie — skomentował. — Teraz my zrobimy to, co do nas należy.

Simon ostrzegł. — Nie lekceważ ich. Minęliśmy dopiero pierwsze z ich urządzeń obronnych, może najsłabsze. — Pierwsze uniesienie opuściło go równie szybko, jak się pojawiło. Otaczający go żołnierze uzbrojeni byli w miecze, topory i pistolety strzałkowe. Ale w sercu kolderskiej cytadeli znajdowała się broń będąca wytworem nauki o całe wieki wyprzedzającej świat, w którym się znalazł — i broń ta w każdej chwili mogła sprawić im przykrą niespodziankę.

Zbliżali się do portu, teraz należało znaleźć dojście do nabrzeży pomiędzy zakotwiczonymi wszędzie statkami. Ciągle nie widać było żadnych oznak życia w Sipparze. Zapał najeźdźców osłabiła trochę ponura i odpychająca cisza martwego miasta, ich entuzjazm zmalał minimalnie, gasło też uczucie triumfu z powodu pokonania kolderskiej bariery.

Simon kontynuował obserwację brzegu, wpatrując się w wylot każdej pustej ulicy, od czasu do czasu spoglądając do góry na olbrzymią budowlę, która z wielu powodów stanowiła teraz serce Sipparu. Nie umiałby określić, czego się obawiał, samolotów czy żołnierzy wylewających się z ulic na nabrzeża. Bardziej denerwujący był ten absolutny brak reakcji. Lepiej byłoby zmierzyć się z hordami niewolników uzbrojonych w dziwną kolderską broń. To było zbyt łatwe, Simon nie przywiązywał wielkiej wagi do Gry Mocy, nie mógł w pełni uwierzyć, że skoro twarz pewnej małej figurki stopiła się, pokonali w ten sposób siły ukryte na Gormie.

Dobili do brzegu bez przeszkód, Sulkarczycy lądowali nieco dalej, by odciąć drogę ewentualnych posiłków z innych części wyspy. Ruszyli ulicami i uliczkami, po których Simon szedł kilka dni wcześniej, próbowali otwierać zamknięte drzwi, zaglądali w ciemne kąty. Ale wydawało się, że w stolicy Gormu nie ma żadnej żywej istoty.

Zbliżali się do cytadeli, kiedy po raz pierwszy napotkali opór, nie z powietrza ani nie w postaci żadnej niewidzialnej fali, lecz piechurów uzbrojonych w taką broń, jakiej mieszkańcy tego świata używali od pokoleń. Nagle ulice zapełniły się żołnierzami, którzy poruszali się zręcznie, ale w milczeniu, bez żadnych okrzyków bojowych, za to ze śmiertelną zaciętością. Niektórzy ubrani byli w mundury Sulkarczyków, inni Karsteńczyków, Simon dostrzegł także kilka ptasich hełmów Sokolników.

Ten milczący atak prowadzili ludzie, którzy nie tylko mogli zginąć, ale także pozbawieni byli wszelkiego instynktu samozachowawczego, tak jak żołnierze w zasadzce na drodze do Sulkaru. Rzucili się na oddziały inwazyjne z siłą czołgu nacierającego na piechotę. Simon starym zwyczajem zabrał się do strzelania, za to Koris wymachiwał toporem Volta niby kołującą maszyną śmierci, rąbiąc przejście w szeregach nieprzyjaciela.

Niewolnicy Kolderu nie byli przeciwnikiem błahym, ale brakowało im iskierki inteligencji, by w porę przegrupować siły, by lepiej wykorzystać przewagę liczebną. Wiedzieli tylko, że muszą atakować, dopóki jeszcze mają siłę, dopóki mogą utrzymać się na nogach. I tak właśnie postępowali, z niezdrową zaciętością ludzi pozbawionych rozumu. Były to czyste jatki, które budziły obrzydzenie nawet u doświadczonych Gwardzistów, kiedy starali się bronić i opanować teren.

Ostrze topora Volta przestało błyszczeć. Koris wzniósł do góry splamioną krwią broń, dając znak do natarcia. Jego ludzie zwarli szeregi pozostawiając za sobą ulicę, która nie była już pusta, choć w dalszym ciągu pozbawiona życia.

— To miało nas zatrzymać — Simon dogonił kapitana.

— Tak przypuszczałem. Czego teraz możemy oczekiwać? Śmierci z powietrza, jak w Sulkarze? — Koris spojrzał w górę obserwując bacznie pobliskie dachy.

Te właśnie dachy nasunęły jego towarzyszowi nowy plan działania.

— Nie sądzę, by udało się dostać do twierdzy na poziomie ulicy — zaczął i usłyszał cichy śmiech pod hełmem kapitana.

— Na pewno nie. Ale ja znam przejścia, których nie zwietrzyli nawet Kolderczycy. To była kiedyś moja twierdza.

— Ja też mam plan — przerwał Simon. — Na statkach jest pełno lin i mocnych haków. Niech jeden oddział spróbuje wejść przez dach, kiedy ty będziesz szukał swoich przejść. Może weźmiemy ich w dwa ognie.

— Dobrze! — zgodził się Koris. — Wypróbuj więc podniebne szlaki, skoro już tamtędy podróżowałeś. Wybierz sobie ludzi, ale nie więcej jak dwudziestu.

Jeszcze dwukrotnie zaatakowały ich oddziały żywych trupów i za każdym razem tracili coraz więcej własnych żołnierzy, zanim unicestwili zupełnie siły Kolderu. W końcu oddziały Estcarpu rozdzieliły się. Simon z dwudziestoma Gwardzistami wyłamał drzwi i wdrapał się na dach przedzierając się przez wszechobecny zapach śmierci. Nie zawiodło go poczucie kierunku, w sąsiednim dachu widoczna była postrzępiona dziura, ślad lądowania jego samolotu.

Odsunął się, by umożliwić marynarzom zarzucenie haków na balustradę tamtego dachu nad ich głowami, od którego dzieliła ich szerokość ulicy. Mężczyźni przywiązali miecze, sprawdzili zapięcia pasów i z determinacją spoglądali na tę podwójną linę przeciągniętą nad nicością. Simon wybrał tylko takich ochotników, którzy nie cierpieli na lęk przestrzeni, ale teraz, kiedy przyszło do ostatecznej próby, miał więcej wątpliwości niż nadziei.

Podjął jednak tę wspinaczkę pierwszy, szorstka lina ocierała mu dłonie, i co chwila wydawało mu się, że nie wytrzyma takiego obciążenia ramion.

Koszmar wreszcie się skończył. Tregarth odwinął trzecią linę, którą przewiązany był w pasie, i rzucił jej obciążony koniec następnemu Gwardziście. Drugi koniec okręcił wokół jednej z kolumn podtrzymujących hangar i w ten sposób pomagał tamtemu we wspinaczce.

Samoloty, które uszkodził, stały na swoich miejscach, ale otwarte pokrywy silników i rozrzucone wokół narzędzia świadczyły o tym, że próbowano je naprawić. Dlaczego nie skończono tej pracy, pozostawało tajemnicą. Simon wyznaczył czterech ludzi do pilnowania dachu i liny, a z resztą wyruszył na podbój niższych kondygnacji.

Panowała tu ta sama cisza co w całym mieście. Przemierzali długie korytarze, schodzili po schodach, mijali zamknięte drzwi i towarzyszył im tylko przytłumiony odgłos własnych kroków. Czyżby cytadela była opuszczona?

Zmierzali do centrum ślepego, zamkniętego budynku, oczekując w każdej chwili spotkania z jedną z band „opętanych”. Światło stawało się coraz jaśniejsze, wyczuwało się nieokreśloną zmianę w powietrzu świadczącą o tym, że jeśli nawet te kondygnacje były opuszczone, to od bardzo niedawna.

Oddział dotarł do ostatnich stopni kamiennych schodów, które Simon pamiętał tak dobrze. Niżej schody te zakończą się szarymi ścianami. Przechylił się przez poręcz, nasłuchując. Gdzieś bardzo daleko słychać było dźwięk, powtarzający się równie regularnie jak bicie serca.

OCZYSZCZENIE GORMU

— Kapitanie — Tunston dogonił Tregartha. — Co znajdziemy na dole?

— Twoje przewidywania są równie dobre, jak moje — odpowiedział Simon myśląc o czymś innym, bo właśnie w tym momencie uświadomił sobie, że nie wyczuwa żadnego niebezpieczeństwa, nawet w tym miejscu śmierci i połowicznego życia. A jednak coś musi być na niższych kondygnacjach, gdyż inaczej nie słyszeliby owego dźwięku.

Simon prowadził, trzymał pistolet w pogotowiu, posuwał się naprzód ostrożnie, ale szybko. Mijali zamknięte drzwi, których mimo wysiłków nie udawało się otworzyć, aż doszli do pokoju z mapą.

Tutaj dźwięki unosiły się z podłogi pod ich stopami, przejmowały je następnie ściany, tak że wypełniły ich uszy i ciała swym powolnym rytmem.

Światełka na mapie nie paliły się. Na dużym stole nie było rzędu urządzeń obsługiwanych przez ubranych na szaro mężczyzn, chociaż metalowe uchwyty i zwisające luźno jeden lub dwa przewody wyznaczały miejsca, gdzie się dawniej znajdowały. Ale przy mniejszym stole w dalszym ciągu siedział mężczyzna w metalowym kasku, oczy miał zamknięte, był nieruchomy, tak jak podczas pierwszej wizyty Simona.

W pierwszej chwili Simonowi wydawało się, że mężczyzna nie żyje. Podszedł do stołu przyglądając się badawczo siedzącemu Kolderczykowi. Nie miał prawie wątpliwości, że był to ten sam mężczyzna, którego wygląd przypominał sobie na użytek artystki z Estcarpu. Doskonałość własnej pamięci sprawiła mu przyjemność.

Tylko że… Simon zatrzymał się. Mężczyzna żył, choć miał zamknięte oczy i siedział nieruchomo. Jedna jego ręka leżała na pulpicie sterowniczym i Simon dostrzegł, że właśnie nacisnął palcem jakiś guzik.

Simon przyskoczył do niego. W ułamku sekundy dostrzegł otwarte oczy, twarz pod metalowym kaskiem wykrzywiła złość, a może również strach. Simon schwycił przewody prowadzące od metalowego kasku do tablicy na ścianie. Pociągnął, zrywając liczne cienkie druciki. Ktoś krzyknął ostrzegawczo i Simon dostrzegł w powietrzu lufę broni. To Kolderczyk ruszył do akcji.

Simon ocalał jedynie dzięki temu, że splątany welon drutów uniemożliwił wrogowi swobodę ruchów. Uderzył karabinem w płaską twarz mężczyzny, który nie wydał żadnego dźwięku, choć w jego ciemnych oczach kryła się nienawiść. Uderzenie rozdarło skórę, spowodowało krwawienie policzka i nosa. Simon złapał nadgarstek Kolderczyka i wykręcił go w ten sposób, że cienka strużka pary ze specjalnego pistoletu skierowana została na sufit.

