Jarosław Grzędowicz Popiół i kurz. Opowieść ze świata Pomiędzy
OBOL DLA LILITH
Don’t pay the ferryman,
Don’t even fix the price,
Don’t pay the ferryman,
Until he get you to the other side.
Chris De’Burgh,
„Don’t pay the ferryman”
Jeżeli w wieku dwudziestu siedmiu lat ockniesz się nagle na dworcu, siedząc na ruinie całego dotychczasowego życia, bez grosza przy duszy, pokryty nie swoją krwią, to pewnie ostatnie czego byś chciał, to spotkać wujka-świra. Zakałę rodziny. Ja również nie miałem najmniejszej ochoty spotykać swojego nieszczęsnego siostrzeńca.
Paweł Porębski na razie nie został jeszcze menelem. Jeszcze nie spadł na dno. Ale pojmował przynajmniej, w rzadkich przebłyskach świadomości, że ma do tego cholernie blisko. To bardzo łatwe. Dużo łatwiejsze niż ludzie sądzą. Po prostu samo się dzieje. Jeżeli nie słuchasz już niewyraźnych, wygłaszanych nabzdyczonym, damskim głosem komunikatów w rodzaju: „Pociąg osobowy do Koluszek odchodzi z peronu drugiego, tor trzeci”, to znaczy, że nigdzie się nie wybierasz. Jeżeli widzisz tylko nogi od kolan w dół spieszących się we wszystkie strony podróżnych należących do głównego nurtu życia, bo siedzisz bezmyślnie na twardej ławce peronu, gapiąc się w pokrytą lastrikowymi płytkami podłogę, to znaczy, że siedzisz na dworcu dlatego, że nie masz dokąd pójść. W twojej kieszeni nie spoczywa bilet, a tobół u twoich nóg to nie bagaż przygotowany w pośpiechu na kilkudniowy wyjazd. Poszedłeś na dworzec, ponieważ nie masz pojęcia, gdzie się podziać. Na dworcu jest jakiś dach, ściany, i nikt nie zwraca uwagi na człowieka siedzącego na ławce. Te wszystkie nogi, które widzisz zamglonymi oczami, to podróżni. Ludzie, którzy przybyli na dworzec, bo muszą się gdzieś przejechać pociągiem. Mokasyny, półbuty, pantofle, adidasy, szpilki i sztyblety należą do płynących z prądem życia. Ty, natomiast, znajdujesz się na rafie. Na mieliźnie przeznaczonej dla rozbitków.
A jeżeli cię to nie obchodzi, to tym gorzej dla ciebie.
Mój nieszczęsny, oszalały z przerażenia, ubrany w upapraną krwią koszulę siostrzeniec wylądował na dworcu nie dlatego, że nie miał gdzie pójść. Chyba początkowo rzeczywiście chciał gdzieś jechać. Chciał uciekać. Bóg jeden wie, dlaczego akurat pociągiem. Ale nie uciekł. Kiedy człowiek wpada w panikę, jego umysł płata najrozmaitsze figle. Panika to przystosowanie ewolucyjne. Kiedy nie ma możliwości walki ani ucieczki i sytuacja staje się beznadziejna, mózg przestaje cokolwiek planować. Kiedy uznaje, że to już koniec, tłucze szkło i wciska wielki czerwony guzik z napisem „Panika”. Wykonujemy wtedy mnóstwo chaotycznych, losowych czynności, bo taktyka i strategia zawiodły, a histeryczna miotanina czasami jednak daje jakieś efekty. A jeżeli nie, to przecież i tak nie ma nic do stracenia. Lepsza taka szansa niż żadna. Ale czasami bezpiecznik nie wytrzymuje i człowiek zawiesza się jak komputer.
Siedzi wtedy na dworcu, z półotwartymi ustami i wybałuszonymi oczami, gapiąc się na nogi przechodzących peronem podróżnych.
Mniej więcej w taki sposób wylądowałem kiedyś w szpitalu psychoneurologicznym z rozpoznaniem schizofrenii paranoidalnej. Obecnie zaleczonej, dziękuję bardzo. Opisanej w papierach jako epizod schizoidalny, o całkiem dobrym rokowaniu.
Nie poznałem go od razu. W moim świecie nigdy nie występował w takim kontekście. Słyszałem o nim od mojej matki jako o młodym-zdolnym, jako wzorowym mężu i ojcu, jako o robiącym karierę wspaniałym synu mojej kuzynki. A ostatnio jako o potworze i czarnej owcy. Boże, co za tragedia! Co za wstyd! W naszej rodzinie nigdy nie było rozwodów. Jak on mógł porzucić rodzinę!
Wygnali go ze stada. Koniec z obiadkami u babci, koniec z urodzinami u cioci Jadźki. Koniec z imieninami u wujka Czesia.
Nie obeszło mnie to, bo sam byłem wyrzucony z plemienia, sam już nie wiem, czy od czasów mojego pobytu w psychiatryku, czy też może w momencie, kiedy uparłem się zostać etnologiem zamiast lekarzem. Świr. Odmieniec. Wujek-wariat. Zresztą dopiero kiedy stał się bohaterem skandalu, po raz pierwszy poczułem do niego jakąś sympatię.
Patrzyłem, jak siedzi obojętnie na ławce, zacierając rozdygotane dłonie, popatrzyłem na jego koszulę pokrytą zrudziałymi smugami krwi i zrozumiałem, że nie mogę go tak zostawić.
Dwaj rośli policjanci w kombinezonach koloru sadzy i kanarkowych kamizelkach, zwrócili już na niego uwagę. Ich powolny spacer wzdłuż peronu zyskał nagle jakiś cel. Jeszcze dwie minuty i mój siostrzeniec zobaczy pośród żwawo przebierających przed jego oczami nóg podróżnych, dwie pary zupełnie innych butów. Czarnych, sznurowanych kamaszy piechoty, firmy „Wojas”. Usłyszy wyszczekane głosem robota: „proszę o dokumenty” i jeżeli uniesie wzrok, zobaczy również obłe końcówki dwóch szturmowych maczug z włókna szklanego, majtające im się na wysokości kolan. Uderzenie taką pałką może zwalić z nóg byka.
Nie mogłem go tak zostawić. W końcu to jakaś tam rodzina. Nie pamiętam dlaczego, ale o krewnych należy dbać bardziej niż o innych ludzi.
Westchnąłem, podszedłem do niego i solidnym chwytem za ramię postawiłem na nogi. Był lekki i nie stawiał oporu, poza faktem, że nogi miał jak kawałki liny.
Chwyciłem go wpół i powlokłem w kierunku najbliższych ruchomych schodów.
– Idziemy – wycedziłem. – Ruszaj kulasami, bo za chwilę wylądujesz na dołku. Zaraz cię zwinie blacharnia, jak będziesz tu siedział.
Poszedł bezwolnie, mamląc coś wilgotnymi ustami. Nie wiedziałem jeszcze, co mu jest. Delirium? Naćpał się jakiegoś świństwa? Przedawkował środki uspokajające?
Wiele rzeczy różni mnie od normalnych ludzi, nie tylko moje osobliwe zajęcie. Nie tylko to, że od dziecka widzę więcej niż inni. Nie tylko to, że wiem, iż nasz świat to tylko jedna z wielu płaszczyzn, po których się poruszamy. Różni mnie także to, że umiem postępować z ludźmi pogrążonymi w kompletnym szoku.
Normalny człowiek zadaje takiemu mnóstwo zbędnych pytań. „Co się stało?” „Co ci jest?” „Co tu robisz?” „Dlaczego nic nie mówisz?”
To są pytania bez mała filozoficzne. Gołym okiem widać, że facet nie umie złożyć do kupy trzech słów, a co dopiero odpowiedzieć „co się stało”. Przecież nie wie. Wczoraj jeszcze był szanowanym obywatelem i ojcem rodziny, gwiazdą agencji reklamowej MBD, tym, który wymyślił Kogutka Bulionka. Jeździł „rodzinnym” Renault Espace i wiązał jedwabne krawaty, a dzisiaj siedzi na dworcu, zwinięty w kłębek i dzwoni zębami. Co ma wam odpowiedzieć? Że świat oszalał? Że życie wybuchło mu w twarz? Że spadł nagle do piekła? Równie dobrze możecie go zapytać: „Czym jest Bóg?”, albo: „Po co jest życie?”
Trafiłem na dworzec dlatego, że odprowadzałem parę przyjaciół i chciałem zajrzeć do tamtejszej trafiki. Nie zamierzałem nigdzie podróżować, dlatego mój poobijany „samuraj” stał opodal pod parkometrem.
Wsadziłem siostrzeńca na miejsce pasażera policyjnym chwytem, przyginając mu kark. Robi się tak, żeby klient nie gwizdnął łbem w krawędź dachu.
Chwilowo był bezpieczny.
– Pokaż, gdzie jesteś ranny – rozkazałem. Rodzina czy nie, nie chciałem, żeby zafarbował mi tapicerkę. – Chcesz do szpitala?
Walczył z mięśniami ust, jakby sparaliżowało mu twarz.
– To. Nie. Moja. Krew.
Cztery osobne zdania. Przynajmniej nie miał zamiaru odwalić kity, zanim dojedziemy do domu. Nie jeden już krwawił w tym samochodzie. Ja też. Straszny potem bałagan.
Wygłoszenie tych czterech słów, zdaje się, kompletnie go wykończyło. Otworzyło mu jednak jakąś klapkę w mózgu, bo zwinął się w kłębek i zaczął gwałtownie szlochać. To dobrze. Płacz jest już ludzką reakcją. Towarzyszy wychodzeniu z szoku. Gdyby w ogóle nie reagował, znaczyłoby to, że wszystko to gotuje mu się w środku, a wtedy mogło go kompletnie wypłaszczyć.
Jechałem ostrożnie, bo ostatnie, czego było mi trzeba, to policyjny alkomat. Byłem trzeźwy, ale wczorajsze „Polaków rozmowy” mogły pozostawić jakiś ślad.
Zerknąłem w bok. Mój siostrzeniec łkał gwałtownie, spazmy tłukły jego czołem o panel pasażera. Z nosa ciekła mu struga śluzu.
Westchnąłem i zapaliłem papierosa.
– Jeszcze jednemu się kabaret spalił – mruknąłem.
Zdecydowałem się nie parkować przed domem i wjechałem prosto do garażu. Sąsiad stał przed swoim domem z wężem ogrodowym w ręku i usiłował zatopić rabatkę z przekwitłymi portulakami. Gapił się na mój samochód z takim natężeniem, jakby w środku był klub go-go.
Z garażu mam osobne przejście do wnętrza domu. To bardzo wygodne. Można spokojnie przetransportować to, co przywiozłeś samochodem, z dala od wścibskich oczu pana Marciniaka. Nawet jeżeli to jest twój pociotek, zamieniony w upaprany krwią, zapłakany flak.
Zdjąłem mu pokrwawioną koszulę, zmierzyłem puls, zajrzałem w źrenice, obejrzałem nadgarstki i przedramiona. Nic, poza rzetelnym szokiem.
Zastosowałem standardową terapię: seta, prysznic, nowe ubranie. Zakrztusił się koniakiem, omal nie utopił w kabinie prysznicowej i nie mógł sobie poradzić z nogawkami, ale program jakoś zrealizował.
Potem posadziłem go w fotelu na wprost kominka, nalałem sobie śliwowicy i zapaliłem papierosa. Byłem gotów dowiedzieć się, w co się wpakowałem.
Niepotrzebnie kazałem mu mówić po kolei. Gdyby opowiadał od końca, przynajmniej poznałbym jakieś fakty. Najpierw w ogóle nie wiedział, co powiedzieć. Najwyraźniej za dużo tego było i kłębiło mu się po głowie jak gniazdo żmij. Potem zaczął od początku, znaczy uraczył mnie historią swojego małżeństwa.
Trzeba przyznać, że przecieki, które znała moja matka i którymi w chwilach łaskawości raczyła mnie przez telefon, były podobne do prawdy przynajmniej w piętnastu procentach.
Nie dość, że nie jestem człowiekiem rodzinnym, to jeszcze, co gorsza, nie obchodzą mnie sprawy innych ludzi. Trochę to trudno wytłumaczyć, ale nie jestem kompletnym psychopatą. Po prostu widziałem rzeczy, które zwykłym ludziom trudno byłoby nawet pojąć, a co dopiero w nie uwierzyć. Zbyt przerażające i ostateczne, żebym potem umiał się jeszcze przejmować tymi wszystkimi małostkowymi bzdurami, które uważacie za prawdziwe życie. Widuję je od dziecka. Jeżeli chcę normalnie zasnąć, muszę kłaść się do łóżka zmęczony do nieprzytomności, albo pijany jak bela. Jestem samotnym człowiekiem. Nie potrafię się po prostu przejąć tym „jak ona mogła mi tak powiedzieć”, albo tym, czego kto oczekiwał, albo jak bardzo się zawiódł. Czasem chciałbym mieć takie problemy jak inni, ale nic z tego.
Siedziałem, obracając w dłoni kieliszek pachnący sadami śliw z okolic Łącka, i słuchałem śmiertelnie nudnej i banalnej historii, takiej samej jakich pełno w telewizji, wszystkich pismach ilustrowanych i radiowych piosenkach. Poznali się na studiach, ona była cudowną, niebiańską istotą, on dzikim odludkiem, bez szczęścia do kobiet, on ją kochał szaleńczo, ona jego tak średnio, ale w każdym razie chwilowo powierzyła mu swoje wdzięki, więc miał w życiu cel – sprawić, żeby go pokochała i była z nim szczęśliwa, co mu się po jakimś czasie niby udało i tak dalej, panie dzieju.
Widziałem tę jego wybrankę. Raz na kilka lat mojej matce udaje się, szantażem i intrygami, których nie powstydziłby się Machiavelli, zmusić mnie do wzięcia udziału w jakiejś imprezie zbiorowej tej bandy hipokrytów, którą nazywam rodziną. Przy takiej okazji widziałem żonę mojego nieszczęsnego pociotka. Nawet niebrzydka, jeżeli ktoś lubi filigranowe blondyneczki. Przypominała mi jakąś piosenkarkę. Proste włosy koloru słomy, cienkie, czarne brwi, niemal niewidoczne okulary bez oprawek. Wszystko było w porządku, dopóki nie otworzyła ust. Zawsze musiała mieć odmienne zdanie, wygłaszane tym nieznośnym, pełnym wyższości tonem, jaki w reklamach wkłada się w usta Odpowiedzialnym, Nowoczesnym, Ambitnym Kobietom, Prowadzącym Aktywne Życie. Wszystko jedno, czy zrobiłeś uwagę na temat barszczu, pogody, czy omletów, natychmiast słyszałeś votum separatum wygłaszane przez panią Jestem Tego Warta.
No, ale, jeżeli mu wierzyć, kochał ją i nie było dla niego większego spełnienia niż ją zadowolić. I jak to często bywa, nic z tego w końcu nie wyszło. Nie bardzo umiał to opowiedzieć, bo najwyraźniej niewiele rozumiał z tego, co mu się przytrafiło.
Opowiadał mi to chyba z godzinę i, zdaje się, nie mógł przestać. Historia nieskończenie przewidywalna, bez żadnego zwrotu akcji, rozwijająca się jak grecka tragedia. Skakała mu po głowie ileś tam lat, raz chciała tego, raz tamtego ale nigdy nie była zadowolona. Zdaje się, że miała taki patent na życie. Zamierzała być króliczkiem, którego goniłby aż do starości i zawsze miałaby w zanadrzu „zmarnowałeś mi życie” i „co ja w tobie widziałam”.
Sam mógłbym dopowiadać kolejne etapy. Domagała się od niego forsy, jak nauczył się ją zarabiać, zaczęła się domagać dzieci. Kiedy już je miała, nagle chciała „wyjść z tego domu, rozwijać się i poznawać ludzi”. I tak w kółko. Chciała się rozwijać zawodowo, a zaraz potem „nie mogła znieść presji”. Oczywiście przestała z nim sypiać, była zbyt zmęczona i zupełnie straciła już zainteresowanie „takimi rzeczami”, ale zdaje się nie do końca, bo wyglądało na to, że zaczęła sypiać z innymi.
Paweł znosił to długo, aż zorientował się, że zajechał w rejony, których nigdy w życiu nie chciał zwiedzać, i nie umiał pojąć, skąd, u diabła, się tu wziął. Tak to już jest. Są kłótnie, które zostają na zawsze, i sytuacje, które wszystko zmieniają, jak wybór złego zjazdu na autostradzie. Nadszedł dzień, kiedy mój siostrzeniec uświadomił sobie, że jego życie aż do tego momentu zostało kompletnie schrzanione, i że wynika to z systemu, według którego funkcjonuje jego związek, więc nic nie będzie lepiej. Zbuntował się i postanowił ratować to, co mu jeszcze zostało. Miał forsę, więc wynajął mieszkanie, zabrał jakieś osobiste rzeczy i rozpoczął życie wygnańca, śpiąc na materacu z Ikei, wśród nierozpakowanych pudeł z książkami, i patrząc przez obce okno w maleńkim pokoju na obcą ulicę. Nie bardzo umiał pojąć, jak właściwie do tego wszystkiego doszło, ale fakt pozostawał faktem. Czuł się wolny. Był winny, był potworem, ale był wolny. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
Słuchałem nadal cierpliwie, ale ta historia nijak nie tłumaczyła ani dworca, ani jego rozdygotanego, łamiącego się głosu, białej jak papier twarzy i krwi na ubraniu. Bywają związki kompletnie nieudane, a bywają takie, które z czasem takimi się stają. Kiedy słyszałem tę historię w nieco innej wersji od mojej matki, powiedziałem obojętnie „cóż, widocznie Bóg stworzył ich do siebie plecami”. Usłyszałem wtedy gniewne kazanie o wartościach rodzinnych, bo moja matka jest prawowierną katoliczką i nic jej tak nie drażni, jak pewna tradycja, w myśl której praojciec Adam był żonaty co najmniej dwukrotnie. Jego pierwsza żona, imieniem Lilith, w momencie stworzenia była przyrośnięta do niego plecami, potem nigdy się nie rozumieli, a w końcu go porzuciła.
Co do mojego siostrzeńca, to byłem pewien, że w końcu dojdzie do miejsca, w którym zatłukł swoją byłą pogrzebaczem.
Wyglądało na to, że już się zbliżamy do tego, więc nalałem mu jeszcze koniaku. Niewiele jeszcze mogłem zrobić.
Można by sądzić, że jak ludzie doprowadzą już swoje życie do ruiny, to powinni przynajmniej zachować na drogę jakieś dobre wspomnienia. Podać sobie ręce i rozstać się w zgodzie. Gdzie tam. Mój siostrzeniec był oczywiście do bani i unieszczęśliwiał tylko swoją żonę, ale jak przestał, stał się obiektem najzjadliwszej nienawiści, jaką sobie tylko można wyobrazić. Nie mógł zrozumieć, jak ludzie, którzy kiedyś się kochali, mogą się tak traktować.
Ja wiedziałem. Porzucił ją jako pierwszy. Kopnął Jej Wysokość w tyłek. Gdyby to ona zdążyła, byłoby „zostańmy przyjaciółmi”, a tak, ubliżył jej ostatecznie. Przecież miała tyle lepszych propozycji.
Zaczął go prześladować dziwaczny, niezrozumiały pech. Wysiadło mu zdrowie. Nagle okazało się, że ma początki cukrzycy, siadła mu wątroba. Coś niedobrego zaczęło mu się robić z sercem. W jego branży albo się maszeruje, albo dostaje kulę w łeb, więc nie mógł iść do szpitala. Kampanie reklamowe, w których brał udział, kończyły się klapą. Miał mocną pozycję, więc nie wyleciał z roboty, ale działo mu się kiepsko. Od pewnego momentu, czegokolwiek się dotknął, zamieniało się w zgliszcza. Nabawił się nerwicy. Co gorsza, pech przeniósł się na wszelkie kobiety, z którymi miał coś wspólnego. Pracował w reklamie, więc nie miał problemu z chętnymi dziewczętami, którym wydawało się, że fikołki na jego materacu z Ikei mogą im pomóc w karierze. Zaczęło się robić dziwnie, kiedy jedna zginęła w wypadku samochodowym, następna przewróciła się na nartach wodnych i wylądowała na wózku ze sparaliżowanymi nogami, a trzecia przedawkowała środki usypiające. To nie były jakieś płomienne związki, tylko raczej przygodne znajomości, ale zaczęło wyglądać na to, że jeżeli jakakolwiek panienka wyślizgnie się z majtek na jego brązowym tapczaniku, ma zagwarantowany ekspres na tamtą stronę tęczy w ciągu miesiąca.
O stanie nerwów mojego siostrzeńca najlepiej świadczy to, że zaczął w tym widzieć klątwę swojej byłej towarzyszki życia. To znaczy, ja bym tak pomyślał od razu, ale ja jestem świrem. Dla niego podejrzenie, że w głębi duszy wierzy w swoją ex, dźgającą szpilkami woskową laleczkę, oznaczało, iż pożegnał się z rozumem.
Słuchałem w milczeniu, bawiąc się ponuro stopką kieliszka. Sprawa zaczynała się pomału zbliżać do rejonów, w których sam zazwyczaj przebywam, i wcale mi się to nie podobało.
A potem w jego życiu pojawiła się zupełnie nowa kobieta. Taka, jaką powinien był spotkać już dawno temu. Dla odmiany nie była to modelka ani nikt taki. Zajmowała się składem komputerowym, ale wszystko, co robiła, dla niego było objawieniem. Lubiła się śmiać, potrafiła śpiewać na ulicy, jeżeli akurat miała na to ochotę, i nic ją nie obchodziło, co ludzie sobie pomyślą. Traktowała go jak prezent od losu, a nie jak zło konieczne albo szczebel w karierze. Wolne chwile wypełniały jej rozmaite radosne hobby, których go natychmiast nauczyła. Lubiła żeglarstwo, nurkowanie, piwo trąbiła jak czeski żołnierz.
Mój siostrzeniec odżył. Zamieszkali razem, w jej maleńkim mieszkaniu, ale to już przynajmniej nie była wynajęta kawalerka, ale dwupokojowe mieszkanko na zaadaptowanym strychu. Paweł rozpakował wreszcie pudła z książkami, przestał się żywić „gorącymi kubkami” i pizzą. Letarg dobiegł końca.
Mój siostrzeniec był szczęśliwy jak nigdy w życiu, ale nie mógł nic poradzić na przerażające uczucie, że klątwa nadal wisi mu nad głową i lada sekunda jego szczęście zostanie przerwane. To było kompletnie irracjonalne, ale żył z mrocznym cieniem za plecami, podświadomie czekając na cios.
Jego przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć, ex dzwoniła niemal codziennie, z kolejnymi żądaniami, szantażami albo zwykłymi obelgami. Nauczył się to znosić spokojnie. Miał już jakieś oparcie.
Sielanka trwała ze dwa miesiące. Do zeszłej środy.
Musiał wyjechać na dwa dni, nadzorować plan zdjęciowy w Krakowie. Jechał pełen najgorszych przeczuć, przekonany, że coś niedobrego wisi w powietrzu. Samochód, którym jechał z ekipą, nie wpadł czołowo pod ciężarówkę, nie napadli ich, nawet nie przypłacił biegunką flaczków zjedzonych w przydrożnym barze. Podczas zdjęć reflektor nie spadł mu na głowę.
A potem wrócił do domu. Następnego dnia zaczynał mu się urlop. Mieli jechać na Kretę.
Nie mógł mówić dalej, ręce znowu zaczęły mu dygotać, słowa nie chciały przecisnąć się przez gardło.
Jego dziewczyna, jego Magda nie odpowiadała na domofon. Kiedy zaczął otwierać drzwi, okazało się, że są zamknięte od środka. Mieli taki zamek, który od wewnątrz zamykał się inaczej niż z klucza. Można go było otworzyć, ale z trudem. Szarpał się z nim kilka minut i dlatego wiedział, że drzwi zostały zamknięte od środka.
W tym momencie sam zacząłem mieć złe przeczucia. Nie o to chodzi, że przeczuwałem coś złego, bo wiedziałem, że tak się stało, ale dlatego, że zacząłem mieć własne podejrzenia. Takie rzeczy się zdarzają. Bardzo rzadko, ale to, co opowiadał, wyglądało jak coś, co już kiedyś widziałem. Coś z mojej branży.
Opowiadał jak przed sądem. Krótkimi, wyduszonymi zdaniami, pozornie bez emocji, drewnianym głosem robota. Trochę, jakby odtwarzał częściowo już zatarty w pamięci koszmarny sen. Otworzył te drzwi. W środku było cicho, tylko woda lała się do wanny. W łazience kłębiła się para, ale w pełnej, aż po otwór przelewowy wannie, nikt nie leżał. Magdy ani śladu. Mój siostrzeniec zakręcił wodę i wszedł do pokoju.
Najpierw zobaczył rysunki na ścianach. Brązowe, prymitywne wzory pokrywały każdy kawałek otynkowanej ściany. Spirale, oczy, odciski dłoni, zygzaki, strzałki.
Magda leżała na łóżku, w pościeli przesiąkniętej szkarłatem. Z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, które przywiązano za pomocą wstęg zbrojonej tkaniną, szerokiej, srebrnej taśmy klejącej, do nóg łóżka. Mógł tylko podejrzewać, że ciało należało do jego dziewczyny. Nie umiał powiedzieć, co jej właściwie zrobiono, poza faktem, że zrobiono to nożem. Pamiętał tylko migawki, jak serię slajdów z policyjnego aparatu. Jej włosy razem ze skórą, przybite nad łóżkiem, wyglądające jak czarne, kudłate zwierzątko pełznące po ścianie. Jej pierś leżącą na talerzu na stole, zastawionym do kolacji. Sztućce, serwetki. Pierś ze śladami zębów. I krwawe bazgroły na ścianie.
Pamiętał swój bełkot do słuchawki. Język, jak zdrętwiały kołek w ustach, które wydawały się obce. Własny krzyk odbijający się od ścian i sufitu. Krzyk, którym się dławił, tuląc do siebie ciało uwolnione z więzów. A potem coś, czego nie umiał nawet opowiedzieć.
To było zimno. Nagły, lodowaty powiew, który ściął mu skórę szronem. A potem pojawiła się postać. Czarna, zamazana, jak poruszone zdjęcie. Sylwetka wyszła wprost z pobazgranej ściany, okryta niewyraźną, czarną jak dym z płonącej opony peleryną. Nie miała twarzy, tylko ptasi dziób, niczym maskę doktora z czasów epidemii dżumy. Zobaczył jeszcze, że z każdej dłoni wyrastało jej po jednym żółtawym, zakrzywionym ostrzu.
Miałem mokre dłonie, czułem, jakby mój przełyk stopniowo napełniał się lodowatą rtęcią.
Wiedziałem, co zobaczył mój siostrzeniec.
Nazywam ich skeksami. Wiem, gdzie żyją, i widuję je od dziecka. Przyciąga ich nagła śmierć. Ale nigdy nie pojawiają się po tej stronie. Prawie nigdy.
I zwykli ludzie nigdy ich nie widzą.
Prawie nigdy.
Potem pamiętał podwórze. Pulsujące, niebieskie błyski alarmowych świateł na dachach policyjnych wozów. Silne dłonie chwytające go za ramiona, tupot wielu ciężkich butów na schodach, twarze sąsiadów wychylające się zza drzwi. Oleiste błyski na czarnych lufach. Błysk fleszy. Tłum mężczyzn krzątających się po domu. Szorstki, oliwkowy koc, którym okryto mu ramiona. Grzechoczące, blaszane głosy z krótkofalówek. Zastrzyki i ciche, lecz natarczywe pytania policyjnego psychologa. Tłuste ślady czarnej kalki, kiedy zdejmowali mu odciski palców.
Tranksen uspokoił go, zatopił płonącą część jego mózgu w chemicznej, pełnej pustki fałszywej uldze. Odpowiadał na pytania.
Zabrali go karetką, siedzącego na złożonych noszach i patrzącego w rozmazane światła miasta. Żółte i czerwone bliki na zalanych deszczem szybach.
Tymczasem ściągnięte z całej dzielnicy patrole brygady interwencyjnej szukały wysokiego, chudego mężczyzny w czarnym płaszczu i przeglądały kubły na śmieci w poszukiwaniu białej, ptasiej maski doktora.
Spędził w klinice psychiatrycznej trzy dni. Szok posttraumatyczny. Po zastrzykach przeszedł na pigułki, potem był w stanie jeść, spać i odpowiadać na pytania śledczych.
To było ekspresowe śledztwo. Nie znaleźli Doktora Dżumy, jak nazwali go w raporcie. Znaleźli świeżo wypuszczonego z zamkniętego ośrodka psychiatrii więziennej Stefana Durczaka. Był niski, łysiejący, w grubych dwuogniskowych okularach. Do zeszłego tygodnia od trzynastu lat przebywał na leczeniu zamkniętym. Miał na koncie dwa morderstwa na nieletnich i trzy podpalenia. Kiedy go wypuszczano, stanowił kliniczny przypadek skutecznej terapii.
Złapali go tej samej nocy. Jeździł nocnym autobusem od pętli do pętli, upaprany krwią Magdy, i wrzeszczał rymowaną odę do jakiejś swojej królowej. Miał nóż. Zakrzywiony, sadowniczy kozik w drewnianej oprawie. Miał te same odciski palców, jakie odbito na ścianach domu mojego siostrzeńca.
Nikt nie zastanawiał się, jak Durczak wyszedł z zamkniętego od środka mieszkania. Nikt nie zainteresował się, co właściwie widział mój siostrzeniec. Sprawa zamknięta. Sukces.
Ale kiedy Paweł wyszedł z kliniki, oczywiście nie był w stanie wracać do rzeźni, w którą zamienił się ich dom. Poszedł spać do hotelu.
A poprzedniej nocy, zanim spotkałem go na dworcu, otworzył oczy z nagłego koszmaru i zobaczył czarną jak tłusty kłapeć sadzy postać stojącą nad jego łóżkiem. Zobaczył twarz, jak maska Doktora z czasów zarazy. Zapamiętał węźlastą, żółtawą dłoń, której dwa nienormalnie długie, zrośnięte palce przypominały zakrzywione ostrze. Skeks trzymał w tej dłoni mięsisty, pulsujący owoc. Ludzkie serce, zwieńczone pękiem wyszarpanych naczyń, które nacinał powoli ostrzem drugiej dłoni, jakby obierał pomarańczę. Krew – czarna w rtęciowym blasku neonów lejącym się zza hotelowego okna, ciekła gęstą, gorącą strugą prosto na pierś mojego siostrzeńca.
A potem były puste ulice, dworzec, mój samochód i mój salon.
I Paweł, kołyszący się miarowo w fotelu, z monotonnym jękiem – „zwariowałem, zwariowałem, Boże, wreszcie zwariowałem”.
Mam w domu jakieś środki uspokajające. Jestem przecież świrem. Poklepałem go po plecach, łagodnym tonem zrobiłem mu wykład na temat halucynacji, koszmarów i szoku posttraumatycznego. Wykład brzmiał wiarygodnie, wiedział przecież, że jestem byłym schizofrenikiem. Powinienem przecież wiedzieć, jak realne potrafią być halucynacje.
Połknął seconal, wypił szklankę wody mineralnej. I, po dwudziestu minutach, spał jak dziecko. Chemia organiczna to wielka rzecz.
Pierwszego demona widziałem jeszcze zanim nauczyłem się mówić. Dlatego to tak pamiętam. To był gaki. A ja nie miałem nawet dwóch lat. Upiorna, wysnuta z nicości żółtawa gęba z krwawymi oczami, ścigająca mnie, wrzeszczącego, po całym mieszkaniu. Pamiętam nie tylko przerażenie. Pamiętam też straszny wysiłek, z jakim usiłowałem zawołać o pomoc, wyrazić cokolwiek z tego, co czułem, i nie potrafiłem. Nic z tego, co się ze mną działo, nie mogło być oddane za pomocą tych kilku przypadkowych słów, które znałem. Rodzice uspokajali mnie i nie mogli, bo nie widzieli tego, co ja.
Potem były sny.
Miałem normalne, pogodne dzieciństwo, dopóki nie wypiłem kubka mleka, nie wysłuchałem bajki i nie położyłem się do łóżka. Potem w ciemnościach pokoju dziecięcego śniłem o szkieletowych twarzach ludzi ubranych w biało-sine pasiaki, kłębach zardzewiałego drutu kolczastego, widziałem morza ceglanych ruin, wśród których snuł się siny dym, widziałem doły pełne trupów, kłębowiska wyciągniętych rąk, jak powykręcane gałęzie.
Nie bałem się.
Nie rozumiałem, co widzę.
Miałem też przyjaciela. Przychodził do mnie co noc, w swoim kosmatym, szorstkim ubraniu, o barwie zrudziałego brązu, i kapeluszu z podwiniętym z jednej strony rondem. Nazywałem go Matibolo. Pachniał dymem. Miał dobre, szare oczy i brakowało mu zęba z lewej strony, co wydawało mi się bardzo zawadiackie. Był opalony tylko do linii kapelusza, a pod spodem miał krótką szczecinę rudych włosów, krótkich jak sierść jamnika.
Wiedziałem, że nie żyje.
Pojawiał się w moich snach co noc i usiłował mi coś powiedzieć. Nie umiałem tego zrozumieć, więc Matibolo dał spokój. Próbował się ze mną bawić, ale nie umiał.
A pewnego dnia zobaczyłem w kiosku żołnierzyka. Był inny niż zwykłe figurki czterech pancernych albo dzielnych żołnierzy radzieckich z pepeszami. Był wytłoczoną z masy plastycznej toporną kopią jakiejś zachodniej zabawki. Miał takie same śmieszne sztylpy, bardzo długi nóż u pasa i brudnożółtą krótką kurtkę z kieszeniami i podwiniętymi rękawami, sięgającą do bioder. A na głowie szeroki kapelusz z zawadiacko podpiętym jednym rondem.
Musiałem mieć tę figurkę, a kiosk był zamknięty. „Matibolo! Matibolo!” darłem się. Histeryzowałem tak długo, aż moi rodzice rozważali włamanie do kiosku. Wreszcie go otwarto i pierwszym klientem tego dnia była moja matka, a kiedy powędrowałem do przedszkola, w mojej kieszeni spoczywał bezpiecznie Matibolo.
Dopiero po latach wypełnionych przeraźliwymi i wyjątkowymi doświadczeniami, dotarło do mnie. Nie: „Matibolo”. Martin. Martin Borrows. Sierżant Martin Borrows z Sydney.
Potem nie miałem już koszmarów. Tylko kiedy w wieku dwunastu lat spadłem z drabiny i leżałem z ciężkim wstrząsem mózgu pośród jarzeniowego półmroku szpitalnej nocy, zobaczyłem, jak wokół mojego łóżka zbierają się skeksowie. Słyszałem ich ochrypłe szepty, widziałem upiorne twarze wyglądające niczym czaszki ptaków, ciała jak zwoje czarnej pajęczyny i szkliste, zakrzywione szpony.
Wtedy na dziedziniec wpadła karetka z tym przeciągłym, przeciwlotniczym zawodzeniem, jaki miały wówczas sygnały pogotowia, i skeksów wymiotło. Nasyciły się i nie wróciły już do mojego łóżka.
Wróciło, kiedy zacząłem dojrzewać, ale już nie jako koszmary. Po raz pierwszy zdarzyło się, kiedy pewnego lata zasnąłem w dzień, znużony upałem. Potem w nocy nie mogłem zasnąć i w końcu zapadłem w lekki letarg, podobny do półsnu, wypełniony półczuwaniem i nieokreślonymi majakami. Pamiętam, że koniecznie chciałem się zbudzić i nie mogłem. Wiedziałem, że śnię, ale nie mogłem tego przerwać. Próbowałem sturlać się z łóżka, próbowałem wstać, próbowałem otworzyć oczy, ale moje ciało mnie nie słuchało. To było jak paraliż. W końcu do rozkołysanego paniką mózgu dotarło, że istotnie miotam się po łóżku, że wstałem i otworzyłem oczy, i patrzę na siebie samego leżącego na wznak. Otworzyłem wewnętrzne oczy.
Wtedy po raz pierwszy znalazłem się w świecie Pomiędzy. W Krainie Półsnu.
Po raz pierwszy zobaczyłem jego czerwone niebo i Ka wszystkich codziennych przedmiotów, stojące na ich miejscu, jak mroczne atrapy.
To nie jest zaświat. Jeszcze nie. Zaświaty są znacznie wyżej. To tylko pęknięcie. Szczelina. Dziura pomiędzy życiem a śmiercią, wypełniona cieniami i wątpliwościami. Znajdują się tam martwe albo półżywe dusze wszystkiego, co nas otacza. Stoją te same budynki, te same krzesła i lustra, ale wyglądają inaczej, bo to nie są te same przedmioty, tylko ich widma. Ich Ka. Ich odbicia w Świecie Półsnu.
Najpierw sam chciałem tam wrócić. Świat Pomiędzy był przerażający, ale fascynował mnie. Byłem tylko nastolatkiem. Czytałem książki o eksterioryzacji i ciałach astralnych. Ćwiczyłem jogę.
A potem okazało się, że nie mogę przestać tam wracać. Niemal co noc. I że świat Pomiędzy wcale nie jest pusty i bezpieczny. To wcale nie było miejsce, w którym mogłem sunąć jak widmo, przenikając ściany, aż dotrę do pokoju, w którym śpi klasowa królowa piękności i będę bezkarnie mógł patrzeć na jej nieświadome, nagie ciało szesnastolatki.
Okazało się, że to królestwo demonów. Pogranicze. Miejsce, gdzie snują się ci, którzy nie umieją znaleźć swojej drogi na Tamtą Stronę, gdzie zakradają się stwory z innych obszarów, które nie mają siły, by ukazać się w naszym świecie. Najbliższe miejsce, z którego mogą nas dostać, to właśnie świat Pomiędzy.
Zwariowałem właśnie wtedy, kiedy zrozumiałem, że nie mogę się wyzwolić. Kraina Półsnu sama przyzywała mnie co noc, wciągała, pomiędzy widma i potwory zrodzone z naszej podłości i karmiące się nami.
Leki pomogły. Nie wiem, czy uleczyły mnie ze schizofrenii, ale w każdym razie przerwały więź pomiędzy mną i światem Pomiędzy.
Potem wróciłem tam już świadomie.
Pomógł mi Siergiej Cziornyj Wołk. Poznałem go zawodowo, jako etnolog, wędrując z ekspedycją po kraju Ewenków. To właśnie tam, siedząc w jego chacie przy samowarze i czarkach spirytusu, zrozumiałem, że po raz pierwszy mogę o tym komuś opowiedzieć. Siergiej – mały, chudy Azjata, o twarzy płaskiej jak patelnia, też wyczuł we mnie bratnią duszę. Dlatego zakładał dla mnie swoją reniferową kurtkę obwieszoną blaszanymi brzękadłami, brał do ręki bębenek, prychał spirytusem w ogień i opowiadał mi bajki o mądrym Lisie. Uczył mnie o Drzewie Życia i światach, które są nad nami i pod nami. Ale to po to, żebym mógł robić swój doktorat.
Potem, kiedy wyłączałem szpulowy przenośny magnetofon Kasprzak i odkładałem aparat Smiena, rozmawialiśmy naprawdę. I dopiero wtedy Siergiej pokazywał mi, co to znaczy naprawdę syberyjski szaman. Ale tylko w cztery oczy. Taka była umowa.
To Siergiej nauczył mnie zbierać wiotkie, maleńkie grzybki na czerwonych nóżkach, nauczył dodawać zioła i porosty i robić z tego nalewkę na mocnym domowym spirytusie. To dzięki niemu wróciłem do świata Pomiędzy.
„Musisz tam wrócić” – mówił Cziornyj Wołk. „Inaczej nie zaznasz spokoju. Zawsze już będziesz się bał”.
Bałem się, pijąc nalewkę.
A potem leżałem pod upiornym, czerwonym niebem Pomiędzy, widziałem nad sobą kolczaste widma cedrów, bodące wirującą nieskończoność, i wydawało mi się, że tłumy zębatych, porosłych czarną sierścią bestii rozrywają mnie na strzępy a potem składają na powrót, rudymi od mojej krwi łapami.
Umarłem i narodziłem się na nowo.
Ale nauczyłem się wchodzić do świata Pomiędzy zupełnie inaczej. Już nie jako mglisty, przeciekający przez ściany astral. Mogłem się tam pojawić jako istota z krwi i kości. I nie tak łatwo było mnie już skrzywdzić.
Wtedy właśnie spotkałem Celinę.
Sama ściągała mnie do siebie. Do na wpół rozwalonej altany z płyt pilśniowych i eternitu, gdzie ją zawleczono. Na pracownicze ogródki działkowe. Do szarej, cementowej podłogi, którą zalano jej płytki grób.
Wykopywała się spod tej podłogi co noc, krwawymi dłońmi o połamanych paznokciach, wyjąc przeraźliwie z wściekłości i żalu. Na jej zielonkawym ciele został tylko przegniły strzęp kostiumu kąpielowego.
Normalnie wystarczyłoby ją uspokoić i przeprowadzić. Mogłem to zrobić. Ale wtedy o tym nie wiedziałem. Celina przykuła się do tej altany i podłogi na zbyt długo. Myślę, że w kategoriach astralnych chyba jakoś zwariowała.
Znalazłem ten ogródek. Altana stała tak samo, jak jej cień w świecie Pomiędzy, a podstarzały morderca grabił zeschłe liście, którymi sypały pokręcone jabłonie. Zapamiętałem jego twarz.
Dorwałem go potem którejś nocy, w świecie Pomiędzy. Spał we własnym łóżku, mglisty i nierzeczywisty. Tej nocy, to przede mną uciekano na zamglonych, zasypanych popiołem ulicach świata Półsnu.
Patrzyłem na jego podwójne ciało. Materialne, ledwo widoczne i mgliste oraz słabego, świetlistego astrala, który wyglądał jak mdła poświata.
Pamiętam swój gniew. Gniew Celiny. Usłyszałem syczące szepty, jak szelest suchych liści i zobaczyłem, jak z szafy wychodzi skeks. Zaczął kręcić dziobatym łbem po ptasiemu, obracając go raz w jedną, raz w drugą stronę, wokół dzioba jak czarna żmijka zakręcił się chudy język.
A potem usłyszałem własny ryk i trzasnąłem go przez pysk.
To było szaleństwo. Powinien był mnie zabić.
Tymczasem uciekł.
A potem wbiłem dłoń w chudą klatkę piersiową, ubraną w bordowo-niebieską piżamę i namacałem twarde, śliskie serce, trzepoczące w mojej dłoni jak wróbel.
Dałem je Celinie.
I nie wiedząc dlaczego, przytuliłem ją do siebie. I wtedy po raz pierwszy otworzyłem komuś drogę.
Zalał nas słup białego światła, który wbił się w czerwone niebo jak filar. Czułem, jak dziewczyna w moich ramionach robi się coraz lżejsza. Wyszeptała mi coś do ucha, dopiero po chwili zrozumiałem, że to adres. Adres domku na przedmieściu, gdzie kiedyś mieszkała jej babcia.
– Pięćdziesiąt złotych rubli – powiedziała Celina. – W pudełku po herbacie, pod korzeniami jabłoni. To był mój posag. Należy ci się obol, mój Charonie.
Puściłem ją, była lekka jak wypełniony gazem balon. Ruszyła w górę po słupie światła, który dla niej otworzyłem.
– Leć – szepnąłem. – Leć do światła.
Filar blasku przestał bóść czerwone niebo. Przejście zamknęło się.
Tak zostałem psychopompem.
A następnego dnia znalazłem resztki domku babci – ceglany prostokąt, na opuszczonej działce zarośniętej bzem i pokrzywami. I wykopałem zardzewiałą puszkę po herbacie. Mój pierwszy obol.
Odkryłem swoje powołanie.
Nie pracuję co noc. Pilnuję, żeby nie wędrować po świecie duchów częściej, niż raz na dwa, trzy dni.
I tej nocy nie zamierzałem pracować, ale historia mojego siostrzeńca zmieniła wszystko.
Przez te wszystkie lata, zgromadziłem sobie sprzęt. Bywają przedmioty, które właściciele albo dramatyczne wydarzenia nasyciły tak potężnym duchem, że mogę je zabierać ze sobą. Dzięki temu mam broń, mam różne urządzenia, w naszym świecie będące tylko zardzewiałymi gratami, ale ich Ka działa tak, jak chcę w świecie Pomiędzy.
Jednym z tych przedmiotów jest Marlene. Marlene to motocykl. Martwy od lat, zapyziały grat BMW R-75 Sahara, z koszem. Marlene była bardzo ważna dla swojego właściciela, sturmfuhrera Willy’ego Stoemke. Umarł na niej. Do końca nie wypuścił z rąk kierownicy. I nawet potem, długo nie był w stanie jej zostawić. Jazda na Marlene była jedynym dobrym wydarzeniem, jakie trafiło mu się przez całe cholerne, dziewiętnastoletnie życie. Nie widział, nie robił i nie znał niczego dobrego, poza Marlene. Nawet nigdy nie miał kobiety.
Po tej stronie, to tylko stojący w moim garażu zardzewiały trup, o zarośniętych tłokach, postrzelanym baku i zetlałych przewodach. Jednak w świecie Pomiędzy, wystarczy jedno kopnięcie w rozrusznik i Marlene rusza jak niecierpliwy, rycerski wierzchowiec. Wytaczam się przez zamknięte drzwi garażu, pod ceglaste niebo i toczę przez miasto widm i snów, zerkając na busolę. Jej tarcze wirują i kręcą się jak astrolabium, szukając zawirowania emocji i drgnięć eteru, które towarzyszą nagłej śmierci i pojawieniu się w świecie Pomiędzy kolejnej, zagubionej, nie wiedzącej co dalej robić, duszy.
Tej nocy czułem że coś się zmieniło. Coś było nie tak. Wiśniowe niebo było takie samo i tak samo jak zwykle przelewały się po nim dziwaczne fraktale żółtego i niebieskiego światła, jak mgławice ze zdjęć astronomicznych, ale jednak coś niedobrego wisiało w powietrzu. Czuło się jakiś niepokój.
Krążyłem po widmowym, mrocznym mieście i rozglądałem się. Większość istot, które można tam spotkać, to niewyraźne plamy mroku, przemykające gdzieś na granicy pola widzenia. Niektóre przychodzą gdzieś z innych światów, a niektóre rodzą się tutaj. To ludzie je produkują. Te są najbardziej podobne do zwierząt. Jakichś trujących meduz albo pająków. Reagują instynktownie i bezmyślnie. Kiedy spotykają kogoś takiego jak ja, najczęściej po prostu czmychają.
Czasami, choć rzadko, spotykam Lunatyków. Tak ich nazywam, ale to nie wędrujący we śnie, tylko tacy sami idioci jak ja kiedyś. Eksperymentatorzy. Próbują sztuki eksterioryzacji ciała astralnego. Chcą unosić się w powietrzu, wędrować przez ściany i ulice, odwiedzać ukradkiem tych, których kochają lub pożądają, i zostawiają swoje opuszczone, bezbronne ciała na pastwę demonów. Tu, w świecie Półsnu sami przypominają widma. Półprzejrzyści, zwiewni, snują się to tu, to tam i najczęściej, kiedy zorientują się, że nie są tu sami, uciekają z powrotem do swoich ciał, jak myszy czmychające do dziury. Prawdziwe widma wyglądają tu realnie i ostro. Przypominają istoty z krwi i kości.
Widuję tu przeróżne stwory. Są groteskowe i pokraczne, półludzkie i karykaturalne, ale kiedy się na nie patrzy, wyglądają wystarczająco realnie.
Zazwyczaj nie mogę spokojnie patrzeć na obrazy Hieronimusa Bosha. To wszystko wygląda zbyt znajomo.
Próbuję to oswoić i dlatego nadaję im nazwy, jakbym był przyrodnikiem odkrywającym i klasyfikującym nieznaną faunę. Wszystko zaraz robi się bardziej swojskie.
„Och, to tylko szczękacz”. Albo: „Płaskognilce nisko dziś latają. Chyba będzie padać krew.”
Tak naprawdę, zazwyczaj ulice są puste, wiatr gna po nich kłęby srebrnego popiołu, bestie i stwory przemykają gdzieś w mroku. Złażą się rzeczywiście, kiedy poczują świeżą pneumę, ale dopiero wtedy.
Tej nocy jednak, widziałem zbyt wiele ruchu. Dookoła mojego domu kręciło się kilka skeksów, a to nigdy nie jest dobrze. Czują śmierć, i to nagłą, paskudną, taką, która zostawia mnóstwo zaczętych i przerwanych spraw. Kucały, owinięte swoimi płachtami, albo stały nieruchomo niczym ponure marabuty na trupie krokodyla. I patrzyły.
Patrzyły na mój dom.
Słyszałem szepty, syki i chichoty, jak szelest suchych, martwych liści. Jakieś inne bestie krążyły po ulicach, przez snop światła z reflektora Marlene przebiegło coś zębatego, pokrytego kolcami, co omiotło mnie paskudnym spojrzeniem liliowych oczu. Nawet po niebie krążyły kształty podobne do płaszczek, holujące długie ogony.
Znalazłem dom, w którym po tamtej stronie snu, mój siostrzeniec mieszkał kiedyś ze swoją dziewczyną.
Zaparkowałem na chodniku. Wzdłuż ulicy stały niewyraźne Ka kilku samochodów, wyglądały jak cienie. Albo dzisiejsze samochody nie mają duszy, albo właściciele nie przywiązują do nich wagi, nie wiem. Kamienica była wyraźnie widoczna, stara. Emocje, myśli i marzenia setek mieszkańców wyprodukowało przez lata mnóstwo myślokształtów, które pełzały po ścianach, skrobały i przebiegały w półmroku, wirowały wokół mżących na rudo żarówek niczym ćmy. Jakieś chude, pokraczne stwory kucały na gzymsach i balkonach jak średniowieczne gargulce.
Łatwo było znaleźć drzwi na najwyższym podeście schodów, przekreślone biało-czerwonymi taśmami z folii, zapieczętowane paskami papieru ze stemplami dzielnicowej komendy policji.
Zdarłem paski jednym ruchem, wyjąłem zza pazuchy obrzyna i kopniakiem otworzyłem drzwi.
Nic.
W środku było ciemno i pusto.
Jakby coś pożarło całe Ka mebli, ścian i przedmiotów, zostawiając tylko mrok.
Zawołałem Magdę. Musiała tu być. Chciałem jej pomóc, chciałem ją wypuścić na tamtą stronę, ale chciałem też zadać jej kilka pytań. O rzeczy, których dowiedziała się dopiero teraz.
Ale znikła.
Oczywiście mogła od razu przejść dalej. Nawet w wypadku takiego makabrycznego końca, czasem się to zdarza.
Nie dowiedziałem się niczego.
Dopadło mnie na schodach.
Na to coś nie miałem nazwy. Spadło z sufitu i było jednym, lśniącym jak rtęć ruchem. Było jak skorpion, modliszka i rzeźba kobiety odlana ze srebra. Zablokowałem coś kolczastego, chyba kończynę, ostre jak szkło szpony mignęły mi koło oczu, światło rozlało się po ślepym, obłym łbie, w którym kłapały ludzkie, srebrne szczęki, niczym proteza dentystyczna. Ręka trzymająca ciężką broń uwięzła gdzieś wśród tego całego ruchu i szamotaniny.
To było potwornie szybkie.
I silne.
Wszystko trwało najwyżej kilka sekund.
Mam płaszcz. Długi, skórzany i ciężki, który tutaj działa jak pancerz. To ten płaszcz mnie uratował. Machnąłem połą, zarzucając ją na wijące się ciało i odgrodziłem nią od kłapiących wściekle szczęk. A potem znalazłem jakieś podparcie pod lewą nogą i kopnąłem to coś, spychając je ze schodów.
Uniosłem uwolnionego obrzyna i ściągnąłem spust.
Wystrzał wypełnił klatkę schodową jak wodospad. Ciało bestii skłębiło się jak obłok dymu i zamieniło w wąską strugę zassaną przez lufę.
To wygląda jak wystrzał z dubeltówki na filmie puszczonym od tyłu. Najpierw jest błysk, potem obłok, który następnie wślizguje się do lufy. A na końcu łamię broń i wyrzucam z komory pełną łuskę. Do tego wszystkiego nie jest gorąca, tylko wściekle zimna.
I wypełniona demonem.
Pojechałem do lasu. Busola wibrowała i śpiewała metalicznym brzękiem, pierścienie wirowały wokół osi, strzałka wskazywała kierunek.
Las.
Za starymi torami.
Kiedy przyjechałem, już byli na miejscu.
Widmowy samochód, przez który przeświecały pokraczne Ka drzew.
I trzy widma. Dwa z pistoletami w dłoni i jedno ze związanymi z tyłu rękoma, ściśniętymi białym, plastykowym paskiem jednorazowych kajdanek.
Nawet nie pofatygowali się wykopać grobu.
– Było ci mówione, xwelu?! – darł się wyższy z katów. Przynajmniej jakoś angażował się emocjonalnie. – Było?! Że masz się nie wpierdalać?!
Nic nie mogłem zrobić. Nie należeli teraz do mojego świata.
Ten skazany walczył o ostatni haust godności, ale łzy bez udziału woli ciekły mu po policzkach, nogi w przemoczonych spodniach dygotały jak w ataku malarii. Jego dusza za to świeciła jasnym ogniem przerażenia, częściowo już wychodząc z ciała. Pewno odczuwał to jako wrażenie zapadania się i drętwienia.
Oparłem się łokciami o kierownicę i zapaliłem papierosa. Ka papierosa, ma się rozumieć. W świecie Pomiędzy nawet papierosy mają duszę.
Wystrzał zabrzmiał głucho i płasko. Widmo wystrzału.
Potem jeszcze jeden i następny.
Czekałem.
Wypaliłem papierosa, zanim umarł. Potem musiałem jeszcze czekać, aż minie pierwszy atak paniki. Aż się wykaszle, wyszlocha, wymiota pomiędzy pokręconymi drzewami, pod obcym niebem barwy krwi, po którym przelewają się żółto-zielone fraktale i tną je świetliste linie.
Aż zrozumie, że umarł.
Patrzyłem, jak od najgłębszych plam cienia odrywają się strzępy mroku i przybierają kształty zakapturzonych karłów, skrytych w głębokich kapturach i powłóczystych opończach. Słyszałem drapieżne chichoty.
Czekałem, aż zaczną go gonić.
A potem bez pośpiechu rozdeptałem papierosa, okręciłem jedną rękę zdjętym płaszczem i poszedłem robić porządek.
Wpadłem w kłębowisko stworów – w większości zwykłych ghuli i rozpędziłem je. Poczułem ręce chwytające mnie za ramię, wywinąłem się, uchyliłem przed kłapnięciem rekinich szczęk, kopnąłem w coś, a potem sięgnąłem za pazuchę po kordelas.
Następne sekundy wypełnił wrzask, chaos i szamotanina. Posłałem jakiegoś stwora pyskiem na pień drzewa, przydepnąłem coś przypominającego opończę, ciąłem przez łeb żabiogłową poczwarę, strzeliłem czołem w twarz pomarszczonego staruszka, z uśmiechem przypominającym zębate V i oczami ćmiącymi zielonkawym blaskiem próchna.
Klient kulił się pod drzewem, zasłaniając głowę rękoma.
Schowałem powoli kordelas i uśmiechnąłem się do niego. Patrzył na mnie z niewypowiedzianą zgrozą. Byłem dużo większy od niego, siwy, wąsaty, w hełmie na głowie, z rękami pokrytymi tatuażami, dla niego byłem jeszcze jednym demonem.
– Umarłeś – powiedziałem. – Ale utknąłeś pomiędzy światami. Mogę cię stąd zabrać.
– Gdzie? – wyszeptał.
– Tam, gdzie powinieneś był przejść, a nie umiesz.
– Nie! – wrzasnął nagle, głosem pełnym histerii. To było tak nagłe, aż podskoczyłem. – Nie! Pójdę do piekła!
Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, co jest dalej. Żyjemy na parterze, a ja znam jeszcze pierwsze piętro i mam klucze do windy. Skąd mam wiedzieć, jak daleko jest jeszcze do gabinetów Zarządu? Sto pięter? Jedno? Nieskończoność?
– Niekoniecznie. – Zapewniłem go. – Na pewno jest jeszcze w tobie coś dobrego.
– Nie! Zgniję w piekle! Odejdź ode mnie! Odejdź! Boże, ratuj!
– Dobra. Ale wtedy zajmą się tobą ghule. Albo inne, jeszcze gorsze stwory. W każdym razie zostaniesz tutaj. I z czasem staniesz się jednym z nich. To się nie skończy, synku. Szczerze mówiąc, właśnie się zaczęło. I nikt ci tutaj nie pomoże. Witamy w świecie Pomiędzy.
Wróciłem do motocykla, wrzuciłem płaszcz do wózka, kopnąłem starter i ruszyłem.
Gonił mnie, krzycząc i machając rękami. Patrzyłem we wsteczne lusterko, aż potknął się i upadł twarzą, wzbijając wokół srebrny popiół.
Dopiero wtedy zawróciłem.
Objeżdżałem go ciasnymi, powolnymi kółkami, kiedy zbierał się z ziemi.
– Kradłem! – wrzasnął. – Zabiłem człowieka! Nie chodziłem do kościoła! Napadałem! Wymuszałem haracze! I te… wymuszenia rozbójnicze! Siedziałem w zakładzie karnym! Przeklinałem! Zdradzałem żonę! W wielkim poście! Pracowałem w niedzielę! Kopnąłem zakonnicę!
– Wystarczy – przerwałem mu. Zatrzymałem Marlene i wyłączyłem silnik. – Wyglądam na księdza? Ja nie spowiadam. Nie osądzam. Tylko przeprowadzam na drugą stronę.
– Przeprowadzisz mnie?
– Musisz mi zapłacić obola.
– Że co?
– Starożytni Grecy wierzyli, że światy żywych i umarłych oddziela rzeka czasu – Styks. Można było przepłynąć na drugą stronę, ale trzeba było zapłacić przewoźnikowi obola. To taka grecka moneta. Dlatego wkładali pieniądz w usta zmarłego. Nie masz czasem czegoś w ustach?
– W Grecji jest już euro… – wybełkotał osłupiały.
– Może być euro – zgodziłem się życzliwie. – Euro, dolary, złotówki, złoto, informacja, jeny, obligacje, oprogramowanie, cokolwiek. Ale musisz zapłacić przewoźnikowi.
Obmacał się po kieszeniach, gorliwie potakując, i w końcu znalazł Ka swojego portfela.
– Nie, synku – powiedziałem. – Ty nie żyjesz, ja wracam do tamtego świata. Potrzebuję prawdziwej forsy. Po tamtej stronie.
– Ja… ja miałem portfel.
– Zabrali go twoi kumple – wyjaśniłem i przysiadłem sobie na siodle Marlene.
– Serdel i Klapa?! To skurwiele! Obrobili mnie, jak nie żyłem?!
– Co się miało marnować?
– No, to nie wiem. – Oklapł.
– Nie miałeś czegoś zakitranego na złą godzinę?
– Miałem, w domu.
– Nie będę się włamywał – poinformowałem go. – Kombinuj.
– Akcje! Mogą być akcje?
– Mogą. Ile tego masz?
– Tysiąc pięćset akcji Olebanku. Stały po pięćdziesiąt złotych! Pójdziesz do takiego kolesia, nazywa się Korbacz, Jasiek Korbacz, pracuje w Funduszu Inwestycyjnym „Gryf, podasz mu hasło „kaszana” i powiesz, że cię przysyła Baleron. Wtedy wypłaci ci za nie gotówkę.
– Podejdź tu. Chcę zobaczyć twoje oczy, może polewasz? Pamiętaj, że nie żyjesz. Mogę cię wysłać nie tylko w górę. – Wyjąłem obrzyna z olstra. Jego oczy zrobiły się okrągłe.
– Nie! Jak bonie dydy! Hasło „kaszana”! Nie!
Nie kłamał. W jego aurze migotał tylko strach. Miał dosyć, w końcu już raz go dzisiaj zastrzelili. Przeprowadziłem go.
– Idź do światła… – powiedziałem. Zawsze tak mówię.
Kiedy wracałem do domu, na leśnej drodze ktoś stał. Czarna sylwetka w trójgraniastym kapeluszu, otulona krótkim płaszczem, w butach za kolana, wsparty na rapierze zatkniętym w ziemię. Alderon.
Konkurencja.
Do pewnego stopnia był taki jak ja. Spotkałem go niedawno, jakieś cztery lata temu. Byłem wściekły, bo myślałem, że ten świat należy tylko do mnie. Najpierw się ignorowaliśmy. Potem miałem go za dupka.
A potem znalazłem go w świecie żywych. Naprawdę nazywał się Błażej.
Miał tylko czternaście lat.
I od pięciu leżał w śpiączce. Żył właściwie tylko w świecie Pomiędzy. Tutaj nie był bladym szkieletem podłączonym do przewodów, tylko wojownikiem o imieniu Alderon. Od tamtej pory jest mi go tylko żal. Nigdy nie dałem tego po sobie poznać. Nie wie, że ja wiem.
Alderon rzadko kogokolwiek przeprowadza. Chce oczyścić krainę Półsnu z demonów. Ale kiedy przeprowadza, to za darmo.
Psuje mi tylko interes.
Pokazał otwartą prawą dłoń, w której nie było żadnej broni. Zsiadłem z motocykla i pokazałem mu swoją.
– Wiedziałem, że cię tu znajdę – powiedział Alderon. – Przeprowadzałeś kogoś?
Przytaknąłem.
– Drogo?
– Na biednego nie trafiło – warknąłem. – Ty może jesteś milionerem, ja muszę tam z czegoś żyć. Poza tym, takie są zasady.
– Sam je wymyśliłeś – powiedział. – Obol to była drobna moneta.
– Przeprowadzałem już za pięć złotych. Chcesz czegoś, Alderon?
– Coś się dzieje. Zauważyłeś?
Pokiwałem głową. Wyjąłem z kieszeni łuskę i rzuciłem mu. Nadstawił dłoń w grubej rękawicy.
– Widziałeś kiedyś coś takiego?
Podważył kciukiem ołowiany korek i powąchał. Skrzywił się i ponownie zatkał łuskę, krztusząc się i wachlując koło twarzy drugą ręką.
– Ohyda – powiedział. – Widziałem. Dzisiaj już trzy. Są nowe. Ale według mnie to myślokształt.
– Taki wielki? Bzdura! To demon.
– No właśnie. Zachowuje się jak demon i tak wygląda. Ale jest zrodzony z człowieka. Nie atakują, tylko przeczesują miasto, jakby czegoś szukały.
– Byłeś tu w zeszły piątek?
Przytaknął w milczeniu.
– Umarła dziewczyna. Zamordowana, i to paskudnie. Przeprowadzałeś ją albo widziałeś samoistne przejście? W śródmieściu, koło placu Wolności.
Pokręcił głową.
– Nic nie widziałem. Przynajmniej nie przejście. Widziałem natomiast tłum demonów i myślokształtów. Działały jak stado. Właśnie w śródmieściu. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Były tam i te twoje… modliszki. I mnóstwo ptasiogłowych. Jeżeli ta dziewczyna tam była, to mogła się na nie nadziać.
– Rozejrzyj się za nią. To brunetka, szczupła, młoda. Będzie przerażona. Jakbyś na nią trafił, daj mi znać.
– To ktoś ważny?
– Dziewczyna mojego krewnego. I być może przyczyna tego całego bałaganu.
Zmarszczył brwi, ale nie powiedziałem nic więcej.
– Trzymaj się, Alderon. – Kopnąłem w starter. Biedny dzieciak. Lada dzień go odłączą, a wtedy sam go przeprowadzę. Za darmo.
Do diabła z zasadami.
Popiół zalegający ulice wzbijał się za kołami wysokim, skłębionym całunem. Tyle to wszystko warte. Popiół i kurz.
Wyspałem się i z samego rana pojechałem do „Gryfa”. Pan Korbacz przyjął mnie niechętnie, dopóki nie usłyszał hasła „kaszana”. Zaproponował, że zrobi przelew. Wyjaśniłem, że z uwagi na sytuację Balerona, to raczej niemożliwe. I że się śpieszę. Dostałem kawę, a po pół godzinie gotówkę. Trzęsły mu się ręce.
„Kaszana” okazała się warta prawie sześćdziesiąt tysięcy, w bankowych paczkach spiętych banderolami. Nie zmieściły się w kopercie. Wysypały mu się na biurko. W końcu upchał je w wielkiej kopercie na dokumenty i zawinął w paczkę wielkości cegły.
Potem skwapliwie odprowadził mnie do drzwi, prosząc, bym koniecznie pozdrowił Balerona.
Zapewniłem, że zrobię to przy najbliższej okazji.
Potem wróciłem do domu i zszedłem do piwnicy.
Mam tam pomieszczenie, zamaskowane fałszywą ścianą i chronione ogniotrwałymi drzwiami. W środku są piwniczne półki z Ikei do samodzielnego montażu, a na nich tekturowe pudełka, w których trzymam obole. Są posortowane według nominałów, biżuteria spoczywa w wyściełanych kasetkach, ale są także słoiki carskich pięciorublowych „świnek”, sznury nanizanych obrączek, a także pudełka po butach, gdzie lądują tombak, fałszywe pieniądze i bezwartościowe przedmioty. Trafiają się i takie. Mam też kosz na bieliznę, do którego wrzucam zniszczone banknoty. Pokrwawione, oblane czymś, albo nadpalone.
Nie jestem kutwą.
Po prostu nie mam pojęcia o praniu pieniędzy. Nie mogę przecież pójść do banku i wpłacić tego wszystkiego na konto. Więc leżą na półkach.
Kiedy wracałem na górę, usłyszałem przeciągły jęk, niemal krzyk. Mój siostrzeniec obudził się i prawdopodobnie przez kilka sekund leżał w błogiej nieświadomości, jaką daje poranek, a potem w jednym miażdżącym uderzeniu cały koszmar wrócił do niego.
Poszedłem go przywitać szklanką wody i kilkoma tabletkami. Nowy dzień, nowa pigułka.
Potem siedział na fotelu w salonie, skuty chemią, i kiwał się jak przy chorobie sierocej, patrząc w przestrzeń, tak samo jak wtedy na dworcu. Śniadanie stało przed nim, samotne i smutne.
Chodziłem po tarasie i patrzyłem, jak kwitną śliwy. Nie mogłem wysiedzieć przy stoliku nad kawą i gazetą. Myślałem.
Potem stwierdziłem, że środki zaczęły działać, i poszedłem porozmawiać z siostrzeńcem.
– Opowiedz mi o swojej byłej żonie – zażądałem.
Nie zrozumiał, o co mi chodzi.
– Zawsze wam się nie układało? Od początku?
Opowiadał niechętnie, wyglądało na to, że już sam nie wie. Kiedyś myślał, że było w porządku, a potem okazało się, że momenty, które miał za niemal doskonałe, dla niej były albo nic nie warte, albo kompletnie żałosne. Nic mi to nie dało. Chłopak sam już nic nie wiedział. Nowa twarz jego byłej żony, rozjarzona wściekłością i nienawiścią, przesłoniła mu i zabiła całą przeszłość. Nie pamiętał już niczego dobrego.
Zadzwoniła do niego wczesnym popołudniem. Chodził po salonie z komórką przy uchu i odpowiadał „tak” „nie” i „nie wiem”, a w odpowiedzi z głośniczka dobiegało rytmiczne pobzykiwanie, jakby trajkotała niczym katarynka. Rytm głosu sugerował listę stanowczych i raczej agresywnych żądań. Nie wiem, co mówiła, zresztą nie bardzo mnie to obchodziło, zerkałem tylko znad gazety.
Makler Korbacz miał rację. Akcje Olebanku poważnie spadły i tylko się traciło na dzisiejszej sprzedaży. Niestety ani ja, ani Baleron nie mogliśmy czekać.
Paweł usiłował dziwnie spokojnym głosem wyjaśnić swojej ex, że to nie jest najlepszy moment jego życia. Został świadkiem i w pewnym sensie ofiarą morderstwa, spędził kilka dni w szpitalu i chwilowo nie ma gdzie mieszkać.
W odpowiedzi dostał kolejną porcję stanowczych pobzykiwań, jakby w obudowie telefonu zamknięta była wściekła osa. Wtedy też zaczął na nią wrzeszczeć i w końcu rzucił gdzieś telefonem.
Na pierwszej stronie działu miejskiego napisali, że pewien ksiądz wpadł pod tramwaj.
To się zdarzyło godzinę później. Paweł się położył, ja siedziałem w salonie i przeglądałem „Mitologię ludów Syberii” do czwartkowego wykładu.
Najpierw zauważyłem, że zrobiło się ciemno. Jeszcze przed chwilą świat stał w ostrym słońcu, a nagle światło przygasło i zrobiło się brudnożółte, jak przed burzą.
Potem pojawiły się ptaki. Tysiące drobnych ptaszków, zbitych w gigantyczne jak chmura stado, wirujące nad moim domem, zwijające się w kręgi i zygzaki, jak jeden zbiorowy organizm. I ogłuszający, ćwierkający chór. Patrzyłem osłupiały, jak obsiadają śliwy, sosny i topole w całej dzielnicy. Miliony. Jak szarańcza.
Potem przyszło mrowienie skóry. Włoski na przedramionach podnosiły mi się po kolei, jakbym przesunął dłonią przed ekranem telewizora.
A później nadszedł nagły, polarny chłód.
Ptaki poderwały się w nagłej panice, z hukiem tysięcy skrzydełek. W jednej chwili gałęzie opustoszały.
Poczułem, że coś idzie przez salon. Nie widziałem niczego, ale wyraźnie to czułem. Przez mój salon.
Do mojego domu nie zbliżają się nawet skeksowie i to nawet listopadową nocą. Jest obwarowany jak twierdza.
Tymczasem coś sunęło samym środkiem pokoju, w biały, słoneczny dzień, nie dbając o nic. Po moim dywanie.
Afrykańska maska spadła z trzaskiem ze ściany i zaczęła sunąć po podłodze.
Jadeitowy zielony Budda śmignął nagle tuż koło mojej głowy i trzasnął o futrynę drzwi. Zaczęły trzaskać stopnie schodów, jeden po drugim. Jakby coś ciężkiego szło na górę.
Pognałem tam, przeskakując po kilka naraz. Drzwi do pokoju, w którym spał Paweł, uchyliły się i biło stamtąd zimno.
Nic, co dotąd widziałem w świecie Pomiędzy, nie ośmieliłoby się wdzierać do tego domu.
Nagle odeszło. Znowu zrobiło się ciepło, w okna uderzył blask słońca, jakby przebiło się przez chmury.
Odeszło samo, ale czułem, że było tak potężne, że mogłoby nawet teraz rozszarpać nas obu na strzępy. Sprawiło, że słońce przygasło?!
Mój siostrzeniec płakał przez sen.
Musiałem czekać na zmrok.
Siedząc w salonie i patrząc za okna, postanowiłem, że zabiorę go ze sobą. Dostanie słabą dawkę i nic nie powinno mu się stać. Przy mnie i tak był bezpieczniejszy niż gdyby został tu, w domu, który nie zapewniał mu już ochrony. Czułem, że jego obecność może mi pomóc.
Nie miał ochoty na ten kieliszek. Wymawiał się, kręcił nosem. Musiałem uciec się do „z wujkiem się nie napijesz?”. Wtedy przypomniał sobie, że gości go wariat. Przełknął, dzielnie zwalczył dreszcz obrzydzenia, po czym trzasnął głową o stół. Nie widziałem takiego numeru nawet wśród Azjatów, którzy fizjologicznie są słabo odporni na alkohol.
W świecie Pomiędzy siostrzeniec stał, zdjęty szokiem, i patrzył na swoje ciało z głową leżącą na stole. A potem na swoje ręce.
– Zabiłeś mnie – wyszeptał. – Dlaczego?
– Tylko chwilowo – wyjaśniłem. – Wyszedłeś ze swojego ciała, ja też. Musimy iść coś sprawdzić. Chcesz się uwolnić, czy nie?
– Skoro wiem, że śpię, to i tak za chwilę się obudzę – powiedział z powątpiewaniem.
– Nie tak zaraz – zapewniłem. – A teraz słuchaj uważnie.
Opowiedziałem mu o świecie Półsnu. Zapewniłem, że ze mną nic mu się nie stanie. Wyjaśniłem, że szukamy Magdy, żeby oboje mogli zaznać spokoju.
Przyjął to dzielnie. Przekonanie, że śpi, bardzo mu pomagało.
– Motocykl? – zapytał z niesmakiem. Motocykl nie pasował do zaświatów.
– Wszystko ma jakąś duszę. Zwierzęta, nawet przedmioty. To jest rodzaj widma motocykla, nazywam to „Ka”. Te przedmioty, mój strój, ta strzelba, ten hełm istnieją w realnym świecie. Są nawiedzone, jeżeli wolisz to określenie. Zabieram ze sobą ich Ka, bo pozwalają mi działać po tamtej stronie. Chronią mnie, jak ten hełm, który ocalił kiedyś życie jednemu żołnierzowi i stał się jego talizmanem. Dzięki niemu, ten człowiek wrócił cały z Wietnamu. Myślę, że mógłbym robić to samo, nie mając ich, ale tak jest łatwiej. To tak, jak posiadanie pistoletu. Sama świadomość, że go masz, sprawia, że czujesz się pewniej. To psychologiczne. Wsiadaj, będziesz jechał w koszu.
Wyjechaliśmy w mgliste, mroczne miasto widm i upiorów. Taką mam pracę.
– To są te… ghule? Te, co wyglądają jak koty?
– Nie. To są koty.
– Zwykłe koty?
– Koty nie są zwykłe. Zastanawiałeś się, dlaczego tyle śpią? Większość życia spędzają w świecie Pomiędzy. To nasz świat wydaje im się snem.
– A dlaczego niebo jest czerwone?
– Zamknij się i patrz na busolę. Masz mi powiedzieć, kiedy te obręcze zaczną się poruszać.
Popiół kłębił się na pustych ulicach, niebo stało nad nami w krwistej czerwieni, słychać było tylko równy stukot silnika Marlene. Szkoda, że nie mogę dać znać fabryce. „Na motocyklu BMW zajedziesz nawet do piekła!” – byliby zachwyceni.
– Czego szukamy?
– Nie wiem. Przede wszystkim jakichś śladów.
Pociągnąłem manetki hamulców. Zapiszczały opony. Paweł majtnął się w koszu i chwycił dłonią za jarzmo do montowania erkaemu.
Na skrzyżowaniu stali skeksowie. Jeden kucał na słupie świateł ulicznych. Czterech.
Niedobrze.
Sięgnąłem do olstra i powoli wyjąłem obrzyna. Położyłem go w poprzek na baku. To słabo na nich działa, ale lepsze niż nic.
Paweł milczał, blady jak ściana, i kurczowo trzymał się za uchwyt wózka.
– Co to jest?
– Nazywam ich skeksami. To demony nagłej śmierci.
– Widziałem takiego…
– Wiem.
Skeksowie zaczęli naszeptywać i szeleścić. Wielkie dzioby o barwie polerowanej kości zaczęły się poruszać na boki. A potem zaczęli się cofać. Jeden po drugim wtopili się w mrok i znikli.
Ruszyliśmy. Motocykl powoli przetoczył się przez skrzyżowanie.
Na placu pod fontanną siedział Alderon, wsparty o wyciągnięty z pochwy rapier. Kapelusz położył obok, na cembrowinie. Wyglądał na wyczerpanego. Jedną rękę okręcił chustą, która zdążyła już przesiąknąć. Krew kapiąca na chodnik świeciła fosforycznym blaskiem. Na nasz widok uśmiechnął się słabo i uniósł otwartą dłoń, bez broni.
Zsiadłem z motocykla.
– Widziałem ją – powiedział.
– Widziałeś Magdę?!
– Nie. Widziałem matkę demonów.
– Co?!
– Co noc rodzi kolejne demony. To kobieta z naszego świata, która stała się bramą. Wpuściła do siebie coś potężnego. Nie damy rady, Charonie.
Nagle zauważył Pawła siedzącego w koszu i zamarł.
– A kto to jest? To umrzyk? Przeprowadzasz go?
– Nie. On żyje. To mój siostrzeniec.
Alderon uniósł głowę.
– Chyba ci odbiło. Przecież on zwariuje!
– Nie. Wmawia sobie, że śpi. Musimy znaleźć jego dziewczynę. Wtedy wszystko się skończy. Musimy ją znaleźć i przeprowadzić.
– To ona jest bramą?
– Nie. Ale ma znaczenie. Coś przyszło do mojego domu, Alderon. Dzisiaj. W biały dzień. To idzie po niego. – Wskazałem głową na motocykl.
– Chcesz użyć własnego krewnego na przynętę?
– Przed chwilą czterech skeksów uciekło na sam jego widok. Jechaliśmy przez puste miasto. Wiesz dlaczego?
– Boją się. Nie należy do nich. To Ona go chce.
– Idziesz z nami?
Podniósł się, podpierając rapierem jak laską.
– Będziesz musiał jechać powoli.
– Usiądziesz za mną.
Zatrzymaliśmy się pod domem. Niepozorna kamienica, z balkonami wychodzącymi na skwer.
– Tu mieszkałem – stwierdził Paweł.
– Wiem.
Usiedliśmy na ławce, przy pustym placyku zabaw, jak trzech meneli. Brakowało flaszki wina.
– Opowiem ci o Lilith – powiedziałem. Paweł spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Opowiem ci o twojej żonie.
Zatkało go.
– To normalna dziewczyna. Żaden demon.
– Kiedyś tak. Jednak kiedy człowiek poddaje się najgorszym uczuciom – nienawiści, zawiści, złości, wpływa na ten świat. Zwłaszcza kiedy kieruje te uczucia na innego człowieka. Widziałeś te dziwaczne stwory, które biegają tu po murach, małe, pokraczne, chowają się jak szczury, kiedy przechodzisz? Te, na które polują koty? To myślokształty. Mówiłem ci, że tu nawet przedmioty mają dusze. Uczucia też. Te stwory powstają właśnie dzięki złym myślom. Rodzą się z nienawiści. Czasami jednak człowiek robi to obsesyjnie, w każdej minucie, spala na to całą energię. Wtedy otwiera się na zło. Chce pomocy, żeby niszczyć. Nie może zniszczyć fizycznie, więc próbuje mentalnie. I czasami zdarza się, że coś przychodzi, żeby go wykorzystać. Zazwyczaj to po prostu demon. One chcą przejść do naszego świata i jeżeli mają jakąś możliwość, wciskają się do ciała człowieka, który daje na to przyzwolenie i przejmują nad nim kontrolę. To nawiedzenie. Tak też stało się z twoją byłą. Tylko że ona przyjęła samą matkę demonów.
Jest wiele legend o Lilith. Mówi się, że była po prostu nieszczęśliwa i została niesprawiedliwie potraktowana. A według innych, była wściekłą suką, która wolała gzić się z diabłami i od początku nienawidziła swojego męża. Miała go za nudnego nieudacznika. Patronka małżeńskich konfliktów, intryg, wrogości i nielojalności, przekonana, że to ona zawsze ma rację. Podobno została przeklęta i teraz rodzi kolejne demony, żeby zemścić się na rodzie Adama. Wieczna mścicielka, karząca za męską niestałość, za wszelkie przywary, za upodobanie do przygody, za to, że mężczyzna nie słucha, nie interesuje się, nie zapewnia, czepia się, pali, śmierdzi, ogląda mecze, za to, że jest mężczyzną. Brzmi znajomo? Twoja Dorota gotowa była zwalić ci na łeb samo piekło, byle tylko się zemścić, i tak się stało.
A teraz ma Magdę.
– Dorota ma duszę Magdy?
– Nie. Ona nawet sobie nie zdaje sprawy z tego, co robi. To Lilith przez nią działa.
– Co chcesz zrobić?
– Wchodzimy, zabieramy Magdę, przeprowadzam ją, wiejemy do domu. Teoretycznie.
Alderon roześmiał się gorzko.
– Nie musisz iść, jeżeli nie chcesz. – powiedziałem do niego.
– To raczej moja robota. To ja tu jestem błędnym rycerzem, ty jesteś tylko psychopompem – najemnikiem. Pewnie, że idę.
Nad miastem podniósł się szum. Miliony szeptów, chichotów, zawodzenie, wszystko to zlało się w jeden pomruk. Na ścianach budynków zaczęły nagle mrowić się myślokształty, ulicami przebiegały grupki ghuli, skeksowie, szczękacze i mnóstwo innych stworów, na które jeszcze nie wymyśliłem nazw. Wyglądało to, jakby leśne zwierzęta uciekały przed pożarem lasu. Alderon wstał z ławki.
– Co się dzieje?
– Wyczuła go – powiedziałem. – Nadchodzi. Nie mamy czasu.
Szliśmy obok siebie, Alderon z obnażonym rapierem i zdjętym płaszczem w drugim ręku, ja z kordelasem w dłoni i lufą obrzyna opartą o ramię, a Paweł z tyłu, rozglądając się trwożnie, z gołymi rękami.
Budynek wyglądał normalnie i cicho.
Nacisnąłem klamkę i uchyliłem drzwi na klatkę schodową.
– Kiedyś tu mieszkałem – szepnął mój siostrzeniec.
Na klatce schodowej pachniało stęchlizną, wszędzie unosił się popiół. Było cicho.
Otworzyłem drugie, wahadłowe drzwi i wleźliśmy na trzy skeksy.
W jednej chwili spokój prysł, a zapanował chaos. Alderon machnął furkoczącą peleryną, błysnął rapier, ja wystrzeliłem z obu luf naraz. Nad tym wszystkim wzniósł się grzmiący syk wściekłych skeksów i wrzask mojego siostrzeńca.
Zwyciężyliśmy. Alderon krwawił świetlistymi kroplami i, kaszląc, opierał się na poręczy schodów, ja usiadłem na stopniu, kordelas wyleciał mi z dłoni. Na nogawce nad kolanem rozlewała mi się świecąca jak neon plama.
Z zewnątrz narastał szmer. Szły tutaj.
– Nie ma czasu – stęknąłem, wyrzucając z luf pełne łuski i ładując dwie puste. Szliśmy na górę. Stopień po stopniu.
Na podeście czekały na nas modliszki, jak rzeźby z rtęci. Bezokie łby odwracały się do nas, jeden po drugim, rozległ się suchy grzechot, jak od rozzłoszczonego grzechotnika.
Wystrzały, wściekły wrzask, świst ostrzy.
Mieliśmy wprawę, ja i Alderon. Rutyna. Byliśmy w tym dobrzy.
Paweł zatrzymał się.
– Tu nie było takich sal – wyszeptał. – Nie było takich spiralnych schodów, ani kolumn. Pomyliliśmy budynki.
– To tylko Ka – uspokoiłem go. – Lilith zmienia budynek pod swój gust.
Po ścianach zaczęły przemykać pierwsze myślokształty, jak małe ośmiornice ulepione ze smoły. Czas naglił.
Kolejny podest, kolejna bijatyka, więcej naszej świecącej krwi na ścianach i podłodze.
Dotarliśmy na miejsce.
Ściana obrosła spiralnymi kolumnami i gargulcami, ale drzwi zostały te same. Banalne, obite drewnem, z tabliczką i dzwonkiem.
Paweł stał przed nimi i nie mógł się ruszyć. – Naciśnij klamkę – warknąłem. – To łatwe. Na dole słychać było szuranie wielu nóg. Mieszkanie za drzwiami wyglądało zwyczajnie. Mgliste, mdłe Ka ukazywało zwykłe meble, krzesła i stoły.
– Dlaczego tu jest normalnie? – spytał Paweł.
– Ty to sprawiasz. To były twoje rzeczy. Znają cię.
Dorota spała w sąsiednim pokoju. Leżała z brzegu łóżka, mglista i niewyraźna. Filigranowa blondyneczka. Włosy koloru brudnej słomy były rozsypane na poduszce. Obok, jak przytulanki, leżały gliniane figurki. Były ostre i wyraźne. Należały do świata Pomiędzy, nie było po nich śladu po tamtej stronie.
– Zabieraj to! – krzyknąłem. Paweł posłusznie rozpiął koszulę i zaczął wpychać figurki za pazuchę.
– Co to jest?
– Potem!
Sylwetka leżącej na łóżku dziewczyny zrobiła się nagle wyraźniejsza. Przekręciła się na plecy sennym ruchem i nagle rozłożyła szeroko nogi. Jej brzuch raptem wydął się jak balon i zaczął rytmicznie falować. Patrzyliśmy w milczeniu jak urzeczeni. Filigranowa, niepozorna blondyneczka.
Jej ciało nagle wygięło się jak łuk, pod skórą naprężyły jej się wszystkie mięśnie, nogi wbiły się piętami w materac. Spomiędzy jej ud chlusnęła struga mętnego osocza i wyślizgnęło się coś splątanego, owiniętego w błoniasty pęcherz. Łatwo.
Jak u kotki.
Pęcherz pękł nagle, rozcięty małymi, ostrymi jak żyletki szponami, z kłębowiska członowanych kończyn wychynął obły, lustrzany łeb.
Modliszka.
Obrzyn huknął niespodziewanie, stworzenie zmieniło się w smugę srebrnego dymu zassaną do lufy. Wyrzuciłem pełną łuskę.
Dorota otworzyła nagle oczy. Brudnożółte, z krwawymi tęczówkami. Oczy bestii. A potem wydała z siebie ogłuszający, wściekły wrzask.
I zaczęła rosnąć. Na łóżku nadal została mglista sylwetka niepozornej blondyneczki, a przed nami prostowała się wielka, smukła kobieta, o skłębionych, miedzianych włosach i płonących czerwienią oczach. Lilith.
Matka demonów.
Sięgała głową sufitu. Na wpół wspaniała, ruda dziwa, na wpół potwór. Cofaliśmy się, zbici w gromadkę, ja trzymałem bezsensownie uniesiony, śmieszny, mały obrzyn.
Alderon nagle zrobił krok do przodu i zastąpił jej drogę.
– Wiejcie! – warknął przez ramię.
– Alderon, nie! – wrzasnąłem. – Zginiesz!
– Zabieraj go i uciekaj! – odkrzyknął. – Ja już nie żyję od pięciu lat i dobrze o tym wiesz.
Sięgnął pod swój kaftan i wyjął coś, co nosił na szyi. Nie wiem, jak wyglądało, ale wiem, co to było. Może figurka z jajka z niespodzianką, może magiczny amulet, który dostał od taty. Coś, co sprawiło, że dziewięcioletni chłopiec, który wpadł na rowerze pod ciężarówkę, trzymał się życia. Nadzieja. Zerwał to z szyi i nagle cały wypełnił się oślepiającym światłem.
– Uciekajcie!
Wyszliśmy na schody. Przed zbity tłum demonów, syczących, szczerzących zęby.
– Wyjmij figurki! – krzyknąłem. Siostrzeniec posłuchał. Sięgnął za pazuchę i wyciągnął terakotowy dzbanuszek. Tłum zafalował i nagle pękł. Stojące bliżej zaczęły się cofać, napierać na stojące z tyłu, a przed Pawłem utworzyła się luka. Istoty rozstąpiły się.
Bały się podejść nawet do tego, co należało do niej. Do matki.
Zeszliśmy po schodach, a potem przed budynek. Tłum rzedniał. Odstępowały od nas. Podeszliśmy do motocykla. Na baku siedział rudy kocur, który miauknął na nasz widok i podsunął łebek do pogłaskania, a potem naostrzył pazurki o siodło Marlene i zeskoczył w mrok.
Paweł nagle stanął jak wryty.
– Magda!
– Stłucz figurki – poleciłem.
– Po co?
– Rób, co mówię!
Cisnął pierwszą o chodnik. Gliniane odłamki rozprysły się wokół, w obłoku żółtego dymu.
– Co to było?
– Nie wiem. Może twoje zdrowie, a może fart. Tłucz, mówię. Ja muszę tam wrócić.
Schody były już puste i wyglądały normalnie, jak schody w przedwojennej kamienicy. Wszedłem aż na górę i znalazłem byłe mieszkanie mojego siostrzeńca.
Alderon wpółleżał, oparty o ścianę, cały aż świecił od krwi. W ręku trzymał rękojeść rapiera ze ziomkiem ostrza.
Rozkaszlał się i na brodę popłynęła mu świetlista struga.
– Znajdź… mój kapelusz…
Kapelusz został w sypialni, wszedłem tam i znalazłem go na podłodze. Na łóżku spokojnie spała mała, niepozorna blondyneczka i śniła o zemście, obejmując poduszkę.
Ssała kciuk.
Odniosłem kapelusz, nasadziłem go Alderonowi na głowę i pomogłem mu wstać. Leciał przez ręce.
– Nazywam się Błażej…
– Nazywasz się Alderon – powiedziałem stanowczo. – I pokonałeś matkę demonów. Zakaszlał znowu.
– Nie… Odeszła tylko… Ona jest wieczna. Wróci, kiedy jakaś rozgoryczona kobieta ją znowu przywoła.
– To nieważne. Zwyciężyłeś.
– Przeprowadzisz mnie?
– Tak – powiedziałem.
– Należy ci się… obol…
Pokręciłem głową.
– To ja jestem ci dłużny. Alderon?
– Tak?
– Jeżeli… Jak już tam będziesz, jeżeli znajdziesz sposób, jeżeli to możliwe… Wróć i powiedz mi, co tam jest. Dokąd odchodzimy.
– Dobrze. Spróbuję…
Objąłem go.
– Leć – powiedziałem. – Leć do światła.
Na dole, przy motocyklu mój siostrzeniec stał wśród potłuczonych skorup i tulił swoją dziewczynę. Oboje płakali. Podszedłem powoli, szurając butami w popiele. Popiół i kurz. Dotknąłem jego ramienia.
– Już czas.
– Nie! – krzyknął. – Pozwól jej zostać!
– To nie zależy od niego – powiedziała Magda. – Muszę. Wypuść mnie.
Pocałowała go i podeszła do mnie. Objąłem jej szczupłe ciało i po raz kolejny tej nocy, słup białego światła wbił się w purpurowe niebo świata Pomiędzy.
Wracając pustymi ulicami, milczeliśmy obaj. Tylko koła wzbijały popiół. Popiół i kurz…
Rano zastałem go siedzącego na łóżku. Kręcił z niedowierzaniem głową.
– Gdybyś… wiedział co mi się śniło… – wyjąkał. – To było… Chyba zwariowałem. Ty też mi się śniłeś, wuju.
– Koszmary zdarzają się po lekach – powiedziałem łagodnie.
– To dziwne – powiedział mój siostrzeniec. – Czuję się dużo spokojniejszy. Jakbym znowu mógł żyć. Nie rozumiem. Jakoś się z tym wszystkim pogodziłem.
Pokiwałem tylko głową.
Poszedł po śniadaniu. Ubrał się, ogolił, zabrał torbę i wezwał taksówkę. Podziękował mi. Powiedział, że teraz już sobie da radę.
Usiadłem na tarasie i spojrzałem na śliwy. Pomyślałem, że teraz przez jakiś czas nie będę pracował.
Potem długo nie słyszałem o moim siostrzeńcu i nie próbowałem się dowiedzieć, jak mu się powodzi.
Jakiś miesiąc później dostałem przesyłkę bez adresu zwrotnego. Zwykła, pęcherzykowa koperta. W środku nie było listu, tylko dwa kwadratowe pudełka z przezroczystego plastyku. W każdym leżał krążek wypolerowanego czystego złota, na którym odbito nieregularny okrąg z uproszczonym rytem przedstawiającym skaczącego delfina i niewyraźnie odbitymi greckimi literami.
Obol.
Pomyślałem, że powinienem kiedyś zadzwonić do mojego siostrzeńca i zapytać go, jak się ma jego była, ale wiedziałem, że tego nie zrobię.
Wydobyłem monety z pudełek i puściłem bączka na blacie. Wirowały z przenikliwym dźwiękiem, łapiąc światło biurkowej lampy.
Obol dla Magdy.
I obol dla Lilith.
Popiół i kurz… – pomyślałem.
ROZDZIAŁ 1
Uważaj na ciernie – powiedział mój martwy przyjaciel. Nad jego głową, po szarobrudnym niebie kłębiły się i sunęły nienaturalnie szybko chmury. Wszystko tonęło w żółtym, burzowym świetle, jak sepiowana fotografia. – Uważaj na ciernie.
Chciałem coś powiedzieć, ale miałem wrażenie, że sklejono mi wargi plastrem. Mój martwy przyjaciel zwisał z krzyża, ciężko, jak na gotyckim krucyfiksie. Palce miał zakrzywione niczym szpony, strugi rdzawej, niemal czarnej krwi toczyły mu się wzdłuż ramion, ale w nadgarstki ani grzbiet skrzyżowanych stóp nie wbito łbów bretnali. Tkwił na drewnie dzięki cierniom, które porastały słup i belkę. Mój świątobliwy przyjaciel. Przygwożdżony dziesiątkami twardych jak żelazo, długich na dłoń cierni, jakby krzyż był afrykańskim drzewem akacji.
Nie mogłem niczego powiedzieć, nie mogłem krzyczeć. Chwyciłem się za twarz, pomiędzy nosem a podbródkiem namacałem tylko gładką skórę. Moje usta znikły. Nie znalazłem ust!
Mój przyjaciel dusił się, zwisając z belki, z płucami zgniecionymi pod własnym ciężarem. Dźwignął się na ramionach i przebitych stopach, drąc ciało kolcami i wypuszczając kolejne potoki krwi. Dźwignął się ku oszalałemu niebu, usiłując złapać oddech.
– Uważaj na…
I wtedy zadzwonił telefon.
Wypadłem w świat żywych jak wynurzająca się łódź podwodna. Miałem wrażenie, że rzeczywistość eksploduje wokół mnie jak woda, że rozpada się w fontannie srebrzystych kropli.
Siedziałem wśród zmiętej pościeli, łapiąc oddech niczym ryba.
Telefon dzwonił nadal.
Nie ma bodaj nic gorszego niż dzwonek przeklętego aparatu w środku nocy. Nigdy nie oznacza niczego dobrego. Nie mam pojęcia dlaczego, ale mieszkańcy tej planety nigdy nie budzą cię telefonem, żeby powiedzieć, że wygrałeś milion dolarów, odziedziczyłeś majątek, przyjmują cię do pracy albo nominują do nagrody. Lekarz nie zadzwoni o trzeciej rano, żeby powiedzieć ci, że jednak jesteś zdrowy. Takie rzeczy mogą poczekać. Natomiast żeby poinformować cię o tym, że ktoś z twoich bliskich nie żyje, zostałeś zrujnowany, deportowali cię do Mongolii, coś spłonęło albo wybuchła zaraza, powiedzą ci natychmiast, będą dobijać się do drzwi, wywloką z wanny, wyciągną z łóżka. Zupełnie jakby nie mogli znieść myśli, że jeszcze przez kilka godzin będziesz żył normalnie i chcą ci zwalić niebo na głowę bez najmniejszej zwłoki. Jedyne, co nie może poczekać do rana, to właśnie te rzeczy, na które nic nie będziesz mógł poradzić.
Rozległ się kolejny sygnał, bezlitosny, elektryczny świerszcz. Potem dwie sekundy ciszy, których potrzebowałem, żeby zorientować się, kim jestem, gdzie mieszkam i co to jest telefon. Gdy rozdzwonił się znowu, zastanawiałem się jeszcze, czy odebrać.
Podniosłem słuchawkę.
W tle słyszałem neonowe, elektryczne trzaski, jakby sygnał przedzierał się przez burzę magnetyczną na Słońcu, jakieś syki i szelesty. A potem straszny, bardzo wyraźny szept oznajmił:
– Peccator… peccator…
Połączenie zostało zerwane.
Siedziałem na łóżku, dygocąc, z leżącej na pościeli słuchawki dobiegał przerywany sygnał, brzmiący jak lament.
Czekałem, aż znowu się obudzę.
Koszmarne sny to część mojego życia. Jestem przyzwyczajony. Na jawie albo w półśnie widuję takie rzeczy wystarczająco często. Ale wyrwany ze snu zmorą nad ranem, w ciemną burzową noc, boję się zasnąć i boję się nie spać, tak samo jak każdy. Położyłem się ostrożnie na poduszce, czując, że oszalałe niebo, pełne wściekle kłębiących się chmur, i czarny, pokryty kolcami krzyż bodący to niebo, czekają tuż pod powiekami. Bałem się ponownie zasnąć.
Michał nie żył już od dwóch tygodni. Nie chciałem widzieć go ponownie, na krzyżu, przeszytego kolcami, konającego pod upiornym niebem.
Bałem się, że widzę coś, co rzeczywiście ma miejsce.
Jeżeli człowiek, który powinien bezwzględnie zostać zbawiony, naprawdę wisi tam gdzieś w zaświatach, to wszyscy jesteśmy zgubieni.
W takich momentach trzeba wstać. Chociaż na pięć minut. Wyjść do kuchni, napić się wody albo mleka, zapalić papierosa. Iść do łazienki. A potem wrócić do łóżka i położyć się w zupełnie innej pozycji. Przetrzepać poduszkę, ułożyć ciało na drugim boku.
Wtedy koszmar nie wróci.
Nie zapalałem światła, wędrując przez mroczny dom, wydawało mi się, że w ciemności coś się kłębi, wije w kątach, wyciąga do mnie drapieżne ręce.
Normalne u świra.
Hormon snu rozkłada się od światła. Jeżeli zapalisz lampę choćby na chwilę, prawdopodobnie już nie zaśniesz.
Deszcz bębnił w łazienkowe okno, w ciemnościach ogrodu coś się poruszało, wiatr miotał gałęziami. Burza.
Spuściłem wodę i wtedy z trzaskiem zwalił się na mnie huk gromu, łazienka wypełniła się pulsującym światłem, w którym zobaczyłem oświetloną sino sylwetkę za oknem, owalną plamę z czarnymi jamami oczu i ust, jak obraz Muncha.
Nie wrzasnąłem. Zachłysnąłem się tylko powietrzem, czując się tak, jakby wyładowanie błyskawicy przepłynęło przez moje ciało. Włosy stanęły mi dęba.
A w następnej sekundzie zrozumiałem, że to ja.
To moja własna sylwetka odbita w szybie. Grzbiet oblazły lodowe mrówki, czułem, że trzęsą mi się ręce.
Odetchnąłem głęboko kilka razy, patrząc na zalewaną deszczem szybę, na kołyszące się na wietrze gałęzie. Potrzebowałem kobiety, potrzebowałem tabletki seconalu, może filiżanki herbaty.
Widywałem widma i trupy. Przeprowadzałem dusze na drugą stronę światła, wędrowałem między światami. W mojej piwnicy leżały pieniądze, które dostałem od umarłych. A mimo to udało mi się doprowadzić do stanu, w którym drżałem jak osika we własnej łazience na widok odbicia w szybie. Z powodu złego snu i burzy. I czwartej rano.
Parszywej wilczej godziny, kiedy umysł człowieka jest bezbronny niczym u pięcioletniego dziecka. Czwarta rano. Czas, gdy wali się kolbami w drzwi. Czas skrytobójców, czas tajnej policji i upiorów.
Uspokoiłem się i ruszyłem z powrotem do sypialni.
I wtedy, w świetle kolejnej błyskawicy zobaczyłem dłoń.
Odcisk dłoni na szybie.
Niknącą powoli plamę szronu w kształcie dłoni, z rozczapierzonymi palcami, odbitą na szybie od zewnątrz.
Odcisk zniknął całkowicie w ciągu pięciu sekund, sekund, które policzyłem.
Zostały tylko ciemność, deszcz i burza.
I człowiek stojący we własnej ciemnej łazience, z nogami zmienionymi w betonowy odlew.
Telefon zadzwonił znowu, ledwo zamknąłem oczy.
Są takie dni.
Otworzyłem powieki, które wydały mi się częściowo sparaliżowane i przysypane piaskiem. Okazało się, że jest już szaro, burza za oknem zmieniła się w beznadziejną mżawkę. Spojrzałem na zegar. Piętnaście po szóstej.
– Dzień dobry, mam nadzieję że pana nie obudziłem? – Człowiek o skrzypiącym głosie starca mówił tonem sugerującym, że obudzenie kogokolwiek przyzwoitego o tej porze jest zwyczajnie niemożliwe. – Tu ojciec Lisiecki. Dzwonię w sprawie brata Michała.
Michał nie miał brata. Sam był bratem. Mój nieżyjący przyjaciel był zakonnikiem. Jezuitą. Tyle tylko, że od dwóch tygodni nie miał już żadnych spraw.
– Czy ojciec nie powinien być na jutrzni? – zapytałem, starając się, żeby mój głos nie brzmiał zbyt zgryźliwie.
– Jutrznia jest o czwartej – wyjaśnił lekko zaskoczony.
– O czwartej. Zapamiętam.
Kojarzyłem go. Chudy staruszek w szarym swetrze, o uśmiechniętych oczach, sterczącej grdyce i lekko krogulczych rysach. Przeor jak z obrazka.
– Czy mógłby pan dzisiaj przyjechać do nas?
– Do klasztoru? – To było głupie pytanie, nie dysponowali siecią piwiarni ani nocnych klubów.
– Brat Michał zostawił coś dla pana.
– Co? – Michał umarł nagle. Bardzo nagle. Raczej nie mógł się tego spodziewać.
– Proszę przyjechać. O siódmej?
– O ósmej – powiedziałem stanowczo. Nie zaczynam dnia od modłów i postów. Nie biczuję się na śniadanie. Jestem osobnikiem świeckim. Potrzebuję szczoteczki do zębów, kanapek, ciepłej wody, papierosa i filiżanki kawy.
Jadąc do Brusznicy, gdzie stał klasztor, w którym rezydował mój zmarły przyjaciel, nie czułem już lęku. Nocny koszmar się rozwiał. Zostały tylko smutek i senność. Przejściowe pory roku nie są dla mnie najlepsze. Dla nikogo takiego jak ja. Obłęd lubi wracać jesienią lub przedwiośniem. Lubi niż, mgłę, ołowiane zachmurzone niebo. Budzisz się rano i masz do dyspozycji albo nieokreślony lęk, albo smutek. A czasami jedno i drugie. Chciałbym obudzić się pogodnym i uśmiechniętym lub przynajmniej obojętnym, ale jedyne, na co mogę liczyć, to wybór między trwogą a rozpaczą oraz nadzieja, że nie zwariuję do reszty.
Miasteczko leżało ciche i beznadziejne, spowite mgłą i mżawką jak żałobnym kirem. Nie mogło się zdecydować, czy jest miastem, czy wsią, i najwyraźniej umierało. Sprawiało wrażenie, że zbudowano je już w stanie śmierci klinicznej. Ulice były pełne dziur, w chodnikach ani jedna płyta nie była cała ani prosto położona. Wszystko, co metalowe, było zardzewiałe i krzywe, co drewniane było złamane, co pomalowane obłaziło z farby.
Ledwo wjechałem, napatoczyłem się na pogrzeb. Z całym małomiasteczkowym przepychem śmierci, wśród powagi i tandety, jaką dają plastikowe białe kalie i papierowe chryzantemy. Czerń, srebro, kute wieńce z metaloplastyki, konny karawan wyglądający jak powóz Drakuli, mężczyzna w czarnym trójgraniastym kapeluszu i w pelerynie niosący pogrzebową chorągiew z kostuchą, ksiądz z Biblią w dłoni w płaszczu przeciwdeszczowym, niewielki orszak ciągnący poboczem, okryty łuską rozpostartych parasoli, niczym czarny wąż.
Zacisnąłem ręce na kierownicy i przepuściłem kondukt, starając się nie patrzeć im w twarze. Wiedziałem, że to wróci. Po prostu była taka pora roku i nic nie mogłem na to poradzić. W takim stanie odbieram wszystko jak jakiś czujnik. Czuję zapach stęchlizny i pleśni z mieszkań, w których się tłoczyli, gdzie wśród lśniących spękanym lakierem starych mebli jedynym żywym obiektem jest migający telewizor, z którego nieustannie leją się seriale, czuję, że osaczają mnie zagracone podwórka, zapadnięte dachy, pokryte liszajem ściany. Czuję odór taniego wina, słyszę błahe rozmowy. Nuda, beznadzieja, brzydota i monotonia. Życie kręcące się w kółko jak mysz w kołowrotku. Spoglądali na mnie bezmyślnie i wydawało mi się, że mają jednakowe, obojętne twarze. Korowód manekinów.
To niezupełnie jest złudzenie. Kiedy jestem w takim stanie, czuję życie obcych ludzi. Czuję je tak, jakby to były moje własne wspomnienia. Wiem, gdzie trzy-; mają pieniądze, gdzie śpi babcia, czuję zapach ich życia, smród beznadziejnej codzienności i zawiedzionych nadziei.
To wcale nie jest zabawne.
Stał na chodniku. Stał i patrzył na kondukt w bezbrzeżnym osłupieniu. Wyglądał jak nieostre, poruszone zdjęcie. Czarna plama garnituru skontrastowana z zamazaną bielą twarzy, dziury oczu, jakby był postacią namalowaną rozmytą akwarelą. Nikt go nie widział. Nikt poza mną. Po prostu stał i patrzył.
Widziałem go tylko kątem oka. Przy odrobinie wprawy można nawet przyjrzeć się czemuś, co jest z brzegu pola widzenia, nadal patrząc prosto przed siebie. Patrzyłem na orszak i na taniec wycieraczek i nie miałem ochoty go widzieć, ale i tak widziałem.
Oglądał własny pogrzeb.
Zatrzymałem się na poboczu i poczekałem, aż sobie pójdą, aż uspokoi się moje skołatane serce. Mężczyzna na chodniku też zniknął.
Może poszedł zobaczyć, co zrobią na cmentarzu.
A potem ruszyłem dalej. Powinienem już dawno się przyzwyczaić, ale to nie takie łatwe. Do tego po prostu nie można się przyzwyczaić.
Paru zmokniętych obywateli snuło się smętnie przed sklepem spożywczym, po maleńkim renesansowym rynku dreptało kilka gołębi. Zatrzymałem samochód na pustym placu przed ratuszem, gdzie białą farbą wymalowano krzywo kilka prostokątów miejsc parkingowych.
Takie miasteczko mogłoby być perłą i atrakcją turystyczną, tymczasem w rynku nie można było nawet napić się kawy. Szczycił się koszmarną restauracją „Ratuszowa”, której menu, wystrój i obsługa pamiętały czasy Gomułki. Tu nie było parasoli, pubów albo lodziarni. Nie było nic. Tylko błoto, bezrobocie i smutek.
Gdybym nie wiedział, do głowy by mi nie przyszło, że jest tu ogromny klasztor. Wielką neogotycką farę widział każdy, bo górowała nad placem, ale dla zwykłych przechodniów to był kościół i tyle. Bardziej gotycki niż sam gotyk, upstrzony rozetami, ostrołukami, gargulcami, sterczynami i pinaklami, dźgający niebo kolczastym przepychem.
W środku panował posępny kadzidlany chłód, udzielano tu ślubów i odprawiano pogrzeby. Ale za ołtarzem i ścianą znajdował się drugi, niewidzialny kościół, przyklejony do tamtego plecami, przeznaczony dla mnichów. I drugi świat. Świat ciszy, ceglanych ścian, wiecznego zimna i dziwnej, ni to wojskowej, ni to więziennej schludności. Świat, który wybrał mój przyjaciel.
Na teren klasztoru wchodziło się z bocznej uliczki przez ciasną, drewnianą furtę w litym murze z cegły. Solidne wejście, które oddzielało dwa światy. Za taką bramę nie przedostanie się nic świeckiego, nie przeciśnie się zwątpienie ani grzech. Odbiją się od niej MTV, przemiany społeczne, relatywizm moralny, supermarkety i kariera w korporacji. Odbiją się jak fala od skalistego klifu. Zamykasz ciężkie wierzeje i jesteś martwy dla świata. Przynajmniej tak się wydawało.
Kiedy byłem tu po raz pierwszy, zastanowiło mnie, jakie ciężkie są te odrzwia, zauważyłem, że dębowa boazeria maskuje wielowarstwową litą stal, że wzdłuż muru patrzy ślepym, cyklopim okiem, ukryty pod dachówkami, podłużny łeb kamery przemysłowej. Na drzwiach wisiała kuta kołatka, ale należało się posłużyć zamkniętym w tytanowej kasecie supernowoczesnym domofonem, który ewidentnie miał szczelinę na kartę magnetyczną i lśniący prostokąt skanera papilarnego.
Kiedy Michał otwierał wtedy te drzwi, usiłował wprowadzić kod szybkim, iluzjonistycznym ruchem i zamknąć kasetę, żebym nie zdążył tego zobaczyć, ale i tak zobaczyłem. Zauważył mój badawczy wzrok i nie spodobało mu się to.
„Tyle teraz włamań – zbył mnie. – Niektóre manuskrypty są bardzo cenne. Lepiej zainwestować w zamki niż żałować”.
Akurat. Znałem go dostatecznie długo, żeby wiedzieć kiedy łgał.
Wewnątrz toczyło się tajemnicze mnisie życie, ale z bliska wyglądało raczej prozaicznie.
Po ceglanych ścianach wił się bluszcz, deszcz kapał z krytego dachówką daszka nad podcieniem, jakiś mnich zmiatał zeszłoroczne liście z pokrytego żwirem, otaczającego studnię dziedzińca. To znaczy, przypuszczałem, że to mnich – nosił niebieskie drelichy i wyglądał jak cięć. Inny prawdopodobny zakonnik, który miał na sobie ciemny długi płaszcz i zmierzał do furty z teczką w rękach, przypominał raczej adwokata. Furtian, który mnie prowadził, nosił z kolei habit, ale przykryty nieokreśloną czarną kurtką. Ten z kolei miał bary jak wykidajło i poruszał się sprężyście niczym pantera.
Milczał. Nie czułem się w obowiązku bawić go konwersacją.
Przeor przyjął mnie w gabinecie. Siedząc za odrapanym starym biurkiem, w ciepłym kręgu lampy, z pustą ozdobioną jedynie ogromnym czarnym krucyfiksem ścianą za plecami. Krzyż był wielki, ze dwa metry wysokości, a twarz wiszącego na nim Zbawiciela miała ten nadekspresyjny, makabryczny wyraz, jaki nadawano mu w baroku. Nocny koszmar wrócił do mnie jak bumerang.
Taki krzyż powinien był wisieć nad nakrytym czerwonym suknem stołem mistrza inkwizytora, Jana z Capistrano. Tego samego, który odwiedził na krótko Kraków, po czym wyjechał, pozostawiając po sobie złowrogą dziecięcą wyliczankę:
Entliczek, pętliczek, czerwony stoliczek pana Jana Kapistrana. Na kogo wypadnie, temu głowa spadnie.
Entlik to rzemień, gdybyście nie wiedzieli.
Przełknąłem ślinę, ale nie dałem nic po sobie poznać.
Nie czuję się dobrze w takich miejscach. Widziałem znacznie więcej niż większość duchownych i nic z tego, co tam spotkałem, nie przypominało tego, o czym mówi się na lekcjach religii. Mimo to uważają, że i tak wiedzą więcej.
Może i tak.
Tylko że ja to widziałem.
Chyba.
Przeor przywitał się, kazał siadać, nalał mi herbaty do filiżanki.
Nalewając mi herbaty, podsuwając małą miseczkę konfitur i herbatniki, wyglądał po prostu jak chudy, starszy pan, w szarym swetrze i flanelowej koszuli. Habit wisiał na żelaznym haku na ścianie, w towarzystwie czarnego garnituru rozpiętego na wieszaku.
Splótł szczupłe, upstrzone plamami wątrobowymi palce i uśmiechnął się.
– Od dawna znał pan brata Michała?
– Studiowaliśmy razem – powiedziałem swobodnie. – To było jeszcze zanim… zanim wstąpił do klasztoru.
Nie miałem pojęcia, ile stary wie o Michale. Czy wiedział o jego żonie? Z drugiej strony nie mieli ślubu kościelnego, więc formalnie wszystko było w porządku.
Patrzył na mnie badawczo, z jakimś takim podejrzanym uśmieszkiem plączącym się na ustach. Zastanowiło mnie, ile też ten przeor wie z kolei na mój temat. Czy to, o czym rozmawialiśmy z Michałem, powinno być przedmiotem spowiedzi? Może i trzymał się tajemnicy, ale swoje wiedział.
Nie byłem pewien, czy mi się to podoba.
– Wiadomo już, co mu się stało?
Przeor pokręcił głową.
– Zawał. Rozległy zawał serca. Taki młody człowiek… Cóż… Bóg tak chciał.
Nie kpił. Z jego punktu widzenia obaj pewnie byliśmy młodzi.
Pod beczkowym sufitem cisza była niemalże namacalna. Upiłem łyk herbaty, przekonany, że siorbię ogłuszająco, łyżeczka zgrzytnęła jak szufla.
– Zostawił testament?
– Należał do Towarzystwa Jezusowego. My nie mamy za wiele dóbr materialnych. Nie bardzo jest co zapisywać. Trochę ubrań, papiery, garść drobiazgów… żaden majątek.
– Ale ojciec mówił, że zostawił coś dla mnie. Skąd wiedział?
– Nie wiedział. To nie testament. To była paczka, którą zamierzał panu wysłać. Pańskie własne rzeczy: książki, szachownica. Widocznie pożyczył, a nie miał jak oddać. I cóż… nie zdążył…
Nie pożyczałem mu ostatnio żadnych książek, a już na pewno nie szachownicę. Miał własną i bardzo ją lubił. Zresztą wpadał do mnie dość często. Do głowy by mu nie przyszło, żeby cokolwiek wysyłać pocztą. Nie dałem jednak nic po sobie poznać.
Przeor wypił łyk herbaty. Zza okna dobiegał plusk deszczu i miarowy chrzęst miotły smagającej bruk. Zachciało mi się papierosa.
– Ojcze… Jak to się stało?
Rozłożył bezradnie ręce.
– W nocy. Rano brat Grzegorz znalazł go martwego w łóżku. Pan powołał go do siebie, tyle możemy sobie powiedzieć. Wie pan, jak to jest. Medycyna… nauka… Tymczasem po prostu niczego nie wiemy. Może tylko wydawał się zdrowy, a choroba poczyniła już spustoszenia, a może po prostu wola boska.
– Gdzie jest pogrzebany?
Pokręcił głową, jakby chciał mi czegoś delikatnie zabronić.
– W naszej krypcie. W podziemiach kościoła. Należał do Kościoła, proszę pana. A teraz należy do Boga.
Otworzył szafkę biurka i podsunął mi paczkę. Prostokątną, zapakowaną w brązowy papier i przewiązaną sznurkiem. Obróciłem ją w dłoniach, gdzieś w środku drewnianego pudła zagrzechotały figury.
Szachy.
Często rozmawialiśmy przy szachach. To była jedna z tych rzeczy, które ciągle nas łączyły, mimo upływu lat. Upodobanie do staroświeckich gier planszowych. Takich solidnych, w drewnianych pudłach, ze skomplikowanymi, wymyślnymi zasadami. Szachy, tryk trak, mahjong, domino, go. Popijaliśmy moją śliwowicę albo jego koniak, graliśmy i rozmawialiśmy.
Może dlatego, że obaj byliśmy samotni. Ścisnęło mi się gardło, poczułem skurcz gdzieś za oczami. Dziura po kimś bliskim jest jak rana postrzałowa. Niby niewielka, ale nieznośna. Konsekwencje czyjejś śmierci to niekompletny, dziurawy świat, który pozostawił po sobie zmarły. Takie rzeczy jak to, że już nie zagramy. Już nie będziemy kłócić się o teologię ani, psiakrew, o filmy. Już nigdy go nie przekonam ani nie będzie okazji, żebym dał się przekonać. Jednak mnie nie nawróci…
Napiłem się herbaty. Przeor patrzył badawczo.
– Tylko modlitwa pozwala zrozumieć. Inaczej zostaje nicość, rozpacz i samotność. Wierzący nigdy nie są samotni. Niech pan się modli. Racjonalizm nie da panu odpowiedzi. Jego królestwo kończy się, zanim zdoła pan zadać pytanie o sens śmierci człowieka. Tylko Bóg zna odpowiedź i tylko On może jej panu udzielić.
Uśmiechnąłem się pojednawczo, ale miałem własne zdanie. I wiedziałem, że nie warto wdawać się w dyskusje z jezuitami. A królestwo, które ja oglądałem na własne oczy, nie miało nic wspólnego z racjonalizmem.
Zresztą, nie zależało mi na tym, żeby popisywać się przed przeorem niezależnymi poglądami. Zależało mi na tym, żeby się nie rozpłakać. Nie pod tym konającym w barokowych męczarniach Zbawicielem, nie pod krogulczym wzrokiem starca siedzącego za olbrzymim jak katafalk biurkiem. Nie jak skruszony heretyk.
Entliczek, pętliczek…
Do wyjścia prowadził mnie kolejny mnich. Młody, krótko ostrzyżony, w habicie z odrzuconym kapturem, o poczciwej, wiejskiej twarzy. Wędrowaliśmy kamiennymi korytarzami, mijając szeregi drewnianych drzwi, posadzka ostro pachniała pastą do podłogi, jak w wojsku.
– Pan znał brata Michała? Pokazałem mu paczkę.
– To był mój przyjaciel. Od lat. Pokręcił głową i westchnął.
– Kto by pomyślał… Przecież wcale nie był stary.
I tak nagle… jeszcze w kaplicy?
Nie jestem taki głupi, żeby mówić „a przeor mi powiedział, że umarł w łóżku!”.
– Jak to się stało?
– Leżał w kaplicy. Krzyżem. Mnich rozłożył ręce, jakby chciał zademonstrować,
co to jest krzyż.
– Tak go znaleźliśmy.
– Narzekał na zdrowie? Coś go bolało?
– Michał? Nie. Nigdy się nie męczył. Pracował do późna. Zawsze siedział w nocy. Rano w jego celi znaleźliśmy rozsypane papiery, przewróconą szklankę z herbatą, a on leżał w kaplicy. Zupełnie jakby się zerwał, przewrócił krzesło i pobiegł się modlić, nawet drzwi nie zamknął. Dziwne… – Mówił pod nosem jakimś konfidencjonalnym szeptem. Z przeciwka wyszedł na nas inny mnich niosący pod pachą stertę tekturowych teczek. Mój przewodnik zamilkł na chwilę i poczekał, aż tamten zniknie za załomem korytarza, aż umilknie echo jego kroków. – Przecież nawet nie wiadomo, na co umarł – wyszeptał. – Nawet go nie zbadali. Nikogo nie wezwali. Policji, pogotowia. Tylko naszego lekarza, żeby wystawił akt zgonu.
– Może mi brat pokazać jego celę? Aż się zatrzymał.
– Przeor nie pozwoli. Tam jest chyba zamknięte.
– Niech brat zrozumie. To był mój przyjaciel. Chciałbym się pożegnać.
– Pan wie, czym się zajmował? Czym my się zajmujemy? – spytał niepewnie, zagryzając wargi, jakby koniecznie chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział, czy może. Tak to odczytałem. Nie pytał przecież, czy wiem, co to jest klasztor.
Rzecz w tym, że nie znałem żadnych szczegółów. Właśnie to, że Michał nigdy nie powiedział mi nic konkretnego, było podejrzane. To, oraz jego tajemnicze podróże, pancerny neseser z uchwytem przystosowanym do przypinania kajdanek, kamera przed furtą i kuloodporne drzwi. Spojrzałem przewodnikowi prosto w twarz.
– Był historykiem. Archiwistą. – Pudło. Wtem przypomniałem sobie, co rzucił kiedyś od niechcenia, kiedy go wypytywałem, czym się zajmuje. Bodajże usiłowałem mu wmówić, że jest darmozjadem. – Szukał… prawdy.
Mnich zatrzymał się nagle jak uderzony. Zrobił gest dłonią, jakby chciał przyłożyć palec do ust, i przewrócił oczami, wskazując nimi ściany i sufit.
– Ma pan dwie minuty – wyszeptał. – A ja nic nie widziałem. Tędy.
Nie wiem, czego się spodziewałem. Biel ścian, ciemne drewno sprzętów. Piwniczny, beczkowy sufit, tapczan, biurko, wieszak, klęcznik, krucyfiks. Pomieszczenie bezosobowe, jak pokój w akademiku. Pachniało woskiem do mebli i ciężkim aromatem kadzidła.
– Okadzili celę – wyjaśnił młody. – Ktoś mi mówił, że przeprowadzili egzorcyzmy, zaraz jak umarł. Dwie minuty – dodał. – Poczekam na korytarzu.
Nawet nie byłem pewien, czy to cela Michała. Zawsze to on mnie odwiedzał albo spotykaliśmy się na mieście. Nie wiedziałem, dlaczego ten mnich mnie wpuścił. Wydawało mi się, że czegoś się boi. Nie wiedziałem, skąd to wrażenie. Coś tu było nie w porządku.
Usiadłem na zasłanym szarym kocem łóżku i rozejrzałem się, szukając śladów Michała, ale pokój był jak wymieciony. Z biurka znikła przewrócona szklanka, ktoś pozbierał rozsypane papiery. Minęły dwa tygodnie. Była tu rodzina – ojciec i siostra Michała. Zabrali to, co mogło mieć dla nich wartość. Czyja wiem, zdjęcia, papiery, listy, zegarek. Resztą osobistych rzeczy zajęli się mnisi. Spakowali w pudło i oddali na makulaturę albo wręcz wyrzucili. Ubrania i inne szpargały też. Nawet pościel znikła. Przypuszczalnie pokój miał posłużyć nowemu właścicielowi, ale na razie stał pusty. Brakowało im rekrutów, czy też nie było chętnych na lokum po zmarłym?
Wyglądało to tak, jakby lokator się wyprowadził; albo jakby nigdy nie istniał. Znowu poczułem bolesny skurcz w oczodołach i w gardle. Zacisnąłem szczęki.
– Nie dam ci tak zniknąć – szepnąłem.
Ścisnąłem palcami nasadę nosa.
Chrząknąłem.
Pewnie, że był mnichem. Był też pobożny, to jasne.
Ale nie mogłem sobie wyobrazić, że leci po nocy do kaplicy leżeć krzyżem, przewracając przy tym wszystko na biurku. Wiara Michała była jakaś taka racjonalna i prosta. Daleka od ostentacyjnych, dramatycznych ceremoniałów. Nie mogłem go sobie wyobrazić w takim stanie.
I dlaczego zostawił mi paczkę z własnymi rzeczami?
Usiadłem za biurkiem, twarde krzesło z podłokietnikami zaskrzypiało pode mną. Położyłem dłonie na stole. Zamknąłem oczy.
Chciałem go wyczuć.
Czasami się udaje.
W celi panowała cisza. Czułem tylko własne podenerwowanie i przekonanie, że wszystko to jest trochę surrealistyczne i cholernie dziwne.
Może po prostu nie mogłem się pogodzić z tym, że życie gaśnie nagle bez powodu, jak zdmuchnięta świeczka, i zostawia po sobie dziurę.
– Jesteś tu? – szepnąłem. Mój głos brzmiał dziwacznie i niesamowicie. – Chcesz mi coś powiedzieć?
Czasem się udaje.
Albo, ewentualnie, moje urojenia zaczynają wracać.
Czułem, że coś w tym wszystkim jest nie tak. Paskudne, niedające spokoju drobne przeczucie, jak zadra pod paznokciem albo ułamany kawałek wykałaczki między zębami. Niby nic, ale nie do zniesienia. Chciałbym zrozumieć.
Otworzyłem szuflady, jedną po drugiej. Nic – tylko po ślepym arkuszu sklejki przeturlał się zapomniany ołówek.
Blat był prawie pusty. Widać było matowy prostokąt tam, gdzie stał kiedyś komputer, teraz został z niego tylko leżący na podłodze przedłużacz z listwą zabezpieczającą oraz porzucona pod blatem, odpięta myszka.
W czarnym kamiennym kubku tkwił jednorazowy długopis, stara obsadka ze stalówką, wewnątrz poniewierało się trochę kurzu i dwa spinacze.
Przejechałem dłonią pod blatem. Zerknąłem pod biurko, ale nie było tam żadnej kartki przyklejonej pod spodem ani nawet gumy do żucia. Zajrzałem pod krzesło.
Nie wiem, czego szukałem.
Otworzyłem okno i obmacałem parapet na zewnątrz i od dołu. Wyjąłem po kolei wszystkie szuflady i obejrzałem je z każdej strony.
Przyjrzałem się ścianom. Sterczało z nich tylko kilkanaście łebków gwoździ. W różnych miejscach. Obrazki, które na nich wisiały, znikły, ale w tym nie było nic dziwnego. Dziwne było to, że wszystkie gwoździe zostały grubo pomalowane. Przesunąłem dłonią po ścianie, na palcach został mi biały, słaby ślad, jakby kredy. Ściany odmalowano. Czy coś na nich było?
Na podłodze leżał chodnik.
Patrzyłem na niego kilka razy, czując, że coś mi w nim nie pasuje. Był niczym zgrzyt.
Dywanik jak dywanik. Skromny, wełniany. Trzy metry na półtora, w abstrakcyjne wzory z beżowych i ciemnobrązowych trójkątów. Nie wydawał się specjalnie luksusowy, nie sprawiał wrażenia czegoś niestosownego, nawet w mnisiej celi.
Zajmował prawie całą wolną podłogę, ale taki jest właśnie sens istnienia dywaników. Czego się spodziewałem – włosiennicy na podłodze?
Wtedy dopiero zobaczyłem coś białego. Leżało pod dywanem, wystawiając tylko mały rożek. Odwinąłem brzeg i okazało się, że to metka. Biały kartonik uczepiony kawałkiem żyłki do osnowy dywanu.
„IKEA” – głosiły czarne litery. „Chodnik Fjóllsgglund”.
Nowiutki.
Może chodziło o przygotowanie celi dla nowego lokatora.
Zwinąłem chodnik jak się dało, bez przesuwania mebli. Obejrzałem deski pod spodem, pociemniałe, surowe, zaimpregnowane tysiącami warstw wosku lub jakiejś pasty do podłogi. Nawet nie od razu to zauważyłem.
Ścieżkę drobnych, okrągłych plam, nie większych od jednogroszowej monety albo mniejszych. Ledwo ciemniejszych od drewna starego parkietu, ale kiedy już się zauważyło pierwszą, całkiem wyraźnych. Było ich może kilkanaście, drobnych i rozrzuconych dość rzadko. Każda idealnie okrągła, z wianuszkiem śladów po mikroskopijnych kropelkach dookoła. Krew jest gęsta. Gdy już kapie, to dużymi kroplami. A ta tutaj kapała z dość wysoka, to znaczy, że ten, co krwawił, stał lub szedł od biurka do drzwi.
To nie był ślad jakiejś masakry. Krwawienie nie było poważniejsze niż, powiedzmy, z nosa. Jednak w takim wypadku krwi byłoby może trochę więcej, ale byłaby to jedna ścieżka. Jeden szereg plam. Tu krople rozciągały się pasem szerokości co najmniej pół metra, jakby ktoś broczył z kilku drobnych, ale głębokich skaleczeń równocześnie.
Niektóre ślady próbowano zetrzeć, ale to tylko pogorszyło sprawę i rozmazało je w półksiężycowate smugi. Wtedy ten, kto je ścierał, dał spokój i walnął na podłogę dywanik.
– Trzeba czytać książki, ciemniaku – mruknąłem. – Odyseję se poczytaj. Krew się zmywa octem.
Zajrzałem pod koc na tapczanie, ale pościeli nie znalazłem. Materac również był nowy i nazywał się Yggdlar, ale to niekoniecznie znaczyło coś dziwnego, skoro ktoś miał tu wkrótce zamieszkać. Zresztą, akurat materac w klasztorze to przypuszczalnie najbardziej kłopotliwy ślad po człowieku.
Biczował się tu? A potem, krwawiąc, pobiegł do kaplicy?
Michał?!
Zajrzałem jeszcze pod łóżko, ale zobaczyłem tylko nieliczne kłębki kurzu.
I dwa patyki.
Jeden leżał całkiem blisko, właściwie w zasięgu ręki.
Miał długość dłoni, był z brązowego drewna i kończył się piekielnie ostrym kolcem. Cierń. Twardy jak żelazo cierń tropikalnego drzewa.
Wydobyłem także ten drugi, niemal identyczny, tylko odrobinę krótszy. Wydało mi się, że na końcach są ciemniejsze niż u nasady.
W kieszeni kurtki znalazłem chusteczkę higieniczną, naplułem na nią i przetarłem koniec ciernia. Na ligninie pojawiła się brązowawa smuga.
Krew.
Zawinąłem ciernie w chustkę i schowałem do kieszeni kurtki.
Wydobyłem tytoń, pakiet bibułek, skręciłem sobie papierosa, powąchałem go i zatknąłem za ucho.
I wtedy wydało mi się, że ktoś za mną stoi. Odwróciłem się gwałtownie, ale zobaczyłem tylko okno, mokry dach, pokryty lśniącą dachówką i niebo jak szare płótno.
A potem poczułem, że robi się zimno. Po lewej stronie ciała prześlizgnął się dreszcz, jakbym otarł się o naelektryzowaną, plastikową folię. Chuchnąłem i zobaczyłem obłoczek pary.
Drzwi szafy otworzyły się ze skrzypieniem. Zobaczyłem drewniane wnętrze i rząd pustych wieszaków.
Kołysały się lekko.
I tylko tyle.
Mnich zastukał nagle w drzwi, aż się wzdrygnąłem. Zajrzałem do szafy, ale nie zobaczyłem niczego nadzwyczajnego, więc wyszedłem, zabierając swoją paczkę.
– Znalazł pan coś? – zapytał cicho, kiedy szliśmy przez dziedziniec.
– Co miałem znaleźć? Przecież tam jest zupełnie pusto.
Wprowadził skomplikowany kod, klawisze wydawały pod jego palcami śpiewne dźwięki, niczym dzwonki wiatrowe. Zamek zabzyczał.
Zatrzymałem się w progu.
– Szczęść Boże… – powiedział, patrząc tęsknie nad moim ramieniem na wąską uliczkę i ścianę kamienicy naprzeciwko. Wydało mi się, że nie ma ochoty zamykać za mną tej furty.
– Szczęść Boże – odpowiedziałem. – Niech brat uważa na ciernie.
Zanim odszedłem, zobaczyłem jego nagłe rozszerzone strachem oczy.
ROZDZIAŁ 2
Paczkę zza grobu rozpakowałem po południu. Chciałem to zrobić od razu, ale tego dnia akurat musiałem popracować.
Nic wielkiego – dyżur w zakładzie od dwunastej do czternastej trzydzieści, który przesiedziałem, pukając jednym palcem w klawiaturę, pisząc niespiesznie artykuł do „Acta Aetnologica” i czekając na jakiegoś studenta, który mógłby mnie potrzebować, potem miałem seminarium z trzecim rokiem. O piątej byłem z powrotem w domu. Ludziom harującym w jakiejś korporacji trudno byłoby coś takiego w ogóle uznać za pracę. Normalnie rozdarłbym paczkę i sprawdził, co jest pod opakowaniem. Ale nie tym razem. Coś było nie tak i nic z tego nie rozumiałem, wiedziałem tylko, że wszystko może być ważne.
Zachowywałem się, jakbym miał do czynienia z bombą. Ostrożnie przeciąłem szary sznurek, starannie odwinąłem papier i obejrzałem go ze wszystkich stron, niemal obwąchałem, ale okazał się zwykłym, brązowym papierem do pakowania kupionym w sklepie papierniczym.
Szachownica. I dwie książki, jedna o nic niemówiącym tytule „Mistycy i pustelnicy we wczesnym chrześcijaństwie” oraz Biblia. Niewielka, drukowana na bibułce, oprawiona w czarne płótno, taka, jaką czasem można znaleźć w tradycyjnych hotelach. W życiu ich nie widziałem na oczy i to z pewnością nie były moje książki.
Jego szachownica. Nie miał wiele dobytku i w ogóle nie przywiązywał się do przedmiotów. Wyjątkiem była ta szachownica. Stara, chyba dziewiętnastowieczna szachownica podróżna, wykonana z kilku gatunków drewna o różnych kolorach. Podejrzewam, że dla niego, mieszkającego pół życia w zakonnej kwaterze, wiecznie wyruszającego w tajemnicze podróże i sypiającego po jakichś pokojach gościnnych albo pielgrzymich noclegowniach, stanowiła namiastkę domu. Wiedział, że ja mam własną, bo grał na niej milion razy.
Pomyślałem, że chyba przeczuwał, iż jego czas się kończy.
To był znak. Ale byłem pewien, że kryje się za tym coś więcej i że chciał przekazać mi jeszcze coś konkretnego. Szukałem jakiejś informacji. Nie wiem już, czego. Szyfru? Napisu atramentem sympatycznym?
Adres na papierze wpisał ktoś inny. Michał stawiał kwadratowe, identyczne litery, równo jak drukarka. Ten, co pakował szachownicę, nagryzmolił cienkie, rozchwiane znaczki, jakby pająk łaził po papierze. Wyglądało na to, że paczkę otwarto, sprawdzono, co jest w środku, i zapakowano ponownie. Jeżeli cokolwiek było napisane na papierze od środka, poszło i tak do pieca. Jeżeli był jakiś list, z pewnością spotkało go to samo. Gruntownie wysprzątano pokój. Zniknęły wszystkie rzeczy Michała. Odmalowano ściany. Pochowano ciało pospiesznie, w miejscu niedostępnym dla nikogo, poza zakonnikami.
Młody mnich twierdził, że Michał zmarł w kaplicy, leżąc krzyżem. Przeor, że leżał w łóżku i odszedł w czasie snu. Na podłodze były ślady krwi.
I ciernie.
Nie znam się na zakonnych obyczajach, ale dla mnie to wszystko wyglądało raczej tajemniczo.
Michał nie wierzył w tajemnice. To też było dla niego charakterystyczne. Zbierał książki i filmy o spiskach, I ale głównie po to, żeby się z nich wyśmiewać. Kolekcjonował teorie spiskowe, zwłaszcza religijne, i pękał nad nimi ze śmiechu.
„Spisek to są ludzie – powiedział kiedyś. – Nie twierdzę, że spisków nie ma, tylko że są tym, czym każda zmowa kilku osób. Chodzi o to, że nie ma żadnych konspiracji rządzących światem, Kościołem albo choćby i Watykanem. Są kliki. W historii wielu ludzi oczywiście próbowało, ale to się kończy błazenadą, jak masoneria. Ceremoniałem, klubem bogatych snobów nadających sobie dziwne tytuły – i tyle. To jest nieskuteczne. Spisek, powiedzmy, siedmiu mędrców, będzie miał taki wpływ na świat, jaki może mieć siedmiu facetów i to tylko przy nierealistycznym założeniu, że będą się zawsze trzymali swoich zasad, niczego nie wychlapią i nigdy się nie pokłócą choćby co do metod. Spisek sześciuset sześćdziesięciu sześciu, nawet jeżeli będą wpływowi, zamieni się w jeden bajzel. Choćby mieli rządzić światem, zamienią się w ONZ. Upłyną dwa miesiące i nie będą w stanie dogadać się nawet, która jest godzina. Zaraz rozpadną się na sześćdziesiąt małych spisków. Mafia?! To nie jest spisek, tylko bardzo konkretna konspiracja o ograniczonym polu działania. Mafia nie rządzi światem, tylko zarabia forsę. Zresztą nie jest bardziej tajemnicza niż Microsoft. Skuteczność mafii polega na nieudolności prawa i tyle”.
Najbardziej lubił teorie o spiskach kościelnych. Mógł z tego szydzić godzinami.
„Na»Ostatniej wieczerzy«jest namalowana Maria Magdalena, żona Jezusa?! Bo ta postać wygląda na dziewczynę? Połowa postaci u Leonarda tak wyglądała! Rysował androgynicznych młodzieńców! Lubił albo taka była maniera. A gdzie w takim razie na tym obrazie jest Jan? Poszedł na kebab?! A gdyby coś takiego miało miejsce, to skąd akurat Leonardo miałby o tym wiedzieć?”.
„A Maria Magdalena uciekła do Galii?! A dlaczego nie do Ameryki? Proszę cię! Nauczała Galów?! Po aramejsku? To gdzie jest kult, który by stworzyła? Gdzie kościoły, wierni? Co to w ogóle jest za nowość? Przecież ta bzdura była już w»Sangrail święta krew«dwadzieścia lat temu. Jeden koleś ukręcił sobie życiorys, z którego wynikało, że jest potomkiem Merowingów, samego Jezusa, Bilbo Bagginsa i nie wiadomo kogo jeszcze. Sfałszował kupę dokumentów, schował przemyślnie, a potem nagle odkrył”.
„Maria Magdalena nie mogła być Marią z Betanii, bo była z Magdali! Magdalena to znaczy»ta z Magdali«, chyba wiedziała, gdzie mieszka?”.
I tak dalej!
Nie o to chodzi, że myśmy się godzinami kłócili. To była taka rozrywka. Taka sama, jak szachy czy go. Wywlekałem jakieś teorie, prowokowałem Michała, a on nigdy nie miał dosyć. Wywlekałem templariuszy, katarów, Borgiów, Bractwo Syjonu, papieżyce i diabli wiedzą, co jeszcze.
Takie intelektualne dżudo.
Ciekawe, co powiedziałby teraz, bo według mnie wszystko wskazywało na to, że padł ofiarą spisku.
Otworzyłem pudło szachownicy i zobaczyłem komplet drewnianych figur, umieszczonych w wyłożonych wytartym aksamitem przegródkach.
To wszystko, co po nim zostało. Szachy.
Rozpacz straty po kimś bliskim przychodzi właśnie tak – falami. Najczęściej, kiedy natrafisz na jakiś porzucony ślad po człowieku. Coś, czego już nigdy nie dotknie, ciastko, którego nie zje, rzeczy, których nie dokończy.
Obmacałem pudło, szukając skrytek, ukrytych wiadomości, ostukałem nawet figury.
Przekartkowałem książki i też nie zauważyłem niczego szczególnego. Żadnych włożonych do środka listów, żadnych zapisków na marginesach.
Postanowiłem je przeczytać, w nadziei, że tam znajdę odpowiedź.
Przyszło mi do głowy, że może paczka była dla kogo innego i że istniały jakieś powody, dla którego wysyłał temu komuś i swoje szachy, Biblię i książkę. Może siostrze? Ale wiedziałem, że się oszukuję i że odpowiedzi nie znajdę po tej stronie rzeczywistości.
A potem położyłem ręce na stole i powiedziałem sobie: nie.
Nie byłem w świecie Pomiędzy od ponad trzech miesięcy. To rodzaj odwyku. Chciałem zapomnieć o cieniu śmierci, który bez przerwy mnie prześladował. Przestać rozmawiać z duchami. Wyzdrowieć. Związać się na stałe z jakąś kobietą. Może się nawet, kto wie, ożenić. Żyć jak wszyscy.
Chodziło też o to, że nigdy nie byłem pewien, które z moich przygód w tamtym, innym świecie miały rzeczywiście miejsce, a które stanowiły moje urojenia. Nie wiem, co było pierwsze. Czy kiedyś zwariowałem, bo Kraina Półsnu wyciągała po mnie macki, czy widziałem ją, bo mi odbiło.
Wystarczyło zejść do piwnicy. Otworzyć ogniotrwałe, udające ścianę drzwi i zobaczyć półki z paczkami banknotów, słoiki złotych monet i puszki po herbacie wypełnione obrączkami. Tylko że mnie przerażały. Przerażała mnie wizja wariata snującego się nocami po mieście w lunatycznym transie i mordującego przechodniów, a potem zbierającego łupy w piwnicy i wmawiającego sobie, że dostał je od umarłych.
A istniała i taka hipoteza.
Więc nie wydobywałem syberyjskiej nalewki, którą nauczył mnie robić Siergiej Cziornyj Wołk, nie zapadałem w trans i nie wychodziłem ze swojego ciała, żeby udać się pod szalone niebo świata Pomiędzy.
Trzy miesiące, osiem dni, czternaście godzin.
Nie.
Odwyk. Płaciłem swoją cenę. Znowu zaczęły nękać mnie koszmary, tak jak w dzieciństwie. Oglądałem morderstwa, egzekucje i samobójstwa. Co noc. Ostatnio, ilekroć zamknąłem oczy, widziałem kwadrat małego podwórka z żółtym murem zwieńczonym spiralami kolczastej taśmy drutu żyletkowego, drzwi jakiegoś garażu i młodego, dygocącego z przerażenia człowieka w szarooliwkowym mundurze. Człowieka prowadzonego przez kilku ludzi w podobnych uniformach, ale też w kociołkowatych hełmach, na których gęstą, maskującą siatkę umocowano szerokimi opaskami czarnej taśmy klejącej. Taszczą karabiny i obwieszone sprzętem kamizelki.
Widzę jego młodziutką, gładką twarz, teraz szarobladą, i wytrzeszczone czarne oczy pod kędzierzawymi włosami. Widzę, że nie wierzy w to, co widzi.
Widzę, jak mdleją pod nim nogi, jak prowadzący żołnierze chwytają go pod pachy, żeby nie upadł, jak czubki jego spadochroniarskich butów orzą bezwładnie rudy piach podwórka. Jeden z nich odpina od kamizelki plastikową pętlę jednorazowych kajdanek i przewleka linkę przez takie same kajdanki, którymi chłopak ma spięte nadgarstki, a następnie usiłuje zapiąć ją przez skobel drzwi do garażu, ale dłonie trzęsą mu się tak, że nie może sobie z tym poradzić.
Widzę, jak zakładają mu na głowę torbę z supermarketu, pokrytą dziwnymi, kwadratowymi literami, i jak ta torba co chwila przysysa mu się do otwartych przerażonych ust. Słyszę krzyk – gardłowe, niewyraźne słowa w języku, którego nie znam, lecz wiem, że oznaczają „bracie, dlaczego?”. Krzyk stłumiony przez jednorazową, granatowo-żółtą torbę z supermarketu, krzyk, który tonie w łomocie salwy.
Widzę ciało, które w ułamku sekundy robi się zupełnie wiotkie. Staje się rzeczą. Bezwładnym łachmanem. Najpierw momentalne uderzenie, a potem nagły bezwład. Szmaciana lalka z torbą na głowie, wisząca za przypięte do garażu wykręcone do tyłu nadgarstki. I znowu pojedynczy strzał, i furkot stada gołębi w panice wybuchającego w rozpalone do białości niebo.
Budzę się zlany potem i w głowie kołaczą mi się słowa „Sayeret matkal” oraz „Karina Al Waadi”. Kiedy budzę się z tego snu, jest mi smutno. Głównie dlatego, że wiem, iż ci, którzy strzelali, mieli rację.
Ale od kilku dni nie śnię już o kwadratowym podwórku i stadzie gołębi. Nie budzę się przepełniony smutkiem i nie tęsknię do Kariny Al Waadi.
Widzę rozpędzone niebo, czarny, pokryty kolcami krzyż i słyszę „Uważaj na ciernie”.
I to jest jeszcze gorsze.
Niestety, różne rzeczy zaczynają również dziać się na jawie. Kątem oka widuję ciemne, zamazane sylwetki, których nie ma, jeżeli spojrzę prosto. Czasem widzę ruch, czasem czuję pasmo lodowatego zimna, które przecina moją drogę. Znów rozpoznaję cień śmierci na twarzy niektórych ludzi mijanych na ulicy. To wygląda tak, jakby byli przysypani mąką i znaleźli się w ostrym blasku żółtego reflektora, który wyostrza rysy i zatapia to, czego nie oświetla, w smolistym cieniu. Albo może tak, jakby czaszka przeświecała im przez skórę. Widzę to i wiem, że ci ludzie długo nie pożyją.
Znowu zacząłem gasić latarnie. Uliczne latarnie. Psują się, kiedy pod nimi przechodzę. Zupełnie jakby mrok podążał za mną.
Trzy miesiące, osiem dni, czternaście godzin.
Przeżyte jak normalny człowiek. Bez upiorów, bez podróży duszy, bez popiołu i kurzu. I niech tak zostanie.
Sięgnąłem po Biblię. Wydawała się nowa, kupiona przed chwilą. Po co mi ją kupił? Na trzeciej stronie znalazłem dedykację: Niech poprowadzi Cię ciernistą drogą.
Wyjąłem z kurtki patyki znalezione w celi Michała i położyłem je na okładce. A zatem wracamy do cierni.
To nie był chyba żaden cytat. Co to niby miałaby być „ciernista droga”? Krzak może być ciernisty, nie droga.
Ale dedykacja spełniła swoją rolę. Czy to znaczy, że obrazek, który widziałem we śnie, był jakimś przekazem? Szachownica miała oznaczać, że wiedział, iż umrze. Dedykacja na Biblii zwrócić moją uwagę na sen,, będący ostrzeżeniem. I na ciernie.
Niektórzy ludzie wróżą z Biblii. Otwierają ją na chybił trafił i pierwszy cytat, na jaki spojrzą, uważają za proroctwo. Ja tego nigdy nie robię. Nie jestem bardzo religijny, lecz wzdragam się przed traktowaniem tej księgi jak zabawki.
Tym razem jednak zauważyłem, że kiedy ją kartkuję, samoistnie otwiera się na Księdze Psalmów, jakby; miała niewidzialną zakładkę. Gdybym chciał otwierać na chybił trafił, z pewnością natrafiłbym na ten właśnie fragment. Przypuszczalnie rozpracował w tym miejscu na siłę grzbiet. Spojrzałem na stronę i zobaczyłem pionowy rząd maleńkich dziurek wzdłuż jednej ze strof; Psalmu 31, jakby zrobionych końcem szpilki.
Lub cierniem.
Wymazany z pamięci jestem jak umarły,
jestem jak rozbite naczynie.
Słyszę bowiem, jak wielu mnie obmawia,
strach czai się wokoło, kiedy razem naradzają się
przeciwko mnie,
spiskują, aby odebrać mi życie.
Zdrętwiałem.
Spociły mi się dłonie. Przeczytałem wers jeszcze kilka razy, ale nie stałem się od tego mądrzejszy. „Spiskują, aby odebrać mi życie”.
Może wciąż był po tamtej stronie. W świecie Pomiędzy. Powinienem był przynajmniej go poszukać. Może potrzebował pomocy. Może mógłby mi powiedzieć, co się stało.
Zaznaczony fragment wyglądał na wezwanie pomocy.
Albo ostrzeżenie przed spiskiem.
Druga książka, „Mistycy i pustelnicy” jakiegoś Jeana Davida Rumiere’a też miała dedykację skreśloną kwadratowymi, podobnymi do pisma technicznego literami Michała: Żywot Teofaniusza, ku nauce. Była popularnonaukowym gniotem o mistykach z początków chrześcijaństwa, zwłaszcza gdzieś na pustyniach Wschodu – w Syrii, Egipcie, Abisynii albo w Maghrebie. Mogła być pasjonująca – szaleni mistycy udzielający gniewnych pouczeń tym, którzy zechcieli się do nich pofatygować. Nawiedzeni starcy siedzący w jaskiniach, na skałach albo starych, potrzaskanych kolumnach, jak Szymon Słupnik. Obdarzeni tajemniczą charyzmą i mocą. Zestawienie tych przedziwnych mistyków z pragmatycznymi Rzymianami, nie bardzo wiedzącymi, co o tym wszystkim myśleć, patrzącymi na nową, przebojową religię z mieszaniną dystansu, fascynacji i lekkiej odrazy, mogłoby być bardzo ciekawe, ale nie w wydaniu pana Rumiere’a. Ten facet potrafiłby zgasić ducha karnawału na głównej ulicy Rio de Janeiro.
Zapaliłem lampę, skręciłem sobie papierosa z tytoniu Virginia, wypiłem dwie kenijskie herbaty i trzy kieliszki „podbeskidzkiej” śliwowicy, szukając obiecanego Teofaniusza i brnąc przez bombastyczny styl, okraszony tanim, francuskim cynizmem, przywodzącym na myśl „Emmanuelle”. Kiedy brakowało faktów, a brakowało często, bo o tych wszystkich mistykach wiadomo było tyle co nic, autor uciekał się do własnych fantazji, gęsto podlanych freudyzmem i feminizmem. Gdyby choć część z tego, co opisywał, miało tak wyglądać, chrześcijaństwo skończyłoby się wielką klapą jeszcze za życia pierwszych apostołów. Nie miałem pojęcia, skąd Michał wytrzasnął tę pozycję. Brnąłem tak przez kilka godzin, od jednego mistyka do drugiego, z czego, zdaniem autora, wszystko to byli wariaci, zboczeńcy, opiumiści, cwaniacy, oszuści i katatonicy. W roli dowodów występowały gołosłowne przypuszczenia, ale sama argumentacja była jakoś tak przedstawiona, że widziałem, przed oczyma duszy kogoś z rozwichrzonym włosem, purpurową twarzą i pianą w kącikach ust. Skoro ich nienawidził, to po kiego czorta pisał tę książkę? Wydawało mu się, że coś demaskuje? W ten sposób coś, co zgodnie z okładką miało być „pasjonującym historycznym śledztwem wyjaśniającym tajemnice początków chrześcijaństwa”, obiecywało „wyjaśnienie cudów, działalności dziwnych sekt i kultów”, zamieniło się w nudny elaborat o wrednych starcach knujących w jaskiniach powołanie całkowicie absurdalnej, patriarchalnej religii, by zniszczyć Wielką Macierz Kybele, której kult inaczej podbiłby Rzym i zmienił los świata na lepszy.
Zaczęło mi się wydawać, że autor z pewnością jest kurduplem i ma upodobanie do beretów.
Nie miałem pojęcia, co z tego jest ważne, a byłem pewien, że Michał chciał mi coś powiedzieć, więc brnąłem przez to cierpliwie, marnując wieczór i utrzymując się przy życiu jedynie za pomocą śliwowicy.
Dotarłem w końcu do obiecanego Teofaniusza. Wzmianka liczyła może z pół strony i była szczytem ogólności. Był mistykiem z drugiego wieku po Chrystusie, być może Grekiem, który wsławił się tym, że mieszkał w opuszczonym grobowcu na pustyni gdzieś w koptyjskim Egipcie. Spał na kamiennym sarkofagu jak jakiś ghul, owijał się pogrzebowym całunem, a tych, co przychodzili na pustynię wysłuchiwać jego nauk, oświecał na temat życia pozagrobowego. Ponoć miał wizje związane z tym, co dzieje się z duszą po śmierci, widywał piekło i spisał swoje doświadczenia w listach do jakiegoś znacznego chrześcijanina, który chciał wiedzieć, co ma robić, kiedy umrze. Autor książki skwitował go jako ewidentnego schizofrenika, co spowodowało, że poczułem do tego Teofaniusza koleżeńską sympatię.
Miesiąc temu powiedziałem Michałowi o świecie Pomiędzy. Nie wiem, dlaczego. Tak wyszło.
Myślę, że stało się tak dlatego, że przestałem przechodzić. Zerwałem z przeszłością, zacząłem nowe życie i tak dalej, jednak Kraina Półsnu nie dawała mi spokoju, byłem udręczony koszmarami, czułem się coraz gorzej, miałem wrażenie, że moje urojenia narastają, widywałem coraz dziwniejsze rzeczy, a Michał zaczął się wymądrzać na temat życia po śmierci. No i stało się. Wychlapałem. Nigdy, absolutnie nikomu o tym nie mówiłem. Jemu też nie. Znaliśmy się dwadzieścia lat z okładem i tyle wiedział, co inni. Że miałem kiedyś epizod schizoidalny, a potem zostałem uleczony. Że w razie czego mam leki i jestem pod obserwacją. Coś tam słyszał o moich dziwnych snach w dzieciństwie albo o przeczuciach, a tu nagle opowiedziałem mu o świecie Pomiędzy. O demonach, które tam widywałem. O zmarłych. O tym, że mogłem przeprowadzać ludzi na drugą stronę i brałem za to zapłatę.
Odmówił współpracy.
Na pewne tematy po prostu nie można z nim było rozmawiać, nawet teoretycznie. Miał swoje idee, swoją i wiarę i koniec. Jego Bóg był bez mała matematyką. Demony, anioły i cuda to abstrakcje, być może metafory. Rzeczy, które są niepoznawalne i zakryte przed nami. Duchy i widma to, jego zdaniem, było coś z dziedziny psychiatrii. Nawiedzenia też. Nawet cuda w wydaniu Michała zdawały się jakieś nudne. Według niego polegały na tym, że jakiś grzesznik się nawrócił albo poświęcił, albo poczuł powołanie. Żadnej lewitacji, uzdrowień, krwawych łez czy latających sztyletów. Światy materialny i duchowy były osobno. Rozdzielone nieprzekraczalną granicą. Kto twierdził inaczej, cierpiał na fiksum-dyrdum.
„Jak chcesz znać moje zdanie, to o tym powinien się wypowiadać lekarz – oświadczył na koniec. – Z tamtej strony nie ma powrotu. Jeżeli umarłeś, znajdziesz się w innym świecie i koniec. Raz na zawsze. Śmierć jest jak skok ze spadochronem, a nie jak obrotowe drzwi do banku. Jeżeli wracasz albo przechodzisz tam i nazad, to znaczy że wcale nie umarłeś, tylko coś ci się chrzani w głowie. Na przykład masz epilepsję lub zapadłeś w komę. Jeżeli ktoś wraca do samolotu, to znaczy, że z niego nie wyskoczył. Kropka. Może pomylił właz z drzwiami do kibla. Ale to nie powód opowiadać, że w przestworzach są lustra i umywalki. To wszystko majaki. Nie widziałeś żadnego innego świata. Nie ma żadnych sfer pomiędzy tym czy tamtym. Tu jest tylko nasz świat. Świat mózgu, fal elektromagnetycznych, kwarków i neurotransmiterów. Oraz zaświat, w którym znajdziemy się po śmierci. Bilet w jedną stronę. Nie zrobisz kurczaka z rosołu”.
Od tamtej pory się nie widzieliśmy. Myślę, że się martwił. Co chciał mi powiedzieć tą książką? Że zwariowałem jak Teofaniusz? Czy że nie jestem pierwszy? Wiedziałem, że nie zgadzałby się z tym Rumierem, który gołym okiem wyglądał na wojującego ateistę. Więc co?
Odsunąłem od siebie książkę i pomyślałem o moim przyjacielu. O czarnym krzyżu pod oszalałym, rozpędzonym niebem pełnym chmur przelewających się jak plamy tuszu w wodzie.
Być może uwięzionym w świecie Pomiędzy, bez nikogo, kto by go przeprowadził.
– Nie – powiedziałem. Byłem zupełnie jak pijak. Jeden maleńki kieliszek. Tylko jeden. Jedno przejście. Po prostu sprawdzę, czy go tam nie ma, czy nie potrzebuje pomocy.
Wymazany z pamięci, jestem jak umarły,
jestem jak rozbite naczynie.
– Nie.
Zostawiłem „Mistyków” i przez jakiś czas snułem się po domu. Wśród książek, drewnianych mebli i dziesiątek masek, figurek oraz egzotycznego śmiecia, które nazwoziłem z całego świata. Jakoś posępnie to wszystko wyglądało w pochmurnym zmroku. Jak gabinet strachów albo jaskinia szalonego uczonego z wiktoriańskiej powieści.
Zrobiłem sobie jeszcze jedną herbatę.
Włączyłem telewizor, a potem siedziałem w fotelu, wduszając przycisk pilota, szukając czegokolwiek, co nie byłoby kpiną z mojego człowieczeństwa i inteligencji. Bezskutecznie. „Musimy stale się zmieniać, by nadążyć za stale zmieniającym się światem. Trzeba zapomnieć o takich słowach jak…”. Proszę! Zap! „Uwaga! Alarm dla skóry! Tylko najnowszy…”, zap!, „pracę znajdą tylko najlepsi, stale poszukujący nowych wyzwań”, zap!, „zwłoki nie miały żadnych znamion rozkładu”, zap!
Normalny człowiek. Tak spędzają czas normalni ludzie, nie? Siedzą w fotelu z pilotem w ręku i zmieniają kanały. Albo przestają zmieniać, rezygnują i oglądają cokolwiek. Kiedy to się stało? Kiedy telewizja zmieniła się w cmentarzysko staroci i mównicę dla przemądrzałych imbecyli? Zacząłem się obawiać, że pod moją nieuwagę światem zawładnęli obcy. Może nie ma już nowych filmów, bo kosmici dysponują tylko skromnym zapasem, który ocalał po poprzedniej cywilizacji. Dlatego w kółko leci to samo. Dziury wypełnia się bełkotem jakichś odmóżdżonych ofiar porwań.
Próbowałem znaleźć program, który kiedyś lubiłem, ale zniknął. Przebiegłem wszystkie kanały, w efekcie usiłowano mi sprzedać golarkę do ubrań, cokolwiek to miałoby być, całkowicie absurdalne przybory kuchenne oraz pokraczny rower treningowy, na którym można było, kręcąc pedałami, wymachiwać jednocześnie rękami. Prezenterka przypominająca lalkę Barbie znajdowała się w stanie entuzjazmu graniczącym z ekstazą i histerią. Czy obcy nie wiedzą, do czego służy rower? Albo że można robić pompki? Skasowałem ten program i zagłębiłem się w mozolną procedurę ustawiania częstotliwości. Wduszałem przyciski, kanały pojawiały się jeden po drugim, ciągle te same, tylko w różnych językach. Golarkę do ubrań zaoferowano mi po niemiecku, węgiersku i prawdopodobnie po szwedzku. Postanowiłem wrócić do sprawy, kiedy tylko okaże się, że moja odzież zapuszcza wąsy.
A potem wlazłem chyba na obszary rzadko używanych częstotliwości, bo wszędzie napotykałem biały szum. Okropny, świdrujący uszy dźwięk, podobny do skwierczącego tłuszczu, i obraz przypominający migotliwy biały żwir.
Akurat odłożyłem pilota na stolik, żeby skręcić sobie papierosa, kiedy wśród hipnotycznie mrowiących się, świetlistych robaczków pojawiła się czarna plama, wrzecionowaty, rozmyty kleks, lekko podobny do ludzkiej sylwetki, a trzeszczący jak łuk elektryczny głos powiedział nagle: Peccator! Peccator! Peccator!
Skamieniałem z językiem przytkniętym do brzegu bibułki. Odłożyłem skręta na stolik, wyłączyłem telewizor. Biały szum ma to do siebie, że jest chaotyczny, a mózg nie radzi sobie z chaosem. W końcu człowiek zaczyna się w tym dosłuchiwać pozornie sensownych dźwięków.
Jakoś dzisiaj nie chciało mi się niczego oglądać.
Jerzy jest maniakiem. Podobno ma jakieś mityczne życie rodzinne, ale nie jestem pewien, czy udane. Prawie zawsze można go złapać albo w zakładzie, albo, jeżeli jest zamknięte, w bibliotece. Jeśli jakimś cudem siedzi w domu, zawsze sprawia wrażenie, że marzy o tym, żeby rzucić wszystko i zatonąć w starych papierach. Tak samo było i tym razem. Zawracałem mu głowę w domu, dokładałem nikomu do niczego niepotrzebnej roboty, a on cieszył się, jakbym kupił mu szybowiec. Takiego nazwać molem książkowym, to jeszcze za mało. To był książkowy tyranozaur.
– Czekaj, zapiszę sobie. Jak on się nazywał?
– Teofaniusz albo Teocjusz z la Libela. Między sto dziewięćdziesiątym a dwieście pięćdziesiątym. Ponoć zostawił jakiś traktat, może w formie listów. Mistyk, siedział na pustyni w grobowcu. Chyba Kopt lub Grek, ale siedział w Abisynii.
– Wziąłeś się za kulturoznawstwo historyczne? Myślałem, że to nie twoja działka.
– Nie – odparłem wymijająco. – Muszę sprawdzić jedno odwołanie. Przepraszam za kłopot, sprawdź, jak będziesz miał chwilę, to nic pilnego. Cokolwiek o nim znajdziesz, będzie dobrze.
– Daj spokój, to bardzo ciekawe. Zaraz zajrzę do Forestera.
No tak. Bardzo ciekawe. Dzięki ci, Boże, za maniaków. Dla Jerzego działanie bieżnika na oponie było „bardzo ciekawe”.
Ogoliłem się, założyłem świeżo wyprasowane spodnie, czarną koszulkę i fikuśną marynarkę.
A potem zadzwoniłem po taksówkę.
Wychodząc z domu, nie zgasiłem światła.
Ogólnie pomysł był tego rodzaju, że pojadę do jakiegoś klubu i poszukam sobie dziewczyny. Miałem stawać się normalnym człowiekiem, nie?
Fatalny pomysł.
Po pierwsze, był środek tygodnia i większość dziewczyn najwyraźniej zajmowała się czymś innym. Po drugie, wizyta w takim klubie dla kogoś w moim wieku to najlepszy sposób, żeby nabawić się depresji. Nie jestem stary, ale na pierwszy rzut oka widziałem, że tu nie pasuję. To wszystko były dzieci. Jeszcze gorsze od moich studentek. Muzyka była dla dzieci. Nawet alkohol wydawał się infantylny. Nie znoszę słowa „młodzieżowe” – kojarzy mi się z jakąś komunistyczną organizacją, aż błyszczy od propagandowej hipokryzji i tutaj by nie pasowało. Nie dałoby się pogodzić z przygodnym seksem w toalecie i kokainą.
Lokal był tak paskudny, że aż chciałoby się powiedzieć, że jest „trendy”, ale to słówko nie było już trendy.
Teraz klub był „dżezi” – co brzmiało jeszcze głupiej i jeszcze bardziej adekwatnie. Częściowo sterylny niczym poczekalnia u dentysty, a częściowo ucharakteryzowany na zapuszczony i bez żadnego nastroju. Siedziałem przy barze, znosiłem okropną, chaotyczną muzykę i czułem się jak starotestamentowy patriarcha. Jak nieznośny, rozwichrzony dziad. Jak Teofaniusz, który zwlókł się ze swojego katafalku, okręcony zetlałym całunem, i nagle poszedł się zabawić, cuchnąc pleśnią i stęchlizną, otoczony rojem much.
Kilka wijących się na pustawym parkiecie dziewcząt wpędziło mnie w okropny nastrój. Ni to tęsknoty, ni to żalu, ni to pożądania.
Powinienem był pójść do któregoś z pubów dla motocyklistów. To chyba miejsce dla mnie. Rzecz w tym, że zanim człowiek dorobi się harleya, roadstera albo hondy golden wing, z reguły zdąży wyrosnąć już z wieku szczenięcego, więc siedziało tam pełno takich jak ja. Osobników, których Anglosasi nazywają muttons - baranina. Niby w średnim wieku, ale stanowczo odmawiających wstąpienia w szeregi statecznych podtatusiałych obywateli. Kiedy mężczyzna, przekroczywszy czterdziestkę, nie zamienia się we własnego ojca, budzi natychmiast irytację i pogardę. Wśród facetów obnoszących tatuaże na tłustawych ramionach, przetykane siwizną brody i kucyki oraz kryjących oponkę tłuszczu pod ciężką, skórzaną ramoneską czułbym się dużo lepiej. Wśród wyznawców drugiej młodości i wiatru w przerzedzonych włosach. Tyle tylko, że wolnych dziewcząt było tam jak na lekarstwo. Te nieliczne stanowiły łup kogoś, kto wyczołgał się właśnie z ruin małżeńskiej katastrofy i leczył się wymarzonym stalowym rumakiem oraz przylepionym do pleców blond aniołkiem, obejmującym go w pasie na zakrętach. Traktowali je tak, jak doberman traktuje świeżą kość, więc nie miałem tam dzisiaj czego szukać.
Zamówiłem sobie wódkę, ale była tylko pieprzowo-ziołowa i smakowała jak zalewa do peklowania dziczyzny. Trudno. Na szynkwasie stały popielniczki, więc istniała szansa, że nikt nie dostanie spazmów na widok papierosa. W razie czego będę udawał, że to marihuana.
Muzyka i rytm brzmiały, jakby zepsuła się parowa sieczkarnia. Na słowa utworu składał się dwuwiersz, powtarzany monotonie od piętnastu minut.
Uznałem, że trzeba przestać narzekać i zająć się czymś produktywnym. W końcu nie przyszedłem tu dla przyjemności. To był etap terapii mającej uczynić mnie normalnym obywatelem świata. Mieszkańcy tego świata to właśnie robili dla rozrywki i w celu spotkania samicy swojego gatunku. Wypiłem dwie szklaneczki bejcy do sarniny i poszedłem tańczyć. To pierwszy etap procedury. Bezwzględnie i z całym zaangażowaniem należy tańczyć.
Należy tańczyć, nie należy być natrętnym ani namolnym, natomiast należy być hojnym, prowadzić dowcipną i interesującą rozmowę, a nade wszystko sprawiać wrażenie, że ci nie zależy.
Nie zależało mi.
W tańcu można nawiązać kontakt wzrokowy, stopniowo zadzierzgnąć nić sympatii, zmienić solowe występy w duet, a potem przejść do niezobowiązującej propozycji poczęstunku i rozmowy. Procedura. Jeżeli przejdziesz przez nią z odpowiednią dozą spontaniczności i uda ci się zrobić dobre wrażenie, jesteś w domu. Trzeba się zorientować, kiedy wywołuje się przychylność, a kiedy niechęć. Wyglądać na zainteresowanego, ale nie zdesperowanego.
Robiąc to wszystko, czułem się okropnie. Trochę jak głuszec w tańcu godowym, a trochę jak wyliniały goryl tłukący się pięściami po klacie, przytupujący i ryczący. Błazenada. Koszmar.
Dałem spokój i wróciłem do baru wypić jeszcze jedną zalewę do pieczeni. Czułem się głupio i tyle.
– Super tańczysz – powiedziała krótko ostrzyżona brunetka o szarych oczach. – Możemy się zapoznać? Chodź jeszcze na jeden kawałek, tamci dwaj to jakieś wsioki.
Nie do wiary.
To nie do uwierzenia.
– Może najpierw się czegoś napijesz?
– Ekstra!
Zamówiłem jej coś kolorowego, odpowiednio egzotycznego i uruchomiłem reakcję łańcuchową. Myślałem, że to jest trudniejsze. Przynajmniej kiedy byłem w odpowiednim wieku, było.
Po piętnastu minutach była moja. Sprawiała wrażenie głupiutkiego stworzenia, które najwyraźniej z jakichś niepojętych powodów postanowiło mnie uwieść. Może była prostytutką, a może naganiaczką jakichś osiłków, którzy w odpowiednim momencie pozbawią mnie portfela i zegarka. W każdym razie coś z nią było nie tak, ale właściwie nic mnie to nie obchodziło.
– Pracujesz w filmie? – zapytała.
– Dlaczego?!
– Bo tak wyglądasz. Masz ekstra styl.
Ten ekstra styl brał się na przykład stąd, że założyłem absurdalną białą marynarkę z czarnymi japońskimi ideogramami na plecach. Kupiłem ją pod wpływem jakiegoś idiotycznego impulsu, a potem wstydziłem się nosić. Wyglądałem w tym jak Yakuza z kreskówki. Do tego miałem na nadgarstku tagheuera i płaciłem bez namysłu za dowolne drinki. Bez dwóch zdań, mój styl był ekstra. W migającym świetle nie było widać, że się czerwienię. Co ja tu robię?!
Trudno, terapia musi boleć. Wszystko wydawało mi się lepsze niż niewydarzony zaświat, snujące się tam widma, popiół i kurz. I wszystko było dobre, żeby o tym zapomnieć. Moja ukochana miała zgrabne nogi i płaski, umięśniony brzuszek. Czego chcieć więcej? Prawie nie miała piersi ani rozumu, ale to nie były powody do narzekań.
Tylko, że było mi wstyd.
Nie mieli śliwowicy.
– Podwójną whisky bez lodu – powiedziałem do barmana.
– Jest tylko zielony Johnny Walker.
Za moich czasów whisky nie bywała zielona.
– A jest Tillamore Dew? Albo Dimple?
– Nie.
– Trudno. – I tym była zachwycona. Już wieszała mi się u ramienia, patrząc, jak wypijam whisky duszkiem, jakbym pokazywał jakieś sztuki. Chciałem się tylko znieczulić. Była już moja. Terapia.
Do damskiej toalety stała kolejka. Dziewczęta cierpiały, czekając na otwarcie magicznych drzwi, a potem spędzały w przybytku niekończące się minuty, jakby chciały zemścić się na tych, które wciąż czekały.
Męska pozostawała wolna. I zupełnie pusta.
Skorzystałem z pisuaru, podziwiając reklamy prezerwatyw, a później umyłem ręce, patrząc na własną gębę w lustrze. Nie mogłem pojąć, co tu robię.
Nie znoszę suszarek do rąk. Stoisz bez końca pod wyjącą maszyną, która wyłącza się co parę sekund, a w efekcie i tak masz zimne, wilgotne dłonie jak sprzedawca ryb.
Znowu spojrzałem w wielkie lustro nad rzędem stalowych, polerowanych umywalek i zmartwiałem, krztusząc się własnym oddechem.
Nie trzeba dużo krwi, żeby pomieszczenie wyglądało niczym rzeźnia. Jest tak jaskrawa i wyraźna, że dość porządnie rozchlapanej jednej szklanki, żeby wrażenie było przeraźliwe.
Obejrzałem się gwałtownie, ale zobaczyłem tylko piaskowe, świeżo umyte płytki. Natomiast w lustrze łazienka wyglądała, jakby odbyło się tu azteckie święto. Bryzgi na ścianach, rozmazane i rozdeptane kałuże na podłodze, odcisk dłoni na drzwiach pierwszej kabiny pokrytych okleiną podobną do polerowanej stali. Wyraźnie odbita dłoń oraz smugi zostawione przez palce.
Drzwi odchyliły się, ukazując niewyraźną, widoczną tylko kątem oka sylwetkę chłopaka.
Siedział zwinięty w kłębek, mnąc przesiąkniętą krwią koszulę, i kołysał się monotonnie.
– Dlaczego… – Jego głos był jak syk węża, jak wyładowanie elektryczne, jak buczenie transformatora. – Dlaczego mnie zabił? Co ja teraz zrobię? Zabił mnie, kurwa! Dlaczego!
– Nie zastanawiał się nad tym – powiedziałem mu. Podniósł na mnie białoniebieską, rozmazaną twarz, pokrytą krwią, i straszne, mętne oczy niczym rosół zaprawiony kroplą mleka. – Po prostu się wściekł. Bez większego powodu. Nie pomyślał, że jeśli wsadzi ci nóż w brzuch, to cię zabije. Nie myślał, co będzie potem. Stało się. Teraz nie żyjesz. Lepiej idź, gdzie trzeba. Zostaw ten kibel.
Drzwi otworzyły się nagle, wpuszczając muzykę i zgiełk.
Odwróciłem się gwałtownie.
– Z kim rozmawiasz?
Moja dziewczyna. Zapomniałem, jak miała na imię. Szczupła, ze sterczącymi kapselkami piersi, ledwo odznaczającymi się pod kosmatym sweterkiem kończącym się nad brzuchem tak płaskim, że można by na nim ustawić kieliszki. Krótkie jak sierść, czarne włosy i puste spojrzenie szarych oczu.
Wtuliła się we mnie całym ciałem, objąłem ją uprzejmie i nie mniej uprzejmie pocałowałem w usta. Chętne, wilgotne, od razu rozwarte i uzbrojone w język ruchliwy niczym rozzłoszczony wąż.
Jej dłoń wsunęła się nagle między nas i zaczęła ugniatać moje spodnie.
– Chodź… – stęknęła. – Chodź, zamkniemy się w kabinie.
Kabina nie nosiła śladów krwi, była wypucowana i lśniła stalą jak karcer, ale drzwi były otwarte.
Otwarte, a kiedy tu wchodziłem, na pewno wszystkie były zamknięte.
Objąłem dłońmi jej głowę i lekko odchyliłem do tyłu. Rozchyliła wargi i oblizała je koniuszkiem języka.
Po raz pierwszy zobaczyłem ją w ostrym, pełnym świetle.
Omal nie wrzasnąłem.
Odskoczyłem gwałtownie, czując, jak blednę, jak nagłe, elektryczne ciarki ścinają mi twarz, uda i plecy.
To wyglądało, jakby jej skóra zrobiła się nagle przezroczysta, jak mgła albo muślin, jakaś niezdrowo świetlista, jakby przysypana mąką. A od spodu ciężko, żółtą barwą kości przeświecała paskudna, spróchniała czaszka, patrząc czarnymi dziurami.
Maska śmierci.
– Co się stało? – zapytała szeptem, wyraźnie przestraszona. – Nie podobam ci się?
Twarz miałem jak ścierpniętą. Przysiadłem na stalowym blacie, w który wpuszczono umywalki. Właściwie już nie żyła. Stała nad grobem. To była tylko kwestia czasu. Krótkiego czasu. Boże, ile miała lat? Dwadzieścia?
Trzęsącymi się rękami skręciłem sobie papierosa, rozsypując drobno cięty tytoń. Milcząc, schowałem paczkę do kieszeni marynarki. Zapalniczka ślizgała mi się w rękach.
– Posłuchaj – powiedziałem, zmuszając do pracy zardzewiałe nagle gardło. – Posłuchaj mnie uważnie. Idź do lekarza, rozumiesz? Zaraz jutro idź do lekarza. Z samego rana. Do prywatnego lekarza.
Wyjąłem kilka banknotów i wcisnąłem jej do ręki. Patrzyła na mnie z osłupieniem.
– Ty wiesz… – wyszeptała. – Ty to widzisz… Skąd…?
A potem skuliła się, osunęła na kafelkowaną podłogę i zaczęła płakać. Głośno i rozpaczliwie, aż mi się serce krajało.
– Myślałam, że jesteś taki jak on – szlochała. – Mówił, że jest reżyserem, sukinsyn…! Chciałam cię zarazić! Wszystkich was chciałam zarazić! Wszystkich, takich jak on… dranie… zanim umrę…! No idź już! Chciałam cię zarazić! Zostaw mnie!
– Nie rób tego – powiedziałem.
Poszedłem. Zostawiłem ją, klęczącą na podłodze i szlochającą wśród rozsypanych banknotów.
Zatrzymałem się jeszcze przy barze, gdzie wziąłem i dużą wódkę i przed przełknięciem dokładnie wypłukałem nią usta i gardło.
Tak na wszelki wypadek.
Wyszedłem z klubu i ruszyłem przed siebie, z rękami w kieszeniach. Telefon rozkwilił się, kiedy tylko przeszedłem kilka metrów.
„Cztery nieodebrane połączenia. Masz nową wiadomość w poczcie głosowej”.
Nic dziwnego, nawet własnych myśli nie było tam słychać.
Głos był młody i wydawał mi się znajomy, ale nie: mogłem skojarzyć go z nikim konkretnym. Mówi szeptem. Syczącym konfidencjonalnym szeptem, jakby osłaniał usta dłonią.
„Proszę się ze mną zobaczyć – syczał. – Wiem, że pa coś wie. Muszę się z panem spotkać. Chodzi o śmierć Michała. Ja jestem brat Albert, pokazałem panu jego celę. Proszę jutro do mnie oddzwonić, umówimy się na mieście. Powiedział pan, żebym uważał na ciernie. Proszę się ze mną spotkać. To bardzo ważne”.
Znowu ciernie.
Zapisałem w bazie danych numer, z którego dzwonił, jako „drugi mnich”.
A potem wracałem na piechotę do domu, wciąż słysząc w uszach szloch obcej, umierającej dziewczyny, która już była moja i która omal mnie nie zabiła. Moja tyfusowa dama. Czułem się parszywie.
Popiół i kurz, pomyślałem. Po tej czy po tamtej stronie, wszędzie tak samo. Popiół i kurz.
Rzuciłem niedopałek na chodnik i wściekle roztarłem go butem.
Szedłem.
A tam, gdzie przechodziłem, jedna po drugiej gasły latarnie.
ROZDZIAŁ 3
Na randkę z mnichem umówiłem się w barze. Zadzwoniłem do niego zaraz po przebudzeniu, bo chciałem mieć pewność, że nie będzie mnie wyciągał z wanny. Zareagował dziwnie, opowiadając jakieś głupstwa, najwyraźniej w biegu, a potem zaszył się gdzieś i znowu zaczął szeptać do słuchawki.
Nawiasem mówiąc, nie przypuszczałem, że mnisi mogą mieć komórki.
Bar przed południem to dziwne miejsce. Jest prawie puste, trochę senne i człowiek, siedząc tam, jeżeli nie jest na wakacjach, zaczyna się czuć jak wagarowicz. Dziewczyna stojąca za kontuarem patrzyła szklanym wzrokiem, nieliczni goście popijali w pośpiechu kawę, pokazując sobie papiery zapakowane do plastikowych; ofertówek. Jakaś para biurowych kochanków kryła się w kącie, łasząc się rozpaczliwie, jakby zaraz miała ich rozdzielić wojna. Facet miał dobrze po pięćdziesiątce, a kobieta najwyżej koło trzydziestki, ale wyglądało na to, że się kochają.
Siedziałem w przytulnym kącie pod oknem i czekałem. Przede mną stały dwie filiżanki po espresso, szklanka z sokiem, talerzyk z resztkami ciastka, dwie gazety umocowane do drewnianych wieszaków, które zdążyły mnie już solidnie zirytować i przekonać, że trafiłem na nieprzyjazną planetę, otwarta paczka tytoniu i pakiet bibułek. Spojrzałem na bałagan na blacie i uznałem, że tak wygląda stół człowieka, który czeka na pociąg i wytapia czas w kawiarni, albo kogoś, kogo właśnie wystawiono do wiatru.
Spóźniał się czterdzieści minut. Być może w klasztorze czas płynie inaczej, ja jednak miałem jeszcze po południu zajęcia.
Spojrzałem na sieczoną drobną mżawką ulicę. Popatrzyłem na milczący telefon.
Nie znoszę czekać. Gdybym postanowił zerwać się rano, żeby spędzić parę godzin w kawiarni nad gazetą i kawą, to w porządku. Ale w tej sytuacji czułem tylko zniecierpliwienie.
Wypaliłem do końca papierosa i wyciągnąłem komórkę. Wybrałem „drugimnich” i przygotowałem surowy ton głosu. Jak zwykle w takich razach dostukałem się jedynie do poczty głosowej. Rzuciłem suche „czekam” i czekałem dalej.
Naprawdę chciałem usłyszeć to, co miał mi do powiedzenia. Kiedy czekasz, tracisz kontrolę nad sytuacją. Zdajesz się na inicjatywę kogoś innego, a sam przyjmujesz rolę biernego obserwatora.
Dziesięć minut później siedziałem za kierownicą mojego „samuraja” i, klnąc pod nosem, sunąłem lśniącą od deszczu drogą do Brusznicy. Musiałem wiedzieć, co się dzieje. Chciał powiedzieć mi coś o śmierci Michała i miałem zamiar to z niego wyciągnąć, choćbym miał mu nawinąć mnisie przyrodzenie na bęben wyciągarki.
Tym razem nie spotkałem konduktu, co uznałem za dobrą wróżbę. Zabrałem z bagażnika parasol i odnalazłem wąską, brukowaną uliczkę na tyłach fary.
Chodnik i kawałek jezdni przed furtą klasztoru blokowała ukośnie zaparkowana policyjna fabia i tnący uliczkę w poprzek pasek biało-czerwonej nylonowej taśmy. Pancerne drzwi w murze stały otworem.
To małe miasteczko, ale kawałek policyjnej taśmy działał na gapiów jak lep na muchy. Tyle, że jak przystało na Brusznicę, tłum też był mały. Dwie baby z siatami, jedna bez siat w granatowym kitlu, pan w kapeluszu i z pieskiem, kilku wyrostków, dwóch podpitych gości. I policjant pilnujący taśmy albo może fabii, w której radio grzechotało metalicznym głosem. Lampy na dachu? wciąż błyskały przykrym niebieskim światłem. Stojąca kawałek dalej stara karetka reanimacyjna była z kolei podejrzanie spokojna i cicha, kierowca, siedząc w otwartych drzwiach, jadł kanapkę, metodycznie odwijając papier.
– Co tu się stało? – zapytałem w przestrzeń, gdzieś w stronę matron, które pogdakiwały coś do siebie i najwyraźniej licytowały się na grymasy świętego oburzenia.
– Taka tragedia… Taka tragedia… – usłyszałem w odpowiedzi i jedna z uczciwych mieszczanek przeżegnała się dyskretnie.
– Podobno jeden ksiądz się powiesił – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu pan w kapeluszu i z pieskiem.
– Ale już by pan przestał! Że też panu nie wstyd tak mówić! To był wypadek.
Pochyliłem się, przełożyłem nad parasolem taśmę i ruszyłem do środka. Takie zdecydowane działanie często się opłaca, tylko trzeba nie okazywać wahania. Wchodzić jak po swoje.
– Gdzie! Nie wolno! Nie ma przejścia! – zawołał posterunkowy z wnętrza skody.
– Kancelaria prawna kurii metropolitalnej! – rzuciłem przez ramię władczym tonem, nie zwalniając kroku. – Przeor po mnie dzwonił!
Został w samochodzie. Wślizgnąłem się w bramę i znalazłem na tym samym brukowanym podwórku co wczoraj. Stało tam dwóch policjantów w mundurach, wąsaty jegomość w skórzanej kurtce, otoczony wianuszkiem kilku mnichów.
– Mówię panu, że nic nie zrobię, póki nie przyjadą alpiniści. Dzwoniliśmy. Sądówka tu nic nie poradzi – perorował rozdrażniony wąsaty. – Gdzie przez okno! Nie ma jak, sznur jest uwiązany do tego czegoś na gzymsie, nie ma jak podejść! Może to ksiądz weźmie odpowiedzialność, jeśli ktoś zleci?!
– Ale jak on tam wszedł?! – zawołał ktoś, jakby z irytacją. – Przecież on się panicznie bał wysokości. Na chór się bał wejść! W życiu nie wszedł na dzwonnicę.
– Hej! Tu nie wolno! – krzyknął ktoś na mój widok. Barczysty furtian, który dziś przyoblekł się w szary habit, ruszył w moją stronę niczym nosorożec.
– Ja do brata Alberta! – powiedziałem z oburzeniem. – Byliśmy umówieni. To pilne!
– Jakiego brata Alberta! – warknął mundurowy policjant z notesem w ręku.
– A denat się tak nie nazywał? – zainteresował się wąsacz.
– Jaki denat? Miał mi coś przekazać!
– No, to chyba nie tym razem.
Dopiero teraz zauważyłem, że wszyscy co chwila spoglądają w górę. Powiodłem za nimi wzrokiem, aż na szczyt strzelistej dzwonnicy, bodącej szare niebo, bardziej gotyckiej niż sam gotyk. Zwisał z ostrołukowego wąskiego okna, od strony terenu klasztoru, obracając się powoli wokół własnej osi, z rozłożonymi dość szeroko ramionami, niczym makabryczna zabawka na choinkę. Kaptur habitu spadł mu na twarz, z obszernej szaty wystawały tylko dłonie i buty.
Powiesił się.
Mnich się powiesił. Na dzwonnicy.
– Idź pan już stąd – powiedział furtian, chwytając mnie za ramię. – Lepiej już niech pan idzie.
– Moment – zreflektował się wąsaty w kurtce. – Pan go znał? – Wskazał palcem w górę.
– Przecież nie widzę, kto to jest. Miałem się zobaczyć z niejakim bratem Albertem. I nie znałem go. Znajomy znajomego.
– Przykro mi, ale się już pan z nim nie zobaczy. Proszę stąd iść. Nie ma się na co gapić.
Pewnie, co to za atrakcja – mnich zwisający z dzwonnicy. Kto by się gapił?
Wieczorem zszedłem od piwnicy. Znalazłem goły, nijaki kawałek ściany i zamek ukryty pod udającą kontakt maskującą pokrywką. Zawiasy kryły się wewnątrz fałszywej rury kanalizacyjnej tnącej pionowo ścianę. Uchyliłem ciężkie drzwi i zapaliłem światło.
Nic się tu nie zmieniło. Odstający od ściany blat kuchennego stolika z lampą i kalkulatorem, półki do samodzielnego montażu pełne pudełek, puszek, słoików i najdziwniejszych przedmiotów. W środku ułożone równo, spięte gumkami paczki banknotów, garście złotych monet bitych przez nieistniejące imperia. Pięciorublowe „świnki”, krugerandy, pięciodolarówki, suwereny, kilka dublonów. Obrączki związane sznurkiem jak obwarzanki, nawet kilka sztabek złota.
Moje obole.
Za dużo, żeby stanowiły łup obłąkanego mordercy. Ścigałaby mnie cała policja, a prasa miałaby żer na długie miesiące.
Pogłaskałem wgnieciony hełm M-l, stary, dobry bra-in bucket, pokryty zetlałym pokrowcem zabarwionym w zapomniany już leaf pattern. Przedmiot, który, Bóg jeden wie, w jaki sposób, trafił u nas na bazar staroci. Gdy tylko go zobaczyłem, poczułem, że ma silne Ka, że kiedyś wyniósł cało pewnego człowieka z dżungli pod Nha Trang. Kordelas – wielki, myśliwski nóż, który dał przeżyć komuś w powstaniu styczniowym. Obrzyn – zapyziałe truchło, które nawet gdyby znaleźli, uznaliby za „broń pozbawioną cech użytkowych”. Zardzewiały mechanizm spustowy, pęknięta baskila, przepalona lufa, ukruszona iglica kurka. Ta przycięta do rozmiarów dużego pistoletu niegdyś piękna, angielska dubeltówka jednak pozwoliła zachować głowę pewnemu karpackiemu przemytnikowi i kłusownikowi z początku wieku dwudziestego, potem w rękach jego syna poszła na partyzancką wojnę do lasu i człowiek ten wyszedł cało, zawsze mając ją zatkniętą za pas na plecach, nawet kiedy nie było amunicji do myśliwskiej dwunastki, mimo że musiał walczyć z Niemcami, słowackimi faszystami i później komunistami. Czuję to. Czuję takie rzeczy.
Dlatego chodziłem na pchli targ i wyszukiwałem takie przedmioty. To mogło być cokolwiek. Papierośnica, fajka, pióro, zegarek, moneta, bombka na choinkę. Czasem zardzewiałe lub zaśniedziałe resztki. Ale ich Ka nadal było potężne. Talizmany. Gładziłem je dłonią i niekiedy kupowałem.
W tym świecie były trupami. Przegniłe, zardzewiałe i pokryte śniedzią widma przeżywały drugą młodość w świecie Pomiędzy. Tu były martwe, ale tam ich Ka jaśniało pełnym blaskiem i wciąż chciały chronić swojego właściciela.
Trafiały się też rzeczy, które działały odwrotnie. Równie banalne przedmioty, tylko nasączone nieszczęściem, jak poddane promieniowaniu. Tych nie miałem ochoty nawet dotykać.
Wahałem się krótko. Zdjąłem z półki butelkę z mętną ziołową nalewką, w której pływały kawałeczki suszonych grzybów.
Tylko jeden kieliszek.
Jedno przejście.
Wybrałem ze stojących na półce płytę kompaktową wypaloną z nagrań, które sam zrobiłem w kraju Ewenków, w Baszkirii, na Czukotce. Laik nie zauważyłby w tej muzyce nic szczególnego. Zawodzące, monotonne pienia czarowników, brzękadła i bębny. Takie same, jak te, które puszczałem studentom. Jednak niektóre nie nadawały się do prezentacji na wykładzie. Były prawdziwe i zbyt potężne. Mniejsza już, że sam bym odleciał zza katedry prosto w Krainę Duchów albo Bóg wie gdzie. Ale łatwo mogłoby się okazać, że zrobiłbym komuś krzywdę. I tak miałem opinię nawiedzonego świra. Brakowało tylko, żeby moje wykłady słynęły z ataków epilepsji, przypadków nawiedzeń i halucynacji. Są rzeczy, które można sobie badać, umieszczać w książkach i pracach naukowych, i są takie, których lepiej nie dotykać. Udawać, że nigdy się ich nie widziało, i trzymać w sejfie.
W garażu pogłaskałem postrzelany bak Marlenę, pieszczotliwie oparłem dłoń o uchwyt kierownicy.
Tylko raz.
Jeszcze tylko raz.
Wsunąłem kompakt do odtwarzacza.
Nalałem sobie kieliszek pachnącej torfem i zupą grzybową nalewki.
Zazwyczaj nie potrzebowałem tylu ceremonii. Przejście było dla mnie łatwe, jak skok do wody. Kwestia wprawy. Ale upłynęło trzy miesiące, dziewięć dni i ileś godzin. Nie wiedziałem, jak to będzie.
Rozdmuchałem węgle w miseczkach i posypałem je ziołami.
Położyłem się na wznak na rozwiniętej na dywanie macie. Trzeba rozluźnić wszystkie mięśnie. Po kolei. Kończyny, mięśnie grzbietu, palców, karku, gałek ocznych. Wszystkie. Jeden za drugim. Tak, żeby przestać cokolwiek odczuwać. Trzeba przestać czuć swoje ciało, żeby z niego wyjść. Trzeba, by oddech płynął niedostrzegalnie niczym rzeka.
Leżałem, słuchając monotonnej „Pieśni ognia i wiatru”. Pamiętałem obwieszoną pękami ziół i skórami reniferów chatę Iwana Kerdigeja. Błękitne płomienie spirytusu wyplutego w ognisko. Gdzieś na chłostanej wyjącym wiatrem lodowej pustaci nad Jenisejem. Słyszałem bębenki i drumle.
Być może rytm nakłada się na częstotliwość fal alfa w korze mózgowej. A może po prostu moja dusza wyrywa się do świata duchów, jak uczył mnie Cziornyj Wołk.
Ale to nie działało.
Czekałem.
To błąd. Nie należy czekać. Nie należy się starać. Nie należy się napinać.
Trzeba przestać odczuwać podłoże, na którym się leży.
Przestać czuć powietrze, którym oddychasz.
Przestać czuć uderzenia serca.
Przestać czuć czas.
Trzeba być bębnem.
Już mój bęben – óroj – jest gotowy - óroj!
Już na miejscu - óroj – jest gotowy – óroj!
Już na miejsce – óroj – przyszedłem prosić - óroj…
Oja – bajaj – ba – ojaj – hahaj
Ej – hejej – ehej…
[Z pieśni szamanów karagaskich, Aleksander Nawrocki Szamanizm i Węgrzy, Iskry 1988]
Trzeba przestać czuć. Przestać myśleć, przestać żyć. I pozostać przytomnym.
Ejah – hahaj - oja - bajaj
Bęben ucichł. Odpłynął gdzieś daleko. Nie. To ja odpłynąłem.
Trzy miesiące, dziewięć dni, dwanaście godzin, osiem minut i dwadzieścia siedem sekund.
I oto znowu siedziałem na wyślizganym trójkątnym siodle Marlenę. Znowu nade mną rozpościerało się szalone, kolorowe niebo, znowu koła wzbijały za mną popiół i kurz.
Jadąc drogą do Brusznicy, czułem się niepewnie. Do tej pory w świecie Pomiędzy nie wybierałem się na wycieczki. Krążyłem po moim mieście, szukałem zagubionych dusz, a potem wracałem do domu. Nie wiem, co jest dalej.
Droga wyglądała podobnie jak w świecie jawy. Ot, szosa. Tylko tutaj las ciągnący się za poboczami wyglądał inaczej, pełen pokręconych, szalonych Ka drzew, coś czarnego, jak strzępy nicości, śmigało czasem przez światło reflektora.
Jakiś romboidalny kształt podobny do płaszczki przepłynął mi tuż nad głową i pomknął w mrok.
Stali po obu stronach drogi. Najpierw minąłem jednego, potem następnego i kolejnego. U mnie stali tak sprzedawcy grzybów i dziwki. Ci, którzy stali tutaj, po tamtej stronie pozostawili po sobie tylko małe, drewniane krzyże na poboczu.
Nie próbowali mnie zatrzymywać. Nie wiem nawet, czy mnie widzieli. Po prostu stali na poboczu, jakby wciąż nie rozumieli, co się stało, i nie wiedzieli, co robić dalej. Wytrzeszczone, przerażone oczy, jak dziury w białych twarzach, mżące lekko fosforycznym, zielonkawozłotym blaskiem próchna. Z niektórych sączył się lekko dym, widziałem takiego, który ściskał pogiętą kierownicę. Stali wzdłuż drogi.
Witaj w domu.
Podkręciłem gaz. Silnik Marlenę turkotał raźno między moimi udami.
Miasteczko wyglądało mniej martwo niż po tamtej stronie. Zupełnie jakby mogło żyć tylko przeszłością. Domy wydawały się większe, jakieś niesamowite, trochę jak ze snu szalonego gotyckiego architekta, a trochę jak z obrazu mistyka prymitywisty. Niektóre chyliły się do siebie, uliczki ginęły w dziwacznej, niemożliwej perspektywie.
Było pusto.
Czasem w martwym oknie mignęła biała, zwiewna twarz, niczym chiński lampion.
Przez rynek przebiegł chłopiec w spodenkach sięgających kolan, tocząc przed sobą obręcz od beczki przytrzymywaną końcem pogrzebacza.
Przejechałem przez plac bardzo powoli.
W górze krążyło stado wron, bombardując mnie upiornym krakaniem.
Przynajmniej brzmiało to jak wrony.
Nie do końca rozumiem, co tu spotykam. Zdążyłem się zorientować, że niemal wszystko ma jakąś duszę, i to często właśnie widziałem. Ka domów, ludzi i zwierząt, a także czasem Ka uczuć i pragnień. Te także wyglądały jakby miały jakieś życie i własną wolę. Czasem, choć rzadko, widywałem istoty, które pochodziły chyba skądinąd. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Trudno było je odróżnić, bo niemal każdy przedmiot i istota, jakie spotykałem, wyglądały dziwnie i groteskowo. Nawymyślałem kiedyś nazw, przypisałem tym zjawiskom różne role i usiłowałem zrozumieć, czym są, ale to były tylko teorie.
Ludzie, zwłaszcza zabłąkani tu zmarli, wyglądali tak, jak się czuli. Jeżeli chłopiec, który przebiegł ten plac, był jednym z nich, a nie zjawiskiem, które nazywałem „odbiciem”, być może umarł jako starzec, ale postrzegał siebie jako ośmiolatka w krótkich spodenkach. Najczęściej jednak po prostu nie wiedzieli, że umarli.
Minąłem ratusz wyglądający dziwnie złowrogo, jak nawiedzona twierdza, i usłyszałem gwar wielu głosów. Znienacka. Tak, jakbym brodząc w morzu, wszedł nagle w pasmo zimnej wody. Metr wcześniej była tu tylko pustka i martwota, a krok dalej zgiełk. W okamgnieniu pojawiły się stragany i krążący wokół nich ludzie. Usłyszałem zawodzące: „Szuwaaks! Szuuuwaks, ludzie, tanio, oryginalny angliczański!”, „Do gęsi, moje panie! Do tłustych gęsi!”, „Jaja po dwa grosze!”. Ogarnął mnie tłum. Wszyscy krążyli pomiędzy straganami, toczyłem się ostrożnie pomiędzy nimi, ale zdaje się, że nikt mnie nie zauważał. Widziałem, jak podnoszą nagle głowy, jeden po drugim, jak przestają się targować i patrzą gdzieś w upiorne niebo, pełne przelewających się leniwie kolorowych mgławic, osłaniają dłońmi oczy przed nieistniejącym słońcem.
Wtem na zatłoczone, półprzejrzyste targowisko, na stosy kartofli na drewnianych furach, na klatki ze stłoczonymi kurami i kobiety w chustkach na głowie spadł nieoczekiwany, ostry błysk, jakby ktoś zrobił zdjęcie z potężnym fleszem. Tłum wrócił do swoich zajęć, znowu zaczęli się targować i iść gdzieś, ale już na ślepo, frenetycznie i bez sensu. Kobiecina obmacująca gęś nie mogła sobie z tym poradzić, bo nagle miała tylko jedną rękę i tylko połowę twarzy, sprzedawca usiłował namacać na ślepo i pieniądze, a z oczodołów strumieniami płynęła mu krew. W powietrzu jak śnieg fruwały strzępy sadzy i mnóstwo białych, tlących się piór. Bezgłowy przechodzień maszerował niczym nakręcana zabawka, usiłując przejść między straganami.
A potem wyjechałem o metr dalej i wszystko znikło. Plac znowu był pusty.
To właśnie nazywam „odbiciem”. Nie widzą mnie, nie można się z nimi porozumieć i chyba ich tu nie ma. Są jak cienie wypalone na murach Hiroszimy. Myślę, że to Ka chwili. Momentu w pewien dzień targowy, który wielu ludzi odczuło tak potężnie, że odbił się w materii świata i teraz powtarzał się, przeskakując jak zarysowana płyta. Choćby dlatego, że nagle spadła na nich bomba.
Ale to tylko kolejna teoria.
Nigdy w świecie Pomiędzy nie wchodziłem do kościołów. Czasem emanowało z nich coś dziwnego, a czasem wcale ich po tej stronie nie było, mimo że stały w moim świecie. Bałem się. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, czego można się tam spodziewać. Po tej stronie snu nie ma ateistów. Krążyłem między zmarłymi, widywałem demony, ale to nie było takie proste, że już wszystko było jasne i wyglądało, jak opowiadali katecheci. Aniołów nigdy nie zobaczyłem. Diabłów chyba też nie. Nie wiedziałem, co znajdę za kutymi wierzejami świątyni, i chyba na razie nie chciałem wiedzieć. Mogła tam tkwić odpowiedź, której bym nie pojął lub na którą nie byłem gotów.
