Жанр:

Автор:

«Elfy i ludzie»

1311

Описание

Po Żmijach i kretach. po Szczurach i rekinach. przychodzi czas na prawdziwe bestie. Elfy i ludzie. Ostatni tom sagi Ukochani Poddani Cesarza. I ostatnia szansa. aby dowiedzieć się. co się stało z rudowłosą złodziejką Jongą. z tchórzliwym generałem Tundu Embroja. z pięknym majorem Hengistem… i z samym Cesarzem. Czy opowieść. która dzieje się w świecie gorszym niż nasz. może skończyć się dobrze?Ukochani poddani Cesarza znajdują się w Rombie. gdzie torturowane są nawet rośliny. a cierpienia fizyczne i psychiczne są tak misternie kombinowane. aby połączyły się w doskonałą jedność. Tymczasem grupa gotowych na wszystko krasnoludów przekrada się do stolicy. aby zgładzić Cesarza. Ktoś musi ponieść karę za męczarnie wszystkich istot… Ale kto. jeśli to wszystkie istoty są winne?



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Tomasz Piątek Ukochani poddani Cesarza – Tom 3 – Elfy i ludzie

Synopsis

Elfy i ludzie to trzeci i ostatni tom sagi Ukochani Poddani Cesarza. Oto przypomnienie wydarzeń, które miały miejsce w tomie pierwszym, zatytułowanym Żmije i krety, oraz w tomie drugim Szczury i rekiny.

Jesteśmy w Cesarstwie. Jedynym Cesarstwie. Poza nim nie istnieje nic – jedynie morza oblewające zewsząd ziemie tego ogromnego państwa. Na morzach nie ma nic, bo Cesarz kazał zniszczyć wszystkie wyspy. A potem wszystkie okręty.

Nie zawsze tak było. Kiedyś nie istniało Cesarstwo, tylko wiele walczących ze sobą królestw. Żyły w nich rozmaite ludy i rasy. Żyły nieśmiertelne elfy, nieśmiertelne krasnoludy oraz wiele różnych ludzkich narodów i grup etnicznych: skośnoocy Nihongowie, ciemnowłosi Południowcy, jasnowłosi mieszkańcy Północy. Temu chaosowi położył kres nowy władca, który zjednoczył wszystkie ziemie, aby zaprowadzić jednolitą władzę. Nikt teraz nie może nawet śnić o życiu poza zasięgiem rządów Cesarza. Pozbawieni swej dawnej wyspiarskiej ojczyzny Nihongowie zostali płatnymi żołnierzami Cesarza. Elfy obcinają sobie spiczaste koniuszki uszu, aby upodobnić się do ludzi i nie razić nikogo swoją odrębnością. Bardziej upartym krasnoludom zdziera się brody. Zakute w kajdany, muszą pracować w Cesarskich Kopalniach. Wszyscy poddani Cesarza mają być równi, a to wyklucza różnice – nawet słowa „elf” i „krasnolud” są zakazane. Każde przewinienie karane jest okrutną śmiercią albo, co gorsza, zamknięciem w miejscu o nazwie Romb. Rombu wszyscy boją się bardziej niż kaźni. Część krasnoludów ukryła się w podziemnych kanałach pod ludzkimi miastami.

Wszyscy czczą Święty Obraz, wyobrażający powstanie ludzi. Zostali oni, jak mówi legenda, stworzeni przez tajemniczych Ukrytych, których postaci mają być widoczne na Obrazie. Niestety, prawie nikt jeszcze go w całości nie widział, ponieważ kapłani skrywają go za zasłoną i tylko od czasu do czasu odsłaniają fragmenty. Na tych niepokojących fragmentach widać strzępy ludzkich narządów, a także żmije i krety. Przypuszczenie, że ludzie powstali z tych zwierząt, nie jest wyraźnie formułowane, ale istnieje chyba w każdej głowie.

Sprawę bardzo komplikuje fakt, że są różne wersje Świętego Obrazu i nikt nie wie, która jest prawdziwa. Dlatego gdy znakomity złodziej Vendi kradnie jedną z kopii i znajduje na niej coś ciekawego, traktuje to jako najważniejsze odkrycie swojego życia. Bezpiecznie chowa obraz i nawet na torturach nie zdradza miejsca jego ukrycia. Przed śmiercią wskazuje je swojej kochance Jondze.

Jonga pragnie pomścić śmierć kochanka, zabijając Cesarza, najważniejszego i pierwszego sprawcę wszelkiego zła, które ją otacza. W tym celu wkręca się w szeregi służących Tundu Embroi, tchórzliwego Cesarskiego Generała. Zmusza go do zdrady i ucieka z nim w stronę Farsitan – Cesarskiego Miasta Niemych. Tam mieszkają wszyscy ci, którym Cesarz kazał wyrwać język. Tam też tchórzliwy generał Tundu Embroja odkrywa osobiste powody do zemsty. Okazuje się, że gdy uciekł z Jongą, jego żona i synek zostali zesłani właśnie do Farsitan, gdzie brutalnie ich okaleczono.

Równocześnie z miasta Bieła Woda wyrusza na Północ specjalna dwuosobowa grupa zadaniowa, składająca się z pięknego majora Hengista i pięknej kapłanki, pani haruspik Virmy. Ich zadaniem jest odnalezienie, przewiezienie i oddanie do dyspozycji władz na Południu osobliwej kopii Świętego Obrazu, która podobno znajduje się w północnych regionach. Po drodze Virma wyznaje Hengistowi, że jest jego matką. Oboje są piękni i wyglądają młodo, ponieważ są elfami. Virma mówi o tym, że w rzeczywistości elfy są Ukrytymi i stworzyły ludzi. Nie wiedziały jednak, że te istoty będą tak pokraczne, a przede wszystkim – śmiertelne. Teraz część elfów ukryła się za morzami, na Śnieżnej Równinie. Ów lodowaty, znajdujący się poza Cesarstwem teren znany jest tylko elfom, które żyją tam dzięki ciepłodrzewom – specjalnym organizmom emitującym wysoką temperaturę. Porozumiewając się telepatycznie, elfy spiskują przeciw Cesarzowi w Cesarstwie i na Śnieżnej Równinie. Pragną odnaleźć oryginał Świętego Obrazu, ponieważ dzięki niemu można rozłożyć śmiertelnych, nieszczęśliwych i okrutnych ludzi na mniej niebezpieczne składniki pierwsze – żmije i krety. To samo da się osiągnąć za pomocą pewnej melodii, ta jednak działa jedynie na tych ludzi, którzy ją słyszą, podczas gdy Obraz może zlikwidować wszystkich śmiertelników świata w tym samym momencie.

Virma zdradza Hengistowi, że za stworzenie ludzi, wynikające z przemożnego, ale niedojrzałego pragnienia miłości i ojcostwa, odpowiedzialny jest Mistrz – największy czarodziej wśród elfów. Ponieważ elfy rzadko mają dzieci, Mistrz chciał zapewnić im ojcostwo hurtem, tworząc rasę Dzieci Elfów. Te dzieci okazały się bardzo niesforne i nietrwałe. Po tej katastrofie Mistrz przepadł, a krasnoludy obwiniły elfy za nieszczęście.

Tak więc ludzie pochodzą od żmij i kretów, ale powstali za sprawą elfów. Elfy zaś pochodzą od Pierwszego Elfa, który istniał od zawsze, jego nieśmiertelność sięgała nie tylko w przyszłość, ale i w głąb przeszłości. Pochodzenie krasnoludów na razie jest nieznane.

Pierwszy tom kończy się sceną karmienia – Virma znowu przystawia Hengista do piersi. A elfie mleko ma niezwykłe właściwości… Major słyszy myśli ludzi i zwierząt, odbiera ich wrażenia, odczuwa ich emocje. Tym trudniejszy i boleśniejszy staje się dla niego obowiązek zabijania. Na swojej drodze ciągle spotyka żywe, czujące i myślące przeszkody. Aczkolwiek nieraz myślą one mało i czują dość topornie, to Hengist musi się przezwyciężać, aby likwidować te nieszczęsne istoty niższe, zwane ludźmi. Przezwyciężając się i zabijając, dociera na Północ, gdzie ukrywa się w leśnej siedzibie niejakiego Ziofilattu Vortici – kupca, który niegdyś był księciem – i jego córki (czy tylko?). Następnie zostaje schwytany przez Klosztyrki. Jedyny sposób na uwolnienie się z tej niewoli to wymordowanie zbuntowanych kobiet… Rzecz jasna, Hengist nie kontaktuje się już ze swymi mocodawcą i zwierzchnikiem Barnaro z miasta Bieła Woda. Ten wysyła śladem majora kolejnego agenta, kapitana Ritavartina, który ma odszukać i zaaresztować zaginionego wywiadowcę.

Na Północy, otoczony samymi przykładami jaskrawej niesubordynacji, Ritavartin traci pewność siebie. Aby znaleźć ślady Hengista – i aby lepiej zrozumieć dziwny świat, w jakim się znalazł – kapitan postanawia dokonać infiltracji doskonałej i stać się „północnikiem”. Co udaje mu się osiągnąć poprzez praktykowanie kanibalizmu – który na Północy jest surowo wzbroniony… poza wypadkami, w których jest zalecany – oraz poprzez kopulację z małymi, wyjącymi zwierzątkami, tzw. bumbonami (to północny sposób na uniknięcie poważniejszych grzechów).

Tymczasem ruda Jonga i tchórzliwy generał Tundu Embroja docierają do Pałacu Cesarza, a nawet do jego komnaty… W tym samym kierunku podąża admirał Matsuhiro i jego Nihońcy, którzy chcą zemścić się na Władcy za zniszczenie miasta Shiwakyo. Ich zadanie z początku wydaje się wyjątkowo łatwe: nihońska flota przybyła zza morza, gdzie, jak wiadomo, nie ma nic. Nie może więc istnieć ani ona, ani jej wojownicza załoga. Dlatego nadmorscy żołnierze Cesarza nie pozwalają sobie na zobaczenie najeźdźców, na stwierdzenie ich istnienia. Dlatego też pozwalają im wymordować się bez najmniejszego oporu, stojąc na baczność i udając, że nic się dzieje. Niestety, gdy Nihońcy oddalają się od swych okrętów, znika wszelkie świadectwo wskazujące na zamorskie pochodzenie agresorów. Wtedy można ich zobaczyć i zabić… Albo poddać wstępnym torturom.

Kiedy każdy z bohaterów zbliża się do celu swej wędrówki (Hengist – do Świętego Obrazu, Ritavartin – do Hengista, Jonga – do Cesarza), wszyscy zostają aresztowani. Do więzienia trafiają również mocodawcy i znajomi – Barnaro, Tundu, Ziofilattu, a także admirał Matsuhiro i niejaki Viran Watanabe, Specjalny Cesarski Kat, który w całym swoim życiu zawodowym torturował wyłącznie… Cesarza.

Wszystkich czeka Romb.

***

Kamień, przyłożony do czoła, dawał przyjemny chłodek. Agni przycisnął go jeszcze mocniej i odrzucił dopiero wtedy, kiedy otoczak się nagrzał. Chlupnęło – bokiem chodnika płynęło coś, co kiedyś musiało być strumieniem podziemnym, jednak teraz funkcjonowało jako rynsztok. Agni wtulił twarz w kamienną ścianę korytarza. Była jeszcze chłodniejsza niż kamyk.

– Ja pomogę! Ja pomogę! – jęczał cienki, wysoki głos.

W sztolni numer siedem powietrze było gorące. Strumienie i żyły wodne chłodziły ściany, ale masa spoconych ciał, które nieustannie pracowały w tej zamkniętej, prawie niewentylowanej przestrzeni, sprawiała, że już po godzinie pracy robiło się ciepło, lepko i duszno. Krasnoludy co chwila przerywały robotę, zdejmowały przepocone sztuczne brody, wachlowały się nimi, co nie dawało jednak ulgi. Powiewy niosły ze sobą tylko więcej ciepła i sprawiały, że Agni mógł zakosztować zapachu nawet tych robotników, którzy pracowali w dużym oddaleniu. Tutaj pot był wspólny.

– Ja pomogę! Ja pomogę!

Tutaj wszystko było wspólne. Jedzenie, picie, praca i nieszczęście. A właściwie wspomnienie nieszczęścia. Bo po tym wszystkim, co się wydarzyło, już prawie nie odczuwało się tego, co było teraz.

– Ja pomogę! Ja naprawdę pomogę!

Nieszczęście zaczęło się kilka lat temu, kiedy to Agni został kopnięty w kostkę na ulicy miasteczka Wielkogród, dawniej Mahapur. Przewrócił się wtedy, z nogi spadł mu but, a z buta wyleciała specjalna wkładka, dzięki której Agni wydawał się wyższy. Brodę sam zgolił wcześniej, więc mu jej nie zdarto. Związano mu tylko nogi kolczastym drutem i powleczono na komisariat twarzą do ziemi. Odkąd ludzie przejęli władzę w Mahapurze, jakość bruku pogorszyła się znacznie i Agni mógł się o tym przekonać na własnym czole.

– Pozwólcie mi… Ja naprawdę chcę wam pomóc! Dajcie mi młot! Zobaczcie, potrafię jakoś utrzymać się na no…

W Mahapurze administracja należała do Cesarskich Stalowych Fanatyków. Była to specjalna formacja utworzona na potrzeby okręgu górniczego. Nauczono ich, że życie całej okolicy mają podporządkować jednemu celowi – wytwarzaniu stali, poczynając od wydobycia rudy, poprzez wytapianie i obróbkę. W związku z tym nikt już nie produkował w regionie żywności. Ponieważ występowały ciągłe problemy z jej transportem, Biuro Prowincji Górniczych wydało Szmaragdowy Mandat Specjalny, sankcjonujący kanibalizm wśród więźniów. Miało to wyglądać zgodnie z mechanizmem, jaki sobie obmyślił ówczesny komendant regionu, pułkownik Vojta, który obliczył, że rocznie będzie wymierać jedna czwarta mieszkańców regionu, co wystarczy na utrzymanie reszty przez następny rok. To znaczyło, że na dziesięciu ludzi co roku umrze średnio dwa i pół człowieka. Pozostałe siedem i pół człowieka będzie jadło te martwe dwa i pół. Dwa i pół człowieka to osiemdziesiąt dziewięć funtów solonej karmy białkowo-tłuszczowo-kostnej, co oznacza, że siedem i pół człowieka otrzyma rocznie dwanaście funtów takiej karmy na głowę. A z tego kolei wypada, że jeden człowiek codziennie otrzyma jedną trzydziestą funta karmy dziennie. „Jak książęta będziecie żyli, lepiej niż jak książęta, jak Cesarscy Generałowie – krzyczał Vojta do klęczącego tłumu górników. – A jak kogo śmierć spotka, to zaszczytna, dla pożytku Cesarstwa i druhów”.

– Bardzo głodny! Bardzo… Ale nie słaby! Młot utrzymam, tylko zoba…

Nie wszystko jednak poszło tak, jak Vojta sobie wyobrażał. Okazało się, że umierający górnicy przeważnie byli zbyt wychudzeni, aby dostarczyć odpowiednią ilość solonej karmy białkowo-tłuszczowo-kostnej. A największym problemem byli więźniowie-pracownicy należący do lokalnej rzekomej mniejszości etnicznej. Nie wolno było tego mówić głośno, ale oni jednak czymś różnili się od ludzi. W ciemności widzieli jak koty, ich oczy same emitowały coś w rodzaju światła czy blasku, co pozwalało im orientować się nawet w najgęstszym mroku. I wyłupywanie tych oczu nic nie pomagało, bo chyba jeszcze lepiej mieli rozwinięte te najbardziej „ciemnościowe” zmysły, którymi są słuch i węch. Raz wpuszczeni w podziemia, natychmiast stawali się ich panami. Zamordowanie nadzorców i rozkucie kajdan oskardami zajmowało im zazwyczaj kilka minut. Oczywiście, na zewnątrz nie mogli już wyjść, ale do nich też nikt nie mógł zejść. Ekspedycje karne nie powracały nawet w postaci ścierwa. Być może, zgodnie z ogólnymi zaleceniami pułkownika Vojty dla okręgu górniczego, były zjadane. Co gorsza, na powierzchnię nie wydostawał się też żaden urobek. A tu terminy goniły, wojsko domagało się zbroic i mieczy, huty – stali i zbliżał się niebezpieczny moment, moment Gniewu Cesarza. Vojta mógł poprosić wojsko o pomoc, ale wiedział, że oskarżono by go o nieskuteczność. Wysłał więc do kopalni jeszcze jedną ekspedycję karną, specjalną, składającą się nie tylko z Fanatyków, ale także z uzbrojonych członków rzekomej mniejszości etnicznej, przekupionych obietnicą wolności. Jak się jednak okazało, członkowie mniejszości od obietnicy wolności woleli samą wolność. Zmasakrowali Fanatyków i skumali się z pobratymcami na dole. Chociaż można powiedzieć, że tym razem ekspedycja przyniosła skutek. Na powierzchnię bowiem ktoś wrócił. Był to dowódca ekspedycji i zastępca Vojty, niejaki Fumio Murakami. Murakami wrócił z listem od przywódcy buntowników, Waruny. Miał ten list ze sobą, a właściwie na sobie, bo wypisano mu go za pomocą dłuta na plecach. Maleńkie ranki w kształcie run były kolejnym dowodem na to, jak dobrze więźniowie widzą w ciemności, a poza tym niosły ze sobą pewną propozycję. Waruna, tytułujący się Nadsztygarem i Lajaradżą Kopalni Mahapuru, zaproponował pułkownikowi Fanatyków następujący układ: regularne dostawy chleba, świeżych owoców, słoniny, piwa i sztucznych bród w zamian za regularne dostawy rudy. Vojta nie miał tyle piwa i owoców, nie mówiąc już o słoninie, chlebie i sztucznych brodach, aby zaspokoić te potrzeby. Oczywiście, mógł starać się skombinować pożywienie, sprzedając wyroby stalowe na lewo Kwatermistrzom Armii Cesarskiej. Oni, szczególnie w regionach na północ od gór, sami sprzedawali pokątnie wszystko, włącznie z mieczami i zbrojami. Potrzebowali więc tych artykułów bardzo pilnie. Vojta jednak nie mógł zdecydować się na handel z tymi, co swym uporczywym buntem obrażają Najświętsze Imię Cesarza. Postanowił przegłodzić buntowników, zapomniał jednak, że ci szaleńcy wierzą we własną nieśmiertelność, a choć bardzo kochają jeść, robią to – jak twierdzą – tylko dla przyjemności. Trudno było powiedzieć, czy naprawdę byli tak wytrzymali, czy też dotarli do podziemnych gęsto zarybionych jezior, ale w każdym razie nawet po miesiącu nie pojawiły się żadne oznaki kapitulacji. Pojawił się za to Specjalny Wysłannik Cesarski, który zdjął Vojtę ze stanowiska i skazał go na zwyczajową karę przewidzianą dla nieskutecznych zarządców kopalni. Obcięto mu nogi do pół łydki, tak aby upodobnił się wzrostem do rzekomej mniejszości etnicznej, a następnie za pomocą długiej liny i wielkiego wiadra spuszczono na dno jednego z głębokich szybów. Tam reszty kaźni mieli dokonać sami zbuntowani więźniowie. Ci jednak uznali, że powstrzymanie się od bezpośredniego zabicia komendanta może być zabawniejsze.

– Błagam was! Błagam was! Ulitujcie się, przecież… Przecież teraz jedziemy na jednym wózku… Ja wam pomogę!

Krasnoludy pchały pod górę wózki wypełnione urobkiem. W jednym z nich leżał związany człowiek. W pewnym momencie trafiono na żyłę rudy, która szła w górę, prawie pod powierzchnię ziemi. Wyrąbano więc chodnik, idący w tym kierunku, i w pewnym momencie natknięto się na zakopanego pod ziemią mężczyznę. Był zamknięty w malutkiej jamce, do której powietrze docierało przez coś w rodzaju malutkiego korytarzyka, sięgającego zbocza góry. Jamka była niewiele większa od swojego lokatora, tak że podziemny człowiek musiał spędzać życie w prawie całkowitym bezruchu. Nic też nie jadł. Było to, jak mówiły krasnoludy z dłuższym stażem w tej kopalni, kolejne takie znalezisko. Niektórzy ludzie zakopywali się w ten sposób, aby znaleźć się poza Cesarstwem. Świadomość, że są wolni, dawała im siłę, dzięki której mogli bardzo długo wytrzymać bez jedzenia. Myśleli, że władza Cesarza nie sięga pod ziemię. W przypadku krasnoludów z kopalni było to prawdą, ale nie w przypadku ludzi. Krasnoludy prędzej czy później ich znajdowały i dostarczały władzom okręgu górniczego razem z urobkiem. Była to część umowy.

Agni trafił do kopalni już po buncie. Nowy komendant okręgu, niejaki Gajdar Talonpoika, podjął od razu dwie ważne decyzje. Po pierwsze, skazał na tak zwane „śmiertelne piekło” kolegę Murakamiego za to, że ośmielił się być, choć nie do końca z własnej woli, nosicielem przerażająco ohydnej i zdumiewająco bezczelnej propozycji buntowników. Po drugie, Talonpoika tę przerażająco ohydną i zdumiewająco bezczelną propozycję przyjął. Pochodził z Północy, gdzie takie układy nie były niczym szczególnym.

Dlatego też Agni nie został nawet zakuty w kajdany. Po spektakularnym obiciu ryja o bruk został dostarczony na komisariat przed oblicze znudzonego Fanatyka w stopniu kapitana.

– Nie ma nic w tym złego, że jesteście niscy, ale to, że nosicie wkładki w butach, oznacza, że myślicie, że jest coś w tym złego, więc w waszym mniemaniu należycie do rzekomo prześladowanej rzekomej mniejszości etnicznej, za takie myślenie powinniście zostać skazani na Romb, ale Nieskończona Łaskawość Cesarza dobrotliwie skazuje was na dożywotnie ciężkie roboty w kopalni, hurra, niech żyje Cesarz, podpiszcie tutaj.

– Nie… umiem… – wybełkotał Agni, ocierając krew z twarzy. Gdyby przyznał się, że umie czytać i pisać, mogliby go uznać za ideologicznego przywódcę grupy rzekomej mniejszości.

– I dobrze. Na chuja mi twój podpis! Badam cię tylko. Posiedzisz w lochu… To znaczy nie, ty w lochu nie. Ty posiedzisz w wieży, dopóki ci broda nie odrośnie, wtedy ci ją wyrwiemy i jazda do kopalni.

– Nie… Da… Rady…

– Jak to nie da rady? Taka jest Wspaniała Procedura Okręgu Górniczego.

– Długo… Byście… Musieli… Czekać… Jak zgoliłem… Wydepilowałem sobie twarz woskiem – skłamał Agni.

– Ha! To mi się podoba! Zdrajca zamiast nas fatygować, torturuje się sam – zażartował oficer. – To co tu z tobą zrobić? Żeby nie uchybić procedurom, ustalimy z naszym katem, jaka tortura jest równie bolesna, co wyrywanie brody. Poddamy cię tej torturze, a potem hajda do kopalni!

Kat wybrał nakłuwanie penisa rozżarzonymi igłami. „Jest trochę stronniczy – powiedział oficer. – To jego ulubiona tortura, ale cóż… To on tu jest za eksperta”. Skulony wpół, koślawo drepczący naprzód Agni już następnego dnia znalazł się za bramą kopalni.

– Nie strzelać, chłopcy! – krzyczał. – Niczym nie rzucać! Swój idzie! Swam asmil

– Namaste i zamknij się – coś nagle zachrypiało w mroku. – Zapomniałeś, że hawierz na kopalni nie krzyczy?

Waruna, jak większość krasnoludów z okręgu, mówił lepiej po miejscowemu niż po krasnoludzku. Tutejsi brodacze bardzo dobrze żyli z ludźmi. Kiedyś.

– O, nakłuwali cię? – zapytał Waruna, gdy lepiej przyjrzał się Agniemu.

– Nie martw się, będzie zemsta na tego kata i na wszystkie ludzkie pomioty.

– Myślałem, że macie z nimi układ.

– No, jest układ, ale on potrwa akuracik tak długo, aż podminujemy cały Mahapur.

– Zaraz… Jak to?

– A tak to! Pociągnęliśmy chodniki w głąb pod samo miasto. Jak przyjdzie rozkaz, usuniemy kilka kluczowych skałek i po ptokach. Miasto się zapadnie. Dureń Talonpoika nie wie, że wygrużamy rudę spod jego grubego tyłka.

– I kiedy to zrobicie?

– Jak przyjdzie rozkaz, mówiłem.

– Rozkaz? Czyj?

– No przecie, że nie Talonpoiki. Nasz król, Skanda, żywy jest i rządzi!

– A gdzie?

– A gdzie… A gdzie… Nie każdy może wiedzieć. W każdym razie znajdzie sposób, żeby dać nam znać. Wszystkie miasta ludzkie legną w gruzach. A ludzie pod gruzami. Pod wszystkimi ludzkimi miastami ryją chłopaki!

– Ale… Wtedy kopalnie też się zawalą. A co z nami będzie?

– O, kochany. Dotknij tego. Co to?

– Kamień.

– Nie, kochany. Materia. A dotknij tego?

– To ty. To znaczy, twoja ręka.

– Też materia, bratku. Ja to materia. Ty to materia. Więcej, ja to byt i ty to byt, jak ten sam kamień. Kamień, jak go rozwalisz czy roztopisz, to nie ginie, tylko zmienia stan skupienia. Z nami będzie tak samo.

– Zmienimy stan z żywego w nieożywiony.

– Gówno prawda! Nigdy nie słuchaj, jak ci ktoś będzie mówił, że jest materia ożywiona, nieożywiona… To elfie przesądy. Elfy wierzą w życie, że ono jest święte, tralala, i że jest czymś innym od nieżycia. A tu nie ma życia, jest tylko bycie. Nie ma zwierząt, elfów, kamieni, są tylko byty. Ty, Agni, jesteś byt. Jak cię coś zgniecie, to nie znaczy, że zniknąłeś, tylko że chwilowo utraciłeś zdolność poruszania się. A jak się rozłożysz, to znaczy odzyskałeś zdolność poruszania się w postaci małych strumyczków i oparów różnych substancji, ale to nadal będziesz ty. Bo widzisz… Ja nie jestem żaden wielki myśliciel. Ale jestem górnik i metalurg. Specjalista od materii. Jak zaczniesz zadawać sobie pytanie, czym jest materia, to na najgłębszym poziomie będziesz mógł powiedzieć sobie tylko tyle, że wiesz, że materia jest. Tylko tyle: jest i koniec. Tyle samo, nie więcej, możesz powiedzieć sobie o sobie samym, kiedy zaczniesz rozgrzebywać to, kim ty sam jesteś. Jesteś i tyle. Co to znaczy? Że z materią i z tobą jest taka sama sprawa. Że materia to byt i ty to byt. A więc jesteście tym samym. Drobne cząsteczki twojego ciała zawsze jakoś przetrwają, więc i ty przetrwasz.

– Niby to wszystko wiadomo – westchnął Agni – ale nadal trudno uwierzyć, że świadomość nadal istnieje, mimo że materia tak bardzo się zmieniła.

– Materia się nie zmieniła. Byt się nie zmienił. Zmienił się tylko jego układ. Elfy wierzą, że świadomość to pewien układ. Układ, mówią, może się wiecznie odnawiać, może nawet wymieniać poszczególne elementy na inne, na przykład wysrać kukurydzę i zjeść kuropatwę, ale póki się nie zmienia jako układ, wtedy trwa świadomość. Tyle że to głupota. Układ składa się z części, bez nich lub z innymi częściami to już jest inny układ. Świadomość to nie układ materii, tylko jej zbiór, jak w matematyce. Zbiór może się rozprzestrzenić po całym świecie, ale z punktu widzenia matematyka nadal jest to zbiór takich a takich, konkretnie określonych i niepowtarzalnych cząsteczek, tyle że bardzo rozprzestrzeniony po świecie. Elfom nie przychodzi do głowy, że to, co wysrały, nadal jest częścią nich, częścią ich świadomości, tyle że trochę się to rozmazało po świecie. Tak że nie wierz w układy, bratku. Tylko elfy i Talonpoika wierzą w układy. A właśnie, w tym układzie, co go mamy z Talonpoika, jest taka rzecz… Pisać umiesz?

– No pewnie.

– Dewanagarą czy po ludzku?

– I tak, i tak. Elfimi emotikonami też.

– Inteligent mi się trafił.

– Tym sam jesteś niezły inteligent, Waruna.

– Ale techniczny, kochany, techniczny. Bo widzisz, do tej pory to ja tutaj najlepiej pisałem. Nawet dłutem i to na człowieku, ha, ha! List do komendanta wysłałem na jego zastępcy! I Talonpoika storturować kazał tego Nihońca. A wcześniej sam własnoręcznie zdarł mu z pleców skórę z listem, a na piersiach wypisał nożem: Cesarz, Cesarz, Cesarz. Nic więcej nie umiał wyciąć, ludzkie maślane ręce.

– Skąd to wiesz?

– Sam wszystko widziałem. W mieście jest wiele opustoszałych domów, mamy tam podkopy. Nawet pod lochy Talonpoiki się podkopujemy! A jak kaźnili Nihońca, stałem w oknie pustej kamienicy przy rynku i wszystko sobie oglądałem.

– Zaraz… To my moglibyśmy stąd uciec?

– Pewnie. Ale tkwimy na posterunku. Trzeba ludzi wygubić, miasto zniszczyć.

– Szkoda.

– Szkoda?!

– Nie… To znaczy… Nie, chciałem powiedzieć, że szkoda… Szkoda, że nie zabijemy ich do końca, bo przecież ich materia też jakoś przetrwa.

– No i tu się mylisz, kochany. Ludzie zostali stworzeni przez elfów, zgodnie z ich świadomością, i funkcjonują według świadomości elfów. Elfy wierzą, że świadomość to układ. Kiedy zniszczy się układ, jakim jest człowiek, to jego świadomość jako człowieka zginie raz na zawsze.

– No dobra, ale mówiłeś, że świadomość jest nawet w najdrobniejszych cząsteczkach ciała. Jak człowieka się zabije, to przecież cząsteczki pozostają.

– Ludzie powstali ze żmij i kretów. Ich świadomość to jakby zbuntowana przez elfy świadomość żmij i kretów… Albo nie tyle zbuntowana, ile wplątana w pewien elfi układ. Wystarczy zniszczyć ten układ, a wtedy cząsteczki ludzi i ich świadomość powrócą do żmij i kretów. Powrócą do zbioru cząsteczek, jakim jest żmija albo kret. Rozkładające się ludzkie ciało to jest taka część kreta jak to, co kret wysrał.

– Albo żmija.

– Albo żmija. Ale wracając do najważniejszej sprawy: pisać umiesz, więc uwolnisz mnie od jednego kłopotliwego obowiązku.

– Czyli?

– Talonpoika musi codziennie wysyłać na dwór tak zwanego Cesarza meldunek o kolejnych dziesięciu krasnoludach, które poprosiły o torturę rozciągania. Niby że z patriotyzmu postanowiły zwiększyć swój wzrost, aby swoim ciałem nie budzić podejrzeń, że rzekoma mniejszość etniczna jednak istnieje. Do meldunku muszą być dołączone Radosne Protokoły Przesłuchań torturowanych. Talonpoika stwierdził, że żaden człowiek ich tak nie wymyśli, żeby w Szafirowej Kancelarii uwierzyli, że to prawdziwe protokoły. Że niby my, rzekoma mniejszość etniczna, wyrażamy się specyficznie, wiesz, tak jak to ludzie wierzą, że krasnolud to nic tylko: „Hoho, gdzież to w rzyć chędożone piwo”, albo: „Haha, łajdaki zaraz poczują mój toporek”. No właśnie, gdzież ten w rzyć chędożony pergamin… Masz. Masz i pisz. Będziesz miał jedną godzinę wolną od fedrunku na to pisańsko.

– Ale co mam pisać?

Przesłuchiwany I: Hurra! Moje w rzyć chędożone mięśnie wydłużają się w oczach!

Przesłuchiwany II: Hurra! Czuję, że ludzieję!

Komendant: A nie byłeś wcześniej człowiekiem?

Przesłuchiwany II: Byłem! Byłem, ale w błędach tkwiłem! Byłem, ale tego nie czułem!

Komendant: A teraz czujesz?

Przesłuchiwany II: A teraz czuję ból i radość, czyli to, co w każdej chwili swego istnienia winien czuć człowiek! Bo taka jest istota ludzkiego bytu! Bez bólu i radości, bez bolesnych radości i radosnych boleści człowiek nie byłby w pełni człowiekiem!

Komendant: Słucham?

Przesłuchiwany II: Nie byłby w rzyć chędożonym w pełni człowiekiem!

Komendant: Aha.

Przesłuchiwany I: Przykręcaj mocniej śrubę, dzielny komendancie! O Cesarzu! Daj mi polec w twojej służbie! Niech twoi wrogowie-łajdaki poczują mój toporek!

Komendant: A wrogowie nie-łajdaki?

Przesłuchiwany I: Ha, czujnyś, komendancie! Nie ma wrogów Cesarza nie-łajdaków, wszyscy w rzyć chędożeni wrogowie Cesarza są łajdakami!

Komendant: Dobrze… Jak tak dalej pójdzie, dostaniesz się do Rombu!

Przesłuchiwany I: Hurra! W rzyć chędożona chwała wspaniałej woli Cesarza!

Komendant: Słucham?

Przesłuchiwany I: To znaczy, na wiek nieskończona chwała wspaniałej woli Cesarza!

Komendant: Czyżby były w tobie jeszcze jakieś wątpliwości co do wspaniałości Cesarskiej chwały?

Przesłuchiwany I: Są, albowiem nikczemny ze mnie łajdak! Ale tortura mnie oczyści.

Komendant: A Romb na pewno.

Przesłuchiwany II: Niech żyje Romb!

Przesłuchiwany I: Niech żyje Cesarz!

Przesłuchiwany II: Niech nie żyję w rzyć chędożony ja, a niech żyje Cesarz!

Komendant: Bluźnierstwo! Zdradziłeś się wreszcie! Cesarz pragnie życia każdego ze swoich poddanych, nawet twojego! Dlatego, chociaż jesteś w rzyć chędożonym łajdakiem, a teraz to naprawdę będziesz w rzyć chędożony za pomocą żelaznego, kolczastego i rozgrzanego do czerwoności drąga – to nie masz prawa krzyczeć „niech nie żyję w rzyć chędożony ja!”. Kacie, rozgrzej kolcofiut!

Przesłuchiwany II: Niech żyje Komendant! Niech żyje Ceee…!!!

– Witaj w Rombie.

– Mamo… Jednak mnie odnalazłaś…

– Nigdy cię nie zgubiłem. Ale teraz mów do mnie „Tato”. Albo lepiej „Ojcze”.

– Ma… mo? Ty… Jesteś…

– Po prostu jestem. Kiedy będziesz rozmyślał nad tym, kim ja jestem, to na końcu dojdziesz tylko do tego, że ja jestem. Nic więcej nie da się powiedzieć. I ja sam, kiedy zagłębię się w sobie, nie powiem ci nic więcej. Pamiętam tylko, że zawsze byłem. I zawsze byłam. I od zawsze coś z tym próbowałem zrobić. I próbowałam. Przez całą wieczność onanizowałem się, bo ja jestem od zawsze. – Co?

– Onanizowałem się. I starałem zrobić to tak zmyślnie, żeby się zapłodnić. Ale ciągle coś się nie udawało. Musiałem bardzo szybko zmieniać płeć, zanim sperma zgnije. A to nie jest łatwe dla elfa, to jest proces instynktowny, nie dzieje się tak po prostu, na zawołanie. Aż nagle, po wieczności, udało się. Urodziłam Drugiego Elfa! Nie masz pojęcia, co to była za radość. Spłodził ze mną całą masę innych elfów. A ja wszystkim mężczyznom urodziłam dzieci i wszystkim kobietom spłodziłem. Bo okazało się, że wśród elfów tylko ja jestem płodną istotą. Tylko ze mną elfy mogły mieć dzieci. Tylko ja mogłem zapłodnić elfkę, tylko ja mogłam urodzić elfowi dziecko. Przez jakiś czas byłem mężem wszystkich kobiet i żoną wszystkich mężczyzn, ale one zaczęły łączyć się w pary między sobą. To było dla mnie bolesne doświadczenie. Ból opuszczonej matki. I ojca. Prawdziwy ból macierzyństwa i ojcostwa. Ale chciałem im pomóc… Może nawet bardziej chciałem, niż chciałam. Dlatego, gdy zrobiłem im ludzi, byłem Mistrzem, nie Mistrzynią.

– Ale zaraz… Przecież mówiłaś mi… Że mój ojciec znał cię jako kobietę… A znał też mistrza…

– Nie wiedział, kim jestem. Moje myśli czuć zupełnie inaczej, kiedy myślę jako kobieta. Czasem nawet myślałam z nim na dwa głosy, jako dziewczyna i jako Mistrz. Nie zorientował się. Póki nie urodziłam mu ciebie.

– Mamo… Skoro wiedziałaś… Gdzie jest Obraz… Dlaczego go nie skonfiskowałaś? Dlaczego nie wysłałaś żołnierzy! Mogłaś zobaczyć obraz, szybko dokonać obrzędu według tego, co tam namalowane, i zmienić ludzi z powrotem w żmije i krety!

– Ale synku… córeczko, przecież ja doskonale wiem, jak dokonać tego obrzędu. Sam go dokonałem. To przecież ja namalowałem Święty Obraz!

– To dlaczego tego nie zrobisz?! Dlaczego mnie wysłałaś po Obraz?! Po co w ogóle jest Obraz?! Po co go namalowałeś?!

– O wszystkim dowiesz się później. Najpierw tortury.

– Witaj, generale Tundu Embroja. Stary druhu. Wiedziałeś, że prędzej czy później tu się spotkamy, co?

– Wie… Wiedziałem. No bo przecież każdy tu w końcu trafi…

– Chyba że wcześniej trafi na szafot. Niestety, ze względów logistycznych okazało się, że część skazańców musi być karana na miejscu. Transport nadal nie rozwija się tak, jak powinien. A poza tym konieczny jest przykład. Przykład, dzięki któremu ludzie nie tylko podporządkują się Błogosławieństwu Moich Planów, ale także zaczną doceniać bardziej własne życie, bardziej się nim cieszyć, bardziej cieszyć się każdą jego sekundą już tylko z tego powodu, że żyją… Co jest podstawą odpowiedniego docenienia Błogosławieństwa Moich Planów. Dlatego z ciężkim sercem pozwoliłem każdemu trybunałowi na skazywanie połowy skazanych na krótkie, góra kilkudniowe egzekucje.

– Co ze mną będzie?

– Raduj się. Zostaniesz poddany Wspaniałej Cesarskiej Procedurze.

– Wybacz mi, Panie… Pani… Panie, wybacz, ale nie będę się radować.

– Dlaczegóż to?

– Bo nie ma z czego. Bo idę na tortury!!! Bo w ogóle są tortury!!! Bo w twoim Cesarstwie jest zło, samo zło, sam ból!!! Dlaczego ten ból?!!! Dlaczego ludzie mają być mordowani?!!! Może mi powiesz, zanim mnie zabijesz?!!!

– O, ja ciebie nie zabiję. Wręcz przeciwnie, zrobię wszystko, żebyś żył wiecznie.

– Co?!

– Mój drogi, mylisz się bardzo, mówiąc, że w Cesarstwie jest sam ból. W Cesarstwie jest nieskończona ilość bólu, i to bardzo dobrze. Człowiek powinien zaznać jak najwięcej bólu. Ale w Cesarstwie jest też nieskończona ilość radości. Czyż nie ma chwały Cesarza? Czyż uśmiechnięte twarze nie wykrzykują na cześć Cesarza radosnych okrzyków? Czyż serc nie przepełnia wtedy nieskończona radość?

– Nie. Na pewno nie.

– Tak. Na pewno tak. Bo nic nie może się równać nieskończonej radości człowieka, który przed chwilą myślał, że zaraz umrze, a teraz widzi, że jednak pożyje. Dlatego kiedy tłum na placu wiwatuje pod grozą łuczników, wtedy każdy w tym tłumie myśli, że to w niego strzelą, że to on może okazać się tym, co wiwatował najmniej głośno. I kiedy się okazuje, że nikogo nie zastrzelono, tłum staje się jedną, wielką, żywą, wrzącą radością… Naprawdę, warto żyć dla tej chwili, w której widzi się ich wszystkich z góry. Jak dobrą, gorącą, gotującą się zupę. Czasem myślę, że dla takiej chwili warto byłoby nawet żyć życiem śmiertelnika, nie-wiecznie…

– A Ty, panie, żyjesz wiecznie?

– Ważne, drogi Embroja, że ty będziesz żył wiecznie. A w każdym razie zrobimy wszystko, abyś wiecznie żył. Czeka cię wielka radość i wielkie cierpienie. Jak już powiedziałem, człowiek powinien doznać jak najwięcej bólu. I powinien zaznać jak najwięcej radości. Tylko w ten sposób będzie w pełni człowiekiem. Rozumiesz?

– Nie.

– Człowiek jest istotą niesamodzielną. Nie jest w stanie przetrwać długo. Nie jest w stanie przetrwać życia z jego wstrząsami. Rozpada się od nich. Na tym polega tak zwana ludzka naturalna śmierć. Trzeba człowieka na te wstrząsy uodpornić. Trzeba wprowadzać w niego stopniowo narastający ból i stopniowo narastającą radość, za każdym razem zatrzymując się na granicy wytrzymałości. W ten sposób za każdym razem ta granica troszeczkę się przesunie, tak jak to jest przy każdym treningu. I w końcu człowiek stanie się tak odporny, tak bardzo odporny… Że aż odporny na śmierć. Oczywiście, przy tej metodzie łatwo jest przesadzić…

– A jakie czekają mnie radości?

– Przede wszystkim ta, którą odczujesz zawsze wtedy, gdy zorientujesz się, że nie przesadziliśmy. Gdy zatrzymamy się tuż przed granicą wytrzymałości i zrozumiesz, że tym razem też nie umarłeś.

– Nie chcę.

– Chcesz uniknąć szansy na życie wieczne? Dla twojego dobra nie mogę ci na to pozwolić. Ale na razie nie masz się czego obawiać. Najpierw czekają cię radości. Jesteś stary, musisz się trochę wzmocnić. Tutaj, w Rombie, natężenie cierpień jest tak wielkie, że dla właściwej równowagi wstrząsów wprowadziłem jeszcze inne, dodatkowe radości. Dodatkowe w stosunku do tej standardowej z uratowania życia, którą mniej więcej raz dziennie czują ludzie poza Rombem. Dlatego zanim sam pójdziesz na tortury, pozwolę ci potorturować.

– Nie chcę.

– Chcesz. Każdy człowiek uwielbia zadawać ból. Ja nie, ale ja nie jestem człowiekiem. Natomiast w każdej ludzkiej istocie jest odruchowe pragnienie zadawania bólu. Ono zostało zatarte przez to, czego nauczyły was elfy. Elfy uczyły was dobra i niektórzy z was dość pojętnie nauczyli się dobro udawać. Nawet przed samymi sobą, tak was wytresowano. Ale wy nie staniecie się dobrzy, dopóki nie staniecie się nieśmiertelni. Świadomość okrutnego losu, na który każdy z was jest skazany, czyni was nieczułymi na innych. Każdy z was chce zadawać ból i śmierć z prostego logicznego powodu. Kiedy zadajesz ból i śmierć, myślisz: „To ja zadaję ból i śmierć, a więc jestem panem bólu i śmierci, a więc one mnie nie dotyczą, nigdy mnie nie dotkną, nigdy nie skierują się przeciwko swojemu panu”. To oczywiście nie jest racjonalne, ale bardzo logiczne i dlatego przekonywające. Zło daje wam złudne poczucie wyzwolenia od zła. Zadawanie bólu i śmierci daje wam złudne poczucie wyzwolenia od bólu i śmierci. Każdy kat w Cesarstwie czuje się Cesarzem.

– Nie chcę.

– Będziesz chciał, jak ci powiem, kogo będziesz mógł storturować aż do granicy śmierci, postraszyć egzekucją i wielokrotnie zgwałcić. To przecież to twoje rude nieszczęście, Jonga, ta złodziejka, wyciągnęła cię z domu, to ona skazała na poniewierkę, to ona sprawiła, że jesteś tutaj, gdzie, jak twierdzisz, być nie chcesz, wreszcie to przez nią twoja żona i synek zostali poddani amputacji języka, a teraz trafili tutaj…

– Nie!!!

– A nie mówiłem, że będziesz chciał?

– Będziesz cierpieć.

– Pierdol się.

– Będziesz cierpieć.

– Pierdol się.

– Będziesz cierpieć.

– Pierdol się, Tundu! I to ty masz mnie torturować! To jest chyba największa zniewaga. Już gorsza od tych tortur.

– Krzyczysz, pyskujesz, a tak naprawdę ząbki dzwonią.

– Akurat.

– Boisz się.

– Ciebie najmniej.

– Będę cię torturować.

– Ciekawe jak.

– Ciekawe? Pewnie. Ciekawe i straszne. Chcesz wiedzieć, choć wiesz, że lepiej nie wiedzieć. Już samo to jest niezłą torturą, co?

– Pierdol się, Tundu.

– Wiesz, co mam w tym garnuszku? To mrówki wodne.

– Pierdol się!!!

– Trochę większe niż zwykłe mrówki. Żyją w wodzie. Najlepiej czują się w wodzie wypełnionej substancjami organicznymi. Dlatego chętnie gnieżdżą się we wnętrznościach topielców. Ale płynami organicznymi żywego człowieka też nie pogardzą. Doskonale czują się w chwoi.

– Pierdol się!!!

– Myślę, że nie muszę ci objaśniać, czym jest chwoja. Kiedy zostaną wprowadzone do twojej pochwy, podrażnią ją na tyle, aby zaczął wydzielać się płyn. Nie wiem, bo nie jestem kobietą, ale to może być nawet przyjemne. Oczywiście, to nie jedyna rzecz, którą ci zrobią. Za pomocą swoich żuwaczek jadowych przerobią ci pochwę na kotlet mielony… Widziałaś kiedyś kotlet mielony? Nie, za młoda jesteś. Poprzez rozmaite płyny organiczne mrówki rozejdą się po całym twoim ciele. Dostaną się do krwiobiegu, do limfy, do śliny, będą w twoich żyłach, płucach, w sercu i w końcu całą cię przerobią od wewnątrz na ten kotlet mielony. Ale nie zabiją cię, o nie. Doprowadzą do granicy śmierci, ale nie zabiją, bo ty będziesz ich żywicielem. A my będziemy twoim żywicielem. Będziemy cię karmić dobrze, może nawet kotletem mielonym. Tak, abyś żyła razem ze swoimi mróweczkami jako żywa papka. Papka papką karmiona.

– Tundu, skurwysynu… Co oni ci zrobili?

– Nie, Jonga. Co ty mi zrobiłaś… Przez ciebie moja żona i synek dostali się tutaj, do Rombu. Gdybyś mnie wtedy nie napadła… Teraz sam dla ciebie wybrałem torturę, ze wszystkich najgorszych rzeczy świata, sam dla ciebie te mróweczki wybrałem, sam je wymyśliłem, sam sobie przypomniałem o nich, sam je kazałem sprowadzić z Półwyspu Południowego, dla ciebie.

– Nie dla niej, Tundu, nie dla niej.

– Jak to? Panie… Pani… Jak to?

– Wszystko, co wymyśliłeś dla Jongi, zostanie zastosowane wobec twojej żony i synka.

– Panie!!!

– Witaj w Rombie, Tundu.

– Czy radujesz się, Barnaro?

– Tak, Pani… Panie. Jak mógłbym nie radować się z daru Cesarza?

– A z czego radujesz się bardziej, z samego daru, czy z tego, że jest to dar Cesarza?

– Z tego, że jest to dar Cesarza!

– Niedobrze, Barnaro, niedobrze. Cesarz jest łaskawy, Cesarz nie chce, aby ludzie myśleli o nim, Cesarz chce, aby ludzie radowali się swoim własnym szczęściem.

– Tym też się cieszę! Ale nic nie może powstrzymać potoków mojej żywiołowej wdzięczności!

– I wymowy, jak słyszę. Dobrze. Czy masz jakieś pytania?

– Tak, Pani… Panie. Chciałem wiedzieć, kiedy będzie wiadomo, że osiągnąłem już nieśmiertelność. Wtedy będę mógł przestać umierać.

– Barnaro… Jesteś aktorem.

– Tak, Panie.

– Jesteś artystą.

– Tak, Panie.

– Nie wymaga się więc od ciebie myślenia logicznego. Ale mimo to zastanów się, kiedy w ciągu życia jakiegoś człowieka można stwierdzić, że stał się on nieśmiertelny?

– Nie wiem.

– Nie można tego stwierdzić. Można tylko stwierdzać, że człowiek nadal żyje – póki żyje.

– Ale jeżeli nieustannie umierając, ja się na tyle uodpornię na śmierć, że przeżyję sto lat…

– Nawet jeśli na tyle się uodpornisz, że przeżyjesz tysiąc lat, to jeszcze nie znaczy, że jesteś nieśmiertelny. Zwolniłbym cię z umierania, a tu by się nagle okazało, że uodporniłeś się tylko na tyle, żeby przeżyć dziesięć tysięcy lat. I po dziesięciu tysiącach lat bęc – umrzesz mi definitywnie… Nie, Barnaro, nie będę tak niedbały. Nie będę tak okrutny. Będziesz umierał nieustannie.

– Nieustannie? To znaczy jak długo?

– To znaczy wiecznie. Ale to przecież lepsze niż śmierć, prawda? Nie ma nic gorszego niż śmierć. A może jednak wolisz umrzeć? Nie będę cię do niczego zmuszał. Jeżeli wolisz umrzeć, powiedz tylko jedno słowo, a umrzesz w okamgnieniu. Wolisz umrzeć?

– Nie, Panie!

– Mówisz to, bo się mnie boisz?

– Nie!

– Na pewno?

– Na pewno, Panie!

– Witaj w Rombie, Barnaro.

Agni usłyszał dyszenie i poczuł zapach Waruny. Waruna pocił się silniej niż inne krasnoludy, może dlatego że dostawał specjalny, kierowniczy przydział piwa.

– Wstawaj, Agni – syknął.

– Co się dzieje?

– Cicho… Idziemy.

Szli korytarzem, mijając chrapiące pod ścianą krasnoludy. Strumień-rynsztok cuchnął moczem. Przydział piwa, jakie dostawały pozostałe krasnoludy, też nie był mały.

Po kilkuset krokach skręcili w lewo, potem wykutymi w skale schodami wdrapali się pod górę. Znaleźli się w jaskini o dnie pokrytym masą zardzewiałego żelastwa. Agni zorientował się, że to łańcuchy i kajdany, ale nawet nie pytał, skąd się tutaj wzięły.

Pod jedną ze ścian stała drabina. Waruna wspiął się po niej do małego otworu, w którym następnie zniknął. Agni podążył jego śladem.

Znowu byli w ciasnym i wąskim korytarzu. Wreszcie dotarli do dużego głazu. Wydawało się, że nic go nie ruszy z miejsca, Waruna jednak podważył go leciutko oskardem i głazisko osunęło się w bok, odsłaniając małe żelazne drzwi. Krasnolud otworzył je straszliwie skrzypiącym kluczem i wprowadził Agniego do ceglanej, cembrowanej piwnicy.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał szeptem Agni.

– W miejscu, gdzie można spokojnie porozmawiać – odpowiedział Waruna – Dostałem wiadomość od króla. Zostałem oficjalnie mianowany Lajaradżą Mahapuru.

– Gratulacje.

– Chuj z gratulacjami. To znaczy, że dopuszczono mnie do planów Skandy. Mam wyznaczyć specjalne komando przeznaczone do najważniejszego zadania. Mam je wyznaczyć spośród naszych chłopców.

– Dlaczego spośród naszych?

– Bo naszą grupę uznano za najlepszą. Udało nam się oficjalnie zbuntować i pozostać bez kary. To jedyny taki przypadek w całym Cesarstwie.

– A pozostałe grupy?

– Pozostałe grupy się ukrywają i nikt nie wie o ich istnieniu, może poza paroma elfami.

– To niedobrze, że te miękkie fiutki wiedzą.

– Ale nawet one nie wiedzą, jak się do nich dostać. A my zrobiliśmy inaczej niż wszyscy. Pokazaliśmy Cesarzowi gołą dupę i powiedzieliśmy: o, tu na kant możesz nam wskoczyć.

– Żeby nie wskoczył.

– Nie wskoczy i ty się do tego przyczynisz, kochany. Postanowiłem wyznaczyć cię na dowódcę komanda.

– Mnie? Ja zawsze zajmowałem się pracą biurową…

– Właśnie dlatego. Znasz się na mapach, wiesz, gdzie są jakie drogi, skąd idą jakie transporty, gdzie można się schować między beczkami ze śledziami. A poza tym, ty jesteś tutaj najinteligentniejszy.

– Dziękuję.

– To znaczy, nie licząc mnie.

– Na czym polega zadanie?

– Trzeba zniszczyć Romb.

– Co?!

– Trzeba podkopać się pod Romb i zburzyć fundamenty tak, żeby wszystko się zawaliło. Ale nie martw się, jeśli chodzi o robotę kopalnianą… I o mokrą robotę… Dam ci paru fajnych chłopaków.

Fajne chłopaki nazywały się Yudi, Ardżu, Bima, Naku i Saha. Kiedy wyleźli na powierzchnię, można było się przekonać, że reprezentują wszystkie spotykane wśród krasnoludów odcienie karnacji i koloru włosów. Yudi był rudy i piegowaty. Ardżu miał jasne włosy, jasną skórę i ogromny, krzywy nos. Naku i Saha byli ciemnymi blondynami o szarawej, przyćmionej cerze, charakterystycznej dla krasnoludów, które długo pracowały w kopalni węgla i którym drobiny miału wżarły się w skórę. Bima miał włosy czarne i kręcone, które od potu i łoju skręcały mu się w śmieszne, sterczące warkoczyki. Twarz miał czarnobrunatną, jak wszystkie krasnoludy z południa, nos płaski, białka oczu i zęby jasne jak mleko. W kopalni nawet najbystrzejsze krasnoludy z trudem go dostrzegały, jeśli zamknął oczy i usta. Doskonale powinien wtapiać się w noc, co Agni postanowił przy najbliższej okazji wykorzystać.

Wyleźli na powierzchnię poprzez studnię. Dokopali się do niej, ryjąc pod opuszczoną górniczą wioską, której mieszkańcy zostali wszyscy zjedzeni. Zaczepili o brzeg cembrowiny drabinkę z hakami. Agni wylazł pierwszy, żeby się rozejrzeć.

– Dobra – syknął w dół. – To chyba ta wioska. Nikogo nie widać. Idę.

– Jakby cię przyaresztowali, to kwiknij albo co… – zaproponował Bima. – Żebyśmy wiedzieli.

Agni nie kwiknął i cała reszta powoli zaczęła gramolić się pod górę. Ich oczom ukazały się typowe chłopsko-górnicze chatki, okrągłe, z wysokimi, sterczącymi w górę, stożkowatymi dachami, trzy razy wyższymi od samego pomieszczenia mieszkalnego. Takie dachy, specjalnie wzmocnione, stanowiły jedyną ochronę przed gradem. W tym górskim regionie grad zdarzał się często, i to o wiele intensywniejszy niż na równinach. Najgorsza była wielkość i kształt ziaren – praktycznie rzecz biorąc, były to prawie sople.

Agni ostrożnie zajrzał do jednej z chat. W środku, jak to u górników-ludzi, nie dostrzegł prawie żadnych mebli. Zamiast stołu przez środek chałupy biegła belka, mniej więcej na wysokości ludzkiej piersi, umocowana oboma końcami w przeciwległych ścianach. Wyraźnie dzieliła pomieszczenie na dwie części. Na belce górnicy stawiali jedzenie i pożywiali się na stojąco. Nawet teraz leżało na niej kilka pociemniałych ze starości ludzkich kości. Mimo że obgryzano je zapewne bardzo dawno, widać było jeszcze ślady szczęk. Ci, co te kości jedli, musieli być bardzo głodni i wgryzali się, jak mogli, choć wielu zębów pewnie nie mieli.

Na klepisku leżało coś, co z wyglądu przypominało brunatne naleśniczki. Były to ludzkie gówna w najwyższym stopniu rozkładu i wyschnięcia. Kiedy gówno leży w sprzyjających warunkach, po tygodniu jest puste w środku, mimo że nadal zachowuje swoją zewnętrzną formę. Po dwóch tygodniach zapada się w sobie i staje płaskie. Po miesiącu znika, a właściwie zaczyna istnieć rozpuszczone w otaczającej je materii. Bo tak naprawdę w przyrodzie nic nie znika, zmienia się tylko stan skupienia.

Gówna nie mogły pochodzić od mieszkańców wioski. Ci zostali zjedzeni najpóźniej przed rokiem. Ktoś musiał tu srać przed trzema tygodniami. Z rzadka, bo z rzadka, ale jednak…

Ludzie tu chodzili.

– Spadamy stąd – syknął Agni. – W środku są gówna!

– I co, tak się ich przestraszyłeś? Gówna nie gryzą – zarechotał Bima.

– Cicho! – powiedział Yudi. – Spadamy. Gówna to ludzie.

– A ludzie to gówna – dodał cicho Bima.

Kiedy znaleźli się w jakichś bezpiecznych zaroślach – bezpiecznych, bo straszliwie cuchnących, tak bardzo, że krasnoludy ledwo wytrzymywały, a człowiek na pewno nie dałby rady – Ardżu zwrócił się po cichu do Agniego:

– Masz u mnie… Ue, co za syf… Masz u mnie plusa za orientację.

– A trzy plusy to wpierdol – dodał Bima.

– Zamknij się. Waruna mówił nam, kche, kche… Że zajmowałeś się zawsze pracą biurową. Nie myślałem, że będziesz miał taką szybką orientację w tej chacie, z tymi gównami.

– Bo on pewnie gówna księgował!

– Zamknij się, Bima, kche, kche… Chodziłeś kiedyś w terenie?

– Byłem przez sto lat… ech… najemnikiem, jak każdy.

– Jak każdy za dawnych czasów.

– Dawnych? A ile to lat sobie liczycie?

– Cztery… i pół tysiąca – wykaszlał Yudi.

– Trzy tysiące… I siedem miesięcy – wydusił z siebie Ardżu.

– Trzy i pół… tysiąca – Bima otarł oczy, załzawione nie wiadomo czy od rechotu, czy od smrodu.

– Trzy tysiące pięć! – kichnęli równocześnie Naku i Saha.

– No tak. Ja mam jakieś czterdzieści tysięcy – powiedział Agni.

– Czy radujesz się, mój Ziofilattu? Czy rozumiesz, jaka niewiarygodna łaska spotkała ciebie, kazirodcę i sedycjonistę, winnego zdrady niezadowolenia?

– Nie. Nie raduję się, Pani… Panie.

– Dobrze, że przynajmniej jesteś szczery. Ale dlaczego się nie radujesz? Czyżbyś nie chciał żyć wiecznie?

– Bardzo bym chciał. Ale…

– Ale co?

– Ale jeżeli będę musiał wiecznie umierać, to znaczy, że nigdy, przez całą wieczność, nie będę nieśmiertelny.

– Wiesz, że bezsensowne wypowiedzi też są karane?

– To jest właśnie bardzo sensowna wypowiedź. Nieśmiertelny nie jest człowiek, który nie umiera, tylko człowiek, który nie umrze. Jeżeli wiecznie trzeba będzie mnie torturować, żeby mnie uodpornić na śmierć, to znaczy, że nigdy nie uodpornię się na śmierć tak mocno, żeby już nigdy nie umrzeć. Nie będę nieśmiertelny, tylko wiecznie śmiertelny. I wiecznie będę umierał.

– A więc wybierasz śmierć?

– Tak.

– A więc uważasz, że śmierć jest lepsza dla człowieka?

– Tak.

– A więc śmierć będzie tym, co właśnie w tej chwili spotka twoją córeczkę.

– Panie!!!

– Witaj w Rombie, Ziofilattu Vortici.

– No więc stanąłeś przed obliczem potwora, admirale Matsuhiro.

– Panienka raczy żartować.

– Jak ci się podoba twój odwieczny wróg?

– Po co takie brzydkie słowa? To radość dla wojownika móc oglądać taką śliczną pannę. Niczym jest cierpienie, gdy zostaje tak wynagrodzone.

– Czy myślisz, że te komplementy ci pomogą?

– O, widzę, że panienka w skromności wychowana. Dobrze to, dobrze, cieszy to serce starego wojownika.

– Matsuhiro… Czy ty przypadkiem… Od tortur… Nie zwariowałeś?

– Wariuję tylko na widok panienki, od uroku panienki.

– Matsuhiro… Posłuchaj, chociaż jesteś moim najgorszym wrogiem, chcę ci dać nieśmiertelność.

– Śliczne oczy fiołkowe, o, jak morze przed burzą… Nie mają takich oczu nasze panny!

– Matsuhiro…

– To wstyd, że mi kości nóg przewiercili… Oj, porwałbym pannę!…

– Matsuhiro, spróbuj pomyśleć o sobie i o swoim losie. Chcę ci dać nieśmiertelność.

– Jest tylko jeden rodzaj nieśmiertelności, którego pragnie prawdziwy mężczyzna. To nieśmiertelność w swoich potomkach. Panienka, jak rozumiem, chce mi dać potomstwo?

– Matsuhiro, jeżeli nie zamilkniesz, odeślę cię do kaciska na kilkanaście lat. I dopiero po kilkunastu latach wrócimy do tej rozmowy.

– Prawdziwy wojownik kaciska się nie boi. Ale kilkunastoletnie rozstanie z panną byłoby zbyt bolesne.

– To w takim razie mnie posłuchaj, prawdziwy wojowniku. Nie boisz się śmierci? Nie chciałbyś żyć wiecznie?

– Och, panienka raczy poddawać próbie starego wojownika… Wojownik nie boi się śmierci, on jej pragnie!

– Matsuhiro, ja pytam poważnie.

– A ja poważnie odpowiadam! Dla prawdziwego wojownika nie ma poważniejszej sprawy, panienko, niż śmierć! Wojownik jest po to, żeby umrzeć i żeby umrzeć we właściwy sposób!

– Nie ma właściwej śmierci. Śmierć jest zawsze straszna.

– Nie, jeśli jej się nie boisz. Ale do tego nie można być lękliwą panienką!

– A ja ci powiem, nieustraszony wojowniku, że w ostatniej sekundzie, w ostatnim ułamku sekundy na granicy śmierci każdy się boi. Nawet ty, nieustraszony wojowniku. Czy chcesz się przekonać?

– Ułamek sekundy to tylko ułamek sekundy, nawet na granicy śmierci! Człowiek nie będzie miał czasu, żeby zacząć się bać! I dlaczego miałby bać się ułamka sekundy wojownik, który nie bał się całego życia? Przyjmuję wyzwanie, panienko.

– Dobrze. Ale gwarantuję ci, że będziesz miał czas, żeby zacząć się bać. Twój ostatni ułamek sekundy na granicy śmierci… Będzie trwał całą wieczność.

– Panienko!

– Witaj w Rombie, admirale Matsuhiro.

– No tak. Ja mam jakieś czterdzieści tysięcy lat – powiedział Agni.

– I starczy – zawołał jakiś wesoły głos.

Krasnoludy rzuciły się na ziemię. Agni zmacał topór.

– Wyłazić, karły, z tego śmierdzącego zielska – wołał wesoły głos. – Bez broni, z rękami do góry. Całe zarośla tak śmierdzą, bo oblałem je olejem skalnym. Jeden ruch i mój kolega rzuci kilka pochodni.

– Kurwa – powiedział Ardżu.

– Wyłazić po kolei, żebym miał czas każdego związać i brodzisko wyrwać. Który pierwszy? Reszta bez ruchu ma siedzieć i czekać, aż zawołam drugiego. Bo jak nie, na przypalonym mięsku będę dziś ucztował. Krasnoludzina smaczna, ostra w smaku…

– W gardle ci stanie! – zawołał Yudi słabym głosem.

– Cicho! – krzyknął wesołek. – No, niech wyłazi pierwsza broda! Za brodę mi płacą!

– To zawodowiec – szepnął Ardżu.

– Albo chce, żebyśmy tak myśleli – odpowiedział Agni.

– Wyłazić – wołał zawodowiec. – Bo podsmażę was w tych krzakach! Głodny jestem! Wyłazić! A reszta siedzieć grzecznie w krzakach i słuchać spokojnie, jak kamrat wrzeszczy! Bo będzie wrzeszczał!

– Ja pójdę – syknął Ardżu. – Mam największy staż jako wojownik. Może poradzę sobie z nimi gołymi rękami.

– Nie – odszepnął szybko Agni. – To walka wręcz! Nieważne, kto najlepiej toporem macha, tylko kto jest najsilniejszy! No, który z was?

– Niby Bima – mruknął niechętnie Yudi. – Ale niech on nie…

– Świetnie – powiedział Agni. – Bawił nas dowcipami, niech teraz inaczej nas rozweseli. Idź, Bima.

– Chuj ci w dupę – powiedział czarny krasnolud i wstał.

– Idę! – zawołał. – Idę, chuju złamany!

– Bez wyzwisk – odpowiedział głos – bo będę wyrywał kłak po kłaku! No proszę, czarne futerko nam się dzisiaj trafiło… Zrzuć kurtkę! Obróć się! Chcę widzieć, czy nie masz gdzieś topora, brodaty zwierzaku. Ściągaj buty! Rzuć no je tu! Dobre buty, tylko brudne. Ręce do przodu, do związania! Podejdź… Nie próbuj sztuczek! Ach… Masz, gówno! Myślałeś, że mi podskoczysz! Leżeć, ścierwo! Całuj buty pana! Na plecy! Teraz ty go przytrzymaj…

I nagle rozległ się wrzask, wrzask potworny, przechodzący w wysoki, jakby niemowlęcy skrzek. Niemowlęcy, ale na pewno wychodzący z gardła Bimy. Wszystkie krasnoludy oprócz Agniego skuliły się. A potem na Agniego spojrzały, również wszystkie.

Agni odwrócił wzrok i zamknął oczy. Wrzask narastał, był coraz głośniejszy, coraz jakby bliższy i skończył się nagle chóralnym wybuchem śmiechu. Na polanie stanął Bima, trzymając w ręku dwie wąsate głowy.

– Ale cię nastraszyłem, chujku – powiedział do Agniego, rzucając mu ścierwo pod nogi.

– Masz u mnie drugiego plusa – westchnął Ardżu. – Bo jednak miałeś rację. Trzeba było wysłać Bimę. Masz u mnie drugiego plusa.

– A trzy plusy to wpierdol – dodał Bima.

– Czy radujesz się, kapitanie Ritavartin?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy radujesz się z nieśmiertelności, którą cię obdarzę?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy rozumiesz, co do ciebie mówię?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy chcesz, abym uodpornił na śmierć twojego bumbona?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy rozumiesz, na czym polega uodpornienie na śmierć?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Widzę, że jeśli nie wiesz, to przynajmniej się domyślasz.

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Czy wiesz, że twoje odpowiedzi mogą mieć wpływ na twój los?

– I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– A jeśli nawet nie na twój los, to na pewno na los twojego bumbona.

– I już nie by… Panoczku, nie!

– Tak, Ritavartin. Udusimy twojego bumbona.

– Panoczku, błagam, nie! Ja po katuszach, ja pomieszany, ja mógł co durnego pleść, ale bumbon niewinny, dziecina najsłodsza…

– I to ty sam go udusisz.

– Nie, panoczku, nigdy!

– Ty sam. Wbijemy ci w mięśnie i w kości takie druty, które będą kierować twoimi ruchami. Będziesz dusił bumbona, a druty wbite w szczękę i krtań sprawią, że będziesz śpiewał: „Hurra, jak słodko jest poświęcać najbliższych dla Cesarza”. I już nie bydzie bumbona, bo sy udusi i skona.

– Panoczku!!!

– Witaj w Rombie, Ritavartin.

– Witaj w Rombie, Viranie Watanabe. A zresztą… Nie powinienem cię tu witać. Przecież tu jesteś już od wielu, wielu lat.

– Tak, Panie…

– Nie pierwszy raz widzisz te wszystkie narzędzia. Te łańcuchy. I to łoże. Tyle że po raz pierwszy to ty na nim leżysz.

– Panie…

– Coś chcesz powiedzieć, Watanabe? Chcesz błagać o litość? Przecież wiesz, że dla siebie nie miałem litości. Kto jak kto, ale ty o tym dobrze wiesz.

– Tak, Panie.

– Swoją drogą szkoda, bo gdzie ja znajdę drugiego takiego kata jak ty?

– Dziękuję, Panie. Pozytywna ocena mojego profesjonalizmu sprawia, że niczym są męczarnie, które mnie czekają!

– Akurat, Watanabe. Nie kłam. Męczarnie, które cię czekają, są takie, że nic nie może choćby minimalnie ich złagodzić.

– Panie, proszę o wybaczenie!

– Zwariowałeś, Watanabe?

– Nie… Chciałem tylko poprosić o wybaczenie za to, że pomyślałem, iż zadawane z polecenia Olśniewającego Majestatu męczarnie mogłyby nie być absolutne.

– Kto jak kto, ale ty dobrze o tym wiesz… I wiesz, że ja o tym wiem. Mogę ci powiedzieć, że byłeś bardzo dobry w zadawaniu absolutnych męczarni.

– Proszę o wybaczenie! Ja… Ja przecież nie wiedziałem wtedy, że to Wasza Wysokość…

– A więc sugerujesz, że gdybyś wiedział, że to ja, to wtedy zlekceważyłbyś Wspaniały Cesarski Rozkaz zadawania mi absolutnych męczarni?

– Ja… Proszę o wybaczenie!

– Podczas tej rozmowy popełniłeś trzy niewybaczalne błędy. A właściwie sześć, bo za każdy z tych trzech dodatkowo poprosiłeś o wybaczenie. A to znaczy, że sądzisz, iż Nieskończenie Sprawiedliwy Cesarz mógłby coś przebaczyć. Ponieważ, jak twierdzisz, jesteś profesjonalistą, sam wyobraź sobie skalę bólu, który cię czeka.

– Panie…

– Czy naprawdę myślałeś, że będziesz mógł zadawać absolutne męczarnie, samemu nie będąc im poddanym?

– Panie… Ja wykonywałem rozkazy Twoje!

– I gdybyś ich nie wykonał, zostałbyś skazany na absolutne męczarnie za nieposłuszeństwo wobec rozkazów Nieskończonej Słuszności. Nieskończona Słuszność wymaga zadawania bólu. Ale nieskończenie słuszne jest także, aby ten, kto zadaje nawet słuszny ból, też go zaznawał. Bo jest słuszne braterstwo, nawet braterstwo ze skazańcami. Widzisz, co mam w ręku? Wiesz dobrze, co to jest. To specjalny przyrząd do operacji, którą nazwałem antymasażem. Dzięki temu wszystkie twoje mięśnie osiągną maksimum napięcia. Dzięki temu twoje własne mięśnie zaczną miażdżyć twoje własne narządy wewnętrzne, a nawet kości. Dzięki temu każdy dodatkowy ból, który ci sprawimy, będziesz odczuwał wielokrotnie mocniej. Nawet jeśli jako ból dodatkowy sprawimy ci ból nieskończony.

– Panie!!!

– Witaj w domu, Watanabe.

– Mamo!!! Maaamo!!! Maa… mo…

– Słucham synku, córeczko.

– Dlaczego… Dlaczego mi to robisz?

– Musisz poznać ból. Ten sam, który czują ludzie. Jesteś za niego współodpowiedzialna.

– Ale przecież… Ja… Ja ich nie stworzyłam!

– Aha, że to niby tylko ja jestem odpowiedzialny? O nie, kochanie. Chciałabyś żyć bez bólu, kiedy inni cierpią? Naucz się, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za wszystkich. I gdy choć jeden cierpi, cała reszta powinna skręcać się z bólu. O tak.

– Aaa!!! Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!!

– Dobrze. Teraz odpocznij trochę, synku córeczko, bo jeszcze mi zemdlejesz, a za to musiałabym cię dodatkowo ukarać.

– Dlaczego…

– Omdlenie to sposób, w jaki organizm próbuje uniknąć bólu. Próba uniknięcia bólu to próba uniknięcia odpowiedzialności.

– Mamo… Ty jesteś Cesarzem…

– Tak, synku córeczko.

– To dlaczego wysyłałaś mnie po Obraz? Mogłaś tam wysłać żołnierzy…

– Chodziło o to, żebyś przeszedł swoją własną drogę do Obrazu – i do Rombu. Drogę, na której będziesz cierpieć, na której zrozumiesz ludzki i elfi los.

– Ale dlaczego… Na tej drodze… Kazałaś mi zabijać…

– Każdy z nas jest odpowiedzialny za śmierć innych ludzi. Ci, którzy nie zabijają, też zabijają, tyle że biernie. Po prostu nie pomagają innym ludziom zagrożonym śmiercią. Nie powstrzymują sztyletu mordercy, nie poszukują eliksiru nieśmiertelności. Lepiej już zabijać aktywnie.

– Nieprawda! Ja zabiłam, zabiłam te kobiety, tam, na Północy! To ja spowodowałam ich śmierć! Nie ktoś inny, kto o tym nie wiedział! Ja zabiłam!

– Czy myślisz, że mogłeś się przed tym powstrzymać?

– Ty mi kazałaś!

– A ty usłuchałeś.

– I źle zrobiłam!

– I źle zrobiłeś. Można powiedzieć, że nie przeszedłeś próby litości. Ale nie mogłeś jej przejść. I to jest słuszne, że jej nie przeszedłeś. Jesteś elfem. Trzeba, żebyś wziął na siebie nie tylko ból ludzi, ale także winę elfów. To my ponosimy winę za stworzenie ludzi, za powołanie do życia śmiertelników. To my najbardziej odpowiedzialni jesteśmy za te wszystkie śmierci. Dlatego gdyby te kobiety nawet umarły ze starości, ty i tak byś je zabił. Dlatego lepiej, abyś to zrobił własną ręką, przyznając się do winy i czując ją… Niż tylko obojętnie zamykając oczy na ich tak zwaną naturalną śmierć.

– Tak… Ale naturalna śmierć… Byłaby trochę później… Pożyłyby trochę dłużej…

– Co to znaczy trochę dłużej? Rok? Dziesięć lat? Czy nawet tysiąc lat? To wszystko jest nic wobec tego, że i tak trzeba umrzeć. Ludziom trzeba dać nieśmiertelność, a nie przedłużać im życie o troszkę. Ludziom trzeba dać nieśmiertelność.

– I w tym celu trzeba ich zabijać?

– Tak! Tak to jest, że dawanie nieśmiertelności wymaga też zabijania. Bo niektórzy ludzie są nieposłuszni i nie rozumieją sensu całej operacji. Sabotują ją. Chcą, żeby się nie udała. No więc, daję im to, czego chcą. Bo gdyby operacja się nie udała, też by umarli. Tyle że razem ze sobą pociągnęliby w przepaść tych, którzy są posłuszni. Skoro więc nie mogę uodpornić na śmierć wszystkich, robię to przynajmniej z tymi posłusznymi. I chronię ich, zabijając nieposłusznych. Poza tym, od czasu do czasu trzeba kogoś nieposłusznego zabić po to, żeby inni poczuli tę wielką radość, że to nie ich zabito. Życie człowieka ma wypełniać maksymalna radość i maksymalny ból.

– A co będzie, jeżeli operacja rzeczywiście się nie uda? Jeżeli coś się stanie, Romb się zawali i wszyscy zginiemy? I ty też? Coś takiego zawsze może się zdarzyć, za rok, za milion lat, nie wiem… I wtedy męczarnie tych wszystkich ludzi w Rombie będą na nic. Okaże się, że straszliwie cierpieli przez milion lat albo przez rok, a nawet nieśmiertelności przez to nie uzyskali!

– Nie rozumiem, jak mogliście dać się nabrać – powiedział Bima. – Przecież nie mógł mi wyrwać brody, mam sztuczną jak wszyscy.

– Ty głupi chuju. Ze złości, że masz sztuczną, mógł ci zrobić wiele innych rzeczy – mruknął Yudi. – Myśleliśmy, że już po tobie.

– Wszyscy jesteśmy głupie chuje – oznajmił Agni. – Brody do plecaków. Trzeba je było zdjąć przed wyjściem z tej studni.

– Tobie odrasta prawdziwa – zauważył Ardżu.

– Bo nigdy mi nie zdzierali, sam zgoliłem. Właśnie, muszę skombinować jakąś brzytwę. Trzeba też zrobić wkładki do butów i zdobyć jakieś mundury.

– Wkładki to żaden problem – powiedział Naku.

– Znajdę jakieś drewno i wystrugam – dodał Saha. – Nawet z gałęzi.

– To szybko.

– Nie będziemy dziwnie wyglądać w mundurach? – zapytał Yudi.

– On na pewno – powiedział Agni wskazując na Bimę. – Nie ma czarnych ludzi.

– Są – odpowiedział Yudi. – Na najdalej położonym cyplu Półwyspu Południowego żyje jedna wioseczka czarnych ludzi. Nie wiadomo, skąd się wzięli. Niektórzy mówią, że to byli pierwotni mieszkańcy Półwyspu. Inni, że przybyli zza morza… Ci inni oczywiście już nie żyją.

– Nigdy o tym nie słyszałem – zmrużył oczy Agni.

– Bo to nieprawda – powiedział Yudi. – Ale tak będziemy mówić tym, którzy zaczną nas wypytywać.

– O nie, panowie – sprzeciwił się Agni. – Nie możemy dopuścić do tego, żeby ktoś nas wypytywał. Żaden z nas nie chce być wypytywany, prawda? Nikomu nawet nie może przyjść do głowy, żeby nas wypytywać.

– To będzie trudne – uśmiechnął się kwaśno Ardżu.

– Dlatego musimy zdobyć mundury, najlepiej służby kwatermistrzowskiej, i przejąć jakiś transport. Bimę schowamy do jakiejś skrzyni czy czegoś takiego…

– Już ja ci się schowam – syknął Bima.

– Będziesz wychodził tylko nocą – odpowiedział Agni. – Bo wtedy masz najlepsze warunki do działania. Będziesz naszą tajną bronią. Będziesz tajnie uderzał w ciemności…

– Ja cię zaraz jawnie uderzę w jasności.

– Zamknij się, Bima – powiedział Ardżu. – On ma rację. W końcu Agni ma czterdzieści tysięcy lat.

Krasnoludy weszły w las bladolistu. Ogarnęła ich cała gama plamiastych światłocieni. Słońce przeświecało przez przezroczyste prawie liście. Jakiś ptak robił „Eee… Eee…”, jak gdyby bardzo był zniechęcony. Po zwieszających się aż do ziemi gałęziach ogromnego białolistu biegały małe opancerzone stworzenia z dużymi szczypcami.

– Uwaga na skorpiony – ostrzegł Yudi.

– Czekaj! – krzyknął nagle Bima. – To nie skorpiony! To można jeść!

– No, teraz to przesadziłeś – stwierdzili Naku i Saha.

– Nie żartuję! Znam je. Są w moich stronach.

– On ma rację – powiedział Agni. – Widziałem kiedyś coś podobnego. Te drzewa często rosną przy rzekach albo na źródłach i są w środku puste. Woda bije wtedy wewnątrz, w górę drzewa, jakby ją coś tam wsysało. Czasem wystarczy przebić korę, żeby na zewnątrz wypłynęła rybka. A w dziuplach żyją drzewne raki.

– I to są te drzewne raki? A jak smakują?

– Jak coś pomiędzy rakiem a orzechem.

– No to łapać je, łapać…

Raki jednak złapać się nie dawały. Gdy tylko Bima zbliżył się do nich, natychmiast pomknęły w górę po korze olbrzymiego drzewa.

– I widzisz, głupku – powiedział Ardżu. – Wystraszyłeś je. Zobaczyły, że to ty, i uciekły. Założę się, że gdybym ja tam podszedł, toby nie uciekały.

– Ha, ha, ha – skomentował Bima.

– Trzeba wspiąć się na drzewo i wybrać je z dziupli – powiedział Agni. – Który tu jest najlżejszy?

– Tu same krasnoludy – przypomniał Yudi.

– Tak, ale ty jesteś kochany, chudziutki. I to nie tylko jak na krasnoluda – zauważył Saha, patrząc na Yudiego.

– O nie. Ja po drzewach nie łażę – oświadczył Yudi. – A już na pewno nie po takich, których nie znam.

– Właź, właź – ponaglił Ardżu.

– Musimy oszczędzać na zapasach – dodał Agni. – Zawsze jak znajdziemy coś do jedzenia, nie możemy tego nie zjeść.

– Pewnie. Jesteśmy krasnoludami.

– Właź, właź.

– No dobra.

Yudi z bardzo nieszczęśliwym wyrazem twarzy zbliżył się do drzewa. Powolutku zaczął włazić na gałęzie. Całe drzewo zatrzęsło się, zachrobotało, a na ziemię spadł deszcz czegoś, co wyglądało jak malinki. Kiedy Naku, zaciekawiony, a może nawet kierujący się krasnoludzkim nakazem zjadania wszystkiego, zbliżył się do jednej z czerwonych malinek, ta nagle wydała z siebie straszliwy jakby ludzki wrzask i pomknęła w gąszcz traw obok ścieżki. Inne malinki podążyły za nią.

– Kurwa, co to było?! – zawołał Yudi ze swojej gałęzi.

– Nie chcesz wiedzieć – odpowiedział Bima. – Jesteś przy dziupli?

– Tak… – wystękał Yudi. – Tak… Już zaglądam… O!

Coś łupnęło i plusnęło.

– Co z tobą, Yudi? Gdzie jesteś!?

– Tu! – odezwał się niespodziewanie blisko stłumiony głos Yudiego.

– Gdzie?

– Obok was, tylko w drzewie. Wpadłem do środka.

– Nie utopiłeś się?

– Nie. To drzewo chyba trochę wyschło. Woda jest tylko na dnie.

– To wyłaź!

– Nie mogę. Za wysoko.

– Co?

– Pomóżcie mi! Rzućcie linę albo co…

– Kurwa – powiedział Bima i zaczął wdrapywać się drzewo.

– Co robisz?

– Dajcie mi linę. Rzucę mu. Dzięki. Widzisz linę, Yudi?

– Widzę. Nie pochylaj się tylko!

– Spuszczam ci ją! Się…

Rozległ się kolejny łomot i Bima zniknął w dziupli.

– A mówiłem, nie pochylaj się.

– Niezły kawał – rechotał Bima.

– Jak dla kogo. Jakbym ja ci tak spadł na łeb.

– Kurwa, chłopaki – krzyknął Ardżu. – Bez jaj, dobra? Nie jesteśmy na wycieczce krajoznawczej. Musimy się dostać na równiny przed wieczorem. Wyłazić!

– Dobra, dobra – powiedział Bima. – Tylko podaj drugą linę, bo ta spadła razem z nami.

Klnąc i spluwając, Ardżu wspiął się na górę. Drzewo trzeszczało, gięło się, jak gdyby miało się zaraz przewrócić.

– Widzisz mnie? – zapytał Ardżu.

– Widzę.

– To masz. Trzymaj linę. Leziesz?

– Lezę, lezę… Podaj mi rękę.

– Masz… Puszczaaaaj!!!

Łomot. Nogi Ardżu zniknęły w dziupli, podążając za całą resztą jego jestestwa.

– Ha, ha, ha, ha!!! – Mimo że z wnętrza drzewa, rechot Bimy było słychać zupełnie wyraźnie.

– Tu głupi chuju! – Odgłosy bójki też były wyraźne.

– Dosyć! – krzyknął Agni. – Koniec zabawy! Wszyscy wyłazicie z drzewa!

– Łatwo powiedzieć! – zawołał Yudi.

– Dobra – oświadczył Agni. – Włazimy wszyscy na górę. Naku i Saha, trzymacie linę i dodatkowo przywiązujecie ją do gałęzi. Ja siedzę na krawędzi dziupli i kontroluję sytuację. Bima wychodzi jako ostatni. I staje na dole. Yudi i Ardżu włażą mu najpierw na ramiona, tak, żeby ułatwić sobie wspinaczkę. I żeby utrudnić mu życie, za karę.

– Ty chuju złamany – zahuczał Bima.

– Sam zaraz będziesz złamany, jak na ciebie wlezę – odezwał się Ardżu.

– Akurat. Wejdźcie na mnie obaj naraz – powiedział Bima. – Jestem najsilniejszym krasnoludem w całym tak zwanym Cesarstwie.

Agni powoli wspinał się po gałęziach. Bladolist wydawał z siebie przyjemny, miodowy zapach. Dziupla zaczynała się gdzieś na wysokości sześciu łokci nad ziemią. Miała kształt ogromnego serca co najmniej czterołokciowej wysokości. Pień drzewa z bliska wyglądał na jeszcze większy. To było drzewo gigant. Agni zajrzał do środka dziupli. Za nim, na grubym konarze, siedzieli okrakiem Naku i Saha.

– Dobra – powiedział – przywiążcie mnie liną i trzymajcie ją mocno, nie puszczajcie, choćby nie wiem co się działo. Ja rzucam im drugą linę… Hej, a wy tam na dole, weźcie te liny, które pospadały, nie zostawiajmy ich… Włazicie?

– Włazimy! – stęknął Ardżu.

– Daj rękę!

Ku zdumieniu Agniego, z dziupli wynurzyły się dwie ręce. Jedna należała do Yudiego, a druga do Ardżu.

– I… co… – stękał Bima. – Mówiłem… że utrzymam was obu…

Obie ręce kurczowo złapały Agniego za ramiona.

– Hop! – zawołał nagle Bima.

Potężny ciężar pociągnął Agniego w jakąś spróchniałą ciemność. Z łomotem wylądował w kałuży. Po chwili spadło na niego coś twardego i ciężkiego.

– Piździec! – zawyło to coś. To był Naku oraz trzonek jego topora. Obok zleciało coś, co mogło być tylko Sahą.

– Przecież powiedziałeś nam, żeby nie puszczać liny, choćby nie wiem co… – usprawiedliwiło się w ciemności.

– Ale mieliście przywiązać ją do tej sterczącej gałęzi!

– Gałąź puściła.

– I nic dziwnego, grubasy – rechotał Bima.

– Zamknij się, chuju – grobowym głosem nakazał Ardżu. – Wiedziałem, że ten chuj odskoczy, jak na niego właziłem. Łudziłem się, że nie, ale… Ja go zajebię.

– Ja też – powiedział Agni. – Ale najpierw musimy się stąd wydostać.

– Frajerzy – zaczął Bima. – Przecież to proste jak chuj. Musimy się wyrąbać na zewnątrz. To jest bardzo proste. Nie wpadło wam to do głowy od razu? Wyrąbię was w pięć minut. Posuńcie się tylko, żebym którego nie trafił.

W ciemności zamigotało ostrze bojowego topora.

– Stępi się – mruknął Ardżu.

– To potem się naostrzy – odpowiedział Bima i zaczął walić.

Hałas był potworny. Wydrążony ogromny pień miał niezłą akustykę. Ale jakby tego brakowało, Bima zagrzewał się do pracy, powtarzając: „Jebut, jebut”. Już po kilku uderzeniach ostrze jego topora zaczęło przerąbywać się na zewnątrz.

– Jebut, jebut. Jebut, jebut. Jebut, jebut.

– Tatusiu, a co to! – przez hałas przedarł się nagle głos dziecka.

– O kurwa – powiedział Ardżu.

– Ktoś wpadł do dziupli – odpowiedział poważny, ewidentnie ludzki głos.

– I co teraz, tatusiu?

– On próbuje się wyrąbać. Ale my mu nie damy.

– A jak to nie damy?

– Normalnie, zaraz drzewko podpalimy.

– Hi, hi.

– On się upiecze w środku, a my będziemy mieć specjalny obiadek. Jeśli się nie zwęgli. A jak się zwęgli, no to przynajmniej będzie przyjemnie posłuchać, jak krzyczy.

Krasnoludy zamarły. W ciszy rozlegał się metaliczny ni to stuk, ni to chrobot. Ktoś krzesał ogień.

Bima zaczął pracować ze zdwojoną siłą. Inne krasnoludy też dobyły toporów i z rykiem rzuciły się na ściany swego drewnianego więzienia.

– O, już krzyczą – zauważył chłopczyk.

– Wiem. I walą w drzewo od środka. Dlatego musimy się pospieszyć. Podlejemy drzewko olejem skalnym.

Zapach dymu był już wyczuwalny wewnątrz drzewa. Krasnoludy zaczęły kaszleć.

– Jebut, jebut. Jebut, jebut. Jebut, jebut – powtarzał Bima, rąbiąc jak oszalały. Wokół miotały się w panice drzewne raki.

– Tato, a co to?

– Drzewne raki. Chcą uciec na zewnątrz, ale boją się dymu. Na przemian wbiegają do środka i wybiegają na zewnątrz ze strachu. Nic im nie pomoże. Uwędzą się na gałęziach i pospadają.

– I też je zjemy.

– Pewnie. Mięsko z wędzonymi rakami drzewnymi na dodatek… Delicja.

– Jebut… Jebut… Jebut… Jebut…

– To tak strasznie booooli!!!

– Musi boleć.

– Mamusiu, proooszę, nie, nie, tylko nie…

– Musi boleć.

– Dlaczego musi!!!?

– Poczekaj, zaraz ci powiem, tylko jeszcze może… wpuszczę ci mróweczek.

– Nie!!!

– Tak. Dobrze, teraz przez chwilę nie będzie bolało. Może być nawet przyjemnie. Ale potem to się dopiero zacznie. Albo nie, mam coś lepszego niż mróweczki. Widzisz?

– Nie chcę!!!

– Wiem, że nie chcesz. Jeszcze tego by tylko brakowało, żebyś chciała. Masz nie chcieć. Ale masz tak się bać, żeby mówić, że chcesz i prosisz o jeszcze. Tak że nigdy więcej nie pozwalaj sobie na żadne „nie chcę”. Ma być tylko „tak, tak, jeszcze, jeszcze”. Każde „nie” będzie wiązać się z kolejnym wzrostem bólu. A wierz mi, podczas Wspaniałej Cesarskiej Procedury Nieskończonego Uodporniania przesuwa się nie tylko granica śmierci – co ciebie nie interesuje, bo i tak jesteś nieśmiertelny, przechodzisz tę procedurę tylko po to, aby podzielić los ludzi – ale przesuwa się także granica bólu ostatecznego. Stajesz się zdolny do znoszenia coraz większego i większego bólu, który wcześniej był dla ciebie niewyobrażalny.

– Mamo…

– Poczekaj, miałam ci odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego musi boleć?”.

– Ale ja nie chcę, żebyś mi odpowiadała. Ja chcę, żeby nie bolało.

– Czyżby moje tłumaczenia ci nie wystarczały? Rzeczywiście, chyba nie wystarczają, skoro już tyle razy ci tłumaczyłem, a ty nadal pytasz: „Dlaczego musi boleć?”. No dobrze, tym razem spróbuję ci wytłumaczyć wszystko od początku, dogłębnie. Tyle że w ten sposób zwiększy się twój poziom rozumienia sensu własnej męki, a co za tym idzie, będziesz zobowiązana do większej akceptacji tej męki… A więc, stosownie do zwiększonego poziomu twojej akceptacji, zwiększymy także i sam poziom tej męki.

– Nie!!!

– Słucham?

– Taaaak!!!… To… Znaczy… Tak…

– Jakie grzeczne dziecko. Jak rozumiem, ty chcesz, żeby nie bolało. Nie chcesz cierpieć i uważasz, że w ogóle nie powinno być cierpienia. Jednym słowem, chcesz, żeby było dobrze. Otóż dobrze być nie może.

– Dlaczego?!!!

– Bo coś takiego jak „dobrze” jest niemożliwe. Pojęcie „dobra” jest bez sensu. Czekaj, rozluźnię ci te obręcze na skroniach, bo utrudniają dopływ krwi do mózgu, a więc myślenie. Bo to, co ci powiem, będzie dosyć skomplikowane, ale trudno, sama chciałaś.

– Tak…

– Dobrze… No więc tak. Dobro miałoby oznaczać taki stan, w którym wszystkim jest dobrze i ten stan jest niezagrożony, bo nikt nikomu nie czyni krzywdy. Ale tak naprawdę jest inaczej – prawdziwe dobro wymaga, żeby każdy robił innemu dobrze. Tylko o istocie, który robi innym dobrze, mówi się, że to istota dobra, prawda? No więc dobro to stan, w którym wszyscy robią sobie dobrze. Dobro to stan powszechnego altruizmu. Stan, w którym jedna istota – powiedzmy człowiek – nie myśli o sobie, tylko o drugim człowieku. Każdy chce robić innym dobrze, ale sam dobra nie przyjmuje, tylko natychmiast je oddaje. Widzisz, że to pojęcie bezsensowne. Wszyscy wszystkim robią dobrze, ale nikt nie ma dobrze nawet przez chwilę. A przecież wtedy, kiedy jest dobrze, to powinno być dobrze każdej pojedynczej istocie, powiedzmy, każdemu człowiekowi… Więc tu pojawia się pytanie, czy dobro w ogóle może być tym najlepszym, najważniejszym pojęciem, czy można w ogóle w nie wierzyć? Czy nie lepiej jest wierzyć w pojedynczą istotę, powiedzmy człowieka? Może to pojedynczy człowiek jest najważniejszy niż ogólne dobro. Tyle że wtedy każdy zaczyna myśleć o sobie i ludzie mordują się jak zwierzęta. Społeczeństwo, oparte na pojęciu człowieka, byłoby społeczeństwem zwierząt i w końcu kult człowieka przeobraziłby się w kult bestii. Społeczeństwo oparte na pojęciu dobra byłoby z kolei społeczeństwem roślin, w którym życie poszczególnej osoby staje się coraz bardziej uboższe, uboższe, pozbawione przeżyć, sensu, dynamiki. To byłoby społeczeństwo, w którym jednostka znaczy coraz mniej, a ogólna wymiana przysług, mimo że oficjalnie gloryfikowana, też zamiera, bo traci sens. Co to za przysługa, z której nie ma się korzyści? Jedynym sposobem na to, aby istniało właściwie funkcjonujące społeczeństwo… a raczej jedyną, najważniejszą wartością, na której mogłoby oprzeć swoje istnienie społeczeństwo, musiałoby być połączenie tych dwóch wartości: człowieka i dobra. Trzeba by uwierzyć, że jest jakiś Człowiek-Dobro, z którego wszystko się wywodzi. Istota będąca czymś takim jak człowiek czy elf, czyli myśląca, czująca, konkretna i pojedyncza, ale zarazem wszechobecna, istniejąca w innych istotach i pomiędzy nimi. I w całym tym dobru, które dzieje się pomiędzy nimi. Tylko gdyby istniał Człowiek-Dobro i gdyby wszyscy nim żyli, gdyby był najwyższą wartością… tylko wtedy mogłoby być dobrze. Ale Czlowieka-Dobro nie ma, jestem tylko ja.

„W twoim Cesarstwie ludzie są bestiami i roślinami naraz” – tę myśl na szczęście udało się powstrzymać, zanim się pojawiła. Zanim wyczuła ją mama.

– Witaj w Rombie, synku córeczko.

– Jebut. Jebut. Jebut. Jebut.

– A teraz co się dzieje, tatusiu?

– Oni jeszcze bardziej próbują wyrąbać się na zewnątrz. Ale drewno białolistu twarde, mocne… Nie uda się im.

– Hi, hi, tatusiu.

– Hi, hi, syneczku.

– Ale tatusiu, czy ogień nie osłabia drewienka?

– Jebuuut! – z dzikim rykiem Bima wyrąbał się na zewnątrz z płonącego drzewa poprzez wielką wyrwę. Krasnolud kaszlał i spluwał, i był jeszcze czarniejszy niż zwykle. Pot na jego twarzy błyszczał tak bardzo, że Bima sprawiał wrażenie wyrzeźbionego w lśniącym brązie.

– Jaki śliczny – zachwycił się chłopczyk.

Ojciec, wąsaty i zdumiony, stał przez chwilę bez ruchu. Potem porwał synka na ramię i już miał uciekać, kiedy Bima trafił go toporem w plecy. Na szarawym płótnie sukmany pojawiła się najpierw ciemna, a po chwili wyraźnie czerwona plama. Mężczyzna upadł na ziemię razem z żywym synkiem. W sekundę później czarny krasnolud był już przy dziecku.

Z wyrwy w płonącym drzewie wybiegały następne krasnoludy, słaniając się i pokasłując. Zataczały się, padały na ziemię, ale biegły dalej, jak najdalej od ognia.

– Mam szczeniaka!!! – ryczał Bima.

Chłopak nie ryczał. Patrzył na Bimę szeroko otwartymi oczyma, jak czujny, przestraszony kot.

– Kurwa… – Agni dopełzł do Bimy i do kałuży wody.

– Przeżyłeś… Kurwa, przeżyłeś coś takiego w ciągu czterdziestu tysięcy lat? – zapytał Yudi.

– Kurwa, nie – odpowiedział Agni.

– Mam szczeniaka!!! – ryczał Bima.

– Trzeba… go… zabić – wydyszał Ardżu. – Wioska nie może się o nas dowiedzieć.

– Tu na mapie nie ma żadnej wioski – powiedział Agni. – To dzieciak leśniczego.

Istotnie, na ramionach sukmany naszyte były hafty przedstawiające szubienicę, godło Wspaniałych Cesarskich Służb Leśnych.

– No i co z tego!!! – ryknął Bima. – I tak go zabijemy.

– Dlaczego? – zapytał Agni.

– A dlaczego oni chcieli zabić nas?! – zapytał czarny krasnolud.

– Wiesz… – zaczął Saha. – Sam nam mówiłeś, że mamy oszczędzać zapasy. Za każdym razem, gdy znajdziemy coś jadalnego, mamy to zjeść.

Chłopiec chyba dopiero po tych słowach zrozumiał, co go czeka, bo jego twarzyczka skurczyła się, a po twarzy popłynęły wielkie brudne łzy.

– Nie płacz – uśmiechnął się nagle Bima. – No, nie płacz. To były żarty. Pójdziesz z nami, krasnoludami, na wędrówkę. Zostaniesz dzieckiem pułku. No, nie płacz, do cholery!

I udusił.

– Mamo…

– Słucham cię, synku córeczko.

– A Śnieżna Równina? Czy Śnieżna Równina istnieje?

– Tylko w formie przerażającej tortury dla wszystkich tych nieszczęśników, którzy kiedykolwiek tam się wybrali.

– Jak to?

– Nie ma takiego lądu. Nie ma w ogóle żadnych lądów, poza Cesarstwem. Ale daleko na Północy morze zamarza i twardnieje w lodowiec. Twój ojciec zawiózł tam i wysadził na lód wiele biednych elfów, które w daremnym poszukiwaniu oazy ciepłodrzewów zamarzły na śmierć.

– Oszukałaś go?

– Nie. On oszukał ich. Był moim wiernym mężem, a kiedy zrozumiał, kim jestem, stał się moim wiernym uczniem. On też wierzył, że elfy, które doprowadziły do stworzenia ludzi, są odpowiedzialne za ich los. I tak samo jak ludzie, muszą zaznać po kolei ostatecznej męki, ostatecznej rozpaczy i wreszcie śmierci. Pomagał mi w tym, dopóki go nie skazałam na śmierć.

– Dlaczego to zrobiłaś?

– Bo on też był elfem.

– Ale przecież… Jak mówiłaś do mnie w myśli ze Śnieżnej Równiny… słyszałem również myśli innych elfów… które były tam z tobą… A właściwie jednego elfa…

– To był mój głos. Mówiłem ci, że moje myśli jako mężczyzny brzmią zupełnie inaczej niż moje myśli jako kobiety. No dobrze, wracajmy do spraw ważnych. Trzeba popracować nad ścięgnem twojej lewej nogi.

– Taaaak!!!

– Wiecie co… To drzewo już przygasło, ale cały czas fajnie dymi. Może powieśmy tam człowieka i szczeniaka, to się uwędzą do jutra i zwiększymy nasze zapasy.

– Jak ich chcesz wleć?

– Normalnie, zestruga się mięso z kości i dobrze zasoli po uwędzeniu…

– Albo przed.

– Przed uwędzeniem to ich trzeba wypatroszyć.

– Co za problem – powiedział Naku. – Ja się tym zajmę.

– Naku, złota rączka.

– Każdy krasnolud to złota rączka.

Naku rozebrał trupa mężczyzny i zaciągnął do spowitego dymem drzewa. Zarzucił pętlę na szyję, przerzucił linę przez gałąź, podciągnął zwłoki na odpowiednią wysokość, przywiązał koniec sznura do jednej z dolnych gałęzi. Następnie wyjął nóż i wprawnym ruchem przeciął brzuch wzdłuż. Ze środka wysypało się coś, co wyglądało jak niekończący się ciąg kiełbasek albo bardzo długa żmija.

– Oto z czego chuje są zrobieni – zauważył Bima.

Naku wsadził obie ręce do brzucha, pogmerał nożem, oderżnął jelita i cisnął je w dymiący popiół.

– Znać rękę mistrza – powiedział Saha. – Jelita podpieką się w żarze i dymek będzie aromatyczniejszy, mięsko się lepiej uwędzi.

– No, ja nie wiem z tym aromatem – stwierdził Bima. – Jelita przecież są pełne gówna.

– Właśnie o to chodzi. Podsmażone gówno daje specyficzny aromacik przy wędzeniu, ceniony przez prawdziwych koneserów.

– Tu nie będzie gówna – cmoknął Ardżu. – Nie u tych chudzielców. Ostatni raz pewnie coś jedli przed tygodniem.

– Tak. Gdybyśmy my nie zjedli taty, to pewnie niedługo tata zjadłby synka.

– Będzie gówno, będzie – uspokajał Saha. – Jak człowiek głoduje, to nie sra, bo nie wchodzą mu w trzewia nowe porcje pokarmu i gówna nie popychają. Gówno zostaje w człowieku, tyle że gnije. I z takiego zgniłego gówna jest najlepszy aromacik do wędzenia.

Naku rozebrał, powiesił i wypatroszył syna obok ojca. Bujając martwego chłopca, musiał coś uruchomić w jego organizmie, bo ze sztywnego, sterczącego siusiaka dziecka mocz trysnął w popiół. Buchnęła w górę gorąca para wodna.

– Fuj – powiedział Bima. – Nie chcę mięska uwędzonego w szczynach.

– Nie marudź – powiedział Saha. – To jak polewanie żaru piwem, gdy pieczesz coś na węglu. To też dodaje smaku.

– No dobrze. Widzisz tę dziewczynkę, synku córeczko?

– Taaaak!!!

– To córeczka naszego wspólnego przyjaciela, niejakiego Ziofilattu Vortici. Na jej przykładzie udało mi się udowodnić, że jednak wieczne męczarnie są lepsze od śmierci. Widzisz ten szpikulec przytknięty do jej… do jej pupci?

– Taaaak!!!

– Nie bój się tak… Nic z tych rzeczy, o których myślisz. Panienka pozostanie dziewicą. Można nawet powiedzieć, osobą z zasadami, bo będzie miała naprawdę twardy kręgosłup. Kiedy zwolniona zostanie sprężyna tego oto mechanizmu, ten cieniutki i bardzo długi szpikulec wbije się w sam szpic jej kości ogonowej. A następnie będzie powoli, ale nieustępliwie zagłębiać się w kręgosłupie, wbijając się w jego rdzeń, aż dojdzie do czaszki. Jeżeli ona to przeżyje, będzie można uznać, że zaczyna się całkiem porządnie uodporniać na śmierć. Chociaż oczywiście jest bardzo możliwe, że nie przeżyje. Jej tatuś-dziadziuś myśli, że ona już nie żyje, dałem mu takie cierpienie psychiczne w ramach uodporniania na wstrząsy, ale gdyby teraz umarła, powiedziałbym mu, że dopiero teraz to się stało. Tak, żeby przeżył ten wstrząs dwa razy… Jak myślisz, włączę mechanizm szpikulcowy czy nie włączę?

– Błagam…

– Nie włączę.

– Jesteś wielka!… Wielki!

– Ty go włączysz.

– Nieeee!!!

– Co proszę?

– Tak!!! To znaczy nie! Nie mogę powiedzieć „tak”!!! Nie mogę!!! Nie, nie, nie!!! Nie mogę…

– A jednak możesz. Możesz nie tylko powiedzieć, ale i zrobić. Bo sprężyna przymocowana jest do twojej stopy… Tak, to ten drut, który wbija ci się w podeszwę… Wystarczy, że zacznę nakłuwać palce twojej stopy za pomocą tych oto rozżarzonych igiełek, a w końcu nie wytrzymasz bólu. Cofniesz nogę i tym samym skażesz tę oto dziewczynkę na przerażającą torturę, z możliwością śmierci. I będziesz czuł się winny, że nie wytrzymałeś, że nie wytrzymałeś chociaż chwili dłużej, że nie dałeś jej choćby jeszcze jednej sekundy życia bez tortur.

– Dlaczego to robisz!!!?

– Przecież już ci tłumaczyłem. Uodporniamy ją na śmierć.

– Ale dlaczego mi to robisz, mamo?!!!

– Też ci tłumaczyłem. Ludzie, śmiertelnicy, zaistnieli na prośbę elfów, a w każdym razie za ich sprawą. Jesteś elfem, musisz poczuć się współodpowiedzialny za śmierć ludzi. Ludzie nie powinni umierać. Ale żeby elf, tak jak powinien, poczuł się współodpowiedzialny za śmierć ludzi, niestety, musi paru zabić. Tylko wtedy zrozumie i poczuje dogłębnie i prawdziwie, czym jest taka odpowiedzialność. Dlatego to ja pociągnąłem kiedyś elfy, aby mordowały ludzi w tej dolinie, pamiętasz? W tej opustoszałej dolinie, gdzie ssałeś moją pierś… Dlatego mówiłem ci, żebyś zabijał ludzi i nie przejmował się. Musisz wziąć na siebie także i tę odpowiedzialność, synku córeczko.

– Przecież… Przecież to wszystko jest ze sobą sprzeczne…

– Tak. Dokładnie tak. Na tym to właśnie polega, że wszystko jest ze sobą sprzeczne, a każde działanie daje skutek odwrotny do zamierzonego!

– To po co w ogóle to robić? Nie lepiej całkiem przestać coś robić?

– Aha. Żeby uniknąć nieszczęść, zaprzestać wszelkiego działania?

– Tak!!!

– Niestety, tu każcie działanie daje skutek odwrotny do zamierzonego. Tu wszystko daje skutek odwrotny do zamierzonego. Jeżeli zaprzestaniesz wszelkiego działania, aby uniknąć nieszczęść, to spowodujesz jeszcze większe nieszczęścia. No, dobrze, ale przystąpmy do rzeczy, bo igiełki stygną…

– Ale to nie ma sensu! Proszę, jeszcze chwilę, jeszcze sekundę… Jeszcze odpowiedz mi na jedno pytanie!!! Przecież musi być jakiś malutki sens w tym wszystkim!

– Powtarzasz się, synku córeczko. Obawiam się, że robisz to z przerażająco bezczelnej chęci uniknięcia tortur.

– Nieee!!! Jeszcze chwileczkę! Jak to możliwe, że nie ma sensu… Przecież mówią, że na Świętym Obrazie jest sens wszystkiego!

– O Świętym Obrazie jeszcze porozmawiamy… Ale teraz już dość, przejdźmy do igiełkowania.

– Nie!!!

– Chcesz coś ekstra?

– Nie!!! Przepraszam, to znaczy tak!!!

– Tak lepiej.

– Taaaak!!!

– Ciekawe – powiedział Yudi z pełną gębą wędzonego chłopca. – Ciekawe, jakie to uczucie być wędzonym i jedzonym.

– Żadne – wybełkotał Ardżu, który żuł o wiele bardziej żylastego ojca i najwyraźniej miał kłopoty z przełykaniem. – Przecież wędzi się i zjada trupa. Trup nic nie czuje.

– Trup człowieka – powiedział Yudi – ale przecież krasnolud po śmierci zachowuje swoje uczucia, wrażliwość, myśli, całe jestestwo. Krasnolud to materia, z której jest zrobiony, dlatego czuje wszystko także jako trup.

– Dlatego krasnoludów się nie wędzi. I nie je, to przecież byłoby barbarzyństwo – zauważył Agni, dotychczas przysłuchujący się w milczeniu pogwarkom swojego oddziału.

– Ja myślę, że trupowi wszystko jedno – stwierdził nagle Bima.

– Co ty pierdolisz? – Ardżu spojrzał krzywo na czarnego krasnoluda.

– A nawet odwrotnie, nie wszystko jedno. – Bima był zaskakująco poważny. – Bo to przejebane jest. Bo i tak krasnoludowi jest po śmierci na pewno źle. Pomyślcie, gdy was zranią toporem, jaki to kurewski ból. Jak kawałek ciała odpada albo gnije, jaki to kurewski ból. To co dopiero, kiedy całe ciało się rozpada i rozkłada? Przecież nasze ciała po śmierci coraz bardziej się rozpadają, w nieskończoność.

– To znaczy… – podjął Agni, który już rozumiał.

– To znaczy – ciągnął Bima. – To znaczy, że po śmierci czekają nas tylko wieczne męczarnie. Wieczne, niekończące się, coraz większe i większe.

– Chcesz powiedzieć… – zaczął Ardżu. – Chcesz powiedzieć, że wszystkie te dzielne krasnoludy, co zginęły w bitwach… Że oni wszyscy męczą się w nieskończoność?

– Tak. Dlatego lepiej już nie ginąć w tych bitwach – stwierdził Naku. – Lepiej już trzymać się tego swojego nieśmiertelnego życia.

– Jak chcesz się go trzymać? – zapytał Agni. – Przecież tutaj, tak czy inaczej, kaźń ci pisana. Musimy walczyć, bo to jedyna szansa na uratowanie życia.

– Myślę, że lepiej zjeść poległego kolegę – zakończył Bima. – Wchłaniasz wtedy jego część. Przynajmniej znajdzie się w czymś, co nie jest rozpadnięte, w czymś, co jest żywe. Myślę, że wtedy mniej się męczy.

– Myślę, że przejebane jest być krasnoludem. Ciekawe, skąd myśmy się w ogóle wzięli?

– A skąd się wzięły krasnoludy?

– Zagadujesz mnie, synku córeczko. Podejrzewam, że chcesz uniknąć porannej tortury.

– Mamo, naprawdę nie! Dzisiaj jestem grzeczna! Bardzo chcę torturki, bardzo chcę! La la la! Tylko jestem ciekawa, ciekawa, ciekawska! Proszę, powiedz!

– Oj, synku córeczko… Rozbrajasz mnie. Dobrze, powiem ci, skąd się wzięły brodate ludki, chociaż to troszkę wstydliwa sprawa. Pamiętaj jednak, że im więcej wiesz, tym bardziej pogłębia się twoja świadomość wszystkiego i tym bardziej jesteś za to wszystko odpowiedzialna. Proporcjonalnie, zwiększy się także twój bólik…

– Taaaak!!!

– No więc, jak ci mówiłam, przez nieskończoną ilość czasu onanizowałem się, ale nie dawałem rady zaraz po wytrysku tak szybko zmieniać się w kobietę, żeby zdążyć jeszcze siebie zapłodnić… Moja sperma jest równie witalna jak moje mleko. Nawet wtedy, gdy wsiąkała w ziemię, nie przestawała tam działać. Łączyła się z materią… I był taki moment, że wciąż nie udało mi się mieć prawdziwego dziecka, a już byłem otoczony przez brodatych ludków. Strasznie się męczyłem, bałem się, że zaludnią całą ziemię i nie zostawią miejsca dla moich prawdziwych dzieci. Chociaż krasnoludy powstawali w wiele lat, wieków, tysiącleci po moim wytrysku. To zależało od materii, z którą łączyła się moja sperma. Gdy padła na ziemię, natychmiast powstawał z niej krasnolud, przeważnie krasnolud. Gdy padła na drzewo, krasnolud powstawał po roku. Gdy na kamień – co zdarzało się najczęściej, bo ziesmia kamienista była – krasnolud mógł powstać nawet po dziesięciu tysiącach lat.

– Nie rozumiem. To skąd oni się biorą?

– Z zapłodnionej przeze mnie ziemi. A jak trysnęło na drzewo, to i z drzewa. A jak na kamień, to z kamienia. Ogólnie, ze wszystkiego, na co trysnąłem. I nadal się rodzą, z dużym opóźnieniem, z kamieni, na które kiedyś trysnąłem.

– I co? I jak zajmowałaś się nimi?

– Nie chcieli, żebym się nimi zajmowała. Czuli do mnie… Chyba jakąś odrazę… I nie chcieli uwierzyć, że to ja ich spłodziłem. To nie były moje prawdziwe dzieci. Nie czułam ich jak dzieci. Czułam ich… Jak rzeczy martwe. A oni… Oni w ogóle mnie nie czuli. I nie chcieli mnie znać.

– To co oni myśleli, że skąd się wzięli?

– Po prostu, z materii, z kamieni… To była prawda, oczywiście, ale tylko połowa prawdy. No dobrze, ale teraz przystąpmy do torturek.

– Taaaak!!!

– Jak już pewnie zdążyłeś się domyślić, moje wszystkie płyny ustrojowe są bardzo aktywne. Ślina, jak wiadomo, pomaga w trawieniu pokarmu, w rozkładaniu go na czynniki pierwsze. Moja ślina rozkłada wszystko, oczywiście, nie licząc mojego własnego organizmu. Wystarczy jednak, że splunę na ciebie, aby wytrawić w tobie mały otworek, który powoli będzie się pogłębiał, pogłębiał i nigdy nie przestanie, chociaż wszystko będzie się odbywać naprawdę powoli…

– Taaaak!!!

– Będą temu towarzyszyć wszystkie doznania typowe dla silnego i przedłużonego kontaktu z substancją żrącą.

– Taaaak!!!

Trzy mile dalej znaleźli trupa, który do wędzenia na pewno już się nie nadawał.

– Nigdy nie widziałem czegoś tak spektakularnie zgniłego – stwierdził Yudi.

– Nigdy nie wąchałem czegoś tak spektakularnie zgniłego – dodał Bima.

Istotnie, trup mienił się wszystkimi barwami zgnilizny i wydzielał z siebie wszystkie jej wonie. Tę kwaśną, tę słodką, tę słoną i tę gorzkawą. Oczy miał podbiegłe czernią i brązem, reszta twarzy, ręce i stopy były w sinozielonych plamach. Na lewym policzku siedział malutki, jakby zawstydzony robaczek.

– A więc okolica nie jest aż tak bezludna, jak przypuszczaliśmy – powiedział Ardżu.

– No tak – zgodził się Saha. – Po pierwsze, jest ten trup. Po drugie, ktoś, kto go zabił. To już dwie osoby.

– Jego nikt nie zabił.

– Myślisz, że zachorował?

– Nie. To nie jest żaden trup.

Na te słowa trup poderwał się i zanim ktokolwiek zdążył coś zrobić, zniknął w zaroślach, gubiąc po drodze dwa zdechłe szczury, które wypadły mu z nogawek, i emitując kolejną porcję trupich zapachów.

– Gonić skurwysyna! Gonić!

– Gonić!

– Gonić, bo nas widział! Doniesie!

Dopędzili go nad rzeczką. Uciekający trup wlazł po pas w wodę i to spowolniło jego ruchy. Barwy zgnilizny z jego ciała i ubrania okazały się farbami, od których woda zrobiła się zielonkawa.

– Trup! – krzyknął Bima i trup stał się trupem. Błyskawicznie ciśnięty toporek utkwił mu w plecach i ciało gruchnęło do wody, która z zielonkawej stała się czerwonawa.

– Co to było?

– Kamuflat.

– To znaczy?

– Człowiek, który udaje trupa. Są ludzie, którzy próbują wydostać się spod władzy tak zwanego Cesarza, udając trupy. Myślą, że wtedy władza zostawi ich w spokoju. Ale władza Cesarza rozciąga się i na trupy. Teraz ten tak zwany Cesarz każe ściągać trupy z całego Imperium do takich miejsc, gdzie przyczepia im się druciki i manipuluje nimi tak, że zachowują się, jakby były żywe. Cesarz właśnie nie lubi trupów za to, że wydają się niezależne i obojętne na władzę. Ale jak Cesarz każe trupom żyć, to mają żyć. Zabiera się je do drucikowni… Dlatego udawanie trupa nie ma sensu i kamuflatów jest coraz mniej.

– To znaczy, że ta okolica jest dosyć zacofana, skoro tutaj się uchowali.

– Ale to znaczy też, że okolica jest bardziej zaludniona, niż myśleliśmy. Bo jeśli on się przebiera, to dla kogoś. Żeby kogoś oszukać. Czyli musi być tu ktoś, kogo można oszukać.

– To wcale nie jest powiedziane. Mógł to robić na wszelki wypadek. Nawet bardzo prawdopodobne. Uciekł na odludzie, a na wypadek spotkania nieproszonych wędrowców przyjął kamuflaż. Gdyby okolica była zaludniona, dotarłaby do niego informacja o nieboszczykach na drucikach.

– Nie, to niemożliwe. W odludnej okolicy, spotykając kogoś raz na rok… I zawsze mogąc ukryć się w gąszczu, przy pierwszym podejrzanym odgłosie… Nie, kamuflaż byłby zbyteczny, byłby utrudnieniem.

– A może on to robił wcale nie dlatego, że bał się kogoś spotkać? Może on to robił, żeby się lepiej poczuć?

– Lepiej?

– Żeby poczuć się, jako trup, poza władzą Cesarza?

Jondze zaaplikowano mrówki wodne. Oczywiście, dla właściwego wychowania generała Tundu Embroi najważniejsze było to, że mrówki wodne zaaplikowano jego żonie i synkowi. Ale w Rombie żadna zapowiedź tortur nie mogła być ot tak, rzucona na wiatr. Jeżeli Tundu zapowiedział Jondze mrówki wodne, dziewczyna nie mogła ich uniknąć.

Najpierw była to lekka, ale ohydna, upokarzająca pieszczota. Po chwili – łaskotki. Potem swędzenie, coraz bardziej nieznośne swędzenie i szczypanie. A później to było tak, jakby wsadzono jej w pochwę gąbkę nasączoną wrzątkiem. Czuła, że wewnątrz ma wielkie ropiejące bąble. Odczuwała je tak wyraźnie, że potrafiłaby dokładnie opisać każdy z nich. Potrafiłaby, gdyby nie to, że wyła.

A to był tylko początek. W ciągu najbliższych trzech te dni same odczucia pojawiły się w każdej cali sześciennej jej ciała. Dziewczyna skowytała nieprzytomnie, dopóki, wyjąc, nie wypluła na ziemię połowy swojego języka. Język był zgniły, rozpadający się i całkowicie pokryty białymi larwami, które go przeżarły.

Ciało Jongi zmieniło konsystencję. Stało się miękkie jak poduszka. Przy dotyku zachowywało się tak, jakby składało się z tysięcy malutkich granulek. Dzięki temu Jondze bez trudu udało się wyśliznąć z kajdanów i przecisnąć przez kraty celi.

Znalazła się w długim ciemnym korytarzu, rozświetlanym wyłącznie przez żywe pochodnie – pod ścianami stali przykuci do murów, unieruchomieni mężczyźni o usztywnionych żelaznymi sztabami rękach. Te ręce były pomazane smołą i płonęły. Żaden z mężczyzn nie miał już siły krzyczeć.

Jonga nie umiała już normalnie iść, była zbyt miękka, dlatego pełzła po podłodze. Każdy ruch sprawiał jej potworny ból, ale gdy się nie ruszała, wszystko bolało tak samo. Bo nawet wtedy, gdy ona się nie ruszała, i tak wszystko się w niej ruszało.

– O! – zawołał miły, męski głos. – A dokąd to?

Jonga z trudem spojrzała w górę. Stał nad nią strażnik, szczupły blondyn o naiwnej twarzy pięcioletniego chłopca. W ręku trzymał lepką dyscyplinę ciovra. Jonga wiedziała, że uderzenia dyscypliną może nie przeżyć. Jej ciało było w takim stanie, że jedno smagnięcie mogło przeciąć ją na pół. Strażnik nie miał uszu. Nie tylko koniuszków, ale w ogóle całych małżowin. To znaczyło, że urodził się i został wychowany w Rombie, nigdy tego miejsca nie opuścił i nigdy nie opuści.

– Zaraz zawrócimy panienkę do celi – powiedział. – Ale najpierw ukarzemy.

Jonga zahuczała i zabełkotała, ale ból w ustach przypomniał jej, że nie może mówić, bo przecież nie ma języka. Przewróciła się tylko na plecy, rozłożyła swoje obwisłe teraz uda i zaczęła zadkiem imitować ruchy miłosne. Miała nadzieję, że chłopak, który nigdy w życiu nie był poza Rombem, wie, co to seks.

Wiedział. Musiał nieraz gwałcić więźniarki, bo uśmiechnął się lepko i jakby postarzał. Teraz wyglądał na bardzo niedobrego czterdziestolatka.

– Pewnie, panienko. Będzie ruchanko. Ale najpierw biczowanko. Najpierw trzeba ukarać, a dopiero potem można pocieszać.

Jonga nic nie mogła zrobić, więc jeszcze bardziej zmysłowo zwijała się i jęczała, coraz szerzej rozkładając uda. Modliła się, żeby nie smagnął jej między nogi.

– Oj, panienko, panienko, bo cipkę wychłoszczę… – strażnik doskonale wyczuwał jej strach.

Jonga pokazała ręką na jego krocze, tam gdzie w rozporku coś robiło się twarde i coraz większe.

– Chcesz, żebym wychłostał cię po cipce tym… – zrozumiał strażnik. – Ha, myślisz, że w ten sposób wymigasz się od bólu! Zapewniam cię, mój męski miecz jest sztywny i twardy, bardziej boli niż niejeden pejcz! A ruchanko ze mną tak naprawdę jest równie bolesne jak biczowanko! Patrz, suko! – zawył, rozrywając rozporek i wydobywając na zewnątrz bardzo skromnego rozmiarami kutasa.

Jonga zawyła, udając strach przed fiutem. Strażnik też zawył, tyle że z radości. Cisnął dyscyplinę w kąt i rzucił się na Jongę ze swoim narządzikiem. Wbił go jej od razu, co poszło bardzo łatwo, była przecież miękka.

Potem ryknął. Odskoczył i zaczął hopsać po korytarzu, ze spodniami opuszczonymi do pół łydki, co chwila obijając się o żywe pochodnie. Nie zważał jednak na płomienie. Jego sterczący fiut cały pokryty był białymi larwami i szarawymi mrówkami, które błyskawicznie wżerały się w ciało.

Wreszcie mężczyzna przewrócił się. Jonga wyjęła mu zza cholewy nóż. Już miała go wbić pod żebro, ale zdecydowała, że jednak tego nie zrobi. Oderżnęła tylko przytroczone do paska kółko z kluczami. Strażnik skowytał i skręcał się na ziemi, a z rozdziawionej gęby ciekła mu piana. Na mrówki w ustach było za wcześnie, najwyraźniej pod wpływem bólu facet dostał czegoś w rodzaju padaczki. Jonga popełzła dalej.

Kiedy krasnoludy dotarły do wsi Olśniewające Dobro, dawniej Kuruksetra, był ranek.

Wieś nie zmieniła się od tego dnia, w którym otrzymała nową nazwę i w którym Agni widział ją po raz ostatni. Jedyna różnica polegała na tym, że zamiast pomordowanych krasnoludów wszędzie leżeli pomordowani ludzie.

Kuruksetra była osadą krasnoludzką, ostatnią na płaskowyżu przed zejściem w doliny. Agni pełnił w niej funkcję pisarza gminnego, co oznaczało, że był także rachmistrzem oraz przedstawicielem wsi w kontaktach handlowych z kopalniami i z innymi osadami. Wieś żyła z należącej do niej odkrywkowej kopalni djausu. Djaus był bardzo pożytecznym materiałem, czymś w rodzaju metalicznej glinki, z której można było zrobić wszystko. Po obróbce termicznej stawał się twardy i giętki jak stal. Jeżeli suszyło się go na zimno, przeobrażał się w coś podobnego do porcelany. Dodając do niego specjalne substancje o funkcji zabarwiającej, uzyskiwało się doskonałe podróbki rozmaitych metali, włącznie z Żółtym Metalem Dekoracyjnym, który kiedyś miał tak wielką wartość. Mało kto jednak wydobywał djaus ze względu na jego specyficzne oddziaływanie. W narzędziach i naczyniach był nieszkodliwy dla użytkownika, jednak jego duże ilości w stanie surowym sprawiały, że organizm spowalniał funkcjonowanie. Dlatego krasnoludy pracujące w kopalniach djausu powoli oddychały, rzadko odczuwały jakikolwiek apetyt, a za potrzebą nie chodziły prawie nigdy.

Agni miał więc wielkie szczęście, że akurat tego dnia zachciało mu się pójść za potrzebą. Ze względu na sporadyczny charakter owych potrzeb, kuruksetrańskie krasnoludy nie budowały wygódek i pan pisarz gminny udał się w pobliskie zarośla. Rzecz jasna, miał zatwardzenie, bo pod wpływem djausu krasnoludy srały nie tylko sporadycznie, ale i długo. I dzięki temu, kiedy wyszedł z krzaków, było już po wszystkim.

– Olśniewające Dobro, Olśniewające Dobro, Olśniewające Dobro! – śpiewał jakiś nieznany chór, a Agni, gdy tylko pieśń usłyszał, zniknął z powrotem w zaroślach.

Podkradł się jednak do ich skraju i patrzył, co się dzieje. Brodate trupy jego przyjaciół, kolegów i osobistych wrogów leżały na skraju wsi w kałużach krwi, które powoli stygły w wielkie czarne strupy. Dalej skrzypiały koła, wozacy pokrzykiwali, chłopi klęli, a jazgoczące baby łapały gęsi. Na drabiniastych wozach do wsi Kuruksetra sprowadzała się nowa ludność.

– Śpiewać, kurwa, śpiewać! – krzyczał oficer.

– Olśniewające Dobro, Olśniewające Dobro, Olśniewające Dobro! – krzyczeli ludzie, a potem dalej uganiali się za drobiem. Nie szło im to dobrze. Nowa ludność Kuruksetry wydała się Agniemu jakaś niezgrabna.

Nic dziwnego. Wszyscy mieli obciętą prawą dłoń.

Schował się głębiej w zarośla. A potem zaczął się wycofywać w stronę lasu. Kiedy już wiedział, że na pewno nie można go zobaczyć z wioski, pobiegł najszybciej jak umiał. Czuł, jakby ciągnęło się za nim coś ohydnego, cuchnącego, lepkiego. Smród gnijących ciał.

Dopiero w lesie zorientował się, że był to smród jego własnego gówna, w które wlazł, gdy chował się w zaroślach. Przesycone djausem ekskrementy pobłyskiwały metalicznie w półmroku, gdy wycierał but o trawę. Wyglądało jak rtęć, ale śmierdziało jak gówno. I mogło ułatwić pracę psom gończym.

Wzięli się do naszych, tłukło mu się po głowie. Muszę znaleźć brzytwę i się ogolić.

Teraz siedzieli w tych samych zaroślach. Tyle że zrobił się z nich wysoki, brzozowy las. Trupy leżały pewnie już dzień lub dwa, sądząc po zapachu.

– Tych nie uwędzimy – powiedział Naku.

– A co, za dużo? – spytał Yudi.

– Nie czujesz zapaszku?

– Pachną po prostu człowiekiem! – ryknął Bitna.

– Cicho, kretynie – syknął Ardżu. – A jeśli Patrol Cesarskiego Upomnienia nadal tu krąży?

– Coś się nie zgadza – powiedział Agni.

– Co?

– Coś mnie w tym widoku niepokoi.

– Pewnie to samo, co mnie.

– Nie, jest coś jeszcze… Jakbym miał przeczucie…

– Przeczucie? To spierdalamy!

– Nie… no tak. Ludzcy osadnicy mieli w tej wsi poobcinane prawe dłonie. A ci…

– A ci też mają.

– Przyjrzyj się.

– A no tak. Rzeczywiście, ci mają obciętą lewą dłoń.

– Ale w sumie to chyba proste – Agni doszedł do siebie. – Pewnie zdążyli tymczasem wybić tamtych osadników i przywieźli nowych. A teraz wybili tych…

– Ale jeszcze nowszych nie przywieźli – skomentował Ardżu.

– No tak, to akurat jest dziwne.

– Może im się osadnicy skończyli? – zapytał Yudi.

– Bardzo możliwe. Gospodarują nimi nieracjonalnie.

– Wiecie co – ocknął się Agni. – Te zwłoki mogą być o wiele starsze.

– No coś ty, śmierdzą jak dwudniowe, góra.

– Ale oni tu kopali djaus.

– Aha.

– A co to ma do rzeczy? – spytał Bima.

– U was na Południu nie ma kopalni djausu?

– Nie.

– Opary świeżego djausu spowalniają procesy życiowe. I pośmiertne też.

– Aha.

– Idziemy powoli w stronę wioski – zadecydował Agni. – Ja i Ardżu. Wy obserwujecie nas z tyłu. Jakby nagle pojawił się jakiś człowiek, zabijamy go bez wrzasku. Jeżeli to będzie grupa ludzi, to wtedy ja i Ardżu wiążemy ich siły, a wy zachodzicie ich od tyłu. Na czas rozdzielenia waszą grupą dowodzi Yudi.

– A dlaczego nie ja? – jęknął Bima.

– Bo ty jesteś za mądry. Idziemy.

Szli powoli, nasłuchując, czy gdzieś nie szczeknie jakiś pies. W wiosce panowała jednak cisza, jeśli nie liczyć „Eee… eee…”, które wydawał z siebie jakiś zniechęcony ptak.

Chałupy wyglądały ciągle po krasnoludzku – były to nieforemne sześciany z ociosanych kamieni, o dachach pokrytych zaśniedziałą miedzią.

– Nic nie zmienili – szepnął Agni.

– A co mieli zmieniać – odszepnął Ardżu. – W naszych domach ciepło i sucho, lepiej niż w ichnich.

Otworzyli koślawą furtkę w kamiennym murku. Byli na terenie obejścia. Wszędzie wokół fruwało pierze, jak gdyby drapieżne zwierzęta pomordowały wszystkie kury. Ardżu podszedł do drzwi chałupy, popchnął je, wszedł do środka i natychmiast wyszedł.

– Co się dzieje?! – zapytał Agni.

– Sam zobacz – odpowiedział Ardżu.

– Wody, pan… Litości, pan krasnolud… – Z chałupy dobiegł cichy jęk.

Agni wszedł do chałupy. Na klepisku leżało sześć ciał. Właściwie sześć kadłubów, z głowami, ale bez rąk i nóg. Cuchnęło nieźle, bo kadłuby najwyraźniej załatwiały się pod siebie, a i odleżyny na plecach im gniły.

Bo kadłuby leżały na plecach. Leżały i gapiły się wielkimi, wilgotnymi oczami na Agniego. Nie ruszały się, poza jednym, który spróbował huśtnąć się w bok, ale zawył z bólu i wrócił do poprzedniej pozycji.

– Pan… – powiedział najstarszy z kadłubów, chyba ojciec rodziny, bo drugi kadłub był żeński, a reszta to były dzieci i podrostki.

– Co wy tu robicie? – zapytał Agni.

– Przywieźli, pan, przywieźli na osiedlenie! Ale wcześniej, pan, obrzynali! A potem tu rzucili i powiedzieli: „Gospodarujcie w imię Cesarza! Tylko dobrze gospodarujcie, żebyście mieli z czego podatki płacić, bo za miesiąc przyjedziemy!”.

– A jak długo tu leżycie?

– Dwa dni, pan!

– A więcej was tu jest?

– Cała osada, pan! W każdej chałupie taka rodzina… Taka rodzina jak nasza… – brudna twarz popłakała się, a smród stał się jeszcze bardziej intensywny. Nawet ich łzy śmierdzą, pomyślał Agni i wyszedł z chałupy.

– I co teraz? – zapytał Ardżu.

– Darmowa spiżarnia – odpowiedział Agni cicho, ale najwyraźniej nie dość cicho, bo z chałupy dobiegł następny jęk:

– Nie, pan! Litości, pan krasnolud!

Krasnoludy w zaroślach uradowały się, widząc wracających Agniego i Ardżu. Jeszcze bardziej uradowały się, gdy dowiedziały się o wynikach rekonesansu.

– Nie będziemy siedzieć w wiosce – stwierdził Agni. – Zawsze może pojawić się jakiś patrol, żeby pośmiać się z kadłubków.

– Zbudujemy w lesie wędzarnię – ożywił się Saha.

– Ale bardzo prowizoryczną. Nie możemy tu być długo – przypominał Agni. – Po prostu podwiesimy ich na belce albo młodym pniu, który wyrwiemy i zawiesimy na dwóch drzewach. Na dole rozpalimy żar, ale zrobimy to w nocy. W dzień widać dym.

– Dobrze – powiedział Bima. – Bo tata z synkiem już się kończą.

Krasnoludy ruszyły do wioski, wywlekając kadłubki z chałup. Wbrew obawom, które po cichu żywił Agni, kaleki okazały się bardzo lekkie i poręczne ze względu na brak rąk, nóg i ogólne wygłodzenie.

– Hej ho! Hej ho! – zaintonował Bima, dziarsko dźwigając dwa kadłuby.

– Cicho, kretynie! A jeśli jakiś patrol kręci się po okolicy? Aj! – Ardżu nagle rozdarł się jeszcze głośniej niż Bima, bo niesiony przez niego kadłubek ugryzł go w plecy.

– Ty glizdo! – wojownik stracił panowanie nad sobą. – To ja będę cię gryzł, a nie ty mnie, glizdo!

– Nie nazywaj go glizdą – powiedział półgłosem Yudi.

– Tak? A to dlaczego?

– Bo robi mi się niedobrze na myśl o tym, że będę jadł glizdę.

Krasnoludy zaśmiały się i weszły w las z pierwszą partią kadłubków do wędzenia.

– Może trzeba ich jednak zabić przed zaniesieniem do lasu? – spytał Ardżu. – Tylko nie gryź, cholero!

– Nie – sprzeciwił się Agni. – Wlec za sobą krwawiące zwłoki to niebezpieczne. Nasz ślad byłby zbyt widoczny i wyczuwalny dla psów. Musielibyśmy ich wykrwawić na miejscu, a to by za długo trwało.

– To może ich udusić?

– W potrawce?

– Nie, rękami udusić! Żeby nie krwawili podczas transportu.

– Nie, nieśmy już ich tak. Nie chcę za długo przebywać w wiosce, nie chcę nic tam robić. Poza tym twoim, oni na razie nie sprawiają kłopotów. Są nawet zbyt wycieńczeni, żeby płakać.

– Tatusiu mamo, a co zrobisz z krasnoludami?

– Synku córeczko, już niedługo będziesz mnie pytać, co zrobię ze skowronkami. A wszystko po to, żeby przedłużyć przerwę.

– Nie, naprawdę nie!

– Wybieraj. Albo ci nie powiem i torturka będzie od razu, ale słabsza… Albo ci powiem, ale potem zacznie bardziej boleć.

– Potem, potem, potem… Ale powiedz, czy chcesz, żeby oni też cierpieli?

– Nie chcę! Oczywiście, że nie chcę! Ja nie chcę, żeby ktokolwiek cierpiał. Ale wszyscy muszą.

– A dlaczego oni?

– Bo każdy z nas jest odpowiedzialny za to, co dzieje się z innymi. Nie może być tak, że ludzie umierają po nieskończenie króciutkim życiu, a krasnoludy będą sobie żyć w nieskończoność i bez problemów. Mówiłem ci już przecież.

– Ale przecież one nie są winne temu, że ludzie powstali…

– Nie wiem sama, co jest gorsze, lekkomyślne, ryzykowne pragnienie elfów, żeby ludzie powstali… czy kompletna obojętność krasnoludów na te sprawy. Elfy cierpiały z tego powodu, że człowiek musi umrzeć, musi przestać istnieć. Krasnoludy nie cierpiały nawet z tego powodu, że nie istniał w ogóle… Kiedy człowiek nie istniał. Dlatego trzeba było przełamać ich obojętność i wciągnąć w sprawy tego świata. Twój ojciec pomagał mi zaangażować je w wojny, głównie z ludźmi. I bardzo dobrze. Musiały zakosztować ludzkiej śmierci, bo za nią też są odpowiedzialne. Każdy jest odpowiedzialny, gdy ktoś inny umiera. To za duże nieszczęście, żeby kogoś nie dotyczyło. To już lepiej po prostu tego kogoś zabić, niż powiedzieć sobie: „Nie mam z tym nic wspólnego, że on umiera”.

– Ale dlaczego każesz im zrywać brody?

– Dla tej samej przyczyny, dla której elfy muszą obcinać sobie spiczaste koniuszki uszu.

– Ale dlaczego?

– Żeby wszyscy poczuli się jak ludzie! Żeby nie oddzielali się swoim losem od masy śmiertelnych. Żeby zrozumieli, jak to jest, gdy ma się pewność, że śmierci się nie uniknie.

– To dlatego prędzej czy później kaźnisz wszystkich?

– Tak. Żeby nikt się wywinął. Jeżeli choć jedna osoba jest śmiertelna, to wszystkich nieśmiertelnych powinien spotkać ten sam los. Tylko tak jest sprawiedliwie. I muszę mieć pewność, że żaden nieśmiertelny nie żyje wiecznie, udając nieśmiertelnego. Dlatego represje muszą dotykać wszystkich.

– Ale jednak tylu śmiertelnych, ile tylko możesz, zabierasz do Rombu, żeby uodpornić ich na śmierć.

– Bo gdy choć jeden śmiertelny uzyska nieśmiertelność, to już jest lepiej, niż gdyby wszyscy mieli umrzeć.

– Ale jeśli śmiertelny uzyska nieśmiertelność, to staje się nieśmiertelny. A sam mówiłeś, że nieśmiertelny powinien umrzeć, żeby dzielić po bratersku los śmiertelnych.

– Tak, i gdybym tylko miał pewność, że któryś śmiertelny stał się definitywnie nieśmiertelny, mógłbym zacząć się zastanawiać, czy nie zabić go w najbardziej bolesny sposób w imię braterstwa z tymi, którzy już umarli.

– A nigdy nie masz takiej pewności?

– Nie można mieć takiej pewności. To, że ktoś przeżył tysiąc lat, jeszcze nie znaczy, że mi nie umrze następnego dnia. Albo za następny tysiąc lat. Zawsze może się okazać, że uodporniłem go na śmierć tylko w ograniczonym zakresie. Poza tym, pamiętaj, że technika uodporniania na śmierć polega na ciągłym przywodzeniu człowieka na samą granicę śmierci. Przy takiej technice łatwo jest przesadzić i człowiek wtedy tę granicę przekracza.

– A wielu ludziom przedłużyłeś życie poza normalną ludzką długość.

– Bardzo wielu, ale ciągle nie wiem, czy to nie są przypadkiem bardzo dobrze zakonspirowane elfy lub krasnoludy, zakonspirowane także mentalnie, które nawet nie myślą o swojej tożsamości, które myślą ludzkimi myślami, tak żebym ich nie przeniknął. Ale w takim razie cóż… Niech cierpią przez wieczność.

– Ale po co torturować nieśmiertelnych?!!!

– Nieśmiertelni powinni zakosztować nie tylko śmierci, ale także losu ludzi w Rombie. Choć ten los jest lepszy niż śmierć, przecież nie jest słodki. I za to też nieśmiertelni są odpowiedzialni. Dlatego jedni z nieśmiertelnych umrą, a inni będą cierpieć przez wieczność.

– Właściwie może nie należało wędzić ich wszystkich – powiedział Yudi z pełną gębą.

– Zwariowałeś? Dlaczego?! – krzyknął Bima.

– No bo wiecie… Dźwigać ich teraz wszystkich… My przecież nie musimy jeść, żeby przeżyć. Jemy tylko z łakomstwa.

– Z apetytu – poprawił Agni. – A jakbyście zużyli zapasy i pogłodowali przez dwa tygodnie, to zaczęlibyście myszkować za żarciem po ludzkich osadach, złapaliby was i mnie też, no i sami wiecie, co by się stało. A poza tym, to nie będzie żadne wielkie dźwiganie, one są lekkie.

Wędzone w dymie kadłubki kołysały się na wietrze, rozsiewając miły zapach. Ardżu podszedł do jednego z nich i odkroił sobie płat mięsiwa.

– Patrzcie – powiedział Agni i wyciągnął z plecaka sfatygowaną mapę, narysowaną na pogiętym, popękanym pergaminie. – Tu jesteśmy. Tą dróżką zejdziemy na równiny. To jest Rzeka Przeszywającej Miłości Cesarza, dawniej Ogga, po naszemu Narbada. Tu zaczynają się ludne okolice i musimy załapać się na jakiś transport, najlepiej rzeczny. Teraz będziemy musieli pozbyć się naszych bród. Mam na myśli pozbyć się definitywnie, nie tylko chować w plecaku, ale w ogóle wyrzucić w cholerę, najlepiej spalić, żeby nikt ich nie znalazł i nie zaczął zastanawiać się, skąd się wzięły. Narbadą dopłyniemy najpewniej do miasta Krańcowego Posłuszeństwa, dawniej Pimpech, po naszemu Rakszapur.

– Skąd taka paskudna nazwa?

– Jak to skąd? Od tak zwanego Cesarza. I to jest nawet dosyć ciekawa historia, ponieważ…

– Nie, ja mówię o naszej nazwie.

– Rakszapur? No, najwyraźniej tamtejsi mieszkańcy nie podobali się sąsiadom. Głównie były to elfy, a to je kiedyś nazywano „Raksza”, dopóki nazwa nie przeniosła się na ludzi i na wyjątkowych skurwysynów spośród krasnoludów, pamiętacie?

– Jak się ten cały bajzel zaczął, byliśmy bardzo młodzi. I byliśmy w Górach Czerwonych, tam elfów nigdy nie było, a o ludziach… O ludziach dowiedzieliśmy się późno. My zawsze „Raksza” mówiliśmy na chujów, może dlatego, że nie mieliśmy elfów pod ręką.

– Jedna samica tam mieszkała – przypomniał Yudi.

– A tak. Ta wariatka. Stare krasnoludy z tamtych okolic nazywały ją Pontianak.

– Pontianak – powtórzył Bima.

– Znałeś ją? U was na Południu też się pojawiała?

– Pojawiała – powtórzył znowu Bima i nic już więcej nie powiedział.

– Nie mam pojęcia, co to znaczy „Pontianak”, to było w dawnym dialekcie. Może ty wiesz?

– Nie – odpowiedział Agni. – Ja też jestem za młody. Język ewoluował jeszcze przed moim wykamienieniem. I co ta Pontianak?

– Chodziła ciągle po lesie z kamieniem w ramionach. Tuliła go, płakała i mówiła, że to jej dziecko. Żartowaliśmy, że chce małego krasnalka wyhodować. Ale ona wtedy się wkurwiała i jak to u elfów, robił się z niej samiec, bardzo nieprzyjemny.

– No dobra… Słuchajcie, w mieście Krańcowego Posłuszeństwa będziemy musieli przesiąść się na jakiś inny środek transportu, bo Narbada płynie dalej aż do Morza Złotego, czyli nam zupełnie nie po drodze. I ta przesiadka może być cokolwiek kłopotliwa, bo jak wam już chciałem powiedzieć, nazwa miasta Krańcowego Posłuszeństwa bierze się stąd, że Cesarz pociągnął do niego kanały odpływowe z czterech sąsiednich miast, z Vappendy, Kaodai, Scioppy i Miasta Pracowitej Pokory, dawnego Rytangu. Miasto Krańcowego Posłuszeństwa zbudowane jest w wąwozach, domy zwieszają się na ich ścianach, a dna wąwozów służyły za ulice. Mówię „służyły”, ponieważ teraz są całkowicie wypełnione kałem, ścierwem i odpadkami. Chociaż właściwie nadal służą, bo ludzie pracowicie brną w gównie po szyję, na tym polega ich Krańcowe Posłuszeństwo. Na tym polega, a opiera się na tym, że kto próbuje opuścić miasto, jest karmiony piętnastoma kilogramami gówna. Jeśli przeżyje, to idzie do Rombu. Trudno stamtąd wyjść, ale łatwo wejść, przynajmniej z urzędowego punktu widzenia łatwo…

– I łatwo też wdepnąć w gówno – dokończył Ardżu.

– To dlaczego, do kurwy nędzy, w ogóle tam idziemy?! – ryknął Bima, chyba trochę roztrzęsiony.

– Bo tamtędy idą główne wojskowe transporty stali i wyrobów metalowych do stolicy, na Dwór Cesarski i do Rombu. Nie przypadkiem wybrałem tę wioskę i jej okolice. Wiecie, co to za wioska?

– Tatusiu mamo… To niesprawiedliwe.

– Co? Ten drucik, którym cię obwiązałem jak szynkę? On dopiero zaczął się wrzynać. Ten metal ma właściwości kurczliwe. Zobaczysz, to będzie majstersztyk. Zostaniesz zgulaszowany za pomocą małej cieniutkiej niteczki. I co najzabawniejsze, będziesz nadal żył. Przecięcia będą tak cienkie, że od razu się zagoją, mimo że zostaniesz poszatkowany w wielu miejscach twego ciała. Zaraz po tym, jak drucik przetnie ci żyły, kości, jelita, już w następnym ułamku sekundy te narządy zaczną się zrastać. Będzie tylko bardzo bolało, ale jeszcze szatkowanie się nie skończy, a ty znowu będziesz zdrowy. No, prawie zdrowy… I będzie można obwiązać cię od nowa.

– To niesprawiedliwe!

– Sprawiedliwość jest niesprawiedliwa, synku córeczko.

– Nie, niesprawiedliwe jest to, że zabijasz elfy, aby posmakowały ludzkiej śmierci.

– Tak? A to dlaczego?

– Bo przecież śmierć elfa to coś innego niż śmierć człowieka! Co innego jest śmierć istoty, która urodziła się, by umrzeć, a co innego śmierć istoty, która urodziła się, by żyć wiecznie. To nieskończenie większa tragedia! To niesprawiedliwe, żeby za zwykłą ludzką śmierć karać czymś tak strasznym, jak elfia śmierć!

– I tu się, synku córeczko, mylisz. Śmierć jest zawsze straszna. Zawsze. Ktokolwiek by umierał, dla umierającego umieranie jest zawsze tak samo potworne, niesprawiedliwe i niewyobrażalne. Śmierć jest czymś strasznym i nienormalnym. To, że istnieje cała śmiertelna rasa, nie czyni śmierci niczym bardziej normalnym, przeciwnie, to jest zwielokrotnienie tej potworności. Dlatego dopóki ludzie będą umierać, w imię braterstwa będą umierać także nieśmiertelni. Wszyscy, starzy, młodzi, nawet dzieci. Bo wśród ludzi dzieci też często umierają.

– Dziesięć mieczy! – krzyknął podkwatermistrz Castione.

– Dziesięć em – zapisał kancelista Kurfing.

– Piętnaście standardowych puklerzy!

– Piętnaście pe.

– Siedemnaście i pół topora!

– Siedemnaście i jedna druga te!

– Trzy włócznie z okuciem i grotem!

– Trzy wu z o i gie-er.

– Dwadzieścia… Zaraz, dwadzieścia pięć noży do wsadzania w szpary zbroi!

– Jedna czwarta setki en do zet-be.

– Szesnaście batów z kulkami metalowymi na końcach!

– Szesnaście be.

– Siedem razy dziesięć zacisków do palców!

– Siedemdziesiąt zet do pe-el.

– Trzy razy po sto cewko-lewatywek wrzątkowych do penisów!

– Trzysta ce-el do pe-en.

– Osiem razy po sto wyciągaków do wyjmowania kości żywcem!

– Osiemset wu-ka do wu-ka-o-żet.

– Dziewięć… Nie, dziesięć razy po sto rtęciocieków dousznych!

– Tysiąc er-te do u-es.

– Sześć stalowych posągów, niskich, przedstawiających przedstawicieli rzekomej mniejszości etnicznej!

– Kurwa, a to jak mam zaksięgować! – wybuchł kancelista Kurfing. – Co oni nam, kurwa, przysyłają!

– Mają nasrane we łbie w tych okręgach górniczych – zgodził się podkwatermistrz Castione.

– Jakie jest pismo przewodnie dołączone do tego transportu?

– Normalne: zbroje, miecze, narzędzia przenikliwości i wszechwiedzy…

– A jest coś o tych posągach?

– Nie ma.

– Kurwa – zaklął po raz drugi Kurfing. – To zaczyna być ciekawe.

– Zaraz, tu jest tabliczka… „Posągi jako dar specjalny dla Cesarza Wszechzwycięzcy”.

– No nie… To jest bluźnierstwo – poczerwieniał kancelista. – To zakłada, że Cesarz pokonał przedstawicieli rzekomej mniejszości, a oni przecież nie istnieją i nigdy nie istnieli.

– Chcesz powiedzieć, że jak puścimy ten transport, to w stolicy będą źli?

– Nawet nie wyobrażasz sobie jak.

– Aj, niedobrze.

– Nawet bardzo.

– To może wrzućmy te posągi do rzeki!

– Oszalałeś? Pozbawić Cesarza jego własności?! Czegoś, co zostało wysłane mu w darze? Nie wiem, czy nawet w Rombie jest dostateczna na to kara.

– Ale nikt się nie dowie.

– Akurat. Przecież ty doniesiesz na mnie, ja na ciebie i razem pójdziemy do Rombu, do Rombu!

– Cicho! Nie krzycz tak. Jedyne, co nam pozostało, to się pozabijać.

– Zwariowałeś?! Chcesz popełnić cywilną dezercję?!

– Nie… Ja zabiję ciebie, a ty mnie.

– Morderstwo to też niesubordynacja.

– Ale o niebo mniejsza.

– No dobra, ale jak zabijemy się nawzajem?

– Ja ciebie pchnę, a ty mnie. Naraz.

– Tylko szybko, zanim ktoś przyjdzie.

– Raz, dwa… Eeeee!

– Aaaaaa!

Zapadła cisza.

– Kurwa – powiedział po chwili jeden z posągów.

– No, gównojady, do roboty! Ciężkie, co! To dobrze, że ciężkie! Nie zaznam spokoju, dopóki nie pękną wam kręgosłupy! Nie jęczeć! To znaczy, jęczeć, ale nie w taki sposób! Nie tak, żebym słyszał, że jęczenie przynosi wam jakąś ulgę! Ma być w nim tylko ból! Ruszać się, gównojady! Pchać całą platformę!

– Przepraszam, panie kwatermistrzu… Dokąd pan zabiera tę część transportu?

– Biorę na przechadzkę po mieście, aby dopiec tym gównojadom.

– Przepraszam, panie kwatermistrzu, ale dyrektywy są jasne. Transport Cesarski jest całością i nie wolno go dekompletować… Poza tym, musimy ustalić okoliczności wzajemnego morderstwa tych dwóch tutaj, zanim przekażemy ich zwłoki do lokalnego Teatrum. Jest podejrzenie, że mogła to być zakamuflowana cywilna dezercja, a to może mieć wpływ na ich losy w Teatrum.

– Czyżbyś kwestionował moje rozkazy?

– Nie, ja…

– Skazuję cię na śmierć. Masz natychmiast wykonać wyrok sam na sobie!

– To byłaby cywilna dezercja.

– A niewykonanie mojego rozkazu to wojskowa niesubordynacja. Coś jeszcze gorszego.

– Ale ja nie wiem… Nie wiem, czy umiem!

– Spróbuj przynajmniej, by uniknąć gorszej hańby.

– Ja… Tak jest!

– Straż! Brać go! Próbował dokonać cywilnej dezercji!

– Ale przecież… Przecież to na wasz rozkaz…

– Ja mam prawo skazać cię na śmierć. I mam prawo zlecić ten rozkaz temu, kto jest najbliżej. Ty natomiast nie masz prawa zabijać sam siebie. Ja mam prawo dać ci rozkaz, a ty wtedy musisz go wykonać. Ale musisz zostać ukarany właśnie za to, że go wykonujesz. Straż! Wyrwać mu język, obciąć ręce i nogi, dobrze zabandażować, a potem zostawić do mojej dyspozycji. Jeszcze zanim trafisz do Rombu, spędzisz ze mną wiele interesujących wieczorów! Co to, gównojady! Ja tu sobie gawędzę z porucznikiem, a wy odpoczywacie! W każdej chwili, kiedy nie wykonujecie pracy fizycznej, macie wykonywać podskoki i pokłony, albo boleśnie się gryźć nawzajem. Pozostawiam wam to do waszego uznania. Za dobry dla was jestem… No, pchać platformę, gównojady! A teraz na ramiona i idziemy! Szybciej, bo bat będzie w robocie! To znaczy, bat i tak będzie w robocie… Ale nie wyobrażacie sobie nawet, co będzie w robocie, jeżeli nie pobijecie dzisiaj waszego wczorajszego rekordu w marszu przez gówno z ciężarem na ramionach! Lubię, kiedy gówno sięga wam do ust. Wtedy nie ma żadnego innego miejsca, żeby was smagać, tylko oczy, i to jest całe miodzio sytuacji! Hej, nie zamykać ust! Łykać gówno! Co wy sobie wyobrażacie, że tylko od zewnątrz ma was boleć? Trzewia mają wam też pękać od zgnilizny i bólu! Bo jak nie chcecie gówna, to nakarmię płynnym ołowiem! W ostatnim transporcie jest ołowiu pod dostatkiem!

Kwatermistrz Cantico’ spojrzał z zachwytem na swoją rezydencję służbową. Był to mały, jednopiętrowy domek położony na górce pomiędzy dwoma wąwozami. Miał nawet ogródek. Z dołu dochodził gęsty zapach gówna, ale Cantico’ zdążył się przyzwyczaić.

– No, gnoje! – zawołał. – Ustawić ich tutaj, w ogrodzie. Ale w różnych miejscach! Ma być taka pewna nieregularność w ich rozstawieniu! No, prawdziwy ogródek nie może się obyć bez figurek przedstawicieli rzekomej mniejszości! Oni są fałszywi, bo nie istnieją, ale bez nich ogródek nie jest prawdziwy. Dobra. Skończyliście? To do sali tortur. I niech mi który spróbuje dziś w nocy wykitować, poślę resztę do stolicy ze specjalną adnotacją „Romb ekstra”.

Cantico’ wszedł do domku, zgwałcił swoją gospodynię i jej córkę, chociaż właściwie trudno to było nazwać gwałtem, były już tak zobojętniałe. Dlatego, żeby trochę je rozruszać, wychłostał je ciovrą, a następnie znowu zgwałcił i tym razem było już przyjemnie. Potem kazał podać obiad. Było wystawnie, bo udało mu się załatwić groch i słoninę. Po zjedzeniu poszedł do sali tortur zobaczyć, jak niewolnicy dają sobie radę w samomęku. Samomęk był jednym z genialnym wynalazków Wielkiego Cesarza. Był to skomplikowany układ zamknięty składający się z różnych przyrządów, pomiędzy które wplatało się żywe ludzkie ciała, połączone z maszynerią. Wystarczyło, aby jedno z ciał wykonało minimalny ruch, żeby któryś z przyrządów zaczął działać, sprawiając ból najbliższemu towarzyszowi niedoli. Ten skręcał się i zwijał, uruchamiając następny przyrząd, który torturował kolejnego z niewolników, i już po chwili cała maszyna działała, a skurcze i konwulsje jednych dręczonych ciał uruchamiały udręki dla następnych, aż w końcu męczarnia docierała z powrotem do pierwszego, który się poruszył, i cały mechanizm mógł w ten sposób działać bez końca. Tortury były napędzane bólem, więźniowie sami męczyli się nawzajem. Jedynym sposobem na uniknięcie tortur był całkowity bezruch i zdarzało się, że niewolnicy potrafili w nim wytrwać nawet przez pół nocy. W pewnym momencie jednak sam bezruch zaczynał być dla nich torturą tak straszną, że któryś musiał się poruszyć… I wtedy cisza przestawała drażnić uszy kwatermistrza Cantico’.

Tym razem gównojady były wyjątkowo uparte, więc żeby pobudzić je do poruszania się, Cantico’ biegał między nimi z piórkiem i łaskotał we wszystkie wrażliwe miejsca, których mógł sięgnąć między prętami i łańcuchami maszynerii. No i ta nagle ruszyła, a jeden z bolców o mało nie przekłuł dłoni kwatermistrza. To rozzłościło go tak, że dodatkowo wypełnił rynienki irygacyjne wrzątkiem. Potem wyszedł do ogródka ponapawać się swoimi figurkami ogrodowymi. A właściwie figurami, bo były bardzo duże. Duże i jakby żywe…

O kurwa! To były prawdziwe krasnale! Tylko pokryte warstwą djausu, który wyglądał jak metal! Jeden z nich właśnie podniósł…

– No, ten za bardzo śmierdzi gównem, żeby go jeść – oświadczył Bima. – Może dzisiaj zjemy coś lepszego? Czuję zapach grochu.

– I słoniny – uśmiechnął się Naku.

– Dobra – powiedział Agni. – Tylko wrzućcie zwłoki do tego lochu, tam, gdzie coś tak ryczy.

– Trzeba by sprawdzić, co to tak ryczy – zauważył Ardżu.

– Tak, ale najpierw wrzućmy tam trupa.

– Nie wiem, czy to rozsądne.

– Ja też nie wiem, ale pozostawienie go tutaj w ogrodzie na pewno nie byłoby rozsądne. Może przechodzić Patrol Wieczornej Wszędobylskości, czy jak się te chuje nazywają. Nie zakopiemy go przecież, nie ma czasu.

Ardżu wzruszył ramionami i podszedł do okienka, z którego dobiegały ryki. Wepchnął grubasa do środka. W środku zaryczało głośniej, ale jakoś dziwnie.

– Słyszeliście? – zapytał Yudi. – To jakieś wesołe było.

– Chodźmy – rozkazał Agni. – Nie ma wyjścia, musimy się teraz schować w tym domku.

Na pierwszy rzut oka nie było w nim nikogo. Spod łoża dobiegał jednak wyraźniejszy zapach gówna i wszystkie krasnoludy go wyczuły. Bez większych problemów Ardżu wyciągnął spod łóżka nagą i pokrytą pręgami dziewczynkę, a zaraz potem nagą i pokrytą pręgami kobietę. Kształtną, chociaż chudą.

– Ej, chłopaki, tam w lochu jest cała masarnia – krzyczał podniecony Bima, przybiegając z podziemi, kiedy nagle zobaczył samice i zamilkł.

– No… poużywamy sobie – oznajmił zmienionym głosem.

– Dziewczynki nie dotykać. – Agni powiedział tylko tyle.

– No proszę… Jaki humanitarny nasz dowódca się zrobił – syknął czarny krasnolud. – Czy ty z ludźmi za długo nie żyłeś? Dzidzi dzidzi? Dzidzi dzidzi? Wiesz, że u tych potworów dziecko wyłazi z brzucha? A właściwie z dupy? Dlatego tak je kochają, bo to jest ich gówno. A może ty żałujesz, że my nie możemy dzieci mieć? A wiesz, co się u nas robiło z krasnoludami, którym się takie bredziołki roiły? Na przodku do ściany się przykuwało!

– Dziewczynki nie dotykać – powtórzył Agni.

– Dobra, nie wyrucham jej, choć ciągle mi nie wyjaśniłeś, dlaczego. Ale zjeść mogę? Nie przeszkadzało ci, jak udusiłem tamtego chłopca.

– No, on chciał nas zjeść…

– A kadłubki?

– Im trzeba było skrócić męki.

– A tej siksie nie? Przecież to człowiek, czekają ją tylko męki, a na końcu unicestwienie. No, a poza tym, to jeszcze bardziej delikatne mięsko niż chłopiec. To rarytasik dla strudzonego wędrowca, który przez dwa dni musiał stać na baczność i udawać posąg, bo ma takiego genialnego dowódcę.

– Nie damy rady jej uwędzić. Tu nie ma miejsca. I nie ma czasu – mówił powoli Agni.

– Tiak? Ale zjeść na surowo mogę, no nie? Takie delikatne mięsko… Ardżu, Yudi, wy będziecie dziewczynkę trzymać, żeby nie uciekła, będziecie mi ją podsuwać i obracać, tak żebym mógł ją obgryźć ze wszystkich stron, równocześnie posuwając jej matkę, co?

– Najpierw będziesz chyba musiał ją zabić, bo zacznie bronić dziecka – powiedział Yudi. – U ludzkich samic to jest impuls nieodparty.

– O nie, zwiążę ją tylko i niech widzi, co się dzieje. Niech słyszy krzyki obgryzanej dziewczynki. To będzie doskonała przyprawka do delikatnego mięska.

– Marzyciel – powiedział Saha.

– Bima, czy ty w ogóle wiesz, co to jest dziecko? – zapytał Agni.

– Szczeniak. Ludzki albo elfi.

– Dziecko to jesteś ty w momencie, w którym się wykamieniasz. Pamiętasz, jaki wtedy byłeś kruchy i słaby?

– Spierdalaj.

– A gdyby ktoś cię wtedy dopadł? I zaczął na przykład walić w ciebie młotem?

– Spierdalaj!

– Agni, przestań – powiedział Ardżu.

– Próbuję mu wyjaśnić…

– Nie możesz mu wyjaśnić, jak nic nie wiesz.

– Ardżu, ja tu jestem dowódcą.

– Nie w tej sprawie.

– W każdej sprawie.

– Nie możesz być dowódcą w sprawie, o której nic nie wiesz.

– A czego nie wiem w tej sprawie?

– Daj spokój, Ardżu – poprosił Bima jakoś dziwnie bezbarwnie.

– Niech wie. To, o czym mu mówiłeś… Wydarzyło się.

– Co?

– Ktoś próbował zrobić mu krzywdę, kiedy się wykamieniał.

– Kto?

– Jak to kto? Elf. Elfia samica.

– Młotkiem?

– Nie. Oni tam na południu wykamieniają się z węgla. Dlatego są tacy czarni. I kiedy on zaczął się wykamieniać, ta elfica brała właśnie węgiel, żeby go podpalić. I kiedy zobaczyła, że z jednej bryły wykamienia się krasnolud… Nie zostawiła go, nie odłożyła, tylko rzuciła w ogień, żeby go spalić jak najprędzej. Żeby powstrzymać…

– Nie udało się. Przyszedłem na ten świat – powiedział Bima – ale poparzony. Pamiętam, że ona miała wtedy swoje dziecko.

– I rzuciła cię w ogień, żeby ogrzać swoje dziecko.

– Wątpię. Bo zaraz potem rzuciła w ogień swoje dziecko.

Przez chwilę było cicho.

– Nienawidzę kurwy – powiedział. – Elfów w ogóle nienawidzę. Ale tej kurwy… To była Pontianak.

– Co?

– To była ta wasza Pontianak. My też ją tak nazywaliśmy. Mówiono o niej, że to matka i ojciec wszystkich elfów. Bo ze wszystkich elfów tylko ona umiała zapłodnić elficę, jako samiec. I tylko ona, jako samica, mogła być zapłodniona przez innego elfa… Tfu, elfy to zwierzęta, parzą się jak bestie…

– Ty też parzyłeś się jak bestia z gospodynią naszego kwatermistrza… – zauważył Yudi.

– Ale ja to robiłem, żeby pociupciać, nie po to, żeby jakieś świństwo się w niej zalęgło.

Krasnoludy tkwiły skulone pomiędzy wielkimi pryzmami ogórków. Ogórki były już tak zapleśniałe, że zbiły się w kilka ściśle zrośniętych bloków. Było jasne, że po dotarciu na miejsce będą nie tylko niejadalne, ale także niebezpieczne, jako źródło epidemii. Już teraz były niebezpieczne ze względu na żyjące w rzece stworzenia.

Ogórki transportowano barką z miasta Vart do miasta Zachwycone Spojrzenie Wdzięcznych Poddanych, a docelowo jeszcze dalej, do stolicy. Barka płynęła po rzece Woda. Woda w rzece Woda była mało wodnista za sprawą tchórnic. Tchórnice były prawdopodobnie ogromnymi, zmutowanymi kałamarnicami, które przeniosły się z morza do niektórych rzek Cesarstwa. Podobnie jak mątwy, gdy czuły się zagrożone, wydzielały z siebie gęstą ciecz dezorientującą przeciwnika. Tyle że ciecz, wydzielana przez mątwy, była po prostu czarna, natomiast ciecz wydzielana przez tchórnice była także niewiarygodnie cuchnąca, a po chwili przeobrażała się w lepką, gęstą maź, błyskawicznie tężejącą. Każdy potencjalny przeciwnik tchórnicy natychmiast znajdował się w dryfującym po powierzchni zastygłym kożuchu. A właściwie w czarnej, ciepłej, smrodliwej krze. Kra miała tę zaletę, że była lżejsza od wody, dlatego uwięziony w niej człowiek nie tonął i nie dusił się. Pod warunkiem że głowa wystawała mu na zewnątrz. Niestety, substancja, z której zrobiona była kra, powodowała procesy rozkładowe nawet w żywym ludzkim ciele, dlatego jej więzień gnił za życia. Z potencjalnego zagrożenia dla tchórnicy stawał się jej pożywieniem. Tchórnice podpływały bowiem do unieszkodliwionych wrogów i przyczepiając się otworem gębowym do dowolnego otworu w podwodnej części ciała ofiary, wysysały z niej powolutku wszystkie zgniłe soki. Płynąc po Wodzie, co jakiś czas spotykało się dryfujące wysepki, z których wystawały wyjące lub szlochające ludzkie głowy.

Niestety, tchórnice lubiły wszystko, co zgniłe, dlatego od czasu do czasu próbowały opleść barkę mackami i wciągnąć ją pod wodę razem z ogórkami. W takich sytuacjach krasnoludy rąbały toporami czarno-przezroczyste gumiaste odnóża, pokryte przyssawkami, kolcami i parzydełkami. Wcześniej jeszcze, na samym początku, wrzuciły do wody kapitana razem z całą załogą. Zaspokoiło to jednak tchórnice tylko na krótką metę. W każdym zakolu bytowało co najmniej pięć czy sześć stworów, a rzeka Woda praktycznie składała się z samych zakoli.

Najprościej byłoby pozbyć się ogórków, wrzucając je do rzeki. Niestety, było to niemożliwe. Ogórki stanowiły dla krasnoludów paszport na podróż po rzece. Za każdym razem, gdy podpływała do nich łódź Bystrej Straży Cesarskich Wód, wystarczył jeden powiew, aby strażnicy oddalili się natychmiast, wiosłując z całych sił. Przerażał ich nie tylko zapach. Najgorsza była świadomość, że ten zapach na pewno przyciągnie tchórnice.

A swoją drogą wiele innych statków musiało wieźć podobne ładunki, bo wszędzie jak okiem sięgnąć widać było dryfujące, osiadłe na mieliznach lub w szuwarach wraki łodzi i barek rozdartych przez tchórnice. Ich wręgi i dzioby wystawały ponad wodę. Tłoczyły się na nich popiskujące nietoperzyki pingwinie, małe ssaki o bezwłosych, prawie ludzkich twarzach, które straciły zdolność latania. Zaadaptowały się do życia w rzece, a ich skrzydła przeobraziły się w płetwy. Co rusz skakały do wody. Nie bały się tchórnic. Zastygła wydzielina tych mięczaków była ich głównym pożywieniem. Dlatego miejscowi żeglarze uważali, że nietoperzyki są najbardziej odpornymi na gnicie stworzeniami, a ich krew to najlepszy środek odkażający. Co więcej, wierzyli, że istoty tak odporne na rozkład muszą być nieśmiertelne. Dlatego też gdy tylko mogli, zabijali je. Nie tylko po to, żeby zdobyć krew, ale także z zazdrości o nieśmiertelność.

– Bima, a jak ty się wykamieniłeś, to byli już ludzie?

– A jak myślisz?

– Myślę.

– I co wymyśliłeś?

– No powiedz.

– No pewnie, że byli! A skąd by przyszło do głowy elfce, że krasnoluda można zabić? Że w ogóle można zabić? Musiała najpierw popatrzeć, jak zdychają pomioty.

Od pewnego czasu mieli wiatr w żagle. Płynęli dość szybko, żeby tchórnice nie mogły za nimi nadążyć. Roztrącali dryfujące wysepki z jęczącymi ludzkimi głowami, mijali wodne małpki i pingwinie nietoperze podskakujące na falach, a Naku próbował nawet nałapać ryb w ciągniętą za barką sieć, ale wszystkie ryby, które udało mu się wyłowić, były na wpół przezroczyste i na wpół zgniłe.

– Kwiii… Kwiii… – wydawał z siebie dziwny, jakby prosiaczkowaty odgłos, kiedy rzygał po powąchaniu jednego z połowów ze zbyt bliskiej odległości.

– Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak rzygał – stwierdził Yudi.

– Jeszcze nie powąchałeś żadnej z tych rybek – odpowiedział Ardżu.

– No coś ty?! Chcesz powiedzieć, że śmierdzą bardziej niż nasze ogórki? – zdumiał się Yudi.

Pod wieczór wpłynęli w szerokie rozlewisko rzeki. Na wodzie unosiły się jajowate obiekty wielkości niemowlęcych głów, które syczały.

– No, to przejebane – jęknął Agni.

– Dlaczego?! – Ardżu był czujny.

– To są jaja tchórnic. Tutaj złożyły lęg.

– Aha. Zaatakują nas, bo zakłócamy spokój ich… dzieciom.

– Nie. Będą atakować się nawzajem, a przy okazji my możemy pójść na dno.

– Zaatakują się tam, gdzie złożyły jaja?

– Tak. Tak się składa, że zanim tchórnica złoży jajo, wkłada w nie maksimum substancji pożywnych… to znaczy, dla niej pożywnych… jakie ma w organizmie. Są to, rzecz jasna, właśnie te substancje, jakich tchórnica najbardziej potrzebuje, gdy ma zamiar wyhodować w sobie jajo. Dlatego gdy tchórnica czuje, że zbliża się czas na jajo, szuka innej tchórnicy, która już jajo złożyła… I pożera to jajo. Matka jaja próbuje go bronić. Dlatego w takich miejscach… No, sztorm to przy tym pikuś.

– To co mamy robić?

– Chyba tutaj będziemy musieli pozbyć się naszych ogórków. Jak tylko coś się zacznie, niezależnie od wszystkiego musimy pozbyć się naszych ogórków.

– Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa… – Bima śpiewał dość nieskomplikowaną piosenkę.

– Nie trzęś się tak – pouczył go Ardżu. – Bo zlecimy wszyscy z tego drewna.

– Czy mamy w ogóle jakąś szansę?

– Tak. Na razie wszystkie zajęły się naszymi ogórkami. Musimy wiosłować rękami w stronę tych szuwarów. Widzicie tę mieliznę ze zgniłymi trupami? Tchórnice tam się nie dostaną.

– To ciekawe, skąd te trupy.

– Gdyby mogły tam się dostać, żaden zgniły trup nie leżałby nawet przez sekundę.

– Ale to nie może być fajne miejsce, skoro leżą tam zgniłe trupy.

– No właśnie. Ktoś musiał ich zabić.

– Sądzę, że umarli z głodu, bo nie mogli przedostać się z mielizny na suchy ląd, gdy naokoło pływały tchórnice.

– Aha.

Na chwilę zapadła cisza.

– Nieważne – syknął Agni. – Wiosłować rękami. Lepiej tam siedzieć przez całą wieczność niż dać się zjeść tchórnicom.

– Myślę, że oni cierpieli nie tylko z głodu, ale i z pragnienia. Tej wody przecież nie da się pić.

– Wiosłować nogami! Wiosłować!

– Ale ja się boję wsadzać ręce do wody.

– I tak wsadzasz nogi, przecież na tym balu drzewnym da się siedzieć tylko okrakiem.

– Ale jak wsadzam ręce, to jeszcze bardziej czuję się w wodzie.

– Nie myślałem, że taka porządna barka może pęknąć w jednej chwili.

– No wiesz, cztery tchórnice naraz…

– I jedna taka wielka…

Mielizna zbliżała się coraz bardziej. I coraz bardziej cuchnęła. Samym zapachem powinna przywoływać tchórnice, ale te najwyraźniej zrozumiały, że trupy na piasku są dla nich niedostępne. Albo po prostu ogórki cuchnęły piękniej.

Krasnoludy dobiły w końcu do piaszczystej łachy. Wykończone, waliły się na wilgotny piach między trupami, jęcząc cicho.

– I co teraz?… – zapytał w końcu Ardżu.

– Do brzegu mamy jakieś dwieście łokci – stwierdził Agni. – Sześćdziesiąt łokci po gładkiej wodzie, dalej są szuwary. W szuwarach będzie im trudniej. To szablotrzcina, o ostrych, kaleczących brzegach. A tchórnica miękka, machnie macką i po macce. Musimy tylko przebyć te trzydzieści łokci. Teraz pewnie nam się nie uda… Widzicie te zmarszczki na powierzchni wody? To one. Mają już dość ogórków, znowu podpłynęły tutaj. Smród je ciągnie. I bardzo dobrze.

– I dobrze?! – krzyknął zdumiony Yudi.

– I dobrze, bo gdy trochę odpoczniemy, to wrzucimy te wszystkie trupy z mielizny do wody od tej strony, od strony rzeki. A my szybko pożeglujemy w drugą stronę, w stronę szuwarów, na naszym balu drzewnym.

– Szefie! – krzyknął Naku, przyglądając się trupom. – Co to za istoty? To nie elfy, nie ludzie i nie nasi! Mają pośrodku czoła trzecią malutką rączkę!

– Nie wiem – odpowiedział zmęczony Agni. – Ale to nieważne. Ważne, że są zgniłe.

– Boję się – przyznał się Bima.

– Zamknij się. – Ardżu też się bał.

– Nie ma się czego bać – bełkotał zielony ze strachu Yudi. – Krasnolud to byt, forma materii… Jak umrze, zmienia stan skupienia, ale nie znika…

– Zamknij się.

Bryzgi wody i strzępy mięsa przelatywały nad piaszczystą łachą. Cuchnąca maź opryskiwała krasnoludom karki i plecy. Po drugiej stronie mielizny, w wodzie, trwało szaleństwo. Tchórnice wyrywały sobie nawzajem zgniłe ciała, które rozpadały się z osobliwym mlaskiem. Brzmiało to tak, jak gdyby bardzo zadowolony olbrzym ze smakiem jadł owsiankę.

Krasnoludy wlazły do wody i wszystkie zatrzęsły się jednocześnie. Usiadły okrakiem na mokrym, podgniłym balu, a potem zaczęły wiosłować rękami. Bal zadygotał i powolutku zaczął płynąć w stronę szuwarów.

– Wszyscy na ląd!!! – krzyknął nagle Agni. – Z bala i z powrotem na mieliznę!

– Co?!

– Natychmiast!

Krasnoludy rzuciły się do rzeki. Woda wydała się Agniemu strasznie gęsta, ciężka i obezwładniająca, jak gdyby tchórnica już zdążyła wypuścić z siebie tężejący klej. Poczuł coś tak strasznego, że aż przyjemnego. Rezygnację. „Śmierć jest słodka? – coś powiedziało w jego głowie. – Przynajmniej już nie będę musiał wal…”. Przemógł się jednak i dobiegł do brzegu, rozchlapując wodę.

W ostatniej chwili. Wielka tchórnica, która musiała zauważyć ich żeglugę, dopływała już do bala. Tuż pod powierzchnią wyraźnie było widać jej ogromne, błękitne, niewinne oczy. Wszystkie krasnoludy wyszły już na ląd. Mięczak, najwyraźniej wściekły, oplótł mackami drewno, a potem nagle rozdarł je na kilka kawałków i rozrzucił naokoło. Tylko jeden trafił na wysepkę, reszta poleciała w szuwary.

– No to nieźle – rzekł Bima.

– Posiedzimy tu, dopóki nie znajdzie się jakiś sposób.

– Posiedzimy, dopóki nie znajdzie nas patrol Bystrej Straży.

– To prawda – przyznał Ardżu. – Musimy dać się zaaresztować, a potem zabić tych, co nas aresztowali.

– Superproste.

– A znasz prostszy sposób?

– Mam! – zawył Agni.

– Co? Co się stało?

– Mam prostszy sposób. No, może nie prostszy. Ale nie trzeba będzie dać się aresztować. Nikt nas nie będzie musiał stąd wyciągać, nikt nas nie zobaczy…

– Ale?

– Jest ale.

– Dwóch z nas będzie musiało umrzeć.

– Co?! – zadygotał Yudi.

– Przecież nie ma się czego bać. Krasnolud to byt, forma materii. Jak umrze, zmienia stan skupienia, ale nie znika – wyszczerzył się Bima.

– Zamknij się.

– Wszystko, czego potrzebujemy – kontynuował Agni – to dwie tchórnice…

– Tego tu nie brakuje.

– I dwa żywe krasnoludy w wodzie, jeden w odległości dziesięciu, a drugi dwudziestu łokci od wysepki.

– O ja pierdolę. – Ardżu zrozumiał, na czym polega plan.

– Ale jak te dwa krasnoludy mają utrzymać się na wodzie? – zapytał Naku. – Przecież my pływać nie umiemy. A jak który pójdzie na dno, zanim tchórnica go dopadnie, to ona go zaklajstruje na dole. On wtedy nie wypłynie na powierzchnię. Ta mazia pływa, bo tworzy płaskie wysepki jakby tratwy. Jak powstaną na powierzchni, to pływają, ale jak powstaną na dole, to już tam leżą.

– Ja umiem pływać – powiedział Bima.

Krasnoludy zamilkły i spojrzały na niego.

– Ja umiem i ja pójdę – oświadczył Bima. – Mam dosyć tego całego gówna.

– Ale wiesz… Pamiętaj, że twoje cierpienia się nie skończą – zamamrotał Saha. – Przecież po śmierci krasnolud nadal czuje. I sam mówiłeś, że okropnie cierpi, jak się rozkłada, rozpada…

– Ale przynajmniej nie będę musiał się tego bać, bo to się już wydarzy. Miałem nadzieję, że wy mnie zjecie… Ale przynajmniej zje mnie tchórnica. I pewnie jakaś cząstka mnie będzie w niej sobie wesoło hulać. Uważajcie tylko, bo będzie to najbardziej wredna tchórnica w okolicy – uśmiechnął się Bima. – Idę. Pod warunkiem że pójdzie także Yudi.

– Co?!

– Przecież nie boisz się, Yudi. Sam mówiłeś.

– Ja nie umiem pływać!

– Nie musisz. Dziesięć łokci od brzegu jeszcze ustoisz, jak staniesz na palcach. A nie będziesz musiał długo stać.

– Nie!

– Tyle nagadałeś o tej śmierci, to teraz pokaż nam, jak się umiera.

– Nie!

– Dobra, ja pójdę – wydusił z siebie Ardżu.

– Nie – uciął Agni. – Ty pójdziesz, Yudi.

– Ja? Dlaczego ja?

– Bo jesteś z nas najsłabszy. Fizycznie i psychicznie. Jesteś najsłabszym członkiem zespołu, a więc zmniejszasz nasze szanse. A tak to możesz się do czegoś przydać. Powinieneś być dumny.

– Nie! Niech Ardżu idzie, on chce!

– Nie mogę pozwolić, żeby Ardżu szedł. To nasz najlepszy szermierz. I najlepszy kandydat na nowego dowódcę, gdybym ja poległ.

– Nie!

– Zrozum, Yudi – powiedział Ardżu z ulgą. – To konieczność.

– Cały zespół tego chce – dodał Naku.

– Cały?

– Cały – odpowiedział Saha.

– Nie!

– Jeżeli nie pójdziesz, to cię porzucimy.

– Tutaj? Nie ma gdzie.

– Może raczej powinienem był powiedzieć „podrzucimy” – Agni był całkowicie poważny. – Podrzucimy cię tchórnicom.

– Mam lepszy pomysł – powiedział Bima. – Skręcimy linę ze strzępków naszych szmat, zwiążemy go i przymocujemy do tego kawałka belki, który tchórnica łaskawie cisnęła nam na mieliznę. Umieścimy go w odpowiedniej odległości od brzegu, a sami na lądzie będziemy trzymać koniec liny, żeby nie oddryfował. On nie będzie mógł się poruszać i nigdzie nie odpłynie. Jego szamotanie najwyżej przyciągnie tchórnicę.

– Nie!

– To co, sam wejdziesz do wody?

– Skurwysyny! Chłopaki, nie!!! Skurwysyny! Chłopaki!!! Skurwysyny! Chłopaki, nieee!!!…

Yudi zamilkł i szarpnął się, widząc zbliżającą się parę wielkich niezapominajkowych oczu. Kawał belki obrócił się w wodzie razem ze związanym krasnoludem, który na skutek tego znalazł się na chwilę pod wodą, potem wynurzył się dupą do góry i powrócił do poprzedniej pozycji, niejako fikając kozła razem z drewnem. Nieco dalej, bliżej szuwarów, Bima parsknął i zabulgotał.

Woda zaśmierdziała intensywnie, lekko zasyczała, a po chwili na powierzchni pokazał się ciemnoszklisty kożuch. Krasnoludy w wodzie zawyły. Po chwili ich głowy sterczały z czegoś, co wyglądało jak gruby, twardy, czarny lód.

Pomiędzy łachą piaskową a szuwarami powstały dwie mocno niestabilne wysepki, każda szeroka na jakieś dwanaście łokci. Pośrodku tej bliższej wystawała wyjąca głowa Yudiego, pośrodku drugiej tkwił kędzierzawy łeb Bimy.

Dwa wielkie podwodne kształty oddalały się w stronę zatoki po drugiej stronie rzeki. Tchórnice wiedziały, że teraz trzeba dać ofiarom czas na zgnicie żywcem. Tymczasem można było odwiedzić inne łowiska.

Agni jako pierwszy wszedł na chyboczącą się krę. Kiedy przechodził obok unieruchomionego Yudiego, ten napluł mu na nogawkę. Ardżu, który szedł jako drugi, kopnął sterczącą głowę z rozmachem.

– Więcej godności – dodał jeszcze.

Yudi rozpłakał się. Agni przeszedł na drugą wysepkę.

– Bywaj, Bima – powiedział.

– Będę bywał – wydusił z siebie czarny krasnolud. – Kurwa… żebyście wiedzieli, jak to ściska szyję…

Krasnoludy dotarły do gęstych zarośli przybrzeżnych. Tu znowu było płytko, za płytko dla tchórnic. Poza tym żadna tchórnica nie umiałaby poruszać się pomiędzy twardymi, ostrymi łodygami szablotrzciny. Nawet krasnoludy miały z tym kłopot. Musiały sobie wysiec ścieżkę nożami.

Kiedy hałas ścinanych łodyg ucichł, Bima zaczął jęczeć. Najpierw cicho, potem coraz głośniej. Oklejająca mu szyję i plecy stwardniała maź powoli przesączała swoje soki gnilne w jego ciało. Gnicie, jak się okazało, potwornie swędziało. Bardziej chyba nawet swędziało, niż bolało. A to okazało się trudniejsze do wytrzymania niż ból.

Pod wieczór krasnoludy dotarły do małej wsi otoczonej palisadą. Nad bramą wisiała deska z wyrzezanym napisem „Osada nieczynna”, ale Agni na wszelki wypadek kazał kompanom nasłuchiwać, czy ktoś się za palisadą nie rusza. Po godzinie ciszy, którą zakłócało tylko „eee… eee” zniechęconego ptaka, krasnoludy ostrożnie popełzły zaroślami w stronę bramy.

Osada była faktycznie nieczynna. Wszędzie leżały trupy ludzi, ale dosyć osobliwych, bo każdy z nich miał jedną bliznę na czole. Jedną maleńką bliznę na czole i jedną wielką bliznę na brzuchu. Ta ostatnia była jakby… zaszyta.

– Ciekawe, dlaczego nie śmierdzą? – zapytał Naku.

– Mówisz, że to świeże trupy!? – przestraszył się Saha.

– Nie, krew dawno już zakrzepła. Ale zalatywać powinny.

Odpowiedź na pytanie znalazła się dosyć szybko. Pośrodku osady znajdowała się ogromna drewniana tablica z wyrytym tekstem, który na szczęście zdążył już ściemnieć. Tekst głosił: „Ta oto niegodna miejscowość, której nazwa została wymazana z map i rejestrów, wzbraniała się przed oddaniem w niewolę w ramach spłaty Podatku Nieskończonej Wdzięczności. Specjalny Cesarski Wysłannik, Lisse Kirjapoika o zaszczytnym przydomku Uśmiechnięta Sprawiedliwość, nakazał, aby trzęsących się o swoje miejsce zamieszkania i mienie nędznych niewdzięczników na zawsze w tym miejscu zakonserwować. Zakonserwowanie odbyło się poprzez wypchanie niewdzięczników trującymi proszkami i ziołami. Słowa te pisałem ja, Hojtan Hajja, sołtys i pisarz tej nędznej miejscowości, który dodatkowo winny jest uważania się za przedstawiciela rzekomej zanikającej mniejszości etnicznej, wyróżniającej się posiadaniem trzeciej, małej ręki na czole. Jako wyjątkowo ohydny przestępca, zostanę teraz odesłany do Olśniewającego Miasta Pierwszej Cesarskiej Kategorii w celu poddania mnie Nigdy Niekończącym Się Torturom. Błogosławiona Radość Nieogarnialnej Słuszności!”.

– A to chuj z tej Uśmiechniętej Sprawiedliwości – powiedział Naku. – Mógł ich przecież zasolić.

– No! Odbudowalibyśmy nasze zasoby prowiantowe.

– Trudno. Trzeba będzie zapolować.

Jonga skuliła się. Zabolało strasznie, ale opanowała się i jeszcze mocniej wtuliła w przestrzeń między lodowatą ścianą a cuchnącym kubłem.

Dzięki nowym właściwościom swojego ciała umiała się skulić bardziej niż jakikolwiek człowiek. Bo człowieka już właściwie nie przypominała. Teraz zmieniła się nie tylko konsystencja ciała, ale także kształt. Wyglądała raczej jak kłębowisko mokrych ścierek. Czyli coś, co jest bardzo na miejscu pomiędzy lodowatą ścianą a cuchnącym kubłem.

Kubeł był pełen gówna. Było to czuć wyraźnie. Było też czuć wyraźnie, że jest to gówno rozpaczy. Gówno ludzi, których wnętrzności skatowano trucizną, gówno ludzi, którzy nie jedzą nic normalnego, a jeśli trawią, to tylko samych siebie. Gówno ludzi trawionych strachem, pełne krwi, żółci, kwasów żołądkowych.

Niektóre cele opróżniano z gówna, a właściwie wstawiano tam blaszane kubły, które służyły więźniom za kible. Nie robiono tego z litości dla więźniów, tylko po to, żeby osiągnąć maksymalną kumulację gówna w specjalnych pomieszczeniach. Używano go do różnych celów. Przede wszystkim jako nawozu podczas skomplikowanego procesu sadzenia drzewek w ciele żywego człowieka. Tacy skazańcy byli czasem wykorzystywani dla celów dekoracyjnych. Nie dało się jednak też wykluczyć, że gówno w kuble było gównem ludzi pławionych w gównie lub żywionych gównem.

Bezręki karzeł, może były krasnolud, dotarł wreszcie do załomu muru. Jęknął, spojrzał na kubeł i znowu westchnął. Potem wykonał dziwny, jakby kopulacyjny ruch biodrami do przodu, wypychając w ten sposób z pozbawionego guzików rozporka imponujących rozmiarów fujarę. Odlał się do kubła. Obficie obsikał sobie przy tym portki, ale sporo też pociekło do przepełnionego naczynia, bo kubeł się przelał i Jonga zorientowała się, że klęczy w kałuży żółtobrunatnej mazi, której dotyk piekł i swędział.

Następnie karzeł pochylił się, wziął pałąk kubła w zęby, jęknął raz jeszcze, dźwignął naczynie i ochlapując sobie bose stopy, poszedł ze swoim ciężarem w stronę wielkich metalowych drzwi, oświetlonych przez przykutą do ściany żywą pochodnię płci żeńskiej. Drzwi były ozdobnie kute w motyw przedstawiający bezgłowe koty. Karzeł postawił kubeł na ziemi, wyprostował się i huknął łbem w jedną z kocich łap. Drzwi otworzyły się i karzeł zaczął przechodzić przez próg.

Zaczął, ale nie skończył. Jonga, która pełzła za nim cicho, wbiła mu zdobyczny sztylet w plecy. Karzeł, jak to on, jęknął. Potem przewrócił się, ale nie umarł, tylko zaczął wydawać z siebie dziwne „uhu, uhu”.

Domyśliła się, co się stało. Karzeł musiał mieć zdeformowany kręgosłup. Miał go tam, gdzie Jonga się nie spodziewała. Ostrze nie przebiło mu żadnego z ważnych narządów, tylko ześlizgnęło się po kości.

Zabierała się, żeby go dobić, kiedy nagle rzuciło się na nią z wrzaskiem coś w mundurze strażnika.

– Aaaaa!!! – ryknęło.

Jonga zdążyła się uchylić i strażnik z pałką upadł na czworaki. Przełamując ból, Jonga uniosła się na kolana i skoczyła mężczyźnie na plecy, pakując mu łeb wprost do kubła, który cały czas stał na progu.

Ohydny bulgot nie zakończył się ciszą. Okrutnie tycząc, strażnik wyszarpnął głowę z gówna i strącił z siebie Jongę, która nie zdążyła wbić mu noża pod żebro. Kubeł przewrócił się, a mężczyzna powstał. Stojąc na środku żółtej kałuży, wydobył miecz i zaczął obracać się dookoła. Jego buciory rozgniatały z chrzęstem gmerające w gównie robaczki.

Nie wyglądało to, jakby ją atakował. Raczej jakby próbował się bronić przed atakiem. Jakby nie widział, z której strony ten atak nadejdzie. Kiedy z oczu pociekła mu krew, Jonga zrozumiała.

Wypaliło mu oczy. Kwasy zawarte w chorym gównie przeżarły mu gałki oczne. Jonga zebrała siły, a następnie cisnęła sztylet. Trafił prosto w gardło.

Wielkie ciało wpadło w żółtą kałużę. Jonga popełzła dalej.

Dzięki swoim nowym zdolnościom udało jej się przepełznąć pod następnymi drzwiami. Co prawda szpara była dosyć szeroka, ale normalny człowiek, nawet tak chudy jak ci, co stanowili większość ludności Rombu, nie mógłby się przedostać.

Za drzwiami od razu się skuliła, bo usłyszała za sobą niewyraźne męskie głosy.

– Ty, a posłuchaj tego… On to… A… a ona… błagała o litość!

– Hahahahaha!!! A posłuchaj tego… Przychodzi do celi… W tę, tak… A ona co? Błaga o litość!

– Hahahahaha!!! Ale to jest jeszcze lepsze. W celi było… I trzysta… A ona skowytała i błagała o litość!

– Hahahahaha!!!

Mężczyźni nie zauważyli Jongi. A może zauważyli, ale się nie zorientowali. Po prostu spokojnie przeszli sobie obok czegoś, co wyglądało jak porzucony trup. Teraz nawet bardziej jak trup zwierzęcy niż ludzki, bo mrówki cały czas pracowały w ciele Jongi i ich dzieło postępowało naprzód.

Kiedy ochłonęła, zorientowała się, że jest w zupełnie innym miejscu niż te, w których dotąd była. Podłoga była tu wyłożona deskami. A do ścian przymocowano lalki ze świecznikami w miejsce rąk.

Zza półotwartych drzwi na końcu korytarza dobiegały dziwne odgłosy, jakby szczebiot wielu głosików. Jonga zajrzała przez nie ostrożnie.

W środku były krzesła ustawione w rzędy i coś w rodzaju sceny. Ściana za sceną wyłożona była czerwonym aksamitem, na którym widniały wielkie białe litery. Na scenie stały dzieci. Mała dziewczynka mówiła:

Więc niechaj Cesarz wielki nam wita Dzięki któremu wszystko rozkwita Niech go ucieszy nasz chór maluchów Co zawsze będą wzorem posłuchu Niech go ucieszą malutkie dziatki Które dla niego przynoszą kwiatki Co go kochają miłością szczerą Która należy się bohaterom Bo choć wróg ostre, długie miał zęby Nasz wielki Cesarz wnet go pognębił I jego wielka, ogromna łaska Czyni nas wszystkich dziećmi Cesarstwa I każde z dzieci Cesarza kocha Tak mocno kocha, że czasem szlocha Bowiem serduszko małe niezmiernie Silnie odczuwa wielkie wzruszenie Chwali Cesarza za jego łaskę Wierszem i pieśnią, wierszem i wrzaskiem Albowiem wielbić go mają mocno Ci, co są mali, ci, co dorosną… I każdy swoje płuca wytęża Aby wychwalać wielkiego męża I żaden dowód zacnej wierności Nie jest zbyt duży wobec wielkości Naszego Pana, Władcy, Cesarza Który nas wszystkich łaską obdarza Więc my maluchy, poprzez te rymy I przez śmierć naszą cię ucieszymy Chcemy dla Ciebie tu umrzeć móc i Witaj na naszej dziś egzekucji

Odgłos był straszny. Jonga skuliła się i przypadła do ściany, skręcając się w coś, co musiało wyglądać jak wiązka porzuconych, mocno zużytych biczów.

Słyszała już w życiu wszystkie możliwe wrzaski, jęki, skrzeki i skowyty, ten dźwięk był jednak najpotworniejszy ze wszystkich. Jak gdyby z człowieka zdarto nie tylko ubranie i skórę, ale w ogóle postać człowieka, wydobywając ze środka małe, ślepe, bezbronne zwierzątko. Zwierzątko zachowało nadal głos, ale wyrażało nim tylko zwierzęcy, nieskończony ból i przerażenie.

– Błogosławiony Pan Cesarz! Błogosławiony Pan Cesarz! – skrzeczały inne, jeszcze bardziej nieludzkie głosy. Brzmiały tak, jakby ktoś wypalił im gardło i teraz musiały wszystko artykułować przez nos.

Zza drewnianych drzwi dobiegał potworny zaduch. W każdej sali tortur czuć kał, mocz, pot, krew i surowe mięso. Nigdy jednak nie był to zapach tak intensywny, tak słony jak tutaj.

Drzwi były otwarte. Jonga zajrzała do środka i zamarła.

Na małych machinkach tortur leżały rozpięte zwierzątka – niewielkie psy, koty, nietoperze, kury i jaszczurki. Żadne z nich nie wydawało już żadnych odgłosów, najwyraźniej były zbyt umęczone. To, co Jonga słyszała, musiało być jednym z ostatnich skowytów.

Darły się za to papugi, nadziane odbytem na sterczące ze ściany metalowe końce, niczym kinkiety.

– Błogosławiony Pan Cesarz, który łaską nieśmiertelności obdarza nawet najmniejsze i najbardziej bezrozumne stworzenia! – Darła się, najwyraźniej dobrze wyuczona, jedna z nich.

– Błogosławiony Pan Cesarz, który postanowił uodpornić na śmierć nawet nas, najmniej ważne istoty! – skrzeczała druga.

Jakieś zwierzątko, którego Jonga nie potrafiła rozpoznać, może dlatego, że całe futro miało zlepione skrzepami krwi, zaczęło wyć smutno:

– Urmultu huru kumutunu gungu! Umbumbu bubu bumbu bumbu bubu! Ururukugu hukutunu pumpu! U bubu bubu bumbu bumbu bubu!

– Oj – powiedział mężczyzna z bródką, w długiej szarej szacie. – Teraz to chyba przesadzili.

Jonga zrozumiała swój błąd. Nie trzeba było przedostawać się do tej sali. To nie była dobra kryjówka. Zwabiła ją tu cisza. Wpełzła pod drzwiami i skuliła się pod jedną z ławek. A zaraz potem do salki weszli młodzi ludzie z panem w szarej szacie na czele.

Czekała na następny ruch tego człowieka. On na razie nie atakował jej i nie wszczynał alarmu.

– Prosiłem, żeby mi podrzucili jakiegoś zmasakrowańca – powiedział pan w szarej szacie do swoich młodych podopiecznych. – Ale tym razem przesadzili. Przecież teraz nie da się nawet rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta. I nie wiem, czy przeżyje choćby najsłabszą torturę ćwiczebną… Ale może to dobrze. Najsłabszy uczeń powinien się wprawiać na najtrudniejszych przypadkach. Loppilainen!

– Tak jest, panie profesorze – powiedział Loppilainen.

– Kiedy skończymy wykład, ty storturujesz pomoc naukową według Progresywnej Sinusoidy Wzrostu Bólu z Wahaniami Endo-Normatywnymi.

– Poruczniku pedagogu, ja…

– Jakieś wątpliwości? Wobec rozkazu?

– Nie, poruczniku pedagogu! Żadnych wątpliwości.

– No i dobrze. Mam nadzieję, że podczas męczarni będziesz się równie pewnie zachowywać. Bo jeżeli ta poczwara umrze albo jeśli ból choć na chwilę będzie słabszy, niż to wynika z Sinusoidy… To zrobimy ci dokładnie to, co zostało zrobione tej istocie, tak że będziesz wyglądał tak samo.

– Tak jest!

– Cała klasa ci to zrobi w ramach ćwiczeń poglądowych.

– Tak jest!!! – powiedziała chórem cała klasa, z wyraźną radością.

– Dobrze, ale najpierw praca domowa. Chodź no tu, Loppilainen, zobaczymy, czego się nauczyłeś z języka cezariańskiego. Najpierw omówmy słowo „tung”.

– Tak jest! Słowo „tung” oznacza „chleb”. Ze słowem „tung” tworzymy następujące złożenia. „Fong” znaczy oddychanie, „tung-fong” oznacza zadławienie. „Pie” znaczy życie, „tung-pie” oznacza pleśń, zapleśniałość, procesy rozkładowo-pleśniowe, „Jou” znaczy „kochać, lubić”, „tung-jou” oznacza Nikczemną Zbrodnię Służenia Cesarzowi Tylko Ze Względu na Korzyści Materialne! „Laj” znaczy iść, „tung-laj” oznacza Nikczemną Zbrodnię Migracji Zarobkowej! „Fu” znaczy grać, „tung-fu” oznacza spekulację żywnościową, a dokładnie, przepraszam, Drugorzędną, Ale Jeszcze Bardziej Nikczemną Przez Swoją Małość Zbrodnię Spekulacji Żywnościowej.

– Masz szczęście, że się poprawiłeś… – zamruczał pedagog.

– „Kiai” znaczy „krzyczeć”, „tung-kiai” oznacza Nikczemną Zbrodnię Niewdzięcznego Ludu Ośmielającego Się Skarżyć Na Rzekomo Zbyt Duży Umiar w kwestii pożywienia. „Żen” znaczy „człowiek”, „tung-żen” – ludożerstwo…

– Nikczemną Zbrodnię?… – podpowiedział pedagog, ale Loppilainen nie dał się złapać w pułapkę.

– Nie, poruczniku pedagogu, „tung-żen” nie znaczy Nikczemnej Zbrodni Niekoncesjonowanego Ludożerstwa, tylko ludożerstwo w każdej, także dozwolonej postaci „Jue” znaczy „muzyka”, a „tung-jue” – burczenie w brzuchu podczas długotrwałego Umiaru w kwestii pożywienia. „Cing” znaczy „księga”, „tung-cing” oznacza wykaz obywateli i przysługującą im ilość pożywienia, którą mogą zjeść dziennie, nie łamiąc Wspaniałego Cesarskiego Edyktu o Skromności i Umiarze. „Kung” znaczy „wspólnota”, „tung-kung” – Ohydną Zbrodnię Oddawania Pożywienia Tym, Którym Cesarskie Prawa Nakazały Specjalny Umiar. „Paj” znaczy „polować”, a „tung-paj” – zabijanie ludzi dla pieniędzy, zarówno w przypadku Drugorzędnej, Ale Jeszcze Bardziej Nikczemnej Przez Swoją Małość Zbrodni Morderstwa, jak i w przypadku Koncesjonowanego Zabijania Zbiegłych Przestępców. „Hou” znaczy „woda”, a „tung-hou” – przepijanie pieniędzy, które należałoby wydać na zdobycie pożywienia. „Men” znaczy „grupa, większa ilość”, „tung-men” – zwiększanie ilości pożywienia poprzez dodawanie do niego elementów neutralnych, na przykład trocin do chleba. Nazwa obejmuje zarówno Drugorzędną, Ale Jeszcze Bardziej Nikczemną Przez Swoją Małość Zbrodnię Fałszowania Żywności, jak i przypadki, w których zwiększanie ilości pożywienia odbywa się za Łaskawym i Przenikliwym Zezwoleniem Cesarza. „Ko” znaczy mądrość, a „tung-ko” – przyziemny spryt, niegodny sług Cesarza! „Sy” znaczy „piękno”, a „tung-sy” – halucynacje będące wynikiem długotrwałego Umiaru w kwestii pożywienia. „Mo” znaczy „kolor”, a „tung-mo” – małe malowidła przedstawiające chleb, którymi sycimy nasz umysł, aby łatwiej przetrwać okres długotrwałego Umiaru.

– Dobra, starczy. Przejdźmy do torturowania pomocy naukowej… Ale gdzie ona się podziała?!

– A, jeszcze jedno, poruczniku pedagogu, byłbym zapomniał. „Pu” znaczy „źle”, a „tung-pu” oznacza nieuniknione cierpienia, które są naszym chlebem codziennym w służbie Cesarza i których chcemy doświadczać! Dlatego zwyczajowo przyjęliśmy określenie „tung-pu” za cezariański ekwiwalent wulgarnego i pospolitego słowa „dobrze, dobro”. Niech żyje Chlebowe Zło! Niech żyje Chlebowe Źle!

– Źle.

– Bardzo źle.

– Bima powiedziałby: „Gdzież to znowu doprowadził nas nasz nieoceniony dowódca?”.

– Bima.

– Wybaczcie – powiedział Agni. – Widzicie, co się stało. To było trudne do przewidzenia.

Krasnoludy po prostu szły sobie przez las, kiedy nagle drzewa się skończyły. Stanęły jak wryte, bo znalazły się na skraju wielkiego jarmarku. Ludzie handlowali, przeważnie zgniłą rzepą. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. I to właśnie zmyliło krasnoludy.

– Lepiej nic nie mówmy – szepnął Agni, wycofując się z innymi w gąszcz. Zaczęli znowu rozmawiać dopiero po dłuższej chwili, gdy bezpiecznie zagrzebali się w kępach ciemnolistnego trupiogłowu.

– Nie mają języków. Normalka.

– Nie tylko. Przepłukano im także gardła kwasem, żeby nie chciało im się pohukiwać. Zwykle bezjęzykowi wydają z siebie takie gardłowe pohukiwania.

– To jak oni jedzą?

– Jak to jak? Z bólem.

– Zauważyliście, że nawet jak chodzą, to nie tupią?

– Dlaczego?

– Bo mają zmasakrowane pięty. Nadcięto im je i w rany powsadzano końskie włosie, tak żeby się nie goiły. Teraz mogą chodzić wyłącznie na palcach.

– A widziałeś ich łokcie?

– Tak. Łokcie i kolana też im zmasakrowano w taki sposób, żeby poparzona i opuchnięta skóra stworzyła wielowarstwową poduszeczkę, miękką od ropy. W ten sposób, gdy coś potrącą, to prawie bez hałasu. No i raczej starają się nie potrącać.

– I po co to wszystko?

– Żeby wyćwiczyć się w cnocie cichości.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! – zawyło coś od strony targu.

– No, ten się nie ćwiczy – mruknął Saha.

– Jednak jest wśród nich jakiś mówiący.

– Jakiś przybysz z zewnątrz.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! Oj, jak zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– Chodźmy popatrzeć – powiedział Saha.

– Ty też chyba zwariowałeś! – syknął Ardżu.

– Tylko z krzaków… – poparł Sahę Naku.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– Chyba nie boimy się kalek, które nie mogą normalnie stać na nogach i boją się cokolwiek potrącić łokciem.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– Doniosą, że nas widzieli.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– Po pierwsze, nie zobaczą nas w krzakach. Po drugie, nawet jeśli, to czym mieliby donieść? Odciętymi językami? Poparzonymi gardłami? – przekonywał Saha.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– Na piśmie doniosą. Na pewno ktoś tam umie pisać.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– No to się ich zabije.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– Popatrzymy tylko z krzaków. Będziemy dobrze ukryci… Przecież musimy się rozeznać, co to za osada, jak duża… Musimy jakoś wyminąć wszystkie miejsca, w których mogliby pojawić się ludzie.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– I dlatego mamy iść tam, gdzie jest ich pełno?

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!

– Musimy zobaczyć, jak duże jest to miejsce, czy są tam jakieś drogi, z której strony nadchodzą ludzie i w którą odchodzą… I czy nie ma tam czegoś, co można by zabrać.

– O co to, to nie. Żadnego ryzyka – zadecydował Agni. – Niczego nie zabieramy, nie wdajemy się w żadne awantury. Podkradamy się tylko i patrzymy z krzaków. Nikt nie włazi na targ.

– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! – krzyczał chudy, półnagi mężczyzna, o skórze pokrytej mnóstwem malutkich, sinawych bąbli. – Patrzcie, jak zwariowałem!!!

– On zwariował – przytakiwał półgłosem malutki, jednoręki chłopczyk o twarzy staruszka.

– Patrzcie sami – zawył pokryty bąblami chudzielec i wziął do ręki wielką maczetę o szerokim ostrzu. Drugą rękę położył na pieńku. – Uhaaaa!!!

Ciach! Maczeta spadła ze świstem, odcinając rękę od łokcia. Przedramię z drgającą konwulsyjnie dłonią spadło na piasek. Palce odciętej ręki przez chwilę zaciskały się i rozkurczały, aż nagle splotły się w znak figi. Na piasek upadł też sam kuglarz, który zemdlał z bólu. Chłopczyk o twarzy staruszka rzucił się ku mężczyźnie i z dużą wprawą obwiązał mu kikut ciemną szmatą. Pomagał sobie przy tym zębami, mimo że szmata niemiłosiernie cuchnęła. Najwyraźniej przesycona była krwią nietoperzyków wodnych, która, mimo że używana jako środek przeciwko gniciu, sama już zgniła. Mogła za długo być na tej szmacie.

Kiedy rana była już obwiązana, chłopczyk ocucił mężczyznę kilkoma uderzeniami w twarz, a następnie zdjął z głowy sztywny od łoju berecik i zaczął obchodzić z nim widzów, najwyraźniej oczekując na datki. Nikt jednak nie rzucił mu najdrobniejszej monety. Włosy miał zjeżone, jakby permanentnym przestrachem.

– Dobrze – wychrypiał chudy kuglarz, przykucnął dziwacznie i położył na pieńku prawą nogę. Zamachnął się maczetą, wyciągając kikut w drugą stronę, najwyraźniej w celu utrzymania równowagi w osobliwej pozycji.

Ciach! Na pieńku została odcięta stopa. Chłopiec z tą samą wprawą co poprzednio obandażował ranę, ocucił mężczyznę, pomógł mu się podnieść i oprzeć na stojącej obok beczce. Potem obszedł widzów z berecikiem. Znowu bezskutecznie.

– A niech was zeżre Glista Plemienia, niedobre ludzie z Małego Farsitan – wykrzywił usta ciężko dyszący kuglarz, podskakując na jednej nodze. – Niech was zeżre i wysra. Myślałem, że przynajmniej w ten sposób będę mógł się najeść do syta.

– I tak będziesz mógł – powiedział chłopczyk basem, wskazując stopę na pieńku i rękę na piasku.

– Moją rękę mam jeść?

– Mojej się nie brzydziłeś – przypomniał malec, pochylając się nad ochłapami. Nagle zorientował się, że jest otoczony przez niemych. Ich ręce wysuwały się po rękę i stopę w różnych pokrętnych, osobliwie delikatnych próbach pozyskania mięsa. Najwyraźniej bali się chłopca zaatakować, a nawet potrącić.

– Poszli won! – ryknął basem dzieciak. – Bo popchnę.

Ruchy rąk jednak nie ustawały, robiły się tylko coraz bardziej zawiłe, jak gdyby niemi uprawiali jakiś egzotyczny balet. W końcu dziesiątki palców zaczęły szturchać chłopca pod żebro.

– Ej! To łaskocze! Łaskocze! – zaczął zwijać się ze śmiechu malec, nie puszczając ręki i stopy. – Przestańcie! Przestańcie! Przestańcie!!! Tato!!!

– Przestańcie!!! – zawołał kuglarz, ale jeden z palców leciutko go popchnął. Beznogi i bezręki był bezradny. Zamachał tylko kikutem, a potem przewrócił się na piach.

– Przestańcie!!! Przesta!!!… – wył łaskotany chłopak.

Niemi jednak nie przestawali. Kiedy w końcu wyszarpnęli mu ochłapy ojca z rąk, dzieciak leżał nieruchomo na piasku, a z ust sterczał mu kawałek mięsa, cały we krwi i różowej pianie. Najwyraźniej dzieciak odgryzł sobie język i teraz też był niemy. Jeśli w ogóle żywy.

Jeden z niemych, którzy nie załapali się ani na rękę, ani na nogę, pochylił się, wyjął z ust chłopca język i natychmiast pożarł go na surowo. Pozostali sunęli w stronę kuglarza, który leżał na piasku i miotał się jak ryba.

– A to co znowu?

– To? Tutaj musiał być port przeładunkowy.

– Aha. A te gnilce zanurzone w wodzie?

– Te przykute do pali od molo?

– Tak.

– To była część oprzyrządowania portu.

– To znaczy?

– Goście w barkach podawali im pakunki i skrzynie, a oni podawali je ludziom stojącym na molo. To dobry system, upraszcza i efektywizuje przeładunek o jakieś dwanaście procent. Ludzie na łodziach nie muszą się rozmachiwać ani wychylać, żeby dosięgnąć ładunkiem mola. Wszystko idzie szybciej. Mniej ładunków się niszczy, bo nie zdarza się, żeby jakiś ładunek został zbyt mocno rzucony na pomost.

– Aha. A oni byli niewolnikami. To znaczy więźniami.

– Nie. To byli funkcjonariusze Pracowitej i Zaradnej Cesarskiej Służby Przeładunkowej.

– Ale za coś ich tak przykuli.

– Nie. Oni sami poprosili, żeby ich tak przykuć.

– Dlaczego?

– Już ci mówiłem. Dla usprawnienia przeładunku. Sami wymyślili ten system i postanowili go wypróbować.

– No dobrze, to dlaczego ich tu zostawili, kiedy port przestał działać?

– O to też sami poprosili. Chcieli tu zostać jako żywe, chociaż w tej chwili już nieżywe świadectwo swojej idei maksymalnej pracowitości i zaradności w służbie Cesarza.

– A nie potraktowano tego jako cywilnej dezercji?

– Nie, bo oni nie chcieli umrzeć. Chcieli tu tkwić i śpiewać: „Zaradność, zaradność!”. Raz na dwa dni miała podpływać łódka z kotłem gotowanego jęczmienia i karmić ich łyżką, ale wiecie, jak to jest u ludzi z transportami żywności…

– Nie dojeżdżają.

– Właśnie. Karmiciel pożerał po drodze cały jęczmień. Po opuszczeniu portu natychmiast zapomniano o zaradnych i pracowitych funkcjonariuszach, bo wykreślono ich z rejestru Czynnych Pokornych Sług Najwyższej Słuszności, a przepisano do rejestru Dzieł Sztuki, Propagandy i Pomników Wielkości Cesarskiej. Dlatego ten człowiek mógł spokojnie przypływać tu z pustym kotłem i z pełnym brzuchem, żeby dręczyć przykutych.

– Dręczyć? Jak dręczyć?

– Jak to u ludzi, idiotycznie. Udawał, że ich nakarmi, a potem pokazywał im pusty kocioł. Albo głaskał się po brzuchu. Ale to też przyśpieszyło konanie. Po tygodniu nie było ani jednego żywego.

– A dlaczego oni wszyscy jeszcze się nie rozpadli?

– Nacierali się smołą i tłuszczem. To pomaga przy pracy w wodzie, chroni przed chłodem, przed opuchlizną. I robili to tak długo, że aż skóra im przesiąknęła tymi substancjami, w pewnym sensie zaimpregnowała się i uodporniła na gnicie. Wygnili w środku, ale na zewnątrz pozostała twarda forma ze zesztywniałej skóry.

– Skąd ty to wszystko wiesz?

– Księgowałem ten jęczmień. I tę smołę – powiedział Agni.

– Czy my będziemy musieli przeprawiać się przez tę rzekę?

– Nie. Na szczęście nie.

– Na szczęście.

– Ja też mam dosyć rzek.

– Czyli idziemy wzdłuż?

– Tak, kryjąc się w tych zaroślach.

– Co to za drzewka?

– Typowa roślinność wiejska – zaczął wyjaśniać Naku, który najlepiej znał się na przyrodzie. – Tak zwany zgniotokwiat. Wieśniacy tak go nazywają, bo kształt kwiatu kojarzy im się z pewnym narzędziem, pospolicie używanym podczas Kaźni Wzruszającej Łagodności. A tutaj jest żrącik… Lepiej go nie dotykać, z jego liści chłopi wydobywają pewną bardzo pożyteczną substancję. Wystarczy posmarować ciało, żeby przeżarło do kości. Zresztą kość też. W stanie surowym żrącik jest mniej żrący, ale też radzę go nie dotykać. To jest korbaczyk, nazwany tak ze względu na formę liści. Mieczorost, nazwany tak ze względu na formę pędów. Rózgodrzew albo chłostun, nazwany tak ze względu na zastosowanie witek. Silnojad, nazwany tak bynajmniej nie dlatego, że jadanie go dawałoby siłę. Włóczeń, z jego młodych, cienkich pni wyrabia się najlepsze włócznie, kopie i lance. Ranokład, nazywany tak ze względu na okłady, jakie z jego liści robi się na rany. Wydatnie zwiększają ból, jeszcze lepiej niż sól i pieprz. Są lepsze od soli i pieprzu także pod tym względem, że nie mają żadnego działania odkażającego. Skurczyłyko, doskonałe, aby z jego pędów robić pęta dla niewolników, jest też świetnym dla tychże niewolników narzędziem kary. Wystarczy polać je wodą. Schnąc, zaczyna się kurczyć, a przy tym miażdży niewolnikowi szyję, nadgarstki i wszystkie inne miejsca, w których ludzkie ścierwo może być spętane. I jeszcze… słodośliw.

– Ten mi tutaj jakoś nie pasuje.

– Ma owoce o wybornym zapachu.

– I pewnie smaku.

– O tym nic nie wiadomo, bo każdy, kto go zjadł, nie miał czasu, żeby opowiedzieć o wrażeniach.

– A to, co to jest to? I to?

– To? Nie wiem. Nie znam tych roślin. Zastosowanie nieznane. Albo nie tak powszechne, jak tamtych.

– Słusznie. Jak roślina nie ma zastosowania, to po cholerę jej imię?

– Tatusiu mamo… Tatusiu mamo…

– Przecież jestem przy tobie.

– Czuję, że umrę…

– O nie, nie umrzesz tak łatwo.

– Jeżeli dzisiaj pójdę na miażdżyk, to umrę…

– Aha. Czyli córuś syneczek najbardziej boi się miażdżyka. Dziękuję ci za pomoc, bo w ten sposób wiem, co ci zaaplikować. Oczywiście będzie to podwójna porcja miażdżyka.

– Taaak!!!

– Hm… Coś za szybko krzyknąłeś „taaak!!!”. Nie zabrzmiało to jak „nieee”, tylko jak „taaak!!!”. Coś za szybko krzyknąłeś.

– Krzyknęłam…

– Krzyknąłeś, bo próbujesz mnie oszukać.

– Nie! Ja naprawdę chcę torturek! Ja już nie oszukuję! Dlatego moje „taaak!!!” to już jest prawdziwe „taaak!!!”, a nie przebrane „nieee!!!”.

– Znowu skłamałeś. Gdybyś naprawdę chciał torturek, tobyś nie prosił mnie o oszczędzenie ci miażdżyka. Prawda jest inna. Miażdżyka boisz się najmniej i chciałeś mnie sprowokować, żebym cię posyłał jak najczęściej na miażdżyk.

– Tatusiu mamo… Wybacz… Ty wszystkiego umiesz się domyślić.

– Nie muszę. Przecież znam wszystkie twoje myśli. Teraz też od początku wiedziałem, o co ci chodzi.

– To dlaczego udawałaś…

– Żeby zrobić ci nadzieję. Żebyś teraz cierpiał bardziej. Dobra, wiem, że najbardziej boisz się tak zwanej mięsopustki, prawda?

– Taaak!!!

– O, teraz to było porządne „taaak!!!” prawdziwego rombowicza! Od dzisiaj mięsopustka bez przerwy, aż do granicy śmierci.

– Tatusiu mamo… Ale jeśli ja… Jeśli teraz będzie aż tak strasznie bolało…

– To co? To co w tym będzie takiego dziwnego?

– Nie, niedziwnego… Mówiłeś, że im większa świadomość, im więcej wiem, tym więcej trzeba cierpieć… To powinno też działać w drugą stronę…

– Chcesz się czegoś dowiedzieć.

– Taaak!!!

– Chcesz się dowiedzieć, czym jest Święty Obraz.

– Taaak!!!

– Co to, do kurwy elfki, jest?

– Ani pole, ani łąka, ani las.

– Nie mam bladego pojęcia.

– Ja też nie mam – przyznał się w końcu Agni – ale sądząc po zapachu, zbliżamy się do miasta.

Weszli ostrożnie na osobliwy teren. Wszędzie powiewały poszarpane płachty czegoś, co wyglądało jak zgniłe prześcieradło. Krzaki silnojadu i szarostrzępu rosły pogrupowane w idealne kwadraty. Gdy Agni się przyjrzał, zrozumiał dlaczego. Cały teren pokryty był kwadratowymi, drewnianymi ramami, nieraz rzeźbionymi lub ze śladami złoceń. Krzewy rosły w nich, przebijając się do góry przez resztki płótna. Ramy chrzęściły pod stopami, pękały, gdzieniegdzie spiętrzały się w całe stosy drewnianych kwadratów. Nagle jedna z płacht wylądowała na bucie Agniego, wiatr owinął mu ją wokół cholewy. Wszystkie krasnoludy przyjrzały się zatartemu fragmentowi malowidła.

– Wysypisko obrazów – powiedział Naku.

– Świętych Obrazów – stwierdził Ardżu. – Tak zwanych Świętych Obrazów.

– To ma być niby ten Obraz, co przedstawia powstanie ludzi?

– Tak.

– To gówno prawda, oczywiście – stwierdził Naku. – Po co miałby być Święty Obraz przedstawiający powstanie ludzi, jak nie ma obrazu przedstawiającego powstanie krasnoludów.

– W naszym przypadku to powinna raczej być rzeźba. Z kamienia.

– Jasne, że z kamienia.

– Nie – uciął nagle Agni. – Nie, ta cała historia z Obrazem nie jest taka głupia.

– Z całym szacunkiem – powiedział Naku – ale pieprzysz pan, panie dowódco.

– Nie, pomyślcie przecież… Jeżeli na tym Obrazie jest pokazane, jak powstali ludzie, to pewnie można z niego też się domyśleć, jak się ich pozbyć, wszystkich naraz. Pewnie dlatego nie chcą go publicznie pokazywać. A pomyślcie, gdyby się tylko dowiedzieć…

– Ha! – zaśmiał się Ardżu. – Kocham naszego dowódcę.

– Bima powiedziałby: jak go kochasz, to idźcie w krzaki.

– Bima.

– Bima sam był niezły numer. Wiesz, co on wyprawiał na kopalni z tamtym drugim czarnulkiem…

– Ale co ma zrobić biedny krasnolud, gdy nie ma kogo gwałcić?

– No nie, to perwersja jest. Przecież krasnolud powstał po to, żeby walić konia. Krasnolud to jest byt, taki jak kamień i sam sobie wystarcza. Nikomu się nie śniło, że można inaczej, póki nie pojawiły się elfy.

– Jak ja się pojawiłem, to elfy już były.

– I były elfki.

– No. I można było taką elfkę złapać…

– Albo elfa. Jak się go gwałciło, to kobieciał. Chyba że naprawdę się wkurwił.

– Jak się wkurwił, to się nie skurwił.

– Zaraz. – Ardżu wrócił do poprzedniego tematu, który najwyraźniej frapował go bardziej… – Nie wiem, czy z Obrazu można się dowiedzieć, jak pozbyć się ludzi. Przecież podobno jest tyle wersji tego bohomazu…

– Tak – przyznał Agni. – I właśnie o tym myślę. Myślę, dlaczego wyrzucili te Obrazy do śmieci.

– Może się zużyły?

– Obraz przechowywany w suchej drewnianej świątyni i prawie zawsze przykryty zasłoną nie zużywa się tak łatwo. Może to były te wersje Obrazu, które ktoś kazał zniszczyć.

– Czyli te prawdziwe!

– Niemożliwe – stwierdził Ardżu po namyśle. – Gdyby je chcieli zniszczyć, toby je spalili.

– Są ślady spalenizny – zauważył Saha.

– Bo też pewnie i próbowali je spalić. Ale wiesz, jak oni wszystko robią. Podpalili z wierzchu i odjechali. A potem spadł deszcz. Nie wrócili, żeby poprawić, bo to by oznaczało przyznanie, że nie wykonali dobrze rozkazu za pierwszym razem, czyli tortury, śmiertelne piekło, Romb…

– To może – powiedział Ardżu. – Przeszukajmy teren! Obejrzyjmy te wszystkie płachty! Dowiemy się wreszcie, co ten bohomaz przedstawia!

– Tak… Można to zrobić – Agni zastanawiał się przez chwilę. – Może i warto. Ale ryzykujemy, bo jesteśmy na otwartym terenie. Nie dłużej niż pół godziny i tylko na czworakach.

– Masz coś?

– To wygląda jak ząb.

– To wygląda jak fiut.

– To wygląda jak wszystko. To może być wszystko. Przecież to kompletnie rozmazane jest od deszczu.

– A to?

– Jakby ucho.

– Takie wielkie? Przecież na obrazie jest człowiek naturalnej wielkości.

– Podobno. A bo wiesz, co tam naprawdę jest?

– To nie może być ucho, bo u mnie jest brzuch. I ten brzuch jest na pewno naturalnej wielkości. Człowiek to potwór, ale nawet on nie ma uszu jak ćwierć brzucha.

– Zauważyliście, że to ucho nie jest jakieś normalne?

– A to jakby ryj.

– Nie, z ryja takie rzeczy nie wystają.

– No, to zależy, co się do niego wsadzi. Powiedziałby Bima.

– Bima.

– Bima to różne rzeczy do gęby wsadzał. Ale nie sobie!

– Bima był zabawowy zawodnik.

– To co teraz?

– Gówno mamy. To się kupy nie trzyma.

– Jakbyśmy mieli dwa obrazy. Jeden przedstawia człowieka normalnej wielkości, a drugi olbrzyma.

– Może były dwie wersje, mała i duża?

– Wszystkie ramy są tej samej wielkości.

– Z tych strzępów łamigłówki nie ułożymy.

– Nie da rady.

– Wszystko rozmyte.

– Przegniłe.

– Gówno.

– Nie, chłopaki. Ludzi trzeba będzie załatwić inaczej.

– Normalnym, krasnoludzkim sposobem.

– Obraz… No więc, mój mały kłamczuszek chce wiedzieć o Obrazie.

– Taaak!!!

– To było szczere „taaak!!!”. Ciągle słyszę różnicę między szczerym a nieszczerym „taaak!!!”. I to nie tylko w myślach, ale także w twoim głosie. A może porozmawiamy w myślach?

– Błagam, nie… Pozwól mi krzyczeć… W ten sposób bardziej eksploruje się cierpienie… Bardziej świadomie…

– Chcesz powiedzieć, że łatwiej się je znosi? Właśnie dlatego powinienem zakazać ci krzyczeć.

– Też bym krzyczała…

– A wtedy musiałabym cię dodatkowo karać…

– A ja bym jeszcze bardziej krzyczała…

– To jest myśl! No właśnie. Wiedza o Obrazie jest czymś, co zwiększa świadomość do tego stopnia, że zwykła mięsopustka, choćby jak najintensywniej stosowana, nie wystarczy, by zrównoważyć świadomość bólem… Tak, powiem ci o Obrazie, ale wprowadzimy zasadę zakazu krzyku. I karą za wydawanie jakichkolwiek odgłosów – choćby to był tylko chrzęst twoich stawów – będzie przyżeganie.

– Taaak!!!

– Znów ta nieszczerość w twoim głosie, w twoich myślach… Kiedy ona wreszcie zniknie?

– A czy ona w ogóle kiedyś znika? Czy znikła ci u jakiegoś skazańca?

– Szczerość nie. Ale istnieje taka granica męki, za którą wszystkie zachowania stają mechaniczne. Z punktu widzenia moralnego są więc obojętne. A to już lepsze niż nieszczerość, a w każdym razie mniej złe. Ale wolisz, żebym opowiedziała ci o tym… Czy o Obrazie?

– O Obrazie! Tak, o Obrazie!

– Obraz… Obraz, synku córeczko, jest potężną bronią. Powiedz mi, jak sądzisz, czy ja jestem nieomylna?

– Taaak!!!

– O, zaczynam słyszeć coś ciekawego w głosie i w myślach. To jeszcze nie było szczere, chociaż już nie nieszczere. Ale nie było też mechaniczne. Krzyknęłaś to z dezorientacją. Coś umęczonego w tobie pomyślało: „A może on rzeczywiście jest nieomylny?”.

– Taaak!!!

– Dobrze, dobrze… Chociaż miał być zakaz krzyczenia…

– Taaak!!!

– Ale to po opowieści. Zakaz krzyczenia, a szerzej, wydawania jakichkolwiek odgłosów, jest rzeczą pyszną. Będę mógł cię pytać o różne rzeczy. Odpowiedź na pytanie będzie karana przyżeganiem, brak odpowiedzi – ścieraniem – za pomocą stalowego gładzika – kości małego palca, uprzednio obnażonej z mięsa.

– Taaak!!!

– Odpowiedź w myślach nie będzie wystarczającym wybiegiem, aby uniknąć obu z tych kar. Szacunek dla Cesarza wymaga głośnego mówienia!

– Taaak!!!

– No dobrze, mówiliśmy o Obrazie. Obraz jest potężną bronią. I w związku z tym pytałam cię, czy myślisz, że jestem nieomylna.

– Taaak!!!

– Cicho, przecież teraz cię nie pytam. Już mi odpowiedziałaś. Uważasz, że jestem nieomylna. Być może, ale wyobraź sobie, że ja tak nie uważam. Chociaż istnieję od zawsze, chociaż moje doświadczenie i moja wiedza są nieskończone… Mimo to zakładam, że nawet ja mogę się mylić. Robię to, co moja nieskończona wiedza i nieskończone doświadczenie wskazują mi jako nieskończenie słuszne, ale uznaję, że nawet one mogą być nieskończonym błędem. Bo nieomylnie stwierdzić, że ktoś jest nieomylny, można jedynie w przypadku Człowieka-Dobro. Ale jego nie ma, jestem tylko ja.

– Taaak!!!

– Co, chcesz się wykrzyczeć, zanim przyjdzie zakaz? Nie uda ci się. Choćbyś płuca wykrzyczał, nie uda ci się teraz wykrzyczeć tych krzyków, które i tak przyjdą podczas tortur. Których nie zdołasz powstrzymać. Które spowodują tylko coraz gorsze i gorsze udręczenie, bez końca… No, pewnie nie możesz się doczekać, co?

– Taaak!!!

– Znowu nieszczerość. A już myślałem, że robisz postępy, synku córeczko. No to, w takim razie szybko opowiem ci wszystko, żeby zaraz, już bez żadnych opóźnień, przystąpić do wychowywania cię…

– Taaak!!!

– Lepiej nie pogarszaj swojej sytuacji tymi fałszywymi okrzykami. No więc Obraz to furtka, jaką zostawiłem ludziom. Jeżeli jest jakaś możliwość, że się mylę, to musi też być jakaś szansa, że ludzie obalą moją władzę. Oczywiście, jest to szansa nieskończenie mała. Znam ich wszystkie myśli, wiem, co planują, tak że żaden z nich nie ujdzie kary… Zawsze też mogę sam się napoić moim własnym mlekiem, co też regularnie robię, dlatego gdyby nawet doszło do walki wręcz, potrzeba byłoby dziesięciu wojowników lub dwudziestu łuczników, żeby można było spróbować zamachu. A ja i tak wyczuję ich myśli, zanim jeszcze się zbliżą. Ja słyszę wszystkie myśli moich poddanych. Zawsze.

Chyba że myślisz o czymś innym, już miał pomyśleć Hengist, ale się powstrzymał i natychmiast zapomniał o tej niedoszłej myśli. On sam nadal czuł to, co nie opuszczało go od pierwszych dni w Rombie. Czuł, że powoli, ale nieustannie zbliża się coś, co bardzo Cesarza nie lubi. Wiedział, że wciąż musi Cesarza maksymalnie rozpraszać, zarówno wrzaskami, jak i pytaniami, tak jak to robił do tej pory. I wiedział, że nie wolno mu ani przez chwilę pomyśleć o tym, co się zbliża.

– Szansa każdego zamachowca jest nieskończenie mała… Ale tak samo nieskończenie mała jest szansa, że moje nieskończone doświadczenie i wiedza się myliły. Niemniej jednak postanowiłem stworzyć coś, co może skłonić ludzi do buntu. Tak, aby dać im tę nieskończenie małą szansę. Więc moja córciu syneczku… A właściwie syneczku syneczku, bo widzę, że pod wpływem tortur zmężniałeś… To znaczy znowu stałeś się mężczyzną, tylko mężczyzną…

– Taaak!!!

– To normalne, ból uruchamia gniew, pragnienie agresji, czyli mechanizmy męskie… Dobrze. Na Świętym Obrazie znajduje się ciało nagiego, storturowanego człowieka, którego brzuch jest tak zmasakrowany, tak pocięty, że została na nim wycięta moja twarz. Bardzo dokładnie i realistycznie, jakby to nie był skalpel kata, tylko ołówek mistrza. W wycięciach imitujących moje oczy widać nawet sine kawałki wątroby, sine i sfioletowiałe, a ja, jak widzisz, mam fiołkowe oczy…

– Taaak!!!

– Fałdy oberżniętej skóry sterczą w dwóch miejscach na boki w taki sposób, że wyglądają dokładnie jak uszy, i to moje, spiczaste. Usta wykrzywione są w szerokim uśmiechu i niczym szyderczy jęzor, sterczą z nich flaki człowieka, zakończone żmijami. Wyobraź sobie, że nawet mając tak dokładną wskazówkę, ludzie nie ośmielili się zbuntować! Od razu zaczęły się pojawiać upiększone, złagodzone wersje Obrazu, które szybko uznano za prawdziwe. Kapłani, którzy mieli czcić obraz, zaczęli go ukrywać, a następnie fałszować. W końcu tych, co posiadali jakieś bardziej zbliżone do prawdziwości wersje obrazu, zaczęto prześladować jako heretyków… A ja nie ingerowałem. Obraz miał działać sam. Obraz to było to nieskończenie małe minimum samodzielności, jakie mogłem dać ludziom. W tym sensie rzeczywiście powinien być dla ludzi święty. – Taaak!!!

– Dobrze. Przejdźmy teraz do tortur.

– Taaak!!! Ale… ale mam jedną maleńką prośbę, tatusiu mamo.

– Tak, syneczku?

– Bądź ze mną, kiedy będę torturowany! Trzymaj mnie za rękę… Ty jesteś taka wrażliwa, ty się tak we wszystko wczuwasz… Wczuj się trochę w moje tortury!

– Oczywiście, synku. Ja się wczuwam we wszystko. Przede wszystkim w tortury. Ja w nich uczestniczę. Nawet sam nie wiesz, jak.

– No, panowie… To już stolica.

– O, kurwa…

Wspaniale Cesarskie Miasto Pierwszej Kategorii wyglądało jak jeden, ale za to gigantyczny dom. Tyle że bez okien. Jego szare mury rozciągały się szeroko wśród błotnistych pól, ale sięgały niemal równie wysoko.

A jeszcze bardziej niż dom stolica przypominała ogromny kamienny powóz. Było tak ze względu na gigantyczne posągi, wysokością dorównujące murom i stojące przed nimi w szczerym polu. Były połączone z wieżami na murach długimi łańcuchami i pochylały się do przodu. Wyglądało to tak, jak gdyby posągi ciągnęły całe miasto do przodu za pomocą tych łańcuchów.

– Kto to jest ta uśmiechnięta baba?

– To uosobienie Radości Posłuszeństwa w Obliczu Bólu.

– Aha. To chyba nie chcę wiedzieć, kim jest ten przerażony wąsacz.

– To Pochwała Słusznego Strachu w Obliczu Wspaniałości Cesarskiej. Na jego piersi jest tablica, widzisz… Napisane jest na niej: „Gdyby nie to, że Wszechpotężna i Niezasłużona przez nas Łaska Cesarska raczy chcieć naszego życia, każdy poddany wobec Jaśniejącego Oblicza Cesarza winien natychmiast umrzeć ze strachu”.

– Co ty, widzisz runy z tej odległości?

– Nie. Słyszałem o tym napisie. Ja tu nigdy nie byłem.

– Aha – powiedział Ardżu. – Myślałem, że będziesz wiedział, jak nas wprowadzić.

– To, że nie byłem, nie znaczy, że nie wiem. Gdy się ukrywałem, pracowałem przez jakiś czas jako logistyk w Kancelarii Zaopatrzenia. Wiem trochę o transportach i o obyczajach kwatermistrzostwa. I o tym, jakie zamówienia składa Cesarska Straż Miejska Pierwszej Kategorii.

– Tak? To co według tej wiedzy powinniśmy teraz zrobić?

– Uważać na patrole. I na nogi. Pola wokół miasta są pełne pułapek. A właściwie są jedną wielką pułapką. To, co widzicie, to jest błoto w stanie idealnym. Nie bagno, ale i nie ziemia. Kto wejdzie, ten się zapadnie po szyję. Nie utopi się, ale i nie wyjdzie, póki nie przyjdzie Straż Pierwszej Kategorii, żeby wyciągać delikwentów takimi długimi bosakami. Wiem o tym, bo ciągle dostawaliśmy zamówienie na bosaki.

– To jest przeciwko tym, którzy próbują się dostać do miasta, czy przeciwko tym, którzy próbują z niego wyjść?

– Przeciwko jednym i drugim. Ci, co mieszkają poza stolicą, myślą, że tam jest trochę lepiej. Ci, co mieszkają w stolicy, robią wszystko, żeby z niej uciec. Jedni i drudzy są w błędzie. Aha, i nie pijcie wody z żadnego potoku ani strumienia. Straż Pierwszej Kategorii zamawia miesięcznie setki cetnarów ziół usypiających i soli morskiej. Warzą z tego specjalną solankę, którą codziennie wlewają do wszystkich cieków wodnych naokoło miasta. Każdy, kto choćby zwilży usta, natychmiast zaśnie i w większości wypadków wpadnie do wody. W nasyconej solą wodzie nie utonie, ale dopłynie do kanału, który prowadzi do podziemnego jeziora znajdującego się pod fundamentami Rombu. Tam wyławia się ciała. Większość nie żyje, bo wpada do strumienia nosem w dół. Ich zakonserwowane przez sól ciała zostają wystawione na pośmiewisko na ulicach miasta, z namalowanymi na twarzach maskami klaunów. Ci nieliczni, którzy dopłyną do jeziora w uśpieniu, budzą się w Rombie.

– A jak my dostaniemy się do miasta?

– Właśnie tak.

– Dziękuję pięknie, nasz dowódca zwariował.

– Nie – powiedział Ardżu. – Ja wiem, o co mu chodzi. Oni tam są przyzwyczajeni do trupów i do ludzi uśpionych. Nie będą się spodziewać, że nagle pojawią się cztery przytomne krasnoludy z toporkami i nożami. Wybijemy ich i od razu będziemy w podziemiach Rombu. Od razu będziemy mogli wziąć się do roboty. Bo tam jest przecież nasz cel. Mamy podkopać fundamenty i zburzyć Romb. To klasyczny fortel, wpłynąć pod fortecę podziemnym kanałem.

– Nie, to nie tak – zaprzeczył Agni.

– Nie?

– Nie.

– To co, mamy dać się aresztować?

– W pewnym sensie.

– Aha. Czyli jednak nasz dowódca zwariował.

– Komenda Podziemnego Odłowu zamawia corocznie osiemdziesiąt mieczy i dwieście kusz. Choćby nie wiem jak byli zaskoczeni, nie dadzą się pobić czterem krasnoludom z toporkami. Po prostu jest ich za dużo.

– Ciekawe, dlaczego tylu ich tam jest.

– Bo podziemny kanał to, poza główną bramą, jedyna droga do Rombu. A wpłynąć pod fortecę podziemnym kanałem to klasyczny fortel. Oni też o tym wiedzą.

– To co my mamy zrobić?

– Wpłyniemy tam, udając trupy.

– Nie…

– Znowu dwa dni bezruchu?!

– Najwyżej dzień. Oni nigdy nie zamawiali ziół do balsamowania. To znaczy, że nie będą nas mumifikować, bo trupy konserwuje już sama solanka, którą płyną. Nie zamawiali też siana do wypychania. Zwłoki docierają do nich już zesztywniałe, wystarczy namalować maskę klauna na twarzy i postawić na ulicy, pod ścianą.

– I co, nas też tak mają postawić?

– Tak.

– Ale w ten sposób nie dostaniemy się do podziemi Rombu. To znaczy, dostaniemy się, ale zaraz je opuścimy, bo wyniosą nas na ulicę.

– Trudno. Ale w ten sposób przynajmniej będziemy w mieście.

– Ale to głupie, być tak blisko celu i…

– Z miasta łatwiej dostaniemy się do Rombu niż z podziemnego jeziora, które jest pod strażą stu ludzi.

– Nie wątpię. Z miasta, pełnego szpicli, na pewno łatwo dostaniemy się do Rombu. I nigdy go już nie opuścimy.

– I tak go nie opuścimy. Przecież jak zburzymy fundamenty, to co, myślisz, że to przeżyjemy? Będziemy pod spodem i nie sądzę, żebyśmy zdążyli uciec.

– No, ale wtedy rozmażemy się powoli po całym Wszechświecie. Na tym polega rozpad ciała na te wszystkie cząstki, nie?

– Bima mówił, że to jeszcze gorsze niż Romb. Albo dokładnie takie samo.

– Bima.

– Bima mówił różne rzeczy.

– No właśnie. Pomyślcie, jeżeli połączenie się z czymś tak odrażającym, jak ludzka samica, daje taką rozkosz… To jaką rozkosz daje połączenie się z całym Wszechświatem?

– Zaraz. Ale przecież krasnolud to byt. To nie coś żywego, jak elf, tylko byt taki jak kamień, nie? Nigdy z niczym się nie łączy i zawsze pozostaje sobą, nawet w postaci rozproszonej. Więc…

– Słuchajcie, nie wiem, jak to jest. To może być męka. Ale wcale nie musi, bo, jak słusznie powiedziałeś, krasnolud to pojedynczy byt, który nigdy z niczym innym się nie łączy. Może być dobrze, może być źle, może być nijak. A my musimy iść na to ryzyko, bo wysłano nas w misji samobójczej. Dla dobra wszystkich chłopaków.

– Może lepiej być wypchanym trupem? Wtedy tak się nie rozkładasz, nie mieszasz z tym światem, przynajmniej przez długi czas…

– O właśnie, a jeśli w jeziorze okaże się, że jednak wypychają…

– To wtedy będziemy musieli zastosować klasyczny fortel.

– To znaczy?

– To znaczy, że będziemy musieli zabić stu ludzi z mieczami i kuszami. Ale mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.

Do Jego Olśniewającej Wysokości, Oceanicznie Głęboko Miłującego, Słonecznie Jasno Przenikliwego i Brzytewnie Ostro Sprawiedliwego Pana Naszego, Nieskończenie Jedynego Cesarza!

Drżąca przed Majestatem nikczemność i obrzydliwość ośmiela się zdać swój comiesięczny raport Cesarzowi, z przerażeniem oczekując zmiażdżenia za taką zuchwałość.

Bezczelności tej nie da się usprawiedliwić i wszelka próba tłumaczenia się byłaby jeszcze bardziej potworną bezczelnością. Wcielona nikczemność ośmiela się wyjaśniać swoje postępowanie jedynie gwoli jak najskwapliwszego poinformowania Jaśniejącej Przenikliwości, tak aby mogła Ona wybrać jak najwłaściwszą karę. Aczkolwiek sam pomysł, że jest coś, o czym Jaśniejąca Przenikliwość nie wie sama z siebie, coś, o czym trzeba ją informować, też zasługuje na Najwyższą z Najwyższych Wszechkar.

Święty Obezwładniający Strach, Strach przed Majestatem i jego Nakazami większy niźli Strach przed samą Karą nakazuje jednak, aby pełnić swą powinność, donosząc o wszystkim, co dzieje się w stolicy. Dlatego nikczemność naraża się na Wspaniałą Cesarską Karę, by wypełnić Wspaniały Cesarski Rozkaz.

Zarazem istota podła i godna zarazem Bezpowrotnej Śmierci oraz Nigdy Niekończących Się Męczarni rozpływa dziś się w pokornej rozkoszy oznajmiania Najwyższemu Majestatowi Dobrych Wieści. Aczkolwiek sam pomysł, że jakieś Wieści mogą być dla Majestatu Dobre, też zasługuje na Najwyższą z Najwyższych Wszechkar. Bo wobec Najwyższego Majestatu nic nie jest Dobre. Dobry jest tylko Majestat i jego Kary!

Obrzydliwość i znikomość nie może jednak powstrzymać Nieskończenie Długiego Okrzyku Radości na widok spełniających się Świętych Zamysłów Cesarza.

Najnędzniejszy z Ukochanych Poddanych Cesarza oddawał się wczoraj wieczorem czynności tak małej, że prawie nie śmie przedstawić jej Fiołkowej Nieskończoności Cesarskich Oczu. Czyni to jednak w nędznej i zapewne zwodniczej nadziei, że małość jego spraw uratuje to, że zajmował się nimi w służbie Cesarza. Podczas tak zwanej przechadzki, poświęconej Czujnemu Podpatrywaniu, sługa sług Majestatu ujrzał, jak spełnia się to, czego chce Cesarz.

Niech żyje Cesarz, Największy Zwycięzca, Zwycięzca Zwycięzców, który Zwyciężył Zwycięzcę Wszystkich Zwycięzców! Niech żyje Zwycięzca Śmierci!

Albowiem podczas nędznej i niegodnej przechadzki przechodzień, który nie zasługiwałby na Jakąkolwiek Świetlistą Uwagę ze strony Majestatu, gdyby nie to, co zobaczył, zauważył, że spełniły się Cesarskie Plany Zwycięstwa nad Śmiercią – i zawył z radości.

Jasne jest, że najnikczemniejsza ze wszystkich nicości nigdy nie osiągnie takiej precyzji, która mogłaby choć w najmniejszym stopniu nadawać się dla Fiołkowej Przenikliwości Cesarskich Oczu, niemniej jednak spróbuje w nikczemności swojej opisać to, co zobaczył.

W Zaułku Miliarda Przyszłych Tryumfów, jak zwykle, stały Truchła Pociesznej Ohydy. Oparte o ściany domów żałosne resztki nikczemnych wrogów, którzy spróbowali wejść do lub wyjść z Oszałamiająco i Przeszywająco Wspaniałego Cesarskiego Miasta Pierwszej Kategorii. I jakkolwiek były to trupy, to w pewnym momencie zaczęły się poruszać!

Chwała, Chwała, Chwała Zwycięzcy nad Zwycięzcami, Zwycięzcy nad Śmiercią! Ja w mej nikczemnej małości donoszę o tym wszystkim nie tylko, aby wyrazić mój Poddańczy Zachwyt, ale także, żeby tych zmartwychwstałych jak najszybciej zabito. Albowiem zmartwychwstali jako to, czym byli! Cud zmartwychwstania przywrócił im nie tylko utracone życie, ale także związaną z nim nikczemność! Niestety! Nie natchnął ich pokorą i wdzięcznością! Nie udali się do Rombu, aby błagać o karę! Ale bezczelnie zmazali ze swych twarzy Maski Śmiechu i Pogardy, a następnie wmieszali się w tłum. Co więcej, odchodząc, nie deptali po głowach zdrajców, których Cesarz w swej łaskawości kazał zakopać żywcem w ziemi naszych ulic aż do wysokości ust, tak aby służyli nam za bruk. Te słowa pisałem ja, Ahti Cioppa, najnikczemniejszy ze wszystkich Skrytych Cesarskich Obserwatorów Rangi Bezpośredniego Donosu.

Kolejka przed Zajazdem Wiernego Sługi w Osłupiająco Pięknym Cesarskim Mieście Pierwszej Kategorii kiwała się z nudów.

– Oj – mówił jeden z tych, co stali najbliżej wejścia, chudy i pokasłujący brodacz w krótkiej tunice, której zapach zdradzał, że została wykonana z czegoś, co kiedyś było końskim czaprakiem. – Czyżby Brygada Skrzętnej Gospodarności przygotowywała dzisiejszą odwieczerz szczególnie skrzętnie?

Cala kolejka syknęła. A następnie cała kolejka zaczęła udawać, że to nie ona syknęła. Cała kolejka zaczęła udawać, że w ogóle nie słyszała obrazoburczej wypowiedzi brodacza. Jasne, że dzisiaj wszystko trwało jeszcze dłużej niż zwykle, ale nie był to powód do wypowiedzi, które ktoś mógłby uznać za ironiczne.

– Czyżby pan z zewnątrz? – zapytał w końcu ktoś z tyłu kolejki.

– A tak. Nie jestem stąd – odpowiedział brodacz.

– To czuć – dobiegło skądś i cała kolejka ryknęła wesoło.

– A co? Coś się nie podoba? – wykasłał brodacz i wyjął z kieszeni czapraka spory młotek.

– Gwoździe będzie wbijał – skomentowała jakaś część kolejki.

– Niech pan się dowie, że nie jest pan w swoim chlewie – włączył się wreszcie do dyskusji Starszy Kolejki, łysy facet w długim, niegdyś haftowanym, a dzisiaj poszarpanym płaszczu. Na ramionach miał trupią czaszkę, co oznaczało Społecznego Ochmistrza Ruchu Ulicznego. – Tu jest Niewyrażalnie Wspaniałe Cesarskie Miasto Pierwszej Kategorii. Tu panuje Niewyobrażalnie Doskonały Porządek Cesarski. Tu niedopuszczalne są zachowania prosto z obo…

– He, he – brodacz podrzucił młotek w górę, znowu go złapał, a potem dowiódł, że dialektyką posługuje się równie zręcznie. – He, he, to znaczy, że według szanownego pana za murami ten porządek już nie panuje? Czyżby szanowny pan chciał nam powiedzieć, że Najwspanialszy Majestat nie podporządkował reszty świata swej Potężnej Woli? Niewyobrażalne bluźnierstwo.

Na te słowa kolejka zaczęła topnieć. Kilka jej części oddaliło się pośpiesznie, depcząc po wkopanych w ulicę głowach zdrajców. Jedna z głów, najwyraźniej już nieżywa, pękła, a ze środka wylał się półpłynny, zgniły mózg, który zapachem mógł konkurować z czaprakiem brodacza. Starszy Kolejki nie poddawał się jednak tak łatwo.

– A pan sugeruje, że Cudownej Mocy Bliskość Cesarza nie odmienia ludzi i nie sprawia, że jeszcze usilniej doglądają Cesarskiego Porządku niż nędzni, oddaleni od Cesarza prowincjusze? Sugeruje pan, że Ożywcza i Odradzająca Bliskość Cesarza nie ma wpływu na wiernych poddanych? Brać bluźniercę!

Młotek uniósł się, ale nie uderzył. Ktoś wytrącił go z ręki brodacza. Trzonek zawirował w powietrzu, obuch uderzył w kolejną uliczną głowę zdrajcy i kolejny mózg wylał się na zewnątrz, tworząc brunatną kałużę o porażającym smrodzie.

Brodacz zdążył tylko raz krzyknąć: „Ludzie!”, i zaraz potem wpadł twarzą w tę kałużę, podczas kiedy wielonoga kolejka deptała po nim buciorami i chodakami. Już po chwili zgniły mózg zmieszał się ze świeżą krwią.

– Hi, hi – powiedział Starszy Kolejki.

– A co powiemy Przenikliwej Straży? – zatroszczyła się tylna część ogonka. – Przecież zabicie zdrajcy to utrudnianie śle…

– Schowamy go. – Starszy machnął ręką i kolejka zaczęła dźwigać zwłoki w stronę otworu kanałowego.

– Voppe, Karan i Kaupungimies poszli. Mogą donieść o bluźnierstwach…

– Poszli nie po to, żeby donosić, tylko żeby nie wiedzieć. Kto doniesie, ten wie, a jak wie, to jest współodpowiedzialny i idzie na śmiertelne piekło jako bierny wspólnik.

– Ale kto nie doniesie, idzie do miejsca na „R”.

– Ale nikt nie będzie wiedział, że nie donieśli. My nie doniesiemy.

– Ale skąd mają o tym wiedzieć?

– Znają mnie.

Znają cię, pomyślała kolejka. Znają Społecznego Ochmistrza. Wiedzą, że doniesiesz. Tak samo, jak i my wiemy. Doniosą.

Ochmistrz wiedział, co myśli kolejka. A przynajmniej domyślał się kolejkowych myśli.

– No dobra – zdecydował się. – Dognajcie ich. I powstrzymajcie. Powiedzcie, żeby tu przyszli, wtedy powiem im coś, co oczyści ich z zarzutów. Albo nie, powiedzcie, że wiem, jak uciec z miasta. A wy idźcie na róg patrzeć, czy ktoś nie idzie.

Uczestniczę w zbrodni. Ale to jest tak zwana obserwacja uczestnicząca, bo później doniosę. Zarobię co najwyżej na jakąś pięciodniową egzekucję.

Kolejny wielonogi kawałek kolejki pobiegł. Kiedy wrócił razem z trzema zbiegami, kolejka nadal zmagała się z trupem. Nie chciał się zmieścić w otworze.

– Dokąd pobiegliście?

– Spełnić obowiązek.

– Co ty mówisz? Pobiegliśmy ze strachu do domu.

– Aha. Jeżeli mamy się z tego wykaraskać… – Starszy Kolejki rozejrzał się wokół, spoglądając znacząco na kolejkę. – Poczekajcie tutaj. Ja zaraz przyjdę. Mam pomysł…

– O nie. Tak łatwo to nie będzie – powiedziała tylna część kolejki, która teraz, po całym zamieszaniu, znajdowała się na przedzie. Czyli przy zbyt ciasnym otworze kanałowym.

– Nigdzie nie pójdziesz. Bo jak pójdziesz, to pójdziesz donieść.

– Co tu się, kurwa, dzieje?

Zajazd Wiernego Sługi otworzył swe podwoje. W środku stał niski i pękaty mężczyzna o uśmiechu profesjonalnego oberżysty.

– Nasza Brygada przejęła zajazd wczoraj, więc to musiało trochę potrwać. Nie ma co się awantu… O kurwa.

Mężczyzna zobaczył trupa. A potem zobaczył, że cała kolejka patrzy nie na trupa, tylko na niego.

– Właźcie – powiedział Agni. – Dawajcie trupa. Musimy go tu schować. I wy też musicie się tu schować, szybko!

– No i co my z nimi teraz zrobimy? – zapytał Ardżu, gdy cała kolejka siedziała na podłodze, związana, zakneblowana i krwawiąca od ran.

– To samo, co z trupem. Uwędzimy.

– Grmfff!!! – zabuczała zdławiona kolejka.

– Część zjemy, część mięsa sprzedamy.

– A jak to zrobimy? Przecież tu ludzie będą przychodzić.

– To bardzo proste – Agni uśmiechnął się i zza wielkiej rzeźbionej szafy wyciągnął dechę z napisem: „Zajazd Chwilowo Nieczynny”.

– Chwilowo?

– Na przykład przez trzy miesiące.

– A jak przyjdą kontrolerzy? Jak zaczną nam zaglądać do wędzarni?

– Będziemy się ich bać przez pierwszy tydzień. A zresztą tych, co przyjdą przez ten pierwszy tydzień, przecież uwędzimy.

– Grmfff!!!

– Potem już zakopiemy się tak, że nie dogryzą się do nas. Tak, jak to było w kopalniach.

– No wiesz, tu nie wykopiemy takich kopalni.

– Jesteśmy krasnoludy.

– Ale cztery.

– Nie ma innej możliwości spełnienia zadania. Do roboty. Ja, Ardżu i Saha zaczynamy kopanie, Naku wędzi.

– Grmfff!!!

– Ale najpierw zabija, oczywiście.

– A może nie? – rozmarzył się Naku. – Przecież właściwie można by uwędzić ich żywcem. Trzeba wypruć im flaki na zewnątrz, ale nie wyrywać do końca. Lekki zapaszek smażonego gówna nie będzie wtedy aż tak lekki, powstanie wędzonka naprawdę dla koneserów, a jedzenie dodatkowo przyprawi świadomość, że ostatnie swe chwile pomioty spędziły w mękach…

– Nie – powiedział Agni cicho. – Nie eksperymentujmy. Wędzarnie są przewiewne, ta nasza tutaj nawet bardzo. Siłą rzeczy, nie jest dźwiękoszczelna. A jak któremuś wypadnie knebel i zacznie się drzeć? Albo jeśli wędzonka będzie zbyt już gówniana? Nie, zabijmy ich teraz.

– Grmfff!!!

– Dzień dobry! Halo! Jest tam kto! Proszę otworzyć drzwi!

– Tak jest, słucham, o co chodzi? – spytał Agni, udając zmęczone lekceważenie.

– Zajazd Wiernego Sługi? – spytał elf-renegat z przyciętymi uszami, w szarobrązowym uniformie. Na ramionach miał znak Przekłutej Dłoni, czyli dystynkcje Kontrolera Handlu.

– Tak.

– Zalegacie z Błogosławioną Opłatą Licencyjną Uprawniającą do Zajmowania się Nędznym i Przeklętym Handlem. Jak również z Metapodatkiem od Wyszynku.

– Nędznego i Przeklętego.

– Nie, wyszynk należy do kategorii Działalności Nikczemnej, nie podpada pod Nędzę i Przekleństwo. Jesteście nowi w tym interesie?

– Tak. Jesteśmy nową Brygadą Zarządzająco-Ajencyjną i dopiero co przejęliśmy Zajazd. Tak że z niczym nie zalegamy.

– Mogę obejrzeć wasz glejt?

– Akurat. Znamy wasze numery. Dam ci glejt Cesarskiego Przyzwalającego Kiwnięcia Głową, a ty mi go już nie oddasz. Powiesz: „Nie ma glejtu, nie ma interesu”. I będziesz chciał łapówkę.

– Nie jesteście ze stolicy?

– Nie. Sprowadzono nas tutaj za zasługi w prowadzeniu zamtuza Nadzieja w mieście Killach.

– Mogę obejrzeć świadectwo waszych zasług?

– Nie. Mogę ci tylko powiedzieć, że były to zasługi, które nie interesują takich służb, jak wasze. Były to zasługi, które interesują zupełnie inne służby.

– Panie brygadierze, proszę nie próbować mnie zastraszyć. – Elf pobladł ze złości. – Może i dobrze prowadziliście działalność podsłuchową w waszym burdelu, ale nie mnie to oceniać…

– Na pewno nie tobie.

– …Ale z moich papierów wynika, że zalegacie. Zajazd Wiernego Sługi nie zapłacił Opłaty Licencyjnej w terminie, ani Metapodatku. To znaczy, że przejęliście Zajazd z jego zobowiązaniami i ja teraz muszę przystąpić do egzekucji długu. Ze względu na opóźnienie zapłaty, egzekucja oznaczać będzie nie tylko przejęcie lokalu i zarekwirowanie mienia, ale także…

Elf spojrzał w papiery.

– Ale także egzekucję: wyrwanie jąder, obcięcie rąk, nóg, nosa, uszu i wszystkich innych wystających części. Proszę wpuścić mnie do domu i położyć się na podłodze razem z resztą Brygady, tak abym mógł przystąpić do natychmiastowej egzekucji. – Aha.

– Proszę mnie wpuścić! Ja muszę wejść i to zrobić!

– Aha. Skoro pan musi…

– Nie ruszaj się.

– Skurwysyny.

– Nie ruszaj się.

– Skurwysyny. Czy wyście zwariowali? Tutaj jest stolica! Kiedy Cesarski Funkcjonariusz mówi, że macie się położyć na podłodze, to wy to robicie! I nawet nie ośmielicie się skrzywić podczas egzekucji…

– Nie ruszaj się. Zostaw ten miecz.

– Nie boję się was! To wy się boicie! Za mną jest Majestat Cesarza!

– Nie ruszaj się.

– Ja wam pokażę!

– Nie ruszaj się.

– Ja wam dam!

– Nie ruszaj się.

– Ja wam dam „nie ruszaj się”…

Miecz świsnął. Toporek z głuchym ni to pluskiem, ni to tąpnięciem zagłębił się w piersiach elfa-renegata. Elf upadł na podłogę. Przez chwilę buchała z niego fontanna krwi.

Obok niego spadła odcięta głowa Agniego. Sam Agni, jak na krasnoluda przystało, zrobił jeszcze kilka kroków, machając toporem, a potem też upadł. Spora jego część rozlała się po deskach podłogi, tworząc wielką czerwoną kałużę. W ten sposób Agni rozprzestrzeniał się coraz bardziej i bardziej, docierał do piwnicy, wsiąkał w drewno. Wszystko rozgrywało się szybko, bardzo szybko, z każdą chwilą szybciej. Teraz krasnolud leżał w ziemi. Ale częściowo wędrował też gdzieś dalej w trzewiach białych larw. Wylęgły mu się w brzuchu, a teraz sam był w ich brzuchach i wędrował z nimi w górę, ku powierzchni ziemi. Spora część wyparowała, skropliła się i spadła do jakiegoś potoku, a że potok przesycony był ziołami nasennymi i ciężką solanką, od razu zasnęła. Ale w większej części Agni nie spał. Nie mógł. Mieszanie się z całym Wszechświatem wiązało się z pewnym nieznośnym uczuciem. Nie był to wprawdzie ból, ale wszechobecne swędzenie. I nie było jak się podrapać.

– Urmultu humu huruturu pufu! Umbumbu bubu bumbu bumbu bubu!

– Posłuchaj mnie uważnie. Za chwilę znajdziesz się na granicy śmierci.

– Umpumpu tumfu surumupu kumbu! U bubu bubu mutupunu bubu!

– To będzie twoje pierwsze zetknięcie ze smakiem nieśmiertelności.

– Kumburuturu rurukuku puntu! Urmultu hungu pumburuntu bubu!

– Chcę, żebyś skoncentrował się na tym przeżyciu. Chcę, żebyś przeżył tę swoją śmierć. No, prawie śmierć.

– Upupu kuku kugu gugu kukku! Rumpuru huppu sulululu bubu!

– To będzie bardzo silne przeżycie.

– Fumpuku rurru mumu mumu bubu! U bubu bubu bubu!

– Teraz zostanie wsunięta do twoich płuc tak zwana silnotchawka.

– Kungutulupu susurumu pumpu! Rururu tutu kukunuku bubu!

– Przez silnotchawkę będziemy wypełniać twoje płuca powietrzem, a potem będziemy to powietrze wysysać.

– Kuppupu ruru stututu ntuntu! Mumbulu bubu bumbu bumbu bubu!

– Narzucimy ci nasz własny rytm oddechów.

– Unkuku kunku rurutu pumbubu! Bumbunu nuru bunutudlu bubu!

– W twoje płuca wdzierać się będzie o wiele więcej powietrza niż dotąd.

– Gumburbu pumu pututunu pumpu! Sumpuru kungu numutunu bubu!

– Oddychanie to proces życiowy. A my cię nim o mało nie zabijemy.

– Fumpupupuku rururutu punglu! Untuktu rfundu mulupupu bubu!

– Bo nasze zabijanie daje życie. Życie wieczne. Zbliżysz się do granicy śmierci tak bardzo, tak bardzo zapoznasz się ze śmiercią… Że zaczniesz się na nią uodporniać…

– Rurupu stutu nturutuntu gumfu! Muruppu turtu kururudu bubu!

– Więcej oddychania to więcej życia. Nie wypełniłeś twojej misji, nie sprawdziłeś się w pełni… A my i tak damy ci pełnię życia. A nawet więcej niż pełnię.

– Tumtupuputuku lufuturu rurtu! Umpukku puru mumududububu!

– Teraz właśnie otwieramy ci usta… I aplikujemy silnotchawkę.

– Uhhuhu huhu huhhu huhhu huhu! Huhuhuhu huhuhuhu huhu!!!

– Skoncentruj się na tym, co ci robimy. Skoncentruj się na silnotchawce, Ritavartin. Właśnie dajemy ci pierwszą bardzo dużą porcję powietrza…

– Witaj, admirale Matsuhiro.

– Witaj, śliczna ośmiorniczko.

– Skąd to porównanie?

– Bo schrupałbym cię jak ośmiorniczkę, panienko.

– Aha. A ja myślałem, że to aluzja do ostatniej chłosty ośmiornicowym jadobiczem, jaką ci wymierzono.

– Nikt nie ośmieli się podnieść ręki na wielkiego wojownika.

– Przecież widzę rany.

– Ha! Rany to chleb codzienny dla wielkiego wojownika.

– To skąd się biorą, jeżeli nikt nie podnosi ręki na wielkiego wojownika?

– Ha! Wielki wojownik sam sobie zadaje rany, żeby nie wyjść z wprawy.

– Rozumiem. Próbujesz mnie przekonać, by zostawić cię w spokoju, a ty już wtedy sam się storturujesz tak koncertowo, jak nawet my byśmy nie potrafili?

– Ha! Będziecie zadziwieni.

– Niestety, admirale Matsuhiro. Tortura zadawana cudzą ręką boli podwójnie. A ponieważ ciągle wyrażasz chęć tak zwanego spółkowania, więc pozwolę ci pospółkować. Czy widzisz to tutaj włochate zwierzątko?

– Nie…

– Nie widzisz?

– Widzę, panienko, ale…

– To jest tak zwany bumbon. Normalnie bumbon jest łagodny i poddaje się ludzkim gwałtom z cichym smutkiem. No, nie zawsze cichym. Charakterystyczną cechą bumbona jest niezwykła miękkość i elastyczność mięśni. Dzieje się tak dlatego, że bumbon jest w stanie wytworzyć w swoim organizmie próżnię w dowolnym miejscu. Bumbona można zgwałcić praktycznie wszędzie, bo gdziekolwiek by się przytknęło narząd płciowy, już przy lekkim nacisku powstaje miłe włochate zagłębienie odpowiednich rozmiarów. Ale za pomocą krótkiego pobytu w Rombie, podczas którego uodpornialiśmy bumbona na śmierć, bumbon stał się antybumbonem. Pod wpływem tortur i związanego z nimi stresu zrobił się, powiedzmy, wewnętrznie agresywny. W momencie, w którym rozpoczniesz gwałt, bumbon wytworzy próżnię naokoło twojego narządu gwałtu. Nagłe pojawienie się próżni, czyli brak ciśnienia powietrza wokół członka, sprawi, że fiut eksploduje. A bumbon zliże jego resztki z futra, będzie więc miał dodatkowo kolację. Dzięki tej eksplozji admirał Matsuhiro zbliży się do granicy śmierci. Zapozna się z nią tak dobrze, że zacznie się na nią uodporniać. Milczysz, admirale Matsuhiro? A przecież wielki wojownik niczego się nie boi?

– Wielki wojownik jest już dosyć dobrze zapoznany ze śmiercią! Wielki wojownik nie zgwałci zwierzątka! To poniżej jego godności!

– Zgwałci, zgwałci.

– Nie podnieci się!

– Podnieci. Ja go podniecę. W mojej najpiękniejszej kobiecej postaci. Zrobię ci to, o czym marzyłeś, admirale Matsuhiro. Będę cię pieścić, miętosić, lizać… Z tą drobną różnicą, że ostatecznej penetracji dokonasz nie na moim ciele, tylko na ciele tego tu oto bumbona. Zobacz, jak maleństwo się szczerzy… No dobra, przystąpmy do rzeczy.

– Nie… Panienko… Nie, najpierw muszę ci coś wyznać… Panienko, nie rób tego… Nie rób tego jeszcze… Poczekaj, bo będziesz żałować… Nie chcę, abyś mnie dotykała… W ten sposób… Panienko… Chociaż jest panienka uzurpatorem… Ja panienkę kocham… Chcę z panienką wziąć ślub! Nie chcę tego robić bez ślubu!

– Jasne. Jako Cesarz, udzielam ci natychmiast ślubu ze mną. I z bumbonem. Ciesz się, jesteś pierwszym i jedynym człowiekiem, który poślubił Cesarza. I bumbona.

– Panienko… Nie, panienko… Proszę… Panienko! Panienko! Panienko!

– Możesz mi mówić „pani Matsuhiro”.

– Panienko! Panienko! Panienko… Panienko… Panienko… Panienko… Och, panienko… Pani… Pani moja… Pani… Pa…!!!

– Dobry bumbon, dobry.

– I jak tam, Ziofilattu?

– Hhh…

– Masz jakieś kłopoty z artykulacją?

– Hhh…

– No tak. Przecież sam zmasakrowałem ci gardło, bawiąc się z tobą w rybaka, rybkę i wędkę. Ale już czas, by skończyć z tymi dziecinnymi zabawami. Chociaż ty lubisz bawić się z dziećmi, prawda? Z małymi dziewczynkami?

– Hhh…

– Teraz przystąpimy do Tortury Właściwej. Wszystko, co było do tej pory, było tylko delikatnym przygotowaniem do tego, co cię dzisiaj czeka. Dzisiaj i jutro, i zawsze. Wyobraź sobie, że ktoś, kogo bardzo kochasz, kogo potrzebujesz, ale z kim nie powinieneś się łączyć seksualnie… Że ktoś taki cię gwałci.

– Hhh…

– Długo zastanawiałem się, kto to mógłby być… Widzisz, po tym, jak cię zmasakrowałem, nie możesz jeść. Dostajesz tylko półpłynną papkę z miecznicy, i to w bardzo małych dawkach, które wciąż się zmiejszają, aby uodpornić cię na śmierć głodową… A mlecznica, nawet w dużych dawkach, nawet ta od starego Chochołacza, to nie to samo, co mięso? Na pewno marzysz o mięsie, co? Kochasz mięso, potrzebujesz mięsa… Choć pewnie nie chciałbyś się z nim połączyć seksualnie. No i właśnie dlatego zostaniesz zgwałcony przez mięso. Przez dużą ilość pieczonego mięsa.

– Hhh…

– Posiadam dużą ilość ludzkiego mięsa, które wykonuje moje polecenia. Porusza się, zachowuje tak, jakby żyło, a to dzięki specjalnym drucikom, do których jest podczepione. Ludzkie zwłoki, które ożywiałem za pomocą superdokładnej imitacji procesów życiowych. Specjalnie dla ciebie kazałem je upiec, nie zdejmując ich zresztą z drucików. Teraz, umiejętnie manipulowane i smakowicie przyprawione, będą cię gwałcić swoim wypieczonymi na twardo, gorącymi narządami. Dzięki wewnętrznym poparzeniom, a także dzięki wstrząsowi psychicznemu, zbliżysz się do granicy śmierci i zapoznasz się z nią tak dobrze, że zacznie się u ciebie proces uodpornienia na śmierć. Więc raduj się, Ziofilattu!

– Hhh…

– Raduj się, mówię! A powiedziałbym nawet „Klaszcz!”, gdybyś miał jeszcze ręce, bo oto zaczyna się Teatrum. Mmm, co za zapaszek… Mięso oczywiście skruszało trochę przed pieczeniem, ale specjalnie dla ciebie wybrałem trupy niezbyt zgniłe. Muszą być apetyczne, bo to dopiero wzmaga odrazę i wstrząs! Trup smaczny jest dla człowieka jeszcze większym wstrząsem niż trup zgniły. Wiem o tym, jak bardzo z tego powodu męczyłeś się tam, na Północy, gdy widziałeś, jak oni jedzą swoje żony… Dobra, niech zacznie się trupia rozkosz!

– Hhh…

– A gdzie okrzyki radości? Częściowy brak gardła nie jest żadnym usprawiedliwieniem! Kukiełmistrze! Nasz Ziofilattu nie odczuwa jeszcze rozkoszy. Nie wydaje z siebie odpowiednio głośnych wyrazów radości. Dajcie szybko tę najgorętszą kukłę, tę obtoczoną w pieprzu i soli.

– Hhh!!!…

– Witaj, Barnaro.

– Witaj, panie.

– Wiesz, że zaraz zaczniemy cię unieśmiertelniać?

– Wiem.

– Czy jesteś zachwycony?

– Tak, jestem zachwycony.

– Czy odczuwasz radość?

– Tak, odczuwam radość.

– Czy szalejesz ze szczęścia?

– Tak, szaleję ze szczęścia.

– Czy widzisz tego człowieka?

– Tak… Tak, widzę tego… Człowieka.

– To jest człowiek. Tyle że uwklęśniliśmy mu twarz.

– Tak. Uwklęśniliście.

– Tam, gdzie miał nos, wepchnęliśmy mu go do środka, tworząc jamę, która idealnie odpowiada kształtowi jego poprzedniego nosa. Brodę, szczękę też mu wepchnęliśmy, tak że stały się wklęsłe, tak jak wcześniej były wypukłe. I czoło też, oczywiście, co uszkodziło mu mózg. Ból i uszkodzenie mózgu sprawiają, że ten… człowiek… ciągle kłapie szczękami, jakby starał się gryźć.

– Tak. Widzę.

– I słyszysz, co?

– Tak.

– Wiesz, co się teraz stanie?

– Tak, domyślam się.

– Słusznie. Będziesz musiał założyć maskę… Ale to dla ciebie, jako dla aktora, nic nowego, prawda… Zawsze odgrywałeś rolę, do której się nie nadawałeś, zawsze byłeś kimś innym, niż chciałeś być. Więc założysz maskę… To znaczy, przyłożymy twoją twarz do twarzy tego człowieka. Kiedy był jeszcze wypukły, był bardzo do ciebie podobny. I nadal jest podobny, tylko na wklęsło. Twoja twarz więc wejdzie idealnie w jego wklęsłą twarz. Nazywał się Tundu Embroja, całe życie był nienażarty, ciągle chciał jeść… Teraz cały czas gryzie, jakby szarpie tą swoją wklęsłą szczęką… Teraz będzie miał co szarpać. Teraz nareszcie będzie miał co jeść. Mięso, które będzie przylegać do jego wklęsłej twarzy.

– Taaak!!!

– Tak.

– Chciałeś o coś zapytać, Viranie Watanabe?

– Tak… Panie, dlaczego przez cały czas pokazujesz mi różne narzędzia i opowiadasz o torturach?

– To dziwne pytanie u takiego profesjonalisty. Jesteś przecież na sali tortur i dobrze o tym wiesz.

– Tak… Panie… Ale dlaczego ciągle mówisz o torturach, a nie… nie…

– Nie przystępuję do tortur?

– Tak!

– Martwi cię to?

– Nie… Nie, bo zrozumiałem… Panie, ty nie torturujesz! Ty jesteś dobry!

– Oczywiście, że jestem dobry.

– Ty… Panie, ty chcesz tylko nas przestraszyć, abyśmy robili to, co słuszne. Ty tylko mówisz o torturach, ale ty nikogo jeszcze nie storturowałeś!

– Oczywiście, że jestem dobry.

– Ty jeszcze nigdy nikogo tak naprawdę nie przywiodłeś do śmierci! Ojcze! Dobry Ojcze! Śpiewam twoją chwałę, Ojcze!

– Oczywiście, że jestem dobry. Ale to nie znaczy, że nie torturuję. I to nie znaczy, że nikogo nie przywiodłem do śmierci. Wręcz przeciwnie. Przywieść ludzi do śmierci, na samą jej granicę, to jedyny sposób, aby uodpornić ich na śmierć.

– To dlaczego… Dlaczego trzymasz mnie tutaj, w strachu i w nadziei… Nie torturując?

– A chcesz, żebym zaczął?

– Nie!!!

– Nie chcesz… A przecież wiesz, że Święte Postanowienia Cesarza są Nieskończenie Słuszne. Jeżeli Cesarz skazuje cię na Nieskończoną Torturę, ty musisz jej pragnąć całym sercem i całą duszą!

– Taaak!!!

– Dobrze. A nie torturuję cię tylko dlatego, że jesteś katem. Profesjonalnym, przynajmniej pod względem zadawania bólu, jeśli nie właściwego nastawienia mentalnego. Nikt tak dobrze cię nie storturuje, jak ty sam. Będziesz sam siebie torturował na mój rozkaz, Viranie Watanabe. Sam z siebie wydobędziesz najstraszliwsze krzyki. A równocześnie będziesz śpiewał Pochwalną Pieśń Kata. To łącznie może dać niesamowite brzmienie.

– Tatusiu mamo?

– Tak, syneczku?

– A ile to jest siedem dodać pięć?

– Słucham?

– No bo ja nie wiem. Jestem jeszcze malutki.

– Znowu chcesz mnie zmiękczyć, Hengist? A to ja cię zmiękczę za pomocą tej oto maszynerii.

– Nie!… To znaczy, taaaak!!! To znaczy nie, nie próbuję cię zmiękczyć, tatusiu mamo. Ty jesteś surowy i sprawiedliwa… Ja tylko naprawdę chcę wiedzieć! I dlaczego drzewka są zielone?

– Co ty próbujesz osiągnąć? Bo wiem, że coś chcesz, tylko bardzo starasz się o tym nie myśleć, żebym nie poczuła twoich myśli.

– Lalalala!!!

Hengist z coraz większym trudem utrzymywał dyscyplinę umysłową. Zbliżało się coś, co Cesarza bardzo nie lubiło. Ale zbliżało się jeszcze coś innego… coś, co też nienawidziło Cesarza, tyle że była to zupełnie inna rzecz. I ta dwoistość Hengista rozpraszała. Przeszkadzała mu rozpraszać.

– A co to jest, krwawa muszka i szczekuszka?

– Hengist…

– Zła odpowiedź! To nie Hengist! A co to jest, gwizd glist?

– Hengist…

– Też zła odpowiedź! A co to jest skałka pełna ciałka?

– Hengist, przestań, bo się zdenerwuję.

– Alalalala! Utikitkitikitki tiki tiki! Awawawawawa!!!

– Hengist, zaraz będziesz miał konkretne powody, żeby wrzeszczeć.

– Hurra! Kaczulu, kaczulu, kaczulu, kaczulu!

– To jest coś, co od dawna dla ciebie przygotowywałem.

– Spotoloto, spotoloto, spotoloto!

– To jest coś, co specjalnie przygotowałem dla mojego synka. Zostaniesz poddany ponownemu spłodzeniu. Za pomocą stopniowego rozmiękczania osiągniesz stan półpłynny, nie tracąc jednak świadomości. Następnie zostaniesz wtryśnięty w moje ciało. Ja zajdę w ciążę, a twój świadomy i wszystko odczuwający półpłynny organizm zmiesza się z moim. Oczywiście, odczujesz to jako potworną ingerencję czegoś obcego w twoją istotę. Będzie to ból przerażający, ból bólów. Powstanie z tego Hengistocesarz, istota będąca czystym bólem. I wiesz, co zrobię z Hengistocesarzem? Jego też poddam ponownemu zapłodnieniu i powstanie Hengistocesarzcesarz, istota będąca czystym-czystym-bólem-bólem! A z nim… Z nim zrobię to samo i tak dalej, w nieskończoność. Przygotuj się na pierwszą fazę zmiękczania. Przygotuj się na wielki skowyt.

Skowyt rzeczywiście był wielki. Hengist o mało nie rozerwał stalowych łańcuchów, którymi przykuty był do ścian Wanienki Zmiękczającej. Zaczął wyć i skręcać się, zanim zaczęła się tortura, bo wiedział, że jego wycie jeszcze lepiej rozprasza tatusia mamę niż wszystkie pytania, jakie mógłby zadać. W końcu, to był tatuś mama i synkowi współczuł.

Jonga pełzła. Szło jej to coraz lepiej. Umiała już wykorzystywać nieustannie powtarzające się skurcze bólu jako motor dla szybkich ruchów. W tej chwili znajdowała się w rurze. Rura nie miała więcej jak piętnaście centymetrów średnicy, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Tyle że Jonga musiała przybrać postać wielkiej czterołokciowej glisty z ludzką twarzą.

– Wiesz, to bardzo trudne i odpowiedzialne zadanie, torturować drzewo – mówił ktoś u wylotu rury. – Kurwa, ile można pompować… Zatkał się ten kran czy co?

Z głuchym bulgotem i popierdywaniem półpłynna Jonga zaczęła wypadać z rury. Dwie wąsate postaci w hełmach i misiurkach, z teczkami pod pachą, nachyliły się nad nią z cichutkim jękiem. Jonga, wypadając już całkowicie z rury, splunęła kawałeczkami swoich płuc najpierw w twarz pierwszego, a potem drugiego rycerza.

– Hraaa – wychrypiał pierwszy rycerz. Drugi skulił się i upuścił teczkę. Fragmenty płucek były pełne wodnych mrówek, które wgryzły się natychmiast w twarze obu panów. Jonga pełzła dalej.

Była w czymś, co wyglądało jak łaźnia, z małą wanienką pośrodku. Na ścianach widniały wypisane hasła: „Aj! Jak boli!”, „Au!!! Litości!!!” i „Błagam, nie!!!”. Nad wanienką pochylała się piękna kobieta o fioletowych oczach. Na jej widok Jonga zamarła. Ale tylko na chwilę.

– No proszę – powiedziała piękna kobieta. – Jakiś szkodnik dostał się tu przez kanał kanalizacyjny.

– Mamo! – zawołało coś malutkiego z wanienki. – Tatusiu mamo, ja się boję!

– Cicho, syneczku – odpowiedziała kobieta. – To tylko wielki glistolud. Zaraz go zabijemy. Już jest bliziutko, mamusia machnie mieczem… I wrócimy do zmiękczania. Zaraz osiągniesz wielkość i miękkość trzylatka.

„Nie!” – poczuł Hengist. I usłyszał jeszcze jedną myśl: „Wodne mró…”.

– Nie… Zabi… Nie… Ruszaj… Mie… Miecza… Napluję… Nie… Ruszaj… Się… – mówiło coś z wnętrza stwora, stwora o twarzy z surowego mięsa. Stwór był blisko. Rzeczywiście na odległość splunięcia.

– Nie ruszam się – powiedziała kobieta, chociaż widać było, że ma wielką ochotę się ruszyć.

– Jeden… Ruch… I napluję… Trafię… – Morda stwora obwąchiwała kobietę z bliska, jej nogi w wyszywanych złotą nicią sandałach, jej dłonie.

– Nie robię żadnych ruchów.

– A… Ja… I… Tak… Napluję…

– Dobrze – powiedziała kobieta – ale nie rób nic mojemu dziecku.

– Napluję…

– Nie! – zawołało dziecko z wanienki. – Nie lób tego! Ziabijeś ją! Ziabijać nie! Nie śmiejć! Nie śmiejć!

– E! – powiedziała kobieta i upadła na podłogę.

Śliczna jest Jonga, śliczna jest i młoda Zdrowa, radosna i dziewiczo czysta Uosobiona śmieje się pogoda Czyli wesoła, piękna twarz Hengista Śmiechem prawdziwym ryczy też Barbaro W izbie sąsiedniej Tundu już w spiżarni Szynki rozdziela więźniom i ofiarom Co miały skończyć – lub nie-skończyć – marnie Ziofilattu córkę-wnuczkę ściska Rozwiał się naraz zapach kazirodztwa I bumbonowi daje Rytar pyska Stoi pod turmą z dyni cud-karoca Mury pękają, zrywa wicher dachy Storturowane stają drzewa w kwiatach Słodkie, wiosenne, świeże są zapachy Bluszczem obrasta zielonkawym krata Ogród na Rombu zrębie się formuje Ogród dla oczu, serca, myśli, duszy Każdy z więzionych naraz obmacuje Swoje spiczaste, piękne, nowe uszy Kwitnie w ogrodzie róża, lilia, powój Kwitnie też miłość, mądrość, spokój, dzielność Wszystko, co zwiędło, kwitnie tutaj znowu Kwitnie też życie, kwitnie nieśmiertelność „Jak to się stało, że on nagle umarł Przecież na niego wcale nie naplułam” – Głośno tak Jonga nasza sobie duma Chociaż i ona z prawdy coś przeczuła „Dobrze się stało, że jej nie zabiłaś” – Mówi jej Hengist, co ma prawdę w sercu „Lepiej byłoby, żeby ona żyła Niż być raz jeszcze, jeszcze raz mordercą… Myślę, że właśnie śmierć jej naturalna Zdjęła z nas klątwę śmierci i cierpienia…” „Śmierć naturalna? Nie, nienaturalna! Wolne są elfy od śmierci brzemienia!” Tak Jonga woła, lecz Hengist tłumaczy Śmierci prawidła – i życia – złożone „Elf nieśmiertelny, ale cóż to znaczy? Że nieśmiertelny jest on w jedną stronę Życie bez końca przecież ma początek! Byt bez początku musi mieć swój koniec Kończy się w grobie istnienie odwieczne Tak, jak to wieczne zaczyna się w łonie Jest nieśmiertelność, co początek miała I jest jej celem przyszłość nieskończona… Jest nieśmiertelność, co od zawsze trwała Ta nieśmiertelność musi kiedyś skonać! Kto raz się zrodził, temu przyszłość wieczna Kto żył od zawsze, musi kiedyś umrzeć Pierwszym być Elfem – rzecz to niebezpieczna Cesarz był Pierwszym, wreszcie to zrozumże Musiał być Pierwszy, aby spłodzić wiecznych To on nam właśnie podarował bycie Lecz sam miał umrzeć, wiedział o tym, biedny… Z myślą o śmierci nieśmiertelne życie! Rozpacz stąd straszna, no i okrucieństwo Duszę przeżarły jego oraz i ciało Stąd się poważył na to złe szaleństwo Co mu się ulgą, słuszną zemstą zdało Stworzył i zrodził śmiertelne istoty Co tak jak Pierwszy, śmierci wciąż czekały Kiedy zrozumiał ogrom swej głupoty Zaczął lekarstwa szukać, oszalały Poprzez męczarnie chciał dać wieczne życie Ciągle chciał śmierci chaos zahamować I co osiągnął marzyciel-dręczyciel? Miast zahamować, on uporządkował Teraz on umarł, a my żyć zaczniemy Trudno nad grobem święcić życia święta Ale tak trzeba! Poszły precz problemy Strach, ból, cierpienie, kajdany i pęta Teraz nie będzie śmierci ni choroby Znikną tortury, bóle i udręki Nastał tu dla nas byt zupełnie nowy Bo gdy śmierć znika, gasną wszystkie lęki Bać się nie musisz, że głód cię zabije Bać się nie musisz chorób ani nędzy Więc też nie musisz krzywdzić i zabijać Dla żarcia, picia, ani dla pieniędzy Strach nasz przed głodem albo też chorobą To strach przed śmiercią! Lęki samotności Także odejdą! Wiesz, że znajdziesz kogoś Gdy na szukanie okres masz wieczności Dobro od dzisiaj jest normalnym stanem Dobro od dzisiaj w każdym trwa bez przerwy Kochać bliźniego – to jest naturalne Bowiem strach przestał szarpać twoje nerwy Całe zło przecież z lęku, z drżeń się bierze Każda zaś bojaźń – to strach jest przed zgonem Powiesz»Nieprawda«, powiesz mi»Nie wierzę« Lecz tak są w tobie lęki utrwalone Bo strach przed bliźnim i jego istnieniem To strach naprawdę jest przed wyprzedzeniem Że cię wyprzedzi w walce o jedzenie I spowoduje twoje osłabienie Słabość zaś ciebie do śmierci prowadzi… Lecz nie ma śmierci, posłuchajcie, bracia Bliźni bliźniemu dzisiaj już nie wadzi Dzisiaj zniknęła ta tchórzliwość kacia!” Hengist tak mówił… Wtedy zaś Barbaro Spojrzał na Tundu postać znów niestarą Słowa strzeliły jadu złym rozbryzgiem „Znów twarz obgryziesz, jak wtedy obgryzłeś!” Chwycił Barnaro nożyk ogrodnika Ostrze w brzuch Tundu zaraz szybko wnika Pada na ziemię młody znów generał Pośród konwulsji w kilka chwil umiera „Czemu zabiłeś, to nie jego wina!” Hengist tak woła… Aktor wzrokiem tchórzy: „Wiedzieć wystarczy, że zło choć raz było Aby się lękać, że zło się powtórzy” Patrzą na siebie szarzy niczym szmata Niby ofiary, ale znów mordercy Gdy ją wpuściłeś raz do twego świata Nie da się z niego nigdy wygnać śmierci Nagle się trzęsą fundamenty Rombu Który się zmienił w ogród głupiej złudy Giną pod gruzem wszyscy bez wyjątku Bo wciąż kopały dzielne krasnoludy Zanim się zamknął gruz ponad Hengistem Kształtu dziwnego strzała z głuchym świstem Wbiła się w serce jego tuż pod ziobro Zdążył pomyśleć „O, Człowieku-Dobro!”

KONIEC

Оглавление

  • Synopsis
  • ***
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Elfy i ludzie», Tomasz Piątek

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!