Upadli obaj na krzesło, na którym siedział przedtem kolderski oficer. Rozległ się ostry trzask, Simon poczuł ogień na szyi i na ramionach. W jego uszach zadźwięczał przytłumiony krzyk. Twarz Kolderczyka pod osłoną krwi wykrzywił grymas bólu, ale nadal stawiał opór, jakby miał mięśnie ze stali.

Te oczy, coraz większe i większe, zdawały się wypełniać całe pomieszczenie, Simon po prostu w nie wpadał. I nagle nie było już oczu, tylko dziwne, trochę zamglone okno na inny świat, może na inny czas. Między filarami ukazała się grupa ubranych na szaro mężczyzn, jadących w nie znanych Simonowi pojazdach. Strzelali za siebie, była to niewątpliwie resztka jakiegoś rozbitego pośpiesznie uciekającego oddziału.

Walczyli w wąskim szyku, a Simon walczył wraz z nimi, wraz z nimi odczuwał desperację i zimną wściekłość, nie wyobrażał sobie, że w ogóle mogą istnieć uczucia tak targające umysł i serce. Brama — kiedy raz znajdą się za bramą, wtedy będą mieli czas, czas na odbudowę, czas na to, by stać się tym, kim chcieli i mogli być. Strzaskane imperium i zrujnowany świat pozostawały za nimi, przed nimi był nowy świat do wzięcia.

Otoczonych uciekinierów rozproszono. Widział już tylko jedną pobladłą twarz z czerwoną plamą w miejscu, gdzie wylądował jego pierwszy cios. Otaczał ich obu smród spalonego materiału i zwęglonego ciała. Jak długo trwała wizja owej doliny — nie mogło to być więcej niż sekundę! Simon ciągle jeszcze walczył, dociskając rękę mężczyzny do krzesła, tak by złamać mu przegub. Wreszcie dwukrotnie uderzył dłonią tamtego o oparcie krzesła, palce rozluźniły się i parowy pistolet wypadł na podłogę.

Po raz pierwszy od tamtego krzyku Kolderczyk wydał dźwięk, był to rodzaj urywanego skomlenia, które sprawiło, że Simonowi zrobiło się niedobrze. Znów zanikająca wizja uciekających mężczyzn — chwila gorącego żalu, niemal cios dla człowieka, który w nim uczestniczył. Obydwaj walczący upadli na podłogę, kolderski oficer nadział się na jakiś wystający drut, Simon uderzył mocno o podłogę metalowym kaskiem. Po raz ostatni coś w rodzaju rozpoznania przeskoczyło od Kolderczyka do Simona i w tym ułamku sekundy zrozumiał może nie tyle, kim byli Kolderczycy, ale skąd przybyli. Potem nie było już nic, Simon odepchnął zwiotczałe ciało i usiadł.

Tunston pochylił się i usiłował zdjąć metalowy kask z poruszającej się bezwładnie głowy. Wszyscy byli nieco zaskoczeni, kiedy okazało się, że ów kask wcale nie był kaskiem, ale zdawał się stanowić nieodłączną część ciała Kolderczyka.

Simon wstał. — Zostaw go! — rzucił Gwardziście. — Ale niech nikt nie dotyka tych przewodów.

W tym momencie uświadomił sobie, że drganie podłogi i ścian ustało, że znikło życie, pozostawiając dziwną pustkę. Kolderczyk w metalowym kasku mógł być sercem Kolderu na Gormie, a kiedy ono przestało bić, cytadela zginęła, tak jak wcześniej zginęli z rąk jego współplemieńców mieszkańcy Sipparu.

Simon skierował się w stronę wnęki, w której znajdowała się winda. Czy nic już nie działa i nie będzie sposobu dostania się na niższe kondygnacje? Jednak drzwi niewielkiej kabiny były otwarte. Wydał rozkazy Tunstonowi i zabrawszy ze sobą dwóch żołnierzy, zamknął drzwi.

Szczęście wydawało się i tym razem sprzyjać obrońcom Estcarpu, bo zamknięcie drzwi wprawiło w ruch mechanizm windy. Kiedy drzwi ponownie się otworzyły, Simon miał nadzieję wysiąść na kondygnacji, na której znajdowało się laboratorium. Ale kiedy kabina się zatrzymała, zobaczył coś, co było tak odległe od jego oczekiwań, że przez chwilę wpatrywał się w milczeniu, podczas gdy żołnierze wydawali okrzyki zdziwienia.

Znaleźli się na brzegu podziemnej przystani, w powietrzu unosił się zapach morskiej wody i czegoś jeszcze. Światło, podobne jak w całej twierdzy, koncentrowało się na pasie, otoczonym z obu stron wodą, zmierzającym prosto w ciemną i ponurą czeluść. Na nabrzeżu leżały skłębione ciała ludzi, takich jak oni sami, wśród których nie było mężczyzn w szarych fartuchach.

Żywe trupy, które spotkali na ulicach Sipparu, były uzbrojone i kompletnie ubrane, ci zaś byli albo nadzy, albo odziani w strzępy dawnych ubrań, jakby od dawna sprawa ubierania się ich nie dotyczyła.

Niektórzy padli obok niewielkich ciężarówek, na których piętrzyły się jeszcze pudła i kontenery. Inni leżeli rzędami, jakby zmarli w czasie marszu w zwartym szyku. Simon podszedł bliżej i pochylił się, by się przyjrzeć pierwszemu z leżących. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna ten nie żył i to co najmniej drugi dzień.

Ostrożnie, przemykając się między leżącymi ciałami, trójka Gwardzistów zmierzała do końca nabrzeża. Żaden z zabitych nie był uzbrojony. Żaden też nie pochodził z Estcarpu. Jeżeli byli to niewolnicy Kolderu, należeli do innych ras.

— Tutaj, kapitanie. — Jeden z Gwardzistów pozostał w tyle za Simonem i zatrzymał się w niemym zdziwieniu nad jakimś ciałem. — Tu leży człowiek, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem. Popatrz na kolor jego skóry, na włosy, on nie jest stąd!

Nieszczęsny niewolnik Kolderu leżał na plecach jakby pogrążony we śnie. Ale jego skóra, przykryta tylko łachmanami okręconym wokół bioder, była czerwonobrązowa, i włosy ściśle przylegały do czaszki. Nie ulegało wątpliwości, że Kolderczycy zarzucali swoje sieci w bardzo odległych regionach.

Nie bardzo wiedząc dlaczego, Simon doszedł do końca nabrzeża. Albo miasto Sippar wzniesiono kiedyś na gigantycznej podziemnej pieczarze, albo najeźdźcy dla własnej potrzeby wysadzili skałę, co jak przypuszczał Simon — mogło się wiązać z łodzią, na której był kiedyś więźniem. Czy to był ukryły port floty Kolderu?

— Kapitanie! — inny Gwardzista trochę wyprzedził Tregartha mijając obojętnie stosy ciał. Stał teraz na końcu nabrzeża i przywoływał Simona.

W wodzie było jakieś poruszenie, fale wznosiły się wyżej zalewając nabrzeże, co zmusiło trzech mężczyzn do cofnięcia się. Nawet w tym minimalnym oświetleniu mogli dojrzeć wynurzający się na powierzchnię duży przedmiot.

— Padnij! — rzucił Simon. Nie mieli już czasu dobiec do windy, jedyną nadzieję stanowiło przyłączenie się do leżących ciał.

Simon, z głową w ramionach, pistoletem gotowym do strzału, obserwował wodę. Teraz mógł już odróżnić ostry dziób i podobnie spiczastą rufę. Jego domysły okazały się słuszne, to jeden ze statków Kolderu wracał do przystani.

Zastanawiał się, czy sam oddycha równie głośno jak leżący obok mężczyźni. Wszyscy trzej byli ubrani, w przeciwieństwie do leżących obok trupów, czy jakieś bystre oko wypatrzy błysk ich zbroi i zaatakuje ich którąś z broni Kolderu, zanim zdążą się poruszyć?

Lecz srebrny statek, wypłynąwszy na powierzchnię, nie wykonał już żadnego ruchu unosząc się na wodzie w jaskini, jakby był równie martwy co ciała na nabrzeżu. Simon przyglądał mu się badawczo i podskoczył zaskoczony, kiedy leżący obok żołnierz coś wyszeptał i dotknął jego ramienia.

Simon nie potrzebował jednak tej informacji. Sam dostrzegł owo kolejne wybrzuszenie się fal, które pchnęło pierwszy statek na nabrzeże. Teraz było jasne, że statku nikt nie prowadził. Nie mogąc w pełni w to uwierzyć. Gwardziści pozostali w ukryciu. Dopiero kiedy wynurzył się trzeci statek i fale zepchnęły dwa poprzednie, Simon uwierzył własnym oczom i podniósł się. Statki albo nie miały załogi, albo zostały uszkodzone. Dryfowały bezładnie, dwa zderzyły się z sobą.

W kadłubach i na pokładzie nie widać było żadnych otworów, żadnych śladów, że na statkach znajdowała się załoga czy pasażerowie. Ale wygląd nabrzeży wskazywał na coś innego. Sugerował pospieszne ładowanie statków, przygotowywanych albo do ataku, albo do opuszczenia Gormu.

A gdyby celem miał być atak, czy niewolnicy zostaliby zabici?

Wchodzenie na pokład którejś z tych srebrnych łupin bez specjalnego przygotowania byłoby szaleństwem. Lepiej jednak nie spuszczać z nich oka. Wszyscy trzej powrócili do kabiny, która ich tu przywiozła. Jeden ze statków uderzył o nabrzeże, odbił się od niego i podryfował dalej.

— Czy zostaniecie tutaj? — Simon zwrócił się do swoich podwładnych raczej z pytaniem niż z rozkazem. Gwardziści Estcarpu mogą być przyzwyczajeni do niezwykłych widoków, ale nie było to miejsce, w którym można było zostawić kogoś wbrew jego woli.

— Te statki, powinniśmy poznać ich tajemnice — odpowiedział jeden z żołnierzy. — Ale wydaje mi się, kapitanie, że już stąd nie odpłyną.

Simon zaakceptował tę wymijającą odmowę. We trzech opuścili podziemny port, pozostawiając w nim jedynie uszkodzone łodzie i zmarłych. Zanim winda ruszyła w górę, Simon oglądał jej ściany w poszukiwaniu przycisków. Chciał znaleźć się na takiej kondygnacji, żeby spotkać się z oddziałami Korisa, a nie wracać z powrotem do pokoju z mapą.

Niestety, ściany kabiny były zupełnie gładkie. Rozczarowany Simon zamknął drzwi czekając, aż winda ruszy. Wibracja ścian świadczyła o tym, że kabina się posuwa, i w tym momencie Simon przypomniał sobie laboratorium i zapragnął znaleźć się na tym piętrze.

Kabina zatrzymała się, po otwarciu drzwi trójka mężczyzn stanęła twarzą w twarz z przestraszonymi, ale czujnymi ludźmi Korisa. Jedynie te sekundy wahania uratowały obydwa oddziały od popełnienia fatalnego błędu, ponieważ ktoś z tamtej grupki zawołał Simona po imieniu. Simon rozpoznał Brianta. Wtedy do przodu przepchała się charakterystyczna postać, która mogła być tylko Korisem.

— Skąd się wzięliście? — zapytał. — Wyszliście ze ściany? Simon znał korytarz, w którym zgromadziły się siły Estcarpu, o tym miejscu właśnie myślał. Ale dlaczego winda właśnie tu się zatrzymała, jakby w odpowiedzi na jego życzenia? Jego życzenie!

— Znaleźliśmy wiele rzeczy, lecz niewiele z nich ma jakikolwiek sens. Ale dotąd nie znaleźliśmy żadnego Kolderczyka. A wy?

— Jednego i już nie żyje, ale może nie żyją wszyscy! — Simon pomyślał o statkach w przystani i o tym, co może kryć się w ich wnętrzach. — Nie przypuszczam, żebyśmy teraz musieli się obawiać spotkania z nimi.

W ciągu następnych godzin okazało się, że Simon był prawdziwym prorokiem. Poza oficerem w metalowym kasku w całym Sipparze nie można było znaleźć innego członka tej nieznanej rasy. A z niewolników Kolderu nikt nie żył. Znaleziono ich całe kompanie, a także dwójki czy trójki strażników w korytarzach i pomieszczeniach cytadeli. Wszyscy leżeli tam, gdzie upadli, tak jakby nagle przestała istnieć siła, która sprawiała, że działali na pozór jak ludzie i zapadli się w nicość, która powinna być ich udziałem znacznie wcześniej, wkroczyli w krainę pokoju, której dotychczas odmawiali im ich panowie.

Gwardziści znaleźli innych więźniów w pomieszczeniu obok laboratorium, wśród nich także niektórych towarzyszy niedoli Simona. Z trudem budzili się z narkotycznego snu, nie pamiętając niczego od chwili zagazowania, ale dziękując swoim bogom, że przywieziono ich na Gorm za późno, by poszli w ślady tych wszystkich, których Kolder pochłonął.

Koris i Simon zaprowadzili sulkarskich marynarzy do podziemnego portu i tam w małej łódce opłynęli grotę. Odkryli tylko skalne ściany. Wejście do basenu musiało się znajdować pod wodą i przypuszczali, że musi być zamknięte, skoro uszkodzone statki dryfują w obrębie jaskini.

— Jeżeli kontrolował to ten, który nosił kask — domyślił się Koris — to jego śmierć musiała też zamknąć wjazd. A ponieważ już wcześniej za pośrednictwem Mocy stoczyłeś z nim pojedynek, niewykluczone, że wydawał potem sprzeczne rozkazy, które doprowadziły do kompletnego zamieszania.

— Być może — zgodził się Simon myśląc o czymś innym. Zastanawiał się, czego się dowiedział od tamtego Kolderczyka w ostatnich minutach jego życia. Jeżeli reszta sił Kolderu

Została zamknięta na tych statkach, to istotnie Estcarp ma się z czego cieszyć.

Zarzucili linę na jeden ze statków i przyciągnęli go do nabrzeża. Ale nie mogli sobie poradzić z zamknięciem pokrywy luku, więc Koris i Simon powrócili do twierdzy pozostawiając Sulkarczykom ten problem do rozwiązania.

— To kolejna ich magiczna sztuczka. — Koris zasunął za sobą drzwi windy. — Ale najwyraźniej nie kontrolowana przez tego w kasku, skoro jeszcze działa.

— Możesz kontrolować ją równie dobrze jak on — kompletnie wyczerpany Simon oparł się o ścianę kabiny. Ich zwycięstwo nie było decydujące, a Tregarth przeczuwał, że czeka go niełatwe zadanie, ale czy mieszkańcy Estcarpu uwierzą w to, co ma im do powiedzenia? — Pomyśl o korytarzu którym się spotkaliśmy, przypomnij go sobie dokładnie.

— I co? — Koris zdjął hełm, oparł się plecami o przeciwległą ścianę i zamknął oczy koncentrując się.

Drzwi się otworzyły. Mieli przed sobą korytarz, na którym znajdowało się laboratorium i Koris zaśmiał się jak chłopiec podniecony nową zabawką.

— Takimi czarami również ja mogę się posługiwać. Ja, Koris zwany Pokracznym. Mogłoby się wydawać, że wśród Kolderczyków Moc należy nie tylko do kobiet.

Simon raz jeszcze zamknął drzwi, przywołał w pamięci obraz pokoju z mapą na wyższej kondygnacji. Odpowiedział swemu towarzyszowi dopiero, kiedy znaleźli się na górze.

— Może tego właśnie powinniśmy się teraz obawiać z ich strony, kapitanie. Mają swoją formę Mocy i widziałeś, jak się nią posługują. Gorm może stanowić teraz skarbiec ich wiedzy.

Koris rzucił swój hełm na stół pod mapą i oparłszy się na toporze spojrzał na Simona.

— Jest to skarbiec, przed którego łupieniem przestrzegasz? — Szybko zrozumiał intencje Simona.

