Alfred Hitchcock Tajemnica Magicznego Kręgu
PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW TOM 27
The Mystery of the Magic Circle
Carey Mary Virginia
Przełożyła: ANNA IWAŃSKA
Słowo od Alfreda Hitchcocka
Witajcie, miłośnicy niezwykłych opowieści! Z wielką przyjemnością przedstawiam wam kolejną przygodę Trzech Detektywów – moich nieustraszonych przyjaciół, którzy specjalizują się w rozwiązywaniu tajemniczych zagadek, im dziwniejszych, tym bardziej przez nich pożądanych. Tym razem młodzi detektywi natkną się na pewną czarownicę, która żyjąc w odosobnieniu odprawia sekretne obrządki i rozmyśla nad wydarzeniem sprzed wielu lat. Czy był to tylko przypadek? Niektórzy mówią o morderstwie dokonanym przy pomocy czarów.
Jeśli spotkaliście już Trzech Detektywów, możecie sobie darować dalszy ciąg wstępu. Jeśli nie, pozwólcie mi powiedzieć sobie o nich nieco. Jupitera Jonesa jedni nazywają zażywnym, inni grubym. Ale wszyscy są zgodni w opinii, że jest mistrzem dedukcji. Jego pasja rozwiązywania zagadek wpędza często chłopców w rozmaite niebezpieczeństwa. Jego dociekliwość czasami kosztuje wiele nerwów Pete'a Crenshawa, drugiego detektywa, ale zawsze można liczyć, że opanuje on swoje obawy i przyjdzie z pomocą towarzyszowi. Pete jest najroślejszy i najsprawniejszy fizycznie z całej trójki. Bob Andrews wspiera zespół swym talentem do dokonywania analiz i do zbierania informacji. Prowadzi także dokumentację wszystkich spraw. Chłopcy mieszkają w Kalifornii, w mieście Rocky Beach, leżącym na wybrzeżu oceanu, w pobliżu Hollywoodu.
Jeśli się dziwicie, skąd ja się tu wziąłem, poinformuję was krótko, że jestem reżyserem filmów-dreszczowców i miałem szczęście spotkać się z młodymi detektywami przy badaniu pewnej sprawy. Kiedy ją wyjaśnili, zacząłem prezentować ich przygody. A teraz zabierzcie się do historii o współczesnym czarnoksięstwie. Jeśli, podobnie jak ja, nie wierzycie w czary, czeka was tym większa niespodzianka.
Alfred Hitchcock
Rozdział 1. Pożar
– Co tu właściwie robicie, chłopcy? – zapytał Horace Tremayne.
Stał w drzwiach sekretariatu wydawnictwa Amigos Press i patrzył groźnie na Jupitera Jonesa, Boba Andrewsa i Pete'a Crenshawa.
– Co tu robimy? – powtórzył Pete. – Sortujemy listy.
– Nie opowiadaj! – napadł na niego Tremayne. Jego twarz, zazwyczaj miła, przybrała srogi wyraz. – To bezczelność udawać pomoc biurową, gdy faktycznie jest się prywatnym detektywem!
Po tych słowach Tremayne, młody wydawca, zwany przez współpracowników Beefy, rozpogodził się i zaczął chichotać.
– Jesteście detektywami, prawda?
– Och, ale mnie przestraszyłeś! – powiedział Pete.
Bob się uśmiechnął.
– Niewiele pracy mają detektywi tego lata. Chcieliśmy zdobyć trochę doświadczenia w biurze.
– W jaki sposób się o nas dowiedziałeś? – zapytał Jupiter ze zdziwieniem.
– Zeszłego wieczoru pojechaliśmy z wujem Willom wynajętą limuzyną na premierę w Hollywoodzie – odparł Tremayne. – Był to zdobny złoceniami rolls-royce, z brytyjskim kierowcą o nazwisku Worthington.
– Rozumiem – roześmiał się Jupe.
Worthington był starym przyjacielem. Jakiś czas temu Jupe brał udział w konkursie, ufundowanym przez agencję “Wynajmij auto i w drogę” i wygrał użytkowanie złoconego rollsa przez trzydzieści dni. Worthington woził wtedy chłopców i zafascynowała go ich praca detektywów.
– Worthington zaczął mi opowiadać o swoich stałych klientach i wymienił wasze nazwiska – wyjaśnił Beefy. – Kiedy usłyszał, że zatrudniam was przez wakacje, powiedział, że nie zaznam wiele spokoju. Gdziekolwiek jesteście, pojawiają się kłopoty.
– One się nie pojawiają tak po prostu – powiedział Pete – Jupe je prowokuje.
– A potem wszyscy razem staramy się je usunąć – dodał Bob.
Jupiter wyjął z portfela kartę wizytową i podał ją Beefy'emu. Głosiła co następuje:
TRZEJ DETEKTYWI
Badamy wszystko
Pierwszy Detektyw…. Jupiter Jones
Drugi Detektyw… Pete Crenshaw
Dokumentacja i analizy…. Bob Andrews
– Bardzo profesjonalna wizytówka – powiedział Beefy. – Co oznaczają znaki zapytania?
Zażywny Pierwszy Detektyw wyglądał na zadowolonego. Ludzie zawsze pytali go o znaki zapytania.
– Są powszechnym symbolem nieznanego – odparł. – Nieznane jest zawsze intrygujące.
– Słusznie – przyznał Beefy. – Jeśli będę kiedyś potrzebować prywatnych detektywów, zgłoszę się do was. Worthington mówi, że jesteście bardzo dobrzy.
– Zdołaliśmy rozwiązać wiele interesujących spraw – powiedział Jupe. – Myślę, że podstawą naszych sukcesów jest wiara, że niemal wszystko może się zdarzyć.
– Chcesz powiedzieć, że jesteście dość młodzi, żeby nie mieć uprzedzeń – skomentował Beefy. – Szkoda, że nie ma tu nic do wyjaśnienia… poza tym, dlaczego kawa z automatu jest taka nędzna!
Dobiegł ich odgłos kroków. Beefy cofnął się na korytarz i spojrzał w stronę wejścia do budynku.
– Wuju Willu! – zawołał. – Co cię zatrzymało tak długo?
W chwilę później do Beefy'ego podszedł wysoki, chudy i jasnowłosy mężczyzna z małym wąsikiem. Był to pan William Tremayne. Wyglądał jak zwykle bardzo elegancko. Nosił beżowe spodnie i lnianą marynarkę koloru kakaowego. Zajrzał do sekretariatu, ale nie raczył odezwać się do chłopców.
– Zostawiłem samochód w warsztacie i nie mieli dla mnie zastępczego – odpowiedział bratankowi. – Musiałem wezwać taksówkę. To takie męczące. Nie, doprawdy, te sprawy nie są należycie zorganizowane w dzisiejszych czasach.
– Chyba nie – powiedział Beefy z właściwą sobie pogardą. – Ach, wuju, dziś właśnie Marvin Gray przynosi maszynopis. Czy chcesz się z nim widzieć?
– Marvin Gray? – William Tremayne zdawał się tyleż znudzony, co zdziwiony.
– Och, daj spokój, wuju. Pamiętasz go przecież! Zajmuje się sprawami finansowymi Madeline Bainbridge. Uzgadnia z nami warunki umowy na wydanie jej książki.
– Ach tak, ten szofer.
– Był kiedyś szoferem – w głosie Beefy'ego pobrzmiewała irytacja, ale wziął głęboki oddech i mówił dalej spokojnie – a teraz prowadzi sprawy finansowe Madeline Bainbridge. Tekst, który przynosi, może być świetny. Madeline Bainbridge znała wszystkie znaczące osobistości w Hollywoodzie w czasach, gdy sama była gwiazdą. Zobaczysz, co się będzie działo, gdy rozniesie się, że wydajemy jej wspomnienia!
– Jesteś pewien, że to wzbudzi sensację? – powiedział William Tremayne wzgardliwie. – Nie rozumiem tej fascynacji byłymi aktorami, ale nie ma powodu, żebyśmy nie zarobili na tym pieniędzy.
– Bainbridge nie jest tylko byłą aktorką.
– A czym? Nie grała w żadnym filmie od trzydziestu lat.
– Jest legendą – oświadczył Beefy.
– Co to za różnica? – William Tremayne odwrócił się i odszedł, nie czekając na odpowiedź. Po chwili jego kroki zadudniły na schodach wiodących na piętro, gdzie miał swój gabinet. Beefy stał z nieszczęśliwą miną, co przytrafiało mu się często po rozmowie z wujem.
– Czy poznałeś Madeline Bainbridge? – zapytał go Jupe.
Beefy zamrugał oczami.
– Słyszałeś o niej?
– Przerabiałem kurs z dziedziny teatru i filmu. Czytałem o niej. Była piękną kobietą i zapewne dobrą aktorką. Oczywiście trudno to ocenić, skoro nigdy nie wyświetla się jej filmów w kinie ani w telewizji.
– Nigdy jej nie spotkałem – powiedział Beefy. – Jest odludkiem. Z nikim się nie widuje. Wszystko załatwia dla niej Marvin Gray. Zdaje się być bardzo sprawnym zarządcą, mimo że zaczynał jako jej szofer. Pani Bainbridge po zaniechaniu pracy aktorskiej wykupiła od producenta negatywy wszystkich swoich filmów. Trzyma je w specjalnym sejfie w swojej rezydencji. Marvin Gray napomknął, że może wkrótce sprzeda je telewizji. Jeśli tak zrobi, jej książka może się okazać bestsellerem roku.
Beefy uśmiechnął się na tę myśl i opuścił pokój. Chłopcy usłyszeli, jak się potyka, wchodząc na schody. Odzyskał równowagę i wspiął się po pozostałych stopniach, pogwizdując wesoło.
– Miły facet – powiedział Pete – tylko ma takie nieskoordynowane ruchy.
Żaden z chłopców nie zaprzeczył. Pracowali w Amigos Press od trzech tygodni i wiedzieli, że Beefy Tremayne każdego rana potyka się na schodach. Beefy był szeroki w barach, muskularny niczym atleta, ale odnosiło się wrażenie, że poszczególne części jego ciała niezbyt dobrze do siebie pasują. Nogi były trochę za krótkie w zestawieniu z szeroką klatką piersiową. Stopy miał trochę za małe, podobnie jak nos, złamany kiedyś przy upadku. Był więc spłaszczony i lekko krzywy. Jego jasne włosy, choć krótko przystrzyżone, robiły wrażenie stale nie uczesanych. Ubranie, choć czyste i wykrochmalone, było zawsze wymiętoszone. Twarz miał nieładną, ale miłą i chłopcy go lubili.
Pete i Bob wzięli się z powrotem do sortowania poczty. Układali listy w zgrabne kupki na długim stole, zajmującym jedną stronę pokoju. Jupe otwierał właśnie duży płócienny worek pełen listów, gdy do pokoju wpadł suchy, siwowłosy mężczyzna.
– Dzień dobry, panie Grear – przywitał go Jupiter.
– Dzień dobry, Jupe – odpowiedział -… dobry Bob, Pete.
Pan Grear był kierownikiem biura. Przeszedł do małego gabinetu, który przylegał do sekretariatu, i usiadł za biurkiem.
– Czy widzieliście dzisiaj pana Williama Tremayne'a? – zapytał.
– Kilka minut temu poszedł na górę – odpowiedział Jupe.
– Muszę się z nim zobaczyć.
Pan Grear westchnął. Nie przepadał za Williamem Tremayne'em. W gruncie rzeczy nie lubił go żaden z pracowników. Uważano go za uzurpatora. Amigos Press zostało założone przez ojca Beefy'ego i Beefy je dziedziczył. W wyniku tragicznej katastrofy statku, w której zginął jego ojciec, Beefy został sierotą w wieku dziewiętnastu lat, ale zgodnie z testamentem, prezesem firmy został William Tremayne. I będzie prowadził wydawnictwo, dopóki Beefy nie skończy trzydziestki.
– Przypuszczam, że ojciec Beefy'ego zrobił to dla jego dobra i dobra jego dziedzictwa – powiedział pewnego dnia Grear. – Beefy był tak niezdarnym chłopcem. Nikt nie przypuszczał, że będzie miał dość sprytu do prowadzenia wydawnictwa. Okazało się to niesłuszne. Ma świetnego nosa do opłacalnych publikacji. Mimo to musimy znosić Williama Tremayne'a co najmniej do przyszłego kwietnia, kiedy Beefy skończy trzydzieści lat. Ciężka to próba. Tylko on decyduje o wydatkach. Tak więc gdy czegoś potrzebuję, choćby pudełka ołówków, muszę zyskać jego zgodę.
Pan Grear kipiał oburzeniem, ilekroć mówił o szefie. Dziś zdawał się również oburzony, ale nie odzywał się. Kiedy Pete wychodził roznieść pocztę, siedział w swoim biurze, patrząc z nieszczęśliwą miną na papiery na biurku.
Amigos Press mieściło się w dwukondygnacyjnej zabytkowej budowli, wciśniętej między bardziej nowoczesne biurowce przy ruchliwej alei Pacyfiku w Santa Monica. Budynek Amigos wzniesiony był w czasach, kiedy Kalifornią rządzili meksykańscy gubernatorzy. Ściany były grube jak zazwyczaj w ceglanych domach i mimo słonecznego lata w pokojach panował chłód. Na wszystkich oknach parteru umieszczono ozdobne, żelazne kraty, co dodawało budynkowi uroku.
Pete wszedł najpierw do działu księgowości – dużego pokoju po przeciwnej stronie korytarza. Kierownikiem był tu niesympatyczny mężczyzna w średnim wieku. Nadzorował dwie markotne kobiety, które pracowały nad stertami faktur.
– Dzień dobry, panie Thomas – powiedział Pete i położył na biurku przed kierownikiem plik kopert.
Thomas zmarszczył brwi.
– Włóż pocztę do pudła na tamtym stole. Co jest z tobą? Nie potrafisz zapamiętać tak prostej rzeczy?
– W porządku, Thomas – odezwał się ktoś za plecami Pete'a. Był to pan Grear. – Jestem pewien, że Pete to potrafi. Nie zapominaj, że to ja nadzoruję sekretariat. Jeśli chłopiec popełnia błąd, zgłoś to do mnie, ja będę z nim rozmawiał.
Pete wymknął się z księgowości. Na korytarzu usłyszał, jak pan Grear mamrocze do siebie.
– Intrygant! Nie utrzyma się tutaj nawet roku. Nie wiem, jak go ścierpieli w firmie farmaceutycznej przez pięć lat!
Pete się nie odezwał. Miał kilka listów dla recepcjonisty, którego biurko stało w dużym frontowym pokoju. Dostarczył je i wszedł na piętro. Mieściły się tam biura wydawców, grafików i innych osób zajmujących się produkcją książek.
Pan Grear i pan Thomas nie odzywali się do siebie do południa. Potem zepsuła się kserokopiarka sekretariatu, co wywołało ostrą kłótnię między obu panami. Pan Thomas nalegał, by maszynę natychmiast naprawiono, a pan Grear upierał się przy zdaniu, że mechanik może przyjść następnego rana.
Przed czwartą Jupiter zaczął zbierać z poszczególnych działów listy do wysłania, a dwaj panowie wciąż wymieniali gniewne uwagi.
Kiedy Jupe wszedł do biura Beefy'ego, pani Paulson podniosła głowę i uśmiechnęła się do niego. Była to pulchna kobieta o gładkiej cerze, wiele starsza od Beefy'ego, która pracowała już jako asystentka jego ojca.
Wręczyła Jupe'owi dwie koperty i przeniosła wzrok na drzwi, bo ktoś właśnie wchodził do pokoju.
– Szef czeka na pana – powiedziała, wskazując drzwi gabinetu Beefy'ego.
Jupe się obejrzał. Szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w gabardynowym ubraniu wyminął go i wszedł do gabinetu Tremayne'a.
– To Marvin Gray. Przyniósł pracę Madeline Bainbridge. – Pani Paulson westchnęła. – Poświęcił dla niej całe życie. Czy to nie romantyczne?
Nim Jupe zdążył odpowiedzieć, z gabinetu wyszedł Beefy z plikiem papierów w ręce.
– O, Jupe, dobrze, że jesteś. Zanieś to na dół i zrób natychmiast kopię. To rękopis, tylko w jednym egzemplarzu. Pan Gray się obawia, że może zaginąć.
– Kopiarka się zepsuła. Czy mogę z tym iść do punktu usługowego? – zapytał Jupe.
W drzwiach pojawił się Gray.
– Nie, nie rób tego – powiedział – bezpieczniej będzie trzymać ten rękopis tutaj.
– Zaopiekujemy się nim dobrze – przyrzekł Beefy.
Gray skinął głową.
– Świetnie. A teraz, skoro ma pan już tekst, poproszę o czek i będę uciekał.
– Czek? – powtórzył Beefy. – Chodzi panu o zaliczkę?
– Ależ tak. Zgodnie z umową, w chwili dostarczenia pracy winien pan wypłacić pannie Bainbridge dwadzieścia pięć tysięcy dolarów.
Beefy zdawał się wzburzony.
– Zazwyczaj najpierw czytamy tekst, proszę pana. Czek nie jest jeszcze nawet przygotowany.
– Och, rozumiem. W porządku. Będę więc oczekiwał nadejścia czeku pocztą – z tymi słowami pan Gray opuścił biuro.
– Najwyraźniej spieszy mu się z otrzymaniem pieniędzy – powiedziała pani Paulson.
– Przypuszczam, że nie zna się na umowach wydawniczych – odparł Beefy. – Przeoczył paragraf o akceptowaniu złożonego utworu do druku.
Wrócił do swojego gabinetu, a Jupe zszedł do sekretariatu wydawnictwa.
– Czy chcecie dziś pracować w godzinach nadliczbowych? – zapytał pan Grear, gdy Jupe znalazł się w pokoju. – Drukarnia dostarczyła nam właśnie nakład broszur o ptakach śpiewających. Włożymy je do kopert w dwie godziny i będę mógł je nadać jutro z samego rana.
Chłopcy byli skorzy popracować dłużej, zadzwonili więc do swoich domów w Rocky Beach i uprzedzili, że wrócą później. Byli wciąż zajęci przygotowywaniem broszur do ekspedycji, gdy pozostali pracownicy opuszczali biuro. Za kwadrans szósta pan Grear wychodził na pocztę z ostatnimi listami.
– W drodze powrotnej kupię pieczone kurczaki w pobliskim sklepie – przyrzekł.
Po jego wyjściu chłopcy pracowali sumiennie. Przez otwarte okno wpadł podmuch wiatru i zatrzasnął drzwi na korytarz. Chłopcy aż podskoczyli, gdy huknęły.
Było piętnaście po szóstej, gdy Bob przerwał zajęcie i pociągnął nosem.
– Chyba czuję dym.
Pete spojrzał na zamknięte drzwi. W ciszy słychać było szum ruchu ulicznego na alei Pacyfiku. Usłyszeli też inny dźwięk – stłumione grubymi ścianami trzaski i buzowanie.
Jupe zmarszczył czoło. Podszedł do drzwi i położył na nich dłoń. Drewno było ciepłe. Ujął za klamkę, która była jeszcze cieplejsza, i ostrożnie otworzył drzwi.
Natychmiast hałas stał się niemal ogłuszający. Wielka chmura dymu wdarła się do pokoju, dławiąc chłopców.
– O rany! – krzyczał Pete.
Jupe zatrzasnął drzwi, opierając się o nie całym ciężarem ciała.
– Hol! – krzyknął. – Cały hol płonie!
Dym przeciskał się teraz przez szpary wokół drzwi i ciągnął ciężką smugą ku otwartemu oknu. Wychodziło ono na wąski chodnik między budynkami. Jupe uchwycił kratę w oknie i próbował ją wypchnąć wołając:
– Na pomoc! Na pomoc! Pożar!
Nikt nie odpowiadał, a żelazne pręty nie ustępowały.
Bob złapał metalowe krzesło i wsunął je między pręty. Obaj z Pete'em usiłowali wyłamać nim kratę. Krzesło jednak tylko się wygięło i odpadła mu noga.
– To beznadziejne! – zawołał Jupe z biura pana Greara. – Telefon nie działa i nikt nie słyszy naszych krzyków. Pobiegł z powrotem do drzwi.
– Musimy się stąd wydostać, a to jest jedyna droga. Ukląkł i uchylił drzwi. Dym wdarł się przez szparę. Bob zakaszlał, Pete'owi zaczęły łzawić oczy. Obaj przykucnęli obok Jupe'a i wyjrzeli na korytarz. Wypełniał go dym, zwarty jak mur. Czerwone płomienie tańczyły po ścianach i wysuwały jęzory na klatkę schodową.
Jupe odwrócił głowę i wciągnął głęboko powietrze, co zabrzmiało jak szloch. Potem ruszył naprzód, wstrzymując oddech. Lecz nim zdążył przekroczyć próg, poryw gorącego powietrza pchnął go niczym gigantyczna ręka. Uchylił się, cofnął i zatrzasnął drzwi.
– Nie mogę – szepnął. – Nikt nie jest w stanie przejść przez ten ogień! Nie ma stąd wyjścia! Jesteśmy uwięzieni!
Rozdział 2. Ranny człowiek
Przez chwilę wszyscy milczeli. Potem Pete zaczął się krztusić.
– Ktoś chyba zobaczy dym i wezwie straż pożarną – wysapał. – Po prostu ktoś musi ten pożar dostrzec!
Jupe rozglądał się niespokojnie po pokoju. Zauważył coś, co mogło być wybawieniem. Pod długim stołem, na którym chłopcy składali i sortowali listy, była klapa w podłodze.
– Patrzcie – wskazał ją Jupe – tam musi być piwnica. Powietrze powinno być tam lepsze.
Chłopcy błyskawicznie odsunęli stół od ściany. Pete otworzył klapę i oczom ich ukazała się piwnica o ceglanych ścianach. Jej podłoga z ubitej ziemi znajdowała się ponad dwa metry poniżej poziomu parteru. Poczuli zapach ciężkiego od wilgoci i zgnilizny powietrza, ale się nie wahali. Pete opuścił się w dół, uczepiony krawędzi otworu, po czym zwolnił uchwyt i zeskoczył na dno. Dwaj pozostali chłopcy poszli w jego ślady. Gdy wszyscy trzej znaleźli się już w piwnicy, Bob stanął na ramionach Pete'a i zamknął klapę.
Stali w ciemnościach, nasłuchując z napięciem. Wciąż dobiegało ich buzowanie ognia. Byli tu bezpieczni, ale na jak długo? Jupe widział oczami wyobraźni, jak płomienie ogarniają piętro i palą dach. Co się stanie, kiedy dach się zawali do wewnątrz? Czy strop nad nimi wytrzyma spadające nań i płonące belki? A jeśli nawet wytrzyma, kto będzie mógł przejść przez ogień, żeby ich odszukać w piwnicy?
– Hej! – Pete złapał Jupe'a za rękę. – Słyszysz?
Z oddali dobiegł dźwięk syreny.
– Nareszcie! – wykrztusił Bob.
– Pospieszcie się, strażacy! – błagał Pete. – Nie dajcie nam tu spędzić całej nocy!
Odgłos syreny był coraz bliższy i bliższy. Było ich też coraz więcej. Potem jedno po drugim ustawało ich przeraźliwe wycie,
– Na pomoc! – krzyczał Pete. – Hej, ludzie! Na pomoc!
Czekali. Po minutach, które zdawały się wiecznością, usłyszeli gwałtowne huki i trzaski.
– Założę się, że to okno – powiedział Bob. – Wyłamują kratę z okna!
Na strop nad nimi chlusnęła woda. Jupe poczuł wilgoć na twarzy, rękach i ramionach. W dół zaczęły spływać strumyki brudnej wody.
– Utoniemy! – wrzasnął Pete. – Przestańcie! Jesteśmy tu na dole!
– Otwórzcie klapę! – krzyczał Bob.
Klapa uniosła się ze skrzypieniem. Do piwnicy zajrzał strażak.
– Są tutaj! – zawołał. – Znalazłem te dzieciaki!
Skoczył w dół. Szybko podsadził Boba, którego złapał drugi strażak i potykającego się odesłał do okna. Krata była usunięta, a przez parapet przerzucono dwie taśmy sikawek. Bob wdrapał się na okno i przelazł na wąski chodnik.
Uszedł zaledwie parę kroków, gdy za nim znalazł się Jupe, a dalej Pete i strażak, który wyciągnął ich z piwnicy.
– Nie zatrzymujcie się! – komenderował jeden ze strażaków. – Idźcie szybko! Dach może się zapaść w każdej chwili!
Chłopcy pobiegli dalej ulicą. Była zablokowana wozami strażackimi. Chodnik zalegały splątane węże sikawek.
– Dzięki Bogu nic wam się nie stało! – pan Grear biegł do nich, ściskając w rękach papierową torbę z pieczonymi kurczakami.
– Hej, panie, proszę się cofnąć! – krzyknął strażak.
Pan Grear wtopił się w tłum, który zebrał się po drugiej stronie ulicy.
Chłopcy podeszli do niego.
– Nie chcieli mnie do was puścić. Powiedziałem im, że tam jesteście, ale mnie nie puścili – mówił w oszołomieniu.
– Nic nie szkodzi, proszę pana. Uratowano nas – powiedział Jupiter.
Wziął z rąk starszego pana torbę z kurczakami i pomógł mu usiąść na niskim murku przed małym centrum handlowym.
– Panie Grear! Panie Grear!
Chłopcy się obejrzeli. Klucząc i przeciskając się spiesznie między gapiami, zmierzał do nich pan Thomas.
– Panie Grear, co się stało? Zobaczyłem dym. Jadłem w pobliżu obiad i w pewnej chwili zobaczyłem ciemną chmurę. Jak doszło do tego pożaru? Nim pan Grear zdołał zrozumieć, o co Thomas go pyta, zza rogu wyszedł spiesznym krokiem Beefy Tremayne. Po piętach deptał mu jego wuj, a pochód zamykała pani Paulson.
– Panie Grear! – wołał Beefy. – Nic się panu nie stało? Cześć, chłopcy, wszystko w porządku?
– W porządku – zapewnił go Pete.
Beefy przykucnął obok pana Greara.
– Zatelefonowałbym do pana, ale zbyt się martwiłem o chłopców – powiedział Grear.
– Zobaczyliśmy dym z mieszkania i zaraz przybiegliśmy – odrzekł Beefy.
Po drugiej stronie ulicy podniósł się krzyk. Strażacy uciekali spod budynku na łeb na szyję. Po chwili dach się zawalił z hukiem. W niebo strzeliły płomienie. Grube mury starego domu wciąż stały, ale strażacy nie zajmowali się już nimi. Skierowali sikawki na dachy i ściany budynków po obu stronach płonącego gmachu.
Jupe spojrzał na panią Paulson i zobaczył, że płacze.
– Proszę nie płakać – mówił Beefy. – Nie trzeba, to przecież tylko budynek.
– To wydawnictwo pańskiego ojca! – łkała pani Paulson. – Był taki z niego dumny!
– Wiem, ale to tylko dom. Dopóki nikt nie jest ranny… – Beefy urwał i spojrzał pytająco na chłopców.
– Myśmy wyszli ostatni – odpowiedział Bob. – Nikomu nic się nie stało.
– To najważniejsze – Beefy uśmiechnął się z trudem i zwrócił się do pani Paulson. – To nie jest koniec Amigos Press. Daleko do tego. Nasze książki są bezpieczne w magazynie, a klisze zachowane w składzie. Mamy nawet rękopis Bainbridge.
– Doprawdy? – zapytała pani Paulson.
– Tak. Schowałem go do teczki i zabrałem ze sobą do domu. Nie jest więc tak źle i…
Beefy urwał. Ulicą nadchodził mężczyzna z ręczną kamerą.
– Och, telewizja robi reportaż z pożaru. Poszukam lepiej telefonu.
– Po co? – zapytał William Tremayne.
– Chcę zatelefonować do Marvina Graya, żeby mu powiedzieć, iż rękopis panny Bainbridge jest zabezpieczony. Jeśli ogląda wiadomości, może pomyśleć, że manuskrypt spłonął wraz z Amigos Press.
Beefy odszedł na stację benzynową na rogu ulicy. W tym momencie Jupiter zauważył nadchodzącego z naprzeciwka człowieka. Jego twarz była biała jak płótno. Na głowie miał silnie krwawiącą ranę.
– O Boże! – wykrzyknął Pete.
Wzdłuż policzka mężczyzny ciekła krew i wsiąkała w przód jego koszuli.
– Co to, na litość boską… – powiedział William Tremayne.
Jupe podbiegł do mężczyzny, który osunął się na ziemię. Z pomocą przyszli też strażak i dwaj policjanci. Odwrócili rannego ostrożnie na plecy, a jeden z nich oglądał ranę na głowie.
– Ależ ja go znam! – Tęga kobieta przepchnęła się przez tłum i podeszła do policjantów.
– On tam pracuje – wskazała laboratorium filmowe, masywny, ceglany budynek, sąsiadujący z ruiną Amigos Press. – Często go widziałam, jak tam wchodził i wychodził.
Jeden z policjantów podniósł się.
– Wezwę pogotowie – powiedział. – Potem sprawdzimy lepiej to laboratorium filmowe. Nie wygląda na to, żeby ten człowiek mógł nam coś powiedzieć. Może przez dłuższy czas nie odzyskać przytomności!
Rozdział 3. Nieszczęścia chodzą parami
Tego wieczoru w ostatnim dzienniku telewizyjnym nadano krótki reportaż o pożarze. Jupiter oglądał go wraz z wujostwem, ciocią Matyldą i wujkiem Tytusem, z którymi mieszkał.
Następnego rana wstał wcześniej, żeby obejrzeć kronikę aktualności “Dzisiaj w Los Angeles”.
– Czy nie dość ci było samego pożaru? – zapytała ciocia Matylda, gdy ustawił w kuchni przenośny telewizor. – Mogłeś tam zginąć!
Jupe wstał i zaczął popijać swój sok pomarańczowy.
– Może powiedzą coś o tym człowieku?
– Tym, co upadł nieprzytomny na ulicy? – ciocia Matylda usiadła obok Jupe'a, a wujek Tytus nalał sobie drugą filiżankę kawy.
Na ekranie telewizyjnym ukazał się reporter Fred Stone z bardzo poważną miną.
– Wczoraj w Santa Monica miały miejsce dwa tragiczne wypadki – mówił. – Około szóstej po południu wybuchł pożar w zabytkowym domu Amigos przy alei Pacyfiku. Mieściły się tam biura Amigos Press, ale w budynku nie było nikogo, poza trzema młodymi pracownikami. Ogień odciął im drogę wyjścia, ale zostali uratowani przez strażaków i nie odnieśli żadnych obrażeń.
Twarz Stone'a znikła z ekranu. W jej miejsce pojawiły się dymiące ruiny Amigos Press. Słone kontynuował komentarz spoza ekranu.
– Budynek został całkowicie zniszczony. Szkody oszacowano na pół miliona dolarów. W trakcie pożaru, jak odkryła policja, doszło do rabunku w laboratorium filmowym, sąsiadującym bezpośrednio z Amigos Press. Laboratorium specjalizuje się w konserwacji taśm starzejących się filmów fabularnych. Między piątą a szóstą po południu wtargnęli tum złodzieje, którzy zbiegli, wynosząc z sobą ponad setkę szpul filmowych, zawierających negatywy filmów aktorki Madeline Bainbridge sprzed przeszło trzydziestu lat. Panna Bainbridge, niegdyś wielka gwiazda filmowa, sprzedała właśnie swoje filmy firmie Wideo, do której należy niniejsza stacja telewizyjna KLMC i stacje z nią związane.
Stone ukazał się ponownie na ekranie.
– Prawdopodobnie świadkiem tej niezwykłej kradzieży był John Hughes, który pracował wczoraj w laboratorium w godzinach nadliczbowych. Został on dotkliwie pobity przez złodziei. Zdołał się wydostać na ulicę, gdzie upadł zemdlony. Hughes odzyskał dziś rano przytomność w szpitalu w Santa Monica i złoży zapewne zeznanie detektywowi policji.
Na ganku frontowym zadudniły kroki i dzwonek rozbrzmiał alarmująco. Jupe pospieszył do drzwi, wpuścił Pete'a i Boba.
– Oglądasz wiadomości? – zapytał Pete. – Widziałem wcześniejsze wydanie. Ten, kto rąbnął tego faceta w głowę, zwinął całą masę filmów z laboratorium w Santa Monica!
– I to wszystko były filmy Madeline Bainbridge – dodał Bob. – Czyżby zbieg okoliczności?
– Bardzo to podejrzany zbieg okoliczności – powiedział Jupiter.
Chłopcy poszli za Jupe'em do kuchni. W telewizji Fred Stone referował ostatnie doniesienia na temat skradzionych filmów.
– Dziś rano zatelefonowano do Charlesa Daviego, prezesa firmy Wideo. Powiedziano mu, że filmy panny Bainbridge zostaną zwrócone po wypłaceniu pięćdziesięciu tysięcy dolarów osobie, która je przetrzymuje.
Pan Davie nie udzielił odpowiedzi, czy firma zamierza zapłacić okup za te unikalne filmy.
– Co za trik! – wybuchnął Pete. – Zwinąć stare filmy dla okupu!
Fred Słone kontynuował.
– W związku z kradzieżą w laboratorium w Santa Monica, stacja KLMC zaaranżowała wywiad z Marvinem Grayem, który od lat prowadzi wszelkie sprawy Madeline Bainbridge. Wywiad przeprowadził nasz zasłużony reporter – tropiciel zdarzeń kryminalnych, Jefferson Long. Nadamy teraz nagranie tego wywiadu.
Tu Fred Stone spojrzał na stojący po jego lewej stronie monitor. Po chwili zobaczyli na ekranie mężczyznę o opalonej twarzy i siwych, falujących włosach. Siedział przed kominkiem na prostym, drewnianym krześle, z mikrofonem w ręce. Zegar na kominku za nim wskazywał wpół do dziewiątej.
– Dobry wieczór państwu – powiedział. – Jefferson Long, wasz reporter specjalizujący się w sprawach przestępczości, wita państwa z rezydencji panny Bainbridge pod Malibu. Dzisiejszego wieczoru Marvin Gray, wieloletni przyjaciel i zaufany Madeline Bainbridge, przystał na rozmowę z nami o filmach, które skradziono dziś z laboratorium filmowego. Być może pan Gray powie nam również co nieco o pannie Bainbridge i jej karierze aktorskiej, którą wielu z nas dobrze pamięta.
Kamera się cofnęła, obejmując Marvina Graya. Przy imponującym Jeffersonie Longu wyglądał niechlujnie i niepozornie. Uśmiechnął się jednak z pewną wyższością, jakby go Long śmieszył.
– Jestem pewien, że pamięta pan pannę Bainbridge bardzo dobrze – powiedział. – O ile sobie przypominam, pan sam był kiedyś aktorem. Grał pan w ostatnim filmie panny Bainbridge, “Opowieść z Salem”. To była pańska pierwsza rola, prawda?
– No tak, ale…
– A także ostatnia – dodał Gray.
– To było bardzo nieuprzejme – odezwała się ciocia Matylda. – Można by pomyśleć, że nie lubi pana Longa.
– Być może go nie lubi – powiedział Jupiter. Jefferson Long sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Mówił zbyt szybko.
– Jestem pewien, że wiadomość o kradzieży filmów bardzo zmartwiła pannę Bainbridge. Mieliśmy nadzieję spotkać ją osobiście.
– Panna Bainbridge nie przyjmuje reporterów. Nigdy – odpowiedział Gray. – Teraz odpoczywa. Lekarz przepisał jej środki uspokajające. Jest, jak pan powiedział, bardzo zmartwiona.
– Oczywiście – przytaknął gładko Jefferson Long. – Odkąd panna Bainbridge zarzuciła karierę aktorską, żaden z jej filmów nie był udostępniany publiczności. Co wpłynęło na jej nagłą decyzję przekazania filmów telewizji?
Marvin Gray się uśmiechnął.
– Trzydzieści lat temu zarząd studia nie zdawał sobie sprawy, że filmy fabularne staną się z czasem atrakcją programów telewizyjnych. Madeline Bainbridge przeczuwała to. Żywiła głęboką wiarę w przyszłość telewizji, mimo że jej samej telewizja nie interesuje.
– Nie ogląda telewizji?
– Nie. Ale już trzydzieści lat temu przewidziała, jakiego nabierze znaczenia, i wykupiła prawa do wszystkich swoich filmów. Trzy tygodnie temu uznała, że nadszedł właściwy czas. Podpisała umowę z firmą Wideo i udostępniła jej filmy. Dziś właśnie przejęto negatywy i oddano je do laboratorium filmowego do sprawdzenia i renowacji.
– A więc, jeśli filmy nie zostaną odzyskane, stratę poniesie istotnie stacja KLMC?
– Tak, ale stratę poniesiemy wszyscy. Panna Bainbridge jest wielką aktorką. Grała niezapomniane role – Kleopatry, Joanny d'Arc, Katarzyny Wielkiej, Heleny Trojańskiej. W razie nieodzyskania taśm cały jej dorobek zostanie zaprzepaszczony na zawsze.
– To byłoby doprawdy nieszczęście – powiedział Long. – I to wszystko wskutek przestępstwa, niebywałego nawet w mieście, które doświadczyło już wielu dziwnych zbrodni. Jestem pewien, że wszyscy liczą na bezzwłoczne ujęcie dwóch mężczyzn, którzy włamali się do laboratorium, i na rychłe odzyskanie skradzionych filmów.
Na ekranie widoczny był teraz jedynie Jefferson Long, który spoglądał na widzów ze szczerą troską.
– Mówił do państwa Jefferson Long z rezydencji, w której Madeline Bainbridge mieszka od lat w odosobnieniu, ukrywając przed wszystkimi oprócz kilku najbliższych przyjaciół swą urodę, która uczyniła ją gwiazdą. Dziękuję państwu.
Na ekranie pojawił się ponownie Fred Słone.
– A teraz pozostałe wiadomości…
Jupiter wyłączył telewizor.
– Wszystko razem wywierało wrażenie chwytu reklamowego, ale to chyba niemożliwe. Ten technik z laboratorium był poważnie ranny. Marvin Gray zaś przeoczył wspaniałą okazję nadmienienia o wspomnieniach panny Bainbridge. Gdyby chodziło o reklamę, powiedziałby coś o nich.
W tym momencie na frontowym ganku rozległ się jakiś trzask.
– Och, do diabła! – wykrzyknął ktoś z irytacją. Jupiter otworzył drzwi. Stał przed nim Beefy Tremayne.
– Potknąłem się o doniczkę. Przepraszam. Jupe, potrzebuję pomocy.
Jupiter wprowadził go do pokoju. Zauważył, że Beefy ma podkrążone oczy.
– Szukam prywatnego detektywa – mówił. – Worthington powiedział, że jesteście dobrzy w tej specjalności. Czy zechcecie mi pomóc? Wuj Will nie zapłaci za wynajęcie zawodowego detektywa.
Pete i Bob przyszli do kuchni zaciekawieni.
– O co chodzi? – zapytał Jupiter.
– O wspomnienia panny Bainbridge. Rękopis znikł. Ktoś go ukradł!
Rozdział 4. Czyżby sztuczka czarnoksięska?
– Zgoda, przyznaję, że jestem niezdarny – mówił Beefy Tremayne – wypuszczam wszystko z rąk i stale na coś wpadam. Jeśli jednak chodzi o sprawy wydawnictwa, jestem naprawdę uważny i dobrze, starannie pracuję. Nie gubię maszynopisów!
– Gadanie! – skwitował tę wypowiedź William Tremayne. Beefy przyprowadził Trzech Detektywów z Rocky Beach do mieszkania, które dzielił z wujem i które znajdowało się w wykwintnym budynku w zachodniej dzielnicy Los Angeles. Dom miał nowoczesne zabezpieczenie. Garaż otwierało urządzenie akustyczne, a drzwi z holu wejściowego na wewnętrzny dziedziniec były kontrolowane przez kamerę.
Williama Tremayne'a zastali spoczywającego na sofie w salonie. Palił długie, cienkie cygaro i wpatrywał się bezmyślnie w sufit.
– Nie zamierzam poświęcać czasu i wysiłku na krzątaninę wokół tego rękopisu – oświadczył. – Zapodziałeś go jak zwykle i gdzieś się go pewnie odnajdzie. Niepotrzebni są nam tutaj żadni ambitni młokosi węszący wszędzie ze szkłem powiększającym i proszkiem do zbierania odcisków palców.
– Zostawiliśmy dziś proszek w domu, proszę pana – powiedział Jupiter chłodno.
– Bardzo miło to usłyszeć – pan Tremayne nie odrywał wzroku od sufitu. – Beefy, był tu pod twoją nieobecność agent ubezpieczeniowy. Zadawał masę idiotycznych pytań, a jego ton nie podobał mi się. To, że dbam o twoje interesy i że pieniądze za szkody zostaną mi wypłacone, nie jest powodem, żeby ktoś przybierał ton, jakbym coś zyskiwał na tym pożarze.
– Wuju, oni muszą zadawać sprawdzające pytania – tłumaczył Beefy.
– Chcesz powiedzieć, iż muszą udawać, że zapracowali na swoje pieniądze? – warknął William Tremayne. – Mam tylko nadzieję, że ustalą naszą należność bez zwłoki. Urządzenie biura w nowym miejscu i uruchomienie wydawnictwa będzie kosztowało fortunę.
– Mógłbym je już uruchomić, gdybym tylko odzyskał ten rękopis! – powiedział Beefy.
– Więc go szukaj!
– Szukałem! Nie ma go tutaj!
– Beefy, czy pozwolisz, że my poszukamy? – zapytał Jupiter. – Jeśli mówisz, że go tu nie ma, to pewnie tak jest, ale nie zawadzi sprawdzić.
– Dobra, szukajcie – Beefy usiadł i utkwił wzrok w swoim wuju, a chłopcy wzięli się do przeszukiwania całego pomieszczenia.
Zajrzeli pod wszystkie meble, do każdego kredensu i do szafy bibliotecznej. Nigdzie nie było rękopisu wspomnień dawnej gwiazdy.
– Rzeczywiście, Beefy, tu go nie ma – powiedział w końcu Jupiter. – Zacznijmy teraz od początku. Kiedy ostatnio miałeś manuskrypt?
Bob wyjął z kieszeni notes i usiadł obok Beefy'ego, gotów do zapisywania.
– Zeszłego wieczoru – mówił Beefy – jakiś kwadrans po dziewiątej lub wpół do dziewiątej. Wyjąłem manuskrypt z teczki i zacząłem go czytać, ale nie mogłem się skupić, bo byłem zbyt wzburzony pożarem i widokiem tego zakrwawionego człowieka. Odczuwałem potrzebę ruchu. Położyłem więc rękopis na stoliku i zszedłem na dół, na basen, popływać.
– Czy pan był tu w tym czasie? – zapytał Jupiter Williama Tremayne’a.
Starszy pan przecząco potrząsnął głową.
– Grałem w brydża z przyjaciółmi. Do domu wróciłem około drugiej nad ranem.
Jupe zwrócił się do Beefy'ego.
– Kiedy wróciłeś z basenu, rękopisu już nie było, prawda?
– Tak. Zauważyłem jego brak, gdy tylko wszedłem do pokoju.
– Czy drzwi mieszkania zostawiłeś zamknięte, kiedy byłeś na basenie? Czy w ogóle wychodzisz kiedykolwiek z mieszkania, nie zamykając zatrzasku w zamku?
– Nigdy, i jestem pewien, że zeszłego wieczoru były zamknięte, bo zapomniałem zabrać klucze. Musiałem prosić dozorcę, żeby tu przyszedł ze swoim uniwersalnym kluczem i wpuścił mnie do mieszkania.
Jupiter podszedł do drzwi frontowych, otworzył je i obejrzał dokładnie oścież i zamek.
– Nie ma żadnych śladów włamania. Drzwi wejściowe na dole są zawsze zamknięte, prawda? A to mieszkanie znajduje się na dwunastym piętrze. Ktoś więc musiał mieć klucze.
Beefy potrząsnął głową.
– Nikt nie ma zapasowych kluczy, nie licząc dozorcy, a to śmieszne jego podejrzewać. Ten człowiek pracuje tu od lat i nie ukradłby nawet wykałaczki!
Bob spojrzał na niego znad notesu.
– A więc tylko ty i wuj macie po parze kluczy?
– Nie, trzeci komplet kluczy schowałem w moim biurku w wydawnictwie. Trzymałem go tam na wypadek, gdybym zgubił swoje klucze. Ale ten komplet uległ zniszczeniu w czasie pożaru.
– Hmm, chyba tak – Jupe zamknął drzwi wejściowe, podszedł do okna i wyjrzał przez nie na dół na basen. – A więc ktoś wszedł do budynku, do którego niełatwo się dostać. Następnie wszedł do tego mieszkania, zobaczył na stoliku manuskrypt, zabrał go i wyszedł. Jak zdołał tego dokonać?
Pete podszedł do Jupe'a i również wyjrzał przez okno, ale patrzył nie w dół, lecz w górę.
– Przeleciał nad dachem i przez otwarte okno wylądował w mieszkaniu malutkim helikopterem. To jedyna możliwość.
– A może na miotle? – zażartował wuj Will. – Jeśli ktoś miał się tu dostać przez okno, miotła nadawałaby się doskonale i zawęziłaby krąg podejrzanych. Manuskrypt zabrała czarownica.
Beefy wytrzeszczył oczy w osłupieniu.
– Czarownica? – powtórzył. – To… zadziwiające!
– Dlaczego? – zapytał jego wuj. – Wolisz wersję z helikopterem?
– Dziwne, że powiedziałeś o czarownicy. Przed pójściem na basen, przeczytałem fragment rękopisu, w którym przedstawiono szaleńcze plotki o ludziach Hollywoodu. Panna Bainbridge opisuje na przykład przyjęcie u reżysera Aleksandra de Champleya. Pisze, że uprawiał czarną magię i nosił pentagram Szymona Magusa. W manuskrypcie był rysunek pentagramu – Beefy wyjął z kieszeni pióro i zaczął szkicować na odwrocie koperty: – Gwiazda pięcioramienna w kole. Bainbridge pisze, że była złota, a krąg wokół niej wysadzany rubinami. Słyszałem o Szymonie Magusie. Był czarownikiem w starożytnym Rzymie i ludzie wierzyli, że potrafi fruwać!
– Wspaniale! – zawołał wuj Will. – Stary przyjaciel Madeline Bainbridge ubrał się w pentagram Szymona Magusa i przyfrunął tu zabrać rękopis, żebyśmy nie odkryli, że jest złym czarownikiem.
– Jeżeli ktoś tu przyfrunął, to nie był na pewno Aleksander de Champley. Umarł dziesięć lat temu – powiedział Jupe. – Czy w rękopisie były jeszcze jakieś inne elektryzujące historie?
Beefy potrząsnął głową.
– Nie wiem! Przeczytałem tylko tę anegdotę. Zupełnie możliwe, że Madeline Bainbridge zna sekrety wielu osobistości Hollywoodu.
– To więc może być powodem kradzieży – powiedział Jupiter. – Ktoś z jej znajomych chciał zapobiec publikacji jej wspomnień!
– Ależ skąd ta osoba mogła wiedzieć, że rękopis jest tutaj? – zapytał Beefy.
– To proste! – Jupe ze zmarszczonym w skupieniu czołem zaczął chodzić po pokoju. – Beefy, zeszłego wieczoru zatelefonowałeś do Marvina Graya, żeby mu powiedzieć, iż manuskrypt jest bezpieczny u ciebie. Oczywiście Gray powtórzył to Madeline Bainbridge. Następnie Bainbridge zatelefonowała do któregoś z przyjaciół lub postąpił tak Gray. No i wiadomość się rozeszła.
– To nie panna Bainbridge rozgłosiła tę wiadomość – powiedział Beefy. – Marvin Gray mówił, że ona nie używa telefonu. Ale istotnie Gray mógł komuś o manuskrypcie powiedzieć, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Poza tym sekretarka panny Bainbridge wciąż z nią mieszka. Nazywa się Klara Adams. Ona mogła opowiedzieć komuś o całej sprawie.
– Oczywiście. Beefy, czy mógłbyś zaaranżować spotkanie z panną Bainbridge? – zapytał Jupe. – Zapytałbyś ją, o kim pisze w swoich wspomnieniach!
– Nie zgodzi się. Nie widuje się z nikim. Warunki umowy uzgadnia Marvin Gray.
– Porozmawiaj więc z Grayem – napierał Jupe. – Musiał czytać rękopis.
Beefy jęknął.
– Ale ja nie chcę rozmawiać z Grayem. Będzie się dopominał o zaliczkę, a ja nie mogę mu jej dać, póki nie przeczytam tekstu. Jak się dowie, że go nie mam, dostanie ataku serca!
– Więc mu tego nie mów. Powiedz, że w razie publikacji mogą wyniknąć pewne problemy prawne i że twój adwokat musi się co do tego upewnić, nim wypłacisz zaliczkę. Zapytaj go, czy panna Bainbridge ma dowody na poparcie historii, o których pisze. Spytaj, czy ona lub Klara Adams pozostają wciąż w kontakcie z kimś spośród dawnych znajomych.
– Nie mogę tego zrobić – powiedział Beefy. – Na pewno zawalę sprawę. Gray od razu się domyśli, że coś jest nie w porządku.
– Weź ze sobą Jupe'a – zaproponował Pete. – Jest mistrzem w wyciąganiu informacji z ludzi. Nawet nie wiedzą, kiedy mu ich udzielają.
Beefy popatrzył na Jupitera.
– Potrafisz to zrobić?
– Zazwyczaj mi się udaje.
– Świetnie – Beefy wyjął z kieszeni notesik i podszedł do telefonu.
– Nie dzwonisz chyba do Marvina Graya? – zapytał go wuj.
– Oczywiście, że dzwonię. Jupe i ja zamierzamy się z nim zobaczyć dzisiejszego popołudnia.
Rozdział 5. Lasek, w którym straszy
– Worthington powiedział mi, że działacie zespołowo – mówił Beefy Tremayne, gdy jechali z Jupe'em na północ autostradą Nadbrzeżną. – Bob jest podobno dobry w zbieraniu odpowiednich materiałów; Pete jest siłaczem, a ty jesteś mistrzem w wyszukiwaniu poszlak i odgadywaniu ich znaczenia. Mówił też, że jesteś kopalnią wszelkich informacji.
– Lubię czytać i na szczęście pamiętam większość tego, co przeczytałem – odparł Jupiter.
– To bardzo dobrze. Trudno o bardziej przydatne zdolności.
Samochód zwolnił i tuż za nadmorską miejscowością Malibu zjechali na boczną szosę. Beefy milczał, gdy samochód pokonywał kolejne wzgórza. Po pięciu minutach skręcili z wijącej się górskiej szosy na wąską, żwirowaną drogę. Niecały kilometr dalej wóz zatrzymał się przed wiejską bramą. Napis na niej głosił, że przybyli na ranczo Półksiężyc.
– Nie wiem, czego właściwie oczekiwałem, ale zapewne nie tego – powiedział Beefy.
– Rzeczywiście wygląda bardzo pospolicie – zgodził się Jupe. – Można się było spodziewać, że stroniąca od świata słynna gwiazda filmowa mieszka w pałacowej rezydencji albo że chociaż jej posiadłość otacza wysoki mur. A ta tutaj brama nie ma nawet zamka.
Wysiadł z samochodu i przytrzymał skrzydło bramy, żeby auto mogło wjechać do środka. Wsiadł z powrotem i ruszyli drogą dojazdową, biegnącą wśród gaju cytrynowego.
– Dziwne, że kiedy Gray przyniósł wczoraj rękopis, nie wspomniał nic o sprzedaży filmów panny Bainbridge – powiedział Jupe.
– Bardzo dziwne – przyznał Beefy. – To ma duży wpływ na możliwości sprzedaży książki.
– Czy to Gray wybrał twoje wydawnictwo?
– Nie jestem pewien. Zatelefonował jakieś sześć tygodni temu i powiedział, że panna Bainbridge pragnie opublikować swoje wspomnienia. Wiadomo powszechnie, że się zajmuje jej sprawami i jak się zdaje, robi to dobrze. Nie pytałem go, dlaczego wybrał Amigos Press. Teraz się zastanawiam, czy jest rzeczywiście tak dobrym plenipotentem swej pracodawczyni. Powinien był mi powiedzieć o sprzedaży filmów.
Samochód wyjechał z gaju cytrynowego i ich oczom ukazał się biały, drewniany dom wiejski. Był duży i prosty, weranda rozciągała się wzdłuż frontowej ściany. Na stopniach werandy stał Marvin Gray, mrużąc oczy w słońcu.
– Dzień dobry – powiedział, gdy Beefy wysiadł z samochodu. – Zobaczyłem tuman kurzu, który się wzbijał za autem, kiedy pan przejeżdżał przez gaj.
Na widok Jupe'a zmarszczył lekko brwi.
– A to kto? – zapytał.
– Mój kuzyn, Jupiter Jones – Beefy poczerwieniał, recytując przygotowane wyjaśnienie. Wyraźnie nie przywykł kłamać nawet w najdrobniejszych sprawach. – Widział go pan wczoraj. Odbywa praktykę w wydawnictwie. A także uczęszcza na szkolny kurs historii kina. Sądziłem, że nie będzie miał pan nic przeciwko temu, żeby zobaczył dom Madeline Bainbridge.
– Oczywiście, że nie, ale dziwię się, że przyjechał pan tutaj dzisiaj, nazajutrz po pożarze. Sądziłem, że ma pan ważniejsze sprawy na głowie.
– Gdybym nie przyjechał tutaj, siedziałbym w domu, bolejąc nad moim spalonym wydawnictwem.
Gray skinął głową. Odwrócił się i wszedł na werandę. Następnie zamiast wprowadzić swych gości do domu, usiadł na jednym ze stojących na werandzie wiklinowych foteli i wskazał im pozostałe.
Beefy zajął miejsce.
– Proszę pana, obawiam się, że nastąpi pewna zwłoka w dostarczeniu panu czeku z zaliczką. Przejrzałem wspomnienia panny Bainbridge i znalazłem kilka anegdot, które mogą spowodować problemy prawne. W jednej, na przykład, mówi się, że pewien reżyser hollywoodzki był czarnoksiężnikiem. Wiem, że ten reżyser może zaskarżyć wydawnictwo o pomówienie. Tak więc poprosiłem mego prawnika o przejrzenie rękopisu. Tymczasem panna Bainbridge zechce nam podać nazwiska osób, które mogą potwierdzić jej opinie. I oczywiście ich adresy.
– Adresy nie wchodzą w grę – odparł Gray. – Panna Bainbridge z nikim z dawnego otoczenia nie utrzymuje stosunków.
– Więc może pan wie, jak możemy się skontaktować z niektórymi osobami? – zapytał Beefy znękanym głosem. – Jestem pewien, że czytał pan ten tekst, więc…
– Nie, nie czytałem – przerwał Gray – panna Bainbridge wręczyła mi go dopiero wczoraj po południu. Poza tym i tak nie mógłbym panu pomóc. Nigdy się nie przyjaźniłem z żadnym z tych ludzi. Jak pan wie, byłem tylko szoferem.
– Może będzie mogła nam dopomóc sekretarka panny Bainbridge? – podsunął Beefy z nadzieją.
– Klara Adams? – zdziwił się Gray. – Ona się stąd nie oddala od lat.
Beefy zdawał się przyciśnięty do muru, więc Jupe pospieszył z odsieczą. Rozejrzał się wokół i zapytał:
– Czy nie dostąpimy zaszczytu poznania panny Bainbridge? – w jego głosie było tyleż naiwności co zaciekawienia.
– Panna Bainbridge nie widuje nikogo, poza mną i Klarą – odparł Marvin Gray. – Jeśliby nawet przyjmowała gości, to z pewnością nie dzisiaj. Jest przygnębiona kradzieżą jej filmów. Odpoczywa na górze w towarzystwie Klary. Byłbym wdzięczny, gdybyś mówił cicho.
– Przepraszam – Jupe wciąż rozglądał się z zaciekawieniem. – Prawdziwy odludek z panny Bainbridge, co? Czy nikt tu więcej nie mieszka poza nią, panem i Klarą Adams? Nie macie żadnej służby?
– Prowadzimy bardzo proste życie. Nie potrzebujemy służących.
– Widziałem pana rano w telewizji. Czy to prawda, że panna Bainbridge jej nie ogląda?
– Prawda. Ja oglądam i przekazuję jej wiadomości, które uważam za ważne dla niej.
– Ach, więc tak wygląda jej samotne życie! Czy nie widuje absolutnie nikogo? A pan? To znaczy, czy nie męczy pana stałe przebywanie tutaj? A Klara Adams? Czy jej to nie męczy?
– Nie sądzę. Dobrze się czuję we własnym towarzystwie, a Klara Adams jest całkowicie oddana pannie Bainbridge. Ja oczywiście też. Jestem jej bezwzględnie oddany.
Jupiter odwrócił się do Beefy'ego.
– Widzisz? Nie masz powodu się martwić.
Gray również spojrzał na Beefy'ego pytająco.
– A o co pan się martwił?
– Och, to nic poważnego. Kiedy tu jechaliśmy, Beefy mówił, że się trochę denerwuje – odpowiedział Jupe. – Pomyślał, że jeśliby ktoś się dowiedział, gdzie jest rękopis, mógłby go ukraść i żądać okupu. Gdyby pan komuś powiedział…
– Komu miałbym to powiedzieć? – przerwał Gray.
– Zdaje się, że rzeczywiście nie miałby pan komu, chyba żeby ktoś zatelefonował…
– Nasz numer telefonu jest zastrzeżony. Ludzie nie mogą tu dzwonić. Korzystamy z telefonu tylko w razie absolutnej konieczności.
– O rany, dzieciaki w szkole nie będą chciały w to uwierzyć – Jupe wstał z krzesła. – Czy mogę iść umyć ręce?
– Oczywiście – Gray wskazał drzwi. – Idź prosto przez hol, miń schody, łazienkę znajdziesz obok kuchni.
– Dzięki – Jupe wszedł do domu.
Po słonecznej werandzie hol wydawał się ciemny. Po jego lewej stronie znajdował się salon, skąpo umeblowany, z drewnianymi fotelami o prostych oparciach. W jadalni po prawej stał grubo ciosany stół i ławy bez oparć. Na szerokich schodach wiodących w górę nie było wykładziny. Za nimi Jupe znalazł łazienkę. Wszedł, zamknął drzwi, odkręcił kran i otworzył szafkę na lekarstwa nad umywalką. Nie było w niej nic oprócz słoika z jakimiś suchymi liśćmi. Pachniały miętą. Jupe zamknął szafkę, umył ręce i wytarł je w wiszący na haczyku ręcznik domowej roboty. Po wyjściu z łazienki zajrzał do kuchni i aż zamrugał ze zdziwienia oczami na widok jej staroświeckiego urządzenia. Znad wiekowej lodówki zwisały obnażone zwoje przewodów, a stary, gazowy piec kuchenny nie miał nawet oznakowania palników. Z kurków nad zlewem oblazła już miedź. Pewnie je zainstalowano przed wieloma laty, kiedy zbudowano ten dom.
Na kontuarze obok zlewu stał rząd słoików. Jupe podszedł bliżej, żeby przeczytać umieszczone na nich nalepki. Był tam wrotycz, wilcze łyko, głóg, mięta, tymianek. Zastanowiła go zawartość jednego słoika. Według nalepki zawierał wilcze jagody. Ostatni w rzędzie duży słój wypełniony był reklamowymi pakiecikami zapałek. Jupe obejrzał kilka z nich. Pochodziły z różnych restauracji. Coś poruszyło się za oknem i przykuło jego uwagę.
Zobaczył spory lasek dębowy. Drzewa były stare, miały supłowate skręcone pnie, a gałęzie sięgały ponad drugą kondygnację domu. Ciemnozielone liście przesłaniały niebo i dzień wydawał się szary. Dęby rosły w szeroko rozstawionych rzędach, a między nimi przechadzały się właśnie dwie kobiety. Miały na sobie długie, ciemne suknie, opięte w talii i opadające szerokimi fałdami aż do ziemi. Obie uczesane były w kok. Za nimi kroczył godnie gładkowłosy doberman.
Jupe wciąż się im przyglądał, kiedy nagle jedna z kobiet obejrzała się w stronę domu. Jupiterowi zaparło dech. W ilustrowanych albumach z dziejów filmu widział zdjęcia Madeline Bainbridge, a teraz właśnie patrzył na nią, żywą, stojącą pod starymi, posępnymi drzewami. Jej blond włosy były raczej białe, ale śliczna twarz wciąż wydawała się nadzwyczaj młoda. Po chwili panna Bainbridge odwróciła się i ruszyła przed siebie. Jupe nie sądził, by go mogła zauważyć.
Zbliżył się do okna i odczuł gwałtowną tęsknotę za słońcem. Ogarnął go chłód. Widok tych kobiet, spacerujących w ciemnych, staroświeckich sukniach pod mrocznymi konarami drzew, tchnął jakimś niesamowitym smutkiem.
Za plecami chłopca rozległy się kroki.
– Umyłeś już ręce? – zapytał Marvin Gray.
Jupe aż podskoczył i omal nie krzyknął. Wskazał widok za oknem.
– Wszystko zdaje się takie ciemne przez te drzewa.
– Istotnie – przyznał Gray. – Dalej, przy tej drodze mieszkał pewien ranczer, który twierdził, że w lasku straszy. Wygląda tak, jakby to było możliwe, prawda? W tym miejscu był kiedyś cmentarz. Prywatny cmentarz rodziny zamieszkującej ten dom. Pod drzewami znajdowały się groby. Przeniesiono je oczywiście, kiedy panna Bainbridge kupiła dom, ale las wciąż wydaje mi się ponury. Przyszedłem po ciebie, bo twój kuzyn jest już gotów wracać do miasta.
Jupe wyszedł za Grayem z domu. Parę minut później odjeżdżali z Beefym z rancza Półksiężyc.
– No i nici z całej wizyty – powiedział Beefy. – Nie zdobyliśmy żadnych przesłanek do przypuszczeń, kto mógł ukraść rękopis.
– Ale dała nam ta wizyta dużo do myślenia.
– Co, na przykład?
– Dlaczego Gray skłamał? Madeline Bainbridge nie było w domu na górze. Przebywała na zewnątrz domu wraz z drugą kobietą, przypuszczalnie Klarą Adams. Gray mógł także kłamać w innych sprawach. W kuchni leżą w słoju zapałki zebrane z różnych restauracji. Możliwe więc, że więcej bywa on poza tym domem, niż się do tego przyznaje.
– Ale dlaczego miałby kłamać?
– Żeby ochronić Madeline Bainbridge. Ona nie jest po prostu odludkiem. Jest bardzo dziwną kobietą. Obie z Klarą Adams miały na sobie staromodne, czarne suknie. Wyglądały jak przeniesione żywcem z czasów pierwszych osadników angielskich. A w kuchni stoi słoik z wilczymi jagodami.
– Żartujesz! Wilcze jagody są trujące!
– Wiem. Madeline Bainbridge jest najbardziej fascynującą osobą, na jaką się w życiu natknąłem. Osobą, która przez tyle lat prawie się nie zmieniła. Rozpoznałem ją natychmiast. Jest osobą, która trzyma w kuchni truciznę i ubiera się jak za czasów pierwszych osadników. Osobą, do której należy lasek, będący kiedyś cmentarzem i w którym, według słów Graya, straszy. Tak w każdym razie opowiadają pewni ludzie i sądząc po wyglądzie tych drzew, nie byłbym zdziwiony, gdyby ci ludzie mieli rację!
Rozdział 6. Magiczny krąg
– W normalnej kuchni nie znajduje się wilczych jagód – powiedział Jupe.
Siedział za biurkiem w Kwaterze Głównej Trzech Detektywów, czyli w starej przyczepie kempingowej, ukrytej między stertami złomu w odległym kącie składu Jonesa. Pete i Bob wrócili właśnie z biblioteki, gdzie na polecenie Jupe'a zbierali potrzebny materiał w czasie, gdy on pojechał z Beefym. Jupe zakończył relację z wizyty w domu panny Bainbridge konkluzją przyrodniczą:
– Wilcza jagoda należy do powszechnie znanej rodziny roślin psiankowatych. Wiele z nich jest trujących, a niektórych używano niegdyś w rytuałach magicznych.
– Madeline Bainbridge musi być naprawdę osobą niesamowitą – powiedział Pete. – Trucizna w kuchni i cmentarz za domem!
– Teraz już nie jest cmentarzem – sprostował Jupe – ale ten lasek ma w sobie coś rzeczywiście upiornego i nierealnego. Przyprawił mnie o dreszcze.
– Cmentarz i dziwne zioła – powtórzył Bob w zamyśleniu. Wyciągnął z kieszeni notes i przewrócił kilka stron. – To się zgadza. Dokładnie! W związku z tą historią o reżyserze Aleksandrze de Champley poczytałem sobie trochę w bibliotece o magii i czarnoksięstwie. Skoro panna Bainbridge zadała sobie trud narysowania pentagramu, musiało to być dla niej ważne. Są przecież różne rodzaje czarownic. Bywają komiczne wiedźmy z brodawkami na brodzie. Dalej idą złe wróżki i czarownice, zdolne do okropnych czynów, ponieważ hołdują diabłu. Zgodnie z przesądami, pomaga im, a chyba nie ma granic dla wyczynów dokonywanych przy jego poparciu.
Pete spojrzał na niego spode łba.
– Nie wierzę w ani jedno słowo z twojego wywodu i nie lubię o tych sprawach słuchać. Czy mógłbyś się pospieszyć i skończyć z tymi bzdurami?
– Reszta będzie ci się bardziej podobała – pocieszył go Bob. – Istnieje pewna forma czarnoksięstwa, zwana Starym Obrządkiem. Uprawiający ją ludzie twierdzą, że wywodzi się z zamierzchłych czasów. Jest to forma kultu urodzaju, wiele w niej odniesień do wzrostu i zbiorów. Czarownicy wierzą, że uzyskują siłę powodowania pewnych rzeczy przez zestrojenie się z potęgą wszechświata. Organizują się w grupy zwane zgromadzeniami czarownic, a każde takie zgromadzenie składa się z trzynastu członków. Spotykają się w specjalnych miejscach, na przykład na rozstajach dróg. A jeszcze lepszym miejscem jest… zgadnijcie co?
– …cmentarz? – zgadł Jupe.
– Tak! W czasie tych spotkań odprawiają przepisowy rytuał. Spożywają świeżo zebrane płody i oddają cześć Selenie lub Dianie, bogini księżyca. Dokonują tego w nocy. Nie dlatego, żeby sądzili, że robią coś nikczemnego, ale po to, by uniknąć plotek sąsiadów. Rytuały mogą się odbywać o każdej porze roku, ale są cztery główne obrządki, zwane sabatami. Czarownicy Starego Obrządku odbywają sabaty każdego roku w dniach: trzynastym kwietnia, pierwszym sierpnia, trzydziestym pierwszym października i w przedostatnią sobotę stycznia.
Bob zamknął notes.
– To wszystko, co dziś wynotowałem. Jest tego więcej i w razie potrzeby możemy niektóre książki wypożyczyć z biblioteki. Zastanawiam się, czy jest możliwe, żeby osoba, która ukradła rękopis, miała być czarownicą czy czarownikiem. Mógł to być ktoś ze środowiska filmowego i nie chciał, żeby wiedziano, iż był członkiem Starego Obrządku albo wręcz satanistą.
Pete się wzdrygnął.
– Jeśli w tę sprawę jest wmieszana czarownica, mam nadzieję, że jest czarownicą Starego Obrządku. Wolałbym nie mieć do czynienia z kimś, kto hołduje diabłu.
Jupiter pokiwał głową.
– Satanista może być człowiekiem pozbawionym skrupułów lub bardzo ograniczonym. W obu wypadkach bywa niebezpieczny. A o czym ty, Pete, czytałeś?
– O Madeline Bainbridge. Odczytałem informacje z mikrofilmów. – Pete wyciągnął z kieszeni przybrudzoną kartkę, rozłożył ją i odczytał zapisany ołówkiem tekst: – Przybyła do Hollywoodu z Fort Wayne w Indianie, gdy miała osiemnaście lat. Wygrała konkurs piękności, a nagrodą była podróż do Hollywoodu. Kiedy zwiedzała studio Film Art, zauważył ją Aleksander de Champley. Trzy tygodnie później zawarła kontrakt z Film Art na rolę Marii, królowej Szkocji w filmie de Champleya. To rodzaj rekordu: zostać odkrytym i obsadzonym w filmie w tak krótkim czasie! – Pete podniósł wzrok znad kartki i dodał: – Wszędzie pisali, że była bardzo, bardzo piękna.
– Wciąż jest piękna – powiedział Jupe. – Widziałem ją dzisiaj. Masz coś jeszcze, Pete?
– Tylko to, co się zwykle pisze. Zdaje się, że była osobą bardzo spokojną. Nie była wmieszana w żadne skandale. Grała przeważnie w filmach historycznych, takie role jak Kleopatry, Katarzyny Wielkiej. Miała zawsze najlepszych partnerów, ale znajomość z nimi trwała do skończenia filmu. Była raczej samotniczką i nigdy nie powstały żadne plotki, jakoby miała romanse z aktorami. Zaczęto dopiero wiązać ją z ostatnim partnerem, Ramonem Desparto.
– Co też wywołało w niej rodzaj załamania nerwowego. Nigdy więcej nie zagrała w filmie. Wykupiła wszystkie swoje filmy i następne trzydzieści lat spędziła odcięta od świata.
– Unikając dawnych przyjaciół – dodał Jupiter.
– Nie miała ich tak wielu – Pete rozprostował spokojnie zdjęcia i podał Jupe'owi. – To zdjęcie było zrobione podczas przyjęcia wydanego przez Akademię Nagród w czasie kręcenia “Opowieści z Salem”. Jest to grupa ludzi, którą nazywano magicznym kręgiem Madeline Bainbridge, ponieważ obcowała wyłącznie z nimi. Jest tu tylko kilkanaście osób. Ale Marvina Graya nie ma na zdjęciu.
– Wtedy nie był jej przyjacielem. Wciąż był tylko szoferem – przypomniał Jupiter.
Przyjrzał się dokładnie zdjęciu i przeczytał podpis. Madeline Bainbridge i urodziwy Ramon Desparto siedzieli u szczytu stołu. Po drugiej stronie gwiazdy siedział Jefferson Long, młody i przystojny. Dalej podpis wymieniał niejakiego Elliota Farbera jako ulubionego operatora panny Bainbridge. Aktor Charles Goodfellow siedział obok aktorki Estelle Du Barry. Następnie był scenarzysta Nicholas Fowler, a także Klara Adams, siedząca obok aktora charakterystycznego Teda Finieya. Wymieniono jeszcze Janet Pierce, projektantkę kostiumów do filmu “Opowieści z Salem” i dwie aktorki – Lurine Hazel i Marie Aleksander. Bardzo pospolita dziewczyna, patrząca wprost w obiektyw była – jak głosił tekst pod zdjęciem – sekretarką Desparta.
– Zaiste magiczny krąg! – powiedział Jupiter. – Tu jest trzynaście osób, liczba feralna, chyba że wchodzą w grę czarownice. Dla zgromadzenia czarownic trzynastka jest właściwa!
Jupe spojrzał rozpromieniony na przyjaciół.
– Bob, z twoich notatek wynika, że pierwszy sierpnia jest datą jednego z czterech dorocznych sabatów. Tak się składa, że dziś mamy pierwszy sierpnia. Czy Madeline Bainbridge była czarownicą? Czy jest nią nadal? Jeśli tak, kto dzisiaj należy do jej kręgu? Jest tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć! Kto ma ochotę na przejażdżkę na wzgórza Malibu dziś wieczorem?
– Wariacki pomysł! – wykrzyknął Pete, ale po chwili się uśmiechnął. – O której ruszamy?
Rozdział 7. Czary
Zapadał zmierzch, gdy Trzej Detektywi dotarli do miejsca, w którym od głównej szosy odchodziła żwirowana droga. Jupe zatrzymał rower, ale nie zsiadł z niego. Czekał, aż Pete i Bob się z nim zrównają.
– To jest droga na ranczo panny Bainbridge. Obejrzałem mapę tej okolicy. Jest tu kilka miejsc, gdzie mógłby się odbyć sabat czarownic. Jedno to rozstaje dróg tutaj właśnie. Drugim jest lasek za jej domem, lasek, który był kiedyś cmentarzem. Jest jeszcze jedno miejsce, położone o ponad kilometr dalej, gdzie krzyżują się dwie ścieżki. Proponuję, żebyśmy się rozdzielili. Jeśliby panna Bainbridge opuszczała swą posiadłość, nie przeoczymy jej.
Jupe zaczął grzebać w plecaku, zawieszonym na kierownicy roweru.
– Tam jest pies, więc musimy być ostrożni. Nie możemy podchodzić za blisko. Zabrałem walkie-talkie.
Wyciągnął z plecaka trzy radyjka. Zmajstrował je sam w swojej pracowni w składzie złomu, każde zawierało mikrofon i głośniczek odbioru. Wydobył też z plecaka trzy paski, do których przyszyty był miedziany drut z końcówką, którą wtykało się do radyjka. Każdy pasek pełnił funkcję antenki, a radyjka działały jak walkie-talkie o zasięgu pół mili. W czasie nadawania wciskało się przycisk w bocznej ścianie radia, przy odbiorze trzeba go było zwolnić.
Każdy z chłopców wziął jedno radyjko.
– Ja zajmę punkt obserwacyjny na wzgórzu za dębowym laskiem – powiedział Jupe. – Ty, Bob, możesz się ukryć wśród drzew cytrynowych między drogą a domem. Twój punkt obserwacyjny, Pete, będzie po północnej, to jest po lewej stronie domu. Jest tam łąka z wysoką trawą, w której możesz się schować. Jeśli Madeline Bainbridge wyjdzie z domu, któryś z nas ją wypatrzy. Uważajcie też na jadące samochody lub idących ludzi. Mogą nas zaprowadzić na miejsce sabatu.
Bob i Pete wymamrotali zgodę i wszyscy trzej ruszyli żwirowaną drogą do bramy rancza panny Bainbridge. Tu ukryli rowery w przydrożnych chwastach i rozeszli się. Szczupła sylwetka Boba znikła wśród drzew cytrynowych. Pete poszedł dalej drogą, aż za posiadłość. Jupe odbył mozolny marsz przez pola, okalające dom i dębowy lasek. Za laskiem wszedł na wzgórze i znalazł na jego zboczu kępę krzewów. Przykucnął za nią i podniósł walkie-talkie do ust.
– Tu Jupe – powiedział cicho – zgłoś się, Pete.
Zwolnił przycisk i słuchał.
– Tu Pete. Jestem na łące na północ od domu. Widzę jego tył i światła w oknach. Za oknami poruszają się ludzie, ale nie mogę ustalić, co robią. Skończyłem.
– Nie opuszczaj pozycji. Co u ciebie, Bob?
– Widzę front domu. We wszystkich oknach ciemno. Skończyłem.
– Musimy czekać. Skończyłem – powiedział Jupiter.
Oparł się plecami o zbocze i patrzył na dębowy lasek, który całkowicie zasłaniał dom. W świetle księżyca drzewa robiły jeszcze bardziej upiorne wrażenie. Księżyc wznosił się coraz wyżej i pod supłowatymi pniami kładły się głębokie cienie.
Radyjko w jego ręce zatrzeszczało.
– Tu Pete. Właśnie pogasły światła w domu. Teraz widzę małe światełka na dworze. Skończyłem.
W ciemnym lesie poniżej Jupe'a zamigotało światełko. Potem drugie i trzecie. Jupe wcisnął guziczek radia.
– Wchodzą do dębowego lasku – powiedział cicho. – Widzę świece.
Czekał. Pod poskręcanymi konarami drzew poruszały się migotliwe ogniki. Następnie się zatrzymały, świece paliły się równymi płomykami. Było ich też coraz więcej.
– Podchodzę bliżej. Na razie zostańcie, gdzie jesteście – powiedział przez walkie-talkie.
Uwolnił przycisk radia i wyśliznął się zza krzewów. Zsuwał się ze wzgórza, aż osiągnął równy teren za domem panny Bainbridge. Tu zaś, jak skaczący cień, przemykał od krzaka do krzaka, póki się nie znalazł na skraju lasku. Zatrzymał się, spoglądając na płonące wśród drzew świece. Było ich dwanaście i formowały krąg. Przez chwilę w gęstych ciemnościach widział jedynie płomyki świec. Potem spoza ich kręgu wyłoniła się postać kobiety. Wpatrywała się przed siebie w noc. Była to Madeline Bainbridge. Jej długie blond włosy opadały luźno na ramiona, miała na nich wianek z kwiatów. Posuwała się wolno ku środkowi koła, zakreślonego przez światła świec.
Ktoś postępował za nią. Z ciemności wyłoniła się druga kobieta. Niosła tacę z wysoko spiętrzonymi owocami. Była to ta sama kobieta, którą Jupe widział po południu z panną Bainbridge, i wiedział, że musi to być Klara Adams. Weszła w krąg świateł i postawiła tacę na stole okrytym czarnym obrusem.
Następna twarz zajaśniała w ciemnościach – twarz Marvina Graya. Na jego głowie widniał również wianek z kwiatów. Zdawał się nie mieć ciała. Jupe uzmysłowił sobie, że nosi, podobnie jak obie niewiasty, czarną szatę. W czerni nocy ich sylwetki były niewidoczne, z tła wyłaniały się tylko twarze i kwietne wianki na głowach.
– Nakreślę krąg – zaintonował Marvin Gray. Jego ręce, białe na tle czarnej szaty, wykonywały jakiś kolisty ruch. W świetle świec zalśniło ostrze noża.
Jupe oddalił się od upiornego lasku i trojga dziwnych ludzi pod jego konarami. Gdy znalazł się dostatecznie daleko, by mówić swobodnie, wcisnął guziczek walkie-talkie.
– Pete? Bob? Jestem na polu za laskiem. Z całą pewnością w lasku odbywa się sabat.
– Zaraz tam będę – odpowiedział Bob.
– Ja też – zgłosił się Pete.
Pete pojawił się po paru minutach, szedł cicho jak duch. Następnie Bob przekradł się do nich z ciemności.
– Jest ich tylko troje, ale szykują się do odbycia ceremonii – relacjonował Jupe. – Marvin Gray ma nóż.
– Czytałem gdzieś o tym – powiedział Bob. – Nakreśli nożem krąg na ziemi. Czarownicy wierzą, że krąg zwiększa ich siłę.
– Chodźmy popatrzeć.
Bob i Pete poszli milcząco za Jupe'em, wpatrując się nerwowo w ciemności. Jaki to dziwny rytuał ujrzą za chwilę na własne oczy? Dostrzegli trzy postacie o białych twarzach w kręgu płonących świec. Zobaczyli Madeline Bainbridge unoszącą w górę puchar. Miała zamknięte oczy, jakby się modliła. Chłopcy wstrzymali oddech.
Wtem z ust Pete'a wyrwał się cichy okrzyk grozy. Z ciemności wyszło jakieś stworzenie i stanęło przy nim. Nie poruszało się. Pete czuł na sobie jego gorący oddech. Wtem warknęło cicho a złowieszczo.
Rozdział 8. Morderstwo dokonane mocą czarów?
– Co to?! – krzyknął Marvin Gray. – Kto tam jest?
Chłopcy zamarli, a warczenie nie ustawało.
Klara Adams uniosła ręce do ust, wpatrując się w ciemność za kręgiem. Madeline Bainbridge stała nieruchomo. Wyglądała jak rzeźba z kości słoniowej i hebanu. Marvin Gray wydobył spod czarnej szaty latarkę elektryczną. Włączył ją i ruszył ku Trzem Detektywom. Jupe zobaczył, że koło Pete'a stoi pies – gładkowłosy doberman, którego widział po południu. Był najwidoczniej wytresowany i zatrzymywał intruza, ale nie atakował nie sprowokowany. Nie starał się też ugryźć Pete'a.
– Co tu robicie, chłopcy? – zapytał Gray.
Jupe poczuł na sobie wzrok Graya i serce mu załomotało. Jak wytłumaczyć temu człowiekowi fakt, że młody kuzyn Beefy'ego Tremayne'a, który zachowywał się tu po południu jak układny gość, wraca oto wieczorem szpiegować jego i dwie kobiety?
– Kto tam jest, Marvinie?! – zawołała Madeline Bainbridge.
– Banda dzieciaków. Pewnie przyszli z Malibu. Trzeba wezwać szeryfa i wsadzić ich do ciupy!
Serce Jupe'a biło teraz jak szalone. Czy to możliwe, że Gray go nie poznał?
– Hej, panie! – powiedział. – Może pan zawołać tego psa?
– Dobrze. Bruno, chodź tu, do nogi!
Pies przestał warczeć i podszedł do Graya.
– A teraz powiedzcie, co tutaj robicie? – zapytał Gray ponownie. – Nie widzicie, że to teren prywatny?
– Nie, bo ciemno – odpowiedział Jupe zuchwale. – Szliśmy sobie na spacer przez wzgórza. Zboczyliśmy ze ścieżki i nie możemy znaleźć drogi powrotnej.
– Marvin! – zawołała Madeline Bainbridge ze zniecierpliwieniem. – Pozwól chłopcom odejść i wracaj tutaj. Wstrzymujesz nas.
Jupiter popatrzył na nią, po czym zwrócił wzrok na Graya. Ten zachowywał się niepewnie. Wyraźnie nie mógł się zdecydować, co robić.
Jupe ruszył w stronę panny Bainbridge.
– Przepraszamy panią najmocniej – mówił. – Naprawdę nie chcieliśmy przeszkadzać.
– Krąg! – wykrzyknęła bez tchu Klara Adams. – On bezcześci krąg!
Jupe szedł dalej w stronę stołu, przy którym stały kobiety, nie przestając przepraszać. Jedną ręką odpinał pasek z anteną, drugą przyciskał do boku radyjko, by ukryć je przed wzrokiem kobiet. Był blisko stołu, gdy pasek opadł mu z bioder, głowa i ramiona znalazły się prawie pod stołem.
– Marvin! – krzyknęła Madeline Bainbridge. Ręka Jupe'a znikła na moment pod czarnym obrusem, po czym upadł na czworaki.
– Przepraszam. Niezdara ze mnie. Nie chcieliśmy państwa niepokoić, naprawdę. – Jupe podniósł się na nogi. – Gdyby zechciała pani powiedzieć nam, jak dojść do drogi…
– Marvinie, pokaż, jak się dostać na główną drogę – poleciła Madeline Bainbridge.
– Dziękuję pani – powiedział Jupiter.
Gray wyprowadził chłopców z lasku. Wskazał im, jak mają iść przez pole, by trafić na asfaltową szosę wiodącą do autostrady Nadbrzeżnej, o czym bardzo dobrze wiedzieli.
– Tędy! Idźcie prosto, aż dojdziecie do szosy. Potem skręcicie w prawo. I nie wracajcie mi tutaj!
– Serdeczne dzięki – powiedział Pete.
Trzej Detektywi ruszyli przez wysoką, skąpaną w księżycowym świetle trawę, a Gray stał i patrzył za nimi.
– Nie spuści z nas wzroku, póki nie wyjdziemy z terenu posiadłości – przewidział Bob.
– Nie można go za to winić – powiedział Jupe. – Ty byś też nie chciał mieć obcych na swoim podwórku w czasie sekretnych obrządków. Miejmy nadzieję, że nie zajrzy pod stół i nie odkryje tam mojego walkie-talkie!
– To dlatego upadłeś! – powiedział Pete.
– Pomyślałem sobie, że byłoby interesujące posłuchać, o czym będą mówić po naszym odejściu. Okręciłem część anteny wokół radia, żeby przycisk nie odskoczył. Nie będzie więc odbierać, ale będzie nadawać. Nie idźmy za daleko, bo znajdziemy się poza zasięgiem odbioru.
Doszli do szosy i Bob się obejrzał. Marvina Graya już nie było.
– Pewnie wrócił do lasku.
Przeszli szosą do kępy krzaków i zatrzymali się pod ich osłoną.
– Włącz swoje walkie-talkie, Bob – powiedział Jupiter. – Posłuchajmy sabatu.
Bob ukląkł i włączył odbiór.
– … szli wreszcie – usłyszeli głos Graya. – Nie odważą się wrócić. Na pewno nie po tej lekcji, jakiej udzielił im Bruno.
– Miałem nadzieję, że Bruno jest gdzieś zamknięty – wymamrotał Jupe.
Gray znowu się odezwał:
– Głupotą było dać im odejść.
– Co więc powinniśmy byli zrobić? – zapytała Madeline Bainbridge.
– Wegnać ich w przepaść!
– Marvinie! – zabrzmiał głos kobiecy. Nie był to głos panny Bainbridge, więc chłopcy uznali, że Klarę Adams oburzyła sugestia Graya.
– Nie lubię wścibskich dzieciaków – mówił Gray. – Pójdą do domu i opowiedzą, co widzieli. Nim się obejrzymy, będziemy mieli fotografów i reporterów, kryjących się za każdym drzewem. Widzę już tytuły artykułów: “Tajemnicze obrzędy na ranczu gwiazdy filmowej!” Będziesz tu miała węszące gliny prędzej, niż się spodziewasz i…
– Doprawdy nie muszę się obawiać policji – przerwała mu panna Bainbridge. – Nie robimy nic złego.
– Teraz! – powiedział Gray.
– Nigdy!
– Więc chcesz tu mieć gliny? Powinnaś użyć swojej siły wobec tych dzieciaków tak, jak tamtej nocy wobec Desparta!
– Nigdy nie skrzywdziłam Ramona! Nawet wtedy, kiedy mnie zdradził!
– Nie, oczywiście! – w głosie Graya brzmiał sarkazm. – Życzyłabyś mu długiego, szczęśliwego życia!
– Ciągle do tego wracasz! – głos aktorki był szorstki. – Wciąż i wciąż. Zgoda, byłam na Ramona wściekła. Ale go nie skrzywdziłam. Nie użyłabym swojej siły, żeby komukolwiek wyrządzić krzywdę, i ty o tym wiesz. W gruncie rzeczy liczysz na to, prawda?
– Madeline! Proszę! – zawołała Klara Adams.
– Dobrze już, dobrze – mruknął Gray. – Nie ma teraz sensu kontynuować obrzędu. Wracajmy do domu. Bruno! – podniósł głos. – Bruno, chodź tutaj!
– Może lepiej zostawcie psa na dworze, w razie jakby ci chłopcy wrócili – powiedziała Klara Adams.
– Nie wrócą – odparł Gray. – Jeżeli zostanie na dworze, nad ranem zrobi się niespokojny i zacznie wyć. Będę musiał wstać, żeby go wpuścić. Tak to wygląda, kiedy się traktuje psa jak członka rodziny.
Głosy w walkie-talkie ucichły. Po chwili Jupe głęboko odetchnął.
– Marvin Gray chciał, żeby Madeline Bainbridge użyła swej mocy wobec nas tak, jak użyła wobec Ramona Desparto. Ciekaw jestem, co mu zrobiła.
– Według mnie nic – zauważył Bob. – Powiedziała, że nigdy nikogo nie skrzywdziła.
– Desparto zginął w wypadku samochodowym – przypomniał Pete. – Nawaliły mu hamulce, kiedy stąd wyjeżdżał po przyjęciu.
– Czy to było przyjęcie, czy też obrządek, taki jak dzisiejszy? – zastanawiał się Jupiter. – Jedno teraz wiemy na pewno: Madeline Bainbridge jest czarownicą albo za taką się uważa. Wiemy, że ma jakiś rodzaj siły.
– Siły, która… która może zabić? – wyszeptał Pete.
– Morderstwo dokonane mocą czarów? – Bob potrząsnął głową. – To niemożliwe!
– Chyba nie, jednakże wydaje się, że Madeline Bainbridge żywi poczucie winy w stosunku do Desparta – powiedział Jupiter. – Zaprzeczała z taką furią, jakby wierzyła w możliwość, że w jakiś sposób wyrządziła mu krzywdę.
– Dobry numer, ten Marvin Gray – odezwał się Pete. – Po co ją tak wkurzył? Nie musiał wyciągać tych spraw z przeszłości.
– Być może nią manipuluje – odparł Jupe. – Prawdopodobnie on jest prawdziwą siłą w tym domu. Może jedyną.
– Nie lubię go – powiedział Pete.
– Ja też nie – przyznał Jupe. – Zwłaszcza po tym, co usłyszałem przez walkie-talkie. Ten człowiek to zbir. Zastanawiam się, czy kłamie dla zabezpieczenia jej spokoju, czy też raczej chodzi mu o ukrycie przed światem własnych poczynań.
– Jupe, czy Gray może być wmieszany w kradzież rękopisu? – zapytał Bob.
Jupe wzruszył ramionami.
– Nie sądzę. Nie mógł dokonać kradzieży, bo w tym czasie Jefferson Long przeprowadzał z nim wywiad. Nie miał też po temu żadnego oczywistego motywu. Wprost przeciwnie. W jego, jako prowadzącego sprawy panny Bainbridge, interesie leży, żeby książka została wydana i przyniosła dochody. Ale czy komukolwiek powiedział o książce? Czy powiedziała o tym komuś panna Bainbridge? Po tym, co usłyszeliśmy dzisiejszego wieczoru, jestem niemal pewien, że wyjaśnienie tajemnicy zniknięcia rękopisu kryje się w przeszłości panny Bainbridge. W tym magicznym kręgu sprzed lat.
Jupe wstał.
– Na dziś zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Idę zabrać moje walkie-talkie i spotkamy się w miejscu, gdzie zostawiliśmy rowery. Jutro… jutro zajmiemy się dawniejszym zgromadzeniem magicznym.
– Jeśli ono rzeczywiście tym było – powiedział Bob.
– Myślę, że tym właśnie było – odparł Jupe i ruszył przez pole ku lasowi.
Rozdział 9. Bojownik o prawo i ład
– Żartujecie! – wykrzyknął Beefy Tremayne. – Madeline Bainbridge jest naprawdę czarownicą?
Jechali sportowym samochodem Beefy'ego wzdłuż bulwaru Santa Monica. Jupiter siedział z przodu obok Beefy'ego, Bob i Pete ściśnięci na tylnym siedzeniu.
– Jest nią teraz i wydaje się bardziej niż prawdopodobne, że była czarownicą już w czasach, gdy występowała w filmach – odparł Jupiter. – Myślimy, że stała na czele zgromadzenia czarowników i że w tym zgromadzeniu mogły się dziać różne dziwne rzeczy. Ktoś z nich mógł chcieć zapobiec publikacji jej wspomnień. Zamierzamy skontaktować się z osobami, należącymi kiedyś do jej najbliższego otoczenia i ustalić, czy w ciągu ostatnich dni któraś z nich się z panną Bainbridge porozumiewała. Musimy znaleźć osobę, która dwa dni temu dowiedziała się, gdzie jest rękopis.
– Ależ nie możesz oczekiwać, że ktoś się do tego przyzna – powiedział Beefy. – Mam na myśli tego kogoś, kto ukradł rękopis.
– Nie zamierzamy w ogóle mówić o rękopisie – tłumaczył Jupe. – Przynajmniej na początku. Przede wszystkim musimy się dowiedzieć, kto z dawnego zgromadzenia pozostaje nadal w kontakcie z Madeline Bainbridge osobiście lub poprzez trzecie osoby. Nie sądzę, by ktoś się obawiał do tego przyznać.
Beefy skręcił w aleję La Brea, wiodącą do Hollywoodu.
– I na początek zamierzacie rozmawiać z Longiem. Jeffersonem Longiem, tym, który w telewizji zwalcza przestępczość. On jest tak prostolinijny i bezkompromisowy, że po prostu nie mogę go sobie wyobrazić zamieszanego w coś równie obłędnego jak zgromadzenie czarowników.
– Nie zawsze był bojownikiem o prawo i ład – zauważył Jupe. – Kiedyś był aktorem i figuruje na ostatniej fotografii panny Bainbridge i jej kręgu. Musiał znać Ramona Desparto. Wydaje się logiczne od niego zacząć, skoro wiemy, gdzie go szukać. Biura firmy KLMC mieszczą się przy ulicy Fountain, przecznicy od Bulwaru Hollywoodzkiego. Rano zatelefonowałem do Longa, zgodził się ze mną zobaczyć.
– Czy powiedziałeś mu, dlaczego chcesz z nim rozmawiać? – zapytał Beefy.
– Niezupełnie. Powiedziałem tylko, że zbieram materiały do szkolnej pracy wakacyjnej.
– Long musi lubić, jak się o nim pisze – wtrącił Pete – choćby tylko w wypracowaniu szkolnym.
– Może dotyczy to wszystkich, którzy występują publicznie – powiedział Jupe. – Naprawdę miło z twojej strony, Beefy, że nas zawozisz. Mogliśmy pojechać autobusem.
– W domu siedzę jak na szpilkach i się zamartwiam. Czuję się w jakiś sposób zagubiony bez biura. Poza tym zadziwiacie mnie, chłopcy. Ja bym się nie odważył tak po prostu pójść do kogoś takiego jak Jefferson Long.
Bob roześmiał się.
– Jupe niełatwo się peszy.
– A jak zamierzacie odnaleźć pozostałych członków magicznego kręgu? – zapytał Beefy.
– Mój ojciec pracuje w studiu filmowym – odpowiedział mu Pete. – Przez związki zawodowe zdobędzie dla nas adresy przyjaciół Madeline Bainbridge.
Beefy powoli jechał już jakiś czas Bulwarem Hollywoodzkim. Teraz skręcił w ulicę Fountain i zatrzymał się pod budynkiem, który wyglądał jak wielki sześcian z ciemnego szkła.
– Zaparkujemy tu i będziemy na ciebie czekać. Nie spiesz się.
– Dobra – Jupe wysiadł i wszedł do budynku.
W recepcji, osłoniętej od słonecznego żaru polaryzowanym szkłem, było chłodno. Młoda, opalona kobieta za biurkiem skierowała Jupe'a do windy, którą wjechał na czwarte piętro.
Umeblowanie biura Jeffersona Longa składało się ze szkła, chromu i krytych czarną skórą foteli. Okna, z widokiem na wzgórza Hollywoodu, wychodziły na północ. Long siedział za biurkiem z indyjskiego drzewa, plecami do okna i uśmiechał się do Jupitera.
– Cieszę się z twych odwiedzin. Zawsze robię wszystko, co mogę, by pomóc młodym ludziom.
Jupiter odniósł wrażenie, że to małe przemówienie Long wygłosił już co najmniej sto razy.
– Bardzo panu dziękuję – powiedział z głęboką pokorą w głosie.
Jego okrągła, pogodna twarz nosiła wyraz tak niewinny, że niemal idiotyczny. – Zeszłego rana widziałem pana w telewizji. Przeprowadzał pan wywiad w rezydencji Madeline Bainbridge.
Uśmiech znikł gwałtownie z twarzy Jeffersona Longa.
– Zajmowałem się w życiu ważniejszymi rzeczami niż aktorstwo i znajomość z Madeline Bainbridge – obrócił się w swym fotelu i skinął ręką w stronę półek. Jupe zobaczył plakietki i medale nadane Longowi przez liczne miasta wzdłuż wybrzeża. Były tam także jego fotografie z komendantami policji dużych i małych miast Kalifornii, Nevady i Arizony. Był wreszcie oprawiony w ramki dokument, przyznający Longowi godność honorowego członka urzędu szeryfa.
– O rany! – Jupe miał nadzieję, że ten okrzyk wyraża dostateczny podziw.
– Mam jeszcze albumy z wycinkami prasowymi. Możesz je obejrzeć, jeśli cię interesują – zaproponował Long.
– Super! – zapalił się Jupiter. – Jeden przyjaciel mi mówił, że robi pan serię programów o narkotykach. To dopiero musi być fascynujące.
Przystojna twarz Longa oblała się rumieńcem.
– O, tak. Czy możesz sobie wyobrazić, że pewni ludzie, zatrudnieni oficjalnie w firmach farmaceutycznych, są zamieszani w nielegalną sprzedaż narkotyków? Ale nie będę mógł ukończyć serii w tym roku. Są osoby, które uważają, że lepiej wydać pieniądze na stare filmy niż na serię dokumentalną o tak istotnym problemie jak narkomania.
– Tak? Och, rozumiem. To fatalnie. Filmy Madeline Bainbridge musiały być bardzo drogie.
– Po zapłaceniu okupu będą jeszcze droższe.
– To chyba tym gorzej dla pana. Pan grał przecież w jednym z tych filmów, prawda?
– “Opowieść z Salem” była bardzo złym filmem. Prawdę mówiąc, był to taki kicz, że nigdy nie dostałem następnej roli. Prawdziwą karierę zrobiłem dopiero jako reporter zajmujący się przestępczością.
– A Madeline Bainbridge zarzuciła aktorstwo – Jupiter wracał do tematu z uporem dziecka. – Moja ciocia ją pamięta i twierdzi, że było coś dziwnego w niej i jej przyjaciołach. Mówiono o zgromadzeniu magicznym Madeline Bainbridge.
– Magiczne zgromadzenie? – w zachowaniu Longa pojawiła się nagle ostrożność. – To śmieszne. Tak, jakby należały do tego jakieś czarownice?
– Tak. Pan pracował z Madeline Bainbridge. Czy istniało jakieś zgromadzenie czarownic?
– Oczywiście, że nie! To znaczy, ja nic o tym nie wiem! Przyjaciele Bainbridge byli… po prostu ludźmi, z którymi pracowała.
– Pan ich znał?
– Naturalnie. Byłem jednym z nich.
– Może inni wiedzieli o czymś, o czym pan nie wiedział – Jupe patrzył na Longa bez mrugnięcia powiek. – Czy utrzymuje pan kontakty z tymi ludźmi? Czy wie pan, jak mógłbym do nich trafić? A może mógłby pan mnie skontaktować z samą Madeline Bainbridge?
– Ależ skąd! – wykrzyknął Long. – Nie mam teraz nic wspólnego z tymi ludźmi! Mam przyjaciół jedynie wśród strażników prawa i porządku. Co do Madeline Bainbridge, to nie widziałem jej od trzydziestu lat i nie mam ochoty jej widzieć przez następne trzydzieści! Ta rzekoma aktorka była osobą zepsutą i kapryśną. Była niemal równie złą aktorką jak ten typek Desparto, z którym się zaręczyła. To był dopiero fatalny aktor!
– Umarł zaraz po przyjęciu u niej, prawda?
– Tak – Long wyglądał teraz staro i w oczach miał pustkę. – Po przyjęciu. Tak.
Wyprostował się i otrząsnął, jakby odpędzał złe wspomnienie.
– Ale… ale to było tak dawno temu. Nie wracam już myślą do tamtych czasów. Nie ma sensu rozpamiętywać przeszłości. Ale dlaczego właściwie o tym rozmawiamy? Myślałem, że chcesz się ze mną zobaczyć, bo interesuje cię mój program o walce z przestępczością.
– Przyszedłem z powodu Madeline Bainbridge – odparł Jupe po prostu. – Piszę pracę z zakresu historii filmu. Jeśli praca będzie dobra, zostanie opublikowana w szkolnej gazecie.
Jefferson Long wyraźnie stracił zainteresowanie gościem.
– Życzę ci sukcesu – powiedział chłodno. – A teraz musisz mi wybaczyć. Nie mogę ci poświęcić więcej czasu. Mam umówione spotkanie.
– Rozumiem – Jupe podziękował Longowi i opuścił biuro.
– No i co? – zapytał Beefy, gdy detektyw wsiadł z powrotem do samochodu.
– Jefferson Long nie lubi panny Bainbridge i nie podoba mu się pomysł nadawania jej filmów w telewizji. Firma Wideo wydała za dużo na te filmy i nie będzie finansować jego programów o narkotykach. Poza tym nie widział Madeline Bainbridge od trzydziestu lat i nie utrzymuje stosunków z żadnym z jej dawnych przyjaciół. Zaprzeczył też istnieniu jakiegoś zgromadzenia czarownic. Może o innych sprawach mówił prawdę, ale sądzę, że kłamał co do zgromadzenia. Myślę, że w Jeffersonie Longu jest coś dziwnego, tylko nie mogę uchwycić, co.
Pete zachichotał.
– Wpadniesz na to, jak zwykle… Ale teraz mamy coś innego do roboty. Pod twoją nieobecność telefonowałem do taty. Zdobył już dla nas jeden adres. Adres Elliota Farbera, ulubionego operatora panny Bainbridge i członka jej magicznego kręgu na przyjęciu Akademii Nagród. Już nie pracuje z kamerą. Ma zakład naprawy telewizorów na Melrose. Jedźmy tam!
Rozdział 10. Klątwa czarownicy
Trzej Detektywi nie musieli zmyślać żadnych historii o szkolnej gazecie, żeby zobaczyć się z Elliotem Farberem. Nie było broniącej do niego dostępu recepcji, i żeby porozmawiać z byłym operatorem, chłopcy weszli po prostu do jego małego, zakurzonego warsztatu. Była to wąska nora, wciśnięta między zakład fryzjerski i tapicerski.
– Proszę pana, czy to prawda, że był pan ulubionym kamerzystą Madeline Bainbridge? – zapytał zwyczajnie Jupe.
Elliot Farber był chudym człowiekiem o pożółkłej cerze. Mrużąc oczy, patrzył na chłopców poprzez chmurę dymu, który wydobywał się z tkwiącego w jego ustach papierosa.
– Dajcie mi zgadnąć: jesteście miłośnikami starych filmów, prawda? – spytał.
– Coś w tym rodzaju – przytaknął Jupe.
Farber się uśmiechnął i wsparł plecami o kontuar.
– Pracowałem z Madeline Bainbridge niemal przy wszystkich jej filmach. Była wspaniała. Wielka aktorka! – Farber rzucił na podłogę niedopałek papierosa i rozdeptał go butem. – I niezwykle piękna. Niejedna z tak zwanych olśniewających piękności potrzebowała dobrego makijażu i specjalnego oświetlenia, by wyglądać korzystnie. Operator musiał się nieźle napracować dla dobrego efektu. Dlatego rzuciłem tę pracę. Miałem dość obwiniania mnie o to, że jakaś pani nie jest wystarczająco dobra jako Kleopatra, królowa Nilu. Ale z panną Bainbridge cudownie się pracowało. Była po prostu prawdziwie piękna. Nie sposób było popełnić błędu, kiedy się filmowało jej sceny.
– Nie było więc trudno z nią pracować? – zapytał Jupe.
– Och, kiedy zdobyła już uznanie, lubiła narzucać to, co chciała. Tak wrobiła nas wszystkich w ten straszny kicz o czarownicach i purytanach.
– “Opowieści z Salem” – podsunął Jupe.
– Właśnie. Ramonowi Desparto zdawało się, że to będzie wspaniałe. Madeline oszalała dla niego i robiła wszystko, by miał, czego pragnął. Martwiliśmy się, że zniszczy jej karierę.
– I tak się stało, prawda? – odezwał się milczący dotąd Pete. – Po jego śmierci tak się załamała, że już nie grała więcej.
– Czuła się winna jego śmierci – powiedział Farber. – Przed wypadkiem pokłóciła się z Despartem. Powiedziała mu bardzo przykre rzeczy. Nie dziwię się jej. Flirtował z inną aktorką, Estelle Du Barry i Madeline była zazdrosna. Jeśli organizujecie jakiś klub miłośników Madeline albo opracowujecie artykuł do jakiegoś pisemka młodzieżowego, pomińcie w nim to, co wam właśnie powiedziałem. Po co odgrzebywać stare waśnie.
– Czy widział się pan ostatnio z Madeline Bainbridge, albo może z nią rozmawiał? – zapytał Jupiter.
– Nie. Nikt ani jej nie widuje, ani nie ma z nią żadnego kontaktu.
Bob pokazał panu Farberowi fotokopię zdjęcia znalezionego w bibliotece.
– Czy Estelle Du Barry nie była jedną z najbliższych osób Madeline Bainbridge? Jest na tej fotografii z przyjęcia.
– Ach, to – Farber wziął od Boba fotografię. – Tak. Magiczny krąg. Są tu wszyscy, łącznie ze mną. Cała trzynastka.
– Trzynaścioro gości przy jednym stole. Czy to nie feralna liczba? – zapytał Jupe.
– Dla czarownicy nie.
– Więc rzeczywiście istniało czarodziejskie zgromadzenie! – wykrzyknął Bob.
Farber roześmiał się na głos.
– A pewnie! Madeline była czarownicą, a w każdym razie myślała, że nią jest. Nazywała to Starym Obrządkiem. Nie miało to nic wspólnego z lataniem na miotle ani sprzedawaniem duszy diabłu, ale Madeline była przekonana, że ma jakąś magiczną siłę. Daliśmy się wszyscy wciągnąć w tę grę. Była w końcu gwiazdą i gdyby sobie zażyczyła, żebyśmy się pomalowali na fioletowo, też byśmy to zrobili. Zostaliśmy członkami zgromadzenia. Estelle Du Barry, Lurine Hazel, Janet Pierce i nawet biedna nudziara Klara Adams – wszystkie zostały czarownicami.
– A Jefferson Long? – spytał Jupe.
– Pewnie. Nie sądzę, by sobie dzisiaj życzył, żeby o tym wiedziano. Bardzo się teraz puszy w swoich programach telewizyjnych. Ale był czarownikiem.
Jupiter się uśmiechnął.
– Czy utrzymuje pan kontakty z którąś z tych osób?
– Z nielicznymi. Jefferson Long rozmawia obecnie wyłącznie z policjantami, nikt więc spośród nas nie ma z nim styczności. Biedna mała Estelle, która wywołała straszliwy konflikt między Madeline i Despartem, nigdy nie zrobiła kariery. Nie miała naprawdę talentu i czas nie obszedł się z nią łaskawie. Wygląda teraz jak moja babcia i prowadzi mały motel w Hollywoodzie. To nie jest zła kobieta.
– Myśli pan, że się zgodzi udzielić nam wywiadu? – zapytał Jupe.
– Na pewno. Lubi ściągać na siebie uwagę. Ale co wy właściwie robicie, dzieciaki? “Zdarzenie roku” – opowieści dla jakiegoś pisma młodych miłośników kina?
– Zaliczam kurs z historii filmu i… – zaczął Jupe.
– Aha – Farber wziął znowu fotografię od Boba i studiował ją uważnie. – Dam wam adres Estelle Du Barry. Mam też telefon Teda Finieya. To świetny facet. Wciąż pracuje w filmie, mimo że pewnie zbliża się już do osiemdziesiątki. Jak będziecie do niego dzwonić, powołajcie się na mnie.
– A co z pozostałymi? – zapytał Bob.
– No cóż, Ramon Desparto oczywiście nie żyje. Nie wiem, czy się wam uda porozmawiać z Klarą Adams. Mieszka z Madeline i obie nikogo nie przyjmują. Nicholas Fowler, scenarzysta, też nie żyje. Zmarł na atak serca parę lat temu. O Janet Pierce możecie zapomnieć. Wyszła za mąż za jakiegoś hrabiego czy księcia i wyjechała na zawsze do Europy. Lurine Hazel też wyjechała. Wyszła za swojego chłopca z rodzinnego miasta i mieszka w Billsville w Montanie. Marie Alexander… och, to taka strata.
– To ta ładna dziewczyna z długimi włosami, prawda? – zapytał Pete. – Co się z nią stało?
– Któregoś dnia poszła popływać nie opodal plaży Malibu, dostała się w silne fale przypływu i utonęła.
– Dobry Boże! – wykrzyknął Pete. – Troje członków zgromadzenia już nie żyje!
– To zdjęcie pochodzi sprzed wielu lat – powiedział Farber. – Nie wszystkim powiodło się aż tak źle. Gloria Gibbs, ta nieładna sekretarka Ramona Desparto, pracuje u pewnego maklera w Century City. Od czasu do czasu spotykamy się na jakimś obiedzie.
Jupiter obejrzał raz jeszcze fotografię. Wskazał mężczyznę, wymienionego w podpisie jako Charles Goodfellow. Był to bardzo szczupły, młody człowiek o czarnych, zaczesanych do tyłu włosach.
– Wygląda mi znajomo. Czy wciąż gra w filmach? – zapytał.
Farber zmarszczył czoło.
– Goodfellow? Niemal o nim zapomniałem. Grywał wówczas w małych rólkach. Wiecie, jako taksówkarz czy portier. Jeśli oglądasz dużo starych filmów w telewizji, to go prawdopodobnie widziałeś. Nie wiem, co się z nim stało. Kompletnie straciłem go z oczu. Należał do tych ludzi, których łatwo się zapomina. Zapamiętałem jedynie, że był Amerykaninem, ale dzieciństwo spędził w Holandii, dokąd z jakiejś przyczyny przenieśli się jego rodzice. Niesympatyczny typ. Brzydził się wszystkiego. Mało nie dostał szału, kiedy się okazało, że w czasie sabatu musimy wszyscy napić się rozcieńczonego wodą miodu z jednego pucharu. Zaraz potem poszedł wypłukać usta.
Chłopcy wybuchnęli śmiechem.
– Mówi pan o zgromadzeniu czarownic i czarowników jak o niewinnej potańcówce – powiedział Jupiter.
– Bo to była bardzo niewinna zabawa. Dopiero po śmierci Desparta niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy Madeline nie posiada istotnie jakiejś tajemnej siły.
– Czy rzuciła na Desparta klątwę? – zapytał Jupiter.
Farber westchnął.
– Może nie powinienem wam o tym mówić. Rzuciła mu… no, to były słowa, które ludzie zazwyczaj wypowiadają, gdy są na kogoś bardzo źli. Powiedziała mu, żeby się powiesił. Ale przecież to tylko takie powiedzenie. Jestem pewien, że nie myślała tego naprawdę. Tylko że zaraz po tym Ramon Desparto wsiadł do samochodu i odjechał. Zepsuły się hamulce i wpadł na drzewo. W tamtych czasach samochody nie posiadały pasów bezpieczeństwa, więc go wyrzuciło z auta. Znaleźliśmy go zaklinowanego w rozwidleniu konarów przydrożnego drzewa. Wisiał tam z przekrzywioną głową. Złamał sobie podstawę czaszki.
– O rany! – powiedział Pete.
– Tak więc zgromadzenie się rozpadło, Madeline się wycofała i wszystko się skończyło. Teraz nikt nie widuje Madeline i chyba niewiele się o niej mówi.
– A co z jej zarządcą? – zapytał Jupe. – Był kiedyś jej szoferem.
– Nie znałem go właściwie – Farber wziął kartkę z bloku na kontuarze i napisał na niej adres Estelle Du Barry. Następnie dodał numer telefonu Teda Finieya i adres miejsca pracy Glorii Gibbs w Century City.
Wręczył kartkę chłopcom, a kiedy opuszczali warsztat, stał wsparty o kontuar, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami.
– Miły facet – powiedział Pete, gdy byli już na ulicy. – Wyraźnie lubi gadać.
– Tak – przyznał Bob. – Nawet kiedy rozbudziliśmy w nim złe wspomnienia. Wyglądał, jakby znowu zobaczył Ramona Desparto, zwisającego z rozwidlenia konarów ze złamanym karkiem.
Rozdział 11. Przyjaciele i wrogowie
Motel, który prowadziła Estelle Du Barry, mieścił się przy przecznicy Bulwaru Hollywoodzkiego. Bob nacisnął dzwonek przy drzwiach biura i otworzyła im postarzała kobieta o ufarbowanych na blond, kędzierzawych włosach i bardzo uczernionych rzęsach.
– Panna Du Barry? – zapytał Bob.
– Tak jest – mrużyła lekko oczy w sposób charakterystyczny dla ludzi krótkowzrocznych.
– Elliot Farber powiedział nam, że może zechce pani z nami porozmawiać – mówił Bob. – Przygotowujemy pewną pracę szkolną. Jest to wakacyjne wypracowanie z historii filmu fabularnego.
– Och, jak to miło! Z radością z wami porozmawiam – otworzyła drzwi na oścież.
Chłopcy weszli do dusznego pokoiku, który pełnił częściowo rolę biura, częściowo salonu. Usiedli, a była aktorka natychmiast zaczęła opowiadać o swojej karierze. Przybyła do Hollywoodu jako młoda dziewczyna i wykonano jej zdjęcia próbne. Wspominała, jak dawano jej role w szeregu pomniejszych filmów i w kilku dużych. Ale ponieważ jej kariera była niewielka, niebawem wyczerpała temat.
Jupiter napomknął o Madeline Bainbridge i atmosfera w małym pokoju zmieniła się gwałtownie.
– To okropna kobieta! – wykrzyknęła Du Barry. – Nienawidziła mnie! Byłam ładna, ale nie tak ustosunkowana jak ona. Gdyby nie ona, nie prowadziłabym dziś tego nędznego motelu. Gdyby nie ona, bylibyśmy z Ramonem małżeństwem i mieszkalibyśmy w którymś z dużych domów w Bel Air!
Zapadła przykra cisza. Panna Du Barry wpatrywała się w Jupitera, który odwrócił wzrok.
– Pan Farber wspomniał o zgromadzeniu czarownic – powiedział w końcu. – Czy mogłaby nam pani coś o tym opowiedzieć?
Krew odpłynęła z twarzy Estelle Du Barry, a po chwili wróciła szkarłatną falą.
– Myśmy w to nie wierzyli. Z wyjątkiem Madeline. Ona wierzyła.
– Więc pani nie wierzyła w czarnoksięstwo wtedy ani nie wierzy teraz?
– Oczywiście, że nie!
– Powiedziała pani przed chwilą bardzo interesującą rzecz – ciągnął Jupe. – Mówiła pani, że gdyby nie Madeline Bainbridge, mieszkałaby pani dziś w Bel Air z Ramonem Desparto. Jak to możliwe? Przecież on zginął w wypadku samochodowym.
– To nie był wypadek! – krzyknęła. – To było… to było…
Nie dokończyła zdania.
Bob poczuł się nieswojo.
– Bardzo miło z pani strony, że poświęciła nam pani swój cenny czas – powiedział. – Czy przychodzi pani na myśl, z kim jeszcze powinniśmy porozmawiać? Może jakiś przyjaciel panny Bainbridge, który wciąż pozostaje w kontakcie z nią, lub jej sekretarka?
– Nie, nie wiem o nikim takim.
– A niejaki Charles Goodfellow? Czy wie pani, co się z nim stało? – zapytał Jupe.
Wzruszyła ramionami.
– Straciłam go z oczu.
– Ach, tak.
Chłopcy się pożegnali i wrócili do samochodu, w którym czekał na nich Beefy.
– Ona nie wie, jak mogłaby nam pomóc – powiedział Bob.
– Uważa, że Madeline Bainbridge zamordowała Desparta – dodał Pete. – Myślę, że ona się naprawdę boi panny Bainbridge.
– Elliott Farber to sugerował – powiedział Jupe. – Ciekaw jestem, czy Ted Finley będzie miał dla nas jakąś istotną informację.
– Ja jestem ciekaw, czy w ogóle zechce z nami rozmawiać – odezwał się Bob.
– Myślę, że zechce – odparł Jupiter. – Po kradzieży filmów Madeline Bainbridge stała się znowu postacią znaną z kroniki wydarzeń. Ted Finley nie będzie miał nic przeciw temu, że się go z nią łączy.
Jupe miał rację.
Po szybkim posiłku zatelefonował z mieszkania Beefy'ego do Teda Finleya. Na telefon odpowiedziała automatyczna sekretarka. Jupe zostawił wiadomość i Finley oddzwonił niemal natychmiast. Stary aktor był wesoły i chętny do rozmowy. Szybko przyznał, że zgromadzenie czarownic i czarowników istniało, i że był on jego członkiem. Zaprzeczył jednak, jakoby miał jakikolwiek kontakt z Madeline Bainbridge, choć wyraził dla niej ogromny podziw.
– Nikt nie ma z nią kontaktu – mówił. – Ten jej szofer, Gray, zawojował ją kompletnie, odkąd przestała grać. Zawsze on odpowiada na telefon i zawsze mówi, że Madeline nie chce z nikim rozmawiać. Przez pewien czas starałem się ją wyciągnąć z tej kompletnej izolacji. Nic nie wskórałem i dałem sobie spokój. Może teraz, po sprzedaży filmów telewizji, sytuacja się zmieni.
– Filmy zostały skradzione – przypomniał mu Jupe. – Złodzieje żądają za nie okupu.
– Telewizja okup zapłaci. Filmy są więc bezpieczne. Spodziewam się wielu telefonów takich jak twój, kiedy tylko młodzi ludzie uzyskają szansę zobaczenia filmów z Madeline.
– Mam jeszcze jedno pytanie. Czy wie pan, co się stało z człowiekiem o nazwisku Charles Goodfellow? Jest jedyny spośród przyjaciół Madeline Bainbridge, którego losów nie mogę ustalić.
– Goodfellow? Nie, nie mogę nic o nim powiedzieć. Był taki niepozorny. Może wrócił w rodzinne strony – nie mam pojęcia, gdzie to jest – i pracuje jako urzędnik.
Jupe podziękował aktorowi i pożegnał się.
– Nie – powiedział Jupe do przyjaciół. – Nie wie i nie kontaktował się z panną Bainbridge od lat.
– Nie rozmawialiśmy jeszcze z Glorią Gibbs – przypomniał Bob. – Masz telefon maklera, u którego pracuje.
Jupiter skinął głową.
– Zatelefonuję do niej, ale myślę, że to strata czasu.
Zawiedziony i zniechęcony wykręcił numer telefonu pracodawcy Glorii Gibbs. Odpowiedziała kobieta, jak się okazało, sama Gloria. Była jeszcze mniej pomocna, niż pozostali przyjaciele panny Bainbridge i bardziej wrogo usposobiona.
– To było dawno i nie uważam, żeby mi dodawało znaczenia to, że kiedyś znałam tę jasnowłosą czarownicę – powiedziała.
– Tak, jest czarownicą – podchwycił szybko Jupe. – Pani była członkiem jej magicznego zgromadzenia, prawda?
– Tak i nudziło mnie to śmiertelnie. Nie sypiać po nocach po to tylko, żeby tańczyć w kółko przy świetle księżyca!
Oświadczyła następnie szorstko, że nie ma kontaktu z Madeline Bainbridge ani też z Charlesem Goodfellowem. Ostrym tonem oznajmiła, że Klara Adams to biedna, pognębiona przez los istota, która nikogo nie interesuje, i odłożyła słuchawkę.
– Niesympatyczna kobieta – skomentował Jupe. – Potwierdziła jednak to, co mówili inni. Zgromadzenie czarownic i czarowników istniało, ale jeśli to ono stanowi ów groźny sekret we wspomnieniach panny Bainbridge, nikogo to nie niepokoi. Nie wiadomo tylko, jak się sprawa przedstawia z Charlesem Goodfellowem, ale pozostali nic sobie z czarnoksięstwa nie robią. A więc to nie to, chyba że… – Jupe urwał i zmarszczył czoło – Jefferson Long! Jedyny, który nie chciał przyznać, że był członkiem magicznego zgromadzenia. Ale on nie mógł ukraść rękopisu. Siedział w tym czasie przed kamerą z Marvinem Grayem.
– Mógł kogoś wynająć – podsunął Pete. – Może jednak Gray napomknął mu o rękopisie. Może nawet powiedział, gdzie jest, a potem o tym zapomniał.
– To możliwe, ale mało prawdopodobne – oświadczył Jupe. – Kiedy Long miałby znaleźć czas na zaaranżowanie kradzieży, skoro właśnie wtedy prowadził wywiad? Coś jednak mnie w Longu niepokoi. Ciekaw jestem, co naprawdę o nim myślą ludzie stojący na straży prawa.
– Myślisz, że blaguje? – zapytał Pete.
– Odniosłem wrażenie, że gra jakąś rolę. Ponadto zna całą policję południowej Kalifornii. Jeśli to prawda, powinien znać komendanta Reynoldsa z Rocky Beach. Zobaczymy, co komendant ma o nim do powiedzenia. Jakoś łatwiej mi wierzyć w opinię komendanta niż w liczne plakietki i odznaczenia.
Rozdział 12. Detektyw z departamentu podpaleń
– Jefferson Long? – komendant Reynolds odchylił się na oparcie swego obrotowego krzesła. – Pewnie, że go znam. Uczestniczy w każdym zjeździe policji stanowej.
Komendant policji w Rocky Beach patrzył z zaciekawieniem na siedzących po drugiej stronie biurka Trzech Detektywów.
– Dlaczego interesuje was Long?
– Nie mogę tego dokładnie powiedzieć, by nie zawieść czyjegoś zaufania – odparł Jupe.
– Hmm! Tego rodzaju odpowiedź oznacza zwykle, że wasza firma ma klienta. Dobrze, tylko nie pakujcie się w tarapaty. Longa widywałem na zjazdach i od czasu do czasu oglądam jego program w telewizji. Facet jest w porządku. Podaje ludziom solidne informacje o przestępcach. Oczywiście, pretenduje do roli reportera śledczego. To mogłoby sugerować, że sam wykonuje pewną pracę detektywistyczną. Ale on tego nie robi. Moim zdaniem, po prostu zbiera informacje. Dostaje je od ludzi, którzy dokonali żmudnej pracy wydobycia faktów. Nie sądzę też, żeby był aż tak głęboko zainteresowany utrzymaniem prawa i porządku. Wciągnął się w ten temat ze względu na jego atrakcyjność. Chciał sobie wyrobić nazwisko i nadać rangę swoim audycjom telewizyjnym.
– Więc jest blagierem – powiedział Pete. – W jaki zatem sposób mógł dostać aż tyle nagród od wydziałów policji i urzędów szeryfa?
Komendant Reynolds wzruszył ramionami.
– Rzeczywiście, informuje publiczność o przestępstwach, takich jak oszustwa, włamania, fałszerstwo pieniędzy i tak dalej. Policja pragnie sobie zaskarbić zaufanie społeczeństwa i Long jej w tym pomaga. Zachęca ludzi do telefonowania na policję, gdy ktoś zauważy coś podejrzanego w sąsiedztwie. Tym sposobem naprawdę bardzo nam pomaga.
– Ale nie jest takim wielkim bojownikiem o ład i porządek, na jakiego się zgrywa – Jupiter z satysfakcją kiwnął głową. – Miałem uczucie, że gra pewną rolę.
– Gra ją przez dwadzieścia cztery godziny na dobę – powiedział komendant.
Chłopcy podziękowali, wyszli z komisariatu i ruszyli szosą na piechotę.
– Znowu ślepy zaułek! – narzekał Jupiter. – Ujawniliśmy zadęcie Longa, ale teraz jestem pewien, że nie miał nic wspólnego z kradzieżą rękopisu.
– Skąd ta pewność? – zapytał Bob.
– Ze wszystkiego, co usłyszeliśmy. Myślę, że Long naprawdę ceni sobie dobre stosunki z policją. Na nich zbudował swą udaną karierę i nie sądzę, żeby ją ryzykował dla kradzieży rękopisu, który mógł go, co najwyżej, wprawić w zakłopotanie.
– Dlaczego więc nie powiedział prawdy o zgromadzeniu czarownic i czarowników? – zapytał Pete.
– To mnie nie dziwi. Dlaczego człowiek o jego pozycji miałby opowiadać o wygłupach młodości jakiemuś obcemu dzieciakowi? Bo tym to wszystko było: głupią zabawą, nie przestępstwem. Poza tym, nawet jeśli Long wiedział o rękopisie i chciał go ukraść, nie mógł tego zrobić. Było to niemożliwe do wykonania w tym czasie.
Detektywi pożegnali się w ponurych nastrojach i każdy poszedł do siebie. W trakcie kolacji z ciocią Matyldą i wujem Tytusem Jupiter był kwaśny i roztargniony. Po sprzątnięciu talerzy poszedł do swojego pokoju, położył się do łóżka i patrzył w sufit. Czuł się zupełnie zniechęcony. Nie widział żadnej nici wiążącej dawnych przyjaciół panny Bainbridge z kradzieżą rękopisu. Ale jeśli żaden z nich go nie ukradł, to kto tego czynu dokonał?
Jupe przywołał na pamięć dzień pożaru. Zdawało mu się, że znowu słyszy huczenie ognia, ogarniającego stary dom Amigos. Przypomniał sobie, jak po wydobyciu się z piwnicy stał z Bobem i Pete'em na przeciwległym chodniku i oglądał pożar. Był z nimi pan Grear, potem przybiegł Beefy i jego wuj. Byli tam także pan Thomas i pani Paulson. I tylko oni wiedzieli, że manuskrypt jest w mieszkaniu Beefy'ego. Wydawało się jednak zgoła nieprawdopobne, by któraś z tych osób go ukradła.
Po pewnym czasie Jupe zapadł w sen, a kiedy się obudził, za oknem świeciło słońce. Wstał, nadal osowiały, wziął prysznic i ubrał się. Potem zatelefonował do Boba i Pete'a i umówił się z nimi po śniadaniu przy autostradzie Nadbrzeżnej.
Była prawie dziewiąta, gdy opuścił skład złomu i poszedł w stronę autostrady. Bob i Pete już na niego czekali.
– Doznałeś w ciągu nocy jakiegoś objawienia? – zapytał Pete.
– Nie. Nie mogę wymyślić nic, poza pójściem do Beefy'ego i zabraniem się znowu do wywiadów z ludźmi.
– Już prawie nie mamy z kim rozmawiać – zauważył Bob.
– Nie znaleźliśmy nikogo z oczywistym motywem – odparł Jupiter. – Ale zostały osoby, które miałyby sposobność ukraść rękopis. Faktycznie to nawet nie zaczęliśmy ich sprawdzać!
– Pracowników Amigos Press? – spytał Pete.
Jupiter skinął głową.
– Jakoś nie wyobrażam sobie nikogo z nich jako złodzieja, a przebadaliśmy już wszystkich pozostałych – powiedział Pete.
Chłopcy pojechali do Los Angeles i stanęli pod drzwiami mieszkania Beefy'ego właśnie w chwili, gdy wychodził stamtąd szczupły mężczyzna w gabardynowych spodniach i płóciennej kurtce. Przechodząc obok chłopców, uśmiechnął się do nich.
Beefy wpuścił ich do środka, a jego rumiana zazwyczaj twarz była blada. William Tremayne chodził po pokoju tam i z powrotem i krzyczał:
– To jest spisek! Nienawidzą mnie! Zawsze mnie nienawidzili! Bestie!
– Uspokój się, wuju – prosił Beefy.
– Łatwo ci mówić. Ciebie nie oskarżono o umyślne podpalenie!
– Umyślne podpalenie?! – wykrzyknął Jupe. – Pożar miałby być wywołany umyślnie?
– Obawiam się, że tak – odpowiedział Beefy. – Człowiek, który stąd właśnie wyszedł, to policjant z departamentu podpaleń. Zażądał listy wszystkich pracowników Amigos Press i nazwisk ludzi, którzy odwiedzili dom wydawnictwa w dniu pożaru.
– Chciał także wiedzieć, komu zostaną wypłacone pieniądze z firmy ubezpieczeniowej – dodał William Tremayne. – Wiem, co naprawdę miał na myśli, zadając to pytanie. Myśli, że to ja podłożyłem ogień! Oczywiście, że mnie zostanie wypłacone odszkodowanie. Ja prowadzę finansowe sprawy wydawnictwa. Ale nawet jeśli dochód z moich akcji jest niski…
– Wuju, czyżbyś miał kłopoty finansowe? – wtrącił Beefy.
– Małe braki wolnej gotówki – odpowiedział William Tremayne. – Nic poważnego. Nic, co się z czasem nie ureguluje. Tylko ty teraz nie zaczynaj! Wystarczyła mi rozmowa z tym śledczym od podpaleń. Nie było mnie nawet w pobliżu Amigos Press, kiedy wybuchł pożar. Siedziałem tu, w domu, z tobą.
– Ten, kto podpalił Amigos Press, nie musiał przebywać w pobliżu – powiedział Beefy. – Słyszałeś, co ten człowiek mówił? Użyto zapalnika, kombinacji magnezu i zegara na baterie. Można go było włożyć do schowka pod schodami o każdej porze, począwszy od szóstej rano.
– Ty też myślisz, że to ja to zrobiłem! – krzyknął Will Tremayne.
– Tego nie powiedziałem, wykazałem tylko, że alibi nie ma w tej sprawie znaczenia. W chwili wybuchu pożaru podpalacz był prawdopodobnie daleko od niego.
– Grear! – oznajmił Will Tremayne. – On to zrobił! Zawsze mnie nienawidził. Ten wyblakły szczurek! Nienawidzi każdego, kto ma trochę szyku. Albo Thomas! Co my właściwie o nim wiemy? Pracuje dopiero od trzech miesięcy!
– Sam go zatrudniłeś, wuju.
– Miał bardzo dobre referencje. Ale to nic nie znaczy!
Will Tremayne podszedł do stołu i otworzył pudełko, które zazwyczaj zawierało jego cygara.
– O, do diabła! Puste! – wykrzyknął i utkwił wzrok w Beefym. – To był Grear albo pani Paulson. Nienawidzą mnie! Nigdy mi nie wybaczyli, że zająłem miejsce twojego ojca! Albo to był Thomas… Wiem, co zrobimy. Nająłeś tych chłopców, żeby znaleźli ten głupi rękopis byłej aktorki. Niech obserwują mieszkanie Greara, dom pani Paulson i miejsce zamieszkania Thomasa. Niech wypatrzą, co się stanie po wizycie tego detektywa od podpaleń. Założę się, że po przesłuchaniu ten, który to zrobił, w jakiś sposób się zdradzi. Może spakuje się i ucieknie? Zobaczysz!
Beefy patrzył bezradnie na Trzech Detektywów.
– Czemu nie? – powiedział Jupiter. – Jeszcze dziwniejsze przestępstwa popełniano dla jeszcze dziwniejszych przyczyn. Daj nam adresy i pójdziemy obserwować wszystkie trzy miejsca. Nie może to przecież w niczym zaszkodzić.
– Okay – Beefy poszedł do małego gabinetu przylegającego do salonu. Wrócił po chwili z adresami na trzech małych kartkach.
– No więc – powiedział Jupiter – ja będę obserwował, powiedzmy, panią Paulson. Ty, Bob, popatrzysz, co porabia pan Grear w czasie wolnym od pracy, a Pete zajmie się panem Thomasem.
Chłopcy zebrali się do wyjścia. Beefy odprowadził ich do holu. Był poważny i zatroskany.
– Robicie to tylko, żeby podnieść na duchu wuja Willa, prawda? – zapytał.
– Niezupełnie – odparł Jupiter. – Rozmawialiśmy ze wszystkimi członkami magicznego kręgu, to znaczy ze wszystkimi, których się dało odszukać. Jak dotąd, ustaliliśmy, że żadna z tych osób nie miała możliwości zabrania manuskryptu ani też nie wiedziała, gdzie się on znajduje. Dobrze więc będzie zająć się teraz tymi, którzy o tym wiedzieli i mieli taką możliwość. Każde z nich mogło wziąć klucze z twojego biurka i zrobić ich duplikat. Wszyscy troje byli przy pożarze i słyszeli, gdzie się znajduje rękopis. Być może wizyta tego detektywa z departamentu podpaleń wydobędzie coś na jaw. Nie sądzę, by kradzież manuskryptu miała związek z pożarem, ale nie mam co do tego pewności. Tymczasem ty możesz dla nas zrobić pewną ważną rzecz.
– Co takiego?
– Twój wuj powiedział, że w czasie gdy dokonano kradzieży, był u kogoś na brydżu. Zatelefonuj do tej osoby i upewnij się, czy to prawda.
Beefy zdawał się zaskoczony.
– Czy podejrzewasz wuja Willa?
– Nie wiem. Po prostu wolę mieć potwierdzone jego alibi.
Beefy skinął głową.
– Po wizycie detektywa u wszystkich trzech osób spotkamy się znowu tutaj – powiedział Jupiter i chłopcy odeszli.
Beefy ze zmarszczonym czołem stał w holu.
Rozdział 13. Morderczy bagażnik
Harold Thomas mieszkał w małym domu w sąsiedztwie Beefy'ego. Naprzeciwko znajdował się niewielki park i Pete usadowił się na ławce. Starał się nie zwracać uwagi na bawiące się dzieci i skoncentrować się na domu naprzeciw.
Minęła niemal godzina, zanim podjechał tam zwykły, ciemny samochód. Wysiadł z niego mężczyzna w płóciennej kurtce i wszedł do budynku.
Pete siedział bez ruchu, ale serce zaczęło mu bić szybciej.
Mniej więcej po piętnastu minutach śledczy z departamentu podpaleń wyszedł z budynku, wsiadł do samochodu i odjechał. Pete nadal czatował.
Pół godziny później z domu wyszedł Harold Thomas i rozejrzał się uważnie, zwracając głowę najpierw w jedną, potem w drugą stronę ulicy. Zawahał się jakby, spojrzał na dom, po czym szybkim krokiem skierował się na południe, w stronę Wilshire. Gdy już się oddalił spory kawałek, Pete ruszył za nim, idąc po drugiej stronie ulicy. Szedł jego śladem przez Wilshire i niebawem znalazł się wśród smutnych, małych budynków przemysłowych, stłoczonych obok siebie. Gdzieniegdzie stały też domy mieszkalne, ale nieduże i brzydkie, z obłażącą ze ścian farbą i podartymi siatkami przeciw owadom w oknach.
Harold Thomas zatrzymał się przy jednej z tych ruder i rozejrzał się dookoła. Pete dał nura za najbliższy samochód.
Po chwili Thomas przeciął ulicę i przez otwartą bramę wszedł do składu wraków samochodowych po drugiej stronie. Zatrzymał się chwilę przy stojącej za bramą budzie i poszedł dalej. Pete obserwował go zza płotu okalającego plac. Szedł wśród stert karoserii i części samochodowych.
Pete zastanawiał się, czy powinien iść dalej za Thomasem. Pomyślał, że gdyby Jupe był na jego miejscu, nie zaniechałby śledzenia księgowego – podjął więc decyzję. Jeśli ktoś dyżuruje w budzie przy wejściu, Pete zmyśli coś w wielkim stylu, jak to zwykł czynić Jupe. Powie, że szuka pasa transmisyjnego do studebakera z roku 1947.
Ale buda była pusta. Pete wszedł ostrożnie i cicho między ogołocone szkielety i rdzewiejące części samochodów.
Wtem stanął jak wryty. Dobiegł go szczęk otwieranych drzwiczek jakiegoś samochodu.
Nasłuchiwał uważnie. Usłyszał leciutki brzęk, jakby jeden kawałek metalu uderzał o drugi. Odgłos dochodził tuż spoza sterty zderzaków. Pete poszedł dalej na palcach i wyjrzał zza sterty. Wstrzymał oddech. Harold Thomas znajdował się nie więcej niż półtora metra od niego. Stał przy szarej furgonetce, zaparkowanej na pustej przestrzeni w samym środku składu. Jej tylne drzwi były otwarte, a wewnątrz piętrzyły się blaszane kasety szpul filmowych. Pete widział nieraz takie kasety w studiu filmowym, kiedy odwiedzał ojca w pracy. Wytężył wzrok, starając się odczytać etykietki na obwodzie kaset. Zdołał zobaczyć: “Kleopatra – szpula nr l” i dalej “Opowieści z Salem – III”. Wydawało mu się, że wszystko wokół niego nagle zamarło, tylko krew pulsowała mu w uszach i serce waliło.
Potem Thomas zatrzasnął drzwi furgonetki. Przeszedł na przód wozu, wspiął się do szoferki i zapuścił motor. Po chwili furgonetka toczyła się już po nierównym podjeździe ku bramie.
Pete nie ruszał się z miejsca, jakby sparaliżowało go to, co zobaczył. Filmy! Zdawało się to niemożliwe, nieprawdopodobne, a jednak musiało być prawdą. To były filmy skradzione z laboratorium Amigos Press – miał je Harold Thomas!
Pete z wysiłkiem otrząsnął się z odrętwienia. Ruszył pędem ku bramie. Dopadł jej na czas, żeby zobaczyć, że furgonetka skręciła na północ. Starał się odczytać jej numer rejestracyjny, ale było to niemożliwe. Nie wiadomo, czy celowo, czy przypadkiem, tablica rejestracyjna była całkowicie zabłocona.
Podbiegł do budy przy bramie. Wewnątrz stało biurko, dwa koślawe krzesła i telefon. Wyjął z portfela numer Beefy'ego i wykręcił go drżącymi palcami.
W słuchawce odezwał się jeden dzwonek, drugi…
Na przejściu między setkami wraków samochodowych i ciężarówek zadudniły czyjeś kroki. Pete nie spojrzał w tym kierunku. Jeśli właściciel składu będzie miał pretensje o użycie telefonu, powie mu po prostu, że musiał zawiadomić policję.
Wreszcie Beefy odebrał telefon.
– Beefy? Tu Pete – powiedział szybko. – Jestem w składzie wraków samochodowych na Thornwall, dwie przecznice na południe od Wilshire. Powiedz Jupiterowi i Bobowi, że właśnie widziałem…
Na biurko padł czyjś cień i Pete chciał się odwrócić do drzwi, gdy coś uderzyło go w tył głowy. Pociemniało mu w oczach, telefon potoczył się z łoskotem po podłodze, a on sam spadał gdzieś, spadał…
Pete nie wiedział, jak długo pozostawał nieprzytomny. Gdy się ocknął, znajdował się w jakimś zamkniętym, brudnym pomieszczeniu, śmierdzącym tłuszczem i starą gumą. Było tam gorąco, okropnie gorąco i ciemno. Chciał zmienić pozycję, obrócić się lub wyprostować, ale nie mógł wykonać żadnego ruchu. Bolał go kark, a coś twardego uciskało go w ramię. Ręce dotykały metalowej powierzchni, chropowatej, jakby wyżartej przez rdzę i czas. Zdał sobie sprawę, gdzie się prawdopodobnie znajduje. Był wciąż w składzie wraków, zamknięty w bagażniku starego samochodu, który prażące słońce zmieniło w piekarnik.
Usiłował krzyczeć, ale gardło miał wyschnięte z pragnienia i trwogi. Zamknął usta i starał się przełknąć ślinę. Na zewnątrz panowała cisza. Nie było tam z pewnością nikogo. Nikt nie przyjdzie mu z pomocą. Ogarniała go panika. Nikt nigdy po niego nie przyjdzie!
Rozdział 14. Tajemniczy drugi człowiek
Samochód Beefy'ego pędził ulicą jak szalony. Pod bramą składu wraków zatrzymał się z piskiem. Bob i Jupe wyskoczyli z samochodu i popędzili do biura.
Bob rozglądał się szaleńczo po pustej budzie.
– Gdzie on jest? To musi być tutaj. To jedyny tego typu skład w okolicy.
Beefy wszedł, potykając się.
– Idzie jakiś człowiek – zamamrotał. – Zdaje się, że tutaj pracuje.
Chłopcy podeszli do drzwi. Z odległego kąta placu nadchodził mężczyzna o gęstych, kręconych włosach. Ubrany był w wyplamiony smarami dres.
– Czym mogę wam służyć? – zapytał wesoło.
– Szukamy przyjaciela – odpowiedział Jupe. – Mieliśmy się tu spotkać. Czy widział pan chłopca w naszym wieku? Wysoki, umięśniony, o wyrazistych rysach?
– Żałuję, ale nikogo takiego dziś nie widziałem.
– Ale on tu musiał być! – Jupe mimo woli podniósł głos. – Jest pan pewien, że go pan nie widział?
– Nie widziałem nikogo – upierał się mężczyzna. – Słuchaj, chłopcze, przykro mi, że zgubiliście gdzieś przyjaciela, ale ten skład to nie plac zabaw dla dzieci. I nie mogę przez cały czas sterczeć przy bramie. Hej! Dokąd to się właściwie wybierasz?
– Pete jest tutaj! – Jupe gwałtownie wyminął właściciela składu i wbiegł na drogę dojazdową. Wpatrywał się w sterty części samochodowych, zderzaków, drzwi, silników, obręczy kół i stosy wytartych opon. – Pete coś zobaczył, coś ważnego, dlatego zatelefonował. Ktoś go dopadł, nim zdążył powiedzieć co. Jest tutaj! Wiem, że jest!
Bob złapał go nagle za ramię.
– W bagażniku któregoś wraka – powiedział. – Gdybym ja chciał się tu kogoś szybko pozbyć, wsadziłbym go do bagażnika!
– Powariowaliście z kretesem! – napadł na Jupe'a i Boba właściciel składu. W jego głosie brzmiała jednak nuta wątpliwości. – Ale kto by miał wsadzać waszego przyjaciela do któregoś z tych samochodów? Żartujecie sobie ze mnie, dzieciaki, co?
– Pete! – krzyczał Jupe. – Pete! Gdzie jesteś?!
Nikt nie odpowiadał.
– A więc nie żartujecie? – właściciel składu rozglądał się po placu, pokrytym rdzewiejącymi, zrujnowanymi samochodami. – Będzie tu jakieś sto samochodów, które jeszcze mają pokrywę bagażnika. Znalezienie właściwego zajmie cały dzień.
– Nie – powiedział Jupe z przekonaniem. – Jeśli Pete'a rzeczywiście zamknięto w którymś z tych samochodów, znajdziemy go szybko.
Wszedł między rzędy karoserii. Zatrzymywał się co parę kroków i rozglądał uważnie. Beefy i Bob towarzyszyli mu, a mężczyzna w dresie dreptał za nimi z zatroskaną miną.
– Ten dzieciak, ten wasz kumpel, jeśli jest zamknięty w którymś z tych wraków, to już dawno stracił przytomność z gorąca.
Jupe nie odpowiedział. Stanął przy karoserii niebieskiego buicka. Suto pokrywała go gruba warstwa kurzu, ale wieko odsłaniało w kilku miejscach swą wciąż błękitną barwę.
– Czy ktoś otwierał ostatnio ten bagażnik? – zapytał Jupe.
– Może… możliwe.
– Czy mógłby pan przynieść łom? Myślę, że ktoś zobaczył, że ten bagażnik jest otwarty, wrzucił do niego Pete'a i zatrzasnął pokrywę, ścierając w paru miejscach kurz!
Właściciel składu już nie zadawał pytań. Znikł na krótko i wrócił z łomem. Wetknął go pod wieko bagażnika i nacisnął drugi koniec, korzystając z pomocy Beefy'ego. Wieko odskoczyło ze zgrzytem.
– Pete! – Bob rzucił się do bagażnika.
Pete leżał skurczony i nieruchomy.
– Dobry Boże! – właściciel składu pobiegł co prędzej do biura. Wrócił migiem z ociekającym wodą ręcznikiem.
Pete siedział już podparty z obu stron przez Jupe'a i Boba.
– Okay – wyszeptał z trudem. – Nic mi nie jest. Tylko strasznie tam gorąco. Brak powietrza.
– Powoli, synu – właściciel przykładał Pete'owi do twarzy mokry ręcznik. – Zadzwonię po gliny! Mogło się okazać, że w jednym z moich samochodów leży trup!
– Pete, co się stało? – pytał Jupiter.
Pete wziął ręcznik i trzymał go sobie przy twarzy.
– Harold Thomas wyszedł z domu i doszedł aż tutaj. Śledziłem go. Między wrakami stała szara furgonetka. Thomas otworzył tylne drzwi i zajrzał do środka. Tam było pełno kaset ze szpulami filmów.
Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Bob wykrzyknął:
– Rany koguta!
– Filmy panny Bainbridge! – zamamrotał Beefy. – Czy ma je Harold Thomas?
– Na to wygląda – potwierdził Pete. – Widziałem kilka etykiet. Thomas sprawdził filmy, wsiadł do furgonetki i odjechał. Wtedy zatelefonowałem, ale nie udało mi się wam powiedzieć wszystkiego.
– A więc filmy ukradł Thomas – mruknął Jupiter. – Mógł także, dla odwrócenia uwagi od laboratorium, wzniecić pożar.
– Musiał cię zauważyć, kiedy stąd wyjeżdżał – domyślał się Bob. – Wrócił i napadł na ciebie, kiedy telefonowałeś.
– Nie – Pete zmarszczył czoło, starając się przypomnieć sobie dokładnie, co zaszło. – To nie był Thomas. Facet, który mnie uderzył, nie przyszedł z ulicy. Nadszedł z głębi placu.
Bob spojrzał na właściciela składu. Ale ten wykrzyknął:
– Och, nie! To nie ja! Nie wiem, o co tu chodzi, ale ja tego nie zrobiłem. Ja bym nikogo nie uderzył. Słuchajcie, ja też mam dzieci. Kiedy mi tu jakieś dzieciaki buszują, tylko na nie krzyczę i wypędzam za płot!
– Wierzę panu – powiedział Jupiter. – Jeśli jednak Pete jest pewien, że to nie był Thomas, musiał tu być drugi człowiek.
– Wspólnik Thomasa – podjął Bob. – Pamiętajcie, że filmy ukradło dwóch włamywaczy.
– Sprytnym pomysłem było ukrycie furgonetki z filmami wśród setek innych pojazdów. Ale bardzo ryzykowali – Jupe popatrzył na właściciela składu. – Mógł pan wziąć się do demontażu furgonetki lub…
– Szara furgonetka? – przerwał mu właściciel. – Nie, nie ruszyłbym jej. Facet płaci mi za trzymanie jej tutaj.
– Ach, tak? – zdziwił się Jupe.
Właściciel składu wystraszył się.
– Czy było w niej coś skradzionego? Nie wiedziałem, że chodzi o łup. Prowadzę tu czysty interes. W moim składzie nie ma trefnych samochodów. Słuchajcie, chłopcy, czy zawiadomicie policję?
– Chce pan, żebyśmy to zrobili? – zapytał Jupe.
– Nigdy mi nie uwierzą. Nie wiedziałem nic o skradzionych rzeczach, ale oni mi nie uwierzą. Widzicie, ten facet zajechał tu furgonetką. Jest mniej więcej taki wysoki – pokazał ręką jego wzrost – ma czarne, zaczesane do tyłu włosy.
– Thomas – wtrącił Beefy.
– Nie tak się nazywał. Miał śmieszne nazwisko. Puck. Tak, pan Puck. Powiedział, że koło domu nie ma gdzie zaparkować furgonetki. Nie może jej zostawić na ulicy, bo to strefa dwugodzinnego parkowania i wlepiliby mu mandat. Pytał więc, czy mógłby ją tu zostawić. Teraz, jak to mówię, czuję, że to brzmi trochę podejrzanie. Ale wtedy tak tego nie widziałem. Pomyślałem sobie, dziesięć dolców dodatkowo, czemu nie?
– Bo to jest przestępca, dlatego nie! – wykrzyknął Bob.
– Dobra, dobra. Ale skąd ja to miałem wiedzieć?
– Mniejsza z tym – powiedział Jupiter. – Teraz to bez znaczenia. A policji lepiej nie zawiadamiać. Nikomu z nas nie uwierzą. Przede wszystkim musimy się postarać o dowody rzeczowe.
– Dowodem są skradzione filmy – odezwał się Pete. – Dobrym, solidnym dowodem!
– To prawda. Ale Thomas miał dość czasu, żeby je gdzieś ukryć. Może… może gdybyśmy zdołali się dostać do jego mieszkania, znalazłoby się coś obciążającego.
Pete wstał i zrobił parę kroków dla sprawdzenia własnej sprawności.
– Jak się czujesz? Będziesz w stanie pójść z nami? – pytał Bob z niepokojem.
– Tak. Już wszystko w porządku.
– Więc chodźmy – powiedział Jupe. – Ale musimy być ostrożni. Thomas mógł już zostać ostrzeżony i kto wie, czy nie czeka tam na nas.
– Jest też drugi człowiek – dodał Bob. – Wiemy, że istnieje, i lepiej miejmy się również przed nim na baczności.
Rozdział 15. Podejrzani znikają
– Idę z wami – oznajmił Beefy, gdy zatrzymali się przed budynkiem, w którym mieszkał Thomas.
– Świetnie – Jupiter popatrzył z aprobatą na szerokie bary Beefy'ego. – Im więcej silnych, tym lepiej. Po człowieku, który zamknął Pete'a w bagażniku, można się wszystkiego spodziewać.
Weszli do małej sieni budynku. Było tam tylko czworo drzwi, wiodących do mieszkań. Na jednym z nich przy dzwonku widniała wizytówka Harolda Thomasa. Beefy ze zdecydowaniem nacisnął guzik.
– Thomas! – zawołał. – Jesteś tam?
Nie było odpowiedzi.
Jupiter ujął klamkę i nacisnął ją.
– Ostrożnie – szepnął Bob. – Ci faceci są niebezpieczni. Sam to powiedziałeś.
Jupe pchnął drzwi. Ukazał im się pokój tak cichy i uporządkowany, że robił wrażenie nie zamieszkanego.
– Panie Thomas? – zawołał Jupe. Przeszedł przez pokój i zajrzał do równie nieskazitelnej kuchni.
Beefy, Bob i Pete poszli za nim. Obejrzeli dokładnie mały przedpokój między pierwszym pokojem i sypialnią, i wreszcie samą sypialnię.
Drzwi szafy ściennej stały otworem. Poza kilkoma wieszakami nic w niej nie było.
– Przyszliśmy za późno! – Jupe podszedł do komody i wysuwał jedną szufladę po drugiej. Wszystkie były puste.
– Zwiał! – powiedział Bob.
Jupe spojrzał na zegarek.
– Minęły niemal dwie godziny od chwili, kiedy Pete go widział po raz ostatni. Ten drugi facet miał dość czasu, żeby go ostrzec. Razem ukryli gdzieś filmy, potem Thomas wrócił do domu, spakował rzeczy i wyszedł.
Chłopcy zabrali się do przeszukiwania mieszkania, a Beefy stał tylko zakłopotany, obserwując ich. Nie znaleźli nic, absolutnie nic.
– Wiedzieliśmy, że Harold Thomas jest schludnym człowiekiem – powiedział Jupe. – Teraz widzę, że jest też świetnie zorganizowany. Błyskawicznie zdołał się stąd wynieść, nie zostawiając po sobie śladu. Tak, to jest logiczne. Kradzież filmów panny Bainbridge była dobrze zorganizowana. Dokonano jej w dniu dostarczenia filmów i w czasie pożaru, gdy w laboratorium nie było nikogo poza jednym technikiem. Siedząc po prostu przy oknie swego biura, Thomas mógł się zapoznać z tokiem zajęć w laboratorium. Skąd jednak mógł wiedzieć, że filmy zostaną sprzedane firmie Wideo, a potem dostarczone do tego właśnie laboratorium?
Jupiter zwrócił się do Beefy'ego, który przysiadł tymczasem na krzesełku.
– Czy Thomas miał styczność z Grayem w czasie jego wizyt w wydawnictwie?
– Nie. O ile wiem, nie miał.
– Hmm… – Jupe utkwił wzrok w podłodze pod stolikiem przy sofie. Pochylił się i podniósł coś. – To właściwie jedyna rzecz świadcząca, że Thomas kiedykolwiek tu był. – Pokazał towarzyszom pakiecik zapałek. – Stolik się kiwa. Thomas wsunął te zapałki pod jedną z nóg.
– Tego ci trzeba! – powiedział Bob drwiąco. – W opowiadaniach o Sherlocku Holmesie wielki detektyw znajduje guzik od kołnierzyka i od razu może powiedzieć o podejrzanym wszystko, łącznie z tym, że się urodził w Irlandii i że lubi wędzone śledzie do herbaty. Masz zapałki, które są niewątpliwie cenną poszlaką. Powiedz nam wszystko o Haroldzie Thomasie!
Jupe obracał w palcach pakiecik zapałek i na jego twarzy pojawił się dziwny uśmiech.
– Zapałki pochodzą z restauracji “Jawa”. Z adresu wynika, że “Jawa” znajduje się niedaleko Amigos Press. Jest zupełnie możliwe, że Thomas jadł tam obiad w dzień pożaru. Po drodze wstąpił oczywiście do laboratorium ograbić ich skarbiec.
– No i co z tego? – zapytał Pete.
– “Jawa” jest restauracją indonezyjską. I nagle wszystko zaczyna układać się w całość! Właścicielowi składu wraków Thomas powiedział, że nazywa się Puck. Jest w sztuce Szekspira postać o tym imieniu. To elf, który przysparza wszystkim wielu kłopotów. Posiada także drugie imię. Mianowicie Robin Goodfellow!
– Goodfellow! – wykrzyknął Bob. – Charles Goodfellow był członkiem magicznego kręgu Madeline Bainbridge!
– Tak jest! – przytaknął Jupiter. – To jest ten brakujący członek zgromadzenia, którego nie mogliśmy odnaleźć. Wiemy, że Charles Goodfellow wychowywał się w Holandii. Wielu Holendrów przepada za kuchnią indonezyjską, ponieważ Indonezja była kiedyś kolonią holenderską. Harold Thomas też lubi tę kuchnię, skoro wybrał restaurację “Jawa”.
– O rany! – wykrzyknął Pete. – Więc Harold Thomas to Charles Goodfellow! Był członkiem zgromadzenia i znał tam wszystkich!
– Ale skąd się dowiedział o sprzedaży filmów? Który z członków zgromadzenia mu o tym powiedział! Może znał kogoś w firmie Wideo? Jeffersona Longa albo też kogoś zupełnie innego? Możemy sobie łamać głowę cały dzień i nie znajdziemy na to odpowiedzi. Wiemy jednak, że to on ukradł filmy.
– Może więc ukradł także rękopis? – powiedział Bob. – Wiedział, gdzie jest, i mógł zdobyć klucze. Zrobił duplikat tych, które Beefy trzymał w biurze.
– On mógł też wzniecić pożar – dodał Pete.
– Ale dlaczego miałby ukraść manuskrypt? Co tam mogło być takiego, czego by się lękał? – zastanawiał się Beefy.
Jupiter wzruszył ramionami.
– Kto wie? Madeline Bainbridge mogła wiedzieć o nim coś kompromitującego. Coś, co go kompromituje nawet po latach.
– Myślę, że należy zatelefonować na policję – Beefy podniósł się z krzesła. – Niezręcznie będzie wyjaśniać, skąd wiemy to, co wiemy, ale trzeba ich zawiadomić. Tu chodzi o filmy Madeline Bainbridge, a mają one nieocenioną wartość. Zatelefonujmy jednak z mojego mieszkania. W zasadzie nie mamy żadnego prawa przebywać tutaj.
W czasie krótkiej jazdy do domu Beefy był coraz bardziej podekscytowany.
– Wujowi Willowi spadnie kamień z serca – mówił, otwierając drzwi mieszkania. – Z całą pewnością to Thomas jest winowajcą w sprawie kradzieży filmów. Jeśli jeszcze policja znajdzie dowód na jego udział w podpaleniu wydawnictwa, wuj Willy będzie wolny od podejrzeń!
Beefy przeszedł całe mieszkanie, nawołując wuja, ale bezskutecznie.
– To dziwne. Wyszedł z domu rano, zaraz po waszym odejściu. Mówił, że chce zagrać w golfa. Powinien już wrócić.
Nagle zaniepokojony, Beefy poszedł do sypialni wuja. Chłopcy zostali w salonie, skąd słyszeli, jak otwiera szafę, potem trzask i łoskot przewracanych przedmiotów.
Po kilku minutach Beefy wrócił do salonu.
– Wyjechał. Musiał tu wrócić pod moją nieobecność i się spakować. Brakuje jednej małej walizki. Pewnie… pewnie wpadł w panikę i uciekł. Nie możemy teraz telefonować na policję. W tej sytuacji pomyślą, że rzeczywiście to on podpalił wydawnictwo.
– Tak się często sądzi, kiedy podejrzany znika – powiedział Jupiter.
– Poza tym, czy jesteśmy absolutnie pewni, że tego nie zrobił?
Rozdział 16. Śpiąca królewna
– Dziś rano, tuż przed wyjściem, prosiłem cię, żebyś zatelefonował do ludzi, u których twój wuj grał w brydża, podczas gdy stąd znikł rękopis – powiedział Jupiter.
– Telefonowałem – odparł znękany Beefy. – Wuj Willy przyjechał tam dopiero o wpół do jedenastej. Powiedział, że był mały wypadek na Beverly i utknął w korku.
– Mógł więc zarówno podłożyć ogień w Amigos Press, jak i zabrać stąd rękopis – stwierdził Jupe.
Beefy skinął głową.
– Nie mogę sobie wyobrazić wuja Willa w roli podpalacza, ale miał motyw. Brakowało mu pieniędzy. Ale po jakie licho miałby ukraść manuskrypt panny Bainbridge?
Jupiter zmarszczył czoło i szczypał dolną wargę – był to znak głębokiej koncentracji.
– Czy w rękopisie mogło być coś, co by mu szkodziło? Czy znał w młodości pannę Bainbridge? Może dlatego mówił o niej zawsze tak pogardliwie?
Jupiter znów się zamyślił, wreszcie westchnął.
– Wszystkie drogi rozumowania prowadzą nas do tajemnicy Madeline Bainbridge. Tylko ona wie, co zawierały jej wspomnienia, i tylko ona może nam powiedzieć, kto chciałby zapobiec ich publikacji. Musimy po prostu z nią porozmawiać, i to pod nieobecność Marvina Graya.
– Ale jak dotrzeć do panny Bainbridge? – zapytał Beefy. – Nie odpowiada na telefony. Nie wychodzi z domu. Być może nawet nie otwiera własnej korespondencji.
– Zatelefonuj do Graya i umów się z nim na spotkanie – zaproponował Jupe. – Powiedz, że musisz omówić sprawę przy obiedzie. Wybierzesz dobrą restaurację i postarasz się, żeby obiad trwał dwie godziny. To da nam dość czasu, żeby się dostać do Madeline Bainbridge.
– Ale… ale o czym mam z nim rozmawiać?
– Któregoś dnia musisz mu i tak powiedzieć, że rękopis przepadł – odpowiedział Bob.
– Ale… ale wy go przecież odzyskacie!
Jupiter potrząsnął głową.
– Minęły trzy dni od jego zniknięcia, a niewiele rzeczy da się łatwiej zniszczyć niż manuskrypt. Prawdopodobnie nigdy go nie odzyskamy i prędzej czy później trzeba o tym Marvina Graya zawiadomić. Równie dobrze możesz to zrobić teraz.
Beefy jęknął.
– Dobrze. Zrobię, co będę mógł.
Wyszedł do przedpokoju zatelefonować. Wrócił po paru minutach.
– Okay. Spotykamy się z Grayem jutro o wpół do pierwszej w “Coral Cove” w Santa Monica.
– Dobrze – powiedział Jupiter.
Pete miał jednak wątpliwości.
– Jesteś taki pewien, że uda nam się zobaczyć z panną Bainbridge? – mówił. – Może ona nie otwiera drzwi, kiedy nie ma w domu Graya? Albo ta Klara Adams nas do niej nie dopuści. I nie zapominaj, że tam jest jeszcze pies. Duży doberman!
– O niczym nie zapomniałem – odparł Jupe. – Myślę, że jeśli będzie nam na tym zależało i bardzo się postaramy, zobaczymy się z Madeline Bainbridge.
Lecz w południe następnego dnia nawet Jupitera ogarnęły pewne obawy. Odbyli wraz z Pete'em i Bobem całą trasę rowerami; wzdłuż autostrady, szosą przez wzgórza, aż po odgałęzienie żwirowej drogi do posiadłości Madeline Bainbridge. Tu ukryli się wraz z rowerami, wśród oleandrów rosnących dziko na skraju pól.
– Stąd zobaczymy Marvina Graya, jadącego do miasta – powiedział Jupe. – Miejmy nadzieję, że przed wyjściem z domu nie wypuści psa na dwór. Jeśli to zrobi i natkniemy się na psa, będziemy po prostu stali bez ruchu i wołali Madeline Bainbridge na pomoc.
Mówiąc to, wyglądał zza oleandrów. Z rancza panny Bainbridge wyjeżdżał właśnie na drogę jakiś samochód.
– To Gray – powiedział Bob.
Ciemnoszary mercedes przemknął obok chłopców, wzbijając chmurę pyłu. Gdy znikł za zakrętem szosy, Jupiter, Pete i Bob wyprowadzili swe rowery na drogę. Wjechali przez bramę rancza i dalej przez cytrynowy zagajnik. Pies się nie pokazał, dopiero gdy zajechali przed dom i zsiedli z rowerów, rozległo się wściekłe ujadanie.
– Och, pięknie! – jęknął Pete.
Weszli na stopnie i Jupiter nacisnął dzwonek. Słyszeli, jak brzęczy gniewnie gdzieś w głębi domu. Czekali.
Nikt nie nadchodził i Jupiter zadzwonił jeszcze raz.
– Panno Bainbridge! Panno Adams! – wołał. – Proszę otworzyć drzwi!
Pies zaczął atakować drzwi, drapał je wściekle.
– Chodźmy stąd, co? – powiedział Pete.
– Panno Bainbridge! – wołał Jupiter.
– Kto tam? – rozległ się czyjś głos za drzwiami. – Cicho, Bruno! Dobry piesek.
– Czy to panna Adams? – zapytał Jupiter. – Proszę otworzyć. Nazywam się Jupiter Jones. Mam pani coś bardzo ważnego do powiedzenia.
Rozległo się gmeranie przy zamku i drzwi uchyliły się na parę centymetrów. Para wyblakłych niebieskich oczu wyjrzała zza nich z senną ciekawością.
– Odejdź – powiedziała Klara Adams. – Czy nie wiesz, że nie należy tu dzwonić? Nikt tego dzwonka nie używa.
– Muszę się zobaczyć z panną Bainbridge. Przychodzę od jej wydawcy.
– Wydawcy? – powtórzyła Klara Adams. – Nie wiedziałam, że Madeline ma wydawcę.
Cofnęła się, otwierając drzwi szeroko. Była potargana, włosy sterczały w nieładzie wokół jej twarzy, a oczy, patrzące wprost na Jupitera, zdawały się niczego nie widzieć.
– Panno Adams, czy pani się dobrze czuje? – zapytał Jupe.
Zmrużyła senne oczy, a pies zawarczał.
– Czy mogę panią prosić o zamknięcie gdzieś psa? On… działa nam wszystkim na nerwy.
Klara Adams wzięła psa za obrożę i podeszła chwiejnie do kuchni. Zamknęła go tam i wróciła do holu.
– Madeline? – zawołała. – Gdzie jesteś, Madeline? Chodź tutaj, proszę. Jacyś chłopcy chcą się z tobą widzieć.
Jupe się rozglądał. Widział salon z jego surowymi, drewnianymi fotelami. Widział jadalnię z jej ławami bez oparć. Nasłuchiwał, lecz nie dobiegał go żaden dźwięk, poza powolnym tykaniem zegara w salonie.
– Ten dom jest jak zaczarowany zamek – powiedział. – Nie ma tu żadnego ruchu. Nikt tu nie przychodzi ani stąd nie wychodzi.
– Nie przychodzi ani nie wychodzi – powtórzyła Klara Adams sennym, ochrypłym głosem. – Kto by przychodził? Nikogo nie widujemy. Kiedyś tu było bardzo miło, ale już nie jest. A kiedy nie ma Marvina… – Zamilkła i zdawała się nad czymś zastanawiać. – Co się dzieje, kiedy nie ma Marvina? Trudno to sobie wyobrazić. On zawsze jest. Ale gdzie jest teraz?
– Ona się zachowuje jak znarkotyzowana – szepnął Pete do Jupe'a.
– Nie ulega wątpliwości – odparł Jupe szeptem i zwrócił się głośno do Klary: – Gdzie jest Madeline Bainbridge?
Machnęła ręką w nieokreślonym kierunku, usiadła na krześle i zaczęła zasypiać.
– Tu się dzieje coś podejrzanego! – wykrzyknął Bob.
Zaczęli przeszukiwać wszystkie pomieszczenia na parterze. Pete pierwszy wbiegł na schody, wiodące na piętro. W dużej, narożnej sypialni, której okna wychodziły na morze, znalazł Madeline Bainbridge. Leżała na obszernym, drewnianym łóżku, przykrytym ręcznie tkaną kapą. Była ubrana w długą, brązową suknię. Ręce miała złożone na piersiach. Na jej twarzy malował się głęboki spokój. Pete'owi zdawało się przez chwilę, że nie oddycha.
Dotknął jej ramienia.
– Panno Bainbridge – powiedział miękko.
Nie poruszyła się. Pete potrząsnął nią i zawołał po raz drugi i trzeci. Przyszły mu na myśl słowa Jupe'a. Zaczarowany zamek, w którym nie ma ruchu ani życia. A tu leżała śpiąca królewna. Ale dlaczego się nie budzi? Dlaczego nie odpowiada?
– Jupe! – krzyknął. – Bob! Chodźcie szybko! Znalazłem Madeline Bainbridge! Tylko… tylko nie jestem pewien, czy nie jest za późno!
Rozdział 17. Spisek!
– Wezwijmy lepiej lekarza – powiedział Bob.
– Poczekaj – zatrzymał go Pete. – Wraca do siebie.
Madeline Bainbridge wydała cichy okrzyk protestu, po czym otworzyła oczy, szkliste i nieprzytomne ze snu.
– Proszę pani – powiedział Bob – zrobiłem kawę. Proszę się postarać usiąść i wypić.
– Madeline, moja droga! – Klara Adams usiadła na łóżku, trzymając swój kubek kawy. – Obudź się. Ci młodzi ludzie są tak zaniepokojeni. Nie rozumiem dokładnie tego, co mówią, ale wygląda na to, że Marvin Gray dał nam coś na sen.
Aktorka podźwignęła się do pozycji siedzącej. Wzięła niepewną ręką kubek od Boba, upita łyk i skrzywiła się.
– Kim jesteście? Co tu robicie? – zapytała słabym głosem.
– Proszę najpierw wypić kawę – powiedział Jupiter. – Musi się pani obudzić, żeby nas wysłuchać.
Kiedy Madeline Bainbridge oprzytomniała nieco, Jupiter przystąpił do wyjaśnień.
– Pracujemy dla Beefy'ego Tremayne'a. Staramy się odnaleźć dla niego pani rękopis.
– Mój rękopis? Jaki rękopis? Nie rozumiem.
– Pani wspomnienia.
– Moje wspomnienia? Ależ ja ich nie skończyłam. Och, ja was znam, chłopcy! Zeszliście ze wzgórza tej nocy, kiedy… kiedy…
– Odprawialiście sabat – dokończył Jupiter. – Wiemy o tym wszystko, proszę pani.
Pokazał aktorce fiolkę pigułek.
– Znaleźliśmy to w łazience przy drugiej sypialni. To są jakieś środki nasenne. Myślimy, że Marvin Gray dodał je do czegoś, co pani zjadła lub wypiła. Chciał mieć pewność, że pod jego nieobecność nie otworzy pani nikomu drzwi i nie odpowie na żaden telefon.
Aktorka patrzyła na małą fiolkę.
– Do czegoś, co wypiłam? Piliśmy herbatę, którą nam Marvin przyrządził.
– Czy to się już przedtem zdarzało? – zapytał Bob.
– Parę dni temu zapadłam w głęboki sen w połowie dnia. To było bardzo dziwne, Klara też przespała całe popołudnie.
– Prawdopodobnie było to tego popołudnia, kiedy Gray przyniósł rękopis – powiedział Jupe.
– Gadasz wciąż o jakimś rękopisie i o osobie nazwiskiem Beefy Tremayne. O co tu właściwie chodzi? – głos Madeline brzmiał teraz dźwięcznie i pewnie.
Jupiter zdał jej pełną relację z wydarzeń ostatnich dni, a Bob i Pete wtrącali od czasu do czasu niektóre szczegóły. Mówili o doręczeniu przez Graya rękopisu i kradzieży rękopisu z mieszkania Tremayne'ów.
– Na umowie z wydawnictwem widnieje pani podpis. Sfałszowany, jak sądzę – kończył Jupiter.
– Z pewnością – odparła. – Nigdy nie podpisywałam żadnej umowy. A moje wspomnienia wciąż są tutaj, w domu. Pracowałam nad nimi jeszcze wczorajszego wieczoru. Zajrzyj do tego dużego kufra w nogach łóżka.
Pete otworzył kufer i wszyscy pochylili się nad nim. Wewnątrz leżał gruby plik zapisanych ręcznie kartek.
– Marvin Gray musiał to przepisać – powiedział Bob. – Następnie dostarczył Beefy'emu swoją kopię. I co potem? Czy zaaranżował kradzież? Przez Charlesa Goodfellowa?
– Goodfellow?! – wykrzyknęła Madeline Bainbridge. – Nie powiecie mi, że ten złodziejaszek jest nadal w mieście!
– Więc pani wie, że Goodfellow jest złodziejem? – zapytał Jupe.
– Wiem, że nim był. Przyłapałam go na próbie kradzieży diamentowego naszyjnika w mojej garderobie na planie filmowym “Katarzyny Wielkiej”. Chciałam zawiadomić policję, ale zapewniał mnie, że się to więcej nie powtórzy. Później, w czasie kręcenia “Opowieści z Salem” stwierdziłam, że przetrząsa damskie torebki.
– Prawdziwy kieszonkowiec – powiedział Bob. – Czy pani pisała coś o tym w swoich wspomnieniach?
– Możliwe. Myślę, że napomknęłam o tym.
– To by mu dawało motyw. Używa teraz innego nazwiska, ale mógł się obawiać, że zostanie rozpoznany. I że powiąże się go z kradzieżą filmów z laboratorium.
– Jakich filmów? – przerwała Bainbridge.
– Pani filmów, które zostały sprzedane firmie Wideo – odpowiedział Jupe. – Czy wiedziała pani o sprzedaży filmów dla telewizji, czy też jest to transakcja, której Gray dokonał wtedy, gdy pani leżała uśpiona?
– Ach, nie! Wiedziałam o tej sprzedaży wszystko. Marvin prowadził negocjacje, ale ja podpisałam umowę. Ale mówiłeś, że filmy skradziono.
– Tak, z laboratorium sąsiadującego z Amigos Press, tuż przed wybuchem pożaru. Znajdują się bez wątpienia w bezpiecznym miejscu i z pewnością okup zostanie zapłacony. Czy pani wie, że w dniu kradzieży, wieczorem, był tu Jefferson Long, żeby zrobić z panią wywiad? Prowadzi w telewizji serię programów o walce o ład i prawo.
– Niemożliwe! – wykrzyknęła aktorka. – On tu był? Marvin powiedział mi tylko, że przychodzi jakiś klient w sprawach urzędowych. Jak zwykle, trzymałam się na uboczu. Płacę Marvinowi za zajmowanie się takimi sprawami.
– Kiedy następnego dnia byliśmy tu z Beefym, również trzymała się pani na uboczu – Jupe potrząsnął głową. – Proszę pani, odmawiając wszelkich kontaktów ze światem zewnętrznym, stawia się pani w bardzo niebezpiecznej sytuacji.
Aktorka westchnęła.
– Pozwoliłam, żeby wszystkim zajął się za mnie Marvin. Zaczynam odkrywać, że się zajął zbyt dobrze.
– Zapewne zamierzał panią oszukać na zaliczce od Amigos Press za pani rękopis – powiedział Jupiter.
– Łajdak! Nie mogę w to uwierzyć! – zamilkła i zamyśliła się przez chwilę. – Tak, jednak mogę uwierzyć. Zawsze był chciwy. Ale pomyśleć, że z rozmysłem ukrywał przede mną informacje i dawał mi narkotyki! Fuj! To obrzydliwe!
– Czy nie byłoby interesujące dowiedzieć się, jak bardzo panią oszukał i co planuje na przyszłość? – zapytał Jupe. – Można by grać dalej jego grę. Udawałyby panie, że śpią, kiedy wróci, i obserwowały go. Dam pani numer telefonu, pod którym można mnie znaleźć, właściwie nawet dwa telefony.
– Och, Madeline, zgódź się! – zawołała Klara Adams. – Zawsze chciałam zrobić kawał Marvinowi! Jest ciągle taki nadęty i ponury.
– To będzie wspaniały kawał – powiedziała Madeline Bainbridge. – Chłopcy, nie widzę żadnych powodów, żeby wam zaufać, a jednak wam ufam. Muszę wiedzieć dokładnie, do czego zmierza Marvin.
– Myślę, że jest zdolny niemal do wszystkiego – Bob trzymał w ręce jaskrawo pomarańczowy pakiecik zapałek. – Znalazłem to w słoju z zapałkami, kiedy robiłem kawę. To zapałki firmowe restauracji “Jawa”, w której jada Harold Thomas.
– A więc Gray i Thomas prawdopodobnie się kontaktowali – powiedział Jupe. – Gray może być do pewnego stopnia zamieszany w kradzież zarówno rękopisu, jak i filmów, a nawet w wywołanie pożaru Amigos Press.
– Ale pyszna zabawa – ucieszyła się Klara Adams. – Zupełnie jak w starych filmach, w których bohaterka pomaga detektywowi odkryć przestępcę. Przygwoździmy go!
Rozdział 18. Poszukiwanie
Dochodziła czwarta, kiedy detektywi wjechali windą do mieszkania Beefy'ego. Młody wydawca chodził po pokoju tam i z powrotem, pogrążony w myślach.
– Jak ci się udał obiad? – zapytał go Bob wesoło.
– Sam obiad świetnie, rozmowa o interesach – fatalnie. Postawiłem Grayowi najbardziej kosztowny obiad, jaki oferuje ta pozłacana jadłodajnia, a także dwa martini. Zjadł wszystko i wypił i kiedy zaczął błyszczeć jak neon, zdecydowałem, że jest gotów. Powiedziałem mu złą nowinę o rękopisie panny Bainbridge. Nie od razu to do niego dotarło. Mówił o Jeffersonie Longu. Jakich doznał emocji, że to właśnie jego telewizja przysłała dla przeprowadzenia wywiadu z panną Bainbridge po kradzieży filmów. A Madeline Bainbridge nie mogła się z Longiem zobaczyć. Naprawdę go to bawiło. Nie lubił Longa. Domyślam się, że w czasach, gdy był szoferem, był traktowany przez Longa z góry.
– To interesujące – powiedział Jupiter.
– Poczekaj, będzie coś bardziej interesującego. Kiedy Gray wreszcie zrozumiał, że wspomnienia Bainbridge przepadły, siedział przez moment jak wypchana sowa i mrugał oczami. Potem oświadczył, że to wielka szkoda, ale nie tak straszna, jak mi się wydaje. Powiedział, że być może Madeline Bainbridge zechce napisać wspomnienia jeszcze raz od nowa… jeśli zapłacę zaliczkę dwukrotnie wyższą niż uzgodniona w podpisanej przez nią umowie.
Beefy zadygotał i złapał się za głowę.
– Zupełne piekło! Muszę rozkręcić na nowo Amigos Press. Muszę wynająć lokal, zebrać załogę i wziąć się do pracy. Do tego wszystkiego potrzebuję pieniędzy, a bez wuja Willa nie mam grosza. Zakład ubezpieczeniowy na pewno nic nie wypłaci, skoro wuj sam podpalił swoje wydawnictwo. I teraz Gray mi mówi, że muszę mu zapłacić podwójną zaliczkę! Mam tylko nadzieję, że ten kosztowny obiad nie był kompletną stratą czasu. – Spojrzał na chłopców. – Czy udało wam się porozmawiać z panną Bainbridge?
– No pewnie! W drodze tutaj, w autobusie, Bob napisał relację ze spotkania.
Bob z uśmiechem wyjął notes i odczytał krótkie podsumowanie wizyty u Madeline Bainbridge. Gdy skończył, Beefy uśmiechnął się szeroko.
– Jestem uratowany! – wykrzyknął. – Nie jestem winien żadnej zaliczki!
– Nie, nie jesteś – powiedział Jupe. – Odkryliśmy także, że podobnie jak Thomas, Gray również jada w restauracji “Jawa”. Mógł więc dostarczyć Thomasowi informacji o filmach i może być wmieszany także w to przestępstwo.
– Mógł też podrzucić urządzenie zapalające w Amigos Press – dodał Beefy. – Miał tę samą sposobność, co Thomas. Co za ulga! Trzeba oczywiście to wszystko udowodnić. Na słowo nikt nam nie uwierzy. Czy jest jakiś sposób, żeby obarczyć Graya odpowiedzialnością za pożar i oczyścić z zarzutów wuja Willa? Czy podpalacz nie musiał, na przykład, kupić magnezu?
– Z całą pewnością musiał go skądś wziąć – odpowiedział Jupe pogodnie. – Beefy, czy możemy przeszukać twoje mieszkanie?
– Przeszukać? Po co?
– Może znajdziemy magnez.
– Chyba żartujesz, Jupe! Niemożliwe, żebyś naprawdę wierzył, że wuj wywołał pożar. Posłuchaj, wiem, że wuj nie jest najmilszym człowiekiem na świecie, ale to nie kryminalista. Czy możesz go sobie wyobrazić, jak czai się gdzieś w kącie, majstruje urządzenie, które włączy się o szóstej i podpali wydawnictwo? To do niego nie pasuje.
– Wiesz… – Jupe stał bez ruchu z przekrzywioną głową, jakby wsłuchiwał się w coś, czego pozostali nie mogli usłyszeć -…od początku było w tej sprawie coś, co mi nie dawało spokoju. Coś, co przeoczyłem. Wiem wreszcie, co to jest. Patrzyłem na to i nie widziałem. Wtedy nie widziałem. Prawdę mówiąc, przeoczyłem dwie rzeczy. W razie potrzeby, możemy to sprawdzić. Tam będzie dowód. Wiem, że będzie.
– Jupe doznaje jednego ze swych objawień – wyjaśnił Pete, ubawiony wyrazem twarzy Beefy'ego.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił młodego wydawcę Bob. – Jupe ma pamięć fotograficzną i właśnie przypomniał sobie coś, co widział lub słyszał. Możesz iść o zakład, że przypomniał sobie to dokładnie.
– Teraz chciałbym przeszukać twoje mieszkanie – powiedział wreszcie Jupe. – Chciałbym zacząć od pokoju twego wuja.
– Dobrze… jeśli to może w czymś pomóc – zgodził się Beefy.
Zaprowadził chłopców do dużej sypialni w południowej części mieszkania.
Jupe poszedł prosto do szafy z przesuwanymi drzwiami, która zajmowała niemal całą jedną ścianę pokoju. Odsunął drzwi i chłopcom ukazał się rząd dobrze skrojonych marynarek oraz stojak z wyczyszczonymi do połysku butami.
Jupe wziął się do przetrząsania kieszeni marynarek. Robił to szybko. Po paru minutach wyciągnął skrawek metalu z kieszeni beżowej, flanelowej marynarki.
– No i proszę! – powiedział.
– Nie mów mi, że to magnez! – wykrzyknął Beefy.
– Jestem pewien, że potwierdzą to w każdym laboratorium – odparł Jupe. – Teraz jestem absolutnie przekonany, że twój wuj nie podpalił wydawnictwa. Wpadł po prostu w panikę i uciekł. Gdyby był winien, zabrałby magnez ze sobą.
Odezwał się stojący na nocnym stoliku telefon.
– Odbierzesz? – zapytał Beefy'ego Jupe. Głos brzmiał mu niemal radośnie. – Zostawiłem ten numer telefonu Madeline Bainbridge. Prosiłem, żeby dała mi znać tutaj lub do Kwatery Głównej w Rocky Beach w razie, gdyby Gray zrobił coś niecodziennego. To może być ona.
Beefy podniósł słuchawkę.
– Halo – słuchał chwilę, po czym wręczył słuchawkę Jupe'owi. – To Madeline Bainbridge. Chce rozmawiać z tobą.
Rozdział 19. Zastawianie pułapki
Jupiter z uśmiechem słuchał głosu Madeline Bainbridge.
– Świetnie, proszę pani – powiedział w końcu. – Miałem nadzieję, że coś takiego zajdzie. Jeśli Gray przygotuje pani coś do jedzenia lub picia, proszę tylko udawać, że pani to wypiła. Proszę też ostrzec pannę Adams. Obie panie musicie być w pogotowiu, kiedy przyjdzie gość Graya. Oczywiście, musicie udawać uśpione. Myślę, że zdołamy rozwiązać całą serię przestępstw i zdobyć dowód, który zadowoli policję. Ale powinna tam być jeszcze jedna osoba. Mianowicie Jefferson Long.
Ze słuchawek popłynął szmer głosu, ale pozostali w pokoju nie mogli dosłyszeć słów. Jupe skinął głową.
– Nie, to nie będzie trudne. Może pani znaleźć Longa poprzez firmę Wideo. Dla nich opracowuje swoją serię programów telewizyjnych. Proszę mu powiedzieć, że pisze pani o nim w swoich wspomnieniach i chce się upewnić co do niektórych spraw. Proszę dodać, że chodzi o fakty, które chce pani z nim omówić, bo byłoby pani przykro, gdyby miała go pani wprawić w zakłopotanie przed jego publicznością. To wystarczy, żeby przybiegł w te pędy. Proszę mu powiedzieć, żeby był u pani o dziesiątej.
Jupe słuchał, po czym skinął głową z uśmiechem.
– Świetnie. Będziemy. Proszę dopilnować, żeby pies był zamknięty – powiedział i odłożył słuchawkę.
– Madeline Bainbridge usłyszała, jak Gray telefonował do kogoś o imieniu Charlie. Powiedział, że ma dla niego pieniądze, i kazał mu przyjść dziś wieczór.
– Charles Goodfellow! – wykrzyknął Pete.
– Charles Goodfellow! – przytaknął Jupiter. – Jeśli pannie Bainbridge uda się ściągnąć na miejsce jeszcze i Jeffersona Longa, powinniśmy rozwiązać wszystkie zagadki za jednym zamachem. Myślę, że spotkanie Longa, Graya i Goodfellowa razem będzie przygodą wielce interesującą. Kto idzie ze mną?
– Żartujesz! – zawołał Pete. – Nie przepuściłbym tego!
– Mam, nadzieję, że jestem zaproszony – powiedział Beefy.
– Oczywiście – odparł Jupiter. – Sądzę, że należałoby zabrać także twego wuja. Wiele ostatnio przeszedł i dobrze mu zrobi bycie świadkiem rozwiązania całej sprawy.
– Świetnie, tylko jak go znaleźć? – zapytał Beefy.
– Gdzie twój wuj zazwyczaj kupuje cygara?
– Co?
– Wczoraj rano zabrakło mu cygar – przypomniał Jupe. – Jak zauważyłem, pan Tremayne pali drogie i wyszukane cygara, prawda?
Beefy skinął głową.
– Pali specjalny gatunek holenderskich cygar. Nie wszędzie są one do dostania.
– Pojechał samochodem, tak?
Beefy ponownie skinął głową.
– Więc jeśli jedzie samochodem – ciągnął dalej Jupe – cygara mogą nam pomóc. Przypuszczam, że nie pojechał dalej niż to konieczne. Był bardzo wystraszony i mógł myśleć, że policja już go szuka. Ale gdziekolwiek by się ukrył, nie mógłby się obejść bez cygar. Zwłaszcza że palacze w zdenerwowaniu zawsze palą więcej. Gdzie zwykle twój wuj kupuje cygara?
– W małym sklepiku na Burton Way. Zamawiają tam ten gatunek specjalnie dla niego.
– Założę się, że był w tym sklepie w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Parę minut później Beefy i Trzej Detektywi jechali samochodem w kierunku Burton Way.
– Lepiej, żebyś ty rozmawiał z właścicielem sklepu – mówił Jupe do Beefy'ego. – Dziwnie by wyglądało, gdyby któryś z nas zaczął go wypytywać. Powiedz, że się pokłóciliście i że twój wuj wyszedł z domu podenerwowany. Zapytaj, czy go może gdzieś widział.
– To sytuacja z głupiego serialu – powiedział Beefy.
– Nie bój się, facet ci uwierzy. To brzmi bardziej prawdopodobnie niż prawda, ta prawda, że twój wuj ukrywa się przed policją.
Beefy się zaśmiał. Zatrzymał samochód przed sklepem o nazwie “Humidor”.
– Wychodzicie ze mną?
– Idź ty, Jupe – powiedział Bob. – Głupio by wyglądało, gdybyśmy się tam wszyscy wmeldowali.
Jupe i Beefy wysiedli z samochodu i weszli do sklepu. Siwowłosy mężczyzna w irchowej kurtce czyścił kontuar.
– Dzień dobry, panie Tremayne – powiedział. – Czyżby wujowi już zabrakło cygar?
– Nie… hm… niezupełnie. – Beefy, jak zwykle, spłonął rumieńcem. – Wczoraj kupował cygara, prawda?
– Ależ tak.
– To dobrze. My… ech… myśmy się wczoraj pokłócili i wuj wyszedł z domu i dotąd nie wrócił. Chciałbym go odszukać i… hm… przeprosić. Czy… ach… czy napomknął panu może, dokąd idzie?
– Nie!
Jupe szepnął coś Beefy'emu do ucha.
– Czy był tutaj samochodem? – zapytał Beefy.
– Nie sądzę – odparł właściciel sklepu. – Wyglądało na to, że przyszedł na piechotę. Jeśli to wam może pomóc, to dodam, że po wyjściu ze sklepu skierował się w prawo!
– Świetnie, bardzo dziękuję. – Beefy wyszedł szybko ze sklepu, potykając się o próg.
– Jak wy, chłopaki, potraficie ciągle robić takie rzeczy! To przechodzi moje pojęcie – wykrztusił, kiedy już wsiedli do samochodu. – Chyba czterokrotnie w czasie tej rozmowy miałem zupełną pustkę w głowie.
Jupiter uśmiechnął się tylko.
– Właściciel sklepu mówił, że twój wuj przyszedł do niego na piechotę. Jest więc możliwe, że zatrzymał się gdzieś w pobliżu. Jedź wolno dalej.
Beefy uruchomił samochód. Wóz potoczył się ulicą, a Jupe przyglądał się badawczo mijanym budynkom, małym i większym domom mieszkalnym. Nagle Bob wychylił się z tylnego siedzenia i wskazał mały motel po lewej stronie.
– Aha! – powiedział Jupiter. – Dokładnie to, czego by szukał pan Tremayne. Wygląda przyzwoicie i można tu wynająć garaż. Nie musiał zostawiać samochodu w widocznym miejscu.
– Tylko jeden garaż jest zamknięty – zauważył Pete. – Ten obok pokoju dwadzieścia trzy.
Beefy wjechał na parking przed motelem i chwilę później pukali do pokoju numer dwadzieścia trzy.
– Wuju Willu! – wołał Beefy. – Otwórz, proszę! Nie było odpowiedzi.
– Proszę pana – mówił Jupe przez drzwi. – Wiemy, że to nie pan podpalił Amigos Press. Zastawiliśmy pułapkę na tych, którzy to zrobili, i zamierzamy ich winę udowodnić. Jeśli chciałby pan pójść z nami i nam pomóc, będzie pan mile widziany.
Kilka chwil trwała cisza, a potem drzwi pokoju dwadzieścia trzy otworzyły się na oścież.
– Doskonale – powiedział William Tremayne. – Wejdźcie, pogadamy.
Rozdział 20. Przyjęcie-niespodzianka
O zmierzchu tego wieczoru Beefy, wuj Will i Trzej Detektywi jechali autostradą Nadbrzeżną. Po raz pierwszy William Tremayne nie wyglądał na znudzonego. Oczy iskrzyły mu się ożywieniem, sięgał ciągle do kieszeni, w której miał rewolwer.
Gdy zajechali na ranczo panny Bainbridge, przed domem stał mercedes, a za nim jasny ford.
– Ford należy pewnie do Thomasa. Mercedes jest własnością Graya – powiedział Jupe. – Musimy mieć pewność, że nie odjadą stąd, póki się z nimi nie uporamy.
Pete się uśmiechnął i poszedł sprawdzić drzwi obu samochodów. Nie były zamknięte.
– Bardzo dobrze – wyjął z kieszeni szczypce i zabrał się do pracy. W kilka chwil rozłączył druty zapłonu, unieruchamiając oba pojazdy.
– Zostanę tu i poczekam gdzieś w ukryciu na Longa – powiedział.
– Powodzenia!
Jupiter, Bob i obaj panowie Tremayne weszli na frontowe stopnie, co wywołało wybuch zajadłego szczekania. Było ono jednak stłumione i odległe.
– Chyba ktoś zamknął Bruna w piwnicy – powiedział Bob.
– Dzięki Bogu – westchnął Jupe – nie mam ochoty stanąć z nim oko w oko, zwłaszcza kiedy słucha poleceń Graya.
Śmiało wbiegł na ganek i nacisnął dzwonek.
Po chwili za drzwiami dały się słyszeć kroki.
– Kto tam? – zawołał Marvin Gray.
– Mam coś dla pana Graya – powiedział głośno Jupe.
Drzwi się otworzyły i stanął w nich Gray.
– Pan Horace Tremayne oraz pan William Tremayne chcieliby rozmawiać z panem.
Jupe przesunął się w bok i na przedzie ukazał się Beefy, zdecydowanie stawiając potężną stopę na progu.
– Przepraszam, że przybywam tak późno, ale z pewnych względów moment wydał mi się odpowiedni – powiedział.
Gray się cofnął.
– Pan Tremayne! Co się stało? Zaprosiłbym pana do środka, ale… panie się położyły i nie chciałbym ich niepokoić.
Beefy pchnął drzwi na oścież i przekroczył próg. Wuj Will i chłopcy tuż za nim.
– Poznał pan już Jupitera Jonesa – mówił Beefy. – Jupiter jest bardzo ciekawskim młodym człowiekiem. Niektórzy mówią, że jest wścibski. Przyszliśmy zaspokoić jego ciekawość… a także moją!
Gray cofał się przed nacierającym Beefym i Jupiterem. Weszli do salonu, gdzie Harold Thomas rozglądał się w popłochu, gdzie by ukryć trzymany w ręku pakiet.
– To rękopis, prawda? – powiedział Jupiter. – Ukradł go pan z mieszkania Beefy'ego Tremayne'a w tym samym dniu, w którym podpalił pan dom Amigos.
Thomas upuścił pakiet, rozsypując kartki po podłodze. Odwrócił się gwałtownie i skoczył w stronę okna.
– Stój, Thomas! – krzyknął wuj Will.
Thomas spojrzał przez ramię i zobaczył rewolwer w ręku Williama Tremayne’a. Stanął bez ruchu.
Beefy pozbierał kartki z podłogi. Zaczął je przerzucać, zatrzymując się nad niektórymi.
– To ten rękopis – powiedział z uśmiechem.
Jupe wyszedł do holu.
– Panno Bainbridge! – zawołał.
– Ona śpi – powiedział Marvin Gray. – Śpi i lepiej jej nie budź. Nic mi nie wiadomo o tym pliku papierów ani o człowieku, który go przyniósł, i…
Urwał na widok schodzącej ze schodów Madeline Bainbridge. Srebrno-blond włosy miała upięte na karku w kok, a na jej urodziwej twarzy malował się uśmiech, smutny i równocześnie triumfalny.
– Marvinie – powiedziała z nutą nagany w głosie – nie przewidywałeś, że się obudzę, ale oto jestem.
Przeniosła spojrzenie na Harolda Thomasa, który gapił się na nią z otwartymi ustami.
– A więc, Charles, to istotnie ty. Chciałabym powiedzieć, że miło cię widzieć, ale byłaby to nieprawda.
Usadowiła się w salonie. Ze schodów zbiegła Klara Adams. Jej wyblakłe oczy iskrzyły się z uciechy. Przycupnęła na parapecie za fotelem panny Bainbridge.
– Co to jest? – zapytała aktorka, wskazując plik papierów w ręku Beefy'ego.
Beefy z uśmiechem wręczył jej papiery.
– Jestem Horace Tremayne, a to jest rękopis, który Marvin Gray dostarczył do mojego wydawnictwa w dniu kradzieży filmów z laboratorium w Santa Monica.
Madeline Bainbridge przeczytała szybko pierwszą stronę.
– Dokładna kopia moich wspomnień, które znajdują się w moim pokoju na górze. Cóż to za niestosowny pomysł, Marvinie, przepisać to i sprzedać. Czy nie wiedziałeś, że w żaden sposób nie może ci to ujść płazem? Prędzej czy później musiałabym się dowiedzieć.
Na frontowym ganku rozległy się kroki. Po chwili zadźwięczał dzwonek.
– To będzie Jefferson Long – powiedziała aktorka. – Zechcesz go wpuścić, Klaro?
Klara Adams wybiegła z pokoju. Po kilku chwilach wróciła, a za nią wszedł Jefferson Long. Na widok zebranych przybrał kamienną minę. Ukłonił się Madeline Bainbridge.
– Nie wiedziałem, że wydajesz przyjęcie dzisiejszego wieczoru.
– Pierwsze od lat – odparła. – Usiądź, proszę, a nasz młody przyjaciel, Jupiter Jones, którego, o ile wiem, poznałeś, opowie nam, jak to Marvin Gray przepisał moje wspomnienia i sprzedał je panu Tremayne'owi. A potem zorganizował kradzież rękopisu. Tak przynajmniej sobie to wyobrażam.
– Dokładnie tak się to odbyło – powiedział Jupe. – Oto cała historia. Część jej została odtworzona na podstawie przypuszczeń, ale myślę, że będziemy mogli je udowodnić.
Jakiś czas temu Marvin Gray spotkał przypadkowo Charlesa Goodfellowa, alias Harolda Thomasa w restauracji indonezyjskiej “Jawa”. Podczas spotkania Gray się dowiedział, że Goodfellow pracuje w wydawnictwie. Gray potrafi szybko kalkulować, wpadł więc na pomysł przepisania wspomnień, nad którymi pracowała panna Bainbridge, aby je następnie sprzedać pracodawcy Goodfellowa. Potem przekupstwem lub szantażem zmusił Goodfellowa do kradzieży rękopisu, zapobiegając tym samym jego publikacji. Musiał to zrobić, ponieważ panna Bainbridge kończyła swe wspomnienia i zamierzała znaleźć na nie wydawcę. Nie mógł więc dopuścić do publikacji tych samych wspomnień aktorki równocześnie przez dwa wydawnictwa. Liczył na zainkasowanie zaliczki, wypłacanej zwykle autorowi po dostarczeniu pracy. Po zniknięciu przepisanego rękopisu Beefy Tremayne, czując się winny, nie żądałby zwrotu zaliczki i być może nawet zapłaciłby po raz drugi za wspomnienia Madeline Bainbridge.
Goodfellow zgodził się współpracować z Grayem. Nie chciał, żeby jego pracodawcy się dowiedzieli, że jest człowiekiem, który kiedyś próbował ukraść naszyjnik pannie Bainbridge. Najpierw podpalił Amigos Press, mając nadzieję, że rękopis spłonie. Gdy to się nie powiodło, poszedł do mieszkania Beefy'ego i ukradł rękopis. Jestem pewien, że się posłużył duplikatem kluczy, które Beefy trzymał w biurku w swoim biurze. Myślę, że podrabianie kluczy jest zwyczajem Goodfellowa i że ma on wciąż klucze do firmy farmaceutycznej, w której kiedyś pracował. Tam się zaopatrzył w magnez, potrzebny do budowy zapalnika. Jest to metal używany w farmaceutyce. Głupotą było podrzucanie magnezu Williamowi Tremayne'owi w czasie pobytu w jego mieszkaniu. Tu posunął się za daleko.
– A co z kradzieżą moich filmów? – zapytała Madeline Bainbridge. – Podrobiony rękopis to nic w porównaniu z tą aferą. W tym wypadku zagarnęliby ćwierć miliona dolarów!
– Już je wzięli, proszę pani – powiedział Jupiter. – Złodzieje odebrali okup dziś późnym popołudniem. Podano tę wiadomość o szóstej w telewizji. Firma Wideo zostawiła paczkę z pieniędzmi przy kręgielni w Hollywoodzie. Następnie telefonicznie otrzymała wiadomość, że filmy są w furgonetce, zaparkowanej w kanionie Bronson.
Wiadomość ta zdziwiła Madeline Bainbridge.
– To cudownie, ale… ale Marvin był w domu całe popołudnie.
– Marvin Gray nie jest wmieszany w kradzież filmów – powiedział Jupe. – Złodziejami są Charles Goodfellow i… Jefferson Long, który był mózgiem całej operacji.
– Co?! – krzyknął Long. – Ty smarkaczu! Jak śmiesz?!
– Mamy świadka i możemy udowodnić, że to wy dokonaliście kradzieży.
– Postradałeś rozum! – krzyczał Long.
Jupiter bez słowa wyszedł do holu i otworzył drzwi frontowe.
– Wejdź – zawołał.
Chwilę później stanął w progu salonu wraz z Pete'em.
– Zaskoczyliśmy pana? – zapytał Longa. – Nic dziwnego. Ponieważ kiedy ostatnio go pan widział, Pete leżał nieprzytomny w bagażniku wraka, a pan zatrzasnął wieko!
Rozdział 21. Kraksa
– Jesteś obłąkany – powiedział Jefferson Long. – Nie zamierzam tu siedzieć i wysłuchiwać tych zniewag!
– Wszyscy będziemy wdzięczni, jeśli pan zostanie – odezwał się William Tremayne, machając rewolwerem.
Long usiadł i założył ręce.
– Doskonale, skoro używa pan tak silnych argumentów.
Beefy się uśmiechnął.
– Okay, Jupe. Jedź dalej.
– Kiedy byłem w jego gabinecie, Jefferson Long mówił, że przeprowadził badania do serii programów telewizyjnych o narkotykach i odkrył, że pewne osoby, zatrudnione w oficjalnych firmach farmaceutycznych, zajmują się nielegalnym rozprowadzaniem narkotyków. Przypuszczam, że się natknął na Harolda Thomasa, który w takiej firmie pracował. Podobnie jak Marvin Gray, Long go rozpoznał. Wiedział, że nazywał się kiedyś Charles Goodfellow i próbował ukraść naszyjnik pannie Bainbridge. Być może przeprowadził z nim mały wywiad. Być może Goodfellow figurował w kartotekach policji. Może nawet się ukrywał. Tak czy inaczej, Long mógł go szantażować, a co najmniej przyprzeć do muru.
– Tak to było, Long? – zapytał Beefy.
– Nie mam nic do powiedzenia – odparł Long.
– Thomas, czy Long cię szantażował? – zwrócił się Beefy do swojego byłego księgowego.
– Będę rozmawiał wyłącznie z moim adwokatem – oświadczył Thomas.
– Dobrze – powiedział Jupiter nieporuszony. – Mniej więcej w tym samym czasie zaszło coś wielce dla Longa przykrego. Firma Wideo postanowiła zakupić filmy Madeline Bainbridge i przeznaczyć na nie pieniądze przewidziane na produkcję serii programów o narkotykach. Zawiadomiono Longa, że ten projekt zarzucono. Była to niewątpliwie dla niego gorzka pigułka do przełknięcia, zwłaszcza że nigdy nie lubił Madeline Bainbridge. Musiało mu przyjść na myśl, że mógłby się na aktorce odegrać, a także zyskać sporo pieniędzy, gdyby się udało filmy ukraść.
Jefferson Long mógł się bez trudu dowiedzieć, którego dnia filmy zostaną przekazane do laboratorium w Santa Monica. Nie stanowiło to sekretu i każdy w firmie Wideo o tym wiedział. Długo przedtem, jeszcze w czasie trwania negocjacji o zakup filmów, Long skłonił Harolda Thomasa do ubiegania się o pracę w wydawnictwie sąsiadującym z laboratorium. Bez wątpienia Thomas zaakceptowałby posadę o wiele skromniejszą, byle tylko się dostać do Amigos Press.
Zanim filmy dotarły do laboratorium, Thomas znał już doskonale tamtejszy tok zajęć. W dniu dostarczenia filmów widział, jak większość pracowników opuszcza laboratorium o piątej. Następnie sam wyszedł ze swego biura, spotkał Longa i razem włamali się do laboratorium. Ogłuszyli obecnego tam technika, załadowali filmy do furgonetki i odjechali.
Thomas miał tego dnia więcej do roboty, niż planował, gdyż tegoż popołudnia Marvin Gray przyniósł do wydawnictwa podrobione wspomnienia Madeline Bainbridge. Thomas miał więc podłożyć swój zapalnik, zająć się kradzieżą filmów, a następnie wrócić pod Amigos Press, by się przekonać, czy gmach wydawnictwa płonie. Potem musiał się jeszcze wkraść do mieszkania Beefy'ego.
– Nie masz cienia dowodów na to, co mówisz – odezwał się Jefferson Long.
– Ależ mam dowód – odparł Jupiter. – Przez dłuższy czas nie zdawałem sobie sprawy, że go przeoczyłem. Gdy sobie to wreszcie uprzytomniłem, wszystko ułożyło się w całość.
Po kradzieży filmów przeprowadził pan wywiad z Grayem. Powiedział pan wtedy, że kradzieży dokonało dwóch mężczyzn. Stwierdzenie to zdawało się najzupełniej poprawne. Ale przecież w żaden sposób nie mógł pan wiedzieć, ile osób dokonało włamania. Mogły to być trzy osoby, cztery, dziesięć – lub tylko jedna. Wtedy nie wiedziała tego nawet policja, ponieważ technik, którego pobiliście, odzyskał przytomność dopiero następnego dnia, wiele godzin po nagraniu pańskiego wywiadu.
Jefferson Long wzruszył ramionami.
– Założyłem, że włamywaczy powinno być co najmniej dwóch.
– Może pan tak twierdzić, ale jak wytłumaczy pan odciski palców?
– Odciski palców? – powtórzył Long. – Jakie odciski palców?
– Widział pan, że Pete idzie śladem Harolda Thomasa od jego domu aż po skład wraków samochodowych w Santa Monica. Thomas zapewne zamierzał przenieść filmy w inne miejsce, bo policjant z departamentu podpaleń deptał mu po piętach. Na widok Pete'a wpadł pan w popłoch. Zaczął go śledzić i kiedy się zorientował, że Pete widział furgonetkę z filmami, zdecydował pan, że trzeba się Pete'a pozbyć. Nie wiedział pan, kim jest i dlaczego szedł za Thomasem, ale nie mógł pan sobie pozwolić na ryzyko. Ogłuszył go pan, kiedy Pete telefonował, i wrzucił do bagażnika starego samochodu. Ale zatrzaskując pokrywę bagażnika, zostawił pan odciski palców.
Long otworzył usta, by zaprotestować, ale zamknął je z powrotem bez słowa.
– Jak mogłeś! – powiedziała Madeline Bainbridge. – Jak mogłeś zrobić coś takiego dziecku!
– Pozostaje jeszcze sprawa okupu – ciągnął Jupe żywo. – Zapłacono go dziś po południu. Nie zdziwiłbym się, gdyby część tych pieniędzy była wciąż w samochodzie Thomasa. Może resztę znajdziemy w wozie Longa. Nie bardzo mieli czas na ich ukrycie. Czy pójdziemy to sprawdzić?
– Nie! – krzyknął Thomas. Chwiejnym krokiem ruszył do drzwi.
Beefy jednym chwytem powalił go na podłogę i usiadł na nim. Ubranie Thomasa pękło i na podłogę wypadł portfel i trzy breloki z kluczami.
– Aha! – zawołał Beefy.
– Zaskarżę cię! – wrzeszczał Thomas. – Nie masz nakazu rewizji!
Gray stał cicho w kącie pokoju, niemal przez wszystkich zapomniany. Gdy Beefy sięgał po klucze, Gray skoczył z miejsca, przebiegł obok Beefy'ego, odepchnął Willa i wypadł za drzwi frontowe, nim ktokolwiek zdążył temu zapobiec.
– Marvin! – zawołała Madeline Bainbridge.
– Nie ujedzie daleko – zapewnił ją Pete. – Postarałem się, żeby nie mógł uruchomić swego samochodu. To samo dotyczy samochodów Longa i Thomasa. Zadzwońmy tylko na policję i zgarną go po drodze.
Niestety, w tym momencie z zewnątrz dobiegł ich odgłos zapuszczanego silnika.
– Och, do diabła! – krzyknął Beefy. – Mój samochód! Zostawiłem kluczyki w stacyjce!
Pete pobiegł pędem do telefonu, a Madeline Bainbridge podeszła do okna.
– Pożałuje tego – powiedziała, patrząc za odjeżdżającym samochodem. – Mocno pożałuje.
Jupiter i Bob również obserwowali pędzący przez cytrynowy gaj samochód. Światła reflektorów omiatały drzewa. Nie zmniejszając szybkości, samochód wypadł za bramkę i skręcił na drogę.
– O Boże! – wrzasnął nagle Bob.
Z drogi dobiegł ich pisk opon i Madeline Bainbridge zaczęła krzyczeć. Po chwili nastąpił trzask łamiącego się metalu i brzęk tłuczonego szkła. Madeline Bainbridge podniosła ręce do ust, jej niebieskie oczy rozszerzyły się ze zgrozy.
– Madeline! – Klara Adams podeszła do niej i otoczyła ją ramionami. – Madeline! To nie twoja wina!
– Zupełnie jak wtedy. Tak samo jak z Ramonem – powiedziała aktorka i zaczęła płakać.
– To tylko zbieg okoliczności – odezwał się Jupe.
Do pokoju wrócił Pete.
– Szeryf już jedzie – oznajmił. – Zatelefonuję jeszcze raz i powiem, żeby przysłali karetkę pogotowia.
Jupiter skinął głową i wyszedł wraz z Beefym i Bobem zobaczyć, w jakim stanie jest Gray.
– Bardzo niefortunne zakończenie, ale myślę, że na tym nasza sprawa się zamyka – powiedział.
Rozdział 22. Pan Hitchcock odrzuca zaproszenie
Tydzień później Trzej Detektywi złożyli wizytę Alfredowi Hitchcockowi.
– Z góry się cieszyłem na przeczytanie waszych notatek z tej sprawy – powiedział reżyser, gdy Jupiter, Pete i Bob zasiedli w jego przestronnym salonie.
Bob z uśmiechem wręczył mu swoje sprawozdanie.
– Wspaniale. Doniesienia prasowe o odzyskaniu okupu za filmy Madeline Bainbridge były intrygujące, ale pomijały wiele istotnych szczegółów. Czekałem na rzetelną relację z waszej strony, chłopcy.
Pan Hitchcock przystąpił do czytania i do ostatniej strony nie odezwał się słowem.
– Niewiarygodne! – wykrzyknął po skończeniu. – Kobieta z własnej winy staje się ofiarą! Ukryta przed światem i nie ufająca nikomu.
– Z wyjątkiem niewłaściwego człowieka – sprostował Pete. – I oszukiwałby ją bez końca, gdybyśmy się tam nie wdarli i nie znaleźli jej w narkotycznym śnie. Teraz księgowi sprawdzają jej finanse, żeby ustalić, na jaką sumę Gray ją okradł. Gray jest w szpitalu miejskim na oddziale więziennym. Prokurator wniesie przeciw niemu oskarżenie, jak tylko zbierze całość sprawy.
– Gray ma szczęście, że uszedł z życiem – powiedział pan Hitchcock. – Ramon Desparto nie miał tego szczęścia, kiedy jemu nawaliły hamulce. Mimo zbieżności obu wypadków, nie uwierzę, żeby je mogła spowodować panna Bainbridge. Jestem wielkim miłośnikiem tajemniczości, ale wierzyć, że czarownica może wywołać wypadek samochodowy, to nawet dla mnie za wiele. Co wy o tym myślicie?
Jupiter się uśmiechnął.
– Chyba nigdy się nie dowiemy, jak było naprawdę z tymi wypadkami. Beefy Tremayne jest przekonany, że Gray wpakował się w drzewo, bo wziął jego samochód, a wszystko, co Beefy posiada, skazane jest na błędne funkcjonowanie.
– To mogło podnieść na duchu Madeline Bainbridge – zauważył pan Hitchcock. – Pewnie się zadręcza myślą, że to ona sprowadziła nieszczęście tak na Desparta, jak i na Graya.
– Stara się tej myśli wyzbyć i usiłuje użyć swej siły magicznej do wyleczenia Beefy'ego z jego niezdarności – powiedział Bob. – Rzeczywiście Beefy nie potyka się tak często jak przedtem i nie przewraca wszystkiego. Może więc jednak jej czary działają.
– Także jego wuj przestał mu tak dokuczać – dodał Pete. – Każdy byłby wyprowadzony z równowagi i wypuszczał wszystko z rąk, gdyby mu William Tremayne wciąż zaglądał przez ramię.
– Jedno mnie tylko zastanawia. Czy naprawdę policja znalazła odciski palców Jeffersona Longa na pokrywie bagażnika? – zapytał pan Hitchcock.
Chłopcy parsknęli śmiechem.
– To był blef Jupe'a – powiedział Bob. – Miał nadzieję, że Long wyrzuci z siebie coś, co go zdemaskuje. Ale to Thomas się załamał i uciekł, a raczej próbował uciec. Efekt był więc równie dobry, bo Thomas miał w kieszeni te wszystkie klucze do mieszkania Beefy'ego i do firmy farmaceutycznej, w której przedtem pracował. Domysły Jupe'a, skąd pochodzi magnez do zapalnika, były słuszne.
– Nawet bez tych kluczy – podjął Jupe – policja miała dość dowodów winy Thomasa i Longa. Okup za filmy panny Bainbridge leżał w bagażniku samochodu Longa. Był on tak pewny siebie, że nie zadał sobie nawet trudu wyjęcia pieniędzy. Aresztowano go natychmiast. Został następnie zwolniony za kaucją i odkrywa teraz, że jego przyjaźń z przedstawicielami prawa przestała już istnieć. Wiedzą obecnie, że byli przez Longa wykorzystywani i są na niego wściekli. Co do Thomasa, którego prawdziwe nazwisko brzmi Goodfellow, odsiadywał już wiele wyroków, między innymi za kradzież i podpalenie. Próbował żyć uczciwie i mieć stałą pracę, ale po prostu nie był w stanie dostosować się do wymogów uczciwego życia. Firma farmaceutyczna, w której pracował, przeprowadziła rewizję ksiąg i ujawniono w niej braki. Thomas nie mógł się powstrzymać od złodziejstwa, mimo wszelkich starań.
– Został wreszcie wykluczony ze społeczeństwa – skomentował pan Hitchcock.
– Wróciła natomiast do społeczeństwa Madeline Bainbridge – podchwycił Bob. – Zrozumiała, że niebezpiecznie jest tak się od świata izolować, i w przyszły piątek wydaje przyjęcie. Zaprosiła mieszkających w okolicy członków byłego magicznego kręgu.
– Czy przyjęli zaproszenie? – zapytał pan Hitchcock. – Sądząc z waszej relacji, te kobiety jej nie cierpią.
– To prawda, ale ciekawość jest silniejsza od niechęci – odpowiedział Jupiter. – Chcą zobaczyć, jak Madeline Bainbridge wygląda po tylu latach. Czy osiwiała, czy ma zmarszczki? Przyjdą więc i zastaną ją tak nie zmienioną, że z pewnością uwierzą, iż jest czarownicą! Być może dobrą, ale jednak czarownicą.
– Myślę, że proste życie, jakie wiodła, pomogło jej zachować młodzieńczość – zauważył reżyser.
– Wygląda zdumiewająco młodo i czerstwo – powiedział Jupe. – Mówi, że zawdzięcza to zdrowemu odżywianiu przez ponad trzydzieści lat.
– Mam nadzieję, że wilczej jagody nie zalicza do zdrowych produktów – zażartował pan Hitchcock.
Jupe się roześmiał.
– Nie, powiedziała nam, że używała jej do pewnych napojów sabatowych. Oczywiście w minimalnych ilościach. Ach, pan również jest zaproszony na przyjęcie. Mówiliśmy pannie Bainbridge, że zobaczymy się dziś z panem, i wyznała, że wielbi pańskie filmy. Czy miałby pan ochotę na zdrowy posiłek na ranchu pod Malibu? A może czułby się pan nieswojo przy stole z czarownicami i czarownikami?
Pan Hitchcock przez chwilę rozważał propozycję, wreszcie potrząsnął głową przecząco.
– Powiedzcie, proszę, pannie Bainbridge, że jest mi przykro, ale nie mogę przyjść. Towarzystwo czarownic mnie nie niepokoi, zwłaszcza tak atrakcyjnych jak Madeline Bainbridge. Ale zdrowy posiłek… nie, tego dla mnie za wiele!
Комментарии к книге «Tajemnica Magicznego Kręgu», Альфред Хичкок
Всего 0 комментариев