Tym razem też objechałem farę, wyglądającą jeszcze bardziej niesamowicie niż w świecie jawy, olbrzymią, górującą nad placem i nad miastem, i wtoczyłem się w uliczkę.
Zasady są takie: albo pojawiasz się w tym świecie jako wędrująca dusza medytującego amatora podróży poza ciałem i jesteś wtedy jak jętka lub obłok dymu, albo Siergiej Cziornyj Wołk zafunduje ci krótki syberyjski kurs przenoszenia się tu jako pełnoprawne Ka i wtedy koniec z fruwaniem, przenikaniem przez ściany i drzwi. Wtedy jesteś silniejszy, ale żeby gdzieś wejść, musisz nacisnąć klamkę.
Na łukowatej, ciężkiej furcie w klasztornym murze siedział pająk, obejmując nogami całe skrzydło drzwi. Olbrzymi, jakby kanciasty i geometryczny, utkany z neonowego światła, jak zwierzę z morskich głębin, jakieś błyski i impulsy przepływały przez jego ciało, przez rozpostarte na całą szerokość wrót nogi i przez; odwłok w kształcie kwadratowej, manekinowatej twarzy śpiącego człowieka.
Po raz pierwszy zobaczyłem Ka elektronicznego urządzenia. Zamka z kartą magnetyczną.
Znaczy, w dzisiejszych czasach i komputery mają dusze.
Shintoiści byliby zachwyceni.
Wyciągnąłem rękę do klamki.
Świecące dotąd błękitem, zielenią i bursztynem linie i wędrujące po ciele pająka plamki, rozjarzyły się nagle ostrzegawczym szkarłatem żarzących węgli, w śpiącej twarzy otworzyły się ślepe, płonące acetylenowym ogniem oczy.
Cofnąłem dłoń. Przecież nie jestem głupi.
Czerwień zaczęła powoli przygasać, upłynęło kilka sekund i stopniowo pojawił się znów spokojny błękit i turkus. Straszne, pałające oczy powoli kryły się pod opadającymi sennie szmaragdowymi powiekami. Jeszcze kilka czerwonych plamek przepłynęło wzdłuż nóg i znikło. Pająk znów spał.
Rozejrzałem się. Przełazić przez mur? Skoro zafundowali sobie takie zamki, to zadbali też o inne zabezpieczenia. Skoro domofon tak wyglądał, to w co zamienią się czujniki na murze?
Wysoko na dzwonnicy rozległ się cichy, krótki trzask. Ktoś otworzył okno.
– To nic osobistego – powiedziałem. – Po prostu nie mam czasu na te pierdoły.
Sięgnąłem za pazuchę, wydobyłem kordelas i wbiłem go w sam środek pająka. Rozległ się pisk, przypominający odgłos smażącego się krzesła elektrycznego. Linie eksplodowały czerwienią, syczące wyładowania oplotły ostrze, a potem zgasły. Pająk odpadł od drzwi na wznak, przebity na wylot moim nożem, kończyny poruszały się mechanicznie, obrzydliwie, wydając z siebie metalowe kliknięcia jak tłoki małej maszyny parowej. Świecił coraz słabiej, wreszcie zgasł i wyglądał, jakby upleciono go z czarnych, przepalonych wyładowaniami, kabli. W powietrzu rozszedł się paskudny smród spalonej izolacji i ozonu.
Przydepnąłem dymiące truchło i uwolniłem kordelas.
Nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka, czując się, jakbym miał w żołądku kamienną, armatnią kulę.
Dziedziniec był pusty. Coś śmignęło po murze, coś zaszeleściło w krzakach. Przemknąłem korytarzem, plecami do ściany, z uniesionym obrzynem w dłoni, usiłując rozpaczliwie przypomnieć sobie, którędy na dzwonnicę.
Tam na górze otwarto okno. Albo to było odbicie, albo nieszczęsny mnich wpakował się w obsesyjną pętlę wydarzeń, jak to często zdarza się samobójcom. I utknął tutaj. Będzie bez końca rozpatrywał te same rozterki i dylematy, i znowu poniesie klęskę, ponownie stoczy tę samą walkę z samym sobą lub okolicznościami, lub strachem, zakończoną kolejnym skokiem z gzymsu, z pętlą na szyi. I tak bez końca.
To niekoniecznie jest kwestia pokuty. Depresja, która popycha człowieka do samobójstwa, opiera się na zjawisku sprzężenia zwrotnego. Na błędnym kole. To, co dzieje się potem, to tylko kontynuacja. Błędne koło, które zostało utrwalone i które nieszczęśnik zabrał na tę stronę.
Skręciłem za róg, w korytarz, wzdłuż którego znajdowały się cele mnichów, i zatrzymałem się osłupiały, oblewany migotliwym, kolorowym blaskiem. Przez całą długość korytarza, na ścianach, podłodze i suficie rosły kwiaty. Świetliste, kolorowe i nierzeczywiste. Pędy wiły się po ścianach jak powój i dzikie wino, krzaki i łodygi wyrastały z podłogi i wszystkie były kolorowym światłem. Rozchylały kielichy, otulały się świecącymi zielenią liśćmi. Nie miałem pojęcia, co to jest. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Szedłem przez ten korytarz jak przez neonową szklarnię i patrzyłem w osłupieniu. Na ogół wyglądało to pięknie. Tchnęło taką prostą, sielską urodą bożonarodzeniowej choinki. Gdzieniegdzie kwiaty wyglądały I groźnie, najeżone kolcami, o drapieżnych kielichach, jak trujące albo owadożerne rośliny, a gdzieniegdzie były kiczowate, lejące wszystkimi kolorami, niczym z hinduskiej pocztówki. Czasami wydawały się mięsiste i wyuzdane, podobne lśniącym śluzem orchideom. Przedzierałem się przez nie jak przez dżunglę i szukałem korytarza odchodzącego w bok.
Minąłem drzwi, zza których pulsującym pierścieniem wypełzały całe fale małych, mrowiących się jak robaki myślokształtów. Nie wyglądało to dobrze. Widocznie za tymi drzwiami nie mieszkał nikt miły, za to właśnie chyba popadał w obsesję. Jego myśli rozpełzały się po ścianach i nikły w świecącym kolorowym gąszczu.
Znalazłem korytarz i ruszyłem po spiralnych schodach wwiercających się w szczyt wieży nade mną. Schizofrenicy często malują takie schody. Nieznośna spirala wznosząca się w nieskończoność, aż się niedobrze robiło. Stopnie skrzypiały pode mną, wokół widziałem kanciaste belki konstrukcji. Stawiałem stopy ostrożnie, zaglądałem za każdy zakręt i nie wypuszczałem z rąk lekko uniesionego obrzyna.
Minąłem podest dla dzwonnika ze zwisającymi nad nim linami, każda była gruba jak moje ramię. W górze majaczyło kilka dzwonów umocowanych do belek splecionych na krzyż. Wyżej usłyszałem coś jakby szloch i ostrożne kroki. Kolejne schody. Wyszedłem już na szczyt wieży, w kwadratowym otworze pośrodku podestu pod hełmem gnieździło się wielkie, lśniące cielsko dzwonu.
Okno było otwarte i dął stamtąd zimny, nieznośny wiatr.
Znów usłyszałem szloch.
Dobiegał zza okna, z dachu wieży. Odzyskałem oddech, schowałem obrzyna do olstra, westchnąłem i przelazłem przez wysoki parapet, przeciskając się przez wąskie okienko zakończone ostrołukiem niczym pocisk.
Nie mam pojęcia, jakie w Krainie Półsnu są konsekwencje upadku z kościelnej dzwonnicy na brukowane podwórze. Dopóki byłem błąkającą się duszą śpiącego młodzieńca, mogłem unosić się w powietrzu i pływać w nim jak ryba. Mogłem na ogół przenikać ściany i drzwi. Ale to się skończyło.
Chciałbym, żeby to było jak w „Matriksie” – „sekret w tym, że nie ma łyżki”; chciałbym, żeby ziemia odbiła mnie elastycznie, bez żadnej krzywdy. Ale po pierwsze, nie mam jak sprawdzić, a po drugie, wystarczająco często zostałem tu poturbowany. Nie budziłem się potem, brocząc z ran, które pojawiły się, kiedy byłem poza ciałem. Budziłem się po prostu chory. Poważniejsze zranienia dały efekt w postaci uszkodzenia wątroby, innym razem owrzodzenia ściany żołądka. Kiedyś znowu wyglądało na to, że dorobiłem się dusznicy bolesnej. Wszystkie te choroby z czasem cofały się, ale to wystarczyło, żebym nabrał respektu dla świata Pomiędzy i jego praw.
Wylazłem na dach. Na gotyckim dachu znajduje się mnóstwo elementów prawie niewidocznych z dołu. Widać tylko koronkową konstrukcję. Jest pokryty przeróżnymi skomplikowanymi ornamentami, z których jedne mają znaczenie konstrukcyjne, a inne nie, ale jest się czego łapać. Sterczyny, pinakle, przypory, czołganki. Gotyckie dachy są wygodne, neogotyckie tym bardziej.
Zobaczyłem go. Pełzał ostrożnie po pochyłej płaszczyźnie dachówek, holując linę, ciągnąc za sobą luźny, stanowczo za wielki habit i czepiając się czego popadło, jak brunatna ośmiornica. Biorąc pod uwagę, że od wczoraj nie żył, a właśnie zamierzał się po raz kolejny powiesić, zbytek ostrożności.
Przypomniałem sobie, że miał lęk wysokości. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Tylko dzięki temu zdążyłem.
Zszedłem na gzyms, minąłem go i usiadłem sobie na skomplikowanej, murowanej przyporze, do której mozolnie wiązał linę. Wyglądałem, jakbym dołączył do gargulców, które i tak obsiadły ten dach.
Wysokość jakoś nie robi na mnie wrażenia. Od dziecka. Dla mnie przejście po szynie ułożonej po między wieżowcami jest równie łatwe, jak przejście po szynie leżącej na ziemi. Jeżeli mogę siedzieć na, oparciu ławki i nie tracę równowagi, to dlaczego nie miałbym tak siedzieć na poręczy mostu albo balkonu? Przecież to to samo. W innym czasie mógłbym bez zabezpieczeń budować drapacze chmur.
Po tej stronie wyglądał na dwanaście lat. To dlatego tonął w habicie, zupełnie jakby okręcił się końskim kropierzem. Spod obszernego jak namiot kaptura wystawała mała, ogolona niemal na zero głowa, drobne, dziecięce dłonie usiłowały przywiązać linę.
– Po co to robisz? – zapytałem. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem i już zrozumiałem, że się wkręcił.; Błędne koło. Sprzężenie zwrotne. Nie docierało do niego, co się dzieje, tylko wciąż próbował. Może tym razem się uda.
– Nie dostaną mnie – wybełkotał. – Idą po mnie, ale mnie nie dostaną.
– Kto po ciebie idzie?
– Żałobnicy… Idą po mnie! Dostali Michała, ale mnie nie dostaną!
– Przecież już nie żyjesz. Powiesiłeś się. Nie musisz tego robić. Przecież już widzisz, że to nie jest wyjście. – Scena z filmu: niedoszły samobójca i policjant. Brakowało strażaków na dole i poduszki przeciwupadkowej. – Przerwij to. Spójrz na mnie. Popełniłeś błąd. Straszny błąd. Ale nie musisz go powtarzać.
– Nnie… nie mogę… Idą po mnie.
– Obronię cię. Mogę cię stąd zabrać.
Spojrzał nagle z nadzieją tlącą się w szarych oczach
dziecka. Zrobiło mi się go żal. Wszystko to popiół i kurz… Nic więcej. Potakiwał gorliwie, ale jego dłonie wciąż mocowały się ze sznurem, usiłując zaciągnąć nieudolny węzeł u podstawy przypory.
– Nie mogę… Nie mogę przestać. – Uniósł linę w połowie i zawiązał krzywą pętlę, przez którą przeciągnął niższą część sznura. Węzeł szubieniczny. – Nie mogę przestać… Idą po mnie…
Na dole ktoś stał. Tak czarny i nieruchomy, że go zrazu nie zauważyłem. Stał na samym dole, pośrodku dziedzińca, gdzie z całą pewnością niczego przedtem nie było. Kolejny mnich, ale wielki i utkany z ciemności. Właściwie wyglądał jak sam habit. Ciemniejszy od nocy. Dłonie krył w luźnych rękawach i tkwił bez ruchu. Trochę jak udający zakonników mimowie sterczący na rynkach, ukryci w habitach i nieruchomi, dopóki nie wrzucisz monety do puszki. Uniósł głowę i patrzył na nas pustym otworem kaptura wypełnionym czarną nicością.
A potem śmignął błyskawicznym ruchem, jak strzęp sadzy porwany wiatrem. Jeden momentalny, rozmazany błysk czerni i zniknął w drzwiach klasztoru. Jak pająk albo szczur. W mgnieniu oka.
Podwórko stało puste.
Niedobrze.
– Idą po mnie… – zajęczał Albert i zaczął szarpać się z liną, chcąc rozszerzyć pętlę.
Usłyszałem cichy dźwięk, który brzmiał niczym klekot ogona grzechotnika, odległe, niezrozumiałe szepty i szelest suchych liści naraz. A potem wielki, siedzący na rogu gargulec odwrócił się nagle, ukazując twarz wyglądającą jak pożółkła ptasia czaszka. Jak sęp. Odwróciwszy się, zaczął prostować zwiewne cielsko jak łopocący czarny tiul albo płat sadzy. Przypominał trochę uczłowieczonego ogromnego sępa, skrytego w czarnej szacie. A trochę lekarza z czasów Czarnej Śmierci.
Skeks.
Nazywałem je skeksami na pamiątkę postaci z animowanej bajki, które przeraziły mnie w dzieciństwie.
Jeżeli coś tutaj najbardziej było podobne do demonów, to właśnie one. Przyciąga je nagła, niespodziewana śmierć w naszym świecie. Być może to coś w rodzaju padlinożerców.
Na schodach rozległy się ciężkie miarowe kroki. Na razie gdzieś głęboko. Słyszałem, że skrzypią stare, wyślizgane stopnie.
Odrzuciłem połę płaszcza i wyjąłem obrzyna z olstra. Na niektóre istoty tutaj działa, na niektóre słabo, a czasem w ogóle. To przecież tylko emanacja mojej psychiki.
Wystrzał był jak nagły grom. Smagnął liliowym światłem kolczaste, pseudogotyckie ornamenty, mokre od mżawki dachówki.
Skeks wydał z siebie prujący nerwy wrzask, brzmiący niczym pisk świni puszczony od tyłu. Wystrzał wyssał z niego część czerni, w którą był obleczony, i wciągnął w głąb lufy. Przynajmniej tak to wyglądało. Skeks zwinął się w miejscu jak czarne tornado i zniknął z dachu. Chwyciłem dłonią za przyporę i wychyliłem się poza krawędź. Widziałem, że pełznie po murze głową w dół, niczym olbrzymia ćma.
Wycelowałem, ale wsiąkł w plamę cienia i zniknął.
Chyba przynajmniej go trochę osłabiło.
Kroki na schodach odzywały się coraz wyraźniej, słyszałem, że dzwony zaczęły wibrować, jakby płynął przez nie prąd.
Cokolwiek lazło tu na górę, zdawało się potężne. Nad miastem tysiące wron wzbiło się w pokręcone niebo, prując uszy chóralnym krakaniem. Przez małe okienka w ścianie dzwonnicy uciekały całymi chmarami roztrzepotane nietoperze.
Cokolwiek to było, wiedziałem, że mu nie poradzimy. Czułem to. I wiedziałem, że nie zdołamy zejść po tych schodach.
Mój mnich stał właśnie na dygocących nogach i drobnymi kroczkami usiłował podejść do krawędzi, z liną okręconą dookoła szyi.
– Już tu idą… – wyrzęził, a potem rozłożył szeroko ramiona i runął na twarz, prosto w smolistą nicość.
Nie zdążył. Wyrzuciłem gwałtownie dłoń, zgarnąłem w garść grube płótno kaptura i przytrzymałem go.
Oddychał spazmatycznie, z wytrzeszczonymi oczami, i nie rozumiał, co się dzieje. Nieważne, ile razy runiesz twarzą prosto w ciemność z zaciśniętą na szyi grubą pętlą, która zgruchocze ci kark i zmiażdży tchawicę. Za każdym razem to jest tak samo potworne.
I nigdy niczego nie rozwiąże ani nie pozwoli ci od niczego uciec.
Nie zwalniając chwytu, zdjąłem mnichowi sznur z karku, a potem przyciągnąłem do siebie i oplotłem w pasie, ale końcem, a nie środkową częścią, na którym ukręcił nieudolną pętlę. Potem podbiłem mu kolana i posadziłem na dachówkach. Usiłowałem sobie przypomnieć makabryczny obrazek, który widziałem rano. Jak wysoko zwisał? Ile wolnej liny zostało mu pod nogami? To był jeden ze sznurów od któregoś dzwonu, ale cieńszy niż pozostałe. Miał może grubość mojego kciuka.
– Idzie tu… – wybełkotał. Rzeczywiście szedł. Słyszałem i czułem to wyraźnie. Zaczęły mi drżeć kolana. Rzeczywiście coś tu szło. Stopnie skrzypiały, jeden po drugim, co sekundę słychać było, jak uderza w nie ciężka podeszwa, niby wykuta w kamieniu.
– Tak się nie wiąże liny – wyjaśniłem.
Rozpuściłem nieudolny supeł, który uplótł wokół przypory, i zawiązałem podwójny węzeł cumowniczy, a potem szarpnąłem solidnie. Trzymał.
Związałem Albertowi pod pachami węzeł ratowniczy, zaparłem się nogami o kamienne czołganki wzdłuż przypory, wieńczące ją niczym grzebień dinozaura, a potem zepchnąłem go w przepaść.
Był lekki, ale lina i tak ślizgała mi się między palcami, paląc dłonie żywym ogniem. Gdzieś pode mną, w wieży, narastał odgłos kroków. Coraz bliżej. Chwyciłem drący palce sznur przez połę płaszcza i opuściłem do końca, czując, jak drży, naprężony i sztywny.
Kiedy w czarnym oknie pojawiła się plama jeszcze głębszej czerni, a potem zaczęła wylewać przez okienko, najpierw ramieniem, później barkiem i spiczastym kapturem, uniosłem obrzyn i strzeliłem z drugiej lufy.
Nie liczyłem na spektakularny efekt, chciałem go tylko zatrzymać. Przełożyłem linę za plecami i zsunąłem się za gzyms.
Omal nie spadłem. Robiłem w życiu różne rzeczy, ale nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz schodziłem po sznurze z dzwonnicy. Szarpnięcie wykręciło mną, omal nie wyrywając ręki ze stawu, zsunąłem się z pół metra, dłoń zapłonęła, jakbym włożył ją we wrzątek. Udało mi się zablokować linę pomiędzy podeszwami butów, mgliście przypominając sobie, jak to powinno być. Sznur powinien przebiegać przez grzbiet jednego buta i zostać zablokowany podeszwą drugiego. Poczułem, jak ślizga się i ociera o moje ciało, niczym płonący wąż, aż się zablokował.
Schodziłem. Oddawałem jeden chwyt po drugim, hamując podeszwami, aż dotarłem do drugiego końca, obciążonego moim mnichem. Usiłował okręcić sobie szyję liną, ale ta była naprężona i sztywna jak kij. Próbował też rozpleść węzeł ratowniczy, który trzymał go na piersi, nie umiał sobie z tym poradzić. Chwyciłem go i czując, że pęka mi grzbiet, wplotłem ramiona w linę tuż nad nim i przywarłem do jego pleców, opierając stopy o ścianę.
Do ziemi było daleko.
Bardzo daleko.
Kwadrat podwórka pokrytego krągłymi, twardymi jak głowica maczugi kocimi łbami ledwo majaczył tam w dole.
Usłyszałem syk i klekot. Trafiony przeze mnie skeks pełzł w naszym kierunku, ukośnie po murze, ale niemrawo, jak niedokładnie przydepnięty chrząszcz.
Co teraz?
– Uważaj – szepnąłem do mnicha. – Teraz się rozhuśtamy.
A potem kopnąłem ścianę.
Nie trafiliśmy w okno, tylko w pokrytą ornamentami kamienną futrynę. W twarde jak nieszczęście sploty akantu i kręcone kolumienki. Mnich już i tak nie żył, jednak ja nie miałem pojęcia, w jakim stanie się jutro obudzę, o ile w ogóle będzie mi to dane. Znowu odbiłem się od ściany, i jeszcze raz. Obracało nami wokół osi, a ja nie mogłem przestać myśleć o tym, co zrobi ten czarny, dziwny zakonnik, jeśli mój strzał nie wyrządził mu większej krzywdy.
Myślałem o przywiązanej do podstawy przypory napiętej linie, na której wisiało moje życie.
Wystarczyło ją przeciąć albo odwiązać.
I wtedy uderzyliśmy w okno. Runęliśmy do ciemnego wnętrza, tłukąc szybki, wgniatając ołowiane szprosy pomiędzy płytkami witraża, lecąc gdzieś w kaskadzie migocących kolorami i dźwięczących odłamków, niczym stłuczona tęcza.
A sekundę później majtnęło nas z powrotem na zewnątrz.
Czułem, jak sznur miażdży mi zaplątane ramię, jak wyrywa wiszącego bezwładnie Alberta z moich rąk.
Zdążyłem zaprzeć się nogą, wolną ręką wyciągając kordelas, i ciachnąłem linę, ale niewiele to dało. Poczułem, że wyciąga nas na zewnątrz, jakby ktoś uwiązał ją do parowozu, ramię mnie bolało, jakby wkręcali je w jakieś tryby. Usłyszałem własny wrzask, właściwie chrapliwy ryk, i zacząłem piłować, szarpiąc ostrzem to w tę, to we w tę, poczułem, jak pękają włókna, jak ciągnie mnie, składając niczym scyzoryk, i zrozumiałem, że czarny stwór tam na górze nie miał zamiaru odwiązać liny, tylko zaczął ją holować do siebie, ale nie mogłem nic na to poradzić.
I wtedy lina puściła, a my runęliśmy w dół wieży po schodach.
Resztę pamiętałem jak przez mgłę. Lewe ramię było jednym bólem. Było pieśnią o zmiażdżonej tkance, zgruchotanych kościach i pozrywanych ścięgnach. Pomagając sobie udem i zębami, złamałem lufy obrzyna, jedna gilza, lodowata i pokryta szronem, ta, z której strzelałem do skeksa, wyskoczyła od razu, druga uwięzia w komorze, była jakaś rozdęta i jakby zaśniedziała, bałem się jej dotykać.
Załadowałem jedną lufę i powlokłem mnicha, trzymając go za habit, potykając się i jęcząc przez zaciśnięte zęby.
Cały czas ściskał odcięty kawałek liny, usiłując okręcić go sobie dookoła szyi, i próbował się wyrywać, pewnie żeby znowu leźć na dzwonnicę.
Za bramą wrzuciłem go do wózka Marlenę niby tłumok. Ramię wisiało mi jak łachman i nie mogłem poruszać palcami, ale ból przynajmniej czułem.
Kopnąłem starter, podkręciłem gaz i wyprysnąłem spod klasztoru, jakby goniły mnie wszystkie ogary piekła.
Prowadziłem jedną ręką i nie miałem pojęcia, jak zahamuję, ale chwilowo mnie to nie interesowało. Uciekaliśmy z miasteczka, a koła Marlenę wzbijały za nami chmurę pyłu.
Tylko raz spojrzałem we wsteczne lusterko i wydało mi się, że go widzę. Wielkiego, w habicie z głębokim kapturem, stojącego na schodach kościoła, z rękoma ukrytymi w rękawach.
Po dłuższym czasie zmusiłem ramię do jakiegoś ruchu i zdołałem oprzeć dłoń na kierownicy. Nie wiedziałem, czy palce zdołają przyciągnąć manetkę hamulca, ale przynajmniej ulżyło to mojej drugiej ręce, która też już pękała z wysiłku.
Nie wiem dlaczego, ale w mieście poczułem się bezpieczniej. Tak, jakby człowieka nie mogli napaść pod domem, zamordować pod własnymi drzwiami albo zgoła we własnym łóżku.
Znalazłem ustronny placyk i objechałem kilka razy fontannę, hamując stopniowo silnikiem. Potem z takim uczuciem, jakbym wyrywał sobie palce, przyciągnąłem manetkę hamulca, przekręciłem kluczyk i stukot silnika ucichł.
Przez chwilę leżałem na baku i czekałem, aż mój organizm wróci do normy.
Mnich, właściwie chłopiec w habicie, siedział skulony w koszu i chlipał schowany w kapturze.
– Gdzie ja jestem? – zapytał.
– Umarłeś. Powiesiłeś się.
– To piekło?
– Chyba nie – powiedziałem. – Nie wiem, ale to chyba jeszcze nie są zaświaty. To coś pomiędzy.
Spróbowałem w kilku zdaniach wyjaśnić mu, czym jest Kraina Półsnu i kim albo czym sam jestem.
– Zanim… zginąłeś, chciałeś mi coś powiedzieć. Umówiłeś się ze mną.
– To byłeś ty? Przyjaciel Michała?
– Aż tak się zmieniłem?
– Ale ty żyjesz…
Spróbowałem jakoś rozgimnastykować ramię. Wydawało się, że kości i stawy są chyba całe, tylko bolało jak jasna cholera.
A potem przez dłuższą chwilę usiłowałem skręcić sobie papierosa. Spróbujcie kiedyś zrobić to jedną ręką.
– Postaram się ciebie stąd odesłać, najpierw powiedz mi, co wiesz. To bardzo ważne.
– Jak to „odesłać”?
Jeszcze raz mu wyjaśniłem, czym się tu zajmuję.
– Psychopompos?
– W pewnym sensie. Nie lubię tego określenia. Brzmi jak jakaś choroba płuc. Myślę o sobie jako o przewoźniku.
– Jak Charon?
Zaśmiałem się kwaśno. Skulił się w koszu wózka i rozpłakał się znowu, rozmazując łzy pięścią, jak dziecko. Zacisnąłem szczęki. Popiół i kurz… – pomyślałem. To tylko popiół i kurz.
– Przecież ja się zabiłem! Trafię do piekła!
– Wątpię. Chcesz zostać tutaj i w nieskończoność gramolić się na dzwonnicę ze sznurem na szyi? Chyba nie może być gorzej. Dlaczego to zrobiłeś?
– Ja… Bałem się… Właściwie nie wiem. Wiedziałem, że o mnie wiedzą. Śnili mi się. Ci wielcy mnisi. Najpierw widziałem ich we śnie, a potem czasem na jawie. Spinofratrzy.
– To jakiś zakon?
Pokręcił głową.
– Nie. Nie ma takiego zakonu. Widziałem ich we śnie, ale gdy zacząłem o nich śnić, skądeś wiedziałem, jak się nazywają. Spinofratrzy. Zupełnie jakby mi się przedstawili. Bractwo Cierni. A kiedy dostali brata Michała, wiedziałem, że przyjdą też po mnie.
– To oni zabili Michała?
– Nie wiem. Tak myślę. Ale wiem, że też o nich śnił. Odkąd pojechaliśmy do Mogilna. A potem umarł w kaplicy, leżąc krzyżem, a w całe ciało miał wbite ciernie.
– Po kolei. Jakie Mogilno, skąd ciernie, kto to są spinofratrzy.
– Wiesz, czym się zajmowaliśmy? Co robił Michał, co robi nasz zakon?
Pośliniłem brzeg bibułki.
– Mów.
– Jesteśmy czymś w rodzaju oficjum do specjalnych poruczeń. Taka służba wewnętrzna. Gdy jakiś funkcjonariusz Kościoła popełni przestępstwo albo coś mu grozi, albo kiedy zdarzają się jakieś dziwne zjawiska, które można uznać za cuda, wzywają nas. Zanim jeszcze zajmie się tym świecka policja czy prasa. Mamy psychologów, biologów, kryminologów, inżynierów, mamy specjalistów od wszystkiego. Mamy nawet specjalne klasztory o surowej regule, gdzie zamykamy winnych. Prowadzimy śledztwa. Czasami dbamy, żeby jakieś zdarzenie pozostało tajemnicą. Zaczęło się od tego, że umarł pewien ksiądz. Był bardzo stary i dożywał swoich lat w klasztorze w Mogilnie jako rezydent. To taki mały klasztor, o którym mało kto słyszał. Trochę sanatorium, raczej dom starców. Miejsce, gdzie mieszkało kilku starych mnichów, duszpasterzy, był też jeden misjonarz od albertynów, który zwariował w Afryce. No i ten nasz. Brat Jan. Też był kiedyś misjonarzem, potem nawet pracował w Watykanie, ale krótko. Był bardzo stary. Nikt go nie znał, nikt go nawet nie odwiedzał. Cichy stary człowiek, ale kiedyś podobno był bardzo surowy. Nie tolerował grzechu. I pewnego dnia umarł. No i wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
– To znaczy?
– Na pogrzeb przyjechało kilku ludzi, którzy twierdzili, że są jego rodziną. Nie wiadomo, jakim cudem się w ogóle dowiedzieli. On umarł, a oni przyjechali zaraz; na drugi dzień. Cudzoziemcy. Trzech Francuzów, Belg, Niemiec i jeszcze jeden, ale nie wiadomo, skąd był. Podobno Ormianin czy Gruzin. Sami mężczyźni. Raz mówili, że są jego rodziną, a raz, że znają go z misji. Byli bardzo bogaci. Zapłacili przeorowi, sami zamówili nagrobek i dali na mszę. Ale zabrali wszystkie jego rzeczy, przynieśli jakieś dziwne pieśni w starym obrządku, które kazali organiście grać na mszy. Przeor najpierw się cieszył i o nic nie pytał. To ubogie zgromadzenie. Na dzień przed pogrzebem zażądali, że chcą zamknąć się z nim w kaplicy, całą noc było widać dziwne światła i słychać pieśni i w końcu sami go pochowali. W nocy. Wtedy przeor się przestraszył i zadzwonił do kurii, a ci zawiadomili nas. Pojechaliśmy we dwóch z Michałem, ale tamtych już nie było. Odkryliśmy, że mieszkali w Koszalinie w hotelu, ale tam ich też nie zastaliśmy. Myślę, że Michał czegoś się jednak dowiedział, tylko mi nie powiedział. To on prowadził śledztwo, ja miałem mu pomagać i trochę się przyuczać. Całkiem jak w „Imieniu Róży”.
Grób był bardzo dziwny. Podobny do piramidy i zwieńczony dziwnym krzyżem, który na wszystkich ramionach miał pośrodku po dwa kolce i każde ramię było zakończone trzema takimi samymi. Zakrystian przyznał się, że podglądał ich w nocy w kaplicy. Wszyscy mieli płaszcze z takim samym krzyżem i miecze, a jeden z nich celebrował nabożeństwo, ale w dziwnym obrządku i w obcym języku. Nie po łacinie. Na grobie znaleźliśmy jeszcze wieniec spleciony z takich jasnych, suchych gałęzi, z bardzo długimi kolcami, jak palec. Brat Michał powiedział, że to jest gundelia – roślina z Palestyny i że z takiej samej zrobili koronę cierniową Pana Jezusa. Niby nie odkryliśmy nic specjalnego, więc wróciliśmy do siebie. Brat Michał odkrył coś więcej, ale gdy skończył raport, kazał mi o wszystkim zapomnieć. Był jakiś dziwny. Powiedział mi tak jak pan: „uważaj na ciernie”. A odkąd wróciliśmy, zacząłem ciągle śnić o tych dziwnych, wielkich, czarnych mnichach. Byli nieruchomi jak rzeźby, a mimo to widziałem ich coraz bliżej. Potem, odkąd umarł Michał, zacząłem widywać ich we dnie. Na dziedzińcu, na korytarzach, czasem przez okno. I ciągle mi się śnili. Zaczęło mi chodzić po głowie, że nie pozbędę się ich, dopóki nie umrę. Ciągle i ciągle. Wydawało mi się, że nie ma innego sposobu. Że jeśli tego nie zrobię, to będą mnie dręczyć na tym i na tamtym świecie. Że jadąc do Mogilna i grzebiąc w ich sprawach, popełniłem straszny grzech i aby go zmazać, muszę zrobić to, czego najbardziej się boję: powiesić się na dzwonnicy. Rozpłakał się znowu.
– Nie wiem, dlaczego tak zrobiłem, nigdy nie chciałem się zabić. Zupełnie, jakby ktoś myślał za mnie.
Westchnąłem ciężko.
– Nie możesz tu zostać. Nie żyjesz i tego już nie zmienimy. Ale zostaw ten ponury świat i idź, gdzie twoje miejsce. Tam, gdzie trawa jest zielona, a niebo niebieskie i gdzie jest światło. Idź do światła.
Niespodziewanie zerwał się wiatr i wzbił wokół nas kłęby kurzu. Usłyszałem jakieś szelesty i szmery, jakby wiele małych stworzeń uciekało gdzieś panicznie.
Nie podobało mi się to. Wstałem z siodła Marlenę i rozdeptałem niedopałek.
– Teraz cię przeprowadzę. Obejmę cię, a ty poczujesz się lekki i odejdziesz tam, gdzie powinieneś był przejść. Nie bój się. Pomyśl, że wracasz do domu.
Zamknął oczy, mały chłopiec w ogromnym habicie i zaczął się modlić.
Objąłem go.
I nic.
Zupełnie nic.
Nie rozumiałem, co się stało. A potem spojrzałem za siebie i nagle, jakby ktoś uderzył mnie w twarz, zobaczyłem go. Stał u szczytu ulicy, ogromny i spiczasty, z dłońmi ukrytymi w sutych rękawach i z wypełnionym czernią kapturem spadającym na twarz.
Żałobnik. Tak go mój mnich nazwał. Żałobnik. Na szczęście Albert jeszcze go nie zobaczył. Zaczęło mi walić serce, dłonie miałem zimne i mokre. Spojrzałem znowu, ukradkiem i zobaczyłem go trochę bliżej. Przypomniałem sobie, jak śmignął tam z dziedzińca i zrobiło mi się niedobrze.
– Obol – powiedziałem. Albert nie zrozumiał.
– Co?
– Sam nazwałeś mnie Charonem. Nie zdołam cię przeprowadzić, jeżeli mi nie zapłacisz. Zastanów się dobrze. Myślałem, że to, co mi powiedziałeś wystarczy za zapłatę, ale nie. Nie wiem dlaczego. Myśl. To nie są moje fochy. Bez tego się nie uda. Obol! Cokolwiek.
– Zapłacić? Ile to ma być?
– Wszystko jedno! Może być dziesięć groszy albo znaczek pocztowy, byle nie skasowany. Coś od ciebie, co mogę znaleźć w świecie żywych. Myśl!
Spojrzał za moim ramieniem i wtedy go zobaczył. Oczy rozszerzyły mu się w przerażeniu. Wiatr wzmógł się, wzbijając wokół nas kłęby popiołu, i zasnuł na chwilę czerwone niebo.
– Na końcu uliczki, przy klasztorze, w murze jest cegła ze znakiem, który przypomina „V” na kole. Ta cegła się rusza. Pod nią w plastikowej torbie jest trochę pieniędzy i mój paszport. Schowałem, gdybym musiał uciec z klasztoru… Ja… chyba straciłem powołanie. – Znowu zaczął chlipać.
– To już nieważne – powiedziałem i objąłem go, a potem spojrzałem nad kapturem jego habitu. Żałobnik był jeszcze bliżej. Może o sto metrów.
Tym razem otoczyła nas mgła i chłopiec zrobił się lekki, a potem zniknął w kolumnie światła, która błysnęła w niebo. W moich ramionach został tylko pusty habit, który spłynął na ziemię.
Spojrzałem po raz kolejny wzdłuż uliczki, dopadając już motocykla. Żałobnik stał jeszcze bliżej, a u jego nóg siedział stwór podobny do ogromnego, karykaturalnie chudego psa. Martwego psa, okręconego jakimiś żelaznymi pasami albo odzianego w matową, jakby zardzewiałą zbroję, szczerzącego zęby i z płonącymi gnilną zielenią oczami. Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
Żałobnik powoli uniósł rękę i z rękawa wysunęła mu się dłoń. Bardzo chuda, z długim palcem mierzącym prosto we mnie. Pies wydał z siebie sapnięcie i wystartował jak chart.
Kopnąłem starter, wyciągając jednocześnie obrzyna. Oparłem go o przedramię i złamałem lufy. W jednej tkwił ładunek, a w drugiej ta skorodowana i jakby zgniła gilza. Przycisnąłem lufę udem i wydłubałem ją końcem noża, w dygocącej, obolałej drugiej dłoni trzymając już dwa ładunki. Nie umiem wytłumaczyć, dlaczego nie strzelałem z jednej lufy. Gdy tylko zobaczyłem zaśniedziały nabój, emanujący rozkładem i zgnilizną, wiedziałem, że obrzyn nie będzie działał, dopóki to coś w nim siedzi. Że ze mną też nie będzie dobrze. Dlatego musiałem się go natychmiast pozbyć. Dlatego wbiłem ładunki w lufę, słysząc już zgrzyt pazurów na bruku, i dlatego zatrzasnąłem obrzyna uderzeniem o udo i strzeliłem psu prosto w pysk, kiedy już mknął na mnie w skoku.
Podkręciłem gaz i wyrwałem stamtąd, niemal zadzierając przednie koło, co w wypadku motocykla z koszem jest jakimś osiągnięciem.
A potem, zanim ośmieliłem się wrócić do domu, długo krążyłem po mieście, aż byłem zupełnie pewien, że nigdzie nie widzę ani piekielnego mnicha, ani jego psa.
ROZDZIAŁ 4
Na wykład dotarłem jako kaleka. Z ręką na temblaku, podpiętą rzepami i paskami, wiszącą w brezentowych granatowych łubkach.
– W życiu czegoś takiego nie widziałem – przyznał lekarz. – Ale słyszałem, że jest możliwe. Odciął pan sobie krążenie. Jak pan mógł nie poczuć, że leży pan na ręku i coś jest nie tak? Pijany pan był, czy co?
– Pyta pan, jak mogłem nie poczuć, że straciłem czucie? – odparowałem. – Niech no pan pomyśli, doktorze.
– Teraz spróbujemy pobudzić nerwy elektroforezą. Musi pan kupić taką sprężynę do ćwiczenia dłoni, możliwe, że pójść na fizjoterapię, i niech się pan modli, żeby nie dostał martwicy, bo straci pan rękę. Żeby coś takiego, od zwykłego przyciśnięcia? Myślałem, że to wylew.
Szczerze mówiąc, rano też tak myślałem. Jednak miałem już częściowo czucie, krążenie wracało z piekielnym uczuciem ognistego mrowienia, jakby w moich żyłach płynął prąd i okropnie bolała mnie głowa. Ale żyłem i to mniej więcej w jednym kawałku. Na dodatek w recepcji kliniki poinformowano mnie jeszcze, że nie jestem niczym zarażony, co nazwali „wynikiem negatywnym”, tak jakbym ich bardzo rozczarował.
Chodziło mi po głowie, żeby odwołać wykład, machnąłem jednak ręką. Pracuję na pół etatu, nie zabiera to dużo czasu, a porządkuje życie. Mogłem sobie pozwolić na to, żeby nic nie robić, ale wtedy bym zwariował. Naprawdę kocham stare obyczaje, obrzędy i mitologię odległych kultur. Lubię swoją pracę. Smutne tylko, że gdyby nie moja druga profesja, nie byłoby mnie stać, żeby to robić. Prawie wszystkie swoje wyprawy i tak finansowałem z własnej kieszeni.
Wykład był z Celtów. Irlandzkie, szkockie i bretońskie legendy, rytuały i przypowieści, oraz demonologia ludowa. Chodziło na niego sporo ludzi, nie tylko z mojej specjalizacji, bo z jakichś przyczyn Celtowie byli teraz modni. Nieraz musiałem sprzeczać się z jakimiś nawiedzonymi mądralami, którzy naczytali się wyidealizowanych bredni na temat druidów i nie dawali sobie wytłumaczyć, że to czyste fantazje.
Tego dnia byłem już na etapie zjawisk, które przetrwały do czasów nowożytnych i przeniknęły do tradycji chrześcijańskich. Prosty, dosyć sensacyjny wykład, przyjemnie się go opowiadało i miałem na podorędziu mnóstwo anegdot, takich jak choćby sin eaters, współczesne odmiany wiary w bean sidhe albo przypadek nieszczęsnej Bridget Boland, którą w 1894 roku zatorturował mąż, przekonany, że jest ona elfim podrzutkiem.
Zobaczyłem ją prawie od razu. Nawet kilkudziesięcioosobowe audytorium mówca zna na wyrywki już po dwóch, trzech minutach. Mówiąc, przeskakujesz oczami od jednej twarzy do drugiej, po jakimś czasie podświadomie wybierasz kilka osób, które wyglądają sympatycznie, dobrze reagują, albo takie, które znasz, i mówisz w ich stronę. Nie da się mówić do wszystkich naraz.
Siedziała na samym końcu, ale nie bardzo daleko, bo zajęta była może jedna trzecia miejsc na auli. Bardzo szczupła, kędzierzawa brunetka, o nieco zbyt ostrych rysach, z szaroniebieskimi oczami kontrastującymi z białą cerą, czarnymi włosami i brwiami. Pani Zima. Miała małe, pełne usta i wąski, zdecydowany nos, wypukły niczym ostrze szabli. Czarne kędziory spięte w nieporządny koński ogon. Zdecydowanie pociągająca, choćby przez to, że znacznie starsza od moich studentów. Miała przynajmniej dwadzieścia pięć, trzydzieści lat i nie wyglądała już jak dziecko. Wykładam od kilkunastu lat i mam wdrukowane na trwałe w głowę, że to, co siedzi na auli, to dzieciarnia, a nie obiekty seksualne. A im jestem starszy, tym bardziej widzę w nich dzieci. Oddalają się. Wciąż są na drugim, trzecim czy piątym roku i wydają się coraz młodsi, a tymczasem ja jestem coraz dalej od nich i powoli zmierzam w otchłań.
To natomiast była kobieta. Młoda, ale nikt nie wziąłby jej chyba za moją córkę. Co więcej, nigdy przedtem jej nie widziałem.
Dobrze reagowała na to, co mówiłem. Uśmiechała się z aprobatą, kiwała głową i od czasu do czasu robiła drobne notatki w niewielkim, oprawionym w jasną skórę notesie. Moi studenci od kilku lat albo nagrywają wykłady, albo smarują w skoroszytach, z których kartki wpinają potem w wielkie, kolorowe segregatory, albo klepią w klawiatury notebooków. Zauważyłem, że opowiadając jakiś dowcip, patrzę na nią i mam nadzieję, że się uśmiechnie. Po jakimś czasie miałem wrażenie, że mówię już tylko do niej, więc celowo zacząłem spoglądać na innych słuchaczy.
Wydawało mi się, że wszędzie widzę wpatrzone we mnie hipnotyczne, ciemnoniebieskie oczy i lekki, jakby drwiący uśmiech.
Dociągnąłem jakoś do końca i zacząłem zbierać swoje rzeczy jedną ręką, wpisałem komuś do indeksu zaległe zaliczenie, pytając tylko delikatnie, co przeszkodziło mu przyjść na dyżur, skoro ja i tak tam siedzę co środę. Bolała mnie ręka.
Podeszła do katedry, kiedy sala była już niemal pusta.
Spojrzała tymi niesamowitymi oczami, oprawionymi smolistymi, gęstymi rzęsami i cienkimi, czarnymi brwiami, i nieśmiało podała mi „Drzewo życia”. Prawie zapomniałem, że napisałem tę książkę.
– Może mi pan doktor to podpisać?
– Skąd pani to, na litość boską, wzięła? Z targu staroci?
– Miałam od początku – wyjaśniła. – Kupiłam, kiedy wyszła. Podobała mi się, ale miałam nadzieję, że będzie więcej dokładnych opisów rytuałów. Skoro już pana spotkałam…
– Pani u nas studiuje? Nigdy nie widziałem pani na wykładzie.
– W ogóle nie studiuję. Za stara już jestem. Przyszłam, bo wykład mnie interesował. Chyba wolno, prawda? Na tym, zdaje się, polega idea uniwersytetu?
Wzruszyłem ramionami.
– Pewnie, że wolno. Dla kogo mam podpisać?
– Dla mnie. Dla Patrycji.
Dziwne imię. Podpisałem jej książkę i wtedy ktoś wyłączył oświetlenie auli. Zapadł pochmurny mrok i wydało mi się, że jej oczy płoną fosforyczną zielenią niczym u kota.
– Zgasili światło – skonstatowała. – A chciałam pana jeszcze o coś zapytać. Chyba nie możemy rozmawiać po ciemku, jeszcze ktoś sobie coś pomyśli. Może wypiłby pan ze mną kawę? Naprawdę podobała mi się pańska książka. Oczywiście, jeżeli nie ma pan czasu, to…
– Pani Patrycjo – powiedziałem, czując jakieś dziwne dreszcze na plecach. – Mam teraz chwilę i z przyjemnością napiłbym się kawy.
Wyszliśmy przed wydział. Kiedy przechodziła przez drzwi, stwierdziłem po raz kolejny, że jest zgrabna. Miała długie nogi i nosiła się jakoś dziwnie. W stylu, który chyba sama stworzyła. Trochę staroświecko, a może nawet wiktoriańsko, ale umiała z tego ciotczynego stroju zrobić przebranie zmysłowe, a nawet wyzywające.
Popatrzyłem na jej smukłe pęciny opięte sznurowanymi trzewiczkami w stylu Mary Poppins i oplecione siatką kabaretek nogi błyskające spod falbaniastej spódnicy, po czym wyszedłem w deszcz, stawiając kołnierz kurtki.
Siedliśmy w pobliskim pubie, na skraju niewielkiego parku. W środku było przytulnie, ciemne belki miło kontrastowały z bielonymi ścianami. Na grubo ciosanym stole, w lampionie podobnym do grubego kieliszka migotał ogarek.
– Zmarzłam – oświadczyła, wieszając płaszcz na wbitym w słup haku. – Napiję się koniaku. A pan? Ja stawiam. Wymusiłam to spotkanie.
– Mam tu samochód. Wezmę kawę. I niczego pani nie musiała wymuszać. Nie jest pani moją studentką, nie ma w tym nic dwuznacznego.
– To ze studentką nie można już się napić kawy? Co za czasy.
– Można, ale lepiej tego nie robić. To nieprofesjonalne. Z grupą studentów dowolnej płci, to co innego. Jak pani trafiła na ten mój wykład?
– Byłam kiedyś przypadkiem na wydziale, bo miałam się z kimś spotkać, i zobaczyłam wywieszoną listę wykładów na drzwiach auli. Poznałam pańskie nazwisko i skojarzyłam, że facet, który napisał książkę o wierzeniach Syberii, Oceanii, Ameryki i Bóg wie czego jeszcze, rzeczywiście może być etnologiem. Bystra jestem, nie?
Nie przypominałem sobie, żeby na auli wisiała jakaś lista wykładów z nazwiskami. Po co? Były na planie, na tablicy ogłoszeń każdego roku.
– To tylko popularnonaukowa książeczka wydana z dziesięć lat temu. Kiedy wyszła, miała pani pewnie z piętnaście lat.
– Wyszła osiem lat temu, a ja miałam prawie dwadzieścia. Jestem dorosła, panie doktorze. Zrobiła na mnie wrażenie. Kiedy czytałam, zdawało mi się, że człowiek, który ją napisał, rzeczywiście… zna prawdę.
Przysunąłem sobie zdrową ręką kurtkę leżącą obok na ławie, znalazłem w kieszeni paczuszkę tytoniu i zapalniczkę. Wewnątrz paczki wyszperałem pakiecik bibułek, wziąłem szczyptę, ułożyłem starannie wzdłuż bibułki i ścierpniętymi palcami delikatnie uformowałem w wałeczek, a potem wyćwiczonym ruchem skręciłem papierosa i z namaszczeniem pośliniłem pokryty gumą arabską brzeg papierka, po czym zawinąłem do końca. Teraz wystarczyło tylko oderwać wystające na zewnątrz kłapcie tytoniu i lekko ugnieść papierosa w palcach.
Ułożyła łokcie na stole, złożyła razem dłonie i oparła o nie twarz, patrząc na moje sztuki z zainteresowaniem. Pięknie pachniała. Jakoś zmysłowo, jakby piżmem i czymś jeszcze. Zapach, który kojarzył mi się nieodparcie ze słonecznymi wakacjami nad morzem. Miałem wrażenie, że lekko kręci mi się od niego w głowie.
– Świetna rzecz – oznajmiła. – Można zrobić przerwę z rozmowie, pokryć zakłopotanie i zastanowić się, czy wpadło się po raz kolejny na nawiedzoną wariatkę. Taka znacząca pauza, ale wypełniona celowymi czynnościami. Powiedziałam, że z pańskiej książki wynikało, że jest pan jednym z tych, co znają prawdę.
– Mogę zapalić?
– To piękny papieros, szkoda byłoby gdyby się zmarnował.
– Czy jest pani nawiedzoną wariatką, pani Patrycjo?
– Tak.
Przynieśli jej koniak i kawę, oraz moje espresso.
– O jaką prawdę pani chodzi?
– Opisał pan różne rzeczy ze znajomością, która sugeruje coś więcej niż naukową analizę. Podchodząc na zimno i naukowo, aż tak dużo by pan nie zrozumiał. Czuło się, że pan wierzy w różne rzeczy, nawet kiedy pan udaje, że się dystansuje. Dużo pan czasu spędził wśród tych Czukczów?
– Wśród Czukczów nie tak dużo. Więcej wśród Ewenków, Jakutów, Koriaków i Inuitów. Jeździłem kilka razy, a dwa jeszcze za komuny, jako młody doktorant. Potem Rosjanie zabronili. Niszczyli te kultury, rozpijali ich, zapędzali do kołchozów, nie chcieli, żeby o nich pisano. Najdłużej byłem już później, w latach dziewięćdziesiątych, po kilka miesięcy.
– I widział pan coś dziwnego?
– Wszystko, co tam widziałem, z naszego punktu widzenia jest dziwne.
– Ale pan się wykręca. Chodzi mi o rzeczy paranormalne.
– Trudno powiedzieć. Jeżeli niepiśmienny łowca reniferów składa komuś zgruchotaną na miazgę nogę, wśród dymów, bębenków, tańców i przyśpiewek, a potem lekarz upiera się, że na zdjęciu rentgenowskim nie ma śladu złamania, to jest paranormalne czy nie? Widziałem dużo takich rzeczy.
– Dobra – powiedziała i napiła się koniaku. – Niech panu będzie. I tak zrobiłam z siebie wariatkę. Pewnie każdy świr pyta, czy wierzy pan w magię, skoro pan o niej wykłada, a pan przecież jest naukowcem.
– Czym pani się zajmuje, pani Patrycjo?
– Po prostu Patrycjo. Projektuję i zakładam ludziom ogrody. Z tego żyję. Oprócz tego jestem wiedźmą.
Wypiłem łyk kawy. Zapadła chwila kłopotliwej ciszy, kiedy zastanawiałem się, co, u diabła, mana myśli.
– Nowoczesną wiedźmą? Uprawiasz pozytywną magię wikkańską, modlisz się do drzew, wierzysz w Gaję, energię kryształów i New Age? To dosyć modne. I z punktu widzenia etnologa ciekawe.
– Raczej z punktu widzenia psychiatry. Nie wspominaj więcej przy mnie o tej bandzie porąbanych oszustów. Jestem wiedźmą. Staroświecką, porządną czarownicą z dziada pradziada. A raczej baby prababy, bo to idzie po linii żeńskiej. Zioła, uroki, Klucz Większy Salomona, średniowieczna magia obrzędowa. To nie żadne hobby. Uprawiam magię i widziałam już w życiu cuda na kiju. Uczyła mnie ciotka, bo matka za mało umiała. Ma marny talent. Moja rodzina liczy z pięćset lat, jeżeli idzie o źródła pisane. Spróbuj tylko teraz zapytać, czy latam na miotle, to obleję cię kawą, obrażam się i wychodzę. Odkryłam karty. Chodzi mi o to, czy ktokolwiek kompetentny, choćby autor pewnej książki, który, kiedy byłam młoda, głupia i przerażona, pozwolił mi zachować zdrowie psychiczne, też w życiu coś widział, czy też należę do rodziny chorych na głowę bab, konsekwentnie dziedziczących ciężkiego pierdolca.
– Stanowczo nie wyglądasz na wariatkę.
– Gdybyś wiedział, co mi się zdaje, że widziałam na własne oczy, to byś nie był taki pewien. Ja nie jestem. Wielu widziałeś wariatów, żeby to ocenić?
Zapaliłem papierosa i zatrzasnąłem zapalniczkę.
– Powiedzmy, że dostatecznie wielu.
Pochyliła się i spojrzała mi przeciągle w oczy.
– Nie jestem pewna, czy rzeczywiście widziałam to, co widziałam. Nie jestem pewna, czy mam dobrze w głowie. Nie chcę pewnego dnia obudzić się w obitym materacami pokoju bez okna, smarując po ścianach gównem.
Teraz ja spojrzałem jej w oczy.
– Rozumiem, o czym mówisz. Znacznie lepiej niż ci się wydaje. Zróbmy mały test.
– To znaczy?
– Zrób coś magicznego. Rzuć urok, wykonaj sztuczkę. Tutaj. Przy mnie.
Roześmiała się drwiąco.
– Wyglądam jak Harry Potter? Powiedziałam, że pracuję w cyrku, czy jak? Co mam zrobić? Zamienić tamtą laskę w żabę? To tak nie działa. Mogłabym jej coś zrobić, ale potrzebowałabym jej włos, kroplę krwi albo ślinę. Potrzebowałabym ziół i tygodnia czasu. A potem coś by jej się stało, ale trudno przewidzieć co. Mam tu przeprowadzać obrzędy? Wyląduję w izbie wytrzeźwień. Mogę ci natomiast powiedzieć, że ona jest w ciąży i nie wie o tym.
– A niby jak mam to sprawdzić? Zresztą i tak zdałaś.
– Jak to?
– Gdybyś była stuknięta, próbowałabyś coś zrobić. Nie wiem co. Coś głupiego. Na tym polegał test. Więc powiem ci: tak, widziałem różne rzeczy, których nie można racjonalnie wytłumaczyć. Sęk w tym, że widziałem ich za dużo. Nie mogę powiedzieć ci: tak, magia istnieje i widziałaś to, co widziałaś, bo po pierwsze, nie wiem, co widziałaś, a po drugie, sam nie wiem, czy mam dobrze w głowie. Rozumiesz? Mamy ten sam dylemat.
W powietrzu zawisły kryształowe dźwięki pozytywki. Kołysanka z „Rosemary’s Baby”. Patrycja sięgnęła do torebki przypominającej dziewiętnastowieczny lekarski kuferek i grzebała przez chwilę, aż znalazła telefon, przeprosiła i odeszła od stolika.
Podobało mi się to. Myślałem, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi, któremu rozmowy przez telefon w trakcie siedzenia z kimś innym przy stole wydają się jakieś niekulturalne. Paplesz coś do plastikowego pudełeczka, a twój zignorowany nagle towarzysz nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Kiedy zostaje na moment sam, przynajmniej nie ma głupiego wrażenia, że stał się niewidzialny, i nie musi bawić się kostkami cukru.
Poruszyłem palcami zdrętwiałej ręki i stwierdziłem, że chyba jest lepiej. Odpiąłem pasek temblaka i zwiesiłem rękę swobodnie, a potem spróbowałem zacisnąć kilka razy pięść. Poprawiało się, ale nie tak szybko, jakbym sobie życzył. I ciągle bolało.
Patrycja nerwowo przechadzała się przed drzwiami do toalety jak żołnierz na warcie, trzymając telefon przy uchu i gestykulując drugą ręką. Stwierdziłem, że ma ładny, okrągły, a jednocześnie nieduży tyłek. Szkoda, że była stuknięta. Z drugiej strony, ja to niby byłem ten normalny? Korciło mnie, żeby coś jej powiedzieć, jednak przywykłem do trzymania języka za zębami.
Patrycja zatupała w miejscu, zrobiła piruet i znienacka kopnęła w drewnianą kolumnę. Barman uniósł na nią zdumiony wzrok, jakby dopiero się obudził. Obdzieliła go ciężkim spojrzeniem, zatrzasnęła energicznie telefon i wróciła do stolika.
– Co za durna picza! – warknęła. – Załatwiła mnie na perłowo, kretyńska krowa. Róża jerychońska!
– Co się stało?
– Nocowałam przyjaciółkę, taka jej mać. Od paru dni. A dzisiaj okazało się, że musi koniecznie odwiedzić siostrę, jej zidiociałego męża i zasmarkanego bachora. Znienacka. Natchnienie ją dopadło. Pilna sprawa rodzinna. No, to wsiadła w pekaes i pojechała. A teraz właśnie stwierdziła, że ma w swojej paskudnej torebce moje jedyne klucze od domu, które jej dałam, jak głupia jakaś. Miała je w takich razach powiesić na schodach w skrzynce z wężem przeciwpożarowym, ale zapomniała, głupia pinda! A wróci, cholera ją wie kiedy, bo to jest w Kropierzu, na końcu cholernego świata. Jak się załapie na autobus, to może będzie o dwunastej, a jak nie, to rano, a tymczasem jestem bezdomna! – Sapnęła ze złością i uspokoiła się nagle. – Nic, poradzę sobie.
– Poczekaj u mnie – powiedziałem niemal automatycznie.
– Słucham?
– Przecież nie będziesz siedzieć na schodach. Daj się zaprosić na kolację i poczekaj u mnie w domu. Jak twoja kumpela wróci, to cię odwiozę. Zrobię ci herbaty i dam jeść. To nic zobowiązującego.
Spojrzała na mnie w zadumie i zabębniła palcami po stole, jakby ćwiczyła fortepianową wprawkę.
– No, niechby to moja ciotka widziała. Sama nie wiem… jakoś głupio.
– Dlaczego? Pokażę ci moją kolekcję syberyjskich bębenków.
– Jadasz mięso? – zapytałem z kuchni. Stała w salonie i oglądała wystawę moich egzotycznych śmieci tłoczącą się na ścianach i półkach.
– Jeszcze jak! Mam zróżnicowane zęby pokryte emalią, pazury, jeden żołądek, a na widok trawnika nie leci mi ślinka. Jestem drapieżna.
– A jakieś przesądy względem wątróbki? – Wnętrze lodówki prezentowało się ubogo i dziwacznie, standard u mężczyzny, jak to się dzisiaj mówi, singla. Kolekcja osobliwych marynat, samotne jajko, zmumifikowany ogórek, skamielina jakiegoś prehistorycznego pieczonego ptaka, hodowla penicyliny na pożywce z porcji wołowiny po syczuańsku z końca epoki Ming. Nie spodziewałem się gości, a już zwłaszcza kolacji z kobietą. Tacka z wątróbką drobiową mogła uratować mój honor albo upokorzyć ostatecznie i skazać na „Pizza Giovanni”.
– Jem wszystko, co nie jest płuckami na kwaśno, mielonym indykiem, mdłym schabem z owocami albo warzywami na parze. Może być ostre, z czosnkiem, smalcem lub z anchois. Żadnych przesądów. Tylko nie rób sobie kłopotu. Wystarczy kanapka.
Ale ja byłem już w natchnieniu i nie zamierzałem odpuścić.
Wątróbkę wsadziłem do mikrofalówki, której używam głównie do rozmrażania różnych rzeczy, a potem wrzuciłem ją do miseczki i zalałem mlekiem. Wykroiłem woreczki żółciowe, roztopiłem masło na patelni, dodałem odrobinę oliwy i wrzuciłem na nie, pokrojone w paski mięso. Cięciem noża pozbawiłem rosnącą w doniczce bazylię części gałązek i posiekałem je mezzaluną drobno na desce. Zmoczyłem znalezione w dolnej szufladzie lodówki chlebki pita, posłałem je na ruszt piekarnika na trzy minuty i włączyłem termoobieg. Dodałem do masła zioła i łyżkę ostrej pasty paprykowej oraz odrobinę koncentratu pomidorowego. Poprzewracałem kawałki wątróbki. Wlałem na patelnię spory kieliszek czerwonego merlota i pozwoliłem mu odparować. Piekarnik zadzwonił. Wyciągnąłem placki i położyłem na desce, po czym zdjąłem patelnię z ognia i nalałem wino do dwóch kieliszków. Hop! Voila! Wątróbki po prowansalsku.
Stała w drzwiach kuchni i przyglądała mi się z uniesionymi brwiami.
– Pachnie rewelacyjnie. Zaskoczyłeś mnie. Nie sądziłam, że w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Myślałam, że to może atak albo indiański obrzęd. Gratulacje. Powinnam była włączyć stoper.
Rozejrzała się.
– Piękna kuchnia. Możemy zjeść tutaj? Uwielbiam jeść z patelni. Zwłaszcza moczyć chleb w sosie. Moja kuchnia jest wielkości rozłożonej gazety. Lubisz gotować?
– Dlaczego? Ugotowałem coś? Chyba na chwilę straciłem przytomność.
Zjedliśmy w kuchni, tak jak chciała. Dzieląc jedną patelnię i wycierając sos kawałkami arabskiego chleba. Kilka razy zetknęliśmy się przypadkiem dłońmi. Wrażenie było dziwne, intensywne i intymne. I wciąż czułem ten jej piżmowo-żywiczny zapach. Ciężki i zmysłowy.
Kiedy nasze spojrzenia spotykały się, blisko, rozdzielone tylko naczyniem, wrażenie było takie, jakby dotykała mojej twarzy. Jej ciemne, małe usta barwy cynamonu, o pełnej dolnej wardze rozchylały się, gdy wsuwała w nie kawałek mięsa. Wąski język śmignął po wargach, zbierając resztki sosu. Falbaniasta spódnica podwinęła jej się na wysokim kuchennym stołku, ukazując drobne kolano i kawałek uda, oplecione siatką kabaretki. Gdzieś wyżej raz i drugi mignęła koronkowa przepaska opinająca udo. Pończochy. Pończochy, nie rajstopy.
Jednak nie było w tym ostentacyjnej kokieterii, tylko jakaś dziwaczna, dzika naturalność.
Zasalutowała kieliszkiem i wychyliła połowę długim łykiem, a potem znowu zaatakowała patelnię. Pęk dziwacznych bransolet na smukłym nadgarstku zadzwonił delikatnie.
Wiedźma.
Wlałem jej resztkę wina i poszliśmy do salonu. Stała przed półkami, z dłonią opartą o biodro, popijając oszczędnymi łykami, i patrzyła jak w galerii sztuki.
– Tego zębatego kolesia z czterema skrzydłami na twoim miejscu wyniosłabym stąd. A najlepiej daj go komuś, kogo nie lubisz.
– Pazuzu? Jest perski i bardzo stary. Kupiłem od jednego Beduina, którego nie stać było na podróbki. Nakleiłem mu nalepkę z jakiegoś grzmota kupionego w państwowym Artisanacie i nie zwrócili uwagi.
– Ale jest zły. I nie lubi cię. Tamta afrykańska maska też jest niedobra.
– To tylko stary kamień i kawałek drewna.
Figurka rzeczywiście przedstawiała starego i dość
paskudnego demona, ale jakoś nie czułem od niego szczególnego Ka. Miał duszę kamienia.
– To jest w kształcie, nie w materiale albo w historii tej figurki – oznajmiła.
Usiadła w fotelu, wyciągając splecione nogi daleko przed siebie.
– Mogę zdjąć buty? Jestem czysta, nie będzie żadnych przykrych efektów.
W życiu nie spotkałem takiej kobiety.
– Czuj się jak u siebie w domu. Jesteś tu jako rozbitek. Tymczasowo mieszkasz, a nie odbywasz wizytę. – i Spojrzałem z uśmiechem, skręcając papierosa.
– Słusznie – oznajmiła. – Za krótko się znamy, żeby składać sobie wizyty.
Wróciła nie tylko bez butów, ale i bez pończoch, boso, po czym wlazła na fotel, podwijając nogi, i sięgnęła po kieliszek.
– Grasz czarnymi?
Zapaliłem. Wyjąłem z barku śliwowicę i nalałem sobie kieliszek, na wszelki wypadek postawiłem też drugi dla niej. Jestem dobrze wychowany i staroświecki. Na stoliku przed kominkiem stała moja szachownica z rozstawioną partią. Tą samą, którą przerwaliśmy i już nie i; dogramy. Obok na komodzie leżała skrzynka tryk traka oraz druga, z drzewa gumowego, zawierająca komplet do go, kolejna szkatuła mahjonga. Wyglądały na osierocone.
– Już nie.
– Dlaczego?
– Grałem z przyjacielem. Umarł w zeszłym miesiącu. Nie mogę się zdobyć, żeby zdjąć tę partię i schować szachy.
– Przepraszam – powiedziała cicho i zupełnie szczerze. Dawno nie słyszałem, żeby kobieta użyła tego słowa. Ostatnimi laty było przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn.
– I tak będę to musiał zrobić. Koniec z graniem.
– Jak to? Nie będziesz już grał?
– Nie ma już z kim. Nie znam nikogo, kto chciałby spędzać czas, gawędząc nad planszą staroświeckiej gry i popijając. Teraz gra się w to, co jest w telefonie.
– Kto to wie – powiedziała pod nosem. Zapadła chwila ciszy.
– Czyj był ruch? – Jego.
– Brakuje ci go?
– nazwałem go przyjacielem. U mnie to dużo znaczy, znam wielu ludzi, ale przyjaciół mam zaledwie kilku. Z kobietami bywa różnie, przychodzą i odchodzą, jednego dnia są najdroższymi kochankami, a drugiego zaraz wrogami. A przyjaciel jest na stałe. Coś jak brat. Stać go na lojalność, a zwłaszcza na brak fochów, bo nic was nie łączy. Może być i życzliwy, i obiektywny. Twoje sprawy go obchodzą, ale nie dotyczą. Wpadnie, pogada i pójdzie, jednak zawsze gdzieś tam jest.
Zaraz zapyta, czy jestem homo, pomyślałem.
– Rozumiem – powiedziała tylko. Wstała i przeszła się po pokoju. Boso nadal wydawała się wysoka i długonoga, co rzadko się zdarza. Wypiłem śliwowicę i popatrzyłem na jej stopy. Smukłe, o idealnym kształcie.
Nie lubię tego etapu znajomości. Nie wiem, czy coś iskrzy, czy to tylko takie gierki. Jeden fałszywy krok i koniec. Jak na polu minowym. „Ach, muszę już iść”. I gdzie się wtedy podzieje?
– To śliwowica?
– Tak. Lubisz? Jest mocna.
– Uwielbiam. I nie przeszkadza mi, że mocna. W domu mam „Paschalną”, siedemdziesiąt pięć woltów. Ale poproszę też herbaty.
I śliwowicę lubi…
Poczułem to, stojąc w kuchni nad kubkami i słuchając bulgotu elektrycznego czajnika. Coś niedobrego. Nagły chłód w powietrzu, marsz lodowatych mrówek po plecach. Za kuchennym oknem rozklekotał się wiatrowy dzwonek, mimo że powietrze było spokojne.
Jakby coś przeszło przez dom.
Kiedy wróciłem do salonu, stała nad stolikiem z szachownicą, patrząc na figury, i zastanawiała się ze zmarszczonymi śmiesznie brwiami, a potem wyciągnęła rękę w kierunku białego konia.
Kieliszek wydał wysoki, śpiewny trzask i rozleciał się w jej dłoni lśniącymi odłamkami. Resztka wina chlusnęła na dywan. Patrycja krzyknęła cicho i odskoczyła do tyłu. Spojrzała na trzymaną w dłoni szklaną nóżkę, possała palec.
Odstawiłem kubki na stolik, dopadłem do niej.
– Skaleczyłaś się?!
– Nie wiem, co się stało… Oblałam ci dywan.
– Do diabła z nim. Wylałem na niego cały alkohol świata. Można by z niego wydestylować koniak. Już nie pamiętam, jakiego był koloru. Pokaż, zaraz przyniosę plastry. Nie ruszaj się, bo się pokaleczysz. Pozbieram szkło.
Zbierałem odłamki wokół jej stóp, drobne i ostre jak igły. Nie widziałem nigdy, żeby szklany kieliszek tak się zachował.
– To tylko zadrapanie, na mnie goi się jak na psie – powiedziała. – Nie trzeba zaklejać.
Zeszła z dywanu wielkim krokiem i otworzyła swoją torebkę, znalazła mały flakonik i kapnęła na dłoń kroplą purpurowego płynu. Zapachniało ostro ziołami i jakby miedzią.
– Przyniosę wodę utlenioną – zaoferowałem się.
– To jest lepsze. Zobacz, skaleczenie znikło.
Rzeczywiście, przecięcie w skórze zamknęło się
i przestało krwawić. Została tylko ledwo widoczna, cieniutka kreska.
– Co to jest?
– Wiedźmi eliksir. – Uśmiechnęła się. – Ten twój kumpel… Chyba mnie nie lubi. Co robił? Był jakimś księdzem?
Spojrzałem na nią.
– Michał? Był zakonnikiem.
– Mnichem? Jeszcze lepiej. Wiedziałam.
– Skąd?
– Wiedźmy nie lubią mnichów, mnisi nie lubią wiedźm. To instynkt.
– On umarł – powiedziałem. – Odszedł. Nie ma go tutaj. Wiedziałbym, gdyby było inaczej.
– Aż tak ci go brakuje?
– Nie o to chodzi. Wiedziałbym, gdyby tu był jakikolwiek zmarły. Czuję takie rzeczy.
Zapadła chwila ciszy.
– Od dziecka widuję zmarłych. Śnię o duchach, odkąd pamiętam. Odbieram różne wydarzenia związane z czyjąś śmiercią jak cholerna antena. Ostatnio nawiedzał mnie jakiś izraelski żołnierz, który zakochał się w palestyńskiej dziewczynie. Brat tej dziewczyny był, jak to się elegancko mówi, „bojownikiem”, terrorystą. Marzył o zabijaniu Żydów, dosłownie dyszał nienawiścią. Jednak głównie kończyło się na rzucaniu kamieniami i koktajlami Mołotowa w czołgi. Żołnierz dowiedział się, że namierzyli tego brata, kiedy spotykał się z kumplami, jeszcze bardziej niebezpiecznymi od niego. Rzeczywistymi terrorystami. Przeprowadzili jakiś krwawy zamach w Strefie Gazy i kombinowali nad następnym. Wiedział, że ich dopadną, ale bał się o swoją dziewczynę, więc ją ostrzegł. Ona poleciała do braciszka, a tamci zastawili na żołnierzy pułapkę i kupa ludzi zginęła. Wykryli przeciek, osądzili go i rozstrzelali. Szybko i bez rozgłosu na drzwiach od garażu na dziedzińcu koszar w Hajfie. Przez zeszły miesiąc przeżywałem to co noc. Byłem nim. Prowadzili mnie, stawiali przed drzwiami, a potem spadała na mnie salwa, jakby tygrys rozrywał moje ciało na strzępy. Budziłem się, kiedy konał. Było wiele takich historii.
Nalałem sobie śliwowicy.
– Próbowałeś kiedyś je sprawdzić?
– Te, które rozgrywały się blisko, próbowałem.
– Któraś okazała się prawdziwa?
– Każda. Jestem jak odbiornik i umarli to czują. Usiłują mi przekazać różne rzeczy. Czasami, jak w wypadku tego Żyda, to jest tylko krzyk rozpaczy. Czasami jakieś ważne dla nich rzeczy. Rozgrzebane, porzucone sprawy. Widuję też inne rzeczy. Pierwszego demona widziałem, gdy miałem trzy lata.
Wypiłem i opowiedziałem jej o świecie Pomiędzy. Być może byłem zbyt samotny. Może się starzeję. Możliwe też, że sprawił to alkohol. A możliwe, że chodziło o jej zapach. O spojrzenie fiołkowych oczu. O jasną skórę na splecionych, wyciągniętych w moją stronę nogach. O wargi barwy cynamonu.
Przez całe życie nie mówiłem nikomu. A w ciągu miesiąca opowiedziałem o tym dwa razy. Mojemu przyjacielowi i obcej, dziwnej dziewczynie, która uważała, że jest wiedźmą. Jedno z nich już nie żyło.
– I jak to jest wylądować sam na sam z wariatem, pani czarownico?
– Kiedy miałam trzy lata, zaczęłam kwitować. Nad łóżeczkiem. Doskonale to pamiętam. Pamiętam też jakiś obrzęd w piwnicy u ciotki Pelagii. Zioła, tańczące nagie kobiety, jakieś świetliste postaci, które podnosiły mnie i podawały sobie z rąk do rąk. Darłam się i umierałam ze strachu, a moje ciotki, moja matka i babki tańczyły dookoła nagie, wymalowane w dzikie wzory i śpiewały jakąś monotonną przyśpiewkę. Kiedy chodziłam do przedszkola, omal nie zabiłam urokiem wychowawczyni. Wytarmosiła mnie za ucho, trzepnęła w tyłek, a ja potem siedziałam cały dzień, patrząc w nią, kiwając się i mamrocząc, z lalką na kolanach. Bawiłam się kawałkiem sznurka. Wiązałam go i splatałam w coraz dziwniejsze węzły, cały czas mamrocząc, kiwając się tam i z powrotem, świetnie to pamiętam. A kiedy ta kobieta wyszła, nagle skręciłam tej lalce kark. Pamiętam krzyk przedszkolanki i odgłos spadającego po schodach ciała. Przeżyła, ale jest częściowo sparaliżowana. Gdy przyjechało pogotowie, zauważyli, że sznurówki jej tenisówek są związane ze sobą. Splecione w jakiś niemożliwy węzeł. A przecież wszyscy widzieli, jak wychodzi z sali i idzie normalnie po korytarzu.
Wychyliła śliwowicę, ale właściwie się nie wzdrygnęła.
– Zaczęły mnie uczyć, gdy miałam sześć lat, i trwało to, aż skończyłam osiemnaście. Zioła, znaki, pieczęcie, języki, pismo anielskie, mikstury. Przez lata tworzy się własny grimoire. Księgę Cieni. Ale wolno go otworzyć samej i używać dopiero wtedy, gdy tutorka uzna, że jesteś już gotowa. Po specjalnym obrzędzie. Przedtem jest się cały czas pod obserwacją. Potem zresztą też. W mojej rodzinie rządzi straszny synod starych bab. Nazywa się to Krąg Binah. Wtrącają się we wszystko, kontrolują, wydają polecenia. Mężczyźni nie mają nic do powiedzenia. Są traktowani jak domowe zwierzęta. Dobiera się ich zresztą tak, żeby byli potulni i posłuszni, nieprzyciągający uwagi, nudni i szarzy. O tym też decyduje Krąg Binah.
– Nigdy się nie buntują?
– Rzadko. Nie mają szans. Są uroki, zioła, zaklęcia. Omamia się ich i sprawia, że są beznadziejnie zakochani i uzależnieni od swoich kobiet. Istnieją też dodatkowe zabezpieczenia. Jest taki obrzęd, po którym facetowi staje tylko dla jego wiedźmy. Jeżeli poszuka szczęścia gdzieś na mieście, to może zapomnieć o swoim ptaszku. Kompletny flak. Zresztą, poza tym są zostawieni w spokoju. Jeżeli się nie wtrącają i siedzą cicho, mogą się zajmować swoimi sprawami. Dobrze, gdy mają jakieś hobby.
– Mało zachęcające. Twój facet też tak wygląda?
Roześmiała się.
– Jestem wolna. Specjalnie. Bardzo staram się nie wiązać i nie zakochiwać. Nie umiałabym wkręcić kogoś, na kim by mi zależało, w coś podobnego. A gdybym zrobiła tak, jak chcą, i na zimno wybrała sobie ofiarę, a potem musiała żyć u boku takiego zombie, czułabym się jak suka. Siedzę cicho i na uboczu i nie lezę staruchom w oczy. Mają swoje ofiary. Moją stryjeczną kuzynkę Anastazję. Czarną owcę, nimfomankę i balangowiczkę, niesforną i zbuntowaną jak cholera. Robi, co chce, w ogóle nie zwraca na nie uwagi i doprowadza je do szału. Moją kuzynkę Melanię. Też buntowniczka. Niezły numer, nawiasem mówiąc. Cicha woda… Zresztą, przez większość czasu żrą się między sobą. I jak to jest wylądować sam na sam z wiedźmą, panie Charonie?
– Często komuś o tym opowiadasz?
– A ty o tych swoich podróżach?
– Nigdy.
– Ja też nie. Jesteś pierwszym spoza mojej rodziny, któremu powiedziałam aż tyle. Nie rozumiem, co się stało. Właściwie powinnam cię zabić.
Zasalutowała do mnie kieliszkiem. Alkohol chyba zaczął na nią działać. Kto wie, co może zrobić pijana czarownica?
Czułem się głupio. Przekroczyłem jakąś granicę. Być może za szybko i za bardzo, ale czułem, że coś nas do siebie ciągnie. Ze straszną, pierwotną siłą, nad którą żadne z nas nie ma kontroli. Byliśmy jak dwa bieguny. Wydawało się, że powietrze między nami gęstnieje i faluje i albo runiemy w siebie, albo pomiędzy naszymi ciałami strzeli wyładowanie. A może zbyt długo byłem samotny. A może po prostu spotkało się dwoje wariatów.
A może to po prostu śliwowica.
Nie zwykłem zachowywać się tak bezmyślnie i spontanicznie. To nie ja. Byłem zadowolony, że zachowałem dla siebie większość najważniejszych szczegółów. Darowałem sobie opowieści na temat tego, co kryje się za ogniotrwałymi, udającymi ścianę drzwiami w mojej piwnicy. Nie wspominałem o tym, jak przejść, jak się robi nalewkę i czego dokładnie nauczył mnie Siergiej Cziornyj Wołk. Wszystko ma swoje granice.
Ale poza tym, kiedy tama już raz pękła, została pęknięta. Długo rozmawialiśmy, a jeszcze dłużej milczeliśmy, patrząc na siebie zachłannym wzrokiem. Cały czas świdrowało mnie paskudne wrażenie, że powiedziałem za dużo, ale jednocześnie czułem ulgę, jak nigdy w życiu. Ona chyba też. Opowiadaliśmy sobie o tym, jak to jest być odmieńcem w świecie, który szedł chwilowo w coraz głupszą stronę. O tym, jak irytuje nas coraz bardziej kolektywna mentalność, o nieznośnej hipokryzji rozmaitych poprawności, o nieustannej presji, żeby jeść, robić, mówić i myśleć dokładnie tak samo jak wszyscy. Z punktu widzenia dziwolągów jest to najbardziej dokuczliwe i z definicji nie ma z kim o tym porozmawiać.
Ale także o demonach. O przeczuciach czyjejś śmierci. O twarzach pączkujących w rogach pokoju niczym grzyby. O mroźnych śladach dłoni na szybie. O pukaniu od spodu. O zegarach idących do tyłu.
Dobrze. Może i każdy ma potrzebę znalezienia kogoś, z kim można choć raz w życiu być szczerym, jednak gdzieś pod całym oszołomieniem czułem też wyraźnie, że jeżeli ona mówi prawdę, to niekoniecznie powinienem jej ufać. Czy mógłbym wiedzieć, co knuje gdzieś po kątach? Czy znalazłbym gdzieś tajemniczą woskową laleczkę owiniętą w moją chusteczkę? Może zastanawiałbym się, czy nie ukradła mojej erekcji i nie zakopała jej pod korzeniami jabłoni? No, a tajemniczy synod jej ciotek?
Albo kłamała i wtedy była jeszcze bardziej szurnięta niż ja. Albo, co gorsza, mówiła prawdę, a wówczas należałoby trzymać się jak najdalej od tego gniazda skorpionów. Nie wiem dostatecznie wiele o średniowiecznej magii ceremonialnej, chyba polegało to na sprowadzaniu rozmaitych podejrzanych istot z zaświatów i próbie zmuszenia ich do działania na rzecz maga. Dla mnie przypominało to zabawę stada pawianów skrzynką zapalników. Tylko idiota robiłby coś podobnego. To jak próby szantażowania mafii.
Jakoś tak się zgadało i o śmierci Michała i o martwym drugim mnichu, i o tajemniczym Bractwie Cierni. Ale też i o tym, że się wycofuję i zostaję zwykłym człowiekiem.
Wyśmiała mnie.
– Jesteś mutantem. Nie umiesz, daj sobie spokój. To jest talent, dar. Wycofasz się i co? Będziesz do końca życia usiłował uprawiać ogórki, śniąc co noc o przyjacielu wiszącym na cierniowym krzyżu? Dlaczego jeszcze nie jesteś żonaty?
– Nie wyobrażasz sobie, co to za ciężar. Widzę demony, przeprowadzam zmarłych na drugą stronę, a rano mam odprowadzać dziecko do przedszkola? Próbowałem wielokrotnie i zawsze kończyło się to katastrofą. Ja jestem za dziwny. Albo się mnie bały, albo usiłowały wychowywać, albo uciekały…
– No widzisz. Zawsze tak będzie. Zresztą, dopóki nie wyjaśnisz tej sprawy, nie zaznasz spokoju.
– A co mam zrobić? Ten cholerny Żałobnik omal mnie nie załatwił. Jedyni, którzy mogli coś wiedzieć, już nie żyją i są po tamtej stronie.
– A tamten klasztor? Ten, gdzie umarł tamten stary misjonarz i gdzie wszystko się zaczęło? Odpowiedź jest tam.
– Michał prowadził tam śledztwo. Ten młody, Albert, też. I nic nie znaleźli.
– Ale przecież szukali po tej stronie. Nie w tym twoim świecie Pomiędzy.
Przygryzła wargę.
– To chyba znaczy, że ci wierzę. Chciałam się przekonać, czy jestem wariatką. A teraz dalej nie jestem; pewna.
– Bo nie trzeba było pytać o zdanie wariata.
Wypiła śliwowicę, popatrzyła na pusty kieliszek, na
drzwi i ledwo dostrzegalnie westchnęła.
Wiedziałem, co powie.
– Wolisz żółtą czy zieloną? – zapytałem.
– Co?
– Nową i nieużywaną szczoteczkę do zębów. Żółtą czy zieloną?
– Ale ja…
– Pościelę ci na kanapie, tutaj w salonie. Żółta czy zielona?
– Zieloną… Ale Krystyna…
– Chrzanić Krystynę! Dzwoniła? Nie? To znaczy, że nie wróciła. Będziesz spać na dworcu?
Niczego nie próbowałem, bo to, co wibrowało pomiędzy nami, było za potężne. Nienaturalne. Bałem się, co z tego może wyniknąć. Ona sama też wzbudzała obawy. Za dużo, za szybko, za bardzo. Za dziwnie.
Jestem stary. Nie zwykłem skakać na łeb, prosto w ciemność, nie wiedząc, czy w basenie jest woda.
Pościeliłem jej na rozkładanej sofie, uchyliłem lekko okno.
Wiedźma w moim domu. Jeszcze tego brakowało. Jutro sobie pójdzie i przestanie wprowadzać zamieszanie. Może to i lepiej.
Usiadła na łóżku, patrząc na mnie spod grzywki, i znowu wydało mi się, że jej oczy fosforyzują. Zabrałem tytoń, bibułki i zapalniczkę, powiedziałem „dobranoc” i poszedłem do kuchni, zasuwając delikatnie drzwi.
Zawołała mnie. Cicho, i jakby niepewnie.
– Tak?
– Nic… Dobranoc.
– Dobranoc.
– A zresztą… poproszę tę szczoteczkę.
Przyniosłem szczoteczki, obie w nietkniętych, hermetycznych opakowaniach. Żółtą i zieloną. Utrzymuję przelotne znajomości z kobietami. Mam w domu szczoteczki, prezerwatywy, damskie majtki, koszulki, rajstopy w niewielkich rozmiarach, kilka kostiumów kąpielowych, szlafroki, mam nawet podpaski, wszystko nowe i w nietkniętych opakowaniach. Jestem przygotowanym na wszelkie ewentualności, przemyślnym człowiekiem.
Wyszła mi na spotkanie, bosa, pachnąca ciężko, piżmowo i żywicznie, śródziemnomorską plażą i latem.
Niewiele z tego pamiętałem.
To było niczym eksplozja.
Zderzyliśmy się zębami, gwałtownie i boleśnie, wpadając na siebie jak pociągi jadące po tym samym torze z punktu A do punktu B i z punktu B do punktu A.
Przez punkt G.
Rozdarła mi koszulkę. Tak po prostu, na dwa strzępy, szarpnięciem wywlokła pasek ze spodni, urwałem jej wszystkie guziki przy bluzce, uderzyła plecami w drzwi, oplatając mnie nogami, coś runęło z hukiem na ziemię. Przetoczyliśmy się po stole, zwalając wszystko na dywan, wywrócone na lewą stronę spodnie zaplątały mi się przy stopie, chwyciła moje majtki, bez namysłu nadgryzła ich brzeg i rozdarła je, zostawiając tylko gumę na biodrach, ściągnąłem jej stanik przez głowę bez rozpinania, urwałem guzik przy spódnicy.
Fotel pojechał pod ścianę, stolik szachowy przewrócił się, sypiąc wszędzie figurami. Z półki pospadały różne drobiazgi.
Eksplozja.
Wargi, język, pierś, sutek, dłonie, udo, stopa, pośladki. Wszystko naraz, w jakimś oszalałym wirze, podobnym do tornada.
– Nigdy…! Się…! Aaa! Tak! Nie! Zacho…! Ooch! Wuję…! – Rzęziła, opierając całym ciężarem dłonie o moje barki, wpychając mi plecy w podłogę i rzucając dziko biodrami.
Rozumiałem ją.
Ja właściwie też nie.
Niewiele z tego pamiętam.
Nie wiem, jak długo to trwało, ale długo. Bardzo długo. Bez końca.
Pan Marciniak z sąsiedniego domku zaczął w końcu walić czymś w ścianę.
ROZDZIAŁ 5
Obudziły mnie bluzgi. Otworzyłem oczy i na tle okna zobaczyłem Patrycję. Miała na sobie jakąś moją koszulę, związaną w węzeł pod piersiami, goły tyłek i jedną nogę zadartą wysoko i opartą o parapet. Przy uchu trzymała telefon i wyrzucała z siebie jedną wiązankę za drugą, naszpikowaną sformułowaniami, które wpędziłyby w kompleksy sierżanta – szefa kompanii.
Salon wyglądał, jakby marynarze pobili się tu z lotnikami.
W końcu warknęła:
– Rozumiemy się? To, kurwa, zajebiście! – I zatrzasnęła telefon.
A potem spojrzała na mnie i uśmiechnęła się.
– Kiepski poranek? – zapytałem.
– Nie mam syndromu Tourreta – wyjaśniła. – Mam natomiast ekipę robotników do moich ogrodów. Sytuacja jest taka, że albo będą mnie uważali za laskę, będą dla mnie bardzo mili i robili, co im się spodoba, albo będą się mnie bali i robili, co trzeba. Starałam się być komunikatywna.
Pozbierałem się z gościnnej kanapy, czując się, jakby mnie stratowano.
– Zrobić ci śniadanie?
– Tylko kawę – poprosiła. – I coś od bólu głowy. Nie jestem w stanie jeść o tej porze.
Należałoby coś powiedzieć. Cokolwiek. Patrzyła przez okno.
– Hańba – oznajmiła.
Nie tego się spodziewałem.
– Po prostu odrażające. Co ty sobie wyobrażasz?
– Co?
– Jedno kłębowisko chwastów i śmieci. Weigela wyglądająca jak czupiradło, wszędzie rozrośnięte do niemożliwości spireje, jakieś zmaltretowane miechunki, śliwy tkwiące po kolana w pokrzywach, łopiany pod murem, zeschłe powojniki… Rozpacz. A tamto to jest skalny ogródek czy jakiś gruz rozbiórkowy? Pilnie potrzebujesz projektanta zieleni.
Uśmiechnąłem się.
– Znasz jakiegoś niedrogiego?
– Zostawię ci numer. Zadzwoń jak najprędzej, zanim ta dżungla wpełznie do domu i cię zadusi.
Wypiła kawę i poszła sobie, całując mnie na pożegnanie.
Wlazłem pod prysznic i stwierdziłem, że mam w plecach odłamki szkła. Nie zauważyłem tego wcześniej.
Po śniadaniu wsiadłem do samochodu i po raz kolejny pojechałem do Brusznicy. Policyjny samochód, karetka i taśma już znikły, teraz stała tam niewielka furgonetka, a przy rozbebeszonym zamku w klasztornej furcie biedziło się dwóch techników w niebieskich kombinezonach.
Minąłem ich i poszedłem wzdłuż muru, oglądając uważnie cegły. Znaczek przedstawiający coś podobnego do „V” wpisanego w kółko został wydrapany bardzo starannie ostrym narzędziem. Był nieduży i nie zwracał uwagi. Przypominał symbol producenta wytłoczony na cegle znajdującej się na samym narożniku.
Kucnąłem, udając, że sznuruję but, i zasłoniłem ten fragment muru od strony techników, ale wydawali się pogrążeni bez reszty w świecie styków, mikroprocesorów i cieniutkich kabli sklejonych w barwne taśmy. Bardzo mi przykro, jednak obawiam się, że z tego zamka nic już nie będzie.
Pchnąłem cegłę, ale siedziała mocno. Wyjąłem w końcu scyzoryk i wsunąłem ostrze w spoinę. Cegła przesunęła się razem z warstwą zaprawy. Rozruszałem ją jak złamany ząb, w końcu udało mi się wypchnąć ją w bok i znaleźć ciemny otwór. Wsunąłem rękę do środka i namacałem niewielkie zawiniątko opakowane wieloma warstwami folii i oklejone taśmą.
Mój obol.
Schowałem pakuneczek do kieszeni, wsunąłem na miejsce cegłę i poszedłem dalej, żeby nie mijać znowu furty. Obszedłem cały teren klasztoru, klucząc wąskimi, brudnymi zaułkami, kamieniczki miały nisko umieszczone okna, zbutwiałe, pokryte łuszczącą się farbą futryny i zapadnięte dachy obite zwykłą papą. Wszędzie stały kałuże, w poprzek uliczek pomiędzy dachami niechlujnie zwisały porwane i przeciągnięte byle jak przewody.
Patrycja.
Kto, na litość boską, daje dziecku na imię Patrycja?
Wyszedłem na rynek z drugiej strony fary i wzdrygnąłem się, patrząc na prowadzące do wejścia schody. Nie stał na nich żaden czarny, skryty w kapturze zakonnik. W ogóle nikogo nie było, ale czułem się w tej okolicy niepewnie, jakbym ostatnio pobił się tutaj z kibicami.
Patrycja. Przecież to brzmi niczym określenie fragmentu dysku komputerowego.
Wsiadłem do samochodu i odjechałem, nie oglądając się za siebie. Miałem dosyć klasztoru w Brusznicy, samego miasteczka, a zwłaszcza dzwonnicy.
Może rzeczywiście powinienem coś zrobić z tym ogródkiem?
Wróciłem do domu, zdrzemnąłem się, dopisałem do końca artykuł, posprzątałem zdemolowany salon. Na półce znalazłem naddarte czarne stringi i przez chwilę siedziałem w fotelu, patrząc na nie bezmyślnie. Powąchałem je.
– Jeżeli to prawda – powiedziałem na głos. – Jeżeli wiedźmy istnieją, to jeśli masz odrobinę oleju w głowie, będziesz trzymał się od nich z daleka. Nawet, jeśli wczoraj jedną przeleciałeś. A może zwłaszcza dlatego.
Zrobiłem sobie herbaty. Pozmywałem naczynia. Potem przechadzałem się po domu, nie mogąc zebrać myśli.
Czułem się jakiś rozbity, może chory. Z pewnością miałem dreszcze.
Zadzwonił Jerzy.
– Co ja się naszukałem tego Teofaniusza! Bardzo mało o nim wiadomo, ale jest ciekawostka.
– No?
– To był mędrzec, który zajmował się życiem po życiu. Z tego, co wiadomo, to właściwie jako pierwszy wykoncypował coś w rodzaju czyśćca, ale inne niż refrigerium albo łono Abrahama. Ściśle rzecz biorąc, to określenie czyśćca wprowadził Innocenty IV w liście apostolskim Sub Catholicae, z 6 marca 1254, a doktryna została przyjęta na soborze ferraroflorenckim. Coś podobnego było też wspominane u Grzegorza z Tours oraz w Dialogach świętego Grzegorza Wielkiego, tylko że u nich była to wąska kładka pomiędzy piekłem a niebem. Wynika z tego, że ten twój Teofaniusz był wcześniejszy o dobre tysiąc lat. Niestety, to tylko strzępy i pogłoski i to mało wiarygodne. Nigdy nie wszedł do żadnego kanonu, w ogóle o tym okresie bardzo mało wiadomo. Można uznać, że należał do kościoła koptyjskiego, chociaż w zasadzie były to sekty. Rzeczywiście napisał traktat o życiu po życiu, na prośbę niejakiego Gregoriusa z Nea Makri, ale o tym traktacie nic nie wiadomo poza tym, że nazywał się „O drodze ciernistej”. Zaginął. Posłuchaj, teraz będzie ciekawe: to wszystko wypłynęło znacznie później. Podczas trzeciej wyprawy krzyżowej, niejaki Guy de Montesour ponoć znalazł odpis traktatu o podobnym tytule w jakiejś splądrowanej bibliotece albo być może jakąś relikwię związaną z cierniami. To fajnie brzmi, ale do tego w żadnym razie się nie odwołuj, bo to są rzeczy niepotwierdzone i pochodzące z nienaukowych źródeł. Właściwie nie wiadomo, czy to ma coś do rzeczy i może być pozornym zbiegiem okoliczności. W tamtym okresie wszyscy krzyżowcy mieli hopla na punkcie relikwii. Wydawało im się, że w Ziemi Świętej wszystko jest tak, jakby Chrystus żył tam przedwczoraj. Każdy gwóźdź według nich pochodził z Krzyża. Możliwe, że znalazł nie traktat, tylko coś, co uznał za Koronę Cierniową. Ten Montesour założył kolejny zakon rycerski, ale maleńki. Nic z tego nie wyszło. Ledwo znalazłem o nim jakieś drobne wzmianki. Nigdy nie osiągnęli większej popularności. Było ich zaledwie kilku. Pojawiali się jako goście, a to u Szpitalników na Malcie, a to gdzieś na Cyprze, ale chyba nie mieli nawet żadnego zamku. Mieli rzekomo coś wspólnego z relikwią Korony Cierniowej czy czegoś w tym rodzaju. Potem zaczęto oskarżać ich o herezję gnostycką i tyle. Kilka razy wypływały jeszcze w historii jakieś maleńkie tajne stowarzyszenia, które odwoływały się do ich tradycji, ale tak samo, jak w wypadku różokrzyżowców, to wszystko są fantazje, plotki i nieporozumienia. Pewnie ktoś pozazdrościł wolnomularstwa i różokrzyża, więc dogrzebał się równie efektownej nazwy.
– Czekaj… Jak ten zakon się nazywał?
– Bractwo Cierni. Ale to jest tylko ciekawostka, raczej nieporozumienie.
– Dziękuję – powiedziałem głucho. – Bardzo mi pomogłeś.
– Wysłać ci te materiały mailem?
– Proszę.
Przez dłuższy czas nie wiedziałem, co robić. Bractwo Cierni. Spinofratrzy.
Chodziłem po domu.
Usiadłem przy biurku, wziąłem notatnik i spisałem wszystko po kolei, usiłując połączyć fakty. Łańcuch zdarzeń, który zaczynał się od Teofaniusza, a kończył na natrętnych wizjach Michała wiszącego wśród cierni. To, co widziałem we śnie, to nie był świat Pomiędzy. Przypominało raczej jakiś gotycki teledysk. Co może łączyć historyczne plotki, senne wizje, dziwnych obcokrajowców, samobójstwo mnicha, Żałobnika, ciernie i starego misjonarza?
Rzeczywiście klasztor-hospicjum w Mogilnie?
I co miałbym tam niby znaleźć?
I właściwie – po co?
Rzuciłem długopis i znowu zacząłem łazić po pokoju.
Ogródek jak ogródek. Dotąd właściwie nie zwracałem na niego uwagi, ale teraz faktycznie wydawał mi się zaniedbany.
Wiedźma.
Westchnąłem. Gruz rozbiórkowy – też coś.
Dom wydawał mi się jakiś pusty, a ja czułem się jednocześnie dziwnie podenerwowany, przygnębiony, a na myśl o wczorajszym gościu dziwacznie radosny.
Popiół i kurz… Tyle to wszystko warte.
Żal mi było umyć patelnię, z której razem zjedliśmy wątróbkę. Co tu gadać, tęskniłem.
Telefon milczał.
– Przecież cię wykończą, durniu – powiedziałem. – Jakieś stuknięte stare baby zrobią z ciebie marionetkę albo sprowadzą ci na kark nieszczęście. Na co ci to? Zapomnij o niej. Mało na świecie kobiet?
Mało. Przynajmniej takiej nie spotkałem nigdy dotąd.
– Idź na dziwki – rzuciłem stanowczo. – Upij się. Zajmij własnymi sprawami. Zerżnąłeś spotkaną przygodnie laskę i szlus. Może i była wyjątkowa, ale i to się zdarza. Chyba jesteś za stary na takie idiotyzmy.
Odpowiedziało mi milczenie pustych ścian.
Usiadłem ponownie do notesu, usiłując zaprząc mózg do pracy, jednak nie bardzo mi to szło.
A jeśli nie jestem pierwszy?
Skąd przekonanie, że jako jedyny człowiek w historii zdołałem przejść do świata Pomiędzy żywy?
Tylko dlatego, że nigdy nikogo takiego nie spotkałem? Nikogo poza Alderonem. Ale on był żywym trupem. No i był jedyny.
A jeśli jednak to się już zdarzało w przeszłości? Siergiej Cziornyj Wołk przecież sprawiał wrażenie, że świetnie rozumie, o czym mówię, i wiedział, co robić.
Dobra. Powiedzmy, że Teofaniusz też znalazł sposób. Tylko co z tego wynika? Nauczał i napisał traktat. I tyle. Tysiąc lat temu.
Byłoby mi łatwiej, gdybym miał jakieś jej zdjęcie.
Telefon leżał na stoliku spokojnie, niczym zwinięty w kłębek wąż.
Wystarczyło wyciągnąć rękę i wybrać numer. Po tamtej stronie rozległyby się dźwięki pozytywki odgrywającej kołysankę Komedy z „Dziecka Rosemary”. Usta barwy cynamonu i smaku mleka z wanilią odezwałyby się tuż przy moim uchu.
Usiadłem, zamknąłem oczy i policzyłem oddechy. Co się ze mną dzieje? Postarałem się po raz kolejny zebrać myśli, trzepoczące i rozwrzeszczane jak przerażone stado wron.
Czym lub kim był Żałobnik? Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Ze wszystkich istot, jakie tam spotykałem, najbardziej był podobny do tego, co zwykłem nazywać demonami. Rzadko je spotykałem i dobrze.
Wziąłem atlas samochodowy i znalazłem to Mogilno. Nawet nie tak daleko. Dziura. Wiocha ukryta w lasach. Około stu dwudziestu kilometrów. Można obrócić w ciągu jednej nocy. Odległości w świecie Pomiędzy były takie same jak po tej stronie. Tylko że to nie był mój teren. Biała plama. Sto dwadzieścia kilometrów niezbadanego interioru, gdzie mogło kryć się wszystko. „Tu mogą być tygrysy”.
Bałem się tam jechać. Wiedziałem, że tutaj niczego nie znajdę. Klasztor-hospicjum. Nie po to wzniesiono go w jakiejś zapyziałej wiosce, żeby przyjmować gości. Trzeba byłoby udać się do klasztoru stojącego w świecie Pomiędzy.
Zjadłem samotną kolację, patrząc na zapadający za oknem ołowiany zmierzch. Maleńki ogródek od strony ulicy nie wyglądał aż tak źle.
Jakby to było oglądać te niesamowite oczy na co dzień? Może moglibyśmy przez jakiś czas spotykać się w tajemnicy przed jej ciotkami? Czy umiałyby się dowiedzieć? A może ona umiałaby to przed nimi ukryć? Czy by chciała?
Wykąpałem się. Umyłem zęby.
Napiłem się mleka. A potem zgasiłem światła i poszedłem spać. Normalnie, w łóżku, o wpół do dwunastej. Jak człowiek. Bez cudów, bez zaświatów i wizji. Zwyczajny sen. Poduszka, kołdra, szklanka wody na nocnej szafce. Jak normalny człowiek.
Obudziłem się w ułamku sekundy, ogłupiały, niezdolny do zebrania myśli i bezbronny, niczym sparaliżowany.
Dzwonił telefon stacjonarny. Dzwoniła moja komórka. Płonęły wszystkie światła, grało radio, telewizor huczał białym szumem, komputer płonął sinym blaskiem ekranu. Wszystko naraz.
Leżałem z otwartymi z przerażenia oczami, zalany elektronicznym zgiełkiem, i nie byłem w stanie zareagować.
Najpierw myślałem, że mnie napadli. Potem sam już nie wiem, co myślałem.
Odebrałem telefon. Ten przy łóżku. Komórka zanosiła się swoją melodyjką gdzieś w przedpokoju.
To była ona. Patrycja. Rozpoznałem jej głos, mimo że był zmieniony, straszny, charkotliwy, wymieszany z dziwacznymi zakłóceniami. Brzmiał jak prosto z piekła.
– Pooomóż… Błagam… To jaa… Pomóż miii… – równocześnie rzężenie, szept i krzyk. Gdyby można było zadzwonić z szubienicy, to właśnie tak by to brzmiało. Gdy słyszałem ten dźwięk, czułem, jak przenika mnie lodowaty dreszcz. Włosy stawały mi dęba.
To była ona – Patrycja.
Oczywiście wywrzaskiwałem te wszystkie obowiązkowe: „Co się stało? Słyszysz mnie? Gdzie jesteś?”.
– Błaaghaam… Phooomóż…
Wyskoczyłem z łóżka. Kiedy szarpałem się ze spodniami, pomyślałem, że to musi być sen. Musiał.
A potem zastanowiłem się przez chwilę i uspokoiłem. Ktoś mnie podpuszczał. To nie był pierwszy dziwaczny, widmowy telefon, który odebrałem. Mogła do mnie zadzwonić. Ale dlaczego płonęły wszystkie światła? Kto włączył telewizor?
Przez ekran komputera z góry na dół płynęła równa kolumna liter: „Pomóż mi pomóż mi pomóż mi…”.
„Phooomóóż…” charczał telewizor, dławiąc się białym szumem. „Tho jaaa…”.
Patrycja. Może wiedźmy tak właśnie wzywają pomocy?
„Phoomóż…”.
Wbiłem nogi w buty, ledwo mogłem poradzić sobie ze sznurówkami plączącymi się niczym robaki w rozdygotanych palcach. Dokumenty. Klucze.
Kluczyki od samochodu. Telefon. Wizytówka. Jej wizytówka, leżąca na stoliku obok telefonu w salonie. Wracałem po nią z garażu.
Nie pamiętam, jak otworzyłem garaż i furtkę. Nie pamiętałem, czyje zamknąłem.
Pamiętam puste miasto w rudym świetle lamp sodowych, pulsujące żółcią światła na zamarłych skrzyżowaniach. Porzucone ulice, gdzie wiatr miotał starymi gazetami i plastikowymi torbami. Jak po jakiejś zagładzie. Wyglądało to jak świat Pomiędzy. Pamiętam pisk opon na mokrym asfalcie i żal, że nie mam żadnej broni.
Nie wiedziałem, co się stało, ale czułem, że nie chodziło o to, iż włosy zaplątały jej się w lokówkę.
Broń mogła się okazać niezbędna. Niestety. Nawet w normalniejszym państwie, gdzie pistolet to po prostu przedmiot, a nie pomiot szatana lub przywilej zarezerwowany dla notabli, policjantów i bandytów, nie dostałbym pozwolenia. Jestem świrem. Mam to w papierach.
Sprawdziłem adres na rozłożonym na siedzeniu pasażera planie, stojąc gdzieś wśród odrapanych kamienic, gdzie sklepy pozamykano drewnianymi okiennicami popstrzonymi przez graffiti.
Mieszkała w starej kamienicy, takiej, w jakiej spędziłem dzieciństwo i w jakiej nie chciałbym mieszkać za żadne skarby świata. Dobrze je znam. Chłodne, zapuszczone klatki schodowe, wiecznie ciemne, wzbijające kamienne echo aż po dach, ślepe podwórka z gołej, zerodowanej przez lata cegły, ściany często jeszcze upstrzone śladami po kulach, krzywe okna o maleńkich szybkach. Nawarstwiony przez pokolenia smród kapusty, stęchlizny i pleśni. Pełno duchów, wspomnień i łez, dosłownie promieniujących ze ścian. Nie znoszę takich miejsc.
Zaparkowałem kawałek od jej kamienicy, z obowiązkową bramą na podwórze, jak odwrócone „U”.
A potem dałem połknąć się ślepemu kwadratowi murów, wśród błyskających czernią okien i wszedłem do środka.
Klatka schodowa była odmalowana, kamienne schody wypiaskowano, wyszlifowano i pomalowano na kolor starego mosiądzu kute balustrady. Wcale nie śmierdziało stęchlizną, tylko świeżą farbą.
Wszedłem po schodach jak najciszej, aż po strych. Tam mieszkała – na samej górze, na zaadaptowanym poddaszu. Dotarłem na miejsce, starając się nie robić hałasu, przekonany, że zaraz jakaś bezsenna sąsiadka wyskoczy za mną na schody z ujadaniem, i wtedy zgasło światło.
Automat odciął prąd, a ja wylądowałem w egipskich ciemnościach, nie mając pojęcia, gdzie jest włącznik. Bałem się macać na ślepo, żeby nie nacisnąć czyjegoś dzwonka.
Zapaliłem zapalniczkę i z trudem odczytałem litery na drzwiach. Tutaj. Sąsiednie drzwi były zbite z desek i skręcone śrubami, nie wyglądały jakby miały prowadzić do czyjegokolwiek domu.
Znalazłem włącznik, a potem nacisnąłem dzwonek, nie mając pojęcia, co powiem, jeżeli otworzy mi, rozczochrana i wyciągnięta z łóżka.
Zadzwoniłem po raz kolejny, przyłożyłem ucho do zimnej, udającej drewno płyty kosztownych, przeciwwłamaniowych wierzei.
Pod światło widać było wydrapane na imitacji orzecha jakieś znaki. Kółka, strzałki, wielka gwiazda wpisana w okrąg. Trochę przypominały symbole zodiaku. No tak. Wiedźma. Zamki zamkami, a parę ochronnych rytów swoją drogą. Trzęsły mi się ręce.
Nacisnąłem kilka razy klamkę, oczywiście bez efektu.
Znowu zadzwoniłem. Światło zgasło po raz kolejny.
Namacałem kontakt i przypomniałem sobie Patrycję przy kolacji, jak zaklina się uroczyście, podnosząc dwa palce niczym skaut: „Przysięgam, że dorobię te klucze i schowam sobie. A gdyby to nie była Krystyna, tylko bym je zgubiła? A jak mnie okradną? Byłabym w kropce”.
Skrzynka z wężem przeciwpożarowym wisiała na ścianie, pomiędzy jej mieszkaniem a drzwiami strychu naprzeciwko. Nowa, z polakierowanej na czerwono stali, kryła widoczny przez okrągłe okienko, nawinięty na bęben rozpłaszczony w taśmę wąż, zakończony skomplikowaną prądownicą, i jakieś zawory. Kaseta była jednak zamknięta na kłódkę.
Co za kretynizm, pomyślałem. A jeśli wybuchnie pożar?
Wówczas należało stłuc okrągłe okienko w drzwiach i wyciągnąć wąż tamtędy. Ja jednak musiałem otworzyć skrzynkę. To nie miało sensu. Zgubi, powiedzmy klucze od mieszkania, a zachowa od tej kłódki?
Szarpnąłem zamek i wtedy kłódka otworzyła się. Tak po prostu. W ogóle nie była zamknięta albo może została zepsuta.
W środku jednak nic nie było.
Obmacałem wąż, bęben z prętów, na który był nawinięty, ścianki i drzwiczki.
Nie zdążyła tego zrobić. Nie dorobiła kluczy i nie schowała. Klapa.
Wyjąłem telefon i tak samo, jak kilka razy po drodze, wybrałem numer. I tak samo jak wtedy zobaczyłem komunikat „abonent zajęty”. Nie było słychać żadnej rozmowy, ale przypuszczałem, że pancerne odrzwia były dźwiękoszczelne.
Drzwi wytrzymałyby taran. Kopanie i tłuczenie pięściami tylko sprowadziłoby mi na kark policję.
Koniec.
Rąbnąłem pięścią w skrzynkę. I wtedy usłyszałem, jak w środku coś zadzwoniło. Delikatnym, blaszanym dźwiękiem. Otworzyłem drzwiczki, jeszcze raz obmacałem skrzynkę. Trąciłem ścianki, poczęstowałem kuksańcem wąż i znowu to usłyszałem. Delikatne „kling-czing”. Prądownica. Czerwona, stożkowata dysza z grubego plastiku, zaopatrzona w zawór kulowy i zwieszająca dziób gdzieś w podłogę. Poruszyłem dyszą i okazało się, że można ją łatwo odkręcić. Zdjąłem końcówkę i słyszałem, że w środku coś grzechocze jak garść monet. Klucze wypadły mi na dłoń. Nowoczesne, podobne do samochodowych, pokryte skomplikowanym wzorem linii i wgłębień.
Drzwi były zamknięte tylko na jeden zamek, ale za to przekręcony kilka razy. Od środka. Musiałem go najpierw otworzyć, potem zamknąć i znowu otworzyć, dopiero wtedy cofnęły się wszystkie rygle.
Wchodziłem bardzo ostrożnie, nie wiedząc, czy jednak nie dostanę znienacka czymś w łeb. W głębi mieszkania świeciło się przytłumione światło, migotliwe jak płomyki świec albo kaganków. Pchnąłem plecami drzwi i usłyszałem delikatny, stalowy trzask zamków. Dobra. Jeżeli obudzi się przerażona i zacznie wrzeszczeć, niech to nie będzie na całą kamienicę.
W mieszkaniu tłoczyły się starocie. Na ścianach wisiały średniowieczne iluminowane pergaminy, wszystkie meble były pokryte plątaniną ornamentów i majaczyły w półmroku niczym wijące się węże. Szedłem jak policjant, sunąc plecami po ścianie, zerkając za każdą futrynę, jakby miał stamtąd paść cios.
Mieszkanie było koszmarem dla skradającego się człowieka. Pochyły dach wsparty na mnóstwie belek i przypór biegnących pod rozmaitymi kątami, pod nogami plątały się jakieś absurdalne etażerki zastawione figurkami i bibelotami, wszędzie kłębiły się rozrośniete rośliny, gdziekolwiek postawiłem ostrożny krok, tam coś mogło się wywrócić, rozsypać albo potłuc. Światło dochodziło zza rogu, z głównego pomieszczenia. Światło i paskudne, arktyczne zimno, jak z otwartej chłodni. Skręciłem ostrożnie za belkę i trafiłem twarzą w kolekcję alpejskich krowich dzwonków zwisających z sufitu.
Zgłuszyłem dłonią ich blaszany jazgot i osłupiałem.
Patrycja leżała pośrodku salonu naga, z rozrzuconymi szeroko rękoma i nogami, jak człowiek z rysunku Leonarda da Vinci, wśród stojących wokół dziesiątków świec i kaganków, rozstawionych gdzie tylko się dało. Odrzucona w tył głowa, czarne włosy rozsypane wokół, skłębione niczym chmura atramentu przerażonej kałamarnicy. Wywrócone w tył oczy, wypełnione ślepą bielą. Ślady gęstej, białej piany wokół ust, ściekające w dół szyi.
Skoczyłem do niej, żeby chwycić ją w ramiona, krzyczeć, cucić. Żeby robić cokolwiek. To instynkt.
I zatrzymałem się w pół kroku, z uczuciem, jakbym połknął własne serce. Widziałem, jak z ust buchają mi kłęby pary.
Patrycja unosiła się w powietrzu. Nisko, może dziesięć centymetrów nad ziemią, jakby leżała na niewidzialnym materacu. Pod nią goły parkiet, uwolniony od zrolowanego obok dywanu, pokrywały symbole starannie wyrysowane kilkoma kolorami kredy. Jak u Leonarda. Okrąg, w okręgu pięcioramienna gwiazda opisująca rozkrzyżowaną sylwetkę, ale dookoła symbole cudacznego alfabetu, których inżynier z Florencji raczej by nie narysował. Jeden nadgarstek Patrycja miała opleciony różańcem, którego paciorki zwieszały się w dół i kołysały pod lewitującym ciałem. Ciałem również pokrytym symbolami wymalowanymi czymś tłustym – szminką, pastelą, może kredką do oczu. Skomplikowane, podobne trochę do hebrajskiego pisma, trochę do skandynawskich runów, a trochę do aborygeńskich graffiti znajdowanych w jaskiniach. Symbole solarne, znaki dłoni, oczy, spirale. Na całym ciele. Dziwny alfabet pokrywał każdy centymetr jej skóry.
Bardzo ostrożnie wyciągnąłem dłoń i dotknąłem jej szyi. Nie była zimna, tylko chłodna, ale żyła. Poczułem pod palcami lekkie uderzenie pulsu wewnątrz tętnicy szyjnej. Sterczący, stożkowaty sutek lewej piersi także drgał co kilka sekund, jak czujnik sejsmografu. Wolno, lecz miarowo. Klatka piersiowa unosiła się ledwo dostrzegalnie, napełniając się powietrzem najwyżej raz na minutę.
Normalny człowiek w takich sytuacjach dzwoni na pogotowie. Procedura. Wbita do głowy raz na zawsze, jedna z rzeczy, które warunkują przystosowanie do życia w społeczeństwie. Niech ktoś się tym zajmie, bo mnie to przerasta. Nieważne, że pacjentka kwituje, że prawa grawitacji poszły na krótki spacer, nieważne, że wszędzie znajdują się ślady dziwacznego rytuału. Do nieprzytomnych wzywa się pogotowie. Niech zrobią jej zastrzyk. Niech ją podłączą do prądu. Niech ją przywiążą do łóżka, ale niech będzie normalnie.
Ja natomiast jestem świrem. I nie mogę uchodzić za przystosowanego. Dawno przyzwyczaiłem się, że w takich razach jestem sam. Pogotowie można wezwać do złamanej nogi, kamicy nerkowej, zawału albo zatrucia. Nie do kwitującej wiedźmy, pogrążonej w głębokim transie.
Cokolwiek tu się działo, było potężne. Wiszące z półek wahadełka i jakieś dyndające ozdoby podobne do dzwonków wiatrowych kiwały się lekko i podzwaniały, spomiędzy bibelotów i naczyń dobiegało potrzaskiwanie, podobne do odgłosu wyładowań. Powietrze było suche i naelektryzowane, moje włosy jeżyły się, jakbym stał przy olbrzymim ekranie.
Pulsujący sygnał dobiegający z odłożonej na bok słuchawki staroświeckiego aparatu działał mi na nerwy. Może odłożyła ją, bo bała się, że nagły dzwonek wyrwie ją z transu? A może usiłowała się do mnie dodzwonić, zanim to się stało?
Odłożyłem słuchawkę z powrotem na widełki.
Kogoś jednak należało zawiadomić. Kogoś, kto wiedział, co tu się dzieje i jak można pomóc. Na pewno nie ciotki, więc kto? „Moja kuzynka Anastazja – wariatka i nimfomanka”. Lepiej nie. „Melania. Też buntowniczka, niezły numer”. Zadzwonimy do Melanii-buntowniczki.
Telefon stał w przedpokoju, na dziwacznej, secesyjnej etażerce. Przeszukałem szufladę w nadziei na notes, ale znalazłem tylko pliki wymieszanych rachunków, gwóźdź i kawałek konopnego powroza powiązany w jakieś skomplikowane węzły i ozdobiony kolorowymi nitkami. Rany boskie.
Wszedłem na wysoką antresolę, gdzie znajdowało się ogromne łóżko kute z żelaznych prętów i, wdychając korzenno-morski zapach Patrycji, przeszukałem nocną szafkę. Chusteczki, drobne szpargały, pudełko prezerwatyw, jakieś tuby, latarka. Skurczona i twarda wyschnięta cytryna ponabijana gwoździami. Dobra, o nic przecież nie pytam. Notesu jednak nie było.
Należało się uspokoić i myśleć logicznie.
Poszedłem do przedpokoju i znalazłem jej torebkę, podobną do lekarskiego kuferka, stojącą na szafce. Telefon znajdował się w środku, klawiatura była zablokowana i wyłączono dzwonek, ale aparat działał, Bogu dzięki, i nie wymagał PIN-kodu.
Aparat był dziwaczny, nigdy nie miałem takiego w rękach, więc odblokowanie klawiatury zabrało mi dobrą minutę. Kolejne pięć znalezienie menu i zapisów książki telefonicznej. A potem znalazłem „Melatonina” i to było najbardziej podobne do „Melania”.
Zaryzykowałem, spoglądając niepewnie na ścienny zegar. Było dwadzieścia po drugiej. Jeżeli okaże się, że dzwonię do apteki, po prostu się rozłączę.
Melania miała miły, nosowy głos, obecnie oblepiony snem i nieprzytomny.
– Co jest, laska? – zapytała niechętnie. – Bezsenność? Nie masz zegarka?
– Czy to Melania?
– Kto mówi?! – Tym razem głos miała ostry, przerażony i zupełnie trzeźwy.
– Jestem przyjacielem Patrycji. Zadzwoniła do mnie po pomoc. Jestem u niej w domu. Jest nieprzytomna.
– Jak to nieprzytomna?!
– To znaczy bez przytomności – wyjaśniłem. – Rozkrzyżowana na podłodze, na jakichś symbolach, wszędzie płoną świece, ma wywrócone oczy i toczy pianę. Czy ona jest epileptyczką?
– Dzwonił pan na pogotowie?! – krzyknęła Melania.
– Nie. Najpierw zadzwoniłem do pani.
– Błagam, niech pan nie dzwoni. Ona nie jest epileptyczką… To znaczy jest… To jest taki atak, ale oni jej tylko zaszkodzą. Dotykał ją pan?!
– Nie…
– Proszę jej nie dotykać! Nigdzie nie przenosić i błagam, niech pan nigdzie nie dzwoni! Jezu! Niech pan jej nie próbuje budzić, bo ją pan zabije!
– Melanio, ona się unosi nad ziemią.
– Co?! Błagam, niech pan nic nie robi! Zaraz przyjadę! Boże, ja mieszkam w Warszawie… Będę za dwie godziny! Już jadę. Niech pan nic nie robi, proszę!
Rozłączyła się.
Będzie za dwie godziny. Prawie trzysta kilometrów w dwie godziny. Helikopterem czy jednak na miotle?
Usiadłem i patrzyłem, jak dziewczyna unosi się pośrodku pokrytej symbolami podłogi, pokryta rysunkami dziwacznych znaków, z rozrzuconymi szeroko nogami, z kruczymi włosami pływającymi wokół głowy jak plama tuszu wpuszczona do wody.
Dwie godziny. Miałem czekać dwie godziny?
Wyjąłem własny telefon i sprawdziłem nagranie poczty głosowej, wiedząc, co tam usłyszę, ale i tak przebiegły mnie ciarki.
„Wiadomość, otrzymana dzisiaj, o godzinie pierwszej, minut dwadzieścia siedem”.
– Phoomóż… Błaghaaam… Tho jaaaaa… Przeraźliwy charkot, gdzieś z dna piekieł. Moje dłonie zrobiły się mokre.
„Wiadomość, otrzymana dzisiaj, o godzinie drugiej, minut dwanaście”. Przed chwilą.
– Phomóż… Błaghaaam… Mhhogilnoo… Poomóż…
Mogilno.
Wstałem i schowałem telefon. Zabrałem telefon Patrycji i wysłałem Melanii SMS-a. Melanii, mknącej ze średnią prędkością stu czterdziestu siedmiu kilometrów na godzinę:
KLUCZE SĄ W SZAFCE Z WĘŻEM PRZECIWPOŻAROWYM NA PÓŁPIĘTRZE
Do domu dotarłem w rekordowym czasie.
Opłukałem twarz chłodną wodą w łazience, skręciłem papierosa, ułożyłem moje talizmany rzędem na podłodze. Kordelas, obrzyn, garść zapyziałych gilz wybieranych pieczołowicie na różnych targach militariów. Hełm, płaszcz.
Wsunąłem kompakt do odtwarzacza i pozwoliłem rozbrzmieć bębnom, drumlom i brzękadłom.
Poczułem, jak rytm zaczyna mnie ciągnąć. Wsysać w siebie.
Zapaliłem miniaturowe ognisko w wielkim, żeliwnym woku, wrzuciłem w ogień kilka grudek żywicy, po czym prychnąłem weń spirytusem. A potem wziąłem butelkę mojej nalewki i zacząłem tańczyć. Czułem, jak moja świadomość zaczyna się opróżniać, jak staje się białosiną, wygładzoną wiatrem pustką, niczym lodowy firn gdzieś nad Jenisejem. Tętent bębna zaczął mnie nieść, czułem jego cwał.
Idę po ciebie.
Już nadchodzę.
Już…
ROZDZIAŁ 6
Byłem huraganem, a za mną kroczył ogień. Przynajmniej tak się czułem. To dobrze. Najczęściej przechodziłem do świata Pomiędzy zupełnie spokojnie, czując zrezygnowaną melancholię. Robiłem, co było do zrobienia, albo nie robiłem nic i wracałem do domu. Jednak kilka razy znalazłem się w Krainie Półsnu wściekły, dysząc zemstą i żądzą mordu, i wówczas pod moimi krokami pękały płyty chodnikowe. Po tamtej stronie wszystko zależy od tego, w jakim stanie jest twój duch, a nie mięśnie. Marlenę też to czuła, rwąc jak husarski koń. Do Mogilna.
Gdziekolwiek to jest.
Jechałem. Ciąłem ciemność, popiół i kurz osiadały siwo na moim ciężkim płaszczu po tankführerze i na baku motocykla.
To trochę taki stan, jak u wściekłego człowieka jadącego nocnym autobusem. Jeżeli jest zmęczony, zestresowany lub chory, zewsząd lezą do niego dziwolągi, obsiadają go, czepiają się, ciągną za rękaw. „Ty jesteś młody, to ja ci powiem”. Albo ściąga na siebie wzrok podróżującej tą samą linią ludożerki: „Co się, kurwa, gapisz? Nie podoba się coś? Wyjebać ci?”. Kiedy jednak jest wściekły, a w jego żyłach płynie benzyna i kwas siarkowy, może najwyżej pomarzyć o zaczepce. Pijaczki grzecznie wyglądają przez okno, ludożerka szemrze coś do siebie i patrzy pod nogi.
Tu jest podobnie.
Dlatego nic i nikt nie próbował mnie zatrzymywać po drodze do Mogilna. Mijałem dziwaczne, pełne karykaturalnych chałup wioski, mknąłem przez dzikie, smagane kłębami pyłu pola, przemykałem przez miasteczka. Miałem wrażenie, że tajemnicze, gorączkowe życie świata Pomiędzy zamiera, kiedy się zbliżam, że cichną szepty i niezwykłe szelesty, że cienie wlewają się w mrok, że zamykają się okiennice i gasną światła. Przejeżdżałem i wokół zapadała cisza.
Tej nocy sam byłem upiorem. Jeźdźcem Apokalipsy. Lepiej mnie nie zatrzymuj, kimkolwiek jesteś. Proszę. Dla twojego dobra.
Jadę do Mogilna, gdziekolwiek to jest.
Po tej stronie wiadomo, czego się spodziewać. Zawsze. Są znaki drogowe, drogowskazy, miejscowości mają swoje tabliczki z nazwami. Tutaj – niekoniecznie. Nie każdy z tych przedmiotów ma silne Ka, nie każdy ma znaczenie. Czasem po prostu tu nie istnieją.
Nie doczekałem się zielonej, miłej tabliczki z odblaskowymi białymi literami „Mogilno”. Tabliczka była biała, a czarne, gotyckie litery krzyczały gardłowo „Mógelnwald”.
Przybyłem.
Wieś spała pod ciężkimi, omszałymi dachami, nagromadzone przez wieki chłopskie upiory pochowały się w mroku. Ulicówka. Kopnięciem zredukowałem bieg i przetoczyłem się wzdłuż drogi. Chałupa za chałupą, niektóre spalone, jak zwęglone szkielety, z kominem sterczącym oskarżycielsko w niebo. Sklep, gierkowski gees – płaski, ohydny pawilon z betonu, bardzo stara karczma z szyldem wypisanym na pochyłej desce nad drzwiami. Ani śladu klasztoru.
Za wsią zawróciłem i potoczyłem się z powrotem, stukocząc silnikiem.
Nie pogrywajcie ze mną. Nie dziś.
Drzwi chałupy otworzyłem kopniakiem, wmaszerowałem w duszną, gęstą ciemność o zapachu starego siana, kapusty, kurzu i pluskiew. Pusto. Przeszedłem przez kuchnię, przyzwyczajając oczy do mroku. Stół, krzesła, kafelkowane cielsko kuchennego pieca, pod ścianą łóżko, z wielką plamą krwi na skłębionej pościeli. Dwuskrzydłowe drzwi do pokoju ustąpiły ze skrzypieniem.
A jeśli ta chałupa pochodzi z czasów, gdy nie było klasztoru?
Pośrodku pokoju zobaczyłem wisielca. Samobójca. Przewrócone krzesło, wisząca bezwładnie głowa, wytrzeszczone, nabiegłe krwią oczy, opuchnięty język wystający z granatowych ust.
Nie dzisiaj.
Jednym ruchem wydobyłem kordelas i ciachnąłem napięty postronek. Trup runął na podłogę jak wielki, pełen wody flak. A potem zaczął się niemrawo zbierać.
– Nein… Nein… – wybełkotał charkotliwie. Przydepnąłem mu klatkę piersiową i odciągnąłem kurki obrzyna. Nie pojmę nigdy logiki tego świata. Dlaczego martwy wisielec ma się bać strzelby?
– Nein! – wrzasnął. – Ich habe Kindern, Herr Offi-zier! Nicht schiessen!
– Gdzie jest klasztor? – wycedziłem. Skąd mam wiedzieć, jak po niemiecku jest klasztor. – Ein Kirch. Klo-ster? Wo ist?
– Ich verstehe nicht, Herr Offizier, Bitte… Bitte…
– Wo?!
Dałem spokój. Może gdybym go zastrzelił, zrobiłby się rozmowniejszy.
– Pod lasem… – zasyczało do mnie w kuchni, od strony skrwawionego łóżka. Zatrzymałem się.
W barłogu leżał noworodek, cały pokryty krwią i śluzem, niezbornie poruszając kończynami. Jego oczy świeciły oślepiająco brudną zielenią. I mówił do mnie po polsku.
– Klasztor jest pod lasem, drogą w prawo… – zachichotał upiornie, po czym wczołgał się w legowisko ze zbryzganych szmat.
– Dziękuję – powiedziałem i wróciłem do motocykla.
Otworzyłem jedną z sakw wiszących na tylnym kole i wydobyłem Busolę. Nie wiem, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem. Nie wiem, czym była w poprzednim życiu, ale jest stara. Przypomina trochę kompas, a trochę składane astrolabium. Po otwarciu pudełka ustawiłem oś i zobaczyłem, jak mosiężne obręcze obracają się w różnych płaszczyznach i tworzą kulę z ruchomych elementów. Strzałka zaczęła drżeć, potem wirować wokół tarczy, aż wskazała kierunek. Z reguły prowadziła mnie tam, gdzie coś się działo. Gdzie pojawiało się Ka zagubionego zmarłego albo dochodziło do jakichś anomalii. Ale nie umiałem jej zaufać.
Tym razem nie było wyboru. Musiałem ufać Busoli i wskazówkom małego upiora, który syczał do mnie po polsku z pościeli.
Znalazłem coś, co uznałem za klasztor. Wszystko z czerwonej cegły, zamknięte w wielki czworobok muru. Widać było dachy, niewielką wieżę dzwonnicy. Wewnątrz migotliwie lśnił ogień i słychać było krzyk Patrycji.
Zjechałem z drogi, skacząc na wybojach, i brnąc przez trawę, pojechałem wzdłuż muru. Zahamowałem, ocierając kierownicą o cegły, wskoczyłem na siodło, odbiłem się od niego, a potem przetoczyłem po szczycie ogrodzenia na drugą stronę. W jednej chwili i bez namysłu.
Spadłem na cmentarz. Pomiędzy groby, wśród krzyży, aniołów i krzaków cypryśnika. Ogień, wielki, huczący i bijący w niebo iskrami płonął pośrodku dziedzińca. Płonął kręgiem, a wewnątrz tego kręgu zobaczyłem słup z wijącą się sylwetką i usłyszałem krzyk. Zobaczyłem to, rwąc już jak rozpędzony nosorożec, przeskakując w biegu mogiły i wymachując obrzynem. Stos, trzeszczący ogłuszająco płomieniami wał, ułożono z suchych, siwych gałęzi najeżonych wielkimi kolcami. Cierniste krzewy płonęły jak paliwo rakietowe, ale były lekkie. Rozwaliłem kopniakiem to, co stało na drodze, poczułem, jak ostre ciernie prują mi nogę, jak snopy iskier lądują na twarzy, na brodzie, we włosach.
Wpadłem w krąg ognia i dopadłem pala, przy którym zwisała szczupła sylwetka, z twarzą skrytą w chmurze czarnych włosów, niczym plama atramentu przerażonej kałamarnicy. Iskry płonęły w nich i na białym, podartym gieźle, które miała na sobie, jak rubinowy pył.
Przeciąłem rzemienie oplatające jej nadgarstki, objęła mnie za szyję, kiedy nadal piłowałem postronki przyciskające ją do słupa i usłyszałem szept. Szept Patrycji.
– Przyjechałeś, przyjechałeś po mnie nareszcie…
Jej włosy pachnące dymem oplotły mnie niczym żywe stworzenia, kłębowisko cieniutkich węży. Owinęły się wokół mojej głowy, omotały szyję. Oparliśmy się czołami o siebie i nagle zobaczyłem jej twarz.
Straszną, obcą twarz staruchy, o płonących złotem oczach i poprzecznych źrenicach, jak koza albo ośmiornica. Zobaczyłem palisadę hakowatych, połamanych zębów i poczułem oddech niczym zgniłe powietrze podmokłej krypty.
– Co ci się stało?! – wybełkotałem, szarpiąc głową i usiłując uwolnić się z kłębowiska węży, ostrych jak stalowe druty, cienkich jak jedwabna nić.
– Zostawiłam u ciebie złoty pierścionek – powiedziała starucha głosem Patrycji. – Możesz go wziąć. To twój obol, Charonie.
– Nie! – wrzasnąłem, szamocząc się dziko i sięgając po kordelas. – Nie! Patrycjo!
– Tak łatwo było znaleźć tę głupią małą, otwierającą drzwi tak ufnie. Tak łatwo pożreć – zasyczała.
– Zrobiłam, co chciałeś! Znalazłam go dla ciebie! – krzyknęła nagle ogłuszająco gdzieś nade mną.
Szarpnąłem się i zobaczyłem ich. Stożkowate plamy, ciemniejsze od mroku. Zwieszone głowy, kaptury wypełnione mrokiem, dłonie schowane w rękawach. Stali w kręgu wokół stosu, trzymając pochodnie. Wszyscy, prócz jednego, który wydawał się największy.
– Zrobiłam, co chciałeś, Prezbitrze! – krzyknęła znowu wiedźma. – Dałam ci Przewoźnika! Uwolnij mnie, jak obiecałeś. Albo daj mi ciało czarownicy!
Jej włosy były niczym stalowe druty. Cienkie, ale mocne i nie chciały poddać się ostrzu.
– Nie uwolnisz się – wyszeptała. – Nigdy… się… aaa!… tak… och… nie zachowuję… Błagam… Rób mi tak jeszcze…!
Ale dziś byłem huraganem i ogień kroczył za mną. A nic nie daje takiej siły, jak wściekłość i rozpacz zdradzonego.
Przeciąłem sploty i uwolniłem się.
Odskoczyłem do tyłu, wciąż omotany żywymi włosami, wijącymi się wokół mojej głowy i szyi jak czarne żmije grubości jedwabnej nici. Oplatały mi twarz, cięły skórę, pchały się do ust i oczu. Zdarłem je z siebie i uniosłem obrzyn.
– Dałam ci Przewoźnika! – krzyknęła znowu, wskazując mnie starczą, węźlastą dłonią. – Bierz go i uwolnij mnie!
Runęła w moją stronę, a wtedy strzeliłem.
Kiedy trafiam coś, co wnika do tego świata gdzieś z dalszych rejonów, obrzyn może wessać jego siłę lub jego istotę i uwięzić w łusce. Tak to działa, i pozostaje emanacją mojej jaźni. Tak nauczył mnie Siergiej Cziornyj Wołk. Ten, kto udaje się do innego świata, nie może pozostawać nagi i bezbronny. Musi zabrać ze sobą drapieżną, groźną część umysłu, wydzieloną od siebie, żeby nie była podatna na lęk, przerażenie i zmęczenie. Może wyglądać jak fiński nóż, jak kość pokryta magicznymi znakami lub miecz. A może jak obrzyn.
Jednak tym razem nic takiego nie nastąpiło. Nie strzeliłem do demona.
Strzeliłem do Patrycji. Do wiedźmy, która rozkochała mnie w sobie i zdradziła.
Płomień, który buchnął z obu luf nie zmienił jej w obłok i nie wessał w gilzy. Strzał zatrzymał ją w skoku i zwalił na plecy.
Nigdy przedtem nie strzeliłem do Ka człowieka.
Patrzyłem, jak zbiera się niemrawo z ziemi, patrzyłem na dwie osmalone dziury w białym gieźle, na niewielkie otwory na jej piersi, z których niepewnie i powoli wypłynęła czarna, lśniąca rubinowym światłem krew.
Udało jej się podciągnąć na kolana i wstać. Uniosła pokrytą neonową czerwienią dłoń i pokazała Żałobnikowi.
– Sama się uwolniłam, Prezbitrze! Zapłaciłam tobie i zapłaciłam jemu! Zapłaciłam mój obol!
– Nie! – krzyknął mnich skrzypiącym, starczym głosem.
Otoczyła nas mgła i wiedźma rozłożyła nagle ręce, po czym znikła w słupie blasku, który smagnął niebo.
Opuściłem lufy.
Ogień z ciernistych gałęzi płonął z hukiem wokół mnie, a za kręgiem ognia stał pierścień Żałobników, nieruchomych, skrytych w kapturach, jak rzeźby z czarnego bazaltu.
– Gdzie jest księga?! – zaryczał ten największy. – Oddaj ją i pokajaj się, grzeszniku! Uratuj choć część duszy!
Pojęcia nie miałem, o co mu chodzi.
Czterech wystąpiło z kręgu i ruszyło na mnie. Z czterech stron.
Poprzednio ledwie przeżyłem spotkanie z jednym, dziś było ich pięciu.
Ale dzisiaj sam byłem upiorem, a w moich żyłach płonął ogień.
Zabiłem pierwszą kobietę, którą pokochałem od bardzo dawna. Przepadłem dla niej, a ona okazała się tylko przynętą. Nie istniała. Była czymś zupełnie innym, co sprzedało mnie potworom, więc ją zabiłem. Tylko że jeszcze sobie tego w pełni nie uświadomiłem. Na razie czułem tylko wściekłość i to mnie uratowało.
Wskoczyłem na płonący podest zwieńczony słupem, otoczony kręgiem huczącego ognia, odbiłem się od niego i skoczyłem z góry na najbliższego Żałobnika. Zderzyłem się z nim jak z granitowym menhirem, chwycił mnie niczym anakonda, ale nie wytrzymał impetu i obaj zwaliliśmy się na ziemię. Przetoczyłem się po nim i dźgnąłem kilka razy na oślep kordelasem. Coś to dało, bo usłyszałem grzmiący, zwierzęcy ryk. Wstał, trzymając mnie nadal, gdzieś za kark, i blokując ramię, nadal wrzeszczał. Wyrzuciłem dłonie pomiędzy jego ramionami, zablokowałem mu od dołu łokcie, przyciągnąłem do siebie i grzmotnąłem czołem w otwór kaptura, w ciemność, tam, gdzie powinna znajdować się twarz.
Nie wiem, w co trafiłem, wrażenie było takie, jakbym uderzył czołem w miskę lodowatej rtęci. Puścił mnie, a wtedy doskoczyłem i wbiłem ostrze głęboko w kłębowisko szmat, równocześnie wiotkich jak pajęczyna i twardych niczym stal. Jego ryk zwinął się wysokim piskiem, jak odgłos szlachtowanej świni. Grzmotnął na odlew, wyrzucając mnie na metr w powietrze, i poczułem, jak pod moimi plecami pęka na kawały gruba, granitowa płyta nagrobka.
Takie zderzenie powinno zmienić moje ciało w worek flaków i pogruchotanych kości, ale zamiast tego, to nagrobek rozleciał się, jakby był gipsową atrapą.
Nawet uderzenie czułem ledwo tak, jak cios bokserskiej rękawicy. Dziś byłem samą furią. I pogodziłem się z tym, że nie żyję, zresztą nie bardzo mnie to obchodziło. Pozbierałem się z nagrobnej płyty, rozrzucając wokół pogruchotany granit.
Ten, z którym walczyłem, leżał już na ziemi, jak pusty habit. Kłębowisko czarnych, pomiętych szmat. Kolejny dopadał mnie właśnie, ale nie przemieszczał się tym momentalnym, rozmazanym ruchem, który widziałem na dziedzińcu klasztoru. Zwyczajnie biegł, tylko szybko. Skoczyłem w jego stronę, co go zdziwiło; był pewien, że będę uciekał. Zanurkowałem pod jego ramieniem i skoczyłem szczupakiem przed siebie, gdzie na kamiennym dziedzińcu w kręgu światła z ognisk leżał mój czarny obrzyn.
Chwycił moją nogę, palcami jak stalowe cęgi. Runąłem na twarz, ale zdołałem podczołgać się jeszcze kawałek i zacisnąć dłoń na orzechowym drewnie chwytu, wypiłowanego z resztki niegdyś pięknej kolby.
Odwróciłem się, a wtedy zachichotał i przydepnął mi klatkę piersiową jak słoń.
– Gdzie jest księga?! – Rozległo się po raz kolejny, gdzieś z tyłu. – Oszczędź sobie męki i nie toń bardziej!
Trzymający mnie Żałobnik wyciągnął do mojej twarzy dłoń, która nagle stanęła w płomieniach, jakby zanurzył ją w benzynie. Uniosłem dygocący obrzyn, ale nie zwrócił na to uwagi. Nie był głupi. Widział przecież, że strzeliłem do wiedźmy z obu luf, i widział, że nie miałem szansy załadować ponownie.
– Peccator - zasyczał przeraźliwym głosem.
Chwycił mnie za twarz palącą się dłonią, usłyszałem
trzask płonącej brody, syk przypalanej skóry. Poczułem potworny ból i jeszcze większą wściekłość.
Nacisnąłem obydwa spusty, ledwo zdążył mnie musnąć.
Dziś byłem gniewem. W moich żyłach płonął napalm.
A ogień kroczył za mną.
Podwójny wystrzał smagnął dziedziniec, zakonnik wyskoczył na metr w górę i runął na wznak. Jego kaptur zniknął w chmurze płonącej neonowym światłem rubinowej krwi.
Porwałem się na nogi i rzuciłem do ucieczki w cmentarz. Przeskoczyłem nagrobek, ot tak, jakbym przeskakiwał ogrodową ławkę, potem następny. Świat wyglądał dziwacznie, nieco rozmazany i przekontrastowany, widziałem unoszące się w powietrzu ziarna żwiru pryskające spod moich butów.
Mknęli za mną, jak strzępy czarnej folii porwane wiatrem. Odwróciłem się, unosząc obrzyn. Zmiotło ich natychmiast, poznikali, kryjąc się za nagrobkami, kucając za marmurowymi figurami.
Zrozumieli już, że to nie jest myśliwska dwunastka.
Nie jesteśmy na polowaniu. Nie potrzebuję gilz wypełnionych kordytem, z nienaruszonymi spłonkami, przybitką i pociskami. To emanacja bojowej części mojego umysłu. Wymieniam ładunki, gdy napełnią się demonem. Kiedy uwiężę go w środku albo odbiorę mu część energii. To nie jest po prostu obcięta strzelba, przerobiona z angielskiej dwururki firmy Stanwell amp; Norberts. To jest Ka broni. Może wyglądać jak fiński nóż, jak pokryta znakami kość albo obrzyn. To emanacja mojego umysłu.
Strzeliłem raz, w stronę najbliższego. Betonowa anielica, wznosząca ku niebu dłonie i twarz z wyrazem podejrzanie zmysłowej ekstazy, straciła nagle głowę w chmurze pyłu i zwaliła się na tego, kto krył się za mogiłą.
Nie dziś.
Przeskakując mur, zobaczyłem tylko, jak ten największy, który nie zadał sobie trudu ruszyć z dziedzińca, wyciąga dłonie z rękawów i rozkłada ręce, a zza jego pleców wybiegają jeden po drugim niemożliwie wychudzone psy, mumie dobermanów utrzymujące się w całości tylko dzięki stalowym szkieletom.
Znalazły się za murem, kiedy byłem już na drodze.
Strzeliłem dwukrotnie i trafiłem jednego, zamieniając w chmurę czarnego dymu, jak kroplę tuszu w mleku. Poczułem odrzut, gdy struga czerni zniknęła wessana przez lufę. Złamałem broń, przytrzymując kciukiem nietknięty ładunek, i pozwoliłem, by lodowata, pokryta szronem gilza poleciała do gondoli wózka.
Zawróciłem i wyrwałem do domu, wzbijając chmurę popiołu. Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, co się stało.
Jechałem do domu.
Byłem samą rozpaczą, a od środka trawił mnie ogień.
Jechałem, milcząc w sobie i na zewnątrz. Opierałem się o kierownicę, czułem między udami wibrację potężnego siedmiusetpięćdziesięciocentymetrowego boksera Marlenę i patrzyłem, jak reflektor połyka drogę. Byłem Tym, Który Jedzie. Nic więcej.
W głowie huczało mi to, co zawsze.
Popiół i kurz…
Kiedy tylko podjechałem do domu, natychmiast zobaczyłem, że jest niedobrze. Na ścianach, drzwiach i oknach powinny płonąć zielonym i żółtym światłem moje znaki ochronne, które wymalowałem Ka ochry i jeleniej krwi, tak jak uczył Siergiej. Moje jastrzębie, słońca i wilki. Znaki, widoczne tylko w świecie Pomiędzy, które zmieniały mój dom w nieprzebytą twierdzę. Chroniły jego Ka i sprawiały, że żadna istota stąd nie mogłaby go znaleźć. Ale na drzwiach nie było ich widać. Były tam płonące ostrzegawczą czerwienią symbole podobne do tych, które widziałem w domu Patrycji.
Moja wiedźma. Nie tylko mnie sprzedała, ale oznaczyła mój dom i zerwała pieczęcie.
Na parkanie siedział bury kot i lizał łapę. Drugi, czarny leżał w ogródku przed wejściem. To dobrze. Znaczyło, że w środku jest czysto. Kotom jest wszystko jedno, ten świat czy tamten. Ale uciekają natychmiast, gdy nadciąga niebezpieczeństwo. Jeżeli tu siedziały, jeżeli kolejne przebiegały moją uliczkę to tu, to tam, to znaczy, że wewnątrz nikogo nie ma.
Skoncentrowałem się i zdołałem zobaczyć wejście do mojego domu w świecie rzeczywistym, przeświecające przez Ka jak widmo. Było otwarte, z pancernej futryny zwisały bezsilnie przecięte rygle, dwa zamki wybebeszono zupełnie jakby wykręcono je z płyty drzwi.
Uniosłem obrzyn i wszedłem ostrożnie do środka, jakbym zdobywał wrogi bunkier. Zawartość półek ścieliła się pod nogami, deptałem po leżących twarzą w dół książkach, rozpostartych jak martwe ptaki, gniotłem własne ubrania i strzępy z rozprutego materaca, tłuczone szkło trzeszczało na posadzce. Martwe, pogruchotane Ka mojego dobytku i mojego życia.
Kiedy pada się ofiarą rabunku lub kradzieży, najgorsza wcale nie jest sama strata. Najgorsze jest uczucie zgwałcenia. Pierwotne, sięgające gdzieś aż do drzemiącego w nas paleolitycznego łowcy. To jakby wróg splugawił twoje święte ognisko, wdarł się do samego legowiska. Do miejsca, które musi pozostać nietykalne. Zostałeś zgwałcony, pozbawiony władzy nad samym sobą i własnym życiem.
Tak, jak ja. Szedłem ostrożnie przez zgliszcza, a moje pogruchotane życie chrzęściło mi pod butami.
Wróg wszedł tam, gdzie mu się podobało. Zabrał, co chciał, i odszedł, a ty pozostałeś bezsilny. Ukradł ci imię. Ukradł ci nawet suwerenność. Ukradł ci ciebie.
Nawet nie podejrzewałem, jak jestem bliski prawdy, dopóki tego nie zauważyłem. W całym tym bałaganie, gdy rozpaczliwie usiłowałem się zorientować, czego brakuje, przeoczyłem najważniejsze. A kiedy zrozumiałem, obrzyn wypadł mi ze stukiem na podłogę, a ja osunąłem się po ścianie.
Mnie tu brakuje.
Ukradziono mi ciało.
Moje bezradne, bezwładne, pogrążone w głębokim letargu, brodate, gdzieniegdzie wytatuowane, nadgryzione czasem, alkoholem i tytoniem ciało.
Przez dłuższy czas stałem jak oniemiały nad matą, obmacałem ją głupio, jakbym się spodziewał, że moje osiemdziesiąt pięć kilogramów mięsa i kości jakoś się pod nią zawieruszyło. Potem siedziałem na Ka własnej podłogi, patrząc na rozrzucone wokół przedmioty.
Byłem uwięziony w świecie Pomiędzy. Nawet nie wiedziałem, czy jeszcze żyję.
Umiałem zrobić różne rzeczy. Umiałem przejść między światami. Umiałem uwolnić tych, którzy byli w stanie mi zapłacić, a czasem tych, których chciałem. Umiałem walczyć i zwyciężyć.
Ale do tego, by wrócić w świat żywych, musiałem mieć własne ciało.
Przez jakiś czas modliłem się, bezradnie i rozpaczliwie, ale tak samo jak w świecie realnym nie wiedziałem, czy ktokolwiek mnie słyszy i zechce mi pomóc. To nie jest zaświat. Żaden czyściec ani piekło. To anomalia. Szczelina. Dziura, w którą niechcący trafiają zagubione dusze. Ogłupiałe, nieznające swojej drogi, nic nierozumiejące. Rozbitkowie. To rozmyta granica pomiędzy tym i tamtym. To świat Pomiędzy. Nie ma tu chórów, łaski, kary ani oznakowanej Światłem drogi na tamtą stronę. Tylko popiół i kurz.
I tak samo jak tam, Bóg pomaga jedynie tym, którzy sami sobie pomagają, ale nie wychodzi z cienia. Zapewne po to, by wiara nie stała się wiedzą. O ile w ogóle tu zagląda.
Pozbierałem się jakoś i ruszyłem przed dom. Jedyne, co mi zostało, to Marlenę. I nadzieja, że jakoś, nie wiem sam w jaki sposób, odnajdę to, co mi ukradziono. Nie wiedziałem, ile zostało mi czasu.
Być może moje ciało spadało właśnie z jakiejś zapory prosto w czarną wodę zalewu, obciążone łańcuchem i starym silnikiem od motoroweru. Jak to będzie? Znienacka przejdę gdzieś w nieznane, gdzie wysyłałem dotąd innych? Czy zostanę tutaj, nie zobaczywszy nawet większej różnicy?
Zatrzymałem się gdzieś na wysokości kuchni, na korytarzu. Nagle, jak uderzony w twarz. A potem podkradłem się do okna w hallu i wyjrzałem ostrożnie.
Koty uciekały. Jeden przebiegł przez uchylone drzwi i smyrgnął przez korytarz i salon prosto do ogrodu, nie przejmując się zamkniętą szybą. Przeniknął ją, jakby była mydlaną bańką. Kolejny przeskakiwał przez parkan, inny przeciskał się między prętami. Nadchodziło.
Coś nadchodziło. Na siodle Marlenę siedział ogar. Karykaturalnie chudy, opleciony żelaznymi pasami i klamrami, które trzymały w całości jego szkieletowate, wyschnięte ciało. Dyszał, wywiesiwszy strzęp języka z pyska, a jego oczy płonęły gnilnym blaskiem próchna. Cień po drugiej stronie ulicy zgęstniał i zobaczyłem, jak wylewa się z niego wysoka, spiczasta sylwetka, podobna do habitu utkanego z mroku, z otworem kaptura niczym dziura do nicości i dłońmi skrytymi w rękawach. Nie czekałem, żeby zobaczyć, co będzie dalej. Zatrzymałem się tylko na chwilę, żeby zgarnąć kilka gilz i wrzucić do kieszeni płaszcza.
Odsunąłem drzwi na taras i zasunąłem je jak najciszej, a potem przebiegłem przez mój haniebnie zapuszczony ogród i przeskoczyłem płot sąsiedniej posesji. Uciekałem ramię w ramię z kotami, które zeskakiwały obok mnie z parkanu, szurgały pod nogami, przeciskały się wśród krzaków. Wiedziałem, że dopóki są wokół, jestem bezpieczny.
Nie pamiętam, którędy biegłem, ile płotów przeskoczyłem i ile razy wtopiłem się w plamę nocnego cienia jak widmo. Nie wiem, czy mnie gonili. Tak czy inaczej, uciekłem. To moje miasto.
Wylądowałem gdzieś na przedmieściu, nie wiedząc, co robić dalej. Domki, zapomniane wiejskie chałupy, wille. Blade i niewyraźne Ka zaparkowanych wzdłuż ulic samochodów. Szedłem przed siebie, w rozpiętym płaszczu, z obrzynem wiszącym ciężko w olstrze.
Straciłem kordelas.
Straciłem Marlenę, hełm, dom.
Straciłem własne ciało.
Straciłem Patrycję.
Budynek stacji stał otulony w kryjące się młodymi liśćmi drzewa. Patrzył na ulicę i wciśniętą pomiędzy domki pętlę autobusową.
Kiedyś był stacją kolejową. Kiedyś istniała cała sieć tanich, wąskotorowych kolejek, którymi mieszkańcy okolicznych miasteczek i wsi mogli podróżować do miasta. Jeżdżono nimi do szkoły, do pracy albo w odwiedziny. Wszędzie były takie stacyjki. Wyglądały trochę jak osiemnastowieczne zajazdy, nakryte dwuspadowym dachem, kryjące wewnątrz jedną czy dwie kasy i poczekalnię. Przed nimi był nakryty niewielkim okapem jeden peron. I tyle. Nie mam pojęcia, komu to przeszkadzało.
Ta stacja ocalała, ale przerobiono ją na urząd pocztowy i jakiś niewydarzony sklepik. Peron zniknął, znikły też tory wyrwane z ziemi i wywiezione na złom albo po prostu zalane asfaltem. Ocalał natomiast zegar wiszący nad wejściem i ławka pod ścianą, gdzie można było usiąść i poczekać na pociąg, który już nigdy nie nadjedzie.
Usiadłem na tej ławce jak samotny, nocny podróżny.
Wyjąłem z kieszeni płaszcza pudełko z tytoniem i pakietem bibułek. Skręciłem sobie papierosa i zapaliłem, patrząc w noc, na dzikie, ruchome niebo świata Pomiędzy, pod którym byłem uwięziony.
Nigdy nie przechodziłem na dłużej niż kilka godzin. Nie wiem, jak długo nalewka pozwoli mi tutaj przebywać. Aż sam zdołam wrócić, czy też tylko przez jakiś czas, a jej działanie się skończy jak jakiegoś lekarstwa. Co wtedy nastąpi? A może ściągnie mnie agonia mojego ciała? Nagle znajdę się w czarnej toni, ściągany w dół ciężarem łańcucha i silnika od motoroweru, z płucami pękającymi od wodospadu cuchnącej wody?
Na razie żyłem. Tyle tylko było mi dane i tego należało się trzymać. Na razie żyłem.
Patrzyłem na swoje dłonie.
Myślałem o życiu, które mógłbym wieść z Patrycją, gdybym je odzyskał, a ona była tym, za kogo ją brałem. Myślałem o wspólnych śniadaniach, o jej smukłej nodze, przewieszonej w nocy przez moje ciało. Myślałem o jej piersiach, podskakujących pode mną, o rozchylonych ustach barwy cynamonu i włosach jak chmura tuszu przerażonej kałamarnicy. A potem przypomniałem sobie, czym była. Przypomniałem sobie oczy o poziomych, czarnych źrenicach i smród podmokłej krypty. Przypomniałem sobie węźlasty palec mierzący we mnie i wrzask: „Bierz go! Sprowadziłam go dla ciebie!”. Przypomniałem sobie, że ją zabiłem.
Nie będzie śniadań, nie będzie więcej posiłków jedzonych z jednej patelni ani drobnych zębów wbitych w mój bark. Nie zatonę w czarnych jak chmura włosach.
Nie mogłem siedzieć tak w nieskończoność. Szukają mnie i było tylko kwestią czasu, zanim dopadną. Odchyliłem połę płaszcza i wyjąłem obrzyn.
Otworzyłem lufy i spojrzałem w miedziane oczy dwóch spłonek. Zatrzasnąłem zamek. Odciągnąłem oba kurki. A potem odwróciłem fuzję w dłoniach i spojrzałem w wyloty bliźniaczych tuneli. W środku drzemały dwa małe, ołowiane pociągi – ekspresy do piekła. Wyplułem niedopałek, chwyciłem lufy w zęby i namacałem kciukiem spusty.
Żeby to było takie proste. Tak korci i nigdy niczego nie kończy, nigdy niczego nie załatwia i nigdzie nie pozwala uciec. Miałbym utknąć w pętli na tej stacyjce, okradziony i przegrany, i bez końca się poddawać? Bez końca wpychać cuchnące spalenizną i smarem lufy w usta i czekać na gwałtowny gejzer ognia i bólu, który rozbryzga mój biedny, chory mózg po ścianie?
Cofnąłem lufy i odwróciłem broń ku ziemi, a potem ostrożnie spuściłem oba kurki.
Nie dzisiaj.
Usłyszałem przeciągłe brzęczenie, stalową wibrację gdzieś pod nogami. A w oddali pojawiły się dwa okrągłe światła i kity białej, podświetlonej pary. Jedna u góry i dwie na boki. Powietrze przeszył gwizd.
Wstałem z ławki i schowałem obrzyn do olstra.
Na betonowym chodniku u moich stóp leżał mały brązowy prostokąt. Podniosłem go. Kawałek, grubej tektury, wielkości ścianki pudełka od zapałek, pokryty napisami, z małą dziurką pośrodku. Bilet kolejowy. Taki, jaki pamiętałem z bardzo dawnych czasów. Kiedyś tak wyglądały. Kiedy byłem dzieckiem.
Widziałem już wyraźnie – pociąg nadjeżdżał.
ROZDZIAŁ 7
Kiedy przyjechał widmowy podciąg, po prostu wsiadłem, nie wiem dlaczego. A niby co miałbym zrobić innego? Przed chwilą nie było tu torów, od lat nie jeździły tędy żadne pociągi. A jednak jakiś przyjechał. No, to wsiadłem.
Lokomotywa była taka, jaką pamiętałem z dzieciństwa. Nieduża, bo przystosowana do wąskotorówek, z niewielką nadbudówką i obłym kominem. Żaden tam parowóz z westernów, z ogromnym kominem i zderzakiem w kształcie lemiesza przed sobą.
Minęła mnie i stanęła kawałek dalej, wypuszczając z sykiem kity pary, gęste jak rozpięte nad ziemią żagle. Pociągnąłem do siebie drzwi najbliższego wagonu i wszedłem po stalowych, ażurowych schodkach.
Nie było przedziałów Takie wagony nazywano „kowbojkami”. Zwrócone ku sobie drewniane ławki z poprzecznych, lakierowanych listew, z wypolerowanymi przez tysiące dłoni uchwytami na rogach. Wagon był prawie pusty.
Usiadłem na ławce przy oknie. Naprzeciw siedziała dziewczyna ze zwieszoną głową, jak odłożona na półkę marionetka. Dłonie leżały po obu stronach jej ciała, zwrócone bezwładnie wnętrzem do góry, włosy spływały w dół czarną kaskadą i zasłaniały opuszczoną twarz.
Na innych ławkach siedziało jeszcze kilka osób. Tam kobieta w chustce na głowie, tuląca do siebie niemowlę, gdzie indziej gruba wiejska baba z martwą gęsią w koszyku, w rogu mężczyzna w kapeluszu i skórzanej czarnej marynarce.
Kiedy byłem młody, należało strzec się jegomościów w takich marynarkach. Były dostępne tylko w specjalnych sklepach, w których mieli prawo kupować wyłącznie milicjanci i partyjni notable. Człowiek w takiej cienkiej skórzanej ni to kurtce, ni to marynarce z dużym prawdopodobieństwem był ubekiem, przekonanym, że występuje w cywilu.
Wyjrzałem przez okno. Budynek wyglądał jakoś tak naturalnie, z pociągiem stojącym obok, jakby wszystko było na swoim miejscu. Nagle zacząłem się niecierpliwić. Ogary znalazły mnie w domu. Ile czasu zabierze im zlokalizowanie mnie na tej niby-stacji?
Rozległ się gwizd i pociąg szarpnął, a potem ruszył wolno, do wtóru rytmicznych fuknięć, jakie pamiętałem z dzieciństwa.
Jechałem.
Nieistniejącym pociągiem, po dawno zerwanych torach. Nie wiem dokąd.
Dziewczyna z przeciwka siedziała zupełnie milcząco i nieruchomo, ale nawet mi to odpowiadało.
Stacja znikła gdzieś z tyłu, pociąg mijał wychodzącą z miasta szosę, budynki, które wyglądały tak, jak kazały im wyglądać myśli, uczucia i wspomnienia ludzi, którzy w nich żyli. W ciemnościach majaczyły kształty podobne do twierdz, kurnych chat albo ponurych baszt, bez drzwi i okien.
W rogu wagonu mężczyzna w skórzanej marynarce i myśliwskim kapeluszu metodycznie obierał jajko na” twardo, zrzucając skorupki na rozpostartą na kolanach kraciastą szmatkę. Kobieta w chustce rozpięła bluzkę i wydobyła bladą, ciastowatą pierś, usiłując wetknąć ją w zawiniątko, które tuliła na kolanach. Zawiniątko było podejrzanie bezwładne, nie miałem pewności, czy w tym w ogóle jest niemowlę, a jeżeli, to czy żywe.
Tak jakby cokolwiek tutaj, nie wyłączając mnie, w ogóle mogło być żywe.
Pociąg toczył się przez noc, przez jakąś czarną pustkę, w której majaczyły niekiedy smoliste widma drzew i domów. Czasem przy torach ktoś stał, blady, świecący własnym mdłym światłem, o oczach jak czarne dziury i głowie niczym mleczna żarówka, niby postać z „Krzyku” Muncha. Stał i patrzył na pociąg.
Uciekałem.
Za czarnym oknem przelatywały świetlistobiałe kłęby pary, w szybie odbijał się mężczyzna w skórzanej marynarce jedzący jajko, niewiasta usiłująca karmić piersią szmaciane zawiniątko, siedząca naprzeciw bezwładna dziewczyna z chudymi nogami, ledwo sięgającymi podłogi czubkami czarnych lakierków, nadal milcząca, ze zwieszoną głową i twarzą zasłoniętą kaskadą włosów. Wydobyłem z kieszeni pudełko z tytoniem i skręciłem papierosa. Nikt nie wszczął histerii.
Otwarto drzwi pomiędzy wagonami i pojawił się konduktor. W dziwacznie staromodnym, sukiennym uniformie, czapce z daszkiem podobnej do rondelka i wyłogami na kołnierzu, haftowanymi w uskrzydlone koła. Wydobył skądś metalowe cążki przypominające dentystyczne i przedziurkował mój bilet, zostawiając na nim trójkątny otwór.
Panowała cisza, tylko krótkie tory stukotały w monotonnym rytmie. W mroku za oknem czasami przepływały chmury pary, czasem snopy czerwonych iskier, niekiedy jakieś mgliste kształty. Oddychałem, czułem parcie na pęcherz i trochę byłem głodny. I potwornie chciało mi się spać. To wszystko były oznaki życia. To, a także płonąca od oparzeń twarz, wrażenie, że całe ciało mam pogruchotane, posiniaczone i spuchnięte, oraz tępy ból w nogach, oznaczający przeżycie ciężkiego stresu. To wszystko istniało w świecie Pomiędzy i oznaczało, że wciąż jestem żywy. Nie wiedziałem, jak długo.
Bałem się zasnąć. Bałem się, że więcej się nie obudzę.
Myślałem o Patrycji, którą zastrzeliłem. I o sobie. O osiemdziesięciu pięciu bezcennych kilogramach mięsa i kości, które mi ukradziono. Jak miałem je znaleźć? Gdzie? Zwłaszcza jadąc idiotycznym, widmowym pociągiem gdzieś w pustkę?
Myślałem o Spinofratrach. O piekielnych, czarnych mnichach, których uznałem za demony. Tamten, widziany na dzwonnicy, był jakiś inny. Znacznie potężniejszy. Strzelałem do niego bez żadnego skutku, poruszał się jak tornado i wydawał niezniszczalny. Demon. Jednak ci, z którymi walczyłem dzisiaj, krwawili. Widziałem to na własne oczy. Krwawili świecącą upiornie posoką, tak samo jak ja. I można było ich zniszczyć. Walczyłem z dwoma i zwyciężyłem. Tak, jakby byli ludźmi.
„Gdzie jest księga?”. Jaka, u ryżego diabła, znowu księga? Pierwsze słyszę o jakiejś księdze. Manuskrypt Teofaniusza? „O ciernistej drodze”? A skąd, do cholery, miałbym wiedzieć? Znalazł ją według nienaukowych i zupełnie bezwartościowych źródeł Guy de Cośtam, krzyżowiec. A może i nie znalazł. A może jakaś inna księga? Biblia ofiarowana mi przez Michała? Dlaczego taki Spinofrater nie kupi sobie własnej, jeden z drugim – najzwyklejsza na świecie Biblia. Wymazany z pamięci jestem jak umarły,
jestem jak rozbite naczynie.
To ja.
Opadały mi powieki, monotonny stukot kół działał usypiająco. Rozmasowałem oczy i policzki. Ucisnąłem punkt w kącie dłoni pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. W realnym świecie działało. Tylko że tam drzemka nie groziła natychmiastową śmiercią.
Pociąg czasem stawał na jakichś zapomnianych stacyjkach, a raz przetoczył się przez miasto. Zobaczyłem nagle zalany światłem dworzec, kolorowe pociągi, różnobarwnych ludzi w krzykliwych ubraniach, podświetlone billboardy. Dworzec z mojego świata. Żywi ludzie snuli się po peronach, rozmawiali przez telefony komórkowe, ktoś apatycznie oglądał nocny program na podwieszonym na słupie telewizorze. Przylepiłem się do okna, potem wstałem z ławki i ruszyłem wzdłuż wagonu, zerkając w kolejne okna, jakbym chciał zabrać ten dworzec ze sobą. Nie mogłem oderwać wzroku od świateł i żywych ludzi. Mój świat. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek będę tak za nim tęsknił. Mój pociąg jechał wolno, buchając kłębami pary, rozwiewał tamtym włosy i targał stronami gazet, ale nikt nie podniósł nawet wzroku.
Gdzieś w przejściu między siedzeniami, w kolejnym wagonie wpadłem na konduktora.
– Zatrzymaj! – warknąłem na niego. – Wysiadam!
– Pan szanowny nie może tu wysiąść – oznajmił. – Na tej stacji nie ma przystanku. To nie nasza stacja.
– Gówno tam stacja! Wysiadam tu! – wrzasnąłem i zacząłem szarpać się z drzwiami.
Na tamtym peronie siedząca pod ścianą, upiornie wychudzona dziewczyna z gitarą, istny długowłosy szkielet o wilgotnych oczach sarny, spojrzała na mnie. Zacząłem tłuc w szybę dłonią.
– Otwórz te drzwi! – krzyknąłem do niej. – Pociągnij klamkę!
– Oni nie słyszą – powiedział konduktor. – Niczego nie słyszą ani nie widzą. Proszę wracać na miejsce. Tylko starcy mogą pana czasem zobaczyć. Starcy i obłąkani.
Dziewczyna spojrzała szeroko rozwartymi oczami i zaczęła nagle wrzeszczeć histerycznie, wskazując mnie palcem. Patrzyłem, jak upuszcza gitarę i przebiera nogami, usiłując wepchnąć się w ścianę.
Zupełnie jakby widziała ducha.
Pociąg ruszył szybciej i wszystko zostało gdzieś; z tyłu. Znowu za oknem przesuwała się ciemność. Majaczyły kłęby pary, unosił się popiół i kurz.
– Przecież ma pan bilet – oznajmił kolejarz. – Niech pan się cieszy, że złapał w ogóle pociąg.
Wróciłem na swoje miejsce, skręciłem papierosa i podróżowałem, patrząc na własną twarz odbitą w szybie. Tak się nie wyrusza w podróż koleją. Gdzie tekturowa walizka albo parciany plecak? Gdzie jaja na twardo, gdzie sól zapakowana w papierową serwetkę? Gdzie pomidor i upieczona nóżka kurczaka lub kawałek wędzonej słoniny? Gdzie bułka z masłem „stopionym i żółtym jak miód”? Gdzie termos, zimna herbata wlana do starej piersiówki po winiaku albo oranżada o smaku landrynek w butelce zamykanej krachlą? Miałem tylko płaszcz, obrzyn, garść gilz, tytoń, bibułki i zapalniczkę.
No i bilet. Tekturowy, brązowy bilet w nieznane, z jedną okrągłą dziurką pośrodku i drugą trójkątną z brzegu.
Stacja. Właściwie przystanek pośrodku niczego. Wokół mglista ciemność, popiół i kurz, oraz prostokątna, betonowa kra pośród nicości. Rachityczny daszek, blaszany kosz na śmieci i dwie połamane ławki. Parowóz stanął, ziejąc kłębami pary, ktoś wsiadał. Żołnierz w archaicznym sukiennym mundurze, z kwadratowym plecakiem obramowanym zrolowanym kocem i długim karabinem w drewnianej osadzie w ręku. Młody japiszon w ciemnym garniturze, z teczką i telefonem komórkowym w ręku. Z jego włosów sączył się dym, a w skroni ziały dwie niewielkie, czarne dziury otoczone wianuszkiem opuchlizny jak miniaturowe kratery. Stary wieśniak w obszarganej wojskowej kurtce i workowatych, poplamionych dżinsach.
Wsiedli, pociąg ruszył.
Nie wiem, jak długo tak jechałem, walcząc z piekącymi ze zmęczenia powiekami i wywracającymi się oczami. W końcu wagonu znalazłem cuchnącą chlorem toaletę, skręciłem kolejnego papierosa.
Wszyscy milczeli. Czasem tylko rozlegał się gdzieś nagły krzyk albo gwałtowny szloch, kiedy budzili się z drzemki, kiwając się na twardych ławkach. Szukając toalety, spotkałem kilka osób, które stały zgarbione, twarzą do ściany, jak dzieci postawione do kąta. Ktoś się modlił, przebierając nerwowo paciorkami różańca. Jakiś mężczyzna popijał powoli z butelki, nie zważając, że każdy łyk wypływa mu na koszulę przez poderżnięte gardło.
Nie należę do was. Jeszcze żyję, pomyślałem z uporem. W rzeczywistości wcale nie byłem tego taki pewien.
Jechałem. Pociąg czasem stawał tak jak przedtem w szczerym polu, a raz i drugi przejechał przez oświetlone dworce mojego świata.
Wtoczył się wreszcie na jakąś niedużą stację, ale mającą przyzwoity, murowany dworzec z kasami, poczekalnią, nieczynnym zegarem nad wejściem i dachami peronów wspartymi na ozdobnych, kutych słupach. Wyskoczyłem w ostatniej chwili, tknięty jakimś impulsem. Ta stacja tkwiła w świecie Pomiędzy. Wyglądała archaicznie i dziwacznie, jak wszystko tutaj.
Otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na peron, omiatany kłębami pary.
Uciec, mianowicie, trzeba dokądś. Gdziekolwiek to jest.
Obejrzałem się przez ramię, spoglądając na mój wagon.
Dziewczynka, która siedziała naprzeciwko, znienacka uniosła głowę i okazało się, że w ogóle nie ma twarzy, tylko szarą płaszczyznę, niczym jutowy worek, i dwie plamy: czarne guziki naszyte w miejscu oczu. Ta twarz zaczęła nagle kręcić się na boki, jakby dziewczynka przeczyła czemuś gwałtownie, coraz szybciej i szybciej, aż rozmazała się w szarą plamę. Pociąg ruszył i zniknął w ciemnościach, a ja zostałem na peronie.
Wsadziłem dłonie w kieszenie i przeszedłem przez wahadłowe drzwi dworca, stukając podeszwami w kamienną posadzkę. Było mi zimno.
Kasy były zamknięte, okienka zastawione opuszczonymi szybkami miały zasunięte zasłonki. Nie było nikogo.
Nie wiedziałem, gdzie jestem ani co robić dalej, aż usłyszałem wysoki dźwięk, jakby stalowy dzięcioł próbował swoich sił na płytach podłogi. Młoda kobieta wybiegła z peronu, pchnęła drzwi i wbiegła do poczekalni.
A potem przytupała do mnie jak sarna i rzuciła mi się na szyję.
– Nareszcie przyjechałeś – zawołała. – Nareszcie! Ukochany! Boże, tak długo czekałam!
Osłupiałem. Przywarła do mnie całym ciałem, drżąc gwałtownie, miała zimne, mokre policzki.
– To nie ja – powiedziałem głupio i odsunąłem ją delikatnie. – Wzięła mnie pani za kogoś innego.
– Cśśś… Tak długo nie wracałeś… Tak długo… Tyle lat… Wszystko sobie przypomnisz.
Miała szare, mysie włosy, zakręcone w fale, wielkie blade oczy i drobne, ale pełne usta w bardzo nijakiej, szarej twarzy. Nigdy jej nie widziałem. Nieokreślony płaszczyk koloru zszarzałego wrzosu i spódnica nie pozwalały nawet określić, z jakich czasów pochodziła. Wiek dwudziesty, to na pewno. Nie była stara ani nie była dziewczęciem. Wszystko w niej wydawało się jakieś takie szare i nieokreślone.
– Halo! – powiedziałem, chcąc ją ocucić. – Pomyliła się pani. To nie o mnie chodzi.
Spojrzała szeroko otwartymi, nieprzytomnymi
oczami.
– To nie na mnie pani czeka – powtórzyłem jeszcze raz, bardzo wyraźnie, jak do głuchej.
– Oczywiście, że na ciebie, najdroższy. Fajnie się gadało.
– Gdzie znajdę jakiś hotel?
– Nie ma hotelu… Nieczynne. Przecież nie spałbyś w hotelu. Chodź do domu.
– Nie mam tu domu – oznajmiłem spokojnie.
– Nie mów tak… Nigdy tak nie mów! To… mnie zabija. Masz tu dom. Tyle lat czekałam…
Mogłem pójść z nią albo marznąć na dworcu. Przed budynkiem zaczynało się miasteczko spowite w mroku, po pustych ulicach hulał popiół i kurz.
Marzłem.
Skoro nie ma hotelu…
Dobra.
– Tylko przenocuję – powiedziałem. – Tylko do jutra, rozumiesz?
Pokiwała energicznie głową i było jasne, że nic nie rozumie.
Wyszliśmy przed dworzec i ruszyliśmy przez pusty plac, na którym siedziały tylko dwa koty. Potem przez jezdnię i wzdłuż parkanów starych willi po drugiej stronie ulicy. Kobieta trzymała mnie za łokieć, zaciskając palce na skórze płaszcza, i ciągnęła nieustępliwie.
Gdzieś z tyłu rozległ się odgłos silnika i pisk hamulców. Odwróciłem się.
Obły, czarny samochód z wystającymi błotnikami wjechał pod same drzwi dworca, stając krzywo na chodniku. Drzwiczki trzasnęły, rozległ się ciężki tupot butów. Czterech mężczyzn w płaszczach wbiegało do poczekalni, drzwi kołysały się jak skrzydła, pobrzękując szybami. Koty czmychnęły z placu, a ja przesunąłem kobietę do przodu i sięgnąłem po obrzyn. Mężczyźni nie wyglądali jak zakonnicy, ale nie podobali mi się. Nie podobał mi się ani ich samochód, ani pośpiech, ani stukot wysokich, podbitych gwoździami butów.
– Nie patrz na nich – zasyczała szeptem. – Nie patrz, poczują twój wzrok… Chodź do domu. Chodź, nie znajdą nas.
Skręciliśmy w jakąś willową uliczkę, potem w następną i następną. Nad nami przelewało się barwnymi plamami upiorne niebo. W kolejnym zaułku usłyszeliśmy stukot starego silnika. Kobieta pociągnęła mnie za rękaw i wepchnęła w cuchnącą pleśnią i amoniakiem ciemność bramy prowadzącej na podwórko ciągu niskich, jednopiętrowych kamieniczek, a później na próg drzwi i przytuliła się do mnie całym ciałem, osłaniając od ulicy. Poczułem jej usta, zimne i śliskie jak dotyk ślimaka.
Samochód zatrzymał się, słyszałem gang silnika na jałowym biegu i klekot luźnych zaworów. Przytuliłem dziewczynę jedną ręką, a drugą znowu sięgnąłem pod połę płaszcza i odpiąłem zatrzask olstra. Silnik warczał, ale nie było słychać skrzypienia i trzasku starych drzwiczek. Coś pstryknęło i lanca światła przecięła mrok bramy, prześlizgnęła się po ścianach, smagnęła podwórze.
Staliśmy, zimne, wilgotne wargi ślizgały się po moich ustach. Silnik klekotał.
Światło zgasło, zgrzytnął bieg, blaszany klekot silnika wzmógł się, a potem stopniowo ucichł.
W bramie cuchnęło pleśnią, moczem, zjełczałym zapachem dawnej smażeniny i kurzem. Poszliśmy dalej.
Mieszkała w parterowym domku z surowej cegły, otoczonym zapyziałym, pełnym chwastów ogródkiem, przy którym mój przypominał ogrody cesarskie w Kioto.
Ciasną sień oświetlała goła żarówka zwisająca z sufitu, wewnątrz rozpychała się ogromna szafa cuchnąca naftaliną, ścianę zdobił pęk jakichś łachów i jesionek, cynowa balia wisząca za jedno ucho, wszędzie piętrzyły się graty.
Przeprowadziła mnie przez kuchnię, niemal przemocą odebrała płaszcz i posadziła za okrągłym stołem w salonie. Wokół też tłoczyły się graty, ale tutaj najbardziej reprezentacyjne. Porcelanowe talerzyki, koronkowe serwetki, fajansowe bibeloty, kryształy pyszniły się zza szybek kredensu, uroczyście tykał wiszący zegar z kukułką.
Kobieta krzątała się nerwowo po pokoju, w końcu postawiła przede mną głęboki talerz i wybiegła do kuchni. Usłyszałem grzechot węgla w cynowym wiadrze, brzęk fajerek, jakieś szczęknięcia.
Fajnie, wycieczka w czasie. Wizyta u cioci w pierwszej połowie wieku dwudziestego. Albo kiedykolwiek od tysiąc dziewięćset dwudziestego do sześćdziesiątego. Uniwersalny czas, gdy tak naprawdę niewiele się zmieniało. Czas, który się zatrzymał.
Wyjąłem puszkę z tytoniem i skręciłem papierosa. Pośrodku stołu na ręcznie dzierganej serwecie stała kanciasta kryształowa popielniczka.
Z kuchni wciąż dobiegały metalowe szczęknięcia i odgłosy krzątaniny.
Wszystko tutaj wydawało mi się dziwnie znajome. Wiszący w powietrzu zapach stęchlizny, politury i pasty do podłogi, blaszane odgłosy w kuchni, tykanie zegara.
Usłyszałem jakiś dziwny szelest za dwuskrzydłowymi drzwiami prowadzącymi w głąb domu. Coś zaskrzypiało, coś spadło. Znieruchomiałem i opuściłem ostrożnie dłoń na olstro z obrzynem, a potem odsunąłem się delikatnie od stołu.
Coś łupnęło ciężko w drzwi.
Zamknąłem palce na kolbie. Oparłem kciuk o kurek. Wpuściłem powietrze przez nos.
Drzwi otworzyły się i wyjechał z nich trup.
Straszny, zmumifikowany trup starej kobiety, niemal pozbawiony włosów, o zapadniętej woskowej skórze, w zetlałej sukni, toczący się samoistnie na drewnianym wózku inwalidzkim. Wtoczył się do salonu i stuknął w stół, kiwając bezwładnie głową.
Spuściłem ostrożnie kurek i wsunąłem wyjęty do połowy obrzyn z powrotem do kabury. Drżącymi palcami sięgnąłem po skręta i strąciłem wałeczek popiołu do popielnicy. Najbardziej nie podobało mi się to, że najwyraźniej brałem w czymś udział.
Kobieta weszła, niosąc parującą wazę, i postawiła ją pośrodku stołu.
– Dlaczego mamusia nie śpi? Niech mamusia zobaczy, kto wrócił do domu! Co za szczęście!
Sięgnęła po chochlę i nalała mi bladego rosołu z makaronem aż po wręby talerza. Para owiała mi twarz, poczułem mdły zapach rozgotowanej kury i pietruszki, w zupie pływały krążki marchwi i wystawały z niej zakrzywione, blade kurze łapki z ostrymi szponami. Spojrzałem w twarz mumii po drugiej stronie stołu i przełknąłem ślinę. Sine, pypciowate udko na dnie talerza przywodziło na myśl topielca. Zegar tykał.
– Jedz, jedz, kochany. Na kurzych nóżkach, taki jak lubisz. Jedz, póki gorący.
A pomyśleć, że jeszcze przed chwilą byłem głodny i zmarznięty.
– Jedz, ja nakarmię mamusię.
Usiłowała wlewać rosół w usta mumii na wózku, zupa parowała i ciekła po sztywnym z brudu gorsie sukni i pożółkłych żabotach. Kobieta milkła na chwilę, jakby słuchała odpowiedzi, i wyraźnie irytowała się coraz bardziej.
– Dlaczego mamusia tak mówi?! Dlaczego mamusia zawsze mi tak robi?! – wykrzyknęła ze łzami. – Niech się mamusia wreszcie położy.
– Mamusiu, proszę mamusię!
Wytoczyła wózek za drzwi i zamknęła je za sobą.
Czułem zmęczenie, wszystko mnie bolało i znowu zaczęły mi opadać powieki. Z wahaniem zaczerpnąłem łyżkę żółtawej zupy, jak najdalej od sterczących z toni szponów i uniosłem do ust. Parujący rosół owiał moją twarz i nagle poczułem się dziwnie. Poczułem się zamknięty, uwięziony i jakiś bezmyślny. Przez moment wydawało mi się, że nie pamiętam, kim jestem. Pamiętam tylko te malowane wałkiem w kwiatki ściany, tykanie zegara, zapach pasty do podłogi i zwietrzałych perfum „Być może”. Pamiętam zapach rosołu na kurzych nóżkach. Pamiętam „mamusię”. Straszną, oszalałą babę, starszą niż kosmos, zajadłą w bezmyślnej nienawiści i gniewie, bo to były jedyne uczucia, jakie jej zostały we mgle starczego zidiocenia.
Łyżka drżała mi w ręku, unosiła się z niej para i zwisał blady, domowy makaron. Wałkowała go w kuchni, na starej, przysypanej mąką stolnicy butelką od wina. Rozpłaszczała placek mąki rozrobionej z wrzątkiem, metodycznie, pociągnięcie po pociągnięciu, przesypywała znowu mąką i rolowała w ciasny wałek, a potem kroiła nożem na wąskie paski. Raz koło razu. Metodycznie, zdecydowanymi ruchami, ale nigdy się nie kaleczyła. Te paski, zwinięte w spirale, schły przez jakiś czas, mierzwione ostrożnymi ruchami, a ostatecznie lądowały w gotującym się bladym rosole, ze sterczącymi zakrzywionymi łapkami. Rosole na kurzych nóżkach, gotowanym specjalnie dla mnie.
Kimkolwiek jestem.
Nie było nic, tylko zegar, serwetka na stole, mamusia i rosół.
Coś mi mówiło, że nie powinienem jeść.
Odłożyłem łyżkę i odsunąłem talerz.
Zza drzwi dochodziły odgłosy jakiejś szamotaniny i rozpaczliwe błagania.
– Mamusiu, proszę! Dlaczego mamusia zawsze tak robi?! Proszę!
Przetarłem twarz i nagle przypomniałem sobie, kim jestem. Stopniowo.
Tylko do rana, pomyślałem. Jednak dotarło do mnie, że być może tutaj rano nigdy nie nadejdzie. Zatem tylko chwilę, zanim zbiorę siły i myśli i postanowię, co robić dalej.
Kobieta wróciła, zdjęła z siebie kuchenny fartuch, usiadła przy stole i zaczęła płakać.
– ja już nie mogę… Zwariuję przez nią. Boże, jakbym chciała stąd wyjechać… Jak ja jej nienawidzę…
– Ona nie żyje – poinformowałem ją sucho. – Nie żyje.
Spojrzała ze zdumieniem.
– Ależ co opowiadasz. Jest tylko stara. A ja muszę się nią opiekować… Zresztą ona nigdy nie umrze! Dobrze, że chociaż ty wróciłeś.
Ująłem ją za dłonie. Były zimne. Bardzo zimne.
– To nie ja. Spójrz tutaj! Jak masz na imię?
– Przecież wiesz! Przecież dobrze wiesz! Nie mów tak! Najpierw mamusia, a teraz ty! Wpędzicie mnie do grobu! Dlaczego mówisz tak, jakbyś mnie nie znał!
– Bo cię nie znam. To nie na mnie czekałaś na dworcu.
– Jak możesz! Czekałam tak długo! Wychodziłam na każdy pociąg! Wiedziałam, że przyjedziesz!
– Nie na mnie czekałaś. Może już nie pamiętasz, na kogo, ale to nie ja.
Rozpłakała się. Ukradli mi ciało, może już je zabili, po tej stronie ścigali mnie jacyś piekielni zakonnicy, a ja siedziałem uwięziony w świecie Pomiędzy, w salonie nad rosołem i bawiłem się w dom z oszalałym widmem. Sam miałem ochotę się rozpłakać.
Gdybym tylko mógł doprowadzić ją do przytomności i wymyślić, jak mogłaby mi zapłacić, mógłbym ją przeprowadzić. Robiłem już takie rzeczy, ale tym razem nie dałbym rady. Musiałbym krok po kroku uświadomić ją, że umarła, że uwięziła się po drodze z widmem
ner;
mamusi, skłonić, żeby zostawiła tamten świat. Porzuciła go, zostawiając obol, i odeszła tam, gdzie prowadzi droga. To po prostu terapia. Ale nie ze Spinofratrami na karku i z zaginionym ciałem. Nie z kończącym się czasem cieknącym mi między palcami.
Znowu zamykały mi się oczy. Wysiłek, by nie spać, był niczym wspinaczka po gładkiej jak szkło skale. Przecież jestem poza ciałem! Dlaczego muszę spać?
Może kończyło się działanie nalewki?
Rosół przestał parować, kobieta przestała płakać, ale zegar nadal tykał.
Ścieliła łóżko.
Wielkie, z żelaznych prętów, zaopatrzone w dwie pękate poduchy i wydętą jak balon pierzynę. Tylko jedną.
Rozbierała się, siedząc tyłem do mnie, wyćwiczonymi ruchami, tak by nie pokazać ani kawałka nagiego ciała. Zdjęła bluzkę, wciągnęła przez głowę długą nocną koszulę, dopiero wtedy zdjęła spódnicę, stanik, rajstopy i majtki, które schowała w dłoni i ukryła pod ubraniami.
– Połóż się, kochany. Przecież nie będziesz siedział po nocy… Jesteś taki zmęczony.
Rzeczywiście miałem dosyć. Myśli rozpadały mi się na strzępy, wirowały pod powiekami, jak spłoszone stado nietoperzy. Jak kawałki ciemności. Raz i drugi połączyły się w jedną plamę spokojnego, przytulnego mroku i głowa opadła mi na pierś. Poderwałem się, a potem klapnąłem znowu, tonąc w studni ukojenia.
– Połóż się… Dlaczego się nie kładziesz?
Położyłem się. Pod zimną, wilgotną i ciężką pierzyną, jakbym nakrywał się wiekiem trumny. Rozpadałem się.
Przytuliła się do mnie, jej ciało pod cienkim płótnem koszuli było zimne jak ryba.
– Tak mi zimno… Rozgrzej mnie…
Nie bardzo wiedziałem, co robię. Jej usta były śliską, lodowatą plamą w zimnym mroku. Wyślizgnęła się ze swojej koszuli, niczym wąż zrzucający skórę.
– Jestem taka pusta i zimna… Wypełnij mnie…
Łóżko skrzypiało rytmicznie, jak huśtawka, wezgłowie stukało o ścianę. W pewnym momencie uniosła głowę i krzyknęła nad moim ramieniem:
– Niech mamusia wreszcie zaśnie!
Pamiętam, też jak to smakowało.
Jak popiół i kurz.
I jeszcze pamiętam to, że nie zdołałem jej rozgrzać.
Mamusia wstała nad ranem. Jak co dzień. Codzienne jęki, monotonne modły i zawodzenia na całe gardło, jakieś psalmy na zmianę z wyciem i złorzeczeniami, codzienna wymiana zafajdanej bielizny.
Z lustra spojrzała na mnie okrągła, łysawa gęba, patrzyłem przez chwilę bezmyślnie z brzytwą w ręku, w kuchni Barbara szczękała garami, płukała koszule mamusi w blaszanej wannie, a ja patrzyłem w lustro.
A potem przyłożyłem ostrze do gardła, patrząc sobie prosto w oczy.
Zdjąłem je nagle i pociągnąłem po przedramieniu.
Ból był ostry, ale krótki i blady, jakiś nieistotny, jakbym odrętwiał.
Krew zaczęła kapać świecącymi kroplami do miednicy, jedna po drugiej, jak korale z zerwanego naszyjnika.
Odzyskałem świadomość. Gwałtownie, jakbym wypływał na powierzchnię. Z krztuszeniem się, gwałtownym łykaniem powietrza, dławiłem się własną osobowością. Ból wrócił. Ból przeciętego ramienia, ból będący pamiątką po wczorajszej walce, rozpacz i ogień, który trawił mnie od środka.
Z lustra wciąż patrzyła obca, okrągła gęba, ale gdzieś spod spodu zaczęły wypływać moje własne rysy.
Wytarłem brodę z mydlin i wypadłem z łazienki.
Na krześle wisiały pękate, brązowe spodnie z szelkami i płócienna biała koszula.
– Gdzie moje ubranie?!
– Na krześle – powiedziała, patrząc na mnie znad balii.
– Pytam, gdzie moje ubranie. To, w którym przyszedłem wczoraj.
– A daj mi spokój – żachnęła się. – Masz wyprane ubranie. Na krześle.
Przeszukałem kuchnię, pokój, potem mały pokoik, w którym stał wózek z siedzącą mumią, wypełniony dusznym smrodem gnijących kwiatów i zdechłych ryb. W końcu znalazłem je w sieni, wtłoczone gdzieś za szafę, w kłębie innych szmat, nakryte drewnianym korytem.
Moje drelichowe portki, moja koszula, mój T-shirt.
Skarpetki ocalały.
Przeszukanie trwało. Płaszcz wylądował w tapczanie, a olstro z obrzynem w popielniku zimnego pieca w salonie.
Brakowało butów.
– Gdzie moje buty?
– Po co ci buty – zapytała z obawą. – Przecież nigdzie nie będziesz chodził… Śniadanie zaraz będzie. Co ci się stało w rękę?! Ty krwawisz!
– Gdzie moje buty, niewiasto! – warknąłem.
– Nie patrz tak na mnie! Leonie, ja cię nie poznaję!
– Nic, w mordę, dziwnego! Przecież mnie nie znasz! Nigdy mnie nie widziałaś!
– Proszę cię, ja się ciebie boję…
– Buty!
Usiadła przy stole, oparła głowę na ramionach i zaczęła szlochać. Poczułem się paskudnie. Tylko, do diabła, dlaczego? W co dałem się wkręcić?
Obuwie znalazłem przed domem, schowane pod starą, potłuczoną donicą.
Wiązałem cholewy drżącymi dłońmi, siedząc na krzywej ławce, długie sznurówki plątały mi się w palcach.
Z domu dobiegał gwałtowny, rozpaczliwy szloch.
Piekło jest w nas. W środku. Każdy nosi je ze sobą, dopóki go nie pokona.
Otuliłem się swoim ciężkim płaszczem.
Tak czy inaczej, ciągle żyłem. Wiedziałem o tym, bo wciąż wszystko mnie bolało.
„Popiół i kurz, bracie”.
Wróciłem od furtki.
Trzasnąłem drzwiami, uniosła mokrą od łez twarz i popatrzyła na mnie z nadzieją.
– Wyjedź stąd – powiedziałem twardo.
– Wyjechać? Dokąd? Mamusia…
– Mamusia nie żyje od dawna. W ogóle cię nie potrzebuje. Ty też nie żyjesz. Przypomnij sobie. Przypomnij sobie, kobieto. To miasto umarłych. Nie musisz tu siedzieć. Tylko ty o tym decydujesz. Idź na dworzec. Idź na dworzec, a kiedy przyjedzie pociąg, wsiądź do niego. Tu masz bilet. Słyszysz mnie? Wsiądź do pociągu!
Położyłem przed nią tekturowy kartonik, który znalazłem w kieszeni.
Spojrzała na bilet, a potem na mnie, szarymi, wodnistymi oczami bez cienia zrozumienia.
Wyszedłem i nie wracałem więcej.
Dzień w świecie Pomiędzy. Nigdy dotąd go nie oglądałem, ale też nie bardzo było się o co ubiegać. Wyglądał trochę jak bardzo mglisty przedświt, a trochę jak chwila przed burzą. Było buro, ni to ciemno, ni to jasno, wśród mgły przeświecało brudne, żółte światło. Tylko popiół i kurz były takie same.
Kluczyłem uliczkami wśród domków, takich niby-miejskich, niby-wiejskich, aż wreszcie trafiłem na jakieś ulice. Było pusto i dziwnie. Trochę jak po zagładzie, a trochę jakby w czasie wojny. Brnąłem krzywymi uliczkami, wśród dziwacznych kamieniczek, napotkani ludzie czasem snuli się obojętnie, nie zwracając na mnie uwagi, a czasem stali zgarbieni, nieruchomo, twarzami do ściany, tak jak tamci, których widziałem w pociągu. Nie miałem pojęcia, co robić. Zatrzymać się tutaj? Szukać autobusu?
Wciąż było zimno.
Bar znalazłem nie wiem jak i nie wiem, po co do niego wszedłem. Chyba kierując się odruchem. Trafiłem na brukowany rynek, napatoczyłem się na szyld i schodki do sutereny, więc wszedłem. Nie wiem, czego szukałem. Przecież nie śniadania. Jednak to był odruch. Kiedy budzisz się w obcym mieście, rano trzeba poszukać śniadania.
Bałem się cokolwiek tu jeść. Zupełnie jakby łyk napoju albo kęs jedzenia miały mnie uwięzić w świecie upiorów na zawsze.
Ulicą przejechał wóz konny, a zaraz potem płonący motocykl z moich czasów, szybki, przysadzisty, z zadartym kuprem. Przejechał, ciągnąc za sobą strugę dymu i ognia, niczym zestrzelony samolot.
Wszedłem do baru.
Otwarty, nawet siedziało tu kilku klientów.
Wnętrze było ciemne, podłogę wysypano drobnymi trocinami, przez zarośnięte pajęczynami okna wpadało niewiele światła.
Usiadłem przy odrapanym, krzywym stoliku i skręciłem papierosa. Nie miałem pojęcia, co dalej.
Jeden z klientów wyglądał jak plama czarnego dymu w kształcie człowieka. Wewnątrz podobnej do chmury głowy kwitowały gałki oczne, niby zawieszone w czerni piłeczki. Inny siedział ze smętnie zwieszoną głową i bębnił palcami po stole. Miał na sobie zetlałą, czarną marynarkę pokrytą plamami i bębnił po stole palcami, które wyglądały jak części fortepianu. Widać było skomplikowane cięgła i drewniane przeguby, opuszki palców oklejono przybrudzonym białym filcem. Jeszcze inny był obszarem w kształcie człowieka, w którym unosiły się strzępy: dłoń, kawałek czaszki z okiem i z uchem, dwa czy trzy kawałki szczęki, mnóstwo innych fragmentów połączonych stabilnie, jakby reszta ciała była na swoim miejscu, tylko niewidoczna dla oka. Człowiek mozaika.
Dobrze. Każdy wygląda tak, jak o sobie myśli i jak się czuje.
Skądś dobiegała smętna muzyczka grana na pianinie, barman przecierał brudną szmatą szklanki. Wydawało się, że wraz z moim wejściem zapanowała nagła cisza. Czułem na sobie spojrzenia rzucane gdzieś z mroku.
– Pan życzy?
– Kawę – powiedziałem odruchowo. – Mocną. I szklankę wody.
Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że jestem w świecie Pomiędzy i nie mam pieniędzy. Nawet nie wiem, czym tu się płaci. Tam, w realnym świecie, jestem bogaty. Zapomniałem, jak to jest być kompletnie bez grosza. Kompletnie. Choćby za szklankę wody – czym miałem zapłacić? Gilzą? Całusem? Bilet już oddałem.
„Słyszeliście? Chce kawę” – dobiegły mnie szepty.
– Chwileczkę. – Wysoki, chudy blondyn z kędzierzawymi włosami, w staromodnych, rogowych okularach słonecznych i kurtce z demobilu wstał ze swojego miejsca i przysiadł się do mojego stolika. Wydawało się, że składa się głównie z twarzy z wrośniętymi rogowymi okularami o brązowych szkłach, unoszącej się w powietrzu jak maska teatralna, jednak za nią majaczyła siatka świecących delikatnymi liniami nerwów, niczym rozjarzone druty.
Barman odszedł, wycierając gumowe dłonie w fartuch.
– Nowy? – zapytał blondyn, patrząc na moje palce, kiedy skręcałem papierosa.
– Słucham?
– Od niedawna w mieście?
– Przyjechałem wczoraj. Nocnym pociągiem – powiedziałem. – I lepiej tu nie siedź. Nie mam pieniędzy. Zaraz będzie chryja.
– Piekło czy szajba?
– Słucham?
– Mamy tu dwie kategorie ludzi. Jedni wiedzą, co się stało i gdzie są. Tacy siedzą w tej knajpie. Piekło, bracie. Drudzy udają, że nic się nie stało. Nie zdają sobie sprawozdania. Łażą po ulicach, coś niby gotują, kręcą się jak mysz w kołowrotku. Udają, że żyją. Szajba. Ci nawet nie wiedzą już, kim są. Gorzej niż duchy. Szajba. Pytam, do jakiej kategorii pan szanowny się zaliczasz: piekło czy szajba?
– Przejazdem – powiedziałem.
– Że jak, słucham?
– Jestem żywy – wyjaśniłem. – Przynajmniej na razie.
– Tu nie ma żywych, przyjacielu. Piekło albo szajba. W tej knajpie siedzi piekło. Nie zamawia się tu kawy. Tu nie ma kawy, zresztą po co ją pić? Ale Antoś może ci zaparzyć. Smakuje jak nic. Jak popiół.
– Jestem żywy – powtórzyłem. – Umiem tu wchodzić, do tego świata, a potem wracać do swojego ciała. Umiem żyć i tu, i tam. A kawa to z przyzwyczajenia. Co miałem zamówić? Zdrowaśkę?
– Znaczy szajba. Ale tym razem ciekawa. A jak zamierzasz wrócić, kolego?
– Normalnie, to nie taki problem – powiedziałem zmęczonym głosem. – Mam swoje sposoby. Rzecz w tym, że po tamtej stronie gwizdnęli mi ciało. Jest więc, kolego, zupełnie możliwe, że za chwilę odkorkuję. Albo że już to się stało, a ja nic nie zauważyłem. W takim wypadku odpowiedź brzmi: zdecydowanie piekło.
– Czego się trzęsiesz? Masz mojra?
– Nie. Tak się czuję. Trzęsie mnie.
– Przywykniesz. Jak przeżyłeś noc?
– Spotkałem taką jedną, na dworcu…
– Wdowę?! Ale przecież… Jak mogłeś od niej wyjść? Nie wyglądasz wcale jak…
– Jak Leon? Chyba jeszcze trochę tak. Nie wiem. Słabo mi. Ale i tak już mi lepiej.
– Antoś! Dwie lufy! Na mój rachunek! – zawołał blondyn.
Barman postawił na porysowanym blacie butelkę z czymś mętnawym i dwa kieliszki, nieprzyjemnie przypominające nagrobkowe znicze.
Blondyn wyciągnął dłoń.
– Kazimierz Pyrowski, aktor. Bardzo mi przyjemnie. Zmarły od… będzie już z pięćdziesiąt lat jak nic. Jeszcze nie spotkałem chojraka, który wyszedł od wdowy.
Uścisnęliśmy sobie ręce. Zrobiłem to z obawą, bo siateczka nerwów, którą widziałem przed sobą wydawała się delikatna, muślinowa, ale poczułem silny dotyk palców.
Butelka była już napoczęta, lak na szyjce ukruszony, lecz korek wetknięto pieczołowicie na miejsce.
Kawałek brązowej kartki w miejscu etykietki głosił: Stefan Kasprzycki.
Aktor zauważył moje spojrzenie, nalewając mętny płyn do kieliszków. Wyglądało to jak woda z ogórków, jednak nalane do kieliszka strzeliło natychmiast błękitnym płomykiem, niczym podpalony spirytus.
– Wiem, że chłopa, to nie najlepiej idzie, ale tu niczego lepszego nie ma.
Wręczył mi kieliszek. Stuknęliśmy się. Trzymałem przez chwilę w powietrzu, nie wiedząc, co robić dalej. Pyrowski uniósł brwi, tak że ukazały się na moment nad rogowymi oprawkami półokrągłych, ciemnych okularów. Zdmuchnął płomyk.
– Zdrowie Stefana Kasprzyckiego! Zdmuchnąłem i wypiłem. Co tam. Naprawdę czułem się fatalnie.
Ale to było jeszcze gorsze. Najpierw był smak. Potem aromat. Smak i zapach obcego człowieka wlany w gardło. Jego potu, jego życia, jego włosów. Nagle, jednym haustem. A później straszny kołowrót wspomnień skomasowanych w ułamku sekundy. Życie Stefana Kasprzyckiego przeleciało mi przed oczami. Synku, uważaj! Gdzie jest babcia? Be – be - be! Baranek trawę żre! Podaj piłkę, lapeto! Gównojad! Gównojad! Kasprzycki, przyjdziesz z rodzicami! Stef, masz takie piękne dłonie… Ruchy, Kasprzycki! Granat! Sto pompek, cwelu! W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ogłaszam was mężem i żona! Na co się gapisz?! Odchodzę od ciebie! Jestem w ciąży… Tata nie żyje. Możemy panu zaproponować pracę na innym odcinku… Tracimy go! Dwa centymetry adrenaliny w komorę serca! Siostro, tak boli…
Wszystko to runęło we mnie jak wodospad, i wróciło z żołądka gryzącą falą smrodu, obcości i życia. Krztusiłem się Stefanem Kasprzyckim, rzucało mną na krześle, oczy zaszły łzami. Coś potwornego.
– Co to jest?!
– Mówiłem ci. Zdrowie Stefana Kasprzyckiego.
– Jezu… To znaczy, że kiedy butelka się skończy…
– Nie. Chyba nie. Silny jest. Chyba że to nie pierwsza butelka. Trzeba by zapytać tych, co sprzedają bimber. No, ale co zrobisz? Mam po nim płakać? A ktoś jeszcze płacze za mną? Ktoś mnie pamięta? Czujesz już? Czujesz, jak wraca życie?
Rzeczywiście, jakby ustępowało mi odrętwienie. Przestałem się trząść z zimna, nagle poczułem pod pośladkami twarde, wyślizgane siedzenie krzesła. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że go nie czuję. Kaszlałem jeszcze, gardło miałem jak zdarte pilnikiem.
Pociągnąłem papierosa, który nagle zaczął smakować jak tytoń, a nie popiół. Poczułem zapach dymu, starego drewna, nawet tynku na ścianach i smród z pobliskiego kibla. Poczułem się jak żywy.
Byłem przecież żywy, do cholery! Przynajmniej przestałem czuć się jak Leon.
Mój rozmówca też zrobił się wyraźniejszy. Przestał składać się z twarzy, nerwów i kurtki. Obszar, opisany płonącymi gałązkami, stopniowo zatonął w gęstniejącym niczym dym, szarym ciele, pojawiła się sylwetka.
– I co teraz zrobisz? – zapytał lekko gęściejszy artysta.
– Nie wiem. Czym tu się płaci? Sięgnął do kieszeni i pokazał garść kamyków. Zwykłych otoczaków, trochę grubszych od żwiru.
– Co to jest?
– Odpusty. Jeden kamyk, jeden grzech. Dajesz komuś kamyk i bierzesz grzech na siebie. Taki zwykły grzech, bracie, codzienny. Kiełbasa w poście, koń zwalony w pościeli, niepójście na mszę. Przekleństwami i kłamstewkami wydaje się resztę. Zaśmiałem się.
– A jak się trafi niewierzący?
– W co niewierzący? W życie po śmierci? Nie rozśmieszaj mnie, koleś.
– W to pójście na mszę.
– Każdy ma jakieś grzechy, bracie. Świętych tu jakoś nie ma.
Wskazałem głową na barmana.
– Ten już powinien być święty.
– Widocznie ma na składzie parę większych głazów, których nie równoważy garść kamyków.
– A widziałeś kiedyś, żeby to komu pomogło? Zabrało stąd?
Pokręcił głową.
– Nie rozmawiamy tu na te tematy, koleś. Nie o tym. Piekło nie piekło, kultura jakaś, rozumiesz, obowiązuje.
Bawiłem się przez chwilę kieliszkiem. Trzeba było wracać. Tylko jak? Musiałem wrócić, żeby odzyskać ciało. Ale żeby wrócić, potrzebne było ciało.
– Można się tu gdzieś zamelinować? Jest jakieś miejsce, gdzie można się zatrzymać? Hotel jakiś?
– Jest. Ale to jest hotel szajbusów. Tu, za ratuszem, w uliczce. Nie płać tam odpustami.
– A czym?
– Nie wiem, pewnie pieniędzmi, których nie ma, tak samo jak nie ma ich rodzin, świata ani niczego. To szajbusy.
Znowu zaczął blaknąć, skóra zamieniła mu się w szary opar, w którym płonęły druty nerwów. Uniósł butelkę. Zaprzeczyłem ruchem dłoni i odwróciłem kieliszek do góry nogami. Nie chciałem więcej Stefana Kasprzyckiego.
Miałem ochotę zaproponować mu, że go przeniosę. To odruch. Przez całe lata byłem psychopompem, właściwie nie wiedząc, co robię. Ale przypomniałem sobie mnichów, ogary, moje ciało oraz czarny samochód, który zajechał na stację. Byłem ściganym. W obu światach. Lepiej trzymać język za zębami.
Najbardziej niepokoił mnie ten czarny samochód, więc o niego zapytałem.
Jego nerwy zapłonęły nagle, jakby rozżarzyły się do białości.
– Uważaj na nich… W ogóle nie pętaj się tu sam nocą. Dla niektórych wojna się nie skończyła.
– Jaka wojna?
– Każda wojna, bracie. Ludzie mają to w głowie. Jedni będą naprawiać świat i innych dookoła, a inni będą się przed nimi bronić. Niektórzy giną na wojnach, ale tego nie zauważają. Inni zauważają i stają się przez to jeszcze gorsi. Już nawet nie pamiętają, o co poszło. Teraz są jak oszalałe dobermany.
– Muszę wrócić – powiedziałem właściwie do siebie.
Pokręcił głową, właściwie kwitującą maską twarzy.
– Nie możesz wrócić. Tak tu jest. Bilet w jedną stronę. Szajbusy czasem próbują. Mają takie miejsca… Tam bariera jest cieńsza i trzeba mieć szajbę. Naprawdę porządną szajbę. Tylko że to nic nie daje. Może uda ci się tam załopotać firanką, zdmuchnąć świeczkę albo pokazać cień na ścianie. Nic więcej. A ty pewnie chciałbyś wrócić i wziąć prysznic, co?
Zatrzymał mnie jeszcze, kiedy wychodziłem w blady, wieczny przedświt i zapytał o imię. Stanąłem, tknięty podejrzeniem. Zwykle w takich razach mówiłem „Charon”, ale nie teraz. To ślad.
– Jak chcesz – powiedziałem. – Wszystko jedno, byle nie Leon. Zresztą, mów mi Jakub.
Dlaczego? To jedyna postać biblijna, która rozstrzygała kwestie z nadprzyrodzonym, tak jak ja. Na pięści i kopniaki. Co więcej, Jakub wygrał. Wykpił się kontuzją nogi, czyli wylądował lepiej niż większość uczonych mędrców.
To dobra wróżba.
ROZDZIAŁ 8
Kiedy szukałem hotelu, zadzwonił telefon. Stary, pokryty młotkowym lakierem automat telefoniczny, w drewnianej budce obłażącej z brązowej farby, stojący na rynku. Na tamtym świecie na mój widok gasły latarnie, tu dzwoniły telefony. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, że go odebrałem.
Podniosłem słuchawkę, ale nie powiedziałem nic. Trzeszczało i szumiało, jakby frytki zadzwoniły z oleju.
– Przypowieść o Mateuszu, kretynie. – Zabrzmiało wśród szumów i trzasków. – Sam mnie nią uczęstowałeś. Dlaczego wysiadłeś z pociągu?
Zatkało mnie. Poczułem, że nogi mi miękną jak rozgrzany wosk. Ścisnęło mnie w gardle.
– Michał?!
– Nie mam czasu. Już za późno… Zaraz przerwie połączenie. Pamiętaj: zdaj się na siebie. Rób to, co umiesz. Cokolwiek zobaczysz, rób po swojemu. A jak już gdzieś sięgasz, sięgaj głębiej.
Przerywany sygnał.
Krzyczałem przez chwilę, jak to zwykle przy przerwanym połączeniu. „Michał? Michał? Halo!”. I takie tam. Wrzaski w pustkę. Z pewnymi aspektami rzeczywistości nie da się dyskutować. Na przykład z przerwanym połączeniem.
Odwiesiłem machinalnie słuchawkę.
A potem siedziałem przez chwilę na rynku, na ocembrowaniu wyschłej studni. Michał? Tak samo jak przedtem Patrycja? Coś nie lubiłem się z telefonami i niespecjalnie chciało mi się wierzyć w to, co do mnie gadały.
Wstałem i powlokłem się do hotelu. Rzeczywiście stał za ratuszem. W ciasnej kamieniczce, wtłoczonej pomiędzy dwie inne. Widziałem tandetny, staroświecki neon z powyginanych rurek przymocowanych do blaszanych liter.
Hotel Lacerta.
Dobra.
Zanim wszedłem, nazbierałem zeszłorocznych, suchych liści i złożyłem je w plik, po czym schowałem do kieszeni.
Znowu zacząłem się trząść, zaniosłem się okropnym, świszczącym kaszlem. Miałem wrażenie, że się rozpadam.
Recepcja była maleńka, wciśnięta między drewniane schody, a przeszklone drzwi. Właściwie kontuarek z rzędami kluczy za plecami, umieszczonych na hakach w drewnianych przegródkach. Tuż przy wejściu stał maleńki stoliczek i skórzany fotel. Recepcjonista był łysy i stary, miał na sobie pasiasty, szpitalny szlafrok. Kiedy odchylały się poły, widać było wplecione w mgliste, szkieletowate ciało staroświeckie medyczne urządzenia tworzące jego organizm.
Wyglądał jak robot sklecony w szpitalu z tego, co pod ręką. Pod obwisłym, sępim podbródkiem błyskał metal jakiejś protezy, przejrzyste rurki wędrujące w głąb głowy tłoczyły jakieś ciecze, czerwoną i zieloną. W klatce żeber kurczył się i nadymał karbowany miech z czarnej gumy.
Patrzyłem, jak wpisuje wymyślone przeze mnie na poczekaniu imię i nazwisko do rozłożonej na kontuarze księgi, skrobiąc piórem z cienką stalówką. Rozkaszlał się nad księgą, sztuczne płuco zacięło się na chwilę, i zaraz znowu ruszyło jak akordeon.
– Na długo? – Głos miał jak z głośniczka aparatu do tracheotomii. Znowu się rozkaszlał, z szuflady za kontuarem wydobył buteleczkę z ciemnego szkła i zażył coś.
– Na razie do jutra. Jestem przejazdem – wyjaśniłem. Musiałem przytrzymać się blatu, wydawało mi się, że podpisanie karty w księdze jest ponad moje siły, i będę musiał zrobić to dwiema rękami. – Podróżuję w interesach.
– Rzadko ktoś się zatrzymuje w naszym mieście – oznajmił podejrzliwie.
– Tak bywa. Ale to piękne miasto, więc nie żałuję – odparłem uprzejmie. Mój własny głos słyszałem niczym z beczki. – Ile to będzie?
– Za noc pięćdziesiąt.
Wyjąłem z kieszeni plik suchych dębowych liści, które zebrałem na ulicy. Rozłożyłem je, przeliczałem jeden po drugim, w końcu wysupłałem dwa, takie same jak wszystkie inne. Cały cyrk. Nie wierzyłem, że to coś da. Głupi, bajkowy blef, który mógł mnie wysłać jedynie z powrotem na ulicę.
I rzeczywiście.
Popatrzył najpierw na liście, a potem na mnie. Tak, jak się patrzy na wariata.
– No co pan?
Wzruszyłem ramionami. Co niby miałem powiedzieć? Jeżeli wywalą mnie na ulicę, po prostu się położę. Koniec. Coś niedobrego działo się albo tam gdzieś, z moim ciałem, albo z duszą. Albo z jednym i drugim.
– Przecież to za dużo.
Zabrał listek z wierzchu, otworzył jakieś szuflady, po
czym wyłożył przede mną zetlały kawałek gazety, kupon totolotka i kilka kapsli. Jak szajba, to szajba.
Zgarnąłem to wszystko do kieszeni i sięgnąłem po i klucz, czując, jak huczy mi w skroniach. Znowu dygotałem w dreszczach, a nogi zamieniały się w topniejący śnieg.
Skrzypiące schody na piętro pokonałem niczym Everest. Ledwo trafiłem kluczem w zamek. Staroświeckie podwójne łóżko, stół, dwa krzesła, szafa i wieszak na drzwiach. Okno na podwórko-studnię o gołych ceglanych ścianach. Miałem też umywalkę i wiszące pęknięte lustro.
Zachowałem tyle sił, żeby zdjąć płaszcz i powiesić na drzwiach. Potem leżałem, dygocąc na łóżku, chwilami wydawało mi się, że ściany zbliżają się do mnie, a chwilami, że robią się przezroczyste. Sufit unosił się do stratosfery.
Zamknąłem oczy i usiłowałem przypomnieć sobie chatę Iwana Kerdigeja. Przywołałem bębenki, brzękadła i monotonny śpiew. Przypomniałem sobie specyficzny zapach, futra rozpięte na belkowanych ścianach, czajnik stojący na starej, żeliwnej kuchence, palenisko pośrodku podłogi, turystyczne radio tranzystorowe „Sputnik” na stole kuchennym wśród rozsypanych gilz, samowar. Butelkę „Obywatelskiej” i suszoną rybę leżącą na gazecie. Wyobraziłem sobie samego Kerdigeja, w wyszywanym paciorkami anoraku, z okrągłą twarzą, wyglądającą jak zrobiona z mięciutkiej jeleniej skóry, pęki ziół i skórek jenotów kołyszące się u belek, wielka strzelba „Izmasz” wisząca na ścianie. Usłyszałem, jak monotonnie nuci pod nosem.
Kerdigej siedział na skórze renifera i naprawiał splątaną kasetę wideo, pomagając sobie myśliwskim nożem. Uniósł głowę i spojrzał na mnie wąskimi, czarnymi niby żuki oczami w zmiętej skórze. Prosto na mnie. Nadal bez żadnego grymasu na nieruchomej, azjatyckiej twarzy wyciągnął w moją stronę dłoń i zacisnął ją w pięść; przyciągnął do siebie, jakby coś zabrał. Otworzył ją i zdmuchnął w ognisko coś, co przypominało kłębek sierści. Płomień fuknął nagle błękitem, a ja spadłem na swoje hotelowe łóżko.
I znowu patrzyłem na sufit.
Nie wiem, jak długo leżałem, i nie wiem, czy zasnąłem. Ocknąłem się w końcu i zwlokłem nogi na podłogę, siedziałem tak, obejmując się ramionami. Czułem się trochę lepiej.
Ochlapałem twarz zimną wodą i odruchowo spojrzałem w lustro. Było brudne i pokryte czarnym liszajem, więc w pierwszej chwili nie zwróciłem uwagi, że wyglądam jakoś dziwnie. A potem to zobaczyłem i krzyk uwiązł mi w gardle. Moja skóra zrobiła się przezroczysta, widziałem zęby przeświecające przez wargi jak palisada, zobaczyłem dziurę w miejscu nosa i sterczące kości policzkowe. Maska śmierci. Cofnąłem się odruchowo i upiorny obraz zniknął. W lustrze znowu widziałem własną twarz. Wymizerowaną i bladą, ale ludzką.
Przynajmniej jak na moje możliwości.
Spojrzałem na bakelitowy muzealny telefon stojący na szafce przy łóżku.
Czy naprawdę dzwonił do mnie Michał? Telefonowały do mnie już najrozmaitsze istoty i nigdy jakoś z dobrą nowiną. Przypowieść o Mateuszu. Kto mógł o tym wiedzieć? Kto, prócz Michała?
To nie była żadna przypowieść biblijna, tylko taki dowcip, który kiedyś mu opowiedziałem, gdy sprzeczaliśmy się o sens modlitwy. Chodziło o niesłychanie pobożnego jegomościa imieniem Mateusz, który, gdy jego okolicę nawiedziła powódź, odmówił ewakuacji, twierdząc, że Bóg go uratuje. To samo powiedział, kiedy przypłynęła po niego łódź, a on już siedział na piętrze. Podobnie poinformował załogę pontonu, wojskowej amfibii i motorówki straży pożarnej, cały czas włażąc coraz wyżej, aż wreszcie podziękował załodze helikoptera ratowniczego, upierając się, że zostanie uratowany dzięki Bogu, i z tym przekonaniem – utonął. Na tamtym świecie oczywiście wystąpił do Najwyższego z pretensjami. Wierzył, modlił się i ufał, i co? Pan zirytował się lekko i powiada: „Mateuszu, przecież wysyłałem po ciebie i ponton, i łódź, i motorówkę, i amfibię, a wreszcie, do cholery, helikopter! Co jeszcze miałem zrobić?”.
Michał odął się wtedy i powiedział, że to protestanckie gadanie. A teraz sam mi tak powiedział przez telefon. Mogło to znaczyć, że umarłem, a on wysłał po mnie pociąg, z którego jak głupi wysiadłem. Mogło też, że nie mam szans albo to nie ma już znaczenia i czas na mój pociąg. Może chodziło o to, że jestem tu uwięziony, albo… Cholera wie, o co chodziło.
– Co za kretyńska maniera, mówić zagadkami – warknąłem. – Ni cholery nie zrozumiałem! – wrzasnąłem do głuchej słuchawki. – Mów jaśniej albo się odwal!
Znowu usiadłem na łóżku, zwiesiwszy dłonie między kolanami. Potem przy stoliku, gdzie z trudem skręciłem papierosa.
Nie spieszyłem się na stację końcową, w tym rzecz. Jeszcze miałem tu coś do załatwienia.
Wciąż było mi zimno, ale trochę zebrałem się w sobie.
Wydawało się, że mglisty półmrok za oknem zgęstniał, ale czego tu można być pewnym.
Mogłem tu siedzieć jak mysz pod miotłą i czekać, aż wykituję. Albo na Godota. Choćby licząc na kolejny telefon.
Na dole była restauracja. A przynajmniej coś w tym rodzaju.
Okna zasłonięto całkowicie ciężkimi, postrzępionymi storami, stało tu kilka stolików i fortepian. Pod ścianą siedział chudy dżentelmen w wysokich butach i piaskowym garniturze, wpatrując się w leżącą przed nim na talerzu golonkę i kieliszek wódki. Przy innym stoliku siedziała jakaś kobieta, sztywno wyprostowana, jak na dziewiętnastowiecznej rycinie. Miała czarną, aksamitną suknię, koronkowe rękawiczki i kapelusz z woalką, a na kolanach trzymała tamborek z naciągniętym płótnem i haftowała coś monotonnymi ruchami, jak maszyna. Nie odzywali się do siebie.
Pomyślałem, że przydałby mi się łyk „zdrowia Stefana Jakiegośtam”, ale nie miałem ochoty tego robić. Pomagało, lecz było w tym coś z gruntu złego. Zupełnie, jakbym zamieniał się w wampira. No i sprzedawali to po drugiej stronie rynku. Za odpusty.
Zresztą, działało na krótką metę.
Właściciel pojawił się, skrzypiąc i posykując swoim medycznym wnętrzem, zamówiłem herbatę i ciastko. Przeszedłem na stronę szajbusów. Mogłem siedzieć, udawać, że piję herbatę i jem ciastko. Udawać, że zatrzymałem się w hotelu i zabijam czas w restauracji. Albo to, albo zapleśniała nora na górze. Płaszcz położyłem na krześle obok, żeby zasłonić obrzyn.
Należało wracać, obawiałem się jednak, że nie zdążę przed zmrokiem na stację. Pociąg mógł już nie przyjechać. Zresztą, dokąd miałem wracać?
No i oddałem bilet.
Ostrożnie wyjrzałem zza zasłon. Na ciasnej, zapyziałej uliczce było chyba ciemniej.
Przyszli nad ranem. Nie wiem, czy to, co mnie zmorzyło, to był sen, jakiś letarg, czy też śmierć. Było ciemne, bezwonne i głębokie. Spadło na mnie po wielu godzinach kiwania się w pustym pokoju, obserwowania własnych rąk i nasłuchiwania trzasków, skrzypnięć i stuków za drzwiami.
Znów zaczynałem się rozpadać. Tonąłem w jakichś odmętach niepamięci. Widziałem, jak kości przeświecają przez skórę. Wydawało mi się, że wypadają mi włosy.
Wszystko to pękło nagle, w jednej eksplozji huku, ostrego światła, tupotu podkutych butów. Spadło na mój biedny łeb w jednej chwili, razem z cuchnącym, szorstkim workiem, który zawiązano mi wokół szyi.
Zdążyłem tylko raz kopnąć i raz wystrzelić, na oślep. Potem już nie było nic, tylko ból. Szarpałem się, wrzeszczałem, czułem twarde, miażdżące ciosy spadające ze wszystkich stron, a każdy był niczym piorun. Zupełnie, jakby okładali mnie stalowymi prętami. W końcu nie było nic, tylko odrętwiałe morze bólu i krwi, jedna wielka wezbrana opuchlizna, w której tonąłem, czując i słysząc coraz mniej.
Poczułem, że jestem wleczony po schodach, słyszałem trzaśniecie drzwiczek i znalazłem się w łomocącej rozklekotanym silnikiem dusznej ciasnocie. Wszystko to było odległe jak gorączkowe majaki.
Realne było tylko wezbrane, ciężkie morze bólu, w którym tonąłem.
Worek zdarli mi z głowy w jakiejś obskurnej piwnicy z gołych cegieł, przed metalowymi drzwiami. Spróbowałem się rozejrzeć i natychmiast dostałem w pysk. Solidnie, fachowo, tak że cały wszechświat momentalnie wybuchł mi w głowie. Pomyślałem, że byłem już tak opuchnięty, iż wystarczyłby policzek oburzonej nastolatki.
Zdążyłem zarejestrować, że otaczają mnie istoty zbudowane ze skrzypiącej czarnej skóry, gumy i żelaza. Zauważyłem tylko długie płaszcze, białe twarze niczym weneckie maski i to, że dygocę cały jak nigdy w życiu.
A potem stare grube drzwi z pomalowanej na zielono stali otworzyły się przede mną i wepchnięto mnie do środka.
Za plecami huknęło mi stalowo i ostatecznie, usłyszałem trzask rygli.
Pokój był mały, kwadratowy, bez okien, ściany do połowy oraz podłogę pomalowano na brązowo olejną farbą. Przede mną stało stare, zniszczone biurko ze świecącym mi w twarz reflektorem. Widziałem tylko dłonie splecione na blacie i końce skórzanych rękawów. Wydawało mi się, że właściciel nosi jakieś wymyślne rękawiczki, ale to jego dłonie posztukowane były nitami i kawałkami blachy. Patrzyłem, jak powoli otwiera wyświechtaną brązową teczkę, jak ostrożnie przekłada zapisane ręcznie kawałki papieru.
Stałem, usiłując opanować dygot, ale na to niewiele można poradzić.
Fizjologia.
Siedzący za biurkiem skończył przewracać kartki, po czym wyjął z blaszanego kubka ołówek i zaczął się nim bawić. Obok teczki stała jeszcze na spodku szklanka z herbatą, umieszczona w stalowym koszyczku. I pełna w połowie popielniczka z odpiłowanej dennej części łuski od pocisku.
Panowała cisza. Dłonie znikły z blatu, usłyszałem szelest papieru, potem grzechot pudełka zapałek. Rozległ się trzask draski, westchnienie, a później w oślepiającym kręgu światła zawirowała chmura niebieskiego dymu.
– Nazwisko, imię, imię ojca szczeknęło suchym, urzędniczym tonem zza lampy.
Usta miałem pełne krwi. Przełknąłem ją, choć poważnie rozważałem, czy nie wypluć na podłogę. Dałem spokój. Po co to przyspieszać? Znalazłem się w najgorszym miejscu wszechświata. Jeżeli to właśnie można było spotkać po tamtej stronie, to żadne piekło nie mogło już niczego lepszego wymyślić.
– Posadzić go!
Skórzano-stalowe łapy wyrosły z mroku za mną i chwyciły mnie jak cęgi. Kopnięciem wywrócono do góry nogami drewniany taboret stojący na środku pokoju, a ja dostałem szału.
Nie urodziłem się wczoraj. Ludzi zmuszano do siedzenia na odwróconych taboretach w pokoleniu moich dziadków, moich rodziców i w moim. Wiem, co to znaczy, i nie dam się posadzić ani do niczego przypiąć.
Trudno powiedzieć, ile to trwało. Beznadziejna walka ciągnie się bez końca, a jednocześnie jest o wiele za krótka, zważywszy, co następuje potem.
Wierzgałem, kopałem, biłem, waliłem głową i łokciami, zbierając bez przerwy niekończącą się lawinę
ciosów.
Wygrałem o tyle, że nie dałem się posadzić na nodze taboretu, a nawet udało mi się go złamać.
Skatowali mnie po raz kolejny, przynieśli inny taboret i posadzili normalnie. Niewiele to zmieniło.
Byłem już strzępem bólu i strachu, siedziałem pod snopem światła jak robak na stole do wiwisekcji, no i oczywiście podałem w końcu imię i nazwisko.
– Taaa… – oznajmił urzędnik za lampą jakby nigdy nic, i w snop światła wpłynął kolejny kłąb dymu. Biała, okuta blachami i nitami dłoń uniosła na chwilę w ciemność szklankę wraz z koszyczkiem i tkwiącą w niej łyżeczką. Znowu zaczął przewracać kartki w teczce. – Co mytu mamy? Urodzony… Zamieszkały… Zatrudniony… Nie…pra…kty…ku…ją…cy. Związki pozamałżeńskie. Cudzołóstwo. Nadużywanie nadaremno… Nieświęcenie… Nieczczenie… Pożądanie żony… Praktykowanie o…kul…ty…zmu. No i co teraz będzie? – zakończył retorycznie ojcowskim tonem.
– Po co ta komedia? – spytałem.
Właściwie głównie czułem zawód, rozczarowanie i wściekłość. Gdzieś w głębi duszy liczyłem na to, że piekło to zbyt niesprawiedliwy, bezsensowny i niesłużący niczemu koncept, że nie będzie miało miejsca. Nie przewidziałem tego, że nie musi wcale zakładać go siła wyższa. Dajcie ludziom trochę wolnego miejsca, a zaraz sami je sklecą. Z kręgami, kotłami i wszystkim, co im przyjdzie do głowy.
Przez wirujące kręgi bólu w głowie dotarło do mnie, że nie mam pojęcia, dlaczego mnie przesłuchują. Z przyzwyczajenia? O co zapytają? O szpiegostwo?
– Gdzie jest księga? – zapytał urzędnik, mieszając nerwowo herbatę. Odłożył łyżeczkę na spodek i znowu wysiorbał łyk gdzieś w ciemności. Zrozumiałem, że to koniec. Kiedy masz jakąś tajemnicę, możesz przynajmniej w ostateczności sypnąć. Kiedy nie wiesz, o co im chodzi, to koniec.
A właściwie początek, niestety.
Jedyne, co stało po mojej stronie, to entropia. Mój własny rozpad. W tym świecie jesteś taki, jak stan twojej duszy, umysłu, czy jak to zwać. Wchodziłem do niego potężny niczym smok, ale moja siła wyparowała. Zabrała ją Patrycja, kradzież ciała i niekończąca się tułaczka wśród upiorów. A teraz rozpadałem się na fragmenty, nawet przestałem wiele odczuwać. Drętwiałem. Wszystko, co mogli zrobić, tylko przyspieszało ten proces.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Dopóki nie przynieśli „zdrowia”. Nie należało do Stefana Kasprzyckiego, chyba nawet nie miało etykietki, ale i tak wiedziałem, co to jest.
Znowu przez niekończące się sekundy szalałem, wierzgałem i walczyłem, zanim posadzili mnie na podłodze, zanim odgięli mi głowę do tyłu, wbili butelkę w gardło i zacisnęli nos.
A potem utopili mnie w Jerzym Kowalskim.
To, co nastąpiło później, to był taki dziwaczny, einsteinowski czas. Będący nieskończonością, dopóki było się w środku, a krótki jak błysk, kiedy było się poza nim. Składało się z powtarzanego ciągle pytania: „Gdzie jest księga?”, oraz gejzerów bólu. Na zmianę. I moich rozpaczliwych, coraz bardziej bezradnych odpowiedzi. Wszystkich możliwych.
Także będąc poza ciałem, można wrzeszczeć do pęknięcia gardła, można się zmoczyć, można bezsilnie grozić, można płakać. Trzeba tylko znaleźć sposób, żeby do tego doprowadzić. Oni znaleźli. Wiele sposobów.
Czasem im się nudziło.
Pan Stalowe Palce odpoczywał chwilę i filozofował.
– Nie rozumiecie sytuacji. Ja, kiedy tylko się tu znalazłem, zaraz zrozumiałem. Czy to wygląda jak niebo? – Rozłożył ręce w retorycznym geście. – Nie wygląda. A to znaczy, że będę tu potrzebny. Będę potrzebny władzy. Tyle lat czekałem, żeby ten czarny telefon zadzwonił. Żeby ktoś nas zauważył, żeby wydał dyspozycje. Bezpieczeństwo publiczne musi być zachowane. No, bo co by było? Ale telefon nie dzwonił. Aż do teraz. Sami sobie musieliśmy radzić. Zadzwonił wczoraj i to w waszej sprawie. Nie pamiętam już, odkąd czekam, a on zadzwonił. Więc nie pierdolcie mi tu, że nie wiecie, o co chodzi, bo ja nie mam nerw z żelaza! No. To zaczniemy jeszcze raz: gdzie jest księga?
Leżałem przez jakiś czas na zimnym cemencie niczym mokry łachman. A potem pozbierałem się jakoś. Na tyle, żeby dźwignąć się na dłonie i kolana i powlec do ściany, oprzeć się o nią plecami. Nie było całkiem ciemno, moja krew rozsiewała rudy, neonowy poblask.
Siergiej Cziornyj Wołk opowiadał mi o czarownikach, których władza radziecka usiłowała wyplenić. Opowiadał o swoim dziadku Ujczuku, którego aresztowali kilka razy w różnych okresach walki z reakcyjnym zabobonem. Przyjeżdżali z wielką pompą samochodami, w ośmiu czy dziesięciu, zabierali go pod bronią i wieźli kilkaset kilometrów do okręgu. A następnego dnia dziadek siedział na progu przed swoją chatą, pykał fajkę i naprawiał psią uprząż. W miarę upływu czasu samochody stawały się coraz wymyślniejsze, podobnie jak broń tych, którzy przyjeżdżali. Za pierwszym razem zabrali go rozklekotaną ciężarówką Zis, grożąc pamiętającymi cara długimi „triochliniejkami” z założonymi bagnetami i rewolwerami Nagant, potem mieli willysy i pepesze, a za ostatnim był to już śniegołaz na gąsienicach i automaty Kałasznikowa.
Jednak efekt był za każdym razem mniej więcej taki sam, z tym, że raz dziadek wrócił aż z Magadanu i trwało to blisko trzy dni.
„Szaman wie, co jest ważne, a co nie. Ważny jest świat ludzi, świat duchów i świat umarłych. Ważna jest tajga, niebo, zwierzęta. Kraty są nieważne. Zamki nieważne. Karabiny nieważne. A tamci byli tacy sami jak kraty i karabiny. Byli tylko nieporządkiem. Jak choroba. Nie można przewrócić góry ani zawrócić rzeki, bo to są rzeczy ważne. Ale można wrócić z Magadanu, bo nie jest prawdziwy”.
Wtedy niewiele z tego rozumiałem. Teraz jednak czepiłem się tej myśli. Nie mogłem przestać myśleć o dziadku Siergieja.
Oczywiście, że usiłowałem się modlić – o ratunek, o pomoc albo chociaż o wyzwolenie. Ale wtedy stawał mi przed oczami nieszczęsny Mateusz na dachu, z mojej własnej historyjki. Więc myślałem o starym Ujczuku.
Nic nie robił. Nie tańczył, nie miał żadnych narzędzi, magicznych przyborów, grzybów ani innych substancji. Nic. Siedział pod ścianą z rękoma opartymi na kolanach i patrzył przed siebie, oczami niczym strzelnicze otwory. Na wskroś ścian, płotów, drutów, pól minowych, daleko poza drewniane wieże z reflektorami i karabinami maszynowymi.
A potem pojawiał się pod swoją chatą i brał za na – i prawe psiej uprzęży lub gotował owsiankę.
Siedziałem tak samo i usiłowałem przeniknąć wzrokiem betonowe ściany. Sęk w tym, że nie wiedziałem, gdzie wracać. On wracał do swojej chaty albo szałasu, a ja mogłem wrócić tylko do mojego ciała. Gdybym wiedział, gdzie ono jest.
„W tobie jest wilk – powiedział kiedyś Kerdigej. – I jest śnieżny sokół. Wilk śpi. Rzadko otwiera oczy i lepiej nie budzić go bez potrzeby. Ale śnieżny sokół jest w tobie zawsze. Dlatego nie umiesz pozwolić, by cię zamknięto albo uwiązano. Sokół nie zna krat, murów ani więzi. Sokół lata wysoko i patrzy daleko. Tak daleko, że czasem nie widzi tego, co ma tuż koło siebie”.
Myślałem więc o sokole.
O śnieżnym sokole, który rzekomo mieszkał we mnie.
Słyszałem jego pisk gdzieś wysoko, na błękitnym niebie. Widziałem, jak szybuje, widziałem łebek z czarnymi paciorkami oczu i niewielkim zakrzywionym dziobem, widziałem, jak prąd powietrza wygina rozpostarte białe lotki rozłożonych skrzydeł. Patrzyłem bardzo długo, jak szybuje, zawieszony między błękitną kopułą a białą pustynią w dole.
A potem, po tysiącach lat, sam stałem się sokołem.
Kraty są nieważne. Nieistotne. Tak, jak mury, jak ciężcy, martwi ludzie ze skóry i stali. Ważne jest błękitne niebo i lodowate powietrze, po którym można się ślizgać bez końca.
Każdy nosi piekło w sobie. I każdy może z niego wyfrunąć.
Trzeba tylko uwolnić sokoła.
Sokół szybował nad roziskrzoną połacią bieli, pod dzwonem błękitu. Lodowate powietrze ślizgało się po skrzydłach, wydymając je jak żagle. Śliskie, dobre powietrze prądu wynoszącego. Posłuszne. Wzbijało się, wirując w nieskończonej, wznoszącej spirali i ciągnęło sokoła wysoko nad zmrożony firn mieniący się tęczowymi iskrami, niczym hałdy i niekończące się pola diamentów. Można było ślizgać się po nim bez wysiłku, niemal nie poruszając skrzydłami. Wykorzystać prąd i zataczać leniwe, półsenne koła, mierzyć wzrokiem każde poruszenie tam w dole. Zataczać kręgi i szukać. Gdzieś nisko mignęło drobne poruszenie. Maleńka zaspa cyknęła nagle i znalazła się w innym miejscu. I znowu. Zając.
Skryty w białym, puchatym futerku, niewidzialny wśród nieskończonych śniegów. Ale widać ruch, widać zmianę układu cienia, widać, że mała zaspa zmieniła położenie. Tylko że zając jest nieważny.
Ważniejszy jest inny maleńki ślad na nieskalanej śnieżnej pokrywie świata. Brnący niespiesznie przed siebie, zostawiający drobny łańcuszek tropów. Niewielka plamka cienia, a obok trudno widoczny kształt z bieli i szarości. To wilk. Wilk był ważny.
Sokół uderzył kilka razy skrzydłami, a potem zrobił zwrot i popłynął przez mroźne powietrze, opuszczając wirujący walec ciepłego prądu wynoszącego. Szybował za wilkiem. Łatwo było za nim nadążyć. Wystarczyło kilka uderzeń, później zmiana kąta nachylenia skrzydeł, drobna korekta lotkami i można pomknąć, zjechać po stromym powietrznym zboczu tam, gdzie podążał wilk. Szybko i bez wysiłku.
Wilk wdrapał się na łagodne, migocące milionami słonecznych iskier zbocze i już było widać, gdzie zmierzał. Za wzgórzem, w okrągłej dolinie migotało spowite w białe opary, koliste lustro patrzące granatową tonią prosto w kopułę nieba. Gorące źródło. Takie, które zawsze ma wodę, mimo że to nie jest czas Wody i Piskląt, a czas Śniegu i Tłuszczu. Ale gorące źródło nigdy nie zasypia.
Nie tylko wilk zmierzał do źródła. Szła tam jeszcze jedna istota, słaba i konająca, ciągnąca chwiejny łańcuszek śladów. Niewiele większa od wilka, lecz naga jak pisklę i brnąca na dwóch nogach niczym sokół zmuszony do tkwienia na ziemi. Człowiek. Krwawiący z wielu ran, o kolorowych wzorach wymalowanych na barkach, o szarej sierści jak wilk, ale wyliniały. Sierść skrzyła się, od szronu tylko na głowie i wokół ust, trochę jeszcze na piersiach. Człowiek też był ważny. Nie umiał latać,; jednak być może był najważniejszy. Wzdłuż koślawego; tropu zostawały ostro pachnące, czerwone ślady, człowiek opadał na kolana i opierał się grzęznącymi w śniegu rękami, a potem dźwigał ciężko i brnął dalej.
Wilk dotarł jako pierwszy i wszedł do wody. Najpierw po kolana, napił się, zwiesiwszy łeb, i otrząsnął? grzbiet, a potem zanurzył się aż po uszy i popłynął na środek jeziora.
Widać było tylko trójkątny łeb, jak tnie wodę niczym dziwaczny bóbr, po czym zniknął nagle, zostawiając pośrodku stawu rozchodzące się kręgi.
Człowiek także doszedł do wody i runął na twarz, rozbijając oblicze nieba na strzępy i zostawiając rozchodzące się okrągłe fale. Przez chwilę szybował rozkrzyżowany na wodnym niebie niczym wypatrujący go sokół, a potem pogrążył się w błękicie i zniknął. Została tylko brązowa rozmyta plama.
Sokół wydał z siebie serię piskliwych treli, zakończonych tęsknym, przeciągłym zewem, po czym złożył skrzydła i runął w dół, wybijając w powietrzu tunel, prosto do jeziora. Mknął jak strzała, patrząc na podwodne niebo, które zbliżało się coraz bardziej, i na szybującego ku niemu sokoła. Ale im był bliżej, tym bardziej okazywało się że mknący mu na spotkanie sokół jest nagi jak pisklę, wielki, o kulistej głowie z maleńkim dziobem i kręgiem szarych piór pod spodem.
Zderzyli się i wodne niebo pękło jak tafla cienkiego, wiosennego lodu.
Ocknąłem się w smolistym, absolutnym mroku, wśród ciasnoty, duchoty i zimna. Usiłowałem wstać, lecz spowijało mnie coś śliskiego, mocnego i szczelnego. Nadal czułem się rozbity i obolały, ale nie miałem już wrażenia, że się rozpadam. Uniosłem się i natychmiast uderzyłem głową w twardą powierzchnię, która odezwała się dźwięcznym łomotem. Po bokach też miałem ściany. Nie mogłem się poruszyć, bo krępował mnie sztywny, szeleszczący całun i prostopadłościan stali wokół.
Pogrzebali mnie.
Dusiłem się. To pierwsza reakcja, niemal gwarantowana u każdego.
Cokolwiek jako tako racjonalnego dotarło do mnie po bliżej nieokreślonym, czarnym czasie histerycznej paniki. Na przykład to, że wciąż żyję. Że jestem nagi, że coś szorstkiego i zimnego odciska mi się wąskim pasem od czoła po krocze, tnąc wzdłuż ciało na pół. Że mój grób łomocze blaszanym, głębokim dźwiękiem, który huczy mi w czaszce blaszanym echem, tak samo jak własny ryk.
A potem zwróciłem uwagę na szorstki pasek, który dzielił mnie na pół.
Zamek błyskawiczny. Spowijał mnie worek do przechowywania zwłok.
ROZDZIAŁ 9
Znalazłem własne zwłoki. Moje ciało leżało w worku. Czarnym, grubym, zapiętym na zamek na całej długości, z cuchnącego plastiku, podobnym do wielkiego worka na śmieci. Dlatego się dusiłem. Worek nie przepuszczał powietrza.
Miotając się w foliowym kokonie, zdołałem przytknąć usta do suwaka i pomiędzy jego nylonowymi zębami wessać trochę powietrza. Tyle tylko, by nie zemdleć. Wciąż dryfowałem na krawędzi paniki, była jak huczący pożar za przymkniętymi drzwiami od sypialni.
Wijąc się niczym wąż, zdołałem przemieścić rękę wzdłuż ciała, aż do twarzy, i namacać koniec zamka. Szereg zębów zaciśniętych jak w przedśmiertnym skurczu. Niewiele z tego wynikło. W workach na zwłoki nie wszywa się takich zamków jak w śpiworach albo namiotach, które mają języczek po obu stronach. Przyczyna jest prosta – otwieranie ich od środka nie jest przewidziane. Namacałem wózeczek – metalowe czółenko, przesuwające się po zębach, którego zadaniem jest łączyć je albo rozdzielać, zależnie w którą stronę jedzie. Usiłowałem je odciągnąć. Bez skutku. Zasunięty do końca. Byłem kompletnie mokry od potu, gruba, śliska folia kleiła mi się do ciała.
Zamki błyskawiczne.
Były na świecie, kiedy się urodziłem. Odpinałem je miliony razy. We własnych spodniach i kurtkach, w damskich spódnicach i obcisłych wieczorowych sukniach. W kroczu, na piersiach, na plecach i na biodrze. Wystarczy lekkie pociągnięcie i jeden szereg zaciśniętych zębów rozpada się na dwa, niemające ze sobą nic wspólnego. Otwarte.
Klucz tkwi w tym, dlaczego zamki, o ile nie są zepsute, nie otwierają się same. Dlaczego trzymają. Dzieje się tak dlatego, że wewnątrz wózeczka siedzi mały, blaszany rygiel, który wbija się między zęby. Żeby otworzyć zamek, trzeba złapać za metalowy języczek, który zwisa swobodnie pod wózeczkiem. Dźwignia unosi rygiel i czółenko jest wolne. Może jechać swobodnie po suwaku, bardzo lekko. Ale żeby pociągnąć języczek, trzeba być na zewnątrz, a nie w środku.
Słychać było tylko mój syczący oddech, szelest grubej folii i blaszany łomot, kiedy obijałem się o ścianki grobowca. O tym ostatnim usiłowałem nie myśleć. Trzymać pożar za zamkniętymi drzwiami. Ignorować rudą poświatę nad progiem i dym sączący się szczelinami. Nie teraz.
Teraz zagadnieniem był zamek błyskawiczny. Trzymałem wewnętrzną część wózeczka palcami i usiłowałem przesuwać go do przodu i do tyłu, w nadziei, że zrobię choć mały otwór. Próbowałem sięgnąć do języczka z boku, przez folię, ale nie mogłem go namacać. Usiłowałem przycisnąć palcami przez folię jedną stronę wózeczka i unieść rygiel. Używałem zębów i języka. Potrzebowałem maleńkiego otworu, choć na kilka ząbków, żeby wystawić przynajmniej palec.
Nic. Suwak tkwił jak przymurowany.
Musiałem przerywać co chwilę i oddychać, przycisnąwszy usta do suwaka, ale powietrze wydawało się coraz cięższe. Kończył się tlen. Wkrótce zacznę oddychać dwutlenkiem węgla, coraz płycej i szybciej, krew zacznie mi łomotać w skroniach, pojawi się pisk w uszach. A potem zapadnę się powoli w czarny tunel, jakbym wjeżdżał windą do kopalni. Na zawsze.
Pot gryzł mnie w oczy i spływał strugami po całym ciele, a ja szarpałem się z zamkiem coraz rozpaczliwiej. Wielokrotnie usiłowałem rozedrzeć worek, rozpychając się na wszystkie strony, ale było za ciasno, a folia bardzo gruba. Kiedy dźgałem w górę, trafiałem na wieko, kiedy ciągnąłem na boki, pchałem ściany.
Długo trwało, zanim udało mi się pomyśleć.
Uniosłem się, ile się dało, i dźgnąłem przed siebie, wwiercając palec w folię. Pchałem jak szalony i poczułem, że folia zaczyna się rozciągać, oblepiając opuszek, i w końcu pęka. Rozdarłem dziurę i opadłem z sił, wdychając łapczywie resztki powietrza. Było ciężkie, gęste i cuchnęło jakby starymi, przepoconymi skarpetami.
Wysunąłem dłoń przez dziurę i namacałem suwak. Rozległ się terkot i zamek rozpiął się łatwo, bez najmniejszego wysiłku.
A potem leżałem bezwładnie w rozpiętym plastikowym kokonie, nie mając siły, żeby się poruszyć. Pokonałem worek.
I znajdowałem się wewnątrz metalowej trumny.
Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że słyszę jakieś dźwięki. Jakby buczenie transformatora, jakiś rytmiczny syk, elektryczne brzęczenie. Blisko, z pogłosem.
Nasłuchiwałem uważnie, bardzo długo, i czułem, jak pomalutku rośnie we mnie nadzieja.
Nigdy mnie dotąd nie pogrzebano, ale jednej rzeczy byłem pewien. W grobach nie słychać dźwięków. Jest cicho – jak w grobie. Świat martwych nie potrzebuje elektrycznych urządzeń. Słyszałem je tuż – za ścianą.
Wszystkie boki trumny były idealnie gładkie, teraz mokre i śliskie od mojego potu, ale także wściekle zimne. Na ściankach zbierał się szron. Nie zauważyłem tego wcześniej, bo kiedy spowity workiem i walczący z zamkiem oblewałem się potem, wydawało mi się, że leżę w piecu. Ale to nie był piec.
To była lodówka. A ja leżałem na stalowej, ażurowej półce, na jakichś poprzecznych rolkach.
Dopiero wtedy zrozumiałem.
To nie trumna przysypana zimną ziemią. To szuflada. Szuflada w chłodni, w szpitalnej kostnicy.
Jeżeli miałem się stąd wydostać, musiałem próbować się wysunąć, a nie atakować bezsilnie sufit. Jestem w szufladzie.
Oparłem dłonie o sufit i spróbowałem przesunąć blaszane nosze, na które mnie rzucono. Poruszały się. Odrobinę. W przód i tył.
Nie miałem pojęcia, czy leżę głową w stronę drzwi, czy też nogami.
Waliłem na zmianę to w jedną ściankę obiema dłońmi, to kopałem stopami w drugą, obydwa manewry przynosiły taki sam skutek.
Żaden.
Ściana za moją głową była idealnie gładka, wydawało mi się, że wyczuwam spawy na zetknięciach płyt. Udeptałem dokładnie ścianę przed nogami i zdawało mi się, że z brzegów wyczuwam jakby nity, może jakieś zgrubienia ochraniające zawiasy.
Podciągnąłem kolana, obsunąłem się trochę niżej i z całej siły wierzgnąłem nogami. Łomot był potężny, odezwał się jakbym siedział wewnątrz dzwonu, jednak drzwi pozostały zamknięte. Sądziłem, że będą trzymały się na magnes, jak drzwi lodówki, ale najwyraźniej miały jakąś blokadę.
Kopnąłem po raz drugi, potem kolejny i po pewnym czasie wydało mi się, że drzwiczki lekko się poruszają. Wtedy już dostałem szału i kopałem bez przerwy, czując, że rzeczywiście odchylają się za każdym razem odrobinę, ale wracały do normalnej pozycji i zostawały zamknięte. Co więcej, mój wózek przesuwał się coraz bardziej. Teraz każde kopnięcie wspierałem uderzeniem noszy. Waliłem tak raz za razem i nagle rygiel, czy co to tam było, ustąpił.
W jednej chwili coś z brzękiem poleciało na podłogę, a ja wyjechałem na noszach ze swojej krypty z ciemności w ciemność i runąłem z półtora metra na podłogę, waląc głową o stojący na środku twardy, szpitalny wózek.
Trochę to trwało, zanim się pozbierałem. Rozwaliłem nogę o jakieś metalowe, krawędziaste konstrukcje, rozciąłem czoło o brzeg wózka, poza tym poobijałem się solidnie. Dygotały mi wszystkie mięśnie, trząsłem się jak w ataku malarii. Dopiero po jakimś czasie, kiedy już się wykaszlałem i przestałem łapać lodowate, cuchnące formaliną powietrze niczym ryba, zdołałem wstać na nogi i chwiejnie obmacać zimną, kafelkowaną ścianę. O dziwo, znalazłem kontakt i omal nie oślepłem od powodzi ostrego światła.
Gdy otworzyłem załzawione oczy, zobaczyłem wąskie pomieszczenie, krzywo wyłożone starymi, białymi kafelkami, z jedną ścianą pełną drzwiczek, takich samych, jakie właśnie wyłamałem. Były stare, z emaliowanej na biało blachy, z gumowymi uszczelkami kryjącymi magnesy, ale zaopatrzone też w chromowane klamki, podobne do tych w starych samochodach. Żeby otworzyć szufladę, trzeba było pociągnąć klamkę i podnieść rygiel, taki, jaki pękł pod moimi wściekłymi kopniakami.
Pomieszczenie zamykały stalowe drzwi, ale tu przynajmniej nie groziło mi już uduszenie. W najgorszym razie poczekam do rana. Nie miałem pojęcia, jak wytłumaczę moje zmartwychwstanie, to jednak był najmniejszy problem.
Przynajmniej tak mi się wydawało, kiedy siedziałem wstrząsany spazmami, obejmując się ramionami pod kafelkowaną ścianą. Najważniejsze, że to nie był już świat Pomiędzy. Różnicę widać natychmiast. Nie można się pomylić. Ka szpitalnego wózka może wyglądać jak szpitalny wózek, ale różnica tkwi w jakiejś trudnej do opisania, a łatwej do zauważenia aurze, która tam otacza wszystkie przedmioty.
Do dużego palca u nogi miałem przywiązaną tekturową kartkę z kilkoma rubrykami. W rubryce imię i nazwisko napisano tam M/N.N. Nel24/06 i różne skróty. A także termin autopsji. I data. Jeżeli spędziłem w świecie Pomiędzy prawie dwie doby, a tak mi się wydawało, to termin autopsji wypadał dzisiaj, o siódmej piętnaście.
W pierwszej chwili z przerażeniem obmacałem się, przekonany, że zobaczę nagle niechlujnie zafastrygowane cięcie biegnące przez całą klatkę piersiową.
Moja pierś była normalna. I poruszała się, kiedy oddychałem.
Tyle tylko, że uciekłem w ostatniej chwili. Gdybym został w hotelu Lacerta do rana, już by mnie wypatroszyli.
Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że nie trafiłem tu przypadkiem. Ukradziono mi ciało, kiedy je opuściłem, i nie zrobiły tego krasnoludki. Jeżeli zacznie się rej wach i tytuły w gazetach: „Szok!!! Koszmar!! Obudził się w kostnicy!”, znowu mnie dopadną.
Klamkę pociągnąłem bez nadziei i wcale nie zdziwiłem się, że drzwi tkwią jak przymurowane. Po prostu tak to szło.
A potem dopiero zacząłem myśleć i dotarło do mnie, że nie widzę zawiasów. A jeżeli nie widzisz zawiasów, to drzwi otwierają się na zewnątrz.
I wcale nie były zamknięte.
Kolejne pomieszczenie zajmowały dwa metalowe stoły z rynienkami, wisiały nad nimi ogromne reflektory, pod ścianami kuliły się blaszane, przeszklone szafki i stały ze dwa wózki na kółkach, takie jak ten, o który się poharatałem. Przez okna pod sufitem wpadało blade, jarzeniowe światło z korytarza.
Pokuśtykałem do szafek, szukając jakichś plastrów, bo krwawiłem jak świnia, pilnie potrzebowałem też czegoś od bólu głowy. Czułem, jakby w potylicy i skroni wiły mi się węgorze elektryczne.
W szafkach było mnóstwo tajemniczych przedmiotów i nieco substancji w brązowych słojach, ale ibuprofenu i plastrów nie. Przekląłem służbę zdrowia, w końcu znalazłem opatrunki w małej szafce przy umywalce. Kręciło mi się w głowie, a gardło miałem wyschnięte na wiór. Pod ścianą stał dozownik wody mineralnej. Wyrwałem plastikowy kubek z uchwytu i piłem wodę. Jak szalony, wielkimi łykami. Smakowała jak woda. Cudownie.
Piłem tak długo, aż zwymiotowałem do umywalki. Potężnie, spazmatycznie, omal nie wybijając sobie zębów o zlew. Znowu mnie trzęsło i umierałem z głodu. Opłukałem twarz, zmywając zakrzepłą krew, jednak we włosach i brodzie i tak zostały rude ślady. Plaster na czole także nie dodawał mi urody.
Urwałem kawał papierowego ręcznika, zmoczyłem go i wróciłem do kostnicy.
Wytarłem wszelkie ślady krwi, jakie zdołałem znaleźć, schowałem nosze i zamknąłem wyłamane drzwiczki. Worek zwinąłem w kłębek, razem z karteczką. Lepiej zniknąć bez śladu, niż zostawiać za sobą oznaki cudownego wskrzeszenia. Nie wiedziałem wiele o Spinofratrach, ale zdążyłem już nabrać do nich szacunku.
W sali sekcyjnej nie było ubrań, tylko dwa fartuchy wiszące na wieszaku. Nagi, w szpitalnym fartuchu daleko nie ujdę.
A wtedy usłyszałem nagle, jak gdzieś daleko zatrzymuje się stara, rozklekotana winda. Skrzypnęły blaszane drzwi, a potem rozległy się kroki.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że ostre, irytujące pikanie, które słyszę od dłuższego czasu, oraz błyskająca jak zapomniana iskra diodka pod sufitem, to czujnik ruchu.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak się przeraziłem, a mój obecny lęk miał w końcu ostatnio silną konkurencję. Mózg nie działał jeszcze prawidłowo. Nie umiem wyjaśnić, czy się obawiałem, że postanowią jednak przeprowadzić zaplanowaną sekcję bez względu na to, że żyję.
Doprawdy nie wiem, jaki tok rozumowania sprawił, że położyłem się na szpitalnym wózku.
Kroki zbliżały się coraz wolniej. Ktoś zadzwonił kluczami, zachrobotał nimi w zamku.
Starał się zachowywać jak najciszej, co nie miało już sensu, skoro przyjechał tu jazgoczącą windą, po czym podszedł, tupiąc niczym koń. Kogo zamierzał zaskoczyć?
Drzwi otworzyły się, skrzypiąc, wpuszczając smugę jarzeniowego światła oraz snop światła z latarki. Człowiek, który tu przyszedł, musiał sprawdzić, dlaczego włączył się alarm, ale okropnie nie miał ochoty wchodzić do środka. Strumień światła skakał po całym pomieszczeniu chaotycznie jak konik polny. Mężczyzna wsunął się do pomieszczenia, cały czas celując w różne miejsca latarką, po czym wyciągnął drugą rękę i zapalił lampy. Tu była sala sekcyjna i kostnica. Królestwo zmarłych. Nie wchodzi się w takie miejsca po ciemku.
Leżałem nieruchomo na wznak na wózku, kiedy dotarło do mnie, co właściwie robię. Zaraz się wycofa i zamknie drzwi, a ja zostanę jak głupi. Słyszałem, jak klawisze alarmu pikają pod jego palcami.
Postanowiłem wstać i wyjaśnić mu, że doszło do przypadku letargu. Starając się nie robić gwałtownych ruchów, podniosłem się z wózka.
Ubieranie poczciwych cieciów w jakieś wymyślne drelichy, wzorowane na polowych strojach antyterrorystów, to w ogóle poroniony pomysł. Psychologicznie sprawia wrażenie, że wszędzie jest sytuacja frontowa, ledwo utrzymujemy ostatnie posterunki i nie panujemy nad tym, co się dzieje. Do tego taki krzywonogi, łysiejący grubasek, obleczony w smolisty kombinezon, który zamienia go w czarną ropuchę pełną kieszeni, to już zupełna groteska. Kto ma się na to nabrać?
Efekt przeszedł wszelkie moje oczekiwania, tym bardziej, że nie zamierzałem go straszyć. Przeciwnie.
Wartownik wydał z siebie przeraźliwy pisk falsetem, cisnął we mnie latarką i rzucił się do wyjścia. Przez sekundę szarpał się z klamką, ciągnąc drzwi zamiast popchnąć, po czym wyskoczył na korytarz.
Wyszedłem za nim i zawołałem „halo, proszę pana!” możliwie przyjaznym tonem. Obejrzał się przez ramię i zwalił nagle na podłogę zupełnie bezwładnie.
Jak ja bym tak reagował na każdego ducha, to ładnie bym wyglądał.
Podszedłem do niego i ostrożnie dotknąłem jego szyi. Żył.
Kradzież jego drelichów nie wchodziła w rachubę, bo zemdlawszy, zmoczył się obficie całą zawartością pęcherza. Biedak.
Przeszukałem mu niezliczone kieszenie, ale znalazłem tylko paczkę fajrantów i zapalniczkę, które ukradłem, oraz kupon totolotka, który zostawiłem w spokoju.
Przy pasie miał jeszcze pojemniczek z gazem pieprzowym i telefon komórkowy, oraz brelok z pękiem kluczy. Zabrałem klucze i aerozol, wszedłem do windy. Stróżówki umieszcza się zwykle na parterze, w pobliżu wejścia. Na szczęście było tam zupełnie pusto i nikt nie zauważył gołego faceta, który wysiadł z windy i podreptał korytarzem.
Gdyby z tej strony były sale szpitalne, to pewnie skończyłoby się awanturą. Ale mijałem rzędy drzwi z napisami w rodzaju „Pracownia radioizotopowa” czy „Dział rozliczeń”, wszystkie zamknięte. Najlepiej byłoby znaleźć magazyn i odszukać własne ubranie, byłem pewien jednak, że tam także jest alarm. Być może ściągnąłbym sobie na łeb jeszcze więcej emerytowanych antyterrorystów albo nawet policję.
W kantorku znajdowały się trzy turystyczne telewizorki pokazujące różne fragmenty podwórka wokół szpitala i przekazujące obraz z kamer przemysłowych, oraz czwarty, innej firmy, także malutki, z wbudowanym magnetowidem. Telewizor był włączony i w moim oczadziałym umyśle powstało przez chwilę wrażenie, że oglądam program, na którym jakaś kobieta pracowicie i łapczywie połyka niekończącego się węża, aż pojąłem, że patrzę na kinematografię pornograficzną.
Ponieważ kraj znajdował się właśnie w przerwie pomiędzy okresami zidiocenia lewackiego, oznaczało to, że aktualnie władza cierpi na skretynienie dewocyjne, wyłączyłem więc magnetowid i wyjąłem kasetę, którą wrzuciłem za zapadniętą kanapę pod ścianą. Gotowi zwolnić biednego pierdołę za to, że chciał sobie popatrzeć w swojej nudnej pracy na seks, którego pewnie nie miał szansy doświadczyć w rzeczywistości. Wystarczyło już, że zemdlał na służbie, zlał się w portki, a rano będzie bredził, że widział zombie. Co więcej, zamierzałem go okraść z czego się da, więc brakowało mu jeszcze, żeby rano natknęli się na lecącego w służbowej kanciapie pornosa.
Na stoliku obok „Magazynu Sportowego”, którym wzgardziłem, znajdowała się nadgryziona bułka z serem oraz termos z resztkami podłej, lurowatej kawy. Pochłonąłem bułkę, zapijając lurą prosto z termosu i dławiąc się fusami, a potem poszukałem szafki ubraniowej. Były dwie – wąskie, wysokie, z szarej stali, takie same jak w wojsku, fabrykach i internatach. Obie zamknięte na maleńkie, blaszane kłódeczki.
Bywają takie chwile, kiedy jest o tę jedną przeszkodę za dużo.
Może należało postąpić subtelniej. Być może należało wygiąć haczyk ze spinacza i postarać się otworzyć te kłódeczki. W końcu nie mogą być takie skomplikowane. Może trzeba było poszukać klucza. Ale miałem już dosyć. Byłem nagi, Bóg wie gdzie, ukradli mi ciało, torturowali, usiłowali ożenić z widmem, zapakowali do worka, zamknęli w lodówce, wyznaczyli sekcję moich zwłok na za dwie godziny, a teraz jeszcze zamknęli szafki na kłódeczki.
Wyszedłem na korytarz i wróciłem z pomalowanym na czerwono strażackim toporem, który zdarłem z haków w szafce ze sprzętem przeciwpożarowym.
W jednej z szafek znajdowało się cywilne ubranie mojego strażnika. Ortalionowa, paskudna kurtka w jakichś absurdalnych, papuzich kolorach, koszula w kratkę, grafitowe spodnie od garnituru i półbuty.
Spodnie kończyły mi się w połowie łydki, za to za paskiem mógłbym przenieść sporą owcę.
Buty, oczywiście, były za małe.
W drugiej szafce, jak się domyślałem, znajdowało się ubranie zmiennika, niestety, upiorny czarny mundur, udający kombinezon antyterrorysty. Butów nie znalazłem w ogóle. Czarne spodnie ze zbyt wielkimi i zbyt nisko wszytymi kieszeniami udowymi były za ciasne, ale nie aż tak krótkie jak poprzednie. Mogły ujść, zwłaszcza kiedy poluzowałem taśmy ściągające na biodrach. Niestety, miały debilny, żółty lampasik ze sznureczka wszyty na bokach, który musiał zwracać uwagę, że to nie jest zwykły przyodziewek.
Zabrałem w końcu spodnie od munduru jednego strażnika, obszerną koszulę i kurtkę drugiego. Posługując się toporem, złamałem półbutom zapiętki i uzyskałem coś w rodzaju dziwacznych chodaków, ale mogłem od biedy w nich chodzić i od przodu nie budziłem takiego niezdrowego zainteresowania jak człowiek przemierzający ulice boso.
W portfelu rabowanego przeze mnie wartownika znajdowało się dziewięćdziesiąt pięć złotych i czterdzieści groszy. Były tam też dokumenty, te zostawiłem, zapisałem sobie tylko nazwisko i adres, postanowiłem, że jeżeli przeżyję, wyślę mu jakąś sensowną sumkę. Dowiedziałem się też, że o ile był zameldowany tam, gdzie pracował, to jestem w Poznaniu.
Rękawem wytarłem stylisko topora, szafki i wszystko, czego, jak mi się zdawało, dotykałem.
Ocknąłem się na dźwięk policyjnej syreny. Zwykle zżymałem się na taki oczywisty idiotyzm, jak podjeżdżanie do miejsca przestępstwa na sygnale. Tym razem byłem za to wdzięczny.
Wóz patrolowy wyłączył syrenę jakieś sto metrów od szpitala, kiedy walczyłem z kluczami, usiłując znaleźć ten od drzwi wejściowych. Widziałem jednak błyski niebieskiego światła na ścianach kamienic za murem.
Błyski, które się zbliżały.
Odskoczyłem od przeszklonych drzwi i pobiegłem korytarzem z chodakami w jednym ręku i pękiem kluczy w drugim, szeleszcząc absurdalną kurtką i czując, że spodnie przetną mnie zaraz na pół. Zatrzymałem się tylko przy szafce ze sprzętem przeciwpożarowym, żeby rzucić okiem na plan wyjść ewakuacyjnych, po czym znowu pobiegłem przed siebie.
Wyjście ewakuacyjne było oznaczone zgodnie z wszelkimi normami Europy, ale, rzecz jasna, zamknięte. Gdyby było otwarte albo zamknięte na wewnętrzną zasuwkę, to ludzie by sobie przez nie wychodzili i samowola gotowa. Gdzieś za mną słychać było dziarskie policyjne nawoływania i walenie w szybę drzwi. Klucz, który pasował do tylnych drzwi, znajdował się gdzie indziej, w sejfie lub w jakiejś szafce w kanciapie, którą powinienem był ogołocić, tym bardziej że sparaliżowałoby to działania interwencyjne, ale nie na kółku wartownika.
Obok drzwi znajdowało się wąskie piwniczne okienko. Otworzyłem je i wyczołgałem się na zewnątrz, po czym przebiegłem przez zapyziałe podwórko.
Niemal natychmiast okazało się, że znajduje się tam ogromna kupa koksu i zaraz nadepnąłem na ziarno ostrej szlaki, wbijając je sobie w stopę. Kuśtykając, dobiegłem do betonowego płotu zwieńczonego zardzewiałym drutem kolczastym, rzuciłem za mur butami, przewiesiłem przez zasieki kurtkę i przelazłem na drugą stronę, kalecząc się dodatkowo w rękę i drąc ortalionową połę przyodziewku.
Miałem rozwalone czoło, poharatane całe ciało, bolała mnie głowa, czułem też coś niedobrego w środku, rozwaliłem nogę i kulałem jak kozioł. Wyglądałem jak strach na wróble, zamiast butów miałem improwizowane saboty, cisnące niczym buty hiszpańskie, mój majątek ograniczał się do dziewięćdziesięciu pięciu złotych, połowy paczki fajrantów, rozmemłanej paczki plastrów i jednorazowej zapalniczki.
Ale żyłem.
Siedziałem na jakimś przystanku pod wiatą i paliłem cuchnącego papierosa, produkowanego chyba z koziej sierści. Siąpiła mżawka. Pękała mi głowa, jakbym oberwał pałą. Gdyby można było zwymiotować z głodu, dawno bym to zrobił. Miałem dreszcze i jednocześnie było mi duszno. Bolał mnie żołądek i marzłem.
Ale za to udała mi się brawurowa ucieczka z kostnicy.
No i żyłem.
Bardzo daleko od domu.
Odpocząłem na przystanku i powlokłem się przed siebie, kuśtykając, z postawionym kołnierzem barwnej kurtki, z rękoma wciśniętymi w kieszenie.
Znalazłem sklep nocny. Jakieś osobliwe towarzystwo przed wejściem zareagowało na mój wygląd z szacunkiem, natomiast ekspedientka wzdrygnęła się lekko.
W ogromnych ladach chłodniczych pyszniły się kiełbasy, sery, na półkach cieszyły oko puszki rozmaitych frykasów, takich jak „salceson saperski” albo „mielonka rodzinna”, kusząco prezentowały się butelki rozmaitych trunków. Dosłownie czułem aromat „paprykarza szczecińskiego” lub pasztetu „ulubionego”, mimo że tkwiły w szczelnych konserwach. Kupiłem jedynie opakowanie proszków od bólu głowy, wodę mineralną bez gazu i z rozpaczy kubek kefiru i bułkę. Czułem, że jeżeli nie zjem czegokolwiek, za chwilę zemdleję.
Moje środki stopniały o siedem osiemdziesiąt.
Nie mogłem pozwolić sobie na nic więcej. Musiałem dotrzeć do domu. Żadnych serdelków. Żadnego paprykarza.
Zażyłem trzy tabletki od razu, popijając wodą, a potem pożarłem bułkę i wychyliłem kefir w ciągu kilku sekund, jeszcze pod sklepem.
Niewiele to pomogło.
Znowu poszedłem na przystanek. Na przystanku jest kawałek dachu i ławka. Przystanki są dobre. Obmyłem nogi w lodowatej wodzie z rynny, wytarłem koszulą i zakleiłem rany resztą plastrów, które ukradłem z kostnicy. Wyglądałem jak nieboskie stworzenie, ale przynajmniej nie zostawiałem za sobą krwawego tropu.
Dochodziła szósta. Miasto zaczynało budzić się do życia. Coraz więcej samochodów przecinało mokre od mżawki ulice. Faza życia wyznaczana przez pracowników pierwszej zmiany. Kiedyś, przez jakiś czas, „na szóstą do roboty” musieli iść wszyscy. Od murarzy po profesorów. Od piątej tramwaje i autobusy zamieniały się w inferno. Teraz miasto budziło się na raty. Bardziej niemrawo, ale normalniej.
Potrzebowałem butów, musiałem coś zjeść i potrzebowałem biletu. Na pekaes, pociąg osobowy, cokolwiek.
Byle do domu.
Poszukałem bazaru.
Znalazłem go na wydeptanym placu, między jakimś opuszczonym terenem przemysłowym a parkingiem. Pusto. Podjeżdżały pierwsze nieliczne samochody, wyładowywano towar, ale „szczęki” były jeszcze pozamykane. Ci, którzy się obudzili o tej porze, zmierzali do pracy, a nie na zakupy.
Najpilniejsi w tej części galaktyki są Azjaci. Czekałem więc na skośnookich kupców i ich towar. Musiałem mieć jakieś buty. Miałem już pokaleczone i przemoknięte nogi, prawie nie mogłem chodzić. Zresztą buty to podstawowy przejaw cywilizacji. Prędzej zostanie wysłuchany człowiek bez spodni niż taki, który nie ma butów.
Malusieńka Wietnamka rozkładająca plastikowe wory pełne obuwia miała miłą, ale zupełnie pozbawioną wyrazu twarz. Bez cienia życia i litości.
– Jakie ma pani najtańsze buty?
– Jesie ziamkiete – oznajmiła, przerzucając pakunki. – Psijdzie pozie.
– Proszę posłuchać, okradli mnie. Muszę kupić jakieś buty i zdążyć na pociąg. Może mi pani teraz sprzedać? Jakieś tanie buty?
– Sedeson.
– Sześćdziesiąt?! Nie ma pani tańszych?
– Sedeson. Tani – tani. Dobre.
– A nie można trochę taniej?
– Pedesonpeś.
– Dwadzieścia?
– Ziamkiete. Ty idzie. Nie ma.
I tyle.
Polak był rozmowniejszy.
– Tak, wiem. Jasne. Pewnie pana okradli i chce pan na bilet. Człowieku, idź do jakiejś roboty! Ja tu pracuję, nie?
Ciężko być menelem.
– Niech pan posłucha, – powiedziałem jak najuprzejmiej byłem w stanie. – Czuje pan ode mnie wódę? Nie żebrzę. Chcę kupić buty. Widzi pan, co mam na sobie? Zostawili mnie gołego, człowieku, na śmietniku. Mam na sobie to, co tam znalazłem. Zostało mi pięćdziesiąt złotych, które miałem zakitrane, ale muszę mieć z tego na bilet. Tylko że buty też muszę kupić, więc pytam tylko, co pan ma najtańszego?
– Pokaż się pan – rzucił podejrzliwie i obejrzał mnie sobie.
– No, nieźle pana urządzili – oznajmił trochę innym tonem, ale nadal szorstko. Na szczęście nie przyszło mu do głowy dociekać, gdzie też mógł mieć schowane pieniądze człowiek rzekomo nagi. – Kto to był?
– A skąd mam wiedzieć? – Przypomniałem sobie, że to chyba Poznań. – Penery jakieś. Myśli pan, że mi się przedstawili?
– To czego pan na policję nie pójdzie?
Wzruszyłem ramionami. Z tego akurat łatwo było
się wymigać. Obywatel mojego kraju prędzej uwierzy w interwencję Zastępów Niebieskich niż jakąkolwiek sensowną pomoc ze strony własnego państwa.
– Tak? A co oni mi pomogą? Chcę wrócić do domu i tyle.
Westchnął.
– No, niby prawda. Jaki pan masz rozmiar?
– Czterdzieści pięć.
– Czekaj pan. – Poszedł do swojego samochodu i tam przez chwilę grzebał w pakach, a potem zniknął między budami.
Tabletki zaczęły działać, ból stał się tępy, umiejscowiony gdzieś głębiej, ale łatwiejszy do zniesienia. Jednak w żołądku dalej miałem czarną dziurę i dygotałem z zimna. Zapaliłem fajranta – trochę pomogło.
Mężczyzna wrócił.
– Najtańsze mam trampki. Był ten rozmiar. Po kosztach, za pięć złotych. Skarpetki dam panu gratis. A to… – podał mi czarną wielką bluzę od dresu z kapturem, „kangurkę” – kumpela ma szmateks… też może być za piątkę. Razem dycha. Bierze pan? Forsy ani nic darmo nie daję. Ale za dychę może być.
Wziąłem i zapłaciłem.
– Darmo nie chcę – wyjaśniłem. – Dziękuję panu.
– Powodzenia.
Przebrałem się za jego budą, z nieopisaną ulgą założyłem skarpetki, trampki i bluzę, koszmarny fioletowo – szmaragdowy ortalion założyłem na wierzch, a znienawidzone półbuty posłałem do kubła. Zostało mi siedemdziesiąt siedem sześćdziesiąt.
Nadal kuśtykałem, ale mogłem jakoś chodzić i nie budziłem już takiej sensacji, zwłaszcza w kapturze na głowie.
Zanim dotarłem do śródmieścia, upłynęła niemal godzina marszu. Ciężkiego marszu wśród mżawki, kiedy odpoczywałem na przystankach, walcząc ze skurczami żołądka. Miałem wrażenie, że trawię się od środka. Najwyraźniej dwie doby ciężkiego letargu kompletnie rozwaliło mi organizm.
Na którymś z tych przystanków dostałem krwotoku z nosa. Siedziałem z szeroko rozrzuconymi kolanami, żeby nie zabryzgać ubrania, i broczyłem na chodnik, aż udało mi się zatamować krew, wtykając do nosa wiskozowe filtry od fajrantów.
Pytałem kilka razy o drogę, i w końcu trafiłem między stare, pruskie kamieniczki, centra handlowe w budowie i korki na ulicach.
Śródmieście.
Dosyć długo trwało, zanim znalazłem odpowiedni hotel. Taki nie za duży, nie za mały. Średni. Przyzwoity, zajmujący kamieniczkę w zwartej zabudowie.
Przeszedłem kilka zaułków i udało mi się znaleźć podwórko należące do tego budynku. Parking. Ochroniarz siedzący w małym, blaszanym kiosku nie zwrócił na mnie uwagi. Pilnował samochodów, a nie podwórka czy tylnych drzwi do hotelu.
Wślizgnąłem się do środka i poszedłem korytarzami, ignorując tabliczki kierujące do recepcji. Na drugim piętrze znalazłem to, czego szukałem: drzwi z wywieszką „nie przeszkadzać”. Zapamiętałem numer, potem zdjąłem kurtkę, wytrzepałem ją z wilgoci, złożyłem jak najciaśniej i schowałem w jednej z przepastnych kieszeni ochroniarskich spodni. Przygładziłem włosy, a następnie zjechałem mruczącą kojące melodyjki windą na parter.
Wysiadłem tuż koło recepcji i zatrzymałem się na chwilę, spoglądając na dziewczynę w żakiecie za kontuarem, bezbarwnym, „konferencyjnym” wzrokiem. Przetarłem jednocześnie zaspanym gestem twarz, żeby zasłonić część siniaków i plastrów.
– Gdzie jest jadalnia?
Wskazała mi. Etap pierwszy zaliczony.
Znalazłem jeszcze po drodze łazienkę i poddałem swój wygląd ostatnim korektom, korzystając z mydełka w dozowniku i suszarki do rąk. Stał tam też automat do czyszczenia butów. Ominąłem dozownik pasty, ale za pomocą wirujących szczotek usunąłem błoto z trampek i wysuszyłem je pod suszarką do rąk. Rozsznurowałem je, jak mógłby zrobić człowiek wożący takie buty w charakterze hotelowych pantofli.
W jadalni wydawano gościom wliczone w cenę pokoju śniadania. Ta sama dziewczyna obsługiwała ekspresy i termosy z kawą i herbatą, odnotowywała gości w kajecie i przynosiła nowe porcje do szwedzkiego bufetu. Zignorowałem ją, poszedłem po talerzyk, przeciskając się wśród kilku skacowanych menedżerów.
– Przepraszam, jaki pan ma numer pokoju?
Zastanowiłem się.
– Zaraz… Drugie piętro… Dwadzieścia dwa.
Zaznaczyła sobie w zeszycie.
Zjadłem jajecznicę, mortadelę, parówki po kanadyjsku, szynkę, twarożek, topiony ser, sałatkę z pomidorów, salami, wypiłem dwie filiżanki kawy, dwie herbaty, cztery frustrująco maleńkie szklaneczki soku i mleko.
Niestety, prześladującego mnie „paprykarza szczecińskiego” nie mieli.
Dziewczyna nie zwróciła na moją ucztę najmniejszej uwagi. Podpici menedżerowie bez przerwy a to wysyłali ją po kolejne soki i kawy, a to czynili jej rozmaite awanse. Tylko dwóch cudzoziemców, spożywających posiłek godny derwiszy, zerkało w moją stronę z rosnącym zgorszeniem. Jeden z nich nałożył sobie kilka plasterków melona i grejpfruta, po czym kroił je z użyciem noża i widelca, jakby to był T-bone steak, a drugi chrupał suche płatki i popijał je wodą mineralną. Zignorowałem ich.
Później skorzystałem jeszcze z czyściutkiej toalety, minąłem recepcję, założyłem kurtkę i wyszedłem tak samo jak wszedłem – przez tylne wyjście na parking, paląc zwycięsko cuchnącego fajranta.
Na dworcu okazało się, że jestem skończony. Do dyspozycji były tylko ekspresy i Intercity, bilet do domu kosztował dziewięćdziesiąt dwa złote.
– Nie sprzedam panu biletu kredytowego bez dokumentów – upierała się dziewczyna w kasie.
– Przecież tłumaczę pani, że mnie okradli. Jak mam mieć dokumenty?
– To niech pan idzie na policję.
– Dadzą mi na bilet?
Wzruszyła ramionami.
– Proszę pani, a jeżeli pojadę bez biletu? Dajcie mi mandat, zapłacę go na miejscu.
– Jeżeli nie ma pan dokumentów, zostanie pan odstawiony na najbliższej stacji w ręce policji, a oni skierują sprawę do sądu grodzkiego. Walczymy z przestępczością.
– Ale w Polsce nie ma obowiązku noszenia przy sobie dowodu tożsamości.
– Konduktor musi pana wylegitymować. Poza tym obowiązku noszenia nie ma, ale jest obowiązek okazywania na każde wezwanie władz porządkowych.
– Panie! Kolejka jest! Tu jest dworzec! Wszyscy się spieszymy! – wrzeszczano z tyłu.
Dałem spokój i odszedłem od kasy. Co teraz? Żebrać? Próbować autostopu? Uważałem, że do samochodu zabrałby mnie tylko zdeklarowany psychopata. „Przepraszam, dwie dychy do biletu mi zabrakło?”. Ilu takich kręci się po tym dworcu?
Usiadłem na ławce.
Ławka na dworcu. Już kiedyś wylądowałem w takim miejscu, a kiedyś w takiej sytuacji spotkałem swojego siostrzeńca. A teraz sam tu siedzę i patrzę na nogi podróżnych. Gdzie jesteś, wujku?
ROZDZIAŁ 10
Koła stukały miarowo, a ja podróżowałem kolejowym szlakiem. Jak Jack London. Postanowiłem zdać się na osobowe, koleje podmiejskie i dojazdowe. Od stacji do stacji, najtańszymi pociągami, byle do domu. Przez dziury, zapadłówka, zadupia i pipidówy. Byle w stronę mojego miasta. Nieważne, z iloma przesiadkami, nieważne, jak długo. Kiedy skończą mi się pieniądze, będę już niedaleko. Spróbuję autostopu, przejażdżki pociągiem towarowym na lorze, jazdy na gapę albo dotrę na piechotę. Na razie wyjeżdżałem z Poznania osobowym, z którego miałem wysiąść na trzeciej stacji. Byle naprzód.
Siedziałem w korytarzu i dumałem. Rozkładane krzesełka zaprojektował sadysta. Brakowało dwóch centymetrów szerokości, żeby istota ludzka mogła usiąść i podeprzeć kość ogonową, i nie dało się patrzeć nigdzie indziej niż na ścianę przedziału obok. Za to było dużo czasu na przemyślenia.
To wszystko przypominało mahjong. Starą chińską grę, podobną do domina, do której używa się dziesiątek prostokątnych kamieni z rozmaitymi znaczkami, ułożonych warstwami. Znaczki powtarzają się parami i trzeba je zdejmować po dwa. Zadaniem gracza jest uprzątnięcie stołu, ale kamienie można zdjąć dopiero, kiedy oba znajdują się w pewnym sensownym układzie, a rozłożone są losowo.
Michał, ciernie, Spinofratrzy, klasztor w Mogilnie, Teofaniusz, klasztor w Brusznicy, księga, Patrycja, telefon, Cierniokrzyż, psalmy, cudzoziemcy, moje ciało, świat Pomiędzy, stary martwy mnich, wiszący mnich. Tyle kamieni, tyle znaczków. I całkiem chaotyczny układ.
Wyobraziłem sobie kościane tafelki, ułożone rzędami jeden na drugim. I symbole oznaczające każdy element. Kamienie unosiły się w przestrzeni i kryły w sobie klucz. Układ, system. Tylko że ja tego systemu nie widziałem.
Na początek zdjąłem dwa. Michał i stary mnich. Michał – kościelny policjant, i tajemniczy pogrzeb, wyprawiany przez cudzoziemców. Przez Spinofratrów. Istnieli. Dlaczego wyprawiali pogrzeb staremu mnichowi w Polsce? Mnichowi, który wiele podróżował, który wyjeżdżał na misje.
Może dlatego, że był jednym z nich.
Kolejny kamień zniknął ze stołu, odsłaniając następne. Dlaczego zginął Michał? Bo odkrył za wiele? Co? Że stary kapłan należał do dziwnego stowarzyszenia? Księga. Manuskrypt Teofaniusza – „O drodze ciernistej” znaleziony w Syrii przez Guya de Cośtam. De Montesour. Święta księga zakonu. Bractwa Cierni. Bractwa, które znalazło drogę do świata Pomiędzy? Spinofratrzy po tamtej stronie. Tajemniczy cudzoziemcy po tej. Dwa kamyki.
Nie byłem sam. Świat Pomiędzy nie należał do mnie. Kręcili się po nim bracia od cierni. Dlaczego ich nie spotkałem? Pewnie dlatego, że był tak samo wielki jak świat realny. Odległości są te same. Nie wiedzieli o mnie, dopóki… Dopóki nie umarł stary mnich. Umarł i znalazł się w świecie Pomiędzy. Każdego może to spotkać. A zresztą, może sam chciał. Może do tego dążył. Tam dowiedział się o mnie. To on na mnie polował. To on zadzwonił do widmowych ubeków. To było jak mahjong. Gdy jeden kamień pasuje do drugiego, możesz go zdjąć z planszy. A pod spodem widać kolejne. „Gdzie jest księga?”. Te kamienie musiały do siebie pasować. Nie było innego wyjścia. Michał zabrał księgę.
Brat Jan ukrył ją. Ukrył ich największą relikwię – ich przewodnik po świecie Pomiędzy, ich rozmówki turystyczne i ich bilety. Ukrył tak, by nikt po jego śmierci jej nie zabrał i żeby wróciła do zakonu. Ale jego chłopcy nie znaleźli jej. Dali dupy. Nie zrozumieli wskazówek mistrza. A Michał tak. Odczytał jakieś zaszyfrowane tropy, może wyryte na ścianach albo zapisane atramentem sympatycznym. Jakieś cholerne abrakadabry godne templariuszy, choćby ukryte pośród łacińskich sentencji. I ubiegł ich. Zabrał księgę. A potem sam zginął. Czy zmusili go do powiedzenia czegoś o mnie? A może dowiedzieli się inaczej?
Kolejne kamienie. A pod nimi następne. Gdzie jest księga? „Kiedy sięgasz, sięgaj głębiej…”.
– Przepraszam pana – powiedziała nagle jakaś dziewczyna, odsuwając drzwi przedziału. Spojrzałem na nią nieprzytomnie, stół z rozłożoną partią mahjonga zniknął gdzieś, kamienie poleciały w kosmos, na wszystkie strony, jak odłamki gwiazdy. Dziewczyna, której nigdy dotąd nie widziałem, wyciągała do mnie rękę z telefonem komórkowym.
– To do pana.
– Słucham?
– Telefon do pana. – Wyjąłem aparat z jej dłoni, patrząc z osłupieniem. Miała zupełnie puste oczy, pozbawione wyrazu, niczym szklane kulki. Wydawało się, że cały czas porusza wargami, subwokalizując bezgłośnie „te…le…fon…do…pana…”.
– Słucham?
– Uciekaj z tego pociągu! – usłyszałem kobiecy głos w słuchawce.
– Kto mówi?
– Uciekaj, już! Uciekaj!
Oddałem telefon i zerwałem się z siedzenia, zanim dotarło do mnie, co robię. Przeciskałem się przez korytarz odwrotnie do kierunku jazdy. No i co dalej? Skakać? Gdzie, dlaczego? Bomba?
Przepychałem się pomiędzy ludźmi, nagle dostrzegając w tłumie nieludzkie twarze, jakby maski z różowej gumy, z czarną dziurą w miejscu ust i dwoma takimi samymi zamiast oczu.
Ktoś coś do mnie mówił, widziałem, jak jego twarz rozmazuje się znienacka niczym nieostre zdjęcie, usta rozciągają się w milczącym wrzasku i zostają tak, rozwarte jak jaskinia.
Zatrzymałem się pomiędzy wagonami, dysząc ciężko. Wahacz tańczył mi pod nogami, jakieś metalowe elementy obijały się gdzieś pod spodem z głuchym łomotem. Usiłowałem zebrać myśli. Usiłowałem oddychać, ale powietrze zrobiło się jakieś puste, jakby nagle skończył się tlen. Skakać w biegu? W szczerym polu? Ciągnąć za hamulec?
Ktoś odsunął drzwi i pojawił się konduktor. W granatowym garniturze, z mundurową czapką, torbą i ręczną kasą fiskalną u paska.
Sięgnąłem bezmyślnie po bilet. Konduktor wydawał się na przemian wysoki i chudy, niski i gruby.
– Dzień dobry, proszę uciekać z pociągu – oznajmił służbowym tonem. Odwrócił się i odszedł.
Wszedłem do następnego wagonu, kiedy nagle świat przekoziołkował mi w głowie. Usłyszałem coś jakby pisk sokoła, potem zacząłem zapadać się w sobie. Otoczyła mnie gęstniejąca mgła i jakaś duchota. Najwyższym wysiłkiem woli, jakbym nieudolnie sterował marionetką, rozsunąłem drzwi pomiędzy wagonami i zrobiłem dwa zezowate, chwiejne kroki, żeby nie upaść w wahaczu. Chciałem wyciągnąć rękę i przytrzymać się czegoś, ale nie zdążyłem. Pomyślałem jeszcze, że lepiej usiąść na podłodze, żeby nie walić się bezwładnie jak wieża, ale było już za późno.
Twarz miałem wbitą w błoto, a w ustach smak krwi, popiołu i kurzu. Wokół stała bura, nieprzenikniona mgła. Witamy w świecie Pomiędzy.
Dźwignąłem się na kolana. Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie spotkało. Zdarzyło mi się parę razy zemdleć, jednak nie lądowałem automatycznie w Krainie Półsnu, ilekroć uderzyłem się w głowę. To było coś innego. Umarłem? Tak nagle? Już? Koniec?
Wstałem i rozejrzałem się. Goła ziemia, po której snuła się mgła, ślady popiołu i kurzu na czarnych, ochroniarskich spodniach. W półmroku majaczyły pokręcone Ka drzew, jak bonsai z piekła rodem.
Postanowiłem spróbować wrócić. Przynajmniej wiedziałem, gdzie jest moje ciało. W pociągu osobowym do Środy Wielkopolskiej. Gdzieś tu musiało być Ka torów, ale mój futerał leżał na podłodze wagonu drugiej klasy i oddalał się ode mnie z każdą chwilą.
Przypomniałem sobie sokoła. Dzięki niemu poprzednio zdołałem wrócić, mimo że widmowe miasteczko nie znajdowało się przecież w Poznaniu.
Ruszyłem przed siebie w mglisty i chłodny półmrok. Gdziekolwiek.
A wtedy zalało mnie światło. Rozległ się trzask i znalazłem się w strumieniu mdłego światła rzucanego przez dwa bliźniacze reflektory. Samochód?
– Stój! – huknęło gdzieś z mgły.
Rzuciłem się w bok jak zając. Gnałem, ile sił, kłujące gałęzie smagały mnie po twarzy. Za mną, wśród białego oparu majaczyły jakieś niewyraźne, czarne sylwetki. Coraz bliżej. Widziałem, że przecinają mi drogę. Skręciłem, przeskoczyłem jakiś rów, przewróciłem się o korzeń, zerwałem, znowu biegłem. Osaczali mnie.
Nie wiedziałem, które z czarnych kształtów to prześladowcy, a które drzewa. Gdzieś za mną i z boku usłyszałem szczekanie, ale niepodobne do szczekania normalnych psów. Brzmiały jak ogary piekieł, i pewnie tym właśnie były. Uciekałem. Coś chwyciło mnie za kurtkę i rękaw. Wywinąłem się wściekle, kopnąłem i uwolniłem połę.
– Tu jest! Tutaj! – rozdarł się ktoś.
Dopadły mnie psy.
Przeraźliwie chude charty w zbrojach. O paszczach pełnych rekinich zębów, długich łbach i postrzępionych małych uszach. O oczach płonących gnilnym blaskiem próchna.
Pierwszy wystrzelił z białej nicości jak torpeda, prosto na moją głowę. Uchyliłem się, przeleciał nade mną, zdołał zwinąć się w miejscu i chwycić za rękaw, rozdzierając mi rękę. Inny uwiesił się nagle u drugiego ramienia. Wrzasnąłem i próbowałem go kopnąć, ale zwaliłem się na ziemię. Walczyłem w milczeniu, ogary charkotały wściekle, zaciskały zębate paszcze niczym imadła i zapierały się łapami. Wyrwałem jedno ramię, całkiem bez sensu, żeby odrzucić połę kurtki i obmacać bezsilnie udo. Nie było olstra z obrzynem. Zabrali mi je – tam, na UB. Kordelas przepadł jeszcze na cmentarzu w Mogilnie. Koniec. Nie miałem nic.
Byłem bezbronny.
Dopadli mnie, skopali, a potem wykręcili ręce do tyłu i związali drutem. Czułem, że to drut. Zwykły, stalowy, jak z ogrodzeniowej siatki. Poczułem dotyk kombinerek, ktoś za moimi plecami, stękając, skręcał końce drutu.
Tym razem darowali sobie worek. Wiedziałem już, kto to. Rozpoznałem podkute noski skórzanych saperek z cholewami, olejowy smród grubych, skrzypiących płaszczy.
Powlekli mnie do ciężarówki, staroświeckiej, z maską podobną do pyska krokodyla, z kołami kryjącymi się pod baniastymi błotnikami i wciąż świecącymi reflektorami niczym wyłupiaste ślepia. Cisnęli twarzą w dół na drewnianą skrzynię z desek pachnących kurzem i krwią.
Usłyszałem jeszcze, jak trzaskają drzwiczki w szoferce, potem drzwi innego samochodu. Zapuszczono silniki. Ten drugi już znałem – sapiący dychawicznie diesel z klekocącymi zaworami. Czarna, obła limuzyna, którą pamiętałem z widmowego miasta. Pojazdy ruszyły.
Trwało to bez końca. Leżałem na deskach, o które co rusz tłukłem głową i twarzą, a kiedy tylko próbowałem zmienić pozycję, dostawałem kopa. Okutym noskiem smukłej saperki z cholewami, wystającej spod poły długiego, skórzanego płaszcza.
Rozbili mi głowę. Czułem gęste krople toczące się po moim czole i twarzy jak gorący wosk. Krople, które spadały na deski, lśniąc jaskrawym, fosforycznym blaskiem niczym rubinowe żaróweczki. Krwawiłem, a to oznaczało, że żyję. Widma nie krwawią.
Żyłem.
To zawsze coś.
Samochody jechały jakąś leśną drogą. Konwojent prędzej znudził się kopaniem niż ja próbami zmiany pozycji. Dłonie zdrętwiały mi kompletnie, barki i łokcie rwały już, jakby wkręcono je w imadło. Przekręciłem głowę w bok, usiłując beznadziejnie unosić ją na każdym wyboju jak przetrącony wąż. Widziałem gałęzie migające wśród mgły nad drewnianą burtą ciężarówki. Rozległ się trzask zapałki, dobiegł mnie obłok dymu cuchnącego spalenizną.
– Ot, jak się wije, gad faszystowski – dobiegło mnie z góry.
– A jeszcze się powije, taka jego mać, jebana. Jak popiół tu wszystko smakuje. Kadzidło, nie machorka. Daliby łyk „życia” chociaż.
– Po wszystkim dadzą. Taki los. – Znowu dostałem kopniaka w żebra. – Leż, ścierwo!
Nagle usłyszałem coś, co przypominało nagły przelot ołowianej osy i miękki chrzęst rzeźniczego topora dzielącego rąbankę. Rozległ się dziwny dźwięk, ni to krzyk, ni to kaszlnięcie, i żarzący się papieros upadł obok mojej twarzy.
Konwojent gruchnął kolanami na deski, po czym zwiesił głowę, jakby oddawał pokłon. Widziałem białą, pozbawioną ludzkich cech twarz, niczym maska mima, ale z sinych ust broczyła mu struga smoliście czarnej, gęstej cieczy. Trupia krew.
Trwało to ułamek sekundy, a potem spadła na nas kanonada. Potworny łomot dziesiątków wystrzałów, zlewających się w jeden ogłuszający, chaotyczny werbel, brzmiący jakby pękało niebo. Ciężarówka uderzyła w coś, usłyszałem brzęk szkła. Normalnego szkła, jak w butelce, a nie chrzęst kruszącego się bezpiecznego sekuritu. Słyszałem blaszane uderzenia, które wstrząsały szoferką. Uniosłem ostrożnie głowę.
Pierwszy konwojent dławił się ciężkim charkotem, wstrząsany drgawkami na drewnianej pace, drugi klęczał, kryjąc się za burtą, i strzelał gdzieś w mgłę z lśniącego oleiście długolufego pistoletu.
Przekręciłem się na bok, podciągnąłem nogę i kopnąłem go pod pachę z całej siły. Rzuciło nim o tylną klapę skrzyni. Pistolet wypadł mu z dłoni i pojechał po deskach. Tuż obok huknęło przeraźliwie, rozległ się rozpaczliwy wrzask, a potem kolejne serie wystrzałów, jakby stalowe kulki sypały się na bęben.
Kopnąłem go jeszcze raz w twarz, rzucił się w stronę pistoletu i nagle jego głowa eksplodowała w kilku miejscach. Runął na mnie ciężko i bezwładnie.
Zepchnąłem go z siebie, słysząc chóralny wrzask atakujących.
Kanonada ucichła, rozlegały się tylko pojedyncze strzały.
Usłyszałem, jak ktoś łomocze ryglami, a po chwili klapa opadła. Człowiek w brązowej jesionce ściągniętej pasem i długich butach wskoczył zwinnie na skrzynię i znieruchomiał na mój widok, unosząc stena.
Poczułem się trochę jak w filmie. A trochę jak w domu wariatów.
– Panie rotmistrzu! – rozdarł się przybyły. – Mieli jeńca! Melduję, że tu ktoś jest!
Drugi z konwojentów, ten, z którym walczyłem, uniósł się, lekko jęcząc, i usiłował chwytać rozpaczliwie trociny, które sypały się strumieniem z jego rozwalonej głowy i przedziurawionej piersi.
– Dlaczego nie umieram?! – wyrzęził. – Dlaczego nie mogę umrzeć?!
– Bo od dawna już nie żyjesz – powiedziałem.
Sten zaszczekał ogłuszająco, sypiąc gorącymi łuskami. Konwojent rozbryznął się w chmurze trocin i pyłu, ale jegomość ze stenem strzelał nadal, metodycznie, jakby chciał posiekać wroga na kawałki albo jakby peem
był ogrodowym szlauchem, którym chciał go opłukać.
Przelazłem jakoś na tył i zsunąłem się z ciężarówki.
– Hej, kolego, może już wystarczy? Chyba ma dość.
Partyzant uniósł dymiącą lufę.
– Gotów wrócić, ścierwo. Jak się dokładnie rozwala, to czasem nie wracają. Wolny pan jest, człowieku.
Limuzyna stała krzywo, wbita maską w drzewo, spod pokrywy unosił się gęsty, smolisty dym. Wokół stali obdarci ludzie, w najróżniejszych częściach mundurów z różnych epok, sukiennych kabatach przemieszanych z plamistymi kurtkami maskującymi i w cywilnych łachach.
Patrzyłem, jak facet w rudym żupanie piechoty łanowej i maciejówce wrzuca granaty na drewnianych trzonkach do szoferki limuzyny, obok gość w brązowo-szarej panterce zdobytej na SS i krakusce patrzył z aprobatą, opierając o ramię lufę pepeszy.
Huknęło jak diabli, aż przysiadłem. Ktoś się roześmiał.
– Pan przywyknie do huku – odezwał się brodaty, szczupły jegomość o arystokratycznej twarzy, w rogatywce z okutym, długim daszkiem. Schował pistolet do kabury i wyciągnął do mnie rękę.
– Rotmistrz Piorun.
Poruszyłem rękami.
– Och, przepraszam najmocniej! Słoń, dawać mi tu jakieś obcęgi, biegiem!
– Tajest, panie rotmistrzu!
Kiedy rozcięli drut, skrzywiłem się i rozmasowałem nadgarstki.
Krążenie wracało z uczuciem, jakiego nie chciałbym doświadczyć nigdy więcej. Ledwo powstrzymałem krzyk.
– Ciągle się ruszają, panie rotmistrzu.
– Spalić… – odpowiedział Piorun. – Spalić to ścierwo na popiół.
– I tak pewnie wrócą…
– Nie dyskutować, wykonać! – A potem, zwracając się w moją stronę, dodał wyjaśniająco: – Spaleni, czasem nie wracają… Chodźmy stąd. Pewnie ma pan dosyć wrażeń.
Istotnie. Miałem ich na tyle dużo, że nie wiedziałem, co powiedzieć.
W lesie, wśród mgły znajdował się obóz. Stoły i ławy z okorowanych żerdzi, osłonięte belkowaniem ziemianki wpuszczone w pagórki.
Patrzyłem i nadal nie wiedziałem, co powiedzieć.
Wracali grupkami, śmiejąc się i poklepując po plecach, odstawiali kosy, schmeissery, steny i pepesze, odpinali szable. Ktoś rozstawiał na stole blaszane miski, jak dla kosiarzy. Jeden siedział na ławie, pojękując z bólu, a kolega składał mu strzaskane przedramię, sztukując je kawałkami blachy, które nitował krzywo, stukając młotkiem.
– Tyle już lat, w tym lesie… – odezwał się rotmistrz. – Zdziczejemy tu… Proszę wybaczyć, ale pańska krew…
Dotknął mojej kurtki i spojrzał na swoje palce świecące rubinowym blaskiem.
– Jestem żywy, panie rotmistrzu – wyjaśniłem. – Wciąż żyję. Tam.
Wyprostował się nagle.
– Nie przy żołnierzach! Chodźmy. Porozmawiamy w mojej kwaterze.
Weszliśmy do ciasnej, ciemnej ziemianki pachnącej grzybnią i igliwiem.
Trzasnęła zapałka, szczęknęło szkło lampy naftowej. Blask wymalował belkowane ściany, krzywy stół, pryczę ze stertą kosmatych skór, krzyż na ścianie wyrzeźbiony z korzeni.
– Żyję na tamtym świecie, ale umiem przechodzić do tego – wyjaśniłem. – Tamci porwali mnie tym razem żywcem, prosto z ulicy.
Pokręcił głową.
W świetle lampy i bez czapki widać było, że pod mundurem składa się tylko z twarzy i dłoni. Reszta była niczym dym.
– Nikt, nawet oni, nie umie takich rzeczy. Nie można przekroczyć tej bramy, jeżeli się już ją przejdzie. To niemożliwe. Nie rozumiem nawet, jak pan mógł się tu znaleźć.
Wyjaśniłem mu, jak to robię. Skrótowo i rzeczowo. Bez zbędnych szczegółów.
– A tamci? – Skinąłem głową w stronę wyjścia. – Nie wiedzą, że umarli?
– Wielu wie – przyznał. – Albo się domyśla. Wie pan, tu ciężko zginąć. Ale zwariować albo stracić człowieczeństwo… O, to możliwe. Więc utrzymujemy morale i dyscyplinę. Cóż nam innego pozostało?
– Toczycie wojnę?
– A co innego można w tych warunkach? Jeżeli to jest piekło, to będziemy z nim walczyć, nawet jeżeli nas Bóg opuścił. Nawet, jeżeli tak się stało, to my Jego nie opuścimy. Wie pan, my jesteśmy specjaliści od klęsk, ale umarliśmy ładnie. Niezłomnie. Bóg, honor, ojczyzna – te rzeczy pozostają zawsze aktualne. Także na tym świecie. Pokonali nas tam, tu już nie dają rady. Nie poddamy się. Mam w oddziale ludzi, którzy walczą od czasu powstań, proszę pana, i jeszcze starszych. Co nam zostaje innego? Dopóki jest piekło, póki są tacy w czarnych płaszczach, spece od naprawiania świata kolbą, kulą i więzieniem, to trzeba walczyć. A tu są. Ale niechże pan opowiada, co w kraju. Co z Polską?
Opowiedziałem. Skrótowo i oględnie, nie byłem pewien, ile mu umknęło.
– Przenikamy czasem do miasteczek, docierały plotki – powiedział. – Miałem nadzieję, że są prawdziwe. Niepodległość, mówi pan. Europa… Dziwne czasy. Szkoda, że tego nie widziałem.
Wydobył butelkę i dwa kieliszki, cmoknął korkiem. Pokręciłem głową. I odwróciłem swój kieliszek do góry dnem.
– Nie trzeba – powiedziałem. – Ja żyję. Zresztą to jakieś nieetyczne.
– Tylko łajdaków – wyjaśnił. – Pijemy tylko szuje, łajdaków i świnie, zapewniam pana. Bardzo tego pilnuję.
– Tym bardziej. Miałbym poczuć życie szui?
– To pouczające – zapewnił. – Poprawia morale i usztywnia kręgosłup. Na pewno nie?
– Na pewno.
Streściłem mu, czym się zajmuję.
– Jak to może nas pan przeprowadzić? – zapytał, unosząc brwi. – Z piekła?
– To nie piekło. To coś pomiędzy – wyjaśniłem. – Miejsce w pół drogi. Powinniście pójść dalej, tam, gdzie jest ludziom przeznaczone. To jest świat upiorów. Dość już tu tkwicie.
– Pan mówi o zbawieniu?
– Tylko o wyzwoleniu. Zbawienie to nie moja działka. Nie udaję Boga, panie rotmistrzu, jestem tylko przewoźnikiem. Nie wiem, co dalej. Chyba trzeba mieć ufność. Ile można tkwić na stacji przesiadkowej? Ale ja tylko przeprowadzam. Taki samorodny talent.
– A jaki jest haczyk?
– Obol – wyjaśniłem. – Trzeba zostawić tamten świat za sobą, symbolizuje to obol. Coś, co zostało tam, i ma wartość. Najlepiej pieniądz. Może być nawet grosz, wie znajdował się tam. W świecie żywych. Bez tego po prostu się nie udaje.
Założył czapkę.
– Pogadam z ludźmi. Niech pan tu czeka. Musimy się naradzić. To nie jest prosta decyzja.
Wyszedł, a ja zostałem sam. I patrzyłem na chybotliwy płomyk lampki naftowej. Co się z nim dzieje, kiedy jaśnie? Zapala się w innym świecie?
Drzwi skrzypnęły po długim czasie.
Piorun wsadził głowę do środka.
– Będą wchodzili pojedynczo. To ci, którzy pamiętają i zdołali coś schować. Dla tych, co nic nie mają, a są zdecydowani, niech pan przyjmie moją kasę oddziału. Powinna być w lesie, koło Chlewisk… Pokażę gdzie.
Siedziałem za stołem i odwiedzały mnie kolejne postaci. Czasem dziwne, czasem groteskowe, a czasem tragiczne. Wszyscy byli jednak jak połamane, stare marionetki. Mieli w sobie coś z wielokrotnie naprawianych zabawek. Czułem, że pieką mnie oczy.
– To na ziemi dziadusia, co miała być moja. Jak droga idzie wedle takiego lasku, po grobli, to pod dębem, panie, na trzy łokcie w ziemi zakopane, panie. Złoto we garnku. Niedużo, ale com miał, to daję. Pan porucznik da mapę, to ja pokażę gdzie. Pan rotmistrz wszystko mnie wyuczyli.
– Chatę miałem, ale mi Ruskie spalili, jak powiesili pana dziedzica. Ale tam droga idzie do takiej kapliczki i jak o południu w dzień Matki Boskiej Zielnej cień padnie, to tam trzeba kopać. Tam, panie, trzy talary w srebrze, schowane.
– Nie mam pojęcia, co ocalało. Ale wiem, że zawsze na czarną godzinę było trochę pieniędzy schowane w skrytce pod progiem. Trzeba unieść środkową cegłę i przesunąć. Powinna tam być kaseta żelazna.
– A, panie poruczniku… Na tamtym świecie jak będzie? Spotkam rodziców? Boję się.
– Nie wiem, synku. Pewnie spotkasz. Ale gorzej niż tu nie będzie na pewno.
Nie wiem, ile to trwało, ale w każdym razie zanim opadłem z sił, rozległy się strzały. Krzyk i wściekła kanonada, a potem wybuchy granatów.
Piorun wpadł tylko na chwilę, chwytając wielki, blaszany sturmgewehr oparty o ścianę.
– Proszę tu siedzieć i nie wychylać się! Zatrzymamy ich!
– Panie rotmistrzu! Przeprowadzę pana!
Pokręcił głową.
– I co, mam tu ludzi zostawić? Co pan! Zresztą ja i tak zostaję.
– Po co, na miłość boską? Pańskie miejsce jest po tamtej stronie.
– Moje miejsce jest tutaj. Dopóki to przypomina piekło, nie ustąpię. Ja już chyba nie umiem inaczej.
Wypadł na zewnątrz, w ogłuszający jazgot wystrzałów, wybuchy i wrzask.
Nie wytrzymałem długo. Najgorsze, co może być w takiej sytuacji, to siedzieć jak szczur w norze i czekać na wyrok.
Strzelanina brzmiała jakoś rozpaczliwie. Najpierw we wściekłym staccato, potem rzadziej, a w końcu słychać było tylko pojedyncze wystrzały.
Coraz rzadsze.
Rozejrzałem się po ziemiance w poszukiwaniu jakiejś broni i w końcu znalazłem. Niemiecki pistolet maszynowy, MP-40 niesłusznie nazywany schmeisserem. Widziałem takie dotąd tylko na filmach. Chwyciłem go, dziwiąc się, że jest taki długi i nieporęczny, odciągnąłem suwadło, po czym obejrzałem go, szukając jakiegoś bezpiecznika.
Odchyliłem ostrożnie lufą zbite z desek drzwi i wyjrzałem.
Obóz pokrywały ciała. Unosiła się wśród nich mgła i kłęby dymu. Ciała leżały wszędzie, nieruchome i powykręcane, coraz gęściej im bliżej ziemianki, a przy progu leżał dosłownie wał trupów. Na schodach znalazłem tylko zgięty jak rogal sturmgewehr i czapkę z okutym daszkiem, z orzełkiem.
Na środku placu stali Żałobnicy. Ten wielki z przodu, jak zwykle zatopiony w czerni kaptura, z dłońmi skrytymi w rękawach. Za nim czterech pozostałych, z pochodniami w rękach.
Uniosłem peem i drżącym palcem namacałem spust. Dopadli mnie jednak. Teraz się już nie wywinę.
Mnich śmignął ku mnie rozmazanym, gwałtownym ruchem, zanim zdążyłem mrugnąć i oparł się piersią o koniec lufy.
Nacisnąłem spust, ale zanim wygięty kawałek stali wykonał pełen ruch, rozległ się trzask. Wylot lufy pokrył się plamami rdzy, które popełzły w moją stronę, oblazły komorę zamkową i magazynek niczym liszaj, plamy zmieniły się we wżery, potem dziury, broń rozpadła się na delikatne płatki rdzy i rozsypała, stając się tym, czym była naprawdę. Garścią tlenku żelaza i rudym pyłem na moich dłoniach. Przeszłością. Starym śladem na ziemi.
Koniec.
Koniec ze mną.
Zabrał Ka broni, a teraz zabierze moje.
Odwrócił się do swoich, powiedział coś szybko i niezbyt zrozumiale. W jakimś starym języku, z którego zrozumiałem tylko „sam”, „mówić” i „czas”. Nie zorientowałem się nawet, czy to był arabski, aramejski, starogrecki, czy jakiś łaciński żargon. Wiedziałem tylko, że rozpoznaję część dźwięków.
Żałobnik pchnął mnie lekko i wszedł za mną do ziemianki, zamykając drzwi.
Usiadłem. Było tu tak ciasno, że prawie nie dało się stać. Mnich wypełniał sobą wejście, korkując je niczym czarny głaz. Zrobiło mi się duszno, jak wtedy w worku na zwłoki.
Wcisnął się za stół i zrzucił kaptur. Wciągnąłem gwałtownie powietrze.
Wyglądał jak posąg wymurowany z małych kostek pokrytego spękaniami starego granitu. Jak żywa, bardzo stara i zerodowana skała.
– Teofaniusz… – szepnąłem.
– Więc słyszałeś o Teofaniuszu – powiedział zgrzytliwym głosem, niczym echo z dna jaskini. – Nie. Nie jestem nim. Jestem ojciec Jan. Udawałem katolickiego mnicha, ale naprawdę moim bractwem jest zakon Cierni. Jestem jego Wielkim Prezbitrem. Od wielu lat. To znaczy byłem, nim umarłem. Zrobiłem wszystko, jak nauczał Teofaniusz, i zostałem tutaj. Tu, w czyśćcu! Po to, żeby go strzec. Tak chciałem zrobić i tak zrobiłem. Ale… powiedz mi, fałszywy zbawicielu, samozwańcze, złodzieju dusz, co się ze mną stało?! W co się przemieniam?!
Wyciągnął do mnie spękaną granitową dłoń. Stawał się tym, czym się czuł i czym był w gruncie rzeczy. Ot, i cała sprawa.
– Nie wiem, gdzie jest księga – powiedziałem. – Całe to polowanie nie ma sensu. Dopiero niedawno domyśliłem się, o jaką księgę wam chodzi. Michał ją znalazł, zapewne. Ale nie wiem, co z nią zrobił. Pewnie oddał swojemu przeorowi. Był służbistą.
– Nieważne! – krzyknął, z wyraźnym tonem histerii w głosie. – Nie oddał przeorowi. Nieważne. Powiedz mi, co się ze mną dzieje? Staję się demonem? Jestem Prezbitrem! Jestem strażnikiem czyśćca! Nie potępieńcem! Należę do oświeconych. Przeżyłem moją gnozę i wszystko na nic. Wszedłem tu sam! Sam z siebie! Nie tak miało być!
– Witamy w świecie Pomiędzy – rzuciłem kąśliwie.
– Jesteś diabłem? Uwięziłeś mnie?
– Jestem przewoźnikiem. I dobrze o tym wiesz.
– Szykowałem się do tego przez całe życie – powiedział starczo skrzypiącym, granitowym głosem. Nagle uszła z niego cała buta. – Miałem zrobić to, czego nie osiągnął przede mną żaden Prezbiter Bractwa Cierni. Przejść do czyśćca po śmierci i podjąć służbę tutaj. I osiągnąłem to. Ale jestem wciąż zmęczonym starcem. Starcem, który kamienieje. Wszystko, czego dotknę, rozpada się w popiół. Jestem tu sam. Sam, wśród ciemności, popiołu i kurzu. Najpierw dowiedziałem się o tobie, złodzieju dusz, i wiedziałem, że byłeś przyjacielem tego klechy, który ukradł księgę. Nie chcę cię już zniszczyć. Chciałem cię tu uwięzić i dać ci to, na co zasługuje ten, kto dla mamony odwraca wyroki Najwyższego. Chciałem dać ci cierniowy krzyż. Ten sam, który wysłałem ci we śnie. Ale kamienieję. I jestem uwięziony w kamieniu. W odrażającym, materialnym świecie. To miał być świat ducha, a wciąż jest kloaką materii. Wciąż jest dziełem kalekiego Demiurga. Dlatego przychodzę do ciebie, złodzieju dusz i proszę. Nie – błagam, uwolnij mnie stąd! Uwolnij mnie od kamienia. Uwolnij mnie z tego piekła. Błagam! Ja, Prezbiter Bractwa Cierni, błagam cię, przewoźniku. Uwolnij mnie. Uwolnij moją iskrę i pozwól jej wrócić do Ducha.
Pochylił kamienną głowę i siedział tak przez chwilę, a ja patrzyłem na niego, osłupiały. Sięgnąłem do kieszeni ortalionowej kurtki i znalazłem Ka fajranta. Zapaliłem. W świecie Pomiędzy smakował tak samo jak w realnym.
Starzec siedział z pochyloną głową i wydawał z siebie dziwne, zgrzytliwe dźwięki. Śmiał się? Zadrwił sobie ze mnie. Dopiero po jakimś czasie dotarło do mnie, że kamienny mnich usiłuje płakać.
– Myślałem, że spotkam tu Teofaniusza. – powiedział stłumionym głosem. – Jednak on odszedł. Napisał w księdze, co zrobić, by nie trafić do czyśćca, ale go nie posłuchałem. Zabiła mnie pycha. Chciałem tu wejść tak, jak wchodziłem za życia. Ale po śmierci jest inaczej. Jestem uwięziony. Skazany. Dotarło do mnie, czym jest wieczność. Błagam, uwolnij mnie.
– Najpierw pozwól mi przeprowadzić partyzantów – zażądałem.
– Przecież ich zabiliśmy.
– W czyśćcu? Albo raczej w świecie Pomiędzy? Wolne żarty. Może kilku przeszło, ale reszta zaraz się pozbiera. Poharatani, rozpieprzeni, ale będą się zbierać. Chcę ich przeprowadzić. Zapłacili mi i jestem im to winien.
– No to co, że ci zapłacili? Przeprowadź mnie! Też ci zapłacę.
– Jeszcze nie zapłaciłeś. Najpierw oni.
– Przecież już dostałeś swoje, złodzieju dusz.
– Ta wiedza już ci się na wiele nie przyda, starcze, jednak zapamiętaj sobie, że najemnicy miewają więcej honoru niż ideowi fanatycy. I tak zresztą nie zrozumiesz. Chcesz, żebym ci pomógł? To współpracuj. Kazałeś mnie pogrzebać żywcem, sukinsynu!
Zwiesił głowę i milczał przez chwilę. Kapitulacja to trudna rzecz.
– Zgoda.
– Idź na górę i powiedz swoim kolegom w szlafrokach, jaka jest sytuacja. Ja tu czekam.
Partyzanci wchodzili pojedynczo, czasem po dwóch, wspierając się jeden o drugiego, wyglądali jakby zeżarł ich i wysrał tygrys.
– Świnek carskich złotych pięć, pod gruszą na polu…
– Ja nic nie mam, panie poruczniku. Zupełnie nic.
– To nic, chłopcze. Rotmistrz już za was zapłacił. Długo to trwało.
– Przeprowadzisz mnie teraz, przewoźniku?
– Obol, starcze. Musisz zostawić za sobą tamten świat.
– Moi bracia wystawili mi na grobie Cierniowy Krzyż. Znak naszej wiary. Nie należy do katolików. Jest nasz. Zabierz go. Pod warstwą żelaza jest ze złota. To grób Prezbitra. Złoto wewnątrz. W duszy. To symbolizuje. Weź go. Jest twój.
– Nie jestem cholerną hieną cmentarną. Nie będę okradał twojego pieprzonego grobu, choćbyś miał w nim koh-i-noora. Kombinuj lepiej.
– Wszystko, co miałem, należało do zakonu…
– Którego tym razem? Kombinuj.
Zwiesił głowę. Postanowiłem mu pomóc. Może i miałem lepszą pozycję przetargową, ale każdy blef się gdzieś kończy, a mnich był silniejszy.
– Chcę księgę.
Uniósł spękaną, granitową twarz.
– Przecież mówiłeś, że nie wiesz, gdzie jest!
– Bo nie wiem. Ale znajdę. Człowiek ukrył, człowiek znajdzie. Chcę księgę. Jeżeli nie będziesz szczery, to nie przejdziesz. Musisz uznać, że jest moja. Chcę ją mieć.
– Ale bez niej… zakon…
– Będzie niczym. I dobrze. Nie chcę was tutaj. To jest łacha rozbitków. Niepotrzebne mi tu jeszcze amatorskie diabły, które będą to zmieniać w piekło. Zostaw boskie wyroki Bogu, dziadu jeden! Taka jest moja cena. Oddajesz księgę i rozkazujesz panom w strojach skrzatów, żeby zostawili mnie w spokoju i spadali. Mają zapomnieć o księdze i zjeżdżać z mojego kraju. Ewentualnie każ mnie wykończyć, zrób mi z dupy kosmodrom i siedź sobie tutaj. I baw się dobrze. Będziesz miał kupę czasu dla siebie. Cały popiół i kurz, wszystko twoje.
Siedzieliśmy w półmroku, milcząc. Bardzo długo.
– Zakon sięga początkami trzeciego wieku po Chrystusie – powiedział. – Czerpie z wiedzy starszej niż wasz Kościół. Zastanów się, co chcesz zniszczyć.
– Obol.
– Zgoda. Księga jest twoja.
– Idź i powiedz kolegom.
Wyszedł z ziemianki. Zostałem w środku i czekałem, walcząc z nieśmiałym uczuciem nadziei.
Zgasiłem fajranta w puszce po tuszonce, wstałem i przeprowadziłem go. Nie miałem ochoty go dotykać, ale tak było trzeba. Po to, żeby to wszystko się skończyło.
– Idź do światła – powiedziałem, tym razem bez większego przekonania.
Wyszedłem na zewnątrz, prosto w mgłę. I w chóralne, ogłuszające krakanie setek gawronów, które obsiadły wszystkie drzewa.
I prosto na czterech Żałobników stojących przed wejściem. Przechodzę. Dostaliście, coście chcieli, idźcie do swoich ciał leżących w czyściutkich łóżeczkach w pokojach hotelowych.
– Stój, złodzieju dusz! – usłyszałem w okropnym, kanciastym angielskim, z wyraźnym francuskim albo może belgijskim akcentem.
Niedobrze.
– Odejdźcie! Słyszeliście wolę Jana Prezbitra! Myliliście się. Teraz odejdźcie.
– To on odszedł. Teraz ja jestem Janem Prezbitrem. – Z tym fatalnym akcentem i toporną gramatyką brzmiało to jak deklaracja afrykańskiego pułkownika. „Now I am the president”. – Jesteś samozwańcem. Złodziejem dusz. Kto dał ci prawo uwalniać czyśćcowe dusze! Służysz mamonie! Służysz diabłu! Patrz!
Rozstąpili się, ukazując wielki krzyż leżący na ziemi, najdłuższym ramieniem sięgający głębokiego dołu pośrodku polanki. Krzyż, cały pokryty kolcami.
– Uno peccato, unus spinus.
Jeden grzech, jeden cierń.
Za plecami miałem ślepą i pustą ziemiankę. Po bokach i przed sobą Żałobników. Byli tylko ludźmi. Widziałem, jak krwawili, neonową juchą, tak samo jak ja. Dwóch zabiłem. Ale byli bardzo silni. No i było ich czterech, a ja jeden. I nie miałem już mojej broni.
Tylko Ka śmiesznego tandetnego miotacza gazu pieprzowego, który ukradłem biednemu cieciowi w szpitalu. Małą blaszaną puszkę ze sprężonym, stężonym sokiem papryczki chilli.
We wprawnych rękach to śmiertelna broń.
Skoczyli na mnie we dwóch, z obu stron równocześnie. Kopnąłem pierwszego w kolano i zdołałem uwolnić jedną rękę, ale drugi wyszarpnął mnie z głębokiego wejścia do ziemianki jak kocię.
Wydobyłem żałosny spray i nacisnąłem główkę. Długi na dwa metry jęzor huczącego ognia strzelił prosto w twarz Żałobnika, zamienił w palenisko wnętrze kaptura. Patrzyłem w osłupieniu, jak zmieniony w człekokształtny płomień miota się, skowycząc i wrzeszcząc po ziemi.
To nie jest bójka pod dyskoteką. A to nie jest aerozol z łzawiącym płynem. To Ka broni. Może wyglądać jak nóż, jak strzelba albo pokryta znakami kość.
Albo jak miotacz gazu pieprzowego.
Głupku!
Drugi z napastników oberwał w ramię i połę habitu. Patrzyłem, jak biegnie między drzewa i tarza się w panice, hucząc płomieniami, a wtedy jeden z pozostałych zwinął się, łopocąc materiałem niczym bąk, i pięknym kopnięciem wytrącił mi pojemnik z dłoni. Miotacz poleciał gdzieś między drzewa, a ja zostałem zdany na pięści i nogi, na czoło i łokcie.
I w końcu powlekli mnie, wyjącego, wyrywającego się, kłapiącego zębami i ciskającego na wszystkie strony głową, ku leżącemu na ziemi Cierniowemu Krzyżowi.
Kolce weszły we mnie jak żywe. Zapamiętałem tylko wybuch czerwieni i purpury oraz własny przeraźliwy wrzask, podobny do skowytu wilka i pisku sokoła.
A potem krótki błysk. Niczym uderzenie pioruna.
Puścić! Wolny! Ładuję! Cztery, trzy, dwa, odpalam! Brak akcji serca! Jeszcze raz! Ładuję! Adrenalina! Szybciej! Gdzie ten tlen! Cztery, trzy, dwa…
Jeden grzech, jeden cierń.
Nie zdążyli mnie postawić.
Kruki poderwały się, kiedy jeszcze leżałem na ziemi, a kolce nie przeszły jeszcze na wylot. Poczułem, że puszczają mnie, przestają nadziewać na ciernie, a sami zamieniają się we wrzeszczące, kraczące i miotające się kłębowiska ptaków.
Stoczyłem się z krzyża i leżałem bezsilnie, brocząc na wszystkie strony świecącą krwią.
Żałobnicy niemal znikli pod wirującymi tornadami piór, dziobów i szponów. Wszystko było ruchem. Wszystko tonęło w ogłuszającym krakaniu i krzyku. Miotające się po polanie kłębowiska wściekłych ptaków, które nagle poderwały się z łopotem czarnych skrzydeł i rozpierzchły.
Nie zostało nic.
Ani skrawka czarnego habitu, jakby mnisi sami zamienili się w gawrony. Ptaki obsiadły znowu gałęzie i zapadła cisza.
Zupełna cisza.
Usiadłem i jęknąłem z bólu. Siedziałem tak, usiłując się opierać najmniej poprutymi i poharatanymi częściami ciała.
A mówili mi – uważaj na ciernie.
Usłyszałem stukot silnika. Znajomy łomot boksera BMW Sahara R-35. Marlenę.
Moja Marlenę.
Motocykl wtoczył się na polanę, siedziała na nim naga, obca dziewczyna. Siedziała absurdalnie, bokiem, jak w damskim siodle, i nie dotykała pedałów ani podpórek, nawet o kierownicę opierała się jakoś nonszalancko, w sposób, w jaki absolutnie nie dałoby się prowadzić.
– Będziesz tu tak leżał? – zapytała niskim, zmysłowo nosowym głosem.
Dziewczyna była naga, ale też i jakby nieco przezroczysta. Wyraźnie widziałem przez jej ciało drzewa, zarys motocykla i ziemianki z tyłu. Miała podobnie drobną trójkątną twarz jak Patrycja, jeszcze bardziej drapieżny, wypukły nos i grzywę kudłów wokół głowy, które nie były smoliście czarne, ale wyglądały jak rozżarzone miedziane druty. Miała też równie długie, zgrabne nogi, duże piersi i włosy łonowe wystrzyżone w wąski, pionowy paseczek.
– Wsiadasz czy będziesz się tak gapił? – zapytała. – Jestem Melania. Patrycja nie mogła przyjechać.
Poczułem, że moje gardło pokryło się rdzą.
– Zabiłem ją – wychrypiałem. – Strzeliłem do niej. Sprzedała mnie Żałobnikom. Była bardzo stara. I bardzo zła.
– Bzdury – powiedziała Melania. – Pierdoły. Majaki. To nie ona, głupku. Uratowałeś jej życie. Nie mogła przyjechać, bo jeszcze nie doszła do siebie. Poza tym, nie umie. Ja właściwie też nie. Nigdy czegoś takiego nie robiłam. Skakała mi po głowie jak głupia. Wsiadaj, psychopompie.
Robiłem się sławny. Niedobrze. Wsiadłem, właściwie wtoczyłem się do kosza. Ledwo żyłem, ale musiałem to wiedzieć.
– To, co widziałeś, to był autoegzorcyzm. Usiłowała wypędzić byt, który ją nawiedził. Chwalebnie i samodzielnie, ale głupio. Sama usiłowała się egzorcyzmować, masz pojęcie? Mało jej to nie zabiło. Gdybyś po mnie nie zadzwonił, to już byłoby po niej. To, co zabiłeś, to właśnie był stwór, którego wypędziła. Stara, kilkusetletnia wiedźma. Potwór. Nie wszystkie jesteśmy takie fajne. To też uratowało tę głupią małą. Przerwałeś więź. Nie wiem nawet jak.
– Patrycja żyje?
– Żyłam kiedyś z wilkołakiem, który był bystrzejszy od ciebie.
– Jak mnie znalazłaś?
– Twój motocykl cię znalazł. Ja nie umiem na tym jeździć. Zresztą jechałam za takim białym sokołem.
– Te kruki to też twoja robota?
– To były kruki? Nie wiedziałam, co wyjdzie. Spaliłam trochę ziół, narysowałam kilka znaczków, zapaliłam świece, takie tam wiedźmie pierdoły. Nie przypuszczałam, że wyjdą kruki.
– Jestem słaby. Nie poprowadzę. Ledwo żyję.
– Jeszcze przez chwilę sobie poradzę, ale nie powiem, żeby mi się tu podobało. Nienawidzę podróży poza ciałem. Będę jutro chora. Jesteś mi winien duże piwo, psychopompie.
Jest akcja serca! Stabilny! Jest odczyt EEG! Ciśnienie rośnie… Dobra, mamy go!
EPILOG
Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu ze szpitala, to poszedłem na kawę i z rozkoszą skręciłem papierosa. Pewne rzeczy się nie zmieniają. Siedziałem w kawiarnianym ogródku, w pełnym słońcu, i cieszyłem się odzyskanym życiem. Dookoła mnie żywi ludzie spacerowali po chodnikach, kobiety błyskały toczonymi, gładkimi udami spod krótkich spódniczek, świeciło słońce i śpiewały ptaki. Kwitły kwiaty, a przede mną stała maleńka filiżaneczka dobrej kawy z ekspresu ciśnieniowego i lampka koniaku.
Koniak dobrze robi na serce. Miałem przed sobą jeszcze dwa tygodnie zwolnienia. Szef zakładu omal nie oszalał ze szczęścia, kiedy dowiedział się, że miałem wypadek. W pewnym sensie. Najpierw zaginąłem i nie wiedział, czy ma szukać zastępstwa, czy mnie zwolnić i przyjąć kogo innego, czy też co. Biedaczek. Nienawidzi takich sytuacji. Facet leżący w szpitalu po tajemniczej zapaści to jest konkretna procedura.
Cudownie było nie mieć na sobie piżamy.
Pociągnąłem łyk espresso. Robiłem plany. Kaczka po pekińsku? Wypieczona, zawinięta w ryżowy placek, z brunatnym sosem „hoisin” i siekanym porem? A może barani kebab? Ciężki od harissy, z czerwoną cebulą i gęstym sosem czosnkowym? A może bawarska golonka – z rumianą chrupiącą skórką, kryjącą różowe, peklowane mięso, spoczywająca na warstwie smażonej kapusty? Do tego puree z grochu i wielkie, zimne piwo Piast. Wszystko, co nie przypomina pastewnych, sinych ziemniaków, rozgotowanej marchwi i uprażonego w wodzie łykowatego kurczaka. A może kurczę „tabaka”? Z sosem z ostrej papryki i…
– Przepraszam, podpisze mi pan tę książkę? – Uniosłem wzrok i spojrzałem w granatowofiołkowe oczy, pod chmurą włosów jak plama tuszu przerażonej kałamarnicy.
– Już zapomniałem, że ją napisałem – odparłem uprzejmie. – Proszę siadać. Podpiszę pani. Napije się pani czegoś?
– Poproszę duże piwo.
– Chyba już kiedyś pani ją podpisałem – zauważyłem, otwierając „Drzewo życia”.
– To nic. Proszę to zrobić jeszcze raz. Wtedy niezupełnie byłam sobą. Nie całkiem panowałam nad odruchami. Przykro mi.
– Przykre wspomnienia?
– Przeciwnie – rzuciła, przygryzając wargę. – Ale nie wszystko dobrze pamiętam. Wtedy czułam się tak, jakby ktoś mną sterował. Teraz chcę sama decydować o tym, co robię. Nie jest powiedziane, że gdyby nie tamto, to zachowywałabym się inaczej. Ale chodzi właśnie o to, że nie wiem. Dlatego chcę to zrobić jeszcze raz, ale już bez żadnych wymówek.
– Co pani chce zrobić, Patrycjo? – zapytałem.
– Chcę na przykład zjeść z panem kolację. Jeżeli pan też chce. Chcę napić się śliwowicy. I nie wiem, co jeszcze. To się okaże. Ale jeżeli pan nie chce, zrozumiem. Wtedy proszę napisać tylko Żegnaj, Patrycjo. Nic pan nie musi mówić.
Wyjąłem pióro z kieszeni i zastanowiłem się przez moment.
Wiedźma. Czy to dobry pomysł?
Żegnaj, Patrycjo?
Powiał wiatr, wzbijając uliczny kurz, dmuchnął w popielniczkę i posypał otwartą kartkę popiołem.
Zdmuchnąłem go.
I napisałem dedykację.
Комментарии к книге «Popiół i kurz. Opowieść ze świata Pomiędzy», Ярослав Гжендович
Всего 0 комментариев