— Nie wiem. — Tregarth ciężko opadł na jedno z krzeseł, oparł głowę na dłoniach i wpatrywał się w powierzchnię stołu obok własnych łokci. — Nie jestem uczonym, nie władam tym rodzajem magii. Dla Sulkarczyków te statki będą pokusą, dla Estcarpu to, co jest tutaj.

— Pokusą? — Ktoś powtórzył jego słowa i obaj mężczyźni rozejrzeli się. Simon wstał z krzesła zobaczywszy, kto usiadł w pobliżu. Briant w pozie adiutanta stał koło czarownicy.

Miała na sobie hełm i kolczugę, ale Simon wiedział, że choć potrafi się zamaskować zmianą postaci, on i tak ją rozpozna.

Pokusa! — powtórzyła raz jeszcze. — Dobrze dobierasz słowa, Simonie. Tak, dla Estcarpu będzie to pokusa i dlatego właśnie tu jestem. Ten nóż ma dwa ostrza i możemy się sami pokaleczyć, jeżeli nie będziemy ostrożni. Jeżeli zniszczymy wszystko, co znaleźliśmy, i zignorujemy tę dziwną wiedzę, możemy zapewnić sobie bezpieczeństwo, ale możemy także nierozważnie utorować drogę do następnego ataku Kolderu, bo nie można przygotować obrony, nie mając jasnego rozeznania, jaką bronią należy się posłużyć.

— Nie będziecie musieli zbytnio się obawiać Kolderczyków. Simon mówił wolno, z trudem. — Na początku byli bardzo nieliczni. Jeżeli któryś stąd uciekł, można pójść za nim aż do źrodła i tam zamknąć im drogę.

— Zamknąć? — Koris potraktował to jako pytanie.

— W ostatniej walce ich wódz wyjawił swój sekret.

— Że nie pochodzą z tego świata?

Simon gwałtownie obrócił głowę. Czy wyczytała to w jego myślach, czy też nie uznała za stosowne podzielić się tą informacją wcześniej?

— Wiedziałaś, pani?

— Nie czytam w myślach, Simonie. Ale wiemy to od niedawna. Tak, oni przybyli do nas, tak jak ty, ale myślę, że z innych powodów.

— Byli uciekinierami, uciekali przed katastrofą, którą sami spowodowali, zostawili za sobą płonący świat. Nie przypuszczam, by odważyli się zostawić za sobą otwarte drzwi, ale to właśnie musimy sprawdzić. Pilniejszym problemem jest to, co znajduje się tutaj.

— Myślisz, że jeśli przejmiemy ich wiedzę, może nas porazić to samo zło. Wątpię. Estcarp długo trwał bezpiecznie dzięki własnej Mocy.

— Pani, bez względu na to, jakie decyzje zostaną podjęte, przypuszczam, że Estcarp już nigdy nie będzie taki jak dawniej. Musi albo włączyć się do aktywnego życia, albo zadowolić się całkowitym odosobnieniem, stagnacją, co oznacza jakąś formę śmierci.

Rozmawiali tak, jakby byli zupełnie sami, jakby Briant i Koris nie mieli udziału w tej przyszłości, o której dyskutowali. Czarownica dorównywała Simonowi inteligencją, nigdy przedtem nie spotkał tego u żadnej innej kobiety.

— Mówisz prawdę, Simonie. Może musi się załamać dawna jednomyślność mojego ludu. Znajdą się tacy, którzy będą dążyli do życia i nowego świata, i tacy, którzy wzdragać się będą przed każdą zmianą obyczajów, które gwarantują bezpieczeństwo. Ale ta walka jest sprawą przyszłości. I jest wynikiem tej wojny. Co twoim zdaniem powinno się zrobić z Gormem?

Simon uśmiechnął się blado. — Jestem żołnierzem. Opuściwszy Gorm, wyruszę na poszukiwanie bramy, którą posłużyli się Kolderczycy, by przekonać się, czy jest niegroźna. Rozkazuj, pani, a twoje polecenia będą wykonane. Ale tymczasem zapieczętowałbym to miejsce, zanim zostanie podjęta ostateczna decyzja. Inni mogą próbować dostać się do tego, co się tutaj znajduje.

— Tak. Karsten czy Alizon chętnie złupiłyby Sippar. — Skinęła zdecydowanie głową. Trzymała rękę na piersi, po chwili wydobyła spod kolczugi magiczny kamień.

— Taki jest mój rozkaz, kapitanie — zwróciła się do Korisa. — Niech będzie tak, jak powiedział Simon. Zapieczętujmy tę składnicę dziwnej wiedzy, a resztę wyspy oczyścimy tak, by mógł stacjonować tam nasz garnizon, dopóki nie zdecydujemy, jaka będzie przyszłość ukrytych tu skarbów. Zostawiam wyspę pod twoim dowództwem, Obrońco Gormu! — Uśmiechnęła się do młodego oficera.

NOWY POCZĄTEK

Ciemny rumieniec rozlewał się po twarzy Korisa. Kiedy się odezwał, linie wokół jego ładnie wykrojonych ust pogłębiły się, dodając jego młodej twarzy lat.

— Czy zapominasz, pani — z hałasem położył na stole topór Volta ostrzem na płask — że dawno temu Korisa Kalekę wygnano z tych brzegów?

— I co się później stało z Gormem i z tymi, którzy byli sprawcami wygnania? — zapytała spokojnie. — Czy ktoś powiedział „kaleki kapitan Estcarpu”?

Dłoń Korisa zacisnęła się na rękojeści topora, aż zbielały mu kłykcie. — Znajdź innego obrońcę Gormu, pani. Przysięgałem na Nornana, że tu nie wrócę. Dla mnie to miejsce jest podwójnie przeklęte. Myślę, że Estcarp nie ma powodu uskarżać się na swojego kapitana, i myślę także, że ta wojna jeszcze nie jest skończona.

— On ma rację — wtrącił Simon. — Kolderczyków może być niewielu, większość z nich może być uwięziona na statkach pod ziemią. Ale musimy pójść za nimi aż do ich bramy i sprawdzić, czy nie koncentrują rozproszonych sił, by wystartować z nową próbą przejęcia tu władzy. A co z Yle? Czy mają jakiś garnizon w ruinach Sulkaru? Do jakiego stopnia przeniknęli do Karstenu i Alizonu? Może to być dopiero początek długiej wojny, a nie ostateczne zwycięstwo.

— Dobrze — czarownica potarła klejnot. — Skoro masz tak sprecyzowane poglądy, Simonie, zostań tutaj gubernatorem.

Koris odezwał się, zanim Tregarth zdążył odpowiedzieć. — Z tym planem mogę się zgodzić. Władaj Gormem z moim błogosławieństwem, Simonie, i nie myśl, że kiedykolwiek będę ile starał ci je odebrać w imię moich dziedzicznych praw.

Ale Simon potrząsnął przecząco głową. — Jestem żołnierzem. I pochodzę z innego świata. Niech psy pozostaną między psami, jak mówi przysłowie. Sprawa Kolderu należy do mnie. — Dotknął ręką głowy. Wiedział, że gdyby teraz zamknął oczy, dostrzegłby nie ciemność, ale wąską dolinę, w której rozeźleni mężczyźni walczyliby w tylnej straży.

— Wyprawicie się tylko do Yle i Sulkaru i nigdzie więcej? — Briant po raz wtóry przerwał ciszę.

— A gdzie byś chciał nas widzieć? — zapytał Koris.

— W Karstenie!

Simon zawsze uważał Brianta za bezbarwnego i pozbawionego osobowości młodzieńca, ale w tej chwili musiał zrewidować swoje poglądy.

— A cóż tak ważnego mamy w Karstenie? — w głosie Korisa zabrzmiała niemal kpiąca nuta. A jednak pod tym tonem kryło się jeszcze coś, co Simon dosłyszał, ale nie potrafił zidentyfikować. Toczyła się tu jakaś gra, ale nie znał jej reguł ani celu.

— Yvian! — to imię zostało rzucone do kapitana niczym wyzwanie do boju, a Briant przyglądał się Korisowi jakby w oczekiwaniu, czy je podejmie. Simon przenosił wzrok z jednego młodzieńca na drugiego. Podobnie jak poprzednio, kiedy on sam rozmawiał z czarownicą, tak teraz ci ścierali się nie zważając na słuchaczy.

Po raz drugi purpura oblała policzki Korisa, potem ustąpiła, a twarz jego stała się blada i zacięta, jak twarz człowieka, który toczy jakąś znienawidzoną walkę i nie może się od niej uchylić. Po raz pierwszy rozstał się z toporem Volta, zapomniawszy o nim, kiedy obchodził stół poruszając się z tym swoim kocim wdziękiem tak kontrastującym z niekształtną postacią.

Briant z dziwną mieszaniną wyzwania i nadziei malującej się na twarzy czekał bez ruchu na podejście kapitana. Koris chwycił Brianta za ramiona tak mocno, że musiał sprawić mu ból.

— Tego chcesz? — Koris jakby z trudem wydobywał z siebie poszczególne słowa.

W ostatniej chwili Briant spróbował się wymknąć. — Chcę wolności — odpowiedział cicho.

Karzące ręce opadły. Koris roześmiał się z tak gryzącą goryczą, że Simon wzdrygnął się wewnętrznie na myśl o bólu, jaki zdradzał ten śmiech.

— Bądź pewny, że w odpowiednim czasie ją otrzymasz — kapitan odsunąłby się, gdyby tym razem Briant nie schwycił go za ramiona równie niecierpliwie, jak poprzednio uczynił to Koris.

— Potrzebna mi wolność tylko po to, żeby dokonać innego wyboru. I dokonałem już wyboru — chyba w to nie wątpisz? Czy znowu jest jakaś Aldis, która dysponuje władzą, o jakiej nie mogę nawet marzyć?

Aldis? Simon zaczynał podejrzewać, o co rzeczywiście chodzi.

Koris wziął Brianta pod brodę, unosząc w górę twarz młodzieńca. Tym razem kapitan mógł spoglądać w dół, nie w górę na swojego towarzysza.

Wierzysz w zasadę pchnięcia za pchnięcie, prawda? — skomentował. — A więc Yvian ma swoją Aldis. Niech się cieszą sobą, dopóki mogą. Myślę tylko, że Yvian dokonał bardzo złego wyboru. A skoro jeden topór związał to małżeństwo, drugi może je rozwiązać!

Małżeństwo jedynie w bełkocie Sirica — wykrzyknął Briant ciągle jeszcze trochę zaczepnie, ale nie walcząc w uścisku kapitana.

— Czy musiałaś mi to mówić, pani na Verlaine? — Koris uśmiechał się.

— Loyse z Verlaine nie żyje! — powtórzył Briant. — Nie dostaniesz wraz ze mną żadnego dziedzictwa, kapitanie.

Między brwiami Korisa pojawiła się niewielka zmarszczka.

— Tego też nie powinnaś była mówić. Prawdą jest raczej, że ja powinienem kupić sobie żonę dzięki włościom i błyskotkom i nigdy potem nie być jej pewnym!

Ręka Brianta zamknęła mu usta. Zarówno w jej oczach, jak w glosie wyczuwało się wściekłość.

— Koris, kapitan Estcarpu, nigdy nie powinien w ten sposób mówić o sobie, a już na pewno nie do kobiety takiej jak ja, pozbawionej posagu i urody!

Simon poruszył się, zdając sobie sprawę, że tamci zapomnieli o obecności drugiej pary w pomieszczeniu. Delikatnie dotknął ramienia czarownicy z Estcarpu i uśmiechnął się do niej. Pozwólmy im toczyć ich prywatną batalię — wyszeptał.

Śmiała się bezgłośnie w sposób tak dla niej charakterystyczny. — Te opowieści o braku wartości wkrótce doprowadzą do kompletnego milczenia i do ustalenia przyszłości dwóch osób.

— Rozumiem, że to jest zaginiona dziedziczka Verlaine, poślubiona per procura księciu Yvianowi.

— Tak. Tylko dzięki jej pomocy wydostałam się bez szwanku z Verlaine. Więziono mnie tam przez jakiś czas, a Fulk nie jest przyjemnym przeciwnikiem.

Uśmiech Simona, wyczulonego na każdy odcień jej głosu, przekształcił się w posępny grymas.

— Myślę, że w najbliższej przyszłości trzeba dać nauczkę Fulkowi i jego rozbójnikom, trochę to przyćmi ich dobre samopoczucie — skomentował, znając jej skłonność do niedomówień. Wystarczyło mu, że przyznawała, iż zawdzięcza tamtej dziewczynie pomoc w ucieczce z Verlaine. W ustach Kobiety Władającej Mocą takie wyznanie świadczyło o rzeczywistym niebezpieczeństwie. Zapragnął nagle wziąć jeden z sulkarskich statków, obsadzić go swoimi góralami i pożeglować na południe.

— Bez wątpienia — ze zwykłym sobie spokojem przystała na jego stwierdzenia dotyczące Fulka. — Jak powiedziałeś, jesteśmy w środku wojny, nie na jej zwycięskim końcu. W odpowiednim czasie zajmiemy się także Verlaine i Karstenem. Simonie, na imię mi Jaelithe.

Stało się to tak nagle, że przez dłuższą chwilę nie rozumiał znaczenia tych słów. Dopiero po jakimś czasie uświadomił sobie, znając obyczaje Estcarpu i zasady, które krępowały ją tak długo, owo kompletne poddanie. Nigdy nie można podać swego imienia, wszak jest to najbardziej osobista własność w królestwie Mocy, wraz z imieniem oddaje się komuś własną tożsamość!

Tak jak Koris zostawił na stole swój topór, tak ona zostawiła swój klejnot, gdy oddaliła się z Simonem. Po raz pierwszy uświadomił sobie także i to. Świadomie się rozbroiła, odłożyła na bok wszelką broń i środki obrony, składając w jego ręce to, co uważała za przeznaczenie swego życia. Mógł jedynie odgadywać, co znaczyło dla niej takie poddanie się, mógł przypuszczać, że jest pełna lęku. Poczuł się tak odarty ze wszystkich talentów i umiejętności, równie upośledzony jak widział siebie Koris.

A jednak zrobił krok i wyciągnął ramiona. Kiedy pochylił głowę szukając jej ust, po raz pierwszy odczuł, że coś się zmieniło. Stawał się częścią jakiejś całości, jego życie miało się połączyć z jej życiem na sposób obowiązujący w tym świecie. I nic ich nie rozłączy aż do końca jego dni. Zresztą nigdy by tego nie pragnął.

Przypisy

1

Tuatha De Danaan — plemię bogini Danu, dawni bogowie Irlandii, pokonam i zmuszeni do ukrycia się w głębi ziemi przez Gaelów, przodków współczesnych Irlandczyków (przyp. red.)

(обратно)

2

Zarządca dworu (przyp. tłum.).

(обратно)

3

Kornet — rodzaj trąbki z trzema wentylami (przyp. tłum.)

(обратно)

Оглавление

  • WYPRAWA DO SULKARU
  •   NIEBEZPIECZNY TRON
  •   POLOWANIE NA WRZOSOWISKU
  •   SIMON WSTĘPUJE NA SŁUŻBĘ
  •   WEZWANIE Z SULKARU
  •   WALKA DEMONÓW
  •   NIESAMOWITA MGŁA
  • PRZYGODA W VERLAINE
  •   TOPÓR WESELNY
  •   ROZBITKOWIE
  •   UWIĘZIONA CZAROWNICA
  •   SEKRETNE PRZEJŚCIA
  • WYPRAWA DO KARSTENU
  •   PIECZARA YOLTA
  •   GNIAZDO SOKOŁÓW
  •   CZAROWNICA W KARS
  •   NAPÓJ MIŁOSNY
  •   WYROK
  •   FAŁSZYWY SOKÓŁ
  • WYPRAWA NA GORM
  •   PRZERWANIE GRANICY
  •   HARACZ DLA GORMU
  •   SZARA ŚWIĄTYNIA
  •   MIASTO UMARŁYCH
  •   GRA MOCY
  •   OCZYSZCZENIE GORMU
  •   NOWY POCZĄTEK
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Świat Czarownic», Андрэ Нортон

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства