«Dreszcz»

1889

Описание

Oferta, jaką Dan Roke – właściciel stadniny w malowniczych krajobrazach Australii – usłyszał z ust hrabiego Octobra, wydawała mu się zbyt kusząca finansowo, by z niej nie skorzystać. Wystarczyło zaszyć się jako stajenny w Yorkshire w Wielkiej Brytanii i wyświetlić sprawę tajemniczych dopingów na wyścigach konnych. Faworyci bowiem przegrywali tam podejrzanie często pewne gonitwy. Problemem było tylko to, że węszący już wcześniej wokół tej sprawy dziennikarz, Tommy Stapleton, miał dziwny wypadek samochodowy, z którego nie wyszedł cało…



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Dick Francis Dreszcz

For Kicks

Przekład: Aniela Tomaszek

1

Hrabia October wjechał w moje życie bladoniebieskim holdenem, który pamiętał lepsze czasy. W ślad za nim wjechały też niebezpieczeństwo i śmierć.

Idąc przez mały padok w stronę domu zauważyłem samochód skręcający w bramę wejściową i niechętnym wzrokiem obserwowałem jego manewry na naszym krótkim prywatnym podjeździe. Akwizytor – połysiałem – obejdzie się bez niego. Niebieski samochód zatrzymał się miękko pomiędzy mną a moimi frontowymi drzwiami.

Wysiadł z niego mężczyzna wyglądający na około czterdzieści pięć lat, średniego wzrostu, solidnie zbudowany, z dużą, ładnie ukształtowaną głową i gładko przyczesanymi brązowymi włosami. Miał na sobie szare spodnie, elegancką wełnianą koszulę, ciemny dyskretny krawat i oczywiście trzymał w ręku nieodłączną aktówkę. Z westchnieniem przechyliłem się przez ogrodzenie padoku, by odesłać go tam, skąd przyjechał.

– Gdzie mogę znaleźć pana Daniela Roke? – zapytał.

Głos Anglika nawet dla mojego niewprawnego ucha zabrzmiał echem drogich szkół: sposób bycia nieznajomego odznaczał się także jakimś subtelnym autorytetem, nie pasującym do komiwojażera. Przyjrzałem mu się nieco uważniej i zdecydowałem jednak nie mówić, że nie ma mnie w domu. W końcu, mimo tego samochodu, mógł to nawet być przyszły klient.

– To ja – powiedziałem, nie akcentując zbyt radośnie tego stwierdzenia – jestem Daniel Roke.

Zaskoczony, zamrugał powiekami.

– O – rzekł bezbarwnie.

Byłem przyzwyczajony do takiej reakcji. Nie mogłem odpowiadać niczyjemu wyobrażeniu o właścicielu dobrze prosperującej hodowli koni. Po pierwsze wyglądałem zbyt młodo, choć wcale się tak nie czułem, a poza tym – jak mówiła moja siostra Belinda – nieczęsto można spotkać biznesmena, którego łatwo wziąć za włoskiego wieśniaka. Rozkoszna dziewczyna, ta moja siostra. A to wszystko dlatego, że mam żółtawą skórę, która łatwo się opala, czarne włosy i brązowe oczy. Poza tym tego dnia miałem na sobie najtańszą, najbardziej poszarpaną parę dżinsów, jaką posiadałem, nie wyczyszczone buty do konnej jazdy i nic ponadto.

Zajmowałem się klaczą, która zawsze miała trudności z wydawaniem na świat źrebiąt; nie jest to czyste zajęcie, więc byłem ubrany odpowiednio do okazji. Wynikiem wysiłków – moich i klaczy – była cherlawa źrebica z przykurczonym ścięgnem w przedniej nodze i prawdopodobnie w tylnej również, co oznaczało konieczność operacji i wydatki większe niż warta była sama klaczka.

Mój gość przez chwilę przyglądał się porządnym padokom zamkniętym białymi ogrodzeniami, podwórzu stajennemu w kształcie litery L i rzędowi cedrowych boksów, gdzie na słomie leżał mój biedny mały źrebaczek. Cała hodowla wyglądała na bardzo dobrze utrzymaną, i w istocie taka właśnie była, pracowałem nad tym bardzo ciężko, dzięki czemu mogłem żądać stosunkowo wysokich cen za konie.

Przybysz przeniósł wzrok na rozległą zielononiebieska lagunę po lewej stronie, pokryte śniegiem wierzchołki gór wyrastające niespodziewanie na jej krańcu. Szczyty wieńczyły kłęby chmur podobne do pióropuszy. Dla jego nieprzyzwyczajonych oczu była to niewątpliwie wspaniała sceneria.

Dla mnie były to po prostu ściany.

– To zapiera dech – rzekł z uznaniem. Po czym odwracając się do mnie zaczął gwałtownie, nie bez pewnego wahania w głosie: – Ja… ee… słyszałem w Perloomie, że pan… to znaczy… że ma pan chłopca stajennego, Anglika, który… eee, chciałby wrócić do domu. – Przerwał i zaczął znowu: – To może wydawać się zaskakujące, ale w pewnych okolicznościach, jeżeli on będzie się nadawał, byłbym skłonny opłacić jego podróż i zatrudnić go tam, po drugiej stronie… – Znowu zamilkł.

Pomyślałem, że jest mało prawdopodobne, by w Anglii tak bardzo brakowało chłopców stajennych, że trzeba ich rekrutować aż w Australii.

– Może zechce pan wejść do domu? – zaproponowałem. – I wyjaśnić bliżej, o co chodzi?

Wszedłem pierwszy i usłyszałem okrzyk zachwytu za moimi plecami. Ten pokój na wszystkich naszych gościach wywierał wrażenie. Wielka płaszczyzna okna zamykała niby w ramach najbardziej widowiskową część laguny i gór, które wydawały się stąd znacznie bliższe, a mnie również zdawały się bardziej wspaniałe. Usiadłem na starym drewnianym bujanym fotelu tyłem do okna wskazując gościowi wygodny fotel z widokiem na góry.

– Pan… – zacząłem.

– October – rzekł swobodnie – i nie pan. Hrabia.

– October? Tak jak nazwa miesiąca? – Właśnie był październik.

– Jak nazwa miesiąca – potwierdził.

Przyjrzałem mu się z zaciekawieniem. Niezupełnie tak wyobrażałem sobie hrabiego. Wyglądał jak trzeźwy prezes jakiejś spółki na urlopie. I wtedy uświadomiłem sobie, że przecież nie ma żadnych przeszkód, żeby hrabia był równocześnie prezesem jakiejś spółki, i że prawdopodobnie niektórzy z nich tym się właśnie zajmują.

– Przyjechałem tutaj pod wpływem impulsu – powiedział jakoś bardziej składnie. – I wcale nie jestem pewny, czy to w ogóle miało sens. – Przerwał, wyjął mechanicznie złotą papierośnicę i zbierał myśli zapalając zapalniczkę. Ja czekałem. On uśmiechnął się przelotnie. – Może lepiej zacznę od tego, że przyjechałem do Australii w interesach, miałem sprawy w Sydney, a tutaj do Snowies przyjechałem na zakończenie prywatnego objazdu waszych głównych ośrodków wyścigowych i hodowlanych. Jestem członkiem komitetu, który zarządza wyścigami konnymi w Anglii, i oczywiście wasze konie ogromnie mnie interesują. Kiedy jadłem obiad w Perlooma – kontynuował, mówiąc o naszym najbliższym mieście, oddalonym o piętnaście mil – rozmawiałem z człowiekiem, który zauważywszy mój angielski akcent powiedział, że jedyny Anglik (prócz mnie), jakiego zna, to chłopiec stajenny, który pracuje u pana, i jest na tyle głupi, że chce wracać do domu.

– Zgadza się – przyznałem. – To Simmons.

– Tak, Arthur Simmons. Co to za człowiek?

– Bardzo dobry przy koniach – powiedziałem. – Ale chce wracać do Anglii tylko wtedy, kiedy jest pijany. A upija się zawsze w Perloomie. Tutaj nigdy.

– To znaczy, że gdyby miał okazję, nie pojechałby?

– Tego nie wiem. To zresztą zależy, do czego jest panu potrzebny? Zaciągnął się papierosem, strząsnął popiół i spojrzał w okno.

– Rok czy dwa lata temu mieliśmy sporo kłopotów z dopingiem na wyścigach konnych – powiedział nagle. – Bardzo dużo kłopotów. Były procesy i wyroki skazujące, rygorystycznie wzmocniono ochronę stajni, zwiększono częstodiwość badań moczu i śliny. Zaczęliśmy sprawdzać cztery pierwsze konie w wielu wyścigach, aby zapobiec dopingom zwycięzców, i każdego podejrzanego przegranego faworyta, na antyzwycięski doping. Od czasu wprowadzenia tych nowych zasad wyniki niemal wszystkich testów okazały się negatywne.

– To wspaniale – rzekłem, niezbyt zainteresowany.

– No, niezupełnie. Ktoś wynalazł narkotyk, którego nasi analitycy nie są w stanie wykryć.

– Nie wydaje się to możliwe – powiedziałem uprzejmie. Popołudnie umykało bezpowrotnie, a miałem jeszcze dużo roboty.

Wyczuł mój brak entuzjazmu.

– Było dziesięć takich przypadków, wszystkie zwycięskie. Dziesięć, co do których mieliśmy pewność. Konie wyglądały podejrzanie podniecone. Ja sam ich nie widziałem, ale testy nie wykazały niczego. – Przerwał na chwilę. – Doping prawie zawsze odbywa się w stajni – dodał znów przenosząc na mnie wzrok. – To znaczy, zawsze są w to w jakiś sposób zamieszani chłopcy stajenni, wystarczy tylko, że wskażą komuś, który koń stoi w którym boksie.

Skinąłem głową. Australia także przeżywa swoje kłopoty.

– My, to znaczy dwóch członków National Hunt Committe i ja, parokrotnie omawialiśmy możliwość dotarcia do sprawy dopingu od środka, czyli…

– Znajdując stajennego, który byłby waszym szpiegiem!? – podrzuciłem.

Skrzywił się lekko.

– Wy Australijczycy jesteście tacy bezpośredni – mruknął. – Ale o to właśnie nam z grubsza chodziło. Nie posunęliśmy się wprawdzie dalej niż do rozmów na ten temat. Realizacja tego planu nastręcza wiele trudności i prawdę mówiąc, nie mamy przecież żadnej gwarancji, że stajenny, z którym nawiążemy kontakt, nie pracuje już… no… dla drugiej strony.

– A Arthur Simmons dostarcza takiej gwarancji? – uśmiechnąłem się.

– Tak. A ponieważ jest Anglikiem, zginie niezauważony w tłumie ludzi związanych z wyścigami. Przyszło mi to na myśl, kiedy płaciłem za obiad. Zapytałem więc o drogę do pana i przyjechałem prosto tutaj, żeby się zorientować na miejscu, jaki on jest.

– Oczywiście może pan z nim porozmawiać – powiedziałem wstając z fotela. – Ale nie przypuszczam, żeby to się na coś przydało.

– Dostanie znacznie większe wynagrodzenie niż normalnie – dodał, nie zrozumiawszy mojej intencji.

– Nie chodzi mi o to, że nie będzie miał ochotyjechać, tylko o to, że nie nadaje się do czegoś takiego.

Wyszedł ze mną z powrotem na wiosenne słońce. Na tej wysokości było jeszcze chłodno, toteż zauważyłem, że zatrząsł się z zimna wyszedłszy z ciepłego domu.

– Jeśli zechce pan chwilę poczekać, zaraz go przyprowadzę – powiedziałem przechodząc za róg domu, po czym włożywszy palce do ust gwizdnąłem głośno w kierunku małego domku po drugiej stronie podwórza. W oknie ukazała się głowa, więc zawołałem: – Niech przyjdzie Arthur.

Głowa skinęła, wycofała się i po chwili Arthur Simmons, starszy, mały, krzywonogi mężczyzna, odznaczający się niezwykłą prostotą umysłu, zmierzał swymi ruchami kraba w moim kierunku. Zostawiłem ich razem, jego i hrabiego, a sam poszedłem zajrzeć, czy moje nowo narodzone źrebiątko trzyma się mocno życia. Trzymało się, choć jego wysiłki, by stanąć na zdeformowanej przedniej nodze, wyglądały naprawdę żałośnie.

Zostawiłem źrebię z matką i wróciłem do hrabiego obserwując z pewnej odległości, jak wyjmuje z portfela banknot i wręcza go Arthurowi. Oczywiście Arthur tego nie przyjmie, chociaż jest Anglikiem. Jest tu już na tyle długo, myślałem, że jest w równym stopniu Australijczykiem, co każdy inny. Za nic nie wróciłby do Wielkiej Brytanii, bez względu na to, co mówi po pijanemu.

– Miał pan rację – usłyszałem. – To znakomity facet, ale nie nadaje się do moich celów. Nawet mu nie proponowałem.

– Czy nie oczekuje pan zbyt dużo od chłopca stajennego? Nawet gdyby był nie wiem jak rozgarnięty, czy potrafi rozwiązać zagadkę, z którą ludzie tacy jak pan nie potrafili sobie poradzić?

Hrabia October skrzywił się.

– No, tak, to właśnie jest jedna z trudności, o których wspomniałem. Błądzimy przecież po omacku. Warto podjąć każdą próbę. Każdą. Nie zdaje pan sobie sprawy, jak poważna jest sytuacja.

Podeszliśmy do samochodu, hrabia October otworzył drzwiczki.

– Dziękuję za cierpliwość, panie Roke. Jak już mówiłem, przyjechałem tu pod wpływem impulsu. Mam nadzieję, że nie zabrałem panu zbyt wiele czasu? – uśmiechnął się, ale ciągle wyglądał tak, jakby był lekko zmieszany i zbity z tropu.

Potrząsnąłem przecząco głową i uśmiechnąłem się do niego. Zapalił silnik, zawrócił i powoli odjechał. Przestałem o nim myśleć, nim zdążył wyjechać za bramę.

Przestałem o nim myśleć, ale nie odjechał zbyt daleko z mojego życia.

Wrócił następnego popołudnia o zachodzie słońca. Zastałem go spokojnie palącego papierosa w małym niebieskim samochodzie. Siedział tam dokonawszy prawdopodobnie odkrycia, że nikogo nie ma w domu. Poszedłem w jego stronę wracając ze stajni, gdzie wykonywałem moją porcję wieczornych zajęć, i zdałem sobie sprawę, że znowu zastał mnie w najbrudniejszym stanie.

Widząc, że się zbliżam, wysiadł z samochodu i zadeptał niedopałek.

– Witam, panie Roke – wyciągnął rękę, którą uścisnąłem. Nawet nie próbował spieszyć się z zaczęciem rozmowy. Tym razem nie przyjechał wiedziony impulsem. W jego zachowaniu nie było żadnego wahania, natomiast wrodzony mu autorytet dostrzegalny był znacznie wyraźniej i uderzyło mnie, że ta właśnie cecha sprawiła, iż udało mu się przekonać całe prezydium złożone z trzeźwo myślących dyrektorów do niezbyt popularnej propozycji.

I wtedy od razu domyśliłem się, jaki jest cel jego wizyty.

Przez moment przyglądałem mu się bacznie, po czym wskazałem gestem dom i raz jeszcze wprowadziłem go do living-roomu.

– Napije się pan czegoś? – zapytałem. – Może whisky?

– Z chęcią. – Odebrał szklankę.

– Jeśli pan pozwoli, pójdę się przebrać. – I trochę pomyślę, dodałem w duchu.

Wziąłem prysznic, włożyłem jakieś przyzwoite spodnie, skarpetki, domowe pantofle, białą popelinową koszulę i jedwabny granatowy krawat. Zaczesałem starannie do tyłu wilgotne włosy przed lustrem i dokładnie sprawdziłem, czy mam czyste paznokcie. Nie ma żadnego powodu wdawać się w spór z pozycji społecznie niekorzystnej. Zwłaszcza jeśli ma się do czynienia z hrabią równie jak ten zdeterminowanym.

Podniósł się, kiedy wszedłem do pokoju, i niedostrzegalnym spojrzeniem oszacował zmiany w moim wyglądzie.

Uśmiechnąłem się zdawkowo, nalałem sobie drinka i ponownie napełniłem jego szklankę.

– Myślę, że mógł pan zgadnąć, co mnie tutaj sprowadziło.

– Możliwe.

– Chciałem namówić pana, by podjął się pan zadania, jakie chciałem powierzyć Simmonsowi – powiedział bez żadnych wstępów i bez pośpiechu.

– Tak – odparłem sącząc trunek. – Aleja nie mogę tego zrobić. Staliśmy tak patrząc na siebie. Wiedziałem, że osoba, na którą patrzy, znacznie się różni od Daniela Roke, którego spotkał przedtem – Jest bardziej solidna i być może bardziej podobna do człowieka, jakiego pewnie spodziewał się tu zastać. Ubranie czyni człowieka – pomyślałem cierpko.

Zaczynało zmierzchać, zapaliłem więc światło. Góry za oknem uciekały w ciemność, i bardzo szczęśliwie się składało, bo sądziłem, że będę potrzebował całej mojej uwagi, która dosłownie i przenośnie skupiła się wokół hrabiego Octobra. Oczywiście problem polegał na tym, że więcej niż połowa mojego ja chciała spróbować tej fantastycznej roboty. Ale wiedziałem, że to jest szaleństwo. I że nie stać mnie na nie.

– Teraz już bardzo wiele się o panu dowiedziałem – powiedział wolno. – Kiedy wczoraj stąd wracałem, pomyślałem sobie: co za szkoda, że pan nie jest Arthurem Simmonsem, byłby pan idealny Proszę mi wybaczyć, ale wyglądał pan jak wymarzony do tej roli… – Zabrzmiało to przepraszająco.

– Ale już nie wyglądam?

– Pan wie, że nie. Zmienił się pan do tego stopnia, że chyba nie. Ale myślę, że znów mógłby pan. Jestem pewien, że gdyby wczoraj, kiedy pana poznałem, miał pan tak cywilizowany wygląd jak w tej chwili, nigdy nie wpadłbym na ten pomysł. Ale kiedy zobaczyłem pana po raz pierwszy idącego przez padok, półnagiego w postrzępionych spodniach, wyglądał pan jak Cygan i wziąłem pana za wynajętego pomocnika… przepraszam.

– To się często zdarza i nie mam nic przeciwko temu – uśmiechnąłem się słabo.

– No i ten pana głos. Ten pana australijski akcent. Wiem, że nie jest tak silny jak u wielu innych, których słyszałem, ale jest cholernie bliski wymowie cockney. Zresztą myślę, że może pan go jeszcze do niej zbliżyć. Widzi pan – ciągnął zdecydowanie, zważywszy, że zamierzam mu przerwać – jeżeli umieści pan w stajni wykształconego Anglika, jest bardzo prawdopodobne, że wszyscy od razu rozpoznają po głosie, że nie jest autentycznym chłopcem stajennym. Ale z panem nie będą mogli tego stwierdzić. Wygląda pan odpowiednio i odpowiednio mówi. Wydaje mi się, że jest pan doskonałym rozwiązaniem naszych problemów. O znalezieniu lepszego nie mógłbym marzyć.

– Zewnętrznie – skomentowałem zimno. Wypił łyk alkoholu i przyjrzał mi się w zamyśleniu.

– Pod każdym względem. Zapomina pan, mówiłem przecież, że wiem już o panu dość dużo. Wczoraj po południu, kiedy dojechałem do Perloomy, postanowiłem, hm… przeprowadzić małe śledztwo, można tak to określić, aby sprawdzić, jakim człowiekiem jest pan naprawdę i czy istnieje najmniejsza choćby szansa, że może zainteresować pana taka… praca. – Wypił znowu łyk i zrobił wyczekującą pauzę.

– Nie mogę podjąć się niczego takiego. Mam dosyć roboty tutaj. – Pomyślałem w tym momencie, że jest to mistrzowskie niedomówienie.

– Przydałoby się panu dwadzieścia tysięcy funtów? – powiedział to zdawkowo, niedbale.

Na to pytanie istniała jedynie krótka odpowiedź „tak”, ale po chwili milczenia zapytałem: – Australijskich czy angielskich?.

Hrabia October uśmiechnął się kącikami ust, jego oczy zwęziły się. Był wyraźnie ubawiony.

– Oczywiście angielskich – rzekł z ironią w głosie.

Nie odpowiedziałem. Po prostu patrzyłem na niego. Jak gdyby czytając w moich myślach rozsiadł się w fotelu, założył nogę na nogę.

– Mogę panu powiedzieć, co by pan z nimi zrobił, jeśli pan chce. Zapłaciłby pan opłaty w szkole medycznej, o której marzy pańska siostra Belinda. Wysłałby pan młodszą siostrę Helen, zgodnie z jej pragnieniem, do szkoły plastycznej. Odłożyłby pan jeszcze wystarczającą ilość po to, by pana trzynastoletni brat Philip został prawnikiem, jeśli rzeczywiście z wiekiem nie zmieni zamiarów. Mógłby pan też zatrudnić tu więcej pracowników, zamiast dorabiać się własnymi rękami wczesnej śmierci, próbując żywić, ubierać i kształcić swoją rodzinę.

Sądzę, że mogłem się po nim spodziewać takiej bezpośredniości, ale poczułem nagły przypływ gniewu, że ośmielił się w taki sposób wedrzeć w moje prywatne sprawy. Jednak bez względu na prowokację nauczyłem się trzymać język za zębami od czasu, gdy za gwałtowną reakcję zapłaciłem niesprzedaniem rocznego źrebaka, który i tak w następnym tygodniu złamał nogę.

– Ja także musiałem wykształcić dwie dziewczyny i chłopca i wiem, ile to pana kosztuje. Moja starsza córka jest na uniwersytecie, a dwójka młodszych bliźniaków właśnie skończyła szkołę.

Ponieważ w dalszym ciągu nic nie mówiłem, October kontynuował:

– Urodził się pan w Anglii i w dzieciństwie przyjechał do Australii. Ojciec pana, Howard Roke, był prawnikiem, dobrym prawnikiem. Kiedy miał pan osiemnaście lat, ojciec i matka utopili się na żaglówce. Od tej pory utrzymuje pan siebie i rodzeństwo hodując i sprzedając konie. Wiem, że chciał pan pójść w ślady ojca i poświęcić się studiom prawniczym, jednak zamiast tego za pozostawione przez niego pieniądze założył pan tutaj stajnię w waszym dawnym letnim domu. Zresztą całkiem się panu powiodło. Konie, które pan sprzedaje, mają opinię dobrze ujeżdżonych i przygotowanych. Jest pan sumienny i cieszy się pan uznaniem.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Stałem sztywno, przeczuwając, że to jeszcze nie wszystko.

– Pana nauczyciel z Geelong twierdzi, że był pan bardzo zdolny i że się pan marnuje. W pańskim banku dowiedziałem się, że na siebie wydaje pan bardzo niewiele. Pana lekarz mówi, że nie miał pan urlopu, odkąd rozpoczął pan tę pracę przed dziewięciu laty z wyjątkiem miesiąca, który spędził pan w szpitalu ze złamaną nogą. Pański pastor mówi, że nigdy nie chodzi pan do kościoła i ma to panu za złe. – Powoli pociągał trunek.

Wydawało się, że przed pełnym determinacji hrabią otwierało się wiele drzwi.

– I wreszcie – dodał z krzywym uśmiechem – właściciel baru „Golden Platypus” w Perloomie twierdzi, że mimo pańskiej urody powierzyłby panu własną siostrę.

– I po tym wszystkim do jakich pan doszedł wniosków? – zapytałem, nieco lepiej panując nad własną niechęcią.

– Ze jest pan nudną, pracowitą piłą – powiedział uprzejmie. Rozluźniłem się w tym momencie i śmiejąc się, usiadłem.

– Zgoda – rzekłem.

– Poza tym wszyscy mówią, że ma pan zwyczaj doprowadzać do końca to, co pan zaczyna, i że jest pan przyzwyczajony do ciężkiej fizycznej pracy. O koniach wie pan tyle, że pracę chłopca stajennego mógłby pan wykonywać z zamkniętymi oczami, i stojąc na głowie.

– Ten cały pomysł jest pomylony – rzuciłem z westchnieniem. – I nie mógłby się udać, ze mną, z Arthurem Simmonsem czy z kimkolwiek. Jest po prostu niewykonalny. W Anglii są przecież setki stajni treningowych. Można spędzić w nich całe miesiące i nie słyszeć o niczym, podczas gdy dokoła przez cały czas zawzięcie będą działać oszuści.

Hrabia October potrząsnął głową.

– Nie przypuszczam. Jest zdumiewająco mało nieuczciwych chłopców stajennych, znacznie mniej niż przypuszcza to pan czy większość ludzi. Chłopiec, o którym wiadomo, że jest przekupny, przyciąga wszelkiego rodzaju kombinatorów jak niestrzeżona kopalnia złota. Dlatego wszystko, co musiałby zrobić nasz ewentualny człowiek, to postarać się, aby rozeszła się wieść o tym, że gotów jest na przyjęcie propozycji. I bez wątpienia dostałby je.

– Ale czy właśnie takie, o jakie panu chodzi? Bardzo w to wątpię.

– Wydaje mi się, że jest to szansa warta spróbowania. Prawdę mówiąc, w obecnej sytuacji warto podjąć każdą szansę. Próbowaliśmy już wszystkiego innego. I nie udało się. Nie udało nam się, pomimo szczegółowego przesłuchiwania wszystkich osób, jakie miały do czynienia z tymi dziesięcioma końmi. Policja twierdzi, że nie może nam pomóc. Ponieważ nie możemy przeprowadzić analizy zastosowanego narkotyku, nie możemy dać im żadnych podstaw do wszczęcia śledztwa. Zatrudniliśmy prywatnych detektywów. Też nic nie osiągnęli. Bezpośrednie działanie nie przyniosło absolutnie żadnych rezultatów. Gotów jestem postawić dwadzieścia tysięcy funtów, że panu się uda. Czy zrobi pan to?

– Nie wiem – odpowiedziałem, przeklinając własną słabość. Powinienem był powiedzieć „nie, na pewno nie”.

Podchwycił to skwapliwie, przechylił się na fotelu i zaczął mówić znacznie szybciej, wypowiadając każde słowo z pełnym pasji przekonaniem.

– W jaki sposób mogę panu uświadomić, jak bardzo moim kolegom i mnie zależy na tych niewykrytych przypadkach dopingu? Sam jestem właścicielem wielu koni wyścigowych – głównie do biegów z przeszkodami – a moja rodzina od wielu pokoleń uwielbiała i popierała wyścigi. Trudno mi wprost wyrazić, jak bardzo mnie i wielu innym zależy na tym, by sport ten pozostał zdrowy… a po raz drugi w ciągu trzech lat jest on poważnie zagrożony. W czasie ostatniej wielkiej fali dopingów gazety i telewizja pełne były dowcipów na ten temat, a my po prostu nie możemy sobie pozwolić, żeby miało się to jeszcze raz powtórzyć. Dotychczas udawało nam się powstrzymać komentarze, ponieważ przypadki te były dość odległe w czasie – od pierwszego minął ponad rok – toteż na wszelkie pytania odpowiadamy po prostu, że testy wypadły negatywnie. Musimy, jednak zidentyfikować ten nowy środek, zanim jego zastosowanie się rozszerzy. W przeciwnym razie stanie się on poważniejszym zagrożeniem dla wyścigów niż cokolwiek dotąd. Jeżeli zaczną się pojawiać dziesiątki zwycięzców dopingowanych niewykrywalnym narkotykiem, zaufanie publiczności zostanie całkowicie zachwiane, a wyścigi z przeszkodami na długie lata, jeśli nie na zawsze, upadną. A chodzi tu przecież o coś więcej niż przyjemna rozrywka. Wyścigi to przemysł zatrudniający tysiące ludzi… a nie najmniej ważni spośród nich to hodowcy koni jak pan. Koniec publicznego poparcia będzie ciężkim ciosem. Zaproponowałem panu niebagatelną sumę pieniędzy, żeby przyjechał pan zobaczyć, czy może pan nam pomóc, ale jestem człowiekiem bogatym, i proszę mi wierzyć, że ocalenie wyścigówjest dla mnie znacznie więcej warte. Moje konie wygrały niemal taką sumę w ostatnim sezonie, i jeśli może ona wystarczyć na opłacenie choćby szansy zniszczenia tego zagrożenia, wydam ją z przyjemnością.

– Jest pan dziś znacznie bardziej podekscytowany niż wczoraj – powiedziałem wolno.

Hrabia October usiadł głębiej w fotelu.

– Wczoraj nie musiałem przekonywać pana. Ale czułem dokładnie to samo.

– Musi być w Anglii ktoś, kto potrafi wygrzebać informację, na której panu zależy – zaprotestowałem. – Człowiek, który zna od podszewki wasze wyścigi. Ja nic o nich nie wiem. Opuściłem Anglię, kiedy miałem dziewięć lat. Będę zupełnie bezużyteczny To w ogóle niemożliwe. – To brzmi lepiej, pochwaliłem sam siebie. Bardziej stanowczo.

Hrabia October popatrzył na swoją szklankę i powiedział z pewnym ociąganiem:

– Tak… zwróciliśmy się do kogoś w Anglii… do pewnego dziennikarza zajmującego się wyścigami. Doskonały nos, poza tym bardzo dyskretny, myśleliśmy, że będzie idealny Niestety, przez kilka tygodni poszukiwał bezskutecznie. I potem zginął biedak w wypadku samochodowym.

– Czemu nie spróbować kogoś innego? – upierałem się.

– Zginął w czerwcu podczas letniej przerwy w wyścigach z przeszkodami. Nowy sezon rozpoczął się w sierpniu i wtedy dopiero wpadliśmy na pomysł z chłopcem stajennym.

– Spróbujcie jakiegoś syna farmera… – podsunąłem. – I wiejski akcent, i znajomość koni…

October potrząsnął głową przecząco:

– Anglia jest na to za mała. Jeśli syn farmera będzie prowadził konia po padoku w czasie wyścigów, wkrótce dla nikogo nie będzie tajemnicą jego zadanie. Zbyt wiele osób go rozpozna i zacznie zadawać pytania.

– A więc syn robotnika rolnego o wysokim współczynniku inteligencji?

– Czy przeprowadzamy egzamin? – zapytał cierpko.

Po krótkiej chwili podniósł wzrok znad drinka. Twarz jego była poważna, niemal surowa.

– No więc? – zapytał.

Chciałem stanowczo powiedzieć „nie”. W rzeczywistości powiedziałem znów „nie wiem”.

– W jaki sposób mogę pana przekonać?

– W żaden. Zastanowię się. Jutro dam panu znać.

– Doskonale. – October podniósł się, odmówił mojej propozycji zostania na kolacji i odszedł tak jak przyszedł, emanując siłą swej osobowości. Kiedy wróciłem, odprowadziwszy go do samochodu, dom wydawał się pusty.

Księżyc w pełni świecił na ciemnym niebie, a spomiędzy znajdujących się za moimi plecami wzgórz rysował się w świetle wyraźny zarys tępego szczytu góry Kościuszki w śniegowej czapie. Siedziałem na skale wysoko w górach i patrzyłem w dół na mój dom.

Laguna, wielkie pastwiska rozciągające się aż do gąszcza krzewów, niewielkie padoki koło domu w schludnych białych ogrodzeniach, srebrne dachy pomieszczeń dla źrebiąt, solidna bryła stajni, szopa i niska, wydłużona, wdzięczna sylwetka domu mieszkalnego, w którego ostatnim oknie odbijało się światło księżyca.

To było moje więzienie.

Na początku nie było tak źle. Nie mieliśmy żadnych krewnych, którzy mogliby się nami zająć, i sprawiało mi przyjemność rozczarowywanie ludzi utrzymujących, że nie zdołam zarobić tyle, żeby rodzeństwo – Belinda, Helen i Philip – mogło być razem ze mną. Zawsze lubiłem konie, a interes od początku szedł zupełnie dobrze. W każdym razie mieliśmy wszyscy co jeść i nawet udało mi się przekonać siebie, że prawo nie było wcale moim prawdziwym powołaniem.

Rodzice zamierzali posłać Belindę i Helen do szkoły w Frensham, i kiedy przyszedł czas, posłałem je tam. Zapewne mógłbym znaleźć tańszą szkołę, ale próbowałem dać im to, co sam kiedyś miałem… I dlatego właśnie Philip był teraz w Geelong. Stopniowo interes rozrastał się, ale rosły też opłaty szkolne, wynagrodzenie robotników i koszty utrzymania. Zostałem schwytany w rodzaj wstępującej spirali i zbyt wiele zależało od tego, żebym nie przestał po niej wstępować. Złamanie nogi na wyścigach z przeszkodami, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata, spowodowało najcięższy kryzys finansowy w ciągu całych dziewięciu lat. Nie miałem więc wyboru: musiałem zarzucić tak ryzykowne przedsięwzięcia.

Nie narzekałem na niekończącą się pracę. Bardzo kochałem moje siostrzyczki i brata. Wcale nie żałowałem tego, co zrobiłem. Jednak świadomość, że zastawiłem na siebie doskonale funkcjonującą pułapkę, zabijała powoli wcześniejsze zadowolenie, jakie znajdowałem w tym, że potrafię utrzymać moje rodzeństwo.

Za osiem czy dziesięć lat będą już dorośli, wykształceni, założą rodziny i moja praca będzie skończona. Za dziesięć lat będę miał trzydzieści siedem. Może ja także będę już żonaty, będę miał własne dzieci, będę wysyłał je do szkół w Frensham i Geelong. Od ponad czterech lat robiłem, co w mojej mocy, by zagłuszyć rosnące we mnie pragnienie ucieczki. Łatwiej mi było, kiedy wszyscy byli w domu na wakacjach, kiedy dom pełen był hałasu, wszędzie poniewierały się prace stolarskie Philipa, a dziewczęce łaszki suszyły się w łazience. Latem jeździliśmy konno lub pływaliśmy po lagunie (po jeziorze, jak nazywali ją moi angielscy rodzice), zimą jeździliśmy w górach na nartach. Byli doskonałymi kompanami i z wdzięcznością cieszyli się ze wszystkiego. Także teraz, kiedy dorastali, nie obserwowałem u nich żadnych objawów buntu właściwego nastolatkom. W istocie dawali mi wiele radości.

Ta głęboka i bolesna chęć wolności ogarniała mnie zwykle w jakiś tydzień po ich wyjeździe. Chciałem być wolny przez dłuższy czas, pojechać dalej niż na trasę handlu końmi, dalej niż przypadkowe wypady do Sydney, Melbourne czy Coomy.

Mieć do zapamiętania jeszcze coś innego prócz długiej procesji pracowitych dni, coś więcej do zobaczenia prócz piękna, którym byłem otoczony. Byłem tak zajęty wpychaniem pokarmu w gardziołka towarzyszy z gniazda, że nigdy naprawdę nie rozwinąłem własnych skrzydeł.

Nic nie pomagało tłumaczenie sobie, że takie myśli są bezużyteczne, że to litość nad sobą, że moje niezadowolenie jest nieuzasadnione. Nocami zapadałem w głębiny depresji, utrzymując te nastroje z dala od moich dni – i ksiąg rachunkowych – jedynie dzięki pracy do granic wytrzymałości.

Kiedy przyjechał hrabia October, młodzież już od jedenastu dni była w szkole, a ja sypiałem bardzo źle. I może właśnie dlatego siedziałem o czwartej nad ranem w górach próbując zdecydować, czy mam podjąć tę szczególną pracę chłopca stajennego po drugiej stronie globu. Owszem, drzwi klatki otworzono przede mną. Ale smakołyk, który miał mnie skusić do wyjścia z niej, byt podejrzanie duży.

Dwadzieścia tysięcy funtów angielskich… Bardzo dużo pieniędzy. Ale hrabia October nie mógł wiedzieć o niespokojnym stanie mojego ducha, mógł natomiast przypuszczać, że mniejsza suma nie zrobi na mnie wrażenia. (Zastanawiałem się, ile był gotów zapłacić Arthurowi).

Z drugiej strony był ten dziennikarz, który zginął w katastrofie samochodowej… Jeżeli October i jego koledzy mają cień wątpliwości, czy był to istotnie wypadek, to również tłumaczyłoby wysokość sumy mającej przytłumić wyrzuty sumienia. Dzięki profesji mojego ojca dowiedziałem się w młodości wiele o zbrodniach i zbrodniarzach, wiedziałem o tym za dużo, by odrzucić myśl o zorganizowanym wypadku jako absolutny nonsens.

Odziedziczyłem ojcowskie zamiłowanie do porządku i prawdy, dorastałem podziwiając logikę jego umysłu, choć często uważałem, że jest zbyt bezwzględny dla niewinnych świadków w sądzie. Uważałem, że sprawiedliwości powinno stać się zadość i że ojciec nie uszczęśliwia świata przyczyniając się do uniewinnienia oskarżonego. Mówił, że nigdy nie będę adwokatem myśląc w ten sposób i lepiej, żebym zamiast tego został policjantem.

Myślałem o Anglii. O dwudziestu tysiącach funtów. O poszukiwaniu przestępcy. Mówiąc szczerze, powaga, z jaką October przedstawił sytuację, nie wywarła na mnie żadnego wpływu. Angielskie wyścigi były po drugiej stronie kuli ziemskiej. Nie znałem nikogo, kto byłby w nie zaangażowany. Naprawdę niewiele mnie obchodziło, czy cieszyły się złą czy dobrą opinią. Gdybym pojechał, byłaby to bezinteresowna wyprawa. Pojechałbym dlatego, że pociągała mnie przygoda, ponieważ zapowiadało się to zabawnie, było wyzwaniem, kusicielska zachęta do odrzucenia odpowiedzialności i przecięcia pęt dobrowolnie narzuconych memu udręczonemu duchowi.

Zdrowy rozsądek mówił, że cały ten pomysł jest szalony, że hrabia October jest nieodpowiedzialnym dziwakiem, że nie mam żadnego prawa zostawiać mojej rodziny własnemu losowi i wałęsać się po świecie, i że jedynym wyjściem dla mnie jest pozostanie na miejscu i wyrabianie w sobie uczucia zadowolenia.

Ale zdrowy rozsądek przegrał.

2

Dziewięć dni później leciałem do Anglii Boeingiem 707. Spałem smacznie przez większą część trzydziestu sześciu godzin lotu z Sydney do Darwin, z Darwin do Singapuru, Rongoonu i Kalkuty, z Kalkuty do Karaczi i Damaszku, z Damaszku do Dusseldorfu i na lotnisko londyńskie.

Zostawiłem za sobą wypełniony tydzień, w który wtłoczyłem całe miesiące papierkowej pracy i mnóstwo konkretnych ustaleń. Częściową trudność stanowiło to, że nie wiedziałem, jak długo będę nieobecny, ale przyjąłem, że jeśli nie wykonam tej pracy w ciągu sześciu miesięcy, to nie będę mógł jej wykonać w ogóle i to stało się podstawą mojego planowania.

Główny stajenny odpowiadał za trening i sprzedaż koni będących w mojej stajni, nie miał jednak zajmować się kupowaniem ani hodowlą nowych. Przedsiębiorstwo budowlane zgodziło się dozorować utrzymanie ziemi i budynków. Kobieta, która zwykle gotowała dla chłopców stajennych mieszkających w baraku, obiecała, że zajmie się domem, kiedy rodzeństwo przyjedzie na długie letnie ferie z okazji Bożego Narodzenia od grudnia do lutego.

Umówiłem się z bankiem, że będę przysyłał postdatowane czeki na opłaty następnego semestru w szkole i paszę dla koni, a stajennemu zostawiłem ich cały stos do stopniowej realizacji najedzenie i pensje dla ludzi. October zapewnił mnie, że „honorarium” będzie bezzwłocznie przekazane na moje konto.

– Jeżeli mi się nie uda, otrzyma pan z powrotem swoje pieniądze, minus moje koszty utrzymania – powiedziałem mu.

Potrząsnął przecząco głową, ale ja nalegałem, więc w końcu doszliśmy do kompromisu. Miałem otrzymać dziesięć tysięcy natychmiast, a drugie dziesięć, jeśli moja misja się powiedzie.

Zaprowadziłem Octobra do moich prawników, którzy ubrali tę raczej dziwną umowę w obojętnie sformułowany kontrakt prawny, na którym October, z wymuszonym uśmiechem, położył swój podpis tuż obok mojego-

Jego rozbawienie minęło jednak bez śladu, kiedy po wyjściu z kancelarii poprosiłem, by ubezpieczył moje życie.

– Nie przypuszczam, bym mógł to zrobić – powiedział wzdragając się.

– Ponieważ będę… nie do ubezpieczenia? Nie odpowiedział.

– Podpisałem kontrakt. Czy myśli pan, że zrobiłem to z zamkniętymi oczami?

– To był pana pomysł. – Wyglądał na zaniepokojonego. – Nie będę pana zmuszał do jego wypełnienia.

– Co naprawdę stało się dziennikarzowi? Potrząsnął głową i unikał mojego wzroku.

– Nie wiem. Wyglądało to na wypadek. Prawie na pewno to był wypadek. Nocą wyleciał z drogi na zakręcie na wrzosowiskach Yorkshire. Staczający się w dół samochód płonął. Nie miał żadnej szansy. To był sympatyczny fecet…

– Jeżeli ma pan jakiekolwiek podstawy, by przypuszczać, że nie był to wypadek, nie powstrzyma mnie to – powiedziałem poważnie – ale musi pan być szczery. Jeżeli nie był to wypadek, musiał mieć jakieś wyniki… musiał znaleźć coś bardzo istotnego… byłoby dla mnie ważne, gdybym wiedział, gdzie bywał i co robił tuż przed śmiercią.

– Czy myślał pan o tym wszystkim, zanim przyjął pan moją propozycję?

– Naturalnie.

Uśmiechnął się, jak gdyby zdjęto mu z ramion ciężar.

– Na Boga, panie Roke. Im lepiej pana poznaję, tym bardziej się cieszę, że zatrzymałem się na ten lunch w Perloomie i pojechałem szukać Arthura Simmonsa. Więc… Tommy Stapleton, ten dziennikarz, był dobrym kierowcą, ale myślę, że wypadek może się zdarzyć każdemu. To była niedziela na początku czerwca. Właściwie poniedziałek. Zmarł około drugiej w nocy. Ktoś z miejscowych zeznał, że o pierwszej trzydzieści droga wyglądała normalnie, a para wracających z przyjęcia zauważyła złamane bariery na zakręcie o drugiej trzydzieści i zatrzymała się, żeby zobaczyć, co się stało. Samochód tlił się jeszcze, zobaczyli czerwony żar w dolinie i pojechali zameldować o tym w najbliższym mieście. Policja przypuszcza, że Stapleton zasnął za kierownicą. To się może łatwo zdarzyć. Nie mogli jednak ustalić, gdzie był po opuszczeniu domu przyjaciół o piątej do znalezienia się na wrzosowisk w Yorkshire. Bo droga mogła mu zająć najwyżej godzinę, a więc nie wiadomo, co robił przez dziewięć godzin. Chociaż historię tę opisano w większości gazet, nikt się nie zgłosił, by zeznać, że spędził wieczór z Stapletonem. Mówiło się, jak mi się zdaje, że mógł spędzić ten czas z czyjąś żoną… z kimś, kto ma powody, by milczeć. W każdym razie potraktowano to jako nie budzący wątpliwości wypadek.

Dowiedzieliśmy się dyskretnie, gdzie był w ciągu kilku poprzednich dni. Bywał wszędzie tam i robił to samo, co podczas swej normalnej pracy. Wyszedł z londyńskiej redakcji swojej gazety w czwartek; w piątek i sobotę był na wyścigach w Bogside, weekend spędził u przyjaciół koło Hexham w Northumberland i, jak już mówiłem, wyjechał od nich w niedzielę o piątej, żeby wrócić do Londynu. Gospodarze mówią, że przez cały czas był jak zwykle czarujący.

– My, to znaczy dwaj inni członkowie komitetu i ja, poprosiliśmy policję z Yorkshire o pokazanie nam wszystkiego, co wydobyli z samochodu, nie było tam nic interesującego. Skórzaną aktówkę znaleziono nieuszkodzoną w połowie zbocza w pobliżu tylnych drzwi, które zostały wyrwane w trakcie koziołkowania samochodu, ale nie było w niej nic prócz zwykłych ksiąg koni i programów wyścigowych. Obejrzeliśmy je dokładnie. Stapleton nie był żonaty, mieszkał z matką i siostrą, które pozwoliły nam przeszukać mieszkanie. Nie było tam nic. Prosiliśmy także redaktora działu sportowego wjego gazecie o pozwolenie przejrzenia rzeczy, jakie zostawił w redakcji. Było kilka przedmiotów osobistych i koperta zawierająca wycinki prasowe o dopingach. Zatrzymaliśmy je. Będzie pan mógł je obejrzeć po przyjeździe do Anglii, ale obawiam nie, że nie na wiele się przydadzą. Były bardzo fragmentaryczne.

– Rozumiem – powiedziałem. Szliśmy ulicą, na której zaparkowane były nasze samochody, jego niebieski i mój biały. Kiedy stanęliśmy obok tych dwu zakurzonych pojazdów, rzekłem: – Pan chce wierzyć, że to był wypadek… Myślę, że pan bardzo chce w to wierzyć.

Poważnie skinął głową.

– Zbyt deprymujące jest inne przypuszczenie. Gdyby nie te dziewięć brakujących godzin, nie byłoby w ogóle najmniejszych wątpliwości.

Wzruszyłem ramionami.

– Mógł je spędzić na tysiąc niewinnych sposobów. W barze. Na kolacji. W kinie. Na podrywaniu dziewczyny.

– Tak, mógł – powiedział October. Ale w jego umyśle i moim pozostały wątpliwości.

Następnego dnia October miał wracać wynajętym holdenem do Sydney, a ja miałem lecieć do Anglii. Uścisnął moją rękę i dał mi swój londyński adres, gdzie miałem go znowu spotkać. Otworzywszy drzwi zjedna nogą już w samochodzie powiedział:

– Myślę, że częścią pańskiego działania będzie odgrywanie nieco, powiedzmy, nieodpowiedzialnego typu chłopca stajennego, tak aby ciągnęli do pana krętacze.

– Zdecydowanie – uśmiechnąłem się.

– Więc jeśli wolno panu coś doradzić, byłoby dobrze, gdyby zapuścił pan bokobrody. Zdumiewające jak wiele mogą zdziała te kępki dodatkowych włosów koło uszu.

– Dobry pomysł – zaśmiałem się.

– I niech pan nie przywozi wielu ubrań. Dostarczę panu brytyjskich, odpowiednich dla pana nowej roli.

– W porządku.

Hrabia October usiadł za kierownicą.

– A więc do zobaczenia, panie Roke.

– Do zobaczenia, lordzie October.

Po odjeździe hrabiego, gdy zabrakło jego siły przekonywania, to, co zamierzałem zrobić, wydawało mi się mniej rozsądne niż kiedykolwiek. Ale byłem już śmiertelnie zmęczony rozsądkiem. Pracowałem od świtu do nocy, co rano drżąc z niecierpliwości, by już być w drodze.

Na dwa dni przed terminem wyjazdu poleciałem do Gelong, by pożegnać się z Philipem i wyjaśnić dyrektorowi szkoły, że na jakiś czas wyjeżdżam do Europy, nie wiem dokładnie na jak długo. Wracałem przez Frensham, żeby zobaczyć się z siostrami. Obydwie wykrzyknęły na widok ciemnych plam zarostu, które zaczęły już nadawać mojej twarzy pożądany „nieodpowiedzialny” wygląd.

– Na miłość boską, musisz to zgolić – oświadczyła Belinda. – To zbyt seksowne. I tak większość kobiet szaleje za tobą, a jeśli teraz cię zobaczą, rzucą się na ciebie.

– To brzmi cudownie – powiedziałem uśmiechając się do nich serdecznie.

Helen, niemal już szesnastoletnia, była jasna, łagodna i pełna wdzięku, zupełnie jak kwiaty, które tak lubiła rysować. Z całej trójki właśnie ona była najmniej samodzielna, najbardziej odczuła brak matki.

– Czy chcesz powiedzieć – w jej głosie był niepokój – że nie będzie cię przez całe lato? – Miała taką minę, jakby właśnie zapadła się Góra Kościuszki.

– Wszystko będzie dobrze. Jesteś już prawie dorosła – próbowałem się z nią przekomarzać.

– Ale wakacje będą strasznie nudne!

– No to zaproście przyjaciół.

– Możemy? – Twarz jej rozjaśniła się. – To będzie zabawne.

Już bardziej szczęśliwa pocałowała mnie na pożegnanie i wróciła na lekcje.

Z najstarszą moją siostrą rozumieliśmy się doskonale i wiedziałem, że jej jednej jestem winien wyjaśnienie prawdziwego celu moich „wakacji”. Była zmartwiona, a tego się nie spodziewałem.

– Najdroższy Dan – wzięła mnie pod rękę i pociągała nosem, żeby powstrzymać płacz – wiem, że nasze wychowanie było dla ciebie harówką i że powinniśmy być zadowoleni, kiedy wreszcie robisz coś dla siebie. Tylko proszę cię, bądź ostrożny. I Dan, my chcemy… chcemy, żebyś wrócił.

– Wrócę – obiecałem bezradnie, podając jej własną chustkę do nosa – wrócę na pewno.

Taksówka z dworca lotniczego przywiozła mnie przez wypełniony drzewami skwer pod dom hrabiego Octobra w Londynie w szarej mżawce, która w żaden sposób nie korespondowała z moim nastrojem. Ja byłem radosny, jakbym miał sprężyny w piętach.

W odpowiedzi na dzwonek eleganckie czarne drzwi otworzył mi służący o przyjaznej twarzy, który natychmiast przejął inicjatywę mówiąc, iż ponieważ jego lordowska mość mnie oczekuje, więc nie zwlekając wprowadzi mnie na górę. „Góra” okazała się salonikiem o szkarłatnych ścianach na pierwszym piętrze, gdzie wokół elektrycznego grzejnika w kominku stali trzej mężczyźni z kieliszkami w rękach. Trzej mężczyźni w postawie swobodnej, zwróceni w stronę otwierających się drzwi. To był triumwirat rządzący wyścigami w Anglii. Wielkie figury. Pewne i obwarowane setkami lat tradycyjnej władzy. Oni nie traktowali sprawy z takim podnieceniem jak ja.

– Pan Roke – zaanonsował służący wprowadzając mnie. October podszedł do mnie i przywitał się.

– Podróż miał pan dobrą?

– Tak, dziękuję.

Hrabia October zwrócił się w stronę pozostałych mężczyzn.

– Moi dwaj koledzy przybyli tu, by pana powitać.

– Nazywam się Macclesfield – powiedział wyższy, starszy przygarbiony mężczyzna o niesfornej białej czuprynie. Pochylił się do mnie i wyciągnął kościstą rękę. – Bardzo się cieszę z poznania pana, panie Roke. – Miał sokole oczy o przenikliwym spojrzeniu. – A to jest pułkownik Beckett – wskazał na szczupłego mężczyznę, który wyglądał na schorowanego i kiedy podał mi rękę, jego uścisk był słaby i miękki. Wszyscy milczeli i przyglądali mi się, jak gdybym był przybyszem z kosmosu.

– Jestem do dyspozycji panów – powiedziałem uprzejmie.

– Możemy więc przejść od razu do interesów – rzekł October wskazując mi przykryty pokrowcem fotel. – Drinka?

– Proszę.

Podał mi szklaneczkę najdelikatniejszej whisky, jaką kiedykolwiek piłem, i wszyscy usiedli.

– Moje konie – zaczął October swobodnie, konwersacyjnie – trenowane są w stajni przylegającej do mojego domu w Yorkshire. Nie trenuję ich sam, bo zbyt często muszę wyjeżdżać w interesach. Licencję – publiczną licencję – ma człowiek o nazwisku Inskip i prócz moich koni trenuje także konie moich przyjaciół. Obecnie w stajni jest trzydzieści pięć koni, z czego 11 moich. Sądzimy, że byłoby najlepiej, gdyby zaczął pan jako chłopiec w mojej stajni i potem przeniósł się gdzie indziej, kiedy uzna pan to za konieczne. Jasne?

Skinąłem głową.

– Inskip jest uczciwy, ale trochę gaduła, toteż uważamy za rzecz bardzo istotną dla powodzenia pańskiej misji, by nie znał on powodów ani sposobu, W jaki trafił pan do stajni. Zwykle Inskip angażuje chłopców, toteż musi pana przyjąć on, nie ja. Aby upewnić się, że w stajni zabraknie rąk do pracy i pana oferta zostanie natychmiast przyjęta, pułkownik Beckett i sir Stuart Macclesfield za dwa dni poślą tam po trzy konie. Trzeba powiedzieć, że nie są to dobre konie, ale najlepsze, jakie moglibyśmy w tym czasie zdobyć.

Wszyscy uśmiechnęli się i mieli do tego pełne prawo. Zaczynałem podziwiać ich działalność sztabową.

– Za cztery dni, kiedy wszyscy zaczną się czuć przepracowani, pan się zjawi i zaoferuje swe usługi. Jasne?

– Tak.

– Tu są referencje – podał mi kopertę. – Pochodzą od mojej kuzynki z Kornwalii, która trzyma kilka koni wierzchowych. Umówiłem się z nią, że jeśli Inskip będzie chciał sprawdzić, ona potwierdzi ustnie opinię o panu. Na początek nie może pan się wydać zbyt podejrzanym charakterem, bo Inskip pana nie przyjmie.

– Rozumiem.

– Inskip zapyta o kartę ubezpieczeniową i formularz podatkowy, które powinien pan mieć z poprzedniego miejsca pracy. Oto one. Karta ubezpieczeniowa jest podstemplowana i nie będzie wymagała żadnego sprawdzania aż do maja w przyszłym roku, a do tego czasu, mamy nadzieję, nie będzie już potrzebna. Bardziej skomplikowana jest sprawa z formularzem podatkowym, ale sporządziliśmy go w ten sposób, że adres na odcinku, który Inskip będzie musiał wysłać do urzędu finansowego, jest zupełnie nieczytelny. Musi z tego wyniknąć pewne zamieszanie, ale będzie ono wyglądało całkiem naturalnie, i łatwo ukryje się fakt, że nie pracuje pan w Kornwalii.

– Rozumiem – powiedziałem. – Muszę przyznać, że wszystko to zrobiło na mnie pewne wrażenie.

Sir Stuart Macclesfield chrząknął, a pułkownik Beckett poszczypywał czubek własnego nosa.

– Wiem, że wasi analitycy nie mogli zidentyfikować tego dopingu, ale nie znam żadnych szczegółów. Na jakiej podstawie są panowie przekonani, że używano dopingu?

October spojrzał na Macclesfielda, który zaczął mówić powolnym, starczym chropowatym głosem.

– Kiedy koń wraca z toru i toczy pianę z pyska, oczy wychodzą mu z orbit, a ciało ma zlane potem, podejrzewa śię oczywiście, że dostał jakiś środek stymulujący. Środki te są kłopotliwe, bo trudno obliczyć dawkę konieczną, by koń zwyciężył nie budząc podejrzeń. Gdyby zobaczył pan któregoś z koni, jakie podawaliśmy testom, przysiągłby pan, że dostał za dużą dawkę. Jednak wyniki testów zawsze były negatywne.

– A co mówią wasi farmakolodzy?

– Dosłownie? Bo nie żałują przekleństw – zauważył Beckett.

– W ogólnych zarysach.

– Mówią po prostu, że nie istnieje narkotyk, którego nie potrafiliby zidentyfikować.

– A adrenalina? – zapytałem.

Panowie wymienili spojrzenia, a Beckett powiedział:

– Większość badanych koni miała bardzo wysoki procent adrenaliny, ale na podstawie jednej analizy nie można stwierdzić, czy jest to normalny poziom dla danego konia. Konie produkują bardzo różne ilości adrenaliny i należałoby zbadać je przed i po kilku wyścigach, żeby określić poziom normalnej produkcji, a także na różnych etapach treningu. Tylko znając normalny u konkretnego konia poziom adrenaliny można stwierdzić, czy dostał jej dodatkową dawkę. Są zresztą trudności praktyczne – adrenaliny nie można podawać doustnie, o czym pan zapewne wie. Musi być wstrzyknięta i ma natychmiastowe działanie. Na starcie wszystkie konie były opanowane i spokojne. Konie po środku stymulującym są zazwyczaj bardzo ożywione. Poza tym bardzo często po podskórnym wstrzyknięciu adrenaliny sierść konia w pobliżu miejsca zastrzyku nieco się unosi, i wszystko się wydaje. Pewne jest jedynie wstrzyknięcie w żyłę szyjną, ale jest to zabieg dość niebezpieczny i jesteśmy przekonani, że w interesujących nas przypadkach nie miał on zastosowania.

– Faceci z laboratorium radzili nam szukać czegoś mechanicznego. W przeszłości próbowano już wszystkiego. Na przykład wstrząsów elektrycznych. Dżokeje używali siodeł czy batów, w które wmontowane były baterie, w ten sposób prąd galwanizował konie do zwycięskiego biegu. Wspaniałym przewodnikiem był koński pot. Badaliśmy to bardzo starannie i jesteśmy przekonani, że w ekwipunku żadnego z dżokejów nie było nic niezwykłego – dodał October.

– Zebraliśmy wszystkie nasze notatki, analizy z laboratorium, dziesiątki wycinków prasowych i wszystko inne, co naszym zdaniem mogłoby stanowić dla pana jakąkolwiek pomoc – rzekł Macclesfield wskazując mi trzy pudła z wycinkami, leżące na stole.

– Ma pan trzy dni, żeby to przeczytać i przemyśleć. October uśmiechnął się blado.

– Pokój jest przygotowany, a służący zajmie się panem. Przykro mi, że nie będę mógł panu towarzyszyć, ale dziś wieczorem muszę wracać do Yorkshire.

Beckett spojrzał na zegarek i podniósł się wolno.

– Muszę już iść, Edward.

A zwracając się do mnie ze spojrzeniem, które było równie żywe i przenikliwe jak chorowity wydawał się jego wygląd, powiedział:

– Da pan sobie radę. I proszę się pospieszyć, czas działa przeciwko nam.

October sprawiał wrażenie, jakby kamień spadł mu z serca. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, kiedy Macclesfield ponownie uścisnął mi rękę i rzekł chrapliwym głosem:

– Teraz, kiedy pan tu już jest, to wszystko wydaje się bardziej prawdopodobne… Serdecznie życzę powodzenia, panie Roke.

October odprowadził ich aż do drzwi wyjściowych, a wróciwszy na górę popatrzył na mnie przez całą długość szkarłatnego pokoju:

– Miło mi powiedzieć, panie Roke, że kupił ich pan zupełnie.

W luksusowym pokoju gościnnym na górze, wyłożonym ciemnozielonym dywanem, stało łóżko z mosiężnymi okuciami, w którym spędziłem cztery następne noce. Służący rozpakowywał nieliczne rzeczy, jakie z sobą przywiozłem, i układał je porządnie na półkach ciężkiej edwardiańskiej szafy Na podłodze obok mojej płócienno-skórzanej walizeczki stała tania fibrowa walizka z pordzewiałymi zamkami. Ubawiony zabrałem się do przeglądania jej zawartości. Na samym wierzchu znajdowała się gruba zapieczętowana koperta, na której wypisane było moje nazwisko. Otworzyłem kopertę i znalazłem w niej czterdzieści banknotów pięciofuntowych, którym towarzyszyła karteczka z napisem „Przynęty do zarzucania sieci”. Roześmiałem się głośno.

Pod kopertą October umieścił wszystko, co mogło mi być potrzebne, od bielizny po przybory toaletowe, buty do konnej jazdy, kurtkę nieprzemakalną, dżinsy i piżamy.

Pod kołnierzykiem czarnej skórzanej kurtki znalazłem następną kartkę od Octobra.

„Ta kurtka uzupełnia bokobrody W obydwu naraz będzie pan wspaniale pasował do swojej roli. To coś na wzór podręcznego ekwipunku dla przestępcy! Powodzenia”.

Obejrzałem buty do konnej jazdy Kupione były okazyjnie i wymagały oczyszczenia, ale ku mojemu ogromnemu zdumieniu, kiedy włożyłem je na nogi, okazało się, że pasują idealnie. Przymierzyłem z kolei czarne pantofle z bardzo ostrymi szpicami. Były okropne, ale również pasowały znakomicie, toteż nie zdjąłem ich, by stopniowo przyzwyczajać stopy i oczy.

Trzy segregatory, które przyniosłem tutaj po wyjeździe Octobra do Yorkshire, leżały na niskim stoliku obok fotela. Usiadłem i zacząłem czytać z uczuciem, że nie mam już czasu do stracenia.

Ponieważ niesłychanie wolno zapoznawałem się z każdym słowem, przeczytanie wszystkich papierów w segregatorach zajęło mi całe dwa dni. Skończywszy to zajęcie siedziałem wpatrując się w dywan, a w mojej głowie nie kiełkował żaden interesujący pomysł. Były tam, pisane na maszynie lub ręcznie, sprawozdania z rozmów, jakie przeprowadzono z trenerami, dżokejami, chłopcami stajennymi, kowalami i weterynarzami, którzy mieli do czynienia z jedenastką koni podejrzanych o doping. Był tam także długi raport firmy prywatnych detektywów, która przeprowadziła rozmowy z wieloma stajennymi w „miejscach rozrywkowych”, ale to również prowadziło donikąd. Dziesięciostronicowa notatka bukmachera opisywała z licznymi szczegółami zakłady dotyczące tych właśnie koni, ale jej ostatnie zdanie właściwie zawierało wszystko: „Nie potrafimy znaleźć osoby ani syndykatu, który konsekwentnie wygrywałby na tych koniach, toteż jeżeli rzeczywiście istnieje taka osoba czy syndykat – zakłady musiały być dokonywane za pośrednictwem totalizatora”.

Głębiej w tym segregatorze znalazłem list od firmy Tote Investors Ltd., w którym stwierdzali, że żaden z ich stałych kredytowanych klientów nie obstawiał wszystkich wymienionych koni, ale oczywiście nie mają możliwości sprawdzenia układów gotówkowych dokonywanych bezpośrednio na wyścigach.

W drugim segregatorze było jedenaście wyników laboratoryjnych badań próbek moczu i śliny. Pierwszy dotyczył konia o nazwie Charcoal i pochodził sprzed osiemnastu miesięcy. Ostatni odnosił się do testów przeprowadzonych na koniu Rudyard we wrześniu, kiedy to lord October przebywał w Australii.

Na końcu każdego wyniku wyraźnym charakterem pisma napisano krótko: „ujemny”.

Prasa zadała sobie wiele trudu, by uniknąć oskarżenia o zniesławienie. W wycinkach z gazet, umieszczonych w trzecim segregatorze, znajdowałem takie zdania: „Charcoal zaprezentował zupełnie niezwykłą szybkość”, „Podczas rozsiodływania Rudyard wydawał się bardzo podekscytowany swoim sukcesem”.

Wzmianki o Charcoalu i następnych trzech koniach były nieliczne, ale od tego momentu ktoś zwrócił się o pomoc do agencji gromadzącej informacje i ostatnie siedem przykładów miało bardzo bogatą dokumentację złożoną z wycinków z wielu codziennych, wieczornych, lokalnych i sportowych gazet.

Pod wycinkami znalazłem szarą kopertę średniej wielkości z napisem „Od redaktora działu sportowego Daily Scope, 10 czerwca”. Niewątpliwie były to wycinki, które zgromadził Stapleton, ów nieszczęsny dziennikarz. Otworzyłem kopertę z ogromnym zaciekawieniem. Ale ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu – wszak tak bardzo potrzebna mi była jakaś pomoc – wszystkie wycinki, prócz trzech, były duplikatami tych, które już czytałem.

Jeden z trzech wycinków zawierał informacje o właścicielce Charcoala; drugi dotyczył konia (nie był to żaden z jedenastki), który wpadł w szał i na padoku w Cartmel w Lincolnshire zabił kobietę w dniu 3 czerwca; trzecim wycinkiem był długi artykuł ze specjalistycznego tygodnika, omawiający znane przypadki dopingu, sposób, w jaki je odkryto i jakie były tego następstwa. Przeczytałem wszystko bardzo uważnie, jednak bez wielkich korzyści.

Po całej tej bezowocnej koncentracji następny dzień spędziłem włócząc się po Londynie, wdychając opary miasta z uderzającym do głowy poczuciem wyzwolenia, często pytając o drogę i uważnie przysłuchując się odpowiadającym.

Sądziłem, że October zbyt optymistycznie odnosił się do mojego akcentu, ponieważ przed południem aż dwie osoby wzięły mnie za Australijczyka. Moi rodzice zachowali swoją angielskość aż do śmierci, ale ja w wieku lat dziesięciu uznałem za rzecz rozsądną nie być w szkole „odmieńcem” i od tej pory przyjąłem język mojej nowej ojczyzny. Nie mogłem już się go pozbyć, nawet gdybym chciał, ale jeśli miał brzmieć jak angielki cockney, najwyraźniej musiał ulec pewnym modyfikacjom.

Posuwałem się w kierunku wschodnim, spacerując, pytając, słuchając. Stopniowo doszedłem do wniosku, że jeśli wyrzucę „h” i nie będę dokładnie wymawiał końcówek, moja wymowa ujdzie. Ćwiczyłem to przez całe popołudnie i w końcu udało mi się nawet zmienić również brzmienie kilku samogłosek. Już nikt więcej nie pytał mnie, skąd pochodzę, co uznałam za sukces, a kiedy zapytałem ostatniego przechodnia, młodego tragarza, gdzie mogę złapać autobus z powrotem do dzielnic zachodnich, nie mogłem już zauważyć dużej różnicy między moim pytaniem, a jego odpowiedzią.

Zrobiłem jeden zakup: zapinany na zamek błyskawiczny pas do pieniędzy z kieszeniami zrobiony z mocnej płóciennej taśmy. Zapiąłem go ciasno dokoła pasa pod koszulą i zapakowałem do niego dwieście funtów; sądziłem, że gdziekolwiek się znajdę, mogę być zadowolony mając te pieniądze pod ręką.

Wieczorem, odświeżony, próbowałem rozważyć problem dopingu pod innym kątem; to znaczy sprawdzając, czy konie te miały cokolwiek wspólnego ze sobą.

Najwyraźniej niczego takiego nie było. Wszystkie konie trenowali inni trenerzy. Wszystkie miały innych właścicieli i każdego dosiadał inny dżokej. Jedyną rzeczą wspólną dla wszystkich koni był fakt, że nie miały z sobą nic wspólnego.

Westchnąłem i położyłem się do łóżka.

Rankiem czwartego dnia obudził mnie Terence – służący, z którym nawiązałem zdecydowanie przyjacielskie, choć nie pozbawione rezerwy stosunki – wchodząc do pokoju z tacą obładowaną śniadaniem.

– Skazańcy jedzą obficie – zauważył podnosząc srebrną pokrywkę, co pozwoliło mi dostrzec talerz pełen jaj na bekonie.

– Co masz na myśli – zapytałem, ziewając z zadowoleniem.

– Nie wiem, do czego zmierzacie, pan i jego lordowska mość, ale z pewnością będzie to co innego, niż robi pan zwykle. Weźmy na przykład pana ubranie, nie pochodzi z tego samego miejsca, co reszta rzeczy…

Podniósł fibrową walizkę, postawił ją na stołku i otworzył zamki. Tak ostrożnie, jakby miał do czynienia z jedwabiem, rozłożył na krześle kilka par bawełnianych kalesonów i kraciastą koszulę, spłowiały pulower w paski, powyciągane ciemne spodnie i czarne skarpety. Z wyrazem obrzydzenia podniósł czarną skórzaną kurtkę, powiesił ją na oparciu krzesła i ustawił równo buty o ściętych szpicach.

– Lord October polecił mi dopilnować, żeby zostawił pan wszystko to, co pan przywiózł ze sobą, a zabrał tylko te rzeczy – powiedział z żalem.

– Czy ty je kupiłeś – zapytałem ubawiony – czy zrobił to lord October?

– Jego lordowska mość – Terence uśmiechnął się nagle, stojąc już w drzwiach. – Chciałbym zobaczyć go w tym sklepiku pełnym zaaferowanych kobiet.

Zjadłem śniadanie, umyłem się, ogoliłem i ubrałem się od stóp do głowy w nowe rzeczy. Na wierzch włożyłem kurtkę skórzaną, zapiąłem zamek błyskawiczny. Włosy sczesałem do przodu zamiast do tyłu, tak że ich czarne, krótkie końce układały się na czole.

Terence wrócił do pokoju po pustą tacę i zastał mnie stojącego przed ogromnym lustrem. Zamiast uśmiechnąć się do niego, jak robiłem to zwykle, odwróciłem się wolno na pięcie i rzuciłem mu twarde spojrzenie przymrużonych oczu.

– Wielkie nieba! – wykrzyknął.

– W porządku – powiedziałem pogodnie – a więc nie miałbyś do mnie zbytniego zaufania.

– Ani trochę.

– A jakie jeszcze sprawiam wrażenie? Czy dałbyś mi pracę?

– Przede wszystkim nie wpuściłbym pana do tego domu przez frontowe drzwi. Najwyżej przez suterenę. I bardzo starannie sprawdziłbym referencje. Myślę, że gdybym nie był w przymusowej sytuacji, to w ogóle bym pana nie przyjął. Wygląda pan na cwaniaka i to… niemal niebezpiecznego.

Rozpiąłem skórzaną kurtkę, spod której ukazał się kołnierzyk kraciastej koszuli i spłowiały pulower. Całość wyglądała niechlujnie.

– A teraz? – zapytałem.

Przechylił głowę na bok zastanawiając się.

– Tak, teraz może bym pana przyjął. Wygląda pan bardziej zwyczajnie. Na niewiele uczciwszego, ale łatwiejszego do opanowania.

– Dziękuję, Terence. Myślę, że o to właśnie chodzi. Przeciętny, ale nieuczciwy. – Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. – No, na mnie już czas.

– Ale nie zabrał pan niczego ze swoich rzeczy?

– Jedynie zegarek – zapewniłem.

– W porządku.

Zauważyłem, że po raz pierwszy od czterech dni nie kończył każdego zdania płynnym, automatycznym „proszę pana”, a kiedy podniosłem tanią walizkę, nie wykonał żadnego ruchu, żeby wziąć ją ode mnie i zanieść, jak zrobił to z moją torbą w dniu, kiedy przyjechałem.

Zeszliśmy na dół do drzwi wyjściowych, uścisnąłem mu rękę i podziękowałem za to, że tak dobrze się mną opiekował, i wręczyłem mu pięciofuntowy banknot. Jeden z banknotów Octobra. Przyjął to z uśmiechem i stał z banknotem w dłoni, patrząc na moje nowe wcielenie.

Uśmiechnąłem się do niego.

– Do widzenia, Terence!

– Do widzenia, dziękuję… panu – powiedział, kiedy odchodziłem zostawiając go roześmianego.

Kolejnego potwierdzenia faktu, że zmiana ubrania niesie za sobą znaczne obniżenie statusu, dostarczył mi kierowca taksówki, którą zatrzymałem na końcu placu. Dopóki nie pokazałem mu, że mam dość pieniędzy na zapłacenie kursu, nie godził się zawieźć mnie na stację King’s Cross. Zdążyłem na południowy pociąg do Harrogate, po drodze pochwyciłem szereg krytycznych spojrzeń, jakie rzucał na mnie siedzący naprzeciwko elegant w średnim wieku z postrzępionymi mankietami. Wszystko to razem było zadowalające – myślałem, wyglądając na wilgotny pejzaż jesienny uciekający za oknem – znaczyło bowiem, że na pierwszy rzut oka robiłem dość podejrzane wrażenie. Był to dość przewrotny powód do zadowolenia.

W Harrogate złapałem lokalny autobus do małej wioski Sław, skąd ostatnie dwie mile do posiadłości Octobra przebyłem, zapytawszy uprzednio o drogę, piechotą, przybywając na miejsce o godzinie szóstej po południu, czyli w najlepszej porze dnia dla poszukującego pracy w stajni.

Nie ulegało wątpliwości, że musieli się dobrze nauwijać. Zapytałem o koniuszego, który następnie zaprowadził mnie do Inskipa, przeprowadzającego właśnie wieczorną inspekcję.

Inskip obejrzał mnie i zasznurował usta. Był to niestary jeszcze mężczyzna w okularach, o rzadkich jasnych włosach i wilgotnych ustach.

– Referencje? – Jego głos był zaskakująco ostry i nie znoszący sprzeciwu.

Wyjąłem z kieszeni list kornwalijskiej kuzynki lorda Octobra i podałem mu. Otworzył list, przeczytał go i schował do swojej kieszeni.

– A więc nie miałeś do czynienia z końmi wyścigowymi?

– Nie.

– Kiedy możesz zacząć?

– Zaraz – wskazałem na moją walizkę. Zawahał się, ale nie trwało to długo.

– Tak się składa, że brakuje nam ludzi. Przyjmiemy cię na próbę. Wally, załatw mu łóżko u pani Allnut i jutro rano może zaczynać. Wynagrodzenie normalne – dodał – jedenaście funtów tygodniowo, z czego trzy należą się pani Allnut za utrzymanie. Papiery możesz mi dać jutro. W porządku?

– Tak – powiedziałem, i tak się zaczęło.

3

Wślizgiwałem się łagodnie w życie stajni, niby heretyk do nieba, starając się, by nie odkryto mnie i nie wyrzucono, nim zdążę stać się częścią scenerii. Pierwszego wieczoru mówiłem wyłącznie monosylabami, ponieważ nie dowierzałem mojemu nowemu akcentowi, jednak stopniowo przekonywałem się, że pośród różnorodności regionalnych akcentów stajennych mój australijski cockney przechodził niezauważony.

Koniuszy Wally, niski, żylasty mężczyzna o źle dopasowanych sztucznych szczękach powiedział, że będę spał w domku, gdzie mieszka kilkunastu nieżonatych chłopców, obok bramy na podwórzu. Wprowadzono mnie do małego ciasnego pokoiku na górze, w którym stało sześć łóżek, szafa, dwie komody, cztery krzesła, pośrodku było ledwie dwa metry wolnej przestrzeni. W oknach wisiały cienkie zasłony w kwiaty, a podłogę pokrywało zapastowane linoleum.

Okazało się, że przez lata na środku mojego łóżka wyrobiło się zagłębienie, ale łóżko było mimo to dość wygodne, zasłane białymi prześcieradłami i szarymi kocami. Pani Allnut, która przyjęła mnie nawet zbytnio się nie przyglądając, była okrągłą, pogodną, niewielką osóbką; włosy miała związane w węzeł na czubku głowy. Utrzymywała dom w nienagannej czystości i osobiście pilnowała, by chłopcy się myli. Gotowała dobrze; jedzenie było proste, ale obfite. W sumie była to dobra kwatera.

Początkowo poruszałem się ostrożnie, ale powszechne zaakceptowanie mojej osoby i wtopienie się w tło okazało się łatwiejsze, niż sobie wyobrażałem.

W ciągu pierwszych kilku dni kilkakrotnie powstrzymałem się w samą porę od niemal automatycznego wydawania poleceń innym stajennym. Trudno było pozbyć się dziewięcioletniego przyzwyczajenia. Poza tym byłem zaskoczony, wręcz skonsternowany służalczą postawą wszystkich wobec Inskipa, przynajmniej w jego obecności; moi pracownicy traktowali mnie znacznie bardziej familiarnie. To, że ja płaciłem, a oni zarabiali, nie dawało mi żadnej przewagi nad nimi jako ludźmi, z czego wszyscy jasno zdawaliśmy sobie sprawę. Ale w stajni Inskipa, podobnie jak w całej Anglii, co sobie stopniowo uświadomiłem, nie istniał ten niemal agresywny egalitaryzm tak typowy w Australii. Stajenni na ogół wydawali się akceptować fakt, że w oczach świata są istotami o mniejszej wartości niż Inskip i October. Uznałem to za niegodne, niezwykłe i haniebne. I zachowałem te myśli dla siebie.

Wally, oburzony moim niedbałym tonem rozmowy zaraz po przyjeździe, zapowiedział, że zwracając się do Inskipa mam mówić „proszę pana”, a do lorda Octobra „wasza lordowska mość”, a w ogóle jeśli jestem cholernym komunistą, to mogę od razu stąd zjeżdżać. Szybko więc zacząłem okazywać to, co określał respektem należnym ludziom lepszym ode mnie.

Z drugiej jednak strony właśnie dzięki temu, że stosunki, jakie łączyły mnie z moimi pracownikami, były tak swobodne i niekrępujące, nie sprawiło mi żadnej trudności stanie się jednym z wielu chłopców stajennych. Nie wyczuwałem u nich żadnego skrępowania, a ja sam – skoro tylko wyjaśnił się problem akcentu – również czułem się swobodnie. Przekonałem się jednak, że to, o czym mówił October, było absolutnie prawdziwe; gdybym wychował się w Anglii i ukończył szkołę w Eton (zamiast jej odpowiednika – Geelong) – nie mógłbym tak łatwo dopasować się do pracowników stajni.

Inskip przydzielił mi trzy nowo przybyłe konie; było to o tyle niekorzystne, że nie mogłem oczekiwać wyjazdu z końmi na wyścigi. Konie nie były przygotowane i zgłoszone do wyścigów; nawet gdyby okazały się dobre, mogły być gotowe do startu dopiero po kilku tygodniach. Rozmyślałem nad tym nosząc im siano i wodę, czyszcząc ich boksy i trenując je w czasie porannych ćwiczeń.

W drugim dniu mojego pobytu o szóstej po południu przyjechał October z grupką swoich gości. Inskip, wiedząc wcześniej o tej wizycie, ostro wszystkich popędził, by zdążyć na czas, i najpierw sam dokonał obchodu, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Każdy chłopiec stajenny stał obok tego ze swych koni, który był najbliżej końca rzędu, od którego zaczęła się inspekcja. October z przyjaciółmi w towarzystwie Inskipa i Wally’ego przechodził od boksu do boksu, gawędząc, śmiejąc się i rozmawiając o poszczególnych koniach.

Kiedy doszli do mnie, October przyjrzał mi się i zapytał:

– Jesteś nowy?

– Tak, proszę pana.

Nie poświęcił mi więcej uwagi, ale kiedy zamknąłem pierwszego konia na noc i przesunąłem się dalej, by czekać przy drugim, podszedł, pogłaskał mojego podopiecznego, obejrzał jego nogi i prostując się mrugnął do mnie szelmowsko. Zachowałem kamienną twarz z tym większym trudem, że stałem naprzeciwko pozostałych gości. October wytarł nos, aby powstrzymać śmiech. Żaden z nas nie był przecież zawodowcem w tej komedii z gatunku „płaszcza i szpady”.

Po zakończeniu inspekcji zjadłem kolację wraz z innymi stajennymi i z dwoma z nich poszedłem do baru w Sław. W połowie pierwszego drinka zostawiłem ich, by zatelefonować do Octobra.

– Kto mówi? – zapytał męski głos.

Na moment zgłupiałem, ale po chwili rzuciłem „Parlooma”, wiedząc, że to sprowadzi lorda Octobra do telefonu.

– Coś się stało? – odezwał się po chwili.

– Nie. Czy ktoś z miejscowej centrali podsłuchuje pańskie rozmowy?

– Nie przysiągłbym, że nie. – Zawahał się. – Gdzie pan jest?

– W budce telefonicznej w Slaw, w końcu osady położonej bliżej pana rezydencji.

– Mam gości na kolacji. Czy możemy umówić się na jutro?

– Tak.

– Czy może pan powiedzieć, o co chodzi? – zapytał po krótkim namyśle.

– Tak. Księgi z ostatnich siedmiu czy ośmiu sezonów i najdrobniejsze strzępy informacji, jakie może pan zdobyć o jedenastu… obiektach.

– Czego pan szuka?

– Jeszcze nie wiem.

– Czy potrzeba panu czegoś jeszcze?

– Tak, ale to wymaga omówienia.

– Za podwórzem stajennym jest strumyk, który spływa z wrzosowisk. Jutro po obiedzie niech pan idzie w górę strumienia.

– W porządku.

Odwiesiłem słuchawkę i powróciłem szybko do rozpoczętego drinka w barze.

– Długo cię nie było – zauważył Paddy, jeden ze stajennych, którzy przyszli tu ze mną. – Wyprzedziliśmy cię o jedną kolejkę. Cóż ty robiłeś, czytałeś napisy w ustępie?

– Na tych ścianach są takie napisy – zadumał się drugi stajenny, gamoniowaty osiemnastolatek – których jeszcze nie skapowałem…

– I bardzo dobrze – powiedział z uznaniem Paddy. Czterdziestoletni Paddy zachowywał się jak przybrany ojciec wobec wielu młodszych chłopców.

W małej sypialni spałem pomiędzy nimi. Paddy, równie bystry jak Grits powolny, był upartym, niedużym Irlandczykiem, przed którego wzrokiem nie uszła żadna sztuczka. W chwili, kiedy cisnąłem na łóżko moją walizkę i zacząłem ją rozpakowywać pod jego inkwizytorskim spojrzeniem, byłem zadowolony, że October tak nalegał na całkowitą zmianę moich rzeczy.

– Jeszcze jednego?

– Tak. Na to jeszcze mnie stać – zgodził się Paddy.

Podszedłem ze szklankami do barmana, zapłaciłem za ich napełnienie; Paddy i Grits pogrzebali potem w kieszeniach i zwrócili mi po jedenaście pensów.

Mocne i gorzkie piwo nie było moim zdaniem warte czteromilowego spaceru, ale wielu stajennych miało rowery lub zdezelowane samochody i odbywali tę wędrówkę kilka razy w tygodniu.

– Dziś nic się nie dzieje – zauważył ponuro Grits. – Jutro wypłata… – Rozpromienił się.

– To fakt, jutro będzie pełno – przyznał Paddy. – I Soupy, i cała banda od Grangera.

– Od Grangera? – zapytałem.

– Jasne, ty nie wiesz… – rzekł Grits z lekką pogardą. – Ze stajni Grangera, po drugiej stronie wzgórza.

– Gdzieś ty był całe życie? – zapytał Paddy.

– On jest nowy na wyścigach, pamiętaj – odezwał się uczciwie Grits.

– No, mimo wszystko! – Paddy wypił pół szklanki i wytarł usta wierzchem dłoni.

Grits skończył piwo i westchnął.

– No to tyle. Chyba lepiej będziemy wracać. Wracając do stajni rozmawialiśmy jak zwykle o koniach.

Następnego popołudnia wyszedłem niedbałym krokiem z podwórza i zacząłem iść w górę strumienia rzucając po drodze kamienie do wody, jak gdyby bawił mnie jej plusk. Niektórzy stajenni grali w piłkę nożną na padoku za stajnią, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Wysoko, w miejscu gdzie strumień przepływał przez stromy, porośnięty trawą wąwóz, siedział na kamieniu October i palił papierosa. Towarzyszył mu czarny pies myśliwski, a obok kamienia leżała myśliwska torba i strzelba.

– Doktor Livingstone, jak mniemam? – rzekł uśmiechając się.

– Ależ tak, panie Stanley. Jak pan zgadł?! – Przysiadłem obok niego na kamieniu.

Kopnął nogą torbę.

– Tutaj są księgi, a także notes ze wszystkim, co mogliśmy z Beckettem wygrzebać na temat tych jedenastu koni w tak krótkim czasie. Z pewnością jednak sprawozdania w aktach, które pan czytał, będą bardziej pożyteczne od tych strzępów wiadomości, jakie możemy dostarczyć.

– Wszystko może się przydać… nigdy nic nie wiadomo. W teczce Stapletona był jeden interesujący wycinek. O historii przypadków dopingu. Jest tam mowa o tym, że u niektórych koni całkiem niewinne pożywienie wykazuje pozytywny wynik dopingowy na skutek chemicznych zmian zachodzących w ich organizmie. A sytuacja odwrotna? To znaczy, czy niektóre konie nie mogą przekształcić dopingu w niewinne substancje tak, by test nie wykazywał wyników pozytywnych?

– Dowiem się.

– I jeszcze jedno. Przydzielono mi te trzy bezużyteczne stworzenia, którymi zapełnił pan stajnie, a to znaczy, że nie pojadę na żaden tor. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie mógłby pan jednego z nich sprzedać, wtedy miałbym okazję spotkania się z chłopakami z innych stajni podczas sprzedaży. Jeszcze trzej inni stajenni mają u nas po trzy konie, mogę więc dostać pod opiekę konia wyścigowego.

– Sprzedam jednego, ale jeśli będzie szedł na aukcję, to trochę potrwa. Formularze aukcyjne muszą być złożone u licytatora niemal na miesiąc przed datą sprzedaży.

Pokręciłem głową.

– To bardzo niedobrze. Chciałbym coś wymyślić, żeby przydzielono mi konia, który niedługo będzie biegał na wyścigach. Najchętniej na dość oddalonym torze, bo podróż z noclegiem byłaby idealną okazją.

– Stajenni nie zmieniają koni ni stąd, ni zowąd – powiedział October drapiąc się w brodę.

– Tak mi powiedziano. To sprawa przypadku. Dostaje sieje, kiedy przychodzą, i trzeba się nimi zajmować, jak długo pozostają w stajni. Jeżeli okazują się bezwartościowe, tym gorzej.

Wstaliśmy z kamieni. Pies, który przez cały czas leżał spokojnie trzymając pysk na wyciągniętych łapach, również się podniósł, przeciągnął i powoli machając ogonem spojrzał ufnie na swego pana. October pochylił się, poklepał pieszczotliwie psa i podniósł strzelbę. Ja podniosłem torbę myśliwską i przewiesiłem przez ramię.

Podaliśmy sobie ręce i October powiedział uśmiechając się:

– Może lepiej, żeby pan wiedział. Inskip uważa, że jeździ pan wyjątkowo dobrze, jak na chłopca stajennego. Dosłownie sformułował to tak, że zazwyczaj nie ufa ludziom o pańskiej powierzchowności, ale ma pan ręce jak anioł. Lepiej niech pan uważa.

– Do diabła. Nie pomyślałem o tym.

October uśmiechnął się i odszedł w stronę wzgórza, a ja zawróciłem w dół strumienia i stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę, że bez względu na to, jak zabawne może mi się wydawać to przebieranie się w wilczą skórę, gdybym musiał również fuszerować jazdę konną, zraniłoby to moją dumę.

Tego wieczoru bar w Slaw był przepełniony, a wypłaty ulatniały się szybko. Była tu niemal połowa pracowników ze stajni Octobra, a także grupa stajennych od Grangera, a z nimi trzy dziewczyny, które zdawały się wspaniale bawić dwuznacznymi docinkami. Rozmowa składała się głównie z przechwałek każdego z chłopców, że jego konie są lepsze od wszystkich innych.

– Mój koń w środę pobije wasze nawet z zawiązanymi oczami.

– Masz sakramencką nadzieję…

– Twój nie prześcignie nawet żółwia na finiszu…

– Dżokej spartaczył start i potem już…

– …gruby jak świnia i cholernie uparty.

Bezładna rozmowa zamierała i przybierała na sile, podczas gdy powietrze gęstniało od dymu papierosów. W jednym kącie grupa nieudolnych graczy rzucała strzałkami do tarczy, z drugiego kąta dochodziło stukanie kul bilardowych. Rozwaliłem się na twardym krześle trzymając rękę na jego oparciu i obserwowałem Paddy’ego i jednego z chłopców od Grangera rozgrywających partię domina. Konie, samochody, piłka nożna, boks, filmy, ostatnie tańce i znów konie, zawsze w końcu konie. Przysłuchiwałem się temu wszystkiemu i nie dowiedziałem się niczego poza tym, że większość stajennych zadowolona była z własnego życia, że w większości byli pogodni, spokojni i na ogół niegroźni.

– Ty jesteś nowy? – zapytał głos tuż przy moim uchu.”

Odwróciłem głowę i przyjrzałem się pytającemu.

– Taak – odpowiedziałem powoli.

Była to jedyna para oczu w Yorkshire, w których dostrzegłem pewien rodzaj przebiegłości, jakiego właśnie szukałem. Wytrzymałem jego wzrok aż do chwili, gdy usta ułożyły się w wyraz znaczący rozpoznanie osobnika tego samego gatunku.

– Jak ci na imię?

– Dan, a tobie?

– Thomas Nathaniel Tarleton.

Wyraźnie oczekiwał na reakcję, a ja nie wiedziałem, jaka powinna być.

– T. N. T – rzekł Paddy usłużnie znad domina. – Cały nasz Soupy! – Jego szybkie spojrzenie omiotło nas obydwu.

– Czyli wybuchowy chłopak z ciebie – mruknąłem.

Soupy Tarleton zaprezentował nikły, wystudiowany groźny uśmieszek, który jak przypuszczam, miał zrobić wrażenie. Był prawie w moim weku i niemal tak samo zbudowany, tylko znacznie jaśniejszy i miał czerwonawą skórę, jaką zauważyłem u wielu Anglików. Jego jasnopiwne oczy były lekko wyłupiaste, pełne wilgotne wargi ocieniał cienki wąsik. Na małym palcu prawej ręki miał ciężki złoty pierścień, a na lewej ręce kosztowny zegarek. Ubranie było z dobrego materiału, ale prostacko skrojone, a podbita wełnianą podpinką pikowana kurtka, którą trzymał w ręku, musiała kosztować trzytygodniową wypłatę.

Nie przejawiał żadnej chęci zaprzyjaźnienia się. Przyjrzawszy mi się równie dokładnie jak ja jemu, skinął po prostu głową, rzucił „do zobaczenia” i poszedł przyglądać się grającym w bilard.

Grits przyniósł z baru następny kufel piwa i usiadł na ławce obok Paddy’ego.

– Nie powinieneś ufać Soupy’emu – rzekł do mnie konfidencjonalnie, a jego raczej nieinteligentna, grubokoścista twarz wyrażała niezmierną dobroć.

Paddy położył podwójną trójkę i przyjrzał mi się poważnie, badawczo, bez cienia uśmiechu.

– Nie martw się o Dana, Grits – rzekł. – On i Soupy są bardzo podobni. Pasowaliby do podwójnego zaprzęgu. Ciągnie swój do swego.

– Przecież mówiłeś, że mam nie wierzyć Soupy’emu – zaprotestował Grits, przenosząc zasmucony wzrok z jednego na drugiego z nas.

– I to się zgadza – stanowczo dodał Paddy. Odszukał trójkę z czwórką i zajął się grą.

Grits przysunął się trochę bliżej Paddy’ego i rzucił mi zdziwione i zakłopotane spojrzenie. Uznał, że wnętrze jego kufla z piwem jest niezmiernie interesujące i więcej już nie podniósł oczu w moją stronę.

Myślę, że właśnie w tym momencie cała ta szarada przestała być zabawna. Polubiłem Paddy’ego i Gritsa i przez trzy dni akceptowali mnie ze zwykłym pogodnym humorem. Nie byłem przygotowany na to, że Paddy tak błyskawicznie zorientuje się, że to Soupy jest dla mnie naprawdę interesujący, ani też że z tego powodu natychmiast mnie odtrąci. Był to dla mnie szok, który powinienem był przewidzieć, ale nie przewidziałem; szok, który powinien ostrzec mnie, czego mam się spodziewać w przyszłości, ale nie ostrzegł.

Sztabowa działalność pułkownika Becketta była ciągle na najwyższym możliwym poziomie. Ustawiwszy się w pozycji obronnej, gotów był w każdej chwili odeprzeć atak dzięki masowym i natychmiastowym posiłkom: to znaczy, że skoro tylko dowiedział się od Octobra, że jestem unieruchomiony w stajni z trzema bezużytecznymi końmi, natychmiast zabrał się do uwolnienia mnie.

We wtorek po południu, w tydzień po moim przybyciu do stajni, zatrzymał mnie główny koniuszy Wally, kiedy niosłem przez podwórze dwa wiadra wody.

– Twój koń z siedemnastego boksu odjeżdża jutro. Musisz rano zwijać się z robotą, żebyś był gotowy pojechać z nim o wpół do jedenastej. Pojedziesz do innej stajni wyścigowej koło Nottingham. Zostawisz tam tego konia i przywieziesz nowego. Zrozumiałeś?

– Tak – odparłem.

Wally był w stosunku do mnie bardzo chłodny, ale w ciągu weekendu pogodziłem się ze świadomością, że mam wzbudzać dokoła nieufność, chociaż już nie cieszyłem się tak bardzo, kiedy mi się to udawało.

Większą część dnia spędziłem na czytaniu ksiąg koni, co pozostali mieszkańcy domku uznali za rzecz całkiem naturalną, a wieczorem, kiedy wszyscy poszli do baru, wziąłem ołówek i bardzo pracowicie analizowałem wiadomości o jedenastce koni i ich zwycięstwach. Prawdą było, czego dowiedziałem się już z wycinków prasowych w Londynie, że wszystkie miały różnych właścicieli, trenerów i dżokejów, ale nieprawdą było, że nie miały absolutnie nic wspólnego. Kiedy zaklejałem moje notatki w kopercie i wkładałem je wraz z notatnikiem Octobra do torby myśliwskiej, ukrywając ją pod księgami koni przed ciekawymi spojrzeniami uszczęśliwionych piwem chłopców wracających z baru, odnalazłem już cztery zupełnie bezużyteczne punkty zbieżne.

Po pierwsze, wszystkie konie wygrały gonitwy sprzedażne – biegi, gdzie zwycięzca zostaje wystawiony na aukcję. Na aukcjach trzy konie odkupili ich właściciele, a pozostałe poszły za niewielkie sumy.

Po drugie, w całej swej karierze wyścigowej wszystkie konie pokazały, że zdolne są do wspaniałych wyczynów, ale na finiszu brak im zarówno siły, jak umiejętności.

Po trzecie, żaden z koni nie wygrał innej gonitwy poza tymi, w których dostały doping, chociaż startowały także przy innych okazjach.

Po czwarte, żaden z nich nie wygrał przy zakładach niższych jak dziesięć do jednego.

Zarówno z notatek Octobra, jak i ksiąg oficjalnych dowiedziałem się, że kilka koni zmieniało parokrotnie treserów, ale ponieważ były to przeciętne, mało obiecujące zwierzęta, nie budziło to podejrzeń. Byłem także w posiadaniu całkiem bezużytecznej informacji, że wszystkie konie pochodziły od różnych ogierów i różnych klaczy, że były w różnym wieku, od pięciu do jedenastu lat, i że nie były tej samej maści. Również nie wszystkie zwyciężyły na tym samym torze, chociaż również nie wszystkie wygrały na różnych torach; miałem niejasne przeczucie, że wszystkie te tory znajdowały się w północnej części kraju – Kelso, Haydock, Sedgefield, Stafford i Ludlow. Postanowiłem to sprawdzić, ale u pani Allnut nie było żadnej mapy.

Położyłem się do łóżka w niewielkiej, przepełnionej sypialni; powietrze pełne tu zazwyczaj czystych zapachów pasty do butów i pomady do włosów przesycało się stopniowo wyziewami piwa. Przegrałem jednak spór o otwarcie lufcika nieco szerzej niż na kilka centymetrów od góry. Wydawało się, że wszyscy chłopcy biorą przykład z Paddy’ego, który niewątpliwie był najbardziej rozgarnięty, i jeśli Paddy nie chciał traktować mnie po przyjacielsku, oni także nie chcieli. Zdałem sobie sprawę, że gdybym upierał się przy całkowitym zamknięciu okna, prawdopodobnie zostawiliby je szeroko otwarte, dając mi dowolną ilość świeżego powietrza. Uśmiechałem się ponuro w ciemności, przysłuchiwałem skrzypieniu sprężyn w łóżkach i sennym plotkarskim chichotom, jakie towarzyszyły wspominaniu wieczornych rozmów w barze, a kiedy przewróciłem się w poszukiwaniu wygodnego miejsca na nierównym materacu, zacząłem się zastanawiać, jak naprawdę czuli się moi stajenni, mieszkający we wspólnym baraku, tam w domu, w Australii.

W środę rano poczułem po raz pierwszy gryzący smak yorkshirskiego wiatru. Kiedy krzątaliśmy się po podwórzu z drżącymi rękami i zakatarzonymi nosami, jeden z chłopców pogodnie zapewnił mnie, że może tak wiać przez pełne sześć miesięcy. Obrządziłem moje trzy konie w błyskawicznym tempie i kiedy odjeżdżałem z jednym z nich o dwunastej trzydzieści, pomyślałem sobie, że ostatecznie mogę przeboleć luki w mojej garderobie, ale nie mogę oprzeć się zazdrości, myśląc o tym, że wielki kwadratowy dom z podjazdem należący do Octobra na pewno ma bardzo dobre centralne ogrzewanie.

Po przejechaniu około czterech mil nacisnąłem dzwonek, który w większości furgonów do przewożenia koni łączy boks z kabiną kierowcy. Kierowca posłusznie zatrzymał się i patrzył pytająco, kiedy przeszedłem z boksu do szoferki.

– Koń jest spokojny – powiedziałem – a tu jest dużo cieplej. Wyszczerzył zęby i ruszył. Przekrzykując szum silnika rzekł:

– Nie miałem cię za obowiązkowego faceta i widzę, że słusznie. Ten koń ma być sprzedany i musi przyjechać w dobrej formie… szef by się wściekł, gdyby wiedział, że jedziesz w szoferce.

Byłem prawie pewien, że szef, to znaczy Inskip, nie byłby tym wcale taki zaskoczony, bo szefowie, o czym wiedziałem z własnego doświadczenia, nie są aż tak naiwni.

– Szef może się wypchać – odparłem niegrzecznie.

Kierowca obrzucił mnie nieprzychylnym wzrokiem, pomyślałem więc, że wcale nie jest tak trudno sprawiać wrażenie czarnego charakteru, jeśli tylko się bardzo chce. Na wyścigi przyjeżdża zwykle większa grupa kierowców furgonów i na miejscu nie mają żadnych obowiązków. Mają czas na plotki w kantynie, mogą całe popołudnie włóczyć się i ostrzyć języki. Trudno przewidzieć, w czyje ucho wpadnie informacja o tym, że w uczciwości chłopców od Inskipa istnieje jednak pewna rysa.

Raz zatrzymaliśmy się najedzenie w przydrożnej kawiarni, a potem jeszcze raz przy sklepie, gdzie kupiłem sobie kilka wełnianych koszul, czarny sweter, kilka par grubych skarpet, wełniane rękawiczki i robioną na drutach żeglarską czapkę, taką, jakie nosili inni stajenni w ten zimny poranek. Kierowca, który wszedł ze mną do sklepu, żeby kupić sobie skarpety, przyjrzał się moim zakupom i zauważył, że chyba mam sporo pieniędzy. Uśmiechnąłem się porozumiewawczo i powiedziałem, że nie jest to trudne, jeśli się wie, jak się do tego zabrać; widać było, że jego wątpliwości na mój temat rosły.

Wczesnym popołudniem przyjechaliśmy do stajni wyścigowej w Leicestershire, i tu dopiero dała o sobie znać skala sztabowych przygotowań Becketta. Koń, którego miałem wziąć pod swoją opiekę, był doskonałym koniem wyścigowym i miał właśnie rozpocząć karierę. Został sprzedany pułkownikowi Beckettowi wraz ze wszystkimi startami. Znaczyło to, jak dowiedziałem się od chłopca stajennego, który z wyraźnym rozgoryczeniem przekazywał mi konia, że może biegać we wszystkich gonitwach, do jakich wystawił go właściciel.

– Gdzie jest zgłoszony? – zapytałem.

– O, w wielu miejscach. Newbury, Chettenham, Sandown… I miał startować w przyszłym tygodniu w Bristolu. – Twarz stajennego wykrzywiła się z żalem, gdy oddawał mi uzdę. – Nie rozumiem, co skłoniło Starego, by go sprzedać. To jest prawdziwy skarb i jeśli kiedyś zobaczę na wyścigach, że nie wygląda tak dobrze i nie jest tak zadbany jak teraz, to odnajdę cię i stłukę na kwaśne jabłko. Możesz być pewny.

Przekonałem się, jak głęboko chłopcy stajenni przywiązują się do oddanych ich opiece koni, i doskonale rozumiałem, że naprawdę chłopak mówił to, co myślał.

– Jak on się nazywa?

– Sparking Plug. Ohydne imię. Sparks, staruszku, cześć, stary… – Pieszczotliwie głaskał nozdrza konia.

Załadowaliśmy konia do furgonu, i tym razem jechałem tam, gdzie powinienem, w boksie razem z nim. Jeżeli Beckett gotów był wydać fortunę dla sprawy, a przypuszczam, że tyle musiało go kosztować zdobycie tak idealnego konia w ciągu kilku dni, to ja miałem zamiar dobrze się nim opiekować.

Zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną, obejrzałem w furgonie mapę samochodową i z satysfakcją stwierdziłem, że wszystkie tory wyścigowe zaznaczono na niej tuszem. Pożyczyłem ją od kierowcy i studiowałem przez całą drogę. Wszystkie prawie tory, gdzie według informacji chłopca stajennego Sparking Plug miał startować, położone były na południu. A więc były to wyjazdy z noclegiem, tak jak chciałem. Uśmiechnąłem się.

Pięć torów wyścigowych, na których zwyciężyło tamtych jedenaście koni, nie leżało tak daleko na północy, jak to sobie wyobrażałem. W istocie Ludlow i Stafford można by wręcz uznać za miejscowości południowe, zwłaszcza że podświadomie lokalizowałem wszystko przyjmując Harrogate za punkt odniesienia. Na mapie trudno było znaleźć jakikolwiek związek między pięcioma torami, nie tworzyły one koła, którego środek łatwo można by wydedukować, położone były mniej czy bardziej wzdłuż krzywizny biegnącej z północnego wschodu na południowy zachód; w ich usytuowaniu nie mogłem się dopatrzyć żadnego znaczenia.

Resztę podróży powrotnej spędziłem podobnie jak większość moich godzin pracy: pozwalając, by myśl krążyła wokół tego, co wiem o jedenastu koniach, czekając, by jakaś idea wypłynęła na powierzchnię, by oderwane fakty ułożyły się w jakąś całość. Ale naprawdę nie oczekiwałem, że nastąpi to w tej chwili, miałem świadomość, że praca moja dopiero się zaczęła, a nawet komputer nie daje odpowiedzi natychmiast, jeżeli nie otrzymał przedtem odpowiedniej ilości informacji.

W piątek wieczorem poszedłem do baru w Sław i ograłem Soupy’ego w strzałki. Soupy pomamrotał, zaproponował bilard stołowy i wziął łatwy odwet. Potem wypiliśmy razem po kuflu piwa, przyglądając się sobie nawzajem. Prawie nie rozmawialiśmy z sobą, zresztą nie było to wcale potrzebne, wkrótce też odszedłem, by obserwować grających w strzałki. Nie grali lepiej niż w ubiegłym tygodniu.

– Pobiłeś Soupy’ego, Dan? – zapytał jeden z nich. Skinąłem głową i natychmiast wsunięto mi w rękę pakiet strzał.

– Jeżeli potrafisz pobić Soupy’ego, musisz być w drużynie.

– W jakiej drużynie? – zapytałem.

– W drużynie stajni. Gramy z innymi stajniami i mamy coś w rodzaju ligi hrabstwa Yorkshire. Czasem my jeździmy do Middleham, Wetherby czy Richmond, a czasami oni przyjeżdżają tutaj. Soupy jest najlepszym graczem w drużynie Grangera. Mógłbyś go znów pobić, czy to był tylko przypadek?

Rzuciłem na tarczę trzy strzałki. Wszystkie wylądowały na dwudziestce. Z niewiadomych powodów zawsze umiałem rzucać prosto.

– Rany! – powiedzieli chłopcy. – Rzucaj jeszcze! Rzuciłem jeszcze trzy, w dwudziestce zrobiło się raczej ciasno.

– Jesteś w drużynie, bracie. Nie ma o czym mówić – orzekli.

– Kiedy następny mecz? – zapytałem.

– Ostatni był tutaj przed dwoma tygodniami. Teraz w następną sobotę w Burndale, po meczu piłki nożnej. Czy w piłkę grasz tak samo?

Potrząsnąłem głową, dodając: – Tylko w strzałki.

Spojrzałem na strzałkę, którą jeszcze trzymałem w ręku. Mogłem trafić kamieniem biegnącego szczura. Zresztą robiłem to często, kiedy moi ludzie wyganiali szczura z pojemników na ziarno. Dlaczego więc nie miałbym trafić „jakąś strzałką” galopującego konia, to był przecież znacznie większy cel…

– Ciśnij jeszcze tę – ponaglał chłopak stojący za mną. Cisnąłem. Chłopcy jęknęli ze szczęścia.

– Wygramy ligę w rym sezonie – zaśmiali się. Grits śmiał się także. Ale Paddy nie.

4

Syn i córki Octobra przyjechali do domu na weekend. Ponieważ cała trójka miała zwyczaj jeździć konno w czasie pobytów w domu, Wally kazał mi osiodłać dwa moje konie do sobotniej jazdy, dla mnie Sparking Pluga, a drugiego konia dla lady Patricii Tarren.

Kiedy w półmroku brzasku wyprowadzałem konia, a potem przytrzymywałem go, aby lady Patricia Tarren mogła go dosiąść, odkryłem, że jest ona oszałamiającą pięknością o jasnoróżowych ustach i gęstych podwiniętych rzęsach, którymi doskonale umie się posługiwać. Kasztanowate włosy przewiązała zieloną chusteczką, a przed zimnem chroniła ją kurtka narciarska w czarno-białą kratę. W ręku trzymała jasnozielone wełniane rękawiczki.

– Jesteś nowy – zauważyła, przyglądając mi się spod rzęs. – Jak ci na imię?

– Dan… panienko – powiedziałem. I zdałem sobie sprawę, że nie mam najmniejszego pojęcia, do jakiego zwrotu przyzwyczajona jest córka hrabiego. Instrukcje Wally’ego nie sięgały tak daleko.

– To pomóż mi wsiąść.

Stanąłem posłusznie obok niej, ale kiedy schyliłem się, żeby jej pomóc, przejechała gołą ręką po mojej głowie i szyi, a wreszcie złapała palcami moje ucho. Miała ostre paznokcie i wbiła mi je w ucho. W oczach dziewczyny czytałem wyznanie. Ponieważ nie poruszyłem się i nic nie powiedziałem, zachichotała, wycofała rękę i spokojnie nałożyła rękawiczki. Podsadziłem ją na siodło, pochyliła się, by wziąć cugle i zamrugała rzęsami tuż koło mojego policzka.

– Dobry z ciebie kąsek, Danny, chłopcze, z tymi ciemnymi świętoszkowatymi oczami.

Nie mogłem znaleźć żadnej odpowiedzi, która byłaby zgodna z moją pozycją. Roześmiała się, trąciła nogami brzuch konia i wyjechała stępa z podwórza. Jej starsza siostra wsiadając na konia, którego trzymał Grits, w tym niewyraźnym jeszcze świetle dnia wyglądała bardziej na blondynkę, ale niemal tak samo piękną. Niech niebiosa mają Octobra w opiece, pomyślałem, upilnować takie dwie!

Odwróciłem się, wziąłem Sparking Pluga i tuż obok siebie zobaczyłem osiemnastoletniego syna Octobra. Był bardzo podobny do ojca, choć jeszcze nie tak postawny i nie tak władczy w sposobie bycia.

– Nie zwracałbym zbytniej uwagi na moją bliźniaczkę – powiedział zimnym znudzonym głosem, oglądając mnie od góry do dołu – ona lubi się przekomarzać.

Skinął głową i poszedł w stronę konia, który na niego czekał, a ja domyśliłem się, że otrzymałem ostrzeżenie. Jeśli jego siostra zachowywała się równie prowokacyjnie wobec każdego napotkanego mężczyzny, musiał mieć wprawę w pozbywaniu się ich.

Rozbawiony, wyprowadziłem Sparking Pluga, wsiadłem i pojechałem za innymi końmi poza podwórze, w górę drogi na skraj wrzosowiska. Jak zwykle w piękny poranek i widok, i powietrze były oszałamiające. Na dalekim horyzoncie można było wyczytać ledwie zapowiedź słońca. Obserwowałem niezbyt wyraźne sylwetki koni przede mną, rysujące się na szczycie wzgórza, z białymi pióropuszami pary z nozdrzy w mroźnym powietrzu. Kiedy połyskująca obręcz słońca zajaśniała pełnym światłem, kolory rozbłysły jasno i wyraźnie; brąz poruszających się koni zwieńczony jasnymi paskami ciepłych, wełnianych czapek jeźdźców i wesołymi strojami córek Octobra.

Sam October ze swoim psem myśliwskim podjechał land roverem na skraj wrzosowiska, by przyjrzeć się treningowi koni. Zauważyłem, że sobotni ranek był dniem najintensywniejszego trenowania galopu, a ponieważ October zwykle spędzał weekend w Yorkshire, starał się obserwować te zajęcia.

Na szczycie wzgórza Inskip ustawił nas wkoło i dobierając konie parami wydawał instrukcje jeźdźcom.

– Dan, galop na trzy czwarte szybkości. Twój koń startuje w środę. Nie przemęcz go, ale pokaż, co potrafi – powiedział do mnie, przydzielając mi do pary jednego z najlepszych koni w całej stajni.

Kiedy skończył wydawanie poleceń, pogalopował wzdłuż szerokiego klina zielonej darni przecinającej zarośla wrzosowisk, a October wolno pojechał za nim. Staliśmy w miejscu, czekając aż obaj mężczyźni dojadą do przeciwległego krańca około półtoramilowego toru, który lekko się wznosił i nieznacznie zakręcał.

– OK – powiedział Wally do pierwszej pary. – Jazda!

Obydwa konie ruszyły równocześnie, najpierw spokojnie, a potem coraz szybciej aż do chwili, gdy minęły Inskipa i Octobra; wtedy zwolniły i zatrzymały się.

– Następna dwójka – zawołał Wally.

Byliśmy gotowi, ruszyliśmy więc natychmiast. Hodowałem i ujeżdżałem niezliczoną ilość koni wyścigowych w Australii, ale Sparking Plug był jedynym dobrym koniem, jakiego udało mi się dosiadać w Anglii, i byłem ciekawy, jak wypadnie porównanie. Był przygotowany do biegu z przeszkodami, a ja byłem przyzwyczajony do wyścigów po płaskim torze, ale jak się okazało, to nie miało znaczenia; Sparking Plug miał bardzo twardy pysk, odporny na wędzidło, i nie za wiele mogłem tu poradzić, ale poza tym zachowywał się zupełnie przyzwoicie. Zrównoważony i spokojny, łatwo przyspieszał galop, bez trudu dotrzymując kroku gwiazdorowi, i chociaż zgodnie z poleceniem rozwijaliśmy tylko trzy czwarte tempa, było zupełnie jasne, że Sparking Plug jest przygotowany do zbliżających się wyścigów.

Byłem tak pochłonięty tym, co robię, że dopiero po ściągnięciu cugli – zadanie niełatwe przy takim pysku – kiedy powoli jechałem z powrotem, uświadomiłem sobie, że całkiem zapomniałem o lekkim zniekształceniu swojego stylu jazdy. Jęknąłem, zdegustowany sobą: nigdy nie wykonam tego, po co przyjechałem do Anglii, jeśli do tego stopnia nie potrafię się skoncentrować na głównym celu.

Zatrzymaliśmy się wraz z jeźdźcem, którego koń był partnerem Sparking Pluga, przed Octobrem i Inskipem, żeby mogli zobaczyć, w jakiej formie są konie. Żebra Sparking Pluga poruszały się lekko, oddychał bez trudności. Obaj mężczyźni skinęli głowami, zsiedliśmy więc z koni i prowadziliśmy je wkoło, żeby ochłonęły.

Z przeciwległego krańca toru nadjeżdżały kolejne pary koni, a na końcu grupa tych, które dzisiaj trenowały kłus, nie galop. Kiedy już wszyscy skończyli jazdy, większość stajennych znów dosiadła koni i rozpoczęliśmy drogę powrotną przez tor treningowy w stronę ścieżki wiodącej do stajni. Prowadziłem konia za uzdę i szedłem na samym końcu, tuż przede mną jechała najstarsza córka Octobra, odgradzając mnie skutecznie od rozmów, jakie prowadzili chłopcy stajenni na przodzie. Panna October rozglądała się dokoła po przesuwającym się pejzażu wrzosowisk i nie starała się wcale, by koń jej trzymał się tuż za ogonem poprzedniego, toteż kiedy weszliśmy na drogę prowadzącą do stajni, odległość między nami a resztą koni wynosiła około dziesięciu metrów.

W pewnym momencie z karłowatego krzaka jałowca poderwał się ptak, z krzykiem i trzepotem skrzydeł, a spłoszony koń dziewczyny uskoczył przerażony. Z wielkim trudem utrzymała równowagę opadając na siodło gdzieś z okolic prawego końskiego ucha, ale w pewnej chwili pod wpływem obciążenia skórzany rzemień pękł, a żelazne strzemię spadło na ziemię.

Zatrzymałem się i podniosłem je, ale nie można było przymocować strzemienia do pękniętej skóry.

– Dziękuję – powiedziała – co za pech! Zsiadła z konia.

– Równie dobrze mogę przejść resztę drogi.

Wziąłem od niej uzdę i zacząłem prowadzić obydwa konie, ale dziewczyna zaraz odebrała mi swojego.

– Bardzo jest pan uprzejmy, ale doskonale mogę to zrobić sama. Ścieżka w tym miejscu poszerzała się i schodziliśmy ze wzgórza, idąc obok siebie.

Przy bliższym poznaniu nie była ani trochę podobna do swojej siostry Patricii. Miała gładkie popielatoblond włosy, przewiązane niebieską chusteczką, jasne rzęsy, szare oczy, wyraźnie zarysowane przyjemne usta i sposób bycia odznaczający się pełną wdzięku powściągliwością. Przez jakiś czas szliśmy w niekrępującym milczeniu.

– Jaki wspaniały ranek – powiedziała w końcu.

– Wspaniały – przyznałem – ale zimny.

Anglicy zawsze mówią o pogodzie, pomyślałem; a ładny listopadowy dzień jest czymś tak niezwykłym, że aż zasługuje na uwagę. A tam w domu, właśnie zaczynają się letnie upały…

– Czy długo już pan jest w stajni? – zapytała po chwili.

– Dopiero dziesięć dni.

– I podoba się panu?

– O tak… to dobrze prowadzona stajnia.

– Pan Inskip byłby zachwycony, gdyby to słyszał – rzekła zimno. Spojrzałem na nią, ale jej wzrok skierowany był na drogę. Uśmiechała się.

Po następnych stu metrach powiedziała:

– Co to za koń, na którym pan jechał? Wydaje mi się, że jego też nigdy nie widziałam.

– On jest dopiero od środy… – Opowiedziałem jej tę odrobinę historii, możliwości i perspektyw Sparking Pluga, jaka była mi znana.

Skinęła głową.

– Byłoby dobrze dla pana, gdyby wygrał jakieś wyścigi. To satysfakcja po całej tej pracy, jaką pan przy nim wykonuje.

– Tak – zgodziłem się, zaskoczony jej sposobem myślenia. Doszliśmy do ostatniego odcinka drogi przed stajnią.

– Przepraszam – powiedziała uprzejmie – ale nie wiem, jak się pan nazywa.

– Daniel Roke – odpowiedziałem, zastanawiając się, dlaczego spośród tylu osób, które mi zadawały to pytanie w ciągu ostatnich dziesięciu dni, tylko ona otrzymała ode mnie pełną odpowiedź.

– Miło mi. – Zamilkła na chwilę, a potem rzekła spokojnym głosem, który, co stwierdziłem z dziwną przyjemnością, miał mnie ośmielić: – Lord October jest moim ojcem. Nazywam się Elinor Tarren.

Doszliśmy do bramy stajennej. Zatrzymałem się, by przepuścić ją przodem, co skwitowała przyjaznym acz zdawkowym uśmiechem, i poprowadziła konia przez podwórze do boksu. Wyjątkowo miła dziewczyna, pomyślałem zabierając się do wycierania potu Sparking Pluga, mycia mu nóg, czesania grzywy i ogona, przemywania oczu i pyska, porządkowania słomianej ściółki, przynoszenia siana i wody, a następnie do powtórzenia wszystkich tych manipulacji z koniem, na którym jeździła Patricia. Patricia, pomyślałem uśmiechając się, wcale nie była miła.

Kiedy przyszedłem do domu na śniadanie, pani Allnut wręczyła mi list, który właśnie przyniesiono. W kopercie, ostemplowanej poprzedniego dnia w Londynie, był kawałek zwykłego papieru z wypisanym tylko zdaniem: „Pan Stanley będzie o piętnastej w sobotę w Victoria Fall”.

Wepchnąłem list do kieszeni, uśmiechając się nad talerzem płatków owsianych.

Kiedy następnego popołudnia szedłem w górę strumienia, padała gęsta mżawka. Byłem w wąwozie wcześniej niż October, czekałem więc na niego, a krople wody znalazły jakoś drogę do mojej szyi. Tak jak poprzednio October zszedł ze wzgórza razem ze swoim psem, mówiąc mi, że samochód zaparkował wyżej, na rzadko uczęszczanej drodze.

– Ale jeżeli może pan wytrzymać deszcz, to lepiej porozmawiajmy tutaj, bo jak nas ktoś zobaczy razem w samochodzie, zacznie się zastanawiać…

– Mogę wytrzymać deszcz – zapewniłem, uśmiechając się.

– W porządku, jak panu idzie?

Powiedziałem mu, co myślę o nowym koniu Becketta i możliwościach, jakie ten wspaniały koń mi stwarza. October skinął głową.

– W czasie wojny Roddy Beckett wsławił się szybkością i dokładnością dostarczania dostaw. Nikt nie dostał nigdy niewłaściwej amunicji ani samych lewych butów, kiedy on się tym zajmował.

– Zasiałem tu i ówdzie ziarna zwątpienia w moją uczciwość, ale więcej uda mi się zrobić w tym tygodniu w Bristolu, a także podczas następnego weekendu w Burndale. Jadę tam w niedzielę grać w strzałki.

– Tam były liczne przypadki dopingu – powiedział October w zamyśleniu – może pan tam coś złapać.

– To byłoby bardzo dobrze…

– Czy księgi koni przydały się? Czy zastanawiał się pan jeszcze nad tą jedenastką koni?

– Myślałem prawie wyłącznie o tym. I wydaje mi się możliwe, choć jest to tylko minimalna szansa, że będzie pan mógł przeprowadzić badania dopingowe następnego konia z tej serii, zanim wystartuje do biegu. To znaczy, zakładając, że będzie następny koń w tej serii… a chyba raczej będzie, skoro udawało im się to tak długo.

October patrzył na mnie wyraźnie podniecony, a deszcz spływał z wywiniętego na dół ronda jego kapelusza.

– Odkrył pan coś?

– Nie, w zasadzie nic. To jedynie statystyczna wskazówka. Ale myślę, że następny koń wygra w czasie aukcyjnych biegów w Helso, Sedgefield, Ludlow, Stafford czy Haydock… – Tu wytłumaczyłem, dlaczego tak przypuszczam. – Można będzie zorganizować pobranie próbki śliny od wszystkich koni przed wszystkimi biegami na tych torach połączonymi z aukcją. Nie będzie to więcej jak jeden bieg na każdym dwudniowym spotkaniu. Można nawet spokojnie próbki te wyrzucić po biegu, bez ponoszenia kosztów ich analizy, jeżeli… no, jeżeli w talii nie będzie żadnego dżokera.

– To dość wygórowane żądanie, ale nie widzę powodu, dla którego nie miałoby być spełnione, jeżeli ma czegoś dowieść.

– Analitycy mogą znaleźć w wynikach badań coś interesującego.

– Tak, a nawet jeśli nie, to dla nas będzie to ogromnym krokiem naprzód, że pierwsi szukamy dżokera, zamiast po prostu dać się zaskoczyć, kiedy się pojawi. Dlaczego, do diabła… – Pokręcił głową. -…nie pomyśleliśmy o tym już dawno? To wydaje się takie oczywiste, teraz, kiedy pan już to zaproponował.

– Myślę, że po prostu jestem pierwszą osobą, która dostała do ręki od razu wszystkie istniejące informacje i świadomie poszukiwała łączącego je czynnika. Wydaje się, że wszyscy inni działali jakby od przeciwnego końca, to znaczy próbowali w każdym przypadku osobno dowiedzieć się, kto miał dostęp do konia, kto go karmił, kto siodłał itd.

October pokiwał głową z ponurą miną.

– I jeszcze coś. Ci z laboratorium podsunęli, że ponieważ nie mogą znaleźć śladów dopingu, trzeba szukać czegoś mechanicznego… Nie wie pan, czy skóry koni były badane równie dokładnie jak dżokeje i ich ekwipunek? Któregoś wieczoru uświadomiłem sobie, że mógłbym z całą pewnością trafić strzałką w bok konia, więc każdy dobry strzelec może umieścić tam kulkę śrutu. A to ukłuje jak żądło… wystarczy, żeby każdego konia zmusić do przyspieszenia tempa.

– O ile wiem, żaden z koni nie miał takich śladów, ale upewnię się. Aha, pytałem w laboratorium, czy organizm konia może przerobić narkotyk w jakąś neutralną substancję, i powiedzieli mi, że to niemożliwe.

– To w każdym razie wyjaśnia pewne sprawy.

– Tak… – October zagwizdał na psa, który zwiedzał właśnie oddaloną część wąwozu. – Po następnym tygodniu, kiedy wróci pan z Burndale, będziemy się tu spotykać co niedzielę o tej porze, żeby omówić postępy. Będzie pan wiedział, kiedy nie spędzam tu weekendu, jeśli nie będzie mnie na sobotnich galopach. A propos, pana mistrzostwo wyraźnie rzucało się w oczy wczoraj na treningu. A chyba ustaliliśmy, że nie będzie pan robił zbyt dobrego wrażenia. Do tego jeszcze – dodał uśmiechając się blado – Inskip twierdzi, że jest pan bystrym i sumiennym pracownikiem.

– Do diabła, jeśli nie będę uważał, dostanę dobre referencje!

– Jeszcze jakie – zgodził się October, naśladując mój akcent. – Jak się panu podoba praca chłopca stajennego?

– Nie jest pozbawiona przyjemności… pana córki są bardzo piękne.

October uśmiechnął się.

– Tak. I dziękuję, że pan pomógł Elinor. Powiedziała, że był pan bardzo uprzejmy.

– Nic nie zrobiłem.

– Patty jest dość niesforna – powiedział w zamyśleniu. – Chciałbym, żeby zdecydowała, co ma zamiar robić. Dobrze wie, że nie życzę sobie, by dalej prowadziła ten tryb życia, niekończące się przyjęcia, chodzenie spać o świcie… no, ale to nie pański kłopot, panie Roke.

Jak zwykle ucisnęliśmy sobie ręce i October oddalił się ciężkim krokiem pod górę. Kiedy schodziłem w dół, ciągle jeszcze padała gęsta mżawka.

Sparking Plug dobrze zniósł czterystukilometrową podróż na południe, w której mu towarzyszyłem. Tor wyścigowy był za miastem, a jak mi powiedział kierowca furgonu w czasie obiadu, na który zatrzymaliśmy się po drodze, stajnie zostały całkowicie odbudowane po pożarze.

Niewątpliwie boksy w stajni były wygodne i czyste, ale stajenni rozpływali się w zachwytach nad nowymi pomieszczeniami hotelowymi. Hotel dla mnie także był zaskoczeniem. Składał się z pokoju rekreacyjnego i dwóch sypialni po trzydzieści łóżek, zasłanych czystą pościelą i puszystymi niebieskimi kocami. Nad każdym łóżkiem była nocna lampka, poliwinylowa wykładzina na podłodze, centralne ogrzewanie pod podłogą, nowoczesne prysznice w umywalni i suszarnia na mokre rzeczy. Całość była jasna i przytulna, a rozwiązania kolorystyczne zdradzały rękę profesjonalisty.

– Kurczę, jesteśmy w jakimś cholernym Hiltonie – powiedział jeden ze stajennych, zatrzymując się obok mnie w drzwiach sypialni. Po chwili położył swą płócienną torbę na jednym z wolnych łóżek.

– Nie widziałeś nawet połowy – wtrącił kościsty, długoręki chłopak w zniszczonym niebieskim golfie. – Na końcu korytarza jest cholernie wielka świetlica z porządnymi krzesłami, telewizją, stołem pingpongowym i w ogóle.

Włączyły się także inne głosy.

– Tu jest tak jak w Newbury.

– Co najmniej.

– Uważam, że lepiej niż w Ascot. Wiele głów przytaknęło.

– W Ascot są piętrowe łóżka, nie tak jak tu.

Domy noclegowe w Newbury i Ascot były, jak się zdaje, najwygodniejsze ze wszystkich.

– Można by przypuszczać, że szefowie nagle zorientowali się, że też jesteśmy ludźmi – powiedział chłopiec o ostrych rysach i wojowniczym, nieprzyjemnie skrzeczącym głosie.

– Daleko to odbiega od zapchlonych domów noclegowych z dawnych czasów – przytaknął niewielki wysuszony mężczyzna w średnim wieku, którego twarz wyglądała jak wyciśnięte jabłko. – Ale mówił mi jeden gość, że w Ameryce stajenni zawsze mają tak dobrze.

– Wiedzą, że jeśli nie zaczną nas dobrze traktować, to nie znajdą nikogo do brudnej roboty – rzekł skrzeczący. – Czasy się zmieniają.

– Tam, gdzie trafiam, widzę, że traktują nas całkiem przyzwoicie – powiedziałem kładąc moje rzeczy na pustym łóżku, obok skrzeczącego, i starając się być naturalnym, zwyczajnym, nie zwracającym uwagi. Czułem się znacznie bardziej skrępowany niż w Sław, gdzie w końcu doskonale wszystko znałem i mogłem utrzymywać normalne stosunki z innymi stajennymi. Ale tutaj miałem spędzić tylko dwie noce i jeśli w ogóle zamierzałem coś osiągnąć, to musiałem skierować rozmowy na to, co chciałem usłyszeć.

Księgi koni były dla mnie teraz przejrzyste jak elementarz, a przez całe dwa tygodnie uważnego słuchania rozmów starałem się nasiąknąć jak najbardziej żargonem wyścigowym, ale ciągle powątpiewałem, czy zrozumiem wszystko, co usłyszę w Bristolu; obawiałem się także, że popełnię jakiś całkiem głupi błąd, kiedy zacznę coś opowiadać.

– A skąd jesteś? – zapytał wesoły stajenny, przyglądając mi się dość nieuważnie.

– Od lorda Octobra.

– A, znaczy od Inskipa? No to jesteś daleko od domu…

– Inskip może być w porządku – zauważył skrzeczący, jak gdyby z żalem. – Ale są jeszcze miejsca, gdzie traktują nas jak szmaty do wycierania nóg, i nie uznają, że mamy takie same prawa do słońca, jak wszyscy inni.

– Taa – powiedział poważnie grubokościsty chłopak. – Słyszałem, że w jednym miejscu po prostu głodzą chłopaków i biją, jeśli nie harują wystarczająco ciężko. Każdy ma cztery czy pięć koni, ponieważ nie mogą utrzymać w stajni chłopaka dłużej jak pięć minut!

– Gdzie to jest, żebym wiedział, czego unikać, jak się kiedyś rozstanę z Inskipem? – zapytałem leniwie.

– Tam, w twojej okolicy, tak mi się zdaje – powiedział niepewnie.

– Nie, dalej na północ, w Durham – włączył się inny stajenny, szczupły, ładny chłopiec z delikatnym zarostem na policzkach.

– Ty też znasz to miejsce?

– Znam czy nie znam, tylko kompletny idiota wziąłby tam robotę. To cholernie zakichana przestarzała buda. Mają tam tylko hołotę, której nikt inny by nie wziął.

– To trzeba mówić głośno – stwierdził wojowniczo skrzeczący. – Kto prowadzi tę budę?

– Facet, który się nazywa Humber – wyjaśnił ładny chłopiec – nie potrafiłby wytrenować nawet bluszczu, żeby się piął po ścianie… i tyle ma zwycięzców, co cycków na kuli bilardowej… Czasami jego koniuszy na wyścigach próbuje naciskać ludzi, żeby szli tam pracować, i dostaje zawsze odprawę, szybko i bez gadania.

– Ktoś powinien coś zrobić – wtrącił automatycznie skrzeczący. Zorientowałem się, że było to jego zwykłe odezwanie, „ktoś powinien coś zrobić” – ale oczywiście nie on.

Nastąpił ogólny marsz do kantyny, gdzie jedzenie okazało się dobre, w nieograniczonych ilościach i za darmo. Propozycja pójścia do baru spełzła na niczym, kiedy okazało się, że do najbliższego są jakieś trzy kilometry (bez autobusu), a w ciepłej jasnej kantynie znajdzie się za kontuarem kilka skrzynek piwa.

Dość łatwo było skierować rozmowę na problem dopingu; wydawało się, że stajenni mogą mówić o tym bez końca. Żaden z ponad dwudziestu paru obecnych nie przyznałby, że kiedykolwiek dał „coś” koniowi, ale każdy z nich znał kogoś, co znał kogoś, kto to zrobił. Sączyłem piwo, słuchałem uważnie i sprawiałem wrażenie zainteresowanego, co zresztą było prawdą.

„…załatwił go strugą kwasu, kiedy wychodził z tego zasranego padoku…”

„…dał mu taką cholerną kupę powstrzymującego proszku, że następnego dnia koń zdechł w swoim boksie…”

„…siedem gumowych opasek było w odchodach…”

„…tak mu przedawkował, że koń nawet nie próbował przejść pierwszej przeszkody, był ślepy, całkiem, ślepy…”

„…dał mu cholerny kubeł wody pół godziny przed biegiem i nie potrzebował żadnego dopingu, żeby go przytrzymać z całą tą breją w bebechach…”

„…wlał mu pół butelki whisky do gardła…”

„…zwykle dotleniał konie, które nie oddychały prawidłowo przed wyścigiem, aż wreszcie wydało się, że to nie dodatek świeżego powietrza pcha je do zwycięstwa, tylko kokaina, którą zostały naszpikowane podczas tej operacji…”

„…złapali go z wydrążonym jabłkiem napełnionym tabletkami nasennymi…”

„… upuścił strzykawkę…”

– Ciekawy jestem, czy jest coś, czego jeszcze nie wypróbowano? – odezwałem się.

– Chyba czarna magia. Bo nic więcej – odpowiedział ładny chłopiec.

Wszyscy roześmieli się.

– Ktoś może wynaleźć coś tak dobrego – powiedziałem obojętnie – że to się nie da wykryć, i ci, co to wymyślą, będą mogli zawsze to stosować i nigdy nie wpadną.

– Do diabła – wykrzyknął wesoły chłopiec. – Też masz pomysły. Gdyby tak się stało, to niech Bóg ma w swojej opiece wyścigi. Nigdy nie wiedzielibyśmy, na czym stoimy, a bukmacherzy chodziliby po ścianach!

Roześmiał się.

Starszy nieduży mężczyzna nie był tak ubawiony.

– To właśnie odbywa się od lat – powiedział kiwając poważnie głową. – Niektórzy trenerzy doprowadzili to do poziomu sztuki, wspomnicie moje słowa, niektórzy dają swoim koniom dopingi regularnie przez całe lata.

Ale inni chłopcy nie zgodzili się z tym. Testy dopingowe załatwiły chętnych do takich praktyk trenerów, stracili licencje i musieli wycofać się ze świata wyścigów. Przyznawali, że dawne zasady byty trochę niesprawiedliwe dla niektórych, skoro trener był dyskwalifikowany automatycznie, jeżeli jeden z jego koni był pod wpływem dopingu. Nie zawsze była to wina trenera, szczególnie jeżeli koń dostał takie środki, by przegrać. Jaki trener – mówili stajenni – zmniejszałby sprawność konia, którego miesiącami przygotowywał do zwycięstwa. Uważali jednak, że od czasu jak ta zasada została zmieniona, było prawdopodobnie więcej przypadków dopingu.

– To całkiem oczywiste. Teraz facet wie, że nie rujnuje całego życia trenera, tylko jednego konia, na jeden bieg. Być może więcej stajennych przyjęłoby pięćdziesiąt funtów za wsunięcie dziwnej aspiryny do paszy, gdyby wiedzieli, że stajnia nie będzie zamknięta, a ich roboty nie wezmą diabli wkrótce potem.

Rozmowa toczyła się dalej, czasem poważna, czasem sprośna, ale jasne było, że nie wiedzą nic o jedenastu koniach, którymi się interesowałem. Wiedziałem, że żaden z nich nie pracował w stajniach, w których trenowane były te konie, i najwyraźniej nie czytali spekulacyjnych artykułów w prasie, a jeśli nawet czytali, to tylko poszczególne doniesienia w czasie osiemnastu miesięcy, a nie tak jak ja, w jednym skomasowanym rzucie.

Rozmowa zaczynała kuleć i zamierała wśród poziewań, więc pogadując jeszcze poszliśmy do łóżek, a ja wzdychałem z ulgą, że przebrnąłem przez ten wieczór nie zwracając na siebie zbytniej uwagi.

Starannie obserwując zachowanie innych, przeżyłem także następny dzień nie wywołując specjalnie ciekawych spojrzeń. Wczesnym przedpołudniem wyprowadziłem Sparking Pluga ze stajni na padok, przeprowadziłem go po bieżni, trzymałem go, kiedy był siodłany, jeszcze raz przeprowadziłem go po bieżni, przytrzymałem go, kiedy dżokej go dosiadał, wypuściłem na tor i poszedłem na małą trybunę przy furtce, by razem z innymi stajennymi obserwować gonitwę.

Sparking Plug zwyciężył. Byłem zachwycony. Czekałem na niego przy furtce i poprowadziłem do obszernej zagrody, gdzie rozsiodływano zwycięskie konie.

Czekał tam pułkownik Beckett, oparty na lasce. Poklepał konia, pogratulował dżokejowi, który odpiął siodło i oddalił się w stronę wagi, a do mnie powiedział szyderczo:

– W ten sposób zwraca się chociaż ułamek ceny, za jaką został kupiony.

– To dobry koń i znakomicie przygotowany.

– W porządku. Czy jeszcze czegoś pan potrzebuje?

– Tak. Więcej szczegółów na temat tej jedenastki… Gdzie zostały wyhodowane, co jadły, czy chorowały, w jakich restauracjach zatrzymywali się kierowcy furgonów, kto robił dla nich uprząż, czy były podkuwane na wyścigach, i przez jakich kowali, słowem wszystko.

– Czy mówi pan poważnie?

– Tak.

– Przecież nie miały z sobą nic wspólnego, poza tym, że dostały doping.

– Moim zdaniem pytanie należy sformułować w ten sposób: co wspólnego miały te konie, co umożliwiło doping? – Pogłaskałem nozdrza Sparking Pluga. Był nerwowy i podniecony po zwycięstwie.

Pułkownik Beckett spojrzał na mnie uważnie.

– Będzie pan miał te informacje, panie Roke. Uśmiechnąłem się do niego.

– Dziękuję. Będę się dobrze opiekował Sparking Pługiem. Wygra dla pana pieniądze, które pan na niego wydał, nim skończy karierę.

– Odprowadzić konie – rozległ się głos z głośnika.

Po prawie niewidocznym geście pożegnania, wykonanym przez pułkownika, odprowadziłem konia do wyścigowej stajni, prowadząc go wkoło, zanim nie ostygł.

Tego wieczoru w domu noclegowym było znacznie więcej gości, jako że była to już kolejna noc naszego spotkania. Tym razem nie tylko sprowadzałem rozmowę na doping i słuchałem uważnie wszystkiego, ale spróbowałem wywołać wrażenie, iż nie byłbym skłonny do odrzucenia propozycji przyjęcia 50 funtów za wskazanie boksu konia w mojej stajni, gdyby ktoś oczywiście gotów był zapłacić tyle za tę informację. Zarobiłem sobie na kilka pełnych dezaprobaty spojrzeń, ale także jedno pełne zainteresowania, którym obrzucił mnie bardzo niski stajenny z dużym zasmarkanym nosem.

Rano w łazience mył się przy sąsiedniej umywalce i odezwał się półgębkiem:

– Czy mówiłeś poważnie wczoraj, że wziąłbyś pięćdziesiąt, żeby pokazać boks?

– A dlaczego nie? – wzruszyłem ramionami. Rozejrzał się lękliwie dokoła. Zachciało mi się śmiać.

– Może będę mógł się skontaktować z kimś, kto chciałby to wiedzieć, za pięćdziesiąt procent.

– Coś sobie chyba uroiłeś – odparłem ostro. – Sto procent… Co ty sobie wyobrażasz, do cholery, że kto ja jestem?

– Dobra… to może za piątkę – pociągnął nosem, opuszczając cenę.

– Nie wiem…

– Już uczciwiej nie mogę – wymamrotał.

– Wskazanie boksu to świństwo – zauważyłem delikatnie, wycierając twarz ręcznikiem.

Spojrzał na mnie zaskoczony.

– I nie mógłbym tego zrobić za mniej niż sześćdziesiąt, jeżeli ty weźmiesz piątkę z tego.

Najwyraźniej nie wiedział, czy roześmiać się, czy splunąć. Zostawiłem go w tym niezdecydowaniu i wyszedłem uśmiechnięty, by zająć się eskortowaniem Sparking Pluga z powrotem do Yorkshire.

5

W piątek wieczorem poszedłem znowu do baru w Sław i wymieniałem z Soupym spojrzenia pełne wyczekiwania.

W niedzielę połowa stajennych miała wolne popołudnie, pojechaliśmy do Burndale na mecze piłki nożnej i strzałek, i wygraliśmy obydwa; odbyły się poklepywania po ramieniu i picie piwa. Jednak stajenni z Burndale nie zwrócili na mnie specjalnej uwagi, poza tym, że byłem nowy i zaprzepaściłem ich szanse wygrania w strzałki. Mimo opowieści Octobra o przypadkach dopingu w Burndale, nie było wśród miejscowych stajennych żadnego Soupy’ego, i o ile mogłem się zorientować, nikogo tu nie obchodziły moje skłonności przestępcze.

Przez następny tydzień oprzątałem moje trzy konie, czytałem księgi, rozmyślałem i nie doszedłem do niczego. Paddy zachowywał się wobec mnie zimno, podobnie jak Wally, któremu Paddy niechybnie opowiedział o moim podobieństwie do Soupy’ego. Wally objawiał swą dezaprobatę przydzielaniem mi większej ilości roboty, tak że każdego dnia, zamiast odpoczywać w wolnym zazwyczaj czasie od obiadu do wieczornego obrządku, o czwartej musiałem zamiatać podwórze, przygotowywać paszę, siekać obrok, szykować sieczkę, myć samochód Inskipa albo okna w wolnych boksach.

Robiłem to wszystko bez komentarzy w przekonaniu, że gdyby później był mi potrzebny jakiś powód do szybkiej kłótni i odejścia, mógłbym z powodzeniem skarżyć się na przepracowanie w ciągu jedenastu godzin dziennie.

Niemniej jednak w piątek w południe wyruszyłem znów ze Sparking Pługiem, tym razem do Cheltenham, i tym razem w towarzystwie nie tylko kierowcy furgonu, ale także Gritsa, jego konia i koniuszego.

Po przyjeździe do wyścigowej stajni dowiedziałem się, że tego wieczora wydawany jest obiad dla najlepszego dżokeja poprzedniego sezonu, toteż wszyscy pozostający na noc stajenni postanowili uczcić tę okazję pójściem na tańce do miasta. Tak więc razem z Gritsem oporządziliśmy konie na noc, zjedliśmy kolację, odszykowaliśmy się trochę, pojechaliśmy autobusem do miasta i zapłaciliśmy wstęp na potańcówkę. Sala była ogromna, orkiestra głośna i rytmiczna, ale niewiele tańczących par. Dziewczęta stały w niewielkich grupkach spoglądając na znacznie większe grupy młodych mężczyzn i w samą porę powstrzymałem się od uwagi, jak bardzo dziwne wydawało mi się to wszystko: przecież Grits musiał spodziewać się, że jest to dla mnie całkiem normalne.

Zaprowadziłem go do baru, gdzie grupki stajennych z wyścigów mieszały się już z miejscowymi chłopakami, postawiłem mu piwo żałując, że to on właśnie będzie świadkiem tego, w jaki sposób postanowiłem wykorzystać ten wieczór. Biedny Grits rozdarty był pomiędzy lojalnością wobec Paddy’ego i wyraźną sympatią do mnie, a miałem całkowicie pozbawić go złudzeń. Chciałbym móc to wytłumaczyć. Opanowała mnie pokusa spokojnego spędzenia wieczoru. Jak mógłbym jednak usprawiedliwić zmarnowanie tak niepowtarzalnej okazji tylko po to, by zachować na jakiś czas sympatię dość nierozgarniętego chłopaka stajennego, bez względu na to, jak bardzo go lubiłem? Musiałem zarobić dziesięć tysięcy funtów.

– Grits, idź poszukaj sobie dziewczyny do tańca.

– Nie znam żadnej – uśmiechnął się do mnie szeroko.

– Nie szkodzi. Każda chętnie zatańczy z takim chłopakiem. Idź i poproś którąś.

– Nie, wolałbym zostać z tobą.

– W porządku. To napij się jeszcze.

– Jeszcze nie skończyłem tego.

Odwróciłem się do baru, o który byliśmy oparci, i zastukałem moim ledwie napoczętym kuflem o kontuar.

– Dosyć mam tego kompotu – wykrzyknąłem gwałtownie. – Hej tam, barman, podwójną whisky proszę.

– Dan! – Grits przerażony był moim tonem, co było wyraźną miarą mego zwycięstwa.

Barman nalał whisky i przyjął pieniądze. A ja rzuciłem donośnie:

– To może zaraz drugą, skoro już pan tu jest…

Wyczułem raczej niż zobaczyłem, że grupa stajennych w dalszej części baru odwróciła się i że przyglądali mi się, podniosłem więc szklankę i dwoma łykami wypiłem whisky, wycierając następnie usta wierzchem dłoni. Pchnąłem pustą szklankę po kontuarze w stronę barmana i zapłaciłem za następną.

– Dan – Grits pociągnął mnie za rękaw – myślisz, że powinieneś?

– Tak – odpowiedziałem gniewnie. – Idź i poszukaj sobie dziewczyny do tańca.

Grits jednak nie odszedł. Przyglądał mi się, kiedy wypijałem drugą whisky i zamawiałem trzecią. Wjego oczach było przerażenie. Grupa stajennych zbliżała się w naszą stronę wzdłuż baru.

– Hej, brachu, trochę za ostro idziesz – zauważył jeden z nich, wysoki mężczyzna w moim wieku, w połyskliwym jasnym garniturze.

– Pilnuj swego cholernego nosa! – odparowałem brutalnie.

– Czy ty nie jesteś od Inskipa? – zapytał.

– Taa… od Inskipa… od cholernego Inskipa.

Podniosłem trzecią szklankę. Miałem mocną głowę, w dodatku przedtem zjadłem rozmyślnie obfitą kolację. Obliczyłem, że potrafię zachować trzeźwość jeszcze długo potem, kiedy według powszechnej opinii powinienem już być kompletnie pijany, ale musiałem odegrać tę scenę wcześnie, gdy słuchacze sami będą jeszcze na tyle trzeźwi, żeby dokładnie to zapamiętać.

– Jedenaście cholernych funtów to wszystko, co można dostać za oblewanie się siódmym potem przez cały tydzień – dodałem.

Niektórym trafiło to do przekonania, ale Niebieski Garnitur rzekł:

– Po co wydajesz to na whisky?

– A czemu nie, do cholery? To fajna rzecz, podniecająca. A w tej robocie czegoś do diabła potrzeba!

– Twój kumpel ma niezłe wymagania – powiedział Niebieski Garnitur do Gritsa.

– Bo… – zaczął z niepokojem na twarzy Grits – myślę, że chyba miał dużo ekstra roboty w ostatnim tygodniu…

– Zajmujesz się końmi, za które płacą tysiące, i cholernie dobrze wiesz, że to, jak na nich jeździsz i jak się nimi zajmujesz, robi wielką różnicę, czy zwyciężą, czy nie, ale tobie żałują przyzwoitej zapłaty… – Skończyłem trzecią whisky, czknąłem i dodałem: – To jest cholernie nie w porządku.

Bar wypełniał się. Widok przybywających gości, a także sposób, w jaki się witali, przekonywał mnie, że niemal połowa klientów związana była z wyścigami. Pracownicy i naganiacze bukmacherów, chłopcy stajenni – całe miasto było ich pełne, a potańcówka przewidziana była specjalnie dla nich. Coraz więcej alkoholu wlewało się w te wszystkie gardła, musiałem więc złapać barmana w locie, żeby podał mi czwartą podwójną whisky w ciągu piętnastu minut.

Stałem naprzeciwko powiększającego się kręgu słuchaczy, trzymałem w ręku szklankę i kołysałem się na nogach.

– Chcę… – Czegóż u diabła mogłem chcieć? Próbowałem znaleźć właściwe sformułowania. – Chcę mieć… motocykl. Chcę spędzić fajnie czas z dziewczyną. I jechać na urlop za granicę… i zatrzymać się w drogim hotelu, i żeby byli gotowi na każde moje zawołanie… I chcę pić to, na co mam ochotę, i może kiedyś kupić dom… I jakie mam szanse na to wszystko? Powiem wam. Najmniejszej cholernej szansy. Wiecie, ile dostałem dziś rano wypłaty? Siedem funtów i cztery pensy…

Kontynuowałem te gderania i narzekania, a wieczór powoli mijał. Słuchacze odchodzili, zmieniali się, a ja biadoliłem dopóty, dopóki nie byłem całkiem pewny, że wszyscy ludzie związani z wyścigami wiedzą, że u Inskipa pracuje stajenny, który wzdycha do pieniędzy, najlepiej w dużych ilościach. Jednak nawet Grits, który kręcił się koło mnie przez cały czas z bardzo nieszczęśliwą miną i kompletnie trzeźwy, wydawał się nie zauważać, że moje działania stawały się coraz bardziej pijackie, podczas gdy każdy kolejny drink piłem znacznie dłużej od poprzedniego.

W końcu, kiedy udało mi się dość artystycznie zatoczyć i przytrzymać filara, Grits powiedział głośno do mojego ucha:

– Dan, ja już idę i lepiej, żebyś ty też wyszedł, bo ucieknie ci ostatni autobus, a nie myślę, żebyś w tym stanie mógł wrócić na piechotę.

– Co? – spojrzałem na niego z ukosa. Niebieski Garnitur wrócił i stał właśnie obok niego.

– Pomóc ci go wyprowadzić? – zapytał Gritsa.

Grits przyjrzał mi się z niesmakiem, a ja zwaliłem się na niego, obejmując go ramieniem; zdecydowanie nie miałem ochoty na taką pomoc, jaką zapowiedział wygląd Niebieskiego Garnituru.

– Grits, stary kumplu, mówisz idziemy, to idziemy.

Ruszyliśmy w stronę drzwi, a ja zataczałem się tak mocno, że popychałem Gritsa. O tej porze więcej już było takich, którzy z trudem utrzymywali się na nogach, i ogonek stajennych oczekujących na przystanku autobusowym falował jak ocean. Uśmiechnąłem się szeroko w bezpiecznej ciemności, spojrzałem w niebo i pomyślałem, że jeśli ziarna, które dziś zasiałem, nie zakiełkują, to na brytyjskich wyścigach niewiele jest dopingu.

Choć nie byłem pijany, następnego ranka obudziłem się z szarpiącym bólem głowy i próbując zignorować uderzenie młotka, jakie czułem w głębi oczu, powtarzałem sobie, że wszystko to dla dobrej sprawy.

Sparking Plug startował w swojej gonitwie i przegrał o pół długości. Skorzystałem z okazji, by głośno powiedzieć na trybunie stajennych, że oto reszta mojej pensji poszła do cholernego rynsztoka.

Pułkownik Beckett poklepał konia w zatłoczonym ogrodzeniu i rzucił do mnie zdawkowo:

– Więcej szczęścia następnym razem, co? To, o co pan prosił, wysłałem w paczce.

Odwrócił się i kontynuował rozmowę o gonitwie z Inskipem i dżokejem.

Wszyscy wróciliśmy tej nocy do Yorkshire. Grits i ja większą część drogi przespaliśmy na ławkach w tyle końskiego furgonu.

– Nie wiedziałem, że tak ci źle u Inskipa… I nigdy dotąd nie widziałem cię tak pijanego – powiedział Grits, kładąc się.

– Nie chodzi o robotę, Grits, chodzi o forsę – musiałem jakoś nie zbaczać z kursu.

– Jednak niektórzy utrzymują za to żony i dzieci – zabrzmiało to jak dezaprobata, i rzeczywiście moje zachowanie musiało głęboko dotknąć Gritsa, bo po tej nocy rzadko się do mnie odzywał.

Nie miałem nic ciekawego do zakomunikowania następnego popołudnia, więc nasze spotkanie z Octobrem w wąwozie było krótkie. Powiedział mi jednak, że wiadomości od Becketta, które właśnie idą pocztą, zebrało jedenastu zdolnych kadetów ze szkoły w Aldershot, dla których zadanie to było ćwiczeniem inicjatywy. Mieli współzawodniczyć o to, który z nich potrafi zebrać najbardziej wyczerpujące informacje o życiu przydzielonego mu konia. Pewna ilość pytań – te, które zasugerowałem – została im podana. Resztę pozostawiono ich własnej wyobraźni i zdolnościom detektywistycznym, które, jak twierdził Beckett, rozwinęli w pełni.

Schodziłem w dół wzgórza coraz bardziej podziwiając perfekcję sztabowej działalności pułkownika, ale prawdziwy szok czekał mnie dopiero następnego ranka, kiedy przyszła przesyłka. Wally znów wynalazł dla mnie jakieś wstrętne roboty na popołudnie, więc dopiero po wieczornym posiłku, kiedy większość chłopców pojechała do Sław, mogłem zanieść paczkę do sypialni i otworzyć. Zawierała 237 numerowanych stron maszynopisu spiętych w kartonowej teczce, niczym rękopis książki, a przygotowanie tego materiału w ciągu jednego tygodnia musiało wymagać nie lada wysiłku nie tylko ze strony młodych ludzi, ale również maszynistek. Informacje podane były przeważnie w formie zapisków, nie zmarnowano nigdzie miejsca na rozwlekłą prozę, od początku do końca były tu konkretne dane.

Ze schodów dobiegł mnie głos pani Allnut:

– Dan, czy możesz mi przynieść kubeł węgla?

Schowałem maszynopis między pościel w łóżku i powróciłem do ciepłej wspólnej kuchnio-jadalni, gdzie jadaliśmy posiłki i spędzaliśmy większość wolnego czasu. Tutaj nie można było czytać nic prywatnego, moje życie od świtu aż do wieczora odbywało się właściwie pod nadzorem, toteż jedynym miejscem, w którym mógłbym się skoncentrować nad maszynopisem, była łazienka. Wieczorem poczekałem, aż wszyscy zasną, po czym zamknąłem się w łazience, gotów poinformować każdego ciekawskiego o kłopotach żołądkowych.

Posuwałem się wolno, po czterech godzinach przeczytałem zaledwie połowę. Podniosłem się dość sztywny, przeciągnąłem, ziewnąłem i poszedłem do łóżka. Nikt się nie poruszył. Następnego wieczora, kiedy leżałem czekając, aż wszyscy zasną i będę mógł znów zająć się maszynopisem, przysłuchiwałem się rozmowie o wieczorze, jaki czterech chłopców spędziło w Sław.

– Kto to jest ten facet, co był z Soupym? – zapytał Grits. – Nie widziałem go przedtem.

– Był tam wczoraj wieczorem też – dodał ktoś. – Dziwny typ.

– Co w nim dziwnego? – spytał chłopak, który został tego wieczora w domu; kiedy on oglądał telewizję, ja w fotelu nadrabiałem zaległości snu.

– Nie wiem – powiedział Grits. – Jakoś tak oczy mu biegają.

– Jakby szukał kogoś – wtrącił inny głos.

Spod ściany po mojej prawej stronie odezwał się zdecydowanie Paddy.

– Trzymajcie się wszyscy z daleka od tego faceta. I od Soupy’ego też. Mówię wam. Tacy jak oni to nic dobrego.

– Ale ten facet, ten w tym wspaniałym złotym krawacie, postawił nam kolejkę, przecież wiesz, że tak zrobił. Nie może być taki zły, jeżeli stawia nam kolejkę…

Paddy westchnął, zdesperowany myślą, że ktoś może być aż tak naiwny, i rzekł: – Gdybyś był na miejscu Ewy, zjadłbyś jabłko zaraz, jak byś je tylko zobaczył. Nie potrzebowałbyś węża.

– Oj, dobrze – powiedział Grits ziewając. – W każdym razie jutro go chyba nie będzie. Słyszałem, jak mówił coś do Soupy’ego o tym, że czas nagli.

Szeptali i bełkotali tak, aż wreszcie zasnęli, a ja leżałem w ciemności i myślałem, że może właśnie przed chwilą usłyszałem coś bardzo interesującego. Z pewnością następnego wieczora wskazana była wyprawa do baru.

Prawie siłą powstrzymywałem się przed zamknięciem oczu, wyszedłem z ciepłego łóżka, powędrowałem do łazienki i czytałem przez następne cztery godziny, aż dobrnąłem do końca maszynopisu. Oparty plecami o ścianę siedziałem na podłodze, wpatrując się w armaturę i instalacje. Nie było nic, ani jednego elementu, który powtarzałby się w historii życia jedenastu tak starannie zbadanych koni. Żadnego wspólnego mianownika. Było kilka rzeczy wspólnych dla czterech czy pięciu koni – ale często nie tych samych czterech czy pięciu – jak na przykład marka siodła, którego używali dżokeje, czy aukcje, na których były sprzedane. Jednak nadzieje, że w tym maszynopisie znajdę jakiś uchwytny klucz – rozwiały się całkowicie. Zmarznięty, zdrętwiały i przygnębiony wśliznąłem się z powrotem do łóżka.

Następnego wieczora o ósmej poszedłem sam do Sław, wszyscy inni powiedzieli, że są bez grosza aż do wypłaty, a poza tym chcą oglądać telewizję.

– Myślałem, te wydałeś wszystkie pieniądze na whisky w Cheltenham – zauważył Grits.

– Mam prawie dwa szylingi – odparłem pokazując kilka monet. – Starczy na jedno piwo.

Bar, jak często w środy, był pełny. Nie było śladu Soupy’ego ani jego tajemniczego przyjaciela, zapłaciłem więc za piwo i zabawiałem się strzałkami próbując zrobić na tarczy potrójne koło. W końcu powyciągałem strzałki z tarczy, spojrzałem na zegarek, przekonany, że przyszedłem niepotrzebnie, i w tym właśnie momencie w progu pojawił się mężczyzna, który wszedł nie z ulicy, ale z sąsiedniego baru. Trzymał szklankę z łagodnie musującym bursztynowym płynem i cienkie cygaro w lewej ręce, a prawą otwierał drzwi. Mierząc mnie wzrokiem od góry do dołu zapytał:

– Jesteś chłopcem stajennym?

– Tak.

– U Grangera czy Inskipa?

– U Inskipa.

– Hmm. – Wszedł w głąb sali, puścił wahadłowe drzwi. – Zarobisz dziesięć szylingów, jeśli przyprowadzisz tu jutro wieczorem jednego z waszych stajennych… i tyle piwa, ile obaj będziecie mogli wypić.

Sprawiałem wrażenie zainteresowanego.

– Którego stajennego? Któregoś szczególnie? Prawie wszyscy będą tutaj w piątek.

– Lepiej, żeby to było jutro. Zawsze mówię, im szybciej, tym lepiej. A którego…? Podaj mi ich imiona, a ja ci wybiorę jednego, co?

Pomyślałem sobie, że wyglądało to cholernie głupio i że chciał uniknąć zapytania wprost, bym sobie… zbyt dobrze tego nie zapamiętał.

– O. K. A więc Paddy, Grits, Wally, Steve, Ron… – zatrzymałem się.

– Dalej.

– Reg, Norman, Dave, Jeff, Dan, Mike… Oczy nieznajomego zabłysły.

– Dan – rzekł. – To rozsądnie brzmiące imię. Przyprowadź Dana.

– Ja jestem Dan.

W tym momencie skóra na jego łysiejącej głowie jakby się zmarszczyła, a oczy zwęziły się z irytacji.

– Przestań żartować – powiedział ostro.

– To pan zaczął – rzuciłem uprzejmie.

Usiadł na jednej z ław i ostrożnie postawił przed sobą szklankę na stole.

– Dlaczego przyszedłeś tu dzisiaj sam? – zapytał.

– Miałem pragnienie.

Zapanowało krótkie milczenie, podczas którego układał w myślach plan kampanii. Był to niski przysadzisty mężczyzna w ciemnym, o numer za małym ubraniu, którego odpięta marynarka ukazywała kremową koszulę z monogramem i złoty jedwabny krawat. Palce miał krótkie i grube, a zwój tłuszczu wystawał z tyłu zza kołnierza. Jednak sposób, w jaki mi się przyglądał, nie miał w sobie nic miękkiego.

Wreszcie powiedział: – Podobno jest w waszej stajni koń zwany Sparking Plug.

– Tak.

– I ma biegać w Leicester w poniedziałek?

– O ile wiem, tak.

– Jakie ma szanse twoim zdaniem? – zapytał.

– Chce pan informacji jak grać, czy tak? A więc ja osobiście zajmuję się Sparking Pługiem i zapewniam pana, że żaden koń w poniedziałkowej gonitwie go nie dojdzie.

– Spodziewasz się, że wygra?

– Przecież panu powiedziałem.

– I postawisz na niego?

– Oczywiście.

– Połowę twojej pensji? Cztery funty?

– Może.

– Ale to będzie faworyt. Z pewnością. W najlepszym razie dostaniesz tyle samo. Jeszcze cztery funty. To nie brzmi zachęcająco, zwłaszcza że mogę prawdopodobnie wskazać ci możliwość wygrania… stu?

– Pan ma bzika – powiedziałem, ale ze spojrzeniem z ukosa, które świadczyło o tym, że chciałbym usłyszeć więcej.

Pochylił się konfidencjonalnie.

– Teraz możesz odmówić, jeśli chcesz. Ty możesz powiedzieć nie, ja sobie pójdę, i nikomu nic z tego nie przyjdzie, ale jeśli rozegrasz to prawidłowo, mogę oddać ci przysługę.

– Co mam zrobić za te sto funtów? – zapytałem bezbarwnym głosem.

Rozejrzał się dookoła podejrzliwie i jeszcze bardziej zniżył głos:

– Po prostu dodać coś do jedzenia Sparking Pluga w sobotę wieczorem. Nic takiego, jak widzisz. Cholernie łatwe.

– Cholernie łatwe – powtórzyłem. Rzeczywiście było to łatwe.

– A więc zgadzasz się? – wyglądał na przejętego.

– Nie wiem, jak się pan nazywa – rzekłem.

– To nie ma dla ciebie znaczenia. – Potrząsnął stanowczo głową.

– Czy jest pan bukmacherem?

– Nie, nie jestem. Dosyć pytań. Zgadasz się?

– Jeśli nie jest pan bukmacherem – powiedziałem powoli, zastanawiając się – i gotów jest pan zapłacić sto funtów, aby się upewnić, że faworyt nie wygra, to myślę, że nie chce pan zarobić obstawiając po prostu inne konie, ale że chce pan raczej dać cynk kilku bukmacherom, że gonitwa jest załatwiona, a oni będą tak uszczęśliwieni, że zapłacą panu powiedzmy po pięćdziesiąt funtów każdy, co najmniej. W Anglii jest około jedenastu tysięcy bukmacherów. Przyjemny duży rynek. Ale myślę, że chodzi pan raczej zawsze do tych samych. I można powiedzieć, jest pan pewien dobrego przyjęcia…

Twarz jego stanowiła wspaniałe studium konsternacji i niedowierzania, uświadomiłem sobie, że trafiłem prosto do celu.

– Kto ci powiedział… – zaczął słabo.

– Nie mam dziesięciu lat – odparłem z krzywym uśmiechem. – Niech się pan uspokoi. Nikt mi nie powiedział. – Zrobiłem pauzę. – Dam Sparking Plug owi ekstra żarcie, ale chcę za to więcej. Dwieście.

– Nie. Nie ma o czym mówić. – Wytarł skronie.

– W porządku. – Wzruszyłem ramionami.

– Najwyżej sto pięćdziesiąt – wydusił z siebie.

– Sto pięćdziesiąt – zgodziłem się. – Ale przed robotą.

– Połowa przed, połowa po – rzekł automatycznie. Na pewno nie po raz pierwszy załatwiał taką sprawę.

Zgodziłem się. Powiedział, że kiedy przyjdę w sobotę wieczorem do baru, dostanę paczkę dla konia i siedemdziesiąt pięć funtów dla siebie, na co skinąłem głową i wyszedłem zostawiając go zapatrzonego markotnie w szklankę.

W drodze powrotnej wykreśliłem Soupy’ego z mojej listy potencjalnie użytecznych kontaktów. Znalazł mi robotę przy dopingu, ale miałem zatrzymać faworyta w biegu młodzików, a nie przyspieszyć jakiegoś słabego konia wystawionego na sprzedaż. Było wysoce nieprawdopodobne, by obydwoma typami przestępstw zajmowała się ta sama grupa ludzi.

Nie chcąc rozstawać się z maszynopisem pułkownika Becketta, spędziłem część tej nocy i dwóch następnych w łazience, znów starannie go studiując. Jedynym dostrzegalnym tego rezultatem był fakt, że przez cały dzień niekończące się zajęcia w stajni wydawały mi się wyjątkowo przykre po trzygodzinnym śnie przez pięć kolejnych nocy. Ale naprawdę wzdragałem się na myśl o tym, że mam w niedzielę powiedzieć lordowi October, że gigantyczne śledztwo przeprowadzone przez jedenastu młodych ludzi okazało się bezużyteczne; miałem poza tym niczym nie wytłumaczone przeczucie, że jeśli będę pracował nad tym wystarczająco długo, uda mi się znaleźć jakiś interesujący trop w tych gęsto zapisanych stronicach.

W sobotni poranek, choć pogoda była wietrzna, ponura i ostra, córki Octobra jeździły w pierwszej turze. Elinor zbliżyła się tylko na tyle, by wymienić uprzejme dzień dobry, za to Patty, która jechała znów na jednym z moich koni, w momencie, kiedy podawałem jej strzemię, celowo i świadomie otarła się ciałem o mnie, nadając tej chwili charakter szczególnej intymności.

– Nie było cię tu w zeszłym tygodniu, Danny, chłopcze – rzekła kładąc nogę w strzemię. – Gdzie byłeś?

– W Cheltenham… panienko.

– Och. A w następną sobotę?

– Będę tutaj.

– To bądź uprzejmy zapamiętać, żeby skrócić strzemiona, zanim wsiądę – powiedziała z zamierzoną bezczelnością. – Te są o wiele za długie.

Nie wykonała żadnego ruchu, żeby je skrócić, natomiast skinęła na mnie, żebym to zrobił. Przyglądała mi się uważnie, doskonale się bawiąc. Kiedy zapinałem drugi popręg, kopnęła mnie wcale nie tak delikatnie w żebra.

– Dziwię się, że znosisz to, jak się z tobą drażnię, Danny – powiedziała cicho pochylając się. – Taki atrakcyjny chłopak powinien znacznie żywiej reagować. Czemu tego nie robisz?

– Nie chcę wylecieć – odparłem z kamienną twarzą.

– I do tego tchórz – rzekła zjadliwie i popędziła konia.

Pewnego dnia wpędzi się w ciężkie kłopoty, jeśli dalej będzie tak postępować, pomyślałem. Zachowywała się zbyt prowokacyjnie. Była rzeczywiście bardzo piękna, w każdym razie na początku sprawiała takie wrażenie, ale jej złośliwe sztuczki w końcu stawały się drażniące. Stanowiły ukrytą zachętę, podniecającą i denerwującą zarazem.

Przestałem myśleć o Patricii, poszedłem po Sparking Pluga, wskoczyłem najego grzbiet, wyjechałem z podwórza zmierzając w stronę wrzosowiska na normalny trening galopu.

Pogoda tego dnia systematycznie się pogarszała, toteż kiedy trenowaliśmy drugą turę koni, zaczęło mocno padać, dużymi, lepkimi kroplami; twarze piekły nas od zacinającego deszczu, ubrania mieliśmy przemoczone. Być może z powodu tego, że nie przestawało padać, a być może dlatego, że w końcu była to sobota, Willy tym razem powstrzymał się od wynalezienia mi pracy na popołudnie, spędziłem więc trzy godziny siedząc z dziewięcioma innymi chłopakami w kuchni, słuchając wycia wichru i oglądając w telewizji wyścigi w Chepstow. Tymczasem nasze swetry, spodnie i skarpety parowały przy ogniu.

Położyłem na kuchennym stole księgi koni z ubiegłego sezonu i oparłszy głowę na lewej ręce, prawą przewracałem leniwie kartki. Przygnębiony kompletnym brakiem wyników ze studiowania dossier tamtych jedenastu koni, antypatią, jaką musiałem wzbudzić w stajennych, a także, jak myślę, brakiem słońca, do którego byłem o tej porze roku przyzwyczajony, zacząłem uważać, że cała ta maskarada była od początku gigantyczną pomyłką. Kłopot polegał na tym, że przyjąłem pieniądze Octobra i nie mogłem się już wycofać, a w każdym razie nie przed upływem kilku miesięcy. Ta myśl przygnębiła mnie jeszcze bardziej. Siedziałem pogrążony w nieutulonej depresji, marnując w ten sposób potrzebny mi wolny czas.

Teraz wydaje mi się, że nastrój owego popołudnia wynikał raczej z poczucia niepowodzenia, niż ze zwykłego zmęczenia, bo chociaż później znajdowałem się w znacznie gorszych sytuacjach, jedynie przez te krótkie chwile naprawdę żałowałem, że w ogóle posłuchałem Octobra, i marzyłem o tym, by znaleźć się z powrotem w mojej wygodnej australijskiej klatce.

Chłopcy oglądający telewizję wygłaszali zjadliwe komentarze na temat dżokejów i robili prywatne zakłady, kto zwycięży.

– Ten finisz pod górkę ich potasuje, jak zawsze – rzekł Paddy. – To długa droga od ostatniej… tylko Aladyn ma dosyć siły na to.

– Nie – zaprzeczył Grits. – Lobster Coctail to najlepszy sprinter. Markotny przerzucałem kartki ksiąg, po raz setny wpatrując się w nie bez celu, i przypadkiem natknąłem się na plan toru w Chepstow, zamieszczony w dziale informacji ogólnych na samym początku. Były tam również schematyczne plany wszystkich ważniejszych torów pokazujące kształt bieżni wraz z pozycją płotków, przeszkód, boksów startowych i mety. Oglądałem już przedtem plany torów w Ludlow, Stafford i Haydock, ale bez rezultatu. Nie było tam jednak planu Kelso ani Sedgefield. A zaraz za planami znajdowały się kilkustronicowe informacje o torach, długości ich parkanów, nazwiska i adresy pracowników, rekordowe czasy gonitw i tym podobne.

Aby czymś się zająć, wróciłem do paragrafu o Chepstow. „Długa droga od ostatniej”, o której mówił Paddy, była tu podana bardziej szczegółowo: dwieście pięćdziesiąt metrów. Obejrzałem jeszcze tory w Kelso, Sedgefield, Ludlow; miały one dłuższe proste niż tor w Chepstow. Sprawdziłem więc długość prostych wszystkich omówionych w książce torów. Drugie miejsce zajmował tor Aintree Grand National. Najdłuższą prostą miał tor Sedgefield, a na trzeciej, czwartej, piątej i szóstej pozycji plasowały się kolejno Ludlow, Haydock Kelso i Stafford. Wszędzie długość tej ostatniej prostej wynosiła ponad czterysta metrów.

Nie miało to żadnego związku z położeniem geograficznym, niewątpliwie wybrano te pięć torów po prostu dlatego, że na każdym z nich metę od ostatniego płotka dzieliła odległość około pół kilometra.

To już był jakiś postęp – choć bardzo niewielki, pozwalający wyodrębnić przynajmniej jakąś regułę w tym chaosie. W nieco mniej beznadziejnym nastroju zamknąłem książkę i o czwartej wyszedłem wraz z innymi na zadeszczone podwórze, aby spędzić godzinę z każdym z moich podopiecznych, obrządzając je starannie, aby nadać ich sierści piękny połysk, uporządkować i wyczyścić ściółkę ze słomy, przynieść wodę, trzymać głowy koni podczas wieczornego przeglądu Inskipa, zawijać je derkami na noc i wreszcie przynieść wieczorne jedzenie. Jak zwykle była już siódma, kiedy skończyliśmy pracę; po kolacji zjechaliśmy w dół zbocza do Sław, stłoczeni w siódemkę w starym rozklekotanym austinie.

Barowy bilard, strzałki, domino, niekończące się przyjacielskie przechwałki, słowem zwykłe składniki wieczoru w Slaw. Siedziałem czekając cierpliwie. Dochodziła dziesiąta, pora, w której chłopcy zaczynają dopijać swoje piwo i myśleć o konieczności porannego wstania, kiedy Soupy skierował się w stronę drzwi i przechodząc przez salę skinął nieznacznie głową, abym za nim poszedł.

Wstałem i wyszedłem.

Czekał na mnie w toalecie.

– To dla ciebie. Reszta we wtorek – powiedział nie marnując słów.

Podał mi grubą brązową kopertę, miał przy tym ironicznie wykrzywione usta i nieruchomy wzrok; chciał mi zaimponować swoją postawą.

Schowałem kopertę do wewnętrznej kieszeni czarnej skórzanej kurtki i skinąłem mu głową. Bez słowa, bez uśmiechu, z zimnym wzrokiem odwróciłem się na pięcie i wróciłem do baru. Po chwili przyszedł tam również Soupy, jak gdyby nigdy nic.

Potem wepchnąłem się do austina, który ruszył pod górę wzgórza, a kładąc się w końcu spać w ciasnej sypialni siedemdziesiąt pięć funtów i paczuszkę białego proszku tuliłem do serca.

6

Lord October zanurzył palec w białym proszku, po czym spróbował go.

– Ja też nie wiem, co to jest – powiedział, potrząsając głową. – Oddam to do analizy.

Pochyliłem się i pogłaskałem psa, przez chwilę pieściłem jego uszy.

– Zdaje pan sobie sprawę – rzekł po chwili – co pan ryzykuje, przyjmując pieniądze i nie dając koniowi dopingu?

Uśmiechnąłem się do niego.

– To nie jest śmieszne – dodał poważnie. – Ci ludzie potrafią być brutalni, a dla nas to żadna pociecha, jeśli połamią panu żebra…

– Rzeczywiście – powiedziałem, prostując się – sądzę, że będzie najlepiej, jeśli Sparking Plug nie wygra… Nie mogę spodziewać się dalszych propozycji, jeśli dowiedzą się, że kogoś przedtem oszukałem.

– Ma pan rację – October wyraźnie poczuł ulgę. – Sparking Plug musi przegrać, ale co zrobić z Inskipem. Jak do diabła mam mu powiedzieć, że dżokej ma przytrzymać konia?

– Nie może pan. Nie chce pan przecież wpakować się w kłopoty. Ajeśli ja będę miał kłopoty, to nie ma większego znaczenia. Koń nie wygra, jeśli nie dam mu pić jutro rano, za to tuż przed wyścigiem dam mu pełne wiadro wody.

Spojrzał na mnie rozbawiony

– Widzę, że paru rzeczy się pan nauczył.

– Gdyby pan wiedział, czego się nauczyłem, włosy stanęłyby panu dęba.

Uśmiechnął się.

– A więc w porządku. Myślę, że to jest jedyne wyjście. Co też pomyślałby Komitet, wiedząc, że konspiruję z własnym stajennym, jak zatrzymać faworyta? – Roześmiał się. – Powiem Roddy’emu Beckettowi, czego ma się spodziewać… Chociaż nie będzie to takie zabawne dla Inskipa… ani dla naszych stajennych, jeśli obstawiają konia, ani dla publiczności, która po prostu straci pieniądze.

– No, nie – zgodziłem się.

Zamknął paczuszkę z białym proszkiem i wepchnął ją z powrotem do koperty z pieniędzmi. Te siedemdziesiąt pięć funtów wypłacono mi dość nierozsądnie w nowych banknotach pięciofuntowych o kolejnych numerach. Ustaliliśmy, że lord October zabierze je i spróbuje ustalić, komu zostały wydane.

Powiedziałem mu o długich prostych na wszystkich torach, na których wygrała jedenastka koni.

– Wygląda to, jak gdyby mimo wszystko jednak zastosowali witaminy – powiedział w zamyśleniu. – Nie można wykryć ich w teście dopingowym, ponieważ w zasadzie nie są dopingiem, a jedzeniem. Cała sprawa witamin jest bardzo trudna…

– Czy wzmacniają wytrzymałość? – zapytałem.

– Tak, w znacznym stopniu. Konie, które „zdychają” na ostatnim pół kilometrze – a jak pan zauważył, cała jedenastka należy do tego typu – są idealnym wprost obiektem. Ale o witaminach myśleliśmy przede wszystkim i musieliśmy je wyeliminować. Mogą pomóc koniowi zwyciężyć, jeśli wstrzyknięte są w dużej dawce bezpośrednio do krwiobiegu, ale nie można wykryć ich za pomocą analizy, ponieważ zostają zużyte właśnie na zwycięstwo. Zresztą w inny sposób też są nie do wykrycia. Nie wywołują ekscytacji, nie powodują, że koń po biegu wygląda jakby benzedryna płynęła mu z uszu. – Westchnął. – Sam nie wiem…

Z przykrością wyznałem, że nie dowiedziałem się niczego z maszynopisu Becketta.

– Ani Beckett, ani ja nie spodziewaliśmy się po tym tyle, co pan. Dużo mówiliśmy ostatnio na ten temat i doszliśmy do wniosku, że mimo szczegółowych dochodzeń, jakie przeprowadzono wówczas, może pan jednak wpaść na coś, jeśli przeniesie się pan do jednej ze stajni, w której trenowano konie z tej jedenastki w chwili, kiedy dostały doping. Niestety, osiem koni zostało sprzedanych i zmieniły już stajnie, ale trzy są ciągle u tych samych trenerów, i chyba byłoby najlepiej, gdyby mógł pan dostać pracę w jednej z tych stajni.

– W porządku. Spróbuję, czy któryś z nich mnie przyjmie. Ale teraz trop jużjest bardzo zimny… i dżoker numer dwanaście może pojawić się w zupełnie innej stajni. Nic się nie wydarzyło w Haydock w tym tygodniu?

– Nic. Pobrano próbki śliny od wszystkich koni przed gonitwą sprzedażną, ale faworyt wygrał zupełnie naturalnie, toteż nie dawaliśmy próbek do analizy. Jednak teraz, kiedy odkrył pan, że wybrano te właśnie tory ze względu na długi odcinek od ostatniej przeszkody do celownika, będziemy tam zachowywać znacznie większą czujność. Zwłaszcza jeśli ponownie pobiegnie któryś koń z tej jedenastki.

– Może pan sprawdzić w kalendarzu, czy któryś jest zgłoszony – zgodziłem się. – Ale jak dotąd żaden nie dostał dopingu dwa razy i nie ma powodu, żeby ta zasada uległa zmianie.

Poryw przejmującego wiatru przeszedł przez wąwóz, Octobrem wstrząsnął dreszcz. Maleńki strumień wezbrany od wczorajszych deszczów toczył się hałaśliwie po skalistym podłożu. October zagwizdał na psa, który właśnie węszył coś na brzegu.

– Przy okazji – powiedział, kiedy podawaliśmy sobie ręce – weterynarze uważają, że nie pospieszyły tych koni ani kulki, ani strzałki, nic wystrzelonego czy rzuconego. Nie mogą byćjednak tego pewni w stu procentach. Wtedy nie badali wszystkich koni aż tak dokładnie. Jeżelijednak trafi się nam następny przypadek, dopilnuję, żeby przejrzeli każdy centymetr skóry w poszukiwaniu nakłucia.

– Wspaniale.

Uśmiechnęliśmy się do siebie i każdy poszedł w swoją stronę. Lubiłem Octobra. Miał wyobraźnię i poczucie humoru, które równoważyło tę imponującą władczość jego sposobu bycia i odezwań w stylu menedżera wielkiego biznesu. Mocny człowiek, pomyślałem z uznaniem, o upartym umyśle, muskularnym ciele, zmierzający prosto do celu, człowiek, który zasługiwałby na tytuł szlachecki, gdyby go nie odziedziczył.

Tego wieczora i następnego ranka Sparking Plug musiał obejść się bez wody. Kierowca furgonu wyruszył w stronę Leicester z kieszeniami pełnymi pieniędzy chłopców, którzy obstawili konia, a ja czułem się jak zdrajca.

Drugi koń Inskipa, który również jechał furgonem, startował w trzecim biegu, ale gonitwa młodzików była dopiero piąta w programie, mogłem więc spokojnie obserwować dwa pierwsze biegi, a także wyścig, w którym startował Spark. Kupiłem program, znalazłem miejsce na trybunie koło padoku i oglądałem konie, jakie miały startować w pierwszej gonitwie. Chociaż z lektury ksiąg znałem nazwiska wielu trenerów, ciągle jeszcze nie znałem ich z widzenia, toteż kiedy stali teraz gawędząc z dżokejami na padoku, próbowałem z czystej ciekawości zidentyfikować ich. W pierwszej gonitwie biegły konie siedmiu trenerów: Owena, Cundella, Beeby’ego, Cazaleta, Humbera… Humber? Co ja takiego słyszałem o Humberze? Nie mogłem sobie przypomnieć. Pomyślałem więc, że nie było to takie ważne.

Koń Humbera wyglądał najgorzej ze wszystkich, a prowadzący go stajenny miał nie wyczyszczone buty, brudną nieprzemakalną kurtkę i wyglądał, jakby wcale mu nie zależało na poprawieniu tego złego wrażenia. Kiedy dżokej zdjął płaszcz, jego sweter nosił ślady błota z poprzednich jazd, a trener, który nie dostarczył czystych strojów i nie dbał o prezencję swojej stajni, był wysokim, wyglądającym na nerwowego mężczyzną; stał oparty na grubej lasce z gałką.

Podczas gonitwy stajenny Humbera stał obok mnie.

– Macie jakieś szanse? – zapytałem niedbale.

– Wystawienie tego konia to strata czasu – powiedział wykrzywiając wargi. – Mam cholernie dość tego sukinsyna.

– Może inny wasz koń jest lepszy? – spytałem przyglądając się koniom ustawianym na starcie.

– Mój inny koń? – zaśmiał się niewesoło. – Nawet trzy, jeżeli możesz w to uwierzyć. A ja mam cholernie dosyć całego tego sukinsyństwa. Odchodzę w końcu tygodnia, bez względu na forsę.

Nagle przypomniałem sobie, co słyszałem o Humberze. Najgorsza stajnia w kraju, powiedział chłopak w Bristolu, głodzą stajennych i biją, toteż mogą dostać do roboty najgorszych.

– Jak to bez względu na forsę?

– Humber płaci szesnaście tygodniowo, zamiast jedenastu, ale to się i tak nie opłaca. Mam dosyć francowatego Humbera. Wynoszę się.

Zaczęła się gonitwa. Obserwowaliśmy, jak koń Humbera przyszedł ostatni. Chłopiec mamrocząc pod nosem ruszył, by go odprowadzić.

Uśmiechnąłem się i poszedłem za nim, ale szybko go zostawiłem, gdy przy końcu schodów dostrzegłem niechlujnego faceta z czarnymi wąsami, w którym rozpoznałem jednego z gości w barze podczas zabawy tanecznej w Cheltenham.

Skręciłem powoli, by oprzeć się o balustradę padoku, a on dotarł tam zaraz za mną. Zatrzymał się obok i nie odrywając wzroku od jedynego jak na razie konia na wybiegu powiedział:

– Słyszałem, że potrzebujesz forsy?

– Nie, już od dzisiaj nie potrzebuję – odpowiedziałem mierząc go wzrokiem od stóp do głowy.

– A, taki jesteś pewny Sparking Pluga… – obrzucił mnie szybkim spojrzeniem.

– Tak. Jestem pewny – oznajmiłem z nieprzyjaznym uśmieszkiem. Ktoś był na tyle grzeczny, by poinformować go, którym koniem się zajmuję, co znaczy, że zbierał o mnie informacje. Ufałem, że nie dowiedział się niczego dobrego.

– Taa… Upłynęła minuta.

– Myślałeś kiedyś o zmianie miejsca… o pójściu do innej stajni? – zapytał od niechcenia.

– Myślałem – wzruszyłem ramionami. – Kto nie myśli?

– Dla dobrych stajennych zawsze jest miejsce, a słyszałem, że jesteś mistrzem w wyrzucaniu gnoju. Z referencjami od Inskipa możesz dostać się wszędzie, jeżeli poczekasz tylko trochę na wolne miejsce.

– Gdzie? – zapytałem, ale nie dał się sprowokować.

Po następnej minucie rzekł zdawkowo: – Praca w niektórych stajniach może być, hm… bardzo opłacalna.

– Tak?

– To znaczy – zakasłał dyskretnie – jeżeli gotów jesteś zrobić troszkę więcej, niż polecą ci w stajni.

– Na przykład?

– Och… takie ogólne sprawy – odparł wymijająco. – To różnie wygląda. Wszystko, co może być, powiedzmy, pomocne dla osoby, która gotowa jest powiększyć twoje dochody.

– A kto to jest?

Facet uśmiechnął się niewyraźnie.

– Traktuj mnie jako przedstawiciela tej osoby, dobra? A warunki są takie: pięć funtów regularnie co tydzień za informacje o wynikach galopów treningowych itp., a dobra premia od czasu do czasu za specjalne roboty, no, troszkę bardziej ryzykowne.

– Wygląda nieźle – powiedziałem wolno, przygryzając górną wargę. – Czy nie mogę tego robić u Inskipa?

– To nie jest dobra stajnia do zakładów. Konie zgłaszane są zwykle po to, by wygrały. Niepotrzebny nam stały pracownik w takiej stajni. Aktualnie nie mamy swojego człowieka w dwóch „zakładowych” stajniach, i w każdej z nich byłbyś użyteczny…

Wymienił nazwiska dwu czołowych trenerów, ale nie należały one do tych trzech, u których zamierzałem starać się o pracę. Będę musiał zdecydować, czy nie byłoby rozsądniejsze włączenie się do czegoś, co wyglądało na dobrze zorganizowany system szpiegowski zamiast zajmowanie się koniem, który kiedyś dostał doping i już najprawdopodobniej nigdy go nie dostanie.

– Zastanowię się – powiedziałem. – Gdzie mogę się z panem skontaktować?

– Dopóki nie jesteś na liście płacy, nie możesz – odpowiedział zwięźle. – Sparking Plug jak widzę startuje w piątej gonitwie. Możesz mi dać odpowiedź po tym biegu. Będę gdzieś w drodze do stajni. Jeśli się zgadzasz, to skiniesz mi głową, a jeśli nie, to po prostu pokręcisz głową. Ale nie wyobrażam sobie, żebyś miał przepuścić taką szansę. Nie ktoś taki jak ty. – W jego uśmiechu była chytra pogarda, która całkiem niespodziewanie sprawiła mi przykrość.

Odwrócił się, odszedł kilka kroków i wrócił do mnie.

– Czy mam postawić dużo na Sparking Pluga? – zapytał.

– O… ee… oo… na pana miejscu oszczędziłbym te pieniądze.

W pierwszej chwili wyglądał na zaskoczonego, potem zrobił minę podejrzliwą i wreszcie pełną zrozumienia.

– A więc tak to wygląda – rzekł. – No, dobrze, dobrze. – Roześmiał się patrząc na mnie tak, jak gdybym właśnie wypełznął spod kamienia. Był to facet, który pogardzał narzędziami, jakimi się posługiwał. – Widzę, że możesz być dla nas bardzo użyteczny. Bardzo, bardzo użyteczny…

Obserwowałem go, kiedy się oddalał. Nie z dobroci serca powstrzymałem go przed obstawianiem Sparking Pluga; była to po prostu jedyna droga, żeby utrzymać i ugruntować jego zaufanie. Kiedy był już jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, poszedłem za nim. Skierował się prosto do bukmacherów w Tattersalls i przechodził między rzędami przyglądając się wysokościom zakładów proponowanym przez poszczególne firmy, jednak o ile mogłem zauważyć, po prostu planował zakłady na następną gonitwę, nie meldując nikomu o plonie naszej rozmowy. Westchnąłem, postawiłem dziesięć szylingów na konia nie mającego żadnych szans i wróciłem, by obejrzeć bieg.

Sparking Plug łapczywie wypił dwa pełne wiadra wody, potknął się na przedostatniej przeszkodzie i zmęczony pogalopował za pozostałymi siedmioma końmi przy akompaniamencie okrzyków niezadowolenia z tańszych trybun. Patrzyłem na niego z przykrością. Nie było to przyzwoite traktowanie wspaniałego konia.

Człowiek z czarnymi wąsami, w wytartym ubraniu czekał, kiedy prowadziłem konia do stajni. Kiwnąłem mu głową, a w odpowiedzi uśmiechnął się znacząco.

– Skontaktujemy się z tobą – dodał.

W drodze powrotnej do domu nastrój w furgonie był ponury, podobnie jak w stajni przez następny dzień po niewytłumaczalnej klęsce Sparking Pluga, toteż we wtorek wieczorem udałem się sam do Slaw, gdzie Soupy zgodnie z umową przekazał mi dalsze siedemdziesiąt pięć funtów. Następna piętnastka nowych pięciofuntówek.

– Dobra – powiedziałem. – A co ty masz z tego? Pełne usta Soupy’ego wykrzywiły się.

– Nie narzekam. Wy frajerzy ponosicie ryzyko, a ja dostaję swoje za namotanie. Chyba w porządku, nie?

– Chyba w porządku. Jak często robisz coś takiego? – Włożyłem kopertę z pieniędzmi do kieszeni.

Wzruszył ramionami, wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie.

– Facetów takich jak ty wyczuwam na milę. Inskip się chyba starzeje. Pierwszy raz wybrał takiego trefnego kolesia, jak ty. Te mecze strzałek bardzo wygodnie wypadają… Ja jestem dobry, i zawsze jestem w drużynie. A w Yorkshire jest dużo stajni… i tyle przegranych faworytów, że ludzie mają powody, żeby się drapać po głowie.

– Mądry jesteś – powiedziałem.

Soupy uśmiechnął się. Najwyraźniej przyznawał mi rację. Szedłem pod górkę planując zapalenie lontu pod trotylem, bardzo wybuchowym materiałem.

Po ofercie faceta z czarnym wąsikiem postanowiłem jeszcze raz przeczytać maszynopisy Becketta, żeby sprawdzić, czy te jedenaście przypadków dopingu mogło być wynikiem systematycznego szpiegowania. Pomyślałem, że przeglądanie tych materiałów pod nowym kątem może dać jakieś rezultaty i pomóc mi w podjęciu decyzji, czy zająć się tą robotą szpiegowską, czy też zgodnie z wcześniejszym planem zatrudnić się w jednej z podejrzanych o doping stajni.

Zamknąwszy się w łazience, znów zacząłem od pierwszej strony. Na stronie 67, na samym początku historii życia piątego z koni przeczytałem: „Kupiony na aukcji w Ascot przez D. L. Mentiffa z Yorku za czterysta dwadzieścia gwinei, sprzedany za pięćset funtów H. Humberowi z Posset w hrabstwie Durham, pozostawał tam trzy miesiące, startował dwa razy w biegu z przeszkodami, bez żadnych wyników, znów sprzedany w Doncaster za sześćset gwinei N. W. Daviesowi z Leeds. Wysłany przez nowego właściciela do stajni treningowej L. Petersona w Mars Edge, Staffs, gdzie pozostawał przez osiemnaście miesięcy, startował w biegu z przeszkodami czterokrotnie, pięciokrotnie w biegu młodzików, zawsze bez wyników. Tory wymienione poniżej”.

Trzy miesiące u Humbera. Uśmiechnąłem się. Wygląda na to, że konie nie zostają u niego dłużej niż stajenni. Zagłębiłem się w szczegóły, przedzierając się przez kolejne strony maszynopisu.

Na stronie 94 natknąłem się na coś takiego: „Alamo został wystawiony na publiczną aukcję w Kelso i pan John Arbuthnot z Berwickshire zapłacił za niego trzysta gwinei. Właściciel wysłał konia na trening do stajni H. Humbera w Posset w hrabstwie Durham, koń nie był wystawiony do żadnych biegów i został za tę samą sumę sprzedany Humberowi. Kilka tygodni później znów został wystawiony na aukcji w Kelso. Tym razem kupił go za trzysta siedemdziesiąt pięć gwinei pan Clement Smithson z Nantwich w hrabstwie Cheshire, który przez lato trzymał konia u siebie, a potem wysłał do trenera Samuela Martina w Malton, Yorkshire, skąd koń przed Bożym Narodzeniem startował w czterech biegach z przeszkodami nie zajmując żadnego miejsca (zob. załączona lista).

Pomasowałem zdrętwiałą szyję. Znowu Humber. Kontynuowałem lekturę. Na stronie 180 czytałem: „Ridgeway został wtedy jako roczniak własnością farmera Jamesa Greena z Home Farm w Crayford, hrabstwo Surrey, jako rozliczenie poważnego długu. Green przez dwa lata trzymał go na pastwisku i ujeżdżał w nadziei, że będzie to dobry wierzchowiec. Jednak niejaki Taplow z Pewsey, Wilts, chciał kupić Ridgewaya i przygotować go do wyścigów. Koń trenowany do biegów płaskich przez Ronalda Streata z Pewsey nie zajął żadnego miejsca w czterech gonitwach, w jakich startował tego lata. Wówczas pan Tapley odsprzedał konia farmerowi Albertowi George z Bridge Lewes w hrabstwie Shropshire, który próbował najpierw sam trenować konia, ale doszedł do wniosku, że nie ma czasu, by robić to należycie, sprzedał go człowiekowi, którego znał jego kuzyn z okolic Durham, trenerowi H. Humberowi. Humber najwyraźniej uważał, że Ridgeway nie jest wiele wart i koń został wystawiony na aukcji w Newmarket w listopadzie, za dwieście dziewięćdziesiąt gwinei kupił go P. J. Brewer z Menor w Whiterby, Lanc…”.

Przebrnąłem do końca maszynopisu przedzierając się przez kłębowisko nazwisk, ale Humber już nigdzie więcej nie był wymieniony.

Trzy z jedenastki koni były w stajni Humbera przez krótki moment w jakimś odległym okresie swojej kariery. To było wszystko, czego się dowiedziałem.

Przetarłem oczy, które z braku snu były jakby zasypane piaskiem, i nagle w cichym domu głośno zadzwonił budzik. Zaskoczony, spojrzałem na zegarek. Było już w pół do siódmej. Wstałem, przeciągnąłem się, spuściłem wodę, schowałem maszynopis pod bluzę od piżamy i sweter, i ziewając poczłapałem do sypialni, gdzie wszyscy byli już na nogach i z zaspanymi minami naciągali ubrania.

Na dworzu było tak zimno, że wydawało się, iż każda dotknięta rzecz wyciąga z palców ciepło, czyniąc je zdrętwiałymi i niezdarnymi. Kontakt z ostrym, mroźnym powietrzem oziębiał klatkę piersiową od zewnątrz, tak jak oziębia przełyk picie zupełnie zimnej kawy. Wyczyścić boksy, osiodłać konia, kłusem na wrzosowisko, galop, stęp, z powrotem kłus, oprzątnięcie konia, podanie mu jedzenia i wody i dopiero powrót na śniadanie. To samo z drugim koniem, potem z trzecim i obiad.

W czasie obiadu przyszedł Wally i kazał mnie i dwóm nowym stajennym czyścić uprząż, więc po zjedzeniu budyniu i konserwowanych śliwek zaczęliśmy pucować siodła i kantary. W pomieszczeniu było ciepło od pieca, oparłem więc głowę o siodło i zapadłem w głęboki sen.

Jeden z chłopaków potrącił moją nogę i rzekł: „Dan, obudź się, jest masa roboty” – i znów wyłoniłem się na powierzchnię. Jednak zanim otworzyłem oczy, drugi stajenny powiedział: „Daj mu spokój, i tak robi swoją część” – więc sypiąc błogosławieństwa na jego głowę, znowu pogrążyłem się w ciemność.

Jakoś szybko zrobiła się godzina czwarta, a wraz z nią kolejne trzy godziny wieczornych obrządków, potem o siódmej kolacja i znów prawie minął kolejny dzień.

Niemal przez cały czas myślałem o nazwisku Humbera powtarzającym się trzykrotnie w maszynopisie. Nie mogłem się dopatrzyć w tym większego znaczenia niż w informacji, że cztery z jedenastu koni w okresie, kiedy podano im doping, dostawały taki sam specjalny pokarm w kostkach. Zadziwiające było tylko to, że absolutnie nie zwróciłem na to uwagi podczas dwukrotnego czytania. Zdawałem sobie sprawę, że nie miałem powodu do zauważania nazwiska Humbera, zanim nie zobaczyłem jego i jego konia i nie porozmawiałem z jego stajennym w Leicester, ale jeśli przepuściłem jedno nazwisko powtarzające się trzykrotnie, mogłem przegapić i inne. Trzeba będzie zrobić spis wszystkich nazwisk występujących w maszynopisie i zobaczyć, czy jeszcze jakieś inne nie powtarza się przy kilku koniach. Komputer mógłby to zrobić w ciągu sekund. Dla mnie zapowiadało to następną noc w łazience.

W maszynopisie było ponad tysiąc nazwisk. Połowę z nich spisałem w środę w nocy, skończyłem w noc czwartkową i trochę dłużej spałem.

W piątek świeciło słońce i poranek na wrzosowisku był piękny. Jechałem na Sparking Pługu gdzieś w połowie stawki koni i rozmyślałem o tym spisie. Tylko nazwisko Humbera i jeszcze drugie pojawiało się w powiązaniu z kilkoma końmi. To drugie należało do jakiegoś P. J. Adamsa, który przez krótki czas był właścicielem sześciu spośród jedenastu koni. To nie mógł być zbieg okoliczności. Zbyt wiele przemawiało przeciwko temu. Byłem pewien, że dokonałem pierwszego naprawdę istotnego odkrycia, ale nie rozumiałem, w jaki sposób fakt, że P. J. Adams, był kiedyś przez kilka miesięcy właścicielem konia, wpływał na to, że w rok czy dwa później koń ten dostawał doping. Zastanawiałem się nad tym przez całe rano i w żaden sposób nie mogłem tego skojarzyć.

Ponieważ pogoda była piękna, Wally stwierdził, że jest to akurat odpowiedni czas, żebym wyczyścił końskie derki. Znaczyło to, że trzeba rozłożyć derki, którymi przykrywało się konie w boksach, na betonie podwórza, zmoczyć je wodą z węża, wyszorować szczotką na długim kiju i detergentem, znowu spłukać, powiesić mokre derki na płocie, żeby obeschły zanim zostaną zaniesione do pomieszczenia z uprzężą, gdzie wyschną dokładnie. Była to bardzo nie lubiana praca, toteż Wally, który od czasu przegranej Sparking Pluga traktował mnie jeszcze zimniej (chociaż nie posunął się tak daleko, żeby obarczać mnie winą), z trudem ukrywał swoją niechęć, informując, że teraz moja kolej na wykonanie tej roboty.

Dzięki temu jednak – pomyślałem rozkładając po obiedzie pięć derek i mocząc je wodą – mam dwie godziny, podczas których mogę spokojnie pomyśleć. I, jak to się często zdarza, myliłem się.

O trzeciej, kiedy konie drzemały, a stajenni albo poszli w ich ślady, albo udali się na krótką wyprawę do Harrogate ze świeżą wypłatą, kiedy w życiu stajni nastała pora sjesty, w furtce ukazała się Patty Tarren, przeszła przez podwórze i zatrzymała się parę kroków przede mną.

Miała na sobie prostą zieloną suknię z grubo tkanego miękkiego tweedu z rzędem srebrnych guzików od góry do dołu. Czysty błyszczący węzeł kasztanowatych włosów spoczywał na jej ramionach, skronie miała przewiązane szeroką zieloną wstążką. Patty ze swymi długimi rzęsami i różowymi ustami wyglądała na najbardziej ekscytującą przerwę w pracy, jaką mógł sobie wymarzyć ciężko pracujący stajenny.

– Halo, Danny.

– Dzień dobry, panienko.

– Widziałam cię z okna.

Odwróciłem się zaskoczony, byłem bowiem przekonany, że dom Octobra jest kompletnie ukryty za drzewami, ale okazało się, że jeden kamienny róg i okno widoczne jest wśród bezlistnych gałęzi. Było to jednak bardzo daleko. Jeżeli Patty rozpoznała mnie z tej odległości, to musiała używać lornetki.

– Wyglądałeś trochę samotnie, więc przyszłam z tobą porozmawiać.

– Dziękuję, panienko.

– Tak naprawdę – powiedziała przymykając oczy – to reszta rodziny przyjedzie tutaj dopiero wieczorem, nie mam nic do roboty w tej całej stodole zupełnie sama, i nudziło mi się. Pomyślałam więc, że przyjdę porozmawiać z tobą.

– Rozumiem. – Oparłem się na szczotce, patrząc na jej ładną twarz i myśląc o tym, że wyraz jej oczu był zbyt dojrzały jak na jej wiek.

– Zimno tu trochę, nie uważasz? Chciałabym porozmawiać z tobą o czymś… Czy nie moglibyśmy schronić się za jakimiś drzwiami? – Nie czekając na moją odpowiedź poszła w stronę rzeczonych drzwi, które były akurat drzwiami do stodoły, i weszła do środka.

Ruszyłem za nią, opierając po drodze szczotkę o framugę.

– Słucham, panienko.

W stodole panował półmrok.

Wydawało się, że jednak rozmowa nie była jej głównym celem.

Zarzuciła mi ręce na szyję i ofiarowała usta do pocałunku. Pochyliłem się i pocałowałem ją. Córka Octobra na pewno nie była dziewicą, całowała i językiem, i zębami, a brzuch jej poruszał się rytmicznie. Moje mięśnie zamieniły się w węzły. Pachniała słodko świeżym mydłem, znacznie bardziej niewinnie, niż się zachowywała.

– No… to w porządku – rzekła z chichotem, puszczając mnie i kierując się w stronę bel siana, które zajmowały połowę wnętrza stodoły. – Chodź – dodała przez ramię, wspinając się na siano.

Wolno szedłem za nią. Kiedy dotarłem na szczyt, usiadłem patrząc na zasypaną sianem podłogę stodoły ze szczotką, kubłem i widoczną przez otwarte drzwi derką, na którą padało słońce. Szczyt bel siana był ukochanym miejscem zabaw Philipa przez całe lata dzieciństwa… To była dobra pora, żeby pomyśleć o mojej rodzinie.

Patty leżała na plecach o kilka kroków ode mnie. Oczy miała błyszczące, a na półotwartych ustach igrał dziwny uśmieszek. Powoli, wytrzymując mój wzrok, rozpięła srebrne guziki sukienki od góry aż do miejsca poniżej pasa. Potem poruszyła się lekko i suknia opadła na siano. Nie miała absolutnie nic pod spodem.

Spojrzałem na jej ciało, szczupłe, perłoworóżowe i bardzo podniecające. Patty przebiegł dreszcz oczekiwania.

Zerknąłem na jej twarz. Oczy miała duże i ciemne, a dziwny sposób, w jaki się uśmiechała, nagle wydał mi się na pół płochliwy, na pół łakomy i całkowicie grzeszny. Nagle zobaczyłem siebie takim, jakiego musiała widzieć Patty, jakiego widziałem ja w długim lustrze w londyńskim domu Octobra; ciemnowłosy, zarozumiały stajenny, z oznakami nieuczciwości i dość bliskiej znajomości brudów.

Wtedy zrozumiałem jej uśmiech.

Obróciłem się w miejscu i poczułem przypływ gniewu i wstydu. – Proszę założyć sukienkę.

– Dlaczego? Czyżbyś był impotentem, chłopczyku Danny?

– Proszę włożyć sukienkę – powtórzyłem. – Przedstawienie skończone.

Ześliznąłem się ze sterty siana, przeszedłem przez stodołę i wyszedłem na podwórze, nie oglądając się za siebie. Łapiąc szczotkę i klnąc cicho, wyładowywałem całą złość na siebie w czyszczeniu derki, aż zabolały mnie ramiona.

Po chwili zobaczyłem Patty (w zapiętej zielonej sukni) wychodzącą powoli ze stodoły z sianem; rozejrzała się dookoła i podeszła do kałuży błota w rogu betonowego podwórza. Starannie ubłociła buty, po czym z dziecinną zawziętością przemaszerowała przez derkę, którą właśnie wyczyściłem, wycierając starannie całe błoto na środku.

Kiedy spojrzała na mnie, miała szeroko otwarte oczy i twarz pozbawioną wyrazu.

– Będziesz tego żałował, Danny, chłopcze – powiedziała po prostu i bez pośpiechu przeszła przez podwórze, a węzeł kasztanowatych włosów kołysał się na tle zielonej sukni.

Znowu wyczyściłem derkę. Dlaczego pocałowałem Patty? Dlaczego, wiedząc o niej wszystko po tym pocałunku, poszedłem za nią na górę? Czemu byłem takim głupim, łatwo się podniecającym, pożądliwym osłem? Naprawdę pogardzałem sobą.

Nie trzeba przecież koniecznie przyjmować zaproszenia na obiad, nawet jeśli odczuwa się głód. Ale skoro się przyjmuje, nie należy tak brutalnie odpychać tego, co zostało ofiarowane. Patty miała pełne prawo być zła.

Ja natomiast miałem wszelkie powody do zmieszania. Przez dziewięć lat byłem ojcem dla dwóch dziewcząt, z których jedna była niemal w wieku Patty. Kiedy były małe, uczyłem je, by nigdy nie korzystały z samochodów nieznajomych, a kiedy były starsze – jak mają unikać bardziej subtelnych pułapek. I oto znalazłem się – co do tego nie było najmniejszej wątpliwości – po drugiej stronie tej ojcowskiej barykady.

Miałem okropne poczucie winy wobec Octobra, ponieważ trudno było zaprzeczyć, że miałem ochotę zrobić to, czego chciała Patty.

7

Następnego ranka na moim koniu jechała Elinor, a Patty, choć najwyraźniej zmusiła ją do tej zamiany, starannie unikała nawet spojrzenia na mnie.

Elinor, której srebrnoblond włosy przewiązane były ciemną chusteczką, z bezosobowym wdziękiem przyjęła moją pomoc przy wsiadaniu, podziękowała mi ciepło i odjechała wraz z siostrą na czele jeźdźców. Kiedy wróciliśmy po galopie, odprowadziła konia do boksu i wykonała niemal połowę prac, podczas gdy ja zajmowałem się Sparking Pługiem. Nie miałem pojęcia o tym, co robi, dopóki nie poszedłem na koniec podwórza i nie zobaczyłem jej w boksie. Było to dla mnie ogromnym zaskoczeniem, bo przyzwyczaiłem się już, że Patty zostawiała konia w boksie osiodłanego i w pełnej uprzęży.

– Idź po siano i wodę – powiedziała Elinor – ja skończę czyszczenie, skoro już zaczęłam.

Odniosłem na miejsce siodło i uzdę, przyniosłem siano i wodę. Elinor przeczesała jeszcze grzywę konia, ja przykryłem go derką i zapiąłem ją pod brzuchem. Elinor obserwowała mnie, kiedy porządkowałem słomę w boksie, żeby przygotować koniowi wygodne posłanie, i czekała, aż zamknę wejście do boksu.

– Dziękuję – powiedziałem. – Bardzo pani dziękuję. Uśmiechnęła się blado.

– Dla mnie to jest przyjemność. Naprawdę. Lubię konie. Zwłaszcza wyścigowe. Szczupłe, szybkie, ekscytujące.

– Tak – przyznałem.

Przeszliśmy razem przez podwórze, ona do furtki, a ja do domu stojącego obok.

– One są tak różne od tego, z czym mam do czynienia przez cały tydzień – dodała.

– A co pani robi przez cały tydzień?

– Och… studiuję. Jestem na uniwersytecie w Durham.

Nagle na jej twarzy pojawił się jakiś taki prywatny uśmiech, jakby na wspomnienie czegoś. Nie był przeznaczony dla mnie. Ktoś będący na równym poziomie towarzyskim – pomyślałem – może znaleźć u Elinor coś więcej niż tylko dobre maniery.

– To naprawdę zadziwiające, jak ty wspaniale jeździsz – powiedziała niespodziewanie. – Słyszałam, jak Inskip mówił ojcu dziś rano, że warto by załatwić dla ciebie licencję. Czy myślałeś kiedy o wyścigach?

– O tak – rzekłem z zapałem, nim zdążyłem pomyśleć.

– A więc dlaczego nie?

– Och… może wkrótce będę stąd odchodził.

– Co za szkoda… – Było to grzeczne, nic więcej.

Doszliśmy do domu. Uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie i przeszła przez furtkę, ginąc mi z oczu. Mogę już nigdy więcej jej nie zobaczyć, pomyślałem, i zrobiło mi się trochę przykro.

Kiedy furgon powrócił z jednodniowych wyścigów (przywożąc zwycięzcę, trzeciego w gonitwie i jednego przegranego konia), wszedłem do szoferki i znów pożyczyłem mapę. Chciałem znaleźć miejscowość, w której mieszkał Paul Adams, i już po chwili to mi się udało. Kiedy zdałem sobie sprawę ze znaczenia tego odkrycia, roześmiałem się zaskoczony. Wyglądało na to, że jest jeszcze jedno miejsce, w którym mogę starać się o pracę.

Wróciłem do przytulnej kuchni pani Allnut, zjadłem przyrządzone przez panią Allnut doskonałe jajka z frytkami, chleb z masłem i ciasto owocowe, a potem spałem bez snów na nierównym materacu pani Allnut; rano zaś wykąpałem się luksusowo w lśniącej łazience pani Allnut. A po południu poszedłem w górę potoku, mając nareszcie coś interesującego do przekazania lordowi October.

Pojawił się z kamienną twarzą i zanim zdążyłem powiedzieć słowo, uderzył mnie mocno i solidnie w policzek. Było to mistrzowskie uderzenie wierzchem dłoni, które wychodziło aż od ramienia, ale jego nadejście zauważyłem za późno.

– A to za co, do diabła? – zapytałem, przeciągając językiem po zębach i stwierdzając z zadowoleniem, że żaden nie został złamany.

Spojrzał na mnie.

– Patty mi powiedziała… – Zamilkł, jak gdyby zbyt trudno było mu mówić dalej.

– Aha – rzuciłem bezbarwnie.

– Tak, aha – przedrzeźniał mnie z wściekłością.

Oddychał szybko i myślałem, że ma zamiar jeszcze raz mnie uderzyć. Włożyłem ręce do kieszeni, October nie poruszył się, ręce miał opuszczone, zaciskał i rozprostowywał pięści.

– Co Patty panu powiedziała?

– Wszystko. – Jego furia była niemal namacalna. – Przyszła do mnie dziś rano zapłakana. Powiedziała mi, jak ją pan zaprowadził do stodoły z sianem… i trzymał tam, aż była zupełnie wyczerpana szamotaniem się… powiedziała mi o tych wszystkich obrzydliwych rzeczach, które pan… robił i jak pan ją zmusił do… do… – Nie mógł tego wypowiedzieć.

Byłem przerażony.

– Ja nic takiego – powiedziałem nieskładnie – nic takiego nie zrobiłem. Pocałowałem ją… i to wszystko. Wymyśliła to sobie.

– Nie mogłaby tego wymyślić. To było zbyt szczegółowe… nie mogłaby wiedzieć o takich rzeczach, gdyby jej się nie przydarzyły.

Otworzyłem usta i… zamknąłem z powrotem. Z pewnością przydarzyły się jej, gdzieś indziej, z kimś innym, na pewno nie raz, i na pewno przy jej chętnym współudziale. Zorientowałem się, że w jakimś stopniu uda jej się ta ohydna zemsta, ponieważ są pewne rzeczy, których nie można powiedzieć ojcu dziewczyny, zwłaszcza jeśli się go lubi.

October odezwał się zjadliwie:

– Nigdy jeszcze nie pomyliłem się tak gruntownie. Myślałem, że jest pan człowiekiem odpowiedzialnym… a w każdym razie zdolnym do panowania nad sobą. A nie nędznym lubieżnym zuchwalcem, który bierze moje pieniądze, zdobywa mój szacunek i… zabawia się za moimi plecami, deprawując mi córkę.

Stwierdzenie to zawierało dość prawdy, by mnie ranić, a poczucie winy, jakie miałem z powodu swego idiotycznego zachowania, wcale nie poprawiało sytuacji. Musiałem jednak zastosować jakaś linię obrony, bo przecież nigdy w żaden sposób nie skrzywdziłbym Patty, a ciągle jeszcze nie dokończone było śledztwo w sprawie dopingu. Skoro już doszedłem tak daleko, nie miałem ochoty, by odesłano mnie do domu w niełasce.

Powiedziałem wolno:

– Poszedłem z Patty do stodoły z sianem. Pocałowałem ją raz. Tylko raz. Potem nie dotknąłem jej. Nie dotknąłem żadnej części jej ciała, ani ręki, ani nawet sukienki.

Przez długą chwilę October przyglądał mi się: jego gniew powoli mijał, na to miejsce pojawiało się coś w rodzaju znużenia.

– Jedno z was kłamie – odezwał się wreszcie, niemal spokojnie. – A ja muszę wierzyć mojej córce. – W jego głosie pojawił się niespodziewanie jakiś błagalny ton.

– Rozumiem – powiedziałem, patrząc w dal, w głąb wąwozu. – To w każdym razie rozwiązuje jeden problem.

– Jaki problem?

– W jaki sposób odejść bez referencji.

Było to tak odległe od myśli zaprzątających Octobra, że dopiero po kilku minutach zareagował na moje słowa, i wtedy obrzucił mnie uważnym spojrzeniem spod zmrużonych powiek, którego zresztą nie starałem się unikać.

– A więc ma pan zamiar kontynuować śledztwo?

– Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu.

– Dobrze – powiedział w końcu z westchnieniem. – Zwłaszcza że przeniesie się pan i nie będzie miał więcej okazji widywania Patty. Bez względu na to, co ja osobiście o panu myślę, jest pan ciągle dla nas jedyną nadzieją sukcesu i muszę tu chyba jednak na pierwszym miejscu postawić dobro wyścigów.

October zamilkł. Rozważałem dość ponure perspektywy kontynuowania tego rodzaju pracy dla człowieka, który mnie nienawidził. Jednak znacznie gorsza była myśl o porzuceniu wszystkiego. I to właśnie było bardzo dziwne.

– Dlaczego chce pan odejść bez referencji? – zapytał w końcu October. – W żadnej z tych trzech stajni nie dostanie pan pracy bez referencji.

– Jedyne referencje, jakie pozwolą mi dostać pracę w stajni, do jakiej zamierzam się przenieść, to właśnie brak referencji.

– Do jakiej stajni?

– Do Hedleya Humbera.

– Do Humbera? – powtórzył October z niedowierzaniem. – Ale dlaczego? To bardzo kiepski trener i nie trenował żadnego z tych koni. Jaki sens ma praca tam?

– Nie trenował żadnego z koni w momencie, kiedy zwyciężyły – przyznałem. – Ale trzy z nich przeszły przez jego ręce nieco wcześniej. Jest także facet, który nazywa się P. J. Adams, i który przez jakiś czas był właścicielem sześciu spośród jedenastu koni. Z mapy wynika, że Adams mieszka niecałe szesnaście kilometrów od Humbera. Humber mieszka w Posset, w hrabstwie Durham, a Adams w Tellbridge, tuż za granicą Northumberlandu. To znaczy, że dziesięć z jedenastu koni przez jakiś czas przebywało na tym niewielkim obszarze Wysp Brytyjskich. Żaden z nich nie pozostawał tam długo. Dokumenty dotyczące Transistora i Rudyarda są dość skąpe, jeśli chodzi o początki ich kariery, i nie mam najmniejszych wątpliwości, że dokładne sprawdzenie wykaże, iż te konie także, przez jakiś krótki czas, były pod opieką Adamsa albo Humbera.

– Ale W jaki sposób mogło to mieć wpływ na szybkość tych koni po miesiącach czy latach?

– Tego nie wiem. Ale dowiem się. Zapanowała krótka cisza.

– Dobrze – powiedział niechętnie. – Powiem Inskipowi, że jest pan zwolniony. Za napastowanie Patricii.

– W porządku. Spojrzał na mnie zimno.

– Może pan składać mi sprawozdania na piśmie. Nie mam ochoty więcej pana widzieć.

Obserwowałem, jak odchodził w górę wąwozu. Nie wiedziałem, czy naprawdę wierzył dalej, że zrobiłem to, o co oskarżała mnie Patty, ale wiedziałem, że musi w to wierzyć. Alternatywa, jaką stanowiła prawda, była dużo gorsza. Który ojciec chciałby odkryć, że jego piękna osiemnastoletnia córka jest zakłamaną dziwką?

Uznałem, że w końcu wyszedłem z tego dość obronną ręką; gdybym to ja dowiedział się, że ktoś napastował Belindę czy Helen, pewnie bym zabił.

Następnego dnia po drugim treningu Inskip powiedział mi dokładnie, co o mnie myśli, i nie byłem tym szczególnie zachwycony.

Udzieliwszy mi publicznej nauczki na środku podwórza (po którym przechodzili stajenni nosząc wodę i siano z przebiegłym uśmiechem rozbawienia i nadstawionymi uszami) zwrócił mi kartę ubezpieczeniową i formularz podatkowy – ciągle jeszcze mogła mi się przydać ta gmatwanina nieczytelnego adresu z Kornwalii, w jaką wyposażył mnie na początku lord October – kazał mi pakować rzeczy i natychmiast się wynosić. Na nic mi się nie zda – uprzedził – powoływanie się na niego, ponieważ lord October wyraźnie mu zabronił wydawania mi referencji i z decyzją tą Inskip w pełni się zgadza. Wypłacił mi tygodniowe pobory zamiast wymówienia, potrącając należność pani Allnut, i to było wszystko.

Spakowałem swoje rzeczy w sypialni, poklepałem na pożegnanie łóżko, w którym spałem przez sześć tygodni, i zszedłem do kuchni, gdzie chłopcy jedli właśnie południowy posiłek. Jedenaście par oczu skierowało się w moją stronę. W jednych była pogarda, w innych zaskoczenie, niektóre uznały rzecz za zabawną. Nikomu nie było przykro, że odchodzę. Pani Allnut dała mi grubą kanapkę serem, którą zjadłem schodząc w dół do Sław, by złapać autobus do Harrogate o drugiej…

Ale dokąd z Harrogate?

Żaden stajenny przy zdrowych zmysłach nie poszedłby prosto z tak dobrego miejsca jak stajnia Inskipa szukać pracy u Humbera, bez względu na to, jak nagle byłby wyrzucony; potrzebny był jednak okres jakiegoś powolnego ześlizgiwania się w dół, jeżeli miałem nie wzbudzać podejrzeń. Zdecydowałem, że byłoby jednak dużo lepiej, gdyby koniuszy Humbera zaproponował mi pracę, niż gdybym sam o nią prosił. Mogę pojawiać się na każdym torze, gdzie będzie startował koń Humbera, wyglądać coraz bardziej kiepsko, gotów na podjęcie każdej pracy i pewnego dnia potrzebująca pracowników stajnia chwyci przynętę.

Tymczasem musiałem gdzieś mieszkać. Autobus dojeżdżał właśnie do Harrogate, kiedy to wszystko obmyśliłem. To musi być gdzieś na północnym wschodzie, żebym miał blisko do lokalnych startów koni Humbera, i w dużym mieście, żebym mógł stać się anonimowy. Za pomocą map i przewodników w bibliotece w Harrogate zdecydowałem się na Newcastle, a dzięki pomocy wyrozumiałych kierowców ciężarówek dojechałem tam późnym popołudniem i znalazłem pokój w hotelu na bocznej ulicy.

Był to ohydny pokój z poodrapywanymi ścianami koloru kawy, zniszczonym linoleum na podłodze, z niskim twardym tapczanem i kilkoma odrapanymi meblami z poplamionej dykty. Dawało się tu wytrzymać jedynie dzięki niespodziewanej czystości i lśniącej, nowej miednicy do mycia w kącie; ale ten właśnie pokój doskonale służył moim celom i zgadzał się z moim wyglądem.

Zjadłem kolację złożoną z ryb i frytek za trzy i pół szylinga, poszedłem do kina i cieszyłem się, że nie muszę oprzątać trzech koni i dwa razy się zastanawiać przed wypowiedzeniem każdego słowa. Moje samopoczucie znacznie się poprawiło dzięki temu, że znowu byłem wolny, i udało mi się nawet zapomnieć o kłopotach z Octobrem.

Rano wysłałem mu przesyłkę poleconą, te drugie 75 funtów, których nie dałem mu w niedzielę w wąwozie, wraz z krótką oficjalną notatką informującą o tym, dlaczego zaangażuję się do Humbera dopiero po pewnym czasie.

Z poczty poszedłem do punktu, w którym przyjmowano zakłady, i przepisałem z kalendarza terminy wszystkich wyścigów w następnym miesiącu. Był początek grudnia. Okazało się, że przed pierwszym tygodniem stycznia jest bardzo niewiele wyścigów w północnym regionie, co znaczyło dla mnie dużą stratę czasu. Po wyścigach w następną sobotę w Newcastle nie działo się nic na północ od hrabstwa Nottingham aż do drugiego dnia Świąt Bożego Narodzenia, czyli przez całe dwa tygodnie.

Rozmyślając nad tym opóźnieniem, udałem się następnie na poszukiwanie przydatnego, używanego motocykla. Dopiero późnym popołudniem znalazłem dokładnie to, czego chciałem, podrasowanego nortona, czteroletniego, ekswłasność jednonogiego teraz młodzieńca, który o jeden raz za dużo przykręcił gaz do końca na Great North Road. Sprzedawca z radością wyjawił mi te wszystkie detale biorąc ode mnie pieniądze i zapewniał, że motor bez trudu wyciągnie setkę. Podziękowałem mu uprzejmie i zostawiłem motocykl, żeby wmontował mu nowy tłumik, uchwyty, klocki hamulcowe i opony.

Brak prywatnego środka transportu w Sław nie przeszkadzał mi tak bardzo i nie martwiłbym się również o możliwość poruszania się w Posset, gdyby nie prześladowała mnie myśl, że mogę w pewnym momencie uznać za wskazane oddalenie się stamtąd w pośpiechu. Nie mogłem zapomnieć dziennikarza Tommy’ego Stapletona. Stracił dziewięć godzin między Hexham i Yorkshire, i znaleziono go martwego. A między Hexham i Yorkshire leży Posset.

Pierwszą osobą, jaką cztery dni później zobaczyłem na wyścigach w Newcastle, był mężczyzna z czarnymi wąsikami, który ofiarowywał mi stałe zajęcie szpiega w stajni. Stał z boku, w kącie blisko wejścia rozmawiając z chłopakiem o wielkich uszach, którego widziałem później prowadzącego konia jednej z najlepiej znanych w kraju stajni wyścigowych.

Obserwowałem z pewnej odległości, jak przekazał stajennemu białą kopertę, odebrał od niego brązową. Pieniądze za informacje, pomyślałem, przekazywane tak ostentacyjnie, że wyglądało to całkiem niewinnie.

Szedłem za Czarnym Wąsem, kiedy zakończył już transakcję i kierował się do stoisk bukmacherów. Podobnie jak poprzednio sprawiał wrażenie, jak gdyby sprawdzał proponowane stawki zakładów w pierwszej gonitwie, i podobnie jak poprzednio ja postawiłem kilka szylingów na faworyta, na wypadek gdyby ktoś zauważył, że szedłem za nim. Mimo tej inspekcji nie robił żadnych zakładów, tylko podszedł do bariery dzielącej padok od samego toru. Tu wykonał nie zaplanowany postój przyglądając się farbowanemu rudzielcowi w kurtce z żółtej skóry leoparda i ciemnoszarej spódnicy.

Dziewczyna odwróciła głowę w jego stronę i zaczęli rozmawiać. Czarny Wąs wyjął brązową kopertę z wewnętrznej kieszeni marynarki i wsunął między kartki programu, po kilku chwilach niepostrzeżenie wymienił z kobietą programy. Mężczyzna powoli odszedł od bariery, a kobieta włożyła program z kopertą do dużej, błyszczącej czarnej torby, którą następnie zatrzasnęła. Zza osłony ostatniego rzędu stoisk bukmacherów obserwowałem, jak podeszła do wejścia klubowego i udała się na miejsca zarezerwowane dla członków klubu. Nie mogłem pójść tam za nią, wszedłem jednak na trybunę i patrzyłem, jak przeszła do następnej trybuny. Wydawało się, że jest dobrze znana. Zatrzymała się i rozmawiała z wieloma osobami… ze zgarbionym starym mężczyzną w dużym wymiętym kapeluszu, z grubym młodzieńcem, który nieustannie poklepywał ją po ramieniu, z dwiema kobietami w futrach z norek, z grupką trzech mężczyzn, którzy śmiali się głośno i zasłonili mi ją, tak że nie mogłem zobaczyć, czy oddała któremuś z nich kopertę z torby.

Konie pogalopowały na początek toru, tłum poruszył się na trybunach, by lepiej widzieć gonitwę. Rudzielec zniknął w tłumie na trybunie klubowej. Byłem niepocieszony, że straciłem ją z oczu. Gonitwa się skończyła, faworyt zwyciężył o dziesięć długości. Tłum zaryczał z uznaniem. Zostałem na swoim miejscu, czekając z niewielką nadzieją, że pojawi się rudzielec w skórze leoparda, podczas gdy obok mnie tłum spływał z trybuny.

I rzeczywiście okazała mi tę uprzejmość, że znów się pojawiła. W jednej ręce trzymała torebkę, a w drugiej program wyścigów. Zatrzymała się, by porozmawiać tym razem z niskim grubym mężczyzną i w końcu przecisnęła się do stoisk bukmacherów, usytuowanych przy barierze. Stanęła przed stoiskiem najbliższym trybun i najbliższym ode mnie. Po raz pierwszy mogłem wyraźnie zobaczyć jej twarz, była młodsza niż myślałem, miała grubsze rysy i dużą przerwę między górnymi zębami.

Powiedziała cienkim, przejmującym głosem:

– Bimmo, kochanie, załatwię moje rachunki.

Otworzywszy torebkę wyjęła brązową kopertę, którą podała niskiemu mężczyźnie w stoisku z napisem „Bimmo Bognor (zał. w 1920 r.), Manchester i Londyn”.

Bimmo Bognor wziął kopertę, schował ją do kieszeni marynarki, a do moich uszu dobiegło jego serdeczne „w porządku, kochanie”.

Zszedłem z trybuny, odebrałem moją skromną wygraną, myśląc o tym, że choć brązowa koperta, którą ruda wręczyła Bognorowi, wyglądała tak samo jak koperta, którą stajenny z wielkimi uszami wręczył Czarnemu Wąsowi, nie mogłem być w stu procentach pewny, że jest to ta sama koperta. Mogła wręczyć kopertę stajennego którejkolwiek z osób, z którymi rozmawiała, czy też komukolwiek na trybunach, kiedy straciłem ją z oczu, a potem mogła zupełnie uczciwie płacić swojemu bukmacherowi.

Gdybym nabrał pewności, jak naprawdę wyglądał ten łańcuch, mógłbym prawdopodobnie przekazać po nim pilną wiadomość, na tyle pilną, że nie byłoby spacerowania w dumie, tylko wyraźna bezpośrednia linia między punktami a, b i c. Ponieważ Sparking Plug startował w piątej gonitwie, ta pilna wiadomość nie przedstawiała żadnej trudności, ale możliwość odnalezienia Czarnego Wąsa akurat w żądanym momencie wymagała trzymania go na oku przez całe popołudnie.

To, że facet miał swoje przyzwyczajenia, mogło się okazać pomocne. Zawsze obserwował gonitwy z tego samego kąta trybuny, w przerwach odwiedzał ten sam bar i stał nie rzucając się w oczy w pobliżu wejścia na tor, kiedy konie prowadzono z padoku. Nie zrobił zakładów.

Tego dnia startowały dwa konie Humbera, jeden w trzeciej gonitwie ijeden w ostatniej, ale przepuściłem trzecią gonitwę nie próbując nawet znaleźć jego głównego koniuszego, choć znaczyło to odłożenie osiągnięcia mojego najważniejszego celu aż do późnego popołudnia. Poczłapałem powoli za Czarnym Wąsem.

Po czwartej gonitwie poszedłem za nim do baru i trąciłem go mocno w ramię, kiedy zaczął swoje piwo. Połowa piwa rozlała mu się na rękę i spływała po rękawie, obrócił się klnąc i zobaczył moją twarz bardzo blisko przy swojej.

– Przepraszam – powiedziałem. – Och, to pan.

Nadałem mojemu głosowi możliwie najbardziej pełną zaskoczenia intonację.

Jego oczy zwęziły się.

– Co tu robisz? Przecież Sparking Plug startuje w tym biegu.

– Rzuciłem Inskipa. – Zrobiłem zasępioną minę.

– Wziąłeś jedną z posad, które ci sugerowałem? To dobrze.

– Jeszcze nie. Wygląda na to, że może być jakby przestój.

– Dlaczego? Nie ma wolnych miejsc?

– Nie są tak bardzo chętni, żeby mnie wziąć, bo Inskip mnie wyrzucił.

– Co? – zapytał gwałtownie.

– Inskip mnie wyrzucił – powtórzyłem.

– Dlaczego?

– Była mowa o przegranej Sparking Pluga w ostatnim tygodniu, w dniu kiedy rozmawiałem z panem… powiedzieli, że nie mają dowodów, ale nie chcą mnie już więcej i żebym się wyniósł.

– To niedobrze – rzekł odsuwając się.

– Ale tuja się śmieję ostatni – powiedziałem chichocząc i przytrzymując go za rękę. – Nie będę ukrywał, że się śmieję ostatni.

– Co masz na myśli? – Nawet nie próbował opanować pogardy w głosie, ale w jego oczach błysnęło zainteresowanie.

– Sparking Plug dzisiaj też nie wygra – powiedziałem. – Nasączyłem lizawkę płynną parafiną. Odkąd odszedłem, od poniedziałku codziennie dostaje na przeczyszczenie. Nie w głowie mu wyścigi. Nie wygra tej cholernej gonitwy, nie wygra – zaśmiałem się.

Czarny Wąs obrzucił mnie zniechęconym spojrzeniem, uwolnił się od uchwytu moich palców i wybiegł z baru. Ostrożnie poszedłem za nim. Rozglądał się nerwowo. Rudej nie było nigdzie widać, ale musiała odejść niedaleko wzdłuż bariery do miejsca, w którym spotkali się przedtem. I tam, dość pospiesznie, dołączył do niej Czarny Wąs. Mówił coś szybko. Ona słuchała i kiwała głową. Czarny Wąs odwrócił się i znacznie spokojniej ruszył z powrotem w stronę padoku. Kobieta poczekała, aż zniknął z oczu, wtedy powoli podeszła do trybuny klubowej i wzdłuż bariery do stoiska Bimmo Bognora. Mały człowieczek pochylił się skwapliwie, kiedy z powagą szeptała mu do ucha. Kilkakrotnie pokiwał głową, kobieta zaczęła się uśmiechać, a kiedy Bognor odwrócił się do swoich urzędników, widziałem, że również on uśmiechał się radośnie.

Nie spiesząc się przeszedłem wzdłuż stoisk bukmacherów studiując proponowane wysokości zakładów. Sparking Plug nie był faworytem, sprawiła to jego ostatnia wodna klęska, nikt nie ryzykował więcej jak pięć do jednego. W ten sposób i ja postawiłem 40 funtów – wszystkie pieniądze zarobione u Inskipa – na mojego dawnego podopiecznego, wybrawszy dobrze prosperującego, pogodnego bukmachera.

Kręcąc się w pobliżu Bimmo Bognora usłyszałem w kilka minut później, jak proponował licznym klientom zakłady 7 do 1 przeciwko Sparking Pługowi; obserwowałem, jak zgarniał ich pieniądze, przekonany, że nie będzie musiał nic wypłacić.

Wszedłem na szczyt trybuny i z uśmiechem zadowolenia obserwowałem, jak Sparking Plug rozgromił swoich przeciwników na przeszkodach i bezczelnie przyszedł do mety o dwadzieścia długości wcześniej. Żałowałem, że z tej odległości nie mogę usłyszeć opinii Bognora o wynikach.

Mój pogodny bukmacher wypłacił mi dwieście czterdzieści funtów w piątkach, nawet na mnie nie spojrzawszy. Chcąc uniknąć spotkania z Czarnym Wąsem i ewentualnych akcji odwetowych, przeszedłem na najtańsze miejsca w połowie długości toru, gdzie spędziłem aż dwadzieścia nudnych minut; wróciłem do wejścia dla koni dopiero wtedy, kiedy zaczynał się start do ostatniej gonitwy; przemknąłem się po schodach na trybunę stajennych.

Koniuszy Humbera stał blisko szczytu trybuny. Rozpychając się gwałtownie nadepnąłem mu mocno na nogę.

– Uważaj, do cholery, jak chodzisz – wykrzyknął urażony wlepiając w moją twarz parę oczu podobnych do guzików.

– Przepraszam. Masz odciski, co?

– Nie twój zasmarkany interes – odburknął, przyglądając mi się kwaśno. Pomyślałem, że na pewno mnie rozpozna przy kolejnej okazji.

Przygryzłem paznokieć kciuka.

– Nie wiesz, który z tych facetów jest koniuszym Martina Daviesa? – zapytałem.

– Tamten w czerwonym szaliku. A po co ci?

– Szukam roboty – odparłem.

Nim zdążył się odezwać, zostawiłem go przepychając się w stronę faceta w czerwonym szaliku. W tych wyścigach z jego stajni startował jeden koń. Zapytałem go więc, czy wystawiają dwa konie, a on pokręcił głową i odpowiedział, że nie.

Kątem oka dostrzegłem, że ta negatywna odpowiedź nie uszła uwagi koniuszego Humbera. Tak jak się spodziewałem, pomyślał, że pytałem o pracę i dostałem odmowę. Zadowolony, że ziarno zostało zasiane, obserwowałem gonitwę (w której koń Humbera przyszedł ostatni), po czym wyszedłem spokojnie przez ogrodzenie padoku i parking członków klubu, nie zauważony przez Czarnego Wąsa ani żądnego zemsty Bimmo Bognora.

Niedziela spędzona w moim ponurym pokoju i na spacerowaniu po pustych ulicach wystarczyła, by przekonać mnie, że nie mogę włóczyć się przez najbliższe dwa tygodnie po Newcastle nic nie robiąc; równie mało pociągająca była perspektywa samotnych świąt Bożego Narodzenia spędzonych na oglądaniu odpryskującej ze ścian farby w kolorze kawy. Miałem przecież 200 funtów wygranych u bukmachera, zapakowanych w pasie razem z resztą pieniędzy od Octobra, a konie ze stajni Humbera startowały dopiero w drugi dzień świąt na wyścigach w Stafford. W ciągu dziesięciu minut zdecydowałem, jak spędzę ten wolny czas.

W niedzielę wieczorem napisałem dla Octobra raport o systemie wywiadowczym Bimmo Bognora i o pierwszej w nocy złapałem ekspres do Londynu. W poniedziałek robiłem zakupy, a we wtorek wieczorem, w przyzwoitych nowych rzeczach, wyposażony w parę ekstrawaganckich nart firmy Kastle wpisałem się do rejestru gości wygodnego, niedużego hoteliku w zasypanej śniegiem wiosce w Dolomitach.

Dwa tygodnie spędzone we Włoszech nie miały żadnego wpływu na wyniki mojej pracy dla Octobra, ale dla mnie były bardzo istotne. Były to pierwsze prawdziwe wakacje od śmierci moich rodziców, pierwszy całkowicie beztroski, wypoczynkowy, relaksowy okres w ciągu dziewięciu lat.

Wyraźnie stawałem się młodszy. Pracowite dni na zaśnieżonych stokach i kolejne wieczory tańców z towarzyszkami narciarskich wyczynów sprawiły, że lata odpowiedzialności odpadały jak kolejne warstwy skóry, aż w końcu poczułem, że mam naprawdę 29 lat, a nie pięćdziesiąt, że jestem młodym człowiekiem, nie ojcem. Ten proces „odciążania”, rozpoczęty w momencie wyjazdu z Australii i przebiegający powoli w ciągu tygodni pracy u Inskipa, nagle wydawał się zakończony.

Otrzymałem także premię w postaci jednej z recepcjonistek, okrągłej, promiennej dziewczyny, której ciemne oczy rozbłysły na mój widok i która dzięki niewielkim perswazjom, bez większych oporów zgodziła się spędzić znaczną część nocy w moim łóżku. Nazywała mnie swoim gwiazdkowym pudełkiem czekoladek. Powiedziała, że jestem najbardziej radosnym kochankiem, jaki jej się zdarzył od bardzo dawna, i że bardzo jej się podobam. Była prawdopodobnie znacznie bardziej zepsuta niż Patty, ale równocześnie o wiele zdrowsza, toteż nie wprawiała mnie w zawstydzenie i czułem się przy niej cudownie.

W dniu wyjazdu, kiedy podarowałem jej złotą bransoletkę, ucałowała mnie i prosiła, żebym nigdy nie wracał, bo za drugim razem już nie jest tak dobrze. Taka dziewczyna była prawdziwym darem niebios dla kawalerów.

Leciałem z powrotem do Anglii w noc Bożego Narodzenia, czując się tak wspaniale jak nigdy w życiu, i gotów uporać się z najgorszym, co mogło mnie czekać u Humbera. Jak się okazało, miało mi się to bardzo przydać.

8

W drugi dzień świąt w Stafford jeden z koni startujących w pierwszej sprzedażnej gonitwie jako czwarty wziął ostatnią przeszkodę i natychmiast potem zrzucił dżokeja; złamał bariery i popędził przez trawę pośrodku toru.

Stajenny, stojący obok mnie na schodach tuż za salą ważeń, zaklął i pobiegł go łapać, ale koń galopował jak oszalały z jednego końca toru w drugi, toteż potrzebny był i stajenny, i trener, i około dziesięciu pomocników, by po kwadransie zmagań złapać go za uzdę. Obserwowałem, jak z niepokojem na twarzach prowadzili konia, niepokaźnego gniadosza, schodząc obok mnie z toru w stronę stajni wyścigowej.

Oszalałe zwierzę, ociekające potem, było najwyraźniej przerażone, pysk i nozdrza pokrywała mu piana, przewracało dziko oczami. Ciało konia przebiegały dreszcze, uszy miał położone płasko i gotów był napaść na każdego, kto się do niego zbliżył.

Zobaczyłem w programie, że koń nazywał się Superman. Nie należał do jedenastki, którą się interesowałem, ale jego wygląd i szaleńcze zachowanie w zestawieniu z faktem, że wszystko wydarzyło się właśnie w Stafford podczas biegu koni przeznaczonych na sprzedaż, przekonało mnie, że to był dwunasty koń w serii. Dwunasty i nieudany. Trudno było, jak mówił Beckett, nie zauważyć efektów działania tego, co miało dodać mu animuszu. Nigdy przedtem nie widziałem konia w takim stanie, który wydawał mi się zresztą znacznie gorszy od opisów „podekscytowanych zwycięzców”, jakie znajdowałem w wycinkach prasowych. Doszedłem do wniosku, że Superman albo dostał za dużą dawkę, albo też zareagował tak wyjątkowo na to samo, co dostały tamte konie.

Nie przyjechał do Stafford ani October, ani Beckett, ani Macclesfield. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że podjęto obiecane przez Octobra środki ostrożności, mimo że był to drugi dzień świąt. Bez zdemaskowania mojej roli nie mogłem zapytać nikogo z pracowników toru, czy brane były próby śliny przed gonitwą, czy też wykonano inne testy, nie mogłem nalegać, by na gorąco przesłuchano dżokeja, sprawdzono niezwykłe zakłady i dokładnie zbadano, czy na ciele konia nie ma żadnych nakłuć.

To, że Superman bezpiecznie wziął wszystkie przeszkody, coraz bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że stymulant zaczął działać dopiero w momencie, kiedy najeżdżał, przeskakiwał czy lądował po ostatniej przeszkodzie. Tu dopiero oszalał i zamiast zwyciężyć, zrzucił dżokeja i uciekł. Tu dopiero coś dodało mu sił, by finiszować na ostatnich czterystu metrach, na długiej prostej, która dawała czas i miejsce na wyprzedzenie prowadzących koni.

Jedynym człowiekiem na wyścigach, z którym mógłbym bezpiecznie porozmawiać, był stajenny Supermana, ale ze względu na stan konia upłynie pewnie dłuższy czas, zanim wyjdzie ze stajni. Tymczasem należało poczynić dalsze kroki w sprawie pracy u Humbera.

Przyszedłem na wyścigi nieuczesany, buty ze szpicami były nie wyczyszczone, kołnierz skórzanej kurtki postawiony, ręce trzymałem w kieszeniach, minę miałem ponurą. Wyglądałem i czułem się okropnie…

Przebieranie się rano w ubranie stajennego nie było przeżyciem miłym. Swetry śmierdziały końmi, wąskie tanie spodnie wyglądały parszywie, bielizna była szara od niedokładnego prania, a kurtka nieźle ubłocona. Ze względu na trudności z odebraniem rzeczy w pierwszy dzień świąt, przed wyjazdem zdecydowałem nie oddawać ich do prania i mimo że wkładałem je na siebie z obrzydzeniem, nie żałowałem tej decyzji. Nadawały mi wygląd człowieka staczającego się w dół.

Przebrałem się i ogoliłem w toalecie dworca lotniczego West Kensington, zaniosłem narty i ubranie do przechowalni bagażu na stacji Euston, przespałem niewygodnie dwie godziny na twardej ławce, zjadłem na śniadanie kanapki i kawę w bufecie i pojechałem specjalnym pociągiem na wyścigi w Stafford. Jeśli dalej tak pójdzie, pomyślałem kwaśno, to wkrótce paczki z moimi rzeczami rozrzucone będą po całym Londynie, bo ani przed wyjazdem, ani po powrocie nie miałem ochoty pójść do londyńskiego domu Octobra, żeby zabrać ubrania zostawione u Terence’a. Nie chciałem spotkać się z Octobrem. Lubiłem go i nie sprawiłoby mi przyjemności jego gorzkie rozczarowanie, jeżeli nie musiałem stawić mu czoła.

W drugi dzień świąt startował tylko jeden koń Humbera, dość wychudzony, w czwartym biegu z przeszkodami. Oparłem się o balustradę koło boksów i przyglądałem się, jak koniuszy zakładał mu siodło, podczas gdy Humber oparty na lasce wydawał instrukcje. Chciałem mu się dobrze przyjrzeć i to, co zobaczyłem, było w równym stopniu zachęcające – wyglądał bowiem na człowieka zdolnego do każdego świństwa – jak i zniechęcające, jeśli wzięło się pod uwagę, że będę musiał słuchać jego poleceń.

Humber ubrany był w doskonale skrojony krótki płaszcz z wielbłądziej wełny, spod którego wyglądały ciemne spodnie i nienaganne buty. Na głowie miał bardzo prosto nałożony kapelusz, na rękach czyste rękawiczki ze świńskiej skóry. Twarz miał szeroką, ale nie tłustą. Pozbawione uśmiechu oczy, ponuro zacięte usta i głębokie bruzdy biegnące od kącików nosa do podbródka nadawały tej twarzy wyraz zimnego uporu.

Stał zupełnie spokojnie, nie wykonując żadnych niepotrzebnych nerwowych ruchów, zupełne przeciwieństwo Inskipa, który nieustannie obchodził konia, sprawdzając popręgi i sprzączki, pociągając i poklepując siodło, przejeżdżając ręką po końskich nogach, niecierpliwie upewniając się po raz kolejny, że wszystko jest w porządku.

Nerwowy natomiast wydawał się stajenny Humbera, trzymający konia za uzdę. Pomyślałem, że określenie „przestraszony” nie byłoby tu zbyt mocne. Przez cały czas rzucał na Humbera podejrzliwe spojrzenia spłoszonego zwierzęcia, starał się jak tylko mógł chować przed nim po drugiej stronie konia. Był to chudy, obszarpany chłopiec, chyba szesnastoletni, i jak mi się wydawało, niemal niedorozwinięty umysłowo.

Koniuszy, mężczyzna w średnim wieku, z wielkim nosem i nieprzystępnym wyrazem twarzy, powoli sprawdził siodło i skinął na stajennego, by wyprowadził konia na padok. Humber poszedł za nim. Lekko utykał, maskując to w pewnym stopniu używaniem laski, i przemieszczał się jak czołg po prostej, oczekując, że wszyscy usuną mu się z drogi.

W ślad za nim przeszedłem do bariery padoku i obserwowałem, jak wydawał instrukcje dżokejowi, który przyglądał się wierzchowcowi ze zrozumiałym brakiem złudzeń i domagał się podwyżki. Koniuszy, a nie Humber, pomógł dżokejowi wsiąść i zdjął z konia derkę. Na trybunie stajennych celowo ustawiłem się przed koniuszymi i w chwili ciszy przed rozpoczęciem biegu obróciłem się dookoła próbując pożyczyć pieniędzy od stojącego obok mnie, nieznajomego chłopca. Zgodnie z przewidywaniami i ku mojemu zadowoleniu ów stajenny odmówił z oburzeniem i co najmniej wystarczająco głośno, by mógł go usłyszeć koniuszy Humbera. Wzruszyłem ramionami i przezwyciężyłem pokusę, by się obejrzeć i sprawdzić, czy pocisk trafił w cel.

Koń Humbera stracił energię na prostej i przyszedł przedostatni. Nikogo to zresztą nie zdziwiło.

Następnie ustawiłem się przed wejściem do stajni i czekałem na stajennego Supermana, ale wyszedł dopiero po półgodzinie, po piątej gonitwie. Szedłem za nim, jakby przypadkiem, i powiedziałem:

– Cieszę się, bracie, że nie na mnie wypadło zajmowanie się takim koniem.

Zapytał mnie, u kogo pracuję, odparłem, że u Inskipa; rozluźnił się i przyznał, że filiżanka herbaty i mała przekąska będzie nie od rzeczy po tych wszystkich wybrykach.

– Czy on zawsze jest taki podniecony po biegu? – zapytałem w połowie kanapki z serem.

– Nie. Zwykle jest cholernie zmęczony. Tym razem rozpętało się całe piekło.

– Co masz na myśli?

– No, najpierw przyszli i pobrali jakieś próby od wszystkich startujących przed biegiem. Pytam się, dlaczego przed biegiem? Tak się nie robi. Nie przed. Czy widziałeś kiedyś, żeby badali przed biegiem?

Potrząsnąłem głową przecząco.

– A stary Super zachowywał się tak jak zawsze, wyglądał, jakby nareszcie miał zamiar zająć jakieś miejsce, potem zatkał się i przyszedł ostatni. Głupi kretyn. Bez charakteru, po mojemu. Badali mu serce, ale bije O. K Czyli nie ma charakteru, to jasne. W każdym razie w ostatniej chwili zerwał się i uciekł, jakby sam diabeł go gonił. Widziałeś? Zawsze jest nerwowy, ale kiedyśmy go w końcu złapali, to chodził po ścianie. Stary był cholernie zmartwiony. Koń wyglądał, jakby coś dostał, więc stary chciał nadstawić głowy i zażądał testu dopingowego, żeby nie oskarżyli go, że dał jakiś napęd, i nie zabrali mu tej cholernej licencji. Przyszło paru weterynarzy i próbowali mu coś pobierać do analizy… To było cholernie zabawne, bo Super chciał ich porozbijać o ściany stajni… i w końcu wstrzyknęli mu coś na uspokojenie. Ale nie mam pojęcia, jak go zabierzemy do domu.

– Dawno się nim zajmujesz? – zapytałem ze współczuciem.

– Od początku sezonu. Będzie prawie cztery miesiące. Jest nerwowy klient, jak mówiłem, ale już mnie prawie polubił. O rany, mam nadzieję, że się uspokoi sam, nim ten zastrzyk przestanie działać.

– Kto zajmował się nim przed tobą? – zapytałem zdawkowo.

– W zeszłym roku był, zdaje się, w małej stajni w Devon u prywatnego trenera, który nazywa się Beaney… Tak, u Beaneya zaczynał, ale niczego tam nie osiągnął.

– Pewnie tam go zrobili nerwowym, jak go ujeżdżali – powiedziałem.

– Nie, i to jest zabawne, bo gdy powiedziałem to jednemu chłopakowi od Beaneya, kiedy się spotkaliśmy w Devon na jednym z sierpniowych wyścigów, to odparł, że chyba mówię o innym koniu, bo Superman był spokojnym poczciwcem i nie sprawiał kłopotu. Mówił, że jeżeli Superman jest nerwowy, to coś musiało się zdarzyć tego lata, kiedy nie był już u nich, a jeszcze nie trafił do nas.

– A gdzie był tamtego lata? – spytałem, podnosząc filiżankę herbaty pomarańczowego koloru.

– Nie mam pojęcia. Stary kupił go po gonitwie sprzedażnej w Ascot jako taniego konia. Myślę, że teraz znowu go sprzeda, jeśli uda mu się dostać trochę więcej, niż daje rzeźnik z jatki. Biedny stary Super. Głupia gnida… – Stajenny ponuro wpatrywał się w herbatę.

– A więc nie myślisz, że dzisiaj tak oszalał z powodu dopingu?

– Myślę, że po prostu odwaliła mu szajba. Cholerna, idiotyczna szajba. Znaczy, nikt nie miał okazji podania mu dopingu, tylko ja, Stary albo Chalky; ja tego nie zrobiłem, Stary też nie, bo to nie jest tego rodzaju facet, a trudno pomyśleć, żeby to zrobił Chalky, jest tak cholernie dumny, bo dopiero w zeszłym miesiącu został koniuszym.

Skończyliśmy herbatę i wyszliśmy zobaczyć szóstą gonitwę, ciągle rozmawiając o Supermanie, ale jego stajenny nie wiedział już nic więcej, co mogłoby mi pomóc.

Po wyścigach poszedłem pieszo pół kilometra do centrum Stafford i z budki telefonicznej wysłałem dwa identyczne telegramy do Octobra, jeden do Londynu, a drugi do Slaw, ponieważ nie wiedziałem, gdzie przebywa: „Potrzebuję pilnie informacji o Supermanie, zwłaszcza dokąd przeszedł od trenera Beaneya z Devon, prawdopodobnie w maju ubiegłego roku. Odpowiedź na poste restante, Newcastle”.

Spędziłem wieczór oglądając koszmarny musical w prawie pustym kinie, w nastroju zupełnie odbiegającym od wesołości poprzedniego dnia, spałem w podejrzanym hoteliku, gdzie w recepcji obejrzano mnie z powątpiewaniem i zażądano zapłacenia z góry. Zapłaciłem zastanawiając się, czy kiedykolwiek przyzwyczaję się do takiego traktowania. Za każdym razem był to dla mnie szok. Myślę, że byłem tak przyzwyczajony do szacunku, jaki okazywano mi w Australii, że nawet go nie zauważałem, a tym bardziej nie doceniałem. Idąc za właścicielką do maleńkiego, nieprzytulnego pokoju i wysłuchując jej podejrzliwego przemówienia o tym, że nie wolno gotować w pokoju, korzystać z gorącej wody po jedenastej ani przyjmować dziewcząt – pomyślałem ponuro, że teraz doceniłbym nawet najdrobniejsze przejawy tego respektu.

Następnego popołudnia celowo plątałem się w pobliżu koniuszego Humbera, z twarzą ponurą i zasępioną. Po wyścigu wróciłem autobusem i pociągiem na noc do Newcastle. Rano odebrałem motocykl, wyposażony w nowy dumik i inne części i poszedłem na pocztę zobaczyć, czy nie ma odpowiedzi od Octobra.

Urzędnik podał mi kopertę. Wewnątrz znajdowała się pojedyncza kartka maszynopisu, bez nagłówka i podpisu: „Superman wyhodowany został w Irlandii. Dwukrotnie zmieniał właściciela, zanim trafił do Johna Beaneya w Devon. Beaney sprzedał go 3 maja H. Humbertowi z Posset, hrabstwo Durham. Humber w lipcu wysłał konia na aukcję w Ascot, gdzie kupił go obecny trener za 260 gwinei.

Śledztwo dotyczące Supermana w Stafford do tej pory nic nie przyniosło; testy dopingowe jeszcze trwają, ale jest niewielka nadzieja, że coś dadzą. Weterynarz na wyścigach, równie jak pan przekonany, że jest to kolejny «dżoker», przeprowadził dokładne badania skóry konia. Nie znalazł żadnych widocznych nakłuć, z wyjątkiem tego po zastrzyku uspokajającym.

Superman przed gonitwą był w całkiem normalnym stanie. Dżokej twierdzi, że wszystko było w porządku do ostatniej przeszkody, kiedy to koń dostał czegoś w rodzaju konwulsji i wyrzucił go z siodła.

Dalsze poszukiwania w sprawie Rudyarda wykazały, że cztery lata temu kupił go P. J. Adams z Tellbridge w Northumberland i niedługo potem sprzedał go w Ascot. Transistora kupił Adams w Doncaster trzy lata temu i sprzedał trzy miesiące później w Newmarket.

Śledztwo w sprawie dalszych trzydziestu banknotów pięciofuntowych wykazało, że zostały wydane przez Barclays Bank, oddział Birmingham New Street, mężczyźnie o nazwisku Lewis Greenfield, którego rysopis dokładnie odpowiada opisowi mężczyzny, który kontaktował się z Panem w Slaw. Postępowanie przeciwko Greenfieldowi i T. N. Tarletonowi zostało wszczęte, ale zostanie zawieszone do czasu ukończenia przez pana głównego zadania.

Pana raport w sprawie Bimmo Bognora został przyjęty, ale jak pan wie, według prawa kupowanie informacji ze stajni nie jest karalne. Nie przewiduje się na razie wszczęcia postępowania, ale niektórzy trenerzy otrzymają prywatne ostrzeżenia o funkcjonowaniu systemu szpiegowskiego.

Podarłem kartkę na drobne kawałki, wrzuciłem do kosza na śmieci, wsiadłem na motocykl i poddałem go próbie na drodze Al do Catterick. Dobrze się go prowadziło, szybkość sprawiała mi przyjemność i przekonałem się, że naprawdę motor może jeszcze wyciągnąć setkę.

Tej soboty w Catterick koniuszy Humbera wyskoczył do przynęty jak pstrąg do muchy.

Inskip wystawiał dwa konie. Jednym z nich opiekował się Paddy; zauważyłem na trybunie stajennych przed rozpoczęciem drugiej gonitwy, jak niski, sprytny Irlandczyk z przejęciem rozmawiał z koniuszym Humbera. Obawiałem się, że Paddy może zmięknąć na tyle, żeby powiedzieć coś na moją korzyść, ale obawy te były płonne. Sam Paddy uspokoił mnie w tym względzie.

– Jesteś cholernym głupim gówniarzem – powiedział wodząc wzrokiem od moich rozczochranych włosów do zabłoconych butów. – Masz to, na co zasłużyłeś. Ten człowiek od Humbera pytał, dlaczego wylano cię od Inskipa, i podałem mu prawdziwą przyczynę, a nie całe to mydlenie oczu o kombinowaniu z córką hrabiego.

– Jaką prawdziwą przyczynę? – zapytałem zaskoczony. Wykrzywił pogardliwie usta.

– Co myślisz, ludzie gadają. Nie sądzisz, że trzymają zamknięte gęby, kiedy dookoła krążą takie plotki. Nie przypuszczasz, że Grits nie opowiedział mi, jak to się upiłeś w Cheltenham i ulżyłeś sobie na temat Inskipa, i o tym, co powiedziałeś w Bristolu, że chętnie pokazałbyś palcem boks w stajni, też się dowiedziałem. A z tym draniem Soupym rozumieliście się jak para złodziei. Wszyscy postawiliśmy nasze wypłaty na Sparking Pluga, a on ledwie doszedł do mety. Założyłbym się o każde pieniądze, że to twoja robota – więc powiedziałem człowiekowi Humbera, że byłby idiotą, gdyby ciebie przyjął. Jesteś plugawcem, Dan, uważam, że nie nadajesz się do żadnej stajni, i to właśnie mu powiedziałem.

– Dziękuję.

– Umiesz jeździć – dodał Paddy z niesmakiem. – To ci muszę przyznać. Ale to jest cholerne marnotrawstwo, bo nigdy już nie dostaniesz pracy w żadnej przyzwoitej stajni. To tak, jakby włożyć zgniłe jabłko do skrzynki z dobrymi.

– Czy to wszystko powiedziałeś człowiekowi Humbera?

– Powiedziałem, że nie przyjęto by cię do żadnej przyzwoitej stajni – skinął głową twierdząco. – I co do mnie, to uważam, żeś sobie na to zasłużył.

Odwrócił się do mnie plecami i odszedł.

Westchnąłem, powtarzając sobie, że powinienem być zadowolony, skoro Paddy uwierzył w mój tak czarny charakter.

Koniuszy Humbera zagadał do mnie na padoku między dwiema ostatnimi gonitwami.

– Hej, ty – odezwał się, łapiąc mnie za ramię. – Słyszałem, że szukasz pracy.

– Fakt.

– Mógłbym ci może coś załatwić. Dobra pensja, lepsza niż gdzie indziej.

– Czyja stajnia? – zapytałem. – I za ile?

– Szesnaście tygodniowo.

– Wygląda dobrze – przyznałem. – Gdzie?

– Tam, gdzie ja pracuję. U pana Humbera, w Durham.

– U Humbera – powtórzyłem kwaśno.

– Potrzebujesz roboty czy nie? Oczywiście, jeśli tak dobrze ci się powodzi, że nie musisz pracować, to co innego… – Szydził wyraźnie z mojego nędznego wyglądu.

– Potrzebuję roboty – wymamrotałem.

– No więc?

– Może nie będzie mnie chciał – powiedziałem z goryczą. – Jak inni, których mógłbym tu wymienić…

– Jeśli wstawię się za tobą, to cię weźmie. Akurat brakuje nam jednego stajennego. W następną środę będą tutaj znowu wyścigi. Powiem mu o tobie przedtem i jeśli będzie OK, będziesz mógł w środę zobaczyć się z panem Humberem i sam ci powie, czy cię przyjmie.

– A dlaczego nie zapytać go teraz?

– Nie. Poczekaj do przyszłej środy.

– Dobra – rzekłem urażony. – Jeżeli muszę.

Niemal wyobrażałem sobie tok jego myśli: w przyszłą środę będę jeszcze bardziej głodny, bardziej potrzebujący jakiejkolwiek pracy i mniej skłonny do niepokoju z powodu pogłosek o złych warunkach.

Na moją włoską wycieczkę wydałem całe 200 funtów od bukmachera, a także połowę zarobków od Inskipa (nie żałuję zresztą ani pensa), a po opłaceniu motocykla i kolejnych nędznych hoteli nie zostało mi już prawie nic z dwustu funtów od Octobra. Nie wspominał o żadnych dalszych pieniądzach na wydatki i nie miałem zamiaru go o to prosić, uznałem jednak, że resztę pieniędzy zarobionych u Inskipa mogę wydać jak mi się podoba, i w ciągu następnych trzech dni pozbyłem się ich niemal do końca na motocyklową wyprawę do Edynburga. Chodziłem po mieście, rozkoszowałem się tymi spacerami i uznałem, że jestem pewnie najdziwniejszym turystą w Szkocji.

We wtorek wieczorem, kiedy trwały wszędzie sylwestrowe zabawy, stawiłem czoło kelnerowi w „L’Apéritif, któremu na wieczne dobro zapisać należy, że potraktował mnie ze wspaniale udaną uprzejmością, ale zanim zaprowadził mnie do małego stolika w kącie, całkiem rozsądnie sprawdził, czy mam dość pieniędzy, by zapłacić rachunek. Nie zwracając uwagi na oburzone spojrzenia lepiej ubranych gości – rozmyślałem o stajni Humbera – jadłem powoli doskonałą obfitą kolację złożoną z homara, kaczki z owocami, cytrynowego soufleta i sera brie. Wypiłem prawie całą butelkę Château Leauville Lescases 1948.

Po tym ekstrawaganckim pożegnaniu wolności w dniu Nowego Roku pojechałem drogą Al do Catterick i w doskonałym nastroju zaangażowałem się do najgorszej stajni w kraju.

9

Plotki w niewielkim tylko stopniu oddawały sprawiedliwość Hedleyowi Humberowi. Już po trzech dniach pobytu doszedłem do wniosku, że jedynym celem metodycznie obmyślanych niewygód, na jakie narażeni byli stajenni, jest zniechęcenie każdego, kto chciałby pozostać tu zbyt długo. Odkryłem, że tylko obydwaj koniuszowie mieszkający w Posset pracowali w stajni dłużej niż trzy miesiące, a zwykły stajenny potrzebował średnio od ośmiu do dziesięciu tygodni, by zdecydować, że szesnaście funtów tygodniowo to za mało.

Znaczyło to, że żaden ze stajennych, z wyjątkiem dwóch koniuszych, nie mógł wiedzieć, co przydarzyło się Supermanowi poprzedniego lata, ponieważ w tym okresie żaden z nich tu nie pracował. Uznałem przezornie, że jedynym powodem tak długotrwałej pracy obu szefów w tej stajni może być jedynie ich wtajemniczenie w to, co się tu dzieje, toteż gdybym ich właśnie zapytał o Supermana, mógłbym szybko i gładko pójść w ślady Tommy’ego Stapletona.

Słyszałem wiele o okropnych warunkach mieszkaniowych w niektórych stajniach i zdawałem sobie sprawę, że są stajenni nie zasługujący na nic lepszego; znałem takich, którzy potrafili połamać i popalić krzesła, zamiast pójść po węgiel, czy też poskładać brudne naczynia do muszli klozetowej i myć je spuszczając wodę. Jednak nawet przy założeniu, że Humber zatrudnia wyłącznie męty, warunki były tu wręcz nieludzkie.

Sypialnię stanowił wąski strych na siano nad stajnią. Słychać było każde uderzenie kopyt i brzęk łańcuchów, a przez szpary w drewnianej podłodze można było zajrzeć bezpośrednio do boksów. Przez szpary te dochodził również z dołu zapach brudnej słomy i lodowaty ziąb. Na strychu nie było sufitu, tylko krokwie i dachówki, a jedyne wejście prowadziło przez drabinę i dziurę w podłodze.

Wybita szyba w maleńkim okienku zalepiona była brązowym papierem, który zamykał dostęp światła, za to przepuszczał zimno.

Siedem prymitywnych łóżek, stanowiących jedyne umeblowanie strychu, zrobiono z kawałków płótna mocno naciągniętego na ramy z metalowych rurek. Na każdym łóżku powinna być jedna poduszka i dwa szare koce, musiałem jednak stoczyć walkę, by odzyskać swoje, przywłaszczone przez innych zaraz po odejściu mojego poprzednika. Poduszka była nie powleczona, nie było prześcieradeł ani materaca. Wszyscy kładli się spać do łóżka kompletnie ubrani, żeby nie zmarznąć, a na trzeci dzień po moim przyjeździe zaczął padać śnieg.

Kuchnia u podnóża drabiny, jedyne dodatkowe pomieszczenie dostępne dla stajennych, była po prostu ostatnim pustym boksem w rzędzie tej strony stajni. Zrobiono tak niewiele, by uczynić go mieszkalnym, jakby chcąc sprawić wrażenie, że jego mieszkańcy mają być traktowani jak zwierzęta. Nad niewielkim oknem były jeszcze sztaby, a na zewnątrz podwójnych stajennych drzwi ciągle jeszcze znajdowały się rygle. Podłogę stanowił goły beton poprzecinany rynienkami odpływowymi. Jedna ściana była z surowych desek, noszących jeszcze ślady kopyt, a trzy pozostałe – z niepobielonej cegły. Pomieszczenie było zawsze zimne, wilgotne i brudne, i choć było wystarczająco obszerne dla jednego konia, siedmiu mężczyzn tłoczyło się tu raczej niezbyt wygodnie.

Minimalne umeblowanie składało się z surowych ław pod dwiema ścianami, drewnianego stołu, odrapanej kuchenki elektrycznej, półki na naczynia i starej marmurowej umywalki, na której stał metalowy dzbanek i metalowa miednica zastępująca łazienkę.

Jedzenie, przygotowywane przez niechlujną kobietę w papilotach, nie dorównywało nawet standardowi mieszkania.

Humber, który zaangażował mnie z obojętnym spojrzeniem i skinieniem głowy, po moim przyjeździe do stajni z równym brakiem zainteresowania polecił mi zajmowanie się czterema końmi i podał numery ich boksów. Ani on, ani nikt inny nie powiedział mi, jak konie się nazywają. Koniuszy, który sam zajmował się jednym koniem, nie cieszył się zbytnim autorytetem, co było sprzeczne z obyczajami panującymi w większości treningowych stajni; polecenia wydawał Humber osobiście i sam sprawdzał ich wykonanie.

Był absolutnym tyranem, nie tyle ze względu na jakość wymaganej pracy, co na jej ilość. W stajni było trzydzieści koni.

Koniuszy zajmował się jednym, drugi koniuszy, który był także kierowcą furgonu – żadnym. Zostawało więc 29 koni na 7 stajennych, do których należały także treningi galopu i porządkowanie całej stajni. W dni wyścigów, kiedy wyjechał jeden czy dwóch stajennych, na każdego z pozostałych przypadało często obrządzenie sześciu koni. Robota u Inskipa wyglądała przy tym jak urlop wypoczynkowy.

Przy najmniejszej próbie migania się Humber uruchamiał system drobnych irytujących kar i ryczał lodowatym głosem, że płaci większe pensje za ekstra robotę, a komu się to nie podoba – może odejść. Ponieważ wszyscy pracowali tu dlatego, że żadna lepsza stajnia nigdy by ich nie zatrudniła, odejście od Humbera znaczyło automatycznie pożegnanie się z końmi. I zabranie ze sobą całej wiedzy o tej stajni. Bardzo to było sprytne.

Moi towarzysze w tej piekielnej dziurze nie byli ani przyjacielscy, ani sympatyczni. Najlepszym z nich był trochę niedorozwinięty chłopiec, którego widziałem w Stafford w drugi dzień świąt. Miał na imię Jerry i często padał ofiarą kolegów, jako że był wolniejszy i głupszy od innych.

Dwaj siedzieli już kiedyś w więzieniu, a w porównaniu z ich poglądem na życie Soupy Tarleton mógł sprawiać wrażenie wzorowego wychowanka szkółki niedzielnej. Właśnie od jednego z nich, Jimmy’ego, musiałem wyszarpać moje koce, a od drugiego, krępego chłopaka o imieniu Charlie – poduszkę.

Byli to dwaj najwięksi dranie, którzy nie tylko robili częsty użytek z własnych butów, ale zawsze kłamali w żywe oczy, by wyłgać się z kłopotów i sprawić, aby karę poniósł kto inny.

Reggie podkradał jedzenie. Był szczupły, blady, z tikiem w lewej powiece, ale jego długie chwytne ręce zdążyły ściągnąć chleb z czyjegoś talerza szybciej niż można było to zauważyć. Straciłem w ten sposób wiele z moich mizernych racji, dopóki go nie przyłapałem. Pozostawało dla mnie tajemnicą, W jaki sposób, choć udawało mu się odżywiać najlepiej, był z nas wszystkich najchudszy.

Jeden ze stajennych był głuchy. Opowiedział mi, mamrocząc bezdźwięcznie i powoli, że kiedy był jeszcze mały, zrobił mu to jego ojciec, dając o kilka szturchańców za dużo. Miał na imię Bert i czasami zlewał się w łóżko, toteż cuchnął obrzydliwie.

Siódmy stajenny, Geoff, pracował tu najdłużej i nawet po dziesięciu tygodniach nie wspominał o odejściu. Miał zwyczaj trwożliwie spoglądać przez ramię, a każda wzmianka Jimmy’ego czy Charliego na temat ich więziennych przeżyć doprowadzała go niemal do łez. Doszedłem więc do przekonania, że musiał popełnić jakieś przestępstwo i był przerażony na myśl o wpadce. Dziesięć tygodni u Humbera można było uznać za lepsze od więzienia, nie byłem tego jednak tak całkiem pewny.

O mnie wiedzieli wszystko od koniuszego Juda Wilsona. Moją nieuczciwość przyjęli za rzecz całkowicie naturalną, uważali jednak, że miałem szczęście pozostając na wolności, jeśli historia z córką Octobra była prawdziwa; bez końca też szydzili z tego, robiąc bezlitosne i nieprzyzwoite żarciki, które zbyt często trafiały do celu.

Ich ciągła bliskość była dla mnie torturą, jedzenie było obrzydliwe, łóżko niewygodne, praca wyczerpująca, a zimno nie do wytrzymania. Wszystko to jednak było dość brutalną nauczką, przekonującą o tym, że w Australii prowadziłem życie łatwe i wygodne, nawet wtedy, gdy wydawało mi się wyjątkowo uciążliwe.

Przed pójściem do Humbera zastanawiałem się nad tym, jak to się dzieje, że znajdują się ludzie na tyle głupi, by płacić honoraria tak wyraźnie niedobremu trenerowi. Stopniowo sprawa się wyjaśniła. Przede wszystkim sama stajnia była absolutnym zaskoczeniem. Sądząc po wyglądzie koni na wyścigach można było się spodziewać, że przebywają w pomieszczeniach zarośniętych chwastami, w boksach o powyłamywanych zawiasach i z poodpryskiwaną farbą, ale w rzeczywistości stajnia wyglądała na czystą i zadbaną, dzięki pracy stajennych, którzy nigdy nie mieli wolnych popołudni. Za tę błyszczącą fasadę płacił Humber niewiele: czasami galonem farby i wyzyskiwaniem niewolników.

Jego zachowanie wobec właścicieli koni, którzy przyjeżdżali czasami, żeby się rozejrzeć, było autorytatywne i przekonujące, a stawki, jakich żądał – odkryłem to później – niższe niż gdzie indziej, co przyciągało znacznie większą ilość klientów. W dodatku niektóre konie w stajni nie były końmi wyścigowymi, tylko wierzchowymi, a za ich żywienie i utrzymywanie dostawał Humber znaczne sumy, nie ponosząc odpowiedzialności za trening.

Dowiedziałem się, że tylko siedem koni ze stajni startowało w tym sezonie w wyścigach, ale za to ta siódemka była mocno obciążona, każdy startował średnio w jednej gonitwie co dziesięć dni. Jeden zajął pierwsze miejsce, dwa drugie, a jeden przyszedł trzeci.

Nie zajmowałem się żadnym z tych koni. Przydzielono mi czwórkę: dwa konie wyścigowe należały, jak się zdołałem zorientować, do samego Humbera, a dwa były końmi wierzchowymi. Konie wyścigowe, siedmiolatki, były kasztanami; jeden z nich miał miękki pysk i żadnej szybkości, a drugi dobry sprint na treningowych przeszkodach i nieokrzesaną naturę. Przyciskany przeze mnie Cass, jeden z koniuszych, wyznał wreszcie, że konie nazywają się Dobbin i Sooty. Tych niezwykłych dla wyścigowych koni imion nie znalazłem ani w księdze, ani w spisie Humbera podpisanym „Trenowane konie”; wydawało mi się bardzo prawdopodobne, że Rudyard, Superman, Charcoal i inne spędziły krótkie okresy w tej stajni pod podobnymi, nic nie znaczącymi pseudonimami.

Stajenny, kiedy przestał już pracować w tym zawodzie, nie mógł skojarzyć Dobbina czy Sooty’ego, choć kiedyś się nimi zajmował, z Rudyardem, który wygrał bieg dla innego trenera w dwa lata później.

Ale dlaczego, dlaczego wygrał dwa lata później? Na ten temat w dalszym ciągu nie wiedziałem nic.

Robiło się coraz zimniej. Jednak, jak mówili inni stajenni, nic nie mogło się równać z ubiegłą, przerażającą zimą. Pomyślałem, że właśnie w styczniu i w lutym prażyłem się w letnim słońcu. Zastanawiałem się, w jaki sposób spędzają długie wakacje Belinda, Helen i Philip, i co by pomyśleli widząc moją brudną, zdeptaną podegzystencję, co pomyśleliby moi ludzie widząc swojego chlebodawcę na takim dnie. Wyobrażanie sobie tego bardzo mnie bawiło; nie tylko sprawiało, że monotonne godziny płynęły szybciej, pomagało mi także zachować wewnętrzną tożsamość.

W miarę upływania kolejnych dni harówki, coraz częściej zastanawiałem się, czy ktoś decydujący się na tak totalną maskaradę, naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, co robi.

Ekspresja, sposób mówienia i poruszania musiały nieustannie służyć przekonywającemu pokazowi nieokrzesanej tępoty.

Pracowałem w sposób partacki, męczarnią było jeżdżenie konno jak gapiowaty niezdara, ale w miarę upływu czasu wszystko to stawało się łatwiejsze. Zastanawiałem się, czy można w końcu naprawdę stać się rozbitkiem, jeśli dość długo się udaje. Jeśli ktoś stale pozbawia się godności ludzkiej, to czy w końcu przestanie sobie zdawać sprawę z jej braku? Miałem nadzieję jednak, że pytanie to pozostanie w sferze akademickich rozważań, bo dopóki potrafię śmiać się z samego siebie, jestem bezpieczny.

To, co przydarzyło się Geoffowi Smithowi, potwierdziło w pełni moje przypuszczenia, że po trzech miesiącach nie oszczędzano stajennemu żadnej zachęty do opuszczenia stajni.

Humber nigdy nie jeździł konno na treningi, podjeżdżał furgonetką, by obserwować galop, i wracał na podwórze przed nami, wtykając wszędzie nos i sprawdzając co zostało, a co nie zostało zrobione.

Pewnego ranka, kiedy wróciliśmy po drugim treningu, Humber stał na środku podwórza, promieniując wprost tak częstym u niego niezadowoleniem.

– Ty, Smith, i ty, Roke, doprowadźcie konie do boksów i przyjdźcie tutaj.

Tak też uczyniliśmy.

– Roke.

– Słucham pana.

– Żłoby twoich czterech koni są w opłakanym stanie. Wyczyść je.

– Tak, proszę pana.

– Żebyś się nauczył w przyszłości pracować staranniej, przez przyszły tydzień będziesz wstawał o wpół do szóstej.

– Tak, proszę pana.

Westchnąłem w duchu, choć ta forma złośliwej kary była dla mnie najmniej uciążliwa, bo nie sprawiało mi trudności wczesne wstawanie. Pociągało to jednak za sobą bezczynne stanie na podwórzu przez ponad godzinę. Ciemno, zimno i nudno. Sam Humber też chyba nie sypiał wiele. Okna jego sypialni wychodziły na podwórze i zawsze wiedział, czy delikwent był tam za dwadzieścia szósta, na dowód czego należało o tej właśnie porze zapalić latarkę.

– Co do ciebie – spojrzał na Geoffa zastanawiając się nad czymś. – Podłoga w siódmym boksie upaćkana jest gnojem. Wyrzucisz słomę i wyczyścisz podłogę środkiem dezynfekcyjnym, zanim dostaniesz obiad.

– Ale proszę pana – zaprotestował nieostrożnie Geoff – jeśli nie pójdę na obiad razem z innymi, nic dla mnie nie zostanie.

– Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej i przyzwoicie wykonać swoją pracę. Płacę o połowę więcej niż każdy inny trener i za to oczekuję odpowiedniej roboty. Zrobisz tak, jak ci powiedziałem.

– Ale proszę pana – zajęczał Geoff wiedząc, że jeśli nie zdąży na główny posiłek, będzie bardzo głodny – czy nie mogę tego zrobić po południu?

Humber od niechcenia poruszył laską, która prześliznęła się tak, że w ręku trzymał jej koniec. Wtedy obrócił się i brutalnie uderzył wypukłą gałką w biodro Geoffa. Geoff zawył i zaczął rozcierać nogę.

– Przed obiadem – powtórzył Humber i odszedł opierając się na lasce.

Geoffa ominęły wodniste, na pół uduszone kawałki baraniny, a kiedy wszedł zadyszany do kuchni, zobaczył ostatnie łyżki budyniu mącznołojowego znikające w ogromnych ustach Charliego.

– Cholerne skurwysyny – zajęczał żałośnie. – Banda cholernych skurwysynów.

Znosił to przez cały tydzień. Wytrzymał sześć następnych mocniejszych uderzeń w różne części ciała, jeszcze trzykrotnie ominęła go kolacja, dwukrotnie śniadanie i raz obiad. Na długo przed końcem zaczął płakać, ale ciągle nie chciał odejść.

Po pięciu dniach w porze śniadania wszedł do kuchni Cass i powiedział do Geoffa:

– Obawiam się, że szef uprzedził się do ciebie. Już nigdy nie uda ci się zrobić nic dobrze. Najlepiej byłoby – a mówię to dla twego własnego dobra, gdybyś poszukał roboty gdzie indziej. Czasami szef dostaje takiej manii, że któryś ze stajennych nie robi nic dobrze, a jak na to wpadnie, nikt nie da rady tego zmienić. Możesz robić tak długo, aż zsiniejesz, a on nie zmieni zdania. Chyba nie chcesz więcej dostawać lania, co? Mówię ci tylko, że jeśli tu zostaniesz, przekonasz się, że to co było, to dopiero początek. Rozumiesz? Mówię to dla twojego dobra.

Mimo to upłynęły jeszcze dwa dni, zanim Geoff niechętnie spakował swój stary wojskowy tornister i oddalił się.

Następnego ranka przyszedł na jego miejsce cherlawy chłopak, ale został tylko trzy dni, bo przed jego przyjściem Jimmy gwizdnął koce, a on był za słaby, żeby je odzyskać. Jęczał żałośnie przez dwie mroźne noce, a zanim nadeszła trzecia, już go nie było.

Rano, przed śniadaniem, sam Jimmy otrzymał uderzenie laską. Przyszedł spóźniony i klnąc wyszarpał kromkę chleba z ręki Jerry’ego.

– Gdzie moje cholerne śniadanie?

– Oczywiście zjedliśmy je.

– Dobra – powiedział patrząc na nas. – Możecie też zająć się moimi sakramenckimi końmi. Wynoszę się. Nie mam cholernego zamiaru zostać tutaj. To gorsze niż siedzenie w mamrze. Na pewno nie zostanę tutaj i nie pozwolę się tłuc.

– Dlaczego się nie poskarżysz – zapytał Reggie.

– A komu?

– No… glinom.

– Czyś ty oszalał? – zapytał zdumiony Jimmy. – Jesteś po prostu cholernym idiotą. Wyobrażasz sobie mnie z moją kartoteką, idącego do gliniarni? I mówiącego, że chcę złożyć skargę na mojego pracodawcę, który uderzył mnie laską. Na początek zaczęliby się śmiać. Tak by ryczeli, aż by im się trzęsły te cholerne łby. A co potem? Powiedzmy, że przyszliby tutaj i zapytali Cassa, czy widział jak kogoś bito. Mówię wam, Cassowi zależy na wygodnej robocie. Och, nie – powiedziałby – nic takiego nie widziałem. Pan Humber jest bardzo uprzejmym dżentelmenem o złotym sercu. A czego się można spodziewać po eksskazańcu? Tylko steku kłamstw. Nie rozśmieszajcie mnie, do jasnej cholery. Wynoszę się, a gdybyście mieli trochę oleju w głowie, zrobilibyście to samo. Jakoś nikt nie posłuchał jego rady.

Dowiedziałem się od Charliego, że Jimmy był tu o dwa tygodnie dłużej, czyli jak mu się zdawało – około jedenastu tygodni.

Kiedy Jimmy dość ostentacyjnie opuszczał podwórze, pogrążyłem się w rozmyślaniach. Jedenaście tygodni, najwyżej dwanaście, zanim Humber wprawi swoje ramię w ruch. Byłem tu już trzy, a więc zostawało mi jeszcze najwyżej dziewięć tygodni, aby odkryć, w jaki sposób daje koniom doping. Nie znaczy to, że gdyby było trzeba, nie mógłbym wytrzymać tu tak długo jak Geoff, ale jeżeli nie zdemaskuję metody Humbera, zanim on zacznie poświęcać uwagę pozbyciu się mnie, to szanse na dokonanie tego później są minimalne.

Trzy tygodnie, a ja nie dowiedziałem się jeszcze niczego poza tym, że chciałbym stąd odejść możliwie jak najszybciej.

Na miejsca Geoffa i Jimmy’ego przyszło dwóch stajennych, wysoki chłopak, Lenny, który był kiedyś w Borstal i bardzo się tym chlubił i Cecil, dość już zaawansowany alkoholik w wieku około trzydziestu pięciu lat. Powiedział nam, że wyrzucono go już z polowy stajni w Anglii, bo nie umiał trzymać się z dala od butelki. Nie wiem, skąd brał alkohol ani jak udawało mu się go ukrywać, ale codziennie o czwartej był już nieźle pijany i każdej nocy chrapał w paralitycznym odrętwieniu.

Życie – jeśli w ogóle tak można to nazwać – toczyło się dalej.

Wszyscy zdawali się mieć istotne powody, by zarabiać więcej u Humbera. Lenny spłacał jakieś pieniądze, które ukradł u innego pracodawcy, Charlie miał gdzieś żonę, którą musiał utrzymywać, Cecil pił, Reggie miał nieodpartą potrzebę oszczędzania, a zarobki Jerry’ego Humber wysyłał jego rodzicom. Jerry był dumny, że może im pomóc.

Dałem do zrozumienia Judowi Wilsonowi i Cassowi, że muszę koniecznie zarabiać szesnaście funtów tygodniowo, bo mam zaległości w płaceniu rat za motocykl, co równocześnie stanowiło dobre wytłumaczenie wypraw na pocztę w Posset w sobotnie popołudnia.

Nie istniały żadne publiczne środki transportu ze stajni do Posset, dużej osady oddalonej o półtora kilometra. Cass i Jud Wilson mieli samochody, ale nikogo nie podwozili. Mój motocykl był więc jedynym dostępnym środkiem transportu, ale ku wyraźnie deklarowanemu oburzeniu stajennych, odmawiałem jeżdżenia po zmarzniętych, zaśnieżonych drogach na wieczorne wyprawy do Posset. W rezultacie prawie nigdy nie bywaliśmy w Posset, z wyjątkiem dwóch wolnych godzin w sobotnie popołudnia, a także w niedzielne wieczory, kiedy po trochę mniej wyczerpującym dniu pracy wszyscy mieli jeszcze dość energii, by pójść na piwo.

W niedziele odwijałem motocykl z grubego plastykowego kokonu i wyruszałem do Posset z ekstatycznie usadowionym na siodełku Jerrym. Zawsze zabierałem biednego niedorozwiniętego chłopaka, bo przez cały tydzień przypadał mu najgorszy los, i szybko popadliśmy w pewną rutynę. Najpierw szliśmy na pocztę, żebym mógł wysłać tę nieistniejącą ratę. Oparty o półkę między formularzami telegramów na skrawku kartki spisywałem co tydzień sprawozdanie dla Octobra, upewniwszy się przedtem, że żaden z pracowników stajni nie patrzy mi przez ramię. Jeżeli dostawałem odpowiedź, czytałem ją na poczcie, darłem na kawałki i wrzucałem do kosza.

Jerry przyjmował za rzecz całkowicie naturalną, że pozostanę na poczcie co najmniej kwadrans, i spędzał ten czas, nie żywiąc żadnych podejrzeń, na oglądaniu towaru w sklepie z zabawkami. Dwukrotnie kupił sobie duży nakręcany samochód i bawił się nim na podłodze sypialni, aż samochód się popsuł; co tydzień też kupował za cztery pensy komiks dla dzieci i przez następnych kilka dni śmiał się uszczęśliwiony przeglądając obrazki. Nie umiał przeczytać ani jednego słowa i często prosił, żebym wyjaśnił mu podpisy, wkrótce więc dokładnie poznałem poczynania małpy Micky i Flipa McCoya.

Po wyjściu z poczty wsiadaliśmy na motocykl i podjeżdżaliśmy dwieście metrów dalej na ucztę. Ten rytuał odbywał się w nieprzytulnej kafejce o ścianach koloru margaryny, zimnym oświetleniu i brudnych stołach. Dekorację wnętrza stanowiły reklamy pepsi-coli, a obsługę znudzona dziewczyna bez pończoch, z mysimi włosami, zebranymi w nędzną palemkę na czubku głowy.

Nie miało to zresztą znaczenia. Jerry i ja zamawialiśmy i zjadaliśmy z nieopisaną przyjemnością górę cielęcego podgardla, smażonych jajek, zwiotczałych frytek i jasnozielonego groszku. Przy sąsiednich stołach robili to samo Charlie i inni stajenni. Dziewczyna wiedziała, skąd jesteśmy, i patrzyła na nas z góry, bo to jej ojciec był właścicielem kafejki.

W drodze powrotnej napychaliśmy sobie z Jerrym kieszenie tabliczkami czekolady, aby uzupełnić wyżywienie Humbera; zapas ten zwykle wystarczał akurat do następnej soboty.

O piątej po południu byliśmy z powrotem w stajni, motocykl znów zapakowany, cotygodniowa atrakcja stawała się jedynie wspomnieniem, a przed nami rozciągało się kolejne siedem dni kolejnego strasznego tygodnia.

Ale ten tryb życia pozostawiał dużo czasu na myślenie. Godziny kłusowania po słomianym trakcie na zamarzniętym polu, godziny szczotkowania koni i derek, wyrzucania nawozu, noszenia wody i siana, nieprzespane godziny nocy spędzone na nasłuchiwaniu odgłosów koni z dołu, chrapania i mamrotania z sąsiednich łóżek.

Ciągle na nowo przemyśliwałem wszystko to, co widziałem, czytałem lub słyszałem od chwili przyjazdu do Anglii; i najbardziej znaczące wydało mi się wydarzenie z Supermanem w Stafford. Dostał doping, był dwunastym z kolei, ale nie wygrał.

Wreszcie zmieniłem tok myślenia. Dostał doping i nie wygrał, ale czy rzeczywiście był dwunastym z kolei? Mógł być trzynasty, czternasty… mogły być inne, które też skończyły niepowodzeniem.

Trzeciej soboty, gdy byłem już ponad dwa tygodnie u Humbera, napisałem do Octobra, by sprawdził w wycinkach prasowych Tommy’ego Stapletona wzmianki o koniu, który wpadł w szał i zabił na padoku kobietę na wyścigach w Cartmel. Prosiłem też, żeby sprawdził historię konia.

W tydzień potem czytałem napisaną na maszynie odpowiedź.

„Old Etonian, koń zabity w Cartmel, Lancashire, w dniu Zielonych Świątek tego roku, spędził listopad i grudzień ubiegłego roku w stajni Humbera. Humber kupił go po biegu sprzedażnym i sprzedał w Leicester siedem tygodni później.

Ale Old Etonian wpadł w szał na padoku przed wyścigiem; miał startować w biegu z przeszkodami nie sprzedażnym, końcówka przed metą na torze w Cartmel jest krótka. Żaden z tych faktów nie zgadza się z poprzednim schematem. Old Etonian poddany był badaniom dopingowym, ale okazały się negatywne. Nikt nie potrafił wytłumaczyć zachowania konia”.

Pomyślałem, że Tommy Stapleton mógł mieć coś do powiedzenia na ten temat, gdyż inaczej nie wycinałby tej wzmianki, mógł jednak nie mieć dostatecznej pewności, aby podejmować działania bez sprawdzenia faktów. I właśnie owo sprawdzenie go zabiło. Nie można było w to dłużej wątpić.

Podarłem kartkę papieru i zabrałem Jerry’ego do kawiarni, bardziej niż zwykle świadom niebezpieczeństwa czającego się za moimi plecami. Nie zepsuło to jednak mojego apetytu podczas jedynego jadalnego posiłku w całym tygodniu.

Kilka dni później przy kolacji, w chwili spokoju, zanim Charlie włączył swoje tranzystorowe radio na cowieczorny hałaśliwy koncert z Luksemburga (co w końcu polubiłem), skierowałem rozmowę na wyścigi w Cartmel. Chciałem wiedzieć, jak tam jest.

Tylko pijak Cecil był kiedyś w Cartmel.

– Nie tak bywało tam w dawnych czasach – powiedział z miną mądrej sowy, nie zauważając, że Reggie podwędza mu tymczasem pajdy chleba z margaryną.

Oczy Cecila były szkliste i wilgotne, ale szczęśliwie zadałem moje pytanie w odpowiednim momencie, w tej chętnej do rozmowy półgodzinie pomiędzy cichym zamroczeniem popołudniowym alkoholem i zniknięciem na nocną porcję tankowania.

– A jak tam było w dawnych czasach? – podsunąłem.

– Był jarmark – Cecil czknął. – Jarmark z karuzelą, huśtawkami, występami, ze wszystkim. Prawdziwe święto… Jedyne miejsce poza Derby, gdzie miałeś huśtawki w czasie wyścigów. Jasne, że teraz z tym skończyli. Nie chcą, żeby ktoś się bawił, o to chodzi. Nikomu nie szkodził ten jarmark, nikomu.

– Wielkie mi jarmarki… – wtrącił zrzędliwie Reggie, łypiąc okiem na kromkę suchego chleba, którą Jerry niedbale trzymał w ręku.

– Dobre do nurkowania – skomentował z wyższością Lenny.

– Też – zgodził się Charlie, który nie zdecydował jeszcze, czy Borstal wystarczy, by uznać Lenny’ego za odpowiednie towarzystwo dla kogoś z wyższej szkoły.

– Że co? – Cecil był zupełnie zagubiony.

– Nurkowanie. Obrabianie kieszeni – objaśnił Lenny.

– Ee, nie tylko to. A psy na tropie? To był wspaniały sport. Cholernie wspaniałe czasy były kiedyś w Cartmel, ale teraz jest tam tak samo, jak w każdym innym sakramenckim miejscu. Równie dobrze możesz być w Newton Abbot, czy gdzie indziej. Nic tylko zwykłe wyścigi, wszędzie tak samo – Cecil znowu czknął.

– Co to było z tymi psami na tropie? – zapytałem.

– Wyścigi psów – powiedział Cecil uśmiechając się głupkowato. – Cholerne wyścigi psów. Zawsze był jeden przed wyścigami koni i jeden po, a teraz ci dranie przerwali to. Cholerni nudziarze. Ale ciągle – łypnął triumfalnie okiem – jeśli masz głowę na karku, to jeszcze możesz postawić na psa. Psy tropią teraz rano, po drugiej stronie miasteczka, ale jeśli szybko obrządzisz swojego konia, to zdążysz jeszcze postawić.

– Wyścigi psów? – rzekł Lenny z niedowierzaniem. – Psy nie będą się ścigać na żadnym końskim torze. Przede wszystkim to nie ma tam żadnego cholernego elektrycznego zająca.

Cecil niepewnie odwrócił głowę w jego stronę.

– Nie potrzebujesz toru do wyścigu psów – powiedział z zapałem, choć jak zwykle niewyraźnie. – Chodzi o trop, kapujesz? Jeden koleś leci z workiem pełnym anyżku i parafiny czy czegoś takiego i rozciąga to na kilka mil dookoła wzgórz, i w ogóle. I wtedy puszczają psy i pierwszy, który przebiegnie całą tę trasę i wróci najszybciej, jest zwycięzcą. Dwa lata temu ktoś strzelił do faworyta pół kilometra przed metą i było cholerne zamieszanie. Ale nie trafili go, trafili jednego z tyłu, pieprzonego outsidera, który i tak nie miał żadnych szans…

– Reggie zjadł moją skórkę – stwierdził ze smutkiem Jerry.

– W tym roku też byłeś w Cartmel? – zapytałem.

– Nie – w głosie Cecila brzmiał żal. – Nie mogę powiedzieć, że byłem. A w tym roku zabiło kobietę i w ogóle.

– Jak? – zapytał Lenny żądny wrażeń.

– Jakiś cholerny koń wyrwał się na padoku, przeskoczył barierę i wylądował na jakiejś cholernej babie, która akurat miała wychodne z domu. Nie można powiedzieć, że postawiła tego dnia na złego konia. Słyszałem, że zostały z niej kawałki, jak ten szalony zwierzak ją podeptał, próbując przepchnąć się przez dum. Daleko nie poszedł, ale wierzgał naokoło i zdążył jeszcze złamać jakiemuś facetowi nogę nim ściągnęli weterynarza, żeby go zastrzelił. Mówili, że ten koń oszalał. Mój kumpel tam był, bo prowadził po padoku konia do tej samej gonitwy, mówił, że to było okropne, ta biedna kobieta cała pokawałkowana, wykrwawiła się na śmierć. Na jego oczach to było…

Ta wstrząsająca historia zrobiła na wszystkich odpowiednie wrażenie, oczywiście z wyjątkiem Berta, który i tak nie mógł jej usłyszeć.

– Dobra – rzekł Cecil wstając – pora na mój mały spacer.

Wyszedł na swój mały spacer, co znaczyło prawdopodobnie do miejsca, gdzie ukrył alkohol, bo kiedy wrócił po niecałej godzinie, jak zwykle wczołgał się po drabinie, by pogrążyć się w codziennym zapomnieniu.

10

Pod koniec czwartego tygodnia mojego pobytu odszedł Reggie (skarżąc się na głód), a w dzień czy dwa później zastąpił go chłopak o delikatnej twarzy, który oznajmił cieniutkim głosem, że ma na imię Kenneth.

Najwyraźniej dla Humbera stanowiłem jeszcze jedną nic nie znaczącą twarz w tej niekończącej się procesji ludzkiego narybku; a ponieważ mogłem działać bezpiecznie dopóty, dopóki taki stan będzie się utrzymywał, starałem się nie zwracać jego uwagi. Wydawał mi polecenia, a ja wypełniałem je, klął na mnie i karał za rzeczy, których nie zrobiłem, ale nie surowiej niż innych.

Nauczyłem się rozpoznawać jego nastroje na pierwszy rzut oka. Były dni, kiedy milczał, rozglądając się z groźną miną przez cały czas trwania dwóch pierwszych treningów, i pojawiał się znowu, by sprawdzić, czy ktoś nie oszczędza się zbytnio przy trzecim: wówczas nawet Cass nie odzywał się nie pytany. Były dni, kiedy mówił bardzo dużo, ale zawsze z sarkazmem; jego język był tak ostry, że wszyscy woleli, żeby milczał. Czasami zdarzały się dni, kiedy był jakby nieobecny i nie zauważał naszych błędów, a czasami – choć było to niezwykle rzadko – sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego z życia.

Zawsze jednak był nienagannie ubrany, jakby chciał podkreślić różnicę między swoim stanem i naszym. Uznałem, że w ubraniu przejawiała się jego osobista próżność, choć o zamożności świadczył także samochód, najnowszy model bentleya. Wyposażony był w odbiornik telewizyjny, pluszowe dywaniki, radiotelefon, futrzane pokrowce, klimatyzację, miał też wmontowany barek, gdzie w specjalnych uchwytach znajdowało się sześć butelek, dwanaście kieliszków, chromowane korkociągi, szczypce do lodu, mały mikser i inne drobiazgi.

Dobrze znałem ten samochód, ponieważ musiałem go czyścić w każde poniedziałkowe popołudnie. Bert robił to w piątki. Humber dumny był ze swojego cacka.

Tym symbolem życia ponad stan woziła Humbera na długie trasy Grace, siostra Juda Wilsona, amazonka o twardej twarzy, która prowadziła wielki wóz z pełną wprawy swobodą, ale utrzymywanie go w porządku nie należało do jej obowiązków. Ani razu z nią nie rozmawiałem, przyjeżdżała rowerem z miejsca, gdzie mieszkała, prowadziła samochód, kiedy było to konieczne, i odjeżdżała z powrotem na rowerze. Często nasze czyszczenie uznawała za niezadowalające, ale jej uwagi przekazywał Bertowi i mnie Jud.

Ilekroć sprzątałem wnętrze samochodu, zaglądałem w każdą szczelinę, ale Humber nie był tak uprzejmy czy też tak nieostrożny, żeby zostawiać w nim strzykawki czy fiolki stymulantów porzucone w schowku na rękawiczki.

Przez cały pierwszy miesiąc mojej pracy panowała mroźna pogoda, która była nie tylko dokuczliwa, ale irytująco opóźniała moje działania. Kiedy nie odbywały się wyścigi, Humber nie mógł dać dopingu żadnemu koniowi, nie miałem też okazji zaobserwować, co zmienia się w stajni, jeżeli gonitwy wypadają na którymś z pięciu torów o długiej ostatniej prostej.

Do tego wszystkiego Humber, Jud Wilson i Cass bez przerwy kręcili się po stajni. Chciałem rozejrzeć się w kantorku Humbera mieszczącym się w ceglanej chatce na końcu podwórza, nie mogłem jednak ryzykować poszukiwań narażając się na to, że któryś z nich może w każdej chwili mnie zaskoczyć. Sądziłem, że kiedy Humber z Judem Wilsonem pojadą na wyścigi, a Cass wyruszy do domu na południowy posiłek, mógłbym przeprowadzić poszukiwania w kantorku, podczas gdy stajenni będą zajęci obiadem.

Klucz od biura miał Cass, on otwierał drzwi rano i zamykał na noc. O ile zdążyłem zauważyć, nie zadawał sobie trudu zamykania biura, kiedy jechał na obiad, toteż kantor zazwyczaj otwarty był przez cały dzień, z wyjątkiem niedzieli. Mogło to również znaczyć, że Humber nie trzyma tam nic kompromitującego, ale mógł przecież trzymać tam coś, co dla osoby niewtajemniczonej wyglądałoby całkiem niewinnie.

Jednak prawdopodobieństwo rozwikłania całej tajemnicy przez pobieżne rozejrzenie się w nie zamkniętym kantorku stajni było tak niewielkie, że nie warto było ryzykować wpadki, uznałem więc, że lepiej zdobyć się na cierpliwość i poczekać na korzystniejszą okazję.

Był jeszcze dom Humbera, pomalowany na biało dawny budynek fermy, przylegający do podwórza. Kilka ukradkowych spojrzeń rzucanych w te popołudnia, kiedy wypadała moja kolejka odgarniania śniegu z ogrodowej ścieżki, przekonało mnie, że jest to ultraczysty bezosobowy dom, jak szereg pokoi na wystawie sklepu meblowego, pozbawiony duszy i jakby niezamieszkały. Humber nie był żonaty, a żadne z pomieszczeń na dole nie wydawało się na tyle przytulne, żeby spędzać w nim wieczory.

Nie zobaczyłem przez okna ani biurka, które mógłbym przeszukać, ani sejfu, gdzie mogłyby spoczywać zamknięte sekrety, mimo to zdecydowałem, że nie byłoby w porządku zignorowanie tego domu. Jeżeli nie znajdę nic w biurze i poszukiwania ujdą mi bezkarnie – przy pierwszej okazji złożę wizytę w domu.

W środę w nocy wreszcie zaczęła się odwilż. Jeszcze większa była w czwartek i piątek, a w sobotę rano cienka warstwa na pół stojącego śniegu przekształciła się w kałuże. W stajniach zakotłowało się; znów zaczynały się polowania i wyścigi.

W piątek wieczorem Cass powiedział mi, że właściciel obydwu wierzchowców, którymi się zajmowałem, chce, żeby były gotowe na sobotę, więc po drugim treningu załadowałem je do furgonu, jaki po nie przyjechał.

Ich właściciel stał oparty o błotnik pięknie wypucowanego jaguara. Buty myśliwskie lśniły jak szkło, kremowe bryczesy były doskonałe, czerwona kurtka leżała jak ulał, szeroki szalik był gładki i świeży. W ręce miał dużą skórzaną szpicrutę, którą uderzał o własne buty. Był wysoki, barczysty, z gołą głową, miał około czterdziestki, a przez szerokość podwórka wydawał się przystojny Dopiero spojrzawszy z bliska, dostrzegało się wyraz niezadowolenia na jego twarzy i ślady rozpusty.

– Ty – powiedział wskazując na mnie szpicrutą – chodź tutaj. Podszedłem. Miał ciężkie powieki i kilka czerwonych żyłek na nosie i policzkach. Patrzył na mnie z pełną wyższości i znudzenia pogardą. Mam prawie metr osiemdziesiąt, był wyższy o jakieś dziesięć centymetrów i dawał to odczuć.

– Zapłacisz mi za to, jeśli moje konie nie będą w dobrej formie. Muszą mieć kondycję.

W brzmieniu jego głosu, podobnie jak głosu Octobra, można było dosłyszeć bogactwo.

– Są w takiej formie, jak to możliwe przy śnieżnej pogodzie – odparłem spokojnie.

Uniósł brwi.

– Proszę pana – dodałem.

– Bezczelność nic ci nie da.

– Przepraszam pana. Nie zamierzałem być bezczelny. Roześmiał się nieprzyjemnie.

– Założę się, że nie chciałeś. Niełatwo jest dostać inną pracę, co? W przyszłości pilnuj swojego języka, kiedy się zwracasz do mnie, jeżeli dbasz o swoją skórę.

– Tak, proszę pana.

– A jeżeli okaże się, że moje konie nie są w dobrej formie, to będziesz żałował, żeś się w ogóle urodził.

Cass pojawił się z mojej lewej strony i wyglądał na zaniepokojonego.

– Czy wszystko w porządku, proszę pana? – zapytał. – Czy Roke coś zrobił źle, panie Adams?

Nie wiem, jak mi się udało nie podskoczyć w tym momencie. Pan Adams. Paul James Adams, przez pewien czas właściciel siedmiu koni, które następnie dostały doping!

– Czy ten cholerny włóczęga należycie się nimi zajmuje? – zapytał zaczepnie Adams.

– Nie jest gorszy od innych stajennych – rzekł uspokajająco Cass.

– To bardzo mało znaczy. – Adams rzucił mi spojrzenie. – W czasie mrozów nie przykładałeś się zbytnio. Cholernie mało. Będziesz musiał ocknąć się teraz, kiedy znów zaczyna się sezon polowań. Ja nie jestem taki miękki jak twój szef, o tym cię mogę zapewnić.

Nic nie odpowiedziałem. Ostro uderzył szpicrutą o but.

– Słyszysz, co powiedziałem? Trudniej ci będzie mnie zadowolić.

– Tak, proszę pana – wymamrotałem. Otworzył dłoń i wypuścił szpicrutę.

– Podnieś – rzekł.

Kiedy pochyliłem się, by to zrobić, oparł swój but na moim ramieniu i pchnął mnie, tak że przewróciłem się na mokrą, błotnistą ziemię. Uśmiechnął się ze złośliwym zadowoleniem.

– Podnieś się, niezdarny gamoniu, i rób co ci każę. Podnieś moją szpicrutę.

Wstałem, podniosłem szpicrutę i podałem mu ją. Wyrwał mi ją z ręki i patrząc na Cassa powiedział:

– Musisz im pokazać, że nie zniesiesz żadnego bimbania. Zawsze ich przyduś, kiedy tylko się da. Ten zwłaszcza – zmierzył mnie wzrokiem zimno, od stóp do głowy – zasługuje na nauczkę. Co proponujesz?

Cass przyjrzał mi się niepewnie. Spojrzałem na Adamsa. To nie było zabawne, pomyślałem. Jego szaroniebieskie oczy były dziwnie mętne, jakby był pijany, ale był przecież zupełnie trzeźwy. Widziałem już kiedyś taki wzrok, u jednego ze stajennych, którego przez krótki czas zatrudniałem, i wiedziałem, co to znaczy. Musiałem zgadnąć prawidłowo i to natychmiast, czy woli dręczyć słabych czy silnych. Instynktownie, a może także zasugerowawszy się jego wzrostem i wyraźnymi manierami światowca uznałem, że gniecenie słabego byłoby dla niego zbyt banalne. W takim razie nie był to moment na jakąkolwiek demonstrację. Osunąłem się na ziemię w sposób możliwie najbardziej tchórzliwy i przekonywający.

– Boże – rzekł z niesmakiem Adams. – Spójrz na niego, na śmierć przestraszony. – Niecierpliwie wzruszył ramionami. – No cóż. Cass, znajdź mu jakieś zawszone zajęcie, jak wyskrobanie do czysta przejść, i zapędź go do roboty. Nie ma tu dla mnie żadnej zabawy. To żaden kręgosłup do łamania. Trzeba mi lisa, co przynajmniej ma trochę sprytu i odwagi…

Wzrok jego skierował się w stronę Humbera, przechodzącego przez podwórze.

– Powiedz panu Humberowi – zwrócił się do Cassa – że chciałbym zamienić z nim słowo.

A kiedy Cass poszedł, odwrócił się do mnie:

– Gdzie pracowałeś przedtem?

– U Inskipa, proszę pana.

– I wylał cię?

– Tak, proszę pana.

– Dlaczego?

– Ja… ee… – zająknąłem się. Niezwykle irytujące było zwierzanie się takiemu człowiekowi, ale wiedziałem, że jeśli w drobiazgach, które może sprawdzić, udzielę mu prawdziwych odpowiedzi, uwierzy bez problemu w ogromne kłamstwa.

– Kiedy zadaję ci pytanie, masz odpowiadać – powiedział zimno Adams. – Dlaczego pan Inskip pozbył się ciebie?

Przełknąłem ślinę.

– Wylano mnie, bo… za kombinowanie z córką szefa.

– Kombinowanie, mówisz… Wielki Boże! – Z lubieżną przyjemnością dopiekł mi mocno sprośną uwagą. Zauważył moje zmieszanie i zaśmiał się głośno.

Wrócił Cass z Humberem. Adams, ciągle jeszcze śmiejąc się, zwrócił się do Humbera:

– Czy wiesz, dlaczego ten kogucik wyleciał od Inskipa?

– Tak – odpowiedział beznamiętnie Humber. – Uwiódł córkę Octobra. – Nie był tym najwyraźniej zainteresowany. – Była tam także sprawa faworyta, który przyszedł ostatni. On się nim opiekował.

– Córkę Octobra? – wykrzyknął zaskoczony Adams, a jego oczy zwęziły się. – Myślałem, że chodziło o córkę Inskipa. – Niedbale wymierzył mi potężnego szturchańca w ucho. – Nie próbuj mnie okłamywać.

– Pan Inskip nie ma córki – zaprotestowałem.

– I nie pyskuj. – Jego ręka znów wykonała błyskawiczny ruch. Miał w tym dużą wprawę, płynącą niewątpliwie z długiej praktyki. – Hedley – powiedział do Humbera, który spokojnie przyglądał się tej jednostronnej wymianie zdań – podwiozę cię na wyścigi w Nottingham w poniedziałek, jeśli chcesz. Przyjadę po ciebie o dziewiątej.

– Dobrze – zgodził się Humber.

Adams zwrócił się do Cassa: – Nie zapomnij o nauczce dla tego tchórzliwego Romea. Ostudź trochę jego zapały.

Cass zachichotał pochlebnie, co wywołało gęsią skórkę na moim karku. A Adams spokojnie wsiadł do swego jaguara i ruszył za furgonem wywożącym ze stajni jego dwa wierzchowce.

– Nie chcę, żeby Roke nie był zdolny do pracy, Cass. Musi być sprawny. Tym razem bądź rozsądny – rzekł wtedy Humber i pokuśtykał do stajni, by kontynuować inspekcję boksów.

Cass spojrzał na mnie, a ja uparcie przyglądałem się swoim mokrym, zabłoconym rzeczom, świadom tego, że koniuszy zaliczał się do nieprzyjaciół, i nie chcąc ryzykować, by spostrzegł na mojej twarzy coś więcej niż tylko podporządkowanie.

– Pan Adams nie lubi, kiedy mu się sprzeciwiać – rzekł.

– Ja mu się nie sprzeciwiałem.

– Nie lubi też, jak mu się odpowiada. Pilnuj swojego języka.

– Czy on ma tu jeszcze jakieś konie? – zapytałem.

– Tak, ale to nie twoja sprawa. Powiedział, że mam cię ukarać, i nie zapomni o tym. Sprawdzi to później.

– Nie zrobiłem nic złego – odezwałem się ponuro, ciągle patrząc w dół. Co też powiedziałby na to mój koniuszy, zastanawiałem się i aż się roześmiałem na tę myśl.

– Nie potrzebowałeś robić niczego złego – odparł Cass. – Pan Adams uważa, że karać trzeba najpierw, żebyś nie zrobił nic złego potem. I to ma w końcu sens. – Zaśmiał się. – Oszczędza kłopotu, rozumiesz?

– Czy on ma tu same wierzchowce?

– Nie, tylko te dwa, którymi się opiekujesz, staraj się o tym nie zapominać. Sam ich dosiada i sprawdzi każdy włos na ich skórze.

– Czy traktuje wszystkich stajennych zajmujących się jego końmi aż tak przerażająco niesprawiedliwie?

– Nigdy nie słyszałem, żeby Jeny się skarżył. Pan Adams nie będzie traktował cię bardzo źle, jeżeli będziesz pilnował swojego nosa. A teraz ta nauczka, o której mówił…

Miałem nadzieję, że o tym zapomniał.

– Na kolanach wyczyścisz wszystkie betonowe przejścia w stajni. Zacznij teraz. Możesz przerwać na obiad, a potem znów będziesz to robił aż do wieczornego obrządku w stajni.

Dalej stałem w postawie przygnębionego zbitego psa, patrząc w ziemię, ale musiałem zwalczyć niespodziewanie silny odruchu buntu. Czego do diabła October spodziewa się po mnie? Ile mam wytrzymać? Czy jest jakiś moment, w którym powiedziałby, gdyby tu był: „Stop, to już dosyć. Za dużo. Niech pan skończy”. Jednak pamiętając, co October myśli o mnie, byłem skłonny przypuszczać, że to niemożliwe.

– Szczotka jest w szafie w pomieszczeniu z uprzężą. Zaczynaj. I Cass odszedł.

Betonowe przejścia miały około dwóch metrów szerokości i biegły dookoła wszystkich ścian stajni, otaczając boksy. Przez cały miesiąc, który tu spędziłem, były regularnie czyszczone ze śniegu tak, aby wózek zjedzeniem mógł łatwo dotrzeć do każdego konia, a także – podobnie, jak w każdej nowoczesnej stajni, w tym choćby u Inskipa czy u mnie – zawsze zbierano z nich słomę i nawóz. Ale skrobanie ich w pozycji klęczącej przez prawie cztery godziny w wilgotny dzień styczniowy było żałosną, przygnębiającą, chorobliwą stratą czasu. I do tego całkowicie absurdalną.

Miałem do wyboru, albo czyścić przejścia, albo wsiąść na motocykl i odjechać. Czyściłem, myśląc, że płacą mi za to co najmniej dziesięć tysięcy funtów. Cass przez cały dzień kręcił się po stajni, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie odpoczywam.

Stajenni, którzy spędzili większą część popołudnia przed wyjazdem i po powrocie z kafejki w Posset na dowcipkowaniu na temat mojej sytuacji, postarali się, by w czasie wieczornych obrzędów przejścia betonowe stały się jeszcze brudniejsze niż były rano. Niewiele mnie to obchodziło, ale Adams odesłał swoje konie opaskudzone błotem i spocone tak, że czyściłem je przez dwie godziny; pod koniec dnia większość moich mięśni drżała ze zmęczenia.

I wtedy, jakby dla ukoronowania wszystkiego, wrócił Adams. Wjechał jaguarem prawie do stajni, wysiadł, porozmawiał z Cassem, który kiwał głową i pokazywał przejścia. Adams bez pośpiechu skierował się do boksu, w którym ciągle jeszcze mozoliłem się nad wyszczotkowaniem jego czarnego konia.

Stanął w drzwiach i patrzył w dół na mnie. Odwzajemniłem to spojrzenie. Był szalenie elegancki w ciemnoniebieskim garniturze w prążki, białej koszuli i srebrnoszarym krawacie. Wyglądał świeżo, włosy miał wyszczotkowane, dłonie białe i czyste. Wyobrażałem sobie, że po polowaniu wrócił do domu, rozkoszował się gorącą kąpielą, zmianą ubrania, drinkiem… Ja nie kąpałem się od miesiąca i nie miałem się kąpać tak długo, dopóki pozostanę u Humbera. Byłem brudny, głodny i nieludzko zmęczony. Marzyłem, żeby sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju.

Nie dane mi było takie szczęście.

Wszedł do boksu i spojrzał na błoto ciągle jeszcze uczepione do tylnych nóg konia.

– Jesteś powolny – zauważył.

– Tak, proszę pana.

– Koń musiał być tutaj już dobre trzy godziny temu. Co robiłeś?

– Obrządzałem moje pozostałe trzy konie, proszę pana.

– Najpierw powinieneś się zająć moim.

– Musiałem poczekać, aż błoto obeschnie, proszę pana. Nie można go wyszczotkować, kiedy jest mokre.

– Dziś rano powiedziałem ci, żebyś mi nie pyskował. – Jego ręka wylądowała znów na tym samym uchu. Uśmiechał się nieznacznie. Sprawiało mu to przyjemność. Nie można było tego powiedzieć o mnie.

Posmakowawszy krwi, by się tak wyrazić, złapał nagle za przód mego swetra, pchnął mnie do ściany i uderzył dwa razy w twarz wierzchem dłoni i spodem. Ciągle się uśmiechając.

Miałem ochotę wepchnąć mu kolano w krocze, a pięść w żołądek i naprawdę trudno mi było się od tego powstrzymać. Wiedziałem, że aby scena wyglądała przekonywająco, powinienem głośno krzyczeć i błagać go, żeby przestał, ale jakoś nie mogłem się na to zdobyć. Można jednak odegrać to, czego nie można powiedzieć. Podniosłem więc obie ręce i zasłoniłem nimi głowę.

Roześmiał się i puścił mnie. Osunąłem się na kolana i zatoczyłem na ścianę.

– Jesteś zwykłym nędznym tchórzem, mimo tego twojego wyglądu.Nie ruszałem się z miejsca i milczałem. Równie nagle jak zaczął, tak teraz całkowicie stracił ochotę maltretowania mnie.

– Podnieś się, podnieś się – rzekł zirytowany. – Nic ci nie zrobiłem. Nie zasługujesz zresztą na to. Podnieś się i skończ z tym koniem. Tylko zrób to jak należy, bo znowu będziesz szorował przejścia.

Wyszedł z boksu, przeszedł przez podwórze.

Wstałem, oparłem się o framugi i z nieżyczliwymi raczej uczuciami obserwowałem Adamsa idącego ścieżką do domu Humbera. Na dobry obiad, niechybnie. Potem fotel. Kominek. Kieliszek koniaku. Przyjaciel, z którym można porozmawiać. Z westchnieniem przygnębienia powróciłem do męczącego szczotkowania błota.

Wkrótce po kolacji złożonej z suchego chleba i sera, a jedzonej przy akompaniamencie niewybrednych żartów na temat moich zajęć tego dnia i szczegółowych opisów posiłków, jakie spożywano w Posset, miałem zupełnie dosyć moich towarzyszy pracy. Wspiąłem się po drabinie i usiadłem na swoim łóżku. Na górze było zimno. Miałem też zupełnie dosyć stajni Humbera. I miałem więcej niż dosyć kopniaków. Jedyne, co mogłem zrobić, a na co brała mnie wielka ochota już rano, to wyjść, odpalić motocykl i wracać do cywilizacji. Mogłem uciszyć swoje sumienie zwracając Octobrowi większość pieniędzy i przypominając, że wykonałem przynajmniej połowę zadania.

Siedziałem na łóżku rozmyślając o odpaleniu motocykla. I ciągle się nie ruszałem. Ciągle nie szedłem po ten motocykl.

Teraz wzruszam ramionami na to wspomnienie. Wiedziałem bardzo dobrze, że nigdy nie miałem naprawdę wątpliwości na temat tego, czy zostanę, nawet jeśli miałoby to znaczyć szorowanie tych zawszonych przejść całymi tygodniami. Poza tym, gdybym uciekł z powodu konieczności wykonywania kilku ekscentrycznych posług, jak spojrzałbym potem sobie w twarz, a i dobre imię brytyjskich wyścigów mogło rozpaść się w pył, szczególnie w bezwzględnych rękach P. J. Adamsa. I właśnie jego należało pokonać. Nie miała sensu ucieczka tylko dlatego, że pierwsze kontakty uważałem za nieprzyjemne.

Jego nazwisko, znane z kart maszynopisu, ożyło jako znacznie większe zagrożenie niż to, jakim kiedykolwiek wydawał się Humber. Humber był po prostu nieokrzesany, chciwy, niezrównoważony i próżny, a bił swoich stajennych tylko po to, żeby zmusić ich do odejścia. Adamsowi natomiast najwyraźniej sprawiało przyjemność samo znęcanie się nad kimś, pod połyskliwą skorupą wyrafinowania, niezbyt głęboko, wyczuwało się nieodpowiedzialną brutalność. Humber był silny, ale to Adams był mózgiem tej spółki. Był człowiekiem bardziej złożonym i znacznie bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem. Z Humberem mogłem się zmierzyć. Adams mnie przerażał.

Ktoś zaczął wchodzić po drabinie. Sądziłem, że może to być Cecil, zataczający się po wieczornej orgii sobotniej, ale to byt Jeny. Usiadł na sąsiednim łóżku. Wyglądał na załamanego.

– Dan?

– Słucham.

– Nie było… nie było dziś dobrze w Posset, bez ciebie tam…

– Naprawdę?

– Tak. – Rozjaśnił się. – Ale kupiłem mój komiks. Poczytasz mi?

– Jutro – odparłem zmęczonym głosem.

Nastąpiła krótka cisza, kiedy próbował uporządkować myśli.

– Dan?

– Tak?

– Przykro mi jakoś.

– Z powodu?

– No, że śmiałem się z ciebie, po południu. To nie było w porządku… nie było… bo ty zabierasz mnie na swoim motocyklu i w ogóle. Ja tak lubię jechać twoim motocyklem.

– Wszystko w porządku, Jeny.

– Widzisz, wszyscy nabijali się z ciebie, i uważałem, że trzeba też, jak oni. Żeby mi pozwolili… żeby pozwolili mi iść z nimi do Posset.

– Rozumiem, Jeny. To nie ma znaczenia, naprawdę nie ma.

– Ty nigdy mnie nie wyśmiewałeś, jak coś zrobiłem źle.

– Zapomnij o tym.

– Myślałem – ciągnął marszcząc skroń – o mojej mamie. Ona kiedyś próbowała szorować podłogi. To było w biurach. Wracała do domu zmęczona na fest. Mówiła, że szorowanie podłóg to przekleństwo. Mówiła coś, że od tego stale boli krzyż, pamiętam…

– Tak mówiła?

– Czy boli się krzyż, Dan?

– Trochę.

Skinął głową zadowolony. – Mama to wie, ta moja mama… Pogrążył się w charakterystycznym milczeniu, kołysząc się na skrzypiącym krześle. Byłem wzruszony jego przeprosinami.

– Poczytam ci twój komiks.

– Nie jesteś zbyt skonany? – zapytał skwapliwie. Potrząsnąłem głową. Wyciągnął komiks z tekturowego pudełka, w którym trzymał swoje nieliczne rzeczy, i usadowił się obok mnie, kiedy czytałem teksty w dymkach o małpie Mickey, Beryl i Peryl, Juliuszu Cheeser, Bustom Boys i innych. Przeczytaliśmy całość co najmniej dwa razy, Jerry śmiał się zadowolony i powtarzał za mną słowa. Pod koniec tygodnia będzie już większość podpisów znał na pamięć.

W końcu wyjąłem mu z ręki komiks i położyłem na łóżku.

– Jerry, które z twoich koni należą do pana Adamsa?

– Pana Adamsa?

– Tego, którego wierzchowcami ja się zajmuję. Tego, który był tu dzisiaj rano szarym jaguarem. I miał czerwoną kurtkę.

– Ach, ten pan Adams.

– A czy jest jakiś inny?

– Nie, to właśnie jest pan Adams. – Jerry wzruszył ramionami.

– Co wiesz o nim?

– Chłopak, co tu był przed tobą, miał na imię Dennis. Pan Adams go nie lubił. On się stawiał panu Adamsowi.

– Och nie – westchnąłem. Wcale nie byłem pewien, czy chcę słuchać o tym, co przydarzyło się Dennisowi.

– Nie był tu dłużej jak trzy tygodnie… – Jerry namyślał się. – Ostatnie dni ciągle się przewracał. To było śmieszne, naprawdę…

Przerwałem mu: – Który z twoich koni należy do pana Adamsa?

– Żaden z nich nie należy – odpowiedział zdecydowanie.

– Cass powiedział, że tak.

– Nie, Dan. Ja nie chcę żadnego konia pana Adamsa. – Wyglądał na zaskoczonego i przestraszonego.

– Dobrze, a do kogo należą konie, którymi się zajmujesz?

– Tak dobrze nie wiem. Z wyjątkiem oczywiście Pageanta. On należy do pana Byrda.

– To ten, z którym jeździsz na wyścigi?

– Aha, ten właśnie.

– A inne?

– No, Mickey. – Brwi Jerry’ego zmarszczyły się.

– Mickey to ten koń w boksie obok czarnego konia pana Adamsa, którym ja się zajmuję?

– Tak – uśmiechnął się promiennie, jak gdybym trafił w dziesiątkę.

– Do kogo należy Mickey?

– Nie wiem.

– Czy właściciel nigdy nie przyjeżdżał go zobaczyć?

Pokręcił głową z powątpiewaniem. Nie byłem pewny, czy mógł w ogóle pamiętać wizytę właściciela.

– A twój trzeci koń? – Jerry zajmował się tylko trzema końmi, ponieważ robił wszystko znacznie wolniej od innych.

– To Champ! – wykrzyknął triumfalnie.

– Do kogo należy?

– To jest wierzchowiec.

– Tak, ale kto jest jego właścicielem?

– Jakiś facet – Jerry naprawdę bardzo się starał. – Tłusty. Ma takie odstające uszy. – Wyciągnął swoje uszy do przodu, żeby mi pokazać.

– Znasz go dobrze?

– Dał mi dziesięć szylingów na Boże Narodzenie – Jerry uśmiechnął się szeroko.

To znaczy, pomyślałem, że Mickey należy do Adamsa, ale ani Adams, ani Humber, ani Cass nie powiedzieli o tym Jerry’emu. Wyglądało na to, że Cass wygadał się przez pomyłkę.

– Jak długo tu pracujesz, Jerry?

– Jak długo? – powtórzył niepewnie.

– Ile tygodni przed Bożym Narodzeniem tu byłeś?

Przechylił głowę na bok i zamyślił się: – Przyjechałem tu następnego dnia, jak Roversi pobili Gunnersów. Tata zabrał mnie na mecz, wiesz? Blisko naszego domu, to boisko Roversow.

Zadałem mu jeszcze parę pytań, ale nie wiedział nic dokładniejszego o tym, kiedy przyjechał do Humbera.

– Dobrze, a czy Mickey tu już był, jak przyjechałeś?

– Odkąd tu jestem, nigdy nie zajmowałem się innymi końmi. Ponieważ nie zadawałem mu już więcej pytań, spokojnie wziął komiks i zaczął znowu przeglądać obrazki. Patrzyłem na niego zastanawiając się, jak to jest, kiedy ma się taki umysł, jak bawełnianą watę, w której zbierająca się wiedza nie może zrobić żadnego wyłomu, w którym rozsądek, pamięć i świadomość niemal nie istnieją.

Uśmiechał się szczęśliwy nad obrazkami komiksu. Przyszło mi do głowy, że wcale nie było mu gorzej przez to, że był niedorozwinięty, miał dobre serce, a to, czego nie mógł zrozumieć, nie sprawiało mu bólu. Wiele przemawiać mogło za życiem na tym poziomie. Jeżeli człowiek nie zdaje sobie sprawy, że jest przedmiotem celowych upokorzeń, nie musi czynić prób, by się na nie uodpornić. Gdybym ja mial tę prostotę, życie u Humbera wydawałoby mi się znacznie łatwiejsze.

Jerry nagle uniósł głowę, zobaczył, że mu się przyglądam i obdarzył mnie ciepłym, pogodnym, ufnym uśmiechem.

– Lubię cię – powiedział i znowu zajął się komiksem.

Z dołu dobiegły chrapliwe odgłosy i na drabinie zaczęli pojawiać się inni stajenni popychając między sobą Cecila, który niezdolny był do samodzielnego poruszania się. Jerry umknął z powrotem na swoje łóżko i starannie schował komiks, a ja, podobnie jak cała reszta, owinąłem się w dwa szare koce i położyłem w butach i ubraniu na niegościnnym płótnie. Próbowałem znaleźć wygodną pozycję dla moich osłabionych kończyn, ale to mi się, niestety, nie udało.

11

Kantor był równie zimny i nieprzytulny jak osobowość Humbera, nie miął jednak ostentacyjności jego samochodu. Był to długi wąski pokój, z maleńkim oknem i drzwiami w długiej ścianie wychodzącej na podwórze. W głębi, po lewej stronie od wejścia, były drzwi od umywalni; pomieszczenie to pomalowane na biało oświetlały trzy szczelinowe okna o zamarzniętych szybach, wewnętrzne drzwi prowadziły stąd do ustępu. Znajdował się tu zlew, pokryty plastikiem stół, lodówka i dwie szafy w ścianie. W pierwszej z nich mieściły się bandaże, opatrunki i lekarstwa powszechnie używane w stajni.

Starając się nie poprzestawiać niczego, zajrzałem do każdej buteleczki, pakiecika czy puszki. O ile mogłem się zorientować, nie było tu żadnych środków stymulujących.

Natomiast w drugiej szafie pełno było stymulantów w postaci alkoholu przeznaczonego dla ludzi, imponująca kolekcja butelek, a nad nimi dobrze zaopatrzona półka pełna szkła. Dla przyjemności właścicieli, nie dla zwiększenia szybkości ich koni. Zamknąłem drzwi.

W lodówce były cztery butelki piwa, trochę mleka i dwie tacki z kostkami lodu.

Wróciłem z powrotem do kantoru.

Biurko Humbera stało pod oknem, tak że stojąc przy nim mógł patrzeć prosto na stajnię. Był to ciężki mebel, z wycięciem na kolana pośrodku, szufladami po każdej stronie, i był niemal prowokująco uporządkowany. Wprawdzie Humber byt na wyścigach w Nottingham i nie spędził tego ranka wiele czasu w swoim kantorze, ale ten porządek był stały, nie tymczasowy. Żadna z szuflad nie była zamknięta, a ich zawartość (papier listowy, formularze podatkowe, itd.) rzucała się w oczy od razu. Na biurku stał jedynie telefon, ruchoma lampa, taca z ołówkami i długopisami, i przycisk do papierów z zielonego szkła wielkości krykietowej piłki. W jego wnętrzu tkwiły zatopione bąbelki powietrza.

Jedyna kartka papieru znajdująca się pod tym przyciskiem zawierała tylko dzienny spis czynności, przygotowany dla Cassa. Byłem niepocieszony, przekonawszy się, że tego popołudnia będę czyścił uprząż razem z Kennethem, który miał dziecinny głos i nigdy nie przestawał mówić, a wieczorem przypada na mnie pięć koni, w tym jeden koń Berta, który pojechał na wyścigi.

Poza biurkiem w kantorze znajdowała się szafa, od podłogi do sufitu, w której mieściły się księgi koni i ubrania w kolorze stajni; stanowczo zbyt mało tego wszystkiego, jak na tak dużą ilość miejsca. Trzy ciemnozielone szafki na akta, dwa skórzane fotele i krzesło obite skórą z wysokim oparciem stały pod ścianami.

Otworzyłem niezamknięte szuflady szafek i szybko przejrzałem ich zawartość. Były tam kalendarze wyścigów, stare rachunki, pokwitowania, wycinki prasowe, fotografie, papiery dotyczące aktualnie trenowanych koni, formularze, listy od właścicieli, zapiski dotyczące transakcji z siodlarzami i dostarczycielami paszy, słowem to wszystko, co znaleźć można w kantorze niemal każdego trenera w kraju.

Spojrzałem na zegarek. Cass zwykle spędzał na obiedzie godzinę. Odczekałem pięć minut, aż wyjechał z podwórza, i miałem zamiar opuścić kantor na dziesięć minut przed jego spodziewanym powrotem. Dawało mi to trzy kwadranse czasu, z czego prawie połowa już upłynęła.

Pożyczając sobie ołówek z biurka i kartkę papieru zająłem się szufladą pełną bieżących dokumentów. Każdy z siedemnastu koni wyścigowych miał osobny skoroszyt, w którym zapisane były wszystkie wydatki poniesione w czasie treningu. Zapisałem imiona koni, niektóre były mi znajome, nazwiska właścicieli i dary przybycia koni do stajni. Kilka koni było tu przez całe lata, ale trzy przybyły dopiero w ciągu ostatnich trzech miesięcy, i jedynie te, jak mi się wydawało, były naprawdę interesujące. Żaden z koni, które dostały doping, nie przebywał u Humbera dłużej niż cztery miesiące.

Te trzy konie nazywały się Chin-Chin, Kandersteg i Starlamp. Właścicielem pierwszego był sam Humber, a dwóch pozostałych Adams.

Odłożyłem księgi rachunkowe na miejsce i spojrzałem na zegarek. Zostało mi jeszcze siedemnaście minut. Kładąc ołówek z powrotem na biurko, złożyłem przepisany spis koni i schowałem do kieszonki mojego pasa na pieniądze. Rząd kieszonek wypełniał się znów piątkami, ponieważ wydawałem bardzo niewiele z zarobionych pieniędzy, ale pas ciągle jeszcze przylegał płasko i niewidocznie poniżej mojej talii pod dżinsami. Bardzo się starałem, aby żaden ze stajennych nie dowiedział się o jego istnieniu, żebym nie został okradziony.

Przeleciałem szybko szuflady z wycinkami prasowymi i fotografiami, nie znalazłem tam jednak żadnej wzmianki o jedenastu koniach i ich sukcesach. Kalendarz wyścigów przyniósł ciekawsze owoce, w postaci ołówkowego krzyżyka przy imieniu Supermana w drugi dzień świąt na gonitwie sprzedażnej, jednak przy najbliższej tego typu gonitwie w Sedgefield nie widniał żaden znaczek.

Największą żyłę złota odnalazłem na dnie szuflady z pokwitowaniami. Był tu jeszcze jeden rejestr rachunkowy w niebieskiej oprawie, gdzie każdemu z jedenastu koni poświęcona była podwójna strona. Pośród tych jedenastu umieszczonych było dziewięć innych koni, które w różny sposób nie stanęły na wysokości zadania. Jednym z nich był Superman, a drugim Old Etonian.

Po lewej stronie każdej rozkładówki widoczna była cała wyścigowa kariera konia, a po prawej – dotyczącej jedenastu starych znajomych – szczegóły gonitwy wygranej dzięki pomocy. Poniżej wypisane były sumy pieniędzy, które – jak uznałem – musiały stanowić wygrane Humbera. Sięgały one tysięcy na każdej wygranej gonitwie. Na stronie poświęconej Supermanowi napisał „Strata – trzysta funtów”. Po prawej stronie rozkładówki Old Etoniana nie było sprawozdań wyścigowych, tylko jedno słowo: „zlikwidowany”.

Przez wszystkie strony biegła po przekątnej linia, z wyjątkiem miejsca poświęconego koniowi o nazwie Six-Ply; na końcu przygotowane były dwie rozkładówki, jedna dla Kanderstega, a druga dla Starlampa. Lewe części stron przy wszystkich koniach były zapisane, puste były tylko prawe strony.

Zamknąłem rejestr i odłożyłem go na miejsce. Był najwyższy czas wychodzić, toteż rzuciwszy dokoła ostatnie spojrzenie, by upewnić się, że ułożyłem wszystko tak, jak zastałem, wyszedłem spokojnie niezauważony i wróciłem do kuchni, by sprawdzić, czy jakimś cudem stajenni nie zostawili mi okruchów obiadu. Ale oczywiście nie zrobili tego.

Następnego ranka podczas porannego treningu zniknął ze stajni Mickey, koń Jerry’ego, ale Cass wytłumaczył chłopcu, że Jud zabrał konia do przyjaciela Humbera mieszkającego na wybrzeżu, żeby Mickey brodząc w morskiej wodzie wzmocnił sobie nogi, i że wróci wieczorem. Jednak przyszedł wieczór, a Mickeya nie było.

W środę startował inny koń Humbera, toteż straciłem obiad na penetrowanie jego domu. Wejście przez wywietrznik było całkiem proste, nie udało mi się jednak znaleźć wewnątrz niczego, co mogłoby być wskazówką na temat sposobów dopingu.

Przez cały czwartek niepokoiłem się o Mickeya, ciągle przebywającego na wybrzeżu. Wszystko to wyglądało całkiem rozsądnie. Tego należało oczekiwać od każdego trenera mieszkającego około czterdziestu kilometrów od morza. Morska woda jest dobra na końskie nogi. Ale w jakimś momencie koniom trenowanym przez Humbera przytrafiało się coś, co pozwalało na późniejszy doping, i miałem głębokie podejrzenia, że czymkolwiek było owo coś, to przytrafiało się właśnie w tym momencie Mickeyowi, a ja traciłem jedyną okazję, aby to odkryć.

Zgodnie z rejestrem rachunkowym, Adams był właścicielem czterech koni wyścigowych znajdujących się w stajni, prócz dwóch wierzchowców. Żaden z tych koni nie był znany w stajni pod swoim prawdziwym imieniem, toteż Mickey mógł być każdym z czwórki. Mógł w istocie być Kanderstegiem albo Starlampem. Była nawet nikła szansa, że był właśnie jednym z nich i miał pójść w ślady Supermana. Nic więc dziwnego, że się niepokoiłem.

W piątek rano wynajęty furgon powiózł konia z naszej stajni na wyścigi w Haydock, a furgon Juda i Humbera pozostał na podwórzu aż do obiadu. To byłb zdecydowane odstępstwo od normy, wykorzystałem więc sposobność, by zapisać stan licznika furgonu.

Jud wyprowadził furgon z podwórza w czasie, gdyjedliśmyjeszcze południową papkę, nie widzieliśmy też kiedy wrócił, bo byliśmy wszyscy na treningu galopu, dość daleko od stajni, wpychając z powrotem na miejsce grudki ziemi wykopane z miękkiego gruntu podczas licznych ćwiczeń tego tygodnia. Jednak kiedy wróciliśmy o czwartej na wieczorny obrządek, Mickey stał już w swoim własnym boksie.

Wdrapałem się do szoferki furgonu i spojrzałem na licznik. Jud przejechał dokładnie trzydzieści dwa kilometry. A więc nie dojechał do wybrzeża. Opadły mnie dosyć gorzkie myśli.

Kiedy skończyłem z moimi dwoma wyścigowymi końmi, zabrałem szczotki i widły do boksu czarnego wierzchowca Adamsa i zobaczyłem, że zapłakany Jerry stał oparty o zewnętrzną ścianę boksu Mickeya, obok mojego.

– Co się stało? – zapytałem odkładając narzędzia.

– Mickey… mnie ugryzł – Jerry drżał z bólu i ze strachu.

– Pokaż.

Pomogłem mu wydostać lewe ramię ze swetra, i spojrzałem na obrażenia. W pobliżu łokcia widoczna była purpurowoczerwona kulista pręga. Ślad po mocnym, dzikim ugryzieniu. Pojawił się Cass.

– Co się tu dzieje?

Kiedy jednak zobaczył rękę Jerry’ego, nic nie trzeba było mu tłumaczyć. Zajrzał do boksu Mickeya przez górną połowę drzwi i rzekł:

– Jego nogi były już za słabe, żeby mogła mu pomóc morska woda. Weterynarz powiedział, że trzeba mu przylepić wizykatorię, i zrobił to dziś po południu, kiedy Mickey wrócił. I to jest przyczyna. Czuje się trochę nieswój, ty byś też się tak czuł, gdyby ktoś ci przylepił palący plaster na nogi. Przestań się mazgaić, właź z powrotem do boksu i zajmij się nim. A ty, Dan, wracaj do wierzchowca i pilnuj swojego nosa.

To powiedziawszy odszedł wzdłuż boksów.

– Nie mogę – wyszeptał Jerry bardziej do siebie niż do mnie.

– Poradzisz sobie – powiedziałem pocieszająco.

– Znowu mnie ugryzie – Jerry odwrócił do mnie przerażoną twarz.

– Na pewno nie.

– Próbował wiele razy. I strasznie kopie. Nie mam odwagi wejść do boksu. – Stał sztywno, drżąc ze strachu i zdałem sobie sprawę, że wejście do boksu jest ponad jego siły.

– Dobrze. To ja załatwię Mickeya, a ty zajmij się moim wierzchowcem. Tylko zrób to starannie Jerry, bardzo starannie. Pan Adams znowu jutro będzie na nim jeździł, a nie chciałbym spędzić następnej soboty na kolanach.

– Nikt nigdy nie zrobił dla mnie nic takiego… – Jerry był oszołomiony.

– To po prostu zamiana – powiedziałem szorstko. – Nie załatwisz porządnie mojego wierzchowca, a ugryzę cię gorzej niż Mickey.

Jerry przestał drżeć i zaczął się uśmiechać, a o to mi przez cały czas chodziło. Ostrożnie włożył z powrotem rękaw swetra, podniósł moje szczotki i otworzył drzwi boksu czarnego wierzchowca.

– Nie powiesz Cassowi? – zapytał z niepokojem.

– Nie – zapewniłem i otworzyłem drzwi boksu Mickeya.

Koń przywiązany był wystarczająco mocno, na szyi miał drewniane chomąto, zwane kloszem, które uniemożliwiało mu pochylenie głowy w dół i zdejmowanie bandaży z przednich nóg. Cass twierdził, że pod bandażami nogi Mickeya oblepione były wizykatorią, rodzajem kaustycznej pasty, stosowanej do ujędrnienia i wzmocnienia ścięgien. Było to normalne lekarstwo na niepewne ścięgna. Jedyny kłopot polegał na tym, że nogi Mickeya nie wymagały leczenia. Na moje oko, były zupełnie zdrowe. Teraz jednak zdecydowanie sprawiały mu ból, co najmniej tyle bólu, co wizykatorią, jeżeli nie więcej.

Zgodnie z tym, co mówił Jerry, Mickey był wyraźnie nieswój. Nie dał się uspokoić pieszczotą ani głosem i wierzgał tylnymi nogami, ile razy zdawało mu się, że jestem w ich zasięgu; w podobny sposób wykorzystywał zęby. Uważałem, żeby nie znaleźć się za nim, chociaż robił co mógł, żeby obrócić się w moją stronę, kiedy szykowałem mu słomiane posłanie w kącie boksu. Przyniosłem mu siano i wodę, ale nie był tym zainteresowany, zmieniłem mu też derkę, bo ta, którą miał na sobie, była wilgotna od potu i w nocy na pewno by zmarzł. Zmiana derki przypominała trochę bieg z przeszkodami, ale strzegąc się jego ataków za pomocą wideł, wyszedłem z tego nienaruszony. Poszedłem razem z Jerrym do skrzyń paszowych, gdzie Cass wydzielał odpowiednie porcje dla każdego konia, i w drodze do boksów po prostu wymieniliśmy wiadra. Jerry uśmiechnął się uszczęśliwiony. To było zaraźliwe, uśmiechnąłem się i ja.

Mickey nie chciał też jedzenia, to znaczy oprócz kąsków mojego ciała. Żadnego jednak nie dostał. Na noc został przywiązany. Zabrałem torbę ze szczotkami moimi i Jerry’ego w bezpieczne miejsce pod ścianą. Miałem nadzieję, że do rana Mickey znacznie się uspokoi.

Jerry czyścił czarnego wierzchowca właściwie włos po włosie, nucąc przy tym pod nosem.

– Skończyłeś? – zapytałem.

– Czy tak będzie dobrze? – Jerry był pełen wątpliwości. Wszedłem do boksu, by spojrzeć na konia.

– Doskonale – powiedziałem zgodnie z prawdą.

Jerry najlepiej nadawał się do czyszczenia koni i następnego dnia, ku mojej niewypowiedzianej uldze, Adams obejrzał oba wierzchowce i nie odezwał się do mnie ani słowem. Wyraźnie spieszył się, ale mimo to sądziłem, że udało mi się zostać kimś zbyt tchórzliwym, by warto go było torturować.

Tego ranka z Mickeyem było dużo gorzej. Po odjeździe Adamsa stałem razem z Jerrym u wejścia do boksu, patrząc przez otwartą górną połowę drzwi. Biednemu zwierzęciu udało się, mimo klosza, zedrzeć jeden z bandaży i na nodze widoczna była duża rana. Mickey miał płasko położone uszy i patrzył na nas nieszczęśliwymi oczami, szyję miał agresywnie wyciągniętą do przodu. Muskuły na jego ciele drgały konwulsyjnie. Nigdy nie widziałem, by koń tak się zachowywał, jedynie w czasie walki; uznałem więc, że Mickey jest niebezpieczny.

– On oszalał – wyszeptał Jerry, sparaliżowany strachem.

– Biedactwo.

– Nie wejdziesz tam chyba? Wygląda na to, że mógłby cię zabić.

– Idź i sprowadź Cassa – powiedziałem. – Nie mam zamiaru tam wchodzić bez wiedzy Cassa. I Humbera. Idź i powiedz Cassowi, że Mickey oszalał. To powinno go tu sprowadzić.

Jerry podreptał i powrócił z Cassem, który wydawał się szarpany na przemian niepokojem i szyderstwem. Na widok Mickeya niepokój natychmiast wziął górę. Pobiegł po Humbera, zakazując Jerry’emu otwierania drzwi do boksu.

Humber, opierając się na lasce, kroczył powoli przez stajnię, a u jego boku dreptał dużo niższy Cass. Humber długo przyglądał się Mickeyowi. Potem przeniósł wzrok na Jerry’ego, trzęsącego się na samą myśl, że każą mu zająć się koniem w takim stanie, a następnie spojrzał na mnie. Stałem przy wejściu do sąsiedniego boksu.

– To jest boks wierzchowca pana Adamsa – powiedział do mnie.

– Tak, proszę pana. On pojechał właśnie z panem Adamsem.

Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głowy, potem Jerry’ego i w końcu powiedział do Cassa: – Lepiej, żeby Roke i Weber zamienili się końmi. Zdaję sobie sprawę, że obaj nie mają za grosz odwagi, ale Roke jest dużo większy, silniejszy i starszy.

A także, pomyślałem w przypływie wewnętrznego olśnienia, Jerry ma ojca i matkę, którzy mogą być niewygodni, jeżeli coś mu się stanie, podczas gdy w kartotece Roke’a pod nagłówkiem „krewni” wpisano „nie ma”.

– Nie wejdę tam sam, proszę pana – powiedziałem. – Cass będzie musiał asekurować mnie widłami, kiedy będę wyrzucał gnój. – I pomyślałem, że nawet w takiej sytuacji będziemy mieli obaj dużo szczęścia, jeżeli nas nie kopnie.

Cass, ku mojemu ogromnemu rozbawieniu, zaczął szybko tłumaczyć Humberowi, że jeżeli ja się za bardzo boję, to on zawoła innego stajennego do pomocy. Humber jednak nie zwrócił najmniejszej uwagi na żadnego z nas, ale ponuro przyglądał się nadal Mickeyowi.

Wreszcie odwrócił się do mnie i powiedział: – Weź wiadro i chodź do kantoru.

– Puste wiadro, proszę pana?

– Tak – odparł niecierpliwie – puste.

Odwrócił się i spokojnie pokuśtykał do podłużnej ceglanej chatki. Wziąłem wiadro z boksu mojego konia, poszedłem za Humberem i czekałem przy drzwiach.

Wyszedł z niewielkim szklanym słoikiem z apteczną nalepką wjednej ręce i łyżką w drugiej. Słoik był w trzech czwartych napełniony białym proszkiem. Skinął, bym podszedł bliżej z wiadrem i wsypał tam pół łyżki proszku.

– Nalej tylko jedną trzecią wody. I wstaw to do żłobu Mickeya, żeby nie mógł przewrócić nogą. Jak to wypije, uspokoi się.

Wrócił z łyżką i słoikiem z powrotem do kantoru, a ja tymczasem wziąłem w garść proszku z wiadra i zawinąłem w listę koni ukrytą w kieszeni pasa. Oblizałem następnie palce, drobinki proszku miały lekko gorzkawy posmak. Na słoiku, który widziałem w szafie umywalni, była nalepka „rozpuszczalny fenobarbiton”. Zadziwiająca była jedynie ilość tego proszku, jaką Humber miał pod ręką.

Nalałem do wiadra wody, wymieszałem ręką i wróciłem pod boks Mickeya. Cass zniknął. Jerry był z drugiej strony stajni i obrządzał innego konia. Rozejrzałem się za kimś do pomocy, ale wszyscy przezornie zniknęli z pola widzenia. Zakląłem. Nie miałem zamiaru wchodzić sam do boksu Mickeya; byłoby to czystą głupotą.

Humber wrócił przez podwórze.

– Wchodź – powiedział.

– Rozleję wodę, umykając przed nim, proszę pana.

Kopyta Mickeya waliły wściekle w ścianę.

– Chodzi o to, że brak ci odwagi.

– Trzeba być skończonym głupcem, żeby w pojedynkę wejść do niego, proszę pana – rzekłem ponuro.

Przyjrzał mi się, ale musiał się zorientować, że dalsze nalegania nie miały żadnego sensu. Złapał nagle stojące pod ścianą widły, przerzucił je do prawej ręki, a laskę do lewej.

– No, to teraz właź – rzucił chrapliwie. – Tylko nie trać czasu. Wyglądał naprawdę niezwykle w swoim ubraniu jak z żurnala z tak niekonwencjonalną bronią w rękach. Miałem nadzieję, że będzie postępował równie zdecydowanie, jak brzmiał jego głos.

Otworzyłem drzwi boksu i wszedłem do środka; niesłusznie podejrzewałem, że Humber schowa ogon pod siebie i zostawi mnie samego. Zachowywał się równie obojętnie jak zwykle, jak gdyby strach przekraczał jego wyobraźnię. Skutecznie trzymał Mickeya najpierw z jednej strony boksu, a potem z drugiej, kiedy ja zmieniałem ściółkę, i pozostał też niewzruszony na stanowisku, gdy zabierałem niezjedzone jedzenie ze żłobu i stawiałem na miejsce wiadro z przyprawioną wodą. Nie było to łatwe również i dla niego. I zęby, i kopyta Mickeya były bardziej ruchliwe i niebezpieczne niż poprzedniego wieczoru.

W obliczu chłodnego spokoju Humbera bardzo przygnębiająca była konieczność zachowywania się po tchórzowsku, chociaż znacznie trudniej byłoby mi robić to w obecności Adamsa.

Kiedy skończyłem, Humber kazał mi wyjść przodem, a następnie wycofał się sam. Jego nienagannie wyprasowany garnitur nawet się nie zgniótł w wyniku tych wyczynów.

Zamknąłem drzwi, zabezpieczyłem zasuwkę i robiłem, co mogłem, by wyglądać na całkowicie przestraszonego. Humber patrzył na mnie z niesmakiem.

– Roke – powiedział sarkastycznie – mam nadzieję, że poradzisz sobie z Mickeyem, kiedy będzie na pół śpiący od narkotyków.

– Tak, proszę pana – wymamrotałem.

– A więc, żeby nie wyczerpać twoich mizernych zapasów odwagi, proponuję, żebyśmy przez kilka dni dawali mu narkotyki. Za każdym razem, kiedy będziesz mu dawał wodę, poprosisz mnie albo Cassa i wsypiesz tam środek uspokajający. Rozumiesz?

– Tak, proszę pana.

– W porządku – odprawił mnie ruchem ręki.

Wyniosłem słomę na stertę gnoju i tam przyjrzałem się dokładnie bandażowi, który zrzucił Mickey. Wizykatoria to czerwona pasta. Na próżno szukałem śladów czerwonej pasty na nodze Mickeya, nie było jej też na bandażu. A jednak sądząc z rozmiarów i bólu, jaki sprawiała koniowi rana, powinno tam być co najmniej pół szklanki wizykatorii.

Tego popołudnia znów zabrałem Jerry’ego na motocyklu do Posset i obserwowałem, jak radośnie buszował po sklepie z zabawkami. Na poczcie czekał na mnie list od Octobra.

„Dlaczego w ubiegłym tygodniu nie otrzymaliśmy raportu? Pana obowiązkiem jest informować nas na bieżąco o sytuacji”.

Podarłem kartkę, zaciskając usta. Obowiązkiem. Tylko tego było mi trzeba, żeby stracić cierpliwość. Zostałem u Humbera, by znosić pewną odmianę niewolnictwa wcale nie z poczucia obowiązku. Zrobiłem tak dlatego, że byłem uparty i lubiłem kończyć to, co zacząłem, i – choć może zabrzmi to pompatycznie – także dlatego, że naprawdę chciałem, o ile w ogóle było to możliwe, wyrwać brytyjski sport wyścigowy ze szponów Adamsa. Gdyby chodziło tylko o obowiązek, dawno już oddałbym Octobrowi jego pieniądze i zniknął.

„Pana obowiązkiem jest informować nas na bieżąco o sytuacji”. Ciągle jeszcze jest na mnie zły z powodu Patty, pomyślałem posępnie, i dlatego napisał to zdanie. Wiedział, że tak mi dopiecze.

Napisałem swój raport.

„Pański pokorny i posłuszny sługa żałuje, że nie mógł wypełnić swego obowiązku w ubiegłym tygodniu i nie poinformował pana o sytuacji.

Sytuacja ciągle jeszcze jest niejasna, poza pewnym użytecznym faktem. Żaden z tamtej jedenastki koni nie dostanie już więcej dopingu, ale koń o nazwie Six-Ply ma być następnym zwycięzcą. Właścicielem jego jest obecnie pan Henry Waddington z Lewes w hrabstwie Sussex.

Czy mogę prosić o odpowiedzi na następujące pytania:

1. Czy załączony proszek jest rzeczywiście rozpuszczalnym fenobarbitonem?

2. Jakie są fizyczne cechy (szczegółowe) koni wyścigowych Chin-Chin, Kandersteg i Starlamp?

3. Kiedy drużyna Blackburn grając na własnym boisku pokonała Arsenał?”

Pomyślałem sobie zaklejając kopertę i uśmiechając się do siebie, że to powinno załatwić jego, i jego obowiązek.

Objedliśmy się z Jerrym w kafejce. Byłem u Humbera pięć tygodni i dwa dni, a moje ubrania stawały się coraz luźniejsze.

Kiedy nie mogliśmy już zjeść nic więcej, wróciłem na pocztę i kupiłem mapę autostopową w dużej skali i tani kompas. Jerry wydał piętnaście szylingów na czołg, któremu oparł się poprzednio, i sprawdziwszy najpierw, czy moja dobra wola sięgnie tak daleko, drugi komiks, który miałem mu czytać. I wróciliśmy do Humbera.

Tak mijały dni. Narkotyki w wodzie Mickeya działały zadowalająco, mogłem teraz wysprzątać jego boks i oprzątać go bez większych kłopotów. Cass zdjął mu drugi bandaż i znów nie było żadnych śladów czerwonej pasty. Jednak rany stopniowo zaczęły się goić.

Ponieważ na Mickeyu nie można było jeździć, a kiedy próbowało się go prowadzić wzdłuż jakiejkolwiek drogi, wykazywał znaczny niepokój, trzeba go było codziennie przez godzinę prowadzać dokoła podwórza, co było lepszym ćwiczeniem dla mnie niż dla niego. Dawało mi to jednak czas na bardzo pożyteczne myśli.

Laska Humbera wylądowała dźwięcznie na ramieniu Charliego we wtorek rano i przez chwilę wyglądało, że Charlie ma zamiar oddać uderzenie. Humber jednak przyglądał mu się zimno i następnego dnia wymierzył jeszcze mocniejszy cios w to samo miejsce. Tego wieczoru łóżko Charliego było puste. Był to już czwarty stajenny, który odchodził w ciągu sześciu tygodni, jakie tu spędziłem (nie licząc chłopca, który został tylko trzy dni), i z moich pierwotnych towarzyszy sypialni pozostali tylko Bert i Jerry. Coraz wyraźniej zbliżał się czas, kiedy sam znajdę się na początku kolejki tych, co idą na szmelc.

W czwartek wieczorem na zwykłym obchodzie Humbera pojawił się również Adams. Zatrzymali się przed boksem Mickeya, zadowolili się jednak spojrzeniem przez górną połowę otwartych drzwi.

– Nie wchodź, Paul – ostrzegł Humber – mimo narkotyków on jest ciągle nieobliczalny.

Adams spojrzał na mnie, kiedy stałem przy Mickeyu.

– Dlaczego ten włóczęga zajmuje się koniem? Myślałem, że robi to ten kretyn – wyglądało na to, że jest zły i zaniepokojony.

Humber wyjaśnił, że Mickey ugryzł Jerry’ego i on sam kazał nam się zamienić. Adamsowi dalej się to nie podobało, zdawało się jednak, że powstrzymuje się od komentarzy do czasu, kiedy nie będą słyszani.

– Jak ten włóczęga się nazywa?

– Roke – powiedział Humber.

– Roke, chodź tu, wyjdź z boksu.

– Paul, nie zapominaj, że już nam brakuje jednego stajennego – Humber był zaniepokojony.

Nie były to zbyt pocieszające słowa. Przeszedłem przez boks, nie spuszczając oczu z konia, wyszedłem przez drzwi i stanąłem obok nich, skulony i zapatrzony w ziemię.

– Roke – zaczął Adams przyjemnie brzmiącym głosem – na co wydajesz swoje zarobki?

– Spłaty za mój motocykl, proszę pana.

– Spłaty? Aha. A ile ci jeszcze zostało do zapłacenia?

– Około… e… piętnaście, proszę pana.

– I nie chciałbyś stąd odejść, zanim ich nie spłacisz?

– Nie, proszę pana.

– Jeżeli przestaniesz płacić, to zabiorą ci motocykl?

– Tak, proszę pana, mogą tak zrobić.

– Więc pan Humber nie musi się martwić, że go porzucisz?

– Nie, proszę pana – powiedziałem to powoli, niechętnie, ale tak się złożyło, że zgodnie z prawdą.

– Dobrze – rzekł szorstko. – To wyjaśnia sytuację. – A teraz powiedz mi, skąd bierzesz odwagę, by zajmować się tak niepewnym, na pół szalonym koniem?

– Ale on jest pod działaniem narkotyków, proszę pana.

– Obaj wiemy, Roke, że koń pod działaniem narkotyków to wcale nie znaczy bezpieczny koń.

Nic nie odpowiedziałem. Jeżeli kiedykolwiek potrzebne mi było natchnienie, to właśnie teraz, a mój umysł był zupełnie pusty.

– Nie wydaje mi się, Roke – powiedział miękko – żebyś był tak słaby, jakie robisz wrażenie. Myślę, że jednak masz znacznie więcej bebechów niż te, w które każesz nam wierzyć…

– Nie, proszę pana – odparłem bezradnie.

– A może się przekonamy, co?

Wyciągnął rękę do Humbera, Humber podał mu swoją laskę. Adams uniósł ramię i zręcznie uderzył mnie w biodro.

Jeżeli miałem zostać w stajni, musiałem go powstrzymać. Tym razem po prostu musiałem żebrać. Osunąłem się na posadzkę i usiadłem.

– Nie, proszę pana, niech pan przestanie – krzyknąłem błagalnie. – Dostałem jakieś pigułki. Cholernie się bałem Mickeya i poprosiłem aptekarza w Posset, w sobotę, czy ma jakieś pigułki, po których będę odważny, i sprzedał mi jakieś i od tej pory stale je łykam.

– Jakie pigułki? – zapytał Adams z niedowierzaniem.

– Psycho… coś tam. Tak mówił. Nie usłyszałem dokładnie.

– Psychotropowe.

– Tak, tak, psychotropowe. Niech mnie pan już nie bije, proszę, bardzo pana proszę. To dlatego, że tak cholernie bałem się Mickeya. Niech mnie pan już nie bije.

– Niech mnie diabli! – Adams zaczął się śmiać. – Niech mnie diabli. Co oni jeszcze wymyślą? – Oddał Humberowi laskę i obydwaj odeszli spokojnie do następnych boksów. – Brać środki uspokajające, żeby pozbyć się cholernego pietra. Dlaczego nie…

Ciągle się śmiejąc oglądali następnego konia.

Podniosłem się wolno i otrzepałem brud ze spodni. Do diabła, pomyślałem żałośnie, cóż innego mogłem zrobić? Dlaczego duma była tak istotna, a odrzucenie jej aż tak gorzkie?

Stało się bardziej niż kiedykolwiek jasne, że słabość jest moją jedyną bronią. Adams czerpał swoją radość, przyjmując przejawy oporu za osobiste wyzwanie rzucone jego zdolnościom do łamania ludzi. Dominował nad Humberem, wymagał posłuszeństwa od Cassa, a oni byli przecież jego sprzymierzeńcami. Jeżeli przeciwstawię mu się, nawet w minimalnym stopniu, będę miał za to tylko szturchańce, a on zacznie się zastanawiać, dlaczego zostałem, by zbierać je w dalszym ciągu. Im bardziej uparcie będę tu tkwił, tym bardziej wyda mu się to zastanawiające. Raty za motocykl nie przekonają go na długo. Był szybki. Jeżeli zacznie myśleć na mój temat, przypomni sobie, że przyszedłem ze stajni Octobra. Musi wiedzieć, że October jest członkiem Komitetu, a tym samym jego naturalnym wrogiem. Musi wspomnieć Tommy’ego Stapletona. Superwrażliwość na niebezpieczeństwo, właściwa zagrożonym, zjeży mu włosy na głowie. Będzie mógł sprawdzić na poczcie, że nie wysyłałem co tydzień pieniędzy i odkryć, że aptekarz nie sprzedał mi żadnych środków uspokajających. Zbyt głęboko w tym tkwił, by mógł ryzykować, że podążę tropem Stapletona, skoro nabierze podejrzeń wobec mnie – w najlepszym razie tylko dni mogły mnie dzielić od przerwania tego śledztwa.

Jeżeli jednak będzie trwał w przekonaniu o moim absolutnym tchórzostwie, nie będzie się mną w ogóle interesował i w razie konieczności będę mógł pozostać w stajni jeszcze pięć czy sześć tygodni. Niech mnie chronią niebiosa – pomyślałem – przed taką koniecznością.

Jednak Adams – choć była to u niego sprawa instynktu, nie rozsądku – miał całkowitą rację niepokojąc się, że to ja, nie Jerry, zajmuję się teraz Mickeyem.

Spędzając wiele czasu w pobliżu konia, zacząłem rozumieć, co mu właściwie jest, i cała moja dotychczasowa wiedza o chorych koniach i koniach w ogóle nabrała jakiegoś znaczenia. Tego dnia wiedziałem w ogólnych zarysach, W jaki sposób Adams i Humber doprowadzali swoje konie do zwycięstwa.

Wiedziałem to w ogólnych zarysach, ale nie szczegółowo. Była teoria, ale pozbawiona dowodów. Aby zdobyć szczegóły i dowody, potrzebowałem jeszcze więcej czasu, a jeżeli jedynym sposobem zdobycia tego czasu miało być siedzenie na ziemi i błaganie Adamsa, żeby mnie nie bił, byłem gotów to zrobić. Niemniej jednak było to okropne.

12

Odpowiedź Octobra była bezlitosna: „Six-Ply według oświadczenia jego obecnego właściciela nie będzie wystawiony do żadnego biegu sprzedażnego. Czy to znaczy, że nie dostanie dopingu? Co do pańskich pytań, ustaliłem:

1. Proszek jest rozpuszczalnym fenobarbitonem.

2. Chin-Chin to gniady wałach, z białą gwiazdką poniżej nozdrzy, biała skarpetka na prawej przedniej nodze. Kandersteg: wałach, blady kasztan, trzy białe skarpetki na obu nogach przednich i lewej tylnej. Starlamp: wałach, ciemny kasztan, biała pięta na lewej tylnej nodze.

3. Blackburn pobił Arsenal 30 listopada.

Nie podoba mi się pańska nonszalancja. Czy pański brak odpowiedzialności obejmuje teraz również pracę?”

Brak odpowiedzialności. Obowiązek. Lord October potrafił dobierać słowa.

Raz jeszcze przeczytałem opisy koni. A więc Starlamp to Mickey, Chin-Chin to Dobbin, jeden z dwu koni wyścigowych należących do Humbera. Kandersteg był bladym, powłóczącym nogami stworzeniem, znanym w stajni jako Flash, a opiekował się nim Bert.

Jeżeli Blackburn pobił Arsenal 30 listopada, to Jerry jest tutaj już jedenaście tygodni.

Podarłem list Octobra i napisałem odpowiedź.

„Six-Ply narażony jest na niebezpieczeństwo w każdym wyścigu, w jakim będzie startował, ponieważ jest już ostatnim nabojem w ładownicy, skoro zarówno Old Etonian, jak i Superman spaliły na panewce.

Na wypadek, gdybym skręcił kark w czasie moich wściekłych jazd, czy został przejechany przez samochód, lepiej będzie, jeśli podam panu, że w tym tygodniu zrozumiałem, na jakiej zasadzie to wszystko działa, chociaż ciągłe jeszcze nie znam większości szczegółów”.

Napisałem Octobrowi o tym, że stymulant, którego używali Adams i Humber, to w rzeczywistości adrenalina, i w jaki sposób moim zdaniem wprowadzali ją do krwiobiegu.

Jak pan widzi, trzeba ustalić parę podstawowych faktów, nim można będzie oskarżyć Adamsa i Humbera. Będę się starał jak najlepiej dokończyć to zadanie, ale nie mogę tego gwarantować, jako że ważną rolę odgrywa tu czas”.

I potem, dlatego że czułem się bardzo samotny, dodałem impulsywne, nieskładne post scriptum; „Proszę mi wierzyć. Nic nie zrobiłem Patty”.

Kiedy już je napisałem, przyjrzałem się temu cri de coeurz prawdziwym niesmakiem. Pomyślałem, że istotnie staję się takim mięczakiem, jak stajenny, którego odgrywam. Oddarłem koniec kartki, wyrzuciłem do kosza te żałośliwe słowa, a list wrzuciłem do skrzynki.

Wstąpiłem do apteki, by poprosić o jakieś środki uspokajające na wypadek, gdyby ktoś chciał to sprawdzić. Aptekarz zdecydowanie odmówił sprzedania mi czegokolwiek, ponieważ można to było dostać jedynie na receptę. Ile czasu upłynie, zastanawiałem się smętnie, zanim Adams i Humber odkryją ten żenujący fakt.

Jerry był bardzo rozczarowany, że zjadłem pospiesznie posiłek w kawiarni i zostawiłem go samego, żeby skończył jedzenie i wrócił pieszo z Posset; zapewniałem go jednak, że mam coś ważnego do załatwienia. Był najwyższy czas, abym rozejrzał się po okolicy.

Wyjechałem z Posset i zatrzymując motocykl w zatoczce przy bocznej drodze, wydobyłem mapę, którą studiowałem bez przerwy przez ostatni tydzień. Za pomocą cyrkla i kompasu wyrysowałem na niej dwa koncentryczne kręgi; krąg zewnętrzny miał promień szesnastu kilometrów od stajni Humbera, a wewnętrzny – dziesięciu. Jeżeli Jud, jadąc po Mickeya, nigdzie nie zbaczał, to miejsce z którego przywiózł konia, musiało leżeć pomiędzy dwoma kręgami.

Niektóre kierunki na pewno nie wchodziły w rachubę ze względu na odkrywkowe kopalnie węgla, a szesnaście kilometrów na południowy wschód zaczynały się przedmieścia górniczego miasta Clavering. Jednak po stronie zachodniej i północnej leżały głównie wrzosowiska poprzecinane niewielkimi dolinami, takimi jak ta, w której znajdowała się stajnia Humbera; były to niewielkie urodzajne zakątki wśród przestrzeni poruszanych wiatrem wrzosowisk.

Tellbridge, miasteczko, w którym mieszkał Adams, leżało o cztery kilometry poza zewnętrznym kręgiem, dlatego też nie przypuszczałem, by Mickey tam właśnie przebywał w czasie nieobecności w stajni Humbera. Mimo to wydawało się najrozsądniejsze, by rozejrzeć się najpierw po okolicy leżącej wzdłuż linii między stajnią Humbera i miasteczkiem Adamsa.

Nie chciałem, żeby Adams dowiedział się, że szpieguję po okolicy, założyłem więc kask, którego nie używałem od czasu wycieczki do Edynburga, parę gigantycznych gogli; tak nie rozpoznałyby mnie nawet własne siostry. Nie spotkałem Adamsa w czasie moich podróży, widziałem natomiast jego dom, kremową, prostokątną budowlę w stylu gregoriańskim z głowami chimer zdobiącymi słupki bramy. Był to największy, najbardziej rzucający się w oczy budynek w maleńkiej zabudowie, złożonej z kościoła, sklepu, dwu pubów i kilku domków, tworzących całość Tellbridge.

Na stacji benzynowej w Tellbridge rozmawiałem o Adamsie z chłopcem, który napełniał mój bak.

– Pan Adams? Tak, kupił posiadłość starego sir Lucasa jakieś trzy, cztery lata temu. Po śmierci starego pana. Nie było żadnej rodziny, żeby zająć się domem.

– A pani Adams? – zapytałem.

– Do licha! Nie ma żadnej pani Adams – zaśmiał się odgarniając przegubem dłoni jasne włosy, spadające mu na oczy. – Ale czasami jest tam pełny dom. Ale niech mnie pan źle nie zrozumie, to wszystko elita. Pan Adams tylko takich przyjmuje. A wszystko co chce, to ma, i to szybko. Nie zwracając uwagi na nikogo. W ostatni piątek obudził całe miasteczko o drugiej nad ranem, bo wbił sobie do głowy, że chce uruchomić kościelne dzwony. Stłukł szybę, żeby wejść do środka… Wyobraża pan sobie! Oczywiście nikt nic nie mówi, bo on wydaje w miasteczku tyle pieniędzy. Najedzenie i picie i na pracowników z miasteczka. Wszystkim się poprawiło, odkąd tu zamieszkał.

– Czy często zdarzają mu się takie rzeczy… jak dzwonienie w kościelne dzwony?

– No, niedokładnie takie, ale inne rzeczy, tak. Wątpię, żeby mógł pan uwierzyć we wszystko, co pan słyszy na ten temat. Ale podobno bardzo dobrze płaci za szkody, i każdy po prostu się z tym godzi. Mówią, że to z potrzeby zabawy u niego.

Adams był jednak za stary na tego rodzaju zabawę.

– Bierze tutaj benzynę? – zapytałem niedbale.

– Nieczęsto, ma swój własny dystrybutor. – Ze szczerej twarzy chłopca powoli znikał uśmiech. – Naprawdę to nalewałem mu tylko raz, kiedy skończyły się jego zapasy.

– Coś się wtedy zdarzyło?

– No, nadepnął mi na nogę. A był w wysokich butach. Nie mogłem dojść, czy zrobił to naumyślnie, bo tak się wydawało. Tylko po co miał robić coś takiego?

– Nie mam pojęcia. Pokręcił głową w zadumie.

– Myślał pewnie, że stoję na jego drodze. Postawił obcas dokładnie na mojej stopie, i oparł się całą siłą. A miałem na nodze tylko tenisówki. O mało nie połamał mi kości. Musi chyba ważyć z tonę!

Chłopiec westchnął, wydał mi resztę; podziękowałem mu i odjechałem, myśląc jak wiele rzeczy może ujść psychopacie, jeżeli tylko jest dosyć wielki, sprytny i dobrze urodzony.

Popołudnie było zimne i pochmurne, ale jazda sprawiała mi przyjemność. Zatrzymałem się w najwyższym punkcie wrzosowisk i siedząc na motocyklu rozglądałem się po odległych, gołych, niegościnnych wzgórzach, obserwowałem rysujące się na horyzoncie wysokie kominy Clavering. Zdjąłem kask i gogle, przejechałem ręką po włosach wpuszczając podmuchy zimnego wiatru na skórę głowy. Bardzo to było ożywcze.

Wiedziałem, że nie ma prawie żadnej szansy na znalezienie miejsca, w którym trzymany był Mickey. To mogło być wszędzie, w każdej stodole, szopie, komórce. Wcale to nie musiała być stajnia, i najprawdopodobniej nie była, a jedyna rzecz, jakiej byłem pewny, to że miejsce to ukryte było poza zasięgiem wzroku i słuchu sąsiadów. Kłopot polegał na tym, że w tej części hrabstwa Durham, z jego rzadko rozsianymi wioskami, niespodziewanymi dolinami i połaciami otwartych wrzosowisk istnieć mogło dziesiątki miejsc położonych poza zasięgiem wzroku i słuchu sąsiadów.

Wzruszyłem ramionami, włożyłem kask i gogle, i spędziłem tę odrobinę wolnego czasu, jaki mi jeszcze pozostał, na poszukiwaniu dwóch dogodnych punktów obserwacji: na takim wzniesieniu, z którego można by było patrzeć wprost w dół doliny na podwórze stajni Humbera, i drugiego na głównym skrzyżowaniu dróg na trasie od Humbera do Tellbridge, skąd rozchodziły się równocześnie liczne drogi.

Ponieważ imię Kanderstega znajdowało się w specjalnej ukrytej księdze Humbera, można było iść o duży zakład, że pewnego dnia przejedzie tę samą trasę co Mickey Starlamp. Było całkiem prawdopodobne, że mimo wszystko w dalszym ciągu nie będę mógł odkryć, dokąd został zabrany, jednak na wszelki wypadek nic nie szkodziło utrwalenie w głowie topografii terenu.

O czwartej wjechałem z powrotem na podwórze Humbera ze zwykłym brakiem entuzjazmu i rozpocząłem wieczorne zajęcia.

Minęła niedziela i poniedziałek. Stan Mickeya nie poprawiał się, wprawdzie rany na jego nogach zaczęły się goić, ale mimo narkotyków ciągle jeszcze był groźny, zaczynał też chudnąć. Chociaż nigdy dotychczas nie miałem do czynienia z koniem w podobnym stanie, powoli nabierałem pewności, że nie wyjdzie z tego i że Adams i Humber mieli przed sobą kolejny niewypał.

Humberowi i Cassowi również nie podobał się wygląd konia, choć Humber wydawał się bardziej niezadowolony niż niespokojny w miarę upływu czasu. Kolejnego ranka przyjechał Adams i z boksu Dobbina obserwowałem wszystkich trzech stojących przed boksem Mickeya. W pewnej chwili Cass wszedł na moment do boksu i wyszedł potrząsając głową. Adams był wyraźnie wściekły. Wziął Humbera za ramię i poszli obaj do kantoru, przy czym wyglądało, jakby się kłócili. Wiele bym dał, żeby móc ich podsłuchać. Co za szkoda, że nie umiałem czytać z ruchu warg, ani nie dysponowałem żadną pluskwą podsłuchową. Jako szpieg byłem naprawdę na straconych pozycjach.

We wtorek przy śniadaniu czekał na mnie list, nadany w Durham. Przyjrzałem mu się z zaciekawieniem. Było niewiele osób, które wiedziały, gdzie jestem, i chciałyby do mnie napisać. Schowałem list do kieszeni, by móc otworzyć go w samotności. Byłem później bardzo zadowolony z tej ostrożności, bo jak się okazało, napisała do mnie starsza córka Octobra. List był krótki, pisany z uniwersytetu:

”Drogi Danielu Roke, byłabym wdzięczna, gdyby przyjechał pan spotkać się ze mną w tym tygodniu. Jest coś, o czym muszę z panem porozmawiać. Pozdrowienia. Elinor Tarren”.

Pomyślałem, że October prosił ją o przekazanie mi jakiejś wiadomości, chciał coś pokazać, czy też miał zamiar sam się ze mną spotkać i nie odważył się ryzykować pisania bezpośrednio do mnie. Zdziwiony, poprosiłem Cassa o wolne popołudnie, ale odmówił mi. Jedynie w sobotę, a i to pod warunkiem, że będę w porządku.

Pomyślałem, że w sobotę może być za późno, czy że Elinor pojedzie na weekend do Yorkshire, napisałem więc do niej, że mogę przyjechać jedynie w sobotnie popołudnie, i po kolacji poszedłem do Posset wysłać list.

Odpowiedź, znów krótka i rzeczowa, przyszła w piątek, ciągle jednak nie zawierała najmniejszej wskazówki, dlaczego mieliśmy się spotkać.

„Sobotnie popołudnie bardzo mi odpowiada. Powiem portierowi, że pan przyjeżdża, proszę iść do bocznych drzwi college’u (używanych przez studentów i ich gości) i poprosić o zaprowadzenie do mojego pokoju”.

Do tego dołączony był prosty planik usytuowania college’u, i to wszystko.

W sobotę rano musiałem obrządzić sześć koni, bo ciągle nie było nikogo na miejsce Charliego, a Jerry pojechał z Pageantem na wyścigi. Adams przyjechał jak zwykle na rozmowę z Humberem, doglądał także załadunku swoich wierzchowców, nie tracił jednak na mnie czasu, za co byłem mu wdzięczny. Przez połowę z dwudziestu minut, jakie spędził w stajni, obserwował stojącego w boksie Mickeya, a jego przystojną twarz wykrzywiał grymas.

Cass nie zawsze był nieuprzejmy, a ponieważ wiedział, że szczególnie mi zależy na wolnym popołudniu, posunął się tak daleko, że pomógł mi skończyć przed obiadem. Podziękowałem mu zaskoczony, na co odpowiedział, że zdaje sobie sprawę, iż było dużo ekstra pracy dla wszystkich (dziwnym trafem jego to akurat nie dotyczyło), jako że ciągle było o jednego stajennego mniej, a ja nie skarżyłem się na to tak bardzo jak inni. I to, pomyślałem, był błąd. Nie mogę sobie pozwolić na zbyt częste powtarzanie go.

Umyłem się tak starannie, jak pozwalały na to warunki; trzeba było grzać wodę w czajniku na piecu, wlewać ją do miednicy stojącej na umywalni. Ogoliłem się też staranniej niż zazwyczaj posługując się kawałkiem popstrzonego przez muchy lustra, popędzany przez innych, którzy chcieli jak najszybciej znaleźć się w drodze do Posset.

Żadne z moich ubrań nie nadawało się na składanie wizyty studentce college’u. Z westchnieniem zdecydowałem się na czarny sweter z golfem, ciemne wąskie spodnie i czarną kurtkę skórzaną. Bez koszuli, bo nie miałem krawata. Spojrzałem na buty z ostrymi nosami. Nie byłem jednak w stanie przezwyciężyć niechęci do nich, odczyściłem więc pod kranem drugie buty i pojechałem w nich. Wszystko, co miałem na sobie, wymagało prania; myślę, że śmierdziałem końmi, ale byłem zbyt przyzwyczajony do tego zapachu, by go w ogóle zauważać.

Wzruszyłem ramionami. Nic nie mogłem na to poradzić. Wyprowadziłem motocykl i ruszyłem w stronę Durham.

13

College, w którym studiowała Elinor, stał przy obsadzonej drzewami ulicy, obok innych masywnych i uczenie wyglądających budowli. Główne wejście było okazałe, a po prawej stronie znajdowało się znacznie mniej okazałe wejście boczne z szutrowym podjazdem. Zajechałem tam swoim motocyklem i zaparkowałem go w długim rzędzie rowerów. Za rowerami stało sześć czy siedem małych samochodów, jednym z nich był szkarłatny sportowy wóz Elinor.

Do szerokich dębowych drzwi, ozdobionych napisem „Studenci”, prowadziły dwa stopnie. Wszedłem do wnętrza. Tuż za drzwiami, po prawej stronie było biurko portiera, za którym siedział mężczyzna w średnim wieku, o ponurym wyglądzie, wpatrujący się w jakiś spis.

– Przepraszam, czy może mi pan powiedzieć, gdzie znajdę lady Elinor Tarren?

Spojrzał na mnie i zapytał:

– Z wizytą? Oczekiwany?

– Myślę, że tak.

Zapytał, jak się nazywam, i starannie wyszukał kciukiem w spisie.

– Daniel Roke z wizytą do panny Tarren – odczytał. – Proszę pokazać mu pokój… W porządku. Możemy iść. – Wstał ze stołka, obszedł biurko i oddychając chrapliwie, poprowadził mnie w głąb budynku.

Korytarze zakręcały wielokrotnie, zrozumiałem więc, dlaczego konieczny był przewodnik. Po każdej stronie znajdowały się drzwi z nazwiskiem mieszkańca lub przeznaczeniem pokoju, wypisanych na małych kartkach w metalowych ramkach. Przeszliśmy dwa piętra po schodach, pokonaliśmy jeszcze kilka zakrętów i portier zatrzymał się przed drzwiami, podobnymi do wszystkich innych.

– Tutaj – rzekł sucho. – To pokój panny Tarren. Odwrócił się i podreptał z powrotem na swoje stanowisko.

Na tabliczce na drzwiach wypisane było „Elinor C. Tarren”. Zapukałem. Otworzyła mi Elinor C. Tarren.

– Proszę wejść – powiedziała. Bez uśmiechu. Wszedłem. Zamknęła za mną drzwi.

Stałem nieruchomo, rozglądając się po pokoju. Tak się przyzwyczaiłem do szarości pomieszczeń u Humbera, że znalezienie się znów w pokoju z zasłonami, dywanem, fotelami, poduszkami i kwiatami, sprawiło na mnie dziwne wrażenie. Pokój utrzymany był głównie w kolorach niebieskim i zielonym, które mieszały się i przechodziły jeden w drugi, na ich de błyszczał bukiet żonkili i czerwonych tulipanów.

W pokoju znajdowało się wielkie biurko, na którym porozrzucane były książki i papiery, półka z książkami, łóżko z niebieską narzutą, komoda, wysoka szafa w ścianie i dwa fotele. Było tu ciepło i przytulnie. Bardzo dobre miejsce do pracy. Gdybym miał odrobinę więcej czasu, żeby się nad tym zastanowić, jestem pewien, że poczułbym zazdrość; z tego właśnie okradła mnie śmierć moich rodziców, z czasu i możliwości uczenia się.

– Proszę usiąść – Elinor wskazała mi jeden z foteli.

– Dziękuję.

Usiadłem, wtedy ona usadowiła się naprzeciwko, patrząc jednak na podłogę, nie na mnie. Była poważna i zmieszana, dość ponuro więc pomyślałem, czy to, co October ma mi do zakomunikowania, ma oznaczać dalsze kłopoty.

– Poprosiłam, żeby pan tutaj przyjechał – zaczęła. – Poprosiłam, żeby pan przyjechał, ponieważ…

Urwała i podniosła się gwałtownie, obeszła mnie naokoło i znów spróbowała.

– Prosiłam, żeby pan przyjechał – usłyszałem za sobą – bo muszę pana przeprosić, i nie jest to takie łatwe.

– Przeprosić? – Byłem zdumiony. – A za co?

– Za moją siostrę, Wstałem i obróciłem się do Elinor.

– Nie trzeba – powiedziałem gwałtownie.

Za wiele sam przeszedłem upokorzeń w ciągu ostatnich tygodni, żebym spokojnie oglądał kogoś w tej samej sytuacji. Elinor potrząsnęła głową.

– Obawiam się – przełknęła ślinę – obawiam się, że moja rodzina potraktowała pana bardzo źle.

Srebrnoblond włosy świeciły jak aureola w bladych promieniach słońca padających ukośnie z okna za nią. Elinor miała na sobie szkarłatny sweter pod ciemnozieloną sukienką bez rękawów. Wyglądało to bardzo kolorowo i wspaniale, ale nie mogło jej w niczym ułatwić sytuacji, dopóki patrzyłem na nią. Wróciłem na fotel i rzekłem dość beztrosko, skoro nie zanosiło się raczej na jakieś nauczki ze strony Octobra:

– Proszę się tym zupełnie nie przejmować.

– Nie przejmować! – wykrzyknęła Elinor. – A cóż więcej mogę zrobić? Wiedziałam naturalnie, dlaczego został pan odprawiony, i mówiłam ojcu wiele razy, że powinien wsadzić pana do więzienia, a teraz okazuje się, że to wszystko była nieprawda. Jak pan może mówić, że nie ma się czym przejmować, skoro wszyscy uważają, że popełnił pan czyn okropny, a pan jest niewinny?

Miała bardzo zatroskany głos. Naprawdę przejmowała się tym, że ktoś z jej rodziny mógł postąpić tak nie fair jak Patty. Czuła się winna tylko dlatego, że była jej siostrą. Lubiłem ją za to, ale przecież wiedziałem już wtedy, że jest to absolutnie urocza dziewczyna.

– W jaki sposób się pani dowiedziała?

– Party powiedziała mi podczas ostatniego weekendu. Plotkowałyśmy trochę, co nam się często zdarza. Nigdy nie chciała mówić na pana temat i powiedziała mi to całkiem zdawkowo, jakby to nie miało już większego znaczenia. Wiedziałam oczywiście, że ona… to znaczy… że jest… że bardzo lubi mężczyzn. Już taką mą naturę. Ale to… był to dla mnie szok. Na początku nie mogłam jej uwierzyć.

– A co właściwie Patty pani powiedziała?

Przez chwilę za moimi plecami panowało milczenie. Potem usłyszałem trochę drżący głos.

– Powiedziała, że próbowała zmusić pana do miłości, ale pan nie chciał. Powiedziała… powiedziała, że pokazała panu swoje ciało, a pan kazał jej się ubrać. Powiedziała, że tak ją to rozwścieczyło, że przez cały następny dzień obmyślała zemstę i w niedzielę rano zmusiła się do płaczu, i powiedziała ojcu, że…

– No tak – rzekłem pogodnie – to jest chyba wierny obraz tego, co się naprawdę wydarzyło… – Roześmiałem się.

– To nie jest zabawne – zaprotestowała.

– Nie, to ulga.

Elinor obeszła mnie naokoło, usiadła znowu naprzeciwko i spojrzała mi w oczy.

– A więc jednak robiło to panu różnicę.

– Tak.

Mój niesmak musiał być widoczny.

– Powiedziałam ojcu, że Patty kłamała. Nigdy przedtem nie mówiłam mu ojej przygodach miłosnych, ale to było zupełnie co innego… w każdym razie powiedziałam mu w niedzielę po obiedzie. – Elinor przerwała, wahając się. Czekałem. Wreszcie zaczęła mówić dalej: – To było bardzo dziwne. Tak naprawdę ojciec nie wydawał się zaskoczony. Nie był wstrząśnięty, jak ja. Nagle zrobił się taki jakiś znużony, jakby właśnie usłyszał bardzo złe wiadomości. Tak jakby dowiedział się o śmierci przyjaciela, który długo chorował. Nie mogłam tego zrozumieć. A kiedy powiedziałam, że jedyną przyzwoitą rzeczą, jaką możemy zrobić, to z powrotem zaproponować panu pracę, odmówił zdecydowanie. Sprzeczałam się z nim, ale obawiam się, że jest uparty. Odmawia też powiedzenia Inskipowi, że nie musiał pan odchodzić, i kazał mi obiecać, że nie powiem Inskipowi ani nikomu innemu o tym, co mówiła Patty. To jest bardzo nie fair! – skwitowała gwałtownie. – Uznałam więc, że nawet jeśli nikt inny się o tym nie dowie, to przynajmniej pan powinien. Nie sądzę, żeby pana sytuacja zmieniła się przez to, że ojciec i ja dowiedzieliśmy się w końcu, co się naprawdę zdarzyło, ale chciałam powiedzieć panu, że jest mi bardzo, ale to bardzo przykro z powodu mojej siostry.

Uśmiechnąłem się do niej. Nie było to wcale trudne. Była tak uroczo poczciwa, że wcale nie miał znaczenia fakt, iż nosek Elinor nie był zupełnie prosty. W szarych oczach malował się autentyczny, żarliwy żal, wiedziałem, że odczuwała postępek Patty tym boleśniej, że – jak sądziła – ofiarą padł stajenny, który nie ma żadnych możliwości obrony. Dlatego też trudno mi było wymyślić, co mam jej odpowiedzieć. – Rozumiałem oczywiście, że October nie mógł przedstawić mnie publicznie jako uciśnioną niewinność, nawet gdyby chciał – w co zresztą wątpiłem – bez ryzyka, że wieść ta dojdzie do uszu Humbera, a ostatnią rzeczą, jakiej chcieliśmy obaj, byłaby konieczność oferowania mi z powrotem pracy u Inskipa. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zostałby u Humbera mając możliwości pracy u Inskipa.

– Gdyby pani wiedziała – zacząłem wolno – jak bardzo chciałem, żeby ojciec pani uwierzył, że nie zrobiłem krzywdy pani siostrze, zdałaby pani sobie sprawę, że to, co przed chwilą usłyszałem, warte jest dla mnie więcej niż dziesięć posad. Lubię pani ojca. Szanuję go. Zresztą on ma rację. Nie mógłby pewnie zaoferować mi z powrotem pracy, bo przecież to byłoby tak, jakby publicznie wyznał, że jego córka jest w najlepszym razie kłamczucha. Nie może pani prosić go o to. Nie może pani tego oczekiwać. Ja nie oczekuję. Najlepiej pozostawić sprawy tak, jak są.

Przyglądała mi się przez chwilę nic nie mówiąc. Zdawało mi się, że widzę w jej oczach najpierw ulgę, potem zaskoczenie, wreszcie zaintrygowanie.

– Nie żąda pan żadnej rekompensaty?

– Nie.

– Nie rozumiem pana.

– Widzi pani – rzekłem podnosząc się z miejsca, aby uniknąć jej pytającego wzroku. – Nie jestem tak zupełnie niewinny. Pocałowałem pani siostrę. Myślę, że może nawet trochę ją sprowokowałem. A potem wstyd mi się zrobiło samego siebie i wycofałem się. Taka jest prawda. To nie była tylko jej wina. Ja zachowałem się bardzo źle. Dlatego proszę, bardzo proszę, niech pani nie czuje się taka winna z mojego powodu. – Podszedłem do okna i wyjrzałem.

– Nie powinno się wieszać ludzi za morderstwa, których zdecydowali się nie popełnić – powiedziała oschle. – Jest pan bardzo wspaniałomyślny, a tego się nie spodziewałam.

– A więc nie trzeba było mnie tutaj prosić – dodałem niedbale. – Podejmowała pani duże ryzyko. – Okno wychodziło na kwadratowy, porośnięty trawą placyk, otoczony szerokimi alejkami, spokojny i opuszczony w tym wczesnowiosennym słońcu.

– Jakie… ryzyko? – zapytała.

– Ryzyko, że narobię zamieszania. Zniesławię rodzinę. Splamię nazwisko Tarrenów. Takie rzeczy. Wywlekanie brudów, nagłówki niedzielnych gazet i pani ojciec tracący twarz wobec swoich wspólników.

Miała minę zaskoczoną, ale zdecydowaną.

– Mimo wszystko, skoro wyrządziło się krzywdę, trzeba ją naprawić.

– Bez względu na konsekwencje?

– Bez względu na konsekwencje – powtórzyła blado. Uśmiechnąłem się. Ta dziewczyna naprawdę mi się podobała. Ze też nie zawsze zwracałem uwagę na konsekwencje.

– W porządku – powiedziałem niechętnie. – Lepiej będzie, jak sobie już pójdę. Dziękuję, że mnie pani zaprosiła. Rozumiem, że spędziła pani okropny tydzień, przygotowując się do tego spotkania, i doceniam to bardziej, niż potrafię wyrazić słowami.

Elinor spojrzała na zegarek i zawahała się.

– Wiem, że jest to dziwna pora dnia, ale może napiłby się pan kawy? Przyjechał pan z tak daleka…

– Napiłbym się z przyjemnością.

– To niech pan siada, a ja zrobię kawę.

Usiadłem. Elinor otworzyła szafę w ścianie, w której po jednej stronie była umywalnia i lustro, a po drugiej palnik gazowy i półeczka na naczynia. Napełniła wodą czajnik, zapaliła gaz, na niskim stoliku między fotelami postawiła filiżanki i talerzyki, jej ruchy były oszczędne i pełne wdzięku. Nie zmieszała się, pomyślałem. Jest na tyle pewna siebie, by odrzucić tytuł w miejscu, gdzie umysł liczył się bardziej niż urodzenie. Na tyle pewna siebie, by wprowadzić mężczyznę o wyglądzie takim jak mój do swojego pokoju i poprosić, by został na kawę, wtedy kiedy nie było to wcale konieczne, a jedynie oznaczało uprzejmość.

Zapytałem, jakiego przedmiotu się uczy, odpowiedziała, że angielskiego. Stawiała na stole mleko, cukier i biskwity.

– Czy mogę spojrzeć na pani książki?

– Bardzo proszę – odparła uprzejmie.

Wstałem i podszedłem do półek. Były tam podręczniki językowe – staroislandzki, anglosaski, staroangielski – i rozległy przegląd dzieł literatury angielskiej z różnych epok.

– I co pan myśli o moich książkach? – zapytała zaciekawiona. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Cała ta maskarada wobec niej wydawała mi się bardzo niestosowna.

– Bardzo uczone – powiedziałem blado.

Odwróciłem się od półki i nagle stanąłem twarzą w twarz z moim pełnowymiarowym odbiciem w lustrze znajdującym się w drzwiach szafy.

Dość markotny przyglądałem się sobie. Było to naprawdę pierwsze moje spojrzenie na stajennego Roke’a od dnia, kiedy to – parę miesięcy temu – opuściłem londyński dom Octobra. Czas nie poprawił sytuacji.

Miałem za długie włosy, a baki sięgały dalej niż koniec uszu. Cerę miałem bladożółtą po zejściu opalenizny. W twarzy widoczne było napięcie, a w oczach nieistniejąca przedtem przezorność. W czarnym stroju wyglądałem na osobnika zagrażającego społeczeństwu.

Za moim odbiciem w lustrze poruszyło się odbicie Elinor, nasze oczy spotkały się, zorientowałem się, że mnie obserwuje.

– Odnosi się wrażenie, że nie jest pan zadowolony z tego, co pan widzi.

Obróciłem się dokoła.

– Nie. – Powiedziałem to z grymasem. – A czy ktoś mógłby być z tego zadowolony?

– No cóż… – To było nie do wiary, ale uśmiechała się przekornie. – Nie chciałabym pana zobaczyć krążącego swobodnie po tym college’u. Nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę, jakie wrażenie… może jest pan trochę surowy chwilami… ale teraz rozumiem, dlaczego Patty, to znaczy… – Jej głos załamał się, po raz pierwszy okazała zmieszanie.

– Woda się gotuje – przyszedłem jej z pomocą.

Z wyraźną ulgą odwróciła się do mnie plecami i zrobiła kawę. Podszedłem znowu do okna i wyglądając na opuszczony placyk opierałem skroń na zimnej szybie.

To się jeszcze zdarza, pomyślałem. Mimo tego strasznego stroju, mimo pewnej aury podejrzanego zachowania, to się ciągle jeszcze może zdarzyć. Po raz tysięczny w życiu zastanawiałem się, jaki przypadek decyduje o tym, że ktoś rodzi się z pewnym określonym kształtem kości. Kształt mojej głowy nie zależał ode mnie. Był dziedzictwem po parze rodzicowi obdarzonych czystymi rysami, była to ich zasługa, nie moja. Jak włosy Elinor. Wrodzone. Nic, co mogłoby być powodem do dumy. Przypadek, taki jak znamię czy zez. Coś, o czym zazwyczaj zapominałem i czego przypomnienie zawsze mnie żenowało. Co więcej, było to dla mnie kosztowne. Straciłem co najmniej dwóch bogatych klientów, ponieważ nie podobał im się sposób, w jaki ich własne żony przyglądały się mnie zamiast moim koniom.

U Elinor – pomyślałem – to była sprawa chwilowego zainteresowania, które nie potrwa długo. Z pewnością była zbyt rozsądna na to, by uwikłać się w jakąkolwiek historię z jednym z eksstajennych swojego ojca. Co do mnie, to postanowiłem trzymać ręce z daleka od sióstr Tarren. Od obydwu sióstr. Skoro wydostałem się z płomieni zjedna, nie będę skakał w ogień za drugą. Mimo wszystko było mi żal, bo Elinor bardzo mi się podobała.

– Kawa gotowa – oznajmiła.

Odwróciłem się i podszedłem z powrotem do stołu. Elinor była znów całkowicie opanowana. Nie było już na jej twarzy błysków przekory, wyglądała niemal poważnie, jak gdyby żałowała tego, co powiedziała, i zamierzała dopilnować, abym tego nie wykorzystał.

Podała mi filiżankę z kawą i podsunęła biskwity, które jadłem chętnie, bo obiad u Humbera składał się z chleba, margaryny i twardego, pozbawionego smaku sera, a kolacja będzie taka sama. Prawie zawsze w soboty tak było, bo Humber wiedział, że jemy w Posset.

Rozmawialiśmy spokojnie o koniach jej ojca. Pytałem, jak radzi sobie Sparking Plug, a ona odpowiedziała:

– Dziękuję, bardzo dobrze. Mam tu nawet jakieś wycinki na jego temat, chce pan zobaczyć?

– Tak. Bardzo chętnie.

Poszedłem za nią do biurka. Przerzuciła jakieś papiery, żeby poszukać pod nimi, i kartka z samej góry spadła na podłogę. Podniosłem ją, położyłem na biurku i spojrzałem. Wyglądało to na jakiś rodzaj quizu.

– Dziękuję – rzekła Elinor. – Nie mogę tego zgubić, to jest konkurs towarzystwa literackiego, i została mi już tylko jedna odpowiedź. Gdzie ja mogłam położyć te wycinki?

Konkurs składał się z szeregu cytatów, których autora trzeba było podać. Wziąłem do ręki kartkę i zacząłem czytać.

– To pierwsze jest bardzo trudne – powiedziała przez ramię Elinor. – Zdaje się, że nikt go jeszcze nie rozwiązał…

– W jaki sposób wygrywa się konkurs?

– Dając pełną i poprawną listę odpowiedzi.

– A jaka jest nagroda?

– Książka. Ale głównie chodzi tu o prestiż. Mamy tylko jeden konkurs w semestrze, i zawsze jest trudny. – Otworzyła szufladę pełną papierów i różności. – Wiem, że gdzieś położyłam te wycinki… – Zaczęła wykładać rzeczy na biurko.

– Niech pani się już nie trudzi – powiedziałem uprzejmie.

– Ależ nie, ja chcę znaleźć… – Garść drobnych przedmiotów rozsypała się na biurko.

Była wśród nich niewielka chromowana rurka długości około trzech cali, z pętlą łańcuszka biegnącą od jednego końca do drugiego. Widziałem już coś takiego. Widywałem to nawet często. Ma to jakiś związek z piciem.

– Co to jest? – zapytałem.

– To? A, to jest cichy gwizdek – dalej kontynuowała poszukiwania. – To dla psów – wyjaśniła.

Wziąłem gwizdek do ręki. Dlaczego uważałem, że wiąże się on z butelkami, kieliszkami, i… i tu świat nagle się zatrzymał.

Było to niemal fizyczne odczucie, mój umysł jakby chciał rzucić się skokiem na swoje ofiary. Wreszcie trzymałem w ręku Adamsa i Humbera. Czułem swój galopujący puls.

Takie proste. Tak bardzo proste. Rurka otwierała się w środku, jedna jej część była gwizdkiem, a drugajego przykrywką. Łańcuszek łączył obie części. Dmuchnąłem w niewielki ustnik. Wydał jedynie nutkę dźwięku.

– Nie może pan tego słyszeć – wyjaśniła Elinor – ale pies naturalnie może. Można zresztą tak nastawić gwizdek, że będzie bardziej słyszalny dla ludzkiego ucha. – Wzięła gwizdek ode mnie i odkręciła. – Teraz proszę.

Zagwizdałem. Zabrzmiało to prawie jak zwykły gwizdek.

– Czy mogłaby mi pani pożyczyć to na jakiś czas? Jeśli nie jest to pani potrzebne? Chciałbym przeprowadzić pewien eksperyment.

– Tak, naturalnie. Mój stary ukochany owczarek musiał zostać uśpiony zeszłej wiosny i od tej pory nie używałam gwizdka. Ale odda mi go pan? Bo na wakacje mam dostać szczeniaka i będę tego używać, by go ćwiczyć.

– Oczywiście.

– To się zgadzam. O, mam wreszcie ten wycinek.

Wziąłem kawałek gazety, ale nie mogłem się skupić. Widziałem tylko barek w monstrualnym samochodzie Humbera z wieszakiem na szpikulce do lodu, szczypce i drobne chromowane przedmioty. Zawsze rzucałem na nie tylko pobieżne spojrzenie, ale jeden z nich był właśnie chromowaną rurką z pętlą łańcuszka łączącą jeden koniec z drugim. Jeden z nich był cichym gwizdkiem na psy.

Zmusiłem się, żeby przeczytać o Sparking Pługu, i podziękowałem Elinor za znalezienie wycinka.

Schowałem gwizdek w pasie na pieniądze i spojrzałem na zegarek. Było już po wpół do trzeciej. Trochę spóźnię się do pracy.

Wyjaśniła moją sytuację wobec Octobra i pokazała mi gwizdek, to były dwie ogromne przysługi. Chciałem jej się jakoś odwdzięczyć i tylko jeden sposób przychodził mi do głowy.

– Nigdzie, jak tylko we własnej duszy – zacząłem – nie znajdzie człowiek spokojniejszego schronienia i uwolnienia od kłopotów…

Elinor spojrzała na mnie zaskoczona.

– To ten cytat z konkursu.

– Tak. Czy może pani korzystać z pomocy?

– Tak. Ze wszystkiego. Ale…

– To jest Marek Aureliusz.

– Kto? – Elinor była zupełnie wstrząśnięta.

– Marek Aureliusz Antoninus, cesarz rzymski, 121-180 r.

– Jego „Rozmyślania”? – spytała. Kiwnąłem twierdząco głową.

– To fantastyczne… gdzie pan chodził do szkoły?

– Chodziłem do wiejskiej szkoły w Oxfordshire. – Rzeczywiście tak było, przez dwa lata, zanim skończyłem osiem lat. – I mieliśmy nauczyciela, który ciągle wduszał nam Marka Aureliusza. – Tylko że ten nauczyciel był w Geelong.

Przez całe popołudnie kusiło mnie, by powiedzieć jej całą prawdę o sobie, ale nigdy pokusa ta nie była silniejsza jak w tej chwili. W jej towarzystwie nie potrafiłem być nikim innym, jak tylko sobą, i nawet w Sław mówiłem do niej posługując się moim naturalnym akcentem. Nieznośne było dla mnie jakiekolwiek udawanie przed nią. Nie powiedziałem jej jednak, skąd przyjechałem i po co, ponieważ October nie zrobił tego, a sądziłem, że powinien lepiej znać swoją córkę niż ja. Były wszak te jej pogawędki z Patty, której dyskrecji na pewno nie można było zawierzyć, i prawdopodobnie October uznał, że byłoby to ryzykowne dla śledztwa. Nie wiedziałem. Ale nie powiedziałem jej.

– Jest pan całkiem pewny, że to Marek Aureliusz? – zapytała z powątpiewaniem. – Mamy tylko jedno podejście. W razie pomyłki, to tuż będzie mój koniec.

– Więc na pani miejscu sprawdziłbym to. To jest we fragmencie o tym, by uczyć się jak być zadowolonym ze swego losu. Myślę, że pamiętam to dlatego, że rzadko byłem w stanie posłuchać tej dobrej rady… – Uśmiechnąłem się.

– Wie pan – zaczęła, ale jakby z pewnym niezdecydowaniem w głosie. – To nie moja sprawa, ale można by pomyśleć, że trochę się pan ocierał w świecie. Pan sprawia wrażenie zdecydowanie inteligentnego. Dlaczego pracuje pan w stajni?

– Pracuję w stajni – odpowiedziałem z absolutną, nie pozbawioną ironii prawdą – ponieważ jest to jedyna rzecz, jaką umiem robić.

– Czy będzie pan to robił do końca życia?

– Mam nadzieję.

– I to pana zadowoli?

– Będzie musiało.

– Nie spodziewałam się, że to popołudnie spędzimy w ten sposób, szczerze mówiąc bardzo się go bałam. A pan sprawił, że okazało się bardzo łatwe.

– No, w takim razie wszystko w jak najlepszym porządku – dodałem z uśmiechem.

Uśmiechnęła się także.

Podszedłem do drzwi i otworzyłem je, a Elinor powiedziała:

– Lepiej, gdy pana odprowadzę. Ten dom musiał projektować architekt zakochany w labiryntach. Znajdowano tu odwiedzających, którzy błądzili po górnych piętrach konając z pragnienia wiele dni po tym, kiedy powinni opuścić budynek.

Roześmiałem się. Elinor szła obok mnie po krętych korytarzach, w dół po schodach aż do drzwi na zewnątrz, opowiadając pogodnie o swoim życiu w college’u, traktując mnie jak równego sobie. Powiedziała mi, że Durham to najstarszy angielski uniwersytet po Oksfordzie i Cambridge, i że to jedyne miejsce w Anglii, gdzie odbywały się zajęcia z geofizyki. Była to naprawdę bardzo mila dziewczyna.

Na stopniach podaliśmy sobie ręce.

– Do widzenia – powiedziała. – Przykro mi, że Patty była taka podła.

– Mnie nie. Gdyby nie była, nie spędziłbym tu dzisiejszego popołudnia.

Elinor roześmiała się.

– Ale za jaką cenę?

– Warto było.

W jej szarych oczach widoczne były ciemniejsze plamki.

Obserwowała mnie, kiedy podszedłem do motocykla, usiadłem na siodełku i założyłem kask. Wtedy szybko pomachała ręką i z powrotem weszła w drzwi. Zamknęły się za nią głucho.

14

W drodze powrotnej zatrzymałem się w Posset, by zobaczyć, czy October nie nadesłał komentarzy na temat mojej teorii, którą przekazałem mu w ubiegłym tygodniu. Jednak nie było dla mnie żadnego listu.

Chociaż i tak byłem już spóźniony na wieczorne obrządki w stajni, zatrzymałem się na poczcie dłużej, by napisać do Octobra. Nie wychodził mi z głowy Tommy Stapleton: umarł nie przekazawszy tego, co wiedział. Nie chciałem popełnić tego samego błędu. I nie chciałem także umierać, w gruncie rzeczy. Pisałem szybko.

„Myślę, że kluczem do sprawy jest tu cichy gwizdek, używany na psy. Humber ma taki w swoim samochodowym barku. Czy pamięta pan konia Old Etonian? W Cartmel w dzień wyścigów odbywały się rano gonitwy psów”.

Wysławszy list, kupiłem dużą tabliczkę czekolady dla osłony i komiks dla Jerry’ego, i starałem się niepostrzeżenie wjechać na podwórze. Jednak Cass złapał mnie i powiedział, że będę miał duże szczęście, jeżeli dostanę wolne popołudnie w przyszłą sobotę, bo teraz zamelduje o mnie panu Humberowi. Westchnąłem z rezygnacją i zabrałem się do wieczornych obowiązków, czując jak zimna, nieświeża, pełna przemocy atmosfera tego miejsca znowu przenika mnie do kości.

Jednak teraz czułem się trochę inaczej. Gwizdek, niby granat, spoczywał w moim pasku. Znaczył wyrok śmierci, gdyby go u mnie znaleziono. Tak w każdym razie przypuszczałem. Należało jeszcze się upewnić, czy moje wnioski szły we właściwym kierunku.

Prawdopodobnie Tommy Stapleton podejrzewał, co się święci, i przyjechał prosto do stajni Humbera, by mu to powiedzieć. Nie mógł wiedzieć, że ludzie, z którymi ma do czynienia, gotowi są zabić. Ale ponieważ on zginął, ja to wiedziałem.

Mieszkałem obok nich przez siedem tygodni i byłem ostrożny, miałem też zamiar do samego końca nie dać się zdemaskować, więc przez całą niedzielę rozmyślałem, w jaki sposób będę mógł przeprowadzić swój eksperyment i nie wpaść.

W niedzielę po południu, koło piątej, na podwórze wjechał Adams swoim błyszczącym czarnym jaguarem. Jak zwykle na jego widok moje serce zatrzymało się. Razem z Humberem przeszedł przez stajnię, dokonując zwykłej inspekcji i na dłuższy czas zatrzymał się przy boksie Mickeya. Ani on, ani Humber nie weszli do środka. Humber wiele razy był w boksie Mickeya od tego dnia, kiedy pomógł mi zanieść pierwszą porcję wody z proszkiem, ale Adams nie był tam ani razu.

– Co o tym myślisz, Hedley? – zapytał Adams. Humber wzruszył ramionami i dodał: – Nie ma poprawy.

– Spisać go na straty?

– Tak mi się wydaje. – Humber był wyraźnie przygnębiony.

– Co za cholerny pech – rzekł gwałtownie Adams. Spojrzał na mnie: – Ciągle szpikujesz się środkami uspokajającymi?

– Tak, proszę pana.

Zaśmiał się nieprzyjemnie. Uważał to za zabawne. Nagle jego twarz pochmurniała i rzucił ostro do Humbera:

– Widzę, że to nie ma sensu. Skończ z nim.

– Dobrze, zrobię to jutro. – Humber odwrócił się.

Słyszałem, że przeszli do następnego boksu. Spojrzałem na Mickeya. Zrobiłem dla niego, co mogłem, ale sprawy od samego początku zaszły za daleko. Po dwóch tygodniach zamieszania w końskiej głowie, ciągłego stanu otępienia w wyniku narkotyków i braku apetytu, stan Mickeya był godny politowania i każdy człowiek o sercu trochę bardziej miękkim niż Humber już dawno kazałby go uśpić.

Urządziłem Mickeya wygodnie na ostatnią noc, udało mi się przy tym uniknąć kolejnego zagrożenia ze strony jego zębów. Nie mogłem powiedzieć, że było mi przykro z powodu rozstania, bo dwa tygodnie zajmowania się nienormalnym koniem wystarczyłyby każdemu, ale fakt, że ma zostać zgładzony następnego dnia, zmuszał mnie do bezzwłocznego przeprowadzenia eksperymentu.

Nie czułem się całkiem do tego przygotowany. Kiedy odłożyłem na noc szczotki i szedłem przez podwórze do kuchni, próbowałem znaleźć choć jeden rozsądny powód, żeby to odłożyć.

Skwapliwość, z jaką znalazłem wymówkę, by nie przeprowadzać eksperymentu, uświadomiła mi rzecz straszliwą i nieprzyjemną, że po raz pierwszy od czasów dzieciństwa naprawdę się bałem.

Mogłem sprawić, że October przeprowadzi ten eksperyment z koniem Six-Ply – pomyślałem. Czy z innymi końmi. Nie musiałem robić tego sam. Byłoby na pewno znacznie rozsądniej, gdybym nie robił tego sam. October mógł to przeprowadzić zupełnie bezpiecznie, a jeżeli Humber mnie odkryje, to już jestem prawie trup, powinienem więc zostawić to Octobrowi.

Wtedy właśnie zorientowałem się, że się boję, i to mi się nie podobało. Straciłem większość wieczoru na podjęcie decyzji, że sam przeprowadzę doświadczenie. Na Mickeyu. Następnego ranka. Przerzucenie tego na Octobra byłoby z pewnością bardziej rozsądne, ale musiałbym jakoś potem dojść do ładu z sobą. Po co właściwie porzuciłem dom, jeśli nie po to, by przekonać się, co mogę, a czego nie mogę zrobić?

Kiedy następnego ranka przyszedłem z wiadrem pod drzwi kantoru, żeby dostać ostatnią dawkę fenobarbitonu dla Mickeya, w słoiku pozostało go już bardzo niewiele. Cass przechylił szklany pojemnik dnem do góry i uderzał nim o brzeg wiadra, żeby nie zmarnowała się żadna drobina białego proszku.

– Taka jego dola, biednego drania – rzekł zamykając z powrotem pusty pojemnik. – Szkoda, że nic już nie zostało, moglibyśmy tym razem dać mu podwójną dawkę. No, zmiataj z tym – dodał ostro – nie stercz tu z ponurą miną. To przecież nie ty zostaniesz zastrzelony dziś po południu.

W każdym razie miałem taką nadzieję.

Podszedłem do kranu, nalałem do wiadra trochę wody, wymieszałem natychmiast rozpuszczający się fenobarbiton i wylałem wszystko do ścieku. Napełniłem następnie wiadro czystą wodą i zaniosłem Mickeyowi do wypicia.

Koń dosłownie zdychał. Pod skórą sterczały wyraźnie kości, łeb miał zwieszony w dół. W jego oczach czaiła się jeszcze jakaś dzikość, ale wykańczał się tak szybko, że nawet nie miał siły nikogo atakować. Po raz pierwszy nawet nie próbował mnie ugryźć, kiedy stawiałem wiadro; opuścił łeb i wysączył kilka niechętnych łyków.

Poszedłem następnie do pokoju z uprzężą, wziąłem z koszyka z zapasami nowe chomąto. Było to niezgodne z przepisami, jedynie Cass miał prawo wydawania nowej uprzęży. Założyłem Mickeyowi nowe chomąto chowając tymczasem stare, nadwerężone przez jego dwutygodniowe szarpania, pod stertę słomy. Odczepiłem łańcuch od starego chomąta i przypiąłem do nowego. Pogłaskałem szyję Mickeya, co nie bardzo mu się podobało, wyszedłem z boksu i zamknąłem jedynie dolną część drzwi.

Pojechaliśmy na trening z pierwszą pardą koni, potem z drugą, i uznałem, że o tej porze Mickey pozbawiony porannej dawki narkotyku, wyzwolił się spod ich działania.

Prowadząc Dobbina, na którym właśnie jeździłem, poszedłem zajrzeć do Mickeya przez drzwi stajni. Kiwał głową z boku na bok i wydawał się bardzo niespokojny. Biedne stworzenie, pomyślałem. Przez kilka sekund miałem powiększyć jego cierpienie.

W drzwiach kantoru stał Humber, rozmawiał z Cassem. Stajenni kręcili się w tę i z powrotem doglądając swoich koni, dzwoniły wiadra z wodą, rozlegały się nawoływania, zwykły stajenny hałas – już nigdy nie będę miał lepszej okazji.

Ruszyłem z Dobbinem przez stajnię do jego boksu. W połowie drogi wydobyłem gwizdek z kieszeni pasa, odkręciłem nakrętkę, po czym rozejrzałem się dokoła, by się upewnić, że nikt mnie nie obserwuje, obróciłem głowę, włożyłem do ust gwizdek i mocno dmuchnąłem. Wydobył się jedynie cień dźwięku, tak wysoki, że zaledwie mogłem go usłyszeć poprzez szczęk kopyt Dobbina na podłodze stajni.

Rezultat jednak był natychmiastowy i straszny.

Mickey rżał w przerażeniu. Jego kopyta uderzały dziko o podłogę i ściany, a łańcuch, którym był przywiązany, dzwonił za każdym ruchem.

Odprowadziłem szybko Dobbina do boksu, przywiązałem, schowałem gwizdek do kieszeni pasa i pobiegłem przez stajnię do boksu Mickeya. Wszyscy inni zrobili to samo. Humber kuśtykał szybko przez stajnię. Mickey ciągle jeszcze rżał i walił kopytami o ścianę, kiedy zajrzałem do jego boksu przez ramiona Cecila i Lenny’ego. Biedne zwierzę stało na tylnych nogach, najwyraźniej próbując utorować sobie drogę do przodu przez ceglaną ścianę. I nagle, z całą resztką siły, jaka mu pozostała, opuścił na ziemię przednie nogi i rzucił się w tył.

– Uwaga – krzyknął Cecil, cofając się instynktownie spod szaleńczo rozbieganych tylnych kopyt, mimo że znajdował się w bezpiecznej odległości za drzwiami.

Łańcuch Mickeya nie był zbyt długi. Kiedy wyciągnął go do końca rozległ się nieprzyjemny trzask, i ruch konia w tył został gwałtownie zatrzymany. Tylne nogi wsunęły mu się pod brzuch i z hukiem zwalił się na bok. Jego nogi wykonały gwałtowny, dziwny ruch. Łeb, ciągle uwięziony w nowym mocnym chomącie, utrzymywany był w dziwnej pozycji nad ziemią przez naprężony łańcuch, a nienaturalny kąt nachylenia łba byt wystarczająco wymowny. Koń złamał kark. W istociespodziewałem się tego trochę, jako najlepszego sposobu, by opanować jego szaleństwo.

Wszyscy zebrali się przed boksem Mickeya. Humber rzuciwszy okiem na martwego konia, odwrócił się i przyjrzał się sześciu obdartym stajennym. Przymrużone oczy i pełen szorstkości wyraz twarzy powstrzymywały wszystkich od zadawania mu jakichkolwiek pytań. Zapanowało krótkie milczenie

– Stańcie w szeregu – powiedział nagle.

Stajenni mieli zaskoczone miny, ale wykonali polecenie.

– Wywróćcie kieszenie – rozkazał Humber.

Stajenni posłuchali, zaciekawieni. Cass przeszedł wzdłuż szeregu, oglądając zawartość kieszeni i sprawdzając dokładnie, czy na pewno nic więcej w nich nie ma. Kiedy zbliżył się do mnie, pokazałem mu brudną chustkę do nosa, scyzoryk, kilka monet i wywróciłem kieszenie. Wziął ode mnie chusteczkę, potrząsnął nią i zwrócił mi. Gwizdek w kieszeni mojego pasa był niemal w zasięgu jego ręki.

Poczułem na sobie badawczy wzrok Humbera, który stał oddalony o jakieś dwa kroki, ale kiedy tak starałem się nadać mojej twarzy wyraz rozluźnienia i zaciekawienia, stwierdziłem ze zdumieniem, że ani nie oblewałem się potem, ani nie odczuwałem napięcia mięśni, żeby to osiągnąć. W dziwny sposób bliskość niebezpieczeństwa sprawiła, że pozostałem obojętny i myślałem jasno. Nie bardzo to rozumiałem, ale w jakiś sposób to właśnie mi pomogło.

– Tylne kieszenie? – spytał Cass.

– Nic tam nie ma – odpowiedziałem obojętnie, obracając się, aby mu pokazać.

– W porządku. Teraz ty, Kenneth.

Wywróciłem z powrotem moje kieszenie i włożyłem do nich wyjęte przedmioty. Nie drżały mi ręce. Niezwykłe, pomyślałem.

Humber obserwował całą scenę, czekając aż kieszenie Kennetha zostaną opróżnione, wtedy skinął Cassowi głową i wskazał puste boksy. Cass przeszukał boksy koni, które właśnie skończyliśmy trenować. Dotarł szybko do ostatniego, pokręcił głową i wrócił. Humber wskazał w milczeniu na garaż, w którym stał bentley. Cass zniknął, powrócił i znów spokojnie pokręcił głową. Humber w milczeniu poczłapał do kantoru, opierając się na swojej ciężkiej lasce.

Nie mógł słyszeć gwizdka, nie mógł też podejrzewać, że którykolwiek z nas użył go tylko po to, by sprawdzić, jak na to zareaguje Mickey, ponieważ gdyby to podejrzewał, kazałby nam rozebrać się do naga i przeszukałby staranniej. Ciągle jeszcze przypuszczał, że śmierć konia była wynikiem przypadku, i miałem nadzieję, że nie znalazłszy gwizdka w naszych kieszeniach ani w żadnym boksie, dojdzie do wniosku, że ataku Mickeya nie spowodował żaden z grupy nędznych stajennych. Jeżeli tylko Adams przyzna mu rację, byłem ocalony.

Tego popołudnia na mnie wypadało mycie samochodu. Gwizdek Humbera był na miejscu, porządnie ulokowany za paskiem skórzanym między korkociągiem i parą szczypiec do lodu. Przyjrzałem mu się tylko i zostawiłem na miejscu.

Adams przyjechał następnego dnia.

Mickeya zabrał rzeźnik sprzedający mięso dla psów, który zresztą bardzo narzekał na chudość konia, ja tymczasem bez przeszkód zaniosłem nowe chomąto do koszyka z zapasami, pozostawiając stare zwisające jak zwykle na końcu łańcucha. Nawet Cass nie zauważył podmiany.

Adams i Humber poszli pod boks Mickeya i oparłszy się o dolną połowę drzwi, rozmawiali. Jerry wytknął głowę z następnego boksu, zobaczył ich i szybko zniknął. Ja kontynuowałem swoje zwykłe zajęcia niosąc dla Dobbina siano i wodę i wynosząc nawóz z jego boksu.

– Roke – wrzasnął Humber – chodź tutaj. Tylko szybko.

– Słucham pana – podbiegłem błyskawicznie.

– Nie wyczyściłeś tego boksu.

– Przepraszam pana. Zrobię to dziś po południu.

– Zrobisz to – rzekł z naciskiem – zanim pójdziesz na obiad.

Doskonale wiedział, że znaczyło to niejedzenie w ogóle obiadu. Spojrzałem na niego. Ciągle jeszcze przyglądał mi się z rozmysłem, powieki miał półprzymknięte, a usta wykrzywione.

Spojrzałem w ziemię i odparłem cicho: – Tak, proszę pana.

Nie byłem tu jeszcze nawet ośmiu tygodni i powinienem liczyć na jeszcze trzy dalsze. Jeżeli zamierzał już się mnie pozbyć, mogłem nie zdążyć wykonać zadania.

– Na początek – powiedział Adams – możesz podnieść to wiadro i wynieść je.

Zajrzałem do boksu. Wiadro Mickeya stało jeszcze przy żłobie. Otworzyłem drzwi, podniosłem je, odwróciłem się, by wyjść, i stanąłem jak wryty. Adams wszedł za mną do boksu. W ręku trzymał laskę Humbera i uśmiechał się. Upuściłem wiadro i umknąłem do kąta. Roześmiał się.

– Nie brałeś dzisiaj na uspokojenie, co, Roke?

Nie odpowiedziałem. Podniósł rękę i gałka laski wylądowała na moich żebrach. Było to mocne uderzenie, całkiem świadome. Kiedy znów podniósł rękę, rzuciłem się pod jego ręką za drzwi. Za mną rozległ się wybuch śmiechu.

Biegłem tak długo, aż zniknąłem z zasięgu ich wzroku, wtedy dopiero zacząłem iść wolno, rozcierając przy tym bolące miejsca. Będzie na pewno duży siniak – nie miałem zamiaru zbierać więcej takich śladów. Chociaż powinienem być wdzięczny przynajmniej za to, że postanowił się mnie pozbyć w normalny sposób, a nie w płonącym samochodzie staczającym się po stoku wzgórza.

Przez całe długie, głodne popołudnie próbowałem zdecydować, jakie wyjście będzie najlepsze. Czy odejść natychmiast bez względu na to, że nie wykonam zadania, czy też zostać jeszcze te kilka dni, co nie wywoła żadnych podejrzeń Adamsa. Cóż jednak – myślałem przygnębiony – będę mógł odkryć w ciągu trzech czy czterech dni, jeżeli nie udało mi się dokonać tego w ciągu ośmiu tygodni?

To Jerry zdecydował za mnie.

Po kolacji (gotowana fasola z chlebem, ale w mizernej ilości) siedzieliśmy przy stole nad otwartym komiksem. Odkąd odszedł Charlie, nikt nie miał radia i wieczory byłyjeszcze nudniejsze niż zwykle. Lenny i Kenneth grali w kości na podłodze. Cecil upijał się gdzieś na zewnątrz. Bert siedział w milczeniu na ławce obok Jerry’ego przyglądając się toczącym się po betonie kościom.

Drzwi piecyka były otwarte szeroko, a wszystkie włączniki elektrycznej kuchenki nastawione na pełny regulator. Był to genialny pomysł Lenny’ego, żeby w jakiś sposób uzupełnić ciepło wydzielane przez parafinowy piecyk, dość niechętnie użyczony przez Humbera. Będzie to trwało do pierwszego rachunku za elektryczność, ale tymczasem mieliśmy ciepło.

Brudne naczynia były upchnięte w zlewie. Pod sufitem, niby gzymsy, zwieszały się pajęczyny, goła żarówka oświetlała to pomieszczenie o ścianach z niepomalowanej cegły. Ktoś rozlał na stole herbatę i róg komiksu Jerry’ego zamoczył się kompletnie.

Westchnąłem i pomyślałem, że powinienem być zadowolony z tego, że muszę porzucić tę ponurą egzystencję, teraz, kiedy nie miałem już innego wyboru.

Jerry podniósł wzrok znad komiksu, przytrzymując palcem oglądany obrazek.

– Dan?

– Tak?

– Czy pan Adams cię uderzył?

– Tak.

– Tak właśnie myślałem. – Pokiwał jeszcze głową i wrócił do swojego komiksu.

Przypomniałem sobie teraz, że wyglądał z sąsiedniego boksu, zanim Adams i Humber mnie zawołali.

– Jerry – powiedziałem wolno – czy słyszałeś, jak pan Adams rozmawiał z panem Humberem, kiedy byłeś w boksie czarnego wierzchowca pana Adamsa?

– Tak – odparł nie podnosząc głowy.

– O czym rozmawiali?

– Kiedy uciekłeś, pan Adams śmiał się i powiedział szefowi, że długo nie wytrzymasz. Długo nie wytrzymasz – powtórzył jeszcze, jak refren – nie wytrzymasz…

– Czy słyszałeś, co mówili przedtem? Jak tylko tam podeszli i ty wyjrzałeś z boksu i zobaczyłeś ich?

To było kłopotliwe pytanie. Jerry podniósł głowę i zapomniał zaznaczyć palcem miejsce w komiksie.

– Nie chciałem, żeby szef wiedział, że ciągle tam jestem, rozumiesz? Już dawno powinienem skończyć tego wierzchowca…

– Jasne, ale wszystko było w porządku. Nie złapali cię. Wyszczerzył zęby i pokręcił głową.

– Co mówili? – zaryzykowałem.

– Byli wściekli o Mickeya. Mówili, że muszą zaraz zacząć z następnym.

– Z czym następnym?

– Nie wiem.

– Mówili jeszcze coś?

Drobna szczupła twarz Jerry’ego zasępiła się. Chciał mi się przypodobać – wiedziałem, że ten wyraz twarzy oznacza u niego bardzo intensywne myślenie.

– Pan Adams mówił, że byłeś już przy Mickeyu za długo… i szef powiedział, że to źle… że to duży… o… że to duże ryzyko, i że byłoby lepiej, żebyś odszedł, a pan Adams powiedział, że tak, i żeby to zrobić jak najszybciej, i zrobimy następnego, jak tylko on odejdzie. – Jerry’emu aż triumfalnie zamigotały oczy po tym długotrwałym wysiłku.

– Powtórz to jeszcze raz – poprosiłem. – Ten ostatni kawałek. Jedyna rzecz, do jakiej Jerry był zdolny, w wyniku długiej praktyki z komiksami, to uczenie się na pamięć ze słuchu. Powtórzył więc posłusznie:

– Pan Adams powiedział, żeby zrobić to jak najszybciej, i będziemy mogli robić następnego, jak tylko on odejdzie.

– Co byś chciał najbardziej na świecie? – zapytałem.

Jerry najpierw był zaskoczony, potem zamyślił się, a wreszcie na jego twarzy pojawił się marzycielski wyraz.

– No więc?

– Kolejkę. Taką, co się nakręca. Wiesz. I z torami, ze wszystkim. I sygnał… – zamilkł raptownie.

– Będziesz ją miał. Tak szybko, jak tylko będę mógł ją dostać. Jerry otworzył usta.

A ja dodałem szybko:

– Jerry, ja stąd odchodzę. Nie mógłbyś zostać, gdyby pan Adams zaczął cię bić, prawda? Więc ja będę musiał odejść. Ale przyślę ci kolejkę. Nie zapomnę o tym, obiecuję.

Wieczór płynął jak tyle innych przedtem, wspięliśmy się po drabinie do naszych niegościnnych łóżek. Leżałem w ciemności z rękami założonymi pod głowę i myślałem o lasce Humbera opadającej jutro rano w jakieś miejsce mojego ciała. Zupełnie jak pójście do dentysty na plombowanie zęba. Oczekiwanie było gorsze od samego wydarzenia. Westchnąłem ciężko i zapadłem w sen.

Następnego dnia operacja „Eksmisja” rozwijała się zgodnie z przewidywaniami.

Kiedy po długim treningu zdejmowałem siodło z Dobbina, Humber wszedł za mną do boksu, a jego laska wylądowała z głuchym dźwiękiem na moich plecach.

Upuściłem siodło, które spadło akurat w świeżą kupkę końskiego gnoju, i odwróciłem się.

– Co złego zrobiłem, proszę pana? – zapytałem zbolałym głosem. Uważałem, że równie dobrze mogę mu utrudnić zadanie, ale miał gotową odpowiedź.

– Cass mówił mi, że spóźniłeś się do pracy w ubiegłą sobotę po południu. Podnieś to siodło. Co ty sobie myślisz?! Rzucać siodło w gnój!

Stał w rozkroku, mierząc oczami odległość.

W porządku, pomyślałem. Jeszcze tylko raz, i będzie dosyć.

Odwróciłem się i podniosłem siodło. Już miałem je w rękach i prostowałem się, kiedy uderzył mnie znowu, prawie dokładnie w to samo miejsce, tyle że dużo mocniej. Wypuściłem powietrze przez zęby.

Cisnąłem siodło z powrotem w gnój i krzyknąłem na niego:

– Odchodzę stąd. Natychmiast.

– Bardzo dobrze – powiedział zimno, z wyraźną satysfakcją. – Idź i pakuj się. Znajdziesz swoje papiery w kantorze. – Odwrócił się na pięcie i pokulał, zwycięsko zakończywszy sprawę.

Jakiż on był oziębły, pomyślałem. Pozbawiony wszelkich emocji, bezpłciowy, wyrachowany. Trudno wyobrazić go sobie zakochanego czy kochanego, odczuwającego litość czy żal, czy jakikolwiek rodzaj strachu.

Zgiąłem plecy z grymasem i postanowiłem zostawić siodło Dobbina tam, gdzie było, w gnoju. Przyjemny gest, pomyślałem. Zgodny z charakterem postaci, aż do gorzkiego końca.

15

Zdjąłem polietylenowy pokrowiec z motocykla i na wyłączonym silniku wyjechałem z podwórza. Wszyscy stajenni byli na treningu z trzecią turą koni, a po powrocie czekała ich jeszcze następna jazda.

Kiedy zastanawiałem się, jak sobie w pięciu dadzą radę z trzydziestoma końmi, napotkałem chłopaka o cwaniackim wyglądzie maszerującego pod górę do stajni Humbera z płóciennym workiem przewieszonym przez ramię. Jeszcze jeden. Kolejny rozbitek. Gdyby wiedział, dokąd naprawdę idzie, pewnie szedłby jeszcze wolniej.

Pojechałem do Clavering, ponurego górniczego miasta o nędznych, wąskich, opadających uliczkach, ożywionych jedynie chromem i szkłem w centrum handlowym. Stamtąd zadzwoniłem do londyńskiego domu Octobra.

Telefon odebrał Terence. Powiedział, że lord October jest w Niemczech, gdzie właśnie jego firma otwiera nową fabrykę. – Kiedy wraca?

– Zdaje się w sobotę rano. Wyjechał w niedzielę na tydzień.

– Czy weekend ma spędzić w Slaw?

– Chyba tak. Mówił, że z powrotem będzie leciał do Manchesteru i nie zostawił mi żadnych poleceń.

– Czy możesz znaleźć adresy i telefony pułkownika Becketta i pana Stuarta Macclesfielda?

– Proszę chwilę poczekać…

Słyszałem przewracanie kartek, potem Terence podał mi adresy i telefony. Zapisałem je i podziękowałem mu.

– Tu są ciągle pana ubrania – powiedział.

– Wiem – roześmiałem się. – Myślę, że niedługo zgłoszę się po nie.

Rozłączyliśmy się i próbowałem dodzwonić się do Becketta. Zimny oschły głos poinformował mnie, że pułkownika Becketta nie ma, ale o dziewiątej będzie na kolacji w swoim klubie i tam można go znaleźć. Okazało się też, że Stuart Macclesfield przebywał w sanatorium na rekonwalescencji po zapaleniu płuc. Miałem nadzieję, że uzyskam jakąś pomoc w śledzeniu stajni Humbera, i kiedy furgon z Kanderstegiem wyjedzie, ktoś pojedzie za nim. Jednak wyglądało na to, że będę musiał to zrobić sam, bo nie sądziłem, by miejscowa policja w ogóle uwierzyła w moją historię, czy przydzieliła mi kogoś do pomocy.

Uzbrojony w koc i dobrą lornetkę kupioną w lombardzie, zaopatrzony w paszteciki wieprzowe, tabliczki czekolady, butelkę wody vichy i kilka kartek papieru do pisania, przejechałem znów przez Posset i wyjechałem drogą przebiegającą ponad doliną, w której mieściła się stajnia Humbera. Zatrzymałem się w miejscu, które wypatrzyłem podczas poprzednich wypadów, sprowadziłem motocykl kawałek w dół na zarośnięte wrzosowisko, i znalazłem pozycję taką, żebym nie był widoczny z dołu dla przejeżdżających samochodów na linii horyzontu, skąd jednak mogłem patrzeć na stajnię Humbera przez lornetkę. Była godzina pierwsza i nic się tam nie działo.

Zdjąłem z bagażnika walizkę i usiadłem na niej, przygotowując się na dłuższe posiedzenie. Nawet jeżeli uda mi się połączyć z Beckettem o dziewiątej, i tak nie będzie mógł przysłać mi pomocy wcześniej niż następnego ranka.

Tymczasem należało napisać raport, znacznie pełniejszy, bardziej oficjalny i szczegółowy niż zapiski wysyłane z poczty w Posset. Wyjąłem papier i pisałem z przerwami przez całe popołudnie, uzupełniając tę pracę spojrzeniami przez lornetkę na stajnię Humbera. Jednak u Humbera nie działo się nic, poza zwykłą codzienną krzątaniną. Zacząłem tak…

„Lord October”

Pan Stuart Macclesfield.

Pułkownik Roderick Beckett.

Panowie, Poniższa relacja jest zebraniem faktów, które dotychczas wyszły na jaw w czasie śledztwa prowadzonego przeze mnie na wasze zamówienie, a także wniosków, jakie wydają się z nich wynikać.

Paul James Adams i Hedley Humber zaczęli współpracować nad realizacją planu mającego zapewnić zwycięzców jakieś cztery lata temu, kiedy Adams kupił Manor House i zamieszkał w Tellbridge, Northumberland. Adams (według mojej niefachowej opinii) ma osobowość psychopaty, do realizacji własnych celów i przyjemności zmierza nie zwracając najmniejszej uwagi na innych ludzi, nie niepokojąc się również, jakie z tego wynikną konsekwencje dla niego samego. Jego inteligencja wydaje się powyżej przeciętnej, toteż on wydaje polecenia. Sądzę, że psychopaci bywają często napastliwymi oszustami, może dobrze byłoby przyjrzeć się przeszłości Adamsa.

Humber, choć zdominowany przez Adamsa, nie jest całkiem nieodpowiedzialny. Zawsze jest zimny i opanowany. Nigdy nie widziałem, żeby był naprawdę zły (gniewem posługuje się jak bronią), a wszystko co robi, wydaje się przemyślane i wykalkulowane. Adams może być psychicznie nienormalny, Humber natomiast wydaje się po prostu niegodziwy. Jego relatywne zdrowie psychiczne może działać hamująco na Adamsa i być może nie pozwoliło na wykrycie ich działalności do tej pory.

Jud Wilson i Cass, pełniący funkcje koniuszych w stajni, są wplątani w sprawę, ale jedynie jako płatni podwładni. Żaden z nich nie wykonuje w stajni tylu prac, ile wynikałoby normalnie z zakresu obowiązków, są jednak dobrze płatni. Obaj mają duże samochody, zaledwie roczne.

Plan Adamsa i Humbera oparty jest na fakcie, że konie uczą się przez kojarzenie i łączą dźwięki z wydarzeniami. Podobnie jak psy Pawłowa, które zjawią się na odgłos dzwonka, ponieważ zostały nauczone, że oznacza to czas karmienia – konie słysząc dźwięki wózka w stajni wiedzą doskonale, że nadjeżdża ich jedzenie.

Jeżeli koń przyzwyczajony jest, że pewne konsekwencje następują blisko po pewnych dźwiękach, automatycznie oczekuje tych konsekwencji, kiedy tylko usłyszy dźwięki. Reaguje na dźwięk antycypując to, co ma nastąpić.

Jeżeli podstawi się coś przerażającego – na przykład jeżeli odgłos wózka w stajni będzie zawsze poprzedzał bicie, a nie jedzenie, koń wkrótce zacznie bać się tego odgłosu, ze względu na idące za nim konsekwencje.

Właśnie strach był stymulantem użytym przez Adamsa i Humbera. Stan koni po zwycięskiej gonitwie – błędne, rozbiegane oczy, pocenie się – wskazujący najwyraźniej na podanie dopingu, wynikał z tego, że były one przerażone.

Strach pobudza gruczoły wydzielające adrenalinę, która przepełnia krwiobieg, a jak panom zapewne wiadomo, działanie nadwyżki adrenaliny uwalnia większą ilość energii niezbędnej do sprostania sytuacji albo przez walkę, albo przez ucieczkę. W tym przypadku ucieczkę. Z największą szybkością, w całkowitej panice.

Raporty laboratoryjne stwierdzają w próbkach pobranych od wszystkich jedenastu koni wysoką zawartość adrenaliny, co nie znaczyło nic, jako że konie bardzo różnią się między sobą i niektóre zawsze wytwarzają znacznie więcej adrenaliny. Wydaje mi się jednak, że w tej sytuacji istotny jest fakt, że u wszystkich jedenastu koni stwierdzono wyższą od przeciętnej zawartość adrenaliny.

Strach wywoływał wysoki dźwięk tak zwanego cichego gwizdka używanego zazwyczaj do tresowania psów. Konie słyszą go dobrze, choć dla ludzkich uszu jest to dźwięk prawie niesłyszalny, dlatego gwizdek ten jest idealny, jako że bardziej agresywny dźwięk (na przykład gwizdek piłkarski) zostałby przez wszystkich usłyszany. Humber trzyma taki gwizdek w barku swojego bentleya.

Nie wiem jeszcze z całą pewnością, czym Adams i Humber straszą konie, mogę się jednak tego domyślać.

Przez dwa tygodnie zajmowałem się koniem znanym w stajni jako Mickey (zarejestrowana nazwa Starlamp), który przeszedł przez odpowiednie ćwiczenia. W przypadku Mickeya zakończyło się to klęską. Po trzydniowej nieobecności powrócił do stajni z otwartymi ranami na przednich nogach i w zupełnym rozprzężeniu umysłowym.

Koniuszy wyjaśnił, że rany na nogach konia są wynikiem przykładania wizykatorii. Jednak żadnej pasty tego typu nie było widać i moim zdaniem były to zwykłe oparzenia poczynione przez otwarty płomień. Konie najbardziej ze wszystkiego boją się ognia i wydaje mi się prawdopodobne, że właśnie strach przed poparzeniem połączyli Adams i Humber z dźwiękiem gwizdka.

Użyłem tego gwizdka, by przekonać się, jaka będzie reakcja Mickeyà. Było to w niecałe trzy tygodnie po tym, jak zaszczepiono mu to skojarzenie. Zareagował gwałtownie i bezbłędnie. Jeżeli panowie chcą, można przeprowadzić podobny eksperyment z koniem Six-Ply, pamiętając jednak o tym, by zostawić mu dosyć miejsca na bezpieczne wierzganie.

Adams i Humber wybierają konie, które zapowiadają się dobrze, ale nigdy nie wygrywają, ponieważ na ostatniej przeszkodzie zazwyczaj tracą siły, a tego typu koni jest oczywiście dość dużo. Kupują je pojedynczo na aukcjach albo po biegach sprzedażnych, zaszczepiają im skojarzenie dźwięk-strach i spokojnie znowu je sprzedają. Często nawet robią to z zyskiem (vide: historie koni zebrane przez młodych oficerów).

Sprzedawszy konia z takim wszczepionym przyspiesznikiem Adams i Humber czekają, aż koń wystawiony będzie do gonitwy na jednym z pięciu torów: Sedgefield, Haydock, Ludlow, Kelso i Stafford. Wydaje się, że gotowi są czekać bez końca na korzystny zbieg okoliczności, i w istocie okoliczność taka przydarzyła się jedynie dwanaście razy (jedenastu zwycięzców i Superman) od pierwszego wypadku przed dwudziestu miesiącami.

Sądzę, że o wyborze torów zadecydowała długa prosta, pozwalająca, by panika dała jakieś rezultaty. Konie były często na czwartej czy piątej pozycji przy ostatniej przeszkodzie i potrzebowały czasu na wyprzedzenie liderów. Jeżeli koń był zbyt daleko w tyle, Adams i Humber mogli po prostu zrezygnować z użycia gwizdka, pożegnać się z postawionymi pieniędzmi i czekać na następną okazję.

Gonitwy sprzedażne były korzystne ze względu na możliwość zmiany właściciela zaraz po biegu.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że rozsądniejsze byłoby zastosowanie tej operacji w biegach płaskich, ale te konie wyścigowe rzadziej zmieniają właścicieli, a zmiana pomaga w zatarciu śladów. Poza tym Humber nigdy nie miał licencji trenera biegów płaskich i pewno nie może jej otrzymać.

Żaden z koni nie był wykorzystany dwukrotnie, prawdopodobnie dlatego, że odkrywszy po raz pierwszy, iż po usłyszeniu gwizdka nie zostały poparzone, mogą później już słabiej reagować na ten dźwięk. A więc na ich reakcjach nie można już więcej bazować.

Wszystkie jedenaście koni zwyciężyło bardzo wysoko, od 10 do 1 do 50 do 1, więc Adams i Humber musieli dobrze rozrzucić swoje zakłady, żeby nie wywołało to komentarzy. Nie wiem, ile wygrywał Adams na każdym wyścigu, ale najmniejsza wygrana Humbera przyniosła 1700 funtów, a największa cztery i pół tysiąca.

Szczegóły dotyczące wszystkich poddanych temu procederowi koni, z udanym bądź nieudanym wynikiem, zapisane są w niebieskim segregatorze, znajdującym się obecnie w głębi trzeciej dolnej szuflady w środkowej z trzech zielonych szafek w stajennym kantorku Humbera.

Jak widać, był to w zasadzie bardzo prosty plan. Jedyne, co trzeba zrobić, to wywołać w koniu skojarzenie ognia z dźwiękiem gwizdka na psy, a potem użyć gwizdka po ostatniej przeszkodzie.

Żadnych narkotyków, żadnych mechanicznych urządzeń, żadnej pomocy właściciela, trenera czy dżokeja. Istniało jedynie bardzo nieznaczne ryzyko wykrycia Adamsa i Humbera, bo ich związek ze zwycięskimi końmi był tak nikły i odległy w czasie.

Jednak Stapleton ich podejrzewał i jestem absolutnie przekonany, że go zabili, choć nie ma na to przekonywających dowodów.

Teraz uważają, że są bezpieczni, toteż w ciągu najbliższych dni zamierzają straszyć konia o nazwie Kandersteg. Odszedłem z pracy od Humbera i piszę to prowadząc obserwację stajni. Mam zamiar pojechać za furgonem, kiedy będzie nim wieziony Kandersteg, i odkryć, gdzie i w jaki sposób aplikuje się koniom płomień…”

Przerwałem pisanie i wziąłem lornetkę. Stajenni krzątali się przy wieczornym obrządku, cieszyłem się, że nie jestem tam razem z nimi.

Pomyślałem, że jeszcze za wcześnie spodziewać się, by Humber zaczął z Kanderstegiem, choćby nie wiem, jak się z Adamsem spieszyli. Nie mogli być pewni, że odejdę przed obiadem, a nawet, że odejdę w ogóle tego dnia, i musieli poczekać, aż zaschną moje ślady, zanim coś zaczną. Z drugiej strony nie mogłem ryzykować, że przegapię ich wyjazd. Nawet jazda do Posset, żeby zadzwonić do pułkownika Becketta, była ryzykowna. Potrzebowałem dokładnie tyle czasu, by znaleźć Becketta w jego klubie, ile zabierze załadowanie i wywiezienie Kanderstega – Mickey-Starlamp został wywieziony i przywieziony w biały dzień. Możliwe więc, iż Humber nigdy nie przewoził koni w nocy. Tego jednak nie mogłem być pewny. Niezdecydowany gryzłem koniec pióra. Wreszcie postanowiłem nie telefonować i dodałem do raportu post scriptum:

„Bardzo by mi się przydała jakaś pomoc w czasie tych obserwacji, bo jeśli będzie to trwało kilka dni, mogę po prostu zasnąć i przegapię furgon. Można mnie znaleźć trzy kilometry za Posset na drodze do Hexham, na szczycie wzgórza nad doliną, w której leży stajnia Humbera”.

Podałem godzinę, datę i podpisałem się. Zapakowałem raport do koperty i zaadresowałem do pułkownika Becketta.

Popędziłem do Posset, żeby wrzucić list do skrzynki przed pocztą. Sześć kilometrów. Nie było mnie około sześciu minut. Miałem szczęście, że w drodze w obydwie strony nie napotkałem dużego ruchu. Zahamowałem nerwowo na szczycie wzgórza, ale tam w dole w stajni wszystko wydawało się normalne. Znów sprowadziłem motocykl z drogi, w miejsce, w którym byłem poprzednio, i spojrzałem przez lornetkę.

Zaczynało się ściemniać i niemal we wszystkich boksach paliło się światło, rzucające błyski na podwórze. Ciemna zwalista bryła domu Humbera, będąca najbliżej mnie, zasłaniała mi ceglany kantor i skraj podwórza, widziałem jednak zamknięte drzwi garażu furgonu i mogłem też obserwować przeciwległy kraniec stajni, gdzie w czwartym boksie od końca stał Kandersteg.

Widziałem, jak ten jasny kasztan poruszał się w boksie, kiedy Bert poprawiał mu słomę, szykując wygodne posłanie na noc. Odetchnąłem z ulgą i zasiadłem do dalszej obserwacji.

W stajni trwała zwykła, codzienna, niczym nie zakłócona rutyna. Obserwowałem Humbera, jak oparty na lasce dokonywał powolnej inspekcji stajni i podświadomie dotknąłem sińców, które zrobił mi dziś rano. Po kolei zamykały się drzwi boksów i gasły w nich światła, aż błyszczało tylko jedno okno, ostatnie w prawym rzędzie boksów, okno kuchni stajennych. Odłożyłem lornetkę, wstałem i przeciągnąłem się.

Jak zwykle na wrzosowiskach, powietrze nie stało nieruchomo. Nie był to wiatr, ledwie lekka bryza, jakby zimny prąd owiewający wszystko, co znajdzie na swej drodze. Aby uchronić się od tego przejmującego przenikania, zbudowałem prymitywną barykadę z motocykla i czegoś w rodzaju półki z gałązek wrzosowych od strony drogi. W cieniu tej kryjówki siedziałem na walizce, owinięty w koc i uważałem, że jest mi znośnie ciepło i wygodnie.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma. Była piękna, jasna noc, niebo rozświedała biała poświata gwiazd. Ciągle jeszcze nie nauczyłem się rozpoznawać gwiazdozbiorów północnej półkuli, z wyjątkiem Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazdy Polarnej. A także błyszczącej Wenus. Szkoda, że nie pomyślałem o kupieniu mapy nieba dla zabicia czasu.

W dole na podwórzu otworzyły się drzwi kuchni, wypuszczając podłużną świetlną smugę. Przez kilka sekund widoczna w niej była sylwetka Cecila, potem wyszedł i zamknął za sobą drzwi, w ciemności nie mogłem go widzieć. W drodze do butelki, bez wątpienia.

Zjadłem trochę pasztecików, a po chwili tabliczkę czekolady.

Czas płynął. Nic się nie działo w stajni Humbera. Czasami drogą za mną przejeżdżał samochód, ale żaden się nie zatrzymał. Zrobiła się godzina dziewiąta. Pułkownik Beckett jadł kolację w swoim klubie, zdążyłbym pewnie spokojnie pojechać i zatelefonować do niego. Wzruszyłem ramionami w ciemności. Tak czy inaczej, jutro rano dostanie mój list.

Drzwi kuchni otworzyły się znowu, wyszło z nich dwóch czy trzech stajennych, którzy oświetlając sobie drogę latarką udawali się do prymitywnej ubikacji. Na górze na stryszku z sianem widoczne było niewyraźne światło, przeciskające się przez połowę okna nie zaklejoną brązowym papierem. Pora spać. Cecil wtaczał się do kuchni przytrzymując się framugi drzwi, by nie upaść. Światło na dole zgasło, a po chwili także i światełko na górze.

Mijały godziny, noc stawała się coraz głębsza. Wzeszedł księżyc i świecił jasno. Patrzyłem na rozległe prastare wrzosowisko i niezbyt oryginalne myśli chodziły mi po głowie, myśli o tym, jak piękna jest ziemia i jak złe są małpie stworzenia, które ją zamieszkują. Chciwy, niszczycielski, niedobry, żądny władzy, stary homo sapiens. Sapiens znaczy mądry, dyskretny, rozumny. Co za dowcip. Tak wspaniała planeta powinna urodzić zdrowszą rasę, o łagodniejszej naturze. Tworzenie ludzi typu Adamsa i Humbera trudno było uznać za oszałamiający sukces.

Zjadłem jeszcze trochę czekolady, wypiłem wodę i przez jakiś czas myślałem o mojej farmie hodowlanej piekącej się w słońcu kilkanaście tysięcy kilometrów stąd. Czekało tam na mnie rozsądne, uporządkowane życie, kiedy już zakończę siedzenie na zimnych wzgórzach w środku nocy.

W miarę upływu czasu zimno wślizgiwało się pod koc. Nie było to jednak gorsze od temperatury w sypialni Humbera. Ziewnąłem, przetarłem oczy i zacząłem liczyć, ile sekund dzieli mnie jeszcze od brzasku. Jeżeli słońce wstaje (zgodnie z zapowiedziami) za dziewięć siódma, to będzie 113 razy 60 sekund, czyli 6780 uderzeń do czwartku. A jak wiele do piątku? Zrezygnowałem z rachunków. Niewykluczone, że będę jeszcze w piątek siedział na wzgórzu, ale przy odrobinie szczęścia będzie tu przysłany przez Becketta kompan, który uszczypnie mnie, kiedy coś się zacznie.

O szóstej piętnaście w pomieszczeniu stajennych znów zapaliło się światło i stajnia obudziła się. Pół godziny później pierwsza tura koni wyjechała ze stajni drogą do Posset. W czwartki nie było galopów na wrzosowiskach. Dzień treningu na drodze.

Jeszcze niemal zanim konie zniknęły z pola widzenia, na podwórze wjechał Jud Wilson swoim dużym fordem i zaparkował go obok szopy, w której stał furgon. Cass wyszedł mu na spotkanie i stali obaj rozmawiając przez kilka minut. Następnie obserwowałem przez lornetkę, jak Jud Wilson otwiera wielkie podwójne drzwi do szopy, a Cass zmierza prosto do boksu Kanderstega, czwarte drzwi od końca.

I już było po wszystkim.

Było po wszystkim bardzo zgrabnie. Jud Wilson wycofał furgon na środek podwórza i opuścił rampę. Cass poprowadził konia prosto do furgonu i po minucie pomagał podnieść i zamknąć rampę. Wtedy nastąpiła króciutka pauza, podczas której stali obaj patrząc w stronę domu, gdzie niemal natychmiast pojawił się kulejący Humber.

Cass stał przyglądając się, jak Humber i Jud Wilson wsiadają do szoferki. Furgon wytoczył się z podwórza. Cały załadunek zajął zaledwie pięć minut.

Przez ten czas rzuciłem koc na walizkę i odsunąłem gałęzie z motocykla. Lornetkę zawiesiłem na szyi i wsunąłem pod kurtkę skórzaną. Założyłem kask, gogle i rękawice.

Chociaż spodziewałem się, że Kandersteg wieziony będzie na północ albo na zachód, to jednak odczułem ulgę, kiedy oczekiwania moje okazały się słuszne. Furgon skręcił gwałtownie na zachód i posuwał się przeciwległym krańcem doliny, wzdłuż drogi, która krzyżowała się z tą, przy której czuwałem.

Wyprowadziłem motocykl na drogę, zapaliłem go i porzuciwszy trzecią już partię ubrań (tym razem z przyjemnością, ruszyłem z pewnym pośpiechem w stronę skrzyżowania. Tam, w bezpiecznej odległości około pół kilometra, obserwowałem, jak furgon zwalnia, skręca na prawo, na północ i przyspiesza.

16

Przykucnięty w rowie przez cały dzień obserwowałem, jak Adams, Humber i Jud Wilson doprowadzają Kanderstega do szaleństwa. To było nikczemne.

Środki, jakimi się posługiwali, były w zasadzie tak proste jak i sam plan, a polegały głównie na specjalnym zaaranżowaniu dwuakrowego pola.

Wąski wysoki żywopłot dokoła całego pola okolony był na wysokości ramienia mocnym drutem, ale bez kolców. Około pięćset metrów dalej był drugi płot, zbudowany solidnie ze słupów i palików, które nabrały przyjemnego szarobrązowego koloru. Na pierwszy rzut oka przypominało to wystrój spotykany w wielu stadninach, gdzie młode zwierzęta chroniono przed zrobieniem sobie krzywdy na drucie przez wewnętrzny drewniany płot ochronny. Ale kąty tego wewnętrznego ogrodzenia były zaokrąglone, tak że między zewnętrznym i wewnętrznym płotem powstawała w istocie jakby miniatura toru wyścigowego.

Wszystko to wyglądało niewinnie. Pole dla młodych zwierząt, miejsce treningu dla koni wyścigowych, paradny ring – co kto woli. Z szopą na wyposażenie ustawioną w jednym kącie za furtką. Rozsądne. Zwyczajne.

Pół klęczałem, pół leżałem w rowie melioracyjnym biegnącym wzdłuż żywopłotu, w pobliżu końca jednego z dłuższych boków pola, oddalony od szopy, która znajdowała się w przeciwległym kącie po lewej stronie, o jakieś sto metrów. Przycięte wierzchołki żywopłotu leżały na ziemi, co stanowiło dobry kamuflaż dla mojej głowy. Około czterdziestu centymetrów nad ziemią wznosił się prosto bezlistny głóg, wysoki i cherlawy, równie kryjący jak sitko. Jednak uważałem, że dopóki pozostanę absolutnie nieruchomo, szanse zauważenia mnie są nikłe. W każdym razie, chociaż byłem zdecydowanie za blisko, żeby było to bezpieczne, za blisko nawet, bym musiał używać lornetki, nie było innego miejsca, gdzie mógłbym się w jakikolwiek sposób ukryć.

Za przeciwległym końcem płotu i na końca pola po mojej prawej stronie wznosiły się gołe wzgórza, za mną leżało szerokie, otwarte pastwisko o powierzchni co najmniej trzydziestu akrów, a strona zasłonięta od drogi przez krzaki iglaste znajdowała się dokładnie na linii wzroku Adamsa i Humbera.

Przedostanie się do rowu znaczyło opuszczenie niewystarczającej osłony ostatniego spłaszczonego ramienia wzgórza i przejście piętnastu metrów przez otwarte torfowisko w momencie, kiedy nie było widać żadnego z mężczyzn. Jednak odwrót zapowiadał się mniej ekscytująco, ponieważ wystarczyło tylko poczekać, aż zrobi się ciemno.

Furgon zaparkowany był obok szopy i niemal w tym momencie, w którym przedostałem się na moją pozycję, usłyszałem stuk podków po rampie, kiedy wyładowywano Kanderstega. Jud Wilson poprowadził go przez bramę na trawiasty tor. Adams poszedł za nim, zamknął bramę, odczepił ruchomą część wewnętrznego płotu i umocował ją w poprzek toru, tworząc barierę. Ominąwszy Juda i konia zrobił to samo z inną częścią płotu o parę metrów dalej, w wyniku czego Jud i Kandersteg stali teraz w maleńkiej zagrodzie w rogu. Zagrodzie, z której były trzy wyjścia: brama prowadząca na pola i bariery, które niby szlabany zamykały dwie strony.

Jud puścił konia, który spokojnie zaczął skubać trawę, a sam wraz z Adamsem wyszedł z zagrody i udali się do szopy. Szopa, zbudowana z surowego drewna, skonstruowana była jak stojący luzem pojedynczy boks, z oknem i podzielonymi drzwiami; przypuszczałem, że tu właśnie Mickey spędził większość tych trzech dni, kiedy wywieziony był ze stajni.

Z szopy przez jakiś czas dochodziło stukanie i dzwonienie, ale ponieważ widziałem jedynie jej drzwi pod pewnym kątem, nie mogłem dostrzec, co się dzieje w środku.

Wszyscy trzej mężczyźni wyszli w końcu z szopy. Adams obszedł ją i ukazał się z drugiej strony; wchodził na wzgórze. Szybkim krokiem dotarł na sam szczyt i stał rozglądając się po okolicy.

Humber i Wilson weszli przez bramę do ogrodzenia, niosąc aparat, który wyglądał jak odkurzacz, cylindryczny zbiornik z wężem przyczepionym do jednego końca. Postawili zbiornik na ziemi w kącie, a Wilson trzymał wąż. Kandersteg, spokojnie skubiący trawę w pobliżu, podniósł głowę i spojrzał na nich niezbyt zaciekawiony i pełen ufności. Znów pochylił się, by jeść.

Humber przeszedł kilka kroków do miejsca, gdzie ruchoma część bariery przymocowana była do żywopłotu, zdawał się coś sprawdzać, potem wrócił i stanął obok Wilsona, który patrzył w górę w stronę Adamsa.

Na szczycie wzgórza Adams zdawkowo machnął ręką.

W rogu ogrodzenia Humber podniósł rękę do ust. Byłem zbyt daleko, by dostrzec gołym okiem, czy trzyma coś w dłoni. Ale chociaż mimo najszczerszych starań nie mogłem usłyszeć żadnego dźwięku, nie było miejsca na wątpliwości. Kandersteg podniósł głowę, zastrzygł uszami i spojrzał na Humbera.

Z węża w ręku Wilsona buchnął nagle płomień. Skierowany był za konia, ale jednak przestraszył go mocno. Kandersteg przysiadł na tylnych nogach, uszy położył po sobie, wtedy Humber poruszył ręką i ruchoma bariera, uwolniona przez rodzaj automatu, otworzyła się, wypuszczając konia na tor.

Nie trzeba go było zachęcać, galopował dokoła toru, ślizgając się na zakrętach, zawadzając o wewnętrzny płot, przeleciał jak burza o trzydzieści metrów od mojej głowy. Wilson otworzył drugą barierę i wraz z Humberem wyszedł za bramę. Kandersteg wykonał dwa okrążenia na pełnej szybkości, zanim jego wyciągnięta szyja powróciła do bardziej normalnej pozycji, a jego rozszalałe tylne nogi podjęły bardziej naturalny rytm zwykłego galopu.

Humber i Wilson przyglądali mu się stojąc za bramą, a tymczasem Adams schodził ze wzgórza, by się do nich przyłączyć.

Pozwolili koniowi zwolnić i zatrzymać się, co zrobił zresztą z mojej prawej strony, dokładnie po wykonaniu trzech i pół okrążenia. Wtedy Jud Wilson nie spiesząc się zamknął znów jedną z barier i trzymając w jednej ręce laskę, a w drugiej szpicrutę, zaczął popędzać konia przed sobą do kąta; Kandersteg niechętnie stąpał naprzód, niepewny, zlany potem, nie dawał się złapać.

Jud Wilson wykręcił młynka laską i szpicrutą i twardo parł do przodu. Kandersteg minął tor na wysokości mojej pozycji, jego kopyta szeleściły w krótko przyciętej trawie, aleja nie patrzyłem już dłużej. Ukryłem twarz w gałęziach żywopłotu; to zachowanie nieruchomej pozycji sprawiało mi ból. Sekundy mijały niby godziny.

Rozległ się szelest nogawki ocierającej się o nogawkę, słaby odgłos stąpania na torfowisku, strzał rzemienia szpicruty… ale nie nastąpił po tym pełen oburzenia ryk. Nie zostałem odkryty. Odgłos kroków oddalał się.

Mięśnie, gotowe już wyrzucić mnie z rowu i pchnąć w stronę ukrytego motocykla, rozluźniły się stopniowo. Otworzyłem oczy i spojrzałem na masę liści tuż koło mojej twarzy, przełknąłem trochę śliny. Ostrożnie, centymetr po centymetrze podniosłem głowę i spojrzałem na tor.

Koń doszedł do bariery, a Jud zamykał właśnie za nim drugą, tak że znów uwięziony został w niewielkiej zagrodzie. I tam trzej mężczyźni zostawili go na około pół godziny. Sami poszli znów do szopy, gdzie nie mogłem ich widzieć, pozostawało mi tylko czekać, aż znów się ukażą.

Był piękny, jasny, spokojny ranek, chociaż trochę za zimny na leżenie w rowie, zwłaszcza wilgotnym. Jednak jakiekolwiek ćwiczenia poza zginaniem i prostowaniem palców u rąk i nóg stanowiły większe ryzyko niż zapalenie płuc, toteż leżałem nieruchomo, pocieszając się myślą, że byłem od stóp do głowy ubrany na czarno, miałem nawet czarną czuprynę, i byłem skulony w masie czarnobrązowych, rozkładających się liści. Właśnie ze względu na ten ochronny koloryt wybrałem rów, zamiast niewielkiego zagłębienia na stoku wzgórza, i teraz byłem z tego bardzo zadowolony, bo nie ulegało wątpliwości, że Adams ze swego punktu obserwacyjnego dostrzegłby od razu ciemnego intruza na de bladoszarego wzgórza.

Nie zauważyłem, jak Jud Wilson wychodził z szopy, usłyszałem tylko brzęk bramy i wtedy zobaczyłem go wchodzącego do zagrody. Wziął Kanderstega za uzdę, co wyglądało jak gdyby uspokajał konia. Jak mógł ktoś, kto lubi konie, puszczać na nie miotacz płomieni! A Jud, to było zupełnie jasne, będzie to robił jeszcze raz. Zostawił konia, poszedł w róg zagrody, podniósł wąż i stał ustawiając dyszę.

Ukazał się Adams, wszedł na wzgórze, następnie Humber opierając się na lasce dołączył do Juda w zagrodzie.

Chwila oczekiwania, zanim Adams machnął przyzwalająco ręką, przedłużała się, mało uczęszczaną drogą przez wrzosowiska przejechały trzy samochody. Wreszcie Adams był zadowolony Jego ramię powoli podniosło się i opadło.

Humber natychmiast podniósł rękę do ust.

Kandersteg wiedział już, co to znaczy. Przestraszony wspiął się na tylne nogi, zanim z tyłu wystrzelił płomień.

Tym razem wybuch ognia był ostrzejszy, bliższy i dłuższy. Kandersteg rzucił się w panice do ucieczki. Miotał się wzdłuż toru, przypominało to oczekiwanie na umiejscowienie się w ruletce kuli, na którą postawiono zbyt duże stawki. Zatrzymał się jednak na przeciwległym krańcu zagrody, z dala od mojej kryjówki.

Jud przeszedł przez środek pola, nie wzdłuż toru, by znaleźć się za nim. Odetchnąłem głęboko z prawdziwą ulgą.

Poukładałem swoje kończyny w pozycji wygodnej, zaczynały jednak dokuczać mi z powodu bezruchu, czułem skurcz w łydce prawej nogi, ale nie miałem odwagi się poruszyć, dopóki trzej mężczyźni pozostawali w zasięgu mojego wzroku, a ja w ich polu widzenia.

Zamknęli Kanderstega w małej zagrodzie i poszli do szopy. Z największą ostrożnością, próbując nie poruszyć gnijących liści, rozluźniłem nogi i ręce, pozbyłem się skurczu, ale okazało się, że jestem cały zdrętwiały. Trudno… nie mogło to przecież trwać bez końca.

Najwyraźniej jednak mieli zamiar powtórzyć jeszcze cały proces. Miotacz płomieni ciągle leżał w rogu przy żywopłocie.

Słońce było już wysoko, przyglądałem się odblaskowi, jaki kładło na lewym rękawie mojej skórzanej kurtki tuż koło głowy. To było zbyt błyszczące. W żywopłotach i rowach nie ma na ogół nic tak odbijającego światło jak czarna skóra. Czy jest możliwe, rzeczywiście możliwe, żeby Wilson przeszedł po raz drugi o metr ode mnie podchodząc tak blisko żywopłotu i nie zauważył niezwykłego błysku?

Adams i Humber wyszli z szopy, oparli się o bramę i patrzyli na Kanderstega. Zapalili papierosy i najwyraźniej rozmawiali. Nie spieszyli się. Skończyli palić, wyrzucili niedopałki i stali tak jeszcze przez parę minut. Potem Adams poszedł do swojego auta, wrócił z butelką i szklaneczkami. Wilson wyszedł z szopy i przyłączył się do nich, i tak stali we trzech w słońcu, spokojnie pijąc i rozmawiając jak gdyby nigdy nic.

Oczywiście to, co robili, było dla nich zwykłym rutynowym zajęciem. Robili to już co najmniej dwadzieścia razy. Ich ostatnia ofiara stała czujnie w zagrodzie, nie poruszając się, przerażona, zbyt zgnębiona, by jeść. Patrząc jak piją, poczułem pragnienie, ale w końcu był to najmniejszy z moich kłopotów. Coraz trudniej przychodziło mi zachowanie nieruchomej pozycji. Stawało się to niemal bolesne.

Wreszcie skończyli. Adams odniósł butelkę i szklanki i wspiął się na wzgórze. Humber sprawdził zamek zwalniający barierę, a Jud ustawił dyszę węża. Adams machnął ręką, Humber zagwizdał.

Tym razem sylwetka Kanderstega zarysowała się wyraźnie, przerażająco ostro na tle ekranu płomieni. Jud zakołysał ciałem, a błyszczący, rozchodzący się strumień przez sekundę przepłynął pod brzuchem konia i między jego nogami.

O mało nie krzyknąłem, jak gdybym to ja został poparzony. Przez jedną przerażającą chwilę wydawało się, że Kandersteg jest zbyt wystraszony, by uciekać.

I nagle, kwicząc, rzucił się na tor jak meteor, uciekając od ognia, od bólu, od psiego gwizdka…

Biegł za szybko, by wziąć zakręt. Wpadł w żywopłot, odskoczył, potknął się i upadł. Oczy wychodziły mu z orbit, zęby miał odsłonięte, oszalały próbował stanąć na nogi, wreszcie rzucił się tuż ponad moją głową, biegł dokoła toru, i dokoła, i jeszcze raz… Zatrzymał się gwałtownie zaledwie dwadzieścia metrów ode mnie. Stał nieruchomo, pot spływał mu po szyi i po nogach, ciało drżało konwulsyjnie.

Jud Wilson z laską i szpicrutą w ręku rozpoczął marsz po torze… Wolno położyłem głowę między gałęziami, próbując pocieszać się faktem, że jeśli nawet mnie zobaczy, to ciągle jeszcze będzie nas dzielił odrutowany płot, dający mi pewną przewagę w ucieczce.

Ale motocykl ukryty był na polu o dwieście metrów dalej, podczas gdy jaguar Adamsa zaparkowany był obok furgonu. Nie chciałbym zakładać się o moją skórę…

Kandersteg był zbyt przerażony, by się ruszyć. Słyszałem, jak Wilson krzyczał na niego i strzelał szpicrutą, upłynęła jednak pełna minuta, zanim kopyta poruszyły się, i usłyszałem ponad moją głową ciężkie stąpanie.

Mimo zimna, byłem oblany potem. Wielkie nieba, myślałem, przecież do mojego krwiobiegu wpływa tyle samo adrenaliny, co do krwiobiegu Kanderstega. Zdałem sobie sprawę, że od momentu, kiedy Jud rozpoczął swój marsz wokół toru, słyszałem bicie własnego serca.

Jud Wilson wrzasnął na Kanderstega tak blisko mojego ucha, że odczułem to jak uderzenie. Strzeliła szpicruta.

– Jazda, jazda, no…

Jud oddalony był o centymetry od mojej głowy. Kandersteg nie ruszał się. Znów strzeliła szpicruta, Jud krzyczał na konia, tupiąc jednocześnie butem, by go ośmielić. Doszło do mnie nieznaczne drżenie ziemi. Był może w odległości metra, ze wzrokiem utkwionym w konia. Wystarczyło, by odwrócił głowę… zacząłem myśleć, że wszystko, nawet odkrycie, byłoby lepsze od straszliwego napięcia bezruchu.

I nagle było po wszystkim.

Kandersteg uskoczył, uderzył w barierę i zrobił kilka niepewnych kroków w kierunku końca pola. Jud Wilson ruszył za nim.

Leżałem jak kloc, czułem się zupełnie wyczerpany. Moje serce uspokoiło się powoli. Znów zacząłem oddychać, rozprostowałem dłonie pełne liści.

Krok za krokiem, opornie, wprowadził Jud Kanderstega do zagrody w rogu, zamknął bariery. Podniósł miotacz płomieni i wyniósł za bramę.

Zadanie było wykonane. Adams, Humber i Wilson stanęli obok siebie kontemplując własne dzieło.

Jasna sierść zwierzęcia zabarwiona była ciemnymi ogromnymi kręgami potu, koń stał w środku małej zagrody na sztywnych nogach, ze sztywną szyją. Na każdy ruch któregoś z trzech mężczyzn podskakiwał nerwowo i znów nieruchomiał. Trzeba będzie dużo czasu, nim uspokoi się na tyle, żeby można go było załadować do furgonu i odwieźć do Posset.

Mickey spędził tu trzy dni, ale uznałem, że po prostu miał zbyt poparzone nogi. Indoktrynacja Kanderstega wydawała się przebiegać bez żadnych zakłóceń, więc wkrótce powinien znaleźć się z powrotem w stajni.

Dla mnie i moich zesztywniałych stawów nie mogło być nic lepszego. Obserwowałem trzech mężczyzn gawędzących w słońcu, przechodzących od samochodu do szopy i do furgonu, spędzając bez celu godziny poranka, przy czym nigdy nie ginęli mi z oczu wszyscy naraz. Zakląłem w duchu i opanowałem chęć podrapania się w nos.

Wreszcie zdecydowali się. Adams i Humber wpakowali się do jaguara i odjechali w kierunku Tellbridge. Ale Jud Wilson podszedł do szoferki furgonu, wyciągnął papierową torbę i usiadłszy na ogrodzeniu zabrał się do jedzenia. Kandersteg nie poruszał się w swojej zagrodzie, to samo robiłem ja w moim rowie.

Jud Wilson skończył jeść, zwinął w kulkę papierową torbę, ziewnął, zapalił papierosa. Kandersteg ciągle się pocił, a mnie wszystko bolało. Dokoła spokój. Czas mijał.

Jud Wilson kończył papierosa, wyrzucił niedopałek i znów ziewnął. Potem powoli, bardzo powoli zszedł ze sztachet furtki, wziął miotacz płomieni i zaniósł do szopy.

Zaledwie przeszedł przez drzwi, kiedy ześliznąłem się w płytki rów, wyciągnąłem się na boku, nie zwracając najmniejszej uwagi na wilgoć, powoli, boleśnie rozprostowywałem po kolei: zdrętwiałe ręce i nogi.

Spojrzałem na zegarek, dochodziła druga. Byłem głodny i żałowałem, że nie zabrałem choć jeszcze jednej tabliczki czekolady.

Przeleżałem w rowie całe popołudnie, nic nie słysząc, ale oczekując na odjazd furgonu. Po jakimś czasie, mimo zimna i obecności Juda Wilsona, z trudem opanowałem chęć snu, była to dość zabawna sytuacja, mógłbyjej zapobiec jedynie ruch. Wobec tego obróciłem się na brzuch i ostrożnie, centymetr po centymetrze podniosłem głowę na tyle wysoko, żeby spojrzeć na Kanderstega i szopę.

Jud Wilson znowu siedział na płocie. Kątem oka musiał dostrzec mój ruch, bo nie patrzył na konia stojącego tuż przed nim, ale zwrócił głowę w moją stronę. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy, potem jego wzrok prześliznął się dalej i bez żadnej reakcji powrócił do Kanderstega.

Wypuściłem wolno wstrzymany oddech, walcząc z kaszlem.

Koń ciągle się pocił, ciemne plamy rysowały się wyraźnie, ale miał już mniej błędny wzrok, a w pewnej chwili podniósł ogon i pokręcił głową. Kryzys powoli mijał.

Jeszcze ostrożniej opuściłem głowę i czekałem. Wkrótce po czwartej Adams i Humber wrócili jaguarem i znów wychyliłem się jak królik z jamy, żeby rzucić okiem.

Zdecydowali się zabrać konia do domu. Jud Wilson podjechał tyłem furgonu pod furtkę i opuścił rampę, a Kandersteg potykając się przy każdym kroku, został wreszcie wciągnięty do wewnątrz i zamknięty. Przerażenie nieszczęsnego zwierzęcia było widoczne nawet z tak dużej odległości. Lubiłem konie. Byłem zadowolony, że dzięki mnie Adams, Humber i Wilson zakończą swoją działalność.

Spokojnie położyłem się z powrotem i po chwili usłyszałem oba silniki – najpierw jaguara, a potem furgonu. Samochody odjeżdżały w stronę Posset.

Kiedy nie dochodził już żaden odgłos, wstałem, przeciągnąłem się, otrzepałem z liści i przeszedłem przez pole, by zajrzeć do szopy.

Zamknięta była dość skomplikowaną kłódką, ale przez okno dostrzegłem, że wewnątrz znajdował się jedynie miotacz płomieni, jakieś puszki, najpewniej z paliwem, duży blaszany lejek i trzy ogrodowe krzesła, złożone i oparte o ścianę. Nie miało większego sensu włamywanie się do środka, chociaż byłoby to stosunkowo proste, jako że umocowania kłódki przyśrubowane były bezpośrednio do powierzchni drzwi i sąsiedniej ściany. Korkociągowa część mojego scyzoryka załatwiłaby całą sprawę, bez naruszania wyszukanej kłódki. Kanciarze, pomyślałem, bywają czasami równie naiwni w niektórych sprawach, jak są pomysłowi w innych.

Przeszedłem przez furtkę do niewielkiej zagrody Kanderstega. Tam gdzie on stał, trawa była spalona. Wewnętrzne powierzchnie płotu pomalowane były na biało, tak żeby przypominały bariery na torze wyścigowym. Przyglądając się im przez chwilę odczuwałem na nowo nieszczęście, jakie w tym niewinnym na pozór otoczeniu dotknęło konia, otworzyłem furtkę i wyszedłem na zewnątrz. Minąłem kryjówkę w rowie, podniosłem motocykl, powiesiłem kask na kierownicy i zapaliłem silnik.

Moja praca była skończona. Bezpiecznie, spokojnie, zadowalająco. Tak jak powinno być. Pozostawało tylko uzupełnienie wczorajszego raportu i udostępnienie ostatecznych faktów członkom Komitetu.

Podjechałem na miejsce, z którego wczoraj prowadziłem obserwacje stajni Humbera, ale nie było tam nikogo. Albo Beckett nie dostał mojego listu, albo nie mógł zorganizować pomocy, albo też pomoc, jeśli przybyła, zmęczyła się czekaniem i odjechała. Koc, walizka i resztki jedzenia leżały tam, gdzie je zostawiłem.

Pod wpływem impulsu, przed spakowaniem się i opuszczeniem tego miejsca, odpiąłem zamek błyskawiczny kurtki, wyjąłem lornetkę, by po raz ostatni spojrzeć w dół na stajnię.

To, co zobaczyłem, zburzyło w ciągu sekundy moje błogie poczucie bezpieczeństwa i zadowolenia.

Na podwórze wjeżdżał szkarłatny sportowy samochód. Zatrzymał się obok szarego jaguara Adamsa, otworzyły się drzwi i wysiadła dziewczyna. Byłem zbyt daleko, by rozpoznać jej rysy, ale trudno było pomylić ten znajomy wóz i olśniewające srebrnoblond włosy. Zatrzasnęła drzwiczki samochodu i z pewnym wahaniem skierowała się w stronę kantoru, poza zasięg mojego wzroku.

Zakląłem głośno. Ze wszystkich cholernych, niemożliwych do przewidzenia niebezpiecznych sytuacji właśnie to! Nie powiedziałem Elinor nic. Myślała, że jestem zwykłym stajennym. Pożyczyłem od niej gwizdek na psy. Była córką Octobra. Zastanawiałem się tępo, czy istniały szanse, że nie poruszy akurat tych dwu spraw, które mogłyby podsunąć Adamsowi myśl, że dziewczyna stanowi dla niego zagrożenie.

Powinna być bezpieczna, pomyślałem. Powinna być bezpieczna tak długo, jak długo jasne będzie, że to ja rozumiem znaczenie gwizdka dla psów, nie ona. Ale jeśli nie wyniknie to jasno z rozmowy? Przede wszystkim Adams nigdy nie postępował rozsądnie. Jego kryteria nie były normalne. Był psychopatą. Mógł pod wpływem impulsu zabić dziennikarza, który wydawał się zbyt wścibski. Co może powstrzymać go przed dalszym zabijaniem, jeśli wbije sobie do głowy, że jest to konieczne?

Dam jej trzy minuty, postanowiłem. Jeżeli zapyta o mnie, dowie się, że odszedłem i zaraz wyjdzie, wszystko będzie w porządku.

Marzyłem o tym, żeby wyszła z kantoru i odjechała. Powątpiewałem w to, czy będę mógł ją ocalić, jeśli Adams postanowi zrobić jej krzywdę, bo na zdrowy rozum moje szanse przeciwko Adamsowi, Humberowi, Wilsonowi i Cassowi były niezbyt wielkie. Nie miałem zbytniej ochoty przekonywać się o tym. Jednak minęły trzy minuty, a czerwony samochód stał pusty na podwórzu.

Zatrzymała się, by porozmawiać, i nie zdawała sobie sprawy, że są rzeczy, o których nie należy mówić. Gdybym zrobił tak, jak chciałem, i powiedział jej, co robię u Humbera w ogóle by nie przyjechała. Była to moja wina, że Elinor tutaj się znalazła. Muszę zrobić wszystko, żeby opuściła to miejsce w dobrej kondycji. Nie miałem wyboru.

Schowałem lornetkę do walizki i razem z kocem zostawiłem ją w tym samym miejscu. Potem, zapiawszy kurtkę i nałożywszy kask, zapaliłem silnik i zjechałem w dół.

Zostawiłem motor blisko bramy i przeszedłem przez podwórze, mijając po drodze szopę, w której stał furgon. Drzwi były zamknięte, Juda Wilsona nie było w pobliżu. Może pojechał już do domu, taką przynajmniej miałem nadzieję. Wszedłem do stajni; obok ściany kantoru, w przeciwległym krańcu widziałem Cassa zaglądającego przez drzwi do czwartego boksu od lewej, Kandersteg był z powrotem w domu.

Na środku podwórza stały obok siebie jaguar Adamsa i TR4 Elinor. Stajenni krzątali się przy wieczornych pracach, wszystko wyglądało spokojnie i normalnie.

Otworzyłem drzwi kantoru i wszedłem do środka.

17

W ten sposób kończyły się moje niepokoje. Moja melodramatyczna wyobraźnia. Elinor była absolutnie bezpieczna. Trzymała w ręku na pół opróżnioną szklaneczkę z różowym płynem i uśmiechała się gawędząc po przyjacielsku z Adamsem i Humberem.

Ciężka twarz Humbera wyglądała poważnie, ale Adams śmiał się i świetnie się bawił. Taki właśnie obraz, zanim wszyscy troje odwrócili się i spojrzeli na mnie, utkwił głęboko w mojej świadomości.

– Daniel! – wykrzyknęła Elinor. – Pan Adams powiedział, że wyjechałeś.

– Tak. Ale zostawiłem coś. I przyjechałem po to.

– Lady Elinor Tarren – zaczął Adams ostrożnie, obchodząc mnie dookoła, zamykając drzwi i opierając się o nie – przyjechała, by zobaczyć, czy przeprowadziłeś eksperyment, do którego pożyczyła ci gwizdek na psy…

Jednak dobrze, że wróciłem z powrotem.

– Ależ ja tego nie powiedziałam – zaprotestowała – przyjechałam po gwizdek, jeśli Danielowi nie jest już potrzebny. To znaczy, przejeżdżałam tędy i pomyślałam, że oszczędzę mu kłopotu chodzenia na pocztę…

Odwróciłem się do Adamsa.

– Lady Elinor Tarren – powiedziałem z równą powściągliwością – nie wie, wjakim celu pożyczyłem gwizdek. Nie mówiłem jej tego. Ona nic o tym nie wie.

Oczy Adamsa zwęziły się, a potem utkwił je we mnie nieruchomo. Jego szczęka zgrzytnęła. Zorientował się, W jaki sposób mówię do niego, jak na niego patrzę. Nie był do tego przyzwyczajony.

Przeniósł wzrok na Elinor.

– Zostaw ją w spokoju – powiedziałem. – Ona nic nie wie.

– O czym wy mówicie? – zapytała Elinor uśmiechając się. – Co to za tajemniczy eksperyment?

– To nieważne – rzekłem. – Mamy tu… jest tu głuchy stajenny, chcieliśmy wiedzieć, czy może usłyszeć wysokie dźwięki, to wszystko.

– I co się okazało?

– Niestety, nic – potrząsnąłem głową.

– Co za szkoda. – Elinor wzięła szklankę, lód zadzwonił o szkło. – A więc jeżeli nie jest już potrzebny, mogę dostać ten gwizdek?

– Naturalnie – sięgnąłem do pasa z pieniędzmi, wyjąłem gwizdek i podałem jej. Zauważyłem zdumienie Humbera i wściekłość Adamsa, że Humber w czasie poszukiwań przegapił tak oczywisty schowek.

– Dziękuję – powiedziała Elinor, wkładając gwizdek do kieszeni. – Jakie masz teraz plany? Praca w innej stajni? Wie pan – zwróciła się z uśmiechem do Humbera – dziwię się, że pan pozwolił mu odejść. On jeździ konno lepiej niż jakikolwiek stajenny kiedykolwiek jeździł w stajni mojego ojca. Miał pan szczęście, że u pana pracował.

U Humbera nie jeździłem dobrze. Zaczął więc wyjaśniać: „On wcale nie jest taki dobry…”, kiedy Adams zręcznie mu przerwał.

– Myślę, że nie doceniliśmy Roke’a, Hedley. Lady Elinor, jestem pewien, że dzięki pani wstawiennictwu pan Humber przyjmie go z powrotem i nigdy już nie pozwoli mu odejść.

– Wspaniale – rzekła ciepło Elinor.

Adams patrzył na mnie spod przymkniętych powiek, żeby się upewnić, czy doceniam ten żarcik. Nie uznałem jednak, by był zbyt zabawny.

– Zdejmij kask – powiedział. – Jesteś w pomieszczeniu i w obecności kobiety. Zdejmij natychmiast.

– Myślę, że raczej zostanę w nim – powiedziałem w podobnym tonie. – Przydałaby mi się do niego jeszcze pełna zbroja.

Adams nie był przyzwyczajony, żebym mu się sprzeciwiał, więc aż mlasnął ustami.

Humber powiedział zdziwiony:

– Nie rozumiem, dlaczego pani interesuje się Roke’em, lady Elinor. Sądziłem, że pani ojciec pozbył się go, bo… no… napastował panią.

– Ach nie – Elinor zaśmiała się. – Chodziło o moją siostrę. Ale i to też nie była prawda. Wie pan, to wszystko było zmyślone. – Przełknęła resztę napoju i w najlepszej wierze zaczęła wpychać mnie coraz głębiej w paszczę lwa. – Ojciec kazał mi obiecać, że nie powiem nikomu, że była to zmyślona historia, ale ponieważ jest pan pracodawcą Daniela, powinien pan wiedzieć, że on nie jest wcale taki zły, jak się przedstawia.

Zapanowała krótka, głęboka cisza. I wtedy ja rzekłem z uśmiechem:

– To najmilsze referencje, jakich mi kiedykolwiek udzielono… Bardzo jest pani uprzejma.

– Ach, nie – Elinor śmiała się. – Wiesz, co mam na myśli. Nie rozumiem, dlaczego sam nie dbasz o swoje interesy.

– Nie zawsze jest to wskazane… – Zerknąłem w stronę Adamsa. Wyglądało na to, że on również nie docenia moich dowcipów. Wziął pustą szklankę Elinor.

– Jeszcze jeden dżin z campari? – zapytał.

– Nie, dziękuję. Muszę już iść.

Adams odstawił jej szklankę na biurko, tuż obok swojej.

– Czy myśli pani, że Roke należy do tego typu ludzi, którzy potrzebują brać środki uspokajające, by mieć dość odwagi na zajęcie się trudnym koniem?

– Środki uspokajające? Oczywiście, że nie. Nie myślę, żeby kiedykolwiek w życiu wziął jakiś środek uspokajający, prawda? – Zwróciła się do mnie i zaczynała być wyraźnie zaintrygowana.

– Nie. – Bardzo chciałem, żeby wyszła, nim to zaintrygowanie stanie się głębsze. Była bezpieczna jedynie tak długo, jak długo niczego nie podejrzewała i niczego się nie dowiedziała.

– Ale powiedziałeś… – zaczął Humber.

– To był żart. Tylko żart. Pan Adams bardzo się z tego śmiał, o ile pan pamięta…

– To prawda. Śmiałem się – przyznał ponuro Adams. Wydawało się, że on przynajmniej nie chce wyprowadzać jej z błędu i chętnie również by ją pożegnał.

– Och – twarz Elinor rozjaśniła się. – Lepiej będzie, jeśli wrócę już do college’u. Jutro jadę do Slaw na weekend… Czy mam coś, przekazać od ciebie ojcu, Daniel?

Było to zwykłe, grzeczne pytanie, ale dostrzegłem, że Adams zesztywniał.

Pokręciłem głową.

– A więc było mi bardzo miło, panie Humber. Dziękuję za drinka. Mam nadzieję, że nie zabrałam panu za dużo czasu.

Uścisnęła rękę Humbera, Adamsa i na końcu moją.

– Jakie to szczęście, że wróciłeś tu po coś. Już myślałam, że minęliśmy się… i że będę musiała się pożegnać z moim gwizdkiem – uśmiechnęła się.

– Tak, szczęśliwie się złożyło – roześmiałem się.

– A więc do widzenia. Do widzenia, panie Humber – rzekła, kiedy Adams otwierał przed nią drzwi.

Z nim pożegnała się na progu, gdzie Adams zatrzymał się, a ja ponad ramieniem Humbera obserwowałem przez okno, jak szła do auta. Wsiadła, pomachała wesoło Adamsowi i wyjechała z podwórza. Moja ulga przewyższała nawet zaniepokojenie, czy i jak się stąd wydostanę.

Adams wszedł do środka, zamknął drzwi, przekręcił klucz i schował go do kieszeni. Humber był zaskoczony. Ciągle jeszcze nie rozumiał.

Patrząc na mnie powiedział: – Wiesz, Roke wydaje się nie ten sam. Nawet głos ma inny.

– Roke, niech go wszyscy diabli, jest Bóg wie kim.

Jedyną pozytywną stroną tej sytuacji był fakt, że nie musiałem się już dłużej kurczyć ze strachu, kiedy do mnie mówił. Możliwość stania prosto przynosiła ulgę. Nawet jeśli nie trwało to długo.

– Chcesz powiedzieć, że to Roke, a nie Elinor Tarren wie o gwizdku?

– Oczywiście – odparł Adams niecierpliwie. – Na miłość boską, czy ty nic nie rozumiesz? Wygląda na to, że October nam go tu podstawił, chociaż skąd, do diabła, wiedział…

– Przecież Roke jest tylko stajennym.

– Tylko – powtórzył gwałtownie Adams. – Ale to nie polepsza sytuacji. Stajenni też mają języki. I oczy. Spójrz na niego. Nie jest takim głupcem, jakim się zawsze wydawał.

– Nikt nie uwierzy jemu bardziej niż tobie – ciągnął Humber.

– Nikt nie będzie musiał mu wierzyć.

– Co masz na myśli?

– Zamierzam go zabić – wyjaśnił Adams.

– Przypuszczam, że to może być dobre wyjście – powiedział Humber takim tonem, jakby rozważał zgładzenie konia.

– To wam nie pomoże – rzekłem. – Wysłałem już raport.

– Już raz nam to mówiono – powiedział Humber – ale to nie była prawda.

– Tym razem jest to prawda. Adams wykrzyknął brutalnie:

– Bez względu na raport, mam zamiar go zabić. Są inne powody… – Przerwał, spojrzał na mnie. – Oszukałeś mnie! Mnie! Jak?!

Nie odpowiedziałem. Czas nie wydawał mi się odpowiedni na błahe konwersacje.

– Ten ma motocykl – zauważył refleksyjnie Humber. Uświadomiłem sobie, że okna w umywalni kantoru były zbyt małe, by można się było przez nie wydostać. Drzwi na podwórze były zamknięte, a Humber stał przed swoim biurkiem pomiędzy mną i oknem. Krzyki mogły najwyżej sprowadzić Cassa, ale żadnego ze stajennych, którzy nawet nie wiedzieli, że tu jestem, a zresztą i tak nie trudziliby się, by mi pomóc. I Adams, i Humber byli ode mnie wyżsi i więcej ważyli. Adams nawet znacznie więcej. Humber miał swoją laskę, nie wiedziałem, jakiej broni zamierza użyć Adams, a ja nigdy w życiu nie brałem udziału w poważnej bójce. Najbliższe minuty nie zapowiadały się zbyt zachwycająco.

Z drugiej jednak strony byłem od nich znacznie młodszy i dzięki ciężkiej pracy, jakiej ode mnie wymagali, sprawny jak sportowiec. Miałem także kask. Mogłem poza tym rzucać przedmiotami… być może moje szanse nie wyglądały mimo wszystko tak beznadziejnie.

Drewniane politurowane krzesło ze skórzanym siedzeniem stało przy ścianie blisko drzwi. Adams podniósł je i zmierzał w moją stronę. Humber stał nieruchomo, przesunął w ręku laskę i trzymał ją w pogotowiu. Poczułem się przerażająco bezbronny. Oczy Adamsa były bardziej mętne niż kiedykolwiek, nie odbijał się w nich uśmiech wykwitający na jego ustach. Powiedział głośno:

– Równie dobrze możemy się zabawić. Nie będą się chyba przyglądali zbyt dokładnie nadpalonym szczątkom…

Zamachnął się krzesłem. Udało mi się uniknąć ciosu, ale znalazłem się w zasięgu Humbera, którego laska ciężko wylądowała na moim ramieniu, o centymetry od ucha. Zachwiałem się, upadłem i potoczyłem się po podłodze; podniosłem się akurat w samą porę, by uniknąć ciosu krzesłem, które Adams ciskał w dół. Przy uderzeniu o ziemię wyłamała się jedna noga. Adams pochylił się i podniósł ją. Solidna, prosta, prostokątna noga z nieprzyjemnym ostrym końcem w miejscu, gdzie wyłamała się z siedzenia.

Adams uśmiechnął się szerzej i kopnął resztki krzesła w kąt.

– Teraz – powiedział – trochę się pobawimy…

Jeśli można nazwać to zabawą, to myślę, że bawili się dobrze.

Dotychczas obydwaj odnieśli stosunkowo niewiele obrażeń, podczas gdy ja zbierałem coraz więcej guzów do mojej kolekcji, wraz z szybko krwawiącym cięciem na skroni od ostrej krawędzi nogi krzesła wirującej w ręku Adamsa. Jednak kask w znacznym stopniu łagodził efekty ich stylu walki, a ja odkryłem w sobie użyteczną zdolność do uników. Kopałem też przy każdej okazji.

Humber, powolny w ruchach, stał na stanowisku pilnując okna i atakował mnie, ilekroć znalazłem się w jego zasięgu. A że kantorek nie był duży, zdarzało się to zbyt często. Od początku próbowałem albo zdobyć laskę, albo podnieść połamane krzesło, czy w ogóle znaleźć coś, czym mógłbym rzucać, ale wynikało z tego tyle, że moje ręce były w nieustannym ruchu, a Adams odgadłszy moje zamiary co do krzesła, postarał się, abym nie mógł go dosięgnąć. Jedyne przedmioty nadające się do rzucania w tym dość pustym pomieszczeniu znajdowały się na biurku, za Humberem.

Ze względu na zimną noc na wzgórzu, miałem pod kurtką dwa swetry, działały one w pewnym sensie amortyzująco, ale szczególnie Adams uderzał bardzo mocno, toteż ilekroć udało mu się trafić, niemal przysiadałem. Przychodziło mi do głowy, żeby wyskoczyć przez okno, nie bacząc na szkło, nie dawali mi jednak żadnej szansy zbliżenia się do okna, nie miałem też wiele czasu, by tę szansę wypróbować.

Zdesperowany, przestałem nagle robić uniki i rzuciłem się na Humbera. Nie zwracając uwagi na Adamsa, który błyskawicznie ulokował dwa przerażające proste, chwyciłem mojego ekspracodawcę za klapy i opierając się jedną nogą na biurku niby na dźwigni, obróciłem nim i rzuciłem w przeciwległy kąt pokoju. Wylądował z hukiem na szafkach.

Na biurku był zielony szklany przycisk do papieru. Wielkości piłki krykietowej. Gładko wśliznął się w moją rękę. Jednym ruchem porwałem go, wspiąłem się na palce i rzuciłem przycisk prosto tam, gdzie straciwszy równowagę leżał Humber.

Przycisk trafił go dokładnie między oczy. Pyszny strzał. Humber stracił przytomność. Osunął się bezgłośnie.

Byłem z tamtej strony pomieszczenia, jeszcze zanim upadł na podłogę, a moja ręka wyciągała się po kulę z zielonego szkła, która była dla mnie lepszą bronią niż laska czy połamane krzesło. Jednak Adams domyślił się zbyt szybko. Podniósł ramię.

Popełniłem błąd sądząc, że jeden cios więcej nie zrobi różnicy i nie zrezygnowałem z próby dosięgnięcia przycisku, nawet wtedy, gdy zdawałem sobie sprawę, że noga krzesła zmierza w dół. Tym razem jednak, ponieważ miałem opuszczoną głowę, nie uratował mnie kask. Adams trafił mnie za ucho, w miejsce, gdzie kask nie sięgał.

Półprzytomnie padłem na ścianę i wylądowałem na podłodze z rękami na ścianie i nogą podwiniętą pod siebie. Próbowałem wstać, ale miałem wrażenie, że siły opuściły mnie zupełnie. Kręciło mi się w głowie. Źle widziałem. W moich uszach brzmiał jakiś hałas.

Adams pochylił się nade mną, odpiął kask i zsunął mi go z głowy. Pomyślałem mętnie, że to musi coś znaczyć. Spojrzałem w górę. Stał, uśmiechnięty, wymachując nogą od krzesła. Najwyraźniej dobrze się bawił.

W ostatniej sekundzie mój umysł trochę się rozjaśnił i zdałem sobie sprawę, że jeśli czegoś nie zrobię, ten cios będzie na pewno ostatni. Nie było czasu na uniki. Podniosłem prawe ramię, by zabezpieczyć nieosłoniętą głowę, i na nim właśnie wylądował brutalnie opuszczony kawał drewna.

Odczułem to jak eksplozję. Ręka zwisła drętwa i bezużyteczna.

Co mi pozostało? Dziesięć sekund. Może mniej. Byłem wściekły. Szczególnie nie chciałem dostarczyć Adamsowi przyjemności zabicia mnie. Ciągle się uśmiechał. Obserwując, jak to przyjmę, podniósł powoli ramię, by wymierzyć coup de grace.

Nie, pomyślałem, niemożliwe. Przecież moje nogi były w porządku.

O czym ja, do diabła, myślałem, leżąc tak i czekając, aż będzie koniec, podczas gdy miałem dwie dobre nogi? Adams stał po mojej prawej stronie. Moja lewa noga była zgięta pode mną, nie zwrócił specjalnej uwagi, kiedy ją prostowałem i przełożyłem przed niego. Uniosłem obie nogi z ziemi, jedną przed, a drugą za jego kostkami i wtedy kopnąłem go lewą nogą, połączyłem ciasno obie nogi i gwałtownie obróciłem całe ciało najmocniej jak mogłem.

Adamsa to zupełnie zaskoczyło. Stracił równowagę i z rozłożonymi ramionami upadł z hukiem na podłogę. Dzięki temu, że Adams był tak ciężki, jego upadek lepiej służył moim celom; wstawał z trudem i powoli. Nie mógłbym rzucić przycisku dalej z moim unieruchomionym ramieniem. Podnosząc się na nogi, złapałem w lewą rękę zieloną szklaną kulę i trzasnąłem nią w głowę Adamsa, podczas gdy on ciągle jeszcze nie podniósł się z kolan. Wydawało się, że cios ten nie odniósł żadnego skutku. Ciągle jeszcze podnosił się, coś mamrotał.

Zdesperowany uniosłem rękę i znów go uderzyłem w tył głowy. Tym razem upadł, i tak pozostał.

O mało nie padłem obok niego, kręciło mi się w głowie, było mi niedobrze, w całym ciele odczuwałem ból, a krew ze skaleczonej skroni kapała wolno na podłogę.

Nie wiem, jak długo pozostałem w takiej pozycji, próbując złapać oddech, znaleźć siły, by wstać i opuścić to miejsce, ale w rzeczywistości nie mogło to trwać długo. I dopiero na myśl o Cassie podniosłem się na nogi. W tym stanie mogłem poradzić sobie najwyżej z niemowlęciem, ale nie z krzepkim koniuszym.

Obaj mężczyźni leżeli na podłodze nie poruszając się. Adams oddychał bardzo ciężko, niemal chrapał. Pierś Humbera ledwo się ruszała.

Przejechałem lewą ręką po twarzy, zobaczyłem, że jest kompletnie skrwawiona. Pomyślałem, że muszę mieć zakrwawioną całą twarz. Nie mogę w tym stanie wyjechać na szosę. Potykając się poszedłem do umywalni.

W zlewie były na pół rozpuszczone kawałki lodu. Lód, przyglądałem mu się z zamętem w głowie. Lód w lodówce. Lód podzwaniający w drinkach, lód w zlewie. Dobry na zatamowanie krwawienia. Wziąłem kawałek i spojrzałem w lustro. Niezły widok. Trzymałem kawałek lodu na przeciętej skroni i próbowałem, według klasycznego określenia, zebrać się do kupy Z marnym powodzeniem.

Po chwili wlałem do zlewu trochę wody i opłukałem twarz. Okazało się, że skaleczenie jest niewielkie i niezbyt poważne, chociaż ciągle jeszcze bardzo krwawiące. Rozejrzałem się w poszukiwaniu ręcznika. Na stole obok apteczki stał słoik z odkręconą nakrętką. Obok leżała łyżeczka. Mój wzrok prześliznął się po nim, ciągle szukając ręcznika, po czym znów zaintrygowany spojrzałem na słoik. Zrobiłem trzy niepewne kroki przechodząc przez pokój. Myślałem, że ten słoik powinien coś dla mnie znaczyć, ale nic nie docierało do mnie w pełni.

Słoik ze sproszkowanym fenobarbitonem, jaki dawałem codziennie Mickeyowi przez dwa tygodnie. Po prostu fenobarbiton, to wszystko. Westchnąłem. Nagle doszło do mnie, że przecież Mickey dostał ostatnią porcję ze słoja. A więc słój powinien być pusty. Wypróżniony. Ten nowy stój był pełny aż po szyjkę, z kawałkami wosku z pieczęci leżącymi obok na stole. Ktoś musiał dopiero co otworzyć świeży słój rozpuszczalnego fenobarbitonu i zużyć kilka łyżeczek.

To jasne. Dla Kanderstega.

Znalazłem ręcznik i wytarłem twarz. Wróciłem do kantoru i ukląkłem przy Adamsie, żeby wyjąć z jego kieszeni klucz. Przestał chrapać. Przekręciłem go na bok. Adams nie żył.

Kropelki krwi wysączyły się z jego uszu, oczu, nosa i ust. Pomacałem głowę w miejscu, gdzie go uderzyłem, pod moimi palcami poruszyły się powyginane kości.

Drżący i przerażony przeszukałem jego kieszenie, znalazłem klucz. Podniosłem się i wolno podszedłem do biurka, żeby zatelefonować na policję. Telefon leżał na podłodze z odłożoną słuchawką. Pochyliłem się i niezręcznie podniosłem telefon lewą ręką, nieprzyjemnie kręciło mi się w głowie. Prostując się z wysiłkiem, postawiłem telefon na biurku. Po mojej brwi zaczęła kapać krew. Już nie miałem siły, żeby ją zmyć.

W stajni widać było jeszcze jakieś światła, paliło się też w boksie Kanderstega. Drzwi boksu były szeroko otwarte, a koń przywiązany za szyję szarpał się i wściekle wierzgał, nie wyglądało na to, że brał środki uspokajające.

Zatrzymałem się z palcem na tarczy telefonicznej i zrobiło mi się zimno. Umysł mój nagle się rozjaśnił. Kandersteg nie dostał środków uspokajających. Wcale nie zależało im na osłabieniu jego pamięci. Raczej wprost przeciwnie. Mickey dostawał fenobarbiton dopiero wtedy, kiedy zaczęło być z nim źle.

Nie chciałem wierzyć w to, co podpowiadał mi rozsądek: jedna lub dwie łyżeczki fenobarbitonu w dużym dżinie z campari z pewnością wywoła fatalne skutki.

Wyraźnie przypomniałem sobie całą scenę, jaką zastałem w kantorze: drinki, niepokój Humbera, radość na twarzy Adamsa. Taka sama jak w momencie, kiedy był przekonany, że mnie zabija. Lubił zabijanie. Ze słów Elinor wywnioskował, że odgadła przeznaczenie gwizdka, i nie tracił czasu, żeby się jej pozbyć.

Nic dziwnego, że nie sprzeciwiał się jej odjazdowi. Wróci do swojego college’u i umrze daleko stąd, głupia dziewczyna, która wzięła za dużą dawkę. Nie będzie to miało żadnego związku z Adamsem czy Humberem. Nic też dziwnego, że był tak zdecydowany mnie zabić: nie tylko z tego powodu, co wiedziałem o koniach, czy że go oszukałem, ale dlatego, że widziałem Elinor pijącą dżin.

Wyobrażenie sobie sceny poprzedzającej moje przybycie nie wymagało wielkiego wysiłku. Adams mówiący gładko:

„A więc przyjechała pani sprawdzić, czy Roke używał gwizdka?”

„Tak”.

„A pani ojciec wie, że jest pani tutaj? Czy wie o gwizdku?” „Ależ nie, ja przyjechałam pod wpływem impulsu. Oczywiście, że ojciec nie wie”.

Musiał uznać ją za idiotkę, skoro popełniła taką gafę, ale prawdopodobnie należał do tego typu mężczyzn, którzy i tak wszystkie kobiety uważają za idiotki.

„Może lodu do drinka. Przyniosę. Żaden kłopot, jest w sąsiednim pokoju… Proszę bardzo, młoda damo… Mocny dżin z odrobiną fenobarbitonu to pewna i szybka droga do nieba”.

Podjął nierozważne ryzyko zabijając Stapletona, i powiodło mu się. A kto wie, czy gdybym został znaleziony w sąsiednim hrabstwie w jakiejś przepaści przy szczątkach motocykla, a Elinor umarłaby w swoim college’u, nie udałoby mu się wyjść cało z tych opresji.

Elinor umarłaby… Ciągle jeszcze trzymałem palec na tarczy telefonu. Przekręciłem trzy razy dziewięć. Nie było odpowiedzi. Nacisnąłem widełki i spróbowałem jeszcze raz. Cisza. Linia nie działała, telefon był głuchy. Wszystko było martwe. Mickey nie żył. Stapleton nie żył, Adams nie żył… Elinor… stop, stop. Spróbowałem zebrać rozproszone myśli. Jeżeli telefon nie działa, ktoś będzie musiał pojechać do college’u Elinor i nie pozwolić jej umrzeć.

W pierwszym odruchu pomyślałem, że ja nie będę mógł tego zrobić. Ale kto? Jeżeli moje rozumowanie było słuszne, Elinor potrzebny był lekarz, i każda chwila, jaką marnowałem na znalezienie innego telefonu czy osoby, która pojechałaby za mnie do Durham, była po prostu zmniejszaniem jej szans na przeżycie. Mogłem tam dojechać w niecałe dwadzieścia minut. Telefonując z Posset nie załatwiłbym pomocy dla Elinor.

Wykonałem trzy próby włożenia klucza do zamka. Nie mogłem utrzymać klucza w prawej ręce, a lewa bardzo mi się trzęsła. Odetchnąłem głęboko, otworzyłem wreszcie drzwi, wyszedłem i zatrzasnąłem je.

Nikt mnie nie zauważył, kiedy wychodziłem przez stajnię tą samą drogą, którą przyszedłem, i kiedy podchodziłem do motocykla. Jednak po pierwszym kopnięciu motocykl nie zapalił i zza rzędu boksów wyszedł Cass, by sprawdzić, co się dzieje.

– Kto tam jest? – zawołał. – To ty, Dan? Co tu robisz? – Szedł w moją stronę.

Nadepnąłem z furią na starter. Silnik kichnął, krztusił się i zawarczał. Nacisnąłem sprzęgło i wrzuciłem bieg.

– Wracaj! – wrzeszczał Cass.

Ale ja już odwróciłem się od niego, wyjechałem z bramy i pędziłem drogą do Posset, aż spod kół tryskały kamienie.

Gaz był w prawej rączce kierownicy. Trzeba było przekręcić go do siebie, by przyspieszyć, i od siebie, by zwolnić. Normalnie to było proste. Tego wieczoru jednak było trochę inaczej: kiedy udało mi się złapać uchwyt wystarczająco mocno, by przekręcić gaz, ból mojej drętwej dotąd ręki ożył tak nagle, że omal nie spadłem z motocykla, jeszcze zanim przejechałem bramę.

Durham leżało piętnaście kilometrów na północny wschód. Dwa kilometry w dół wzgórza do Posset, jedenaście przez wrzosowiska po prostej i mało uczęszczanej drodze lokalnej, dwa przez przedmieścia. Ten ostatni fragment drogi, z ruchem, zakrętami, częstą koniecznością zmiany szybkości, będzie najtrudniejszy.

Na motocyklu utrzymywała mnie jedynie świadomość, że jeżeli spadnę, to Elinor prawdopodobnie umrze. Była to jednak jazda, której nie chciałbym powtarzać. Nie wiem, jak wiele otrzymałem uderzeń, ale chyba niewiele mniej od worka treningowego. Starałem się nie myśleć o tym i koncentrować się na aktualnej sytuacji.

Jeżeli Elinor pojechała prosto do college’u, to wkrótce po przyjeździe musiała poczuć się śpiąca. O ile potrafiłem sobie przypomnieć, jako że nigdy nie zwracałem na to specjalnej uwagi, barbiturany zaczynały działać mniej więcej po godzinie. Inaczej jednak barbiturany rozpuszczone w alkoholu. Szybciej. Pewnie od dwudziestu minut do pół godziny. Nie wiedziałem dokładnie. Dwadzieścia minut od chwili wyjazdu ze stajni wystarczyło, by mogła bezpiecznie dojechać. I co potem? Mogła pójść do swojego pokoju, poczuć się zmęczona, położyć się i zasnąć.

Podczas mojej bójki z Humberem i Adamsem była w drodze powrotnej do Durham.

Nie wiedziałem, ile to czasu zmarnowałem w umywalni, kręcąc się w oszołomieniu, ale nie mogła przyjechać do college’u na długo przedtem, nim wyruszyłem jej na pomoc. Zastanawiałem się, czy poczuła się na tyle źle, by komuś o tym powiedzieć, czy prosić o pomoc. Nawet jednak gdyby to zrobiła, ani ona, ani nikt inny nie miałby pojęcia, co jej właściwie jest.

Dojechałem do Durham, pokonałem zakręty, nawet zatrzymałem się na krótko pod czerwonym światłem na ruchliwej ulicy i zwalczyłem pokusę, by ostatnie pół kilometra przejechać wolniutko i uniknąć tym sposobem konieczności używania gazu. Jednak moja nieznajomość czasu, w jakim trucizna poczynić może nieodwracalne szkody w organizmie, dodała skrzydeł mojemu niepokojowi.

18

Ściemniało się już, kiedy wjechałem na dziedziniec college’u: wyłączyłem silnik i pobiegłem schodami do drzwi wejściowych. Przy biurku portiera nie było nikogo, w budynku panowała cisza. Biegłem korytarzami, próbując przypomnieć sobie zakręty, znalazłem schody, wbiegłem dwa piętra w górę i dopiero tam się zgubiłem. Nagle nie miałem najmniejszego pojęcia, w którą stronę należy iść, by trafić do pokoju Elinor.

Szczupła starsza kobieta w okularach szła w moją stronę, trzymając pod pachą plik papierów i grubą książkę. Ktoś z personelu, pomyślałem.

– Proszę mi powiedzieć, gdzie jest pokój panny Tarren?

Podeszła bliżej i spojrzała na mnie. Nie była zachwycona tym, co zobaczyła. Pomyślałem, jak wiele bym w tym momencie dał za godny szacunku wygląd.

– Proszę – powtórzyłem. – Ona może być chora. Gdzie jest jej pokój?

– Pan ma zakrwawioną twarz – zauważyła.

– To tylko skaleczenie… proszę mi powiedzieć. – Złapałem ją za rękę. – Niech mi pani pokaże jej pokój i wtedy, jeśli z panną Tarren wszystko jest w porządku, pójdę sobie, bez kłopotu. Ale zdaje mi się, że ona może bardzo potrzebować pomocy. Proszę mi uwierzyć…

– Dobrze – powiedziała z ociąganiem. – Pójdziemy sprawdzić. To jest tu… o, właśnie tu.

Podeszliśmy do drzwi pokoju Elinor. Mocno zapukałem. Nie było odpowiedzi. Pochyliłem się, by zajrzeć przez dziurkę od klucza. Klucz tkwił w zamku z tamtej strony, nie mogłem więc nic zobaczyć.

– Proszę otworzyć – nalegałem na kobietę, która ciągle przyglądała mi się podejrzliwie. – Proszę otworzyć i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

Położyła rękę na gałce i przekręciła ją. Jednak drzwi ani drgnęły. Były zamknięte na klucz. Znowu zapukałem. Nie było odpowiedzi.

– Niech pani posłucha – rzekłem nagląco. – Skoro drzwi zamknięte są od wewnątrz, Elinor Tarren jest w środku. Nie odpowiada, bo nie może. Naprawdę natychmiast potrzebny jest lekarz. Czy może pani sprowadzić lekarza?

Kobieta skinęła głową i przyjrzała mi się badawczo przez okulary. Nie byłem pewien, czy mi uwierzyła, ale na to wyglądało.

– Proszę powiedzieć lekarzowi, że została otruta fenobarbitonem i dżinem. Około czterdziestu minut temu. I proszę, proszę, niech się pani pospieszy! Czy są zapasowe klucze do drzwi?

– Nie można wypchnąć klucza, który jest już w zamku. Próbowaliśmy tego przy innych okazjach, z innymi drzwiami. Musi pan wyłamać zamek. Ja pójdę do telefonu. – Oddaliła się wolno korytarzem, wciąż zadziwiająco opanowana wobec podejrzanie wyglądającego młodzieńca o pokrwawionej twarzy i nowiny, że jedna z jej studentek była już w połowie drogi do koronera. Bardzo odporna pracownica uniwersytetu.

Wiktorianie, którzy wznieśli ten budynek, nie uważali za stosowne, by niefortunni przyjaciele wyłamywali drzwi do pokojów panienek. Robota była solidna. Ale skoro szczupła dama tak spokojnie zakładała, że wyłamanie ich leży w mojej mocy, nie chciałbym zawieść. W końcu wyłamałem zamek nogą. Ustąpiło drewno framugi i drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Mimo hałasu, żadna studentka nie pokazała się na korytarzu. W dalszym ciągu nie było w pobliżu nikogo. Wszedłem do pokoju Elinor, zapaliłem światło i zamknąłem za sobą drzwi.

Elinor leżała na łóżku przykryta niebieską narzutą głęboko uśpiona, z falą srebrnych włosów rozsypanych wokół głowy. Wyglądała pięknie i spokojnie. Była częściowo rozebrana i pewnie dlatego zamknęła drzwi na klucz. Miała na sobie jedynie stanik, majtki, prostą halkę. Wszystko to było białe z różowymi pączkami róż i wstążeczkami. Ładne. Podobałoby się Belindzie. Ale w tej sytuacji nadawało to Elinor wyraz wzruszającej bezbronności. Wzmogło jeszcze mój rozdzierający niepokój.

Strój, który miała na sobie Elinor podczas wizyty u Humbera, leżał na podłodze. Jedna pończocha przewieszona była przez poręcz krzesła, druga leżała na podłodze, tuż obok ręki Elinor. Czysta para pończoch była na toaletce, a na szafie wisiała na ramiączku niebieska wełniana suknia Elinor przebierała się na wieczór.

Skoro nie obudziło jej moje kopanie w drzwi, to na pewno nie obudzi dotknięcie. Spróbowałem jednak. Potrząsnąłem ją za rękę. Nie poruszyła się. Miała normalny puls, regularny oddech, cerę tak delikatną jak zwykle. Wszystko wyglądało normalnie. To właśnie wydało mi się przerażające.

Zastanawiałem się z niepokojem, kiedy wreszcie przyjdzie lekarz? Drzwi były bardzo oporne – czy też może ja byłem bardzo słaby, bo tak też można na to spojrzeć – i chyba musiało minąć już co najmniej dziesięć minut od chwili, gdy kobieta poszła telefonować.

Jakby w odpowiedzi na to, otworzyły się drzwi i schludny, solidnie wyglądający mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szary garnitur, wkroczył do pokoju. Był sam. W jednej ręce trzymał torbę, a w drugiej siekierkę strażacką. Wchodząc do pokoju przyjrzał się rozbitej framudze, zamknął drzwi i odłożył toporek na biurko Elinor.

– Nie tracił pan czasu – rzekł szorstko. Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu bez zbytniego entuzjazmu i wskazał gestem, żebym usunął się z drogi. Wtedy przyjrzał się dokładniej Elinor, jej podwiniętej halce i gołym długim nogom i powiedział do mnie ostro, podejrzliwie: – Czy ruszał pan jej ubranie?

– Nie – odparłem gorzko. – Potrząsnąłem ją za rękę. I zbadałem puls. Kiedy tu wszedłem, leżała w tej pozycji.

Coś, może po prostu moje nazbyt wyraźne zmęczenie, sprawiło, że obrzucił mnie nagle profesjonalnym, bezosobowym spojrzeniem.

– W porządku – powiedział i pochylił się nad Elinor.

Stałem za nim, kiedy ją badał, i zauważyłem, że obciągnął jej halkę tak, by dosięgała kolan.

– Fenobarbiton i dżin. Czy jest pan pewny?

– Tak.

– Sama to wzięła? – zaczął otwierać torbę.

– Nie. Zdecydowanie nie.

– To miejsce zazwyczaj pełne jest kobiet – powiedział bez związku. – Ale pewnie wszystkie są na jakimś spotkaniu. – Znów przyjrzał mi się badawczo. – Czy może pan mi pomóc?

– Tak.

– Jest pan pewien? – zawahał się.

– Proszę mi tylko powiedzieć, co mam robić.

– Dobrze. Proszę znaleźć duży dzbanek i wiadro lub miednicę. Najpierw wezmę się do niej, a potem pan mi opowie, jak to było.

Wyjął z torby strzykawkę, napełnił ją i zrobił Elinor zastrzyk dożylny. Znalazłem dzbanek i miednicę w ściennej szafie.

– Pan tu już kiedyś był – zauważył lekarz, znów stając się podejrzliwy.

– Raz. – I, aby oszczędzić Elinor, dodałem: – Pracuję u jej ojca. To nic osobistego.

– Cieszy mnie to.

Wyjął igłę, rozmontował strzykawkę i szybko umył ręce.

– Czy wie pan, ile wzięła tabletek?

– To nie byty tabletki. Proszek. Co najmniej łyżeczkę. Może więcej. Miał minę przerażoną.

– Taka ilość byłaby gorzka. Poczułaby ją.

– Dżin i campari… i tak są gorzkie.

– No tak. Wypłuczę jej żołądek. Większość trucizny została już i tak zaabsorbowana, ale jeśli przyjęła aż tyle… to w każdym razie warto spróbować.

Polecił mi napełnić dzbanek letnią wodą, podczas gdy sam starannie umieszczał grubą rurkę w gardle Elinor. Zdziwiło mnie, że przykładał ucho do długiego wystającego końca rurki, i wtedy wyjaśnił mi krótko, że kiedy pacjent jest nieprzytomny i nie może przełykać, trzeba mieć pewność, że rurka weszła do żołądka, a nie do płuc.

– Jeśli słychać oddech, znaczy, że jest się w złym miejscu. Założył lejek na koniec rurki, wziął dzbanek i ostrożnie wlewał wodę.

Kiedy do rurki wlał już przerażającą, jak mi się zdawało, ilość wody, podał mi dzbanek i kazał ustawić miednicę obok siebie. I wtedy zdjął lejek i skierował koniec rurki w dół, do miednicy. Woda wylała się z powrotem, wraz z całą zawartością żołądka Elinor.

– Aha – zauważył spokojnie – jadła coś przedtem. Chyba ciasto. To dobrze.

Trudno mi było okazać taką samą obojętność.

– Czy nic jej nie będzie? – W moim głosie było napięcie. Spojrzał na mnie i wyciągnął rurkę.

– Wypiła to niecałą godzinę przed moim przyjściem?

– Tak, chyba około pięćdziesięciu minut przedtem.

– I jadła coś… Nie, nic jej nie będzie. Zdrowa dziewczyna. Zastrzyk, który jej dałem, jest skutecznym antidotum. Obudzi się prawdopodobnie za godzinę. Wystarczy jedna noc w szpitalu i trucizna będzie już poza organizmem. Będzie zupełnie zdrowa.

Potarłem ręką twarz.

– Duże znaczenie ma tu sprawa czasu – powiedział spokojnie. – Gdyby leżała tak przez wiele godzin… po całej łyżeczce, to może być trzydzieści gramów, albo nawet więcej. – Pokręcił głową. – Na pewno nie przeżyłaby.

Pobrał próbkę zawartości żołądka do analizy, a miednicę przykrył ręcznikiem.

– W jaki sposób przeciął pan sobie głowę? – zapytał nagle.

– W bójce.

– Trzeba to zszyć. Chce pan, żebym to zrobił?

– Tak. Bardzo dziękuję.

– Zrobię to, jak pannę Tarren zabiorą do szpitala. Doktor Pritchard powiedziała, że zadzwoni po karetkę. Powinni tu zaraz być.

– Doktor Pritchard?

– Wykładowczyni, która mnie wezwała. Mam gabinet tuż za rogiem. Zatelefonowała do mnie i powiedziała, że jakiś gwałtowny, zakrwawiony młodzieniec upiera się, że panna Tarren została otruta i żebym lepiej przyszedł i sprawdził – uśmiechnął się przelotnie. – Nie powiedział mi pan jeszcze, jak to się stało.

– Och, to taka długa historia – odparłem zmęczonym głosem.

– Będzie pan musiał to opowiedzieć policji.

Skinąłem głową. Było za dużo rzeczy, które będę musiał opowiedzieć policji. Nie oczekiwałem na to specjalnie niecierpliwie. Lekarz wyjął pióro i papier i napisał list, który miał towarzyszyć Elinor do szpitala.

Na korytarzu zadźwięczały nagle dziewczęce głosy, tupot nóg, odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Studentki wróciły ze swojego spotkania zbyt wcześnie z punktu widzenia Elinor, jako że będą teraz świadkami jej wyjazdu do szpitala.

Ciężkie kroki zatrzymały się przed drzwiami pokoju i rozległo się pukanie. Przyszli dwaj mężczyźni w fartuchach, bardzo umiejętnie przenieśli Elinor na nosze, owinęli w koce i wynieśli. Fala miłych głosów za drzwiami podniosła się ze współczuciem i zaciekawieniem.

Doktor zamknął drzwi za sanitariuszami i nie tracąc czasu wyjął z torby igłę i nici, żeby zszyć ranę na mojej skroni. Przysiadłem na łóżku Elinor, kiedy dezynfekował mi ranę i nakładał szwy.

– Dlaczego pan się bił? – zapytał zawiązując nić.

– Bo zostałem zaatakowany.

– Tak? – Zmienił pozycję, by szyć pod innym kątem, i oparł się o mnie, nie chcąc tracić równowagi.

Poczuł, że cofam się pod tym naciskiem, i przyjrzał mi się pytająco.

– A więc pan oberwał najwięcej?

– Nie – powiedziałem wolno. – Ja wygrałem. Skończył nakładanie szwów i obciął nić nożyczkami.

– No, to gotowe. Blizna nie będzie duża.

– Dziękuję – zabrzmiało to trochę słabo.

– Czy dobrze się pan czuje? – zapytał lekarz szorstko. – Czy też jasnożółty połączony z szarym to normalny kolor pana cery?

– Jasnożółty jest normalny. Szary świadczy o tym, jak się czuję – uśmiechnąłem się blado. – Dostałem też w tył głowy.

Pomacał guza za uchem i powiedział, że przeżyję to. Zapytał, ile mam takich miejsc na ciele, i wtedy usłyszeliśmy następne ciężkie kroki na korytarzu, a potem drzwi otworzyły się z trzaskiem.

Do pokoju weszło dwóch barczystych policjantów.

Znali lekarza. Wyglądało na to, że często współpracuje z policją w Durham. Przywitali się uprzejmie, lekarz zaczął wyjaśniać, że panna Tarren jest już w drodze do szpitala. Przerwali mu.

– Przyszliśmy po niego, doktorze – powiedział wyższy z policjantów wskazując na mnie. – Stajenny o nazwisku Daniel Roke.

– Tak, on właśnie zgłosił wypadek panny Tarren…

– Nie, doktorze, to nie ma żadnego związku z panną Tarren i jej chorobą. Chcemy go przesłuchać w innej sprawie.

– On nie jest w najlepszym stanie – rzekł lekarz. – Myślę, że musicie dać mu spokój. Nie można tego odłożyć?

– Przykro mi, ale to niemożliwe, doktorze.

Obydwaj podeszli do mnie. Ten, który przez cały czas mówił, był wysokim rudym mężczyzną w moim wieku, o zmęczonej twarzy, bez uśmiechu. Jego towarzysz był troszkę niższy, miał brązowe oczy i również przez cały czas miał się na baczności. Sprawiali wrażenie, jakby obawiali się, że mogę się poderwać na nich.

Bardzo sprawnie pochylili się i złapali mnie za ręce. Rudzielec, który był z mojej prawej strony, wyciągnął z kieszeni kajdanki i obydwaj mi je założyli.

– Lepiej bądź spokojny, kolego – poradził rudzielec, najwyraźniej biorąc moje próby wyswobodzenia ręki z bolesnego uścisku za chęć ucieczki.

– Puść mnie – powiedziałem. – Przecież nigdzie nie uciekam…

Puścili, odstąpili o krok, przyglądając mi się. Na ich twarzach nie było żadnego niepokoju; myślę, że początkowo naprawdę obawiali się, że ich zaatakuję. Było to denerwujące. Odetchnąłem głęboko, by zapanować nad bólem ręki.

– Nie sprawi nam wiele kłopotu – odezwał się ciemniejszy. – Wygląda jak śmierć.

– Brał udział w bójce – wyjaśnił lekarz.

– Tak panu powiedział? – wysoki zaśmiał się.

Spojrzawszy na kajdanki, odkryłem, że były w równym stopniu niewygodne, co poniżające.

– Co on zrobił? – zapytał lekarz.

Odpowiedział rudzielec: – On… będzie przesłuchiwany w sprawie ataku na trenera koni wyścigowych, u którego pracował, i który jest jeszcze nieprzytomny, i na drugiego człowieka, z rozwaloną czaszką.

– Nie żyje?

– Tak nam powiedziano, doktorze. Nie byliśmy w stajni, ale mówią, że to trup. Wysłano nas z Clavering, żeby go przyprowadzić, i tam go odwozimy, bo ta stajnia jest w naszym rejonie.

– Bardzo szybko go złapaliście – skomentował lekarz.

– Tak – przyznał z zadowoleniem rudzielec. – Niezła robota. Pani stąd zatelefonowała do policji w Durham jakieś pół godziny temu i opisała go, a kiedy dostali wiadomość z Clavering o historii w stajni, ktoś połączył te dwa opisy. Przysłano nas więc tutaj. Na podjeździe stoi jego motocykl, numery rejestracyjne zgadzają się, i po sprawie.

Uniosłem głowę. Lekarz spojrzał na mnie. Stracił złudzenia. Wzruszył ramionami i powiedział zmęczonym głosem:

– Z takimi nigdy nic nie wiadomo. Wydawał się… no… nie wyglądał na zwykłego brutala. I proszę! – Odwrócił się i wziął swoją torbę.

Nagłe poczułem, że to za dużo. Pozwoliłem, by zbyt wielu ludzi mną pogardzało, i nie przeciwdziałałem temu. Doktor był tym jednym za dużo.

– Walczyłem, bo zostałem zaatakowany – krzyknąłem.

Lekarz obrócił się. Nie wiem dlaczego myślałem, że przekonanie właśnie jego jest tak szalenie ważne, ale tak mi się wtedy wydawało. Ciemny policjant uniósł brwi i wyjaśnił lekarzowi.

– Trener był jego pracodawcą, a ten bogaty człowiek, który zginął, był właścicielem koni trenowanych w stajni. Zabójstwo zgłosił koniuszy. Widział, jak Roke odjeżdżał na motocyklu i wydało mu się to dziwne, bo wyrzucono go poprzedniego dnia, poszedł więc powiedzieć o tym trenerowi i znalazł go nieprzytomnego, a tego drugiego martwego.

Doktor usłyszał już dosyć. Wyszedł z pokoju nie oglądając się. Jaki sens miało wyjaśnienie? Lepiej zrobić tak, jak mówił rudzielec, spokojnie pogodzić się z tym, z goryczą.

– No to chodźmy, kolego – powiedział ciemniejszy.

Stali znów pełni napięcia z czujnymi oczami i wrogimi twarzami.

Powoli podniosłem się. Powoli, bo byłem niebezpiecznie blisko tego, że w ogóle nie będę mógł się podnieść, a nie chciałem prosić o współczucie, którego najwyraźniej i tak nikt by mi nie okazał. Wszystko było jednak w porządku, skoro już wstałem, poczułem się lepiej, co w równym stopniu było efektem psychologicznym jak fizycznym, ponieważ byli ze mną dwaj nie tyle ogromnie groźni policjanci, ale dwaj zwykli młodzi ludzie w moim wieku wykonujący swoje obowiązki i starający się za wszelką cenę nie popełnić żadnego błędu.

Oczywiście, z nimi było zupełnie inaczej. Myślę, że podświadomie spodziewali się, iż stajenny będzie niewielkiego wzrostu, i trochę byli zaskoczeni na mój widok. Stali się wyraźnie bardziej agresywni, zdałem sobie sprawę, że w tych akurat okolicznościach, w moim czarnym stroju wydawałem się im pewnie, jak to kiedyś określił Terence, trochę niebezpieczny i trudny do opanowania.

Wydawało mi się, że nie ma większego sensu, żebym był jeszcze bardziej maltretowany, zwłaszcza przez prawo, jeżeli można było tego uniknąć.

– Słuchajcie – westchnąłem ciężko. – Tak jak mówicie, nie będę wam sprawiał kłopotu.

Chyba jednak powiedziano im, że mają przywieźć kogoś, kto wpadł w szał, rozwalił głowę facetowi, toteż nie zamierzali ryzykować. Rudzielec złapał mnie mocno za prawą rękę powyżej łokcia i pchnął w stronę drzwi, a na korytarzu natychmiast drugi złapał mnie za lewą rękę. Wzdłuż korytarza stały niewielkie grupki rozmawiających dziewcząt. Zatrzymałem się. Policjanci popchnęli mnie. A dziewczęta przyglądały się.

Stare powiedzenie o pragnieniu, by nagle zapadła się ziemia, nabrało dla mnie nowego, bliskiego znaczenia. Odrobina godności, jaka jeszcze we mnie została, buntowała się przeciwko wystawianiu mnie na widok publiczny jako więźnia, i to w obecności tylu inteligentnych i przystojnych młodych kobiet. Były w nieodpowiednim wieku. Nieodpowiedniej płci. Zniósłbym to lepiej, gdyby byli to mężczyźni.

Nie było jednak łatwego wyjścia. Droga od pokoju Elinor do drzwi wyjściowych była długa, wzdłuż krętych korytarzy, dwa piętra w dół po schodach, a każdy mój krok obserwowały zaciekawione kobiece oczy.

Było to przeżycie, którego nie można zapomnieć. Było zbyt głębokie. A może, myślałem żałośnie, da się przyzwyczaić nawet do tego, że jest się popychanym w kajdankach, jeżeli tylko zdarza się to wystarczająco często. Jeżeli człowiek się do tego przyzwyczai, może nie zwraca już na to uwagi… To byłoby pocieszające.

Udało mi się przynajmniej nie potykać się, nawet na schodach, więc chociaż tyle zostało ocalone z kompletnej ruiny. Jednak w porównaniu z tą drogą samochód policyjny, do którego zostałem wepchnięty, wydawał się rajem.

Siedziałem na przednim siedzeniu, między policjantami. Prowadził ciemniejszy.

– No no – powiedział przesuwając czapkę na tył głowy – tyle dziewczyn… – Rumienił się pod ich wzrokiem, na jego skroniach lśniły kropelki potu.

– Ten jest twardy – rzekł rudzielec wycierając szyję białą chusteczką. Siedział przy drzwiach i przyglądał mi się. – Nawet nie drgnął.

Patrzyłem przed siebie na mijane światła Durham i myślałem o tym, jak niewiele można wywnioskować na podstawie fizjonomii. To przejście było torturą. Jeżeli nie pokazałem tego po sobie, to pewnie dlatego, że miałem już całe miesiące praktyki w ukrywaniu moich uczuć i myśli, stawało się to zakorzenionym przyzwyczajeniem. Wydawało mi się – i słusznie – że jeśli wytrwam przy tym przyzwyczajeniu, to w najbliższym czasie ono właśnie doda mi siły.

Resztę drogi spędziłem na rozmyślaniach, że wpakowałem się w paskudną sytuację i spędzę bardzo niemiłe chwile próbując się z niej wyplątać. Naprawdę zabiłem Adamsa. Trudno było się tego wyprzeć, czy zapomnieć o tym. I nikt nie będzie widział we mnie uczciwego obywatela, tylko podłego mordercę, który próbuje wszelkich możliwych uników, by uniknąć konsekwencji swojego czynu. Będę oceniany na podstawie pozorów, które nie były najlepsze. Na to nie ma żadnej rady. W końcu przetrwałem osiem tygodni u Humbera jedynie dlatego, że wyglądałem jak męt. Pozory, które zmyliły Adamsa, będą równie przekonywające dla policji, czego najlepszym dowodem byli dwaj siedzący obok mnie funkcjonariusze, czujni i nieprzyjaźni.

Rudzielec ani na chwilę nie oderwał wzroku od mojej twarzy.

– Nie jest zbyt rozmowny – zauważył po dłuższym milczeniu.

– Ma dużo na głowie – zgodził się szyderczo ciemniejszy.

Świadomość przestępczej działalności Adamsa i Humbera nie przyniosła mi ulgi. Poruszyłem się niezręcznie na siedzeniu, zadzwoniły kajdanki. Pogoda ducha, z jaką w moim nowym przebraniu udawałem się do Sław, wydawała się bardzo odległa.

Przed nami były światła Clavering. Ciemniejszy policjant spojrzał na mnie z subtelnym rozbawieniem. Pojmali przestępcę. Wykonali swoje zadanie. Rudzielec znów przerwał długą ciszę, w jego głosie brzmiała nuta tej samej satysfakcji.

– Jak stąd wyjdzie, będzie dużo starszy.

Miałem nadzieję, że tak się nie stanie, ale aż nazbyt dobrze zdawałem sobie sprawę, że czas, jaki spędzę w areszcie, zależy jedynie od tego, jak przekonywająco zdołam udowodnić, że zabiłem w obronie własnej. Nie na próżno byłem synem prawnika.

Następne godziny były koszmarem. Siły policyjne w Clavering składały się z gromady twardych cyników, którzy starali się w miarę własnych możliwości powstrzymywać żywotną falę przestępczości w górniczym regionie o wysokim procencie bezrobocia. Rękawiczki nie figurowały w ich wyposażeniu. Poszczególni policjanci kochali być może swoje żony i byli dobrzy dla swoich dzieci, ale nawet jeśli tak było, to zachowywali dobry humor i humanitarność jedynie na godziny wolne od pracy.

A pracy mieli dużo. Budynek pełen był gwaru i spieszących się głosów. Przepychano mnie ciągle jeszcze zakutego w kajdanki, z pokoju do pokoju, pod eskortą, i zadawano mi sporadyczne pytania.

– Później – mówiono. – Tym zajmiemy się później. Na niego mamy całą noc.

Z tęsknotą myślałem o gorącej kąpieli, wygodnym łóżku i kilku tabletkach aspiryny. Nie dostałem niczego.

Późno wieczorem posadzono mnie na krześle w pustym, jasno oświetlonym pokoju, i wtedy powiedziałem im, co robiłem u Humbera i jak to się stało, że zabiłem Adamsa. Opowiedziałem im wszystko, co się wydarzyło tego dnia. Nie uwierzyli mi, o co nie miałem pretensji. Uparcie, uznając to za rzecz oczywistą, oskarżali mnie o morderstwo. Protestowałem. Ale bezskutecznie.

Zadawali mi mnóstwo pytań. Odpowiadałem na nie. Wtedy zadawali mi je znowu. I znów odpowiadałem. Zadawali pytania systemem sztafetowym, jeden przejmował śledztwo od drugiego, wydawało się więc, że wszyscy przez cały czas pozostają w pełni sił, podczas gdy ja byłem coraz bardziej zmęczony. Byłem zadowolony, że nie muszę podtrzymywać historii utkanej z szeregu kłamstw, bo w tym stanie wzrastającego zmęczenia i niewygody trudno było zachować jasność umysłu nawet po to, żeby mówić prawdę. A oni czekali, żebym popełnił błąd.

– Teraz powiedz nam, co się naprawdę wydarzyło.

– Już powiedziałem.

– To była raczej historyjka z jakiejś powieści przygodowej.

– Zatelegrafujcie do Australii po odpis kontraktu, jaki podpisałem podejmując się tej pracy. – Po raz czwarty powtarzałem adres mojego adwokata, i po raz czwarty już go zapisywali.

– Powiedziałeś, że kto cię zaangażował?

– Hrabia October.

– I bez wątpienia on też to potwierdzi…

– On do soboty jest w Niemczech.

– To niedobrze. – Uśmiechali się złośliwie.

Wiedzieli od Cassa, że pracowałem w stajni Octobra. Cass powiedział im, że byłem kiepskim stajennym, nieuczciwym, strachliwym i niezbyt bystrym. Ponieważ sam wierzył w to, co mówił, łatwo ich przekonał.

– Miałeś kłopoty z córką hrabiego, prawda?

Cholerny Cass, pomyślałem ze złością, cholerny Cass i jego plotkarski ozór.

– A teraz mścisz się na nim za to, że cię wyrzucił, i wplątujesz go w tę historię?

– Tak jak zemściłeś się na panu Humberze za to, że cię wczoraj wyrzucił.

– Nie. Sam odszedłem, bo skończyłem już swoją pracę.

– A więc za to, że cię bił?

– Nie.

– Koniuszy mówi, że zasłużyłeś na to.

– Adams i Humber prowadzili oszukańczą grę na wyścigach. Odkryłem to i próbowali mnie zabić. – Wydawało mi się, że mówię to już po raz dziesiąty i nie wywiera to na nich najmniejszego wrażenia.

– Obrażali cię tym biciem. Wróciłeś, żeby się zemścić… To dość częsta rzecz.

– Nie.

– Myślałeś o tym, potem wróciłeś i zaatakowałeś ich. Strasznie to wyglądało. Krew w całym pomieszczeniu…

– To była moja krew.

– Możemy określić jej grupę.

– Więc zróbcie to. To moja krew.

– Z tego małego rozcięcia? Nie bądź aż tak głupi.

– To rozcięcie zostało zszyte.

– Aha, wracamy więc do lady Elinor Tarren, córki hrabiego Octobra. Narobiłeś jej kłopotu, co?

– Nie.

– Spodziewała się dziecka?

– Nie. Zapytajcie lekarza.

– Więc wzięła pigułki nasenne…

– Nie. Adams ją otruł. – Opowiedziałem im dwukrotnie o słoiku fenobarbitonu, i musieli go znaleźć, kiedy pojechali do stajni, ale nie przyznali się do tego.

– Wyleciałeś ze stajni, boją uwiodłeś. Nie mogła znieść wstydu. Zażyła pigułki nasenne.

– Nie miała powodu do wstydu. To nie ona, tylko jej siostra. Patricia oskarżała mnie o uwiedzenie. Adams podał Elinor truciznę w dżinie zmieszanym z campari. Dżin, campari i fenobarbiton były zarówno w kantorze, jak i w pobranej do analizy próbce zawartości jej żołądka.Nie zwrócili na to najmniejszej uwagi.

– Do tego wszystkiego jeszcze przekonała się, że ją porzuciłeś. Pan Humber na pocieszenie poczęstował ją drinkiem, wróciła z powrotem do college’u i zażyła pigułki nasenne.

– Nie.

Mówiąc delikatnie, byli sceptycznie nastawieni do opowieści o używaniu przez Adamsa miotacza płomieni.

– Znajdziecie go w szopie.

– A, w tej szopie… Gdzie to ona ma być, jak mówiłeś? Wytłumaczyłem im dokładnie jeszcze raz.

– Pole należy prawdopodobnie do Adamsa. Możecie to sprawdzić.

– To istnieje tylko w twojej wyobraźni.

– Poszukajcie, a znajdziecie nie tylko szopę, ale i miotacz płomieni…

– Najprawdopodobniej używany jest do wypalania wrzosowisk. W tych okolicach wielu farmerów ma taki przyrząd.

Pozwolili mi zatelefonować, żeby znaleźć pułkownika Becketta. Jego służący w Londynie powiedział mi, że pułkownik wyjechał do przyjaciół w Berkshire na wyścigi w Newbury. Lokalna centrala w Berkshire była nieczynna, bo, jak wyjaśniła telefonistka, woda z pękniętej rury zalała kabel. Inżynierowie pracowali nad naprawą.

Byłem ciekaw, czy moje życzenie skontaktowania się z jednym z oficjalnych zwierzchników sportu wyścigowego przekonało ich.

– Pamiętacie tego faceta, co udusił swoją żonę? Kompletnie pomylony. Upierał się, żeby zadzwonić do lorda Bertranda Russella i oznajmić mu, że zadał cios na rzecz pokoju!

Około północy jeden z nich oświadczył, że nawet gdyby (w co oczywiście on sam nie wierzył) to, co mówiłem o moim zadaniu wykrycia poczynań Adamsa i Humbera, nawet gdyby wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu okazało się to prawdziwe, i tak nie uprawniałoby mnie do zabicia ich.

– Humber żyje – powiedziałem.

– Jeszcze żyje.

Serce podskoczyło mi do gardła. O Boże, pomyślałem, Humber nie. Niech Humber nie umrze.

– Więc ogłuszyłeś Adamsa laską?

– Nie, powiedziałem już, że zieloną szklaną kulą. Trzymałem ją w lewej ręce i uderzyłem tak mocno, jak mogłem. Nie miałem zamiaru go zabić, chciałem go tylko unieszkodliwić. Jestem praworęczny… nie mogłem dobrze ocenić, jak mocno uderzam lewą ręką.

– To dlaczego używałeś lewej ręki?

– Mówiłem już.

– Powiedz jeszcze raz. Powiedziałem jeszcze raz.

– I mimo że twoja prawa ręka nie nadawała się do użytku, wsiadłeś na motocykl i pojechałeś piętnaście kilometrów do Durham? Czy uważasz nas za głupców?

– Odciski palców moich obu rąk są na przycisku do papieru. Najpierw prawej ręki, kiedy rzucałem kulą na Humbera, a na wierzchu lewej, kiedy uderzyłem Adamsa. Wystarczy sprawdzić.

– Teraz jeszcze odciski palców – powiedzieli sarkastycznie.

– A skoro już jesteśmy przy tym temacie, to odciski palców mojej lewej ręki znajdziecie także na telefonie. Usiłowałem zadzwonić do was z kantoru. Odciski lewej ręki są na kurkach w umywalni… na kluczu i na klamce, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. A w każdym razie były tam…

– A jednak jechałeś motocyklem.

– Bezwład ręki już wtedy ustąpił.

– A teraz?

– Teraz też nie jest bezwładna.

Jeden z nich podszedł do mnie, złapał mój prawy nadgarstek i podniósł mi rękę wysoko. Kajdanki zadzwoniły i moja lewa ręka również się podniosła. Wszystkie obrażenia spuchły i były bardzo bolesne. Policjant opuścił moją rękę. Przez chwilę panowała cisza.

– Może go boleć – rzekł wreszcie jeden z nich, niechętnie.

– Albo udaje.

– Może.

Przez cały wieczór pili niekończące się ilości herbaty, nie dając mi nic do picia. Zapytałem, czy mógłbym dostać herbaty, i dostałem, przekonałem się jednak, że trudność podnoszenia filiżanki przewyższała przyjemność picia.

Zaczęli znowu.

– Powiedzmy, że Adams uderzył cię w ramię, ale zrobił to w obronie własnej. Widział, jak rzucasz przyciskiem do papieru w swojego pracodawcę i zdał sobie sprawę, że teraz zaatakujesz jego. Po prostu odwracał niebezpieczeństwo.

– Już przedtem przeciął mi skroń… uderzył mnie wielokrotnie, raz w głowę.

– To wszystko wydarzyło się wczoraj, według tego, co mówi koniuszy. Dlatego wróciłeś i zaatakowałeś pana Humbera.

– Humber uderzył mnie wczoraj dwa razy. Nie byłem o to specjalnie obrażony Reszta miała miejsce dzisiaj, i głównie robił to Adams. – W tym momencie coś mi się przypomniało. – Zdjął mi z głowy kask, kiedy udało mu się trochę mnie ogłuszyć. Muszą być na nim jego odciski palców.

– Znowu odciski palców…

– Więc odcyfrujcie je – powiedziałem.

– Zacznijmy od początku. Jak możemy wierzyć takiemu łachudrze? – Łachudra. Jeden z tych brudasów w skórach. Wywrotowiec. Stuknięty. Znam wszystkie te określenia. Wiedziałem, jak wyglądam. Nie poprawiało to mojej sytuacji.

– Nie ma żadnego sensu udawać nieuczciwego stajennego, jeśli się na takiego nie wygląda – rzuciłem zdesperowany.

– Wyglądasz na to jak najbardziej – powiedzieli zaczepnie. – Od urodzenia.

Patrzyłem na ich kamienne twarze, na ich twarde, niewrażliwe oczy. Twardzi, dobrzy policjanci, którzy nie pozwolą sobą kierować. Mogłem czytać w ich myślach – gdybym ich przekonał, a potem okazałoby się, że moja historia była stekiem kłamstw, nigdy by sobie tego nie darowali. Byli podświadomie nastawieni na nie. Nie chcieli uwierzyć. Mój pech.

W pokoju wypełnionym dymem papierosowym stawało się coraz duszniej, w swetrze i kurtce było mi za gorąco. Wiedziałem, że pot na moich skroniach uważają za dowód winy, a nie wynik upału czy bólu.

Ciągle odpowiadałem na wszystkie ich pytania. Jeszcze dwukrotnie z nie zmniejszonym zapałem kazali mi powtórzyć całą historię, łapiąc za słówka, czasami krzycząc, obchodząc mnie dookoła i strzelając pytaniami ze wszystkich stron. Byłem naprawdę za bardzo zmęczony na taką zabawę, dawały o sobie znać nie tylko obrażenia, jakich doznałem, ale także fakt, że nie spałem przecież przez całą poprzednią noc. Około drugiej nad ranem nie mogłem już prawie mówić z wyczerpania, i wreszcie, kiedy w ciągu pół godziny musieli trzy razy budzić mnie z półprzytomnego snu, dali za wygraną.

Od początku wiedziałem, że ten wieczór może mieć tylko jedno logiczne zakończenie, i starałem się wyrzucić je z mojej świadomości, ponieważ bytem nim przerażony. Ale tak to jest, zaczyna się drogę po różanej ścieżce, a ona w końcu prowadzi do piekła.

Dwóch mundurowych policjantów, sierżant i posterunkowy, mieli zabrać mnie na noc. Miejsce, do którego mnie zaprowadzili, kazało mi myśleć o sypialni u Humbera jak o raju.

Cela była kwadratowa, dwa i pół metra na dwa i pół, wyłożona glazurowaną cegłą, do wysokości ramienia brązową, a wyżej białą. Małe zakratowane okienko było zbyt wysoko, by można było przez nie coś zobaczyć, za łóżko służyła wąska betonowa płyta. Poza tym znajdował się tu kubeł z przykryciem i przybity do ściany regulamin. Nic więcej. Było to wystarczająco smutne, by odebrać chęć do życia, zwłaszcza że nigdy nie przepadałem za małymi zamkniętymi przestrzeniami.

Policjanci nakazali mi usiąść na betonie. Zdjęli mi buty, pasek od dżinsów, znaleźli także i odpięli pas na pieniądze. Zdjęli mi też kajdanki. Wyszli, zatrzasnęli drzwi i zamknęli mnie na klucz.

Reszta tej nocy była pod każdym względem ostatecznym dnem nędzy.

19

W korytarzach Whitehallu było zimno i spokojnie. Młody człowiek o nienagannych manierach uprzejmie wskazał mi drogę i otworzył mahoniowe drzwi do pustego gabinetu.

– Pułkownik Beckett przyjdzie niedługo. Jest na konsultacji u kolegi. Prosił, żebym go usprawiedliwił, jeśli pan przyjdzie przed jego powrotem. Czy życzy pan sobie drinka? Papierosy są tu w pudełku.

– Dziękuję – uśmiechnąłem się. – Czy prośba o kawę byłaby dużym kłopotem?

– W żadnym razie. Zaraz panu przyślę. Pan wybaczy – wyszedł, zamykając cicho drzwi.

Bawiło mnie, że znów mówiono do mnie „proszę pana”, zwłaszcza jeśli robił to uprzejmy urzędnik, niewiele ode mnie młodszy. Uśmiechając się, usiadłem na wyściełanym skórą krześle na wprost biurka Becketta, założyłem jedną nogę w eleganckich spodniach na drugą i rozsiadłem się wygodnie.

Nie spieszyłem się. Był wtorek jedenasta rano i przez cały dzień miałem tylko kupić nakręcany pociąg dla Jerry’ego i zabukować miejsce w samolocie do Australii.

Do gabinetu Becketta nie docierał żaden hałas. Pokój był kwadratowy i wysoki, łącznie z drzwiami i sufitem pomalowany na pogodny szarozielony kolor. Domyślałem się, że tutaj umeblowanie szło w parze z rangą, ale outsiderowi trudno było się zorientować, jakie wrażenie powinien wywierać duży, ale podniszczony dywan, wyraźnie prywatny abażur czy skórzane krzesła z miedzianymi okuciami. Żeby zwracać uwagę na takie rzeczy, trzeba było być kimś stąd.

Rozmyślałem nad pracą pułkownika Becketta. Odniosłem wrażenie, że jest na emeryturze, prawdopodobnie na pełnej rencie, wyglądał przecież na człowieka o słabym zdrowiu, i oto okazało się, że ma ciągle posadkę w Ministerstwie Obrony.

October powiedział mi, że w czasie wojny Beckett był czymś w rodzaju oficera zaopatrzeniowego, który nie przysyłał nigdy całego transportu lewych butów czy złej amunicji. Oficer zaopatrzeniowy. Mnie zaopatrzył w Sparking Pluga i materiał prowadzący do Adamsa i Humbera. Miał wystarczające wpływy w armii, by pospiesznie posadzić jedenastu uczniów szkoły oficerskiej do przekopywania się przez historię nieznanych koni wyścigowych. W co – zastanawiałem się – zaopatrywał major Beckett aktualnie, w normalnych okolicznościach?

Nagle przypomniałem sobie wypowiedź Octobra: „Myśleliśmy o tym, by podstawić stajennego”, nie powiedział „ja myślałem”, ale „myśleliśmy”. I w jakiś sposób byłem teraz zupełnie pewny, że to Beckett, a nie October podsunął ten plan. To także tiumaczyło, dlaczego October odczuł taką ulgę, kiedy Beckett zaaprobował mnie podczas pierwszego spotkania.

W czasie gdy oddawałem się takim spokojnym rozmyślaniom, obserwowałem dwa gołębie na parapecie okna i czekałem, by pożegnać się z człowiekiem, którego sztabowe przygotowania zapewniły sukces całemu pomysłowi.

Do pokoju zapukała i weszła ładna młoda kobieta niosąc tacę, na której stał dzbanek z kawą, dzbanuszek ze śmietanką, jasnozielona filiżanka i spodek. Uśmiechnąłem się, a ona zapytała, czy mam jeszcze jakieś życzenia; usłyszawszy, że nie mam, oddaliła się z gracją.

Coraz lepiej radziłem sobie lewą ręką. Nalałem do filiżanki kawy i piłem ją bez śmietanki, rozkoszując się błogim smakiem.

Migawki z ostatnich kilku dni przesuwały się leniwie w moich myślach.

Cztery noce i trzy dni w celi aresztu, spędzone na próbie pogodzenia się z faktem, że naprawdę zabiłem Adamsa. Dziwne, choć wielokrotnie myślałem, że mogę zostać zabity, ani razu nie przyszło mi do głowy, że sam mógłbym zabić. Na to, podobnie jak na wiele innych rzeczy, byłem całkowicie nieprzygotowany, jednak spowodowanie śmierci innego człowieka, choćby nie wiem jak na nią zasługiwał, wymagało jakiegoś dojścia do ładu z sobą.

Cztery noce i trzy dni stopniowego odkrywania, że nawet kolejne upodlenia dawały się wytrzymać, jeśli przyjmowało sieje spokojnie. Odczuwałem niemal wdzięczność dla rudego policjanta za jego rady.

Pierwszego ranka, po tym jak sędzia uznał, że mam zostać tu, gdzie jestem, przez siedem dni, przyszedł lekarz policyjny i kazał mi się rozebrać. Nie mogłem tego zrobić, więc musiał mi pomóc. Obojętnie przyglądał się dziełu Adamsa i Humbera, zadał mi kilka pytań, obejrzał prawą rękę, która była sinoczarna od nadgarstka aż powyżej łokcia. Mimo ochronnej warstwy, złożonej z dwóch swetrów i kurtki skórzanej, w miejscu, gdzie wylądowała noga krzesła, skóra była przecięta. Lekarz pomógł mi się ubrać i wyszedł. Nie pytałem go o opinię, sam nic mi nie powiedział.

Przez większą część tych czterech nocy i dni po prostu czekałem, godzina za godziną, w milczeniu. Myśląc o Adamsie, żywym i umarłym. Niepokojąc się o Humbera. Myśląc o tym, jak inaczej mogłem rozwiązać sprawę. Oswajając się z myślą, że jednak mogę nie wyjść bez procesu… a nawet w ogóle nie wyjść. Czekając aż przestaną mnie boleć potłuczenia i nie mogąc znaleźć wygodnej pozycji na betonie. Licząc ilość cegieł od podłogi do sufitu i mnożąc ją przez długość ścian (minus drzwi i okno). Myśląc o mojej stadninie, o moich siostrach, o braciszku i reszcie mojego życia.

W poniedziałek rano rozległo się znane mi już brzęczenie otwieranych z klucza drzwi, ale kiedy się otworzyły, nie stanął w nich jak zazwyczaj policjant w mundurze, ale October.

Stałem oparty o ścianę. Nie widziałem Octobra przez trzy miesiące. Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę i najwyraźniej mój bardzo obszarpany wygląd był dla niego szokiem.

– Daniel – powiedział. Jego głos był niski i gruby.

Nie odczuwałem potrzeby współczucia. Wsadziłem lewy kciuk do kieszeni, przybrałem postawę wyprostowaną i wyszczerzyłem zęby.

– Witaj, Edward.

Twarz Octobra rozjaśniła się, roześmiał się.

– Widzę, że jesteś cholernie twardy – powiedział. No cóż… może lepiej nie wyprowadzać go z błędu.

– Czy mógłbyś użyć swoich wpływów i załatwić mi kąpiel?

– Możesz mieć wszystko, co chcesz, jak tylko stąd wyjdziesz.

– Wyjdę? Na dobre?

– Na dobre – skinął głową. – Umarzają sprawę. Nie zdołałem ukryć ulgi.

October uśmiechnął się sardonicznie:

– Uważają, że szkoda pieniędzy na twój proces. Możesz być pewien całkowitego uniewinnienia. Usprawiedliwione zabójstwo, całkiem legalne.

– Nie przypuszczałem, że mi wierzą.

– Wszystko sprawdzili. To, co powiedziałeś im we czwartek, jest teraz wersją oficjalną.

– Czy Humber…?

– Wczoraj odzyskał przytomność, zdaje się. Ale podobno nie może jeszcze odpowiadać na pytania. Czy policja nie powiedziała ci, że nie grozi mu niebezpieczeństwo?

Potrząsnąłem głową.

– Oni tu nie są bardzo rozmowni. A jak Elinor?

– Już dobrze. Jest tylko trochę osłabiona.

– Przykro mi, że została w to wciągnięta. To moja wina.

– Ależ, chłopie, to wyłącznie jej wina – zaprotestował. – Daniel… chodzi o Patty… i to, co ci powiedziałem.

– Do licha – przerwałem mu. – To było tak dawno. Czy kiedy mówiłeś o wyjściu, to miałeś na myśli teraz, w tej chwili?

– Jak najbardziej.

– To nie tkwijmy tu dłużej. Jeśli nie masz nic przeciwko temu. October rozejrzał się po celi i drgnął. Napotkawszy mój wzrok rzekł przepraszająco:

– Nie przewidywałem takich rzeczy.

– Ani ja – uśmiechnąłem się blado.

Pojechaliśmy do Londynu, najpierw samochodem do Newcastle, a dalej pociągiem. Ze względu na to, że zatrzymano nas dłużej w komisariacie przy omawianiu szczegółów dotyczących mojego stawienia się na urzędowe dochodzenie przyczyny zgonu Adamsa, wszelkie ablucje pociągnęłyby za sobą spóźnienie się na pociąg ekspresowy Flying Scotchman, w którym October zarezerwował miejsca. Pojechałem więc tak, jak stałem.

Do wagonu restauracyjnego October wszedł pierwszy, ale kiedy miałem usiąść naprzeciwko niego, kelner złapał mnie za łokcie.

– Hej, ty – krzyknął ostro – zmiataj. Tylko dla pasażerów pierwszej klasy.

– Mam bilet pierwszej klasy – powiedziałem cicho.

– Coś podobnego! Może zobaczymy?

Wyciągnąłem z kieszeni kawałek białego kartoniku. Kelner pociągnął nosem i wskazał mi miejsce naprzeciwko Octobra.

– No dobrze. Jeżeli będzie się naprzykrzał, proszę pana – zwrócił się do Octobra – proszę mi powiedzieć, a zaraz go wyrzucę, z biletem czy bez.

Odszedł kołysząc się zgodnie z ruchem pociągu.

Nie trzeba chyba podkreślać, że wszyscy w restauracyjnym wagonie obrócili się w naszą stronę, żeby dokładnie przyjrzeć się awanturze. Uśmiechając się usiadłem naprzeciwko Octobra. Wyglądał na bardzo zażenowanego.

– Nie przejmuj się z mojego powodu – powiedziałem. – Jestem do tego przyzwyczajony. – I nagle zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście jestem w końcu do tego przyzwyczajony i że tego typu traktowanie nigdy już nie będzie dla mnie problemem. – Ale jeśli wolisz raczej udawać, że mnie nie znasz, to nie krępuj się… – Wziąłem do ręki kartę.

– Nie bądź bezczelny.

– Tak jest – uśmiechnąłem się do niego znad menu.

– Trudno ci dorównać w przewrotności, Daniel. Może potrafi to jedynie Roddy Beckett.

– Drogi Edwardzie… kawałek chlebka proszę.

Roześmiał się, w przyjacielskiej atmosferze dojechaliśmy do Londynu, tworząc najbardziej niedobraną parę, jaka kiedykolwiek korzystała z wykrochmalonych białych podgłówków na siedzeniach brytyjskich kolei.

Dolałem sobie jeszcze kawy i spojrzałem na zegarek. Pułkownik Beckett był spóźniony o dwadzieścia minut. Gołębie siedziały spokojnie na parapecie okiennym, zmieniłem pozycję na krześle, nie nudziłem się jednak, nie traciłem cierpliwości, przypominałem sobie swoją wizytę u fryzjera hrabiego Octobra i przyjemność, jaką sprawiło mi obcięcie włosów i zgolenie bokobrodów. Sam fryzjer (który prosił o zapłacenie z góry) był, jak mówił, zdziwiony wynikami tego zabiegu.

– Wyglądamy teraz bardziej na dżentelmena, co? Czy mógłbym jednak zaproponować… szampon?

Szczerząc zęby w uśmiechu przystałem na szampon, który zostawił czysty ślad w połowie mojej szyi.

A potem, już w domu Octobra czekał mnie luksus gorącej kąpieli, zrzucenia mojego cuchnącego przebrania, i dziwne uczucie ubierania się we własne rzeczy. Wtedy dopiero spojrzałem znów w to samo długie lustro. Widoczny był w nim mężczyzna, który przed czterema miesiącami przyjechał z Australii, mężczyzna w dobrym szarym garniturze, białej koszuli i granatowym jedwabnym krawacie. W każdym razie widoczna była jego zewnętrzna powłoka. Bo w środku nie byłem na pewno tym samym mężczyzną, i nigdy już nie będę.

Zszedłem na dół do szkarłatnego saloniku, gdzie October z całą powagą chodził koło mnie, poczęstował mnie szklaneczką dobrego wytrawnego sherry i powiedział:

– To absolutnie nie do wiary, że to jest ten młody zbir, który dziś rano przyjechał ze mną pociągiem.

– To niby ja? – odparłem zimno, a October roześmiał się. Posadził mnie na krześle tyłem do drzwi, siedziałem tak pijąc sherry i słuchając towarzyskiej pogawędki o koniach Octobra. Kręcił się wokół kominka nieco skrępowany i zastanawiałem się, co ma w zanadrzu.

Wkrótce się przekonałem. Drzwi otworzyły się. October spojrzał ponad moim ramieniem i uśmiechnął się.

– Chciałbym wam obydwu kogoś przedstawić – powiedział.

Wstałem i odwróciłem się. Patty i Elinor stały obok siebie. W pierwszej chwili nie poznały mnie. Patty uprzejmie wyciągnęła rękę i powiedziała: „Witam pana”, czekając najwyraźniej, żeby jej ojciec dokonał prezentacji. Wziąłem jej rękę w moją lewą i podprowadziłem ją do krzesła.

– Proszę usiąść. Dozna pani szoku.

Patty nie widziała mnie trzy miesiące, ale od czasu niefortunnej wizyty Elinor w stajni Humbera minęły zaledwie cztery dni. Elinor rzekła więc z wahaniem:

– Nie wygląda pan tak samo… ale pan jest Daniel.

– Skinąłem głową, a ona oblała się rumieńcem.

Błyszczące oczy Patty spojrzały prosto na mnie, jej różowe usta rozchyliły się.

– Pan… pan jest naprawdę Danny?

– Tak.

– Och… – I rumieniec, znacznie głębszy niż u jej siostry, zaczął obejmować jej szyję, dla Patty była to istotnie chwila wstydu.

October obserwował ich zmieszanie.

– Dobrze im tak – powiedział – to im się należy za wszystkie kłopoty, jakich narobiły.

– Ależ nie – wykrzyknąłem – nie bądź dla nich tak surowy… Ciągle jeszcze nie mówiłeś im o mnie?

– Nie – odparł October niepewnie, zaczynając podejrzewać, że córki mają więcej powodów do rumieńców, niż jemu się wydaje, i że to niespodziewane spotkanie okazało się niezwykłym sukcesem.

– To powiedz im teraz, a ja pójdę porozmawiać z Terencem… Kiedy wróciłem do saloniku obie wyglądały na pokonane, a October przyglądał się im niepewnie. Pomyślałem, że ojcowie mogą być bardzo niegrzeczni dla swoich córek w sposób niezamierzony.

– Głowy do góry – powiedziałem. – Bardzo nudno byłoby mi w Anglii, gdyby nie wy obydwie.

– Był pan okropny – orzekła Patty, upierając się przy swoim.

– Tak… i przykro mi.

– Mógł pan nam powiedzieć – szepnęła Elinor.

– Nonsens – wtrącił October. – Nie mógł mieć zaufania do języka Patty.

– Rozumiem – rzekła wolno Elinor. Spojrzała na mnie kusząco. – Nie podziękowałam panu jeszcze za… za uratowanie mnie. Lekarz powiedział mi… wszystko. – Znów oblała się rumieńcem.

– Była pani jak śpiąca królewna – uśmiechnąłem się. – Wyglądała pani jak moja siostra.

– Pan ma siostrę?

– Dwie. Mają szesnaście i siedemnaście lat.

– Och – powiedziała Elinor i była tym wyraźnie pocieszona. October mrugnął na mnie.

– Zdecydowanie jesteś dla nich zbyt dobry, Daniel. Przez jedną z nich znienawidziłem cię, druga o mało nie spowodowała twojej śmierci, a ty zupełnie jakbyś na to nie zwracał uwagi.

– Nie. Naprawdę nie zwracam. Zapomnijmy o tym – uśmiechnąłem się do niego.

I tak, mimo niezbyt obiecujących początków, wieczór stopniowo stawał się coraz milszy, dziewczęta pozbywały się zażenowania, a nawet, pod koniec, zdolne były wytrzymać mój wzrok i nie rumienić się.

Kiedy już poszły spać, October włożył dwa palce do wewnętrznej kieszeni, wyciągnął kawałek papieru i podał mi go. Rozwinąłem, był to czek na dziesięć tysięcy funtów. Przyjrzałem mu się w milczeniu. A potem, powolnym ruchem przedarłem fortunę na pół i wrzuciłem kawałki do popielniczki.

– Bardzo dziękuję, ale nie mogę tego przyjąć.

– Wykonałeś pracę. Dlaczego nie chcesz zapłaty?

– Ponieważ… – Urwałem. Ponieważ co? Nie byłem pewien, czy potrafię to sformułować. Ale miało to jakiś związek z tym, że nauczyłem się więcej, niż się spodziewałem. Nurkowałem zbyt głęboko. Nawet zabiłem… Jednego byłem pewny: nie mogłem nawet myśleć o przyjęciu za to pieniędzy.

– Musisz mieć jakieś powody… – odezwał się lekko poirytowany October.

– Po pierwsze, to nie zrobiłem tego tak naprawdę dla pieniędzy, a poza tym nie mogę przyjąć od ciebie takiej sumy. Kiedy wrócę, zamierzam oddać ci to, co zostało z pierwszych dziesięciu tysięcy.

– Nie ma mowy – zaprotestował. – Zarobiłeś je. Zatrzymaj te pieniądze. Potrzebujesz ich dla rodziny.

– To, czego potrzebuję dla rodziny, zarobię sprzedając konie. October zgniótł cygaro.

– Jesteś tak denerwująco niezależny, że nie wiem, jak mogłeś pogodzić się z rolą stajennego. Jeżeli nie zrobiłeś tego dla pieniędzy, to w imię czego?

Poruszyłem się na krześle. Moje obrażenia odczuwałem jeszcze ciągle bardzo boleśnie. Uśmiechnąłem się lekko.

– Myślę, że dla przeżycia takiego dreszczu…

Drzwi gabinetu otworzyły się i Beckett nie spiesząc się wszedł do środka. Wstałem. Wyciągnął rękę.

– Dawno się nie widzieliśmy, panie Roke.

– Ponad trzy miesiące.

– I skończył pan bieg.

Pokręciłem głową, uśmiechając się.

– Obawiam się, że z upadkiem na ostatniej przeszkodzie. Beckett zdjął płaszcz, powiesił go na wieszaku i odwiązał z szyi szary wełniany szalik. Miał niemal czarny garnitur, kolor ten podkreślał jego niezwykłą bladość i chudość, ale oczy miał bystre jak zawsze, choć podkrążone. Obrzucił mnie długim badawczym spojrzeniem.

– Proszę usiąść. Przepraszam, że pan na mnie czekał. Widzę, że zajęto się panem.

– Tak, dziękuję.

Usiadłem z powrotem na skórzanym krześle, a Beckett obszedł biurko i usiadł ostrożnie na krześle po drugiej stronie. Było to krzesło z wysokim oparciem, na którym opierał głowę i łokcie.

– Dostałem pana raport dopiero w niedzielę rano, kiedy wróciłem do Londynu z Newbury. Dwa dni szedł z Posset i dopiero w piątek dotarł do mnie do domu. Zaraz po przeczytaniu raportu zatelefonowałem do Edwarda do Slaw i dowiedziałem się, że właśnie dzwoniła do niego policja z Clavering. Wtedy sam zatelefonowałem do Clavering. Większą część niedzieli spędziłem na licznych rozmowach na wysokich szczeblach i rano w poniedziałek w biurze oskarżyciela publicznego zapadła decyzja, aby nie wysuwać przeciwko panu oskarżenia.

– Bardzo panu dziękuję – powiedziałem. Beckett milczał przyglądając mi się.

– Więcej pan zrobił, żeby się z tego wyplątać, niż my z Edwardem – zaczął po chwili. – My tylko potwierdziliśmy to, co pan powiedział, i przez to uwolniliśmy pana o dzień czy dwa wcześniej. Okazało się jednak, że policja w Clavering dzięki starannym oględzinom kantoru w stajni stwierdziła już, że wszystkie pana zeznania miały oparcie w faktach. Rozmawiali także z lekarzem, który zajmował się Elinor. I z samą Elinor. Znaleźli szopę z miotaczem płomieni i wysłali telegram do pańskiego adwokata po kopię kontraktu, jaki podpisał pan z Edwardem. Kiedy ja z nimi rozmawiałem, byli tuż absolutnie przekonani o prawdziwości pańskiej historii, i zgadzali się, że pobił pan śmiertelnie Adamsa działając w obronie własnej.

Lekarz policyjny, który pana badał, powiedział im, że siła uderzeń, jakie spadły na pańską rękę, wystarczyłaby w zupełności na zmiażdżenie czaszki. Uważał, że cios trafił wzdłuż wewnętrznej części przedramienia, a nie prostopadle, dlatego też poczynił znaczne szkody w mięśniach i tkankach, ale nie spowodował złamania kości Powiedział im także, że było naprawdę możliwe, żeby pan kwadrans później jechał motocyklem, jeżeli tylko bardzo panu na tym zależało…

– Zdawało mi się, że nie zwracali najmniejszej uwagi na to, co mówiłem.

– Rozmawiałem z jednym z policjantów, który przesłuchiwał pana w czwartek wieczorem. Powiedział, że przywieźli pana jako pewnego winowajcę i że wyglądał pan strasznie. Opowiedział pan im historyjkę, którą uznali za nonsens, więc zaczęli zadawać pytania, żeby się pan wygadał. Sądzili, że to będzie łatwe. Ten policjant powiedział, że przypominało to drążenie skały za pomocą paznokcia. I w końcu, ku swemu własnemu zdumieniu, wszyscy zaczęli panu wierzyć.

– Szkoda, że mi tego nie powiedzieli.

– To nie w ich stylu. Pozują zawsze na twardych facetów.

– Na mnie też zrobili takie wrażenie.

– Jednak wytrzymał pan.

– Jakoś.

Beckett spojrzał na zegarek.

– Czy pan się spieszy? – spytał.

– Nie – potrząsnąłem głową.

– To dobrze… Bo mam panu raczej dużo do powiedzenia. Czy może pan zjeść ze mną obiad?

– Z przyjemnością.

– Wspaniale. A teraz wracając do pańskiego raportu. – Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki zapisane ręcznie strony papieru i położył je na biurku. – Chciałbym, żeby wyrzucił pan fragment wzywający posiłki, a włączył na to miejsce opis działania miotacza ognia, dobrze? Tutaj jest stół i krzesło, proszę tam usiąść, a jak pan skończy, każę przepisać to na maszynie…

Kiedy skończyłem raport, rozmawialiśmy przez jakiś czas o postępowaniu, jakie ma być wszczęte przeciwko Humberowi, Cassowi i Judowi Wilsonowi, a także Soupy’emu Tarletonowi i jego przyjacielowi Lewisowi Greenfieldowi. Wtedy Beckett spojrzał na zegarek i zdecydował, że czas na obiad. Zabrał mnie do swojego klubu, którego wnętrze w całości było ciemnobrązowe; zjedliśmy stek, cynaderki i paszteciki z grzybami, które wybrałem dlatego, że stosunkowo łatwo mogłem je zjeść samym tylko widelcem.

Pułkownik Beckett jednak zauważył to.

– Ręka jeszcze dokucza?

– Już jest dużo lepiej.

Skinął głową i powstrzymał się od dalszych komentarzy. Natomiast opowiedział mi o wizycie, jaką złożył przed trzema dniami wujowi Adamsa, którego odnalazł w kawalerskim apartamencie na Piccadily.

– Młody Paul Adams, według opowieści wuja, był dzieckiem, które niewątpliwie znalazłoby się w domu poprawczym, gdyby nie miało bogatych rodziców. Został wyrzucony z Eton za fałszowanie czeków, a z następnej szkoły za permanentne uprawianie hazardu. Rodzice wyciągali go z kolejnych awantur, a psychiatra uprzedzał ich, że chłopak nigdy się nie zmieni, może dopiero w wieku średnim. Był jedynakiem. To jednak musiało być dla rodziców straszne. Dwadzieścia pięć lat, a matka dalej walczyła starając się powstrzymać go przed zbyt drastycznymi skandalami. Mniej więcej pięć lat temu musiała zapłacić fortunę, by zatuszować skandal, kiedy to Adams podobno złamał młodemu człowiekowi rękę, zupełnie bez powodu, i zagroziła, że odda go do zakładu, jeżeli coś podobnego jeszcze raz się powtórzy. W kilka dni później wypadła z okna swojej sypialni i zmarła. Jej brat, ów wuj Adamsa twierdzi, że zawsze był przekonany, iż to Adams ją popchnął.

– Wydaje mi się to bardzo prawdopodobne.

– A więc miał pan rację mówiąc, że to psychopata.

– To się wydawało oczywiste.

– Na podstawie zachowania wobec pana…

– Tak.

Skończyliśmy paszteciki i zabraliśmy się do serów. Beckett przyglądał mi się z zainteresowaniem i zapytał:

– Właściwie jak było naprawdę w stajni Humbera?

– Och – uśmiechnąłem się – trudno by to nazwać obozem wakacyjnym.

Beckett czekał, że będę mówił dalej, a ponieważ milczałem, rzekł:

– Tylko tyle ma pan do powiedzenia na ten temat?

– Tak, chyba tak. To bardzo dobry ser…

Wypiliśmy kawę i po kieliszku koniaku. W końcu wolnym krokiem wróciliśmy do biura.

Podobnie jak poprzednio Beckett osunął się na swoje krzesło, a ja usiadłem naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka.

– Zdaje się, że wkrótce wraca pan do Australii?

– Tak.

– Tęskni pan już za tym, żeby znów znaleźć się w swoim kieracie?

Spojrzałem na niego. Jego wzrok utkwiony był we mnie, poważny i nieporuszony. Czekał na odpowiedź.

– Niezupełnie.

– Dlaczego nie?

Wzruszyłem ramionami, uśmiechnąłem się: – A któż lubi kierat? Pomyślałem, że nie należało przeciągać tego tematu.

– Wraca pan z powrotem do dobrobytu, dobrego jedzenia, słońca, rodziny, pięknego domu, pracy, którą wykonuje pan z powodzeniem… czyżbym się mylił?

Skinąłem głową. Nie było zbyt rozsądne nie chcieć wracać do tego wszystkiego.

– Proszę mi powiedzieć prawdę – usłyszałem znienacka. – Uczciwą, niefałszowaną prawdę. Co jest nie w porządku?

– Jestem po prostu rozgoryczonym idiotą, to wszystko – powiedziałem lekko.

– Panie Roke – Beckett uniósł się nieco na krześle. – Mam powody, by zadawać panu te pytania. Czego brakuje pańskiemu życiu w Australii?

Nastąpiło milczenie, w czasie którego ja myślałem, a on czekał.

Kiedy wreszcie odpowiedziałem, zdawałem sobie sprawę, że bez względu na to, jakie powody nim kierują, nie zaszkodzi, jeśli odpowiem szczerze.

– Wykonuję pracę, która powinna przynosić mi zadowolenie. Tymczasem czuję się znudzony i pusty.

– Dieta mleczno-miodowa dla człowieka o zdrowych zębach – zauważył.

Roześmiałem się.

– Może raczej zamiłowanie do soli.

– Jaki zawód wybrałby pan, gdyby rodzice nie umarli młodo i nie zostawili pana z trójką dzieci do wychowania?

– Chyba prawnika, chociaż może… – zawahałem się.

– Może co?

– No… zapewne zabrzmi to dziwnie, zwłaszcza po ostatnich kilku dniach… ale mógłbym zostać policjantem.

– Aha – rzucił ciepło. – Mnie to nie zaskakuje. Odchylił głowę na oparcie i uśmiechnął się.

– Małżeństwo mogłoby pomóc panu w poczuciu stabilizacji – zasugerował.

– I mocniej przycisnąć do muru. Jeszcze jedna rodzina do utrzymania. Wejście na zawsze w jedną koleinę…

– A więc tak pan na to patrzy? A co z Elinor?

– To bardzo miła dziewczyna.

– Ale nie na zawsze? Pokręciłem głową przecząco.

– Zadał pan sobie wiele trudu, by ocalić jej życie – przypomniał Beckett.

– Jedynie z mojego powodu znalazła się w niebezpieczeństwie.

– Nie mógł pan wiedzieć, że tak się jej pan spodoba i wyda się jej tak… porywający, że będzie chciała spojrzeć na pana jeszcze raz. Kiedy wrócił pan do Humbera, żeby ją stamtąd wyciągnąć, to właściwie pana śledztwo było już wtedy zakończone, gładko, spokojnie i bez wpadki, czyż nie?

– Tak. Właściwie tak.

– Czy sprawiło to panu przyjemność?

– Przyjemność? – powtórzyłem zaskoczony.

– Och, nie mam na myśli końcowej awantury czy tych godzin uczciwego znoju, które musiał pan poświęcić – uśmiechnął się przelotnie. – Ale… określmy to… samo polowanie?

– Chodzi o to, czy jestem myśliwym z natury?

– A jest pan?

– Tak.

Zapanowało milczenie. To moje proste potwierdzenie wisiało w powietrzu, nagie i ujawnione.

– Czy odczuwał pan strach? – głos Becketta był rzeczowy.

– Tak.

– Paraliżujący? Zaprzeczyłem.

– Zdawał pan sobie sprawę, że Adams i Humber zabiją pana, jeśli się domyśla. Jaki wpływ miało na pana życie w nieustannym niebezpieczeństwie?

Jego głos był tak klinicznie rzeczowy, że odpowiedziałem z równą obojętnością.

– Stałem się ostrożny.

– To wszystko?

– Jeżeli chodzi panu o to, czy znajdowałem się w stanie permanentnego napięcia nerwowego, to odpowiedź brzmi nie.

– Rozumiem. – I znów chwila milczenia. – Co było dla pana najtrudniejsze?

Zamrugałem oczami, wyszczerzyłem zęby w uśmiechu i skłamałem:

– Noszenie tych obrzydliwych butów ze szpicami.

Beckett skinął potakująco głową, jak gdyby usłyszał zadowalającą odpowiedź. A może rzeczywiście tak było. Buty ze szpicami raniły moją dumę, nie palce u nóg.

Duma wzięła też górę w czasie mojej wizyty u Elinor w college’u, kiedy to nie potrafiłem grać idioty w jej obecności. A ten numer z Markiem Aureliuszem był zwykłym popisywaniem się, miał zresztą zatrważające konsekwencje. Trudno było o tym myśleć, a co dopiero przyznać się do tego.

– Czy brałby pan pod uwagę robienie czegoś podobnego jeszcze raz? – zapytał Beckett od niechcenia.

– Przypuszczam, że tak. Ale nie w taki sposób.

– Co pan ma na myśli?

– No… przede wszystkim byłem nieprzygotowany. Na przykład to, że Humber zostawiał kantor nie zamknięty na klucz, było zwykłym szczęściem, bo w przeciwnym razie nigdy bym się tam nie dostał, nie umiem otwierać drzwi bez klucza. Przydałby mi się aparat fotograficzny… Mógłbym sfotografować niebieską księgę w biurze Humbera. I tak dalej, ale moja wiedza o fotografii jest niemal równa zeru. Na pewno wszystko naświetliłbym źle. Poza tym nigdy w życiu nie biłem się z nikim. Gdybym wiedział cokolwiek o walce wręcz, zapewne nie zabiłbym Adamsa i sam bym tyle nie oberwał. Poza tym nie miałem możliwości przesłania panu ani Edwardowi wiadomości, która mogłaby dojść szybko. Sposób porozumiewania był, prawdę mówiąc, beznadziejny.

– Rozumiem. Ale mimo tych niedogodności wykonał pan zadanie.

– Miałem szczęście. A nie można na to liczyć więcej niż raz.

– Myślę, że nie. – Beckett uśmiechnął się. – Co ma pan zamiar zrobić z dwudziestoma tysiącami funtów?

– Mam zamiar… zwrócić większość Edwardowi.

– Co to znaczy?

– Nie mogę przyjąć takich pieniędzy. Wszystko, o co mi naprawdę chodziło, to wyrwanie się na jakiś czas. To Edward zaproponował taką sumę, nie ja. Przypuszczał pewnie, że nie podjąłbym się tej pracy za mniejszą sumę, ale mylił się… gdybym mógł, zrobiłbym to za darmo. Wszystko, co mogę przyjąć, to zwrot kosztów, jakie wynikły z powodu mojej nieobecności, Edward wie o tym, powiedziałem mu wczoraj wieczorem.

Teraz nastąpiło długie milczenie. Wreszcie Beckett wyprostował się na krześle i podniósł słuchawkę.

Wykręcił numer i czekał.

– Mówi Beckett. W sprawie Daniela Roke… Tak, jest tutaj. – Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął kartkę. – Te punkty, o których mówiliśmy rano… rozmawiałem z nim. Czy masz swoją kartkę?

Przez chwilę słuchał, znów oparty na krześle. Nie spuszczał wzroku z mojej twarzy.

– Można? – Mówił do telefonu. – Numery od jednego do czterech twierdząco. Numer pięć zadowalająco. Numer sześć, jego najsłabszy punkt… nie utrzymał się w swojej roli wobec Elinor Tarren. Powiedziała o nim, że jest dobrze wychowany i inteligentny. Nikt poza tym tak nie uważał… Tak, tak bym to określił… męska duma… prawdopodobnie dlatego, że Elinor jest równie mądra jak ładna, skoro nie załamał się wobec jej siostry… O tak, niewątpliwie pociągał ją w równym stopniu intelekt, co wygląd… Tak, bardzo przystojny. Zdaje się, że czasem uważasz to za pożyteczne… Nie, on nie. Nie patrzył w lustro w umywalni w klubie ani w lustro w moim gabinecie… nie, nie przyznał tego dzisiaj, ale wydaje mi się, że zdaje sobie sprawę, że w tym punkcie zawiódł… Tak, raczej brutalna lekcja… może ryzyko, a może czysty brak profesjonalizmu… Twoja panna Jones mogłaby się o tym przekonać.

Nie byłem specjalnie zachwycony tą obojętną wiwisekcją, ale poza wyjściem z gabinetu nie było specjalnego sposobu, żeby jej uniknąć. Oczy Becketta pozbawione jakiegokolwiek wyrazu wciąż były utkwione w mojej twarzy.

– Numer siedem… reakcja normalna. Osiem nieco obsesyjna, ale to chyba lepiej z twojego punktu widzenia. – Przez chwilę patrzył na kartkę trzymaną w ręku. – Dziewięć, no, chociaż jest Anglikiem z urodzenia i tu spędził dzieciństwo, z zamiłowania jest Australijczykiem i wątpię, czy podporządkowanie się przychodzi mu łatwo… nie wiem… o tym nie będzie mówił… Nie, nie powiedziałbym, że ma skłonności męczennika, to jest jasne. Oczywiście, że nigdy nie znajdziesz doskonałości… to zależy całkowicie od ciebie. Numer dziesięć? Trzy punkty. Zdecydowanie nie na pierwsze dwa, zbyt dumny. Co do trzeciego, należy do typów, którzy przybiegną od razu po pomoc. Tak, jest jeszcze tutaj. Nie drgnął mu nawet mięsień… Tak, myślę, że tak… dobrze… zadzwonię później.

Odłożył słuchawkę. Czekałem. Nie spieszył się, a ja świadomie unikałem okazywania niepokoju pod jego spojrzeniem.

– No i…? – zapytał w końcu.

– Jeżeli pan pyta, co o tym myślę, to odpowiedź brzmi „nie”.

– Dlaczego, że pan nie chce, czy z powodu rodzeństwa?

– Philip ma dopiero trzynaście lat.

– Rozumiem. – Wykonał gest ręką. – Mimo wszystko wolałbym się upewnić, że pan wie, co pan odrzuca. Kolega, który zatrzymał mnie dziś rano i z którym w tej chwili rozmawiałem, prowadzi jeden z oddziałów kontrwywiadu – nie tylko politycznego, ale naukowego, przemysłowego i właściwie wszystkiego, co się nawinie. Jego dział jest raczej dobry w robocie, jaką pan właśnie wykonał, nie rzucają się w oczy, wkomponowani w tło. Zadziwiające jest, jak niewielką uwagę zwracają nawet fachowi agenci na służbę czy robotników… jego sekcja miała wiele bardzo spektakularnych osiągnięć. Często zajmują się sprawdzaniem, czy podejrzani imigranci i uchodźcy polityczni nie są czymś więcej, nie tyle obserwując ich z daleka, ile pracując dla nich czy razem z nimi dzień po dniu. Ostatnio na przykład wielu pracowników sekcji było zatrudnionych w charakterze robotników na ściśle tajnej budowie, skąd donoszono o niepokojących przeciekach. Kompletne plany sekretnych instalacji zostały sprzedane za granicą i okazało się, że firma zajmująca się szpiegostwem politycznym zdobywała informacje przez swoich agentów pracujących na budowie i fotografujących kolejne jej stadia.

– Philip – powtórzyłem – ma dopiero trzynaście lat.

– Nikt się nie spodziewa, że wskoczy pan prosto w tego rodzaju pracę. Jak pan sam powiedział, jest pan nieprzygotowany. Zanim dostanie pan jakieś zadanie, przejdzie pan co najmniej roczne przeszkolenie.

– Nie mogę.

– W przerwach między operacjami wszyscy pracownicy sekcji dostają urlop. Jeżeli zadanie trwa aż sześć miesięcy, jak to, które pan właśnie ukończył – urlop jest sześciotygodniowy. Jeżeli to możliwe, nigdy nie pracują więcej jak dziewięć miesięcy w roku. Często będzie pan mógł być w domu podczas ferii szkolnych.

– Jeżeli nie będę tam przez cały czas, nie wystarczy pieniędzy na szkoły i nie będzie tam prawdziwego domu.

– To prawda, że rząd brytyjski nie zapłaci panu tak dobrze, jak pan obecnie zarabia – powiedział – ale istnieje przecież taka instytucja, jak zarządzający stadniną koni.

Otworzyłem usta i zaraz zamknąłem.

– Niech pan to przemyśli – dodał uprzejmie. – Muszę zobaczyć się z innym kolegą… Wrócę za godzinę.

Podniósł się z krzesła i powoli wyszedł z pokoju.

Gołębie spokojnie gruchały na parapecie okiennym. Myślałem o latach, jakie spędziłem na tworzeniu hodowli, i o tym, co osiągnąłem. Mimo mojego stosunkowo młodego wieku interes był pewnym sukcesem i mogłem liczyć na to, że w wieku lat pięćdziesięciu przy odrobinie szczęścia będę się zaliczał do czołowych hodowców w Australii.

To, co proponował mi Beckett, znaczyło czas spędzany samotnie na podrzędnych zajęciach, koszmarne mieszkania, życie w ciągłym zagrożeniu, które równie dobrze mogło się zakończyć kulą w łeb.

Rozsądnie rozumując nie było żadnego wyboru. Belinda, Helen i Philip potrzebowali domu, w którym możliwie najlepiej zastępowałbym im ojca, rozsądny człowiek nie oddałby w zarząd menedżerski dobrze prosperującego interesu, a sam nie zostałby rodzajem zamiatacza w jednym z drobniejszych bałaganów świata… Nie można było przecież tej pracy oceniać wyżej.

Ale rozumując nierozsądnie… Po niewielkiej perswazji zostawiłem już raz rodzinę, by troszczyła się o siebie, bo – jak powiedział Beckett – nie miałem zadatków na męczennika, a dobrze prosperujący interes wpędził mnie już na dno depresji.

Teraz wiedziałem jasno, kim jestem i co mogę zrobić. Przypomniałem sobie, ile razy kusiło mnie, żeby wszystko rzucić, i nie zrobiłem tego. Przypomniałem sobie chwilę, kiedy trzymałem w ręku należący do Elinor gwizdek na psa, kiedy to umysł mój niemal fizycznie „wyskakiwał” do prawdy. Przypomniałem sobie satysfakcję, jaką odczuwałem przy wybiegu Kanderstega, kiedy wiedziałem, że w końcu zdemaskowałem i pokonałem Adamsa i Humbera. Sprzedaż żadnego konia nie przyniosła mi tak spokojnego poczucia spełnienia.

Minęła godzina. Gołębie opaskudziły szybę i odleciały. Pułkownik Beckett powrócił.

– I co? Tak czy nie?

– Tak.

Roześmiał się głośno.

– Po prostu? Żadnych pytań ani zastrzeżeń?

– Zastrzeżeń żadnych. Ale będę potrzebował czasu, żeby załatwić wszystko w domu.

– Oczywiście. – Podniósł słuchawkę telefonu. – Mój kolega będzie chciał zobaczyć się z panem, zanim pan wyjedzie. – Zatrzymał palce na tarczy. – Umówię pana.

– Jedno pytanie.

– Słucham?

– Co to były te trzy punkty numeru dziesiątego?

Beckett uśmiechnął się nieznacznie, wiedziałem, że chodziło mu o to, żebym zadał takie pytanie, a to znaczyło, że chciał, bym znał odpowiedź. Był naprawdę przewrotny. Moje nozdrza poruszyły się, jakby na zapach całkiem nowego świata. Świata, do którego należałem.

– Czy można pana skłonić pieniędzmi, siłą lub szantażem do zmiany stron – powiedział zdawkowo.

Wykręcił numer i zmienił całe moje życie.

***

Оглавление

  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • 12
  • 13
  • 14
  • 15
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Dreszcz», Дик Фрэнсис

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства