«Kocie Worki»

1768

Описание

Kontynuacja " Wszystkiego czerwonego ". Straszny ryk wyrwał mnie ze snu późną nocą. Na moment zastygłam w obawie, że dom się wali, ale zaraz przypomniałam sobie o rezerwuarze. Uspokojona, doczekałam chwili zamilknięcia urządzenia i zasnęłam na nowo. – Proponuję, żeby w nocy powstrzymywać się od spuszczania wody – rzekłam o poranku. Co wy na to? Wśród nocnej ciszy grzmi dubeltowo. – A kto spuszczał? – zainteresowała się Alicja. – Nie wiem. Ty albo Beata. – Przysięgam, że ja nie- zarzekła się Beata. Spałam jak kamień, a poza tym czuję się intruzem i z całej siły staram się być cicha, bezwonna i nieszkodliwa. – Nie czuj się – poradziła jej Alicja. Wyróżniałabyś się za mocno. Ja też nie, to kto? Joanna, może ty sama? – Nie sądzę. Trudno spuszczać wodę w wychodku, zarazem leżąc w łóżku. – A jesteś pewna, że poleciała? – Mam pokój najbliżej, tuż obok, niemożliwe było nie słyszeć. Żadna z was nie słyszała? – Ja nie – odparła Beata. – Coś mnie chyba obudziło, ale nie wiem co – wyznała Alicja. Możliwe, że ryk, ale widocznie ucichło, zanim się zdążyłam zastanowić.(z fragmentu książki)



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Joanna Chmielewska Kocie Worki

– Ty, słuchaj – powiedziała do mnie Alicja dosyć złym głosem na swoim tarasiku Birkerød. – Ja może i miałam Alzheimera, ale już mi przeszło. Zdaje się, że na ciebie. Może byś jakoś uporządkowała ten cały mętlik, którego udało ci się narobić?

– Który mętlik? – spytałam beznadziejnie, usiłując usiąść jakoś nieco wygodniej na jej kretyńskim fotelu ogrodowym, nie wiadomo do czego przeznaczonym, bo ani siedzieć, ani leżeć się na nim nie dawało.

Alicja, pochylona, próbowała doprowadzić do pionu fuksję, przewróconą dzikim wichrem parę miesięcy temu i rosnącą bardzo dziwnie, jakby pod kątem prostym. Rosła dziwnie, ale kwitła, na co patrzyłam z zazdrością.

Wyprostowała się. Fuksji nie. Zrezygnowała.

– Ten, którego narobiłaś w swoich książkach. I wzmogłaś autobiografią. Nikt już nie wie, co było rzeczywiście, a co wymyśliłaś, ale ja to, wbrew pozorom, pamiętam…

– O, nie! – zbuntowałam się gwałtownie. – Jeżeli mnie przypisujesz spodnie, których domagała się Dagmar…

– Spodnie zostały skorygowane – przerwała mi zimno Alicja. – I nawet ten, jak mu tam… Baobab… Bełkot…

Łypnęła na mnie okiem wyczekująco. Spróbowałam odgadnąć.

– Sądzę, że masz na myśli Blekota…?

– Blekota? Możliwe. On się nazywał Blekot?

– Blekot. O Baobabie nie słyszałam.

– Blekot… No, możliwe… Mała różnica, i to, i to roślina.

– Baobab trochę większy. I co ten Blekot?

Alicja porzuciła fuksję i z troską zaczęła teraz obmacywać suchą gałąź jabłoni, rosnącej nad naszymi głowami.

– Powinno się to ściąć. Złamie się samo i zleci komuś na łeb…

– Zleci gwarantowanie – zapewniłam ją, nastroszona nieco, bo sprawa Blekota dała mi się we znaki przed laty i do tej pory nie przestała mnie denerwować. – Należało ją ściąć już dawno. I co ten Blekot, pytam?

– Jaki Blekot…? A, Blekot! Blekot też został skorygowany. Nigdy nie był twoim przyjacielem, ani nawet gachem, pamiętam doskonale. Zdaje się, że on miał jakoś nietypowo na imię? Jeremiasz…? Alfred…?

– Ernest.

– Ernest, może być. Ale żadnego szczura ani żadnej nornicy nigdy tu nie było. Ponadto wszyscy mnie pytają, czy ze strony Anity to nie jest okropny nietakt, bywać u mnie, i dlaczego ją w ogóle wpuszczam za próg domu, skoro zamordowała tyle osób. Żadne wyjaśnienia nie pomagają i w końcu szlag mnie trafi.

– Dlaczego ciebie? – zdziwiłam się. – Nie ją? Niech ona wyjaśnia, a nie ty. Jej nie pytają?

– Oszalałaś, jej się boją. Zrobiłaś z niej wariatkę, a wariatów boją się wszyscy. Chociaż… – zastanowiła się. – Zdaje się, że ze mnie zrobiłaś jeszcze większą wariatkę.

– W takim razie za próg domu nie powinnaś wpuszczać i siebie…

Nie przyszło nam jakoś do głowy, że przede wszystkim za próg domu nie powinna wpuszczać mnie. Tymczasem wpuściła bez najmniejszego oporu i nawet ucieszona.

Przyjechałam do niej tym razem na samym początku lata po roślinki. Ogród Alicji kwitł, szalał i rozrastał się w dżunglę, zawierając w sobie okazy, jakich nigdzie w Europie nie mogłam dostać. Na innych kontynentach nie szukałam, bo przestało mi się podobać latanie samolotem, a pływać po oceanie mój samochód nie chciał.

Brałam od niej te cholerne roślinki już mnóstwo razy, od wielu lat, ale, nie wiadomo dlaczego, z reguły na jesieni. Nie chciały się przyjmować, nie rosły i zdychały, niezadowolone być może z zimy, która stanowczo za wcześnie nadchodziła. Poszłam w końcu po rozum do głowy i postanowiłam zacząć w czerwcu, żeby dać im dłuższy oddech.

Alicja od pierwszej chwili oprócz uciechy okazała i niezadowolenie, bo miałam zostać krótko, najwyżej tydzień z małym hakiem, a u niej właśnie wytworzył się luz i chętnie widziałaby dłuższą wizytę.

– Od paru dni jest cisza aż do dwudziestego czwartego lipca – oznajmiła. – Mogłabyś tu posiedzieć cały miesiąc, żadnych gości nie zapraszałam, pusto jakoś i jeszcze mi się zacznie w głowie przewracać od takiego świętego spokoju. Może zostań dłużej, co?

– Przecież cię denerwuję!

– No to co? Stęskniłam się za tobą. Dlaczego musisz wracać?

– Bo w tym roku goście przyjeżdżają do mnie. Poza tym, chcę posadzić zielska, te, które ukradnę u ciebie…

– Wcale nie musisz kraść, możesz wziąć zwyczajnie.

– Kradzione lepiej rosną. Wykopię je sobie, jak będziesz odwrócona tyłem. W ostatniej chwili.

Na razie niczego jeszcze nie wykopywałam, siedziałam na tarasiku i napawałam się atmosferą. Alicja w skupieniu obmacywała drzewo, nie porzucając w pełni tematu.

– Ten kretyn tu był – powiadomiła mnie nagle. – Ten Blekot. I dopytywał się o czerwoną lampę.

Prawie podskoczyłam, chociaż na tym właśnie ogrodowym krześle było to wręcz niemożliwe.

– Żartujesz…!

– Nie. Wcale. Był i pytał.

– Kiedy?!

– Nie pamiętam. Ale niedawno, w kalendarzu mam zapisane. Gdzieś na początku maja, jak kwitły tulipany. Przyjechał znienacka, bez zapowiedzi, i od razu uczepił się lampy…

– Przecież ci mówiłam, że to idiota!

– Idiota – zgodziła się Alicja. – Tyle zdołałam zauważyć sama, i to już dawno. Ale, prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, o co mu chodziło.

Zainteresowałam się z lekkim wstrętem, bo Ernest Blekot, z którym miałam krótki kontakt zawodowy w samej wiośnie życia i którego nie widziałam potem na oczy przez prawie trzydzieści lat, pozostał w mojej pamięci jako postać obrzydliwa. Nie zewnętrznie, broń Boże! Zewnętrznie był wysokim, przystojnym facetem, z bujną czupryną i całkiem dorzeczną twarzą, charakter natomiast posiadał wredny, jak rzadko. Oszust, lizus, donosiciel, łgarz i złodziej. Nie kradł wprawdzie zegarków i portfeli, ale przywłaszczał sobie cudze pomysły, cudze osiągnięcia, cudze zasługi, cudze wszystko, jeśli tylko było warte zabiegów. Mojego własnego kuzyna wykolegował artystycznie, odbierając mu koncepcję projektu, inwestora i zyski materialne, a działo się to w moich oczach, właśnie wtedy, kiedy z nimi krótko pracowałam i też poniosłam straty, całe szczęście, że niewielkie. Jeszcze się chwalił paryską, tiulową halką żony, prezentowaną na fotografiach…! Odrażający zbuk.

I to ohydne indywiduum ośmieliło się w dziesięć lat później pojawić u Alicji i powołać na przyjaźń ze mną! Alicja rychło wywęszyła jego zalety wewnętrzne i przy najbliższej okazji rzuciła się na mnie z pazurami, jakich to ja, do cholery, przyjaciół na nią nasyłam, czym najpierw wpędziła mnie w kompletne osłupienie, a potem omal nie przyprawiła o apopleksję.

Trochę potrwało, zanim zdołałam wyjaśnić sprawę, za to uczyniłam to rzetelnie. Wśród wściekłych ryków i dzikich awantur udało mi się wreszcie wpoić w nią wiedzę o moim prawdziwym stosunku do wciąż jeszcze w tamtych czasach uroczego młodzieńca.

– Wyłysiał może? – spytałam teraz z dużą nadzieją.

– Nie, osiwiał trochę. Nawet mu z tym do twarzy.

– Szkoda.

– Ale utył. Gruby jak… powiedzmy… trzy czwarte wieprza.

– Wolałabym półtora. I co? Mam potworne podejrzenia, że nocował u ciebie.

– A jak? Oni wszyscy przecież nocują u mnie. Hotel dla nich nie istnieje, a do tego coś mi się widzi, że Blekot jest skąpy. Ze strasznym wysiłkiem wyciągnął butelkę wina. Oczywiście z promu.

– Jedną?

– Jedną.

– I nie koniak ani whisky! Zawsze był skąpy i widzę, że mu nie przeszło. Zaprosiłaś go?

– Skąd! – oburzyła się Alicja i wreszcie usiadła po drugiej stronie stołu. – Sam się przymówił.

– A ty z radosnym uśmiechem…

– Nie z żadnym uśmiechem, tylko z rezerwą. I nie mogłam odżałować, że łóżko w gościnnym pokoju jest przygotowane, bo byłabym nieprzyzwoicie zwlekała z wyciągnięciem pościeli. Nie miałam z czym zwlekać i zła byłam.

Zdziwiłam się.

– Łóżko miałaś przygotowane? Kto cię tak urządził?

– Ania była krótko przedtem i posprzątała po sobie. Te dziewczyny mają jakąś manię sprzątania. Któraś mi przestawiła i gdzieś upchnęła ostatnie koty w worku, nie mogę ich teraz znaleźć.

Zdziwiłam się ponownie.

– Ostatnie? Jeszcze je kupujesz? Urządzają licytacje?

– Urządzają, czasem na nich bywam po kumotersku. No dobrze, możliwe, że te ostatnie są sprzed paru lat, chociaż niektóre młodsze. Ale nie zdążyłam ich wypatroszyć i ciekawa jestem, co w nich jest.

– Podejrzewam, że masz więcej takich, których nie zdążyłaś wypatroszyć…

– Możliwe – zgodziła się Alicja i pomachała ręką koło ucha. – Komary latają, ja idę do domu. Zdaje się, że dawno nie piłam kawy. Jakby przyszedł jakiś facet, przypomnij mi, żeby ściąć tę gałąź…

Bardzo chętnie podniosłam się z okropnego fotela, pozbierałam ze stołu szklanki i papierosy i poszłam za nią do domu.

Koty w worku była to jedyna forma hazardu tolerowana, a nawet uwielbiana przez Alicję. Raz albo dwa razy w roku duńska kolej urządzała licytacje przedmiotów pogubionych w pociągach, w ten sposób, że przedmioty pakowano do worków jak leci, po czym licytowano worek, którego zawartości już nikt nie pamiętał i nie znał. Rzecz jasna, były to rzeczy, po które przez jakiś ustawowy okres czasu nikt się nie zgłosił, a znajdowało się wśród nich właściwie wszystko. Proszku do prania i rajstop Alicja miała już zapas na najbliższe dwieście lat, zaś oprócz tych podstawowych produktów raz trafiła na srebrnego lisa, raz na złoty zegarek, raz na złotą bransoletkę, raz na cudowną wełnę do tkania kilimów, którą oddała mi z wielką przyjemnością, dwa razy na złote obrączki, a mnóstwo razy na kosmetyki, kawę, żarówki, długopisy, paski do spodni, nowe majtki, bluzki, filiżanki, świeczniki i diabli wiedzą co jeszcze. Uciechę miała z tego nieziemską, a koszty opłacał już sam proszek do prania, bo cenę wywoławczą worka wyznaczano bardzo niską.

Sama byłam ciekawa, co zawierały w sobie te uprzątnięte koty w worku, ale nie zamierzałam ich szukać, nie rwąc się zbytnio do prac syzyfowych. Usiadłyśmy przy stole między kuchnią a salonem, Alicja wstawiła wodę na kawę.

Ściśle biorąc, usiadłam i natychmiast się podniosłam, bo usiadłam na czymś. Wyciągnęłam to spod tyłka i obejrzałam.

– O, ładne! – ucieszyłam się. – Co to jest?

Zajęta, kawą Alicja nie zwróciła uwagi na moje pytanie. Położyłam kolorowe czasopismo obok siebie na stole i przypomniałam sobie coś innego.

– Czekaj, mnie tu nie gra. Blekot był dopiero co, w maju, a ty zdążyłaś zapomnieć, jak się nazywa? I twierdzisz, że nie masz sklerozy?

– Nie przedstawiał mi się przecież – odparła Alicja cierpko. – Przedstawił się poprzednio, dwadzieścia lat temu, i widocznie uważał, że to wystarczy, drugi raz nie musi. Rozpoznałam go z twarzy i pamiętałam właśnie, że jakoś tak się nazywa, Bukłak, Baobab, takie coś. Węszył po kątach.

Zainteresowałam się gwałtownie.

– Jak węszył?

– Podstępnie. I wydawało mu się, że nieznacznie.

– Powiedz to porządnie, bo węszenie Blekota jest niepokojące. MUSI być niepokojące!

Alicja usiadła z kawą przy stole i znienacka wróciła do pierwotnego tematu.

– O, właśnie! Napisałaś, że u mnie został zrobiony porządek i jeszcze sama byłaś taka strasznie pracowita, przeglądałaś papiery, układałaś, może nawet pedantycznie, co? A ja tak to puściłam na żywioł i robiłam tylko bałagan…

– Nic podobnego. Napisałam, że przeglądałaś i układałaś więcej.

– Nigdzie nie było napisane, że więcej. I taki porządek z tego wyszedł, jakiego nigdy dotychczas u mnie nie było…

– No i co ci to szkodzi, przecież od samego napisania on się nie zrobił.

– Ale Blekot się go czepiał!

– Blekot się czepiał porządku u ciebie? – zdumiałam się śmiertelnie. – A cóż go, do cholery, obchodził twój porządek?!

– Też bym to chciała wiedzieć. Wypytywał o tę kretyńską lampę, w ogóle nie słuchał jak mówiłam, że w życiu takiego paskudztwa nie miałam, koniecznie chciał ją zobaczyć, szukał i ględził, że przecież u mnie już jest porządek, więc i lampę powinno się łatwo znaleźć, usiłował latać po całym domu i łypał okiem. Mało mnie szlag nie trafił, dlatego jestem zła na ciebie. Jedyna pociecha to ta, że ukłuł się w kaktus.

Z wielkim zainteresowaniem odwróciłam się ku kwiatkom.

– W który?

– Nie tu – zniecierpliwiła się Alicja. – W pokoju telewizyjnym.

– Pozwolisz, że spojrzę…?

Zerwałam się i popędziłam do pokoju telewizyjnego. Ściśle biorąc, przedarłam się tam przez rozmaite przeszkody.

Pokój telewizyjny nosił to miano od chwili, kiedy stanął w nim i pozostał na zawsze telewizor. Wcześniej zwany był pokojem ostatnim, nie wiadomo dlaczego, bo wcale nie był ostatni, za nim znajdowało się jeszcze ogromne atelier. Nazwa „ostatni” przeszła na drugi pokój gościnny, na końcu korytarzyka, co było o tyle słuszne, że z niego już przejścia dalej nie było.

W pokoju telewizyjnym, niczym, poza telewizorem, nie różniącym się od pozostałych pomieszczeń, wśród licznych asparagusów i dracen, znajdował się tylko jeden kaktus, za to bardzo rozrośnięty. Stał na oknie, w kącie, za kanapą. Jego widok sprawił mi szaloną przyjemność, bo był to kaktus o malutkich igiełkach, które przy najlżejszym dotknięciu niezauważalnie wchodziły w człowieka i za skarby świata nie pozwalały się wydłubać. Blekot prawdopodobnie do tej pory pozbywał się kłucia wszędzie i możliwe, że jeszcze mu trochę miłej rozrywki zostało.

– Jakim cudem przelazł aż do kaktusa? – spytałam, wróciwszy do stołu, szczerze zaintrygowana. – Górą, po pudłach, czy jakoś usuwał je z drogi?

Alicja miała przy filiżance czasopismo, które przed chwilą wyciągnęłam sobie spod tyłka. Przeglądała je z zaciekawieniem.

– Nie wiem – odparła w lekkim roztargnieniu.

– Co to jest? To twoje?

– Nie. Twoje. Pytam, bo mnie interesuje, słuchaj, jak on wlazł aż do kaktusa i po cholerę się tam pchał?

– Szukał lampy. Myślał, że może leży gdzieś pod kanapą albo co. To znaczy, nie wiem co myślał, ale tak mówił. Zdaje się, że odsunął fotele i pogniótł trochę pudło z cebulkami. Zepchnął ze stołu uprane poszewki na poduszki i pudełka z nasionami, miałam je posegregowane i musiałam potem zbierać z podłogi, nie wiem, czy mi się trochę nie pomieszały. Skąd wiesz, że to moje? Nic takiego nie miałam.

– Bo po duńsku – wyjaśniłam uprzejmie. – Trudno przypuścić, że czytam duńską prasę. Bardzo ładne rzeczy tam są, chciałam cię właśnie zapytać, co jest przy nich napisane.

Alicja odwróciła kartki do początku.

– Zaginione klejnoty – przeczytała. – Cały artykuł o zaginionych drogocennościach. No rzeczywiście, ładne. Efektowne. Złota kolekcja z Arki Noego.

– Gdzie kolekcja?

– A o, tu. Proporcje trochę niedokładnie zachowane…

Wydarłam jej czasopismo, na które patrzyłam do góry nogami i obejrzałam zdjęcie. Mnóstwo figurek zwierząt, od słoni do pcheł, owszem, wyglądały na złote. Odruchowo spojrzałam na podpis, z czego nic mi nie przyszło, odwróciłam zatem czasopismo znów ku niej.

– Czytaj porządnie. To pierwsze, to co?

– Szmaragd. Naszyjnik szmaragdowy królowej Cecylii Renaty. Była taka?

Gwałtownie usiłowałam sobie przypomnieć. Imiona brzmiały znajomo, ale z nikim nie mogłam ich na poczekaniu skojarzyć.

– Chyba była, skoro tak piszą. I co tam dalej?

– Rubinowy komplet księżnej Nataszy. Nawet niezła ta oprawa, nie zabija kamieni. O, a to… Kolekcja diamentów królowej Wiktorii, popatrz, pięć sztuk, każdy w innym kolorze. Od dwudziestu ośmiu do czterdziestu trzech karatów, nie słyszałam o czymś takim. Szafir gwiaździsty pani de Pompadour… Miała szafir gwiaździsty?

– Dużo miała, widocznie i szafir…

– Naszyjnik królowej Klemencji z Andegawenów. Rubiny, szafiry, perły i szmaragdy. To cały napierśnik, a nie naszyjnik. Za bardzo pstrokate. Co to za królowa?

– Tyle przynajmniej mogę ci powiedzieć. Klemencja Węgierska, druga żona Ludwika Kłótliwego, matka Jana Pogrobowca, czternasty wiek. Po Ludwiku, Filipie i Karolu nastali we Francji Walezjusze. Klemencja, owdowiawszy, dostała podobno szmergla na tle biżuterii i kupowała ją na tony, grzęznąc w długach…

Alicja nie miała nabożeństwa do historii, nie słuchała, co mówię. Czytała artykuł od początku.

– Te wszystkie rzeczy zaginęły w podejrzanych okolicznościach – powiadomiła mnie. – Szmaragdy Cecylii Renaty, robota podobno Inków albo Azteków, płynęły do Europy na zlecenie cesarza Ferdynanda II, jako część posagu dla córki, która miała poślubić polskiego króla…

– A…! – przerwałam jej żywo, bo przypomniałam sobie. – Cecylia Renata, pierwsza żona Władysława IV, on z Wazów, syn kolumny Zygmunta. Owszem, królowa. Ciągle poślubialiśmy cesarskie córki i gówno nam z tego przychodziło, bo dzieci im się jakoś nie darzyły…

– Tu jest mowa o szmaragdach, nie o dzieciach – zwróciła mi uwagę Alicja. – Hiszpański galeon ze skarbami zatonął w tej podróży blisko Portugalii. W siedemnastym wieku. Pod koniec dziewiętnastego wieku wygrzebali go, bo… zaraz… płytko leżał. Znaleźli wszystko…

– Jakie wszystko?

– Wszystko, co wiózł. Spis się zachował w korespondencji cesarskiej, więc wiadomo. Naszyjnik szmaragdowy Cecylii Renaty też się w tym znajdował, ktoś go widział, taki ten, no, intendent…? Wszystko jedno, widział i zapisał. I zaraz potem znikł, naszyjnik, nie intendent, czekaj… O, intendent też znikł. I więcej ludzkie oko nie widziało ani jednego, ani drugiego.

– Ale to już było na lądzie? – upewniłam się. – Z wody wylazło?

– Na lądzie. Zdaje się, że wszystko poginęło na lądzie. Zaraz, Arka Noego… Franciszek I zażyczył sobie kolekcji zwierzątek i zostało to wyrzeźbione w złocie, możliwe, że przez Benvenuta Celliniego, mnóstwo osób widziało tę menażerię w komplecie, ale krótko ją oglądali, bo znikła. Nie w czasie wojny ani w żadnym pożarze, tylko zwyczajnie, wśród życia dworskiego. Pewno ktoś ją podwędził…

– Diana de Poitiers – mruknęłam.

– Skąd wiesz? – zaciekawiła się Alicja.

– Nie wiem, rzucam podejrzenia. Nie lubię jej, Dumas ją obszczekał i wywarł na mnie wpływ, chociaż właściwie powinna wprawiać w podziw. Kurtyzana dwóch królów przez dwa pokolenia, duża rzecz. Nie każdy tak potrafi.

– Iiii tam, przy królach…? Czekaj, księżna Natasza, ona z Romanowów, to rewolucja. Żadne dziwo, że klejnoty zginęły, chociaż podobno, zaraz, tak tu piszą, uratowała je, wywiozła i przepadły zaraz potem. W czasie jej podróży przez Szwajcarię. Ja skracam, nie tłumaczę ci przecież wszystkiego. Diamenty królowej Wiktorii, te kolorowe, jakiś radża jej wysyłał w prezencie, żeby się podlizać, i nigdy nie dotarły do Anglii, Wiktoria o nich nawet nie wiedziała, bo to miała być niespodzianka.

– Nie utopiły się? Bo wysyłał chyba drogą morską?

– Morską, ale nie. Okręt dopłynął w całości, ale szkatułki z diamentami już na nim nie było. Zrobiła się uciążliwa afera, głównie starali się ukryć sprawę przed królową i zdaje się, że im się udało, za to prezent szlag trafił. Szafir gwiaździsty pani de Pompadour uchował się aż do rewolucji, prześledzili nawet jego drogę, kolejne osoby go ratowały razem z innymi precjozami, aż wreszcie coś mu się stało. Wygląda na to, że ślad się urwał w jakiejś oberży pod Marsylią. No i ten naszyjnik królowej Klemencji… O, wygląda na to, że chodził po jubilerach i lombardach, najpierw zabrali go jej za długi, potem go miał Karol de Valois, też mu zabrali za długi, co oni tak się zadłużali…? Potem przeleżał w ukryciu prawie dwieście lat…

– Przetrzymał wojnę stuletnią.

– To wtedy była wojna stuletnia?

– Mniej więcej wtedy. Za Filipa się zaczęła, jak Robert d’Artois podpuścił angielskiego Edwarda, a skończyła się na Joannie d’Arc.

– No to naszyjnik królowej Klemencji spokojnie ją przespał. Wiadomo, kto go miał kolejno aż do połowy osiemnastego wieku, po czym znikł tajemniczo. Tak tu piszą w tej całej opowieści, nie chce mi się tłumaczyć szczegółowo słowo po słowie, już mi się to znudziło. Czy ja wypiłam tę kawę? Bo wiem, że miałam zamiar?

– Wypiłaś, ale bardzo małą, możesz wypić jeszcze jedną. Czekaj, skoro te rzeczy poginęły w dawnych czasach, skąd mają ich zdjęcia? Fotografia wtedy nie istniała. Odnaleźli je czy jak? I zgubili ponownie?

Alicja powstrzymała swój ruch w kierunku czajnika i zajrzała do czasopisma.

– Wszystkie były widziane – zakomunikowała. – Wielokrotnie. I opisywane. A niektóre, o, szafir pani de Pompadour, rubiny Nataszy, naszyjnik Klemencji… znalazły się na jakichś portretach czy miniaturach. A resztę rysowano, te zwierzątka i szmaragdy… Diamenty Wiktorii opisano z detalami, fachowo. Komputerowo odtworzyli i zrobili z tego zdjęcia, tak to powinno było wyglądać, mogą istnieć różnice, ale minimalne. Niezły pomysł, swoją drogą…

Pozwoliłam jej zrobić następną kawę, oglądając komputerowe osiągnięcia i szczerze żałując, że duński język jest mi niedostępny. Na ile zdołałam się zorientować, w tekście podane były daty, kiedy cenny przedmiot ostatni raz widziano. Także miejsce i, być może, nazwisko osoby oglądającej. Nazwisko zresztą niepewne, bo ten ostatni oglądacz mógł się zwyczajnie nie przyznać, szczególnie jeśli zarazem był złodziejem.

– No i tą lampą Bełkot mnie zdenerwował ostatecznie… – podjęła Alicja.

– Blekot – poprawiłam.

– Wszystko jedno. To przez ciebie, więc teraz odkręcaj.

– Mnie się zdaje, że już odkręciłam, ale Blekot widocznie nie czytał. Ty im mów, żeby się złapali za słowo pisane i poza tym na ich gadanie nie zwracaj uwagi.

– Jak mam nie zwracać uwagi, skoro mi taki przygłupek lata po całym domu i rozwala pudła!

Z wielką energią zaprotestowałam przeciwko obarczaniu mnie winą za poczynania Blekota. Alicja zlekceważyła moje protesty, z nową kawą usiadła przy stole i ponownie sięgnęła po czasopismo.

– To jest w ogóle tłumaczenie angielskiego felietonu – oznajmiła, odwracając strony. – Z ich czasopisma. The Sun. Poniżej National Geographic, ale jeszcze nie brukowiec. Nie miewam tego, więc skąd się wzięło? Naprawdę nie ty przywiozłaś?

– Gdybym miała przywozić cokolwiek w obcym języku, to chyba prędzej po angielsku niż po duńsku, nie? Ale odczep się, nie przywoziłam. Blekot ci podrzucił.

– I do tej pory leży?

Przyjrzałam się jej z politowaniem, co i tak się zmarnowało, bo Alicja akurat nie patrzyła na mnie. Musiałam jednak wysyłać jakieś fluidy, skrzywiła się bowiem niecierpliwie.

– Oj, dobrze już, dobrze, możliwe, że różne rzeczy jakiś czas tu leżą…

– Ćwierć wieku.

– …ale i tak to nie moje. Po cholerę Blekot miał mi podrzucać?

– Nie wiem. Wymyśliłam to przed chwilą. Mnie bardziej intryguje, po co właściwie on tu przyjechał. Nie wierzę, że z wizytą do lampy. I, bardzo cię przepraszam, ale nie wierzę, że z czystej miłości do ciebie. Miał jakieś interesy do pozałatwiania i potrzebne mu było darmowe lokum? Mówił coś? A…! A w ogóle czym przyjechał?

– Samochodem. Darmowe lokum wydaje mi się najbardziej prawdopodobne. Coś tam bredził o interesach, nie słuchałam, bo co mnie jego interesy obchodzą. Tylko nie wiem, kiedy miał je załatwiać, bo cały czas tu siedział.

– Długo?

– Trzy dni.

– Niczego nie ukradł?

– Co mógł ukraść?

– Nie wiem. Cokolwiek. Do znikania przedmiotów z twojego domu masz oko jastrzębia. Żaden brak nie zwrócił twojej uwagi?

– Nie strasz mnie – zaniepokoiła się Alicja. – Nie sprawdzałam wszystkiego. Ale chyba nie, bo latałam za nim i patrzyłam mu na ręce, pilnowałam, żeby mi nie poprzekładał i nie poprzestawiał, w ceramikę patrzył jak sroka w gnat, ale jakoś z ceramiki nic nie zginęło. Czepiał się czerwonej lampy, jak jakiś maniakalny paranoik, i upierał się ją znaleźć. I tyle.

– Nie wierzę w lampę – orzekłam stanowczo.

Bez żadnych wyraźnych powodów wizyta Blekota u Alicji wcale mi się nie podobała. Nie stanowiła wielkiej niezwykłości, zarówno wizyty, jak i mój stosunek do nich, były zjawiskami, przytrafiającymi się dość często, gdybym chciała policzyć osoby, których, moim zdaniem, należało za próg jej domu nie wpuszczać, zabrakłoby mi palców u rąk i nóg. Ustawicznie przyjmowała u siebie szkodliwe jednostki, rekordem zaś był najprawdziwszy w świecie psychopata. Wówczas to, jeden raz w życiu, pierwszy i zapewne ostatni, Alicja dobrowolnie i z własnej inicjatywy skorzystała z pomocy policji, ponieważ psychopata, za pomocą podstępu i lekkiej presji, oddalił się jej ukochanym samochodem i znikł w sinej dali. Znaleźli, owszem, jedno i drugie, psychopatę i samochód, w całkiem niezłym stanie, samochód jej zwrócono, psychopata zaś poprzebywał sobie troszkę we właściwym zakładzie. Po czym znów objawił się przed jej drzwiami…

Nie wiadomo, co ją skłoniło do skutecznego protestu przeciwko tej dość uciążliwej znajomości, resztki własnego rozumu czy duży nacisk ze strony przyjaciół, rodziny i powinowatych, możliwe, że miała dosyć awantur, sobaczeń i w ogóle gadania, w każdym razie odcięła wreszcie psychopatę od siebie. Wpływu na jej gościnność nie miało to żadnego.

Blekot w obliczu psychopaty zgoła się nie liczył, a mimo to zaniepokoił mnie bardziej. Pracował, zrobił karierę, nie taką może, jakiej pragnął, ale całkiem niezłą, stać go było nawet na Angleterre, po jaką cholerę ugrzązł na trzy dni w małym, spokojnym Birkerød, gdzie nic się właściwie nie działo…?

Czerwona lampa wystąpiła w charakterze pretekstu, tego byłam pewna. O co mu chodziło naprawdę…?

* * *

Zdecydowałyśmy się zjeść kolację, względnie spóźniony obiad, i przeżyłam chwilę śmiertelnego zdumienia, oglądając wnętrze lodówki. Jak zwykle, każda z nas miała ochotę na coś innego, Alicja wetknęła do mikrofalowej kuchenki naczynie z kartoflami i postawiła na płycie patelnię, żeby usmażyć sobie do tych kartofli jedno sadzone jajko, ja zaś, włożywszy do tostera dwie grzanki, postanowiłam poszukać pasztetu i sałatki jarzynowej, wiedząc, że te produkty znajdują się u niej zawsze. Musiałam skorzystać z jej zapasów, bo przyjechałam zaledwie tego samego dnia, wczesnym popołudniem, i ze zwykłego lenistwa nie udałam się jeszcze do sklepu w celu nabycia dla siebie ulubionego pożywienia: duńskiego salami, sałatki z curry i nadziewanych czymś tajemniczym, panierowanych filetów z nie znanej mi ryby, które uwielbiałam. Alicja do ryb odnosiła się z żywiołowym wstrętem i upierała się, że nie będzie ich kupować.

Zajrzawszy do lodówki, osłupiałam doszczętnie. Połowa jednej półki zajęta była jakąś szaloną ilością mrożonych filetów z ryby, zwyczajnych, nie panierowanych, zaczynających się już rozmrażać. Pomyślałam, że chyba mi się w oczach mieni.

– Alicja, czy ja mam omamy? – spytałam niespokojnie.

– To chyba sama powinnaś lepiej wiedzieć? – odparła Alicja znad patelni. – Nie stój tak i nie trzymaj jej otwartej, ile razy mam powtarzać, że ona tego nie lubi!

Czym prędzej zamknęłam lodówkę, po czym otworzyłam ją ponownie.

– Myślałam, że tamtą grymaśną zdążyłaś zamienić na jakąś nowszą. Pozwolisz, że jednak coś wyjmę…? Skąd, na litość boską, wzięło się tu tyle ryby?!

– Ze sklepu.

– Zgaduję, że nie łowiłaś jej w morzu osobiście. Czy to ja ją mam zjeść?

– Oszalałaś! Nie bierz tego do ust!

– Mam jeść uszami…?

– Głupia jesteś, to nie do jedzenia. Mam na myśli, nie dla ludzi.

Znalazłam pasztet i sałatkę i zamknęłam lodówkę, odgradzając się od niepojętego zjawiska. Toster mi brzęknął grzankami.

– A można wiedzieć dla kogo? – spytałam ostrożnie.

– Dla nich – odparła Alicja i łopatką do teflonowych patelni machnęła w kierunku tarasu. – O, proszę, już są. Czekają na kolację.

Położyłam na stole produkty spożywcze, popatrzyłam na otwarte drzwi do ogrodu i osłupiałam po raz drugi.

Na tarasie, tuż za drzwiami, siedziały nieruchomo trzy potwornie wielkie, czarne koty i wpatrywały się we wnętrze mieszkania. Widok był mi bliski i całkowicie zrozumiały, ale przecież nie u Alicji…!!!

Po dłuższej chwili wydobyłam z siebie głos, w którym chyba dźwięczała zgroza…

– Własnym oczom nie wierzę i co to ma znaczyć?! Alicja! Czy to coś, co tam siedzi, to są koty?!

– A uwierzysz, jeśli ci powiem, że żyrafy?

– Przecież ty nienawidzisz kotów!

Alicja wyjęła kartofle z mikrofalówki i wyrzuciła swoje jajko z patelni na talerz.

– Kto tak powiedział? – spytała z zimną irytacją.

– Ty sama!

– Nic podobnego. Wcale nie nienawidzę kotów samych w sobie. Lubię wszystkie zwierzęta. Nienawidzę tylko takiego czegoś, co poluje na ptaki.

– A te, tam, nie polują na ptaki? – zainteresowałam się delikatnie i spróbowałam usiąść przy stole bokiem, żeby mieć widok na ogrodowe wyjście. – Takie są oryginalne? Roślinożerne?

Alicja usiadła normalnie, twarzą do ogrodu.

– Nie wiem, czy są oryginalne, za to na pewno leniwe. Nie łażą po drzewach i nie pchają się do ptaków. Zwabiłam je tu specjalnie.

Musiałam się nieźle wysilić, żeby wreszcie ochłonąć.

– Bardzo popieram ten szlachetny czyn, ale jakiś powód musiał przecież istnieć. Po tylu latach zwabiłaś do siebie koty, które do tej pory przeganiałaś na wszystkie strony świata? Co ci się stało?

– Bełkot – odparła Alicja krótko.

– Bełkot to, mam wrażenie, tu w powietrzu brzęczy – skrytykowałam, po krótkiej chwili opanowawszy zaskoczenie. – Rozumiem, że masz na myśli Blekota. Co on tu ma do rzeczy?

– Jest uczulony na koty i dostawał wysypki, jak jakiś kot przechodził ulicą. Zabezpieczyłam się przed jego następnym przyjazdem. A w ogóle powodów było trzy, Blekot, myszy i ogród. Oprócz Blekota, rozmnożyły mi się myszy, nie mam nic przeciwko myszom, ale trochę się ich zrobiło za dużo i zaczęły żreć papiery. Koty łapią myszy, bardzo zręcznie im to idzie, także krety i nornice. Nornice zeżerały mi cebulki tulipanów…

– Zaraz, chwileczkę. Mówiłaś, że nornic nie było. Ani myszy. Że to ja je wymyśliłam.

– Bo wtedy nie było, pokazały się dopiero ostatnio, ze trzy lata temu. I wymyśliłaś szczura, a to nie żaden szczur, tylko zwyczajne myszy. A ogród już tak się rozrósł, że nawet stado kotów mu nie zaszkodzi, więc niech sobie będą, niczego złego nie robią, za to jest z nich pożytek.

Nareszcie zrozumiałam. Faktem było, że Alicja kochała wszystkie zwierzęta, z robakami włącznie, z wykluczeniem tylko komarów, być może dlatego, że komary nadmiernie kochały ją. Jednakże bardziej kochała ogród.

Znałam ją dostatecznie długo, żeby pojąć ogrom rozterki, jaka nią miotała. Chętnie by widziała u siebie całą menażerię, zaprzyjaźniła się z lisem, który czasami składał jej wizyty, na szczęście rzadko, omal nie rozebrała domu na kawałki, kiedy jeż ugrzązł w przewodzie wentylacyjnym, zawarła ścisłą znajomość z wielkim pająkiem, zamieszkałym na stałe po zewnętrznej stronie kuchennego okna, i nader często wspólnie konsumowali lunch, ona tu, on tam, bo jakoś im to wypadało równocześnie. Rzecz jasna, każde z nich jadło co innego, ale to już było bez znaczenia. Uwielbiała psy. No i żadnego zwierzątka nie pozwalał jej hodować ogród.

Wiadomo powszechnie, że zwierzęta niszczą ogród, szczególnie młody i dopiero tworzony. Psy z szalonym upodobaniem tarzają się w świeżo posadzonych i wschodzących z nasion roślinkach, starannie omijając zielska i gładką trawę, koty bawią się łodygami lilii i tulipanów, łamiąc wszystko, także, w celach sanitarnych, kopią potężne doły i usypują góry wszędzie tam, gdzie jest to szkodliwe dla roślinności, wiewiórki namiętnie kradną orzechy laskowe, a roślinożerne wrąbią w ogóle wszystko, cokolwiek wyrośnie. Albo zwierzę, albo ogród.

Alicja wybrała ogród i dla własnego zdrowia psychicznego musiała wmówić w samą siebie, że nie cierpi kotów. Nie chce ich. Posługiwała się pretekstem ptaków, które tolerowała w pełni, niewątpliwie dzięki temu, że nie miała ani wiśni, ani czereśni, ani porzeczek i nie było czego jej wydziobywać. Ale serce musiało ją boleć przez te wszystkie lata i teraz wreszcie, kiedy ogród rozszalał się tak, że chyba tylko stado bawołów dałoby mu radę, mogła puścić wodze upodobaniom.

Z wielkim zainteresowaniem i równą mu tkliwością przyglądałam się teraz procedurze karmienia. Jedna mała kocia puszka i trzy fileciki rybne, bardzo racjonalnie. Chociaż ja z pewnością dałabym im sześć filecików, po dwa na głowę, ponieważ zawsze lubiłam karmić zwierzątka.

Z jej wyjaśnień wywnioskowałam, że koty pojawiły się po wizycie Blekota, a zatem bardzo niedawno, ileż to…? Zaledwie dwa miesiące temu! Jakim cudem zdążyła je już wytresować? Koty są nieufne…

Wcześniej siedziały nieruchomo w progu, teraz, na widok puszki z mięskiem i ryby, którą Alicja pomachała w ich kierunku, zanim włożyła ją na chwilę do mikrofalówki, ruszyły jak na komendę i wbiegły do domu. Do kuchni. Otarły się o jej nogi i usiadły dookoła dużego, płaskiego, jednorazowego talerza, na mnie nie zwracając najmniejszej uwagi. Jeść zaczęły równocześnie i bardzo zgodnie.

– Przez dwa miesiące tak je przyuczyłaś? – spytałam podejrzliwie.

Alicja zachichotała.

– Wcale nie przez dwa miesiące, tylko przez całą zimę. Od jesieni. Zakradały się, głodne, no więc dawałam im jeść na tarasie. To mądre koty, przyniosły mi w prezencie trzy myszy…

– Wiedziały, czym się zasłużyć!

– Przecież mówię, że mądre. W marcu były wichry i talerze fruwały po całym ogrodzie, więc musiałam dawać im jeść w domu. A przez Blekota zwabiłam je całkiem, zaraz zobaczysz, co będzie. Ty chyba rzeczywiście masz jakieś pozytywne cechy, bo im nie przeszkadzasz, z obcych osób nie każdego lubią.

– Ja żyję z kotami w symbiozie od urodzenia – powiadomiłam ją z lekką urazą. – Te są dzikie, nie domowe, z daleka widać. Odrobaczyłaś je?

Alicja zawahała się, najwyraźniej w świecie z trudem wyciskając z siebie intymny sekret.

– No dobrze, przyznam się. Zrobiłam to samo co ty. Ściągnęłam weterynarza, dostały lekarstwa, nawet je zaszczepił. Tylko z antykoncepcją są kłopoty, ale jakoś się od jesieni nie okociły i, prawdę mówiąc, do tej pory nie jestem pewna ich płci. Teoretycznie powinny to być dwie kotki i jeden kocur albo odwrotnie, z tym że nie wiadomo, które jest które. Sama widzisz, że są jednakowe.

Istotnie, były jednakowe, kompletnie czarne, bez jednego białego włoska. Skończyły posiłek i rozlazły się po salonie i przedpokoju, lekceważąc kuchnię. Zapewne wydawała im się za ciasna.

Jeden ulokował się na górnej półce regału, gdzie wlazł ze zdumiewającą zręcznością, nie tykając kwiatków, lamp ani koni, których ustawiona tam była cała kolekcja, zapoczątkowana przed dwudziestu laty i wciąż przez Alicję uzupełniana. Drugi wlazł na wierzch wąskiego, wysokiego, żelaznego bałwana, będącego kominkiem, w którym nigdy nie widziałam ognia. Zdaje się, że użytkowanie bałwana zgodnie z przeznaczeniem było niemożliwe, ponieważ gdzieś tam, w przewodzie kominowym, jakiś ptaszek dawno temu uwił sobie gniazdko i Alicja nie miała serca niszczyć mu domostwa. Trzeci wybrał na swoją sjestę ogromne pudło, leżące na fotelu przy salonowym stole i ukoronowane poduszką, i utkwił tam jak przyrośnięty, aczkolwiek cała konstrukcja wydawała się mocno chwiejna.

– Czasem włażą na tę szafkę w kącie – poinformowała mnie Alicja. – Lubią siedzieć na wysokościach.

Zmieniłam zdanie.

– One nie są całkiem dzikie. Są półdzikie. Były kiedyś domowymi kotami, zostały wyrzucone na ulicę i połowicznie zdziczały, a teraz chętnie udomowią się z powrotem.

– Skąd wiesz?

– Mam podobną sytuację u siebie. Zostawiasz je na noc w środku czy na zewnątrz?

– Na zewnątrz. One lubią się bawić w nocy, a tu jest za dużo rzeczy do zrzucania. Sypiają w składziku, na zimę dałam im dwa stare piernaty i etolę z norek.

– Gronostai nie miałaś?

– Głupia jesteś, ta etola pochodzi sprzed trzydziestu lat, raz mi wpadła pod samochód i sama ją przejechałam, a potem zleciała na nią paląca się świeca. Każdy kretyn by ją wyrzucił, a ja nie, i proszę, jak się przydała.

Zgodziłam się z nią bez wahania. Odżałować nie mogłam, że wyrzuciłam kiedyś gruby i ciepły kostium, przypalony papierosem, bo dla moich kotów byłby teraz jak znalazł. Przemyśliwałam właśnie nad obdarowaniem ich starą pelisą na futrze, która była wprawdzie jak nowa, ale nie zamierzałam się w nią ubrać już nigdy w życiu, przed tym podarunkiem jednakże wciąż byłam powstrzymywana.

– Te u mnie mają aktualnie kołdrę i dywan Marii – pochwaliłam się. – Moja kołdra, dywanik i dwa koce już poszły, ale ja mam ich więcej.

– Dywaników czy kotów?

– Kotów. Latają po drzewach.

– To znaczy, że twoje są niedobre.

– Możliwe. Zniszczyły klon. Obdrapały korę, ostrząc sobie pazury, ale żadnego ptaka jeszcze nie tknęły. Za to złapały mysz. I kretowiska w okolicy nie uświadczysz.

– No to można wytrzymać – zaopiniowała Alicja łaskawie.

Trzy czarne kupy futra siedziały w bezruchu w różnych punktach salonu i przyglądały się nam przymrużonymi, zielonymi oczami. Były tak identyczne, że musiały pochodzić z jednego miotu. Pomyślałam, że tym razem pobyt u Alicji będzie dla mnie przyjemniejszy niż zwykle, i nawet cień przeczucia na tle złej godziny nie zaświtał mi w głowie.

Brzęknęła furtka na zewnątrz i ktoś zapukał do drzwi, które, oczywiście, jak zwykle były otwarte.

– Proszę! – wrzasnęłam gromko i całkowicie bez sensu, bo mógł to przecież być tubylec, a dla Duńczyka polskie „proszę” stanowi po prostu niezrozumiały szelest. Alicja nie zareagowała wcale.

Nie był to tubylec, tylko Anita.

Ucieszyłam się na jej widok, ale zarazem ogarnęła mnie zazdrość. Anita z wiekiem zdecydowanie wypiękniała, kiedyś była zbyt chuda i patrząc na nią, minio woli myślało się o wnętrzu, posiadanym przez każdą istotę ludzką. Nie, nie wyglądała jak szkielet, ale sam ten szkielet jakoś natrętnie o sobie przypominał. Teraz utyła odrobinę, tyle ile trzeba, wyglądała normalnie, a w dodatku jej czarne włosy zrobiły się szpakowate, z czym jej było nadzwyczajnie do twarzy.

Alicja spojrzała w głąb przedpokoju i wyszczerzyła zęby w radosnym uśmiechu, dzięki czemu od razu wiedziałam, że w głębi duszy się rozzłościła, ale chce okazać uprzejmość. Zupełnie inaczej wyglądał jej uśmiech, kiedy cieszyła się naprawdę.

Anita też ją znała.

– Nie, nie – powiedziała uspokajająco. – Nie zamierzam u ciebie nocować. Chciałam ci złożyć spóźnione życzenia imieninowe i mam tu takie coś…

Uczyniła kilka kroków, zatrzymała się obok kominkowego kloca i wyciągnęła rękę z małą paczuszką. Futrzany kłąb na wierzchu kominka poruszył się, zasyczał wściekle i błyskawicznie machnął łapą w jej kierunku. Nie chciał jej podrapać, tylko odpędzić od siebie, ale zahaczył pazurem o rękaw jedwabnej bluzki i słychać było, jak pękły co najmniej dwie nitki. Anitę rzuciło w bok, odskoczyła i oparła się o stół.

– Nie wiedziałam, że tu leżysz – zwróciła się do kota z wyrzutem. – Wcale się nie pcham do ciebie. Cholera, te stworzenia mają gryfie szpony!

Zobligowana dobrym wychowaniem, Alicja zerwała się od stołu.

– Bardzo cię przepraszam, nie podrapał cię…? Podarł ci rękaw…?

– On nie miał na myśli nic złego, chciał tylko odepchnąć twoją rękę, bo się przestraszył – usprawiedliwiłam kota równocześnie.

Anita nie była kłótliwa ani przesadnie nerwowa. Obejrzała się na kominek, gdzie czarna kupa futra spokojnie zastygła w poprzedniej pozie.

– Nie wygląda na przestraszonego – zauważyła z lekkim powątpiewaniem. – Nic mi nie zrobił, a to w ogóle stara bluzka i nigdy jej nie lubiłam. Alicja, wszystkiego najlepszego i może ci się taki jeszcze jeden przyda. Witaj, Joanno, wiedziałam, że się tu wybierasz, i miałam nadzieję, że cię zastanę…

Po szarży kota Alicja nie mogła już stroić grymasów, chociaż nad rękawem Anity nie wydziwiała zbytnio. Prztyknęłam czajnikiem i wyjęłam filiżankę, kiedy rozwijała paczuszkę.

W środku znajdował się prześliczny, włochaty konik, stający dęba na kawałeczku trawy. Alicja mogła nie lubić Anity, ale wiadomo było, że konikowi się nie oprze. Zachwyciła się nim uczciwie.

– Coś pięknego! Takiego nie miałam! Zaraz go ustawię, siadaj, napijesz się kawy. Czekaj, zdaje się, że mam jakieś czekoladki, Joanna, jeśli dosięgniesz drzwiczek od szafki, to tam stoi Napoleon…

Zrozumiałam, że robimy przyjęcie, konik i kot przysłużyły się Anicie, która najwidoczniej czymś się musiała ostatnio Alicji narazić. Żadnych informacji na ten temat chwilowo jeszcze nie miałam.

Owszem, udało mi się dosięgnąć drzwi szafki, tyle że trzeba było w tym celu wedrzeć się pomiędzy dwa pudła. Od trzech lat Alicja tonęła w pudłach, przeznaczonych na rozmaite rzeczy, których jeszcze nie zdążyła do tych pudeł powtykać. Tymczasową ich zawartość stanowiły rośliny w różnej postaci, to cebulek, to nasionek, to ususzonych kwiatów i owoców, mieszcząc się w nich raczej z wielką łatwością. Chociażby jedna łodyżka ostróżki, ulokowana w pudle po telewizorze…

Nic już o tym nie mówiłam, żeby Alicji nie drażnić, aczkolwiek osobiście przeniosłabym tę ostróżkę przynajmniej do pudełka po butach. U siebie miałam odwrotność, na jesieni cebule i nasiona wysypywały mi się wierzchem ze znacznie mniejszych zasobników, a zasuszone wiechcie wykluczały korzystanie z półki w garderobie. Zważywszy jednak mój ogólny stosunek do porządku, byłam ostatnią osobą na świecie, która mogłaby Alicję krytykować.

Wyjęłam czekoladki i kieliszki, nie stłukłam butelki Napoleona i wróciłam do stołu, rozdeptując po drodze tylko jedną małą makówkę, nie wiadomo, skąd pochodzącą.

Anita usiadła na czasopiśmie z klejnotami. Uniosła się, pomacała i wyciągnęła je spod siebie.

– O, a skąd to się tu wzięło? – zdziwiła się, przerzucając strony. – Mnie zginęło gdzieś w domu. Też to prenumerujesz?

Alicja odstawiła pudełko z kawą.

– Co…? A, to. Nie, i właśnie sama się dziwię. Nie wiem, czyje to, myślałam, że Joanny, ale ona się wypiera. Może twoje?

Anita zajrzała na koniec.

– Pewnie, że moje. O, tu zapisałam wizytę u kosmetyczki, dobrze chociaż, że pamiętałam datę i godzinę. Jakim sposobem przyszło do ciebie? To kwietniowy numer, mnie przecież od kwietnia w ogóle nie było, krążyłam między Szwecją i Polską, wróciłam dopiero trzy dni temu. Kto ci to przyniósł?

– Pojęcia nie mam. Możesz sobie zabrać z powrotem.

– Nie, mnie na tym nie zależy, z ciekawości pytam. Jestem dociekliwa.

– Ja też – powiedziała Alicja z lekkim naciskiem. – Na ogół własny dom zapełniam sama…

– I to dość dokładnie – mruknęłam pod nosem i pozwoliłam sobie nalać koniaku do kieliszków.

– …więc jeśli coś się pojawia bez powodu, chciałabym wiedzieć, skąd się wzięło. Był u ciebie ktoś z moich gości?

– Nie mam pojęcia, jakich miałaś gości, a jeśli nawet ktoś był u mnie, nic o tym nie mogę wiedzieć, skoro mnie nie było.

– Niemożliwe, żebyś nie wpadała czasem chociaż na chwilę. Jasio wymaga wiktu i opierunku.

– Jasio umie sam jeść i korzystać z pralki. Ale masz rację, wpadałam na dzień albo dwa chociażby dla zmiany odzieży, nie wożę ze sobą kufrów. Czekaj, niech się zastanowię…

Słuchałam bez niepokoju, bo nie powinny były się pokłócić, dążąc do tego samego celu. Chyba że o Jasia.

Jasio właśnie przekroczył osiemnasty rok życia i był jedynym synem Anity, całkowicie sprawnym i w pełni przystosowanym do normalnej, ludzkiej egzystencji, Anita zaś nigdy nie należała do matek nadopiekuńczych. Poza tym, w razie potrzeby, dbał o niego ojciec, Henryk, jej rozwiedziony mąż, znacznie bardziej troskliwy. Dla Alicji jednakże sama wzmianka o potrzebach najbliższego członka rodziny stanowiła objaw histerii i nie tolerowała najniklejszego nawet cienia niepokoju o własne dziecko, męża, matkę czy brata. Szczególnie tępiła zmartwienia na tle mężów i możliwe, że miała trochę racji, to oni powinni martwić się o nas, a nie my o nich. Jasio stanowił mniejsze zagrożenie.

Anita usiłowała sobie przypomnieć własne pobyty w domu.

– Wyjechałam w końcu kwietnia, raz wpadłam tak jakoś na przełomie kwietnia i maja, potem w drugiej połowie maja na dwa dni, potem dopiero na początku czerwca… Czy ktoś był wtedy? Zaraz… Jeden mój współpracownik papiery przywiózł, ale on cię nie zna. Była Ewa, kupiłam dla niej takie ziołowe na twarz i przyjechała odebrać…

– Ewy na oczy nie widziałam od zeszłego roku – przerwała słuchająca z wyjątkową uwagą Alicja.

– Raz zastałam dwóch kumpli Jasia…

– Nie było u mnie żadnych kumpli Jasia.

– …a raz Henryka. Henryk nie składał ci wizyty?

– Nie. A w każdym razie nie ostatnio.

– Bywał w domu ten mój aktualny, Lars, możemy go nazwać mężem, też się nie znacie, słyszał o tobie, ale nawet nie wie, gdzie mieszkasz. Więcej nikogo sobie… A, nie, zaraz, tuż przed moim wyjazdem… a może to było między kwietniem i majem… Jakoś tak wtedy wpadł na chwilę Ernest.

– Jaki Ernest?

– Blekot. Ernest Blekot. Znasz przecież Blekota?

– Aaaaaa…! – powiedziałyśmy obie z Alicją równocześnie.

– A co? – zainteresowała się Anita. – Ernest był u ciebie?

– Miałaś już wtedy tę rzecz? – spytałam szybko, wskazując palcem czasopismo.

– Miałam od początku kwietnia. Właściwie nie tyle miałam, ile po prostu było w domu. Prenumerują to Jasio z Larsem, a ja sobie czytam przy okazji. Rozumiem z tego, że Ernest tu był?

– Był – odparła Alicja, siadając przy stole i popadając w nagłą zadumę. – Wygląda na to, że problem został rozwiązany. Wziął sobie lekturę od ciebie i zostawił ją u mnie… Skąd ty go właściwie znasz?

– O, z dawnych czasów, jeszcze z wczesnej młodości. Przez mojego pierwszego męża obracałam się w tym środowisku i niektóre znajomości mi zostały.

– Pogratulować tej jednej…

– Wnioskuję, że Ernesta Blekota nie cenisz najwyżej? – rzekła Anita beztrosko. – Zapewne słusznie. Spadł ci na głowę i pewnie zamieszkał?

– Skąd wiesz?

– Ciągle wnioskuję. Nie pozwoliłam mu zamieszkać u mnie, ponieważ wyjeżdżałam, znalazł sobie zatem inne ciepłe gniazdko. Alicja, pod tym względem jesteś niezawodna. Chciał czegoś konkretnego czy może udawał, że czegoś chce?

– Co do udawania, nie jesteśmy pewne – mruknęłam.

– Owszem – odparła równocześnie Alicja cierpko. – Czerwonej lampy.

– Przecież nie masz czerwonej lampy? – zdziwiła się Anita.

– No proszę – wytknęłam. – Istnieje przynajmniej jedna osoba postronna, która wie, że jej nie masz!

– Jedna osoba nie czyni wiosny – uparła się Alicja. – A wyjątki potwierdzają regułę. Nie będę ogłaszać w prasie swojego stanu posiadania, mimo że Bełkot szukał tej lampy tak, jakby od tego zależała reszta jego życia.

– Albo jakby się z kimś założył – podsunęłam.

– Czekajcie, bo zaczynam się gubić – powiedziała Anita. – Bełkot…? No nie, on się nie jąka ani nie sepleni… Ale nie będę drobiazgowa. Bełkot, tfu, Blekot przyjechał do ciebie, żeby odnaleźć czerwoną lampę, której nigdy w życiu nie miałaś? Przypuszczam, że chciał po prostu pomieszkać za darmo i taki idiotyczny pretekst sobie wymyślił? Cokolwiek by o nim sądzić, to przecież nie debil!

– Zachowywał się jak debil.

Anita, najwyraźniej w świecie, intensywnie myślała.

– I tylko to? Tylko lampa? O niczym innym z tobą nie rozmawiał? Niczego innego nie chciał? O nic nie pytał?

– Wydziwiał nad porządkiem.

Anita odruchowo rozejrzała się dookoła.

– Nad jakim porządkiem?

– Nad tym, którego nie ma – wyjaśniła Alicja z zimną krwią. – Upierał się, że powinien być. To przez nią wszystko – wskazała mnie oskarżycielskim gestem. – Powypisywała różne brednie i cała banda kretynów święcie w nie uwierzyła, a teraz się czepiają!

– Wielka mi banda, jeden Blekot – skrzywiłam się krytycznie.

– No i cóż takiego, a mnie pytają, jak długo siedziałam w domu wariatów i kiedy zostałam wypuszczona – pocieszyła Alicję Anita. – Nikt nie wierzy, że wcale. Masz się czym przejmować, rzeczywiście!

– Bo to mnie latają po całym domu, grzebią po kątach i niszczą rzeczy!

Postanowiłam nie przyznać się do tej rozdeptanej makówki.

– Ale i tak nie rozumiem, czego on właściwie od ciebie chciał – ciągnęła swoje Anita. – Ernest Blekot nie jest osobnikiem, którego można lekceważyć, bywa szkodliwy, podstępnie i perfidnie. Sama jestem podstępna i perfidna, więc te cechy u innych z łatwością wywęszę. Osobiście nie mam do Blekota żadnych pretensji ani żadnej szczególnej niechęci, ale nie mam także i złudzeń. Czy naprawdę o niczym innym z tobą nie rozmawiał, tylko o lampie?

– Anita, ty coś wiesz? – powiedziałam nieufnie. – O coś go podejrzewasz?

– O wszystko najgorsze.

– Możliwe, że o czymś tam jeszcze próbował ze mną rozmawiać, ale ja nie słuchałam – wyznała Alicja. – Byłam zajęta patrzeniem mu na ręce.

Wysunęłam supozycję, że prawdziwym celem Blekota było podrzucenie Alicji czasopisma, które powinno się teraz przeczytać od deski do deski. Nie wziął, rzecz jasna, pod uwagę tego, że lektura może gdzieś leżeć nietknięta i nawet nie zauważona przez całe dwa miesiące.

– I w strasznych nerwach czeka teraz na reakcję, a tu nic…

– Ja to już czytałam, chociaż nie całkiem od deski do deski – zauważyła Anita. – Nie wydaje się, żeby było tam coś wstrząsającego dla Alicji. Chyba że odmiana porostu islandzkiego, w którym jakieś cechy lecznicze ostatnio odkryto. Nie wiem jakie, bo nad odmianą przeleciałam dość niedbale.

Porostem islandzkim Alicja zainteresowała się znacznie żywiej niż Blekotem, wydarła Anicie czasopismo z rąk i usiadła na nim.

– O poroście poczytam sobie w spokojnej chwili. Nie potrafię odgadnąć, o czym Blekot chciał rozmawiać, i gówno mnie to obchodzi. Mam nadzieję, że następną wizytę złoży mi nie wcześniej niż za następne dwadzieścia lat, a do tego czasu może umrę albo co.

– Wolałabym albo co – powiadomiłam ją. – Byłoby bardziej interesujące.

– Dlaczego?

– Umrzeć każdy jełop potrafi. A ty może, w ramach albo co, zrobiłabyś z tego domu coś takiego, czego jeszcze na świecie nie było.

Alicja łypnęła na mnie gniewnym okiem, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo wtrąciła się Anita.

– Boję się, że masz złudne nadzieje – rzekła, kręcąc głową. – Teraz sobie przypominam, że Ernest był ponownie, nie wiem, raz czy więcej. Jasio coś o nim mówił, mnie nie było, podobno ma tu jakieś konsultacje i stąd częstsze przyjazdy. Możliwe, że znów cię zaszczyci.

– Wypluj te słowa. Żebyś nie wymówiła w złą godzinę…

Anita odjechała, kiedy już zaczynało się robić ciemno. Wychodząc, ostrożnym łukiem ominęła kota na kominku.

– Tak naprawdę, daję im jeść w kuchni, bo lubię patrzeć, jak one żrą – przyznała się Alicja, zbierając ze stołu naczynia. – Nie chce mi się sterczeć w drzwiach i gapić się na taras, tu mi wygodniej. Ale teraz sama widzisz, zawsze mówiłam, że Anita ma zły charakter i koty są tego samego zdania. Nie lubią jej.

– Może nikogo nie lubią? Czekaj, zobaczymy, czy mam taki sam charakter jak Anita…

– Na pewno nie!

– W sensie jakości ogólnej. Bo może inaczej, ale też zły…?

Odczepiłam się od stołu, powoli podeszłam do kominka i powoli wyciągnęłam rękę do kota.

– No…? Też mnie dziabniesz?

Kot patrzył na mnie z wielką uwagą, ale nie ruszał się. Dotknęłam go delikatnie i pogłaskałam po głowie. Drgnął w pierwszej chwili i cofnął się odrobinę, po czym znów zamarł w bezruchu, nie protestując.

– Widzisz? – powiedziała z satysfakcją Alicja, bardzo zainteresowana sceną. – Nie mówiłam?

– No dobrze, pociechą jest mi myśl, że mam ten charakter lepszy. Przynajmniej w pojęciu kotów. Zobaczymy, co powie drugi.

– Przy okazji schowaj resztę tego Napoleona, bo nie będziemy już chyba więcej piły…?

Zabrałam butelkę ze stołu jadalnego, postawiłam na stole salonowym i zbliżyłam się do kota na fotelu. Wstrzymałam pieszczotliwe gesty, bo dopiero teraz zauważyłam, że rusztowanie na meblu składało się co najmniej z dwóch pudeł, a nie z jednego, i nabrałam obaw, że poleci, jeśli kot zareaguje gwałtownie. Równocześnie Alicja dostrzegła swojego kudłatego konika i postanowiła od razu ulokować go na właściwym miejscu, zostawiając w spokoju filiżanki. Podeszła do regału, przeciskając się doń wprawnym ruchem i na trzeciego kota nie zwracając żadnej uwagi, i zaczęła przesuwać figurki, żeby zyskać trochę luzu na jeszcze jedną.

Kot na górnej półce ruszył się, podniósł i wygiął grzbiet w wysoki łuk. Sam wyglądał przez chwilę jak dodatkowa rzeźba. Przeciągnąć się nie miał gdzie, wobec tego zdecydował się zejść, wykorzystując w tym celu postać ludzką, przemknął po ramieniu Alicji, bezbłędnie trafił między kwiatki, nie tknął niczego i już był na podłodze. Patrzyłam na to w podziwie, bo takie zachowanie kotów nawet tylko pół, a nie całkiem dzikich, można osiągnąć dopiero po latach starań.

Kot przede mną i kot z kominka ruszyły się również, wszystkie razem zakończyły sjestę, zlazły z podwyższeń i bez pośpiechu opuściły dom.

– Chyba u mnie panuje bardziej nerwowa atmosfera – powiedziałam smętnie. – Albo osobowość społeczeństwa objawia się w zwierzętach. Albo te twoje są starsze i lepiej znają świat, wiedzą wszystko i w nosie mają nieufność.

– Na pewno wiedzą wszystko – odparła Alicja i wydostała się z ciasnoty. – No dobrze, dopiero teraz widzę, że słusznie uważałam cię za jednostkę w gruncie rzeczy przyzwoitą i mogę cię w pełni zaaprobować. Te koty to sprawdzian.

– Oślica ze spóźnionym zapłonem. Szkoda, że ich nie miałaś przy Kacprze, przy Marianku, przy tym od papierosów, mam na myśli pasożyta, przy psychopacie, przy Mai, przy Edycie, przy Stefanie, przy cholera wie kim tam jeszcze…

– Że też ich tak pamiętasz?

– Bo potem na mnie było. Nawet pudełko Krystyny mi przyłożyłaś. I kakao Małgosi. To z szafki, skamieniałe.

– Skoro ty też pijasz rozmaite świństwa…? A propos pijasz, napiłabym się jeszcze trochę kawy…

Wszystkie kawy Alicji, wypijane w ciągu dnia, nie zapełniłyby dwóch szklanek, a możliwe, że z trudem osiągnęłyby półtorej. Używała do ulubionego napoju filiżaneczek o pojemności trzech łyżek od zupy, a i to przyrządzała sobie ledwo połowę naczynia, na ogól zaś nawet mniej. Motylkowi ta ilość nie mogłaby zaszkodzić!

Poszłyśmy wreszcie spać, Alicja zabrała do swojego pokoju czasopismo z klejnotami i porostem islandzkim. Napoczęta butelka Napoleona została na stole salonowym.

* * *

Kiedy wróciłam z miasta po dokonaniu zakupów spożywczych, na tarasiku siedziała Marzena, zaprzyjaźniona z Alicją od dziesięciu lat. Młodsza była od nas, mniej więcej w połowie drogi do następnego pokolenia, i przynajmniej jej duńskie małżeństwo w pełni aprobowałam, ponieważ wybrała sobie osobnika wielkiej urody i sympatycznego charakteru. Obydwoje zajmowali się muzyką i znienacka przyszła mi do głowy odkrywcza myśl.

– Co za szczęście, że grasz na harfie – powiedziałam do niej na przywitanie. – Gdybyś grała, nie daj Boże, na gitarze, latałabyś wszędzie z instrumentem, harfa stwarza niejakie trudności. A Werner na pianinie, też tego ze sobą nie nosi.

Marzena zachichotała.

– Ale i tak gitara i pianino, to nie perkusja – zwróciła mi uwagę. – Gdybym tak grała na bębnie…?

– O Jezu. Wyjeżdżam.

W drzwiach pojawiła się Alicja z butelką w ręku.

– Czy ty wstawałaś w nocy i piłaś brandy? – spytała, spoglądając podejrzliwie to na mnie, to na butelkę.

– Zwariowałaś? – zdumiałam się.

– Ktoś wypił drugie tyle tego Napoleona, przecież nie koty. Samo nie wyszło, a doskonale pamiętam, ile zostało.

Nie zgłosiłam żadnych wątpliwości, Alicja miała straszliwe oko do szczegółów, dostrzegała najdrobniejszą zmianę, wprowadzoną bez jej zezwolenia. Jeśli twierdziła, że płynu w butelce ubyło, musiało go ubyć rzeczywiście. Ponadto sama ujrzałam pozostałą ilość i na logikę uznałam, że, gdybyśmy we trzy z Anitą wytrąbiły przeszło połowę rzetelnej flachy, wszystkie byłybyśmy kompletnie pijane.

– A ty nie…?

– Miałabym kaca. A nie mam.

– To ja też miałabym kaca. Nikogo nie było, jak mnie nie było?

– Nikogo. Marzena przyszła dopiero przed chwilą.

– Nie piłam tego, słowo daję! – zaprzysięgła się Marzena. – Nawet nie wiem, gdzie stało.

– Na stole. Jeśli nie wy, to kto?

Zainteresowałam się. Tego jeszcze nie było, żeby u Alicji nocą znikał wysokoprocentowy alkohol, szczególnie w obliczu całkowitego braku gości. Posądzenie mnie o wypicie piwa miałoby jeszcze jakiś sens, Napoleona – żadnego.

– Ktoś się zakradł w nocy – wysunęłam niepewne przypuszczenie. – Drzwi pozamykałaś?

Alicja postawiła butelkę na ogrodowym stole i przyglądała się jej w zadumie.

– Niektóre tak, ale nie dam głowy czy wszystkie. Nie zaglądałam do atelier.

– To ja spojrzę.

Zeszłam do ogrodu, obleciałam potężny klomb i popatrzyłam na wejście do atelier. Wielkie, przesuwne drzwi wydawały się zamknięte, ale podeszłam bliżej i przyjrzałam się dokładniej. Przy futrynie widniała szpara szerokości pół centymetra, były zatem tylko przymknięte, a nie zamknięte, i przejście przez nie w dowolną stronę nie napotykało najmniejszych trudności.

Z wielkim zadowoleniem powiadomiłam o tym Alicję.

– Cieszę się bardzo, że miałaś dom otwarty, bo inaczej sama siebie zaczęłabym podejrzewać. Albo ciebie, kaca nie masz, więc wylałaś, żeby zwalić na mnie, z tym że nie wiem po co i dlaczego.

– A na jak długo przyjechałaś? – spytała bystro zaciekawiona sprawą Marzena.

– Skojarzenia masz prawidłowe – pochwaliłam ją. – Ale tylko na tydzień. A ona sama mnie wczoraj zachęcała, żebym została dłużej.

– To nie, zwalanie odpada.

Alicja też miała skojarzenia.

– A propos, rano dzwonił Paweł, jutro wieczorem przyjeżdża, na parę dni. Trzeba opróżnić łóżko w ostatnim pokoju.

Ucieszyłam się, bo bardzo lubiłam Pawła, a w Warszawie widywałam go rzadko. Nie grywaliśmy już w przeczekiwaną ruletkę, najwyżej od czasu do czasu w normalnego brydża, do którego skład graczy musiałam kompletować z największą starannością, żeby mi się nie spotkało przy stole dwoje albo nawet troje zakamieniałych wrogów. Trochę to było skomplikowane i dla osiągnięcia celu używałam dwóch osób, doskonale neutralnych, Pawła i mojej przyjaciółki Ani.

– Sam przyjeżdża czy ze swoją Ewą?

– Mówił, że sam.

– Szkoda. Gdyby jeszcze przyjechała Ania, moglibyśmy zagrać w brydża.

– Która Ania?

– Moja, warszawska. Znasz ją, była już u ciebie. Sympatyczna i nieszkodliwa.

– A…! – przypomniała sobie Alicja. – Pamiętam ją, taka łagodna blondynka, sędzia, tak…? Owszem, bardzo miła, może przyjechać. Najlepiej razem z Pawłem.

– Ja też gram w brydża – powiedziała Marzena. – Mogłabym dołączyć?

– Nie ma przeszkód…

– Co nie zmienia faktu, że dzisiejszej nocy ktoś tu wlazł i wychlał pół butelki Napoleona – wróciła do tematu Alicja. – Wcale mi się to nie podoba i chciałabym wiedzieć, kto to był.

– Wrócił do ciebie psychopata – podsunęła Marzena ostrzegawczo.

– On pijał tylko piwo…

– Blekot – mruknęłam równocześnie. – Nie rwał się przypadkiem do szlachetnych trunków?

– Może się i rwał, ale ja go nie częstowałam…

Marzena o Blekocie słyszała, chociaż nie znała go osobiście. Zaciekawiła się jego wizytą i spróbowała usiąść wygodniej, co na ogrodowym fotelu było niemożliwe.

– Alicja, nie wiem, co w tym jest, ale zawsze u ciebie przytrafiają się jakieś dziwne rzeczy…

– To tylko jak ona przyjeżdża – zaprotestowała Alicja, wskazując mnie palcem.

Też zaprotestowałam energicznie.

– Nic podobnego, przy psychopacie mnie nie było, na oczy go nie widziałam! Przy Blekocie też mnie nie było! Przestań wreszcie uważać, że wszystko ja, całe tabuny plączą się dookoła ciebie beze mnie, nie odpowiadam za te tłumy!

– Czekajcie, skoro trzeba przygotować łóżko dla Pawła, może ja wam pomogę? – zaproponowała wspaniałomyślnie Marzena i z wyraźną ulgą podniosła się z fotela. – Nie wymawiając, jestem najmłodsza.

– Nie wam, tylko jej – skorygowałam uczciwie. – Zawsze się sama szarpie, a ja unikam dotykania przedmiotów, niekoniecznie z lenistwa…

– No owszem, zachowujesz się dość przyzwoicie – przyznała Alicja łaskawie. – Zaraz, może i rzeczywiście… Sama nie wiem. Gdzie ja to wszystko położę…? Wolałabym odkryć, kto wychlał brandy…

Zniecierpliwiłam się.

– Ten sąsiad, który cię nie lubi i truje odwłok leszczynami. Mieszka obok i widzi, że nie zamykasz drzwi, ciesz się, że nie wychlał więcej. No i co z tego, że Duńczyk, tak liczne towarzystwo naszych, przez tyle lat, musiało go zdemoralizować, poza tym nie kradł, tylko się poczęstował…

– A, właśnie! – zaniepokoiła się Marzena. – Nic więcej ci nie zginęło, tylko ten napój?

– Nie wiem, jeszcze nie sprawdzałam. Ale chyba nie…

Bardzo popierałam propozycję Marzeny, orientując się mniej więcej w rozmiarach pracy, jaką należało wykonać. Dziewczyna była jak łania i na widok jej wysiłków nie gryzłyby mnie wyrzuty sumienia, w przeciwieństwie do wysiłków Alicji. Ponadto Marzena bywała tu częściej i lepiej ode mnie wiedziała, gdzie należy upłynnić cały chłam z gościnnego łóżka, czego na razie nie wiedziała jeszcze sama Alicja. Zwlekała i wahała się, niechętna podejmowaniu natychmiastowych decyzji.

Wspólnymi siłami dopchnęłyśmy ją do ostatniego pokoju. Butelkę z resztą Napoleona wyjęłam jej z ręki i wstawiłam do narożnej szafki.

Gościnnego łóżka właściwie nie było w ogóle widać, mimo iż składało się z dwóch części, jednej wysuwanej spod drugiej. Zakrywał je gruntownie potężny stos najrozmaitszych rzeczy, głównie pudeł i tekstyliów. Rozpoznałam także metalowy stojak pod doniczkę, stary, pusty futerał od aparatu fotograficznego, który Alicji zapewne zginął, bo inaczej znajdowałby się w futerale, rulon papieru pakowego w ozdobne gwiazdki, niewielką, drewnianą półeczkę na wspornikach, do przyczepienia na ścianie, i nowe żelazko, częściowo rozpakowane. Reszta pokoju, poza łóżkiem, również nie była pusta.

– Trochę dużo tego – zauważyłam delikatnie.

– Dużo – zgodziła się Alicja. – I popatrz, a przy Blekocie tyle nie miałam… I co ja mam z tym zrobić?

– Ręczniki, bieliznę pościelową i firanki można umieścić w szafie – zaopiniowała Marzena. – Poduszki… Co najmniej jedną upchnie się w kufrze…

– Nie wiem, czy się zmieści. I nie wiem, czy da się otworzyć szafę…

– Spróbujemy. Czekaj, ja przejdę, a ty mi podasz.

Z dużym wysiłkiem i trochę jakby górą, częściowo po zawalonym łóżku, Marzena przedostała się do szafy przy oknie. Ugrzęzła tam i uchyliła drzwi, które nie chciały się szerzej otworzyć.

– Nie mam się gdzie ruszyć – zaraportowała. – I coś tu tym drzwiom przeszkadza, ale to dosyć miękkie. Alicja, co to jest? To na samym dnie?

– Skąd mam wiedzieć, co jest na samym dnie, skoro nawet nie wiem, co jest wyżej! – zirytowała się Alicja. – Mówiłam, że będzie kłopot. Ugnieć może to miękkie, cokolwiek to jest.

– Albo wyjmę i ustawimy w pionie… Zaraz, to pudło na dole jest prawie puste, da się tam coś włożyć. Potrzymajcie przez chwilę te papiery…

– Tylko żebyś potem ułożyła tak, jak były! Stąd widzę, to jest cała Grenlandia, a obok powinien był Nordkapp, jeśli przemieszasz, ja do nich nie trafię!

– Nic nie przemieszam, ułożę, jak były…

Odstałyśmy czas jakiś z rozmaitymi ciężarami w rękach, Marzena zaś z dużym wysiłkiem dostała się do wielkiego pudła, otworzyła je i zajrzała. Zawartość musiała jej się spodobać, bo kiwnęła głową i, nic nie mówiąc, spod drzwi szafy wyszarpnęła jeden szary wór. Raczej chyba ciężki. Zaczęła go upychać w pudle.

– Jest jeszcze drugi taki – oznajmiła. – Nie zmieści się, ale go ubiję na wierzchu. Daj mi te papiery z łóżka, oprą się o ścianę…

– Czy to nie są przypadkiem koty w worku? – zainteresowała się równocześnie Alicja. – Ciekawe, kto je tu wtrynił?

Marzena nie zwróciła uwagi na jej pytanie, była w rozpędzie. Obejrzała się na nas.

– Daj tę Grenlandię, póki tu jestem. I tę drugą kupę, bo potem się nie dojdzie. No, mam kawałek podłogi…

Po usunięciu worów szafa dała się otworzyć. Okazała się w połowie pusta, całe pranie z łóżka zmieściło się w niej zatem doskonale, razem z żelazkiem i futerałem po aparacie fotograficznym, weszła także jedna mała poduszka. Łóżko zaczęło być widoczne, obie z Alicją miałyśmy już wolne ręce, zajrzałam zatem do jednego z pozostałych na nim pudeł.

Oczywiście też było puste. Postanowiłam nie robić Alicji ukradkowych świństw.

– To – powiedziałam, potrząsając stojakiem pod doniczkę – przyjrzyj się, to ci wkładam do tego pudła!

– Po co? – spytała Alicja cierpko.

– Żeby zyskać więcej miejsca. Akurat się mieści. I całą resztę wyniosłabym do atelier.

– Popieram ten pogląd – powiedziała Marzena, wyłażąc z ciasnoty przy szafie. – Te pudła wejdą jedno w drugie, a jeśli okażą się niepotrzebne, łatwo je będzie wyrzucić, chociażby spalić w tej twojej beczce na ogień. No, w jednym coś jest… Trochę tu jeszcze za dużo poduszek. Gdzie jest kufer na pościel, bo jakoś go dawno nie widziałam?

– W atelier.

– No to nie ma siły, użytkujemy atelier.

W atelier, niegdyś prawie pustym, obecnie dziada z babą brakowało, ale kufer dał się zauważyć. Leżały na nim koce, stara kurtka grenlandzka Alicji, dwie tajemnicze deski i kilka pudeł. Patrzyłam na to z lekką zgrozą, bo w zeszłym roku tylu pudeł jeszcze nie było i wyglądało to na jakąś epidemię.

– Alicja, co to za maniactwo? – spytałam nieufnie. – Też uważam, że pudła w domu bywają przydatne, ale czy ty nie przesadzasz? Na cholerę ci taka ilość tego towaru? Co masz zamiar z nim robić? Będziesz się przeprowadzać?

Alicja zaczęła zdejmować te z wierzchu.

– Odczep się. No dobrze, powiem. Mam zamiar uporządkować książki, te z gościnnego pokoju. Sama mnie do tego namawiasz od dwudziestu lat, więc ściągnęłam faceta z antykwariatu i on powiedział, że trzeba je posegregować. Niektóre chętnie wezmą. W co mam je pakować, jak nie w pudła?

– Nie żartuj! – ożywiła się Marzena. – Nic mi o tym nie mówiłaś! A ja ci chętnie pomogę, Joanna chyba ma rację, regały ci się przydadzą na twoje własne rzeczy.

– Jeśli usuniesz książki, a ja nie padnę trupem ze zdumienia, przytargam skrzynkę Dom Perignon – obiecałam uroczyście. – I może także kupię fajerwerki, chociaż nie umiem ich puszczać. Zaczynamy od razu? Mogę obwiązywać sznurkiem, znajomości języka sznurek nie wymaga.

Rzecz polegała na tym, że cała jedna ściana w chwilowo moim, a ogólnie gościnnym pokoju zajęta była półkami, na których ciasno upchnięte stały zabytkowe duńskie dzieła, przeważnie traktujące o sztuce i architekturze, przez nikogo od wieków nie oglądane i nawet nie dotykane. W dodatku zdublowane dziełami w innych językach, po niemiecku, po angielsku i po polsku. Cała ta biblioteka spadła na Alicję jako spadek, a potrzebna jej była jak dziura w moście, i od samego początku mówiło się, że należy ją sprzedać, bo komuś innemu może okazać się przydatna. Główną kłodę pod nogami stanowiła konieczność dokonania spisu z wymienieniem autora, tytułu, edytora i roku wydania, o ile te dane gdzieś na wiekowych kartach istniały. Akurat taki rodzaj pracy napełniał Alicję żywiołowym wstrętem i książki ciągle zajmowały ścianę, zwiększając ciasnotę.

Alicja kontynuowała zwierzenia.

– Ponadto poginęły mi nasiona, pomieszały się cebule i bulwy i nie mogę sobie dać rady z ogrodem. To wszystko powinno być w pudłach, tak jest najwygodniej, i niech ja mam wreszcie tych pudeł dostateczną ilość, a nie ciągle za mało. Te na dole, tam, już są wszystkie zapełnione i też to trzeba posegregować, na wiosnę nie zdążyłam. Więc przestań się czepiać i nie zawracaj głowy. O, proszę! Mówiłam, że do kufra już nic nie wejdzie!

Obarczywszy mnie kurtką i kocami, uchyliła wieka i natychmiast ugnieciona zawartość kufra wyprztęczyła się z wnętrza. Marzena westchnęła ciężko, nic nie powiedziała, odłożyła byle gdzie piastowane w objęciach poduszki, wybrała największe z pudeł, wytrząsnęła z niego jakieś suche źdźbła i wepchnęła poduszki do środka, ubijając je pięściami. Alicja popatrzyła na to, też się nie odezwała, usiadła na dociśniętym z powrotem wieku i zamknęła kufer. Po czym całą piramidę ułożyłyśmy, jak była, dokładając do niej pudło z poduszkami, pudełko ze stojakiem i wspornikową półeczkę, dzięki czemu całość zaczęła niepokojąco wystawać nad balustradę. Alicja przed samą sobą udała, że tego nie widzi.

– No to mamy z głowy – rzekła z zadowoleniem. – Łóżko dla Pawła prawie gotowe. Chodźcie stąd, napijemy się kawy.

Ruszyłam do wyjścia, ale po drodze pociągnęłam nosem.

– Czekaj, zaraz. Czy nie warto by tu otworzyć drzwi? Na całą szerokość.

– Po co?

– Wywietrzyć. Jakieś takie mam wrażenie, że atmosfera jest zatęchła. Nie czujecie? Jakby długo nie używane…

Powęszyły obie.

– No, może trochę – zgodziła się Alicja. – To przyrodnicze, ale jak chcesz, możesz otworzyć. Na noc się zamknie.

Chciałam. Bez powodu. Na wszelki wypadek.

– Alicja, ale o książkach ja mówiłam poważnie – podjęła Marzena, wchodząc do salonu. – Naprawdę chętnie ci pomogę. Wiem, że trzeba skatalogować, umiem po duńsku, mogę zacząć zaraz dzisiaj. Jutro nie, bo mam koncert, ale dzisiaj proszę bardzo.

– Dzisiaj nie mam do tego serca. Później. Gdybyś zaczęła teraz, Joanna nie będzie miała gdzie spać.

– Dlaczego?

– A gdzie to będziesz kładła? Te książki trzeba powyjmować, tam jest miejsce tylko na łóżku.

Z całej siły usiłowałam się nie wtrącać, ale nie wytrzymałam. Rozzłościłam się.

– Gówno prawda, wcale nie trzeba ich wyjmować wszystkich razem. Wyjmuje się jedną, zapisuje na papierze co trzeba i wstawia z powrotem. Potem wyjmuje się drugą, zapisuje, potem trzecią…

– Potem się zapomina, która jest która i na której skończyłaś…

– Niczego się nie zapomina, bo pomiędzy wtyka się kartkę, a na grzbietach uczepia takie przylepne kawalątko z numerem…

– …przy tym, jak wyjmiesz jedną, nie wstawisz jej z powrotem, bo za ciasno siedzą…

– Owszem, wstawisz. A jeśli nie, jedną, tę pierwszą, możesz zostawić na wierzchu…

– Na twoim łóżku.

– Zmieścimy się razem. Ona nie gryzie, a ja schudłam!

– Nie kłóćcie się – poprosiła Marzena, ustawiając na stole filiżanki. – Możemy spróbować od razu, czy się zmieszczą z powrotem. Bo może rzeczywiście wystarczy wyjąć jedną, żeby już nie siedziały tak ciasno.

– Nie mam przylepnego kawalątka – uparła się Alicja nad czajnikiem.

– Owszem, masz – wytknęłam z zimną satysfakcją i sięgnęłam na półeczkę pod portretem pradziadka, bo dotarłam już do swojego krzesła. – Proszę bardzo.

Położyłam na stole malutki, żółty notesik z przylepnymi kartkami. Wpadł mi w oko tylko dzięki temu, że już wczoraj, wieszając obok siebie torebkę, zrzuciłam z półeczki na podłogę plik jakichś kopert. Podniosłam je od razu i ulokowałam na poprzednim miejscu, ale dostrzegłam notesik, leżący pod nimi. Przez swoją żółtą barwę rzucał się w oczy i pozwalał zapamiętać.

Alicja z czajnikiem w ręku obejrzała notesik.

– To nie jest żadne kawalątko, tylko notes.

– Ale przylepny! Można odcinać paskami. Kupię ci drugi.

– Nie chcę.

– To nie chciej, ale i tak kupię. I podrzucę gdziekolwiek!

– Joanna, możesz sięgnąć po kawę? – poprosiła Marzena. – Ja lubię gorącą…

Podałam jej puszkę z kawą, Alicja nalała wody do filiżanek, do tego stopnia wytrącona z równowagi, że sobie nalała prawie pełno. Kłóciłyśmy się nadal.

– To się nie będzie długo trzymać…

– Nie musi się trzymać przez wieki! Parę dni wystarczy, notatka prowizoryczna!

– Wymyślasz robotę głupiego, sięgać, wyjmować, pisać, wstawiać… W dodatku trzeba na drabinie!

– Tylko górną półkę. Niżej drabina niepotrzebna.

– Jak komu. Tam nie ma na czym pisać.

– Na miedzianym stole.

– Na miedzianym stole leżą twoje rzeczy.

– Wyrzucę je przez okno. Wgarnę pod łóżko. Wepchnę w siebie. Raz w życiu przyznaj, że stwarzasz trudności!

– Mowy nie ma, niczego absolutnie nie stwarzam. To ty żyjesz głupimi złudzeniami!

– Albo przestaniecie się kłócić, albo zrobię coś okropnego – zapowiedziała energicznie Marzena. – Sama pójdę i sprawdzę, czy one ciasno siedzą! Obie jesteście nieznośne!

– My się wcale nie kłócimy, tylko omawiamy sprawę – wyjaśniła jej rzeczowo Alicja i napiła się trochę kawy. – Fuj, jakie to gorące!

W rezultacie wszystkie trzy udałyśmy się do mojego aktualnego pokoju. Zgarnęłam z połowy wielkiego, marokańskiego blatu swoje lekarstwa, papierosy, zapalniczkę, popielniczkę, długopis, książkę, pilnik do paznokci i dość duży notatnik bez okładek, notatnik przysunęłam z powrotem i wetknęłam Marzenie długopis.

– Ty pisz, a ja będę wyjmować i wkładać. Ty znasz język, nie ja. Możesz z tego wyrywać dowolną ilość kartek. Nikt nie twierdzi, że trzeba to zrobić jednego dnia, ale póki się czegoś nie zacznie, na skończenie nie ma szans!

Wlazłam na krzesło, bo Alicja zatrzymała się w drzwiach i odmówiła poszukiwania teraz drabinki, i sięgnęłam po pierwszą książkę na górnej półce z lewej strony, pod samym sufitem. Dłoń mi od razu ugrzęzła w pajęczynach tak gęstych, że wyglądały jak wata. Rozszarpałam je z trudem, bo były przylepne, wypłoszyłam niedużego pajączka, wytarłam rękę o spódnicę i spróbowałam ruszyć dzieło.

Na głowę zleciało mi coś małego i cienkiego, podartego porządnie, zdumiewająco zakurzonego. Alicja podniosła to z podłogi.

– Katechizm – przeczytała jadowicie. – Pewno babci. Raczej zużyty i niekompletny. Powiedzmy, część katechizmu. Wnioskuję, że pierwsza, bo ma stronę tytułową, i dziwię się, że nie Biblia.

Zgniewało mnie, złamałam sobie paznokieć i wyrwałam z półki książkę. Brązową, w ozdobnej, twardej oprawie, dekoracyjnie oplecionej resztkami pajęczyn.

– Mam rzucać w Marzenę czy zechcesz łaskawie jej podać? – spytałam ze żrącą słodyczą.

Alicja łaskawie zechciała. Zlazłam z krzesła, znalazłam w kosmetyczce własne nożyczki i zabrałam ze sobą na wyżyny żółty notesik. Na pierwszej kartce wypisałam numery od jednego do czterech, na oko oceniwszy szerokość pasków.

Marzena z Alicją zdążyły przez ten czas zainteresować się pierwszym dziełem, jak się okazało naukowym, dotyczącym geometrii przestrzennej. Zaczęły je omawiać po duńsku, zajęłam się zatem dalszym ciągiem czynności praktycznych. Zostawiając w spokoju numer jeden, przylepiłam na następnych książkach numery dwa, trzy i cztery i przygotowałam do wyjęcia numer dwa. Przykleił się do numeru trzy i musiałam go odszarpnąć. Przy okazji stwierdziłam, że po pierwsze, wyjęcie numeru jeden rzeczywiście stworzyło dziwnie mało miejsca, a po drugie, numer cztery wydaje się książką trochę nietypową, raczej grubą i dużego formatu. Uznałam, że może to być wolumen mocno staroświecki, możliwe, iż cenny, który stworzy wielkie nadzieje i przysporzy Alicji nieco przyjemności. Zawsze miło wiedzieć, że dysponuje się czymś, co można spylić za niezłe pieniądze. Postanowiłam zaczekać z informacjami o nim do właściwej chwili.

– To tak właśnie jest – powiedziała Alicja bez żadnej przyjemności, a za to solidnie zirytowana. – Te wszystkie stare książki mają same braki, konkretnej daty nie ma, wydawca niepewny, stopki trzeba szukać gdzieś w środku, a i tak, jak to stopka, to ja jestem królowa Małgorzata. Łatwo powiedzieć skatalogować, niech sami spróbują!

– Część danych jest – spróbowała ją ułagodzić Marzena. – Czekaj, zobaczmy, co dalej. Joanna, jak tam z miejscem?

– Skolko ugodno – odparłam kłamliwie i podałam im drugą książkę.

Były to matematyczne zasady perspektywy, porządnie wydane w dziewiętnastym wieku. Poszły szybko. Podałam im trzecią.

– Co? – zakłopotała się Marzena. – Trochę to chyba nie na temat albo mnie duński język zanika. Wydzielina przyrodnicza jako surowiec barwny… Czy może barwiący… To co to jest? Sztuka czy botanika?

– Jedno i drugie – mruknęłam spod sufitu.

– I to, i to – powiedziała równocześnie Alicja, nareszcie zainteresowana. – Barwiący. Ty – zwróciła się do mnie. – Sepia i czerwiec?

– Otóż to – przyświadczyłam. – I te od purpury fenickiej, jak im tam było…?

– Któryś ślimak. Nie pamiętam. Murex trunculus.

– Co…?

– Chodzi mi po głowie murex trunculus, ale mogę się mylić. Ciekawe, ja to chyba przeczytam…

Temat, ogólnie biorąc, znany był nam obu, i jej, i mnie. Wysiliłam pamięć.

– Żadnego trunkowego ślimaka sobie nie przypominam, może słyszałam grecką nazwę. Przeczytaj, przeczytaj, bardzo cię zachęcam. Widzisz, jakie ładne rzeczy tu stoją?

– Tysiąc osiemset sześćdziesiąty drugi rok – przeczytała Marzena. – Tak tu jest napisane. Zaraz. Podtytuł. Przedruki z niektórych starożytnych przepisów sporządzania barwników naturalnych, długo utrzymywanych w tajemnicy. Kropka. To co?

– Nic. Zostaw na wierzchu, bardzo interesującą lektura…

– Jak trafisz na grecką nazwę, powiedz mi, jak brzmi – poprosiłam. – Bo ten trunkowy mi nie pasuje. Zapisałaś co trzeba? Jedziemy dalej?

– Możemy, dawaj następną. Co tam masz?

– Otóż to – rzekłam z triumfem. – Tu jest coś… Co, u diabła…?

Wyjęłam czwartą książkę i zastopowało mnie. Poruszyłam nią przy wyjmowaniu i jakoś mi w środku zagrzechotała brzękliwie. Grzechocząca książka…? Potrząsnęłam nią przy uchu, grzechotała, jak w pysk dał.

– Ej, panienki, to jest coś dziwnego – powiedziałam ostrzegawczo. – Nie chcę wnikać… kłamię jak świnia, chcę, ale uważam, że nie wypada… w tajemnice szacownej, duńskiej rodziny, ale same popatrzcie…

Podałam im książkę. Obie, Alicja i Marzena, pochyliły się nad nią z zainteresowaniem, Alicja, wręczając Marzenie, też nią potrząsnęła, Marzena uczyniła to samo. Popatrzyłyśmy na siebie wzajemnie, ja z góry, one z dołu.

– Książka…? – powiedziała Alicja z powątpiewaniem.

Marzena spróbowała dzieło otworzyć.

– Gówno – oznajmiła. – Żadna książka, chyba że w czymś. To jest pudełko.

– Świetne znalezisko – zdążyłam pochwalić. – Alicja ma za mało pudełek, jedno więcej się przyda…

Stropiona nieco Alicja przyglądała się scenie. Marzena w skupieniu obmacywała przedmiot na wszystkie strony.

– Alicja – spytałam spod sufitu. – Kiedy ostatni raz te książki były przeglądane?

– Nie mam pojęcia – odparła jakoś trochę bezradnie. – Thorkild budował dom czterdzieści lat temu, może nawet czterdzieści pięć. Kiedy wyszłam za niego, wszystko już było. Ale chyba… czekaj… chyba coś mówił… Mamusia była wtedy młodsza i jeszcze sprawna…

Thorkild był starszy od Alicji o dychę. Zaliczał się do najmłodszych dzieci mamusi, tylko jedna siostra, Kirsten, była młodsza od niego, reszta rodzeństwa znacznie starsza, możliwe zatem, że w owym czasie mamusia doszła już do siedemdziesięciu wiosen, syn trzydzieści, rodzicielka w chwili jego urodzenia dobiegała czterdziestki, Duńczycy są długowieczni. Kirsten jeszcze w pięć lat później…

Wysiliłam pamięć, bo w końcu coś niecoś w dawniejszych czasach słyszałam. Budując dom, Thorkild był już rozwiedziony, zatem samotny, nie licząc jego syna, Thurego, Vivian porzuciła ich razem, męża i dziecko. Któryś tam raz zastanowiłam się przelotnie, co tą idiotką kierowało, krowa z urody, kura z umysłu, ameba z charakteru… Czort ją bierz, mało ważne, samotnemu synowi mamusia z zapałem pomaga, reszta dzieci miała ustabilizowane rodziny… Sama, osobiście, słyszałam od Thorkilda, jakich kłopotów przysporzyło mu kładzenie podciągu wzdłuż domu przy pomocy wyłącznie dziesięcioletniego syna, rozmawialiśmy wtedy, głównie metodą obrazkową, o rozmaitych problemach budowlanych…

– I mamusia w pewnym stopniu meblowała mu dom – zgadłam teraz, wciąż z wyżyn. – Stąd portret frywolnej prababci, który mnie straszył po nocach, stąd fisharmonia, stąd ten zbiór literacki. Mamusia własną ręką… Stąd testament! Bardzo cię przepraszam, ale po tylu latach to już nie może być tajemnica, znam twoje stosunki z teściową, byłam przy tym, cholera, ona cię kochała! To ona chciała, żebyś ty odziedziczyła to wszystko!

Patrzyły na mnie obie, Marzena z szalonym zainteresowaniem, Alicja nieżyczliwie.

– Niektóre ludzkie uczucia należałoby może uszanować? – powiedziała złym głosem.

– Nawet większość – odparłam głosem, wątpię czy sympatyczniejszym. – Ale zupełnie nie pojmuję, dlaczego trzeba z nich robić wściekłą tajemnicę. Szczególnie przy uczuciach szlachetnych, to w końcu żaden wstyd, że całość tutejszego mienia przeszła na ciebie, Thure to w pełni uznał, a teraz w ogóle nie żyje. Dzieci nie miał. Zostałaś jedyną spadkobierczynią i musisz się z tym pogodzić.

Z wyraźnym oporem Alicja uległa. Machnęła ręką na moje nietakty, wzruszyła ramionami i odwróciła się do Marzeny, która na nowo przystąpiła do prób otwierania pudełka.

– Do tego powinien być kluczyk – oznajmiła. – Widzę zameczek. Alicja, na pewno masz w domu jakieś małe kluczyki! Przynieś parę sztuk, wypróbujemy…

– Mam coś lepszego niż kluczyki – odparła Alicja dumnie i znikła za drzwiami.

Z dźwięków sądząc, udała się do kotłowni. Zlazłam z krzesła, bo też chciałam obejrzeć z bliska grzechoczącą książkę, zapaliłam papierosa i sprawdziłam zawartość kosmetyczki, bo mógł mi się tam utaić jakiś użyteczny przedmiot, ale niczego odpowiedniego nie znalazłam. Usiadłam na łóżku, obok Marzeny, i czekałyśmy w napięciu pełnym nadziei.

Alicja wróciła nawet dość szybko i przyniosła malutkie, zniszczone etui, w którym spoczywał elegancki komplecik nie tyle może wytrychów, ile wytryszków. Prawie miniaturowych.

– Rany boskie! – zdumiałam się. – Złodziejskie narzędzia w Danii! Alicja, skąd to masz?

– Głupie pytanie. Skąd, jeśli nie z kotów w worku? Mówiłam, że wszystko może się przydać.

– Któreś powinno pasować – orzekła nadzwyczajnie rozweselona Marzena i przystąpiła do wtykania wytryszków w dziurkę od klucza.

Już przy drugim pyknęło i zameczek się otworzył. Marzena uniosła okładkę, będącą wiekiem. Wszystkie trzy zachłannie zajrzałyśmy do środka.

Gdyby nadal uważać przedmiot za książkę, ciemnozielona pluszowa płaszczyzna stanowiłaby pierwszą stronę. Z łatwością dała się wydłubać moim pilniczkiem do paznokci, leżącym pod ręką, rozchylając się zarazem i prezentując swoje wnętrze.

– Szachownica! – wykrzyknęła Marzena.

– Coś takiego! – powiedziała Alicja, zaskoczona. – Ciekawe…

Pod ową pierwszą stroną, po rozłożeniu z jednej strony pluszową, a z drugiej gładką i pokratkowaną, spoczywały trzydzieści dwie prześliczne figurki szachowe, lśniące srebrem. Nie tkwiły ciasno i miały prawo grzechotać. Ręce nam się same do nich wyciągnęły.

– Ależ to piękne! – zachwyciła się Marzena. – Popatrzcie, jak precyzyjnie wyrzeźbione… albo może odlane, nie wiem, nie znam się, ale to zegarmistrzowska robota!

– Odlane – zawyrokowała Alicja i zapaliła kreślarską lampę na stole, chociaż na zewnątrz panował jasny dzień. – Rzeczywiście, bardzo ładne. I musiały być kiedyś używane, bo spójrzcie, na szachownicy widać ślady, nie jest nietknięta.

Jak zwykle, dostrzegła szczegóły. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby na gładkich, czarnych i białych kwadratach zauważyć minimalny cień szurania czy przesuwania, rzędu włoska albo zgoła drobinek kurzu. I, jak zwykle, dla dokładnego obejrzenia figurki pod lampą, zsunęła okulary.

– Jakim cudem widzisz takie rzeczy, w dodatku bez okularów, jest dla mnie nie do pojęcia – powiedziałam z niesmakiem. – Masz tam przecież tysiące dioptrii!

– Tylko trzy i pół. W drugim oku cztery i pół, ale to bez znaczenia.

– Mam gdzieś tam tylko trzy czwarte, ale do czytania okulary raczej wkładam, a nie zdejmuję…

Podsunęłam pod żarówkę króla i też przyjrzałam mu się dokładnie. Miał na głowie koronę, w koronie podejrzanie błysnęło.

– Hej, panienki – zwróciłam im uwagę. – Albo mnie coś mami, albo to są diamenciki! Niech ja pęknę trzy razy i w szałasie nocuję, arcydzieło jubilerskie!

– Wariatka – powiedziała Alicja, ale wzięła do oglądania drugiego króla.

– Powinny być czarne i białe – zauważyła Marzena. – Tymczasem wydają się… nie, chciałam powiedzieć jednakowe, ale nie. Widać różnicę, są czarne i białe!

– Żadnych diamencików on nie ma, tylko malutkie rubinki – stwierdziła równocześnie Alicja.

Przyłożyłyśmy się do oglądania rzetelnie, odpychając się wzajemnie od żarówki. Wszystkie figurki były srebrne, ale białe prezentowały gładkość idealną, czarne zaś co najmniej w połowie miały inną fakturę. Szorstką. Chropowatą. Dającą przy lśniącej bieli wrażenie czerni. Płaszcze króla i królowej, wysokie cokoły i zwieńczenia wież, grzywy i ogony koników, dolne części pionków… Ponadto biały król i biała królowa mieli w koronach diamenciki, czarni monarchowie zaś rubinki. W masie całe to towarzystwo wyglądało niemal identycznie, po rozdzieleniu dawało się już z łatwością rozróżnić.

– Słuchajcie, to jest skarb – powiedziała Marzena, ochłonąwszy z przejęcia. – Srebrne szachy! Jestem dumna z tego, że udało mi się uczestniczyć w odnalezieniu!

– Wątpię – mruknęła Alicja, jakoś mało wstrząśnięta.

– W co wątpisz? – spytałam podejrzliwie.

– Czy one są srebrne. Mają co najmniej pół wieku, jeśli nie znacznie więcej. Srebro powinno być sczerniałe, a to świeci.

– Bez powietrza i światła…

– Masz w domu starą, srebrną łyżkę?

– Mam nawet widelec. Dwa. Razem trzy sztuki, przedwojenne.

– Używasz ich? Trzymasz na oknie?

– Nie używam i trzymam w szufladzie.

– I co?

– Nic. Powinno się je oczyścić. Podobno można kredą.

– No właśnie…

– To uważasz, że co to jest? Chromowany zderzak samochodowy?

– Jakieś żelastwo…

– Wysadzane diamentami? – skrytykowała Marzena.

– Diamenty pewno sztuczne. Rubiny też. W każdym razie w srebro nie wierzę.

– Co nie przeszkadza, że są prześliczne…!

Jakieś łomoty rozległy się od strony drzwi wejściowych. Ktoś energicznie pukał w szybę i szczękał klamką, nie wchodząc, chociaż, jak zawsze, drzwi stały otworem. Alicja oderwała się od znaleziska i ruszyła korytarzykiem, mamrocząc coś gniewnie pod nosem.

– Lepiej to schowajmy – poradziła przezornie Marzena.

Wrzuciwszy do pudełka oglądanego skoczka, zostawiłam ją z całym szachowym chłamem i udałam się za Alicją z pustej ciekawości, kto to może być. Ktoś obcy chyba, bo wszyscy znajomi, jeśli drzwi były otwarte, wchodzili od razu. Już ze środka korytarzyka usłyszałam głosy.

– …że pani każdego przyjmuje i każdemu pomaga – mówił błagalnie i po polsku ten obcy, a ściśle biorąc, ta obca. – Ja przepraszam z całej siły, ale znalazłam się w takiej kretyńskiej sytuacji, że nie pozostało mi nic innego. Jeśli tylko pozwoli mi pani skorzystać z telefonu, wszystko załatwię, zadzwonię do Joanny, ona mnie poratuje, koszty, oczywiście, zwrócę…

– Nie jestem żadna pani, tylko Alicja – usłyszałam Alicję. – Powinnaś to wiedzieć. Wchodź, wchodź, Joanna akurat jest u mnie…

Wyszłam z korytarzyka i ujrzałam osobę.

– Beata! – krzyknęłam ze zdumieniem. – Jezus Mario, skąd się tu wzięłaś?

– O Boże! – jęknęła Beata równocześnie. – Co za szczęście, że tu jesteś!

Alicja natychmiast skorzystała z okazji, żeby przystąpić do produkcji kawy. Odłożyła na stół białą damę, którą trzymała w ręku, i zajęła się czajnikiem i filiżankami, Beata upuściła na podłogę niewielką walizkę. Wrzasnęłam w głąb domu do Marzeny, żeby dała spokój sprzątaniu i przyszła na kawę. Beata usiłowała wyjaśnić wszystko naraz.

– Właściwie jestem tu przejazdem, wracam ze Szwecji i postanowiłam skorzystać, jechać trochę okrężną drogą i raz wreszcie zobaczyć Kopenhagę. I zgubiłam torebkę, zostawiłam ją w pociągu, który pojechał dalej, za to pamiętałam o walizce i już myślałam, że będę musiała ją sprzedać razem z zawartością, ale nie ma w niej nic cennego, a bardzo wątpię, czy ktoś by poleciał na moją nocną koszulę i używane majtki. Ocalał mi paszport i jedenaście koron drobnymi, bo to akurat miałam w kieszeniach, reszta, pieniądze, karty kredytowe, komórka, prawo jazdy, klucze od domu, wszystko zostało w torebce. Wysiadłam na dworcu głównym i zorientowałam się za późno, a tu przyjechałam na gapę. Istny cud, że pamiętałam, gdzie Alicja mieszka…

– Zaraz – przerwała jej Alicja. – Co to był za pociąg?

– Z Helsingør, chyba do Berlina, a może nawet do Warszawy, nie jestem pewna.

– O której miał odjazd z Helsingør?

– O dwunastej czterdzieści.

– To jeszcze nie wjechał na prom. Może uda się go złapać…

Z korytarzyka wyłoniła się Marzena, Alicja zaś usiadła przy telefonie. Pokazałam ją im obu.

– Popatrzcie, gdyby miała zadzwonić dla siebie, nie zebrałaby się do jutra, ponieważ załatwia dla kogoś innego, robi to natychmiast. Co za gangrena jakaś, żeby działać tak kontrastowo na własną niekorzyść! Nie mam do niej zdrowia.

– Zróbmy jej kawę, zasługuje na to – powiedziała Marzena i od razu zajęła się gospodarstwem domowym.

Beata wpatrywała się w Alicję niemal bez tchu.

– Ona naprawdę myśli, że uda jej się odzyskać moją torebkę…?

– Tu jest Dania – mruknęła Alicja półgębkiem.

– Owszem, jest to możliwe, chociaż nie całkiem pewne – wyjaśniłam równocześnie. – Niczego nie wyrzuca, więc ma jeszcze rozmaite kolejowe telefony, pracowała przecież w kolejowym biurze projektów. Marzena, to jest Beata, ta plastyczka z Warszawy, złotnik, oprawiała moje bursztyny, robi zachwycające rzeczy.

– To ta? – ucieszyła się Marzena. – Pokazywałaś je, mówiłaś o niej w zeszłym roku. Ale nie mówiłaś, że to taka piękna dziewczyna!

– Może nie zdążyłam…

Alicja już zaczęła rozmawiać po duńsku. Przerwała na chwilę.

– Beata, na tym twoim prawie jazdy jest jakieś nazwisko?

– Owszem, moje. Beata Karmal. Na kartach kredytowych też jest.

– W którym wagonie jechałaś?

– Nie w pierwszym i nie w ostatnim. Gdzieś w środku. Drugą klasą.

– Przynajmniej nazwisko masz łatwe dla Duńczyków – zauważyła Marzena pocieszająco.

Zrobiła tę kawę. Wygrzebałam z lodówki piwo i coś do zjedzenia dla Beaty. Alicja gawędziła radośnie, co stwarzało wielkie nadzieje. Na końcu podała swój numer telefonu.

– Pociąg jest jeszcze w Gedser – oznajmiła, odkładając słuchawkę. – Jeśli ją znajdą, to zadzwonią i odeślą. O, zrobiłyście mi kawę!

– Alicja, jesteś wielka! – powiedziała Beata z uwielbieniem. – Przepraszam was bardzo, ale czy ja mogłabym pójść do tego, no…

– Do wychodka? Nie ma przeszkód. To zaraz tutaj, na prawo. Albo tamtędy, przez łazienkę.

– Trzeba ją będzie położyć gdzieś spać – powiedziała Marzena, siadając przy stole. – Chyba na razie na łóżku Pawła, skoro on przyjeżdża dopiero jutro. A gdyby została dłużej, to co? Rozkopujemy pokój telewizyjny?

– Nie tak zaraz – odparła stanowczo Alicja. – Do jutra wieczorem jeszcze się zdąży, a gotowa pościel tam leży w kanapie. Zjadłabym coś. Co to jest…? O, sałatka z kartofli, może być.

Wyjęłam z maszynerii tosty i też usiadłam przy stole. W tym samym momencie potworny, grzmiący, przeciągły ryk wstrząsnął całym domem. Błysnęła mi straszna myśl, że sama go spowodowałam siadając, przeraziłam się, już uczyniłam ruch, żeby się zerwać, ale w sekundę później wykryłam źródło. Wychodek. Beata…! Przeraziłam się jeszcze bardziej, pewna, że musiało jej się tam coś stać, oberwała rezerwuar czy co…? Ale to byłby jeden rumor, a nie długa walka z murami Jerycha!

– Matko jedyna, co to…?!

Alicja i Marzena nawet nie drgnęły, chociaż ryk ciągle trwał.

– Znów zaczyna – westchnęła z troską Marzena.

– Nic, rezerwuar – odpowiedziała mi smętnie Alicja. – Myślałam, że już się naprawił, ale okazuje się, że nie. Robi tak czasem, tam jakieś uszczelki poszły, trzeba je będzie w końcu zmienić.

– Powinnaś uprzedzać ludzi, bo na serce można umrzeć…

Z łazienki wypadła przez kuchnię śmiertelnie wystraszona Beata.

– Boże drogi, co to jest?! Co się stało? Czy to ja coś zrobiłam nie tak…? Alicja, przebacz mi, ja to odkupię!

– Uspokój się i siadaj, nie masz mi co odkupywać, rezerwuar nawala sam z siebie. Masz tu kawę i piwo, zjedz, co chcesz.

Ryk powoli przycichał. Beata ochłonęła i usiadła, nalałam jej piwa do szklanki, bo byłam zdania, że miły napój odświeży ją po wstrząsie.

– Ale to chyba od niedawna? – zauważyłam. – W zeszłym roku czegoś takiego jeszcze nie było. Ciekł tylko permanentnie, ale woda się lała prawie bezszelestnie.

– Tak gdzieś w zimie przestał ciec, za to zaczął ryczeć. Nie zawsze ryczy, tylko co któryś tam raz.

– Przeważnie w nocy – uzupełniła uprzejmie Marzena.

Beata, wciąż spragniona ekspiacji, zaczęła z detalami opowiadać, jak to było z tą torebką, i nagle urwała. Oko jej padło na białą damę, leżącą na środku stołu. Gwałtownie sięgnęła po nią, od razu roziskrzona zachwytem, chciwie zaczynając oglądać.

– A cóż za prześliczność! Co za robota…! Skąd to macie? To dama szachowa, prawda? Super! Oczom nie wierzę… Alicja, czy to nie przesada, żeby coś takiego turlało się u ciebie po stole…?

– Bo z czego to jest? – spytała szybko Marzena.

Beata zważyła figurkę w ręku.

– Platyna – orzekła stanowczo. – Świetna robota.

– A nie srebro? – upewniła się Alicja.

– Jakie tam srebro, srebro jest lżejsze. I nie białe złoto…

– Skąd wiesz?

– Jak to skąd wiem, ja jestem złotnik. Raz w życiu robiłam broszkę z platyny, nie mam warunków, wysoka temperatura do tego potrzebna, ona rusza od tysiąca siedmiuset stopni w górę… Ale w srebrze i złocie robię często. I te diamenciki, przecież one są oszlifowane, dlatego tak świecą. Fantastyczne!

– A mówiłam, że to nie może być srebrne – wytknęła Alicja z satysfakcją.

– Ale platyny nie wymyśliłaś…

– To ja się robię jeszcze dumniejsza – oznajmiła Marzena. – Uczestniczyłam w czymś takim, że sama w to nie wierzę. Jesteś pewna, że to nie fałszowane? Jakaś imitacja albo co?

– Możemy sprawdzić – zaofiarowała się ochoczo Beata. – Ja jestem pewna, ale wy nie musicie. Przekonacie się na własne oczy. Alicja, masz może kwas z kapusty albo ocet, albo mydło siarkowe…?

– Kwas z kapusty! – westchnęła nostalgicznie Alicja, podnosząc się od stołu. – Czy ja mieszkam w niebie? Ale mydło chyba się znajdzie. Coś innego siarkowego też może być?

– Może. Lekarstwo na trądzik młodzieńczy, na przykład…

Znikła w korytarzyku, skąd zaczęły dobiegać jakieś głuche łomoty.

– A miałyśmy to schować – mruknęłam do Marzeny, bo zalęgła się we mnie troska. – Słuchajcie, trzymajmy gęby na kłódkę i nie mówmy o tym nikomu, Beata, chyba rozumiesz, ty też niekiedy miewasz w domu cenne przedmioty. Macie pojęcie, ile to może być warte? A gdyby się, na przykład, taki Blekot dowiedział…

– Nie mów! – zaniepokoiła się Marzena. – Jeszcze trafisz na złą godzinę!

– Wiem, co to jest blekot, nie wiem, co tu ma do rzeczy trująca roślina, ale na pewno nikomu nie powiem – obiecała Beata. – Ale niech ona tego nie zostawia tak na stole, żeby każdy widział. Chociaż… gdyby się poniewierało byle gdzie, nikt by nie uwierzył, że to cenne.

– Ale mógłby podwędzić, bo ładne…

– Nie będzie się poniewierało – zapowiedziała Marzena. – Już ja tego dopilnuję.

Wróciła Alicja, przynosząc różne dziwne rzeczy, w tym mydło, jakieś tubki z lekarstwami i buteleczkę z przezroczystą zawartością, wszystko niewątpliwie pochodzące z kocich worków. Moje potępienie dla jej maniactwa bardzo wyraźnie się zmniejszyło.

Beata przystąpiła do prób, które niezbicie wykazały trafność jej oceny, szachy okazały się platynowe. Ich wiek, obejrzawszy całość, oceniła na jakieś sto do stu dwudziestu lat, kto je robił, nie zdołała odgadnąć, z pewnością złotnik europejski, bo nie miały żadnych cech chińskich, hinduskich, perskich ani w ogóle żadnych znamion innych kontynentów.

Wartość znaleziska docierała do nas stopniowo. Na litość boską, platynowe szachy…! Kto słyszał o czymś takim…?! Musiały stanowić majątek i bezsprzecznie należały do Alicji, każda normalna osoba co najmniej zachłysnęłaby się takim bogactwem, ale przecież nie ona. Myśl o sprzedaży, o korzystaniu z pieniędzy, nie zaświtała jej nawet na horyzoncie, główne źródło satysfakcji stanowił fakt niewiary w srebro. Znaleźć coś podobnego we własnym domu… Oszołomienie przyszło stopniowo i stopniowo zaczęło znikać, majątek, niewątpliwie, tyle że zamrożony. Któż by sprzedawał coś takiego bez groźby śmierci głodowej…?! Posiadać miło, czemu nie, ale nie ma powodu wpadać w jakieś szały, chociaż wydarzenie, owszem, imponujące…

Udało nam się zniechęcić właścicielkę niezwykłości do pomysłu ustawienia koników w jej ukochanej kolekcji i odczepiłyśmy się wreszcie od skarbu. Katalogowanie książek, rzecz jasna, poszło w zapomnienie.

Przez cały ten czas kolej odpracowała swoje i zadzwonił telefon.

– Twoja torebka już jedzie – zawiadomiła Beatę Alicja, odłożywszy słuchawkę. – Znaleźli ją tuż przed wjazdem na prom i najbliższym pociągiem wysłali w przeciwną stronę.

– Mam gdzieś jechać? Coś zrobić? – poderwała się Beata.

– Owszem, udać się na stację. Jedzie pociągiem do Helsingør i będzie w Birkerød… zaraz, policzę… Osiemnasta trzydzieści w Kopenhadze, przekażą ją sobie, za dziesięć godzina… Osiemnasta pięćdziesiąt… Powinna dojechać pociągiem dwadzieścia po siódmej, będzie ją miał ten taki służbowy facet w pierwszym wagonie. Po jakiemu ty mówisz?

– Po angielsku.

– To dasz sobie radę…

– Podrzucę ją – powiedziałam. – Co ma latać na piechotę, jak będzie chciała, polata sobie jutro. Niech już ma z głowy.

– Jesteście cudowne – zaopiniowała Beata z najgłębszym przekonaniem i bezgraniczną ulgą.

– To ja skorzystam i też pojadę – ucieszyła się Marzena. – Muszę wreszcie wrócić do domu, a jutro naprawdę mam koncert. Alicja, schowaj te szachy porządnie, tylko, na litość boską, nie zapomnij gdzie!

– Niech schowa, jak wyjdziemy – zaproponowała Beata. – Żeby było pewne, że nie podglądamy.

– Zawracanie głowy – powiedziała Alicja.

Zważywszy, iż wieczorem, kiedy kładłam się spać, po szachach w moim pokoju nie było najmniejszego śladu, musiała je gdzieś ukryć i miałam wielką nadzieję, że z sensem…

Torebki natomiast Beata nie odzyskała. Osobnik prowadzący pociąg, nie wiadomo, jak go nazwać, kierowca czy maszynista, grzecznie oznajmił, że nic nie wie o żadnym pakunku i niczego mu na dworcu głównym nie wetknięto do ręki. Po angielsku mówił nieźle, wyjaśnień Beaty wysłuchał z uwagą i wysunął supozycję, że z tamtym pociągiem, nadjeżdżającym z Gedser, minął się o jedną minutę. Więc niech ona zadzwoni do dyspozytora na Hovedbanegård.

Rada była świetna, ale okazało się, że nie musimy się do niej stosować. Zaraz po naszym odjeździe na stację zadzwonił do Alicji dworzec główny i, uprzejmie przepraszając, powiedział to samo, pociągi minęły się o włos. Torebka Beaty znajduje się u dyżurnego ruchu i zostanie odesłana jutro o dość nawet ludzkiej godzinie, dziesiątej dziesięć.

– Chcieli już o szóstej rano, ale im wytłumaczyłam, że to nie będzie dobrze – pochwaliła się Alicja. – Uzgodniliśmy dziesiątą. Już ją tam mają, więc powinna przyjechać. Zjemy kolację, co…?

* * *

Straszny ryk wyrwał mnie ze snu późną nocą. Na moment zastygłam w obawie, że dom się wali, ale zaraz przypomniałam sobie o rezerwuarze. Uspokojona, doczekałam chwili zamilknięcia urządzenia i zasnęłam na nowo.

– Proponuję, żeby w nocy powstrzymywać się od spuszczania wody – rzekłam o poranku. – Co wy na to? Wśród nocnej ciszy grzmi dubeltowo.

– A kto spuszczał? – zainteresowała się Alicja.

– Nie wiem. Ty albo Beata.

– Przysięgam, że ja nie – zarzekła się Beata. – Spałam jak kamień, a poza tym czuję się intruzem i z całej siły staram się być cicha, bezwonna i nieszkodliwa.

– Nie czuj się – poradziła jej Alicja. – Wyróżniałabyś się za mocno. Ja też nie, to kto? Joanna, może ty sama?

– Nie sądzę. Trudno spuszczać wodę w wychodku, zarazem leżąc w łóżku.

– A jesteś pewna, że poleciała?

– Mam pokój najbliżej, tuż obok, niemożliwe było nie słyszeć. Żadna z was nie słyszała?

– Ja nie – odparła Beata.

– Coś mnie chyba obudziło, ale nie wiem co – wyznała Alicja. – Możliwe, że ryk, ale widocznie ucichło, zanim się zdążyłam zastanowić. Czy to możliwe, że poleciało samo? Chcecie jajko?

Nie chciałam jajka na śniadanie. Beata również nie wyglądała na osobę, która miałaby w głowie śniadanie i jajka. Jajko stanowiło osobisty i ukochany posiłek Alicji.

– Możliwe, niestety – rzekłam z westchnieniem. – Odczep się ode mnie z tym jajkiem. Miałam taką sytuację u siebie w domu już wiele lat temu. Woda spuszczała się sama z przerażającą regularnością, z tym że zwyczajnie, bez takiego przeraźliwego akompaniamentu, ale i tak ciężko było wytrzymać. Z czego wynika, że zjawisko nie zalicza się do nadprzyrodzonych.

– I co zrobiłaś?

– Nic, wezwałam hydraulika i zmieniłam rezerwuar. Rozregulowało się w nim coś tam nie do naprawienia.

Alicja niechętnie wzruszyła ramionami.

– Wszystko można naprawić. No nic, zobaczymy, czy zadziała i w dzień.

– Jeśli będzie ryczało samo z siebie, wyjeżdżam natychmiast – zapowiedziałam stanowczo. – Nie mam słuchu, ale całkiem głucha nie jestem i długo nie wytrzymam. I tobie też przepowiadam rychłe wariactwo, chyba że uciekniesz z domu.

– Zastanowię się…

Beata nie wtrącała się do rozmowy, niespokojnie wpatrzona w zegar. Być może, cały poranek spędziłaby na peronie, gdyby nie to, że znów wybierałam się do sklepu i przy okazji mogłam ją zawieźć na stację. Piechotą do sklepów nie chodziłam, chociaż odległość wynosiła niecały kilometr, z tego prostego powodu, że nabyte produkty nie chciały same iść do domu. W drodze powrotnej musiałabym dygować kartofle dla Alicji, piwo, mleko i owoce dla wszystkich, mrożoną rybę i różne inne produkty dla siebie, niekiedy w szklanych opakowaniach. Można było, oczywiście, udawać się do sklepu, wlokąc za sobą wózeczek na kółkach, co nagminnie czyniła Alicja, ale jakoś nie miałam serca do tego rodzaju spacerów.

Tym razem Beata odzyskała torebkę. Z pierwszych drzwi pierwszego wagonu wychylił się facet z wielką, foliową torbą w ręku, spytał ją o nazwisko, usłyszał je, wręczył jej torbę, chętnie przyjął żywiołowy uścisk i ruszył w dalszą drogę. Oszalała ze szczęścia i ulgi, Beata gotowa była teraz na wielkie czyny i z radością przyjęła propozycję towarzyszenia mi przy zakupach.

– Popatrz, jest wszystko! – mówiła ze wzruszeniem, przeglądając w czasie jazdy zawartość dużej, myśliwskiej torby. – Nic absolutnie nie zginęło, Boże, co za niebiański kraj! Jakim cudem nikt mi tego nie ukradł, leżało przecież bez opieki!

Zgadłam bez trudu.

– Demoralizacja też potrzebuje trochę czasu, żeby ogarnąć cały naród. Paskudzimy im charakter, my i te nacje południowe, zaledwie od trzydziestu pięciu lat, a umoralniani byli przez trzysta pięćdziesiąt…

– Demoralizacja postępuje znacznie szybciej!

– Toteż idzie nieźle, ale daleko jej do końca. Poza tym na dworcu głównym w Kopenhadze pasażerowie się wymieniają, ci, co wysiedli razem z tobą, na twoją torbę nie zwrócili uwagi, a ci, co wsiedli, nie wiedzieli, czy właściciel nie tkwi gdzieś w pobliżu. Z jadącego pociągu trudno uciec z łupem. A na końcu już tam wleciała obsługa kolejowa i ewentualny złodziej stracił szansę.

– Zwyczajna łaska boska i ślepy fart. Rzadko mi się przytrafia, przeważnie mam pecha…

Wracając z zakupami spożywczymi, znienacka postanowiłam wstąpić do sklepu przemysłowego. W pobliżu domu Alicji był taki zachwycający sklep z nadzwyczajnymi narzędziami, w którym od lat zaopatrywałam się w rozmaite końcówki szlifierskie do minicrafta, także w nożyczki, sekatory, pudry polerskie, przyrządy do manikiuru i tym podobne czarujące zabawki. Od dawna już podobno sprzedawca dopytywał się o mnie, bo dość długo mnie nie było, a taka idiotyczna klientka musiała mu sprawiać żywą uciechę, zdecydowałam się zatem odnowić stosunki handlowe w towarzystwie Beaty, niewątpliwie fachowca. W mglistych planach majaczyły mi różne drobnostki do szlifowania bursztynu, które ona znała znacznie lepiej niż ja i mogła coś podpowiedzieć, ocenić i wybrać.

Beata do pomysłu odniosła się zgoła entuzjastycznie. Odzyskawszy gotówkę i karty kredytowe, poczuła wręcz skrzydła, szumiące u ramion.

No i przepadła. Trafiła na coś, co niesłychanie trudno było dostać, a co okazywało się niezbędne do prac w twardym materiale. Nie znałam się na tym, w metalu nigdy nie umiałam pracować, Beata zaś doskonałe dawała sobie radę nawet z miedzią. Ów wymarzony przedmiot był, niestety, atrapą, bo coś się w nim zepsuło, leżał, żeby było wiadomo, że istnieje, i mogli go sprowadzić, i dostarczyć za dwa dni. Niezwykłość jakaś, równie rzadko spotykana, co użyteczna, Beata dostała bielma na oczach i małpiego rozumu, z miejsca postanowiła, że nie wyjeżdża, zostaje, będzie czekać na przedmiot. Tylko Alicja… Ma jej siedzieć na głowie…? Może hotel…? Hotel zapchany był po dziurki w nosie i najbliższy możliwy termin rezerwacji wypadał za dwa tygodnie. Zaczynał się okres turystyczny.

– Mnie głupio – zdenerwowała się Beata. – Chciałam jej złożyć wizytę, ale przecież nie w taki sposób! Zwalam się na nią jak trąba powietrzna!

– Trąba powietrzna ciągnie w górę. W ostateczności znajdziesz może coś w Lyngby albo w Holte, ale prawdziwej ostateczności na razie nie widzę.

Alicja na wieść o problemie Beaty popukała się palcem w głowę i zarządziła obiad w postaci filetów z piersi indyka, które zaczęły mi się rozmrażać w bagażniku jako pierwsze. Co do mojej osobistej ryby, uznałam, że jeszcze trochę wytrzyma.

– Zabrałam już nasiona z pokoju telewizyjnego – powiadomiła nas. – Jest dostęp do kanapy, no, prawie jest. Z wysuwaniem możemy poczekać na Pawła, nie chce mi się już teraz z tym szarpać.

– Ja mogę wysunąć, tylko pokaż mi, co – zaofiarowała się gorliwie Beata, spragniona własnej użyteczności.

– Nie ma pożaru. Na razie możemy się napić kawy.

– Wychodek ryczał? – zainteresowałam się.

– Nie, sam z siebie ani razu. Natomiast przy mojej pomocy owszem. Boję się, że tak łatwo nie przestanie.

– Pozwolisz, że sprawdzę…

Mimo iż był środek dnia i nocna cisza nie panowała, ryk zagrzmiał ogłuszająco. W tym właśnie momencie w drzwiach pojawił się oczekiwany Paweł, uczynił krok do wnętrza i cofnął się, niczym gromem rażony.

– Czy to fanfary na moje powitanie? – spytał z niepokojem. – Ja aż tyle nie wymagam! Czym zrobiłyście te odgłosy?!

– O, Pawełek! – ucieszyła się Alicja. – Jak to dobrze, że już jesteś, akurat zdążyłeś na śniadanie…

– Na co…?

– No, może na podwieczorek. Nie zwracaj uwagi na te dźwięki, to wychodek.

– Pomyślałem w pierwszej chwili, że przestawiłaś się na taki rodzaj muzyki. Nie rozumiem wprawdzie, co mówisz, ale nie szkodzi…

– Jak sama łatwo zgadniesz, to jest Paweł – powiedziałam do Beaty.

Paweł witał się z nami, dotarł do Beaty. Spojrzeli na siebie.

W piorunującym tempie, jak zwykle, zdążyło mi przelecieć przez głowę mnóstwo różnych błysków. Beata rzeczywiście była piękną kobietą, nie blondynką wprawdzie, włosy i oczy miała ciemne, ale za to cerę zgoła reklamową, aksamit przy niej to było szorstkie świństwo, poza tym wszystko inne posiadała na swoim miejscu. Paweł z ładnego chłopaka wyrósł na niezwykle przystojnego mężczyznę, na którego baby leciały z poślizgiem, w dodatku był sympatyczny i budził zaufanie. Konglomerat okropny. Obydwoje zostawili w Warszawie swoje drugie połowy, Beata męża, Juliana, a Paweł żonę, Ewę, obydwoje, na ile wiedziałam, zachowywali się przyzwoicie, ani Paweł nie był dziwkarzem, ani Beata nimfomanką.

Ale spojrzeli na siebie…

Cholera. Jeśli z tego nie wynikną jakieś dramaty, niech się przemienię w Dalaj Lamę! Szczęście jeszcze, że nie mają dzieci, żadne niewinne istotki nie doznają krzywd moralnych… Krótko tu będą, pracują, są zajęci, może nie zdążą się zasupłać doszczętnie… Z pokoju telewizyjnego do drugiego gościnnego trzeba latać dookoła, przez salon, bo Alicja zastawiła gruntownie drzwi w korytarzyku…

– Alicja, jaka ty jesteś mądra! – wyrwało mi się z podziwem, podszytym lekką zgrozą.

– Dawno to mówię – zgodziła się Alicja. – Beata, rozstaw talerze… Na razie zjemy przekąskę, Paweł, będziesz spał w pokoju telewizyjnym, bo nie ma sensu przenosić pościeli, możesz od razu zanieść tam swoje rzeczy. Dlaczego jestem taka mądra?

– Przyczyn nie znam, ale widzę skutki…

Zajęłyśmy się produkcją posiłku, ściśle biorąc, Alicja zorganizowała pożywienie, a Beata uporządkowała stół. W jednym i drugim brałam nikły udział zarówno z lenistwa, jak i z przewidywanego zmartwienia na tle komplikacji uczuciowych. Ograniczyłam się do wyciągnięcia z torby na zakupy odpowiednich butelek.

Paweł urządził się jakoś na dostępnym mu metrze kwadratowym, umył ręce i spowodował kolejny wybuch orkiestry.

– Alicja, ja myślałem, że ty stosujesz jakąś przenośnię, ale to sama dosłowność – powiedział z lekkim przestrachem i dużym zakłopotaniem. – Rzeczywiście, strasznie ryczy. Musi tak być?

– Otwórz wino – poleciła mu Alicja. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tam pewnie trzeba wymienić uszczelki, a ja sama nie dam rady.

– Prościej byłoby kupić nowy rezerwuar – mruknęłam. – To nie jest najkosztowniejszy przedmiot świata.

– Wcale nie prościej, bo takich, jak ten mój, już nie produkują i trzeba by przerabiać całą instalację. Korkociąg jest w szufladzie.

– Ja w ogóle nie chcę być niegrzeczny i wcale nie mam zamiaru wybrzydzać – kontynuował Paweł, posłusznie sięgając po butelkę – ale czy tam u ciebie, w atelier, nie zdechło przypadkiem jakieś zwierzę?

Alicja wsunęła do piecyka indycze piersi.

– Jakie zwierzę? – zainteresowała się podejrzliwie.

– Nie wiem. Chyba dosyć duże.

Odruchowo obejrzałam się na koty. Siedziały na tarasie, wszystkie trzy, i wygrzewały się na słońcu, zdechniecie któregoś w atelier odpadało. Beata, bez zadawania głupich pytań, znalazła w szufladzie korkociąg i podała go Pawłowi.

– Żadnego zwierzęcia tam nie było – rzekła Alicja stanowczo. – Skąd ci przyszedł do głowy taki idiotyczny pomysł?

– To nie do głowy, to do nosa. Ja naprawdę staram się być uprzejmy, ale z atelier zalatuje, jak by tu powiedzieć, o…! Delikatny odorek. Trochę trupi.

– Co za brednie opowiadasz? Byłyśmy tam wczoraj i nic takiego nie czułam.

– On nie pali – przypomniałam jej. – A my wszystkie owszem. On ma lepszy węch. Poza tym owszem, zwróciłam ci uwagę, że pomieszczenie jakby zatęchło. Sama czułaś i Marzena też. Mówiłaś, że to przyrodnicze.

– Otworzę sobie to okno nad głową i będę miał świeże powietrze – obiecał pocieszająco Paweł. – Nie przejmuj się…

– Okna nie otworzysz, bo jest zastawione kwiatkami…

– Może sprawdzić? – zaproponowała niepewnie Beata.

Alicja wzruszyła ramionami, porzuciła kuchnię i ruszyła do pokoju telewizyjnego. Ruszyliśmy za nią, Paweł z otwartą butelką wina, którą po drodze odstawił na stół salonowy. Stłoczyliśmy się z pewnym wysiłkiem na podejrzanym terenie.

Przy starannym węszeniu dawało się wyczuć cień woni, istotnie, już nie zatęchłej, raczej trupiej niż kwietnej. Perfumerią w każdym razie nie zalatywało. Alicja odkopała sobie spod nóg jedno z licznych pudeł i otworzyła drzwi do atelier.

Woń wzmogła się i nabrała wyraźnego oblicza.

– O, do licha… – mruknęła z troską Beata.

Alicja cofnęła się i obejrzała na mnie z wyrazem twarzy pełnym niesmaku.

– Zrobiłaś coś czy tylko wymyśliłaś? Ile razy przyjeżdżasz, zawsze mi tu upychasz jakieś zwłoki. Co to ma być, tym razem? Śmierdzi obrzydliwie.

Nawet się nie oburzyłam na krzywdzące podejrzenie.

– Odczep się, żadnych zwłok nie miałam w planach. Lepiej sprawdź, czy coś tam jednak nie leży niżej. Już ci się kiedyś jeż wrąbał w przewód wentylacyjny…

– Wyciągnęłam go!

– Ale i lis przychodził. Może znalazł tu sobie spokojne miejsce, żeby zdechnąć ze starości. Nie mam z tym nic wspólnego.

– Myślicie, że jeden lis dałby z siebie aż tyle? – spytał z powątpiewaniem Paweł.

– To idzie z dołu – zauważyła Beata. – I nie jestem pewna, czy takie całkiem trupie… Mam wrażenie, że jakby trochę siarkowodór…

Alicja w zadumie spojrzała w dół. Wąskie schodki do niższej części atelier zastawione były nie całkowicie, tylko częściowo, jakimś rusztowaniem przy ścianie i małymi pudełkami, z których wystawały kawałki zdrewniałych łodyg, można było obok nich się przecisnąć, dalej jednak teren przedstawiał się gorzej. Okolice biurka wydawały się słabo dostępne, głównie szalała tam ceramika, przemieszana z pudłami większych rozmiarów, długi i niski regał ginął pod orgią kwiatów w pełnym rozkwicie, a początek schodków do piwnicy był w ogóle niewidoczny. Usiłowałam rozpoznać zawalające go przedmioty, ale poza ziemią w skrzynce, donicami i kłębem jakichś korzeni niczego nie umiałabym nazwać. No, jeszcze pudła z tajemniczą i niezrozumiałą zawartością…

– Przy pewnym wysiłku da się przejść – zaopiniowałam. – Jeśli coś leży, to tam.

Alicja się wyraźnie wahała.

– I sądzisz, że koniecznie musimy to obejrzeć…?

– A co? Zostawisz ten smród?

Odór z chwili na chwilę intensywniał, co napawało niepokojem, bo wczoraj jeszcze ledwo było coś czuć, a dziś już takie natężenie…? Myśl o trupie pchała się coraz natrętniej, szczególnie że wielkie drzwi do ogrodu wciąż pozostawały otwarte i komunikacja z wnętrzem domu nie napotykała żadnych trudności. Lis lisem, ale mógł wejść, na przykład, zagłodzony bezdomny…

– Zdaje się, że padlina przestaje śmierdzieć już po dwóch latach – powiedziała rzeczowo Beata. – Ale nie jestem pewna, czy nie musi mieć do tego suchego klimatu.

– Pustynia? – zainteresował się żywo Paweł.

– Na pustyni wcale nie śmierdzi, tylko wysycha – skorygowała Alicja. – Przestańcie bredzić, jesteśmy w Danii. No dobrze, niech będzie…

– Jeśli rzeczywiście coś leży, to chyba od niedawna – zauważyłam. – Wczoraj w południe jeszcze tak bardzo nie śmierdziało. Ale zdaje się, że upał panuje dopiero od dwóch dni?

– Od trzech. Przedtem było zimno.

– No to nic dziwnego…

Z wyraźną niechęcią Alicja zaczęła schodzić po dostępnej części schodków. W tym samym momencie w głębi domu rozległy się jakieś hałasy, łomotanie czymś i okrzyki.

– Hej, Alicja! – wołała ludzka istota. – Gdzie wy jesteście?! Joanna! Jest tu któraś z was?

Alicja zatrzymała się na trzecim stopniu, rozpoznałam głos Anity, cofnęłam się i obejrzałam. Anita, nieco zaniepokojona, przedzierała się ku nam przez pokój telewizyjny, dostrzegła mnie za drzwiami.

– O, tu jesteś! Rany boskie, już myślałam, że poszłyście gdzieś, zostawiając wszystko otwarte! Gdzie Alicja? Na chwilę wpadłam po drodze…

– Jestem, jestem – powiedziała pośpiesznie Alicja, przepychając się obok mnie. – Dużo nas jest. Chodźcie, napijemy się kawy!

Łatwo dawało się zgadnąć, że wizytę Anity powitała tym razem z niezwykłą radością, bo odsuwało to chwilę penetracji piwnicy pod atelier. Podejrzewałam ją o nadzieję, że cudowny aromat sam zniknie i nie będzie potrzeby badać jego źródła. Nie upierałam się, pomyślawszy, że w końcu mogę osobiście, bez niej, zejść na dół i zaspokoić ciekawość, czego nie zamierzałam się wyrzec, ponieważ intrygowało mnie bez granic, co, na litość boską, mogło tam tak śmierdzieć. Przecież nie dawne rysunki Thorkilda, nie jego rzeźby, nie piec do wypalania gliny, nie zepsuta pralka, choćby i najstarsza, i nie nawóz do kwiatków, o którym doskonale wiedziałam, że na sucho nie wydziela z siebie żadnej woni, na mokro zaś kojarzy się ze zwyczajnym krowim łajnem. Zatem co? Rzeczywiście trup…? Czyj, do pioruna?!

Anita rzuciła palenie już co najmniej dziesięć lat temu i węch zdążył jej wrócić. Poruszyła nosem, ale jeszcze nie uczyniła żadnej uwagi na temat, który mógł się okazać nieco drażliwy. Z wielkim zainteresowaniem obejrzała Beatę i ucieszyła się na widok Pawła, znanego jej od lat i zawsze obdarzanego wielką sympatią. Pawła wszyscy lubili.

– Wpadłam po drodze – poinformowała Alicję. – Znów kursuję między Hillerød i Kopenhagą i mam cię na trasie. Korciło mnie, więc przeprowadziłam śledztwo i wyobraź sobie, to faktycznie był Blekot!

Wygłosiła te słowa z takim triumfem, że nie można ich było zlekceważyć. Alicja zatrzymała się nad stołem z filiżankami w dłoniach.

– Co Blekot? – spytała nieufnie.

– Blekot ci podrzucił to czasopismo z porostami! Podwędził Jasiowi i przywiózł tutaj. Myślałam, że sobie robię dowcip, a okazuje się, że dobrze zgadłam.

– I na co mu to było? Przecież ten kretyn nie zna duńskiego.

– Owszem, zna.

– Od kiedy? Dwadzieścia lat temu słowa jednego po duńsku nie umiał!

– Teraz już umie, zaczął się gwałtownie uczyć jakieś pięć lat później. Z tym że wyłącznie w piśmie, mówić nie potrafi, to przez akcent, akcentowi nie daje rady. I nie rozumie gadania, no, może trochę. Za to przy tekstach pisanych mógłby wręcz robić za tłumacza, więc możliwe, że zabrał to dla siebie, a nie dla ciebie. I zostawił przez roztargnienie.

Alicja ustawiła filiżanki na stole i sięgnęła po zasobnik z kawą. Czajnik prztyknął, Beata, wciąż usiłując być użyteczna, już nad nim stała i przystąpiła do nalewania ukropu. Zdecydowałam się dać sobie spokój z herbatą i też napić się kawy.

– W lodówce jest śmietanka – mruknęłam w przestrzeń. – Na drzwiczkach stoi.

Po śmietankę skoczył Paweł, chociaż kuchnia Alicji była zdecydowanie jednoosobowa i dwie sztuki personelu robiły już w niej tłok. Najwyraźniej w świecie jednakże Beacie i Pawłowi obijanie się o siebie wzajemnie nie sprawiało najmniejszej przykrości, na co starałam się nie patrzeć, żeby sobie nie przysparzać troski. Obsłużyli towarzystwo do końca, z łyżeczkami i cukrem włącznie.

Alicja usiadła przy stole, nie zwracając na nich uwagi.

– O poroście poczytałam, chociaż nie do końca, bo zasnęłam. Nawet interesujące, ale wątpię, czy dla Blekota. O co tu chodzi?

– Otóż to! – rzekła Anita konfidencjonalnie. – Okazuje się, że Jaś to zbiera, ma już jeden rocznik i kompletuje drugi, dlatego zauważył stratę. Egzemplarz znikł z domu razem z Ernestem.

– Z jakim Er… A…!

– Z Blekotem. Ukradł go. A rzecz w tym, że przedtem pytał, czy Jaś mu to pożyczy, Jaś odmówił, no więc rąbnął w ostatniej chwili. I uważam, że coś tu śmierdzi.

Upojna woń z atelier zaczynała powolutku docierać do końca salonu.

– Mówisz to w przenośni czy masz na myśli rzeczywistość? – spytałam grzecznie.

– Mówiłam w przenośni, ale skoro już poruszasz temat… Alicja, wydaje mi się, że coś ci się chyba zepsuło…? Jeśli to nietakt, wycofuję pytanie.

– No dobrze, możliwe, że śmierdzi – zgodziła się niechętnie Alicja. – Oni twierdzą, że coś zdechło w atelier…

– Byłabym skłonna ich poprzeć…

– …i musimy to sprawdzić. Nie ma pośpiechu, jeśli już zdechło, nic mu nie pomożemy. Pośmierdzi i przestanie.

– Beata mówi, że dopiero po dwóch latach – przypomniałam bez nacisku. – Ja wyjeżdżam, ale ty się zastanów, czy wytrzymasz.

– Jak się pozamyka wszystkie drzwi… – zaczęła Beata pocieszająco.

– Przy odrobinie wysiłku te okna da się otworzyć – podsunął równocześnie Paweł.

– Czy to śmierdzi z atelier? – zainteresowała się Anita.

– Z atelier – potwierdziłam. – Z dołu.

– Zwłoki…?

– Na to wygląda. Na razie nie wiadomo czyje.

– To ja się waham, uczestniczyć w oględzinach czy odjechać wcześniej. Musiałabym robić za świadka, a trochę mi brakuje czasu. Ale nie mogę odjechać, dopóki nie załatwię interesu, bo tak naprawdę chciałabym to czasopismo zabrać ze sobą. Jaś pytał nieśmiało, czy nie mógłby go odzyskać…

Skierowała wzrok na Alicję. Wszyscy spojrzeliśmy na Alicję, która popadła w jakieś roztargnione zamyślenie i przestała słuchać rozmowy. Gotowa byłam założyć się o cały stan posiadania, że w kwestii odoru zaczyna podejrzewać coś konkretnego i zastanawia się, jak by tu zajrzeć do własnej piwnicy samotnie, bez świadków. Raczej nie miała szans.

– Nie będę się jej narażać – zadecydowała Anita. – Poczekam chwilę.

Podniosła się od stołu i poszła do łazienki. Wypadła z niej w przerażeniu, kiedy dziki ryk wstrząsnął domem w posadach, bo, jak się okazało, na fanaberie urządzenia, trafiła po raz pierwszy. Należało ją uprzedzić, ale jakoś wyleciało nam to z głowy.

Ogólny skutek był jednakże pozytywny, bo Alicja się przecknęła.

– No dobrze – rzekła, odsuwając krzesło. – Niech wam będzie, pójdę sprawdzić.

Anita znów się zawahała, stwierdzając, że wali się na nią zbyt wiele atrakcji naraz. Tu czasopismo dla Jasia, tu ciężki smród, a tu wściekłe ryki, to za dużo na jedną osobę, ale w oględzinach będzie uczestniczyć, bo inaczej jeść i spać by nie mogła. Ostatecznie, ciekawość ma prawo być podstawową cechą dziennikarza.

Starając się nie oddychać głęboko, zeszłam kawałek za Alicją i popatrzyłam w dół. Reszta zainteresowanych zgromadziła się za mną, nieco wyżej. Alicja pokonała całe jedenaście stopni, przedarła się przez barykadę na ostatnich trzech metrach i dotarła do olbrzymiego zamrażalnika, stojącego przy samej ścianie. Jak sięgałam pamięcią, ten zamrażalnik stał tu zawsze i stanowił coś w rodzaju studni bez dna, względnie jaskini głodnych ludożerców, cokolwiek tam weszło, na zewnątrz już nie wychodziło. Pazurami i zębami broniłam zamrożonych produktów, które zamierzałam zjeść, a które Alicja życzliwie usiłowała przechować w zamrażalniku na dole, wiadomo było bowiem, że jeśli je tam zaniesie, więcej ich na oczy nie zobaczę.

Zatrzymała się teraz na moment przed kobylastą machiną i pomamrotała coś pod nosem. Po czym z determinacją, straceńczym gestem, otworzyła drzwiczki.

Woń, która runęła na pomieszczenie, przekroczyła wszystko. Gwałtownie zatkałam sobie nos, za plecami usłyszałam jakieś rumory i zdławione okrzyki. Alicja usiłowała jeszcze przez chwilę mężnie wytrwać na stanowisku, ale i jej wytrzymałość miała swoje granice, po trzech sekundach odmówiła usług.

– Zdaje się, że noga barania ma wreszcie swój wielki dzień – powiedziałam z mieszaniną współczucia i jadowitej satysfakcji, kiedy już udało nam się zgromadzić przed domem, na końcu tarasiku, gdzie z trudem, bo z trudem, ale jednak udawało się oddychać. – Co teraz? Istnieją tu jakieś specjalne ekipy śmieciarzy? Albo ktoś z obsługi prosektorium?

– Przepraszam, muszę splunąć – zawiadomił Paweł. – A może straż pożarna…?

– A tak mi się wydawało, że trup śmierdzi inaczej – przypomniała Beata.

– Jaka noga barania? – zainteresowała się Anita. – Ja też splunę. Tfu!

– Od trzydziestu pięciu lat leżała tam noga barania, przeznaczona na jakąś specjalną okazję – wyjaśniłam uprzejmie. – Do tej pory, chwalić Boga, dostatecznie specjalnej okazji nie było…

– Głupia jesteś! – rozzłościła się Alicja. – Ktoś ten zamrażalnik wyłączył! Chciałabym wiedzieć, kto?!

– Nie ja! – odpowiedzieliśmy wszyscy równocześnie z wielkim pośpiechem.

– Ja też nie, więc kto…?

– Jesteś pewna, że został wyłączony, a nie że sam się zepsuł…?

– Może się wyłączył automatycznie, z przegrzania – podsunęła Anita.

– Automatycznie i z przegrzania sam wylazł z kontaktu? Bo jest wyjęty, leży, na własne oczy widziałam! Musiał go ktoś wyciągnąć!

– Ale tam przecież nawet dojścia nie było – zauważył Paweł całkiem rozsądnie.

– A ja doszłam!

– Ale nie do samej ściany!

– Nie trzeba było pchać się do samej ściany, żeby szarpnąć za sznur…

Beata miała inne wątpliwości.

– Czekajcie, ale czy naprawdę jedna noga, niechby nawet i barania, może dać taki efekt…?

– Jaka tam jedna, coś ty! Tam było wszystko, głównie mięso, które Alicja zamrażała sobie sukcesywnie przez te trzydzieści pięć lat. Także jakieś gotowe potrawy, także lody, także bób nasienny nie wiadomo do czego, bo ani do siania, ani do jedzenia, także ryby, które zostały mi od ust odjęte sześć lat temu…

– I ta szynka, którą miałaś zabrać dla swojej mamusi – wytknęła mi Alicja złośliwie. – A mówiłam, że zapomnisz!

– Samotna szynka w obliczu nogi w ogóle się nie liczy. Trzeba ją było wyrzucić.

– Nie wyrzucam cudzych rzeczy!

– Swoich też nie, ale to już teraz bez znaczenia. Co robimy? Bo wytrzymać się tego nie da…

Anita przypomniała sobie nagle, że jest w podróży służbowej i bardzo się śpieszy. Z czasopisma dla Jasia chwilowo zrezygnowała, rozumiejąc, iż teraz, w obliczu kataklizmu, nikt go nie będzie szukał. Beata wzięła głęboki oddech, starając się zaczerpnąć powietrza od strony sąsiada, i szlachetnie zgłosiła swój udział w usuwaniu z atelier przerażającej zawartości. Na delikatne napomknięcie, iż w nodze baraniej zapewne zalęgły się robaki, odparła dzielnie, że nic nie szkodzi, ona lubi łapać ryby, a robaki z rybami ściśle się kojarzą. Więc wytrzyma. Pawłem szarpnęło, sprężył się w sobie i głosem nieco zdławionym zadeklarował pomoc, co od razu nasunęło mi pocieszającą myśl: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

W Alicji zapewne odezwało się sumienie, bo wyjawiła wstydliwą tajemnicę. Przychodzi tu mianowicie pewna osoba południowego pochodzenia, nie wiadomo jakiej narodowości, może Turczynka, może Arabka, może jeszcze coś innego, i uprzejmie pyta, czy nie ma jakiejś trudnej pracy do wykonania, ona się chętnie podejmie. Trudnej pracy dla niej Alicja dotychczas nie miała, ale teraz, zdaje się, może zaspokoić pod tym względem najbardziej wygórowane wymagania. Chyba trzeba będzie zaangażować hipotetyczną Turczynkę.

– A kiedy ona przychodzi? – spytałam ostrożnie. – Mam na myśli, jak często?

– Raz albo nawet dwa razy dziennie. Zdaje się, że tędy chodzi do sklepu, więc co jej szkodzi zajrzeć. Zagląda i tylko patrzy, a ja kręcę głową, więc sobie idzie. Nie jest natrętna. Tym razem mogę pokiwać głową.

– Chinka byłaby lepsza – zauważyła Anita. – Do robaków oni są przyzwyczajeni.

– Może. Ale żadna Chinka akurat tędy nie chodzi.

– To co robimy? – spytał Paweł. – Czekamy na Turczynkę czy tego…? Bo jeśli czekamy, to może w jakimś innym miejscu? Z wiatrem… Zaraz, z której strony wieje?

Nie wiało z żadnej, dzień się nam przytrafił bezwietrzny, imponujący odór rozchodził się, można powiedzieć, łagodnie i równomiernie. Ciekawiło mnie, kiedy zainteresują się nim sąsiedzi, a ściśle biorąc, jeden sąsiad, bo posiadłość Alicji stanowiła narożnik. Drugi sąsiad, na tyłach ogrodu, odgrodzony był od nas taką ilością zieleni, że bez pomocy wiatru mogło do niego nie dotrzeć, a po ulicach z dwóch stron rzadko się ktoś pętał.

– Obiad będziemy jedli na kolację – powiedziała znienacka Alicja, której myśl widocznie również biegła za wonią. – Zapomniałam włączyć piecyk i ten indyk tam siedzi i wcale się nie piecze. To chyba lepiej, bo teraz trochę by się zapachy mieszały.

– Lepiej, lepiej – przyświadczyła gorliwie Anita. – Mnie to nie dotyczy, ale wam radzę przeczekać. Już zaczynam być spóźniona, jadę. Wpadnę jutro.

– Wpadnij – mruknęła Alicja i podrapała się w głowę. – Usiadłabym gdzieś. Może się zastanowimy przy kawie?

– O ile przeniesiemy stolik ogrodowy pod zasobniki z kompostem… – zaczęłam zachęcająco.

Więcej powiedzieć nie zdążyłam, bo litościwa opatrzność zesłała rozwiązanie, za pnącą różą przy furtce pojawiła się Turczynka. Od razu zgadłam, że to ta, ponieważ Alicja z szaloną energią zaczęła kiwać głową. Turczynka się rozpromieniła i też kiwnęła głową, po czym pociągnęła nosem i kiwnęła ponownie, nawet dwa razy. Porozumienie zostało osiągnięte.

– Ty, słuchaj, po jakiemu ona właściwie mówi? – zainteresowałam się, kiedy zesłana z niebios istota przystąpiła do szorowania zamrażalnika i części piwnicznej wszelkimi możliwymi środkami chemicznymi, jakie Alicja miała w domu.

– Po różnemu, wszystkim po trochu – odparła Alicja z lekkim roztargnieniem. – Czekaj, zastanawiam się właśnie, gdzie mam odpowiednie dezodoranty, te z kotów w worku są takie obrzydliwe, że zabiją wszystko, a przeciągu tam przecież nie zrobię…

– Masz wentylację mechaniczną.

– Zepsuła się przy jeżu. No nic, może uda się otworzyć górne okno i drzwi na dole, zawsze trochę wywieje. Ale dezodoranty się przydadzą.

Poświęciwszy na usuwane z atelier pożywienie dwa pudła i ogromną ilość foliowych toreb, udała się na poszukiwania. Wielki stos, wciąż jeszcze kłopotliwy, legł na dziedzińczyku przy furtce, w pobliżu śmietnika.

– Ona chyba lubi sprzątać – rzekłam z lekkim powątpiewaniem, podziwiając z daleka pracowitość Turczynki. – Znam osoby, które lubią sprzątać, co jest o tyle zrozumiałe, że jeśli istnieją jednostki, które nienawidzą sprzątania, muszą istnieć i takie, które je kochają. Dla zachowania równowagi w przyrodzie.

– A propos przyrody, nie wiesz przypadkiem, co Alicja zamierza zrobić z tym nabojem pod śmietnikiem? Tak to będzie leżało?

Popatrzyłam na nieforemną górę przy furtce. Szczelne opakowanie tłumiło trochę woń produktów, ale i tak atmosfera wokół panowała raczej nieludzka. Nawet koty żywiły wyraźne wątpliwości, wszystkie trzy zbliżyły się, powęszyły ostrożnie i wolały się oddalić.

– Mam zupełnie straszliwe przeczucia – oznajmiłam melancholijnie. – Wynikłe z doświadczeń. Jeśli nie wolno podetknąć śmieciarzom nawet zgniłych jabłek, to co mówić o czymś takim? Paweł, obawiam się, że ona każe nam rozwozić to po odrobinie do rozmaitych odległych śmietników i podrzucać ukradkiem, najlepiej w nocy. Proceder jest nielegalny, ale za to skuteczny.

– Nie ma żadnych większych restauracji w pobliżu – zmartwił się Paweł. – W restauracyjnych śmietnikach byłoby najlepiej…

– Kto jada takie rzeczy? – zastanowiła się Beata. – Chyba tylko hieny i szakale. Nikt tu nie hoduje sobie w domu małej hienki albo szakalka?

– Jako ulubione zwierzątko…?

– No, jeśli koło mnie, dwa domy dalej, facet trzyma rodzinę najprawdziwszych skunksów i bardzo się z nimi przyjaźni…

– I sąsiedzi nie protestują? – zaciekawił się Paweł.

– Już teraz nie, bo on bardzo dobitnie wyjaśnił, że skunksy wydzielają z siebie te swoje perfumy tylko wtedy, kiedy są zdenerwowane albo przestraszone, jeśli spokojne, to nie. Więc wszyscy pilnują, żeby ich przypadkiem nie zdenerwować, i rzeczywiście nic się nie dzieje.

– Skunksy na nic – orzekłam stanowczo. – Nie zeżrą tego. Ale hiena i szakal owszem. Jeśli prywatnie nikt ich nie posiada, to przecież istnieje tu gdzieś ogród zoologiczny…?

Rozważaniom, czy dałoby się przyprowadzić do ogrodu Alicji hienę, względnie szakala na smyczy, poświęciliśmy tyle czasu, że Alicja zdążyła znaleźć upragnione dezodoranty. Niektóre z nich okazały się przedawnione i nie chciały psikać, ale dwa zdały egzamin. Nowa woń, wymieszana z poprzednią, dała skutek absolutnie piorunujący.

Definitywne opuszczenie domu nie wchodziło w rachubę, nie mielibyśmy się gdzie podziać, z dwojga złego lepiej już było wysilić się trochę i pootwierać wszystkie okna. Także drzwi. Już po godzinie sukces został osiągnięty, nie zniszczyliśmy nawet żadnego kwiatka, tyle że Paweł wlazł nogą w coś, z czego uniosła się w górę gęsta chmura osobliwego pyłu. Znałam podobne pyły, pochodziły z nasion nieśmiertelników i mleczy, ale ten był nieco inny.

Alicja na widok chmury okazała mieszane uczucia.

– A, to tutaj było! – rzekła zarazem z zadowoleniem i gniewnie. – Oczywiście, ktoś mi przestawił i nie mogłam tego znaleźć, jak chciałam posiać. Teraz już chyba przepadło, ale może jeszcze spróbuję.

– A co to jest? – spytałam podejrzliwie.

– Taki rodzaj tropikalnego ostu. Zginął mi jakieś sześć lat temu, więc nie wiem, czy wzejdzie, bo może za stary? Ale co mi szkodzi… Pozbierajcie to.

Pozbieranie okazało się możliwe wyłącznie za pomocą odkurzacza, z tym że odkurzacza nie było gdzie postawić, nigdzie się nie mieścił. Paweł trzymał go w powietrzu, Beata zaś usiłowała wciągać chmurę. Razem z chmurą udało jej się wciągnąć kłąb splątanych nici, jedną parę rajstop, dwa papierosy Alicji i stary banknot dziesięciokoronowy. Wybrałam mniejsze zło i wywiozłam dwie torby spod naszego śmietnika do zasobników w centrum miasta. Samochód nie zdążył mi przejść czarowną wonią, bo wiozłam je nie w zamkniętym bagażniku, tylko w środku, przy otwartych wszystkich oknach.

– Myślałam, że przesadzasz w tych opowieściach o Alicji – powiedziała po moim powrocie Beata, wytrząsając w krzakach zawartość worka z odkurzacza. – Ale ona rzeczywiście jest niepowtarzalna.

– Kiedyś miała mniejszy bałagan – westchnęłam smętnie. – Za to więcej gości…

W czasie tych wszystkich zabiegów indyk się dopiekł i udało nam się zasiąść do posiłku. Aromat z atelier tracił swoje natężenie, rozpraszając się po okolicy i dobitnie udowadniając, że do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Alicja była wściekła, zacięta i jakoś mało roztargniona…

– No to teraz skupcie się – zażądała z wielkim naciskiem. – Ja bym chciała poważnie porozmawiać. Jakieś dziwne rzeczy dzieją się w moim domu i nie zamierzam tego tak zostawić. Co to wszystko znaczy…?

* * *

Siedzieliśmy przy stole salonowym, ponieważ w kuchni koty musiały zjeść kolację. Nadmiar nóg plączących się po podłodze sprawiał, że miały za mało miejsca i trzeba było przenieść się do salonu. Zdaniem Alicji, nie należało zmieniać przyzwyczajeń wytresowanych zwierzątek, ponadto przejście do salonu okazało się korzystne, stała tam bowiem otwarta i nie napoczęta butelka wina, o której udało nam się wcześniej zapomnieć.

Alicja wyjęła z szafki kieliszki, usiadła na kanapie i twardo powtórzyła swoje pytanie. Odpowiedzi nie uzyskała.

– No…? – ponagliła nas zgoła złowieszczo.

– Sprecyzuj, które wszystko – zaproponował Paweł po kolejnej, długiej chwili milczenia. – Mnie osobiście dziwne wydaje się tylko jedno…

– Jakie jedno?

– No… wiesz… od dzieciństwa wiem, że masz świetny słuch…

– No to co? Mam, i co z tego?

– Gdyby komuś głuchemu rezerwuar tak ryczał, nie dziwiłbym się… Ale osoba ze słuchem…

– Ja nie mam słuchu i też tego nie wytrzymuję – zauważyłam sucho.

– Nie zmieniajcie tematu! Nie podoba mi się ta cała sytuacja i mogę sobie być roztargniona, ale to nie oznacza, że straciłam pamięć i nic nie myślę. Wszyscy wiecie…

– Nie wszyscy – zaprzeczyłam cichutko. – Paweł ma braki.

– A co…? – zainteresował się Paweł i zaczął nalewać wino.

– Zamknij się. Zaraz mu wyliczę. Po pierwsze, po dwudziestu latach przyjeżdża do mnie znienacka Bełkot i nachalnie szuka po całym domu czerwonej lampy…

Już samo to uporczywe przekręcanie świadczyło o stosunku Alicji do człowieka. Musiała kogoś bardzo nie lubić, żeby tak twardo wyrzucać jego nazwisko z pamięci.

– W tym miejscu też mam jakieś braki – mruknęła Beata. – Czerwoną lampę rozumiem, ale nic nie wiem o bełkotaniu…

– Cicho bądź! Bełkot…

– Blekot – skarciłam ją. – Przestań mylić w ważnych chwilach.

– W nieważnych mogę?

– W nieważnych bez różnicy.

– Dobrze. Bełkot… Blekot, niech będzie, przywozi mi tu i podrzuca jakąś idiotyczną prasę, rzekomo ukradzioną Jasiowi…

– Dlaczego rzekomo?

– Anicie nie wierzę. Przestaniecie mi przerywać czy nie? Podrzuca czasopismo z porostem islandzkim i klejnotami jakiejś Konstancji…

– Klemencji…

– Wszystko jedno. Bardziej mi do niego pasują klejnoty niż porosty. Wygląda na to, że lata mi po domu i pod pozorem lampy szuka klejnotów tej, jak jej tam…? Klemencji…

– Zwariował? – zdziwił się Paweł.

– Cicho bądź! Po drugie, one obie, Joanna z Marzeną, upierają się nagle robić mi porządek w książkach i znajdują platynowe szachy…

Paweł zachłysnął się winem i prychnął na stół.

– Co takiego…?!

– Cicho bądź. Platynowe szachy. Ona – Alicja kieliszkiem wskazała Beatę, która już serwetkami śniadaniowymi gorliwie usuwała ślady prychnięcia – mówi, że to platynowe i możliwe, że ma rację. Po trzecie, wychodek sam z siebie nie ryczał nigdy, a teraz nagle ryczy w nocy, chociaż żadna z nas go nie używała. Po czwarte, ktoś wypił pół butelki koniaku…

– Jedną trzecią – poprawiłam.

– Więcej. Prawie pół. Też w nocy. Po piąte, ktoś wyłączył zamrażalnik w piwnicy i żadna siła we mnie nie wmówi, że on wylazł ze ściany sam…

– Czekaj! – przerwałam jej stanowczo. – W złej kolejności wyliczasz. Zamrażalnik musiał być pierwszy, bo w pięć minut by się nie zaśmiardło. Musiał się rozmrozić, to co najmniej doba, musiał zacząć śmierdzieć w środku, to druga doba, musiało się zacząć wydzielać, a te drzwiczki są szczelne, więc cztery doby stanowią absolutne minimum. Ja tu jestem trzeci dzień, więc lepiej się zastanów, co się działo przede mną. Bo całą resztę widziałam.

– Nonsens. Pierwszy był Blekot, wcale go nie widziałaś, drugie było czasopismo Jasia…

– Wcale nie. Na czasopiśmie usiadłam zaraz po przyjeździe. Przedtem w ogóle nie wiedziałaś, że je masz!

– Ale miałam, skoro Blekot je przyniósł. Więc drugie.

– No to zamrażalnik trzeci…

– Nic podobnego. Trzeci był wychodek.

– Przecież ci go Blekot nie zepsuł! Sama mówisz, że ryczało już wcześniej! W zimie! Wychodek był pierwszy!

– Bzdura. Z własnej inicjatywy w zimie nie ryczał. Dopiero teraz!

– Jeśli mamy liczyć samotne ryki, to i tak zamrażalnik wychodzi na prowadzenie. Zaraz po Blekocie i Jasiu!

– Ale objawił się na końcu!

Pokłóciłyśmy się o kolejność wydarzeń do tego stopnia, że Alicja poszła szukać instrukcji obsługi zamrażalnika, gdzie powinno być napisane, jak długo machina się rozmraża. Instrukcja pochodziła sprzed trzydziestu ośmiu lat i niegdyś leżała w biurku Thorkilda, obecne miejsce jej pobytu natomiast nie było znane. Instrukcji, rzecz jasna, nie znalazła, trafiła za to na tajemniczą torbę foliową, zawierającą w sobie jeden drewniany sabot, starannie i grubo opakowany ceramiczny lichtarz, skamieniałą ze starości suchą kiełbasę i dość wiekową butelkę burgunda. To ostatnie znalezisko bardzo się przydało, bo w trakcie prowadzonych przez Alicję poszukiwań zdążyliśmy wykończyć wino wcześniej otwarte.

– Coś takiego! – powiedziała, uradowana. – Sama robiłam ten lichtarz i potem gdzieś mi zginął. A całkiem dobrze wyszedł, popatrzcie, widać na nim tulipany!

Jak wszystkie produkcje ceramiczne Alicji lichtarz był oryginalny i pełen wdzięku. Wetknęłam do niego zieloną świecę i zapaliłam, żeby uczcić wyrób, Paweł przez ten czas z zapałem otworzył burgunda.

– Ale instrukcji obsługi nie masz?

– Nie mam, bo tu każdy sprząta i coś mi gdzieś przekłada…

– Nie, zaraz – przerwała z determinacją Beata. – Jeśli chcesz naprawdę to wszystko omówić, kolejność wydarzeń trzeba ustalić porządnie. Możesz mnie zaraz wyrzucić z domu, ale powiem. Joanna ma rację…

– Wcale nie ma racji, bo w żadnym wypadku zamrażalnik nie mógł być pierwszy!

– Nie był pierwszy, ale wszyscy wiemy, że prąd może wysiąść na parę godzin, a w zamkniętej lodówce jeszcze nic się nie dzieje. Tym bardziej w zapchanym zamrażalniku. Ile tam miałaś? Dwanaście stopni?

– Więcej. Co najmniej osiemnaście, a możliwe, że trzydzieści…

– Odpada – przerwał stanowczo Paweł. – Trzydzieści, to statek-chłodnia, a nie takie domowe. Osiemnaście najwyżej.

– Właśnie dlatego chciałam znaleźć instrukcję obsługi…

– I bez instrukcji wiadomo, że więcej niż osiemnaście niemożliwe.

– Osiemnaście też wystarczy – zaopiniowała Beata. – Wyobraźcie to sobie i wytężcie pamięć, jestem pewna, że każdy z nas miał jakieś kłopoty na tym tle.

Wytężyliśmy pamięć i wyszło nam, że zamrażalnik Alicji musiał zostać wyłączony co najmniej dwa tygodnie temu. Alicja przypomniała sobie, że w zaginionej instrukcji było coś o wyciekaniu wody dołem, rzecz jasna, przy rozmrażaniu i myciu, możliwe zatem, iż woń zaczęła wydostawać się na zewnątrz razem z wyciekającą zawartością. Rozchodziła się powoli, bo nie było upałów.

– Ale na pierwszym miejscu nie stoi – uparła się Alicja. – Blekot był wcześniej. I razem z nim ten szmatławiec Jasia. Mogę się zgodzić, że samoczynne ryki w wychodku są późniejsze, chociaż zepsuło się dawno.

Paweł zażądał uściślenia.

– Niech ja to sobie ułożę. Ile razy ryczało samo z siebie, bez ludzkiej pomocy?

– Ja słyszałam raz – odparłam stanowczo.

– Ja też raz – potwierdziła Alicja. – W tym samym czasie.

– I w nocy to było?

– W nocy.

– I tej samej nocy ktoś wytrąbił brandy?

– Nie, poprzedniej. Beaty jeszcze nie było, a Marzena w ogóle nie wchodziła do domu. Od razu usiadła na tarasie.

– I wtedy znalazłyście platynowe szachy?

– Zaraz potem. W dwie godziny później. Nie na tarasie, tylko w domu.

– Znaczy, tak: pierwszej nocy po przyjeździe Joanny znikła brandy, w dzień znalazłyście szachy i przyjechała Beata, drugiej nocy wychodek ryczał. Nic mi się nie zgadza. Kto w ogóle wie o tych szachach?

– Osoby tu obecne i Marzena. Na pewno nikomu nie powiedziała.

– I myślicie, że wcześniej nikt o nich nie wiedział?

– Wnioskując z ilości i mocy pajęczyn – wyjaśniłam zgryźliwie – nie tknęło ich ludzkie oko ani ludzka ręka od chwili, kiedy je tam mamusia ustawiła.

Paweł zastanawiał się przez chwilę.

– Alicja, ty podejrzewasz, że ktoś ci się zakrada do domu po nocach i grzebie, tak? Od kiedy tak podejrzewasz?

– Wcale nie powiedziałam, że coś takiego podejrzewam – zaprotestowała natychmiast Alicja. – Chciałabym tylko wiedzieć, po jaką cholerę przyjechał tu Bełkot, do czego miał służyć brukowiec Jasia, kto wypił koniak, kto spuszczał wodę w wychodku i kto mi wyłączył zamrażalnik. Dwa tygodnie temu nikogo nie było…

– Ejże! – przerwałam jej. – A jak przyjechałam, mówiłaś, że jest spokój dopiero od paru dni. To kto był przedtem?

– To zależy w jakim sensie.

– W jakimkolwiek. Ktoś mógł nocować albo przychodzić z wizytą. Robić zamieszanie. Zawracać ci głowę. Kto?

Alicja zawahała się.

– Różne osoby. Nie pamiętam kolejności, musiałabym zajrzeć do kalendarza.

– To zajrzyj. Skoro chcesz wyjaśnić sprawę, wysil się nieco.

Alicji najwyraźniej w świecie okropnie nie chciało się wysilać, wyczerpały ją zapewne poszukiwania instrukcji obsługi i miała nadzieję dokonać odkryć na drodze dedukcji, za pomocą samego gadania przy stole. Nagle zalęgło się we mnie straszne podejrzenie, że może przyjmowała psychopatę, do czego nie chce się przyznać.

– Alicja, kto tu był? – spytałam z wielkim naciskiem.

– Edith przychodziła codziennie i radziła się mnie, co ma wziąć ze sobą, bo jedzie do Australii. Jakieś kiecki przynosiła, pokazywała i pytała, czy brać. Mnie pytała, już nie miała kogo…! Na szczęście pojechała wreszcie, przeszło tydzień temu. Małga była przez trzy dni, przyjechała po swoje obrazy, zabrała je…

– Gdzie były?

– Leżały na pawlaczu.

– Znalazła je od razu?

– Od pierwszego kopa. Wiedziałam, że tam są.

– I trzy dni jej to zajęło?

– Zmusiłam ją, żeby wszystko powkładała z powrotem…

– Że Małga nie pchała się do atelier, to pewne…

– A pewnie, że pewne, bo cały czas jej zajęły histerie na tle opakowania, latała i szukała sztywnych kartonów, one były oprawione. Bez problemu weszły jej do samochodu i nie wiem, po co urządzała te rozpacze.

Małga była jedyną siostrzenicą Alicji, najbliższą jej z całej rodziny, ale charakterami zgadzały się nie najlepiej. Wspólny pobyt w jednym domu przez trzy dni zaczynał się uściskami i okrzykami radości, kończył zaś wzajemnym wypominaniem wszystkich wad i gwałtownym pragnieniem rozstania. Alicja ambicji pedagogicznych nie żywiła najmniejszych i wcale nie miała ochoty siostrzenicy wychowywać, ale z upływem czasu coraz silniej żądała od niej umiarkowania i rozsądku, troskę, może i rzeczywiście nieco przesadną, o męża, dzieci, dom, pracę i rozmaite inne problemy, uważając za wybuchy wariactwa. Małga, sama bałaganiara życiowa, za to w urządzeniu domu absolutna pedantka, namiętnie tępiła pudła i makulaturę Alicji, bezskutecznie usiłując nakłonić ją do zrobienia porządku. Rozpacze w kwestii pakowania obrazów mogłam doskonale zrozumieć, bo były to jej własne, wczesne dzieła, a malowała, trzeba przyznać, znakomicie i trudno było się dziwić, że chce swoją twórczość uchronić przed zniszczeniem. Zarazem oczyma duszy ujrzałam, jak rwie włosy z głowy, doprowadzając Alicję do szału i ucieszyłam się, że mnie przy tym nie było.

– No dobrze, weszły jej, wyjechała. Kto był jeszcze?

Alicja się zawahała.

– Marianek wpadł na trochę – wyznała z oporem. – Zaraz się będziesz czepiać.

Zgrzytnęłam lekko zębami.

– Będę, owszem. Co to znaczy, wpadł? Mieszkał? Jak długo?

– A właśnie wcale nie mieszkał, zatrzymał się u siostry…

– Nie wierzę.

– Oszalałaś? To uważasz, że co, na dworcu nocował? Bo u mnie nie.

– Ciepło było, spał w ogrodzie. Albo się zakradł do atelier.

– Wariatka. Mieszkał u siostry, bo oni wyjechali na trzy dni, może cztery, nie pamiętam.

– A…! Rozumiem. Pilnował im domu, żeby się nie zakradli telefoniarze. Ale żywił się u ciebie?

Alicji udało się nie udzielić odpowiedzi, ponieważ wtrąciła się Beata.

– Jacy telefoniarze…? O, przepraszam, nie chciałam wam przerywać…

– Nie szkodzi – uspokoiła ją żywo Alicja. – Tacy różni, młodzież głównie, włamują się do pustych domów, których właściciele wyjechali na urlop, niczego nie kradną i tylko korzystają z telefonu. Dzwonią do Kalifornii, do Australii, gdzie popadnie, do rodziny i przyjaciół, a potem ludzie wracają z urlopów i dostają rachunek na osiemdziesiąt tysięcy koron albo i więcej. Apele są w prasie, żeby, wyjeżdżając, ukrywać gdzieś telefon. Wstyd przyznać, ale zdaje się, że wymyślili to nasi.

– O Boże, co za naród…

– Wracajmy do Marianka – zażądałam kąśliwie. – Posiłki konsumował u ciebie, tego jestem pewna. Czy wykonywał także jakieś prace zlecone?

Paweł zachichotał, bo znał Marianka. Beata, nic już nie mówiąc, patrzyła pytająco. Alicja spróbowała opanować wściekłość na mnie.

– Odczep się. Obsesjonistka. Owszem, wykonywał. Targał ze sklepu ciężkie zakupy…

– We własnym interesie. W to chętnie wierzę.

– …i uciął jedną suchą gałąź…

I tu Alicja nie wytrzymała, też zachichotała. Pogląd na Marianka w gruncie rzeczy miałyśmy jednakowy, tyle że ja wypowiadałam się ostrzej, a ona protestowała tylko dla zasady. No i Marianek grymaśny nie był, żarł wszystko, co znajdowało się w zasięgu ręki, bez wyboru, możliwe, że zeżarłby nawet tę nogę baranią w jej obecnym stanie. Alicji się to bardzo podobało, zapewne dlatego, że nigdy w życiu nie była zmuszona do gotowania obiadów i codziennego karmienia ukochanych najbliższych, ponadto, jako robotnik na pracach zleconych, był bardzo miły, czas spędzał z wielkim zapałem na pogawędkach przy kawie. Nazywało się to, że pracuje. Kiedyś przez cały dzień, od rana do wieczora, malował olejną farbą deskę o powierzchni trzy czwarte metra kwadratowego, czyniąc to, rzeczywiście, nad wraz porządnie i dokładnie. Alicja wysoko oceniła precyzję, nie zważając na tempo, co było dla mnie niezbitym dowodem, że, najzwyczajniej w świecie, chciała go zaopatrywać w jakieś pieniądze i musiała mieć pretekst. Głupio było trochę dawać mu za nic, płaciła zatem za, pożal się Boże, robotę.

Idiotyzmy, jakie się przy tych okazjach Mariankowi przytrafiały, przerastały wszystko. Biedny chłopiec do myślenia był zdolny tylko w jednym kierunku, mianowicie, jak osiągnąć jakąś korzyść dla siebie, jeśli zatem przy powierzonym mu zajęciu należało pomyśleć, pewne było jak w banku, że zrobi głupotę. Zaciekawiłam się gwałtownie, jaki też numer wywinął tym razem.

– Którą gałąź?

Alicja doceniała uciechy, nawet szkodliwe.

– Miał uciąć tę nad stołem, ja, w każdym razie, ją miałam na myśli…

– Sterczy nadal. Widziałam na własne oczy.

– Toteż właśnie. Uciął patyk, który sterczał nad tamtym żelaznym stołem w ogrodzie. Z tym że patyk nie należał do żadnego drzewa, sama go tam położyłam, był długi i miał służyć jako podpórka dla gałęzi z jabłkami, z dwóch stron wystaje i gałęzie na nim leżą, utrzymuje się w równowadze. To znaczy, utrzymywał. Marianek uciął z jednej strony, strasznie się namęczył, bo mu to latało, nie było przymocowane, a wtedy druga strona, oczywiście, zleciała. Okropnie się zdziwił.

– Marianek przebija wszystkie możliwości mojej wyobraźni – powiedziałam, kręcąc głową w podziwie. – Co jeszcze robił? Nie ucinał chyba tego patyka przez cztery dni?

– Nie. Zwierzał się. Ma kłopoty.

– Ale, zaraz! Miałam ci przypomnieć, żeby uciąć to suche nad tarasem, jak się pojawi jakiś silny facet. Pawłowi, mam wrażenie, nic nie brakuje…?

– Paweł…

Paweł zareagował, jakby mu ktoś chlusnął wiadrem wody na głowę. Szarpnął się jakoś, zamrugał oczami.

– Tak, słucham cię…?

Nie słuchali. Ani on, ani Beata nie słyszeli jednego słowa z naszej rozmowy. Diabli wiedzą czy coś do siebie mówili, ale między nimi iskrzyło. I wcale nie siedzieli tuż obok, tylko naprzeciwko, Paweł na kanapie, a Beata w fotelu, pochylali się ku sobie nad stołem, wyprostowali się teraz gwałtownie. Rzuciłam okiem na Alicję, nie spojrzała na mnie, prezentowała roztargnienie konkursowe.

– Paweł, nie teraz, bo już się robi ciemno, ale jutro. Nie uciąłbyś tej suchej gałęzi, która lada chwila zleci komuś na głowę, tam, na tarasie?

– Nie ma sprawy, bardzo chętnie. Piłę masz?

– Mam, nawet kilka. Jutro znajdę.

– No to bez problemu. Zaraz, na czym stoimy w tych gościach Alicji? Jako ostatni, był tu Marianek. I co?

– I właśnie masz uciąć gałąź, którą ucinał Marianek – wyjaśniłam kąśliwie. – Co do gości, z Mariankiem jeszcze nie koniec. Z czym się zwierzał, jakie ma kłopoty?

Alicja pomacała po stole w poszukiwaniu papierosów. Paczka była pusta, ale odkryła pod talerzem jeszcze jedną połówkę. Od lat trwała w manii przełamywania papierosów bez filtra na pół.

– Jakieś dziwne i nie wszystko zrozumiałam. Znalazł sobie przyjaciela albo może wspólnika, nie wiem do czego, i ten wspólnik ma wymagania, których Marianek nie może zaspokoić. Starszy od niego, to pamiętam. Mazał mi się tu w kamizelkę, że mogłabym chyba pomóc albo co, ale tego już starałam się nie słuchać.

– Pieniądze…!

– A właśnie nie, wcale mu nie chodziło o pieniądze i nawet nie umizgał się o pożyczkę. Czegoś ten wspólnik od niego żąda, Marianek coś zgubił i teraz ma odnaleźć, czy coś w tym guście. Wyszło mi, że zgubił u mnie w domu, więc sama rozumiesz, że tym bardziej starałam się nie słuchać.

– Osobiście zgubiłam u ciebie w domu popielniczkę na przyssawce…

– Trzeba było pilnować. A Marianek tak snuł się za mną i marudził, koniecznie chciał mi pomagać, z tym że nie wiem w czym, ale chyba w porządkach.

– W jakich porządkach?

– Nie wiem. Wszyscy czepiają się moich porządków, maniactwo jakieś, istna paranoja. Dopytywał się o koty w worku, może mam jakieś i jak to wygląda, bo on też by chciał brać udział w licytacjach…

– Może potrzebny mu proszek do prania. Trzeba było dać mu trochę, zapas masz duży.

– Proszku do prania nie chciał. Proponowałam. Myślałam, że z wiekiem zmądrzeje, ale zdaje się, że przez ostatnie piętnaście lat do reszty mu się w głowie poprzewracało. Chyba rzeczywiście czegoś szukał, bo z natężeniem wpatrywał się w różne kąty.

– Nie posuwając się do czynów?

– Nie, dlaczego? Jedno pudło z podłogi przestawił na fotel.

– A, to dlatego tu leżała taka chwiejna piramida! Któryś kot na niej spał.

– Kotów bał się panicznie, bo go nie lubiły. Niczego nie znalazł i pojechał.

– A kto to był, ten jakiś starszy wspólnik?

– Nie mam pojęcia. Też pewnie kretyn. Nawet nie wiem, tutejszy czy z Polski.

– No dobrze, Marianka mamy z głowy, chociaż zalicza się do grona podejrzanych. Wątpliwości wprowadza jego szalona pracowitość, wątpię, czy zdobyłby się na to, żeby się przedrzeć do piwnicy i wyłączyć zamrażalnik, ale wykluczyć tego nie można. Co dalej?

– Jakie co dalej?

– Z gośćmi co dalej. Kto jeszcze był? Nie psychopata przypadkiem?

– Oszalałaś! Psychopaty bym nie wpuściła. Poza tym, o ile wiem, on znów siedzi, to znaczy leczą go w zakładzie zamkniętym, bo podobno zamieszkał w cudzym domu podczas nieobecności właścicieli i zdewastował im mieszkanie. Tak mi się o uszy obiło, jak mnie policja o niego pytała.

– Dawno?

– Nie, ze trzy miesiące temu. Na narty wyjechali. Na krótko, ale zdążył przez ten czas zalać wodą połowę pomieszczeń, zepsuć wszystko w kuchni i porąbać meble ogrodowe, żeby palić ogień w kominku. Ale ten kominek był sztuczny, na prąd, więc istny cud, że nie spalił im całego domu.

Pokiwałam głową z politowaniem.

– A ty go chciałaś hodować u siebie…

– Wcale nie chciałam, sam się zagnieździł. W każdym razie przy moim zamrażalniku, jako sprawca, odpada.

Westchnęłam ciężko, podniosłam się i poszłam do kuchni po papierosy dla niej i dla siebie. Koty już zjadły kolację i porozkładały się w różnych punktach mieszkania. Jeden wlazł na narożną szafkę i patrzył na nas z góry ze wzgardliwym wyrazem twarzy.

Beata i Paweł z wyraźnym wysiłkiem oderwali się od siebie, gorliwie starając się symulować zainteresowanie sytuacją i kłopotami Alicji. Włączyli się w rozważania.

– Znaczy – podsumował Paweł – ja pamiętam, ostatnio pętały się tu trzy osoby. Edith, Małga i Marianek. Osobiście wykluczyłbym tę całą Edith, ona nie z tych, co łażą po piwnicach. Małga mogła, skoro szukała opakowań, zdaje się, że w atelier leżą jeszcze takie sztywne kartony Thorkilda…

– Ale nie rzucają się w oczy, bo stoją przy ścianie, przyciśnięte komodą – przypomniałam.

– To nie wiem. Skoro jednak Alicja twierdzi, że ktoś się zakrada i grzebie…

Rozważania nam okulały, Alicja zaś nagle zamilkła. W zadumie wpatrywała się w kota na kominku, nie odpowiadając na pytania aż do chwili, kiedy zrobiłam następną kawę i podetknęłam jej filiżankę. Wówczas się jakby przecknęła.

– No nie wiem – rzekła. – Marianek… Ględził mi o kotach w worku, a tam, na dole, stoi w kącie wypchany koci worek i chyba trudno się do niego dostać. Ale go widać. No, nie cały, kawałek.

– I myślisz, że Marianek lazł do niego?

– Możliwe. Z tym że tam już nie ma pierwotnej zawartości.

– Tylko co?

Alicja zawahała się, wypiła trochę kawy i stłumiła lekkie zakłopotanie.

– To stary worek. Wepchnęłam do niego rajstopy i pończochy, te, które dawno temu oddawało się do repasacji. Myślałam, że przy jakiejś okazji zabiorę to ze sobą do Warszawy, albo może ty zabierzesz…

– O Jezu… – powiedziałam cichutko.

– Ale zaraz potem okazało się, że już oczek nie łapią…

– I nic tam więcej nie ma? – spytał Paweł.

– Nic, o ile pamiętam.

– No to chyba taką rzecz mogłabyś wyrzucić?

Alicja się prawie obraziła.

– Po pierwsze, to ciężkie i jak ja mam to wydostać, przygniecione jest workami z gliną i dużym kołem garncarskim. A po drugie, gdzie wyrzucić? Śmieciarze tego nie wezmą, za duże, do pojemnika nie wchodzi.

– Po kawałku – zaproponowałam żywo, pełna obaw, że do domu odjadę z worem podartych rajstop i też nie będę wiedziała, gdzie je wyrzucić. – Po trochu, w foliowych torbach. W końcu to mięso spod furtki też upłynniłam tylko częściowo, dwie torby wzięłam, a reszta została i śmierdzi.

W Pawła wstąpiła nagle energia. Zerwał się z kanapy.

– Czekajcie, przypomniałaś mi, trzeba to załatwić. Jest ciemno, też zabiorę parę sztuk. Gdzie wyrzuciłaś tamte?

– Do śmietnika przy parkingu. Za wychodkiem miejskim.

– To ja pojadę do Brugsena. I może za Netto, wezmę więcej.

– Weź pudło z nogą baranią, ja mu nie dałam rady. A w ogóle lepiej wyrzucać w dwie osoby, jedna podnosi pokrywę, a druga wrzuca, siup i już. Mnie było trudno, jedną ręką pokrywę, drugą torby… To ciężkie.

– Pojedziemy razem – zaproponowała natychmiast Beata i wystrzeliła z fotela.

Pomyślałam, że wonie na tej randce będą mieli niezmiernie romantyczne.

– Tylko niech was nikt nie złapie – zaniepokoiła się Alicja.

– Co ma kto łapać…

Znikli nam z oczu. Podeszłam do kominka, pogłaskałam kota, który przyjął to łaskawie, po czym wróciłam do Alicji.

– Czekaj, załóżmy, że Marianek narwał się na wór z pończochami. Potknął się o przewód, wyrwał go z kontaktu, wyłączył zamrażalnik, do wora się nie dostał i potem co? Przyszedł ponownie wczoraj i spuszczał wodę w wychodku?

– Do Marianka to podobne…

– Ale niemożliwe, żeby przyszedł i niczego nie zjadł. Nie zauważyłaś dziś rano braków w pożywieniu?

Alicja wzruszyła ramionami i zdecydowała się sprzątnąć z salonowego stołu. Przeniosłyśmy się na stół kuchenny. Zastanawiałyśmy się nad sytuacją każda we własnym zakresie i nic nam się z tego nie chciało ulegnąć.

– Zakładając, że naprawdę ktoś czegoś szuka… – powiedziałam z namysłem, robiąc sobie wreszcie herbatę, bo kawa już mi się znudziła. – Blekot mi taką myśl nasuwa… To właściwie czego mógłby szukać?

Alicja siedziała nad kolejną kawą.

– Nie mam pojęcia. Niczego takiego nie mam.

Teraz ja wzruszyłam ramionami z irytacją i politowaniem. Po Alicji można się było spodziewać wszystkiego, skoro kiedyś zginęło jej dwa tysiące dolarów w gotówce i odnalazła je przypadkiem cztery lata później w stosie makulatury. A szachy…?

– A szachy? – wytknęłam z wyrzutem.

– O szachach nikt nie może wiedzieć. Ja bym też nie wiedziała, gdyby nie wasz głupi upór.

– Ty nie, ale ktoś inny mógł. Kiedyś były używane, sama mówiłaś. Jakiś stary list, ktoś coś wyznał na łożu śmierci… Mam skojarzenia, zaginione klejnoty, Blekot, może i te szachy, zaginione… On coś wie i szuka…

– Przez Marianka?

– Przecież nie upieramy się przy Marianku. Zakradać się mógłby ktokolwiek, drzwi do atelier rzadko bywają zamykane.

Alicja łypnęła na mnie złym okiem i wzruszyła ramionami.

– W każdym razie z pewnością nie zamknę ich teraz…

Zdecydowałyśmy się w końcu iść spać, nie czekając na powrót Pawła z Beatą. Żadna z nas nie miała złudzeń, że ten powrót nastąpi tak od razu, i oczekiwanie na nich wydało nam się nawet dość nietaktowne. Wtykać wścibski nos i włazić z butami w uczucia może i naganne, ale w końcu intymne…

– Dorośli są – powiedziała Alicja stanowczo, ruszając do swojego pokoju – i powinni wiedzieć, co robią. Inna sprawa, że Ewa ci oczy wydrapie, a jak ten Julian Beaty, to nie wiem…

Od razu postanowiłam, że kontaktu z Ewą Pawła przez jakiś czas będę starannie unikać. Juliana, na szczęście, osobiście nie znałam.

* * *

Potężny ryk wychodka wyrwał mnie z pierwszego snu i natychmiast potem usłyszałam gdzieś w głębi domu brzękliwy łomot, nieco cichszy, ale za to dziwniejszy. Zrozumiałam, że Paweł z Beatą wrócili, któreś z nich przez roztargnienie i odruchowo spuściło wodę w toalecie, a na to prawdopodobnie zareagowały koty. W nerwach musiały coś potrącić.

Idąc spać, dom zostawiłyśmy otwarty, można powiedzieć, na przestrzał. Drzwi wejściowe zamknięte tylko na klamkę, drzwi na taras otwarte na oścież, drzwi w atelier i małe okno naprzeciwko nich uchylone, koty miały dostęp do wnętrza swobodny, a Paweł i Beata mogli wchodzić wszystkimi stronami. Zlekceważony, hipotetyczny intruz również.

Wahałam się przez chwilę, wstawać czy nie, ale usłyszałam ruch w kuchni i ciekawość przemogła lenistwo. Chwyciłam szlafrok i wyszłam z pokoju.

Alicja zapaliła, już wszystkie światła. Beata była w salonie, Paweł w kuchni, ciężko skruszony, błagał o przebaczenie, pomylił się, to znaczy zapomniał, przypomniało mu się o ryku, kiedy już pociągał za ten cholerny sznurek i nie zdołał wstrzymać gestu.

Zakłopotana i przestraszona Beata zawiadamiała, że łomoty dobiegły z atelier, wyraźnie słyszała…

– Przestańcie mówić równocześnie – zażądała Alicja. – Jak to, z atelier? Przecież koty są tutaj?

Trzy czarne kupy futra wpatrywały się z tarasu w oświetlone wnętrze. Nie robiły wrażenia spłoszonych.

– Ale rumor był w atelier – uparła się Beata.

Poparłam ją, też mi się wydawało, że łomoty rozległy się w tamtej stronie. Przecisnęliśmy się wszyscy w pośpiechu przez pokój telewizyjny.

Stosu na kufrze, wznoszącego się nad barierką, nie było. Pieczołowicie ułożone przez nas pudła, półeczka, stojak pod doniczkę i diabli wiedzą co jeszcze, wszystko razem zleciało w dół na zbity pysk. Stojak musiał wypaść z opakowania, skoro brzęczał, ponadto Alicja przypomniała sobie nagle, że w jednym pudle leżały zapasowe armatury kuchenne i łazienkowe. Taktownie przyhamowałam pytanie, ile też wiosen owe armatury sobie liczyły, bez względu bowiem na wiek brzęczeć miały prawo, szczególnie że wszystkie przedmioty, lecąc, obijały się o poziom pośredni, pomiędzy górą a piwnicą. Tam również znajdowała się balustradka.

– Samo z siebie nie zleciało – zaopiniowała zimno Alicja. – Ktoś musiał potrącić.

– O! – powiedziałam żywo, spojrzawszy w dół. – I drzwi są inaczej odsunięte. Było mniej, teraz jest więcej.

Alicja popatrzyła z uwagą, zeszła po schodkach i zajrzała za wielkie, stare biurko, niewidoczne pod zgromadzonym na nim balastem.

– Oczywiście, że jest więcej. Paproć zleciała. Specjalnie odsunęłam tylko do kwiatka, jakiś kretyn popchnął i proszę. Wszystko na ziemi. Nikt we mnie nie wmówi, że te drzwi ruszył przeciąg.

W nikogo nie dałoby się wmówić, że ciężkie, przesuwne drzwi zareagowały na jakikolwiek przeciąg, choćby to nawet była trąba powietrzna. Mogły polecieć razem z całym domem, ale nie same.

Spokój i beztroska przepadły. Musieliśmy pogodzić się z okropnym faktem, że przestrzeń mieszkalną Alicji noc w noc profanuje jakaś obca siła, dokonująca zniszczeń i bez wątpienia łasa na koniak. Głupia ta siła musi być beznadziejnie, jeśli wydaje się jej, że działa niezauważalnie.

– Albo jest mu, temu jakiemuś, wszystko jedno – podsunął Paweł, wracając do salonu. – Gówno go obchodzi, wiemy o nim czy nie, robi swoje i cześć.

– I węchu nie ma – zauważyła z niesmakiem Beata. – Tam jeszcze ciągle strasznie śmierdzi.

Zła jak diabli Alicja usiłowała opanować prawdziwe uczucia, żeby we własnych oczach nie zasłużyć przypadkiem na miano histeryczki. Wyeksponowała tylko jeden kłopot, zręcznie udając, że żadne inne nie istnieją.

– No więc właśnie, mnie też się wydaje, że świeże powietrze do piwnicy tak całkiem nie doszło i wściekła jestem, bo nie mogę tego zamrażalnika zamknąć i włączyć. Myślicie, że dobrze mi się wydaje?

– Doskonale ci się wydaje, jak rzadko – pochwaliłam ją czym prędzej.

– A zamknięty nie wywietrzeje…

– Z pewnością nie. I cokolwiek tam wetkniesz, przejdzie tym apetycznym aromatem.

– To jak mam zamknąć dom? Przecież muszę zostawić przewiew, inaczej nie wywietrzeje do sądnego dnia! Słuchajcie, może postawić tam wentylator?

– A może naprawić… – zaczął Paweł ugryzł się w język. – To znaczy, tego… Zastanowić się…

Doskonale zgadłam, że miał na myśli naprawę wentylacji mechanicznej, wykonanej kiedyś pieczołowicie przez Thorkilda, zdewastowanej później przez jeża i pozostawionej odłogiem, ponieważ nienawiść Alicji do wszelkich tego rodzaju napraw znał równie dobrze, jak ja. Wolał jej się w tej chwili nie narażać.

– Może otwierać szeroko tylko w dzień – zaproponowała nieśmiało Beata. – A na noc zamykać… A zostawiać samo okno, tak odrobinę uchylone…

– Nie chcę tu nikomu wymawiać, ale przez takie odrobinę uchylone okno Joanna kiedyś wlazła – wytknęła grzeczniutko Alicja.

– Byłam młodsza – przypomniałam z westchnieniem.

– No to co? Skąd wiesz, w jakim wieku jest ten jakiś kretyn?

– Jeśli to Blekot, wiośnianą młodość ma już raczej za sobą.

– Nie wiem czy Blekot. Skoro robimy naradę produkcyjną, ja bym się napiła kawy. Zaraz, ustalmy, jak to było, myśmy poszły spać, wy wróciliście… A…! Jak wam poszło ze śmieciami?

– Śpiewająco – zapewnił ją Paweł. – Udało nam się upłynnić trzy torby i nogę, każdą sztukę gdzie indziej. Wróciliśmy prawie całkiem bez hałasu i nic by nie było, gdyby nie to, że zapomniałem o tej twojej orkiestrze…

– Zgadza się – przyświadczyłam. – Najpierw zaryczało w wychodku, a potem runęło w atelier. Z czego wynika, że ktoś był w atelier na samej górze…

– Myślał, że wszyscy śpią, bo w domu panowała cisza…

– Otóż to! Spłoszył się rykiem, może usłyszał jakiś ruch, bo trudno tu się przemieszczać bezszelestnie, potrącił piramidę na kufrze i uciekł. Czegoś tam chyba szukał?

– I nawet wiem czego – powiadomiła nas Alicja z zimną krwią, wyjmując z mikrofalówki filiżaneczkę z odrobiną zagrzanej wody. – Nie chcecie kawy? W mikropiecu woda gotuje się w minutę, zrobić wam?

– Zrób, przecież i tak teraz nikt nie zaśnie.

Prztyknęłam czajnikiem, żeby zrobić sobie herbatę.

– Uważasz, że czego szukał?

– Kota w worku. Zaczynam być tego pewna. Nie zauważyłaś może, ale tam, w kącie, koło balustrady, stoi jeszcze jeden worek, zostawiałam sobie te worki, bo są bardzo dobre na różne rzeczy. No owszem, nie rzuca się w oczy, bo coś na nim leży, ale kawałek wystaje, a one są dość charakterystyczne. Pchał się do niego i przeciskał obok kufra.

– A w tym worku jest co? – spytałam z szaleńczym zaciekawieniem.

Beata i Paweł zamarli nad stołem z łyżeczkami w rękach, wpatrzeni w Alicję.

– Nie pamiętam dokładnie – wyznała Alicja w zadumie. – Ale zdaje się, że jakieś resztki odzieżowe, tak mi się jakoś majaczy. To jeszcze z dawnych czasów… a może mydło Siedem Kwiatów…

– Myśl, że do dziś dnia posiadasz cały wór mydła Siedem Kwiatów, wydaje mi się ogłuszająca – powiadomiłam ją po chwili ogólnego milczenia.

– Nie cały wór! – zniecierpliwiła się Alicja. – Trochę. No, ileś tam. Podobno, tak słyszałam albo może czytałam, zostało stwierdzone, że ono jest dobre na mole. To znaczy, mole od niego uciekają. No to przywiozłam sobie… różne osoby mi przywoziły z Polski, bo co szkodzi sprawdzić, i włożyłam je tam na wszelki wypadek. Dobre czy nie, nie wiem, w każdym razie mole mi się jakoś nie zalęgły.

– I to się znajduje w tamtym worze – powiedział słabo Paweł po kolejnej chwili milczenia.

– Takie mam wrażenie. Różne resztki mi się plątały, futerko po teściowej, zdaje się, kołnierz od żakietu… Coś tam jeszcze, chyba jakaś farba i pędzle, możliwe, że wszystko razem do któregoś worka wepchnęłam i tak mi się wydaje, że to właśnie ten worek. Nawet kiedyś o nim myślałam.

– Destruktywnie…?

– Co?

– Myślałaś, żeby może wyrzucić…?

– Nie, żeby sprawdzić, czy tam nie ma starych, roboczych spodni Thorkilda.

Zabrzmiało mi to jeszcze bardziej ogłuszająco.

– I do czego ci miały służyć robocze spodnie Thorkilda?

– Nie wiem, nie pamiętam. Może dla Dagmar? A może chciałam coś podłożyć przy malowaniu klapy na antresolę. Co to ma za znaczenie i w ogóle dlaczego w środku nocy rozmawiamy o starych spodniach Thorkilda?

– Nie rozmawiamy o spodniach Thorkilda, tylko o workach na koty – skorygował Paweł. – To znaczy, o kotach w worku. Ale wiecie… Coś mi się chyba pomieszało, bo też nie wiem dlaczego.

Z wysiłkiem wydobyłam się spod wpływu mydła Siedem Kwiatów i roboczych spodni Thorkilda.

– Bo Alicja ma skojarzenie kota w worku z Mariankiem. Między nami mówiąc, sama również używałam na mole mydła Siedem Kwiatów, bezskutecznie, mole czuły się z nim doskonale, ale to może dlatego, że w grę wchodziły mole arabskie…

– Skąd, na litość boską, wzięłaś mole arabskie i czym się różnią od naszych? – zainteresowała się gwałtownie Alicja, która z molami miała dość dużo do czynienia.

– Przywiozłam razem z wełną z Algierii, a czym się różnią, nie wiem. Może właśnie stosunkiem do mydła Siedem Kwiatów.

– I jak się ich pozbyłaś?

– Wszystkie tekstylia wystawiłam w foliowych torbach na balkon akurat, jak była jedna z zim stulecia i przez miesiąc temperatura podchodziła pod dwadzieścia stopni mrozu, a w nocy nawet lepiej. Stały tak aż do wiosny i podziałało radykalnie. Potem już mola nie widziałam na oczy, chyba że takie spożywcze.

– Miałaś spożywcze?

– No pewnie. Latały po całej kuchni i myślałam, że to są te moje szare komórki, które z wiekiem opuszczają umysł człowieka.

– Dobrze myślałaś – pochwaliła Alicja z wielkim uznaniem. – I co zrobiłaś?

– Nic, wyrzuciłam wszystko jadalne, na szczęście nie były to produkty cenne, i cały bufet wyszorowałam spirytusem salicylowym. A także zwykłym, jadalnym. Substancji trujących wolałam nie używać. Czy możesz uprzejmie odczepić się od moli i wrócić do Marianka?

– No dobrze, mogę. Z dwojga złego wolę chyba Marianka niż mole. Nie żre wełny.

Paweł odzyskał głos.

– Już wiem. Zrozumiałem, że Marianek grawitował w kierunku kocich worków, a w atelier stoi coś takiego. Drogą logicznych skojarzeń dochodzimy do poglądu, że do Alicji nocami wdziera się Marianek i powoduje różne szkody, usiłując tych worków dopaść. Ale, Alicja, on tu przecież bywał, mieszkał, przez parę lat się pętał, naprawdę pcha się do starych spodni Thorkilda? Przecież to nie ma najmniejszego sensu!

Bez żadnego trudu Alicja zachowała zimną krew i najdoskonalsze opanowanie.

– Bo ani Marianek, ani nikt inny… no, teraz wy, ale nie wytruje was przecież… nie ma pojęcia o tym, co robiłam z workami po licytacjach. Jest to moja prywatna sprawa, ale mogę wam powiedzieć. Patroszyłam je różnie, czasem od razu, a czasem z opóźnieniem, a trwało to, zwracam wam uwagę, przez trzydzieści lat…

– Trzydzieści cztery – poprawiłam bezlitośnie.

– No, może. Nie jest wykluczone, że któreś tam udało mi się zaniedbać i do tej pory nie wiem, co w nich jest. Ale niewiele, o ile pamiętam, trzy do czterech. Wobec kupionych osiemdziesięciu sześciu, procent jest nikły, i wypatroszyłabym je nawet zaraz, gdybym wiedziała, gdzie są. W te wypatroszone natomiast wkładałam różne inne rzeczy… o, siedem sztuk leży przy kompoście, tam jest specjalna ziemia pod imbir i akantusy…

Rzuciło mną.

– Co…?! Pod imbir i akantusy musi być specjalna ziemia?! Alicja…!!!

Alicja uparcie prezentowała kamienny spokój.

– Przecież ci mówiłam, że to nie są łatwe rośliny. Jednym uchem słuchasz, a drugim wypuszczasz. Zlekceważyłaś, powiedziałaś, że w dupie masz ziemię i sama sobie zrobisz na krowim łajnie…

– One się teraz pokłócą o ziemię i ogród – powiedział Paweł do Beaty zgnębionym tonem. – Nie wiem, czy uda się je oderwać od tematu, może się pozabijają na poczekaniu. Nie znam sedna rzeczy i pojęcia nie mam, jak przeciwdziałać.

– Ja znam – powiedziała bardzo przejęta Beata. – Też mam ogród, widziałam takie szczątki u Joanny… Słuchajcie, ale przecież…

O, nie, nie mogłam się tak od razu uspokoić.

– A ja się męczę ósmy rok! Jak chora krowa! Skąd, dłużej, od dwunastu lat się z tym gównem kotłuję! A ty mi teraz mówisz, że siedem worków w twoim kompoście leży, teraz, od kiedy leży, ty zołzo?! Od wczoraj…?! A nie mogłaś powiedzieć w zeszłym roku, dwa lata temu, niech mi łeb odpadnie, jeśli to nie leży od pięciu lat…!

– Popatrzcie, czy się tu gdzieś coś nie turla, bo leży od dwóch – poprosiła Alicja, spoglądając pod stół i ociekając trującą słodyczą. – Więc ten łeb już jej odleciał, może trzeba znaleźć, bo się ktoś potknie. Uspokój się, idiotko, dwa lata temu dostałam to od człowieka, sama robiłam, ale gorsze. Mogę ci dać cały worek, w zeszłym roku bym ci dała, ale nie chciałaś…

– Zabiję ją – obiecałam z ponurą zaciekłością. – Przyjaciółka, nie przyjaciółka, ale muszę ją zabić, bo inaczej szlag mnie trafi! Dajcie mi czegoś! Jest jeszcze jedna butelka wina, wiem na pewno!!!

Problem był o tyle skomplikowany, że wielostronny, i emocje we mnie w mgnieniu oka utworzyły kłębowisko nie do rozwikłania. Ponuro i bez słowa, zadławiona nieco, słuchałam wyjaśnień Beaty, udzielanych Pawłowi, jak to na własne oczy widziała w moim ogrodzie zdychające imbiry trujące, akantusy długolistne i parę innych roślinek, wszystko przywożone z różnych stron Europy, jak wysłuchiwała dramatycznych opowieści o moich staraniach, wysiłkach i klęskach, jak to Alicja z dna absolutnego i zerowej wiedzy w ciągu dziesięciu lat przeskoczyła na szczyty fachowości ogrodniczej, jak mnie gnębił głupi pech, jak własną ręką produkowałam kompost naukowy, jak mi do tego miejsca brakowało. Paweł przez ten czas otwierał butelkę, ja zaś z rozgoryczeniem wspominałam zeszły rok, kiedy to Alicja rzeczywiście proponowała mi worek, a ja jechałam z dziećmi, w cztery osoby, z potwornym bagażem, a w dodatku nie do Polski, tylko do Paryża. Co niby miałam z tym workiem zrobić, posadzić go na miejscu kierowcy…?! A teraz mi ta gangrena wymawia! A wcześniej o specjalnej ziemi w ogóle mowy nie było!

Do tego Marianek, koty w worku, ryczący wychodek, niebiańskie wonie po nodze baraniej, platynowe szachy i Blekot! Co za myśl kretyńska mnie naszła, że to będzie przyjemny pobyt…!!!

– Zawsze, jak nie powiem, to chociaż pomyślę w złą godzinę – wymamrotałam pod nosem. – Dobrze, zabiję ją później, możemy wrócić do tematu…

– Czekajcie, zanim co – powiedział niespokojnie Paweł, któremu ogród nie stał kością w gardle i nie ćmił umysłu. – Ta noc i tak zmarnowana, która godzina…? Już po trzeciej. Może jednak wywieźć gdzieś tę resztę do końca, bo mam wrażenie, że teraz śmierdzi w całym Birkerød. Zaczną szukać źródła subtelnej woni i znajdą pod twoją furtką, to chyba nie będzie dobrze, nie? Padną na ciebie podejrzenia…

– Nic z tego – przerwała zimno Alicja. – Z tamtych śmietników jeszcze nie wywieźli i nie ma tego gdzie utykać. Musimy poczekać do wieczora. Zdążymy, w takim tempie poszukiwań nie zorganizują. W tym kraju nikt się nie śpieszy.

– Sąsiad doniesie – mruknęłam złowieszczo. – Już też, cholera, nie miało kiedy się zaśmiardnąć, tylko akurat teraz, kiedy mamy na głowie Marianka! A, prawda, jedno z drugim się wiąże…

– Nie dam głowy za Marianka – przerwała znów Alicja z nagłą determinacją. – Nie powiedziałam wam jeszcze, że w okolicy grasuje pasożyt. Zdaje się, że mieszka u Pameli.

Teraz się już zdenerwowałam poważnie. Beata i Paweł patrzyli pytająco.

– Alicja, ja rozumiem, że masz swoje życie prywatne i rozmaite tajemnice – powiedziałam z gniewnym wyrzutem. – Ale jakiś umiar zachować należy. Pasożyt…! Owszem, kompromitacja, ale nie czas teraz na wstydliwe ukrywanie minionych błędów, errore humanum est, jak mogłaś o nim nie wspomnieć?!

– To ten od papierosów i śniadań? – upewnił się żywo Paweł.

– Ten. Skąd wiesz, że jest i że mieszka u Pameli? Był tu u ciebie?

Alicja zdołała stłumić zakłopotanie. Zapaliła papierosa, mimo iż poprzednia połówka dymiła na popielniczce.

– Mnie unika jak morowej zarazy, ale widziałam go na mieście. Razem z Pamelą wychodził ze sklepu, to uważasz, że co? Przywarł do niej jak rzep, jedno warte drugiego.

– I myślisz, że ona mu robi drugie śniadanka?

– Jak ona mu robi drugie śniadanka, to ja śpiewam w operze. Mają wspólne interesy, to wiem przypadkiem, i nie chcę wiedzieć jakie, a w ogóle widziałam go dwa razy, w odstępie paru dni, więc wnioskuję, że znów się tu gdzieś zaczepił. Możliwe, że powinno się go brać pod uwagę.

– Możliwe…! – prychnęłam wzgardliwie.

Teraz na Pawła przyszła kolej wyjaśniać Beacie, że przed paroma laty, krótko przed psychopatą, pasożyt, młodzieniec bystry i zaradny, spróbował pożerować na Alicji. Próba powiodła mu się doskonale, przez trzy miesiące miał darmowe lokum, darmowy wikt i opierunek, wypalał Alicji papierosy i dostawał posiłki do pracy. W ramach wdzięczności usiłował sprzedać jej flachę whisky i zaoszczędzone dwa kartony własnych papierosów, pochodzące ze strefy bezcłowej, zatem o połowę tańsze, z tym że cenę wymyślił sobie obniżoną zaledwie o dziesięć procent. Pozostałby zapewne na jej utrzymaniu do końca życia, gdyby nie to, że wreszcie musiał wyjechać, a ponowna próba zagnieżdżenia się w jej domu już mu nie wyszła.

Zgodnie doszliśmy teraz do wniosku, że w kwestii przeszukiwania domu Alicji pasożyta, na wszelki wypadek, należy dołączyć do grona podejrzanych. Jest znacznie bardziej prawdopodobny niż Marianek.

Aczkolwiek godzina robiła się już zgoła poranna, a może właśnie dlatego, na poczekaniu wymyśliłam sensacyjną historię.

– Ktoś zgubił cenny przedmiot – ogłosiłam tajemniczo. – Dawno temu i sam nie wiedział, gdzie. Dostał na przechowanie jajeczko Fabergé…

– Dlaczego na przechowanie? – przerwała nieufnie Alicja.

– Bo tak mi wychodzi. Testamentowo przynależne jakiemuś dziecku, miał przechować do pełnoletności dziecka, powierzone mu zostało urzędowo, a on to zgubił. Dziecko zaczęło dorastać, robiło mu się gorąco, więc przypomniał sobie, że zgubił w pociągu. No i zaczął szukać po zgubach kolejowych, dowiedział się o licytacjach kotów w worku, zaangażował pomocników i nadal szuka…

– Tylko u Alicji? – zainteresował się Paweł.

– Kto tak powiedział? Może u wszystkich, którzy w tych licytacjach uczestniczyli, może wyliczył sobie czas i wypadło mu, że ostatnie lata pracy Alicji akurat pasują. Może wszystkich innych już obskoczył i tylko Alicja mu została…

– Dlaczego nie przyjdzie i zwyczajnie nie zapyta? Albo nie da ogłoszenia?

– Po pierwsze, może myśleć, że zełgasz i znalezisko ukryjesz, a po drugie, może nie chce się przyznać do zguby, bo to kompromitacja. Podejrzewam, że ty jedna masz jeszcze nie wybebeszone koty w worku, inni ludzie na ogół rozpakowują takie rzeczy od razu. Więc liczy na to, że o jajku sama nie wiesz i on ci to podwędzi bezszmerowo.

– A dlaczego właśnie jajko Fabergé?

– Nie wiem. Nic innego mi do głowy nie przyszło. Nie upieram się przy jajku, jak chcesz, może to być cokolwiek innego. Pamiątkowy zegar po pradziadku, welon prababci, może w ogóle coś kradzionego, zostawionego dziecku jako pamiątka rodzinna. Przechowanego w prywatnych rękach, żeby się nie rozeszło, że kiedyś tam komuś coś ukradli. Stąd niechęć do szukania publicznie.

– Bardzo ładna historia – pochwaliła Beata.

– Ma to swój sens – przyznał Paweł. – Alicja, może jednak warto obejrzeć resztę tych twoich kotów w worku?

– O ile zdołasz je znaleźć, proszę bardzo – zgodziła się sucho Alicja. – Ja całego domu rozwalać nie będę, nie mam teraz w planach generalnego remontu. Poza tym w żadne jajka i welony nie wierzę. I nic mnie nie obchodzi ten idiotyczny zgubca… Co tak patrzycie? Jeśli istnieje znalazca, powinien istnieć i zgubca, nie? To jakiś kretyn, skoro wyszukał sobie takich pomocników jak Blekot, i niech się wypcha. Nie chcę mieć z nim do czynienia.

Na tym konferencja została zakończona, wino wyszło, zdecydowaliśmy się pójść spać.

* * *

Wczesnym popołudniem przyjechała Marzena. Pytania, którymi niewątpliwie była wypełniona, już od furtki zamarły jej na ustach, bo resztki z zamrażalnika nie zaniechały działalności i dawały się wywęszyć nawet komuś z silnym katarem. A zdawałoby się, że Dania to jest wietrzny kraj, tymczasem nic, wiatru ciągle nie było, ledwo jakiś zefirek chwilami powiewał i atmosferze nie dawał rady.

– Rany boskie, co tu tak śmierdzi? – wykrzyknęła z przerażeniem w progu domu, zastawszy nas przy posiłku. – Alicja, to jakieś mięso! Albo ryby…? Jak wy to możecie wytrzymać, Boże drogi, i jeszcze macie apetyt…?!

– Do wszystkiego można się przyzwyczaić – odparł filozoficznie Paweł. – Cześć, jak się masz?

– Dobra kawa przebija wszystkie inne zapachy – pouczyła równocześnie Alicja.

– Zapachy… – prychnęła Marzena. – Jeśli to jest zapach… Skąd się to wzięło? Czy nie można tego wyrzucić?

– Noga barania straciła cierpliwość i postanowiła udać się w siną dal – oznajmiłam uroczyście. – W zasadzie już poszła, ale zostały drobiazgi towarzyszące. Siadaj, siadaj, damy ci kawy. A może koniaczku? Powąchasz sobie.

O istnieniu zamrażalnika w piwnicy i jego zawartości Marzena wiedziała doskonale, zaciekawienie przebiło w niej inne doznania, bez grymasów usiadła nad kawą i koniaczkiem i wysłuchała całej opowieści o wydarzeniach, z supozycjami i wnioskami włącznie. Przejęła się bardzo.

– Gdyby nie to, że ten ubytek brandy nastąpił wcześniej… Alicja, jesteś pewna…? Wierzę w twoją spostrzegawczość… Naprawdę myślałabym, że ktoś nas podglądał przy szachach i teraz ich szuka…

– Podglądanie odpada – przerwałam jej energicznie. – Rozejrzyj się po otoczeniu. Oglądałyśmy je w moim pokoju, zauważyłaś, co się tam dzieje przed oknem? Pnąca róża, dzikie wino i to dziwne zielsko na dwa metry wysokie, tam się w ogóle do szyby przedrzeć nie można. A od ulicy żywopłot, urósł i bardzo zgęstniał, w tym kawałku ogrodu można grób kopać albo bitwę toczyć i nikt niczego nie zauważy. Ale ktoś mógł o tych szachach wiedzieć…

– Gdyby wiedział, miał ćwierć wieku na znalezienie – przerwała mi z kolei Alicja. – Przypominam ci, że w tym pokoju spał pasożyt, Bełkot, Marianek, psychopata, Małga, Stasia, ty i jeszcze parę innych osób. Wymieniam jak leci, podejrzane i głupie.

– Ja w tym domu sypiałam wszędzie – wytknęłam z lekkim rozgoryczeniem.

– No więc szachy niepewne, ale prawdopodobne – zadecydowała Marzena stanowczo. – Bo rzeczywiście wygląda na to, że ktoś czegoś szuka. Od kiedy? Może to nam coś da… Alicja, od kiedy zaczęłaś dostrzegać rozmaite zmiany?

– Od lat. Ustawicznie ktoś mi tu coś przestawiał, przekładał i sprzątał…

Rozzłościłam się znienacka i postanowiłam sprostować.

– Gówno prawda i nie mądrzyj się teraz. Policzę porządnie. Zaczęło się dopiero po twojej pierwszej Grenlandii, kiedy tam pojechałaś…? Zaraz. Osiemdziesiąt pięć… Siedemnaście lat temu. Zdjęcia, slajdy, oglądałam je w miesiąc po twoim powrocie, wszystko leżało na swoim miejscu, nietknięte, sięgałaś ręką w ślepo, nikt niczego nie ruszał, bo jeszcze było dużo wolnej przestrzeni. Dopiero później… O, w rok później, jak przyjechałam, pyskowałaś, że masz poprzekładane, ale wtedy było dużo osób. No i potem, stopniowo, jak się urwała półka w kotłowni, jak przywiozłyśmy te dwa regały z targowiska, jak wróciłaś z Kalifornii z tobołem jakichś bulw i cebulek, jak Krystyna zostawiła swoje rzeczy, jak wyrzuciłaś fisharmonię…

– Od fisharmonii zrobiło się więcej miejsca!

– Ale gdzieś to miejsce znikło. Sama przenosiłaś co popadło, jak ktoś przyjeżdżał. Z tym że to jeszcze nie było prawdziwe szukanie… I nie wiem, co dokładałaś, bo nie siedziałam tu bez przerwy. Na grzebanie i szukanie wygląda to dopiero teraz i wcale nie wiem, czy nie od wiosny. Od wizyty Blekota.

– No więc właśnie, co z tym Blekotem? – zniecierpliwił się Paweł. – Nie znam człowieka, ale źle o nim słyszę…

– I słusznie – powiedziały równocześnie Alicja i Marzena.

– Anita coś wie – podjęłam, zbaczając trochę z tematu. – O coś Blekota podejrzewa. Nie wiem, czy to czasopismo Jasia ma jakiekolwiek znaczenie, o co tu chodzi, o porost islandzki czy o klejnoty królowej Klemencji, ale stąd mi się zalęgło jajeczko Fabergé. Czasopismo może być po prostu mylące. Gdzie ono w ogóle jest, Alicja, znajdź je i przeczytajcie całość porządnie, od deski do deski, niech nam nie bruździ. Wy obie, ty i Marzena, bo reszta po duńsku nie umie.

– Noga barania wskazuje, że on się pcha do kotów w worku – powiedziała Alicja w zadumie.

– Mnie też się tak wydaje – przyświadczyła pośpiesznie Marzena. – Ale gdzie to ma sens, skoro nikt nie wie, co w nich jest?

– Otóż to! – podchwyciłam skwapliwie. – Zakładając, że chodzi nie o żadne jajeczka, tylko o szachy, skoro ona ma w kocich workach podarte rajstopy i mydło Siedem Kwiatów, równie dobrze może mieć i szachy. Ten poszukiwacz nie wie przecież, kiedy ona to znalazła, jeśli w ogóle znalazła, a mieszkające tu osoby zdołały może poznać jej obyczaje!

– Ten pasożyt jakoś mi się nie bardzo podoba. – zauważyła nieśmiało Beata. – Wnioskuję tylko z tego, co słyszę, bo ludzi nie znam i przy niczym mnie nie było.

– Pamela – zdecydowała się nagle Alicja z jakąś zaciętą satysfakcją. – Jak to? Nie mam już kawy…? Najchętniej stawiałabym na Pamelę, siedzi tu od lat, po duńsku umie, przyjaźni się z pasożytem, zna Marianka… Beata, włącz wodę na kawę!

– Czego ty chcesz od tej Pameli, dziewczyna, jak dziewczyna, może trochę interesowna, ale nic poza tym…

– Cha, cha! – powiedziała drwiąco Alicja.

Pamela, jako młoda dzieweczka, przyjechała do Danii, poślubiła Duńczyka i została na zawsze. No i cóż takiego, wielkie rzeczy, nie ona jedna. Urodziła syna, prowadziła dom, a że Duńczyk zaliczał się do zamożniejszych, to co? Nigdzie nie jest powiedziane, że koniecznie trzeba poślubiać nędzarzy! Ładna była i wcale nie głupia, język opanowała w tempie godnym podziwu, niby same zalety, a jednak Alicji zdołała się narazić. Może brakiem taktu, a może przesadną szczerością, nie kryła bowiem, iż węzłem małżeńskim połączyło ją wygodne życie, nie zaś wielka miłość. Trudno się w końcu dziwić, że z octu na półkach i pustych haków w mięsnym sklepie chętnie przeniosła się do kraju obfitości, bo akurat jej to wypadło w tamtych pięknych czasach, męża traktowała dosyć przyzwoicie, żadne zdrady w grę nie wchodziły, bo z kim, do licha, miałaby go zdradzać, z Turkami…? Skandynawia wybuchom erotycznym nie sprzyja… Gdyby oszalał na jej tle jakiś milioner, bez chwili namysłu dokonałaby zamiany, nie kryła tego, ale gdzież niebieskooka blondynka miała w Danii znaleźć tego milionera? W Argentynie, w Brazylii, w Egipcie, a, to owszem, ale nie tu! Trwała zatem przy mężu i całkiem niepotrzebnie ujawniała Alicji naganne cechy charakteru.

Osobiście Pamelę nawet dosyć lubiłam, nie trawiłam natomiast jej mamusi, która naraziła się Alicji znacznie bardziej i pojąć nie mogłam, jak ona tę mamusię wytrzymuje. W kolekcji głupich bab u mnie zajmowała z pewnością jedno z pierwszych miejsc, kto wie czy nie naczelne, i kontaktu z nią, po pierwszym doświadczeniu, unikałam jak ognia. Pamela zresztą też nie rwała się namiętnie do zapraszania rodzicielki. Może Alicja cechy mamusi bezwiednie przerzuciła na córkę? A może zraziło ją, że córka trochę nachalnie poszukiwała w Danii męża dla mamusi, bogatego i możliwie starego, najlepiej po dziewięćdziesiątce, żeby szybko umarł i zostawił jej spadek. Nie mogłam jej za to potępiać, bo tylko takim sposobem uwolniłaby się wreszcie od koszmarnej, dennie głupiej wiedźmy. Gdybym miała taką mamusię, wydałabym ją bodaj za smoka wawelskiego…!

Alicja, jak zwykle w tym miejscu niekonsekwentna, zdając sobie sprawę z przeraźliwej głupoty tej podstarzałej idiotki, uparcie dziwiła się wynikającym z kretyństwa poczynaniom. Wciąż wydawało się jej, że umówiona na piątą po południu mamusia przyjdzie o piątej po południu, a nie o dwunastej w nocy, względnie o piątej rano, i pozostanie przez uzgodnione trzy kwadranse, nie zaś przez całkowicie nie uzgodnioną dobę. Albo nie wpadnie na dwugodzinny momencik skorzystać z maszyny do szycia dla obrębienia sobie szlafroczka, dokładnie w chwili, kiedy Alicja z walizkami w rękach odjeżdża na lotnisko, gdzie już jej warczy samolot do Kalifornii. Albo nie wywinie jeszcze jakiegoś innego, podobnego numeru. Za każdym razem oburzone zdumienie Alicji wybuchało z taką siłą, jakby niczego podobnego nie można się było spodziewać, ze mnie zaś wyrywały się rozpaczliwe jęki.

Moim zdaniem, Pamela swojej mamusi do pięt nie sięgała. Charakter mogła sobie mieć gorszy, ale przynajmniej rozumiała, co się do niej mówi.

Tym razem o Pamelę kłóciłyśmy się krótko, bo z wielką energią wkroczyła Marzena.

– Pameli wykluczyć nie można, ale pierwszego miejsca bym jej nie dawała. Chyba że zna Blekota…?

Popatrzyła na nas pytająco i bez rezultatu, bo nikt z nas nie wiedział, jakie znajomości Pamela mogła pozawierać, poza tym, kiedy Blekot obrażał mnie tu deklaracjami przyjaźni za swoją pierwszą wizytą, była jeszcze dziewczynką, chodzącą w Polsce do szkoły. Przyjechała do Danii parę lat później.

– Zna Marianka, psychopatę, o ile wiem, a teraz słyszę, że i pasożyta – wyliczyłam. – Co do Blekota, należałoby spytać Anitę. Obie z Pamelą też się znają. A…! Anita zna i mamusię, ale gdyby miała wybierać między mamusią a czarną mambą, stawiam na mambę wszystko, co posiadam.

– A raz się ostatnio z mamusią widziała – zachichotała Alicja. – Tu, u mnie, w zeszłym roku.

– A miałaś gdzieś mambę na podorędziu? Dałaś jej wybór…?

– Boże, przecież wy jesteście cudowne! – wyjęczała nabożnie Beata, zastygła nad czajnikiem, który już dawno prztyknął.

– Tak, z nimi można zwariować – przyświadczył Paweł z przekonaniem i sięgnął po butelkę piwa.

– Uspokójcie się! – zirytowała się Marzena. – Ja sama nie wiem, którą z nich wolę, z tym że mamby stanowczo nie chcę. Skoro prowadzimy śledztwo… Prowadzimy, nie…? Trzeba sprawdzić, czy Pamela zna Blekota. Gdzie Anita? Spodziewasz się jej wizyty?

– Gdzie ta kawa? – spytała z naganą Alicja. – Miałaś tam wodę… Czy ktoś mógłby znaleźć czyste popielniczki…?

Musiałam ją zastąpić, bo głowę położyłabym na pniu, że nie słuchała wczoraj wyjaśnień i zwierzeń Anity w kwestii jej obowiązków służbowych i żadnej sensownej odpowiedzi nie mogłaby udzielić. Drogą dedukcji owszem, doszłaby do czegoś, ale nie tak zaraz i w ogóle by się jej nie chciało.

– Anita będzie, tylko patrzeć – zapewniłam Marzenę. – Robi coś tam w Helsingør i jeździ codziennie. Jest zaciekawiona, już samo to jedno by wystarczyło, ale chce także odzyskać czasopismo Jasia.

– Alicja, znalazłaś już…?

– Nie i teraz szukać nie będę. Podobno mamy je przedtem przeczytać czy może tylko tak mi się wydaje…? GDZIE. TA. KAWA?!

Beacie zatrzęsły się ręce, ale mimo wszystko trafiła wodą do filiżanek. Sięgnęłam po puszkę, Paweł obrzucił wzrokiem stół i pośpiesznie wygrzebał zza zasłony na końcu bufetu trzy czyste popielniczki, upychając na ich miejsce używane. Oceniłam to jako zły znak, wiedział oczywiście, że umyte popielniczki Alicja trzyma na samym skraju kuchennego bufetu, pomiędzy zasłoną a wiaderkiem ze składnikami kompostowymi, ale gdyby nie Beata, pamięć z pewnością odmówiłaby mu usług. Niedobrze. Chyba za dużo się między nimi zalęgło…

Marzena z uporem starała się uporządkować sytuację.

– Ale nawet jeśli do tego całego grona podejrzanych dołożymy Pamelę… Nie, nie tak, zostawmy ją na koniec, jak zapytamy Anitę. Mówicie o kotach w worku, Alicja, przypominam ci, sama trafiłam na kocie worki pod szafą na bieliznę, w ostatnim pokoju, tym dla Pawła…

– Dla Beaty – poprawiła Alicja. – Paweł śpi w telewizyjnym.

– Bez znaczenia. Wlazłam na nie. Czy to są worki wybebeszone? Bo zdawało mi się, że nie?

– A skąd ja to mam wiedzieć? Jesteś pewna, że to były kocie worki? Musiałabym popatrzeć.

– To może popatrz, co?

– Teraz zaraz?

– A kiedy? Jak już ten poszukiwacz straci cierpliwość i rozwali ci łeb?

– I co mu z tego przyjdzie? Tylko straty poniesie.

Na moment z resztkami woni nogi baraniej wymieszała się ogólna dezorientacja. No owszem, każdy zabójca, o ile oczywiście zostanie złapany, ponosi niewątpliwe straty, ale tak od razu, przy Alicji, i czy na pewno zostanie złapany…?

– Jakie straty? – spytała Marzena podejrzliwie.

– Małga przyleci pierwszym samolotem i natychmiast zacznie robić porządki w domu. I nie spocznie, póki nie skończy. Myślisz, że da mu jakąś szansę? Czegokolwiek on szuka, ona to znajdzie wcześniej, więc na co mu te komplikacje? Ona jest moją spadkobierczynią, o czym wszyscy wiedzą, a wykonawcą testamentu jest Elżbieta. Przyleci ze Szwecji jeszcze szybciej niż Małga z Francji i jak się złapią za te porządki wspólnymi siłami, kamień na kamieniu tu nie zostanie…

Wyraźne zadowolenie Alicji w obliczu katastroficznej wizji wydawałoby się całkowicie niezrozumiałe, gdyby nie znało się źródła. Znaliśmy je wszyscy, z wyjątkiem Beaty, która już zaczynała coś węszyć, chociaż o konkretach nie miała pojęcia.

Już raz tak było. Alicja miała wypadek, nie własny, cóż znowu, jechała jako pasażer z Edith, duńską przyjaciółką. Jakoś nigdy nie miałam nabożeństwa do Edith, okazało się, że słusznie. Prawie nic im się nie stało, Edith miała złamane parę żeber i rękę, Alicja zaś wyleciała na zewnątrz i walnęła głową w kamień.

Okres lekkiego zachwiania równowagi przetrwała w domu, gdzie całe grono powinowatych, przyjaciół i krewnych otaczało ją opieką, od której to opieki zgrzyt jej zębów wywoływał gromkie echo. Małga z Elżbietą, pielęgniarką z zawodu, z opiekuńczej nadgorliwości zrobiły jej wtedy porządek w szafkach kuchennych, uchetały się jak woły robocze, przebaczenia nie uzyskały nigdy, Alicja zaś, odzyskawszy zdrowie, z powrotem poustawiała prawie wszystko, co wyrzuciły, a czego nie zdążyli wywieźć śmieciarze. Przepadło jej parę drobnostek, obtłuczona i nadpęknięta miśnieńska solniczka z osiemnastego wieku, puszeczka z resztką skamieniałej kawy rozpuszczalnej, silnie obdrapana patelnia teflonowa, słoik idealnie zwietrzałego pieprzu, słoik jeszcze bardziej zwietrzałego chrzanu, jedno dziurawe siteczko i coś tam jeszcze podobnego. Jedynym pozytywnym osiągnięciem trwałym okazało się odnalezienie w najdalszym kącie górnej półeczki dawno zaginionego filmu z fiordów norweskich i wyłącznie przez ten film Alicja nie zerwała na wieki wszelkich kontaktów z własną siostrzenicą i córką najbliższych przyjaciół. Aczkolwiek usunięcie plastikowych miseczek po krewetkach wymawiała im do tej pory.

Teraz myśl, że w rozpędzie powyrzucają wszystko z szachami włącznie, najwyraźniej w świecie sprawiła jej żywą przyjemność. Mnie sprawiłaby również, gdyby nie to, że wątpiłam w wyrzucenie.

– Ty się tak nie ciesz – powiedziałam karcąco. – Po tych twoich dolarach w makulaturze skrupulatnie obejrzą każdy przedmiot. Co prawda, dla złoczyńcy tym bardziej przepadnie, więc może ma tyle rozumu, żeby cię nie zabijać. To jak? Robimy coś czy czekamy na Anitę?

– Czy pozwolisz, że pójdę do twojego pokoju i wyciągnę spod łóżka czasopismo Jasia, bo pewnie tam leży? – spytała Marzena.

– Jeśli je znajdziesz… – zgodziła się Alicja z powątpiewaniem.

Znalazła. Obie przystąpiły do lektury. Anity można było spodziewać się dopiero późnym popołudniem, zdecydowałam się zatem jechać po zakupy spożywcze. Beata wyjawiła chęć pójścia do sklepu po swoje oczekiwane narzędzie, w czym, oczywiście, Paweł musiał jej pomóc, nagle zapłonął dzikim uczuciem do przyrządów technicznych. Machnęłam na nich ręką, chociaż wcale nie przestałam być zmartwiona, i zabrałam jedną śmierdzącą torbę spod furtki, z nadzieją, że uda mi się gdzieś ją ukradkiem wepchnąć. Pozostały jeszcze trzy torby i jedno pudło, zamrażalnik Alicji był, jak się okazało, zdumiewająco pojemny.

Śmietnika sklepowego nie zdołałam wykorzystać, bo akurat go opróżniali. Cofnęłam się, włożyłam wonny ciężar z powrotem do samochodu i odpracowałam produkty jadalne. Kiedy wracałam na parking z tobołami, dwie osoby sprzątały placyk przy śmietniku, więc znów nie mogłam popełnić wykroczenia. Rozzłościło mnie to, uparłam się przy swoim i postanowiłam jechać na stację kolejową, gdzie też stały śmietniki, a ludzi, pomiędzy pociągami, prawie nie było. A w każdym razie nie powinno być.

Nie spełnili powinności, byli. Siedzieli przy stoliku na zewnątrz i pili piwo, w dodatku na postoju czekały dwie taksówki, których kierowcy wysiedli i gapili się na okolicę. Do śmietnika na drugim peronie musiałabym lecieć po schodach, co mi się wcale nie podobało, przypomniałam sobie o jeszcze jednym śmietniku na malutkim parkingu po przeciwnej stronie ulicy. Stał w zieleni, więc był słabo widoczny. Zawróciłam, podjechałam tam i wreszcie pozbyłam się świństwa.

Po czym nie zawracałam ponownie, tylko pojechałam dalej, ruszając do Alicji drogą nieco okrężną, mało uczęszczaną, ale wiodącą po skręcie wprost do jej domu. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że gdybym skręciła w lewo, a nie w prawo, dojechałabym do Pameli, która mieszkała gdzieś tam, po drugiej stronie toru kolejowego, i zatrzymałam się na światłach.

I wówczas na pustej ulicy zobaczyłam dwie osoby rozmawiające głowa przy głowie, prawie wtulone w żywopłot. Prawdopodobnie równoczesna niemal myśl o Pameli sprawiła, że poznałam ją natychmiast, głównie po wspaniałych włosach. Stała z jakimś facetem odwróconym ku mnie twarzą. W odległych zakamarkach pamięci pisnęło mi wspomnienie, znałam tę twarz, widziałam ją, nie mąż Pameli, bo jej mąż był znacznie chudszy, skąd ja go…?

Blekot! Rany boskie, to przecież Blekot! Tak samo unosił jedną brew, kiedy pokazywał zdjęcie żony w paryskiej halce, w czasach, kiedy po halki z jugosłowiańskiego importu trzeba było stać trzy godziny w kolejce, a i to pieniędzy na nie nie miałam, takich przeżyć się nie zapomina! Grubszy i starszy, ale on z pewnością!

No to już nie musimy pytać Anity, czy Pamela zna Blekota…

Światło mi się zmieniło, ruszyłam, niezmiernie przejęta. Wkroczyłam do domu Alicji i okrzyki wydałyśmy równocześnie, Marzena i ja.

– Słuchajcie, panienki, widziałam Pamelę na konszachtach z Blekotem! – zawołałam już w korytarzyku.

– Dobrze, że jesteś! – ucieszyła się na mój widok Marzena. – Co to było z tym twoim jajkiem Fabergé?

Zważywszy, iż zarazem wnosiłam do domu część zakupów i trudno mi było pomieścić się z torbami w ciasnym przejściu, Alicja zaś zaczęła dopytywać się z naciskiem, czy nie kupiłam przypadkiem czegoś zamrożonego, osiągnięcie wzajemnego porozumienia napotkało niejakie trudności. Dopiero po przyniesieniu reszty produktów i pozbyciu się ich w kuchni mogłyśmy rozmawiać całymi zdaniami.

– O jajku będzie krócej, więc powtórz jej od razu – zarządziła Alicja. – Ja tak dokładnie nie pamiętam.

– Chcę piwa, póki zimne – odparłam stanowczo i wygrzebałam butelkę z torby.

– Czy miałaś jakieś jasnowidzenie? – zainteresowała się Marzena, kiedy skończyłam sensacyjną opowieść o cennej zgubie. – Czy wymyśliłaś tylko tak sobie? Bo to wcale nie jest takie nieprawdopodobne. Też bym chciała zimnego piwa, mogę sobie wziąć?

– Wymyśliłam, ale to przez to całe gadanie o kocich workach. Gdyby ona się wreszcie zdecydowała, czy ma jakieś nie rozkopane, ile i gdzie…

– Wiem, że mam, wiem, że kilka, i wiem, że w różnych miejscach – zirytowała się Alicja. – Obie jesteście głupie. Naprawdę wam się wydaje, że tak łatwo je znaleźć w tym domu? Przyjdzie taki łachmyta trzy razy, rozejrzy się i już ma, tak? I jeszcze bez trudu je wyniesie, akurat. Może i mam tu trochę bałaganu, ale proszę, jaki się okazuje użyteczny!

– Jest w tym odrobina racji – przyznałam z niechęcią, popijając piwo.

– Ale może jednak zacznij zamykać drzwi – zaproponowała Marzena z troską. – Przynajmniej na noc.

– Zacznę, jak przestanie śmierdzieć.

– Już przestaje. Z atelier wychodzi, prawie wyszło, główne źródło tkwi teraz przy furtce, wieczorem usuniemy to z Pawłem do reszty. A w ogóle na razie jest dzień. Poza tym, chciałabym się dowiedzieć, czy wy głuche jesteście, podobno obie macie świetny słuch, mówię do was jak do ściany, widziałam Pamelę z Blekotem!

– No właśnie, powiedz o tym! – ożywiła się zmartwiona całą sytuacją Marzena.

– Rozpoznałaś Blekota? – spytała Alicja niedowierzająco. – Po tylu latach? Przecież go nie widziałaś od wieków.

– Mam pamięć wzrokową, a on ma taki charakterystyczny nawyk, zawsze miał, unosi jedną brew. I sama mi powiedziałaś, jak obecnie wygląda. Zresztą, przyznaję, gdybym się na niego natknęła zwyczajnie, na ulicy, wcale bym go sobie nie przypomniała, to znaczy owszem, wiedziałabym, że znam tę gębę z dawnych czasów, ale kto to może być…? Zgadłabym po godzinie, po tygodniu albo wcale. Ale tu mi pomogło skojarzenie, tyle gadania o nim i do tego Pamela. Akurat o niej myślałam. W dodatku rozmawiali jakoś tak konspiracyjnie, wciśnięci w żywopłot…

– Trzeba było podsłuchać, co mówią.

– Na pustej ulicy? Zostawić samochód pod światłami i zakradać się ku nim na czworakach, rzeczywiście, nie zwróciliby na mnie żadnej uwagi!

Marzena zastanawiała się intensywnie.

– Nie podoba mi się to wszystko. Czy oni tworzą całą szajkę? Pasożyt, Pamela, Blekot, Marianek…

– Anita… – podsunęła zachęcająco Alicja.

– Anita niepewna – zaprotestowałam. – Odczep się od niej chwilowo.

– Zaraz – ciągnęła Marzena. – Nie przeszkadzajcie mi, ja myślę. To ma jakiś logiczny ciąg, niech go znajdę. Był Blekot. Marianek zwierzał się Alicji z kłopotów i twierdził, że musi coś znaleźć…

– Mętnie twierdził – przypomniała Alicja.

– Mętnie, nie szkodzi. Wpatrywał się w kocie worki, ale mógł nawet nie wiedzieć, w co się wpatruje. Blekot zostawił lekturę Jasia i chce ją odzyskać, zależy mu, załóżmy, że wysłał Marianka, żeby znalazł i ukradł…

– W atelier…?!

– U Alicji wszystko może leżeć wszędzie. Wyobraź sobie – Marzena odwróciła się nagle do mnie – Alicja czyta to… no, przegląda… na tarasie, wpada jej w oko jakaś roślina, trzeba jej podsypać trochę nawozu, idzie do atelier po miskę z mierzwą, czasopismo zostawia gdziekolwiek wśród ceramiki…

– Wyobrażam to sobie bez najmniejszego trudu – zapewniłam ją. – W ten sposób właśnie ona gubi najrozmaitsze rzeczy. Zresztą, nie tylko ona, ja też. A jeszcze jak akurat zadzwoni telefon…

– No więc właśnie. Można zestawić Blekota z Mariankiem, ale co w tym robią Pamela i pasożyt? A, już wiem! Nie mogąc wydusić nic sensownego z Marianka, Blekot próbuje zaangażować Pamelę, niech tu przyjdzie do ciebie z wizytą i może jej się uda trochę rozejrzeć…

– Nie uda jej się – mruknęła Alicja.

– Ale on tego nie wie. Działa na dwa fronty. Pasożyta Pamela może znać tylko przypadkowo, chociaż, jeśli szajka… Czy naprawdę nie masz nic cennego, oprócz szachów, o czym on mógłby wiedzieć? Alicja…?

Alicja skrzywiła się, obejrzała, wstała od stołu i wstawiła do mikrokuchenki filiżaneczkę z odrobiną wody.

– Nie chcecie kawy?

– Nie chcemy. Zastanów się, co masz?

– Nie wiem. Nic. Srebra po ciotce. Obrazy po pradziadku. Nie trzeba ich szukać, bo wiszą na ścianach. I te szachy, o których nikt nie wie. Pasożyt mieszkał w tym pokoju, gdyby wiedział, uważacie, że jeszcze by tam stały?

– No to zostają tylko koty w worku i czasopismo Jasia – orzekła Marzena stanowczo. – W tym tkwi sedno rzeczy. Marianek i Pamela dowiedzieli się od Blekota, a pasożyt od Pameli…

– A, właśnie! – przypomniałam sobie. – Przeczytałyście tę prasę?

– Tak. I mnie się wydaje… – zaczęła Marzena i nie dokończyła.

Głuchy rumor dobiegł nagle z atelier. Coś się tam zwaliło i zleciało ze schodów. Poderwałyśmy się wszystkie trzy, od razu popełniając błąd, bo popędziłyśmy przez salon i pokój telewizyjny i otwieranie po drodze podwójnych drzwi zmarnowało nam trochę czasu. Tymczasem wyjście na taras było szeroko otwarte i przez nie można było w mgnieniu oka wypaść na zewnątrz. Przepadło, kiedy udało nam się przedostać na pierwsze schodki, w głębi ogrodu mignęły tylko nogi w spodniach i był to jedyny dowód na upór i wytrwałość bezczelnego poszukiwacza.

Zeszłyśmy jednak na dół, żeby ocenić rodzaj i rozmiar zniszczeń.

– No, no – powiedziała Marzena, taktownie usiłując ukryć triumf.

W połowie dolnych schodów leżał wypchany koci wór.

– Cholera – powiedziała Alicja, zła jak diabli. – Skąd on to wywlókł?

Skąd wywlókł, to wywlókł, ale najwyraźniej w świecie nie mógł z pękatym ciężarem przedostać się na górę. Zepchnął dużo różnych rzeczy, w tym skrzynkę z suchym nawozem, drugą z jakimiś drewnianymi kawałkami, stos papierów i dwa pudła, z czego jedno pełne kamieni. Kamienie, turlając się, narobiły największego łoskotu, z tym że zepchnięte zostały nie sprawcą bezpośrednio, tylko wystającą deską, która wyglądała mi na połowę solidnej szuflady. Tkwiła jeszcze w poprzek i łatwo było odgadnąć, dlaczego wystraszony hałasem złoczyńca porzucił swój łup i uciekł z pustymi rękami.

Wściekłość Alicji nieco się zmniejszyła.

– Wiedziałam, że ta resztka szuflady na coś mi się przyda, no i proszę. Swoją drogą, to już szczyt wszystkiego, grzebać mi tu w biały dzień! A ten wór… Zaraz… Czy on nie leżał pod schodami? Świetnie ten kretyn trafił!

– Bo co tam jest? – zaciekawiłam się natychmiast.

– Nie jestem pewna, ale zdaje się, że stare koło garncarskie…

Zmusiłyśmy ją do sprawdzenia zawartości od razu, bo nadmiar wątpliwości zaczynał przytłaczać. Istotnie, na dnie wora spoczywało średnie koło garncarskie, wyżej zaś liczne szczątki starych butów, dwie pary łyżew, cztery zleżałe dętki samochodowe i połamane kawałki czegoś, przeważnie metalowe. Oraz coś dużego, tekstylnego, podartego porządnie, zasłona okienna chyba albo narzuta na tapczan, która skutecznie taiła kanciastą zawartość worka.

– Z koła wnioskując, to jednak twoje, a nie kolejowe – westchnęłam z żalem, bo już nabrałam nadziei na jakieś odkrycie.

– No więc jednak – powiedziała ze skrywanym triumfem Marzena, wracając do salonu. – To przesądza sprawę. Możesz nie myśleć o własnych drogocennościach, chodzi o koty w worku. Symbolicznie nazwijmy tę poszukiwaną rzecz jajkiem Fabergé i zastanówmy się wreszcie porządnie!

– Jak myślicie, kto uciekł? Facet czy baba? – spytała Alicja z namysłem.

W korytarzyku pojawili się Paweł z Beatą i natychmiast zostali poinformowani o wydarzeniach. Przejęli się średnio, Beata bardziej, Paweł mniej, przez lata znajomości z Alicją człowiek się uodparniał. Paweł poleciał do ogrodu sprawdzić drogę ucieczki poszukiwacza, nie wiadomo, do czego mu to było potrzebne, ale stwierdził, iż uciekł przez dziurę w żywopłocie, istniejącą od dawna i nigdy porządnie nie zarośniętą. Z jakiegoś tajemniczego powodu żywopłot, wszędzie bujny, w tym akurat miejscu nie życzył sobie gęstnieć.

– Te dzieci, które kiedyś tę dziurę zrobiły, jak jeszcze miałaś śliwki – zauważyłam w zadumie – obecnie są już dorosłe. Może należałoby zażądać od nich naprawienia dewastacji?

Alicja wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, które to były, nie rozpoznaję ich. Tam nawet pokrzywy nie chcą rosnąć. Poza tym, jej nie widać i jeśli się nie wie…

– Ale ten jakiś wiedział!

– Znajomy. Cały czas przecież mówimy o znajomych, nie?

– A, właśnie! – przypomniałam sobie. – Co tam jest, w tej lekturze Jasia? Zaczęłyście mówić i przerwało nam.

– Marzena zaczęła – uściśliła Alicja, najwyraźniej odcinając się od przeczytanych tekstów.

– Wszystko jedno. Zaczęła od jasnowidzenia na tle jajeczka…

– Bo jedyne, co mogłoby zainteresować złodzieja, to te różne zaginione rzeczy – podjęła żywo Marzena. – Najwięcej piszą o historycznej biżuterii, ale dalej jest cały artykuł na temat tajnych dokumentów. W zasadzie też historycznych, ale dochodzą do współczesności. Korespondencja, umowy, różne zdrady i tak dalej, zaginęło jakieś doniesienie do papieża w siedemnastym wieku, jakiś list kardynała Aleksandra do kochanki, nie wiem co to za kardynał… coś tam z ostatniej wojny, parę innych dyrdymałów, za niektóre można by dostać ciężką forsę. Podają nazwiska posłańców albo odbiorców i potem kamień w wodę. To wszystko, to nie są duże rzeczy, opakowane były różnie, to rulon, to koperta, któreś było w pudełku, podrobionym na tabakierkę. Biorę pod uwagę coś, co można zgubić, zostawić, na przykład, w pociągu, a potem łatwo mieściło się w kocim worku. Bo w taki naszyjnik królowej Klemencji nie wierzę, klabzdron wielki…

– Srebrny lis też był dosyć duży – zauważyła sucho Alicja. – Co nie znaczy, że wierzę bodaj w jedno słowo tego szmatławca. Ale jeśli przypadkiem wymknęło im się coś zbliżonego do prawdy, to ona uważa, że któreś zaginione mogło się zaplątać do worka. I ja to mam. Bzdura.

– To jak inaczej skojarzyć namiętność Blekota do tego pisma z grzebaniem w twoich workach? – spytał logicznie Paweł. – Co to ma być, zbieg okoliczności? Nie chce mi się wierzyć.

– Najprościej byłoby rozbebeszyć worki – podsunęłam złośliwie.

– Co ty powiesz? – prychnęła rozzłoszczona Alicja. – To spróbuj!

– Spróbuję. Na razie oczami.

Poszłam do pokoju Beaty, gdzie Marzena deptała po dwóch workach, i popatrzyłam. Dosyć, trzeba przyznać, smętnie. Żeby się do nich dostać, należało usunąć dwa zasobniki na butelki po piwie, zapełnione częściowo pustymi butelkami, a częściowo różnorodnym chłamem: jakimiś patykami, rulonami ozdobnego papieru pakowego, drewnianymi listewkami różnej długości, narzędziami w rodzaju młotków, przecinaków, obcęgów i pilników z gatunku raszpli, a także długimi skalówkami i jedną, sterczącą w górę przykładnicą. Następnie ominąć stojący w poprzek niewielki regał z mnóstwem papierów, komódkę, na której spoczywał potężny tobół, na oko tekstylny, trzy kolejne stosy papierów, głównie gazet, kolorowych czasopism, kopert i prospektów, starą walizę, z pewnością czymś wypełnioną, tajemniczy, żelazny, trójnożny stojak i wspartą o niego, złożoną drabinkę. Ponadto przedrzeć się przez olbrzymią ilość pudeł i pudełek, w większości kartonowych, chociaż co najmniej trzy były drewniane, a przynajmniej tyle udało mi się dostrzec. Przejścia do okna i stojącej przy nim szafy nie było, chyba że górą, po tym wszystkim, podobnie jak przełaziła Marzena z ręcznikami, ale wtedy niektóre rzeczy trzymałyśmy w objęciach.

Powinno się cały ten nabój usunąć z pokoju kawałek po kawałku i nawet obejrzałam się za siebie, chociaż z góry wiedziałam, że nie ma gdzie. Korytarzyk był wąski i też zastawiony regałami. Wynieść na zewnątrz, do ogrodu…? Galernicza praca!

Wróciłam do kuchni.

– Oczami się nie dało – oznajmiłam. – Zniechęciłam się. Podwójna robota.

– Dlaczego podwójna? – zaciekawiła się Beata.

– Wyniósłszy, trzeba później wnieść z powrotem, bo nigdzie indziej nie ma na to miejsca. Nawet korciło mnie, żeby zrobić początek i zabrać to, co miałam najbliżej, na przykład młotek i przykładnicę, ale co bym z tym zrobiła? Siedziałabym tu, trzymając je w rękach?

– To już nie chcesz rozbebeszać worków? – wyzłośliwiła się słodko Alicja.

– Chcieć, nie chcę, ale gdyby było pewne, że warto…

– To zdecydujcie się, czy warto, bo póki tu jesteśmy, możemy pomóc – poprosił Paweł. – Sama Alicja nie da rady.

– Ale przecież tych worków jest więcej – przypomniała zmartwiona Marzena. – Może do któregoś jest łatwiejszy dostęp? Alicja, gdzie…?!

– Jacyś strasznie nudni jesteście – zaopiniowała Alicja z naganą. Zajrzała do filiżanki po kawie i podniosła się od stołu. – Ty, zdaje się, jakieś mięso kupiłaś?

– Owszem. Schab. I do niego majeranek, bo nie wiem, czy masz. Schab lubi majeranek.

– To trzeba go upiec. Zaraz wstawię. Możemy, ostatecznie, z całym dalszym ciągiem poczekać na Anitę…

* * *

Anita pojawiła się, kiedy właśnie kończyliśmy obiad. Nie była głodna, nie chciała jeść, ale nadłamał ją schab, pachnący majerankiem. Zjadła kawałek, dostała wina i kawy.

– No i co? – spytała. – Macie pismo Jasia?

– Mamy. Tu leży, o! – Alicja poklepała lekturę na stole. – Ale oni uważają, że powinnaś odpowiedzieć na kilka pytań. Ja się nie wtrącam, nie upadłam na głowę.

– Uwielbiam odpowiadać na pytania. Zawsze mogę przecież nałgać, nie? A z pytań człowiek się czasem więcej dowiaduje niż z odpowiedzi.

– Z łgarstw też – przypomniałam jej. – Anita, co z tym Blekotem? Wychodzi nam, że on tu rozwija jakąś akcję poszukiwawczą. Działa w licznym towarzystwie, pcha się do tego czytadła, a tam jest dużo o przedmiotach wartościowych, zaginionych. Myślisz, że on myśli…

– Za dużo tego myślenia, nie popadaj w przesadny optymizm. Nie jestem pewna, czy myślę, a jeszcze bardziej wątpię, że on myśli.

– O pieniądzach – powiedziałam surowo.

– A, o pieniądzach z pewnością. Tak, takie założenie można uczynić. I co?

– I co, spodziewa się ten kretyn, że w kocim worku u Alicji spoczywają diamenty królowej Wiktorii? Albo szczegóły spisku papieża z cesarzem przeciwko Hiszpanii, odręcznie spisane…

– Którego papieża?

– Nie mam pojęcia.

– W zasadzie Hiszpania przez dość długi czas stanowiła część cesarstwa niemieckiego…

– Rzymskiego. Cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego. Habsburgowie. Jakoś tak na samym początku osiemnastego wieku wymienili ich w tej Hiszpanii na Burbonów. Co to ma do rzeczy?

– Nie, nic. Cesarz spiskował z papieżem przeciwko samemu sobie?

– O, był tam taki bałagan, że wszystko jest możliwe. Chcesz, to sprawdź, co tam piszą, któryś mało znany papież, a Hiszpania była wściekle, katolicka, może cesarz chciał ją przydusić, a papież nie mógł go poprzeć jawnie? Papieży i cesarzy mam w domu, u Alicji nie ma ich z pewnością.

– Czy zaczynacie pisać powieść historyczną? – spytała Marzena z przekąsem. – Alicja, powiedz im coś!

Alicja, jak zwykle, dywagacji historycznych nie słuchała. Podniosła się od stołu i oglądała na bufecie wyjętą z lodówki rybę dla kotów. Ryba zdążyła się już rozmrozić doszczętnie, mignęło mi w głowie, że lada chwila zyskamy nowe źródło atrakcyjnych zapachów.

– Daj im to wszystko naraz – poradziłam. – Do rana zeżrą, nie ma obawy. A ta resztka w lodówce może wytrzyma, wykończą ją jutro wieczorem. Pojutrze mogę kupić nową.

– Ale to już im chyba nie dam nic więcej?

– Sama ryba, bez niczego więcej, też je bardzo ucieszy.

Alicja skrzywiła się z powątpiewaniem.

– Mnie by nie ucieszyła – mruknęła, ale nałożyła porcje na talerz, szarpiąc je i krojąc niedbale. Po czym wróciła do stołu.

– No i co wam tam wyszło? – spytała z roztargnieniem, siadając.

Anita zdążyła sięgnąć po czasopismo Jasia i przeglądała je ze zmarszczonymi brwiami.

– O co ten cały krzyk? Właściwie nic się takiego nie dzieje, no owszem, wychodek ryczy, jakaś niezdara wyłączyła zamrażalnik, ale już śmierdzi o wiele mniej i tylko koło furtki, przedmioty spadają, bo może leżą w takiej trochę chwiejnej równowadze, wielkie rzeczy. Zdarza się. Żadnych nadzwyczajnych sensacji nie widzę i nie wiem, o co by się tu szarpać.

Prawie usłyszałam, jak w tym momencie ze świstem przeleciała nad nami zła godzina.

Alicja najwidoczniej na zjawiska metafizyczne ogłuchła, bardzo się ucieszyła i czym prędzej poparła Anitę. Pewnie, że nic się szczególnego nie dzieje, w nas wszystkich jakieś idiotyzmy zakwitły, ona nie będzie dla głupich mrzonek rujnować sobie domu, odczepmy się od niej z cesarzami, papieżami i królową Wiktorią! Wynośmy się w ogóle do salonu, bo tu ma się zrobić jadalnia dla kotów.

Marzena nie popuściła i przenosiny na salonowy stół nie wybiły jej z tematu.

– Dobrze, ale co z tym, jak mu tam, Blekotem? Skąd u niego taka komitywa z Pamelą? Wiesz coś o tym?

– Komitywa z Pamelą? – zainteresowała się Anita. – Skąd wiecie?

– Joanna ich złapała na poufnej pogawędce. Wyglądało na bliską znajomość.

– To szybki jest – pochwaliła Anita. – Coś mu się musiało o uszy obijać jeszcze w Polsce, bo fakt, pytał mnie o Pamelę. Na wiosnę, jak kradł Jasiowi lekturę…

– Może mamusia…? – wtrąciłam słodko.

– Nader prawdopodobne. Ale nie wiem, skąd ją wytrzasnął… A nie, wiem. Wspólni znajomi, przeróbka domu tuż obok mamusi, łatwo było się spiknąć, a na mamusi nie warto sobie języka strzępić, wścibska suka, ja jej do pięt nie sięgam. Pamela go zafrapowała, mówiłam o niej, bo dlaczego nie, no i proszę! Już ją zdążył poderwać?

– To nie podrywka, to konszachty.

– Możliwe. I co?

– Plącze się tu pasożyt – podjęła nieustępliwie Marzena. – Chciałam powiedzieć, Anatol. Też zna Pamelę, Alicja ich razem widziała, uważa, że on u niej mieszka.

Anita zaczęła kręcić głową.

– To mi się wydaje wątpliwe, bo kto kogo…? On niewyrywny do płacenia, ona nie filantropka. Romans…? Wykluczyć nie można, ale jakoś mi się nie widzi, chociaż już prędzej romans niż świadczenia finansowe. Zaraz, czy Blekot zna Anatola…? Niech sobie przypomnę… Nie, chyba nie, nic o tym nie wiem, żeby się zetknęli.

– Ale tam jeszcze między nimi plącze się Marianek. On zna wszystkich.

– Ten półgłówek? No, to jeśli ktokolwiek cokolwiek zamyśla w sekrecie, nie ma obawy, Marianek rozniesie jak czarną ospę.

– A co Blekot zamyśla?

– Nie zwierzał mi się – wyznała Anita z lekkim żalem – ale wydedukowałam i bardzo chętnie naplotkuję. O dedukcjach powiem prawdę. Wykombinował sobie, nie wiem, na jakiej podstawie, że Alicja ma jakiś skarb, o którym sama nie wie. Chętnie to znajdzie i zagarnie dla siebie, a ma to być coś z tych rzeczy – klepnęła o stół trzymanym w ręku czasopismem. – Niekoniecznie rubiny Romanowów, może tylko jakieś skojarzenie, może wie coś więcej o pogubionych przedmiotach, a do Alicji doszedł bardzo krętą drogą.

Staraliśmy się nie wymieniać pomiędzy sobą znaczących spojrzeń.

– Kretyn – powiedziała Alicja z politowaniem.

– To z pewnością. Ale zwracam wam uwagę, że nie mówił mi tego, ja tylko zgadłam i nie dam głowy, że trafnie.

– A co myślisz o całej reszcie? Co wiesz?

– O jakiej reszcie?

– O związku jednego z drugim i wszystkiego ze sobą wzajemnie. Blekot wymyślił, chce znaleźć, zna Marianka, który zna dom Alicji, zna Pamelę, w domu Alicji dzieją się dziwne rzeczy, w dzień i w nocy przedmioty się przemieszczają, brandy ginie z butelki, kot w worku wyłazi z kąta. I tak dalej.

– Na wszelki wypadek bym ten dom zamykała – poradziła Anita po krótkim namyśle.

– Nie możemy, bo śmierdzi…

Paweł i Beata zaczęli wyłazić zza stołu.

– No więc właśnie, to już trzeba ukrócić – powiedział Paweł stanowczo. – Jedziemy powyrzucać resztę, zabieram wszystko do końca, choćbym miał jechać do Holte i Lyngby! Najwyższy czas!

– Ale…! – przypomniałam sobie. – Beata, kupiłaś tę rzecz do polerowania?

Beata spłoszyła się lekko.

– Nie, jeszcze nie było, przepraszali, miała być po południu, wyleciało mi z głowy. Teraz już chyba zamknięte?

– Zamknięte gwarantowanie.

– Och, Alicja, bardzo cię przepraszam…

– Nie szkodzi, kupisz jutro – powiedziała Alicja z roztargnieniem. – Tylko, zaraz, gdyby was ktoś złapał, nie przyznawajcie się do mnie. Paweł, czekaj, dam ci zapasowy klucz…

Znikli nam z oczu.

* * *

– Może pozmywać, co? – powiedziała Alicja niepewnie, kiedy już Marzena odjechała razem z Anitą i zostałyśmy same.

Zajrzałam do otwartej zmywarki.

– Naprawdę masz nadzieję, że uda tam się zmieścić jeszcze cokolwiek?

– Czy ja wiem? Jakaś łyżeczka może się gdzieś plącze?

– Już i szpilka nie wejdzie. Nasyp tam czegoś i mogę prztyknąć za ciebie, jeśli masz jakieś osobiste opory. Waham się strasznie i grzęznę w niepewności.

– Jak to? – zdziwiła się Alicja, wyciągając z szafki proszek do zmywania. – Przecież przed chwilą zadecydowałaś…?

– O zmywaniu! W twoim domu się waham!

– Pozwolisz, że we własnym domu będę się wahać samodzielnie?

– We własnym domu będziesz robić, co ci się spodoba, ale ja lubię mieć jakieś wyrobione poglądy. Niczego sobie nie mogę wyrobić, bo mi głupoty wychodzą. Na cholerę Blekotowi Pamela…?

Alicja włączyła zmywarkę, usiadłyśmy przy stole, niemrawo kontynuując dyskusję, zapoczątkowaną przez Marzenę. Anita z pewnością nie powiedziała wszystkiego, ukryła jakąś część swojej wiedzy i domysłów, ale i tak wyraźnie wychodziło, że coś się wokół nas dzieje. Tajemnicza zmowa krąży nad dachem Alicji, nie wiadomo, czy ma sens, i nie wiadomo, co z nią robić.

– Nie wierzę, że oni wszyscy żyją w zgodzie – rzekła w zadumie Alicja. – Popatrz, jak te koty dekoracyjnie się rozmieszczają… Pasożyt i Pamela? Pamela i Bełkot? No, może Marianek nieszkodliwy…

– Nie tyle nieszkodliwy, ile głupi – skorygowałam.

– Ma swój rozum…

– Zaczynam w to wątpić. Instynktem wybiera sobie to coś, na czym może żerować, ciebie na przykład. To gdzie mu do Blekota, gdzie do Pameli, gdzie do pasożyta? Powinien ich unikać jak trądu.

– Dał się otumanić…

– A, to rzeczywiście doskonale świadczy o jego rozumie! Chyba że się wyrobił życiowo i udając głupotę, ich wszystkich wyroluje.

– No i niechby!

– Tylko może już nie twoim kosztem?

– A co tu ma do rzeczy mój koszt, nie zawracaj głowy. Niech oni się ze sobą kotłują, nic mnie to nie obchodzi i w ogóle zaczyna to być nudne. A propos, Paweł zabrał te śmieci spod furtki?

– Śmieci…! – prychnęłam ze zgorszeniem. – Elegancko to określasz. Ale zabrał, owszem, Beata nawet pozamiatała resztki.

– I co z nimi zrobiła? – zaniepokoiła się Alicja.

– Wgarnęła do torby i też zabrali.

– Mam nadzieję, że nie przywiozą z powrotem.

– Gdybyśmy chciały, możemy iść spać, skoro mają klucze.

– Nie wiem, czy warto, bo wrócą, któreś pójdzie do wychodka, zapomni się i spuści wodę…

Siedziałyśmy nadal, nie ruszając się z miejsca i powoli dochodząc do wniosku, że Blekot, spiritus movens całej akcji, starannie wybrał sobie pomocników spośród osób, znających dom Alicji. Poszukiwania nie ulegały wątpliwości, w kwestii kotów w worku Alicja się wahała. Moim zdaniem, to wahanie wtłaczała w siebie siłą, żeby nie poczuć się zmuszona do odnalezienia wszystkich i sprawdzenia ich zawartości, ale nie chciało mi się teraz z nią kłócić. Bardziej była skłonna zgodzić się na romans, cokolwiek by myśleć o charakterze Pameli, urodą dysponowała bezsprzecznie, a Blekot, mimo wieku, mógł stanowić miłą odmianę po skandynawskiej oziębłości.

W chwili kiedy szumiąca i powarkująca zmywarka wreszcie zamilkła i zdążyłam z niechęcią pomyśleć, że teraz te wszystkie naczynia trzeba wyjąć i sensownie pochować, w drzwiach na taras pojawili się Paweł z Beatą. Pojawili się jakoś tak, że od razu w salonie strzeliło napięcie.

– Alicja – powiedział Paweł z potwornym zakłopotaniem – ja nie chcę się powtarzać, ale chyba jest kłopot…

– Złapali was ze śmieciami? – zgadła żywo Alicja. – No trudno, zapłacę karę.

– Nie. Śmieci przeszły ulgowo. Ale tu u ciebie w ogrodzie leży trup.

– Oszalałeś? Jaki trup?

– Damski. Jak Boga kocham, nie wygłupiam się wcale.

Alicja z niesmakiem popatrzyła na niego, popatrzyła w ciemny ogród, popatrzyła na mnie i zachowała zimną krew.

– Niech ktoś wyjmie tę resztkę Napoleona, bo Beacie się przyda, chyba że udaje. Ale udaje tak dobrze, że nagroda jej się należy. Trup, doskonale, i kto to jest, ten trup?

Z westchnieniem podniosłam się i przedarłam do szafki z Napoleonem. Beata milczała, relację kontynuował Paweł.

– Nie wiem. Za to wiem, że w takich wypadkach świadek powinien być ścisły. Znaczy, mam na myśli, znalazca, trupa. Na twarzy leży, plecami do góry, więc za plecy głowy nie daję, ale gdyby mi pod karą śmierci kazali zgadywać, powiedziałbym, że Pamela.

– Pamela. Świetnie. I gdzie dokładnie leży?

– Na samym końcu. Pomiędzy dziurą a kompostem. Bliżej dziury.

Posiadłość Alicji, licząca sobie trzy tysiące metrów, miała kształt prostokąta, z czego wynika, że dwa jej boki były dłuższe, a dwa krótsze. Dom stał blisko ulicy przy krótszym boku i cała reszta ogrodu ciągnęła się w głąb. Zakrzewiona była tak, że z tarasu widziało się zaledwie jedną czwartą z kawałkami trawniczka, reszta ginęła w malowniczym gąszczu i dla obejrzenia zachwycająco pięknej całości należało odbyć kręty spacer. Wszędzie rosło coś prześlicznego i ukazywały się nowe widoki, zaskakujące na tak niewielkiej przestrzeni. Na samym końcu, pod ogrodzeniem sąsiada, akurat po przeciwnej stronie niż dziura w żywopłocie, znajdowały się zasobniki z kompostem i w rogu szopka na narzędzia, wszystko osłonięte rozmaitym zielskiem.

W dzień tego miejsca nie było widać, a co mówić w ciemnościach. Paweł wskazywał tamten kierunek, trochę niepewnie, trochę z przekonaniem, a trochę przepraszająco. Wyszło nam, że ów trup powinien leżeć w zdziczałych truskawkach, poprzerastanych rdestem i czymś jeszcze, płożącym się dywanowo, czego nazwy nie znałam. Także pokrzywami, perzem i koniczyną, Alicja ten koniec ogrodu trochę zaniedbywała.

Zawahała się teraz. Dałam Beacie napój wzmacniający, weszła do salonu, padła na fotel i chlapnęła sobie bez oporu. Paweł ciągle stał w drzwiach.

– Mam się wypierać, że to widziałem, czy coś zrobisz?

Alicja jeszcze nie ruszyła się z miejsca.

– Uważasz, że co mam zrobić? Pochować tego trupa od razu czy próbować go ożywić? Skąd w ogóle wiesz, że to trup? Może ci się tylko tak wydało?

– Mnie też się tak wydało! – jęknęła cichutko Beata od stołu salonowego. – Zimne to bardzo! I chyba sztywnieje! I baba! Alicja, nie mam słów, żeby cię przepraszać, ale naprawdę nikogo u ciebie nie zabiłam! To nie ja!

– Wcale cię nie posądzam – powiedziała Alicja łaskawie. – Okropnie mi się teraz nie chce rozwijać jakiejś kryminalnej akcji, myślałam, że pójdziemy spać, jak normalni ludzie. Joanna…

Westchnęłam naprawdę bardzo ciężko.

– Jako kryminalistka, czuję się zmuszona cię zastąpić, ale w razie czego macie twierdzić, że Alicja akurat siedziała w wychodku i dlatego ja tam poszłam. Wbijcie to sobie do głowy na mur. No dobrze, pokaż tego trupa.

Paweł miał przy sobie reflektorek, który stał się potrzebny dopiero przy znalezisku, bo w chwilę po wyjściu z domu okazało się, że coś widać. Gdzieś na ulicy świeciły latarnie, sąsiad na tyłach miał piętrowy dom i z góry świeciło z okna, pogodne niebo było usiane gwiazdami, dawało się odróżnić rododendron od trawiastej ścieżki, poza tym znałam ten ogród. Nie przewracając się o nic, dotarłam aż do truskawek, wedle wskazówek Pawła skręciłam trochę w prawo, oparzyłam się tylko raz i zostałam zatrzymana. Paweł zapalił latarkę.

Zważywszy, iż uwierzyłam mu od pierwszej chwili, nie doznałam wstrząsu. Na wesołej i bujnej, acz dość niskiej zieleni leżała postać ludzka, jakoś było widać, że płci żeńskiej, okryta częściowo blond włosem do pozazdroszczenia. Natychmiast zrozumiałam, skąd się Pawłowi wzięła Pamela, miała te włosy konkursowe, prawdziwe, nie farbowane, popielaty blond, takim samym odcieniem szczyciłam się w wieku lat sześciu i nie mogłam odżałować, że mi przeszło, a zapomnieć tym bardziej. Upinała je w kok, plotła warkocz, rzadko nosiła rozpuszczone, ale czasem jej się zdarzało i widziałam to na własne oczy. Też od pierwszego kopa wymyśliłabym Pamelę, nie zważając na dżinsy.

– Macaliście ją? – spytałam surowo po chwili.

– Niestety, tak. Ściśle biorąc, Beata na niej usiadła, ale nie mów o tym nikomu, bardzo cię proszę…

– No co ty, głupi…?

– No, rozumiesz, opanowała się, nawet nie krzyknęła, ale tego… Zaświeciłem, no, rozumiesz, sama widzisz… Sprawdź, ja nie patolog, ale to już chyba rigor mortis…

Zaprotestowałam z szaloną energią.

– Mnie widoki wystarczą, ona leży, chyba to rzeczywiście Pamela, ale możemy się mylić. Nie ma siły, Alicja musi coś zrobić, chyba że…

– No…? – spytał z nadzieją Paweł po chwili milczenia.

Przeleciało mi przez głowę mnóstwo pomysłów. Poczekać do rana, kto po nocy łazi po ciemnym ogrodzie… Poczekać w nieskończoność, można długo nie odwiedzać zaniedbanego i niewidocznego zakątka… Zakopać ją w kompoście, to ledwo kilkanaście metrów… Wyciągnąć przez dziurę w żywopłocie i porzucić na ulicy, i niech ją znajdzie ktoś inny, tu mały ruch, do jutra przeleży…

Kto wie co uczyniłabym we własnym kraju, tu jednak uznałam, że decyzję należy zostawić Alicji. Można najwyżej upewnić się, czy to rzeczywiście Pamela…

Ćwiczenia gimnastyczne, jakie wykonałam, żeby spojrzeć od dołu na wciśniętą w trawę twarz, były doprawdy godne osoby o ćwierć wieku młodszej, Paweł patrzył na mnie z nieskrywanym podziwem. Ujrzałam tej twarzy jedną czwartą, ale ta jedna czwarta pasowała mi do włosów. Skłoniłam Pawła do podobnych oględzin, poszło mu łatwiej, ale przy okazji musnął dłonią włosy, które odsłoniły ucho. W uchu tkwiły trzy malutkie szafirki.

– Pamela – zawyrokowałam. – Poznaję ozdobę. Było gadanie o szafirach, jednym przynoszą szczęście, a drugim wręcz przeciwnie.

– Jej chyba wręcz przeciwnie…

– Wracamy.

Beata przyszła już do siebie do tego stopnia, że robiła Alicji kawę. Sobie też. Obydwoje z Pawłem zgodnie sięgnęliśmy po Napoleona.

– Jutro kupię nową flachę – obiecałam ponuro. – Alicja, przykro mi, ale to ty musisz zadecydować. W twoim ogrodzie leży Pamela, całkiem nieżywa, nie wiem od czego, bo żadnych uszkodzeń na niej nie widzę…

– Trochę ciemno – zauważyła Alicja, jakby nieco sarkastycznie.

– Paweł poświecił. Może padła na serce…

– W moim ogrodzie?

– A w czym twój ogród gorszy od innych miejsc? Ładny. Gdybym miała gdzieś padać, wolę w ładnym niż w obrzydliwym…

– Idiotka.

– To swoją drogą, ale coś powinno się zrobić i możliwości widzę następujące…

Wyliczyłam jej wszystko, co mi przyszło do głowy, dokładając pogotowie, różne beznadziejne zabiegi medyczne i wywiezienie Pameli w bagażniku dokądkolwiek, z utopieniem w morzu włącznie. Dania to morski kraj, a obydwoje z Pawłem bagażniki mieliśmy dość duże. Mignęło mi w głowie, że nieszczęsny Paweł, młodszy od moich synów, uparcie uczestniczy w wydarzeniach, jakie ich zdołały ominąć, i właściwie nie wiadomo, co z tym fantem zrobić, współczuć mu czy składać gratulacje. Nie wyglądał zbyt nieszczęśliwie, więc dałam spokój głupiej myśli.

Alicja patrzyła w ogród, prawdopodobnie zastanawiając się nad rozwiązaniem.

– A dlaczego właściwie was tam zaniosło, w te zdziczałe truskawki? – spytała rzeczowo. – Coś przecież trzeba będzie glinom powiedzieć?

Przez długą chwilę panowało milczenie.

– Wyrzucaliśmy… takie te rzeczy… do kompostu… – zaczął Paweł straszliwie niepewnie.

Alicja z powątpiewaniem spojrzała na osłonięte kotarą, czubato wypełnione wiaderko z kompostowymi składnikami.

– Teraz? Po ciemku?

– No… bo już było strasznie pełno…

– Nadal jest – zauważyłam odkrywczo.

– W takim razie trzeba będzie rzeczywiście wyrzucić. We dwoje musieliście? To takie ciężkie?

Ocknął się we mnie przestępczy umysł.

– Zaraz, spokojnie. Jak na wyrzucanie do kompostu, ona źle leży. Z tym wiaderkiem Paweł poszedłby lewą stroną, zakładamy w ogóle, że poszedł sam…

– A ślady? – przypomniał niespokojnie Paweł.

– Śladów się narobiło, bo wszyscy polecieli obejrzeć, ale nie w tym rzecz. Po cholerę poszedł od prawej strony? Na te śmieci kuchenne jest lewy zasobnik, a nie prawy, trzeba wykombinować przyczynę… O, wiem! Po lewej stronie jest całkiem ciemno, drzewa zasłaniają wszelkie światło, nic nie widać, podeptałby paprocie, osty, poziomki, czy co tam jeszcze rośnie, więc poszedł od prawej… A, i jeszcze ominął tę kępę zielska, bo nie pamiętał, co to jest, i też nie chciał podeptać, więc poszedł takim łukiem i światłem latarki zahaczył o jej włosy. Włosy leżą doskonale, pasuje. Poświecił, zobaczył, zdenerwował się…

– A co z wiaderkiem? – przerwała Alicja, słuchająca wyjątkowo uważnie. – Powinien był je upuścić.

– Słusznie, zaraz je upuści. Przyleciał, powiedział, że ktoś tam leży, poleciałyśmy zobaczyć… Alicja, ty też powinnaś, nawet jeśli w pierwszej chwili siedziałaś w wychodku, musiałaś już wyjść. Ale siedziałaś i dlatego myśmy z Beatą były pierwsze, a ty na końcu…

– Myślisz, że naprawdę odgadną kolejność?

– Bezproblemowo. Jeśli umarła sama z siebie, odpuszczą, ale jeśli ją ktoś rąbnął, sprężą się maksymalnie. Nie ma na świecie takiej istoty ludzkiej, która dzwoni do glin z komunikatem, że na jej terenie leży trup, nie sprawdziwszy tego naocznie!

– A rozwiązania alternatywne…?

Zastanawiałam się przez chwilę i własne pomysły stopniowo przestawały mi się podobać.

– Wywozimy…? Nie byłoby to najgorzej… Ale to już tylko do morza, a ja nie znam tego wybrzeża dokładnie, tu jest gęste zaludnienie. Gdziekolwiek ją znajdą na lądzie, puszczą psa, pies ich doprowadzi do twojego ogrodu i dopiero wtedy zrobi się pożar burdelu. Zakopać w twoim kompoście… też na nic, pies dojdzie. Niemożliwe, żeby tu nie mieli psów!

– Kurwa – powiedziała Alicja beznamiętnie i z najwyższą niechęcią podniosła się od stołu. – No dobrze, idę. Ale zwracam wam uwagę, że w tych ciemnościach to ja jestem gruziński uczony.

– Jaki gruziński uczony? – wyrwało się zaskoczonej Beacie.

– Ten, co wymyślił okulary – wyjaśniłam niecierpliwie. – Uczony gruziński Gównowidze. Paweł z tobą pójdzie, bo i tak musi upuścić wiaderko, Paweł, upuść je jakoś inteligentnie. I nie podnoś, nawet jeśli źle upadnie!

Zostałyśmy z Beatą same.

– Musieliście tam? – spytałam z lekkim wyrzutem. – To już nie ma innej zieleni dookoła miasta?

– Strasznie tu wszystko zagospodarowane. I uporządkowane…

Westchnęłam ciężko, bo nic mi innego nie pozostało. Beata nie wytrzymała.

– Słuchaj, ja nie chcę rozbijać dwóch małżeństw, Paweł też nie, ale… jak by ci tu powiedzieć… No co ja poradzę, ssie mnie do niego…

– I wzajemnie – mruknęłam.

– A tu, w domu… Wszyscy są już uczuleni na dźwięki…

– Szczególnie na te ryki z wychodka.

– A Alicja ma słuch jak nietoperz. No, nie zwracaj uwagi, patrz w inną stronę, niech to będzie taki sobie krótki, wystrzałowy romansik…

– Wracasz ze mną – zadecydowałam stanowczo.

– Z tobą…? No dobrze, wrócę z tobą.

Na razie wrócili z ogrodu Alicja z Pawłem. Alicja, podrapana o jakiś patyk i wściekła, wciąż się wahała, dzwonić od razu czy zaczekać do rana, świadoma przy tym, że poranny telefon wymagałby zmodyfikowanej wersji wydarzeń. Mogłam tę zmodyfikowaną wersję wymyślić na poczekaniu i bez trudu, ale właśnie doszłam do wniosku, że jednak bezpieczniej będzie trzymać się bliżej prawdy. Z drugiej znów strony podzielałam jej obawy, że w ciemnościach podepczą ogród, a dla uniknięcia takiej klęski gotowa byłam przez tydzień ukrywać dziesięć trupów. Świtu należało oczekiwać dopiero za jakieś dwie godziny, ponadto kolejna noc przechodziła nam jakoś nie bardzo spokojnie i zastanawiałam się, ile też wytrzymamy.

– Sama nie wiem – powiedziałam w rozterce. – A jak do rana ona zniknie?

– Twoje zmartwienie…? Ja jej tu nie zapraszałam!

– W takie bingo nie wierzę – orzekł z rozgoryczeniem Paweł. – Próbuję się nie wtrącać, ale mi źle wychodzi. Ja wam radzę: róbcie, jak uważacie.

– Może lepiej mieć z głowy. Oni świecą reflektorami… I sami usiłują niczego nie zadeptać… Prześpimy się w dzień… Trudno, Alicja, dzwoń!

Duńskie gliny rozwiązały sprawę w sposób niewiarygodnie ulgowy. Przyjechało dwóch, Paweł ich doprowadził do Pameli, przeszli gęsiego, nie dewastując żadnej zieleni, rozmawiali z nim po angielsku bez szczególnej dociekliwości, po czym jeden został na straży przy zwłokach, a drugi znikł z horyzontu. I nastał święty spokój aż do białego rana.

– Taki niebiański kraj po prostu nie może istnieć na świecie – zaopiniowała z przekonaniem Beata, udając się do swojego pokoju.

* * *

Odganiali nas wprawdzie bardzo starannie, ale coś niecoś udało się zobaczyć i usłyszeć. Szczególnie Alicja, która do swojej własności miała sokole oko, ponadto znała miejscowy język, rychło jęła dysponować imponującym zasobem informacji.

– No i trzeba było – powiedziała z irytacją przy bardzo późnym śniadaniu. – Czasami miewasz całkiem rozsądne pomysły, nie mogłabyś ich realizować?

Zaciekawiła mnie bez granic.

– A co takiego wymyśliłam?

– Nikt jej nie zabijał w moim ogrodzie, okazuje się, że została tu przywleczona przez tę cholerną dziurę w żywopłocie. Sama widziałam, potrafię jeszcze rozróżnić, w którą stronę gałąź jest przełamana. Podrzucili mi to kukułcze jajo i rzeczywiście należało podrzucić je komu innemu i gdzie indziej. Ale psa mają, owszem, przepiękny!

– I co ten pies powiedział?

– Alicja, zaraz, moment – poprosił Paweł. – Powiedz jakoś wszystko porządnie i po kolei. Będą nas przesłuchiwać?

– Będą. Z tłumaczem.

– I co?

– I nie wiem co, ale została zamordowana, więc potraktują sprawę poważnie.

– Jak zamordowana?

– Nożem. Sprężynowym. Takim, co to robi się prztyk i ostrze wyskakuje. Ktoś jej przyłożył do pleców i zrobił prztyk. Pies twierdzi, że nastąpiło to na granicy mojego ogrodu, blisko dziury, z tym że na ulicy. Zabójca był mało nerwowy, odczekał, aż krew skrzepła, i dopiero wtedy wyjął z niej nóż, więc na zewnątrz nie napaskudził…

– O Jezu! – jęknęła Beata. – Dobrze, że nie mam apetytu…

– Przecież nie napaskudził, więc o co ci chodzi? Żadnych obrzydliwych widoków nie było. Przewlókł ją przez dziurę, zostawił, wyszedł i wsiadł do samochodu na placyku, koło byłego kupca. Ona od siebie z domu przyszła tutaj piechotą. Tyle informacji od psa.

– Szkoda, że nie powiedział więcej, bo to najpewniejsze – pożałowałam.

– A…! – zgadł Paweł. – To dlatego tak nas obwąchiwał! I co, wyszło mu, że to nikt z nas?

– Nikt, ale za to wszyscy byliśmy koło niej, nie moglibyśmy się wyprzeć, ale chyba nie mieliśmy takiego zamiaru? Tylko koło niej, przy dziurze i na ulicy nikt z nas. To bardzo mądry pies, może nawet przesadnie mądry… Według lekarza, nastąpiło to dosyć wcześnie, pi razy oko między dziewiątą a jedenastą wieczorem. Ledwo zmierzch, ale tędy prawie nikt nie chodzi. Poza tym, zaraz, pies mówi, a oni dedukują, wyszło im, że on latał po ulicy, ten zabójca, to znaczy metę miał chyba na parkingu, tam wysiadł i poszedł ulicą zwyczajnie, Kajerød, w kierunku stacji, w połowie drogi zawrócił, przylazł tu, przepchnął ją do mnie przez dziurę i wrócił na parking. Przypuszczają, że spotkał Pamelę i szedł razem z nią, więc musiał to być ktoś znajomy.

– Mógł być i obcy, który udawał, że pyta ją o drogę i nie rozumie wskazówek.

– I co? Zamordował ją wyłącznie dla przyjemności? Bo nie została ani obrabowana, ani zgwałcona. Tak, sztuka dla sztuki? Sobie a muzom?

– Zboczeniec – podsunął z nadzieją Paweł. – I z nami nie ma nic wspólnego.

– Dobrze, że jej dawno u ciebie nie było – powiedziałam pocieszająco. – Nie będą przeszukiwać domu ani nic takiego.

– Akurat! – prychnęła z irytacją Alicja. – Właśnie, że była! Mówię przecież, że ten pies jest przesadnie mądry! Pokazał i zachował się jakoś tam, i ten jego idiotyczny przewodnik mówi, że pokazał wcześniejszy ślad. Słaby… jak on to nazwał… o, słaby trop. Była tu, przeszła przez ogród od dziury do atelier i z powrotem…

– Ejże! Z tego wynika, że to ona uciekła poprzedniej nocy?

– Nie w nocy, tylko w dzień! Nie myl wydarzeń!

– …ale z węszeniem w atelier ma kłopoty, bo okazuje się, że tam się wylało trochę rozpuszczalnika z puszki, nawet tego nie zauważyłam, ale pies owszem. No i ten dezodorant… Zgadza się, ja też uważam, że to Pamela uciekła. I to ona mi tu grzebała, a nie Bełkot. Pytali, czy coś mi zginęło, powiedziałam, że nie, powiedziałam, że usłyszeliśmy hałasy i od razu została wypłoszona. Uciekła, ale nie wiedzieliśmy, kto to był, i wcale nie jestem pewna, czy mi uwierzyli.

– W gadanie zapewne uwierzyli, bo to Duńczycy, ale mogą myśleć, że ty źle wiesz – ostrzegłam. – Nie zauważyłaś własnych strat.

– Zaraz – powiedział Paweł. – Coś mi się tu wyłania. Co to ma być, konkurencja czy spółka? Pamela razem z Blekotem czy Pamela kontra Blekot?

– I jedno jest możliwe, i drugie…

– I gdzie, w takim razie, byłoby miejsce dla Marianka? Gdzie dla pasożyta?

– To ile z tego możemy wyjawić policji?

– Nic – zażyczyła sobie rozzłoszczona Alicja. – Możecie udawać idiotów, debili i półgłówków. Inaczej wpadną na pomysł, żeby mi przeszukać cały dom, a wtedy szlag mnie trafi.

– I będziesz musiała kupić nowy rezerwuar, bo wstyd przed ludźmi, żeby tak ryczał…

– Odczep się!

– W ostateczności możemy twierdzić, że chodzi im o szachy – podpowiedziała w nagłym natchnieniu Beata. – Bezsporna własność Alicji i ona wie, gdzie są, a oni chcieli jej podwędzić. Jako zdobycz godna pożądania, w zupełności wystarczą.

– Jesteś bardzo mądra – pochwaliła natychmiast Alicja. – Prawie jak ten pies. Możesz do mnie przyjeżdżać, kiedy ci się żywnie spodoba!

– Dobra, możemy twierdzić wszystko, a imbecyla zrobię z siebie bez trudu – zgodził się Paweł. – Ale wolałbym wiedzieć, co się dzieje i co się stało naprawdę. Na razie jedyne, co wiemy, to opinia psa, Pamela w biały dzień zakradła się tu i grzebała w atelier. Musi to być ze sobą wszystko powiązane, bo wywlokła koci worek, Marianek, jak sama mówisz, łypał oczami po kotach w worku, a Blekot węszył po kątach. I można uznać, że Pamela nic nie znalazła, bo szła tu ponownie, tym razem wieczorem, prawdopodobnie w celu kontynuowania poszukiwań…

– Mogła iść gdzie indziej, w jakimś innym celu…

– Alicja, pozbądź się złudzeń! Dokąd miała iść tędy? Na spacer? Świeże powietrze i zieleń ma dookoła własnego domu…

– Miała.

– Miała. Niech będzie. Do sklepu na pewno nie, sklepy są w przeciwnej stronie, poza tym były już zamknięte. Autostradę chciała obejrzeć czy jak? Szła do ciebie, żeby grzebać. I ktoś jej to uniemożliwił radykalnie. Kto?

– Nie ja.

– Nie ty – przyświadczyłam. – Siedziałyśmy tu razem, najpierw z Marzeną i Anitą, a potem same, ponadto pies nie powiedział, że my. Trzeba przycisnąć Anitę…

– Znów jej nie lubię – skrzywiła się Alicja. – W złą godzinę powiedziała, że nic szczególnego się nie dzieje.

– Nawet słyszałam, jak leciała nad nami…

– Kto? Anita? Zwariowałaś?

– Nie, zła godzina. W obliczu zbrodni może wydusi z siebie tę ukrywaną prawdę…

– Zła godzina?

– Nie, Anita. Policji na nią napuszczać nie możemy, bo rzeczywiście skończy się to generalnym remontem twojego domu, ale musimy zgodzić się na jedno. Aż mi przykro to mówić.

– Wcale ci nie przykro, bo już wiem, co powiesz. Chcę kawy. I to od razu, bo za chwilę ci gliniarze nam przeszkodzą.

Wyglądało na to, że cholerna zła godzina krąży nad nami bezustannie ze złośliwym chichotem, przepowiednia Alicji bowiem spełniła się natychmiast. Gliniarze grzecznie zapukali do drzwi.

Mieli już tego swojego służbowego tłumacza. Znając duńskie możliwości językowe, z wielkim zainteresowaniem czekaliśmy na jego pierwszą wypowiedź, ale doznaliśmy rozczarowania. Był to prawdziwy Polak, osiadły w Danii podobnie jak Anita, z tą tylko różnicą, że ona chodziła do podstawowej szkoły w Danii, a potem mieszkała w Polsce, on zaś odwrotnie. Chodził do szkoły w Polsce, a potem już zamieszkał w Danii. Mamusię miał Dunkę, babcię Polkę i babcia pracowała w kraju jako wykładowca języka polskiego w szkole średniej. Na żadne rozrywki nie było szans.

Powiedział nam o tym od razu, przedstawiając się, żeby nie stwarzać niepotrzebnych nadziei. Nazywał się zwyczajnie, Daniel Meller.

– Mam obowiązek wyłącznie tłumaczyć – oznajmił na wstępie. – Pracuję w policji i obowiązki traktuję poważnie. Ale gliniarz to też człowiek, więc liczę na to, że parę słów na marginesie uda nam się zamienić. Na pierwszy ogień ten, kto znalazł zwłoki. Pan – wskazał Pawła. – Tu jest Dania, stosujmy duńskie obyczaje. Mogę ci mówić „ty”?

– Możesz – zgodził się Paweł bez namysłu, bo ów Daniel wyglądał sympatycznie. – Wal!

– O której godzinie poszedłeś do ogrodu?

– O, cholera – zakłopotał się Paweł. – Od razu zaczynają się schody. Dziewczyny, która to mogła być? Beata, nie pamiętasz?

Beata zachowała zdumiewającą przytomność umysłu.

– Późno dosyć. Spojrzeliśmy na zegarek, bo sama powiedziałam, że one chyba jeszcze nie śpią, i była za dwadzieścia jedenasta. I zmartwiłeś się, czy nam dadzą kolację.

– Zgadza się – potwierdził to łgarstwo Paweł z zimną krwią. – Za dwadzieścia jedenasta już dojeżdżaliśmy. One nie spały, siedziały przy stole, kolację udało się zjeść. Ile to mogło trwać? Gadaliśmy…

– Miałam zegar przed nosem – wtrąciłam się na ryzyk-fizyk, niepewna, czy dobrze robię. – Ten kuchenny, nad oknem. Koło północy wszyscy się ruszyli…

– To on zeznaje – przypomniał mi karcąco Daniel.

– Przepraszam, już milczę.

– Ruszyli, ale bez pośpiechu – podjął Paweł. – Do ogrodu poszedłem jakieś dziesięć minut później.

– Po co?

– Wyrzucić śmieci na kompost.

Przez chwilę gliny, w liczbie, razem z tłumaczem, trzech, dyskutowały między sobą. Alicja, która doskonale rozumiała każde słowo, symulowała głuchotę absolutną. Całe przesłuchanie, rzecz jasna, odbywało się w zwolnionym tempie, bo Daniel wszystko tłumaczył na bieżąco, powodując tym stosowne przerwy.

– Wyjaśnij to dokładniej – poprosił. – Dziesięć minut po północy wyrzucasz śmieci na kompost. Co to znaczy?

Paweł z wielką przyjemnością wyjaśnił, że kompostowe śmieci składały się, jak zwykle, z produktów wyłącznie przyrodniczych, zapełniających wiaderko za kotarą, że wyrzucane były do pierwszego zasobnika pod ogrodzeniem, gdzie miały obowiązek macerować się i użyźniać ziemię, że wiaderko było już przesadnie pełne i zabrakło w nim miejsca na fusy po herbacie, Alicja zatem kazała mu usunąć to od razu, wiadomo było bowiem, że nazajutrz o poranku jedna z nas wyprodukuje następne fusy. Ogólnie biorąc, wiaderko opróżnia się w miarę potrzeby i nie jest to zjawisko regularne.

Spełnił polecenie, wziął wiaderko, wziął latarkę i udał się do ogrodu środkiem, bo na środku było widniej, na końcu sobie poświecił, żeby czegoś nie podeptać i nie wleźć w pokrzywy, w promieniu światła ujrzał coś dziwnego, poświecił i były to włosy Pameli. Zajął się tym widokiem i przykro mu, ale za cholerę nie pamięta, co zrobił z wiaderkiem.

Przetłumaczona opowieść skończyła się tym, że wszyscy zajrzeli za kotarę. Stało tam kilogramowe opakowanie po lodach, już do połowy zapełnione fusami od herbaty, skorupkami jajek, połówką wyciśniętej cytryny, resztką sałaty, pomidorów, ogórków, papryki i kukurydzy, oraz skórami mandarynek i grejpfrutów.

– Nie znalazłam jeszcze drugiego wiaderka – usprawiedliwiła się ze skruchą Alicja.

– Fusy po herbacie, to ja – pozwoliłam sobie dodać.

Gliny przetrzymały cały kompost z kamiennym spokojem.

– Zgłoszenie do policji nastąpiło o zero pięćdziesiąt – zwrócił się znów Daniel do Pawła. – Za dziesięć pierwsza. Co robiliście przez ten czas?

– Nic – odparł Paweł. – To znaczy, mnóstwo. Najpierw wróciłem do domu i one mi nie uwierzyły. Myślały, że się wygłupiam. Alicja w ogóle zlekceważyła mnie i poszła do… tego… do toalety…

– Tak często się wygłupiasz?

– A skąd! Może w młodości się zdarzało, ale dawno mi przeszło, Joanna świadkiem…

Z lekkim wysiłkiem udało mi się powstrzymać nerwowe drgnięcie. Nie dalej jak w zeszłym roku Paweł na własnych imieninach wywinął numer nie do zapomnienia, jego szatański pomysł o politykę zahaczał tak, że lepiej było tego nie rozgłaszać. Na szczęście uwagę zwracali teraz na niego, nie na mnie.

– Dobrze, nie uwierzyły ci i co?

– Udało mi się je namówić, żeby same poszły popatrzeć. W końcu poszły, popatrzyły, Joanna rozpoznała Pamelę bez dotykania… Jej włosy… To znaczy… No, odsłonięte było ucho i Joanna powiedziała, że zna te kolczyki, czy jak to nazwać, no, to co miała w uchu, pamięta je, więc to musi być Pamela. Wróciliśmy. Alicja jeszcze nie chciała uwierzyć, ale też wreszcie poszła popatrzeć, chociaż sprawiło to kłopoty, bo ona w ciemnościach gów… tego, źle widzi. Wróciliśmy. Jeszcze w jakimś momencie Joanna szukała koniaku, bo jakoś nam było głupio… Chyba ogólnie jakieś takie ogłuszenie na nas spadło, wszystko to razem trochę potrwało, aż w końcu Alicja zadzwoniła. Myliła się parę razy. Nie wiem, co mówiła, bo po duńsku…

– A gdzie byliście przedtem? Mówisz, że skądś wróciliście?

– Wszędzie. Gdzie popadło. Beata jest w Danii pierwszy raz i przyjechała na krótko, więc uzgodniliśmy, że pokażę jej okolicę, jeździliśmy dookoła, chciałem znaleźć dojazd do jeziora, ale coś pomyliłem i nie udało mi się. Zaczęło się robić całkiem ciemno, więc wróciliśmy. Jeśli idzie o to, czy ktoś nas widział, to owszem, tłumy ludzi, ale osobiście ich nie znam. Wszędzie się pętali.

Dokładnie zrozumiałam, po co im był potrzebny cichy zakątek ogrodu Alicji w zdziczałych truskawkach…

Daniel przyjrzał się Beacie, coś powiedział i temat został porzucony. Byłam zdania, że tę kwestię załatwił głównie pies, wykluczając udział ich dwojga w zabójstwie.

Złapali się teraz za Alicję. Tłumacz nie był potrzebny, załatwili to między sobą bezpośrednio. Daniel milczał jak głaz.

Mnie, chwalić Boga, zlekceważyli całkowicie, dowiedziawszy się, że bywam tu zaledwie raz do roku, a Pamelę widziałam wszystkiego raptem ze sześć razy w życiu i o szczegółach jej egzystencji nie mam najmniejszego pojęcia. Strzegłam się pilnie, żeby przypadkiem nie napomknąć o mamusi. Beacie dali spokój i, razem wziąwszy, przeszło ulgowo.

– Nie wychodzimy im na prowadzenie, co? – spytał niespokojnie Paweł, kiedy znikli nam z oczu.

– Alicja, co zeznałaś?

– Takie głupoty, że aż mi się samej niedobrze robiło – odparła Alicja z wielkim zadowoleniem. – Dajcie wreszcie, na litość boską, tej kawy! Zdaje się, że zalęgły się w nich podejrzenia… że jeśli Pamela pchała się tu potajemnie… no… chyba głupio mi trochę…

– Bo co?

– Ja naprawdę uważam, że to idiotyczne…

– Bo co?! – ryknęłam okropnie, z trzaskiem stawiając przed nią puszkę z kawą.

– …to chciała mi rąbnąć coś z ceramiki. Skoro nie chcę sprzedawać i nie chciałam jej dać w prezencie… Ja im niczego takiego nie powiedziałam, sami to sobie wymyślili. Ale wiecie… Mnie rzeczywiście głupio…

Dawno nie widziałam Alicji tak zakłopotanej. Z jednej strony własne zeznania bardzo ją cieszyły, z drugiej napełniały niesmakiem. Konflikt wewnętrzny, zapewne szkodliwy.

– Ale nie mogą uznać za motyw twojej ceramiki, skoro nie ty jesteś zabójcą – spróbowałam ją pocieszyć. – Pies cię nie wskazał, a trudno sobie wyobrazić, że wynajmujesz ochroniarza do skorup, zarazem zostawiając atelier otworem…

– Może właśnie dlatego? – wtrącił z troską Paweł.

– Nie – powiedziała Alicja. – Nie przyznałam się, że zostawiam w nocy, a w dzień tu wszyscy wszystko zostawiają otworem. Poza tym, u normalnych ludzi trudno grzebać w dzień, jeśli są w domu, i w ogóle tu ciągle jeszcze nie bardzo kradną.

– I o co więcej cię pytali?

– O znajomości Pameli. Powiedziałam, że ona dla mnie za młoda, inna grupa towarzyska i ja o niej nic nie wiem. Prawie nie zełgałam, jeżeli nie liczyć Bełkota, pasożyta i Marianka… i Anity… Pomijając już, że to nie są jej znajomości, tylko moje, przez nią, można powiedzieć, przywłaszczone.

– I myślicie, że co teraz…?

Westchnęłam ciężko i zawahałam się nad stołem, niepewna, czego się napić. Kawy, herbaty, piwa…? Zdecydowałam się na kawę, bo stała pod ręką, a Beata uparcie gotowała wodę w czajniku.

– Alicja, teraz muszę ci powiedzieć to coś, od czego mi jest przykro – oznajmiłam grobowo i na tym się skończyło, bo w przedpokoju pojawiła się Marzena, tak zdenerwowana, że nawet nie zapukała.

– Co się dzieje? Policja, tutaj…?! Jezus Mario, co się stało…? – obrzuciła nas bacznym spojrzeniem i jakby doznała ulgi. – No, jesteście wszyscy, a już się przestraszyłam… Co się tu dzieje?!

– A co, jeszcze tam stoją? – zaciekawiła się Alicja.

– No, tu, niestety, mamy zwłoki – powiedział równocześnie Paweł za moimi plecami. – Alicja chciała użyźnić ogród, ale się sprzeciwili.

– Co…?!

– No wiesz, najżyźniejsza ziemia jest na cmentarzach…

– Może ci zrobię kawę, bo akurat jest gorąca woda – zaproponowała gorliwie Beata.

– Usiądź – zaleciłam przezornie. – Cholera, zapomniałam pojechać do sklepu, a miałam kupić nowy koniak. Czekajcie, może zaraz szybko skoczę, to parę minut…

– Siedź! – rozkazała Alicja ostro, bo już się zaczęłam podnosić. – Albo nie siedź, sięgnij do szafki na dole, tam w głębi, w prawym rogu.

– Niech Paweł sięgnie, on młodszy. Paweł, rusz się!

Marzena stała jak przymurowana, wsparta o krzesło, patrząc na nas z przerażeniem. Po chwili torbę z ramienia opuściła na podłogę, obeszła to krzesło i powoli na nim usiadła.

– To przecież niemożliwe, żebyście wszyscy byli pijani…! O tej porze…?!

– Nikt nie jest pijany, wszyscy trzeźwi jak świnie – wyjaśniła niecierpliwie Alicja. – Beata, daj jej tej kawy, mnie też możesz dać. O zwłokach prawda, jakiś kretyn zabił Pamelę i nic lepszego nie wymyślił, tylko przywlec mi ją do ogrodu. Paweł ją znalazł wczoraj wieczorem…

Z podziwem pomyślałam, jak wielka jest potęga sensownego łgarstwa. Głowę mogłabym dać, że Alicja już uwierzyła w wersję, wykombinowaną na użytek policji!

– …a dziś od rana robią tu całe dochodzenie. Ale mają psa, który nas uniewinnił, i tłumacza, który mówi po polsku jak normalny człowiek, z tym że pies mnie trochę zdenerwował, bo doprowadził ich do atelier. Okazuje się, że Pamela tam grzebała. Teraz właśnie nie mamy pojęcia, co dalej. Dobrze, że przyszłaś.

Beata postawiła filiżankę z kawą przed Marzeną, wciąż jeszcze trochę oszołomioną. Paweł coś przewrócił, ale łomot był niewielki i głuchy, więc zapewne zleciało któreś pudło. Zaklął delikatnie pod nosem, po czym triumfalnie postawił na stole butelkę.

– No, no, Hennessy… Alicja, jesteś wielka!

– Odkręć i dajcie jej tego od razu.

– Urwałam się z próby – powiedziała Marzena. – Od wczoraj miałam złe przeczucia. Powiedzcie to wszystko jeszcze raz. Czy ja dobrze zrozumiałam, że ktoś zabił Pamelę? Tak zupełnie, na śmierć? To potworne!

Wspólnymi siłami wyjaśniliśmy jej sprawę, Hennessy był w tym nadzwyczaj pomocny. Marzena odzyskała równowagę. Na zmianę, kiwała i kręciła głową, wreszcie westchnęła równie ciężko, jak ja przed jej przyjściem.

– No więc, Alicja, nie ma siły, teraz już musisz przeszukać dom. Dużo można lekceważyć, ale jeśli zaczynają się zbrodnie, trzeba to potraktować poważnie. Nie wiem, kto tę Pamelę załatwił, no, szkoda jej… ale przecież jechałam wczoraj z Anitą i ona nie zaniemiała nagle. Oni rzeczywiście chcą u ciebie coś znaleźć. Przestań stawiać opór, wszyscy ci pomożemy, przeniesiemy ciężkie rzeczy, a do skrytek możesz zaglądać sama i nikt ci nie będzie patrzył w zęby. Nie możesz dłużej zwlekać, bo naprawdę zaczną użyźniać twój ogród.

Omal się nie zakrztusiłam ze szczęścia.

– Dziękuję ci bardzo – powiedziałam uroczyście i z wielką wdzięcznością. – Z ust mi wyjęłaś te rozumne słowa, od rana próbuję ją o tym przekonać i przez gardło mi przejść nie chce. Zastąpiłaś mnie, Bóg ci zapłać, nie muszę się jej narażać!

– Nie mam skrytek – mruknęła Alicja.

– Zgódźmy się na zakątki – zaproponował ugodowo Paweł. – Zakamarki. No, cokolwiek do zaglądania. Obawiam się, że one mają rację, chociaż nie wiem, co to jest, to coś, co trzeba znaleźć.

– Gówno – mruknęła Alicja.

– Nawet jeśli! Po znalezieniu przestaną się zabijać!

Ruszyło nas wreszcie od stołu, wyszliśmy na taras, stwierdzając przy okazji, że wieje trochę wiatru, który usunął już z atmosfery wspomnienie nogi baraniej. Nie śmierdziało ani wokół domu, ani nawet w atelier, ściśle biorąc, nie śmierdziało nogą, bo nikły cień rozpuszczalnika jeszcze pozostał. Alicja ożywiła się gwałtownie, myśl, że może na nowo włączyć i zamknąć upiorny zamrażalnik w piwnicy, wlała w nią nową energię.

– Możesz jutro kupić zapas ryby dla kotów – przyzwoliła mi łaskawie. – Możesz kupić nawet dzisiaj.

– Alicja! – wrzasnęła Marzena rozdzierająco. – Błagam cię, zacznijmy od razu! Ja nie chcę, żebyś i ty użyźniała swój ogród, możesz mi chyba zrobić taką grzeczność! Słuchajcie, bądźcie ludźmi, wykrzeszcie coś z siebie!

Wykrzesaliśmy. Alicja się ugięła.

– No dobrze, ale kawałkami, nie cały dom od razu. Czekajcie, muszę się zastanowić, od czego zacząć. Zaraz… O, Paweł, nie uciąłbyś teraz tej gałęzi? Przynajmniej jedno byłoby z głowy.

Przez czas poszukiwania piły, siekiery i drabinki zdążyłam pojechać do sklepów i zrobić zakupy. Znając Alicję, wiedziałam, że zdążę. Robiła, co mogła, żeby odwlec chwilę rozpoczęcia rewizji w domu, i gdyby nie upór Marzeny, która, też znając Alicję, łamała ręce i rwała włosy z głowy, odwlekanie potrwałoby co najmniej do jutra albo i dłużej. Kiedy wróciłam, Paweł był w połowie roboty, a przy ogrodowym stole trwały rozważania nad udziałem Anity w całej aferze. Zamrażalnik jeszcze nie został włączony.

Jednakże przywiozłam duży zapas mrożonej ryby. Było lato. Duńskie lato, więc nie tropikalne, ale dostatecznie ciepłe, żeby zakup nie wytrzymał. Pozostawienie kociego pożywienia luzem na zewnątrz groziło konsekwencjami zgoła wspanialszymi niż noga barania. A nawet trzy nogi…

Zdawałoby się, że włączenie zamrażalnika to jest chwila. Jeden gest. Możliwe, tylko nie u Alicji.

Dostępu do gniazdka nadal nie było. Wyrwanie zeń sznura w pewnej odległości od ściany stanowiło drobnostkę, potknąć się, szarpnąć i po krzyku. Czynność odwrotna okazała się dziełem na miarę Herkulesa.

Jasne, że w końcu udało nam się utorować drogę do urządzenia, aczkolwiek musieliśmy usunąć płyty sklejki o powierzchni dwóch metrów kwadratowych sztuka, dwie deski kreślarskie podobnych rozmiarów, pudła kartonowe w postaci złożonej, fragment drzwi oszklonych, bez szkła, oddzielnie szkło, liczne tafle rozmaitej grubości, nadtłuczone po rogach i krawędziach, kilka zagruntowanych płócien z napoczętymi obrazami oraz kilka wielkich, sztywnych teczek, pełnych fotogramów. Wszystko konsekwentnie płaskie, ustawione pionowo dokładnie na tej części ściany, która zawierała w sobie gniazdko, i wszystko przytłoczone kamionkowymi donicami pod drzewka pomarańczowe.

Najcięższe ćwiczenia fizyczne spadły oczywiście na Pawła, ale nie pozostał osamotniony, pomocnice również miały pełne ręce roboty i jedyną pociechą była mi myśl, że od wysiłków się chudnie. Zamrażalnik zaczął wreszcie mruczeć i dostał ryby. Ochwacona nieco Alicja wyraziła zadowolenie i kazała wszystko poustawiać z powrotem. Z wyjątkiem fotogramów, które zostały wyniesione na zewnątrz dla obejrzenia.

– No wiesz…! – wykrzyknęłam z oburzeniem od pierwszego rzutu oka. – I nie pokazałaś mi tego, jak oglądałam zdjęcia z Grenlandii! Wycyganiłabym od ciebie chociaż z jedną sztukę!

– Nie miałam ich jeszcze wtedy – usprawiedliwiła się Alicja, tkliwie spoglądając na widoki. – Dopiero później zrobiłam te powiększenia, bo przytrafiła mi się okazja…

– Boże, jakie to piękne! – zachwyciła się nabożnie Beata.

Grenlandzkie pejzaże Alicji prezentowały się tak, że można było na nie patrzeć do skończenia świata, a nawet jeszcze trochę dłużej. Kochała ten kraj i umiała robić zdjęcia, razem składało się to na istne arcydzieła. Zajęły nas te doznania estetyczne na dostatecznie długo, żeby wszyscy zgłodnieli i zdecydowali się na posiłek, po którym zdążyła przyjechać Anita.

O Pameli już wiedziała.

– Przerażające – powiedziała od progu. – Alicja, słyszę, że ją zabito gdzie indziej i wciągnięto do ciebie, dlaczego, na litość boską, nie wyciągnęliście jej z powrotem?! Dokądkolwiek?! Po kiego grzyba wam te piegi?! Nie przyszło ci to do głowy? – zwróciła się do mnie z niedowierzaniem.

– Przyszło, owszem – odparłam cierpko, chociaż z satysfakcją. – Ale od razu miałam wątpliwości, a teraz widzę, że byłby to najgłupszy pomysł świata. Nie pomogłoby nawet utopienie w morzu, bo wieźlibyśmy ją samochodem, a ten cholerny pies ma nadprzyrodzony węch. Chyba że wzięlibyśmy volvo Alicji i też utopili, ale jakoś wątpiłam, czy ona się zgodzi.

– No tak… Szkoda. Przy okazji volvo byłoby z głowy… Podejrzewacie, kto ją rąbnął?

– A ty nie? – zdziwiła się grzecznie Marzena. – Zdaje się, że wczoraj miałaś jakieś supozycje?

– To było wczoraj. Wczorajsze supozycje dzisiaj byłyby rzucaniem podejrzeń. Nie mogę sobie na to pozwolić, bo chcę już teraz mieć pierwszeństwo, na razie jeszcze prasa nic nie wie…

– Tylko nie prasa! – zaprotestowała Alicja gwałtownie.

– Tak właśnie myślałam i postarałam się troszeczkę…

– Jak ci się takie rzeczy udają, żeby ich blokować? – zaciekawił się Paweł.

Anita nie okazała najmniejszego zakłopotania, przeciwnie, nawet się jakby rozweseliła.

– No, wiesz… Po tylu latach pracy i starań wyrobiłam sobie miłe układy… Policja też działa przez rzecznika prasowego… a z ich rzecznikiem prasowym akurat jestem w przyjaźni… Ale ja bym chciała wiedzieć, jak to wyglądało od waszej strony, bo, Alicja, coś mi się widzi, że Pamela zacieśniła kontakty z Anatolem?

Alicja jakby nagle ogłuchła. Gmerała po stole wokół siebie w poszukiwaniu papierosów, które leżały jej przed nosem. Przez chwilę zastanawiałam się, o kim mowa, ale przypomniałam sobie. Oczywiście, pasożyt!

– A, no właśnie – podchwyciłam żywiutko. – Może to spółka? Coś tam wspólnie i razem, ale, zważywszy skłonności, z wielką nadzieją, że ktoś kogoś wyroluje? Nie czarujmy się, plota poszła, ten skarb Alicji… warto jej go podwędzić. Przedtem trzeba go znaleźć. Pasożyt zna dom Alicji lepiej niż Pamela, zaraz, czekajcie, widzę taki rozwój wydarzeń…

Wszyscy wpatrzyli się we mnie z szalonym zaciekawieniem, nawet Alicja, udając, że nie słucha, zaniechała macania po stole. Za to spojrzała ostrzegawczo na mnie i nieufnie na Anitę.

– Nie, nie – uspokoiła ją czym prędzej Anita. – Nie zapisuję przecież. I słowo daję, że nie mam tu nigdzie magnetofonu! Też widzę jakiś rozwój wydarzeń, ale nie chcę pierwszego miejsca w tych supozycjach.

– No, referuj! – pogonił mnie niecierpliwie Paweł.

Nie musiałam się długo namyślać.

– Blekot wykrył, mówmy wprost i dosyć już owijania w bawełnę, że w kocich worach powinno się znaleźć coś cennego, jakaś duża rzecz, może nawet wcale nie historyczna, tyle że też tajemniczo zaginiona. Ktoś komuś ukradł, na przykład. Dopuszczam możliwość uczestnictwa Blekota w kradzieży, nie żeby zaraz sam i osobiście, ale coś tam wiedzieć musiał. Szczegółów proszę ode mnie nie wymagać. Porozumiał się z Pamelą, ona nie w ciemię bita, mieszka tu, zna Alicję lepiej niż Alicja ją…

– Dlaczego uważasz, że lepiej? – przerwała mi Marzena z lekkim protestem w głosie.

– Bo Alicja jest szczera, a Pamela wręcz przeciwnie. I jeśli Alicja czegoś nie lubi, do poznawania się nie pcha, chociażby historia. Ewentualnie astrologia…

Alicja prychnęła wzgardliwie, ale nie dopuściłam jej do słowa.

– Pamela wkroczyła w imprezę i zaczęła szukać, nawet nie wiemy od kiedy, podpuściła Marianka…

– Dlaczego Marianka? – zdziwił się Paweł. – Skąd ci się wziął Marianek?

– Z Napoleona i z wychodka. Zdaje się, że innych produktów spożywczych akurat nie było, na stole stała wyłącznie brandy, Marianek nie pijak, ale coś do pyska wetknąć musiał, inaczej byłby chory z głodu. I tylko Marianek mógł zrobić taką głupotę, żeby spuścić wodę w ryczącym wychodku…

– No nie! – wyrwało się Anicie. – To mógł każdy, kto nie wiedział, że ryczy.

– No dobrze, może. Ponadto Pamela doskonale się orientowała, że z Marianka bez trudu zrobi wała ziemnego, bo on prostoduszny, ale wymknął się jej z ręki… Może wyjechał, może ktoś go zajął czymś innym, nie czepiam się, Marianek jest zdolny do wszelkich idiotyzmów, w każdym razie Pamela, z przyczyn nie całkiem nam znanych, do pomocy wzięła sobie pasożyta. To znaczy, jedną przyczynę odgadnąć łatwo, pasożyt w domu Alicji miał kiedyś swobodę działania, wie gdzie szukać, bo całe wnętrze zna doskonale…

– Nie – zaprzeczyła Alicja zimno i stanowczo.

– A niby dlaczego nie? Mieszkał tu parę miesięcy!

– I ładne parę lat temu. Wszystko wyglądało wtedy całkiem inaczej. Gówno wie, jak jest teraz. Napiłabym się kawy.

Zamilkłam, bo musiałam się zastanowić, nie nad kawą, rzecz jasna. Do czajnika rzuciła się Beata.

– Ale ona mogła nie zdawać sobie sprawy z rozmiaru zmian – podjęłam po chwili z lekkim wahaniem. – Jeśli przychodziła, nie wpuszczałaś jej dalej niż tu… Nie, brednie mówię, skoro się zakradała i usiłowała sama szukać, musiała się połapać, że trochę przemeblowałaś dom…

– Trochę…? – zdziwiła się grzecznie Anita.

Alicja przeleciała po niej króciutkim spojrzeniem.

– No i teraz widzisz, dlaczego ja jej nie lubię? – wytknęła jakoś tak w przestrzeń.

Anita się nie obraziła.

– O rany, wyrwało mi się, wycofuję pytanie i przepraszam za nietakt…

Nie podjęłam dalszych rozważań, bo ktoś zapukał i szczęknął drzwiami wejściowymi. Spojrzałam w głąb korytarzyka i rozpoznałam Marianka. Cholera…

– O, cześć, Alicja – zaczął z ożywieniem od progu i natychmiast się jakby zmartwił. – O, ile tu was…! Wszyscy mieszkacie u Alicji? Mogę wejść?

– Możesz, możesz – przyzwoliła Alicja trochę niemrawo, ale pobłażliwie. – Znacie się wszyscy… a, nie. Beata, to jest Marianek. Siadaj… nie, zaraz, trzeba wysunąć stół, bo już się robi ciasno. Paweł…

– O, Paweł – powiedział Marianek. – O, Joanna… No tak, to już widzę, że mieszkacie…

Paweł spędził z krzesła Anitę i wyciągnął dodatkowy kawałek blatu. Marianek z właściwą sobie zręcznością przecisnął się obok od kuchennej strony i puknął w łokieć Beatę. Udało jej się ocalić filiżankę z kawą, tyle że trochę napoju wychlupnęła Alicji na kolana. Marianek przeprosił, cofnął się i wlazł Anicie na nogę. Udało się go wreszcie usadzić na końcu stołu.

– Jak mieszkacie, to już co, Alicja? – spytał z cieniem nadziei. – Pewnie nie masz więcej miejsca? Bo myślałem, że bym może…

– Nie ma więcej miejsca – zgrzytnęła Marzena. – Ale ty przecież mieszkasz u siostry?

– No tak, ale oni już wrócili…

– Podobno miałeś wyjechać, jak wrócą?

– No niby miałem, ale bym jeszcze został…

– To zostań u siostry i nie zawracaj głowy. Alicja ma dom zapchany. Beata, skoro już tam jesteś w tej kuchni, to zrób kawę i dla mnie.

– Mogę też dostać? – ożywił się Marianek.

– Zrób dla wszystkich – poleciła Alicja.

Marianek na chwilę taktownie posmutniał.

– Co to za okropna historia z tą Pamelą, tak ją zamordować w twoim ogrodzie, Alicja, ale pasztet, nie?

– Z dwojga złego lepiej w ogrodzie niż w domu. Byłoby jeszcze ciaśniej.

– On nawet przy zbrodni skojarzenia ma spożywcze – szepnął mi Paweł do ucha. – Zwłoki z pasztetem…

– A ja wiem, że ją zabił albo on, albo ona – mówił dalej Marianek, ujawniając tryskające spod smętku emocje. – Ale w twoim ogrodzie to nieprzyzwoicie, więc ja myślę, że ona.

Zamurował nas dokładnie. Najszybciej głos odzyskała Anita.

– Na pewno świetnie myślisz, tylko kto to jest ten on i ta ona?

– No jak to, kto? – zdziwił się Marianek. – Jej mąż i ta Włoszka…

– Czyj mąż?

– Pameli mąż, Jens. Wszyscy wiedzą, że on za nią strasznie lata, a ona za nim jeszcze więcej, a Pamela o żadnym rozwodzie nawet słyszeć nie chciała, więc musiała ją łupnąć, nie? Bo Jens, to chyba nie, żaden Duńczyk by tak cudzego ogrodu nie zapaskudził, a jakby co, to by posprzątał. Włosi więcej śmiecą.

– Jaka Włoszka? – spytała w lekkim oszołomieniu Marzena.

– No ta, co ją wzięli do dziecka. Ale dziecko pojechało do babci, do Jutlandii, na wakacje, a Włoszka została, Jens nie dał pieniędzy na jej podróż, bo chciał, żeby została, a do tego ona im tam gotuje i sprząta, i w ogóle. Oni, ci Włosi, mają temperament, nie?

W kwestii włoskiego temperamentu nikt z nas nie wyraził sprzeciwu, natomiast reszta poglądów Marianka otumaniła wszystkich doszczętnie. Przez chwilę trudno było się zorientować, kto za kim lata, wyszło nam wreszcie, że mąż Pameli za Włoszką. Alicja po chwili wahania przypomniała sobie, że chyba raz ową Włoszkę widziała i jeśli to ona, trudno się dziwić Duńczykowi. Cud południowej urody, pełna odwrotność Pameli, niebieskookiej blondynki. Dla Włoszki jasnowłosy wiking to też niezły cymes, poszło zatem o romans ognisty, a nie o żadne podstępne zmowy i knowania. Z Alicją nie ma to nic wspólnego!

Anita zaprezentowała drobną wątpliwość.

– No, wiesz, może to i racjonalne rozwiązanie problemu, trzasnąć Pamelę, ale Włoszka powinna chyba raczej truć. Oni mają bogatą tradycję w tej dziedzinie. W ostateczności posłużyć się ozdobnym sztyletem, a nie zwyczajnym nożem!

– Ozdobnego sztyletu chyba nie miała, a nóż wcale nie był zwyczajny, tylko sprężynowy – wyjaśnił Marianek. – I tak jej się w nerwach psnęło…

– Skąd w ogóle o tym wszystkim wiesz?

– Jak to skąd, na własne oczy widziałem. I nawet Pamela mówiła, że niech ona sobie nie myśli, ta Włoszka, niech szuka męża gdzie indziej, bo Jensa nie dostanie. I tylko patrzeć, jak się jej pozbędzie. No i pozbyła się, tyle że nie ta tamtej, tylko tamta tej, ale żeby w twoim ogrodzie, Alicja…? No, No! Szkoda jej właściwie.

Zgodziliśmy się z nim bez oporu, wciąż jeszcze nieco otumanieni zaskoczeniem, upewniwszy się tylko przedtem, co właściwie Marianek widział, nóż czy scenę zbrodni, i okazało się, że latanie. Anicie oczy się zaiskrzyły. Demonstracyjnie zgorszony profanacją ogrodu Alicji, Marianek rozejrzał się po kuchni, odchylił zasłonkę przy zasobniczku ze składnikami kompostowymi, omiótł wzrokiem bufet i westchnął z rozczarowaniem, bo nic jadalnego na wierzchu nie leżało. Dolał sobie śmietanki do kawy.

– A w ogóle to ja tego – oznajmił. – Znaczy, Alicja, ja tu u ciebie zostawiłem taką jedną rzecz i bym znalazł, i zabrał. Mogę?

– Jaką rzecz?

– No… książkę.

– Jaką książkę?

– Taką dosyć dużą i grubą. Miałem ją, jak tu byłem, a potem już nie, więc u ciebie… W którymś pokoju, w tym pierwszym chyba…

– A na tej książce znajdował się może jakiś tytuł? Ewentualnie autor?

– Autora nie pamiętam, a co do tytułu, to nie wiem, bo po duńsku.

– Na cholerę ci była książka po duńsku? – zdziwił się Paweł.

– To nie moja, to mojej siostry. I szwagra.

– A, to dlatego wolałbyś teraz pomieszkać u Alicji! – odgadła drwiąco Marzena.

Książka, akurat. Już samo słowo przeszyło mnie lekkim prądem. I do tego w pierwszym pokoju, obecnie był to mój pokój, a tam, wśród książek, stały pierwotnie platynowe szachy. Teraz zapewne stały gdzie indziej, bo Alicja miała je schować, ale na półce zostały ponumerowane egzemplarze, od jednego do trzech. Numery na grzbietach jak byk, rzucały się w oczy, za skarby świata nie wpuściłabym Marianka do mojego pokoju!

– Dowiedz się od siostry, jaki to miało tytuł – poradziłam sucho. – Zapisz sobie najlepiej. A my tu położymy na wierzchu, jeśli ktoś przypadkiem znajdzie, bo bez szczęśliwego przypadku pozbądź się wszelkiej nadziei.

– Ale ja bym tak może tylko rzucił okiem – podsunął Marianek błagalnie.

– Niczym nie rzucisz, bo teraz coś zjemy – zarządziła Alicja z nagłą energią. – Beata, nakryj stół. Mięso podgrzejemy w mikropiecu…

Atmosfera w mgnieniu oka uległa zmianie, ale chyba wcale nie na lepsze. Owszem, Marianek odczepił się od lektury, pożywienie zainteresowało go bez reszty i poszukiwawcze chęci przeszły mu jak ręką odjął, reszta jednak wydawała się dziwna. Miałam wrażenie, że Anita czyha na każde słowo z jego ust, Marzena niewątpliwie pilnowała go niczym strażnik więzienny, Alicja zaś popadła w osobliwą zmienność nastrojów. Głównie prezentowała roztargnienie i ponurą zadumę, chwilami wybuchając szampańskim humorem, z którego na dywan skapywał jad, z czego łatwo mogłam wywnioskować, że jest nieziemsko wściekła i usilnie stara się to ukryć. Wyłącznie koty zachowywały idealny spokój. Wszystkie trzy siedziały na tarasie przed otwartymi drzwiami, wyglądając jak czarne, nieruchome kupy futer, ozdobionych sześcioma drogimi kamieniami.

Dość wyraźnie poczułam, że przestaję rozumieć cokolwiek. Dlaczego, na miły Bóg, przybycie Marianka wraz z opowieścią o krwawym romansie wprowadziło taki dziwny nastrój…?

* * *

Odjechali dopiero, kiedy zrobiło się ciemno i na niebo wylazło pół księżyca, a i to nie wiadomo, czy Marianek nie zostałby dłużej, gdyby Anita z Marzeną nie zabrały go prawie siłą. Dla pewności, że nie wróci, Anita postanowiła podrzucić go do autostrady, w pobliże domu jego siostry.

– Musimy pogadać – mruknęła do mnie półgębkiem Alicja, kiedy grzecznie żegnałyśmy ich w furtce. – W ogrodzie…

Nie zdziwił mnie wybór miejsca. W kuchni z dziką zaciętością sprzątała Beata, a Paweł jej pomagał, słuszne było zostawić im wolny teren dla tak użytecznych czynności. Wyszłyśmy na taras, na sam koniec, pomiędzy fuksje, i nabrałam nadziei, że może dowiem się czegoś, o czym dotychczas nie miałam pojęcia.

Alicja długą chwilę milczała.

– Z nich wszystkich jesteś najbardziej dorosła – powiedziała wreszcie posępnie. – Chociaż głupia, ale to już dopust boży. Nie chciałam ci tego mówić, nikomu tego nie chciałam mówić, a wiem dlatego, że teściowa… no, umysłowo podupadła i wydawało jej się, że potrzebuje sprzymierzeńca. Trudno mi określić taki stan, ale fakt jest faktem, wybrała sobie mnie i nawet nie jestem pewna, czy nie uważała mnie za rodzoną córkę. Powierzyła mi sekret.

Odczekałam chwilę, bo Alicja zamilkła. Pół księżyca świeciło zdumiewająco porządnie. Komarów właściwie nie było, ale jakaś jedna czy dwie sztuki brzęczały.

– Mów, co masz powiedzieć, bo zaraz cię insekty zniechęcą – ostrzegłam.

– Milczeć umiesz, to wiem. Więc może milcz, jak długo się da.

– Mogłaś to sobie darować – mruknęłam z wyrzutem.

Alicja westchnęła i pomachała ręką koło ucha.

– No dobrze. Obawiam się jednej rzeczy. Właściwie świństwa. Anita jest dziennikarką… cicho bądź, nie przerywaj mi, dla każdego dziennikarza takie rzeczy to żyła złota. Wiesz doskonale, że to znana rodzina, przodkowie Thorkilda od trzech pokoleń wiszą w muzeach, są w encyklopedii, nie sięgają Rembrandtów, ale w Skandynawii plączą się po szczytach. Skandal w takiej rodzinie to prawie jak w królewskiej, szczególnie, że tu podobno owszem…

– Romans? – zdziwiłam się.

– Jedna córka rodziny wpadła w oko Fryderykowi w młodości, ale to prawie margines. W pokoleniu dziadków była głupia sytuacja, wiesz, dziadków ma się na ogół dwie pary, jeden z tych dziadków był impotentem, a dziecko się jednak urodziło, w dodatku są na to dowody na piśmie. Nikogo by to już teraz nie obeszło, ślubny, nie ślubny, ale to trochę tak, jak, czy ja wiem… Toulouse-Lautrec był sodomitą…

– Zwariowałaś? – zdumiałam się. – Nie był! Jakieś miał inne zwyrodnienia, ale przecież nie to!

– Mówię przykładowo. Nie był, o ile wiem. Ani pedałem, chyba że źle pamiętam. W ogóle nie ma to z nim nic wspólnego… Ale jaka radość dla prasy, dla tych szmatławców od skandali, choćby i historycznych! W historii jesteś lepsza ode mnie, więc nie będę się wtrącać, a tu są dokumenty, że znany malarz miał kłopoty seksualne, że wierna żona zastąpiła go prawie równie znanym kolegą po fachu, diabli wiedzą po kim dziecko wzięło geny, historycy sztuki mogą się uczepić, cmokając z radości. Prywatnie, dla ludzi, kompromitacja, a zwracam ci uwagę, że potomkowie żyją, pojęcia o tym nie mają, a ja tę ich kompromitację trzymam w ręku, bo mnie teściowa pokochała. I czego się boję, to tego, że nie żaden Bełkot tego szuka, tylko Anita. Nie wierzę Anicie, za dobrze umiałaby to sprzedać. A ja wyjdę na świnię. No i teraz już chyba rozumiesz, w czym problem, obawiam się, że to właśnie znajdziemy.

Pozastanawiałam się trochę.

– A w ogóle wiesz, gdzie to jest?

– Nie. Nie pamiętam. Dużo mam takich rzeczy, których za życia potomków w pierwszym pokoleniu nie powinno się ujawniać, bo głupio. Nawet prywatne… A tu w grę wchodzą sprawy nie tylko prywatne, także publiczne, bo wielcy artyści stanowią własność społeczną. W dodatku romans Fryderyka z tą cholerną Gretą, już widzę, jak mnie Małgorzata pobłogosławi, jeśli błędy młodości jej tatusia wypuszczę z ręki! I jeszcze okaże się, że, nie daj Boże, Kirsten, na przykład, to jej krewna…

– Thorsten też…

– Thorsten by się skichał z radości, bo jest historykiem. Ale Małgorzata może nie. Owszem, przyznaję, utykałam to różnie i teraz nie pamiętam gdzie, ale możliwe, że i w kocich workach.

Zaczęłam się czuć skołowana.

– Czekajże, to co właściwie przewidywałaś? Że sobie umrzesz spokojnie, a Małga to ocali?!

– Małga pojęcia o tym nie ma, więc zwyczajnie wyrzuci…

– Ale to są historyczne dokumenty!

– No to co? Wyobrażam sobie, może głupio, że jeszcze tak zaraz nie umrę. A potem pies z kulawą nogą nie będzie grzebał w mojej makulaturze. I nie będzie ciągnął z niej zysków. Tak sobie życzyła moja teściowa i ja jej obiecałam. Więc co mam zrobić? Widzisz Anitę, jak nie ciągnie zysków?

Znów pozastanawiałam się przez długą chwilę. Alicja zabiła na sobie komara.

– W razie jakby co, okazałabyś się powinowatą królowej – westchnęłam smętnie. – Ale rozumiem, sama też wolałabym nie. W minionym ustroju owszem, ze względu na wizę, obecnie już nie ma potrzeby. I tak jednak… jeśli oni tego szukają… obojętne, kto jest sprężyną działania, Anita czy Blekot, trzeba to znaleźć i albo zabezpieczyć, albo zniszczyć. Z hukiem. Żeby się dowiedzieli, że już nie mają czego szukać. Osobiście wolałabym zabezpieczyć z racji stosunku do historii.

Alicja westchnęła i trzasnęła w trzy komary na sobie.

– Popatrz, co za cholera, gdyby jeden latał po całej Zelandii, przyleciałby do mnie… Co one we mnie widzą? Masz rację. Pomożesz mi? Rozróżnić, co współczesne, a co starsze, chyba potrafisz?

– Szczególnie ręcznie pisane.

– Te najważniejsze były ręcznie. Dla niepoznaki owinięte w gazetę… Chociaż nie, nie jestem pewna, bo wiem, że miałam myśl, żeby włożyć w okładki po książce, ale nie pamiętam, czy to zrobiłam. No trudno, skoro muszę przeszukać dom…

– Inaczej przeszuka Blekot z przyległościami.

– Niech to szlag trafi. No dobrze, zaczynamy jutro…

Nie umiałam sobie nawet wyobrazić tego zaczynania. Milczałam przez chwilę, wpatrzona w ciemny ogród, i usiłowałam się zastanowić.

– Czekaj, a skąd ci akurat dzisiaj Anita przyszła do głowy?

– Nie musiała przychodzić, cały czas siedzi. A dzisiaj…? To podobno ja źle widzę, nie ty. Nie patrzyłaś na nią, jak Marianek przylazł i zaczął ględzić te swoje głupoty?

Natychmiast przypomniałam sobie roziskrzony wzrok Anity, romans Włoszki z mężem Pameli wręcz ją zafascynował. Później również…

– A ta Włoszka rzeczywiście istnieje? – spytałam podejrzliwie.

– I rzeczywiście ją widziałam – westchnęła Alicja. – Kurwa… Nie, nie ona, mam na myśli komary. No owszem, atrakcyjna, szczególnie dla Duńczyka.

– Zatem zbrodnia z namiętności nie jest wykluczona…

– Puknij się, dobrze? W ten głupi łeb. To nie Jens jest taki piękny, tylko Włoszka. Gdyby on zabił Pamelę… Popatrz, a Mariankowi to jakoś w głowie nie zaświtało!

Przypomniałam jej, że Włosi mają więcej temperamentu. I tak zresztą padnie pewnie na Jensa, bo z reguły w takich wypadkach mąż staje się pierwszym podejrzanym. Zaproponowałam, żeby oddała się jutro lekturze prasy, Anita musiała już chyba coś puścić, i ewentualnie obejrzała wiadomości, o ile mają tu jakiś program z sensacjami. Właściwie ta Pamela nie bardzo mieściła mi się w głowie, mało się z nią stykałam bezpośrednio, miałam do niej stosunek dość życzliwej obojętności, podszyty ostrożnością, przez tę straszną jędzę, mamusię. Ale jednak głupio… Wolałabym, żeby żyła, nawet gdyby miała nam codziennie zwalać pudła ze schodów.

Zrozumiałam w każdym razie zakamieniałą niechęć Alicji do poszukiwań.

– Czekaj, jeszcze jedno – powstrzymałam ją, kiedy ruszyła już w kierunku domu, zirytowana komarami. – Skoro papiery, to chyba trzeba szukać inaczej…?

– Jak inaczej? Nie oczami, tylko węchem?

– Głupia jesteś. W innych miejscach może. W innej postaci? Przecież nie może to być buła ani kłębowisko, tylko plik, względnie stos!

Alicja wsparła się tyłkiem o stół ogrodowy i popatrzyła na mnie dziwnie, co było widoczne, bo padało na nią światło z okien i z lampy nad drzwiami.

– Słuchaj, ja to chowałam ostatni raz siedemnaście lat temu. Pamiętam, że rozważałam, jak postąpić, zrobić jeden pakunek czy podzielić na części, próbowałam i tak, i tak, w końcu nie jestem pewna, ale zdaje się, że zrobiłam jeden. I zwracam ci uwagę, że to nie były plansze ani obrazy, ani średniowieczne pergaminy, tylko zwyczajny papier. Umiesz sobie wyobrazić list? Albo metrykę? Albo świadectwo ślubu…?

– Świadectwo ślubu dają czasem w ozdobnej postaci. Sztywnej.

– Nawet w sztywnej nie ma rozmiarów stołowego blatu. Jeśli to zbierzesz do kupy i wyrównasz, może mieć format normalnej, dużej i grubej książki…

– Ejże, zaraz, zaraz! Marianek wstawiał bajer o dużej i grubej książce!

– Toteż właśnie. I trzeba było patrzeć, jak Anita na niego patrzyła. Ale mogło się zmieścić w pudełku… Cholera, nie pamiętam, na co się zdecydowałam, na pudełko, na gazetę czy na sztywne okładki. A takie coś, nie wiem, czy zauważyłaś, świetnie pasuje do kociego worka, równie dobrze, jak do ustawienia na półce…

– I do wetknięcia pomiędzy stare książki telefoniczne, pudełka z butami, proszki do prania, one też w pudełkach, foldery, prospekty i zdjęcia…

– I wszystko inne – skróciła Alicja. – Słuchaj, myślisz, że oni tam już posprzątali? Bo to ścierwo mi tu lata coraz gęściej.

– Posprzątali czy nie, wracamy. Ale drzwi do atelier jednak bym zamknęła.

– To zamknij. Idź tędy, dołem, przynajmniej połowę drogi będziesz miała łatwiejszą.

Potykając się w ciemnościach, przelazłam dookoła klombu, zamknęłam atelier od wewnątrz i przedarłam się po schodkach na górę, błogosławiąc Thorkilda za rozmieszczenie wyłączników światła we wszystkich możliwych punktach domu. Mogłam zapalić na dole i zgasić na górze, a po ciemku pewnie bym się tam zabiła. Odniosłam wrażenie, że jakimś tajemniczym sposobem udało nam się zrobić większy bałagan niż był wcześniej.

Beata i Paweł zajęci już byli bardziej sobą niż sprzątaniem. Koty pogodziły się z posiłkiem na tarasie, zrozumiawszy same z siebie, że ilość nóg w kuchni bez wątpienia odebrałaby im apetyt. Najedzone i zadowolone z życia porozmieszczały się gdzieś na wyżynach.

– Co mnie dziwi – powiedziałam w zadumie, ponieważ ktoś akurat poszedł do łazienki – to to, że one przywykły do tych ryków i wcale nie reagują…

* * *

Marzenie udało się wziąć dodatkowy wolny dzień, przyjechała o świcie i zagnała wszystkich do roboty. Na pierwszy ogień przeznaczyła drugi pokój gościnny, obecnie Beaty, w którym sama deptała po jakichś kocich workach. Alicja ich zawartości nie potrafiła sobie przypomnieć, mogły być zatem dziewiczo nietknięte. Zważywszy, iż docieranie do nich miałam już opracowane wzrokowo, ogarnęły mnie czarne przeczucia i wciąż nie widziałam miejsca na stłoczone tam gzary.

Marzena jednakże była twarda. Ustawiła wszystkich rządkiem w korytarzyku i zarządziła sztafetę.

– Nie musimy wyciągać wszystkiego – powiedziała przy tym pocieszająco. – Tylko tyle, ile trzeba, żeby tam dojść i odsłonić worki. No i wywlec je gdzieś, do salonu albo na taras.

– Alicja, jesteś pewna, że tu leżą wyłącznie te dwa, a nie więcej? – spytał delikatnie Paweł.

– Niczego nie jestem pewna, ale przeważnie je bebeszyłam, więc dużego plonu się nie spodziewaj.

– Nie, nie, mnie nie zależy. Pytam na wszelki wypadek…

Gdzieś koło czwartej łóżko Beaty było już dokładnie zawalone górą makulatury, w korytarzyku brakowało miejsca na postawienie nogi, żelazny stojak i drabina przyozdobiły salon, ale Paweł zdołał się przepchnąć do okna i uchwycić worki. Wyszarpnął je po jednym, podał Marzenie i zaczął na ich miejscu układać pudła. Alicja trwała nad nim niczym krwiożercza harpia, pilnując właściwego rozmieszczania makulatury z łóżka.

Po czym okazało się, że stojaka i drabiny nie ma już gdzie postawić.

– No i to właśnie tak wygląda – wytknęła Alicja z satysfakcją. – Poszukać, poszukać, łatwo gadać. A potem nic się nigdzie nie mieści. Strasznie dawno nie piłam kawy.

– Teraz już możesz się napić – pozwoliła jej Marzena. – Słuchaj, drabinę da się chyba upchnąć w składziku…

– Za wysoka, nie wchodzi. Już sprawdzałam.

– No to trudno, do atelier. Ale ten stojak może przecież zostać na dworze. Jest żelazny.

– Zardzewieje.

– A do czego ci on w ogóle?

– Do zawieszenia prześcieradła, gdybym chciała wyświetlać slajdy.

– O Boże… To nie wiem.

– Nikt nie wie…

– A worki? – spytał Paweł. – Obejrzysz je czy postawimy gdzieś, gdzie znów przepadną?

Worki okazały się zróżnicowane. Jeden był nienaruszony, drugi przegrzebany i wypełniony nową zawartością, odmienną od pierwotnej. Wszystkich, rzecz jasna, bardziej interesował ten pierwszy, stanowiący rodzaj niespodzianki, aczkolwiek i drugi mógł swoim wnętrzem całkiem nieźle zadziwić.

Alicja zdecydowała się zajrzeć do znaleziska dopiero, kiedy przypomniałam jej, że lada chwila wpadnie Anita, a byłoby może lepiej nie wtajemniczać jej zbyt dokładnie w rezultaty naszych działań. Niech przeszuka te torobajdła wcześniej. Przyznała mi rację i przeniosła się z kawą na stół salonowy, gdzie było więcej miejsca.

Zostawiając niespodziankę na deser, zaczęła od worka poniekąd znajomego.

Znajdowała się w nim ogromna ilość fartuszków kuchennych, całkiem nowych, kłąb równie nowych ścierek do talerzy, dwa bardzo grube swetry, długa, rozszerzana ku dołowi spódnica z tweedu, trzy pary białych, żeglarskich spodni, gumowe klapki do wchodzenia w morze po kamienistym dnie, gruba książka kucharska, opiewająca wyłącznie potrawy z ryb, niewielka waza do zupy, wypełniona mnóstwem granatowych, jedwabnych, prawdopodobnie męskich skarpetek i ogromna ruska baba, z tych, które mają w sobie obfitość coraz to mniejszych bab. Ta jednak nie miała w sobie mniejszych bab, tylko potworną ilość kolorowych szklanych kulek, rozmaitej średnicy. Większość kulek wyleciała z niej od razu i zaczęła turlać się pod nogami.

Bardzo długo przyglądaliśmy się opróżnianiu wora w milczeniu. Wreszcie Paweł nie wytrzymał.

– Nie chcę być wścibski, ale czy można zapytać, dlaczego to wszystko tu trzymasz…?

– Bo mi niepotrzebne – odparła Alicja spokojnie. – Nie używam ani ścierek, ani tych idiotycznych fartuszków, ani takich spodni, ani w ogóle niczego. Nic z tego dla mnie się nie nadaje.

– No wiesz…! – zgorszyła się Marzena, unosząc w górę jeden ze swetrów. – Taki piękny sweter…!

– I co za spódnica! – zachwyciła się Beata, też podnosząc i oglądając wytworny ciuch. – Arcydzieło!

Alicja wyraźnie pęczniała jadowitą satysfakcją.

– A wiecie, do czego to miało być? Te swetry miałam zabrać na Grenlandię, zważ to w ręku, półtora kilo waży. Tymczasem cały plecak mógł ważyć tylko osiemnaście i ani grosza więcej, to była piesza wycieczka, z plecakami i namiotami. Miałam sweter, owszem, Stasia mi zrobiła z moheru, ważył dwanaście i pół deko. A to jest podobno spódnica telewizyjna, dostałam ją od Hani, już widzicie, jak lecę z ogrodu i przebieram się w nią, żeby przez piętnaście minut oglądać dziennik. Albo przez pięć minut pogodę. Spodni żeglarskich nie noszę, nie mam jachtu…

– To dlaczego tego nie wyrzucisz?

– Bo może się przydać komuś innemu. Chcesz skarpetki? Proszę cię bardzo. O, Beata, przymierz tę spódnicę i jeśli dobra, weź ją sobie, skoro tak ci się podoba. Marzena, chcesz sweter?

Obie wydały okrzyki protestu, ale po dość krótkim czasie pozwoliły się skusić. Przeważył argument, że tym sposobem przyczynią się odrobinę do opróżnienia domu Alicji z przedmiotów zbędnych i, być może, stworzą jakiś szczęśliwy początek.

Osobiście do baby, kulek i fartuszków nie dałam się przekonać.

Drugi wór został wypatroszony uroczyściej i pod nieco większym przymusem, bo Alicja zaczęła bąkać coś o jedzeniu. Zbiorowa presja dała jednakże swoje rezultaty.

Różne proszki do prania i zmywania, a także dwanaście par nowiutkich rajstop nie obudziły zdziwienia, ponieważ był to niejako stały składnik kocich worków. Ponadto znalazły się tam:

rozmaite mydła toaletowe, jedno z nich w mydelniczce;

jedna para aksamitnych rannych pantofli damskich, z pomponami, prawie nowa;

jeden scyzoryk o Bóg wie ilu ostrzach, z korkociągiem, śrubokrętem, nożyczkami i pilniczkiem;

osiem piłek golfowych w płóciennym woreczku;

sześć motków delikatnej wełny w upiornym, niemowlęco różowym kolorze;

ciepłe majtki, wełniane, niewątpliwie damskie, w kwiatuszki czerwone i fioletowe, rozmiar XXL, nowiutkie, w firmowym opakowaniu;

jedna męska koszula polo z długimi rękawami, równie nowa;

jeden wisiorek w postaci perełki na srebrnym łańcuszku. Zdaniem Beaty, perełka była prawdziwa;

jedno narzędzie do otwierania puszek;

kilogram cukru w kostkach;

jeden męski szlafrok kąpielowy;

dwa grube ręczniki frotte, jeden mniejszy, drugi większy;

siedem długopisów

i jedna przepiękna, stołowa zapalniczka Ronsona, w pełni sprawna.

– To wszystko możemy chyba pokazać Anicie? – powiedziała Alicja z lekkim powątpiewaniem. – W niczym nie widzę żadnej tajemnicy, to primo, a sekundo, jak ja mogę takie rzeczy wyrzucać? Proszę – popukała w opakowanie ciepłych majtek. – Przyjedzie do mnie gruba baba, której będzie zimno w tyłek i już mamy, jak znalazł! Albo to – potrząsnęła woreczkiem z piłkami golfowymi. – Przyjdzie kretyn, który pogubił swoje wszystkie piłki…

– A propos, pozbierajmy może to z podłogi, bo jeszcze się ktoś zabije – ostrzegła Marzena.

Paweł przyglądał się krytycznie wyłożonej na stół zawartości worka.

– Naprawdę myślicie, że dla takich rzeczy ktoś może kogoś zabić? Przecież to kretyństwo. Już prędzej uwierzę w gadanie Marianka, bo w końcu Włoszka… Może ona z Sycylii?

– Alicja, gdzie masz szczotkę do zamiatania? – spytała Beata. – Najlepiej byłoby zgarnąć te kulki szczotką. Albo jakąś tekturą.

Szczotka do zamiatania znajdowała się w kotłowni, a przy niej zdemolowane pudło, którego dwa boki bardzo się przydały. Wchodząca Anita zastała całe towarzystwo na czworakach, bo pozbieranie kulek wcale nie było takie proste. Wymykały nam się z rąk i turlały po całym salonie jak żywe, jedna jakimś cudem wlazła pod dywan i wyprysnęła, kiedy na nią weszłam, z impetem wskakując do filiżanki po kawie Alicji. Filiżanka pękła.

– Nie szkodzi – powiedziała Alicja obojętnie. – Takich mam dużo.

Marzena ukradkiem wyrzuciła od razu tę pękniętą i postawiła jej nową. Anita już od progu dostrzegła zawalony towarami stół, oko jej błysnęło, dotarła do niego szczęśliwie, odkopując po drodze w kąt tylko jedną kulkę, z tych nieco większych.

– Znaleźliście skarb…?!

– Jak widzisz. Sądzisz, że jest godzien zbrodni?

– Czy ja wiem… Może osiemnastowieczny Murzyn ze środka Afryki…

– Szczególnie poleciałby na ciepłe majtki, co?

– Nie, na kulki…

Alicja straciła nagle cierpliwość.

– Dosyć tego, na środku już nic nie leży, a nikt się nie będzie pętał po kątach, Beata, wyłaź spod tego stolika! Może byśmy wreszcie coś zjedli, ja jestem głodna!

– Ja też – przyznał się Paweł półgębkiem.

Marianek zdążył na sam koniec posiłku, dzięki czemu nic jadalnego się nie zmarnowało. Anita z wielką skruchą i wstydem wyznała, że udało jej się zdobyć tylko jedną informację, mianowicie, mąż Pameli podobno ma alibi. Szczegóły przed nią ukryto, ale zdołała wydedukować, iż całe popołudnie i wieczór spędził w towarzystwie i był widziany przez osoby godne zaufania, zatem w zabijaniu żony palców nie maczał. Nie była to wielka sensacja, bo i tak, w wersji zbrodni w afekcie, wszyscy stawiali na Włoszkę.

Kocim worem Marianek zainteresował się jeszcze bardziej niż Anita i truł nim bez opamiętania. Obejrzał przedmioty, chętnie przyjął dwie pary jedwabnych skarpetek, zgorszył się i zganił nas, że przez cały dzień znaleźliśmy właściwie tylko jeden, bo drugi się nie liczy, jako przepakowany wcześniej, i dopytywał się, gdzie ten wór był, tak namolnie, że w końcu Alicja mu powiedziała. W ostatnim pokoju. I skoro nie podoba mu się tempo poszukiwań, proszę bardzo, niech sam opróżni, na przykład, jedną trzecią atelier.

Propozycja zdecydowanie odebrała mu zapał. Nie, nie chciał opróżniać atelier, chciał natomiast odnaleźć tę książkę siostry, może w pokoju telewizyjnym, może tu, w salonie, może w pokoju Alicji…

Pokój Alicji był błędem. Sama wzmianka o nim wystarczyła, żeby Alicję rozzłościć i wyzuć z wszelkiej życzliwości. Gdyby jeszcze cokolwiek spożywczego znajdowało się na stole, z pewnością zabrałaby Mariankowi talerz sprzed nosa, ale nie było już nic, poza piwem. Za to mnie jego uwaga odblokowała umysł.

Przy wczorajszych wieczornych zwierzeniach obie musiałyśmy zgłupieć. Alicja mówiła o dokumentach, o papierach. Gdzież, na litość boską, miałaby utknąć owe poufne papiery, jak nie w swoim pokoju, który zawsze stanowił sanktuarium, prawie nikomu niedostępne! No owszem, mogła Marzena wejść i sięgnąć pod łóżko po czasopismo Jasia, mogłam wejść i ja, i wziąć z półki plan miasta, względnie atlas samochodowy Europy, ale zawsze za specjalnym zezwoleniem Alicji i na bardzo krótko. Na swoich tajemnicach, można powiedzieć, spała, przy czym miały taką postać, że przeszukanie ich trwałoby dłużej niż uporządkowanie całego domu. Z kotłownią włącznie.

Słowem się na ten temat nie odezwałam aż do chwili, kiedy część gości odjechała, a część zajęła się sobą. Tym razem do ogrodu wyszli Paweł z Beatą, a my zostałyśmy w środku, odgrodzone od komarów. Koty uznały, że teren jest wolny, wkroczyły do domu godnie i ostrożnie, po czym zajęły ulubione miejsca.

Powiedziałam Alicji o swoich poglądach na jej pokój.

– Nic z tego – odparła, kręcąc smętnie głową. – Owszem, dawno temu, na początku, miałam to w pokoju, ale ciągle byłam zdenerwowana. Możliwe, że to obsesja. Wydawało mi się, że nikomu nie mogę wierzyć, nie żeby same świnie mnie otaczały, ale ludzie mają własne poglądy, wiesz, mogą uważać, że ja przesadzam… Jak by ci tu… Twoją metodą, przykładową, proszę żeby nikt nie wchodził, nie podaję przyczyn, nie każdy szanuje fanaberię, poza tym ludzie są ciekawi…

– Koty i małpy też – wyrwało mi się cichutko.

Alicja miała świetny słuch.

– Odczep się. Ani jednej małpy nigdy tu nie było, a koty dopiero ostatnio. Ale przyzwoita ludzka jednostka wie o sobie, że na pewno niczego nie ukradnie, niczego nie zniszczy, więc czuje się rozgrzeszona. Zajrzy i popatrzy. A może ja lubię trzymać brudne majtki na wierzchu? Podaję przykład ekstremalny…

– A może lubisz pooglądać pornografię męską, a może eksperymentujesz z wyciągami z ziół trujących, a może masz heroinę, jakiejś idiotce odebraną, a może kolekcjonujesz zasuszone gówienka rozmaitych zwierzątek – przerwałam jej niecierpliwie. – Nie mów do mnie rzeczy oczywistych! Może wpadłaś w szał i produkujesz bohomazy olejne, bo tak ci się podoba. Albo zaczęłaś pisać wiersze. Twoja sprawa, co to kogo obchodzi?

Alicja zaczęła kiwać głową.

– Otóż to. I wypraszam sobie oglądanie. Jedyna osoba, o której wiedziałam, że tam nie zajrzy, to ty. Bardzo cię przepraszam.

– Oszalałaś? – zdumiałam się. – Mówisz mi komplement!

– Nic podobnego. Młoda byłaś…

– Ty też.

– Ale starsza od ciebie. Młoda, głupia i lekkomyślna. Uczciwa, owszem, inaczej bym się z tobą nie przyjaźniła, ale wariatka. Więc, najzwyczajniej w świecie, sprawdziłam. Ja byłam w Lund, a ty tu, byłam w Malmö, a ty tu, byłam na mieście, a ty w domu. Nigdy nie dotknęłaś drzwi mojego pokoju, przez trzy kolejne lata zyskałam pewność.

Przyglądałam się jej potępiająco, bo wątpliwość w tej kwestii wydawała mi się szczytem obraźliwego idiotyzmu. Zostałam wychowana na rycerskim honorze. Z drugiej strony, znając życie, rozumiałam ją doskonale i nie mogłam mieć pretensji.

– Łaska boska, że w tamtych czasach nic nie piłam, nawet piwa, bo mogłabym się urżnąć i zawinęłoby mnie na twoje drzwi, macałabym wszystko z klamką włącznie dla utrzymania równowagi. Ale z upływem lat coraz wyraźniej widzę, o ile więcej masz rozumu ode mnie. Nie mogłaś się ze mną przyjaźnić od urodzenia?

– Twojego czy mojego?

– No, dwie osoby potrzebne… Mojego!

– Może i mogłam, ale jakoś nam się nie złożyło. Czekaj, wróćmy do tematu, jedna ty nie czynisz wiosny. Nikomu nie mogłam wierzyć, zgadzam się, że obsesyjnie, gryzło mnie, bo mój pokój każdego mógł korcić. I wtedy, mówiłam ci, siedemnaście lat temu, usunęłam to z mojego pokoju. Na zasadzie: w lesie nie widzi się drzewa. Najciemniej jest pod latarnią. Co byle gdzie, to mało ważne.

Teraz już jęknęłam zgoła rozpaczliwie.

– Z czego wynika, że może leżeć wszędzie. Jeśli wtryniłaś do wora, robi się fajnie, trzeba przepatrzeć każdy, nawet ten z podartymi rajstopami.

– Z rajstopami nie, miał jechać do Polski, więc odpada.

– No to wszystkie inne. W atelier również. Wszędzie. Słuchaj… – zawahałam się. – Nie chcę się czepiać, ale ty toniesz w papierach. Ja też, z tym że ja na papierze pracuję. Toniesz w szmatach. Toniesz w pudłach. Na litość boską, dlaczego…?!

Alicja patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem i właściwie nie musiała odpowiadać. Zrozumiałam.

Podstawę stanowił optymizm. Żadna z nas nie była już młoda i nie dysponowała pełnią sił, ale obie wciąż żywiłyśmy nadzieję. Nadzieja, jak wiadomo, umiera ostatnia. Sama miałam przed sobą zaplanowany porządek w książkach, porządek w filatelistyce, porządek w dokumentach, porządek w starych maszynopisach, porządek w bursztynach, porządek w suchych zielskach… I niezłomną nadzieję, że ten porządek wreszcie zrobię.

Alicja również. Przeszkód napotykała więcej niż ja, ustawicznie ktoś u niej mieszkał, ktoś przyjeżdżał z wizytą, ktoś zabierał czas. Zdrowie i siły również zabierały czas, żądały odpoczynku. Miała w perspektywie, powiedzmy, trzy wolne dni, ale porządek w samym tylko salonie wymagał trzech tygodni, te trzy dni zatem poświęcała na odpoczynek. I na ogród. A potem kołomyja zaczynała się na nowo i pozostawała wyłącznie nadzieja.

– I pomyśleć – westchnęłam ciężko – że istnieją osoby, który przechodzą na emeryturę i czują się takie nieszczęśliwe, bo nie mają co robić, bo się sobie wydają niepotrzebne, bo nikt ich nie chce…

– Nie mów do mnie takich kretyństw! – warknęła Alicja. – Trzeba było mieć własne zainteresowania, upodobania, wykształcenie, a nie siedzieć w guzikach, zupkach, wywiadówkach i podpisywaniu listy obecności! Tobie mam to tłumaczyć? Podobno masz fioła na tle tundry na prawo od Nordkappu!

Mieć, miałam, ale zdziwiło mnie, że ona to pamięta po jednej rozmowie, której, zdawałoby się, nie słuchała. Nagle przyszło mi na myśl, że gdybym nie miała nic innego do roboty, a także nie miała pieniędzy, poszłabym tam na piechotę, poświęcając na tę podróż resztę życia. No i proszę, wciąż pozostawała mi nadzieja, że jednak nie pójdę na piechotę, tylko pojadę…

– No dobrze – zgodziłam się. – Mentalność krowy i wołu uprawnia do wymagań wyłącznie krowy i wołu. Wróćmy do tematu. Póki tu jestem, zrobię, co mogę, żeby ci przegrzebać tyle worów, ile znajdziemy. Nie w tej chwili. Poszłabym spać, może bodaj jedna noc przejdzie nam spokojnie.

Zła godzina tylko na to czekała…

* * *

Obudziły mnie dźwięki. Narastające, ktoś coś wykrzykiwał, rozlegały się jakieś łomoty. Postarałam się oprzytomnieć, złapałam szlafrok, wyskoczyłam z pokoju, o ile niemrawe wyłażenie można nazwać wyskakiwaniem.

Potwornie zdenerwowany Paweł nie mógł w salonie opanować słowotoku.

– Hałasy, coś rymnęło, ale spałem, obudziłem się, słuchajcie, co było z drzwiami? Czy atelier zostało zamknięte? A wydawało mi się, że ktoś tu jest, na tarasie, ale to przedtem, poleciałem do atelier, jak Boga kocham, on się na mnie rzucił, strzeliłem w mordę, może i za mocno, ja nie wiem, tam ktoś był! Ja nie mówię, że od razu, tak trochę przytomniałem, myślałem, że mi się wydawało, ja nie wiem ile czasu, coś mi się takiego potem zrobiło, co miałem zrobić, grzecznie perswadować? Nie zdążyłem pomyśleć i tego…

– Zamknij gębę – zażądała ostro Alicja. – Dajcie mu czegoś… Mów po kolei i całymi zdaniami!

– Całymi zdaniami nie wiem, czy potrafię, nie wymagaj za wiele. Nie zdążyłem się zastanowić, on poleciał ze schodów, cholernie dużo rzeczy poleciało za nim, tam przejść się nie da…

– Nie tak. Od początku.

Dostał wody i koniaku. Odetchnął głęboko, zdołał się opanować, może nie całkowicie, ale dostatecznie, żeby przywrócić umysłowi odrobinę równowagi. Usiąść nie chciał, wolał się kręcić między fotelami.

– W ogrodzie byliśmy. Takie miałem wrażenie, że na tarasie ktoś jest, myślałem, że jedna z was, więc tego… No, nie interesowałem się tym, jeśli któraś chce siedzieć w kucki na tarasie, wolno jej, nie?

– Dlaczego w kucki?

– Nie wiem, czy w kucki, tak wyglądało. Nisko, a na kota za duże, no, człowiek. Ludzka istota. Może Alicja coś robi z kwiatkami…

– Po nocy? – skarciła go Alicja. – W ciemnościach? Puknij się!

– Dobrze, za chwilę. Nawet chyba zdążyłem pomyśleć, że zaraz zapali lampę. Tam… no… tego… nie przyglądałem się specjalnie, przez krzaki nie widać… Pobyliśmy trochę w ogrodzie, bardzo ładny masz ten trawnik…

Popatrzyłyśmy z Alicją na siebie.

– Zbij go z tematu, bo sam nie wybrnie – poprosiłam.

Alicja kiwnęła głową.

– Przejdź do dalszego ciągu. Wróciliście potem do domu i co?

– I Beata pierwsza poszła się umyć…

– Nic nie słyszałam? – zdziwiłam się.

– Bo ja nie grałam na trąbie, tylko się myłam – zwróciła mi uwagę Beata. – Tak cichutko. Pamiętałam o wychodku, wodę do sedesu wlałam dzbankiem, tym z bufetu na kuchni.

– Cholera – wyrwało się Alicji. – W nim stała woda do podlewania kwiatków, z nawozem. Znaczy, z odżywką.

– Och, bardzo cię przepraszam…

– Sedesowi nie zaszkodzi – przerwałam im, bo Beata, najwyraźniej w świecie, już zaczęła myśleć o jakiejś ekspiacji. – Paweł, mów dalej.

– Na czym ja… a…! Poszła się umyć, a ja tak sobie na chwilę przysiadłem na łóżku i chyba przysnąłem… No dobrze, zasnąłem martwym bykiem…

Dopiero teraz zauważyłam, że Paweł jest kompletnie ubrany, a noc grawitowała już w kierunku świtu. Reszta nas miała stroje przystosowane do pory doby.

– To widać – mruknęła Alicja.

– Coś mnie obudziło – ciągnął Paweł coraz przytomniej. – Jakieś odgłosy z atelier. Taki wyrwany ze snu poleciałem sprawdzić, zanim pootwierałem te wszystkie drzwi…

– Tylko dwa. Chciałam powiedzieć, dwoje.

– Ale przesuwne. I te szklane ciężko chodzą, a drewniane się trochę zacinają. Więc zanim co, w atelier ucichło, chociaż trochę się jakby sypało, wyskoczyłem, nie zdążyłem zapalić światła i, jak Boga kocham, jakiś palant się na mnie rzucił. To co miałem zrobić, grzecznie pytać, czego sobie życzy? Strzeliłem w ryja, a on jakiś miękki, od razu poleciał ze schodów na sam dół…

– Co…?!

Alicję poderwało z kanapy. Poderwało nas wszystkie.

– A za nim poleciały deski – uzupełnił niepewnie Paweł. – Chyba regały. Zapaliłem światło, trudno zejść…

– Na litość boską…!!!

– Zdaje się, że tam leży… A co wam się…?

Leży, rany boskie, zwalił faceta ze schodów i pyta, co nam się stało! W tej rupieciarni… mógł się zabić, ranny, ze złamanym kręgosłupem…! A my tu sobie gawędzimy, zamiast wzywać pogotowie…!!!

Miał jednakże rację, po schodach tak zwyczajnie nie dało się zejść. Nie tylko pudła je blokowały, rusztowanie przy samej ścianie składało się z wąskich regałów, ustawionych jeden na drugim, podpartych czymś chwiejnym na niższych stopniach. Konstrukcja to była nader osobliwa, bo w końcu regały wymagały płaszczyzn poziomych, a schody stanowiły płaszczyznę skośną, ale Alicja nawet i z tym dała sobie radę. Tyle że zbyt stabilne to nie było i miało prawo polecieć.

No i poleciało, trochę się przy tym dewastując. Część zwaliła się przez balustradkę jeszcze niżej. Zejście na dół należało połączyć z gimnastyką i podnoszeniem ciężarów, a na samym dole, przy drzwiach wyjściowych, leżał człowiek, przywalony pudłami i czymś jeszcze, z daleka nierozpoznawalnym.

W okropnym pośpiechu, usuwając z drogi ciężkie drewno i połowicznie rozwalone pudła, przedarliśmy się na niższy poziom. Atelier było duże, od podnóża schodów do człowieka pozostawało jeszcze dobre pięć metrów barykady. Spojrzałam na nią, bo w końcu, przełażąc przez rozmaite przeszkody, chce się je widzieć, nie przełazić na ślepo, spojrzałam zatem i zamarłam. Zemdliło mnie i zabrakło mi tchu.

Pod nogą biurka leżała ludzka ręka.

Dłoń i przedramię aż do łokcia. Ludzka ręka, wyglądająca tak martwo, jak tylko to było możliwe. Na litość boską, z takim rozmachem Paweł trzasnął…?!!!

Obok mnie nagle zachłysnęła się Beata, wydała z siebie jakiś dziwny jęk. Patrzyła pod nogi, odruchowo popatrzyłam również, Boże wielki, prawie przy samych schodach ludzka stopa…! W skarpetce i w męskim bucie…

Potworność stała się nie do zniesienia. Nie byłam w stanie wydać z siebie głosu, w głowie zakotłowały mi się jakieś dziwne myśli, krew, dlaczego nie ma krwi, Paweł poodrywał facetowi ręce i nogi, niemożliwe, żeby jednym ciosem, szarpał go chyba, rąbał siekierą, trzeba się opanować za wszelką cenę, alternatywą jest atak serca albo wybuch histerii, mnie się to śni, niech się obudzę…!

– Hej, niech mi tu ktoś pomoże! – zażądała z irytacją Alicja. – Ruszcie się, posprzątamy kiedy indziej!

Posprzątamy…!

Dolazła już przez rumowisko do samych drzwi i próbowała zdjąć z leżącej postaci zaklinowane trzy czwarte regału. Paweł, o metr od niej, wlazł na wielkie pudło i ugrzązł w nim nogą, zdumiona byłam, że nie skamieniał jeszcze bardziej niż my, ostatecznie ta masakra to jego dzieło! Ale skoro on się rusza, nawet wierzga, ja może też powinnam, niekoniecznie wierzgać, ale przynajmniej mówić…

– Alicja, na miłosierdzie pańskie! – wychrypiałam rozpaczliwie. – Nie szarp nim, rozleci się do reszty…

– To niech się rozleci, już i tak się rozleciał, muszę go zdjąć, bo nie ma dostępu do ofiary. Chyba nie żyje, ale trzeba sprawdzić!

– Cholera ciężka, co za gówno tu trzyma… – mamrotał wściekły Paweł, nie mogąc się pozbyć zdemolowanego pudła z nogi.

Dramat dramatem, ale w tym momencie Beata kichnęła. Najwidoczniej żadne tragedie nie mają wpływu na to coś, co człowieka wierci w nosie, i nieraz się przytrafiało, że głupi dźwięk niweczył najstaranniej zaplanowane, rozmaite akcje. Kichnęła tak potężnie, że ze schodów zleciał jeszcze jakiś mały przedmiot, mnie zaś wreszcie uruchomiło. Ją też.

Przedarłam się do Alicji, usiłując nie spoglądać na boki, żeby nie zobaczyć przypadkiem następnych ludzkich szczątków, bo w razie samotnych żeber albo jeszcze gorzej, na przykład płuc, względnie żołądka z przyległościami, przestałabym odpowiadać za siebie. Pilnie wpatrzona w jej ręce, wspomogłam ją w podrywaniu regału z dwiema półkami i jedną ścianką, zaklinowanego skosem tak, jakby przez wieki miał służyć jako zjeżdżalnia dla dzieci. Paweł zrezygnował z walki z pudłem na nodze, trzeszcząc nim i dziwnie zgrzytając, dotarł do nas, podbił w górę jedną z półek, kant drewna zaskrzypiał po szkle.

– Uważaj, szyba…! – krzyknęła Alicja.

– Czekajcie, to trzyma tutaj! – zawołała równocześnie Beata. – Moment, zaraz wykopię!

Złośliwym przypadkiem drugi bok regału i jeszcze jakieś kawałki drewna ułożyły się tak, że stworzyły idealną podpórkę dla tamtej, zaklinowanej części. Jej wsparcie stanowił pierwszy stopień schodów. Gdyby ktoś się specjalnie starał, z pewnością takiej doskonałości konstrukcyjnej osiągnąć by nie zdołał, w dodatku na wierzchu deski przy schodach leżała upiorna ludzka noga w męskim bucie.

Z dziką determinacją Beata zdobyła się na męstwo nadprzyrodzone. Kopnęła to. Prawdopodobnie zamknęła oczy, bo wycelowała bezbłędnie w bok leżącej deski, z otwartymi nie udałoby się jej to z pewnością. Całość drgnęła, straciła tę swoją nieskazitelną linię, regał nad ofiarą zatrzeszczał i dał się wyrwać.

– Otwórz drzwi i wywal to na zewnątrz – poleciła Alicja zimnym głosem.

Paweł spełnił polecenie, dosięgnął klamki, przesunął drzwi atelier i wyrzucił cholerny regał do ogrodu. Alicja ze stęknięciem spróbowała podważyć i unieść coś jeszcze, co spoczywało na leżącym człowieku, i przez moment naprawdę byłam przekonana, że postradałam zdrowe zmysły, a co najmniej zdolność oceny oglądanych widoków. Najwyraźniej w świecie ujrzałam, że ofiara ma dwa kadłuby, jeden nad drugim, a co gorsza, dwie głowy. Alicja, nie okazując najmniejszego zdziwienia osobliwym zjawiskiem, usiłowała podnieść kadłub z wierzchu.

– Nie stójcie jak słupy, pociągnijcie to! – rozkazała niecierpliwie, nieco zdyszana. – Zaczepiło się tu gdzieś. No, już!

Coś mi zaczęło świtać, ale opornie. Paweł, mimo przeszkody na nodze, przyszedł jej z pomocą, wspólnymi siłami zepchnęli jeden kadłub z drugiego przy akompaniamencie rozdzieranej tkaniny. Patrzyłam na to wyłącznie z obawy, że jeśli spojrzę gdzie indziej, rzucą się na mnie kolejne fragmenty ludzkiej anatomii, co zmąci mi umysł na nowo. Beata znajdowała się tuż za mną.

– Skąd dwóch…?! – jęknęła słabiutko.

Alicja dokopała się wreszcie do ofiary na spodzie, całkowicie lekceważąc ofiarę z wierzchu. Pomacała jej szyję, spojrzała na twarz.

– Pasożyt – oznajmiła sucho. – Nie żyje. Jeszcze nam tylko tego brakowało! Chyba skręcił kark, bo rany nie widzę, a na serce przecież nie umarł.

– A to drugie…? – jęknęła ponownie Beata.

– Jakie drugie?

– Alicja, na litość boską! – zdenerwowałam się. – Po całym atelier masz porozwalane kawałki drugich zwłok! Nie widzisz ich?! Co to ma znaczyć?!

Alicja obejrzała się i dostrzegła rękę.

– A, to. Nic takiego, to manekin. Nie zwracajcie uwagi…

– Co takiego? – spytał Paweł dziwnym głosem.

Alicja podniosła się i spojrzała na nas.

– Manekin, o co chodzi? Krawiecki. Stał na górze, przyciśnięty regałem, no dobrze, rozpadł się trochę. Właściwie nie krawiecki, tylko taki wystawowy, ale zrobiony z krawieckiego. Możliwe, że był już dosyć stary. Nie będziemy się teraz przecież zajmować manekinem, tu leży żywy człowiek! To znaczy, nieżywy. Anatol, rozpoznaję go, chociaż źle wygląda. Co robimy?

Chwilę trwało, zanim udało nam się złapać dech. Paweł z przerażeniem patrzył to na kadłub o zdekompletowanych kończynach i w podartej marynarce, to na pasożyta pod futryną, to na własną nogę w kartonowym pudle. Dwukrotnie otwierał usta w ciszy, aż wreszcie udało mu się wydobyć z siebie nieco ochrypły głos.

– Razem… zlecieli…?

– Co?

– Pytam… jak? Dałem w mordę jednemu…

Alicja pojęła nagle ogrom szalejącego w nim dramatu.

– A, nie – powiedziała życzliwie. – Jednemu, tak. Drugi już leżał. To znaczy pierwszy już leżał, a ty przyłożyłeś drugiemu. Nie załatwiłeś obu.

No, jeśli to miało zabrzmieć uspokajająco… Rzeczywiście, duża różnica, zabić człowieka i rozwalić manekina, czy też tylko zabić człowieka, Paweł powinien zapewne rzucić się w radosne prysiudy. Alicja trochę się zniecierpliwiła.

– O co chodzi? On już nie żyje, nie ma co się wygłupiać z pogotowiem, trzeba zadzwonić po policję. I chyba niczego nie powinniśmy tu ruszać.

Paweł odchrząknął.

– Może jednak… Może ja przedtem wyjadę…

– Po co?

– Z ekstradycją zawsze mają kłopoty. A mnie na duńskim pierdlu specjalnie nie zależy…

– A do czego ci duński pierdel? – zdziwiła się Alicja. – Przecież go nie zabiłeś.

– Tylko co…?!!!

– Tylko rozpieprzyłeś manekina. To nie jest karalne.

Pawłem szarpnęło i błysnęła w nim jakby nadzieja.

– Tak zaświadczycie…? Że to nie ja…?

– Owszem, zaświadczymy – odezwała się zdławionym głosem Beata za moimi plecami. – Ja zaświadczę.

Alicja rozzłościła się rzetelnie.

– Uspokójcie się w tej chwili i przestańcie histeryzować, wszyscy macie zaćmienie umysłowe czy co? On nie żyje już co najmniej od dwóch godzin, widzę przecież! I sama logika wystarczy, ten, co zleciał później, musiał leżeć na wierzchu, a ten co wcześniej, pod spodem. Na wierzchu leżał manekin, pasożyt już był nieżywy, jak go waliłeś po pysku, a swoją drogą, jak on się wypsnął? Musiał naruszyć całą konstrukcję.

Bez względu na szyk i układ zdań, treść jej słów do mnie dotarła. Do Pawła chyba jeszcze nie, ale to nie ja uginałam się pod ciężarem zbrodni co najmniej przez dziesięć minut, tylko on. Niemniej jednak nadzieja zaświeciła w nim jaśniej.

– Alicja, powiedz to wszystko jakoś porządnie. Poważnie myślisz, że nie ja go zabiłem? Przecież mu przywaliłem zdrowo, wyraźnie czułem, jak mi się pod ręką ludzka morda ugięła, elastycznie, ciało sztuczne odpada! I on się na mnie rzucił, jakby zza regału wyskoczył, ciemno było, ale od okna trochę światła pada, w tych ciemnościach taki pawian się wali…

– No właśnie – przerwała mu Alicja z westchnieniem. – Zaklinowany był między regałami bardzo porządnie, akurat się mieścił, a już nie miałam na niego innego miejsca. Pasożyt zleciał z tych schodów, to pewne, musiał po drodze łapać za regały, pewnie chciał się zatrzymać, naruszył wszystko, a ty może trąciłeś i manekin wyleciał na ciebie. Z drobnym opóźnieniem. I zgadza się, łeb z szyją miał elastyczny, dlatego mu nie odpadł. A ręce i nogi z kawałków, sama składałam.

Z jękiem uczyniłam kilka kroków do tyłu i usiadłam na schodach. Beata zrobiła to samo, usiadła nieco wyżej. Paweł nie miał gdzie siadać, ani się nawet o co wesprzeć, odetchnął głęboko raz i drugi. Alicja wylazła zza pasożyta, trochę zniecierpliwiona.

– Tu spędzamy resztę wieczoru? Napiłabym się kawy. Poszłabym do kuchni dookoła domu, ale zdaje się, że pozamykałam drzwi, chyba że Paweł otworzył.

– Policja – powiedziałam smutnie.

– Nie mam pod ręką telefonu. Ruszcie się może, co?

– Nie mogę – powiedział Paweł, wyraźnie odzyskujący wszelkie siły, fizyczne i umysłowe. – Co tam jest, w tym pudle, Alicja, dlaczego ja się nie mogę tego pozbyć? Jakby coś trzymało. Nie mam swobody ruchów, to duże, nie chcę deptać po zwłokach.

Alicja rzuciła wzrokiem przelotnie i odrobinę się zakłopotała.

– No tak, trzeba to z ciebie zdjąć. Może odciąć? Czekaj, tu gdzieś powinien leżeć sekator…

Obie z Beatą w milczeniu oglądałyśmy przedstawienie. Pod ścianą trup, o centymetry od niego Alicja z Pawłem, przepychający się wzajemnie po rumowisku przy stole, Alicja macająca dekoracyjny śmietnik na wierzchu, Paweł czyniący bezskuteczne próby przydeptania drugą nogą sztywnego kartonu… Czysty surrealizm. Ewentualnie skażony horror.

– Zostanie mi to na zawsze? – spytał, starając się ukryć lekki popłoch.

– Mógłbyś zdjąć but, ale lepiej nie – odparła Alicja, zakłopotana nieco więcej. – Nie mogę go znaleźć, każdy mi tu wszystko przekłada… O, mam nóż!

– Powiedz przynajmniej, co to jest! Co tam trzyma?

– Nic takiego, pułapka.

– Na myszy?

– Nie… No dobrze, wilcze paści.

– Co takiego…?!

– Wilcze paści.

– Na litość boską, do czego ci wilcze paści…?!!!

– Do niczego. Tak sobie zamontowałam, na próbę, z ciekawości, bo tyle było gadania o wilczych paściach i raz wreszcie chciałam zobaczyć, jak to wygląda. Okazuje się, że przymocowałam doskonale, ale jako paści, zdaje się, wyszło mi trochę źle. Nie odcięło ci nogi, ani nawet nie złamało…

– A powinno?

– Oczywiście, że powinno. Ale chyba tylko złapało cię za but. Nie wiem, czy się gdzieś nie zacięło i nie zaskoczy, więc lepiej tak nie przytupuj. Spróbuję odciąć możliwie dużo tego kartonu, zobaczymy, co jest w środku.

Ciężko spłoszony Paweł zamarł w bezruchu. Alicja z wysiłkiem zaczęła dydolić twardy, sztywny karton średnio ostrym nożem. Podniosłam się, nic nie mówiąc, bo nie byłam pewna, czy dobrze pamiętam, i nie chciałam stwarzać złudnych nadziei, przelazłam przez Beatę i udałam się do składziku obok furtki.

Owszem, dobrze pamiętałam. Znalazłam obcęgi, młotek, siekierę, przyrząd do pielenia mleczu, zabrałam wielki sekator na długich ramionach i wróciłam do atelier.

Już po kwadransie użytkowania tych wszystkich narzędzi Paweł uwolnił się od brzemienia, którym okazała się kupa żelastwa, wymieszanego ze szczątkami kartonu. Rzeczywiście trzymało but. Z chwilą zabrania, mu buta brzęknęło głucho i zwarło zębate szczęki z przerażającą siłą.

– Wilcze…? – powiedział Paweł ze zgrozą. – Chyba raczej na słonia! Skąd to masz?

– Z kocich worków.

Wysunęłam supozycję, że manekin jest tego samego pochodzenia. Alicja przyświadczyła.

– Był w kawałkach – dodała. – Poskładałam go na wszelki wypadek, bo mógł się przydać.

– Z takim ciężkim dałaś sobie radę? – zainteresował się podejrzliwie Paweł.

Alicja miała zapewne przypływ szczerości, bo udzieliła odpowiedzi.

– Sam z siebie nie był taki ciężki, ale nasypałam do niego ziemi. Do korpusu. Akurat mi tu stał pod ręką, jak przesadzałam kwiatki i musiałam się pozbyć starej ziemi z doniczek. Zarażona była taką grzybicą, więc nie chciałam jej mieszać z dobrą i zarażać sobie całego ogrodu. A potem o niej zapomniałam.

– No dobrze, a dlaczego tę potworną pułapkę zamontowałaś w pudle?

– Żeby nikt nie wlazł.

– A, to ci się rzeczywiście udało rewelacyjnie!

Weszliśmy wreszcie na górę, Alicja ruszyła do telefonu i nagle cofnęła się znów do atelier. Ze zmarszczonymi brwiami odkopała spod nóg kilka przeszkód i dotarła do kąta, dokładnie przeciwnego lokalizacji pasożyta. Zajrzała za stos rozwalonej makulatury.

– No proszę – powiedziała gniewnie. – Tego tu przedtem nie było. To znaczy owszem, było, ale schowane. Ktoś wywlókł. Zaczynam mieć naprawdę dosyć tego grzebania w moim domu!

Za stosem, częściowo przywalony starymi numerami National Geographic, leżał bardzo wypchany koci wór. Pozbyliśmy się wątpliwości, pasożyt musiał tu grasować, znalazł kolejny łup, zapewne chciał go zabrać, ale potknął się o coś, zleciał ze schodów w pozycji bardzo niewygodnej, do tyłu, zabił się, a wór ocalał. Stworzyło to odrobinę nadziei.

– Po pierwsze, weźmy go do salonu i przeszukajmy – powiedziałam stanowczo. – A po drugie, wygląda na to, że grzebanie masz już z głowy. Sprawca opuścił ten padół, spółka Pamela-pasożyt przeniosła się na lepszy świat i niech im ziemia lekką będzie! Paweł, sięgnij…

– Mieliśmy nic nie ruszać?

– A, czort bierz. Już i tak ruszyliśmy dosyć dużo. Bierz worek i chodźmy stąd, a ona niech się nie mądrzy. Alicja, dzwoń!

Alicji się nie śpieszyło. W pierwszej kolejności przystąpiła do produkcji kawy, potem znalazła połówkę papierosa, zapaliła i usiadła przy stole.

– Co za różnica, kiedy zadzwonię? – powiedziała spokojnie. – Przecież nie musieliśmy go znaleźć akurat teraz, nie? Znacznie logiczniej byłoby rano.

Prawie bez namysłu przyznaliśmy jej słuszność. Nie było żadnego powodu szlajania się po atelier w środku nocy, chyba że zwabiłyby nas tam hałasy. A, właśnie, Alicja stwierdziła, że pasożyt wykorkował już co najmniej dwie godziny temu, może nawet trzy, leciał niewątpliwie z potężnym hukiem, waliło się za nim całe drewno, jakim cudem mogliśmy tego nie słyszeć?

– Nas nie było – przypomniała Beata. – Ale wy…? Rzeczywiście dziwne.

– Wychodek – mruknęła Alicja.

Znów miała rację. Istotnie, spuszczałyśmy wodę, obie kolejno, korzystając z tego, że nikt jeszcze nie śpi. Rezerwuar robił wrażenie, jakby przybywało mu sił i natężenie wydawanych przezeń dźwięków z dnia na dzień rosło, przeraźliwe i długotrwałe ryki mogły zagłuszyć walenie się w gruzy całego wieżowca, a nie tylko zwyczajne spadanie ze schodów. Możliwe, że pasożyt, ogólnie starający się o ciszę, specjalnie wybrał sobie występ wychodka, żeby coś szarpnąć albo przerzucić z hałasem. Było to jedyne sensowne wytłumaczenie, bardzo dobrze, ale co, wobec tego, usłyszał Paweł?

Został przesłuchany dokładnie. Lepiej późno niż wcale.

Najpierw sprecyzował widoki w ogrodzie. Coś siedziało na tarasie prawie pod samymi drzwiami, w winorośli i dracenach, i, jego zdaniem, był to skulony człowiek. Klęczał albo tkwił w kucki. Drzwi stały otworem…

– A myśmy tu rozmawiały – przypomniałam Alicji. – O ile pamiętam, właśnie o workach w atelier. Pasożyt, oczywiście. Podsłuchiwał, a potem poszedł szukać tych worków.

– Którędy? Atelier było zamknięte.

– Jesteś pewna?

– Paweł, ty otwierałeś. To się czuje w ręku, zwolniłeś zatrzask i prztyknęło czy przesunęły się zwyczajnie?

– Nie wiem – powiedział stanowczo Paweł. – Nie zwróciłem uwagi. Zabiłem człowieka, trup leży, coś mnie trzyma za nogę, pełno drewna wszędzie, a ja się mam zajmować prztykaniem. Ledwo mi się udało dosięgnąć tej klamki!

– Jeśli samymi końcami palców, to zamknięte nie były – zaopiniowałam stanowczo. – Tylko dosunięte i pasożyt wlazł bezproblemowo. Zleciał w koprodukcji z rezerwuarem.

– Dobrze, to już wiemy. Co usłyszałeś później?

Paweł zastanowił się głęboko.

– Nie mam pojęcia. Rumor. Coś zleciało. Gruchotało. Nie wiem, co to mogło być.

– Jeśli wyrwało cię ze snu…

– Bez przesady, nie wyrwało, sam się obudziłem chwilę wcześniej. Niewygodnie mi było i nie lubię spać w ubraniu. Ale zagruchotało, zanim całkiem oprzytomniałem.

– Coś tam mogło się słabo trzymać i poleciało bez powodu – powiedziała w zadumie Alicja. – Tak jak manekin. Gdyby pójść i popatrzeć, może by się odgadło, ale nie wiem, co na to gliny. Zaraz. Uzgodnijmy, kiedy go znaleźliśmy i nie mówmy o bitwie Pawła z tą kukłą. Wszedł, potrącił regał i wszystko runęło bez walenia po mordzie.

– Popieram – rzekł energicznie Paweł.

– Co do reszty, możemy mówić prawdę…

– Ale może usuń gdzieś te wilcze paści – zaproponowałam. – Inaczej będą cię podejrzewać albo o jakieś podstępne machinacje, albo o wariactwo. Można je wrzucić do składziku… o, i trzeba odnieść z powrotem narzędzia, bo zaczną dociekać, po co nam była siekiera.

– No dobrze, to kiedy…?

Ustaliliśmy wreszcie, że najwłaściwsza będzie godzina dziesiąta. Zdążymy się jeszcze trochę przespać, a może nawet zjeść śniadanie. I, oczywiście, przegrzebać odnaleziony wór…

* * *

Jedną rzecz Alicja przewidziała doskonale, a mianowicie wypatrzenie przedmiotu, który gruchotał Pawłowi. Wśród pudeł leżała kula do kręgli. Przedtem ulokowana była w makulaturze obok kociego worka, kula jednakże ma to do siebie, że się łatwo toczy. Spadła i poturlała się przez całe atelier w poprzek, a ściśle biorąc, przez wszystkie wolne skrawki podłogi. Sprawdziliśmy, Paweł przyświadczył, ten właśnie dźwięk!

Gliny przyjechały o jedenastej, od razu z tłumaczem Danielem, kompletna ekipa. Pasożyta wynieśli dołem, przez ogród, lekarz zaś odgadł przyczynę zgonu bez chwili wahania. Rzeczywiście, złamany kark, jakieś tam kręgi, które fachowo łamią zawodowi zabójcy. Mimo nader sprzyjających okoliczności, nie zaczęli szukać wśród nas zawodowego zabójcy.

Daniel milczał służbowo, ale Alicja słuchu nie straciła i tłumaczyła nam ich rozmowy na bieżąco. Podsłuchiwała chciwie w obawie, że uprą się przeszukać dom, a już co najmniej atelier, oni zaś najwidoczniej zapomnieli, że jedna osoba w tym towarzystwie tłumacza nie potrzebuje.

– Uważają to za nieszczęśliwy wypadek – oznajmiła półgębkiem. – Ale oficjalne orzeczenie wydadzą po sekcji. Kliniczny przykład, poleciał do tyłu, nie zdążył się przytrzymać i trzasnął głową w futrynę, innych widocznych obrażeń nie ma. Muszę udawać, że przyjmowałam go jako gościa raczej rzadko. Tylko co, do cholery, robił w atelier?

– Węszył po kwiatkach i ceramice – zaproponowałam szybko. – Chciał wykryć twoje roślinne tajemnice, a może także coś podwędzić.

– To nieładnie obszczekiwać go po śmierci.

– No dobrze, zostaw same tajemnice.

– A co robił naprawdę? – spytał znienacka Daniel.

No i masz, wypisz wymaluj, jak gliny, zapomniałyśmy zupełnie, że on wszystko rozumie!

– A cholera go wie – powiedział ponuro Paweł, bo obie z Alicją zamilkłyśmy, a Beata z całej siły starała się nie wtrącać. – Podobno był wścibski, tak słyszałem, bo osobiście nie znam człowieka i w życiu go na oczy nie widziałem. Cały czas się zastanawiamy, po kiego grzyba tam przylazł i co robił.

– Oni zaraz zaczną was przesłuchiwać…

– Możesz im od razu powiedzieć, że z nimi tylko stracą czas – rzekła Alicja, wskazując nas gestem brody. – Nikt z nich nigdy nie zetknął się z Anatolem, najczęściej tu bywa Joanna, ale też jakoś na siebie nie trafili. Anatola zresztą dawno już tu nie było, dopiero ostatnio przypadkiem dowiedziałam się, że jest, z tym że oficjalnej wizyty mi nie składał.

– Jest jedna możliwość – wtrąciłam się, bo wyobraźnia ruszyła mi do lekkiego galopu i chciałam podsunąć Alicji pomysł, zanim ją zaczną przesłuchiwać. – O ile wiem z dawnych opowiadań, on był oszczędny i przezorny. Być może, zaplanował sobie pomieszkać u ciebie i zawczasu wytrącić ci z ręki argument, że nie masz miejsca. Przedtem sprawdzić, bo nie było go dość długo i mogły zaistnieć zmiany, a sprawdzać wolał nie tak jawnie, więc wkradł się cichutko przez atelier…

– I nikt z was nie słyszał, jak leciał ze schodów? – zdziwił się Daniel. – Ja na razie pytam prywatnie. Tam jest całe rumowisko!

– Po pierwsze, rumowisko jest wtórne – wyjaśniła Alicja. – Myśmy je zrobili, Paweł potrącił regał na górze. A po drugie… Beata, spuść wodę!

Na spuszczenie wody zareagowała dość gwałtownie cała ekipa policyjna, bo wychodek skorzystał z okazji i pokazał, co potrafi. Kwestia słyszalności upadła. Porzucili atelier i zajęli się przesłuchaniami. Nie wiadomo, jak wypadłyby rezultaty krzyżowego ognia pytań, gdyby nie to, że zaraz na początku jeden z gliniarzy, wchodzący przez drzwi tarasowe, trafił na kulkę. Wyturlała się z któregoś kąta prosto pod jego nogi, przydeptał ją, poślizgnął się, chwycił futrynę i odzyskał równowagę, kulka zaś zrobiła to samo co tamta, wczorajsza. Strzeliła mu spod buta w kierunku kuchni i trafiła w środek ceramicznej doniczki, wiszącej nad kuchennym oknem. Doniczka musiała być nadpęknięta, bo wyleciało z niej dno, a za dnem ziemia razem z kawałkami kwiatka. Wysypało się wszystko wprost na butelki z octem i olejem, na słój z resztą konserwowych ogórków, na jakieś słoiki i miseczki, na wschodzącą rzeżuchę z przykryciem podziurkowanym, na szczęście, z boku, i na dwa inne kwiatki.

– Cholera – mruknęła Alicja.

Gliniarz spojrzał pod nogi.

– Czy takie coś znajduje się tu wszędzie? – spytał jakby wszystkich naraz, dzięki czemu Daniel odruchowo przetłumaczył.

– No owszem, trochę się tego nasypało – wyznała Alicja ze skruchą. – Myślałam, że już pozbierane, ale jeszcze się plącze. Trzeba uważać.

– To widać…

Kulka zadecydowała o niezwykle ulgowym przebiegu przesłuchania.

– Dziwią się trochę, skąd taki urodzaj na zwłoki akurat u mnie – streściła nam Alicja, kiedy wreszcie poszli – ale nie podejrzewają, że to ja albo wy. Zrozumieli za to, że jestem nie bardzo porządna i pasożyt przejechał się na kulce, co wyjaśnia katastrofę. Nie mają pojęcia, o co tu w ogóle chodzi, kocie worki im do głowy nie przyszły. Zjadłabym coś. Wy nie?

Siedziała już na swoim miejscu za stołem, nad kawą. Paweł w drzwiach na taras kontemplował ogród, Beata przy stoliku z ogromnym, miedzianym blatem, większym od tego w moim pokoju, wpatrywała się pilnie w podłogę.

– Czy ja bym mogła powiedzieć coś racjonalnego? – spytała nieśmiało.

– Myślałam, że to ja mówię coś racjonalnego – zdziwiła się Alicja. – Ale możesz.

– No więc primo, pozbierałabym to cholerstwo do końca, bo ktoś się wreszcie zabije. Po drugie, powinno się chyba rozbebeszyć ten wór z atelier, bo może jednak on zawiera w sobie coś, co wyjaśni sprawę. A po trzecie, posprzątałabym tę ziemię z okna, bo nam będzie w zębach zgrzytać i szkoda kwiatka. Doniczki masz, widziałam. Nie upieram się, ale tak mi się wydaje, że to byłoby racjonalnie.

Byłoby, niewątpliwie, z wielką niechęcią Alicja przyznała jej słuszność. Wora oczywiście, wbrew zamiarom, nie zdążyliśmy nawet ruszyć. Jednakże kolejność ustaliła odwrotną, najpierw ziemia z okna…

– Potem coś zjemy, a potem reszta – zarządziła. – Jestem głodna, a na żadne katusze jeszcze nie zostałam skazana!

– Nigdzie nie jadę – oznajmiłam, układając na stole podkładki pod talerze. – Mamy co jeść, jeśli Marianek nas zaniedba, wystarczy nawet na śniadanie, jeśli przyjdzie, sklepami zajmę się jutro. Lubię tu robić zakupy. Do bani to całe dochodzenie, o kant tyłka można je potłuc, niby powinniśmy się cieszyć, ale ja mam niedosyt. Obrzydliwy.

Obrzydliwy niedosyt zainteresował towarzystwo tak, że chętnie poświęcili się produktom spożywczym, pozwalając mi gadać. Wyjawiłam poglądy.

– Porządny, prawdziwy detektyw, taki w rodzaju Herkulesa Poirot, zauważyłby różne szczegóły. Zwróciłby uwagę, że Paweł ma świeżo podrapany jeden but. Obleciałby zakamarki, znalazłby wilcze paści w składziku, umiałby porównać szczątki przy tym żelastwie z resztkami kartonu w atelier, tuż przy nieboszczyku. I już pojawia mu się pytanie: dlaczego staraliśmy się ukryć, że pułapka tam była i co miał do niej but Pawła? Podejrzane. Od początku wiedziałby, że Pamela i pasożyt się znali, jedno i drugie pada trupem w posiadłości Alicji, co w tym jest…?

– Zaraz, zaraz – przerwał mi słuchający z uwagą Paweł. – Tu mamy argument, to co sama wymyśliłaś. Pasożyt mieszkał u Pameli, ten hipotetyczny Herkules o tym wie, nie? Pamela mu zeszła ze świata, z jej mężem może się za bardzo nie kochają, musi czym prędzej szukać innego ciepłego gniazdka, no to gdzie, jak nie u Alicji? I dalej, wedle twojej wersji, proszę, wszystko się zgadza.

– A jeszcze kulka – przypomniała Alicja z satysfakcją.

Zastanowiłam się.

– Ciekawe, swoją drogą, jak potraktowałby kulki… Powinien wniknąć, skąd się wzięły i kiedy zostały rozsypane. Poza tym fakt, że Pamela pchała się do atelier, pasożyt też, coś w tym atelier musi ich wabić, nie ma siły, powinien przejrzeć wszystko do ostatniej żywej deski!

– Idiotka – skrytykowała mnie Alicja z urazą, prezentując błyskawiczną zmianę nastrojów.

– Ale to okropna robota – ciągnęłam w zamyśleniu. – I sam nie dałby rady. Powinien szukać drogą dedukcji… O, twarz…! Ja jednak zedrę te numery z książek, wczoraj zapomniałam. Zaraz to zrobię!

Zrobiłam. Na grzbietach niewątpliwie pozostały mikroślady. Z żółtymi papierkami wróciłam do stołu.

– Oczywiście, zauważyłby to – kontynuowałam. – Świeżo przylepione, świeżo zdarte i tylko na trzech. Musiałby się zastanowić i pojęcia nie mam, co do czego zdołałby to dopasować. Dlaczego tu nie ma takiego faceta? Teraz rozumiecie, że mam niedosyt, sama się muszę męczyć, zamiast mieć wszystko gotowe!

– Kota masz? Przecież wiesz, co się dzieje, bez żadnych męczarni!

– Tak, ale ja chcę wiedzieć, jak on by do tego doszedł. Ten Herkules.

– W życiu! – zawyrokował energicznie Paweł. – Nigdy by nie doszedł, choćby się zes… tego, skichał! Musiałby znać Alicję.

– Nawet przy znajomości Alicji miałby komplikacje. Chyba że wszyscy by mu wszystko powiedzieli.

– A od tego by z pewnością zwariował – rzekła z przekonaniem Beata.

Od posiłku oderwała nas Marzena, niezmiernie przejęta i zaniepokojona beztroską Alicji. Kategorycznie zażądała tych racjonalnych postępowań, przypominając, że, jak zwykle, grożą nam goście, co najmniej Anita i Marianek, a kto wie czy nie Blekot, sukcesywnie pozbawiany konkurentów. Ewentualnie pomocników. Był na wiosnę, może się pojawić i teraz, na wszelki wypadek powinno się zamknąć furtkę na skobel i udawać, że nikogo nie ma w domu.

– Możemy zamknąć drzwi na klamkę – zgodziła się Alicja. – Ona głośno szczęka, usłyszymy. Zaraz, co to miało być…? A, wór. To mój, nie kolejowy.

– Skąd wiesz?

– Kolejowe były mniej wypchane. Nie pamiętam, co tam włożyłam.

Zawartość wora stanowiły głównie utensylia narciarskie. Kilka par starych spodni, dwie pary jeszcze starszych butów, cztery kółka do kijków, gogle na sparciałej gumce, podarta kurtka na wyliniałym futerku, gruby plik prospektów reklamujących ośrodki sportów zimowych, trzy pary silnie nadpalonych rękawic, dwie dziurawe kominiarki, siedem sztuk wełnianych skarpet, też dziurawych, a oprócz tego żakiet od jesiennego kostiumu z wyprutymi rękawami, rękawy również, oddzielnie, cztery różne spódnice, wszystkie z odprutymi dołami, piłka do siatkówki, bez powietrza, durszlak bez rączki i duży kawał bardzo wiekowej watoliny.

– Dosyć to wszystko sportowe – ocenił Paweł.

– Alicja, to chyba pochodzi z czasów, kiedy miałaś manię prucia każdej szmaty, jaka ci wpadła w rękę? – spytałam. – A potem niczego nie zeszywałaś?

– Alicja, bez dwóch zdań, to wszystko nadaje się wyłącznie do wyrzucenia – powiedziała Marzena z energią. – Nie mów mi, że komukolwiek do czegokolwiek mogłoby się przydać.

Alicja kiwnęła głową dwukrotnie, do Marzeny i do mnie.

– Owszem, to właśnie miało zostać wyrzucone. Hania tu była dwadzieścia lat temu, zapakowała porządnie, żeby wywalić jednym kopem. Ale nie mogłam od razu, bo śmieciarze nie biorą takich rzeczy, które się nie mieszczą w śmieciowym zasobniku, więc nie wiedziałam, co z tym zrobić, a potem zapomniałam. Jeśli uda wam się gdzieś to upłynnić, proszę bardzo. Chociaż… Czy ja wiem…?

Wzięła do ręki durszlak i obejrzała go z uwagą.

– A jeśli będę chciała przecedzić witriol albo gówno do kwiatków…?

– Doskonale – zgodziłam się. – Zostaw sobie ten durszlak. Najlepiej włóż na głowę…

– Pasemka – podsunęła uczynnie Beata.

– Jakie pasemka? – zaciekawiła się Alicja.

– Z włosów. Gdybyś chciała ufarbować sobie włosy w kolorowe pasemka… Co prawda, teraz nakłada się czepki z tworzywa sztucznego, ale można i to. Dziurki ma dobre.

– Oszalałaś, musiałabym upaść na łeb, żeby się farbować w pasemka!

– To nie patrz w to jak sroka w gnat! – zdenerwowała się Marzena. – Poza tym, zdaje się, że to już służyło do przecedzania witriolu i gówna! Zobacz, jakie przerdzewiałe!

Z żalem Alicja odłożyła durszlak na stos rzeczy do wyrzucenia. Marzena czym prędzej skorzystała z okazji, zaczęła wpychać wszystko z powrotem do wora. Powstrzymałam ją.

– Czekaj, miało być racjonalnie. Mniejsze paczki zróbmy, większość wejdzie do zasobnika, a resztę rozsiejemy po mieście. Poza tym, zostawiłabym watolinę dla kotów…

– Druga wariatka – powiedziała Marzena ze zgrozą.

Alicja natychmiast zaaprobowała pomysł. Wydarła jej z rąk zleżały płat i odrzuciła na fotel za plecami.

– Z tym że nie teraz – ciągnęłam pouczająco. – Za ciepło. Trzeba będzie im dać na jesieni, tam gdzie sypiają. Sama znajdę takie miejsce, do którego sięgniesz jesienią, i już nie zapomnisz.

– Myślisz, że gdzie sięgnę jesienią?

Zastanowiłam się. Co ona z pewnością zrobi na jesieni…? Ubierze się w swoją ukochaną ciepłą kurtkę, można powiesić pod kurtką. Wykopie niektóre cebulki, zaniesie je do atelier, można położyć w atelier… Nie, mowy nie ma, nie sposób przewidzieć, jak za kilka miesięcy będzie wyglądało stworzone przez nas rumowisko, lepiej nie ryzykować. Tylko pod kurtką!

Podniosłam się, zabrałam watolinę i zrealizowałam zamiar od razu. Wracając do pokoju, kopnęłam kulkę, która wskoczyła na dywan i poturlała się niezbyt daleko.

– O, jeszcze jedna – ucieszyła się Alicja, nie wiadomo dlaczego. – Skąd to się bierze?

– One się chyba mnożą gdzieś po kątach – zaopiniował Paweł.

– Mówiłam, żeby pozbierać…!

Akcja zbierania do końca cholernych kulek przebiegłaby zapewne spokojnie i dała pożądany rezultat, gdyby nie ta właśnie, kopnięta jako ostatnia. Pojechał na niej Paweł dokładnie w chwili, kiedy wciśnięta w kąt za miedzianym stołem Beata wygarniała resztki spod regału przy oknie. Poleciał do przodu prosto na kwietnik, na fotele i na nią, usiłował się czegoś przytrzymać i tym czymś, niestety, okazał się parapet okienny, podparty drągiem na słowo honoru. Beata dość gwałtownie usiadła na tyłku, waląc plecami w drugi regał, prostopadły do okna. Runęło wszystko, pudła ze zdjęciami, papiery, świeczniki różnych rozmiarów, potężny stos książek telefonicznych, rozkładów jazdy, map i atlasów, a co najgorsze, olbrzymi wał kwiatów z dwóch regałów i z parapetu. Draceny, paprocie, bluszcze, kaktusy, asparagusy, cyklameny, jeden storczyk, jeszcze jakieś zielska kwitnące i liściaste utworzyły przyrodniczy kurhan Mamaja, spod którego Beata, pojękując nieco, z dużym wysiłkiem próbowała się wydobyć. Pierwsza dopadła kwietnej ruiny Alicja.

– Nie ruszaj się! – krzyknęła ostrzegawczo do Beaty.

Beata zdołała już przyjąć pozycję na czworakach. Zamarła, i słusznie, bo na jej plecach znalazła się bujna wiącha czegoś, co doniczkę miało jeszcze na oberwanym parapecie. Alicja zdążyła to uchwycić.

Na resztę należałoby spuścić szczelną zasłonę. Wszystkim nam zabrakło rąk, Paweł niezamierzenie i bezwiednie uratował całą skrzynkę roślin, twierdząc przy tym, że ma pełno siniaków w poprzek, Beacie wzbroniono wyleźć z kąta, dopóki nie domaca się drąga i nie podeprze parapetu na nowo, Marzena usiłowała przestawiać meble dla uzyskania dostępu do pobojowiska. Nie, nie siedziałam z boku w charakterze widowni, przeciwnie, podtrzymywałam bluszcz i w którejś chwili doznałam okropnego wrażenia, że zostanę tak już z tym bluszczem na zawsze, do końca życia. Zdemolowane atelier mogliśmy przełożyć sobie na później, salonowej ruiny w żadnym wypadku, bo należało ratować kwiatki, największą miłość Alicji.

Remont zajął nam dokładnie godzinę i dwadzieścia minut.

– Byłoby gorzej, gdyby nie ten regał pod parapetem – zauważyła z wielkim zadowoleniem Alicja, siadając z kawą na swoim miejscu przy stole. – Trochę się to o siebie oparło. Beata, wyjdź już stamtąd!

Wszyscy stawialiśmy przed sobą rozmaite napoje, doszukując się elementów pocieszających.

– Istny cud, że ten regał obok nawet się nie ruszył – powiedziała z podziwem Marzena. – Szlag by ci trafił całą kolekcję, ceramiczne konie by się potłukły. Jak to się utrzymało?

– Bo one stoją luzem, te regały, każdy oddzielnie. Beata, mówię do ciebie!

– Zaraz – odparła niecierpliwie Beata, wciąż tkwiąca w kącie. – Alicja, masz tu książki telefoniczne z sześćdziesiątego dziewiątego roku!

– Wielkie mecyje, ja mam z pięćdziesiątego ósmego – mruknęłam z wyższością.

– I rozkłady jazdy sprzed wieków… Za kulki nie dam głowy, ale niech mi ktoś pomoże, bo ten drąg znów się wypchnie. Słuchajcie, Alicja…

– Paweł, pomóż jej i skończcie wreszcie te cholerne porządki! Kwiaty uratowane, a reszta mało ważna.

– Jakim sposobem one tak ci rosną przy takiej nędznej odrobinie ziemi…?

– Na odżywce. Paweł, Beata…! Niech oni stamtąd wyjdą, bo patrzeć na nich nie mogę!

Beata z Pawłem nad czymś się wysilali w kucki i na czworakach, podnieśli się wreszcie z triumfem.

– Mamy koci worek! – oznajmił radośnie Paweł.

– Był w samym kącie, niewidoczny – uzupełniła z przejęciem mocno rozczochrana Beata. – Wciśnięty za ten drąg od parapetu i za regał. To chyba nowy, mam na myśli, że nie patroszony.

– Coś takiego! – zdziwiła się Alicja. – Nic o tym nie wiedziałam. Zostawcie go na razie, chodźcie na kawę. Zawartość obejrzymy na deser. A propos deser, może warto byłoby zrobić jakąś kolację? Nie jesteście głodni?

– Żadnych kolacji! – zaprotestowałam energicznie. – Kolacja później! Po tych galerniczych zajęciach rozrywka nam się należy, najpierw obejrzymy worek! Obojętne, nowy czy stary, ale stąd widzę, że mniej wypchany, więc chyba nowy.

– Czy przy każdym kolejnym worku zamierzacie rujnować dom? – spytała trochę żałośnie Marzena.

– A mówiłam, że to szukanie nie będzie łatwe – wytknęła Alicja. – No dobrze, możemy zacząć przyjemności od worka. Tylko może jednak warto przedtem usunąć te rzeczy do wyrzucenia, bo jakoś dużo miejsca zajmują.

Posłusznie wynieśliśmy do śmietnika torby z oprzyrządowaniem narciarskim i tekstyliami, pochodzącymi z poprzedniego worka. Część zmieściła się w świeżo opróżnionym zasobniku, resztę ustawiliśmy obok furtki, żeby zabrać przy okazji. Nie śmierdziały, na szczęście, daleko im było do baraniej nogi, ale przez brak woni łatwo było o nich zapomnieć.

– To kolejowy – stwierdziła Alicja, obejrzawszy najnowsze znalezisko. – Sama jestem ciekawa, co w nim jest. Czekajcie, z jakich czasów on pochodzi? Czy to nie jest któryś z ostatnich lat…? Kiedy ja tu coś ustawiałam w tym kącie, zaraz, zdjęcia… Chyba tak. Nie może mieć więcej niż cztery lata, najwyżej pięć.

– Co za różnica, ile ma lat, otwieraj!

Zważywszy, iż po podniesieniu z gruzów i energicznej renowacji całej tej części pomieszczenia, wokół miedzianego stołu pojawiło się mnóstwo miejsca, nie przenosiliśmy worka na stół salonowy, tylko Alicja zaczęła go rozkopywać tutaj, na małym foteliku. Przelotnie zastanowiłam się, jak też udało się Beacie osiągnąć tak imponujący rezultat i, rzuciwszy okiem, odgadłam, że całą zalegającą teren makulaturę oraz trzy średnie pudła upchnęła za regałem, w owym kącie, z którego wywlokła koci wór. Pomyślałam, że Alicja ma rację, jeśli leżało tam cokolwiek aktualnego, w żaden sposób tego teraz nie znajdzie. Powinno jej się zapewne powiedzieć o przemieszczeniu papierów, no dobrze, zrobię to, delikatnie i dyplomatycznie…

Jako pierwszy przedmiot w worku, na samym wierzchu, leżały przepiękne, długie, balowe rękawiczki, z najcieńszej skórki świata, zupełnie nowe. Okrzyk zachwytu wydałyśmy zgodnie i w tym momencie dobiegło nas szczęknięcie klamki u drzwi wejściowych.

– Anita! – syknęła Marzena. – Chowaj to, chowaj!

W mgnieniu oka Alicja wepchnęła rękawiczki z powrotem do worka, zacisnęła go, ale wtrynić do zajętego makulaturą kąta już nie zdążyła. Wbiła pod fotelik. Marzena sięgnęła ręką na oślep, chwyciła z półki wielki świecznik, jeden z tych, które przedtem zleciały, jęła ustawiać go pieczołowicie obok wazonu na miedzianym blacie. Alicja teraz dopiero zdała sobie sprawę z pustyni papierowej dookoła, w oku jej niepokojąco błysnęło, otworzyła usta i zamknęła, bo Anita z byle czego umiała wyciągać wnioski.

Nie była to jednakże Anita, tylko Marianek.

Ile zobaczył, diabli wiedzą. Znalazł się w salonie, jakby leciał z odrzutem, pełen zaciekawienia, zainteresowania i jakichś tajemniczych emocji.

– O, co robicie? Alicja, podobno u ciebie ktoś się zabił, no, ja wiem, Anatol, oni się znali z Pamelą, on się sam zabił czy to może ten mąż…? Co tu macie? O, te książki telefoniczne, ja bym popatrzył, może tam jest i ta moja…?

Marzena chwyciła go za kark, kiedy usiłował paść na kolana dokładnie u stóp Beaty, przed regałem z literaturą urzędową, dzięki czemu natychmiast ujrzałby worek. Beata, przytomna dziewczyna, zamiast się cofnąć, uczyniła kroczek do przodu. Alicja pośpiesznie przecisnęła się obok poprzecznego regału z uporządkowanym już kwieciem.

– Kawy się napijemy – oznajmiła gromko. – Joanna, mamy śmietankę?

– Mamy. A w ogóle była mowa o kolacji, dzisiaj ja zrobię, nietypową…

Ogłoszony przeze mnie zamiar wzbudził ogólne zdumienie i zainteresowanie, objawione tak intensywnie, że Marianek nie zdołał mu się oprzeć. Porzucił książki telefoniczne i zaginioną lekturę siostry i z zaciekawieniem wpatrzył się w kuchnię.

Nie zapadłam nagle na manię kucharską, ale przypomniało mi się, drogą jakichś niepojętych skojarzeń, że w zamrażalniku mamy ravioli, nabyte niegdyś przez Alicję. Nie cierpię ravioli, szybko pomyślałam, że skorzystam z okazji, ravioli zeżre Marianek, a ja zyskam miejsce na ukochaną rybę. Rozmrażanie nie wchodziło w rachubę, znalazłam garnek, nastawiłam wodę, wyciągnęłam z lodówki wszystkie resztki wędlin, których też nie lubiłam, czyniąc to w tempie, jakiego nie osiągałam nawet, kiedy musiałam niegdyś karmić męża i dzieci i przyrządzać cały obiad w ciągu kwadransa. Alicja przygotowała stół, bo Beata wciąż chroniła kąt z workiem pod fotelikiem. Marianek patrzył nam na ręce wręcz z rozczuleniem.

Ravioli oczywiście wrąbał, dwa opakowania. Jak zwykle, pod koniec posiłku przyjechała Anita. O nic nie pytała, z zainteresowaniem wysłuchując supozycji Marianka w kwestii śmiertelnego zejścia pasożyta, który, jego zdaniem, również postradał życie na tle romansowym. Widać jednakże było, że sama posiada jakieś nowe informacje i chwilowo nie ma ochoty ich nam udzielić.

Z chwilą kiedy wszelkie produkty spożywcze znikły ze stołu, Marianek opuścił towarzystwo. Nie usiłował już nawet ględzić o książce siostry, pewien pośpiech nawet wykazał, z czego zgodnie wyciągnęliśmy wniosek, iż u siostry kolacja jest później i chciałby jeszcze na nią zdążyć. Tyle że uporczywie łypał okiem w kierunku miedzianego stołu i strasznie dużo rzeczy upadało mu na podłogę.

– No dobrze, poszedł, to teraz mów, co wiesz – zwróciłam się do Anity, kiedy się wreszcie oddalił, co, na wszelki wypadek, sprawdziłam osobiście. – Bo że coś wiesz, w oczy bije.

– Mój Boże, a myślałam, że mam kamienną twarz! – zmartwiła się Anita.

– Nie z twarzy ci bije, tylko ze środka. Mów! Nikt z nas przecież nikomu nie powtórzy.

– Może koniaczku? – zaproponował usłużnie Paweł. – Po koniaczku łatwiej.

– Mnie i tak nietrudno. Poufnie i zakulisowe dowiedziałam się, co wykombinowały gliny. Wiem, że Anatol się zabił, tyłem zleciał ze schodów i złamał kark o ścianę. Zgadza się?

– Zgadza. I nikt z nas mu w tym nie pomagał.

– Owszem. Alicja.

– Wykluczone – zaprotestowałam stanowczo. – Alicja spała, jestem świadkiem.

– My też jesteśmy świadkami – przypomniała Beata.

Alicja z najdoskonalszą obojętnością wzruszyła ramionami, Anita zaś pokręciła głową.

– Nie bezpośrednio. Ona rozrzuca po domu bardzo oryginalne i niebezpieczne przedmioty, szklane kulki, na których łatwo można się zabić. Dziwi ich nawet, że jeszcze nie pozabijali się wszyscy, ale dopuszczają przypadek, rozsypało się i nie zostało pozbierane od razu. Anatol przyszedł z wizytą, tak uważają, wszedł tamtędy z ogrodu i trafił na to świństwo, coś takiego, jak skórka od banana pod czyimiś drzwiami, dopust boży. Nie są w stanie rozpoznać, czy był tam ktoś jeszcze, kto go zepchnął, bo później byli wszyscy i zdewastowali wszelkie ślady. Ale, jeśli idzie o was, nie widzą motywu, więc wersja przypadku zostaje.

– To znaczy, że nie będą mi przeszukiwać domu? – ożywiła się Alicja.

– Nie będą – zapewniła Anita. – Widzieli twój dom i byłaby to ostatnia rzecz na świecie, jaką zdecydowaliby się zrobić, a i to pod przymusem. Natomiast co do Pameli…

Zawahała się i westchnęła.

– No? – pogoniła ją podejrzliwie Marzena.

Anita zwróciła się do Alicji.

– Słuchaj, ja właściwie po to wam to wszystko opowiadam, zdradzając tajemnice służbowe. Alicja, musisz twierdzić, z uporem i konsekwentnie, że goście wchodzą do ciebie z ogrodu przez atelier. Wymyśl przyczynę, jaką chcesz. No, może nie wszyscy i nie zawsze, ale większość i przeważnie. Bo w badaniu egzystencji Pameli okropnie im bruździ ta wizyta u ciebie, co ona robiła w atelier i po co tam poszła, gdyby panował taki zwyczaj, wszystko gra, jeśli nie, zostaje uzasadniona wątpliwość, która ich wiedzie na manowce. Nie chcesz chyba, żeby odgadli, że czegoś szukała?

– Nie chcę. Poza tym nie wiadomo, czy na pewno szukała…

– Daj sobie spokój z tą obłudą, nie masz wprawy i źle ci wychodzi. Więc z naciskiem radzę wam zeznawać o tym wchodzeniu tamtędy. Obecnie byłoby to może dosyć trudne…

– Skąd wiesz?

– Przyznam się, że zajrzałam. Ale nie wiedzą przecież, jak wyglądało przedtem, wszyscy możemy się upierać, że było łatwe. W ten sposób nie będziecie wmieszani…

– W co?

– Jak to w co, w zbrodnię!

– A jesteśmy…?

– Oni muszą wszystko brać pod uwagę. Dotychczas… No dobrze, powiem. Jedna osoba została wykluczona, mąż Pameli, mówiłam, że ma alibi! Przez całe popołudnie i wieczór, aż do północy, siedział przed telewizorem z sąsiadem i oglądali jakieś mecze, Anatol podobno też tam był. Odpadają.

– A Włoszka?

– Włoszka stanowi, zdaje się, pobożne życzenie Marianka. Może i leciał na nią ten cały Jens, ale leciał po duńsku, więc słabo. Ona na niego wcale, ma narzeczonego, Szweda, lada chwila się z nią ożeni. Tyle wiem, ale zaraz. Mówię wszystko uczciwie, od Alicji mam wyłączność, a co najmniej pierwszeństwo, dłużej prasa o tym milczeć nie może, więc jak będzie?

Po rozważeniu sprawy Alicja zezwoliła jej na ujawnienie sensacji pod warunkiem, że żadni dziennikarze nie będą jej się dobijać do drzwi i wkradać do ogrodu. Warunek Anita przyjęła chętnie.

– To teraz bądźcie ludźmi i powiedzcie mi: skąd, na litość boską, wzięliście te cholerne kulki i dlaczego rozsypaliście je po całym domu…?!

* * *

Źle mi się jakoś zasypiało. Anita z Marzeną odjechały po północy, bo komunikat o pochodzeniu kulek napotkał niespodziewane trudności. Wyjaśnić wszystko tak, żeby nie ugruntować w jej umyśle kwestii kocich worków, to wcale nie była prosta sprawa, umęczyliśmy się jak dzikie osły, emocje nie zgasły od razu, pamiętna problemów Alicji z rodzinnymi dokumentami, wciąż jeszcze rozpamiętywałam niewykorzystane możliwości i popełnione błędy. W dodatku księżyc, teraz już widoczny w dwóch trzecich, świecił mi prosto w oczy i nasuwał rozważania o lunatyzmie. Mogłam wstać i przesunąć zasłonę, ale okropnie mi się nie chciało, przysypiałam powolutku i z męczącym oporem.

Aż do chwili, kiedy z salonu dobiegł mnie głos, mrożący krew w żyłach. Ludzki krzyk i dziki, wściekły, koci wrzask, połączony z rumorem i brzękiem.

W jednym mgnieniu oka przypomniał mi się koniec wieczoru. Odjazd Anity z Marzeną, zamykanie drzwi, decyzja, że workowy deser zostawiamy na jutro i mój ostatni rzut oka na pomieszczenie. Wszystkie trzy koty w salonie, siedzące na wyżynach jak czarne rzeźby, zdążyłam nawet pomyśleć z roztkliwieniem, że niech się zwierzątka prześpią w domu, skoro im to przyjemność sprawia. Alicja nie zwróciła chyba na nie najmniejszej uwagi.

W salonie już byli Paweł i Beata, dobiła do nich Alicja. Przelotnie zdziwiłam się, skąd Beata, nie leciała przecież przede mną, a pokój miała najdalej, ale nie było teraz czasu na takie rozważania. Zapaliliśmy wszystkie światła.

Trzy foteliki były poprzewracane, ostał się tylko czwarty, z workiem pod spodem, miedziany blat ze stolika zleciał, razem z nim wazon, świecznik i popielniczki, drewniana podpórka też leżała, mimo że stanowiła trójnóg i miała obowiązek utrzymać się w pionie. Na tej ruinie spoczywała duża ludzka postać, plecami do góry, z głową tuż pod kwietnikiem i bujną kępką ziół leczniczych w doniczce, uważanych przez Alicję za rośliny ozdobne. Zioła, rzecz jasna, też zleciały. Dekorację uzupełniały trzy koty, syczące i prychające wściekle przy ogrodowych drzwiach.

– Szlag mnie trafi i cholery dostanę – powiedziała Alicja złym głosem, przedzierając się przez meble i zbierając zielsko z głowy postaci. – Czy nie można by wreszcie moich kwiatów zostawić w spokoju? Niech ktoś wypuści te koty!

Najbliżej miał Paweł, otworzył drzwi, rozwścieczone koty wyprysnęły na zewnątrz. Podniosłam jeden fotelik, żeby się przedostać do Alicji i pomóc jej przy kwiatkach.

– Ale tylko jeden zleciał – pocieszyłam ją. – Nic im nie będzie, zielska szybko rosną.

– Sama jesteś zielsko!

– Hej, kto to jest? – spytał Paweł, przyglądając się postaci zza kwietnego regału. – Czy on żyje?

– Nie wiem, czy żyje – zirytowała się Alicja. – Może jest nieprzytomny, dostał w łeb doniczką. Co to jest…? O cholera, krew!

Spod głowy ofiary wypływała cieniutka strużka krwi, którą Alicja rozmazała po podłodze. Znów chciałam ją pocieszyć, że trafiło na podłogę, a nie na dywan, ale wydało mi się to odrobinę nietaktowne. Beata skoczyła do kuchni, przyniosła wodę w dzbanku, nic już nie mówiłam, chociaż miałam obawy, że to znów jest woda z odżywką do kwiatów, wylała ją na krwawiący łeb, Alicja przy okazji opłukała palce. Postać poruszyła się i odetchnęła głęboko.

– Żyje – stwierdził Paweł z wyraźną ulgą.

Alicja wzruszyła ramionami i ugniotła zgarniętą z podłogi ziemię w doniczce, z powrotem ustawionej na regale. Z niechętną troską spojrzała w dół.

– Pomóż mu się podnieść, bo mi tu znów coś wywali. Odciągnijcie go może za nogi albo co…

Podnieśliśmy pozostałe foteliki, postać, przy pomocy Pawła, zaczęła się zbierać, widocznie zmobilizowała ją groźba ciągnięcia za nogi. Brzęknął jeszcze miedziany blat, zgrzytnął świecznik na popielniczce, facet przykląkł, podparł się ręką i wreszcie wstał.

Dech nam zaparło.

Krew, rzeczywiście, ściekała z niego obficie. Całą mordę miał pooraną kocimi pazurami, szyję i ręce również, odzież porozdzieraną na ramionach i klatce piersiowej. Wyglądał jak upiór. Beata w samarytańskim odruchu, a może w chęci ujrzenia jego oblicza, ponownie skoczyła do kuchni, zmoczyła pod kranem papierowe ścierki, podała mu, w trosce o dywan Alicji sięgnęłam na stół po duże i suche serwetki śniadaniowe, niech się wytrze i przestanie nam tu ociekać. W nikim z nas nie budził cieplejszych uczuć. Ktoś, kogo koty tak potraktowały, nie mógł być porządnym człowiekiem!

Upiór wytarł się wreszcie wszystkimi ścierkami, co niewiele pomogło, bo nadal krwawił, ale przynajmniej oczyścił sobie oczy i przestał być tak gruntownie umazany posoką. Rozpoznałam go, Alicja również.

– Onufry… – powiedziała jakoś niepewnie. – Nie, zaraz… Herbert… Ernest!

Blekot, oczywiście. W złą godzinę Marzena powiedziała, że złoży nam wizytę. Schyliłam się szybko za jego plecami i rzuciłam okiem pod fotelik, worek tkwił na swoim miejscu. Doznałam ulgi i postanowiłam się nie wtrącać.

Blekot chrząknął.

– Czy tu… Bandaż… – wychrypiał.

– Paweł, zabierz go do łazienki – poleciła Alicja głosem, w którym wyraźnie przesypywał się suchy piasek. – Tam jest apteczka. Przypilnuj, żeby… wszystko znalazł.

Głowę dałabym sobie uciąć, że już miała na ustach słowa „niczego nie ukradł”, ale zdołała się pohamować. Paweł odebrał polecenie właściwie, ujął silnie Blekota za ramię, powlókł do łazienki i został tam z nim. Podniosłyśmy resztę przedmiotów, a Beata wytarła podłogę.

– Jak on tu wlazł? – zastanowiła się Alicja, oglądając wazon. – Pogiął się trochę… Doskonale pamiętam, że zamknęłam drzwi. Chyba że przez taras…?

– Nie – odparła stanowczo Beata. – Tamtędy wszedł, drzwiami, przez korytarzyk. Na taras też było zamknięte.

Mimo woli spojrzałyśmy na drzwi ogrodowe, za którymi paliło się światło, ktoś z nas je zapalił, zapewne Paweł. I na chwilę odjęło nam mowę.

Koty nie popuściły. Wszystkie trzy siedziały za szybą, wpatrzone w głąb mieszkania, rozżarte i mściwe. Wyglądały jak wygłodniałe czarne pantery, czyhające na ofiarę. Na litość boską, co ten Blekot im zrobił…?!

Normalny, zdenerwowany, spłoszony kot, jeśli zyska swobodę i wypadnie z domu, nie wraca tak od razu, odbiega kawałek, odgradzając się od niebezpieczeństwa przestrzenią. Większą lub mniejszą, zależnie od stopnia zadomowienia. Potem się zbliża powoli i ostrożnie, sprawdzając, czy wszystko jest w porządku i czy przyczyna popłochu znikła. Te, wyskoczywszy wręcz histerycznie, wróciły natychmiast i najwyraźniej w świecie życzyły sobie podjąć walkę z wrogiem.

– Fantazja…! – westchnęła w podziwie Beata.

– Mówiłam, że nie lubią Bełkota – przypomniała z satysfakcją Alicja.

– Co nie przeszkadza, że nie wiemy, jak wlazł – przypomniałam z kolei. – Sprawdź może zamek, co?

Drzwi okazały się otwarte zwyczajnie, tak, jakby ktoś otworzył je kluczem. Alicja wróciła z korytarzyka ze zmarszczonymi brwiami, milcząc, głęboko zamyślona. Też się zastanowiłam, Blekot miał wytrych…? Czy może klucz, który dostał od kogoś…?

– Zapasowy… – wyrwało mi się.

– Sprawdź – mruknęła Alicja.

Wyszłam na dziedzińczyk i pogrzebałam w znanej mi kryjówce. Malutkie pudełeczko z kluczem w środku znajdowało się na swoim miejscu, pod przemyślnie ułożonym przykryciem z patyczków i suchych listków. Nawet gdyby Blekot je wygrzebał, otworzył drzwi i klucz schował z powrotem, z pewnością nie ułożyłby tych roślinnych szczątków identycznie, jak były. Zatem otwierał czymś innym.

Wróciłam do salonu i pokręciłam głową. Równocześnie z łazienki wyszli Paweł z Blekotem, Blekot cały pysk miał oblepiony plastrami, ręce częściowo zabandażowane. Z uznaniem pomyślałam, że koty odwaliły niezłą robotę. Znałam skutki działalności kocich szponów i z przyjemnością wyliczyłam, że ma ten pawian przed sobą dobry miesiąc kuracji, a może nawet i dwa. Po kotach źle się goi.

Alicja również patrzyła na niego z wyraźnym upodobaniem.

– Co tu robisz? – zainteresowała się grzecznie i podstępnie. – I jak wszedłeś? Czy ja może znów zapomniałam zamknąć drzwi?

Blekot, mimo całej zuchwałej bezczelności, którą prezentował od młodych lat i która wcale mu nie przeszła, wyjątkowo jakoś był w nie najlepszym nastroju. Bąkał coś niewyraźnie.

– No… Tak… Otwarte było… Chciałem… Musiałem…

Tyle udało nam się zrozumieć z czkającego mamrotania, po czym rozbiegane oczka mile powitanego gościa padły na tarasowe wyjście i świetnie widoczne trzy czarne kupy futra. Jedna z kup poruszyła się, otworzyła pyszczek i pazurami przejechała po szybie. Wręcz słyszałam złowieszczy, syczący dźwięk, jaki z siebie wydała, i zgrzyt na szkle.

Zdaje się, że dla Blekota było to za wiele. Szarpnął się do tyłu i zaczął bełkotać, prawie zgodnie z nazwiskiem.

– Tak nie…! To bezprawie…! Zabierz to…! Zamyka się…! Pułapka…! Sprawa…! Wścieklizna…! Sądowa…! Nie wolno…! Trzymaj to…! Trzymaj to…!!!

Jak szaleniec rzucił się do korytarzyka, omal nie wyrwał drzwi z zawiasów, furtkę, sądząc po odgłosach, wyrwał częściowo, załomotał butami po płytach ścieżki, potknął się o któryś krzak, chyba przewrócił i wreszcie ucichł za żywopłotem. Koty znikły zza szyby, a ich zniknięcie zauważyli wszyscy.

– Chyba go nie gonią? – powiedział Paweł z powątpiewaniem pełnym nadziei.

– Najwyżej do ulicy – odparłam z lekkim żalem.

– Won z mojego terenu, a dalej się powieś.

– Raczej nie zechce…

– A ty mogłaś sobie wyobrażać, że ja nie lubię kotów – powiedziała Alicja z pełnym asortymentem tonów: z politowaniem, naganą, potępieniem, wzgardą, tkliwością, wdzięcznością, zachwytem i dumą. Rzecz jasna, uczucia negatywne przeznaczone były dla mnie, pozytywne dla futrzanej gwardii. Podzielałam wszystkie.

– Bardzo cię przepraszam – rzekłam, skruszona. – Przychodzi mi do głowy tyle różnych takich, że nie wiem, co wybrać. Jedno, co wiem na pewno, to to, że słusznie uwielbiam koty przez całe życie. Kici, kici. Oddam im moją rybę, nie, zamrożona i nadziewana, nie spodoba im się, co tam zostało po Marianku?

– Pewnie nic – westchnął Paweł. – Alicja, pozwolisz…? Dawno już wyszedłem z wieku młodzieżowego, ale ostatnie noce, które tak spokojnie spędzamy, cofają mnie w rozwoju. A myślałem, że przyjeżdżam do starszej pani na kilka dni nudnego pobytu…

– Miałeś zaćmienie umysłu? – zdziwiła się Alicja. – Przecież się zbiegłeś z Joanną!

Zaprotestowałam energicznie. Tym razem naprawdę z wydarzeniami nie miałam nic wspólnego! Za przypadłości Alicji nie mogłam odpowiadać!

– Nie wiedziałem, że się zbiegam. Poza tym, zdaje się, że wy jesteście godne siebie, mam nadzieję, że żadnej z was nie obrażam, ale nie o to idzie. Przytomnie odkupiłem koniak i wstawiłem do twojej szafki. Mogę go wyjąć?

– Kretyńskie pytanie…

– Wpadnę w alkoholizm – mruknęła Beata. – Ale bardzo chętnie…

Przez ten czas znalazłam w lodówce jeszcze jedno nietknięte opakowanie śmietanki do kawy. Nie spotkałam w życiu kotów, które nie lubiłyby śmietanki, wylałam im to na talerz i wystawiłam na taras. Wróciły już z pogoni za Blekotem i dobitnie udowodniły, że postąpiłam słusznie i właściwie, okazałam się ludzkim stworem, zasługującym na aprobatę, który zyskał prawo pogłaskania wszystkich. Polubiłam sama siebie.

– Omówmy to z marszu – zaproponował Paweł i otworzył butelkę.

– Skąd to ścierwo miało klucz? – zastanawiała się ciągle Alicja. – Jesteście pewni, że wszedł zwyczajnie, przez drzwi?

– Ja jestem pewna – powiedziała z determinacją Beata, chlapnąwszy sobie koniaczku. – Widziałam go. No dobrze, powiem. Tam byłam, w pokoju telewizyjnym…

– Przecież śpisz w ostatnim? – zdziwiła się Alicja.

Zgorszyłam się niebotycznie.

– Nie do pojęcia, żeby inteligentna osoba mogła być taka głupia…

– A…! Masz rację. To chwilowe, nie zwracajcie uwagi.

– I akurat wyszłam – ciągnęła swoje Beata dość rozpaczliwie, ale mężnie. – Nie zapalałam światła i nie robiłam hałasu. W drzwiach byłam, no, w połowie drzwi, i tak patrzyłam, gdzie postawić nogę, kiedy w korytarzyku akurat zobaczyłam ruch. W drzwiach jest szyba, na dworze jaśniej niż w domu, ktoś był na tle szyby, myślałam, że to Alicja, i stałam jak pień, bo tu ciemno, może mnie nie zobaczy, a ten ktoś na paluszkach poszedł dalej. Skradał się. To się wyczuwa, nie pytajcie mnie po czym, ale widać. Widziałam wszystko!

Chwyciła kieliszek, rąbnęła sobie i odetchnęła głęboko.

– Jak Boga kocham, na serce można było umrzeć, pierwsi chrześcijanie z tymi lwami to małe piwo… Ten ktoś powolutku, noga za nogą, bez szelestu wlazł do salonu i tak się posuwał do tamtego stołu. Ledwo przelazł za kominek, piekło wybuchło, ale jakie…! Widziałam, w oczach się to troiło, czworzyło, teraz dopiero mogę jakoś rozwikłać… Wściekły syk i, daję wam słowo, warkot, w życiu nie przypuszczałam, że koty potrafią tak warczeć, bo teraz już wiem, że to były koty. Jak jakiś taki czarny kłąb, nagle, ze wszystkich stron, rozumiem, że z pewnością skoczyły, ale wtedy… Żadnego skakania nie było widać, po prostu czarne, straszliwe kłębowisko, o rany, nieziemsko wrzaskliwe, istna orkiestra, i wściekłość w tym. Wiecie… nienawiść. Koty potrafią czegoś albo kogoś aż tak nienawidzić…?

Popatrzyła na nas pytająco, ale odpowiedzi nie uzyskała, bo nikt z nas nigdy nie był kotem, chyba że istnieje reinkarnacja. Gdyby istniała, mogłabym wysunąć kandydaturę własną, upodobania miewam podobne… Na wszelki wypadek woleliśmy jednak milczeć, a Paweł rozsądnie dolał wszystkim koniaczku.

– No i…? – powiedział zachęcająco.

– No i wylecieliście, a on zaczął wrzeszczeć. W odwrotnej kolejności, najpierw wrzasnął… Nie, jeszcze inaczej, wrzasnął i wpadł na fotelik, wywalił się z rumorem. Potem już Paweł mnie popchnął od tyłu, Alicja wyskoczyła, Joanna też, ktoś zapalił światło, z tego czarnego kłębu zrobiły się koty, on już leżał, a koty rzuciły się na drzwi, oszalałe kompletnie. Wiecie, ja może jestem nienormalna, ale najporządniej i najdokładniej pomyślało mi się wtedy, że one go muszą strasznie nie lubić… I bać się go. Atak jest najlepszą formą obrony…

– Bardzo rozumnie ci się pomyślało – pochwaliła Alicja.

– Jeszcze rozumniej było zostawić koty w domu – stwierdziłam z głębokim przekonaniem.

– Tym nie mamy się co szczycić, bo zostały przez przeoczenie…

– Pojawia się dużo kwestii do wyjaśnienia…

– Ciekawa rzecz, przylazł akurat, jak dom został zamknięty…

– Lazł do worka. Jestem pewna!

– Układa mi się ten mętlik pod ciemieniem – oznajmiłam gromko, przerywając im, bo wszyscy zaczynali mówić równocześnie. – Po kolei proszę. Najpierw klucz, bo jakoś on wszedł. Alicja, dawałaś klucz każdemu, kto u ciebie mieszkał. Marianek miał?

– Miał. Jak mieszkał. Potem mu odbierałam.

– Pasożyt miał?

Z dużym oporem Alicja przyznała, że pasożyt też miał. Potem mu również odebrała.

– Mogłaś sobie odbierać. Dorobienie klucza zarówno tu, jak i u nas, trwa parę minut. Jeśli mam typować, stawiałabym na pasożyta, bo Marianek za głupi, ale głowy nie dam. Pytanie, czy Blekot mógł dostać klucz od pasożyta? Jeden był godzien drugiego, wątpię…

– Tu był cały łańcuch. Pamela po drodze…

Klucz od drzwi wejściowych domu Alicji, wedle mojej najlepszej wiedzy, miewało mnóstwo osób, w tym ja sama. Ktoś mógł go komuś pożyczyć, dać na chwilę, udostępnić, ów ktoś zaś z łatwością wykorzystałby okazję, możliwości pojawiało się mnóstwo. Poprzestaliśmy jednak na pasożycie i Marianku, pasożyt świadomie, a Marianek z racji głupoty.

– Dobrze. Miał klucz. Mógł włazić tędy ile chcąc…

– Zaraz – przerwała Beata. – A innymi stronami? Przez taras, przez atelier…? Nie teraz, bo wszedł drzwiami, ale w innych wypadkach?

Obie z Alicją, najdawniejsze, można powiedzieć, użytkowniczki posiadłości, ona właścicielka, a ja gość, patrzyłyśmy na nią przez chwilę.

– Nie – powiedziała Alicja, nie wiadomo dlaczego z lekkim zakłopotaniem. – Inne drzwi nie mają kluczy. Nie da się ich otworzyć od zewnątrz, zamykają się od środka i cześć. Nie mają ani klamki, ani zamka, niczego w ogóle. Żadne klucze, wytrychy i wichajstry w grę nie wchodzą, musiałabyś wyciąć szybę i sięgnąć od środka, ale szyby są nietłukące. Więc tylko te jedne.

– No to stoimy na Marianku i pasożycie, świeć, Panie, nad jego duszą – podjęłam z nowym przypływem energii. – Teraz ta cała wizyta, po cholerę przylazł? Zaraz, zaraz, ogólnie wiemy, ale tu Beata widziała na własne oczy, popruł prościutko do ostatniego worka. Szukają kocich worków, to też nam wyszło, ale skąd wiedział, że mamy nowy i gdzie ten nowy się znajduje? Takie jasnowidzenie mu się przytrafiło?

– Anita! – strzeliła z zaciętością Alicja.

– Wypchaj się. Wszystko, co posiadam, stawiam na Marianka. Podglądał jak dziki.

Paweł i Beata poparli mnie bez namysłu. Doszło do tego, że telefonicznie wyrwaliśmy ze snu Marzenę, która okazała wahanie. Jej zdaniem, Marianek pchał się na myśl tak natrętnie, że powinno się go wykluczyć, Anita była znacznie bardziej podejrzana, aczkolwiek mało prawdopodobna. Przy okazji, aczkolwiek zaspana, błagała nas na klęczkach, żeby z rozbebeszeniem worka poczekać na nią, ma wolny dzień, przyjedzie najwcześniej, jak tylko zdoła. Przywiezie kotom najpiękniejszą wołową polędwicę…

Polędwica zapewne sprawiła, że w końcu poszliśmy spać, uczyniwszy założenie, iż pokancerowany Blekot nie ponowi wizyty…

* * *

Ze snu wyrwała nas Anita, Ściśle biorąc, wyrwała Alicję, reszta osób obudziła się niejako wtórnie, ponieważ zaspana Alicja skorzystała z toalety. Oprzytomniała dopiero przy kawie, kiedy wszyscy, wstrząśnięci rykiem, zdążyli już zgromadzić się w salonie. Anita traciła właśnie cierpliwość przy bezskutecznych próbach porozumienia się z nią.

– Czy ktoś z was działa o tej porze? – spytała z lekką irytacją. – Nie jest już tak strasznie wcześnie, wpół do dziesiątej, a ja na dziesiątą muszę być w Helsigør, do pracy jadę. Co się tu u was wyprawiało w nocy, na litość boską, możecie mi powiedzieć? Macie jakiegoś nowego trupa?

– Skąd wiesz, że w ogóle coś się wyprawiało? – zainteresowała się niemrawo Alicja.

Zdecydowałam się na kawę, tak samo jak całe towarzystwo, bo parzenie herbaty trwałoby zbyt długo, i przez wybór napoju byłam niezadowolona z życia. Paweł i Beata przytomnieli szybciej.

– Co do trupa, nie wiemy – rzekł Paweł i ziewnął. – Jeszcze nie zaglądaliśmy do atelier. A o co biega?

– Ernest był u mnie – wyjaśniła Anita bez oporu. – Złożył mi wizytę w środku nocy i domagał się adresu jakiegoś weterynarza. No owszem, wyglądał jak ofiara katastrofy, ale dlaczego weterynarz? Nie chciał powiedzieć, co mu się stało, zrozumiałam tylko z jego jąkania, że ma to coś wspólnego z Alicją, i podejrzewam udział kotów. O wypadki wścieklizny mnie pytał. No więc wpadłam do was po drodze do pracy, żeby się czegoś dowiedzieć u źródła. Mogę zajrzeć do atelier czy wolicie sami?

– Mnie na trupie nie zależy – mruknęła Beata.

– Możesz – przyzwoliła równocześnie Alicja, wzruszając ramionami. – Ale musisz od góry, bo na dole zamknięte.

– To ja też pójdę – zdecydował się Paweł.

Milczałyśmy, dopóki nie wrócili, chociaż materiał do rozważań sam się pchał natrętnie. Przystąpiłam do parzenia herbaty.

Atelier, zdaniem Pawła, nie uległo od wczoraj najmniejszej zmianie i żadne żywe zwłoki go nie dekorowały, do budzenia grozy w zupełności wystarczały kawałki manekina, wciąż poniewierające się po całym pomieszczeniu. Anita była twarda i nie zemdlała na ich widok.

– Więc nie, trupa nie ma – stwierdziła, siadając przy stole i spoglądając na zegarek. – No trudno, spóźnię się. Mogę dostać trochę kawy? Joanna, skoro tam stoisz…

Dałam jej filiżankę wrzątku i łyżeczkę, reszta stała na stole w zasięgu ręki. Anita rzuciła się na gorący napój niczym spragniony wędrowiec na pustyni, z tym że wędrowiec na pustyni zapewne wolałby zimny. Alicja zdecydowała się na drugą kawę, razem jej ulubiony płyn osiągał już prawie jedną trzecią szklanki, zaczęła zatem odżywać.

– Skoro tyle zgadłaś, może wiesz też przypadkiem, po co on tu przylazł? – spytała sucho. – W taki nałóg wpadł? Chodzi w gości po nocy?

– Więc jednak był? – ucieszyła się Anita. – I przywitały go koty, rozumiem, słusznie się do nich nie zbliżam. Nie wiem, po co przylazł… No dobrze, nie będę kłamać tak całkiem, wiedzieć, nie wiem, ale się domyślam. Zgaduję coraz więcej i mam nadzieję przed wieczorem swoje domysły uzupełnić. Wy też możecie się trochę pozastanawiać.

– Właśnie cały czas się zastanawiamy, skąd miał klucz do mojego domu – poinformowała ją Alicja zimnym głosem. – Bo wszedł drzwiami, które osobiście zamknęłam.

Anita przez krótką chwilę jakby łamała się w sobie. Gdyby miała zełgać, powiedziałaby cokolwiek bez żadnego namysłu, najwidoczniej zatem zdecydowała się wydusić z siebie prawdę.

– No dobrze, niech będzie. Od Anatola. Przez te wszystkie lata Anatol dysponował twoim kluczem, dorobił sobie, nie domyślałaś się tego?

– A ty tak?

– A ja owszem. Byłam pewna.

– To szkoda, że nie mogłaś mi o tym powiedzieć.

Anita teraz już po odrobinie dopijała resztę kawy.

– Zdaje się, że parę razy namawiałam cię do zmiany zamków? Może sobie to przypadkiem przypominasz?

– Niezbyt dokładnie. I nie podawałaś powodu. Nie będę się zajmować głupstwami dla byle czego, trzeba było powiedzieć wyraźnie.

– Nie ośmieliłam się, bo i tak uważałaś, że mam skłonność do szkalowania osób niewinnych i szlachetnych, więc usiłowałam dyplomatycznie…

Nalałam sobie wreszcie porządnej herbaty i nawet się jej napiłam, dzięki czemu również zaczęłam odżywać. Przerwałam im ten wstęp do pojedynku.

– Jeśli bez żadnych dyplomacji wyjawisz nam wszystko, co wiesz i czego się domyślasz, a w dodatku powiesz jeszcze skąd… Bo coś mi się widzi, że wiesz więcej niż my… Też ci powiemy całą prawdę.

– Poważnie? – zainteresowała się chciwie Anita.

– Jak Boga kocham. I jeszcze zastanowimy się wspólnie, ile z tego możesz ujawnić w charakterze sensacji dla prasy. Ale dotyczy to nas osobiście, więc ty musisz pierwsza.

Anita skończyła kawę i zerwała się od stołu.

– Stoi! Idę na to. Ale nie teraz, wieczorem, przyjadę jak najwcześniej, a teraz będę musiała zełgać, że mi koło wysiadło, miałam pożar w domu albo co, umarłam w ogóle, bo inaczej będę skompromitowana na śmierć. Osiem osób na mnie czeka. Cześć!

– Zwariowałaś? – spytała mnie z niesmakiem Alicja, kiedy za Anitą szczęknęła furtka.

– Przeciwnie. Ona i tak za dużo wie, nawet jeśli nakłamie, też się z tego czegoś dowiemy. A te parę szczegółów nam nie zaszkodzi… O, nie wszystko! – zastrzegłam się czym prędzej, bo Alicja patrzyła na mnie takim wzrokiem, że można się było zadławić. – O jakichś tam drobnostkach mamy prawo zapomnieć…

– Ona ma rację – poparł mnie żywo Paweł. – Sam jestem ciekaw. Ta komitywa pasożyta z Blekotem, klucze sobie dają… Tak dobrowolnie…? Czy on na pewno zleciał bez żadnej pomocy…?

– Ale ja doznałam wrażenia, że ona nic nie wie o ostatnim worku – wtrąciła się nagle Beata z wyjątkową stanowczością. – Tak mi jakoś wyszło z atmosfery, a to by oznaczało, że nakablował ten cały Marianek, nie ona. To też chyba warto wyjaśnić, skoro przychodzi tu i żre…?

Alicja słuchała w milczeniu, głęboko zamyślona. Przecknęła się i ruszyła od stołu.

– No dobrze. Podjęłam decyzję, zjemy śniadanie. Czy ktoś was chce jajko?

Kończyliśmy śniadanie, kiedy przyjechała Marzena, dziko przejęta zarówno workiem, jak i Blekotem. Nie wyrwała nam jednakże pożywienia i napoju z ust, usiadła przy stole, dostała kawy i w skupieniu wysłuchała opisu wydarzeń. Obecność Beaty w drzwiach do pokoju telewizyjnego taktownie pominęła milczeniem, nie usiłując rozwijać tematu.

– Marianek! – podtrzymała swoją opinię z nocy. – Zeżarł wczoraj tę kolację w tempie, jak na niego, szaleńczym, a potem wyleciał z poślizgiem. Wcale się nie śpieszył do siostry, tylko do Blekota. Wycofuję pogląd, że to Anita, gdyby rzeczywiście miała sitwę z Blekotem, nie przyznałaby się do jego wizyty, nikt o tym nie wiedział i nikt jej nie zmuszał. Co ten kretyński Blekot Mariankowi powiedział, pojęcia nie mam, ale wygląda na to, że włączał do swoich poszukiwań kogo popadło, wszystkich bywających u Alicji i znających jej dom.

– Ciebie nie – mruknęła Alicja.

– No, już takim idiotą nie jest. Dokonał racjonalnego wyboru.

– Anity chyba też nie – zauważył Paweł. – Znałaby kulisy sprawy i nie byłaby taka wściekle zaciekawiona. I, prawdę mówiąc, nie grzebie po zakamarkach.

– Bo może to nie Bełkot włączył Anitę, tylko Anita Bełkota – powiedziała Alicja zgryźliwie.

– Mózg szajki, co? Nie przesadzaj!

– Zobaczymy, co nam powie wieczorem…

Daliśmy w końcu spokój rozważaniom, bo do żadnych twórczych wniosków nie udawało nam się dojść. Mnożyły się same pytania bez odpowiedzi, bo kto i dlaczego właściwie zabił Pamelę? Pasożyt zleciał sam, czy został zepchnięty? Dał klucz Alicji Blekotowi czy też Blekot miał swój udział w nieszczęśliwym wypadku i skorzystał z okazji, żeby mu ten klucz zabrać? Pewne było tylko jedno, to mianowicie, że pchał się do ostatniego worka, a o worku doniósł mu Marianek. Postawiliśmy w końcu na Marianka, przypomniawszy sobie szczegóły wieczoru, zrzucał pod stół, co mógł, i potwornie długo te zrzucane przedmioty podnosił, łypiąc okiem w kierunku fotelika pod oknem. Wywęszył znalezisko, Anita natomiast, przyszedłszy później, nie miała szans go zobaczyć. Nie miała także czasu porozumieć się z Blekotem, obie z Marzeną odjechały blisko północy.

Doszedłszy tą drogą do worka, ruszyliśmy się wreszcie od stołu, ale nikt nie zdążył nawet sięgnąć ręką pod fotelik, ponieważ przyszła Kirsten. Miała do Alicji jakiś roślinny interes, przyniosła kłąb zielska i coś chciała zabrać od niej z ogrodu. Wiedziałam, że to potrwa, zdecydowałam się zatem skoczyć po zakupy, zażądawszy tylko z naciskiem, żeby się nie ważyli otwierać worka beze mnie. Mignęło mi w głowie, że ten worek ma pecha i ciekawe, kto następny zażąda, żeby go nie otwierać bez niego, dzięki czemu pozostanie zamknięty do sądnego dnia, ale nie zmieniłam zdania.

Kirsten bezwiednie zrobiła mi grzeczność, odsiedziała swoje i zdążyłam wrócić akurat, kiedy wychodziła. Klątwa z worka zeszła, Beata wyciągnęła go i postawiła na salonowym stole. Marzena buntowniczo zamknęła drzwi wejściowe na klucz.

Alicji się nagle przypomniało i spojrzała w kierunku dwukrotnie zdemolowanego kąta.

– Zaraz, zaraz. Tam leżało dosyć dużo papierów. I pudła, o ile sobie przypominam. Gdzie to się podziało? Ktoś z was coś wyrzucił?

– Ręka by mi uschła, gdybym się ośmieliła coś u ciebie wyrzucić – oznajmiła stanowczo Beata. – Są w kącie…

– No właśnie, miałam ci powiedzieć i wyleciało mi z głowy – zmartwiłam się równocześnie. – Tam wszystko leży na dużej kupie, bardzo porządnie poukładane. Między regałem i drągiem.

– I ja, oczywiście, niczego już w tym nie znajdę! – rozzłościła się Alicja.

– I tak byś nie znalazła…

– Jeśli chcesz, mogę to z powrotem porozkładać tak, jak było – zaofiarowała się Beata pośpiesznie. – Natychmiast. Doskonale pamiętam, gdzie które leżało, bo mam pamięć wzrokową. Mam to zrobić od razu?

Widać było, że Alicja najchętniej przystąpiłaby bez zwłoki do przywracania papierowego bałaganu, ale opamiętała się. Mruknęła coś, machnęła ręką i rozchyliła worek.

Leżące na wierzchu czarne, balowe rękawiczki rzeczywiście prezentowały wielką klasę i zachwyty zajęły nam dość długą chwilę. Pod rękawiczkami znajdowały się, rzecz jasna, proszek do prania i rajstopy, dalej zaś komplet kolorowych kredek, kaganiec dla dużego psa, maszynka do golenia na baterie, zakrętki do włosów w siatkowej torebce, cztery zamki błyskawiczne rozmaitej długości, damskie bermudy w kwiatki, pięć różnych kluczy na jednym kółku, osiem malutkich lichtarzyków na cienkie świece, dwie damskie bluzki, barometr do zawieszenia na ścianie, duży obrus w drobną krateczkę i kilogramowe pudełko czekoladek, oblepione ze wszystkich stron taśmą klejącą.

– Czekoladki? – zdumiała się Alicja. – Przecież nigdy nie pakują jadalnych rzeczy, które mogą się zepsuć! Pierwszy raz widzę czekoladki.

– Czekoladki to nie szynka – zwróciłam jej uwagę. – Nie psują się w takim strasznym tempie. Parę tygodni powinny wytrzymać.

– Jakie parę tygodni? Obliczyłam, to już tu leży pięć lat!

– Ale nie mogli przewidzieć, że gdziekolwiek będzie leżało pięć lat. Normalni ludzie rozpakowują swoje zakupy od razu…

– Nonsens. Licytacje robią co trzy miesiące. Przez trzy miesiące jadalne może się zepsuć.

– Jak to, trzy miesiące? Mówiłaś, że co pół roku, nie byłam nawet pewna, czy nie raz na rok.

– Nie żaden rok, tylko raz na kwartał. Ja chyba lepiej wiem? Jak ty nie słuchasz, co się do ciebie mówi…

– Może niewyraźnie mówiłaś.

– …i potem wymyślasz jakieś brednie…

– Nie kłóćcie się – poprosił Paweł. – Ja bym chciał zobaczyć, jak wyglądają czekoladki po pięciu latach. Otwórzmy to, dobrze?

– W każdym razie chyba nie śmierdzą – zauważyła pocieszająco Marzena.

– My się nie kłócimy, my dyskutujemy – pouczyła Pawła Alicja i rozejrzała się za nożyczkami. Równocześnie uniosła pudełko, zatrzymała się nagle, spojrzała na nie i potrząsnęła nim koło ucha.

– Grzechocze – oznajmiła. – Czy to możliwe, żeby one skamieniały?

Wszyscy po kolei potrząsaliśmy pudełkiem, ale wyraźnego grzechotu nikt nie słyszał. Najwyżej jakiś cichutki, niesprecyzowany dźwięk. Paweł poszedł po nożyczki do kuchni.

– To tym bardziej chcę je zobaczyć – rzekł stanowczo.

Malutkimi nożyczkami do manikiuru Alicja poprzecinała taśmę klejącą i otworzyła pudełko.

Milczenie trwało co najmniej przez całą minutę. Bez słowa gapiliśmy się na zawartość, która w najmniejszej mierze nie przypominała żadnych czekoladek. Pomiędzy kłaczkami waty widać było zbiór dosyć dziwnych przedmiotów, wśród których dawały się rozpoznać ozdobne guziki, małe śrubki, mnóstwo tajemniczych kawałków drewna i bardzo liczne figurki zwierzątek. Błyskały sobie wesoło spod warstwy ochronnej.

Pierwsza sięgnęła po nie Beata i wydobyła dwugarbnego wielbłąda.

– Coś podobnego… – wyszeptała cicho.

– Do tego stopnia czekoladki chyba nie mogły się zmienić? – zauważył Paweł z powątpiewaniem.

– O, konik! – ucieszyła się Alicja i też wydłubała figurkę. – Jaki ładny! Takiego nie mam.

– Wiecie, że mi dech zaparło – powiedziała zdławionym głosem Marzena. – Czy to możliwe, żeby… Nie, nie wierzę…

Beata wyjęła spod waty lwa.

– Nie wiem, czy możliwe, ale ja przecież nie miewam przywidzeń. To jest złote. Co za cudowna robota!

Nic na razie nie mówiłam, ponieważ gwałtownie usiłowałam sobie przypomnieć, który to król na widok żyrafy powiedział, że takie zwierzę nie może istnieć na świecie. Ludwik XIV…? Henryk IV…? A może Franciszek I…? Do licha…

Alicja z uciechą i wielkim zaciekawieniem grzebała w pudełku. Znalazła żółwia, odwróciła pudełko do góry dnem i wytrząsnęła wszystko na stół. Zrezygnowałam chwilowo z królów, zajęta wyłącznie żyrafą, jest tam ona w tej menażerii czy nie? Gdyby mnie ktoś spytał, nie potrafiłabym na poczekaniu odpowiedzieć, dlaczego ta żyrafa tak się mnie uczepiła, prawdopodobnie błąkały mi się po umyśle niejasne podejrzenia i próbowałam ustabilizować znalezisko historycznie. Bo skojarzenie kłębiło się, owszem, i przybierało coraz wyraźniejsze kształty.

– To ładne – pochwaliła zajęta bez reszty zwierzątkami Alicja. – Popatrzcie, pająk! Co prawda, niewiele mniejszy od żółwia, ale nie szkodzi. Co ty mówiłaś? Że to złote? Możliwe, dosyć ciężkie…

– Złote – zapewniła Beata. – I wykonanie absolutnie mistrzowskie!

Paweł zainteresował się aspektem zoologicznym.

– Jeśli mnie oko nie myli, to jest jeleń, a to kot. Niezły, jak jedna trzecia jelenia. No, może ćwierć. Zdrowo wyrośnięty, kota mam na myśli… Ale pies większy od kota, przynajmniej tyle się zgadza.

Dałam ostatecznie spokój królom i też zaczęłam gmerać w rozmaitościach na stole. Zaciekawiło mnie coś zupełnie malutkiego, wyglądało jak karaluch. Porównałam ze świnią, może być, o ile założymy, że świnia jest warchlakiem, a karaluch okazem wyjątkowo dorodnym. Ciekawe, jakie rozmiary mogą osiągać karaluchy w dobrobycie…

– Czy wyście wszyscy zwariowali? – spytała Marzena ze zgrozą. – Czy wy sobie w ogóle nie zdajecie sprawy, co tu przed wami leży? Większe, mniejsze… Kota macie?!

– Mamy – potwierdziła z uciechą Alicja. – Paweł znalazł, o, jest i drugi. A tu sarenka, jak żywa!

– I krowa. I niedźwiedź, rozmiarem pasuje. O, jest i wół! Nie, przepraszam, byk. A to chyba lis, nie? Z takim ogonem…?

– Boże, Boże…! – jęknęła Marzena i padła na fotel, kryjąc w dłoniach twarz.

Alicja obdarzyła ją wreszcie odrobiną uwagi i wielkim zdziwieniem.

– Co ci się stało? Nie podoba ci się ten ogród zoologiczny? To bardzo ładne, nic nie szkodzi, że złote, niech sobie będzie. Koniki postawię w kolekcji, są dwa. O co ci chodzi?

Skrupulatnie sprawdzałam, czy nie ma żyrafy. Obmacywałam, gniotłam i wytrząsałam kłaczki waty, segregowałam i odsuwałam na bok guziki, drewienka, pogięte spinacze i śrubki, znalazłam słonia, mysz, królika i jaszczurkę, ale żyrafy nie było. Zapewne pogląd, że takie zwierzę nie może istnieć na świecie, zataczał szerokie kręgi, niemniej jednak jakaś drobna grupka moich szarych komórek podjęła pracę.

– Nie ma żyrafy – oznajmiłam gromko, zanim Marzena zdołała zastąpić jęki żywym słowem. – Tego parszywego króla za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, ale nawet gdyby to był Ludwik X, niewiara w stworzenie mogła się utrzymać. Kangura i strusia też nie ma, Australię odkryto najpóźniej. Ona ma rację – uczyniłam gest brodą w kierunku Marzeny. – Nie jest wykluczone, że zaginiona Arka Noego trafiła do kociego worka i właśnie oglądamy jej szczątki.

– Oszalałaś – powiedziała z niesmakiem Alicja.

– Możliwe, że sobie robię głupi dowcip…

– Nie – przerwała mi gorąco Beata. – Żaden dowcip, byle kto tego nie wykonał. Mówię wam przecież, to jest dzieło artysty. Może ktoś, gdzieś, kiedyś zrobił kopię, nie jestem historykiem sztuki, tylko zwyczajnym złotnikiem, ale zrobił ją ze złota i genialnie! Coś w tym jest.

– Dużo musi być, skoro się pozabijali – zauważył Paweł z lekkim powątpiewaniem.

– Macie źle w głowie? Uważacie, że oni o to…?

Marzena odzyskała wreszcie pełną zdolność posługiwania się ludzką mową i nawet podniosła się z fotela.

– A ty uważasz, że co? Złóż sobie wszystko do kupy, ten artykuł o klejnotach, Blekota, kocie worki, to szukanie u ciebie po całym domu…

– Szachy…

– Jakie szachy, puknij się w głowę, pies z kulawą nogą o szachach nie miał pojęcia, nie z worka pochodzą, od urodzenia były w rodzinie! Twoja teściowa ich przecież nigdzie nie ukradła! I Blekot wcześniej zaczął, przed szachami! Nie darmo tak się pchał do kocich worków, musiał coś wiedzieć…!

– Takie jasnowidzenie miał, że ten tam któryś Ludwik, nie, zaraz, Karol…? O, już wiem, Franciszek… jechał pociągiem w Kopenhadze…

– Idiotka!!! Franciszkowi zginęło!!!

– I położyło się w duńskim wagonie kolejowym…

– Nie, ja z nią nie wytrzymam! Pomóżcie mi! Czy ty nie widzisz, na co patrzysz?!!!

Alicja była uparta.

– Widzę, nie takie rzeczy ludzie gubią, jakiś czas temu w prasie i w telewizji podawali, że przez rok nikt się nie zgłosił po duży brylant. Nie wierzę w Arkę Noego. Skąd w ogóle Bełkot mógł mieć o tym jakiekolwiek pojęcie, jakieś medium na seansie hipnotycznym mu powiedziało, tak? Zgadł sam z siebie, że u mnie w worku to leży, a do tego jeszcze zgadł, że nic o tym nie wiem, bo nie wypatroszyłam, cha, cha. Bzdura.

Marzena ponownie padła na fotel, oparła łokcie na stole i chwyciła się za głowę. Beata w skupieniu oglądała figurki, sięgnęła po swoją torbę i wyciągnęła lupę. Paweł z wielkim zainteresowaniem zaczął ustawiać zwierzyniec według wielkości, podsunęłam mu drugiego psa, wyplątanego z waty, Alicja odruchowo ułożyła obok siebie dwa węże. Ze stworzeń egzotycznych w kolekcji występowały słonie, lwy, wielbłądy, krokodyle, małpy i gepardy, brakowało mnóstwa, nie było nosorożca, hipopotama, tygrysa, zebry, wszystkich australijskich i południowoamerykańskich, a także, oczywiście, tej cholernej żyrafy. Jeśli istotnie rzeźbił tę menażerię Benvenuto Cellini, takiej, na przykład, hieny, względnie szakala, mógł osobiście nie znać, a równie dobrze część jego dzieła mogła zaginąć. Ale i tak, nawet jeśli znalezisko nie stanowiło kompletu, było skarbem wstrząsającym.

– To JEST dzieło artysty – orzekła wreszcie Beata z wielką stanowczością. – Tyle mogę powiedzieć. Co do tego podrapanego Blekota nie będę się wypowiadać, nie znam człowieka, ale, Alicja, wszystkie wydarzenia u ciebie wskazują na usilne poszukiwania. Musiał coś wiedzieć, nie wiem skąd, ale musiał. Tu brakuje tygrysa, żubra, renifera… One były znane w Europie od wieków, więc może trochę tego się rozproszyło, wpadło mu w ręce… Blekotowi wpadło w ręce! Może od lat szukał… Ale nie upieraj się, Marzena ma rację, odnalazłaś u siebie zaginioną Arkę…

– Ja się wcale nie upieram, ja tylko myślę racjonalnie. Nie wierzę w znalezienie platynowych szachów…

– Zwariowałaś? – przerwałam jej z naganą i zgorszeniem. – Przecież widziałaś je na własne oczy!

– Cicho bądź, nie przerywaj, jak starsi mówią!

– Oślica.

– Sama jesteś oślica. Nie wierzę w znalezienie we własnym domu platynowych szachów i renesansowego skarbu, raz za razem, jedno po drugim, w jednym tygodniu. To jest sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem i takie rzeczy się w życiu nie zdarzają. Musi w tym istnieć jakiś kant i któreś z tego nie może być prawdziwe.

– Na kopię się zgodzisz?

– Czego kopię?

– Sens ma tylko kopia Arki Noego. Wyobraź sobie, że na plecach frywolnej babci znalazłabyś Rembrandta, powiedzmy, przy odkurzaniu…

– Nie odkurzam babci.

– Ja też z tobą nie wytrzymam. Ktoś inny odkurzał, bywają tu takie maniaczki, chociażby Elżbieta, Ania, Marta, moja Małgosia… I Rembrandt się ujawnił. Też byś w życiu nie uwierzyła, ale gdyby wyszło na jaw, że to kopia, nawet i dobra, ale współczesna, byłabyś już w stanie uwierzyć?

Alicja zawahała się.

– I kto ją zrobił, tę kopię?

– Nie wiem, wszystko jedno. Któryś kuzyn, tu cała rodzina malarska. Uwierzyłabyś?

– W kopię… No, może…

Marzena złapała drugi oddech i znów odzyskała siły.

– Ale nie wyrzucaj tego może na śmietnik, co?

– To nam, na szczęście, nie grozi – wtrącił Paweł niewinnie.

– Czy ja cokolwiek wyrzucam na śmietnik? – oburzyła się równocześnie Alicja. – Poza wszystkim, to są bardzo ładne rzeczy, dlaczego mam wyrzucać na śmietnik ładne rzeczy? W dodatku złote, w złoto wierzę, kto wyrzuca na śmietnik złoto?

– Jeśli ktokolwiek, to tylko ty…

– Głupia jesteś. Niech sobie leży. Ale nie mam zamiaru upajać się kretyńską wiarą w skarby. Mam zamiar napić się kawy, bez kawy w ogóle nie będę z wami rozmawiać. Niech tam ktoś… No dobrze, mogę sama.

Efekt tego postanowienia był taki, że w kuchni znaleźli się wszyscy, kawę zaś wzbogaciło piwo, mleko i herbata. Przez chwilę rozważaliśmy sprawę przy stole kuchennym, po czym wraz z napojami przenieśliśmy się na stół salonowy, żeby nie tracić z oczu przedmiotu sporu.

Owszem, Alicja miała rację. W egzystencji normalnego człowieka takie rzeczy w zasadzie się nie zdarzają, nikomu spod podłogi nie tryska znienacka ropa naftowa. No, chyba że w Teksasie… Ale znów, z drugiej strony, nawet w zrujnowanej doszczętnie Polsce facetowi posypał się z sufitu deszcz złota, na zakurzonym stryszku objawił się El Greco, rolnik wyorał z pola garnek numizmatów… W Danii zabytki nie uległy zagładzie, odnalezienie czegoś cennego nie musi tu wkraczać w dziedzinę baśniowych fantazji, może się zdarzyć, że ktoś na coś trafi.

– No dobrze – zgodziła się Alicja. – Ktoś może. Ale dlaczego ja?

– A dlaczego nie ty? Identyczne pytanie mogłaby zadać każda osoba, która kupiłaby ten worek. Inna rzecz, że osoba znalazłaby zwierzątka już pięć lat temu, bo rozkopałaby zakup od razu…

– Chyba że umarłaby po drodze do domu – podsunął Paweł.

Alicja czepiała się wszystkiego.

– Dlaczego miałaby umrzeć?

– A cholera ją wie. Wpadła pod pociąg, na przykład…

– To i worek wpadłby pod pociąg.

– Ale załóżmy, że pociąg go nie przejechał. Uczciwi ludzie zabezpieczyliby go i oddali rodzinie. W obliczu tragedii rodzina zaniedbała worek i przeleżałby w kącie Bóg wie jak długo…

– Znaleźliby go przy odnawianiu mieszkania. Tu często odnawiają mieszkania i robią porządki.

– No to co?

– Co, no to co?

– No to co, że by go znaleźli?

– Nie wiem. Rozpakowaliby chyba, nie?

– Uspokójcie się na chwilę! – zaproponowałam gniewnie, bo zaczęli już tworzyć całą sensacyjną akcję. – Pięć lat temu nie sami uczciwi tu mieszkali, nazjeżdżało się trochę nieuczciwych. Niech wam będzie, katastrofa, podwędził go jakiś nieuczciwy, rozbebeszył, znalazł złote zwierzątka, ucieszył się, nie był bogaty…

– Skąd wiesz, że nie był bogaty?

– Bogaci nie pętają się po dworcach kolejowych i nie zbierają szczątków po ofiarach. Nie był. Sprzedał je zatem, może razem, może oddzielnie. I co? Jakim cudem mogłyby się znaleźć w kocim worku ponownie? Nie wydaje ci się dziwniejsze, że zgubił je najpierw jeden właściciel, poszły na licytację w worku, po czym zgubił je drugi, kolejny właściciel, i w dodatku obaj musieliby je gubić w pociągach…?

– Co za brednie wygadujesz? – skrzywiła się Alicja. – Do czego ci w ogóle to całe gubienie?

– Mnie do niczego, to ty się czepiasz. A zwracam ci uwagę, że takiego sezamu znowu nie posiadasz, srebra po ciotce i biżuterii ze dwie łyżki od zupy, wielkie mecyje, teraz ci się znalazły platynowe szachy i złote zwierzątka, owszem, dzieło sztuki, ale na tym koniec. Nie ma co wpadać w euforię…

– A kto wpada?

– Wszyscy. Nikt. To ty tak to traktujesz, jakby trzeba było wpadać!

– Nic podobnego, wcale nie traktuję. Po prostu nie wierzę…

– I twoja niewiara właśnie świadczy, że uważasz to za przedmiot do wpadania!

– Przestańcie się wreszcie kłócić o głupoty! – zażądała z energią Marzena. – Bo ja tu myślę, a wy mi okropnie przeszkadzacie.

– Nikt się nie kłóci… – zaczęła Alicja, ale została zagłuszona.

Razem, Marzena i Paweł, przypomnieli nam ciąg wydarzeń. Blekot woził ze sobą czasopismo z artykułem o zaginionych skarbach, tajemnicze osoby zaczęły grzebać w domu Alicji, wyszło na jaw, że, oprócz Blekota, brali w tym udział Pamela, pasożyt i Marianek. Wszyscy pchali się do kocich worków, ryki wychodka ułatwiały im zadanie, Pamela i pasożyt przestali się liczyć z przyczyn natury wyższej, o tym ostatnim worku Blekota powiadomił Marianek, koty wkroczyły do akcji i uratowały cenne mienie. Wszystko poniekąd logiczne.

Natychmiast pojawiły się pytania, z tym że kolejność ich wypadła nam nieco chaotycznie.

Skąd Blekot wiedział, gdzie szukać zaginionej Arki Noego?

Czy ta odnaleziona w worku Arka Noego stanowi całość, czy też część jej zaginęła w mrokach dziejów?

Czy on specjalnie szukał menażerii, czy też czegokolwiek z owego artykułu? Bo może miał nadzieję na diamenty królowej Wiktorii albo napierśnik Klemencji, albo szmaragdy Cecylii Renaty?

Kto zgubił w pociągu złote zwierzątka?

Kto zabił Pamelę i dlaczego?

Kto zepchnął pasożyta ze schodów, jeśli nie zleciał samodzielnie?

Co łączyło Marianka z Blekotem i od kiedy? U Alicji nie spotkali się nigdy, wiekiem różnili się o całe pokolenie, w Polsce mieszkali w różnych miastach i mieli różne zawody. Marianek tkwił w obsłudze komputerów, a Blekot był architektem, co ma piernik do wiatraka? Mógł Blekot projektować na komputerze, wielu się przestawiło, chociaż co starsi z trudem i niechętnie, a Marianek mógł mu ten komputer naprawiać, ale to co, specjalnie w tym celu przejeżdżał pół kraju…?

Czy Blekot nie miał przypadkiem takiego hobby, bo może maniacko poszukiwał zaginionych drogocenności jak popadnie, z Bursztynową Komnatą na czele?

Skąd, do diabła, wiedział, że Alicja nie rozkopuje wszystkich worków od razu?

Co w tym całym interesie robi Anita?

Spisaliśmy sobie porządnie wszystkie pytania, bezskutecznie usiłując znaleźć odpowiedzi. Większość ich wyglądała negatywnie, najgęściej pojawiały się nieprawdopodobieństwa i niemożliwości. Udało nam się wykluczyć tylko jasnowidzenie.

– Prosiłam, żebyście porządnie przeczytały ten artykuł – powiedziałam z wyrzutem. – Może tam było coś, co nasuwało jakieś konkretne wnioski, może ostatni posiadacz, może dawne podejrzenia, może współczesny błysk? Niech szczeciną porosnę, jeśli cokolwiek dokładnie pamiętacie!

– A kto powiedział, że Blekot opierał się tylko na tym jednym artykule? – zaprotestowała natychmiast Alicja. – Może już wcześniej coś czytał albo słyszał?

– Biografię Benvenuta Celliniego – podsunęła skruszona Marzena.

– Benvenuto Cellini napisał autobiografię – wytknęłam, pełna rozgoryczenia i zła na siebie. – Ściśle biorąc, podyktował. Niestety, nie czytałam, czego właśnie odżałować nie mogę. Ale ta cała biblijna kolekcja mogła w jego mniemaniu stanowić drobnostkę i może jej nawet nie dokończył, więc pominął z niesmakiem, to po pierwsze, a po drugie, przy dalszym ciągu go nie było. Nie mógł przewidzieć, że ktoś ją podwędzi, i naprawdę śmierdzi mi tu Diana de Poitiers, co nie ma najmniejszego znaczenia, bo i tak nic nam nie daje.

– Było coś… – odezwała się Beata, z natężeniem wpatrzona w narożną szafkę Alicji, wypełnioną eleganckimi kieliszkami. – Chodzi mi po głowie… Nie chodzi, pika… Gdzieś czytałam…

Cała uwaga z miejsca skupiła się na niej. Alicja odruchowo obejrzała się na szafkę, otworzyła dolne drzwiczki i wyjęła koniak. Jakoś tak automatycznie. Beata oderwała wzrok od szafki, zakłopotała się i zaczęła pocierać palcem przypaloną papierosem plamkę na stole.

– Daj spokój, to nie zejdzie – powiedziała Alicja. – I nawet nikogo nie mogę się czepiać, bo sama przypaliłam. Głupio czepiać się siebie.

– I strasznie trudno dać sobie samemu po mordzie, a także pluć sobie w twarz, bo potem trzeba wszystkie lustra czyścić – uzupełniłam pouczająco.

– Bym sobie, owszem – zgodziła się Beata. – Że też nie pamiętam… Ale jestem pewna, że coś czytałam, angielskie albo włoskie… Znam włoski, Boże drogi, ja może głupio wyglądam, ale mam za sobą studia i rozmaite praktyki…

– Wcale nie wyglądasz głupio! – wyrwało się z ogniem Pawłowi.

Mimo skomplikowanej i emocjonującej sytuacji udało nam się z Alicją wymienić spojrzenia. W jej oczach było ostrzeżenie, w moich zapewne troska.

– Coś zaginęło, coś się znalazło – ciągnęła zmartwiona Beata. – Tyle mi się majaczy. I mam skojarzenia właśnie jakoś tak razem, ze złotymi fidrygałkami i z Benvenutem… Jakąś rzecz odnaleziono, dyskusja, jego czy nie jego, ekspertyzy… Nie tak dawno, tuż przed wojną, a potem… Kiedy ja to… Parę lat temu coś na ten temat… O, tyle pamiętam, nic więcej, ale jestem pewna, że coś było.

– I Blekot mógł to złapać – orzekła Marzena. – Mogło być więcej, ale nie zajmowałaś się tym specjalnie, a on może owszem.

– Czy mamy teraz przeczytać całą światową prasę z ostatnich pięćdziesięciu lat? – spytała kąśliwie Alicja. – Podobno takie rzeczy da się znaleźć w Internecie.

– Beze mnie – powiedziałam stanowczo. – Żadnych Internetów, nie zamierzam zmarnować na to świństwo całej reszty życia. Przypominam wam uprzejmie, że dwie osoby z tej szajki jeszcze żyją, Blekot i Marianek, z dwojga złego wolę im przypalać pięty, chociaż bardzo się brzydzę. Czy można tu wynająć kogoś do przypalania pięt?

– Żyje także Anita – zauważył Paweł. – I zdaje się, że ma tu przyjść z jakimiś sensacyjnymi informacjami. Zanim co, z tymi piętami, poczekałbym na nią…

* * *

Anita przyszła, kiedy Beata zaczęła sprzątać ze stołu. Posiłek, będący nie wiadomo czym, obiadem czy kolacją, załatwiliśmy wcześniej niż zwykle, zdopingowani przez Alicję, która upierała się, że na głodno myśleć nie jest w stanie. Wbrew obawom, Marianek się nie pojawił i swoją nieobecnością spaskudził atmosferę. Nie było pewne, czy można swobodnie rozmawiać, bo już nie przyjdzie, czy też przeciwnie, właduje nam się w sam środek tajemnic i sekretów.

Bardzo stanowcze i demonstracyjne zamknięcie drzwi na klucz przez Marzenę odrobinę Anitę zdziwiło. Rozejrzała się po salonie.

– Mogłabym przypuszczać, że zamierzacie mnie tu siłą zatrzymać – rzekła, wyraźnie zaintrygowana – gdyby nie pełna swoboda, którą dość wyraźnie widzę, drzwi do ogrodu szeroko otwarte. Chociaż tam stróżują dzikie zwierzęta… Dziura w żywopłocie wciąż istnieje…? Czy mogę nie czuć się uwięziona?

– Możesz – przyzwoliła Alicja z lekkim roztargnieniem, dziabiąc w kawałki wyjętą z mikrofalówki rybę dla kotów.

– Nikt cię nie więzi – powiedziała równocześnie Marzena. – To nie przeciwko tobie, tylko nie chcemy nagłych gości. Klamka szczęka, ale przy odrobinie starań da się ją przycisnąć cicho. A zamierzamy omawiać tajemnice.

Anita ożywiła się zgoła wulkanicznie.

– Co ty powiesz, po to samo przyszłam! Naprawdę wyjawicie któreś…? Od progu widzę, że coś tu się stało, dokonaliście jakiegoś odkrycia? Chyba tak, emocje gwiżdżą pod sufitem!

– Alicja…? – powiedziałam pytająco, ale bardzo twardym głosem.

Kłótnię o Anitę miałyśmy już za sobą. Do kwestii łgarstw, obłudy i perfidii przez całe życie odnosiłyśmy się mniej więcej jednakowo, z tym że Alicja pod tym względem była gorsza ode mnie. Niemiłosierna. Nieubłagana. Nie dopuszczała żadnej tolerancji i żadnych okoliczności łagodzących. Mnie łamało nieco dobre serce, potrzebne mi jak dziura w moście, ale wywierające nawet dość racjonalny wpływ. Lubiłam Anitę, rozumiałam przyczyny stosowanej przez nią, elegancko mówiąc, dyplomacji, potępiałam przesadę i łgarstwa niepotrzebne, ale byłam skłonna uwierzyć, że nie świństwo jest celem jej życia. Nigdy nie zrobiła mi nic złego. Zakamieniałą nieufność Alicji budził sam fakt, że Anita mijała się z prawdą, udało mi się jednak przekonać ją, iż w tej przedziwnej, kotłującej się aktualnie sprawie Anita znajdzie się po tej samej stronie barykady.

– No to teraz już widać – powiedziałam mniej więcej dwie godziny wcześniej. – Nie rodzinne papiery i nie Anita. Mogła, rzecz jasna, pchać się do renesansowych zabytków, ale papiery masz z głowy. Nadal deklaruję ci pomoc przy rozkopanych workach, ale to już na spokojnie, bez trupów i włamywaczy. Nie lepiej ci?

– Średnio. Może masz rację. Nie wiem. Zabytki mogły być pretekstem.

– Puknij się bardzo silnie. W takie coś włączałaby Blekota? Pasożyta? Marianka? Pomijam Pamelę, gorszą niż trzy Anity!

– No, nie wiem. Może…

– Puknij się ponownie. Ona bardzo wyraźnie nie wie, o co tu chodzi, za to dużo wie o Blekocie. Powiedzmy jej wszystko, co nieszkodliwe, a ona niech nam powie swoje. Zawsze bodaj trochę zrozumiemy.

– O ile nam powie prawdę…

– To już się sami połapiemy, prawda czy nie. Jeśli nie będzie pasowało, można ją przycisnąć.

W końcu Alicja zgodziła się wtajemniczyć Anitę w nasze sedno rzeczy, z tym że sobie nakazała zostawić inicjatywę. Uprzedziłam ją z góry, że ciężko przewidzieć, co się komu wyrwie, więc w razie czego ma nam zamykać gębę jawnie i ordynarnie.

Jawne i ordynarne zamykanie gęby spodobało się jej i na tym stanęło.

– No dobrze, niech ci będzie – rzekła teraz łaskawie znad kociego talerza. – Znaleźliśmy to coś, czego szukał Bełkot.

– Nie…! Poważnie…?

– Usiądź tam dalej, bo tu będą jadły koty. Tak nam się wydaje, że o to chodziło. Ale najpierw ty…

– Słuchajcie, dajmy jej może te pytania, które mamy spisane? – zaproponował Paweł.

Anita niewątpliwie oczekiwała sensacji, ale chyba nie aż takiej. Przez chwilę usiłowała ogarnąć wzrokiem wszystko i wszystkich równocześnie, Alicję w kuchni nad rybami, talerzami i kocią puszką, Pawła i Beatę przy salonowym stole, Marzenę w korytarzyku i koty w otwartych drzwiach na taras. Tylko ze mną nie miała kłopotu, bo znajdowałam się akurat w środku, niepewna, iść po piwo czy sięgnąć po wino do szafki. Gdziekolwiek patrzyła, miała mnie po drodze.

– Czy mogę wyjąć dyktafonik? – spytała pokornie, siadając wreszcie przy salonowym stole.

Alicja ustawiła właśnie dwa talerze w kociej jadalni i wyprostowała się.

– Mowy nie ma! Najpierw uzgodnimy, co jest publiczne, a co prywatne, a potem będziesz sobie nagrywać. Owszem, bardzo dobrze, dajmy jej pytania. Joanna, wyjmij wino i przestań się miotać, niech Paweł otworzy. Kieliszki też tam są. Koniak zostaw. Marzena, nie strasz kotów.

– One się mnie wcale nie boją! – zaprotestowała Marzena z urazą i też usiadła przy stole.

Trzy czarne kłęby żwawym truchtem, ale z godnością, podążyły do koryta. Udało nam się w końcu odpracować wszystkie czynności, Anita, nie kryjąc zniecierpliwienia, grzecznie czekała z zadawaniem pytań. Beata podsunęła jej kartkę ze spisem, dostarczając zajęcia. Nie na długo, bo przeczytała treść jednym tchem.

– No dobrze, będę pierwsza i odpowiem – zgodziła się. – Nie po kolei, mogę…? Bo nie wszystko wiem na pewno, więc zacznę od tego, co ustalone. Pamelę zabił Anatol.

– Skąd wiesz? – spytali równocześnie wszyscy, z wyjątkiem Beaty.

– Cokolwiek by myśleć o duńskich glinach, oni działają bez pośpiechu, ale za to metodycznie i dokładnie. A ja mam do nich doskok. Z tym że, słuchajcie… – zaniepokoiła się nagle. – Liczę na to, że… raz, dwa, trzy… troje z was farby nie puści, bo nie znacie języka, Alicja kryminalnych afer nie cierpi i w ogóle ma zwyczaj milczeć o wszystkim, a Marzena, o ile wiem, nie ma w głowie trocin, tylko rozum. I chyba nikt z was nie chce zniszczyć mi kariery i reszty życia?

Zapewniliśmy ją, że nikt. Alicja przyłączyła się do zapewnień ostatnia, z lekkim wahaniem i po namyśle. Anicie to wystarczyło.

– Pies, samochód, mikroślady – wyliczyła. – I najlepsze ze wszystkiego, bo ludzkie. Zeznania chłopaka, Duńczyk włoskiego pochodzenia, siostrzeniec tej Włoszki, którą typował Marianek, ale już tu się urodził, w Danii. Matka kazała mu się zasługiwać praworządnie, żeby rodzina nie miała zgryzot, więc zeznawał dobrowolnie, tyle że z lekkim opóźnieniem.

– Co to ma do rzeczy i na co nam ten chłopak razem z pochodzeniem? – spytała Alicja z irytacją.

– Pochodzenie bardzo ważne, bo Duńczyk pochodzenia duńskiego prawdopodobnie nie siedziałby na cudzym drzewie. A on siedział. I przez okno widział telewizor Jensa i tych oglądających mecz. Wlazł do ptasiego gniazda, żeby zajrzeć, ale akurat zaczął się mecz, więc też gapił się w ekran i twierdzi, że w czasie przerwy faceci kręcili się po domu, wychodzili, a po przerwie oglądało tylko dwóch. Trzeci wrócił do telewizora później i chłopak nawet umiał określić kiedy, bo akurat padła bramka z rzutu karnego. Z łatwością wyliczyli czas, a świadek z równą łatwością rozpoznał Anatola. Z tym że z tego drzewa widział, jak Pamela wyszła piechotą, a natychmiast po niej Anatol odjechał samochodem. Bez trudu zdążył dojechać na parking, wrócić na piechotę, spotkać Pamelę prawie na skraju twojego ogrodu, zabić ją, przewlec przez dziurę, polecieć znów na parking i wrócić na mecz. Też to wyliczyli ze stoperem w ręku.

– I co? I to ma być dowód?

– Reszta to pies i mikroślady. Na żywopłocie strzępki łachów Anatola zostały. Nie ma wątpliwości.

– No dobrze, a dlaczego ją zabił?

Anita westchnęła i napiła się wina.

– A, to już moja osobista dedukcja. No dobrze, powiem wam prawdę, nie mówiłam wcześniej wszystkiego i może trochę udawałam, że nic nie wiem, bo mi jakoś przez gardło przejść nie chciało. A może nie chciałam niczego nikomu sugerować…? No nic, zostawmy szlachetne cele, zdecydowałam się. Tamto wszystko wiem od glin, a co do motywu, zgaduję. Ernest postarał się nawiązać osobisty kontakt z Pamela, Anatol o tym nie wiedział, myślał, że sam ją trzyma w ręku, tymczasem chała. Pozbył się konkurencji do skarbu.

Patrzyliśmy na nią w milczeniu. Anita pokręciła głową.

– Nie, jeszcze ciągle nie wiem, jakiego skarbu, ale w grę wchodziło coś nader cennego. Przypuszczam, że już to macie?

Nikt jej na razie nie udzielił odpowiedzi, bo wszyscy spojrzeli na Alicję. Paweł sięgnął po kartkę z pytaniami.

– Bardzo dobrze, jedno mamy wyjaśnione – rzekł z zadowoleniem i wykreślił odpowiedni zapis.

– Mów dalej, mów, deser będzie na końcu. O ile Alicja się zgodzi – dodał pośpiesznie.

– Bełkot – powiedziała zimno Alicja. – W Marianka nie wierzę.

– Sądzę, że skróciłaś myśl w najwyższym stopniu – uczyniła grzeczne przypuszczenie Anita. – Niewiara w Marianka wydaje mi się o tyle dziwna, że on istnieje w naturze…

– Bełkot też.

Anita westchnęła ponownie.

– No i od niego się wszystko zaczęło. Chociaż… może niezupełnie. Powiedzmy… czy ja wiem…

– Powiedz tak zwyczajnie, od początku – zaproponowała Marzena.

– Początek był dawno i gdzie indziej. Natomiast źródłem wiedzy Ernesta był, wierzysz czy nie wierzysz, Marianek.

Alicja prychnęła wzgardliwie i gniewnie, ale nie zdążyła się odezwać.

– Widzę tu takie pytanie – kontynuowała Anita, odbierając Pawłowi kartkę. – O, skąd Blekot wiedział… Otóż informuję was z całą odpowiedzialnością, że wszystko o Alicji Ernest wiedział od Marianka i na własne uszy słyszałam, jak Marianek mu opowiadał o jej zwyczajach. Co prawda, akurat chodziło o jajka na miękko, ale do jajek przyplątał się jakiś zaginiony spis roślin i równie zaginione cebulki i nasiona. Wnioski mogły nasunąć się same… Co ja mówię! Wnioski runęły wodospadem, szczególnie że później Ernest mnie pytał… Upewniał się, czy to wszystko prawda i czy Marianek nie kręci.

– A ty mu, oczywiście, powiedziałaś…

– A ja mu nakłamałam, ile mogłam, bo trochę mi się naraził i byłam w odpowiednim nastroju. Poza tym usiłował ukryć, po co mu to potrzebne, a tego to ja bardzo nie lubię. Pomijając już drobny fakt, że nigdy u Alicji nie mieszkałam i pełnej wiedzy o niej nie posiadam, Marianek przerasta mnie pod tym względem o całe Himalaje.

Paweł sięgnął po kartkę i w milczeniu wykreślił następny punkt.

– Zlekceważyłam w pierwszej chwili tę prasę Jasia – mówiła dalej Anita – ale, jak wiecie, od kwietnia dużo podróżowałam. I, jak to zwykle bywa, jeśli na człowieka coś się pcha, to już hurtem, nadziałam się u znajomego złotnika w Warszawie na prześlicznego, złotego renifera. Od słowa do słowa zgadało się, że miał także parkę pawi, ale ktoś ją kupił, a w ogóle podobno istniała cała kolekcja fauny i tak dalej, i krążą mętne plotki, że jest to dzieło zabytkowe. Niewiele wiedział i teraz już sama nie pamiętam, ile usłyszałam od niego, a ile kawałkami gdzie indziej. Dopiero tutaj zaczęłam mieć właściwe skojarzenia. Podstępem wydobyłam z Ernesta, że tego właśnie szuka, zdobył drugiego renifera i czatuje na resztę. Zdaje się, że następne dwa pytania możesz wykreślić, bo już nie będę udawać kretynki, która nie umie czytać, i rozumiem, że coś z tego znaleźliście, w kocim worku…?

– I pokażemy ci to – powiedziała spokojnie Alicja ku powszechnemu zdumieniu. – Jak sama zauważyłaś, ja lubię milczeć, Marzena ma trociny, a oni wyjeżdżają. Nikt więcej o tym nie wie. Wnioski niech ci runą Niagarą.

Niagara Niagarą, ale trociny Marzeny na dobrą chwilę oszołomiły wszystkich. Nigdy nie byłam drobiazgowa, zostawiłabym ewidentne przejęzyczenie, ale Paweł wolał je wyjaśnić, zapewne na wszelki wypadek.

– Znaczy, masz na myśli, Marzena nie ma trocin…?

– Co?

– Marzena. Trociny. NIE ma, tylko NIE MA.

– Mnie bez różnicy – bąknęła Marzena.

– Masz trociny? – zainteresowała się Alicja. – Po co ci?

– O Jezu… – wyszemrała Anita.

– Ona nie ma trocin – powiedziała dobitnie Beata. – Anita powiedziała, że ona nie ma trocin, tylko umysł. Znaczy, tego, rozum!

– No oczywiście, że ma rozum – przyświadczyła ze zdziwieniem Alicja. – Kto powiedział, że ma trociny?

– Ty.

– Ja…?!

– Ty.

– Nic podobnego nie powiedziałam! Wręcz przeciwnie…!

– Owszem, powiedziałaś – uparł się Paweł. – Ja rozumiem, że chciałaś powiedzieć, że ma rozum, a nie trociny, ale wyszło ci odwrotnie i chciałem się upewnić. Więc po prostu przyświadcz i będzie z głowy.

– Nigdy w życiu nie powiedziałam, że Marzena ma trociny…!!!

Doszłam do wniosku, że jednak znam Alicję lepiej niż oni wszyscy razem wzięci. W życiu nie podjęłabym tematu w tak dramatycznej chwili, nie lapsusy językowe były tu ważne, tylko wyjaśnienia Anity, w których, najwyraźniej w świecie, wzięła już niezły rozpęd i głupia przeszkoda mogła ją zatrzymać. Nie z Alicją jednakże takie numery, gotowa była raczej dom podpalić niż przyznać się do trocin Marzeny. Gdybym zdołała uchwycić w ręce wszystkie trzy koty razem i rzucić je na stół, uczyniłabym to niewątpliwie, bo tylko kataklizm mógł zakończyć przerażającą dyskusję.

Kataklizm objawił się w postaci Marianka i pierwszy raz w życiu jego widok sprawił mi przyjemność.

Wlazł, rzecz jasna, przez drzwi ogrodowe, bo główne były zamknięte. Prawdopodobnie pukał, ale niezbyt mocno i nikt tego nie słyszał, obszedł zatem dom dookoła i pojawił się w progu salonu.

Koty, urocze zwierzątka, zareagowały pierwsze. Nie bardzo chyba lubiły Marianka, bo syczące, prychające, warczące i miauczące dźwięki wdarły się ostro w ludzkie głosy. Skoczyły ku niemu, nie w celach morderczych, jak na Blekota, a tylko po to, żeby opuścić pomieszczenie. Marianek z wrzaskiem usunął im się z drogi, tłukąc przy okazji doniczkę z kwietnika, co oderwało wreszcie Alicję od wojny o słowa. Nikt z nas nawet nie drgnął, ale ona zerwała się z fotela.

– Czy można byłoby jednak używać czegoś innego, a nie moich kwiatów?! – wysyczała z furią nie gorzej niż koty.

– O rany, one są wściekłe – powiedział przestraszony Marianek. – Alicja, powinnaś je trzymać w klatkach! A co…? O, stłukło się. O, bardzo cię przepraszam, ale on taki mały, ten kwiatek… To chyba trzeba posprzątać?

Alicja zdążyła się już opanować.

– Nie, nie trzeba. Niech poleży. Jeśli urośnie na podłodze, nigdzie dalej już nie poleci. Kto ci pozwolił wchodzić tędy?

– Przecież z tamtej strony jest zamknięte? – zdziwił się Marianek.

– A jak ci się zdaje, dlaczego jest zamknięte?

– Nie wiem. Może po prostu zapomniałaś otworzyć? Przez roztargnienie.

– Do tego stopnia roztargniona nie jestem. A jeśli drzwi są zamknięte, znaczy to na ogół, że nie należy wchodzić. Po to właśnie je zamykam. Żeby nikt nie wchodził. Nie przyszło ci to do głowy?

– Nie – wyznał szczerze Marianek jeszcze bardziej zdziwiony. – Dlaczego? Tyle was jest…

– …że jedna osoba mniej, jedna więcej, nie powinna już robić różnicy, tak? – wpadła mu w słowa Anita.

Marianek dał nam jakoś do zrozumienia, że owszem, coś w tym rodzaju miał na myśli. Rozejrzał się, żadnego pożywienia już na wierzchu nie było, poprzestał zatem na kawie ze śmietanką, przyciągnąwszy sobie krzesło od kuchennego stołu. W salonowej części pomieszczenia zaczęło się robić trochę ciasno.

W dodatku zapanowało dość okropne milczenie. Zdaje się, że wszyscy gwałtownie obmyślali sposób pozbycia się go możliwie dyplomatycznie i taktownie, bez ujawniania całej prawdy i bez uciekania się do czynów brutalnych. Osobiście żywiłam obawy, że będzie czekał na posiłek, który mieliśmy już za sobą, i wręcz skłonna byłam wyjąć z lodówki cokolwiek, żeby to zjadł i poszedł w diabły. Wywiezienie go przez Anitę nie wchodziło w rachubę, ponieważ Anita stanowiła w tym momencie, można powiedzieć, centralną postać i musiała pozostać na miejscu. Rozstać się bez zakończenia rozmowy…? Za nic w świecie!

Marianek niczego szczególnego w atmosferze nie zauważył.

– O, co tam macie? – zaciekawił się, wyciągając szyję w kierunku leżącej przed Anitą listy pytań.

– Gówno – odparła grzecznie Marzena i zgarnęła kartkę ze stołu.

Marianek był zgodny.

– No tak… Możliwe. A worki? Te kocie? Alicja, masz jakie nowe worki?

– Pod oczami… – wyrwało się Pawłowi.

– Nie, mnie idzie o te takie kolejowe. Znalazłaś co?

– A, właśnie! – ożywiła się Alicja. – A propos znalazłaś, czy nikt z was nie widział mojego zęba? Dziś rano gdzieś mi zginął. Prawa górna piątka, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go położyłam.

– W łazience – poinformowała ją Beata, sięgając po papierosy. – Na oknie za wanną. Firaneczka go trochę zasłania, odsunęłam ją, żeby mieć więcej światła i zobaczyłam ząb. Chyba nadal tam leży.

– O ile nie wleciał za wannę. Ale nawet jeśli wleciał, nigdzie dalej nie pójdzie. Niech leży.

– No, a ja taki byłem ciekaw – ciągnął swoje Marianek. – Bo może tam być coś ważnego, w tych workach, albo co. Może ci pomóc poszukać?

Przerwałam mu.

– Skąd ty właściwie znasz Blekota? – spytałam znienacka.

– Blekota? – zdziwił się Marianek.

– Ernesta – podpowiedziała Anita.

– Ernesta, no tak, znam go… O, już dawno! Z piętnaście lat temu on robił dla jednych znajomych obok nas cały taki wielki obiekt, no… taki wczasowy. I romansował z moją ciotką, ona była wtedy piętnaście lat młodsza i całkiem na chodzie, no i tak się jakoś wszyscy zaprzyjaźnili…

– Szczególnie zapewne mąż ciotki z Ernestem – wtrąciła znów Anita z sarkazmem tak delikatnym, że prawie niedostrzegalnym.

– Skąd wiesz? – zaciekawił się Marianek. – Bo faktycznie, owszem. I w ogóle.

Kolejne pytanie zyskało odpowiedź. Paweł łypnął okiem na kartkę, trzymaną przez Marzenę pod stołem, ale zaczekał z wykreślaniem. Nie popuściłam.

– I tak często tam u was bywał?

– No pewnie. Przecież to nad morzem. A w Warszawie, jak przyjeżdżałem, zawsze się mogłem u niego przespać. Tylko ta jego żona, ona się ciągle odchudza, nic do jedzenia… znaczy… no, ja i tak załatwiałem na mieście…

Lekkie zakłopotanie Marianka świadczyło, że świadom jest własnej żarłoczności i zapewne chce ją ukryć w mniemaniu, że nikt inny dotychczas jej nie zauważył. Nie wyprowadzałam go z błędu.

Starannie obmyślałam pytanie, które pozwoliłoby wydusić z niego więcej, nie dostarczając zarazem żadnej wiedzy, co wcale nie było łatwe, bo jednak, wbrew pozorom, Marianek totalnym idiotą nie był, ale nie zdążyłam już się odezwać. Anita nagle zerwała się z fotela.

– To ja jadę. Ty nie! – machnęła ręką w stronę Marzeny i zwróciła się do Marianka. – Ciebie mogę podwieźć, jazda, idziemy!

Marianek tak zgłupiał z zaskoczenia, że podniósł się z krzesła. Anita złapała go za rękę i pociągnęła ku wyjściu na taras, bliżej było i otwarte, stwarzało szansę błyskawicznego wywleczenie go z domu. Wywlokłaby zapewne, bo Marianek dał się ciągnąć bezwolnie, gdyby nie koty. Ujrzał je nagle, siedzące na zewnątrz, szarpnął się do tyłu i wyrwał rękę ze szponów Anity.

– O, nie! Tam są te dzikie zwierzęta! Ja nie idę! Alicja…!

Rzuciłam się do drzwi wyjściowych w obawie, że rodząca się już cudowna sytuacja ulegnie załamaniu. W celu przekręcenia klucza Anita będzie musiała puścić Marianka, cholerny zamek Alicji wymagał obu rąk, a i to jeszcze łatwiej było złamać palec niż otworzyć. Anita przypomniała sobie zapewne, że koty i jej nie kochają przesadnie, bo z łatwością zmieniła kierunek. Udało nam się zgrać poczynania, złączona para wybiegła tak, że przypominało to ucieczkę z płonącego domu.

– Ona zaraz wróci – powiedziała Alicja spokojnie.

– Mam nadzieję, że uda jej się wypchnąć go z samochodu – mruknęła Marzena i wyjęła spod stołu kartkę. – Paweł, wykreślaj. Chyba mamy szansę…

– Bo czegoś chce. I nie dostanie bez wyjawienia prawdy…

Anita wróciła po dziesięciu minutach i padła na fotel przy stole.

– Powiedziałam mu, że kolacja u was już była i drugiej nie będzie – oznajmiła. – Więc chyba mamy go z głowy. Na czym stanęliśmy? Bo mam wrażenie, że latała mi przed nosem wielka sensacja i od ust została odjęta!

– Czyżby apetyt Marianka był zaraźliwy? – zaciekawił się Paweł. – Jemu też od ust…

– Alicja zdecydowała się pokazać ci kocie zdobycze – przypomniała Beata pośpiesznie. – A ty, jak zrozumiałam, będziesz o tym strasznie milczeć. Alicja, czy ja dobrze mówię?

– Bardzo dobrze – pochwaliła Alicja i dolała sobie kawy z dzbanka, nie ruszając się z krzesła. Przez chwilę wszyscy patrzyli na nią pytająco.

– No…? – popędziła ją niecierpliwie Anita.

– A gdzie ja to położyłam? Ktoś pamięta?

– O, matko jedyna…

No tak. Robiliśmy tę idiotyczną kolację. Wszyscy w tym uczestniczyli, każdy pomagał, ktoś posprzątał ze stołu. Kiedy zastanawiałam się nad piwem i winem w chwili przyjścia Anity, zawartości kociego worka na stole już nie było. Kto ją zgarnął i gdzie wetknął?

Marzena nagle pochyliła się, sięgnęła pod kanapę i z pewnym wysiłkiem wyciągnęła worek. Wytrząsnęła go nad stołem, zgadzało się, było w nim wszystko z rękawiczkami na czele, z wyjątkiem pudełka po czekoladkach.

– Alicja…?

– A czy ja mówię, że nie? – zirytowała się Alicja. – Miałam to w ręku, owszem, duże, odłożyłam… Nie wiem gdzie, skąd mam wiedzieć! Tu nie leży…?

Rozejrzała się wokół siebie. Anita siedziała w fotelu, jakby ją gryzł w odwłok, z napięciem wpatrywała się w nas wszystkich kolejno. Doświadczenie podsunęło mi jedyną właściwą drogę, dedukcja!

– Przypomnijcie sobie wszyscy, co ona robiła, bo sama z pewnością nie pamięta. Kto schował worek pod kanapę?

– Ja – przyznała się Marzena. – Ale pudełka nie ruszałam.

– Kto zgarnął te wszystkie śmieci do pudełka?

Alicja prychnęła gniewnie.

– Przecież mówię, że ja. I mówię, że miałam je w ręku!

– Telefon nie dzwonił? – spytała niespokojnie Anita.

– Nie, telefon nie…

Paweł schylił się, pomacał półeczkę pod stołem i pokręcił głową. Zaczęliśmy myśleć na głos. Beata z Marzeną nakryły stół, Paweł wysunął deskę, razem z Alicją wyjmowałam produkty spożywcze z lodówki, Alicja podgrzewała mięso w mikropiecu, Marzena zabrała nam spod ręki pomidory i paprykę, pokroiła je na stole, na kuchennym bufecie dokroiłam trochę kartofli do sałatki, Alicja wyciągała coś jeszcze, w tym zlodowaciałą na kamień rybę dla kotów…

Tknęło mnie, udałam się do kuchni i zajrzałam do zamrażalnika. Oczywiście, na resztkach ryby leżało pudełko po czekoladkach.

– No, nie przepadłoby na zawsze, bo jednak koty jedzą codziennie – powiedziałam pocieszająco.

– I, chwalić Boga, mróz temu nie szkodzi.

– Mogę…? – spytała Anita chciwie i zachłannie, a ręce jej się same wyciągnęły do wieka.

Przez długą chwilę w milczeniu wydłubywała i oglądała artystyczną faunę. Potem obejrzała drewienka, śrubki, spinacze i guziki. Złapała dech.

– Nie będę się nawet siliła ukrywać zazdrości – powiedziała i zmarszczyła brwi. – Ale, Alicja, mnie to wygląda na zabawkę dla dziecka. Popatrzcie, z tych drewienek można poukładać zwierzątka. No, trochę są zepsute i połamane, ale do tego służyły. Takie to robi wrażenie, jakby ktoś dał dziecku do zabawy wszystko jak leci, drewniane i złote, śmietnik…

– Jakiś debil? – zainteresował się Paweł.

– Nie uwierzył w złoto – zgadła Marzena. – I dziecko to zgubiło w pociągu!

– Może jednak posegregować przedmioty, co? – zaproponowałam nieco zgryźliwie. – Oddzielnie spinacze, oddzielnie Benvenuto… Alicja, zdaje się, że masz w domu kilka pudełek?

Wydobyliśmy wreszcie całą kolekcję ze śmieci, nie zamierzając już mieszać dzieł sztuki z połamanymi zabaweczkami. Anita miała rację, szczątki zabawek, ale przecież pierwotnie złoto zabezpieczone było watą! Jak to, wobec tego, rozumieć…?

– Dobrze, powiem wam resztę – zdecydowała się nagle Anita. – Nie znam losów rękodzieła artystycznego w ciągu wieków, zgaduję tylko, co było ostatnio. Ściśle biorąc, trochę zgaduję, a trochę wiem, ale nie będę rozgraniczać. Ujawniła się ta rzecz po śmierci jednej facetki… jak ta okropna wojna jednak się za ludźmi wlecze…

– Która wojna? – spytała podejrzliwie Alicja.

– Druga światowa. Skrócę trochę. Mamusia facetki była kapo w obozie, trzasnęli ją, ale córka została. Dziewczynki nikt się nie czepiał, co mamusia z obozu przywiozła czy przysłała, to jej zostało i miała z czego żyć. Nie chwaliła się pochodzeniem mienia. Umarła, krewni rzucili się na spadek, zresztą nie wiem, powinowaci może, przyjaciele… Własnych dzieci nie miała. Ktoś to ukradł.

– Kto?

– Diabli wiedzą. Podejrzenia padły na gastarbajterów, odnawiających dom. Z powinowatych jakaś jedna sztuka wiedziała, że ona coś takiego ma, i podniosła krzyk, ale gastarbajterów już nie było. Prasa pisała niewiele, telewizja trochę pyskowała, wystrzegać się nielegalnych imigrantów i tak dalej. Powinowata sztuka zamknęła gębę, bo przedmiot z niewłaściwego źródła, w dodatku nie umiała ściśle określić, co to takiego było…

– I gdzie się to działo?

– Blisko. Północne Niemcy. Złodziej bez trudu mógł przyjechać do Danii, bał się zapewne, może miał rodzinę przy boku, ukrył łup w zabawkach dziecka. Teraz mi to przyszło do głowy… Tak, jak przy różnych okazjach chowało się trefne rzeczy w becikach i wózeczkach dziecinnych, chociażby Scarlett O’Hara… Dziecko zgubiło w pociągu, a on już się nie ośmielił do tego przyznać. Wnioskuję dalej, że Ernest wiedział o kradzieży i o dziecku, może znał faceta, no i reszta już wygląda logicznie i konsekwentnie. Czego miał szukać, jak nie kocich worków?

Paweł pozastanawiał się chwilę, przysunął do siebie kartkę i wykreślił kolejne dwa pytania.

– Przemawia to do mnie – orzekł stanowczo. – Już nam tylko trzy zostały.

Anita odebrała mu spis.

– Nie umiem na pamięć – usprawiedliwiła się. – Pokażcie… Zaraz. Czy ja nie zasługuję na coś, jak by tu powiedzieć, ekstraordynaryjnego? Alicja…? Zwracam wam uwagę, że cały czas mówię prawdę, co jest trochę uciążliwe dla mojej duszy. Czy nie powinno się tego docenić?

– Na początku usiłowałaś łgać, że nie wiesz o Arce Noego – wytknęła bezlitośnie Alicja. – Co wolisz, koniak czy whisky?

– Sama nie wiem, ale może koniak. Wolniej się popija. Nie chce mi się wracać do domu pociągiem. I zdaje się, że stoi tu, pod ręką…

– Cholera – mruknęłam. Podniosłam się również i poszłam do swojego pokoju.

Przywiozłam ze sobą słone paluszki z Kruczej i kompletnie o nich zapomniałam, nie zdążywszy się, jak zwykle, całkowicie rozpakować. Do uczczenia Anity nadawały się doskonale, znalazłam je na dnie torby i z triumfem zaniosłam do salonu. Po drodze zapaliłam światło na tarasiku.

Alicja rozdała wszystkim kieliszki, koty na nowo porozkładały się po rozmaitych meblach. Anita w skupieniu studiowała ostatnie pytania.

– Co do hobby Ernesta, żywię zaledwie podejrzenia – zakomunikowała. – W kwestii Bursztynowej Komnaty nie słyszałam od niego ani jednego słowa, natomiast zaginione skarby owszem, interesowały go. W zasadzie tylko teoretycznie, ale gdyby coś konkretnego zamajaczyło na horyzoncie, nie sądzę, żeby wykręcił się tyłem. Raczej przeciwnie. Nie jest to jednakże mania chorobliwa, tak mi się przynajmniej wydaje. W każdym razie wywęszyłam, że czegoś szuka i ma to związek z Alicją, z artykułu wywnioskowałam, że któregoś z tych skarbów, ale co dokładnie wiedział na ten temat, nie miałam i nie mam pojęcia. Wypytywał mnie o Pamelę…

– W jakim sensie i skąd mu się w ogóle wzięła?

– Chyba słyszał o niej. Może od mamusi…? O rany, jakie to dobre, skąd to pochodzi?

Pytanie, rzecz jasna, dotyczyło słonych paluszków. Przyznałam się, że przywiozłam je z Warszawy, Anita zainteresowała się źródłem, znalazłam notes i dałam jej telefon sklepu. Pouczyłam, że owszem, warto wcześniej zadzwonić i zamówić, bo ostro idą. Alicję zniecierpliwiły te interesy spożywcze, ważne były dla niej wyłącznie trzy produkty, śledzie, kiszone ogórki i bigos, reszta nie miała znaczenia, zażądała teraz dalszego ciągu zeznań.

– I po cholerę mu była ta Pamela? Zakochał się w niej?

– Nie, raczej nie. On szukał osób, bliskich Alicji…

– I to miała być Pamela…! Świetnie trafił!

– Nie chodziło o przyjaźń od serca. Osoby, które u ciebie bywały. Znały dom. Cały czas to samo, skarb i Alicja, tajemniczy związek…

– Teraz już mało ważne – stwierdził Paweł i wykreślił hobby Blekota. – Jedź dalej.

– Pasożyt… – kontynuowała Anita. – Rozumiem, że to Anatol? Nie wiem, kto go spychał, myślałam, że właśnie wy wiecie. A co ja w tym robię…? Intryguję, nie? Ponadto wysłuchuję zwierzeń, czynię spostrzeżenia, zbieram materiał do felietonu i z wielkim zaciekawieniem oglądam wyniki cudzych starań. Usiłuję być użyteczna, bo, jak widać, sedno rzeczy Alicja trzyma w ręku. A propos, niech wam nie chodzi po głowie mienie poniemieckie, poprzedni właściciel też nie kupił tego legalnie, diabli wiedzą w ogóle ile razy i komu to było kradzione, poczynając od Franciszka I. Ja ten artykuł przeczytałam porządnie… Jeśli jest to obiekt muzealny, należy do Francji, ale nie wydaje mi się, żeby Alicja musiała natychmiast lecieć z prezentem do Luwru, właściwie powinni to od ciebie odkupić. Możesz być szlachetna i wyznaczyć niską cenę.

– Zastanowię się – mruknęła Alicja.

Beata ukończyła wreszcie ustawianie na środku stołu całej kolekcji według wielkości zwierzątek.

Zważywszy pewną nieprawidłowość rozmiarów, miała z tym kłopoty, słonie wprawdzie były największe, a jeże mniejsze od lisów, ale dysonans wprowadzały pająki, myszy, karaluchy oraz coś, co po długich debatach uznaliśmy za kornika. I pozostaliśmy już przy tym korniku, mimo iż Alicja przyniosła encyklopedię zoologiczną i słownik łaciński, bo encyklopedia była po szwedzku.

Z szacunkiem podziwialiśmy renesansowe arcydzieło, kiedy nagle znów odezwały się koty. Miałam już pewność, że są to kocury bardzo dorosłe, co najmniej pięcioletnie, bo kotka wykazywałaby taką bojowość wyłącznie w obronie kociąt. Tłumaczyło to zresztą brak przychówku. Od dawna wiedziałam, że kocury potrafią warczeć prawie jak psy, od nich się zapewne nauczyły, wiedzę okupiłam zaledwie jednym podrapaniem palca, ale dźwięk znałam doskonale. Ponownie wykryły jakiegoś wroga.

Skoczył jeden, dwa nastroszyły się tylko z tym warkotem i wściekłym sykiem, ale okazało się to postrachem dostatecznym. W wejściu stał Marianek, no nie, nie całkiem stał, tyłkiem usiłował wtulić się w zwał kwiatów na oknie po drugiej stronie drzwi, ramieniem osłaniał twarz, z dłoni mu coś wyleciało, drogę odwrotu odcinał mu kot, ten, który skoczył. Chrypiał, Marianek, nie kot, wyraźnie usiłując stłumić wrzask.

Mógł sobie tłumić, nie miało to znaczenia. Wpatrzyli się w niego wszyscy w kompletnym zaskoczeniu i nikt z nas nawet nie drgnął. Marianek chrypiał, koty syczały, wyglądało na to, że sytuacja nie ulegnie zmianie do sądnego dnia.

– Kici, kici – wyrwało mi się zachęcająco i życzliwie.

Marianek jednakże w panice pchał się tyłkiem coraz bardziej na parapet z kwieciem. Donica z ogromnym bluszczem drgnęła i to uruchomiło Alicję.

Zrywając się, przewróciła krzesło. Z dużym refleksem podtrzymała donicę, odepchnęła Marianka od okna, podniosła to coś z podłogi i utorowała drogę kotom. Wyprysnęły na dwór, bardzo niezadowolone z wieczoru.

– Czy siostra nie wpuściła cię do domu? – spytała z kąśliwym współczuciem Marzena. – U Alicji ciągle nie ma miejsca.

– Istotnie, trochę tu ciasno – przyświadczyła Alicja, rezygnując z błyskawicznych akcji i wracając do normalności. – O, a to co?

Obejrzała trzymany w ręku przedmiot. Przy okazji obejrzeli go wszyscy. Marianek przez palce rozejrzał się po pomieszczeniu, widocznie nie liczył kotów i miał obawy, że któryś tu jeszcze siedzi zaczajony.

– Ja… ja to wezmę – bąknął i wyciągnął dłoń.

– Gówno weźmiesz – przygasiła go stanowczo Alicja i odłożyła na stół krótką broń palną, podniesioną z podłogi. – Co to ma znaczyć? Zaczynasz chodzić z pistoletem po prośbie?

– Zręczne kopyto – ocenił Paweł. – Ale to rodzaj wiatrówki. Na gruby śrut.

– Oko tym wybijesz bez trudu każdemu – zapewniłam go pocieszająco.

Marianek był tak zdenerwowany, że poszczekiwał zębami i zaczynał się jąkać.

– To… to nie moje…

– A czyje? – przycisnęła Alicja. – Może moje, co?

– Nie. To tego… No… Eeee… Er… Ernesta…

– Ejże! – zainteresowała się natychmiast Anita.

Wciąż przyglądaliśmy się scenie oszołomieni i mocno zdumieni. Marianek rozpaczliwie wpatrzył się w stół i nagle w oku mu błysnęło. Jakby podwójnie. Dekoracja ze złotych zwierzątek i produkt spożywczy, słone paluszki w pudełku, jedno i drugie musiało go bodaj trochę ożywić.

– No, to, o… to właśnie… A chciał mnie… no… wykolegować, nie? To z tego worka, nie?

Sięgnął równocześnie po figurkę i po paluszka. Za jedną rękę złapała go Beata, za drugą Anita. Marzena po przeciwnej stronie stołu uczyniła podobny gest, ale one miały bliżej, kiwnęła zatem tylko głową aprobująco. Alicja podniosła swoje krzesło i usiadła.

– Nie chcę być natrętna, ale może nam powiesz, co to wszystko znaczy? – rzekła wyjątkowo zimno.

Marianek się nie szarpał i nie wyrywał rąk. Zakłopotał się przeraźliwie, zarazem widoczna w nim była jakaś nadzieja, Bóg raczy wiedzieć czy coś myślał, ale do wyszukanych podstępów nie wydawał się zdolny, a zwyczajne krętactwo źle mu wychodziło. Usiłował pytać o pochodzenie skarbu, rezultat uzyskał mierny.

Wystąpiła Anita. Błyskawicznie złapała okazję, wytknęła mu wszystkie błędy i potknięcia, komitywę z Blekotem, kablowanie o zwyczajach Alicji, sprawę dorobionego klucza, bo, jej zdaniem, obaj dorabiali, i pasożyt, i Marianek. Za dużo tego było, Marianek pojął chyba w końcu, że teraz to on musi udzielać odpowiedzi, a nie my, dostępu do pożywienia nie miał, za plecami czuł koty, kleszcze na rękach trzymały twardo. Złamał się. Z jego jąkania wynikło coś, co wprawiło nas w rzetelne osłupienie.

No tak, Ernest mu kazał. A przecież sam mu powiedział o kradzieży, znał tego gościa słabo, to nasz, po pijanemu mu się zwierzył i potem nawet nie pamiętał…

Z uznaniem pomyślałam, że Anita dobrze zgadła. Facet bał się granicy, znał tylko jedną, polską, pojęcia nie miał o innych, pchając się do Danii, dał złodziejski łup dzieciakowi, a cholerny bachor zostawił go w pociągu. Parę lat temu to było, kiedy Marianek akurat tu był i przypadkiem trafił na rodaka, znanego jeszcze z Polski, możliwe, że tam mu o tej Danii opowiadał… Zguba Marianka korciła, powiedział o niej Blekotowi później, w Polsce, przypomniawszy sobie o kocich workach Alicji. Ona jedna nie oglądała każdego zakupu od razu, gdyby ktokolwiek inny znalazł taki skarb, nie wytrzymałby, żeby go bodaj nie ocenić u rzeczoznawcy, żeby może nie sprzedać…? Zainteresowałaby się prasa… A tu nic, cisza i święty spokój. Zatem kto wie, może warto spróbować…? Alicja w tej całej imprezie stanowiła jedyną szansę!

Blekot się zaciekawił, wspólnie postanowili to znaleźć, Marianek wiedział, że kocie worki u Alicji leżą zaniedbane po kątach, ale zaskoczyły go teraz zmiany w jej domu, te pudła i w ogóle bałagan…

W tym miejscu zeznań wyraz twarzy Alicji daleki był od życzliwości, jaką zazwyczaj, mimo wszystko, Marianek się cieszył.

– Właziłeś tu i szukałeś? – spytała drewnianym głosem.

No tak, owszem, właził, bo właściwie dlaczego nie, skoro ona i tak o tym nic nie wiedziała…

– Wypiłeś brandy? Napoleona?

Marianek szczerze pogrzebał w pamięci. A, nie, Napoleona to nie on, wtedy tu był Anatol. Skąd ten Anatol wiedział, chyba od Pameli, Marianek wcale nie chciał go włączać, miał nadzieję, że sam znajdzie…

– I co? – spytała z naciskiem Marzena.

Nic nie mógł znaleźć. Użalił się, Ernest się czepiał, to on powiedział Pameli, myślał, że może ona… Ale Pamela z Anatolem miała sitwę, a on wszystko wywęszył, pozbył się jej i też chciał sam. Pchał się na chama, Marianek bał się go trochę, ciągle się na niego nadziewał…

– Tyś go zepchnął ze schodów w atelier?! – zainteresował się Paweł gwałtownie.

Wcale go Marianek nie spychał, odepchnął go tylko trochę, bo on już się zamierzał, a dalej sam poleciał. I oczywiście, Marianek znów musiał uciec bez worka. O tym jednym, tutaj, pod krzesłem, Ernestowi powiedział, Ernest przylazł osobiście i koty go poszarpały, jak to można trzymać w domu takie dzikie zwierzęta! Kazał mu dzisiaj przyjść jeszcze raz, bo na pewno coś się znalazło i Alicja tego jeszcze nie sprzątnęła, bo ona nigdy niczego od razu nie sprząta, wtrynił mu tę spluwę, kazał gębę sobie zasłonić, przeszukać cały dom i w razie czego krzyczeć „ręce do góry”, ale o gębie Marianek zapomniał i w ogóle myślał, że tu już wszyscy poszli spać. No i tyle, wyjaśnił całą sprawę, czy one mogłyby go teraz puścić?

Podniosłam się, zabrałam ze stołu pudełko ze słonymi paluszkami i ukryłam je w swoim pokoju. Nie po to człowiek na te paluszki czatuje albo je z wyprzedzeniem zamawia, żeby ten kretyn od razu całą resztę zeżarł.

Kiedy wróciłam, Marianek pocierał sobie przeguby, żałośnie łypiąc okiem na puste miejsce po smakołyku. Filiżanki na kawę nie dostał.

– No? – powiedział z nieskrywaną nadzieją. – Wszystko wam powiedziałem, to czy teraz już mogę je zabrać?

– Co zabrać? – nie zrozumiała Marzena.

– No, te rzeczy. Ten zwierzyniec.

Ręce nam opadły. To już musiała być paranoja. Przypomniałam sobie nagle Marianka sprzed dziesięciu lat, kiedy najświęciej wierzył, że Alicja podzieli się z nim swoimi dochodami, żeby mógł jechać do Kalifornii. Alicja grzecznie mu wyjaśniła, że jednak woli wydać swoje dochody na własną podróż do Norwegii, czego zupełnie nie mógł zrozumieć. Myślałam wówczas, że się wygłupia, ale nie, był naprawdę głęboko rozczarowany. I teraz też, bo jak to, sam wykrył istnienie skarbu, tyle się nastarał, tyle wysiłków uczynił, wszystko ujawnił, więc chyba coś mu się za to należy?

– Wynoś się – powiedziała energicznie Marzena. – Wypieprzaj stąd i więcej nie wracaj. Jeśli jeszcze raz Alicja za próg domu cię wpuści, ja z nią przestanę rozmawiać!

Anita nie wytrzymała. Cały wieczór bez intryg, to było ponad jej siły.

– Chyba Alicja powinna…? – zaczęła ze złośliwą naganą.

– Zamknij się – zgasiłam ją od razu, widząc wyraz twarzy Alicji. – Owszem, Alicja, ale ona to powie w takiej formie, że będzie wyglądało na zaproszenie.

– Przesadzasz – skrzywiła się Alicja i zwróciła się do Marianka. – One obie mają rację. No dobrze, mogę nie zawiadamiać policji o tych twoich wygłupach, ale weź pod uwagę, że mam ich dosyć. To jest mój dom, a nie pole bitwy, i nie po to hoduję sobie kwiaty, żebyście mi je niszczyli. Nie musisz już tu dłużej siedzieć.

– I nie masz czego szukać – dołożyłam. – Beata jutro wyjeżdża i zabiera to ze sobą. Do ekspertyzy, ona jest złotnikiem. Żadnych więcej drogocenności tu nie ma i nie będzie, a bank Alicji zbankrutował i straciła wszystkie pieniądze. Więc zapomnij o jej istnieniu.

Do Marianka dotarło po bardzo długiej chwili. Wyraził szczery żal i zamienił nadzieję na przygnębienie. Usiłował jeszcze ocalić jakieś szczątki i wskazał pistolet pod ręką Pawła.

– A to…?

– A to zostanie Alicji na pamiątkę – zarządził Paweł.

– Ale Ernest…

– Powiedz mu, żeby się powiesił. Nie musi do siebie strzelać. A ciebie może zarżnąć nożem.

Wizja, jak dla Marianka, była zapewne zbyt krwawa, bo wreszcie zrezygnował z wszelkich roszczeń. Poszedł. Z litości, ze względu na koty, Alicja wypuściła go drzwiami wejściowymi, a nie przez taras.

– Zwariowałaś? – spytała z niesmakiem, wróciwszy, kiedy już z pewnością się oddalił. – Dlaczego miałam zbankrutować?

– Żeby już nie liczył na dochody z twoich gałęzi, półeczek i nie wiem, czego tam jeszcze. Inaczej w życiu się go nie pozbędziesz, a do łba, jak widać, może mu wpaść każda głupota. Anita, miałaś rację…

Anita kręciła głową w uznaniu dla samej siebie.

– Dużo się mogłam spodziewać tu u was, ale nie aż tyle. Cóż to za urocze stworzenia, te koty! Ale popatrzcie, ile zgadłam! Możecie mnie nie podziwiać, sama siebie podziwiam dostatecznie.

– Czy te słone paluszki wyrzuciłaś do śmieci? – spytał Paweł. – Taka świetna zagrycha…!

* * *

– Oczywiście, że poszedłby siedzieć – powiedziałam z gniewem do Alicji zaraz nazajutrz, kiedy zostałyśmy same, Pawła z Beatą wysławszy do sklepów. – Nieumyślne spowodowanie śmierci, istnieje taki paragraf. Sam się przyznał, idiota.

– A nikt go o to nie podejrzewał – westchnęła w zadumie Alicja. – Ja, w każdym razie, nie. Stawiałam na Bełkota.

– Ja też. I nawet słusznie. Do głowy by mi nie przyszło, że aferę może rozpętać ta żerta jełopa. Ale teraz sama widzisz…

– Widzę mój ogród, wymagający pielenia. I bambus. Trzeba go wykopać, co najmniej połowę.

Znów siedziałyśmy na tarasiku przy ogrodowym stole. W samo południe komary pokazywały się rzadko, można było pozażywać świeżego powietrza. O Marianku Alicja rozmawiała niechętnie, stanowił jej osobiste rozczarowanie, miała do niego słabość, a okazał się niegodzien pobłażliwości i tego całego żarcia, które zdołał u niej wrąbać. Zapewne żal jej było wszystkich rozrywkowych wydarzeń, powodowanych przez niego, zarazem nie miała wielkiej ochoty eksponować własnego błędu. Z dwojga złego wolała bambus, który zresztą też stanowił błąd. Mała garstka, posadzona przed laty, rozrosła się w potężną kępę, zarastającą ogród coraz bardziej, zachłanną i upartą. Trudność pozbycia się drapieżnej rośliny polegała na tym, że jej korzenie sięgały prawie półtora metra w głąb gruntu i zwykła ludzka siła nie dawała im rady.

– Pociesz się altruistyczną myślą, że jesteś pożyteczna dla społeczeństwa…

– Dla jakiego społeczeństwa?

– Chociażby dla mnie. Też zaliczam się do społeczeństwa. Dzięki tobie wiem na pewno, że za skarby świata nie posadzę u siebie nawet jednego, najmniejszego pędu bambusa. I ostrzegę wszystkich dookoła. To już coś, nie?

– I tak ci nie uwierzą. Słuchaj, co ty masz zamiar zrobić z nimi?

Gest jej brody wskazywał gdzieś w kierunku centrum handlowego, co mogło oznaczać tylko Pawła i Beatę. Nie spodobało mi się to pytanie.

– A co niby powinnam zrobić? Poderżnąć im gardła?

– Może byłoby wskazane… Zwracam ci uwagę, że ja tu zostaję, ale wy wszyscy wracacie do Warszawy. Nie wtrącam się do Beaty, ale Ewę znasz doskonale. Co ma z tego wyniknąć?

– A diabli wiedzą. Ewa… Okropność. Może oni się opamiętają?

– Sama w to nie wierzysz. Moim zdaniem, zaskoczyli. Musiałaś ich tu przywieźć?

Oburzyłam się śmiertelnie.

– Ja…?! Zgłupiałaś?! Sami przyjechali, przypadkiem i kompletnie bez mojej wiedzy! Nie oni pierwsi, przypomnij sobie, ile par się tu u ciebie kotłowało!

– Okazuje się, że prowadzę zamtuz – westchnęła smętnie Alicja. – Też bezwiednie. Mogłabym udawać, że nic nie widzę, ale Pawła znam od urodzenia, a Ewę prawie dwadzieścia lat, ona to ciężko przeżyje. Będzie miała do mnie żal i wyjdę na świnię.

– Znajdziesz się w doskonałym towarzystwie, razem będziemy pochrząkiwać nad korytem. Dla Ewy Paweł stanowi sens życia, już widzę te wory proszków nasennych, które w siebie wepchnie. I w życiu nie uwierzy, że nie przyłożyłam ręki do tego cholernego romansu, jedyne, co mogę zrobić, to zabrać stąd Beatę, wyjeżdżam pojutrze! Rano wykopię roślinki… A, prawda, miałam ci je ukraść! Paweł mi pomoże, a Beata przez ten czas jakoś cię zachachmęci, bardzo dobrze, możesz ją umoralniać.

– Nie chcę.

– To nie. Przygnębiłaś mnie tematem. Nie wiem, co zrobić i czy w ogóle cokolwiek…

Samą prawdę mówiłam, głupio mi było śmiertelnie. Przez Ewę, rzecz jasna, czułam się winna wobec niej, być może, w zastępstwie Pawła, na którym najmniejszego poczucia winy nie dawało się dostrzec. Obydwoje z Beatą zakochali się w sobie piorunująco, należało ich może powstrzymać…? Związać czy jak…?

– Lubczyk – powiedziała w zadumie Alicja i zajrzała do swojej filiżanki. – O, już wypiłam…? Podobno lubczyk to afrodyzjak, istnieje może jakaś odwrotność? Ciągle ględzisz o ziołach…

– Co do ziół, nie wiem, chyba że trujące, ale słyszałam, że brom. Zniechęca do seksu, tylko nie jestem pewna, w jakim tempie. Wątpię, czy z dnia na dzień. Przestań się gapić w tę filiżankę jak sroka w gnat, mogę ci przynieść kawy, bo i tak od tego fotela wypoczynkowego tyłek mi drętwieje.

Podniosłam się, Alicja również.

– Nie, czekaj, też pójdę, bo coś mi chodzi po głowie. Obawiam się, że gdzieś tu jeszcze tkwią jakieś kocie worki…

Zaczęłyśmy zbierać ze stołu filiżanki, butelki, papierosy, telefony i rozmaite inne użyteczne śmieci.

– Tośmy się już nasiedziały na tym świeżym powietrzu… Masz nadzieję znaleźć coś więcej? Diamenty królowej Wiktorii?

– Nie, ten brom. To znaczy, niezupełnie. Przypomniało mi się, że Elżbieta zostawiła kiedyś takie lekarstwo dla erotomanów, przyjechała prosto od pacjentów i zabrała przez niedopatrzenie. A zostawiła przez roztargnienie, nie tylko ja mam sklerozę. Nikt tu akurat nie miał seksualnego szmergla, więc gdzieś je schowałam i może teraz by się przydało?

A diabli wiedzą… Miałam z nimi zmartwienie, ale wynikało ono głównie ze znajomości z Ewą Pawła, Julian Beaty nie spędzał mi snu z powiek, nie znałam człowieka i stanowił abstrakcję. Ciekawe, swoją drogą, że wszystkie Ewy, na jakie się natykałam w życiu, były atrakcyjne, tutejsza Ewa to przed laty piękność, moja przyjaciółka Ewa była śliczną dziewczyną, Ewa Pawła też piękna, nawet słabo mi znana Ewa z zaprzyjaźnionej rodziny, wyjątkowa zołza i gangrena, również dysponowała dużą urodą. Znałam jakąś brzydką…? Nie, nigdy.

Ci dwoje tutaj byli dorośli i wiedzieli, co robią, ich sprawa, ale jednak w obliczu Pawłowej Ewy czułam się nieswojo. Może i rzeczywiście lekarstwo…?

Alicja ze zmarszczoną brwią udała się wprost do kotłowni. Jej kotłownia była duża, zawierała w sobie również pralnię, suszarnię i coś w rodzaju magazynu narzędzi. Co prawda, sznurki do wieszania mokrych szmat rozciągnięte były w ten sposób, że po rozwieszeniu prania trzeba było czołgać się tam na czworakach, ale, ostatecznie, nikt nie musiał zwiedzać kotłowni natychmiast po wyjęciu szmat z pralki, mógł poczekać, aż wszystko wyschnie. A schło szybko, bo kocioł grzał.

– Potrzymaj to – poleciła, kiedy stanęłam w drzwiach. – Zabierz w ogóle i połóż gdziekolwiek, to suche.

Obarczona potężnym naręczem straszliwej mieszaniny, ręczników, bluzek, spodni, koszul, wszelkiej bielizny i nawet kurtek, posłusznie wycofałam się z korytarzyka i stanęłam na środku salonu. Gdzie, na litość boską, miałam ten cały nabój umieścić? Na własnym łóżku? Na salonowym stole? Zrozumiałam nagle kłopoty Alicji z miejscem, należałoby to wszystko od razu poskładać, posegregować i ulokować w odpowiednich szafach, ale komu by się chciało…?

Z nadszarpniętym sumieniem zwaliłam brzemię na salonową kanapę, jedyny mebel, na którym aktualnie nikt nie spał, podparłam stołem i wróciłam do kotłowni.

Alicja grzebała w kącie za pralką, gdzie, na oko biorąc, nic nie miało prawa się zmieścić. No, może kilka pudełek od butów, ustawionych jedno na drugim.

– Potrzymaj jeszcze i to – powiedziała, postękując z wysiłku, i wręczyła mi potężny zwój miedzianego drutu. Drut mogłam już tylko wyrzucić na dziedziniec, nigdzie więcej, tkwiłam zatem w drzwiach, trzymając go w rękach.

– Można wiedzieć, czego szukasz? – spytałam cierpko. – Bo jeśli ziół, to od razu je można wywalić na kompost. Zioła należy przechowywać w suchym i chłodnym miejscu, a tu panuje tropik. Lekarstwa zresztą też.

– Zaraz – odstęknęła Alicja, kładąc sobie pod nogami wielką, żelazną wajchę, która robiła wrażenie uniwersalnego klucza do wszelkich możliwych śrub. – Zdaje się, że… Chyba tak… Nabieram nadziei…

– Może poczekajmy na Pawła. On silniejszy.

Nic nie odpowiedziała, najwidoczniej uparła się przy czymś. Jeszcze chwilę trwały jej zmagania z tajemniczą przeszkodą, aż wreszcie wściekłym szarpnięciem wyrwała coś zza pralki. To coś wydało z siebie odgłos rozdzieranej tkaniny, Alicja zaś z impetem usiadła na tyłku.

– O, kur… Stłukłam sobie kość ogonową.

– Mówiłam, na Pawła…!

– Nie potrzeba mi tu Pawła. Zamknij się, chyba mam! Niech zajrzę…

W rękach trzymała koci worek z jakąś znikomą zawartością, naddarty z boku. Starannie kryjąc niecierpliwość, spróbowała go rozplatać, zawiązany był na liczne supły i źle jej szło, wypatrzyłam na półce nożyce do ścinania trawy, zardzewiałe i zapewne tępe, ale z pewnością lepsze niż ludzkie paznokcie, dałabym jej, ale brakowało mi trzeciej ręki. Zgniewało mnie.

– Albo się zbliżysz do normalności, albo ci zwalę ten zwój na głowę! Resztę życia poświęcisz na to dłubanie?! Co tam w ogóle masz…?!

– Nie powiem. Sama nie jestem pewna. Odłóż to gdziekolwiek i daj mi nożyczki. Albo nóż.

W rezultacie wspólnie, na betonowej podłodze, w kłębach miedzianego drutu, rozszarpałyśmy worek nożycami do cięcia trawy, prując dalej rozdarcie. Alicja sięgnęła do środka i wydobyła wielką i grubą księgę. Wytłoczony na mocno nadgryzionej zębem czasu okładce francuski napis świadczył, iż są to żywoty świętych pańskich z wczesnego średniowiecza. Okładka zamknięta była na klamry.

Nie zdążyłam nabrać żadnych nadziei, bo Alicja odpięła klamry.

– Więc jednak…! – wykrzyknęła z triumfem.

W okładkach znajdowały się papiery. Gruby plik, ściśnięty tak, że w chwili otwarcia zrobił się dwa razy grubszy. Nie musiałam pytać, zgadłam od razu, cholerne dokumenty rodzinne, o które posądzała Anitę!

– Obie możliwości idealnie właściwe! – wyrwało mi się pochwalnie.

Alicja, rozradowana jak rzadko, zaglądała pomiędzy luźne karty i koperty.

– Jakie możliwości? To jest to…

– Widzę, że to jest to, i widzę, że zawartość koresponduje z tytułem. Żywoty świętych pańskich jako antyafrodyzjak owszem, mogą się nadać. Królewskie romanse w tychże żywotach też doskonale pasują. To tak specjalnie, zrobiłaś sobie dowcip?

– Co…? Jaki dowcip? A… Rzeczywiście, nie zwróciłam uwagi…

Zaproponowałam jej opuszczenie kotłowni, bo trochę tam było niewygodnie, żelastwa poniewierały się pod nogami, kłąb drutu uciskał mnie w żołądek, piec grzał, a papiery z okładek zaczynały się wysypywać. Zgodziła się ze mną, tyle że przedtem należało z powrotem pochować powyciągane zza pralki rzeczy. Należało, to należało, trudno…

– Przewidywałam tu u ciebie ciężką pracę i wysiłki fizyczne – rzekłam smętnie, siedząc przy stole nad rozmaitymi napojami. – Ale miałam na myśli raczej roboty ogrodnicze, a nie przerzucanie złomu. Do tego chłamu na kanapie już nie czuję się zdolna. Co teraz zrobisz?

– Właśnie nie wiem – odparła Alicja w zadumie, wpatrzona w koty na tarasie. – Po jaką cholerę ja to wyciągnęłam? Okazuje się, że leżało bezpiecznie, a teraz co? Co ja mam z tym zrobić?

– Upchnąć w żywotach świętych i schować tam, gdzie było.

– Kiedy nie chce się zmieścić. Pamiętam, jak się męczyłam przy pakowaniu. Drugi raz mam się męczyć?

– A tak między nami mówiąc… Zdaje się, że poszłaś szukać lekarstwa na seks. Naprawdę miałaś nadzieję, że leży w kotłowni?

– Nie. Nie wiem. Coś mnie tknęło. Do diabła z tym Bełkotem, przez niego wszystko. No dobrze, może masz rację, schowam tam, gdzie było, tylko muszę znaleźć drugi koci worek, bo tamten udało nam się pociąć na kawałki. Który by tu…

Wiedziałam, który. Wciąż kołatały się we mnie straszne obawy.

– Ten z rajstopami i pończochami – powiedziałam stanowczo. – Raz na zawsze wybij sobie z głowy repasację, nawet gdyby istniała, są już zleżałe beznadziejnie. Osobiście ci go zaraz przyniosę, zawartość pójdzie do śmietnika, a zamiast rajstop zapakujesz historyczne dokumenty i niech sobie przeleżą sto lat. Tych świętych owiąż sznurkiem, bo rzeczywiście spęcznieli…

Rezultat był taki, że Pawła i Beatę, wracających z zakupami, zamurowało w progu salonu. Nie dość, że kanapa zawalona była wysuszonym praniem… ściśle biorąc, były to dwa prania, bo jednak Alicja oddzielnie prała kurtki i spodnie, a oddzielnie bieliznę i ręczniki… to jeszcze na stole spoczywał potworny kłąb starych rajstop i pończoch. Za to tajne papiery wróciły już do swojej kryjówki, Alicja zaś starannie wybierała co gorsze torby, przeznaczone na śmietnik.

Pranie z kanapy elegancko poskładała Beata, szczęśliwa, że jest z niej tak wyraźny pożytek.

* * *

– Alicja – powiedziała Marzena, przyjechawszy na pożegnalną kolację – Czy ty chociaż pamiętasz, gdzie schowałaś szachy i Arkę Noego?

– Jeszcze pamiętam – odparła Alicja, ustawiając na stole przyprawy. – A co…?

– Nic. Gdybyśmy drugi raz zaczęli ich szukać, dom pójdzie w ruinę. Wolałabym nie. Zastanawiam się, jak to zrobić, żebyś nie zapomniała.

– Zapisać – podsunął Paweł.

– I rozgłosić, że ona tego nie trzyma w domu, tylko w jakiejś skrytce bankowej – dołożyła żywo Beata.

Wszyscy zajęci byli uzupełnianiem kolacyjnych drobiazgów w oczekiwaniu na dojście drobiu w piekarniku. Poświęciłam się i upiekłam dwa kurczaki, jedyny produkt, który naprawdę zawsze umiałam przyrządzić. Z wielką stanowczością odmawiałam zgody na wyjęcie ich zbyt wcześnie.

– Do tego potrzebna jest Anita – powiedziała Alicja. – Możliwe, że zaczynam ją trochę lubić. Powinna zaraz przyjść.

– Dałaś jej zgodę na publikację?

– Dałam, dlaczego nie? Wszystkie teksty przywiezie mi do zatwierdzenia. I wyjątkowo wierzę, że żadnego świństwa nie zrobi, bo sama przyznaje, że ja i moi goście stanowimy dla niej źródło sensacyjnych wydarzeń. Ma wyłączność, straciłaby to złote jajko od kury. Jaka jest, taka jest, ale z pewnością nie głupia.

Anita pojawiła się w chwilę później. Gotowe przystawki już stały na stole, a kurczak pachniał na wszystkie strony.

– Alicja, równie kontrastowego domu nie spotkałam nigdzie na świecie! – wykrzyknęła na powitanie. – Nie mówię o zmianach wnętrza, ale te wonie…! Noga barania i to, co teraz, wręcz trudno samemu sobie uwierzyć! Po co ja jadłam śniadanie?

– A co ci się nie podoba we wnętrzu? – spytała podejrzliwie Marzena.

– Ależ… Wszystko mi się podoba. Szczególnie atelier, jest coraz bardziej malownicze.

Zakłopotał się na to Paweł.

– Alicja, ona ma trochę racji. Ja tu jeszcze zostaję parę dni, może tam jednak posprzątam. Powiesz mi, co wyrzucić…

– Siadajcie do stołu – powiedziała Alicja. – Niczego mi nie będziesz wyrzucał, najwyżej ustawisz z powrotem regały na schodach. A ty – zwróciła się do Anity – możesz opublikować, że nie mam już ani jednego kociego worka, wszystkie zostały wybebeszone. I o tej skrytce bankowej też, to niezły pomysł.

Zapewne pod wpływem woni Anita jakby zmiękła w sobie i stała się przystępna, przyjacielska i jakaś taka dziwnie szczera. Chyba ten drób wychodził mi rzeczywiście rewelacyjnie.

– Nikt z was mnie o to nie pyta, ale powiem sama z siebie – oznajmiła, wpatrzona w to coś, co zostało wyjęte z piekarnika. – Gliny mają was w nosie.

– To co to znaczy? – spytałam podejrzliwie, zatrzymując gest nożem i widelcem, bo Alicja kazała mi kroić moje własne dzieło.

– Nic. Sprawca zejścia Pameli zabił się w atelier. Sam z siebie. Na bazie waszych kulek. Przypadek, wcale nie zamierzają dalej się tym zajmować i zdaje się, że nawet w razie znalezienia tu całego cmentarzyska będą usiłowali ślepnąć, głuchnąć i odwracać się tyłem. Czy możesz wreszcie ukroić kawałek tego…?!

Uruchomiłam ręce, na które, trzeba przyznać, wszyscy zachłannie patrzyli. Zatrzymałam się jeszcze na chwilę i westchnęłam.

– A porządek w książkach udało nam się zrobić rzeczywiście wprost nadzwyczajny…

* * *

– Ale coś ty – powiedziała ze zgorszeniem Beata w drodze powrotnej, jeszcze przed Gedser. – Jakie znowu dramaty, zwyczajny skok w bok. No owszem, przyznaję, że wyjątkowo atrakcyjny, szczególnie jeśli się dołoży okoliczności towarzyszące, ale nie przewiduj żadnych następstw. Paweł jest uroczy, co nie znaczy, że mam się na nim uwiesić na całe życie!

– I nie wyszarpiesz go Ewie?

– Skąd! Mowy nie ma. Jemu na Ewie zależy jeszcze bardziej niż mnie na Julianie, poza tym, wulkan na co dzień to przesada, nie wierzę, że o tym nie wiesz!

No owszem, wiedziałam.

– I te cudowne dodatki – mówiła dalej, zachwycona. – Jeśli się dowiem o reniferach, pawiach i żubrach, postaram się do nich dotrzeć, niechby Alicja miała cały komplet. Kocham Alicję bez granic! Gdyby chciała to sprzedać, dostałaby majątek!

– Gdyby chciała sprzedawać swoją ceramikę, też dostałaby majątek. Nie spodziewaj się po niej żadnych racjonalnych posunięć finansowych. Ale martwię się trochę…

– Czym? – zaniepokoiła się Beata.

Westchnęłam ciężko.

– Zrobiliśmy jej bałagan większy niż był. Jeśli każda wizyta gości pogłębi go nieco, będzie musiała chyba zamieszkać w ogrodzie.

– Paweł jej pomoże. I wyrzuciłaś pończochy…

Jednakże coś ją gnębiło.

Odblokowała się dopiero na polskiej granicy.

– Ale, Joanna, słuchaj… Ja nie chcę być nietaktowna i wścibska, ale trochę mnie gryzie. Przecież widziałam, że pakowałaś koci worek… U Alicji były takie drogocenności… Bardzo cię przepraszam, ale… Co my wieziemy? Co, na litość boską, jest w tym worku…?!

Mimo woli rzuciłam okiem do tyłu, gdzie na tylnych fotelach i przed nimi kiwały się zabezpieczone elegancko rozmaite zielska, o poranku wykopane w ogrodzie. Była to główna część mojego bagażu.

– A co? Mów, jak człowiek.

– Bo wiem, że wzięłaś… ten wypchany koci worek… I nie mogę się oprzeć! Co ty wieziesz w tym worku?!

Nie widziałam żadnego powodu, żeby zawartość opakowania utrzymywać w tajemnicy.

– Jak to, co? Ziemię do imbiru i akantusów długolistnych. I może wreszcie, po tylu latach, to cholerstwo mi się przyjmie…!

P.S. Dopiero w Warszawie okazało się, że ten od żyrafy, to był Karol X.

  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Kocie Worki», Иоанна Хмелевская

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства