Жанр:

Автор:

«Zawód: Wiedźma. Część II»

1581

Описание

Jak mówi stare przysłowie, gdzie mag nie może, tam… magiczkę pośle. Zasada ta obowiązuje także w drugim tomie opowieści o W.Rednej – nie takiej znowu wrednej – adeptce VIII roku Starmińskiej Wyższej Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa… Jej `wiedźmowatość` ma niezwykły talent do magii, nieprzeciętną intuicję i wściekłą inteligencję. Zawsze czyta cudzą korespondencję. Wiedzy tajemnej używa z wielkim hukiem. Widywana jest wyłącznie w złym i podejrzanym towarzystwie. Ostatnio: trolla-najemnika, w bagnie z zombie, u oszalałego nekromanty, wśród szumowin-wałdaków. Typowa kobieta, ze słabością do czarusia typu `blond Bond`. Idzie za nim na koniec świata, choć wie, że to…wampir.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Olga Gromyko Zawód: Wiedźma. Część II

Przekład z języka rosyjskiego Marina Makareyskaya

TARMIŃSKA WYŻSZA SZKOŁA MAGII,

WRÓŻBIARSTWA I ZIELARSTWA

Wydział Magii Teoretycznej i Praktycznej Katedra Magii Praktycznej

Sesja i praktyka naukowo-terenowa

ROK 999 według kalendarza belorskiego

MIASTO STARMIN

Wykład 1. Drakologia

Bladozłociste słońce powoli wznosiło się nad wygiętym grzbietem śpiącego smoka. Odblaski światła tańczyły na karmazynowych łuskach, czarny grzbiet otoczony był niebieskawą poświatą, trójkątne płytki grzebienia wydawały się zniszczone gorącem, jak gdyby smoka pieczono w całości na rozżarzonych węglach.

Smok spoczywał na brzuchu z podwiniętymi łapami, wyciągniętą szyją i przekręconą na bok głową. Z wąskich nozdrzy wydmuchiwał smugi pary gęsto poprzetykanej płomykami. Koniuszek jego ogona drgał nerwowo, szeleszcząc łuską po żwirze. Był to smok skalny, najmądrzejszy, najbardziej chytry i najpaskudniejszy z całego swojego rodzaju. Sądząc po pierścieniach na łuskach, po raz pierwszy zobaczył ten świat coś około siedmiuset lat temu. Jego cień ślizgał się po równinach belorskich, gdy jeszcze nie było na nich śladu ludzi, pasły się natomiast liczne stada jeleni, po nocach wyły wilki, a dookoła migrowały koczownicze plemiona trolli. Pamiętał jednoczesne wtargnięcie ludzi ze wschodu i zachodu, krwawe bitwy na miecze i destrukcyjną potęgę magii zmieniającej w proch całe armie. Widział jak rosły i obracały się w gruzy miasta, jak topniały lasy, a zielone łąki przekształcały się w pstrokate kwadraty pól uprawnych. Przeżył więcej łowców smoczych głów niż oni mieli nadzieję. Gdyby co roku nie zrzucał skóry na wiosnę, byłaby cała poznaczona bliznami. Zresztą smok nie narzekał na los, a jego waga obecnie znacznie przekraczała średnią. Sama kupa kości, na której leżał, wymownie świadczyła o spożytych kaloriach.

Jeszcze trochę pozachwycałam się świtem, pobujałam prawą nogą w powietrzu i z całej siły kopnęłam smoka w bok. Równe sapanie urwało się czymś pomiędzy warknięciem a ziewnięciem, gad przeturlał się na plecy, przeciągnął, wystawił pazury i najeżył beżowe łuski na brzuchu. Potem odwrócił głowę w moim kierunku, zmrużył złe żółte oczy i wywalił karmazynowy rozdwojony język.

– Psss… Wolhha! Do ressszty ci odbiło!

– Słoneczko już wstało – odparłam niezmieszana. – Ile można spać? Jak tak dalej pójdzie, to się niedługo przestaniesz mieścić w jaskini!

Smok przewrócił się na bok, chrzęszcząc kośćmi posłania.

– Jessssszcze ciebie zjem i przechhhodzę na dietę… – obiecał i oblizał się.

– Strujesz się – powiedziałam obojętnie. – Przyniosłam twój diament. Mistrz prosił, żeby podziękować i poprosić o – sprawdziłam na kawałku papieru – artefakt w kształcie złotego gryfona dziobiącego owijającego się wokół niego i kąsającego go węża, numer inwentarzowy 32/57-12a.

– Po co? – nachmurzył się smok.

– Kadra pedagogiczna chce zaczarować pole turniejowe. A ty, Warku, wszystko musisz wiedzieć? Przecież i tak dasz. Ponarzekasz, ponarzekasz – i dasz.

– To jessszcssze nie jest pewne… – Smok dokładnie zbadał zwrócony brylant. – Nie, no co za ludzie! Zadrapali!!! Wolhhho, no weźśś mi powiedzss, co trsszeba zrobić, żżżeby zzzadrapać diament?

– Pożyczyć go adeptom-praktykom – odpowiedziałam bez wahania.

Nikt nie wiedział, jak naprawdę się nazywał. Legendy głosiły, że na dźwięk swojego imienia z ludzkich ust smok pada trupem lub też zmyślny człowieczek zyskuje nad nim pełną władzę. Nasz smok wolał nie ryzykować i w odpowiedzi na moje natrętne pytania udawał głuchego albo z irytacją odganiał mnie ogonem. Ksywka „Lewark" przylgnęła do niego jeszcze w czasach sławnej przeszłości, której częścią były naloty na stada krów i owiec. Imię Liwark nosił pewien dworzanin, znany z pełnych fantazji imprez. Potrzeba bohaterskich czynów waliła z niego wszystkimi otworami, powodując niemałe ubytki w pogłowiu zwierząt hodowlanych (jeżeli akurat nie trafiła mu się żadna łania, Lewark szczuł psami chłopskie stada) i męskiej dumie wiejskich chłopaków (gdyż był on również całkiem przystojny i chętnie poprawiał pulę genetyczną należących do niego wiosek).

Nasz smok panien nie ruszał, ale za to stada dziesiątkował skutecznie. Z jednej wioski go wykurzono, w następnej poszczuto rycerzami, w kolejnej ostrzelano z procy – ale nikomu nie udało się oduczyć go jedzenia. I dopiero gdy amatorzy skarbów (a jak wiadomo, czego jak czego, ale akurat tego dobra smoki mają dość) znaleźli się prawie pod jego leżem w Górach Elgarskich, Lewark zdecydował się na zmianę trybu życia. Szczęśliwie wyminął rycerzy na murach Starminu (takiego rabanu w mieście nie było od pożaru w roku 816), wylądował na polance w granicach Szkoły i gromkim głosem zażądał „kogoś możliwie sensownego w celu przeprowadzenia rokowań pokojowych". Wydelegowano ówczesnego rektora Szkoły. Iść bardzo nie chciał, ale urząd zobowiązuje. Rokowania się odbyły. Smok zażądał kwatery, darmowego wiktu i obrony przed amatorami skarbów. W zamian zobowiązał się służyć za żywy eksponat dla adeptów, strzec Szkoły w nocy i pożyczać magom kamienie szlachetne ze swojej całkiem okazałej kolekcji. Umowę przypieczętowano słowem honoru – smoki są w tym względzie jeszcze bardziej solidne od magów – i Lewark zamieszkał na zapleczu Szkoły, gdzie specjalnie dla niego teleportowany został gigantyczny kawał skały z calutką jaskinią o rozmiarach dwadzieścia na trzydzieści łokci. Zadowolony smok przetaszczył skarby do nowego lokum, zaległ przy wejściu i sądząc z oznak, zamierzał pozostać tam przez resztę życia.

Przy bliższym poznaniu okazał się wcale miłą istotą, spokojną i pełną zdrowego rozsądku. Ludzi nie jadał z zasady – uznawał ich za szkodliwych dla zdrowia ze względu na zbyt wysoką zawartość alkoholu, nikotyny i cholesterolu. Skarby, które odziedziczył po tatusiu ludożercy, pożyczał wyjątkowo niechętnie i za pisemnym poręczeniem. Trzy razy na tydzień przynoszono mu młodą owcę, którą konsumował i zapadał w sen.

Ja i smok doskonale się dogadywaliśmy. Znał mnóstwo starożytnych legend i opowieści, które umiał i lubił opowiadać, więc dość często kosztem uczciwego snu przesiadywałam sobie z nim w nocy na świeżym powietrzu.

Lewark zniknął w jaskini. Długo grzebał w stosie skarbów z takim wzdychaniem i jękami, jakbym przyszła tu nie po artefakt, a po smoczą duszę.

Może ja rzeczonej duszy nie potrzebowałam, ale ktoś inny miał całkiem odmienne zamiary.

Za płotem po trzykroć zaśpiewał ochrypły róg myśliwski i młody głos dźwięcznie ogłosił:

– Wybiła godzina twej śmierci, łuskowata gadzino! Stawaj do boju na śmierć i życie!

– Kogo tam jessszcze przywiało? – z umiarkowaną ciekawością spytał smok, tyłem wyłażąc z jaskini.

– To ja, odważny rycerz, postrach smoków, strzyg, gadów żmijowych i innych, ratujący słabych, biednych, osieroconych i skrzywdzonych!

– A csszy byśśś ty, odważssny rycessżu, nie possszedł… – z uczuciem syknął smok, wyciągając szyję i ostrożnie wyglądając przez płot. – O, tam jest. Pancerz typu „wieprz", przyłbica w siatkę, zardzewiały miecz rodowy i takaż tarcza z herbem pomniejszego szlachcica.

Odważny giermek wygląda z zaułka, przytrzymując parę koni… a, nie, przepraszam najmocniej, parę klaczy. O, potąd mam już tych poszukiwaczy sławy, nigdzie nie ma od nich spokoju. Swoją drogą, nie wiesz przypadkiem, czy oni śpią w tych samowarach?

Pękata zbroja rycerska faktycznie przypominała samowar, a hełm – stojący na nim czajniczek na esencję.

– Wyłaź, gadzino! – darł się rycerz, potrząsając mieczem. – Stawaj do walki!

– Mam wyjśśść, csszy jak? – Smok w zamyśleniu połaskotał ucho koniuszkiem ogona. – Nie, nie pójdę. Jussż ja was adeptów znam – wyssstarcsszy, żżże na krok sssię odejdzie od jassskini, a potem ssszukaj ssskarbu w polu.

Prsszy okazji, trsszymaj ssstatuetkę. Na twoją osssobissstą odpowiedzialnośśść.

– Pancerz ma pewnie ognioodporny – myślałam na głos. – Ale już wiązania na bank z konopi…

– Ano z konopii – z paskudnym uśmieszkiem przytaknął smok. – Te, rycerssz! Mam tu w zapasssie pannę na obiad! Nie chhhcesz prsszypadkiem do niej dołączyć?

Przeczyściłam gardło, przybrałam pozę „dziewica w opresji" – jedna ręka melodramatycznie przyciśnięta do czoła, druga przytrzymuje wyskakujące z piersi serce, plecy wygięte w łuk – i wydałam z siebie przenikliwy wrzask, przechodzący w ochrypły skrzek.

Podskoczył nie tylko rycerz, ale i smok. Dodałam ekspresji.

– Pomocy! Ratunku! Rab… Znaczy mordują!

Ani jeden normalny rycerz nie ruszyłby ratować panny o takim głosiku. Ani jeden normalny rycerz nie zaatakowałby smoka na terenie Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.

– Spieszę ci na ratunek, o piękna panno! – z entuzjazmem ogłosił świr, rzucił tarczę, wyciągnął miecz i wdrapał się na płot. Lewark pozwolił mu przetoczyć się przez szczyt ogrodzenia, ale gdy tylko rycerz zaczął złazić i odwrócił się do nas plecami, wypełnił swoje potężne płuca powietrzem, wycelował i z całej siły odetchnął.

Wąski niebieskawy strumyczek płomienia zabarwił się jaskrawą czerwienią, w mgnieniu oka konsumując konopne sznury łączące kawałki zbroi.

Zbroja odpadła i rycerz stanął przed nami w całej wspaniałości obszernych gaci, białych w czerwone serduszka i przetartych od częstego prania. Poza gaciami na rycerzu zostały: hełm z przypalonym piórem koguta, żelazne rękawice, wysokie buty i srebrny medalion na łańcuszku.

„Piękna panna" wisiała na „łuskowatej gadzinie". Oboje pękali ze śmiechu.

– Sukkub! – wrzasnął rycerz po krótkiej chwili zastanowienia, ekspresyjnie potrząsnął mieczem nad głową i rzucił się na mnie jak rozwścieczony byk.

Błyskawicznie strzeliłam palcami i miecz zamienił się w zielonogłowego kaczora z białymi lusterkami na wpadających w ciemny błękit piórach. Zwykle kaczory są milczkami, ale ten, złapany przez rycerza za żółte łapy, zakwakał dzikim głosem, uderzył skrzydłami i wyraźnie zaplanował zabranie byłego właściciela hen za horyzont, ale ten ostatni jednak w porę rozluźnił palce, pozwalając ptakowi wznieść się w przestworza.

Smok leniwym uderzeniem ogona przewrócił rycerza na ziemię i przycisnął łapą.

– No i co mam z tobą zrobić? – ryknął, wypuszczając strugę dymu prosto w kratę przyłbicy i z satysfakcją słuchając gniewnego kasłania dochodzącego z wnętrza hełmu.

– Zjeść – poradziłam z roztargnieniem, odprowadzając kaczora spojrzeniem. W miarę zwiększania odległości moje czary traciły na sile, w związku z czym miecz odwrócił się ostrzem do ziemi i poleciał w dół.

– Ale Wolhhilo, przeciessż to wbrew moim zasssadom! – oburzył się smok. – A poza tym, on mi się nie podoba. Na wiorssstę czuć od niego smassżoną cebulę.

– No to co? Ja tam smażoną cebulę lubię.

– No to ty mossżesssz go zjeśśść.

– Dzięki, jestem po śniadaniu.

– Odbiło wam wszystkim, czy jak? – nieoczekiwanie rozsądnie oburzył się rycerz, zdzierając hełm. Sympatyczna twarz, bez najmniejszych oznak szaleństwa. Chłopak miał nie więcej jak dwadzieścia lat. – Za co ja wam niby płaciłem?!

– A to jussż ciekawe – powiedział smok, zabierając łapę. – Wygląda na to, żżże w nassszym mieśśście otworsszono płatny klub sssamobójców. I jaka jest ssskładka członkowssska?

Rycerz wstał i otrzepał kurz z gaci.

– Idioci… To przecież zbroja dziadka, eksponat muzealny, antyk, relikwia. A pan – ogniem, dymem. Wstyd, panie smoku. – Chłopak z goryczą splunął na poczerniały hełm i spróbował oczyścić go z sadzy kantem dłoni.

– Widzi pan, co pan narobił? Cały lakier poobłaził.

– A pan by jeszcze kwiat w butonierkę wsadził – zaproponowałam złośliwie. – Pcha się pan, można powiedzieć, smokowi w paszczę, a ubrany jak na paradę.

– Przecież dziewczyna patrzy. – Wbił spojrzenie w ziemię.

– Gdzie?

– O tam, trzyma konie za rogiem.

– A, tamten odwassżny giermek? – Smok położył się, podciągając pod siebie łapy i owinął ciało ogonem.

– No dobrze, młody człowieku, prossszę mi opowiedzieććć, jakim cudem sssię pan tak urządził.

– Dobrze… Ale czy mógłby pan co jakiś czas ryczeć?

– Po co?

– Niech ona myśli, że my się tu bijemy.

Parsknęłam w zaciśniętą pięść.

– A mossże mam panu jessszcssze nogę urwać i wyrzucić przez płot? Jako potwierdzenie – zaproponował smok.

– Nie, nogę raczej nie – po chwili namysłu całkiem poważnie odpowiedział rycerz. – Lepiej zróbmy tak… – Podniósł miecz i przerzucił go przez płot. – Niech ona myśli, że walczymy bez broni.

Szkoła zadrżała od grzmiącego śmiechu. Smok opadł na bok, wycierając łzy i kaszląc dymem. Chyba rycerz faktycznie miał niezłe szanse na wykończenie gada bez użycia miecza.

– No dobra – powiedział rzeczony gad, przestając się śmiać. – Weźźź mi pan teraz powiedz, co to za ssspektakl z „łuskowatą gadziną".

Rycerz pogrzebał w hełmie, wyciągnął spod podszewki złożony na czworo pergamin i po chwili wahania przekazał go w moje ręce.

Okaziciel niniejszego – przeczytałam na głos – ma pozwolenie na zabicie smoka, mieszkającego przy Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa w związku z życzeniem tego ostatniego, gada słabego i zgrzybiałego, by opuścić ten padół w uczciwym boju, a nie z powodu zbliżającej się starości…

– I to ja mam być ssstary?! – ryknął smok, wypuszczając kłąb płomienia. – I to ja mam być zgrzybiały? Zaraz wasss tu wssszyssstkich połossżę na jeden pazzznokieć, a drugim załatwię!

– Doskonale, wspaniale. – Oczy rycerza lśniły z zachwytu. – A czy teraz mógłby pan podskoczyć, żeby się ziemia zatrzęsła!

– A ja ci zaraz podskoczę! Ja cię zaraz tak przydepnę, że mokra plama nie zostanie! Myśliwy się znalazł! – Lewark wkurzył się poważnie.

– …za sumę 20 kładni z prawem wyniesienia głowy – przeczytałam z roztargnieniem. – Podpisano: „kwestor Pisarczuk W. D.".

– A nie piszą przypadkiem, czyjej głowy? – zaciekawił się kipiący wściekłością smok.

– Z kontekstu wynika, że twojej – odpowiedziałam, oglądając pergamin pod światło. – Chyba ktoś z naszych zażartował. Papier lichy, dają taki adeptom do notowania wykładów.

– Zażartował?! – teraz zdenerwował się rycerz. – Ja mu dałem zaliczkę!

– No to po kasie – skonstatowałam.

– A głowa?! Jeśli nie przyniosę opiekunowi narzeczonej głowy smoka, on nie da zgody na nasz związek!

– To proszę przynieść jakąś inną głowę – poradziłam. – Mam znajomego trolla, za pięć monet nazbiera panu cały worek tego dobra.

Oczekiwaliśmy kłótni, przekleństw i gróźb, ale rycerz tylko roześmiał się gorzko i zaczął zbierać do kupy kawałki zbroi.

– Cóż, widać taki mój los. Będę miał nauczkę na przyszłość. Nie macie przypadkiem jakiejś szmaty? Przecież nie mogę wyjść na ulicę w gaciach.

– A on mi sssię podoba – nieoczekiwanie stwierdził smok. – Zdecydowany chłopak, ale wie, kiedy powinien sssię wycofaććć. No to jak, Wolhhho, pomożemy chłopaccczkowi?

– Chętnie – zamknęłam oczy i skupiłam się na splataniu osnowy magicznej.

– Co ona robi? – szeptem zapytał rycerz. – Ojej, chyba nie oddycha!

– Oczywiśśście. Zaklęcia nalessży wymawiać na jednym oddechu. – Smok był spokojny. Niejeden raz trenowałam w jego towarzystwie techniki magiczne. – Będziemy sssię martwić, jeśśśli nagle upadnie albo sssię zmieni w nie wiadomo co. Wolhhho! Kossszmar!

– Hę? – Otworzyłam oczy i zobaczyłam stworzony przez siebie pysk. Głowa zmaterializowała się wprost z powietrza i z plaśnięciem wylądowała pod nogami rycerza. Koszmarny twór nie był podobny do żadnej żywej istoty, a już na pewno nie do smoka. Większą jego część pokrywała srebrzysta rybia łuska z rzadkimi włoskami grubej szczeciny. U nasady długiego i wąskiego ryja siedziała na czułkach para rączych oczu z długimi gęstymi rzęsami diwy operowej. Pomiędzy oczyma wyrastały rozgałęzione rogi jelenie w kolorze wściekłej zieleni.

Z kącika paszczy zwisał pomarańczowy rozdwojony język, a niezliczone kły wyginały się w różne strony, tak że nie bardzo można było zrozumieć, jak nimi w ogóle dawało się cokolwiek ugryźć.

– Abssstrakcjonissstka! – wysyczał smok z oczyma półprzymkniętymi z zachwytu. – Jakie wyjątkowe passskudztwo!

– Starałam się. – Skromnie spuściłam oczy.

– To dla mnie?! – Młody człowiek zalśnił, jakby wręczono mu nie paskudny łeb, a puchar turnieju rycerskiego. – Wielkie dzięki! Nie wiem, jak mam wam dziękować.

– Prossszę to ssstąd zabraććć i jesteśśśmy kwita – słabym głosem syknął smok.

– A co do szmaty… – Chwilę się zastanowiłam, skinęłam do swoich myśli i na chłopaku pojawiło się coś eleganckiego i wyglądającego na zabójczo drogie. – Niestety, to tylko fantom, za trzy godziny zniknie.

– Więcej nie potrzebuję! Zabiorę pannę do gospody, pokażę głowę przyjaciołom – oni tam wszyscy pomdleją! – Chłopak wpakował łeb pod pachę i wlazł na płot. – Czy pancerz może tu poleżeć do jutra? Z samego rana po niego wpadnę.

– A prossszę. – Smok machnął łapą. – Hej, a dokąd to, trofffeum zossstawiłeś!… Sssstój, rycerzu, tfffu, niech mi bogowie wybaczą…

Płot prawie że zawalił się od okrzyków zachwytu – chłopak pokazywał trofeum wszystkim gapiom, a dziewczyna szlochała ze szczęścia i miłości na szerokiej piersi swojego bohatera.

Krzyki „w górę zwycięzcę!" dawno ucichły w oddali, ale mnie nadal męczyły niejasne wyrzuty sumienia.

– Lewark!

– Hę?

– Słuchaj, chyba pomyliłam wektory! Fantom utrzyma się nie więcej jak dziesięć minut!

– No cóż – z miną filozofa zauważył smok. – Przynajmniej zdążą dojśśśććć do gospody.

Wykład 2. Teoria magii

– Można usiąść?

– Wolho, szybciej, szybciej! Wykład trwa już od dziewięciu minut, jeszcze jedna i musiałbym wpisać ci uwagę.

Almit pobębnił palcami po katedrze i delikatnie odkaszlnął. Srebrzyste linie na przezroczystej tablicy rozpływały się i zanikały.

– Jakieś pytania? Hej, wy tam, na tyłach naukowych, do was mówię!

– Hy? – Temar podniósł rozczochraną głowę znad zwoju z trójwymiarową krzyżówką.

– Przepraszam, że odrywam od tak rozwijającego intelektualnie zajęcia, ale może przypadkiem macie jakieś wyjątkowo ważne i pilne pytanie? – sarkastycznie zapytał aspirant.

– Skoro pan profesor nalega… Imię świętej, opiekunka podróżników, cztery runy, druga „al".

– Roalanna. Do tablicy, żywo!

Ku wielkiemu zdziwieniu Almita adept z mozołem odtworzył formułę i nawet udało mu się ją udowodnić, nad czym bezskutecznie biedziły się już trzy pokolenia magów. Formuła nosiła dumną nazwę Aksjomatu Rodożowskiego, wyprowadzona została zupełnym przypadkiem i dowieść się nie dawała. Temar o tym nie wiedział, więc po dwustu latach dowód jednak został znaleziony.

Oszołomiony Almit próbował zaprzeczyć, adept i aspirant radośnie pokryli tablicę słupkami liczb i znaków, ale w końcu tylko do reszty pogubili się w obliczeniach.

– Siadaj. Remis – poddał się aspirant. – No dobrze, dzieci marnotrawne, otwierać notatki. Nowy temat.

Tablica zamrugała i pojawił się na niej rządek ponumerowanych formuł. Uzbrojony w biały wąski promień, który wyślizgnął się z jego palca wskazującego, Almit zaczął jasno i systematycznie wyrzucać z siebie potoki wyjaśnień. Wykład sprowadzał się do zaklęcia, za pomocą którego można było zmienić przeciwnika w kamień, o ile miało się przy sobie ząb bazyliszka.

Almit zęba nie miał, a bez niego adepci wyobrażali sobie mechanizm zaklęcia bardzo, ale to bardzo niewyraźnie. Po zanotowaniu formuł klasa zahuczała jak ul. W tylnym rzędzie grano w karty, w przednim – w kości runiczne, ja starannie skrobałam po ławce, zostawiając na niej następujący wierszyk: „Ja żem głupi, ty żeś głupi, dwóch praktyków wydział kupi". Temar zdecydowanie podniósł rękę.

– Tak? – ucieszył się Almit, który nieco już podupadł na duchu.

– Jeśli pan profesor chce, przyniosę ząb bazyliszka – zaproponował adept. – I zademonstruje nam pan profesor zaklęcie.

Wszyscy wiedzieliśmy, skąd można było wziąć ten nieszczęsny ząb. Ale tylko Temar był na tyle odważny, by zaproponować coś takiego wykładowcy. W klasie zapadła cisza, ciężka i gęsta jak chmura burzowa.

Ale gromy i pioruny nie spadły. Almit pomiętosił zwój z ocenami, poszczypał się w rudą brodę i niepewnie wzruszył ramionami. Temar pstryknął palcami i zniknął w kłębie dymu, a lokatorzy sąsiednich ławek zachłysnęli się gwałtownym kaszlem.

– Trzeba mu będzie powiedzieć, żeby potrenował gdzieś na zewnątrz – mruknął Almit, rozganiając dym zwojem. – Paskudztwo niesamowite, jakby kto spalił pęk świńskiej szczeciny.

Wszyscy adepci potrafili używać teleportacji na krótki dystans. Ja bałam się tego zaklęcia jak ognia i korzystałam z niego tylko w skrajnych przypadkach. Lepiej już, żebym spóźniona przebiegła się korytarzem, niżeli rozsypała na miliony cząstek, ryzykując utratę połowy z nich w trakcie zbierania się do kupy.

Nie minęły nawet trzy minuty, gdy do auli wtargnął rozwścieczony mistrz.

– Znowu! – wrzasnął od progu. – Czy kiedykolwiek ustaną te bezeceństwa, ja was pytam?

Zgodnie z nakazami zdrowego rozsądku milczeliśmy. Almit taktycznie wycofał się w kąt, by nie przeszkadzać koledze w przemowie.

– Koszmar! – Mistrz zatrzymał się przy katedrze i wśród ciszy grzmiał do nas. – Serce mi krwawi na myśl o Muzeum Wiedzy Nadnaturalnej! Z winy adeptów tracimy unikatowe eksponaty! Zamiast wynosić z muzeum wiedzę, wynoszą kawałki trucheł! Leśna zmora oskubana na amulety! Pazury mawki błotnej powydzierane na eliksiry miłosne! Gryfy nie mają już nawet jednego pióra! A przed chwilą w biały dzień z paszczy bazyliszka wyrwano ostatni ząb! Nie wiem, kto to zrobił i po co, ale ukarzę łotra z całą surowością prawa!

W połowie tego gniewnego monologu drzwi otworzyły się na oścież, szczękając o futrynę i do audytorium ze zwycięskim okrzykiem „Mam!" wpadł Temar.

– Co masz? – Mistrz zwinnie złapał adepta za kołnierz i odwrócił twarzą do siebie.

– Dobrą nowinę! – Temar zachował zimną krew. – W stołówce na deser są drożdżówki z jabłkiem!

– A co masz w ręku?

– W którym?

– A w tym tutaj!

Póki mistrz próbował otworzyć zaciśnięte palce lewej ręki Temara, ten prawą wyrzucił ząb zza pleców. Almit bezgłośnie zrobił miękki krok do przodu i przydepnął go podeszwą buta.

Temar się poddał. W garści chował wymiętą ściągę, dzięki której udało mu się tak wspaniale przetrwać próbę przy tablicy.

– No to zobaczymy, jak jutro zdacie egzamin – zagroził mistrz, uspokajając się, obrzucił klasę długim przenikliwym spojrzeniem, skinął w kierunku Almita i wyszedł. Stary mag nigdy nie pozwoliłby sobie wyparować na oczach adeptów, uważając tego typu czary za tanie popisy.

Almit westchnął, ostrożnie zerknął na zamknięte drzwi i schylił się po ząb.

– No to zaczynamy – powiedział, wrzucając go do probówki z żółcią wilkołaka. Płyn radośnie zabulgotał. – Patrzcie, dzieci marnotrawne i dobrze zapamiętajcie, bo jeżeli ten ząb jest faktycznie ostatni, jak twierdzi wielce szanowny profesor Dejanir, to powtórki nie będzie. Hm, ale wiecie, strasznie mi się nie podoba ta historia z muzeum. Coś się tam niedobrego dzieje. Bazyliszki mają cztery zęby, a ja mam za sobą dwa zajęcia, co oznacza, że jeden ząb powinien był się ostać. I co, wy mi powiedzcie, ma zrobić czwarta grupa, czyli alchemicy? Niech ktoś szybko po nich skoczy, to zrobimy zajęcia łączone. Khy, khyy!!! A niech go leszy, ale smród! Otwórzcie okna! Koniecznie trzeba mu powiedzieć, żeby potrenował na świeżym powietrzu!

Po wykładzie Temar dogonił mnie na korytarzu.

– Wolha, stój, mam sprawę!

Poczułam przypływ ostrożności. Chudziutki, niewysoki, wiecznie nastroszony i bojowy jak młody kogut Temar miał zaiste magiczny dar ciągłego wpadania w kłopoty i sprawiania ich innym. Potrafił wciągnąć na szkolny dach żywą krowę, zaczarować na wykładzie sąsiedzkie pióro, by niezauważalnie dla piszącego wychodziły spod niego niecenzuralne przekleństwa, podrzucić do garnka niebieskawą dłoń truposza wykradzioną z zajęć praktycznych z nekromancji, a nawet rzucić na toaletę publiczną zaklęcie przyklejania. A już na pewno wydać pozwolenie na zabranie głowy niezabitego smoka. Najmniej na świecie Temara martwiły skutki jego żartów i o ile wcześniej dość często dotrzymywałam mu towarzystwa, o tyle po powrocie z Dogewy, ku radości mistrza, poszłam po rozum do głowy, czyli przeszłam do żartów bardziej przemyślanych i magicznie złożonych. Temar, nie znalazłszy na mojej twarzy oczekiwanego zachwytu, również przybrał wyraz poważny i tajemniczy.

– Wolha – zaczął delikatnie. – Nie chciałabyś przypadkiem trochę zarobić? W zawodzie.

– Hm – odpowiedziałam niewyraźnie, na oślep przeliczając palcami zawartość kieszeni. Dwie drobne monetki i jedna trochę większa. Albo obiad w karczmie, albo kolacja. Do darmowej szkolnej stołówki uczniów starszych lat zaganiała tylko wyjątkowa konieczność – zaklęcia dodane do kaszy perłowej zamiast przypraw chrzęściły w zębach jak wióry. Poznawaliśmy je tak samo, jak doświadczony troll najemnik rozpoznaje delikatny posmak kota w podanym mu króliku. Niby nawet smaczne, ale zjeść się nie da.

Temar tymczasem wytrząsnął z sakiewki na dłoń pięć złotych kładni.

– Cała grupa się zrzuciła. Butelka jest potrzebna na jutro rano.

Serce mi zaśpiewało – słodko, ale i z trwogą. Mało którego z adeptów obdarzano takim zaufaniem i daleko nie każdemu z wybranych udawało się mu sprostać.

Szkoła otoczona jest wysokim płotem, z wyglądu drewnianym, ale nieustępującym solidnością kamiennemu murowi. W nocy bez przerwy krążył po nim impuls poszukiwawczy i gdy tylko delikwent przerzucał nogę przez ozdobne zwieńczenie, cieć (zwykle mag na emeryturze, dożywający swoich dni w słodkiej drzemce koło wejścia do holu Szkoły) otrzymywał sygnał telepatyczny, na podstawie którego natychmiast określał nazwisko mąciciela spokoju i mógł odnotować go w specjalnym notesie z uwagami. Co rano około godziny szóstej notes trafiał na biurko mistrza w gabinecie rektora. Potem delikwenta wzywano, odpytywano, fundowano mu nudne kazanie, stosowano sankcje karne i tak dalej.

Ktoś mógłby powiedzieć: w końcu jesteś magiczką, trudno ci się przesączyć albo przelecieć przez płot? Zapomina, że Szkoła zbudowana została przez magów znacznie bardziej ode mnie doświadczonych. W części sal wykładowych, sali sportowej i auli, jak również przy wewnętrznych ścianach Szkoły, wzdłuż płotu, nie działa ani jedno zaklęcie. Można czarować na korytarzach, w sypialniach, stołówce i nawet w toaletach, ale i tam wychodzi nie wszystko. A oficjalne wejście do Szkoły i wyjście z niej jest jedno – wrota. Żeliwne, ciężkie, bogato zdobione zakrętasami i runami, uwieńczone zaostrzonymi prętami. Nikt obcy nie mógł ich tak po prostu otworzyć – jeżeli żeś przyszedł w interesach, to bądź człowiek i zapukaj, kołatka na bramie jest donośna. Niestety, równie negatywny stosunek brama miała do welany – tytoniu narkotycznego, a także spirytusu mocniejszego niż sześć procent, czyli ciemnego piwa. No dobra, może jakoś by się przedostały lekkie ziołowe miody elfów. Któregoś razu brama nie wpuściła do Szkoły Almita, biorąc go za jakieś dziwne naczynie do transportu alkoholu i zdecydowanie odmawiając „poszanowania" ledwo stojącego na nogach bakałarza, który zbyt hucznie świętował zakończenie aspirantury.

I tym niemniej raz na jakiś czas spirytus do Szkoły się wnosiło. Ale bynajmniej nie w celu wypicia – zapieczętowaną butelkę ukradkiem stawiano na stole egzaminatora, obok kubka na wodę. Zgodnie z dobrą szkolną tradycją, jak trudny by nie był egzamin i jakimi tępakami nie byliby adepci, w takim przypadku cała grupa dostawała zaliczenie. W ramach wzajemnej korzyści nauczyciele wynajdowali w ten sposób dziury w ogrodzeniu. Przypomniałam sobie, jak radzili sobie z tym zadaniem moi poprzednicy: jeden adept przez całą noc wnosił do Szkoły naparstki bimbru, ponieważ na taki drobiazg wrota nie zwróciły uwagi. Drugi przyniósł za jednym zamachem – w dwóch wiadrach – wiadro wody na szklankę wina, a w pokoju zastosował zaklęcie rozdzielenia. Można było jeszcze wyparować drogocenny płyn, a za płotem wywołać deszcz i podstawić korytko. Niestety, prędzej czy później nauczyciele dowiadywali się o naszych metodach. Wrota zaczęły zapamiętywać często snujące się mrówki i zwracać uwagę na ogólną ilość alkoholu, a płot – odganiać podejrzane chmurki. Oczywiście najprościej byłoby pędzić bimber wprost na terenie Szkoły, ale gdyby cię na tym złapano, wyrok byłby jeden – natychmiastowe wykluczenie bez prawa powrotu. A i nie jest to zajęcie godne prawdziwego czarodzieja. Tak więc do zdobycia trunku wybierano najbardziej utalentowanego, chytrego i sprytnego adepta ze starszych lat. Czyli mnie. Nie był to zaszczyt, któremu można było odmówić, o czym Temar doskonale wiedział, podając mi monety.

– A co zdajecie? – spytałam na wszelki wypadek.

Temar się nieoczekiwanie zaciął.

– Eee… te, no… Rasy rozumne!

Trochę się zdziwiłam. Rasy rozumne prowadził Almit, który nigdy nie czepiał się przesadnie adeptów, a i przedmiot był wyjątkowo łatwy. A zresztą, znając Temara i jego kumpli, w ogóle nie bardzo rozumiałam, jak przepełzali z roku na rok.

– No dobra – odparłam z celowo niedbałym wyrazem twarzy. – Będziecie mieli tę swoją butelkę.

Adept podejrzanie się rozjaśnił.

Wykład 3. Rasy rozumne

I popchnęłam ciężkie drzwi i nad moją głową głucho zadźwięczał malutki poczerniały dzwonek. W twarz uderzył zapach dymu i pomyj. Ale nie bardzo mogłam wybrzydzać. Karczma Wesoły Bysio była jedynym miejscem w Starminie, gdzie serwowano mój ukochany sok pomidorowy. A poza tym cały czas się tam coś działo – albo bitwa na krzesła, albo wizyta wściekłego psa, albo jakiś trup się zapętał – leżał sobie w sałatce jak żywy, kelnerka mu nawet rachunek przyniosła. I od razu – pisk, zamieszanie, chaos. Jednym słowem, wesoło.

Tak więc drzwi zamknęły się za moimi plecami, przykuwając uwagę otoczenia. Zdaniem obecnych nie było we mnie nic szczególnego – rudowłosa dziewczyna w podniszczonej skórzanej kurtce i obcisłych spodniach wpuszczonych w buty. Ani broni, ani biżuterii. Po chwili karczma z powrotem wypełniła się równym mruczeniem głosów, stukotem kufli, zachęcającym mlaskaniem i siorbaniem. Karczmarz ledwie dostrzegalnie skinął, witając stałą klientkę. Podeszłam do baru i usiadłam na wysokim taborecie, półobrócona do sali. Na drewnianej scenie tańczył, powoli się rozbierając, długowłosy fantom nieokreślonej rasy, posiadający wszystkie właściwe krągłości. Takie fantomy za kufel piwa tworzyli nasi adepci. Sądząc z rozmiarów owych krągłości, szczególnie górnych przednich, to konkretne arcydzieło wyszło spod ręki Ważka, kolejnego kolegi z mojego roku. Dzień się dopiero zaczynał, więc w karczmie było pustawo. Dwójka pijanych w sztok krasnoludów, elf z twarzą ukrytą pod szerokim kapturem, pięciu czy sześciu ludzi, mających do towarzystwa trzy panienki, i dwójka leszych cicho obgadujących przy stoliku szczegóły jakiegoś interesu handlowego.

I gdy tylko pomyślałam z rozczarowaniem „Oburzająco spokojny dzionek", drzwi z impetem walnęły o futrynę, a do karczmy hałaśliwym tłumem wpadły trolle, depcząc podłogę brudnymi buciorami i rzucając nieprzyzwoite wyrazy na temat knajp w ogólności i Wesołego Bysia w szczególności. Jeden z nich wyciągnął krzesło wprost spod drzemiącego krasnoluda, drugi zagonił w kąt piegowatą kelnerkę z niebezpiecznie chwiejącą się stertą brudnych misek w rękach – zresztą ona nie protestowała i tylko chichotała głupio. Zebrałam się w sobie. Tylko ich tu brakowało – impertynentów, strasznych mękoł i kobieciarzy.

Byli to trolle najemnicy. Ta rasa ma mnóstwo podgatunków, ale nawet w ramach jednego z nich nie da się pomylić jednego klanu z innym. Istnieją trolle śnieżne, górskie, kamienne, podziemne i jaskiniowe. Spotyka się nawet karły, gigantów i ludojadów. Klany ciągle walczą ze sobą, a każdy uważa się za koronę ewolucji. Najemnicy nie są tak naprawdę trollami czystej krwi. Pasożytują na cywilizacji ludzkiej – z braku ich własnych kobiet potomków rodzą im za pieniądze takie same sprzedajne panny, jak ta chichotka w kącie.

Tymczasem jeden z trolli pewnym krokiem zbliżał się do mnie, odrzucając stojące na drodze krzesła i zwinnie przeskakując przez zastawione stoły. Najbardziej nieśmiali klienci złapali miski i kufle i na wszelki wypadek przenieśli się bliżej drzwi i otwartych okien. Najbardziej odważni i przewidujący pospiesznie opłacili posiłek, doskonale rozumiejąc, że po zakończeniu draki będą mieli inne sprawy na głowie, a do jutra rana do długu doliczony zostanie podwójny procent. Ja na wszelki wypadek wstałam i mocniej złapałam kufel z sokiem, by w razie czego zdążyć dodać mu powagi zaklęciem. Ale nie musiałam. Jedna sprawa to gadać z nieznajomym trollem (bo trolle z zasady nie uważają kobiet za istoty rozumne), a zupełnie co innego – gdy sklnie cię kumpel. To nazywa się u nich przyjacielską pogawędką i im cięższe jest przekleństwo, tym większy rozmówca żywi do ciebie szacunek.

– Cze foczka, ale masz wyrgną nariitę! Ghyr og Irce moraan! – radośnie rzucił troll, z rozmachem klepiąc mnie w tyłek. Zgodnie ze standardami trolli uznawano to za wyszukany komplement, chociaż dosłowne tłumaczenie takiego zwrotu na język ludzki przyprawiłoby o rumieńce nawet doświadczonego tragarza. Ogólnie dostępnych przekleństw trollom zdecydowanie brakowało, nie mieli również cierpliwości do układania ich w kilkupoziomowe konstrukcje. Po co, jeśli można było ograniczyć się do wyrazistego i uniwersalnego „ghyr".

– Hej, Wal! – potarłam klepnięte miejsce, ale nie próbowałam udawać niedotykalskiej, w odpowiedzi dźwięcznie cmokając trolla w policzek. – Kope lat.

Troll kręcił się na krześle, wypatrując karczmarza.

– Hej, ty, wagurycu ghyrowy! – karczmarz zrozumiał, że chodzi o niego, ale zbliżał się z obawą.

– Kufel gruszewki i dwie marynowane papryczki. I szybko, szybko, labarr!

– Pieniądze z góry! – uniżenie, ale twardo uprzedził tamten.

– Weź się udław, krwiopijco. – Po ladzie potoczyła się, dźwięcząc, mała srebrna moneta. W kierunku przeciwnym ślizgnął się drewniany talerz z dwoma ostrymi papryczkami faszerowanymi czosnkiem, chrzanem i marchewką. Ja do takiej zakąski zamawiałabym nie gruszewkę, a strażacką beczkę z wodą.

Walisij (dla przyjaciół po prostu Wal) – wyższy ode mnie o głowę, barczysty, lekko przygarbiony, był w jakiś sposób podobny do otwartej na oścież szafy na ubrania. Sterta długich, sztywnych jak drut, falujących włosów koloru ciemnego piasku przechodziła na plecach w krótką grzywę, a i ogólny poziom owłosienia był znacznie wyższy niż u człowieka – wystarczyło popatrzeć, jaki zarost miał na łapach. Oczy trolla były głęboko osadzone, nieprzyjemnie jasne i pozbawione wyrazu, jak u węża. Brwi miał smętnie schodzące się na czole, nos długi i garbaty, wargi tworzyły wąską bladą linię. Podniszczona skórzana kurtka, czarne, podarte na kolanach spodnie, zza pasa sterczy para noży, a nad ramieniem wyrasta rękojeść dwuręcznego miecza.

Zeszłej zimy Wala, zakrwawionego i skostniałego, znaleziono na tyłach Szkoły. Skulony w kłębuszek i przyprószony śniegiem odchodził właśnie na tamten świat pod ścianą stodoły. Ostatecznie nigdy nie przyznał się, kto i za co go tak urządził. A pecha miał podwójnego, gdyż na Wydziale Zielarstwa i Znachorstwa rozpoczynała się właśnie sesja zaliczeniowa, wśród pytań były „szczegóły fizjologii trolli", a praktyki z tego tematu nie było żadnej. Adepci rzucili się na Wala jak kruki na padlinę i przeżył raczej na przekór ich staraniom. Przez dwa dni leżał na wznak, nie reagując na nic, a dziewiątej nocy adepci wspólnymi siłami wyrzucili go z kobiecego skrzydła.

Moje stosunki z Walem przypominały przyjaźń psa z kotem – pies szczekał, kot syczał, a obie strony świetnie się przy tym bawiły. Najpierw, tak jak i wszystkie kobiety, których troll nigdy nie nazywał po imieniu, nie dopuszczając do siebie bluźnierczej myśli o istnieniu kobiecego intelektu, słyszałam od niego tylko epitety w rodzaju „waaraki" czy „gwyby". Potem, by jakoś wyróżnić mnie z masy ogólnej i ostudzić mój sprawiedliwy gniew, Wal zaczął dodawać do nich zdrobniające końcówki -,,-usia”,,-usieńka”. Ale ta opcja też mi się nie spodobała. Po wypróbowaniu nieskończonej mnogości słów, nie nadających się do użycia w miejscach publicznych, stanęło na w miarę neutralnej „foczce".

– Przyszła z butelką, a zamawia sok – prychnął Wal, zobaczywszy oplecioną szyjkę wyglądającą z wiszącej na moim ramieniu torby.

A tak, butelka. Przeklęta butelka najmocniejszej ziołowej nalewki, którą trzeba jakoś wnieść przez bramę. Czego by nie mówić, droga była jak diabli – wydałam ostatnie pieniądze, a i tak sprzedawca musiał trochę opuścić.

– Wróżbiczka – z zachwytem oblizał się Wal. – Prawdziwa?

– A jak myślisz? Nawet pieczęć na szyjce jest cała. – Wyciągnęłam butelkę i postawiłam na ladzie bliżej trolla.

– Z wami, magami, niczego nie można być pewnym – mruknął Wal, przełykając ślinę. – Wy to nawet ze starej gwyby możecie zrobić pannę.

Wzruszyłam ramionami i obojętnie skinęłam w kierunku butelki.

– To sprawdź.

– Pewnie nalała jakiegoś paskudztwa – z niedowierzaniem burczał Wal, ale już zacisnął butelkę między kolanami i stękał, próbując obluzować i wyciągnąć korek. Pod smagłą skórą poruszały się zbite grudy mięśni.

Wybicie korka w tak drogim napoju chamskim ciosem w denko nie było godne prawdziwego konesera trunków. Koniec końców korek się poddał i nad szyjką butelki uniósł się lekki dymek. Wal wciągnął go w szerokie nozdrza i zmrużył oczy z zachwytu.

– Spróbuj – zaproponowałam królewskim gestem, myśląc: „najwyżej się doleje wody".

Troll westchnął z rozczarowaniem i wsadził korek na miejsce. Bo czym był dla niego jeden łyk? Tak tylko umoczyć język. A z kasą w kieszeni u niego dziś krucho, inaczej by nie zamawiał pośledniego bimbru, którego picie po wróżbiczce byłoby zwyczajnym bluźnierstwem.

Upiłam łyk soku, chwilę potrzymałam go w ustach i poczułam, że właśnie olśniła mnie genialna myśl. Oczywiście głupia.

– Wiesz co, wypij wszystko – pozwoliłam. Ze zdziwienia Wal prawie upuścił butelkę.

– Poważnie?

– A pij, pij. Moje zdrowie.

– Trucizny tam dodałaś, czy co? – podejrzliwie spytał troll, oglądając butelkę pod światło.

– Nie to nie. – Odwróciłam się do sali i zapraszająco pomachałam ręką. – Hej, chłopaki, kogo mam poczęstować wróżbiczką?

Stali bywalcy na wyścigi rzucili się ku ladzie, ale trafili na najeżonego Wala. Lewa ręka najemnika pewnie trzymała szyjkę butelki, podczas gdy w prawej błysnął krótki nóż do rzucania.

– Wynocha mi stąd, labarry! Foczka żartowała.

Miłośników darmowego poczęstunku wymiotło.

Drogocenny napój zaśpiewał i zabulgotał, przelewając się w gardło trolla. Wyczekawszy właściwy moment, wyrwałam z jego ręki pustą butelkę, którą zgodnie z tradycją planował rozwalić o ladę, i cicho gwizdnęłam, by zwrócić na siebie uwagę karczmarza.

– Hej, gospodarzu, proszę umyć butelkę i nalać do niej czegoś bezalkoholowego!

– Soku pomidorowego? Czy może wiśniowego?

– Nie, potrzebne mi coś przezroczystego i najtańszego.

Karczmarz jakoś podejrzanie parsknął i wymienił z Walem mrugnięcia, ale butelkę wziął, po czym znikł z widoku.

– Ja cię nie rozumiem. – Wal powąchał gruszewkę, skrzywił się i wielkopańskim gestem popchnął kufel po ladzie. Ubrany w łachmany i trzęsący się w delirium krasnolud złapał go obiema rękoma. – Rozumiem, że wywaliłaś pieniądze do kibla. A co ty tu masz? Pomidorowy? Pewnie w Dogewie się nauczyłaś? – Zakrztusiłam się.

– A skąd wiesz?

– A co ja niby, wampirów nie widziałem? I co oni widzą w tym paskudztwie – kwaśne, słodkawe i jeszcze słonawe na dokładkę. Ogólnie bgyryz. Tyle pożytku, że można gości straszyć.

– Bywałeś w Dogewie? Po co?

– Trzeba było – niewyraźnie odpowiedział Wal, wpychając do ust równocześnie obie papryczki.

Niezmienne hasło trolli najemników. Trzeba i tyle. Trzeba – postraszą zbyt pewnego siebie dłużnika albo konkurenta. Trzeba – zbudują dom, wykopią rów, zbudują tamę. Trzeba – zorganizują nieszczęśliwy wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Wezmą się właściwie za wszystko – tylko pamiętaj, żeby zapłacić.

Patrzyłam na Wala z nieukrywaną czułością, jak na ramę okna, przez które widać było Dogewę.

Troll stanowczo nie zasługiwał na moje ciepłe spojrzenie. Przeżuł papryczki i zarżał jak koń.

– Nie mów, że to ty masz chętkę na ichniego władcę? – wrzasnął z zachwytem, oglądając się na kumpli grających w karty przy stole. – Chłopaki, słyszeli? Nasza foczka ma niezłe wymagania!

Do basowego śmiechu trolli dołączyły falsety leszych i radosne pochrząkiwanie znowu wesołego krasnoluda.

– Żmurah wo imner! – ryknął jeden z trolli, podnosząc kufel. – Nagyr? Szett, maraella… Jok, bakaap!

Ze złością strzeliłam spojrzeniem i destylat w kuflu zapłonął. Ale trafiła kosa na kamień! Najemnik przykrył kufel szeroką dłonią, ogień zakrztusił się dymkiem i zgasł, po czym ten trolli drań głośno powtórzył w sposób zrozumiały dla ogółu, że żuraw na jedną noc jest zdecydowanie lepszy od wróbla na całe życie. Ze wszystkich stron rozległy się ironiczne gratulacje, zastukały kufle.

Zadzieranie z trollami to proszenie się o kłopoty. Ale w żadnym razie nie wolno okazywać, że ich żarty cię dotknęły. Jeżeli się zdenerwujesz albo zaczerwienisz, już się od ciebie nie odczepią. Będziesz sławna na cały Starmin.

– Głupi jesteś Wal i żarty masz głupie – powiedziałam spokojnie, dopijając sok. – Zazdrosnyś, czy co?

Teraz śmiano się już z Wala. Być zazdrosnym o kobietę?! Trudno o większą hańbę dla trolla.

– A już mi stulić pyski! – ryknął, podnosząc się ze stołka i tocząc po karczmie złym spojrzeniem. – Bo jak nie…

Hałas ucichł w jednej chwili. Uwagę zebranych nagle przyciągnęła mucha, która z bzyczeniem krążyła dookoła lampy. Właściciel na wszelki wypadek kucnął za ladą. Ale albo wróżbiczka miała dobry wpływ na charakter trolla, albo wstał dziś prawą nogą – w każdym razie po krótkiej przerwie Wal wrócił do naszej rozmowy.

– Bgyryz ta twoja Dogewa – oświadczył z przekonaniem, pstryknięciem palców zamawiając kufel piwa. Niitlno tam jak na cmentarzu, nawet nie ma komu mordy obić.

– A łbem o fontannę nie próbowałeś? – spytałam podchwytliwie.

– A ja słyszałem, że ty w końcu spróbowałaś? – z porozumiewawczym uśmiechem odpowiedział troll. – Urządziłaś strzygom powódź w połowie lata, Dom Narad osiadł, pół placu spłukało, kamienie trzeba było od nowa układać.

– Pani zamówienie, pani magiczko. – Po niepowstrzymanie drgających kącikach ust karczmarza można się było domyślić, że nowa zawartość butelki ma najpodlejszą możliwą jakość. Nie zniżając się do sprawdzania, niedbale włożyłam ją do torby. Kąciki uniosły się aż do uszu, zamieniając w szeroki wyszczerz. Ale co mi do tego?

Cudzego mi nie szkoda. Najważniejsza była brama.

Wykład 4. Jasnowidzenie

Brama nawet nie pisnęła. Przed pójściem do Temara nałożyłam na butelkę dwa zaklęcia. Pierwsze nadawało zawartości smak i zapach wina (miałam szczerą nadzieję, że utrzyma się przynajmniej do trzeciego łyku – iluzje zawsze były moim słabym punktem). Do kompletu dodałam czar maskujący, którego zadaniem było ukrycie pierwszego przed niezbyt dociekliwymi magami. Z tego czaru byłam zasłużenie dumna, gdyż własnoręcznie wygrzebałam i rozszyfrowałam formułę w jednym ze starożytnych foliałów ze szkolnej biblioteki. Oczywiście, gdy tylko zachwieje się pierwsze zaklęcie, drugie posypie się w ślad za nim, ale to już nie będzie miało znaczenia. I jeśli Almitowi nie uda się na oko odróżnić nalewki od zaczarowanego soku, to uczciwie zapracowałam na swoje pięć kładni. Bo nie należy zapominać również o „ryzyku zawodowym" – znalezienie adepta na podstawie stylu czarów jest równie proste, jak zabranie dziecku cukierka, a tak bezczelne oszustwo raczej mi się nie upiecze. Na szczęście „Rasy rozumne" już zaliczyłam, więc w najgorszym razie przeproszę i „uczciwie" obiecam nie żartować z wykładowców.

W Szkole panowała chłodna cisza poobiednia – wykłady się już skończyły, egzaminy jeszcze nie zaczęły. Moje kroki odbijały się w korytarzu dźwięcznym echem. Miejsce spotkania, jak w przypadku każdego spisku, wyznaczono na terenie neutralnym: łączniku na trzecim piętrze pomiędzy męskim a kobiecym skrzydłem. Na razie nie widać było śladu Temara. Usiadłam na szerokim parapecie, ze znużeniem oparłam głowę o witraż mikowego okna i natychmiast zaczęłam przysypiać, zmęczona nocną wartą w grobowcu rodzinnym kupca Ruchowicza spowodowaną podejrzeniem tegoż, że jego zmarły brat został strzygą. Strzygi nie znalazłam, ale gdzieś się faktycznie zagnieździła, o czym wyraziście świadczył trup kupca Ruchowicza znaleziony przy studni ku nieukrywanej radości wdowy, młodego, krzykliwie ubranego babsztyla. Oczywiście od niej nie udało mi się wyciągnąć nawet miedziaka.

Tymczasem na końcu korytarza kobiecego rozlało się mgliste lśnienie, z którego jak duch wyłoniła się Riona. Młoda pytia-aspirantka powoli i bezdźwięcznie płynęła korytarzem łokieć nad podłogą – nieuczesana, bosa, w długiej nocnej koszuli, z zapaloną spiralną świecą w prawym ręku i tomiszczem „Naukowe aspekty autohipnozy" w lewym.

Wydział Wróżbiarstwa cieszył się złą sławą. Ponieważ najbardziej znaczącym, robiącym wrażenie i nieuniknionym wydarzeniem w życiu człowieka była śmierć, to właśnie ją najczęściej przepowiadały pytie-adeptki. I niechajby zgadywały. Oczekiwanie na śmierć powodowało, że życie stawało się nie do zniesienia. Gdy tylko któraś z pytii pojawiała się na korytarzu, dookoła natychmiast pustoszało. Oburzenie pytii nie miało granic. „No wiecie co?! – krzyczały chórem. – My tu degustujemy wasze wywary, zmieniamy się w leszy wie co, boimy się kłaść do łóżka przez te wasze strzygi, a wy? Na kim my mamy ćwiczyć?"

"Na trupach! Tam macie stuprocentową pewność!" – odpowiadaliśmy chórem, przezornie opuszczając pole rażenia. Niestety, nie za każdym razem się udawało. Temar ze łzami w oczach błagał, bym nie odchodziła z umówionego miejsca, ponieważ będzie przebiegał tędy tylko jeden raz – w drodze na egzamin. Szkliste oczy Riony natomiast wyjątkowo mi się nie podobały. Wnioskując z objawów, pytia znajdowała się w transie, co groziło dokładnym proroctwem. Z drugiej strony pozostawała nadzieja, że zahipnotyzowana mnie nie zauważy.

Nie zauważyła. Przepłynęła obok, owiewając mnie oparami wody brzoskwiniowej. Odetchnęłam z ulgą i dziękczynnie wzniosłam oczy do sufitu. Ale pytia nie byłaby pytią, gdyby na koniec nie przepowiedziała jakiegoś świństwa. Prawie już zniknąwszy w mroku, zawisła nad figowcem, półobrócona w moją stronę.

– On szuka władzy nad śmiercią – szepnęła, żałośnie wykrzywiając wargi. – Ale śmierć już idzie jego śladem! Dziecko, zamknij krąg…

– Do mnie mówisz? Riona, czekaj!

Powinnam była ją dogonić i dokładniej przepytać, póki więź z tamtą stroną się nie zerwała, ale na drugim końcu korytarza pojawił się Temar, sapiąc pod ciężarem gigantycznego wazonu z kwiatami.

– Masz? – rzucił w biegu, skinieniem głowy prosząc, bym szła za nim. Dogoniłam go i ruszyliśmy dalej równym truchtem.

– Oczywiście.

– Doskonale! Wepchnij mi do kieszeni. – Wepchnęłam, chociaż zrobienie tego w biegu okazało się wcale nie takie proste. – W drugiej masz swoje honorarium.

Obiegłam Temara i kładnie przemigrowały do mojej garści. Adept gwałtownie wyhamował przed kolejnymi drzwiami po lewej stronie, hałaśliwie wypuścił powietrze, pewniej złapał wazon i z desperackim zdecydowaniem samobójcy ogłosił:

– No to idę!

– Połam pióro! – życzyłam z przyzwyczajenia, otwierając przed nim drzwi na oścież.

– Nie dziękuję! – odpowiedział jak echo, wślizgując się do audytorium. Przymknęłam drzwi, odruchowo prześlizgnęłam po nich spojrzeniem i zrozumiałam, że moje dni są policzone.

Napis na drzwiach głosił: „Cisza! Trwa egzamin!". I trochę niżej, na oficjalnym formularzu: „Egzorcyzmy. Ksan Perłow".

Jęknęłam głucho, oparłam się plecami o drzwi i powoli spełzłam po nich w dół.

Egzorcyzmy! Mistrz!!!

Niestety, jak zawsze nie udało mi się umrzeć na miejscu z powodu pękniętego ze strachu serca i strach zastąpiony został wilczym głodem. No nie, przecież koniec końców mistrz mnie nie zabije. Ale już posadzenie do karceru o chlebie i wodzie z dodatkiem aktywności wychowawczo-społecznej jak najbardziej wchodziło w rachubę.

Ziemniaków, obranych przeze mnie w ciągu lat nauki, w zupełności starczyłoby na wybudowanie drugiej Szkoły. Tak więc najrozsądniejsze było najedzenie się na zapas i to możliwie szybko.

Wróciłam do pokoju i w pierwszej kolejności wsadziłam głowę do szafy chłodzącej – pudła z desek o rozmiarach dwie na dwie stopy, wewnątrz obitego blachą. Na górnej i dolnej półeczce na płytkich podstawkach leżał lód magiczny, który nie topił się nawet w południe latem i podtrzymywał wewnątrz pudła niską temperaturę. Co wieczór trzeba go było odnawiać, o czym konsekwentnie zapominałyśmy i do rana szafę zalewała woda.

Szafa chłodząca przeznaczona była do przechowywania eliksirów i wywarów, ale ja i moja współlokatorka używałyśmy jej zgodnie z zasadą: „złego diabli nie wezmą" i przy okazji pakowałyśmy do środka szybko psujące się jedzenie. Odsunęłam na bok pęczek szczurzych ogonów, fiolkę z paznokciami topielców, gnijący koperek i słoiczek z wiele obiecującym napisem „!!TRUCIZNA!!", za którymi znalazłam talerz z zimną kurzą nogą i dojrzały pomidor. Rzuciłam ostrożne spojrzenie na koleżankę, która akurat sprzątała pokój i dodałam do tego skromnego posiłku pajdę czarnego chleba z masłem i szklankę kompotu jabłkowego.

Welka wydała z siebie długie, przeciągłe i oskarżycielskie westchnienie. Pozwolić sobie na Koszmarnie Kaloryczny Chleb i Koszmarnie Cholesterolowe Masło, popijając to Słodkim Kompotem mógł tylko samobójca. Welka miała bzika na punkcie diety. Jej wykłady na temat jedzenia wywoływały u mnie kolkę żołądkową. Nie ani chleba, ani słoniny, ani masła, ani orzechów, ani cukierków ani ciastek, ani niczego innego, co byłoby smaczne lub pożywne. Wiedziała, ile kalorii zawiera kromka chleba i ile czasu potrzeba, by spalić je na leżąco, siedząco, stojąco lub ciężką pracą fizyczną. Im bardziej sycący był produkt, tym większy wstręt budził w mojej przyjaciółce. Nawet warzywa nie były dla niej dość dobre. Od fasoli, ziemniaków czy grochu odrzucało ją jak strzygę od krzyża. Jedynym produktem, który nie budził w Welce żadnych obaw, były jabłka. Pochłaniała je w dowolnych ilościach i o dowolnej porze, w związku z czym soczyste chrupanie dość często budziło mnie w samym środku nocy.

Wcale nie wydawało mi się, by Welka była tak niesamowicie gruba. Przeciwnie, miałam wrażenie, że jest całkiem kształtna, ale przyjaciółka nie dawała się przekonać. „Łatwo ci mówić, ty nie masz problemów z nadwagą…” – jęczała smętnie, co wieczór mierząc talię kawałkiem starego sznurka. Za „nadwagę” uważała wszystko, z wyjątkiem szkieletu.

Nie rozumiałam, jak można zazdrościć pomocy naukowej z gabinetu anatomii. Zachłannie wylizując talerz po dwóch porcjach smażonych ziemniaków ze słoniną, próbowałam nie patrzeć na gotowaną marchewkę – podstawę posiłku Welki. Dieta „trzy marchewki na obiad, dwie na kolację i jedna na śniadanie” się nie sprawdziła – chyba że za efekt uznamy wysypkę na twarzy, która została przez przyjaciółkę potraktowana jako dobry znak – że niby z organizmu zaczynają wyprowadzać się węglowodany. Potem nadeszła kolej na dietę z surówki kapuścianej. Po niej było serożywienie i żywienie rozdzielne. Rozdzielne dosłownie, ponieważ ja gotowałam dla siebie, a Welka piła maślankę i czytała mi kazania figurozbawcze.

A najgorsze było dopiero przed nami. Jakiś drań opowiedział mojej przyjaciółce o diecie z gotowanej ryby słodkowodnej, po której Welka zamknęła się w łazience na trzy godziny i wyszła stamtąd zdecydowanie chudsza, bledsza i z czarnymi workami pod oczami. Była zachwycona, ale jednak nigdy nie zaryzykowała powtórzenia eksperymentu.

Oddając honory kurzej nodze, z roztargnieniem śledziłam, jak Welka przebiera i sortuje papiery tworzące chaotyczny stos na jej łóżku. Sesja przeleciała nad naszymi głowami jak huragan nad młodym lasem – ktoś się złamał i został skreślony, ktoś ugiął się i czekało go drugie podejście, ale większość przetrwała, stojąc prosto, i delektowała się krótką przerwą, odrzuciwszy byle dalej konspekty, które już zdążyły się dokumentnie znudzić.

Część papierów Welka spopielała w miejscu, część układała na biurku, coś odsuwała na bok, by przejrzeć w wolnej chwili. Gdy moją uwagę przykuło stłumione rzężenie, było już za późno. Zdążyła zapoznać się z moim ostatnim arcydziełem.

Od razu powiem, że nigdy nie cierpiałam na nadmiar zdolności plastycznych, a to właśnie płótno było tego wyraźnym potwierdzeniem. Od samego początku wiadomo było, że praca tej skali jest ponad moje siły, ale natchnienie spłynęło na mnie i uparcie żądało ujścia, pragnąc uwiecznić węglem moją walkę na śmierć i życie z dogewskim potworem. Z całego krajobrazu bezsprzecznie podobała mi się tylko fontanna – bezkształtna kupa gruzów w tle. Drzewa i krzaki przypominały niepielone od zarania dziejów poletko marchewki, a kocie łby ulicy zmieniły się w chaotycznie leżące głazy, po których, jak kozice górskie, rześko skakali sobie uczestnicy wydarzeń. Mój przeciwnik przypominał przebitego szpilką, źle startego zębatego kleksa i robił wrażenie cokolwiek smętne. Przez godzinę męczyłam się nad autoportretem, by ostatecznie poddać się z myślą, że zmiana bohatera wyjdzie obrazowi na dobre i zamienić szpetną rozkraczoną babę w coś, co miało przedstawiać Lena. Nie wiem, jak mi się to udało, ale wampir i kudłak wyszli podobni do siebie jak bliźniacy. Twarze bohaterów były moim słabym punktem i próbując uzyskać maksymalne podobieństwo do oryginałów, przetarłam płótno na wylot.

– Wolha, obiecałaś, że już nie będziesz rysować! – z pretensją powiedziała Welka, niezdolna oderwać spojrzenia od arcydzieła.

Gazetka szkolna, której wykonanie powierzono mi dwa lata temu, wywołała niezwykłe zainteresowanie szerokiej widowni. Wiadomość o najnowszym numerze „Kuriera Nauk Czarodziejskich" (który do tej pory kurzył się przy drzwiach pokoju nauczycielskiego w dumnej samotności) obiegła Szkołę w jednej chwili. Numer poświęcony był Międzynarodowemu Świętu Czarodziejów i dedykowany mistrzom – założycielom Szkoły. Wbrew tradycji „KNC" odniósł niesamowity sukces. Każdy adept uznał za swój obowiązek zapoznać się z krótkimi biografiami, a oprócz nich z rysunkami przedstawiającymi portrety potężnych czarodziejów. Ci z nauczycieli, których honor ominął, wzdychali z ulgą i pozwalali sobie na krótkie, niepowstrzymane śmieszki przechodzące w grzmiący rechot. Pierwszy wykład się nie odbył – zachwyceni widzowie nie chcieli się rozejść, a tłum cały czas gęstniał. Przybiegł nawet mistrz. Ale jego podobizna, zamieszczona na pierwszej stronie, z jakiegoś powodu mu się nie spodobała. Zerwał owoc dwóch bezsennych nocy ze ściany, podarł go na malutkie kawałeczki, a potem, nie słuchając chóralnych głosów w obronie utalentowanej abstrakcjonistki, postawił mi jedynkę z zachowania.

– Muzy w tym koszmarze nie wyczaisz nawet na odległość. Myślę, że nie powinnaś tyle jeść przed snem – burknęła przyjaciółka.

Od wykładu o higienie żywienia uratował mnie Ważek, który zmaterializował się na środku pokoju, trzymając w ramionach gigantycznego indyka koloru niebieskawoczarnego. Głowa ptaka bezwładnie bujała się na cienkiej, nagiej szyi.

– Mam zakąskę! – dumnie oznajmił chłopak.

– Gdzie żeś go ukradł? – srogo spytała Welka.

Ważek zaczął pleść trzy po trzy. W jego opowieści zza każdego rogu wyglądały smoki i wilkołaki, staruszki-kudłaki, cmentarz, truposze żywe i nie całkiem, walka na śmierć i życie, naturalistycznie oddane rzężenie, fascynująca pogoń Ważka za biesami i biesów za Ważkiem, królowie i rycerze, do szeregów których jakoby dołączył, otrzymując jako nagrodę dodatkową zdechłego indyka. W środku tej koszmarnej opowieści do pokoju wpadł Enka, wysoki kościsty chłopak. Posłuchał trochę, prychnął i wygodnie rozsiadł się na bujanym krześle. Czarny kot Mruczek, szkolna maskotka, złodziejsko wślizgnął się przez uchylone drzwi i wpakował Ence na kolana.

– W każdym razie ptaszka nie wskrzesimy – filozoficznie skonkludował Ważek. – Kto jest za tym, by zwrócić go prawowitemu właścicielowi? Kto się wstrzymuje? No właśnie. Macie, skubcie.

Ja i Welka wpiłyśmy się w indyka jak dwa mole. W powietrzu zaczęły krążyć pióra. Czarny kot przewrócił się na grzbiet i z uczuciem uderzał w nie uzbrojonymi w pazury łapami.

– Trzeba go oparzyć – poradził Ważek, kręcąc się dookoła nas, ale nie wnosząc swojego wkładu w naszą działalność. – Zagotować wody i oblać.

– Lepiej zamknij drzwi.

– Zaczaruję.

– W żadnym razie! Przyciągniesz niezdrową uwagę któregoś z profesorów. Podeprzyj szczotką.

Oskubany indyk zmniejszył się dwukrotnie i okazał się mieć niezdrowy niebieskawy kolor. Zrodziło się we mnie koszmarne podejrzenie, że jakaś dobra starowinka pozwoliła ptaszkowi umrzeć śmiercią naturalną, a potem wyrzuciła w pokrzywy, skąd zgarnął go Ważek.

– To nic, oblepimy go gliną i wsadzimy w ognisko, może się upiecze – niezbyt pewnym głosem pocieszyła nas Welka. I w zamyśleniu dodała: – Tym bardziej, że ja i tak jestem na diecie…

Pobliski zagajnik od dawien dawna został przez nas zajęty na sabaty, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszkańców sąsiedniej wioski. Już kilkakrotnie próbowali przyłączyć się do naszej zgranej paczki – z pochodniami, wiązkami chrustu i tłustym kapłanem, który nosowym głosem wieszczył plebsowi otwarcie sezonu polowań na wiedźmy.

Rozległo się delikatne pukanie do drzwi, ale zanim zdążyliśmy spytać o personalia pukającego, zapachniało spalenizną i Temar przesączył się przez drzwi i szczotkę. Lśnił jak nowiutka moneta.

– Pierwsza sesja bez jednej poprawki! – radośnie ogłosił adept, nie zwracając uwagi na moje pochmurnie ściągnięte brwi. – Oj, oblejemy!

– Wyobrażam sobie – ze zrozumieniem westchnęła Welka. – Pamiętam, że po poprzedniej, nie tak bardzo udanej sesji, Szkołę wypełniły skaczące po ścianach mrakobiesy, materializowane przez ciebie pod wpływem dziesięciu kadzi elfiego piwa. I jakim cudem one wszystkie się w tobie zmieściły?!

– Drobiazg. O północy jest ogólny zlot magiczny na polu turniejowym, przed jutrzejszym Świętem Plonów. Wszyscy nauczyciele tam będą, nawet mistrz i cieć, zamiast którego postawią jakiegoś ghyra z naszych, a reszta będzie miała na głowie ważniejsze sprawy niż mrakobiesy. – Z nadmiaru emocji dość często korzystaliśmy z przekleństw trolli, oczywiście bez tłumaczenia.

Do drzwi znowu zapukano, ale nikt nie wszedł.

– Wolha Redna – natychmiast do rektora! – dźwięcznie poinformował głos dyżurnego.

Błyskawicznie wpakowałam do ust resztkę pomidora, jakoś strzepnęłam ze spodni pierze i udałam się, by stawić czoło losowi. Przyjaciele odprowadzili mnie współczującymi spojrzeniami.

Drzwi pokoju nauczycielskiego były uchylone i skrzypiący głos mistrza usłyszałam już na końcu korytarza.

– Almit, tak być nie może. Słyszy pan, nie-mo-że! Szkoła jeszcze nie widziała takiego bezhołowia. A jak ja mam przywołać do porządku adeptów, jeśli tacy wykładowcy jak pan co godzinę dają im taki przykład, jakby tu była nie Szkoła magów, a obozowisko trolli! Dopiero co, idąc drugim piętrem, słyszałem z damskiej toalety portowe przekleństwa. I nie, nie zamierzam cytować, chociaż akurat w tej chwili bardzo bym chciał. Mało tego, reputacja Szkoły nie nadąża nawet odbudować się po jednym wydarzeniu, a już mamy coś nowego. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pytia z siódmego roku przepowiedziała trzęsienie ziemi w prowincjach północnych i roztrąbiła o tym po całym mieście. Panienka się pomyliła, a ja musiałem pilnie kontaktować się z północnymi magami i prawie że na kolanach błagać ich o małe pokazowe trzęsienie ziemi dla podtrzymania autorytetu Szkoły. Ja tu mam problemy wagi państwowej, a pan się wpycha ze swoją kapustą! Nie rozumiem, chce pan, żebym to ja poszedł i ją pościnał? Niech ona będzie nawet trzy razy szlachetniejsza! Wystarczy, żem ją sadził na wiosnę. Niech pan weźmie z tuzin adeptów ze starszych lat, kosze i zapakuje ją do spiżarni!

Gniewny monolog mistrza ani razu nie zmienił się w dialog. Almit z poczuciem winy uśmiechał się w swoją rudą brodę, trzymając chytre oczy spuszczone. Wczesną wiosną rektor wydał zarządzenie o „Oporządzeniu adeptów Szkoły artykułami żywnościowymi metodą prowadzenia gospodarstwa rolnego na nieużytkach”. Nikt z nauczycieli i adeptów nie wykazał należytego entuzjazmu. Pomidory nie urosły, ziemniaki podmarzły, ogórki wydziobały kawki, ale kapusta sobie poradziła i stała się dla nas prawdziwym utrapieniem. Pokładaliśmy wielkie nadzieje w gąsienicach i mszycach, ale niestety jedne i drugie od szlachetnej kapusty odpadły. Nie zmyły jej deszcze, nie wysuszyło słońce, nie pobiły mrozy. Wyrosła duża i krzepka, jak rzepka z bajki. Teraz należało ją zebrać, tylko jak? Nikt nie zwalniał nas z jej powodu z zajęć, a po zajęciach mieliśmy ważniejsze sprawy.

– A, tu jest! – Mistrz wskazał w moim kierunku długim kościstym palcem. – Profesorze, gdyby pan mógł nas zostawić! I żebym już nie słyszał od pana słowa o żadnej kapuście!

Almit wzruszył ramionami i zniknął. Drzwi za moimi plecami zatrzasnęły się same, zasuwa z trzaskiem opadła. Drgnęłam z zaskoczenia. Pewnie to właśnie odczuwa mysz, kiedy trafi do pułapki.

Mistrz nie spieszył się z wymierzeniem kary. Sapiąc, z oburzeniem wkładał do tuby zwoje chaotycznie rozrzucone po biurku.

– Proszę, niech pani siada – powiedział krótko, delikatnie gładząc pokrywkę tuby.

– Dziękuję, postoję.

– A ja mówię – siadaj! – ryknął, z trzaskiem wrzucając tubę do szuflady biurka. Miała jakieś dwie stopy długości i grubość mojego biodra, a w szufladzie nie zmieściłby się nawet podręcznik z zielarstwa, ale tuba zniknęła z cichym szelestem.

– No więc – złowieszczo rozpoczął arcymag, opierając się obiema rękoma o biurko. Długa siwa broda jak puchaty koci ogon zwinęła się w pierścień na blacie. – Czy domyśla się pani, czemu się tutaj znalazła?

– Nooo… – zabuczałam wieloznacznie.

– Myśli pani, że to śmieszne?! – zapytał mistrz tonem prokuratora w sądzie.

– Ooo – mruknęłam ze skruchą.

– Czy przynajmniej rozumie pani, co narobiła?

– Nie – odpowiedziałam na wszelki wypadek, by, nie daj Boże, nie przyznać się do czegoś, co jeszcze nie wypłynęło.

– Po egzaminie wszyscy wypiliśmy po kilka łyków – lodowatym tonem poinformował mistrz. – Zanim… Zanim to… Wolho, to niskie i niegodne maga. Tak, doceniłem pani zmyślność, ale czy nie mogła pani jednak znaleźć bardziej… Bardziej przyzwoitego płynu?!

– Uuu… – chlipnęłam.

– Yyy! – przedrzeźnił mnie mistrz. – No i co ja teraz mam z tobą zrobić? Skreślić? Wolho, przecież jesteś mądrą dziewczyną, masz takie wyjątkowe zdolności. Czy ty naprawdę…

Ukradkiem odetchnęłam z ulgą. No to dzięki niech będą bogom. Upiekło mi się. Mistrz przeszedł na „ty", znaczy karcer odwołany. Podejrzane, ale przyjemne. Bardzo nie chciałabym opuścić nocnego zapiekania błękitnego ptaka. Ale już obszernego kazania uniknąć się nie dało. Mistrz mierzył krokami pokój jak więzień celę, cytował Rowana Wieńconośnego i proroka Owsiugę, wskazywał portrety magów – założycieli Szkoły, namawiał, przekonywał i rugał, mając nadzieję, że uda mu się obudzić w mojej duszy to wszystko dobre, czyste i jasne, czego tam w życiu nie było. Ja kiwałam głową z roztargnieniem, równocześnie kombinując, czy pięć kładni wystarczy na nowe futerko – bo stare kompletnie wyliniało, a zima już stała w progu.

W skronie uderzyła mi krew – stary mag próbował telepatycznie określić stopień mojej skruchy. Chętnie mu w tym pomogłam, zagłębiwszy się w myślach o moim złym zachowaniu. I w tym momencie mistrz przestał udawać drepczącą w kółko mrówkę, odwrócił się na pięcie i zagapił na mnie z takim zagubionym wyrazem twarzy, jakby zobaczył tłumek zielonych mrakobiesów skaczących z radosnymi okrzykami po mojej głowie.

– Co ma do tego blacha dachowa? – zapytał z przestrachem.

– Co? – osłupiałam. – Jaka blacha?

– Po co ci jest potrzebny pud blachy dachowej?

– Nic podobnego – obraziłam się. – Jestem przepełniona wstydem i skruchą, żałuję swojego zmarnowanego życia i mam zamiar się poprawić.

– Zdejmij to natychmiast – groźnie zażądał mistrz.

– Co? – Zerknęłam przez ramię, próbując zobaczyć, czy ktoś nie przypiął mi czegoś do pleców.

– Masz jakiś talizman zniekształcający myśli. Oddaj mi go natychmiast, bo pożałujesz!

Nigdy nie nosiłam biżuterii, pierścionków, bransoletek czy łańcuszków. Nie dlatego, że nie lubiłam – po prostu ich nie miałam i nie znałam człowieka, który chciałby mi je dawać w prezencie. Ale znałam wampira. Z niedowierzaniem namacałam pod koszulą rzemyk, po chwili wahania zdjęłam talizman i włożyłam w otwartą dłoń mistrza.

Bałam się, że mag wpakuje go do jednej ze swoich nieskończonych szuflad, stwierdzi: „Odbierzesz po skończeniu szkoły", i mnie wyprosi, ale nic podobnego nie nastąpiło. Mistrz w zamyśleniu obejrzał kamień pod światło, zważył w dłoni i oddał z powrotem.

– Prezent od Arrakktura?

– Kogo? A, Lena. Tak, od niego. Ten kamień naprawdę ma właściwości magiczne?

– I nie tylko. – Gniew mistrza minął jak ręką odjął.

Stary mag odwrócił się do okna i w zamyśleniu oglądał porośnięty łubinami tylny dziedziniec.

– W każdym razie prosiłbym, byś nie zakładała go, kiedy cię wzywam.

– Obiecuję, mistrzu. Mogę iść?

– Tak. Nie. Jeszcze jedna sprawa. Masz szansę odkupić swoje winy – wyznaczam cię na strażnika bramy w wigilię Święta Plonów.

Niech bogowie będą dla mnie łaskawi!

Po powrocie do pokoju dalej w roztargnieniu podrzucałam na dłoni talizman i Welka natychmiast go zauważyła.

– Co to? Weź pokaż, nie bądź sknera! Prezent od chłopaka?

Niewyraźnie wzruszyłam ramionami, ale kamień oddałam.

– Awenturyn… Taniocha. – Pogardliwie skrzywił się Temar, łapiąc rzemyk z czerwonym kamieniem i po krótkich oględzinach rzucając w kierunku Enki.

– Sam jesteś taniocha! – oburzyła się Welka, strzelając go w ucho. – Że niby wiele rozumiesz! To jest prezent. I to od adoratora. Znaczy – bezcenny.

– O, a tu jest coś napisane! – Chomiczek Enka wyciągnął z kieszeni szkło powiększające i zderzyliśmy się czołami nad talizmanem.

Kamyk-wisior oszlifowano w kształcie wilczego kła oprawionego u podstawy w srebrną nasadkę, co nadawało mu podobieństwo do zaostrzonego żołędzia. Zamiast ogonka było malutkie kółko, przez które zakładało się rzemyk.

I to właśnie nasadka przykuła uwagę Enki. Po srebrnej otoczce wił się delikatnie wygrawerowany napis – ciąg niezrozumiałych run podobnych jednocześnie do elfich i krasnoludzkich. Wydawało mi się, że część z nich już widziałam. W jaskini dogewskiej. Jedną przy wejściu, jeszcze parę – w heksagramie wiedźmiego kręgu. Ale ostatecznie jedną znajomą runę znaleźliśmy. „Śmierć".

– Niczego sobie prezent – zarechotał Temar. – Naprawdę życiowy.

– A może miał na myśli miłość aż do grobowej deski? – marzycielsko zasugerowała Welka, wznosząc oczy ku sufitowi.

– Też nieźle – zgodził się adept. – Starożytni mieli taki zwyczaj – chować żywą żonę razem ze zmarłym mężem.

– A żona nie miała nic przeciwko?

– Miała, ale nie na długo – złowieszczo mruknął Temar. – Teraz, Wolho, powinnaś o niego dbać, jakby był z porcelany. Nie daj Boże się coś stanie…

– Temuś, a wierzysz w proroctwa? – spytałam, zakładając amulet na szyję.

– Zależy czyje.

– Powiedzmy, że Riony.

– O fiuuu! – zagwizdał Temar. – Na piątym roku przepowiedziała koniec świata, który nie nastąpił z przyczyn technicznych.

– Nie mów – zaprotestował Ważek. – Riona to zdolna dziewczyna. Profesor Bruws bardzo ją chwalił.

– A przy okazji – przypomniał sobie Enka. – Czego od ciebie chciał mistrz?

Poczułam, że koniecznie muszę usiąść.

– No cóż, moi drodzy, możecie mi pogratulować… To ja jestem tym ghyrem, który będzie pilnował szkolnej bramy w wigilię Święta Plonów.

– O nie! – jednym głosem jęknęli adepci.

Wykład 5. Okienko

Dokładnie z takim samym skutkiem mistrz mógł poprosić kota o popilnowanie bramy do psiarni. Gdy tylko nauczyciele odeszli, zostawiając mi wszystkie klucze, notes z uwagami i kryształ-detektor od płotu, Święto Plonów zaczęło się długo przed jego oficjalnym otwarciem.

Przyjaciółki adeptów i przyjaciele adeptek, alkohol i narkotyczny tytoń zaczęły wlewać się przez bramę jak wezbrana rzeka. Moich nieśmiałych protestów nikt nie traktował poważnie – smarkacze nie słuchali, rówieśnicy proponowali wypić z nimi bruderszaft, a adeptów starszych lat się bałam. W rezultacie mogłam tylko bezradnie obserwować ogarniający Szkołę chaos i kartkować brukową jarmarczną książeczkę o seryjnym mordercy znalezioną w szufladzie profesora ciecia. Ze stron po prostu lała się krew, a krzyków i bez tego było aż za dużo. – Szkoła tańczyła w miejscu, z sufitu sypał się tynk, który natychmiast wracał na miejsce, z okien leciały pęczki błyskawic, pod stropem krążyły nietoperze, a nachalne mrakobiesy trzeba było odganiać miotłą. Szkolny duch nie wytrzymał, zszedł ze strychu, przez parę minut pogawędził ze mną, narzekając na upadek obyczajów dzisiejszej młodzieży, a potem narzucił płaszcz i wyszedł na dwór – straszyć przechodniów.

O drugiej w nocy ciągnący przez bramę strumień wysechł z tej prostej przyczyny, że wszystko, co można było wnieść i wynieść, wniesiono i wyniesiono wcześniej. Zrobiło mi się nieco nieswojo w opustoszałym i pełnym ech holu, w związku z czym udałam się na zalecony przez mistrza obchód, próbując nie trafić na zakłócaczy spokoju. Nasz pokój był zamknięty, a na drzwiach wisiała tabliczka „Nie przeszkadzać". Z opóźnieniem przypomniałam sobie, że Welka, otrzymawszy uprzednio moją zgodę, za umiarkowaną opłatę wynajęła go jednej ze swoich koleżanek. Sądząc z odgłosów, koleżanka nie bawiła się samotnie.

Wróciłam za kontuar i ze wstrętem podniosłam otwartą i odwróconą stronami do dołu książkę. Ależ paskudna noc! Ani nie można pospać (pokój zajęty, a na dokładkę profesorowie mogą w każdej chwili wpaść), ani zająć czymś sensownym – biblioteka zablokowana, a powtarzać materiału z wykładów mi się nie chciało. Przyjaciele poleźli do lasu i wrócą nieprędko. Wnioskując z wyglądu indyka – dobrze, jeśli w ogóle wrócą.

Jakby tego wszystkiego było mało, zaczęła się burza. Deszcz bębnił w dach jak ziarna suszonego grochu. A ja właśnie miałam zamiar pójść i pogadać ze smokiem! Ale w tym celu trzeba by obejść Szkołę dookoła, tymczasem woda już ryczała pod drugim stopniem schodów, a pioruny wściekle uderzały w kryształową kulę na iglicy gmachu Alchemii. Ani jesienne, ani nawet zimowe burze nie były w Starminie rzadkością. Uparta przyroda nie chciała godzić się z magią i raz na jakiś czas wyrywała się spod jej kontroli. Nie pomyliłam się, uznając burzę za efekt uboczny czaru rzucanego na troickim polu turniejowym przez grupę bakałarzy pod kierownictwem mistrza. Mniej więcej wiedziałam, co tam robili. Najpierw magicznie zabezpieczyli plac przed deszczem, śniegiem i resztą opadów, łącznie z mgłą, potem ustawili obronę przed amuletami – ludzie są ludźmi, pokusa skorzystania ze wsparcia magicznego jest duża. I na samym końcu stworzyli w granicach pola pustkę magiczną – pełną blokadę wszystkich zaklęć, wliczając w to ich własne. Resztę nocy magowie spędzą w zbrojowni, sprawdzając, czy nikt nie zaklął samych łuków, strzał i tarcz.

Rozległo się pukanie. Takie zagadkowe, przenikliwe! Nie no… Nie mówcie mi, że w Szkole znalazł się chociażby jeden adept mający sumienie. Prychnęłam z goryczą, odłożyłam książkę i podeszłam do drzwi. Otwarły się z cichym skrzypieniem, wpuszczając do ciepłego przytulnego holu deszcz i wiatr.

W progu stał wampir. Woda strumieniami lała się po szerokim czarnym płaszczu. Spod kaptura drapieżnie błysnęły oczy i wampir powoli podniósł głowę. Kaptur opadł na ramiona. Strzeliła błyskawica, obrysowując złowieszczą sylwetkę białym płomieniem, wysrebrzając przyciśnięte diademem włosy i odbijając się w długich ostrych kłach.

– No to cześć! – powiedział wampir i wyciągnął do mnie zimne, mokre ręce.

– Len! – z zachwyconym piskiem zawisłam na jego szyi. Odkaszlnął i delikatnie objął mnie w talii.

Władca Dogewy zupełnie się nie zmienił. Nadal te same ironiczne i mądre oczy, jasne włosy do ramion, lekko krzywy i pogardliwy uśmieszek na cienkich wargach, wyleniała skórzana kurtka i złoty diadem ze szmaragdem. Ale widzieć go w holu Szkoły, w stolicy Belorii, można powiedzieć, że w sercu ludzkiej cywilizacji, gdzie nawet jak ktoś w wampiry wierzy, to bardzo ich nie lubi, było tak dziwne i niezwykłe, że nawet uszczypnęłam się w nogę, by wykluczyć nocny koszmar.

– Nie wyparuję, możesz nawet nie marzyć – uśmiechnął się Len. – Mogę zdjąć płaszcz? Przemókł na wylot, mimo gwarancji solidnej krasnoludzkiej firmy.

Zupełnie się nie zmienił. Cynik, wesołek i telepata.

– Będziesz się śmiać – kontynuował Len, potrząsając płaszczem i opryskując mnie drobnymi kroplami. – Ale się pomyliłem. To ja jestem przemoczony do nitki. A płaszcz, o dziwo, jest suchutki i od wewnątrz, i od zewnątrz. O nie, żadnych zaklęć. Znam cię. Sam wyschnę.

– Len, tak strasznie za tobą tęskniłam! – rzuciłam do kominka karmazynową iskrę, zapalając stosik brzozowych polan. Len przysunął do kraty ciężkie krzesło i usiadł tyłem naprzód, patrząc na mnie nad wysokim oparciem. Tak bardzo się odzwyczaiłam od tego dziwnego, przenikliwego spojrzenia, które cienką nicią łączy dusze… Tak dawno nie patrzyłam w te oczy, rozpływając się w nich bez reszty, należąc do nich, władając nimi…

Potrząsnęłam głową. Len był niepoprawny!

– I nie wstyd ci stosować wampirze sztuczki wobec przyjaciół? Natychmiast, w tej sekundzie przestań czytać moje myśli! A niech cię, nawet amulet ci nie przeszkadza!

– Wstyd – chętnie zgodził się Len. – Ale przecież chcę się jak najszybciej dowiedzieć, jak się masz! I nie zapominaj, że to mój amulet.

Wampir przeciągnął się jak kot, delektując się strumieniem ciepła z paleniska.

– A, póki pamiętam – Kella przekazuje pozdrowienia.

Chciała mi wpakować jakieś lecznicze ziele, ale nie wziąłem. Za bardzo podobne do łobody, złożyć nie wolno, a do torby się nie mieści – z korzeniami, zaraza! Przecież nie mogłem jechać przez miasto z sążniem łobody w garści…

Jak zwykle już pierwszy żart obalił mur obcości, który wyrasta nawet pomiędzy najbliższymi przyjaciółmi przez czas rozłąki. Z zachwytem pogrążyliśmy się we wspólnych wspomnieniach. Ze słów Lena wynikało, że przez ostatnie cztery miesiące w Dogewie mało co się zmieniło. Ziemniaki obrodziły wspaniale. W stadzie jednorożców zrobiło się ciaśniej – dwie czarujące bliźniacze kobyłki i śnieżnobiały źrebak. Na granicy nadal nie było dnia bez przygody – kolejny polujący na wampiry myśliwy natrafił na śpiącego niedźwiedzia i ten, rozdrażniony gęstymi oparami czosnku, unoszącymi się nad niedojdą, przed dwie godziny ganiał go po osiczynie i wymęczył do tego stopnia, że myśliwy ze łzami radości w oczach rzucił się w ramiona strażnika granicy, który odstraszył niedźwiedzia głośnym waleniem miecza o pochwę.

Ale szybko się opamiętałam.

– Len, czy coś się stało?

– A nic – Wampir beztrosko wzruszył ramionami. – Czemu pytasz?

– Pokonałeś tak długą drogę po to tylko, żeby sprawdzić nowy płaszcz?

– Nie, przyjechałem na Święto Plonów – spokojnie odpowiedział wampir. – Otrzymałem zaproszenie na turniej łuczniczy i zadecydowałem, że je przyjmę. Ostatecznie nawet władca Dogewy może raz na jakiś czas odpocząć od spraw państwowych i rozejrzeć się po świecie.

– A czy to przypadkiem nie przeszkodzi komuś innemu? – spytałam podejrzliwie.

– Wolho, co ty? – Oczy Lena były zupełnie uczciwe, a lekki smutek w jego głosie mógł sprawić, że zaczerwieniłby się nawet najbardziej podejrzliwy rozmówca. – Nie cieszysz się z mojej wizyty?

– Pokaż zaproszenie – zażądałam.

Wampir wzruszył ramionami, rozsznurował torbę i podał mi ciężki arkusz z dwiema złotymi pieczęciami.

Zaproszenie było najzupełniej oryginalne. Z podpisami mistrza i króla. Szkolnej pieczęci nie mógł podrobić najbardziej nawet utalentowany mag. Królewska pieczęć również wyglądała wyjątkowo naturalnie. Innymi słowy, coś tu śmierdziało.

Spojrzałam na Lena. On popatrzył na mnie. Zrozumiałam, że nic z niego nie wyciągnę, póki nie będę miała mocnych dowodów. On domyślił się, że mu nie wierzę, ale nie mogę zarzucić niczego konkretnego. Tak więc zapanowało między nami pełne wzajemne zrozumienie i oboje poczuliśmy przypływ adrenaliny w oczekiwaniu na znajomą i ulubioną grę „A weź go zrozum, a weź ją oszukaj".

– No dobra – powiedziałam.

– Zobaczymy – odezwał się jak echo.

Z góry dobiegło dzikie wycie, coś zagrzmiało i walnęło tak, że budynek zadrżał. Prawie natychmiast rozległ się mrożący krew w żyłach śmiech, a po nim – ogłuszający dzwon żyrandola, który spadł do naszych stóp. Potem nastała cisza. Zamarliśmy, wyczekując. Z dziury w suficie, w której przed chwilą umocowany był żyrandol, z szelestem sypały się okruchy cementu.

– Ach ty żartownisiu – wyraźnie mruknął dziewczęcy głosik, po którym cały i nieruszony żyrandol wzniósł się w powietrze i zamarł na swoim miejscu, zostawiając na marmurowej podłodze ciemne zadrapania.

Len nasłuchiwał, patrząc w sufit.

– Gdy jedna bardzo uprzejma dama objaśniała mi drogę do Szkoły, powiedziała mniej więcej: „Jak pan dojdzie do mleczarni, zobaczy pan rozwidlające się drogi. Na końcu lewej jest Szkoła, na końcu prawej – karczma". Chyba źle skręciłem.

– Gdzie byś nie skręcił, efekt będzie taki sam. Połowa adeptów bawi się szampańsko w Wesołym Bysiu, Szkoła zmieniła się w filię tej dostojnej instytucji, a ja występuję w roli podstarzałej i już do niczego się nie nadającej burdelmamy. Ale Len, co ja mam jeszcze robić? – poskarżyłam się. – Mam pilnować porządku… Ale nie mogę. Oni mnie nie słuchają… Ja ich doskonale rozumiem, ale za trzy godziny wrócą profesorowie! I mnie zabiją!

– A ty weź i nic nie rób. Mistrz doskonale wie, co tu się dzieje. I gdyby rzeczywiście zależało mu na utrzymaniu porządku, zostawiłby kogoś z większym autorytetem. Nie martw się. To jest ulubiona sztuczka władzy – jeżeli… może zaszkodzić ich reputacji, to należy zwalić całą odpowiedzialność na kogoś, czyjej reputacji to zaszkodzić nie może. I adepci się zabawią, i rektor Szkoły niby nie ma z tym nic wspólnego.

– Naprawdę?

– Uwierz mi, ostatecznie jestem władcą z długim stażem.

– I też korzystasz z takich brudnych sztuczek?

– A jak niby można sobie z wami inaczej poradzić? – mrugnął do mnie Len.

Dałam mu żartobliwego kuksańca.

– I co mi proponujesz?

– Wiesz co, idź spać – poważnie odrzekł Len, podnosząc się z krzesła.

– Ale jestem strażnikiem bramy.

– A po co bronić bramy miasta, jeśli jego mury już leżą w gruzach? – Wampir wzruszył ramionami i narzucił płaszcz.

– Ano, mury leżą w gruzach i na rumowisku hulają sobie hordy barbarzyńców – zgodziłam się i ziewnęłam serdecznie.

– Olej. Do rana wszystko się uspokoi.

– A co z tobą? – zatroskałam się.

– Przenocuję w gospodzie. Już się umówiłem z właścicielem.

– To czemu w takim razie nie przeczekałeś tam deszczu?

– Może tak bardzo chciałem cię zobaczyć? – Len mrugnął i zamknął za sobą drzwi, zanim udało mi się wymyślić złośliwą ripostę.

Wykład 6. Dyplomacja

– Doskonała robota, Wolho! – powitał mnie cieć, na chwilę odrywając się od książki. – A nie powiem, po tobie bym się nie spodziewał…

„Znęca się!" – pomyślałam żałośnie, włażąc na drugie piętro. Koło trzeciej w nocy deszcz w końcu ustał, w związku z czym zgarnęłam kołdrę i poduszkę i urządziłam sobie królewskie legowisko w zgięciu ciepłego smoczego ogona.

Obudziłam się z pierwszymi promieniami słońca i pełna najczarniejszych przeczuć powróciłam na posterunek. O dziwo, Szkoła nie zapadła się pod ziemię, ani nawet nie osiadła. Profesor cieć, milutki staruszek, powoli kartkował przygody maniakalnego mordercy. Prawdopodobnie dopiero co przyszedł i uznał, że moja nieobecność była chwilowa. Dyżurny na piętrze podlewał kwiaty i rozsuwał zasłony w szerokich oknach. Dwie pracowite skrzatki domowe, zatrudnione na pół etatu, myły podłogę długimi szczotkami.

– Wolha! – Na moje spotkanie, przeskakując po dwa stopnie naraz, sturlała się Welka. Udało jej się osiągnąć taką prędkość, że aż przeleciała obok. W końcu uczepiła się poręczy i zdołała wyhamować, po czym odwróciła się i dogoniła mnie na górze schodów. – Kim jest ten piękniś?

– Jaki znowu piękniś?

– Blondynek! Śliczniutki! Dziewczyny w trybie ekspresowym robią się na bóstwa, glamarią zalatuje na cały korytarz!

Jęknęłam. Zupełnie wypadło mi z głowy! To Len mi się nie przyśnił?

– Gdzie jest?

– W gabinecie mistrza. Gdzie się poznaliście?

– A co za różnica?

– Przecież jesteśmy przyjaciółkami! Nikomu nie powiem! Czy on jest twoim… ukochanym?!

– Bogowie uchowajcie – obruszyłam się niezbyt uprzejmie. – To mój przyjaciel. Stary przyjaciel.

– Daj spokój, jest za młody na starego przyjaciela.

A jak się nazywa?

– Arr'akktur – warknęłam, przyspieszając kroku.

– Ojej, jak ślicznie! – Welka ledwie za mną nadążała, potykała się na stopniach, ale nie zamierzała się poddać. – Jest magiem, prawda? Taki silny, odważny, zdecydowany – prawdziwy mężczyzna!

– Kiedy zdążyłaś się tego wszystkiego dowiedzieć? – spytałam złośliwie.

– No coś ty? Przed samym świtem przeleciał po Szkole jak huragan, prawie że wyrzucał gości przez okna! Przyjaciel Riny próbował udawać adepta, ale on się tylko roześmiał, stwierdził: „Tak, już ci wierzę!”, po czym bez wysiłku wyrzucił i przyjaciela, i jego wiszące na krześle portki. Wizytujące panienki próbowały urządzić awanturę, wtrąciło się paru adeptów, ale magia na niego nie podziałała, a z chłopakami poradził sobie lewą ręką!

Zmusił ich, żeby zebrali i pochowali butelki, pijanych zanurzył w beczce strażackiej, tak że na powrót mistrza wszyscy byli trzeźwi jak prosięta, a w Szkole był nienaturalny porządek!

– O mnie nikt nie pytał?

– Nie, jak tylko mistrz zobaczył blondynka, to aż się zatrząsł, zawlókł go do swojego gabinetu i rozkazał nikogo nie wpuszczać. Jeszcze tam siedzą. Na razie chyba jest spokój. No nie, on jest po prostu cudowny! Słodki! Jestem zakochana! Idealny mężczyzna! Słuchaj, czy on ma chociaż jedną wadę? Chociażby malutką? Bo zaraz zwariuję, słowo daję!

– Nie warto. Idealni mężczyźni nie istnieją.

Len miał niewiele wad, a do podstawowych należały kły i skrzydła. Oczywiście o nich nie wspomniałam, co jeszcze podgrzało ciekawość Welki.

– Nie jest miejscowy? Skąd przyjechał? Jest wysokiego rodu, prawda?

– W jego państwie wyżej są tylko bogowie… – westchnęłam. Tak namolnego przyjaciela nawet wrogowi nie życzę.

– To on jest królem?! – Welka wpadła w szczenięcy zachwyt. – Prawdziwym?! A co on tu robi?

– Szuka narzeczonej – skłamałam bez chwili wahania. – Jak chcesz, to cię polecę.

Welka prychnęła sceptycznie.

– Kłamiesz, ot co. Nie jest żadnym królem… Ani nie szuka narzeczonej. Pewnie przyjechał na Święto, wziąć udział w turnieju łuczniczym.

– Ja ci słowa nie powiedziałam, sama się domyśliłaś – uprzedziłam.

Znajomy ze starszego roku, z podbitym okiem, zamiatał dywan na drugim piętrze.

– Niech mi tylko wpadnie w ręce ten twój kumpel! – mruknął chmurnie, podnosząc tumany kurzu.

– O, tam idzie! – skłamałam, wpatrując się w ciemny koniec korytarza.

Adept zaczął pospiesznie zamiatać w przeciwnym kierunku.

– Hej, a ty dokąd? – ironicznie krzyknęła za nim Welka.

– Odniosę miotłę i wrócę!

Z tymi słowami zanurkował do jednej z sal i zamknął się od wewnątrz.

Drzwi gabinetu otworzyły się na oścież w chwili, gdy zamierzałam zapukać. W progu stał Len. Odskoczyłam zmieszana – twarz wampira „udekorowana" była jasną puszystą bródką całkowicie skrywającą kły. Może i faktycznie go upiększała, ale ja nie przepadałam za nadmiernym owłosieniem, w związku z czym nie doceniłam tej nowości. Len wyraźnie zamierzał wyjść, ale na nasz widok ukłonił się uprzejmie i obdarzył Welkę wiele obiecującym uśmiechem. Uśmiech władcy działał na kobiety tak samo, jak obuch topora rzeźnickiego na krowy. Oczy przyjaciółki prawie wyskoczyły z orbit, na policzkach pojawiły się rumieńce, kolana zadrżały, a z ust wyrwało się kilka niezbyt wyraźnych dźwięków.

„No to po niej" – skonstatowałam z żalem. A Len nie spoczął na laurach i szarmancko ucałował rękę dziewczyny, nie odrywając od jej twarzy zagadkowego, badawczego spojrzenia. Gdzieś to już widziałam. Welka nigdy nie dowiedziała się, że w ciągu tych paru sekund Len systematycznie i z zimną krwią przekopał jej pamięć, obmacał podświadomość i wyciągnął odpowiednie wnioski.

– Moja przyjaciółka, Weleena – przestawiłam Welkę wyłącznie dla zachowania pozorów. – A to mój stary przyjaciel…

– Arr'akktur – wszedł mi w słowo Len.

– Wolho, czy mogłaby pani pozwolić na chwilę? – zza pleców wampira rozległ się oficjalny głos mistrza.

– Ale…

– Weleeno, proszę zaprowadzić naszego gościa do jadalni. Pewnie jest głodny po podróży. A, i prosiłbym o przekazanie kucharzowi tej wiadomości!

Len, którego twarzy nie widzieli ani mistrz, ani wpatrująca się w niego jak w obrazek Welka, prześlizgnął się zamyślonym spojrzeniem po jej szyi i mrugnął do mnie. Nie udało mi się powstrzymać zdławionego chichotu. Mistrz odkaszlnął z dezaprobatą. Spoważniałam, jak myszka prześlizgnęłam się obok Lena i zamarłam wyprostowana na baczność przed rektorskim biurkiem.

Wampir i Welka poszli, a mistrz pozwolił sobie na coś, co uznałabym raczej za moją prerogatywę – na palcach podkradł się do drzwi, uchylił je i długo podglądał przez szparę.

– Nie rozumiem, czemu ja się na to zgodziłem – zaczął mistrz, zamykając drzwi i podchodząc do biurka. – Że też mnie leszy podkusił… Święto Plonów… Turniej łuczniczy… Uczciwa walka… Cenna nagroda… Rozesłać zaproszenia do wszystkich ras… I oto mam rezultat. Rozesłałem sobie. Kighy… leszy go tu przywiał?

– Profesor go zaprosił – przypomniałam uprzejmie.

– Tak, ale przecież do głowy by mi nie przyszło, że przyjedzie – mistrz jak gdyby tłumaczył się przede mną, nerwowo skubiąc gęsie pióro. – Spodziewałem się uprzejmej odmowy. Jak zawsze.

– Może tak pan profesor zachwalał nagrodę, że jednak zapragnął wejść w jej posiadanie?

– Władca Dogewy? – mistrzowi wyrwał się nerwowy śmieszek. – Moje dziecko, Arr'akktur nie jest szeregowym łucznikiem biorącym udział w zawodach dla sławy czy z chęci zysku, a Rada Starszych nie będzie jak rybak zakładający na haczyk przynętę ze złota.

– Zależy, co on tak naprawdę chce złowić.

– Właśnie! – Moja domyślność spowodowała, że mistrz poczuł się jeszcze gorzej. Zmiął ogołocone pióro i wyrzucił je do kosza na papiery. – O co mu tak naprawdę chodzi?

– Proszę jego zapytać.

– A myślisz, że co ja robiłem przez ostatnie półtorej godziny? – rozzłościł się mag. – Ten wampirzy krętacz wpędzi mnie kiedyś do grobu. I mało tego – wygląda na to, że on przyjechał do Starminu bez żadnej ochrony.

– Incognito – sprecyzowałam.

– A to oznacza, że to my będziemy musieli zadbać o jego bezpieczeństwo – rozwinął swoją myśl mistrz. – A konkretnie ty. O nikim innym on nawet słyszeć nie chce, mimo że, bogowie mi świadkami, zaproponowałem mu do wyboru trzy tuziny najbardziej doświadczonych bakałarzy.

– Moim zdaniem on sam potrafi o siebie zadbać.

– Wolho, gdy głowa państwa, obojętnie którego, wyjeżdża poza granice rzeczonego państwa, odpowiedzialność za jego życie i zdrowie automatycznie spada na barki strony goszczącej.

– Czyli jeśli ktoś załatwi go na naszym terenie, niepocieszeni poddani zażądają rekompensaty? – zrozumiałam.

– Otóż to! – z nieudawaną desperacją wykrzyknął mistrz, wyciągając z podstawki drugie pióro. – I właśnie dlatego nie chcę mieć z Arr'akkturem nic wspólnego! Gdyby był człowiekiem, sprawa skończyłaby się na incydencie dyplomatycznym. Kiedy na przykład na bankiecie na cześć króla Wolmenii ktoś szlachetnego gościa otruł, skończyło się na obniżeniu cła na wwóz ich towarów. Gdy poseł Winessy utonął w jamie kloacznej, musieliśmy poświęcić pud złota. A za księcia Rycika jego najstarszy syn nam nawet dopłacił, z czego można by wysnuć wniosek, że niezastąpieni ludzie nie istnieją. Natomiast Arr'akktur jest jedynym telepatą, czy jak ich tam nazywają, spirytem, na całą Dogewę. Jego tam czczą jak boga. A co może równać się z gniewem ludzi, którym zabrano boga?

– Nie są ludźmi.

– Tym gorzej. Ich reakcji w ogóle nie można przewidzieć – mistrz westchnął głęboko i wstał. – Tak więc natychmiast przystępujesz do pełnienia swoich obowiązków jako ochroniarz Le… Arr'akktura tor Ordwista. Tu masz pieniądze, powinno starczyć na wydatki. Dzięki Bogu, że przynajmniej poinformował mnie o swojej wizycie.

Na środku biurka materializowała się górka złota.

– I pamiętaj – każde życzenie Arr'akktura jest rozkazem. Jest naszym gościem i nie powinno mu niczego zabraknąć.

– Każde? – spytałam podejrzliwie.

– Każde! – uciął mistrz. – Jeśli będziesz miała jakieś problemy – natychmiast skontaktuj się ze mną. I porzuć ten poufały ton. On nie jest ani twoim bratem, ani kolegą, ani nawet rówieśnikiem.

– Jest moim przyjacielem.

– Przede wszystkim jest władcą Dogewy, a ty nie powinnaś skakać dookoła niego jak szczeniak, który uważa, że człowieka stworzono dla jego psiej rozrywki, dlatego tylko, że człowiek ów raz się z nim pobawił. Nigdy nie zauważyłaś, jak śmiesznie wygląda taki szczeniak, gdy plącze się pod nogami i ochrypłym głosem obszczekuje przechodniów? Bogowie, Wolho, kiedy w tobie w końcu obudzi się dorosła kobieta?

– Czy panu profesorowi aż tak bardzo przeszkadza jej chrapanie? – spytałam pokornie, zgarniając złoto do kieszeni.

W stołówce w najlepsze trwała uczta. Przeznaczona dla kucharza notatka mistrza otworzyła róg obfitości. Stół uginał się pod ciężarem delikatesów. Obecni byli: czerwony kawior, szynka domowa, prosiak z chrzanem, ser, sucha kiełbasa, butelka stuletniego wina, sałatka z krabów, ozorki, cały jesiotr, karp w majonezie, zamorskie mandarynki i krajowe jabłka. Len leniwie skubał kawałek jesiotra, moi koledzy z roku – Ważek, Temar i Enka – pochłaniali wyżerkę tak, że uszy im się trzęsły. Nawet Welka zapomniała o diecie i bohatersko walczyła z kaloriami. Kucharz popatrywał na naszych z wyraźną dezaprobatą i nawet spróbował zatrzymać mnie w drzwiach – brakowało tylko, żeby nachalni adepci objedli szanownego gościa – ale Len przewidująco skoczył na nogi i rozpływając się w uprzejmościach, poprowadził mnie do stołu.

Prawdopodobnie zamierzał posadzić mnie na pustym krześle tuż przy własnym, ale gdy tylko wstał od stołu, na miejscu tym błyskawicznie znalazła się Welka i Lenowi starczyło taktu, by jej nie wyganiać. Usiadłam pomiędzy nią i Ważkiem.

Moja przyjaciółka miała dwa wzajemnie dopełniające się hobby – chłopaków i naukę. Niestety, ci pierwsi niezmiennie ją rozczarowywali i Welka potajemnie marzyła, że kiedyś wyhoduje w probówce idealnego homunkulusa, przystojnego i kochającego. Zdolności przyjaciółki wpędzały mnie w głębokie kompleksy. Doskonale opanowała technikę przygotowywania wywarów i mieszanek ziół, a obecnie nie bez sukcesów uczyła się magii praktycznej, co jak na zielarkę było wyjątkowym wręcz ewenementem. Tym niemniej mogłam nie obawiać się konkurencji z jej strony – Welka panicznie wręcz bała się umarlaków i za żadne skarby nie zgodziłaby się nocować w grobowcach i prowadzić pogawędek umoralniających ze strzygami. Poczynając od szóstego roku potok adeptów dzielił się na wydziały – Zielarstwa i Znachorstwa, Alchemii, Wróżbiarstwa i Przepowiedni oraz Magii Teoretycznej i Praktycznej, ale nadal mieszkałyśmy w jednym pokoju i byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Do pełni szczęścia Welce brakowało tylko plotek o moim życiu osobistym, z powodu braku tegoż. Skutecznie pozbywałam się podsyłanych przez nią kawalerów w ciągu jednej – dwóch randek, zbywając oburzone tyrady przyjaciółki żartami – że niby czekam na wyklucie się tego jej idealnego homunkulusa.

Wyraźne podobieństwo wampira do długo wyczekiwanego ideału rozrywało na kawałki poczciwą duszę Welki, która nie ważyła się podrywać adoratora przyjaciółki. Co nie przeszkadzało jej wpatrywać się w Lena wzrokiem głodnego kota podziwiającego cebrzyk ze śmietaną.

Len nie patrzył na nią w ogóle. Na mnie również. Dyskutował z Ważkiem i Temarem o perspektywach magii molekularnej, a w szczególności przekształcania miedzi w złoto. Ważek wygłaszał mowę, Temar oponował, a Len proponował zastąpić miedź bardziej podatnym na magię srebrem. Podliczywszy wydatki energii, materiałów i czasu, rozmówcy doszli do smutnego wniosku, że znacznie taniej wyjdzie wypłukać złoto rzeszotem na moczarach.

– A tak na serio, to kim pan w końcu jest? – nie wytrzymała Welka, nie wskórawszy niczego podchwytliwymi pytaniami.

– Wampirem – uczciwie przyznał się Len, co prawda nie pokazując kłów.

Po moich plecach pociekła struga potu. Adepci turlali się ze śmiechu, doceniwszy przedni żart.

– To gdzie pan ma skrzydła?

– Pod kurtką.

Len siedział nieruchomo, z zagadkowym półuśmiechem na puszystych wąsach, a cała reszta omal nie spadła pod stół ze śmiechu.

– Znowu pan uniki robi – obraziła się Welka. – Nie jest pan ani trochę podobny do wampira. Jasne włosy, smagła cera, czarne brwi, lekko migdałowy kształt oczu… Nie ma pan przypadkiem jakichś krewnych wśród elfów?

– Nie. A jak w takim razie wyglądają wampiry? – Len chytrze zmrużył oczy.

Welka nie zawahała się nawet na chwilę.

– Blade, czerwonookie i łyse.

– Wyleniałe! – Temar z zachwytem podchwycił wątek.

– Zamknij się. Ręce mają chude, powykręcane i z pazurami. Do tego oczywiście zęby i skrzydła. I ślina im kapie. Trująca.

Moim przyjaciołom nie można było niczego zarzucić. Dokładnie opisali rycinę z podręcznika do „Ras rozumnych". A innych danych o wampirach nie było. Przynajmniej z mojej strony. Mistrz zabronił. Pracę przeczytał, piątkę postawił, ale zwoju nie oddał. I twardo zakazał nawet wspominać o Dogewie. Że niby byłam na pogrzebie dalekiego krewnego w Kamieńcu. Próbowałam się stawiać, ale brutalnie wskazano mi moje miejsce. Z jednej strony to źle, że ludzie boją się wampirów. A z drugiej… Jeśli dowiedzą się, że latać wampiry nie umieją, gryźć nie gryzą, zabić je można jednym palcem, a Dogewa jest ogromnym kawałkiem żyznej i bogatej w surowce ziemi, to żaden traktat nie powstrzyma ich przed wojną. Pogłoski powoli ucichły, ludzie się uspokoili, wielcy tego świata machnęli na wampiry ręką, a ja nie zamierzałam wsadzać kija w to mrowisko.

– A do tego śmierdzi im z ust zgniłym mięsem – dodała Welka nowy szczegół do i tak nieprzychylnego portretu krwiopijcy.

– A pani wąchała? – nieco urażonym tonem zapytał wampir.

Pozostawiona sama sobie coraz głębiej pogrążałam się w odmętach mrocznych rozmyślań. Rozmowa z mistrzem pozostawiła w duszy nieprzyjemny osad. Czułam, że wciągnięto mnie w jakąś paskudną historię, w dodatku w roli pionka, co bolało podwójnie. Przeklęty mistrz, niezła polityka – obrzuć błotem, to przynajmniej coś przylgnie. Nastrój zepsuł mi się do reszty. Jedyną osobą, z którą mogłabym i chciałabym omówić zaistniałą sytuację, był wampir, ale w tej chwili bałam się nawet do niego odezwać. No bo władcą jest. Wielkim i Nietykalnym Ghyrem, żeby go.

A nasi imprezowali na całego. Ktoś poruszył temat turnieju łuczniczego i rozmowa skręciła w kierunku zalet i słabości już znanych pretendentów do królewskiej nagrody. Len milczał, ale płonące oczy zdradzały, że nie tylko uważnie słucha, ale i korzysta z telepatii, zachłannie zbierając informacje.

Ten koszmar trwał nieco ponad kwadrans, po którym Len w końcu podniósł się zza stołu, przeprosił i sobie poszedł, uprzednio szepnąwszy mi na ucho, że będzie czekał przy stajniach.

Praktycznie natychmiast kucharz, klnąc, wyrzucił nas ze stołówki, uważając, że jego, kucharza, krewni zasłużyli na resztki zmarnowanych na Lena delikatesów znacznie bardziej niż adepci. Prosiak dostał mu się w całości. Ale za to jesiotra zdążyliśmy oskubać. Ważek, wyrzucony za granice świątyni obżarstwa, nie mógł przestać rozpaczać – czemu nie przyszło mu do głowy schować prosiaka za pazuchą? Mielibyśmy królewską kolację.

– Ale marudzi! Trzeba mu było wrzucić karpia za kołnierz – nie wytrzymała Welka. – Tylko o jedzeniu potrafi myśleć! Wolho, wyobraź sobie, że ten głodomór w pojedynkę zeżarł prawie całego indyka!

– A jak wam się święto udało? – spytałam z fałszywą obojętnością.

– Tak sobie. Do północy było całkiem dobrze – wypiliśmy, trochę powróżyliśmy, poskakaliśmy przez ognisko.

Ale potem zebrały się chmury, więc musieliśmy łapać indyka i biec do karczmy – kończyć pieczenie.

– I tam spotkaliście Arr'akktura?

– Ano. Od razu pomyślałam – ale przystojny facet! On gadał sobie z Ważkiem przy barze, a ja patrzę i mi się słabo robi. Tylko póki próbowałam wymyślić jakiś pretekst, żeby go poznać, zapłacił za piwo i sobie poszedł.

– Pytał o drogę do Szkoły – dopowiedział Ważek.

– To czemu mi od razu nie powiedziałeś? Bym go odprowadziła. Wyobrażasz sobie, wracamy do Szkoły, a on w holu rozmawia z mistrzem. Nogi mi wrosły w ziemię! Mistrz jak tylko nas zobaczył, to się nachmurzył i machnął ręką w kierunku schodów – że niby mamy jak najszybciej zniknąć. Ważek jeszcze powiedział, że to pewnie elfi szpieg.

– I powtórzę – uparł się Ważek. – Zwróciłaś uwagę? jaki towarzyski, ale o sobie to ani słowa nie powiedział, tylko nas wypytywał. Jednym słowem, szpieg.

– A ty za każdym krzakiem widzisz szpiegów. – Temar machnął ręką. – Normalny gość, wesoły, przyjechał z daleka, chce wziąć udział w zawodach, no to jest ciekawy, co tu i jak. Człowiek cię zaprosił, żebyś mu dotrzymał towarzystwa przy stole, a ty już sobie nie wiadomo co wyobrażasz.

– A wy się wybieracie na zawody? – spytałam.

Ale przyjaciele, zmęczeni po pełnej wrażeń nocy, jeden przez drugiego zaczęli kręcić nosami.

– Wy jak chcecie, a ja idę spać – słodko przeciągnęła się Welka. – Kij z nimi, tymi zawodami. Czego ja tam niby nie widziałam?

– Wieczorem wpadniemy – poparł ją Temar. – Jak się zacznie zabawa.

– Dobra, to się wtedy spotkamy. – Nie miałam nic przeciwko.

Stajnie były niezwykle wręcz ożywione. Konie, z rana zwykle senne, rzucały się w boksach, ryjąc kopytami słomę i wymieniając podekscytowane komentarze cieniutkim rżeniem. Zmęczyły się bezczynnością, czy jak?

Zadbane, żywe konie wymagały codziennych spacerów, a wczoraj właściciele raczej nie poświęcili im dostatecznie dużo uwagi.

Wyciągnęłam z kryjówki w słomie siodło Stokrotki – podarowane mi w Dogewie, z drogiej skóry, z posrebrzanymi sprzączkami i okuciami, zrobione specjalnie dla mnie. Reszta adeptów, zmuszona korzystać z twardych szkolnych wersji oszczędnościowych, była zielona z zazdrości. Położyłam je przy drzwiach boksu i właśnie zamierzałam odsunąć zasuwę, gdy ktoś ostrożnie dotknął mojego łokcia. Odwróciłam się i zobaczyłam szkolnego stajennego, chłopaka koło osiemnastki, który mógł pochwalić się intelektem godnym dębowego pnia.

– Tego… Bierzesz Stokrotkę? – spytał, zacinając się.

– Biorę, a tobie co?

– Mnie nic… – wydusił z siebie koniuch, miętosząc połę długiej koszuli. – Chciałbym zobaczyć…

– A co, nigdy żeś konia nie widział? – prychnęłam.

– Nie, takiego żem nie widział. – Koniuch przysunął się bliżej. – A sama to się nie boi?

– Kogo, konia?

– Yhy…

– Słuchaj, odbiło ci, czy jak? – Z tymi słowami na oścież otworzyłam drzwi boksu Stokrotki… I nos w nos zderzyłam się z ogromnym karym ogierem, do tego stopnia wtapiającym się w półmrok stajni, że mogłoby się wydawać, iż gorejące oczy i wrednie wyszczerzone zęby po prostu wiszą w powietrzu.

– A co to niby ma być?! – wrzasnęłam. Ogier rzucił się do przodu, odepchnął mnie i koniucha na bok i jak strzała wyleciał przez otwarte drzwi stajni. Stojąca w kącie Stokrotka skromnie spuściła oczy. – Oż, ty zarazo! Jaki kretyn go tu wpuścił?

– Ja żem nie wpuszczał, Bóg mi świadkiem, nie wpuszczałem! – wyjęczał stajenny, wciągając głowę w ramiona. – Samo wlazło…

– Aha. Samo. I ciekawe, przez jaką dziurkę ono takie duże wparowało? – spytałam sarkastycznie.

– Przyprowadzili jakiś facet. Już po północy. Dali monetę, srebrnika. – Stajenny z obawą przycisnął kieszeń ręką. – Żebym znaczy tego, ichniego konia nakarmił i wyczyścił.

– Jak wyglądał?

– Jak to jak? Wspaniały ogier. Tylko zły jako worapierz.

– Facet, kretynie.

– A… – Stajenny w skupieniu poskrzypiał szarymi komórkami, wspomagając proces myślowy drapaniem się w czubek głowy. – Sobie facet. Zadbany, szata czysta. Włosy do ramionów, jak baba.

– Blondyn?

– Hę?

– Pytam, czy miał białe włosy?

– No, jako słoma.

– Oj, Len… – wycedziłam przez zęby. – I gdzie go dałeś?

– Nigdzie – chłopak wyraźnie zgłupiał. – On konia rozsiodłali i się zmyli.

– Nie faceta, konia!

– A… znaczy żem go chciał wyczyścić, ale on się nie dał, tylko zęby wyszczerzył i ledwo co go zagoniłem do boksu. O tego, po lewo od twojej kobyłki. A rano przychodzę, to siedzi paskuda u niej, jakby tak i trzeba. Się przystawia.

Zajrzałam do zamkniętego boksu przez szczelinę. Niby wszystko dobrze, słoma świeża, deski solidne, przegroda na wysokość ośmiu łokci i tyle samo od niej do sufitu.

– A gryzie, ścierwo! – skarżył się koniuch. – Wieczorem cebrzyk ukradł. Wczepił się zębami jako pies, grzywę nastroszył, kopytem wali. No to żem się przestraszył i uciekł, bo jeszcze by ukąsał, cholera jedna.

„Cholera” skonfiskowała stajennemu cebrzyk ze skórkami chleba – szczodry dar ze szkolnej stołówki. Część zżarła, część wdeptała w ściółkę. Czyli koniuch nie pomylił drzwi i wczoraj koń rozrabiał we własnym samotnym boksie.

Stokrotka położyła głowę na moim ramieniu i zarżała z zadowoleniem i rozluźnieniem.

– Weź ją osiodłaj – rozkazałam chłopaczkowi, poklepałam kobyłę po szyi i udałam się na poszukiwanie czarnego szkodnika.

A ten nawet nie zamierzał uciekać, i bez najmniejszych obaw pozwolił mi podejść na odległość wyciągniętej ręki. Prowadząca do stajni furtka była otwarta na oścież, ale ogier zamarł tuż koło niej, jakby go wmurowało, pochylił głowę i zerkał spode łba, jak zapędzony do rogu bezpański pies. Krótko ostrzyżona grzywa sterczała jak szczotka do ubrań.

Popatrzyliśmy sobie w oczy. Nie wiem, czy zrobiłam na koniu wrażenie, ale jego pochmurne spojrzenie stanowczo mi się nie spodobało. Oczy miał czarne, głęboko osadzone, od czasu do czasu fosforyzujące zielenią. Wzdrygnęłam się, zauważając, że ich źrenice były pionowe, jak u węża.

Koń wydał z siebie wściekłe, grzmiące chrapanie, najbardziej podobne do przygłuszonego ryku.

Przyjazna paplanina w stylu „konik, dobry konik" utknęła mi w gardle. Czarnego ogiera bardzo trudno było nazwać konikiem. „Zły pies” pasowało znacznie lepiej. Ręka, w której trzymałam słodką marchewkę, lekko zadrżała. I tylko to mnie uratowało – koń gwałtownie wyciągnął szyję do przodu i kłapnął zębami tuż przy moich palcach.

Marchewka nawet nie chrupnęła. Wypuściłam ogryzek i odskoczyłam jak oparzona – wśród podwójnego rzędu nieskazitelnie białych zębów przywidziały mi się cztery ostre kły.

– O to – to – z namysłem skonkludował stajenny, który przyglądał się nam z bezpiecznej odległości. – Pewno sam mrakobies do ichniej mamusi wpadał w odwiedziny!

Tymczasem koń zobaczył grządki ze szlachetną kapustą, parsknął, tupnął kopytem, odwrócił się i powoli ruszył w ich kierunku.

– Stratuje, zaraza… – chlipnął przerażony stajenny.

Ale karemu nie udało się udaremnić kampanii zbierania darów natury. Zza rogu stajni wyszedł Len. Słysząc melodyjny gwizd, koń położył uszy jak złapany na szkodzie pies, podbiegł do właściciela i szturchnął go pyskiem w ramię.

– Już, już, dość zabawy. – Len podrapał konia za uszami i troskliwie wyciągnął rzep z krótkiej grzywy. – No co, Wolcie, dokuczają ci te wredne adeptki?

– Twój koń spędził noc w boksie mojej kobyły – wyrzuciłam z siebie, krzyżując ręce na piersi w oczekiwaniu na poważną rozmowę. – Może byś mi wyjaśnił, jakim cudem przedostał się przez przegrodę?

– O – zastanowił się wampir. – Mam nadzieję, że nie marnował czasu?

Ogier przeciągle parsknął Lenowi w ramię.

– Len, co się dzieje? – spytałam wprost, robiąc przerażający grymas w kierunku stajennego. Chłopak zrozumiał aluzję i znikł z horyzontu.

– A co cię dokładnie interesuje?

– Wszystko. Po co przyjechałeś do Starminu?

– Na zawody strzeleckie – niewzruszenie odpowiedział wampir.

– Oskarżony kłamie. Świadkowie twierdzą, że traktuje pan podobne imprezy z wybitną wręcz obojętnością. Co sprawiło, że zmienił pan zdanie?

– Nagroda mi się spodobała. – Len wyzywająco spojrzał mi w oczy. – Hej, Wolho, przestań. Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Starczy tego przesłuchania. Latem pozwoliłem ci do woli buszować po Dogewie, więc pozwól mi się trochę zabawić w Starminie. Słowo honoru, nie mam w planach niczego niezgodnego z prawem. I nie jestem szpiegiem, a już na pewno – nie elfim.

Wszystkie zastrzeżenia wyleciały mi z głowy w jednej chwili. Bo w sumie, faktycznie, to wszystko nie moja sprawa. Niechaj się bawi, jak i ile chce. Może i mnie coś skapnie.

– Się zabawimy, ale nie w tej chwili – potwierdził Len. – Muszę jeszcze wpaść w parę miejsc, odwiedzić starych znajomych. Możemy się spotkać za godzinę na środku placu targowego?

– A trafisz?

– „Jak nie język, to telepatia do Jesionowego Grodu doprowadzi?” – Len przypomniał mi znane elfie powiedzenie.

– Ale mistrz powiedział… – zaczęłam niepewnie, nie bardzo wiedząc, jak możliwie uprzejmie wyjaśnić wampirowi, że role się zmieniły i teraz śmierdzącym jajem, o które trzeba się troszczyć, nie spuszczając go z oczu nawet na minutę, jest on.

– A często go słuchasz? – Puścił do mnie oczko i wskoczył na konia. Czarny ogier zarżał złośliwie i zniknął w tumanie kurzu.

Wykład 7. Wychowanie fizyczne

By nie dopuścić do zamieszek, zapobiegliwy władca Belorii wyznaczył na miejsce turnieju łuczniczego, konkursów i zabawy porządnie ogrodzone targowisko na skraju miasta, gdzie w niedziele handlowano hurtowo i detalicznie. Ze środku placu uprzątnięto śmieci, postawiono toporny drewniany pomost dla sędziów, coś przypominającego chwiejne drabiny dla heroldów oraz wspaniałe, obite brokatem i jedwabiem podwyższenie, na które wpakowano zapasowy tron z królewskiego magazynu, doprowadzając do niego odpowiednio długi czerwony dywan. Tron i dywan bronione były przez ośmiu halabardzistów i czterech gwardzistów z mieczami – bo może jakiś przestępca – terrorysta podłożyłby gwóźdź albo pineskę pod królewskie siedzenie?

Zostawiłam kobyłę uwiązaną i ze złośliwą satysfakcją zapłaciłam stajennemu pieniędzmi danymi mi przez mistrza na oprowadzanie i zabawianie władcy Dogewy. Rozejrzałam się. Do turnieju łuczniczego jako takiego już wszystko było gotowe – dystans był wymierzony, tarcze rozstawione, łuki i strzały leżały na stole koło linii, a przy stole sędziowskim trwały zapisy uczestników. I tuż obok, w namiocie błaznów, gapie ćwiczyli strzelanie z kiepskich łuków. Nagrodą dla zwycięzcy był kogut, a przyjemność kosztowała całe dwie monety. Pokręciłam się trochę przy wejściu, ale progu nie przestąpiłam.

Ostatecznie to nieładnie tak wyrzucać cudze pieniądze w błoto, poczekam na Lena.

I w tym momencie przyszedł mi do głowy wspaniały pomysł. Uczestnicy turnieju mieli możliwość oddania trzech strzałów próbnych i to całkowicie za darmo! Nie, żebym tak jakoś szczególnie dobrze strzelała, ale celując do nieruchomej tarczy chybiałam rzadko – co prawda w sam środek trafiałam w najlepszym przypadku raz na dwadzieścia. Ale przynajmniej sama się zabawię i innym dostarczę rozrywki. Bez większych problemów udało mi się pozyskać drewniany, krzykliwie pozłacany znaczek uczestnika, po czym zagłębiłam się pomiędzy stragany. Kalecy i głupki pętali się pod nogami, z płaczem łapiąc zamożniej wyglądających przechodniów za sakwy i poły ubrania. Obnażali mistrzowsko wykonane wrzody i strupy i próbowali wyżebrać „menkę na jedzenie”. W odpowiedzi na moją odmowę i kontrpropozycję szybkiego i darmowego wyleczenia biednych cierpiących z ich straszliwych chorób, żebracy jak jeden mąż cofali się w przerażeniu i błyskawicznie znikali w tłumie.

Na straganach handlowano na całego. Na Święto Plonów przyjechała cała Beloria i połowa Wolmenii, przy czym każdy z obecnych miał nadzieję coś sprzedać albo kupić na pamiątkę tego wspaniałego dnia. I niechajby chociaż okazyjnie. Spytałam o cenę jabłek i nie uwierzyłam własnym uszom. Jeszcze wczoraj za te same pieniądze można było kupić nie trzy funty, a cały pud. Dobrze chociaż, że za patrzenie nie musiałam płacić, więc te wszystkie nieskończone ilości butów, futer, łapci, mioteł, broni tnącej i strzelającej, piramidy owoców i stosy warzyw, statki kuchenne, konie, malowane zabawki, dywany, bielizna i kiepskie obrazy bardzo szybko zaczęły mieszać się przed moimi oczami.

Ostrzyżony czubek Łebkowej głowy z wygoloną na potylicy gwiazdą – cechowym znakiem wyroczni – zobaczyłam z daleka, jeszcze idąc sąsiednim rzędem. Łebka prorokował raz na czas jakiś, egzaminy zawalał regularnie, ale w zeszłym roku to właśnie on przepowiedział pojawienie się komety i epidemię cholery w prowincjach północnych. Chaotyczność Łebkowych przepowiedni nie pozwalała mu przenieść się na dziewiąty rok, a już na siódmym spędził dwa lata, póki nie uszczęśliwił wykładowcy nowiną o pladze szarańczy. Mimo podjętych środków zaradczych szarańcza zjadła wszystkie plony i bez chociażby jednego słowa podziękowania dla agronomów odleciała do ciepłych krajów.

Łebka kupował śliwki. Przywitałam się i stanęłam za plecami wieszcza, co dało mi możliwość obejrzenia sobie procedury ważenia, a raczej obważania – jeżeli pięć śliwek waży pięć funtów, to warto jest zastanowić się, jakie one mogą mieć pestki – chyba przynajmniej z ołowiu! Chłopak zachowywał tragiczne milczenie aż do chwili, gdy handlarka zakończyła manipulacje opiłowanymi ciężarkami i wyczekująco wpatrzyła się w klienta.

– Psze pani… – nieoczekiwanie smętnym i grobowym tonem jęknął wieszcz. – I co czynicie, psze pani? Na co wam te grosze, i tak jutro umrzecie, psze pani…

Pulchniutka rumiana baba w kwiecie wieku tak naparła piersiami na ladę, że śliwki zaczęły z chrzęstem pękać.

– A bo niby co? – spytała tępo.

Łebka westchnął znacząco, położył na wolnej szali wagi wymaganą opłatę i zaczął powoli wkładać odważone śliwki do obszernej torby na ramieniu.

– Żegnajcie – powiedział ze smutkiem, zbierając się do odejścia.

– O nie, czekaj no, wiedzący! – Baba złapała Łebkowy rękaw z desperacją tonącego. – Tego, czekaj chwilę, no!

Wieszcz melancholijnie posłuchał, cały czas nieobecnym wzrokiem wpatrując się w pustkę przed sobą. Handlarka szybko wsypała do torby garść śliwek, dużych i niebieskawoczarnych. Łebka nie przeszkadzał.

– Z czego mam umrzeć niby, tego? – Baba błagalnie wpatrywała się w bladą, dotkniętą przez ducha wieczności twarz Łebki. – Od urodzenia żem nie chorzała, trzech mężów przeżyłam, dziatek nie policzyć, do zmroku wczoraj śliwki obtrząsałam i nic, nawet w krzyżu nie łupie, a ty bajasz – umrę.

– Los – enigmatycznie westchnął Łebka, pomagając babie wypełnić torbę wybornymi owocami. – Jak komuś w gwiazdach zapisano… Hej, tę nie, nadgniła jest!

– A co w tych gwiazdach pisane, no?

Łebka wytrzymał pauzę, w trakcie której wypełnialiśmy torbę już na sześć rąk.

– Odsłania się… – Wieszcz zatoczył oczyma i sugestywnie zazgrzytał zębami. – Widzę… Deski… Woda… Mętna, zielona… Płynie kadź z ługiem… Spodenki… Białe… W kwiatuszki… Niezapominajki…

Parsknęłam, na co Łebka ostrzegawczo ścisnął moją rękę. Ale baba, poszarzała na twarzy i zagubiona, nie usłyszała niczego, całkowicie wciągnięta przez koszmarne, acz barwne proroctwo.

– Uciekają rybki… – kontynuował wieszcz. – I opada… Opada na piaseczek… Białe ciało!

Ostatnie zdanie Łebka wrzasnął tak, że handlarka aż podskoczyła.

– Oj, bogowie w niebiosach! – zamamrotała. – Dyć to mostki naprzeciw mojej chaty, a ja akurat zamiarowałam z rana bieliznę uprać. I moje majty ukochane, z sukna zamorskiego, prezent od świekra… Ludziska kochani, cóż to się dzieje! Żem prawie uświerkła, ale dzięki niech poczciwemu człowiekowi będą, poratował! I żebym jeszcze kiedy się do tych mostków zbliżyła, to w życiu! Dziękuję, wiedzący, serde… E? Wiedzący? Gdzieś ty znikł?

Ale po nas już od dawna nie było śladu.

Siedzieliśmy w cieniu krasnoludzkiego namiotu, skąd doskonale widać było pomost dla heroldów, i z ciekawością obserwowaliśmy chaos panujący na placu.

– Jeżeli ona oszukuje, to czemu ja nie mogę? – filozoficznie rozważał Łebka, powoli rozłamując wzdłuż bruzdki soczystą i pomarańczową w środku śliwkę.

– No dobra, ale skąd takie szczegóły? Kwiatuszki, niezapominajki…

– A to jest tajemna wiedza magiczna – pouczył mnie wieszcz. – Częstuj się. I bierz więcej, nie krępuj się, nie potrzebne mi aż tyle. Imć grubaska się hojna zrobiła. Coś czuję, że się odegra na innych klientach. Dobra, czas na mnie. Muszę jeszcze przed turniejem to i owo kupić, bo potem kramy będą zamknięte.

Przez jakieś dziesięć minut siedziałam w samotności, obserwując z ciekawością jak namolny handlarz tkanin próbuje opchnąć drobnej delikatnej kobiecie kawał płótna w paskudnym szarozielonym kolorze w czarne ciapki.

– Ale nie podoba mi się ten odcień! Jest jakiś taki trupi! – opanowała kobieta.

– No to niech weźmie na całun! – natychmiast znalazł się handlarz.

Kobieta przeżegnała się przesądnie i trzykrotnie splunęła przez lewe ramię.

Niestety, nie miałam okazji śledzić tego dialogu do końca – na mnie, cień i śliwki natrafił Wal, uzbrojony po zęby i najeżony po koniuszki palców.

– Co, foczka, tak siedzisz?

Plunęłam w niego pestką.

– A ty co?

– A tak żem ciekaw, ile zdążyłaś wypić z butelki, zanim poznałaś mydliny?

Roześmiałam się głośno, rozsypując śliwki.

– Ale żeście mi pomogli… A ja się dziwiłam, że mistrz się aż tak wkurzył!

– A co, dla niego kupowałaś?! – szczerze przeraził się Wal.

– No przecież nie dla siebie – uniknęłam bezpośredniej odpowiedzi. Gęba trolla pobladła, a potem pozieleniała jak młody kabaczek. Wal wolałby wyzwać na pojedynek legion demonów niż zrobić takie świństwo najpotężniejszemu arcymagowi Belorii. – Weź się uspokój, upiekło wam się. Wzięłam wszystko na siebie.

– Jesteś prawdziwym kumplem! – Wal odetchnął z ulgą. – Mam u ciebie dług. Jak chcesz, możemy pójść do straganów ze słodyczami? Kupię ci obwarzanka.

– Nie, dzięki. Niedługo mój przyjaciel ma przyjść.

– No to co? Złamię mu rękę, to się odczepi. – Troll beztrosko machnął ręką.

– Że niby Lenowi?

Wał znowu zrobił się zielony.

– Wa-wa-wampir?!

– No i co takiego? Wampira nie widziałeś?

– O to chodzi, że widziałem. – Troll dziko pokręcił głową. – Nie to źle, że wampir, w łóżku i tak jeden ghyr. Ale ten wampir… Foczka, jak stoisz z historią?

– Źle. Cały czas się w jakąś pakuję – zażartowałam niewesoło.

– A „piętnasta wojna" coś ci mówi?

– Wojna ludzi z wampirami. Skończyła się rozejmem po tym, jak po stronie wampirów opowiedziały się elfy, krasnoludy i reszta nieludzi, jak również przeważająca część Konwentu Magów – wyrecytowałam z pamięci.

– A przed rozejmem był ghyr – podsumował Wal. – Wampiry walczyły jak mrakobiesy. Na jednego zabitego przypadało czasem aż dwudziestu ludzi, ale jednak powoli zyskiwaliście przewagę, wyłącznie przez liczebność. A teraz popracuj mózgownicą. Przed tą wojną na dziesięć wampirów trafiał się jeden białowłosy. Po – jeden na dwa do trzech tysięcy. Dotarło?

– Dotarło. Białowłosi ginęli częściej.

– Jak myślisz, czemu?

– Nie umieli się bić? – zasugerowałam.

– Na odwrót. Umieli. I walczyli w pierwszych szeregach. Białowłosi są nie tylko telepatami i sędziami. Są też urodzonymi wojownikami stworzonymi do bitwy. Takiej na śmierć i życie, nierównej. Znacznie przewyższają zwykłe wampiry siłą, zwinnością i żywotnością: mogą przez jakiś czas walczyć z rozprutym brzuchem, przebitym sercem, po utracie dziewięciu dziesiątych krwi. Walczą bez litości dla siebie i innych, no i zwykle opuszczają pole bitwy w kawałkach. Więc jeżeli Len zostawił Dogewę, to wniosek prosty – sprawa wagi państwowej – czyli komuś obiją mordę.

Nie uwierzyłam trollowi.

– Bzdura. Przyjechał na turniej łuczniczy.

– Moraan! – Wal z frustracją splunął pod nogi. – A ja tak bardzo chciałem wziąć udział!

– To co ci teraz przeszkadza?

– Stanąć na drodze władcy? Co to, to nie. I ghyr z tą całą nagrodą.

Znając miłość trolla do pieniędzy, a szczególnie łatwych pieniędzy, poważnie się zaniepokoiłam.

– Przecież on nie zamierza kombinować z wynikami, prawda?

– Nie, mało prawdopodobne – ze wstrętem wzdrygnął się troll. – Mordę można obić i po turnieju…

Pomiędzy nami przecisnęła się handlarka z tacą pasztecików na miodzie.

– Komu pasztecik? – wrzasnęła, niebezpiecznie żonglując tacą. – Z pieca, z żaru, miedziaka za parę!

Kupiliśmy. Handlarka znikła tak samo błyskawicznie, jak się pojawiła, bo w przeciwnym razie to ona skończyłaby z podbitym okiem. „Z pieca, z żaru” te paszteciki były w najlepszym razie przedwczoraj.

– Wal, masz nierówno pod sufitem, czy jak? Len jest doskonałym strzelcem. To zupełnie oczywiste, że chce spróbować szczęścia. Ja też.

– Bierzesz udział? – zdziwienie Wala nie miało granic. – Czy ty potrafisz chociaż łuk w rękach utrzymać?

– Bojowego to nie – przyznałam uczciwie. – Ale to nic, będzie nawet ciekawiej. Zobaczymy, co powie Len, gdy znajdę się po przeciwnej stronie.

– A, w takim razie jestem w drużynie. – Troll poweselał. – Jakby co, to mnie osłaniaj. A w ogóle powinnaś być z nim ostrożniejsza. To nie człowiek.

– Wiem.

– Nie wiesz. Foczka, uwierz mi, kto jak kto, ale ja się na wampirach znam. Len to maszyna zniszczenia, doskonała i bezlitosna. Widziałem tego wampirzynę w akcji, nieźle go wyuczono – tak samo dobrze walczy obiema rękami, z miejsca strzela z łuku i kuszy, potrafi kantem dłoni przeciąć zahartowany miecz i gołą ręką wydrzeć serce przez kolczugę; A jeśli się wścieknie, to jak mówią wieśniacy na wschodzie „portki w garść i chodu”, póki tyłek cały. I nie chichocz mi tu, a słuchaj fachowca. Potem nie będzie ci tak wesoło.

– Żeby Len się wściekł? – zaśmiałam się w głos. – Przez dwa tygodnie próbowałam go wyprowadzić z równowagi i nic. Prędzej legendarny pustelnik ze Starminu wpadnie sobie do Wesołego Bysia!

– Po długiej wstrzemięźliwości łatwiej o grzech. Ja bym na twoim miejscu kupił parę amuletów. Na wszelki wypadek. A co za pustelnik? W samotni nad rzeczką, koło kobiecego klasztoru? A ja się głupi zastanawiałem, czego on tam w nocy kopie i wiadrami zrzuca ziemię z urwiska…

– Jakie amulety? Jestem magiczką!

– Swojej kobyle to opowiadaj. Białowłosi są niewrażliwi na bezpośrednie ciosy magiczne. Amulety są znacznie pewniejsze, ale i to bez żadnej gwarancji. A Lena znam już nie pierwszy rok. Uparty jest jak wagurc. Nawet narzeczona nie potrafi go upilnować.

– Narzeczona? – Z trudem utrzymałam się na nogach. – To on ma narzeczoną?!

– Potem. – Wal odskoczył na bok i błyskawicznie zniknął w tłumie.

– I oto jestem. – Len wyglądał doskonale. Nowa, nabijana ćwiekami skórzana kurtka leżała na nim bardziej elegancko niż na manekinie wystawowym. Ciemnobrązowe spodnie z miękkiej jeleniej skóry dokładnie opinały wąskie biodra. Przystojna męska twarz i rękojeść wiszącego za plecami miecza wskrzeszały w pamięci obrazy bohaterów eposów. Czułam się wręcz nieswojo, stojąc przy jego boku, ponieważ miejsce to prawowicie należało do oślepiającej blondynki z nogami zaczynającymi się w okolicach uszu i figurą driady. – Doskonale wyglądasz, driada ci do pięt nie dorasta… Ha, nie mów, że dołączyłaś do grona moich konkurentów?

– Len! A ty znowu swoje? Nie waż się więcej tego robić!

– Wolho, nie rozumiesz, o co prosisz – powiedział tonem jednocześnie oskarżycielskim i skarżącym się. – Nie wkładam w czytanie myśli żadnego wysiłku, to dla mnie tak samo naturalne, jak widzenie i słyszenie. Nie mogę słuchać i nie słyszeć, widzieć i nie zauważać.

– Mógłbyś chociaż udawać, że nie zauważasz.

– Zwykle tak właśnie robię – odparował, podając mi ramię. Gest ten tak bardzo mnie zdumiał, że przerażona rozejrzałam się na boki. Na targowisku zjawiło się całe mnóstwo zakochanych par, w związku z czym lepiej lub gorzej potrafiłam sobie wyobrazić, jak wygląda dwuosobowa konstrukcja, którą miałam dopełnić. Mimo to jeszcze ani razu nie miałam okazji chodzić pod rękę z wampirem i gryzło mnie niewyraźne podejrzenie, że niczym dobrym to się nie skończy.

Póki ja się zastanawiałam, a Len cierpliwie i poważnie oczekiwał, znalazł się jeszcze jeden chętny na moje urocze towarzystwo.

– Mała, ten odpicowany bufon ci przeszkadza? – usłyszałam za plecami. Len nieprzyjemnie zmrużył oczy.

Odwróciłam się powoli. Nachalnie mrugał do mnie pryszczaty typ, ewidentnie wyglądający na bandziora i uśmiechający się na szerokość wszystkich swoich piętnastu spróchniałych zębów. Delikwent pokazowo napinał bicepsy i tricepsy, a jego skórzana kamizelka wyraźnie trzeszczała w szwach. Na smukłego wampira popatrywał z nieukrywaną pogardą.

– No to jak, malutka? Zostaw tego bękarta i chodź ze mną, dobrze o ciebie zadbam!

– Z panem to mogę pójść na cmentarz, ale pod warunkiem, że pana będą nieśli, a mnie wynajmą do przybicia wieka – odpowiedziałam z godnością, na wszelki wypadek cofając się pod ochronę szerokich ramion i skrzydeł wampira.

Typek wygłosił trzy niecenzuralne słowa i zakasał rękawy.

Od kiedy skończyłam lat dwanaście, marzyłam o przystojnym i silnym rycerzu bez wady i skazy, który będzie potrafił ułożyć moich prześladowców w schludny stosik. Koło piętnastki czułam się już mniej więcej pewnie w magii obronnej, w związku z czym konieczność posiadania obrońcy znikła. Niby po co komu facet, jeśli sama możesz dać godny odpór?

Zupełnie niesłusznie. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że to takie przyjemne uczucie – stać sobie za plecami mężczyzny, który walczy za ciebie. Stać i chichotać, mając pewność, że on zwycięży.

Len spokojnie złapał pryszczatego za kołnierz. Tamten powiercił się trochę, potem stanął na palcach, oderwał od ziemi i zaczął kiwać w powietrzu czubkami butów.

– Co żeś powiedział? – uprzejmie zapytał wampir.

– G…gówno – wychrypiał pryszczaty, nieco przyduszony kołnierzem.

– Miło pana poznać.

Len odwrócił się do mnie, nie zwalniając chwytu.

– Gdzie tu jest najbliższy rynsztok? – zapytał.

Pokazałam.

– Obawiam się, że nie doleci – z udawanym wahaniem westchnął wampir, szacując odległość do rynsztoka.

– A spróbuj.

– Annie, proszę… – wychrypiał typek o dziwacznym imieniu.

– Ryzyko to wspaniała sprawa – ciepło wyjaśnił pryszczatemu Len. – Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje… ścieków.

Tak pożegnany pochlipujący ze strachu typ wzniósł się w powietrze i trafił akurat w środek rynsztoka. Ten ostatni okazał się wcale nie taki głęboki, w związku z czym pryszczaty, dokładnie jak produkt metabolizmu o tym samym imieniu, nijak nie chciał utonąć, a pluskał się i wiercił w kółko.

Len znowu zaproponował mi ramię. Wdzięcznie je przyjęłam.

Najkrótsza droga do placu przebiegała wzdłuż straganów rybnych, nad którymi unosił się straszliwy smród. Moim skromnym zdaniem świeża ryba nie miała cienia szansy tak pachnieć. Pod nogami plątały się bezdomne koty, handlarze jeden przez drugiego nawoływali klientów, przerzucając z dłoni w dłoń smętne tuszki o wytrzeszczonych oczach. Ledwie zdążyliśmy wydostać się na oczyszczone miejsce, gdy z daleka doleciały dźwięki trąbek i przez szeroko otwarte wrota targowiska wjechała królewska karoca. Białe konie z klapkami na oczach biegły zgranym paradnym kłusem. Karmazynowe pióropusze tańczyły jak płomienie na wietrze. Na drzwiach pozłacanej karocy na rzeźbionym herbie splotły się żubr i niedźwiedź. A zza zaciągniętych zasłon co i rusz spoglądało podejrzliwe oko monarchy.

Karocy towarzyszyła ósemka rycerzy na gniadych koniach w srebrzystych czaprakach zdobionych złotymi koniczynami. Kolczugi dzwoniły, kopyta stukały, rycerze próbowali schować się za tarczami przed deszczem kwiatów z kroplami zgniłych pomidorów (w każdym tłumie znajdzie się przynajmniej kilka osób niezadowolonych z obecnego rządu). Wszystko było wyjątkowo uroczyste.

Karoca zatrzymała się na skraju czerwonego dywanu, gdzie zawczasu zebrali się wszyscy mający jakiś udział w sprawach rządowych, wliczając w to pierwszego ministra i mojego mistrza. Trębacze zagrali trzy akordy na bis i bogato odziany burmistrz z głową pochyloną na znak szacunku otworzył drzwiczki karocy. Jako pierwsi, z obawą rozglądając się na boki, wyleźli barczyści strażnicy, gotowi w razie czego natychmiast zanurkować z powrotem. Tłum powitał ich serdecznie – dzikim gwizdem i głąbami kapusty. Przyjąwszy na siebie główny cios, strażnicy rozstąpili się. Z karocy wyskoczył srebrzysty mopsik i natychmiast uniósł łapkę nad butem wyciągniętego jak struna ministra obrony. Po mopsiku mieliśmy w końcu szczęście zobaczyć monarchę jako takiego. Jego wysokość król Naum obdarzył poddanych fałszywym uśmiechem (tłum zabuczał z niezadowoleniem – od rana krążyły plotki, że jego wysokość będzie rozdawał jałmużnę i nawet wypuścił w tym celu tysiąc kładni w srebrnych monetach), przedefilował do tronu i z widoczną ulgą na nim zasiadł. Po obu stronach tronu natychmiast pojawiły się dwie oślepiająco rude ślicznotki, ni to ochroniarze, ni to faworyty.

Jako ostatnia z karocy z wielkim trudem wydostała się zapomniana przez wszystkich królowa Weronika. Z pogardą odtrąciwszy rękę pierwszego ministra zaplątała się w fałdach sukni i prawie upadła. Rycerz, który we właściwej chwili podtrzymał ją za łokieć, obdarowany został ciepłym i wiele obiecującym uśmiechem.

Królową doprowadzono i posadzono na bogato zdobionym krześle koło tronu, ministrowie i ochrona zajęli flanki, naród wyczekująco zagapił się na potęgi tego świata, a mopsik wskoczył na ręce królowej i dumnie uniósł paskudny pyszczek.

– Moi wierni poddani! – zaczął król, podnosząc rękę.

„Wierni poddani” ucichli, z uwielbieniem patrząc na woreczek leżący koło prawej ręki monarchy.

– W ten piękny dzień – kontynuował Naum – zebraliśmy się tutaj, by wynagrodzić zasługi najdzielniejszego z dzielnych, żywiąc wielką nadzieję, iż dowiedzie on swych umiejętności w uczciwym pojedynku łuczniczym.

Król zrobił pauzę, w czasie której skarbnik z szacunkiem i ukłonem włożył w wyciągniętą na oślep rękę długi pakunek.

– Nagrodą w turnieju będzie… – król efektownie zerwał z pakunku skórzaną płachtę -…miecz wielkiego bohatera wszystkich czasów i narodów, sławionego w legendach i balladach rycerza, Uliona Smokobójcy!

Tłum wybuchł gwałtownym aplauzem, chociaż miecz ewidentnie najlepsze czasy miał już dawno za sobą – wyszczerbione tępe ostrze było na wskroś przerdzewiałe, rękojeść ze skóry smoka solidnie poobcierana i tylko kamień w głowni nadal palił się równym, szlachetnym, niebieskim blaskiem.

Uczciwie mówiąc, Naum mógł wyciągnąć z zakamarków swojego skarbca znacznie lepszą nagrodę.

Spojrzałam na Lena, by powiedzieć parę złośliwych słów na temat tego kawałka złomu, ale urwałam w pół słowa. W oczach wampira gorzały zachłanne płomienie, a on sam wychylił się do przodu, pożerając miecz wzrokiem.

– Len! – pociągnęłam go za rękaw. – Hej, ocknij się

– Hę? – Wampir obejrzał się, obrzucił mnie niewidzącym spojrzeniem i znowu zapatrzył się na miecz. – Później…

– Co to znaczy, później? – oburzyłam się. – Znowu masz nadzieję, że zapomnę?

Nawet jeżeli zamierzał odpowiedzieć, w co poważnie wątpiłam, to i tak bym go nie usłyszała – na placu podniósł się taki raban, że przestraszone gołębie uciekły z ogrodzenia i zniknęły wysoko w niebiosach. Przed królewskim tronem wybuchła bójka – Naum w końcu rozwiązał wyczekiwany mieszek, który okazał się zawierać drobne srebrniki i teraz monarcha leniwie, z odcieniem pogardy, rzucał monetki pod nogi tłumu.

Gdy mieszek (bardzo szybko) opustoszał, Naum królewskim gestem machnął koronkową chusteczką i natychmiast ryknęły trąbki, ogłaszając początek turnieju.

Zasady były wyjątkowo proste. Łuczników po jednym wywoływano do linii, gdzie mieli oddać trzy strzały próbne (punktów nie liczono), a potem strzelali na poważnie i zwalniali miejsce kolejnemu pretendentowi. Pierwszy chybiony strzał stawał się ostatnim – łucznik odpadał z turnieju. Po każdej rundzie tarczę cofano o pięć kroków, czyniąc zadanie zawodników trudniejszym.

Ku mojemu zachwytowi nie udało mi się zrobić z siebie pośmiewiska już na rozgrzewce. Poczułam przypływ odwagi i ruszyłam do boju o nagrodę. W pierwszych pięciu podejściach zdobyłam szesnaście punktów na pięćdziesiąt możliwych i poczułam zasłużoną dumę. Z prawie dwustu towarzyszących mi rywali zostało nie więcej jak czterdziestu. Miałam szczęście pijanego. Strzały nierówno trafiały w kolorową tarczę, ani razu nie zbliżając się do środka bardziej niż na czwórkę. Najtrudniejszym zadaniem w strzelaniu z potężnego sportowego łuku okazało się naciągnięcie cięciwy. Widzowie umierali ze śmiechu, patrząc jak kucam i zaciskam łuk między kolanami, po czym naciągam jęczącą cięciwę wszelkimi możliwymi sposobami. Wypuszczona przeze mnie strzała osiągała niemożliwą z naukowego punktu widzenia zygzakową trajektorię. Czasami wydawało się nawet, że odwraca się i wraca jak bumerang. Dyżurujący przy tarczy chłopak na mój widok padał na ziemię i zasłaniał głowę rękoma. Mój łuk i kołczan kilkakrotnie sprawdzono, a potem sprawdzono jeszcze parę razy, ale wynik był cały czas ten sam – strzała niezmiennie znajdowała tarczę i trafiała w nią pod najdzikszymi kątami.

Wal pokazał, na co go stać – czterdzieści dziewięć punktów. Pozostali plasowali się bezpośrednio za nim – 48,47,45. Prowadził Len – raz za razem pakując strzałę dokładnie w środek tarczy, uzbierał pięćdziesiąt punktów. Każde jego wyjście wywoływało entuzjastyczny aplauz. Dziewczynki, dziewczyny, kobiety, staruchy i starożytne ruiny słały wampirowi całusy i zarzucały go bukietami późnych astrów i wyciągniętymi z warkoczy wstążkami.

Uległam powszechnemu szaleństwu i rzuciłam w Lena ogryzkiem pasztecika, który trafił akurat do środka trąbki. Policzki herolda nabrały intensywnie buraczanego koloru, grudka wyskoczyła, świsnęła wyjedzonym nadzieniem i rozplasnęła się na czole mistrza, który siedział na trybunach w składzie komisji sędziowskiej. Stary mag odwrócił się, złapał moje przestraszone spojrzenie i groźnie potrząsnął palcem wskazującym.

Len zacisnął wargi, powstrzymując uśmiech. Podrzucił łuk, płynnie naciągnął cięciwę i prawie bez celowania wypuścił strzałę. Ta poleciała pięknie i powoli, jak łabędź. Trafiła prosto w sam środek dziesiątki i nawet z bliska nie dałoby rady wsadzić jej dokładniej.

Zgodnie z oczekiwaniami odsiew zaczął się już w pierwszej rundzie. Po niej szeregi zawodników stopniały o dwie trzecie – wielu uczestników, tak samo jak ja, zapisało się do turnieju tylko dla hecy.

Ale w okolicach ósmej rundy okazało się, że i „najdzielniejsi z dzielnych” z jakiegoś powodu nie palą się do zostania szczęśliwymi posiadaczami nagrody. Nie to, żebym ich nie rozumiała – zdobycz była taka sobie, ale z drugiej strony zwycięstwo dla sławy również warte było tego, by o nie powalczyć. A tu… uczestnicy wylatywali jeden za drugim. Odprowadzano ich złośliwymi śmieszkami i ironicznymi okrzykami, które zmieniły się w oburzony gwizd, gdy uznany mistrz, elf Lerien, ze zdumiewającą celnością nadział na strzałę kompletnie postronny liść klonu krążący dobry łokieć nad tarczą.

– Ślepota! – rozczarowany tłum zawył tysiącem zwierzęcych gardeł. – Lewus! Zezowaty krasnal!

– Że niby kto tu jest zezowaty?! – W tym miejscu usłyszeliśmy wściekły ryk co najmniej tuzina krasnoludzkich gardeł należących do właścicieli dosyć imponujących toporów bojowych.

Nikt nigdy nie widział krasnoluda łucznika, ale mały ludek był twardo przekonany, że celność w strzelaniu należy do ich ukrytych zalet.

Elf obojętnie i nie okazując zmartwienia oddał łuk, podniósł ręce na znak porażki i z charakterystyczną dla jego rasy zwinnością zgubił się w tłumie. Herold wydobył z trąbki niski jękliwy dźwięk, przeczyścił gardło i spróbował przekrzyczeć dziki tłum.

– Z igrzysk bezsławnie odpada elf Lerien, zwany Podgajnym!

– Herold kalosz! – z tylnych rzędów doleciał załamujący się chłopięcy głos.

– Kaaalosz! – z zachwytem podchwycił tłum.

Herold przyłożył trąbką dwójce natrętnych amatorów obuwia, którzy wzięli chłopięce słowa poważnie.

– Precz mi stąd! Wzywam do linii…

Do przodu wyszła kolejna uczestniczka. Była to walkiria około trzydziestki, wysoka i ogorzała, z intensywnie błękitnymi oczami i długim piaskowym warkoczem. Jej ładną twarz nieco szpeciły wystające kości policzkowe otoczone węzłami mięśni. Całe ubranie składało się z trzech albo czterech nabijanych ćwiekami rzemieni, tu szerszych, a tam trochę węższych, ale nadal i cały czas rzemieni. Obnażone części ciała, czyli praktycznie wszystkie, były jednym kłębkiem mięśni, które przetaczały się pod skórą jak morskie fale.

Wojowniczce zaproponowano standardowy łuk, ale uznała go za… nie dość dobry… i ogłosiła to wyraźnie, a na propozycje opuszczenia turnieju odpowiedziała potężnym splunięciem pod nogi herolda. Słowo „walkiria” od dawna już było używane nie tylko jako synonim wojowniczki, ale i paskudnego charakteru.

Herold spróbował bronić się trąbką, ale walkiria wyrwała mu nieszczęsny instrument i ze skrzypieniem zgięła na kolanie, wywołując burzliwą radość tłumu. Nie poprzestała na tym – zawiązała trąbkę w pętlę szubieniczną i założyła na szyję oniemiałego herolda, po czym jednak łaskawie wzięła do rąk znieważony łuk.

Płynnie, a jednocześnie jakoś pogardliwie naciągnęła cięciwę i… złapała spojrzenie Lena. Hm… chciałabym kiedyś zobaczyć taki sam wyraz na twarzy ukochanego mężczyzny. Była w nim i namiętność, i czułość, i nieudawany zachwyt, i błaganie o delikatny pocałunek.

Walkiria uśmiechnęła się – najpierw nieśmiało i z niedowierzaniem, a potem zalśniła jak małe słoneczko.

Zamiast kuć żelazo póki gorące, wampir z rozczarowaniem wzruszył ramionami i odwrócił się, jak gdyby pomylił się i jego namiętne uczucie przeznaczone było dla innej.

Walkiria z wściekłością puściła cięciwę.

I oczywiście chybiła, gdyż odczekała zbyt długo z wypuszczeniem strzały.

O, co ona powiedziała! Od pierwszego do ostatniego były to słowa całkowicie cenzuralne, ale zebrane do kupy robiły zaiste oszałamiające wrażenie.

Rzuciłam na Lena spojrzenie kątem oka i zauważyłam, że z nieporuszoną twarzą szepcze coś na ucho Walowi. Troll wysłuchał, uśmiechnął się od ucha do ucha i skinął głową.

Tymczasem kolejny pretendent do królewskiego złomu energicznie splunął pod nogi, odrzucił łuk i oddalił się, osłaniając się przed gradem ogryzków i grudek ziemi.

Trwała dziesiąta runda. Została tylko czwórka uczestników. Wal, Len, jakiś gość w czapce z orlim piórem (mówiono, że był hersztem bandy rozbójniczej z Wilczej Puszczy, ale herszt był dość mądry, by nie zostawiać świadków)… I ja, w tyle o 62 punkty!

– Wywołuję do linii…

Albo Lenowi zadrżała ręka albo nieuważnie celował, ale ósemka odrzuciła go na trzecie miejsce.

Ja zdobyłam jeden punkt. Tylko jeden, ale zostałam w grze. Pękałam z dumy! Chyba obudzę się jutro jako legenda szkolna!

I w tym momencie zobaczyłam coś, co spowodowało, że ledwie utrzymałam się na nogach, Len, idealny mężczyzna, władca wampirów, silną ręką rządzący Dogewą, podstawił nogę zdążającemu do linii hersztowi.

Herszt upadł i już się nie podniósł. Gdy dookoła niego zaczęli kręcić się lekarze, zrobiło się jasne, że zawodnik nie nadaje się do dalszej walki o nagrodę, a droga przez Wilczą Puszczę będzie bezpieczna przynajmniej przez miesiąc – czas niezbędny dla zrośnięcia się kości goleni.

Poczułam dreszcze. Uśmiech na twarzy Wala wydawał się zastygłym grymasem. Troll niepewnie zrobił krok ku linii, obejrzał się i oblizał wyschnięte wargi. Wyciągnął rękę po strzałę, a ja już wiedziałam, że „najdzielniejszy z dzielnych" zabierze miecz do Dogewy.

I nie pomyliłam się.

Len podniósł łuk. Wydawało się, że delektuje się chwilą swojego triumfu. Tłum żywił wyraźną sympatię do jasnowłosego nieznajomego, w powietrzu latały czapki. Piegowaty chłopaczek z pierwszego rzędu ostrzeliwał herolda grochem z dmuchawki. Król prowadził szeptaną konwersację z mistrzem, rzucając na wampira niedowierzające spojrzenia z ukosa. Ja obejrzałam się na jęczącego herszta. Doszedł do siebie i teraz niewyraźnie klął lekarza zakładającego szynę na złamaną kość.

Decyzję podjęłam w jednej chwili.

– Mały… Daj zabawkę! – Wyrwałam dziecku dmuchawkę, a ono ze zdziwieniem zamrugało oczyma, zamierzając wybuchnąć płaczem. – Cicho… Daj groszka, to ci pokażę jak się strzela.

Chłopak skwapliwie opróżnił kieszenie. Dzieci na ogół są bardzo zdolnymi uczniami, szczególnie jeśli w grę wchodzi jakaś psota. Ku mojemu zachwytowi strzelał zielonym grochem, soczystym i miękkim. Zerwałam z piersi znaczek uczestniczki i odłamałam od niego cienką stalową szpilkę. Nadziany szpilką groszek wsadziłam do rurki, przycisnęłam ją do warg i z całej siły dmuchnęłam.

Len miękko zwolnił cięciwę… i wzdrygnął się, klepiąc się ręką w szyję. Tłum zawył. Król podskoczył na swoim miejscu, ale natychmiast zawstydził się i szybko opadł z powrotem na oparcie. Krowa, która do tej pory nie miała nic przeciwko wiecznemu dojeniu z perspektywą gulaszu na końcu, zaryczała dzikim głosem, rzuciła zadem, z którego sterczała pechowa strzała i ciężko pogalopowała wzdłuż straganów, ciągnąc za sobą właściciela z liną okręconą dookoła nadgarstka. Białe pióra trzepotały na wietrze.

Pełne nienawiści spojrzenie Lena przebiło mnie jak rozżarzony pręt. Wampir przygarbił się, zgiął palce, a spod uniesionej górnej wargi błysnęły kły. Cofnęłam się. Wydawało się, że zaraz rzuci się na mnie, nie oglądając się na tłum, strażników i magów.

Ale nic takiego się nie stało. Len wyprostował się, wziął głęboki oddech i cofnął się od linii. Stanął przy pomoście sędziowskim, z wysiloną obojętnością kontemplując obłoki. Krowę złapano i odprowadzono, heroldowie zagrali fanfarę i zanim zdążyłam się opamiętać, już stałam na dywanie i czyjaś ręka popychała mnie do tyłu – że niby idź po nagrodę, „najdzielniejsza".

Niemożebnie zagubiona, posłusznie zbliżyłam się do tronu i opadłam na jedno kolano. Krzyki i gwizdy ucichły. Zapanowała grobowa, dzwoniąca w uszach cisza. Król podniósł się na nogi, szeleszcząc ciężką szatą. Na moje ramię spadł koniuszek miecza.

– Najdzielniejszy z dzielnych się objawił! – ogłosił król po niezbędnej chwili pauzy. – Zwycięzcą niniejszego turnieju została ta oto… e… sokolooka panna… Jak cię tam zwą?

– Wolha Redna – usłużnie podpowiedział mistrz.

– Wol… – słowa utknęły monarsze w gardle. Tkanina na środku dywanu rozjechała się z trzaskiem, z dziury wyrósł gigantyczny kreci kopiec, z którego wyskoczyło coś szarego i kudłatego, wzrostu ćwierci człowieka.

Strzeliło dookoła czarnymi koralikami szczurzych oczu, pisnęło radośnie, podskoczyło, wyrwało królowi miecz i dało w długą, klucząc pod nogami wrzeszczących bab i podskakujących facetów.

– Brać go! – opamiętał się król. Niestety, wypełnienie rozkazu nie było wcale takie proste. Ani miecze, ani łuki nie nadawały się do polowania w tak gęstym tłumie, a złodziej – całkiem jeszcze młodziutki wałdaczek – wykazał się sporą zwinnością i zmyślnością.

…Niesłuszne byłoby uznanie wałdaków zarówno za jedną z ras rozumnych, jak i za siły nieczyste. Stwory te stanowczo miały jakieś zalążki intelektu, które pozwalały im na w miarę zrozumiałą komunikację ze sobą nawzajem i innymi istotami, budowanie wielkich miast podziemnych oraz trzymanie się pewnych podstawowych praw, jak choćby „nie zabijaj bliźniego swego całkiem bez przyczyny". Wiedziały też, że złoty kładzień belorski liczył siedem ratomosskich jelców albo trzy wolmeńskie złotniki. Wałdacy nigdy z nikim nie walczyli, nikomu nie płacili podatków, nie mieli żadnych technologii ani nie wdawali się w konflikty terytorialne, ponieważ żyli we własnoręcznie wykopanych tunelach podziemnych. Komunikowali się przede wszystkim z krasnoludami, najczęściej na zasadzie wymiany barterowej – gotowe produkty za surowce dla krasnoludzkiego przemysłu: węgiel, kamienie szlachetne, rudę. Tak samo chętnie wałdacy wchodzili w komitywę ze względnie niegroźnymi stworami – mawkami, leszymi, wodnikami, głuwcami i podkamieńcami. Nie bardzo wiadomo, co zyskiwały na tym obie strony, ale koło wałdaczych miast zawsze mieszkało pełno stworzy.

Jak można by z tego wywnioskować, wałdacy nigdy nie sprawiali szczególnych problemów, a i pożytku z nich nie było prawie żadnego, w związku z czym najczęściej traktowano ich jak jedno wielkie nic. Co prawda mieszkańcy okolicznych wiosek często skarżyli się władzom na bezprawnie uprowadzone bydło i wykopaną rzepę… Ale żeby o tak, w biały dzień, wyrywać cenną nagrodę ze szczodrych królewskich rączek! Tego się nikt nie spodziewał, w związku z czym dostojny opór nie nastąpił.

Bakałarze, którzy w nocy wykonali dobrą robotę, teraz mogli tylko gryźć palce z bezsilnej złości. Ciężcy strażnicy w paradnych, wypolerowanych do połysku, ale niestety zbyt wiele ważących zbrojach, ugrzęźli w tłumie jak muchy w świeżym miodzie. Cała reszta sumiennych obywateli próbowała przyłożyć uciekinierowi tym, co akurat trzymała w ręku – czyli pałkami, batami, butami i kupionymi przed zimą sadzonkami drzew owocowych. Większość ciosów trafiało w pustkę, tylko niektóre – w sąsiadów, którzy bez wahania pokazywali, co myślą o całej sprawie. W kilku miejscach wybuchły bójki.

Wałdak zachowywał się co najmniej dziwnie. Wydawało się, że miota się pod ludzkimi nogami wyłącznie dla zabawy – nie spieszył się z uciekaniem z placu, chociaż już kilka razy mignął przed otwartą na oścież bramą. Co prawda akurat tamtędy uciekać nie było warto.

Zauważyłam, że za bramą przyczaił się Almit, który pilnie śledził wałdaka, trzymając w pogotowiu lekko odwiedzioną do tyłu i złożoną w „kocią łapkę" lewą rękę – a dwie trzecie zaklęć rzuca się właśnie z tej pozycji.

– Te, foczka! – Troll bez wahania rozrzucał na boki ludzi, oddzielających nas od siebie. – Chodź, zgarniemy tego hwybnika! Weźmiemy go w dwa ognie, póki nie zwiał z żelastwem!

Len wynurzył się z tłumu tuż obok nas jak wąż z wody. Zdążyłam tylko otworzyć usta, by się pokajać, ale wampir uprzedzająco podniósł rękę, prosząc o głos.

– Nie ma czasu. Zaraz zwieje. Nie wiem jak, ale on wie i celowo gra na czas. Chodźcie bliżej do załomu muru. O tam, gdzie stoi wóz. Staniemy w łańcuszku, ja i Wal przy każdej ze ścian, ty w środku i kiedy znajdzie się w samym rogu, postaramy się go nie wypuścić. Jasne?

– Tak! – Rzuciliśmy się w przeciwne strony.

Dokładnie tak, jak przewidział Len – pewnie bez telepatii się nie obeszło – wałdak podskoczył i uszczypnął w miękką część ciała pulchną i wystrojoną żonę kupca, po czym zmienił kierunek. Gdy zanurkował pod wóz, ja i Wal już byliśmy na pozycjach (Len został trochę z tyłu, ściśnięty przez tłum) i zgodnie z instrukcją równocześnie rzuciliśmy się do przodu. Ja schyliłam się i lawirowałam pomiędzy ludźmi, a Wal szedł po ciałach. Na szczęście wałdak skupił uwagę na nim, kompletnie nie zwracając uwagi na innych myśliwych.

Wałdak pozwolił trollowi zbliżyć się na odległość trzech łokci, po czym wyskoczył spod wozu, zamierzając znowu wziąć udział w wyścigach. Ale tam już czekałam na niego ja, powitalnie rozłożywszy ręce – w jednej trzymałam krótki nóż, a w drugiej mój tradycyjny miecz. Stwór cofnął się z wściekłym syczeniem, ale w końcu trafił plecami na mur.

– Wolha! – ostrzegawczy krzyk Lena dotarł do moich uszu zbyt późno.

Wałdak zwinął się w kulkę, położył po sobie na wpół przezroczyste szare uszy i machnął w moim kierunku wykręconą szczurzą łapką, na której błysnęło coś podobnego do złotego pierścienia. Wydało mi się, że przed oczami wybuchło mi słońce. Biały błysk oślepił i oparzył wrzącą falą.

Fala odpłynęła tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła. Nastąpiła pantomima. Ja próbowałam dzielić uwagę pomiędzy wałdaka a siebie, desperacko szukając śladów krwi na ubraniu. Brak jakichkolwiek skutków nieznanej magii przeraził mnie bardziej niż ich możliwe pojawienie się. Magia… Skąd w tym miejscu magia?! Plac zaczarowany został przed jej wszystkimi rodzajami, a pracowali nad tym bakałarze pierwszego stopnia, doskonale znający się na rzeczy. O, do diabła! Przypomniałam sobie, że wśród naszych magów nie było ani jednego nekromanty. Ale komu przyszłoby do głowy oszukiwanie przy pomocy nekromancji, przecież to jest przeważnie magia destrukcyjna… To co, nie żyję? A może jestem w szoku pourazowym? Ale nie, wałdak wydaje się nie mniej zdziwiony ode mnie, co wskazywałoby, że spodziewał się widocznego wyniku w postaci zwęglonego trupa w ilości sztuk jeden. Rzuciłam szybkie spojrzenie w kierunku skupionych koło trybuny magów. Wszyscy wytrzeszczali oczy z kompletnym niezrozumieniem i tylko mistrz nieoczekiwanie uśmiechnął się w białą brodę i z zadowoleniem pokiwał głową.

Wałdak opamiętał się jako pierwszy. Wyszczerzył drobne ostre ząbki, rzucił ciężkim przekleństwem i przypadł do ziemi, zerkając na boki w poszukiwaniu dziury.

– Oddaj miecz, zwierzaczku – zaproponowałam groźnie, mocniej łapiąc własny. – Oddaj po dobroci.

Wałdaczek pokazał niebieski rozdwojony język i wyzywająco schował za plecami ręce z moją nagrodą.

– Foczka, z drogi. Zaraz go załatwię – pochmurnie obiecał Wal, spychając mnie na bok i z groźnym szelestem wyciągając z pochwy dwustronnie ostrzoną klingę.

– Czekaj, może najpierw spytamy, po co mu był ten miecz.

– A czego tu pytać, wszystko jasne. Oż, ty ghyrze kudłaty, kamyczek się spodobał?

– Przywal mu! – wrzasnął Len, nareszcie wydostając się z żywego korka i biegnąc w naszym kierunku z maksymalną prędkością. – Szybciej, póki…

„Póki" nastąpiło szybciej, niż się spodziewał. Pod kudłatymi łapkami uciekiniera otworzyła się ziemia, wałdaczek pisnął z zachwytem i dał susa do mrocznej dziury o średnicy około dwóch łokci. Wal bez namysłu skoczył za nim, ale to byłoby za proste – ziemia znów zamknęła się dookoła jego bioder, jak pasek na spodniach.

– Wyciągnij mnie stąd, ghyrowa wiedźmo, brudna twoja mać! – ryknął troll, rzucając się jak złapany w pułapkę na myszy szczur. Zabić nie zabiła, ale trzymała mocno.

Len nie zdążył wyhamować, wpadł na sterczącego z ziemi trolla, potknął się i poturlał, robiąc fikołki przez głowę. Płaszcz odleciał na bok, kurtka pękła wzdłuż środkowego szwu i gdy wampir w końcu ciężko upadł na brzuch, grzebiąc rękoma po żwirze, zebrani na placu ludzie zobaczyli szare skórzaste skrzydła nietoperza dekorujące plecy przystojnego młodzieńca.

Histeryczny egzaltowany wrzask handlarki, która wysypała nieświeże paszteciki, stał się sygnałem do rozpoczęcia działań. Len, nadal leżąc, spojrzał przez ramię, zorientował się w wywołanym efekcie i zaklął przez zęby.

– Wampir! Wampir!!! – darła się kobieta, wskazując drania drżącym palcem na wypadek, gdyby ktoś się sam nie domyślił.

Len zerwał kurtkę razem z koszulą i z szelestem rozprostował skrzydła. Ludzie cofnęli się z zaskoczonym wydechem.

– Odleci, ścierwo! – gorąco szepnął ktoś za moimi plecami.

– Byś chociaż rękawem twarz zakryła, bezwstydnico! Wampiry to potrafią na dziewki uroki rzucać!

To już było skierowane do mnie, ale nieszczególnie mnie zmartwiło. Co on wyprawia?! Przecież nie umie latać!

Ale wampir miał w zapasie lepszą sztuczkę. Machnął skrzydłami, otulił się nimi z głową i szara skórzasta masa natychmiast zaczęła zmieniać kształt. Skrzydła stopiły się, oblepiły jego ciało jak powłoka z dziegciu, przez ledwie widoczne kontury rąk i nóg pojawiły się długie czarne pazury. Głowa spłaszczyła się z boków i wyciągnęła w wilczy pysk rozerwany złowieszczym wyszczerzem. Na ciele wykwitły puszyste chryzantemy sierści, po chwili zlewając się w gęste futro.

Biały wilk zjeżył sierść na karku i groźnie warknął.

Zdania tłumu podzieliły się. Niektórzy dalej upierali się, że „Wampir! Wampir!", podczas gdy większość dopasowała się do sytuacji i z krzykami „Kudłak! Kudłak!" rzuciła na boki, tworząc dookoła Lena szeroki krąg. Jednolity. Przednie rzędy się bały, a tylne nic nie widziały, w związku z czym nieprzerwanie wymieniali się miejscami, powoli jeżąc się mieczami, łukami i kijami. Kleryk w czarnych powiewających szatach wspiął się na wóz z dyniami i łamiącym się głosem wyrzucał z siebie anatemę, szczodrze polewając tłum wodą święconą. Dynie chrzęściły, w oczach kleryka płonął sprawiedliwy gniew. Na pomazanym tłuszczem słupie, zwieńczonym kołem z nagrodami, do których nie udało się dobrać ani jednemu z dotychczasowych uczestników, siedzieli teraz: kościsty staruszek, piegowaty wiejski chłopak z tępo opadniętą szczęką, tłusta baba trzymająca w zębach rączkę kosza z jajkami, akrobata z wędrownego cyrku i prążkowany kot, który przy akompaniamencie rozdzierającego duszę miauczenia i skrzypu pazurów powoli zsuwał się w dół. Wieśniak, który dopiero co zakupił po przystępnej cenie dziesiątkę prosiaków, wypuścił z rąk worek, a różowe świnki z zadartymi ogonkami, kwicząc, miotały się pod nogami. Koścista chabeta, którą Cygan próbował opchnąć komuś jako nieujeżdżonego trzylatka, na widok wilka stanęła dęba, przyłożyła właścicielowi kopytem w skroń i uciekła precz, rozwijając w galopie prędkość medalisty. Królewscy strażnicy nie poddali się ogólnej panice i rozpoczęli systematyczny odwrót w kierunku wyjścia.

Jak to zwykle bywa, najodważniejsi okazali się prości wieśniacy. Przy akompaniamencie tupotu łapci i zagrzewających ducha głośnych okrzyków rzucili się na Lena, zacieśniając pierścień. Wilk skoczył najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, dopuścił chłopów trochę bliżej, a potem szybkim wypadem ugryzł jednego z nich w kostkę. Chłopina z wyciem zgiął się wpół, zwierzę zwinnie wskoczyło mu na plecy i przebiegło po głowach i ramionach atakujących, by na końcu skoczyć na dach najbliższego namiotu. Tłum z rozczarowanym wyciem puścił się w pogoń, przewracając stragany. Ale gdzie tam! Wilk leciał po dachach jak kozica. Po chwili wahania zaryzykował i skoczył na mur targowiska, powisiał chwilę, grzebiąc łapami, podciągnął się do góry i tyle go widzieli.

Pościg wpadł na mur z impetem suchego grochu, zgniatając najszybszych i najodważniejszych. Mur pękł, ale wytrzymał. Dalsze wydarzenia rozegrały się poza polem mojego widzenia. Za murem piszczano, wrzeszczano, ryczano, dzwonienie mieczy mieszało się z tupotem i rżeniem. Rzuciłam parę niecenzuralnych słów o polu antymagicznym i pobiegłam wzdłuż ściany w kierunku bramy. Tam unosiła się chmura kurzu, trzy czy cztery konie bez jeźdźców uciekały w różne strony, strażnicy, którzy zgodnie z nakazem zdrowego rozsądku przeczekali awanturę za murem, próbowali opanować chrapiące i stające dęba wierzchowce, a niektórzy już leżeli na ziemi, wyrzucając z siebie skomplikowane tyrady pod adresem przodków Lena. Jak okazało się później, zamiast zaatakować jeźdźców, wilk rzucił się w gąszcz kopyt i przenikliwie zawył na mrożącej krew w żyłach nucie. Konie oszalały. Strażnicy upuścili miecze i kusze i jak dojrzałe gruszki pospadali na ziemię. Nikt z nich nie zauważył, gdzie zniknął wilk. Co prawda potem niektórzy twierdzili, że zmienił się w czarnego kruka i odleciał na wschód.

Ilość czarnych kruków, wytępionych do zachodu słońca, nie dawała się nawet policzyć.

Dziesiętnik, klnąc i tłukąc batem tańczącego w miejscu konia, obrzucał głośnymi przekleństwami znacznie szczuplejszą już armię swoich, magów, wampiry, kudłaki i turniej jako taki.

Uwaga tłumu przeniosła się teraz na ugryzionego chłopa. Ten turlał się po ziemi i wył z bólu, ściskając okaleczoną nogę. Rzek krwi jakoś nie było widać i cierpienia pogryzionego miały raczej charakter moralny. Jeśli wierzyć legendzie, ugryzienie kudłaka było zakaźne. I tłum, i ofiara z drżeniem serca czekali na pierwsze symptomy. Zdecydowanie zakończyłam tę zabawę, pokazując znak Szkoły Magii (wydany mi po rozpoczęciu ósmego roku – był to prościutki żeton z moim imieniem i odciskiem szkolnej pieczęci) i głośno poinformowałam zebranych, że ugryzienie kudłaka jest groźne tylko w nocy. Uczciwie mówiąc, w ogóle bardzo wątpiłam, by ślina Lena miała jakiekolwiek działanie mutagenne, choćby cała sprawa miała miejsce o północy, przy pełni księżyca i na rozstajach trzech dróg. Tłum zabuczał z rozczarowaniem, chłop ucichł i pozwolił mi obejrzeć kostkę. Dwie pary schludnych dziurek po każdej stronie wyglądały niepoważnie i nawet krew przestała lecieć sama z siebie, w związku z czym postanowiłam zastosować prościutkie zaklęcie antytężcowe – ale w tym miejscu pole antymagiczne skutecznie pokrzyżowało mi szyki. W końcu ograniczyłam się do nałożenia bandaża z trzech chust pożyczonych przez gapiów o dobrych sercach i poradziłam chłopu przemyć ranę bimbrem i zaaplikować adekwatną ilość tego magicznego płynu do wewnątrz. Drugą część przepisu chłop starannie powtórzył małżonce, której w końcu nie bez trudu udało się przepchać do niego przez ciasny pierścień gapiów.

Niezbyt interesując się dalszym losem ugryzionego, wydostałam się z tłumu i poszukałam spojrzeniem znajomych twarzy. Magowie, którzy sami jeszcze nie do końca doszli do siebie, próbowali zaprowadzić jaki taki porządek i powstrzymać panikę. Zaczęli od słupa. O ile z piegowatym chłopakiem, akrobatą i kotem nie mieli szczególnych problemów, o tyle gruba baba tylko mocniej ściskała nogi i ręce i buczała. Blokada antymagiczna dała się we znaki nie tylko mnie i teraz bakałarze kręcili się pod słupem jak lisy pod bocianim gniazdem. Ostatecznie kobiecina poddała się perswazji i rozluźniła… zęby. Kosz obrócił się w locie, jajka rozproszyły się i ani jedno nie chybiło celu. Wszystkie próby chętnych do wejścia na słup skończyły się niepowodzeniem. Po uwolnieniu ust baba darła się dzikim głosem. Dziadek, który siedział wyżej od grubaski i pragnął możliwie szybko znaleźć się na ziemi, popchnął ją nogą, wskutek czego zaczęła powoli ześlizgiwać się w dół. W ten okrutny sposób asystował jej do samego dołu słupa, ale zamiast podziękowań grubaska rzuciła się na niego z pięściami.

Od tego zajmującego widoku oderwał mnie mistrz, jednocześnie prawie odrywając mi ucho.

– Tu jesteś, zakało! – Mistrz wyglądał naprawdę przerażająco. Oczy miotały pioruny, lewy policzek był poplamiony żółtkiem, a w posklejanej brodzie utknęły kawałki skorupy jajka.

Pisnęłam i zawisłam na uchu.

– Marsz do szkoły i to już! Wieczorem się tobą zajmę!

– Za co?!

Zamiast odpowiedzi wymierzył mi taki policzek, że pociemniało mi w oczach. Gdy mrok się nieco rozjaśnił, zobaczyłam plecy mistrza, który oddalał się, jak mi się wydało, z moim lewym uchem w ręku. Panikę z powodu kudłaka zastąpiły jęki z tytułu strat. Kupcy, utraciwszy dar mowy, załamywali ręce nad towarem, w części zniszczonym, a w części ukradzionym. Tłusta ruda świnia ze szczęśliwym chrząkaniem wygrzebywała ryjem wdeptane w błoto obwarzanki z makiem. Gdzieś nieopodal dziko darła się kobieta.

W pierwszej kolejności złapałam się za ucho – bardzo zszokowała mnie jego obecność. Sytuacja wymagała zdecydowanych działań. Rzuciłam się tam i tu, po czym zobaczyłam swoją kobyłkę, która w zamyśleniu spacerowała wzdłuż pustych straganów, zbierając z jednej lady marchewkę, a z kolejnej jabłko. Wodze z odłamkiem deski ciągnęły się za nią po ziemi.

Wyciągnęłam zapierającą się wszystkimi czterema kopytami kobyłkę spomiędzy kramów i wskoczyłam na siodło. Po chwili namysłu Stokrotka wygięła się. Grzbiet miała giętki jak kotka. Z tłumu rozległy się chichoty i złośliwe okrzyki.

– Te, panna, złaź z kobyły, bo jej grzbiet złamiesz!

– Nie no, a wygląda na taką chudzinę!

– Miej sumienie: tak się znęcać nad niemym stworzeniem!

Nieme i nieposiadające sumienia stworzenie z zachwytem kontemplowało osiągnięty efekt, ale po chwili namysłu mocno strzeliłam ją w bok obcasem. Stokrotka natychmiast wyprostowała się, z oburzeniem parsknęła i lekkim tanecznym kłusem podążyła śladem czarnej grzywy, która mignęła nam w prześwicie pomiędzy namiotami. Na ogierze siedział Wal. Słusznie zorientował się, że należy zabrać konia, póki tłum się nie opamięta i jakiś krzykacz nie zwali na niego grzechów właściciela. W przeszłości wielokrotnie miało miejsce publiczne palenie kotów i wron należących do czarodziejów, których złapano na rzucaniu klątw i uroków.

Grzywa Wolta jeszcze kilka razy mignęła z daleka, po czym do reszty ugrzęzłam w tłumie i straciłam ogiera z widoku. Można było tylko mieć nadzieję, że Wal odprowadzi Wolta na szkolne podwórko – mało prawdopodobne, by troll odważył się ukraść konia władcy Dogewy. Zresztą, nie było to też wykluczone. Najemnik to najemnik.

– Tu jest, strzygowa narzeczona! Trzyyymaj! – rozległ się z przydrożnego rowu przenikliwy, prawie kobiecy pisk. Odwróciłam się i rozpoznałam starego znajomego, pryszczatego, co trochę mnie zdziwiło – przecież na moich oczach wydostał się z rynsztoka i lekko kulejąc rzucił do ucieczki. Prawdopodobnie dał nogę w bezpieczne miejsce, by przeczekać tam panikę.

Nie od razu zrozumiałam, czemu dookoła Stokrotki nagle utworzyła się wolna przestrzeń. Kobyłka, nie myśląc długo, pokłusowała do przodu. Ludzie przed nami uciekali jak fale przed dziobem statku, póki wprost na naszej drodze nie pojawił się Ryfa.

Ryfa – o rozmiarach solidnej dębowej szafy – mocno ściskał w owłosionych rękach topór rzeźnicki z czarnym ostrzem. Jego biały fartuch był zachlapany owczą krwią. Rzeźnik dopuścił nas na odległość ciosu i z pochodzącym z samego wnętrza wrzaskiem walnął mnie toporem. Nigdy nie ćwiczyłam akrobacji na końskim grzbiecie, ale życie jest najlepszym nauczycielem. Zwiesiłam się z przeciwnej strony siodła i zamiotłam włosami po drodze, czując jak moja lewa noga wypada ze strzemienia. Desperacko rzuciłam się w górę i ku mojemu niewymownemu zdziwieniu znowu znalazłam się w siodle… tyłem naprzód. Stokrotka, przestraszona świstem topora i dzikim wrzaskiem, stanęła dęba i przespacerowała się przednimi kopytami po białej czapce rzeźnika, po czym poniosła, nie patrząc przed siebie.

Rozciągnięty na ziemi rzeźnik został z tyłu. Zalety manewru były niezaprzeczalne – teraz głowa Stokrotki nie zasłaniała mi widoku. Z drugiej strony miło byłoby się dowiedzieć, co tam czeka z przodu. Mówią, że plucie przez prawe ramie jest złym znakiem. Oglądanie się przez nie jest jeszcze gorsze. Przed nami znajdował się zbudowany z topornie obrobionego kamienia mur targowiska.

– Prruuu! – ryknęłam dziko. Stokrotka ruszyła szybciej. Co niby planowała ta durna kobyła, ostatecznie widziała ścianę i doskonale rozumiała, że ona, ze swoim tłustawym cielskiem i krótkimi nogami nie ma szansy doskoczyć nawet do połowy?!

Odpowiedź była całkiem prosta – ona wcale nie zamierzała skakać. Zostawiła ten honor dla mnie. Kobyłka gwałtownie wyhamowała u podnóża muru, po czym strzeliła z zadu, nadając mi potrzebne przyspieszenie. Uniosłam się nad grzbietem, odruchowo machnęłam rękoma i… poleciałam. Za murem kończyła się strefa działania blokady antymagicznej.

Uwolniona od nadmiarowego ciężaru Stokrotka pokazała cuda szybkości i zwinności. Kopiąc, brykając i podskakując bokiem jak koza, oczyściła sobie drogę do bramy i tyle ją widzieli.

Nie potrafiłam powstrzymać się przed pokazaniem prześladowcom figi, roześmiałam się złowieszczo, wystrzeliłam kilka błyskawic i efektownie rozpłynęłam się w powietrzu.

Wykład 8. Logika

Stokrotkę znalazłam w kapuście. Kobyłka dawno ostrzyła sobie zęby na to szlachetne cudo, więc nie zdziwiłam się szczególnie, widząc ją na środku zagonu. Stajennego, który mógłby bestię powstrzymać, nie było – uciekł na turniej, porzuciwszy co najmniej połowę boksów w stanie niewyczyszczonym. A Wala szkolna kapusta ani ziębiła, ani grzała. Troll najspokojniej w świecie siedział sobie na płocie i męczył rosnący obok słonecznik, wypluwając łupinki na grządki.

– No to co, przekonała się? – zawołał z zachwytem na mój widok. – Co ja mówiłem? Gdzie strzyga, tam będzie gorąco!

– A gdzie on jest?

– A po jakiego ghyra ci potrzebny? Nie martw się, przybiegnie. Mamy jego konia. Konia nie zostawi.

– Myślisz?

– Pewien jestem. Przyjaciół by jeszcze zostawił, rzeczy czy pieniądze też, ale konia – figa. Wróci. Zamknąłem ogiera w stajni. Jak przyjdzie strzyga, to ściągnę okup.

W kwestii rzeczy i pieniędzy się zgadzałam, ale w resztę jakoś nie chciało mi się wierzyć. Wal popatrzył na mnie i roześmiał się z całego serca.

– Foczka, jesteś naiwna jak złapana na sianie dziewka ze wsi! Myślisz, że wróci cię ucałować na pożegnanie? Już prędzej ja bym wrócił, a mnie znasz! Czym dla wampira są wierność, przyjaźń, miłość? Puste dźwięki. – Wal niedbale wypluł łupinkę. – A poza tym, powiem ci w sekrecie, on nienawidzi ludzi. Z całego serca. Wszystkich. Bez wyjątku.

– I mam rozumieć, że za to trolle kocha z głębi serca – odgryzłam się, wspinając się na ogrodzenie obok Wala i przyciągając do siebie najbliższą łodygę słonecznika.

– Powiem tak, na trolle, elfy, krasnoludy i inne takie lesze to on leje z wysokiej wieży, ale jakby mógł, to ludzi by z tej wieży pozrzucał na dół na ostrzone pale.

– Bujasz – powiedziałam niepewnie, machinalnie skubiąc słonecznik i wkładając pestki do kieszeni.

– Mhm. Rano żem bujał, teraz bujam. Czas bajarzem zostać, opowiadać po karczmach bajki i kasę zgarniać za swoje kłamstwa, bo na świecie głupców wielu, a łatwowiernych uszu dwa razy więcej. Foczka, wszystko jest proste jak drut. Wykorzystał cię. Zagrał tobą jak dwójką i wyrzucił.

– Co znaczy – wykorzystał? – oburzyłam się. – Niczego ode mnie nie chciał. Ot, przeszliśmy się po targu, pogadaliśmy. Nawet się do mnie pozalecał – wszystkie przyjaciółki będą zazdrosne.

– Tego to ja już nie wiem. Sama się domyśl, czego od ciebie chciał. I czy dostał. Bo jak dostał, to… – Troll wrzucił do ust całą garść słonecznika i w skupieniu zaczął pracować szczęką.

– To?

– …to nigdy więcej go nie zobaczysz – nieporuszenie dokończył Wal, wypluwając łupinki.

Siedziałam w przydrożnych krzakach i wyczekiwałam. Ściślej mówiąc, siedziałam na Stokrotce, a krzaki przydrożne były całkiem wysokie i bujne. Trakt, na którym zaczaiłam się w tak zmyślny sposób, był najkrótszą drogą z podmiejskiego placu targowego do królewskiego zamku. Nad moją głową wykłócały się sroki, niedaleko poskrzypywał żuraw studni. Niegdyś drogę tę bardzo upodobali sobie odważni rozbójnicy – tędy wracali do miasta kupcy po skończeniu handlu na jarmarku. Ale potem miasto wyrosło, przydrożny las wycięto, dobudowano domów, dokopano studni. Jak to się mówi, naruszono równowagę ekologiczną i rozbójnicy wymarli. Tylko niewielki fragment lasu przy drodze – ze sto łokci – został nieruszony. I to właśnie w nim się ukryłam. Nie, nie zamierzałam grabić kupców. Problem polegał na tym, że nie miałam możliwości powrotu na targ, a koniecznie musiałam się czegoś dowiedzieć.

Po jakiejś godzinie moja taktyka przyniosła plony. Z miasta wyjechała malutka drużyna, nad którą powiewały sztandar królewski i wyjątkowo długie wąsy dziesiętnika. Prawie natychmiast na drugim końcu drogi pokazała się konna grupa najemnych kuszników – praworządny odpowiednik odważnych rozbójników. Ubrane w złote czapraki koniki o kosmatych pęcinach z mlaskaniem żuły wędzidła, kapiąc śliną. Po stromych szyjach ściekała piana. Drużyny zrównały się akurat naprzeciwko mojej kryjówki. Dziesiętnik króla i przywódca najemników wymienili powitalne machnięcia ręką, nie naruszając formacji. Zakurzony trup siwego wilka, przywiązany za tylne łapy, ciągnął się za bułanym koniem przywódcy.

– Złapaliście?

– A jak! – uśmiechnął się zadowolony z siebie przywódca. – Niezła sztuka się trafiła, pewnie trochę złota skapnie.

– A od kogo będziecie brali? – zaciekawił się dziesiętnik.

– Od burmistrza, a od kogo?

– Zawieź do pałacu – poradził dziesiętnik. – Z mennicy przez całą noc dym wiało nad plac, może ci zapłacą nowiutkimi monetami. Wieczorem czekam na ciebie w Liliowym Pierwiosnku!

Przywódca bez słowa skinął głową, drużyny minęły się. Wyjechałam z krzaków i udałam się za najemnymi, podrzucając na dłoni ciężką złotą monetę. Jadący na końcu łysiejący kusznik wykazał zauważalne zainteresowanie, a nawet wstrzymał konia. Ja szturchnęłam Stokrotkę i po chwili zrównałam się ze złocistym czaprakiem.

– No to można wam pogratulować zdobyczy, panie najemnik – powiedziałam ironicznie, po raz kolejny podrzucając monetę. Błysnęła w słońcu i zniknęła w szerokiej, nawykłej do kuszy dłoni. – Nie uraczyłby mnie pan ciekawą opowieścią?

Kolejna moneta wykonała lot w jedną stronę. Kusznik rozprostował ramiona i przybrał dumną pozę.

– Może szanowna pani spać spokojnie. Sam wpakowałem w tego stwora dwie strzały.

– A niechby nawet i cztery – skrzywiłam się. – Ciekawi mnie nie wynik, a sam proces. Gdzie i w jaki sposób wam zwiał?

Kusznik podskoczył, jakby go coś ugryzło. Wierzchowiec prychnął z niezadowoleniem i zgubił krok. Szybko pocieszyłam biedaka kolejną monetą.

– Bujać to my, a nie nas. Kudłak był biały jak śnieg a ten jest szary i wyleniały. Prawdziwy wilk, ale niestety prawie bez zębów. Gdzie żeście go zdobyli?

Kusznik zadrżał, zaciął się, ale czwarta moneta otworzyła śluzy jego elokwencji.

– To żeśmy jechali polem… – szeptał gorąco, nachylając się do mojego ucha. – Z patrolu jechali. A tu – wilk.

Tak bliziutko przebiegł, ze sto łokci. Konie spokojne, przyzwyczajone, zawróciliśmy i – w pogoń. Ech, jak on nawiewał! Z gończymi nie dościgniesz. Dobrze przynajmniej, że step dookoła, ani krzaczka, ani rzeczki, daleko widać. I tak przez półtorej wiorsty go goniliśmy i pewno byśmy dościgli, gdyby nie zanurkował do zagajnika. Malutki taki zagajnik, z tuzin osik i wierzby. Tośmy z koni pozłazili, otoczyliśmy kordonem i zaczęliśmy walić pałkami po pniach! Aż mi w uszach dzwoniło! Wilk od razu wyskoczył, zaraz go załatwiliśmy, ale patrzymy – nie ten!

Zaczęliśmy się dalej schodzić, ale nic! Ot, słowo dam, każdy krzaczek żeśmy przeszukali, wszystkie drzewa obejrzeli – nie ma! Nie miał się gdzie schować! Pewnie się zmienił w nietoperza i poleciał do swojego grobu!

– Niewątpliwie – zgodziłam się z poważnym wyrazem twarzy i ściągnęłam wodze. Stokrotka posłusznie zatrzymała się na poboczu. Postałyśmy chwilę, pomyślałyśmy. Zbliżała się noc, słońce dotknęło już horyzontu i zmieniło odcień na karmazynowy, rozpalając chmury. Szukanie po ciemku jakowegoś lasku, a w lasku wampira, któremu udało się uciec przed bystrymi oczami tuzina strzelców, nie miało szans na powodzenie. A poza tym mało prawdopodobne, by Len pozostał tam przez dłużej niż dziesięć minut po odjeździe najemników.

Nie pozostawało mi nic innego, jak wrócić do Szkoły.

Wala nie było widać, czarny ogier stał w boksie i z chrzęstem chrupał gigantycznego i soczystego buraka cukrowego. Stajenny nic nie widział, nic nie słyszał, o Lenie nic nie wiedział, ale za to uwiesił się na mnie z kolorową bajeczką o „gigantycznym stracholudzie”, z zębami „odtąd dotąd”, co to zeżarł i pokaleczył „mnogość straszliwą” ludzi na jarmarku, a jak zaczęli go łapać, to „ulatał, zarechotał i figę pokazał!”.

– Mhm – przytaknęłam kwaśno, wręczając mu wodze Stokrotki. – Mistrz wrócił?

– Toć tylko co. Mówią, że starł się ze stracholudem na śmierć i życie i by wygrał, jakby stracholud mu nie zapluł oczu i szaty od głów do stóp. A co z kobyłą? Cała w pianie, biedactwo.

– No to się nią zajmij – ucięłam. – Jesteś stajennym czy minstrelem?

Chłopak odburknął coś pod nosem i poprowadził Stokrotkę w głąb stajni.

Ja pokręciłam się przy frontowym wejściu do Szkoły, ale w końcu do środka nie weszłam. Przestraszyłam się. Poszłam dookoła. W holu mogłam trafić na mistrza, ale włażąc przez okno stołówki można było po schodach pożarowych trafić bezpośrednio na szóste piętro.

Smok siedział plecami do mnie, poruszając łopatkami, złowieszczo mlaskając i chrupiąc.

– Warku?

– Wolhhha? – Zwrócił w moją stronę zakrwawiony pysk i oblizał się. – Sssłyssszałaśśś o nowej regule? Teraz adeptów nie ssskreśśślają a oddają sssmokowi. Pychota…

– Bardzo śmieszne – powiedziałam pochmurnie.

Smok opuścił pysk i wgryzł się w sterczące żebra wypatroszonej tuszy. Gdy podrzucił głową, wyrywając łakomy kąsek, tusza przekręciła się i zobaczyłam barani łeb ze szklistymi oczami.

– Sssłyssszałem, że masssz kłopoty… – Smok znowu zachrzęścił baraniną, mrużąc oczy z zadowolenia.

– A możesz mi powiedzieć coś nowego? Na przykład, czy nie widziałeś tu takiego wysokiego jasnowłosego chłopaka noszącego złotą obręcz ze szmaragdem?

– Chłopaka nie. – Smok w zamyśleniu oglądał tuszę. – Z rana przebiegał tu jeden wampir, chyba już go gdzieśśś wcześśśniej widziałem… Mossże w Dogewie? Ciekawe miejsssce, kiedyśśś tam latałem do wodopoju, na lecznicze wody, leczyć sssię ze zgagi.

– Z rana się nie liczy.

– Nie zwróciłbym na niego ssszczególnej uwagi – niewzruszenie kontynuował smok – gdyby nie kamienie.

– A dokładniej? – Nadstawiłam uszu i usiadłam na grubym smoczym ogonie.

– Miał całą masssę klejnotów – marzycielsko syknął Lewark. – Rubiny, ssszmaragdy, ssszafiry, diamenty, o, wssspaniałe diamenty! Czułem je na wiorssstę. Wampir niósssł je w takim dosssyć sssporym woreczku za passsem. Tak mnie kusssiło, by go zjeśśść…

– To trzeba było zjeść! – rzuciłam ze zdenerwowaniem.

Nie widziałam u Lena żadnego woreczka. Ani jedna z kieszeni jego obcisłego ubrania nie była wypchana, a w rękach nic nie trzymał. Czyli musiał pozbyć się woreczka – albo jego zawartości? – przed spotkaniem ze mną. I gdzie niby podział całą masę klejnotów – i to prawdziwych, jeśli wierzyć Lewarkowi (a gdy chodzi o klejnoty, smoki się nigdy nie mylą)? Przepił? Rozdał żebrakom? A żeby go cholera wzięła, rozdał! Ale nie żebrakom, tylko łucznikom! I na tym polegała tajemnica ich kiepskich wyników!

Len przekupił najgroźniejszych konkurentów, oferując im podwójną albo i potrójną wartość nagrody, więc tamci odpadli z gry, uprzednio odsiawszy swoimi wspaniałymi strzałami amatorów. Tych, których wampir nie potrafił albo nie zdążył zwerbować, podle załatwił w ostatniej rundzie. A czy nie prościej było odkupić miecz od prawdziwego zwycięzcy? Chyba nie. Ludzie znacznie chętniej sprzedadzą możliwość wygranej niż wygraną jako taką. Len nie chciał ryzykować. Miecz nie miał prawa trafić w cudze ręce. Wampir strzelał doskonale, ale gdyby zawodowi łucznicy byli zainteresowani zwycięstwem, to musiałby się nieźle napocić. Mawiano, że Lerien Podgajny potrafił czterema strzałami przypiąć motyla siedzącego na pniu drzewa ledwie widocznego ludzkim okiem. Osiadłe elfy były praktyczne – dać do garści prawdziwy diament zamiast turkusu na dachu, to weźmie i jeszcze podziękuje.

No cóż, rozmowy z mistrzem chyba jednak nie uniknę… Tylko jak by tu wytrzymać pierwsze fale jego gniewu, jak prześlizgnąć się między ich ryczącymi grzbietami? Problem polegał na tym, że mistrz nienawidził, gdy mu przerywano. Mógł pozbawić głosu, a potem, w ogóle nie słuchając wyjaśnień, teleportować oskarżoną do kuchni, stawiając przed koniecznością obrania worka ziemniaków.

Ciężkie myśli czyniły moje kroki coraz to powolniejszymi i powolniejszymi. Podchodząc do pokoju nauczycielskiego, usłyszałam zdenerwowane głosy, więc zatrzymałam się, nasłuchując zachłannie.

Rozmawiało trzech – sekretarz szkolny, burmistrz i mistrz.

– …i to nie licząc głupka wiejskiego, stratowanego przez tłum, połamanych namiotów, pękniętego muru i dwóch poronień na tle nerwowym! – słychać było, jak burmistrz po skończeniu monologu szeleści pergaminem, zwijając w trąbkę długą listę szkód, które miasto poniosło z powodu nieuwagi magów.

– Namioty wzięliśmy ze składu gildii kupieckiej pod pańskie poręczenie – nieśmiało odezwał się sekretarz.

– Dość, i bez pana mam dość problemów – przerwał mu mistrz. – Jak tylko pojawi się Wolha, proszę ją do mnie przyprowadzić. I możliwie najszybciej przygotować papiery na skreślenie!

W oczach mi pociemniało. Oż, dranie! Znaleźli winnego! Wepchnęli mi zadanie, z którym od początku nie miałam szans sobie poradzić i którego sami bali się podjąć. A teraz, żeby oczyścić się w oczach durnego monarchy, zarządzą demonstracyjnie stanowcze skreślenie niekompetentnej zakały. Winna zostanie ukarana w całym majestacie prawa. A jeszcze mnie zmuszą, żebym płakała, poniżała się, padała im do stóp i dziękowała, że tylko mnie skreślają, przecież mogliby mnie wrzucić do więzienia!

Na pewno nie dam im tej satysfakcji.

Na paluszkach cofnęłam się spod drzwi i przeleciałam korytarzem jak duch – bezgłośna, obrażona na ludzi, a jeszcze bardziej na wampiry, płonąca żądzą zemsty… Ale absolutnie bezsilna, co wkurzało mnie najbardziej ze wszystkiego. Kto niby miał się bać bezcielesnego ducha? I kto niby miałby się przejąć losem adeptki dziewiątego roku? Nikt.

Dzięki bogom, Welka poszła na zabawę – na drzwiach przypięta była notka „Widzimy się przy namiocie z maziami”. Wślizgnęłam się do pokoju, zamknęłam zasuwę, podbiegłam do okna, po omacku (było już całkiem ciemno) zatrzasnęłam okiennice, a dopiero po tym wszystkim odważyłam się stworzyć malutki pulsar.

W pokoju od razu zrobiło się jaśniej, ale przed moimi oczyma natychmiast zaczęły latać mroczki.

Len najspokojniej w świecie spał sobie na moim łóżku. Nie tak po prostu sobie przysnął, czy się zdrzemnął – nie, zażywał głębokiego, mocnego i zasłużonego snu, a pościel nosiła niezaprzeczalne ślady dobrej zabawy – prześcieradło pomięte, kołdra zamiata rogiem podłogę, jedna poduszka na ziemi, druga stoi dęba. I pośród tego malowniczego bałaganu – żywe ucieleśnienie najskrytszych panieńskich marzeń, złotowłosy mężczyzna w kwiecie wieku i sił, kusząco upozowany na łóżku.

Ale miałam na głowie ważniejsze sprawy niż pokusy. Zachłysnęłam się głuchym przeciągłym rykiem, złapałam wiadro ze świeżą i zimną wodą ze studni i odwróciłam je nad głową wampira. Sądząc z reakcji władcy, ta metoda pobudki była mu dotychczas nieznana. Skoczył, jakby go kto oparzył i zaklął takimi słowami, że wiadro wypadło mi z rąk. Mało powiedzieć, że łóżko było mokre. Poduszka dosłownie unosiła się na wodzie. Len nie przemókł do suchej nitki tylko dlatego, że spał na golasa. Ale podobne drobiazgi nie mogły zdeprymować ani mnie, ani jego – mieliśmy sobie nawzajem wiele do powiedzenia.

– To ty w odwiedziny przyjechałeś, tak? – dopytywałam się sarkastycznie, krocząc w kierunku wampira. – Z łuku sobie postrzelać, innych zobaczyć, siebie pokazać?

Mimo wyraźnej przewagi fizycznej Len spiesznie odgrodził się ode mnie łóżkiem. Zaczęłam powoli je obchodzić, przekładając ręce na oparciu. Złowieszczą ciszę naruszało melodyjne kapanie wody sączącej się przez sprężynowy spód.

– Może porozmawiamy? – nieśmiało zaproponował Len.

– A ty miałeś nadzieję, że będziesz mi do rzeźby pozował? Albo do aktu?

Wampir zaczerwienił się ledwo zauważalnie i otulił skrzydłami.

– Wolho, ty to wszystko źle zrozumiałaś…

– Ja w ogóle nic nie zrozumiałam.

– No dobra – westchnął. – Poddaję się. Słuchaj.

Dom Narad szybko wypełniał się wampirami. Wzdłuż ścian ustawiły się szeregi poddanych – przeważnie mężczyzn, którzy szarmancko przepuścili do przodu kilka aktywnych w polityce kobiet i jedno dziecko, które desperacko czepiało się matczynej spódnicy. Starsi zajęli honorowe miejsca stojące po prawej stronie Lena, siwy wilk wyciągnął się u jego stóp.

Goniec z szacunkiem skłonił się w kierunku tronu.

– Witaj, władco.

Najbardziej wymyślna etykieta wcześniej czy później zaczyna irytować władcę. Ale prawdziwy władca nie zdradzi tego ani jednym gestem.

– Witaj, Raidenie – beznamiętnym głosem odpowiedział Arr'akktur tor Ordwist Sz'eonell, ostatni z klanu Wistwolftów. Niedbałym gestem nakazał gońcowi podnieść się, a sam usiadł, odrzucając płaszcz. Wilk poruszył urwanym uchem i podniósł na wampira smutne żółte oczy.

– Władco, znalazłem to, czego szukaliście. Widziałem go.

Władca nie zadawał dodatkowych pytań, ale pod jego badawczym spojrzeniem goniec zapragnął rozpłaszczyć się na ziemi i zacząć z piskiem machać ogonem.

Deszcz szeleścił po dachu, naruszając ciszę.

Tak, to ten. Władca zajrzał do pamięci gońca i zobaczył go tak samo wyraźnie, jakby widział na własne oczy. Właśnie ten. Trzynasty kamień, zagubiony w chaosie, w dniu, gdy ludzka armia wdarła się do serca Dogewy. Bezimienny wojownik, który jako pierwszy dostał się do świątyni, zdążył wyłamać go z pyska kamiennej rzeźby i komuś przekazać, bo sam już nie miał okazji wzbogacić się kosztem zdobycznego kamyczka – zawisł, charcząc, na potrójnym ostrzu gwordu. Tamtego dnia obrońcom świątyni udało się wyprzeć ludzi z sali rytuałów. Kosztem setek istnień udało im się na krótką chwilę powstrzymać najeźdźców, ale kamień został utracony, wydawało się, że na zawsze.

– Dobrze – w końcu powiedział władca i po Domu Narad przeleciało westchnienie ulgi, które prawie natychmiast przerodziło się w zaaferowane pomruki głosów. – Raidenie, zasłużyłeś na nagrodę.

– Najwyższą nagrodą jest możliwość służenia władcy – wyrzucił z siebie goniec, dokładnie trzymając się etykiety.

Ta sama etykieta sprawiła, że władca wykrzywił wargi w wyrozumiałym uśmiechu. „Uśmiech powinien być lekki, ale nie pogardliwy i w żadnym wypadku nie sarkastyczny. Nie powinien obnażać kłów, ale nie należy również zaciskać warg” – uczył nieżyjący już Renszer. „Udał mi się grymas” – mimochodem odnotował władca. Potem, już później, pójdzie do upartego ojca Wiolny i rozkaże – nie, doradzi, by wydał córkę za młodego obiecującego dworzanina imieniem Raiden tor Mel'trion. W jakiś sposób etykieta jest słuszna, najlepsza nagroda to służyć temu, kto nie zapomina o nagrodach.

Niebieskooki Starszy odkaszlnął, zrobił krok do przodu i pochylił głowę przed władcą.

– Uważam, że powinniśmy przyjąć zaproszenie na starmiński turniej łuczniczy i wystawić swojego zawodnika.

„Dobry pomysł – złośliwie pomyślał władca. – Jakim cudem sam na to nie wpadłem?” Ale na głos powiedział:

– Tak, to jest najrozsądniejsza decyzja. Jeżeli mamy możliwość legalnego odzyskania kamienia, powinniśmy z niej skorzystać.

– W takim razie – kontynuował Starszy, nie prostując się z pełnego szacunku ukłonu – czy rozkażecie, władco, stworzyć listę najlepszych dogewskich łuczników?

– Nie ma takiej potrzeby.

Starsi spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Lista, przygotowana już godzinę temu i czekająca na swoją chwilę w szerokim rękawie Starszego, wyślizgnęła się na podłogę i potoczyła do podnóża tronu. Władca pochylił się błyskawicznym ruchem, podniósł zwój i bez czytania zwrócił Starszemu.

– Czy chcecie zatem przedstawić własnego kandydata? – Starszy ściągnął brwi.

– Właśnie tak.

Władca uśmiechnął się oślepiająco. Etykieta zatrzeszczała w szwach.

– A zatem na czyje barki zdecydowaliście się złożyć ciężar odpowiedzialności za nasze losy?

– Uważam, że moje go utrzymają.

Władca czekał na ten zdziwiony pomruk. Nawet nie próbował go uciszać – po prostu siedział i czekał, aż minie szok spowodowany jego postanowieniem. Cudze myśli wiły się dookoła niego jak pszczoły nad przewróconym ulem.

„To niemożliwe!”

„Nie powinniśmy go puszczać, za duże ryzyko.”

„Czemu właśnie on? Mało mamy dobrych łuczników czy jak?”

„Mamo, chcę do domu. Nóżki mi się zmęczyły.”

„Czy on mi nie ufa?”

„Chłopakowi zupełnie odbiło. Może napoić go walerianą?”

Władca znalazł spojrzeniem Kellę i wysłał jej czarujący uśmiech. Zielarka prychnęła z oburzeniem i skrzyżowała ręce na piersi.

„A jeśli coś mu się stanie? Nie mogę sobie nawet wyobrazić…”

„Może uda nam się go przekonać.”

– Nie uda się – pokręcił głową władca, zwracając się do najbliższego Starszego.

„I tak zrobi po swojemu.”

„A co z ochroną?”

– Będzie mi tylko przeszkadzać.

„A może warto, by była ukryta? Przede wszystkim przed nim…”

Władca tylko się uśmiechnął. Niebieskooki Starszy się zaczerwienił.

„Uparty jak osioł. Dokładnie jak jego ojciec.”

„Niech robi co chce. Byleby udało mu się w końcu zamknąć krąg.”

„Koniec końców, jest władcą. Wie lepiej.”

„Mamo, no chodź szybciej do domu… Nudzę się…”

– Dari, późno już, mały od dawna powinien być w łóżku – miękko zauważył Len. Młoda wampirzyca speszyła się, posłusznie złapała chłopca na ręce i wyszła.

– Podjąłem decyzję – obwieścił władca, podnosząc rękę dłonią do przodu. – Dyskusja zakończona. By zdążyć na turniej, powinienem wyruszyć jutro rano. Na czas mojej nieobecności przekazuję kierowanie Dogewą w ręce Rady Starszych.

Ale odjechał już w nocy. I tajna ochrona nie zdołała go dogonić, mimo że bardzo się starała.

Spowiedzi Lena wysłuchałam z dużym niezadowoleniem.

– Tak trudno ci było wyjaśnić od razu? – spytałam z naganą w głosie. – I co w tym takiego wyjątkowo tajnego?

– A czy jeśli sprawa nie jest wyjątkowo tajna, to trzeba o niej informować wszystkich razem i każdego z osobna?

– Ale mnie mogłeś powiedzieć!

– A, to o to ci chodzi? – roześmiał się Len. – Czujesz się dotknięta?

– Akurat potrzebne mi te twoje tajemnice!

– To co ci się nie podoba?

– Nie chcę nawet z tobą gadać!

– Groźby, Wolho, same tylko groźby. – Wampir ze śmiechem zapinał spodnie. – Przecież pojedziesz ze mną?

– Gdzie?

– Odzyskać twoją nagrodę.

– Masz zamiar okraść skarbiec wałdaków? – olśniło mnie.

– My mamy zamiar to zrobić – Len wyraźnie zaakcentował pierwsze słowo.

– Ja się jeszcze nie zgodziłam!

– Ale się zgodzisz, prawda? – podchwytliwie dopytywał się białowłosy.

– Len, ty… ty… wampirze!

– O tak! – zgodził się z pełnym samozadowolenia uśmiechem.

– I co mamy teraz robić?

– Przede wszystkim znajdziemy dla mnie pasujące buty. Torbę z ubraniem zwinąłem z karczmy – to wyjątkowo poniżające, kraść własne rzeczy! Ale innego wyjścia nie miałem, tak samo jak innych butów – podczas transformacji całe ubranie rozprasza się i znika. Pomożesz mi?

– Żyję, aby wam służyć, władco – odpowiedziałam kąśliwie.

– Oby tak zawsze – niewzruszenie podsumował wampir.

Zostaliśmy elementami świata przestępczego, „pożyczając" buty Almita. Nie było to szczególnie skomplikowane. Buty wykładowców, umyte i wyczyszczone do połysku przez etatowe skrzaty, stały naprzeciwko ich komnat. I nie, nie złapaliśmy tak po prostu pierwszej pary, by natychmiast rzucić się do ucieczki, Len zmierzył co najmniej tuzin, ale te go cisnęły, tamte skrzypiały, kolejne cmokały, a z jeszcze następnych złuszczyła się farba. Wydaje mi się, że robił to celowo, by mnie rozdrażnić, ale z tak nieprzeniknienie poważnym wyrazem twarzy, że nie miałam jak tego udowodnić.

Zapasową kurtkę miał – tamtą starą i znoszoną, w której spacerował po Dogewie i w której przyjechał do Starminu.

– I co teraz? – Wszystko dookoła wydawało mi się złym snem, tym bardziej że na zewnątrz zapanowała już wczesna i mroczna jesienna noc. W holu nie paliło się światło, co nawet było nam jak najbardziej na rękę, chociaż nieco spowalniało zejście po pustych schodach.

– Do stajni. Bierzemy konie i jak najszybciej opuszczamy miasto. Najbliższa osada wałdaków znajduje się trzy dni drogi na zachód od Starminu. Dokładniej nie udało mi się dowiedzieć, ale można podpytać krasnoludzkich handlarzy we wsiach – obie rasy przeważającą część życia spędzają pod ziemią, to na pewno wiele o sobie wiedzą.

– Len, odbiło ci! – nie wytrzymałam i wrzasnęłam na niego. – Co to za bzdury?! Opuszczasz Starmin w nocy, potajemnie, jak jakiś leśny rozbójnik z rozbitej bandy, zamiast po prostu poprosić o pomoc Konwent Magów! Naprawdę myślisz, że mistrz ci odmówi?

– Tak – uciął, szarmancko otwierając przede mną drzwi wejściowe.

– Ale dlaczego?

– Przede wszystkim będzie chciał wiedzieć, po co mi ten kamień.

– Nie tylko on – mruknęłam pod nosem.

– Wolho, czy jesteś moim przyjacielem? – Wampir nieoczekiwanie zatrzymał się, odwrócił mnie twarzą do siebie i pytająco zajrzał w oczy.

– Tego… tak, oczywiście.

– No to bądź przyjacielem i nie zadawaj za dużo pytań! – uciął, nurkując w mroczny korytarz stajni.

– Przyjaciół nie traktuje się w ten sposób… – zająknęłam się niepewnie.

Len prychnął, pewnym ruchem otwierając boks Stokrotki. Oczywiście Wolt znowu był w środku.

– A kogo twoim zdaniem? Wrogów?

– Jacy, do leszego, wrogowie? Pojechałbyś sobie z mistrzem… On na pewno wie, gdzie jest wałdacze miasto, a w razie czego obroni. Bo żeś sobie wybrał wspólnika!

– Wolę mieć przy boku niedoświadczonego przyjaciela niż doświadczonego obcego – krótko uciął Len.

Ale mnie nie tak łatwo było zbyć.

– Mistrz, mistrz… – mruknęłam, zaciągając sprzączkę na ogłowiu Stokrotki. – Jakoś dziwnie go traktujesz. Jak gdybyś jednocześnie nim pogardzał i go szanował. Weź się przyznaj, co cię z nim wiąże?

– Życie – krótko odpowiedział Len. Czekałam na ciąg dalszy i po chwili dodał: – Moje życie.

– Jest twoim ojcem?! – zakrzyknęłam ze zgrozą.

– Tfu, odpukaj! – Wampir przeżegnał się, nie mniej ode mnie oburzony. – Nie, wszystko działo się nieco później. Wybrałem najmniej odpowiednie miejsce i czas do pojawienia się na tym świecie – trwał trzeci dzień walk o Dogewę, ludzie przerwali pierwszy pierścień obrony i uskrzydleni sukcesem walczyli z drugim. Nocny atak był nieoczekiwany, wczorajsze tyły zmieniły się w linię frontu i większość cywilów nie zdążyła uciec. Starcy, dzieci… nie mówiąc już o rodzącej kobiecie. Ojciec bronił jej do ostatniego…

– Chłopy, patrzta, strzygowy bękart! – zarechotał żołnierz, ze wstrętem podnosząc za nóżkę różowy drący się kłębek.

Zebrani dookoła kamraci z zachłanną ciekawością oglądali niemowlę. Dziecko było absolutnie normalne, udane i sympatyczne. Dowolna matka wpadłaby w nieopisany zachwyt, przyjmując z rąk babki położnej takiego noworodka. Ale żołdacy patrzyli na niego z nieukrywanym przerażeniem, zauważając wyłącznie zalążki skrzydełek na plecach. Trzymający go człowiek rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu ściany albo pnia, by przerwać niemilknący wstrętny wrzask. Nie znajdując nic odpowiedniego, wyszedł z namiotu, niosąc dziecko w wyciągniętym ręku. Któryś z jego kumpli zatrzymał się, przeszukując posiekanego trupa wampira.

W powietrzu fruwały płaty popiołu. Dymiły gigantyczne ogniska – ciała wampirów należało spalić przed zachodem słońca, a popiół rozwiać na wietrze, by gadziny nie odważyły się powstać. Najemnik z satysfakcją poruszył garbatym nosem, z namysłem spojrzał na dziecko, podjął logiczną decyzję i niedbałym krokiem ruszył ku najbliższemu ognisku. Wziął zamach i rzucił.

Mag, niemłody człowiek z nitkami siwizny na krótko przystrzyżonych skroniach, nieoczekiwanie zaklął i rzucił się, by zajść mu drogę. Zdążył i upadł, trzymając w rękach zachłystujące się płaczem ciałko. Cudem tylko go nie rozgniótł.

– Ojciec, odbiło wam?

Mag powoli usiadł, nie zaszczycając żołnierza odpowiedzią. Kurtka, spodnie, dziecko – wszystko pokryte było warstwą brudu zmieszanego z krwią. Od krzyku niemowlaka dzwoniło w uszach.

– Cudodzieju, głuchyś? Czego brudzisz ręce? To strzygowy bękart, zaraz w rękę dziabnie i tyle cię widzieli. A nam bez czarowników nijak się ze strzygami bić. Rzucaj do ognia, póki ubrania nie zapaskudził!

Już leżąc na ziemi i próbując odzyskać oddech, żołnierz zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Nigdy nie należy kłócić się z magami. Jakkolwiek durny pomysł nie wpadłby do ich światłych łbów.

– A jemu co? – zdziwił się przyjaciel, pomagając najemnikowi stanąć na nogi.

– A czort go wi. Może chce paskudnika wypchać czy ugotować w wywarze. Jeno mógł przecie powiedzieć, a nie rzucać pierunami. Nierówno mają pod sufitem te czarowniki. Czarowanie na rozum prędko pada!

– Ale za to jaka w nim siła! – rozsądnie dodał przyjaciel.

– …Jakieś trzy tygodnie później Konwent Magów zebrał się w pełnym składzie, by podjąć brzemienną decyzję. Magowie mieli już dość wojny. Przeszkadzała im w zajmowaniu się nauką, wychowywaniu rosnącego pokolenia i jak rdza zżerała moralność – kontynuował Len. – Rozboje, morderstwa i grabieże stały się codziennością, panoszące się strzygi w biały dzień pożerały niemowlęta. Porzucone pola, tłumy konających z głodu wdów i sierot. A na dobitkę w obronie Dolin stanęło dwanaście elfich drużyn łuczniczych, a wyciągane z trupów groty okazały się wykute przez elgarskie krasnoludy i zaczarowane przez ryrskich druidów. Czas już był najwyższy jakoś ten węzeł rozwiązać. Ale na czyją korzyść? Kłótnie ciągnęły się przez cztery dni. Przeważająca część magów należała do rasy ludzkiej, ale trzeba przyznać, że wypowiadali się obiektywnie, a tajne głosowanie przeprowadzono w spokojnej, przyjacielskiej atmosferze.

Ludzie z początku nie uwierzyli w „szczęście", które spadło na ich głowy. Część czarodziejów zdezerterowała z szeregów ludzkiej armii, część przeszła na stronę przeciwnika. Magowie dworscy przedstawili swoim królom ultimatum – albo kapitulacja, albo zmienimy pałac w stosik desek. Jeden w końcu zmienili, reszta monarchów ucichła jak myszy pod miotłą. Prosta zgoda na pokój to było za mało. Byłaby równoznaczna ze zwycięstwem ludzi ze wszystkimi tego konsekwencjami – międzyrasową waśnią, uciskiem podbitych, samowolą na zagarniętych ziemiach. A tak przyszło zacisnąć zęby i zwrócić to, co zostało zagrabione. I zapłacić niemałą kontrybucję. Królowie obawiali się buntów – lud się burzył, że jak to możliwe, prawie zwyciężyliśmy – i mamy się poddać?! Ale rozeszło się po kościach, zmęczenie zrobiło swoje. Ludzie także mieli dość walk, a powieszenie w charakterze nauczki kilkunastu zbyt bojowych najemników okazało się dobrą lekcją dla reszty. Po kilku miesiącach nastroje uspokoiły się, życie ruszyło zwykłym tokiem, a Ksander odwiózł mnie do Dogewy. To jak, zadowolona? Możemy jechać?

– Jedziemy – zgodziłam się, a Len ledwie dosłyszalnie westchnął, wskakując na siodło. Było to westchnienie więźnia, z którego rozżarzonymi szczypcami wyrwano przyznanie się do malutkiego ułamka przewin i na czas jakiś zostawiono w spokoju, by później ze wzmożonym entuzjazmem wznowić tortury.

Drogę zagrodziła nam majacząca w mroku figura. Jeździec zsiadł z konia i podszedł do nas, prowadząc go za wodze.

– No i gdzie się wybieracie? – ze zwykłą ironią zapytał troll.

– Tobie nic do tego – odburknął Len. – Czego chcesz, Wal?

– Ot, stoję sobie i czekam na pracodawcę. Pieskie zimno, myślałem, że uświerknę, zanim się zjawi.

– A kto cię wynajął? – spytałam bardziej z uprzejmości. Trolle nie gardziły żadnymi zleceniami, więc właściwie mogli mu zapłacić zarówno za głowę wampira, jak i za wyczyszczenie stajni.

– O, ten strzyga tutaj! – Wal bezceremonialnie pokazał palcem Lena.

– Nie mów? – mruknął wampir, niebezpiecznie mrużąc oczy. – I kiedy to ja niby zdążyłem?

– Jak nie zdążyłeś, to jeszcze zdążysz, mnie tam się nie spieszy.

– Ale nam się spieszy. Zejdź z drogi.

Wal leniwie przesunął się, przepuszczając nas i konie, a potem zwinnie wskoczył na swojego wierzchowca i potruchtał za nami.

– Mogę odprowadzić was do wałdaczej osady – obojętnie rzucił w pustkę. – Oczywiście, jeśli chcecie.

– Ile? – spytał krótko Len.

Troll rozpłynął się w uśmiechu.

– Tak sobie myślę, że ten miecz to nie z praktycznego punktu widzenia cię kusi. Stal niezła, krasnoludzka, ale nie zaczarowana. Smokobójca miał nieliche szczęście, jeśli faktycznie udało mu się tym żelastwem pokonać legendarnego Parzenia. Na uwagę zasługuje kamień w rękojeści. Ale i on nie jest szczególnie cenny. Turkus poniżej setki karatów krasnoludy oddają w cenie kryształu górskiego. Wychodzi na to, że tobie potrzebny jest ten właśnie kamień. Tylko po co? A ja słyszałem, słyszałem o dogewskim wiedźmim kręgu.

– Streszczaj się – przerwał mu wampir.

– Sto kładni – szybko zaproponował Wal. – I premia za ryzyko.

– Żadnej premii!

– Zgoda – troll nawet nie próbował się targować. Za setkę złotych można było kupić ogiera trzylatka czystej krwi. Dla najemnika było to bardzo przyzwoite honorarium.

– Ale jak się domyśliłeś? – spytałam, gdy siwy wałach Wala wcisnął się pomiędzy Stokrotkę i Wolta.

– Intuicja, foczka – mrugnął do mnie troll. – Najemnik bez intuicji jest jak baba bez…

– Już, dobra, rozumiem. Może dorzucę jeszcze kilka kładni i nie będziesz klął aż do końca podróży?

– Niewykonalnych zleceń nie przyjmuję – z godnością odparł troll.

Wykład 9. Teologia

– I gdzie by tu wykopać pieniążka? – po raz kolejny powtórzył troll, kręcąc głową na wszystkie strony. Niestety, dookoła nie wznosiły się ani złote, ani nawet pospolicie srebrne góry. Pieniądze były naszym czułym punktem z tej prostej przyczyny, że ich nie mieliśmy. Nikt z nas nie zadbał, by je zabrać. Wzięliśmy wszystko – miecze, łuki, noże, zapasowe skarpety i bukłaki, a o pieniądzach i żywności jakoś żeśmy nie pomyśleli. Bohaterowie w ogóle cechują się rzadkim brakiem zapobiegliwości. Bo niby co zabierają ze sobą, jadąc walczyć na śmierć i życie ze straszliwym potworem? Zgadza się, wierne wierzchowce, tarcze i miecze. Rzadko który durny carewicz weźmie ze sobą choćby bochen czarnego chleba. Ani jedno z nas nie poszło śladami takiego durnia, co w tej chwili budziło w nas wielką skruchę. U Wala, jak sam powiedział „ostatnia pieniążka dostała nóżek”, Len w ogóle nie miał gotówki, a ja – o bezdenna głupoto! – zostawiłam przydzielone przez mistrza złoto w kieszeni brudnych spodni.

Trakt, którym jechaliśmy, zdecydowanie skłaniał ku mrocznym rozmyślaniom. Było bardzo zimno, dopiero w porze obiadu szron wypuścił przydrożną trawę z białych pazurów. Drzewa zrzuciły liście, poczerniały od deszczu i wydawało się, że umarły ostatecznie i niedługo zaczną się przewracać – tak złowieszczo skrzypiały ich pnie mimo kompletnego braku wiatru. Mdło świecił malutki skrawek ponurego szarego nieba, za którym spędzało swój czas senne słońce. Od strony ogołoconych i ponownie zaoranych pól wiało ziemią i chłodem, jak z cmentarza. Jękliwie krakały wrony, pożywiające się na bruzdach, gdzie wiosną wśród chwastów wykluło się ziarenko pszenicy, wydając przeoczony przez żniwiarza kłosek.

Pod wieczór zauważyłam, że panowie, a szczególnie Len, rzucają w moim kierunku dziwne spojrzenia z ukosa. Zdecydowanie ogłosiłam, że nie poddam się bez walki i jeśli już do tego dojdzie, to będziemy ciągnąć losy. Ale nie doceniłam szlachetności moich kompanów – po prostu martwili się, czy aby nie zemdleję z głodu na środku drogi. Wyśmiałam ich okrutnie i podróż trwała dalej.

Z tymi głodnymi myślami wkroczyliśmy do zamożnego, ale wyglądającego na wymarłe sioła. Z rzadka gdzieś uderzały drzwi, szczękały zawiasy i przebiegał przez drogę kot, zadzierając wyleniały ogon. Trzy babcie na ławeczce zgodnym ruchem nakreśliły znak krzyża, a potem z rozmachem przeżegnały naszą barwną grupę.

– Czego one? – podejrzliwie zapytał troll. – Chyba widzą, że ludzie a nie strzygi jakoweś.

– A może to one są strzygami?

– Nie wyglądają. Toż się żegnają.

– Dobrze, że nie rzucają zgniłymi pomidorami.

– A ja bym i zgniłego zjadł. – Wal podskoczył i zerwał z wiszącej nad furtką nagiej gałęzi samotne żółte jabłko.

Babcie z przerażeniem śledziły, jak owoc przechodzi z rąk do rąk, topniejąc w oczach.

– A może potrzebują parobków? Najęlibyśmy się za żarcie i nocleg.

– Po Święcie Plonów? – sceptycznie zauważył Len. – Święcie wyznaczającym koniec prac polowych?

– Do dojenia krów – zasugerowałam, wypluwając twardy ogonek.

– Wal, słyszałeś? Robota w sam raz dla ciebie.

– A ja bym i krowę zjadł – ciągnął swoją śpiewkę troll. – Hej no, babcie, macie tu jakowąś karczmę?

– A jak bez niej, kochany! – wymamrotała najodważniejsza z nich. – Tutaj za zakrętem. A wy z jakowych okolic?

– Ze Starminu – odpowiedziałam, ściągając wodze.

Chłopcy zgodnie przytrzymali konie. Wal zsiadł z wałacha i powoli podszedł do ławki.

– A wy tu zawsze macie tak cicho?

– Coś ty, kochanieńka! Młodzież się u krewniaków pochowała, przed Babożnikiem znaczy.

– A po co – zdziwiłam się.

Babożnik to święto siły nieczystej. W jego wigilię ze swoich nor wyłażą lesze i mawki, wędrują po traktach wilkołaki, a duchy wyją i jęczą na porzuconych cmentarzach. Niesłychaną moc zyskują nekromanci, podczas gdy reszta magów próbuje powstrzymać się przed czarowaniem – niektóre zaklęcia tracą moc, a inne z kolei dają efekty odwrotne do zamierzonych. Tę noc najlepiej jest spędzić w domu, a jeszcze lepiej – w kręgu zakreślonym woskiem z kościelnej świeczki. Ale… Ludzie są rasą pełną przesądów pomieszanych z brawurą. Pić im się chce. Święto umarlaków to powód nie lepszy ani nie gorszy od wielu innych. I już nie bardzo wiadomo, czego należy bać się bardziej – siły nieczystej czy żartów rozbrykanej młodzieży. Z okazji zeszłego Babożnika my – czyli ja, Ważek i Temar – ukradliśmy z Muzeum Historii Nadnaturalnej czaszkę burotawra z rogami, wsadziliśmy ją na drąg, drąg i niosącego go Temara zawinęliśmy w stare prześcieradło i chodziliśmy po sypialniach, naruszając prywatność kolegów z roku. Ja odpowiadałam za nieziemskie światło, a Ważek wydawał z siebie „zaświatowe" dźwięki. Otwieraliśmy na oścież kolejne drzwi, z zaangażowaniem odgrywaliśmy swoje role, a potem, doczekawszy się stłumionego chrypienia i wrzasków przerażenia, żądaliśmy „okupu za przestrach”. Czasami próbowano skręcić nam karki, częściej z nerwowym śmieszkiem i zimnym potem na plecach wynoszono drobniaki, piwo i kawałki ciasta, słoniny albo domowej kiełbasy. Na koniec natknęliśmy się na Almita i resztę nocy spędziliśmy na stojąco w różnych kątach pokoju nauczycielskiego. Almit jąkał się jeszcze przez kilka dni.

Ale wyglądało na to, że w tych starowinkach Babożnik budził znacznie mniej przyjemne wspomnienia.

– A niech bogowie będą z tobą, dziecinko! – z przerażeniem zakrzyknęła jedna z nich, podpierając swoje słowa kolejnym krzyżem, prawdopodobnie pragnąc przyciągnąć do mojej osoby uwagę bogów. – Toż w przeddzień Babożniku się takie rzeczy dzieją!

– Na przykład?

– Tak oni nie miejscowi – śpiewnie jęknęła jej przyjaciółka. – Wyjaśnić trzeba. Wyście, kochanieńcy, nie w dobrą godzinę do nas zawitali. Idźcie do kościołu, tam się chłopcy z dajnami zamknęli, modlitwy spełniają i wrota ryglują, by całą kupą przeciw wrogowi strzymać. Wy jesteście silni, miecze i łuki nosicie, tam takowi potrzebni.

– A przeciwko komu potrzebni? – zaciekawił się Wal, odruchowo głaszcząc rękojeść miecza. – Wy, babcie, strasznie odważne mi się tu widzicie, skoro chłopy zdrowe się w kościele zbarykadowały. Życie wam się znudziło, czy jak?

– Byś wiedział, jak znudziło, kochanieńki! Tylko nam on niestraszny. Staruszkowie już dla niego nieciekawi…

– Ale dla kogo, na litość? – nie wytrzymałam.

– A dla wampira – szczerze przyznała się babka. – Jemu smakują młode, żeby krew w żyłach kipiała. A u nas, staruch, gorzka, zimna, sama się prosi pod ziemię…

– Tak… – mruknęliśmy unisono, znacząco patrząc na Lena.

– Co za bzdura – prychnął wampir.

– To w takim razie przed kim ludziska się pochowali do świątyni?

– Miejscowe przesądy. Hej, a wy dokąd?

– Zajrzyjmy do tej całej świątyni. Zapytamy kleryka o te miejscowe przesądy.

– Jeść mi się chce, że aż strach – wyjęczał Wal. Skradzione jabłko tylko podrażniło nasz apetyt.

– To idziemy – zgodził się Len. – W świątyni za darmo można dostać poświęconą bułeczkę z masłem.

– A dasz radę tam wejść? – spytałam ze zdziwieniem.

– A czemu nie?

– Przecież jesteś wampirem. Powinieneś pluć na ikony i unikać nawet cienia krzyża.

– Wolho, sok żołądkowy ci uderzył do głowy?

– Wybacz. Nie chciałabym się tłumaczyć przed wiernymi, kiedy ciebie będzie skręcać na widok krzyża.

Słabo znałam się na religii, ale wiedziałam, że bogów jest czterech, zgodnie z liczbą ramion krzyża, ich kapłani nazywają się dajnowie, a na wierzących po śmierci oczekują albo opływające w dostatek niebiosa, albo ogniste piekło z mrakobiesami. Paskudni ateiści, tacy jak ja, oczywiście wyboru nie mieli.

Świątynia nie wzbudziła w nas nabożnego szacunku – możliwe, że z powodu nieproporcjonalnie wielkiej skarbonki na ofiary przybitej przy bramie. Skarbonka zamknięta była na zardzewiały zamek. Pasterze duchowi nie ufali wiernym i słusznie robili, ponieważ Wal natychmiast wpakował dwa paluchy w szczelinę na monety. Ale skarbonka nie miała dna, tak samo jak piekło i zastosowawszy zaklęcie jasnowidzenia przekonałam się, że nie było w niej ani grosza – prawdopodobnie pudło dopiero co opróżniono.

Sieroty i kaleki, w imieniu których pudło zostało wywieszone – przynajmniej jeśli wierzyć napisowi na nim – uosabiał żebrak, który prosił o datki na własną rękę. Siedział, opierając się plecami o kratę ogrodzenia małej drewnianej świątynki, i rytmicznie i niewyraźnie buczał, wysunąwszy brudny język. Z podartej kurtki kłakami sterczało siano. Puste nogawki spodni były demonstracyjnie zawiązane na supły. Przed nim poniewierała się czapka do połowy wypełniona miedzią z rzadkimi kroplami srebra. Gdy wiatr akurat wiał w naszym kierunku, nie dało się oddychać. Wal stanął jak wmurowany.

– Żarcie… – syknął.

– Odbiło ci, mdli mnie od samego tylko zapachu!

– Kretynka, w czapce!

– Nie mów, że zamierzasz ograbić żebraka?

– Ten żebrak jest bogatszy niż my wszyscy razem wzięci. Ale niech ci będzie, zostawię mu na piwko.

– Nie waż się, słyszysz? – oburzyłam się. – Len, weź mu powiedz!

Wampir tylko uśmiechnął się zagadkowo. Nie zwracając uwagi na moje krzyki, Wal pochylił się i szeroką dłonią zagarnął dobrowolne dary parafian.

I w tym momencie zdarzył się cud! Zeszłoroczne zmartwychwstanie proroka Owsiugi (oszczercy mówili, że prorok nie był martwy, tylko pijany w trupa) nie dorastało mu do pięt.

– A gdzie pchasz to łapsko, brudna mordo! – wrzasnął ślepy i głuchoniemy żebrak, zrywając się na odrośnięte nogi. Węzły nogawek majtały nad nagimi kolanami.

Zszokowany Wal nie zdążył uciec przed ciosem jesionowej laski, która z łoskotem wylądowała na jego plecach.

Len pękał ze śmiechu, ja również. Miedziaki rozsypały się po drodze. Kaleka opadł na kolana i w pośpiechu pakował je do kieszeni.

– Ale ty jesteś, gościu… – z podziwem sapnął troll, drapiąc się po łopatce. – Ghyrowa sobie praca.

Żebrak obejrzał się, zobaczył, że jego wybuchu nie widział nikt oprócz nas, potężnie splunął i znowu usiadł, wrzucając do czapki garść miedzi – jako wabik na łatwowiernych ofiarodawców.

– I to nogi nie drętwieją, tak na nich siedzieć przez cały dzień? – spytałam wyrozumiale.

– A że tobie język nie zdrętwieje, znęcać się nad kalekimi – odburknął żebrak, pracowicie wcierając w brodę garść przydrożnego kurzu.

– A ja cię zaraz złapię za kołnierz – i do świątyni.

I niech no na oczach łaskawców odrosną ci nogi – warknął Wal, podkasując rękawy.

– Hej no, chłopaki, co wy? – „Kaleka" zmienił nastawienie. – Ile chcecie? Pięć? Dziesięć?

– Dwadzieścia procent. Jednorazowo – zdecydowanie powiedział Len.

– Że też wam nie wstyd… nie ludzie, a wampiry jakieś. – Żebrak wytrząsnął na dłoń całodzienny zarobek, poruszył monety palcem i z westchnieniami i płaczem odliczył jedną piątą do usłużnie podsuniętego woreczka. – Żebyście się, krwiopijcy, zadławili!

– Nie no, co za przenikliwy facet – ironicznie powiedział Wal, klepiąc Lena po ramieniu. – Wampira czuje na wiorstę. Chodź, zalatuje od niego jak ze ścieków, a w tej dziurze jest masa o wiele przyjemniejszych zapachów.

– A ty jak zawsze, wiedziałeś i milczałeś! – wkurzyłam się na Lena.

– Czekałem na wesołe przedstawienie.

– Len, ty nie jesteś człowiek a…

– Masz rację. Nie jestem człowiek – zgodził się chętnie.

– A prawdziwe bydlę! – skończyłam wątek. – Jesteśmy drużyną i powinniśmy działać zgodnie, a nie wystawiać siebie nawzajem na pośmiewisko. Prawda, Wal?

– Tfu, by was! – odpowiedział troll. – Kasę mamy, karczmę żem przyuważył na pagórku, nie macie lepszego czasu, żeby się gryźć!

Ale karczma była zamknięta: wisiała na niej solidna kłódka i obwieszczenie „Lokal ony do jutrzejsza zamknięte będą”. Nad kominem rozwiewał się smakowity dymek, różnokolorowe stadko prosiąt w skupieniu przekopywało ryjkami stos pozostałych po klientach resztek.

Zapatrzyłam się na szyld niegościnnego punktu gastronomicznego. Pod napisem „Wesołe Rusałki” narysowano dwie rozczochrane, wyłupiastookie baby z jasnymi warkoczami, szczerbatymi uśmiechami aż do kłapciatych uszu i śledziowymi ogonami zamiast nóg. W rękach każda trzymała kufel spienionego piwa i gotowanego raka o równie wyłupiastych oczach, wyglądającego na nieco zdziwionego. Może rysownik nie był szczególnie utalentowany plastycznie, ale poczucie humoru miał całkiem niezłe.

Ale w organizmie podróżnika mieściło się tylko jedno uczucie. Praktyczna natura trolla targana była przez wilczy głód.

– A niechby cię szlag trafił w kiblu, oszganie brynny! Ugg jon wahuur! – klął Wal, z wściekłością kopiąc solidne dębowe drzwi. Nagie ciała rusałek naturalnie drżały. – Ghyrze okbanny!

– Wal, uspokój się – przekonywałam. – Pójdziemy do świątyni, poprosimy o trochę chleba dla głodnych i jakoś sobie poradzimy.

– Chleba? Na co mi chleb?! Ja chcę mięsa! Wina! Panienek!

– Duszonych czy zasmażanych? – spokojnie zapytał wampir.

W zamyśleniu oglądałam karczmę przez trzycalowe bale. Deski, którymi oszalowano ściany od wewnątrz, dawały lekkie zniekształcenia, ale jednak zdołałam dojrzeć bar, beczkę z niedokładnie zakręconym kurkiem, z którego kapało do drewnianego kufla, kilka stołów i ławek, jak również palenisko z wygaszonymi węglami i pieczonym prosiakiem na rożnie.

– Weźcie mnie podsadźcie! – rozkazałam, podskakując i łapiąc za rynnę. Zaskrzypiała, ale wytrzymała, a ja poczułam pod nogami czyjeś ramię, a potem głowę.

Odepchnęłam się i podciągnęłam, napierając brzuchem na dachówki, po czym znalazłam się na dachu. Wspięcie się na komin zabrało tylko chwilę. Zajęłam pewną pozycję na wąziutkim stopniu dla kominiarza i z ciekawością zajrzałam w czarną dziurę. Ku mojemu zachwytowi szyber był otwarty. Z paskudnym uśmiechem zaczęłam wabić prosiaka palcem. Rożen zadrżał i wyszedł z uchwytów.

– I co tam robi, hę? – wściekły okrzyk zaskoczył mnie w trakcie wyciągania pieczystego. Ręka zadrżała i prosiak na dobre utknął w kominie, definitywnie go blokując.

– Badam okolicę – odpaliłam, osłaniając dłonią oczy i przeszywając spojrzeniem horyzont, jak rycerz z ballady, oczekujący na wrogie wojsko.

– A wy kto? – namolnie dopytywał się nieznany mi łysy facet. Obejrzałam go sobie uważnie, nie odejmując dłoni od czoła. Gdy zadarł głowę, by w odpowiedzi przyjrzeć się nachalnej wiedźmie, zobaczyłam sterczącą jak łopata potężną rudą brodę i pulchne czerwone wargi na twarzy o solidnych policzkach. Pod nogami pętał mu się chudziutki piegowaty chłopczyk w wieku jakichś dziesięciu lat – pewnie syn.

– Jesteśmy sławnymi pogromcami wampirów – wyprodukowałam natchnione kłamstwo. – Jam jest Wolha Redna, a to moi uczniowie i pomocnicy: Wal Jaśniejący i Len Słodkousty. Ugośćcie nas należycie, a odejdziemy w pokoju.

– Chwała bohaterom – odruchowo odparł facet. – Ja jestem Luka Długomiarkić, karczmarz tutejszy. Moja chata blisko, patrzę z okna – łażą tu jacyś koło lokalu. No to se myślę, pójdę i pogonię.

– Ja ci pogonię! – rozzłościł się troll. – Ty weź podróżników nakarm, Ghyr Długomiarkić! Kto to widział – bohaterów głodem morzyć!

– To wy pierwej swoją naczelniczkę zdejmijta z dachu – nieufnie prychnął karczmarz. – Nie ma co się tam pałętać po dachówkach. Czegoś żem nie słyszał o waszej bandzie. Przylezą tu różne różniste, a potem kury znikają.

– Te „różniste" płacą dźwięczną monetą – zimno przerwał słowotok karczmarza Len, podrzucając na dłoni woreczek z jałmużną.

– A czy ja coś? Ja nic! – Facet jakoś od razu ostygł. – Piwa to wam chyba jeszcze utoczę, ale z jedzenia to prawie niczego już nie zostało. Chyba, że państwo łaskawi jajecznicę z szynką…

– Łaskawi, ruszaj się, ruszaj! – ryknął troll. – Foczka, skacz, ja złapię.

Ale złapał mnie Len. To po prostu niesamowite, jak bardzo delikatna i bezbronna może poczuć się kobieta w silnych męskich ramionach. I po raz pierwszy w życiu złapałam się na bluźnierczej myśli, że to wcale nie jest tak źle – być kobietą…

Karczmarz polecił chłopaczkowi rozpalić w kominie i udał się do spiżarni po szynkę, jajka i wino. My upatrzyliśmy sobie stół przy oknie, przytaszczyliśmy do niego ciężkie rzeźbione krzesła i rozsiedliśmy się, nasłuchując i rozglądając się dookoła. Dałam Lenowi kuksańca w bok i skinieniem wskazałam mu długie warkocze czosnku rozwieszone po kątach w celu ochrony przed wampirami. Temu samemu miał służyć srebrny krzyż przybity nad progiem. Wampir z widocznym zainteresowaniem zapoznał się z prostymi ludowymi wynalazkami.

Co prawda inne stworze honorowano – w rogu ckliwie bielał spodeczek z pokruszonym ciastem dla skrzata.

Synek karczmarza pilnie dmuchał na węgle, raz na jakiś czas głucho kichając w rękaw. Kora brzozowa, a potem szczapy zajęły się ogniem, goniąc dym do środka karczmy. Chłopak przekonał się, że nie ma cugu, wsadził głowę do paleniska i zajrzał do komina.

Bogowie, ale on się darł! Wal, niecierpliwie kręcący w rękach solniczkę, upuścił, cały obsypał się solą, skoczył na nogi jakby go kto sparzył i przewrócił krzesło, przyciskając nim ogon kręcącej się pod stołem kotki. Z rozpaczliwym miauczeniem kotka dała susa przez drzwi – wprost pod nogi karczmarza, który właśnie wracał ze spiżarni obładowany jedzeniem po same uszy. Biedak wykonał niesamowicie karkołomny piruet i padł na plecy, nie wypuszczając z rąk gigantycznej szynki.

– Jajecznica odwołana – nieporuszenie skomentował wampir, przegradzając nogą drogę toczącej się cebuli. – O co ta cała zadyma?

– Tamoj siedzi demon! – Chłopak z przerażenia szczękał zębami. – Widziałem kopyta!

– Bogowie w niebiesiech! – Karczmarz szybko przeżegnał się szynką. – Chrońcie od złego!

– Proszę się nie martwić! – zakrzyknęłam, zrywając się z miejsca. – Zaraz go przepędzimy! Chłopaki, osłaniajcie mnie!

– Dobra… osłonimy… – domyślnie mruknął wampir, wyciągając miecz i przyjmując pozycję bojową koło komina.

– Weźcie się ruszcie, trudno wam, czy co? – wycedziłam przez zęby, udając, że rzucam niesłychany, niewidziany i wyjątkowo potężny czar.

Strzałki niebieskawych wyładowań popełzły po ścianach, na strychu zarechotało, zawyło, zajęczało. Karczmarz na czworakach uciekł pod stół i cichutko pojękiwał z przerażenia, jak tarczę wystawiając przed sobą zakurzoną szynkę. Kątem oka zauważyłam skrzata – ze zdumieniem wyglądał z piwnicy, nie rozumiejąc, co to za spektakl. Improwizując z iluzjami dźwiękowymi i wzrokowymi, skierowałam pochmurne skupione spojrzenie w stronę komina i zaczęłam miarowo wykrzykiwać słowa magiczne.

– Niosp ksamil pooppe! Suoiselam! Errenium!

Biesogonny egzorcyzm okazał się skuteczny. Karczma zadrżała w posadach, z komina strzeliło zielonym płomieniem i na kamienie paleniska wysypały się czarne zwęglone kości. Wal przejął pałeczkę, wydał z siebie zawołanie bojowe i zaczął miotać się po karczmie, wymachując mieczem i wykonując niesamowite piruety.

– Widzę go, widzę! – darł się. – Łap pan go! Biegnie wprost na pana!

Karczmarz, do którego skierowana była owa płomienna przemowa, nie rzucił się dobijać pokonanego wroga, a z krzykiem zanurkował pod ladę. Wal porzucał się jeszcze trochę, pozwolił demonowi uciec przez otwarte drzwi, zaklął w ślad za nim, splunął i, ciężko dysząc, opadł na krzesło przy barze. Odkręcił kurek beczki z piwem, przylgnął do niego wyschniętymi wargami i zaczął zachłannie pić.

– Co to było? – niedomyślnie zapytał Len, pochylając się po kość, która wyleciała z pieca.

– Zaklęcie na oczyszczenie komina – szepnęłam. – Mamy gwarantowany cug!

– Hej, ty tam… jak cię zwać? Łąka czy jak? – Wal oderwał się od kurka i otarł rękawem pokryte pianą wargi. – Czym żeś piwo rozwadniał, oszuście jeden? Pomyje wylałeś z koryta? Idź smażyć tę szynkę, myślisz że to łatwo tak ganiać demony o pustym żołądku?

– Onnne sssobbbie possszłłło? – Karczmarz z obawą wyjrzał zza lady.

– Zdematerializowało się! – odparłam z całą mocą autorytetu.

– Zde… diamat… Aha. A prosiak? Był tu wędzony prosiak! – przypomniał sobie karczmarz.

– To właśnie po niego zjawił się demon! – znalazłam się.

Karczmarz ponownie udał się do piwnicy, pomrukując z niedowierzaniem.

Po kwadransie nasza jajecznica pojawiła się na stole, by wytrwać na nim równiutkie trzy minuty. Zapłaciliśmy drobnymi (karczmarz trochę mruczał, że wygląda to, jakbyśmy te pieniądze zebrali żebraniną pod kościołem), uzgodniliśmy sprawę noclegu i skierowaliśmy zmęczone stopy w stronę świątyni.

Wal ponownie sprawdził skarbonkę, ale z dokładnie tym samym skutkiem co poprzednio. „Kaleka" odprowadził nas pochmurnym spojrzeniem. Okrążyliśmy kościelne ogrodzenie i weszliśmy na wysokie schody. Pociągnęłam ciężki żeliwny pierścień. Drzwi były zamknięte. Len energicznie zapukał w nie rękojeścią gwordu.

Drzwi otworzyły się na oścież. W rogu stał młody jeszcze kapłan, wysoki, czarny, kościsty, nienaturalnie wyprostowany – o takich mówią, że połknęli kij. Spojrzenie miał dzikie i podejrzliwe, jak bandyta, który uciekł z galer, broda sterczała mu długim klinem. Czarna sutanna była obszyta srebrną wstążką, na piersi wisiał drewniany krzyż, a na głowie siedziała wysoka prostokątna czapka.

Wampir i kapłan zetknęli się nos w nos.

– Czego chcesz, mój synu? – z powagą zapytał dajn.

– Pragnę, ojcze, wybawić twoją parafię od wampira-krwiopijcy – takim samym tonem odpowiedział Len, pokornie pochylając głowę. – Pobłogosław przed bitwą!

Dajn uroczyście przeżegnał wampira. Początek działań nieznajomego rycerza wyraźnie mu się spodobał.

– Śmiało stawaj do walki, synu, bogowie się od ciebie nie odwrócą!

– Dziękuję, święty ojcze! Czy pozwolisz mnie i moim przyjaciołom przed wyruszeniem pomodlić się w twojej świątyni? – uniżenie poprosił wampir.

Szmaragd w diademie Lena migotał i trzepotał jak zielony płomyk, zdradzając swoją naturę artefaktu.

– Czarować umiecie? – srogo zapytał kapłan, jedną ręką ściskając krzyż, a drugą – łańcuszek kadzidła.

Len pokręcił głową.

– O mądrości to świadczy wielkiej, albowiem magia to mrok jest i herezja. Cuda zsyłane są nam z niebios i bluźnierstwem jest roszczenie sobie praw do tajemnic Bożych. Wierzcie i będziecie zbawieni. Wejdź do świątyni, dobry mężu. A ty, kobieto, naczynie grzechu, czemu w tak dojrzałym wieku bez męża żyjesz, ogniska rodzinnego nie strzeżesz?

– Bym się dobrał do tego naczynia! – parsknął Wal, z rozmachem klepiąc mnie w lewy pośladek.

Dajn z powagą ściągnął brwi.

– Ty, trollu, jesteś mroku owocem, bogu wstrętnym. „Bo z brudu są stworzeni, w brudzie żyją i brud spożywają!” – nakreślone zostało w zwojach proroczych. Precz spod drzwi świątyni, plugawcu!

Troll posłał go nawet wcale nie tak daleko, powiedzieć można, że na wyciągnięcie ręki, ale trasa wyraźnie się ojcu świętemu nie spodobała.

– Bluźnierca! – wrzasnął, odskakując i owiewając Wala smugą dymu z kadzidła.

– Ale, ibbła, przynajmniej nie strzyga – wyszczerzył się troll.

Drzwi zatrzasnęły się przed naszymi nosami. Len został wewnątrz, a my – na zewnątrz.

– Tyle krzyczą, że wampir, wampir, a on i tak urządził się najlepiej z nas wszystkich. – Wal poskrobał się po łopatce i zerknął z ukosa. – Ty, foczka, chyba żem do reszty pamięć stracił. Ten zapchlony oszust chyba nóg nie miał?

– Ano – potwierdziłam chmurnie.

– A teraz nie ma łba.

– Co?! – skoczyłam do płotu. Żebrak siedział dokładnie w tym samym miejscu. Jego głowa leżała w czapce z jałmużną. Ucięta równiutko, jak przy linijce.

– I co na to powiesz? – Wal przykucnął i ze wstrętem szturchnął głowę palcem, wypychając ją z czapki. Zebrał monety, starannie wycierając każdą w brudny rękaw. – Wampir zeżarł paskudnika, jak myśmy z dajnem gadali! Za naszymi plecami!

– To nie wampir.

– Mhm. Co za straszne samobójstwo!

– No dobra, chyba że wampir z gwordem – poprawiłam się.

– Nie wygląda. – Wal niedbale założył głowę na miejsce. Pokręcił i powiercił, dopasowując. – Gword jest bronią kłującą. Trzyfasetkową, rozrywającą. Jedno ostrze – w szyję, dwa – w mózg, a jeśli przekręcić, to wyleci zawartość czaszki. A temu bdrangowi nawet się kręgi nie skruszyły. Ja bym powiedział, że miecz. A jeszcze lepiej – kosa.

– To co, proponujesz podpytać mieszkańców, czy nie zauważyli tu kogoś podejrzanego z kosą?

– W trumniakach i czarnym płaszczu z kapturem? – sceptycznie dodał troll, odrzucając głowę żebraka.

Drzwi świątyni otworzyły się na oścież i po schodach zbiegł Len, cały i nieruszony. Nie spieszył się jakoś szczególnie, czyli obeszło się bez zdemaskowania.

– Ot, leszy! – tyle tylko powiedział wampir, przeskakując przez głowę.

– I gdzież cię ten szanowny pan nosił?

– Wybaczcie. Tam w świątyni jest ze sto osób, strasznie ciasno, wszyscy się trzęsą jak baranie ogony, ściany oklejają jakimiś papierami, zapalili z pół tysiąca świec, przez te kadzidła się nie daje oddychać.

– Nic ci nie zrobili?

– Omal butów mi nie całowali! Wzięli mnie za wędrownego rycerza, wpadli w straszny zachwyt, szybciutko się naradzili, puścili czapkę i naskrobali coś z dziesięć sztuk złota na moje honorarium. – Len dumnie zademonstrował nam jeszcze jeden woreczek z drobniakami. – Jako broń ze szczerego serca zaproponowano mi zaostrzony kołek osinowy i dwie flaszki święconej wody. Pojęcia nie mam, co z nimi zrobić, ale nieuprzejmie było odmawiać, więc wziąłem jedno i drugie. A ten drobiazg faktycznie może się przydać. Trzymaj.

Póki Wal zachłannie pił z flaszki, dokładnie obejrzałam filigranową srebrną bransoletkę wysadzaną czarnymi koralikami z agatów połyskującymi jak szczurze oczy.

– Tam czyjeś relikwie leżały na ołtarzu, kości, jakieś szmaty, a wśród nich ta ciekawostka – wyjaśnił Len. – Te świry mnie dosłownie na kolanach błagały: „Mości rycerzu, weź co tylko chcesz, tylko wykończ potwora!”. No to wziąłem. Wydaje mi się, że to maleństwo jest warte coś więcej, niż srebro i kamyczki…

– Zaraz sprawdzimy – zapięłam bransoletkę na nadgarstku i nieszczególnie licząc na powodzenie pociągnęłam ręką dookoła, szukając żyły energetycznej. O dziwo, natychmiast trafiłam na całkiem mocne źródło – miejsce dla świątyni wybierał zawodowiec. – Działa!

Moje zdolności magiczne powiększyły się o jakieś piętnaście procent. Mądrości mi nie przybyło, zaklęcia nie zrobiły się silniejsze, ale teraz mogłam je utrzymać odrobinę dłużej.

– Nieźli wierni – magia im się niby nie podoba, a czczą kości zawodowego czarownika.

– Z ich punktu widzenia to nie żaden czarownik – prychnął Len. – Jakiś święty, prorok, a w najgorszym razie męczennik.

– W takich bransoletkach? Zbieraczami wjm (* Względne Jednostki Magiczne) pochwalić się mogła połowa profesorów, szczególnie praktyków. W przypadku Waneddy Zasławskiej, prowadzącej magię obronną, dekorowały one nie tylko obie ręce aż po łokcie, ale i kostki. Bez nich jako mag do niczego się nie nadawała – własnej rezerwy ledwo co starczało jej na prościutką telekinezę. Ale za to mistrzowsko posługiwała się mieczem.

– Obawiam się, że mi się przyda. I to bardzo szybko.

– Masz jakieś podejrzenia?

– Mam pewność. Chodźcie.

– Hej, wy tam, wierni – energicznie zapukałam do drzwi świątyni. – Można was prosić na chwilkę?

– Precz, siło nieczysta! – rozległ się egzaltowany okrzyk ze środka.

– To nie siła nieczysta, to ja, naczynie grzechu! Moglibyście na chwilę wyjść?

– Jeszcze czego!

– Dobrze, to w takim razie powiedzcie, gdzie tu jest najbliższa stodoła?

– Panie, zmiłuj się nad nami grzesznymi, albowiem nie ma granic dla niewieściej chuci!

– Ojcze, co wy sobie myślicie… A może ja pragnę spędzić noc w samotności, na modlitwach i skrusze?

Śmiech dolatujący z wnętrza świątyni uraził moje najgłębsze uczucia. Nadałam ręce pewien ciężar magiczny i wybiłam w drzwiach malutką, ale sympatyczną dziurkę. Natychmiast pojawiły się w niej oko i środek krzyża, ozdobiony szafirem.

– Chce ojciec, żebym tu wszystko rozniosła? – srogo zapytałam oka.

– A my pomożemy! – zarechotał troll, znacząco uderzając pięścią prawej ręki w dłoń lewej.

– Dyć ona nie żadna czarodziejka, rozbójniczka jest, prawdę mówię! Mieli tam w bandzie taką ryżą jedną! – zagrzmiał donośny bas za plecami dajna. Drzwi otworzyły się na oścież. – No to czego, dziewko, chcesz od uczciwych ludzi?

W progu stał gigantyczny chłop. Czarnej brody nie golił od kołyski, spodniej koszuli z podkasanymi rękawami nie prał od zeszłego lata i mógłby zaorać cały ugór bez pomocy konia. Ale najbardziej zaszokowały mnie jego łapcie. Były tak duże, że spokojnie mogły służyć jako buty do chodzenia po śniegu. Z trudem oderwałam się od obserwowania tego międzysezonowego obuwia i przeniosłam spojrzenie wyżej… wyżej… wyżej… Przedstawiciel „uczciwych ludzi" wyrastał nade mną jak potężny niedźwiedź. Wąsy z resztkami barszczu i kaszy gryczanej poruszały się złowieszczo.

– Y… Dzień dobry… – wykonałam coś w rodzaju ukłonu powitalnego, co równie dobrze mogło udawać atak epileptyczny.

– No?! – zaryczał chłop, wypinając do przodu bohaterską pierś.

– A co, macie w waszych lasach rozbójników? – flegmatycznie zapytał Len.

Chłop przeniósł na wampira przekrwione oczy i rozluźnił mięśnie, ściągające niskie, wypukłe czoło.

– Taj ni, juże ni ma. Pięć roków będzie. Lasy nasze dzisioj spokojne, łagodne.

– A dużo tych jagód?

– Dużo – krótko odpowiedział chłop. – Baba z małym po dzbanie co dzień prawie że przynosili, póki się pora nie skończyła. Maliny, czarna borówka, czerwona, różna taka. Ino co się żurawina zacznie.

– I nie boicie się tak puszczać baby samej?

– A co się jej stanie? A zawszeć przybytek. Jagodziankę żeśmy nastawili. Miodku takoż…

– A ona tu z wami w świątyni?

– Ni… w chacie, zaczyn robi. Będzie kulebiaka piekła.

– No to czegóż wy, zdrowy chłop, męczycie się w tym zaduchu?

– Dyć tak ino… Dla towarzystwa… – speszył się tamten. – Posiedzim do świtu, zagramy w karty, a to i sobie pójdę. Sanie trzeba naprawiać, zima juże do drzwi puka.

– Ty, Szywania, albo tu, albo tam! – zdenerwował się dajn. Chłop posłusznie wyszedł na zewnątrz, a drzwi za jego plecami zatrzasnęły się.

– Ni ghyra nie kapuję – szepnął troll, pochylając się do mojego ucha i jednocześnie przez dziurkę obserwując wydarzenia w świątyni. – Patrz, że ci uciekinierzy przed światem się tak rozmaicie zachowują. O, tamten w kubraku obszytym sobolem. Łbem wali o ziemię, łez gorzkich chyba już kałuża naciekła. A obok trzy baby jedna przed drugą jęzorami mielą. Założę się, że mężów obgadują. Też towarzystwo się dobrało. A jeszcze inna w domu siedzi. I nie w kiblu, a kulebiaka piecze. A dajn, kretyn jeden, do kadzideł suszonego rumianku domieszał. Bo kadzidła drogie. Jakby się naprawdę bali, to by na nich nie oszczędzali.

– Prawda. Febra trzęsie tylko tych, którym coś ciąży na sumieniu. A dajn dolewa oliwy do ognia, żeby chętniej ofiary dawali.

– A może i wampira wymyślili?

– Nie. Widziałam ślady.

– Jakie ślady?

– Pssst. Potem.

Len tymczasem w najlepsze gawędził z chłopem o życiu. Zawsze mu to dobrze wychodziło.

– To mówicie, że się skończyli rozbójnicy?

– Już ci, sami by się skończyli! – prychnął rozmówca. – Mag pomogli. Prawdziwy, solidny, nie to, co wasza drobinka. Dobry był mag…

– Był?

– Mhm. W ogniu zginął, dzieciaka ratował. A dach wziął i zleciał.

– Miejscowy mag czy najemnik?

– Był najemnik, ale osiadł u nas, zadomowił się. Chyba ze dwa roki tu czarował. Jednemu krowę uleczył, drugiemu łobodę wytępił. I czarował dobrze, i do picia zdolny był…

– Pokój jego duszy… Dawno umarł?

– Ponad rok minął. Akurat przed Babożnikiem. Ale wy tam o nim nie pomyślcie czego złego – zmitygował się chłop. – On nie żaden wąpierz. Tutaj jego szczątki, na ołtarzu leżą. Jeszcze się o nie dopytywaliście.

– Aha. A nie wiecie, jak on tych rozbójników wytępił?

– Ni – facet pokręcił głową. – Poprosił od Gieńkowej baby rudą kotkę i poszedł z nią do lasu, z kotką znaczy. A jak wrócił, to ino rzecze: „Jedźcie traktem spokojnie, dobrzy ludzie. Tera tam stróż siedzi, rozbójników i innych bandytów nie przepuszcza”. I tak się wszystko uspokoiło, zniknęli rozbójnicy, jakby ich nigdy nie było.

– A wy wierzycie w wampira?

– Jakby to rzec… – zakłopotał się tamten. – Wierzyć wierzę, kto by się kłócił. Ale w onego szkudność, to ja wątpię. On można rzec, że mnie przed śmiercią i wstydem uratował.

– Znaczy się, jak? – Lena zatkało.

– A prosto. Łońskiego roku, akurat w przeddzień Babożnika, przyjechali do nas poborcy. Mordy – o! Jak i dynie dojrzałe. I strasznie chętne do cudzego ciężko zapracowanego grosza. Wszystko krwiopijcy wyssali. Masz konia – to płać! Masz krowę – jeszcze płać! Siana stóg nakosiłeś – też do ichniej sakiewki. Izba im się moja spodobała. I gadają, spieprzaj stąd, wsioku śmierdzący, będziemy w twojej chałupie Babożnik świętowali! A ja się pytam, gdzie ja mam się na noc z żoną i dziećmi podziać? Śmieją się, parszywce. Mówią, że szczeniaki mogę zabierać, gdzie chcę, a żonka niech z nimi nocuje. Bo moja żonka to ładna – z dziwnym ciepłem w głosie opowiadał chłop. – I niech by ją leszy, tę izbę, u bratowej bym zanocował, ale Maryśka… Znaczy żem stanął w jej obronie, oberwałem przez łeb żeliwną patelnią. I to nie to boli, żem oberwał, a to, że własną patelnią, miesiąc żem na nią zbierał po jednej mence. Dochodzę do siebie w jakichś krzaczorach, dzieci dookoła kółeczkiem, Maryśka we łzach, wyrwała się, póki te czorty ze mną walczyły. Mówi, że chodź, Waniu, do bratowej. A ja mówię, głupia baba, głupia jak łapeć. U bratowej to cię będą pierwej szukać. Schowali my się w lesie, rozłożyli ognisko, przenocowali jak ludzie, żaden wąpierz nas nie ruszył. A o świcie podkradłem się do izby, a oni tam leżą, znaczy się na podwórku. Jak za Maryśką wybiegli, tak i leżą… Ja… Tego… Tylko nie mówta nikomu… Świeczkę postawiłem… Temu wąpierzowi. I żem się pomodlił za jego zdrowie.

– I od tej pory nikt go nie widział?

– A jego nigdy nikt nie widział – prosto odpowiedział chłop. – Giną tutaj ludzie, to bywa. Ale tak, czasami, jak zwykle. Sami wiecie – a tu niedźwiedzia spotkasz, a tam dzik też nie byle co. I wilków się chmara rozpłodziła. Parszywce bydło kradną. No, ale niech im, tylko jak od stada odejdzie, do obory nie wlezą. I wiecie, dobre ludzie… Jak ktoś pije, kradnie, klnie, rękę podnosi na słabego, ten też nie powinien do lasu wchodzić. Wieprz czy nie wieprz, ale nie ma dla niego powrotu…

Chłop skinął z roztargnieniem głową, odwrócił się do drzwi i pociągnął za klamkę.

– A, jeszcze… – przypomniał sobie. – Weźcie bądźcie dla niego mili, co?

Drzwi uchyliły się akurat na tyle, by przez nie przeszedł, czyli praktycznie na oścież, a potem znowu zamknęły.

– Wspaniale! – wycedził troll. – Postawić wampirowi świeczkę! Jeszcze mu ikonę namalować…

Wzruszyłam ramionami.

– Ale jednak coś już wiemy. Powiązanie wampira z Babożnikiem to tylko zbieg okoliczności. Mantykora poluje o każdej porze roku, tak jak się spodziewałam.

– Kto? – jednym głosem spytali moi towarzysze.

– Mantykora. Odcisków jej łap nie da się pomylić z niczym – oświeciłam ich. – Mieszanka rysia, nietoperza i skorpiona. Nie zaleca się podchodzenia do niej ani od przodu, ani od tyłu – na końcu ogona ma trujące żądło z ostrymi krawędziami. Mieszka w gęstwinach, zarośniętych dolinach albo porzuconych budynkach, stojących na uboczu. Trzeba podpytać miejscowych, czy nie ma tu gdzieś pustej stodoły albo szopy.

– Czekaj, czekaj – przerwał mi Len. – Ty chyba nie zamierzasz iść szukać tego stwora? Nie zapominaj, że nam się spieszy. Mantykora jest problemem tutejszych mieszkańców, niech mnisi sobie z tym radzą.

– Ciemno się robi i nie mamy jak jechać dalej. Kto wie, czy trafimy po drodze na kolejną wioskę. Proponuję tutaj spędzić noc.

– W karczmie – zgodził się Len.

– Karczma potem. Najpierw – stodoła!

– Jeszcze czego. Nigdzie nie idę! – uciął wampir, dumnie krzyżując ręce na piersi.

– To nie idź – zgodziłam się natychmiast. – Wal, ty?

– Znalazłaś labarra! Jasne, że idę. Albo ghyr, a nie się podzielisz nagrodą. – Troll znacząco poprawił pas z mieczem.

– Odbiło wam zupełnie! – wybuchnął Len. – Jaka stodoła? Jaka mantykora?! Ja was nająłem i póki pracujecie dla mnie, zabraniam wam pakowania nosa w różne podejrzane dziury!

– A to taka teraz śpiewka… – mruknęłam wrednym tonem. – Wynająłeś, znaczy się. Kupiłeś. I po ile teraz chodzi stara przyjaźń? Mierzy się w funtach, czy w łokciach?

– Bogowie w niebiosach! – Len złapał się za głowę. – To sprawa życia i śmierci, noc na dworze, a te świry wybierają się walczyć z mantykora!

– Len, nie przesadzaj z tym dramatyzowaniem – skrzywiłam się z pretensją. – Pieniądze wziąłeś? Wziąłeś. Dałeś ludziom nadzieję? Dałeś. Obiecałeś, że ich obronisz przed wampirem? Obiecałeś, sama słyszałam. No to teraz dotrzymaj słowa.

– Słowa danego ludziom? – parsknął Len. – Niczego im nie jestem winien, bo ich własne przysięgi nie są warte złamanego grosza. Nawet bym z nimi nie gadał, ale musiałem się przekonać, czy prawdziwe wampiry nie mają z tą całą historią niczego wspólnego.

– No to ze mną też nie gadaj! – rozzłościłam się na poważnie. – Bo przecież też jestem człowiekiem, nie? Zresztą to nie pierwszy raz mnie zdradzasz, co?

– Co? – wampira zamurowało.

– Na turnieju mnie wrobiłeś – raz. Dzięki twojej pomocy wykopali mnie ze Szkoły, w dodatku z awanturą i z wilczym biletem – dwa. Wpakowałeś w kolejną awanturę – trzy. I jak zwykle „instrukcje korzystania z kamizelek bezpieczeństwa zostaną rozdane na drugim brzegu”. A jakie jeszcze niespodzianki na mnie czekają w przyszłości, co, Len? I po kiego grzyba ci potrzebny ten kamień? Miej na uwadze, że wszyscy moi krewni zginęli z winy ludzi, ale nie zamierzam mścić się przy pomocy demonów z wiedźmiego kręgu, a już tym bardziej nie zamierzam pomagać w tym tobie! Ciekawi mnie, za kogo ty mnie uważasz?

– Za kompletną idiotkę! – zarechotał troll.

– Weź chociażby ty stul pysk! – nieoczekiwanie warknął na niego Len. Równy baryton zmieszał się z głuchym nieludzkim warknięciem, powodując, że Wal odskoczył na co najmniej dziesięć łokci. Len z irytacją potrząsnął głową, przeciągnął ręką po czole i odwrócił się do mnie, kontynuując już normalnym głosem.

– Wolho, to nie tylko moja tajemnica. Nie mogę ci jej zdradzić. Ale uwierz mi – dla mnie ten kamień… i to nie tylko dla mnie… jest ważniejszy niż wszystko. Nawet życie. Mogę ci dać słowo, że aktywacja dogewskiego wiedźmiego kręgu w żaden sposób nie zaszkodzi ludziom. Nawet wątpię, czy ktokolwiek poza granicami Dogewy się o niej dowie. Nigdy nie byłaś w innych dolinach, więc nie wiesz, że każda jest przywiązana do swojego kręgu i każdy z nich jest aktywowany co najmniej raz na miesiąc. To jest konieczny warunek istnienia naszych społeczności. I jeżeli nie odzyskam dla Dogewy trzynastego kamienia, za kilkaset lat mój klan wymrze. Już powoli umiera i niczego nie można na to poradzić. I dlatego właśnie bardzo nie chcę, żebyś marnowała siły na drobiazgi – bo one nam się jeszcze bardzo, ale to bardzo przydadzą. Ty się obrażasz, że nie traktuję cię jak przyjaciela – ale kogo jeszcze mógłbym prosić o pomoc, jak nie najlepszego przyjaciela?

Odkaszlnęłam ze skrępowaniem i zawstydzeniem.

– O moc się nie martw. Mały trening mi nie zaszkodzi, te okolice są bogate energetycznie, więc łatwo jest się doładować, a i bransoletka pomoże. Którą, tak przy okazji, jeszcze muszę rozpracować.

– Nie chciałbym tego przyznawać, ale foczka ma rację – westchnął Wal. – Ktokolwiek by nie zatrudniał najemnika, pracuje się uczciwie. Jak już się zgodziłeś na zapłatę – to bądź tak miły i wykonaj zadanie. Skoro nas wynajęli do wykończenia potwora – to wykończymy. Z pożytkiem dla wszystkich, bo jemu za jedno, czy jesteś trollem, czy wampirem.

Czarna rozpacz Lena po gwałtownym wybuchu nabrała cech chronicznych. Nie powiedział ani słowa więcej, ale smętnie powlókł się za nami, o jakieś trzy kroki z tyłu.

Odważne staruszki na ławeczce właśnie uprzyjemniały sobie czas jabłkami z beczki i podziwiały malowniczy zachód słońca. Do świątyni im się nie spieszyło i chyba w ogóle się tam nie wybierały. Dwoisty stosunek miejscowych do „wampira" nie przestawał mnie zadziwiać.

– Te, babcie, mamy do was romans. – Wal usiadł na brzeżku ławki, bez ceregieli obejmując najbliższą staruszkę. – Wy to pewnie okolicę znacie jak swoje pięć zębów. Powiedzcie, czy nie ma tu jakiejś rudery – szopy, stodoły na uboczu czy innej spalonej chałupy?

Staruszki spojrzały po sobie.

– A co, Stasiu, tamta kupcowa stodoła to stoi jeszcze?

– No a jak by? Słoma już pewnie cała zgniła, ale szkielet to wcale niczego sobie, jeszcze cieśla Gacka go robił – skwapliwie odezwała się druga starowinka.

– Ten, co to napiwszy się, w studni mrakobiesy na wytłoczyny łapał? – sprecyzowała trzecia.

– Ano ten. Zdolny był chłopak, niech mu ziemia lekka będzie. Jak czasem szedł drogą – to się z każdym przywitał, każdemu ukłonił, rączki całował. No to dasz mu, nieborakowi, szklankę wódeczki albo rosołu – zależy, czego człowiekowi akurat potrzeba…

– Hej, babciu, do rzeczy – nie wytrzymał Wal. – Plotkować to będziesz na targu. Gdzie ta ghyrowa stodoła?

– Nie ghyrowa, kochany, kupcowa. Kupiec się tamoj powiesił. Żonkę swoją złapał z Gaćką, jak o świcie zamorskie wino spożywali. No to nie wytrzymał, oboje zaciukał, a sam, bidulek…

– Stara!!!

– Nie, czekaj – przerwałam trollowi. – Ja się chcę czegoś dowiedzieć o tak radykalnej kampanii antyalkoholowej! Kupiec sam chciał wypić i dla niego nie starczyło?

– Dyć oni winko konsumowali w łóżku kupcowym, nieboraki…

– Ja z waszymi „nieborakami” tu zaraz zakwitnę – ryknął troll. – Mówcie, gdzie mamy iść?

Stara zacisnęła suche wargi i machnęła ręką wzdłuż drogi.

– Za chałupami skręcicie w lewo, stamtąd to już stodołę dobrze widać – na środku łąki, duża.

– Len, idziesz z nami?

Wampir coś niewyraźnie mruknął.

– Możesz zostać i poczekać na nas w karczmie.

– Nie – uciął Len. – Ale żebyście wiedzieli, nadal jestem przeciwny tej wątpliwej awanturze.

– No to będziesz przynętą – pocieszyłam go. – Możesz wyrażać swój protest, stojąc w widocznym miejscu.

– A niby dlaczego?

– Bo ja będę siedziała w zasadzce, a Wal będzie pilnował moich pleców.

– I za co mnie spotkał ten honor?

– Najlepiej z nas widzisz w ciemności, jesteś najzwinniejszy i najsilniejszy. Jeżeli moje zaklęcie nie położy bestii trupem, będziesz miał największą szansę ją dobić.

– Jeśli zaklęcie jej nie położy trupem – pochmurnie burknął Len – to dobiję co poniektóre inne osobniki…

Wykład 10. Wiedza nadnaturalna

Znaleźliśmy stodołę i razem z nią ślady. Na wilgotnej ziemi wyraźnie widać było świeże odciski łap gigantycznego kota, a pociemniałe ze starości bale zdarto pazurami aż do żółtawych szczapek. Zadrapania robiły wrażenie. Oparta o schody drabina kończyła się przy wąskim okienku pod samym dachem.

– Jest tam, jak myślisz? – Troll w napięciu wpatrywał się w ciemną dziurę okna.

– Nie, wątpię – natychmiast odparł Len. – Przynajmniej ja nic nie czuję.

– No to wchodzimy – zadecydował Wal, otwierając zasuwę.

W stodole panował duszny półmrok. Wzdłuż ścian ciągnęły się nierówne sterty starej słomy, pachnącej zgnilizną i pleśnią. Na balach chwiały się wiązanki na wpół ogołoconych brzozowych mioteł. Częściowo zniszczone belkowanie dachu odsłaniało strych zawalony jasnym sianem z łąkowej trawy.

– Oż ty, niezłe stosy. Pewnie szczurów pełno – zjeżyłam się, szeleszcząc po słomie czubkiem buta.

– Tu nie ma szczurów – zaprzeczył Len, przechodząc nad idealnie obgryzionym szkieletem kozy. – Ani jednego. Aż dziwne.

– Duży kotek – duże myszki. – Troll zatrzymał się pod nierówną krawędzią stropu, wspiął się na palce i zajrzał na strych – O, stamtąd wyłazi. Znaczy się tak. Ja i foczka chowamy się pod ścianą za słomą, a ty stajesz pośrodku, żebyśmy i my cię widzieli, i kicia się zaśliniła. Jak tylko ona wyskoczy i zacznie cię żreć, foczka przyłoży jej piorunem, a my weźmiemy w dwa ognie i przerobimy na mielone.

– Wal, to zbyt toporna metoda – zmarszczyłam nos. – Rzucanie piorunami wewnątrz stodoły może mieć niemiłe skutki, a poza tym mogę przypadkiem trafić Lena. Mam bardziej finezyjne zaklęcie, akurat na takie przypadki. Mantykora stopnieje jak śnieg na wiosnę, nawet nie zdążysz do pięciu policzyć. Ty mnie tylko osłaniaj – a nuż widelec wydam jej się bardziej apetyczna niż wampir?

– Mam nadzieję – chmurnie odpowiedział Len.

Kogut pianiem obwieścił północ i prawie natychmiast Wal dał mi kuksańca w bok. Zakrztusiłam się na wdechu i podążyłam za jego spojrzeniem, które skierowane było ku stertom słomy na strychu. Coś się tam ruszało. Wymruczałam zaklęcie nocnego widzenia i w stodole natychmiast zrobiło się jaśniej, a przy okazji wnętrze budynku zabarwiło się na radosne odcienie purpury. Teraz dokładnie widziałam spory koci łeb, rozglądający się na boki. Mantykora urządziła sobie coś w rodzaju nory w stosie siana i z ciekawością wyglądała przez wąskie wejście. Len przestąpił z nogi na nogę i zwierzę natychmiast postawiło ostre uszy, zakończone zabawnymi pędzelkami. Na wąsatym pysku zastygł wyraz naiwnego zdziwienia, jak u kotka, który po raz pierwszy zobaczył żywą mysz. Po chwili wahania mantykora wygrzebała się ze słomy i po kolei otrzepała łapy, jak wychodzący z wody kot. Sprężyła się, opuściła pysk, postała chwilę na krawędzi strychu, strzelając ogonem po deskach, a potem podjęła decyzję i skoczyła.

Zwinnie przeleciawszy przez stodołę na skórzanych skrzydłach mantykora wylądowała jakieś dziesięć łokci od Lena. Oboje byli sobą żywo zainteresowani. Ręka Lena namacała głownię miecza, a mantykora przypadła do ziemi, poruszając długim ogonem.

– Samica – szepnęłam. – To niedobrze. Jest mniejsza, ale też znacznie bardziej zwinna.

Kicia przeciągnęła się, wysuwając pazury i wyginając grzbiet.

– Mrrrrr? – spytała czule.

– Wykończ ją – gorąco szepnął troll wprost do mojego ucha.

– Chwila. Niech Len ją jakoś odciągnie.

Wampir z oburzeniem spojrzał w naszym kierunku. Wprawdzie nie miał jak usłyszeć moich słów, ale z łatwością potrafił czytać myśli w promieniu trzystu łokci.

– Ale od czego ma ją odciągać?

– A chociażby od siebie – gwałtownie grzebałam w torbie. – Nie to… To jest szósty rok, a ja potrzebuję pierwszy semestr siódmego…

– Czego ty tam szukasz? – Wal ze zdumieniem gapił się na stos zeszytów, które wyleciały z odwróconej torby.

– Konspektu… Zapomniałam zaklęcia…

– Co?! – ryknął, zupełnie zapominając o konspiracji.

– No co, każdemu się może zdarzyć. Magowie też ludzie…

Ostrze miecza zatoczyło lśniący półokrąg. Ogon wygiął się w znak zapytania, długi pędzelek napuszył się, obnażając krzywe żądło długości dłoni w kształcie jataganu, w którego zagłębieniach połyskiwała wilgotna trucizna.

Wampir i mantykora zaczęli krążyć po stodole, nie spuszczając z siebie drapieżnie zwężonych oczu.

– A jak ono ma wyglądać? – Troll szybko kartkował pierwszy z brzegu konspekt. – Ależ wy, magowie, macie tajny alfabet – ani jednej runy nie potrafię odczytać!

– Gdzie? A, to po prostu ja mam takie pismo.

– Kici-kici-kici… – nieoczekiwanie zagruchał wampir, wyciągając do mantykory wolną rękę.

Zrobiło mi się zimno. Władca Dogewy zwariował!

Mantykora położyła się i, mrucząc, zaczęła wodzić po podłodze koniuszkiem ogona. Len opuścił i po chwili wahania schował miecz za plecy.

– Co ty wyprawiasz, sukinghyrze! – ryknął troll, wyskakując zza sterty słomy. – Dołóż tej ryżej mordzie!

Ani Len, ani mantykora nie zaszczycili go uwagą. Trochę zbyt późno przypomniałam sobie, że mantykory wyczuwają człowieka na odległość wiorsty, więc nasza obecność w stodole nie była dla niej żadną niespodzianką. Zwierzak przewrócił się na grzbiet, rozkładając skrzydła, a wampir przykucnął i zaczął powoli drapać złocisty brzuch z czarnymi plamkami. Mruczenie przybrało na sile.

– Ma obrożę – dobiegł mnie spokojny głos Lena. – Srebrną, wysadzaną agatem.

Zerknęłam na nadgarstek. Komentarze były zbędne. Ja i Wal otrzepaliśmy się ze słomy i nie bez obawy zbliżyliśmy się do barwnej grupy na środku stodoły. Mantykora olśniła nas zielonymi kocimi oczyma, dotknęła mojej nogi miękką łapą ze schowanymi pazurami i powitalnie zamachała ogonem. Len wstał. „Kicia” po chwili wahania poszła jego śladem. Z mruczeniem przespacerowała się wzdłuż naszego równego szeregu, łasząc się do nóg. Wygięła grzbiet, odwróciła się i ruszyła z powrotem, drapiąc się w drugi bok.

„Zabije!” pomyślałam, cofając się do ściany. Zmierzał do mnie Len, wściekły jak mrakobies.

– No to co, znalazłaś zaklęcie? – zapytał przesadnie miłym tonem.

– Jakby ci to powiedzieć… – Trafiłam na ścianę i teraz pełzłam wzdłuż niej w kierunku wyjścia. – Widzisz, Len… Każdy zawód wymaga ofiar…

– A nie przyszło ci do głowy, że „ofiara” może mieć inne zdanie na ten temat? – Głos Lena dosłownie ociekał słodkim jadem. Fakt, chyba nie najlepiej wyszło. Za moimi plecami pojawiła się pustka – drzwi. Nie dbając o to, co o mnie pomyślą, odwróciłam się i przy akompaniamencie gwizdów trolla rzuciłam się do ucieczki.

W końcu jednak przenocowaliśmy w karczmie. Gdzie i jak spędziła noc mantykora, nie mam pojęcia, ale wystarczyło, by przejeżdżając obok stodoły Len gwizdnął, a wyleciała na zewnątrz jak złocisty piorun, płosząc konie. „Kicia” pokręciła się trochę między kopytami i zajęła pozycję na lewej flance naszego groźnego oddziału, czyli obok Stokrotki.

Jeżeli wcześniej na widok jasnowłosego rycerza w pełnym uzbrojeniu, pyskatego trolla i rudej wiedźmy napotkani podróżni po prostu zjeżdżali na pobocze, to teraz nieszczęśnicy uciekali z krzykiem, przekleństwami i żegnaniem się, pozostawiając całe swoje dobro poniewierające się na drodze.

– Ciągnięcie ze sobą tego zwierzaka skończy się tak samo, jak wleczenie trupa na sznurku – narzekał Wal. – Trafimy przez nią do ciemnicy. I weź potem tłumacz, że ona jest udomowiona, a my nie demony. Ja rozumiem, mag ją stworzył do polowania na rozbójników, ale mu się pechowo zmarło, a kicia została bezpańska. No to musiała sama szukać żarcia, a jak rozbójnicy i włóczędzy się skończyli, wzięła się za żebraków.

– On ją walnął laską po pysku. – Len w zamyśleniu spojrzał na mantykorę. – Przestraszyła się i strzeliła go ogonem.

– Przestraszyła! A jak trafimy na jakiegoś świrniętego rycerza, który z radosnym okrzykiem rzuci się popełniać czyn bohaterski? Foczka, dasz radę ją powstrzymać?

– Nie wiem. Nie chcę próbować. – Nie miałam nastroju na długie dyskusje. Len ze mną nie rozmawiał, w razie potrzeby demonstracyjnie zwracając się do Wala. Obojętnie patrzył do przodu i co i rusz popędzał konia obcasami. Nawet mantykora zachowywała się znacznie bardziej przyjaźnie, konie szybko przyzwyczaiły się do jej obecności i tylko parskały z oburzeniem, gdy ruda bestia robiła użytek ze skrzydeł i ogoniastym cieniem przenosiła się nad naszymi głowami. W blasku słońca sierść kici migotała wszystkimi kolorami patoki: grzbiet i koniuszki szerokich łap miała czarne, boki miodoworude z kasztanowymi plamami, nieregularnie rozrzuconymi po krótkim błyszczącym futrze. Pysk słodki jak u kociaka, na spiczastych uszach – długie czarne pędzelki. W ciągu godziny drogi nasza kicia zdążyła złapać i w biegu skonsumować ze trzy przepiórki i dziesięć myszy polnych, wytrzymując narzucone tempo bez widocznego wysiłku.

– Niezłe bydle, co? – zarechotał Wal, z aprobatą obserwujący zwinną łowczynię. – Jak jej tam – mantyf… tyk… będzie Tyśka, ot co.

– Wiecie co, zabierzemy ją do takiego jednego uzdrowiciela, to po drodze – zdecydowałam. – Ma samotnię w lesie. Psy mu ciągle wykańczają albo wilki, albo rysie, może przynajmniej ta ślicznotka się zadomowi?

– A po co mu w ogóle psy?

– Nawet sobie nie wyobrażasz, ilu włóczęgów i rozbójników próbuje położyć łapę na nędznym majątku pustelnika.

– Fakt, dzikie mamy czasy – przytaknął troll, – Jednego tylko nie rozumiem – z jakiej mańki temu twojemu uzdrawiaczowi tak się spodobała dzicz? Kogo on tam niby leczy? Leszych i mawki?

– Nic podobnego. Dzicz dziczą, a dookoła lasu masz wioski. Jak trzeba – to wysyłają do maga co odważniejszego chłopaczka. Widzisz Wal, chłopi mają dosyć oryginalne podejście do magii. Jeśli udało ci się pomóc – jesteś cudodziej. A jak nie, to czarownik! I na stos paskudnika! Więc magowie starają się nie pchać ludziom przed oczy, osiedlają się w lasach, prowadzą gospodarstwo ekologiczne.

Wal się roześmiał.

– To co, foczka, ciebie też czeka pielenie rzepy?

– Nie myl zielarza z praktykiem. Ja będę wędrować, czyniąc dobro, wykorzeniając zło i zwijając manatki, zanim się podniesie raban.

– Męża potrzebujesz, ot co. Za długo w panieństwie siedzisz, to ci włażą do głowy różne bzdury – z przekonaniem pokręcił głową troll.

– A znajdź tu męża, jak dookoła masz same wampiry i trolle – zbyłam go żartem. – Znasz Czarnotrawne Ostępy?

– Bywałem. Chodzą o nich różne bajki, ale nic ciekawego. Typowy zestaw – strzygi, skrzaty leśne, potwory do wyboru. Leszy ich tam wie, ja tylko na wilki trafiłem, a i te jakieś przestraszone i wyleniałe.

– No to on właśnie w Ostępach mieszka.

– Uzdrawiacz? Spoko. Pod wieczór tam będziemy, nawet nie trzeba drogi nadkładać, przejedziemy przez Ostępy wzdłuż tej rzeczki, co to ją Wiluką nazywają. Puści on nas chociażby do domu, ten twój samotnik? Czy będziemy noc spędzać pod krzakiem?

– Nie mam zielonego pojęcia. Ja go nigdy na oczy nie widziałam. Mistrz opowiadał, że w Ostępach mieszka jego stary przyjaciel, bakałarz zielarstwa, zawodowiec ze starej szkoły. Proponowano mu kierownictwo Katedry Zielarstwa, ale odmówił. Powiedział, że już nie to zdrowie, żeby adeptów tresować, woli w spokoju dożyć starości w towarzystwie strzyg.

– Nie ma tam żadnych strzyg, w zeszłym roku na pewno nie było. Mawki, fakt, bawią się, w nocy mi buty zakosiły. A może to i nie mawki. Może właśnie ten twój samotnik zwinął?

– Jeszcze czego, akurat potrzebne mu twoje buty. Ja bym ich nawet do sieni nie wpuściła.

– To te teraz, a tamte dobre były, ze smoczej skóry, z zelówkami. Nieprzemakalne. Elfy robiły na zamówienie. Przez rok je nosiłem, nie zdejmując, przeczucie miałem. I tylko żem zdjął – ukradli!

– Wiesz ty co? Jeśli będziemy musieli nocować w lesie, to tych też nie zdejmuj – poradziłam poważnie.

– Myślisz, że znowu ktoś zakosi? – zaniepokoił się troll.

– Nie. Boję się twoich onuc!

Wykład 11. Ekologia

Droga do Czarnotrawnych Ostępów zajęła więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Zmierzchało się, a na horyzoncie dopiero zarysował się ciemny grzebień drzew. Nie mieliśmy ani sił, ani czasu na szukanie wspomnianego pustelnika.

– Zanocujemy na łące koło rzeki – zdecydował troll. – Ostatecznie nie pierwszy raz, okolice znajome.

– A gdzie masz rzekę? – spytałam, unosząc się w strzemionach, ale nie dostrzegając niczego ciekawego.

– Przejedziemy z pół wiorsty leśnym traktem, to akurat na brzeg trafimy. Byle tylko się nie rozpadało, patrz, jak się niebo chmurzy.

Zmęczone konie pokornie weszły w cień Czarnotrawnych Ostępów. Mimo mrocznej nazwy w Ostępach było jasno od żółtych osikowych liści, cieszyły oko śnieżnobiałe pnie brzóz, odświętnie połyskiwały czerwienią obfite grona jarzębin i berberysu, tu i tam migały ogniska dojrzałej dzikiej róży. Pod kopytami koni chrzęściły liście, skute wieczornym przymrozkiem.

Len jechał przez Ostępy jak rewizor Królowej Jesieni. Obojętny, bez cienia uczuć, patrzący na wszystko z góry, wyglądał, jakby przeprowadzał inspekcję lasu: czy nigdzie nie zostało zielone ździebełko? Czy zające zmieniły futro? Czy nie wygląda przypadkiem skądeś zbyt odważny jaskier?

Co i rusz rzucałam w jego kierunku przepełnione poczuciem winy i nadzieją spojrzenia. No bo ile można się gniewać? W końcu sam wolał niedoświadczonego przyjaciela…

Na brzegu rzeki jesień znowu pokazała zły humor. Wiatr marszczył czarną wodę, suche rozczochrane trzciny trzaskały o siebie, pachniało mułem i pleśnią. Grzbiety koni lekko drżały, a one same zbiły się w stadko pod rozłożystymi wierzbami.

– Te, foczka, a ty dokąd? – zawołał Wal, rozsiodłując swojego siwego wałacha.

– Utopić się – odburknęłam z ponurą determinacją.

– Aaa… Hej no, czekaj!

Z nadzieją zwolniłam kroku. Ale Len, rzuciwszy Wałowi kilka słów odnośnie ogniska i kolacji, zniknął w krzakach.

– To przy okazji przynieś wody! – W moim kierunku poleciała płaska króbka z kory brzozowej. – Tylko bez pijawek, trochę głębiej wejdź!

Zabrałam króbkę i udałam się w ostatnią podróż.

Po uważnym obejrzeniu rzeki topić mi się odechciało. Drobne fale z szelestem omywały płaski brzeg, zostawiając po sobie brudną pianę, skorupki jajek, obierki z ziemniaków, płaskie muszle szczeżui i zdechłe ryby. Trochę dalej zauważyłam bardzo smętną wronę. Z rozłożonym skrzydłami i głową pod wodą bujała się na falach w pułapce z gałęzi. Zaczęłam wątpić, czy utopienie się w takim towarzystwie sprawi mi jakąkolwiek przyjemność. Jeżeli w ogóle udałoby mi się utonąć – przeciwległy brzeg był o rzut beretem, a środek rzeki był zatkany wodorostami i wysepkami pływających śmieci. Musiałam więc odłożyć samobójstwo aż do znalezienia odpowiedniego oczka wodnego i udać się na jego poszukiwanie.

Po przejściu jakiejś pół wiorsty straciłam nadzieję. Jeżeli normalne rzeki zaczynają się od strumyków i źródeł, to ta zebrała w sobie ścieki z całej Belorii. Mogłam tylko zazdrościć miastu, znajdującemu się w dole rzeki. Jego mieszkańcy byliby w stanie przetrzymać każde oblężenie, wylewając na atakujących wiadra z wodą, do której wrząca smoła miała bardzo, ale to bardzo daleko. Za obecność cholery mogłam ręczyć własną głową, ale biegunkę też mieli zagwarantowaną, a roje pałeczek okrężnicy widziałam nawet bez dodatkowych przyrządów.

O ile pamiętałam, przeważającą część worka z zapasami zajmowała zakupiona we wsi kasza gryczana, wyjątkowo pożywna i zdrowa, ale niestety na surowo słabo jadalna. A ugotowana w wodzie z tej rzeczki – w ogóle trująca. Wariant rezerwowy – poczekać do rana i nazbierać rosy – niezbyt mi odpowiadał. Rozważyłam wezwanie deszczu, ale przypomniałam sobie, jak niestabilna jest jesienna pogoda i zdecydowałam, że nie będę ryzykować. Niebo i tak było pochmurne, wystarczy impuls i całe nasze obozowisko zmyje razem z kilkoma okolicznymi wioskami. I czas wracać, bo jeszcze mnie złapie burza. A panowie już pewnie szaszłyki przyrządzili i rozpalili ognisko. I nie wiedzą, biedactwa, jak czarną, znaczy się stęchłą, mam dla nich nowinę.

Zrobiłam jeszcze parę niepewnych kroków i z głową wpadłam do źródełka, ukrytego pod suchą trawą. Woda wlała mi się do butów i pod kurtkę. Oczekiwane oczko wodne przyjęło mnie z otwartymi ramionami, ale i jego nie chciałam uszczęśliwić moimi smętnymi resztkami. Jakimś cudem udało mi się wydostać z zatopionej jamy, ale okazało się, że zgubiłam króbkę. Ot ironia losu – jest! naczynie – nie ma wody. Jest woda – nie ma naczynia. I możesz jej do kieszeni nabrać. Albo do buta. A zresztą, po co nabierać? I tak byłam podobna do chmury burzowej – ociekałam wodą i rzucałam gromy i pioruny pod adresem wszystkich znanych bogów.

Bluźnierstwa od dawna i z solidną przewagą trzymały pierwsze miejsce na liście moich grzechów śmiertelnych, w związku z czym mrakobiesy prawdopodobnie zdecydowały się mnie wynagrodzić: lekka króbka z kory, połyskując jasnymi bokami, powoli uniosła się ku powierzchni. Ucieszyłam się i schyliłam po nią, póki nieczyści nie zmienili zdania. Ale mrakobiesy nie świadczyły usług za darmo: w rękę wbiły mi się setki lodowatych igiełek i czy- I jeść kościste palce. Z wody wyjrzał zielony pagórek oblepiony wodorostami, ślimakami, pijawkami i całą masą innych wodnych żyjątek. U jego podstawy połyskiwały żółte rybie oczka, nos wyginał się haczykowato, a usta kryły się w brodzie z kłującego rogatka.

– I co my tu niby mamy?! – basem wyrzekł wodnik, wychylając się z wody po pas. Siła nieczysta podciągnęła się na drugim ręku, przysiadła na brzegu oczka, zakładając na siebie chudziutkie nogi, demonstrując błony między palcami. – Mam cię, panno rumiana!

– Masz, młodzieńcze zielony! – zgodziłam się bez wahania, nawet nie próbując uwolnić ręki.

Wodnik nie spodziewał się po ofierze takiej pokory.

– O, to się przyznajesz… – mruknął nieco smętnym tonem. – No dobrze. Omińmy scenę walki i rozdzierających duszę wrzasków i przejdźmy do najważniejszego. Czemu żeś śmiała zmącić moją studzienkę?

– A tobie co, szkoda?

– Co to znaczy, szkoda? – obruszył się wodnik. – Znaczy się, zmąciła mi wodę i to jeszcze się ośmiela pretensje mieć.

– I gdzie ja tu coś zmąciłam? – lekko się zirytowałam. – Trochę wody nabrałam.

– O to, to. Najpierw przyłażą z garnkami, potem z wiadrami, a potem już na całego chcą gacie prać i pomyje wylewać. Nie zdążysz się obejrzeć – a już zapaskudzili!

– No to jak przyniosę gacie, będziesz miał prawo narzekać.

– Też się znalazła! – Wodnik obrzucił mnie taksującym spojrzeniem. – Młoda i wyszczekana. Jak przechodzisz przez granicę, to płacisz? Płacisz. Z mostu korzystasz – płacisz? Płacisz. Własność prywatna kocha pieniążki. Więc płać panno, nie rzucaj się. Nie masz kasy – będzie w naturze. A jak nie…

– A jak nie, to co?

– A jak nie, to smogiem zorganizować utopienie! – postraszył wodnik.

– Doskonały pomysł, proszę zaczynać! Od pół godziny próbuję i nijak mi się nie udaje! – ucieszyłam się.

Wodnika zatchnęło, aż broda mu stanęła dęba.

– Zaraz, a u ciebie to wszystko z główką dobrze? – wykrztusił z trudem.

– Nie, ja jestem magiczką – odgięłam kołnierz kurtki i pokazałam wodnikowi znak szkoły.

– Ot, leszy! – jęknął, puszczając moją rękę i błyskawicznie wskoczył do oczka.

– Ty czekaj chwilę, paskudo błotna! – Padłam na brzuch i po ramię wsadziłam rękę do przenikliwie lodowatej wody.

Chłopcy nie marnowali czasu. Ognisko płonęło, Wal kończył budowę szałasu, za szkielet którego posłużyły dwie powiązane czubkami młodziutkie brzozy. Len wygrzebywał się z krzaków z wiązką chrustu, mantykora myszkowała nieopodal. Lato było wyjątkowo urodzajne – zarówno dla wszelakich możliwych ziaren, jak i dla żywiących się nimi gryzoni. Sądząc z obojętności, z jaką Tyśka połykała kolejną mysz, mieliśmy niezłe szansę obudzić się w pełnym składzie. Jeżeli, oczywiście, nie zejdę na zapalenie płuc.

Na mój widok panom odebrało mowę. W butach mi chlupało jak w zapchanym nosie, z kurtki kapało, włosy zwisały splątanymi kłakami, oczy podpuchły, a nos i uszy świeciły w mroku ślicznymi odcieniami purpury. Ledwo dreptałam na sztywnych nogach, próbując ograniczyć do minimum kontakt z mokrą tkaniną spodni, ale nadal rzucało mną z zimna. Innymi słowy, przed chłopakami pojawił się prawdziwy zombi – żywy trup o temperaturze ciała niewiele wyższej od temperatury otoczenia.

– Co ci się stało?! – ze szczerym przerażeniem krzyknął Len, upuszczając chrust i rzucając mi się na spotkanie.

– Jja ssięę ttoppiłłamm! – wykrztusiłam, z triumfem dzwoniąc zębami. – Ttyllkko ttam ppłłytkko i mmokkrro…

– Marsz do ogniska! Natychmiast się przebieraj!

– Nnie zzammierrzzamm! Pprrzzezziębbię ssiięę i ummrrę! Zzassłłużżytłam! Żżaddnna zze mmnnie cczzarroddzziejjkka…

Teraz trzęśliśmy się zgodnie. Len przypomniał sobie, że wariatów nie należy denerwować, przestał zadawać głupie pytania, popchnął mnie do ogniska i pomógł uwolnić się od mokrej kurtki, proponując zamiast niej własną, ciepłą i apetycznie pachnącą wygarbowaną skórą.

– Wodę przyniosłaś? – rzeczowo zapytał Wal, garściami odmierzając do kociołka kaszę.

– Sssppłływwajj…

– Jak to nie przyniosłaś? – poważnie oburzył się troll. – Trzeba było najpierw przynieść, a dopiero potem iść się topić! Za to gardzę babami – za grosz odpowiedzialności! Tylko je na zatracenie posłać! I nawet tego sobie sensownie nie zorganizują!

Rzuciłam w niego króbką.

– O, a jednak przyniosła! – ucieszył się troll, zalewając kaszę i wieszając kociołek nad ogniskiem. – I gdzie cię nosiło, jeśli to nie tajemnica?

– Mmówwię, ttoppiłłamm ssie. – Schowałam się za Stokrotkę i w pośpiechu ściągałam z siebie mokre ubrania. W przerzuconej przez siodło torbie zalazły się sucha koszula i bielizna, ale zabrakło spodni. Owinęłam się wszystkimi trzema kocami i usiadłam przy ognisku, podciągnąwszy pod siebie gołe nogi i z zachwytem chłonąc ożywcze ciepło.

– A przy okazji, mam dla was ciekawą wiadomość – poinformowałam, gdy mój język odtajał na tyle, by odzyskać zwykłą zwinność. – Pogadałam tu trochę z jednym śliskim typkiem i zdradził mi, że ma koszmarne pretensje do wałdaków. Dwa miesiące temu ichni wódz życzył wszystkim długiego życia, znaczy się, żeby nie poszli w jego ślady. Była strasznie wystawna ceremonia pogrzebowa – z masą gości, przemówień, jedzenia, wianków i ofiar, jak należy. Po długiej jak na wałdaków żałobie, czyli następnego dnia, powinni byli wybrać sobie nowego wodza. Wałdacy żyją w pokoju zarówno z rasami rozumnymi, jak i z wszelakimi stworzami. Mój rozmówca liczył, że zaproszą go na wybory – coś pomiędzy turniejem rycerskim i świętem ludowym. Wodzem wałdaków zostaje najsilniejszy, najzwinniejszy i najbardziej przebiegły pretendent, a powiązania rodzinne z poprzednim wodzem się nie liczą. Wszystkim okolicznym stworzom ciekła ślinka w oczekiwaniu uczty po wyborach, ale ona nie nastąpiła. Z nieznanego powodu wałdacy nie zaprosili nikogo. Wodnik wątpi, czy w ogóle odbyły się jakieś wybory. Wałdacy nie mogą żyć bez wodza, są jak pszczoły, które, żeby przeżyć, zbierają się wokół królowej. I ponieważ dalej zachowują się, jakby nic się nie stało – handlują węglem kamiennym, kradną bydło i najmują się ludziom jako parobcy – znaczy, że ktoś nimi kieruje.

– I właśnie ten ktoś zorganizował kradzież bezwartościowego miecza? – z niedowierzaniem zapytał Wal.

– Na razie to nasz jedyny ślad. Ale przyznaj, istota, która zdołała bez walki zdobyć tron wałdaków, nie może nie wzbudzać podejrzeń.

– Nie tylko zdobyć. Musiała jeszcze sprawić, żeby wałdacy zaczęli ją szanować, albo po prostu rozbiegliby się, gdzie ich nogi poniosą, jakkolwiek silny nie byłby nowy wódź. Foczka, mamy problem. Jedna sprawa to walczyć w obronie uzurpatora, a zupełnie co innego – bronić ukochanego wodza.

– Myślisz, że będą wrogo nastawione?

– O nie! Te wspaniałe istoty powitają nas chlebem i solą, obrzucą kwiatami i wyniosą miecz na aksamitnej poduszce! – Troll pochmurnie splunął do ogniska. – A ty, ostrozęby, co powiesz?

Len siedział w kucki koło ogniska i trzymał w wyciągniętych rękach moją kurtkę. Z podszewki unosiła się para.

– Powoli schnie – mruknął. – Przemokła na wylot, a tu jest wilgotno.

– To co, nie podrzucisz jakiegoś pomysłu?

– Musze pomyśleć. Pomieszaj kaszę, bo się przypali.

Za rzeką zgodnym głosem zawyły wilki. Poczułam dreszcze.

– Jak myślicie, mogą się przedostać na ten brzeg?

– Nie – stanowczo rzucił Wal, próbując posolonej kaszy. Pomlaskał i dodał: – Na tym brzegu i tak jest ich chyr wie ile.

– To co, ugotowała się w końcu?

– Próbujcie! – pozwolił troll, zdejmując kociołek z ognia.

Noc. Młodziutki księżyc. Miriady gwiazd, jak okruszki wygryzionego do wąskiej skórki księżyca. Kałuże zarastają cieniutkim lodem. Wyją wiatr i wilki. Trzaskają gałęzie w przygasającym ognisku.

– Wolho?

– Mmm?

– Śpisz?

– Jakbyś nie wiedział.

– Nie. Dlatego pytam.

– O, a to niespodzianka.

– To dobranoc.

Cisza. Zaczyna się lekki deszczyk, krople szeleszczą po igiełkach daszku i syczą na rozżarzonych węglach. Niebo zasnuwa się podartą koronką chmur.

– Len?

– Mmm?

– Naprawdę nie wiesz, o czym myślę?

– Hm. To prowokacja?

– Nie, zgadnij.

– Moim zdaniem chcesz przeprosić, ale nie wiesz, od czego zacząć.

– Jeszcze czego!

– Nie zgadłem?

– Nie!

– Skoro tak… – Len przekręcił się na drugi bok i naciągnął koc na głowę.

Cisza. Deszcz nie nasila się, ale i nie ustaje, kropelki miarowo stukają o dach. Ognisko mruga z wściekłością.

– Len?… Len!… Len!!! Ja tu się męczę, a on śpi!

– Jakby się dało spać przy tych twoich męczarniach… – burknął.

– Dobrze, przepraszam, wybacz mi.

– Za późno. Śpię.

– Hej, wy tam, uparte kozły. Ja leję na to, które z was ma twardszy łeb, ale jeżeli natychmiast nie stulicie pysków, to gorzko tego pożałujecie, słowo najemnika!

Wykład 12. Zajęcia Terenowe

Noce jesienne są chłodne i po przebudzeniu odkryłam, że moje ramiona namiętnie oplatają szyję Lena, lewa noga (a leżałam na prawym boku, na brzegu, najbliżej ogniska), trzeba przyznać, że dosyć kształtna, jest przez niego przerzucona i spoczywa na brzuchu trolla, a sam wampir obejmuje mnie w talii.

Przez dłuższą chwilę podziwiałam piękną beznamiętną twarz, nasłuchując ledwie słyszalnego oddechu. Złocisty kosmyk włosów uciekł spod diademu i na ukos przecinał wysokie czoło. Uwolniłam rękę i ostrożnie schowałam go za ucho. Wal, który przez całą noc chrapał i głośno się wiercił, nareszcie uspokoił się i przestał zagłuszać aksamitne basowe mruczenie Tyśki.

Len poruszył się we śnie, przekręcając głowę. Nie mogłam się powstrzymać i lekko dotknęłam wargami jego muskularnej szyi. Było w tym coś budzącego grozę – z premedytacją przymierzać się do gardła śpiącego wampira…

– Coś nie tak? – zapytał, nie otwierając oczu.

– Nie, wszystko w porządku.

– To czemu mnie obwąchujesz?

– Tak sobie. Próbuję dojść, czym wampirowi pachnie z ust – zdobyłam się na złośliwość.

– O. I czym? – wyraźnie zaciekawił się Len.

– Kaszą gryczaną – przyznałam nieśmiało. – Przypaloną…

– Następnym razem sama będziesz gotować – wtrącił się do rozmowy troll. – I chciałbym wiedzieć, co to za leszy siedzi na drzewie, pod którym ślini się nasza kicia?

– Gdzie? – podskoczyłam, zrzucając koc. Zimny wiatr nieprzyjemnie uderzył w gołe kolana. Troll ze śmiechem rzucił w moim kierunku spodnie, które zdążyły przez noc przeschnąć na kołku przy ognisku. Zapinając pasek i zawieszając miecz na plecach ze zdziwieniem stwierdziłam, że wczorajsza kąpiel nie odbiła się na moim zdrowiu. Mięśnie nie strzelały, głowa nie bolała, w gardle nie drapało, a ogólny nastrój można było ocenić jako „pełna energii".

Tyśka z radosnym mruczeniem rzuciła się do mnie, otarła o nogi, zatoczyła honorowe kółko i natychmiast wróciła na swoje stanowisko pod wysokim rozłożystym grabem. Za niewątpliwy plus tego drzewa uznać należy solidne, regularnie ułożone konary: gałąź po lewej – gałąź po prawej, w odległości łokcia. A do tego konary są mocne i przy samym pniu proste i gładkie. I bardzo wygodnie jest się po nich, jak po schodach, ewakuować przed poirytowaną mantykorą. Nic dziwnego, że nieproszeni goście wybrali ze wszystkich możliwości właśnie grab. Niechby spróbowali z rozpędu wpiąć się na sosnę masztową, kłujący rozłożysty świerk czy grubaśny wiekowy dąb!

Grab uparcie sprzeciwiał się destrukcyjnemu wpływowi jesieni, liście na nim zbrązowiały i poskręcały się, ale nie spieszyły się ze zlatywaniem. Dlatego też jedyną widoczną z mojej pozycji częścią wspinaczy były solidnych rozmiarów buty na grubych podeszwach, ze srebrzystymi okuciami i niedbale zawiązanymi sznurowadłami.

– No to zaczynamy – powiedziałam, strzelając kostkami palców. – Tyśka, psik!

Wiatr zawył, liście rozwiało na boki i zobaczyliśmy dwa niezwykłe ptaszki, siedzące na nagich gałęziach. Ten wyżej na oko miał co najmniej osiemdziesiąt lat. Siwa broda powiewała na wietrze jak flaga tonącego okrętu. Długa luźna szata i zagięta laska zdradzały przynależność do braci magicznej. Towarzystwa dotrzymywał mu wyrostek w przepasanej sznurem chłopskiej koszuli. Jego spodnie składały się z pstrokatych łatek, a buty połyskiwały od wosku.

– Moje buty! – zakrzyknął troll, rzucając się w kierunku grabu. – Już mi ściągaj cudzą własność, złodzieju jeden!

– Wypchaj się! – bez cienia szacunku krzyknął chłopak. – Spadaj, najemniku, póki mój mistrz nie zmienił cię we wstrętną pluskwę!

Staruszek skrzywił się z niezadowoleniem i pociągnął ucznia za łokieć.

Wal barwnie wyjaśnił, gdzie chłopak może wsadzić swojego mistrza, wstrętną pluskwę, a przy okazji jeszcze ważącego pół puda buraka cukrowego. Chłopak zademonstrował trollowi solidną figę.

„Zielarz” – pomyślałam. Mag praktyk jednym palcem poradziłby sobie nie tylko z najemnikiem, ale i z mantykorą. A magia zielarzy, z rzadkimi wyjątkami, nie sięgała dalej niż eliksiry, prościutka telekineza i nieszkodliwe iluzje.

Tymczasem troll wkurzył się nie na żarty i postanowił wspiąć się na grab. Chłopak z kolei zaczął z niego złazić. Rozdrażniony noclegiem pod gołym niebem uczeń maga był nastawiony dosyć radykalnie.

– Hej, hej, czekajcie no! – wtrąciłam się, łapiąc trolla za nogę. – Wal, złaź! Młody człowieku, niech pan pomoże swojemu mistrzowi. Tyśka, psik powiedziałam! Proszę się nie bać, ona jest oswojona. Len, weź ty ją w końcu zawołaj! Ostrożnie, tu jest jeszcze jedna gałąź!

Nie udało mi się powstrzymać trolla, ale za to wprost w moje ramiona spadł zielarz, który poślizgnął się na ostatniej gałęzi. Słysząc odgłos naszego wspólnego upadku, Wal odłożył zemstę na lepszą okazję i zeskoczył na ziemię.

– Bakałarz zielarstwa, jeśli się nie mylę? – stłumionym głosem odezwałam się zza pleców staruszka.

– Zgadła pani, młoda damo. – Staruszek ze stękaniem i pomocą trolla podniósł się na nogi i szarmancko wyciągnął do mnie rękę. – A chyba i pani kroczy ścieżką magii? I jak długo pani już praktykuje?

– Dopiero się uczę. Tu jest mój znak.

– Wolha Redna – śpiewnie przeczytał zielarz. – No to miło mi panią poznać, koleżanko. Jaką katedrę wybrała pani dla doskonalenia swoich umiejętności – zielarzy, pytii, alchemików?

– Praktyków – przyznałam skromnie.

– Powinienem się domyślić – mruknął bakałarz, oglądając głownię wiszącego za moimi plecami miecza.

– Ale czemu nie wołał pan o pomoc? – spytałam ze zdziwieniem. Tyśka leżała na kocu przy nogach Lena.

Wampir prawą ręką przytrzymywał mantykorę za obrożę, a lewą drapał za uchem. Kicia omdlewała z zachwytu, lekko poruszając ogonem.

– Było ciemno i was nie zauważyliśmy. A poza tym bardzo trudno jest się na czymkolwiek skupić, kiedy taki kiciuś mruczy pod drzewem.

– Ależ co pan mówi, Tyśka jest zupełnie oswojona. Chcieliśmy ją panu podarować zamiast psa.

– Trochę za długie ma kły, jak na domowego pieszczocha – wtrącił chłopak.

– No i dobrze, będzie was długimi zimowymi nocami chronić.

– Wilk się w baranią skórę przebrał i owiec pilnuje – niedowierzająco burknął uczeń zielarza. – Pókiście tu nie przywlekli tego stwora, nie musieliśmy nocować na drzewach.

– Kuźma! – z naciskiem przerwał mu bakałarz. – Jak byś był trochę odważniejszy, to nie uciekałbyś przed niebezpieczeństwem, nie zastanowiwszy się nawet, czy jest aż tak duże, jak się wydawało na pierwszy rzut oka.

– A mistrz? – odgryzł się uczeń, grzebiąc czubkiem buta w wilgotnej ziemi.

– Kuźma! – poważnie zdenerwował się zielarz. – Ot, bogowie zesłali ucznia, łeb jak bryła granitu. Natychmiast przeproś!

Chłopak mruknął coś pod nosem.

– Każ mu, żeby buty oddał – poprosił troll, wrzucając do ledwie się tlącego ogniska parę gałęzi.

– Pomarzyć se możesz – najeżył się chłopak. – Co żem znalazł, to moje, gapo pyskata!

– Kuźma, wziąłeś jego buty? – srodze zapytał bakałarz.

– A niech najpierw udowodni!

– A to może poprosimy telepatę o konsultację! – znalazłam wyjście. – Len?

Wampir odrzucił koc, ziewnął, demonstrując kły i przeciągnął się serdecznie, łącznie ze skrzydłami. Komuś, kto nie znał prawdy, mogło by się wydać, że wampir właśnie zamierza wystartować do lotu. Kiedy szare błony zwinęły się znowu w malutkie wałki na jego plecach, odważny uczeń maga znowu siedział na grabie.

– Ściągaj obuwia, do ciebie gadam! – ryknął troll.

Lewy, a po chwili i prawy but miękko uderzyły o ziemię.

– Kuźma, nie rób z siebie pośmiewiska! – z wyrzutem poprosił mag. – To tylko wampir, przecież ci o nich opowiadałem.

Chrust na żarze wysechł, przestał dymić i zapłonął jaskrawym ogniem. Wal zmienił buty nie odchodząc od drzewa, obejrzał cholewki i teraz promieniał ze szczęścia.

Ja tymczasem przekonywałam zielarza o korzyściach płynących z posiadania domowych zwierzątek, a w szczególności mantykor.

– Ludzie przecież trzymają koty, żeby łapały myszy, a także psy, żeby broniły ruchomego i nieruchomego mienia – perorowałam w natchnieniu. – Ja panu proponuję uniwersalny wariant łączony, a co ważniejsze – nie będzie pan musiał dbać o jej wyżywienie. Jest doskonałą łowczynią.

– A co my mamy żreć? – przerwał mi troll. – Mam znowu gotować kaszę?

– Ja mam kiełbasę – doleciało z czubka grabu. – I słoninę.

– No to złaź, idioto! – bez złości w głosie rzucił Wal, przelewając do kociołka resztkę wody z króbki. – Złaź, nikt cię nie ruszy.

– Jak będę chciał, to zlezę – burkliwie odezwał się Kuźma, zerkając w dół. – Może ja tu pilnuję, czy w okolicy spokój. Ostatnio się tu różniste dziwaki rozmnożyły, patroszą ludzi na prawo i lewo.

– Niedźwiedź – wzruszył ramionami zielarz. – Albo wilkołak, choć to mało prawdopodobne. Póki się nie dowiemy, nie ma sensu niepokoić praktyków. Na niedźwiedzia to i chłopów z widłami można wysłać.

– Na wilkołaka też – zauważyłam.

– Ale jaki chłop się odważy zaatakować wilkołaka? – z widocznym niezadowoleniem powiedział mag, siadając na kłodzie i ze stękaniem prostując plecy. – Żywego niedźwiedzia się nie boją, ale od umarlaka będą uciekać, nie patrząc pod nogi. Ciemny lud. Słyszysz, Kuźma, ciemny!

Uczeń szerokim łukiem wyminął Lena, który pochłonięty był pakowaniem koca do worka podróżnego. Sądząc z pochmurnego wyrazu twarzy wampira, koc wykazał się pełnią złośliwości rzeczy martwej. Nie chciał się ani składać, ani zwijać, a już tym bardziej pakować do worka. Tyśka, której oferta pomocy w bitwie z kocem została zdecydowanie odrzucona, ułożyła się przy nogach zielarza, zaciekawiona długą siwą brodą zwisającą prawie do ziemi. Po chwili zainteresowanie stało się żywsze i mantykora przetoczyła się na grzbiet i zaczęła plątać włosy uzbrojonymi w pazury łapami i ciągnąć je w kierunku paszczy. Zielarz uprzejmie skonfiskował brodę i kontynuował rozmowę.

– Niespokojne czasy nastały. Nie ma ratunku przed wszelakimi potworami. Tu nietoperze dziecko ukradną, tam kleszczec się pojawi w chaszczy. Na moczarach w nocy mawki wyją, drapią do domków strażniczych. Kruki krążą nad wioskami… I tak się rozglądają, jakby czuły, że zdobycz czeka. A ledwo co dwa miesiące temu spokojny był las – chłopi się nie bali dzieci pięcioletnich puszczać na grzyby.

– Dwa miesiące – z naciskiem powiedział Len.

Skinęłam głową

– Mogę się założyć, że to się jakoś wiąże ze zmianą władzy u wałdaków.

– A, to was Szkoła przysłała? – szczerze ucieszył się zielarz. – Najwyższy czas. Trzy listy już wysłałem – i wszystko bez skutku.

Nie chciałam martwić miłego staruszka, więc potwierdziłam:

– tak, jesteśmy oficjalnymi przedstawicielami Szkoły. A czy teraz moglibyśmy się dowiedzieć, o co chodzi?

– Może się mylę – ostrożnie zaczął zielarz. – Ale wydaje mi się, że w gdzieś okolicach Kosut Dolnych ktoś rzuca zakazane zaklęcia. Albo raczej przeprowadza jakieś obrządki czarnoksięskie. I właśnie przez nie jak pszczoły do miodu w okolicę zlatują się najprzeróżniejsze umarlaki.

– A jakiego typu obrządki? – spytałam. – Wskrzeszanie martwych, wywoływanie duchów, a może ofiary z ludzi?

Zielarz wzruszył ramionami.

– Pojęcia nie mam. To nie moja specjalność. Ale wydaje mi się, że ten nekromanta jeszcze tylko ćwiczy. Zbiera siły do jakiejś akcji – może nawiązuje kontakt z zaświatami, wypróbowuje artefakty, ustawia pozycje portali.

– A nie próbował pan znaleźć jego kryjówki?

– Oczywiście, próbowałem. Nawet znalazłem epicentrum wibracji magicznych. I nie uwierzycie, gdzie – w szczerym polu. Mniej więcej w połowie drogi między Kosutami i Siwą Górką. Wtedy zacząłem podejrzewać wałdaków. Ich miasto, Moltudir, jest trochę dalej, za Kosutami. Ale dla wałdaków wykopanie tunelu takiej długości to drobiazg.

– A może to jednak nie oni? Mało to pod ziemią naturalnych jaskiń, po prostu stworzonych na biuro nekromanty? Nie rozmawiał pan przypadkiem z wałdakami? Albo nie poszedł pan do tego ich miasta, żeby zobaczyć, co i jak?

– Poszedłem… – ciężko westchnął zielarz, odruchowo pocierając krzyż.

– Wyrzucili go – dokończył uczeń, wyjmując z torby owinięty w liść łopianu płat słoniny. – Torbę wywrócili, amulety zabrali, a na dokładkę jeszcze oko podbili. Wrócił w nocy, umazany i obdarty jak stary mrakobies, mamrotał szpetnie, do rana spać nie dawał.

– Kuźma! – przerwał mu skrępowany zielarz.

– Co – Kuźma? – nie mógł się uspokoić uczeń, krojąc słoninę w kostkę i układając na ręczniku. – U mistrza to zawsze Kuźma winny. A ja mistrzowi od razu mówiłem – nie pchać się do tych nieludzi, nie ma co się zadawać ze wszelakim śmieciem, no to wyszło po mojemu. A wynocha mi stąd, ruda mordo!

– Miau! – żałośnie powiedziała Tyśka, nie spuszczając spojrzenia ze słoniny.

Kuźma doprawił kipiącą kaszę i znowu rozwiązał sakwę podróżną, z której jak sztukmistrz zaczął wyciągać niekończącą się girlandę malutkich pulchnych kiełbasek.

– Znaczy tak. – Troll zgarnął z ziemi grubą szczapę i nakreślił na ziemi falistą linię. – To jest Wiluka. My jesteśmy tutaj.

Wal trzykrotnie stuknął końcem szczapy na lewo od linii.

– Na drugim brzegu rzeki są Kozie Skoczuszki, cuchnące mokradła. Ciągną się na dziesięć wiorst w obie strony. Za mokradłami jest nizina, na której leżą właśnie Kosuty Dolne. Żeby do nich dotrzeć, musimy jechać wzdłuż rzeki do końca mokradeł, tam się przeprawić, okrążyć mokradła i pojechać z powrotem.

– Duża pętla – z niezadowoleniem skrzywił się Len. – Cały dzień stracimy.

– Hej, śniadanie ucieka! – strasznym głosem wrzasnął Kuźma.

Kiełbaskom nie był pisany cichy pochówek w żołądkach pięciu głodnych wędrowców. Skręcając się i podskakując oddalały się od nas z prędkością mantykorzej winowajczyni.

W myślach wyciągnęłam rękę i złapałam za kiełbasiany ogon. Nieoczekiwany opór odwrócił Tyśkę o sto osiemdziesiąt stopni. Upadła na bok, nie rozluźniając szczęk i desperacko pracując łapami. Gdyby sznur był nieco mocniejszy, nie miałaby szansy przed nami uciec, ale kiełbasiana skórka nie wytrzymała i pękła. Uskrzydlona Tyśka uciekła na czubek grabu, wciąż trzymając w pysku aromatyczny łańcuszek. Porcja, która dostała się mnie, była w takim niewyględnym stanie, jakby ktoś ją już jadł – zakurzona, ze śladami zębów i dziurkami w skórce.

Tyśka pożerała kiełbaski jak bocian węża – nie przeżuwając, w całości, połykając z wysiłkiem.

– Widzi pan, w nocy zachowała się bardzo honorowo – skonstatowałam z roztargnieniem.

Zielarz ukrył śmiech za kaszlem i nieoczekiwanie zgodził się wziąć Tyśkę na okres próbny – prawdopodobnie jako straszaka na leniwego Kuźmę.

– Moglibyście skrócić sobie drogę przez Kozie Skoczuszki – zaproponował bakałarz, cierpliwie przeczekawszy kwieciste wiązanki, których nie skąpili kici Wal i Kuźma.

– Moczary? – z pogardą skrzywił się troll. – O nie, dziękuję serdecznie, ja się do spacerów po bagnach nie nadaję. A i konie szkoda zostawiać.

– I nie trzeba. Przez bagna prowadzi ścieżka porośnięta wilczą turzycą, wysiewają ją topielcy na spółkę z leszymi, żeby wszelakie stworze mogły bez strachu przekraczać Kozie Skoczuszki. Mało kto o tej ścieżce wie, a nawet jak wie, to nie każdy skorzysta.

– Bo rozumu nie mają – grubym głosem dodał uczeń. – Ścieżka straszliwie kluczy, a podobnych turzyc na moczarach – jak kropli w morzu. A oni się odważni zrobią, zagapią na wrony, jeden krok ze ścieżki, bul – i tyle go widzieli.

– A ja o czym mówię – mruknął troll, bynajmniej nieprzekonany.

– Wal, zaliczyłam wiedzę o ziołach celująco – przypomniałam mu. – Moczarnik pełzający, zwany też wilczą turzycą, ma krótkie pędy, rośnie tuż przy ziemi, kwiat ma postać szarego mechatego kłoska.

– Zgadza się – potwierdził zielarz. – Widzicie, jak się przydaje mag w drużynie?

– Nie da się ukryć – pochmurnie przytaknął troll. – Pożytku z tego maga tyle, co z Kozich Skoczuszek – mokro, grząsko, komarów kupa, ale za to żurawina obrodziła.

Ale Lenowi pomysł się spodobał.

– Jeżeli oszczędzimy czas na tych dwudziestu wiorstach, to dotrzemy do wsi za dnia.

– No i? – niedbale odburknął troll. – Czegośmy w tej wsi zapomnieli? Czasu mamy masę, zanim pierwsza gwiazda zaświeci, lepiej się do podziemi nie pchać.

– Czemu? – zdziwiłam się. – Mówiłeś, że wałdacy prowadzą nocny tryb życia. A że nie jesteśmy szczególnie mile widzianymi gośćmi, lepiej będzie chyba wybrać na wizytę nieco spokojniejszy moment?

– Z tej prostej przyczyny, foczka, że w dzień podziemia wałdaków zmieniają się w tunele bez wejścia i wyjścia – zarechotał troll. – W dzień wałdaki są śnięte, senne, nie życzą sobie podejmować gości i żeby nikt ich nie niepokoił bez powodu, na głucho zamurowują wejścia.

– Oryginalne rozwiązanie problemu kradzieży. I nie duszno im tam przypadkiem?

– A to już sama ich zapytaj.

– Wolho, a czy nie mogłabyś teleportować nas do środka? – z nadzieją w głosie zapytał Len.

Odmownie pokręciłam głową.

– Z powrotem z tunelu jeszcze jest szansa. Ale przecież nie wiem, co czeka na nas za ścianą. A może tam stoi pomnik Wielkiego Wodza Wałdaczego. I zmieszamy się z postumentem na poziomie molekularnym…

– Mam wrażenie, że bagna nie są najstraszniejszym, co nas czeka – z przekonaniem stwierdził troll.

– Czyli już wiemy – westchnął Len. – Będziemy się przeprawiać przez rzekę. Zaoszczędzony czas spędzimy na odpoczynku i badaniu terenu, żeby tej samej nocy podjąć próbę dostania się do podziemi, zanim wieść o naszym przybyciu dotrze do wałdaczego wodza. Czy tu w okolicy nie ma przypadkiem jakiegoś mostu?

– Jest – z paskudnym uśmieszkiem oświecił go troll. – Dokładnie naprzeciwko ciebie.

– Nic nie widzę.

– A to wsadź łeb pod wodę. Kończy gnić, jeśli go z prądem nie zniosło niżej. Dobry był most, krzepki, suchy jak wiór. Ależ klęła drużyna księcia Woropaha, kiedy doświadczony koniokrad Rzemień podpalił go za swoimi plecami i ogonami piętnastu najlepszych kobyłek!

– Trzeba sprawdzić, gdzie tu jest bród – powiedziałam w zamyśleniu, wpatrując się w przeciwległy brzeg.

– Łatwiej określić, gdzie tu jest głęboko. Spójrz na tę rzekę, tam wody zostało ledwie co po kolana.

– Tak, ale dno jest grząskie, zamulone, konie mogą ugrzęznąć.

– Musimy zaryzykować – wzruszył ramionami troll. – Tylko coś zjemy i w drogę. Zamawiał ktoś mantykorę faszerowaną kiełbasą?

Tyśka, nadal siedząc na czubku grabu, miauknęła ze skruchą.

Wykład 13. Wiedza o ziołach z podstawami ogrodnictwa

I przeprawa przeszła gładko jak po sznurku. Pomachaliśmy na pożegnanie pozostałym na tamtym brzegu (Tyśka żałośnie piszczała, próbując zerwać zamocowaną dookoła drzewa mocną rzemienną smycz), i zagłębiliśmy się w las. Dokładnie tak jak opowiadał zielarz, teren znacznie się obniżył. Ślady kopyt natychmiast wypełniały się czarną wodą, chociaż jeszcze nie doszliśmy do samych mokradeł.

– Len, mogę ci zadać jedno pytanie?

– Oczywiście – niedbale odparł wampir.

– Szukasz władzy nad śmiercią?

– Kto ci powiedział? – Dobry nastrój rozmówcy jak ręką odjął.

– Co za różnica? Wróżka wywróżyła. Tak czy nie?

– A co za różnica? – paskudnym tonem odwarknął Len.

– W sumie żadna. A jak myślisz, gdybym miała ten kamień, dałabym radę zamknąć krąg? – po omacku drążyłam dalej.

– Nie – uciął Len, wyraźnie poruszony. – Nawet o tym nie myśl!

– No dobrze, a ktoś inny? Na przykład twoja narzeczona?

– Zabiję tego przeklętego trolla! – zirytował się wampir i przyłożył ogierowi batem.

– A ona ładna jest? – nie dawałam mu spokoju. Rytmiczny stukot kopyt zrobił się wyraźnie szybszy. – Zaprosisz mnie na ślub?

– Mam nadzieję, że po tym małym spektaklu, który odegraliśmy z Walem w zeszłym roku, już nie mam narzeczonej – wycedził Len przez kły.

– Mylisz się. Po tym gigantycznym skandalu, który żeśmy urządzili, już nigdy nie będziesz żadnej miał! – zarechotał Wal, popychając konia do galopu.

– A o co była ta cała afera? – spytałam z ciekawością.

Ale Len dał Woltowi ostrogę i dosłownie uciekł przed odpowiedzią. Dogonić czarnego ogiera nie potrafiłby nawet przerażony zając.

Spotkaliśmy się przy granicy bagien. Kozie Skoczuszki zaczynały się rzadkim mieszanym lasem, który powoli przechodził w cherlawą sośninę. Niskie pokręcone drzewka resztkami sił ciągnęły ku słońcu żałosnymi strzępkami igieł na cienkich krzywych gałązkach, zapaskudzonych porostami. I nawet na te półtrupy ktoś się skusił – zdarł długie pasy kory i obskubał młode pędy. – Tu się latem kozy pasą – wyjaśnił Wal, wskazując nadgryzione drzewka. – Dlatego te bagna nazwano Kozimi Skoczuszkami. Koza chytra i skoczna, z kępki na kępkę, tu turzycy podszczypnie, tam gałąź obgryzie i syta jest. Tu wielu ludzi trzyma kozy. Krowy pewnikiem nie wykarmisz, ona musi trawę mieć, a ziemia paskudna, błotnista, tylko turzyca rośnie. No to co, będziemy szukać ścieżki?

– Nie trzeba szukać, ja ją stad dobrze widzę – poinformował Len, wskazując na wschód.

– Foczka, spojrzyj?

– Ano zgadza się – potwierdziłam, rozpoznając wyschnięte źdźbła wilczej turzycy.

– Oj, wąziutka ona jakaś – skrzywił się troll. – Żeby tylko konie nie poniosły. Poczują jaką paskudę, rzucą się w bok – i po nas.

– Len, a jeśli wlecimy w bagno, to kogo będziesz ratował w pierwszej kolejności? – spytałam kokieteryjnie.

– Siebie – lakonicznie uciął wampir.

– On mówi serio – dodał Wal. – Więc, foczka, lepiej złaź z konia. A jak chcesz, żeby ten strzyga cię ratował, to zabierz jego sakiewkę i torbę.

– A ile powinno być w sakiewce? – spróbowałam zażartować, ale Len odwrócił się, a troll tylko prychnął z pogardą.

Ciemnozielony torfowiec wyściełał ziemię jak dywan. Przymrozki jeszcze go nie ruszyły. Nawet na ścieżce buty zapadały się do pół łydki, a na dole coś chlupało i mlaskało za każdym razem, gdy podnosiłam albo stawiałam nogę. Konie prowadziliśmy za uzdy. Pierścienie na skomplikowanej uprzęży Wolta dzwoniły. Wampir i ogier szli pierwsi, za nimi Wal i Siwek, a ja i Stokrotka zamykałyśmy procesję.

Po dziesięciu wypełnionych baczną ciszą minutach nie mogłam już wytrzymać. Wydawało mi się, że za nami bezdźwięcznie pełznie katafalk. Obejrzałam się i zobaczyłam niską czarną chmurę szybko nadciągającą z zachodu. Wiatr nasilił się i czuć go było nawet w kościach.

– Stokrotko, malutka, patrz pod nogi – delikatnie upomniałam spokorniałą kobyłkę, która podejrzliwie rozglądała się na boki. Już kilka razy potknęła się na pozornie równym miejscu i cały czas tylko czekała, by wyrwać się do przodu i wepchnąć pomiędzy Wolta i należącego do trolla siwego wałacha. Na ścieżce obok siebie nie zmieściłyby się nawet dwa konie, ale Stokrotka tego nie rozumiała. Bała się. Tak samo, jak i ja. W powietrzu wisiał zapach rozkładu. Przekonywałam się, że moczary powinny tak pachnieć, są przecież gigantyczną gnijącą kałużą, ale nijak nie opuszczało mnie poczucie, że w tej kałuży pływa coś jeszcze.

– Nie podoba mi się to – nieoczekiwanie powiedział Len, oglądając się przez ramię.

– Co dokładnie?

– Tam ktoś jest. – Wampir skinął do tyłu. Nad moczarami gęstniała mgła w dziwnym żółtawym odcieniu.

Zapach rozkładu nasilał się.

– Weź mnie nie strasz.

– Ja tylko uprzedzam.

Drżącą ręką zakreśliłam w powietrzu symbol poszukiwania.

– Len, w promieniu wiorsty nie ma ani jednej żywej istoty.

– Może nasza strzyga wyczuła jakieś duchy? – sarkastycznie zapytał Wal.

– Możliwe – z łatwością zgodził się telepata. – Nie mówiłem, że ten ktoś jest żywy.

– No to się możesz odprężyć. Duchów tu masz w bród, do wyboru, do koloru – ludzie, elfy, trolle, może nawet jaki wampir gdzieś leży. Nie dalej jak w zeszłym roku na Kozich Skoczuszkach zginęła cała setka kuszników – mieli tu jakieś ćwiczenia, sprawdzali się w warunkach polowych i bagiennych. Zebrali się przy brzegu, zadęli w trąbki, wynajęli za przewodnika jakiegoś żebraka włóczęgę, zapewne przygłupiego, bo nikt z wioskowych nogi by nie postawił na mokradłach. A głupi plecie, co ślina na język przyniesie – i sam utonął, i z chłopakami jakoś nie najciekawiej wyszło…

– A ty przypadkiem nie jesteś krewniaczką tego włóczęgi? – jakby mimochodem zapytał Len.

– Coo?

– Wydaje mi się, że się im nie spodobaliśmy.

– Komu?

– Duchom.

– Nie gadaj bzdur – zarechotał troll. – Ja tam truposze lubię, cenię i szanuję, bo to sprawa dochodowa, szczególnie jeśli ją dobrze załatwiać. Jeszcze nikt do mnie pretensji nie miał.

– No to w takim razie po co zaczęli wyłazić za naszymi plecami?

– Nie podoba mi się to – wtrąciłam.

– Ja to już mówiłem – przypomniał wampir.

Z moczarami faktycznie działo się coś niezrozumiałego. Tu i ówdzie w torfie otwierały się oczka, z których wynurzały się poskręcane ręce i głowy w zardzewiałych hełmach. Dzielni kusznicy z mlaskaniem wydostawali się z trzęsawiska i dreptali w kierunku ścieżki. Wyglądaliby znacznie lepiej, gdyby wypłynęli rok temu. Kwaśna woda torfowa wgryzła się w ich napuchnięte twarze, zmieniając je nie do poznania. Ale mimo szarozielonego koloru skóry i trupich plam trzymali się nieźle i chyba zamierzali kontynuować ćwiczenia terenowo-bagienne.

– To co robimy? – spytałam szeptem.

– Ty tu jesteś specem od umarlaków – odciął się Wal. – Wyciągaj swoje notatki.

– I tak pamiętam – obraziłam się. – Istnieją dwa rodzaje zombi, agresywne i obojętne. Agresywne dzieli się na pięć klas zagrożenia, z uwzględnieniem statusu truposza za życia i kwalifikacji tworzącego maga. Przynależność zombi do konkretnego gatunku określa się wizualnie i na podstawie testów.

– Poproś, niech ci ankietę wypełnią – jadowicie doradził troll.

Akurat w tej chwili pierwszy bełt świsnął między uszami Siwka.

– Gatunek A, klasa trzecia – określiłam bezbłędnie.

– Na konie! – rozkazał Len.

Błyskawicznie oszacowałam w myślach skalę katastrofy. By przywołać do życia jednego zombi, trzeba wydać 47 wjm, a jego zniszczenie wymaga 124 wjm. Ja miałam około 1500, ale też żadnego pojęcia, gdzie i kiedy uda mi się uzupełnić zapasy. Wal mówił o setce kuszników, podczas gdy ja mogłam załatwić najwyżej dwunastu. Z drugiej strony truposzy w grzęzawisku było aż nadto i oddział trzydziestu rekrutów zza grobu mógłby na krótką chwilę powstrzymać wroga. Trzeba przyznać, że nieprzyjaciel zostawił mi smętne resztki – najczęściej ofiarami moczarów zostawały babki z koszykami, krowy i uciekający rozbójnicy. A poza tym nie chciałam zaludniać okolicy żywymi trupami – kodeks magów nakazywał niszczyć stworzone istoty po zakończeniu ich misji, a ja nie byłam pewna, czy starczy mi sił na posprzątanie chociażby po sobie.

Rzuciliśmy się do zupełnie niehonorowej ucieczki. Len, który kierował naszym odwrotem, uważnie wypatrywał ledwie zauważalnych porozrzucanych kępek turzycy. Wolt czujnie reagował na najmniejszy ruch wodzy i kolan jeźdźca, więc Len był w stanie przesuwać go na lewo i na prawo dosłownie o piędź. Stokrotka i Siwek instynktownie powtarzali manewry ogiera. Dziesięć minut szybkiej jazdy starczyło, by odsądzić się od zombi. Przestały strzelać, ale z pościgu nie zrezygnowały.

– I tak się będą za nami wlokły? – zapytał Wal unosząc się w strzemionach i ogarniając uważnym spojrzeniem otaczające nas bagna. Pejzaż nie przedstawiał się optymistycznie. Nadal te same kępki, pieńki, nagie krzaczki borówki, mech, cienkie drągi sosenek – i tak aż po sam horyzont.

– Obawiam się, że tak – zwyczaje zombi były mi znane nieźle. Na wykładzie wprowadzającym z nekromancji Almit pocieszył audytorium prawdziwą bajką o pewnym magu, który udał się na wezwanie do pewnej porzuconej wioski jakieś czterdzieści wiorst od swojego rodzinnego miasta i znalazł tam żywiutki i wesolutki cmentarz pełen wskrzeszonych trupów. Mag lepiej lub gorzej przywołał miejsce pochówku do porządku, czym poważnie zraził do siebie ostatniego przeoczonego zombi, który wydostał się z mogiły już po jego odejściu. Minęły dwa tygodnie, mag dawno zapomniał o wypełnionym zadaniu, gdy nagle ciemną nocą musiał wstać i wypić wody, a gdy po powrocie do łóżka objął żonę, natknął się na coś zimnego, oślizgłego i śmierdzącego… Dokładnie w tej samej chwili żona zrobiła ruch na jego spotkanie i złapawszy w objęcia coś – łagodnie mówiąc – dziwnego, podniosła dziki wrzask. Zombi, któremu znalezienie się w centrum uwagi zupełnie nie przeszkodziło, spróbował jedną ręką udusić maga, a drugą – jego nerwową żonę. Szczęśliwie mag zachował zimną krew i z rozmachem wsadził mu na łeb pełny nocnik, po czym przekłuł nieproszonego gościa należącą do żony lokówką.

Almit westchnął i zakończył bajkę informacją, że żona porzuciła maga już następnego dnia, mówiąc, że odmawia życia z człowiekiem, który przynosi do domu tego typu robotę i uważa, że słowa „póki śmierć nas nie rozłączy" jak najbardziej dotyczą trupów w łożu małżeńskim.

Len roześmiał się cichutko, a mnie przyszła do głowy straszna myśl – jeśli polujący na maga zombi zaatakował jego żonę, to co się stanie z leżącą na naszej drodze wioską, jeżeli kusznicy się jednak nie zatrzymają?

Ścieżka coraz bardziej skręcała na lewo, dookoła zaczęły pojawiać się rzadkie i niziutkie krzaczki. Wkrótce zawzięte truposze znikły z widoku. Gdyby były uzbrojone w miecze albo włócznie, zaatakowalibyśmy bez wahania. Na wpół zgniłe ciała nie wytrzymałyby nawet kopniaka, nie mówiąc już o zahartowanej stali. Ale do tych ciał trzeba się jeszcze było dobrać… Co, musicie przyznać, z reguły dosyć trudno zrobić w deszczu strzał. Zaproponowanie czegoś takiego moim towarzyszom było najszczerszym szaleństwem, w związku z tym nie próbowałam nawet wystąpić z podobnym pomysłem. Niezauważalnie ściągnęłam wodze i Stokrotka przeszła do stępa, a po chwili zatrzymała się, pochrapując żałośnie. Pokrzepiająco poklepałam ją po szyi i zsiadłam. Zombi jeszcze nie wypełzli zza zakrętu, a moi towarzysze zdążyli zniknąć wśród drzew. Koniec bagien był na wyciągnięcie ręki.

Wsadziłam rękę do kieszeni i wygrzebałam z niej garść nasion słonecznika, które w zamyśleniu przesypałam z ręki do ręki. Ech, worek by się przydał dla pewności… Malutkimi kroczkami ruszyłam do przodu, rozrzucając ziarenka po ścieżce. Starczyło ich na jakieś dziesięć łokci. Krytycznie obejrzałam efekt, wlazłam na kobyłkę i ruszyłam za chłopakami.

Ku ogromnemu niezadowoleniu Stokrotki po jakichś trzystu łokciach znowu zmusiłam ją do zatrzymania się. Jeszcze mniej spodobali jej się zombi, którzy właśnie wyłonili się zza zakrętu. Szli w milczeniu, tylko mlaskał błotny szlam i dzwoniły bełty w kołczanach. Stokrotka zarżała błagalnie, całym ciałem próbując uciec. Nienormalną ma właścicielkę. Czy nie widzi, kto je ściga?

I chyba na dokładkę właśnie się wzięła do czarowania na jej grzbiecie…

Półobrócona w stronę zombi skupiłam się na drodze. Puszysta kępa pożółkłej turzycy posłużyła za punkt odniesienia, właśnie przy niej skończyłam siew. Gdy tylko pierwszy zombi zrównał się z kępą, śpiewnie wypowiedziałam pierwszą linijkę zaklęcia. Nad moczarami zabłysły trzy albo cztery pioruny, wiatr położył turzyce. Efekt uboczny… Doświadczony mag nie poruszy nawet listka na osice. Po drugiej linijce ziemia zauważalnie zadrżała. Trzecia spieniła wodę w oczkach.

Nasiona poruszyły się, odpowiadając na moje wezwanie. Czarne łuski otworzyły się, strzelając żółtozielonymi ostrzami pędów.

Grzyby podnoszą kamienie. Trawa rozsuwa płyty bruku. Mur słoneczników równym szeregiem ruszył w kierunku nieba, przebijając zgniłe ciała kuszników.

Niebo i ziemia zadrżały od wycia, które wydarło się z wielu gardeł. Zaostrzone bezlistne łodygi jak druty przecinały klatki piersiowe, rozdzierały stawy, zdejmowały głowy z ramion. Przegniła armia rozsypała się jak domek z kart, a nad kupą drżących kości jeden za drugim majestatycznie wykwitały gigantyczne żółte kwiaty.

I w tym momencie Stokrotka zdecydowała, że starczy jej już tych koszmarów magii praktycznej, zarżała, stanęła dęba, zrzucając mnie na ziemię i galopem ruszyła śladem Wolta i Siwka.

Upadłam niefortunnie, na bok, ale chyba niczego sobie nie uszkodziłam. Błyskawicznie przewróciłam się na brzuch, wyrzuciłam rękę śladem uciekającej kobyły i urywającym się głosem wykrzyczałam kilka słów.

Zamiast zastygnąć w miejscu, Stokrotka rzuciła się w bok, wprost w czarne oczko. Desperacki, ale bezsensowny skok, biała grzywa uniosła się, przednie kopyta dotknęły wody…

Zastygłam ze zdumienia, widząc, jak przerażona kobyłka biegnie po wodzie niby prorok Owsiuga po podtopionym mostku.

Straciłam przez to drogocenne sekundy. Ocalali zombi, w marszu przeładowując kusze wydostawali się z gęstwiny słonecznika. Było ich niewielu, może z tuzin. Komuś brakowało ręki, komuś – ucha, oka albo całej głowy i nie bardzo było wiadomo, jak zamierzali bez niej celować. Zapewne ktoś im tłumaczył i to całkiem dokładnie. Machnęłam ręką i lecący bełt zatrzepotał lotkami, odchylając się na bok. Na razie nie potrafiłam jeszcze tworzyć pełnych tarcz przeciwko materialnym obiektom. Przeciwko magii – spokojnie, pulsar ogniowy odbija się bardzo łatwo, szczególnie jeśli wyszedł z rąk niedoświadczonego adepta albo został wygenerowany przez amulet obronny.

Zaśpiewały kolejne cztery kusze. Cofnęłam się, nie spuszczając oczu z lecących bełtów. Trzy przeszły nad lewym ramieniem, jeden nad prawym.

Cofanie się pod deszczem strzał okazało się wyjątkowo niewygodne, ale stanie w miejscu było tym bardziej niezalecane. Zombi rozciągnęli się w tyralierę i do pierwszego pozostawało mi około pięćdziesięciu łokci. Zorientowali się, że strzały lecące w salwach odbija się znacznie łatwiej i przeszli na pojedyncze, które teraz świstały nieprzerwanie. Gorzej – już nie próbowali położyć mnie jednym trafieniem w pierś czy głowę, ograniczając się do niedokładnego celowania w nie tak bardzo kluczowe dla życia organy. Było to dodatkowe utrudnienie – zamiast bloku prostego musiałam korzystać z bocznego, który pochłaniał więcej energii. A poza tym błyskawiczne przestrojenie się z górnego prawego bloku na lewy dolny nie było wcale takie łatwe.

Doświadczony mag (o bogowie, kiedy ja w końcu nim zostanę?!) mógłby jednocześnie atakować i się bronić, ale mnie to póki co nie groziło. Skupiwszy się na jednym zaklęciu, całkowicie wyczerpałam swoje możliwości.

A zombi – nie. Gdyby wszyscy wojacy w naszej armii byli tak mądrzy i zmyślni, wróg omijałby granice Belorii szerokim łukiem i na paluszkach. Kusza w rękach pierwszego zombi zastąpiona została mieczem, a cała reszta strzelców zbliżyła się do niego, bezmyślnie gapiąc się przed siebie i bezdźwięcznie otwierając zgniłe usta. Strzelanie skończyło się, kusznicy przeładowywali broń, wyczekując.

Miałam niewielki wybór – miecz albo bełt. Jak odbiję miecz – dostanę bełtem, jak odbiję bełt… Jedno albo drugie, a sobie nawzajem też nie bardzo przeszkadzają. Mieczem już mnie zabijano. Weterani twierdzą, że nie ma dla wojaka większej radości i honoru, niżeli spotkać śmierć w walce wręcz, ale to prawdopodobnie rzecz gustu, bo mnie osobiście się taka perspektywa nie podobała. Śmierć od bełtu martwiła jeszcze bardziej – ulubionym sposobem kaźni leśnych rozbójników było rozstrzelanie, a to towarzystwo nigdy nie wyróżniało się szczególnym miłosierdziem.

Zatrzymałam się i stanęłam w pozycji bojowej. Cóż, starczy mi sił na parę truposzy albo nawet dwie pary. Na tego z mieczem się nie będę wysilać, podpuszczę bliżej i zaatakuję kuszników, albo wystrzelą, zanim skończę pleść pierwsze zaklęcie i zacznę drugie.

…I może tym sławnym, ale niestety ostatnim czynem przejdę do legendy i to przeklęte miejsce będzie do skończenia świata nazywać się Wolhowymi Skoczuszkami… Tfu!

Coś ostro zagwizdało za moimi plecami i długi sztylet po samą rękojeść wbił się pomiędzy puste oczodoły truposza z mieczem. Głowa zleciała mu z ramion jak gliniany garnek z płotu, z kręgów wyciągnęły się i z plaśnięciem pękły nitki śluzu. Rzut miał taką siłę, że sztylet z oderwaną głową przeleciał jeszcze ze czterdzieści łokci i trafił w pień niedużej osiki. Pozbawiony głowy trup zachwiał się, zrobił krok do tyłu i bez sensu machnął mieczem. Korzystając z okazji wpakowałam mu w pierś należne 124 wjm. Jednolity słup płomienia wzniósł się ku niebiosom i opadł, rozsypując się na wietrze płatkami sadzy.

Z lasu jak czarny wicher wypadł ogier Lena.

Na jego spotkanie poleciały bełty. Jeden trafił w kark Wolta, ale ogier tylko kwiknął z wściekłością i nawet nie zgubił kroku. Białowłosy jeździec przeleciał pod ostrzałem jak bezcielesny duch i jak niszczycielski huragan wbił się w tłum truposzy. Wolt zakręcił się jak bąk, błysnęło i natychmiast zgasło długie ostrze miecza, poleciały na boki strzępy ubrania i zgniłego mięsa.

Nie dało się tego nazwać bitwą. Len kosił zombi jednego za drugim, jak trawę na łące. Ziemia pokryła się jednolitą masą pełzających kończyn, które wyginały się, desperacko podskakiwały i uciekały na boki, łapiąc za kępy turzycy.

Koń zawrócił. Przelatując obok, Len pochylił się i wolną ręką złapał mnie, wrzucając na siodło za swoimi plecami. Bezpośrednie zagrożenie minęło, ale stanowczo nie warto było zostawać na tych przeklętych w dosłownym znaczeniu tego słowa bagnach ani chwili dłużej. Kto go wie, jakie jeszcze paskudztwo wypłynie z grzęzawiska.

Od miejsca mojej epickiej bitwy do krańca moczarów okazało się wcale nie tak daleko – Wolt przebiegł tę odległość najwyżej w pięć minut. Len przegalopował jeszcze jakieś ćwierć wiorsty, po czym gwałtownie skręcił w prawo, na leśną polankę, na której przestępował z nogi na nogę wyraźnie zaniepokojony troll trzymający za uzdę Siwka.

– Wreszcie – wyrwało mu się. – W porządku?

– Tak! – Zeskoczyłam na ziemię i obciągnęłam kurtkę.

– Jesteś pewna? – sceptycznie spytał Wal.

Len zachwiał się w siodle i jak worek spadł na ziemię.

Moje ręce do łokcia umazane były we krwi.

Wykład 14. Regenerologia

Oba bełty utkwiły w prawym płucu. Jeden trochę niżej – przeszedł na wylot, a jego zakrwawiony grot wystawał spomiędzy piątego a szóstego żebra. Drugi trafił pod prawe skrzydło i sterczał z pleców na ukos, prawdopodobnie skończywszy swój lot po wewnętrznej stronie mostka.

Wal gwizdnął i wprawnymi ruchami zaczął rozcinać nożem zakrwawioną kurtkę.

– Nieźle cię urządzili!

– Ty weź wyciągaj! – wychrypiał Len, plując krwią. – Żeby was wszystkich… Druga kurtka w jeden tydzień… Skąd ja ich tyle wezmę?

Siedziałam obok Lena i podtrzymywał go za ramiona. Słychać było, jak w piersi wampira kotłuje się krew.

– No to się trzymaj. – Troll ostrożnie obmacał plecy dookoła bełtów i lekko pociągnął za drzewce. – Od czego zaczynamy? Który ci bardziej przeszkadza?

– A idź ty… – ostatkiem sił zaklął Len.

Grzęzawisko solidnie nadgryzło osinowe drzewce.

Wal z łatwością ułamał niższy bełt przy samych lotkach i wyciągnął od strony piersi.

Len zakaszlał, ustami i nosem poszła mu krew.

– Wody… – poprosił stłumionym głosem.

– A nie zaszkodzi ci?

– Bardziej już nie może…

Dokładnie w tej samej chwili Wal pociągnął drugi bełt do siebie, a potem gwałtownie wepchnął go pod innym kątem. Grot przebił ciało i wyskoczył dwa palce na lewo od mostka. Po brzuchu pociekł wąski strumyk ciemnej krwi.

Len nie wydał dźwięku, tylko ze zgrzytem zębów do bólu ścisnął mój nadgarstek.

– No i tyle. – Wal wyciągnął również drugi bełt. – Foczka, nie przejmuj się tak. Tego drania tak prosto się nie załatwi.

Nie przejmować się? Trzęsłam się z przerażenia! Rany prawie nie krwawiły, ale Len bez przerwy kaszlał i wszystko dookoła zachlapane było krwią, karmazynową i ciemnobrązową. Widać było, że oddycha coraz ciężej. Wypluwał czarne kleiste skrzepy krwi zatykające płuca. Coraz ciężej opadał na mnie, a jego ciałem szarpały gwałtowne dreszcze. Zaczęłam pleść zaklęcie, ale wampir pokręcił głową.

– Nie trać sił – szepnął. – Ja sam. Nie bój się, dam radę.

– No to w takim razie ty sobie poleż, a my musimy jechać – zdecydował troll i podniósł się na nogi.

– Gdzie?

– Do Kosut, a gdzie niby? Sprowadzę wóz, przecież nie będziesz tu leżał do skończenia świata.

– Nie warto – jęknął Len. – Jest w porządku… Prawie…

– Warto było wracać? – splunął troll. – Przekąsiliby tę kretynkę, zabawili się we wsi, a potem wrócili gnić do Skoczuszek. Dobra, nie ma co mleć ozorem po próżnicy, do wieczora i tak nie wstaniesz, a ziemia może dla jednych i matka, ale dla innych mogiła. Trzeba ruszać do wsi szukać wozu. Konno dotrzemy w dwadzieścia minut. Tam i z powrotem obrócimy w godzinę. Foczka, zbieraj się!

– Po co? Sam sobie nie poradzisz, czy jak? Zostanę z Lenem! Bo jeśli…

– No właśnie – troll wszedł mi w słowo. – Bo jeśli. Nie gadaj, tylko właź na siodło. Siwek jest krzepki, dwoje uniesie.

– Nigdzie nie pojadę! Nie zostawię Lena samego!

– A ja was nie zostawię we dwójkę! – zaczął się irytować troll. – Nie ma to jak gwybbowa kretynka, sama głowę w pętlę wsadza!

– Jedź z nim – nieoczekiwanie szepnął wampir, który zrobił się już zupełnie bezwładny i zaczął osuwać się z mojego ramienia. Jego wargi były całkiem białe i poruszały się tylko dzięki sile woli. – Idź sobie…

– Nie! – Delikatnie położyłam Lena na ziemi, zwinęłam i wsadziłam mu pod głowę swoją kurtkę. – Wal, z nim jest naprawdę źle! A jak umrze?!

– On raczej nie. – Troll bez ceregieli złapał mnie za kark i spróbował odciągnąć od wampira.

– Spadaj! – syknęłam, wyrzucając prawą rękę w geście obronnym. W ziemię koło Wala uderzył ostry cienki piorun.

Troll odskoczył, zasłaniając twarz rękawem i zaklął z fantazją.

– No to skoro sama nawarzyłaś piwa, to teraz sama je wypijesz! – zagroził, opierając się o koński kłąb i wskakując na siodło. – Ja cię uprzedzałem!

Ze wściekłością wbił obcasy w boki Siwka, a biedny wałach podrzucił głowę i ruszył ciężkim kłusem po leśnej ścieżce. Troll jeszcze raz dał mu ostrogę, zmuszając do przejścia w galop.

Las błyskawicznie skrył samotnego wędrowca. Świerki wymieniały przestraszone szepty, poruszając ostrymi czubkami. Podmuchy wiatru zimnymi mackami wślizgiwały się pod kurtkę. Przypomniałam sobie, że wśród bagaży Wolta powinny znajdować się koc i jakieś ubranie, chociażby zapasowa koszula. Jakkolwiek potężne siły witalne kryłyby się w wątłym ciele białowłosego wampira, odpoczynek na mokrej i zimnej ziemi raczej nie wyjdzie mu na zdrowie.

Wyglądało to tak, jakby Wolt mnie w ogóle nie zauważył. Podniósł łeb i podziwiał strzępy mgły nad moczarami. Dookoła bełtu, który utkwił głęboko w karku, zakrzepł strup, czarny z zaciekami dookoła. Poczułam niespodziewany przypływ odwagi, wyciągnęłam rękę i pogładziłam konia po mokrej szyi. On z ukosa spojrzał na mnie gadzim wzrokiem i po chwili wahania oparł pysk na moim ramieniu, wzdychając ciężko.

Rozryczałam się, przyciskając głowę do końskiego policzka. Wolt posłusznie stał w ewidentnie niewygodnej pozycji, z opuszczoną głową, pozwalając mi niezgrabnie tarmosić jego grzywę. Wypłakałam się, z wdzięcznością cmoknęłam konia w czoło (Wolt z widoczną ulgą wyplątał się z moich desperackich objęć) i nieco się uspokoiłam. Zabrałam torbę i koc, nazbierałam chrustu. Nie padało, ale w powietrzu wisiała wilgotna mgiełka i dlatego musiałam włożyć sporo wysiłku w rozpalenie ogniska.

Len nie dawał oznak życia. Zagrzałam w kociołku trochę wody i zmyłam krew z pleców i piersi rannego. Różowe strumyczki uciekały we wszystkich kierunkach, nie mając zamiaru wsiąkać w twardą i zaczynającą zamarzać ziemię. Paskudnie podrapałam ręce, ale udało mi się ułamać kilka zielonych świerkowych gałęzi, na których rozłożyłam koc i sapiąc z wysiłku przeciągnęłam Lena na wygodniejsze legowisko.

Przeklęta Stokrotka uciekła razem z całym bagażem – zapasowym ubraniem, jedną trzecią zapasów i kocem. A on by się w tej chwili przydał nadzwyczajnie! Zgarnęłam wiszące rogi, lepiej lub gorzej otuliłam Lena i usiadłam obok, kładąc jego głowę na swoich kolanach.

Prawie natychmiast ciało wampira wygięło się w paroksyzmie, odrzucając koc na bok. Mięśnie naprężyły się do granic możliwości, niemal przebijając skórę, z ust wyrwało się stłumione chrypienie. Skurcze zniknęły tak samo szybko jak się pojawiły. Len powoli opadł na posłanie, głęboko i ze świstem westchnął i otworzył oczy.

– Len! – ucieszyłam się i pochyliłam nad nim. – Len, jak się czujesz?

Nie odpowiadał. Rozszerzone źrenice niewidzącym spojrzeniem wpatrywały się w szare niebo. Wąskie brzeżki tęczówek zabarwione były na żółto.

– Len, wszystko w porządku?

Zamiast odpowiedzi gwałtownie odwrócił głowę i wbił we mnie przerażające nieludzkie spojrzenie. Poczułam, że na nadgarstku zacisnęły mi się żelazne zęby wnyków.

– Len… Aj! – pisnęłam. Spod paznokci wampira trysnęła krew. – Len, puść mnie… Bardzo proszę…

Wyglądało, że posłuchał. Jego oczy powoli zamknęły się, głowa opadła na bok, chwyt osłabł. Posykując z bólu po jednym odgięłam sztywne palce. Na nadgarstku zostały mi siniaki z półksiężycami krwawiących śladów.

Beznadziejność, ostra i przerażająca, zalała mnie z głową i poniosła za sobą jak przypływ morski ciągnie po piasku pustą muszelkę. Beztroski świat malutkiej dziewczynki rozleciał się na kłujące odłamki.

Dorosła kobieta klęczała koło umierającego przyjaciela.

I po co ja w ogóle wzięłam do rąk ten kretyński łuk? Po co przeszkodziłam Lenowi w otrzymaniu nagrody? Po co wróciłam na moczary? Łańcuch błędów, którego ogniwa wykute zostały przez moją głupotę.

Zabierz jedno ogniwo – i łańcuch pęknie. Nie będzie mrocznych chmur, przenikliwie zimnego deszczu, plam krwi na ubraniu i ciężkiej głowy Lena na zdrętwiałych kolanach…

Zniknij… Bardzo proszę… Ja się chcę obudzić…

– Mam ci podać rzemień? – słabym, ale dosyć rześkim głosem zapytał Len.

– Po co? – prowokacyjne pytanie wampira jak zwykle wzięło mnie z zaskoczenia.

– A to już zależy, do czego dojdziesz w rozmyślaniach o sensie twojego bezwartościowego żywota. Możesz się na nim powiesić. Albo ograniczyć się do pokutnej chłosty.

– A mogę nim ciebie udusić? – spytałam z nadzieją.

– Słuchaj, skoro mimo wszystko nie zamierzasz zabijać ciała, to po co mordować ducha? Wolho, jeśli moje zdanie cokolwiek dla ciebie znaczy, to wiedz, że jestem po prostu zachwycony twoim czynem. Przyznam ci się, że zawsze uważałem, iż krótkość życia zepsuła ludzi, zabijając w zalążku wszelkie honorowe porywy. Potrafią tylko marzyć, że ojej, położą strzygę gołymi rękoma, a kudłaka złapią za wąsy i o ścianę. A w rzeczywistości zobaczy taki wojak mawkę albo byle parszywego bazyliszka – i sławy już mu nie trzeba, byleby tylko miał szansę ujść z życiem. A ty wszystko robisz dokładnie na odwrót. Zamiast przestraszyć się i uciec na widok potwora rodem z koszmarów, rzucasz się na niego, przerażając przyjaciół, a potem zaczynają cię gryźć wyrzuty sumienia. Oryginalna metoda walki ze złem tego świata.

– Ale skuteczna, musisz przyznać! – najeżyłam się.

– No to czemu teraz się zamartwiasz? Co zrobiłaś, to zrobiłaś, okichaj i zapomnij.

– Ale jak zrobiłam. – Przygryzłam wargę, powstrzymując łzy. – Naprawdę nie mam z czego być dumna, przyznaj.

– A co byś chciała, pierwszy naleśnik się zawsze popsuje – spróbował pocieszyć mnie Len.

– Gdyby to był pierwszy!

– Pewnego razu chciałem smażyć naleśniki – przypomniał sobie Len, z trudem przewracając się na bok. – Obawiam się, że nie podbudowało to mojego autorytetu. Nie, nie popsuł się. Przywarł na amen, a kiedy spróbowałem go podrzucić, patelnia urwała się z rączki i roztrzaskała gar z kapuśniakiem…

Ukradkiem otarłam łzę.

– Aaaale żeś znalazł porównanie.

– Przestań. Zniszczyłaś całą armię zombi, a to najważniejsze. Dodaj je do swojej listy zwycięstw i przejdźmy do omówienia bohaterskich czynów, które czekają nas w przyszłości.

– Ale gdyby nie ty…

– Ciekawe, czemu się tak nie spodobaliśmy tym truposzom? – wampir szybko zmienił temat. – Przecież nie trafiliśmy tu jako pierwsi, ostatecznie przed nami przez Skoczuszki przechodzili wędrowcy.

– I nie wychodzili.

– A zielarz i jego uczeń? Nic nie wiedzieli o topielczych żartach, a ścieżkę znają dobrze, miejscowe legendy również.

– To świeża legenda, dopiero co powstała.

– Z niczego? Daruj. Sama przecież wiesz, zombi to nie szczury, z sąsiednich piwnic nie przybiegną.

– No dobra, przekonałeś mnie. Nie spodobaliśmy się im.

– Ot, tak sobie, bez żadnej przyczyny? Nasze facjaty im nie podeszły, czy jak?

– Chciałeś pełnej odpowiedzi, to masz. Nasze, jak to ująłeś, facjaty, nie podeszły jakiemuś magowi, który dmuchnął, chuchnął, klasnął w dłonie i pechowi kusznicy porzucili trzęsawiska, by zakończyć swój nieżywo jako podpórki dla roślin oleistych. Zadowolony?

– Nie. Wohlo, mam głupie pytanie. Gdyby tobie nie spodobała się moja facjata, kręcąca się po moczarach, to co byś zrobiła?

Uważnie obejrzałam sobie Lena od stóp do głów.

– Cóż, chyba łatwo to sobie wyobrazić. Już mi się nie podobasz. Jeszcze trochę wysiłku i dowiesz się, co ci zrobię.

– Daj spokój, poważnie pytam.

Zastanowiłam się.

– Oj, nie wiem… W sumie opcja z zombi mi nawet pasuje. Ale jednak umieściłabym główną grupę przed nami, wtedy konie nie dałyby rady zawrócić i rzuciłyby się w bok, w trzęsawisko. A nawet gdyby komuś się udało zsiąść z wierzchowca, wzięliby go w dwa ognie i rozstrzelali z kusz.

– Nie no, z ciebie to urodzony czarny charakter. – Len uśmiechnął się z aprobatą. – Stąd wniosek – jeżeli nasz przeciwnik nie jest kompletnym kretynem, skorzystałby z twojego planu. Ale widzisz, uważamy go za kretyna dlatego tylko, że nie udało mu się nas zniszczyć. A może on wcale nie zamierzał tego robić?

– No to co? Postraszyć? Żebyśmy zawrócili?

– Wykluczone. Straszyć to trzeba było przed moczarami. Jasne jak słońce, że jak już postawimy nogę na ścieżce, to jakbyśmy tego nie chcieli, nie damy rady zawrócić.

– Chcesz powiedzieć, że po prostu gonili nas do przodu?

– Na to wygląda. Bali się, że nie zdążymy na czas.

– Ale po co?

– Gdybym wiedział, to pewnie bym się wcale nie spieszył… No nie, ty popatrz tylko na ten kondukt pogrzebowy!

Troll zostawił trochę już zmęczonego Siwka pod opieką chłopaka, któremu na pocieszenie wręczył drobniaka i wrócił na wozie w towarzystwie właściciela zaprzężonej do niego niewielkiej, acz żwawej kobyłki. Przy jej boku biegły jasnokasztanowy źrebak i para psów, a procesję zamykał dziurawy garnek, który wlókł się za wozem na sznurze.

– Ot żartownisie… – Ze zdumieniem pokręcił głową chłop, podnosząc garnek i drapiąc się w czubek głowy. Na mnie i Lena nie zwrócił najmniejszej uwagi, nawet kiedy wspięliśmy się na wóz, a wampir z jękiem wyciągnął się na wiązce słomy.

Wolta przywiązano z tyłu wozu. Przewaga karego nad żwawą kobyłką była tak wyraźna, że gdyby tylko zechciał, mógłby pociągnąć wóz w przeciwnym kierunku.

Ale czarny potwór zachowywał się posłusznie i po półgodzinie triumfalnie wjechaliśmy do wsi.

Wykład 15. Wróżbiarstwo

Wieś Kosuty Dolne ratowała się przez zatopieniem na jedynym w całej okolicy wzgórzu. Siedem czy osiem wątłych brzózek na nagich i czarnych na jesienną modłę zboczach wyglądało jak siwe włoski dookoła gigantycznego pryszcza. Po okolicy daleko niosły się dźwięczne kogucie głosy. Największą atrakcją Kosut Dolnych była palisada z trzech rzędów grubych i ostrych kołów osinowych, przełożonych kamieniami i przeplecionych łykiem. Była tak wysoka, że ledwo było zza niej widać czubki starych lip i iglicę dzwonnicy. Na czubkach pali cicho i spokojnie chwiały się i kręciły podarte łapcie, popękane dzbanki i potrzaskane garnki, pomiędzy którymi świeciła jakaś dziesiątka wybielonych na słońcu świńskich czaszek. Na silnym wietrze czaszki i garnki stukały o siebie, jak gdyby imitując zaproszenie do stołu.

Wrota, w dzień otwarte na oścież, zostały umocnione metalowymi okuciami i zamykały się na gigantyczną żelazną zasuwą, ważącą co najmniej pud. Po wewnętrznej stronie ogrodzenia co sześć łokci stały malutkie drabinki, pod którymi wznosiły się kupy sporych kamieni.

– Z kim walczymy? – Skinęłam w kierunku arsenału obronnego.

Woźnica poskrobał się w łysinę i wzruszył ramionami.

– Tak ot… Nie to, żebyśmy walczyli – półżartem raczej. Sąsiadów mamy – wrogowi nie życzę, nieludzie włochate, o tamoj macie ichnie podziemne miasto – woźnica wskazał batem na zachód. Długo patrzyłam we wskazanym kierunku, ale nie zobaczyłam niczego oprócz wysokich kopców ziemi. – Każdy jeden niestraszny jakoś szczególnie awantur nie szukają, czasem może pomogą – pole zaorają, węgla przytaszczą albo kamyczków szlachetnych na wymianę. Tylko raz na czas jaki strzeli im cosik do tych durnych łbów, zbiorą się całą chmarą – i hajda wioskę rozwalać. Chłopom pyski obiją, babom spódnice pozadzierają, piwo u karczmarza wychłepczą i nie zapłacą. Zabawią się, ile dusza – a rano zwiewają z powrotem do tych swoich nor. No to postanowiliśmy, że dość tego bałaganu – ogrodzenie zbudowaliśmy i stawiamy warty w nocy, niech baczą, czy się cosik nie skrada. A jak kogoś przyuważą, skrzykują resztę, żeby ci znaczy się też poćwiczyli trochę.

– A jak oni się od dołu podkradną? Przez tunel podziemny? – spytałam.

Chłop roześmiał się znacząco i pogroził batem komuś niewidocznemu.

– Żartujecie! Nasze wzgórze nie tak samo z ziemi wyrosło było, a stoi na litej skale. Dlatego też i pola kamienie rodzą, ile byś na wiosnę nie wyniósł – mniej się nie robi. Pamiętam, jak jeszcze smarkiem byłem – podkopali nieludzie norę pod samo wzgórze, zaczęli skałę dłubać od spodu, aż wzgórze się zatrzęsło, a huk i dzwon był taki, że u krów mleko spsuło. No to nasi wyskoczyli za bramę i dołożyli tym nornikom z całego serca, znaczy się, żeby wiedzieli, do kogo podskakują.

– A potem uczciliście zwycięstwo imprezą na całego, na której w trupa upili się zarówno zwycięzcy, jak i przegrani – jękliwie dopowiedział Len, nie otwierając oczu.

– No to co z tego? – Chłop wyglądał, jakby się obraził. – A czemu bym miał z nornikami piwa nie wypić? Nie opłaca mi się z nimi ostro handryczyć – bo kto będzie ze mną handlował rzepą i ziemniakami? Kupiec zamorski w życiu takiej ceny nie da jak ten tutejszy nieludź.

– O, to rozumiem. – Drapieżnie wyszczerzył się troll. – Mordobicie mordobiciem, a impreza imprezą, bez urazów.

– A wy skąd wiecie, łaskawco? – woźnica zwrócił się przymilnie do Lena. – Bywaliście już w tych stronach?

– Powiedzmy – lakonicznie odparł wampir.

– A karczmę macie? – spytałam.

– Ni.

– A przyjezdnych ktoś przyjmie na nocleg?

– Wątpię… Święto dzisiaj… Rodzina prawie do każdego poprzyjeżdżała…

– I co mamy w takim razie robić? – zmartwiłam się.

– Toć pochodzić, popytać – obojętnie odpowiedział chłop, wyprzęgając kobyłkę. – Jak chcecie, to na wozie nocujcie, mnie tam za jedno. – Pomilczał chwilę i dodał: – Nie mój on…

– A czyj?!

– A czort go wie… Chcieli jechać pilnie, to żem się nie pytał… Jak kto przyjdzie, to powiedzcie, żeście za płotem znaleźli… Tam go brałem…

Z tymi słowami woźnica oddalił się w towarzystwie źrebaka i psów. Nie wyglądało, by wozu ktokolwiek szukał, a i Len zdążył zasnąć i nie chcieliśmy go niepokoić. Zdecydowaliśmy z Walem, że jeśli nie znajdziemy nic lepszego, to zanocujemy na wozie i rozeszliśmy się w przeciwnych kierunkach.

Przed obiadem zdążyłam przespacerować się po wsi, znaleźć niezłe źródło mocy magicznej i z niego skorzystać, za symboliczną opłatą przegonić drobnego biesa z piwnicy z ziemniakami i bezskutecznie spróbować pogadać z autochtonami – cała dorosła populacja wsi leżała pokotem po hucznych obchodach Babożnika. Sądząc z oznak, świętowanie zaczęło się w okolicach Święta Plonów, a filozoficznie nastawieni mieszkańcy Kosut Dolnych planowali przeciągnąć je aż do nowego roku, skąd już niedaleko będzie do Wiosnoczy.

Źli, wymiętoszeni i zaspani mieszkańcy zgodnym chórem odsyłali mnie do mrakobiesa, leszego, Śpioka Nieumierającego, zagadkowego elementu folkloru zwanego „starszy", jak również po prostu w cholerę. W trakcie odpytywania wykryłam, że starszym we wsi nazywano sołtysa, którego ostatni raz widziano w kałuży pod chlewem. Odwiedziłam kałużę, ale starszego nie znalazłam, chociaż zażywający tam kąpieli wieprz bardzo pasował do opisu: „duży strasznie, łysy i nosaty".

We wsi było cicho i spokojnie. Zimny wiatr rozbijał się o palisadę, nie dolatując do chat. Najedzone psy drzemały, przytrzymując łapami obgryzione kości. Z parowu pod wzniesieniem unosił się ku niebiosom czarny dym z warzelni bimbru.

Walowi również nie dopisało szczęście w poszukiwaniu lokum, ale się nie poddawał.

– Podoba mi się ta wieś – poinformował mnie. – Bogowie świadkami, że tu osiądę, jak mi się znudzi ganiać po traktach. Zbiorę kasę, wybuduję dom, żonę sobie zafunduję, dzieciaczki… Foczka, a ty czego, zamknij buzię, ja tylko żartuję…

– Ale co tu takiego dobrego? Nawet karczmy nie ma i zewsząd gonią.

– Gonią, póki im kac nie przejdzie. Zobaczysz, jacy się oni bliżej wieczora mili i kochający zrobią. Doświadczona baba wie, kiedy startować do chłopa. Dla nich teraz jesteś dzieweczka z kucykami, a jak się ciemno zrobi, a do tego miodu poleją, spokojnie za babę ujdziesz.

– A weź ty… Sam do nich startuj. W mroku i z miodem nie takie rzeczy się dzieją.

Wyciągnęłam się na słomie obok Lena i zamierzałam zdrzemnąć się godzinkę czy dwie, ale w tym momencie pojawił się jakoby wygnany bies, żądając połowy honorarium. Zanim zdążyłam wsadzić rękę do kieszeni, Wal pokazał mu zaciśniętą pięść i siła nieczysta z wysiłkiem przełknęła ślinę i znikła.

Zniknięcie biesa okazało się dobrym znakiem. Prawie natychmiast podbiegł do nas umorusany chłopaczek w ojcowej koszuli do pięt, z podwiniętymi rękawami i poinformował o miejscu pobytu sołtysa. Mało tego – sołtys zapraszał nas na obiad.

Obudził się Len. Ziewnął, przeciągnął się i zapytał, czego chce starosta. Chłopaczek nie wiedział, ale nieśmiało dodał, że sołtysa „głowa boli bardzo", z którego to powodu „źli są strasznie i wrzeszczą o byle co".

– Tym bardziej trzeba pójść – powiedział Wal. – Albo ominie nas moment, gdy sołtys zacznie kurację metodą klina.

Wzruszyłam ramionami.

– Jasne, możemy iść. Trzeba go podpytać o wałdaków – czy się tam u nich nie działo coś dziwnego przez ostatnich parę miesięcy?

– A skąd on ma wiedzieć?

– W końcu są sąsiadami.

Len lekko zeskoczył z wozu, z łatwością przerzucając nogi nad krawędzią. Wyglądało na to, że wróciły mu zwykła siła i zwinność, ale nienaturalna bladość twarzy nie zmieniła się w zdrowe rumieńce. Był jak nigdy przedtem podobny do wampira.

– No to idziemy, na miejscu się zobaczy, kogo i o co pytać.

Na ganku wskazanej nam chałupy drzemały dwie czule przytulone czarno-białe kotki. Na nasz widok zerwały się, zaczęły ochryple mruczeć i prześlizgnęły się między naszymi nogami, by jako pierwsze wbiec do izby.

Po przejściu przez zimną sień, zastawioną garnkami i obwieszoną mnogością suszących się króliczych skórek, otworzyłam drugie drzwi. Za nimi znaleźliśmy kuchnię, której jedną połowę zajmował gigantyczny ceglany piec, a drugą – nie mniej imponujący stół.

W kuchni nie było nikogo. Najpierw jedna, a potem druga kotka wskoczyła na stół i zaczęła obwąchiwać puste naczynia. Na chwilę zatrzymałam się w drzwiach i Len spróbował wejść, spychając mnie na bok. Zagrodziłam mu drogę zgiętą nogą.

– Do twojej wiadomości – powiedziałam mentorskim tonem, nie zabierając nogi. – W dawnych czasach mężczyźni przepuszczali kobiety przodem albo wręcz wnosili do domu na rękach. A już na pewno się nie przepychali.

– Przyjąłem do wiadomości – obiecał Len, łapiąc mnie na ręce.

– Hej no, puszczaj, żartowałam!

Ale on jeszcze nie skończył. Nie zwracając uwagi na wściekły opór, zarzucił mnie na ramię, brzuchem do dołu.

– A jeszcze wcześniej – kontynuował niewzruszenie, przytrzymując jedną ręką moje wierzgające nogi – kobiety wnoszono do jaskini w ten właśnie sposób. Uprzednio ogłuszywszy maczugą przez łeb. I właśnie stąd wzięła się owa tradycja.

– Już, starczy, puszczaj, poddaję się!

Na hałas zza kolorowej zasłonki, za którą prawdopodobnie znajdywały się drzwi do izby, wyjrzała staruszka. Spojrzała na nas i rozpłynęła się w pomarszczonym uśmiechu.

– Młodzi – skonstatowała, opierając się na lasce. – Ech, chciałabym mieć wasze lata…

– No to co, zabawiłeś się? Już cię ożenili? – spytałam, poddając się i zwisając głową w dół.

Len zadrżał, rozluźnił chwyt i z niedowierzaniem zapatrzył się na staruszkę, a ja jak worek spadłam na podłogę.

– Świnia jedna! – jęknęłam. – Byś chociaż uprzedził, że puszczasz!

Staruszka, trzymając się za otulony szalem krzyż, stękając podeszła do pieca i… znikła. Rozpłynęła się jak sól w wodzie.

– Słuchajcie – nieswoim tonem powiedział Len. – Moglibyście sprawdzić, czy mi ze łba nie sterczy trzecia strzała?

– Dziwna staruszka.

– Albo piec – zasugerował Wal, klepiąc ręką po cegłach. – Nie no, piec wygląda na normalny.

– A ja już myślałem, że ze mną coś nie tak – z nerwowym śmiechem przyznał Len. – Patrzę na nią i nic nie czuję. Jakbym się oduczył czytania myśli…

– A duchy tak naprawdę są myślami. Ktoś o nich myśli, to się pojawiają. Jeszcze raz zobaczysz tę babcię, to się przeżegnaj i zmów modlitwę.

Wampir tylko westchnął.

Wal zrobił krok do przodu i gwałtownie odsunął zasłonkę. Żadnych drzwi za nią nie było, tylko moździerz, pogrzebacz, miotła i para chwytaków.

– Ghyrowy domeczek, w biały dzień duchy łażą. To co tu się w takim razie w nocy wyprawia?

– No to już wiemy, do czego nas sołtys potrzebuje – wzruszył ramionami Len.

– A on w ogóle istnieje?

Sołtys istniał. Właśnie w tej chwili pojawił się w progu izby, przysadzisty, pękaty, zaspany, w wypchanych na kolanach spodniach i długiej spodniej koszuli.

– Witajcie, drogie goście – ziewnął, przecierając oczy.

Miał długie wiszące wąsy, nadające mu smętny wygląd i wyjątkowo malowniczą łysinę, połyskującą jak dojrzałe jabłko. Trzeba przyznać, że zagapiliśmy się na niego jak cielęta na malowane wrota. Wal, najbardziej podejrzliwy i bezczelny, nawet wyciągnął rękę i pomacał rąbek sołtysowej koszuli.

– Nie, to nie staruszka – sapnął z rozczarowaniem.

– Jaka staruszka? – nie zrozumiał sołtys – A, staruszka… Ona jeszcze łońskiego roku się na tamten świat wybrała. Wspaniała swatka z niej była, chyba całą wieś pożeniła. Panny w przeddzień Babożnika zawsze do niej biegały na wróżby – z włosów, blinów, grzebieni, mysich bobek, zgniecionych karaluchowi inszych świństw. Prawdę rzeką – baba głupia, ale nawet w karaluchu rozgniecionym zobaczy rysy tego przeznaczonego narzeczonego. A jeżeli karaluch jeszcze wąsami i nogami rusza, to tym lepiej, znak, że już za chwilę swaci zajadą. Moja siostra w ten sposób wszystkie karaluchy w chałupie wykończyła. Stuknie łapciem – i patrzy, szuka znajomych rysów, a potem przy śniadaniu w szmatce pokazuje, jaki jej się znakomity narzeczony ukazał. Świństwo, a nie wróżby. Tak i siedzi do teraz w panieńskim wianku – komu ona taka durnowata potrzebna.

– A myśmy tę babcię widzieli. O tam, na piecu – niemądrze rzucił troll.

Sołtys tylko wzruszył ramionami.

– A wiem, wiem. Ona zawsze się gościom pojawia, wita. Wy nie zwracajcie uwagi, niechaj się sobie pojawia, gdzie jej trzeba. Ona nic zrobić nie może, tylko nastraszy, jak kto nieprzywykły.

– A wy przywykliście? – spytałam.

Starosta niewyraźnie machnął rękę i zmienił temat.

– To może siadajcie, porozmawiamy. Dawno u nas nie było przyjezdnych, nie ma się od kogo dowiedzieć, co się w szerokim świecie dzieje. Niedługo tu do reszty zdziczejemy. Do innych chociaż rodzina w święto przyjeżdża, a u mnie wszystkiego krewnych – siostra Mażka i córka Braśka, jedynaczka po żonie zmarłej. I gdzie ona znikła? Do studni na chwilę wyskoczyła i masz ci – przepadła panna!

W trakcie rozmowy sołtys szybko i pewnymi ruchami nakrywał do stołu. Na twarzy Wala jak maślany kleks na wodzie rozpływał się pełen zachwytu uśmiech. Z pieca na rogach chwytaka wyjechał kociołek z duszonym kurczakiem, pieczone ziemniaki, wędzona kiełbasa. Z piwnicy wyłoniły się miski z kiszoną kapustą, grzybkami, ogórkami i jabłkami z beczki, jak również garniec rosołu. Zaszeleściła nacinana na ćwiartki cebula, zaskrzypiała sól zeskrobywana z grubego kawałka słoniny. Zakrzątnęła się gruba, ospowata i brzydka siostra sołtysa, rozstawiając na stole talerze i kubki. I – szczyt marzeń – z tajnej skrytki wychynęła na świat boży wielgachna, zimna i spocona butla mętnego bimbru.

Otworzyły się drzwi i do pokoju jak jaskrawy wicher wpadła na oko dwunastoletnia dziewczynka w nowiutkich butach i futerku z wiewiórki, z kolorową jedwabną chusteczką na głowie, ciemnoblond warkoczem do pasa i zaczerwienionymi od mrozu policzkami. Głośno rozchlapując wodę, postawiła wiaderko na stołeczku i nie zwracając uwagi na gości, od progu wyrzuciła z siebie:

– Tatuś, a co ja wiem! Dziewczyny przy studni prawiły, że Jelemieja jałówkę wilk napadł! W biały dzień wpadł do obory i caluteńką podarł na kawałeczki, ot, na krzyż, nie kłamię! Jelemiej spał, jego żona słyszy – jałówka ryczy, to go kuksańcem w bok… Ledwo dobudziła, on z wieczora był po wypitce. Zanim doszedł do obory, jałówka zamilkła… On się wrócił do izby, żona mu wałkiem przyłożyła i znowu wysłała na krowę patrzeć – bo sama się boi. Jelemiej poburczał, poburczał, ale poszedł, otworzył drzwi – a tam wilk siedzi!!! Duży jako cielak! Jak ryknie na Jelemieja! Jak zębami zazgrzyta! Ten tylko usiadł, a wilk nad nim skoczył – i w długą! Bielutki jak mleko, a pysk cały we krwi!

Poczułam, że przymarzam do ławki, a po plecach maszeruje mi stadko zimnych mrówek. Rozszarpał na kawałki… Usłyszałam mrożące krew w żyłach głuche wilcze warczenie, prawie na własne oczy zobaczyłam zwierzęce przerażenie w krowich oczach, skok, krople krwi na ścianach… I gigantyczną bestię, żywcem pożerającą miotającą się ofiarę. Wizja przemknęła mi przed oczami i zgasła. Len jak gdyby nigdy nic skubnął skórkę chleba i wrzucił do ust. Wal w skupieniu oglądał naderwany rękaw.

– I tak dobrze, że wilk, a nie diabeł – z niezadowoleniem burknął sołtys. – Nie masz kogo słuchać… Zawsze ten Jelemiej nic, tylko plotki sieje! Najpierw mu mrakobies szynkę z piwnicy zwędził, potem leszy po lesie przez trzy dni wodził, póki mu się bimber nie skończył. Teraz wilk biały, duży jak cielak… Tfu, słuchać tych bzdur nie chcę! Lepiej byś się z gośćmi przywitała – szmat drogi przebyli, z samego Starmina!

– Dobry! – dźwięcznie rzuciła dziewczynka, rozpinając futerko i siadając na brzeżku ławki. – Tatuś, a mogę kiełbaski?

– A bierz, bierz, serduszko, co tylko chcesz. A wy to pewnie kupcem jesteście? – Sołtys z donośnym cmoknięciem otworzył butelkę i napełnił szklanki.

– Kupcem – bez namysłu zgodził się Len. – Kamyczki mnie ciekawią.

– Tak właśnie żem myślał. Kupcy to zawsze dla ochrony wynajmują trolle albo czarowników, a wy macie jedno i drugie. I słusznie, bo samotnych to rozbójnicy lubią bardzo. Ale teraz chyba nic nie wskóracie. Tu już sześciu z pustymi rękoma odjechało. Nie handlują teraz nornicy, nawet gadać nie chcą z kupcami. Nie ma kamieni – i tyle. Kręcą, przeklęte nieludzie. Kamieni zatrzęsienie, kopalnie pracują, sam widziałem, jakżem jęczmień woził sprzedać. Widać chcą ceny podbić. Ale wy idźcie, popróbujcie, może się milsi zrobili.

– Koniecznie – obiecał Len. – Jak tylko się ciemniej zrobi, pójdziemy.

Sołtys z aprobatą pokiwał głową i wyciągnął rękę po kiszony ogórek, mocno trzymając w drugiej pustą już szklankę.

– No to co tam u was w stolicy słychać?

– A wszystko pomaleńku – wzruszył ramionami Wal. – Ot, parę dni temu żeśmy mieli na turnieju łuczniczym dziwną historię, prawie jak z tym waszym Jelemiejem…

Troll opowiadał barwnie, malowniczo, nie skąpiąc wyrażeń, co nadawało opowieści szczególny koloryt. Siostra sołtysa popiskiwała i w najstraszniejszych momentach zakrywała twarz fartuchem. Braśka słuchała z otwartymi ustami. Gdy tylko troll zamilkł, poderwała się z miejsca, złapała futerko i wyleciała na dwór, by możliwie najszybciej powtórzyć bajkę przyjaciółkom.

Mażka nie nadążała z napełnianiem szklanek. Nos i policzki sołtysa zaczerwieniły się, Wal zrobił się nieco żywszy, natomiast na Lena alkohol nie podziałał w żaden widoczny sposób. Ja już się najadłam, opadłam na oparcie krzesła i z roztargnieniem przysłuchiwałam się rozmowie. Raz na jakiś czas pojawiała się staruszka, przechodząc przez drzwi z cebrzykiem na mleko w ręku, albo ze stękaniem przekładając jakieś szmaty na piecu.

Wkrótce (dzięki swawolnej Braśce) po wsi rozeszła się wieść, że do Mażutki przyjechali swaci wydać ją za prusaczego króla i Mażka się nawet zgadza, ale brat się opiera, bo szkoda mu posagu. Ciekawska młodzież kłębiła się dookoła izby i rechotała pod oknami. Do komina po wielu próbach wrzucono zdechłą wronę, która spowodowała, że dookoła zaczął unosić się nieziemski smród, a z otwartego pieca poleciał czarny dym z palących się piór. Sołtys klnąc wyskoczył na ulicę z pogrzebaczem w garści, ale urwisy z piskiem i chichotami rzuciły się w różne strony.

Wronę wyciągnięto z pieca, chatę wywietrzono i impreza trwała dalej. Po zaspokojeniu ciekawości sołtysa w kwestii miejskich cen brukwi, wysokości cła na sobole i kuny z Wolmenii, bohaterskiej śmierci niejakiego Ryndy Tupalskiego, wojny z krasnoludami (niesprawdzona pogłoska), urodzaju owsa i połowu karpia, udało nam się taktownie zmienić temat na wałdaków.

– Zupełnie… hic… się rozbestwili – skarżył się dosyć już podchmielony sołtys. – Wcześniej jeszcze… tego… tamtego… a teraz wszelki wstyd potracili! Jak pojawił się ten ich nowy starszy, to się rozbestwili do reszty. Mażka! Nalewaj! Za tego… za nas z wami i leszy z nimi, o! Ech, dobre jest. O czym to ja? A, o nornikach. Znaczy tego… hic… Przyszła do mnie wczoraj na dwór ta ichnia… di… du… dilungancja! Mówią, że mam dawać tę, jak jej… pannę jednym słowem i to jeszcze ładniejszą i kształtniejszą albo będzie źle. No to zrobiliśmy im źle. Znaczy się, wyrzuciliśmy ich wprost przez płot, żeby nie ważyli się więcej oglądać na ludzkie baby. I po co im panna? Ni cholery nie rozumiem. Grozili, grozili, a w końcu nic nie zrobili, odeszli z kwitkiem. Słowem, nornicy. Mażka! Nalewaj, bo klnę się na Boga, oddam nornikom!

W zamyśleniu obracałam w palcach łyżkę i zastanawiałam się nad słowami sołtysa, w związku z czym biegnący po świeżo zamiecionej podłodze karaluch od razu zwrócił moją uwagę. I jak mu się udało uniknąć uważnego spojrzenia ospowatej grubaski?

Gdy karaluch zatrzymał się przy mojej nodze, nachalnie macając ją rudymi wąsami, nie wytrzymałam. Płask! Upuściłam łyżkę i pochyliłam się. Ciekawe, gdzie należy patrzeć – na podłogę, czy na tę część karalucha, która przykleiła się do podeszwy?

Na podłogę spadła druga łyżka. Len przepraszając uniósł obrus.

– I co? – spytał tonem spiskowca. – Do kogo jest podobny? O, nieźle biedaka załatwiłaś – nawet się nie rusza. Słuchaj, czy nie wydaje ci się przypadkiem, że tego pięknego ranka udało nam się zniweczyć plany zastraszenia mieszkańców Kosut Dolnych?

– I to jak. Wychodzi, że ktoś przywołał martwych kuszników, żeby rozgromić niepokorną wioskę. A ja schlebiałam sobie, że całe to umarłe wojsko rzucono do bitwy ze mną!

– A on jest stanowczo podobny do sołtysa – poważnie powiedział Len, czubkiem buta wskazując karaluchowego kleksa. – Wąsy na pewno są jego.

– Zgiń, przepadnij, siło nieczysta… – Zgarnęłam obie łyżki i wynurzyłam się spod stołu. Ku mojemu przerażeniu po słowach Lena sołtys wydał mi się idealną kopią karalucha.

Wymowa naszego gospodarza robiła się coraz bardziej niewyraźna, aż wreszcie urwała się soczystym plaśnięciem – sołtys z ulgą wpadł nosem do miski z resztkami kiszonej kapusty. Mażka sprawnie sprzątnęła ze stołu i przygotowała łóżka – dla mnie na ławie przy piecu, dla mężczyzn w izbie. Zgodnie uznawszy, że do zmroku we wsi nie pojawi się ani jeden wałdak, zdecydowaliśmy, że przed najważniejszym etapem odpoczniemy i z przyjemnością wyciągnęliśmy się na czystej pościeli.

Wykład 16. Geologia

– Wolha, pobudka.

– O bogowie. Już rano?

– Nie, zmierzch. Wstawaj.

– Mmm… Zaraz. Głowa mi pęka…

– Ochłap się zimną wodą i wypij trochę rosołu.

– A jak ty się czujesz? – Odwróciłam się na bok, twarzą do Lena, który siedział na brzegu ławy i sznurował buty.

– Da się żyć – lakonicznie odparł wampir.

– Pierś nie boli?

– Nie.

– Len…

– Tak.

– Co – tak?

– Tak, z tą krową to byłem ja.

– Dlaczego?!

– Straciłem za dużo krwi, żeby się całkowicie zregenerować w tak krótkim czasie, a czas działa na naszą niekorzyść. Musiałem wziąć trochę cudzego ciała.

– I co, to znaczy, że równie dobrze mogłeś wziąć moje? – Wzdrygnęłam się, przypominając sobie, jak Wal nie chciał zostawić nas samych.

– Mam nad sobą znacznie lepszą kontrolę, niż sądzi ten troll. Ale dobra rada na przyszłość – nigdy nie zbliżaj się do rannego wampira. Zdarzały się… hm… wypadki.

– Przyjęłam do wiadomości. Co to za wycie? – Usiadłam, odrzuciłam kołdrę i solidnie się przeciągnęłam. – Ktoś umarł?

– Przyjezdny gęślarz daje koncert na ugorze. Nie da się ukryć, repertuar ma… dramatyczny.

– Dramatyczny?! – ryknął troll, który właśnie stanął w drzwiach. Niesiona pod strzechy twórczość gęślarza wdarła się do izby koszmarną kakofonią wrzasków, jęków i brzęczenia strun. – Jego to położna nawet nie na łeb upuściła, a wzięła zamach i walnęła o ścianę – stąd się taki głosik bękartowi zrobił.

– Czyżby nawet tak niezwykły talent znalazł swoich wielbicieli? – Podeszłam do okna. Niewyraźny zmrok, wymieszany z mgłą, rozmywał zarysy domów i nagich drzew. Blado migotały łuczywa w oknach sąsiednich chat. Straszliwie dymiło malutkie ognisko, rozłożone na placyku w pobliżu kamiennej dzwonnicy. Siedmiu czy ośmiu mieszkańców Kosut Dolnych baranim wzrokiem podziwiało mrożącą krew w żyłach balladę o carewiczu Sziwanie i Śpioku Nieumierającym. Fałszywe brzęczenie wywoływało wyjątkowo żywy odzew w sercach cierpiących od srogiego kaca mieszkańców.

– Ajajajajajajajaj, ubili Wanię, ubili Wanię, ubili… – na różne głosy zawodził gęślarz, dręcząc instrument sękatymi palcami.

Nie zadowoliwszy się prostą konstatacją faktu, drżącym falsetem rozpoczął opowieść o torturach, na które przeklęta strzyga skazała nieszczęsnego carewicza z zemsty za nieudany zamach na jego, Śpioka, nieśmiertelne ciało. Pięć zwrotek poświęcono dokładnemu opisaniu kleszczy, szczypiec i haków. Tę piosenkę należało śpiewać nie dzieciom, a przestępcom na katordze, by okrutni recydywiści płakali, kajali się i walili głowami o podłogę. Ostatnie godziny Sziwana były koszmarem bez rymu i melodii. Agonia carewicza mieszała się z agonią strun.

Gęślarz zamilkł, a ja zrozumiałam, że Sziwan już nie wstanie. W ramionach jakiejś kobiety rozdarło się dziecko, któremu skwapliwie zawtórował kudłaty kundel. Kochany wujek gęślarz pogłaskał nierozumne dzieciątko po jasnej główce i obiecał, że zaśpiewa coś jeszcze, równie tkliwego i pouczającego. Obecny pośród słuchaczy etatowy kat splunął i oddalił się, ogłosiwszy na odchodnym, że teraz długo nie będzie mógł zasnąć. Gęślarz potraktował stwierdzenie zawodowca jako komplement i z natchnieniem przebiegł palcami po strunach.

– Jeszcze jedna pokrzepiająca piosenka o śmierci – i jest trupem – ponuro wycedził Wal.

Ulubieniec muz go nie zawiódł. Weselszego utworu w życiu nie słyszałam. Lamenty płaczek nad otwartym grobem nie dorastały mu do pięt. W połowie zwrotki troll zerwał się na nogi i z wściekłym rykiem rzucił w stronę światła ogniska. Po niecałych pięciu sekundach usłyszeliśmy przenikliwy krzyk i brzęk gęśli rozbijanych o głowę pechowego barda. Słuchacze nagrodzili widowisko burzliwą owacją.

– Starczy, zbieramy się. – Dysząc ciężko, Wal podszedł do okna i sięgnął po leżącą na stole torbę. – Czas na nas.

Skupiona uwaga, z jaką dwóch dorosłych facetów oglądało świeże kretowisko rozmiarów sporego wieprzka, wzbudziła we mnie zachwyt. Wypróbowali w tej ziemi wszystko: smak, sypkość, wilgotność, a na końcu doszli do wspólnego wniosku, że wejście jest używane, w związku z czym prawdopodobnie otworzy się z nastaniem zmroku. Nie było to główne wejście do Moltudiru, ani nawet służbowe. Porównując do zwykłego miasta, był to raczej tajny przełaz w murze obronnym, skutecznie schowany za krzakami i obrośnięty bluszczem, przełaz, o którym wiedzieli wyłącznie rozbójnicy i przemytnicy.

– Właśnie tego nam trzeba – autorytatywnie stwierdził Len.

– A ja nie rozumiem, czemu z marszu odrzuciłeś pomysł oficjalnej wizyty – powiedziałam, z zimna drepcząc w miejscu. – Ostatecznie nie jesteś jakimś tam poszukiwanym w wielu krajach bandytą, a władcą Dogewy, któremu skradziono prawowitą własność i który ma prawo żądać wydania złodzieja. Jakim sposobem, ja się ciebie pytam, mamy odszukać tego wałdaczka w wielotysięcznym podziemnym mieście?

– Szukamy kamienia, nie złodzieja – spokojnie wyjaśnił wampir. – Nawet jeśli ten drugi nieszczególnie pali się do spotkania ze mną, zew klejnotu słyszę już stąd. Nie martw się, pójdziemy jak po nitce do kłębka. A co do wizyty oficjalnej… Coś mi podpowiada, że nie warto informować wałdaków o naszym przybyciu. Jeżeli miecz skradziono z rozkazu nowego wodza, to i tak mi go nie oddadzą. Jeżeli bez jego wiedzy – to tym bardziej.

– A po co wałdakom w ogóle ta twoja pamiątka rodzinna? Komu ona w ogóle jest oprócz ciebie potrzebna?

– Właśnie nad tym się cały czas zastanawiam – z wyraźnym niepokojem przyznał Len. – Nikomu. Kamień jak kamień. Jako artefakt jest kompletnie bezwartościowy, moc ma tylko w rękach władcy Dogewy.

– Nie no, po co wy teraz gdybacie? – Troll lekko machnął ręką. – Zawrócić i tak nie zawrócimy.

– Jasne, że nie.

– Ale i naprzód mnie jakoś nie ciągnie – złapałam go za słowo. – To już śmierdzi nie kradzieżą… tylko nekromancją… I po co im potrzebna panna? Chyba że… ojej! Len, co ja sobie przypomniałam!

– Cicho! – przerwał mi wampir – Patrz…

Kretowisko poruszyło się, od szczytu rudą falą posypała się świeża ziemia i jakaś istota ze zwinnością łasicy wyskoczyła z korytarza. Otrząsnęła się, kichnęła i wyczekująco zapatrzyła się na nas, bynajmniej nie zdziwiona. Wałdak ubrany był w skórzaną kamizelkę i zatłuszczoną opaskę na niskim czole przytrzymującą długie włosy zaplecione w drobne warkoczyki. Jego ciało pokrywała krótka czarna sierść. Wyglądał jak stojący słupka szczur – na pół zgiętych tylnych łapkach z wąskimi wyciągniętymi jak u zwierzęcia stopami. Przednie łapy miał muskularne, z długimi palcami i pozbawionymi włosów dłońmi, jak u człowieka. Pysk przypominał psi – krótki i uzbrojony w kły ryjek, ostre sterczące uszy, czarne koraliki oczu. Za plecami na dwóch rzemieniach dyndał wypchany worek.

– O, patrzcie ich… – urywanie zaszczekał wałdak. – Już tutaj dotarli… A tamci gdzie?

– Kto? – spytałam za zdziwieniem.

– Froma Anisow i Pańka pośrednik. – Wałdak po raz pierwszy okazał ślady niepokoju. – A wy co, nie jesteście z ich kompanii? Nie kupcy?

– Kupcy, kupcy – spiesznie zapewnił go Wal.

– To spoko. Czego wam trzeba? – Wałdak wygodnie usiadł na kretowisku i skrzyżował tylne łapy.

– Skór – wyszczerzył się Wal. – Czarnych i burych. A ty niezły masz towarek…

Wałdak cienko pisnął i zachichotał:

– Znaczy, żartownisie… Dobra, diamentów dziś prawie nie mam, techniczne tylko, sprzedaję na wagę. Mogę zaproponować rubiny jednokaratowe. Dobre, na kolczyki się nadadzą albo na broszkę rzucić na obrzeże. Szmaragd mam. Dwadzieścia siedem karatów, ale ze skazą – pęknięcie z boku, w sam raz na wisior.

– A turkus?

– Jaki tylko chcecie, pół worka wziąłem – możecie nawet drogę wybrukować! Popyt na niego w tym roku prawie żaden, tanio oddam. Chcecie zobaczyć?

– Pokazuj – wzruszył ramionami wampir.

Gdy tylko wałdak odwrócił się, by zrzucić z ramienia rzemień, na jego potylicę opadła rękojeść miecza.

Bezwładne ciało zawlekliśmy pod najbliższy krzak i zakryliśmy pękami ostu. Dla pewności przeczytałam nad pechowym handlarzem zaklęcie otępiające o sześciogodzinnym czasie działania.

Przejście było dosyć wąskie. Wal, który postanowił iść jako pierwszy, musiał rozebrać się do spodni. Na wszelki wypadek przywiązał do nogi cienki mocny sznurek i wręczył mi kłębek.

– Trzymaj foczka, będziesz łapać mrakobiesy na żywca – zażartował i wpakował się do nory głową naprzód.

Sznurek rozwijał się zrywami. Czasami jego prześlizgiwanie między palcami zamierało w irytującej pauzie, potem znowu ożywał, kręcąc kłębkiem. Gdy poruszył się po raz ostatni, a potem trzykrotnie zadrgał, trzymałam w rękach już tylko kanciasty kłębuszek.

Opadłam na czworakach i zajrzałam do jamy.

– Spoko! – doleciało mnie ledwie słyszalnie. – Foczka, przywiąż moje ubranie i miecz!

Przywiązane rzeczy jak żywe zanurzyły się i znikły w tunelu.

– Teraz ty – Len uprzedził moje pytanie.

– Dobra. – Nie rozbierałam się, ani nie zostawiłam broni. Nawet gdybym założyła kolczugę, a na nią zimowy kożuch, to i tak raczej nie mogłabym równać się z Walem pod względem szerokości barków.

Przejście było ciasne, mroczne i wilgotne. Prawie pionowe, tak że trzeba było zapierać się łokciami i kolanami, by nie wlecieć jak rzucony do studni kamień. Zeszłam szczęśliwie i znalazłam się w okrągłej jamie o ścianach z ubitej ziemi.

Prawdopodobnie było to mieszkanie handlarza – wprost na podłodze stała miska z objedzonymi kośćmi i leżała kupa śmierdzących szmat. Wejście do tunelu zasłonięte było brudnym postrzępionym kawałkiem tkaniny, w której z trudem dało się rozpoznać gobelin z łabędziami. Zamknięte od wewnątrz drzwi dla pewności podpierała sękata pałka. Nasz futrzasty kupiec stanowczo bawił się w nielegalny handel, zatajając część wydobytych przez siebie kamieni na własny użytek.

Z obawą wyprostowałam się. Sufit okazał się nieoczekiwanie wysoko, na wzrost trolla. Utrzymywały go, zamiast belek, jakieś gęsto posplatane korzenie ze zgrubieniami w kształcie szyszek, od których wyraźnie wiało świeżym powietrzem. Wal, ubrany już i uzbrojony, oglądał pieczarę przy świetle znalezionej i zapalonej pochodni.

Z przejścia wydostał się Len. Wampir otrzepał się spiesznie, na palcach podkradł do drzwi i jednym palcem ostrożnie odsunął języczek ukrytego judasza.

– Strażnicy – szepnął z niezadowoleniem. – Dwóch przy samych drzwiach, grają w raksy, dwóch za zakrętem… i tak co pięćdziesiąt łokci. Uzbrojeni po zęby, w kolczugach… Wzdłuż obu ścian palą się pochodnie. Chyba w Moltidurze trwa stan wojenny. Ciekawe, dlaczego?

– Na nas czekają – ponuro zażartował troll. – Patrz, jaką dużą armię zebrali, boją się, że aż strach.

– Nie – wampir w skupieniu słuchał cudzych myśli. – Nie boją się, a jak gdyby na coś czekają. Dokładnie nie powiem, te stwory mają zbyt prymitywne mózgi.

– Dobrze widzą w ciemności? Foczka mogłaby zgasić kilka pochodni, jak w tamtej karczmie. Foczka, pamiętasz? Wasza paczka jeszcze wtedy w zamieszaniu beczkę piwa wyciągnęła przez okno, kiedy właściciel leciał po hubkę, a służąca piszczała durnym głosem, bo ktoś jej po ciemku wpakował łapę pod spódnicę. I czego piszczała? Tylko żem pomacał…

– W całkowitej ciemności nie widzi nikt. Z nami włącznie – pokręcił głową wampir.

– Mogę uczynić nas niewidzialnymi – zaproponowałam. – Łatwiej się będzie przekraść koło strażników.

– Słusznie – zaaprobował Wal. – Zaczynaj.

Westchnęłam i zamknęłam oczy. Panowie wyczekująco zapatrzyli się jeden na drugiego.

– Wolho – po długiej zdziwionej pauzie powiedział Len. – Czy nie byłoby dla ciebie zbyt trudne uczynienie niewidzialnym również naszego ubrania i ekwipunku?

Pospiesznie wprowadziłam do zaklęcia niezbędne poprawki.

– A teraz najważniejsze – nie zgubić się – burknął Wal.

Ale gdy tylko się poruszył, w powietrzu pojawiły się niewyraźne kontury ciała. Troll zamarł i wszystko znikło.

– Lepiej nie będzie – zapewniłam chłopaków.

– Zawsze coś. – Len zrobił kilka kroków, przyzwyczajając się do niewidzialności. – Przygotować się! Otwieram…

– Ale trudna gra, te raksy! Ciekawe, kto to wymyślił? Pewnie mądry był wałdak… To nie wystarczy kości turlać po podłodze, tu myśleć trza! Co prawda pan się gniewają, jak strażnicy na warcie grają – że niby, tego, ta co to ją trzeba mieć na warcie, spada. Ale kogo tu ochraniać, kogo śledzić? Ot, jak Szurp i Gooen, co to wartują siedem kragów od nas, podniosą alarm, to złapiemy za broń, a póki co… A żeby cię, znowu smok jednorożca zrzucił z trójki na jedynkę! A masz tu żuhana! Co, przełknął?! Jak to przełknął?!!! Skąd żeś ich tyle nazbierał, tych atutów? Pokaż rękaw? Nie ma? Pewnie nie ma, bo jużeś zdążył wyrzucić!

– Ty się najpierw naucz grać, a potem siadaj do raksów! – burknął drugi gracz, przysuwając do siebie oba szafiry. – Rzucamy jeszcze raz?

– Rzucamy! Nie może tak być, żebym się w ten raz nie odegrał!

Gra toczyła się od dłuższej chwili ze zmiennym szczęściem. Szafiry wędrowały z łapy do łapy. Wałdacy leniwie, raczej z przyzwyczajenia, klęli, przesuwając wycięte z drzewa trójkątne pionki i jakby układając kolorową mozaikę.

– A tu masz krakena z fałem!

– Skąd tu fał? Na tamtym poziomie żeś go zrzucił!

– Nie zrzuciłem, przytrzymałem! Patrz – tu wszystko pisze! Nie było fala!

– Jak nie było, jak się na nim moja chimera spaliła?

– Tu masz swoją chimerę, między bazyliszkiem i ogniewikiem!

– Ha, to ja mam chimerę w zapasie! No to masz!

– Biję!

– Trzymaj jeszcze!

– Pokrywam z trzeciego!

– Już, hajda na drugi rząd!

– Gdzie już?! Stój, parszywcu, mam jeszcze łycerza w zapasie!

– Leję na twojego łycerza!

Wałdak podniósł łapę z pionkiem, ale nie zdążył go postawić – drzwi majestatycznie obróciły się w zawiasach i przewróciły pstrokatą mozaikę, rozrzucając ją po kątach. Strażnicy poderwali się z miejsca, wyciągając z identycznych pochew krótkie pałasze.

– Co jest? Nikogo nie ma!

– Same się otworzyły, czy jak?

– Jakie same, tyje, baranie jeden, cały czas żeś plecami podpierał, no to jakeś się przesunął, to one się otwarły!

– Ale chyba zamknięte były…

– Chyba… sprawdzałeś?

– Nie.

– No to nie podskakuj! Specjalnie żeś czekał, coby raksy zbić, bo żeś się mojego łycerza przestraszył!

– Strasznie się bałem! Ja miałem pełne rozdanie szeltów!

– To weź je wsadź sobie w…

Wałdacy zatrzasnęli drzwi i ponownie rozsiedli się na podłodze, zbierając rozsypane pionki.

– Dwadzieścia, trzydzieści… siedemdziesiąt… sto dziewiętnaście… Gdzie jeszcze jeden?

Wałdak z roztargnieniem rozejrzał się dookoła.

– O, tam pod ścianą! Weź podaj.

Drugi strażnik wyciągnął łapę po pionek… I gwałtownie cofnął.

– Tu coś jest! – kwiknął, ze zdumieniem przecierając oczy.

– Pałaszem, przywal pałaszem! – sarkastycznie prychnął pierwszy.

Drugi uznał żart za cenną radę, ale nie zdążył nawet podnieść pałasza, gdy w powietrzu coś mignęło, pionek podskoczył na wysokość dłoni i odskoczył w bok.

– A niech cię! – Obaj strażnicy błyskawicznie zerwali się na nogi i zagapili na ożywionego raksa jak panny z dobrego domu na mysz. Jak na komendę wyciągnęli pałasze i zaczęli z dwóch stron skradać się w jego kierunku, ale w tym momencie ktoś natarczywie zapukał do drzwi pustego pokoju.

Wałdacy podskoczyli. Pierwszy przycisnął palec do warg, na palcach podkradł się do drzwi i pociągnął je do siebie.

W jaskini, tak samo jak i w korytarzu, było pusto. Drugi wałdak przypomniał sobie o pionku i odwrócił się. Ten leżał dokładnie w tym samym miejscu i gdy strażnik ostrożnie wyciągnął po niego rękę, nie stawiał oporu. Wałdak ze zdziwieniem obrócił raksa w rękach i wrócił do drzwi.

– Jakieś czarcie żarty…

– Właśnie, czarcie… Stukacza mamy w kopalni czy jak?

– Przecież pan ich chyba wytępili do ostatniego…

– A weź ich wszystkich wytęp… – przerażonym szeptem rozmawiali wałdacy.

– To co robimy? Meldujemy starszemu?

– A co mamy meldować? Że tu u nas raks skakał po podłodze? Przecie nie wolno grać na warcie…

– Nie wolno – zgodził się pierwszy. – To co, rzucamy jeszcze raz?

– Możemy… – nie oponował drugi.

Przeklęty Wal! Że też musiał nadepnąć pionek, który utkwił mu w bucie! Dobrze, że przynajmniej Len się zorientował na czas i odciągnął uwagę straży, pukając do drzwi i błyskawicznie odskakując na bok.

W Moltidurze faktycznie źle się działo. Wałdacze miasto przypominało wielopoziomowe podziemne więzienie – bliźniaczo podobne korytarze, jednakowe drzwi prowadzące do cel podobnych do tej, którą właśnie opuściliśmy. Nie widać było nikogo z cywilnych mieszkańców – sami wojownicy w pełnym uzbrojeniu i koniecznie dwójkami – jeśli jeden drzemie, to drugi pilnuje. Jaskrawo paliły się pochodnie – i w pierścieniach, i po prostu wsadzone do szczelin w ścianach, jak gdyby oświetlenie miasta ulepszano niedawno i w pośpiechu.

Straż stanowczo nie przywiązywała szczególnej wagi do powierzonej jej wielkiej misji obrony miasta przed nieznanym wrogiem – wałdacy grali w karty, kości i raksy, chłeptali jakiś podejrzany napitek ze skórzanych bukłaków, gadali i ziewali na całą szerokość paszczy, tępo gapiąc się przeze mnie w przeciwległą ścianę. Starając się mimo wszystko unikać bezpośrednich spojrzeń skradaliśmy się korytarzem, rzucając blade cienie, nieodróżnialne od odblasków pochodni. Len szedł jako pierwszy. Ja na wszelki wypadek trzymałam go za połę kurtki, bojąc się stracić z oczu, chociaż właściwie i tak nic nie widziałam – leciutka mgiełka z przodu, kłąb mgły, zanikający w dusznym powietrzu podziemi. Wydawało się też, że Wal nie potrzebuje wzroku – bezbłędnie szedł naszym śladem, raz na jakiś czas dotykając mojego ramienia i ostrzegając, że któryś ze strażników zbyt podejrzliwie zagapił się w naszym kierunku.

Myślałam, że idziemy prosto, ale po chwili spostrzegłam, że korytarz niezauważalnie zakręca w lewo i na dół, zwijając się spiralnie. Na trzecim albo czwartym zwoju w kamiennych ścianach zaczęły metalicznie połyskiwać żyły rudy. Sam korytarz rozszerzył się i teraz do sufitu nie dałoby się sięgnąć nawet czterołokciową tyczką, a dokładnie taka sama tyczka zmieściłaby się w poprzek.

Miasto nadal wydawało się wymarłe, tylko trzaskały pochodnie i raz na jakiś czas coś szeleściło zza zamkniętych drzwi. Mało tego, zniknęli również strażnicy.

– Len, czy jesteś pewien, że powinniśmy iść dalej? – szepnęłam, ciągnąc wampira za kurtkę. – Mam wrażenie, że skradamy się wzdłuż smoczego przełyku i nijak do nas nie dociera, gdzie jest ten smok! Wolałabym, żeby nie zamknął zębów za naszymi plecami!

– Już niedaleko – szepnął w odpowiedzi. – Kamień jest blisko, tuż-tuż…

Ciszę rozdarł sarkastyczny jękliwy śmiech. Moje zaklęcie rozleciało się na malutkie kawałeczki i niewidzialność spłynęła z nas jak woda z tłustych gęsi. Wampir i troll jak na komendę wyciągnęli miecze i zajęli pozycję bojową plecami do siebie, bezskutecznie próbując wypatrzeć wroga.

– Bliżej niż myślisz, wampirze! – powiedział głos, gdy już skończył się śmiać i korytarz popłynął mi przed oczyma, tonąc w mroku nieświadomości.

Wykład 17. Nekromancja

– Wolha! Wolha, na bogów! Ocknij się!

Najpierw poczułam ból w barkach i stawach ramion.

Powoli dochodząc do siebie, odkryłam, że moje ręce są wykręcone do góry i zdrętwiały pod ciężarem bezwładnie wiszącego ciała. Spróbowałam podeprzeć się nogami, ale i to udało się nie od razu – rozjeżdżały się i chwiały jak u wesołego chłopa wracającego do domu po północy. Ale chociaż ostatecznie nie udało mi się opuścić rąk, gwałtowny ból w ramionach zaczął się zmniejszać.

– Wolho, dość tej zabawy! Otwórz oczy!

Otworzyłam, nie wiedzieć czemu, jedno – lewe.

Pierwszą rzeczą na jakiej się skoncentrowało, był Wal, przykuty do przeciwległej ściany kajdanami na długim łańcuchu przerzuconym przez hak. Coś mi podpowiadało (i wyraźnie nie było to myślenie logiczne, które działało równie sprawnie, jak prawe oko), że ja znajduję się w równie opłakanym stanie. Lekko przekręciłam głowę i zobaczyłam Lena – jego łańcuch był znacznie mocniejszy, grubszy i z innego stopu – i skuwał ręce i nogi wampira.

– Co za koszmarny sen… – mruknęłam, zamykając oko z powrotem.

– Wolha! – oburzony ryk trolla zmusił mnie do otwarcia obu oczu i włączył procesy myślowe.

– Co się dzieje? Gdzie my jesteśmy?

– Spytaj o coś prostszego!

Potrząsnęłam głową, zrzucając z siebie resztki otępienia. Znajdowaliśmy się w całkiem sporej komnacie, albo raczej jaskini, która jednak urządzona była tak wykwintnie, że jej podziemnej lokalizacji prawie się nie odczuwało. Przeważającą część powierzchni zajmował niski płaski głaz, biały i gładki, o rozmiarach stołu na tuzin osób. Z kamienia sterczały pootwierane kajdany.

Ołtarz ofiarny, zrozumiałam. Ofiarny?!

Koło ściany, pod długimi, wypełnionymi książkami półkami stało prawdziwe biurko, brązowe, wypolerowane, zawalone papierami, zwojami, nieoszlifowanymi kamieniami szlachetnymi i jakimś żelastwem. Zza tego bałaganu dumnie wyglądał koniuszek stojącego w kałamarzu gęsiego pióra. Na podłodze leżał gobelin najkunsztowniejszej elfiej roboty, na którym przedstawiono las w promieniach słońca. Gra cieni odsłaniała dziwaczne zwierzęta, ptaki, motyle i pąki kwiatów, które się pojawiały na chwilę i natychmiast znikały pod prześlizgującym się spojrzeniem. Na tym bezcennym dziele sztuki, jak na zwykłej ścierce do podłogi, wyraźnie widać było ślady brudnych wałdaczych łap.

Podniosłam spojrzenie ku górze. Całe sklepienie jaskini było wyłożone kamieniami szlachetnymi. Odblaski światła na ostrych fasetkach oślepiały. Kamienie dobrano w ten sposób, by tworzyły przeplatające się kręgi, gwiazdy i wpisane w siebie trójkąty. Pstrokaty kalejdoskop wzorów tak mnie ogłupił, że nie od razu zorientowałam się, iż układają się one w gigantyczny pentagram. Nie pięć, nie pięćset, a dziesiątki i setki tysięcy kamieni! Co to miało być? Po co? Zwykła dekoracja? Co robi na suficie? O ile wiedziałam, ofiara powinna zostać umieszczona w środku pentagramu, a nie bardzo mogłam sobie wyobrazić, jak to zrobić.

– Foczka, uwolnij nas od tego żelastwa! – świszczącym szeptem poprosił Wal.

– Moja magia znikła! – szepnęłam w odpowiedzi. – Ktoś ją zablokował!

Na dźwięk szurających kroków na korytarzu zamilkliśmy. Zachrobotał klucz i drzwi otworzyły się na oścież. Malutki, kościsty i przygarbiony staruszek dokładnie zamknął je za swoimi plecami i opuścił zasuwę. Pod jego nogami plątał się kudłaty wałdaczek – znany nam złodziejaszek.

– No to jak się czują moi długo oczekiwani goście? – zaskrzeczał staruszek, wpatrując się w nas przenikliwymi głęboko osadzonymi oczkami. W odróżnieniu od bakałarza zielarstwa nowo przybyły był zupełnie łysy, a nieobecność brody nadrabiał gęstymi brwiami, przypominającymi kawałki waty. Na szyi staruszka na topornym złotym łańcuchu wisiał platynowy wisior – ni to rozgnieciona mysz, ni to kret w równie opłakanym stanie.

Król wałdaczy we własnej osobie.

Len skrzywił się i ledwie słyszalnie syknął z bólu.

– Co, nie podoba się? – wrednym tonem zapytał staruszek. – A nie ma co czytać cudzych myśli bez pozwolenia, nie ma co. Ja mam na takich chamów specjalny amulecik – im głębiej kopiesz, tym mocniej obrywasz.

Milczeliśmy pochmurnie, zgodnie z najlepszymi tradycjami ballad o uwięzionych przez Śpioka carewiczach.

– Tego szukaliście? – Staruszek skinął w kierunku krzesła, na które niedbale rzucono nasz miecz. – Możecie sobie zabierać… mnie on na nic… A i wam się już nie przyda.

Staruszek wpił się w mój podbródek suchymi jak pajęcze nóżki i twardymi jak szczypce raka palcami i zmusił mnie do podniesienia głowy.

– To ona? – srogo zapytał wałdaczka.

Złodziejaszek stanowczo skinął głową.

– Doskonale. Zostaw nas samych. I przekaż Wymrze z Mogiem i Żacą, że mają się natychmiast u mnie stawić.

Malutka paskuda błyskawicznie wyślizgnęła się z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Z wściekłością uniosłam górną wargę i staruszek spiesznie cofnął rękę.

– Dos-ko-na-le! – wymruczał, w ekstazie zacierając suchutkie dłonie. – Dziewica i wampir, na dokładkę białowłosy. Wspa-nia-le. Nawet nie liczyłem na takie szczęście.

– A na co pan liczył? – nie mogłam nie zapytać. Zawsze dobrze wiedzieć, jakie plany ma twój wróg.

– Widzisz, młoda panno… – Staruszka przepełniała niepohamowana radość z okazji pojmania nas, w związku z czym koniecznie musiał się z kimś podzielić swoim szczęściem. – Strasznie trudno jest złapać wampira. Nie da się go wyśledzić – jest niewidzialny dla amuletów, wygląda zwyczajnie, a uśmiecha się rzadko. Pozostaje zastawić pułapkę i to taką, żeby oprócz wampira nikt się w nią nie złapał. Czyli przynęta musi być specyficzna. A co może być bardziej specyficznego od jednego z artefaktów wiedźmiego kręgu?

Po błysku w oczach Lena zrozumiałam, że nic.

– Oparłem swoje plany na założeniu, że wampiry są skryte i ostrożne, a przy tym absurdalnie ksenofobiczne, więc nie zwrócą się po pomoc do Konwentu Magów – kontynuował staruszek. – Ale trafił mi się wampir nawet nie głupi, a kompletny idiota. Dokładnie tak jak liczyłem, nie zwrócił się do bakałarzy. Na dobitkę zabrał ze sobą adeptkę o równie pustym łbie, która nawet nie pofatygowała się maskować zaklęć i trolla, którego zła sława poprzedza na dobrą setkę wiorst. I z tym, pożal się Boże, oddziałem, spróbował potajemnie – ha, ha! – wślizgnąć się do siedziby nekromanty. Szanuję odwagę, ale głupota powinna być karalna. Możecie sobie na pożegnanie porozmawiać. Muszę jeszcze parę rzeczy przygotować do obrządku.

– Jakiego obrządku?! – wyrwało mi się kolejne mimowolne pytanie.

– Ofiarnego, ma się rozumieć – spokojnie odpowiedział staruszek, pakując na nos okulary i delikatnie otwierając na zakładce jedną z ksiąg.

– Hej no, tak się nie umawialiśmy! – wrzasnęłam. – Proszę natychmiast skończyć z tymi średniowiecznymi żartami! Złożę skargę do Konwentu!

– A proszę, proszę składać… – odruchowo powtórzył staruszek. – Duchy się zawsze na coś skarżą… Najczęściej bezpodstawnie.

– Ghyrowe sobie bezpodstawnie!

Staruszek, nie zwracając już uwagi na moje protesty, zmiótł z biurka papiery i rozłożył na nim jakieś skomplikowane szczypczyki, haczyki, zaostrzone stalowe sztyfty, przytargał z kąta pokoju mosiężny trójnóg i uroczyście ustawił go na środku biurka. Pod trójnogiem samoistnie zapalił się płomień, który tańczył na wypolerowanym blacie nie zostawiając śladów.

Ktoś zaczął walić pięścią w drzwi. Staruszek, nie odwracając się, pstryknął palcami, a zasuwa sama z siebie uniosła się nad haczykiem. Na korytarzu zebrał się prawie tuzin wałdaków, ale do pokoju weszło tylko trzech. Cała reszta została na czatach pod ponownie zamkniętymi drzwiami.

– Panie – ryknął największy, w misternie wykutej kolczudze, która ewidentnie została zdjęta z zabitego krasnoluda i hełmie udekorowanym rogami – na oko krowimi. – Zgodnie z rozkazem połowa strażników została wycofana, pochodnie wygaszono, górników wygoniono do sztolni. Na pierwszym poziomie jest niespokojnie, widziano jakiegoś stwora, nikogo nie zeżarł, ale wygląda na drapieżnego.

– A jak wygląda?

– Czort go wie. Nikt się dobrze nie przyjrzał.

– Przyjrzyjcie się i go zabijcie. I dopilnuj, żeby mnie więcej nie niepokojono takimi drobiazgami. I chyba zaczniemy. Od panny. Ona wytyczy ścieżkę, a przy okazji sobie poćwiczę. Złożenie ofiary z wampira jest znacznie bardziej skomplikowane, ma swoje małe haczyki, trzeba działać delikatnie, ale i pewnie. Władca wampirów… Niezła zdobycz… Nie spodziewałem się, oj nie… Jeżeli dobrze przeprowadzić obrządek… Hm, mam naprawdę niesamowite szczęście… Czego nie da się powiedzieć o was, he, he!

– A ja? – doszedł do głosu obrażony Wal. – Na dziewicę się nie łapię, na wampira tym bardziej. Może przeprosisz i uwolnisz?

– A na tobie, kochany mój trollu, wypróbuję parę nowych tortur i oddam moim zwierzątkom. Widzisz, one są wszystkożerne i wiecznie głodne.

Wałdacy oblizali się z nadzieją.

– Ach ty stary pierniku! – oburzył się Wal, napinając łańcuchy. – Niech no ja tylko cię dorwę!

– A ja pana znam! – ucieszyłam się nie wiadomo z czego. – Jest pan szalonym arcymagiem Koriuszem Pereslegą, pański portret wisi w holu Szkoły, z tabliczką „Poszukiwany przez straż miejską”!

O dziwo, taka szeroka sława staruszka nie ucieszyła.

– Szalony? – zaskrzeczał, zmieniając się na twarzy i zaciskając pięści. – Co to, to nie. Ja po prostu jestem zbyt mądry, by mogli docenić moje zasługi!

– Już byś siedziała cicho… – skrzywił się Wal.

– A bo co? Gorzej nie będzie. Gorzej po prostu być nie może!

– I za jakie „zasługi” go poszukują? – spokojnie zapytał Len.

– Nie pamiętam dokładnie, ale chyba za ropuchę… Nie, za żmiję… Czy za pijawkę?

– Jaką pijawkę?

– A zmienił w pijawkę księżniczkę Wolmenii… Czy księcia? Nie, chyba jednak księżniczkę. I chyba jednak w żmiję.

– W żabę! – nie wytrzymał arcymag. – Zmieniłem tę maszkarę w miłą, spokojną i cichą żabę trawną!

– I mało tego, że zmienił – kontynuowałam, odkurzając w pamięci skandaliczną historię z wolmeńską księżniczką. – Ale jeszcze rozpuścił pogłoski, że jeśli żabę pocałuje młody i przystojny książę, to ona ponownie zmieni się w księżniczkę.

– Niezły pomysł – przyznał Len.

– Problem polegał na tym, że młodzi i przystojni książęta z jakiegoś powodu nie kwapili się do całowania żaby. Bo, jak wiadomo, książęta są gatunkiem rozpieszczonym i nawet bez żab mają narzeczonych na pęczki. Zaczęli starannie unikać zaproszeń na dworskie bale i uczty, bo, jak wiadomo, po odpowiednim spożyciu nie tylko żabę, ale i własną teściową ucałujesz w oba policzki. Wtedy tatuś żaby wyznaczył nagrodę, nawet całkiem solidną. Książęta, zawsze chętni, by sobie pohulać, zabawić się i wziąć udział w różnych kosztownych przedsięwzięciach, uznali taką opcję za całkiem kuszącą i zaczęli robić na niej interes. Teraz mieliśmy sytuację odwrotną – żaba, rzecz jasna, nie zamierzała się w kogolwiek zmieniać, ale za to książęta ustawili się w kolejce do jej kadzi. Przychodzili po kilka razy na dzień, z fałszywymi wąsami, nosami i włosami, podając się za własnych braci, kuzynów, wujków i dalszych krewnych. Niektórzy zrobili na żabce prawdziwy majątek, spłacili długi i zapełnili skarbiec. Skarbiec wolmeński miał się natomiast coraz gorzej – zaczynało być w nim widać dno. Pewnego pięknego poranka, po podpisaniu kolejnej porcji rachunków z taktowną notatką „za pocałunek”, król się wściekł, rozgonił książąt berłem, złapał pechową żabkę za tylne łapki i wyrzucił przez okno do głębokiej zamkowej fosy. Tej samej nocy mokra, nieszczęśliwa, lekko pozieleniała, ale mająca zupełnie ludzki kształt księżniczka nieśmiało zapukała do drzwi rodzinnego zamku. Okazało się, że zaklęcie zdjął z niej zupełnie za darmo bezimienny przedstawiciel gatunku żabiego, który złożył księżniczce propozycję łapki i założenia gniazda. Mówią, że od tamtej pory księżniczka jest nieco dziwna, całymi dniami przesiaduje na brzegu fosy, słucha rechotania i wzdycha ze smutkiem.

– Wielka miłość zawsze kończy się tragicznie – podsumował wampir. – I za taki drobiazg jest poszukiwany?

– A nie – wzruszyłam ramionami. – Poszukują go za trzy morderstwa, wysadzenie pałacu królewskiego, doświadczenia na ludziach i nielegalną nekromancję. A żabka to tak – barwny element biografii.

– Starczy tego dobrego! – arcymag bezceremonialnie przerwał potok mojej wymowy. – Na ołtarz z nią!

Ofiarę składano w wyjątkowo spokojnej, można powiedzieć – przyjaznej atmosferze. Ja bez słowa pozwoliłam wałdakom ułożyć się na ołtarzu ofiarnym i przypiąć przy użyciu żelaznych bransoletek. Nekromanta, zgięty wpół, poszukiwał czegoś w czarnej księdze, szeleszcząc pożółkłymi stronami. Moi towarzysze z ciekawością obserwowali.

– A ja myślałem, że do takiego obrządku niezbędna jest dziewica – szepnął Len, pochylając się w stronę trolla.

Moich towarzyszy przykuto w wystarczającej odległości od siebie i bezczelne stwierdzenie wampira dotarło zarówno do moich uszu, jak i do suchych uszek nekromanty.

– No toteż ja właśnie używam dziewicy! – burknął ze złością, przesuwając sękatym palcem po stronie księgi.

– A… no tak, tak – z namysłem zauważył Len. Wal sapnął raz i drugi, zamruczał coś i bezwstydnie basowo zarechotał.

– Co to niby znowu ma być? – Staruszek założył strony gęsim piórem i odwrócił się do mnie, przesuwając okulary na czoło. – Odpowiadaj, dziewico, czy jesteś jeszcze dziewicą?

– Tak! – burknęłam, całą sobą uosabiając znieważoną niewinność.

– Widzicie… – staruszek odetchnął z ulgą i wrócił do książki.

– A kto by się tam przyznał… – szeptem zauważył Wal.

Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że głos troll miał o wiele donośniejszy i bardziej przenikliwy od miękkiego barytonu wampira, to i szept mu wyszedł dosyć donośny.

– Ale ja jestem dziewicą, słowo honoru! – nie wytrzymałam. – Niech pan ich nie słucha, chcą panu przeszkodzić w obrządku! Proszę mnie szybciej ofiarować, bo dostanę zapalenia płuc od tego pańskiego ołtarza!

– Co za poświęcenie! – znowu szeptem westchnął troll. – Zgadza się zostać złożona w ofierze, żeby tylko przeszkodzić w obrzędzie!

– Kochanie, nie rób tego! – zaczął z przekonującą rozpaczą w głosie błagać Len. – Pozwól mi samemu ponieść karę za moje grzechy i umrę szczęśliwy, pamiętając o ofiarowanych mi nocach. Błagam, powiedz, że mi wybaczyłaś!

– Za żadne skarby!

– A może ja ci wybaczę i ten łysy wagurc mnie uwolni! – zaproponował troll.

– O czym on mówi? – poważnie zdenerwował się nekromanta. Upuścił pióro i książka zamknęła się.

– Skończcie te swoje brudne insynuacje! – wrzasnęłam, wykręcając głowę, by splunąć w bezwstydne oczy towarzyszy wędrówki.

– Zaraz sam sprawdzę… – nie wytrzymał mag, rzucając się ku półce z amuletami. – Sprawdzę, co ten wampir opowiada… I gdzie on jest… Przecież tu leżał… Gdzie ja mogłem go wsadzić?

– A kto ma wiedzieć lepiej od niego! – zarechotał Wal. – Można powiedzieć, że na każdym postoju sprawdzał!

– A ty zazdrosny jesteś, czy jak? – wkurzyłam się do reszty, wykonując długo oczekiwane, ale słabiutkie splunięcie, które osiadło na rękawie staruszka.

– Widzi pan? Przyznała się! – triumfalnie ogłosił troll.

– Zabrać ją! – ze wstrętem rozkazał arcymag, porzucając poszukiwania niezbędnego amuletu.

– Ani mi się ważcie! To dyskryminacja! Żądam, żeby złożono mnie w ofierze!

Ale wałdacy w pośpiechu odwiązali mnie od ołtarza i przeprowadzili do już znanych pierścieni w ścianie.

– I gdzie zdąża ten przeklęty świat! – skrzeczał staruszek, próbując znaleźć ukojenie w ukochanej księdze. Gotów byłem przysiąc, że wyjeżdżając ze Starminu była jeszcze dziewicą… Inaczej nie udałoby jej się odbić czarów wałdaka… Ale skoro mam w swoich rękach samego władcę, możemy obejść się bez niej. Dawać no mi tutaj tego kochasia!

Len podszedł do ołtarza z demonstracyjną obojętnością. Wałdak brutalnie szarpnął łańcuchem, zmuszając wampira do położenia się na kamiennej płycie.

– Zaklęte łańcuchy – z dumą poinformował arcymag. – Specjalnie dla drogiego gościa.

– Domyśliłem się – z wyższością rzucił wampir, kładąc się na plecach. Stalowe obręcze natychmiast zacisnęły się na jego kostkach, nadgarstkach, talii i czole. Łańcuchów z Lena również nie zdjęto, a umocowano je do pierścieni na brzegach ołtarza.

Staruszek poślinił zaostrzony węgielek i z księgą w ręku zaczął wykonywać ostrożne szkice, kreśląc węglem po muskularnej piersi wampira. Nekromanta narysował siedem albo osiem run, postawił dużą kropkę pomiędzy piątym a szóstym żebrem z lewej strony, po czym cofnął się o krok, krytycznie oglądając swoje dzieło.

– A to się potem da zmyć? – podejrzliwie zapytał Len.

– Da się zmyć, da się! – krztusząc się ze śmiechu obiecał stary piernik. – Obmyć…

Staruszek skończył podziwiać skomplikowaną symbolikę i stękając, wsadził nos do szafki na ścianie, z której wyciągnął wysoki gliniany garnek, ozdobiony ornamentem przedstawiającym leszych i mawki. Mag poszeptał trochę i popstrykał palcami, po czym zerwał z garnka pokrywkę i ze środka wylało się zimne niebieskie światło. W garnku dogorywały węgle z kości salamandry. Używano ich do hartowania magicznych mieczy. Węgielek można było spokojnie wziąć do ręki i nawet bez problemu połknąć. Ale żelazo w zetknięciu z nim nagrzewało się gwałtownie. Potwierdzając moje podejrzenia, nekromanta wsadził do garnka coś podobnego do długiego i wąskiego noża z drewnianym trzonkiem. Z garnka wystrzelił snop iskier i usłyszeliśmy syk.

– I co da panu to karalne z punktu widzenia prawa działanie? – ironicznie zapytał wampir.

– Wieczną młodość – z roztargnieniem mruknął nekromanta, obserwując rozgrzewające się ostrze. – W tym celu mam zamiar przekroczyć próg, omijając po drodze parę stopni. Z pańską pomocą.

– Ale pan i tak jest jeszcze niczego sobie! – niezgodnie z prawdą stwierdził troll. Staruszek był w takim stanie, że czas już najwyższy był go zakopać i trzeba przyznać, że sama bardzo chciałam to zrobić. – Foczka, zrozumiałaś, co on powiedział?!

Niestety zrozumiałam.

– Teoria „podestu”. Próg jest przejściem na inny poziom energetyczny, który udostępnia ci nowe, jakościowo inne zaklęcia. Jeżeli różnica pomiędzy poziomami jest zbyt wielka, próg jest wysoki i przekroczenie go tak po prostu się nie uda. A schodkami nazywa się malutkie podpoziomy, po których można dotrzeć do progu w kilku krokach.

– I my jesteśmy takimi właśnie schodkami? – zrozumiał Wal.

– Na to wygląda. W chwili śmierci następuje ogromny wyrzut energii, którą może wykorzystać dowolny doświadczony mag, a już tym bardziej nekromanta.

– A po kiego licha mu wampir? Nałapałby panien w okolicznych wsiach i koniec problemów!

Wzruszyłam ramionami.

– A może dziewice są jeszcze rzadsze?

Wałdacy i troll zarechotali. Len uśmiechnął się, ale nekromanta tylko wzdrygnął się ze wstrętem.

– Dziewice… Czarne koty… Nowo narodzone dzieci… Wszystkie mają jedną wadę – chwila ich śmierci jest tylko chwilą. A ja potrzebuję długiej męczącej agonii – zaskrzeczał staruszek. W źrenicach nekromanty odbijały się rozżarzone krawędzie klingi. – Do takiej jest zdolna wyłącznie istota niemal nieśmiertelna – wampir w kwiecie wieku, bo po trzysetnym roku życia są tak samo podatni na zranienie, jak zwykli śmiertelnicy. A władca jest absolutnie nieśmiertelny i może umierać tyle, ile ja będę tego potrzebował. Godzinę. Dwie. Dzień. Tydzień. Dobę. Miesiąc. Chociaż mnie wystarczy kwadrans.

– Przynajmniej za to mogę podziękować – burknął Len.

– Przeprowadziłem mnóstwo eksperymentów – kontynuował nekromanta. – W poszukiwaniu odpowiedniej ofiary wypróbowałem wszystkie rasy rozumne i nierozumne, wszystko co żywe i nieumarłe. Nie ma żadnej istoty, jaka nie zostałaby złożona na ołtarzu nauki.

– I to nazywa pan nauką? – nie wytrzymałam. – Serię morderstw z zimną krwią w imię własnej nieśmiertelności?

– Nie tylko własnej – z rozdrażnieniem przerwał mi nekromanta. – Wszystkich wybranych. Całego Konwentu Magów. Znalezienie nieśmiertelności było celem mojej pracy naukowej, przez wiele lat finansowanej przez sam Konwent. A gdy moje badania w końcu zostały uwieńczone sukcesem i przedstawiłem magicznej radzie końcowy raport, mój temat nieoczekiwanie został zamknięty, zakazany i objęty tajemnicą, wszystkie notatki skonfiskowano i zniszczono, a laboratorium wyposażono ponownie i oddano na zatracenie żółtodziobym aspirantom alchemii, którym odbiło na punkcie uzyskania kamienia filozoficznego. Kamień filozoficzny! Tfu! Zamienić nieśmiertelność na pogoń za mitem! Ten Konwent jest tak tępy i ograniczony, że i kamień filozoficzny im nie pomoże – i to właśnie dlatego nie ma tam dla mnie miejsca… Nie, to dla nich nie ma miejsca obok mnie!

Pod koniec monologu nekromanta już nie przemawiał, a krzyczał, tryskając śliną i gestykulując rozżarzonym nożem. Instynktowny strach przed wariatami zamknął nam usta, nie pozwalając rzucić kolejnego dowcipu.

Prawdopodobnie to samo odczuwał Konwent Magów, słuchając natchnionej przemowy szalonego arcymaga. Uzyskać nieśmiertelność kosztem cudzego życia! Konwent nie skorzystałby z takiej metody nawet w celach eksperymentalnych… A zresztą, doskonale rozumiałam tego szaleńca. Zgadza się, magowie żyją długo. Ale nawet oni nie są nieśmiertelni. Magia może spowolnić proces starzenia, ale nie potrafi całkowicie go powstrzymać. I im dłużej żyjemy, tym mniej chcemy umrzeć, ile by nie powstało bajek o „zmęczonych życiem” magach…

– Panie, do świtu pozostała niecała godzina – warknął wałdak, stojący w pełnej szacunku odległości od nekromanty.

Arcymag urwał w pół słowa i ze zdumieniem spojrzał na ponownie ciemne ostrze.

– Przekleństwo! – syknął, w pośpiechu wsadzając narzędzie mordu do garnka z węglami. – Już ostygło? Że też nie sprawdziłem dokładnie najnowszej partii! Przeklęte krasnoludy! Oszuści, robią stop na oko. No nic, zapłacą mi za to!

– Nic takiego, nam się nie spieszy – zapewniłam go uprzejmie.

Tylko w bajkach paskudne wiedźmy używają miotły do mieszania w kotle żółci smoka, krwi nietoperzy, proszku ze szczurzych łapek i tym podobnych świństw, która to mieszanka wydziela obrzydliwy smród. W muzeum szkolnym przechowywano próbki kalibracyjne takich składników. „Epoka kamienia łupanego” – z pogardą zwykł mawiać o nich Almit.

Współczesny nekromanta potrzebował odrobiny wody destylowanej, wylanej do płaskiego metalowego talerza na trójnogu i fabrycznie zapakowanego proszku „Pakiet czarnoksięski numer 6, aromatyzowany, zużyć przed 7.04". Mag naderwał róg opakowania i okrężnymi ruchami wysypał jego zawartość do wody, która właśnie zaczynała się gotować. Równocześnie mieszał to wszystko drewnianą łopatką. Pakiet czarnoksięski zwarzył się jak kisiel i gęsto zabulgotał. Przyjemnie zapachniało konwaliami.

Nekromanta uważnie obserwował proces powstawania wywaru. Gdy tylko zmienił on swój początkowy szary kolor na wściekłą zieleń, mag zabrał talerz z ognia. Jego zawartość od razu przestała bulgotać i ze środka uniósł się wężyk dymu. Nekromanta złapał jedną ręką talerz, a drugą wypełniony wyliczeniami zwój i drobnymi kroczkami okrążył ołtarz, nie odrywając spojrzenia od pergaminu i szybko mamrocząc pod nosem zaklęcie. Dymek nie zanikał i wąziutką wstążką ciągnął się śladem nekromanty, póki nie zamknął się w pierścień, a dopiero potem zaczął wznosić się ku sufitowi.

Jako pierwszy lekkie świecenie pentagramu zauważył Len. Wampir delikatnie odkaszlnął, przyciągając moją uwagę. Wystarczyło jedno rzucone na sufit spojrzenie, by zobaczyć nienaturalną fosforescencję osadzonych na zewnętrznej krawędzi pentagramu szmaragdów. Nekromanta odstawił talerz na bok, skrzyżował ręce na piersiach i wypowiedział trzy słowa, znane każdemu adeptowi:

– Bądź mi posłuszny!

Szmaragdy zalśniły. Ich promienie utworzyły dokładne odbicie pentagramu na ołtarzu, zielone i pulsujące.

Po szmaragdach nadeszła kolej rubinów. Koło prawej ręki Lena pojawiła się karmazynowa runa, oznaczająca mrok i chaos.

Turkus. Błękitna runa płodności, w węższym rozumieniu – męskiego początku. Znacząco pojawiła się pomiędzy nogami.

Diamenty. Biała runa duszy. Strachliwie wylądowała na wysokości wątroby.

Jeszcze jedna grupa szmaragdów, tym razem wewnątrz pentagramu. Runa życia.

Żółty topaz. Runa przekształcenia. Czasami rysuje się ją na kamieniach nagrobnych, jako symbol wieczności.

Pozostałych symboli nie znałam, mimo że celująco zaliczyłam kabalistykę. Chociaż nie.

Jako ostatnia, koło potylicy, powoli pojawiła się czarna runa śmierci.

Jak zaklęta obserwowałam budzenie się nadnaturalnych mocy, jednocześnie zachwycona i przerażona ich skalą.

Jedna z szuflad biurka wysunęła się samoistnie, staruszek delikatnie i ostrożnie jak nowo narodzone dziecię wyciągnął oburącz kolejny czarny tom. Skórzana okładka, stylizowana na Wieko szkatułki, opasana była srebrnymi obręczami zbiegającymi się koło zamka. Najpierw podniósł księgę do góry, jak gdyby prosząc o błogosławieństwo, potem przycisnął do serca, szepcząc coś z zamkniętymi oczami. Gdy skończył, nadal trzymając księgę w obu dłoniach wyciągnął ją do przodu i sama z siebie szczęknęła zamkiem, zaskrzypiała otwierającą się oprawą, zaszeleściła stronami – żółtymi, zniszczonymi przez czas, i jak gdyby opalonymi na brzegach.

Nekromanta zaczął czytać natychmiast po jej otwarciu – donośnym głosem z doskonałą dykcją, w niczym nieprzypominającym jego zwykłego starczego skrzeczenia.

Pentagram na suficie znikł, rozpływając się w szarym kłębiącym się obłoku, z którego jak pęczki światła słonecznego przez okienka burzy wyrywały się różnokolorowe promienie run. Zapachniało wiatrem i ozonem. Początkowo lekki powiew nasilał się w miarę czytania, by na koniec zmienić w prawdziwy huragan. Len zmrużył oczy, jego długie włosy, które wiatr przycisnął do ołtarza, wiły się dookoła głowy jak węże. Po pokoju zaczęły latać papiery, gobelin zamachał frędzlami jak przeciążony latający dywan.

Nekromancie huragan się również nie spodobał, ponieważ okazał się nieoczekiwaną i uciążliwą przeszkodą. Mag spróbował powstrzymać zjawisko atmosferyczne przy pomocy amuletu, ale z obłoku strzelił piorun, który rozłupał amulet na pół i wypalił solidną dziurę w gobelinie. W końcu nekromanta zrezygnował z prób zapanowania nad żywiołem i przeszedł do końcowej części obrzędu. Niestety, okazało się, że składanie ofiary z wampira, mając w tle nieuwzględniony w obliczeniach wiatr, było szalenie niewygodne.

Nóż szarpał się w silnym prądzie powietrznym jak złapana za ogon płotka, która tylko czekała na okazję, by wyślizgnąć się z palców. Można było jeszcze jakoś utrzymać go w pionie, ale przy próbie opuszczenia ostrze skręcało w bok, kryjąc się pod trzymającą je ręką. Gdybym nie wiedziała o niesprzyjających warunkach pogodowych, mogłabym pomyśleć, że nekromanta próbuje popełnić harakiri.

A do tego jeszcze więźniowie zaczęli chichotać, najpierw ukradkiem, a po chwili na głos. Prym wiodła ofiara.

– Dokładniej, dokładniej proszę mierzyć! – dopingował nekromantę wampir. – Albo wszystkie wysiłki pójdą na marne!

Staruszek już nawet nie drżał, trzęsło nim. Trzymał nóż oburącz, ale zataczał nim takie kółka, że na piersi Lena trzeba by było narysować nie kropkę, a pełnowymiarową tarczę strzelniczą.

– No niechże pan ma sumienie, sam mam się na ten nóż nadziać, czy jak? Szybciej trochę, znowu panu ostrze stygnie i czernieje! Tak przy okazji, wie pan może, czemu doradza się możliwie szybkie przeprowadzanie takich obrzędów?

Nekromanta ze wściekłością zgrzytał zębami, nie reagując na prowokacje wampira i próbując mimo wszystko pokonać opór wiatru.

– To dlatego – niewzruszenie kontynuował Len – że ani jeden zaczarowany łańcuch nie utrzyma mnie dłużej niż przez dziesięć minut.

Dokładnie w tej sekundzie łańcuch na jego prawym ręku dźwięcznie pękł pośrodku, obręcz na nadgarstku zerwała się jak zgniła słoma, a wampir bez namysłu zamachnął się i walnął nekromantę pozostałym się w ręku kawałkiem. Łysa czaszka wydała głuchy dźwięk, oczy staruszka zatoczyły się, a on sam upadł na plecy, strącając z biurka garnek. Węgle potoczyły się po podłodze.

Wałdacy, którzy do tego momentu stali w milczeniu przy ścianie, złapali miecze i buławy i ruszyli w kierunku ołtarza. Len rzucał się w okowach jak karaś na rozżarzonej patelni. Słychać było, jak trzeszczą pękające ogniwa. Jeszcze pięć sekund i wampir znalazłby się na wolności, ale nie miał nawet jednej – miecze wałdaków wzniosły się nad głową Lena, a staruszek ocknął się i z przeciągłym jękiem podniósł na kolana, pocierając uderzoną skroń.

– Mamo!!! – wrzasnęłam bezmyślnie z rozpaczy.

Drzwi zadrżały i wyleciały z kamiennej oprawy razem z futryną, trafiając dopiero co zaczynającego odżywać nekromantę. Do pokoju wdarła się rozwścieczona mantykora. Tyśkę, naszą czułą kicię, przypominała bardzo, ale to bardzo odlegle! Zjeżone futro i rozłożone skrzydła czyniły ją na oko trzy razy większą. Wiecznie zdziwiony pyszczek zamienił się w demoniczną maskę, w której na szczególną uwagę zasługiwały gorejące oczy i ociekające śliną kły. Uszy były przyciśnięte do głowy tak mocno, że wydawały się dwoma czarnymi paskami, a pomiędzy nimi groźnie chwiało się żądło. Wydawało się, że ogon Tyśki żyje własnym życiem: skręcał się, ściskał, wykonywał pozorowane ataki jak rozdrażniona kobra w kapturze z napuszonego pędzelka.

Wałdak odwrócił się. Na jego tępej mordzie pojawiło się bezgraniczne zdziwienie, które błyskawicznie zmieniło się w skupioną żądzę mordu. Pochylił się i przeciął powietrze białą smugą ostrza, które gwizdnęło cicho przed samym nosem zwinnej kici.

Nie zastanawiając się zbyt długo, Tyśka ryknęła dokładnie w kierunku jego włochatego brzucha. Fala dźwiękowa efektownie podniosła wałdaka i wprasowała w ścianę, dokładnie pod jelenimi rogami. Rogi spadły natychmiast, wałdak po krótkiej chwili, pozostawiając po sobie wyraźny odcisk.

Drugi wałdak cofnął się do drzwi, ale trzeci nie był tchórzem – rozkręcił buławę nad głową i wypuścił ją w stronę wyszczerzonego zwierzęcego pyska.

Tyśka zwinnie złapała maczugę, chwilę potrzymała w paszczy jak pies patyczek, rycząc i wściekle machając ogonem, a potem trochę mocniej zacisnęła szczęki i wyplunęła środkową część stalowej rączki. Końce spadły same. Imponująca demonstracja siły wywołała panikę w szeregach przeciwnika. Ku mojemu zachwytowi wałdacy umieli biegać nie tylko po podłodze, ale i po ścianach, a nawet po suficie, czego nigdy bym się nie spodziewała po tak dużych i niezgrabnych istotach! Sufit kicia zignorowała, za trudno jej się machało skrzydłami w niskim i zagraconym pokoju, ale wszystko, co dało się rozbić albo zrzucić, już rozbiła i pozrzucała. Wałdacy mieli szczęście, że Tyśka zachowała się jak niedoświadczona kotka – spróbowała gonić trzy myszy naraz i ostatecznie nie złapała ani jednej. W końcu zmęczyła się, zagoniła wałdaków na półki i teraz spacerowała pod nimi z tak przeraźliwym syczeniem, że krew w żyłach stygła.

Tymczasem Len zdążył poradzić sobie z łańcuchami, przeszukać kieszenie nieprzytomnego starucha, znaleźć w rzeczonych kieszeniach klucze i otworzyć nasze okowy. Wampirowi jako takiemu kawałki łańcuchów chyba nie przeszkadzały, a nas naglił czas.

– Spadamy stąd i to szybko! – rozkazał, wskazując drzwi, a raczej widniejącą w ich miejscu dziurę. Huragan, który trąbą powietrzną rozchodził się od chmury, nie chciał ucichnąć. Odbite na ołtarzu runy dymiły i wszystkie co do jednej zmieniły kolor na czarny.

– Bardzo szybko! – skorygowałam, masując obolałe nadgarstki. – Dowolna siła magiczna, która została przywołana, ale nie została użyta, z czasem zmienia się w falę uderzeniową!

– Co? – wytrzeszczył oczy Wal.

– Widziałeś kiedyś, jak wybucha gaz kopalniany?

– Przekonałaś mnie! – Troll rzucił się w kierunku drzwi. Wampir zatrzymał się na chwilę, gołymi rękoma wyłamując kamień z rękojeści miecza.

– Dokąd to?! – W progu pojawił się gigantyczny czerwonooki wałdak w ciężkiej kolczudze i nasuniętym na oczy hełmie. W rękach trzymał przerażających rozmiarów maczugę, dodatkowo nabijaną kolcami. – Cofnąć się, ale już!

– Tyśka, bierz go! – rozkazałam brawurowo.

Mantykora tylko na to czekała.

Przeskoczyliśmy przez ryczącą i krzyczącą kupę i rzuciliśmy się korytarzem – z przodu Wal, za nim ja, a krok za mną – Len. Dzwonienie kołyszących się na nim szczątków łańcucha dziwnie dodawało mi energii.

Pod stropem przetoczył się głuchy łoskot. Ziemia zadrżała, z sufitu posypał się jak mgiełka kamienny pył. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że troll zna drogę. Nie starczyło mi odwagi, by upewnić się, czy tak jest naprawdę. W tunelu było ciemno, nieliczne pochodnie na ścianach ledwo się żarzyły. Z bocznego tunelu wyłoniła się grupa wałdaków, którzy z początku rzucili się na nas, ale gdy coś znowu zahuczało, zagrzmiało i zajęczało, zawyli, odwrócili się i uciekli. Teraz to my ich ścigaliśmy – Wal skręcił do tego samego tunelu, który był dokładną kopią poprzedniego. Kłucie w lewym boku, które teoretycznie powinno było zostać zastąpione drugim oddechem, zostało zastąpione kłuciem w obu bokach.

Lewa ściana napęczniała, jak gdyby pełzła za nią gigantyczna dżdżownica. W końcu pękła i z otwierających się nisz wprost pod nasze nogi zaczęły wypadać szkielety w pełnym bojowym uzbrojeniu i z nagimi siekierami.

Nie mogłam się powstrzymać – pisnęłam i rzuciłam się w bok.

– Wodzowie! – krzyknął Wal. Troll prawie się nie zasapał – doświadczony wojownik skutecznie regulował oddech. – Wałdacy chowają swoich zmarłych w ścianach tuneli! Nie bój się, zdechłe są!

– Kopią wyjście na powierzchnie! Poczuli, że źle się dzieje! – kontynuował troll, zwinnie przeskakując przez stalową zbroję kolejnego truposza. – Wygląda na to, że tunel za nami się zawalił i spieszą się z kopaniem nowego, żeby się uratować!

Drugi czerw przeszedł się wzdłuż prawej ściany.

– Oni… kopią… szybciej niż my… biegniemy! – Ostatnie słowo wyplułam z krwią. Pierś pękała z mi braku powietrza.

– Co oznacza, że trzeba biec szybciej! – ryknął troll i dokładnie w tej chwili z niszy na wprost niego wypadł kolejny trup. Nie był to szkielet – jeszcze nie szkielet, chociaż gnijące ciało już obłaziło z kości, a w mokrym futrze kłębiły się czerwie. Mimo rozkładu widać było, że trup był straszliwie okaleczony. – O, a to przecież jest poprzedni wódz! Wygląda na to, że był zdecydowanie przeciwny zmianie władzy!

– Nie da się ukryć! – rzucił Len.

Huk narastał. Korytarz dygotał w agonii. Jedna z belek stropowych za moimi plecami paskudnie chrupnęła, złożyła się na pół i spadła, pogrzebana pod falą ziemi. W plecy powiało wilgocią i chłodem. Ziemia zamykała się za nami jak woda po zerwaniu tamy w korycie wyschniętej rzeki.

– Ghyr dgyryz! – zaklął Wal, niespodziewanie zatrzymując się i zagradzając nam drogę.

– Czego ty… – urwałam. Na końcu długiego i prostego korytarza po kolei gasły pochodnie. Nieprzenikniony mrok pędził nam na spotkanie, zjadając kawałki oświetlonej przestrzeni.

Korytarz zawalił się z obu stron.

Wykład 18. Praktyka specjalna

Było to dziwne i przerażające uczucie – w uszach boleśnie pulsuje grobowa cisza, przerywana ciężkim oddechem, a po całym ciele rozchodzi się groźne drżenie ziemi, którego nie potrafisz powstrzymać.

Potoki ziemi zatrzymały się, rozdzielone dziesięcioma łokciami tunelu. Słabo kopciła jedyna ocalała pochodnia. Spojrzeliśmy po sobie jak więźniowie, którzy uciekając z różnych cel, spotkali się w przecięciu podkopów.

– To co robimy? – Wal jak gdyby nigdy nic usiadł i zaczął wytrząsać piasek z buta.

– A co proponujesz?

– Ja nic. Ale jakoś strasznie mi się nie chce umierać. Jesteś wiedźma, to czaruj!

Łatwo powiedzieć. Z trudem zebrałam uciekające w różnych kierunkach myśli i rozważyłam posiadany arsenał. Zrobiło mi się jeszcze straszniej. Wyglądało na to, że bez konspektu nie przypomnę sobie nawet najprostszej formuły przekształcania energii.

– Przypomnisz sobie – spokojnie powiedział Len. – Znasz ją. Nie denerwuj się.

Obejrzałam się. Na twarzy wampira tańczyły karmazynowe odblaski kopcącej pochodni. Len z naciskiem patrzył mi w oczy.

– Wszystko w porządku – powtórzył. – Zaczynaj, jeśli będzie trzeba, to podpowiem. I nie sprzeciwiaj się. W ogóle o mnie nie myśl.

Nieoczekiwanie zrozumiałam, dlaczego na Lena nie działa magia. W towarzystwie maga on sam jest magiem. Wykorzystuje wiedzę przeciwnika, żeby go skontrować. A to oznacza, że aby zniszczyć go za pomocą magii, wystarczy wystawić przeciw niemu niedouczony egzemplarz, który umie zabijać, ale nie bronić się. Tam, gdzie ponieśli porażkę doświadczeni magowie, poradziłaby sobie adeptka ósmego roku… Przypomniała mi się „kolacja dyplomatyczna” w Dogewie, przestraszone twarze Starszych…

Len na moment zamknął oczy i ledwie zauważalnie pochylił głowę.

– Przepraszam – powiedziałam cicho. – Wybacz mi. Teraz wiem.

– To będziesz czarować, czy mamy łapać za łopaty? – nie wytrzymał Wal. Nie mając o tym bladego pojęcia, troll któryś już raz rozładował napięcie.

– Zaraz. Są dwie możliwości. Mogę jednym ciosem przebić wejście w rodzaju wałdaczego korytarza, ale obawiam się, że przy takim wstrząsie ono się natychmiast zawali. Albo mogę spróbować teleportować nas wprost na powierzchnię.

– Spróbować?!

– Uczciwie mówiąc, nigdy niczego podobnego nie robiłam – wzruszyłam ramionami.

– To w takim razie najpierw korytarz, a potem się zobaczy!

– Nie dam rady. Siły wystarczy mi tylko na jedno. Oba są bardzo potężne. I tak będę musiała użyć krwi.

Uznałam głośne przekleństwa trolla i ciężkie milczenie wampira za zgodę. Zdjęłam z szyi rzemyk z awenturynem i ostrym końcem zęba zaczęłam wydrapywać na ziemi linie i runy. Jednoczesne przeniesienie trzech osób wymagało znacznie większej koncentracji niż można było uzyskać we wnętrzu własnej głowy. Pomoc Lena się nie przydała. Formuły same pojawiały się w pamięci w miarę potrzeby.

– Jesteś pewna, że to ghyrstwo zadziała? – Troll pierwszy nie wytrzymał męczącego oczekiwania.

– Na pięćdziesiąt procent!

– Czyli drugie pięćdziesiąt na drugą wersję?

– Te pięćdziesiąt jest jakieś takie pewniejsze.

– No to działaj, a nie gadaj!

– Dobrze, dobrze… Nie poganiaj mnie!

Nakreśliłam ostatnią linię, mając szczerą nadzieję, że otrzymałam równoboczny trójkąt. Świec nie miałam, więc zamiast nich użyliśmy drzazg ściętych z pochodni. Wątły i nierówny płomień ledwo co trzymał się na zwęglonych koniuszkach, najmniejsze poruszenie powietrza mogło zniweczyć wszystkie moje wysiłki. Samą pochodnię musieliśmy zgasić, by nie ściągała na siebie magii. Szczapy ledwie się żarzyły i nawet najostrożniejsze machnięcie ręką wywoływało drżenie płomienia. To, co właśnie robiłam, nie mieściło się w żadnych kanonach – poczynając od tego, że z powodu słabego światła prawie nie widziałam ziemi, w związku z czym mogłam pomylić się przy kreśleniu, niedokładnie łącząc linie. Nawet najbardziej doświadczeni magowie korzystają z wypolerowanej do białości deski z zawczasu nakreślonymi liniami i gniazdami dla świec. Moja natchniona improwizacja przypominała szamańską ceremonię w zabitej dechami wiosce. Brakowało tylko zachwyconych wrzasków podekscytowanego tłumu i kwiczenia czarnego prosiaka na ołtarzu.

– Wolho, nie rozpraszaj się.

Zatopiony w mroku Len był moją niewidzialną opoką. Póki stał obok – słyszałam jego równy oddech, czułam lekkie dotknięcie jego ręki, wdychałam znajomy zapach silnego, pewnego siebie i mnie mężczyzny – byłam niezniszczalna i wszechmocna.

– Stańcie naprzeciwko rogów trójkąta, ale ich nie dotykajcie – rozkazałam gwałtownie. No więc, głęboki wdech…

Zaklinam was, żywioły nieba, swoim oddechem,

Zaklinam was, żywioły ognia, płomieniem, co płonie w mym sercu,

Zaklinam was, żywioły wody, moją krwią,

Zaklinam was, żywioły ziemi, śmiertelnym ciałem człowieka,

Przyjmijcie cząstkę siebie, poznajcie córę swoją,

Bądźcie mi posłuszne!

Krótko i gwałtownie przeciągnęłam w poprzek dłoni odłamkiem granitu. Przeklęte szczapy znowu niebezpiecznie zamigotały, zakłócając koncentrację. Zagryzłam wargi, odrzuciłam kamień i złożyłam ręce w łódeczkę, wypełniając je krwią. Znajomy ból ściągnął dolną część brzucha stalową obręczą, zmieniając się w gorącą pulsację siły.

Niejeden raz miałam okazję oglądać obrzędy na krew, a nawet brałam w nich udział – pod opieką mistrza. „Krew to życie – zwykł mawiać śpiewnie i bez najmniejszego wysiłku kreślił podniesionymi rękoma magiczne znaki. – Życie to moc. Życie ma początek i koniec. Tak samo jak i moc. Wznosi się po łuku i tak samo po łuku ubywa. By uzyskać maksymalny efekt musicie zaczerpnąć jej w chwili największego rozkwitu. Skupcie swoje zaklęcie w punkcie pomiędzy końcami łuku, nie śpieszcie się, ale też i nie zwlekajcie. Waszym celem nie jest wymamrotanie zaklęcia z właściwą intonacją, a rozpoznanie w tysiącleciu oczekiwania jednej chwili działania”.

Tak więc znaleźć maksimum. Poczekać do zenitu. Upleść zaklęcie. Wszystko bardzo proste.

Ostatnio mi się nie udało. Spóźniłam się o ułamek sekundy i łuk stromo zanurkował w dół, jałowo rozpraszając moc – przy wtórze wrednego chichotu kolegów z klasy.

Moc narastała. Koniuszki palców zaczęły świecić, czas zwolnił, dźwięki rozciągnęły się w niezrozumiały monotonny jęk, całe ciało zmieniło się w wibrujący kondensator. Może już czas? Nie, jeszcze się wznosi. Poczekać… poczekać jeszcze chwilę, przegonić precz głodną paszczę niecierpliwości, która lodowatymi kłami rozrywa serce… Tylko się nie śpieszyć… Tylko się nie spóźnić… Nie było już ani dźwięków, ani światła drzazg, ani szarych ścian jaskini – tylko oślepiająco biały potok światła, który zalewał świadomość… Nieskończony łuk szedł do góry… Nieskończona linia.

I w tym momencie naprawdę się przeraziłam. Moc nie kończyła się, narastając jak narasta lawina, wywołana upadkiem jednego jedynego kamyczka. Coraz to nowsze i nowsze jej warstwy unosiły się z mojej garści wraz z krwią, skręcając się dookoła mnie świecącym, na wpół przezroczystym kokonem.

Było zbyt późno, by się wycofać. Leszy z tym całym maksimum! Rozchyliłam ręce, krew płonącą kulą poleciała w środek trójkąta i nie rozpryskując się, bez dźwięku wnikła w podłogę. Trójkąt w jednej chwili rozjarzył się do białości, zarysował się nad nim ślepy, podobny do czaszki pysk, który z rykiem kłapnął paszczą, akceptując moją ofiarę, całkiem chętny, by otrzymać coś bardziej solidnego. Uwolniona moc ruszyła do macierzy zaklęcia, gwałtownie zawrzała w zbyt ciasnej powłoce, próbując rozerwać ją na kawałki. Instynktownie uniosłam ręce w geście obronnym, krzywe linie mignęły, drzazgi zapaliły się na całej długości i rozsypały w popiół.

I… nic. Trójkąt zgasł. Pysk z widocznym niezadowoleniem znikł.

– Foczka, ciebie to się żarty trzymają! – nie wytrzymał troll.

– Sam czaruj! – odgryzłam się. – Zrobiłam, co mogłam!

Moje ręce drżały jak w febrze. Troll nawet nie miał pojęcia, że gdybym poczekała jeszcze ułamek sekundy, fala mocy po prostu zmiotłaby nas z powierzchni ziemi razem z jaskinią, podziemiami wałdaków i solidnym kawałkiem Belorii. Mówiąc obrazowo, pogasiłam świece przy użyciu beczki wody. Na opanowanie nadmiernej siły zaklęcia straciłam całą rezerwę i część aury, przez co mocno mnie mdliło. Dobrze by jeszcze było wiedzieć, na co poszła beczka wody. Widoczna zmiana w naszym smętnym położeniu nie nastąpiła. Nadal staliśmy w ciasnym zakątku, sufit trzeszczał, ziemia drżała, a potem do wszystkich tych atrakcji doszło paskudne uczucie spadania. Nie trwało długo i zakończyło się silnym pchnięciem. Nie utrzymałam się na nogach i upadłam na kolana. Len machnął skrzydłami, a troll zaklął, przy czym do druku w jego komentarzu nadawały się wyłącznie przecinki. Nastała cisza. Niedobra, wyraźnie planująca jakieś świństwo.

– Chyba kawał tunelu wraz z nami zapadł się do dolnej galerii – zasugerował wampir.

– To pięknie – burknął Wal. – I z górnej ghyr by nas odkopali.

Po podłodze i ścianach ślepego zaułka wężykami ruszyły pęknięcia. Z mrożącym krew w żyłach trzaskiem rozwidlały się i przeplatały jak rosnące na szkle strzałki szronu. Obserwowaliśmy destrukcyjny proces w nabożnym milczeniu i nawet Wał nie ważył się splugawić przekleństwami ostatniej minuty swojego życia.

Jaskinia zawaliła się niespodziewanie. Kłujące odłamki spadły na moją głowę i ramiona. Pisnęłam, na oślep wyciągnęłam ręce ku górze i dokładnie w tej chwili Len osłonił mnie swoim ciałem, do bólu ściskając w objęciach. Co za różnica, zdążyłam pomyśleć z roztargniem, przecież zaraz spadną na nas setki ton skalnego gruzu, kamyczek więcej – kamyczek mniej…

Pierś ścisnęła żelazna obręcz. Wzięłam ostatni oddech.

„To wszystko jest takie proste. I wcale nie straszne”.

Przez kamienie sięgnęły do mnie pojedyncze promienie światła – uroczystego, oślepiającego, nieziemskiego. Wabiły ku sobie, obiecując wolność, spokój i błogość, gdy zniknie ból w zniekształconym kamieniami ciele, płuca przestaną rozrywać się z braku powietrza i ustanie głośne walenie serca. I nigdy już nie usłyszę, jak tuż obok bije serce Lena – mojego najbardziej znienawidzonego, najpiękniejszego i najbardziej ukochanego mężczyzny, który nigdy się o tym nie dowie. To była jedyna rzecz, której żałowałam w ostatnich sekundach swojego życia. Światło wypełniło całą moją istotę. Wydawało mi się, że rozpływam się w jego lśnieniu, unoszę do góry i odlatuję w dal, sama stając się światłem…

„Chwila, moment – zastanowiłam się nieoczekiwanie. – Przecież ja to już gdzieś widziałam!”

I natychmiast sobie przypomniałam.

Było to słońce. Żółte, jaskrawe i jesiennie ostre. Stało w zenicie i gdyby Len nie leżał na mnie jak worek, mogłabym dojrzeć i obłoki na błękitnym niebie, i nagie drzewa, i iglicę wieży teleportacji, i zastygłego jak słup soli mistrza z nieodłączną laską w ręku, jak również grupę kolegów ze szmatami i wielkimi plecionymi koszami. Len ostrożnie podniósł głowę. Żwir i kurz jak grad posypały się z jego poplątanych włosów. Tuż obok, jak zombi z mogiły, wygrzebał się spod kupy kamieni nieco rozczochrany Wal. Troll otrzepał się i bezceremonialnie podniósł wampira za kark, a ja w końcu miałam okazję obejrzeć sobie wszystko to, co opisane zostało wyżej. Oprócz kapusty. Pięknej, o białych głąbach, szlachetnej kapusty, do której zebrania zagoniono grupę adeptów pod kierownictwem mistrza. Ponieważ zagony, na których owa kapusta rosła jeszcze minutę temu, na wysokość kolan zasypane zostały odłamkami skalnymi.

Chyba nieco przesadziłam. Zamiast wynieść mnie i moich towarzyszy poza podziemia, przeniosłam całą jaskinię… na szkolne podwórko.

Pełne czci przerażenie na twarzach kolegów, wliczając w to mistrza, było dla mnie najwyższą nagrodą.

Wykład 19. Zamykający

W życiu każdego z nas bywają chwile, gdy chcemy zapaść się pod ziemię, spalić na popiół, rozsypać w proch i rozwiać na wietrze. Niestety, bez dyplomu Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa jest to praktycznie niemożliwe.

Stojąc przed mistrzem, gorąco marzyłam o dyplomie. Wychodząc z gabinetu, Len mrugnął do mnie, ale nawet wiedząc, że konflikt prawdopodobnie został zażegnany, nie mogłam opanować drżenia kolan. Bakałarz patrzył przez okno, a jego twarz była zamyślona i nieobecna. Nie no, jak bardzo mistrz musi być wściekły, by nie okazywać gniewu! W takim stanie jeszcze go nie widziałam i najmniej ze wszystkiego pragnęłam zobaczyć teraz.

– Zabrał kamień? – spokojnie zapytał bakałarz. Za oknem latały mewy. Zawsze pojawiały się z nastaniem zimna i krążyły dookoła Szkoły z żałosnymi krzykami, jak gdyby się z kimś żegnając. Zmyślna ludzka plotka nazywała je duszami zabitych magów. „Dusze” nie brzydziły się resztkami ze śmietnika i robiły całkiem materialne kupy na dachy.

– Tak – mój głos zadrżał zdradziecko.

– Dobrze… Możesz odejść… Napiszesz raport na formularzu delegacji, w piątek rozpatrzymy go na radzie.

Nie mogłam uwierzyć własnym uszom! Mistrz nie wyglądał, jakby się złościł dlatego, że naprawdę się nie złościł!

– A czy ja nie zostałam skreślona? – wyrwało mi się.

– Co to za bzdura? – Mistrz groźnie ściągnął brwi. – Kto ci to powiedział?

– Sama słyszałam… Znaczy, przechodziłam obok… przypadkiem… – zmieszałam się do reszty. Mistrz patrzył na mnie z uniesionymi ze zdziwienia brwiami.

– Głupie dziecko, co żeś sobie wymyśliła? Nikt nie zamierzał cię skreślać. Była mowa o skreśleniu trójki adeptów – nieunikniony odsiew po sesji. Jak już musisz podsłuchiwać, to rób to z sensem, głuptasko. Idź i pisz raport.

Pokręciłam się dookoła biurka, ale mistrz demonstracyjnie odgrodził się ode mnie jednym z papierków i udawał, że czyta.

Z nową siłą opanowała mnie tęsknota za dyplomem. Teraz już nie po to, by uniknąć rozmowy z mistrzem, a żeby on nie mógł robić uników.

Len odjechał tego samego wieczora.

Staliśmy na dworze, drżąc w przenikliwym jesiennym wietrze, i nie wiedzieliśmy, co mamy sobie powiedzieć. Ja nie chciałam, by odjeżdżał. On nie chciał jechać. I oboje rozumieliśmy, że rozstanie jest nieuniknione.

Płomyk, kary źrebiec, wydany przez szkołę w zamian za Wolta, chrapał i niespokojnie tańczył pod wampirem.

– Przyjeżdżaj do Dogewy na praktyki – powiedział Len po kolejnej chwili milczenia.

– Mówisz poważnie? – spytałam z niedowierzaniem. Na praktyki zwykle wysyłano adeptów do dalszych wsi w dwu- albo trzyosobowych grupach. Mieli tam doskonalić praktyczne umiejętności czarowania i napisać dyplom z wyników pracy. Oczywiście Dogewa była znacznie lepsza niż jakieś tam Trzyuchy Małe z parchatymi krowami.

Skinął głową.

– Przyślij papiery. Podpiszę.

Ponowne milczenie nie zapadło dzięki Walowi, który właśnie pojawił się w polu widzenia i z daleka radośnie wrzasnął:

– Tu jesteś, strzygo jedna! A już myślałem, że znikniesz bez pożegnania!

– Żegnaj – w głosie Lena usłyszałam ironię.

Ja również wątpiłam w to, że trolla napędzają wyłącznie bezinteresowne sentymenty.

– Hej no, nie tak szybko! Co ja chciałem zapytać – foczka, a jak żeś się dowiedziała, że Tyśka wlazła za tobą i zgubiła się w tych ghyrowych podziemiach? Jakbyś jej nie zawołała we właściwej chwili, byłoby po nas!

Tyśka była ostatnim, o czym myślałam w tamtej chwili, ale przybrałam tajemniczy wyraz twarzy. Troll popatrzył na mnie z widocznym szacunkiem. Wampir tylko skrył uśmiech pod schludnie przyklejoną brodą.

Ja również chciałam kogoś o coś zapytać.

– Len, a o czym myślałeś… Tego, jak żeśmy leżeli pod gruzami i jeszcze nie wiedzieliśmy, że jesteśmy uratowani?

Wampir się wyraźnie zmieszał.

– Oj tam, różne głupoty – wymamrotał, utkwiwszy spojrzenie w końskiej grzywie i miętosząc wodze. – Nawet wstyd sobie przypominać. A ty?

– Uff, a ja się bałam, że tylko ja jestem taka głupia. Też mi, uczciwie mówiąc, właziły do głowy różne bzdury.

– A ja – wtrącił Wal – myślałem, że bardziej niesławne niż taka idiotyczna śmierć to tylko zostać pochowanym w pobliżu waszej dwójki. Za życia mi się tak znudziliście, że jakby nie kodeks najemników, to bym olał honorarium i spadał byle dalej. Ale skoro żem nie olał, to otwieraj, strzygo, sakiewkę. Sto monet, jakeśmy się umawiali. Najlepiej wolmeńskimi złotnikami, ale ratomskie jelce też ujdą.

– Co ja twoim zdaniem jestem, punkt wymiany walut banku krasnoludzkiego? – prychnął wampir, grzebiąc w kieszeniach spodni. – Bierz, co dają i podziękuj. Nieszczególnie żeś się, najemniku, przez te trzy dni natrudził.

– Już wolałbym przez trzy lata w kopalniach węgla wagoniki popychać! – zaczął troll, ale natychmiast zamknął paszczę na widok kamienia szlachetnego. Oszlifowany brylant był nieco większy od ziarnka grochu, ale tak czysty, że dowolny jubiler bez chwili namysłu dałby za niego dwa razy więcej, niż żądał najemnik.

– Ostatni – ze smutkiem powiedział wampir, przetaczając kamyczek po dłoni. – O nie, nie śliń się, to nie dodatek za ryzyko. To dla ciebie i Wolhy po połowie.

– Niczego nie potrzebuję! – oburzyłam się. – Nie obrażaj przyjaciół pieniędzmi, zapłacisz, gdy przyjdzie czas… W bardziej dostojny sposób.

– To co, z długu też zrezygnujesz?

– Nie wezmę pod żadnym pozorem.

– Nie zrozumiałaś – cierpliwie powiedział Len. – Nie pożyczam. Oddaję.

– Nie i nie namawiaj.

– Namawiać? Bogowie uchowaj! No to siedź bez stypendium.

– Co?!

– A nie wiedziałaś? Potrącono ci za zaginioną kobyłę plus szkolną uprząż. Równe osiemdziesiąt monet, twoje stypendium za cztery miesiące.

– Ale to nieuczciwe! – zawyłam. – Zwycięzców się nie rozlicza!

– Nie, wsadza się ich do ciemnicy – złośliwie przytaknął troll. – Dawaj kamyczek, białowłosy. Mam na oku porządnego jubilera, da uczciwą cenę, nie to, co ci pośrednicy na targu.

Len jakoś dziwnie spojrzał na trolla i wyciągnięta ręka najemnika pytająco zawisła w powietrzu.

„Oddaj mu – pomyślałam – nie zmuszaj mnie do udawanych uśmiechów i fałszywych podziękowań za pieniądze, które może i są zasłużone, ale nadal mi wstyd przyjmować je z twoich rąk”.

– Żegnaj, strzyguniu, miło się robi z tobą interesy – mruknął troll, zaciskając pięść. – Cześć foczka, wiesz, gdzie mnie szukać.

Skinęłam głową z roztargnieniem oglądając obolałą rękę, przeciętą ciemniejącym strupem. Rana wbrew oczekiwaniom zamknęła się szybko, dosłownie w parę chwil. Bolało i swędziało pod skórą, ale zapalenia nie czułam. Może dawał o sobie znać efekt uboczny leczenia magicznego – udawało mi się coraz lepiej i lepiej, ostatnimi czasy prawie odruchowo. Uczciwie mówiąc, w ogóle nie pamiętałam, jak wyleczyłam tę ranę. Wszystko stało się samo z siebie, jak u… wampira.

…W mroku kałuża wydawała się czarna. Ale tam, gdzie światło pochodni odbijało się w jej tafli, tańczyły karmazynowe odblaski. Aureola krwi powoli rozpełzała się, chwiejąc dookoła mojego ciała. Wspaniałe widowisko. A ja się nie spieszę. Obserwuję. Stoję obok, nie rzucając cienia…

– Arrless, genna! Tredd… Geriin ore guell…

Potrząsnęłam głową, odganiając wizję.

– No dawaj – niecierpliwie powtórzył wampir. – Nie ufasz mi?

– Co? – Okazało się, że Len wyciągnął do mnie rękę na pożegnanie.- A mam wybór? – Nasze dłonie spotkały się w pożegnalnym uścisku, długim, mocnym i bolesnym.

Zdecydowanie spojrzałam w szare ironiczne oczy.

„Nawet o tym nie marz, Len. Nie myśl, że do skończenia świata uda ci się wodzić mnie za nos. Nie uspokoję się, póki nie rozbiorę na cegiełki i kamyczki tych grubych murów otaczającej cię tajemnicy. Zdobędę tę fortecę, Len. Będę oblegać ją ze wszystkich stron, nie dam ci ani chwili oddechu, będę śledzić każdy twój krok, każdego dnia będziesz musiał otworzy i hm im flagę. Bo nie chcę, żebyśmy mieli przed sobą tajemnice. Wspólne – mogą być”.

Wargi Lena wykrzywiły się w diabelskim uśmiechu. Przyjął wyzwanie.

– Do zobaczenia – powiedział, otwierając rękę usadowił się w siodle i potrząsnął wodzami. Kapryśny Płomyk zachrapał i cofnął się, przysiadając na zadzie.- Wampir lekko połaskotał uparciucha ostrogami i Płomyk, poddawszy się nieuniknionemu, lekko ruszył z miejsca, Len, nie odwracając się, podniósł lewą rękę w geście pożegnania i szkolna brama zamknęła się za jego plecami.

– Do zobaczenia – szepnęłam, otwierając dłoń, w której nie została nawet cieniutka blizna. – Do szybkiego zobaczenia, Len!

Dogoniłam trolla, chociaż on jakby niezbyt się ucieszył. Wydawało mi się nawet, że próbuje schować się przede mną za drzewem, ale tam, ni z gruszki ni z pietruszki, rzucił się na niego mały kulawy psiak, który przyciągnął moją uwagę wyjątkowo wstrętnym szczekaniem.

– Wal, daleko się wybierasz? – spytałam z przesadną słodyczą, obserwując, jak troll bezskutecznie próbuje odegnać kundla machnięciami rąk, tupaniem i mocniejszymi słowami. Zwierzak tylko zyskiwał na głośności podskakując w miejscu jak głodna pchła.

– Kysz, poganinie! – Troll udał, że schyla się po kamień i psiak, podwinąwszy krótki ogon, zniknął w najbliższej bramie.

– No to bierzemy się do podziału honorarium – zażądałam. – Gdzie ten obiecany „porządny” jubiler?

– Parę kroków – niechętnie przyznał się troll. – Właśnie się do niego wybieram.

– No to wspaniale, pójdę z tobą.

Troll spochmurniał i rzucił tęskne spojrzenie w kierunku wąskiego mrocznego zaułka.

– Foczka, po co tyle zachodu? Do wieczora bym kasę podrzucił. Dla ciebie, jako tej z zasadami, osiemdziesiąt, a reszta dla mnie.

– O nie, na pół, tak jak się umawialiśmy. Po co ja się niby osiem lat uczyłam? Czemu mam w całości oddać Szkole swoje pierwsze honorarium? Ja chcę futro z rysia. I naszyjnik z obsydianu. Wiesz, takie czarne, z zawieszkami. Widziałam w sklepie u Regnera.

– Jakie wy, baby, jesteście zachłanne i małostkowe – z niezadowoleniem stęknął troll. – Dopiero co zadzierała nos, że niby nie potrzebuje tych jego gównianych pieniędzy, a teraz myśli o szmatkach i błyskotkach.

– Wal, ja jestem magiem praktykiem. Ja powinnam być praktyczna. To idziemy czy jak?

Sklepik (świeżo odnowiony domek z jednospadowym dachem i pomalowanymi okiennicami) nosił dźwięczne miano „Graj-Ptaka". Kałuże dookoła niego schludnie przysypano piaskiem, wejście pod szyldem zasłonięte zostało grubą barwną kotarą. Dziesięć kroków od budynku Wal zatrzymał się i dał mi ostrzegawczy znak ręką.

– Rozumiesz, foczka – szepnął troll wprost do mojego ucha, podejrzliwie zezując na sennego strażnika, patrolującego przydzieloną mu uliczkę. – Ten typek, jubiler, nie jest szczególnie praworządnym obywatelem. Naprawdę jest paserem. I w jego chałupie cały czas kręcą się sprzedawcy kradzionego. Mnie znają, a na twój widok mogą złapać za kusze. Przecież nie chcesz dostać po strzale w każde oko, prawda? To poczekaj tu, w cieniu, a ja pójdę i pogadam z nim.

Stałam tam przez pięć minut. Dziesięć. Pół godziny. Do sklepiku wchodzili i wychodzili porządnie ubrani ludzie. Z obawą zezowali na mnie, biorąc ni to za szpiega, ni to za etatowego wykidajłę. Czas mijał, a troll nadal nie wracał.

Gdy nabrałam podejrzeń i wdarłam się do Graj-Ptaka, w środku nie było nikogo. Ani Wala, ani elementów przestępczych, ani jubilera. W sklepiku sprzedawano tkaniny. Siwobrody krasnolud bez pośpiechu mierzył łokciem kawałek barwnego perkalu i w odpowiedzi na mój oburzony wrzask: „Gdzie ten oszust?!” – leniwie skinął w kierunku bocznych drzwi.

O dziwo, ale do rozdrażnienia i rozczarowania, które poczułam, dołączyła się szczera ulga. Te nieoczekiwane i jak mi się wydawało, niezasłużone pieniądze od samego początku budziły we mnie zakłopotanie. Troll uciekł prawdopodobnie daleko i na długo, skoro już zdecydował się ściągnąć na siebie gniew maga. A ja jakoś przeżyję i bez kamienia – mam dach nad głową, w stołówce darmowe jedzenie, buty i kurtka jeszcze nie rozpadły się do reszty, te cztery miesiące jakoś wytrzymam.

Machnęłam ręką na ulatujące pieniądze, odwróciłam się i powędrowałam z powrotem do Szkoły.

Spotykani adepci starali się możliwie szybko zejść mi z drogi, a jeśli się to nie udawało, to przynajmniej próbowali zlać się ze ścianą, skromnie spuszczając oczy. Moje pojawienie się na środku zagonu w towarzystwie półnagiego wampira z bransoletami z resztek łańcucha zrobiło na przyszłych kolegach mocne wrażenie. Kroczyłam przed siebie jak odważny rycerz korytarzem kobiecego klasztoru. Za plecami rycerza szeleściły przerażone i zachwycone szepty, mniszki podglądały przez dziurki od klucza swoich cel, nie odważając się podejść i porozmawiać.

– Wolha! Gdzie cię nosi?! – Przyjaciółka wyskoczyła mi na spotkanie, złapała za rękaw i wciągnęła do pokoju.

– Ot, tak sobie, przespacerowałam się po mieście, zagryzłam kilku włóczęgów. Mam nadzieję, że nikomu nie będzie ich brakowało. – Ze smakiem przeciągnęłam ręką po wargach.

– Weź się nie wygłupiaj! Lepiej mi powiedz, co mam zrobić z tym paskudztwem.

– Jakim? – spytałam ostrożnie.

– O tam, na parapecie! – Welka z oburzeniem pokazała palcem w kierunku okna. – Twój wampir przyniósł! Prosił, żeby ci przekazać i w żadnym razie nie rozwijać!

Na parapecie leżała niepokaźna szmatka zawiązana na supełek.

– Coś jeszcze mówił?

Welka pokręciła głową. Kiepsko ukrywając niezadowolenie, rozwiązałam szmatkę.

– Niezły ghyr! – wyrwało mi się całkowicie wbrew woli.

– No co tam masz? – Welka nie wytrzymała i z obawą zajrzała mi przez ramię.

– Diament – odpowiedziałam możliwie niedbale. – Tylko diament… Tak z dziesięć karatów.

– Ale to kupa pieniędzy! – ochryple wyrwało się Welce. – A ja go rzuciłam na parapet, myślałam, że to jaka trucizna. A jakby go kto ukradł? Koszmar!

– Kończ z tym kajaniem i wołaj chłopaków. Będziemy oblewać moje pierwsze honorarium.

Len jak zwykle oszukał nas, nie kłamiąc. Zanim zapłacił Walowi „ostatnim" diamentem, oddał Welce przedostatni. Czy on naprawdę przewidział zdradę trolla? Czy po prostu chciał zrobić mi prezent, ale nie mógł się zdecydować, by wręczyć go osobiście?

– Nienawidzę wampirów – wyjęczałam, rzucając się na łóżko. – Wstrętni, paskudni, podli, zakłamani krwiopijcy. Czy naprawdę było tak trudno uczciwie ze mną porozmawiać? Niech by się udławił tym swoim głupim kamieniem…

– Masz zamiar zwrócić mu diament? – przestraszyła się Welka.

– Za nic – niewyraźnie burknęłam w poduszkę. – Czegoś tak głupiego się ode mnie nie doczeka!

LIST OD KURIERA

Szanowny Ksanie!

Spieszę zawiadomić Pana, że anomalia zauważona w okolicach wsi Kosuty Dolne samoistnie zniknęła, nie zostawiając śladów. Podjąłem próby wyjaśnienia przyczyn tego niezrozumiałego fenomenu, ale na razie bezskuteczne. Wszystkie oznaki wskazują na to, że w podziemiach wałdaków nastąpił wybuch gazu kopalnianego, czyli metanu, tworząc gigantyczny krater o głębokości co najmniej 100 łokci i średnicy 500-600 łokci. Rzucany tam czar rozwiał się tak samo nieoczekiwanie jak się pojawił. Ocalali wałdacy niewielkimi grupami porzucają miejsce katastrofy, unikając kontaktów z miejscowymi.

Zanotowałem ważny szczegół – tuż przed zawałem zauważyłem gigantyczny wyrzut energii magicznej, wydanej, sądząc ze śladów, na teleportację przestrzenną. Nie chciałbym poznać bliżej maga, zdolnego do czegoś takiego.

Proszę przekazać swojej uczennicy, pannie Rednej, że jej „prezent” wrócił do mnie po dwóch tygodniach nieobecności i na dobre zadomowił się w obejściu. Zachowuje się dobrze, służy porządnie, nabrał tylko zwyczaju ganiania kur, ale niech mu będzie. I tak się dobrze nie niosły.

Na marginesie – chodzę słuchy, że na Kozich Skoczuszkach pojawił się duch. Ma postać białej kobyłki, która jakoby skacze po grzęzawisku jako po suchym gruncie, z oczu strzela płomieniami, a z jej nozdrzy leci dym (akurat to w tak zimną pogodę nieszczególnie mnie dziwi), i próbuje ugryźć albo kopnąć napotkanych podróżników. Przesądni wieśniacy składają jej ofiary z chleba i ziarna, które przyjmuje chętnie – duch duchem, ale z darmowego wiktu nie rezygnuje. Kuźma cięgle grozi, że ją złapie, ale zawsze ma ważniejsze rzeczy do roboty – albo ślęczy nad książkami, albo dach chałupy przecieka i trzeba naprawić, albo deszcz pada. Zdolny chłopak, ale jednak zbytnio ostrożny.

PS. Na Pańską propozycję objęcia kierownictwa Katedry Zielarstwa i Znachorstwa kolejny już raz odpowiadam kategoryczną odmową. To nie na moje zdrowie – na graby się wspinać.

Po raz pierwszy od siedemdziesięciu czterech lat krąg był zamknięty.

Arr'akktur tor Ordwist Szeonell westchnął głęboko, otworzył oczy i podniósł się z kamiennego łoża. Z braku przyzwyczajenia czuł dreszcze. Starszy z szacunkiem podał mu płaszcz. Arr'akktur podziękował krótko i narzucił go na nagie ramiona. Dotknął lewej piersi i w zamyśleniu roztarł między palcami grudkę skrzepłej krwi.

Od niedawnych wydarzeń ołtarz wywoływał we władcy lekki wstręt. Zostawił resztę uczestników ceremonii w jaskini i możliwie szybko wyszedł z powrotem na światło słoneczne.

Zielarka czekała na swojego władcę, siedząc na obrośniętym bluszczem kamieniu.

– Udało się?

– Tak.

– Dzięki bogom!

– A nie chcesz przypadkiem uhonorować bohatera, który odzyskał kamień? – zażartował Arr'akktur, siadając obok. Kella żartobliwie rozczochrała jego włosy – poufałość, dostępna tylko dla niej.

– Nie, nie chcę. I tak już zbyt wysoko zadzierasz nos, chłopcze. Opowiedz mi lepiej o swoich przygodach.

– A co tam opowiadać? – Arr'akktur machinalnie przeciągnął ręką po piersi, z której dawno już zmyły się czarne runy. – Miałem szczęście i tyle. Trafił mi się nekromanta nawet nie głupi… a kompletny idiota!

***

Оглавление

  • Wykład 1. Drakologia
  • Wykład 2. Teoria magii
  • Wykład 3. Rasy rozumne
  • Wykład 4. Jasnowidzenie
  • Wykład 5. Okienko
  • Wykład 6. Dyplomacja
  • Wykład 7. Wychowanie fizyczne
  • Wykład 8. Logika
  • Wykład 9. Teologia
  • Wykład 10. Wiedza nadnaturalna
  • Wykład 11. Ekologia
  • Wykład 12. Zajęcia Terenowe
  • Wykład 13. Wiedza o ziołach z podstawami ogrodnictwa
  • Wykład 14. Regenerologia
  • Wykład 15. Wróżbiarstwo
  • Wykład 16. Geologia
  • Wykład 17. Nekromancja
  • Wykład 18. Praktyka specjalna
  • Wykład 19. Zamykający
  • LIST OD KURIERA
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Zawód: Wiedźma. Część II», Olga Gromyko

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства