Jarosław Grzędowicz Pan Lodowego Ogrodu. Tom 3
Ilustracje Daniel Grzeszkiewicz
Lublin 2009
Cóż to za ludzie jadą na koniach llawila? Na fali wysokiej i w ryku bałwanów? Rot leje się z źrebców-żeglarzy, wodne ogiery czoło muszę wichrom stawiać (…) Sygurd z towarzyszami jest tu, na morskim drewnie. Z wiatrem pędzimy w samą śmierć. Spiętrzone fale, nad stewy wyższe, rąbią w nas z góry. Statek tonie; ktoś ty, co pytasz? (Reginsmal – Pieśń o Reginie)Rozdział 1. Gorący lód
Dryfuję na krze.
Na kołyszącej się śliskiej krze ciepłego lodu, obrośniętej dziwacznymi kształtami, które kiedyś stanowiły wręgi i burty dumnego lodowego drakkara. Sterczą wokół mojego dygocącego, zlanego lodowatą słoną wodą ciała jak zakrzywione ostrza szabel, jak fragmenty szklanego szkieletu, całego w owalnych otworach, koronkowych ornamentach, które powiększają się, w miarę jak okręt topnieje. Topnieje w morzu. Kilkaset kilometrów od najbliższego lądu, wśród ryczących wściekle czarnych fal zimowego sztormu, istnych wałów wody sięgających kilkunastu metrów, zwieńczonych dymiącymi białymi czapami piany. Jestem sam.
Sam nad zieloną, huczącą otchłanią, sam pośrodku lodowatego, kipiącego sztormem morza. Sam wśród słonego wichru smagającego sztywne, pokryte skorupą soli ubranie. Wokół mnie sterczą filigranowe przejrzyste kły z czegoś, co nie do końca jest lodem, a jednak się topi. Rozpuszcza się w morzu jak kostka wrzucona do ciepławej whisky. Bardzo daleko od lądu. Rozwiązanie szybkie, eleganckie i sprytne. Najprostsze z możliwych. Bez wrzasków, piorunów i zaklęć. Wymyślone przez kogoś mądrzejszego od van Dykena. Jeszcze moment i kra zmieni się w stertę bezkształtnych okruchów, a moje dygocące przemarznięte ciało ześlizgnie się w lodowatą wodę, stanie się drobiną unoszącą się przez chwilę wśród ryczących wodnych gór. Dwie minuty do hipotermii, a później ostatnia podróż w dół, w przeraźliwie zimną słoną ciemność głębi, jaką odbyli już wszyscy inni, którzy mi zaufali. Konwulsyjne próby oddychania wodą w mroku, rozpaczliwe dławienie się ciężką, lodowatą solanką. Jeszcze tylko ja. Jestem sam.
I dryfuję na krze.
A potem otwieram oczy.
Ze spazmatycznym oddechem, rozpaczliwie krztusząc się powietrzem, łykając je wielkimi haustami, jakby było ciężką, lodowatą solanką, siadając gwałtownie wśród szorstkich, grubych futer.
Ten koszmar nie daje mi spokoju, odkąd wszedłem na pokład lodowego drakkara. Odkąd pozwoliłem wejść innym. Jak kretyn. Jak ostatni głupiec pozwoliłem im zrobić, co chcą. A teraz płyniemy powoli fiordem Dragoriny, pchani nieokreśloną siłą, woda rozstępuje się przed dziobem i bulgoce za rufą. Drakkar nie ma żagli, nie ma żadnego widocznego napędu, po prostu sunie przed siebie tam, gdzie chce.
Przypłynął po mnie. Dwóch ludzi, którzy nie byli mną i podeszli do burt, po prostu padło zamrożonych.
A kiedy wyruszaliśmy i wkroczyłem na pokład za pozostałymi, lodowy trap po prostu stopniał. Zaczął się robić cienki i przezroczysty, pokrył się owalnymi otworami, rozpadł wśród strug wody ciurkających do jeziora. Jak w moim koszmarze. A okręt ruszył.
I teraz nie ma już odwrotu. Nie wiem, czy mogę zejść z pokładu, kiedy przebywa na nim ktokolwiek inny. Czy okręt zamrozi ich wtedy? Zmieni każdego w zliofilizowaną, lodowatą skorupę? Czy po prostu utopi nas na pełnym morzu, jak w moim krótkim, nerwowym śnie?
Trap stopniał nieoczekiwanie, jakby tylko czekał, aż wejdę w ciemność ładowni. Nie było czasu, żeby się zastanowić, żeby wyholować którąś z rybackich łodzi Ludzi Ognia i spróbować ją przycumować za rufą, nie było czasu na nic. Zabrał nas jak pociąg. Te bagaże, które moi ludzie zamierzali załadować w kolejnej turze, po prostu zostały na brzegu, wśród biegających ludzi.
I teraz płyniemy. Okręt głupców. Lodowy okręt głupców.
Zasnąłem w ładowni. Wśród szklistych ścian, wręg i lśniących lodowych burt, które nie są całkowicie przejrzyste, ale przepuszczają trochę światła, jak bardzo gruby błękitny kryształ. Chciałem zaszyć się gdzieś na chwilę i pomyśleć. Wydusić z siebie jakieś rozwiązanie, a zamiast tego przysnąłem w jednej z tych irytujących regenerujących drzemek, podobnych do letargu.
To cena za sterowany berserkerski szał, w jaki kazałem się wprowadzić Cyfral ledwo dwa dni temu. Za dodatkowy napęd w czasie walki, za cały stres i przerażenie zmiecione pod dywan, upchnięte po kątach na później, żeby nie przeszkadzały przy pracy. A teraz trzeba płacić. Stąd te dreszcze, napady letargu, ból w mięśniach wypełnionych kwasem mlekowym, krwotoki z nosa. Nie ma nic za darmo.
Muszę sprawdzić, czy mogę jakoś wpływać na kurs okrętu. Czy przynajmniej do jakiegoś stopnia jestem w stanie nim sterować.
Nie płyniemy szybko, może dałoby się w jakiś sposób przekazać wiadomość Atleifowi. Niech kilku ludzi dogoni nas niewielką łodzią, a potem wróci lądem.
Wstaję ze sterty zwiniętych futer i ruszam w głąb ładowni, sunąc palcami po szklistych ścianach. Nie są zimne. W dotyku przypominają jakieś tworzywo. Twarde, a jednak na powierzchni leciutko elastyczne. Przykładam dłoń do wklęsłej ściany i czekam. Lód pod skórą nie zmienia temperatury, moja dłoń nie robi się wilgotna.
Burta nie topnieje pod wpływem ciepła mojej dłoni.
Gładka powierzchnia prześwituje lekko, za nią majaczą niewyraźnie elementy konstrukcji. Opieram czoło o ścianę i widzę wewnątrz łuk wręgi. Solidny, o lanych, obłych kształtach, jakby lekko biologiczny, ale konstrukcyjnie wręga jest bez zarzutu. W przekroju przypomina dwuteownik, wewnętrzna powierzchnia jest ażurowa, pokryta precyzyjnymi otworami, jak w samolocie. Tam, gdzie trzeba, szklisty materiał obrasta dodatkowymi wzmocnieniami, wtapiającymi się w sąsiednie elementy.
Powierzchnia, po jakiej stąpam, pokryta jest skomplikowanym wypukłym wzorem, który powtarza się na stopniach zejściówki i każdej płaskiej powierzchni, na której można stać. To wzór przeciwpoślizgowy, pozwalający chodzić pewnie nawet w mokrym obuwiu bez względu na przechyły.
Macam przez chwilę płyty podłogi i dostrzegam zarys paneli. Dużych, jakieś dwa na trzy metry. Odsuwam rzucone niedbale toboły, aż odsłonię całą płytę, i znajduję z każdego brzegu po dwa otwory, w które można włożyć palce. Panel jest ciężki. Ciężki jak tafla lodu, ale unoszę go z jednej strony i zaglądam pod pokład. Widzę wręgi schodzące się na dole, w zielonkawym półmroku, solidny kil ciągnący się w kierunku dziobu, podobny do spłaszczonego kręgosłupa, i grubą taflę burty, za którą przelewa się wodna głębia. Niewyraźnie majaczą skały na dnie fiordu i ciemne kształty, może zatopionych drzew. Wzdłuż kilu widzę jeszcze jakieś kanały, którymi płynie gęsta jak ropa ciecz, błękitna lub fluorescencyjnie zielona, podobne kanały, grubsze i cieńsze, dostrzegam wewnątrz burt, we wręgach i całym ożebrowaniu.
Układam z powrotem pokryty oplotowymi wzorami greting i idę dalej wzdłuż ładowni.
Wolna przestrzeń zwęża się, wzdłuż burt wznoszą się obłe, jajowate kształty, podobne do szklistych osich gniazd, albo leżące płasko jak sarkofagi. Te wrzecionowate tkwią głęboko zatknięte ostrym końcem w gniazdach umieszczonych w płycie pokładu, jak starogreckie pitosy, tylko nie są zrobione z wypalanej czerwonej gliny, ale z tego samego szklistego pseudolodu jak wszystko tutaj i mają po półtora metra wysokości. Na bokach mają wgłębienia przekreślone walcami uchwytów. Chyba.
Ujmuję dwa po bokach naczynia i usiłuję je ruszyć z miejsca, ale albo jest potwornie ciężkie, albo na sztywno przymocowane do pokładu. Nisko, jakieś pół metra nad gretingiem, każdy dzban ma owalne wgłębienie niczym wylotek ula. Wsuwam tam niepewnie dłoń, wklęsła ściana odchyla się do tyłu i na dłoń spływa mi silny, zimny strumień cieczy. Cofam gwałtownie rękę, strumień ustaje, kałuża pod moimi nogami spływa przez drobne otwory w gretingu, słyszę, jak chlupoce gdzieś na dole. Ostrożnie wącham dłoń, pocieram mokrym palcem wrażliwy fragment skóry w zgięciu ramienia. Nie czuję niczego poza wilgocią. Potem dotykam wargi, a po jakimś czasie czubka języka.
To woda. Zimna słodka woda.
Sprawdzam po kolei pozostałe dzbany ustawione wzdłuż ścian, umieszczony nad podłogą wylew działa jak dozownik w dystrybutorach wody mineralnej. Jeśli wpycham uchylną klapkę do środka, płynie woda, a wewnątrz pitosu rozlega się bulgot. Dobra.
Przynajmniej mamy wodę. Jupi du. Alleluja.
Wtykam do wnętrza własny metalowy kubek, słucham chlupotu życiodajnej cieczy, która za moment może okazać się niekoniecznie życiodajna, i wypijam mały łyk. Trzymam wodę przez chwilę w ustach, ale nie czuję żadnej podejrzanej goryczki, żadnego posmaku gorzkich migdałów, więc przełykam. A potem z tłukącym się boleśnie o żebra sercem czekam przez jakieś trzy minuty. Nie czuję skurczu żołądka, lodowatego zimna w żyłach, nie ślepnę ani nie duszę się na poziomie rdzeniowym, z płucami pełnymi powietrza, jak by się stało, gdyby moją tkankę nerwową zaatakowały związki cyjanowe. Nie wybuchają mi oczy ani nie zmieniam się we flądrę.
To, rzecz jasna, idiotyzm, ale z drugiej strony picie tej wody będzie nieuniknione. A zatrucie zbiorników byłoby jeszcze bardziej prostym i eleganckim rozwiązaniem niż roztopienie się drakkara na pełnym morzu. Jednak nic takiego się nie dzieje, więc czuję otuchę.
Jakiś czas walczę z tkwiącymi wzdłuż burt sarkofagami, lecz bez skutku. Wydaje się, że górna powierzchnia nie stanowi monolitu z resztą, ale nie udaje mi się jej zdjąć. Podważam brzegi nożem, ciągnę do góry, tarmoszę we wszystkie strony, jednak niewiele to daje. Jest jak opakowanie zabezpieczone przed dziećmi, którego z reguły nie umieją otworzyć dorośli. Przydałby się pięcioletni brzdąc, otworzyłby sarkofag w dwie minuty.
Pośrodku każdej pokrywy, tuż przy krawędzi, znajduje się ornament z dwóch trójkątów. Wierzchołek bliższego dotyka do podstawy drugiego, jak stylizowana choinka o tylko dwóch piętrach. Patrzę na niego, bo coś mi nie pasuje, jest zbyt surowy, zbyt techniczny w porównaniu do pseudonormańskich ozdóbek, które wiją się wszędzie wokół mnie. Nie daje mi spokoju.
A potem sobie przypominam. Widziałem takie symbole, tylko poziome, w dzieciństwie, kiedy panele sterujące odtwarzaczy albo programów multimedialnych tradycyjnie nawiązywały do starych, jeszcze mechanicznie obsługiwanych urządzeń. Fastforward albo rewind. Znak z czasów, gdy dźwięk zapisywano na magnetycznej taśmie.
Popycham krawędź dłonią tuż pod symbolem i wtedy ustępuje lekko, rozlega się trzask, a potem pokrywa odjeżdża miękko w bok. Niby nic. Uchylne klapki jak w automatach z napojami, symbol ff na skrzyni, a ktoś, kto nie narodził się na Ziemi, będzie miał poważny problem z dobraniem się do zawartości tych zbiorników.Wewnątrz sarkofagu wieje zimnem, wypływa stamtąd para, ale to nie jest jakiś upiorny mróz, tylko chłód. Patrzę na pęki sztywnych, pachnących wędzeniem płatów suszonej ryby, na gliniane dzbany pełne dziwnych ziaren jakby suchej fasoli albo wypełnione mąką, na paski suszonej wędliny, na zawekowane słoje zalanego smalcem mięsa, na czarne od dymu połcie owiązane starannie sznurkiem.
Zapasy. Jakże miło.
I to jeszcze w lodówce.
Pociągam pokrywę do siebie, wjeżdża na miejsce z trzaskiem rygla i sarkofag znowu staje się monolitem.
Grodź dzieli ładownię szklistą ścianą, w której poruszają się niewyraźne, wijące się kształty. Przytykam twarz do tafli lodu i widzę, że w zielonej cieczy majaczą żywe stworzenia, niczym węgorze z piekła rodem. Są długie, mięsiste, o paskudnych zębatych pyskach głębinowych stworów, najeżone kolczastymi płetwami. Wyglądają jak skrzyżowanie smoka z mureną. Wzdłuż boków migocą im drobne punkciki fluorescencji, zielone i błękitne. Ryby. O wyraźnie ludzkich, piornych oczach z widoczną białkówką i okrągłymi źrenicami w otoczeniu złotych tęczówek.
Zapasy? Akwarium? Powierzchnia lodowej ściany nie jest idealna; kiedy patrzy się na wprost, pływające wężowymi ruchami cielska widać całkiem wyraźnie, ale pod kątem zmieniają się w zamglone, niewyraźne kształty. Chcę wiedzieć, co jest dalej, nie doszedłem jeszcze do połowy drakkara, do dziobu zostało dobre dziesięć metrów.
Obmacuję chłodną ścianę, ryby po drugiej stronie rozpłaszczają o lód kolczaste przyssawki na spotkanie moich dłoni. Ryby. Powiedzmy. Niby-ryby. Konwergencyjne odpowiedniki.
Dedukuję, że jeśli jest przejście, powinno znajdować się na środku. Tak nakazuje logika. Mimo to niczego nie widać.
Po dłuższym macaniu w zielonkawym półmroku ładowni znajduję jednak kolejny wypukły znaczek. To plus. Albo krzyż grecki. Kawałek dalej okrąg z punktem w środku. Znajdują się półtora metra od siebie, na tej samej wysokości. Kolejna łamigłówka? Krzyż… Apteczka? A kółko z kropką? Słońce? Odsuwam się dwa kroki, ale nie robię się od tego mądrzejszy. Ziemski symbol. Krzyż grecki i kółko z kropką. Coś równie prostego jak ff na lodówce. Coś, co ma związek z otwarciem drzwi?
Drzwi służą do tego, żeby gdzieś wejść albo wyjść.
Mam zagrać w kółko i krzyżyk?
Pcham dłonią to jeden symbol, to drugi, jakby ustępowały, ale może mi się wydaje.
Wejść lub wyjść.
Symbol. Nie istnieje żaden symbol graficzny w związku z drzwiami.
Najwyżej napisy: „pchać” albo „ciągnąć”, push albo pull.
I wtedy spływa na mnie olśnienie. Wektor. Kiedy zaznacza się go w dwóch wymiarach, jest odcinkiem zakończonym grotem. Ale jeśli obrazujemy w trzech wymiarach, to gdy patrzy od nas, jest krzyżykiem symbolizującym brzechwę strzały, a gdy patrzy na nas, jest okręgiem z kropką, bo symbolizuje grot. Mógłby o tym pamiętać tylko ktoś, kto uczył się jeszcze z użyciem papieru. Od lat przestrzeń trójwymiarowa szkolnych zadań jest po prostu trójwymiarowa. Wirtualna.
Kładę jedną dłoń na plusie, a drugą na kółku i naciskam oba naraz. Plus ustępuje i wpada do środka, ale okrąg nie. Próbuję więc pociągnąć go do siebie, lecz palce ślizgają mi się na ścianie. Odrywam dłoń i wtedy krótki walec lodu wysuwa się na spotkanie mojej dłoni.
Słychać świst gładkich powierzchni i grodź odpływa na bok. Mam przejście.
Nie za wygodne. Jak ma tu przejść człowiek, który coś niesie?
Wchodzę w zieloną, migotliwą ciemność, odruchowo macam ścianę obok wejścia, jakbym spodziewał się włącznika. I natrafiam na niewielką wypukłość, jak miskę przyklejoną do ściany. Gładzę ją, jakby była kobiecą piersią, szukam jakiegoś wystającego przycisku, ale nic to nie daje. Wciskam miskę w głąb ściany, szczypię, wszystko bez skutku. W końcu daję za wygraną i walę w nią pięścią.
Rozlega się głęboki, wibrujący dźwięk i przez zamkniętą w ścianie ciecz wypełniającą niby-akwarium przepływają kręgi, jakby była powierzchnią stawu, w który wpadł kamień, tylko że te fale rozchodzą się pionowo. Węgorzowate stwory rozpierzchają się na wszystkie strony i rozbłyskują nagle ostrym, zielonkawym i błękitnym światłem.
Włączyłem światło.
Gratulacje. Przeszedł pan do następnego etapu.
Odpinam pochwę z mieczem i kładę w prowadnicy, blokując drzwi. Kiedyś postanowiono w ten sposób zgładzić pewnego samuraja. Tron suwerena ustawiono w takiej odległości, żeby gość musiał uklęknąć i złożyć pokłon akurat w rozsuwanych drzwiach. Kiedy jego podgolony łeb zwieńczony kokiem znalazłby się pomiędzy skrzydłami, służba miała zatrzasnąć ekrany, jednak cwaniak skłonił się, układając miecz w prowadnicy, i nic z tego nie wyszło.
Krzyżówkowa ciekawostka, a jednak się przydaje.
Kolejne pomieszczenie przecina pośrodku gruby, lśniący słup, jak pień drzewa. Wbija się w strop i zapada pod pokład, wrastając w kil. Pilers. Przedłużenie masztu. Bardzo solidne, zakotwiczone we wszystkie strony elementami, które wyglądają niczym korzenie potężnego dębu. Po obu stronach słupa ciągnie się długi, lśniący stół, obstawiony po bokach ławami. Pilers przebija blat mniej więcej pośrodku. Mesa.
Mamy i mesę.
Siądziemy wieczorami, zaśpiewamy szanty…
Burty są jakby bliżej, dedukuję, że w środku znajdują się jakieś schowki, może bakisty. Widać zresztą znaczki ff. Odsuwam lśniącą okrywę na chybił trafił i trafiam na stertę cynowych talerzy umieszczonych we wklęsłym gnieździe, żeby nie sypały się przy przechyłach. Obok pęk metalowych łyżek, kubki wetknięte jeden w drugi. Nad samym pokładem pokrywy są owalne, leżące i ciągną się rzędem. Wewnątrz materac – gruba warstwa przepikowanego filcu, nakryta kosmatą skórą. Koje.Zestawienie tego sterylnego, lśniącego wnętrza z suszonym mięsem, futrem i cynowymi kubkami zdobionymi geometryczną gmatwaniną wzorów oplotowych robi dziwaczne, surrealistyczne wrażenie.
Skansen i statek kosmiczny. Dziób zwieńczony stewą z głową smoka oraz odsuwane drzwi i bioluminescencyjne oświetlenie. Obłęd.
Za mesą napotykam na kolejną grodź, ale oznakowane kółkiem i krzyżykiem odsuwane drzwi nie stanowią już problemu. Ostatnie pomieszczenie, do którego wchodzę, jest trójkątną komorą, na normalnym jachcie byłaby to komora kotwiczna i magazyn żagli.
Tu jednak pokład zajmują owalne twory wypełniające całe pomieszczenie, niczym gigantyczne jaja postawione na sztorc. Są trochę mniejsze niż zbiorniki z wodą, różni je nie tylko brak otworów do nalewania, ale i umieszczony na czubku wypukły ornament, który nie jest już żadną łamigłówką. Nawet się nie zastanawiam, czy wyszczerzona czaszka na skrzyżowanych piszczelach oznacza piracką banderę, czy wysokie napięcie. Po prostu opuszczam pomieszczenie i zasuwam drzwi.
Wracam na rufę, tam gdzie zostawiliśmy konie, broń i część bagaży.
Jadran leży jak pies, na wyciągniętych nogach, i ogryza kość, przytrzymując ją kopytami, gnat chrupoce w potężnych szczękach. W tej chwili bardziej przypomina smoka niż konia. Patrzę na niego, unosi łeb, wydając z siebie powitalny hurgot, i czuję się przez moment samotny. Zagubiony w kosmosie, wśród smoków, zaklęć, dzikich wojowników i lodowych drakkarów.
Samotny, zagubiony i zniechęcony. Tęsknię do czegokolwiek normalnego.
Bliżej sterburty znajduję spiralne schody prowadzące do forkasztelu, zaś z bakburty małą owalną grodź. Znanego symbolu wektorów jednak nie ma, tylko wklęsły, rozcapierzony kształt ludzkiej dłoni z rozstawionymi palcami.
Patrzę na niego przez chwilę z wyraźnym znudzeniem.
Dłoń. W północnej Afryce to „ręka Fatmy” – odstraszająca demony. Błękitne lub ochrowoczerwone ślady takiej dłoni odbija się na ścianach. Nie przejdziesz. Ja, Fatma, chronię swoje dzieci. Gdyby był wystylizowany, z równymi trzema palcami oraz odwiniętym kciukiem i małym, oznaczałby „hamsę” – pięć filarów islamu. W dzisiejszych czasach częściej ręka Fatmy wykonana z folii oznacza tam także: „Uwaga, szyba”. Nie chce mi się kombinować, więc po prostu przykładam dłoń, okrąg lodu wokół wpada do środka, tafla daje się przesunąć. Przysiadam czujnie, gotów uskoczyć, ale na widok tego, co ukazuje się za grodzią, parskam śmiechem.
Widzę lśniące lodowe ściany małego pomieszczenia, opływowe siedzisko nakryte klapą, sterczącą obłą misę i świecące węgorze uwięzione za lodem.
Śmieję się. Przez chwilę kocham jak brata tego, kto stworzył lodowy drakkar.
Podnoszę klapę i zamykam za sobą drzwi z poczuciem niewysłowionej ulgi.
Sedes działa zarazem jak bidet, brakuje jedynie czegoś do czytania.W forkasztelu znajduję kapitańską kajutę, wpasowaną w unoszącą się ukośnie stewę, zakończoną zwiniętym jak pastorał smoczym ogonem parę metrów nad wodą.
Na środku drewniany okrągły stół rzeźbiony w normańskie wzory, obstawiony fotelami gwizdniętymi z dworu Odyna, w opływowej burtowej wnęce koja okryta kosmatymi futrami. „Star Trek” i „Pieśń o Nibelungach” naraz.
Przenoszę do kajuty swoje toboły, obok koi znajduję stojak, który obwieszam zbroją, odkładam miecz, pałasze i odstawiam łuk. Tarczę opieram o ścianę i nagle korci mnie, żeby wymalować na niej coś wikińskiego.
Choćby logo banku Nordica.
Przez półprzejrzyste burty widzę czarną wodę fiordu, sunące w oddali ciemne drzewa i skały przysypane śniegiem, jako zamazane widma majaczące za szklistą ścianą.
Nabijam fajkę, wyciągam z wora plastikową butelkę i nalewam sobie miarkę do metalowego kubka. Mamy kapitańską kajutę – rzecz na pokładzie drakkara wyjątkowa, mamy też niekompetentnego kapitana, który będzie pił przez cały rejs, nie mogąc znieść ciężaru odpowiedzialności i własnej nieudolności. Drakkar przepadnie gdzieś wśród lodów i sztormów i tylko pieśń po nas zostanie.
Wychodzę z kajuty, okutany futrem, z kubkiem w ręku, nucąc: „Kapitan nasz szalony był, mówiono, że z diabłem ma pakt…”. Drużyna siedzi pod osłoną burt, Sylfana związuje ze sobą liny z bucht spoczywających na pokładzie, Grunaldi opiera się o monstrualną lodową stewę ze smoczą głową i ponuro patrzy w górę fiordu.
Na mój widok unosi brwi i wskazuje pytająco palcem najpierw mnie, potem pokład.
– Tam jest przejście – wyjaśniam. – I jest bezpiecznie. Nie ma sensu siedzieć tu na górze. Znalazłem wodę, mięso i ser, mnóstwo jedzenia. Okręt jest dziwny, ale solidny i zaopatrzony na podróż. Nie wygląda na to, żeby miał się zaraz rozpaść.
– Tam aż cuchnie od pieśni bogów – cedzi Warfnir.
– Lepiej się przyzwyczajaj – mówię. – Teraz będziemy się aż taplać w tym świństwie. Mamy zabić Pieśniarza i płyniemy do Pieśniarza. O co chodzi z tą liną?
– Potrzebujemy łodzi – powiada Grunaldi, odwracając się od widoku przed dziobem. – Normalnej, takiej, co nie zmieni się nagle w miskę kaszy albo ławicę śledzi. Tam wzdłuż fiordu Dragoriny mieszkają ludzie. Zima dopiero się zaczęła, pewnie nie wszyscy zdążyli schować łodzie. Miniemy którąś, to Spalle wyskoczy za burtę z liną, dopłynie i przy wiąże. Potem ściągniemy linę i mamy łódź.
– A dlaczego Spalle? – pytam. Jakoś przywykłem, że chłopak a to zostaje przy koniach, a to na czatach.
– Bo najlepiej pływa – wyjaśnia Grunaldi. – Od dzieciaka kąpie się w przeręblach i w strumieniach spod lodowca. Każdy inny utopi się z zimna, a jemu wszystko jedno. Ty zaś nie możesz zejść z pokładu, bo nie wiadomo, czy ten statek nas nie zamrozi.
Kiwam głową. Chętnie bym się do czegoś przyczepił, ale pomysł jest dobry, tym bardziej że sam już wpadłem na to, iż beze mnie drakkar zmieni się w zamrażarkę. Przynajmniej jest jakiś pomysł. Lepszy niż żaden.
– Tu w górze rzeki nie ma żadnych osad – mówię. – Aż do tych małych połączonych jezior. Niech zostanie jeden do wypatrywania, potem go zmienimy. Nie ma sensu, żebyśmy wszyscy marzli. Na dole jest ciepło, światło i jedzenie. Najpewniej łódź znajdziemy dopiero jutro. Zostaje Warfnir, reszta na dół. O zmroku zmieni go Spalle, potem Sylfana, potem ja, potem Grunaldi.
Schodzą przepełnieni podnoszącym na duchu przekonaniem, że wiem, co robię, i panuję nad sytuacją.
W mesie zapalam uderzeniem pięści migotliwy poblask jarzących się zielenią smokowęgorzy. Ludzie Ognia odskakują czujnie, chwytając za rękojeści mieczy, przyczajeni patrzą przez chwilę po ścianach, zbici w gromadkę, plecami do siebie.
– Ten okręt zrobił Pieśniarz – wyjaśniam. – Domyślam się, że ktoś z mojego ludu, tak samo jak Aaken, król Węży. Dlatego wszystko jest takie dziwne, ale nie znalazłem tu nic niebezpiecznego. Na razie. Znajdźcie sobie miejsca do spania. Nie wiem tylko, jak zrobić, żeby było cieplej.
– W tym celu zazwyczaj rozpala się ogień – mówi kwaśno Grunaldi. – Ale jak to uczynić na lodzie, nie mając drewna…
– To nie jest prawdziwy lód. I zazwyczaj jeśli się chce, żeby okręt płynął, trzeba wiosłować albo postawić żagle. Ten płynie sam. Z ciepłem będzie podobnie.
Rozchodzą się niechętnie po mesie, spięci i czujni. Sylfana gładzi palcami drzwiczki bakist, z prawą dłonią zaciśniętą na rękojeści przewieszonego przez plecy miecza. Grunaldi stuka ostrożnie w ścianę, za którą wijącym ruchem pływają świecące piekielne mureny. Spalle przyklęka przy uchylonej pokrywie koi, końcem miecza unosi spoczywające tam futra, zagląda ostrożnie pod materac.
Wszyscy milczą. Atmosfera robi się ciężka. Wleźli za mną na pokład powodowani poczuciem misji i solidarnością, a teraz czują się, jakbym kazał im siedzieć w przedsionku cieknącego reaktora.
Nie zmrużą tu oka, tym bardziej nie wytrzymają tego, co będzie się działo dalej. A jedno, co im mogę obiecać, to jeszcze więcej zimnych mgieł, magii i bzdur, przy których okręt płynący na autopilocie i oświetlany węgorzami to całkiem racjonalny początek.
– Siadajcie – mówię rozkazującym tonem. Podchodzą niechętnie, macając lodowe taborety i sadowiąc się ostrożnie, jakby zaraz miały wybuchnąć im pod tyłkami.
Otwieram pojemniki z żywnością, odsuwam drzwiczki bakist, znajdując miski, noże i kubki. Tak naprawdę rozglądam się za wyposażeniem kambuza. Jeśli rozgryzę, jak działa kuchenka, jeśli zdołam ugotować choćby zupę, pewnie wpadnę też na to, jak włączyć ogrzewanie.
Grunaldi przykłada dłoń do szklistego blatu i czeka, czy powierzchnia zacznie topić mu się pod palcami. Spalle wyciąga z sakiewki osełkę i powoli, systematycznie przeciąga ją wzdłuż ostrza miecza. Zgrzyt wypełnia mesę, aż ciarki idą po plecach. Sylfana przygryza wargę i łypie niepewnie po ścianach, jakby miały zaraz zawalić się jej na głowę.
Otwieram kolejne szafki, w końcu cofam się o parę kroków i mrużę oczy. Architektura jachtu to coś logicznego. Jest wymuszona okolicznościami i użytkowością. Ktoś, kto zadbał o toaletę na rufie i drugą, jak stwierdziłem, na dziobie, z pewnością pomyślał też o ogrzewaniu kajut i przyrządzaniu posiłków.
Gotowanie na statku nie jest takie proste, szczególnie na morzu. Kuk nie może co chwilę zostawać oblany wrzącą zupą albo obrzucony węglami z paleniska. Kuchnia musi być zabezpieczona przed przechyłami. Jakieś kambuzy były nawet na starożytnych statkach. Czasami jako kryte dachówką domki z kominem wystającym nad pokład.
– Gdzie się zwykle gotuje na wilczych okrętach? – pytam.
Spalle wskazuje na rufę.
– Z tyłu, w… – tu rzuca coś, co brzmi, jakby splunął na rozżarzone węgle. Mój słownik nie obejmuje żeglarskiego żargonu. Spalle wymachuje rękami, jakby odgrywał naprawę niewidzialnego roweru. – Kocioł z węglem jest zawieszony na okuciach, jak zawiasy… tak… i tak… Kiedy się kołysze, to palenisko jest zawsze równo, a nad nim garnek, też umocowany… – Znowu skomplikowana pantomima.
Kardan. Wynaleźli zawieszenie kardanowe. Nieźle. Na rufie to na rufie. Idę więc na rufę i szukam. Kambuz na minimum dwadzieścia osób, sądząc po rozmiarach okrętu, to nie igła. Nie schował się pod leżącym w ładowni workiem ani moją czapką.
Potem wychodzę na górę obok kapitańskiej kajuty i łażę jeszcze po pokładzie, szukając wylotu komina. Może któraś z szafek kryje magiczną mikrofalówkę? W takim razie będziemy skazani na zimny bufet, moi ludzie nie tkną czegoś podgrzanego pieśnią bogów.
Warfnir siedzi na dziobie okutany kosmatym futrem i obsypany drobnym śniegiem, który prószy od rana, patrząc przed dziób, na skaliste brzegi krętego fiordu, rzekę, bezlistne, powykręcane drzewa sterczące z zasp. Świat w bieli i czerni.
Odwraca się natychmiast, ledwo się pojawiam. Na jego kolanach leży krótki refleksyjny łuk.
– Szukam komina – wyjaśniam. – Nie mogę znaleźć kuchni.
– Pieśń Ludzi mówi, że na okrętach miejsce do gotowania robi się z tyłu, pod… – znów niezrozumiałe charknięcie – po lewej ręce od drabiny, ale tu nic nie jest jak w Pieśni Ludzi. – Spluwa na pokład i kręci głową. – Taki okręt zaraz zobaczą bogowie. Wcale im się to nie spodoba… Myślę, że zatopią nas, jak tylko wyjdziemy w morze. A jeszcze o tej porze roku…
– Jakoś przypłynął – zauważam. – Aż do wrót Domu Ognia. I bogowie go nie zatopili.
Opukuję maszt, ale nie wiem, jak powinien brzmieć dźwięk tego dziwacznego lodowego tworzywa. Brzmi głucho czy nie? Nawet nie wiem, czy rzeczywiście pełni rolę masztu. Widzę podwiązane do niego pionowo jakieś drzewce, jakby łaciński gafelbom, ale żagli ani śladu. Obchodzę drakkar kilka razy i nie znajduję niczego, co miałoby przypominać wylot komina.
Poddaję się i wracam pod pokład dziobową zejściówką, nakrytą włazem zdobnym w roślinne zawijasy. Trudno. Zimny bufet.
Nie podoba mi się, w jaki sposób moja załoga siedzi przy tym stole. Spłoszeni, bezwolni, przejęci zabobonnym lękiem. Weszli na okręt w akcie bezmyślnej, desperackiej odwagi, a tu ani bitwy, ani heroicznej śmierci, tylko same magiczne pieśni, wszystko nie takie jak w Pieśni Ludzi i dziwne.
Rzucam na stół wiązkę pasków suszonego mięsa, coś, co przypomina ser, zawiniątko chyba, jak mam nadzieję, sucharów, a potem grzebię w sarkofagach, potrząsając wszystkim, co przypomina butelkę. W końcu znajduję jeden z kontenerów wyładowany oplecionymi sznurem gąsiorami, każdy przynajmniej po pięć litrów, i stawiam jeden na stole, modląc się, żeby nie zawierał jakiejś odmiany tej smoczej oliwy. Spalle kruszy nożem wosk, wyjmuje zatyczkę z fuknięciem przywodzącym na myśl otwieranego szampana i ostrożnie wącha szyjkę dzbana. Marszczy brew, wlewa odrobinę czegoś ciemnego i lekko spienionego na dno kubka, a potem zanurza w tym palec i oblizuje, a jego oblicze rozjaśnia się na moment.
– Drajjanmjaal – przynajmniej tak to brzmi. Cośtam-mleko. Początek też mi się z czymś kojarzy, ale odlegle. Orłobestia…? Lworzeł…? Gryf?
– Gryfie mleko? – pytam.
Spalle potakuje radośnie.
– Robią je na Wybrzeżu Gryfów, na północ od Pustkowi Trwogi. Trzeba je mieszać z wodą, jeśli nie chcesz się od razu upić.
Jest ciemne, tęgo sycone i droższe od piwa. Jego tajemnicę znają tylko Gryfici.
– Po prostu doją gryfy – cedzi Grunaldi i zabiera mu gąsior, by nalać do swojego kubka. – Piwo jak piwo, tylko ciemne, słodkie i ciężkie. Warzą to z miodem, jakimiś śliwkami i nie wiem czym jeszcze, żeby sprzedawać takim niewinnym koziołkom za ciężkie pieniądze i opowiadać im bajędy o gryfach. Nasze piwo jest lepsze. Choć przyznaję, że to lepiej się nadaje do morskich podróży, bo na dłużej wystarcza.
Wypijam ostrożny łyk i przez ułamek sekundy mam w ustach supernową niepasujących do siebie smaków. W nosie przypalona kawa zbożowa, kwas chlebowy i guinness, w ustach syrop na kaszel, bita śmietana, terpentyna, szare mydło i zgniłe mango. Przełykam i postanawiam dolać wody. Odbija mi się jakby bananem ze śledziami. Biorąc pod uwagę to, co piłem tu dotychczas, zupełnie niezłe.
Gryfie mleko leje się do kubków, na stole ląduje dzban z wodą. W kabinie jest zimno, ale przynajmniej śnieg nie sypie się na głowę i nie hula wiatr. Po dwóch kubkach na głowę morale zaczyna lekko rosnąć. Nabijam fajkę.
– Opowiedz mi o Lodowym Ogrodzie – proszę, patrząc Grunaldiemu prosto w oczy. – Byłeś tam jako jedyny z nas.
– Przeklęte miejsce – mówi po namyśle. – To jest na wyspie. Na północ od Wysp Ostrogowych. Przez lata pływali tam tylko ci, którzy zgubili się wśród szkierów albo których zagnał sztorm. Skalista wyspa, ledwo jakieś zagajniki, dzikie kozy i góry. Ale woda tam była. I nikt nie mieszkał. Czasami tylko obozowali żeglarze albo ci, co łowią morskie bestie. Ale kilka lat temu wszystko się zmieniło. Wybuchł tam wulkan. Nie jakiś wielki, ale grzmoty było słychać na morzu, a w nocy widać było światło na horyzoncie, w dzień stał nad horyzontem słup dymu. Po paru miesiącach wygasł. W następnym roku zaczęły się opowieści o kamiennych osadach, które zrobiła tam lawa, i o stworach, jakie wyszły z krateru, żeby zamieszkać na wyspie. O potężnym Pieśniarzu, którego zrodził wulkan, władającym wodą, lodem i ogniem. O widmowych okrętach z lodu, które napadają na statki wracające z dalekich wypraw. Prawda, że zaczęto znajdować puste wilcze okręty dryfujące po morzu, bez załogi i łupów. Zdarzało się nawet, że dziwni półludzcy wojownicy wychodzili nocą z morza i łupili osady na wybrzeżu. Dziwolągi, podobne do upiorów z mgły, Obudzonych, tylko że rozumne. Zabierali różne rzeczy, ale niekoniecznie kosztowne. No i porywali ludzi. Przede wszystkim młode dziewczęta. Nikt nie wiedział, kto to. Nigdy nie znaleziono żadnego trupa któregoś z Ludzi Wulkanu, powiadali, że nie ima się ich żelazo, że znikają w ciemnościach, przenikają częstokoły, oddychają pod wodą, ale są zrobieni z ognia, albo znowu że z lodu, albo z poczerniałej lawy. Że żrą ogień i fajdają piorunami, jak to zwykle, kiedy dzieje się coś dziwnego i ludziska zaczynają gadać co im strzeli do głowy. Zwykłe bajędy starych bab i dziadów, którym miesza się we łbach.
Grunaldi pociąga łyk ze swojego kubka, po czym zagląda do środka ze złością. Podsuwam mu gąsior, Spalle podaje usłużnie dzban z wodą.
– Wtedy zaczęła się już ta cała wojna bogów i ludzie na każdym kroku wygadywali takie dziwy, że nie wiadomo było, kto opowiada o tym, co sam widział albo przynajmniej widział ktoś mu dobrze znany i rozsądny, a komu pomieszało się w głowie od nadmiaru chwastów w piwie. Myśmy jednak siedzieli w Ziemi Ognia i śmiali się z tego wszystkiego. Pewnego roku ja, mój kuzyn Skafaldi Milczący Wiatr oraz Horleif Deszczowy Koń skrzyknęliśmy ludzi i poszliśmy na morze w trzy łodzie. Chcieliśmy wypłynąć za Wyspy Ostrogowe i pójść na południe do przeklętej ziemi zwanej przez Amistrandingów Kangabadem, żeby tam odebrać swoją część tego, co zagrabili nam Amistrandingowie, kiedy ukradli nasz kraj. Ale wtedy przyszły ciężkie czasy także i na nich. Przyszła wielka susza i przypomnieli sobie o swojej mrocznej bogini, którą czcili kiedyś, za innych cesarzy. Potracili resztki rozsądku i wzięli się za łby. Zanim jeszcze tam dopłynęliśmy, spotkaliśmy wiele łodzi wracających przedwcześnie do domu, a na pokładach siedzieli posępni mężowie, przepełnieni powagą i złością, którzy nie znaleźli w tym przeklętym kraju niczego prócz guzów. Twierdzili, że Amistrandingowie teraz łupią siebie nawzajem i można tam spotkać tylko głodne, obdarte wojsko, uciekających nędzarzy oraz obłąkanych kapłanów w maskach, zbyt głupich nawet na to, żeby umieli się wzbogacić, spalone osady, głód i brzydkie choroby. Nie wiedzieliśmy, co zrobić, bo żeby płynąć gdzieś dalej, nie mieliśmy ani czasu, ani dość zapasów. I wtedy w porcie na wyspie zwanej Wilczy Zew, gdzie siedzieliśmy i piliśmy, próbując znaleźć jakąś radę, trafił nam się mąż. Zwał się Ejolf Niosący Kamień. Człowiek ten był ponoć zacnym kmieciem i wielkim styrsmanem, który wystawiał cztery łodzie, a żył na Wybrzeżu Gryfów. Kiedy go spotkaliśmy, znajdowałsię w całkiem nędznym stanie, bo jak twierdził, demony wulkanu napadły na jego osadę, uprowadziły mu córkę i jeszcze jakieś inne niewiasty. Ejolf był wtedy na morzu, a kiedy powrócił, zastał swój majątek w ruinie, a wielu ludzi porąbanych. Powiedział nam, że jeśli popłyniemy na przeklętą wyspę i odnajdziemy jego córkę, zapłaci nam wszystkim, co mu zostało: tysiąc marek srebrem, a prócz tego w siedzibie Ludzi Wulkanu znajdziemy rozmaite dobra, które zrabowali na morzu i podobnym do niego nieszczęśnikom na wybrzeżu. Zwracał uwagę, że Ludzi Wulkanu nie może być dużo, a większość pewnie będzie na morzu i ostatnie, czego się spodziewają, to że ktoś ich najedzie we własnej siedzibie. Tysiąc marek srebrem to dużo, nawet przy podziale na trzy łodzie, i odkąd nastały ciężkie czasy, trudno byłoby tyle zdobyć na Amistrandingach. Naradziliśmy się i postanowiliśmy tak zrobić. Był między nami stary sternik, Alofnir Wodny Koń, który twierdził, że wie, gdzie ta wyspa się znajduje, i być może uda mu się tam trafić. Wśród szkierów Wysp Ostrogowych trudno trafić drugi raz w to samo miejsce, zwłaszcza daleko na północ, gdzie prawie nikt nie pływa. Ejolf nie zabrał się z nami, twierdząc, że musi pilnować tego, co mu zostało, i zapłacił tylko jedną trzecią, resztę miał dodać, kiedy przywieziemy jego kobiety. Nie podobało mi się to specjalnie i chciałem wiedzieć, dlaczego sam się tam nie uda, skoro jest styrsmanem z czterema łodziami. Według mnie mąż, któremu zrabowano majątek i na dodatek ukradziono kobiety, powinien sam popłynąć i wymierzyć sprawiedliwość, zwłaszcza że oszczędziłby sporo pieniędzy, a do tego nie dość, że okryłby się chwałą, to jeszcze podobno łatwo mógł zdobyć porządne łupy i odzyskać majątek. Zostałem jednak zakrzyczany. Trzecia część z tysiąca marek, wśród których plątały się także złote gwichty, zsypana na jedną kupę zmąciła wszystkim umysł i nie ukrywali, że czują ból na myśl o tym, że mieliby je oddać tylko z powodu tego, co plącze się w zakamarkach mojego pokrętnego umysłu. Twierdzili, że być może Ejolf jest zbyt przygnębiony stratą, żeby mierzyć się sam z zemstą, albo że jego ludzie są niewiele warci, jak to zwykle Gryfici, a łodzie może i cztery, ale pewnie niewielkie. To zresztą jego sprawa, czy ma dość ducha, czy nie. Mój kuzyn Skafaldi Milczący Wiatr posunął się nawet do tego, że powiedział coś o starcach, którzy powinni zostać w domu i grać z wnukami w deseczki, zamiast plątać się pod nogami śmiałym mężom, którzy nie boją się ani morza, ani bajek o potworach wulkanu i sięgną po każde złoto, jakie widzą, musiałem się więc z nim bić.
Opuściliśmy zatem Wilczy Zew i popłynęliśmy na północ. Przez wiele dni krążyliśmy wśród wysp we mgle i kilka razy pogubiliśmy się nawzajem. Walczyliśmy ze dwa razy z morskimi potworami, aż po jakimś miesiącu Alofnir, który dotąd był raczej przygnębiony i tajemniczy, zaczął wreszcie coś rozpoznawać w gwiazdach i mijanych brzegach i poprowadził nas przez skaliste przesmyki. I wtedy zobaczyliśmy przeklętą wyspę. Stała cała spowita w mgły, a w górach na brzegu wznosiła się wielka sadyba ze szklistego kamienia. Miała mury, czatownie i wieże, gęsto jak las, o dachach ostrych jak sople i lśniła z daleka. Niektórzy z nas widywali takie budowle w południowych krajach i twierdzili, że są to miejsca niebezpieczne, bo zwykle siedzi tam król albo ktoś równie uciążliwy i otoczony wojami. Żeby zdobyć takietwierdze, trzeba armii setek albo i tysięcy ludzi, potężnych machin i bardzo dużo czasu. Wystarczyło zresztą popatrzeć na mury.
Opłynęliśmy więc wyspę z daleka i znaleźliśmy niewielką zatoczkę otoczoną lasem i skałami, ze żwirową plażą. Poczekaliśmy na morzu, aż się ściemni, i przybiliśmy do brzegu pod osłoną nocy. Wylosowaliśmy tych, którzy mieli zostać przy łodziach i w razie czego odpłynąć na morze, a potem powędrowaliśmy na ląd. Wyspa nie jest chyba bardzo duża, ale górzysta i dopiero o świcie dotarliśmy w okolice, gdzie stał zamek. Jest wysoki, cały z kamienia, wygląda jak wiele sadyb jedna na drugiej, wparty w zbocze góry, która wówczas wydawała się już zupełnie spokojna. Myśmy widzieli wtedy niewiele, bo dzielił nas krater i szczyty otaczające wulkan. Krater pokrył się skałą, która tylko dymiła trochę w niektórych miejscach, ale na ogół była zupełnie chłodna i twarda i można było po niej chodzić. Ciepło, które biło gdzieś spod ziemi, sprawiało, że czuło się tam jak w krajach Południa. A pośrodku krateru stało wielkie okrągłe jezioro. Nie śmierdziało siarką, jak bywa w takich miejscach, a woda była bardzo czysta i niebieska jak u nas. Na zboczu rosły tam takie rośliny, jakie widuje się na Południu. Krzewy miodowych śliw, jakieś owocowe krzewy, winne grona i dziwaczne drzewa. Miejsce było bardzo piękne i dzikie zarazem. I nie spotkaliśmy nikogo, idąc przez tę dolinę, tylko trochę ptaków i zwierząt.
Wypija długi łyk i przez chwilę obraca kubek w dłoniach. Wydaje się spięty i zbity z tropu, opowiada też inaczej, niż zwykle brzmią jego żeglarskie bajędy. Chyba z jakiegoś powodu nikomu o tym dotąd nie wspominał, mimo że historia zapowiada się na przebój każdego zimowego sezonu. Dolewam sobie gryfiego mleka i pykam spokojnie fajkę, czekając na ciąg dalszy.
– Do tej pory szliśmy jeden za drugim, każda łódź osobno, w pełnym rynsztunku i było nas razem stu trzydziestu jeden – ciągnie Grunaldi. – Ale potem rozpierzchliśmy się wśród krzaków i drzew, na wypadek gdyby ktoś postanowił tam zajrzeć. Podkradliśmy się na grań, by spojrzeć w dół, i zobaczyliśmy, że od murów zamku dzieli nas jeszcze jedna dolina. Cała pokryta drzewami i krzewami, a wszystkie były białe i lśniące, na dnie doliny snuła się gęsta mgła. Dalej widać było spadające ze skał wodospady, a potem strumień, który opływał skalistym wąwozem lśniący gładki mur. Widzieliśmy też bramę w murze i most nad wąwozem. I mnóstwo wież ostrych jak groty włóczni. Twierdza wspierała się o górę plecami i była otwarta na morze. Widzieliśmy, jak wypływają stamtąd rybackie łodzie, zwykłe sneki i dolery, i jak wpływa do wnętrza lodowy okręt taki jak ten, zawinięty z obu końców, lśniący i długi jak nóż, zupełnie jakby zamek go połykał. Mury wchodziły głęboko w morze. Nawet z grani, z której patrzyliśmy, widać było też, że za blankami spacerują ludzie i to, co mają w dłoniach, to chyba nie są wędki. Zapytałem moich towarzyszy, jak teraz wygląda w ich oczach opowieść Ejolfa i co mamy z tym począć w setkę przeciwko kamiennym murom. Chciałem też wiedzieć, jak zamierzają znaleźć w tym kamiennym mieście niewiasty styrsmana, kiedy już przedrzemy się do wnętrza.
Horleif Deszczowy Koń powiedział, że powinniśmy zaczaić się na morzu na jeden z tych lodowych okrętów, zdobyć go i wpłynąć do środka, udając załogę, a potemsię zobaczy. Z kolei Skafaldi uważał, że można popróbować bramy za mostem, skoro najwyraźniej jest otwarta, i wejść jakby nigdy nic, próbując wmieszać się w tłum, następnie uderzyć z zaskoczenia, zrabować, co się da, a potem wyrąbać sobie drogę do portu i uciekać łodzią na naszą plażę. Jeśli uda się dowiedzieć, gdzie trzymają porwane kobiety, zabrać, które się da. Ja powiedziałem, że oba pomysły są podobnie znakomite i że równie dobrze można przejść granią, a potem opuścić się do wnętrza po linach. I że dostać się z zaskoczenia za mury można na wiele sposobów, skoro najwyraźniej niczego się nie spodziewają, tylko że niewiele z tego będziemy mieli uciechy, skoro nie wiemy, czego można się spodziewać w zamku. Zgodziliśmy się więc, że trzeba popróbować przeszpiegów i dowiedzieć się przynajmniej, jak wielu jest tam zbrojnych.
Podzieliliśmy się zatem. Ci, którzy żyli w górach i najlepiej umieli wspinać się po skałach, zabrali liny i poszli granią wokół krateru, by przedostać się za wodospady i popróbować mojego sposobu, część miała przekraść się przez białą dolinę w pobliże bramy i zobaczyć, co da się zrobić tą drogą. Reszta miała czekać, ukryta wśród skał, na sygnał. Ja poszedłem z tymi, którzy mieli przejść przez dolinę i podkraść się do bramy. Rzecz jasna, najpierw wszyscy odpoczęliśmy chwilę po ciężkim całonocnym marszu przez góry i las i wypiliśmy trochę, jak to przed bitwą.
Nie było łatwo zejść ze zbocza pod okiem strażników przechadzających się po szczycie muru. Udało się tylko dzięki temu, że rosły tam krzewy i było dużo skał, a dno doliny wypełniała mgła.
To nie była zimna mgła, jaka pojawia się, kiedy nadchodzą upiory uroczysk. Było tam całkiem ciepło, a w powietrzu unosił się niezwykły zapach. Słodki, smutny i piękny zarazem. To znaczy, tak twierdzili inni. Dla mnie był za słodki i od razu zaczęło mi się kręcić w głowie, i szybko zebrało na mdłości. Na dnie doliny przestaliśmy się już przemykać od skały do skały i kryć wśród krzewów i zeschłej trawy. Ogarnęła nas mgła. Nie widzieliśmy murów ani zamku, tylko drzewa i krzewy zrobione z lodu. Ciepłego lodu, który nie topniał, tak samo jak ten okręt. Gałęzie, liście i kwiaty, jak utkane z lodowej koronki, które dzwoniły delikatnie niczym kryształowe dzwoneczki, kiedy je roztrącaliśmy.
Prostuje się na chwilę, patrzy na swoje dłonie, jakby chciał sprawdzić, czy nie drżą. Zamyka je w pięści i opiera na stole, a potem sięga po cynowy rzeźbiony kubek i wypija do dna. Zerka na nas, każdego po kolei, jakby się bał, że zaczniemy się śmiać, jednak nikt się nie śmieje. Sylfana patrzy na niego znad splecionych dłoni z przechyloną głową, Spalle spogląda wyczekująco, bawiąc się kawałkiem suszonego wędzonego mięsa, z nożem w drugim ręku. Grunaldi nalewa sobie połowę kubka gryfiego mleka, a potem dolewa wody.
– To, co stało się później, pamiętam jak sen – mówi, kręcąc powoli głową. – Albo jak ciężką pijatykę. Nie wiem, co jest prawdą, a co widziadłem. Pamiętam, że chodziliśmy wśród tych lodowych drzew i krzewów, że pod naszymi nogami rosły lśniące, dźwięczące w podmuchach wiatru kwiaty. A potem poranne słońce wyszło zza chmur, które leżały nad horyzontem, i wtedy cały ogród rozbłysnął wszystkimi barwami. Jak tęcza albo kryształy. Mieniła się mgła, liście i kwiaty, a myśmy patrzyli osłupiali. A wtedy wszystkie te lodowe kwiaty otworzyły kielichy.
Teraz myślę, że to może zapach kwiatów odebrał nam rozsądek. Widziałem, jak człowiek, który stał obok mnie, zdjął szłom i upuścił go na ziemię, a później ukląkł, wbił w ziemię miecz i zaczął płakać jak dziecko. Przeraziłem się i spytałem, czy go coś boli albo czy wypił za dużo, wtedy on powiedział, że słyszy kołysankę, którą śpiewała jego matka, i czuje się, jakby odzyskał wszystko, czego tak długo szukał, i jakby wreszcie wrócił do domu. Mgła zaczęła się podnosić i zobaczyłem, że większość z naszych łazi wśród tych lodowych roślin, jakby byli pijani, jak odrzucają broń i siadają albo kładą się na ziemi. Czułem, że coraz bardziej kręci mi się w głowie i zaczynam się pocić. Zrozumiałem, że niedługo zobaczą nas strażnicy z murów i wystarczy, że sięgną po łuki. Zobaczyłem Skafaldiego, mojego kuzyna, siedział na ziemi wśród skał nad niewielką sadzawką i chichotał. Poszedłem do niego i chwyciłem za ramię. Odwrócił się i wtedy zobaczyłem, że ma straszne oczy, mętne, jak wypełnione krwią i mlekiem. Zaczerpnął swoim hełmem wody ze źródła i podał mi, mówiąc, żebym pił. „Pij!” – zawołał. „To lepsze niż wina Południa, lepsze niż świąteczne piwo. Nigdy nie piłeś nic lepszego!” Wypiłem łyk, ale to była zwykła czysta woda. Potrząsnąłem nim, ale znów zaczął pić, a potem upuścił hełm i powiedział coś jak: „Znalazłem. Nareszcie znalazłem”. Wszędzie dookoła widziałem Ludzi Ognia, którzy chodzili zezowatym krokiem, śmiali się albo płakali, albo siadali na ziemi i gapili się przed siebie z głupawym uśmiechem, jakby otwarto im na oścież haremy Jarmakandy. Niewielu pozostało takich jak ja, którzy stali z bronią w ręku, nie wiedząc, co robić. A potem zobaczyliśmy… – Grunaldi przerywa, robi kilka bezradnych gestów, jakby nie umiał znaleźć słów, co u niego jest dość rzadkie. – To było trochę jak… jak ci ludzie odmienieni mocą uroczyska, jak odmieńcy, których hodują obłąkani Pieśniarze w dalekich krajach. Zobaczyliśmy grupkę dziewcząt. Gołych dziewcząt, ale jak się przypatrzyć, widać było, że to nie są zwykłe niewiasty. Były bardzo piękne, lecz jednocześnie przypominały zwierzęta. Jakieś sarny albo gazele. Nawet tak samo drobiły w miejscu, podobnie jak sarenki, trochę spłoszone i zbite w stadko. Zobaczyłem, że ich skóra jest pokryta jakby bardzo delikatną, krótką sierścią, że zamiast palców u stóp mają drobne kopytka. Odmieńcy zwykle są pokraczni, jak chorzy, ale one wyglądały naturalnie, jakby się takie urodziły zgodnie z naturą rzeczy. Tylko że nie były ludźmi. Nawet ich twarze były dziwne. Twarze pięknych dziewcząt i jakichś zwierzątek naraz. Wydawało się, że nie mają więcej rozumu niż gazele. Słyszałem ich chichot, ale to było nawoływanie, a nie prawdziwy śmiech.
Inne wynurzyły się nagle z sadzawki, gładkie i mokre, jak morskonie z przerębla, też miały kształty pięknych kobiet, lecz zarazem były jak morskie stwory, ich włosy były zielone i przypominały wodorosty, a na szyi otwierały się skrzela.I wszystkie lgnęły do naszych wojów, żeby gładzić ich i pieścić, a oni stali jak oczadziali, upuszczając broń. I tylko w tym obłąkanym tłumie zostało kilkunastu przyczajonych jak ja, kręcących się na ugiętych nogach, z wystawionymi mieczami, którzy zbiliśmy się w końcu w krąg plecami do siebie, nie wiedząc, co robić dalej.
Mgła rozeszła się w promieniach porannego słońca, jakby ktoś odsunął zasłonę. Zobaczyłem wodospad, górę i lśniące mury zamku. A trochę z boku na sterczącej z ziemi skale kucał potwór. Wyglądał jak potężny mąż, nagi, tylko z dziwnym napierśnikiem podobnym do skorupy żółwia. Nad skrońmi wyrastały mu z głowy zakręcone karbowane rogi, miał wypukłe, potężne czoło i dziwny, spłaszczony nos oraz brudnożółte okrągłe oczy. Spojrzałem, jak dziwacznie kuca na tej ostrej skale, na jego nogi o tylko dwóch palcach zakończonych kopytami i potężne ramiona. W jednej ręce miał żelazny młot na długim trzonku, a w drugim wielką, pokręconą konchę. Słyszałem, jak stojący obok mnie ludzie wzywają Hinda albo Kowala, by spojrzeli na ich śmierć i przygotowali im łąki Doliny Snu. Byk spojrzał na nas i prychnął, aż zadrżała ziemia. A potem zeskoczył ze skały i zadął w konchę. A wtedy przez most od bocznej bramy wyszli na nas woje. Byli tam zwykli ludzie i były dziwne potwory, przemieszani razem. Wchodząc na łąkę, ustawili się w trzy rzędy i postawili przed sobą mur z malowanych tarcz.
Dziewczęta rozpierzchły się jak spłoszone gazele, nasi ludzie powstawali z ziemi, niektórzy już musieli zasznurować spodnie i podnieśli rozrzucony oręż, a potem połączyli się z nami stojącymi w kręgu. Wodne niewiasty wskoczyły do sadzawki zwinnie niczym wydry, zaraz powystawiały jednak głowy o czarnych, ciekawych oczach, w których nie było nic ludzkiego.
Rozległ się ryk kilku rogów, brzmiący jak skarga morskich potworów, i stojący w szyku Ludzie Wulkanu rozstąpili się, przepuszczając rosłego męża z jasną krótką brodą, w portkach i kaftanie oraz krótkim płaszczu, wyhaftowanym w kształt bezlistnego drzewa wyszytego srebrną nicią. Człek ten wydawał się stary, ale szedł dziarsko, jak młodzieniec, wspierając się na włóczni. Spojrzałem na jego diadem i pomyślałem, że jednak to przeklęty król. I że musimy go zabić, bo to pierwszy król od dawna, który pojawił się w naszym świecie, za Wyspami Ostrogowymi, i jeśli tego nie zrobimy, zaraz pojawią się następni. Królowie bowiem mnożą się jak myszy, jeśli im tylko na to pozwolić. A gdy podszedł bliżej, zobaczyłem, że to, co sterczy na jego głowie, to nie diadem, lecz tak ma zniekształconą czaszkę. Wyrastały z niej ostre niczym sople kształty pokryte normalną skórą i przypominały pełen wież zamek, taki sam jak ten, który wznosił się przed nami. U boku tego męża kroczył inny stwór, większy od niego o dobre dwa łokcie, o szczękach jak pysk drapieżnego kota i wielkiej złotej grzywie spadającej na kark i ramiona. Porastała go płowa krótka sierść w brązowe pasy, a dzierżył wielki dwuręczny topór o dwóch ostrzach. Z tyłu szło jeszcze czterech mężów, skrytych w głębokich kapturach płaszczy z wyhaftowanym drzewem. Kiedy cały orszak zatrzymał się, zrzucili płaszcze, ukazując małe szłomy z zasłoną z kolczugi spadającą na całą twarz. Z tyłu cały czas zawodziły konchy i rogi, a od strony stojących wojów dobiegało powolne bicie bębna. Bykołak odszedł od swojej skały i stanął przy tamtych.
Zwarliśmy mocniej szyk, ktoś z tyłu pozbierał leżące wśród lodowych kwiatów tarcze. Chwiałem się na nogach i oblewało mnie gorąco, jakbym siedział pomiędzy ogniskami, ale w środku przepełniał mnie mróz, jakbym opił się lodowatej morskiej wody. Pozostali, ci, którzy zachowali przedtem rozsądek w Lodowym Ogrodzie, wyglądali tak samo, pot ciekł im spod hełmów i kapał na ziemię, broń drżała w rękach, ale wiedziałem, że to nie strach, ale taka sama choroba, jaka mnie toczyła.
Mąż, który podszedł do nas, stanął o kilka kroków, a potem powiedział: „Witajcie, wędrowcy morza! Witajcie ci, którzy szukacie swojego miejsca, bowiem je znaleźliście! Witajcie w Lodowym Ogrodzie, który przygarnie każdego i da każdemu to, co utracił!”. Mąż ten mówił topornym językiem, jak słaby na umyśle i wymawiał głoski tak jak ci, co mieszkają za Pustkowiami Trwogi. Powiedziałem mu, że jesteśmy wojami z Ziemi Ognia i przybywamy po niewiasty, które uprowadził, a także po odszkodowanie za krzywdy wyrządzone żeglarzom na morzu i mieszkańcom Wybrzeża. Poradziłem mu, żeby wypuścił je i pozwolił wrócić do domu, a potem ustalimy wysokość odpłaty, nie mniejszej jednak niż po dziesięć marek na każdego z nas i po sto za każdą uprowadzoną.
To znaczy, wydawało mi się, że to mówię. Słyszałem, że słowa wychodzące z moich ust są niezborne i bełkotliwe, język mam jak kawałek drewna i nie umiem nim obracać, co więcej, zapominam słów. Zamiast „marki” powiedziałem „gwoździe”, a zamiast „morze” – „tam, gdzie ryby”. Mąż z dziwną głową jednak chyba zrozumiał, co mówię, bo odrzekł, że Lodowy Ogród przyjmuje wszystkich, którzy chcą zostać, i nikogo nie więzi siłą. Wszystkie niewiasty i mężowie zawsze mogą i mogli odejść, jeśli tylko mają taką wolę. „Wy także możecie wybierać” – rzekł. „Możecie zostać lub odejść tam, skąd przyszliście, według swojego życzenia. Tam, za Lodową Bramą, czeka was powitalna uczta, jeśli znaleźliście tu zagubiony dom. A tam, za waszymi plecami, jest ścieżka, która poprowadzi plażą aż do miejsca, gdzie zostawiliście okręty. Jeśli zaś brakuje wam rozsądku i chcecie podbić nas siłą, za mną stoją mężowie. W każdym wypadku jest tak, jak mówiłem: możecie zostać. W Ogrodzie lub w ziemi, która go żywi, albo odejść”.
Wśród lodowych drzew zobaczyłem tę bramę, okrągłą i złożoną ze splecionych kunsztownie lodowych gałęzi, która otworzyła się, ukazując dalszą część Ogrodu, gdzie wśród zastawionych jadłem stołów stały młode niewiasty, zwyczajne i te odmienione pieśnią bogów. Słyszałem też, że grają tam harfy i piszczałki, widziałem kotły, w których gotowało się peklowane mięso, rożny, na których pieczono ptactwo, misy, w których leżały sterty owoców, i czułem, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
Usłyszałem łomot, z jakim pewien młodzieniec, Urleif Czerwona Dłoń z łodzi Skafaldiego, rzucił swoją tarczę i opuścił szyk, idąc ku bramie. Za nim ruszył następny i następny. Jeden z moich ludzi wstąpił na jego miejsce i podniósł tarczę, ale co chwilę ktoś odpadał od naszego kręgu i odchodził.
„Nasi ludzie już schodzą z grani” – powiedział mój sternik do Skafaldiego, który stał przed nim. „Ci, którzy szli ku szczytowi, też zobaczyli, co się dzieje, i zaraz tu będą. Słyszałem granie rogów w górach. A tych przed nami nie ma więcej niż trzy setki. Stwórzmy grot i uderzmy na nich teraz. Zabijmy króla i wedrzyjmy się do bramy, przecież jest otwarta. Wyszli wszystkimi siłami, bo na murach nie ma już nikogo. Możemy zdobyć to miasto”.
„Twoje słowa brzmią dla mnie jak krakanie wron i wycie wilków” – odrzekł mu na to mój kuzyn. „Jakbyś namawiał mnie, bym zgwałcił i zabił podlotka. Jeśli opuszczę to miejsce, nigdy już nie przestanę go szukać. Jeśli je splądruję, będzie to gorsze, niż gdybym spalił chram Przyjaciela Ludzi, zabił własnego ojca i matkę, i moich braci. Trafiłem bowiem do domu i nie pozwolę ci go zniszczyć”.
I wtedy Skafaldi odwrócił się nagle i jednym ruchem przebił mojego sternika, z chlupotem wypuszczając mu jelita na ziemię, a potem ciął go przez gardło tak szybko, że ten nawet nie zdążył krzyknąć. Mój sternik i druh, Arlaf Mówiący Do Niedźwiedzia, padł nam pod nogi, bryzgając krwią, i wtedy ogarnęło nas szaleństwo. Ci, którzy od początku wydawali się otumanieni Lodowym Ogrodem, podnieśli miecze na tych, którzy zachowali rozsądek, a było nas niewielu, nie więcej niż tuzin. Pchnąłem Skafaldiego, mojego kuzyna, ale byłem słaby, więc łatwo odbił moje ostrze, a potem ciął z góry tak szybko, że zgruchotał połowę mojej tarczy, i zaraz rozdzielił nas tłum skłębionych, wrzeszczących mężów walczących jak głodne wilki nad jednym koziołkiem.
Znowu cichnie na moment i nikt z nas także nic nie mówi. Wypija łyk.
– Niewiele pamiętam. Tylko krzyk, łomot żelaza, padających ludzi, krew, która buchała w powietrze, i lodowy pył, który unosił się spod naszych stóp, mieniąc się w słońcu. Tamten mąż o dziwnej głowie krzyczał coś z uniesionymi rękoma, jego krzyk grzązł we wrzasku i huku żelaza, ale jego ludzie stali po prostu nieruchomo i patrzyli, jak wyrzynamy się nawzajem. Ktoś dławił mnie za gardło, pchałem z całych sił zgruchotaną tarczą, uderzyłem go kolanem i ciąłem z góry, przerąbując nakarczek hełmu, ktoś inny rozrąbał mi ramię. Ktoś charczał, prychając krwią, i tak wielu leżało już pod naszymi nogami, że co chwilę ktoś się przewracał na nich, zaplątawszy nogi w powykrzywiane kończyny. Tamci stracili nagle zapał do walki i zaczęli po jednym, dwóch odchodzić do Lodowej Bramy. Tylko najbardziej zaciekli rzucali się jeszcze na nas, ale i tak było ich wielu, a nas garstka. W końcu czterech z nas stało plecami do siebie, osłaniając się połamanymi tarczami i rąbiąc zaciekle, potem trzech, a potem ktoś rzucił we mnie toporem. Odbiłem go bukiem tarczy, ale obuch i tak uderzył mnie w głowę i spadła na mnie ciemność. Obudziłem się po jakimś czasie, upadłszy boleśnie na kamienistą górską ścieżkę. To młody skald z okrętu Horleifa, Siwaldi Krzyk Gęsi, ciągnął mnie i wlókł ścieżką, padając co chwilę, bo ja wisiałem mu bezwładnie z ramienia, a on krwawił z wielu ran. Obudziłem się jednak, wyplułem ząb i zwymiotowałem, a potem poszliśmy dalej, ku plaży. I teraz częściej to ja wlokłem jego i wciąż padaliśmy wśród krzaków i kamieni. W końcu obaj padliśmy na ziemię gdzieś w lesie, a gdy się obudziliśmy, powlekliśmy się na naszą plażę. Siwaldi jednak zaczął wtedy kaszleć krwią. Nie wiem, ile to trwało, zanim znaleźliśmy zatoczkę, w której pozostawiliśmy okręty. W końcu jednak doszliśmy. I nie spotkaliśmy tam nikogo. Plaża i las były puste, został tylko żar ogniska w nadmorskim żwirze i maszty sterczące z wód zatoki.
Nasi ludzie odeszli, zabierając ze sobą wszystko, co mieli, i porąbali dna okrętów na odchodnym. Nie wiedzieliśmy, co tam się stało, ale ujrzeliśmy ślady walki, a w wodzie zatoki pływały dwa trupy. To nie była ciężka bitwa. Znaleźliśmy trochę świeżej krwi na pniu drzewa i w trawie, na samej plaży leżał jeszcze hełm. To wszystko.
Prostuje się i znowu pije, a potem patrzy na nas po kolei, jakby czekał na owacje. Sylfana nie wytrzymuje.
– I dalej siedzisz na tej plaży? – pyta jadowicie i zaraz prezentuje mu szeroki, zębaty uśmiech.
– Przy jednym z okrętów na dnie zatoki leżała łódź – ciągnie Grunaldi. – Mały doler, którego wozi się, żeby podpływać do lądu, kiedy nie da się zacumować albo wyciągnąć okrętu na brzeg. Przebili mu dno, ale tam nie było głęboko. Zdołaliśmy go wyjąć, potem jeszcze kilka razy nurkowałem do wraku, znalazłem parę desek, gwoździe, z dna statku zdrapaliśmy trochę smoły i naprawiliśmy dolera na tyle, żeby dało się płynąć. To było szaleństwo, ale byliśmy gotowi zrobić wszystko, byle wydostać się z przeklętej wyspy. Łódź nieco ciekła, ale nasza łata trzymała się. Płynęliśmy kilka dni na południe tylko na wiosłach. Pewnej nocy umarł Siwaldi, który coraz bardziej kaszlał krwią. Oddałem go morzu i płynąłem dalej. Potem przybiłem do jakiejś niewielkiej wyspy, na której w rozpadlinie zbierała się słodka, deszczowa woda. Jadłem jaja mew, morskie ślimaki, które zbierałem przy brzegu. Po kilku dniach zabrali mnie stamtąd łowcy morskich płaskud, wracający swoim snekiem do Ziemi Gryfów z ładunkiem skór, żeber, kłów i tranu. Byli tak wstrząśnięci moim nędznym stanem, że nie zabrali mi nawet resztki srebra, które miałem w pasie, ani miecza.Za to nakarmili mnie i napoili, a jeden z nich opatrzył moje rany. W taki sposób jako jedyny wróciłem do domu i taka jest wyspa zwana Lodowym Ogrodem, na którą teraz płyniemy. Zapada cisza.
A potem wszyscy patrzą na mnie pytająco. Pykam fajkę i przez chwilę czuję pustkę w głowie. Prześlicznie. Cisza robi się ciężka.
– Dobrze byłoby wiedzieć, jak to się stało, że nie podziałał na ciebie czar Lodowego Ogrodu – mówi Spalle.
– Chorowałeś kiedyś od jedzenia, które inni sobie chwalili i wcale im nie szkodziło? Albo od zwykłego zapachu ziół czy kwiatów? – pytam.
Grunaldi wzrusza ramionami.
– Jestem mężem w sile wieku. Niejednego przetrzymam w piciu lub walce i nie będę uciekał przed dziewką albo i dwiema. Miałem też czas nabrać rozumu. Ale wiecie, co powiadają, że kiedy mąż przestaje być młodzikiem, to jeśli coś mu rano nie dolega, znaczy, że umarł w nocy. Jem to, co wszyscy, i jeśli doskwiera mi potem brzuch, to tak samo jest i z innymi. Nie zauważyłem u siebie chorób, których nie można wytłumaczyć zmarznięciem, przepiciem albo przeżarciem, ani też takich, które by nie ode – I szły po zamawianiu mądrej baby, ziołach, ogniach i dobrym śnie.
– A co się stało z tymi, którzy zostali na przełęczy albo poszli w góry? – pyta Sylfana.
Grunaldi kręci głową.
– Widziałem paru w bitwie, ale tam był taki zgiełk, że mogło mi się zdawać. A potem żadnego z nich więcej nie widziałem. Myślę, że przepadli tak samo jak ci, którzy zostali na plaży. Zabrani przez Lodowy Ogród i Ludzi Wulkanu.
– A czy ty i inni czuliście się dziwnie od początku, kiedy tylko przybiliście do wyspy? – pytam, krzątając się po mesie w poszukiwaniu czegoś, co może posłużyć za popielniczkę.
– Nie – odpowiada natychmiast. – Dopiero kiedy weszliśmy w dolinę Lodowego Ogrodu. I to nie od razu.
– Tyle wiemy, że tamtędy na pewno nie można iść – powiada Sylfana.
– Okręt zawiezie nas, gdzie będzie chciał – rzecze Spalle. – I zacumuje tam, gdzie zechce Pieśniarz z wulkanu, ten z soplami na głowie.
– Dlatego musimy zdobyć łódź – mówię. – I to zanim wyjdziemy w morze. Poza tym trzeba będzie coś wymyślić. Jest nas jedynie pięcioro. Cokolwiek miałoby się dziać, przeżyjemy, tylko jeśli będziemy sprytniejsi niż inni.
– Na razie nie idzie nam najlepiej – stwierdza ponuro Grunaldi. – Znaczy z Pieśniarzami.
Dostrzega mój wzrok i unosi dłonie. Mam już na końcu języka: „Nikogo na siłę nie ciągnę”, ale Spalle mnie ubiega.
– Możesz wysiąść – mówi. – Na Dragorinie brzegi są blisko, wystarczy skoczyć z burty.
– Ujadasz, ledwo się nadarzy okazja – warczy na to Grunaldi. – Nie skończyłem mówić i źle z nami będzie, jeżeli nie będziemy umieli się dogadać. Chciałem tylko powiedzieć, że najwyższy czas znaleźć na nich dobry sposób, bo pomału zaczynają być plagą. I najlepiej będzie, jeśli ty, Ulfie, nauczysz się czynić, tak jak oni.
– Wszyscy mi to mówią – odpowiadam. – Staram się, ale to nie takie proste. To nie gra na fujarce!
– Zdobyłeś tę włócznię – wylicza nagle Sylfana. – Wydobyłeś się z drzewa, dwa razy wyrwałeś mu się z rąk. Uczył cię tamten, co mieszkał w jaskini. Sprawiłeś, że wy wszyscy w jednej chwili skoczyliście aż do krainy Węży. Zabiłeś żelaznego kraba ukąszeniem magicznej osy. I wciąż nie wierzysz, że jesteś Pieśniarzem.
– Pracuję nad tym – odpowiadam znużonym głosem i odłamuję sobie pasek mięsa. – Na razie mam kłopoty z ciskaniem piorunami z dłoni. Po kolei: najpierw łódź. Potem trzeba w ogóle dopłynąć i rzeczywiście po drodze coś wymyślić. Zrozumcie: ułożono mnie do oręża i do tropienia. Umiem sobie radzić z tym, co rozumiem. A pieśni bogów nie rozumiem. To nie takie proste, że coś sobie pomyślę i to się od razu staje.
Chucham i z irytacją obserwuję obłoczek pary, który bucha mi z ust. Ze statkiem sobie nie radzę, a oni chcą, żebym zmieniał kamienie w gęsi.
Podnoszę greting i wsuwam się w ciemność ładowni. Pod spodem światło przenika przez koronkowe otwory płyt nad głową. Widzę wręgi i ciemnawe wody opływające kadłub, dziwaczne żyły i naczynia wijące się w kilu i ścianach mżą zielonkawym poblaskiem. Dostrzegam pilers z rosochatymi, wtopionymi w kadłub korzeniami jak pień drzewa, obok drugi walcowaty kształt, w którym się coś porusza. Uderzam w to coś i budzę kolczastego wężowego stwora, który wyrwany z drzemki rozjarza się zielonkawym blaskiem jak miniaturowa błyskawica. Na górze rozlegają się okrzyki i tupoty.
– Nic się nie dzieje! – wołam w górę. – Zapaliłem tylko światło.
Komora pod pokładem jest prawie pusta, wzdłuż burt ciągną się jedynie rzędy owalnych pojemników, na granicy pola widzenia i z dziobu, i z rufy majaczą jeszcze jakieś inne obłe kształty, z kilu sterczy do góry cylindryczne akwarium, które przed chwilą obudziłem, no i jest jeszcze duży bulwiasty obiekt rozparty na wbitych w dno okrętu wygiętych nóżkach. Jest pękaty, utworzony ze znacznie bardziej matowego i nieprzejrzystego tworzywa niż reszta okrętu i przypomina ogromną dynię albo może cebulę zakończoną wrośniętą w pokład nad głową rurą, jak ogon szczypioru. Ale najważniejsze, że na wypukłym boku znajdują się dwie pary drzwiczek umieszczone jedna nad drugą. Bywałem w skansenach. Wiem, jak wygląda piec.
Otwieram górne drzwiczki i widzę wewnątrz komorę z ażurową podłogą, poniżej jest druga komora, w której leży garść szarego pyłu. Popielnik?
A potem przeszukuję pojemniki stojące wzdłuż burt w poszukiwaniu jakiegoś paliwa. Podejrzewam, że nie będzie przypominało niczego normalnego. Na pewno nie znajdzie się tu drewna ani węgla drzewnego, ani niczego, co dyktuje logika. Metodą prób i błędów skończę, usiłując podpalić suchą kiełbasę albo zapasy mydła.
W jednym z sarkofagów znajduję rzeczywiście ułożone rzędem jakieś walce z mętnobiałego niby-lodu. Albo jeszcze z czegoś innego. Zamykam oczy i czuję zapach rozmaitych węglowodorów i jeszcze jakieś obce domieszki niekojarzące się kompletnie z niczym. Powiedzmy. Jeślito granaty albo choćby rakiety sygnalizacyjne, szybko się przekonam. Jeżeli wyładuję nimi piec, śmiechu będzie co niemiara. Nie wyczuwam związków nitrowych ani w ogóle azotowych, z kolei ta ich smocza oliwa wyraźnie zalatuje jakby tranem, siarką i saletrą i też cuchnie inaczej.
Otwieram komorę pieca, ale po namyśle wyciągam nóż i skrobię jeden z walców po wierzchu. Kruszy się i ustępuje opornie pod ostrzem, na dłoń spadają mi białawe wióry, które układam na kawałku płaskiej powierzchni solidnego kilu, i wyciągam krzesiwo.
Przejeżdżam tępą stroną noża po tarniku, strzela pęk wesołych bożonarodzeniowych iskier, lecz nic się nie dzieje. Za drugim czy trzecim razem wióry zaczynają się trochę żarzyć dziwacznym błękitnym żarem i gasną. Znów uderzam nożem, rozdmuchuję żar i pojawia się płomyk. Błękitny jak płonącego spirytusu, bije od niego ciepło. Płomień nie rośnie gwałtownie, nie ciska się ani nie syczy, więc postanawiam zaryzykować. Jeden dziwnie ciężki walec układam na ruszcie i przenoszę na nożu płonące okruchy. Nie bardzo podoba mi się to, co robię, bo to durna improwizacja, ale nie mam wyboru. Te ich Wyspy Ostrogowe to może i nie jest Ocean Lodowaty, jesteśmy za głęboko na południe, ale zima wygląda ostro. Na razie jest z osiem stopni mrozu. Na pełnym morzu zamarzniemy jak świerszcze, jeśli niczego nie wymyślę.
Błękitne płomienie ogarniają górną część leżącego walca, z otwartych drzwiczek pieca zaczyna buchać ciepło. Mam nadzieję, że odkryłem paliwo. Istnieje wiele rzeczy, które można podpalić, a które niekoniecznie do tego służą. Na przykład farba olejna, krótkofalówki, opony lub słonina. Zapasy walcowatych lodowych brykietów wyglądają jednak na spore. Zamykam drzwiczki pieca, otwieram napowietrzające szczeliny w popielniku. Płomienie powiększają się, ale spokojnie. Z pieca zaczyna dobiegać szum i potrzaskiwania, lecz dźwięki nie brzmią niepokojąco. Po namyśle wrzucam jeszcze jeden walec i wracam do mesy. Najbardziej interesuje mnie, gdzie idzie ciepło. Wyśledziłem jedną rurę prowadzącą od piecyka najwyraźniej w kolumnę masztu, dwie inne biegnące pod pokładem na rufę i dziób oraz jeden gruby przewód idący prosto w stół.
W mesie czuje się już letni powiew idący od podłogi, przykładam dłonie do masztu i stwierdzam, że też zaczyna się nagrzewać. Dzięki Bogu, nie robi się również mokry. Jeśli ten okręt się roztopi, to nie od pieca.
– Co tam zrobiłeś? – pyta podejrzliwie Sylfana. Pochyla się na ławie i przysuwa dłoń do oplotowej koronki gretingu.
– Napaliłem w piecu.
– Czym?
– Jakby lodem. – Spoglądają ciężkim wzrokiem, więc dodaję: – Pali się na niebiesko.
– Dodaje otuchy – zauważa Grunaldi, buchając parą z ust. – Nie zamarzniemy do rana, a to już coś.
Obmacuję blat stołu, ale jest równomiernie zimny. W miejscu, w którym powinien wypadać wylot pieca, namacuję krąg, który lekko zapada się w dół. Patrzą na mnie podejrzliwie, kiedy ogarnięty pasją odkrywcy otwieram szafki w poszukiwaniu naczynia, w końcu znajduję kociołek i nalewam do niego trochę wody. Eksperymentalnie – potem ewentualnie dołożę czegoś trochę bardziej pożywnego.Blat zapada się pod ciężarem naczynia, miękko jak winda, i kociołek pogrąża się do połowy w stole. Załoga stoi wokół mnie i obserwuje czujnie, wreszcie Grunaldi sięga dłonią i naciska brzeg naczynia. Kociołek przechyla się razem z podstawą, jakby się do niej przyssał albo przywarł przytrzymany polem magnetycznym, i kołysze się swobodnie we wszystkie strony. Siadam przy stole ze zwycięską miną i nalewam sobie gryfiego mleka, które dopełniam wodą.
Po kilku minutach woda zaczyna lekko parować, po irytująco długim czasie pojawiają się pęcherzyki, więc wrzucam do środka zawartość znalezionego w pojemniku garnczka – solidną porcję mięsa z tłuszczem i czymś jeszcze. Będzie zupa. Albo potrawka. Albo cokolwiek. Zwycięstwo ludzkiego geniuszu nad prymitywną magią.
Już zmierzcha, ale wysyłam Grunaldiego, żeby zmienił Warfnira, dopiero kiedy kończy miskę gęstego, parującego gulaszu pachnącego trochę jak koźlina i jeszcze bukietem dziwacznych ziół.
A potem sam idę się położyć przed wachtą i zapadam w regenerujący półtoragodzinny sen.
Ledwo zamknę oczy – dryfuję na krze.
Lodowy drakkar ciął wodę i płynął przez czarną jak smoła noc. Drakkainen siedział na dziobie, podłożywszy sobie pod tyłek zwinięte w rulon futro, i obserwował majaczące w mroku, pokryte śniegiem brzegi.
– Skoncentruj się, Cyfral – powiedział przed siebie, prosto w sterczącą w mroku stewę dziobową zwieńczoną głową smoka. – Termowizja. Zdolność postrzegania temperatur oraz umiejętność widzenia w świetle odbitym. Rusz się. Przypomnij sobie.
Migocąca, świetlista naga wróżka wysokości puszki piwa, której nikt poza Drakkainenem nie widział, śmignęła zygzakiem jak płonąca ćma, a potem stanęła na zwoju przemarzniętej liny i tupnęła nóżką, składając neonowe skrzydełka.
– Noktolopia obejmowała bioniczne zmiany w siatkówce i korze wzrokowej. Termowizja też. Te systemy mi się nie meldują! Nie wiem, czy ich nie ma, czy zostało zerwane połączenie, ale ich nie widzę. Nie widzę, rozumiesz? To nie jest mój kaprys, jestem systemem operacyjnym.
– Zwykle w instrukcji piszą, żeby sprawdzić podłączenia wszystkich kabli, ewentualnie skontaktować się ze sprzedawcą – oznajmił ponuro.
– Przestań upierać się przy tym, co miałeś przedtem. Masz nowe możliwości. A ten statek jest cały wypchany magią.
– Dobra – oświadczył niechętnie. – Pokaż.
Spodziewał się rozmigotanej mgły, pełnej opalizujących tęczowo iskier, takich samych, jakie widywał dotąd na uroczyskach, jednak nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego zobaczył rozjarzone czerwienią linie biegnące przez kadłub jak włókna nerwowe, jednak blask był stłumiony, niczym żar prześwitujący przez szczeliny z paleniska.
– Mamy tu pieśni bogów, ale zamknięte wewnątrz instalacji. Izolowane – mruknął. – Ze względów bezpieczeństwa albo żeby zapobiec stratom. To elementy napędu.
Pałające przygaszonym blaskiem linie ciągnęły się wzdłuż kilu i rozgałęziały na burty, w kilku miejscach widział większe skupiska mocy, przypominały paciorki nawleczone na główną linię biegnącą wzdłuż statku. Nie widział wyraźnie, światło ledwo prześwitywało przez lodowe burty i pokłady, lecz na rufie w okolicach jego kajuty i na samym dziobie pod stewą majaczyły owalne twory zebrane w grona.
– Nie zauważyłem nic na rufie, ale w forpiku były te zbiorniki oznaczone trupimi czachami – domyślił się Drakkainen.
Wstał i podszedł na sam dziób, krytycznie obserwując wznoszący się dobre trzy metry nad wodę łeb smoka z wyszczerzoną paszczą i heraldycznie zwiniętym, wywalonym językiem. Wszedł ostrożnie na burtę, a potem podskoczył, chwytając za grzebień kolców na smoczej szyi, i ślizgając się podeszwami po lśniącej powierzchni lodu, zdołał wydźwignąć ciało w okolice łba i zajrzeć do paszczy.
– Jest przelot – wydyszał, zeskoczywszy z powrotem na pokład. – Być może dałoby się wyprowadzić trochę tego świństwa tędy, chyba że służy tylko do napędu i siedzi w obiegu zamkniętym. Jeżeli służy też jako broń, to ten łeb smoka jest w jakiś chory sposób logicznym ujściem.
– Wolałbyś armatę? – spytała jadowicie Cyfral, unosząc się opodal jego głowy.
– Jeszcze jak – odparł. – Z jednym działem albo chociaż jakąś strzelbą zdziałałbym tu sto razy więcej niż z kretyńskimi cudownymi mgłami, które są magiczne, kapryśne, niesterowalne i nieprzewidywalne. I nie trzepocz mi tu koło twarzy, bo mnie rozpraszasz.
Usiadł na swoim futrze i przez chwilę bębnił palcami nerwowo po gryfie łuku.
– Spróbujmy trochę tego wypuścić – oznajmił. – Tylko ostrożnie.
Wyprostował się i zamknął oczy, po czym siedział tak jakiś czas, z wysiłkiem malującym się na twarzy, wyobrażając sobie magiczną ciecz wypływającą ze zbiorników i wędrującą lodowym przełykiem wzdłuż smoczej szyi.
Trwało to dość długo. Pochylił głowę i zacisnął pięści w straszliwym mentalnym wysiłku, lecz nie działo się nic szczególnego poza tym, że na skroni zaczęła mu pulsować żyłka.
– Juosta, perkele sumu – wycedził w końcu, ale to też niewiele pomogło. – Jakbym wysysał benzynę z zamkniętego zbiornika – oświadczył ponuro. – Albo usiłował skłonić wodę, żeby popłynęła z zamkniętego kranu. Tymczasem pewnie wystarczy jednym palcem podnieść zawór, tylko że nie wiem, gdzie on jest.
Drakkar płynął przed siebie spokojnie i niepowstrzymanie, rozcinając wodę bez wysiłku i miękko skręcając na zakolach rzeki. Drakkainen splunął za burtę z dziobu, a potem przeszedł długimi krokami na rufę, licząc pod nosem.
– Jakieś cztery węzły – oznajmił, kiedy kołysząca się na powierzchni ledwo widoczna plwocina została z tyłu. Chwycił się ręką za zwiniętą spiralnie stewę dziobową i wyjrzał za burtę. – I ani śladu żadnego napędu. Ani śruby, ani w ogóle niczego. Po prostu sobie płynie. Ciągnięty na niewidzialnej lince albo popychany pod dnem przez tresowane delfiny.
Wrócił na dziób i ponownie rozsiadł się na futrze.
– Dobra, jeszcze raz. Wszyscy mądrale tłumaczą, że zaklęcie ma być konkretne. Rozumiem, że nie należy odwoływać się do efektu, tylko do tego, co ma się dziać po drodze. Krok po kroku. Przypuśćmy, że chodzi o nalanie czegoś z butelki do szklanki za pomocą magii. Nie wrzeszczymy: „Wódkę do szklanki!”, bo magia nie pojmie, o co nam chodzi, tylko zmuszamy najpierw nakrętkę do wykonania kilku obrotów przeciwnie do ruchu wskazówek zegara tak długo, aż spadnie z szyjki. Potem powodujemy, żeby płyn opuścił naczynie przez szyjkę. I tu zaczynają się schody, bo tego mi nikt nie wyjaśnił. Mogę poruszać materię wbrew fizyce, siłą woli, czy nie? Bo z tamtą podkową to chyba sama rozumiesz, że rozmajtał ją Bondswif, świeć Panie nad jego duszą, znużony moją nieudolnością. No to mogę kazać fruwać strumieniowi płynu po dowolnej trajektorii, czy muszę wymyślać jakieś, powiedzmy, poduszki powietrzne wewnątrz butelki? Załóżmy, że mogę przemieszczać obiekty, zresztą wszyscy twierdzą, że można. No to kieruję wódkę w górę butelki, a potem po trasie, którą wizualizuję sobie jak szklaną rurkę prowadzącą do szklanki, i gotowe. Albo może muszę wystrzelić ją jak szampana i pokierować do naczynia, nie? Jebem ti majku… Czy to nie prościej wstać i nalać sobie jak człowiek? A teraz pytanie natury ontologicznej: czy mogę wydawać rozkazy magicznej materii zamkniętej w pojemniku po to, żeby przy jej użyciu wydawać rozkazy materii? Dobra, jebał to pas. Wracamy do pojemników z pieśniami bogów na dziobie i zatkanego gardła smoka. Krok po kroku, jak z tą wódką… Och, perkele saatani Vitti!
Pieśni bogów w postaci mgły migocących mikroskopijnych iskier toczyły się ze łba smoka jak para z czajnika, formując niewielką chmurkę. Jednak nie wydostawała się z zębatej paszczy, ale z nozdrzy, jak para oddechu w mroźną noc.
– Ani słowa – ostrzegł Cyfral. – Bez komentarzy mi tutaj. No, chodź do wujka… – to ostatnie było już skierowane do migotliwej chmury spływającej ze stewy dziobowej.
Rozłożył ręce, lecz obłok uformował się przed nim w falujący kulisty kształt. Drakkainen skoncentrował się i wyciągnął ramiona przed siebie. Z obłoku wysnuły się dwa drżące pasma i ogarnęły jego dłonie, a potem wspięły się aż na barki.
– Ostrożnie… – zakwiliła Cyfral.
– Spokojnie – powiedział Vuko tonem, jakim przemawia się do napotkanego na ulicy tygrysa. Stał otoczony mgłą tęczowych iskier, jak w nimbie z diamentowego pyłu. Brzegi Dragoriny rozstąpiły się i drakkar wpłynął na jezioro, lśniące w mroku niczym czarne lustro. Dmuchnął lekki wiatr, ale otaczający Drakkainena gwiezdny pył nie rozwiał się, tylko zaczął lekko falować.
Zwiadowca przełknął ślinę.
– Dobra… Zobaczymy, co się da z tym zrobić. Najpierw skręt…
Zacisnął zęby. Upłynęła chwila, a potem drakkar zadygotał. Przez kadłub popłynęły wibracje, jakby nagle włączył się rozklekotany silnik od rybackiego kutra. Kadłub zaskrzypiał ostrzegawczo, na dole w mesie coś spadło z brzękiem na podłogę. Jednak okręt zaczął skręcać.Lekko, najwyżej o dziesięć stopni od kursu i z coraz większym drżeniem, ale skręcał. Drakkainen stał na ugiętych nogach i wyglądał, jakby usiłował pchać ciężarówkę. W końcu wypuścił powietrze i wyprostował się. Okręt natychmiast przestał dygotać i płynnie wrócił na swój kurs, jakby z ulgą.
Drakkainen ponownie zasiadł na futrach.
– To kosztowało dużo tej energii – zauważyła Cyfral. – Ta chmura zrobiła się znacznie rzadsza. Musi być chyba lepszy sposób.
– Jest – odpowiedział. – Tylko trzeba wyłączyć autopilota. Tak, działam na siłę wbrew napędowi. Najważniejsze, że w ogóle można jakoś wpłynąć na ten drakkar. Teraz spróbujemy czegoś innego.
Wyjął strzałę z kołczana i wycelował grotem gdzieś w noc. Położył ją na rozłożonej dłoni, zamknął oczy i wyszeptał coś po fińsku, niekoniecznie uprzejmie. Strzała spadła z trzaskiem na pokład.
– To będzie długa noc… – westchnęła Cyfral.
Łodzi nie znajdujemy jednak ani rano, ani w ciągu kolejnego dnia. Tylko jakąś zapomnianą, na wpół zatopioną dłubankę, niewiele większą od koryta, wmarzniętą w lód i trzcinowisko na brzegu. To znaczy jakieś rośliny, które mnie kojarzą się z trzcinami, bo są wysokie i rosną w wodzie. Dłubanka jednak nie nada się na nic, ani na szalupę, ani w ogóle. Poza tym – nic. Najwyraźniej łodzie schowano, pieczołowicie i starannie, kiedy tylko spadły pierwsze śniegi. A niby czego się spodziewałem?
W efekcie – dryfujemy z prądem na krze. Na krze o kształcie drakkara.
Rzekę zaczyna ścinać lód. Przy brzegach pojawia się już mleczna warstwa sięgająca na pół metra w wodę i zakończona misterną koronką, wszelkie pnie i skały także otacza kryza lodu, w nurcie dryfuje kra, cienkie na razie jak szkło płytki zaczynają się łączyć w ławice i z kruchym trzaskiem ustępują pod dziobem drakkara. Jeszcze dzień, dwa i rzeka stanie aż do wiosny. Mamy tu klimat kontynentalny. Upalne lata i ostre zimy. Mam nadzieję, iż to oznacza również, że aż do wiosny będzie panował spokój. Chyba nawet van Dyken nie jest taki głupi, żeby uderzać na Wybrzeże Żagli w mrozie i śniegu. A jeśli, to nie będzie problemu. Wymarzną w namiotach i szałasach, połamią zęby na częstokołach sadyb i zanim wrócę, będzie można postawić na nim haczyk. Coś mi jednak mówi, że tak dobrze nie będzie.
Wypatruję łodzi, bo to zasadnicza część mojego planu. I nawet nie chodzi o to, że drakkar zacznie się topić na pełnym morzu, a ja ocknę się, dryfując na krze.
Poza tym gotujemy peklowane mięso na lodowych brykietach, popijamy gryfie mleko z wodą i zmieniamy wachty. Zaprowadziłem porządki okrętowe. Nie trzeba tu pilnować kursu, sterować ani naprawiać takielunku, więc trzymamy po kolei wachtę „na oku”, sprzątamy mesę. Karmimy konie i czyścimy ładownię, wyprowadzamy zwierzęta po gretingach zmienionych w pochylnię i oprowadzamy je po pokładzie. Sprawdzamy broń, w świetle rozjarzonych akwariów ćwiczymy walkę mieczem, włócznią i nożem albo wręcz. Pokazuję im techniki cichego podejścia do wartownika, skrytobójstwa, obezwładniania. Wykładam zasady sabotażu i taktykę małych oddziałów. Trzeba. Jesteśmy jednostką specjalną albo pięciorgiem bezimiennych trupów. Dlatego nie daję im spokoju. W przeciwnym razie wyjdziemy na morze jako grupka skłóconych, rozleniwionych pijaków. W obecnej sytuacji trupów in spe.
Sam też nie daję sobie spokoju. Ćwiczę swoimi pałaszami i mieczem. A nade wszystko usiłuję opanować pieśni bogów. Wtedy właśnie, trenując samotnie na swojej wachcie, usiłując bez większego powodzenia dokonywać cudów, znajduję tron. Zdarza się to w wyniku nieudolnej próby zdalnego podpalenia suchego drzewa. Próby zakończonej połowicznym sukcesem. Istotnie, coś staje w płomieniach, jednak to na pewno nie jest drzewo, o które mi chodziło. Nie zdołałem wypatrzyć co, poza tym, że chyba nie czyjaś chałupa, ale podchodzę w tym celu do stewy rufowej i nagle zauważam, że jest zbudowana dziwacznie. Jakby z zapasem. Drakkar nawiązuje do wikińskich łodzi, lecz tylko do pewnego stopnia. Jest większy, przesadny, jakby operetkowy. Na prawdziwych długich łodziach nie znajdzie się kilku pokładów, schodni ani zadaszonych pomieszczeń. To były łodzie, nie okręty. W razie sztormu kulono się pod płóciennym namiotem albo zarzuconą na łeb derką. Stewa nie wznosiła się na wysokość pierwszego piętra. Tutaj na dziobie burty unoszą się miękką linią i wrastają w zadartą stewę, na rufie zaś lód tworzy obły kształt od pokładu, okalający i burty, i sterczącą belkę. Jako wzmocnienie nie ma to sensu. Idiotyczny wał lodu, blokujący dojście do rufy.
W pewnym momencie dostrzegam w nim jakieś zarysy gęstszej materii, jakby uwięziony wewnątrz cień fotela. Fotela albo może tronu, z wysokim oparciem i podłokietnikami. Po prostu cień, zgęstek o lekko mlecznobiałych zarysach. Nie jestem pewien, czy rzeczywiście go widzę, oglądam wrośniętą w rufę bryłę lodu pod różnymi kątami, nawet przed nią przykucam, ale w mroku zimowej nocy naprawdę niewiele widać.
Jest szósta rano, wciąż wyznaczam sobie psie wachty – wystarczy mi ledwo parę godzin snu i w sumie jest mi wszystko jedno. W Morsach wbito mi do głowy, że dowódca bierze najgorszą robotę. O tej porze roku słońce wschodzi wpół do ósmej, teraz jest dno zimowej nocy, czarne, lodowate i martwe.
Zmienia mnie Grunaldi, parujący ze swojej rudej brody ciepłem spod pokładu, z dwoma rogami pełnymi gorącego gryfiego mleka. Odbieram swoją porcję i z ulgą wchodzę do przytulnej mesy.
Rano zbliżamy się już do Żmijowego Gardła. Wychodzę rześki po dwóch godzinach snu tak głębokiego i ciężkiego, jakbym umarł na chwilę wśród tych futer i koców w swojej kajucie na rufie. Może się izoluję, a może po prostu unikam Sylfany. Usiłuję pozostać dowódcą. Jest piękna, wyjąwszy te upiorne czarne oczy. A z każdym dniem daleko od domu coraz piękniejsza. Piękna, gibka i zbyt młoda. I zainteresowana. A jestem zaledwie człowiekiem. Jeśli zmienimy się w parę migdalących się w achterpiku słodkich gołąbków, morale diabli wezmą i równie dobrze możemy wszyscy skakać za burtę. Wychodzę więc na pokład ze swojej samotni, witając Grunaldiego parującym kubkiem tego dziwacznego korzennego niby-guinnessa i przynoszę ze sobą topór. Jeden z naszych długich danaksów na półtorametrowym stylisku, z długą brodąi masywnym obuchem. Można tym zdjąć z konia jeźdźca w pełnej zbroi. Albo zgruchotać bryłę lodu.
Pozostali gramolą się na pokład, kaszląc, rozprostowując ramiona po śnie, smarkając za burtę i buchając parą w mroźnym powietrzu. Wychodzą i patrzą na mnie z osłupieniem w wypełnionych czernią oczach. Szaleniec z siekierą o świcie.
– Muszę coś sprawdzić – mówię i biorę zamach znad głowy. Słychać głuche szczęknięcie, obuch wybija w lodzie okrągły ślad, ale poza tym nie dzieje się nic szczególnego. Uderzam jeszcze kilka razy pod różnymi kątami, z podobnym efektem.
– Rozwalamy statek? – pyta swobodnie Sylfana, która wychodzi właśnie na pokład otulona futrem, z kawałkiem sera w dłoni i kubkiem. – Już niepotrzebny?
– Przeciwnie – odpowiadam, ważąc w dłoni topór. – Chcę, żeby był bardziej użyteczny.
Uderzam pionowo z góry i za drugim razem w coś trafiam. W jakiś magiczny punkt, umieszczony w najwyższym miejscu lodowego wału. Rozlega się ostry szklany trzask, potem drugi, pajęczyna pęknięć pokrywa całą bryłę i lód rozsypuje się jak zbrojone szkło albo kryształ. Zmienia się w hałdę drobnych odłamków. Zaspę lodowej kaszy.
I odsłania tron.
Wysoki, z oparciem wrośniętym w stewę, opleciony kłębowiskiem lodowych smoków, płomieni i węży, zwiastujących wątpliwe atrakcje. Nie dostrzegam trupich czaszek i błyskawic, które zniechęciłyby mnie najbardziej. Oddaję komuś topór i podchodzę, żeby zamieść tron z lodowej kaszy, kiedy sublimuje kłębami mieniącej się mgły i wcieka pod pokład przez otwory gretingu.
– Dobra… – mówię. – Teraz na tym usiądę. Nie wiem, co się stanie, ale cokolwiek zobaczycie, nie róbcie niczego. Najlepiej mnie nie dotykajcie, zwłaszcza jeśli pójdzie dym albo iskry. Jeśli będzie ze mną źle, spróbujcie mnie z tego zrzucić czymś drewnianym. Drzewcem, wiosłem, w żadnym razie nie dotykajcie mnie żelazem. Jeśli z drzewcem zacznie się robić coś dziwnego, natychmiast je rzućcie.
Patrzą na mnie ostrożnie, Sylfana wygląda, jakby skamieniała z kawałkiem sera w ustach.
– Poczekaj – warczy ponuro Grunaldi. – Idę poszukać tego wiosła.
– Zrobimy prościej – oznajmia Sylfana i obwiązuje mnie w pasie liną. A potem, korzystając z tego, że jesteśmy blisko, unosi głowę i spogląda mi przeciągle i głęboko w oczy. – Jak coś będzie źle, szarpniemy za linę – dodaje i starannie sprawdza węzeł, który wypadł dziwnie nisko z przodu. Niestety, mam zamiar zaraz usiąść na przeklętym zydlu i jakoś nie spiera mnie na żarty.
– Jesteś, Cyfral? – szepcę. – Szykuj się.
Wróżka pojawia się gdzieś z boku jak motyl, ale wygląda na jeszcze bardziej zestresowaną niż ja.
Widzę cień ojca mego, srogi starca cień. Stoi w krainie mroku, gdzie czarny dzień. Widzę twarz matki mojej, gdzie zionie pustka. Odwraca wzrok surowy, zaciska usta. Dostrzegam braci moich na ‘Drugim Brzegu. Miecze wznoszą strzaskane pobladli z gniewu. Nie dadzą mi rumaka na ‘Wielkich Łowach, bo ręce mam spętane, nogi w okowach. Nie znajdą dla mnie miejsca przy Codnych Stole, bo duszę mam zhańbioną. Idę w niewolę.(Tieśń niewolnych, ‘Wybrzeże Żagli)
Rozdział 2. Ludzie Niedźwiedzie
Często można spotkać głupców, którzy będą mówili, że coś takiego jak wolność człowieka nie istnieje, ponieważ i tak nie możemy robić wszystkiego, co przyjdzie nam do głowy. Musimy bowiem liczyć się z innymi ludźmi, z prawami ludzi i bogów albo losem. Skoro zaś tak jest, to nie ma większego znaczenia, ile tej niby-wolności mamy. I łatwo możemy oddać jej jeszcze trochę za to, by ktoś nas w czymś wyręczył lub dał miskę strawy. Człowiek wolny, wywodzą, o wszystko musi się kłopotać. Nie wie, co przyniesie mu dzień, czy zdoła napełnić garnek, czy zdobędzie dzban wody lub parę miedziaków. Cokolwiek się stanie, będzie musiał borykać się z tym sam, tak jak umie. Lepiej więc chyba, gdyby zajął się tym ktoś mądrzejszy, kto nakarmi i wyleczy, a za to wystarczy tylko posłuszeństwo.
To głupcy. Ich mowa brzmi właśnie tak, bo wykręcają słowa, dbając jedynie o to, by były kunsztownie ułożone. Dzięki temu wydaje się bowiem, że zawierają jakąś niezgłębioną mądrość, choć ten, co je głosi, zwykle niewiele widział w życiu i niewiele zrozumiał z tego, co zobaczył. A nade wszystko można być pewnym, że żaden z tych głupców nigdy nie zaznał prawdziwej niewoli.
Ja zaznałem i wiem, że prawić o tym ludziom, kiedy samemu nie poczuło się na plecach skórzanego rzemienia, kiedy nie otwierało się oczu tylko po to, by wypełniać czyjeś rozkazy, i po nic innego, to jak tłumaczyć komuś zagubionemu w piaskach pustyni, że picie wody to jedynie zbędny nawyk.
A już nigdy i nigdzie nie znajdzie się większego głupca niż ten, kto oddaje się w niewolę dobrowolnie. Ja zaś znałem aż czterech takich głupców, a sam byłem najgorszym z nich.
Snop, syn Cieśli. Benkej Hebzagał, N’Dele Aligende.
I ja – Filar, syn Oszczepnika. Terkej Tendżaruk – Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Cesarz. Niewolnik.
Towar.
Taki sam jak płyty soli zawinięte w nasmarowane worki, jak zwoje skór kamiennych wołów, jak dzbany wonnych olejków i paczki bakhunu.
Towar, który za chwilę zostanie zabrany przez kosmate potwory, zaś njambe N’Goma i jego siostrzeńcy znajdą zań zapłatę w kruszcu, biżuterii i kamieniach, usypaną w stosy na rozpostartych skórach.
A potem nabiorą ile się da wody, zabiją i sprawią część baktrianów, po czym powędrują na południe, przez Jarmakandę do Kebiru. Ogromnego, gorącego kraju za morzem, do równin, gdzie żyją stada dziwnych zwierząt, do ciepłego morza i pełnych zgiełku, kolorowych miast.
Będą bogaci, my zaś pójdziemy w niewolę, bo tak chcieliśmy.
Bo tylko w ten sposób możemy dostać się do kraju za górami.
Siedzieliśmy na kamienistej równinie, za granicą oznaczoną rzędami białych skał, za plecami mieliśmy bezkres Ergu Krańca Świata, ciągnący się w nieskończoność aż do Amitraju, a przed sobą góry spowite mgłą i otulone lasem tak zielonym, że aż bolały od tego oczy, oraz nadchodzących ludzi-niedźwiedzi. Więzy mieliśmy założone w ten sposób, że w razie czego mogliśmy się szybko uwolnić, mieliśmy noże ukryte w zakamarkach ubrań i broń w jukach, ale nie mogliśmy na nich uderzyć. Chodziło nam o to, by zaprowadzili nas w głąb swojego kraju, daleko od przyczajonych wśród drzew i skał strażników patrzących na równinę, czy nikt nie nadchodzi od znienawidzonego Amitraju, przez łysy step i pustynię. Dopiero potem mogliśmy uciekać.
Kiedy nadeszli jednak, miałem już pewność, że to był zły pomysł.
Nasz widok najwyraźniej ich zaskoczył.
Ludzie-niedźwiedzie to potwory. To nie klanowe miano albo nazwa ludu. To nie są ludzie. Kroczą wprawdzie na dwóch nogach, ale nie zawsze. Kiedy coś ich przestraszy albo zaskoczy, kiedy zaczynają się spieszyć, opadają na czworaki i podpierając się ogromnymi pięściami, galopują sprawnie jak niedźwiedzie. Mają wysokie, spiczaste czaszki, niskie czoła, wystające szczęki pełne ostrych kłów jak bojowe leopardy, płaskie twarze z niemal ludzkimi oczami i przeraźliwie śmierdzą. I porasta je długa, gęsta sierść.Widzieliśmy, jak nadchodzą, siedząc związani i bezradni. Pięć potworów. Nie można nawet było powiedzieć, że to po prostu zwierzęta. Miały na sobie skórzane pasy nabijane żelaznymi guzami, kawałki kolczugi, opaski na nadgarstkach i dziwne, dostosowane do ich czaszek toporne hełmy. Dwa z nich niosły broń. Przypominało to maczugę, ale zakończoną kolcem zagiętym jak potężny dziób.
Na nasz widok zjeżyły futro na karkach, opadły na czworaki i zaczęły warczeć, a potem skakać i wydawać jakieś dzikie wrzaski, unosząc maczugi nad łbami, bijąc w ziemię, albo podrywać kamienie i walić nimi pod swoimi łapami, aż podnosił się kurz.
Trwało to chwilę, ale wkrótce stało się jasne, że potwory nie zamierzają nas atakować. Któryś podszedł bliżej i powęszył, rozdymając płaskie, pomarszczone nozdrza, a potem podniósł się i zaczął pohukiwać chrapliwie w kierunku pozostałych. Inny stwór popędził w stronę gór, aż drżała ziemia, i widziałem, jak faluje jego futro.
Pozostałe otoczyły nas kręgiem, warcząc, pohukując i prychając pianą. Jeden z nich zasyczał, wysunął ostrożnie maczugę i lekko szturchnął Benkeja w nogę.
– Wsadź sobie to w rzyć, zawszona pokrako! – wrzasnął tropiciel i wierzgnął, na ile pozwalały mu więzy.
– Nie zwracaj uwagi – poradził Snop. – Teraz będziemy niewolnikami, a cierpliwość to jedyna cnota, na jaką taki może sobie pozwolić.
– Mam nie zwracać uwagi na to coś?! Jak sobie pomyślę, że ten N’Goma jeszcze na tym zarobił, chciałbym go tu przywlec, żeby te małpy wychędożyły jego tłustą rzyć na moich oczach.
Po jakimś czasie, choć nie umieliśmy powiedzieć jakim, bo w tym przeklętym kraju słońce kryło się za chmurami, stwór, który odbiegł w stronę gór, powrócił, a z nim przybyły dwa nieco mniejsze potwory. Te również były porośnięte futrem, ale miały na sobie skórzane i żelazne pancerze i nosiły porządną broń – miecze, topory i włócznie, i chodziły na nogach jak ludzie. Jednak ich twarze były jeszcze bardziej przerażające. Bezkształtne, jak zmienione przez chorobę, najeżone rogami, zębate i niepodobne do niczego.
Potwory naradzały się przez chwilę, a dźwięki, które wydawały, jednak przypominały ludzką mowę. Chrapliwą i twardą, brzmiącą niczym odgłosy wydawane przez baktriany albo szczekanie psów, ale jednak były to słowa jakiegoś języka.
Wreszcie jeden z nich, z łysą, jakby kowczą czaszką zwieńczoną rozdwajającymi się rogami, podszedł bliżej i zaczął nas poszturchiwać, w końcu postawił na nogi bez wysiłku, jakbyśmy byli dziećmi. Był niemal wzrostu N’Dele, o potężnej piersi i ramionach.
Ten drugi, o oczach okrągłych i wystających jak dwa kubki z rogu, miał na głowie krótkie kolce sterczące z łuskowatej skóry. Powiedział coś chrapliwie, wskazując włócznią najpierw na nas, a potem na odległy obóz karawany, i obaj się roześmiali. Kiedy usłyszałem śmiech tych stworzeń, nie wiedziałem, czy to dobrze, czy źle. Chyba wolałbym zupełnie dzikie bestie.
Dziwnie było patrzeć, jak prawią coś do siebie, jak rachują na palcach, zerkając na kosztowności rozsypane na skórach. To, że bestie okazały się rozumne, wydawało się jeszcze groźniejsze. Oglądali nas jednego po drugim, obmacując ramiona, szturchając w pierś, unosząc nam wargi i zaglądając w zęby, jakbyśmy byli końmi. W końcu ten łysy zaczął coś wykrzykiwać do kudłatych niedźwiedziołaków, wsadził do ust krótką piszczałkę wiszącą mu na piersi i wydał przeraźliwy gwizd. Kudłate monstra wzdrygnęły się wyraźnie i jakby struchlały, po czym dwa z nich ponownie pogalopowały w stronę gór. Wróciły jednak szybko, ciągnąc duży, zbity z grubych belek wóz na dwóch kołach.
Rozcięto nam więzy, a potwór wygłosił długą, pełną poszczekiwań i krakania, chrapliwą przemowę.
– Uwierz, potworze, że dla nas wszystkich byłoby pożyteczniej, gdybyś pokazał nam, czego sobie życzysz, bowiem z twojego chrypienia i popierdywania nie rozumiemy ani słowa – powiedział Snop uprzejmym tonem, rozkładając ręce.
Rogaty stwór zaryczał groźnie w odpowiedzi i pchnął Snopa w pierś, tak że ten usiadł aż na piasku. Drugi jednak przytrzymał go za ramię, kręcąc głową.
Wskazał nam worki z płytami soli, a potem poklepał podłogę wozu. Stało się jasne, że mamy ładować towar. Nosiliśmy więc wory i paki, które układaliśmy na wozie. Towary miały być układane w jakiejś konkretnej kolejności, więc gdy sięgnąłem po niewłaściwą paczkę, otrzymałem uderzenie drzewcem włóczni po rękach i w grzbiet, po czym wskazano mi inne zawiniątko wraz z chrapliwym okrzykiem. W taki sposób zacząłem lekcje nowego języka. Po kilku ciosach wiedziałem już, że sól w ich mowie zwie się svj0ll, a hajsfynga to jakaś obelga.
W taki sam sposób dowiedziałem się, jak nazywają się dzbany, zwoje skór i beczułki korzennych przypraw.
Gdy załadowaliśmy wóz, na dyszle założono drewniane jarzmo, mocując je żelaznymi obejmami, i kazano nam pchać. Oba stwory siadły sobie na stercie towaru, natomiast niedźwiedziołaki szły po bokach. Wóz okazał się bardzo ciężki i mimo że zapieraliśmy się o jarzmo, trudno było ruszyć go z miejsca. Odebraliśmy kilka uderzeń drzewcem, w końcu jeden z potworów zeskoczył z wozu, ale nie po to, by nam ulżyć. Znalazł jakiś krzak, gdzie wyciął sobie długi, giętki pręt, który zawył w powietrzu, kiedy potwór machnął nim na próbę. Wóz jednak potoczył się już, kołysząc na skałach. Nie zmieściliśmy nawet dziesiątej części towaru i było jasne, że wrócimy tu jeszcze.
Szliśmy długo, z ramionami i karkami pękającymi z wysiłku, a po jakimś czasie nie chciało mi się nawet podziwiać nowego kraju, widziałem tylko żwir, skały i kępy trawy pod nogami oraz własne buty. I nie czułem nic poza bólem grzbietu, potem kapiącym mi z nosa i cieknącym po twarzy. Od czasu do czasu potwór siedzący na koźle smagał nas swoim prętem, nie bardzo mocno, ale boleśnie.
Po dłuższym czasie dotarliśmy do podnóża gór, gdzie wznosił się omszały mur ułożony z kamiennych ciosów, zwieńczony płotem z grubych, zaostrzonych pni. Wewnątrz znajdowała się osada, w której roiło się od potworów.
Zastanowiło mnie, że każdy wyglądał inaczej. Wszyscy mieli pokraczne łby, jak ludzko-zwierzęce monstra, szczerzące kły, najeżone rogami i kolcami, ale niepodobne do siebie nawzajem. Kiedy przepchaliśmy wóz przez bramę, rozległ się zgiełk i wycie jakichś trąb czy rogów oraz szczekanie ogromnych czarnych psów szarpiących się na łańcuchach. Stały tam ponure chaty zbudowane z grubych pni, stojące na kamiennych podmurówkach, zaopatrzone pod szczytem porośniętego mchem i trawą dachu w trójkątne otwory, z których sączył się gęsty dym.
– Może żyją wśród uroczysk? – wydyszał Benkej, kiedy kazano nam rozładować wóz. – To imiona bogów zmieniły ich w łonach matek, dlatego każdy jest inny.
Ja jednak byłem jednym bólem i zmęczeniem i niewiele obchodziła mnie uroda tego ludu. Bardziej zajmowało mnie, ile czasu przyjdzie mi tak spędzić i jak zdołam to znieść. Widziałem już niejedno, więc stało się dla mnie jasne, że potem będzie już tylko coraz gorzej. Tak to już zwykle jest w życiu.
Kiedy rozładowaliśmy wóz, układając towary tam, gdzie kazano, dano nam drewniany skopek, z którego piliśmy po kolei jakieś piwo, albo może raczej podpiwek – kwaśnawy, o dziwnym, jakby zgniłym zapachu. Nie pojono nas jednak zwykłą wodą jak zwierzęta, co uznałem za dobrą wróżbę.
A potem znów kazano nam ująć jarzmo i ponownie wróciliśmy na pustkowie. Wóz, choć sam z siebie ciężki i źle wyważony, był pusty, więc ciągnięcie go wydawało się odpoczynkiem. Razem z nami wyruszyły jeszcze inne wozy, niektóre zaprzężone w wielkie, pokraczne woły o dziwnych rogach, zwisających podgardlach i grubych grzbietach pokrytych kostnymi płytami, dużo cięższe niż nasze. Wokół maszerowały niedźwiedziołaki, rycząc na nas i pokazując zęby.
Dość szybko przestałem myśleć o ucieczce. Otaczało nas zbyt wiele stworów, małych i wielkich. A kiedy zobaczyłem, jak jeden z niedźwiedziołaków puścił się nagle w step, cwałując na czterech łapach jak jeleń, i uniósłszy się na tylnych, cisnął swoją maczugą w królika, zrozumiałem, że to w ogóle nie będzie łatwe. Gdybyśmy nawet teraz rzucili się do ucieczki, dopędziliby nas natychmiast.
Mniejsze stworzenia dosiadały rosłych wierzchowców o krótko przyciętych rogach, wygiętych szyjach, potężnych garbonosych łbach, które trzymały przy potężnej piersi. Zdało mi się, że tu, w krainie poza Nahel Zym i poza znanym światem, wszystko jest większe, cięższe, bardziej toporne. I mieszkające tu stwory, i woły, i drzewa, i nawet góry.
Wiele wozów przybyło po towar braci Mpenenzi, więc obróciliśmy tego dnia jedynie dwa razy. I kiedy dotarliśmy do osady za kamiennym murem, dano nam ponownie skopek piwa do podziału. Za drugim razem jednak zobaczyłem, że po karawanie nie ma już ani śladu na horyzoncie. Siostrzeńcy, baktriany, ornipanty i sam N’Goma wyruszyli w drogę do Kebiru. Pozostaliśmy sami, zdani na łaskę kosmatych dwunożnych drapieżców. Zdążyłem już przywyknąć do karawany i mojego ornipanta. Miejsce w siodle na grzbiecie ptaka, płócienny namiot i miejsce w szyku lub wieczorny popas i kociołek nad ogniskiem rozpalonym z wyschniętego nawozu były moim ostatnim domem i ostatnim, co mnie łączyło z moim krajem. Teraz miałem tylko pęcherze na dłoniach, otarcia na piersi, jarzmo, które musiałem pchać, i nic więcej. Pożałowałem, że jednak nie wędrujemy teraz na południe, do Jarmakandy, Nassimu, a potem do bezkresnych równin i puszcz Kebiru, do jego miast pełnych wież i kopulastych budynków z wypalonejgliny, pokrytych kolorowymi mozaikami. Do ziemi słońca, palmowego wina i dojrzałych owoców. Moglibyśmy osiąść wśród wysokich jak wieże, smukłych ludzi o pięknych twarzach i skórze barwy starej miedzi. Wśród ich królów, handlarzy i podróżników. Smukłych okrętów o czerwonych żaglach, poetów i pieśniarzy. Osiąść tam i zapomnieć o naszej przeklętej ziemi, o rządzących nią kapłanach i prorokini, na której rozkaz na cały kraj padł cień Czerwonych Wież. Zapomnieć o tym, że byłem Nosicielem Losu. Zapomnieć o Wodzie, córce Tkaczki, i wszystkich Kirenenach ciągnących przez skaliste bezdroża wschodnich prowincji w poszukiwaniu nowego miejsca na ziemi.
Zamknąłem oczy i mocniej naparłem na wyślizgane drewno jarzma. Widziałem Wodę. Jej wydatne usta, wąskie oczy i nieporządnie związane włosy. Czarne brwi i rzęsy.
Woda.
Zostało mi skrzypienie kół wozu, ciężki oddech, mokra koszula, pot żrący otarcia od razów na plecach. Ból karku i ramion.
I brak wody.
Nie myliłem się, mówiąc, że zwykle gdy ktoś znajdzie się w takim położeniu jak my, jedno, co może wiedzieć na pewno, to że potem będzie jeszcze gorzej. Przynajmniej tak było tego pierwszego dnia. Kiedy bowiem zwieźliśmy już całą sól, skóry kamiennych wołów, pachnidła, tkaniny i korzenie, okazało się, że teraz mamy taszczyć je gdzieś dalej. Ledwo rozładowaliśmy towar i wypiliśmy łyk cienkiego piwa, ponownie kazano nam ładować, tym razem nosiliśmy wszystko na inne wozy, których przyprowadzono jeszcze więcej. Sformowano karawanę, która wymaszerowała przez tylną bramę osady, kamienistą drogą w gęsty, mroczny las, gdzie rosły nieznane mi drzewa, wysokie jak maszty najpotężniejszych okrętów i jak wieże Pramatki. Po obu stronach traktu wznosiły się proste niczym kolumny, grube pnie i wszędzie widziałem zieleń tak jaskrawą, jaka u nas bywa tylko po pierwszych wiosennych deszczach.
W tym lesie unosił się dziwny zapach, było ciemno, zielono i wilgotno. Wodny pył osiadał na naszych twarzach i było zimno. Nasz wóz zaprzężono w jednego wołu, ale droga wiła się stromo pod górę, więc i tak musieliśmy pchać burty i koła. Po trakcie ciurkały małe strumyczki, co chwila padaliśmy, ślizgając się w błocie i mokrej trawie, rozbijając łokcie i kolana o ostre kamienie. Pilnujący nas potwór wyrzucił pręt, którym poganiał nas przedtem, a w osadzie zaopatrzył się w pleciony rzemienny bicz. Kiedy smagnął mnie po raz pierwszy, nie spodziewałem się tego i byłem zupełnie pewien, że ciął mnie przez plecy mieczem. Nie zdołałem nawet krzyknąć, bo przeraźliwy ból zatrzymał mi powietrze w płucach. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie jestem przerąbany na pół, że żyję i mogę wstać.
Kiedy nie padaliśmy ze zmęczenia, marzliśmy. Wełna pustynnych płaszczy wystarczała na noce Nahel Zymu i chroniła przed słońcem, tu jednak była zbyt cienka, podobnie jak nasze przewiewne spodnie i kurty. Kiedy droga wspinała się stromo, oblewaliśmy się potem, kiedy jednak szlak szedł równiej, trzęśliśmy się z zimna.
Pchaliśmy wóz.
Widzieliśmy wóz jadący przed nami i słyszeliśmy turkot tego, który toczył się za nami. I trwało to bez końca.
Wciąż obmyślałem sposoby, w jakie musimy uciec, i wówczas byłem pewien, że nastąpi to szybko – jeśli nie najbliższej nocy, to następnej. Gdy mnie to znużyło, powtarzałem zasłyszane słowa – „sól”, „wóz”, „szybciej”, „dzbany”, „skóry”, „pachnidła”, „płótno”. I wiedziałem już, że te wielkie potwory, które mniejsze traktowały jak tresowane zwierzęta domowe, nazywają się nyflinga.
Karawana wlokła się pod górę.
Kamienie kaleczyły nasze kolana i łokcie.
Mokre powietrze przenikało do szpiku kości.
Bicz skowyczał w powietrzu i ciął skórę razem z suknem płaszcza, wyrywając z ust człowieka identyczny zawodzący dźwięk, jaki sam wydawał.
Pchaliśmy wóz.
Na miejsce dotarliśmy o zmierzchu, choć tu cały szary i mglisty dzień przypominał zmierzch.
Wyszliśmy wtedy z lasu i pchaliśmy wozy wąskim, stromym traktem prowadzącym po skalistej łące do Wrót kamiennego zamku wbudowanego w skaliste zbocze góry. Budowle z głazów i drewna wrastały w zbocze, chronił je mur z dwiema wieżami, od dołu kamienne, a u góry zbite z grubych bali. Wszystko było stare, omszałe i z daleka niewiele różniło się od skalnej ściany, o którą twierdza się opierała.
Nie była wielka. W Amitraju stacjonowałby tu najwyżej binhon wojska, a może i pół. Ot, podrzędna górska stanica.
Karawana stłoczyła się przed bramą, a kiedy otwarto drewniane wrota, wozy przejeżdżały po moście nad skalną rozpadliną, więc mogliśmy odpocząć chwilę, opierając się o burty, chwytając powietrze jak świeżo wyłowione ryby, i rzucić okiem tam, skąd przyszliśmy. Takie jest błogosławieństwo niewolników – moment wytchnienia, nie dłuższy niż czas, w jakim w klepsydrze przesypuje się garść piachu. Tylko tyle, by serce nie wyrwało się z piersi, by przestać chwytać powietrze, jakby było czymś, co trzeba gryźć i połykać, tylko jedno spojrzenie za siebie.
Pod nami widzieliśmy ścianę lasu, a potem dywan utkany z czubków drzew, a jeszcze niżej szare pustkowie aż po horyzont, które gdzieś tam za mgłą zmieniało się powoli w morze piachu, gdzie tuż nad ziemią chmury zostawiły pasek nieba, w którym ujrzeliśmy rdzawożółtą zorzę i ostatni, pożegnalny błysk słońca, które wydawało się, że pozostało w ziemiach zachodu na zawsze.A później nasz wóz znowu ruszył, skrzypiąc i turkocąc, i weszliśmy do twierdzy.
Wewnątrz nie przypominało to wojskowej stanicy. Były tam drogi wysypane otoczakami, między którymi stały długie drewniane domy, takie same jak na dole, ze skrzyżowanymi krokwiami, których końce wyrzeźbiono w kształt końskich bądź smoczych głów, wokół dreptały jakieś ptaki, psy szarpały się w zagrodach i ujadały na nas, prychając kłębami pary, pośrodku dziedzińca tliły się głownie na wielkim palenisku otoczonym przez zbite z bali stoły i widziałem wielu szczupłych i rosłych mężów o zwykłych twarzach pokrytych krótkim zarostem, czasem z długimi włosami, były tam też niewiasty w długich, rozciętych z boku sukniach albo spodniach i kurtach o trochę innym kroju niż męskie. Wokół biegały dzieci, goniące się z drewnianymi mieczykami w dłoniach albo z włóczniami zakończonymi skórzaną osłoną.;
Nikt nie przejmował się wyglądem stworów, które nas tu przywiodły, poza tym, że te wielkie zagoniono dźwiękiem świstawek, uderzaniem biczem w ziemię i szczując psami do pieczary, którą zamknięto kratą.
Cała ściana skalna wewnątrz murów wyglądała jak budowla mrównic, bowiem upstrzona była owalnymi. otworami, balkonami i półkami. Jednak nie powstało to samo, siłami natury, a zostało wykute, skała musiała być dosyć miękka. W ścianie tej mieszkali więc ludzie, wykuwając sobie komory na swoje domostwa albo na pomieszczenia dla zwierząt i korytarze pomiędzy nimi,’ tam, gdzie było im wygodnie. Półki wznosiły się na różnych poziomach, między którymi ustawiano drabiny. Tak mieszkano w owej krainie i potem widywałem tam; również samotne skały, stojące gdzieś nad strumieniem, w których wydłubano sobie mieszkania. Ludzie rzeźbili także oskardami w kamiennej ścianie wgłębienia i półki na swoje rzeczy, a nawet zbiorniki na wodę, łóżka i stoły.
Potwór z biczem wskazał nam miejsce w kącie, a potem, szturchając trzonkiem, polecił siąść ciasno jednemu zaraz za drugim i położyć ręce na ramionach poprzednika. Tymczasem podszedł do nas człowiek o długich jasnych włosach splecionych z tyłu w warkocz i z brodą, trzymając w ręku róg jakiegoś zwierzęcia okuty u wylotu srebrem, z którego popijał z wyraźnym ukontentowaniem, przysiadł na drewnianym zydlu i miał na nas oko, opierając o ziemię drzewce włóczni. Jego twarz przecinał misternie kłuty pas tatuażu z pokrętnym wzorem, który zawijał się na policzkach, a potem przebiegał przez nos.
Po jakimś czasie ten z biczem powrócił w towarzystwie kolejnego męża, który wskazywał mu coś na skal nej ścianie powyżej, gryząc jakiś okrągły owoc i chru piąc przy tym jak kowca. Potwór schował bicz pod pachę, a potem chwycił się za głowę, jakby chciał ją urwać sobie z ramion, i zdjął hełm, po czym okazało się, że ma zwykłą ludzką twarz, także przeciętą pasem tatuażu, tylko biegnącym przez powieki i policzki, oraz zarost pod nosem zwisający jak słomiane wiechcie. Później rozpiął pancerz i kolczugę, a wreszcie zdjął z siebie kosmate futro, które okazało się sprytnie uszytym kaftanem, tak że zdawało się jego własną sierścią. I ostatecznie przekonałem się, że Ludzie Niedźwiedzie to jednak miano ludu takiego jak my, tyle że o innych rysach, obyczajach i trochę roślejszych.
Odstawił głowę potwora na stół obok ogniska, kazał nam wstać i poprowadził po drabinach i skalnych pół kach do pieczary wykutej nad dziedzińcem. Niezbyt wysoko, może na trzy końskie długości.
Wepchnął nas jednego za drugim do komory, zamknął za nami kutą żelazną kratę. Nie było tam drzwi, jedynie ta krata oraz rząd wąskich otworów w ścianie, jakby okna, ale wąskie tak, że nikt by się przez nie nie przecisnął.
Byliśmy wycieńczeni i przemarznięci, więc zwaliliśmy się po prostu na podłogę, owijając jak się dało podartymi i pociętymi biczem pustynnymi płaszczami. Przez jakiś czas leżeliśmy w ciszy, drżąc tylko, zbyt wyczerpani, by rozmawiać albo odezwać się choćby słowem, i zbyt zziębnięci, by spać.
Leżeliśmy, nasłuchując zgiełku na dole, rozmów, okrzyków, ryku zwierząt. Teraz jedynie musieliśmy odzyskać siły i nie zamarznąć.
Po jakimś czasie krata otworzyła się z okropnym zgrzytem i wszedł człowiek z biczem w towarzystwie drugiego, barczystego mężczyzny z rudą brodą i w czapeczce, która wyglądała jak miska z filcu.
– Amistrand? – zapytał gardłowo przybysz, wskazując na nas.
Nie odpowiedzieliśmy, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. Usiedliśmy tylko pod ścianą.
– Amitraj? – poprawił się, nadal wymawiając słowo tak twardo, że z trudem je rozpoznaliśmy, ale teraz mogliśmy przytaknąć.
– Znam Amitraj – powiedział mężczyzna. Poklepał się po piersi i rzekł: – Njorvin. Njorvin mnóstwo Amitraj. Dobre kobiety Amitraj. Fiki-fiki mała z duży żeglarz. Njorvin mnóstwo fiki-fiki Amitraj. Dużo wojna Amitraj.Tu rozsznurował koszulę na piersi i ściągnął ją trochę przez ramię, ukazując nam wgłębienie pod obojczykiem i bliznę w kształcie gwiazdki.
– Amitraj – wyjaśnił, robiąc taki gest, jakby strzelił z niewidzialnego łuku, i powiedział: – Fsiuch!
Potem zadarł koszulę na plecach i pokazał nam dwie długie, poszarpane szramy.
– Amitraj – powiedział. Machnął dłonią: – Siach.
Ten drugi rzucił coś lekko zniecierpliwiony, pod koniec poklepał się po kroczu, też machnął dłonią, mówiąc „siach!”, a potem w zdaniu zabrzmiało również twarde „Ami-trai”. Njorvin parsknął i odszczekał mu coś.
– Nie Amitraj – rzekłem. – Mówimy Amitraj. Ale tu… – poklepałem się po sercu – nie Amitraj. Tu Kirenen.
Wskazałem siebie, Benkeja i Snopa, powtarzając „Kirenen”, a potem pokazałem N’Dele i powiedziałem „Ke-bir”.
– Kebir… – powtórzył Njorvin z namysłem, po czym odwrócił się do towarzysza i powiedział coś znowu, w tykając paluchem N’Dele, a w zdaniu przewijało się słowo „Kabirstrand”. Z repliki tego drugiego, lekceważącego tonu i gestu, z jakim wskazał na swoje oczy, zrozumiałem, że musiałby być ślepy, by nie zauważyć, że N’Dele jest Kebiryjczykiem, i że dziękuje za takie tłumaczenie.
– Kircnen? – zapytał Njorvin, a potem machnął ręką i dodał uparcie „Amitraj”. A potem kiwnął na Snopa i N’Dele, każąc im wstać, i wyszedł z nimi. Kiedy wrócili, Snop taszczył dwa spore wiadra, a N’Dele naręcze jakichś szmat i też wiadro.
Postawili to wszystko na ziemi. Njorvin zaczął objaśniać.
– To jadło – ogłosił, wskazując na jeden ze skopków. – A tu kupa. – Pokazał na drugi. – I psi-psi. A tam piwo. Trzeba piwo. Kupa podłoga, dużo biti… bitu… bici. Kupa wiadro, dobrze. – Tu poklepał się po piersi. – Żeglarza Smarselstrand czysta ludzia. Nie wolno kupa podłoga. Jadło trzeba. Gorące. Tu zima, Amitraj. Amitraj-ludzia mała. Słaba. Ciota. Amitraj chora, zły interes. Mało gylding. Nie trzeba chora. Chora Amitraj… – Tu znowu uczynił „siach!”, tym razem sunąc dłonią po gardle, i wskazał na dziedziniec, gdzie w jaskini za kratą siedziały potwory. – Jadło nyflinga. Rozumi? Teraz szata. – Machnął dłonią w kierunku sterty derek. – Szata ciepło, koc. Szata trzeba. Szata Amitraj kupa. Niedobrze zima Amitraj, wszystkie Amitraj szata. Kabir bardzo dobrze. Kabir mocna ludzia. Ale też zima nie umi. Kabir też szata. Nie ma szata, dużo bici. Teraz wszystka ludzia spa. Odpoczywa. Nie trzeba słaby, chory. Słaby, chory, mało gylding, jadło nyflinga, siach! Jutro mało praca. Jutro mówi prawo: ile niewola i żeglarze dużo interes. Jutro sprzeda ludzia. Dobranoc, Amitraj. Dobranoc, Kabir-człowiek.
Odwrócił się do kraty, kiedy drugi znów coś powiedział.
– Aha. Amitraj-ludzia i Kabir-człowiek teraz niewolni. Nie trzeba ucieka. Nie umi góry, zaraz złapali. Wzięli psy, nyflinga, do śniadania złapali. Potem dużo bici, mnóstwo boli, nyflinga fiki-fiki Amitraj i Kabir-człowiek, potem wszystka: jadło nyflinga. Siach! Nie trzeba. Dobrze pracowała i posłuszna, to wszystko nie ma problem. Dali zawsze jadło, dali szata i dobrze. Nie ma bici. Rozumi? Teraz dobranoc.
Obaj mężczyźni wyszli, zamknęli kratę i odchodząc, zabrali drabinę prowadzącą na półkę.
– Niewiarygodne – powiedział Snop. – Ale mówca. Benkej zajrzał do skopka z jedzeniem i drugiego z piwem.
– Jadło, mnóstwo kupa – oświadczył. – Piwo, psi-psi.
– Fiki-fiki, taka szata – zawtórował mu N’Dele, oglądając przyniesione koce.
Mimo to założyliśmy, co nam dali. Kapoty były utkane z grubej, kosmatej wełny. Po prostu prostokątny koc z otworem na głowę i zszyty po bokach. Założyłem go jednak, na wierzch zarzuciłem mój podarty płaszcz pustynny i stwierdziłem, że robi mi się odrobinę cieplej.
W skopku z jedzeniem znaleźliśmy jeszcze drewnianą miseczkę, której używaliśmy jak łyżki, podając sobie jedno i drugie w krąg, żeby każdy zaczerpnął trzy razy, a potem oddał następnemu. Wiadro było niemal pełne, więc obiegło krąg kilka razy, zanim zaczęliśmy wyskrobywać dno. Posiłek składał się z jakiejś zupy o osobliwym smaku, jakby skwaśniałej, ale może taka miała być. Smakowała tak dziwnie, że żaden z nas nie umiał nawet powiedzieć, czy jest dobra, czy okropna. Nie przypominała nic, co dotąd jedliśmy. Jednak pływało w niej też coś gęstszego, jakby kawałki jakichś warzyw i liści, oraz dość dużo rozmiękłych od gotowania łamanych ziaren, dało się również czuć ostry posmak dziwnego mięsa.
Gorący posiłek sprawił, że poczuliśmy się lepiej i wypiliśmy też przyniesione piwo. Było ciut mocniejsze od podpiwka, którym pojono nas w ciągu dnia, ale nadal czuło się w nim wodę i posmak starej drewnianej beczki.
Długo nie mogłem zasnąć mimo wściekłego zmęczenia i bólu wszystkich członków. Skuliłem się przy kracie okutany płaszczem i wełnianą kapotą, w miejscu, z któ
rego widziałem dziedziniec i wielki, huczący ogień, który tam rozpalono. Ludzie Niedźwiedzie siedzieli za stołami, nad ogniem obracał się brązowy od płomieni i lśniący tłuszczem tułów jakiegoś zwierzęcia ze sterczącymi sztywno nogami, od którego odcinano płaty różowego mięsa i układano na drewnianych półmiskach. Wokół stały trójnogi, gdzie w misach także płonął ogień. Wytoczono beczki, które postawiono na krzyżakach, i napełniano dzbany. Patrzyłem na rosłych, brodatych ludzi, równie wysokie jak oni kobiety, jak siedzą pospołu, przekrzykują się jeden przez drugiego i co chwilę wznoszą kubki i rogi z jakimś dzikim wrzaskiem. W tamtej krainie, gdy ludzie mają co jeść, jedzą dużo i łapczywie. Rzadko są to jakieś wymyślne potrawy. Najchętniej moczą mięso w soli i ziołach, od których nabiera dziwnego różowego koloru, a potem gotują je w całości albo pieką nad ogniem wielkie kawały mięsa natarte przyprawami. Do tego piją całe dzbany piwa. Wrzeszczą i słuchają muzyki. Tam, w grodzie, też mieli muzykantów grających na piszczałkach, bębnach i harfach o dziwnym kształcie, trzymanych w jednym ręku.
Przez jakiś czas wydawało się jednak, że biesiadnicy nie zwracają na grajków większej uwagi i najbardziej zajmuje ich odgryzanie mięsa od kości i wlewanie w siebie piwa.
Jeszcze w pałacu nasłuchałem się muzyki z całego świata, lecz ta tutaj nie była podobna do niczego. Dzika i prymitywna, ale zwykle albo wojownicza i buńczuczna, albo tęskna i rzewna. Wydawało się, że ci ludzie umieją tylko albo się śmiać, albo płakać. Albo kochać, albo zabijać.
Siedziałem i patrzyłem, jak się bawią. Na stoły w migocącym blasku ognia, na psy walczące o rzucane im ogryzione kości. Wszystko, co widziałem, wydawało się wielkie, toporne i żywotne.
Noc była chłodna, a jednak wielu siedziało, świecąc nagim torsem lub ramionami, jakby panował upał. Widziałem, jak śpiewają coś chórem, przekrzykując się nawzajem i waląc w stół pięściami, kubkami i rogami. Widziałem, jak tańczą w kręgu, popychając się i zderzając ze sobą. Ktoś opowiadał jakąś historię, odgrywając różne sceny całym ciałem. A to skradał się, a to walczył, ogryziona kość w jego ręku stawała się a to mieczem, a to wiosłem, a to głową wroga.
Kolejne beczki spadały z krzyżaków, na ich miejsce wtaczano nowe i napełniano następne dzbany. Myślę, że u nas po wypiciu takich ilości trunku większość biesiadników leżałaby już pod stołem, choćby byli to marynarze północnej floty albo rębacze z „Kamiennego” tymenu. Ci ludzie jednak byli jak górskie bestie. Wlewali w siebie piwo, wrzeszczeli i kipieli dzikim życiem. Zachowaniem bardziej przypominali wilki niż ludzi. Wilki, które chodziły na dwóch nogach, handlowały, mówiły i grały na harfach, ale jednak wilki.
Zapach pieczonego mięsa i piwa dobiegał aż do mojej kryjówki przy kracie. Tam bawiono się, tańczono, śpiewano i pito, ja zaś byłem niewolnikiem zamkniętym w zagrodzie. Niewolnik to jest ktoś za kratą. Oddzielony od ludzi wolnych jak zwierzę, nawet gdy tej kraty nie widać. Nigdy nie może uczynić nic, co postanowił, bo zawsze ktoś postanawia za niego. Wtedy nie zaznałem jeszcze w pełni niewoli, ale siedząc za żelaznymi prętami, przeczuwałem już, czym jest taki los. I wiedziałem, że jeśli się kiedyś wyzwolę, nikt nigdy więcej nie zdoła mnie żywego zatrzasnąć za kratą.
Trzymałem grube pręty w dłoniach i patrzyłem pomiędzy nimi, jak bawią się ludzie wolni. Tak wolni, że aż dzicy.
Widziałem, jak dwóch mężów pokłóciło się przy stole, jak w pewnym momencie jeden z nich chwycił drugiego za kark i koszulę, po czym przyciągnął do siebie przez szeroki blat, na co tamten wskoczył na stół i kopnął trzymającego go rozmówcę tak, że zrzucił z ławy. Przez jakiś czas tarzali się po ziemi, okładając pięściami wśród spłoszonych psów i ogryzionych kości, po czym porwali na nogi i dobyli mieczy. Błysnęło żelazo, ostrza zderzyły się ze sobą, krzesząc iskry. To nie były żarty albo zwykła bójka. Kiedy okładali się pięściami, odgłos razów dobiegał aż do mojej skalnej wnęki, widziałem, jak z ich twarzy tryska krew i że plują zębami i krwawą pianą, a kiedy chwycili za oręż, po paru chwilach jeden ciął drugiego między barkiem a szyją tak potężnie, że ostrze przerąbało ciało aż do połowy i ugrzęzło w kościach. Mimo to ten cięty walczył jeszcze, oddając wet za wet, aż w końcu osłabł, zatoczył się i runął na bruk, obryzgując wszystko wokół juchą. Zwycięzca uwolnił swój miecz, przydeptując tamtemu przerąbaną pierś, a potem jakby nigdy nic wrócił za swoją ławę, mimo że z barku zwisał mu czerwony płat odciętego mięsa, a z rany na głowie krew lała się strumieniem. Śmiejąc się, zgarnął ją z twarzy i strzepnął na bruk, jakby była pecyną błota, a potem przyjął od kogoś dzban i pił, pozwalając się klepać po plecach wśród śmiechu i żartów. Dopiero potem jakby od niechcenia owinął rany przyniesionymi mu szarpiami.
Martwego odciągnięto na jakiejś szmacie i wydawało się, że cała ta rzeźnia nikomu nie zepsuła wieczoru.
Młoda niewiasta tańczyła boso na stole, w jednym ręku trzymając róg z piwem, a w drugim rąbek sukni, którą uniosła tak wysoko, że dostrzegłem jej kołyszące się do rytmu pośladki.
Wpływ piwa było na nich widać dopiero późno w noc, kiedy powinni być już nieprzytomni, a ognisko zmieniło się w stertę rozżarzonych głowni i tylko lampy na trójnogach płonęły. Wtedy jednak Ludzie Niedźwiedzie zaczęli rozchodzić się parami po zakamarkach, gonić ze śmiechem w ciemnościach, a nawet w uścisku staczać pod stół na oczach wszystkich. Na podeście pode mną jakiś rosły mąż dogadzał pannie z zapałem, aż miałem wra-; żenię, że rozszczepi ją na pół i że trzęsie się skalna ściana, a ona odpowiadała mu z takim entuzjazmem, jakby byli zupełnie sami.
Czekałem, bo zdawało mi się, że nocne pijaństwo to najlepszy moment na ucieczkę. W całym grodzie nie było chyba nikogo trzeźwego, kogo obchodziłoby cokolwiek poza tym, co ma w dzbanie, albo tym, co sąsiadka ma pod suknią.
Obmacałem kratę, ale niewiele z tego wynikło. Zawiasy wisiały na żelaznych hakach głęboko wbitych w skałę, pręty były grubsze niż mój kciuk, a skobel znajdował się daleko i zamykała go żelazna przetyczka, której nikt z wewnątrz nie zdołałby dosięgnąć. Skała może i była miękka jak na skałę i pewnie wybornie dawała się rzeźbić żelaznym dłutem, oskardem albo pierzchnią, ale nie miałem co marzyć o tym, że skruszę ją paznokciami bądź ostrzem noża, który wciąż ukrywałem pod pachą, w specjalnej kieszeni kurty. Uniesienie kraty i wyważenie z zawiasów było niemożliwe, nawet gdybyśmy zdołali ją dźwignąć, bo wchodziła w wykutą wnękę i zaraz zaparłaby się o kamienny strop.
Mimo to czekałem w nadziei, że wydarzy się coś, co pozwoli nam uciec.
Po jakimś czasie uczta zaczęła przycichać i zamierać, jeszcze z różnych zakamarków dobiegały okrzyki, jęki i chichoty, muzykanci przestali grać, został tylko jeden grajek brzdąkający cicho na harfie i śpiewający coś smutno oraz kilku ludzi, wciąż siedzących przy stole i rozprawiających nad czymś z zapałem i zafrasowaniem. Było jeszcze dwóch mężów, którzy gawędzili posępnie, siedząc na uboczu, patrząc w żar dogasającego ogniska i dzieląc się piwem z jednego dzbana. Reszta rozeszła się albo zasnęła w najdziwniejszych miejscach, czasem na stole, z głową wśród półmisków, pokruszonych kawałków chleba i kości, albo, jak jeden mąż, pod stajnią, na stercie słomy zmieszanej z nawozem.
Jeden z ostatnich biesiadników, zanim poszedł spać, wypuścił z zagrody kilka nyflingów, które zaczęły łazić po dziedzińcu, obwąchiwać leżących ludzi albo ogryzać znalezione kości. Ich widok zupełnie pogrzebał we mnie nadzieję, choć doprawdy nie wiem dlaczego, skoro wciąż tkwiłem zamknięty za kratą.
Odsunąłem się od prętów i poszedłem spać z kapturem pustynnego płaszcza na głowie, obejmując się ramionami. Zasnąłem, myśląc o Maranaharze mojego dzieciństwa. Myślałem jednak o ulicach, pałacach i bazarach, a nie o ludziach. Zwłaszcza zaś nie o kobietach, których brak stawał się dla mnie pomału nie do zniesienia. Mimo że zostałem niewolnikiem, wysmagano mnie pejczem, a następnego dnia miałem zostać sprzedany na targu, najbardziej doskwierała mi nie niewola, poraniona skóra i obolałe mięśnie, a moja męskość, bolesna i wygłodniała. Taka jest bowiem siła młodości, o której śpiewają poeci i do której każdy wzdycha, mimo że większości nie przynosi nic poza czczością, tęsknotą i pragnieniem nie do nasycenia.
Kiedy jednak zasnąłem, nie powróciłem do mojego miasta ani w ramiona Wody, córki Tkaczki. Błąkałem się po podziemiach Czerwonej Wieży, wśród dymu kadzideł, zawodzenia i wijących się na ścianach reliefów zębatych bogiń oraz mozaik z kości. Dlatego przebudzenie w zimny, mglisty ranek było dla mnie ulgą i przez chwilę cieszyłem się, że jestem tu, gdzie jestem.
Obudził mnie Snop, jeszcze zanim przyniesiono nam strawę.
Za kratą zrobiło się już szaro, ale większość Ludzi Niedźwiedzi, którzy nie poszli pod dach, wciąż spała.
– Musimy się naradzić – oznajmił. – Potem może nie dadzą nam już okazji.
– Dziś nas sprzedadzą, tak powiedział ten cudak – odparłem. – Jaka jest nadzieja, że pozostaniemy razem?
– Niewielka – rzekł Snop. – Bardzo niewielka. Na to jednak, co dzieje się teraz, niewiele poradzimy.
– Musimy więc uciec, zanim dojdzie do handlu – powiedział Benkej. – Im prędzej, tym lepiej. Zanim staniemy się wygłodniali i wynędzniali, zanim bicz poprzestawia nam kości. I zanim nas rozdzielą.
– Stąd nie uciekniemy – rzucił Snop ponuro. – Tutaj zbyt wielu poszłoby nas szukać, bo jeszcze na nas nie zarobili i dlatego, że się tego spodziewają. Każdy niewolny próbuje ucieczki na początku, póki ma nadzieję. Ten cały Mordświń, czy jak się tam zwie, miał rację. Złapią nas szybko, potem nyflinga fiki-fiki Amitraj i siach.
– Co zatem robić? – spytałem. – Sprzedadzą nas różnym ludziom w różne miejsca i jak potem odnajdziemy się w tych dzikich górach? Nawet jeśli uciekniemy?
– Ten, kto ucieknie pierwszy, niech odnajdzie i uwolni pozostałych – zaproponował N’Dele.
– A jak ma ich odnaleźć, sam będąc ścigany?
– Jesteśmy tropicielami. Całe życie ścigają. Taki fach.
– Mam iść na północ – oznajmiłem. – Tak mówi ten cały mój los. Na północ, w stronę morza. Kiedy się uwolnię, tam będę zmierzał. Spotkajmy się na północ stąd, na brzegu morza, jeżeli nie zdołamy się odnaleźć inaczej.
– Nie na całym brzegu – przerwał Snop. – Bo będziemy czekać na siebie jeden o staję od drugiego, aż się zestarzeją nasze wnuki. Z gór zwykle spływają rzeki. Spotkajmy się u ujścia tej, która płynie najbliżej tej osady, a wpada do morza na północy.
– Nawet nie wiemy, czy tu jest taka rzeka. Niech będzie pierwsze ujście od zachodniej granicy w tej krainie.; Zatem dajemy się sprzedać?
– Nikt nas nie będzie pytał o zdanie. A stąd, powiadam, nie damy rady uciec. Ale potem trafimy gdzieś, do jakiegoś właściciela. Może będzie to zwykła wioska, nie twierdza.
– Najpierw wam powiem, jak to jest z niewolnikiem – I niespodziewanie odezwał się Aligende. – U nas w Kebirze kiedyś było tak, że ludzie z różnych klanów i rodów łapali się nawzajem na potęgę. Wojna, kłótnia, wróżda, cokolwiek. Każdy Kebiryjczyk mógł pójść w pęta z lada powodu. Niektórych sprzedawano za morza, a niektórych jedynie innym Kebiryjczykom. Do tego doszło, że kiedy jakiś nkhozi, król po waszemu, nie miał pieniędzy, to sprzedawał poddanych. Biedacy sprzedawali własne dzieci. Człowiek sam mógł się sprzedać, jeśli był biedny. Teściowa mogła sprzedać synową. Brat brata. To było jakieś szaleństwo. Mieliśmy niewolników, którzy mieli niewolników mających niewolników. Każdy do kogoś należał i kogoś posiadał. Nikt już nie umiał powiedzieć, o co I chodzi. Tak było za czasów mojego ojca i sam to jeszcze pamiętam, dlatego wiem o tym wiele. Powiem wam, jak I jest z niewolnikami. Na początku każdy chce uciec i nie myśli o niczym innym. Dlatego odbierają mu nadzieję. Różnie. Batem, głodem albo strachem. Udają, że nie pilnują dokładnie, a kiedy uciekniesz, łapią i chłoszczą. Karzą tak, żeby nie chcieć uciekać. Czasem jednego zabijają żeby pozostali pamiętali. Czasem jednak używają do tego imion bogów: Sudżu Kadomle albo Ifa Hanteria. I tego trzeba się strzec najbardziej, bo jeśli odbiorą duszę i schowają sobie, już nie będziesz człowiekiem wolnym. Nigdy. Usłyszysz słowo albo dźwięk i padniesz na twarz, posłuszny. Dlatego mówię: musimy ich przechytrzyć. Przeczekać. Pracować cierpliwie i nie uciekać, kiedy zdarzy się okazja, bo te pierwsze okazje sami uczynią. Nie wolno uciekać pierwsze dwa, trzy miesiące. Niech się uspokoją. Niech im się znudzi pilnować. Uczyć się ich mowy. Pracować. Oszczędzać siły i zdrowie. Przygotować sposób i wiedzieć dokładnie, gdzie się jest. Poznać kraj i ludzi. A potem dopiero uciec. Ja mówię: uciekamy za trzy miesiące, chyba że tu przyjdzie taka pogoda, że będzie niemożliwie. Wtedy uciekamy na pierwszą ciepłą porę. I idziemy na północ.
– Co z nożami? – zapytał Benkej. – Znajdą, to nyflinga fiki-fiki i sami wiecie.
– Nóż jest w kurcie dobrze schowany, bo im do głowy nie przyszło, że związany niewolnik wystawiony na handel może mieć coś takiego. Trzeba je przemycić, ale dużo ryzykujemy. Według mnie, zostawiamy kurty tutaj razem z nożami, bo w trakcie handlu nas rozbiorą, a na pewno będą macać.
– Kupiec może nie pozwolić wrócić do tej świetnej komnaty po rzeczy. Kupi i zabierze. Weźmy kurty, ale rozbierzmy się sami. Jeśli każą się ubrać, nie zakładamy kurty, niech leży obok. Potem zaś trzeba je schować inaczej. Kiedy przeszukują człowieka, zwykle oklepująnogi, ręce i boki. Są dwa dobre miejsca: w bucie albo na rzemieniu, który jest przy pochwie, na plecach. Tylko rzemienia nie wkłada się na szyję, ale wiąże do pętli pod kołnierzem. Można go też spuścić nisko, żeby nóż schował się między pośladkami. Mało jest chętnych do macania cudzych zadków i obyśmy ich nie spotkali. To zresztą mówię dla uszu tohimona, który nie jest tropicielem, bo reszta to wszystko świetnie wie. Teraz pożegnajmy się i poświęćmy dusze Idącemu Pod Górę, bowiem potem może nie być okazji – zakończył Snop.
Usiedliśmy w kręgu, dotykając się kolanami, a potem wyciągnąłem przed siebie pięść, którą Snop nakrył dłonią, a po nim pozostali. Opuściliśmy głowy i przemówiliśmy do Idącego Pod Górę, by odwrócił się i oświetlił nam drogę.
Kiedy wstaliśmy, każdy z nich skłonił się przede mną, unosząc pięść otuloną drugą dłonią, i powiedział: mosu kando.
– Jesteśmy askari armii Kirenenu, tohimonie. Twoimi ludźmi – powiedział Snop. – Nigdy nie będziemy niczym innym, aż nasza misja zostanie zakończona. Nie zniewolą nas te dzikusy. Odnajdziemy cię. Odnajdziemy wszystkich. Nikt nie utrzyma w pętach tropiciela, który umie zabić nawet igłą.
A potem usłyszeliśmy kroki na drabinie i odwiedziło nas tych samych dwóch ludzi – Njorvin i ten drugi, co przebierał się za potwora. Dziś jednak był wynędzniały i blady, co chwilę krzywił się i potrząsał głową. Njorvin zaś trzymał w dłoni spore przedziurawione jajko, z którego wypijał zawartość. Nie weszli, tylko zawołali Benkeja, który wrócił po chwili z wiadrem zawierającym polewkę, kwaśną i rzadką, oraz z wielkim, grubym plackiem, który taszczył pod pachą. Gdy go połamaliśmy, okazał się chlebem o dziwnym zapachu w ciemnym, brązowym kolorze. Ciasto było gliniaste i zgrzytało w zębach, jakby do mąki dodano piasku.
A potem posłano nas do pracy. Niezbyt ciężkiej. Sprzątaliśmy oborę, nosiliśmy gorącą wodę w wiadrach. Ja i Benkej mieliśmy zebrać stertę słomy z nawozem spod stajni i załadować na dwukołowy wóz, mniejszy od tego, jakim poprzedniego dnia woziliśmy towary. Na kupie nawozu leżał jeszcze mąż, który zwalił się na nią w nocy i spał, mimo że łaziły po nim żuki i obsiadały muchy.
Benkej wymierzył mu kopniaka, po czym skłonił się z szacunkiem i pozostając w ukłonie, oznajmił bardzo pokornym i uległym tonem:
– Wstań, zarzygana świnio, bowiem mam wywieźć ten gnój i nie umiem go odróżnić od twego cielska. Wstań więc, zanim nadzieję cię na widły wraz z resztą nawozu i wywiozę do gnojówki, gdzie twoje miejsce.
Mąż ocknął się i uniósł twarz z obornika, wypluwając słomę, a potem dźwignął się chwiejnie i krytycznie obejrzał przód swojej skórzanej koszuli. Potem dostrzegł nas z wozem i widłami, stanął więc na nogi, znalazł jeszcze utytłaną okropnie czapeczkę, którą nasadził na głowę, i odpowiedział nagle czystym amitrajskim:
– Dziwne, śniło mi się, że trafiłem znów do kraju południa.
Po czym odszedł, zataczając się.
Kiedy wywoziliśmy gnój za mury, towarzyszył nam człowiek z łukiem i wielkim jak cielę czarnym psem, mogliśmy jednak spojrzeć na chwilę na niebo, po którym sunęły ciężkie chmury, oraz na las i otaczające nas górskie grzbiety. Nie mogliśmy tylko odetchnąć powietrzem wolności, bowiem całkiem przesiąkliśmy nawozem.
Były to zwykłe prace gospodarskie, nic specjalnie trudnego ani też ciężkiego. Nosiliśmy kosze jakichś bulw porośniętych łuskami, zamiataliśmy dziedziniec.
Kiedy się z tym uporaliśmy, Njorvin w towarzystwie naszego właściciela zaprowadzili nas do wykutej w skale komory, gdzie znajdowało się wyrzeźbione w kamieniu palenisko i żarzyły się węgle.
– Amitraj przyniesie dużo drzewo. Tam sterta, gdzie przyniesie. Zapali mnóstwo pożar. Potem woda do garnek. – Tu wskazał olbrzymi czarny kocioł z łańcuchami i hak nad paleniskiem. – Gorące i zimne woda potem do ceber. Wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek do ceber i chlap-chlap. Wszystka wymyci do błyszczy. Nie trzeba śmierdzi kupa. Człowiek nie lubi, jak kupuje, co śmierdzi kupa. Dużo kupa, mało gylding. Niedobrze. Potem Anutraj i Kabir-człowiek cała brudna woda do dziury i umyli ceber. Tam ług w miska. Mało brali, bo parzy. Jak umyli, założyli szata i na dziedziniec przyszli do zacny Walhardi. On Walhardi właściciel. Szybko, szybko, myci.
Mogliśmy się więc wykąpać i umyć i sprawiło nam to ogromną przyjemność. A woda, którą potem wylewaliśmy do wykutej w skale okrągłej dziury, była jak rzeka po powodzi, mętna i mulista, i wcale nie przypominała wody.
Na dziedzińcu trwała gorączkowa krzątanina. Wzdłuż muru rzędem ustawiano stoły na kozłach z bali i wszędzie było pełno ludzi spieszących z tobołami w ręku. Głównie zaś noszono płyty soli, które przywieźliśmy z Amitraju, i inne towary naszej karawany Walhardi natychmiast zagonił nas do roboty, wskazując różne rzeczy zwiniętym biczem. Przynieśliśmy drewniany stół, a potem zbudowaliśmy nad nim naprędce daszek z żerdzi i okryliśmy zwiniętymi matami plecionymi z jakiegoś sitowia. Potem zaś kazał nam nosić sól, dzbany pachnideł i zwoje skór, które układaliśmy pod stołem i na blacie, podczas gdy N’Dele pod jego kierunkiem rozwieszał składaną żelazną wagę. Na koniec polecił nam przynieść długą ławę i usiąść obok siebie. A co jeszcze dziwniejsze, obok nas postawił nasze kosze podróżne, mają tam bowiem taki obyczaj, że niewolnika sprzedaje się wraz z tym, co miał przy sobie, i z reguły może on to zatrzymać. Broń, którą odnalazł w jukach, uznał chyba za część towaru zostawionego mu przez karawanę, bez związku z nami, więc nie nabrał żadnych podejrzeń, tylko rozwiesił ją pod daszkiem swojego straganu.
Potem zza chmur wyszło blade, niedające zbyt wiele ciepła słońce i zrozumieliśmy, że przeszło południe. Od rana do twierdzy wchodzili i wjeżdżali obcy, kręcili się pomiędzy straganami i patrzyli na wykładane towary, lecz nikt nic nie kupował.
W końcu zjawił się też Njorvin i rozmówił z naszym panem, który dał mu kilka monet.
– Wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek poszli z ja. Do Starca Mówi-Prawem. Njorvin usłyszy starzec i powie Amitraj, co będzie.
Poszliśmy więc na sąd, czyli przed oblicze małego, chudego starca o długich siwych włosach i brodzie, siedzącego na beczce z rogiem w dłoni i zakutanego płaszczem. Najpierw kazano nam podać imiona, które siedzący u stóp starca młodzieniec o starannie uczesanych jasnych włosach zapisał maczaną w tuszu trzcinką na dużym kawałku białej kory, stawiając kanciaste znaki.
– Dlaczego kupcy sprzedali Amitraj i Kabir-człowiek? – spytał następnie Njorvin.
– Jesteśmy najemnikami – odparłem. – Ochranialiśmy karawanę, a potem uznali, że lepiej nas sprzedać, niż płacić. Nie bali się bowiem dalszej drogi bez ochrony, bo idą daleko od uczęszczanych szlaków. Otruli nas drętwą wodą i związali.
Njorvin nachylił się nade mną ze zmarszczonymi brwiami, kiedy mówiłem, i zdawało się, że ze wszystkich sił usiłuje pojąć, co mu powiedziałem. Powtórzył bezradnie „najmikami”, ale podpowiedział mu stojący opodal mąż. Starzec też coś rzekł i chyba pospołu doszli do porozumienia.
– Amitraj i Kabir-człowiek kiedyś niewolni? – zapytał znów Njorvin, krzyżując ręce w nadgarstku i zaciskając pięści, jakby podawał dłonie pod pęta.
– Wszyscy jesteśmy wolnymi ludźmi – odparłem na to dumnie.
– Mężczyzna-dziecko mówi za wszystkie Amitraj i Kabir-człowiek? – spytał, wskazując na mnie. Przytaknęliśmy.
– Teraz nie kłamie, bo dużo bici. Ktoś bił żeglarz Smarselstrand ludzia?
Zaprzeczyłem, jakobyśmy kiedykolwiek walczyli z Ludźmi Niedźwiedziami, a Njorvin pokręcił głową.
Starzec drapał się w głowę, a potem zamknął oczy i począł się kołysać na beczce, i wyglądało na to, że z &Ą snął.
Staliśmy bezradnie, a w końcu Njorvin wyciągnął dłoń, by potrząsnąć go za ramię, gdy dziadyga otworzył oczy i wyrecytował coś skrzypiącym, dobitnym głosem.
– Prawo mówi: wy nie wzięci do niewoli w wojna. Was sprzedał inne ludzie. Prawo mówi więc: dla Amitraj niewola pięć zim każdy, a Kabir-człowiek trzy. Kabir-ludzie dobrzy, wszystka Amitraj niedobrzy. Teraz rok jesion. Dadzą piętno liść jesion i litera pięć. Teraz boli. Nie wyrywa i nie walczy, bo też dadzą piętno i trzyma długo, aż niewolny zaśnie od boli.
Przyniesiono więc kosz węgli, z którego sterczały żelaza zakończone znakami, takie jak do cechowania bydła, tylko mniejsze, i nacechowali nas. Nie wyrywaliśmy się, wiedząc, że nic to nie da, ale i tak dwóch wielkich Ludzi Niedźwiedzi trzymało nas za ramiona podczas przypalania. Przyłożyli nam na ramieniu dwa znaki, jeden o kształcie liścia, a drugi wyglądający jak gałązka z odrostami. Trzymali żelaza krótko, zaledwie małą chwilę. Udało mi się nie krzyknąć, ale przy drugim piętnie łzy pociekły z oczu, mimo że nie miałem zamiaru płakać. N’Dele sprawiał wrażenie, że wcale tego nie zauważył, Snop syknął tylko przez zęby, zaś Benkej długo nazywał wszystkich obłapiaczami oślic, synami gamratek i jeszcze wieloma słowami, z których sporo nie znałem.
Ból był okropny i miałem wrażenie, że rana przepala moje ramię na wylot i wkrótce pojawi się na drugim barku. Njorvin dał mi kubek zimnej wody i poradził, bym wylał na oparzenie, ale pomogło tylko na moment, a założona z powrotem koszula zadawała mi jeszcze więcej bólu.A potem wróciliśmy do straganu, gdzie Walhardi odważał komuś odłamany od płyty kawał soli. Tamten zaś zapłacił dwiema srebrnymi monetami i zrozumiałem, że N’Goma Mpenenzi miał rację, inwestując akurat w tę przyprawę, w kraju Ludzi Niedźwiedzi była bowiem droższa niż nassimskie pachnidła.
Nie spodobało mu się to, co usłyszał, i przez chwilę kłócił się z Njorvinem, jednak potem przeprosił go, nM kazał, by popilnował mu straganu, i poszedł kłócić się ze starcem, gdzie chyba nic nie wskórał.
Siedzieliśmy zatem przy straganie, a Walhardi założył nam na szyje żelazne obręcze z łańcuchem, raczej po to, by było widać, że jesteśmy niewolnikami, niż w innym celu, bo zamknął je tylko przetyczką. Kupujących nie było wielu, wydawało się, że dopiero przybywają do grodu i interesowała ich głównie sól. Kilka razy ktoś kazał nam podnosić się z ławy i zdejmować odzienie, więc w końcu siedzieliśmy nadzy, okryci jedynie narzuconymi na ramiona kapotami. Mężczyźni szturchali nas szorstko i macali mięśnie albo zaglądali w zęby, niewiasty zaś zupełnie bezwstydnie szczypały w pośladki i oglądały przyrodzenie, bowiem ludzie ci żyją całkiem jak wilki i nie znają niczego w rodzaju jakiejkolwiek skromności.
Do wieczora jednak nie sprzedano żadnego z nas i zaczęliśmy się obawiać, że teraz zginiemy. Jednak przyszedł wówczas Njorvin i usiadł obok na zydlu.
– Nie trzeba jeszcze przestraszony – oznajmił. – Pierwsza dzień jarmark zawsze mało ludzia, wszystka tylko sól i sól. Jutro lepsza dzień, lepsza kupca, dużo gylding, dużo mnóstwo ludzia. Kupił broń i materiał, i pachnidła. Teraz: co umi dobre?
Nie wiedzieliśmy jednak, jak na to odpowiedzieć, aż Njorvin odstawił swój dzban i zaczął udawać, że robi różne rzeczy.
– Co umi? Kopał? Gra muzyka? Leczy chory, słaby? Zaśpiewali? Strzela? Tnie mieczem? Robi jadło? Buty? Co umi dobre? Co umi mężczyzna-dziecko? Jak nazywa?
– Jestem Terkej – oznajmiłem, postanawiając nie podawać mojego kireneńskiego imienia. – I jestem snycerzem. Umiem też grać na cintarze i flecie, umiem pisać i czytać – mówiąc to, pokazywałem rękami różne czynności, a Njorvin spoglądał na mnie znad kubka.
– Gra muzyka, bardzo dobrze. A co to snitser? Wskazałem na jeden z naszych mieczy tropiciela -
krótki, lekko zakrzywiony jasargan, którym bawił się Walhardi i który chciał chyba zatrzymać dla siebie. Jasargan należał do Snopa i miał napuszczony miedzią niewielki znak „Piorunowego” tymenu piechoty.
– Kowal? Robi noża?
– Umi – przytaknąłem. – Ale snycerz robi ozdoba na żelazo. Umi hełm, umi pancerz.
Njorvin powiedział coś do Walhardiego i obaj pokręcili głowami z niedowierzaniem, a potem zwrócił się do pozostałych.
Snop, jak każdy Kirenen, miał święcenia rzemieślnika, ale był szkutnikiem, co trudno pokazać rękami.
– Robi okręt? Knar?
– Okręt jest duży – tłumaczył Snop. – Dużo ludzia. Umi, ale dobrze robi łódka. Łódka mała, okręt duży. Rozumi?
– Wudka… – powtórzył niepewnie Njorvin. – Mała wódka?Snop udał, że wiosłuje, i zakreślił wokół siebie dłońmi: – Łódka.
Njorvin rozpromienił się i wykrzyknął jakby „snekja-maktar”, wskazując na Snopa, a potem wyłożył Walhardiemu.
N’Dele i Benkej nie byli rzemieślnikami, lecz zanim wstąpili do wojska, N’Dele handlował jak każdy Kebiryjczyk, także uprawiał ziemię i polował, ale nie był pewien, czy w tym kraju jego umiejętności na coś się zdadzą, zaś Benkej oświadczył ponuro, że robił mnóstwo rzeczy, jednak wiele z nich wolałby zachować dla siebie. W końcu ustalono, że obaj polują, N’Dele umie łowić ryby, a Benkej naprawiać buty i ubranie, a także strzelać z łuku, co w końcu potrafi każdy żołnierz. Njorvin zaś koniecznie chciał wiedzieć, czy N’Dele umie się bić. Wypytywał o to na różne sposoby, ale Aligende wykręcał się, gdyż umówiliśmy się, by ukrywać nasze bojowe umiejętności. W końcu okazało się, że Njorvinowi chodzi o jakieś zapasy i walkę bez broni, więc Aligende przyznał, że bije się jako tako, ponieważ w jego plemieniu uczy się tego każdy, także niewiasty.
Przed wieczorem nakryliśmy stragan gęstą siecią z naszytymi dzwoneczkami, na dole zapięliśmy na łańcuch, bo Walhardi obawiał się o swój cenny towar, a potem odprowadzono nas do komory za kratą i dano cebrzyk pełen gotowanych ziaren, a także trochę piwa. Walhardi przyniósł nam też jakąś ostro pachnącą maść w małym glinianym garnuszku, która przyniosła ulgę na rany pozostawione przez piętna.
Późno w noc słychać było śpiewy i wrzaski zza bramy, gdzie na łące rozłożyli się ze swoimi wozami ci, którzy przybyli po sól, i wielu chodziło jeszcze po dziedzińcu, gdzie przy stołach biesiadowali mieszkańcy twierdzy i kupowali od nich piwo na dzbany, słono płacąc za to miedzią. Widziałem też, że niektóre niewiasty od przybyłych szły z kupcami, jeśli ci płacili im solą, mimo że wyglądały na możne gospodynie, i nikt się temu nie dziwił, a obie strony były zdania, że zrobiły dobry interes.
Drugiego dnia wyszło słońce i zrobiło się trochę cieplej, choć co chwilę wiał zimny wiatr. My zaś nie musieliśmy pracować, tylko siedzieliśmy na ławie w łańcuchach. Tego dnia przybyło dużo więcej kupujących i wszystkie stragany oblegał tłum. Cały czas najchętniej sprzedawano sól i zauważyłem, że jej cena jeszcze rośnie.
Kupujący także to widzieli i zaczęło dochodzić do awantur, szczekano wówczas do siebie twardymi słowami, które brzmiały, jakby ktoś ciskał o skałę zwój łańcucha, kupujący zaś gryźli wąsy przy płaceniu i często chwytali za rękojeść miecza. Sięgano też po inne towary, przy czym przyprawy kupowano najczęściej, ale inne rzeczy także budziły zainteresowanie. Pachnidła i wonne olejki kupowały najchętniej niewiasty, ale brali też mężowie, ostrożnie odlewając je do maleńkich metalowych buteleczek, i kładli na szalach wagi, odmierzając zapłatę w czystym srebrze. Jakiś starzec kupił tanio mój kij szpiega. Wiedziałem, że to mój, bo lekko klekotało w nim ukryte ostrze włóczni, starzec stwierdził chyba, że laska jest pęknięta, i wytargował ją za bezcen. Kiedy to zobaczyłem, zrobiło mi się niewymownie przykro. Nie zliczę, ile razy broń ukryta w kiju uratowała mi życie, i bardzo go polubiłem. Wędrowiec z kijem mógł poruszać się po kraju Pramatki, gdzie wszystkiego zakazano, i nikt nawet nie wiedział, że jest zbrojny.Znacznie też częściej kazano nam stawać nagim i szturchano z namysłem, ale wydawało się, że Walhardi chciał za nas zbyt drogo. On i Njorvin zachwalali nasze zdrowie, siłę i nadzwyczajne umiejętności. Ja, ich zdaniem, umiałem chyba kuć magiczny oręż jak w bajkach, a do tego śpiewać najcudowniej w świecie, Snop był nieomal królewskim budowniczym okrętów, N’Dele w ogóle baśniowym magiem z Kebiru i mistrzem pięści, zaś Benkej pozostawał wybornym myśliwym i łucznikiem, jakiego świat dotąd nie oglądał, trafiającym jaskółkę w locie.
Dzięki tym zachwalaniom obmacywano nas znacznie częściej i po jakimś czasie wszyscy czuliśmy się jak obici kijami. Wciąż musieliśmy wstawać i siadać, ale poza tym niewiele się wydarzyło.
Kiedy zbliżał się zachód słońca, nie odesłano jednak naszej czwórki do klatki. Poczułem gwałtowny strach, aczkolwiek to, że po dwóch dniach nas zabiją, mimo wszystko wydało mi się nieprawdopodobne. Wciąż na dziedzińcu kręciło się mnóstwo ludzi, grała muzyka i handel wciąż szedł, a na straganach znajdowało się coraz mniej płyt z solą mimo przeraźliwie wysokich cen. Do Walhardiego przyszło dwóch mężów. Jeden z nich był miejscowy, krępy i brodaty, miał też pociągłe rysy żeglarza, był jednak całkiem łysy i bardzo niski. Dużo mniejszy nawet ode mnie i Benkeja i jeszcze tu nie widziałem męża tak małego wzrostu. Drugi natomiast wielki, z wypukłym brzuchem i z kolei znacznie wyższy niż inni żeglarze. Chodził na wpół nago, nosił jedynie przepaskę ze skóry oraz obuwie i wyglądał na Nassimczyka. Włosy na głowie miał wygolone, tylko na czubku został mu kosmyk, a wokół ust nosił krąg zarostu. Nadgarstki przyozdobił skórzanymi bransoletami nabijanymi żelazem, a w uszy wpiął duże kolczyki. Przez jakiś czas targowali się z Walhardim i pokazywali to pieniądze, to nas siedzących na ławie, ale rychło okazało się, że nie zamierzają kupić niewolników.
Niezawodny Njorvin zaraz wyłożył nam, o co chodzi.
– Oni dwa chcieli Czarny Urfa bić Kabir-człowiek. Dawać dużo gylding. Walhardi się zgodzić. Też dać gylding. Teraz bardzo trzeba Kabir-człowiek mnóstwo bici tego Czarny Urfa. Zbić, aż leży, to Walhardi ucieszyć. Dawa Kabir-człowiek mięso i piwo, i pół dziesiątej cała gylding. Jeśli Kabir-człowiek leży, Walhardi bardzo smutny. Źle dla wszystka Amitraj i Kabir-człowiek. Sprzeda tanio. Jak ktoś kupi tanio, to nie dba. Wszystka ciężka praca i dużo bici, tłuc kamień i ciąć drzewo. Mało jadło u ktoś głupi. Aż wszystka szybko umrzeć i nie zobaczyć wolność, tylko leżeć gdzieś w błoto, martwy i smutny.
I tak stało się, że N’Dele musiał wyjść na środek i stanąć naprzeciw wielkiemu Nassimczykowi, który ryczał jak byk, toczył pianę z ust, tupał i przewracał oczami. A wokół ustawił się krąg gapiów, wszyscy krzyczeli i na zmianę a to pokazywali sobie sakiewki, a to ściskali nawzajem bicepsy. Ludzie ci kochają walkę, ale jeszcze bardziej kochają się zakładać. Bardzo szybko staliśmy się atrakcją dla wszystkich. Wyznaczono teren, na którym miała się toczyć walka, w rogach ustawiono lampy na trójnogach, wyznaczono krąg i posypano go trocinami z worka.
– Nie wiem, co ci radzić – oznajmił Snop. – Ale lepiej, żebyś wygrał. Spróbuj go zmęczyć, jest tłusty jak wieprz i zarozumiały jak wszyscy Nassimczycy uważający się za potomków swoich nadaku.
– Mosu kando, okunin – powiedział N’Dele i uśmiechnął się. – Zrobię, co się da, tylko przy takiej walce nic nie i wiadomo.
– Nie trzeba żadne narzędzie – wyjaśnił Njorvin. – Tak mówi prawo. Ani żelazo, ani stołek, ani kamień, ani nic. Jak który leży i prosi przestać, to koniec bici. Jeśli upadnie i już niczym nie rucha, też trzeba przestać. Bici kończy, jak jeden leży albo zagrają trąba.
Zakończono zakłady i N’Dele wyszedł w krąg wysypany trocinami. Wydawało się, że z jego przeciwnika można by zrobić dwóch Kebiryjczyków tej wielkości, a resztą nakarmić jeszcze psy. Nassimczyk nazwany Czarnym Urfą wyglądał, jakby dostał ataku furii, i ciskał się niczym ogar na łańcuchu. N’Dele stanął na środku, skłonił głowę, dotykając dłonią ust i serca.
A potem jął nucić coś po kebiryjsku. Monotonnie, powtarzając te same wyrazy i coraz głośniej. Uniósł długie ramiona i zaczął klaskać, później przytupywać w miejscu, coraz gwałtowniej, a spod podeszew jego butów uniósł się pył. Czarny Urfa zaryczał po raz kolejny, pochylił głowę jak byk i rzucił się w jego stronę. N’Dele Aligende jednak tańczył i już go w tamtym miejscu nie było, a Nassimczyk chwycił tylko powietrze. Potem jednak skręcił błyskawicznie i uniósł owinięte rzemieniami i wielkie pięści. Trzymał je po bokach, stojąc na ugiętych i nogach, i przez chwilę krążyli wokół siebie, a N’Dele nadal śpiewał, klaskał i tańczył. Tłum zaszemrał.
– On rozumi, że trzeba bici? – zaniepokoił się Njorvin. – Ja mu coś źle przetłumaczył?
Pięść Nassimczyka wystrzeliła do przodu jak pocisk z katapulty, a N’Dele zgiął się niczym trzcina w bok do rytmu swojej piosenki i cios śmignął mu koło ucha. Urfa zamachnął się natychmiast drugą ręką, Kebiryjczyk wychylił się do tyłu. Nadal tańczył, klapiąc plecionymi rzemiennym podeszwami w dziedziniec i klaszcząc, i nie przypominało to walki. Urfa zaryczał ponownie i uderzył czterokrotnie, bardzo szybko. Za każdym razem słyszałem świst, kiedy pięści przecinały powietrze, klaskanie dłoni N’Dele i jego śpiew. Kebiryjczyk tańczył i Urfa nie trafił go ani razu. N’Dele obracał się, odchylał w różne strony i wywijał, cały czas klaszcząc do rytmu. Nassimczyk ruszył do przodu, by być jak najbliżej, a potem znowu uderzył. Szybko i bardzo mocno, i teraz już zaczął trafiać. Pierwsze uderzenie ześlizgnęło się po ramieniu Aligende, ale zaraz druga pięść trafiła go w bok, a potem znowu w bok głowy. Myślę, że gdybym to ja tak dostał, już bym umarł, i to jeszcze zanim dotknąłbym ziemi. N’Dele poleciał na bok, przekoziołkował, a potem gruchnął plecami w stół, na którym stało wielu ludzi, i przewrócił go. Tłum wybuchnął śmiechem. Ludzie Niedźwiedzie klepali się nawzajem po plecach i ryczeli, patrząc na wstających niemrawo gapiów, któryś miał wyraźnie złamaną rękę, co wzbudzało jeszcze większą radość.
Urfa odwrócił się do ciżby i uniósł pięści, a potem zaryczał zwycięsko. Wśród tych, którzy zawierzyli w zdolności Kebiryjczyka, rozległ się jęk zawodu i złorzeczenia, sięgnięto po sakiewki. Walhardi stał blady z wściekłości, z zaciśniętymi szczękami.
N’Dele drgnął, po czym nagle podniósł się jak przygięte do ziemi drzewko. Potrząsnął głową, po twarzy płynęły mu strugi jasnoczerwonej krwi, jak świeży sok likworośli. Splunął na dziedziniec krwawą śliną, uniósł dłonie i ponownie zaczął klaskać i przytupywać.
– Czy człowiek może zwariować bez powodu w jednej chwili? – zapytał Benkej.
N’Dele podjął swoją piosenkę, Czarny Urfa odwrócił się ze zdziwieniem, a potem opuścił pięści i ruszył znowu w stronę Kebiryjczyka.
Aligende klaskał i śpiewał.
– Kabir-człowiek bardzo mało mądry – oznajmił Njorvin. – Już przecież widzi, że Urfa nie zasypia od kołysanka.
Nassimczyk splunął z pogardą i roześmiał się, po czym pochylił głowę, ugiął nogi i jego pięść strzeliła do przodu jak taran, prosto w pokrwawioną twarz N’Dele i klaszczące dłonie. Kebiryjczyk odgiął się do tyłu, aż podparł dłonią za plecami i przekoziołkował, ale zaraz znów zaczął podskakiwać i klaskać.
– Kabir-człowiek zawsze tak robić, kiedy ktoś go bici? – zainteresował się Njorvin.
Urfa doskoczył, uderzył N’Dele w bok, przyginając go wpół, później od dołu w twarz. Kebiryjczyk wyleciał w powietrze, a potem runął na plecy, wzbijając obłok pyłu i trocin. Urfa znów uniósł pięści w geście tryumfu, ale N’Dele przyciągnął kolana do twarzy i wyrzucił nogi, wstając gwałtownie.
I znów zaczął klaskać i przytupywać. I znowu śpiewać. Był pokrwawiony, ale nie bardziej niż przed chwilą. Tymczasem zdawało się, że jego twarz powinna przypominać rozdeptany owoc.
Tym razem Urfa chwycił go za ramię i udo, a potem zarzucił sobie na plecy jak worek. Odwrócił się, rycząc niczym bawół, uniósł N’Dele nad głową i cisnął nim o bruk. Porwaliśmy się z miejsc, ale Kebiryjczyk obrócił się w powietrzu jak leopard, odbił nagle dłońmi od kamieni i wierzgnął w powietrzu obiema nogami. Jego pięta trafiła Urfę pod kolano, a stopa drugiej nogi w szczękę i ogromny Nassimczyk runął ciężko na ziemię. Zaczął gramolić się trochę niemrawo, ale N’Dele już tańczył i klaskał. Urfa wstał, potrząsnął głową i ruszył do przodu, a wówczas Aligende rzucił się nagle do tyłu, podparł na moment jedną dłonią i uderzył go nogami w pierś, zwalając znowu na ziemię.
– Ayeete ngurul Ayeete umbayee! – zaśpiewał znowu N’Dele.
Urfa uderzył, biorąc potężny zamach z jednej strony, i chybił, ale natychmiast grzmotnął z drugiej. N’Dele jednak pochwycił jego ramię, przekręcił, a potem rzucił się na ziemię, wbijając Nassimczykowi stopę pod pachę i rzucając przez siebie. Czarny Urfa wywinął w powietrzu kozła i runął na plecy.
Zbierał się ciężko, krew kapała mu z jednego ucha, a kiedy powstał, przez chwilę kręcił jednym ramieniem, jakby wyskoczyło mu z barku. Wyszczerzył zęby i ruszył do przodu.
Aligende klaskał i śpiewał.
Tym razem Nassimczyk nie zamierzał okładać N’Dele pięściami, tylko chwycił go wpół, przyciskając mu ramiona do tułowia, i ścisnął, chcąc wydusić powietrze z płuc. Uniósł jak dziecko, po czym odchylił głowę do tyłu i grzmotnął Kebiryjczyka wypukłym, byczym czołem w twarz.
I znów nie trafił.
Aligende odchylił ściśnięty tułów niemożliwie do tyłu i głowa Urfy uderzyła go jedynie w pierś, a potem wyprostował dłonie uwięzionych od łokci w górę ramion i uderzył Nassimczyka w oba boki tułowia równocześnie. Urfa stęknął i puścił przeciwnika, N’Dele opadł lekko na ziemię, chwycił Urfę za kark, odwrócił się i rzucił przez swój bok.
I ponownie ogromny Nassimczyk ciężko gramolił się z dziedzińca, a N’Dele tańczył, klaszcząc i skandując swoje: Ayeete himba! Ayeete umbayee!
Urfa doskoczył i postanowił uderzyć obiema pięściami naraz od dołu, a kiedy chybił, z obu boków. N’Dele wpadł na niego, uderzając piersią o jego pierś, a potem podskoczył i w powietrzu kopnął Nassimczyka kolanem w podbródek.
Ayeete ngana! Ayeete himba naal.
Twarz Urfy wyglądała okropnie, jedno oko zamknęło się od opuchlizny, z ucha wciąż lała się krew. Nie miał już ochoty ryczeć, tylko spluwał na dziedziniec.
Runął nagle na Kebiryjczyka, młócąc potężnymi cio-’ sami z ogromnego zamachu, jakby rąbał gałęzie. Aligende odchylił się dwa razy jak drzewko pod uderzeniami wiatru, puszczając wielkie pięści gdzieś bokiem, po czym zawirował w powietrzu w wyskoku i kopnął Nassimczyka trzykrotnie, obracając się jak bąk. Kolanem, potem piętą i jeszcze raz brzegiem podeszwy w głowę. Odbił się od ogromnego mężczyzny w tył, przekoziołkował, stanął na nogach i zaczął klaskać.
Ayeete!
Czarny Urfa runął na twarz.
N’Dele dośpiewał zwrotkę do końca, klaszcząc i podskakując coraz wolniej, po czym ukłonił się leżącemu,; dotykając ust i serca, odwrócił się wśród krzyków tłujflU i ruszył w stronę naszego straganu i ławy, na której siedzieliśmy mokrzy od potu i schrypnięci od wrzasku.
Czarny Urfa, dygocąc z wysiłku, odepchnął się dłońmi od ziemi, a potem ukląkł. Splunął krwią po raz kolejny i dźwignął się chwiejnie na nogi.
Krzyczałem, kiedy chwytał trójnóg z misą pełną płonącej oliwy, ale moje ostrzeżenie znikło gdzieś w zgiełku tłumu.
Jednak kiedy Urfa zamachnął się trójnogiem, wszyscy ucichli i N’Dele zrozumiał, że coś się dzieje, ale misa, gubiąc strugę płonącej oliwy, leciała już w stronę jego głowy. Miał tylko tyle czasu, ile trwa mrugnięcie.
Za mało. Musiałby mieć dodatkowe oczy w tyle głowy.
I tak to wyglądało. Rzucił się w bok, podpierając jedną ręką, a misa śmignęła mu koło ucha i oblała kark płonącymi kroplami. N’Dele wyrzucił nogę w górę i kopnął Urfę w łokieć, który trzasnął jak gałąź. Trójnóg gruchnął o dziedziniec i odbił się kilka razy z brzękiem, bryzgając płonącym olejem. Kebiryjczyk przetoczył się po kamieniach, a potem chwycił garść piachu i rozsmarował po szyi.
Urfa zatoczył się, kiwając zgruchotaną ręką, ale ruszył na N’Dele błyskawicznie, jak wściekły bawół. Aligende poderwał się w kierunku Nassimczyka i nagle, szybko jak uderzenie pioruna, trzasnął go wyprostowanymi dłońmi w oba uszy naraz. Urfa zatrzymał się, jakby zderzył się ze ścianą, wyprostował, prychnął krwią i dwie strugi potoczyły mu się z kącików oczu jak krwawe łzy, a potem obrócił się w miejscu i runął na wznak.
Kiedy tak leżał, jego oczy wypełniły się czerwienią, ale nie mrugnął i nie poruszył się więcej.N’Dele wrócił do nas i usiadł jakby nigdy nic na ławie.
– Nie mogłeś tak zrobić od razu? – zapytał zrzędliwie Snop. – Przez ciebie serce wpadło mi do żołądka.
– Przecież to było dla zabawy – odparł Kebiryjczyk. -3 U nas też tak jest. Tańczy się w kręgu i klaszcze do bębenków, a ci, co chcą się bić, wchodzą do środka, tańczą i walczą, aż któryś upadnie. A potem znowu. Nie zabija się nikogo w kole walki. Dopiero teraz musiałem, bo opuścił go rozsądek. Zresztą on walczył dziwnie i chciałem najpierw zobaczyć, co zamierza.
– Kabir-człowiek bardzo dobrze! – zawołał Njorvin, ściskając mu barki. – Dobrze Kabir-człowiek!
– N’Dele – przerwał mu Kebiryjczyk. – Mam na imię N’Dele.
– N’Dele – zgodził się Njorvin. – N’Dele Kabiringar… Nie. N’Dele Klangadonsar. Twoja imia ten kraj, Klanga-donsar. Klanga – tu pokazał zwiniętą pięść. – Donsa…9 tu zaczął kręcić się, przytupując, i robić dziwne gesty rękoma. – Tańczyła. Oto masz nowa imia.
– Obdarzył cię nowym imieniem – zauważył Benkej. – Chyba się w tobie zakochał. W tym dziwnym kraju wszystko jest możliwe.
Walhardi przyszedł do nas bardzo rad i również poklepał N’Dele po plecach, a potem dał mu dwie srebrne monety i garść miedziaków z tego, co zarobił na zakładach. Nie wiem, czy było to obiecane pół dziesiątej części, niemniej zapłacił monetą niewolnikowi i pomyślałem, że ludzie ci nie są aż tak nikczemni, jak sądziłem.
Na środku dziedzińca nadal nieruchomo leżał Czarny Urfa, a mały, stary człowiek tulił jego pokrwawioną głowę do piersi, szlochając rozpaczliwie. Odwróciłem wzrok, bo poczułem żal, mimo że mało brakowało, a leżałby tam mój przyjaciel. Nas natomiast nikt by nie opłakiwał.
Walhardi przyniósł ponownie tłustą maść i kazał N’Dele posmarować oparzenia na szyi i plecach, a potem dał ją też nam, żebyśmy posmarowali piętna. Później zaś obaj z Njorvinem wdali się w bardzo długą i burzliwą rozmowę, krzycząc na siebie i machając rękami.
W tym czasie wielu ludzi przychodziło nas oglądać, macało nasze ramiona i szturchało brzuchy, najwięcej jednak chciało obejrzeć z bliska N’Dele, a niektórzy dali mu kubek piwa i klepali po ramieniu, i myślę, że byli to ci, którzy obstawili jego zwycięstwo w zakładach.
Walhardi i Njorvin przestali się wreszcie kłócić. Walhardi napluł na swoją dłoń, po czym zderzył ją z dłonią Njorvina i uścisnęli się za bicepsy, później wzięli dzban i każdy wylał na rękę trochę piwa, a potem przycisnął do ziemi. A jeszcze potem zaś wysuszyli dzban w wielkiej zgodzie.
Gdy skończyli, Njorvin rozepchnął tłum gapiów, podszedł do nas i odpiął obręcz na szyi N’Dele, którą mu założono, gdy wrócił na ławę.
– Njorvin kupiła N’Dele Klangadonsar. Teraz Kabir-człowiek dla Njorvin. Njorvin dawała gylding. N’Dele zbić Urfa i teraz Njorvin mieć gylding. N’Dele jechać z Njorvin jarmarki i bić ludzia. Dobra życia. N’Dele nie łopata, nie miotła, nie pług. Tylko bić ludzia jarmarki i dwory można ludzia. Dobra życia. Mnóstwo jadło, mnóstwo piwo, mnóstwo fiki-fiki. Umyta i najedzony. Nie trzeba praca, błoto, kupa, kamienie. Ludzia patrzeć N’Dele bić i dawać Njorvin gylding. Njorvin dobra interes. Dużo gylding. Trzy roki, potem N’Dele wolny, dostać gylding piętno trzy roki. Poszła, gdzie chce. Wracać Kabirstrand albo zbudować dom kraj żeglarz i znaleźć dobra dziewczyna. N’Dele swoja worek i poszli. Rano pojechali droga.
Aligende wstał i pożegnał się z każdym z nas z osobna, przede mną zaś skłonił lekko głowę, tak by nikt nie zwrócił na to uwagi.
– Wrócę, tohimonie. Znajdę cię bądź spotkamy się u ujścia rzeki. Los, który mi przypadł, nie będzie może taki zły i może znajdę sposób, by was odnaleźć i uwolnić! Niech was chroni Dhana Kadomle i wasz Idący Pod Górę.
Uścisnąłem jego barki i poczułem skurcz w szczękach i gardle, ale zmusiłem się do przełknięcia, by nikt nie zobaczył moich łez. Patrzyłem, jak odchodzi, wysoki i smukły, w kapocie, która ledwo sięgała mu za biodra, jak niesie swój tobołek, w którym pozostawiono mu niewiele rzeczy, i pustynny płaszcz przewieszony przez ramię. Nauczyłem się nie liczyć już rozstań i ludzi, których gubiłem w swojej drodze. Nic jednak nie mogłem poradzić, że kiedy zaczęto nas rozdzielać, moja dusza zrobiła się ciężka jak kamień. Czułem też, że w nieunikniony sposób w końcu będę kroczył sam i szukał swojego losu. Rodzimy się bowiem i umieramy sami, a ci, którzy towarzyszą nam po drodze, zwykle będą musieli wybrać własną.
Walhardi chyba także miał lepszy humor, bo dostaliśmy więcej piwa, chleb, a także w cebrzyku dość dużo poobrzynanych kości z pieczeni, na których pozostawało sporo mięsa.
Nazajutrz znów zasiedliśmy na ławie spięci łańcuchem i pozwalaliśmy się obmacywać i szturchać. Do południa Walhardi wyzbył się większości przypraw i broni, odważył też do metalowych buteleczek dużo wonnych olejków. Płyty soli, które obstawiały jego stragan, leżąc na stertach i w workach, znikały jedna po drugiej. A w końcu sprzedawano już pokruszone resztki, które wysypano z worków do glinianej misy, i wyskrobano wszystko, co mogłoby zostać jeszcze na wewnętrznej stronie skóry.
I cały czas monety spadały z brzękiem do okutej szkatułki, dźwięcząc tak, jakby Walhardi stał pod wodospadem z miedzi, srebra i złota.
Pewna niewiasta kupiła naraz dwa całe wory solnych płyt najlepszego gatunku, sprawdzając tylko, czy jest biała i czysta, i nie zawiera rudego pyłu pustyni, który często zawiewał słone jeziora pod Maranaharem. Wzięła też woreczek mieszanych przypraw i jeden miecz tropiciela, a także duży kawał skóry kamiennego wołu.
Była to największa kobieta, jaką w życiu widziałem, o ramionach tak potężnych, że mógł ich pozazdrościć niejeden rębajło, tęga i wysoka, z ogromną grzywą pięknych włosów barwy polerowanej miedzi, ubrana w suknię z jaskrawych materiałów i obwieszona złotymi ozdobami, nawet na grubych palcach stóp nosiła pierścionki, chodziła bowiem boso. Miała także na sobie okuty pas z masywnym mieczem i krótki skórzany kaftan obszyty żelaznymi płytkami, z którego wylewały się wielkie piersi. Kiedy targowała się z Walhardim, jej głos brzmiał niczym róg zaganiaczy i dzwoniło od niego w uszach, co chwilę też wybuchała tak jazgotliwym śmiechem, że słyszałem, jak dygocą od niego miedziane naczynia na sąsiednich straganach.
Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn. Jeden okryty kapotą z kapturem, chudy i niewysoki, z postawy wyglądał na południowca. Drugi zaś, tutejszy, był postawny, zgarbiony, o tępej płaskiej twarzy, z jednym okiem, które patrzyło stale gdzieś w bok, a drugim normalnym. Ten cały czas dłubał w nosie i spluwał. Był tam też chłopiec, niski i gruby, o zaciętej buzi i złości w wąskich oczach, ubrany dostatnio, uzbrojony w mały mieczyk. Wszyscy oni milczeli pokornie, tylko chłopiec wpatrywał się w nas z nienawiścią i co jakiś czas wygłaszał coś rozkapryszonym tonem.
Potem zaś niewiasta oglądała mnie, Benkeja i Snopa, macając bezceremonialnie nasze pośladki, a nawet chwyciła każdego z nas za przyrodzenie i ścisnęła boleśnie, a później zaczęła poszturchiwać coraz bardziej brutalnie, aż Walhardi wrzasnął na nią i wdali się w długą kłótnię, podczas której kobieta popychała go i chwytała za rękojeść miecza.
W końcu zapłaciła dużą garścią srebra i dwiema złotymi monetami, cisnąwszy je pogardliwie na stragan, po czym odeszła, kołysząc szerokimi biodrami, a ludzie rozstępowali się przed nią jak przed rozjuszonym bawołem. Walhardi zbierał rozsypane monety, kręcił głową i warczał coś w mowie niedźwiedzi, rad, że się jej pozbył.
Chłopiec poszedł za nią, zaś mężczyźni objuczyli się worami i paczkami niczym baktriany i dopiero wtedyj podążyli jej śladem. Głos kobiety i jej jazgotliwy śmiech wciąż słychać było z daleka mimo zgiełku tłumu.
Tego dnia stragany zaczęły już świecić pustkami, stopniowo przerzedził się także tłum kupujących, którzy wynosili towary za mury grodu, zaś większość kupców miała już na twarzach szerokie uśmiechy i rogi piwa w dłoni, znacznie częściej też sięgali po dzbany niż po miedziane i kamienne odważniki, a srebro sypało się do ich mis i szkatuł coraz wątlejszym strumieniem.
Z zagród rozlegał się kwik zarzynanych zwierząt i byłem pewien, że tej nocy będzie jeszcze więcej muzyki, jeszcze więcej pieczonego mięsa i piwa, gdyż mieszkańcy grodu wzbogacili się na naszej karawanie i bardzo chwalili sobie swój los. Wiedziałem jednak, że ich radość jest pusta. Teraz brzęczało u nich srebro i myśleli tylko o tym, że stać ich będzie na tłuste mięso, najlepsze piwo i sycone miody. Ja wiedziałem to, o czym oni nie mieli pojęcia.
Wiedziałem bowiem, że nie przybędzie więcej karawan z Amitraju. Ludzie na wieży w czatowni na dole długo nie zadmą w rogi na widok objuczonych baktrianów i nie zakrzykną, że przybył znów N’Goma, przywożąc im sól, skóry i inne rzeczy z krajów Południa. Może nigdy już nie zobaczą dzbanów i tkanin z Jarmakandy, nie skosztują korzennego wina ani nie poczują zapachu olejków. Karawana, która mnie tu przywiozła, była ostatnia.
Zanim wzięliśmy się do rozkładania straganu, na którym niemal nic nie pozostało, powróciła ogromna niewiasta i wyglądało na to, że Walhardi średnio ucieszył się na jej widok. Wdała się z nim w długą, głośną rozmowę co chwila wybuchając jazgotliwym śmiechem, przy którym ryk baktrianów i wycie wilków wydawały się muzyką, do nas zaś podszedł zakapturzony mąż, który jej towarzyszył.
– Czyście Amitraje? – zapytał. Przytaknęliśmy i tylko Snop powiedział, że jest Kirenenem. Mężczyzna zrzucił kaptur, ukazując łysą głowę i haczykowaty nos.
– Jestem Udułaj Hyrkadał, z rodu Afrai. Lekarz. W tym dzikim kraju służę jednak mojej pani, gdyż jestem niewolnym, jak wy. I powiadam wam, że moja pani, Smildrun Lśniąca Rosą, zapragnęła kupić dwóch z was, bowiem tak jej się podoba, a zwykle dostaje, czego chce. I wiem jeszcze, że na pewno nie kupi parszywego Kirenena, bo potrzebni jej niewolnicy posłuszni, a nie krnąbrny i wyniosły dzikus, który nie zna pokory i którego trzeba będzie wypatroszyć, tracąc w ten sposób pieniądze. Zacna Smildrun zapłaci za was o wiele za dużo, gdyż od razu widać, że jesteście z parszywych kast, jednak nic jej to nie obchodzi, bo jest możną panią i wielką wojowniczką i stać ją na to.
Usłyszałem zawodzący, przenikliwy śmiech tej, którą nazwał Lśniącą Rosą, i ciarki przeszły mi po plecach. Nic jednak nie można było poradzić. Monety z brzękiem i jazgotem posypały się do miedzianej miski Walhardiego, który podszedł zaraz, żeby zdjąć nam obręcze z szyi – Benkejowi i mnie. I wydawało mi się, że miał na twarzy wyraz jakby współczucia, kiedy zwijał łańcuchy. Poklepał Benkeja po zdrowym ramieniu, a potem dał nam po kubku piwa i wręczył mi kij szpiega Brusa, który podniósł z niewielkiej sterty niesprzedanych towarów. Sądził, że dał mi po prostu laskę wędrowca, ale nie pamiętam, kiedy ostatnio ktoś tak mnie ucieszył.
– Szybciej, pani nie będzie na was czekać, łazęgi – warknął Amitraj, który przedstawił nam się jako Udułaj i twierdził, że jest lekarzem.
Założyliśmy na plecy kosze podróżne i ruszyliśmy posłusznie, a na ławie pozostał już tylko Snop, syn Cieśli, który uniósł na pożegnanie dłoń, a potem oparł ręce na kolanach i patrzył, jak znikamy w tłumie.
Smildrun szła jako pierwsza, stawiając mocno grube nogi, patrzyłem, jak kołyszą się jej ogromne pośladki, i od tyłu wydała mi się podobna do krowy. Nie podobała mi się. Nie podobał mi się wyraz współczucia i winy na twarzy szorstkiego Walhardiego. A jeszcze bardziej nie podobał mi się Hyrkadał. Czułem, że przed tym człowiekiem musimy mieć się na baczności, mimo że tak jak my był niewolnikiem.
Wyszliśmy jednak za mury górskiego gródka. Szara pokrywa chmur popękała na sunące z wiatrem obłoki i nawet wyjrzało słońce, więc przestaliśmy wreszcie drżeć z chłodu. Pod murami, na łące pokrytej skałami i niską trawą, stało wiele wozów i namiotów z kolorowego płótna, pomiędzy wozami płonęły jeszcze niewielkie ogniska i kręciło się tam sporo ludzi. Niektórzy pakowali już dobytek, inni wciąż prowadzili interesy i dobijali między sobą targu. W dół traktu, w stronę lasu, odjeżdżały kolejne wozy otoczone jadącymi wierzchem zbrojnymi, by zniknąć wśród drzew i dolin.
Kolorowy, malowany w przedziwnie splecione sylwetki wilków i koni namiot Smildrun stał na uboczu, nad niewielkim skalistym strumieniem. Kręciło się tam kilku ludzi. Bogato odziany podrostek, zwalisty, zezowaty mąż, których widzieliśmy już przedtem, i kilku innych.Stały tam też trzy masywne jednoosiowe wozy, na skąpej górskiej trawie pasły się woły i kilka koni.
– Odjeżdżamy do domu – oznajmił Hyrkadał. Miał skrzypiący, zrzędliwy głos i mówił z północnym akcentem. – Będziecie zwijać namiot i pakować rzeczy na wóz. I lepiej się spieszcie, bo inaczej spotka was gniew zacnej Smildrun. Jest silniejsza niż niejeden mąż i bardzo lubi posługiwać się pletnią. A najbardziej ze wszystkiego nie lubi czekać.
Wzięliśmy się do pracy, która nie byłaby ciężka ani uciążliwa, gdyby wykonywano ją normalnie. Jednak tu zwijaliśmy płótno namiotu, zdejmowaliśmy tyczki i nosiliśmy paczki przy wtórze nieustannego wrzasku, poganiania, przekleństw i świstu plecionego bicza. Jazgotliwy głos naszej słodkiej pani ciął nie gorzej niż jej pejcz i na zmianę słyszeliśmy twarde hajsfynga! albo swojskie „zawszone ścierwa!” i „synowie psów” z ust naszego rodaka.
Gdy w końcu załadowaliśmy wozy i umocowaliśmy wszystko linami tak, jak sobie życzyła, mieliśmy obaj po kilka krwawiących pręg na plecach. Do tego wszystkiego podrostek, który jak już wiedzieliśmy, nazywał się Smigrald i był jej synem, dawał nam się we znaki, podstawiając nogi, kiedy taszczyliśmy bagaże, i rzucając w nas kamieniami.
Wyruszyliśmy po czasie, w jakim wypaliłyby się dwa cale miarowej świecy. Nasza pani dosiadała ogromnego jak smok wierzchowca, który i tak aż przysiadł pod jej ciężarem. Trzej towarzyszący jej mężczyźni również jechali konno, Smigrald siedział na koźle wraz z Hyrkadałem, drugim wozem powoził zezowaty drągal, zaś trzecim jeszcze jeden mąż, milczący i ponury, o zarośniętej twarzy przeciętej blizną. Tylko ja i Benkej szliśmy pieszo, z koszami podróżnymi na plecach, a ja dzierżyłem kij szpiega, zastanawiając się, czy dalibyśmy radę zabić ich wszystkich.
To jednak były bajki. Mielibyśmy przeciw sobie sześciu dorosłych zbrojnych, z czego czworo konno. Wszyscy mieli solidne miecze albo topory, jeźdźcy dodatkowo jeszcze klejone łuki, podobne do broni zaganiaczy, ale tak masywne, że wydawało się niemożliwe, by naciągnął je normalny człowiek. Zawsze jeden lub dwoje znajdowało się na trakcie za naszymi plecami.
Weszliśmy więc w zielony półmrok lasu, krocząc obok wozów kamienistą ścieżką i wdychając chłodne, jakby mokre i pachnące dziwną żywicą powietrze. W dole, w jarze, huczał strumień, a po drugiej stronie mieliśmy porośnięte skaliste zbocze. Mogliśmy tylko iść naprzód, słuchając skrzypienia osi, ryku wołów i patrząc na ich zadki.
Wędrowaliśmy. Wymyślałem różne plany ucieczki i odrzucałem je po kolei, ale to tylko zabawiało mnie w drodze i pozwalało zrobić następny krok. W dłoni ściskałem gładkie drewno kija szpiega i ukryte w nim żelazo dodawało mi otuchy.
Wędrowaliśmy.
W głąb kraju Północy. Zniewoleni i sprzedani, ale szliśmy. W nieznane.
Wyrok przez Nomy wydany czeka cię tuż przy brzegu – los godny nieopatrznego głupca; utoniesz, choć wiosłować będziesz pod wiatr; temu, co ma zginąć, wszystko jest nieszczęściem. (…) Mocny duch lepszy niż hartowny miecz, gdy się wrodzy spotykają woje, gdyż bohaterskich widziałem mężów, co tępym mieczem odnieśli zwycięstwo.(Tafnismal – Tieśń o Tafnirze)
Rozdział 3. Szkarłat
Drakkainen rozgimnastykował palce, jakby zabierał się do gry na pianinie, wciągnął kilka razy powietrze nosem i wypuścił je przez usta. Powiedział coś, co brzmiało jak „Geronimo”, zrobił krok do tyłu i usiadł ostrożnie, pochylony do przodu, gotów zerwać się w każdej chwili na nogi. Nic się jednak nie zdarzyło.
– Dobra – ogłosił. – Etap drugi.
Powoli i ostrożnie oparł się plecami, po czym położył obie dłonie na rzeźbione podłokietniki. I zamarzł.
Zamarzł z odrzuconą do tyłu głową, jego skóra pokryła się migocącym nalotem lodowego pyłu, krótka szczecina na szczęce obrosła srebrnym puchem szadzi, kaptur półkożuszka zesztywniał jak deska. Kosmate lodowe igły objęły nawet rozchylone usta i zęby, najeżyły się na gałkach ocznych. Sylfana wrzasnęła.
– Czekaj! – zawołał Grunaldi i chwycił ją za ramię. – Bo go połamiesz! Na razie czekamy.
– Przecież widzisz, co się dzieje! – krzyknęła. – On zamarzł! Zmienił się w lód!
– Wie, co robi – oznajmił Spalle. – Zawsze mówiłem, że to Pieśniarz. Nawet jeśli sam o tym nie jest przekonany.
Pokład zaczął dygotać pod ich nogami, a potem drakkar wyraźnie zwolnił. Wokół kadłuba we wszystkie strony popłynęły drobne fale i okręt zaczął dryfować z prądem, celując w zasypany śniegiem brzeg.
Chwycili się burt i masztu, czekając na zderzenie, ale okręt przechylił się na drugą burtę i skręcił, strącając z wysokiego brzegu nawis śniegu. Wpłynął znów w nurt, po czym zatrzymał się, drżąc lekko, płynące rzeką kry z trzaskiem łamały się na rufie i drakkar znów ruszył – do tyłu.
– On żyje i steruje tym – oznajmił niepewnie Warfnir. – Chyba.
– Zwykły rudel byłby lepszy – zauważył Grunaldi ponuro. Okręt obrócił się wokół osi i ponownie popłynął przed siebie środkiem nurtu.
– Mówiłem? Pieśniarz – powtórzył z uporem Spalle. Nikt mu nie odpowiedział.
Pokryty lodem posąg na rufie zatrzeszczał lekko. Migocąca w powietrzu milionami tęczowych iskier mroźna mgła uniosła się z jego twarzy i ramion.
Na brzegach zaczęły pojawiać się pierwsze domy i pierwsze belkowane pomosty, do wody wchodziły pochylnie wyłożone dokładnie okorowanymi tramami, pokryte cienką, lśniącą warstwą lodu.
Na końcu pomostu siedział chłopak w ogromnym skórzanym kapeluszu i kożuszku, zaopatrzony w drewniane wiadro i linkę z kawałkiem deseczki pełniącą rolę kołowrotka. Chłopak wywijał nad głową haczykiem z nadzianą przynętą. Zobaczył płynący rzeką ogromny lodowy okręt i zamarł bez ruchu, nadal kręcąc linką.
Drakkar zaskrzypiał, jakby miał rozpaść się na kawałki. Wszyscy przysiedli odruchowo, chwytając za burty i napięte lodowe liny takielunku. Kadłub przebiegł wstrząs, stewa wygięła się nagle esowato jak ciało ogromnego węża, smoczy łeb odwrócił się do tyłu i spłynął niżej, wpatrując się w załogę parą wąskich ślepi, które zalśniły nagle przytłumionym rubinowym blaskiem. Spalle bardzo powoli wyciągnął miecz z pochwy, Grunaldi zasłonił sobą Sylfanę, wypluł jakiś paproch, który międlił w ustach, i pociągnął nosem. Warfnir stojący z boku przesunął się kilkoma wolnymi krokami w stronę topora opartego o burtę.
Smok zahuczał, co zabrzmiało jak dźwięk potężnej trąby.
– Przynieście mi miecze z kajuty – oświadczył smok z niskim dźwiękiem sunącego lodowca. – I hełm. I jakieś futro.
– Z czego? – zapytał cichutko Grunaldi jakimś takim schrypniętym głosem.
Smok zakołysał gwałtownie łbem i jakby lekko ryknął, ale stłumił ten dźwięk.
– Z tej komórki z tyłu, gdzie sypiam – zawarczał znowu. – Miecze. Te dwa zakrzywione. Kiedy dopłyniemy na koniec Żmijowego Gardła, spróbuję przybić do brzegu. Natychmiast wszyscy zeskakujcie. Ja spróbuję wstać i też zejdę, ale dopiero jak wszyscy będą na brzegu. O dziesięć kroków od burty. Gdybym nie dał rady, wsiadajcie z powrotem. Trudno. Warfnir, zostaw ten topór, kusipaal
– To Ulf przez niego gada?
– Nie, to smokowi zachciało się mieczy – warknął Grunaldi. – Temu, co sypia w komórce, ty koźle! Zasuwaj po te miecze i przynieś też nasze, kiedy już będziesz na dole.
Smok odwrócił się ze skrzypieniem ponownie do przodu, wyprostował i zesztywniał. Wijąca się wężowa szyja znowu stała się lodową stewą.
Dzieciak na brzegu coraz wolniej kręcił przynętą, a w końcu opuścił ramię i usiadł gwałtownie na pomoście, po czym zwalił się na plecy.
Na zasypanym śniegiem nabrzeżu Żmijowego Gardła kręciło się niewielu ludzi. Ktoś szedł z wiadrem ku rzece, ktoś ciągnął sanie wyładowane porąbanymi polanami, ktoś pędził stadko kóz, jakiś postawny mąż w czarnej, kosmatej burce i filcowej czapce stał z kciukami zatkniętymi za pas i gapił się na drakkar z otwartymi ustami. Wszyscy stawali jak wryci tam, gdzie akurat zastał ich niezwykły widok. Kozy rozbiegły się gdzieś, kobieta upuściła trzepocącą rybę na pomost, ktoś usiadł z rozmachem w otwartych drzwiach.
Wzdłuż rzeki stało niewiele wilczych okrętów, z większości zdjęto już maszty i cały takielunek. Mniejsze łodzie leżały dnem do góry wzdłuż pomostów, nakryte płótnem. Wstawał szary, pochmurny dzień i prószył lekki śnieg. Z dymników stłoczonych na brzegu chałup snuł się siwy, pachnący ogniskiem dym.
Lodowy drakkar sunął rzeką, krusząc cienką warstwę lodu, płosząc stada wodnych ptaków siedzących na palach pomostów i rozwieszonych sieciach. Od zakrętu, z oddali słychać już było szum morza.
W najszerszym miejscu rozlewiska okręt zatrzymał się, wibrując lekko, po czym obrócił elegancko w miejscu i wpłynął tyłem pomiędzy dwa pomosty. Łeb smoka odwrócił się przy tym na rufę przez prawą burtę. Drakkar znieruchomiał.
Woda wokół niego zmętniała, pokryła się drżącą warstwą lodowych płytek i nagle zamarzła z trzaskiem, tworząc jęzor łączący go z lądem.
Grunaldi uchwycił Sylfanę pod pachy i wystawił na pomost. Syknęła jak kot i wymierzyła mu w przelocie kopniaka. Spalle chwycił miecze Drakkainena ciśnięte przez Warfnira, który następnie rzucił oręż Grunaldiemu. Wyskoczyli za burtę, ktoś poślizgnął się na oblodzonych deskach pomostu.
– Co teraz? – zapytał Spalle, kiedy stali już na brzegu.
– Teraz będzie próbował odtajać i wyleźć, jak powiedział – zauważył Warfnir, zapinając ciężki pas.
– To dobrze, bo tamci wszyscy z widłami i hołoblami strasznie się spieszą, żeby nas powitać.
Siedząca na rufie postać okryła się kłębami migocącej mgiełki, po czym wstała z chrzęstem i skrzypieniem Pękającego lodu.
Spalle przesadził. Tłum biegnący do drakkara rzeczywiście wyposażył się w widły i siekiery, ale z każdym krokiem coraz mniej był tłumem i coraz mniej biegł.W pobliże pomostu podeszło zaledwie pięciu ludzi, i to ostrożnym krokiem.
Znad rzeki uniosły się tumany mgły, która wpełzła na deski, kryjąc stojących tam ludzi. Z tronu na rufie drakkara uniosła się ogromna postać, wyglądająca trochę jak człekokształtny obłok mgły, a trochę jak posępny bałwan śniegowy. Lodowy olbrzym wyszedł wielkimi krokami na keję, skrzypiąc i gubiąc odłamki.
– Nadchodzą Węże! – zagrzmiał głosem lawiny. – Nadchodzi szalony król Aaken, by spalić świat i zesłać martwy śnieg!
Uniósł skrzypiące ramię i wskazał na południe.
– Węże zejdą z gór! Spalą wasze dachy! Zaklną wasze dzieci w żelazne potwory, które wyślą w bój! Przywiodą smoki i upiory zimnej mgły! Tam samotnie walczą z nimi Ludzie Ognia! Jeśli ich nie wesprzecie, zginą! A wtedy Węże ruszą na północ, by zniewolić wszystkie ludy Wybrzeża Żagli i cisnąć je do stóp swojego króla!
Zapadła cisza przerywana tylko piskiem mew. Widły wypadły z czyjejś ręki i potoczyły się po oblodzonych tramach nabrzeża.
– Powiedzcie innym! Zatrzymajcie Węże! Inaczej świat nie doczeka następnej zimy! Odejdźcie i powiedzcie innym!
Mgła ogarnęła sylwetkę drakkara, załogę i lodowego olbrzyma.
Kiedy zrzedła, u stóp pomostu nie było już nikogo, na belkach spoczywały jedynie porzucone widły. Na kei zaś klęczał dygocący Drakkainen, kaszląc, krztusząc się i i plując śniegiem.
– Podnieście go! – krzyknął Grunaldi. – Dawajcie tutaj! Gdzie to futro!
– Perkele saatani vittu… dapiczki materi… jebał tebe kon sestru krvavim kuraćem na majćinom grobu… hai-staa paska…
– Bredzi – zauważył Warfnir. – Pomieszało mu się w głowie.
– Piwa… – wychrypiał Drakkainen.
– Teraz powiedział coś do sensu.
– Dobra… – rzucił w końcu zwiadowca, kiedy doszedł już do siebie i przestał dygotać pod futrem. – Musimy tu tylko kogoś odwiedzić. Znacznego człowieka, zwanego Wędzony Ulle. Dajcie moje miecze. Ruchy, zanim zleci się tutaj pół miasta.
Dźwignął się na nogi z wysiłkiem, czepiając plecionego płotu. Sylfana podciągnęła go do góry, przewieszając jego ramię przez plecy.
– Dziękuję, dziecino – wychrypiał i stanął pewnie na nogach. – Ależ to jest przykre… Niech go szlag…
Zrobił ze dwa kroki w kierunku kei i wyciągnął ręce w stronę majaczącego wśród kłębów mgły drakkara.
– Sakea! Sakea sumul Mgła zafalowała lekko.
– Perkele sakea sumul – wrzasnął jeszcze raz. Kłęby pary uniosły się z czarnych wód rzeki wszędzie wokół nich i dalej wzdłuż przystani, a potem ogarnęły brzeg, jak czoło śnieżnej burzy. Port Żmijowe Gardło w kilka chwil zatonął we mgle do tego stopnia, że zachwyciłby Sherlocka Holmesa.
– Epanakeminem, huora! – wrzasnął zwiadowca.Majaczący wśród oparów kadłub drakkara i krótki, masywny maszt zamigotały, a potem znikły. Pozostała tylko mgła.
– Teraz zrobiłeś jak porządny Czyniący – pochwalił Grunaldi. – Tylko ten… będziesz umiał go przywołać z powrotem?
– Dalej tam stoi – wyjaśnił Vuko. – Nie potrafiłbym niczego zniknąć. Po prostu go jakby zasłoniłem. Zrobiłem tak, że go nie widać. Chodźcie, nie mam pojęcia, jak długo ta mgła się utrzyma.
Do kantoru Wędzonego Ulle nie było daleko, niedługi spacer wzdłuż nabrzeża. Jednak we mgle autorstwa Drakkainena widać było ledwo na dwa metry, a majaczące wzdłuż drewnianego pirsu budynki wydawały się identyczne. Po drodze minęli sporą grupkę ludzi idących w stronę, z której przyszli, i rozprawiających żywo, ale nikt ich nie zaczepił. Nie zwracali na siebie uwagi. Nosili typowe kurty i kaftany, owijali się futrzanymi szubami i nie przypominali ani smoków, ani lodowych olbrzymów.
– Tu, w Żmijowym Gardle, mają takie same domy jak u was? – zapytał Drakkainen.
– Takie, jakie robi się w osadach – odpowiedział Grunaldi. – Normalnie, jak w Pieśni Ludzi.
– Dobra, czyli w czworobok z majdanem pośrodku, z przodu brama i dwa tylne wyjścia. Jedno z domostwa, drugie ze stodoły?
– No chyba.
– Zrobimy tak… – Drakkainen zastanowił się przez chwilę i opisał im Wędzonego Ulle. – Zanim stąd wypłynęliśmy po jesiennym jarmarku, zamówiłem kamienie, takie jak żalne, na których napisałem, że szukam wieści o moich zaginionych krajanach. Tam też było napisane, że można je zostawiać u Wędzonego Ulle, który zapłaci za nie srebrem z pieniędzy, jakie mu zostawiłem. Chcę się dowiedzieć, czy usłyszał coś ciekawego, ale to krętacz i cwaniak, poza tym trochę się mnie boi. Współpracował tylko dlatego, że zostawiłem mu z góry dwa gwichty. Wtedy nie wiedziałem nic o szalonym Aakenie ani żadnym Lodowym Ogrodzie, teraz sądzę, że moje sprawy mogły mu napytać biedy, więc może chcieć czmychnąć. Zrobimy tak: ja i Grunaldi wchodzimy grzecznie od frontu i pukamy do jego kantoru. Obok jest gospoda. Droga i dla możnych. Tam pójdzie Warfnir. Kupisz sobie piwa, dam ci pieniądze, i spróbujesz się czegoś wywiedzieć zarówno o Wędzonym Ulle, jak i o Wężach, Pieśniarzach, i w ogóle o wszystkim, co mogło się tu zdarzyć od lata. Jeśli nic nie wskóramy u wrót kantoru, przyjdziemy do ciebie, Warfnir. Zaś wy dwoje staniecie w opłotku, z tyłu, tak żeby mieć na oku oba tylne wyjścia. Jeśli Ulle spróbuje iść na spacer, zatrzymacie go, potem jedno z was dotrzyma mu towarzystwa, a drugie zawiadomi nas w gospodzie. Jeśli będą z nim zbrojni, jedno z was pójdzie za nimi w trop, a drugie po nas do gospody. Pytania?
– Stać mnie, żeby kupić sobie piwa. I chcę wiedzieć, dlaczego ja mam iść do gospody, gdzie mam jedynie rozpytywać i wcale nie można spodziewać się walki? Dlaczego nie pójdzie Grunaldi, który jest najmocniejszy w gębie?
– Bo widać, żeś z nas najmożniejszy – powiedział Grunaldi. – Jestem skromnym człekiem, ty zaś ubierasz się jak kogut i od razu znać, żeś zacny kmieć. I dlatego, że ktoś musi, a Ulf powiedział, że ty masz to zrobić. Jeszcze nie widziałem, żeby tak się wzbraniał ktoś, kto za całą robotę ma wypić dzban piwa i pogawędzić z karczmarzem.
– Co do pieniędzy – przerwał Drakkainen – to wiem, że cię stać na piwo, ale chcę, żebyś szastał groszem, a o to nie śmiem cię prosić. Tam jest drogo, a ty masz zapłacić po trzykroć tyle, ile powiedzą.
– A dlaczego ja mam iść z nią? – chciał wiedzieć Spalle.
– Bo jesteś najmłodszy – oznajmił Drakkainen. – Będziecie lepiej razem wyglądać.
– A ja jestem ciekawa, skąd będziemy wiedzieli, dokąd poszedł Spalle, jeśli wypadnie mu śledzić kupca i jego ludzi, a ja przywiodę was z gospody?
– To wymyśliłem już wcześniej – odparł Drakkainen. – Kiedy zobaczyłem ciebie dziś rano. Czy twoje korale są bardzo cenne?
– Długo je mam – powiedziała ostrożnie. – Ale to zwykłe kamyki z Południa. Nie zakładałabym ich, gdybym wiedziała, że schodzimy z pokładu, nie muszę się stroić do walki. Mam o wiele cenniejsze rzeczy, ale na okręcie. Zabrałam wszystko, bo nie wiadomo, co wydarzy się w domu.
– Chodzi mi o to, czy możesz je w razie czego stracić – wyjaśnił Drakkainen cierpliwie. – I nie idziemy do walki, tylko po wieści. Dlatego mamy wyglądać zwyczajnie i dobrze się stało, że włożyłaś suknię i korale. Teraz daj je Spalle.
– Dlaczego?
– Jeśli pójdzie za Ulle i jego ludźmi, niech zerwie sznur i co dziesięć kroków rzuci na ziemię jeden paciorek. Zwłaszcza tam, gdzie będzie musiał skręcić. Potem je pozbieramy.
– Mam jeszcze złote łańcuchy, naramienniki, bransolety i pierścienie – oznajmiła Sylfana cierpko. – Szkoda, że nie wiedziałam, może byłoby je lepiej widać w śniegu, jestem siostrą styrsmana, mogę znaczyć trop klejnotami.
– Mówiłaś, że korale nie są cenne.
– Bo nie wiedziałam, że mamy je rozrzucać albo nęcić nimi ryby. Zrobimy tak, bo to jest prawie tak sprytne, jakby wymyśliła to niewiasta, gdyby tylko nie chodziło o jej naszyjnik. Tylko że dam mu je, dopiero kiedy będzie trzeba.
– Pięknie – zakończył Vuko. – Jeszcze jedno: nie wiadomo, co się wydarzy. Gdybyśmy się pogubili, spotykamy się w gospodzie. Jeśli to będzie niemożliwe, to opodal drakkaru. Sylfano, schowaj miecz pod szubą, ale tak, żeby łatwo go dobyć. Niech nie będzie widać, że jesteś zbrojna. Wszyscy wiedzą, co robić? To do roboty.
Drzwi kantoru były zamknięte na głucho. Solidne, zbite z grubych dech, najeżone łbami bretnali. Zasłaniająca okno solidna okiennica także nie zapraszała do wnętrza.
– Wyjechał? Czy to sezonowy interes? – warknął Drakkainen, tłukąc pięścią w drzwi. – Dlaczego nic nie może iść normalnie? Przeklęty jestem, czy co? Chciałem z facetem zamienić dwa zdania i kupić jakąś łódkę. Takie to trudne?
– Zostało nam tylko iść do tej gospody za Warfnirem – odparł Grunaldi. – Przynajmniej się ogrzejemy.
– Nie widać zawiasów, więc otwierają się na zewnątrz – oznajmił Drakkainen. – Nie wyważymy. Uważaj, czy ktoś się nie kręci po nabrzeżu. Cyfral, zostało mi trochę tego świństwa?
– Trochę zostało – odparła. – Na ubraniu i we włosach. Nie bardzo dużo, ale jest.
– Zacny z ciebie mąż – zauważył Grunaldi. – Ale nie bardzo lubię, kiedy tak rozmawiasz sobie z powietrzem. Ktoś pochopny mógłby uznać, że jesteś słaby na umyśle.
– Nie zwracaj uwagi – poradził Drakkainen. – Teraz się cofnij i patrz, czy ktoś nie idzie.
– Widać tylko mgłę. Zauważę go akurat, kiedy na mnie wpadnie.
Drakkainen zamknął oczy i skoncentrował się na zaworze. Solidnej, okutej belce leżącej na hakach po tamtej stronie. Zwrócił na nią uwagę, kiedy był tu ostatnio. Wahadłowo zawieszona na drzwiach i zadarta do góry. Wystarczyło wyjąć blokadę, żeby spadła na hakowatą obejmę w skrzydle drzwi i końcem na drugą taką wbitą w futrynę. Wyobraził ją sobie – kilkanaście kilogramów poczerniałego drewna i żelaznych pasów, siedzące w swoich obejmach, i zastanowił się, co powinien zrobić prawdziwy mag. Gdyby była żelazna, można by ją zamrozić straszliwym tchnieniem zimna i stłuc jak porcelanę. Drewnianą – przepalić wzrokiem. Metalowo-drewniana sprawiała więcej kłopotu. Postanowił ją podnieść. Tylko trochę. Tyle, żeby wysunęła się z kutych żelaznych uszu.
– Prawdziwy mag zrobiłby tak – rzucił ponuro, unosząc dłoń z rozstawionymi palcami: – Use theforce, Lukę!
I wtedy drzwi zgrzytnęły, a potem się otworzyły. Powoli, ze skrzypieniem wychyliły się na zewnątrz, ukazując, pachnące ostro skórą, ziołami i jakby kadzidłem, ciemne wnętrze.
A w tej ciemności stał chudy, okutany szalem albo kocem człowieczek. Ledwo majaczył w półmroku małym, haczykowatym nosem i plamą twarzy, ale i tak widać było, że to nie kupiec.
– Mam sprawę do Wędzonego Ulle – oznajmił władczo Drakkainen. – Jestem Ulf Nitjsefni. Nocny Wędrowiec
– Zacny Ulle jest chory – odparł człowieczek. – I nikogo nie przyjmuje. Ja prowadzę wszystkie jego sprawy i nic o tobie nie wiem.
– Idź i powiedz mu, kto go odwiedził – poradził mu Drakkainen, opierając się o futrynę i nonszalancko wstawiając nogę do wewnątrz. – Zapytaj, czy już wydłubał złote gwichty ze ścian.
– Był kiedyś taki mąż… – powiedział jegomość w zawoju. – Nieokrzesany cudzoziemiec, który jednak robił dobre interesy z moim gospodarzem.
To było, jeszcze zanim zacząłem mu pomagać, ale coś o tym słyszałem. Nie pamiętam tylko, kiedy dokładnie to było ani co ów człek kupował.
– Jesteśmy spokojnymi i uprzejmymi łudźmi – stwierdził Drakkainen. – Ale mróz i mgła źle działają na cierpliwość. Człek ów kupował wieści, a było to dokładnie na jesiennym jarmarku. Zamówiłem ich więcej i przyszedłem po towar. A teraz zawołaj Ulle albo wsadzę ci twoją głowę w rzyć i sam po niego pójdę.
– Nie ma potrzeby używać takich słów. Wejdźcie. To nie są spokojne czasy, a twój towar należy do najniebezpieczniejszych.
– Nie dosłyszałem, kiedy się przedstawiałeś – powiedział Drakkainen, kiedy weszli do wnętrza kantoru. W mroku majaczyły półki i stoły zawalone stosami zawiniątek opakowanych w skórę i tkaniny. Okutany człowieczek pochylił się nad zbitym z belek blatem, odsunął je na bok i usiadł na ławie. Usiedli naprzeciwko niego. Powietrze było aż gęste od ciężkiego zapachu kadzidła, od którego kręciło w głowie. Obaj natychmiast się rozkaszleli. Grunaldi zrzucił kaptur z głowy i z irytacją wypuścił powietrze przez nos, ale nic nie powiedział.
– Jestem cudzoziemcem i moje imię nic wam nie powie. Zły los zagnał mnie aż tutaj i zastała zima. Wiosną pójdę w swoją stronę, ale na razie mieszkam tu i pomagam Wędzonemu Ulle. Moje imię tłumaczy się na język Wybrzeża jako Szkarłat i tak do mnie tu mówią.
– Posłuchaj więc, Szkarłacie – powiedział Drakkainen powoli. – Nie znamy cię i chcemy zobaczyć Wędzonego Ulle. To z nim mam mówić. Chcę też, byś zapalił tu lampę i odsłonił głowę. Nie mam wiele czasu. Przyszedłem tylko zapytać o nowiny i zamienić z Ulle kilka zdań. To sprawa między nim a mną. I wywietrz to kadzidło.
Szkarłat wstał zza stołu i otworzył drzwiczki prymitywnego baniatego piecyka, po czym wrzucił do środka kilka polan i kawałków węgla drzewnego, a potem zaczął dmuchać na żar.
– Ulle choruje na mroźny dur – oznajmił. – Leży w łaźni okryty futrami, a i tak zimno ścina go od środka. Jego oczy patrzą do środka głowy i mówi językiem majaków Palimy w całym domu zioła, ale i tak jego żona i synowie zaczynają już mieć dreszcze. Do tego domu trafia wielu cudzoziemców i wielu podróżników. Przynoszą korzenie, zioła, orzechy, kadzidła, żywice, jady i barwniki. Magiczne substancje, które uzyskuje się z drzew, robaków, morskich stworów, zwierząt i ziół. Każdy wie, że Wędzony Ulle handluje tym, co pachnie dalekimi krajami. Jedne leczą, inne barwią materię i skórę, przyprawiają mięso i nie pozwalają mu zatęchnąć, jeszcze inne poprawiają smak trunków, przynoszą radość, piękną woń albo uśmierzają smutek. Drogie rzeczy. Zbytek dla możnych. Wszystkie pochodzą z daleka. A ci, którzy je przynoszą, też przybywają z daleka i czasem niosą w sobie choroby Południa. Sam jestem z Południa i umiem je leczyć. Gdyby nie ja, Ulle i jego rodzina już by zamarzli od środka. Tutejsze znachorki umiały tylko przetaczać po nim jaja mew, smarować morskonim sadłem, poić zupą z pieprznika i straszyć chorobę bębenkiem. I brać srebro. Tak, to potrafią. Ale ja, Szkarłat, wiem, co trzeba mu podać. I nie biorę za to srebra, bo dał mi dach na zimę. Tak.
Wewnątrz piecyka buchnęły płomyki, zatrzeszczał ogień i pomalował wnętrze migotliwym pomarańczowym blaskiem. Szkarłat się wyprostował.
– Grunaldi, otwórz drzwi – powiedział powoli Drakkainen. – I zostaw je przez chwilę otwarte.
Człowieczek zakrzątnął się po kantorze, wydobył skądś opleciony sznurkiem gąsiorek i kilka glinianych kubeczków, przyniósł też płaską metalową lampę. Postawił ją na stole, obok patyczek i mały nóż, zeskrobał zawinięty wiór i wsunął do paleniska, a w końcu przypalił knot lampy, który nakrył abażurem z pęcherza rozpiętego na listewkach. Wszystko robił powoli, z namaszczeniem i jakąś niemal liturgiczną celebrą. Drakkainen poczuł, że jeszcze chwila i zrobi coś naprawdę gwałtownego.
Grunaldi otworzył drzwi, lecz niewiele to dało. Kadzidlane opary zaczęły wypływać na zewnątrz, ale nadal kręciło się w głowie i piekły oczy. Szkarłat nalał z gąsiorka do glinianych kubeczków i wreszcie odkręcił chustę z głowy, odsłaniając wychudłą, płaską, jakby sowią twarz, pokrytą białą jak brzuch ryby skórą i jaskrawokarminowym śladem wybroczyn w kształcie drzewa, jakby naczynia wypłynęły mu na twarz. Krótką szczecinę włosów miał wygoloną nad uszami i na karku równo pod garnek, co nadawało mu wygląd schorowanego, wychudłego Indianina z Amazonki w dzikich barwach wojennych.
– Nie bardzo lubię pokazywać tu moje blizny i moje południowe rysy.
– Jesteś Amitrajem – warknął Grunaldi, sięgając powoli pod połę kaftana.
– Dla was, żeglarzy, każdy, kto mieszka za Wyspami Ostrogowymi, to zawsze Amitraj. Ale ja pochodzę z dużo dalszej ziemi, położonej nad Morzem Wewnętrznym. Z Jarmakandy. I nie jestem Amitrajem, choć mówimy jednym językiem. Napijcie się morskiego miodu. W mroźny dzień nie ma niczego lepszego niż morski miód z odrobiną żywicy ogniorośli. Rozgrzewa i czyści płuca.
Drakkainen opuścił dłoń na nadgarstek Grunaldiego, przygważdżając jego ramię do stołu. Ostatnie Słowo obdzielił go ciężkim spojrzeniem i rozluźnił palce na glinianym kubku.
– Nie przyszliśmy z tobą pić. Do rzeczy. Masz nam coś do powiedzenia?
– Jeśli jesteś tym, który czekał na wieści, mam dla ciebie kilka – odparł powoli Szkarłat. – Z powodu twoich kamieni przychodziło tu wielu. Zwykle oszuści, którzy opowiadali bajki i niestworzone historie, żeby dostać srebra. O ludziach wychodzących z wulkanu, o dolinie śpiącej bogini, o upiorach uroczysk. Zwykłe bajędy.
Wyprostował się na ławie, ugniatając w palcach niewielką, czarną jak smoła kulkę, miękką jak plastelina.
– Ulle mówił, że płacisz za wieści – powiedział jakby z namysłem. – Za dobre, prawdziwe wieści. Był tu bowiem jeden człek, który przyniósł wiadomość.
Umilkł, kiwając lekko głową i wciąż ugniatając kulkę w palcach.
– Nawet coś lepszego niż wiadomość.
Spojrzał Drakkainenowi prosto w oczy, kręcąc w palcach kulkę. Jego powieki otaczała siateczka czerwonych naczyń wypełniająca promieniście oczodoły.
– No? Co takiego?
Szkarłat uśmiechnął się, pokazując czarne dziąsła i drobne białe zęby obwiedzione czernią, jakby szorował je węglowym pyłem. Jego rdzawe tęczówki rozlane na całą gałkę oczną zapłonęły nagle złotem. Teraz wyglądał jak jaszczur, nie jak ptak. Jak jadowity jaszczur.
– Pozdrowienie! – syknął.
I wrzucił kulkę w abażur lampy.
Fuknęło jak magnezja – nagłym rtęciowym rozbłyskiem i obłokiem gęstego, cuchnącego niczym tlący się celuloid dymu. Drakkainen wstrzymał oddech i zerwał się, przewracając stół na Szkarłata, który jednak zdążył porwać lampę i dmuchnąć w abażur, wypuszczając im w twarz skoncentrowany strumień dymu i ognia. Vuko wystawił przed siebie dłoń, Grunaldi zataczał się, kaszląc z okropnym charczącym dźwiękiem, wymachując na oślep mieczem, drugą dłonią trzymając się za gardło. Kaftan na jego plecach płonął.
Otworzyły się drzwi i do kantoru wpadł inny mężczyzna, w kapuzie i skórzanym ubraniu. Jeszcze ktoś wpadł ze środka domostwa.
– Grunaldi, do wyjścia! – wychrypiał Drakkainen, pchając nogą przewrócony stół przygważdżający Szkarłata do ściany. Starał się oddychać przez połę futra, ale i tak jego płuca płonęły i eksplodowały w spazmach. Wyciągnął miecz, czując, że podłoga robi się miękka i elastyczna jak grzęzawisko. Dźwięki też zaczęły się robić dziwne, do tego widział tylko mrok i zygzakowaty, neonowy powidok. Blokował Szkarłata blatem stołu, który pchał nogą, jednego przeciwnika miał od drzwi, kolejnego od strony podwórza. W mroku unosiły się kłęby gryzącego dymu i wiedział, że nie wytrzyma długo na wstrzymanym oddechu. Powietrze ciął ciągły, pulsujący świst. Ktoś wywijał czymś nad głową. Łańcuch? Jakiś pejcz? Obok słyszał szarpaninę, huk łamanych mebli i wściekły ryk Grunaldiego, później wrzask brzmiący nieludzko, jak jakiś chrapliwy bulgot na wdechu, a mimo to podświadomość zanotowała obce słowa, jakby je kiedyś rozpoznawał.
– Onu nei oldurme! Kahdin onu istyor sahgul! – A potem łomot padającego ciała.
Czuł wywijający w powietrzu obciążony koniec pejcza albo łańcucha. Słyszał, jak tnie ze świstem powietrze, zataczając kręgi, rozganiając kłęby dymu. Nie mógł tak stać na jednej nodze, zastawiając się bezradnie mieczem. Przestał dopychać stół do ściany, podskoczył i w powietrzu wbił boczne kopnięcie w blat, słysząc zduszony krzyk Szkarłata, a potem stracił równowagę na kołyszącej się podłodze i zaczerpnął gryzącego dymu. przetoczył się, wpadając na kogoś i dławiąc się kaszlem, a później uderzył w jakieś meble, kiedy usiłował dobyć drugiego pałasza.
Pęk ciężarków śmignął koło jego twarzy, poczuł podmuch powietrza i jedno ostre, bolesne uderzenie w szczękę, jak strzał z procy.
Powinien był ruszyć w stronę drzwi, ale tam gdzieś znajdował się Grunaldi i nie wiadomo – stał czy leżał, więc nie można było siekać na oślep. Przetoczył się jeszcze raz, podcinając kogoś kopniakiem, coś zwaliło się z łomotem, sypały się jakieś metalowe przedmioty, naczynia i paczki. Wstał chwiejnie i ruszył w ciemność na tego, który wywijał ciężarkami. Zastawił się jednym ostrzem, które natychmiast ugrzęzło w jakiejś plątaninie, przekręcił je w bok i szarpnął, tnąc płasko drugim, odwróconym pałaszem, ktoś wrzasnął przeraźliwie i smagnął ponownie czymś, co oplotło go w mgnieniu oka gmatwaniną cienkich, mocnych linek, śmierdzących rybą i solą. W twarz bryznęła mu gorąca, cuchnąca miedzią krew.
Rybacka sieć, przemknęło mu przez głowę. Załatwili mnie rybacką siecią. Dostałem drania, ale zdążył rzucić.
Zaraz spadła na niego druga, a potem miażdżące uderzenie workiem wypełnionym piaskiem.
Kiedy go wlekli, nie stracił do końca świadomości, usiłując skoncentrować się na Cyfral, na usunięciu trucizny krążącej mu w żyłach, na zachowaniu przytomności za wszelką cenę.
Ale mimo to rozpłynął się w jakiejś świetlistej mgle, która przybyła do niego w ciemności i ogarnęła czule jak ramiona kochanki.
Leżał wśród migotliwych kłębów, mieniących się jak zawieja diamentowego pyłu, ale było mu wygodnie i sucho. Pod plecami miał coś ciepłego, gładkiego i jedwabistego, o podobną powierzchnię, tylko wznoszącą się pionowo do góry, opierał się policzkiem. Gładką, jedwabistą i elastycznie miękką.
Otworzył oczy i spojrzał w górę, na pochylone nad nim dwie krągłe piersi zakończone różowymi, wypukłymi sutkami. Leżał na kolanach dziewczyny, z głową złożoną na jej łonie. Usiadł i zobaczył znajomą twarz, która jednak w normalnej skali wyglądała niesamowicie, jak ożywiony kadr komiksu, nagle ubrany w trzy wymiary i ludzką skórę, trochę tylko zbyt gładką i nieskazitelną. Niby piękną, a w gruncie rzeczy upiorną, jak te japońskie androidy erotyczne Akiko. Spojrzał w niemożliwie neonowo zielone tęczówki i przeszedł go dreszcz. W mikroskali, w której ją zwykle widział, nie wyglądało to aż tak dziwacznie. Poruszyła skrzydłami, wyglądającymi jak opalizująca folia rozpięta na cieniutkich żyłkach.
– Cyfral… Gdzie jestem?
– W środku. Mdlałeś, wywołałeś mnie, więc cię zatrzymałam w środku twojej głowy. Taki mały azyl. To wszystko, co mogłam zrobić.
– Co jest na zewnątrz? Za tą mgłą?
– Faza rem. Omdlenie. Zatrucie, wstrząs mózgu. Częściowy paraliż. Ogólny reset. Ty znajdujesz się w menu awaryjnym.
– Jak długo to trwa?
– Trzy, cztery minuty. Na zewnątrz czas płynie szybciej, ale długo tego miejsca nie utrzymam.
– Co można zrobić?
– Nie umiem odpowiedzieć. To ty wydajesz rozkazy. Masz do dyspozycji zimną mgłę. To, co zostało na tobie, we włosach, w ubraniu. Tę, która nas otacza. Chcesz zobaczyć wizualizację? Przyjrzyj się jej.
Wstał z kolan Cyfral i przeszedł się po okrągłej przestrzeni otoczonej migotliwą zamiecią diamentowego pyłu. Wsunął dłoń w mgłę, cofnął, drobiny podążyły za jego palcami, wzrok wyostrzył mu się nagle, dłoń wyrosła przed oczami ogromna jak górska dolina, pocięta rowami linii papilarnych, wśród których na podobieństwo chmary jętek fruwały miniatury Cyfral, tej samej, która siedziała na podwiniętych nogach i powoli wachlowała się skrzydłami. Zatoczył się i odzyskał normalny wzrok. Mgła znów była mgłą.
– Co to było?
– Wizualizacja. Taka nakładka graficzna. To ci pomoże.
– One wyglądają jak ty…
– Więc rozkaż im, co mają robić. Nie są wiele większe od cząsteczek, ale działają razem, jak rój. I są ich miliardy. Mogą podnieść górę, jeśli będzie ich odpowiednio dużo. Każda może coś przeciąć, połączyć, przenieść albo podpalić. Tak będzie ci łatwiej to opanować, niż myślącw kategoriach mgły, mistyki albo magii. Rozkazuj miliardom małych Cyfral. Pamiętaj, że każda z nich umrze, kiedy wykona swoje małe zadanie.
Drakkainen spojrzał na swoje ręce, a potem roztarł twarz.
– Wariactwo – powiedział. – Dlaczego nie? Dobra, detoksykacja. Niech wejdą do moich płuc, a potem znajdą cząsteczki tego świństwa i wyprowadzą na zewnątrz. Niech przez pęcherzyki płucne wejdą do krwiobiegu i oczyszczą, co się da. Po prostu niech wyniosą to do nerek, broń Boże nie do wątroby. W jakim jestem położeniu fizycznie?
– Jedno oko masz częściowo otwarte. Widać kamienne ściany i beczkowy strop. Masz związane z tyłu ręce mokrym rzemieniem oraz dwie rybackie sieci na twarzy i tułowiu, oplecione również rzemienną pętlą wokół ramion. Nogi związane w kostkach konopnym sznurem długości pół metra, zawiązanym z przodu węzłem szotowym i z tyłu płaskim. Leżysz na prawym boku.
– Niech rozwiążą węzły i uwolnią sieć, ale wszystko niech zostanie na miejscu, tylko luźne. To chyba będzie oszczędniejsze wyjście niż cięcie, przegryzanie i przepalanie? Do roboty. Detoksykacja i uwolnienie a la Houdini.
– Komenda początkowa nieprzyjęta. Dostęp odrzucony.
– Jaja sobie robisz? Co to miało znaczyć?
– Brakuje kodu dostępu.
– Jakiego, jebem ti majku, kodu dostępu? To moja własna głowa, perkelel
– Dziękuję. Kod przyjęty. – Co?
– Fińskie przekleństwo. Sam tak ustaliłeś.
– To do roboty, perkele saatani vittuu!
A potem siedział we wnętrzu własnej głowy, na łące, otoczony diamentową mgłą, objęty ramionami przez projekcję własnego bionicznego wszczepu, który przybrał postać erotycznego marzenia zakochanego w anime dewianta, i czekał. Przed jego oczami powoli rozwijał się poziomo migotliwy pasek otoczony halo, jak prosty kawałek tęczy. Domyślił się, że to pasek stanu. „Proces w trakcie. Proszę czekać”.
Więc czekał.
Niecierpliwiąc się coraz bardziej. Pułapka. Kocioł. Najbardziej jednak nie dawała mu spokoju myśl o tamtych. Miał nadzieję, że Spalle i Sylfana nie doczekają się niczego, więc pójdą do gospody i spotkają Warfnira. Tylko że dla nich, dla niego i Grunaldiego, otrutych oparami, obitych, związanych i wrzuconych do jakiejś piwnicy, niewiele z tego wynikało. Jak zwykle spieprzył operację. Słabo nadawał się na dowódcę i marnie grał w zespole. Wyznaczył im zadania rezerwowe, dwa punkty spotkaniowe i już. Jak zwykle uznał, że sam jakoś sobie poradzi, i nie przygotował żadnego zabezpieczenia. A tymczasem wlazł w kocioł. Ordynarny, najprostszy z możliwych. Oczywisty do przewidzenia.
Wystarczyło przyjąć do wiadomości, że pozostali rozbitkowie też są aktywnymi graczami. I mają swoich ludzi. Przypadek van Dykena dowodził tego chyba wystarczająco dobitnie.
Pasek stanu rozwinął się do końca i Drakkainen spłyci nagle do ciemnej, wilgotnej piwnicy, w ból głowy, zapach stęchlizny i smród spoczywającej na nim sieci. Jeden bolesny punkt w połowie żuchwy rwał, pulsował i puchł na wyścigi. W ciemnościach majaczył leżący pod ścianą tobół, również opakowany siecią i leżący nieruchomo. Jak to leciało?
Oldurme… – zabić… czas teraźniejszy, koniugacja trzecia, tryb ciągły… „zabijaj”. Ale to było: nei oldurme. Onu nei oldurme! Kahdin onu istyor sahgul! „Nie zabijaj go! Ona chce go żywego!” – chyba. Amitrajski. Chyba.
Więc jest jeszcze jakaś „ona”. Kahdin… Nie zwykła „ona”. „Ona” z szacunkiem. „Ona – ta wielka”. Tylko która? FreihorT? Callo? Jakaś inna wielka? Miejscowa?
Grunt, że chce żywego.
Ból głowy napłynął gdzieś znad potylicy i rozlał się na skronie. Ciężki, mdlący, kacowo-migrenowy, do towarzystwa z ostrym rwaniem w obitej szczęce. Vuko poruszył gwałtownie dłońmi, śliski, mokry rzemień spadł na brukowaną posadzkę, zrzucił z siebie sieć, a potem zwinął się w gwałtownych spazmach, wymiotując tak gwałtownie, że omal rozbił czoło o kamienie. Łzy pociekły mu po twarzy, gorące i wielkie jak groch. W powietrze wzbiła się cuchnąca para. Grunaldi ani drgnął.
Drakkainen poczekał, aż żołądek przestanie mu fikać koziołki, ostatni raz splunął słonawą, gęstą plwociną i pozbierał się na nogi.
Grunaldi miał puls. Wyczuwalny na tętnicach umieszczonych inaczej niż u człowieka, bardziej z tyłu, na karku. Słaby, nierówny, ale miał.
Nie wiedzieli, którego „ona chce”, więc oszczędzili obu. Krzepiące.
Przygotował sobie rzemienie i sieć, żeby założyć je szybko, kiedy usłyszy kroki, i obmacał piwnicę. Zwykłe zasobowe pomieszczenie, zastawione jakimiś beczkami, płożone wapiennymi ciosami, obrośniętymi wykwitami saletry i jakby mchem. Pod sufitem wisiały rzędy jakichś połci i wrzecionowate rybie tusze najeżone ostrymi płetwami, wszystko pachnące dymem, wyschnięte i sztywne. Drzwi, rzecz jasna, były zamknięte na dębowe Atakować je za pomocą resztek magii czy czekać?
Nie miał czasu czekać. Tamci być może właśnie podrzynali gardło Spalle albo gwałcili Sylfanę tuż przed poderżnięciem jej gardła.
Co gorsza, byli nieprzyjemnie, wcale nie średniowiecznie sprawni. Nie miał więzów, więc niby mógł czekać, aż ktokolwiek tu zajrzy – przynieść wody, sprawdzić lub zabrać któregoś na przesłuchanie, ale to mogło nastąpić jutro albo Bóg wie kiedy. Na dodatek mogli go przedtem znowu odurzyć, przyjść w pięciu i wyprowadzić z ostrzem na gardle. Teoretycznie miał udawać związanego i naćpanego, lecieć przez ręce, a potem wykorzystać element zaskoczenia. Tyle że to się nie musiało udać.
– Poświeć mi, Cyfral – mruknął i wziął się do przeszukiwania piwnicy w towarzystwie fruwającej wokół niego, jarzącej się złocistym blaskiem wróżki. Zwieńczone beczkowym sklepieniem pomieszczenie ciągnęło się w głąb, mroczne, kamieniste i wilgotne, ozdobione gronami prawie-pajęczyn, zamieszkałych przez niezupełnie-pająki. Po ścianach śmigały jakieś członowane stworzenia wyposażone w nieprzyjemne kolczaste odnóża i pęki okrągłych °czu, mżących wyraźnie zielonkawym blaskiem. Sterty beczek jakichś trunków, z których dobiegał aromat procesów fermentacyjnych, kiwające się tuż nad głową przewieszone przez kije rzędy połci, ryb i bezkształtnych, koślawych kiełbas, skrzynki przesypanych piachem dziwacznych bulw, zwoje sznura, jakieś metalowe elementy zawieszone na gwoździu, kilka drewnianych wiader wetkniętych jedno w drugie. Nawet jeśli wyważy drzwi, to wyskoczy na zewnątrz zbrojny w kubeł i kiełbasę?
Tuż przy wielkiej, poczerniałej od wędzenia szynce zakończonej nogą o takim kształcie, że doprawdy nie chciało się dociekać kształtu całego stworzenia, wysoko pod sufitem w drewnianą półkę wbito nóż. Toporny, wyklepany na kolanie, z drewnianym trzonkiem i pordzewiały, ale jednak nóż. Tak żeby ktoś, kto schodzi w mroki piwnicy urżnąć kawałek mięsa, nie musiał go szukać. Jakiś bardzo zacny i przemyślny człowiek wbił nóż w półkę akurat pod ręką, lecz w miejscu, w którym nie zauważy go nikt, kto nie przyszedł tu po plaster prśuta, tylko oszacować, czy pomieszczenie nadaje się na areszt.
Zabrał jeszcze drewniany skopek i wrócił do Grunaldiego. Rozciął mu sieć i więzy na nadgarstkach i kostkach, a potem spróbował cucić. Żeglarz mamrotał coś, zaczął się nawet poruszać, ale niemrawo i beznadziejnie. Vuko znalazł gliniany dzbanek, pachnący resztkami tego koszmarnego drożdżowego piwa, później odbił szpunt i napełnił go z beczki. Cokolwiek się działo, Ludzi Ognia budziło się, cuciło i leczyło przede wszystkim piwem.
A potem ledwo zdążył podstawić skopek i przytrzymać przyjaciela za ramiona, by nie rozwalił sobie czoł o krawędź wiadra.
Pomogło niewiele. Grunaldi potrząsnął głową jak byk, pieczołowicie odgarnął kosmyki pomarańczowych włosów z twarzy, poruszył ustami na różne sposoby, jakby usiłował sobie przypomnieć, jak się mówi, wskazał kiwające mu się nad głową kształty i uroczyście oznajmił: „Ryba!”. Po czym upadł na bok i zaczął chichotać. Beznadziejne.
Drakkainen ułożył go tak, by się nie zadławił, i wrócił do przeszukiwania piwnicy.
„Nie przestawaj kombinować” – powtarzał Levisson. „Cały czas coś rób. Uwolnij improwizację. Wszystko jest bronią. Sytuacje beznadziejne zdarzają się rzadko”.
Piwnica ciągnęła się jeszcze kilka metrów i kończyła ścianą zastawioną wielkimi beczkami, leżącymi denkami do przodu. Instruując półgłosem i gestami Cyfral, jak latającą latarkę, przeszukał półki, ściany, kosze i podłogę. Szybko i nerwowo, ale systematycznie. Przeanalizował przebieg belek. Układ kamieni. Zajrzał do dzbanków. Nie wiedział, czego szuka. Czegoś. Wszystko jest bronią. Wszystko może być wyjściem z sytuacji albo do czegoś posłużyć.
Opukał tarasujące koniec piwnicy beczki i stwierdził, że nic ich nie ruszy. Po pierwsze, w każdej można by upchnąć krowę, po drugie, leżały jedna na drugiej i blokowały się o sufit. Jakoś je napełniano, tylko jak? Większość została zabita drewnianymi szpuntami. Kiedy je poluzował, z wnętrza pociekło coś lepkiego, pachnącego drożdżami i jakby syropem na kaszel. Jedna z beczek natomiast miała zamiast szpuntu prymitywny metalowy kurek z zaworem, ta jednak była pusta. Przekręcanie zaworu nic nie dawało. Taki kurek przydałby się raczej na beczce, z której korzystano. Obejrzał jeszcze raz podłogę i zobaczył pokaźną plamę po kałuży wina przy innej beczce, owszem, z wetkniętym zamiast szpuntu kurkiem. Odbito szpunt, podstawiając naczynie, po czym natychmiast wbito tam kurek, ale i tak się narozlewało. Wrócił do tej pustej beczki, bo nie dawała mu spokoju, i spróbował poruszyć wszystkim, czym się dało. Opukał ją, starał się targnąć na boki, obmacał kurek. Cyfral unosiła się przy jego głowie, świecąc ze sceptycznym i zatroskanym wyrazem twarzyczki.
Kurek obrócił się w bok raczej przypadkiem, w wyniku chaotycznego szarpania, otwierania i zamykania zaworu. Obrócił się gładko w prawo, przekręcając pod kątem prostym, ale dalej już nie chciał. W drugą stronę ustawiał się normalnie w dół i też nie chciał dalej. Obrócił go ponownie i szarpnął. Szczęknęło, po czym mające prawie metr średnicy denko beczki wyskoczyło do przodu i uchyliło się w stronę Drakkainena niczym właz. W środku było ciemno, cuchnęło stęchlizną i piwnicznym chłodem, ale brakowało choćby najlżejszego aromatu wina. Nic. Tylko stęchlizną, stare drewno i kurz. I lekki powiew na twarzy. Ledwo wyczuwalny.
– Do środka – syknął do Cyfral. Zrobiła oburzoną minę, ale posłusznie śmignęła do wnętrza beczki jak wielka płonąca ćma.
– Tunel – oznajmiła, wynurzywszy się po minucie. A potem kolejna piwnica.
– Idziemy – rozkazał.
– A Grunaldi?
– Jest do niczego, a tu będzie bezpieczny. Wrócę po niego.
– Zrobią z niego zakładnika, jeśli go zostawisz.
– Słusznie.
Wleczony pod pachy Grunaldi już nie wymiotował, ale nadal nazywał różne mijane przedmioty i pękał ze śmiechu. Oznajmił: „mięso”, „dzbanek”, „skopek”, a wreszcie „beczka”. Vuko przeczołgał się przez beczkę na drugą stronę, odwrócił się, wlazł jeszcze raz i przeholował przyjaciela, ciągnąc go na wznak za kaftan. Denko można było od wewnątrz uchwycić za prosty żelazny rygiel, zamknąć, a później przekręcić go, blokując klapę.
Drugie pomieszczenie było podobne, tylko znacznie suchsze i nie składowano tu żywności. Pośrodku na krótkim łańcuchu wisiała metalowa lampa, tylko że nie miał nic, czym mógłby ją zapalić. Łańcuch przewleczono przez ucho wbite w sufit i zaczepiono na ścianie. Spuścił lampę, odetkał korek i stwierdził, że w środku chlupoce i zieje znajomym odorem smoczej oliwy, czym prędzej włożył zatyczkę na miejsce i zdjął metalowy kapturek z knota, który natychmiast zaczął dymić, po chwili rozżarzył się, a w końcu fuknął małym żółtym płomyczkiem.
Pomieszczenie wypełniały półki, na których stały obite skórą i okute nieduże skrzynki, a w środku leżał majątek. Złoto, srebro, jakiś inny metal połyskujący srebrzyście i jakby świecący od środka. Monety – okrągłe, kwadratowe, w postaci podłużnych płytek, z dziurką pośrodku i bez, sztabki, siekance, złom, płacidła, liczmany i tokeny. Mieszanina. Mnóstwo.
Skarbiec.
– Cudownie – powiedział do Cyfral. – Marzenie włamywacza. Tylko że jakby nie o to chodzi. Może jesteśmy bogaci, ale i udupieni.
– Złoto – oznajmił Grunaldi i zachichotał. – Lampa.
– Niemożliwe, żeby za każdym razem, kiedy chce odłożyć utarg, czołgał się wśród kartofli i przełaził przez beczkę. Po prostu niemożliwe.
Posadził Grunaldiego na podłodze i dał mu do zabawy skrzynkę monet, po czym obszukał pomieszczenie, przyświecając sobie lampą.
– Numizmatyk… – wymamrotał. – Szkoda, że składuje gotówkę, zamiast inwestować w cenne sztuki broni.
– Tamto wygląda jak drzwi – podsunęła ostrożnie Cyfral.
– Jasne, że tak – odparł. – Tylko że nie w tym problem. Jesteśmy w środku skarbca, a skarbce, nie pamiętam dlaczego, zamyka się zwykle od zewnątrz. Ile zostało tych twoich małych, pożytecznych siostrzyczek?
– Szczypta. Możesz przenieść ołówek, zmienić kieliszek wody w kieliszek wódki albo podpalić wróbla. Trudno to opisać. Wszystko zależy od tego, co postanowisz zrobić. W każdym razie niewiele.
Drakkainen powiedział coś po fińsku, po czym uniósł lampę i ostrożnie obszedł ponownie pomieszczenie. W jednym końcu znajdowały się solidne, okute drzwi, do których prowadziły kamienne stopnie. Drzwi nie miały widocznego zamka i były zamknięte na głucho. Uniósł kaganek i obwiódł je dookoła, obserwując uważnie płomień.
– Ten przewiew to nie stąd – zawyrokował. Obszedł trzeci raz pomieszczenie, unosząc i opuszczając lampę przy półkach, wokół skrzyń, skórzanych worków i beczek.
– Beczki – powiedział Grunaldi, kiwając się na podłodze.
– Właśnie. Znowu beczki – zgodził się Drakkainen. – Można trzymać kosztowności w beczkach, ale po co właściwie? Może to szczególnie drogie trunki?
Trzy spore beczki leżały pod ścianą ustawione w piramidę, wciśnięte w kąt obok półek. Vuko kucnął i powiódł lampą wokół denek. Pociągnął nosem przy szpuntach.
– Piczku materinu, jakby brandy z domieszką travaricy. Też bym trzymał w sejfie.
Płomień zadrżał i wychylił się lekko w bok.
– Ta. Najniższa. Znowu.
Tym razem nie było kurka, tylko drewniany szpunt.
– Najwyżej skąpiemy się w koniaku – oznajmił cicho, szarpiąc drewniany kołek jak chory ząb.
Ale beczka była pusta. Drakkainen poświecił lampą i zajrzał do dziury, po czym wyprostował się.
– Dziurka od klucza – oznajmił. – Nie jest dobrze. Ale ciągnie stamtąd zimnem. Pomyślmy. To nie może być szczególnie wymyślny zamek. Cokolwiek, byle nie dało się otworzyć końcem noża albo na siłę. W tym poczciwym świecie klucz przy pasku jest wart tyle, ile u nas czytnik siatkówki. Dobra, Cyfral. Trzeba przestawić ząbki zapadki. Prawdopodobnie pojedyncze, tylko żeby uwolnić rygle. Przypuszczalnie jest to suwliwy rygiel z naciętymi rzędem trybami, przemieszczany obrotem klucza albo unoszony wahadłowo. Prawdopodobnie kowalska robota. Wysyłaj swoje scissor sisters. Otworzyć zamek, abrakadabra perkele1.
Wyciągnął dłoń w stronę denka, rozstawiając idiotycznie palce w sposób, który wydał mu się wystarczająco magiczny. Wionęło mrozem, wokół jego dłoni zamigotała lodowata mgła, która wsnuła się przez dziurkę od klucza. Z wnętrza beczki rozległo się kilka metalicznych stuków i zgrzytów, ale nic więcej nie nastąpiło.
– Wstrzymaj je na moment, Cyfral. Stać, haista paa-ska!
Ostrożnie wczołgał się przez beczkę, otworzył rygiel i wsunął się do sąsiedniego pomieszczenia. Wrócił po paru sekundach, dzierżąc tryumfalnie wąski pasek słoniny, którą stopił nad płomieniem lampy, wpuszczając krople tłuszczu po ostrzu noża do wnętrza zamka. Odciął jeszcze kawałek tkaniny od brzegu nogawki, nasączył tłuszczem i wetknął do środka owinięty wokół drzazgi odstruganej od półki.
– Dobra – powiedział wreszcie, rzucając patyczek na ziemię. – Teraz powinno pójść łatwiej.
Zamek najpierw zaskrzypiał z wysiłkiem, po czym wydał z siebie dziarski żelazny klekot i ucichł.
– Cyfral, za mną. Grunaldi, prześpij się. Ja tu wrócę. Czego ryczysz, kretynko?
– Wszystkie umarły – chlipnęła. Zwiadowca spojrzał na sufit.
– Będą następne, zobaczysz. Zaraz zrobimy nowe – obiecał jej.
Pchnął denko, które odchyliło się na zawiasie, i wczołgał się do wnętrza.
Zaraz za beczką korytarz rozszerzał się i można było stanąć na nogi, by nie wędrować w ciemnościach w pochylonej, okropnie niewygodnej pozycji. Brukowana była tylko podłoga, natomiast ściany i sufit wyłożono szalunkiem z desek i podparto drewnianymi stemplami.
Korytarz zakręcał gwałtownie, po czym ciągnął się ze dwadzieścia kroków, wyraźnie wznosząc się w górę.
Vuko co chwilę przystawał i nasłuchiwał, a potem ruszał dalej. Z każdym krokiem robiło się coraz zimniej.
Na końcu tunelu znajdowały się kolejne solidne drzwi, zamknięte na potężną zasuwę. Drakkainen palnął się w głowę o belkę stropową, wymamrotał coś po chorwacku o zafajdanych kurduplach, później po fińsku na temat współżycia z reniferem.
Odciągnął zasuwę, zdmuchnął lampę i wyjrzał ostrożnie.
– Nabrzeże – szepnął.
Otwór znajdował się metr nad linią wody, od góry nakryty deskami pomostu. Spojrzał w górę i stwierdził, że część z nich przepiłowano, tworząc sprytnie zamaskowaną klapę, zamkniętą na żelazny rygiel.
– Dobrodoszli. Ja hou – mruknął. – Cwany, wędzony stary śledź. A jednak nie pomogło. Wpadł bidak, i to przeze mnie.
Otworzył klapę i wyślizgnął się na pomost, a potem otrzepał ze śniegu. Nabrzeżna uliczka była pusta. Jego mgła zdążyła zrzednąć, ale wciąż wisiała nad osadą, mroźna i przykra. Widoczność sięgała może piętnastu metrów.
Schował nóż w rękawie i okręcił nadgarstek łańcuchem od lampy, zwieszając ją swobodnie z dłoni.
– Dobra – oznajmił. – Are you readyfor the rock7. Najpierw zajrzał do gospody. Wsunął się ostrożnie,
lecz sala ziała pustką. Ani śladu Warfnira. Brak Sylfany. Nieobecny Spalle. Przy ogniu, za stołem siedziało jedynie dwóch zacnych żeglarzy, ponuro obserwując kaganek na stole oraz rozbabrany kadłub pieczonego ptaka i pociągając z rogów. Obcy przybysz z lampą w dłoni, który wszedł, wpuszczając do wnętrza zawieję, został obdzielony obojętnymi, lekko zniecierpliwionymi spojrzeniami, po czym obaj dżentelmeni powrócili do obserwacji tańca płomieni na palenisku.
– Witajcie, zacni żeglarze, i niech bogowie nie zwracają na was uwagi – zagaił ostrożnie Vuko, siadając na ławie i stawiając swoją lampę na stole. – Myślałem, że spotkam tu mojego druha. Postawny mąż, młody i dobrze ubrany.
– Niebieski płaszcz wyszywany złotem, obszyty drogim futrem, srebrne zapinki, haftowane buty i drogi miecz z cyzelowaną głowicą? – spytał karczmarz, niski, krągły jegomość o rozłożystej brodzie zaplecionej w dwa warkocze. Drakkainen skinął głową.
– To on.
– Wypił dzbanek grzanego piwa z korzeniami, a zapłacił jak styrsman. Strasznie gadatliwy i ciekawski człowiek. Gdyby nie był taki zacny i szczodry, to wydawałby się irytujący. Zgadał się jednak z wędrownym kupcem który mieszka u mnie na zimę, i razem gdzieś wyszli.
– Czy to był niski, chudy cudzoziemiec z Południa, z czerwonymi bliznami po jakiejś chorobie na twarzy, imieniem Szkarłat? Wyglądał jak dziwny Amitraj?
– Nie, to był ktoś z naszych stron. Może z Ziemi Słonej Trawy albo gdzieś z gór, może od Ludzi Niedźwiedzi. Sprzedawał tu skóry jesienią. Ma wóz z towarem i trzech ludzi. Mieszkają w zapasowej łaźni. A jacyś południowcy to zimują u Wędzonego Ulle, tego, co to jest chory, jednak wszyscy twarze mają normalne, bez blizn.
– Wrócę tu – zapowiedział Drakkainen. – I wtedy kupię twojego miodu, a zapłacę nie gorzej niż mój przyjaciel, pierwej muszę go jednak znaleźć. Powiedz mi tylko, jak dawno wyszedł?
– Nie tak dawno. Po porze śniadania. Najwyżej z raz dołożyłem drew.
– Jakieś pół dzbana temu – zauważył ten drugi.
Vuko wyszedł znów w biały tuman i drobny, siekący w twarz śnieg. Nabrzeżem przeszedł jakiś człowiek z kubłem w dłoni, otulony aż po nos futrem. Drakkainen odczekał, aż zniknie we mgle, a potem świsnął z pomostu stojącą tam beczkę, przyturlał ją do ściany gospody i rozejrzał się ostrożnie.
– Kiepski pomysł, będzie ślisko – mruknął.
Jak najciszej wlazł na beczkę. Zatrzeszczała pod jego ciężarem, ale wytrzymała. Szczyt dachu wieńczył rząd drewnianych krzyżaków, sterczących jak rogi. Chyba miały za zadanie stabilizować strzechę. Miał nadzieję, że to fragmenty więźby dachowej i że będą solidne. Przytrzymał się krawędzi dachu, a potem rozkręcił lampę nad głową na całą półtorametrową długość łańcucha i cisnął. Udało się za trzecim razem, kiedy wgramolił się na brzeg dachu, utrzymując cały ciężar ciała na wbitym w strzechę nożu. Łańcuch wyślizgnął mu się z dłoni i przez okropny moment Vuko myślał, że stracił lampę, ale łańcuch owinął się wokół sterczących w niebo rogów i został na dachu, tyle że koniec leżał dobry metr od jego dłoni. Ostrożnie wspiął się po przysypanej warstwą śniegu pokrywie ze śliskich młodych pędów, kilka razy dźgając nożem strzechę, wbijając palce pomiędzy gałązki faszyny i zrzucając podeszwami śnieg na ulicę, ale nikt go nie zauważył. A potem rozciągnął się na całą długość i chwycił koniec łańcucha.Jesienią po prostu przebiegał po kalenicach dachu ale teraz musiał walczyć o każdy krok na śliskiej warstwie śniegu i lodu, więc wędrował niemal na czworakach, przygięty jak paralityk, czepiając się, czego się dało, i wymacując podeszwami oparcie.
Na podwórcu Wędzonego Ulle stał jakiś facet w kosmatej futrzanej pelerynie i spiczastej czapce z klapkami osłaniającymi uszy i kark. Przypuszczalnie z jej powodu nie usłyszał chrzęstu śniegu na dachu ani nie zwrócił uwagi na spadające wokół małe lawiny. Drakkainen, niewiele myśląc, rzucił nóż na dziedziniec i równocześnie skoczył tamtemu na ramiona. Uderzenie dosłownie wbiło strażnika w ziemię, Vuko, amortyzując upadek przewrotem przez bark, usłyszał okropny drewniany huk, z jakim czaszka tamtego grzmotnęła o bruk. Sam, przetaczając się po ośnieżonych kamieniach, rąbnął plecami o ocembrowanie studni, boleśnie, ale chyba niegroźnie. Zerwał się na nogi, podnosząc z ziemi nóż i odkręcając łańcuch z lampą owinięty wokół pasa, lecz nie było potrzeby. Tamten leżał twarzą do kamieni, w powiększającej się brązowej plamie topniejącego śniegu, palce jednej dłoni podrygiwały mechanicznie, jakby każdy żył własnym życiem. Kiedy zwiadowca dokuśtykał do niego, strażnik skonał albo był w śpiączce. Z uszu płynęła mu krew, a twarz wyglądała jak zmiażdżona papierowa maska. Drakkainen rozejrzał się nerwowo i przypadł plecami do ściany, jednak w domostwie panowała cisza. Łomot na podwórzu nikogo nie zainteresował. Chwycił trupa pod pachy i wciągnął w podcienia, do drewutni, po czym zgarnął trochę śniegu z dachu i zadaszenia studni, żeby choć odrobinę zamaskować plamę krwi na bruku.
Kiedy wytarł tamtemu twarz garścią śniegu, okazało się, że to z pewnością nie Szkarłat. Mężczyzna też miał płaską twarz z małym, haczykowatym nosem, ale skóra była bardzo jasna, bez blizn. Był też bardzo krótko ostrzyżony, właściwie ogolony na czaszce. Nie nosił amuletów, dokumentów ani niczego charakterystycznego. Vuko skonfiskował ciężki, przypominający kukri tasak, z klingą najeżoną na brzegach zupełnie bezsensownymi dodatkowymi ostrzami, prostymi albo zakrzywionymi jak haki. Obejrzał broń krytycznie, lecz odłożył na bok. Mężczyzna miał jeszcze przy pasie skórzaną pochewkę zawierającą narzędzie składające się z obszytej skórą krótkiej rękojeści zaopatrzonej w półksiężycowate ostrze umieszczone z boku, jak głowica miniaturowego toporka. Być może była to skrobaczka do skór, nóż do przycinania liści na cygara, brzytwa, a być może jakiś morderczy kastet. Drakkainen postanowił tymczasem wykorzystać narzędzie w taki sposób, zanim nie trafi się sposobność skręcania cygar. Zabrał nieszczęśnikowi jeszcze pas, bo własny mu zabrali, futrzaną pelerynę z wysokim kołnierzem i podniósł z dziedzińca spiczastą uszankę. Wepchnął trupa w róg drewutni i przewrócił na niego stertę porąbanych polan ustawionych pod ścianą. Narobił hałasu, ale to również nikogo nie obeszło.
Otworzył drzwi w podcieniu i wślizgnął się w mrok domostwa i ciężki smród dziwnych kadzideł wiszący w stęchłym powietrzu.
Szedł na chybił trafił, nigdy nie był tu w środku. Domostwa, zbudowane według przepisów tajemniczej Pieśni Ludzi, wewnątrz jednak różniły się między sobą, pomieszczenia miały rozmaity rozkład, zależny od trybu życia właściciela. Drakkainen sunął plecami po ścianie, z zębatym kukri w opuszczonej dłoni i ze zwisającą lampą na łańcuchu w drugiej. Dom jednak wydawał się pusty. Co kilka kroków zatrzymywał się, lecz słyszał tylko własny oddech. W dworzyszczu panowała cisza.
Zajrzał za jakieś drzwi, uchylając je ostrożnie, zobaczył jednak tylko okute skrzynie i drewniane łoże zarzucone futrami, najwyraźniej nieużywane.
Dom był stary, mroczny, podzielony belkowanymi ścianami jak labirynt, co gorsza, deski skrzypiały pod nogami. Vuko stawiał stopy jak najostrożniej i z brzegów desek, prześlizgując się wśród cieni i mrocznych zakamarków niemal bezgłośnie, ale strasznie wolno, nasłuchując co kilka kroków.
Kolejne pomieszczenie było chyba kuchnią, tymczasowo zmienioną, zdaje się, w rzeźnię. Kamienna podłoga i solidny, zbity z grubych dech stół zbryzgane były krwią, na blacie leżały przesiąknięte posoką gałgany, sagan z gorącą jeszcze wodą, sterta świeżo podartych szmat, mały, wąski nóż z kościaną rękojeścią, zagięta igła, cynowy kubek oraz maleńka metalowa buteleczka pokryta cyzelowanym ornamentem.
Za stołem o ścianę oparto złamany wpół tobół, okręcony lnianym płótnem z plamami krwi i opleciony rzemieniem.
Drakkainen podszedł i czując, że serce zatrzymuje mu się w piersi, rozciął rzemień i powoli rozchylił płótno.
Ujrzał obcą, płaską twarz, wywrócone orzechowe oczy podkreślone od dołu półksiężycem białkówki i rozchylone usta pełne drobnych zębów, różowych od krwi.
Na czole mężczyzny ktoś nakreślił palcem umoczonym we krwi kółko i przeciął je pionową linią.
Obejrzał ostrożnie stół, rozrzucone wokół medyczne szpargały, starając się nie wdeptywać w krew, i stwierdził, że to, co widzi, to nie ślady tortur lub mordu, ale pospiesznego opatrywania ran. Co najmniej trzech ludzi łatało się tu na chybcika, zostawiając wokół mnóstwo nerwowych śladów, jednego, najciężej rannego, nie udało się uratować, pozostali założyli sobie nawzajem opatrunki, zażyli przeraźliwie i podejrzanie cuchnącego jakimiś skomplikowanymi alkaloidami roztworu z kubka i wyszli w pośpiechu. Został tylko owinięty szmatami trup.
Wszystko odbyło się może dziesięć minut temu.
Wyślizgnął się z kuchni z okropnym przeświadczeniem, że wpadł w jakąś obłędną pętlę, w której rozmija się z innymi i błądzi po omacku jak we mgle, napotykając same puste pomieszczenia, podczas gdy wszystko odbywa się gdzie indziej i bez jego udziału. Sytuacja robiła się coraz gorsza, coraz bardziej powikłana i absurdalna.
W domu panowała cisza, lecz w jakimś momencie dobiegł Drakkainena odległy, stłumiony dźwięk, zupełnie nierozpoznawalny. Ktoś jęknął? Krzyknął, ale z daleka? Ktoś kogoś zawołał na ulicy?
Sam miał ochotę kogoś zawołać. Kogokolwiek.
Następne drzwi, takie same jak wszystkie inne, zaopatrzone w żelazny skobel, przybity solidnymi kowalskimi gwoździami i zamknięty żelazną przetyczką wetkniętą w ucho. Skobel w środku domu?
Ostrożnie zdjął przetyczkę, a potem pchnął drzwi końcem ostrza.Omal nie udławił się od ciężkiego zaduchu kadzidła, amoniaku, brudnych ludzkich ciał i zastałego powietrza. W korytarzu było ciemno, jednak w porównaniu z zamkniętą izbą i tak padało stamtąd światło. W półmroku zobaczył skłębionych wewnątrz, leżących na siennikach ludzi. Kilku mężczyzn, dwie kobiety, stara i młoda, przytulone do siebie, kilkoro dzieci w różnym wieku. Zwinięci w kłębek, półprzytomni i nieruchomi. Na środku podłogi stało metalowe naczynie, z którego cienką strużką sączył się kadzidlany dym. Wysnuwał się przez otwory w pokrywce i wypełniał komorę pod sufit siną mgłą.
Drakkainen zasłonił twarz rękawem i wszedł do środka, pilnując, żeby mieć ścianę za plecami.
– Dzień dobry, Ulle – wymamrotał.
Kupiec był niemal nie do poznania. Blady, wynędzniały, ze skołtunioną brodą, kiwał się na barłogu, wargi miał pokryte strupami i błędne, nieprzytomne oczy. Miał na sobie jakieś portki i koszulę, jakiś odpowiednik ciepłej bielizny albo piżamy, kiedyś chyba z kosztownych tkanin i wyszywane, obecnie zmienione w poplamiony i podarty łachman, cały w żółtawych zaciekach.
Drakkainen wyjrzał z niepokojem na korytarz, ale dom wciąż wydawał się kompletnie pusty.
– Wychodzimy, Ulle – powiedział. – Już koniec. Wychodźcie wszyscy.
Uniósł kupca za ramię i postawił na nogi. Wędzony Ulle zatoczył się i oparł o ścianę. Pozostali patrzyli na Drakkainena nieruchomo albo leżeli na siennikach i nie reagowali na nic.
– Szybciej! – syknął. – Wstawajcie! Wychodzić, zanim wrócą.
W końcu musiał ich wywlekać. Ciągnąć za ramiona przewieszone przez własny kark, wynosić niemal na rękach. Kiedy stawiał jednego, następny osuwał się na siennik. Wyślizgnął się na korytarz i nasłuchiwał przez chwilę, po czym otworzył drzwi na dziedziniec i powypychał ich jedno za drugim prosto w śnieg i mróz, kaszlących, słaniających się na nogach.
Ostatnia była starsza pani, którą wywlókł na sienniku.
Młoda kobieta przygarnęła do siebie dziecko, jeden z mężczyzn zaczął pełznąć w kierunku drewnianych drzwi w przeciwległym końcu podwórza, gdzie chyba było tylne wyjście do zaułka.
Ulle usiłował coś powiedzieć, ale kaszlał tylko i bełkotał niezbornie.
– Harła… Sharlah… Skarl… za… zabili Unfgara… i mojego starszego… żółte oczy… codziennie… złoto na oczach… złote bielmo… przy… przywieźli duchy… dym… lepszy niż łańcuch… Szkar… ten czerwony… potwór… zabij… czekali na ciebie… złote bielmo… nie ma nikogo… nie ma przyjaciół… nikt nie przyszedł… boją się choroby…
– Dobrze już – przerwał Drakkainen. – Wędzony, skup się. Gdzie jest wejście do piwnicy? Do piwnicy i drzwi do skarbca. Musimy je na chwilę otworzyć. Rozumiesz, co mówię?
Kupiec rozkaszlał się znowu, po czym zwymiotował na śnieg.
– Gdzie wejście do piwnicy? – wyskandował Drakkainen z okropnym poczuciem, że wszystko idzie nie tak, jak trzeba, i rozpada się w chaos. Miał wrażenie, że powinien być w kilku miejscach równocześnie. Wyciągać Grunaldiego ze skarbca, szukać Sylfany i Spalle, sprawdzić w porcie przy okręcie, tropić Warfnira i jego tajemniczego informatora. Znaleźć Szkarłata i jego ludzi, zanim oni znajdą jego. Wszystko naraz. Kompletna porażka.
Potrząsnął kupca za ramiona, po czym natarł mu twarz śniegiem.
– Gdzie wejście do piwnicy?! Gdzie trzymasz broń?!
– Duchy wychodzą z lampy – powiedział całkiem wyraźnie Wędzony Ulle. – Słuchają. Pilnują. Wiele dni i wiele nocy. Ciemność. Duchy.
– Perkele – odparł tylko Vuko.
Znów wszedł do wnętrza i postanowił odtworzyć przebieg korytarzy w loszku, przyjmując za punkt odniesienia pomost i ukryte wyjście.
W efekcie znalazł wejście do piwnicy – klapę w drewnianej podłodze tuż obok kuchni, dokładnie w tym samym momencie, kiedy zaczęła się otwierać.
Kwadratowa, zbita starannie z grubych dech, idealnie wpasowująca się w podłogę i w innym wypadku właściwie nie do znalezienia. Uniosła się lekko, ukazując czyjąś głowę, i nie było czasu na nic bardziej subtelnego. Po prostu dopadł pokrywy dwoma susami i skoczył na nią, wbijając z powrotem w podłogę. Gdzieś na dole coś zwaliło się z okropnym łomotem i trzaskiem. Żelazne ucho, za które można było klapę dźwignąć, zwykły wygięty pręt przewleczony przez dwa otwory, wszedł na swoje miejsce i był ledwo widocznym śladem w ciemnych belkach. Podważył go końcem noża, wysunął, szarpnął właz do góry i bez namysłu wskoczył w ciemność.
Trafił na szerokie deski stanowiące stopnie schodów stromych niemal jak drabina, odbił się od nich i runął do przodu, w absolutny, aksamitny mrok. Przetoczył się, coś ze świstem śmignęło nad nim, stanął na przygiętych nogach i spuścił kawałek łańcucha okręconego nadal wokół nadgarstka, a potem zawinął lampą w powietrzu. Trafił kogoś w ciemnościach, rozległ się szczęk blachy, chlupot smoczej oliwy w zbiorniku i zduszony krzyk. Zawinął łańcuchem, wypisując w powietrzu skomplikowaną figurę, trafił jeszcze raz z boku, raz z dołu i raz nisko, gdzieś na wysokości kolana. Szarpnął łańcuchem, chwycił lampę w dłoń i wyjął korek, a potem chlusnął przed siebie w ciemność, wywinął się unikiem, rozkręcił znowu lampę i puścił łańcuch, posyłając ją w mrok. Usłyszał, jak z brzękiem odbija się od kamieni, po czym jego przeciwnik zapłonął nagle, rozświetlając piwniczny korytarz migotliwym blaskiem. Paliło mu się ramię, poła futrzanego płaszcza i kilka punktów na piersi i twarzy, gdzie trafiły krople. W migotliwym blasku widać było, że to również nie jest Szkarłat.
Mężczyzna wydał z siebie opętańczy wrzask, szarpnął zapinkę, zrzucając futro na ziemię, i zaczął oklepywać się po twarzy. Efekt był tylko taki, że zapaliła mu się dłoń. Wyszczerzył się w dzikim grymasie, po czym natarł gwałtownie, płonąc i wywijając jednym z pałaszy jeszcze tego ranka będących własnością Drakkainena.
Zwiadowca zrobił krótki ruch opuszczoną ręką, zakrzywione, najeżone odrostami ostrze przekoziołkowało w powietrzu i wbiło się tamtemu w pierś. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie, jakby wpadł na ścianę, wydał z siebie chrapliwy wrzask, który zabrzmiał jak „Ifri-ja!”, i runął do przodu, chwytając Drakkainena za ramiona, chcąc najwyraźniej przyciągnąć go do swojej piersi i nadziać na sterczące do przodu ostrza. Vuko obrócił się wokół wykrocznej nogi, przechwytując nadgarstki napastnika, i rzucił go w ciemność z łoskotem, hukiem płomieni i rozbłyskiem iskier. Przytrzymał leżącemu dłoń i zakładając mu dźwignię na nadgarstek, obrócił go ze sterczącym z piersi ostrzem w dół, a potem przydepnął plecy. Wszystko razem trwało najwyżej kilka sekund. Futro leżące na ziemi i kaftan napastnika nadal się paliły kopcąc koszmarnym smrodem płonącej skóry i wełny.
Drakkainen podniósł swój pałasz i otworzył pierwsze drzwi, ale znalazł tylko komorę pełną jakichś narzędzi, koszy i łachów wiszących na kołkach.
Zaklął, otworzył kolejne, wślizgnął się do środka, unosząc płasko miecz, i nagle znieruchomiał. Przed nim stał Spalle, kredowoblady, z wykręconymi do tyłu rękoma, związanymi grubym sznurem, który oplatał mu też szyję i przechodził przez rozchylone usta. Żeglarz chciał coś powiedzieć, ale dławił się tylko wepchniętym między zęby grubym supłem i charczał. Za nim stała ubrana na czarno sylwetka, ramię obleczone czymś, co przypominało połyskliwą jaszczurcza skórę, obejmowało Spalle z przodu, przykładając mu do gardła lśniący jak lód przedmiot. Sztylet ze szklaną głownią, ostrą jak cierń, w której przelewała się jakaś oleista ciecz o nieprzyjemnie żółtawym kolorze. Igła dziwacznego ostrza opierała się o szyję Spalle.
Mignęła mu z tyłu twarz tamtego, obramowana przylegającym do czaszki kapturem, blada i płaska, z haczykowatym nosem. To był ułamek sekundy, po czym policzki w jednej chwili powlekły rozgałęzione czerwone plamy, pokrywając je jaskrawym śladem naczyń jak maską.
Szkarłat.
– Nic nie rób – poradził Szkarłat. – Nie mów, nie podnoś rąk, ani nawet jednego palca. Jeśli wykrztusisz cokolwiek, choćby szepniesz jedno tylko imię bogów, wbiję mu to w szyję. To jad żagiewnicy. Nawet nie próbuj. Teraz cofnij się. Wyjdź tyłem na korytarz. Powoli. Ani słowa. Wystarczy, że drgnie mi ręka. Ani jednego słowa.
Drakkainen posłusznie wycofał się na korytarz, ale nie opuścił miecza, wyszedł w tej samej napiętej pozycji, wymyślając kolejne sekwencje ruchów i wiedząc, że każda kombinacja jest za wolna i nie daje Spalle żadnych szans. Szkarłatowi wystarczy jakieś pięć dziesiątych sekundy. Zakończenie szklanego sopla w jego ręku było ostre jak igła chirurgiczna, pod ugiętą skórą Spalle zebrała się już mała kropelka krwi i potoczyła po szyi, zostawiając szkarłatną nitkę. Żeglarz zezował na mierzące w jego tętnicę ostrze i usiłował nie dławić się sznurem.
Zwiadowca wyszedł za drzwi, lecz stanął tak, by tarasować tamtemu przejście do schodów i klapy. Szkarłat wyszedł za nim, pchając przed sobą Spalle, chował się za jego ciałem doskonale, ukazując tylko ramię i mały fragment twarzy – jedno oko i paskudny, grafitowy, gadzi uśmiech. Nawet z pistoletem w ręku byłoby ciężko.
– Daj mi drogę do schodów – poprosił Szkarłat uprzejmie.
– Nie wyjdziesz – powiedział Drakkainen. – Na górze są już moi ludzie.
– Nie masz już żadnych ludzi poza nim – zauważył południowiec tonem towarzyskiej rozmowy. – Część zabiliśmy my, część ludzie króla Węży. Wielu czekało na ciebie w tym porcie, w domostwie tego, kto miał ci przekazywać wieści, i wokół niego. Skoro wydostałeś się z piwnicy, zrozumiałem, że to musisz być ty. Utrzymywanie przy życiu reszty niewiernych to marnotrawstwo czasu. To ciebie pozdrawia prorokini.
To mówiąc, cały czas szedł, powoli, krok za krokiem, osłaniając się od Drakkainena ciałem Spalle, mierząc mu w gardło szklaną drzazgą i kierując się w stronę drabiny.
Ciało jego towarzysza wciąż trochę płonęło, małe płomyczki pełgały na rozbryzgach oliwy na ścianach i podłodze, ale Szkarłat nie zwracał na to uwagi, tylko szedł.
– To ty nie masz ludzi – wychrypiał Drakkainen zduszonym głosem, drobiąc przed nim tyłem, z uniesionym mieczem. – Zabiłem wszystkich. A teraz, jeśli drgnie ci ręka, zginiesz jeszcze szybciej niż on. Rozdepczę cię jak robaka w jednej chwili. Nie masz mnie czym straszyć. Jestem Ulf Nitjsefni, Wędrujący Nocą. Jestem Pieśniarzem. Odsuń sztylet albo za moment zapłoną ci oczy.
– Daj mi drogę albo go zabiję. Zobaczysz, jak jad wyżera mu ciało. Będzie konał godzinami, wyjąc z bólu.
– Wychodzę pierwszy – powiedział Drakkainen już przy schodach, cały czas obmyślając rozpaczliwie kolejne plany i odrzucając je wszystkie. Był tylko pewien, że jeśli pozwoli Szkarłatowi pierwszemu wejść na drabinę, to zostanie zamknięty w piwnicy, a Spalle zginie.
Wszedł tyłem po schodach, unosząc ciężką klapę plecami i nie odrywając wzroku od Szkarłata i prowadzonego przed nim przyjaciela.
– Dalej – rozkazał Szkarłat. – Na dziedziniec. Niestety, nie rozpraszał się ani nie popełniał błędów.
Czubek szklanej drzazgi opierał o szyję Spalle, a sam chował się za zakładnikiem, pokazując jedynie niewielki kawałek ramienia. Nie było co marzyć o tym, żeby przerąbać mu ścięgno, trafić ostrzem w podobojczykowy splot nerwowy albo rdzeń kręgowy. Więc Vuko prowadził go tylko, przyczajony, z wystawioną do przodu dłonią i pseudomalajskim pałaszem trzymanym poziomo, z ostrzem na jej grzbiecie. Czekał na moment – ułamek sekundy, który nie nadchodził. Szedł napięty jak struna, wepchnąwszy te wszystkie „nie masz już ludzi”, „część zabiliśmy my, część Ludzie Węże” do jakiegoś zakamarka mózgu i zastawiwszy drzwi krzesłem. Na razie. Nieważne, to tylko blef. Później. Po kolei. Najpierw Spalle.
Kiedy wyszli na podwórzec, przede wszystkim zobaczył Grunaldiego. Żeglarz był blady, ale trzymał się na nogach, miał na sobie pas z mieczem i tulił w objęciach całe naręcze rozmaitego dobytku – własne futra, pas Drakkainena, drugi miecz, nóż i inne szpargały. Pozostali też prezentowali się odrobinę lepiej, w tym sensie, że nie tarzali się już w śniegu i nie pełzali dookoła jak robaki, ale stali mniej więcej na nogach. Jeden z mężczyzn, nie wiadomo – kolejny syn Ulle czy ocalały z jego ochroniarzy, otworzył jakąś komórkę i wyciągał z niej miecze, topory i oszczepy, które opierał rzędem pod ścianą. Ulle nadal przypominał widmo ojca Hamleta, ale narzucił na ramiona kawałek futra i też trzymał miecz, choć sprawiał wrażenie, że nie wie, co się z tym robi.
Rodzina Wędzonego Ulle wydała na widok Szkarłata jakiś pomruk, nie wiadomo, zgrozy, przerażenia czy wściekłości, i ruszyli na niego ślepym, zezowatym krokiem jak grupa zombie. Grunaldi upuścił z łomotem trzymane w ramionach przedmioty i sięgnął po miecz.
– Cofnąć się – ogłosił spokojnie Szkarłat. Wszyscy się zatrzymali, mała dziewczynka tulona przez matkę rozszlochała się rozpaczliwie. Tylko mężczyzna przy otwartej zbrojowni zważył w dłoni topór i szedł dalej, Ulle również spojrzał na swój miecz i po chwili wahania ruszył do przodu, stawiając stopy z takim wysiłkiem, jakby niósł na barana mistrza sumo.
Grunaldi znieruchomiał przyczajony, z wystawionym naprzód ostrzem, ale inaczej niż reszta. Oblizał wargi, jego wzrok skakał po dziedzińcu, widać było, że knuje coś w myśli, oblicza i waży szanse.
– Knutwarze – powiedział przyjaźnie Szkarłat – Knutwarze Płonący Psie. Poniesiesz karę.
Mężczyzna z toporem zacisnął szczęki, ale zrobił kolejny krok, dygocąc coraz bardziej, jakby dostał ataku febry.
– Knutwarze – powtórzył Szkarłat, patrząc mu prosto w oczy – kara.
Topornik wyglądał tak, jakby pchał niewidzialną ciężarówkę, jakby każdy krok kosztował go potworny wysiłek, od którego wystąpiły mu żyły na skroniach i czole.
– Kara, Knutwarze – powiedział jeszcze raz Szkarłat.
Mężczyzna opadł na kolana, jakby nagle przygiął go straszliwy ciężar, wyglądało to jak pojedynek zapaśniczy z niewidzialnym przeciwnikiem. Pochylił się, dysząc ciężko, a potem, wykrzywiony jakby z bólu, ze wszystkich sił starał się nie położyć dłoni na bruku, ale nie dał rady. Biała dłoń z rozstawionymi palcami oparła się o kamienie, a druga uniosła topór.
Teraz, pomyślał Drakkainen. To go dekoncentruje.
Ale ubiegł go Ulle. Wędzony Ulle, który jako jedyny nie wpatrywał się w klęczącego na podwórcu Knutwara unoszącego topór, nie słuchał ciężkiego oddechu wyrywającego się spomiędzy zaciśniętych szczęk ani zdławionego szlochu. Który nie patrzył, jak ostrze opada na kciuk wojownika, na rozbryzg krwi na śniegu, nie słuchał przeraźliwego wrzasku, tylko skoczył Szkarłatowi do gardła. Skoczył, rzucając na ziemię miecz, chwycił oburącz przegub dłoni dzierżącej zatruty szklany sopel i wykręcił go na zewnątrz. Szkarłat zasyczał po gadziemu i uderzył kupca palcami w oczy, ale w tym samym momencie Spalle targnął głową do tyłu, trafiając południowca w twarz, odbił się od niego kopniakiem i przetoczył po dziedzińcu. Drakkainen zaatakował błyskawicznie, ale ktoś wszedł mu w drogę. Szkarłat i Ulle zwarli się ze sobą, ktoś chwycił jeszcze południowca za ramię, ktoś za nogę – wściekle i rozpaczliwie, Knutwar kołysał się na dziedzińcu, tryskając niemal czarną krwią i piastując okaleczoną dłoń. Szkarłat wywinął się z uchwytów gładkim, wijącym się ruchem, jak namydlony wąż. Drakkainen odepchnął stojącego mu na drodze i ciął błyskawicznie dwa razy: w kark i tętnicę szyjną, ale oba razy trafił w pustkę. Szkarłat przeturlał się po ziemi, poderwał jednym ruchem jak sprężyna i cisnął Vuko w twarz garść jakiegoś czerwonego pyłu. Zwiadowca osłonił twarz i wyratował się błyskawicznym unikiem, czując, jakby rękę oblano mu ukropem.
Szkarłat dobył znowu coś zza pazuchy, czym cisnął sobie pod nogi w bruk dziedzińca. Huknęło ogłuszająco, z rtęciowym rozbłyskiem i chmurą gęstego, gryzącego dymu. Zawinął się w miejscu, furkocąc płaszczem, wskoczył na zadaszenie studni, odbił się od niego nogą i rzucił prosto na dach. Drakkainen stał już na nogach, ale nie zdążył. Grunaldi przeskoczył leżącego Ulle i oburącz cisnął mieczem zza głowy, kiedy Szkarłat był na szczycie dachu. Szczęknęło, usłyszeli bolesny, stłumiony okrzyk, po czym miecz zjechał ze strzechy i brzęknął na bruku. Kiedy rozwiał się gryzący w oczy dym, po cudzoziemcu zwanym Szkarłatem zostało wspomnienie.
Grunaldi podniósł swój miecz i obejrzał uważnie ostrze.
– Ani śladu krwi – oznajmił. – A wiem na pewno, że trafiłem.
Ulle wstał z ziemi, z twarzą jeszcze bledszą niż przedtem, dygocąc i drąc koszulę na piersi. A potem wyciągnął do Drakkainena umazane krwią dłonie. Z jego oczu ciurkiem toczyły się łzy, a z boku klatki piersiowej, tuż pod żebrami, sterczały ostre jak igły szklane drzazgi. Wędzony Ulle stał sztywno, drżąc cały, jego oczy były zupełnie okrągłe i prychnął kleistą żółtą pianą. Widać było, jak puchną mu naczynia na szyi, grube i falujące, jakby pod jego skórą poruszały się robaki.
– Ża… żagiew… zabij… – wychrypiał. – Zabij…
Grunaldi, stojąc nieruchomo, napotkał wzrok Drakkainena i skinął głową. Vuko ciął kupca w kark.
Spalle był podduszony i miał tak wyschnięte gardło, że kiedy Drakkainen rozciął krępujący go sznur, nie mógł wykrztusić ani słowa.
Lodowata woda niewiele pomogła, bo ledwie zwilżyła jego opuchniętą śluzówkę, zwrócił ją na bruk, kaszląc rozpaczliwie.
– Utrzymaj wodę w gardle – poradził Drakkainen niecierpliwie. – Przyniesie ukojenie.
– Zabrali Sylfanę… – wychrypiał Spalle, chwytając się za gardło. – Dopadli nas w opłotku… inni ludzie… mówili po naszemu… czterech… zabiła jednego, ja drugiego. Wtedy nadbiegli ci z domu… ci południowcy… wyszli z tylnej bramy… uderzyli na nas i na nich… wszyscy się bili ze wszystkimi… w milczeniu… w ciszy… a potem mnie powalili… tamci uciekli z Sylfaną… sprzątnęli wszystkie trupy… krew przysypali śniegiem. Pusty opłotek… tylko mgła i śnieżyca… same tylne drzwi… nie wyszedł… nikt nic nie słyszał… nie obroniłem…
– Już dobrze. Pij wodę. Trzymaj w gardle – powiedział Drakkainen, usiłując opanować drżenie rąk.
Kobieta i dwóch mężczyzn klęczeli wokół martwego Wędzonego Ulle, płacząc w milczeniu, ktoś bezskutecznie owijał okaleczoną dłoń Knutwara oddartym od koszuli skrawkiem, który natychmiast przesiąkał krwią.
Drakkainen podniósł sznur, podszedł do topornika i zawiązał mu na ramieniu opaskę uciskową.
– Teraz się nie wykrwawi. Niech ktoś biegnie po najlepszego znachora w osadzie. Kciuk można jeszcze przyszyć. Końskim włosiem przez skórę, tak jak się szyje koszulę. Potem założyć dwie deseczki i zawinąć. Może się uda, tylko musi być bardzo czysto. Wszystko trzeba wyparzyć we wrzątku. W kuchni na stole jest kubek z driakwią, którą pili, żeby uśmierzyć ból. Przynieście mu, zanim dostanie zawału. Grunaldi, biegiem do portu, gdzie zostawiliśmy okręt, sprawdź, czy jest tam Warfnir. Potem tu wracaj. Ostrożnie. Ten potwór wciąż tu gdzieś się czai.
– Kim wy jesteście? – spytał długowłosy młodzieniec klęczący przy martwym Ulle. – Jestem Ullunf, jego młodszy syn. Mego brata Ullardiego zabili od razu, kiedy wzięli nas do niewoli we własnym domu.
– Wybacz mi – powiedział Drakkainen, czując, że ma jakiś dziwny głos. – Nie chciałem zabić twojego ojca. I myślę, że to ja sprowadziłem na was nieszczęście. Jesteśmy Ludźmi Ognia i walczymy z potężnymi Pieśniarzami, którzy chcą wszystkim zawładnąć. Z królem Węży Aakenem oraz z tymi, którzy przysłali tu Szkarłata. Niemniej to, co was spotkało, to moja wina, bo twój ojciec mi pomagał.
– Czy ci Amitraje to byli twoi ludzie? – spytał młody, ocierając łzy. – Ten Szkarłat robił, co mu kazałeś?
– Nie, ale polował na mnie.
– Polował, na co chciał. Otruł nas dymem. Zamknął w komorze i trzymał jak zwierzęta, w gnoju i smrodzie, bo taki miał kaprys. Z powodu swoich robaczywych Pieśniarzy i zawszonych cudzoziemskich bogów. Nie byłoby ciebie, to byłby inny powód. To wojna bogów zabiła mego ojca, nie ty. Wojna bogów, która przyszła w nasze progi i teraz robi się u nas tak, jak na Południu. Ich bogowie chcą pokonać naszych i zagarnąć nasze ziemie. Dlatego obudzono pieśni bogów. Tak mawiają ludzie, którzy oglądali to, co dzieje się za morzami.
– Mądry z ciebie człowiek, mimo żeś młody.
– Ullardi był silny po matce, ja wziąłem po ojcu rozsądek. I młody niemłody, muszę teraz dbać o rodzinę.
Wstał.
– Zabierzmy go. Mój ojciec nie będzie leżał na śniegu. Chcę go obmyć i złożyć w łodzi, która powiezie go przez Morze Płomieni na kwitnącą wyspę, którą ma dla nas wszystkich Bóg Mórz. Wstawajcie! Matko, zabierz dzieci do komory i napalcie tam. Otwórzcie wszystkie okna, drzwi i wszystkie dymniki. Wynieście trupy tych gadów z piwnic i domu. Przynieście wszystkim piwa, takiego z korzeniami, na gorączkę i bóle, jakie daje się od zaziębienia. Hagnir! Biegnij po znachora!
Spalle cierpliwie płukał z bulgotem gardło i pluł w śnieg, czerpiąc wodę z wiadra.
– Ulf… – wychrypiał wreszcie. – Sylfana.
– Wiem – powiedział krótko Vuko, mocując oba pałasze. – Idę. Będę tropił po śladach. Poczekasz na Grunaldiego i daj Boże na Warfnira, potem idziecie za mną. Uzbrójcie się, w co się da.
Spalle pokręcił tylko z uporem głową i podniósł swój miecz, a potem wydobył z kieszeni osełkę.
Domownicy układali rzędem trupy znalezione w piwnicy, dołożyli tego z kuchni i jeszcze jednego znalezionego w domu. Co chwila ktoś z nich wymiotował albo kaszlał i siadał na moment, żeby odpocząć, wstrząsany dreszczami. Kładli zwłoki rzędem na śniegu, jak toboły. Czarne i nieruchome. Sześć. Czterech południowców i dwóch innych mężczyzn, o pociągłych twarzach mieszkańców Wybrzeża Żagli. Obaj mieli brody i krótkie włosy odrastające z pokaleczonych czaszek, najwyraźniej po ogoleniu.
– Spójrzcie na nich! – zawołał Drakkainen. – Poznajecie kogoś? Czy ktoś z tych ludzi to człowiek, którego znacie? Mieszkaniec Żmijowego Gardła?
– Nikt – powiedział Ullunf. – Ale zimą jest tu takich bardzo wielu. Zostają u gospodarzy, jeśli mają czym płacić za dach, strawę i miejsce przy ogniu. Wszyscy ci tutaj mają jednak twarze dziwne, jakby pokąsane kiedyś przez owady.
Drakkainen podszedł i przez chwilę wpatrywał się w leżących, po czym przykląkł, wyjął nóż i rozciął im ubrania, a potem rozchylił na piersi, porozcinał im rękawy i patrzył na przedramiona.
– Węże – stwierdził Ullunf. – Ale jak to możliwe? Oni wbijają sobie farbę pod skórę igłami. To zostaje na całe życie. Kto mógł to zrobić?
– Pieśniarz – powiedział Drakkainen. – Pieśniarz, który ich tu wysłał. Wyciągnął im farbę spod skóry pieśnią bogów, ale ranki potem zostały. Nic jednak nie było widać. Ogolili łby z tych nasmolonych warkoczyków i wyglądali jak każdy. Teraz jednak umarli. Krew spłynęła na dół z całego ciała, a została w tych rankach i znów widać żmijowe tatuaże.
Wstał.
– Węże zabrali moją przyjaciółkę. Ilu było ludzi Szkarłata?
– Sześciu wraz z nim. Brakuje takiego najwyższego, o ogolonej głowie. Nosił kolczyki jak niewiasta i wąsy A rosły był prawie jak ktoś z naszych stron.
– Więc mamy jeszcze dwóch. I kilku Węży. U kogo mogą mieszkać?
Ullunf rozłożył ręce.
– Od jesieni tkwiliśmy zamknięci w komorze, bez światła i powietrza. Nie wiem, co się wydarzyło w mieście. Trzeba iść do Kronalfa Kamiennego Żagla, wojewody strażników prawa. Niech skrzyknie swoich i szukają. Powiedz im, że chodzi o Węży, a także Amitrajów, którzy grasują w mieście i zabili mego ojca, Wędzonego Ulle. Był znacznym człowiekiem.
– To będzie trwało – powiedział Drakkainen. – Nie zostawię jej w ich rękach ani chwili dłużej. Pozwól mi wziąć jakąś broń, pożycz też coś moim ludziom, kiedy wrócą. Sami również się uzbrójcie. Szkarłat i ten łysy mogą wrócić. I poślij kogoś, żeby zawiadomił strażników. Tylko powiedzcie im o nas, bo się pozabijamy nawzajem.
– Chciałbym, żeby wrócili – powiedział Ullunf. – Chcę napoić ich smoczą oliwą, a potem rozpruć brzuchy.
– Gotów, Spalle?
Spalle ostatni raz przeciągnął osełką po ostrzu swojego odzyskanego miecza, wsunął go do pochwy i przewiesił przez plecy, a potem pospiesznie wypił jeszcze kubek wody.
W zaułku nie było już właściwie żadnych śladów. Zamieciono go po walce, a resztę przysypał drobny śnieg.
– W którą stronę ją zabrali?
Spalle wskazał w górę zaułka idącego od rzeki pomiędzy ścianami i częstokołami. Jakiś chudy pies obwąchiwał zaspę, minęła ich baba niosąca wiadra na koromyśle, zmierzająca do rzeki.
– Prowadzili ją między sobą – wychrypiał Spalle. – Trzech ich było.
– Mieszkają w kilku, rozrabiają, sprowadzają porwanych – tłumaczył Drakkainen. – To nie może być zwykła gospoda. Nawet jeśli mają kwatery u gospodarzy, t0 pewnie rozsypane po mieście, ale muszą mieć jeszcze kryjówkę. Bezpieczne miejsce. Jakąś ruderę, starą piw. nicę, opuszczoną szopę na łodzie.
Wyszli z zaułka na szerszą ulicę, właściwie można by powiedzieć: skrzyżowanie. Kręciło się tu trochę ludzi.
– Witajcie, szlachetni żeglarze – odezwał się Drakkainen. Dwóch jegomościów stało na rogu ulicy, pewnie przy swoich siedzibach. Mieli futrzane szuby i filcowe czapeczki w kształcie misek i gawędzili z rogami czegoś parującego w ręku. – Nie widzieliście może jakiś czas temu trzech obcych idących z niewiastą? Młoda i bardzo ładna, mogła jednak wyglądać na chorą albo pijaną? Ci sami mężowie mogli też nieść jakiś wór.
Jeden z żeglarzy wzruszył ramionami, drugi pokręcił głową.
– Aż tak długo tu nie stoimy. Idzie mróz. Pijemy tylko z sąsiadem na dzień dobry.
Drakkainen uśmiechnął się, skłonił i odszedł, ale natychmiast zaczął zgrzytać zębami.
– „Na dzień dobry pijemy”. Co za banda chlorów. Naród ochlapusów. Otworzy taki tylko gały i w banię od razu. Wszyscy narąbani od świtu. A Węże robią, co chcą. Van Dyken wam tu taką Europę urządzi, że będziecie mieli po dzbanie co miesiąc na kartki. Głównym traktem nie poszli. Mało dziś ludzi, ale kilku facetów wlokących Sylfanę dużo ryzykuje. Nawet jeśli była nieprzytomna. Idziemy w najciaśniejsze zaułki.
Po chwili brnięcia w nietkniętym śniegu, oszczekiwani przez psy za częstokołami, wrócili w to samo miejsce.
– To beznadziejne – powiedział Drakkainen. – Mogli ją zabrać wszędzie.
Kilka metrów dalej mgła jego autorstwa kończyła się jak ucięta nożem, widać było, jak kłębi się w uliczkach prowadzących na nabrzeże, tu jednak zrobiło się jaśniej, przez wysokie chmury przeświecało nawet nieśmiało słońce. Spalle wskazał kolejny niepozorny zaułek, kiedy dłoń Vuko spadła mu na ramię.
– Patrz!
W dziurce w śniegu coś lśniło krwawą czerwienią. Mała czerwona iskierka. Rozgarnął zaspę i wyjął paciorek. Następny leżał parę metrów dalej, na lodzie, lekko tylko przysypany po wierzchu lodową kaszą.
– Naszyjnik Sylfany – powiedział Spalle.
Szli teraz znacznie szybciej, wypatrując czerwonych kryształków. Wyszli jednak na otwartą przestrzeń, gdzie domostwa stały znacznie rzadziej, nie udając już nawet miasta, wśród bezlistnych drzew. Znaleźli kolejny z kamieni, które Spalle odkładał pieczołowicie do sakiewki, a potem już nic. Stali wśród krętych traktów wyłożonych belkami, na nieszczęście wymiecionych do goła przez słony morski wiatr, wijących się między sadybami. W oddali nad krawędzią klifu ciskało się stalowoszare zimowe morze. Nie było kolejnych znaków i nie było śladów.
– Jakaś jaskinia – wypalił Spalle. – W skale nad samym morzem. Tam muszą się kryć.
– Możliwe – powiedział bezradnie Drakkainen, rozglądając się. A potem wyprostował się nagle. – Wiem, gdzie mogą być. Jakie miejsce jest tu najbardziej omijane i przeklęte? O jakim wiedzą na pewno Węże, bo to pa, miątka po ich Czyniącym? Gdzie nikt nie chodzi i nawet tramy drogi wygniły?
– Ale tam się spaliło…
– Na pewno nie wszystko. Im wystarczy szopa albo piwnica.
Spalone resztki dworu, który kiedyś należał do Skifanara Drewnianego Płaszcza, możnego gospodarza, tak pysznego, że ośmielił się odmówić noclegu wędrownemu Pieśniarzowi, widać było z daleka, osmalone i czarne, wznoszące się na wzgórzu.
– Zobaczą nas – powiedział Spalle. – Nie ma się jak podkraść.
– Wiem – odparł tylko Drakkainen. – Nie szkodzi, domyślam się, o co im chodzi.
– Może poczekajmy na resztę? Grunaldi i Warfnir przyprowadzą strażników prawa.
– Nie ma czasu – powiedział Vuko jakimś zmęczonym głosem. – Nigdy nie ma na nic czasu. Trzeba improwizować.
– Imprjoff… – zaczął Spalle, ale machnął ręką. Szczyt wzgórza otaczały totemy. Dwie skrzyżowane
włócznie wbite w ziemię ostrzami w górę i co jakiś czas słupek z nadzianą na szczyt czaszką jakiegoś zwierzęcia. Na słupkach starannie wyryto kanciaste runy Wybrzeża i napuszczono je czymś czerwonym.
– Uroczysko – powiedział Spalle niepewnie. – Runiczny krąg słońca. Kapłani próbowali zamknąć upiory w środku.
– Tak podejrzewałem – odparł Drakkainen. Wewnątrz kręgu na śniegu leżały ptaki. Morskie niby-meyfy i kruki jak czarne krzyże, i jeszcze coś dużego, straszącego sterczącymi ze śniegu łukami żeber, może owca. Wiał lodowaty, słony wiatr, który szarpał piórami martwych ptaków i pokreślonymi runami, proporcami łopocącymi na włóczniach.
– Co podejrzewałeś? Nikt nie może tam wejść. Ani my, ani Węże.
– Chcą, żebyś tak myślał. Żeby wszyscy tak myśleli. Są tam, Spalle. I Sylfana też tam jest. To oni zabijają ptaki i rozrzucają je po wzgórzu. To nie uroczysko.
– A znaki? Myślisz, że oszukali kapłanów?
– Myślę, że tak. A może nawet sami je postawili. A teraz mogą tam siedzieć, rozrzucać wokół trupy i nikt nawet nie spojrzy w tę stronę.
Drakkainen odpiął futro, zrzucając je na ziemię, wyminął jeden z totemów i ruszył skalistym zboczem, prosto na sterczące w niebo zwęglone belki i resztki kamiennych ścian. Zatrzymał się na chwilę, po czym splótł palce z chrupnięciem stawów i strzepnął parę razy dłońmi, by pobudzić krążenie.
– Zostań tu – powiedział. – Nie wchodź za znaki, póki nie przyjdą inni albo póki cię nie zawołam.
– Ale…
– Wiem, co robię, Spalle.
Ruszył pod górę, pozostawiając kręcącego głową przyjaciela, i wydobył oba pałasze. Zawinął nimi od niechcenia, ostrza przeplotły się w powietrzu, otaczając go na moment migotliwą zasłoną stali.
– Dobra, mała – mruknął. – Melduj się. Wiem, że ram jesteś. Czuję cię w głowie.
– Jestem cały czas – powiedziała urażona.
– Daj mi wzrok. Pokaż te swoje małe wróżki. Chcę je widzieć, jeśli są w pobliżu. Pokaż mi magię.
Coś przeskoczyło mu w głowie, jakby tuż za gałkami ocznymi, ale nie zauważył nic szczególnego. Dopiero kiedy przyjrzał się uważniej, zobaczył zielony poblask, fosforyzujący gdzieś między belkami i kamiennymi ciosami ścian, mżący to tu, to tam na ziemi, jakby ktoś porozsypywał garść fosforu. Właśnie – garść. Nie więcej.
Resztki bramy, właściwie spróchniała, wypalona dziura pomiędzy okopconymi ścianami rosła mu w oczach. W tle majaczyło już podwórze, w zasadzie brukowany plac otoczony rumowiskiem. Panowała cisza, przerywana tylko świstem wiatru wśród belek, odległym szumem fal i krakaniem kruków.
Coś mignęło mu na granicy pola widzenia. Szybkie, rozjarzone mdłym blaskiem, jak gigantyczny robaczek świętojański, ciągnąc za sobą rzadki ogon fosforycznego ognia. Mignęło i znikło.
– Dobra. Kiedy powiem, po prostuje przywołaj.
– Co? Niby jak?
– Kiedy zobaczysz duże skupisko tego magicznego czegoś. Przyciągnij je do mnie. Tak jak na drakkarze z głowy smoka.
– A jeśli się nie uda?
– O, to łatwo się zorientujesz. Zobaczysz napisy końcowe i usłyszysz pompatyczną muzykę.
Wszedł na spróchniałe belki nad zarośniętym rowem, niegdyś stanowiące pomost nad czymś jakby fosą, kiedy coś śmignęło wśród ruin z drugiej strony. Znowu był tylko ruch i słaby fosforyczny poblask.
Drakkainen oblizał wargi i świsnął cicho przez zęby.
A wtedy usłyszał syk.
Paskudny ostrzegawczy dźwięk, jak olbrzymiego węża. A potem jakby terkot drewnianej kołatki.
Lub rechot gigantycznego płaza.
Odwrócił się, przysiadając lekko na ugiętych nogach i unosząc jedno ostrze, a drugie kierując do przodu.
– Dzień dobry, Grendel – powiedział. – Już się kiedyś widzieliśmy.
Stwór wydał mu się większy niż wtedy przy stacji naukowców, z szarą, lśniącą skórą pokrytą zielonkawymi plamami, jak gnijące mięso, ale tak samo jak tamten szczerzył rzędy podobnych do kościanych igieł zębów i stroszył grzebień rzadkich kolców, podobnych do kolców jeżozwierza. Znów zaśmierdziało rycyną.
A potem usłyszał drugi syk za plecami, ponownie zakończony ohydnym płazim terkotem jak grzechotka z kości.
– Przyprowadziłeś braciszka, co?
Potwór łypał na niego ponuro wąskimi ślepiami przypominającymi fosforyzujące wrzody na obłym, pozbawionym szyi kadłubie, poruszając wydymającym się niczym balon podgardlem. I świecił zgniłym poblaskiem magii, która otaczała go rozjarzoną, diamentową mgłą. Jego wargi rozciągnęły się w parodii uśmiechu, prezentując palisadę zębów, z paszczy wysunął się ociekający żółtawym śluzem język podobny do wielkiego ślimaka, który pękł na końcu, ukazując grube na kciuk żądło, niby brudny żółtawy kryształ.
Najpierw skoczył ten z tyłu, a ułamek sekundy później drugi. Rozległ się skrzek i wściekły wrzask Drakkainena, ostrza zawyły jak podwójne wirniki startującegohelikoptera. Przysiadł i ciął, przetoczył się po ziemi i ciął, wywinął się unikiem i ciął. Ostrza smagały powietrze jedno po drugim w dzikim malajskim tańcu.
Trwało to może dwie sekundy.
A potem stał w niskiej pozycji, tyłem do bramy, ze skrzyżowanymi pałaszami przed sobą, krwawił z rzędu wąskich ran na ramieniu i na piersi, ale nie czuł działania trucizny. Skórzana bluza wisiała na nim w strzępach, jakby tarzał się w kłębach drutu żyletkowego. Oba stwory miał teraz z przodu.
Jeden z nich otrzepał się jak buldog, gubiąc płaty żółtokrwawej piany, drugi przesunął się w bok, sycząc i kołysząc się jak kaczka.
– Vuko…! – krzyknęła Cyfral błagalnie. – Nie masz szans bez przyspieszenia.
– Nie teraz… – wycedził. – Jeszcze nie… bo wszystko zmarnujesz.
Grendele zasyczały równocześnie i rozłożyły łapy.
Zaraz skoczą, pomyślał. Na tym to polega. Przytrzymać tymi szponiastymi łapami. A potem nasączone rycyną kły i to paskudne żądło. Przydałby się tryb bojowy.
Zrobił ostrożny krok do tyłu, na podwórze, czując, jakby jego ręce wypełniał ogień. Spływał powoli przez ramiona, dłonie, palce aż do końca ostrzy. Krew z płytkiego rozcięcia na głowie ściekała mu po twarzy gorącym zastygającym strumyczkiem. Grubymi, gęstymi kroplami jak wosk ze świecy.
Jeszcze jeden krok.
Grendele zaterkotały jeden przez drugiego, jakby naradzały się między sobą, ale opuściły łapy.
Stali na podwórzu. Jeden kucał na murku, kiedyś stanowiącym fragment ściany, drugi na sterczących pod kątem opalonych belkach, pozostali dwaj stali po obu stronach Sylfany. Półnagiej, tylko w podartej koszuli z włosami zlepionymi krwią. Związano jej nadgarstki i przytroczono do rzemienia, który owijał ją w pasie. Na szyi miała dwie pętle, a stojący po jej bokach Węże naciągali lekko rzemienie. Na bruku leżał jeszcze jeden kształt, dokładnie owinięty własnym błękitnym płaszczem i oplatany liną, z workiem na głowie.
Warfnir.
– Rzuć miecze i podejdź do nas – powiedział ten, który kucał na murku z twarzą skrytą w kapturze.
– Przyjdź i weź je sobie – wycedził Vuko pozornie spokojnym, niebezpiecznym tonem.
– Rzuć broń, bo ją zadusimy!
– Poddam się – powiedział – ale najpierw pokażcie mi, że żyją.
Siedzący na murku skinął dłonią, strażnicy poluzowali rzemienie. Sylfana rozkaszlała się, a potem skoczyła na jednego z nich i wymierzyła mu kopniaka bosą stopą. Nie zdążyła.
Drugi szarpnął za arkan i dziewczyna siadła z rozmachem na pośladki, a potem zwaliła się na kamienie. Kolejny z Węży szarpnięciem zdjął worek z głowy Warfnira i rozwiązał mu knebel.
– Zabij ich, Ulfie! – wrzasnął Warfnir i oberwał kopniaka w głowę.
– Dobra – ciągnął Drakkainen. – Teraz ich uwolnijcie. Ja zostaję. Kiedy zobaczę, że wychodzą za totemy i nic im nie grozi, rzucę broń. Będziecie mogli zabrać mnie do króla Węży albo zabić i przywieźć mu moją głowę.
– A kim ty jesteś, by żądać? Przyszedłeś tu i o to nam chodziło. Dlaczego nie mielibyśmy teraz was zabić?
– Pomyśl – powiedział Drakkainen. – To przeze mnie wasz wielki wódz Aaken moczy się w nocy. To na myśl o mnie budzi się z piskiem i szlochem. Myślisz, że mnie zabijesz? Jestem Nocny Wędrowiec. Przywracam równowagę świata. Przed chwilą rozdarłem na strzępy Szkarłata i jego ludzi. Wciąż mam na sobie ich krew i tłuszcz. Nie igraj ze mną, chłopcze. Masz jedną szansę: wypuścić tych ludzi. Wtedy rzucę broń.
– Puścić ich – rzucił krótko przywódca. – Najpierw przywołać ogary. Niech staną przy nim.
Oba stwory na dźwięk kościanej świstawki wślizgnęły się na podwórze i przysiadły po obu stronach Drakkainena, sycząc, klekocąc, jeżąc kolce i rozsiewając nieziemski poblask magii.
– Nie wyjdziemy! – krzyknęła Sylfana. Miała wyraźnie spuchnięte oko i kilka płytkich ran, przyschniętych zakrzepłą na cienkiej koszuli krwią. – Zabij te ścierwa! Zabij ich!
– Wychodźcie, dapiczki materii – wrzasnął Drakkainen, widząc, że Warfnir też zaczyna się burzyć. – Ale już! Biegiem! Tam czeka na was Spalle. Idźcie stąd. I nie odwracajcie się. Nie patrzcie w tę stronę. Tak trzeba. Obiecywaliście mi posłuszeństwo. Ani słowa! Już!
Rzucił pałasze na bruk, odpiął pas z nożem i cisnął obok, a potem rozłożył ręce na boki, jakby szykował się do rewizji osobistej.Wyszli. Warfnir spojrzał Drakkainenowi w oczy i ledwo dostrzegalnie uniósł brwi, Vuko równie nieznacznie skinął głową i lekkim ruchem wskazał mu wyjście. Żeglarz westchnął tylko i wyszedł, wlokąc szarpiącą się mimo ran dziewczynę.
Zostali sami pod krakaniem kruków.
– Uwaga, Cyfral – powiedział Drakkainen, widząc, jak oboje wychodzą za pierścień znaków, jak dopada do nich Spalle.
Węże ruszyli w jego stronę, jeden z nich uniósł świstawkę do ust.
– Teraz! Dawaj je do mnie!
Cyfral zaczęła śpiewać. Wysokim głosikiem jakąś smętną celtycką melodię.
Drakkainen uniósł ramiona, jakby wzywał na świadków ołowiane zimowe niebo i krążące nad zrujnowanym dworem kruki.
– Do mnie! Perkele! Do mnie!
Mgła otaczająca oba stwory uniosła się kłębami w powietrze jak para z kociołka, a potem zaczęła zbierać słupem nad dziedzińcem. Wirująca kolumna migocącej milionem diamentów świecącej mgły, której nie widział nikt poza nim. Grendele wydały z siebie dziki skrzek i padły na bruk w gwałtownych konwulsjach.
– Do mnie! – zawył Drakkainen prosto w wirujące nad podwórcem tornado.
– Zabić go! – wrzasnął dowódca. Jeden z jego ludzi zdarł z pleców łuk, gładkim ruchem założył cięciwę i strzelił zwiadowcy prosto w pierś, drugi bez namysłu, pewnie cisnął ciężkim toporem.
Dwie strugi opłynęły Drakkainenowi ręce i ogarnęły całą sylwetkę, kiedy oba pociski były już w drodze.
I wtedy nastała cisza. Ucichł ryk tornada brzmiący jak jazgot tłukących się szyb ze ściany biurowca, przeraźliwy świński pisk rozpadających się w kłębach oparu potworów jak sublimujące kawałki suchego lodu, wrzask Węży, zawodzenie wiatru w ruinach.
Cisza.
Głęboka, dzwoniąca w uszach. Stał z wyciągniętymi w górę ramionami, przepełniony głębokim kosmicznym zrozumieniem faktu, że to koniec i że nie zdążył, i nic się nie działo. Solidna strzała nie tkwiła w jego piersi, koziołkujący w powietrzu ciężki, krótki topór nie rozłupywał mu czaszki.
Opuścił ręce i obszedł stojące pośrodku podwórca tornado, które jednak kręciło się powoli, wręcz majestatycznie, pulsującą migotliwą kolumną. Strzała tkwiła nieruchomo w powietrzu, wskazując grotem miejsce, w którym stał przed chwilą, a brzechwą zamarłego w bezruchu łucznika stojącego z wyszczerzonymi zębami i rozcapierzoną odwróconą dłonią obok ucha. Topór też unosił się nieruchomo akurat ostrzem w dół, dowódca Węży kwitował w powietrzu z podkurczonymi idiotycznie nogami, tak jak zeskakiwał z belki, z rozwianymi połami kaftana i z mieczem do połowy wyjętym z pochwy.
Drakkainen uśmiechnął się strasznym, dzikim, zębatym uśmiechem i zdjął wiszący w powietrzu topór. Odwrócił jeszcze strzałę w przeciwną stronę. Potem wrócił tam, gdzie stał przedtem, i spokojnie założył z powrotem pas i oba miecze. Stwory rozpadały się jak musujące tabletki wrzucone do wody, tryskając kłębami oparu, który wsnuwał się w słup pośrodku dziedzińca.
Rozłożył jeszcze ręce i przeszedł przez sam środek słupa. Kiedy wynurzył się z drugiej strony, mgła otaczała go grubą, pływającą wokół warstwą. A potem wygłosił do Cyfral cały ciąg komend, przetykając je plugawymi fińskimi słówkami.
– Dobra – powiedział w końcu mściwie. – Czas start.
Tornado rozwirowało się i Vuko wpadł w krzyk, krakanie i chaos. Dowódca uderzył podeszwami w podwórzec i dobył miecza, łucznik wrzasnął przeraźliwie, wpatrując się z osłupieniem w wyrastającą mu z ramienia strzałę, topornik gapił się z wyciągniętą przed siebie dłonią, nie mając pojęcia, co się stało z jego narzędziem.
– Teraz, chłopcy – powiedział Vuko stojący w zupełnie innym miejscu, niż powinien – zabawimy się po mojemu.
Machnął najpierw ręką – dowódca pomknął przez dziedziniec jak latawiec i gruchnął plecami w nadpalone, ocalałe drzwi od stodoły, aż posypał się popiół i pył, pękło kilka desek. Pięć wielkich pordzewiałych hufnali, skrzypiąc, wysunęło się ze zwęglonej krokwi i śmignęło jak salwa z kuszy, przybijając kolana i łokcie mężczyzny do grubych desek. Piąty gwóźdź zawisł przed lewym okiem Węża, wirując w powietrzu jak wiertło.
Kolejny ruch ręki Drakkainena i podwórze pod nogami kolejnego wrzeszczącego Węża zamieniło się w półpłynną masę, która wciągnęła go jak bagno po szyję, po czym zamieniła się z powrotem w brukowane klepisko. Następny Wąż runął na kolana, a potem na twarz, kiedy złamany ukośnie kawał belki przebił mu głowę na wylot-
Niebo ponad dworem pociemniało, wokół ciskającego się po podwórcu tornada, w głębi gęstwiny ołowianych chmur, zamigotały błyskawice.
Nad dziedzińcem zagrzmiało chrapliwe przekleństwo i inny mężczyzna z klanu Węży zapłonął, sypiąc iskrami jak raca, po czym zaczął tarzać się w śniegu, w kłębach dymu z płonących włosów i skóry, kiedy wszystkie komórki jego ciała oddały nagromadzoną w cząsteczkach adenozynotrójfosforanu energię, zmieniając go w pochodnię.
Na głowę kolejnego spadł z nieba wielki czarny kruk, rozdzierając mu szponami twarz i tętnice szyjne, trzepiąc czarnymi skrzydłami, niczym dziwaczny ożywiony hełm. Wąż upadł na ziemię, a wtedy ptak wydarł mu jedno oko i połknął łapczywie. Drakkainen umilkł i patrzył na scenę ze zdziwieniem.
– Dobrraa! – wydarł się kruk. – Dobrraa, urrok! Terraz braat!
– Cześć, Nevermore – rzekł Drakkainen, po czym podszedł do rozpiętego na drzwiach półprzytomnego dowódcy, przed którego okiem wciąż wirował zardzewiały hufnal. Uśmiechnął się i pstryknął w kręcący się kawał metalu, który odpowiedział wysokim brzęknięciem jak kamerton.
Vuko zbliżył usta do ucha Węża.
– Powiedz: zgwałciliście ją?
A potem przez dłuższy czas na podwórzu rozlegały się straszny wrzask i krakanie kruków.
Wypływamy. Siedzę na pokładzie owinięty futrem i wypijam duszkiem kubek gryfiego mleka. Patrzę na rozwścieczone morze o barwie ołowiu, białe grzywy fal pod ciemnym, stalowym niebem i odpędzam demony pijaństwem. Kolejne twarze zabitych przeze mnie ludzi. Z każdym dniem mojej misji robi się ich więcej. Całkiem liczne towarzystwo, które mogę już policzyć tylko z pewnym przybliżeniem. Spore grono dusz, które wysłałem na Morze Płomieni, by ogniste fale rozdzieliły je na dobrą i złą stronę natury. Na dwie postaci – ciemną i mroczną, by na kwitnącej wyspie stoczyły ze sobą śmiertelny pojedynek, po którym po zwycięzcę upomną się odpowiedni bogowie. Wszelkie racje, wszelka wojenna konieczność, które mam w głowie i które powtarzam sobie jak mantrę, nie mają żadnego znaczenia. Wiem, że było trzeba, i nic mi nie jest lżej. Można tylko sięgnąć po stojący między nogami dzban, wlać kolejną miarkę czarnego korzennego płynu do metalowego kubka i próbować się zgłuszyć. Próbować uciszyć te wszystkie zbryzgane krwią twarze, które krzyczą, płaczą i rzężą w agonii. Położyć spać widma, wiedząc doskonale, że znów się obudzą. Zagłuszyć. Zalać trunkiem. Zamknąć. Podeprzeć drzwi i zaplombować taśmą z napisem „trzeba było”. Właśnie że było trzeba.
Fale wdzierają się w ujście rzeki, pierwsza z nich unosi dziób drakkara i strzela na boki odkosami, pierwsze bryzgi piany spadają na pokład i moją twarz. Słona woda na twarzy.
Konieczność.
Słuszność.
A teraz muszę nieść ich wszystkich ze sobą. Skaliste brzegi Wybrzeża Żagli rozjeżdżają się na boki i mamy przed sobą morze. Szerokie, ciemne, pokreślone krechami piany, rozjuszone. Zimowe morze, po którym mktjuż nie pływa.
Tylko my. Na północ. Prosto w jądro ciemności wiszące nad horyzontem. Prosto w zimowy sztorm, siedząc samotnie na pokładzie, w towarzystwie kruka i dzbana. Dryfując na krze.
Mamy już niewielką łódkę na tylnym pokładzie, umocowaną linami, nakrytą płachtą. Wszyscy żyjemy. Poharatani, zmęczeni, ale jakimś cudem żywi.
I płyniemy.
Do Lodowego Ogrodu.
Strzeż się, młodzieńcze, królowej, co rządzi w niebiosach, bo życie cieńsze na pięknym jej dworze od włosa. Zatruty owoc jest serce okrutnej kobiety. Choć słodkie słowo, to w sercach i myślach sztylety. I zwierz, i żmija, gdy kroczy, ze zgrozą umyka. A gdy ci sprzyja, pewnie kark twój skosztuje stryka.(„Słowo o „Królowej „Bólu, pieśń skaldów „Wybrzeże Żagli)
Rozdział 4. Kajdany i Lśniąca Rosą
Kroczyłem leśną ścieżką jako człowiek niewolny. Na moim barku wciąż piekło zaognione piętno, a ja stawiałem krok tam, gdzie mi kazano, trzymałem, przenosiłem, stawałem lub siadałem także na rozkaz. Sam, z własnej woli, mogłem jedynie oddychać. Zostałem niewolnikiem.
Trzy dni wędrowaliśmy z wozami przez górskie lasy, zatopieni w zielonym półmroku. Góry w kraju Ludzi Niedźwiedzi były bardzo piękne i majestatyczne, w dolinach szumiały strumienie i wszędzie wokół miałem albo srebrne skały, albo liście. Nigdy w życiu nie widziałem tak dużo zielonego koloru i takiej obfitości płynącej czystej wody. Wszystko było mokre i zielone.
Pod wieczór zatrzymywaliśmy się w dolinach na brzegu strumieni. Rozkładaliśmy obóz, ale nie kazano nam rozbijać wielkiego namiotu. Wozy ustawiano w czworobok, pomiędzy nimi wiązaliśmy linę i przerzucaliśmy przez nią płachtę namiotową, którą mocowaliśmy na dole. Pod tą płachtą spali Ludzie Niedźwiedzie wraz ze Smildrun i jej synem, my zaś leżeliśmy przy ognisku, z żelaznymi okowami założonymi na nogi i przypiętymi łańcuchem do jednego z wozów, i mieliśmy pilnować, by ogień nie wygasł. Łańcuch pomiędzy okowami był na tyle długi, byśmy mogli chodzić po drewno, stawiając małe kroki, i zamknięty zamkiem, który może był nietrudny do otwarcia, ale bardzo masywny i nie dałoby się go pokonać nożem czy skradzionym gwoździem. Aby go otworzyć, potrzebny był wielki kuty klucz, który Smildrun nosiła przy pasie. Nocą mężczyźni pilnowali na zmianę, siedząc przy ognisku z łukami pod ręką, uzbrojeni po zęby i od czasu do czasu obchodzili obozowisko z pochodnią. Niewiele z nami rozmawiali, ale cały czas starałem się zapamiętać każde słowo, które zrozumiałem, i na drugi dzień potrafiłem rozpoznać, kiedy je wymawiali, choć reszta ich twardej, brzęczącej mowy brzmiała dla mnie jedynie jak szczęk łańcuchów. Domyśliłem się jednak, że wszyscy ci ludzie boją się Smildrun i że żaden nie jest jej mężem. Stale miano nas na oku i nie pozwalano nawet rozmawiać, zwykle zresztą towarzyszył nam Udułaj Hyrkadał, nie mogliśmy więc się naradzić ani niczego przedsięwziąć.
Hyrkadał nie traktował nas tak, jak powinni się odnosić do siebie rodacy, którzy popadli w niewolę w dalekim kraju. Rzadko się odzywał, a jeśli, to jedynie po to, by przekazać polecenie od Smildrun lub pozostałych, albo by zelżyć nas słowami, które mogliśmy zrozumieć.
Jednak głównie wędrowaliśmy – od pierwszego brzasku aż po zmierzch kroczyliśmy pod górę, brnąc po kamienistej ścieżce i pchając ciężkie wozy. A potem i góry, co okazało się niewiele mniej męczące. Od pewnego momentu, kiedy szlak prowadził stromo ku szczytom, wszyscy musieli zsiadać z wozów i koni, więc grubemu, małemu Smigraldowi rychło znudziła się wspinaczka i Benkej musiał dodatkowo nieść go siedzącego mu na karku. Dzieciak usiłował zmusić Benkeja do galopu, dźgając go piętami w żebra i smagając kijem, ale mój przyjaciel nie zwracał na to uwagi i szedł niepowstrzymanie jak muł, choć pot lał się z niego strumieniami i żyły wyszły na czoło.
Trzeciego dnia po południu dotarliśmy na przełęcz, za którą znajdowała się podłużna dolina otulona z dwóch stron górskimi grzbietami, a jej dnem płynął szeroki strumień. Miejsce to było bardzo piękne, ale wtedy tak na nie nie patrzyłem. Piękna czy nie, dolina i stojący w niej dwór z drewnianych bali stały się moim więzieniem i nie wiedziałem, ile czasu przyjdzie mi tam spędzić.
W kraju za górami ludzie rzadko budują z kamienia. Umieją ciosać skały i wydobyte ze strumieni głazy, ale wznoszą z nich jedynie podmurówki i czasami pojedyncze budynki. Wszystko zaś robią tak, jak nakazuje im pieśń, którą zwą Pieśnią Ludzi. Jest tam powiedziane, jak robi się łodzie, jak budować domy i w jaki sposób uprawiać pole czy kuć żelazo. Każdy z nich ją zna i trzyma się jej wskazówek, bowiem wierzą, że jeśli zaczną zbyt wiele rzeczy robić inaczej, ściągną na siebie klątwę albo nawet nastąpi koniec świata. W jakiś sposób pieśń ta jest podobna do Księgi Początku wśród Kirenenów albo Pierwszego Słowa Matki wśród Amitrajów, aczkolwiek nie słyszałem, by ktoś bał się robienia rzeczy, których w niej nie ma, i kiedy dowiedziałem się o tym, pomyślałem, że może każdy lud ma taką pieśń dla siebie. To wtedy uświadomiłem sobie, że pomimo iż ludzie bardzo różnią się między sobą, pod pewnymi względami są tacy sami, potrafią być i podobni, i odmienni naraz. Ta sama rzecz może okazać się zupełnie czym innym, podczas gdy inne, zupełnie obce i odmienne, okazują się tym samym.
Domy zatem Ludzie Niedźwiedzie wznoszą z drewna, którego w ich kraju jest pod dostatkiem. Jak okiem sięgnąć rosną drzewa, niektóre z nich są wysokie jak miejskie mury albo tak grube, że trzeba kilku ludzi, żeby objąć pień. Ścinają je, ilekroć potrzebują budulca, i obrabiają z wielką wprawą – umieją połączyć ze sobą poprzycinane pnie, że trzymają się potem bez jednego gwoździa, chętnie też rzeźbią w nich ozdoby, podobne do posplatanych ze sobą kunsztownie rzemieni, dziwnych stworów i znaków. Zwykle jeden ród mieszka w osobnej zagrodzie, z dala od innych. Budynki wznosi się tam w czworobok, tak jak robiło się to w Kirenenie, a otacza usypanym z ziemi, kamieni i belek wałem, na którym stoi ogrodzenie z grubych, zaostrzonych słupów.
Tak też mieszkała Smildrun, która zaliczała się do możnych. Jej dwór, choć wielki i dostatni, nakryty wysokimi, stromymi dachami z rzeźbionymi głowami smoków na belkach, wydawał mi się jednak dziki i prymitywny. Dom taki zwie się stagn, składa się z wielu budynków ustawionych w kilka czworoboków i zalicza się według Pieśni Ludzi do najokazalszych. Żeby go postawić, trzeba wiele drewna i pracy wielu ludzi.
Widziałem stare, poczerniałe belki, czułem obcy smród zwierząt, dymu, dziwny zapach drewna i nawozu, zjełczałego tłuszczu i skór. Nie był to jakiś odrażający fetor i dość szybko do niego przywykłem, jednak był po prostu obcy. Nad bramą zauważyłem przybitą czaszkę stworzenia podobnego do ogromnego byka z rozłożystymi rogami, a kiedy dmąc w drewniane trąby, otwarto nam wrota zbite z potężnych tramów, słyszałem powarkiwania ogromnych psów podobnych raczej do skalnych wilków, które szarpały się w naszą stronę, prychając pianą i szastając łańcuchami.
Na dziedzińcu obok studni ustawiono zbitą z wielkich bali kratę, na której wisiało cielsko ogromnego potwora z wytrzeszczonymi krwawymi ślepiami i potężną szczęką. Był już obdarty ze skóry; rozpięto ją na drugiej ramie i czyszczono z resztek tłuszczu żelaznymi skrobaczkami, a dwóch półnagich, obryzganych krwią mężczyzn odcinało od tuszy kawały czerwonego mięsa, które układali w drewnianym szafliku. W powietrzu unosił się smród wątpi i roje wielkich much, lśniących jak wykute z miedzi.
Wtedy do głowy by mi nie przyszło, że to po prostu niedźwiedź. Sądziłem, że patrzę na jakąś nieznaną bestię. Jednak w krainie za górami wszystko jest większe i bardziej krwiożercze. Kiedy świeci tam słońce, praży nie gorzej niż u nas na Północy, kiedy leje deszcz, wygląda jak potop, jelenie pDtrafią mieć kłąb wyżej, niż sięga uniesiona dłoń rosłego męża, a niedźwiedzie, stając na tylnych łapach, umiejj ściągnąć z konia jeźdźca, chwytając go za głowę.
Tak przybyłem do dworu szalonej Smildrun, która nosiła osobiste imię Lśniąca Rosą, choć częściej widziałem, jak lśniła od krwi. Później dowiedziałem się, że domownicy za jej plecami nazywają ją Smoczycą.
Czas, który przyszło mi tam przeżyć, ciągnął się bez końca, jednak do opowiadania nie ma wiele. Znój niewolnika jest nędzny i monotonny. Składa się ze zmęczenia i bólu, strachu i nudy, a nade wszystko z ciągłej pracy. I o tym także nie na zbyt wiele do powiedzenia. Po co opowiadać o tym, jak wykopuje się z ziemi rozmaite bulwy, młóci dziwne;boże, szoruje drewniane podłogi, rąbie drwa albo nosi wadę? W gospodarstwie zawsze jest coś do zrobienia, więc gdy skończy się jedną rzecz, natychmiast trzeba zacząć kolejną i nie ma temu końca. Ten zaś, kto znajdzie się w takiej sytuacji, zwykle przestaje myśleć o czymkolwiel innym niż błogosławieństwa niewolnika – łyk zimnej vody albo podpiwka, trochę strawy więcej, chwila wytchnienia lub dodatkowy moment snu. Wkrótce stało się tak: że było to jedyne, na czym nam zależało – Benkejowi mnie.
Gdy tylko wjechaliśmy za bramę, kazano nam rozładować wozy i nosić kupione przez Smildrun towary do komory. Był to osobny budynek z kamiennymi piwnicami, do którego klucz miała tylko ona. Przez cały czas, kiedy nosiliśmy wory, skrzynie i pakunki, towarzyszył nam Udułaj, który patrzył nam na ręce i ani na chwilę nie odkładał tęgiego kija. Zapamiętałem, który to klucz, bo Smildrun nosiła ich przy pasie cały pęk, a wtedy usiłowałem zapamiętywać różne rzeczy, ponieważ uznałem, że mogą się przydać w razie ucieczki.
Potem kazano nam szykować wielką ucztę na powitanie pani, więc rąbaliśmy drewno, rozpalaliśmy wielkie palenisko, obieraliśmy bulwy, toczyliśmy beczki i obracaliśmy rożny, na których piekły się w całości tusze saren i dzików. Nie byłoby tu także niczego godnego uwagi, gdyby nie to, że przez cały dzień nie dano nam ani kęsa strawy, tymczasem musieliśmy przez długie godziny pilnować skwierczącego i rumianego mięsa, nosić półmiski pełne jadła i kosze chleba, jednak nie wolno nam było nawet ich dotknąć, a Udułaj obiecał nam ciężką chłostę, jeśli któryś choćby obliże palce.
– Zadbałem o wasze zdrowie i czystość waszych ciał – oznajmił. – Powiedziałem zacnej Smildrun, że nam, Amitrajom, Pramatka nie pozwala spożywać ciał dzieci ziemi ani pić sfermentowanych napojów, dlatego nie dostaniecie nawet kości, które pójdą dla psów. Po uczcie zaś zostaniecie napiętnowani żelazem i zostanie wam wypalony znak zacnej Smildrun, taki sam, jaki noszą jej woły i konie i jaki ma na żaglu jej łódź.
Kiedy to mówił, Benkej dokładał do paleniska. Odłożył bierwiono i wstał powoli z zaczerwienioną, spoconą twarzą. Szybko zaprzeczyłem ruchem głowy, więc nie powiedział niczego, ale poznałem po jego wzroku, że starzec właśnie wydał na siebie wyrok śmierci.
– Nie żyjesz już, koźle – powiedział Benkej w chwilę potem, kiedy Udułaj już sobie poszedł. – Chodzisz jeszcze, skrzeczysz i oddychasz, ale tyle to warte, co bieganie gęsi z odciętym łbem. Jesteś już martwy. Dopilnuję tego, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.
Rzeczywiście wypalono nam na barku znaki Smildrun. Czekaliśmy na kaźń przez całą ucztę i jedyne, na czym mi zależało, to nie drżeć ze strachu ani nie płakać. Było to o wiele gorsze niż za pierwszym razem. Najpierw zaprowadzono Benkeja do stołu, przy którym biesiadowała Lśniąca Rosą, i dwóch mężów zdarło z niego koszulę, a potem przytrzymało za ramiona. Naszej pani przyniesiono żelazny kosz z węglem, z którego sterczał trzonek piętna, a ona bawiła się nim dłuższy czas, wywijając rozżarzonym końcem przed twarzą tropiciela, zbliżając je w różnych miejscach do piersi i brzucha Benkeja, a potem oddalając, jakby igrała z dzieckiem, a wreszcie przystawiła mu je do ramienia, zamknąwszy oczy i oblizując czubkiem języka górną wargę, a z jego rany szedł dym.
Kiedy przyszła moja kolej, nic nie mogłem poradzić na to, że trzęsły mi się nogi, ani na to, że ogłuszył mnie własny wrzask, zanim po czasie, który trwał chyba tydzień, odjęła piętno. Trzymała je tak długo, że żelazo ostygło w ranie i czułem wyraźnie swąd przypieczonego mięsa. Kiedy mnie puścili, ulga trwała ledwie chwilę, potem ogarnął mnie ból tak okropny, że opadłem na kolana i zdawało mi się, iż oślepłem.
po tym wszystkim pokazano nam miejsce do spania, gył to długi, kryty strzechą budynek, z którego część okazała się oborą dla wołów i bawolic, a część przeznaczono na nocleg dla nas. Nie byliśmy jedyni. Mieszkało tam jeszcze dziesięciu innych niewolników, głównie mężczyzn, z czego trzech miejscowych, których pozwolono Smildrun zniewolić za jakieś przewiny. Mają tam bowiem taki zwyczaj, że jeśli ktoś wyrządzi komuś jakąś krzywdę, może zostać oddany skrzywdzonemu na okres, jaki ustali sąd, by odpracował swoją winę. Były tam jeszcze dwie kobiety, stara i młoda, które porwano na wybrzeżu Prowincji Kangabadzkiej, oraz pięciu mężczyzn, którzy byli wioślarzami na amitrajskiej galerze wojennej i pochodzili z różnych narodów. Mieli tego pecha, że galera, na której przykuto ich do wioseł, padła łupem okrętu zacnej Smildrun, a nie kogoś innego, bo jak dowiedziałem się później, inni żeglarze nie brali w niewolę wioślarzy z galer, ale puszczali ich wolno, zadowalając się załogą.
W chacie dla niewolnych cuchnęło i było ciasno. Spało się na siennikach umieszczonych w zbitych z żerdzi pryczach ciągnących się wzdłuż ścian, znajdowało się tam jeszcze palenisko i żelazny kocioł. Kiedy jednak przyszliśmy, był już pusty.
Nikt z nami nie rozmawiał i my nie mieliśmy ochoty z nikim rozmawiać.
Udułaj wskazał nam swoim kijem puste prycze i wyszedł, spał bowiem gdzie indziej. Nie mieliśmy siły nawet się rozebrać, po prostu upadliśmy na worki wypełnione zetlałą starą słomą i usiłowaliśmy zasnąć. W siennikach zyło mnóstwo maleńkich owadów, które cięły bezlitośnie, więc do rana byłem cały pokryty swędzącymi rankami i niewiele spałem. Na domiar złego dostałem gorączki od oparzenia.
A potem popłynęły smutne, szare dni, kiedy nie był0 nic poza niezliczonymi gospodarskimi pracami. Moje ramię spuchło i sączyła się z niego ropa. Narzędzia były dużo większe i cięższe niż te, których używaliśmy w pałacu.
Kiedy przybyliśmy do domu Lśniącej Rosą, nadchodziła jesień. W tamtej stronie świata jest to pora roku, która wygląda bardzo pięknie. Liście zmieniały kolory, robiły się czerwone albo złote i spadały z drzew. Codziennie o świcie kazano nam maszerować na pola, które wznosiły się tarasami na zboczach doliny, i wykopywać stamtąd dorodne podłużne bulwy lub zrywać owoce z drzew w sadach i wokół pól. Kiedy przybyliśmy, zboże było już zwiezione, a żniwa przypadają u nich tylko raz w roku. W kraju za górami mają mniej rodzajów owoców i niemal żadnego z nich nie widziałem przedtem. Jednak wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia, zbieraliśmy, wykopywaliśmy lub zrywaliśmy i zwoziliśmy do spichlerzy Lśniącej Rosą.
Przez pierwsze tygodnie nie myśleliśmy o niczym innym niż o ucieczce. Wymyślaliśmy przeróżne sposoby, ale wcale nie było to łatwe. Na noc zamykano nas w chacie, a na dziedzińcu spuszczano psy. Na polach stale pilnowało dwóch zbrojnych z końmi, co gorsza, w sąsiedniej dolinie i w górach stały gospodarstwa mniej możnych kmieci, którzy pracowali na polach Smildrun i dostawali za to część plonów, zaciągali się na jej okręt, kiedy wyruszała rzeką na morza, i we wszystkim byli od niej zależni.
Mi polu często nakłaniali nas do ucieczki, bo okazało się, że za każdego schwytanego niewolnika dostają od Lśniącej Kosą sztukę złota, którą nazywali gwichtem, a w której było mniej więcej tyle kruszcu co w dwóch dirhamach. nla takich jak oni był to majątek, dzięki któremu nie musieli kłopotać się o strawę przez rok. Do tego trzymanie jakichkolwiek zapasów jedzenia było zakazane i karane chłostą, a naszą chatę często przeszukiwano.
Z pozostałych niewolnych też nie mieliśmy większej pociechy. Każdy trzymał się na uboczu i licząc razem z Udułajem, tylko pięcioro mówiło w naszej mowie. Pozostali rozmawiali językiem Wybrzeża Żagli, jak ludzie żyjący za górami nazywają swój kraj. W ich mowie brzmi to „Smarselstrand”.
Krótko po naszym przybyciu stało się jednak tak, że uciekło dwóch ludzi. Byli to tutejsi, skazani na niewolę u Smildrun za kradzież. Jeden z nich ukradł jej konia z pastwiska, zaś drugi, młody chłopak, wędrując przez góry, zabił jej kowcę, bo jak twierdził, przymierał głodem. Koniokrad poszedł w niewolę na dziesięć lat, a włóczęga na trzy, z czego rok już spędził w gościnie u Lśniącej Rosą.
Uciekli sprytnie – zbierając chrust, znaleźli jakieś grzyby, które ususzyli i utarli na proszek, i dosypali psom do karmy. W nocy wszystkie były chore i otumanione, i nie miały siły nawet szczekać, a dwa później zdechły. Obaj mężczyźni podczas naprawy strzechy ponacinali sznurki splatające pędy i przygotowali tę część dachu tak, że nikt niczego nie zauważył, a kiedy nastała noc, po prostu otworzyli kawałek strzechy i wydostali się na dach. Stamtąd przebiegli na drugi koniec obory i przeskoczyli na dach spichrza, a potem pobiegli nim aż do częstokołu. Wartownik pilnujący w nocy rzadko tam zachodził i głównie stał na drewnianej wieży nad bramą, oni zaś zachowywali się cicho. Mieli długi rzemień z przywiązanym sierpem, który skradli za dnia, i dzięki niemu przedostali się na częstokół, po czym zsunęli z drugiej strony i uciekli w góry. O tym wszystkim dowiedzieliśmy się rano, kiedy mieliśmy iść w pole i okazało się, że dwaj ludzie znikli, a w dachu nad sąsiekiem zieje dziura. Nazywali się Snakaldi Serdeczna Dłoń – ten, który ukradł konia, a młodym włóczęgą był Harulf Czytający Ze Śniegu.
Natychmiast zaczęto dąć w długie na kilka kroków wydrążone trąby, grając specjalny sygnał, który oznaczał ucieczkę. Ludzie Smildrun i ona sama nie wyglądali na stropionych, a raczej uradowanych, przekrzykiwali się i gwizdali, dosiadając koni, zabierając łuki i zwinięte w pętle długie rzemienie. Wściekli się, dopiero gdy odkryli, że psy są chore.
Także wieśniacy wyruszyli w góry z własnymi psami, bronią i wielkim hałasem i nikt wówczas nie pracował na polu.
Ci, którzy pozostali w grodzie, by nas pilnować, wyglądali na rozjuszonych i nie szczędzili nam razów. Udułaj, który był kimś w rodzaju starosty dla niewolnych, wydawał się przerażony. Trzęsły mu się ręce, a oczy zwilgotniały i ten widok był dla nas prawdziwą pociechą.
Ścigający wrócili trzeciego dnia około południa, prowadząc uciekinierów na rzemieniach za końmi. Obaj mieli ubrania w strzępach, pętle zaciskały im się na szyjach i musieli cały czas biec, napinając rzemień związanymi dłońmi. Gdyby którykolwiek z nich upadł i zaczął być wleczony, zadusiłby się, ale ludziom Smildrun nie chodziło o to, więc zatrzymywali się i biciem zmuszali ich do powstania na nogi. Obaj byli poobijani i pokrwawieni, a Snakaldiemu wybito oko.
Sprowadzono nas na dziedziniec i kazano patrzeć, jak przywiązują Harulfa do tej samej kratownicy, na której wieszano do oprawiania upolowaną dziczyznę. Potem wystąpiła Smildrun, boso, ze związanymi włosami i ubrana tylko w cienką koszulę. Smoczyca przyniosła sobie pleciony z rzemieni bicz na krótkim trzonku. Kiedy wywinęła nim nad głową, dał się słychać zawodzący odgłos, a potem pejcz z trzaskiem smagnął skórę na plecach młodego Harulfa, od razu przecinając ją i ukazując szkarłatną ranę. Smildrun tańczyła po brukowanym dziedzińcu, wywijając pletnią, ale nie słychać już było świstu rzemienia ani trzasku uderzeń, tylko przeraźliwe wycie dręczonego chłopaka.
Patrzyliśmy na to w milczeniu, dygocąc, jakbyśmy wyszli z lodowatej wody, niewolnik stojący obok mnie trząsł się i płakał bezgłośnie, zaś Benkej patrzył na kaźń przymrużonymi oczami i żuł słomkę, którą przesuwał w ustach z jednej strony na drugą, i widać było, że jest blady z wściekłości.
Lśniąca Rosą lśniła od potu i krwi, wywijając pletnią, koszula przylepiła się do jej zwalistego ciała z podrygującymi wałami tłuszczu, wielkie, baloniaste piersi wezbrały, jakby chciały rozerwać sznurowanie cienkiego płótna, oblizywała wargi, krople posoki obryzgały jej twarz i zrozumiałem, że ją to podnieca, że jest nagrzana jak klacz w rui. Biła tak długo, aż chłopak przestał krzyczeć i zwisł na drewnianej ramie, więc odwiązano go i ciśnięto na podwórze jak łachman, a potem przy. wleczono Snakaldiego. I znów pejcz zawył w powietrzu, i znów bryznęła krew. Trwało to bez końca, a my staliśmy i patrzyliśmy, słuchając krzyku katowanego człowieka, którego nazywano Serdeczna Dłoń, ale i krzyków Smildrun, która przy każdym uderzeniu wydawała z siebie ochrypły jęk.
Wreszcie Snakaldi także zawisł na rzemieniach, a Lśniąca Rosą opadła z sił. Miałem nadzieję, że na tym koniec, lecz najgorsze dopiero miało nadejść.
Najpierw ocucono ich obydwu, jednak Snakaldiego nie odwiązano, ale wtarto mu w rany na plecach garść soli. Nie miał już siły krzyczeć, wił się tylko i wydawał z siebie cichy, przerażający skowyt, jak konający pies. Tego także nie było dość Lśniącej Rosą, więc dwóch ludzi złapało włócznie, których używano do polowania na niedźwiedzie. Włócznie te miały wąskie, liściowate groty, poniżej zaś drzewca okute żelazem na długość łokcia, zaopatrzone w dwa sterczące na boki kolce. Wbijano je niedźwiedziowi w pierś, a kolce miały oprzeć się o jego ciało, by nie nadział się zbyt głęboko i nie zdołał dosięgnąć myśliwego.
Obaj mężczyźni podeszli do nieszczęsnego Snakaldiego z boków i powoli wbili mu rohatyny pod pachy, tak by wyszły karkiem z obu stron głowy. Potem odwiązali go od ramy i zanieśli przed otwartą bramę, trzymając za drzewce. Obwiązali rzemieniem i wciągnęli na podest wieży obserwacyjnej. W końcu drzewce oparto o podest, a na ostrza założono łańcuchy zakończone żelaznymi kółkami, które były umocowane do belki tuz pod dachem wieży. Skrzyżowane włócznie pochyliły siC lekko do przodu i utrzymały nabite, drgające ciało nad bramą, tuż nad czaszką bawołu.
– Chciał umrzeć, patrząc na góry i niebo! – wrzasnęła Smildrun i wydała z siebie upiorny, jazgotliwy śmiech. – Niech więc się tak stanie!
Potem przyszła kolej na młodego włóczęgę, który omal oszalał ze strachu, jego jednak nie przebito rohatynami, a zamiast tego Smildrun obcięła mu wszystkie palce u jednej stopy wielkimi cęgami do wyciągania gwoździ, które rozżarzyła w palenisku. Nie była jednak zadowolona, bo w połowie kaźni chłopak zemdlał i nie dało się go ocucić.
Po tym wszystkim zagnano nas do najcięższej pracy i nie dano jeść ani pić przez trzy dni.
Stara kobieta z Kangabadu osłabła potem i tydzień później umarła.
Snakaldi Serdeczna Dłoń, który pochodził z plemienia zwanego Ludzie Konie, skonał dopiero nocą, jednak jego ciało pozostało nad bramą.
W tym czasie zupełnie straciłem nadzieję. Przestałem się odzywać nawet do Benkeja. Po prostu snułem się i robiłem, co mi kazano. Zrozumiałem, że nie zdołamy uciec, że nie znamy kraju i nie unikniemy konnego pościgu z psami. W górach trudniej uciekać niż gdzie indziej, bowiem często nie można iść inaczej niż szlakiem. Poza nim czyhają przepaście i ściany skalne, zaś ten, kto zna góry, szybko może zablokować wszystkie przejścia.
Harulf zdołał zwlec się z posłania dopiero po kilku dniach, nie mógł chodzić, więc kuśtykał, podskakując i wspierając się na rozwidlonym drągu, który trzymał pod pachą. Musieliśmy poić go i karmić łyżką jak dziecko. Kolejnego dnia nie pozwolono mu położyć się spać, zamiast tego zabrano go do dworu Smildrun i długo w noc słyszeliśmy dobiegający stamtąd krzyk. Nie dowiedzieliśmy się, co tam się działo, a on nic nie chciał powiedzieć. Powtórzyło się to jeszcze następnej nocy, a rankiem chłopak ponownie zniknął. Wydawało się niemożliwe, żeby zdołał wydostać się z gródka i ujść – chory, zmaltretowany i okulawiony, a jednak przepadł jak dirham w studni. Jego ucieczka stanowiła tajemnicę niezbyt długo, zanim ktoś nie wszedł do łaźni i nie odkrył, że Harulf Czytający Ze Śniegu z plemienia Ludzi Gryfów powiesił się na belce, na której suszyły się zioła, używając do tego własnych spodni.
Wydawało mi się wtedy, że wiem, jak czuje się starzec, którego życie dobiegło kresu i nic nie może go już spotkać. Budziłem się świtem i starałem wyjść jak najszybciej z chaty, bowiem ten, kto wychodził ostatni, otrzymywał uderzenie pletnią. A potem próbowałem przeżyć do zmierzchu. To wszystko. Nie odzywałem się ani nie patrzyłem na nikogo. Kiedy kazano mi wziąć do ręki motykę, kopałem. Kiedy wskazano kosz, niosłem. Kiedy dano mi kubek, piłem. Kiedy podsunięto miskę gotowanej kaszy, jadłem. Kiedy do mnie mówiono, patrzyłem jak kowca. Dni mijały i robiły się coraz krótsze i coraz zimniejsze. Nad ranem trawa robiła się biała i trzeszcząca, a kałuże zastygały. Odrastały mi włosy. Tylko po tym orientowałem się, że czas płynie.
Pewnego dnia Benkej nie wytrzymał i załatwił tak, żebyśmy obaj sprzątali oborę i wywozili gnój.
– Jestem cierpliwy, tohimonie – powiedział, nabierając słomę z nawozem na widły. – Jednak nie rozumiem, co zamierzasz. Milczysz. Patrzysz pod nogi. Bez słowa robisz wszystko, co każe ten amitrajski chudy knur. Czekam, dni uciekają, ale to się nie zmienia i nie rozumiem, do czego to prowadzi.
– Nie prowadzi do niczego – odrzekłem. – Nie wiem, co moglibyśmy zrobić. Nie wiem, jak pokonać częstokół. Nie wiem, jak uniknąć psów i pościgu. Nie wiem, jak znaleźć drogę w tym przeklętym kraju. Nie chcę, żebyśmy skończyli na bramie, nadziani na włócznie. Nie wiem nic. Jestem tylko podrostkiem, który został niewolnikiem. Nawet każdy z tych dzikusów jest dwa razy większy od nas. Nie mam pojęcia, czy moglibyśmy ich pokonać, choćbyśmy mieli miecze w ręku. Nie wiem, co moglibyśmy zrobić, Benkeju. Zabici mężowie dorównywali im siłą i pochodzili z tego kraju. A teraz nie żyją.
Pobladł, kiedy mówiłem, zacisnął dłonie na trzonku wideł i zdawało mi się, że mnie uderzy. Zamiast tego cisnął widły o ziemię, a potem kopnął w ścianę.
– A więc przepadło! – warknął zduszonym głosem, starając się nie krzyknąć. A ja zamarłem, bo Benkej zaczął mówić po kireneńsku: – To koniec! Zgnijemy tutaj, a Snop i N’Dele obaj przepadną! Kireneni idący z Lemieszem zostaną wybici! Pramatka zwycięży i pożre nasz kraj! Koniec! Nie ma żadnej nadziei! Skoro Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata
i Pierwszy Jeździec, nie umie wywieść w pole kilkorga kosmatych dzikusów! Koniec z klanem Żurawia, skoro Jego kaitohimon jest słaby! Myślałem, że wywalczymy sobie prawo do życia! Że idę u boku Nosiciela Losu i będę mogł umrzeć, walcząc za wolnych ludzi! A jeśli przeżyję, będę mógł dołączyć do klanu Żurawia gdzieś w nowymKirenenie, w kraju wolnych ludzi! Ale nic z tego. Pokonała nas tłusta maciora z batem! Po co komu armie! Cesarza może złamać garstka brudasów z drewnianej budy gdzieś w górach! Wystarczy kilka razów pletnią i cesarz zmienia się w niewolnika.
Zamilkł na chwilę, a ja czułem się tak, jakbym się budził.
– Jesteś synem najlepszego władcy, jakiego nosiła ta ziemia, Filarze. Wyznaczył cię na następcę. Nauczono cię, jak rządzić. Nauczono cię walczyć. Nauczono cię tysięcy rzeczy, o których ja nie mam nawet pojęcia. Nie wierzę, że nie umiesz znaleźć sposobu na poradzenie sobie z jedną tłustą zdzirą i jej bandą dzikusów. Ich jest tylko dwudziestu trzech! Po prostu nie wierzę! Powiedz mi, po co umarł Hacel, syn Bednarza? Za co zginął Brus, syn Piołunnika? A na koniec powiedz mi, tohimonie, jaki los czeka Wodę, córkę Tkaczki? Być tohimonem, pierwszym wśród równych, może zostać tylko ktoś, kto różni się od pozostałych! Kto zawsze będzie władcą i dowódcą, gdziekolwiek się znajdzie. Nawet spętany i pokonany zawsze będzie tym, który robi to, co do niego należy, i który nigdy nie opuszcza rąk. Dlatego idziemy właśnie za kimś takim! My, wolni Kireneni. Wybieramy tohimona jako pierwszego z nas. Tego, który wie. Tego, który prowadzi. Wtedy, kiedy własny rozum każdego z nas z osobna nie wystarczy.
Podniosłem pięść do czoła i otuliłem ją drugą dłonią.
– Kodai massa, askaro – powiedziałem, czując, że łzy toczą mi się po twarzy. – Wybacz mi słabość. To się juz nie powtórzy. Teraz musisz znów być cierpliwy, ale tym razem już będę szukał sposobu. Wkrótce powiem ci, co zrobimy, i przysięgam, że wyrwiemy się stąd. Ale znajdę lepszy i pewniejszy sposób niż ucieczka na ślepo, podniósł głowę.
– Lepszy sposób niż ucieczka?
– Zagram z nimi w tarbiss. I ogram ich. Oni są jak niedźwiedzie albo skalne wilki. Wielcy, silni i groźni. A ja będę jak wąż, Benkeju. Jak skorpenica. Na kogo postawisz? Śpiącego niedźwiedzia czy przyczajonego węża?
Z pozoru nic się potem nie zmieniło. Pracowaliśmy, drzewa stały nagie i czarne, jak martwe. Ptaki gdzieś znikły. W ich miejsce pojawiły się inne. Padał deszcz, zmieniając ziemię w błoto, które czasem twardniało z zimna jak kamień. Deszcz zmieniał się w tańczące w powietrzu zimne kłębki i piórka, które osiadały na ziemi. Ale nie patrzyłem już na to oczami niewolnika. Patrzyłem jak strateg. Jak szpieg. Jak skrytobójca. Każda rzecz mogła mieć znaczenie. Otworzyłem uszy i oczy. Słuchałem plotek, dowiadywałem się. Znów zacząłem uczyć się języka. Czekałem. Zwinięty w kłębek wśród suchych liści. Niewidoczny. Niepozorny. Jadowity. Byłem wężem.
Słuchałem ich mowy i zapamiętywałem słowa. Stopniowo zaczynałem też rozumieć, co mówią, nawet gdy rozmawiali między sobą. Udawałem jednak, że rozumiem niewiele, i reagowałem tylko wtedy, gdy mówiono do mnie głośno i wyraźnie, używając prostych słów.
Przyglądałem się Ludziom Niedźwiedziom i szukałem słabych punktów. Starałem się dociec, kto jest od kogo ważniejszy, kto kogo nienawidzi i kto się kogo boi.
Równocześnie byłem potulnym, zastraszonym niewolnikiem. Posłusznym i niesprawiającym kłopotu.Czekałem zwinięty w kłębek.
Dni zrobiły się jeszcze krótsze, jesienne plony zwieziono z pól i coraz częściej pracowaliśmy w obejściu albo wręcz pod dachem. Zazwyczaj rąbaliśmy drewno na opał, które potem podpalano ułożone w wielkie stosy i zasypane ziemią, tak by tylko się tliło, zmieniając w węgiel. Kopaliśmy i zwoziliśmy pociętą na kostki dziwną czarną ziemię, która także mogła służyć na opał. Garbowaliśmy skóry. Naprawialiśmy narzędzia.
Śnieg padał i topniał, a czasem leżał przez kilka dni. Słyszałem o śniegu, ucząc się o dalekich krajach, ale nie umiałem go sobie przedtem wyobrazić, bo widziałem coś takiego tylko w dzieciństwie, kiedy przyjeżdżaliśmy do górskiego pałacu. Dlatego kiedy pierwszy raz zobaczyłem sypiące się z nieba białe płatki, byłem zdumiony. Sądziłem, że to sypią się kwiaty.
Domownicy często wyruszali na polowania i przywozili do dworu tusze ogromnych jeleni porośniętych rudawym futrem albo inne większe i mniejsze zwierzęta. Wozili je na dziwnych wozach, zamiast kół miały długie drewniane podpory, na których łatwo ślizgały się po śniegu i lodzie. Nazywali je saskja.
Oprawialiśmy zdobycz, wędziliśmy albo mieszaliśmy mięso z solą i innymi przyprawami, a potem dusiliśmy je w kotłach, wkładaliśmy do glinianych dzbanów i zalewaliśmy gorącym tłuszczem. Mieli tam wiele sposobów na to, by przechować mięso i warzywa przez długie miesiące, i bardzo się tym interesowałem, bo wydawało mi się to korzystną wiedzą dla kogoś, kto zamierza przemierzać góry. Jednak wiedzieliśmy, że nastąpi to nie wcześniej, niż kiedy stopnieją śniegi i zrobi się cieplej.
Wcześnie zapadał zmrok i dzięki temu pozwalano nam dłużej spać, czasem też mogliśmy siedzieć w naszej chacie przy ogniu i grzać zupę z resztek w kociołku, pogryzając skradzione kawałki chleba.
Przez naszą dolinę zaczęli też ciągnąć podróżnicy. W tamtym kraju ludzie niechętnie siedzą w miejscu – wyruszają na zamorskie wyprawy albo przemierzają kraj jako wędrowni handlarze. Wielu po powrocie z morza ma jeszcze długą drogę do domu przez lasy i góry. Często też starają się rozmnożyć bogactwa, które przywieźli z naszego wybrzeża i innych krajów, i parają się handlem. Kupcy jednak nie byli zapraszani do gródka Smildrun, ale i nie prosili o gościnę. Rozkładali się obozem nad potokiem, otaczając ognisko ciężkimi wozami i zbrojnymi. Jest w tym kraju tak, że jedyną władzę stanowi zwoływany kilka razy do roku wiec – wtedy stosuje się prawo, załatwia spory i radzi. Na co dzień jednak zamiast prawa wystarczy im trzymana w ręku broń. Ludzie ci handlują i kupują wtedy, gdy wiedzą, że nie opłaci im się bić ani próbować odbierać towaru siłą. Dlatego wozy kupców stawały w oddali od grodu na znak, że nie będą go napadać, lecz nie odkładali broni, pokazując, że również nie opłaci się ich zaczepiać.
Do obozu kupców poszedłem, by zanieść skórki, które Smildrun zamierzała sprzedać lub wymienić. Sprzedający mieli na wozach gwoździe, głowice toporów, noże i groty strzał, ale także wiele innego dobra. Szybko stało się tak, że w Smoczycy obudziła się kobieta i całkowicie pochłonęło ją oglądanie kolorowych nici i wstążek, chustek i biżuterii, i przestała się mną interesować. Mężczyźni którzy przyszli razem z nią, z kolei zajęci byli dobijaniem targu z futerkami i przepijaniem do kupców rogami październikowego piwa.
Podszedłem do rosłego męża, jednego z tych, którzy strzegli wozów, a który miał na podłużnej tarczy wymalowany znak, jaki widziałem już wcześniej na podartym kaftanie Snakaldiego zwanego Serdeczną Dłonią. Dwa końskie łby skrzyżowane szyjami, jakby tuliły się do siebie. Znak Ludzi Koni. Podałem mu kubek piwa, który nalałem przedtem jakby nigdy nic i nikt nie zwrócił na to uwagi.
Wskazałem znak na jego tarczy i powiedziałem tylko:
– Snakaldi Serdeczna Dłoń. Znam Snakaldi. Snakaldi dobry człowiek.
Przyjął kubek i podziękował, ale imię, które powiedziałem, nie zrobiło na nim większego wrażenia.
– Snakaldi? Nie znałem. Pewnie ktoś z Dębowej Przystani. To był nasz?
Znowu wskazałem znak na tarczy.
– On Ludzie Konie. On tu umrzeć. Może ty powiedzieć rodzina? Nie trzeba dobry człowiek leży jak pies.
Mężczyzna spojrzał na mnie uważnie, a potem odstawił kubek na burtę wozu i ściszył głos.
– Chcesz mi coś opowiedzieć, chłopcze? Zginął tu jeden z Ludzi Koni? Opowieść? – to ostatnie słowo wygłosił bardzo wyraźnie.
– Nie umie opowieść – odparłem. – Za mało słowa. Powie jak umie. Snakaldi wracać dom. Ukraść koń zacna Smildrun. Ona złapać Snakaldi do niewolnik. U Smildrun Lśniąca Rosą dużo bicia, dużo pracy, mało strawa. Snakaldi mieć mieszkać dziesięć roki. Trzy lata pracować, często bity. On powiedzieć dosyć, hajsfynga. Wracać dom. Smildrun złapać. Bić pletnia. Wcierać sól w ranyprzypalać żelazo i ogień. Nadziać na rohatyny do niedźwiedź i powiesić częstokół. Długo i okropnie umierać Snakaldi Serdeczna Dłoń. Mnóstwo męczarnie. Jego ciało porąbać i rzucić psy. Smildrun zła kobieta. Tak nie wolno. Ty powiedzieć w twoje plemię. Może on mieć rodzina, może ktoś go szukać, a on teraz nie żyć i jego duch smutny, daleko od dom. Snakaldi dobry człowiek.
Tamten człowiek wysłuchał tego wszystkiego, ale nie udało mi się wyczytać z jego twarzy, co sobie myśli. Jednak tamtego dnia zasiałem po prostu pierwsze ziarno. I nie miałem pojęcia, czy coś z niego wyrośnie.
Im ciemniejsze, zimniejsze i krótsze robiły się dni, tym rzadziej zapuszczano się za palisadę dworu. Wydawało się, że Ludzie Niedźwiedzie boją się mroku. Czasem pojawiała się dziwna gęsta mgła snująca się pasmami w dolinie i wtedy pospiesznie powracano za wały, porzucając wszelkie zajęcia, i dęto w trąby. Potem zaś zapalano wszystkie lampy i ryglowano drzwi. Coś nadchodziło wraz z zimową ciemnością, coś, czego nie chcieli nawet oglądać, i nie wiedziałem, co to było. Czasami nocami dochodziły spoza grodu dziwne odgłosy, od których ciarki chodziły po plecach. Ci niewolnicy, którzy siedzieli tu dłużej, mówili, że niedawno, może rok albo dwa temu, obudziło się pradawne zło mieszkające na uroczyskach i zaczynają stamtąd wychodzić potwory. Inni wyśmiewali opowiadających, aleja przypomniałem sobie upiora roiho, który prześladował mnie do niedawna, i przeszył mnie dreszcz.
To wtedy zginął jeden z braci Smildrun.
Mgła nadeszła w środku ciemnego, pochmurnego dnia i Smildrulf – tak się nazywał, nie zdążył wrócić z polowania. W nocy dobijał się do bramy, słychać był0 jego krzyk, lecz nikt nie dotknął zawory, ani nawet nie spojrzał w tamtą stronę. Kiedy rano otwarto wrota, znaleziono go martwego. Nie miał żadnych ran na ciele, ani jedna kość nie została złamana, a jednak był martwy. Głowę miał odwróconą zupełnie do tyłu, zamiast rąk z barku wyrastały mu nogi, a z bioder ręce. Nikt ich nie odrąbał ani nie przyszył w inne miejsca, nie skręcono mu też karku. Wyglądał, jakby taki się urodził. Oczy miał otwarte i zupełnie białe. Ludzie Niedźwiedzie nie usypali Smildrulfowi stosu z drewna, jak mają we zwyczaju, nie odesłali go do swojego boga, ale zamiast tego przebili trzema oszczepami i zanieśli na bagno w odległej części doliny, gdzie kazano nam wyrąbać lód oskardami, aż do czarnego, tłustego błota i wody, która nie zdążyła zamarznąć. Tam odrąbano mu głowę i wszystkie kończyny, ułożono je w normalnym porządku i przybito oszczepami, wpychając członki głęboko w muł. Potem wróciliśmy w wielkim pośpiechu za częstokół, trzy razy przemierzając zamarznięty po brzegach potok. Ludzie Niedźwiedzie pili później kilka dni, ale nie na cześć zmarłego, lecz ze strachu. Nigdy potem też nie wypowiadano jego imienia.
Nie widziałem wtedy żadnego roiho, choć czasem dostrzegałem jakiś ruch kątem oka, znajdowałem dziwaczne ślady na śniegu. Na własne oczy widziałem też, co stało się ze Smildrulfem, i nie umiem tego wyjaśnić inaczej, niż tylko tym, że spowodowało to jedno z imion bogów.
Wciąż jednak nie udało mi się ruszyć z miejsca. Byliśmy niewolnikami bez żadnego znaczenia. Kiedy nie sprawialiśmy kłopotu, po prostu nas nie widziano. Kiedy coś się nie spodobało – karano. Musiałem to zmienić.
Pojawiająca się „zimna mgła”, jak to nazywali, miała jedną dobrą cechę – wypłaszała zwierzęta z leśnych i górskich mateczników, tak jak to dzieje się w czasie pożaru. Czasem udawało się wówczas na nie zapolować i wkrótce spiżarnie we dworze pękały w szwach.
W taki właśnie sposób do naszej doliny przybyło stado dzikich koni.
O świcie wypatrzył je wartownik z wieży nad bramą. Natychmiast zaczęto dąć w rogi i zwoływać się, a mnie zamarło serce, bo byłem pewien, że znowu uciekł człowiek, mimo iż leży śnieg, i znów będę musiał patrzeć na kaźń. Przez jeden okropny moment sądziłem, że to Benkej, aż wynurzył się z wychodka, by zapytać, co się dzieje.
Stado dostało się w dolinę wysoką przełęczą, tą samą, którą myśmy do niej trafili, i praktycznie zostało w niej uwięzione. Dolina wyglądała jak wielkie koryto, wzdłuż ograniczona pasmami górskimi. Na zboczach ciągnął się las, górskie łąki i pola. Można było z niej wyjść też drugą przełęczą, zwaną „dolną”, z progami, po których spadał strumień, ale droga, choć łagodniejsza niż przez „górną”, jednak była wąska, skalista i nieodpowiednia dla spanikowanego stada dzikich koni.
Kiedy stado wypatrzono, pasło się na łące daleko po drugiej stronie strumienia, ledwo je było widać u podnóża gór, jednak wartownik miał bystre oczy. Natychmiast rozesłano jeźdźców w przeciwne strony doliny i w krótkim czasie na obu przełęczach stanęli kmiecie z linami, a także z trąbami i bębnami, a nawet dzierżąc w rękach kotły i warząchwie, by odpędzać stado, gdyby chciało przebiec przez przełęcz. Nam także kazano wyjść z grodu, wszyscy biegali w kółko, siodłając konie, trocząc długie arkany, a ciskająca się wokół Smildrun rozdająca domownikom kopniaki i kuksańce jeszcze potęgowała bałagan. Patrzyłem na zamieszanie wokół i uznałem, że są to ludzie pyszni, zbyt zadufani we własną siłę i łatwo mogą zostać zaskoczeni. Taka rzecz mogła mi się kiedyś do czegoś przydać.
Tego dnia uznano, że obejdziemy się bez posiłku, i wkrótce brnęliśmy w śniegu wraz z jeźdźcami, usiłując zapędzić stado gdzieś, gdzie zdołamy je połapać na arkany. Dolina była jednak duża i poza gonitwami do upadłego niewiele z tego wszystkiego wynikało.
Stado liczyło dwadzieścia trzy wierzchowce. Były to bardzo piękne zwierzęta, dużo większe niż nasze, wszystkie o pręgowanej brunatnopłowej maści, jednak ogier, który je prowadził, był zupełnie złoty. Wyglądał jak stwór z baśni, o skierowanych do tyłu kręconych rogach, z sierpowatymi odrostami, szerokiej piersi, garbonosym łbie i wygiętej szyi niczym orzeł. Kiedy rozpędzał się, prowadząc za sobą stado, czułem, jak drży ziemia. My wszyscy, którzy goniliśmy konie na piechotę, właściwie tylko bezradnie biegaliśmy z miejsca na miejsce. Bracia i kuzyni Smildrun, a także ona sama bezskutecznie usiłowali osaczyć stado, które pędziło, utrzymując przez cały czas ten sam wydłużony szyk, i zmieniało kierunek lepiej niż wyszkolone konie ciężkiej jazdy.
Benkej przez cały czas chichotał, obserwując wysiłki ludzi, i całe szczęście, że nikt nie zwracał na nas uwagi-
– Tylko spójrz na nich! – zarechotał. – Cały czas je straszą! Patrz… Patrz na tego durnego kozła Smilurfa!
Ściga ogiera! Nie wierzę… Zaraz zajedzie mu drogę i będzie próbował złapać go na arkan!
Ogromny przewodnik stada uchylił się przed arkanem, który śmignął mu nad głową i zaczepił się tylko o jeden róg. Ogier targnął łbem i Smilurf poleciał przez głowę swojego wierzchowca, wrzeszcząc przeraźliwie. Dziki koń odwrócił się w pędzie i wierzgnął tylnymi nogami, zwalając wierzchowca Smilurfa na bok, a jego samego trafiając w powietrzu. Ogromny, brodaty kuzyn Smildrun potoczył się po ziemi zupełnie bezwładnie i wydało mi się, że już nie wstanie.
Kolejny jeździec, długowłosy młodzian imieniem Smille, galopował równolegle do stada, wydając dzikie, bojowe wrzaski i kręcąc nad głową arkanem. Pędzili wzdłuż strumienia, w miejscu, gdzie brzeg był naprawdę wysoki, przynajmniej na chłopa, ale Smille nie odrywał oczu od ogiera, szykując się do rzutu, i nie patrzył, gdzie jedzie. Tabun tymczasem spychał go krok za krokiem bliżej skalistego brzegu potoku, cwałując coraz szybciej. Kiedy wrzasnął i cisnął arkanem, konie skręciły, a on runął prosto w skały i łachy lodu.
Benkej śmiał się tak, że aż musiał położyć się na ziemi.
– Och, dajcie mi piwa i bakhunu – wyrzęził. – Niech usiądę i popatrzę na to wszystko! Nie ubawiłem się tak, odkąd mojej ciotce w kiecce zalęgły się mrównice!
– Coś robią źle? – zapytałem, choć że nie idzie im najlepiej, było widoczne aż nadto wyraźnie. – Zrobiłbyś to inaczej?
– Och, jaka szkoda, że leży śnieg… – rechotał. – Bo Mogliby podpalić jeszcze trawę…! Nie mogę…! A teraz… – Pokazał palcem. – Patrz… Szczują je psami… Nie mogę… Bogowie…
Istotnie. Ludzie Niedźwiedzie ponownie spróbowali zagonić konie w miejsce, gdzie z jednej strony zamykałyby je skały, a z drugiej ściana gęstego lasu i zbocze. Krąg pieszych niewolników wrzeszczących i walących drągami w żelazne kotły, jeźdźców i ludzi trzymających na łańcuchach szarpiące się ogary, podobne do kosmatych skalnych wilków, odcinał im drogę. Szliśmy razem z tym tłumem, wrzeszcząc, bębniąc i gwiżdżąc. Najbardziej zaś hałasował Benkej.
– Tak! Wścieknijcie się, bracia! – wrzeszczał po amitrajsku, w swoim stepowym narzeczu z okolic Sauragaru. – Idą wilki! Trzeba bronić źrebiąt! Stratujcie ich wszystkich! Rozszarpcie kłami! Nachłepczcie się krwi!
Stado próbowało wyrwać się z matni, cwałując wzdłuż lasu, a wtedy Ludzie Niedźwiedzie spuścili ogary, żeby odcięły im drogę. A kiedy wierzchowce zaczęły nagle biegać w kółko, rozległy się wiwaty. Zdziwiło mnie tylko, że Benkej wiwatował razem z nimi.
A potem zrozumiałem. Konie nie biegły w kółko dlatego, że wpadły w panikę i nie wiedziały, gdzie teraz zmierzać. Tabun zobaczył cwałujące na nie ryczące i wyjące psy.
I zmienił się w twierdzę.
Wewnątrz stał zbity pierścień źrebiąt i starszych klaczy, zwróconych łbami do środka, dookoła nich biegły młode i silne klacze, a potem, najbardziej na zewnątrz, ogiery. Cały czas otaczały zgromadzone wewnątrz młode obracającym się pierścieniem i wcale nie cwałowały wystraszone. Biegły krótkim, niespiesznym galopem, takim, jakim dowódca objeżdża czoło swoich oddziałów przed bitwą. Zrozumiałem wtedy, z czego Benkej się cieszy, i przestałem biec.
Pierwszy ogar skoczył na biegnącego rumaka morderczym, wysokim susem, jednak tamten stanął dęba i od niechcenia strzepnął kopytami. Rozległ się przeraźliwy skowyt, na kamienie bryznęła krew. Następny koń wyciągnął tylko szyję i kłapnął potężnymi szczękami, a potem cisnął skowyczącym psem w powietrze. Kolejny ogar próbował zaatakować nogi i nadział się na potężne wierzgnięcie tylnych kopyt.
– Hajaa! – wrzasnął Benkej. – Dwa zawszone brodate wieprze i trzy psy! Jednego dnia! Dalej! Dalej łapmy konie! Wkrótce będzie po wszystkim. Wrócimy tylko do grodu po swoje rzeczy, podpalimy go i możemy iść na północ!
Jednak zaczął zapadać zmierzch i Ludzie Niedźwiedzie stracili ducha. Słyszałem, jak Smildrun wrzeszczy, że na obu przełęczach mają płonąć ogniska i że ludzie mają tam czuwać do rana. Nikomu się to nie podobało, bowiem bali się zimnej mgły wychodzącej z uroczysk, więc przez chwilę miałem nadzieję, że pośle tam nas, a to byłaby już dobra szansa ucieczki. Tak się jednak nie stało i na przełęcze poszli klnący wieśniacy, którym obiecała za to po marce srebrem.
– Potrafiłbyś złapać te konie? – zapytałem Benkeja, który pomarkotniał, widząc, że Smille i Smilurf żyją i są wiezieni na saniach, choć jeden z nich leżał bezwładnie z białą jak śnieg twarzą, a drugi charczał i kaszlał różową pianą.
– Nie dziś, bo są zbyt rozgniewane – odparł. – Ani nie jutro. I w zupełnie inny sposób.
– Powiedz mi, jak – rzekłem na to. – A ja powiem ci, co zrobimy.
A gdy weszliśmy do grodu, poszedłem prosto do Smildrun.
– Ja i mój brat Benkej złapać konie dla zacna Smildrun – powiedziałem, stojąc z pochyloną kornie głową. – My umieć. My Amitraje. Umieć koń.
– Zamilcz, księżycowy psie! – wrzasnął Udułaj i smagnął mnie swoim prętem pod kolana. – Jak śmiesz odzywać się do Córki Ziemi! Do szlachetnej Smildrun! Cokolwiek chcesz wyszczekać, masz najpierw powiedzieć mnie i dopiero ja…
Urwał, bo Smildrun wydała z siebie jakiś wściekły bulgot i zdzieliła go na odlew pięścią w twarz. Udułaj zakwiczał przeraźliwie, przewracając koryto, i uderzył plecami we wrota od chlewika. Nadal stałem z pochyloną kornie głową, ale zerkałem pod ramieniem, jak wije się w błocie i rozmazuje krew po twarzy. Widok ten wydał mi się bardzo piękny.
– Ja i mój brat Benkej umieć konie – powtórzyłem. – Złapać dla piękna Smildrun.
Wyciągnęła przed siebie wielką, czerwoną od mrozu stopę i oparła o mój podbródek, unosząc mi twarz do góry.
– Gadaj, mały – oznajmiła. Gadałem więc.
Nazajutrz poszliśmy wszyscy z saniami do młodego lasu ciąć żerdzie, a potem wznosić zagrodę. I było inaczej niż zwykle, bo Benkej mówił mi, jak budować, ja tłumaczyłem to na swoją niby chropawą mowę Ludzi Niedźwiedzi. Nie musieliśmy zbyt ciężko pracować, kierowaliśmy pracami, pokazywaliśmy, a czasem tylko braliśmy się do siekier i ośników. Dostaliśmy też kaszy z kawałkami wędzonki i po kubku kwaśnego mleka, a potem i piwa, a Udułaj trzymał się od nas z daleka, mrucząc pod nosem i przykładając garściami śnieg do swojej fioletowej opuchlizny.
Kolejnego ranka, kiedy wszystko było już gotowe, wychodziliśmy przed bramę grodu obaj, a za nami reszta z arkanami i łukami w rękach, na wypadek gdyby przyszło nam do głowy uciekać.
– Wszystko na razie zrobię sam – oznajmił Benkej, zdejmując starą kurtę po jakimś dzieciaku i poplamioną koszulę. Został tylko w podartych futrzanych spodniach i butach. Patrzyłem, jak idzie po śniegu półnagi, chudy i żylasty. Znalazł świeże ślady końskiego nawozu i wysmarował nim pierś i kark. Ruszyliśmy dalej po kamieniach przez strumień, a potem długo po zasypanych śniegiem łąkach. Ludzie Niedźwiedzie podążali za nami kręgiem, ale nie hałasowali i trzymali się z daleka, tak jak nakazaliśmy.
Stado grzebało w śniegu o strzał z łuku od nas. Benkej uniósł rękę i idący za nami stanęli. Oddał mi swoją kurtę, czapkę i koszulę, a potem kazał czekać i ruszył wprost na wierzchowce.
Ogier przodownik zastrzygł uszami na jego widok, wydał z siebie ostrzegawcze rżenie i tupnął, skłaniając łeb. Benkej jednak szedł dalej, tylko bardzo powoli. Słyszałem, jak nuci cicho jakąś monotonną piosenkę bez słów.Kiedy zbliżał się już do stada, rozłożył ręce i wciąż szedł Wolnym, spokojnym krokiem.
A potem wszedł pomiędzy konie, w sam środek tabunu, i usiadł na skale.
I tyle. Zwierzęta rozpierzchły się nieco na jego widok, ale po jakimś czasie wróciły do grzebania w śniegu w poszukiwaniu czegokolwiek nadającego się do jedzenia.
A Benkej siedział.
Po jakimś czasie, który wydał mi się całą epoką, kiedy stopy zmarzły mi w filcowych butach, powoli wyjął zza paska kilka długich kawałków suszonego mięsa, połamał i rozrzucił wokół siebie. Wierzchowce szybko znalazły je i pożarły, a po kolejnym strasznie długim czasie, kiedy zacząłem się już starzeć, obwąchiwały go ostrożnie.
Długo tkwił tam na skale, otoczony morzem grzbietów, łbów i strzygących ciekawie uszu, i nie poruszał się. Aż w końcu wzbudził zainteresowanie złotego ogiera. Wierzchowiec rozepchnął klacze, lekko ukąsił któregoś konia w kark, a wreszcie dopchał się do skały, na której tkwił Benkej. Wtedy zwiadowca wstał, odwrócił się do niego plecami i odszedł, po czym znalazł sobie inną skałę. Słyszałem z oddalenia, że wciąż nuci.
Powtarzało się to kilka razy – stado zaczynało się gromadzić wokół, gdy Benkej rozrzucał w śniegu wędzonkę, a kiedy pojawiał się przewodnik stada, tropiciel odwracał się plecami i odchodził. Widać było, że ogier jest coraz bardziej zaintrygowany i zdziwiony, ale nie boi się ani nie zaczyna złościć.
W końcu chodził za Benkejem krok w krok, wyci?” gając w jego stronę łeb i usiłując go powąchać. Około p0’ łudnia tropiciel odwrócił się nagle i pozwolił do siebie podejść, a potem wyjął zza paska ostatni kawałek mięsa i podał na dłoni ogierowi. A później rozłożył ręce i znów zaczął nucić, kołysząc się na boki.
Nie wiem, czy coś było w pieśni, którą nucił, czy w zachowaniu Benkeja, ale rumak, który początkowo przypatrywał mu się nieufnie z odległości kilku kroków, też zaczął kiwać łbem, podążając za tym kołysaniem. Po chwili wyglądało tak, jakby tańczyli.
Trwało to wszystko długo i ludzie Smildrun siedzieli już na pniach i skałach otuleni futrami, popijając piwo z korzeniami oraz miodem, które grzali sobie w kociołku. Ja przemarzłem na kość i nie rozumiałem, jak Benkej to wytrzymuje, skoro sam był do pasa nagi.
Jednak stał tam i tańczył z ogierem, po jakimś czasie trzymając głowę tuż przy jego łbie, w zasięgu potężnych szczęk. Patrzyli sobie w oczy, Benkej nucił i trzymał dłonie po obu stronach wielkiego łba, ale nie dotykał go, choć koń ruszał głową tak, jakby Benkej popychał go dłońmi.
Potem Hebzagał postąpił krok do tyłu i płynnie powiódł dłońmi, a ogier przewrócił się na bok, mimo że tropiciel nawet go nie dotknął. Ludzie Niedźwiedzie porwali się na nogi, lecz wiwaty natychmiast ucichły, gdy przypomnieli sobie, że nic się nie uda, jeśli nie będą cicho. Spojrzałem na nich i zobaczyłem, że nieznośny gruby Smigrald stojący obok matki ma otwarte ze zdumienia usta i okrągłe oczy, a o to mi właśnie chodziło.
Tymczasem Amitraj podszedł do ogiera i stanął na nim jak na kamieniu. Zrobił kilka kroków na wielkim, Wypukłym tułowiu, ostrożnie usiadł na nim okrakiem, a potem położył się, opierając tułów na końskiej szyi, i znieruchomiał.
Po jakimś czasie ogier potrząsnął łbem, jakby się budził, i wstał. Benkej objął ramionami jego szyję i pozwolił się unieść, a potem przełożył nogę przez grzbiet i wyprostował się. Ogier wzdrygnął się i podskoczył kilka razy, pobiegł przed siebie, jednak nie wyglądało na to, że chce zrzucić tropiciela. Po prostu jechali razem.
Trwało to długą chwilę, po czym Benkej zsiadł z konia i odszedł jakby nigdy nic. Ogier patrzył za nim, strzygąc uszami, i zarżał, jakby zadawał jakieś pytanie, ale tropiciel szedł powoli, nie oglądając się za siebie. Koń wyciągnął łeb do przodu, wyszczerzył zęby i ruszył za nim. A Benkej szedł. Przemierzył łąkę, brnąc w śniegu, a ja zostałem i patrzyłem, jak stado najpierw spogląda w ślad za kroczącym za Hebzagałem ogierem, a potem stopniowo rusza za nim długim, wyciągniętym szykiem.
Benkej przekroczył strumień, przeskakując pomiędzy kamieniami, a potem odszedł jeszcze kawałek i zatrzymał się, czekając, aż konie za nim podążą, jednak nie odwracał się.
Kiedy stado przechodziło rzekę za przewodnikiem, podniosłem się, zabrałem rzeczy tropiciela i ruszyłem na końcu. Benkej znowu zaczął iść, prosto w stronę dużej zagrody z żerdzi, którą wznieśliśmy poprzedniego dnia, i wprowadził konie pomiędzy ogrodzenia, gdzie stały koryta łamanego zboża zmieszanego z kośćmi i kawałkami mięsa.
Poszedł aż na przeciwległy koniec ogrodzonego pastwiska, a kiedy ostatni koń minął wejście, mnie pozostało przesunąć belki i uwiązać je na miejscu.
Benkej wspiął się na ogrodzenie, usiadł na żerdzi tuż przy paśnikach i poczekał, aż ogier podejdzie i wyciągnie pysk w stronę jego twarzy. Wtedy pogładził konia po łbie i szyi i zszedł na drugą stronę ogrodzenia, i ruszył do mnie, by wziąć koszulę i futro.
Był aż niebieski z zimna i szczękał zębami tak, że nie mógł wykrztusić ani słowa.
Dopiero wtedy Ludzie Niedźwiedzie zaczęli wrzeszczeć.
Klepano nas po plecach i dano po rogu grzanego piwa. Benkej trząsł się tak, że trudno mu było utrzymać kubek przy ustach. Pozwolono nam obu iść do łaźni, co zdarzało się bardzo rzadko. Wtedy jednak Smildrun wyliczyła sobie, ile dostanie ze sprzedaży stada, i dało jej to wiele uciechy, a tubalny śmiech wznosił się nad gródkiem jak odgłos trąby.
Łaźnia była przytulnym pomieszczeniem wyłożonym jasnym, heblowanym drewnem, z ogromnym kamiennym paleniskiem, gdzie można było siedzieć na belkach wśród gorącej pary albo kąpać się w nagrzanej wodzie w wielkich cebrach. Pozwolono nam siedzieć tak długo, aż mróz wyparował z kości, i tego dnia nie musieliśmy już iść do pracy.
Nazajutrz kazano nam wysprzątać zagraconą szopę przy stajni, a potem przenieść tam swoje rzeczy, dostaliśmy nawet żelazny płaski garnek na nóżkach, w którym mogliśmy rozpalać ogień, wycięliśmy więc przy dachu dymnik, żeby nie zaczadzieć. A później posłano nas do koni i odtąd mieliśmy się nimi zajmować, karmić je, ułożyć i ujeździć, tak by nadawały się do sprzedaży na wiosnę.We dwóch mieliśmy z tym dużo pracy, ale lżejszej niż to, co kazano nam robić zwykle, i mogliśmy spędzać cały dzień poza gródkiem, obserwowani tylko przez strażnika na częstokole, który miał pod ręką łuk i trombitę, więc byli spokojni, że nie uciekniemy. Zresztą zrobiło się tak zimno, że nie przetrwalibyśmy w górach, nawet gdyby udało nam się uniknąć pościgu.
W tym czasie Benkej nauczył mnie obłaskawiać konie tak, jak robią to stepowi koczownicy, a także jak o nie dbać, w jaki sposób rozpoznawać, czy będą dobrymi wierzchowcami, jak leczyć, jak przycinać poroże, pielęgnować kopyta i wiele innych rzeczy.
– Podobno mieszkałeś w Sauragarze – powiedziałem. – Skąd więc wiesz tyle o koniach?
– Miałem krewnych wśród koczowników – odparł. – I spędziłem z nimi dużo czasu. Potem jednak poszedłem szukać szczęścia w mieście, gdzie życie miało być łatwiejsze, bardziej dostatnie i ciekawsze. Tylko to ostatnie się sprawdziło.
Kiedy znosiliśmy paszę albo usuwaliśmy gnój z zagrody, obserwował nas jedynie strażnik, jednak kiedy ujeżdżaliśmy konie, zawsze gdzieś w pobliżu znajdował się Smigrald, patrząc na nas swoimi wodnistymi oczami. Działo się dokładnie to, co chciałem, by się wydarzyło.
Kiedy syn naszej pani kręcił się w pobliżu albo siedział na ogrodzeniu, Benkej robił to, co mu kazałem.
Jadąc na wielkim ogierze na oklep, stawał na jego grzbiecie, zeskakiwał z jednej strony na drugą albo chował się pod końskim brzuchem. Kiedy zakładał siodło i kantar, pokazywał jeszcze więcej sztuczek, zabierał kij i udawał, że to łuk, pokazując, jak się strzela do tyłu, z końskiego boku albo spod łba.
Smigrald patrzył na to wybałuszonymi oczami przez cały dzień i nigdy nie miał dosyć. W tamtym czasie nawet zapominał lżyć nas, dźgać zaostrzonym kijkiem, kiedy coś robiliśmy, albo rozrzucać kopniakiem rzeczy czy strzelać do nas z kręconej rzemiennej procy. Po prostu patrzył na konie.
Z kolei kiedy pojawiała się Lśniąca Rosą, odgrywaliśmy inne przedstawienie. Ogier wtedy szalał, stawał dęba i wierzgał albo kopał w powietrze, wydając z siebie dzikie ryki. Każdy oglądał to, co chciałem, by widział.
Było jasne, że dzieciak będzie marzył najbardziej w świecie o tym, by dosiąść ogiera, a Smildrun, dla której był oczkiem w głowie, nigdy mu na to nie pozwoli.
Zagroda, w której ujeżdżaliśmy konie, stała obok, wznieśliśmy ją osobno i po kolei sprowadzaliśmy tam zwierzęta, które miały przywykać do kantara, potem do derki i siodła, a wreszcie jeźdźca. Jednak kiedy musieliśmy odejść, na przykład zwieźć paszę albo wywieźć gnój, dbaliśmy zawsze, by na tym wybiegu stał ogier, samotny i osiodłany, i tylko czekający na jeźdźca. Robiliśmy tak jedynie wtedy, kiedy wyraźnie nas odwołano i nikt nie mógłby potem mieć pretensji, że nie było nas w zagrodzie.
Robiłem tak kilkakrotnie, zupełnie jakbym zastawiał więcierz na rzece.
A na dziesiąty dzień mogłem wreszcie, wyszedłszy przez bramę, rzucić na ziemię kosz pełen bulw i uderzyć w wielki lament.
– Okropne! Zacna Smildrun! Okropne – wrzeszczałem. – On tam, na ogierze, sam! Nieujeżdżone! Nie trzeba na ogierze! Biedny Smigrald.
Smildrun wrzasnęła przeraźliwie, a potem puściła się biegiem za bramę, by zobaczyć swojego syna bezradnego i skulonego w siodle na cwałującym jak szalony ogierze. Przemierzyli już strumień i stawali się coraz mniejsi, ginąc w obłokach śniegu. Wierzchowiec rwał przed siebie i wydawało się jasne, że Ludzie Niedźwiedzie nie mają szans dogonić go na swoich ciężkawych koniach.
Mimo to rzucili się do siodłania wierzchowców, jeden przez drugiego.
Smoczyca siedziała już w siodle, kiedy przypadłem do jej strzemienia.
– Zacna Smildrun! – wykrzyknąłem z rozpaczą. – Amitraje uratować mały Smigrald! My umieć dogonić! Błagam, piękna Smildrun. Jeśli ogier wjechać do las, biedny Smigrald spaść na skała! Uderzyć w konar! Błagam! My sami. Dużo ludzie to ogier przestraszyć i biec jeszcze szybciej!
– To na co jeszcze czekasz, szczurku! – wrzasnęła przeraźliwym głosem.
Obaj z Benkejem pomknęliśmy do zagrody i nikt nie zastanawiał się, jak to się dzieje, że mamy osiodłane już konie.
– Grałeś kiedyś w harbagan? – zawołał Benkej, kiedy pędziliśmy bok w bok, chcąc przeciąć drogę ogierowi. Dzieciak na szczęście nie spadał, trzymał się kurczowo siodła i uzdy i darł wniebogłosy.
– Nie! – odkrzyknąłem. – Widziałem tylko, jak koczownicy grali w pałacu.
– Będzie tak samo! Rzucę ci go jak wypchany bukłak. Musisz złapać, bo po nas! Dalej sądzę, że będzie lepiej, jeśli pomkniemy prosto do przełęczy.
– Wiem, co robię – odwrzeszczałem. – Nie przejedziemy drugiej doliny, bo tam są wioski Smildrun, a jeśli nawet przejedziemy, to potem zamarzniemy w śniegach. Jednak spróbujemy, jeśli ten bękart spadnie, zanim go dogonimy!
Ogier zmęczył się już trochę i zaczął zwalniać, myśmy rwali jak wiatr. Lodowate powietrze wdzierało mi się do gardła, zatykało oddech i przez chwilę czułem się wolny. Myśl Benkeja, by po prostu pomknąć przed siebie, wydała mi się bardzo kusząca. Przeszło mi jeszcze przez głowę jak błyskawica, by porwać małego, ale to nie był mądry pomysł. Oszalała ze zgrozy Smildrun nigdy nie przestałaby nas ścigać.
Potem był tylko tętent kopyt na zmrożonej ziemi i szalony cwał. Przeskakiwaliśmy skały, wymijaliśmy drzewa i byliśmy coraz bliżej.
Benkej przyspieszył i zrównał się z ogierem od prawego boku, ja pędziłem obok tropiciela.
– Teraz! – krzyknął i wychylił się w bok, po czym chwycił wrzeszczącego i wierzgającego Smigralda za kołnierz i pas z tyłu, szarpnięciem ściągnął z siodła i przewiesił przez kark własnego wierzchowca. Dzieciak nadal wił się i wierzgał, więc byłem całkiem pewien, że spadnie, jednak Benkej niechcący zawadził go łokciem nad uchem i syn Lśniącej Rosą jakoś tak obwisł.
Rzeczywiście cisnął mi go jak bukłak, ale jechaliśmy tuż obok, więc chwyciłem nieprzytomnego grubego chłopaka bez trudu. Przełożyłem go przez koński grzbiet jak upolowane zwierzę i zacząłem zwalniać stopniowo swojego konia, podczas gdy Benkej przeskoczył na grzbiet ogiera.
Jechałem jako pierwszy, patrząc Smildrun prosto w oczy. Zsunęła się z siodła bezwładnie, niczym ktoś śmiertelnie zmęczony, a potem opadła na kolana. Chwyciła garść śniegu i roztarła po twarzy, widząc, jak nadjeżdżam ze Smigraldem zwisającym z końskiego grzbietu.
Wyglądała strasznie – jak demon. Z twarzą purpurową w jednych miejscach, a białą jak śnieg w innych, jej włosy okalały głowę jak chmura płomieni. Łzy płynęły z oczu Smoczycy strumieniami, kapało jej z nosa i wykrzywionych zgrozą ust. Grudki śniegu topniały na twarzy i ściekały jak ślina.
Zatrzymałem konia, ściągnąłem chłopaka i wziąłem go na ręce.
– Żyje – powiedziałem. – Tylko lekko uderzył. Nie będzie mu nic, piękna Smildrun.
– Co nam to dało? – spytał Benkej, gdy siedzieliśmy w naszej szopie, patrząc w żelazne palenisko, na którym żarzyły się węgle i płonęło leniwie polano. Na zewnątrz wył lodowaty wiatr, zawodząc w dymniku i siekąc śniegiem. Nasze futrzane kurty i czapki schły przewieszone przez kije pod dachem i w szopie, którą uszczelniliśmy gliną i mchem, było dość ciepło.
– Na razie prawie całego pieczonego wyskoczka – zacząłem wyliczać. – Dzban piwa i dwa placki chleba. Kawałek suszonego sera, cebulę i dzbanek zupy. Kosz torfu
i naręcze drew. To na początek. Ale prócz tego dało nam wiele rzeczy niewidzialnych. Dało nam nowe możliwości.
– Ale ani kroku bliżej otwartej przestrzeni – oznajmił, ogryzając dokładnie kość.
– Na otwartej przestrzeni umieralibyśmy teraz z zimna, kuląc się pod skałą lub zwalonym drzewem. Bezbronni i głodni. Nie moglibyśmy palić ognia, tylko słuchalibyśmy zawodzenia zamieci niepewni, czy to nie wycie tropiącej sfory albo głodnych roiho. Zacny N’Dele miał rację. Ucieczka teraz nic by nam nie dała. Uciekniemy, Benkeju. Kiedy wróci słońce, śniegi stopnieją i znowu zazieleni się trawa. I trzeba, byśmy do tego czasu byli syci
i w pełni sił. Byśmy nie musieli obawiać się każdego dnia. Zanim nie złapałeś tabunu, byliśmy zagnani do kąta, bez możliwości ruchu. Teraz z każdym dniem stajemy się coraz ważniejsi dla słodkiej Smildrun.
– Bardzo chciałbym zabić tę kobietę, zanim odejdziemy – wycedził. – Obiecałem to Harulfowi i Snakaldiemu. I chcę też zobaczyć, jak gasną wężowe oczy tego parszywego Amitraja.
– Może tak się stanie – odparłem. – Choć sama ucieczka jest ważniejsza.
– Chętnie wyjąłbym nóż z ukrycia – powiedział, oglądając krótki, gruby kawałek kości, który wyłowił z zupy i wyssał z niego szpik. – Z tej kości łatwo można by zrobić fujarkę. Dla ludzi w takim położeniu jak my, bez wolności, bakhunu, kobiet i odpowiedniej ilości dobrego korzennego piwa, jedyną pociechą może być tęskna muzyka.
– Szybko zaciekawiliby się, jak ją wyrzeźbiłeś – odrzekłem. – Nikt nie uwierzy, że wydłubałeś kawałkiem kamienia.
– Przecież wiem – burknął i wrzucił kość w palenisko, a potem zamarł na chwilę i zmarszczył brwi. – Ktoś tu idzie. Co to za ludzie, że chce im się naprzykrzać innym po nocy w taką pogodę? Nikt im przecież za to nie zapłaci.
Nadstawiłem uszu, ale słyszałem tylko zawodzenie wiatru.
– Idzie, idzie – potwierdził Benkej. – Ma filcowe buty, sapie i jest lekki. A przed chwilą kaszlał i myślę, że to nasz ukochany rodak, syn chorego baktriana i wodnej świni, zacny Udułaj Oby-Go-Pokaziło, pragnie złożyć nam wizytę.
Drzwi szopy skrzypnęły i uchyliły się, wpuszczając lodowaty podmuch wiatru, chmurę śniegu i Udułaja, okutanego od stóp do głów oblepioną śniegiem derką.
– Ty! – warknął z wściekłością, mierząc we mnie swoim kijem. – Księżycowy psie, Terkej, czy jak cię tam zwą. Natychmiast do dworu! Zacna Smildrun cię wzywa. I mam nadzieję, że…
Benkej, nie wstając z derki, na której siedział, zagarnął jedną nogą, jednocześnie chwytając kij. Udułaj przekoziołkował przez własne ramię i gruchnął w glinianą polepę, aż podniósł się pył.
– Wpuszczasz tu zimno – tchnął mu do ucha Benkej, który siedział tuż za jego plecami i zgniatał grdykę trzymanym oburącz kijem. – To rzecz pierwsza. Druga, to że należy stukać do drzwi, zanim gdzieś się wejdzie. Trzecia jest taka, że gospodarzy trzeba pozdrowić, gdy się zachodzi do czyjegoś domu. Powiedzieć: „Dobry wieczór, drodzy ziomkowie”. Tak jak ty postępują tylko dzikusy i zupełna hołota z Kamirsaru. Służyłem kiedyś w tymenie „Słonecznym” i wiem, że Kamirsarczycy to nie ludzie. Lecz z dzisiejszego wieczoru wyniesiesz nie tylko naukę dobrego wychowania, ale i tę, że wiele jest chwil, gdy nikt z tamtych cię nie widzi. A to groźny kraj. Wystarczy moment nieuwagi i łatwo zginąć. Przez ostatni miesiąc jeden z tamtych umarł, a dwóch ledwo dycha, jeden ledwo dziś uszedł z życiem. A urodzili się tutaj, nie w dole kloacznym w Kamirsarze. A ciebie, synu kozła, kto opłacze?
Puścił kij i Udułaj upadł na twarz, charcząc i kaszląc. W tym czasie ja zakładałem niechętnie spodnie i futrzaną kurtę. Staruch uniósł się w końcu, trzymając jedną ręką za gardło i gestykulując żywo chudą pięścią drugiej. Miał zupełnie fioletową twarz i nie mógł mówić.
– Lepiej się zastanów – poradziłem mu. – Nim zaczniesz złorzeczyć i grozić, pomyśl, co się stanie, jeśli rano znajdą jednego głupiego Amitraja w zaspie zupełnie sztywnego. Nie wiesz, to powiem ci: nic się nie stanie. Głupi staruch zmylił drogę w zamieci, poślizgnął się i skręcił kark. Bywa.
Nic więc nie powiedział, wstał, łypiąc ponuro, i na powrót okręcił się swoją opończą. Benkej uprzejmie podał mu laskę, a potem nagłym ruchem zabrał sprzed dłoni. W końcu wyszliśmy jednak, a Udułaj nie chciał iść Przodem, tylko dreptał kilka kroków za mną. Nie przeszkadzało mi to, drogę do dworu Lśniącej Rosą znałem.Kiedy weszliśmy przez rzeźbione odrzwia, cali oblepieni śniegiem, wysmagani wiatrem i ścięci palącym mrozem, wewnątrz oślepiło mnie światło, zadławił zaduch i ogłuszył hałas. W wielkiej halli rozstawiono stoły, na palenisku płonął wielki huczący ogień, a bracia i kuzyni Smildrun siedzieli wokół stołu, wrzeszcząc jeden przez drugiego i pijąc na umór. Młoda kobieta z Kangabadu, szlochając, zbierała na klęczkach skorupy stłuczonego dzbana, nie przejmując się już podartym na piersi i mokrym od wina lnianym giezłem.
Półnagi siostrzeniec Smildrun chwiał się przy stole, z uniesionym rogiem, którym przepijał do siedzącego u szczytu swojego wuja. Smilurf był nagi, cały owiązany na piersi pasami płótna, z jedną ręką zawieszoną na temblaku i ledwo trzymał się na drewnianym krześle z oparciem. Tylko dłoń zaciskająca się na srebrnym pucharze wydawała się żywa.
– I to ci jeszcze powiem, Smilurfie – ryczał tamten z rogiem – że jeśli nie postawi cię na nogi dobra, gorąca suczka z Amitraju, taka jak ta, to nie wiem, czyś tęgi chłop! Wątpia ci może odbiło, ale reszta powinna rosnąć jak trzeba!
Smilurf usiłował się uśmiechnąć albo może coś powiedzieć, jednak zakaszlał tylko i struga krwi popłynęła mu po podbródku, wsiąkając w pozlepianą brodę.
– Chciałem jedynie pomóc wam żyć w bojaźni Pramatki – wyszeptał Udułaj. – Żebyście nie zdziczeli jak oni. Pamiętali, że jeden jest niczym. Że dobro to zawsze wspólnota i przykazania Podziemnej. Widzisz, jak wygląda życie tych, którzy nie znają posłuszeństwa i skromności? Chcesz być jak zwierzę?
– Prowadź, starcze – burknąłem.
Poszliśmy korytarzem wzdłuż rzeźbionych belek, aż znaleźliśmy się przed nabijanymi rzędami ćwieków drzwiami.
– Otwórz je i wejdź – zaskrzypiał Udułaj. – Odbierzesz teraz lekcję pokory.
Pchnąłem więc drzwi, czując, jak wali mi serce.
W komnacie nikogo nie było, stało w niej wielkie łoże z wezgłowiem rzeźbionym w końskie łby, zarzucone futrami, ogromna skóra jakiegoś kosmatego potwora leżąca na drewnianej podłodze i kamienne palenisko, w którym żarzył się torf. Był tam jeszcze stojak, na którym wisiał półpancerz z tłoczonej skóry, o kształtach mogących pomieścić wielkie cielsko Smildrun, nabijany żelaznymi lamelkami i hełm zasłaniający kark oraz górną część twarzy. Na ścianie wisiała tarcza, a na niej miecz i włócznia. Wszystko to było do przewidzenia.
Jednak prócz tego na kołkach wisiały łańcuchy z kajdanami, pęki rzemieni i kilka plecionych biczów. Mogłem się tego spodziewać w szopie przy chacie niewolnych albo w zbrojowni, ale w alkierzu? Spojrzałem w drugą stronę i omal nie wrzasnąłem. Wzdrygnąłem się z uczuciem, jakbym połknął własne serce.
Na niewielkim rzeźbionym stoliku stał bowiem czarny posąg, który spojrzał na mnie wyszczerzonymi kłami i wybałuszonymi oczami Azziny, Pani Żniw. Brzemiennej i tańczącej z misą, która czekała na ofiarną krew. Obok leżały nóż z obsydianu i puchar zrobiony z czaszki.
Może była to pamiątka z wyprawy wojennej na nasze ziemie?
Może.Zza drugich drzwi dochodziły mnie dźwięki muzyki, słyszałem chichoty i jazgotliwy, zawodzący śmiech Lśniącej Rosą. Pchnąłem te drzwi.
Łaźnia. Osobista łaźnia Smildrun, wielka, wyłożona polerowanym kamieniem i drewnem. W twarz uderzyła mnie gorąca para i przez chwilę nie widziałem niczego. Smildrun siedziała na drewnianym krześle, naga, czerwona od gorąca i lśniąca od potu, składała się cała z nabrzmiałych fałd, jedna na drugiej, i nie umiałem powiedzieć, które z nich to jej piersi. Wspierała się tłustymi stopami o podest, z rozrzuconymi kolanami i wyglądała jak Pramatka.
Inne kobiety siedziały rzędem na ławach, była tam jej siostra i dwie kuzynki, a nawet dwie niewolnice i jeszcze jakieś szwagierki. W Domu Rosy mieszkało siedem młodych kobiet i wszystkie najwyraźniej właśnie zażywały łaźni, kiedy Smildrun wezwała mnie przed swoje oblicze. Stare kobiety mieszkały w osobnym obejściu i, zdaje się, nie miały wiele do gadania.
Nie widziałem wyraźnie, bo niewolnica chlusnęła czerpakiem wody na rozżarzone kamienie i wszystko spowiła znowu gęsta, gorąca para. Prócz tego w powietrzu unosił się ostry korzenny zapach.
Smildrun spojrzała na mnie ze swojego tronu, ale nie uczyniła żadnego gestu, by osłonić swoją nagość.
– Szczurek! Rozbieraj się, hajsfyngal Gdzie mi do łaźni w futrach!
Rozebrałem się i zostawiłem ubranie przed drzwiami, nie wiedząc, co mógłbym z nim zrobić.
A potem wszedłem w kłęby pary, dźwięki muzyki granej na harfie i chóralne chichoty.
Stałem w dusznym upale, przede mną majaczyły niewyraźne sylwetki, zewsząd pojawiały się dłonie, które szczypały mnie albo szturchały, zanosząc się niepowstrzymanym chichotem. Któraś podstawiła mi nogę, upadłem na ławę, na rzędy śliskich ud i kolan, wzbudzając chóralny pisk i nową kanonadę śmiechu.
Ostry zapach kręcił w nosie, niepokojąco znajomy.
Ujrzałem nagle pociągłą, zalaną potem twarz jednej ze szwagierek Smoczycy, o dzikim wzroku i tak zmniejszonych źrenicach, że zmieniły się w czarne kreski tnące bursztynowe oczy na pół z góry na dół.
Harhasz.
Czarna Żywica Snów.
Nie umiały palić tego w fajce ani w wodnej tycie, więc rzucały grudki żywicy na rozżarzone węgle, a dym mieszał się z parą. Niewiele go było, ale i tak czułem, jak kręci mi się w głowie.
Smildrun kopnęła mnie znienacka w twarz, nie unosząc się przy tym z fotela, i zwaliłem się na mokre deski. Przy podłodze było trochę chłodniej.
– Wstawaj! – krzyknęła.
Wstałem, wyplułem krew i nagle ktoś mnie smagnął z tyłu. Nie pletnią ani rzemieniem, ale rózgą. Giętkim prętem wyciętym z jakiegoś krzaka. A potem jeszcze raz.
I znowu.
– Ale jesteś brudny, szczurku! – Zaniosła się jazgotliwym śmiechem. – Trzeba zetrzeć z ciebie ten brud.
Pomyślałem, że los niewolnika jest ciężki.
Wszystkie miały rózgi, niektóre dzierżyły po kilka naraz i miałem wrażenie, jakbym dostał się pod kosy rydwanu. Przez chwilę nie wiedziałem, co mam osłaniać, lecz wystarczyło jedno dobrze wymierzone smagnięcie, żebym się tego nauczył.
Rózgi zostawiały ślady, ale nie cięły skóry tak głęboko jak pletnia. Po jakimś czasie byłem cały w opuchniętych pręgach, lecz nie krwawiłem.
Trwało to bez końca, wokół unosiły się kłęby pary a ja byłem chłostany wśród świstu rózeg i chichotu, aż wreszcie Smildrun zaklaskała i bicie ustało.
– Teraz twoja kolej – zawołała. – Jesteś podrostkiem, ale masz ciało mężczyzny, pokaż więc, że jesteś mężem!
Rzuciła mi pęk rózeg, o wiele cieńszych i delikatniej szych niż te, które zostawiły pręgi na mojej skórze, nie które jeszcze miały na sobie liście. A potem wszystkie zacne niewiasty z dworu wstały z ław i zaczęły nadsta wiać ciała, bym je smagał, także Smildrun wyciągnęła swoją grubą nogę, później drugą. Nie miałem pojęcia co to wszystko znaczy, uznałem tylko, że co ma być, to będzie. Kilka z tych kobiet wyglądało wcale ponętni miały smukłe ciała i egzotyczne, pociągłe twarze, jednak w ogóle mnie to nie cieszyło. Coś mi mówiło, że zginę tu skoro pozwalają mi widzieć swoje nagie ciała. Wprawdzie myślałem o tym jak o obrzędzie w Domu Kobiet w Amitraju, ale przecież widziałem tutaj posąg Azziny.
Nie smagałem ich zbyt boleśnie, wiotka miotełka na to nie pozwalała, ale robiłem, co się dało, a rechot Smildrun unosił się w łaźni jak kwik świni.
Kiedy wszystkie damy odwróciły się do mnie plecami, wypinając pośladki, znalazłem ukradkiem porzuconą rózgę i wysmagałem je, budząc chóralne piski pełne oburzenia, lecz Smildrun śmiała się tak, że leżała bokiem na swoim tronie.
Zaklaskała w ręce i tupiąc, przepędziła kobiety do drugiego pomieszczenia, wśród chóralnych protestów, chichotów i dzikich wrzasków. W parze znajdowało się niewiele dymu z harhaszu, ale siedziały tu długo i wszystkie były otumanione.
A potem sięgnęła po dzban i nalała mi do drewnianego kubka.
– Napij się, szczurku – powiedziała. – Przyda ci się. Zabrzmiało to złowieszczo.
W kubku była ambrija zmieszana z palmowym winem i odrobiną żywicy. Przełknąłem niewiele, resztę ukradkiem wyplułem. Smildrun wypiła łyk prosto z dzbana, a potem prychnęła winem na kamienie i czknęła potężnie. Jej wspaniałe zwykle włosy były zupełnie mokre i przyklejone do czaszki i wyglądała jak ogromna, wzdęta żaba.
Po namyśle wyciągnąłem w jej stronę kubek i tym razem niczego nie wyplułem.
– Oddaj kubek – zażądała zaraz. – Za mały jesteś.
A kiedy wyciągnąłem ręce, nagle zarzuciła na nie rzemienną pętlę i ściągnęła ją, a potem uwiązała do ławy. Zamarłem pochylony i na próbę szarpnąłem rzemień. Nic z tego.
– Wciąż jesteś brudny – oznajmiła, biorąc do ręki rózgę. – Ciągle i ciągle.
Nie bardzo mam ochotę opowiadać, co było dalej. I nawet nie chodziło o chłostę, ale o to, co musiał zrobić wąż przyczajony w liściach. Zrozumiałem bowiem, czego chce ta kobieta, i wiedziałem też, że muszę jej to dać, choć najbardziej chciałem ją zabić i choć budziła we mnie wstręt. Nawet jej ostry zapach, kiedy tańczyławokół mnie, smagając rózgą, był nieznośny i piżmowy, jak odór ogolonej niedźwiedzicy. Wiedziałem też, że jeśli wszystko potoczy się tak, jak Smoczyca się spodziewa, mój los będzie taki sam jak innych młodych niewolników. Zmiażdży mnie, pochłonie i wypluje. W pojęciu Smildrun dostąpiłem zaszczytu, ale wiedziałem, że to ja muszę ją zniewolić.
Miałem jednak nauki mojej słodkiej nauczycielki i kochanki. Mojej mądrej Aiiny, która kiedyś powiedziała mi, że to, co dzieje się pomiędzy kobietą i mężczyzną, to wojna.
I tym razem to naprawdę była wojna. Walka na śmierć i życie.
Ona chciała poniewierać mną, włóczyć po ziemi, drapać i kopać. Chciała przywlec mnie za kark jak szczeniaka. Chciała zmusić, bym lizał jej stopy. Chciała zmusić do wszystkiego, co tylko strzeli jej do głowy.
Pozwoliłem jej.
I wykorzystałem to. Wiedziałem, jak.
I urobiłem ją stopniowo jak wosk, który w moich rękach stawał się coraz miększy i miększy.
Było to okropne i obrzydliwe. Była w tej chwili moim największym wrogiem, a ja musiałem być czuły i słodszy niż ambrija z miodem. Zdołałem, bo zamykałem oczy i czułem Aiinę. Czułem jej zapach, dotykałem aksamitnych ud zamiast zrogowaciałej, kudłatej i obwisłej skóry Smildrun. Zamiast zwałów tłuszczu wiotką, wężową talię i krągłe, twarde pośladki. Zamiast zawodzącego śmiechu słyszałem głos Aiiny. Czułem smak Aiiny, jakby na chwilę zawróciła z Drogi Pod Górę, by znaleźć się w moich ramionach. Znowu. Tylko Aiina i ja.
I na krótką chwilę dałem lśniącej od potu Smildrun to, czego nigdy nie dał jej żaden mężczyzna. I zaraz zabrałem, by wierzyła, że potrafię otworzyć jej krainy szczęśliwości, i żeby chciała więcej. I żeby zrozumiała, że nie wydrze tego siłą, że za pomocą pletni i łańcuchów może dostać tylko to, co zwykle.
Kiedy wracałem do naszej szopy, przepełniało mnie obrzydzenie do samego siebie i całego świata. Wiedziałem, że zyskałem, co chciałem, i że było to konieczne. I zachowałem odrobinę dumy tylko dlatego, że nie pomyślałem ani razu o Wodzie. Tak jakbym w ten sposób mógł ją przed czymś uchronić. Aiina zrozumiałaby natychmiast i dlatego była ze mną, by dodać mi sił. Woda nie.
Benkej nadal czekał przy ognisku, próbując palić różne liście w swojej fajce, ale krzywił się tylko i wystukiwał je po chwili.
– Wojna to tryumf konieczności – powiedział, wręczając mi dzban. – Zaoszczędziłem. Wypij, tohimonie.
– Jeśli pięć dzbanów nie zmyło tego smaku… – powiedziałem i obaj się zaśmialiśmy, choć ja raczej gorzko.
Kilka dni później pod gród zajechali znów kupcy i rozbili się w tym samym miejscu co zwykle. Ich wozy miały zdjęte koła, a od dołu przyczepione płozy, woły parowały pod kosmatą zimową sierścią. I wypatrzyłem między nimi dziewczynę, która jechała na jednych z sań. Miała pancerz z utwardzanej skóry i futrzany kołpak wzmocniony misiurką. Na płaszczu miała naszyty krąg materiału, na którym szkarłatną nicią przedstawiono wijącego się potwora ze skrzydłami i głową drapieżnego ptaka, a tułowiem lwa lub leoparda. Wiedziałem, że takie stwory nazywają gryfami.
Dwa dni trwało, zanim zdołałem podejść do dziewczyny na osobności z rogiem grzanego piwa.
– Harulf? – spytałem, wskazując haft na jej płaszczu. – Czytający Ze Śniegu? Znałem Harulf. Harulf Ludzie Gryfy. Dobry człowiek.
Zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie z góry, była bardzo wysoka. Oparła dłoń na rękojeści miecza.
– Wiesz coś o moim szwagrze? – zapytała. Zasiałem następne ziarno.”
Kto raz ujrzał piękno, ten zawsze za nim tęskni. Złotem lśnią grodu świetlice, szczęśliwy – myślę – żyłbym tutaj.(Svipdagsmdl – „Pieśni o Svipdagu)
Rozdział 5. Lodowy Ogród
Morze ciska się, ryczy, przetacza wały zielonej wody. Wiatr zdziera z fal płaty drobnej piany, siecze ostrym, drobnym lodem. A my płyniemy. Tam, gdzie kieruje się dziób drakkara, woda jest spokojna, najwyżej zmarszczona drobną falką w podmuchach wściekłego wichru. Taka niewielka plama gładkiej tafli przypadkowo wypadająca pomiędzy falami.
Zawsze tam, gdzie kieruje się dziób lodowego okrętu. Wodne góry zwieńczone dymiącymi szczytami rozdzielają się przed nami, zapadają na chwilę w głębinę, wypłaszczają tam, gdzie mamy płynąć. Czasem niewielka w tym całym morskim chaosie, dwu-, trzymetrowa fala rozbryzguje się o sterczącą w niebo stewę z głową smoka, spłukuje lodowy pokład, zamarza soplami na szczękach smoka i obrasta pękami kolców szpigaty. Okręt kiwa się lekko, wchodząc na długie, obłe fale, które pojawiają się tylko dla niego, jakby sztorm wygładzał mu drogę. I płyniemy – na północ.Można spać, jeśli ktoś nie cierpi na chorobę morską, można siedzieć w mesie, w mdłym poblasku lśniących w ściennych akwariach ryb, i popijać gryfie mleko z wodą jak Grunaldi albo kiwać się smętnie z trupio bladą twarzą i pustym dzbanem pod ręką jak Sylfana i Warfnir, albo spać godzinami jak Spalle.
Dziwne walce spalają się powoli w piecu liliowym płomieniem, lodowy pokład jest szczelny, więc siedzimy w cieple i jest sucho. Ryk sztormu słychać jak z oddali. Tuż zza burt dobiega syk piany i chlupot wody, kiedy omywają nas fale.
To nie ja wygładzam drogę przed dziobem, to nie ja uciszam sztorm. Okręt sam realizuje swój tajemniczy program i wiezie nas gdzieś w wodno-lodowy chaos, blizard, śnieżycę i czarne niebo. Okręt sunie na północ przez rozjuszone morze, ale nikt nie stoi przy sterze.
Sztorm trwa trzeci dzień. Mdłości ustąpiły mi na drugi i teraz reaguję wściekłym głodem. Mógłbym pożreć nasze wierzchowce, które obrządzam trzy razy dziennie, wygarniając nawóz przez tylną rampę uchylaną prosto w burzę i ryk wiatru, nad spienioną wodą w kilwaterze. Spycham obornik z ramp, tak jak kiedyś spychałem zasobniki z pomocą humanitarną. Ale tym razem nie dostarczam nikomu niczego wartościowego. Wyrzucam tylko gówno w morze. Poję zwierzęta, karmię paszą z tłuszczem. Rozmawiam z Jadranem. Sprawdzam sprzęt.
Zmuszam ludzi, żeby popijali esencjonalny rosół, który stale stoi na kuchni w kołyszącym się kociołku, lecz Sylfana i Warfnir z trudem utrzymują cokolwiek w żołądkach i nie rozstają się ze swoimi dzbanami, do których wymiotują co pół godziny. Strach pomyśleć, co by było, gdyby nie taryfa ulgowa, jaką funduje nam nasz okręt. Wmuszam w nich tyle, ile jest niezbędne, żeby się nie odwodnili i nie opadli z sił.
Kiedy wyszliśmy z ujścia Dragoriny, rozwinął się żagiel. A właściwie urósł. Najpierw część masztu odłamała się i przekręciła powoli, stając się gafelbomem, a potem pojawiła się pod nim lodowa pajęczyna, która zgęstniała w kilka minut i zmieniła się w płat, pędnik składający się z wielu poziomych listew, które cały czas pracują, wychylają się lekko albo zamykają, łapiąc akurat tyle wiatru, ile trzeba, i pchają nas na północ, utrzymując prędkość i kierunek. Suniemy ostro na wiatr w lekkim przechyle, a morze rozpędza fale na boki i daje nam wolną drogę.
W ciągu doby co godzinę wychodzimy na tylny pokład, żeby pod osłoną burt i rufowej stewy obserwować rozjuszone szare morze pod brudnobiałym niebem. Albo czarne morze pod ciemnosinym niebem. Na zmianę. Ja, Grunaldi i Spalle.
Okutani futrami pod uderzeniami wiatru, który ciska nam w twarz lodowy pył i parzące zimnem krople słonej wody. Przywiązani liną do kraty zejściówki obserwujemy morze przed dziobem i za rufą. Ale widać tylko fale.
Kilka razy każdy z nas widział przy lepszej pogodzie niewielki czerwony błysk daleko za drakkarem, na horyzoncie. Iskierkę czerwieni wśród zacinającego śniegu, kipiących fal i rozmazanej szarości w wielu odcieniach. Być może to żagiel. A być może złudzenie wzroku znużonego lodowatą szarością.
Zresztą od kilkudziesięciu godzin nikt z nas go nie widział. Może zatonął. Może został z tyłu, a może zrezygnował.Żaden nie przyznał się do tego, co chodzi mu po głowie. Jest tylko jedna istota zdolna do tego, by ruszyć za lodowym drakkarem w sosnowej łódce z klepek, w kipiel zimowego morza.
Szkarłat.
Ta istota trochę mnie przeraża. Nie wiem, czy to człowiek, czy jakiś magiczny mutant. Nie znam nawet jego twarzy. Widziałem ją przez ułamek sekundy, a potem wypłynęły na nią te rozgałęzione wybroczyny i tylko to pamiętam. Maskę z wijących się po czole i policzkach czerwonych plam. Świetny kamuflaż. Najwyraźniej ma to na zawołanie. Kiedy chce, piętno pojawia się na jego twarzy i nikt jej nie rozpozna. Każdy zapamięta tylko upiorną maskę, a nie kryjącą się pod nią fizjonomię. Kto go przysłał? Kim jest ta kahdin7 Prorokini?
Czy rzeczywiście popłynął za nami w sztorm?
Płyniemy i kurujemy się. Nic wielkiego. Szramy i cięcia, bolesne, ale płytkie. Warfnir i Sylfana zostali trochę obici. Spalle chrypi przez opuchnięte od stryczka gardło. Grunaldi odchorowuje zatrucie.
Nie wiedziałem, czy Sylfana została zgwałcona, i bałem się pytać. Tymczasem wydaje się kompletnie nie przejmować. Kiedy nie leży złożona mdłościami, wyśmiewa się z napastników i twierdzi, że nie zdołaliby dokonać z nią niczego godnego uwagi, choćby mieli więcej czasu. Żadnej traumy, szoku, żadnej depresji. Żyjemy? To super. Dostali za swoje? To sprawa załatwiona. W moim świecie od dawna nie ma takich ludzi. Trochę mnie to przeraża.
Dziób unosi się, drakkar wpływa na kolejną, złagodniałą i wypłaszczoną falę, wokół ryczą dymiące pianą wodne góry wyższe od naszego masztu, a my suniemy spokojnie doliną.
Trzy dni później sztorm ustaje, pozostawiając po sobie krótką, rozkołysaną nerwowo powierzchnię. Morze przestaje wyglądać jak ilustracja chaosu i wściekłej furii, za to robi się naprawdę wyboiście. Na szczęście moja załoga stopniowo przestaje chorować. Najpierw Sylfana zaczyna rozmawiać i jeść, potem zbiera się do kupy Warfnir. Oboje nawet pojawiają się na pokładzie i odstawiają swoje nieodłączne dzbany.
W nocy dziewczyna wdziera się do mojej kajuty i dosłownie mnie gwałci. Kochamy się dziko i brutalnie, w plusku fal omywających burty i gwiździe wiatru na lodowych wantach. I jest tak, jakby chciała zetrzeć z siebie wspomnienie tego, co się stało, albo może tego, co mogło się stać.
Widoczność poprawia się trochę i zaczynamy mijać majaczące na horyzoncie wyspy. Czasem jako cień podobny do chmury, czasem znacznie bliżej. Skaliste i łyse albo porośnięte lasem. Rzadko można wypatrzyć jakieś osady na brzegu.
– Niewielu ludzi tu mieszka na stałe – tłumaczy Grunaldi. – Na niektórych wyspach tylko latem; rybacy, łowcy morskoni i płaskud. Niektórzy lubią łupić łodzie wracające z wypraw. Jesienny jarmark w Wilczym Zewie to coś, co powinieneś zobaczyć. Nasze Żmijowe Gardło to przy tym gra w deseczki. Tam na straganach leżą prawdziwe cuda, handluje się księżniczkami z Południa, ludzie noszą bite monety wiadrami, często spotykają się ograbieni na morzu i ich rabusie, a spory rozstrzygane są nie przez pojedynki, a prawdziwe bitwy, które toczy się w specjalnej dolinie.
– Może kiedyś – odpowiadam. – Brzmi nieźle.
Drakkar zmienia kurs i wpływamy w istny labirynt wysp i wysepek. Mijamy sterczące z morza skaliste łachy, o które rozbryzgują się fale, stada morskich ptaków podrywają się całymi chmurami i potem ciągną w ślad za drakkarem, napełniając powietrze tęsknym piskiem.
Godzinami stoję na dziobie i ze ściśniętym gardłem wypatruję otoczonych pianą skał, patrzę, jak o kilkanaście metrów mijamy najeżone kamiennymi ostrzami klify, jednak tajemniczy program okrętu prowadzi nas pewnie i bezbłędnie.
I wcale szybko.
Wielokrotnie spluwam za burtę i wyliczam, że robimy cały czas co najmniej sześć do ośmiu węzłów.
Równie często zerkam za rufę, ale tylko raz wydaje mi się, że może gdzieś z tyłu majaczy czerwony żagiel, jednak nie wiem, czy to wzrok płata mi figle.
Często zastaję też na rufie Grunaldiego albo Spalle, jak przepatrują horyzont za nami. Spotykamy się spojrzeniem, odpowiadają mi nieznacznym przeczącym ruchem głowy, ale nie mówią nic.
Przepływamy przez cieśniny i mijamy wyspy po skomplikowanym, zygzakowatym kursie. Zaczynam rozumieć, dlaczego nigdy dotąd Wybrzeże Żagli nie zostało najechane, mimo że naprzykrza się wszystkim mocarstwom tego świata. Jeśli nawet któryś cesarz czy król wysłał tu flotę z ekspedycją karną, to zapewne wciąż bezradnie błąkają się w tym labiryncie.
Po tygodniu wypływamy na otwarte morze, wyspy i wysepki zostają z tyłu albo majaczą ciemnymi smugami na zamglonym horyzoncie. Drakkar przyspiesza do dziesięciu węzłów, spod dziobu z szumem odpadają odkosy wody, jak skiby z lemiesza pługa, za rufą bulgoce kilwater.
Wieczorami w mesie do znudzenia omawiamy plan lądowania i ćwiczymy.
Przygotowany sprzęt piętrzy się na podłodze. Maskujące anoraki i spodnie, liny i kotwiczki, broń. Oczyszczone, przejrzane i starannie ułożone. Gotowe do użytku.
Nie wiemy, kiedy dopłyniemy na miejsce. To może zdarzyć się w każdej chwili.
Trzymamy więc wachtę „na oku” przez całą dobę, a od drugiego dnia rejsu po otwartych wodach chodzimy już wszyscy w pełnym rynsztunku.
Najwięcej czasu spędzamy na pokładzie, wpatrując się w horyzont i marznąc w drobnym śniegu. Mamy stargane nerwy i warczymy na siebie.
Coś wisi w powietrzu. To się czuje. Drażni jak wbita pod skórę drzazga, przeszkadza, nie pozwala spać ani rozkoszować się okrętowymi luksusami – lśniącą lodową toaletą albo gorącą wodą w lodowej kabinie prysznicowej.
Mimo to kiedy już do tego dochodzi, jesteśmy zaskoczeni.
Wyspa pojawia się przed dziobem, ale nie różni się od pozostałych, które mieliśmy wokół siebie. To, że od rana smocza stewa celuje prosto w ciemny pasek lądu na horyzoncie, niewiele znaczy, bo zdarzyło się już dziesiątki razy i dziesiątki razy tkwiliśmy na pokładzie z bronią w rękach tylko po to, żeby zostawić go potem z którejś burty i pozwolić zniknąć za rufą.
Po śniadaniu widzimy góry wyrastające pośrodku wyspy, ale Grunaldi gapi się na nie ze zmarszczoną brwią jak baran na karuzelę i nie jest niczego pewien.A potem przychodzi wiatr i rozpędza chmury. Trwa to ze dwie godziny i znienacka wychodzi słońce, a my jak ogłupiali patrzymy nagle na lśniący szarozielonym i żółtym bazaltem zamek, najeżony basztami i blankami murów obronnych, płynąc ledwo ze dwie mile od brzegu, prosto w ciemną paszczę portu otoczoną wyciągniętymi w morze murami pirsów, jak sięgające po nas ramiona.
Gapimy się bezmyślnie na twierdzę wrośniętą w stożkowatą górę o ściętym jak Fuji Yama wierzchołku i trwa to kilka sekund, a potem pokład wybucha chaosem. Tupotem nóg i bieganiną.
Na szczęście ćwiczyliśmy to tyle razy, że wszyscy wiemy, co mamy robić. Bieganina ustaje. Warfnir i Grunaldi przewieszają przez plecy zwoje lin, zatykają za pas składane kotwiczki, ja i Spalle zrzucamy brezent ze stojącej na pokładzie łodzi, Sylfana wspina się na maszt i wiąże do drzewca bomu solidny blok, który dostaliśmy od syna Wędzonego Ulle wraz z łodzią. Obaj ze Spalle wybieramy skrzypiącą, szorstką linę, szalupa dźwiga się nad pokład i kołysze, Warfnir i Grunaldi pchają ją w bok, żeby kil znalazł się za lodową burtą, wtedy luzujemy i łódź zjeżdża w dół po wypukłym lodowym boku drakkara, aż z plaśnięciem uderza o wodę. Sylfana czeka z uwiązaną do knagi na dziobie szalupy cumą, my szarpiemy pętlami z liny opasującymi jej kadłub, aż łódź uwalnia się i sunie wzdłuż burty, hamowana tylko cumą w dłoniach dziewczyny. Warfnir i Grunaldi znikają pod pokładem, słyszę, jak tupią tam po lodowych pokładach, a potem jak otwierają umieszczoną w achterze pochylnię, którą kiedyś daleko stąd weszliśmy na pokład lodowego okrętu. Spalle wybiera liny i demontuje blok, a ja odbieram od Sylfany cumę i przeprowadzam szarpiącą się jak koń szalupę na rufę, pod otwartą pochylnię. Drakkar tymczasem sunie coraz szybciej na spotkanie zamku, woda za burtą gotuje się, ciskając szalupą na wszystkie strony. Widzę dłoń Grunaldiego, jak sięga z rampy i przyciąga dziób bliżej, Warfnir skacze do środka, Grunaldi zaraz za nim i wtedy rozlega się upiorny ryk. Ogłuszający zew, trochę brzmiący jak alarm na lotniskowcu, a trochę jak ryk słonia. Jest równocześnie mechaniczny i zwierzęcy, przysiadamy z wrażenia, chwytając za broń, tylko ja nie wypuszczam cumy, ale kucam za burtą, jakbym spodziewał się ostrzału.
Stewa dziobowa wygina się łukowato do tyłu, lodowy smok rozwiera paszczę i ryczy, a potem pluje huczącą kulą ognia, która z trzaskiem wzbija się w powietrze, ciągnąc warkocz dymu.
– Spokój! – wrzeszczę na całe gardło. – To tylko ten zawszony smok! Oznajmia twierdzy nasze przybycie! Nic się nie dzieje! Znajdźcie drogę!
– Zaraz się zobaczymy! – odkrzykuje mi Warfnir z łodzi. – Rzucaj!
Puszczona cuma wije się po pokładzie jak wąż i znika za burtą. Łódź, skacząc na falach, znika z tyłu, widzę, jak maleje pomiędzy falami w naszym spienionym śladzie torowym, Warfnir wyciąga i zwija cumę, Grunaldi szykuje wiosła.
Twierdza rośnie w oczach, dostrzegam wieże o spiczastych hełmach, blankowane mury opasujące zbocze pięcioma czy sześcioma tarasami, długie proporce wijące siC na szczytach wież. Mury lśnią szkliście, mają gładką powierzchnię jak barwione przemysłowe szkło.Budowla jest spora. Mniej więcej wielkości twierdzy w Dubrowniku. I równie solidna, choć wygląda zupełnie inaczej. Ma wyraźnie gotycki charakter, wznosi się piętrami linii obronnych w górę zbocza i strzela w niebo dziesiątkami wież. Nie zbudowano jej przeciwko kolubrynom Mehmeta Zwycięzcy. Wzniósł ją ktoś, kto chciał mieć Kamelot, Carcassonne, Marienburg i Bouzov w jednym.
I czekał tam w środku.
Za pirsami awanportu, w polu ostrzału czterech wież i blankowanych murów, gdzie za chwilę wpłyniemy i będziemy tam osaczeni niczym karaluch w wannie.
Drakkar rwie coraz szybciej, jak zdrożony koń na widok stajni.
Gdzieś spomiędzy murów z łomotem wylatuje huczący pomarańczowym ogniem pocisk, kreśli na niebie parabolę czarnego dymu, a potem przelatuje wysoko nad nami i wpada z sykiem do wody trzysta metrów od lewej burty, rozlewając na powierzchni plamę ognia.
– Spokojnie – mówię. – To tylko strzał sygnałowy. Pokazują, że wiedzą o nas.
Z twierdzy dobiega nas ponure zawodzenie, przytłaczający, wielorybi dźwięk odzywający się wibracjami w przeponie.
– Koncha – oznajmia ponuro Spalle, zaciągając mocniej paski pancerza i chowając miecz do pochwy. – Koncha Lodowego Ogrodu.
Sylfana wygląda dziś jak walkiria, porozcinana spódnica odsłania jej długie nogi okryte do kolan nagolenicami, starannie dopasowany do jej ciała tłoczony półpancerz z utwardzanej skóry i nabijany lamelkami zdobią cyzelowane złotem tańczące płomienie, wijące się też na głębokim hełmie z nosalem i długimi osłonami policzkowymi, w eklektycznym, achajsko-wikińskim stylu. Tupie dziarsko w pokład, sprawdzając, czy wszystko dobrze leży, poprawia pas z mieczem, zakłada na lewą dłoń rękawicę z kolczą osłoną kiści i przekłada ją przez imaki tarczy. A potem przerzuca starannie spleciony warkocz za plecy i jest gotowa.
Siostra styrsmana Ludzi Ognia. Wojowniczka.
Następczyni głowy klanu.
Wódz.
Sam też jestem wystrojony we wszystko, co mam, i doskonale pasuję do tej całej operetki. Mamy przyciągać uwagę mieszkańców grodu i ewentualnie nie paść natychmiast pod deszczem strzał. Założyłem półpancerz, nagolenice i karwasze. Na swoim kompozytowym hełmie zamontowałem, co woziłem w jukach. Okularowy nosal, przedni okap, osłony policzkowe i rozłożysty folgowy nakarczek. Wyglądam teraz jak obłąkane skrzyżowanie Odyna z Tokugawą Ijeiasu. „Pieśń o Beowulfie” na deskach Cesarskiej Opery Tokijskiej.
Zapraszamy.
Zamek wydaje się rosnąć, wyciągać po nas obronne pirsy awanportu, wieże wbijają się w niebo, zawodzą konchy, wtóruje im niski, powolny łomot bębnów.
Nevermore siedzący na rufie kracze ponuro i startuje ciężko w niebo.
– Tchórz – cedzę, dopinając miskę podbródkową hełmu.
– Jeśli umrzemy teraz – powiada Spalle – to przynajmniej jak woje, z całą paradą. Trąbią nam i nawet bębnią. To dużo lepsze, niż zdechnąć na starość w słomie albo paść od ciosu obsranym zydlem w jakiejś oborze, jak mój wuj. Podoba mi się. Hindowi też się będzie podobało. Wzdycham.
– Jedziemy – mówię. – Ruszajcie się, wyprowadzać konie na pokład. Wiecie, co macie robić?
– Wiemy – odpowiada Sylfana ponuro. – A ty wiesz, co robisz?
– Mam nadzieję.
Przeciągam barki, poprawiam pancerz, a potem idę na rufę. Z dołu rozlega się już głuchy klekot kopyt, luk ładowni opada z jednej strony jak pochylnia, Spalle wyjeżdża pochylony, w pełnym rynsztunku, z tarczą w ręku i łukiem na plecach, za nim tupią wierzchowce Grunaldiego i Warfnira, Sylfana wyjeżdża za nim, holując luzem Jadrana. Wierzchowce rżą, stąpając niechętnie po pokładzie, i tulą uszy.
– Wraak! – wrzeszczy z góry Nevermore.
Pokład robi się wilgotny i lśniący. Z bomu i żagla kapią krople wody, nadburcia zaczynają się rosić, po stewie rufowej toczą się małe strumyczki. Słyszę, jak woda ciurka ze szpigatów i z pluskiem ścieka z burt.
Okręt zaczyna się topić.
Dryfujemy na krze.
Nie mogę dłużej zwlekać.
– Do roboty, Cyfral – mruczę. – Jedziemy z tym koksem.
Pojawiła się natychmiast, ciągnąc za sobą smugę rozjarzonego diamentowego pyłu. Drakkainen spojrzał na nią ponuro przez wizury swojego hełmu, a potem ruszył w stronę tronu wpartego plecami w stewę rufową i oparł z jednej strony tarczę, a z drugiej łuk. Splunął, po czym odwrócił się i usiadł.
Sylfana patrząca na niego z siodła zagryzła wargi i odwróciła głowę, kiedy zamarzał z trzaskiem, zmieniając się w lodową, pokrytą mchem szadzi rzeźbę.
Drakkar wzdrygnął się, ale nadal sunął przed siebie prosto pomiędzy główki portu. Smok poruszył łbem, a potem zaczął się rozglądać.
Wejście do otoczonej murami zatoki i basenów portowych zagradzał rozpięty pomiędzy pirsami monstrualny łańcuch o metrowych kutych ogniwach, kołyszący się tuż nad wodą, omywany przez fale. Kiedy dziób drakkara znalazł się o dziesięć metrów, z dwóch masywnych donżonów nieprzyjemnie przypominających bunkry rozległ się stalowy turkot potężnych zapadek i łańcuch z pluskiem runął w wodę, kolejne ogniwa wytoczyły się z kamiennych kluz w ślad za tonącą zaporą.
Drakkar rozciął wody awanportu i wpłynął w zatokę, pod osłonę murów, po czym skręcił przed nabrzeżem, gdzie ciasno stały najrozmaitsze łodzie i okręty. Trakkeny z Wybrzeża Żagli, jakieś smukłe łodzie o ostrych dziobach i łacińskim ożaglowaniu, dwie posępne trzypokładowe galery z kilkoma arkabalistami na górnym pokładzie, dwoma masztami i sterczącymi taranami z przodu, mierzącymi w otwarte morze.
Drakkar skręcił jednak przed nabrzeżem, chyląc się na jedną burtę, i popłynął prosto do bramy w kolejnym pirsie zwieńczonym murem obronnym. Następny łańcuch plasnął w wodę, najeżona kolcami brona odtoczyła się na bok i okręt wpłynął do małego basenu portowego, nad którym wznosiły się mury i dwie duże wieże z balkonami, gdzie stały potężne balisty otoczone przez zbrojnych.
Nosili zielone tuniki z wyszytym symbolem srebrnego drzewa i głębokie łebki z wydatnymi osłonami policzkowymi w stylu greckich hoplitów. Ostrza oszczepów spoczywających na łożach katapult mierzyły prosto w lodowy pokład. Za blankami murów pojawiły się rzędy ludzi z łukami i najwyraźniej solidnymi kuszami.
Drakkar wyhamował pośrodku basenu, dygocąc, jakby toczył wewnętrzną walkę. Woda wokół burt zmarszczyła się od wibracji, jednak okręt stał, a łeb smoka obracał się na pokrytej wżerami szyi, tocząc ponurym czerwonym wzrokiem jarzącym się jak dogasające węgle. Pysk smoka wyglądał coraz bardziej żałośnie, obrósł soplami, policzki pokryły się koronką owalnych otworów, część podobnych do rogów wyrostków nad oczami stopiła się albo zmieniła w bezkształtne guzy niczym wycmoktany cukierek.
Krata zamknęła się z żelaznym hurgotem i w basenie zapanowała cisza, słychać było tylko plusk wody cieknącej z burt topniejącego okrętu i nerwowe parskanie wierzchowców. Sylfana i Spalle stali bok w bok, w pełnym rynsztunku, za nimi czekały pozostałe konie. Nie poruszali się, tylko wierzchowce rzucały czasem łbami i ponuro żuły wędzidła w potężnych szczękach.
Wewnętrzny port był pusty, miał tylko niewielkie nabrzeże u stóp wieży zamknięte z obu stron murami i nie było tu nikogo. Wieża miała bramę, aktualnie zamkniętą, do której prowadziły szerokie schody i dwie kolejne, zamknięte w gotyckich ostrołukowych portalach bramy.
Okręt stał nadal i dygotał, i mierzono w niego ze wszystkich stron z czterech arkabalist, dwóch nieprzyjemnych katapult, z których sterczały całe pęki bełtów, co najmniej kilkunastu kusz wałowych średniej wielkości i kilkudziesięciu łuków.
Ponuro zahuczała koncha, po czym równocześnie otwarto wszystkie bramy. Rozległ się miarowy chrzęst ciężkich, idących w nogę oddziałów, które wymaszerowały ze wszystkich bram i prezentując dosyć baletową musztrę, zmieniły szyk, ustawiając się w trzy czworoboki – jeden na wprost, dwa z boków. Rzędy czarno-białych tarcz z rysunkiem drzewa równocześnie łupnęły brzegiem o ziemię, ustawiając płoty, opadły włócznie, za pierwszym rzędem tarcz ukazały się rzędy kusz, które pochyliły się, mierząc w okręt. Szyki zwarto i nie widać było prawie ludzi – tylko hełmy jak kolonia dziwacznych stalowych grzybów i ściany tarcz najeżone ostrzami.
– Dosyć tej komedii! – zaryczał smok po angielsku. – Przybyłem, bo mnie wezwałeś! Daj nam miejsce, żebyśmy mogli wysiąść! Jeśli zamierzasz zejść po tych schodach w pawich piórach, śpiewając „We are the Champions”, to możemy to obejrzeć z brzegu!
Wynurzyli się z bramy, ustawiając rzędami na schodach, i wyglądało na to, że rewia trwa nadal. Najpierw kilku zbrojnych w misiurkach, z twarzami zasłoniętymi kolczugą, potem trzy pokraczne półludzkie stwory o imponujących rozmiarach, na końcu niemal dorównujący im wzrostem, szczupły człowiek otulony płaszczem, z wysokim kapturem na głowie i kijem w ręku.
– Nareszcie! – zagrzmiał coraz bardziej koślawy i pokraczny smok głosem Drakkainena. – Każ im opuścić broń! Panuję nad tym statkiem. Naprawdę chcesz tu rzeźni?
– Proszę przybić do brzegu – oznajmił mężczyzna szkolnym, twardym angielskim. – I nie stawiać warunków. Przecież ten drakkar się topi. Za chwilę wyciągniemy was z wody bosakami. Proszę pokazać twarz i złożyć broń, to odwołam ludzi. Muszę się upewnić.
– Zabierz wojsko. Nie jestem głupi – warknął Drakkainen. – Wtedy pokażę twarz.
– Ja też nie jestem głupi. Proszę się nie targować, tylko przybijać.
– Chyba mamy impas – zauważył Vuko.
– Niezupełnie. Lód topnieje. Proszę po prostu złożyć broń i wysiąść na brzeg.
– Co on gada?! – wycedził przez ramię Spalle. – Co robimy?
– Czekaj!
Kawałek burty odpadł z chlupotem do wody i pływał obok, przybierając coraz bardziej mętną barwę.
– Uwaga! – szczeknął smok. Drakkar ruszył i popłynął w stronę nabrzeża, celując dziobem prosto w rzędy tarcz i oddział ustawiony na schodach wieży. Słychać było, jak skrzypią obrotnice katapult na balkonach i narożnych donżonach portu, prowadząc drakkar na celu. Okręt przyhamował lekko i obrócił się burtą do nabrzeża. Smok odwrócił głowę, gubiąc kawałki lodu i fragment dolnej szczęki, która spadła na bazaltowe molo, tłukąc się jak szkło. Bykołak zaryczał i potrząsnął trzymanym oburącz toporem.
Kiedy tylko burta musnęła molo, Spalle i Sylfana ruszyli, sprowadzając wszystkie konie, i stanęli rzędem na brzegu. Nadal nie mogli nigdzie pójść i nadal za plecami mieli czarną wodę portu, a przed sobą trzy oddziały kryjące się za płotem z tarcz i rzędami włóczni.
– Po prostu nie masz wyjścia – oznajmił mężczyzna w kapturze. – Albo wyjdziesz na brzeg i pokażesz mi twarz, albo spadniesz do wody. A jeśli to któreś z was, bydlaki, to spróbujcie tylko jednego zaklęcia, a rozniosę was wszystkich na strzępy.
– Opuśćcie broń! – warknął Drakkainen. – Zaprosiłeś mnie! Nie wejdę bezbronny i nie dam się wziąć do niewoli, do cholery! Jeżeli myślisz, że te parę katapult i balet moskiewski z tyczkami coś zmienia, to jesteś głupi! Okazałem dobrą wolę, wsiadając na twój deser lodowy, więc ty zabieraj tę lożę masońską z nabrzeża!
Gdzieś za zbrojnymi rozległ się jakiś tumult, mężczyzna cofnął się na chwilę w głąb bramy, a po chwili pokazał znowu, przepuszczając grupkę swoich czarno-białych strażników, którzy wyprowadzili przed sobą Grunaldiego i Warfnira ze związanymi z tyłu rękoma, w białych strojach maskujących poplamionych krwią i pchnęli ich na schody.
– O to chodziło?! – zapytał mężczyzna. – To ma być dobra wola? Wysłałeś skrytobójców?!
– Teraz, Cyfral – mruknął smok i rozpadł się wśród chmur mgły.
Lodowy okręt wypuścił kłęby pary i zapadł się w sobie, rozlatując na kawałki wśród kipiącej wody i ogłuszającego łoskotu pękającego lodu. Spalle i Sylfana ruszyli cwałem wzdłuż wybrzeża, ale nie zaatakowali nikogo, tylko zeskoczyli z koni, chowając się za tarczami. Zwierzęta okryte pancernymi czaprakami skuliły się, tworząc wokół nich żywą barykadę, i przywarowały na podkurczonych nogach.
Woda burzyła się i kipiała w miejscu, w którym przed momentem kołysał się okręt, mieszając wielkimi kawałami lodu, śródokręcie drakkara znikło, maszt złamał się wpół i uderzył o nabrzeże, i nie widać było nic poza chaosem, kłębami piany i chmurami pary. Koniec masztu oparty o kamienny pirs nagle rozszerzył się na końcu i porósł kolcami, a potem z wody wystrzelił podobny smukły kształt z kilkoma przegubami i uderzył o kamienie obok, potem następny i następny, resztki kadłuba wywróciły się na lewą stronę i z parującego, kipiącego chaosu wyłonił się podłużny, bezkształtny stwór na ośmiu członowanych nogach, kierując przed siebie ostre kleszcze jak chwytaki ratownicze, z płaskim tułowiem zakończonym tronem, z przechyloną na bok lodową rzeźbą wpartą w resztki stewy rufowej, która pokryła się w górę rzędem przegubów i nagle zaczęła wyginać, tworząc ogon.
Lodowy skorpion wielkości furgonetki błyskawicznie wylazł na brzeg, uniósł odwłok i runął naprzód, przebierając odnóżami w takim tempie, że niemal nie było ich widać, prosto na czworobok tarcz i włóczni blokujący mu drogę do schodów. Wyglądał trochę jak maszyna, z migającymi tłokami i korbowodami z lodu i buchając parą niczym lokomotywa, a trochę jak monstrualny stawonóg. Pędził tak przez dwie sekundy w upiornym świście strzał i bełtów sypiących się na lodowy tułów, uderzył w mur tarcz z łoskotem, rozrzucając je na boki i łamiąc nastawione włócznie, a potem przebił się, tłukąc we wszystkie strony szczypcami, roztrącając wrzeszczących ludzi i zmiatając ich z kamiennych stopni. Oszczep z katapulty łupnął w bazaltowe nabrzeże, krusząc skałę i miażdżąc umocowany do drzewca gliniany pojemnik, który bluznął na wszystkie strony plamami ognia.
Spalle i Sylfana wskoczyli na siodła, ich wierzchowce poderwały się do krótkiej szarży na schody, deszcz strzał sypiących się z murów opływał ich, jakby trafiał w szklaną kulę. Wbili się w tłum, roztrącając skłębionych ludzi. Idący z tyłu Jadran i pozostałe rumaki zaczęły wierzgać, kwicząc przeraźliwie. Ktoś doskoczył z boku, mierząc włócznią, łeb Jadrana skoczył po smoczemu do przodu, potężne szczęki chwyciły mężczyznę za ramię i pierś, po czym uniosły go wrzeszczącego w górę i cisnęły przez grzbiet prosto w tłum. Koń Warfnira stanął dęba, przebierając kopytami i zwalając na bruk zastawiających się tarczami gwardzistów.
Błysnęły miecze, woje trzymający Warfnira i Grunaldiego runęli na ziemię. Warfnir pochylił się, pociągając trzymającego go z tyłu strażnika, i rzucił o schody przez biodro. Grunaldi grzmotnął kogoś czołem w osłoniętą hełmem twarz, a potem zwalił się na niego i zaczął szarpać wykręconymi do tyłu rękoma, tnąc więzy o ostrze tamtego, Warfnir chwycił łęk siodła i wskoczył na grzbiet.
Ogromny faun zasłonił mężczyznę w kapturze własnym ciałem, ale zdzielony na odlew szczypcami poleciał prosto w skłębioną ciżbę poniżej. Drugie szczypce otwarły się i strzeliły do przodu, obejmując szyję mężczyzny i wbijając się w najeżone ćwiekami drzwi. Członowany ogon wygiął się nad tułowiem i skierował prosto w twarz uwięzionego znajdujący się na końcu zamiast kolca jadowego pęk obracających się powoli luf działka napędowego jak urwanego z helikoptera.Ogon odwrócił się, sunąc groźnie lufami wzdłuż blanek.
Mężczyzna krzyknął coś chrapliwie i natychmiast przestano strzelać, zbierający się do kupy stłoczeni gwardziści, usiłujący odtworzyć wokół szyk, cofnęli się.
Zapadła cisza.
W mechanizmie działka coś szczękało i przeskakiwało, lufy wirowały wokół osi. Mężczyzna znieruchomiał. Ludzie Drakkainena otoczyli go pierścieniem, osłaniając się tarczami.
– Chciałeś zobaczyć moją twarz – zgrzytnął lodowy posąg siedzący na korpusie skorpiona. Po czym pokrył się siatką pęknięć i rozsypał, ukazując Drakkainena w pełnej zbroi, który dźwignął się ciężko z tronu i przeszedł po grzbiecie potwora. Wśród dźwigni i przekładni przy kończynach tłoki tryskały miarowo kłębami pary.
Przyszpilony do wrót człowiek uniósł lewą dłoń i coś zaskrzeczał. Szczypce skorpiona buchnęły wilgocią i zaczęły się rozpadać. Tułów pokrył się wżerami i pochylił na bok. Sącząca się z potwora mgła wyciągnęła się wijącymi smugami do dłoni mężczyzny.
Vuko zaklął, podbiegł, dobywając miecza, i kopnięciem przybił mężczyznę z powrotem do drzwi, przykładając mu ostrze do szyi.
– Opuść rękę i każ ludziom się cofnąć. Jeśli nie przestaniesz ściągać mgły, zaraz jej użyjesz do tamowania krwi z przeciętej tętnicy. Dwie minuty, kolego, i do Bozi.
Mężczyzna opuścił ramię, diamentowa mgła otaczająca jego dłoń rozmyła się i rozeszła bezradnie, skorpion przestał się rozpadać, ale i tak wyglądał, jakby słoń zatańczył na nim czeczotkę.
Drakkainen zdjął jedną ręką hełm, upuścił na ziemię i zrzucił kaptur z głowy mężczyzny. A potem patrzył przez chwilę w milczeniu.
– Spodziewałem się człowieka – oznajmił mową Wybrzeża Żagli. – Skąd znasz język, którym mówiłem?
– Jestem Olaf Fjollsfinn – przedstawił się stwór o oczach wypełnionych bladoniebieskim lodem, gołej, gładkiej jak bazalt czaszce porośniętej lasem wyrostków przypominających zamek, z wieżami i blankowanymi murami. – Zgoliłem brodę, może dlatego mnie nie poznałeś. Puść mnie.
Drakkainen odsunął ostrze, ale nie schował go do pochwy.
– Mam rannych – powiedział sucho. Grunaldi miał strzałę wbitą w łopatkę pomiędzy oczkami kolczugi, Sylfana płytkie cięcie przez udo, a Spalle wgnieciony hełm, spod którego ciurkała krew.
– Ja też – przyznał Fjollsfinn. – Wystarczy mi, że nie jesteś żadnym z tamtych, poddaję się. Gdzie reszta? Ci tutaj też są z Ziemi?
– Tutejsi – oznajmił krótko Vuko. – Jestem sam. Ewakuacja latem, w tutejszym sierpniu, z wybrzeża na Pustkowiach Trwogi.
Bykołak i pan Orangutano-Lew stali tuż przy tarczach ludzi Drakkainena, warcząc i szczerząc imponujące kły.
– Odwołaj te dziwolągi z powrotem do Narnii, perkele. I tamtych pajaców też, znowu się przegrupowują!
– Spokój! Przerwać walkę! – wrzasnął Fjollsfinn, unosząc ręce. – Opuścić miecze! To są przyjaciele! Dosyć krwi!Odpowiedziało mu szemranie, które Drakkainen uznał za zaskoczone i nieprzychylne. Ładni przyjaciele! Fjollsfinn wyciągnął do niego dłoń. Vuko wahał się ułamek sekundy, pokrył to, przekładając miecz do drugiej ręki, i uścisnęli sobie nadgarstki zwyczajem Wybrzeża Żagli. Wojownicy w tunikach ozdobionych znakiem drzewa ponuro, lecz posłusznie rozeszli się do leżących na schodach i nabrzeżu kolegów. Nad portem tęskny zew ptaków mieszał się z krzykiem i jękami rannych.
Spalle obrócił się powoli wokół własnej osi i runął na bazalt, wypuszczając miecz.
– Masz tu lekarzy? – zapytał Drakkainen, chowając broń i klękając przy przyjacielu.
– Czterech – odpowiedział Fjollsfinn. – Ale raczej znachorów. Zaraz tu będą.
Zabitych było łącznie pięciu. Dwóch zabili Grunaldi i Warfnir, kiedy brano ich do niewoli, na schodach zginęło trzech, za to naliczyli dwudziestu siedmiu rannych, w tym trzech w ciężkim stanie.
Nie było czasu na dyskusje. Pracowali ramię w ramię, ubabrani krwią do pasa, pojąc leżących uśmierzającym wywarem, zakładając szwy, składając połamane kończyny w drewniane łubki i poganiając znachorów Fjollsfinna.
– Nie dopracowałeś się żadnej leczącej magii? – spytał w końcu Vuko.
– Tylko w ostateczności – odparł Norweg. – Boję się tego stosować na innych. To, jak teraz wyglądam, to uboczne skutki samoleczenia. Bywa tak, że mogę kogoś uratować, ale zmienia się w potwora. Niezupełnie nad tym panuję. Pomóż mi, mamy tu krwotok wewnętrzny. Chyba go tracimy.
Drakkainen przez chwilę mamrotał coś po fińsku, po czym przyłożył rozpostartą dłoń do klatki piersiowej umierającego gwardzisty. Ciało rannego wyprężyło się i opadło.
– Opatruj teraz – powiedział Vuko, masując dłoń, jakby poraził go prąd.
– Zatrzymałeś krwotok? – zapytał Fjollsfinn.
– Próbowałem – mruknął Drakkainen, patrząc, jak Norweg otwiera gliniane naczynie i nabiera czegoś, co przypominało watę cukrową, i okłada tym ranę. – Wyżyje albo nie. Nie wymagaj za wiele. Skończyłem tylko kurs paramedyka bojowego. Co to jest to coś?
– Gniazdo pewnego gatunku owadów – odrzekł Fjollsfinn, owijając rannego szarpiami. – Chyba owadów. Zawiera antybiotyki. Chyba. Odpowiednik naszej pajęczyny.
– Daj trochę. Mnie też ktoś dziabnął.
A potem idziemy sklepionymi korytarzami za człowiekiem w płaszczu, o zniekształconej, pokrytej basztami czaszce ukrytej pod kapturem. Ktoś prowadzi nasze konie, ktoś inny niesie bagaże. Spalle ze wstrząsem mózgu podróżuje na noszach, ale jest już przytomny. Korytarz wznosi się nad nami wysokim ostrołukiem, poprzeplatany kolumnami i skomplikowanymi geometrycznymi liniami palmowego sklepienia. Gładkie ściany huczą łomotem kopyt i naszymi krokami.
Wewnątrz panuje surowy chłód gotyckiej katedry.
Gotyk. Szczyt inżynieryjnych osiągnięć średniowiecza. Istna erupcja matematyki i wyższej sztuki budownictwa, wykonywanych w głowie i patykiem na piasku obliczeń mających sprawić, by miliony cegieł w kilkudziesięciu skomplikowanych kształtach jak klocki lego złożyły się w strzelistą sylwetkę, wzniosły do nieba i były w stanie przekazywać sobie nawzajem naprężenia konstrukcji, tak by budowle stały wiecznie. Czasem wznoszono je pokoleniami, przekazując budowlane tajemnice w obrębie rodu. Dziesiątki lat.
Tu jednak nie ma żadnych cegieł, żadnych łączeń, wszystko jest jak odlane z płynnego kamienia, gładkiego niczym szkło. Czasem tylko mijamy zrośnięte ze sobą kolumny, przekrzyżowane łamane płaszczyzny sklepień albo niszę ze schodami wwiercającymi się bez sensu w sufit lub boczny korytarz zwężający się do punktu niczym negatyw wieży.
Zupełnie jakby zamek wyrósł – jak organizm. Mam pytania.
Mam wiele pytań.
Drogę oświetlają nam rzędy kinkietów, w których pełga błękitny płomyk podobny do gazowego. Naprawdę wiele pytań.
Przed naszym przewodnikiem otwierają się dwuskrzydłowe wrota i wychodzimy na krużganek wewnątrz murów. Widzimy w dole wąskie przejścia, jakby ulice, oraz więcej dachów, wież, rozet, pinakli i czołganek, ścian i okien triclinium. Więcej łuków, kolumn i balustrad.
Prowadzą nas schodami, korytarzami, potem ulicą. Jest nachylona do środka, gdzie ciągnie się rynsztok, ale nie jest zapchany odpadkami. W podcieniach wi dać wejścia i drewniane szyldy na łańcuchach. Ulica jest przysypana drobnym śniegiem, mijają nas przechodnie, lecz niewielu. Okutani futrami, spieszący najwyraźniej w swoich sprawach, wychodzą z jednych drzwi i zmierzają do innych. Dają nam przejście i niektórzy pozdrawiają Fjollsfinna, jednak nie ma w tym czołobitności. Nikt nie pada na kolana ani nie chyli się w specjalnym ukłonie.
Jeszcze przez jakiś czas przemierzamy zaułki w cieniu murów, otoczone krużgankami podwórce i kręte ulice. Zamek jest miastem. Najbardziej podobnym do miasta ze wszystkiego, co tu widziałem.
A potem znów zapadamy się w głąb murów i klucz my korytarzami wśród gładkich jak szkło ścian, kręconych kolumn i schodów. Trafiamy do okrągłego, małego pomieszczenia, z którego nie ma drugiego wyjścia. Fjollsfinn podchodzi do rzędu pokrytych ozdobami kutych żelaznych dźwigni i przekłada najpierw jedną, później drugą. Gdzieś niedaleko rozlega się głośny plusk płynącej wody i turkot, pomieszczenie drga i wyraźnie rusza do góry. Grunaldi i Sylfana przysiadają, chwytając za broń, konie zaczynają parskać. Od strony eskorty dobiegają nas stłumione śmieszki i chichoty. Spalle siada na noszach i obmacuje biodro w poszukiwaniu oręża, Sylfana unosi czarne brwi i obdarza mnie pytającym spojrzeniem, ściskając rękojeść miecza. My oraz Fjollsfinn i pięciu jego ludzi. Stłoczeni w jadącym gdzieś okrągłym pomieszczeniu, wśród końskiego zapachu i smrodu ciał przepoconych pod kolczugami i pancerzami. Kręcę głO’ wą i uspokajam ich gestem dłoni.
„Spokój. Nie teraz. Czekać”.
Winda jedzie w górę wśród turkotu i szczęku łańcuchów.
– Zamek stoi na zboczu, z którego spada wodospad – odzywa się Fjollsfinn. W jego głosie nie ma pychy jak u van Dykena. Raczej duma kogoś, kto oprowadza gości po nowym domu. – Mamy więc koła wodne. W całym zamku jest system przewodów prowadzących wodę, kół
i przekładni: poruszają dźwigi towarowe, żurawie, windy, otwierają drzwi. Napędzają czerpaki podające pociski do katapult na murach, miechy i młoty w kuźniach, koła młyńskie. To wszystko jest technologia, która tu istnieje w tej czy innej formie. Połączyłem ją tylko w jeden system.
– Większość epokowych zmian to znane rzeczy połączone w nowy system – zauważam. – Zazwyczaj po to, by zmuszać.
Odwraca się do mnie i patrzy przez chwilę z namysłem.
– Ach tak. Doktryna nieingerencji. Tylko że to jest doktryna badaczy. Ja już dawno nie jestem badaczem. I nie ja ją złamałem. Teraz jestem rozbitkiem. Mieszkańcem tego świata.
– Graczem?
– Nie biorę udziału w polityce. Nie sięgam po władzę nad krajem ani zwłaszcza kontynentem. Niech mnie pan nie miesza z tamtymi. To mój dom. Mój azyl. Szałas rozbitka. Mam to miasto, ale tu w większości mieszkają uchodźcy. I wszyscy z własnej woli. Po kolei. Rozgośćcie się, a potem będziemy rozmawiać. Ma pan wiele pytań. Ja też.
Z korytarza przez oszklone gomółkami okna widać kolejne tarasy murów, las wież i stromych dachów, a dalej morze. Wciąż świeci blade słońce. Pstrykam w okrągłą szklaną płytkę, dużo bardziej przejrzystą niż zwykłe tutejsze mętne szkło. Odpowiada wysokim, śpiewnym dźwiękiem kryształu.
Otwierają się przed nami następne rzeźbione i nabijane ćwiekami wierzeje, wchodzimy do ogromnej, jasnej komnaty. Przez rzędy okien wpada powódź dziennego światła, na środku stoi wielki stół z czarnego drewna obstawiony krzesłami o wysokich oparciach i kominek, w którym można upiec całą owcę. Przed kominkiem nieduży rzeźbiony stolik, kilka foteli i futra rzucone na podłogę. Miło.
– Tam są sypialnie. – Fjollsfinn wskazuje na ścianę pokrytą rzeźbioną boazerią. Mówi w języku Wybrzeża. – Trzy z jednej strony, trzy z drugiej. Każda z łazienką i toaletą oraz duża łaźnia z wanną i sauną. Ludzie zwykle przybywają grupami i z początku czują się nieswojo, chcą mieszkać razem. Tu zostawimy wasze bagaże i zjedziemy na dół. Zobaczycie, którędy wychodzi się do miasta, i stajnię, gdzie zostaną wasze konie.
Trochę to wszystko przypomina meldowanie się w hotelu. Jesteśmy zdrożeni i zmęczeni, odprowadzamy i uspokajamy wierzchowce, a potem wnosimy swoje rzeczy do izb przy jadalni. Na stole pojawia się kilka butelek i dzbany z piwem, pieczeń, chleb i sery. Przekąska na koszt hotelu. Nie mogę się doczekać, aż każą nam wypełnić karty meldunkowe, żebyśmy mogli wreszcie wziąć prysznic i spotkać się w barze przy plaży. Omal nie wręczam na koniec Fjollsfinnowi srebrnej marki.
Proponuje spotkanie u siebie za godzinę i zostawia nas samych.
W gościnnej komnacie wyglądającej jak wyjęta z operetki o Królu Arturze.
Kąpiemy się w gorącej wodzie – nie muszę już instruować załogi, jak działają krany, bo były też na drakkarze. Przebieramy się, jemy, pijemy piwo.
– Co teraz będzie? – pyta Grunaldi. – Opowiadałem ci, jak tu jest. Spójrz na to wszystko. Jedzenie jest zbyt dobre. Woda za czysta. Domy za wielkie. Tamten ogród, który ja widziałem, też był zbyt piękny. To jest nienaturalne. Powiem ci – celuje we mnie ogryzioną kością – że ten Pieśniarz jest jak morska płaskuda, która wabi ryby w głębinach pięknymi światłami. To jedzenie: wąchałeś, próbowałeś i mówiłeś, że nie jest zatrute. Ale ja nie wiem, czy tu się w ogóle obudzimy rankiem. W mojej izbie rosną kwiaty! Zimą! Kto mógłby zbudować coś takiego? Ile trzeba pieniędzy i czasu, żeby naciosać tyle kamienia!
– Czujesz się tu dziwnie? Jak wtedy w ogrodzie? – py. tam. Jeśli Grunaldi ma istotnie alergię na magię, to jest bezcenny. Stanowi niezawodny czujnik.
– Normalnie. Płynąłem po wzburzonym morzu. Lądowaliśmy na skałach. Wspinałem się po murze. Zabiłem jednego męża, a trzech powaliłem. Skopali mnie. Biliśmy się potem na nabrzeżu. Trafili strzałą w plecy. Weszło płytko, ale teraz mam podwiązaną rękę. Znam takich, którzy narzekaliby przy lżejszych ranach. Ale nie dusi mnie tak jak wtedy. Mówię i myślę jasno.
– Przypłynęliśmy tu, żeby znaleźć sposób przeciwko królowi Węży. I jeśli nam się uda, lodowe okręty popłyną na pomoc Domowi Ognia, kiedy tylko zejdą śniegi. Siła, która pozwoliła wznieść ten gród, może nam się przydać, jeśli dobrze to rozegramy. Z tego, jak zachowuje się ten człowiek, sądzę, że też nienawidzi tamtych Pieśniarzy.
– U ciebie w kraju ludzie tak wyglądają jak on? – pyta niepewnie Sylfana.
– Oczywiście, że nie. Odmieniło go tutaj mocą uroczyska – odpowiadam. – Zrobimy tak: pójdę i rozmówię się z nim, a wy zostańcie tu i odpoczywajcie. Poranieni i tak na nic mi się nie zdacie. Nie rozumiecie też mowy, w której do mnie przemawia.
Przebieram się. Zakładam świeżą bieliznę, wyprane portki i kaftan. Nie ze względu na Fjollsfinna – po prostu to miejsce tak na mnie działa. I nie przez jakąś magię Lodowego Ogrodu, ale przez czyste, lśniące posadzki, gładkie meble, gorącą wodę.
I mydło w kostkach, najwyraźniej z dodatkiem jakiegoś pachnidła.
Za całą broń biorę ze sobą nóż, który wieszam na szelkach pod pachą pod kaftanem. Patrzą z aprobatą, gdy na próbę wyjmuję kilka razy ostrze – krótkim, dyskretnym ruchem rodem z Sevillana Sąuola des Armas Blancas.
Zabieram też fajkę i nic mnie nie obchodzi, że Skandy naw przeżyje szok.
A potem prowadzą mnie po kamiennych zielonkawych posadzkach, na których naturalne żyły minerału układają się w geometryczne wzory. Przez przejścia i kolejne podwórce, gdzieś na szczyt twierdzy.
Na wszelki wypadek przywołuję Cyfral.
Prowadziło go dwóch ludzi, z których jeden nosił się jak typowy mieszkaniec Wybrzeża Żagli, w skórzanych portkach i sznurowanej wełnianej kurcie z kapturem, przepasanej pasem, a drugi miał przypuszczalnie strój osobistej gwardii Fjollsfinna, z tuniką z wyhaftowanym znakiem drzewa narzuconą na kolczugę i w hełmie z nosalem i głębokimi osłonami policzkowymi.
Fjollsfinn przyjął go w okrągłej komnacie, w której można by bez trudu zorganizować koncert albo publiczną egzekucję. Miała ze trzydzieści metrów średnicy, kominek na jednej ścianie był wielki jak pieczara, na lśniących posadzkach rozmieszczono wysypane żwirkiem wgłębienia, w których rosły ozdobne krzaki i drzewka, z przeciwległej ściany szemrał mały wodospad, spadający do idealnie okrągłej sadzawki i opływający pomieszczenie korytem z lśniącego bazaltu. Nad głową ściany opasywała antresola z pełną tomów biblioteką, a nad tym wznosiła się kopuła z sześciokątnych kryształowych płyt ukazując niebo i coraz gęstsze chmury.
Fjollsfinn siedział w jednym z głębokich foteli przy kominku i wstał na jego widok.
– A słoniki gdzie? – zapytał Drakkainen z zainteresowaniem. – Na wybiegu?
Norweg wskazał mu drugi fotel, ale nie zareagował nijak. Zresztą jego zniekształcona twarz nie pozwalała odczytać żadnych emocji.
– Też od dziecka chciałem mieszkać w słoniami. Jasno, przestronnie, wodospad, sadzawka, rośliny. – Vuko wyjął fajkę z kieszeni kaftana.
– Zbudowałem sobie azyl – wyjaśnił Fjollsfinn. – Miejsce, w którym mógłbym dożyć swoich dni, usiłując badać ten świat. Bez ingerencji, które tak cię drażnią. Ale w tej chwili chciałbym się pozbyć „Jądra ciemności”. Nie podoba mi się zakończenie. Zwłaszcza w wersji filmowej.
– Chciałbyś się pozbyć „Jądra ciemności”, bo nie podoba ci się zakończenie… – sparafrazował Drakkainen, ubijając tytoń i starając się, żeby jego ton zabrzmiał możliwie terapeutycznie.
– Przynosimy na ten świat własne historie. Toposy, mity. A on się nimi karmi. Tak jakby skończyły mu się własne, mam taką teorię. W tej chwili my dwaj odgrywamy tu Kurtza i Willarda. Ja siedzę między tubylcami i rzekomo tworzę tu jakąś obłąkaną utopię, a ty przybywasz z zewnątrz, żeby zrobić ze mną porządek. W rzeczywistości nie tworzę żadnej utopii. Po prostu wywalczyłem sobie mały skrawek na uboczu, żeby spokojnie mieszkać. Nie jestem Kurtzem. Nie interesuje mnie egzystencjalna strona ludzkiej natury ani nie nienawidzę cywilizacji. Ani naszej, ani tej. Mrok i zgroza to nie moja domena. Mnie interesuje ksenoetnologia. Natura tego świata. Jest niebezpieczna, ale ciekawa. Chcę wiedzieć, jak działa, i obserwować to. Pokręcił głową.
– Powinniśmy zadawać sobie pytania. Wtedy stopniowo wszystko nam się wyjaśni.
– Dobra – zgodził się Drakkainen. – Co to za zamek? Ty go zbudowałeś?
Fjollsfinn wstał i zaprowadził go na drugą stronę pomieszczenia. Wśród krzaków, mostkiem nad strumykiem, do okrągłego kamiennego stołu. Na samym środku w zagłębieniu stał ciosany kryształ wielkości jabłka, opierając się szpicem o blat, nakryty przezroczystą kopułą. Wyglądał jak olbrzymi diament, tylko stał na wierzchołku, drwiąc sobie z ciążenia.
– To jest ziarno. Miałem takie dwa, kiedy wydostałem się z lodu.
– Ziarno?
– Zawiera w sobie zamek. Musisz znaleźć niewielki czynny wulkan i wrzucić je do krateru. Nastąpi wybuch i erupcja. Ale każdy wytrysk lawy, każda bomba wulkaniczna będą miały cel. Zamek. Ziarno nada wulkanowi cel. Kiedy tylko lawa ostygnie, po dwóch, trzech miesiącach możesz przypłynąć i wejść. Będzie gotowy, pod klucz. Wystarczy wstawić drzwi i meble. Poruszyć to, co powinno być ruchome, i skruszyć cienką jak papier warstwę skały, którą będzie przyrośnięte do ścian. Gotowy zamek zaklęty w ziarnie. Program, który obudzi wulkan i zmusi do urodzenia zamku. Są tu oczywiście błędy. Całe korytarze i rejony, które prowadzą nie wiadomo gdzie, schody do góry nogami, figury niemożliwe i drzwi na suficie. Zdarza się. Ale są też łazienki odlane w całości z bazaltu i alabastru, w których płynie woda, gorące źródła i wodospad płynący między ścianami, w kanałach, które tylko czekają na koła wodne, szczeliny w skale, którymi gaz płynie prosto do lamp, albo przewody dostarczające gorące powietrze. Zamek to świetna rzecz, kiedy ktoś czuje się zagrożony. Materializacja potrzeby bezpieczeństwa przerażonego umysłu. Ja zostałem oślepiony, a potem wepchnięty do oceanu i zamknięty w lodowej górze. Trwała zima. Byłem krą. Ślepą i marzącą o zamku, który by mnie ochronił. Miesiącami trwałem w letargu, w lodowej ciemności, śniąc o podłogach, wieżach i krużgankach. Znałem każdy załom muru i każdą komnatę. Trwało to tak długo, aż wyrósł na mojej głowie. Myślałem też o lodzie. Byłem lodem. Zrozumiałem lód. Mogłem kazać się stawać lodowi. A potem mogłem go kształtować. Tworzyć izotopy o różnych właściwościach. Mogłem sprawić, by przestał topnieć. Mogłem w końcu zrobić sobie z niego oczy i zacząć widzieć. A kiedy po istnych eonach deprywacji sensorycznej tak panowałem nad lodem, że mogłem kazać mu stopnieć i uwolnić mnie, w każdej dłoni trzymałem ziarno. Dryfowałem na krze z ziarnami w ręku, aż przypłynąłem tutaj.
– Ja byłem drzewem – powiedział Drakkainen tonem człowieka, który porównuje wrażenia z wakacji.
– Słucham?
– Van Dyken przebił mnie włócznią i zaklął w drzewo. Przez kilka tygodni byłem drzewem. Drzewem. Nie wiem jakiego gatunku. Osobiście nazywam je jesionami, ale pewnie fachowo nazywają się inaczej. W końcu to nie są ziemskie drzewa. Było trochę podobne do oliwki.
– Van Dyken… To on mnie oślepił. Jeszcze w stacji. Powiedziałem mu, że jest zbrodniarzem. A on krzyknął, że jestem ślepy, i moje oczy wybuchły.
– Chyba marstonia pseudolistna – przypomniał sobie Drakkainen. – Tak to się nazywa. Więc wrzuciłeś to do wulkanu, a on wybuchł i lawa uformowała całe to grodzisko. Razem z toaletami, kominkami i maszkaronami na dachach. Dlatego że przedtem myślałeś o zamku?
– Tak.
– Rozumiem.
– Tak po prostu?
– Mieszkam tu już z pół roku. Co się wydarzyło w stacji?
– Nie. Teraz moja kolej. Co się stało z resztą ekipy? Z „zespołem ratunkowym”, o którym pisałeś na żalnych kamieniach?
– Nie ma żadnej reszty ekipy. Cały rescue team to ja.
– Wysłali cię samego? Nie wierzę. Agencja nie działa w ten sposób. To wbrew wszelkim regułom i zdrowemu rozsądkowi.
– Zależy która agencja. Ta, którą masz na myśli, nie mogła już wysłać nikogo. Polityka. Midgaard to teraz strefa zakazana. Imperializm nie przejdzie. W żadnej postaci, zwłaszcza w wymiarze międzyplanetarnym. Właściwie dopiero co wygraliśmy wojnę i teraz jest nam wstyd.Bardzo po europejsku. Będziemy chronić wszechświat przed podłą ludzkością. Oficjalnie cały program jest zamknięty. Również obserwacja bezzałogowa. Nie wolno nam nawet zbliżać się do tej orbity. A nieoficjalnie chciano się dowiedzieć, co tu się dzieje, i zatrzeć ślady. Nie pytaj, dlaczego w ten sposób. Bo tak chcieli komisarze.
– Duval i ja wysyłaliśmy raporty. Dopóki stacja istniała. Za pomocą bionicznych nadajników typu radiolaria ze stratosferycznym modułem wynoszącym; zwykły balon z helem. Pewnie dlatego cokolwiek zrobili.
Zamilkł na chwilę i poprawił pogrzebaczem drwa na kominie. Niebo nad kryształową kopułą zasnuło się chmurami podobnymi do pożółkłej waty, za rzędem ostrołukowych okien na jednej ścianie na tarasowy ogródek w stylu japońskim wielkimi płatkami padał śnieg. Wiotkie dywany topniejących płatków zaczęły dryfować też po morzu.
– Upędziłem akevitt. Prawdziwy, duński, z nieprawdziwych gruszek. Czasem osobiście robię sobie frykadelki. Takie duże, norweskie. Ale i szwedzki skóttbullar. Jeszcze ciasto z jabłkami i śledzie w słodkiej zalewie. Tu nie ma śledzi, więc marynuję jakieś inne ryby. Właściwie pseudoryby. Śledzie nie powinny mieć kończyn, nawet szczątkowych. Brakuje papryki i cynamonu, nawet ich cebula to nie cebula. To jedyne, czego mi brakuje, lecz to jest Skandynawia mojego dzieciństwa. Potem to wszystko i tak było w ten czy inny sposób zabronione. Nie wiem, co się dzieje teraz, ale i nie chcę wiedzieć. Nawet moje nostalgie są jakieś takie wyidealizowane. Nie bardzo mam do czego tęsknić, odkąd mam ten zamek. Zapal już tę fajkę, przyniosę akevitt i kieliszki.
postawił na stole butelkę z bezbarwnego szkła, wydmuchaną sprytnie, ze szklaną gruszką wiszącą wewnątrz na szklanym ogonku. Drakkainen przypomniał sobie, że kiedy był dzieckiem, jego ojciec dostał taką samą od jakiegoś Norwega i twierdził potem, że płyn w środku był nieopisanie obrzydliwy. Tyle że Aaki miał też problemy z rakiją, pił ją czasem dzielnie, żeby nie wyjść przed Chorwatami na cieniasa, ale tak naprawdę uznawał tylko fińską wódkę.
Fjollsfinn nalał płyn do kieliszków, w powietrzu rozszedł się dziwny zapach, owocowy niewątpliwie, ale do gruszek było mu daleko. Butelka pokryła się szronem. Drakkainen dotknął jej, uniósł i popatrzył na majaczącą wewnątrz gruszkę.
– Jest z lodu – zauważył.
– Z półstabilnego lodu. Nazwałem go lód-4. Mówiłem, że jestem mistrzem lodu.
– Krystalicznej formy h2o? Ile tam może być kombinacji siatki krystalicznej, nawet jeśli układasz atom po atomie?
– Z niewielkim magicznym dodatkiem. h2o i czynnik „M”. Nawet zwykły lód może być kilkudziesięcioma rodzajami śniegu, może być twardy jak szkło albo miękki jak plastelina. Wszystko zależy od warunków fizycznych. Powiedzmy jednak, że możemy zastąpić temperaturę i ciśnienie innym czynnikiem, bardziej kontrolowalnym.
Wypili po lodowym kieliszku zimnego napitku. Drakkainen czujnie zerkał na grdykę Fjollsfinna i z minimalnym opóźnieniem przełknął alkohol, a potem uśmiechnął się z okropnym wysiłkiem. Aaki miał świętą rację. To było obrzydliwe. Ale ojciec Drakkainena często miał rację. Taki już był. Zbyt zbuntowany i aspołeczny dla Skandynawów, zbyt rozsądny i zimny dla Słowian. Vuko niósł przez świat jego przekleństwo – spokojny indywidualizm i wieczną niezgodę na absurdy. I też często miewał rację.
– Ludzie Ognia nie pękają – mruknął pod nosem. Wypił do dna i podstawił kieliszek. Fjollsfinn kiwnął głową z aprobatą i nalał im po następnym.
– Czynnik „M”. Najpierw natknął się na to Letherhaze. Przywiózł cały kontener elektronicznych gadżetów. Przeróżnych: odtwarzacze, komputery, gps-y, konsole do gier i cały zestaw specjalnych mikroprocesorów z wyświetlaczami i czujnikami, zaprojektowanymi specjalnie tak, żeby mogły się zepsuć i pokazać, dlaczego. W normalnych warunkach były to „maszyny do robienia ping”. Taki nieduży grant na boku innych badań od Nishima Biotronics. Okazało się, że przez jakiś czas działają, dopóki są hermetycznie, próżniowo zamknięte. Rozkładał je w różnych miejscach i sprawdzał, co się dzieje. Tak znalazł uroczysko. Początkowo interesowało go głównie to, że elektronika psuła się tam szybciej. Hermetyczne pojemniki pękały, uszczelki parciały im na poczekaniu. A potem zaczęły się materializacje. Nie wiem dokładnie, co się stało, bo Letherhaze najpierw sądził, że zwariował, a później to przez jakiś czas ukrywał. Widywał ludzi z Ziemi, za którymi tęsknił. Jako materialne widma. Rozmawiał z nimi, kochał się z kobietami, które zostały biliony kilometrów stąd, ale był przekonany, że wariuje. Potem zaczął eksperymentować. Najpierw zapalał małe ogniska siłą woli, materializował jakieś czekoladki, które zjadał, kazał kamieniom zamieniać się w gwoździe. A w końcu opowiedział nam o tym. Zmaterializował butelkę whisky „Old Barley” i przyniósł do stacji. Wybuchła sensacja. Jasne, że w pierwszej chwili mu nie wierzyliśmy. Wariat. Tylko że wszyscy przechodziliśmy co miesiąc serię testów pod kierunkiem Passionarii Callo. Jesteśmy cywilizacją testów i procedur. Jeśli ktoś stawia krzyżyki w odpowiednich krateczkach i z tabelki wynika, że jest poczytalny, to znaczy, że jest zdrów, nawet jeżeli widuje krasnoludki i rozmawia ze zmarłą babcią. Nawiasem mówiąc, tak robiła te testy jak za króla Ćwieczka: formularze i ołówki. Zaczęliśmy więc badać krasnoludki.
Nalał im po kolejnym kieliszku pseudogruszkówki. Drakkainen z wysiłkiem przełknął ślinę, ale pomyślał, że kiedy ciecz już przedrze się przez ściśnięte gardło, dobrze mu robi w środku.
– Byliśmy bandą uczonych. Taki ma dwie ścieżki postępowania, kiedy natknie się na coś, co jest sprzeczne z materializmem naukowym. Albo odwraca się plecami, zatyka uszy, zamyka oczy i powtarza: „Artefakt, artefakt, nie istnieje, przypadkowe, nieistotne, niezgodne, nie ma”, albo wymyśla naprędce akademicką teorię. Powstały „pola kreatywne”, „transmutacja intencjonalna”,»metarzeczywistości taumaturgiczne”. Goddehehe magia ubrana w akademicki bełkot natychmiast zrobiła się do przyjęcia. Rzecz jasna, wszystkie te teorie pojawiły S1C razem ze skleconą na kolanie terminologią, bo, jak to się mówi, brakowało nam „derywatów semantycznych”. Dlatego przypuszczam, że nikt nie mógł pojąć z naszych raportów nic sensownego poza tym, że załogastacji Midgaard ii przypuszczalnie znalazła okazałą kolonię grzybów podobnych do psylocyble. Teorie szły coraz dalej, przy kolacji królowały „postulaty neoplatońskie”, „hiperkreacja” i tym podobne. Doszli do wniosku, że uroczyska to miejsca, w których świat przybiera prawdziwą, wolną od pseudoobiektywizmu formę. Ma styczność z rzeczywistością platońskiej idei, innymi słowy, że jest wyjściem z jaskini materializmu. To miejsca, w których wszystko może się stać wszystkim, wystarczy tylko ukształtować je wolą. To była tylko jedna z teorii, a sklecili ich z siedem i żarli się o nie. Okazało się, że kiedy naznosiliśmy do bazy ziemi z uroczysk, roślin, grzybów i próbek, to zaczęliśmy robić cuda i tam. Personel badawczy wysyłał w powietrze fireballe, zamieniał ptaki w kamienie, van Dyken, który jest zupełnie fanatycznym ateistą i świrem, codziennie replikował cuda Jezusa, przemieniał wodę w wino, chodził po wodzie, rozmnażał chleb i ryby, przy posiłkach urządzał parodie mszy, na których zmieniał Duvalowi pieczywo w kawałek surowego mięsa, a wino w krew, głównie po to, żeby go drażnić, bo okazało się, że ten jest w duchu wierzący.
Wypili. Drakkainen uznał, że do tej niedorobionej hruśkovicy da się przywyknąć.
– Jak doszło do rzezi?
Fjollsfinn znieruchomiał na chwilę, unosząc ślepe, wypełnione błękitnym lodem oczodoły.
– Do rzezi? To nie była rzeź, tylko seminarium. I sądziłem, że tylko Duvala i mnie zamordowano.
– Stacja jest pusta i zrujnowana. Na miejscu znalazłem cztery trupy. Duvala zamieniono w drzewo, jak mnie. Letherhaze i Zavratilova zostali ścięci u stóp posągu Halleringa do połowy spetryfikowano, zmieniono w kamień. Dach był zburzony, wrota wysadzone. Na miejscu pozostał jeden upiór uroczyska, z gatunku żabo-diabeł tasmański. Upiora zlikwidowałem, Duvala ściąłem, pozostałe szczątki zniosłem do budynku stacji, który spaliłem. Jestem tu po to, by posprzątać po waszych seminariach, Fjollsfinn. Gdzie podziała się reszta? Zlokalizowałem ciebie i van Dykena. Brakuje mi Ulrike Freihoff i Passionarii Callo.
Fjollsfinn oparł się, masując twarz, ostrożnie przetarł palcami lodowe powieki, potarł czoło i delikatnie dotknął sterczących mu na głowie wież i donżonów.
– Spaliłeś… Boże, wszystkie moje notatki, wszystkie próby… Dobra. Później. Pojawiły się dwie frakcje. Kiedy dotarło do nas, co to jest, większość uważała, że to zjawisko skrajnie niebezpieczne. Większość, bo ja i Duval byliśmy wręcz zdania, że odkrycie jest akurat tego rodzaju, które należy wrzucić do nieczynnego wulkanu i zalać betonem. Ale troje z nas uważało inaczej.
Milknie na chwilę i patrzy w ogień.
– Van Dyken, Freihoff i Callo. Ich zdaniem odkryliśmy coś, co jest absolutnym Kamieniem Filozoficznym. Kluczem do przyszłości. Odkryciem wszech czasów. Prometejskim ogniem i tak dalej. I nawet nie chodziło im o obfitość dóbr, koniec głodu i dobrobyt dla wszystkich. Najbardziej cieszyło ich to, że teraz można ziścić republikę filozofów. Odkurzyć te wszystkie cudowne, niewykonalne idee społeczne, które rozbiły się o naturę ludzką. Stworzyć nowego, lepszego człowieka i nowy, lepszy swiat. Mając magię w rękach, można tworzyć utopie. Kiedy natura ludzka stanie na drodze, można ją ukształtować jak plastelinę. Koniec nietolerancji, przemocy, nierówności, nędzy i chorób. Utopia. Znowu milknie.
– Na domiar wszystkiego okazało się, że kontaktują się z… jak to nazwali… bytem metakreatywnym. Miewaliśmy bardzo ostrożne kontakty z miejscowymi, nawet z nimi handlowaliśmy, żeby uzyskiwać artefakty, zbierać informacje o języku, pobierać materiał, mieliśmy me chaniczne analizatory, nakręcane sprężyną jak patefo ny, kamery na optycznym nośniku, rejestratory dźwięku Ale to się odbywało w pełnym kamuflażu, pod kontrolą i rzadko. A tamta istota przyszła po prostu do stacji. Spo tykali się z nią w lesie.
– Jednooki karzeł na dwukołowym wózku zaprze żonym w osła? – przerwał gwałtownie Drakkainen. – Sprzedawca magicznych artefaktów? Niejaki Kruczy Cień?
– Nie wiem. Nie widziałem go. Nawet nie wiem, jakiej płci była ta istota. Tylko van Dyken, Freihoff i Callo ją widzieli. Nie wiadomo nawet, czy to była jedna istota i czy to w ogóle była istota, czy może coś, co się wygenerowało z uroczyska. Twierdzili natomiast, że są tu „byty metakreatywne”, które całkowicie popierają to, co oni chcą zrobić. Dość, że żarliśmy się potwornie. Nie zamierzali odpuścić, tylko natychmiast przystąpić do eksperymentów na miejscowych, a potem znaleźć sposób, by przenieść czynnik „M” na Ziemię. Duval strasznie się gryzł. Powiedział mi na osobności, że musimy ich jakoś spacyfikować. Unieszkodliwić. A jeśli to nie będzie możliwe, bo po tych leśnych spotkaniach nabrali dużej biegłości w niech będzie „metakreacji intencyjnej”, zamierzał wysfec dwie radiolarie. Domyśliłem się, o co mu chodzi. Dwa kryptonimy kodowe. Jednego dnia trzykrotne els, drugiego dnia trzykrotne fomp.
– Trzykrotne „Elloi Llamah Sabahtani”: ogłoszenie reżymu krytycznego i kwarantanny, a potem trzykrotne „Fire On My Position”: autodestrukcja – przetłumaczył powoli Drakkainen. – Wysłał?
– Nie wiem. Wszcząłem z nimi kłótnię. W ramach seminarium. Żeby odwrócić uwagę. Duval wyszedł niepostrzeżenie do szopy, gdzie mieliśmy sekcję łączności. Nie wracał bardzo długo, w końcu zrozumiałem, że coś się stało. Wybuchła awantura, w której sięgnięto po magię. Tamci wepchnęli pozostałych do sąsiedniego pomieszczenia i zablokowali drzwi za pomocą telekinezy, ja uderzyłem Freihoff „tarczą”, takim jakby polem telekinetycznym, i przebiłem się do drzwi. Duvala nigdzie nie było. Uciekłem ze stacji. Dopadli mnie na wybrzeżu, na klifie. Walczyliśmy. W gruncie rzeczy… na śnieżki. Jeśli człowiek się skoncentrował, to kula śniegu uwalniała gwałtownie wodór i tlen, po czym eksplodowała. Freihoff stworzyła piorun kulisty, przez chwilę odpychaliśmy go to w jedną, to w drugą stronę, wyładowanie poraziło mi rękę. Van Dyken mnie dopadł i sprawił, że moje oczy wybuchły. A potem zepchnęli mnie z klifu i zamknęli w lodzie. Resztę wiesz.
– els i fomp – powtórzył Drakkainen. – A zareagowali jak na sam, „Salvate Me”. Coś tu nie gra. Kto znał kody dostępu do radiolarii?
– Duval i Hallering.
– I obaj nie żyją. Mniejsza z tym. O tym twoim Lodowym Ogrodzie zaczyna być głośno. Na Wybrzeżu Gryfów i Pustkowiach Trwogi, gadają o tym w Wilczym Zewie, w Żmijowym Gardle i innych portach. Van Dyken cię znajdzie. Teraz zbiera armię, podporządkował już Ludzi Węży i wiosną będzie chciał podbić cały kraj aż p0 Wybrzeże. Trzeba go zatrzymać. Współpracuję z klanem Ludzi Ognia, których zamierza podbić jako pierwszych. Musimy zneutralizować van Dykena.
– Mam tu niecały tysiąc ludzi. Z tego może ze czterystu zdolnych do noszenia broni. Byliby w stanie utrzymać zamek nawet przeciwko przeważającym siłom, ale jak miałbym zatrzymać regularną armię? Ilu ma tych Ludzi Węży?
– Trudno powiedzieć. Porywa dzieci i zmienia je w maszyny bojowe. Zbiera też ludzi z innych klanów, posługując się czymś w rodzaju hipnozy. Powiedzmy, że może wystawić powyżej dwóch i nie więcej niż pięć tysięcy ludzi. Nie przyszedłem tu szukać sojuszu. To nie tak. Proponuję ci walkę o życie. Przecież nie zostawi cię w spokoju. Ma swoich pomagierów szpiegujących na wybrzeżu, wiem, że gromadzi środki do walki przeciwko innym Czyniącym. A o ile zdążyłem się zorientować, lokalnych jest niewielu i nie stanowią spójnej siły. To raczej pustelnicy albo mnisi. A to znaczy, że uważa za magów tylko nas – Ziemian. Ciebie, mnie, Callo i Freihoff. Nawiasem mówiąc, skąd te talenty? Dlaczego każdy z naszych zostaje od razu mistrzem magii, a miejscowi władają tym gorzej od nas?
– Mam teorie. I tylko tyle. Żadnej spójnej odpowiedzi. Według jednej z nich kluczem jest wizualizacja. Miejscowi tkwią technologicznie w epoce, którą można porównać do rozwiniętej starożytności albo do średniowiecza.
Zależy, która kultura i pod jakim względem. Ale istotne jest to, że ci ludzie pozbawieni są wiedzy wirtualnej. Znają i umieją sobie wyobrazić tylko to, co widzieli na własne oczy, a przy ich możliwościach podróżowania to niewiele. Tu tysiąc kilometrów pokonuje się w ponad miesiąc. I to w najlepszym wypadku. My natomiast pochodzimy z cywilizacji medialnej. Obrazkowej. Każdy z nas wie, jak wygląda helikopter albo mumia Tutenhamona, albo cząsteczka wody, albo powierzchnia Księżyca, nawet jeśli nigdy nie ruszył się z Lillehammer. Wie, co rekin ma w środku, albo jak wygląda funkcjonujący napęd antygrawitacyjny, albo głowica jądrowa, krwinka czy komórka roślinna. Nawet jeśli nie do końca rozumiemy, jak coś działa, i tak przynajmniej to widzieliśmy w telnecie, w grach i filmach. Pokazywali nam w szkole. Widzieliśmy, więc potrafimy sobie wyobrazić. Tutejsi nie wiedzą całej masy rzeczy, bo nie mieli szansy ich zobaczyć albo się o nich dowiedzieć. My wiemy nawet, jak wygląda cała masa zjawisk i rzeczy, których w ogóle nie da się zobaczyć. A prawdopodobnie wizualizacja ma zasadnicze znaczenie dla sterowania procesem. Być może ta siła też musi zobaczyć, w głowie maga. Czymkolwiek jest, nie reaguje na proste komendy słowne w rodzaju „stoliczku, nakryj się”.
– A niby dlaczego? Miejscowi przecież wiedzą, jak wygląda stoliczek, kiełbasa i dzban z piwem. Może nie oglądali „Jak to powstaje?” w telnecie, ale w takich kwestiach nie mają problemów z wizualizacją.
– A ty umiesz zrobić taki numer? Zmaterializować coś z niczego? Akurat ta sztuczka byłaby szczególnie trudna. Teoretycznie żywność dałoby się skądś teleportować, trzeba tylko wiedzieć dokładnie, skąd i jak. Ewentualnie przetworzyć coś z otoczenia, z roślin i zwierząt, tylko że tu trzeba by wyobrazić sobie cały proces na poziomie molekularnym. W zasadzie możliwe, ale piekielnie trudne. Skończyłbyś z toksyczną, półżywą kiełbasą pokrytą sierścią.
– Mniejsza o kiełbasę. Van Dyken rośnie w siłę. Jeśli nie zrobimy z nim porządku, kupisz sobie najwyżej parę miesięcy. Do lata będziesz miał tu Termopile. To bestia. Rzeźnik. Robi regularne czystki etniczne i pacyfikacje, tresuje swoich ludzi, żeby nie mieli żadnych moralnych hamulców. Nakłania ich do kanibalizmu i kazirodztwa, masowe tortury i egzekucje to w jego kraju rozrywka. I jedynym prawem jest jego słowo. Zwariował, rozumiesz? Dojechał do etapu, w którym Hitler sam by poszedł do psychiatry, i cały czas jest przekonany, że kontynuuje eksperyment. Naukowy i artystyczny. Łapie dzieci, uzależnia je i indoktrynuje za pomocą magii, a potem pakuje do wnętrza bionicznego, półżywego pancerza. Robi z nich androidy bojowe. Dzieci do dwunastego roku życia i młodsze. Tego chcesz dla swoich ludzi? Dla swojego miasta? Tego chcesz dla Lodowego Ogrodu? „Aleo he polis” w przyszłym roku? Nawet jeśli zostaniesz ewakuowany, ci, którym dałeś tu dom, zostaną. Będą wcieleni do jego obłąkanej armii, zatorturowani, oblani smoczą oliwą i spaleni żywcem albo pożarci. Van Dyken zawsze składa ofertę w stylu Mehmeta Zwycięzcy: albo kapitulacja, hołd i podporządkowanie, albo całkowita masakra. A ja nie mogę przeprowadzić ewakuacji, dopóki van Dyken żyje. Polej. Staram się unaocznić, że van Dyken to nie jest wyłącznie mój problem. Nie masz co marzyc o jakiejkolwiek neutralności.
Fjollsfinn patrzył na niego swoją niesamowitą maską, z oczodołami zalepionymi lodem i koroną baszt na głowie, przygryzając w zamyśleniu wargę. Drakkainen wyobraził go sobie na ulicy Paryża, jak siedzi przy kawiarnianym stoliku, i zrozumiał, że z tą ewakuacją też nie będzie tak prosto.
– Nie jestem pewien, czy to są po prostu naroślą na czaszce i czy dałoby się je usunąć – powiedział Norweg z namysłem, jakby czytał w myślach zwiadowcy. – A przez te lodowe protezy widzę w zasadzie normalnie. Jeśli dostanę bioniczne implanty, będę do końca życia patrzył na świat jak na mozaikę pikseli. Ewakuacja nie budzi we mnie dzikiego entuzjazmu. A co do zagrożenia, to wcale nie jestem taki pewien. Zdobycie Lodowego Ogrodu z morza siłami pięciu, a nawet dziesięciu tysięcy ludzi wcale nie będzie takie łatwe. Nie chcę od razu powiedzieć „niemożliwe”, ale ciśnie mi się to na usta. Mam swoje sposoby i od początku brałem pod uwagę możliwość obrony. Lodowy Ogród jesteśmy w stanie obronić. Pokonać jego armię w polu – już nie. Będzie musiał dokonać gigantycznego wysiłku logistycznego. Jeśli spróbuje desantu, nie zdoła nawet doprowadzić armii pod mury. Znam wszystkie miejsca, w których można lądować na tej wyspie, i mam je pod kontrolą. Ci, których nie spalę na plażach, będą musieli przedrzeć się przez jedną z trzech górskich przełęczy, cały czas pod ogniem z niedostępnych stanowisk. Jeśli uderzy z morza, połamie sobie zęby na przedpiersiach. Poniesie gigantyczne straty. Uważam, że to najlepszy sposób, żeby go zneutralizować. Niech uderzy na Lodowy Ogród. To będzie koniec jego imperium. Natomiast co do położenia wyspy, wcale nie jest takie powszechnie znane. Owszem, w portach opowiada się różne historie, ale to są bajki. Zresztą wiele z nich sam rozpuszczam. Morscy awanturnicy nie są w stanie zrobić mi krzywdy. Zazwyczaj większość zostaje i zasila moją populację.
– On spali Wybrzeże Żagli, Fjollsfinn. Zamiast wesołej przedfeudalnej społeczności luźno powiązanych klanów wojów i wolnych kmieci będziesz sąsiadował z totalitarnym cesarstwem Węży czy czymś w tym rodzaju. Nie będzie wtedy mowy o pięciu tysiącach wojowników na stu okrętach. Jeśli zechce, to cię zarygluje na morzu i zagłodzi. Albo wystawi flotę, jakiej świat nie widział, po czym spali ci ten zamek z morza, spoza zasięgu twoich katapult. Używa broni biologicznej. Usiłuje hodować smoki. I pewnego dnia mu się uda. Pieprzone latające, ziejące ogniem wywerny. Jeśli dasz mu czas, stanie się niepokonany.
– Ale uderzenie na niego siłą dodatkowych trzystu wojowników niczego nie zmieni.
Drakkainen westchnął i wystukał fajkę o ruszt kominka. Ten gest jakoś go wzruszył – jak wspomnienie dobrze znanego, lecz zaginionego świata. Kominek z płonącymi polanami, fajka wypalona w wygodnym fotelu.
– Czego ty chcesz, Fjollsfinn? Urlopu naukowego? Emerytury? I myślisz, że człowiek, który cię oślepił i zamknął w lodzie, zapomni o tobie, kiedy nabierze pewności, że żyjesz?
– Chcę kontynuować badania. Dla siebie. Dla poznania. I trzymać się na uboczu. Mam ku temu powody Przyniosłeś mi wieści, które zburzyły mój spokój. Nie mogę wysłać wszystkich sił na pomoc tym Ludziom Ognia. Nie mogę osłabić załogi Lodowego Ogrodu. Chcę pomóc, ale nie w ten sposób. Zostawmy to. Zastanówmy się, wróćmy do tego tematu jutro. Trzeba wymyślić coś lepszego.
Drakkainen poderwał się i schował fajkę do kieszeni. Fjollsfinn uniósł swoją upiorną twarz z wyrazem jakiejś bezradności.
– Już wychodzisz? Dlaczego?
– Idę do miasta – obwieścił Drakkainen. – Połazić po sklepach, wpaść do baru na parę piw, pomyśleć.
– Słyszałeś o Pieśni Ludzi? I o martwym śniegu?
– Tak. Globalna epidemia śpiączki, która kończy się powszechną amnezją.
– Koniec kultury. Koniec rozwoju. Całkowity reset. Wszyscy zaczynają od początku, od etapu odpowiadającego mniej więcej naszemu siódmemu wiekowi w Europie. Nie znają swoich bliskich, nie znają nawet miejsc, w których się budzą. Jedyne, co pamiętają, to epos zwany Pieśnią Ludzi. Podstawowa wiedza praktyczna. Dlatego nadal umieją kuć żelazo, budować łodzie i domy, znają język i potrafią uprawiać zboże.
Podniósł na Drakkainena swoje lodowe oczodoły wypełnione szklistym błękitnawym materiałem.
– To nadchodzi, kiedy ten świat zaczyna się nadmiernie zmieniać, kiedy zaczyna się przekształcać i tracić równowagę. Zauważyłeś, że tu nie ma rozwoju? Nie ma dążności do postępu? To dlatego, że w odpowiedzi na postęp pojawia się martwy śnieg. Reaguje na brak równowagi i uruchamiający się zbyt intensywnie rozwój. Na zmianę. A my jesteśmy czynnikiem, który zaburza równowagę. Jesteśmy zmianą. Jedyna szansa to siedzieć cicho i nie zmieniać tego świata. Inaczej sprowadzimy na niego zagładę. Usiłuję badać Pieśń Ludzi i wszystko, czego da się dowiedzieć na temat martwego śniegu. Dowiedziałem się niewiele, bo ostatni raz to się wydarzyło ponad trzysta lat temu. Ale wiem, że mechanizm tego świata przez jakiś czas toleruje odstępstwa od Pieśni Ludzi. Znosi nawet dość duże ingerencje, dopóki nie pojawi się zbyt wiele globalnych konsekwencji. Zmian, po których świat przestaje być sobą i zmienia się raz na zawsze. Według mnie van Dyken już jedzie po bandzie. Jeśli staniemy z nim do walki z takim samym zaangażowaniem środków, uruchomimy ten mechanizm.
– Ale jeśli go nie zatrzymamy, on go sam uruchomi. – Drakkainen spojrzał na rozmówcę. – Dobra. Wróćmy do tej rozmowy jutro. Jestem zwyczajnie zmęczony. Idę do moich ludzi, żeby ich uspokoić, a potem przejdę się do miasta. Nie masz jakiegoś planu miasta albo czegoś w tym rodzaju?
– Chaotyczny rozkład twierdzy to moja broń. W naszych czasach taki plan to rzecz ściśle tajna. Gdyby wpadł w łapy van Dykena, straciłbym jeden z atutów. Dam ci coś lepszego. Dam ci ptaka.
Zagwizdał i spośród liści jednego z ozdobnych krzewów wyleciał ptaszek wielkości wróbla, ale we wściekłym neonowożółtym kolorze, który wpędziłby każdego kanarka w kompleksy. Przysiadł na wyciągniętej dłoni Fjollsfinna, który pogładził go jednym palcem.
– Zawsze będzie w pobliżu. Wystarczy, że zagwiżdżesz. A potem powiedz w języku Wybrzeża „dom”, a on cię zaprowadzi do twojej kwatery. Jeśli będziesz chciał przyjść tutaj, powiedz „Fjollsfinn”. Nie zrobi ci wycieczki po mieście, ale przynajmniej się nie zgubisz, bez względu na to, gdzie pójdziesz. Za murami znajduje się Lodowy Ogród. Nie chodź tam. To moje uroczysko. Moja wylęgarnia czynnika „M” uwięzionego w lodowych roślinach. Wygląda jak ogród z lodu. Nie wchodź tam, a szczególnie nie pozwalaj swoim ludziom.
Drakkainen wrócił do swojej kwatery za trzecim czy czwartym rzędem murów, podążając za migocącym niczym jaskrawożółta iskra ptaszkiem. Warfnir i Spalle chrapali w łóżkach, a Grunaldi i Sylfana tkwili w fotelach przed kominkiem, pociągając piwo. Ucieszyli się, że żyje, ale żadnemu z nich nie chciało się nigdzie wychodzić. Oboje mieli pod ręką miecze, Sylfana jeszcze dodatkowo na kolanach klejony okrętowy łuk i kołczan pełen strzał oparty o fotel. Oboje zerkali co chwilę na drzwi. Zabrał więc sakiewkę i poszedł sam. Prosto w kamienny labirynt, pod padającym wielkimi płatkami śniegiem. Ptaszek czekał na niego na parapecie, a potem podążył, znowu fruwając mu nad głową, kilka kroków z przodu.
Nie miał pojęcia, dokąd idzie, cieszyło go to, że jest sam i przemierza korytarze, krużganki, ulice i dziedzińce bez żadnego głębszego celu. Nie musiał się skradać, walczyć ani nikogo śledzić. Po prostu szedł przed siebie jak turysta, który po raz pierwszy odwiedza miasto.
Ulice wąskie, chaotyczne, kluczące pomiędzy murami i ścianami budynków. Czuł się jak w jednym z historycznych miasteczek Dalmacji. Może w Primośtenie albo Trogirze. Tylko brakowało tu tłumu turystów, a przechodnie nosili miecze, futrzane peleryny z kapturami i buty z rzemieniami oplatającymi kostki. Zresztą nie było ich bardzo wielu.
Miasto żyło, ale inaczej niż nadmorskie pięćsetletnie starówki Dalmacji. Rzecz jasna, nie było tu wodorowych skuterów, sklepów z pamiątkami, lodziarni ani biało-czerwonych parasoli Karlovaćko. Ale nie było to też przaśne wczesne średniowiecze Wybrzeża Żagli. Razem z ołowianym niebem sypiącym śniegiem nadszedł wczesny zmierzch i na ulicach zapłonęły latarnie. Czwórgraniaste, o szybkach z kryształu, nakryte daszkami z prześwitującego bazaltu, wyrastały z muru na kamiennych wspornikach, jak zagięte pod kątem prostym łodygi, puste w środku, którymi płynął gaz ziemny. Zobaczył też człowieka, który je zapalał – w futrzanej pelerynie i dziwacznym nakryciu głowy, wyglądającym jak cylinder z futra, ozdobionym futrzaną opaską z oplotowymi okuciami. Miał w dłoni tyczkę z hakiem i płonącym lontem umocowanym śrubą. Odciągał metalową dźwigienkę u podstawy lampy, a potem wtykał knot przez otwór w dole i gaz fukał błękitnym płomykiem. A potem latarnik odchodził, stukając w bruk swoją tyczką.
Drakkainen chodził ulicami, wspinał się po kamiennych schodkach na mury, mijając rzadko rozstawionych strażników w kapalinach i futrzanych kaftanach, na które mieli narzucone kolczugi, a na to wszystko luźne płócienne tuniki z kontrastowym znakiem bezlistnego drzewa. Grzali się przy żelaznych koszach pełnych rozżarzonego węgla drzewnego i koksu i spoglądali w ciemność, w której huczało i połyskiwało zimowe morze. Kilka razy oparł się o blanki i patrzył w nocny horyzont, myśląc o drewnianej twierdzy zwanej Dom Ognia, dla której nie było ratunku. O młodym styrsmanie zwanym Atleif Krzemienny Koń. O szaleństwie swojego rodaka, które powinien był powstrzymać, ale nie potrafił i wciąż nie wiedział jak.
Mały żółty ptaszek przysiadł obok niego na blankach, a morski wiatr rozwiewał mu nastroszone piórka.
Potem znowu kluczył zaułkami i uliczkami. Kilka razy wchodził w miejsca, w których spotykał tylko pojedynczych przechodniów, najwyraźniej spieszących gdzieś dalej, jednak poza tym wydawało się tu pusto, a wąskie okienka wbudowanych w bryłę twierdzy kamieniczek były ciemne i zimne.
Trafił do małego rybackiego portu, otulonego obronnymi murami, gdzie na pirsie siedzieli rzędem ludzie z linkami do łowienia ryb. Potem do oświetlonej hali targowej, gdzie pod syczącymi gazowymi lampami przechadzał się wśród kamiennych straganów. Sprzedawano ubrania, naczynia, biżuterię, wędzone ryby i mięso obok broni i bel tkanin. Towary nie odbiegały od tego, co zwykle można było tu kupić na straganach, ale i tak co chwilę Drakkainen natykał się na anachronizmy, jakby w Lodowym Ogrodzie kiełkował dziewiętnasty wiek. Wiek pary, gazowych latarni, skomplikowanych przyborów codziennego użytku, kutych z taniego i dostępnego żelaza, powszechnej dostępności zamorskich towarów o kilka dni żeglugi znajdował się świat drewnianych dworów, gdzie ogryzano mięso od kości, śpiewano sagi i zamykano się za solidnymi częstokołami przed grozą nocy i zimnej mgły. Tutaj przechadzali się mieszkańcy kamieniczek, którzy mieli w domach wanny, korzystali z fryzjera, szyli z futra cylindry i palili drewno w kominkach głównie dla dekoracji, bo w podłogach płynęło ciepło uśpionego wulkanu.
Zmiany.
Zmiany, których ten świat nienawidził. I gotów był sprowadzić klątwę martwego śniegu. Vuko zaczął się obawiać, że oświetlone nocą ulice, ciepła woda w kranach i sklepy mogą naruszać równowagę nie mniej niż obłąkane legiony van Dykena, jego smoki i dzieci zaklęte w żelazne kraby.
Znalazł w końcu tawernę. Miała kilka dużych sal o beczkowym sklepieniu, ciężkie drewniane i kamienne ławy, kominek z rusztem, na którym obracała się lśniąca, przyrumieniona tusza, a nawet było paru kelnerów przepasanych białymi chustami, roznoszących cynowe kufle na drewnianych tacach i przyjmujących zapłatę. Kolejny anachronizm.
Lokal mógł równie dobrze znajdować się współcześnie na Ziemi, najwyżej uchodziłby za nieco wystylizowany. Zjadł kolację – małego pieczonego ptaka, zaskakująco twardego i łykowatego, wyrośnięty placek chleba na zakwasie, dzban piwa. Dla samej przyjemności zamówienia posiłku w restauracji, siedzenia przy stole, który nie jest gościną w czyimś domu, zatopienia się w miejskiej anonimowości. Siedział samotnie, nalewając sobie piwo do kubka, ćmiąc fajkę i patrząc na ogień w kominie. Nikt go nie zaczepiał, w ogóle wszędzie, gdzie zaglądał, było raczej pustawo. Pustawo albo kompletnie pusto. Niektóre kamienice miały wciąż zarośnięte drzwi. Drakkainena zaciekawiło, czy Fjollsfinn drukuje też gazety, czy są tu teatry, do których można kupić sobie bilet, lub miejskie biblioteki. Skruszył kawałek chleba i wysypał na blat, ale jego pierzasty przewodnik dziobnął tylko kilka razy, jakby z uprzejmości. Otoczenie przypominało scenografię jakiejś gry fantasy. Zastanawiał się, czy jeśli posiedzi dostatecznie długo w kącie, paląc fajkę, pojawi się Tajemniczy Nieznajomy z tandetną ofertą garści złota za ocalenie księżniczki albo czegoś podobnego.
Potem wracał do kwatery, znów klucząc wśród murów, łuków, wież i gargulców łypiących na niego spod dachów i podążając za świecącym neonowo ptaszkiem.
Po drodze wstąpił do jeszcze jednej gospody i wypił piwo na dobranoc.
W salonie nadal płonął ogień, ale Sylfana i Grunaldi już spali. Ich miejsce zajęli Spalle i Warfnir siedzący przy kominku z bronią w ręku. W kominie huczał ogień, a za oknem mroźny wiatr ciskał o kryształowe szyby płatkami śniegu. W środku było ciepło i przytulnie.
Zbyt ciepło i zbyt przytulnie.
Co mogę rzec o miłości? Co mogę rzec o kobiecie? Ze bólu i smutku, i złości przysparza tylko na świecie. Gdym odchodził, gdym szedł na bój krwawy, łzami szkliły się oczy mej żony. Gdym powrócił, nie dźwignęła się z ławy, bom bez łupów był i raniony. Co rzeknę w obronie miłości? Co dobrego znajdę w niewieście? Nic i nic, popiół, pustkę srogą i gorycz, co pali me serce.(„Słowo o Skulldorfie „Blaszanym liściu”, „Wybrzeże Żagli)
Rozdział 6. Kroczący Z Ogniem
Zimowe dni toczyły się swoim torem. Obaj z Benkejem opiekowaliśmy się końmi, ujeżdżaliśmy je, karmiliśmy i układaliśmy. Wywoziliśmy gnój, przywoziliśmy paszę. Dziwiło mnie, dlaczego nie umieszcza się ich w stajni. Benkej wyjaśnił mi jednak, że to dzikie wierzchowce, które przywykły do życia pod gołym niebem, i tak jest dla nich najlepiej, i że do stajni trzeba je dopiero stopniowo przyzwyczaić. Dostawaliśmy też lepszą strawę. Przedtem rano pozwalano nam wypić kubek wody i wziąć po kawałku chleba, w południe wydawano trochę kaszy, a po zachodzie słońca zupę z resztek, tę samą, którą gotowano dla psów. Teraz na śniadanie do chleba dostawaliśmy wędzonkę albo kawałek sera, do tego kubek skwaśniałego mleka lub podpiwka. Potem także w naszej kaszy i zupie można było znaleźć trochę mięsa czy gotowane bulwy rzepniaków. Często gęsto wieczorem pozwalano nam wziąć dzban najgorszego albo odstałego piwa.
Jednak im bardziej byliśmy syci, tym bardziej tęskniliśmy za prawdziwym jadłem z naszych stron. Przyprawionym wściekiełką, korzeniami i ziołami, za gotowanymi z solą kolbami durry, pełnymi mączystych ziaren, za złotym chlebem lekkim jak puch, który nie był kwaśnawy i nie zgrzytał w zębach, za soczystymi kawałeczkami kowciny pieczonymi na węglu. Za łapami żółwi i tuszami rzecznych kałamarnic z ulicznych rusztów i straganów. Za kiszonymi maślinami, rukwią i białym kowczym serem. Za owocami i korzennym piwem, ambriją i palmowym winem. Wspominałem potrawy, które jadałem w pałacu, jak pierożki z płasoli i mięsa albo zupa z morskich trukwi. Benkej opowiadał o świątecznych plackach z roztrzepanych na pianę jaj pustynnych dreptaków, z mąką i śliwowym cukrem, które jego stryjenka piekła na kamieniach, a które jadło się z marmoladą z rosnących na wydmach owoców kalecznika i łykiem świeżego mleka. Tęsknił nawet za solidną miską wojskowego hyszmyszu, ale ja uważałem, że to przesada.
Mieliśmy się lepiej niż przedtem, jednak nadal byliśmy niewolnikami. Moje włosy odrosły, co gorsza, na twarzy także pojawił się zarost, zrazu miękki, a potem coraz twardszy, paskudny i czerwony jak wszelkie włosy na moim ciele. Na domiar złego nie rósł nawet jak porządna broda, a tylko pod nosem i na podbródku, przez co wyglądałem jeszcze głupiej. Benkej pokpiwał ze mnie, zwłaszcza że nie miałem jak pozbyć się brody, jemu zaś zarost na twarzy prawie nie rósł, a pojedyncze włoski wyrywał, natarłszy palce popiołem.
– Teraz widać, żeś Kirenen, Filarze, a nie parszywy Amitraj – drwił.
Dni o tej porze roku były wciąż takie same. Ciemne, mroźne i zatopione w śniegu, który wydawał się wieczny. Patrzyłem na spowitą w biel dolinę i nie mogłem sobie przypomnieć, jak to wszystko wyglądało, kiedy pokręcone czarne miotły drzew niosły korony liści, a zbocza pokrywała trawa. Wtedy aż oczy bolały mnie od zieleni, teraz cały świat składał się z bieli i czerni. Nawet niebo było białe niczym sprane prześcieradło. Las stał mroczny, igły drzew spowijały czapy śniegu i snuła się tam mgła, a nocami roznosiło się wycie roiho albo skalnych wilków.
Domownicy siedzieli całymi dniami przy ogniu, pili, gzili się, tyli i pożerali zapasy. Czasem polowali, a mięso wieszane na drągach w specjalnych komorach sztywniało z zimna, robiło się twarde jak drewno i nie psuło się. Ze spiżarni znikały kolejne połcie wędzonych szynek, kolejne beczki piwa, zabierano gomółki sera, bulwy zagrzebane w skrzyniach z piachem i dzbany drogocennego śliwowego wina, które przybyły z Południa. W stodołach i spichrzach powoli ubywało siana i zboża na mąkę, kaszę i śrutę. Tylko po tym mogłem się zorientować, że czas płynie. Poza tym zdawało mi się, że zima przyszła już na zawsze, a ciemność, mróz i śnieg zawładnęły światem na wieki i nigdy nie przestaniemy marznąć.
Co kilka dni Smildrun posyłała po mnie i musiałem wówczas odwiedzać ją w łaźni albo alkierzu, by odbierać nową porcję bólu i dawać rozkosz. Tam zakuwała mnie w łańcuchy, smagała rózgami i biczem. Bicz miał szeroki rzemień i nie przecinał skóry, ale zostawiał piekące pręgi, które podchodziły potem niebieską barwą. Tylko w ten sposób Smoczyca nabierała ochoty na coś więcej, więc musiałem znosić razy, pęta, kopniaki, duszenie i poniewieranie tak długo, aż udawało mi się również jej dotknąć i powoli, umiejętnie zawładnąć jej ogromnym ciałem. Czasem się to udawało, a czasem nie. Szybko jednak nauczyłem się doprowadzać Smildrun do zupełnego wyczerpania z rozkoszy, jednak wydzielałem tę umiejętność skąpo. Jeśli miniony tydzień minął spokojnie i byliśmy dobrze traktowani, dostawała nagrodę, jeśli nie, otrzymywała niewiele, tyle tylko, by nie wpadła w furię. Ratowała mnie Aiina, która zawsze była u mojego boku, gdy musiałem zabawiać Smildrun. Cały czas zachowywałem się tak, by sądziła, że jestem w niej zakochany, że zachwyca mnie jej rozkołysane, wielkie ciało, słupowate nogi i piersi niczym wypełnione bukłaki.
Czułem się wtedy ohydnie, jak oblany nieczystościami, i myślę, że gdyby nie wspomnienie Aiiny, już nigdy nie zatęskniłbym do ciała kobiety.
Po jakimś czasie doprowadziłem do tego, że Lśniąca Rosą zaczęła mi się zwierzać. Mówiła szybko i używała wielu słów, więc sądziłem, że wydaje jej się, iż niewiele rozumiem.
Po prostu mówiła, tak jak czasem mówi się do wierzchowca lub psa, kiedy nie ma nikogo zaufanego, z kim można porozmawiać. Niekiedy można powierzyć sekret bezrozumnemu stworzeniu i na chwilę robi się lżej na duszy, i tak też robiła.
Rozumiałem jednak więcej, niż się Smildrun zdawało, i dotarło do mnie, że Dom Rosy skrywa wiele mrocznych tajemnic. Nie mówiła dokładnie, rozmawiając jakby z samą sobą, ale sporo mogłem się domyślić. Zrozumiałem, że trzyma swoich domowników twardą ręką, lecz niejeden wolałby, żeby jej rządy się skończyły. Że jest jakaś tajemnica, która mogłaby je zakończyć, gdyby wyszła na jaw. Że Smildrun Lśniąca Rosą nienawidzi i boi się mężczyzn, jeśli nie są związani i sponiewierani. Że jest przekonana, że trzeba stać im na karku, bo inaczej ją zniewolą.
Zapamiętywałem to wszystko i starałem się być najbardziej żałosny i potulny jak to tylko możliwe. Łasiłem się do niej i powtarzałem: „Kocham cię, słodka Smildrun”, a zwinięty w kłębek wąż sycił się, trawił, rósł w siłę i czekał, wypełniony jadem.
Snułem różne plany, z których mogliśmy użyć jednego lub wielu, wszystkie jednak wymagały, by stopniały śniegi i by dało się żyć pod gołym niebem. Najprostszy polegał na tym, że w odpowiednim momencie w środku nocy zabiję Smildrun. Mogłem to zrobić choćby niespodziewanym uderzeniem w gardło, zresztą gdy tarzaliśmy się w futrach, znalazłbym wiele sposobności, a ona nie miała się już na baczności. A potem uzbroję się, zabiorę jej klucze, uwolnię Benkeja z szopy, którą łatwo otwierało się od zewnątrz, korzystając z ciemności nocy, zabijemy wartownika i odjedziemy na koniach z naszej zagrody, na odchodnym podpalając dwór.
Inny plan polegał na tym, że znienacka wyjedziemy wraz z całym tabunem koni i przetoczymy się przez wioski drugiej doliny jak binhon ciężkiej jazdy, tratując wszystko, co stanie nam na drodze.
Mogłem też stopniowo odkrywać różne tajemnice Smildrun i rozpuszczając umiejętnie plotki, sprawić, by domownicy rzucili się sobie do gardeł. Mogłem wmówić Smoczycy, że któryś z krewniaków dybie na jej życie, a jemu dać nadzieję na zakończenie jej rządów. Wciąż jednak nie wiedziałem, na czym ten mroczny sekret polegał. Wydawało mi się tylko, że ma to coś wspólnego z Pramatką i Udułajem, ale nie wiedziałem, co.
Jednak odkąd miałem dostęp do Smildrun, mogłem wiele i coraz więcej. Nie mogłem tylko sprawić, by przyszła wiosna.
Nasze noże tropiciela, które ukrywaliśmy na różne sposoby od przybycia do Domu Rosy, znajdowały się w szopie, w której mieszkaliśmy, ukryte tak, że bez rozbierania budynku nikt by na nie nie natrafił, zaś mój kij szpiega tkwił bezpiecznie wepchnięty w grubą strzechę.
Lecz świat spał skuty mrozem.
Którejś nocy Smildrun utoczyła mi krwi. Zwykle starała się nad sobą panować, bo jeśli biła mnie lub poniewierała zbyt mocno, nie dawałem jej zbyt wiele rozkoszy, jednak tym razem ją poniosło i niechcący rozbiła mi głowę o krawędź łóżka. Krwawiłem strumieniem, a ona najpierw pocałowała mnie, a potem spojrzała na swoje zalane posoką ręce i rozmazała moją krew po swoim ciele. Podeszła do posążka Azziny i wysmarowała krwią jej łono i zęby, a później wycisnęła do ofiarnej misy kilka kropel krwi ze szmatki, którą przyłożyłem do rozcięcia.
– Tak to się robi? – zapytała. – To bogini twojego kraju, która karmi się krwią?
– Według starej wiary – przytaknąłem.
– To prawda, że u ciebie mężczyźni muszą służyć kobietom?
– Według kult Pramatka tak. Kobiety służą Matka i ziemia, mężczyźni dla matka i kobiety.
– Chciałabym, żeby tutaj tak było – powiedziała. – Udułaj mówi, że jestem taka jak ona. Jak wasza bogini. Silna i dzika. U nas jest źle. Kobieta i głupi mężczyzna muszą się dogadywać. Kiedy on idzie na morze, ona zostaje w domu. A kiedy taki wraca, ona musi się z nim liczyć, tak jakby zrobił coś ważnego. To kobieta nosi klucze. Mężczyzna powinien przywozić srebro z morskich szlaków, a potem milczeć i odpracować czas, kiedy go nie było. Chyba że to kobieta zechce płynąć na wyprawę. U mnie tak jest. Ale z tą waszą Matką jest jeszcze lepiej
i chciałabym, żeby tu było jak w Amistrandzie.
– To stara wiara – odparłem ostrożnie. – I nie wszyscy ją wyznają. Ale tam są jeszcze kapłanki i kapłani z Czerwonych Wież. Musiałabyś służyć im. Tak naprawdę to oni mają władzę, bo mówią z Pramatką. Wszystko jest ich, ziemia i zwierzęta, i ludzie.
Parsknęła. I nawet nie zwróciła uwagi, że mówię lepiej niż zwykle.
– Smildrun nie służy nikomu. Smildrun robi, co chce, i zawsze tak będzie. Powiedziałam, że jestem jak ona – wskazała na posąg – a nie jak zwykła Amitrajka. Ja trzymam Amitrajki w zagrodzie dla niewolnych i oddaję do zabawy moim braciom. Za to, że są słabe. Ja jestem silna. Udułaj mówi, że mogę boginię przywołać tylko dla siebie. Stać się nią, chodzącą po ziemi. Dostać jej moc. Wtedy nikt nie dałby mi rady.
– A powiedział ci, jak to się robi, słodka Smildrun? Ścisnęła moje policzki i uniosła mi twarz. Zmarszczyła brwi.
– Mów, szczurku.
– Bywa żyje niewiasta, która zna najwyższe tajemnice, może dostać moc Pramatki. Sprowadzić ją do swoje ciało. Tam wiele tajemnic, których ja nie znam, ale wiem jedna: taka kobieta musi sama złożyć się w ofierze przed posągiem. Umrzeć. Zjednoczyć się z Podziemnym Łonem. Zwykle karmi się posąg krwią mężczyzn, niewolnych, nieposłusznych kobiet i wrogów. Ale ta ofiara jest inna.
Nie byłem pewien, czy mówię prawdę. Jeśli nawet powtarzałem pogłoski, to nikt do końca nie wiedział, jak to przebiega.
– Nie rób tego, słodka, silna Smildrun, jak wtedy mógłbym cię wielbić, gdyby twoje ciało stało się świetliste? – powiedziałem, całując jej udo. – Udułajowi jest wszystko jedno, bo myślę, że chciałby zostać kapłanem, jak w Amitraju. Chciałby być tym, który mówi z wielką boską Smildrun i może składać ofiary. Nawet nie żal byłoby mu się wytrzebić, bo jest stary.
Wąż oblizał się syty. Czekał.
Udułaj musiał przeczuwać, że nadeszła zmiana, bo później zaczęło się zdarzać, że za jakieś drobne przewinienia posmakował pletni, co zwykle nie miało miejsca. Kiedy smagnięto go po raz pierwszy, był tak oburzony i rozżalony, że nie mógł powstrzymać łez.
I stało się tak, że Lśniąca Rosą pewnego dnia uznała, że może ufać tylko mnie.
– Pójdziesz do kamiennej wieży nad spichrzem – powiedziała wtedy. – Nikt nie może zobaczyć, że tam idziesz. Otworzysz kluczem okute drzwi, za którymi trzymam moje skarby i to, czego nikomu nie wolno oglądać. Będzie tam mała izba ze stołem. Postawisz na stole ten dzban i kosz z jadłem. A potem wrócisz do mnie i oddasz klucz. A jeśli powiesz komuś choć jedno słówko o tym, co zobaczysz, wytrzebię cię, nabiję na rohatyny i powieszę nad bramą. Zapamiętaj. Smildrun nie żartuje.
Wieża wznosiła się przy spichrzu, była do połowy wymurowana z ciosanych głazów, potrafiłaby się oprzeć oblężeniu albo pożarowi i dotąd sądziłem, że służy właśnie jako schronienie w razie napadu, a także że jest tam skarbiec. Zawsze była zamknięta, stała w miejscu najbardziej oddalonym od bramy i nikt tam nie chodził.
Niektórzy z niewolników twierdzili, że żyje tam coś strasznego, co pilnuje skarbów Smoczycy.
Widziałem w kraju za górami już niejedno i coś takiego wydawało mi się całkiem możliwe. Przedtem sądziłem, że trzyma w wieży na uwięzi upiora uroczyska, może nawet roiho. Jednak kazała mi tam zanieść ciężki kosz z pokrywą i dzban piwa. A to oznaczało coś żywego, co musi jeść i pić. Podejrzewałem więc, że to człowiek-niedźwiedź. Stwór, którego zwali nyfling, choć dotąd nie widziałem, by pojono je piwem z dzbana.
Do wieży poszedłem o wczesnym, sinym zmierzchu i podwórzec za stajniami był już zupełnie pusty, choć o innej porze roku byłoby dopiero popołudnie. Drzwi w kamiennej ścianie wieży były małe, ale grube, zbite z potężnych dranic i okute żelaznymi pasami, a otwierało się je wielkim jak moja dłoń kluczem.Na dole znajdowało się tylko okrągłe pomieszczenie zastawione beczkami i skrzyniami, a małą izbę ze stołem znalazłem znacznie wyżej, wspinając się po stromych drewnianych schodach. Izba zajmowała może ćwiartkę wieży i był tam tylko bardzo niski drewniany stół, sięgający mi do kolan, kamienne palenisko w ściennej niszy zaopatrzonej w otwór, by usuwać dym, i wąskie okno patrzące na góry. Na stole stał pusty dzban i kilka drewnianych misek, wokół leżały okruchy chleba i parę ogryzionych kości, ale nikogo nie było. Zabrałem pusty dzban, zmiotłem odpadki, zostawiłem pełne naczynie i kosz, a potem poszedłem stamtąd, nie spotkawszy ani człowieka, ani potwora, ani roiho. Cokolwiek było do odkrycia w tej wieży i do czegokolwiek mogło mi się przydać, musiało poczekać, aż Lśniąca Rosą upewni się, że jestem godny zaufania, i przyśle mnie tu znowu.
Rzeczywiście po trzech dniach kazała mi znów iść do wieży, tym razem jednak czekała tam na mnie. Otworzyła mi kluczem inne pomieszczenie, które kazała sprzątnąć. Była to kolejna ciasna komnata z wielkim łożem, z którego zdejmowałem sztywne z brudu, pokryte plamami płócienne prześcieradła i wymieniałem zgniłą słomę w sienniku. Rzeczy te spaliliśmy potem w starej beczce stojącej w kącie podwórza, kazała mi też wynieść przeraźliwie cuchnący kubeł pełen odchodów i na koniec zamieść kamienną podłogę, a potem napalić w kominie. Także i wtedy nie spotkałem tam nikogo.
Jeszcze kilka razy wchodziłem do wieży w podobnych sprawach i zawsze komnata, którą kazano mi sprzątać, albo ta, w której zostawiałem jedzenie i dzban, były puste. Czasem tylko wydawało mi się, że słyszę szelest lub szmery gdzieś za ścianą. Brzmiało to tak, jakby ktoś wlókł po ziemi ciężki worek.
Do tego dnia nie zwracałem większej uwagi na wieżę, teraz jednak spoglądałem na nią często, bo jej tajemniczy mieszkaniec ciekawił mnie i nie dawał spokoju. Raz o zmierzchu wypatrzyłem dziwną, pokręconą sylwetkę pod czworokątnym dachem wieży, raz w wąskim oknie mignęło mi coś białego, co przypominało czaszkę.
Poza tym dzieliłem mój czas pomiędzy konie na zasypanym śniegiem padoku, domowe prace i sypialnię lub łaźnię Smildrun, gdzie byłem poniewierany na różne sposoby, pokazywałem jej tajniki zmagań pomiędzy mężem i niewiastą i zapewniałem o swoim ślepym przywiązaniu.
Prócz tego była jeszcze zima, która zdawała się wieczna jak sama śmierć. Czasem gdy wychodziłem na wybieg, by doglądać i układać konie, chciałem przeskoczyć przez ogrodzenie i biec bez końca, tak długo, aż zobaczę słońce i będę wolny. Benkej miał to samo i często zdarzało się, że któryś z nas zastygał z widłami albo końską uzdą w ręku i gapił się na wyzierający zza chmur kawałek nieba lub na grzbiety górskie.
Jak na niewolnego, cieszyłem się sporą swobodą, choć wcale nie przynosiło mi to ulgi, tyle tylko, że mogłem wejść do wielkiej kuchni i zabrać coś do jedzenia, a pracujące tam niewolnice, które uważały mnie za ulubieńca pani, nie zwracały na to uwagi. A jedna z nich, pochodząca z Kangabadu Hasmina, postawna kobieta w średnim wieku, nawet sama podsuwała mi przysmaki, sądząc, że skończę tak, jak wielu ulubieńców Smildrun przede mną, których ponoć było już kilku i którzy nie pożyli długo, jeśli jej się znudzili albo zaczynali irytować.To, co powiedziałem, miało znaczenie dlatego, że ktoś kiedyś nie zamknął dokładnie psa. Jednego z wielkich, kosmatych, czarnych jak noc ogarów Smildrun, podobnych do skalnych wilków. Do tych bestii nie wolno było nikomu się zbliżać ani spoufalać. Służyły do walki, do osaczania zwierza w czasie polowań, łowów na zbiegłych niewolnych i pilnowania podwórza. Akurat szedłem do wieży z dzbanem i koszem i na małym dziedzińcu za stajniami nie powinno być psów, jednak ktoś tego nie dopilnował. Wchodziło się tam wąskim przejściem pomiędzy budynkami, czasem zamykanym żelazną kratą. Na małym dziedzińcu znajdowało się jedno z wyjść z psiarni, było to bowiem tak urządzone, że otwierając lub zamykając przejścia, domownicy mogli spuszczać psy do jednych części gródka, pozostawiając zamknięte inne. Zauważyłem, że jest uchylone, kiedy tylko wszedłem na podwórzec, ale nie przejąłem się tym zbytnio. Wydawało mi się, że psy powinny być zamknięte w zaułku pod samym częstokołem albo wewnątrz psiarni, zwłaszcza że jedna suka się oszczeniła. Myliłem się. Ktoś zapomniał o jednym ogarze, zapomniał zamknąć kratę na mały dziedziniec, a potem jeszcze niechcący zamknął tę furtkę, przez którą tu wszedłem. Musiał przy niej czekać, przyczajony gdzieś w mroku, a kiedy wszedłem na majdan, zamknąć ją po cichu, bo niczego nie zauważyłem.
Koniec końców znalazłem się w pustej części gródka, na odgarniętym ze śniegu aż do bruku podwórcu, w kwadracie ścian z pozamykanymi różnymi gospodarczymi pomieszczeniami, sam na sam z kosmatym potworem, którego łeb sięgał mi niemal do piersi, a pałające ślepia i palisada wielkich zębów zaglądały prosto w twarz. Pies zjeżył futro na karku, podnosząc rosnące wzdłuż grzbietu kolce, złożył uszy i wydawał z siebie głęboki, gardłowy hurgot. Ja stałem zupełnie nieruchomo, nie mając pojęcia, co zrobić.
Bardzo szybko zdecydował za mnie i rzucił się w moją stronę, zgrzytając pazurami o kamienie. Pognałem do kraty, lecz zauważyłem, że jest zamknięta na skobel. Nie zdążyłem do niego sięgnąć, ale też nie próbowałem się na nią wspiąć. Nad furtką była lita kamienna ściana, po której bym nie wlazł i pies ściągnąłby mnie natychmiast.
Na dziedzińcu nie było nic, co mogłoby posłużyć za broń, i niczego takiego nie miałem przy sobie. Niczego prócz własnego ubrania, kosza z jedzeniem i dwukwartowego dzbana piwa zatkanego korkiem.
Ciężkiego dzbana.
Bałem się jednak nim rzucać, gdybym chybił, straciłbym jedyny pocisk. Zamiast tego cisnąłem koszem z jedzeniem. Trafiłem ogara prosto w łeb i zyskałem tylko tyle, że zatrzymał się, żeby rozszarpać koszyk, a potem poczuł zapach mięsa, polewki i chleba. Kiedy raczył się jadłem przeznaczonym dla mieszkańca wieży, ja uciekłem w przeciwległy kąt podwórza, jak najdalej od niego, i rozpiąłem pasek, którym miałem przepasany kożuszek. Zapiąłem go przez ucho dzbana, zaś kożuch zdjąłem i owinąłem nim grubo lewe przedramię, słuchając, jak kości chrupią w pysku bestii niczym suche patyczki. Ogar pożywiał się ledwie przez moment, spoglądając w moją stronę, po czym ledwie przełknąwszy, wydał z siebie kilka chrapliwych porykiwań furii i znów pognał w moim kierunku.
Czekałem do ostatniej chwili, stojąc zupełnie spokojnie, z dzbanem dyndającym na pasku i kożuchem na drugim ręku. Skoczył na mnie, przede wszystkim chwycił w szczęki zwinięty kożuch, który mu nadstawiłem, a ja uskoczyłem z drogi i zawinąwszy dzbanem w powietrzu, zdzieliłem ogara w łeb. Uderzenie wbiło go dosłownie w dziedziniec, przy wtórze łoskotu tłuczonego naczynia i stłumionego przez kożuch skowytu. Wiedziałem, że cios oszołomił psa tylko na moment, więc podwinąłem nogi i całym ciężarem spadłem mu kolanami na grzbiet, słysząc chrzęst łamanych żeber.
A później siedziałem na dziedzińcu, zlany potem, trzęsący się i ledwo łapiąc oddech, a pies skręcał się pode mną, skowycząc przeraźliwie, z czerwoną pianą na pysku i wyszczerzonymi kłami, a w końcu osłabł, dyszał tylko chrapliwie. Trwało to przez chwilę, a kiedy doszedłem do siebie, chwyciłem połę kożucha, na której ogar leżał, i powlokłem go na niej z powrotem do pustej psiarni. Tam ułożyłem go na podłodze pod ścianą boksu, przewróciłem jakąś beczkę, która tam stała, i porozrzucałem inne rzeczy, a potem wyszedłem z powrotem na mały dziedziniec i starannie zamknąłem furtkę.
Nie miałem jednak ani piwa, ani pokarmu dla mieszkańca wieży, więc musiałem wrócić do kuchni, znaleźć inny kosz i przygotować wszystko od nowa. Jak już mówiłem, nie było to trudne i w zasadzie nie zwracano na mnie uwagi, kiedy zabierałem chleb i mięso, a nawet wchodziłem do piwniczki po piwo. Skoro robiłem to tak bezceremonialnie i z pewną miną, było jasne, że to Smildrun mi kazała.
Tamtego dnia nie miałem już więcej przygód, ale kiedy przyszedłem ponownie do wieży, nagle natknąłem się na jej mieszkańca.
Nikt nie wiedział, co spotkało psa, który do rana zdechł, lecz mnie nie podejrzewano. Tylko Smildrun i zapewne Udułaj wiedzieli, że tamtędy idę, zresztą nikt by nie uwierzył, że nędzny amitrajski niewolnik potrafił gołymi rękami zabić bojowego ogara.
Jak zawsze sprzątnąłem maleńki stolik i postawiłem na nim dzban oraz wyjęte z kosza jedzenie, kiedy usłyszałem dziwne szuranie i człapanie. Od czasu przygody z psem miałem się na baczności, a gdy powiedziałem o tym Benkejowi, w kilka chwil przygotował mi broń. Dla nas obu stało się jasne, że skoro Udułaj postanowił mnie zabić, to łatwo nie zrezygnuje. Benkej znalazł kawałek szmaty odciętej ze starego worka oraz okrągły kamień, który zawinął w płótno tak sprytnie, że nie wypadał. A potem pokazał mi, jak wydobywać to zza pazuchy jednym ruchem. Nadal był to kamień w szmacie, lecz kiedy trzymało się ją mocno za końce, uderzenie potrafiło złamać deskę. Od tamtej pory zawsze nosiłem zawiniątko w zanadrzu i kiedy usłyszałem szelesty w wieży, chwyciłem za szmatę, gotów zadać cios.
Dało się słyszeć skrzypienie na górze i dziwne szuranie na schodach.
A potem zobaczyłem, że zsuwa się po nich trup.
Wyschnięty, żółtawy trup wysokiego męża, chudego jak szkielet obciągnięty skórą, ubrany w brudne łachmany, które kiedyś uszyto z kosztownych tkanin i ozdobiono haftami. Trup, który się ruszał. Zsuwał się po schodach nogami do dołu, czepiając się stopni węźlastymi dłońmi, a kiedy legł na podłodze izby, poczołgał się do stołu sprawnie i szybko jak wąż. Dopadł dzbana i zaczął pić chciwie, a piwo wsiąkało mu w długą, krzaczastą brodę i rozwichrzone białe włosy.
Odstawił dzban, rozkaszlał się i splunął.
– Kim jesteś, który poprzednio dałeś mi czyste jedzenie? – zapytał chrapliwym głosem, patrząc na mnie z podłogi, oniemiałego i stojącego z kamieniem dyndającym w gałganie w dłoni.
– Jestem Terkej, niewolny – powiedziałem.
– Am itr aj? Przytaknąłem.
– Nie wyglądasz na Amitraja – odparł po amitrajsku. – Raczej na Kirenena. Spotykałem ich czasem, kiedy pływałem do kraju Południa. Cesarz, który zaczął budować z imperium normalny kraj, był z ich rodu.
– Jestem Kirenenem – powiedziałem butnie, bo wydało mi się, że nie ma znaczenia, co mu mówię. – Nazywam się Filar, syn Oszczepnika. Jednak cesarz upadł, wróciły rządy Czerwonych Wież, więc przedstawiam się amitrajskim nazwiskiem.
– Wiem, że wasz cesarz został obalony. Byłem tam wtedy, bo popadłem w niewolę. Pracowałem w kopalni. Namiestnik cesarski uwolnił nas i oddał wszystkie ocalałe okręty, a było nas razem niemal dwustu, byśmy pomogli mu stłumić bunt wojska, które przeszło na stronę pramatki. Biliśmy się na bagiennej równinie w delcie Figiss przeciwko zbuntowanym tymenom „Słonecznemu” z Kamirsaru i „Gniewnemu” z Hargadiru. Pokonano nas. potem mieliśmy jeszcze wywieść rodzinę namiestnika
i jego dwór, na ostatnich dwóch okrętach, jakie nam zostały, ale dopadły nas ciężkie galery i wzięły do niewoli. Trafiłem na okręt, który złupił potem jeden z naszych okrętów. Długo wracałem do domu, do mojej słodkiej Smildrun. Mojej maleńkiej dziewczynki, którą pojąłem jako niemal podlotka. Poprzetrącano mi kości, niemal oślepłem w kopalni, wyplułem płuca od kamiennego pyłu, a potem rzygałem krwią i słoną wodą na galerze, ale wróciłem. Do mojej słodkiej. Bardzo ją to rozczarowało. Sądziła, że skonałem w dalekich krajach. Posłuchaj, chłopcze! Poprzednio dałeś mi jadło bez trucizny. Dlaczego?
– Nie wiedziałem, że jest zatrute – wyjaśniłem. – Podmieniłem je przypadkiem, ponieważ to, co niosłem, przepadło.
– Nie mam wiele czasu, bo w tym znów jest żywica i zioła tego przeklętego kapłana. Zaraz znowu ogarnie mnie ciemność. Błagam cię, chłopcze, wykradnij czyste jadło, tak jak poprzednio! Teraz odejdź, zanim wrócą duchy… I jeśli chcesz żyć, nie wspominaj o tej rozmowie słodkiej Smildrun. Ona cię zabije.
– Jesteś jej mężem?
– Jestem styrsmanem tych ludzi, lecz oni nie wiedzą, że wróciłem… Byli na wyprawie, ona została sama… Tylko niewolni… Wszyscy nie żyją… Nazywam się Kalgard Kroczący Z Ogniem. Zapamiętaj. I odejdź już. Nadchodzą duchy…
Tego wieczoru miałem o czym myśleć, a wąż we mnie syczał i wił się niecierpliwie.
Od tej pory, kiedy Smildrun wysyłała mnie z jedzeniem do wieży, zamieniałem jadło na inne, które kradłem przedtem. Czasami niewielkie ilości tego z ziołami i żywicą podrzucałem ogarom, ale nie za dużo. Gdyby nagle padły, Smildrun nabrałaby podejrzeń. Sporo ryzykowałem, ale czułem, że Kalgard może być naszym kluczem do wolności.
– Cesarz upadł niecały rok temu – powiedziałem mu któregoś dnia. – Kiedy zdążyłeś przeżyć to wszystko?
– To się zaczęło, jeszcze zanim wróciła Pramatką i Czerwone Wieże. Pierwsze bunty wybuchły jeszcze w czasie suszy, która ogarnęła środek kraju. To był czas, kiedy panował chaos. A poza tym to się stało na sam koniec naszej wyprawy, która zaczęła się kilka lat wcześniej. Handlowaliśmy, walczyliśmy, wędrowaliśmy po morzach Południa, wciąż nie mogąc wrócić do domu. Dotarliśmy aż do Kangabadu i Czerwonego Wybrzeża Kebiru. A gdy przyszedłem do mojej doliny, sam jeden, jedyny ocalały, zamiast słodkiej Smildrun, którą zostawiłem bezpieczną w naszej siedzibie, zastałem potwora. Grubą, okrutną Lśniącą Rosą. Której nie znałem. Całkowicie we władzy harhaszu i grupki Amitrajów. Nikogo z domowników nie było akurat wtedy na miejscu, a moja młoda żona rządziła doliną żelazną ręką. I wszystko miało pozostać tak, jak sobie umyśliła. Ma własną łódź, którą wyrusza na morza, oddaje cześć przeklętej bogini Amitraju i jest zabawką w ręku tych dwóch, choć sądzi, że to ona nimi rządzi.
– Jakich dwóch? Jest tu tylko Udułaj, niewolnik.
– Nie jest niewolnikiem. To wędrowiec. Jednak przybył z jeszcze kilkoma innymi amitrajskimi Czyniącymi i chyba kapłanami. Pod wodzą jednego, który potrafi zmieniać twarz, a każe się nazywać Szkarłat. To znaczy, że tamci odeszli. Od tamtej pory trzyma mnie w wieży. Nie wiem, dlaczego mnie nie zabiła. Cały czas coś knuje, wymyśla, przysyła tego Amitraja, żeby mnie niby leczył, potem znów truje. Smildrun nikt nie wybierał styrsmanem, tylko mnie. Jeśli domownicy dowiedzą się, że na pewno nie żyję, odbiorą jej władzę. Na razie rządzi w moim imieniu i wmawia im, że jestem za morzami. Kiedy dojdą do wniosku, że już nie wrócę, i zaczną się buntować, wtedy odnajdzie mnie żywego, ale tak schorowanego, że nadal będzie mogła rządzić w moim imieniu. Tak sądzę.
– Odnajdzie cię we własnym domu?
– Och, wywiezie w nocy, otumanionego ziołami, i porzuci na przełęczy, a potem pojedzie tam na polowanie i znajdzie ledwie żywego wędrowca, który padł z wyczerpania, dotarłszy prawie do domu. A potem znów będę rządził, zamknięty w komorze, niewstający z łóżka, wyręczający się swoją kochaną, słodką Smildrun.
Mogłem przemycać Kalgardowi niezatrute jedzenie, i to nie zawsze, ale nie miałem jak go uwolnić ani jak przynieść broni. Gdybym ot tak otworzył mu wieżę i zaprowadził do halli przed oczy domowników, po prostu by go nie poznali. Przynajmniej nie w krótkim czasie, jakiego potrzebowałaby Smildrun, żeby zabić nas obu. Zresztą od ziół Udułaja był zbyt słaby. Odkąd nie każdy dzban i nie każdy kęs mięsa przynosił mu truciznę, był w stanie siadać albo stanąć na chwilę, opierając się o ścianę. Przedtem albo się czołgał, albo leżał. Wciąż powracały do niego widziadła i majaki, wtedy nie potrafił rozmawiać, bełkotał tylko lub płakał i rzucał się tam, gdzie upadł, jak wyjęta z wody ryba.
Zdobyłem więc sojusznika, który mógł być potężny, lecz na razie nie nadawał się do niczego.
I znowu czekałem. Wśród korowodu czarno-białych, ciemnych dni.
Któregoś dnia śniegi zaczęły topnieć. Z dachu spadały sople i wszystko było spłukane lodowatą wodą, która lała się z dachów i płynęła strumieniami. Cieszyliśmy się, patrząc, jak z gór schodzą lawiny, i nawet z tego, że moczy nas lodowaty deszcz.
A potem nagle cała ta woda zamarzła i ponownie spadł śnieg.
A po dwóch dniach znów zaczął topnieć.
Kalgard na powrót nauczył się chodzić, choć stawiał nogi ostrożnie i szybko się męczył.
Zacząłem podkradać żywność, którą ukrywaliśmy w szopie na drewno wewnątrz wiązek chrustu albo owiniętą walcami z kory, tak że paczki przypominały polana.
Nocami słychać było tęskny klangor ptaków ciągnących z południa. W drzewach i w ziemi zaczęły krążyć soki i to samo czułem we własnym ciele.
Wykradłem z komory garnuszek mielonej wściekiełki, której nikt tu nigdy nie używał i która stała tam od dawna, ale zakorkowana i zalana woskiem na szczęście nie zwietrzała.
Benkej znalazł nad rzeką krzak, którego proste pędy miały miękki, łatwy do wydłubania środek, a miejscowi robili sobie z niego fujarki. Myśmy jednak pocięli je na tutki, które zatkaliśmy drewnianym korkiem, napełniliśmy wywarem z wściekiełki i z drugiej strony wetknęliśmy ciasno dopasowany kołek, wystający potem z rurki.
Wystarczyło wyjąć takie niepozorne urządzenie zza pazuchy i wycelowawszy w psa, uderzyć dłonią w wystający kołek, wbijając go do wnętrza rurki. Korek wyskakiwał, a strumień wywaru, który gryzł w oczy tak, że nawet podczas gotowania łzawiły, spryskiwał pysk ogara, który padał w męczarniach i na długo tracił węch i wzrok, czasem nawet na zawsze. Ten sam wywar można było też rozpryskiwać na swoich śladach, mocząc w nim miotełkę z cienkich gałązek, co wystarczyło, by przez długi czas pies nie był w stanie nawet podejść do tego miejsca, a co dopiero tropić.
Potem zaczęliśmy podkuwać konie i codziennie prowadzaliśmy je do kuźni, do której zwykle nie wolno nam się było zbliżać. Korzystając ze sposobności, Benkej ukradł stamtąd trzy pogięte gwoździe, które potem wyklepał i pozaginał starannie na końcach. Powiedział, że potrafi tym otworzyć każdy zamek i kłódkę w grodzie, o ile tylko będzie miał chwilę spokoju.
Kradliśmy kawałki lin i stare derki, które trzymaliśmy w siodłami.
Wszędzie leżały jeszcze łachy ciężkiego, mokrego śniegu, a tam, gdzie już stopniał, widać było tłuste, śliskie błoto lub kępy zeschłej, burożółtej trawy. Powietrze zaczęło pachnieć, mimo że jeszcze nic nie rosło. Zdarzały się nawet takie dni, kiedy chmury rozstępowały się i widzieliśmy kawałki niebieskiego nieba oraz słońce, o którym sądziliśmy, że już gdzieś sobie poszło.
Nasze zimowe buty z filcu noszone pod wojskowymi sandałami dawno się rozpadły i musieliśmy zrobić nowe ze szmat, skóry i kawałków derek. Same sandały też musieliśmy solidnie naprawić, ale Benkej poradził sobie z tym bez trudu, bo w wojsku każdy to umiał.
Przy jakiejś okazji oddano nam nawet kosze podróżne. Ponieważ w związku z nadejściem wiosny należała nam się nowa odzież, Udułaj uznał, że znacznie oszczędniej będzie kazać nam założyć tę, którą jeszcze mieliśmy, i wydobył kosze leżące dotąd w komorze.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś mnie tak ucieszyło. Wyjmowałem wszystko z kosza, pieściłem w dłoniach mój podróżny kubek, metalowe miski, szczypczyki do durry i inne rzeczy.
Zabrano mi wszystkie pieniądze oraz rozdwojony na końcu nożyk służący do jedzenia, za to miałem czyste przepaski, pleciony z trzciny przeciwdeszczowy płaszcz, koc, zapasowe letnie buty, kapelusz podróżny i moją kulę życzeń.
Odtąd zasypiałem, ściskając ją w dłoni, i czułem się tak, jakbym na powrót stawał się sobą. Jakbym musiał przypominać sobie, kim jestem i dokąd zmierzam.
A gdy zasypiałem, zaciskając palce na zimnym metalu, wracałem do kraju mojego dzieciństwa. Na powrót otwierały się przede mną białe, rozjarzone mury tamtego Maranaharu, w moje nozdrza uderzał zapach wonnych olejków, owoców i ulicznych rusztów. Słyszałem muzykę, gongi i śpiewy kapłanów różnych wiar, słyszałem słowa w ojczystej mowie. Znów stawali przede mną moi bliscy: mój ojciec, moja matka cesarzowa, moi bracia i siostry, widziałem Aiinę, Fyallę, Tahelę i Irissę, mojego nauczyciela Rzemienia, mojego przewodnika i druha Brusa, syna Piołunnika. Znów stąpałem po posadzkach pałacu albo po bruku mojego miasta, w ostrym świetle słońca, płakałem w tych snach, lecz kiedy się budziłem, miałem suche oczy i tylko na widok poczerniałych belek uszczelnionych mchem zaciskały mi się szczęki.
Kiedy dostaliśmy kosze, Benkej był tak wzruszony, że w jego oczach zalśniły łzy.
– Nadaku tego kraju mówią nam, że czas w drogę – powiedział. – To znak. Myślę, że twoje przeznaczenie się obudziło. Znów będziesz Nosicielem Losu.
Wieczorami omawialiśmy plan ucieczki. W kółko, krok po kroku, jedną rzecz, którą trzeba było zrobić, po drugiej. Ustaliliśmy też, że nastąpi to pierwszej nocy, gdy oba księżyce będą w nowiu.
Zrobiliśmy świecę ze zbieranego starannie z zupy łoju i kawałka sznurka, obliczyliśmy, jak szybko się pali. Podkradaliśmy zwitki białej kory, które płonęły wyjątkowo łatwo i których używano na podpałkę.
Benkej zrobił nam pasterskie proce z rzemieni i zgromadziliśmy zapas rzecznych otoczaków.
Dni płynęły szybko, a przygotowania wypełniały nam każdą wolną chwilę. I nie było wtedy milszego widoku dla Benkeja i mnie niż ubywające księżyce.
– Wkrótce przyjdzie czas, gdy pewnej nocy zastaniesz drzwi tej wieży stojące otworem – powiedziałem Kalgardowi. – Lepiej szykuj się na ten moment. Powiemci, zanim to nastąpi. Od tygodni nie dostajesz już zatrutej strawy i znów umiesz chodzić. To będzie noc, kiedy będziesz musiał dowieść, że styrsman pozostaje styrsmanem, nawet kiedy jest słaby i chory.
– Jak… – zapytał osłupiały, marszcząc brwi. – Tylko Smildrun ma klucz…
– Mniejsza o to – przerwałem szorstko. – Drzwi będą otwarte. Będziesz musiał wyjść i wziąć Dom Rosy w posiadanie. To wszystko. Oddaję ci wolność i twój własny los, którego cię pozbawiono. W zamian chcę tego samego. Ja i mój przyjaciel odejdziemy stąd. Nie będzie nas, gdy wejdziesz do swojej wielkiej halli, by stanąć przed domownikami. Przysięgnij, że nikt nie będzie nas ścigać, ani z dworu, ani z wiosek w niskiej dolinie, nikt z twoich bliskich i nikt z twoich ludzi. Także wtedy, jeśli będziemy musieli coś zniszczyć, podpalić albo kogoś zabić. Przysięgnij na swojego nadaku, którego zwiecie Hindem, a który chętnie słucha, gdy mężowie biorą go na świadka swoich słów. Nie będziesz nas ścigał i odżegnasz się od zemsty za tych, którzy staną nam na drodze.
– Przysięgam – zaczął, podrywając się z ziemi, na której siedział, ale machnąłem ręką.
– Nie tak – powiedziałem. – Wezwij go, jak się należy. Weź trunek z miodu, który ukradłem. Nie ma tego więcej niż dwa łyki, ale tylko tyle znalazłem na dnie dzbana. Wylej na dłoń i przyłóż do ziemi. Drugi łyk wypij i unieś pięść, wypowiadając imię Hinda, a potem powiedz mu, co obiecałeś i za co zaręczyłeś honorem. Dopiero wtedy uznam, że odchodząc, mogę otworzyć twoją wieżę.
I Kalgard przysiągł przede mną, unosząc pięść i wzywając swojego boga na świadka. Nie wiedziałem, czy to wystarczy, ale ci ludzie szanują swoich nadaku, a on mówił szczerze jak nikt i od tamtego spotkania w jego zgasłych oczach pojawiła się nadzieja.
Oba księżyce spotkały się i zlały w jeden, a potem i ten jeden zaczął znikać niczym krążek sera, do którego dobrały się myszy.
Na jakiś tydzień przed nowiem znów wezwała mnie Smildrun, by baraszkować w futrach w swoim alkierzu, i czułem się dziwnie, patrząc na jej tłuste ciało. Nadal budziła we mnie wstręt, choć już przywykłem do niej i mniej cierpiałem niż z początku, kiedy to następnego dnia nie mogłem nawet spoglądać w stronę Lśniącej Rosą bez uczucia obrzydzenia do samego siebie. Jednak teraz wiedziałem, że następnym razem, kiedy zobaczę ją nagą, będzie leżała w tych futrach ze zgruchotaną grdyką albo skręconym karkiem, i czułem coś na kształt żalu, zwłaszcza że jakby przeczuwając, co nastąpi, nagle zaczęła się do mnie odnosić z czymś w rodzaju czułości, przynajmniej na swoją miarę.
Wszystko jednak potoczyło się zupełnie inaczej, niż zaplanowaliśmy.
W dolinie nad strumieniem znów pojawiły się wozy kupców. Cięższe i solidniejsze niż zazwyczaj, ale i kupcy wyglądali na zaaferowanych i chyba bardzo im się spieszyło. Na sprzedaż przeznaczyli jedynie trochę drobiazgów na jednym wozie, z pozostałych nie ściągnęli nawet natłuszczonego płótna, a przyboczni wydawali się bardziej nieufni i mocniej uzbrojeni niż zwykle. Stale mieli pod ręką broń i nie zdejmowali swoich ciężkich hełmów z osłonami na kark i nos.
Domownicy także odnieśli się do nich nieufnie, najwyraźniej nie był to czas, kiedy napotykało się kupieckie wozy. Do straganu poszło tylko kilka kobiet z gródka pod ochroną swoich mężów oraz kilkunastu kmieci z wiosek Smildrun. Ona sama pozostała za palisadą dworu.
Wędrowcy przyznali, że im się spieszy i że zostaną w dolinie na dwie noce, a potem pojadą dalej.
We dworze wzmocniono straże i po zmierzchu spuszczono psy na zewnętrzne dziedzińce. Nam kazano zgonić wszystkie konie z zagrody do dodatkowej stajni za palisadą, tymczasem do nowiu pozostały tylko trzy dni.
Trapiliśmy się tym, bo nasze plany wyglądały coraz gorzej.
A drugiego dnia, gdy zapadł już zmrok, zobaczyliśmy dziwną łunę na niebie, za dolną przełęczą.
Psy wyły i ryczały, ciskając się pod częstokołem, i czuło się, że coś wisi w powietrzu. Domownicy długo w noc stali przed dworem albo wychodzili na podesty na górze częstokołu, lecz poza dziwnym światłem na północy niewiele dało się dostrzec. Niektórzy twierdzili, że słyszą jakiś zgiełk, ale w końcu zerwał się wiatr i zaczął padać deszcz, tłumiąc wszelkie dźwięki. W obozie kupców migotało tylko niewielkie ognisko, które potem zgasło zalane deszczem i zapanowała zupełna cisza.
Wreszcie domownicy porozchodzili się do swoich chat i komór i tylko psy wyły jak opętane, i deszcz szumiał, spłukując dachy.
– Jeszcze dwa dni – powiedział Benkej. – Najpierw pójdziesz do Smildrun i zabijesz ją, gdy nadejdzie godzina sowy.
– Skobel na drzwiach naszej szopy będzie już obluzowany – podjąłem. – Ty w tym czasie przygotujesz nasze kosze i inne rzeczy. Z laski szpiega weźmiesz mój miecz. Pójdziesz do stajni i przygotujesz dwa wierzchowce i dwa na zmianę. Na kopyta założysz im nakładki ze szmat. Potem pójdziesz do wieży i otworzysz zamki tymi swoimi gwoździami. Zabijesz każdego człowieka i zwierzę, jakie stanie ci na drodze, a trupy ukryjesz.
– Ty w tym czasie zabierzesz z alkierza i komory broń i srebro, jeśli jakieś znajdziesz. Wyjdziesz z dworu tak jak zwykle i ułożysz na naszych siennikach wiązki chrustu i kory, a na nich świecę. Potem zajdziesz do obory dla niewolnych i otworzysz po cichu komorę, w której sypia Udułaj, po czym zabijesz go, a ciało zaniesiesz do naszej szopy. Weźmiesz oba kosze i laskę szpiega i przekradniesz się pod bramę. Jeśli napotkasz psy, oślepisz je wściekiełką, a później zabijesz włócznią z kija szpiega. Nie będą skomleć, bo wściekiełką pozbawi je tchu.
– Ty zaś przyprowadzisz konie i zostawisz je pod częstokołem, pod osłoną serowarni. W tym czasie Kalgard dokuśtyka do dworu i wejdzie do środka, a potem pójdzie do wielkiej halli. Jeśli wciąż będą tam biesiadować, tym lepiej. Jeśli zaś nie, postawi ich na nogi, waląc w gong. Wybuchnie wielki zgiełk. Wartownik na bramie zacznie się interesować tym, co się dzieje we dworze. W tym czasie ja wbiegnę po schodach, wołając wartownika po imieniu i krzycząc, że Smildrun go wzywa, bo stało się coś okropnego. A potem zabiję go nożem z laski szpiega.
– Ja w tym czasie otworzę kłódkę i zepchnę zaworę z wrót. Otworzę je i wyprowadzę konie. Ty wybiegniesz za mną i znów zamkniemy bramę, a potem wbijemy pod nią kliny, które już tam czekają pod kamieniami. W tym czasie nasza szopa i stajnia staną już w ogniu.
– A my odjedziemy. – Wolni.
– Wolni. Mosu kandol Uścisnęliśmy sobie nadgarstki.
I w tym momencie usłyszeliśmy łomot. Ciężki drewniany dźwięk, jakby potężny taran uderzył w bramę. Szopa była zamknięta, więc skoczyłem na mój kosz podróżny, podciągnąłem się do dymnika i wyjrzałem.
Akurat by zobaczyć ogromną kulę ognia, jak przecina z przeciągłym hukiem niebo nad bramą, a potem spada na środek głównego dziedzińca, rozpryskując się na kawałki i wyrzucając w górę ogromny płomień podobny do grzyba. Płomień rozlał się dookoła, zapalając dach stodoły i ściany sąsiednich budynków i hucząc ścianą żaru na dziedzińcu.
– Ktoś strzelił z onagera w dziedziniec! – zawołałem do Benkeja. – To pocisk zapalający! Dwór i stodoła w ogniu!
Benkej zaklął i z całej siły kopnął w drzwi. Zatrzęsły się, ale żelazny skobel trzymał. Mieliśmy obruszać go dopiero w przeddzień ucieczki.
Krople zapalającego płynu spadły wszędzie wokół, widziałem, jak na dziedzińcu i ścianach kopcą niebieskawe płomyczki. Słychać było huk płomieni i pierwsze krzyki ludzi, ze strzechy nad naszą chatką zaczął sączyć się gryzący, gęsty jak mleko dym.
– Spalimy się tutaj! – wrzasnął Benkej.
– Razem! – krzyknąłem. Płonący kawałek drąga spadł z dachu, zadeptałem go, krztusząc się od dymu. Stanęliśmy bok w bok i równocześnie kopnęliśmy w drzwi.
– Jeszcze raz! – zawołał Benkej. Drzwi zatrzeszczały, lecz nadal były zamknięte. Natarliśmy ponownie i wtedy wyskoczyły z hukiem. O dziwo, skobel trzymał nadal, ale wyrwaliśmy ze ściany haki, na których wisiały zawiasy. Wypadłem na zewnątrz, zanosząc się kaszlem, podczas gdy Benkej narzucił kurtę na głowę i wrócił do wnętrza szopy, pod huczący ogniem dach, sypiący kawałkami płonącej strzechy. Po chwili wyrzucił stamtąd mój kosz podróżny, nasze noże, a ja zdążyłem wywlec parzący i okopcony kij szpiega tylko dzięki temu, że na razie płonęła strzecha po drugiej stronie dachu.
Benkej upadł w środku, więc wskoczyłem do szopy, jakbym wchodził do pieca chlebowego, usłyszałem trzask, z jakim zapaliły mi się włosy, chwyciłem tropiciela pod pachy i wywlokłem na dziedziniec. Ktoś przebiegał w blasku łuny i kłębach dymu, wrzeszcząc przeraźliwie. Wszystkie zwierzęta zaczęły ryczeć strasznymi głosami i razem z hukiem płomieni był to najokropniejszy dźwięk, jaki słyszałem w życiu. Znalazłem pod oborą drewniane wiadro i chlusnąłem wodą Benkejowi na głowę, a potem uderzyłem pięścią w jego pierś i nacisnąłem ją kilka razy.
Na podest nad bramą z przeraźliwym świstem spadł deszcz strzał, wartownik wydał z siebie wrzask, przekoziołkował przez barierę i gruchnął na kamienny podwórzec jak wielki, pełen bukłak.
Na głównym dziedzińcu miotały się czarne sylwetki, chlustając wiadrami wody na ściany i dach dworu i zwalając strzechę hakami na drągach.
Benkej zarzęził i uniósł się w moich ramionach, a potem zwymiotował.
– Już… – wysapał. – Matko, moje konie!
– Stajnia jest daleko – uspokoiłem go. – Nic im nie grozi. Musimy uciekać.
– Nie damy rady… skoro ktoś szturmuje bramę. Zabiją nas…
– Musimy uwolnić Kalgarda – powiedziałem, unosząc tropiciela za ramię.
– Moje wytrychy… zostały w środku… nie zdążyłem.
– Coś wymyślimy – krzyknąłem. – Nie musimy już być cicho.
Wyciągnąłem w stronę Benkeja kij szpiega. Chwycił za koniec, przekręcił i wyjął miecz. Ja odblokowałem ostrze włóczni i ruszyliśmy w stronę samotnej i spokojnej wieży stojącej po drugiej stronie gródka, tuż przy górskim zboczu, zbyt stromym, by ktoś chciał tamtędy atakować.
Domownicy poradzili sobie z pożarem i okopcony dwór pozbawiony części dachu syczał i pluł kłębami pary oraz dymu. Pośrodku dziedzińca wciąż płonęły resztki pocisku, a także zwały faszyny zdartej z dachu i deski, które nie dały się ugasić. Przebiegaliśmy bokiem i nikt w zgiełku nie zwrócił na nas uwagi. Smildrun miała na sobie tylko podartą i ubrudzoną sadzą koszulę, a na to nasadzony krzywo pancerz i hełm na głowie. Ktoś rzucił jej miecz razem z pasem, który chwyciła jedną ręką.
Otworzyliśmy furtę do zaułka i zamknęliśmy za sobą na skobel.
Kiedy się odwracałem, zobaczyłem, jak coś z ogromnym hukiem uderza w bramę i po naszej stronie wyrósł z niej nagle gruby jak dyszel oszczep zakończony czterograniastym grotem. Dał się słyszeć szczęk łańcuchów, oszczep zaskrzypiał i nagle cofnął się w głąb drzwi, cztery ostrza podobne do kotwicy zaparły się o belki i rozłożyły jak płatki kwiatu, a potem wrota zaskrzypiały, wygięły się i wypadły z potwornym hukiem i trzaskiem gruchotanego drewna. Zobaczyłem, jak odjeżdżają w ciemność, wleczone przez zaprzęg ośmiu wielkich koni, a potem usłyszałem dziki chóralny wrzask i w bramę runęli ludzie, jednak widziałem tylko równy mur z tarcz i lśniące nad nim kopuły hełmów.
– Co oni wrzeszczą? – zapytał Benkej.
– Imię tego młodego, który się powiesił – wyjaśniłem. – Krzyczą: „Harulf! Harulf!”.
Pognaliśmy dalej. Dwa psy, które wypadły na nas, zabiliśmy od razu, prawie się nie zatrzymując. Benkej przerąbał jednemu kark, ja nastawiłem tylko włócznię pod skaczącego ogara, na którą nadział się pod własnym ciężarem.
W jednej chwili poczułem, jak dobrze znowu mieć broń. Znów byłem człowiekiem, którego nie tak łatwo do czegoś zmusić. Jeszcze nie wyszedłem za palisadę Domu Rosy, a już poczułem się wolny.
Na głównym dziedzińcu domownicy rzucili się z impetem na nacierających napastników. Rozległ się potworny łomot zderzających się tarcz, niektórzy ludzie z pierwszych szeregów zwalili się na ziemię, ktoś przekoziołkował w powietrzu, wybuchł piekielny wrzask. W migotliwym poblasku palących się gdzieniegdzie belek miotały się czarne sylwetki.
– Benkej, drzwi do wieży! – krzyknąłem z rozpaczą. On jednak klęczał już przed zamkniętymi na głucho
wrotami, obmacując zamek i zawiasy jak ślepiec.
– Nie otworzę ich pazurami – warknął. – Dopilnuj, żeby nikt mi nie przeszkadzał.
Pognał przez dziedziniec, a potem zaczął szarpać drzwi od jakiejś szopy, wsunął ostrze noża tropiciela w szczelinę przy drzwiach, po czym naparł na nie barkiem, pchnął i otworzył. Zniknął w środku, słyszałem, jak przewraca wewnątrz najróżniejsze przedmioty. Sam stałem z mieczem w dłoni i włócznią opartą o ścianę tuż obok, skulony w cieniu i patrzyłem na dziedziniec. Domownicy zatrzymali na chwilę impet atakujących i zdołali zbić się w ciasną gromadę, wystawiwszy przed siebie mur tarcz, słyszałem, jak okucia gruchocą o siebie, jak rozlega się łomot uderzeń tych, którzy zdobyli dość miejsca, by się zamachnąć w przepychającym się tłumie. Widziałem plecy tych, którzy stali na końcu, jak zapierają się całym ciałem, a podeszwy ich butów ślizgają się po dziedzińcu. Upiorny bojowy wrzask ucichł, słychać było tylko łoskot uderzeń i czasem pojedyncze przeraźliwe krzyki rannych.
Benkej wrócił z szopy, niosąc naręcze jakiegoś żelastwa, jakieś gwoździe, obręcz od beczki i chyba złamany sierp, po czym zwalił to wszystko pod drzwi i ukląkł przed zamkiem.
Od walczącej gromady zaczęły odrywać się pojedyncze sylwetki i pędzić w naszą stronę albo rozpierzchać się pomiędzy budynkami.
Zobaczyłem, jak zaułkiem gna Smildi, którego nigdy nie lubiłem, brodaty, wielki brutal, który nie opuścił żadnej okazji, by poczęstować mnie kopniakiem, teraz przerażony jak dziecko. Gnał, wymachując mieczem, prosto na nasz dziedziniec, jęcząc ze strachu, z krwią lejącą mu się z przerąbanego ramienia. Kawałek żuchwy razem z zębami kiwał mu się na pasku skóry, pryskając strumieniami krwi. Pomyślałem, że tego zabiję z prawdziwą przyjemnością, kiedy rozkrzyżował nagle ręce i zwalił się w pół kroku na twarz z takim impetem, że pojechał po bruku. Z pleców sterczał mu krótki topór o szerokim ostrzu.
Ze zgiełku dobiegł mnie donośny jak trąba wrzask Smildrun: „Do wieży! Wszyscy do wieży!”, zbity na środku tłum zaczął się przerzedzać i wypluwać pojedynczych ludzi biegnących w naszym kierunku.
Przemknąłem jak cień w stronę leżącego Smildiego, przydepnąłem mu plecy i wyrwałem topór, a potem popędziłem z powrotem pod wieżę, słysząc za sobą tupot wielu stóp i znów chrapliwe skandowanie Ludzi Gryfów wołających swojego martwego ziomka.
– Wszyscy tu biegną – krzyknąłem do Benkeja. – Pospiesz się!
– Zajmij ich czymś, tohimonie – wycedził przez zęby. Z dziurki od klucza sterczało kilka gwoździ, wetknięta jednym końcem rozprostowana obręcz od małej beczki, zaś Benkej siedział bokiem, jakby nasłuchiwał czegoś, co odzywało się z zamka, i ostrożnie poruszał sterczącymi kawałkami żelaza.
– Potrzebuję czasu – powiedział, siedząc z przymkniętymi oczami.
– Nie ma czasu! – zawołałem z rozpaczą. – Zdobyłem topór! Wyrąbmy je!
– Zatrzymaj sobie ten topór – poradził uprzejmie, po czym stuknął kilka razy trzonkiem noża w gwóźdź i poruszył ostrożnie obręczą. Domownicy wpadli na dziedziniec pod wieżą.
– Benkej…!
W zamku coś szczęknęło, drzwi skrzypnęły i uchyliły się.
Wpadliśmy obaj do środka i zatrzasnęliśmy wrota w zupełnej ciemności.
Obmacałem drzwi na oślep. Nie było tu żadnej zasuwy, ale zostały haki. Zawora być może leżała gdzieś z boku, lecz w ciemnościach nie mogłem jej znaleźć. Na dziedzińcu pod wieżą wybuchł opętańczy wrzask, ktoś walił w drzwi, nie wiedząc, że są otwarte, słychać było tupot, krzyki, szczęk i świst żelaza.
– Osłaniać mnie! Otworzę! – krzyknęła Smildrun. – Chronić Smigralda! Zeżrę was żywcem, jeśli włos spadnie mu z głowy!
Znów tupot, wrzask, świst stali. Szmaciany łomot padającego ciała, bulgotliwy charkot.
A potem szczęk i zgrzyt klucza w zamku. I przekleństwo, bo otwartego zamka nie można już bardziej otworzyć.
Sięgnąłem po topór i namacałem haki na drzwiach i w ościeżnicy, chcąc wepchnąć tam stylisko, kiedy drzwi otworzyły się nagle i stanąłem twarzą w twarz ze Smildrun. Smildrun bez hełmu, czerwoną, lśniącą od kropel krwi rozbryźniętej na twarzy, z wybałuszonymi dziko oczami i wyszczerzonymi zębami niczym Azzina, Pani Żniw. Niewiele myśląc, chwyciłem ją za włosy i pociągnąłem do siebie, podbijając jej nogę kopnięciem. Runęła na mnie swoim wielkim, ciężkim ciałem, zwaliliśmy się do tyłu, Benkej skoczył do drzwi i pociągnął do siebie, a potem ze zgrzytem wepchnął topór na haki, blokując je zupełnie. Z tyłu rozległy się rozpaczliwe wrzaski i łomot, ktoś kopał w drzwi, ktoś skakał na nie, ale otwierały się na zewnątrz i nic to nie mogło dać.
A ja walczyłem rozpaczliwie na ziemi w kompletnych ciemnościach, przyduszony przez cielsko Smildrun, która wpychała mi przedramię w gardło, usiłując wyrwać drugie ramię, grube i śliskie jak ogromny wąż. Brakowało mi tchu. Przekręciłem się i uderzyłem Smoczycę kolanem w żebra z całej siły, potem zdołałem namacać jej dłoń i wykręciłem na zewnątrz w nadgarstku, czując, że wciąż ściska w niej wielki, kuty klucz do wieży. Udało mi się przerzucić jej wykręcone ramię nad głową i wyślizgnąć spod tłustego tułowia. Powinna była upaść na twarz, kiedy wyłamywałem jej bark, ciągnąc rękę do góry, ale zaparła się drugą ręką o podłogę i skowycząc chrapliwym głosem, zaczęła zginać wykręcone ramię w łokciu. Nie mogłem go utrzymać, mimo że ciągnąłem obiema rękami, bo była silna jak niedźwiedź. Kopnąłem ją w głowę i wyrwałem klucz z palców, a potem odskoczyłem od niej, namacałem w ciemnościach zamek, wepchnąłem klucz i przekręciłem. A potem wyrwałem go z dziurki.
Smoczyca stała już na nogach. W poblasku pożaru wpadającym przez wąskie okna na górze zacząłem coś widzieć w ciemności, czarne sylwetki majaczące w mroku, więc zobaczyłem, jak Benkej skoczył na Smildrun i dźgnął ją nożem, wrzasnęła wściekle i chwyciła tropiciela za gardło, pchnął jeszcze raz, uniosła go na jednym ręku i cisnęła o ścianę. Usłyszałem łomot, z jakim runął na posadzkę, łamiąc coś drewnianego.
Prześlizgnąłem się wzdłuż ściany do schodów, słyszałem, jak dyszy, stojąc na środku z rozłożonymi rękoma, usiłując coś namacać w ciemnościach. Stała mi na drodze.
Wróciłem pod drzwi, sięgnąłem po topór tkwiący na hakach i zdjąłem go. Usłyszała zgrzyt żelaza i rzuciła się do drzwi, a ja wywinąłem się w drugą stronę do schodów. Chwyciła mnie za nogę, runąłem na stopnie, zaczepiłem brodą topora o balustradę, wierzgnąłem wściekle do tyłu i ruszyłem do góry na czworakach. Wiedziała, że mam klucz, a ja chciałem odciągnąć ją od Benkeja, więc kiedy tylko stanąłem na nogach, gnałem na górę, aż zatrzymałem się na szczycie wieży, okrągłym kamiennym podeście nakrytym dachem na grubych słupach.
Słyszałem, jak tupie, pędząc za mną, i nie wiedziałem, co dalej.
Miałem topór i klucz. To wszystko.
Ze szczytu wieży widziałem, jak domownicy zbili się wokół drzwi i skulonego przy nich Smigralda, którego dwóch wojów osłaniało swoimi tarczami, stawiając coraz bardziej rozpaczliwy opór, wszędzie wokół leżały powykręcane ciała, rozrzucona broń i porąbane tarcze. Pod częstokołem nasza szopa i obora płonęły z hukiem, kładąc rudą łunę na całej okolicy.
Ludzie Gryfy atakowali domowników grupkami pod osłoną tarcz, ale pozostali kręcili się już niespiesznie po dziedzińcach, pili wodę z kubłów albo siadali, by chwilę odpocząć i potem zmienić tych, którzy wciąż rąbali zbitą pod wieżę grupkę domowników, ktoś gonił krzyczące kobiety, ktoś wyrzucał przez okna dworu srebrne naczynia, dźwięczące na kamieniach.
Grupa kupców musiała stanowić tylko forpocztę, być może to oni przywieźli tu złożone machiny, ale atakujących było dużo więcej.
Smildrun wynurzyła się z otworu w podłodze z mieczem w ręku i w jej spojrzeniu odmalowało się osłupienie.
– Szczurek! To ty?! – Uniosła brwi i patrzyła na mnie stojącego z toporem i kluczem w drugim ręku. – Nie bój się, mały. Tylko oddaj mi klucz – powiedziała najłagodniej jak umiała, wyciągając dłoń. – Wpuścimy naszych do środka. No już… Nic ci nie zrobię…!
W jej głosie zadźwięczały furia i rozpacz.
– Przecież stąd nie uciekniesz. Jesteś na wieży. No już, oddaj mi klucz.
– Weź go sobie, piękna Smildrun – wycedziłem i pokazałem jej klucz, a potem wsunąłem go za pazuchę kurty i ująłem topór drugą dłonią pod głowicą.
Pokręciła głową i ruszyła na mnie zdecydowanym krokiem, nawet nie unosząc miecza. A potem cięła niedbale i bardzo szybko. Zablokowałem jedno cięcie styliskiem topora, przed drugim się uchyliłem, ciąłem płasko, o włos chybiając jej twarzy, i odskoczyłem na drugą stronę wieży.
Z dołu rozległy się wrzaski.
Jedni krzyczeli: „Oddajcie nam przeklętą Smildrun, to was zostawimy!”, a drudzy: „Wpuść nas, Smildrun!”.
Oszczep przeleciał tuż nad balustradą wieży i zniknął po drugiej stronie, kilka strzał z bzyknięciem śmignęło obok, dwie wbiły się w belki dachu.
Smildrun rozejrzała się bezradnie, a potem nagle wskoczyła w otwór i z łomotem zbiegła po schodach.
– Wychodź, krwawa Smildrun! Spróbuj się z kimś, kto nie jest spętany! – wrzeszczał ktoś na dole. Inny skandował znów imię nieszczęsnego Harulfa.
Domownicy skorzystali z chwili spokoju i zbili się w okrytą dachem tarcz gromadę, jak kolonia morskich skorupiaków, wystawiając na zewnątrz jedynie ostrza włóczni.
Po chwili Lśniąca Rosą znów pojawiła się na szczycie wieży, wlokąc przed sobą zakrwawionego, bezwładnego Benkeja. Poruszył się i zajęczał słabo. Zatrzęsła nim jak ogar upolowanym skoczkiem, a potem szarpnęła na bok i przyłożyła mu ostrze do brzucha.
– Nigdzie stąd nie pójdziesz – powiedziała. – Ale on tak. Prosto w dół. Oddaj mi klucz albo rozpruję mu brzuch. Oddaj mi klucz, to pozwolę ci skoczyć. Zrób to, oddaj mi klucz, szczurku. Przecież tam jest Smigrald. Jest tam na dole. No dawaj! – wrzasnęła nagle z furią. – Albo patrz, jak go patroszę!
– Dobrze! – krzyknąłem z rozpaczą, bo naprawdę nie wiedziałem już, co robić dalej.
– Puść go, to rzucę ci klucz!
– Rzuć klucz, to go puszczę!
Wyjąłem klucz z zanadrza i wystawiłem za balustradę wieży.
– Puść go, bo rzucę.
Smildrun zaklęła, po czym pchnęła nagle Benkeja w moją stronę. Tropiciel runął bezwładnie na podest u jej stóp.
Uniosła miecz, więc rzuciłem jej klucz pod nogi. Podniosła go, wyprostowała się i zacisnęła dłoń na kutym żelazie. A potem znów zamierzyła się mieczem.
– Dlaczego, szczurku… – powiedziała z żalem w głosie. – Dlaczego? Jak mogłeś… Kochałam cię. I na pewno bym cię wypuściła.
Chwyciłem mocniej topór.
– Nie nazywam się szczurek – powiedziałem. – Jestem Filar, syn Oszczepnika, kaitohimon klanu Żurawia. A ty nie wypuszczasz niczego, na czym raz położysz ręce, słodka Smildrun.
Wyszczerzyła się nagle w dzikim uśmiechu.
– Smildrun bierze to, co chce – powiedziała. – I zawsze tak będzie.
Nagle rozległ się świst i z boku jej szyi wyrosło ostrze miecza z laski szpiega. Lśniąca Rosą wytrzeszczyła oczy i wydała z siebie upiorny charkot. Ostrze poruszyło się i schowało, a z rozrąbanej szyi bryznęła krew.
– To ja – powiedział Kalgard Kroczący Z Ogniem, dzierżąc zakrwawiony miecz. – Wróciłem do domu. Do mojego domu.
Smildrun odwróciła się do niego, nadal tryskając krwią z rany. Z jej szeroko otwartych, obłąkanych z bólu oczu potoczyły się łzy. Kalgard z wysiłkiem dźwignął oręż i ciął ponownie.
Potrzebował aż trzech cięć, by oddzielić głowę od drgającego ciała Smildrun, a potem podniósł ją za włosy i podszedł do balustrady.
– Smildrun Lśniąca Rosą nie żyje! – krzyknął chrapliwie. – Jestem Kalgard Kroczący Z Ogniem, styrsman tych ludzi! Przestańcie walczyć! Cokolwiek zrobiła wam moja żona, to się już skończyło. To koniec rządów Smildrun!
Głowa mojej niechcianej kochanki, mojej pani, mojego kata i mojego demona zarazem, trzasnęła z obrzydliwym odgłosem o bruk dziedzińca i potoczyła się Ludziom Gryfom pod nogi, zostawiając krwawy ślad.
– Niech rzucą miecze i tarcze – zawołał jeden z Gryfów. – To przestaniemy rąbać!
Domownicy pod wieżą zaczęli odrzucać z łomotem broń na kamienie.
Kalgard odwrócił się do mnie z twarzą bladą i lśniącą od łez.
– Zabiłem moją słodką Smildrun, Kirenenie. Mój dwór jest złupiony i spalony. Został mi na wychowanie jej syn, który nie jest mój.
– Ale teraz jesteś wolny – powiedziałem. – Odzyskałeś swój los i życie. Jeszcze niejednego możesz w nim dokazać.
– Ci ludzie są tu z twojego powodu? – zapytał, wskazując mieczem dziedziniec.
– Są z powodu Smildrun – odparłem. – I tego, co zrobiła. Taką wybrała drogę. I ja też mam swoją, i mój los również może do mnie powrócić. Wszyscy bowiem idziemy samotnie Pod Górę. Pamiętaj, co obiecałeś Hindowi, bogu wojów.
– Pamiętam – powiedział. – Weźcie, co chcecie, i odejdźcie jak najszybciej. I nigdy nie wracajcie.
Potem wyciągnięto nas z wieży, mnie i nieprzytomnego Benkeja. Kazano nam usiąść na zalanym krwią bruku wraz z innymi domownikami, pozbawionymi broni, rannymi i nierozumiejącymi, co się dzieje. Ci, którzy mieli dość siły, patrzyli tylko na leżące bezwładnie nagie, odarte z pancerza, bezgłowe ciało Smildrun, na jej głowę nabitą na włócznię i zatkniętą pośrodku majdanu.
Siedzieliśmy w blasku pełgających płomieni i czekaliśmy. Benkej ocknął się, ale był tak potłuczony, że ledwo mógł się ruszać. Kobiety łkały, ranni jęczeli w oszołomieniu, brocząc krwią na kamienie i siedzących wokół. Za ciałem Smildrun ułożono rzędem wszystkich zabitych domowników, a było ich dwunastu.
– Wybacz mi, tohimonie. Nie doceniłem jej. Była silna jak byk.
– Już nie żyje – powiedziałem. – My na razie tak. A co ma być, to będzie.
Po jakimś czasie ktoś wskazał mnie końcem miecza i kazał wstać. Był to szczupły woj w lamelkowej zbroi i skórzanej porozcinanej szacie, która sięgała do ziemi. Kiedy zdjął hełm, zobaczyłem, że to dziewczyna. Ta sama, której opowiedziałem kiedyś historię nieszczęsnego Harulfa.
Kazała mi iść ze sobą aż na główny dziedziniec, gdzie postawiono mnie przed prawomówcą – wyniosłym mężem w wyszywanym złotem niebieskim płaszczu, o związanych na karku długich złotych włosach i krótko przystrzyżonej brodzie, który siedział z posępną miną na własnym siodle postawionym na ziemi i popijał najlepszy miód Smildrun z okutego srebrem rogu.
Zapytano mnie o imię, potem kazano pokazać moje piętna i wyjaśnić, skąd wziąłem się w Ziemi Żeglarzy i jak zostałem niewolnym. Potem musiałem opowiadać, jak wiodło mi się w niewoli u Smildrun i co stało się z Harulfem oraz tym drugim, zwanym Snakaldi Serdeczna Dłoń.
Trwało to dosyć długo, po czym prawomówcą myślał przez jakiś czas, a następnie wstał i wymachując rogiem, z namaszczeniem wygłosił zebranym kilka wierszy, w których było coś o właściwym postępowaniu, rozsądku, tym, co to znaczy być człowiekiem, o skalnych wilkach i o bogach. Wiersze te były tak kunsztownie ułożone, że niewiele z nich pojąłem, lecz woje wokół kiwali z powagą głowami i wyglądali na poruszonych. Prawomówcą, zadowolony z efektu, jaki wywołał, wygłosił jeszcze wiersz, który jak zrozumiałem, dotyczył sztuki warzenia piwa i było też tam coś o cieknącej łódce, a także o owocach przechowywanych na zimę i tym, że niektóre gniją, a słowa te zrobiły jeszcze większe wrażenie.
Potem zaś ogłosił, że Ludzie Gryfy mieli pełne prawo do pomsty, aczkolwiek do tej sprawy wróci się na najbliższym wiecu w ich krainie. Jednak uważał, że uczynili już w obejściu dosyć szkód, a prawowity gospodarz nie ponosi tu żadnej winy, zakazał więc Gryfom zabierać więcej łupów i zabijać pozostałych domowników. Potem zaś ogłosił, że ja i Benkej mamy dostać znak wolności i możemy odejść, a przy tym możemy zabrać po koniu, broń po zabitych oraz żywność na drogę. To samo miało dotyczyć pozostałych niewolnych, którzy odtąd mogli odejść, gdzie chcieli.
Wróciłem do Benkeja i przekazałem mu wieści, jednak był markotny i półprzytomny, bo twierdził, że Smildrun kilkakroć uderzyła jego głową o kamienną ścianę. Ja zaś myślę, że źle czuł się z tym, że został znienacka pokonany i gdyby nie ślepy traf, już by nie żył.
Zostaliśmy więc do rana, ale poszliśmy spać do stajni. Domowników tymczasem zgoniono do wielkiej halli, gdzie ich dawny przywódca miał im wiele do powiedzenia. Zabrałem z komory trochę zapasów – suszonego mięsa, wędzonki, chleba i sera, a także kilka koców, paszę dla koni oraz inne rzeczy, znalazłem jeszcze swój nożyk do jedzenia i parę drobiazgów moich i Benkeja. Ze sterty broni zdartej z zabitych pozwolono mi wybrać, co chciałem, lecz to, co było jakoś cenne, przywłaszczyli sobie już Ludzie Gryfy. Znalazłem więc dwie niezbyt podarte kolczugi, hełmy takie, jakie nosili miejscowi, dwa ciężkie, masywne miecze. Najtrudniej było mi znaleźć jakieś tarcze, które jeszcze nadawałyby się do czegoś, bowiem ludzie ci zazwyczaj robią je ze specjalnego drewna obciągniętego skórą i szybko zużywają. Wszystkie, które znalazłem, były porąbane, metalowe bukla miały pogięte, a skóra wisiała na nich w strzępach. Znalazłem jednak dwie takie, na których przynajmniej imaki i bukla były w dobrym stanie, sądząc, że resztę naprawimy gdzieś po drodze.
Zaniosłem to wszystko do stajni, gdzie spał Benkej, który najpierw wyleczył się dzbanem piwa, a potem poszedłem jeszcze raz rozmówić się z Gryfami. Chciałem wiedzieć, co to jest znak wolności oraz gdzie znajduje się Udułaj. Jednak okazało się, że pierwsza rzecz, jaką chciał zrobić Kalgard Kroczący Z Ogniem, to znaleźć Amitraja. Niestety, lekarz, kapłan, czy kim tam jeszcze był, ulotnił się bez śladu.
Rano, kiedy siedliśmy już obaj z Benkejem w siodłach, podszedł nas pożegnać Kalgard. Przyniósł dwie żelazne bransolety ze znakiem swojego domu, które wyjął ze skarbca, i oznajmił, że odtąd, nosząc je, jesteśmy ludźmi wolnymi.
– Uwolniłeś mnie, Kirenenie, jednak wiem, że to ty sprowadziłeś zbrojnych na mój dom i jest tak, jakbyś sam go spalił. Chętnie daję ci wolność, bo wiem, że ktokolwiek będzie chciał cię zniewolić, skończy jako żebrak na zgliszczach. Sądzę też, że jesteś kimś wysokiego rodu z Południa, bowiem tacy umieją zabijać i palić, nie kiwnąwszy nawet palcem, sprawiając, by inni uczynili to za nich. W tej krainie jesteśmy ludźmi prostymi. Boimy się królów, ich intryg i ich pokrętnych praw. Odejdź zatem jak najdalej, bo czuję, że jesteś jednym z nich.
Odjechaliśmy więc, zostawiając za sobą dwór Lśniącej Rosą, który na powrót stał się dworem Kroczącego Z Ogniem, tylko że wyrwano mu bramę, niektóre zabudowania straszyły zwęglonymi słupami sterczącymi ze zgliszcz, a nad nim krakały stada czarnych ptaków i wszędzie unosił się dym.
Ludzie Gryfy żegnali nas serdecznie i wciskali podarunki, kiedy mijaliśmy ich namioty i trzy masywne machiny bojowe, które zaczynali już rozbierać i rozkładać na wozach.
Z przełęczy spojrzeliśmy jeszcze raz na dolinę, którą zostawialiśmy za sobą, a potem sprowadziliśmy konie po kamienistej ścieżce do niskiej doliny. Tam także przywitał nas swąd spalenizny i czarne, spalone chałupy kmieci, leżące rzędem porąbane sine ciała, zbryzgane krwią, która zrobiła się już czarna, płaczące kobiety i krakanie ptaków. Przebyliśmy wioskę nie niepokojeni.
Przejechaliśmy tamtędy powoli i w milczeniu, a kiedy zagłębiliśmy się już w las traktem wzdłuż strumienia, krakanie i swąd dymu ciągnęły się jeszcze długo.
Czułem się pusty jak opróżniony dzban.
Uzyskałem to, co chciałem. Nasi ciemięzcy zostali pokonani. Widziałem skrwawioną głowę Smildrun leżącą na kamiennym podwórcu. Jechaliśmy na dobrych wierzchowcach, mieliśmy broń i żywność oraz żelazne bransolety, które mówiły, że jesteśmy ludźmi wolnymi, a mimo to czułem się pusty.
Wąż uderzył. Nasycił się i wpuścił jad. A potem odszedł bez śladu.
Pozostawiając pustą, wyschniętą powłokę.
Mnie.
Wiedziałem, że muszę odnaleźć moich ludzi. Że muszę jechać na północ, aż do morza, i znaleźć moje przeznaczenie, które okaże się zbawieniem dla Kirenenów. Jednak wydawało mi się to śmieszne i niemożliwe. Zupełnie jakby dotyczyło kogoś innego.
Niewola zmieniła mnie. Niczym choroba, która może sączyć słabość w członki jeszcze długo po wyzdrowieniu, pozostawiając człowieka obolałym i niedołężnym jak starzec.
Jeszcze parę dni temu każdy mógł mnie kopnąć i kazać robić cokolwiek, co przyszło mu do głowy. Mógł wysmagać pletnią lub zabić. Wynosiłem nocnik Smildrun. Jadłem, co zostawiły psy.
A teraz patrzyłem na świat z siodła i miałem u pasa broń, a ciągnął się za mną swąd krwi i spalonych dachów.
Jednak nie czułem się sobą.
Czułem się pustą wężową skórą.
Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec. Kaitohimon klanu Żurawia. Nosiciel Losu.
Niewolnik.
Szczurek.
Wiele jest rzeczy. Co człek wiedzieć winien na dobrą wróżbę, gdy miecz ma podnieść, szczęście niezawodne przynosi wojowi, gdy czarny kruk mu towarzyszy w drodze. (…) gdy usłyszysz, jak wyje wilk pod konarem jesiona, dane ci będzie zwycięstwo nad wrogami, jeśli ich pierwszy zobaczysz.CReginsmdl – Tieśń o „Reginie)
Rozdział 7. Przeszpiegi
Twój ruch – mówię i wypijam kieliszek jego okropnego akevittu. Lodowa wieża zwieńczona pękiem wijących się macek oplata mojego piona i rozrywa go na strzępy, a potem mściwie rozjeżdża gąsienicami.
– Wieża na 04 – oznajmia Fjollsfinn z namaszczeniem. – Zbity pion i moje pytanie… Pomyślmy… Kto jest prezydentem w USA?
– Niejaka Lucinda Torres. Można zapytać o coś bardziej pozbawionego znaczenia? Tam przedterminowe wybory są chyba co roku.
Mój czarny smok występujący w roli konia zieje błękitnym płomykiem na jego mackowatą wieżę. Nuży mnie ta gra, ale chcę znać odpowiedzi.
– I moje pytanie: jak zabić van Dykena?
– A skąd ja mogę wiedzieć? Sądzę, że jak każdego, tylko trzeba znaleźć do niego dostęp.
– To Czyniący – odpowiadam i przybijam żar w fajce. – Cudotwórca, półbóg.
– E tam – odpowiada Fjolsfinn. – Musi jeść, spać, oddychać i fajdać. Jeśli dostanie dobrze w łeb, to nie wstanie.
– To znaczy, że gdybym cię teraz palnął krzesłem…
– Oczywiście, że tak. Rozwaliłbyś mi głowę. Chyba że zdążyłbym zareagować.
– Zmieniając krzesło w stado ptaków albo bezę?
– To wymaga czasu i wprawy, której nie mam. Prościej byłoby je odepchnąć.
Mój goniec sunie po planszy i staje na niebronionym polu, patrząc z satysfakcją na jego królową – nagą nimfę w koronie i z batem. Figurka rzuca bat na ziemię, chwyta się za głowę i zaczyna krzyczeć.
– Gardę.
Norweg cmoka z uznaniem.
– Poddaję partię. Pytaj, ile chcesz.
– Co jest czynnikiem limitującym? – Odchylam się na oparcie fotela i z ulgą zakładam ręce na kark. Naprawdę nie mam nastroju do gier planszowych. Nie nudzę się tutaj aż tak, przyznaję.
– To znaczy?
– Czego nie można zrobić? Podnieść góry, sprowadzić żywej kobiety z Ziemi?
– Pewnie ani jednego, ani drugiego. Ogranicza nas wyobraźnia, nie stworzymy czegoś, co nie wiemy, jak ma powstać i w jaki sposób działać, oraz dostępny zapas czynnika „M”. To się zużywa. Znika z każdym zadaniem.
– Dlatego van Dyken ściąga do siebie, ile się da. Zmusza uroczyska, żeby wydawały z siebie upiory i lazły do niego.
– Dość nieekonomiczne – stwierdza. – Nawet jeśli są istnymi zbiornikami zimnej mgły, samo nadawanie im życia i celu wędrówki sporo tego zużyje.
– Koszta własne – oznajmiam. – Żeby uruchomić tokamak, też trzeba wpakować w niego mnóstwo energii. Poza tym te stwory mają pewną autonomię, jak zwierzęta. Po drodze atakują, robią różne rzeczy. Co gorsza, znajdowałem już uroczyska, gdzie prawie nic nie było. Wyssał do dna. I już nawet nie chodzi o to, ile on tego posiada, ale że nikt inny nie ma dostępu.
– Mamy zapasy – zaprzecza. – Spore. I własne uroczyska.
– I on o tym świetnie wie – rzucam bezlitośnie. – I z wielką chęcią je zdobędzie, zanim zabierze się za poważniejsze sprawy. Da się wyliczyć wydajność tego czynnika? Ile może wiadro tego czegoś? Albo ile potrzeba magii, żeby nadać słoniowi prędkość dźwięku?
– A bez magii? Ile trzeba do tego energii? I w jakiej postaci? Kiedy słoń jest załadowany na katapultę startową z lotniskowca, potrzeba tyle energii, ile zabiera włączenie odpalania. Ale jeśli chcesz tego dokonać rakietą tenisową, znacznie więcej. Zależy, jak chcesz tego dokonać. W tym zamku wszystko załatwiła płynąca lawa i wulkan. Nikt nie przenosił pojedynczych kamieni. Sztuka leżała w nadaniu energii wulkanu kierunku i zmuszenia do działania zgodnie z programem, to nie była telekineza.
– Czym to jest, do piczki materi, profesorze?! Idzie wojna, człowieku! I to taka, po której spadnie ten cholerny martwy śnieg, jak amen w pacierzu. Co to jest? Energia? Taka bezpańska, która robi, co jej się każe? A może te cholerne pieśni bogów, jak wszyscy mówią? Faktyczniejakieś resztki boskiej zdolności kreacji? Magiczne bakterie?
– Nie wiem. Ja to traktuję jak bakterie i takie podejście się sprawdza.
– Rozmnażają się – zauważam ostrożnie. Macha ręką.
– Tylko w pewnych warunkach, raczej powoli i nie zawsze. I to chyba nie jest rozmnażanie. Żadnej analogii nie należy ciągnąć za daleko. Pod mikroskopem też mi się nie udało ich zobaczyć. Ale umiem je wykryć. Moja kolej: nakręcili kolejny sezon „Dzieci Mroku”?
– Na litość boską, Fjollsfinn, szkolili mnie dwa lata. Przez ten czas nie mogłem nawet zobaczyć się z rodziną, a telnetu nie widziałem na oczy.
– Jesteś żonaty?
– Bywałem. Aktualnie nie. Ale mam dzieci. Dorosłe. I moi rodzice żyją. A tobie nie brakuje rodziny?
– Nie bardzo. Rodzice nie żyją, z bratem byłem skonfliktowany, dzieci nie mam, moja żona zginęła w wypadku. Ale brakuje mi książek. Takich staroświeckich, tylko z tekstem, od dziewiętnastego do dwudziestego pierwszego wieku. Zwłaszcza klasyki. No i filmów.
– Co za problem? Stwórz sobie książkę. Jesteś cholernym magiem! Proszę bardzo, wyzywam cię, Fjollsfinn, jaka jest twoja ulubiona książka?
– Bo ja wiem… To głupie pytanie. Raz ta, raz tamta, ja naprawdę lubiłem czytać.
– A którą byś teraz przeczytał?
– Czy ja wiem? „Ulissesa”? A może coś Sakiego?
– Dawaj, bierz swój czynnik „M” i stwarzaj „Ulissesa!
Fjollsfinn patrzy przez chwilę tą swoją surrealistyczną maską, lecz trudno odczytać wyraz twarzy kogoś, kto makietę zamku ma nasadzoną na głowę aż po nos. Po samych ustach nie wiem, czy się śmieje, czy zbiera mu się na płacz.
Wstaje i prowadzi mnie po schodach na antresolę opasującą cały ten jego salon. Znajduje odpowiednie miejsce i sięga na półkę po opasły tom, oprawiony porządnie w skórę. Na okładce wytłoczony znak irlandzkiej harfy napuszczony złotem i napisy: „James Joyce, Ulisses”.
Otwieram ciężkie okładki wypchane czymś miękkim i widzę czyste strony. To notes, nie książka. Wertuję i nagle natrafiam na jedno zdanie: „Jeszcze nigdy nie widziałem takiej głupiej kici, jak kicia – powiedział Bloom. Kotka sztywno obeszła nogę od stołu”. A dalej znów nic. Potem jeszcze: „Najwyżej połknęłabym trochę to jak letni kleik owsiany albo coś w tym rodzaju”, a ileś czystych kartek dalej: „Natychmiast zejdź na dół, zejdź na dół, ty przerażający jezuito!” Znajduję też: „…to tylko ten nieszczęsny Dedalus, którego matka tak parszywie umarła – powiedział Malachi Mulligan”. I: „Więc dałem ją Molly niech z nią poswawoli, z tą nogą kaczą, z tą nogą kaczą, więc dałem ją Nelly, niech pcha do gardzieli, tę nogę kaczą, tę nogę kaczą”. „I ni z tego, ni z owego: „Podkowy stalą dźwięczące”.
– Dawno to czytałem, ale wydawało mi się jakby dłuższe – mówię ostrożnie. – Nie powinieneś wymienić na inny egzemplarz?
– Tak to wygląda – odpowiada ze smutkiem. – Mógłbym może odtworzyć książkę, gdybym znał ją na pamięć i napisał w myślach. Ale wtedy po co miałbym ją stwarzać? Ogólne wrażenie ani znajomość treści nie wystarczy. Potrzebne są konkretne słowa, które mają znaleźć się na stronie. Odpowiednią czcionką, bo chwila nieuwagi i będziesz miał „Nevermore” runami Sonnermana-Veigla.
– Wszystkie te książki, cała biblioteka tu na górze, to atrapy? Zbiór poszatkowanych cytatów ze łba? – Omiatam antresolę gestem dłoni. Biblioteka wygląda imponująco, można by tu trenować do wyścigów rowerowych, wzdłuż półek wypchanych tomami.
– Prawie – odpowiada. – Jest też trochę tego, co zdołałem spisać: tutejszych legend, podań, pieśni i eposów. Jeśli tworzę książkę, równocześnie słuchając, jak ktoś opowiada, to jakoś to idzie i prawie nie ma błędów, pod warunkiem, że znam język. A znam tylko mowę Wybrzeża Żagli i parę słów po amitrajsku. Mam kilka wersji Pieśni Ludzi, „Słowo o Skulldorfie Blaszanym Liściu” i różne inne pieśni skaldów, którzy dla mnie występują. Jednak ziemskiej literatury mi to nie zastąpi.
– A skąd się wziął ten cytat z „Jądra ciemności”? Tylko tyle spamiętałeś? Nawiasem mówiąc, statek zamroził dwóch dobrych i zacnych ludzi, kiedy przypłynął. Mnie nie. Jak mnie rozpoznał?
– Musiałeś pomyśleć: „Conrad”. Albo: „Hearth of Darkness”. Albo: „Horror, horror, horror”. Albo przynajmniej mieć wyraźne skojarzenie z ziemską literaturą, nawet niewerbalnie. Taki efekt „Aha!” rozpoznawalny w rytmie fal mózgowych właściwych dla człowieka. Napracowałem się nad tym.
– Jest pan durniem, profesorze Fjollsfinn. Tyle panu powiem. Gdybym nie miał takich porąbanych, nieprzystosowanych rodziców, to już bym był mrożonką. „Jądro ciemności”, litości! Nie mogłeś użyć czegoś z popkultury? „Hit my baby in your car, shes gynecoid hey, nah nah…” albo czegoś podobnego?! Czegoś, co wszyscy znają? „Witajcie w krainie Hopsiaków”?! „Sojaburger zdrowy, idź po rozum do głowy”?! Kto czyta książki z dwudziestego wieku poza rodziną Drakkainenów?!
– To nie było bez powodu. Uważam, że niesiemy pewne historie w głowie. Takie toposy kulturowe. Archetypy. Boja wiem, jesteśmy przesiąknięci fikcją literacką. Mówimy kwestiami z filmów, książek i gier, odnosimy się do tego. Sytuacja kojarzyła się z Conradem. A ten świat to ciągnie z naszych głów. Lgnie do tych archetypów. Zatem drakkar cię znalazł i przywiózł, bo byłeś jak Willard. Przecież to ma chyba z dziesięć wersji, którąś musiałeś widzieć.
– Jakieś jungowskie kocopały – odpowiadam z niesmakiem. – Mało tu mamy obłędu?
– A to, co ci się przydarzyło od razu w pierwszej osadzie? Przecież to była „Pieśń o Beowulfie”. Ze szczegółami, włącznie z łapą Grendela przybitą nad bramą i matką potworów jako żoną króla.
– E tam – kwituję, chociaż sam miałem podobne skojarzenia. Jednak to za głupie. I bezużyteczne. Tylko brakuje, żebym zaraz zaczął mimowolnie występować w „Makbecie” albo „Ulicy Sezamkowej”. – To byłupiór uroczyska i mógł wyglądać jakkolwiek. Pewnie któreś z tamtych zostawiło, jako taką żywą minę. I wcale nie przypominał Grendela. Dobra, a film? Dlaczego nie stworzysz sobie filmu do oglądania w jakiejś lodowej kuli czy czymś takim. Możesz wszystko. Obsadź razem Humphreya Bogarta i Samantę Nix w „Gwiezdnych Wojnach” i zrób z tego pornosa. Jeszcze z Claudią Cardinale i Charlie Chaplinem w rolach drugoplanowych.
– Wcale nie mogę wszystkiego. Nawet mój akevitt to podróbka.
Przypomniał mi o czymś, więc schodzę do salonu na spotkanie kominka i berbeluchy w lodowym kieliszku.
– Muszę znać właściwości tego zjawiska, Fjollsfinn. Ratuję także twój zadek, pragnę zauważyć, więc współpracuj, perkelel Jakie są ograniczenia? Co ten sukinsyn może zrobić? Jak się temu przeciwstawić? Potrzebuję czegoś konkretnego: kul ognia wystrzeliwanych z ręki, albo przeciwnie: jakiegoś pola antymagicznego. Potrzebna jest magia bojowa. Helikopter! Umiesz zrobić helikopter z lodu?
– Pierwsze ograniczenie to dostępna ilość czynnika. „M” factor. Drugie to możliwość porozumienia. To coś jest pseudorozumne, a w każdym razie interaktywne. Jeśli nie pojmie, o co ci chodzi, zrobi wszystko na opak albo wcale. Van Dyken nie zbuduje tu mostu do wrót Lodowego Ogrodu, bo tyle czynnika nie ma na całym świecie. Nie stworzy też bomby atomowej, bo zimna mgła go nie zrozumie. Jeśli precyzyjnie wyobrazi sobie po prostu duże „bum”, które robi grzyb dymu po stratosferę, to czynnik „M” niechętnie, lecz służalczo wysadzi go w powietrze. A trzecie to Pieśń Ludzi. Jeśli zrobimy coś, co za bardzo nie będzie pasować do wzorca kulturowego, to albo nie będzie działało, albo zaraz wykituje, albo obróci się przeciw nam, albo jeśli obejdziemy wszystkie te zabezpieczenia, sprowadzi cholerny martwy śnieg.
– Chwileczkę – mówię. – A jest możliwość, żeby się przeinwestował? Zrobił takie kosztowne cuda, że mu tej mgły zabraknie?
– Pewnie, że możliwe, tyle tylko, że to, co raz stworzy, już będzie materialne i zostanie, chyba że musi być stale sztucznie podtrzymywane. Jeśli zrobi te wywerny, o których mówiłeś, tak żeby magia utrzymywała je cały czas przy życiu, to jak się wyczerpie, po prostu zdechną. Jeśli natomiast użyje mgły tylko po to, żeby zmutować jakieś istniejące zwierzęta i zmienić w smoki, to dalej będą żyły.
– Jesteś naukowcem, Fjollsfinn. Przygotuj mi opracowanie na temat mechaniki cudów. Funkcjonowania magii. Porządne opracowanie, jak na seminarium: wartości brzegowe, prawidłowości, ograniczenia, syntetyczne algorytmy. Materiały, hipotezy, dyskusja.
– Ale ja jestem ksenoetnologiem, kolego. Tu trzeba naćpanego fizyka kwantowego ze skłonnością do metafizyki. Ja ci mogę opracować rolę magii – w kulturze Wybrzeża Żagli lub analizę metrum poetyckiego w Pieśni Ludzi i wywieść podobieństwa z kulturą wikińską lub celtycką. Słyszałeś kiedyś o specjalizacji?
– A kim jest van Dyken?
– Lingwistą kulturowym i filozofem. Ma dwa fakultety. To głównie była placówka ksenokulturoznawstwa.
Opadają mi ręce.
– Jedno wiem: jeśli van Dyken podbije Wybrzeże Żagli, a to prawie pewne, to Lodowy Ogród będzie jego pierwszym celem. I twoja basztowata głowa zatknięta na tyce. Ale dopiero wtedy, kiedy wydusi z ciebie całą moc i całą wiedzę do ostatniej kropli. Jestem twoją ostatnią nadzieją.
– Rozmawiamy szczerze. Ja po prostu nie wiem, co zrobić.
– Jesteś cholernym królem tego miejsca, więc lepiej zacznij wiedzieć. On się szykuje, my też musimy. Te lodowe drakkary… Ile ich możemy zrobić, jak szybko i czy są lepsze w bitwie od tych ich dżonek? Ile możemy mieć okrętów konwencjonalnych i czy możemy je dozbroić magicznie? Ewentualnie ile możemy zdobyć? Jakie są zasoby zimnej mgły? Ile jej potrzeba do obrony?
– Po kolei: drakkar to nie jest optymalna konstrukcja. Powstał po to, żebyś skojarzył go z Ziemią. Jest szybki, ale mniej zwrotny i uniwersalny od wilczych okrętów. Poza tym zużywa dość dużo czynnika. Do pływania, nawigacji i do walki. Kule ognia są efektowne, ale ten odpowiednik napalmu czy ognia greckiego, który tu mają, jest dużo skuteczniejszy.
– Smocza oliwa… – Splatam dłonie na blacie, opieram brodę na palcach i patrzę na Norwega. Niestety, ta jego maska wciąż jest pozbawiona wyrazu. Ciekawe, czy te baszty na głowie są elastyczne, jak na przykład uszy, czy też twarde jak rogi? – Nie znasz technologii wytwarzania, prawda? To się kupuje na Wybrzeżu Żagli. Na wagę złota. A raczej kupowało, bo teraz trwa wojna i nikt ci nie sprzeda smoczej oliwy. I nikt nie wie, jak to się robi. Zapasy się skończą i kicha. A może się mylę?
– Niestety, nie. I rzeczywiście nikt nie zna receptury poza tymi, którzy ją tworzą. Jakiś lud w górze Dragoriny.
– To ich tajemnica – przyznaję z satysfakcją. – Wiano, które dostali od swojego boga kowala. Zwracam uwagę, że w ich wykonaniu jest to zgodne z Pieśnią Ludzi. Czciciele ognia. Ci, którzy ze mną współpracują. I ci, których siedziby zostaną podbite jako pierwsze. Dzięki czemu van Dyken będzie mógł się kąpać w tym świństwie, choć coś mi mówi, że raczej wykąpie ciebie.
– A ciebie nie? – Unosi na mnie zaklejone lodem oczodoły i cała jego ograniczona mimika nie jest potrzebna, żeby okazać zdumienie.
– Myślę, że nie. Jeśli nie znajdę tu sposobu, żeby pomóc Ludziom Ognia, to do nich wrócę. Domu Ognia mogę bronić, a nawet zginąć w oblężeniu, jeśli będzie trzeba, ale stawać na murach Lodowego Ogrodu nie mam powodu. Jeśli ty pomożesz mnie, ja pomogę tobie. To przecież takie proste. Wymyśl coś, by uratować Ludzi Ognia, to ja wymyślę, jak ratować twój Ogród i twój zadek, a do tego dostaniesz smoczą oliwę. Teraz wychodzę i wrócimy do tej rozmowy jutro. I jeszcze jedno: wyczaruj sobie jakiś dres.
– Co takiego? Po co?
– Idziemy w odludne miejsce, żeby tam toczyć magiczne pojedynki. Na sportowo. Bez zamieniania się nawzajem w drzewa i śniegowe bałwany. A… i piorunów też nie wolno.
Lubię chodzić po Lodowym Ogrodzie. Ma w sobie dużo z uroku średniowiecznej starówki i coś z parku rozrywki – Disneyland, Hogwarth, te rzeczy. Znam już rozkład uliczek i zaułków i zazwyczaj nie potrzebuję pomocy mojego ptaszka przewodnika. W wolnych chwilach zabieram Jadrana za mury i galopuję po wyspie, najpierw po zasypanej śniegiem plaży pod klifem, potem zygzakowatą ścieżką wykutą w skale na płaskowyż, dookoła jeziora, po lesie i przez łąki na wzgórzach. Myślę, że wyspa ma jakieś trzydzieści kilometrów na osiem, dziewięć, ale wszyscy mieszkańcy siedzą w twierdzy i dalej nie spotyka się już żywej duszy. Jest jeszcze kilka czatowni wzdłuż wybrzeża, obsadzonych przez niewielkie załogi z Ogrodu, ale oni rzadko opuszczają posterunki.
Prócz tego chodzę po mieście i usiłuję odkryć jego drugą stronę. Tę mroczniejszą, ukrytą i bardziej tajemniczą, tę, o której Fjollsfinn nie wspomina. Czuję, że tu jest coś takiego. Lecz przede wszystkim usiłuję znaleźć sam nie wiem co, coś, co okaże się sposobem przeciwko van Dykenowi. Wiem, że Norweg coś takiego ma w zanadrzu i że niejedno trzyma przy orderach. Dlatego tak go naciskam. Wie więcej, niż się zdaje. Jest uczynny i życzliwy, ale że coś knuje, to jasne.
A może nareszcie robię się podejrzliwy?
Tego popołudnia przechadzam się po głównej ulicy, wśród zasp śniegu odgarniętych z krużganków, i zachodzę do tawern. Usiłuję nawiązywać rozmowy z miejscowymi, ale nie są gadatliwi. Kiedy wchodzę, milkną. Potem zamieniają kilka zdawkowych uwag, lecz jeśli usiłuję się dowiedzieć czegokolwiek o tym, jak tu trafili albo jak długo tu mieszkają, sztywnieją. „Jesteś przybyszem” – powiadają. „Znalazłeś się tutaj przypadkiem. Nikt, kto nie szukał tego miejsca, nigdy nie zrozumie”. To, gdzie mieszkali przedtem, do jakiego ludu należeli, czy mieli tam rodziny, stanowi tabu. Wyjątkiem są przybysze, którzy przypłynęli do Ogrodu na chwilę i z własnej woli, uzyskali zgodę i zostali wpuszczeni, by handlować albo świadczyć usługi. A są i tacy, choć bardzo niewielu, lecz zwykle nie opuszczają małej dzielnicy przy porcie wewnętrznym i siedzą we własnych tawernach na uboczu. Nie to, żeby ich ktoś napadał lub wyrzucał z karczm, ale nie chcą. Boją się grodu, boją się jego mieszkańców, a nade wszystko boją się pieśni bogów. „Tu aż śmierdzi od Pieśniarzy i ich roboty” – powiedział mi jeden z nich. „A Ludzie Wulkanu są dziwni. Dobrze się z nimi handluje, ale nie zostanę tu ani chwili dłużej, niż będę musiał. I nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę. Każdy wie, że połowa z nich to Obudzeni, którym Pieśniarz nadał ludzką postać”. Inny z kolei nie może znieść samego grodu: „To jak mieszkać w jaskini. Człowiek powinien mieć własną chałupę, własne drzewa i ziemię, a z ganku widzieć morze i swoją łódź, tak jak u nas. Tu wszyscy siedzą w kamiennych komorach, jeden obok drugiego jak robaki. I jeszcze fajda się do jakiejś dziury w kamieniu, a tuż obok każdy ma własne źródło. Z tego tylko choroby się lęgną i zaraza. Każdy zamknięty między kamieniami. Ja tak trzymam króliki, jak oni tu mieszkają”.
Chodzę ulicami, rozglądam się, przysłuchuję rozmowom i szukam potencjalnych informatorów. Szukam zamkniętych drzwi i strzeżonych miejsc.
I tylko nie podoba mi się, że oglądają się za mną kamienne gargulce siedzące na gzymsach.
Moi ludzie czekają w umówionym miejscu – w tawernie „U Krakena” nad wewnętrznym portem, w sercu Łasztowni, dzielnicy kupieckiej dla przyjezdnych. Robią to samo co ja – szpiegują. Konkretnie, szukają swoich: Ludzi Ognia z załogi Grunaldiego i jego kuzyna. Jak dotąd bez rezultatu.
Sylfana szczerzy zęby w smoczym uśmiechu, który jest nieco ostentacyjny i oznacza, że albo się dąsa, bo nie okazuję jej wystarczająco uwagi, albo coś knuje, albo ma już w czubie. Ma duże zęby jak na mieszkankę Wybrzeża, prawie jak ludzkie, ale równe i białe. Do tego te wyraźne brwi i wąski jak ostrze, wypukły nos. Zdecydowanie w moim typie, tylko że ja jestem w pracy. Więc bronię się resztkami sił. Nie chcę się angażować, kochać, migdalić i wzdychać. Nie w trakcie operacji, bo przepadnę. Zresztą już dwa razy śniła mi się Deirdre Mulligan. I nie wiem, co to znaczy. I nie mam dość energii na takie rozterki. Grunaldiego i Warfnira jeszcze nie ma. Poszli na Kamienny Targ – do hal handlowych, to dobre miejsce, bo tam najchętniej pojawiają się koncesjonowani mieszkańcy twierdzy. Wchodzą przez wieżę bramną, rozglądają się wśród zamorskich towarów i wracają do siebie, bramą, przez którą przyjezdni też mogą przejść, ale jakoś nie chcą.
– Mogłem się jedynie rozpytywać – powiada Spalle, przysuwając mi dzban. Siedzimy przy bocznym stole w czymś w rodzaju gabinetu oddzielonego rzędem grubych słupów od hałaśliwej sali. – Mieszkam dość daleko od Grunaldiego i tamtych nie znałem na tyle dobrze, żeby teraz rozpoznać. Tylko że tu nikt nie chce o tym gadać. Kiedy wspominam, gdzie który mieszkał w Ziemi Ognia i jak się nazywał, ludzie odpowiadają mi byle co i odchodzą.
– Ja rozmawiałam z jedną niewiastą. Całkiem jeszcze młodą i niebrzydką jak na Gryfitkę. Powiedziała mi, że gdyby miała wrócić do tej zapuszczonej chałupy na bagnach, gdzie kiedyś żyła w towarzystwie durnia śmierdzącego jak nyfling, to poszłaby się do morza utopić. I jeszcze że kiedyś była kim innym, ale tamta umarła. Tyle że aby mi to powiedzieć, wciągnęła mnie w jakiś kąt i szeptała do ucha, jakby się bała, że ktoś usłyszy. Może o to chodzi? Może tu im się żyje lepiej i dlatego nie chcą, żeby ktoś ich zabrał?
– Tylko dlaczego? – mówię. – Musi być tak, jak opowiadał Grunaldi. Pieśniarz miesza im w głowach i sprawia, że Ogród wydaje im się najwspanialszym miejscem na ziemi. Nie jest tu źle i pewnie można całkiem wygodnie żyć, nie zauważyłem, żeby jako król specjalnie się naprzykrzał, ale przecież ci ludzie mieli bliskich, domy, przodków, rodzinną ziemię. I nie chcą o tym pamiętać. Sądzę, że wszyscy, którzy mieszkają tu na stałe, przeszli przez to samo co ludzie Grunaldiego. Magiczny ogród, poczęstunek, wszystko napchane pieśniami bogów. A potem zostają już na zawsze.
– Inaczej nikt by nie chciał tu mieszkać – wtrąca Spalle. – Tu można być kupcem albo rzemieślnikiem. Chodzić tylko wzdłuż kamiennych murów i wdychać smród innych. Nie wiem, jak można czuć się wolnym człowiekiem w takim miejscu. To jest dobre, jak przychodzi wojna. Wtedy warto mieć kamienny mur, żeby szczać z niego na oblegających i drwić z ich wysiłków. Ale jedynie wtedy.
Kiwam dłonią na pomocnika karczmarza. Ma białą koszulę i skórzaną kamizelkę, ale o dziewiętnastowiecznym kroju, jakby była częścią kompletu z surdutem, jednak tłoczoną w tutejsze oplotowe wzory. Kompletny miszmasz.
Robię gest rodem z fantasy, który zawsze chciałem zrobić – rzucam z brzękiem na stół dwa srebrne siekance i cytuję:
– Przynoś nowe piwo tak długo, aż powiem, że dosyć. To z jakiejś gry o łowcy potworów, nie pamiętam już
z jakiej.
Na stole pojawia się kolejny dzban, pod pokrywką plącze się nawet jakaś nędzna piana i pojawia się zapach odrobinę kojarzący się z chmielem, tylko bardziej żywiczny. Nadal nie jest to Karlovaćko ani Kruśovickie, jednak trzeba Norwegowi przyznać, że piwo jest w jego grodzie lepsze niż gdziekolwiek indziej.
Nabijam fajkę i po raz kolejny postanawiam przeszukać Kamienny Targ pod kątem wyszperania analogu tytoniu. Po prostu nie tracę nadziei. Tak mnie wyszkolono.
Grunaldi przeciska się przez tłum i brnie do naszego stołu, widzę go przez aromatyczny kłąb dymu, który wypuszczam z wielkim ukontentowaniem. Tuż za nim kroczy Warfnir, widoczny doskonale w swoim wyszywanym płaszczu, srebrnej opasce na wypielęgnowanych włosach i z wyrazem twarzy młodego księcia przyłapanego w burdelu.
– Mają tu jakąś gorącą polewkę? – pyta Ostatnie Słowo, sadowiąc się na ławie. – Przemarzliśmy na kość.
Kiwam ponownie na kelnera, postanawiając, że przy najbliższej okazji powiem Fjollsfinnowi, by zadekretował wynalezienie kart dań. Dobrze mieć dostęp do władzy.
– Są nowiny – oznajmia Grunaldi niewyraźnie między jednym zaczerpnięciem łyżką z glinianej miski a drugim. – Znaleźliśmy jednego. Trzeciego styrsmana naszej wyprawy. Horleifa Deszczowego Konia. Tylko że teraz nazywa się Piołun i chyba jest niespełna rozumu. Nosi kaftan z wyszytym drzewem i uważa się za wielkiego mądralę. Zadziera nosa, ale go przekonaliśmy i przyjdzie tutaj. Jednak dopiero po tym, jak na wieżach uderzy pięć dzwonów, bo przedtem ma na głowie losy całego świata.
– Bardzo dobrze – chwalę przyjaciela. – Może wreszcie się czegoś dowiemy. Spalle?
– Teraz już nie przypływają okręty – oznajmia. – Nasz był chyba ostatni. Tylko jakieś sneki łowią jeszcze przy lepszej pogodzie. Ale w tym zamkniętym porcie dla kupców jest wielki tłok. Dużo statków, w tym część jeszcze z towarem. Kilka razy dziennie otwierają się wrota i kolejne statki wpływają w podziemny kanał do środka góry. Głównie wiozą zboże w beczkach, żywe krowy, świnie, kute żelazo i skóry. Takie rzeczy. I drewno. Bardzo dużo drewna w belkach. Myślę, że tam w środku są jakieś spichrze, a może kuźnie i szkutnie. Nie dają podejść do tych kanałów, ale ze środka słychać kucie i walenie młotami, niesie się echem gdzieś z daleka.
– Brawo, Spalle – mówię. – Jak się tego dowiedziałeś?
– Nająłem się do rozładunku i cały dzień nosiłem beczki i wory, za siedem groszy miedzią.
– To by znaczyło, że jednak szykują się do obrony.
– I jeszcze jedno. Dzisiaj w porcie znaleźli zabitego człowieka.
– Zwyczajna rzecz w Łasztowni. Gdzie dużo żeglarzy, tam czasem kogoś zabiją w zwadzie. O dziewkę, kości albo trunek.
– Pod tawernami. Ale ten zginął uduszony jakimś cienkim rzemieniem, a potem owinęli trupa łańcuchem i wrzucili do wody. Tylko że zaplątał się w kotwicę jednego z tych statków i tak go znaleźli.
– Czy tu jest taki mir jak podczas jesiennego jarmarku w Żmijowym Gardle? – pytam, bo czuję kiełkujący niepokój.
– Nie w Łasztowni. Nie wiem, jak w mieście. Zabitych znajduje się po bójkach, ale dopóki to dotyczy obcych, strażnicy za bardzo się tym nie przejmują. Zwykła rzecz. Jeśli złapią rabusia, to go zabierają do prawomówcy, ale jeśli żeglarze biją się między sobą, to rozpędzają ich tylko, kiedy się na to natkną. Nie wiedzieli jednak, kim był ten uduszony mąż, bo ktoś obdarł go z odzienia, a potem poleżał w wodzie kilka dni i zajęły się nim ryby. Bardzo się tym trapili.
– W portach dzieją się różne rzeczy, zwłaszcza takich jak ten – powiada Grunaldi. – Ale my musimy być sprytniejsi niż inni i dlatego myślę o tym Szkarłacie. Nie wiem, czy zdołałby tu przypłynąć w zimowym sztormie, nie mając lodowego okrętu takiego jak nasz, ale i tak mi się to nie podoba.
Postanawiam porozmawiać z Fjollsfinnem. Przybycie Szkarłata jest tylko hipotezą, lecz w pewnym sensie może wstrząsnąć Norwegiem i zmusić go do lepszej współpracy.
Przez jakiś czas pijemy piwo i gawędzimy, i nie dzieje się nic istotnego.
Ziomek Grunaldiego pojawia się po dłuższym czasie, kiedy rozważam już, czy nie wynaleźć kart do gry. Przeciska się pomiędzy ławami, ignoruje kiwającego Ostatnie Słowo, ale podchodzi do naszego stolika i siada z boku. Jest wysoki jak na miejscowego, teraz nie nosi mundurowej tuniki z wizerunkiem drzewa, tylko zwykły kaftan i futrzany płaszcz, który rzuca obok, oraz płócienną kapuzę, której nie zdejmuje, i jego ostra, chuda twarz cały czas kryje się w kapturze. W jakiś sposób kojarzy mi się z mnichem.
– Nitjsefni to cudzoziemiec z bardzo daleka – przedstawia mnie Grunaldi. – Przybył w nasze strony, żeby zniszczyć Czyniących, którzy tu się rozpanoszyli, a my mu towarzyszymy. Jednak nie chodzi mu o twojego króla, więc możesz usiąść z powrotem. Ulf codziennie gawędzi z tym Fjollsfinnem i razem piją gorzałkę, jedzą śledzie i gawędzą. Chodzi o króla Węży nazywanego Aaken, który oblega właśnie nasze ziemie, a potem chce najechać też to twoje miasto. Jesteśmy przyjaźnie nastawieni. Zauważ, że siedzę przy tym samym stole i piję piwo, choć twoi ludzie zabili wielu moich przyjaciół i krewnych. Rozumiem jednak, że wszyscyście oczadzieli od pieśni bogów, więc nie zabiję cię, Horleifie, który każesz się teraz nazywać Piołun, bo jesteś niespełna rozumu. Musisz jednak zrozumieć, że są wrogowie nastający i na nas, i na was i dlatego dziś jesteśmy po tej samej stronie.
– Nikt z was tego nie zrozumie – odzywa się powoli Piołun. – Ale tu, w Ogrodzie, każdy z nas narodził się jakby na nowo. Dlatego nosimy inne imiona. Lodowy Ogród dał nam nowe życie i pokazał cuda, jakich dotąd nie widziały ludzkie oczy. Nie moglibyśmy siedzieć znów w drewnianych budach w Ziemi Ognia po tym, co ujrzeliśmy. Dlatego jeśli przybyliście zabrać nas do domu, to wiedz, że nikt z nas tego nie chce. Co do tych, z którymi byliśmy kiedyś spokrewnieni i związani, to powiedzcie im, że umarliśmy. Niech postawią żalne kamienie, opłaczą nas, podzielą się spadkiem i zaczną żyć od nowa, tak jakby nas nie było. Tak bowiem będzie najlepiej dla wszystkich. Dla Ziemi Ognia i spraw dziejących się na Wybrzeżu Żagli bowiem umarliśmy naprawdę. Słyszałem od dłuższego czasu, że chodzicie po mieście i naprzykrzacie się ludziom, pytając o dawne sprawy. Przestańcie. Żarnowiec, człowiek, którego nazywałeś kiedyś Skafaldim Milczącym Wiatrem, kazał przekazać ci odszkodowanie za wszystkich zabitych pod murami tamtego lata. Jest to pięć złotych gwichtów od każdego męża, którego wtedy zabiliśmy. Zawieź je do Ziemi Ognia i tam oddaj rodzinom tych, którzy zginęli. W bitwie umarło wtedy dwudziestu ludzi od razu i dwunastu potem z ran, mimo że ich leczyliśmy. Pięciu wyleczyło się, z czego dwóch postanowiło zostać w Ogrodzie, zaś trzech popłynęło do domu zeszłego roku na statku handlowym Ludzi Koni. Pieniądze przyniosą ci tam, gdzie teraz mieszkasz w twierdzy, i to kończy sprawy, które są między nami. To trzynaście tuzinów gwichtów i jest to suma ogromna. Prawomówcą powiada, że to uczciwa odpłata, zwłaszcza że chcieliście złupić to miasto i moglibyśmy nie zapłacić nic.
– Nie o tym chcemy mówić – odpowiada Grunaldi. – O tym, że zamierzacie się wykpić nędznymi pięcioma gwichtami za życie tak zacnych mężów, pomówimy później. Na razie nasza ziemia stoi w ogniu, Węże podchodzą do wrót Domu Ognia jak wilki, a kiedy zejdą śniegi, uderzą na pewno. Będzie z nimi szalony Czyniący, który zmienia dzieci w żelazne potwory, sprowadza pioruny i ożywia upiory zimnej mgły, więc może się tak zdarzyć, że nie będę miał komu zawieźć twoich pieniędzy i twoich słów.
– Nie rozumiem, czego więc chcecie.
– Jest możliwe, że pojawił się w mieście bardzo groźny człowiek. Szpieg z Południa, zwany Szkarłat. To Amitraj. Czyniący i zabójca. Umie zmieniać twarz i sprawić, że pojawiają się na niej czerwone znaki, tak że potem nikt nie umie go rozpoznać. Zna się na truciznach i magicznych ziołach. Może oślepić dmuchnięciem albo zabić szklanym sztyletem z jadem żagiewnicy. Mieliśmy z nim do czynienia i sądzę, że trafił tutaj. Mówimy to tobie, bo tylko ciebie znamy.
– Skąd możesz to wiedzieć? – pyta ostro.
– Nie jestem kupcem – odpowiadam. – Przybyłem tu z powodu tego, co się dzieje na świecie. Powinieneś wiedzieć, że ten Szkarłat pewnie przybył zabić twojego mistrza. Zrozumiałeś? Zabije Fjollsfinna. Ja go ostrzegę, ale ty chyba też coś powinieneś zrobić. Pochyla się w moją stronę.
– Powiem komu trzeba, a jeśli ktoś taki pojawi się poza dzielnicami dla obcych, natychmiast go zobaczymy. Jedyne, co może, to siedzieć w Łasztowni albo w Kawernach, gdzie mieszkają ci, co boją się zostać mieszkańcami, a dostali azyl. Tam jest wielu zmienionych przez pieśni bogów i uroczyska w dalekich krajach, cudzoziemcy i rozbitkowie. My do Kawern nie chodzimy i oni stamtąd nie wychodzą. Może się tam schować, ale niełatwo będzie mu wejść do miasta.
– Dlaczego skrywasz twarz w kapturze? – pytam.
– Wstyd by mi było, gdyby ktoś zobaczył mnie w nędznej tawernie w Łasztowni, między cudzoziemcami. Wielu z nas, którzy przybyliśmy wtedy na łodziach jako morscy rabusie, zostało potem Strażnikami Ogrodu i wstąpiło nawet do Bractwa Drzewa.
– Jesteście strażnikami?
– Można tak powiedzieć, cudzoziemcze. Niewiele ponad to mogę ci powiedzieć. Ale Bracia Drzewa to najstraszniejsi wojownicy, jakich widział świat. Będziemy bronić Ogrodu i nie boimy się dla niego umrzeć. Więcej nie pytaj.
– Pij, Horleifie – oznajmia nagle Grunaldi, nalewając mu do pełna. – Kiedy król Węży już spali Wybrzeże i wyruszy tu w tysiąc okrętów, może będziemy stali na tych murach obok siebie. Przestańmy się swarzyć.
Horleif-Piołun nie wzbrania się długo, siedzimy potem jak grupa przyjaciół, klepiąc się po plecach i rozlewając szczodrze piwo. W cynowych kubkach nie widać zawartości, więc ledwo moczymy usta, wypełniając naczynie Horleifa po brzegi, a potem kupujemy jeszcze morskiego miodu z korzeniami. A kiedy nie patrzy, kilka razy dolewam mu osiemdziesięcioprocentowej rakii z piersiówki.
Efekt przychodzi po jakiejś godzinie. Nie umiem odczytać wiele z dziwacznych orzechowych oczu strażnika, ale Grunaldi nachyla się do niego, by stuknąć się kubkiem, a potem spogląda na mnie i kiwa lekko głową.
– Wiele podróżowałem po świecie i nie słyszałem o tak strasznych wojownikach jak Bracia Drzewa. Z tego, co wiem, nikt o nich nie słyszał. Najstraszniejsi są ninja albo straszliwi Apacze, nie mówiąc już o uesmarines. To ich ludzie się boją i pierzchają z pola bitwy na sam ich widok. O was jednak nikt nie słyszał i dlatego sądzę, że się przechwalasz – próbuję. Prymitywne, ale co szkodzi sprawdzić?
Horleif celuje we mnie palcem i koniec tego palca majta się między jednym moim okiem a drugim, jakby nie mógł się zdecydować.
– Ty… jak cię zwą… nie wiesz, co mówisz. O nas się nie opowiada przy piwie… My nie stajemy do bitew. My zawijamy wocóff. I nie ma bitfff. Jesteśmy panami notsy. Ale cśśś…
Nie mówi nic więcej, ale mnie zaczyna się krystalizować obraz. Na razie hipoteza.
– Łatwo tak gadać, kiedy siedzi się za murami twierdzy.
Kiwa przecząco palcem, ale nie wiem, czy nie chce mówić, czy po prostu się nie zgadza. Grunaldi sięga po dzban, żeby mu dolać, lecz wstrzymuję go ruchem dłoni. Facet stąpa teraz po ostrzu – bardzo łatwo przedawkować i informator zawali się w trzy sekundy. Zmieniam temat:
– Widziałem już wiele miast, podróżując po świecie. Powiedz mi, czym Ogród różni się od nich wszystkich? Są i większe, i bardziej warowne.
Wyciąga powoli rękę w moją stronę, jakby chciał złapać mnie za koszulę, ale ma za daleko przez blat.
– Bracie… Ohród jess jeden… nie ma drugiego takiego miejsca. Tu każdy może byś wolny… rozumiesz? Miałem dziesii… kiedyś… – Pokazuje dłonią gdzieś przy ziemi, a jego oczy się szklą. – Jedneho zabraa choroba. Rozumiesz?! Rozumiesz to?! Thaki mały. W Ogrodzie są znachorzy… Umieją leczyć sztuko z całego świata i pieśniami bogów. U nas bya tylko baba. I jej pieśni nic nie dały. Umarł mój Horgaldi… A jak by tu był, toby nie umar. Drugiego zabili. A tu by ży. Żyby. Bo tu nie zabijajo dla gupiego lejenia. I moja maa Ylva, porwali, jak miaa dwanaście zim tylko… Dlatego będziemy kchroniś. Rozumiesz?! I sie tu nie boje. Bo… – nachyla się w moją stronę – widziałem, gdzie pójdę, jak umrę dla Ohrodu. I mogę tam czasem wejś, bo tak jest w Ohrodzie. I tam jest mój Horgaldi, i mój Horlund, i moja Ylvaa, i mogę wejś, i zobaczyć. Bo tutaj pieśni bohów so naprawdę. Nie śpio na uroczyskach, ale sie leczy i walczy, i pomaga. I jest ten drugi Ohród, do którego wszyscy idziemy. Nie na Ocean Ognia, sie bić dobre i złe, i na łonke Doliny Snu. Nie do ziemi, stawać ziemio jak Amitraje. Tylko do Ohrodu, dzie jess słońce i owoce, i dziewszeta, i wszyscy, i Horgaldi, i Horlund, i Ylva. Dlatheho nik nas nie pokona, Braci Drzewa, bo my sie nie boimy śmiersii.
A potem zasypia. Głowa opada mu na ramiona i staje się jasne, że wiele się już od niego nie dowiemy. Ale i tak już wiem swoje.
– To sukinsyn… – mamroczę. – Jednak znalazł swoją bajkę i wcale nie „Jądro ciemności”.
– Bredził – wyrokuje Spalle. – Tyle dobrego piwa na nic.
– Zaczep jakichś strażników i powiedz im, że ważny człowiek z Bractwa Drzewa trochę się zaprawił „U Krakena” i trzeba go doprowadzić do domu.
– I też wracamy?
– Nie. Idziemy do dzielnicy dla odmieńców, cudzoziemców i obcych. Idziemy do Kawern.
– Coś ty mu dolał? Nigdy nie widziałem, żeby ktoś upił się tak szybko.
– Domowej rakii. Z mojego kraju. U nas się to pija dla przyjemności.
Bo nie ma cię… Rankiem w moje okno puka dzień I serce me Jest smutne patrzeć jak nad miastem znika cień Bo niema cię Każdej nocy budzi mnie ze snu Wspomnienie twe Godziny na zegarku gonią się bez tchu Bo nie ma cię Wszystkie czułe słowa znikną razem z tobą Zapomnisz mnie Zapomnisz mnie Dziś na stacji będę dzieckiem które popłacze nad sobą Bo nie ma cię Bo nie ma cię Bo nie ma cię Tam gdzie w blasku latarń mrok jak nów Ułożę spać Te wszystkie rzeczy których wyrzec nie da się Ułożę spać Czając się w zegarka trybach znów Będą czekać Wszystkie godziny które przeżyć trzeba złe Będą czekaćRozdział 8. Nasza Pani Bolesna
Tak to jest w życiu, że są jednak rzeczy, które mają swoje prawa, cokolwiek by się działo. To młodość, wolność i wiosna. Ja byłem młody, odzyskałem wolność, a wokół mnie budził się nowy świat. Drzewa wypuszczały liście, z ziemi wystawały źdźbła młodej trawy, chmury rozstępowały się i świeciło słońce. Istnieje w świecie siła, która sprawia, że zawsze nadchodzi nowy początek. Z pogorzeliska kiełkują kwiaty, od pnia odrasta młode drzewko, a zmrożona, martwa ziemia staje się żyzną glebą gotową na pług. Szramy zabliźniają się i zmieniają w nowe ciało. Człowiek złamany rozpaczą ociera pewnego dnia łzy, unosi głowę i znowu dostrzega, że świeci słońce. Rany się goją.
Nawet te, które pozostawia pletnia i okowy, choć te goją się o wiele dłużej niż zadane ostrzem.
Prędzej czy później okazuje się, że każdy następny dzień to kolejny wysunięty ze zwoju czysty odcinek papieru, który można zapisać na nowo, budząc do życia słowa, które przedtem nie istniały. To zaś, co stało się przedtem, schowało się już na rolce czytnika i można zaczynać od początku.
Wiele dni potem wędrowaliśmy przez lasy i doliny, wśród wznoszących się nad nami szarych gór i wspominam to jako jeden z najlepszych okresów mojego życia. Cały czas martwiłem się o Snopa i N’Dele, nie miałem jednak pojęcia, gdzie ich szukać. Mieliśmy dotrzeć na północ, więc wybieraliśmy drogę, która pozwalała tam zmierzać. Kluczyliśmy, przedzieraliśmy się przez las i gubiliśmy, ale zawsze usiłowaliśmy podążać na północ.
Wokół nas panowała leśna cisza – taka, która wcale nie jest ciszą, tylko nie ma w niej głosów innych ludzi. Były za to śpiew ptaków, plusk wody, szum wiatru i nocne nawoływania zwierząt. Wędrowaliśmy od rana do późnego popołudnia, a potem znajdowaliśmy miejsce na nocny spoczynek. Wszystko to sprawiało mi radość. I niespieszna wędrówka w siodle, czerpanie wody ze strumienia, łapanie ryb i ptaków, by sporządzić posiłek. I płonące wieczorem ognisko podtrzymywane do rana, by odstraszyć nocne zwierzęta. Placki pieczone na kamieniach, parskanie koni, rozmowy, jakie toczyliśmy z rzadka półgłosem, tęskny śpiew kościanej fujarki, którą w końcu wyrzeźbił sobie Benkej. To wszystko są rzeczy niewarte opowiadania, ale robić je było po stokroć warto.
Były życiem wolnego człowieka, który wędruje. I na razie o nic więcej nie musi się kłopotać niż trawa i resztki mięsa dla koni, strawa dla siebie, ogień i woda, posłanie i dach z gałęzi lub derki w czasie deszczu.
Dni w drodze wstawały i przemijały, podobne do siebie, i nie potrafiłem już powiedzieć, ile czasu wędrujemy.
Myślę, że trwało to długo. Słońce świeciło coraz dłużej i mocniej, las wokół nas robił się coraz bardziej zielony, a dni coraz cieplejsze.
Rzadko spotykaliśmy ludzi.
Parę razy widzieliśmy pasterzy, czasem kogoś, kto polował po drugiej stronie doliny, kilkakrotnie natknęliśmy się na opuszczone chaty. W tym kraju istnieją jakieś trakty, ale my ich nie znaliśmy. Staraliśmy się iść na północ, jednak w górach nie jest to wcale proste. Kiedy człowiekowi staje na drodze szczyt, bagno, przepaść lub wąwóz, musi szukać innej drogi i nie ma pojęcia, że tuż za najbliższym wzgórzem przebiega wygodny szlak. Sądzę więc, że musieliśmy strasznie kluczyć, ale niewiele mogliśmy na to poradzić. Najlepiej byłoby jechać traktem idącym wzdłuż rzeki, ale takiego nie znaleźliśmy. Brnęliśmy więc przez las, wspinaliśmy się na przełęcze, znajdowaliśmy ścieżki i gubiliśmy je, na rozstajach skręcaliśmy tak, by droga prowadziła możliwie na północ. I zgubiliśmy się w końcu zupełnie. Nasze zapasy stopniały niemal całkowicie, a my brnęliśmy lasem wśród skał albo przez górskie szlaki, mając poczucie, że wciąż chodzimy w kółko. Co trochę musieliśmy zatrzymywać się na dłużej, żeby zdobyć zapasy. Benkej budował sprytne pułapki z linek, zaostrzonych palików i sprężystych gałęzi, plótł saki z faszyny, które ustawialiśmy w strumieniu, zrobiliśmy sobie łuki i czasem przez kilka dni krążyliśmy wokół obozu, usiłując złapać, ustrzelić lub złowić cokolwiek, co lata, fruwa, pełza lub pływa, a ma na sobie mięso. Jednak nie zawsze się to udawało. Nie znaliśmy tutejszych zwierząt, które miały inne obyczaje niż te, do jakich byliśmy przyzwyczajeni, kilka też razyzdarzyło się, że po zjedzeniu jakiegoś stworzenia ciężko chorowaliśmy albo że sami znienacka o mało nie okazaliśmy się zdobyczą.
Głównie jednak głodowaliśmy.
Parę razy natrafiliśmy na osady otoczone palisadą z zaostrzonych pni, lecz tylko w jednej zaoferowano nam gościnę i najęliśmy się tam na kilka dni do pracy, w zamian za co dano nam trochę zapasów na dalszą drogę. Ludzie ci byli prości, zrazu bali się nas i niewiele wiedzieli o świecie, więc też niewiele mogliśmy się od nich dowiedzieć.
Jedno mogę jednak powiedzieć o tej podróży. Była dla mnie niczym ożywcza kąpiel albo zdrowy sen. Znów stawałem się sobą, i to może bardziej niż kiedykolwiek. Wędrowałem. A otaczające mnie las i góry, chłodne nocne powietrze i południowy upał zmywały ze mnie niewolę, jak górski wodospad zmywa z wędrowca pot, bród i zaschnięte błoto. Byłem wolnym człowiekiem, który zmierza na północ, na spotkanie morza i czekającego go tam własnego losu, bo tak właśnie postanowił.
To było dla mnie dobre.
Choć nie zmienia to faktu, że zgubiliśmy się i kluczyliśmy po górach po różnych szlakach, zwykle daleko od ludzkich siedzib. W taki właśnie sposób trafiliśmy pewnego dnia do Doliny Naszej Pani Bolesnej.
Tylko dlatego, że znaleźliśmy górski trakt, który powiódł nas na północ, podczas gdy droga korytem potoku wiodła na wschód. W rzeczywistości, gdybyśmy nią podążyli, obeszlibyśmy całe pasmo górskie i znaleźli miejsce, gdzie ten wąski strumyk wpadał do wąwozu, którym płynęła rzeka. A potem wystarczyłoby iść po płaskim terenie z jej biegiem i w niecały tydzień trafilibyśmy do ujścia i znaleźli się u celu.
My jednak kierowaliśmy się uparcie na północ, więc przez kilka dni wspinaliśmy się na wysoką, skalistą przełęcz, prowadząc potykające się konie za uzdy, a w końcu stanęliśmy na jej szczycie i spojrzeliśmy w dół – na zamkniętą górami dolinę, którą toczył się strumień, rozlewający się na dnie w podłużne jezioro otoczone lasami, wzgórzami i polami. Zjechaliśmy w dolinę, niewiele myśląc, pragnąc napić się chłodnej wody ze strumienia, odpocząć i nałapać ryb albo coś upolować.
Zrazu nie zauważyłem nic dziwnego. Im głębiej schodziliśmy, z każdym krokiem po kamienistej ścieżce robiło się jakby ciemniej. Dzień był piękny i słoneczny, ale tu, w dolinie pomiędzy górskimi grzbietami, zalegał cień i unosiła się mgła. Nie zwróciłem na to uwagi, sądząc, że to po prostu wodny pył wzbity przez huczący w dole wodospad i cień górskiego grzbietu. Tymczasem ogarniał mnie już wieczny smutek tej doliny. Im głębiej schodziłem, trzymając konia za ogłowie, tym robiło mi się ciężej na sercu. Z każdym krokiem wracało do mnie wszystko, cokolwiek przytrafiło mi się złego, a trzeba przyznać, że moje życie dotąd nie bywało zbyt beztroskie. Nie widziałem drzew ani skał, ani strumienia, tylko długi korowód twarzy tych, którzy odeszli, pozostawiając mnie samego. Nie miałem już swojego domu ani miasta, ani swojego kraju i wszędzie byłem obcym. Zwykle człowiekowi udaje się odepchnąć takie myśli, skierować umysł ku temu, co akurat robi, i temu, co go otacza. Każdy z nas niesie czarne myśli, lecz stara się trzymać je na uwięzi jak dzikie bestie, bo inaczej nie dałoby się żyć. Tam jednak, w dolinie, nie było to wcale łatwe. Tam wyraźnie czuło się, że wszystko, co robimy, jest daremne, że każdy z nas zmierza prosto w ciemność i nic nie ma znaczenia. Jest tylko smutek, strach i groza.
Kiedy zeszliśmy na dno, obaj niemal nie mieliśmy siły, by napoić konie i samemu ugasić pragnienie. Benkej siadł na kamieniu, opierając ręce o kolana, i patrzył przed siebie z nieruchomą twarzą, ja zaś miałem ochotę zwinąć się gdzieś w kłębek i tak już pozostać.
– Za tą doliną będzie kolejna – oznajmił po długim czasie tropiciel. – Taka sama jak ta. A potem następna. Będziemy szli przez ten przeklęty kraj bez końca, aż wreszcie staniemy na pustym brzegu morza tylko po to, by tam usiąść na piasku i patrzeć w posępny bezmiar. Całe moje życie tak wygląda. Zmierzam wciąż do celu tylko po to, żeby przekonać się, że wcale go tam nie ma.
Nie odpowiedziałem mu na to, choć miałem ochotę powiedzieć, że ja nawet nie znam swojego celu. Byłoby to jednak daremne. Po co mielibyśmy rozmawiać? Każdy tkwi wewnątrz własnej głowy, wśród tego, co zrozumiał i zobaczył, i co pozostaje zamknięte przed innymi. Wbiłem miecz w piach przed sobą i patrzyłem na ostrze, rozważając, czy nie skończyć tego wszystkiego tutaj i teraz. W tej dolinie czy w innej, teraz czy za dziesięć albo pięćdziesiąt lat, jaka to różnica? Parę chwil bólu, a potem i tak nieunikniony mrok. Oszczędziłbym sobie tylko zbytecznego i daremnego trudu. Siedzieliśmy tak przez jakiś czas, milcząc i patrząc przed siebie. Nie przyszło mi do głowy, że to, co czuję, jest jakoś nienaturalne, bo miałem wrażenie, że wszystko widzę jasno i wyraźnie, jakbym dopiero zrozumiał swoje życie. Zrobienie czegokolwiek, choćby postawienie następnego kroku, wydało mi się wysiłkiem ponad siły i pozbawionym sensu. Siedzieliśmy.
Benkej wyjął swoją fujarkę i zaczął grać tęskną melodię, którą często słyszałem, kiedy czuł się zmęczony lub przygnębiony. Nagle urwał i patrzył przez moment przed siebie, a potem zaczął grać zupełnie inną piosenkę. Jakby na przekór. Była to ucieszna śpiewka o koźle, który zakochał się w pięknej klaczy. Jej skoczna melodia wydawała mi się wtedy zgrzytem wśród smutnego plusku strumienia i posępnych skał, i drzew wokół.
Benkej grał bez końca, jakby sam się do tego zmuszał, coraz głośniej.
A później wstał, podszedł do mnie i znienacka trącił w ramię, przewracając na ziemię. Porwałem się na nogi z gniewem, ale on wciąż stał przede mną i grał.
– Tańcz, tohimonie – powiedział, odejmując na chwilę flet od ust. – Obudź się i tańcz. Myśl o dobrych rzeczach, które cię spotkały w życiu. Przypomnij sobie o pięknych kobietach, które miałeś w swoim pałacu, o palmowym winie, które wypiłeś, o przyjaciołach i krewnych. Tańcz!
– Zostaw mnie, głupcze – odrzekłem z gniewem. – Czy jest coś bardziej czczego i głupiego niż taniec?
On jednak znienacka kopnął mój miecz tak, że poleciał w krzaki na brzegu strumienia, i nadal grał, trzymając flet jedną ręką, po czym drugą dobył swojego ostrza.
– Tańcz – powtórzył znowu. – Tańcz, bo zabiję. Mnie także chce się płakać albo i umrzeć, i dlatego musimy tańczyć. To, co się z nami dzieje, nie jest naturalne. Tańcz więc, tohimonie!I znowu przyłożył fujarkę do ust, po czym zaczął drobić nogami i podskakiwać w miejscu, wymachując mieczem tak blisko mojej głowy, że musiałem się uchylić.
– Bardzo dobrze! – zawołał. – Tańcz! Tańcz i śpiewaj o koziołku!
Znów świsnęło ostrze, a ja z trudem odskoczyłem do tyłu. Benkej ciął w dół i musiałem zabrać nogę, boby mi ją przerąbał.
– Doskonale! Teraz druga! – krzyknął i machnął mieczem.
Chcąc nie chcąc zacząłem w końcu tańczyć, przekonany, że zwariował, a on grał tę przeklętą melodię. Śpiewałem i podskakiwałem, on skakał i grał, a nasze konie patrzyły z osłupieniem na to przedstawienie. Tańczyliśmy bardzo długo, aż obaj słanialiśmy się na nogach cali zlani potem.
I nagle wszystko minęło. Nadal czułem przygnębienie, ale zacząłem się jakby budzić i rozumieć, że Benkej ma rację, więc podskakiwałem niczym małpa i darłem się, wykrzykując tę głupią pijacką śpiewkę posępnym górskim turniom, mgle i strumieniowi, a smutek odsuwał się ode mnie.
Wreszcie obaj przestaliśmy skakać. Ja siadłem na kępie trawy, zaś Benkej schował swoją fujarkę i obmył twarz wodą z potoku.
Teraz byliśmy w stanie wziąć się do zwykłych obozowych prac. Rozsiodłać i spętać konie, naznosić drągów na ognisko. Benkej zabrał łuk i długie strzały, po czym wszedł do strumienia, brodząc w wodzie z grotem zanurzonym pod powierzchnią. Udało mu się trafić trzy duże ryby, które oprawiliśmy i upiekliśmy na patykach.
Przez cały czas czułem się dziwnie, ale nie dopadało mnie już przygnębienie, zamiast tego słyszałem niepokojące szelesty wśród liści, jakby szepty i szmery. Nie widziałem jednak niczego, ani zwierząt, ani ludzi. Zaczęło się to, kiedy zabraliśmy się do oprawiania ryb. Kiedy ich krew zmieszała się z wodą, a splątane wnętrzności popłynęły z nurtem, nagle rozległ się przeraźliwy krzyk ptaków, które gwałtownie wzbiły się w niebo, liście zaszumiały, jakby zerwał się wiatr, i wydało mi się, że ziemia zadrżała.
Pomyślałem, że może trafiliśmy na uroczysko. Jednak rośliny były zwyczajne, nie znalazłem też śladów martwych zwierząt ani rzeczy, które zmieniałyby naturę, ani niczego, co świadczyłoby, że w okolicy leży zagubione imię boga.
Przenieśliśmy się w końcu dalej z biegiem potoku i tam rozbiliśmy obóz. Jednak drzewa i krzaki wciąż kołysały się wokół naszego ogniska i żwirowej łachy na brzegu, jakby targał nimi wicher, mimo że nadal było spokojnie. Dziesiątki razy któryś z nas wstawał i z mieczem w ręku przepatrywał gałęzie, i nie znajdował niczego.
Zapadł zmierzch i co trochę wciąż słyszeliśmy szepty i szelesty. Co chwilę milkliśmy i nasłuchiwaliśmy. Kilka razy nawet ostrożnie zawołaliśmy, lecz odpowiedziała nam cisza.
– Czy wydaje ci się, że słyszysz jakieś słowa? – zapytał Benkej.
– Wydaje mi się, że słyszę, jakby szeptano „krew, krew!” w mowie Wybrzeża – przyznałem.
– Ja słyszę to samo. Ale czasem słyszę też „śmierć”.Kilka razy, kiedy wchodziłem w krzewy z płonącą pochodnią w jednym ręku i mieczem w drugim, coś małego czmychnęło między źdźbła i gałęzie, coś z trzepotem wyfrunęło w ciemność, muskając niemal moją twarz.
Zapewne nocny gryzoń lub ćma albo nietoperz.
Jednak wciąż słyszałem szepty.
Za plecami.
W ciemnościach. Tam, gdzie akurat nie patrzyłem.
Konie parskały i rżały w przerażeniu, musieliśmy je przywiązać, by nie uciekły nam w dolinę.
Niewiele spaliśmy tej nocy, pilnując na zmianę i na zmianę kładąc się w pancerzach na posłaniu, z mieczem w dłoni. Kiedy wypadała moja zmiana, siedziałem, dokładając do ognia, i patrzyłem w mrok, poza bezpieczny krąg ciepłego, pomarańczowego światła, gdzie stała gęsta ciemność jak zasłona, skąd dochodziły szepty i chichoty. Te chichoty wydawały mi się najbardziej złowieszcze, bo brzmiały, jakby to dokazywały dzieci, lecz dzieci ze szczętem złe i z pewnością niebezpieczne. Nie wiedziałem, skąd coś podobnego przychodzi mi do głowy, ale dawno tak się nie bałem.
Czasem, gdy ogień przygasał nieco, widziałem, że w mroku jarzą się czyjeś oczy. Płonęły mdłym, zielonkawym światłem, czasem odbijały na czerwono blask ogniska i przygasały. Nikt nas jednak nie atakował, tylko ze dwa razy z krzaków wypadł mały kamyczek, który potoczył się po żwirze albo wpadł do wody.
Szelesty, chichoty i szepty. I tak do rana.
Myślałem, że zdecydowanie wolałbym ryk dzikich bestii. Wolałbym, żeby coś rzuciło się na nas z krzaków, wolałbym dobyć miecza i walczyć. Zamiast tego musiałem czuwać ze spoconymi palcami ściskającymi rękojeść miecza, napięty jak cięciwa i zmęczony.
Benkej zmienił mnie późno w noc, ale zasypiałem tylko na chwilę i budziłem się na szelest liści, chichot albo trzepot skrzydeł, jak dziecko, które po raz pierwszy nocuje poza domem.
Ocknąłem się o świcie, kiedy niebo robiło się już szare. W otulonej grzbietami górskimi dolinie nie dało się zobaczyć brzasku ani wschodu słońca, tylko smolista ciemność ustępowała szarości.
Znów próbowaliśmy ustrzelić jakieś ryby, lecz wszystkie znikły, choć poprzedniego dnia widzieliśmy je przemykające wśród kamieni i stojące w kryształowej wodzie w rozlewiskach strumienia dosłownie co krok. Znikły ptaki. Nie zdołaliśmy znaleźć ani węża, ani ślimaka, ani w ogóle niczego, co nadawałoby się do zjedzenia.
Natomiast wciąż słyszeliśmy wokół szelesty i szepty.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, i to spiesznie, pragnąc opuścić dolinę. Czekała nas długa marszruta na dół, gdzie rozciągały się lasy i łąki, potem wzdłuż strumienia szeroką równiną, w kierunku zamglonych szczytów na północy, gdzie należało poszukać jakiejś przełęczy. Dolina była duża i wątpiliśmy, by dało się ją opuścić jednego dnia. Wśród skał i lasów czasem jedna staja to odległość, którą przemierza się całymi dniami, jeśli teren jest trudny, trzeba kluczyć albo przedzierać się przez przeszkody.
Tu znaleźliśmy ścieżkę biegnącą zygzakiem przez las opodal strumienia, więc powinniśmy wędrować szybko, a jednak tak się nie działo. Kiedy widzieliśmy ją z góry, zapraszała do wędrówki, zwłaszcza że wiodła na północ.Kiedy nią ruszyliśmy, drogę zaczęły nam przegradzać bagna, skały i zwalone drzewa, choć przysiągłbym, że niczego takiego przedtem na niej nie było. Na domiar złego zza górskich szczytów spłynęła mgła i zalała dolinę niczym mętna woda. Przedzieraliśmy się przez opar, wśród pokręconych gałęzi drzew, które wyglądały, jakby splatały się specjalnie, by nas zatrzymać, albo jakby wyciągały w naszym kierunku konary pokręcone niczym drapieżne szpony.
Brnęliśmy jednak dalej. Przed siebie. Na północ.
Chyba na północ. Nie było widać słońca, zewsząd otaczały nas krzewy, a ścieżka wiła się wśród bagien, skał i porośniętych grzybami oraz mchem zwalonych pni.
Widziałem w leśnym półmroku rozjarzone oczy patrzące na nas srogo, widziałem kilka razy twarz kobiety w gęstwinie liści, lecz kiedy podchodziłem bliżej, twarz znikała, stawała się plamą cienia wśród zieleni. Znów dochodziły nas szepty, znów coś z szelestem przebiegało wśród liści, znów jakieś kształty pojawiały się i znikały.
Brnęliśmy naprzód, prowadząc konie, z mieczami w rękach, zlani potem mimo chłodnego dnia i przerażeni. Obaj czuliśmy też, że od dawna nie idziemy na północ, tylko kluczymy wśród gałęzi, kęp zieleni i skał, brnąc w błocie, i chyba zgubiliśmy drogę.
W pewnym momencie udało nam się wyjść na niewielką polanę na brzegu strumienia, otoczoną kępami paproci i kolczastymi krzewami.
– Odpocznijmy i napójmy konie – powiedziałem chrapliwym głosem, a Benkej skinął tylko głową. Jego twarz pod hełmem była pobladła z wysiłku i napięcia, a zmrużone oczy wciąż prześlizgiwały się po krzakach.
– Sam często tak straszyłem wrogów – rzekł cicho. – Te szepty, okrzyki i szmery są po to, żebyśmy nie mogli wytchnąć ani na moment, żebyśmy wciąż czekali na atak. Żebyśmy przeszukiwali zarośla i znajdowali jedynie cienie i liście. Ale uderzą, dopiero kiedy opadniemy zupełnie z sił i nie będziemy w stanie się bronić.
Rozsiodłaliśmy i spętaliśmy konie, pozwoliliśmy im się napić, a potem sami siedliśmy nad brzegiem strumienia, żeby odpocząć.
I wtedy usłyszeliśmy szloch.
Ciche, lecz rozpaczliwe łkanie małej dziewczynki, chwilami brzmiące jak zawodzenie. Spojrzeliśmy na siebie, Benkej powiedział w mowie gestów tropicieli „zasadzka!”, po czym obaj delikatnie wyjęliśmy miecze.
I wtedy ją ujrzeliśmy.
Kucała na kamieniu pośrodku strumienia, zwrócona plecami w naszą stronę, z pochyloną głową, i szlochała cicho, ale przeraźliwie. Mała dziewczynka, nie wyższa niż do mojego pasa, na kamieniu, na którym, przysiągłbym, przed chwilą nikogo nie było. Kuliła się tam, pośród szumiącej na skałach wody, i zanosiła płaczem, piastując coś przy piersi. Dziewczynka była naga, tylko na głowie miała jakieś okrycie z delikatnego zielonego muślinu, który zmienił się już w strzępy, podobną postrzępioną materią miała okręcone łydki i stopy.
Benkej pokazał na migi: „Osłaniaj mnie!”, wbiłem więc miecz w ziemię i wyjąłem z łubiów łuk.
Patrzyłem w gęstwinę liści i zwieszających się nad strumieniem wiotkich gałęzi po drugiej stronie, kiedy tropiciel chował miecz do pochwy i ostrożnie wchodził w wodę.
– Nie bój się, dziecko – powiedział powoli w mowie Wybrzeża. – Jesteśmy wędrowcami, którzy zgubili drogę. Nie zrobimy ci nic złego.
Benkej stąpał ostrożnie, ale pogrążał się z każdym krokiem, aż w końcu woda sięgała mu powyżej pasa. Od kamienia z dziewczynką dzieliło go rozlewisko strumienia, w przejrzystej toni doskonale było widać żwirowate, twarde dno, ale opadało dosyć głęboko.
– Przeniosę cię tylko na brzeg – powiedział. – Nie trzeba się mnie bać. Jeśli chcesz, odprowadzę cię do twoich, a oni pokażą nam, jak wyjść z doliny. Nie zrobię ci nic złego.
Obszedł największą głębię, stając na większych kamieniach, a potem ostrożnie wyciągnął dłoń i dotknął ramienia dziewczynki. Ja wodziłem grotem po całej okolicy, co chwilę coś poruszało się wśród liści, ale nie udało mi się wypatrzyć niczego.
Dziecko odwróciło się gwałtownie i Benkej odskoczył z krzykiem. Dziewczynka miała wyłupiaste, straszne oczy obwiedzione jasnym kręgiem jak u ryby, teraz przekrwione i rozjarzone, usta rozpychały rzędy krzywych, hakowatych zębów, ostrych jak rybie ości. To, co wziąłem za podarty muślin, rozpostarło się wokół jej głowy jak kaptur stepowej jadowitej jaszczurki i okazało się postrzępionymi płetwami zakończonymi ostrymi szponami. W dłoniach piastowała oderżnięty rybi łeb, chyba resztki naszej kolacji. I niekoniecznie była taką małą dziewczynką, jak mi się zdawało, bo zobaczyłem jej piersi wysmarowane rybią krwią. Krągłe piersi dojrzałej kobiety, dziecięcą twarz i wzrost oraz szczęki morskiego potwora.
Skoczyła mu prosto w twarz, odbijając się od kamienia nogami jak żaba, Benkej uchylił się błyskawicznie i wpadł w wodę, moje palce puściły cięciwę. Strzała śmignęła nad grzbietem dziewczynki gdzieś w krzaki, ale grot pozostawił krwawą szramę w poprzek jej pleców. Chrupnęła w wodę, zobaczyłem, jak rozpościerają się płetwy na stopach i śmignęła dobre dziesięć kroków, które nas dzieliło, dosłownie w mgnieniu oka, ledwo zdążyłem założyć strzałę. Jednak kiedy wyskoczyła ze strumienia tuż przede mną, z wyszczerzonymi szczękami i rozpostartymi groźnie wokół głowy płetwami, spojrzała prosto w grot mierzący między jej oczy.
Istota wydała z siebie żałosny, przeraźliwy wrzask, który dosłownie przebił mi uszy jak kościana igła, po czym skoczyła do tyłu, wyginając ciało, i popłynęła błyskawicznie jak wąż, śmigając zygzakiem gdzieś między głazami.
Kiedy przebrzmiał jej krzyk, na moment zapanowała całkowita cisza. Liście przestały szeleścić, umilkły szepty wśród krzewów i korzeni. Ustał wiatr. Cała dolina zamarła. A potem poczułem, jak ziemię przeszył dreszcz. Kilka kamieni potoczyło się ze stukotem ze skał, gdzieś głęboko pode mną rozległ się niski łoskot. I ucichł zaraz, a powróciły drażniące odgłosy, szepty i chichoty. Dobiegały zewsząd i brzmiały jeszcze bardziej złowieszczo.
Benkej odbił się od skały, płynąc spiesznie, rozchlapując wodę gwałtownymi ruchami rąk. Zobaczyłem, jak spod kamieni wypływają podłużne cienie, jak suną, wijąc się, w jego stronę, zewsząd. Były słabo widoczne przez falującą wodę, ale widziałem sylwetki podobne do ludzkich, ramiona ułożone wzdłuż tułowia i poruszające się miękko stopy zakończone wiotkimi płetwami. Strzeliłem raz, chybiając beznadziejnie do celu śmigającego w toni jak cień, potem założyłem strzałę, patrząc, jak ciemne kształty suną nad dnem, zbiegając się w miejscu, w którym rozpaczliwie chlapiąc, płynął Benkej, i nic nie mogłem zrobić.
Woda wybuchła przy brzegu rozbryzgami piany, tropiciel rzucił się desperacko na płyciznę, chwycił kamieni i podciągnął nogi, po czym przetoczył się na grzbiet, dobywając noża, i wierzgnął potężnie, wyrzucając w powietrze wrzeszczące rozpaczliwie stworzenie, które chlupnęło w wodę. Odrzuciłem łuk i z mieczem w ręku chwyciłem przyjaciela za kołnierz, odciągając go od zdradzieckiego brzegu, ale już było po wszystkim.
Strumień płynął spokojnie, z pluskiem, z toni znikły ciemne kształty i znów otaczały nas tylko krzewy i liście.
Benkej krwawił z kilku długich szram na piersi i nogach, do tego ostre kły wyszarpały mu dwa kawałki ciała z uda i lewego przedramienia. Pomagałem mu owinąć rany pasami płótna, ale opatrunki błyskawicznie nasiąkały krwią.
Gałęzie kołysały się, las ogarniały szelesty i szepty. Dźwięki zbliżały się do nas kręgiem ze wszystkich stron, gdzie tylko spojrzałem, tam przemykało coś pośród liści.
– Nie możemy ani tu zostać, ani iść dalej – oznajmił Benkej. – W tej gęstwinie dopadną nas natychmiast. Najlepiej, gdybyśmy mogli przebić się konno, ale to uda się, dopiero jak wyjdziemy na otwarte łąki. Zaciągnij to mocniej, zobaczymy, czy mogę stać.
Wstał i zrobił parę kroków, utykając i krzywiąc się, lecz oświadczył, że mogło być gorzej.W krzakach wokół polany coś nadchodziło z różnych stron, widzieliśmy, jak kołyszą się gałęzie, ale nie mogliśmy dostrzec, co to takiego. W końcu stanęliśmy plecami do siebie, na ugiętych nogach, z mieczami uniesionymi do ramienia i ostrzem wystawionym do przodu, krążąc w miejscu i czekając na atak.
– Przynajmniej umrzemy wolni – powiedział Benkej. – Tak jak przystało na Kirenenów. To zaszczyt zginąć u twojego boku, tohimonie.
– Jesteś też Amitrajem – odparłem. – I to takim, z jakiego byłby dumny mój ojciec. Benkeju, jestem… – urwałem. Dlatego że coś przyszło mi do głowy i przestałem na chwilę żegnać się z życiem. Spojrzałem bowiem na szarpiące się na uwięzi i rżące z przerażenia wierzchowce. – Jestem głupcem, Benkeju! Wyjedziemy strumieniem! Jest płytki! Nasze konie zdołają go pokonać!
Spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
– Wszystko jedno – rzekł. – Lepsza taka szansa niż żadna.
Po chwili siedzieliśmy w siodłach i objechawszy głębokie rozlewisko, galopowaliśmy w płytkiej wodzie wśród kamieni. Konie potykały się co chwilę, ale prowadziło je własne przerażenie. Kiedy obejrzałem się przez ramię, zobaczyłem, że na polanie pojawiają się osobliwe sylwetki, ni to ludzi, ni zwierząt, okryte dziwacznymi płaszczami, z jelenimi rogami na głowach.
A potem był tylko szalony bieg wśród fontann spienionej wody i sterczących z niej omszałych głazów. Konie kwiczały z gniewu i strachu, szczerząc zęby, a my gnaliśmy z nurtem, wydając bojowe okrzyki. W każdej chwili mogło zrobić się głębiej albo któryś z wierzchowców mógł stracić równowagę wśród kamieni i to byłby koniec, ale przez jakiś czas udawało nam się rwać przed siebie w szalonym wyścigu. Szepty, szelesty, chichoty i wrzaski wśród liści ogarniały nas jak lawina, lecz wciąż pozostawały o kilka kroków z tyłu. A potem zobaczyliśmy, jak pomiędzy gałęziami zaczyna prześwitywać szary blask, że rosną coraz rzadziej, i stało się jasne, że otwarta przestrzeń jest tuż, na wyciągnięcie ręki, a tam nikt nie zdoła nas zatrzymać.
Niewiele brakowało, a rzeczywiście byśmy się wyrwali.
Wolność majaczyła przed nami szarym poblaskiem najwyżej o sto kroków, przedzierała się przez gałęzie i liście. Zalana sinym światłem otwarta przestrzeń pod szarym, smutnym niebem. Wystarczyło zerwać konie do dalszego biegu, przesadzić jeszcze trochę głazów, uchylić się przed kolejnymi konarami i pędzić dalej. Na północ.
Lecz strumień przegradzał w poprzek pień ogromnego drzewa, a po bokach rozciągała się polana. I już na nas czekali.
Było ich wielu i wyglądali strasznie. Żeby to opisać, musiałbym zatrzymać się i opowiadać o każdym z osobna. O nagich ciałach, które pokrywały wzory, kolorowe łuski, kwiaty albo pióra. O łopocących skrzydłach jak u nocnych motyli, tylko wielkich niczym poły pustynnego płaszcza, o zwierzęcych kończynach, pięknych dziewczęcych twarzach z oczami bestii i kłami pod słodkimi wargami.
Taki opis trwałby długo, a przecież dla nas była to ledwie chwila, kiedy wstrzymaliśmy konie przed leżącym nam na drodze pniem i zaczęliśmy galopować w kółko po polanie, szukając wyjścia z matni.
Widziałem zwisające rzędem z gałęzi skórzaste tobołki, które wziąłem za gniazda jakichś owadów, a które rozwinęły się w błoniaste skrzydła, ukazując twarze wiszących do góry nogami paroletnich dzieci o skłębionych włosach pełnych śmieci i suchych liści. Stwory chichotały, ukazując ostre zęby, skrzydła rozprostowywały się, widziałem szpony na dziwacznych stopach trzymające gałąź, widziałem dziewczęta o nogach pokrytych cętkowaną sierścią i wijących się ogonach, widziałem twarze, które były naraz ludzkie i przypominające pyski leopardów albo gadów, widziałem kolce, dzioby i niesamowite oczy. Wszystkie te stworzenia wrzeszczały różnymi głosami, a my miotaliśmy się wśród nich, wymachując mieczami i uchylając się przed pazurami, szczękami oraz uderzeniami oszczepów. Wyciągały się po nas ramiona i zakrzywione chciwie palce, nasze wierzchowce, kwicząc, stawały dęba. Wokół nas unosiły się istoty małe jak dłoń, o trzepoczących skrzydełkach w smudze mdłego światła, jakby towarzyszyły im roje świetlików, po gałęziach śmigały niemowlęta o wielkich, dzikich oczach, mające jedynie po kilka par rąk, chwytające się błyskawicznie konarów.
Dużo w tym było ruchu, wrzasku i chaosu i tak się złożyło, że miotając się na tańczących wierzchowcach, wywracaliśmy i roztrącaliśmy te istoty, ale wówczas nie zabiliśmy żadnej, a im nie udało się ściągnąć nas z siodeł.
– Przebijamy się na siłę! – krzyknąłem do Benkeja. – Obok tego pnia jest ścieżka! Zmieścimy się bok w bok! Byle do przodu!
Benkej uchylił się i zasłonił przedramieniem, a potem uderzył na odlew, zrzucając na ziemię stworzenie, które skoczyło na niego z drzewa. Potoczyło się po trawie z przeraźliwym piskiem, koń tropiciela stanął dęba.
A wtedy zobaczyliśmy, że na ścieżce, którą mieliśmy się przebijać, stoi mąż. Wielki, o szerokiej piersi pokrytej kłutymi rysunkami niczym u Kebiryjczyka. W pierwszej chwili sądziłem, że to jeździec, ale potem ujrzałem, że człowiek ten do pasa ma końskie tylne nogi i koński kłąb, z którego wyrasta ludzki tułów, a na jego skroniach rosną zwinięte rogi jak u olbrzymiego tryka.
– Nie zatrzyma nas – warknął Benkej, unosząc miecz. – Nie ma mowy.
A wtedy stwór podniósł do ust krótką, grubą fujarkę i zaczął grać, przebierając palcami. Popłynęła dziwaczna muzyka, jakiej jeszcze nigdy dotąd nie słyszałem. Melodia była zarazem żwawa i niezwykle smętna, a złożono ją w obcy sposób i choć słyszałem już śpiewki wszelkich ludów, nikt nie grał niczego bodaj podobnego.
Kiedy zaczął grać, dźwięki jego fujarki ledwie przedzierały się przez zgiełk, ale wkrótce wrzaski otaczającego nas tłumu dziwolągów stopniowo cichły, a stworzenia znieruchomiały, patrząc przed siebie. My również zamarliśmy, nie wiedząc, co się dzieje i co należy począć.
Stworzenia odstąpiły, lecz nadal stały wokół nas kręgiem, po czym zaczęły się cofać w gęstwinę. Najpierw znikały te najmniejsze, później kolejne. Postępowały kilka kroków w tył, nagle stapiały się z zielenią, a ich ciała zmieniały się znienacka w liście, deseń cieni i światła, korę i gałęzie.Stwór grał nadal, powtarzając monotonnie swoją melodię raz po raz. Składała się z dwóch fragmentów na przemian, z których jeden był wolniejszy i bardziej rytmiczny, a drugi żwawszy, ale brzmiało to okropnie smętnie i czułem, jak w moje serce wlewa się smutek i rezygnacja.
Benkej wolną ręką wydobył swoją kościaną fujarkę i również zaczął grać, naśladując melodię tamtego. Najpierw cichutko i nieśmiało, ale po kilku powtórzeniach uznał, że jest w stanie zagrać bez błędu, i począł świstać coraz głośniej.
W końcu człowiek-koń o baraniej głowie i zniekształconej dziwnie twarzy odjął od ust swój instrument, ale gestem dłoni nakazał Benkejowi, by grał dalej. Polana była już pusta, wokół jeszcze gdzieniegdzie kołysały się liście.
– Nie przestawaj grać, potworze – powiedział dziwnie brzmiącym głosem mąż z rogami. Był to dźwięk jak skrzypienia gałęzi i postukiwania suchych kości, ale dało się go zrozumieć, a mówił w mowie Wybrzeża. – Rzućcie oręż na ziemię i zsiądźcie z koni. Ruszajcie się bardzo powoli i ostrożnie. Dzikie dzieci robią się senne, ale jeśli poczują od was krew, znowu wpadną w czerwony amok, a wtedy już ich nie uśpię. Róbcie, co mówię, jeśli chcecie dalej żyć. Zostawcie konie i broń.
– On mówi, żebyś rzucił broń na ziemię – powiedziałem do Benkeja.
– Zrozumiałem – odparł niewyraźnie, z fujarką przy ustach. – Pojmuję, co mówi, tylko nie chcę tego zrobić. Nikt mnie już więcej nie uwięzi.
– Nikt nikogo nie więzi w Dolinie Naszej Pani Bolesnej – oznajmił rogaty. – Ale Pani przez waszą broń zaczyna śnić koszmar. Patrzy na was przez sen oczami dzikich dzieci. Boi się potworów ze świata poza górami, który pożarły uroczyska i wojna bogów. Albo was zabije, albo weźmie pod opiekę i pozwoli przetrwać w dolinie. Wybierajcie sami. Ja odwracam się i idę ścieżką. Podążajcie za mną albo zostańcie tu i niech zajmą się wami koszmary Pani Bolesnej.
Odwrócił się, pokazując nam szerokie plecy pokryte kłutym rysunkiem, i znów uniósł do ust swój instrument.
Zsiedliśmy z koni, tymczasem wśród liści ponownie rozległy się szepty. Chcąc nie chcąc odłożyliśmy broń, zdjęliśmy sakwy i ruszyliśmy za rogatym mężem. Nasze wierzchowce roztrąciły nas i pogalopowały przodem, a po chwili znikły.
Benkej odjął od ust fujarkę i zaklął, a potem znów zaczął grać.
Wyszliśmy na łąkę pod otwarte niebo, wzgórza otoczone zamglonymi szczytami i strumień płynący leniwie przez trawy. Z ulgą zostawiliśmy za sobą gęstwinę lasu, tylko że nie mieliśmy już broni prócz noży tropiciela i mojego kija szpiega i nigdzie nie było widać naszych koni.
Człowiek-koń czekał na nas, wciąż grając, a kiedy podeszliśmy, odwrócił się i poszedł dalej, a muzyka ciągnęła się za nim, smutna i spokojna.
W ten sposób zeszliśmy na dno doliny, gdzie wśród sadów i łagodnych wzgórz stały niewielkie chaty kryte sitowiem. Wszystkie drzewa owocowe kwitły w tym czasie, płoty i ściany chat również tonęły w kwiatach i pamiętam, jak wokół w podmuchach wiatru sypały się płatki. Przodem szedł rogaty, dmąc w swoją fujarkę i dziwacznie stawiając nogi, nie wiem, czy tańczył, czy też musiał tak kroczyć, mając te kończyny miast ludzkich nóg.
Zauważyłem, że chaty są tu inne, niż mieli w zwyczaju budować ludzie Wybrzeża. Ściany miały z plecionej faszyny i wysuszonej gliny wepchniętej pomiędzy warstwy plecionki i stały rozrzucone bezładnie, a nie otaczał ich żaden wał ziemny z częstokołem.
Wtem usłyszałem okrzyk i w powietrzu śmignął mały kamyk, który uderzył mnie boleśnie w ramię. A potem następny. Rozejrzałem się i zobaczyłem grupkę dzieci rozbiegającą się wśród owocowych drzew z chichotem. Wyglądały dziwnie. Bardziej podobnie do ludzi niż te, które osaczały nas w lesie, ale wydawało mi się, że również widzę dziwne oczy, zwierzęce uszy i skrzydełka.
Benkej zaklął i odwrócił się gwałtownie, a potem uniósł kamień, który w niego ciśnięto, i zważył w dłoni.
– Rzuć to, głupcze! – zawołał rogaty. – Nigdy nie ośmiel się zrobić najmniejszej krzywdy dziecku w Dolinie Naszej Pani Bolesnej! Nawet o tym nie myśl, jeśli nie chcesz ściągnąć na siebie dzikich dzieci!
– Nie zamierzałem robić nikomu krzywdy – powiedział Benkej ze złością. – Chciałem im tylko odpłacić tym samym. Jeśli to dzieci, jak mówisz, to jak chcesz je nauczyć szacunku dla innych ludzi, jeśli pozwalasz im bezkarnie krzywdzić? Jak pokażesz, że inni też cierpią, kiedy rzuca się w nich kamieniami?
– Dając im więcej miłości – odparł stwór i znów zaczął grać. Dzieci zachichotały i posłały nam więcej kamieni, przebiegając wokół. Szczególnie celny rzut trafił męża w czoło. Kamyk nie był wielki, ale i tak pokazała się odrobina krwi. Człowiek-koń skrzywił się, pocierając czoło, ale rozciągnął wargi w bolesnym uśmiechu, a wyglądało to, jakby miał się zaraz rozpłakać.
– Zrozumieją – powtórzył. – Trzeba tylko więcej miłości.
– Guillermo znalazł potwory! Idą potwory! – rozległo się nagle.
– Co to znaczy „Guillermo”? – zapytał Benkej.
– To moje imię, które nadała mi Pani Bolesna. Przyszło do mnie we śnie. Nim świat ogarnęły uroczyska, nazywałem się jednak inaczej. Nie pamiętam jak.
Zatrzymał się na chwilę.
– To było złe imię. Niedobre. Była w nim gwałtowność i krew, a Pani tego nienawidzi. Teraz nazywam się Guillermo. Tak jest lepiej.
– Ale co to znaczy?
– To oznacza mnie. W mowie, w której śni Nasza Pani Bolesna.
Weszliśmy między chaty, mijając ludzi pogrążonych w jakichś zajęciach – ktoś niósł kosz rzepniaków, ktoś inny tłukł na miazgę gotowaną płasolę w drewnianej stągwi, ktoś kucał przy niewielkim zagonie i delikatnie usuwał chwasty, które przenosił do kosza ze świeżą ziemią. Ludzie ci wyglądali dziwnie, jakby skrzyżowano ich ze zwierzętami. Mieli wole uszy, inni cętkowaną sierść na grzbiecie, dziwaczne oczy i twarze, wielu miało łuskowate skrzydła, brudne i postrzępione, które z pewnością nie mogły ich unieść. Nosili się też inaczej niż mieszkańcy Wybrzeża. Nie mieli spodni ani kaftanów, ani wiązanych wokół kostki butów, wielu chodziło nago albo tylko w okryciach splecionych z trawy lub jakiegoś bluszczu, albo w prostych koszulach z grubego płótna. Nikt nie miał broni, ani nawet zwykłego noża. W ogóle niczego przy sobie nie mieli. Wszyscy poruszali się dostojnie i powoli, jakby byli chorzy, i prawie się nie odzywali. Wszędzie panowała cisza. Kiedy przechodziliśmy obok, patrzyli na nas w milczeniu i z jakimś smutkiem, a potem odwracali wzrok i znów zajmowali się tym, co robili, lub patrzyli przed siebie, jeśli nic nie robili. Zachowanie tych ludzi niepokoiło mnie bardziej niż ich dziwaczne twarze czy ciała. Napatrzyłem się bowiem na mieszkańców Wybrzeża i wiedziałem już, że zawsze, chorzy, smutni czy zmęczeni, dosłownie kipią żywotnością. Jeśli się śmiali, to do rozpuku, jeśli złościli, to skakali sobie do oczu. Jeśli nie mieli nic do roboty, natychmiast zaczynali w coś grać, śpiewać, pić i opowiadać historie. Chyba że byli zmęczeni albo naprawdę chorzy, wówczas kładli się spać, gdziekolwiek się znajdowali. Jeśli byli smutni, to pili lub przez jakiś czas płakali. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak siedział i patrzył szklanym wzrokiem przed siebie czy snuł się bez przekonania.
Tylko jedna niewiasta zwróciła na nas większą uwagę niż inni. Była to kobieta dość już posunięta w latach, ale jeszcze nie stara. Okrywały ją zielone liście, lecz nie umiałem powiedzieć, czy uplotła z nich ubranie, czy też rosły z jej skóry. Podniosła się znad grządki i spojrzała smutno, jak wszyscy tutaj.
– Guillermo, Guillermo… – powiedziała zrzędliwie. – Czy nie dość ci, że nasza Pani musi płakać nad całym światem, czy musi jeszcze szlochać nad tobą? Dlaczego znów odebrałeś potwory dzikim dzieciom i znów chcesz ją niepokoić? Ciągną za sobą smród krwi i gwałtowności, czy tego nie widzisz? To potwory i nic tego nie zmieni. Nie zmienią się w ludzi.
Miała zbolały głos, ale nie złościła się, tylko brzmiało to tak, jakby narzekała przez sen.
– Robi się nas coraz mniej, Conchito – odrzekł rogaty. – Coraz mniej dorosłych. Przecież wiesz.
Kobieta pokręciła głową i pochyliła się do swoich liści, a potem zaczęła cicho płakać, grzebiąc w grządce, i więcej na nas nie spojrzała.
Rogaty stwór, który nazywał siebie Guillermo, pokazał nam chatę, taką samą jak inne, z plecionych ścian i błota, nakrytą strzechą z sitowia, otoczoną zagonami warzyw. Drzwi wisiały na zawiasach z powróseł, zamknięte tylko na drewniany skobel.
Wnętrze chaty było bardzo nędzne, wykopano je w ziemi, którą potem mocno ubito, głęboko do pasa, więc w niskim wejściu, przez które należało przeciskać się niemai w kucki, wylepiono z twardej gliny wysoki próg, żeby deszczowa woda nie wlewała się do środka. Z takiej samej gliny wylepiono też podwyższenie, które służyło za łóżko, zasłane zbutwiałym materacem z sitowia. Pośrodku w obmurowanym wyschniętą gliną i kamieniami dole znajdowało się palenisko, było tu jeszcze kilka dzbanów i różne rzeczy wiszące na kijach tkwiących w ścianach w poprzek pomieszczenia. To wszystko. Chata przypominała jakąś prymitywną oborę raczej niż izbę dla człowieka. Myślę, że gdyby zwierzę potrzebowało paleniska, łóżka i dzbanów, to zbudowałoby coś podobnego.
Wcisnęliśmy się do środka w milczeniu, Benkej rozejrzał się wokół i skrzywił wargi. Było nam ciasno, ale usiedliśmy pod ścianami, patrząc, jak Guillermo, stękając, wyciąga wiązkę chrustu, łamie patyki, układając ognisko, i usiłuje skrzesać ogień dwoma kawałkami krzemienia. Benkej bez słowa zabrał mu kawałek kory z rozpałką i szybko rozniecił płomień swoim wojskowym krzesiwem, a potem go rozdmuchał. Rogaty przyjął korę z wdzięcznością, a po chwili pomieszczenie napełniło się dymem, który wysączał się przez dymniki pod krokwiami.
Guillermo zdjął wiszący na haku koślawy ceramiczny kociołek i postawił na ogniu, po czym zdjął pokrywkę i powąchał zawartość, pomieszał drewnianą łyżką, później kucnął w dziwacznej pozycji i zaczął masować nogę, potem drugą.
– Ciągle bolą mnie kości – wyjaśnił. – Trudno mi chodzić. Ale stać jeszcze trudniej.
– Dziękujemy ci za pomoc – powiedziałem. – Lecz nie chcemy sprawiać kłopotu. Widzimy przecież, że nie kąpiesz się w dostatku. Jedyne, czego pragniemy, to złapać nasze wierzchowce i wyjechać z doliny. Trafiliśmy tu przypadkiem, a przed nami długa droga. Pokaż nam tylko, jak się stąd wydostać.
Guillermo sięgnął do kosza, skąd wyjął glinianą miskę i łyżkę.
– Mam nadzieję, że macie jakieś łyżki – oznajmił. – Miskę możemy dzielić jedną. To prawda, teraz wciąż jest przednówek, ale Nasza Pani Bolesna żywi nas wystarczająco. Mamy wiele błogosławieństw. Wystarcza zeszłorocznych rzepniaków i orzechów, wciąż mamy płasolę i cebulę. Jeszcze jest mąka. Czegóż więcej potrzeba? Dotrwamy do czasu, aż Pani Bolesna pobłogosławi grzybom i uprawom. Potem pojawią się owoce i strąki świeżej płasoli, rząchiew i inne rzeczy. Kowce zaczną dawać mleko.
Z kociołka zaczęła się unosić para.
– Wskażesz nam wyjście z doliny? – zapytał Benkej. – Nie chcemy się zasiadywać ani cię obżerać. Niestety, niczego nie udało się nam upolować i nie możemy się niczym odwdzięczyć. Ryby zjedliśmy już wczoraj.
Stwór rzucił miskę i odczołgał się w przerażeniu pod ścianę, a potem wydał z siebie kościany klekot. Przez chwilę nie mógł mówić, tylko dygotał, patrząc na nas.
– Biedne potwory… Nie możecie więcej krzywdzić żadnych istot. To ich skargi i męczarnie ściągnęły na was dzikie dzieci. Musicie pojąć wiele rzeczy, jeśli chcecie pozostać w dolinie pod opieką Pani Bolesnej. Nawet jedna kropla krwi sprowadza amok.
– Posłuchaj – rzekłem. – Wcale nie chcemy tu zostawać. Nie chcemy twoich ryb, twojej rząchwi ani grzybów. Zgubiliśmy drogę i chcemy na nią powrócić. Musimy zmierzać na północ.
– Nie rozumiecie – powiedział człowiek-koń, jakby trochę uspokojony, i zaczął nalewać mętną zupę do miski. – Za górami jest świat, który pożarły uroczyska. Nie możecie w nim żyć. Tam jest tylko pożoga, śmierć i gwałt. Gdybyście nie trafili do Doliny Naszej Pani Bolesnej, już byście na pewno zginęli. Ludzie zmienili się w potwory, upiory uroczysk zmieszały się z nimi. Tam leje się krew i odbywa gwałt. Tylko ta dolina może dać wam schronienie przed wojną bogów. Zanim nadeszła Bolesna Pani i otoczyła nas opieką, bogowie stoczyli bitwę nad naszymi wioskami. Żywy ogień spadał z nieba i palił częstokoły. Kobieta Z Ognia i Mężczyzna Z Mroku walczyli ze sobą i zmiatali każdego, kto stanął im na drodze. Ludzie próbowali z nimi walczyć i ginęli jak mrówki w pożarze. Trwało to, aż Bolesna Pani nie mogła dłużej znieść gwałtu i bólu i zaczęła krzyczeć. Wtedy pękło niebo, powstała ziemia i dolina została zamknięta, a nowi bogowie odpędzeni.
Zamilkł na chwilę.
– Ona teraz śpi. Śpi i płacze nad światem. Otoczyła całą dolinę opieką, ale nie można z niej wyjść. Zło, które tu wchodzi, pada łupem dzikich dzieci. To Pani Bolesna stworzyła je z tych, które zginęły w wojnie bogów. Dała im nowe życie, lecz teraz są głodne i gniewne. Budzą się, kiedy zaczyna śnić koszmary. Musicie zwrócić się pod opiekę Pani lub zginąć. Jeśli Pani wskaże was dzikim dzieciom albo przywołacie jej koszmar, nikt nie otworzy wam drzwi. Nie będzie dla was ratunku. Ale Pani jest troskliwa. Jedzcie zupę, dopóki gorąca, i nie martwcie się. Czuję, że jest w was nie tylko zło. Musicie odrzucić gwałt i złość, a Pani da wam nowe ciała, nowe imiona i opiekę.
Zamilkliśmy obaj, nie mając pojęcia, co powiedzieć. Ja poczułem, że ściska mnie, w gardle, bo zanosiło się na kolejną niewolę, a wiedziałem, że nigdy więcej tego nie ścierpię. Benkej z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zanurzył łyżkę w zupie pachnącej zgniłymi bulwami i piwnicą. Nie była dużo gorsza niż to, co jadaliśmy w niewoli u Lśniącej Rosą, ale trudno było mi zmusić się, żeby ją przełknąć, i to wcale nie z powodu smaku.
– Będziecie musieli zapamiętać wiele rzeczy – oznajmił rogaty Guillermo, odkładając łyżkę, i wyprostował się. – Naprzód to, czym jest gwałtowność. To zło, które nie ma przystępu do doliny Bolesnej Pani przede wszystkim. To przelanie krwi jakiejkolwiek istoty i zadawanie bólu, ale też ostre słowa, groźne spojrzenie, gwałtowne myśli. Będziecie musieli nauczyć się rozpoznawać gwałtowność w każdej postaci. Bowiem gwałt to nie tylko uderzyć kogoś, by mu coś odebrać, ale także podnieść rękę na tego, kto uderzył nas lub kogo innego. Nie tylko zabrać, ale też nie pozwolić zabrać. To także podnieść rękę w obronie innego, bowiem jest to dokładanie nowego gwałtu do tego, który się dzieje. Gwałtowne jest również obcowanie między kobietą i mężczyzną, głośny śmiech albo szaleńcza radość. Gwałtowność to zabrać życie zwierzęciu, by je pożreć, ale też ściąć żywe drzewo. To każdy hałas, krzyk lub śmiech. Wszystko, co burzy spokój i smutek. Świat jest straszny, przepełnia go pożoga, gwałt i ból, dlatego nie wolno się głośno śmiać, bo ten, kto się śmieje, nie przejmuje się gwałtem, który dzieje się wszędzie wokół. W całej dolinie musi panować zupełny spokój, by nie burzyć snu Bolesnej Pani, która śpi i płacze nad światem. Gwałtowność to również pragnąć oraz podążać za tym pragnieniem. Gwałtowność to posiadać i cenić rzeczy. To tęsknić i patrzeć w horyzont, bowiem gwałt to również to, co do niego prowadzi: chęć podróży, przygoda, pragnienie czegokolwiek. Dobre są spokój, powaga i łzy. Łzy są czyste i są najlepszym podarunkiem dla Bolesnej Pani. Bo rozpaczać wraz z nią nad potwornością świata to przynieść jej ulgę. Następna ważna rzecz to modlitwa, której będziecie musieli się nauczyć. Jest w obcej mowie i z początku będzie wam ciężko powtórzyć choćby jedno słowo, jednak będziecie musieli nauczyć się śpiewać tę modlitwę bez jednego błędu. Czasem bowiem zło świata przenika przez góry i wdziera się do snu Bolesnej Pani, a wtedy jej serce zaczyna krwawić, a jej dzikie dzieci ogarnia czerwony amok i jej koszmary stają się ciałem. Jedyne, co może ją wówczas ukoić, to modlitwa. Słyszeliście, jak ją grałem, a teraz będziecie musieli nauczyć się ją śpiewać. Trzeba śpiewać, by Bolesną Panią znów ogarnął błękit. By czerwień odeszła.
Umilkł i z jego gardła znów wydobył się kościany klekot. Stwór spojrzał na nas, czujnych i milczących, a potem zaśpiewał. Była to ta sama dziwaczna melodia, którą grał przedtem, a słowa brzmiały tak obco, że zrazu nie mogłem ich w ogóle odróżnić. Były to dziwaczne, niepodobne do żadnej mowy dźwięki, które sypały się jeden za drugim, jednak potem musiałem nauczyć się ich na pamięć i wciąż je pamiętam.
Hoy en mi yentana brilla el sol Y el corazón Se pone triste contemplando la ciudad Porque te vas Como cada noche desperte Pensando en ti Y en mi reloj todas las horas vipasar Porque te vas Todas las promesas de mi amor se irdn contigo Me olyidarąs Me ohidards Junto a la estación hoy llorare igual que un nińo Porque te vas Porque te vas Porque te vas…Urwał i patrzył na nas dziwacznymi orzechowymi oczami zwierzęcia.
– To jeszcze nie cała modlitwa, ale będziecie musieli umieć ją tak dobrze, by zaśpiewać nawet przez sen. Będzie wam trudno, bo my uczymy się tego od dziecka.
– Kim jest ta Bolesna Pani? – spytałem w końcu, żeby cokolwiek powiedzieć. Wcale nie liczyłem na to, że będzie umiał odpowiedzieć cokolwiek sensownego.
– Nie pytamy o to. To jedna z nowych bogów przybyłych, by uwolnić nas od gwałtu i zawrócić ze ścieżki zła. To Dziecko Gwiazd, bogini, która płacze nad światem. Która uczy nas, jak wrócić pomiędzy czyste istoty, takie jak zwierzęta. Bez chciwości i gwałtu. Która śni o spokoju i otacza nas troską. Która karmi, odziewa i tuli do łona. Nic więcej nie trzeba wiedzieć. – I znów skrzypiący klekot.
– To ona nadaje wam ciała zwierząt?
– Pomaga nam wrócić pomiędzy czyste istoty lasu i łąk. Daje nam prawdziwe ciała, tak samo jak nadaje prawdziwe imiona. Gdy odwiedzicie Wieżę Bolesnego Snu, staniecie przed zwierciadłem i sami zrozumiecie. Świat poza doliną zmienił was w potwory. Martwe istoty z żelaza i kamienia, a rozlane po świecie uroczyska zmieniły też wasze oczy, dlatego nie widzicie, co się z wami stało. Tam, przed zwierciadłem, zobaczycie prawdę. Pójdźcie, znajdziemy wam jakiś dom.
Wyszliśmy więc na zewnątrz jego lepianki, pod kwitnące drzewa owocowe i zagony, pomiędzy stojące wokół nędzne chaty i snujące się melancholijnie istoty, które były ludźmi, ale nie całkiem.
– Tamta, z brzegu – powiedział Guillermo, wskazując fletem. – To chata Julia. Biedak już jej nie potrzebuje. Dach trochę się zapadł, trzeba go unieść i obłożyć strzechą, ale poza tym jest jeszcze całkiem dobra, jeśli tylko dołożyć gliny w ścianach. Wykop jest tam, na brzegu strumienia, a sitowie rośnie za tamtymi skałami na brzegu bagna. Kiedy tylko się urządzicie, przyjdźcie na tamto pole, trzeba przenosić chwasty i sadzić je z dala od pól. Tak. Nie trzeba ich niszczyć, gwałt jest zły.
Mgła uniosła się trochę i zaczęło przeświecać blade słońce, dzięki czemu można było zobaczyć cokolwiek dalej niż na parę kroków i mogliśmy się rozejrzeć. Równocześnie spojrzeliśmy wzdłuż doliny i obaj zamarliśmy osłupiali. Nad lasem wznosiła się twierdza. Wysoka, z kilkoma ostrymi basztami bodącymi niebo. Nie była jakaś ogromna, ale górowała nad doliną, a co więcej, nie wzniesiono jej ręką człowieka.
Twierdza była olbrzymim drzewem, a raczej wieloma drzewami splecionymi węźlastymi pniami, które zrosły się i skręciły razem, tworząc baszty, schody i donżony. Od dołu całą pokrywał las pnączy, a dalej wznosiły się już tylko posplatane pnie i sterczące na boki powykręcane gałęzie z liśćmi.
– To Wieża Bolesnego Snu. Nasza Pani śpi tam wewnątrz. Pójdziecie do niej stanąć przed zwierciadłem i wstąpić w jej sen, by mogła wyśnić dla was nowe ciała i otoczyć troską. Ale jeszcze nie teraz.
– To drzewo – wyjąkał Benkej.
– Tak. Kiedy uroczyska pękły i upiory zalały świat za górami, kiedy nastała wojna bogów, tam była osada. Mieszkali w niej ludzie, którzy znali tylko gwałt, ogień i żelazo. Osada, w której spotkali się Kobieta Z Ognia i Mężczyzna Z Mroku. Gdzie toczyła się bitwa i lała się krew. I rosło tam święte drzewo, w którego korzenie wczołgała się Nasza Pani Bolesna, porażona przez gwałt, krew i gniew. To tam zasnęła ze zgrozy i zaczęła krzyczeć w tym śnie nad krzywdą doliny, a drzewo obudziło się od jej krzyku i otoczyło ją, tworząc wieżę. Tak to było.
– A kiedy się to zdarzyło? – spytałem.
– Dawno… Nie pamiętam tego, co było przedtem… Źle pamiętam. Przed laty. Minęły lata, tak. Może dwa, a może dwadzieścia. Kto to wie? Czas we mgle płynie dziwnie, kto za nim nadąży?
Poszedł sobie wreszcie, a my zostaliśmy sami w zrujnowanej chacie z zapadniętym dachem, o plecionych ścianach wypchanych wyschłą i spękaną gliną.
Benkej rozejrzał się i szarpnął jednym z drągów wzmacniających krokwie.
– Te klęcie nie mają więcej niż dwa, trzy lata – oznajmił. – Nie ma nowych i nie ma starszych. Nikt tu niczego nie naprawiał, a tak nędzne szałasy rozsypałyby się po trzeciej porządnej zimie.
– Naprawmy dach – powiedziałem. Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Przecież tu nie zamieszkamy, a dziś w nocy nie powinno padać. Nawet nocować mi się tu nie chce. Przecież to uroczysko pełne żyjących na nim obłąkańców.
– Jednak w lesie pełnym wściekłych roiho nie przeżyjemy. Musimy też złapać konie – odparłem. – I nauczyć się tej przeklętej śpiewki. Bez tego nie zdołamy się przedrzeć przez dolinę. Upiory znów nas osaczą. Tylko śpiewając, możemy je odpędzić.
Naprawiliśmy więc dach i ściany, lecz nie przykła daliśmy się zbytnio. Sama myśl, że mielibyśmy tu zostać dłużej niż jeden, dwa dni, obydwu nas napełniała obrzydzeniem. Potrzebowaliśmy jednak czegoś do jedzenia, choćby miały to być gnijące i zdrewniałe bulwy, więc poszliśmy pracować na pole, które wskazał nam Guillermo.
Ktoś o plecach i karku pokrytych wilczą sierścią wskazał nam kosze z ziemią, do których mieliśmy delikatnie przenosić wydłubane rozwidlonym kijem chwasty, a potem ostrożnie wysypywać je na łące opodal, jednak pozostali stronili od nas i wyraźnie się bali nawet patrzeć w naszą stronę. Późnym popołudniem ktoś bez słowa zostawił nam połamany koszyk, w którym leżała garść pomarszczonych i pokręconych warzyw oraz garść wyschniętych ziaren płasoli.
Wróciliśmy więc do swojej nędznej lepianki ugotować wodnistą zupę zajeżdżającą stęchlizną i ziemią.
O zmroku wszyscy mieszkańcy doliny zaczęli w pośpiechu kryć się w swoich chatach, słyszeliśmy, jak ryglują drzwi i zapierają je od środka, jak z trzaskiem zamykają okiennice. Wewnątrz gdzieniegdzie sączył się tylko nikły blask kaganka.
Zjedliśmy zupę i siedzieliśmy w półmroku, oszczędnie dokładając do ognia. Na zewnątrz zapadła noc, a wraz z nią pojawiły się znowu szepty i szelesty, coś skrobało w plecione ściany i wydłubywało zeschłą glinę spomiędzy warstw faszyny.
Benkej usiłował grać zasłyszaną melodię, ale była tak dziwaczna i obca, że zaraz coś pokręcił i wkradły się tam swojskie nuty ze stepów sauragarskiej prowincji.
Zaklął szpetnie i spojrzał na swoją fujarkę.
– To nie są odpowiednie dźwięki – oznajmił. – Muszę zrobić inny flet, który odpowiednio stroi. Inaczej nie wiem, czy zdołamy odpędzić to nadaku.
– Wątpię, czy to nadaku – odparłem. – One się tak nie zachowują. Nie siedzą stale między ludźmi ani nie zamykają ich w dolinach. Nie wolno im. Przychodzą i odchodzą, czasem skłaniają do czegoś wyznawców. Są jak gracze siedzący nad planszą, a nie jak piony. To duchy-żywioły, a nie żywe istoty, które śpią lub płaczą. Myślę, że ta cała Bolesna Pani to Czyniąca. Prawdziwa, żywa Czyniąca, która oszalała od mocy uroczyska.
Tamtej pierwszej nocy w Dolinie Pani Naszej Bolesnej dręczyły mnie koszmary, tak samo jak każdej kolejnej.
A potem nastąpiły puste, szare dni, kiedy to pracowaliśmy w polu, próbowaliśmy znaleźć nasze konie lub uczyliśmy się pieśni pod okiem Guillermo. Nie wiem, ile to trwało. Żyło się tam jak we śnie albo jak w gorączce.Pamiętam poszczególne rzeczy, które robiłem, ale nie wiem, która była wcześniej, a która później. Plotłem jakiś kosz, nosiłem glinę. Snułem się pomiędzy chatami i wydawało mi się, że mieszkańcy doliny wyglądają zupełnie normalnie. Pamiętam, jak wbijałem sobie do głowy dziwaczne słowa smętnej piosenki. Wydaje mi się, że siedziałem na nachylonym stoku górskiej łąki, pilnując, by nikt mnie nie zauważył, bo tęskne spojrzenia poza dolinę mogły zaniepokoić Panią, a wokół mnie wschodziło i zachodziło słońce, na niebie sunęły obłoki tak szybko, jak strzępy piany na wodzie strumienia. Pamiętam też mgłę. Ludzie na nasz widok syczeli „potwory” i kryli się w domach. Pamiętam, że byłem jak chory, ale jeszcze cały czas przygnębiony i wiecznie zmęczony. Dzieci rzucały w nas kamieniami i patykami, a my okazywaliśmy im więcej troski.
Pamiętam małe dziewczynki w brudnych białych sukienkach, z wiankami kwiatów we włosach, jak cichym chórem śpiewały pieśń i uspokajały sen Pani. W nocy czasem słyszeliśmy tętent i chrapliwe kwiczenie koni, szczęk żelaza i krzyki. Wiedzieliśmy, że nie wolno otwierać drzwi i że czasem rano ktoś znikał. Pamiętam wiele wymieszanych rzeczy. Nie wiem tylko, jak długo to trwało.
Nadszedł dzień, w którym zaśpiewaliśmy i zagraliśmy pieśń dla Bolesnej Pani bez jednego błędu, od „Oj en mi wentana brij el sol” aż po ostatnie „porke te was”, i mimo że Benkej omal połamał palce na otworach fujarki, a ja o mały włos zwichnąłbym szczękę i połknął język, zabrzmiało to jak należy.
Spojrzeliśmy wtedy na siebie i powiedzieliśmy sobie: jutro.
Wyszliśmy o świcie, ledwie niebo nad górami zszarzało.
Maszerowaliśmy na północ. Obeszliśmy z daleka drzewo, które wydało z siebie wieżę, gdzie spała Bolesna Pani, i szliśmy dalej, przedzierając się przez las i wspinając na wzgórza. Kiedy zaczynaliśmy słyszeć wokół szepty i szelesty wśród liści, zaczynaliśmy obaj śpiewać. Tak jak trzeba, cicho i melodyjnie, stłumionymi głosami. Potem Benkej grał, ja śpiewałem, a szmery przycichały i mogliśmy iść dalej.
Szliśmy bardzo długo wijącą się przez gęsty las ścieżką, nie widząc słońca ani nieba. Cały czas na północ.
Wiem o tym. Wyjąłem z plecaka po Brusie „oko północy” i trzymałem je na dłoni.
Szliśmy na północ.
A po południu wyszliśmy z lasu i nie zobaczyliśmy górskiego zbocza ani żadnych przełęczy.
W ogóle nie zobaczyliśmy gór.
Tylko Dolinę Pani Naszej Bolesnej od tej strony, do której ujrzeliśmy ją pierwszego dnia, kiedy Guillermo wyprowadził nas z lasu.
Zawróciliśmy więc i postanowiliśmy iść w drugą stronę, by wspiąć się na tę przełęcz, którą weszliśmy do doliny.
Teraz szliśmy na południe.
Wiem to, bo trzymałem „oko północy” na dłoni i szliśmy w przeciwnym kierunku do tego, który wskazywała jego źrenica.
A jednak szlak nie prowadził pod górę.
I pamiętam, że kiedy wyszliśmy prosto na chaty, ciemne i zaryglowane, uśpione kształty wśród zmierzchu, nadal trzymałem „oko” w dłoni. A na skraju wsi stał Guillermo, oparty o słup, bo końskie nogi odmawiały mu posłuszeństwa, i czekał na nas, czarna sylwetka w sinym półmroku.
Patrzyłem potem, jak źrenica obraca się powoli, jakby północ była wszędzie.
Upadłem wtedy na kolana przed jednym z drewnianych posągów Pani Naszej Bolesnej i ofiarowałem jej łzy. Tyle że nie płakałem nad światem ani gwałtem. Płakałem dlatego, że w ogóle do niego zstąpiła i wzięła tę dolinę w posiadanie. Płakałem, bo się urodziłem i bo ona się urodziła. Ale nie miało to znaczenia, gdyż łzy są czyste i każda jest najlepszym podarunkiem dla Pani.
Potem jeszcze kilka razy we dnie i w nocy próbowaliśmy wyjść z przeklętej doliny, ale za każdym razem błądziliśmy i wychodziliśmy w końcu prosto na wioskę, a Guillermo stał tam ze swoją piszczałką i czekał na nas.
– Dolina jest zamknięta – powiedział. – Inaczej zło wlałoby się tutaj jak fala. Czasami tylko zdarza się, że jacyś samotni wędrowcy znajdą przełęcz i zejdą nią, by trafić do dzikich dzieci. Jednak ten, kto raz tu trafi, nie może wrócić do przeklętego świata uroczysk. Tak już jest. Jeśli pójdzie się zbyt daleko, zawsze wraca się w to samo miejsce. Zresztą po co mielibyście wracać za góry, gdzie nie czeka was nic prócz gwałtu i nieszczęścia?
A potem płynął czas. I nie ma sensu nużyć wszystkich opowieścią o nędznej chacie, którą mozolnie naprawialiśmy, o pracy w polu, o wodnistej zupie, która była jedyną nagrodą za te wysiłki. Każdy dzień wstawał tak samo zamglony jak poprzednie, każdego dnia robiliśmy właściwie to samo. Nikt nikogo tu nie bił ani nie zmuszał siłą, lecz tak czy owak, znów byliśmy niewolnikami, tylko teraz więziła nas dolina i Bolesna Pani, i nikt tu nie był wolny.
Wiele razy próbowaliśmy się wydostać za góry i zawsze z takim samym skutkiem.
Trafialiśmy znów do wioski i zamykaliśmy koślawe drzwi przeklętej chaty. A potem dni sączyły się jeden za drugim. Słońce wschodziło i zachodziło. Czasem Pani śniła koszmar i wtedy trzeba było uciekać do chaty, ryglować drzwi, palić łojową świecę i śpiewać jej pieśń, aż się uspokoi.
Prócz tego były tylko bulwy, ziarno, owoce i warzywa. I ziemia – albo sucha i pełna pyłu, albo błotnista. I kolejne dni. Wiele dni. Gdzieś tam był świat. Rządy Pra-matki dławiły Amitraj, niedobitki Kirenenów błąkały się po pustkowiach, przymierając głodem i uciekając przed armią, ktoś być może gwałcił Wodę, Snop i N’Dele siedzieli, czekając na brzegu morza, moje słynne przeznaczenie, mój los wyznaczony mi przez Wiedzących czekał gdzieś tam i nie mógł się mnie doczekać, a ja nosiłem na pole nawóz w wiadrach.
Świat gdzieś tam walczył i jego losy czekały na rozstrzygnięcie, a my tkwiliśmy uwięzieni wśród mgieł i poletek, gdzie panował spokój. I nic więcej. Szary, posępny, bezpieczny spokój.
Jednego obaj byliśmy pewni – że nie chcemy iść do wieży i tam stanąć przed Bolesną Panią. Żaden z nas nie chciał dostać nowego imienia i nowego ciała, odtąd chodzić na chwiejących się kopytach i pękających z bólu nogach zwierzęcia nieprzystosowanych do tego, by dźwigać tułów człowieka, albo nosić rogów czy wlec za sobą wiecznie pękających i krwawiących, bezużytecznych skrzydeł.
Nie chcieliśmy, a jednak stało się inaczej. Nikt nie musiał nas wlec ani wabić do Wieży Bolesnego Snu, sami tam popędziliśmy, wraz ze wszystkimi.
Chodziło o koszmar. Tam, w dolinie, każdy miał okropne sny. Nie wiem, czy były to sny Bolesnej Pani, czy moje własne, jednak ilekroć zamykałem oczy, widziałem płonący Maranahar, śmierć moich bliskich, labirynty Czerwonej Wieży, ale także dziwne surowe budowle z czerwonych prostokątnych kamieni i śmigające wokół żelazne potwory, ściany pełne okien, ciągnące się w nieskończoność i czułem się małą, bezbronną istotą. Tak było co noc, lecz przywykłem do tego. W dolinie żyło się tak, jakby nie istniało nic przedtem i nic potem, jakbym był trochę pijany i zarazem smętny.
Pewnej nocy jednak przyszedł do mnie inny sen i wiem, że przyśnili go wszyscy mieszkańcy doliny. Wi działem las o zmierzchu, taki jak rósł tu, w Ziemi Że glarzy. Las spowity w wieczorne mgły, z którego zaczęły wybiegać zwierzęta. Pamiętałem, że w taki sposób nad ciągała zimna mgła, a z nią wychodzące z uroczysk roiho, ale mnie w tym śnie nie było. Tylko mój wzrok unosił się nad ziemią, tak samo jak wtedy, gdy śniłem o upiorze wędrującym moim śladem. Widziałem też osadę oto czoną wałem i palisadą, do której biegli ludzie. Ktoś po rzucił kosz, z którego sypała się rukiew, ktoś chwycił pod pachę płaczące dziecko, wyły psy. Wszyscy pędzili na złamanie karku do bramy. Jakaś kobieta upadła na śliskiej drodze z ułożonych tramów, ktoś, przebiegając, porwał ją na nogi i przewiesiwszy jej ramię przez kark, pociągnął za sobą. Z grodu słychać było zawodzenie rogów. Chciałem biec wraz z nimi, znaleźć się bezpiecznie pod osłoną wałów i solidnych wrót, ale byłem tylko wzrokiem.
Z lasu wysączyła się mgła, a za nią jeźdźcy. W pierwszej chwili myślałem, że nadchodzą upiory uroczyska, bo wyglądali jak potwory, ale wkrótce ujrzałem, że to konie i ludzie, tylko obleczeni w dziwaczne zbroje z poczerniałej blachy. Przez szczeliny w kutych żelaznych pyskach smoków, w oczodołach i między zębami prześwitywały ludzkie oczy i usta. To, co wziąłem za skrzydła, było sterczącymi im za plecami drzewcami z czarno-czerwonymi postrzępionymi proporcami.
Stanęli rzędem i wydali z siebie dziwaczny syk, jak wielkie węże, w czasie gdy za bramą z łoskotem przesunięto potężne zasuwy. Nie było ich wielu, może hon, i gdybym był sobą, pomyślałbym, że mieszkańcy grodu poradzą sobie bez trudu, ale w tym śnie chciałem krzyczeć i płakać.
Spomiędzy drzew wyszło jeszcze kilku pieszych, którzy nieśli między sobą na kijach duże gliniane naczynie zdobione w wijące się węże. Widziałem, że węże wiły się też na ich ramionach i twarzach. Za nimi z chrzęstem żelaza pojawiły się dziwaczne, przysadziste stwory, wyglądające trochę jak kraby, a trochę jak opancerzone ptaki bez głów, które podjęły garnek i pomaszerowały prosto do grodu, nic sobie nie robiąc z sypiących się z częstokołu strzał, które odbijały się z brzękiem od ich pancerzy. Stwory postawiły garnek pod samą bramą i wróciły do jeźdźców. Jeden z nich zsiadł z konia, oddał komuś ciężki topór, a potem odpiął od pasa długą rzemienną procę.Umieścił w mieszku pocisk – żelazną kulę, rozkręcił procę nad głową, coraz szybciej i szybciej. Machnął rzemieniem, pocisk warknął w powietrzu i z trzaskiem stłukł garniec, który rozpadł się na kilka kawałów i uwolnił obłok sinego, gęstego dymu. Nie rozumiałem, co widzę, ale pamiętam, że byłem śmiertelnie przerażony i nie wiem, dlaczego. Dym osiadł na ziemi srebrnym nalotem jak szron, a potem błoto zaczęło się ruszać, wzdymały się na nim fale i pękające z trzaskiem pęcherze, a potem ziemia wypiętrzyła się i powstała, przybrawszy kształt topornego olbrzyma, właściwie rozpadającej się pecyny błota, z ledwo zaznaczoną głową na mocarnych nogach i z potężnymi ramionami, które chwyciły za bramę i wniknęły w nią. Ludzie w grodzie strzelali w potwora z łuków, ciskali kamieniami i toporami, ale pociski wbijały się w ziemny tułów, nie robiąc mu krzywdy. Belki zaskrzypiały i zaczęły się wyginać, a potem pękły z ogromnym hukiem i wrota rozleciały się wraz ze stworem, który bluznął na wszystkie strony błotem i zniknął.
Jeźdźcy unieśli oręż, wydali z siebie dziki wrzask, brzmiący jak szczekanie, jak „Aaach-ken! Aaach-ken!”, i runęli prosto w ziejący otwór bramy.
Potem zobaczyłem już wnętrze grodu i było po wszystkim. Belki zbryzgane krwią, powykręcane ciała, przeraźliwy krzyk kobiet i dzieci. Głosy wznosiły się aż pod niebo i ja też krzyczałem. Widziałem jeszcze związanego człowieka i jednego z napastników, jak patrzy na nieszczęśnika przez otwory w czaszce potwora, którą miał na hełmie. Usłyszałem, jak pyta cichym, wytwornym głosem: „Gdzie jest Dolina Pani Bolesnej?”, a potem unosi niewielką metalową flaszkę i wylewa trochę płynu pod nogi związanego, i jak ten płyn zaczyna dymić, i nagle wybucha płomieniami.
Mężczyzna w smoczej zbroi znów zadał pytanie, ponownie uniósł flaszkę i zacząłem krzyczeć, jakbym sam płonął.
Obudziłem się, słysząc własny krzyk, a także krzyk Benkeja i chyba wszystkich istot w osadzie. A potem pędziliśmy do wieży jeden przez drugiego, potykając się i padając, wśród zawodzących, płaczących i łopocących skrzydłami stworzeń, prosto w otwarte wrota ze splecionych korzeni, później po drewnianych schodach, przez korytarze wśród kolumn z pni i plecionych wzorów z gałęzi.
A jeszcze później staliśmy w wielkiej sali i chórem nuciliśmy pieśń.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem Panią Bolesną.
Unosiła się w wielkiej okrągłej sali oddzielonej od nas kratą w kształcie liści i kwiatów, za kryształowymi szybami. Ogromny pień drzewa z plątaniną korzeni układającą się niczym wielka, udrapowana spódnica obrastał ją do pasa, korzenie oplatały jej talię i piersi. Pień wyglądał, jak powinien wyglądać pień starego drzewa, ale równocześnie wydawał się miękki, kołysał się i falował na wszystkie strony jak prawdziwa tkanina, skrzypiąc jednak przy tym niczym drewno. Kobieta, wielka, o dziwacznej obcej twarzy poznaczonej cierpieniem, okolonej chmurą zmierzwionych jak runo włosów, kołysała się powoli z rozrzuconymi ramionami, a wokół niej fruwały dzikie dzieci, nie większe od dłoni, trzepocące skrzydłami i wlokące za sobą smugi rozjarzonego pyłu.
Śpiewaliśmy. Powoli, cichymi głosami, bez końca.A potem pomału wszystko się uspokoiło, kryształowe szyby, przez które widzieliśmy Panią, zaczęły powlekać się płatami srebra i nagle stały się taflą lustra. Zobaczyłem w nim tłum pięknych, delikatnych istot, otulonych tęczowymi skrzydłami jak płatkami kwiatów, a między nimi dwa ohydne żelazne potwory – Benkeja i mnie. Kolczaste i zębate smoki, podobne do jeźdźców z mojego snu. Benkej jęknął i zakrył twarz dłońmi, a ja zrozumiałem, że to Bolesna Pani nas zobaczyła i teraz staniemy się częścią jej snu. Przez mętniejące szyby zobaczyłem jeszcze, jak Pani przestaje się poruszać i powoli zwiesza głowę. Koszmar się skończył.
Do doliny powrócił spokój. Pusty, bezsensowny, mglisty spokój chorobliwego snu, który zatapiał nas niczym letnia, mętna woda. Toczyły się dni i sączył się czas. Myślę, że płynął poza doliną. Tam wypełniało się lato, płynęły dni i tygodnie, ale tu przeżywaliśmy wciąż ten sam nijaki, mglisty dzień bez początku i końca, grzebiąc w ziemi i krzątając się sennie bez specjalnego celu.
Czas zatapiał nas i wydawało mi się, że zaczynamy się zmieniać. Upodabniamy się do sennych, zgłuszonych istot, które snuły się wraz z nami po dolinie.
Jednak odkąd Pani spojrzała na mnie przez lustro, zmieniły się moje sny. Zacząłem śnić to, co ona. Czasem płynąłem przez dolinę wśród liści, dzikich dzieci pląsających w kwiatach albo tańczących na powierzchni stojącej wody, jakby była lustrem, w mgle jarzącego się pyłu i smętnej, cichej muzyki. Czasem jednak nadchodził koszmar i wtedy byłem zagubioną, przerażoną dziewczynką, którą ścigały potwory z oślizgłego mięsa, z nabrzmiałymi członkami, wielkimi jak konary drzewa, pękała ziemia i wyrastały z niej ociekające śluzem wargi, które mnie pochłaniały, zewsząd bryzgał na mnie gęsty, śliski płyn, obłaziły mnie jakieś członowane żuki, z ciemności wyciągały się tłuste dłonie, które wdzierały się w każdy zakamarek ciała.
Budziłem się wtedy z krzykiem i wiedziałem, że musimy śpiewać i usypiać Panią, zanim jej koszmary wedrą się do doliny.
I zawsze w tych snach wracała do mnie jaskinia. Czarna jaskinia w zboczu góry, jaskinia, w której mieszkał olbrzymi ślepy wąż. Ta jaskinia przerażała mnie najbardziej i nie wiedziałem dlaczego.
A pewnej nocy w snach nagle coś się zmieniło. Zobaczyłem zwykłego mężczyznę w luźnych czarnych spodniach i szarej kurcie z wyhaftowanymi okrągłymi znakami na piersi i rękawach, z nożem przy boku. Mężczyzna był szczupły, miał krótkie czerwone włosy i wypukły nos jak dziób ptaka i skądś go znałem. Pojawił się wśród wijących się jak macki drzew, lśniących od śluzu grzybów sterczących z ziemi jak słupy, a za jego plecami widziałem jaskinię ślepego węża. „Już czas, Filarze!” – powiedział mężczyzna. „Spójrz w niebo, Filarze, i obudź się!” A potem odwrócił się i wszedł do jaskini, która mnie tak przerażała.
Nazajutrz rzeczywiście się obudziłem. Inaczej niż zwykle. Jakbym obudził się naprawdę. Zobaczyłem Benkeja, jak snuje się bez celu, mamrocąc coś do siebie. Zobaczyłem, że na jego ramionach wyrastają małe czarne piórka. Chwyciłem go za ramiona i potrząsnąłem, ale popatrzył bez wyrazu, wziął rozwidlony kij, którego używaliśmy jako motyki, i poszedł na pole.Ja nie chciałem i nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Przeszedłem przez osadę i patrzyłem, jakbym widział ją po raz pierwszy. Czułem smród brudu i odchodów, widziałem nędzne dachy i kalekie istoty, potykające się na swoich cudacznych kończynach, o skołtunionych włosach, pełnych igliwia i śmieci, patrzyłem na ropiejące wrzody, tam gdzie wyrastały im z pleców postrzępione skrzydła, albo pokręcone węźlaste palce i wargi pokaleczone przez ostre, zwierzęce kły. W dolinie dzieci przestały dorastać, więc pozostawały na zawsze małymi, złośliwymi istotami, które biegały samopas. Dotąd unikałem ich, a teraz zobaczyłem, że mają obłąkane twarze i pokryte są skorupą brudu, że ich niezliczone ranki ropieją, a w oczach czai się głód.
A potem wszedłem na zbocze góry, mijając pola i zagajnik, tak wysoko, jak tylko zdołałem, i usiadłem tam, patrząc na północ.
Wyglądało to na tęsknotę, która prowadzi do gwałtowności, więc natychmiast ściągnąłem na siebie dzikie dzieci. Nadleciały znikąd, dwoje czy troje, z tych najmniejszych, podobnych do owadów. Patrzyłem na ich nagie dziecięce ciała, trochę większe od dłoni męża, i pomyślałem sobie, że żadna istota nie może latać na tak maleńkich i wiotkich skrzydłach. Ledwo przyszło mi to do głowy, jedno z nich rzeczywiście spadło na ziemię z głuchym plaśnięciem i wydało z siebie zaskoczony okrzyk bólu. Nie bałem się ich, bo widziałem je dziesiątki razy. Zanuciłem pieśń i kolejne zasnęło w powietrzu, a ostatnie śmignęło w dół zbocza ciężkim, koślawym lotem i zaplątało się w gałęzie drzewa poniżej.
A ja siedziałem tak wśród trawy i stopniowo docierało do mnie, kim jestem.
Aż późnym popołudniem zobaczyłem coś zdumiewającego. Najpierw pomyślałem, że to słońce spada, ale świeciło normalnie, przedzierając się przez lekką mgłę. Porwałem się na nogi i patrzyłem ze ściśniętym gardłem, jak przez niebo sunie oślepiająca mała plamka ognia, ciągnąc za sobą strugę białego dymu. Trochę to wyglądało jak strzała sygnałowa, lecz było tak wysoko, że nikt nie zobaczyłby z takiej odległości żadnej strzały, choćby miał oczy sokoła. Obłok w kształcie prostej linii przeciął całe niebo, wskazując dokładnie na północ, a ciągnąca go iskra zmieniła kolor na czerwony i zgasła. Został tylko warkocz jak ogon latawca, który zaczął się strzępić i rozwiewać, a potem gdzieś daleko na północy na niebie wykwitło coś, co przypominało kwiat, ale było tak drobne, że szybko znikło, choć wytężałem wzrok, aż oczy zaczęły mnie w końcu piec i zaszły łzami.
Czułem, że cały dygocę i natychmiast muszę coś zrobić. Przechodziły mnie dreszcze i nagle wróciłem do siebie. W jednej chwili.
Stałem tak, patrzyłem, jak pasmo dymu wskazuje na północ, i nagle powiedziałem: „Jestem Filar, syn Oszczepnika. Tohimon klanu Żurawia”.
A potem ruszyłem na dół.
Chata była pusta, kiedy zacząłem pakować swoje rzeczy. Mieliśmy sakwy i podróżny kosz. Najpierw podgrzałem trochę wody z popiołem, a potem zabrałem go w misce nad strumień, gdzie zdjąłem z siebie rozpadające się łachmany i umyłem się. Później znalazłem w koszu przepaskę, koszulę i spodnie, które nie wiem dlaczego, kiedyś wydawały mi się brudne i które zamierzałem uprać, lecz o tym zapomniałem. Założyłem na głowę mój podróżny kapelusz i wziąłem do ręki laskę szpiega, spakowałem do kosza dwie pochodnie, wyschnięty kowczy ser i gliniasty chleb. Nóż tropiciela powiesiłem u boku pod kurtą, a potem usiadłem, bawiąc się starą piszczałką, którą kiedyś Benkej wyrzeźbił, kiedy wędrowaliśmy jako wolni ludzie, i czekałem. Kiedy wrócił, podniosłem ją do ust i zacząłem grać.
Po raz pierwszy od dawna w powietrze popłynęły inne dźwięki niż pieśń dla Pani. Zagrałem śpiewkę o koźle, który pokochał klacz.
Benkej stanął osłupiały w progu, upuszczając kosz, z którego posypały się warzywa, i patrzył na mnie.
– Benkei Habzagał – powiedziałem po kireneńsku ostrym głosem dowódcy. – Donkatsu, askaro! Tańcz, żołnierzu!
Stał z otwartymi ustami i nic nie mówił.
– Tańcz! – wrzasnąłem i wstałem, grając dalej.
Nie zdążył uskoczyć, kiedy kopnąłem go w nogę, a potem w drugą. Potem tupnąłem w podłogę, ledwo zdążył zabrać stopę.
– Nie wolno… Gwałtowność… – jęknął, kiedy tupnąłem ponownie.
– Tańcz! – wrzasnąłem znowu i pchnąłem Benkeja kolejnym kopniakiem.
Po kilku razach zasłonił się ramieniem i uderzył mnie podstawą dłoni w podbródek. Uchyliłem się cudem, bo wbiłby mi flet w gardło, a on stał i z osłupieniem patrzył na swoją dłoń ułożoną w „wolą szczękę”.
– Tańcz! – ryknąłem po raz czwarty i podciąłem go zamaszystym kopnięciem, zmuszając, by podskoczył.
A potem skoczyliśmy sobie do gardeł. Wytrącił mi fujarkę, ja kopnąłem go pod kolano, ale cofnął nogę i dźgnął mnie brzegiem dłoni w gardło, ledwie zdążyłem zablokować jego nadgarstek i uderzyć go łokciem w skroń. Uchylił się i rzucił mnie przez biodro, prosto w stojak z kijów, na którym suszyły się miski. Potoczyłem się, rozrzucając nasz nędzny dobytek, i podciąłem Benkeja kopnięciem.
Długo tarzaliśmy się, roznosząc prymitywną chatkę w drzazgi, aż w końcu opadliśmy z sił. On wykręcał mi rękę, ja drugą trzymałem go za gardło i obaj charczeliśmy.
– Tohimonie… – wyrzęził.
– Benkeju Hebzagał, tropicielu – wydyszałem – wychodzimy stąd. Masz małą wodną miarę na zabranie swoich rzeczy. Widziałem ogień na niebie. Wskazywał na wybrzeże. Widziałem we śnie cesarza. Dosyć tego. Wychodzimy z doliny.
Wyszedłem na zewnątrz, usiadłem i czekałem. Dziewczyna o nogach sarny upuściła na mój widok wiadro i zaczęła krzyczeć, a potem uciekła, sadząc długimi susami.
Benkej wynurzył się z chaty. Powyrywał drobne pióra z ramion i teraz z ranek sączyła mu się krew, ale doprowadził się do porządku tak, jak to tylko było możliwe.
Ruszyliśmy.
Pomiędzy chatami, przez sad, którego gałęzie uginały się od dojrzewających owoców. Pracujące w polu i snujące się po wsi istoty stawały i patrzyły na nas ze zdumieniem. A my maszerowaliśmy w stronę wieży.
– Znów zbłądzimy i znów trafimy w to samo miejsce – rzucił Benkej. – Próbowaliśmy już wiele razy.
– Teraz wiem już, co zrobić – odparłem. – Powiedziały mi to sny Pani Bolesnej.
Nie wiem, dlaczego sądziłem, że tym razem nam się uda. Po prostu to czułem.
Zrozumiałem, z czym mam do czynienia. W gruncie rzeczy cała dolina była zwyczajnym uroczyskiem. Rządziła nim Czyniąca, która mogła być bardzo niebezpieczna, ale ta Czyniąca nie wiedziała, co robi. Znajdowała się w dziwnym stanie ni to snu, ni to obłędu i bardzo wiele z tego, co tu się działo, było po prostu majakami, które przywróciła do życia. Nie napędzała ich skoncentrowana wola Czyniącej ani potężna, drapieżna siła, taka jak wola zemsty tego, kto umiera na uroczysku. Kierowała nimi senna, szalona myśl, która raz była tu, raz tam. Mimo to dzikie dzieci mogły być niebezpieczne, tak jak niebezpieczny może być jad nawet martwej skorpenicy.
Ścieżka wiła się, jakby chciała nas odpędzić od wieży, krzaki splatały nam na drodze gałęzie, a wtedy graliśmy pieśń, a ja cały czas myślałem o wieży i prowadzącej do niej prostej drodze. Uporczywie, jakbym siłował się ze strachem Pani i jej koszmarem. I myślę, że byłem silniejszy, bo nie spałem już.
Benkej natomiast bladł i ręce mu się trzęsły, widziałem, jak się rozgląda, strzelając nerwowo oczami na wszystkie strony.
– Graj – powiedziałem mu. – Myśl tylko o piszczałce i dźwiękach. O niczym innym.
Wieża wznosiła się na polanie kłębowiskiem splątanych konarów grubych jak beczki, które wystrzeliły ze spękanej ziemi, tworząc ściany, strzeliste wieżyczki, schody i balustrady, oplecione kwitnącym czerwono bluszczem o kolczastych łodygach i liściach. Wszędzie unosił się słodki, duszący zapach.
Ominęliśmy wieżę i weszliśmy wprost za nią w gąszcz. Wszędzie wokół widziałem dzikie dzieci, jak skaczą po gałęziach, przefruwają pomiędzy drzewami, słyszałem, jak te duże, podobne do zwierząt, o złych, świecących oczach, przeciskają się przez krzewy, ale ich szepty i nawoływania nie znaczyły dla mnie już więcej niż świergot ptaków. Przywykłem do nich.
Benkej grał, a ja myślałem o ścieżce prowadzącej na zbocze przez łąkę i coraz niższe iglaste krzewy, potem coraz wyżej i bardziej stromo, wśród skał. Myślałem o tym uparcie, przedzierając się przez las, jakbym usiłował stworzyć tę ścieżkę samą myślą, jakbym sam był Czyniącym.
I w końcu krzaki ustąpiły, a my wyszliśmy na górską łąkę pokrytą krótką trawą i ziołami i wspinaliśmy się coraz wyżej. Benkej wciąż grał, lecz musiał przystawać, żeby się wysapać i złapać oddech. Dzikie dzieci wychodziły za nami z lasu, ale jakby niechętnie i im wyżej wchodziliśmy, tym więcej z nich zostawało z tyłu.
A potem ujrzeliśmy jaskinię. Wąskie czarne pęknięcie w pionowej jasnoszarej skale wpychającej się w zbocze. Przed samą pieczarą widziałem prawie płaską półkę zasypaną białym żwirem i głazami o dziwacznych kształtach. Cuchnęło stamtąd i dobiegało odległe pluskanie wody.
Benkej przestał grać, opuścił ręce i patrzył na jaskinię jak wryty.
– Nie możemy tam wejść – powiedział spokojnie. -
Tam mieszka zło.
– Zło i obłęd mieszkają w tej dolinie. Tu, gdzie rządzą szalone majaki, ludzi zmienia się w wykastrowane bestie, a wrzody i gnijące ciało przykrywa się kwiatami. Tu zmarłych rzuca się na kompost, Benkeju, a potem nawozi nimi pola. To w wieży mieszka potwór, Benkeju, a nie w tej jaskini. Czujesz podmuch? To jest przejście do normalnego świata. Dlatego tak się go boi.
Spojrzał na mnie.
– Jesteśmy tropicielami, Benkeju – przypomniałem mu. – Jesteśmy askari armii Kirenenu, pamiętasz? Pamiętasz, żołnierzu?!
– Mossu kando – odpowiedział.
Podałem mu koniec kija szpiega. Patrzył na niego przez chwilę z wahaniem, a potem wyciągnął drżącą dłoń, przekręcił rękojeść i uwolnił miecz.
Weszliśmy na skalną półkę pomiędzy białe kamienie i żwir i zobaczyliśmy, że stoimy na hałdzie kości. Drobnych kości palców, większych kawałków miednicy i krągłych, potłuczonych czaszek.
– To szczątki tych, których dopadły dzikie dzieci – zawyrokowałem. – Może tych, co tu mieszkali przedtem i zginęli w bitwie. Coś, o czym ona nie chce myśleć ani pamiętać. Nie zatrzyma nas kilka starych kości. Chodź. Zobaczymy więcej jej koszmarów, a potem przejdziemy na drugą stronę.
Wejście do jaskini było wąskie i wilgotne. Wcisnęliśmy się w ciemność, lodowaty powiew pachnący pleśnią i trochę jakby siarką, skrzesałem ogień, podpaliłem pochodnie i ruszyliśmy.
Najpierw usłyszałem szepty. Inne niż szepty dzikich dzieci w zaroślach. To były głosy złożone z plusku kropel i echa. Głosy, które wołały.
„Passionario…” – dobiegło do mnie. „Znowu zabawiasz się ze sobą, Passionario?”, „Każdy cię skrzywdzi, Passionario, każdy z nich. Każdy rozerwie cię i rozepcha, będziesz krwawić, Passionario”, „Odbiorą ci twoje ja, Passionario”, „Znowu chcesz się sparzyć? Chcesz znowu płakać?”
„Znowu będziesz sama, Passionario. Będziesz krwawić w ciemnościach…”
„Zawsze sama, Passionario, znów będzie tak jak zawsze, kiedy nie słuchasz, Passionario…”
– Słyszałeś to? – spytał Benkej gdzieś za mną. Odgłos naszych kroków na kamieniach odbijał się od stropu, w oddali z ostrym dźwiękiem padały krople.
– To ułuda – odparłem. – To samo co jej sny, które nękały nas co noc.
Szliśmy dalej w migotliwym mroku, wśród dziwacznych kształtów powstałych z wilgotnej skały, jak sinoróżowe naroślą, kapania wody i skaczącego wszędzie echa.Nasze pochodnie syczały, płomień łopotał, a my brnęliśmy naprzód.
– Jak na ułudę – powiedział Benkej – śmierdzi całkiem prawdziwie.
W powietrzu istotnie unosił się ciężki smród, jakby kozła i brudnego ciała, a trochę jak stęchłego twarogu.
– To Czyniąca – odparłem. – Jej majaki śmierdzą, potrafią zranić i mają swój ciężar.
Zrobiliśmy jeszcze kilka kroków i nagle napierający ciasno korytarz ustąpił, a my patrzyliśmy do wnętrza dużej pieczary, której całe dno wypełniało cielsko olbrzymiego węża, zwiniętego w kłębek jak zwoje liny. Było grube niczym pień, trzeba by ze dwóch mężów, żeby je objąć, choć nie wiem, kto przy zdrowych zmysłach chciałby to robić.
Wąż uniósł ogromny obły łeb bez oczu, pionowa paszcza rozsunęła się i ukazał się oślizgły czerwony język, który zatrzepotał w powietrzu.
„Pachniesz inaczej, Passionario… Ale nareszcie przyszłaś?” – rozległo się pod stropem.
– Ślepy wąż – wyszeptał Benkej. – Nie będzie za łatwo. To chyba w ogóle nie jest najlepszy dzień.
Wąż uniósł się wysoko nad podłogę jaskini, za łbem nastroszył się kolczasty kaptur. Staliśmy na wąskiej półce przy wejściu. Benkej uniósł dłoń i pokazał „w obie strony”. Rozbiegliśmy się, on uniósł miecz, ja uwolniłem ostrze włóczni. Półka po mojej stronie skończyła się, dalej był las spiczastych tworów i spory głaz, a potem szczelina w skale. Rzuciłem tam pochodnię, zahuczała w powietrzu i potoczyła się po skale, sypiąc iskrami, ale nie zgasła.
Posłałem za nią włócznię i skoczyłem, niewiele myśląc, nad dziesiątkami sterczących w górę skalnych kolców, wiedząc, że jeśli zawaham się choćby na moment, nigdy tego nie uczynię.
Spadłem na głaz, poślizgnąłem się i przetoczyłem po nim, a wąż zwinął się błyskawicznym ruchem w moją stronę i uniósł cielsko.
„Nareszcie…” – zasyczał. „Nie możesz wiecznie uciekać, Passionario”.
Oślizgły język grubości mojej dłoni znów wysunął się z paszczy, a potem pękł na dwoje, ukazując żółtawe żądło jak ostrze sztyletu. Łeb odchylił się do tyłu na wygiętej szyi, a ja namacałem swoją włócznię, wiedząc, że nie zdążę jej nadstawić.
I w tym momencie spadł na mnie dźwięk fletu. Potężny w tej komorze, jakby grał olbrzym, plujący rozdzierającymi dźwiękami kołysanki dla Bolesnej Pani. Wąż zwinął się w miejscu i rzucił w stronę, skąd dochodziła muzyka. Benkej, wciąż grając, wskoczył w szczelinę w skale, z której przyszliśmy. Łeb potwora dźgnął w otwór korytarza, dookoła posypały się kawałki skały i wciąż było słychać muzykę. Ślepy wąż cofnął się i znów uderzył, a za każdym razem sypały się odłamki i łeb głębiej wbijał się w otwór, aż wniknął weń i zaczął się wsuwać w korytarz, skąd nadal dochodziły dźwięki fletu Benkeja.
Łeb i kawał cielska przepychały się w głąb korytarza, ale reszta nadal leżała w oślizgłych zwojach na dnie jaskini, poruszając się i wijąc. Zrobiłem jedyne, co mogłem – uniosłem włócznię i wbiłem w sunący obok mnie jak burta łodzi wypukły bok. Ruch cielska omal wyrwał mi włócznię z dłoni, ale ostrze pruło grubą skórę i uginające się jak macka kałamarnicy ciało. Słyszałem przeraźliwy ryk z głębi korytarza, lecz potwór nie mógł zawrócić w ciasnocie, a jedynie sunąć naprzód, prując się na dwoje o moją włócznię. Wciąż z głębi słyszałem dźwięk fletu, a potem wołanie Benkeja: „Wróć po mnie, tohimonie!” – zupełnie wyraźnie, jakby znajdował się tuż za ścianą, a jego głos wibrował jeszcze długo pod stropem.
Cielsko węża wsuwało się w szczelinę coraz szybciej, bryzgając krwią z ciągnącej się za ostrzem rany, aż do zwężającego się końca, który nie schował się już w korytarzu, tylko zwisł bezwładnie, stercząc na dobre osiem łokci, i nie poruszał się. I zdawało mi się, kiedy wchodziłem w następny korytarz, że cały czas słyszę przeklętą kołysankę:
porque te vas… porąue te vas…
porque te vas…
Brnąłem przez wijące się korytarze i znów słyszałem szepty, ale odpowiadałem im przekleństwami. Kierowałem się podmuchem powietrza i łopotaniem płomieni mojej pochodni, a po jakimś czasie znów trafiłem do pieczary, w której stała czarna woda, a za ścianą pluskał strumień. Wydawało mi się, że to musi oznaczać, że zaraz wypływa na powierzchnię, choć to nie była prawda, bo strumienie równie dobrze mogą płynąć głęboko pod ziemią i wcale nie musi im się spieszyć do świata pod gwiazdami i niebem.
Wybierałem drogę, z której dmuchało chłodnym powietrzem, i parłem naprzód.
Trwało to bardzo długo. Kiedy idzie się w nieznane, w ciemnościach, a co gorsza, pod ziemią, wszystko trwa bardzo długo.
Potem jednak dotarłem do komory, z której nie widziałem żadnego wyjścia, za to znów usłyszałem syczące szepty, inne jednak niż głos ślepego węża. Coś białego poruszało się w załomach skały, przemykało stamtąd, gdzie padał blask pochodni, i chowało się w cieniu. Ja jednak wciąż słyszałem w głowie głos fujarki, na której grał mój ostatni towarzysz, i przepełniał mnie gniew. Złożyłem włócznię na pół i jednym ruchem schowałem ją wzdłuż kosza podróżnego, a potem wyjąłem nóż tropiciela i przełożyłem do lewej ręki pochodnię. W pieczarze było za mało miejsca, by posługiwać się włócznią.
Nie bałem się, a jednak widząc nagle mżącą lekkim blaskiem wzdętą białą głowę bez oczu, przejrzystą jak ciało morskiego stwora i szczerzącą na mnie lśniące niczym stal zęby, wrzasnąłem i odskoczyłem. Pojawiały się zewsząd, sycząc: „Bałaś się bólu, Passionario?”, „Czekaliśmy na ciebie tak długo…” „Zabiłaś nas, Passionario…” Miały wydęte tułowia, krótkie, pokręcone kończyny i wielkie głowy, szczerzące te żelazne zęby jak zrobione przez kowala, poruszały się, jakby pływały w powietrzu w chmurach jakichś różowych drobinek.
Trwało to mgnienie oka, a potem moja wściekłość wybuchła. Pamiętam wrzask, przeraźliwy pisk roiho i cięcia mojego noża oraz huk płomienia pochodni. Ciąłem, kopałem i dźgałem, wpadłem w taką furię, że wbiłem się w ciasne przejście za ostatnim zawodzącym potworem, dosłownie w szczelinę. A potem wypadłem po drugiej stronie na skały, na dno kolejnej pieczary, i nie miałem już pochodni. Leżałem tak w przeraźliwych ciemnościach, czując zimno, i nie mogłem się poruszyćze zmęczenia. Upiory znikły, słyszałem tylko szmer płynącej wody. Spróbowałem namacać w nieprzeniknionej czerni pochodnię i poczułem, że sunę dłonią po warstwie jakichś wilgotnych porostów albo może mchu, takiego, jaki może rosnąć w jaskiniach. Nie znalazłem pochodni, ale zobaczyłem, że w upiornej ciemności jaskini coś migoce, jakieś punkciki, jakby iskry, może robaczki lub świecące grzyby, jakie ponoć zdarzają się głęboko pod ziemią. Wiedziałem, że jeśli nie znajdę pochodni, czeka mnie tu śmierć. Po chwili znów poczułem podmuch zimnego powietrza, nagle spłynęło na mnie sine światło i na stropie jaskini zobaczyłem dwa gorejące okręgi jak lśniące miedziaki. A potem usłyszałem dalekie szczekanie psa. I pojąłem wreszcie, że patrzę na księżyce, jest noc, a ja wyszedłem z jaskini i leżę na wilgotnym mchu wśród kamieni.
Nie spałem tamtej nocy, tylko siedziałem, patrzyłem przed siebie i czekałem, aż wzejdzie słońce. A kiedy wreszcie wzeszło, mogłem zobaczyć zbocze góry, las i wijącą się spokojnie wśród wzgórz rzekę. Po raz pierw szy od dawna ujrzałem czysty poranek, z błękitnym nie bem i złotym słońcem, widziałem też, że wzdłuż rzeki prowadzi trakt, a daleko za wzgórzami, ledwie widocz ne, migoce morze jak podróżne lustro z polerowanej stali.
Zabrałem swoje rzeczy i ruszyłem w dół, czując się dziwnie, bo wprawdzie uwolniłem się i mogłem podą żyć ku przeznaczeniu, ale co krok przypominałem sobie Benkeja i obiecywałem mu, że wrócę do przeklętej doliny choć na samą myśl cierpły mi plecy.
Sama droga okazała się tak zwyczajna, że nie przypuszczałem, że w kraju zwanym Wybrzeżem Żagli coś podobnego jest w ogóle możliwe.
Jeszcze tego samego dnia po południu minął mnie dwukołowy wózek, na którym siedział jednooki karzeł w szerokim kapeluszu. Najpierw zaproponował mi, żebym kupił od niego czyniące przedmioty, którymi handlował.
Powiedziałem mu, wciąż idąc i w każdej chwili gotów uwolnić ostrze włóczni, że widziałem już niejedno i że trzymam się od Czyniących oraz uroczysk jak najdalej. Wózek jednak nadal skrzypiał obok mnie, a starzec spytał, czy nie mam w takim razie jakichś czyniących rzeczy na sprzedaż. Odparłem, że odpowiedź będzie taka sama i żeby lepiej jechał w swoją drogę.
Wtedy zaproponował mi miejsce na koźle, bo powiedział, że sprzykrzyła mu się samotna wędrówka i chętnie podróżowałby dalej w towarzystwie cudzoziemca, który jest mężem rozsądnym, stroniącym od rzeczy będących zakałą tego świata. Spytałem więc, dlaczego sam je sprzedaje, a on odparł, że po to, by się ich pozbyć.
Wsiadłem więc na jego wózek, który potoczył się traktem z biegiem rzeki.
Mąż ów przedstawił się jako Cień Kruka czy coś podobnego i dzielił ze mną posiłek, a ja miałem wrażenie, że na świecie nie istnieje nic lepszego od wędzonki, sera i świeżego chleba.
Po raz pierwszy od bardzo dawna spałem głęboko i nie śniły mi się żadne koszmary.
Następnego dnia jednak obudziłem się, kiedy słońce stało już wysoko, leżąc na derce przy wygasłym ognisku, a wózka i starca nie było ani śladu. Natychmiast przetrząsnąłem wszystkie rzeczy, jakie miałem w koszu i za pazuchą, ale okazało się, że niczego mi nie ukradł. Znalazłem natomiast czysty gałgan, w który zawinięte było kowcze jelito wypchane siekanym w kawałki wędzonym i suszonym mięsem, tak jak mieli w zwyczaju szykować prowiant w podróż ludzie Wybrzeża, bochenek chleba oraz cebulę. Pojąłem więc, że na tym świecie zdarza się spotykać też ludzi zacnych, nieinteresujących się uroczyskami ani niepragnących obrabować, zniewolić lub zabić każdego, kogo widzą. Zwykłych ludzi, którzy jedzą ser, podróżują na wózkach zaprzężonych w onagery, handlują i nie mają nic wspólnego z imionami bogów.
Rozdmuchałem żar, a potem zjadłem śniadanie, patrząc na rzekę i starając się nie myśleć o niczym, a zwłaszcza o Benkeju. A także o Snopie oraz N’Dele.
Wątpiłem, czy jeszcze ich spotkam, myślałem za to o ognistej strzale, która przecięła niebo, tak jak zapowiadały moje wizje, i po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że może to moje przeznaczenie jednak gdzieś istnieje.
Skończyłem jeść, to, co zostało, spakowałem do kosza i usłyszałem skrzyp wioseł. Pomyślałem zrozpaczony, że jak na Nosiciela Losu mam wyjątkowe kłopoty ze zrobieniem choćby kilku kroków, by nie wpakować się w kolejną kabałę.
Łódź pojawiła się zza zakrętu rzeki, była długa, ze złożonym masztem i poruszała się dzięki rzędom wioseł z burt, ale nie wyglądała jak galera. Mąż stojący na dziobie, z cebulą w jednym ręku i rogiem w drugim, krzyknął coś i wiosła stanęły, a łódź sunęła z prądem. Zauważyłem, że nikt na pokładzie nie dzierży pletni, ale i tak kostki mojej dłoni ściskającej kij szpiega zbielały.
– Hej, chłopcze! – krzyknął mężczyzna. – Płyniemy do ujścia! Nie nająłbyś się do wiosła za pół marki miedzią? Lekka robota, płyniemy z biegiem rzeki.
– Całą markę – zawołałem. – Albo pół i jedzenie do miski.
– Pół i jedzenie – odkrzyknął.
I w taki sposób, nareszcie banalnie i bez przygód, dotarłem na brzeg morza, a potem jeszcze dalej, choć to także nie jest cała historia.
Neid ją zwano, gdy w dom wchodziła wieszczka mądra, różdżce moc dawała, czarowała wszędy zmysłów obłąkanie, złym niewiastom – rozkosz i radość.(„Vóluspd – „Wieszczba „Wolwy)
Rozdział 9. Śpiąca królewna
Gród nie jest wielki, więc i Kawerny nie tak trudno znaleźć. Raz pytamy o drogę, potem przemierzamy kręte uliczki i schody, w końcu docieramy pod spory barbakan zwany wieżą bramną. Kute brony są uniesione i można przechodzić swobodnie, nie ma nawet straży, tyle że nad portalem bramy siedzą dwa żelazne gargulce podobne do smoków, które lustrują przechodniów ślepiami, w których drzemie rubinowy blask, i od czasu do czasu prychają płomieniem. Wiercą się na swoich gzymsach, czasem trzepią skrzydłami i to wystarczy, żeby zrobić wrażenie, ale podejrzewam, że to dekoracja.
Kawerny znajdują się na najniższym poziomie grodu, przytulone do muru zaporowego nad rybackim portem i do skalnej ściany wyrzeźbionej w portale, łuki i kolumnady, niczym Petra. Ciemne otwory prowadzą w głąb góry, pewnie to są słynne kawerny, od których dzielnica wzięła nazwę. Być może chodzi o jakieś składy w piecza rach, może systemy cystern. Dzielnica nie jest wielka, to podłużny plac i plątanina zaułków wokół. Budowle nie są ani gorsze, ani mniej pieczołowicie zbudowane niż gdzie indziej, może tylko nieco niższe, mało która kamieniczka ma więcej niż dwa piętra, a jednak unosi się tu specyficzna atmosfera getta. Może dlatego, że jest tłoczno, o wiele bardziej niż w pozostałych częściach miasta. Mimo mroku i sypiącego drobnego śniegu w podcieniach sporo straganów i ludzi. Może nie od razu tłum, ale blisko. Mieszkańcy są bardzo różnorodni. Część to po prostu cudzoziemcy – wyróżniają się wzrostem, niecodziennymi strojami i wieloma odcieniami skóry, ale część to istoty zmienione w dziwaczne stwory, które trudno uznać za gatunek ludzki. Widywałem na tej planecie już niejedno, ale takie nagromadzenie dziwolągów w jednym miejscu sprawia, że trudno patrzeć bez bólu. Są mutacje, które były najwyraźniej celowe i chyba niezupełnie się udały, oraz całkiem przypadkowe, wyglądające jak ślady schorzeń albo cudacznych krzyżówek ludzi i roślin, owadów lub morskich stworów.
Oto karzeł prowadzi na smyczy bardzo wysoką nagą dziewczynę porośniętą płowym futrem w czarne, zygzakowate pręgi, z ostrymi uszami pantery, wijącym się ogonem i szponami jak sztylety. Dziewczyna ma pałające złotem kocie oko, ale tylko jedno, bo drugie pokrywa bielmo, sześcioro piersi, coraz mniejszych, patrząc w stronę podbrzusza, i garnitur ostrych zębów, które szczerzy co chwilę. Mijają siedzącego, okutanego podartym, wyleniałym futrem osobnika, który wygląda jak kawałek rafy koralowej, jakby porastały go całe kolonie morskich skorupiaków, w tłumie miga mi łysy mężczyzna, któremu z półkożuszka wyrastają cztery ręce. Górna para jest umięśniona i potężna, dolna chuderlawa i pokręcona. Dziewczęta okryte wzorzystą, pokrytą drobną łuską skórą, wyglądające jak człekokształtne węże dusiciele, stoją grupką pod jakąś oświetloną tawerną i zaczepiają przechodniów niczym dziwki, i być może tym właśnie są.
Unosi się nad tym atmosfera tymczasowości i biedy skrzyżowana z klimatem wschodniego bazaru. Towary wykładane na płachtach albo wprost na udeptanym śniegu są ubogie i często własnej roboty. Jakieś chodaki i kierpce o najróżniejszych kształtach, jakieś elementy przyodziewku, jakieś graty.
Mury pstrzą napisy w różnych językach i alfabetach, na gotyckich konstrukcjach brakuje utrąconych czołganek lub pinakli, zdarzają się okna, w których stłuczono kryształowe szyby i zastąpiono je rybią błoną albo parcianą szmatą z worka. Na ulicy w śniegu walają się odpadki. A mimo to Kawerny wydają się bardziej żywe niż pozostałe części miasta.
Przeciskamy się przez tłum, w końcu lądujemy w jakiejś tawernie. Jest tłoczno i hałaśliwie, jednak znajdujemy miejsce z brzegu jakiejś ławy. Piwo jest tu inne, jakby egzotyczne w smaku i pachnie piernikiem, a podają je w naczyniach podobnych do tykwy. W kącie dostrzegam grupkę ludzi palących jedną faję wyglądającą jak drewniana rura, w środku coś bulgoce, ale dym jest tak nafaszerowany alkaloidami, że można by go kroić i sprzedawać w zaułkach Bogoty. Nawet ich nie zaczepiam. Po pierwsze, nie tego szukam, po drugie, mają nieprzytomne, rozmazane twarze i nie da się z nimi dogadać.
– Nie znajdziemy go tak łatwo – powiada Grunaldi. – Tymczasem on może znaleźć nas i wcale mi się to nie podoba.
– Wiem – wyjaśniam. – Nie chodzi mi tylko o Szkarłata. Coś mi mówi, że w takim miejscu najwięcej się można dowiedzieć.
Rzeczywiście dość szybko ktoś się do nas dosiada, ale zwykle są to ludzie, którzy chcą coś sprzedać, kupić lub zamienić. Najczęściej coś z naszych ubrań, przy czym szalonym powodzeniem cieszy się płaszcz Warfnira, który ktoś chce wymienić a to na kapotę z połyskliwego futra kojarzącego się z morskim ssakiem, a to na okrycie wyglądające jak bezkształtna sterta martwych szczurów, z łapkami i płaskimi woreczkami wypatroszonych łbów. Oferty zostają odrzucone. Osobnik o dziwacznie zniekształconej twarzy przywodzącej na myśl krokodyla oferuje nam tani nocleg, jakiś przyzwoicie ubrany jegomość z krótką siwą brodą i włosami ściągniętymi srebrną opaską, pijany jak szpadel, przeprasza nas stukrotnie, po czym błaga, żebyśmy pozwolili popatrzeć mu w oczy Sylfany, bo są „jak gwiazdeczki”. Jegomość jest sympatyczny, więc zgoda zostaje udzielona, jednak nie dowiadujemy się od niego nic na żaden istotny temat, za to wiele o tym, jaka piękna jest nasza wojowniczka i jakimi jesteśmy szczęściarzami. Po osiemdziesiątym zapewnieniu, że jej oczy są jak gwiazdeczki, zmieniamy w końcu lokal.
Zachodzimy do kolejnych tawern, snujemy się po ulicach. Gna mnie nieokreślony instynkt. Czegoś szukam i mam przeczucie, że znajduje się blisko. Jakiś ślad, może punkt zwrotny? Wydaje mi się, że nie chodzi o Szkarłata. Jest tylko męcząca, nieokreślona intuicja, wrażenie, że coś ważnego mijam o krok. Uczucie jest tak intensywne, że trzęsą mi się ręce, nie mogę usiedzieć na miejscu, tylko wałęsam się i zaglądam w rozmaite kąty.
Coś jest nie tak i wydaje mi się, że mam to przed twarzą.
Tylko że niczego nie widzę.
W którejś tawernie dosiada się do nas jakiś wielki osobnik, kolejny uciekinier z wyspy doktora Moreau. Z łysej czaszki wystają mu jakieś naroślą niczym rekinie płetwy, ułożone rzędami jak zęby piły, co nadaje mu smoczy wygląd, jedną rękę ma skurczoną i podobną do małpiej, ale z monstrualnymi szponami jak brzytwy, trzyma ją przy piersi i okrywa połą płaszcza; gdy rozchyla usta, widać wielkie kły, których nie powstydziłby się pawian.
Kaleczą mu wargi i język, mówi przez to trochę niewyraźnie i do tego sepleni.
– To wy jesteście ci Czyniący, którzy bili się z naszymi w porcie, omal zabili mistrza Fjollsfinna, a potem nagle zostali przyjaciółmi? Wszyscy o tym gadają.
– To my – odpowiada sucho Warfnir.
– Ja jestem Platan. Miałem zostać Bratem Drzewa, ale okazało się, że jestem niegodny, Ogród mnie okaleczył i odrzucił… Ja rozumiem… Jestem cierpliwy… Czekam, aż mistrz Fjollsfinn wynajdzie lekarstwo. Lecz musicie mu to ode mnie powiedzieć! Musicie mu powiedzieć, że ja, Platan, nie boję się i błagam go o jeszcze jedną szansę. Muszę wejść jeszcze raz do Ogrodu. Muszę go zobaczyć. I powiedzcie jeszcze Fjollsfinnowi, że źle zaczyna się dziać tu, w Kawernach. Pojawiają się dziwni ludzie, którzy opowiadają w karczmach o amitrajskiej bogini albo0 królu Węży. Odrzuceni Przez Lodowe Drzewo zaczynają się burzyć, nie chcą czekać na lekarstwo. Napadają na ludzi, są szaleni. Fjollsfinn dał im dom w Kawernach i chce znaleźć dla nich lekarstwo, ale oni chcą być potworami. Dlatego mówią, że pójdą do króla Węży, bo on przyjmuje każdego i pozwala każdemu być jak zwierzę. Mówią, że jak Ogród zrobił z nich bestie, to oni będą teraz tak żyć. Powiedzcie Fjollsfinnowi. Ja, Platan, nie chcę być jak bestia. Zostałem odmieńcem, ale dalej chcę służyć Ogrodowi. Powiedzcie mu.
– Powiemy – odpowiadam. – Powiemy na pewno. Platanie, gdzie można spotkać Odrzuconych Przez Drzewo?
– Nie chodźcie tam! To tam, gdzie mieszkamy, na ulicy Bednarzy i przy Czatowni. Mają swoje tawerny, ale nawet do nich nie wchodźcie. Tam nawet strażnicy się nie zapuszczają.
– Nazywam się Ulf Nitjsefni. Mieszkam w mieście na górze, bo jestem gościem Fjollsfinna, i pomówię z nim o tobie. Ale chcę, żebyś się wywiedział, kto rozpowiada o królu Węży i o tej jakiejś bogini. Zapamiętaj nas, jak tu siedzimy. Od jutra codziennie któreś z nas, kiedy uderzy sześć dzwonów, będzie siedziało w tawernie „U Śledzia”, pierwszej w Kawernach za wieżą bramną, na ulicy, którą zwą Bławatną. Przyjdź, to dostaniesz siekańca, i powiedz, jeśli się czegoś dowiesz. Teraz dam ci markę srebrem. Wypatrz, kto podburza ludzi, jak wygląda i gdzie bywa. A szczególnie wypatruj niewysokiego Amitraja… – Tu opisuję Szkarłata najlepiej jak umiem, licząc na natychmiastową reakcję, ale oczy Płatana zostają niczym błękitne karbunkuły: bez wyrazu, za to patrzące z uwagą.
Wydaje mi się, że widzę na jego upiornej twarzy chimery cień nadziei.
Niedługo potem wychodzimy. Niby dowiedziałem się tego, co chciałem, ale wciąż mnie nosi. Głęboki niepokój i nieokreślone przeczucie. Może po prostu nabawiłem się nerwicy?
Kręcimy się po zaśnieżonych ulicach, ostrożnie myszkując na granicy zakazanego obszaru, gdzie mieszkają Odrzuceni Przez Drzewo.
– Tam go nie będzie – mówi Sylfana. – Jeśli tam mieszkają sami odmieńcy, to trudno byłoby mu się schować. Myślę, że raczej siedzi gdzieś między kupcami…
Ale ja staję jak wryty. Czuję, że kręgosłup zmienił mi się w słup lodu, ciarki przenikają całe moje ciało, jak przy uderzeniu hiperadrenaliny.
– Cicho! – wołam.
– Ale co…
– Wszyscy cicho! Ani słowa!
Zastygają z wyrazem zdumienia na twarzach, a ja nasłuchuję.
Gdzieś daleko ktoś nuci. Stłumionym głosem, lec czysto. Nuci coś, co kompletnie tu nie pasuje i wydaj mi się niepokojąco, dręcząco znajome.
Trwam tak przez chwilę z uniesioną ostrzegawczo ręką, ale nic już nie słychać.
– To gdzieś tam – rzucam i słyszę, że mam zmienio ny głos. – Biegiem!
Nie pytają o nic i puszczamy się galopem w plątanin pustawych uliczek w sąsiedztwie ulicy Bednarzy.
Przeskakujemy jakieś beczki i dwukołowy wóz opar ty o ścianę, zaglądamy w zaułki. Sięgam pod kurtę i po prawiam nóż. Słychać jakieś odległe wrzaski, tupot, ale nic więcej. Drażniąca melodia zanikła.
A potem nagle ponownie zastygam z uniesioną ręką, bo znów słyszę.
I rozpoznaję bez żadnych wątpliwości, z uczuciem, jakby moje serce wybuchło. „Nakarmić kruki”. Carlos Saura. Ballada z filmu. Stara hiszpańska piosenka. Ponadstuletnia, ale o życiu dłuższym niż sam film, nagrywana wielokrotnie w przeróżnych wersjach, nawet całkiem niedawno.
Piosenka.
Z Ziemi.
Znowu zrywam się do biegu, moi ludzie za mną. Wypadamy na obwodową ulicę ciągnącą się wokół muru zaporowego, zupełnie pustą. Okna są tu ciemne i martwe, tylko gdzieś z oddali dobiega głos śpiewający wyraźnie po hiszpańsku. W kółko to samo.
A potem tupot, trzask i krzyk.
I piosenka dobiegająca z mrocznego zaułka.
Wchodzimy tam w szyku – ja przodem, Warfnir i Grunaldi po bokach, Spalle i Sylfana z tyłu jako ubezpieczenie.
Słyszę, jak dobywają z cichym zgrzytem mieczy, a ja mam tylko nóż pod pachą. Mam trzy miecze, w tym mój doskonały Nordland, ale do miasta nie zabrałem żadnego. Lodowy Ogród uchodził za bezpieczne miejsce.
Zaułek kończy się ślepo niewielkim, kanciastym podwórkiem w kwadracie gotyckich murów. Widzę pokraczne plecy czterech zmutowanych Odrzuconych Przez Drzewo. Jeden z nich ma złożone anielskie skrzydła, drugi zad i nogi jelenia, trzeci zwija się niemrawo na ziemi, zaciskając dłonie na własnej szyi, krew tryska mu spomiędzy palców.
A pod ścianą dostrzegam chłopaka poniżej dwudziestki, niewątpliwie miejscowy, chudy i żylasty, o pociągłej twarzy i jaskraworudych włosach, ubrany w podniszczone spodnie i krótką kurtę, jakby lekko chińskie z wyglądu, trzyma dwumetrowy kij, może laskę podróżną. Stoi pochylony, na szeroko rozstawionych nogach. Pod jego stopami leży jakiś kask, podobny do hełmu tropikalnego. Chłopak stoi nieruchomo i czeka na jakiś ruch tamtych.
I śpiewa po hiszpańsku.
Trwa to wszystko ułamek sekundy, kiedy lustruję sytuację i wzywam Cyfral, która pojawia się w rozbłysku tęczowych iskier, irytująco kiczowata jak zawsze.
Odrzuceni usłyszeli ich kroki, odwrócili się momenta’ nie, patrząc groźnie spod zniekształconych łbów i wa cząc. Drakkainen uniósł pojednawczo ręce, Warfnir i Grunaldi podeszli bliżej jego boków. Spalle i Sylfana odwrócili się do wylotu uliczki z wyciągniętymi mieczami.
– Tylu was potrzeba przeciwko jednemu chłopakowi, Bracia Drzewa? Zostawcie dzieciaka.
– Nie służymy Drzewu – odparł jeleniowaty mutant. – To nie wasza sprawa. Chyba że spieszno wam zginąć.
Impas nie trwał nawet sekundy. Po prostu wszystko ruszyło, jakby ktoś zwolnił stop-klatkę.
Anioł rozłożył skrzydła, zasłaniając widok, i runął na Drakkainena, wystawiając przed siebie paskudne, zakrzywione ostrze podobne do egipskiego sierpa bojowego, dwaj inni skoczyli na Warfnira i Grunaldiego, szczęknęły miecze, chłopak machnął ze świstem swoim kijem, na końcu pojawiło się wąskie ostrze. Drakkainen wywinął się obrotem w prawo, puszczając sierp wzdłuż swojego ramienia, przechwycił nadgarstek anioła i obrócił się nagle w drugą stronę, zakładając mutantowi kotegaeshi. Stwór fiknął w powietrzu kozła i gruchnął o bruk, Drakkainen ciął go zdobytym sierpem i przeskoczył w stronę drugiego, o twarzy pokrytej kolcami. Grunaldi odbił szybkie cięcie na gardło, ale tak silne, że rzuciło go o ścianę.
Vuko przerzucił sierp do drugiej ręki, wyjął nóż i cisnął w przeciwnika Ostatniego Słowa, po czym uchylił się przed szerokim cięciem kolczastego, ciął go w ścięgno Achillesa, zwalając na ziemię, i w przelocie rozpruł mu bok klatki piersiowej. Warfnir przebił na wylot swojego przeciwnika, odepchnął go kopniakiem, uwalniając ostrze, po czym przerąbał mu ukośnie szyję i skoczył na tego, z którym wciąż borykał się Grunaldi.
Anioł tymczasem podkurczył nogi i wstał, pomagając sobie skrzydłami; powalony przez Warfnira również zebrał się w sobie i dźwignął do pionu, chwytając się ściany; kolczasty zaczął się gramolić, ignorując rozrąbane żebra, szeroką ranę w boku, z której sterczały strzępy płuca, i bezwładną stopę.
– Nie jest dobrze – oznajmił Vuko. – Pokaż mi pieśni.
– Nic nie ma – wyjąkała Cyfral przerażona. – Oni to mają w sobie! Zamknięte w organizmie.
– Zamknięte, co? Przeskanuj mi tę juchę!
– Jest! – pisnęła. – Nawet całkiem sporo.Drakkainen odwrócił się i odchylił do tyłu, unikając skośnego cięcia, po czym kopnięciem złamał kolczastemu kolano i ciął w nadgarstek po ścięgnach. A potem odrzucił sierp, przyklęknął i obiema dłońmi zagarnął parującą krew z kałuży oraz śnieg zmieniony w rudą breję.
– Perkele lamitaa! – wrzasnął i wyrzucił ręce w stronę przeciwnika, mając przed oczami cząsteczki wody, pękające wiązania i wysoce reaktywne błękitne atomy wodoru, łączące się w cząsteczki, w otoczeniu gazowego tlenu naładowanego energią.
Błysnęło, kolczasty runął na wznak z płonącą twarzą, z jego rany w boku zionął ogień. Drakkainen odwrócił się do pozostałych, a w każdej dłoni miał tańczący, trzaskający płomień.
– No dalej, pokrako – powiedział. – Make my day, punki.
Huknęło. Z jego dłoni trysnęły strugi ognia. Jeden z Odrzuconych zmienił się w pochodnię, miotając się po bruku i płonąc, anioł przetoczył się po ścianie, wydając z siebie przeraźliwy pisk i usiłując zgasić pożogę tryskającą z jego rany jak z dyszy silnika rakietowego. Bez skutku. Każda kropla jego krwi natychmiast wybuchała jak gazolina i zapalała następne.
Jeleniowaty wystartował w stronę wylotu uliczki jak bolid. Warfnir i Grunaldi równocześnie ustąpili mu z drogi i cięli po nogach, a następnie nadal równocześnie przebili klatkę piersiową i chwyciwszy za rogi, przywlekli Drakkainenowi i cisnęli u jego stóp. Pochylił się i zagarnął więcej śniegu z krwią.
– Żryj to! Kusipaa!
A potem odwrócił się, ciężko dysząc, i spojrzał na chłopaka, który nie odkładał swojego kija, tylko patrzył na nich z szeroko otwartymi oczami.
Vuko strzepnął błękitne płomyki z palców, wytarł dłonie czystym śniegiem i odzyskał swój nóż.
– Śpiewałeś, chłopcze. Hablas espańol, muchacho? Młodzieniec zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział
ani nie opuścił kija, który trzymał oburącz, swobodnie, samymi kciukami, z ostrzem schowanym do tyłu pod pachą. Przeskakiwał po nich wzrokiem, patrząc mniej więcej w połowie sylwetki.
– Skąd znasz tę piosenkę? – zapytał Vuko. A potem, wysiliwszy pamięć i umysł, zapytał raz jeszcze topornym amitrajskim.
– To modlitwa odpędzająca demony i usypiająca Bolesną Panią. Byłeś może w jej dolinie? – odpowiedział chłopak w tym samym języku.
– Źle mówię amitrajski – wydukał bardzo wyraźnie Drakkainen. – Umiesz mowie żeglarzy? Skąd znasz piosenka? Okropnie ważne.
Młodzieniec wyprostował się nieco i uniósł włócznię, bardzo powoli oparł ją pionowo na bruku i powtórzył to samo w języku Wybrzeża Żagli.
– Nie wiedziałem, że tak kochasz muzykę – wysapał Grunaldi, po czym zdjął swoją skórzaną czapeczkę i otarł spocone czoło.
– Chłopcze, kim jest ta Bolesna Pani? Widziałeś ją? Skinął głową.
– Raz widziałem. Co masz z nią wspólnego? Też jesteś Pieśniarzem? Spaliłeś Odrzuconych Przez Drzewo.
– Przybyłem zabrać ją do domu. Ją i kilku innych.
– Zabrać do domu? Gdzie?
– Daleko – odparł Drakkainen, nie wiedzieć czego z przekonaniem, że dzieje się coś niebywale doniosłego. – Do kraju, który jest bardzo daleko stąd. Tam, skąd pochodzą. Wiesz, gdzie ona jest? Potrafiłbyś mnie tam zaprowadzić?
Chłopak wypuścił kij, a potem osunął się po ścianie i zamarł tak w kucki.
– Spadłeś razem z gwiazdą? – zapytał z wysiłkiem. – Z ognistą gwiazdą lecącą z nieba pod koniec lata w zeszłym roku? Na wybrzeże?
Drakkainen przełknął ślinę.
– Tak. Spadłem z gwiazdą. Dlaczego płaczesz?
– Przebyłem bardzo daleką drogę, żeby się z tobą spotkać – rzucił głucho chłopak. – Wielu zginęło, żebym tu dotarł. Jestem Nosicielem Losu i myślę, że mam ci wiele do powiedzenia. Zależy od tego los nieprzeliczonej ilości ludzi. Tak, wiem, jak trafić do jej doliny, i zaprowadzę cię tam, ale najpierw musisz wysłuchać wszystkiego, co chcę powiedzieć, a to może być długa historia.
– Myślę, że mamy trochę czasu – rzekł Drakkainen ostrożnie. – Chodź z nami. Musisz wykąpać się, zjeść coś i ochłonąć. Tam, gdzie mieszkamy, jest bezpiecznie, a ty zamieszkasz tam razem z nami.
– Kto to jest? – zapytała Sylfana.
– Nie wiem. Ale zdaje się, że to, co wie ten chłopak, to są najważniejsze na świecie wieści. Idzie z nami i nawet włos nie może mu spaść z głowy, choćby rzucili się na nas wszyscy obłąkańcy w Kawernach.
– Długo tu mieszkam – odpowiedział chłopak i podniósł z ziemi swój kask. – I umiem przejść przez tę dzielnicę. Nie trzeba się o mnie martwić. Nazywam się Filar, syn Oszczepnika. Tu mówią na mnie Fyalar Kamienny Ogień.
– Trzeba. Jesteś cenny – odparł Drakkainen twardo.
– Tam, gdzie mieszkam, mam swoje rzeczy. Chcę je zabrać, potem chętnie pójdę z wami.
Weszli razem z nim do kamieniczki, gdzie w dość dużej, oświetlonej gazowymi lampami sali podzielonej przepierzeniami na mniejsze klitki Filar znalazł swoją, z plecioną matą na podłodze i ni to koszem, ni to plecakiem stojącym obok. Patrzyli w milczeniu, kiedy się pakował metodycznymi, oszczędnymi ruchami, tylko Sylfana pomogła mu, zwijając matę i zdejmując suszące się na sznurze ubranie. Ostatnią rzeczą, którą spakował, była żelazna kula wielkości dużej śliwki. Zawinął ją pieczołowicie i ułożył na wierzchu pod pokrywą.
Chłopak doskonale wie, co to jest wanna, kurki też nie sprawiają mu trudności. Spalle idzie na dół, do miejsca, które doprawdy trudno nazwać inaczej niż „recepcja”, i zamawia kolację. Przynoszą po półgodzinie, ale Filar nadal siedzi w łazience i słychać stamtąd plusk wody, zdaje się, że w Kawernach nie miał często dostępu do takich luksusów. Może należy też dodać, że ledwo uszedł z życiem, a takie doświadczenie z jakichś przyczyn pozostawia człowieka zmęczonym.
W końcu wychodzi, przebrany w zniszczoną, lecz czystą odzież, i siada przy stole, przynosząc własne sztućce. Ludzie Ognia używają jedynie noży, a jedzą zwykle palcami, chyba że mają do czynienia z zupą, wtedy sięgają po łyżki. Filar zaś ma specjalny nożyk z rozdwojonym końcem, którego używa z wielką wprawą jak widelca, oraz coś w rodzaju szerokiej pesety, którą posługuje się jak pałeczkami. Siedzimy wokół stołu, ja przepycham jakieś kęsy przez ściśnięte gardło i mam ochotę potrząsnąć chłopakiem i wydusić wszystko, co jest potrzebne, ale przecież obiecałem wysłuchać opowieści. W tym świecie opowieść to rzecz święta. Film, teatr i książka naraz. U nas historie nie budzą już takiej ekscytacji. Jesteśmy nimi przesiąknięci, przekarmieni i uodpornieni. Oddychamy nimi i mówimy.
Czekam zatem. Układ to układ. W hotelu Fjollsfinna gotują jednak dużo lepiej niż w tawernach.
Moi ludzie obserwują operacje Filara ze sztućcami jak występ iluzjonisty, Sylfana nagle przypomina sobie, że jest siostrą styrsmana, trzyma więc mięso koniuszkami palców, zaczyna zamykać usta podczas żucia, a do tego dyskretnie wyciera zatłuszczone dłonie w suknię. Pełen Wersal.
Dla zabicia czasu opowiadamy mu pokrótce, kim jesteśmy i co zamierzamy zrobić. Słucha uważnie i kiwa czasem głową. Wydaje się przedziwnie poważny jak na swój wiek, ma też wiele drobnych blizn i myślę, że przeszedł niejedno. Jest w nim coś szczególnego. To nie jest zwykły młodzik.
Filar ociera w końcu usta serwetką, prostuje się przy stole, a potem sięga za pazuchę i wyjmuje małą fajkę z główką z jakiegoś zielonkawego kamienia oraz płaskim ustnikiem, podobną do miniatury indiańskiego kalumetu. Kamienieję z wrażenia, patrząc, jak wyjmuje jeszcze woreczek z miękkiej skóry i rozsznurowuje.
Wyciągam swojego dublina i kładę na stole. Chłopak unosi lekko brwi i pyta, czy chcę jego bakhunu, a ja mam ochotę serdecznie go uściskać i rozumiem, że zetknęło nas przeznaczenie.
Wącham, rozcieram w palcach. Liście są szeroko cięte i jasne. Pachną trochę jak burley, ale są w tym i słodkie nuty arabskich tytoni do sziszy oraz jakiś korzenny, lepki dodatek. Zapalam bardzo ostrożnie odrobinę i na ustach pojawia mi się uśmiech. To nie jest dokładnie tytoń, pewnie, że nie, ale coś bardzo podobnego. Wystarczająco podobnego, żebym wiedział, że ta planeta nadaje się do zamieszkania.
Przynoszę chłopakowi płonącą drzazgę, którą odpalam w kominku. Filar opada na oparcie krzesła, pyka przez chwilę, wodząc po nas oczami, a potem zaczyna mówić.
Trwa to do późnej nocy, kiedy zmuszamy się, żeby położyć się spać, a zaraz po śniadaniu chłopak kontynuuje opowieść. Mówi składnie, starannie buduje zdania, więc staram się nie przerywać i nie zadawać pytań, przynajmniej dopóki nie skończy. Często brakuje mu słów w języku Wybrzeża, przechodzi wtedy na amitrajski, muszę pomagać i tłumaczyć, i trwa to długo, ale za to okazuje się, że moja pamięć zaczyna się odblokowywać i przypominam sobie coraz więcej słów.
Kiedy kończy na tym, jak wsiada na łódź, która miała wysadzić go u ujścia, tymczasem niezbyt brutalnie, ale jednak przemocą powiozła prosto do Lodowego Ogrodu, nie mogę usiedzieć w miejscu.Wszyscy idą odespać sesję, a ja siedzę przy stole i myślę. Mam bardzo dużo do przemyślenia. Sytuacja, która moim zdaniem do wczoraj była po prostu skomplikowana, teraz zmieniła się w piekielną chińską łamigłówkę. Teraz to konkurs rock and rolla na polu minowym. Myślę też o tym przedziwnym dzieciaku, który przez niespełna dwa lata zdążył być cesarzem – władcą świata, dowódcą, włóczęgą, niewolnikiem, robotnikiem portowym, kapłanem, szpiegiem, członkiem eskorty karawany i Bóg wie czym jeszcze. Który posługiwał się pięcioma imionami, dziesiątki razy próbowano go zabić na najróżniejsze sposoby, stawał przeciwko potworom, Czyniącym, zabójcom, wojownikom i wciąż żyje. A do tego jest prawowitym następcą tronu cesarskiego, co także może mieć znaczenie.
Kanarek znajduje Fjollsfinna w szklarni. Pod kryształowym dachem ciągną się rzędy jakichś sadzonek, król siedzi przy bazaltowym stole i ogląda z niesmakiem maleńką fioletową bulwę, którą trzyma w drewnianych szczypcach. Normalnie zainteresowałoby mnie, co robi, ale jednak nie dzisiaj. Znów zaczął zapuszczać siwą brodę, która zmienia go w jakiegoś surrealistycznego króla Leara.
– Freihoff” jest w Amitraju – powiadam bez ogródek. – Przejęła władzę nad największym imperium na kontynencie i prowadzi tam eksperymenty społeczne na skalę globalną. Mamy przeciw sobie również coś w rodzaju imperium Mongołów albo cesarstwa chińskiego, które stawia świat na głowie, a nie tylko van Dykena. Zlokalizowałem też Passionarię Callo. Jest stosunkowo niedaleko, w górach na południe od Pustkowi Trwogi, tylko że zwariowała. Pogrążyła się w czymś w rodzaju magicznej katatonii i kontroluje całą dolinę. Układ sił się troszeczkę zmienia, profesorze Fjollsfinn, i co byś nie mówił, obaj mamy problem.
– Amitraj jest za daleko – odpowiada trochę niepewnie. – Nie mogą tu dotrzeć.
– Twoi koledzy nie przejmują się takimi bzdurami jak to, co jest możliwe albo sensowne. Są bogami, nieprawdaż? Problem nie w tym, co zrobią, ale w tym, czego będą próbować. A jak ci się zdaje, czego? W tej sytuacji konfrontacja pomiędzy tymi dwojgiem jest nieunikniona. Dwie pozostałe siły: Callo, która została depresyjną boginią w śpiączce, oraz my w tym twoim bazaltowym Disneylandzie, stanowimy element gry. Czymś, co oboje będą próbowali połknąć. Chodzi o zasoby pieśni bogów. Coś, przy czym wzbogacony uran jest wart tyle, ile owocowe żelki.
– Chwileczkę… Skąd ty to wszystko…
– Jestem zawodowcem. I mam swoje sposoby. Wiem znacznie więcej, niż ci się wydaje. Między innymi to, że masz już szpiegów obojga w mieście. Wydaje się, że siedzą głównie w Kawernach, ale to pozór. To nie są ludzie, którzy przestraszą się smoków nad bramą albo pieśni bogów. Już podburzają twoich mutantów i jak dobrze pójdzie, będziesz miał bunt. Co zrobisz? Poślesz wojsko, żeby uspokoiło Kawerny? Tuż przed wojną? Koncepcja biernego siedzenia w twierdzy wydaje mi się obecnie mocno wątpliwa.
– Mutanci mają u mnie azyl. Nikt ich nie niewoli ani nie zabija. Nigdzie na świecie nie mają tyle swobody. Usiłuję opracować lekarstwo, które odwróci proces. Dlaczego mieliby…
– Przestań już grać, profesorze. Znam już twój archetyp. Nie mówię o tych nieszczęśnikach, którzy tu trafili przypadkiem, ale o ofiarach twoich własnych eksperymentów. Jesteś marnym strategiem i nie mam tu na myśli twoich umiejętności szachowych, bo celowo przegrywasz, żebym zaczął cię lekceważyć. A ja nie mam zamiaru. I też żaden ze mnie polityk. Dlatego nie da się mnie wciągnąć w żadne intrygi, bo jestem urządzeniem bojowym. Prostym jak cep. Powiedzmy, że możesz chcieć mnie kontrolować. Szantażem, siłą, możesz próbować wziąć moich ludzi na zakładników, tylko po co? Zapewniam, że to się może nie udać, za to bardzo drogo kosztować. Bo wchodzimy tu na moją działkę. W mroczną dziedzinę praktyki operacyjnej. Masz potężnych wrogów, którzy są też moimi wrogami, więc przestań kombinować. Jestem tutaj, żeby posprzątać cały ten bałagan. Mam zostawić ten świat w miarę możliwości takim, jaki był przed waszym przybyciem. Proponuję ci sojusz.
– Świetnie, ale obawiam się, że niewiele możesz zrobić. Zaatakujesz Amitraj?
– Mam ich usunąć z tego świata. Dosłownie. Albo wsadzić do promu i odesłać na Ziemię, albo zlikwidować. Zabić. Pogrzebać na bagnach. Nie przyjechałem toczyć wojen ani prowadzić polityki. Dlatego chcę twoich asasynów, bo nie masz pojęcia, co z nimi robić.
– Co takiego?
– Twoja bajka. Twój jungowski archetyp. Wcale nie „Jądro ciemności”, tylko Harun al Rashid. „Starzec z Gór”.
Co tak patrzysz? Przecież to oczywiste. Zamek, a w nim mędrzec, który ma niewielką armię, ale za to fanatycznie mu oddanych nadludzi. Potencjalnych skrytobójców. Takich, którzy zlikwidują wodza i uniemożliwią bitwę, zamiast ją toczyć. Ludzi, którym ich mistrz pokazał naocznie raj, do którego zmierzają. Znajome? Al Rashid posługiwał się haszyszem i dekoracjami, ty masz pieśni bogów i Lodowy Ogród, co jest jeszcze lepsze. Nie podoba mi się to, ale rozumiem. Przynajmniej z technicznego punktu widzenia pomysł jest niezły. Miałeś na końcu języka: „Co mi po takim sojuszu?”, więc pozwól, że ci wytłumaczę. Jesteś naukowcem. Ksenoetnologiem. I jeszcze historykiem porównawczym, o ile pamiętam, stąd te wodzowskie zapędy. Ale ja jestem agentem operacyjnym. Nie wykorzystasz tych twoich asasynów, bo nie masz pojęcia o praktyce polowej. Nawet nie wiesz, czego ich nauczyć. Same mutacje podnoszące potencjalne możliwości nie wystarczą. Nie sztuka wykuć miecz. Żeby mieć z niego pożytek, potrzebna jest jeszcze umiejętność szermierki i to ci właśnie oferuję. Szermierkę. Praktykę wywiadu, sabotażu, skrytobójstwa. Przeciwko twoim śmiertelnym wrogom. Oferuję ci też możliwość ewakuacji. Im nie. Jesteś uczonym, co ci po badaniach, których nigdy nikomu nie pokażesz? Zanim sobie z nimi poradzimy, możesz kontynuować badania, a kiedy wrócisz, będziesz miał materiał, jakiego świat dotąd nie widział. I będziesz jedyny na Ziemi, skoro program jest zawieszony. Jedyny ekspert od pozaziemskiej kultury. Że będziesz miał trochę dziwną czaszkę? To ci tylko doda wiarygodności i popularności. Mogło być gorzej, nawet ci z tą makietądo twarzy. Przemyśl to. I nic nie wyjdzie z jakichkolwiek twoich planów, jeśli tych dwoje przyjemniaczków i naprawiaczy świata rozedrze cię na strzępy.
– Co proponujesz? Co można w ogóle zrobić?
– Według moich źródeł van Dyken namierza dolinę Passionarii i jest na tropie. Musimy ją ewakuować, zanim on ją dopadnie. Zwinąć Panią Bolesną, jak się da, zabrać stamtąd czynnik „M” i przywieźć tutaj. I to natychmiast.
– Jak? Jest zima.
– Nie planujemy wojny, tylko niewielką chirurgiczną operację. Wysil mózg i użyj magii. Mam już pewne pomysły. Będziemy musieli przygotować parę rzeczy, a realizacją już ja się zajmę. Będziesz musiał stworzyć dużo rzeźb z lodu o różnych właściwościach. I jeszcze jedno. Nie dręcz Tweetyego, nic nie wie.
– Kogo?
– Tego magicznego kanarka. Nic nie nagrał. Trzymam go w odległej łazience, przy płynącej wodzie, za zamkniętymi i wygłuszonymi drzwiami, a kiedy zbieram informacje na mieście, też nie korzystam z jego usług, lata przy mnie, tylko kiedy szukam ciebie. Do rzeczy. Passionaria Callo to obecnie bezpańska bomba, która tkwi w swojej dolinie i czeka, aż ktoś ją sobie przywłaszczy. Jeśli zrobi to van Dyken, możemy zacząć się żegnać. Dociera to do ciebie?
– Dociera. Przestań mnie łajać. Nie kręcę, tylko jestem zaskoczony. Powiedz, co mam robić, to się tym zajmę. Podobno to ty jesteś od praktyki. Ja nie wiem nawet, od czego zacząć.
– Dobra. – Siadam po drugiej stronie stołu i opieram się wygodnie, po czym wyjmuję fajkę. – Dawaj papier i coś do pisania. Punkt pierwszy: jak długo powstawał lodowy drakkar?
– Szybko. W kilka dni. Problem polega na wymyśleniu koncepcji i stworzeniu, powiedzmy, zaklęcia. Ale to już mam. Pracowałem nad nim miesiącami metodą prób i błędów, lecz jest gotowe. Możemy mieć taki drakkar na pojutrze. Tylko że zatoki i wszystkie rzeki zamarzły. Staniesz pięć mil od wybrzeża i co? Na piechotę? Nie stworzę ci samochodu. Pieśń Ludzi nie pozwoli.
– Zaraz. Po kolei, na wszystko są sposoby. Da się go zmodyfikować?
– To potrwa dłużej, bo trzeba będzie popracować nad programem. Modyfikacja nie może naruszyć Pieśni Ludzi, trzeba ją oszukać, obejść zabezpieczenia.
– Dobra, wrócimy do tego. Czy istnieje jakiś sposób neutralizacji magii?
– Można przechwycić czynnik „M” in statu nascendi, ale gorzej z gotowymi produktami. Wszystko zależy od tego, czy są stabilne.
– To już sam wiem. Chodzi mi raczej o możliwość ekranowania. Trzeba tu przywieźć Passionarię, a potem jakoś przechowywać. Nie może rozwalić nam twierdzy albo zmienić jej w obłąkane przedszkole integracyjne, kiedy tylko jej odbije. Obsesyjnie boi się każdej formy agresji, dręczą ją koszmary i jest straumatyzowana jak diabli, a przy tym potężna.
Norweg przygryza dolną wargę pod swoją nieruchomą, najeżoną basztami ślepą maską. Ciężko rozmawiać z kimś, kto za całą mimikę ma tylko ruchy ust i szczęki.
– Chyba da się zrobić. Można przygotować stabilną komnatę, zupełnie sterylną magicznie. Zużyje to, co ma w sobie, ewentualnie to, co namnoży, ale nie przekształci samej komnaty ani nie zdobędzie więcej czynnika. Jeśli będzie komfortowo i znajomo, to może się uspokoi. Komnatę możemy ucharakteryzować na porządny ziemski szpital.
– Potrzebuję też czegoś w rodzaju przenośnej kapsuły albo kontenera. Czegoś, co pozwoli ją bezpiecznie zamknąć i przewieźć. Z systemem podtrzymywania życia. Musi być wygodne i kojarzyć się z bezpieczeństwem. Dalej, potrzebuję przyzwoitych map. Masz tu jakieś mapy?
– Zaraz, próbuję to zanotować, już się gubię.
– Zacznij lepiej myśleć i notować szybko. Na tę fazę mamy tylko kilka dni. Dalej, potrzebuję ludzi. Pewnych i wiernych. Moralnie przepełnia mnie głębokie obrzydzenie, ale trudno, zaprezentuj mi tych swoich asasynów. Szczególnie nie podoba mi się, że nazywają się Braćmi Drzewa. Paskudna nazwa. Bardzo źle się kojarzy. Co to za drzewo?
– Och, po prostu archetypiczny symbol miasta. Taki genius loci. Drzewo to korzenie, trwałość, to oś świata według konotacji szamańskich i wyrazisty symbol graficzny. Skąd miałem wiedzieć, że nie lubisz drzew?
– Co znaczy: „nie lubię”? Sam jestem drzewem w pewnym sensie. Do roboty.
Wypływamy pod osłoną nocy. Tajnym wyjściem z umieszczonego wewnątrz góry doku. Matowy jak cień okręt cicho i majestatycznie wyślizguje się z wnętrza twierdzy, przepływa przez pusty awanport, a kiedy zapory spadają do wody, mija główki portu i wychodzi w połyskliwe czarne morze. Drakkar stracił swój charakter i przestał być drakkarem, teraz jest to zabudowany, wrzecionowaty obiekt, przywodzący na myśl ślizgacz albo łódź podwodną. Nadal ma maszt, stewę z głową smoka i parę średniowiecznych elementów, włącznie z tarczami zawieszonymi na burtach i szczerbą na relingu, zupełnie zbędnych, ale bez nich nie chciał działać i tonął. Nosi minimum tego, co jest wymagane w Pieśni Ludzi, żeby w ogóle pływał. Więc pływa. Jak łódź podwodna w pośpiechu przebrana na karnawał.
Mamy bardzo dobrą pogodę jak na tę porę roku. Morze jest wzburzone, ale dziki sztorm na razie nam nie grozi, tyle że trzyma mróz. Stoimy na pokładzie tylko tak długo, aż światła Lodowego Ogrodu znikają w mroku, i schodzimy pod pokład.
Do mesy znajomej aż do obrzydzenia, w zielonkawe światło piekielnych muren wijących się w przezroczystych ścianach i do lodowych walców tlących się w piecu.
Smok kieruje głowę tam, gdzie steruje go zaprogramowany kurs, jakby ciągnął okręt za sobą. Drakkar sunie na Wyspy Ostrogowe, prowadzony instynktem niewielkiego ptaszka zaklętego w lodowej kuli i zawieszonego w roztworze, który trzyma go przy życiu. Ptak, jaskrawy jak papuga, ale poza tym podobny do lelka, trwa w hipnotycznym śnie o wiośnie i podróży na południe. Z kolei płaska ryba drzemiąca w innym tanku na dnie ładowni pilnuje skał, raf i labiryntu Wysp Ostrogowych i ciągnie do ujścia na tarło.
Skomplikowane, ale działa.
Na razie.
Jest jeszcze sterowanie bezpośrednie – lodowy fotel, z którego mogę korzystać tylko ja, oraz uproszczone sterowanie ręczne, którym ma się w razie czego opiekować załoga Fjollsfinna.
Woda popychana pieśnią bogów opływa kil i dno okrętu i napędza go, wykorzystując napięcie powierzchniowe oraz fale drobnych zmarszczek przebiegające po kadłubie tak jak po ciele delfina. Mamy jeszcze dwie strugowodne dysze wzdłuż burt, ale są przewidziane jako napęd awaryjny, bo żrą mnóstwo pieśni bogów.
Wiatr wieje z północnego zachodu, bardzo dobry kierunek, więc ustawiamy płaty nośne wyglądające z daleka jak żagle i zmniejszamy magiczny napęd do minimum, a i tak okręt robi piętnaście węzłów i sunie baksztagiem w niewielkim przechyle, tnąc czarne nocne fale.
Mamy dwie arkabalisty miotające oszczepy z ładunkami smoczej oliwy i obrotowy miotacz ognia. Były nawet na greckich trierach, zdarzają się i tutaj.
To chyba najpotężniejszy okręt, jaki pływał kiedykolwiek po tych wodach. Do czasu, aż zauważy go Pieśń Ludzi i jednak uzna za anachronizm.
Ale na razie płyniemy.
Na południe. Do Pustkowi Trwogi.
Załoga nie chce się zżyć. Trzynastu asasynów Fjollsfinna trzyma się na uboczu, moi ludzie wraz z młodym w swojej grupce. Czeka mnie koszmar integrowania zespołu.
Na początek ogłaszam, że nikt z nas nie może nosić ani znaków Ludzi Ognia, ani symbolu Lodowego Drzewa. Tłumaczę, że misja jest tajna. Nikt nie może wiedzieć, kim jesteśmy i skąd przybywamy. Mamy własne stroje – anoraki i portki z podobnym do foczego wodoodpornym futrem, kolczugi i maskujące białe kombinezony z czarnymi pręgami. Wyglądamy identycznie, ale nadal stanowimy osobne obozy. Nie ma wyraźnych konfliktów, tylko trzymające się w swoim gronie dwa towarzystwa.
Sięgam do sprawdzonych metod i organizuję szkoleniowe konkursy w mieszanych grupach, czując się jak hotelowy animator. Przychodzi mi do głowy, żeby zorganizować aerobik w basenie, bingo i turniej rzutków, więc w końcu ostrożnie sięgam po gryfie mleko i to pomaga najbardziej.
Filar rozumie mapy. Miał jakieś w pałacu, posługiwali się też strategicznymi makietami. W ogóle chłopak łapie wyjątkowo szybko. Wyszkolili go lepiej, niż sam byłby w stanie przyznać.
– Wejście do jaskini jest gdzieś na tym zboczu, ale całkiem małe, to właściwie jak nora, a teraz wszystko będzie zasypane śniegiem – powiada.
– Damy radę.
– Zawsze tak mówisz. Podoba mi się to, bo nie upadasz na duchu, ale tam będzie trudno. Bardzo trudno. Dużo pieśni bogów.
– Nie przybyłem tu upadać na duchu, tylko uleczyć twój świat.
– I to mnie martwi. Nikt nie umie uleczyć świata. Nie możesz naprawić czegoś, co jest bardziej skomplikowane od ciebie. Wszyscy tamci chcą leczyć cały świat, a robią to, co widać.
Uśmiecham się.
– Ta naprawa będzie prosta jak amputacja. Nie mam leczyć wszystkiego, jedynie oczyścić wrzód. A tego można dokonać.
– Spalle mówi, że potrafisz widzieć w ciemnościach i węszyć jak pies. I że ruszasz się szybciej, niż widać okiem.
– Kiedyś umiałem, ale okaleczył mnie ten Czyniący, Aaken, i te umiejętności odeszły. Choć dalej umiem niejedno. Nauczyłem się trochę czynić.
– To niebezpieczne. Mój ojciec karał śmiercią Czyniących. Zawsze sprowadzali nieszczęście.
– To co innego. Twój ojciec miał rację, bo prawdziwi Pieśniarze teraz niszczą świat. Ja czynię tylko trochę. Jakbym wziął do ręki narzędzie. Nie chcę udawać boga. Boję się pieśni bogów i tego, co robią z człowiekiem. Każdy z tamtych jest trochę szalony, nawet Fjollsfinn.
– A jeśli nam się uda, co z nim zrobisz?
– Też zabiorę go do domu.
– On nie chce wracać. Kocha ten swój gród i nie będzie potrafił z powrotem żyć w waszym kraju. Widzę to. Kiedy uzna, że niebezpieczeństwo minęło, przestanie być sojusznikiem.
– Wiem, Filarze. Ale do tego jeszcze daleko.
Świt. Szary zimowy świt, kiedy wszystko ma barwę brudnego płótna, z drobnymi akcentami smolistej czerni. Stalowe niebo, ołowiana tafla morza i jasnoszary śnieg pokrywający zamarznięty firn lodu, sięgający w morze wielkim jęzorem o pięć mil od ujścia rzeki i utrzymujący się trzymilowym pasem wzdłuż całego wybrzeża.
Jest pusto i zimno, tylko ptaki krzyczą, miotając się w porywach wiatru.
Okręt pojawia się jakby znikąd, najpierw jako słabo widoczna plamka na horyzoncie, ciemnoszara na stalowej powierzchni morza, jak dziwna pojedyncza fala. Nie widać żagli, tylko kreska masztu i przysadziste burty o dziwnym kształcie jakby podłużnego orzecha.
Nie ma żagli, a mimo to okręt płynie, pojawia się wysunięta do przodu stewa zakończona rzeźbą w kształcie kolczastego, wyszczerzonego smoczego łba, ale łeb kołysze się na boki i rozgląda, łypiąc wąskimi oczami, w których drzemie błękitny acetylenowy płomień.
Okręt nie zwalnia, płynie wprost na wał lodu na brzegu kry ciągnącej się po horyzont i ledwo widoczną linię brzegu, zatopioną w śniegu pod brudnobiałym niebem. Uniesiony dziób tnie fale, a potem wbija się w lód, gruchocąc go na wielokątne płyty, które piętrzą się przy burtach, wstrząs przenika z hukiem i łomotem cały kadłub, w środku coś się przewraca, odpada jedna z tarcz wiszących przy burtach, ale okręt płynie dalej. Dziób unosi się jeszcze bardziej, płaskie dno wślizguje na powierzchnię lodu i miażdży go pod własnym ciężarem, za rufą bulgoce i gotuje się woda wyrzucana daleko do tyłu, smoczy okręt sunie przed siebie, wygniatając w lodzie czarny pas pełen kołyszącej się kry.
Brzeg jest pusty. Nikt nie pływa, łodzie wyciągnięto na brzeg po pochylniach i zabezpieczono w szopach oraz drewnianych hangarach, zakonserwowano dziegciem i smołowanymi płachtami. Morze zamarzło, rzeki stanęły. Wybrzeże nie jest nigdzie w zasięgu wzroku zamieszkane, ale tam dalej, gdzie drzemią jakieś przysypane śniegiem osady, ludzie siedzą w chałupach, kulą się przy ogniu i nasłuchują zawodzenia wiatru.Jest zima. Wszystko śpi i czeka na wiosnę.
Tylko dziwaczny statek z głową smoka na stewie sunie, gruchocąc lód, coraz wolniej, a w końcu staje. Kadłub wysuwa się do połowy na powierzchnię lodu, ale nie może go już zmiażdżyć, więc cofa się pomału na pas czarnej wody i nieruchomieje.
Rozlega się zgrzyt i kawałek burty opada, pokazując prostokątny otwór, ze środka bucha para, pochylnia wykłada się na zewnątrz i opiera o lód.
Okręt wypluwa z siebie ludzi. Sylwetki rozbiegają się po lodzie, przyklękają, wodząc wokół grotami strzał na napiętych łukach i bełtami niewielkich arbalet. Sześciu.
Ledwo widocznych w białych strojach, z mieczami na plecach, z głowami skrytymi w kapturach.
Chwila ciszy, i zduszony okrzyk: „Czysto!”.
Zgrzyt, tupot, na pochylni pojawia się więcej ludzi.
Teraz na śnieg zjeżdżają jedna za drugą cztery duże, pomalowane na biało sanie. Są solidne, zbudowane z najlepszego drewna i lekkich, wytrzymałych kości morskich płaskud, o płozach wyklejonych pasami morskoniego futra, śliskiego i odpornego, układającego się do tyłu i działającego jak smar, ale zapobiegającego zsuwaniu się sani ze zbocza.
Na pojazdy załadowane są owinięte w skórę tobołki, na jednych jedzie wielki obły pakunek nakryty płachtą białego materiału.
Teraz z pochylni schodzą konie okryte białymi czaprakami, przysadziste, ciężkie konie pociągowe z wybrzeża i pięć wierzchowców. Wszystkie podkute na cztery kopyta zimowymi podkowami, które mają zapobiegać ślizganiu się na lodzie.
Sześciu strzelców cały czas lustruje okolicę, pozostali krzątają się przy saniach, zaprzęgając po dwa konie do każdego pojazdu i trocząc luzem wierzchowce.
Wszystko odbywa się w ciszy i pośpiechu i nie trwa dłużej niż dziesięć minut.
Drakkainen odpiął pas futra zasłaniający usta i odwrócił się do szypra stojącego w otwartej pochylni.
– Oset, na morze. Sygnał?
– Czerwony dym w dzień, niebieski ogień w nocy. Jeśli to będzie niemożliwe, cztery zwykłe ognie rzędem co dziesięć kroków.
– Dobra. Boh.
– Znajdź drogę, Ulfie. Wszyscy znajdźcie, na chwałę Ogrodu.
– Czekaj tydzień, potem wracaj.
– Nigdy, styrsmanie. Jestem Bratem Drzewa. Nie cofam się. Będę czekał na sygnał. Albo pójdę po was.
Drakkainen westchnął i zapiął kaptur, po czym odwrócił się do swoich.
– Zaczynamy ten porąbany kulig. Rzeka jest zamarznięta, doprowadzi nas do gór. Nie gonić za bardzo, nie forsować koni. Równe, szybkie tempo. Najpierw zobaczymy, jak to idzie, potem spróbujemy lekkiego kłusa. Rozładować kusze, bo popękają. W drogę. Każda załoga do swoich sań, biegiem!
– Rjokan-rol! – zawołał Spalle.
Drakkainen przewrócił oczami i wskoczył na siodło Jadrana. Przytulił się na chwilę do jego szyi, gładząc łeb, a potem wyjechał na czoło konwoju.
Sanie sunęły pewnie, z cichym chrzęstem śniegu, naturalnie bez żadnych dzwonków i brzękadeł. To tylko wyglądało jak kulig. Za ostatnimi saniami umocowany na lekkim orczyku, rozłożony płasko kawał futra zacierał ślady.
Lód na brzegu morza wcale nie był równy, a pełen spiętrzonych płyt zamarzniętych w dziwaczne kształty, drobnych, zastygłych fal i nierówności. Pojazdy podskakiwały z łomotem, spakowany w toboły sprzęt kołysał się z tyłu, ale jakoś jechali.
Tylko znacznie wolniej, niż zakładano.
Do ujścia dotarli po niecałej godzinie kluczenia i wymacywania bezpiecznej drogi, słuchając, jak morskie fale bulgocą i syczą pod lodem.
Drakkainen uniósł dłoń i zarządził postój.
Natychmiast oprowadzono parujące konie, a potem przykryto pikowanymi derkami, Bracia Drzewa zeskoczyli z sań i naciągnęli kusze, po czym zapadli w śniegu, mierząc we wszystkie strony świata.
– Filar, do mnie! – zawołał Drakkainen, wychodząc na wysoki brzeg rzeki i brnąc w sięgającym za kolana śniegu.
Chłopak wyszedł za nim i zatrzymał się, patrząc, jak Vuko otrzepuje ze śniegu sporą, sterczącą nad brzegiem skałę.
– Dobra, ta się nadaje.
– O co chodzi, Ulfie?
– Tu się umówiłeś ze swoimi ludźmi?
– W tej okolicy. Przy ujściu pierwszej rzeki.
– Jak się pisze po kireneńsku? Inaczej niż po amitraj sku?
– Inaczej. Mamy inne znaki.
– Twoi ludzie umieją czytać? Tymi znakami?
– Umieją. Przynajmniej alfabetem prostym, koragana. Drakkainen wręczył mu kawałek węgla.
– To pisz: „W mieście Ludzi Wulkanu, na północnej wyspie” i narysuj swój klanowy znak.
Filar odpiął maskę kaptura i spojrzał na Vuko czarnymi oczami, jak zdziwiona fretka.
– Przecież to nic nie da. To węgiel. Osypie się, wiatr go rozwieje, deszcz zmyje.
– Chłopcze, wiem, co mówię. Pisz. Resztą już ja się zajmę.
Cofnął się i patrzył, jak Filar kreśli znaki na płaskiej powierzchni skały. Kwadratowe, skomplikowane, składające się z pionowych, skośnych i poziomych linii. Węgiel kruszył się na mrozie, ale geometryczne litery chyba były czytelne. Nie miał pojęcia, dlaczego spodziewał się japońskich ideogramów. Skojarzenia.
Symbol żurawia trudniej było narysować, ale w końcu się udało, tyle że wyszedł dość duży.
– Teraz się cofnij – nakazał Drakkainen. Ściągnął zębami rękawicę i wyjął zza pazuchy graniasty kawałek kryształu, w którym kołysała się mała kropla czegoś oleistego. Stłukł wierzchołek, a potem powiódł po liniach zaznaczonych węglem, jak najstaranniej. Po wszystkim obejrzał krytycznie swoje dzieło i pusty kryształ, który cisnął daleko w zaspę.
Następnie cofnął się i wystawił dłoń z rozcapierzonymi palcami.
– Klatu barada nikto, perkele!
Fuknęło jak magnezja – oślepiającym rozbłyskiem i kłębem pachnącego prochem dymu, potem ukazały się wypalone na kilka milimetrów znaki wypełnione czernią.
– Widzisz, można czynić i tak – powiedział Drakkainen przemądrzałym tonem. – Jedna kropla, jak tusz. A nie cała skała zmieniona w gadającego kamiennego niedźwiedzia. W drogę.
Po rzece sanie sunęły szybciej, z sykiem śniegu pod płozami i parskaniem koni, i były to jedyne dźwięki poza krakaniem kruków.
Drakkainen jechał przodem jako zwiad, co jakiś czas rozglądając się ostrożnie z brzegu albo lustrując zaśnieżoną rzekę zza zeschłych trzcin na zakrętach.
Po czterech godzinach ocenił, że zrobili trzy czwarte drogi, i zarządził popas. Rozstawili warty, w metalowych naczyniach zapłonęły walce ognistego lodu, podgrzewając gęstą zupę w kociołkach. Każde sanie miały własny kociołek i mieszane załogi Braci Drzewa i Ludzi Ognia. Vuko przyłapał się na tym, że co chwilę zerka na Sylfanę siedzącą ze Spalle i dwoma asasynami Fjollsfinna, z których jeden okrywał jej ramiona derką, ale parsknął tylko i sam poszedł coś zjeść. Konie dostały wysokoenergetyczną paszę z tłuszczem, suszonym mięsem, owsem i orzechami.
Potem gnali ile wlezie, zanim zapadła noc, ale kiedy się zatrzymali, góry przed nimi zrobiły się już solidne i majestatyczne i zaczęły przypominać góry, a nie jakieś sine, niewydarzone obłoki majaczące w oddali.
Okryte ciepłymi czaprakami konie związano łbami do siebie pośrodku zeschłego trzcinowiska, sanie stanęły rzędem wzdłuż wysokiego brzegu, zamaskowane białymi płachtami przysypanymi śniegiem. Spać kładli się między płozami, na rozłożonych na lodzie warstwach naciętej suchej trzciny i grubych futrach. Poły płacht umo cowane do lodu i sań chroniły przed wiatrem, walce tliły się w żeliwnych kociołkach, nagrzewając powietrze w prowizorycznych namiotach.
Kiedy zapadła kompletna ciemność, Sylfana przysunęła się do Drakkainena i wtuliła w niego, a potem jej dłoń wślizgnęła się do wnętrza jego śpiwora. A później trwali przytuleni do siebie, aż zbudził ich siny, mroźny świt.
Góry wyrosły im na spotkanie, zanim minęło południe.
A po półgodzinie Drakkainen uniósł dłoń, zatrzymując wszystkie sanie, zeskoczył z siodła i przyklęknął na śniegu.
Panowała kompletna cisza, tylko wiatr szumiał w kikutach trzcin.
Vuko klęczał i wodził palcami po śniegu.
– Co się dzieje? – zapytał szeptem Grunaldi, podchodząc ostrożnie i przytrzymując miecz w pochwie.
– Sześciu jeźdźców. I widziałem już takie podkowy. Zacierali ślady wiechciem, ale jak się przyjrzeć… A tamte wąskie. – Wskazał palcem. – Kraby.
– Węże?! Tutaj? To bardzo daleko.
– Więc miejmy nadzieję, że nie ma ich więcej. Pewnie przedarli się górami. Ślady nie są takie świeże, wiatr je wygładził. Wydaje mi się, że od kilku dni nie padał śnieg.
– Co robimy?
– Poszli prosto rzeką, w tamtą dolinę i dalej w góry. Nasza dolina jest już tu, za tamtym grzbietem, więc nie będziemy ich tropić. Nie mamy czasu.
Wyjechali z rzeki i znaleźli zakole lasu, nisko na zboczu.
– Koniowodni, obwarować wszystko i zamaskować. Pierwsze sanie do mnie! Damy radę wciągnąć na to zbocze?
Warfnir popatrzył krytycznie na halę.
– Do tamtych skał, o ile będziemy dobrze pchać. Trzeba będzie je uwiązać, bo zjadą.
– Dobra, do roboty. Głóg, Wawrzyn, Skalnik i Powój, bronić obozu. Reszta z nami na górę. Musimy wepchnąć te sanie, ile się da.
– To nie losujemy patyczków? – zapytał Spalle kapryśnym tonem.
– Nie.
Sanie z uwiązanym na skrzyni obłym kształtem opakowanym w płótna sunęły gładko pod górę jakieś trzysta metrów, a potem zrobiło się już stromo. Konie ciągnęły z wysiłkiem, kwicząc i gubiąc płaty piany, płozy podskakiwały na oblodzonych kamieniach i pojazd przechylał się niebezpiecznie. Pchali, ale ciężkie sanie zsuwały się do tyłu mimo hamującego futra, odrywając całe płaty śniegu.
Wywalczyli jeszcze sto metrów.
– Dobra, wiążemy je – wysapał Drakkainen. – Zawilec, sprowadź konie do obozu i wracaj tu.
Zrzucił z sań owinięty pasami skórzany tobół. A potem podłużny, owalny pakunek o średnicy ponad metra i długości dwóch, wciąż owinięty płótnem.
– W tym są pieśni bogów? – zapytał ostrożnie Warfnir, kiedy odzyskał już oddech.
– Troszeczkę – przyznał Vuko. – Ale szczelnie. Nie zrobią ci krzywdy.
– My się nie boimy – oznajmił asasyn zwany Tasznikiem.
– Świetnie, więc będziecie to nieść. Ty i Blekot. Nie jest ciężkie. Z przodu, z tyłu i na bokach są uchwyty.
– Co?
– Imaki, jak na tarczy. Żeby lepiej chwycić. Filar? Znalazłeś?
– Nie wiem – odpowiedział chłopak. – Zimą wszystko inaczej wygląda.
Spod odrzuconego płótna wyjrzał obły kształt z błękitnego, dziwnego lodu Fjollsfinna. Wewnątrz, pod półprzejrzystą pokrywą, przelewało się coś gęstego i czerwonego, poruszając się leniwie jak olbrzymi ślimak.
– Co to w ogóle jest?
– Coś, w czym będzie jej wygodnie, jak w łonie matki, i w czym chętnie zaśnie, a nie zdoła niczego narozrabiać. Przynajmniej tak twierdzi Fjolsflnn.
Drakkainen rozpiął pasy i rozwinął tobół, a potem odłożył na bok stertę lśniących blaszanych kształtów, wypolerowanych jak chromowane fragmenty zabytkowego krążownika szos.
– To jest jakiś pancerz? Po co to zakładasz?
– Przebieram się – oznajmił Vuko ponuro, zapinając srebrzysty puklerz lśniący jak lustro. – Mam wyglądać tak, żeby się mnie nie bała.
– Ona się nie boi błyszczącego?
– Też się przebierajcie. Te kolorowe koce z paciorkami mają dziurę na głowę. Jak wyjdziemy na drugą stronę, musicie schować pod nie broń. Zdjąć hełmy i kaptury. Kto ma długie włosy, rozpuścić. I powplatajcie w nie kwiaty.
– Kwiaty? To jest zrobione z gałganków.
– Skąd mam ci zimą wziąć żywe kwiaty? Są podobne, przynajmniej z daleka.
– Nie chcę umrzeć w takim stroju – powiedział ponuro Blekot. – Jestem Bratem Drzewa. Wojownikiem.
– To będziesz kolorowym wojownikiem z kwiatami we włosach. Bez dyskusji. Podobno niczego się nie boicie.
– Też mam nadzieję, że nie zobaczy mnie nikt znajomy – sapnął Grunaldi. – Nie mówiłeś, że będziemy robić za trefnisiów. Nie za bardzo umiem tańczyć na rękach.
– Ta Czyniąca jest szalona – oznajmił Filar. – Jak wejdziemy do doliny, sami zrozumiecie, że tak trzeba.
– Mamy wyglądać na jeszcze bardziej szalonych niż ona? Jeszcze się obrazi.
Drakkainen zakończył zapinanie paradnych chromowanych blach, rad, że sam się nie widzi.
– Nie ruszaj się – powiedziała nagle Sylfana. Pochyliła się i przejrzała krytycznie w jego napierśniku, po czym poprawiła sobie wianek i sztuczny kwiat za uchem.
– Dawaj, Cyfral – mruknął. – Trop! Szukaj magii.
– Świetnie. Teraz jak do psa. Mam się pojawić w obroży i kagańcu? Ta twoja lasia i tak mnie nie widzi, nie masz się co popisywać.
– To się wszystko zamienia w jakiś kretynizm – wycedził Vuko.
Wróżka śmignęła po zboczu jak obrażony motyl, trzepocąc skrzydełkami i ciągnąc za sobą tęczową smugę. Vuko kucnął na ziemi, opierając się na mieczu.
– Co teraz? – zapytał Blekot.
– Teraz mu nie przeszkadzaj.
– W czym? Przecież siedzi.
Drakkainen siedział tak z dziesięć minut, czekając cierpliwie. A potem nagle wstał, sięgnął po worek, powiedział w powietrze: „Dobra, dziękuję” i ruszył trawersem w poprzek zbocza.
Zatrzymał się w jakimś miejscu, po czym wyciął mieczem kępę zeschłych krzaków i zaczął odgarniać śnieg, odsłaniając mroczną jamę o szerokości półtora metra. Splunął i wczołgał się w otwór, z którego wiało wilgotnym ciepłem i nieokreślonym organicznym smrodem.
Kiedy podeszli, wystawił głowę z wewnątrz.
– Dalej robi się szerzej. Za mną wchodzi Sylfana i Filar. Potem Tasznik i Blekot ze skrzynią, za nimi Warfnir, Grunaldi i Dzięgiel. W środku niech jeden z was zapali pochodnię. Tak, tę z dziwnym światłem. Niech Dzięgiel to niesie, jak się boicie. Zawilec, Dereń i Jawor, czekacie na nas przy wejściu. To bardzo ważne. Musimy mieć pewność, że możemy wyjść. W drogę. I pamiętajcie, co mówił Filar. W środku będzie dużo stworzeń z mgły. Nie możecie się bać. Myślcie tylko o tym, że jaskinia prowadzi na drugą stronę góry i że zaraz wyjdziemy. Sylfana i Filar odpędzą je śpiewem. Dzięgiel, ty też śpiewaj razem z nimi. Tylko nie słowami, bo twój hiszpański jest potworny. Nuć po prostu. Reszta lepiej niech siedzi cicho.
Cofnął się do wnętrza jaskini, wyjął z worka coś podobnego do buławy, po czym uderzył rozszerzonym końcem w skałę, budząc światło uwięzionego wewnątrz stworzenia.
Zielonkawy blask zalał pieczarę, migocąc na wilgotnych naciekach i wapiennych tworach, wyglądających jak kłębowisko skamieniałych wnętrzności jakiegoś potwora. Z tyłu echo niosło grzechot kamieni, oddechy jego ludzi i hurgot pojemnika sunącego po skałach.
Szepty pojawiły się, kiedy za plecami znikło światło padające z wejścia. Galaretowate stwory zaczęły nagle pączkować ze ścian i sufitu, z półprzejrzystymi kończynami i wielkimi, mięsistymi głowami o stalowych szczękach z płaskimi ludzkimi zębami, jak antyczne protezy dentystyczne. Sylfana wrzasnęła.
– Śpiewajcie! – zawołał Drakkainen, zagłuszając na chwilę: „Nie odejdziesz, Passionario, nie zostawiaj nas, Passionario…”
Sylfana i Filar zaczęli śpiewać. Zrazu drżącymi głosami, ale tej melodii akurat to nie przeszkadzało, a potem coraz pewniej. Kawałek dalej można już było wstać, więc uniósł się i rozdzielił kilka cięć, budząc wrzaski i upiorny chichot. „To nic nie da, Passionario, zawsze z tobą będziemy, Passionario”.
– Dobra, Cyfral, wyssij je, perkele – powiedział Drakkainen, sięgając pod pancerz i wyjmując jeden z kryształów, które przygotował Fjollsfinn. Rzucił nim niczym granatem, słysząc, jak uderza o skałę i tłucze się na proch. Wapienny głaz zasyczał, pokrył się pianą i zapadł w sobie, zmieniając się w kałużę bulgocącej cieczy. Kałuża burzyła się przez chwilę, po czym wypuściła ogromny mętny pęcherz, który urósł i zastygł w jednej sekundzie jak ogromne jajo. Czubek pękł nagle na troje i rozłożył się na podobieństwo płatków kwiatu, ukazując mięsiste wnętrze i ciągnące się za płatkami nitki jakiegoś śluzu.
– Dowcipniś – warknął Drakkainen. – Kinoman, runkku.
Rozległ się chóralny pisk, kiedy stwory rzuciły się w panice w otwory i szczeliny jaskini, sublimując migocącym pyłem, który sączył się smugami do wnętrza jaja.
– Będzie na potem jak znalazł – powiedział Vuko z zadowoleniem. – Oczyść tę jaskinię, mała. Do zera.
– Co się dzieje? – zapytał ktoś z tyłu.
– Załatwił je – odparł Spalle. – Droga wolna.
– Przyjmij mnie, Ogrodzie… Otul moją duszę, Ogrodzie…
– Kto tam się modli?! Śpiewać, perkelel Przeciskali się przez jaskinię, słuchając odgłosów kroków, kapania niezliczonych kropel i własnego oddechu. Światło przygasło, więc Vuko rąbnął ponownie buławą w skałę. A potem pochylił się i przecisnął do drugiej pieczary, unosząc latarnię.
I zaraz rzucił się z powrotem, przewracając pozostałych. W otwór jak rozpędzona ciężarówka rąbnął wielki niczym stół obły trójkątny łeb ślepego węża, z pionową paszczą, z której jak włócznia sterczało żądło. Łeb wbił się w otwór korytarza, osypując wokół odłamki skały, a potem cofnął z gruchotem kamieni.
– Do tyłu! – zawołał Vuko. – Do tyłu! Dajcie mi miejsce. Śpiewać, perkelel Zatkało was czy jak? To tylko cholerny ślepy wąż długości okrętu. Perkele molopaa!
– Przecież go zabiłem – powiedział Filar z irytacją. – Rozprułem go wzdłuż!
– Ale teraz czuje się już lepiej – wycedził Drakkainen. – Cyfral?
– Nie dam rady go wyssać. Jest jakby sterowany z zewnątrz.
– Wleć do środka i zobacz, jak tam wygląda. Muszę się tam wślizgnąć, żeby cokolwiek zrobić.
– Vuko, on mnie widzi…
– Jak widzi, kiedy jest ślepy! Nikt cię nie widzi, jesteś emanacją mojego umysłu. Póki żyję, nic ci nie grozi. Poczekaj chwilę.
Pogrzebał w zakamarkach pod pancerzem i wyjął kolejną kryształową fiolkę zawierającą jedną mętną kroplę.
– Cofnąć się i zasłońcie oczy. Będę czynić!
Stłukł flakonik i roztarł kropelkę oleju na dłoniach.
– No dalej, mała, wszystko będzie dobrze. Wróżka śmignęła z korytarza, wlatując do pieczary.
Vuko wychylił się i zobaczył, że wąż unosi łeb w ślad za lecącą Cyfral jednym błyskawicznym ruchem, po czym chwyta ją w paszczę jak pies łapiący muchę.
Usłyszał własny ryk, wyskoczył z otworu, unosząc miecz, i uderzył w śliskie cielsko w powietrzu, oplatając je udami. Stwór zwinął się w miejscu i miotnął łbem, ale Drakkainen, nadal wrzeszcząc, wściekle przebił jego czaszkę trzymanym pionowo mieczem. Wąż wydał z siebie potworny syk, po czym zaczął miotać łbem na wszystkie strony, gruchocąc stalagmity i strącając wapienne nacieki. Drakkainen trzymał się rękojeści ostrza i spadł, dopiero kiedy głowa gada uderzyła ze śliskim łomotem o poskręcane zwoje tułowia na dnie jaskini.
Zerwał się natychmiast, wyrwał miecz i zaczął rąbać o metr od obłego łba, wydając okropne okrzyki. Ciało stwora ustępowało łatwo i odcinanie łba skończyło się po pięciu uderzeniach. Vuko wbił ostrze w gardło i ostrożnie rozciął łeb wzdłuż, wymacał cały przełyk, a potem pospiesznie wetknął tam rękę.
– Co się stało? – zapytała Sylfana. – Co tam jest? Zwiadowca klęczał i patrzył na swoje pokryte śluzem dłonie.
Kucnęła przed nim i objęła za ramiona.
– Vuko, ty płaczesz? Co tam jest?
Drakkainen wstał, stulając dłonie, jakby coś w nich trzymał, a potem schował to ostrożnie i pieczołowicie za pazuchę.
– Idziemy – powiedział głucho i otarł twarz. – Mamy robotę.
– Ulfie… Ta skrzynia nie przejdzie przez korytarz. My się przeczołgamy, ale ona się nie zmieści.
– Więc ją zostawcie. I tak musimy tędy wracać. Wyszli z jaskini na zbocze góry, a pod ich nogami
otwierała się dolina. Pokryta śniegiem, z lasami, nieregularnymi rzędami chat i upiornym zamczyskiem zrośniętym z pni monstrualnych drzew i wznoszącym się na dobre pięćdziesiąt metrów.
– Dobra – rzucił Vuko. – Teraz poprawić te kretyńskie przebrania i idziemy. Śpiewając. Co teraz, Filarze? Dzikie dzieci, tak?
– Kołysanka powinna je odpędzać. Kiedy szedłem w tamtą stronę, musiałem pamiętać, że nie są prawdziwe. Jesteś Czyniącym. Twoja wola będzie silniejsza od jej woli, bo ona śpi i skupia się tylko na tym, o czym śni.
– Byłem Czyniącym – powiedział drewnianym głosem Drakkainen. – Tam w jaskini straciłem coś bardzo ważnego.
– Ale nadal masz wolę. Zobacz, ja straciłem wszystkich, a wciąż idę.
– Mam. Idziemy.
Weszli ścieżką w las. Drakkainen uderzył swoją buławą o pień i rozświetlił ją.
Dzikie dzieci pojawiły się niemal natychmiast, krążąc wśród drzew, ukazując zacięte twarze w dziuplach. Niektóre zwisały z gałęzi otulone skrzydłami, jak dziwaczne owoce, które wywracały się na lewą stronę i pokazywały blade, upiorne twarzyczki.
– Coś jest nie tak – zauważył Drakkainen. – Śpiewajcie głośniej.
– Musimy zostawić broń – powiedział Filar. – One boją się gwałtowności. To ją może obudzić.
– A, chrzanić to wszystko! – warknął Vuko i wbił miecz w ziemię. – Zostawcie broń. Obejdę się. Nie potrzebuję. Teraz i tak jestem naprawdę wściekły.
Ruszył długim krokiem, szczękając lustrzaną zbroją, z gołą głową i bez broni, tylko z workiem w ręku. Nagle zatrzymał się, jakby coś sobie przypomniał, po czym wyjął z worka lśniącą blaszaną koronę, wysadzaną czerwonymi i zielonymi kamieniami na przemian. Nasadziwszy ją na głowę, odwrócił się gwałtownie do Grunaldiego.
– Ani słowa. Ani jednego słowa, bo się dowiesz, dlaczego tak cię nazwali.
Grunaldi pokazał pojednawczo dłonie.
Dzikie dzieci nadal otaczały ich kręgiem, szeleściły w gałęziach, któreś śmignęło w powietrzu i zostawiło Sylfanie na policzku trzy krwawe pręgi. Zachłysnęła się na chwilę i podniosła dłoń do policzka, ale zaraz zaczęła śpiewać znowu. Oboje z Filarem już ochrypli.
A potem, już całkiem blisko wieży, stworzenia otoczyły ich zwartym kręgiem i nie dało się iść dalej.
– Co teraz? – zapytał Drakkainen z irytacją. – Nie mamy broni, nie mamy magii, kołysanka nie kołysze.
I wtedy rozległ się dźwięk fletu. Ballada zabrzmiała na nowo, ale znacznie piękniej. Prawdziwie.
Dzikie dzieci rozpierzchły się na boki, niektóre zaczęły przysypiać i spadać.
Dojście do wieży stanęło otworem.
A na jej przysypanych śniegiem schodach siedział faun. Z różkami sterczącymi nad czołem z kędzierzawych włosów i koźlimi nogami porośniętymi kudłatym futrem. Trzymał gruby, krótki flet z wieloma otworami i grał „Porąue te vas” jak wirtuoz.
– Benkej… – wychrypiał Filar – Benkej Hebzagał. Faun zmarszczył lekko brwi, jakby chciał sobie coś przypomnieć, lecz grał dalej.
Drakkainen wszedł na schody i pchnął okute w liście, róże i płonące serca drzwi. Były zamknięte.
– Od przedszkola nie spotkało mnie takie upokorzenie – mruknął. – Niech szlag trafi braci Grimm. Jak to było? Rapunzel, Rapunzel, spuść włosy? Zaraz mnie cholera weźmie. Dobra. – Poprawił koronę i założył na nią jeszcze wianek szmacianych rumianków.
– Passionario – krzyknął – zabieram cię do domu! Do domu, Passionario! Wszyscy na ciebie czekają! Wracaj do domu!
Ziemia zadrżała, w lesie rozległ się straszny płacz dzikich dzieci. Faun spojrzał ze zdziwieniem, po czym znów zaczął grać. Na górze posypała się szyba w jednym z okien, wokół poskręcanych korzeni drzewa pojawiły się pęknięcia.
– Zabieram cię do domu, Passionario! – wrzasnął ponownie Vuko. – Przybyłem po ciebie!
Drzwi zaskrzypiały i uchyliły się.
– Zostańcie tutaj – nakazał Vuko. Uderzył głowicą pochodni w portal i wszedł w ciemność wieży.
Potem były niekończące się schody, wijące się w środku jak spirala dna. W górę i w górę.
Małe, świetliste elfy śmigały Drakkainenowi wokół głowy i serce mu pękało na ich widok. Zatrzymał się na chwilę, żeby otrzeć twarz, ale zaraz podniósł pochodnię i szedł dalej, mamrocąc pod nosem.
– Maleńka królowa lalek, wróżka z patyków i błota. Złości się i płacze z żalu, choć sypia w kołysce ze złota.
Kolejne stopnie, kolejne zwoje schodów wwiercające się w wieżę jak sen schizofrenika.
– Ma usta o barwie wina i serce ostre jak szpilka, sny jak motyle przypina, mała niegrzeczna dziewczynka.
Schody skończyły się. Stał przed dwuskrzydłowymi wrotami. Pchnął je i wszedł do wielkiej niczym katedra sali tronowej. Pustej.
Tylko po podłodze wiatr puszczał zeschłe liście, wirujące jak miniaturowe tornada, jak smutne wspomnienie balu na zamku królowej lalek.
Szedł, słysząc echo własnych kroków i jazgot blaszanej zbroi.
Szedł, rozumiejąc doskonale, że przyszedł za późno. Że to wszystko było na darmo.
Bo na posadzce leżało wyschnięte ciało wojownika. Z wyszczerzonymi zębami, o skórze brązowej i pomarszczonej, pokrytej śladami czarnego, zygzakowatego tatuażu. Obok leżał skomplikowany szyszak z osłoną w kształcie wyszczerzonego pyska tyranozaura. Kawałek dalej, twarzą do ziemi, kolejny trup w zardzewiałej zbroi. A potem następny, jak połamany pajacyk wbity w kąt. I skurczony w swoim pancerzu krab jak spalony miniaturowy czołg. I jeszcze jeden, wybebeszony niczym zjedzona krewetka.
A potem była już tylko ściana.
I koniec.
– Przyszedłem zabrać cię do domu, Passionario! – krzyknął Drakkainen na całe gardło. – Do domu! Tu casa, Passionarial Porąue te vasV.
Królowa lalek autorstwa Mai Lidii KossakowskiejCoś szczęknęło i zapaliło się słabe czerwone światło, jak lampy awaryjne.
A potem skomplikowane płytki ściany pokryły się nagle srebrem i stały wielkim zwierciadłem, w którym zobaczył siebie. Srebrnego, lśniącego księcia wyglądającego trochę jak nieudany android, a trochę jak postać z przedszkolnego teatrzyku. Durnego księcia w przekrzywionej koronie godnej urodzin w fast foodzie.
I wtedy lustro pękło z jazgotem na tysiące błyszczących kawałków sypiących się niczym liście.
Vuko odskoczył, osłaniając się ramieniem, a potem spojrzał do wnęki, gdzie wrośnięta do pasa w suknię z korzeni, z chmurą kędzierzawych włosów pływającą wokół głowy unosiła się Passionaria Callo.
Była nieszczególnie piękna, z krótkim, zadartym nosem, kanciastą szczęką i szerokimi ustami jak kreska wycięta pod nosem. Bardzo łatwo można było ją sobie wyobrazić w gabinecie, prowadzącą wymagającą terapię rodzinną.
Drakkainen patrzył przez moment jak osłupiały, a potem wszedł do wnęki i stanął przed nią. Miała nieruchomą, obwisłą twarz i zamknięte oczy.
– Nikt nie mówił, że będzie lekko – mruknął zwiadowca. – Zresztą skąd tu jabłka o tej porze roku?
Pogrzebał za pazuchą, wyjął niewielki pakiecik i przycisnął na chwilę do ust. A potem wspiął się ostrożnie na piramidę splątanych korzeni stanowiących jej suknię.
– Zabieram cię do domu, Passionario – szepnął, pamiętając, by nie oblizywać warg. – To już koniec. Wracasz do domu.
Poruszyła się sennie i wydała jakiś pomruk.
Drakkainen pochylił się i pocałował jej wąskie, zaciśnięte wargi.
Passionaria otworzyła oczy. Oczy o przekrwionych białkach. Po chwili blade, wodniste tęczówki wywróciły się i uciekły pod powieki. Drzewo uwolniło ją z trzaskiem i runęła bezwładnie prosto w ramiona Drakkainena.
I wtedy nastąpił wstrząs. Niczym bezgłośny wybuch, uderzenie infradźwięków.
Poczuł, jak się rozchodzi promieniście wokół drzewa, jak za oknami strąca zeschłe liście i wzbija pierścieniowatą chmurę śniegu, która pomknęła po dolinie i uderzyła w zamykające ją ze wszystkich stron góry.
Usłyszał jeszcze chóralny pisk, który umilkł jak ucięty nożem.
Położył Passionarię na ziemi i ostrożnie odlepił z warg woskowe nakładki.
A potem wziął ją na ręce i ruszył z powrotem po schodach.
– Maleńka królowa lalek… – wymamrotał.
Kiedy wyszedł przed wrota, jego ludzie zbierali się z ziemi i potrząsali głowami jak ogłuszeni.
– Masz ją? Co to było? – zawołała Sylfana.
– Uwolniła dolinę. Nie ma już Pani Bolesnej. Nie ma już dzikich dzieci. Koniec bajki.
Faun, który nie był już faunem, tylko chudym mężczyzną, rzucił fujarkę i wpił palce we włosy, krzycząc przeraźliwie.
– Pani nie żyje!
– Niech ktoś go uspokoi – powiedział zmęczonym głosem Vuko. – Przecież ona żyje, tylko jest w narkozie. Dostała drętwą wodę. Nie mogłem jej uśpić normalnie, bo i tak spała i wcale jej to nie przeszkadzało rozrabiać.
Filar chwycił przyjaciela za ramiona i szarpnął nim parę razy, ale były faun nadal toczył wokół byczym, nic nierozumiejącym wzrokiem.
– Okryjcie ją czymś, bo się zaziębi – nakazał Vuko. – Raczej sękata, nie ma się na co gapić. No i zróbcie nosze. Co z nim?
– Nie poznaje mnie. Wciąż jest we władzy doliny – odparł Filar bezradnie.
– Aha – powiedział Drakkainen, po czym podszedł do Benkeja i grzmotnął go czołem w twarz, gubiąc tandetną koronę. – To zróbcie dwie pary noszy. I jego też nakryjcie, bo czegoś goły łazi. I zbieramy się stąd, tylko dajcie mi pięć minut na osobności.
A potem odszedł na bok, na skraj lasu. Sięgnął po coś za pazuchę i siedział długo, patrząc na swoje ręce, na których nic nie było.
– Perkele pimppi… dlaczego? – wyszeptał.
I wtedy leżąca na jego rękach mała, bezwładna wróżka ze złożonymi skrzydełkami otworzyła oczy.
– Kod dostępu przyjęty – powiedziała słabo i poruszyła końcami skrzydeł. A potem usiadła ciężko na jego dłoni.
– Płakałeś nade mną – zauważyła. – Twoja łza spadła mi na usta.
– Nieprawda. Nigdy więcej mi tego nie rób.
– A dlaczego? – zapytała, splatając wdzięcznie nóżki.
– Bo jesteś projekcją mojego umysłu, perkelel Myślałem, że dostałem wylewu czy coś takiego. Zbierajmy się stąd. Do roboty, mała. Rozrzucam pojemniki, a ty drenujesz dolinę. Do zera. Tak żeby van Dyken nie zdołał tu zrobić nawet sztuczki z monetami.
Wrócił do swoich, kiedy Grunaldi perorował akurat asasynom:
– To, że ktoś rozmawia ze swoimi rękami, wcale nie znaczy, że jest niespełna rozumu. Wielu tak robi. Na przykład mój wuj…
– Ruszać się – powiedział Drakkaien. – Stłukłem kolejne kryształy, tak jak w tej jaskini. Ściągają pieśni bogów. Kiedy tylko się zamkną, zabierajcie je i zmywamy się stąd. Musimy ją wsadzić do skrzyni, zanim się obudzi, bo wszystko zacznie się od początku. I jeszcze jedno, tym razem dobra wiadomość, chyba znowu będę potrafił czynić.
Dalej był już tylko pospieszny marsz z obciążeniem. Dwoje noszy, trzy jajowate zasobniki ciężkie od pieśni bogów, zaśnieżony las i jaskinia. I plączący się po dolinie osłupiali, obdarci i wygłodzeni ludzie, patrzący wokół nieprzytomnym wzrokiem, jak ofiary bombardowania domu wariatów.
W wielkiej pieczarze nie było ani śladu wężowego cielska, ucichły szepty i nawoływania, żadne cienie nie przemykały w zakamarkach.
Drakkainen ześlizgnął się na dno jaskini, pomanipulował przy kontenerze, który zasyczał, wypuszczając kłęby pary, i otworzył się, ukazując galaretowate, pokryte śluzem wnętrze.
– Dawać ją!Odwinięto Passionarię z płaszcza, po czym Vuko chwycił ją za kostki, a Warfnir pod pachy i złożyli w podłużnym pojemniku jak w muszli wielkiego małża. Otaczająca kobietę tkanka poruszyła się, wijąca się wężowato macka wsunęła do jej ust, kolejne oplotły ciało i pokrywa się zamknęła.
– Ohyda – zawyrokował Spalle. – Zupełnie jakby ją to pożarło. Nie udusi się tam w środku?
– Nie – powiedział Vuko niepewnie. – To jest jak łono matki. Odżywi ją, napoi, da oddech i ukołysze. Jeśli jednak nie, to zaraz potem zamknę w tym Fjollsfinna.
– Ohyda – powtórzył Blekot. – Wolałem to nieść, kiedy były w tym tylko pieśni bogów.
– Każdy ma co nieść – oznajmił filozoficznie Drakkainen.
Potem znów przeciskali się przez jaskinię aż do ciasnego wyjścia.
Filar wygramolił się pierwszy, za nim szedł Vuko, później Tasznik i Blekot holujący zasobnik z Panią Bolesną.
Ledwo ustał chrobot żwiru pod podeszwami butów Filara, chłopak rzucił się z powrotem do tunelu i przez moment Drakkainen miał przed sobą jego pobladłą, przerażoną twarz.
– Do tyłu! – krzyknął i nagle zniknął. Dosłownie jakby wyssało go w próżnię.
Drakkainen rzucił się w otwór, ale Filara nie było.
Na zewnątrz leżały tylko pokrwawione ciała trzech asasynów, którzy odeszli do swojego Ogrodu, a dalej na zboczu stało kilkudziesięciu jeźdźców na koniach okrytych łuskowanymi pancerzami, które upodabniały ich do ryb głębinowych, oraz rząd kołyszących się i potrzaskujących ostrzami krabów.
Jeden z jeźdźców wracał właśnie do szeregu, wlokąc za sobą na arkanie bezwładne ciało Filara, syna Oszczepnika, które zostawiało na śniegu krwawy ślad.
– Ulfie! Z tyłu… – krzyknął ktoś. – Wąż się obudził!
Zamknięta w zbiorniku Passionaria Callo otworzyła czerwone oczy.
Koniec tomu trzeciego
Комментарии к книге «Pan Lodowego Ogrodu. Tom 3», Jarosław Grzędowicz
Всего 0 комментариев